NICOLAS SPARKS Prawdziwy cud Rhettowi i Valerie Little, wspanialym ludziom, wspanialym przyjaciolom PODZIEKOWANIA Jak zwykle zaczynam od podziekowan dla mojej zony Cathy za jej wsparcie podczas tworzenia tej powiesci. Wylacznie dzieki niej udaje mi sie cokolwiek osiagnac.Musze tez podziekowac moim dzieciom: Milesowi, Ryanowi, Landonowi, Lexie i Savannah. Coz moge powiedziec? Kazde z was jest zeslanym mi darem niebios i jestem dumny z was wszystkich. Theresie Park, mojej agentce, naleza sie dlugie brawa za wszystko, co dla mnie robi. Gratulacje z okazji otwarcia nowej agencji - Park Literary Group (dla was wszystkich, marzacych o karierze pisarza). Mam zaszczyt nazywac cie moja przyjaciolka. Jamie Raab, moj redaktor, zasluguje na wdziecznosc nie tylko za sposob, w jaki redaguje moje ksiazki, lecz rowniez za pokladane we mnie zaufanie. Nie wiem, do czego doszedlbym bez ciebie, dziekuje za twoja wielkodusznosc i zyczliwosc. Lany Kirshbaum i Maureen Egen to przyjaciele i koledzy, jestem zaszczycony, mogac z nimi pracowac. Sa po prostu najlepsi w swojej dziedzinie. Skladam rowniez serdeczne podziekowania Denise Dinovi, nie tylko za filmy, ktore nakrecila na podstawie moich ksiazek, ale i za rozmowy telefoniczne, zawsze w odpowiedniej chwili, zawsze umilajace mi dzien. Dziekuje Howiemu Sandersowi i Dave'owi Parkowi, moim agentom z UTA, oraz Richardowi Greenowi z CAA. Lynn Harris i Mark Johnson, ktorzy pomogli stworzyc na podstawie Pamietnika wspanialy film, takze zasluguja na wyrazy wdziecznosci. Dzieki, ze nigdy nie straciliscie wiary w te powiesc. Specjalne slowa podziekowania naleza sie Francisowi Greenburgerowi. On wie za co -mam wobec niego dlug wdziecznosci. I na koniec pragne zlozyc podziekowania tym, ktorzy pracuja ciezko za kulisami i przez lata stali sie dla mnie rodzina: Emi Battaglia, Ednie Farley i Jennifer Romanello z dzialu reklamy. Sa to rowniez: Flag (swietna robota przy okladce), Scott Schwimer (moj prawnik), Harvey - Jane Kowal, Shannon O'Keefe, Julie Barer oraz Peter McGuigan. Mam szczescie, ze moge pracowac z takimi wspanialymi ludzmi. ROZDZIAL PIERWSZY Jeremy Marsh siedzial razem z pozostalymi widzami w studiu, majac wrazenie, ze wyjatkowo wyroznia sie z tlumu. Byl jednym z zaledwie kilku mezczyzn, ktorzy uczestniczyli w programie na zywo tego grudniowego popoludnia. Ubrany oczywiscie na czarno, o ciemnych kedzierzawych wlosach, jasnoniebieskich oczach i z modnym kilkudniowym zarostem w kazdym calu wygladal na nowojorczyka, ktorym byl. Chociaz przygladal sie uwaznie gosciowi na scenie, udawalo mu sie obserwowac ukradkiem atrakcyjna blondynke, ktora zajmowala miejsce trzy rzedy wyzej. Jego zawod czesto wymagal podzielnosci uwagi. Byl dziennikarzem sledczym, poszukujacym tematu, a blondynka po prostu siedziala na widowni wsrod innych osob. Mimo to jako zawodowy obserwator nie mogl nie zauwazyc, jak kapitalnie wygladala w dzinsach i trykotowej bluzce z odkrytymi plecami i ramionami. Mowiac jezykiem dziennikarskim, i o to chodzi.Odwrociwszy od niej wzrok, sprobowal z powrotem skupic uwage na gosciu programu. Facet sprawial co najmniej dziwaczne wrazenie. Jeremy stwierdzil, ze w ostrym swietle reflektorow w studiu telewizyjnym mezczyzna, utrzymujacy, ze slyszy glosy zza grobu, wyglada, jak gdyby cierpial na zaparcie. Przybral ton falszywej zazylosci, zachowujac sie, jakby wszyscy w studiu byli jego rodzina lub bliskimi przyjaciolmi. O dziwo, chyba ogromna wiekszosc oniemialych z wrazenia widzow - lacznie z atrakcyjna blondynka oraz kobieta, do ktorej sie zwracal - uwazala go za istny dar niebios. Co ma sens, pomyslal Jeremy, poniewaz tam wedruja nasi utraceni bliscy. Duchy zza grobu zawsze otaczala jasna anielska poswiata, emanowal z nich wielki spokoj. Jeremy nigdy nie slyszal, by medium przekazywalo wiadomosci z innego, goretszego miejsca. Niezyjacy bliski nigdy nie wspominal, ze, na przyklad, pieka go na roznie lub gotuja w kotle wypelnionym olejem silnikowym. Jednakze Jeremy zdawal sobie sprawe, ze jest cynikiem. Poza tym musial przyznac, ze jest to calkiem niezle przedstawienie. Timothy Clausen byl dobry - znacznie lepszy od wiekszosci szarlatanow, o ktorych Jeremy pisal od wielu lat. -Wiem, ze to trudne - powiedzial do mikrofonu Clausen - ale Frank przekazuje ci za moim posrednictwem, ze nadszedl czas, bys pozwolila mu odejsc. Kobieta, do ktorej mowil z tak ostentacyjna empatia, wygladala tak, jakby miala za chwile zemdlec. Byla po piecdziesiatce, miala na sobie bluzke w zielone paski, jej kedzierzawe rude wlosy sterczaly nieposlusznie we wszystkie strony. Tak mocno zaciskala dlonie, ktore trzymala na wysokosci piersi, ze az jej palce zbielaly. Clausen umilkl i przycisnal dlon do czola, wsluchujac sie znowu w glosy z "tamtego swiata", jak to okreslil. W ciszy widzowie zgodnie pochylili sie do przodu. Wszyscy wiedzieli, co teraz nastapi. Byla to juz trzecia osoba sposrod publicznosci, ktora wybral dzisiaj Clausen. Nic dziwnego, ze byl jedynym gosciem wystepujacym w popularnym talk -show. -Pamietasz list, ktory ci przyslal? - spytal. Przed smiercia? Kobieta z trudem chwytala powietrze. Czlonek ekipy telewizyjnej przysunal mikrofon jeszcze blizej jej ust, by wszyscy telewidzowie mogli ja wyraznie slyszec. -Tak, ale skad pan moze wiedziec o...? - wyjakala. Clausen nie pozwolil jej dokonczyc. -Pamietasz jego tresc? - spytal. -Tak - wychrypiala kobieta. Skinal glowa, jak gdyby sam przeczytal list. -Bylo tam o przebaczeniu, prawda? Siedzaca na kanapie gospodyni programu, najpopularniejszego popoludniowego talk - show w Ameryce, przenosila spojrzenie z Clausena na kobiete i z powrotem. Wyraznie byla zdumiona i jednoczesnie zadowolona. Wystepy mediow podnosily zawsze ogladalnosc programu. Gdy kobieta na widowni skinela twierdzaco glowa, Jeremy zauwazyl, ze rozmazany tusz zaczal splywac jej po policzkach. Kamery zrobily najazd na twarz, by pokazac to wyrazniej. Telewizja dzienna wykorzystujaca w pelni swoje dramatyczne mozliwosci. -Ale skad pan moze...? - powtorzyla kobieta. -On mowi tez o twojej siostrze - powiedzial cicho Clausen. - Nie tylko o sobie. Kobieta wpatrywala sie w niego jak oslupiala. -Twojej siostrze Ellen - dodal. Na te slowa kobieta wybuchnela w koncu chrapliwym placzem. Lzy trysnely jej z oczu jak z automatycznego spryskiwacza. Clausen - opalony i zadbany, w czarnym garniturze, gladko uczesany, tak ze kazdy wlosek byl na swoim miej scu - kiwal przez caly czas glowa jak jedna z tych maskotek, ktore umieszcza sie na desce rozdzielczej. Widzowie gapili sie na kobiete w kompletnej ciszy. - Frank zostawil ci cos jeszcze, prawda? Cos z waszej przeszlosci. Mimo ze w studiu telewizyjnym panowala wysoka temperatura, spowodowana cieplem wydzielanym przez reflektory, kobieta wyraznie zbladla. W rogu, poza widoczna czescia studia, Jeremy dostrzegl producenta, ktory podniosl do gory palec, krecac nim w kolko. Zblizala sie przerwa na reklamy. Clausen niemal niezauwazalnie rzucil okiem w tamta strone. Chyba nikt poza Jeremym nie zwrocil na to uwagi i dziennikarz zastanawial sie czesto, dlaczego widzowie nigdy nie pytaja, jak to sie dzieje, ze kontakt ze swiatem duchow daje sie tak idealnie zgrac z czasem nadawania reklam. -Nikt inny nie mogl o tym wiedziec - mowil dalej Clausen. - To pewnego rodzaju klucz, mam racje? Kobieta potwierdzila skinieniem glowy, nie przestajac szlochac. -Nigdy nie przypuszczalas, ze go zachowa, prawda? W porzadku, oto rozstrzygajacy argument. Za chwile zyska kolejnego zarliwego wyznawce. -To klucz od pokoju hotelowego, w ktorym spedziliscie miesiac miodowy. Schowal go tam po to, bys... kiedy go znajdziesz... przypomniala sobie szczesliwe chwile, ktore razem przezyliscie. Nie chce, bys wspominala go z bolem, poniewaz cie kocha. -Oooochchchchchch! - wykrzyknela kobieta. A moze jeknela. Jeremy siedzial zbyt daleko, zeby byc calkiem pewny, poniewaz jej krzyk zagluszyly nagle entuzjastyczne oklaski. W tym samym momencie zabrano mikrofon. Kamery odjechaly. Jej piec minut minelo. Kobieta osunela sie bezwladnie w swoim fotelu. Na znak rezysera gospodyni programu wstala z kanapki, zwracajac sie twarza do kamery. -Pamietajcie panstwo, ze to, co ogladacie, jest autentyczne. Zadna z tych osob nigdy nie spotkala Timothy'ego Clausena. - Usmiechnela sie. - Zobaczymy sie po przerwie, by przeprowadzic jeszcze jeden eksperyment. Przy gromkich oklaskach przerwano program, by wyemitowac reklamy. Jeremy rozsiadl sie wygodnie w swoim fotelu. Jako dziennikarz sledczy, znany ze swego zainteresowania naukami scislymi, zajmowal sie pisaniem wlasnie o tego rodzaju ludziach. Na ogol czerpal przyjemnosc ze swojej pracy i byl z niej dumny, uwazajac ja za wartosciowa sluzbe publiczna w zawodzie tak wyjatkowym, ze jego prawa zostaly wyliczone w pierwszej poprawce do konstytucji Stanow Zjednoczonych. Mial swoja stala rubryke w "Scientific American", dla ktorej przeprowadzal wywiady z laureatami Nagrody Nobla, i wyjasnial w sposob zrozumialy dla laika teorie Stephena Hawkinga oraz Einsteina. Kiedys przypisano mu wywolanie fali protestow opinii publicznej, co poskutkowalo wycofaniem z rynku przez Federalny Urzad Zywnosci i Lekow niebezpiecznego leku antydepresyjnego. Pisal obszernie o projekcie sondy miedzyplanetarnej Cassini, o wadzie ukladu optycznego w teleskopie kosmicznym Hubble'a, a takze jako jeden z pierwszych publicznie potepil eksperyment zimnej fuzji podczas reakcji termojadrowej w Utah, nazywajac go oszustem. Niestety, choc wszystko to brzmi imponujaco, prowadzenie rubryki nie przynosilo mu zbyt wysokich dochodow. To z pracy na zlecenie oplacal swoje rachunki, i jak wszyscy wolni strzelcy kombinowal, jak znalezc tematy, ktore zainteresuja wydawcow czasopism lub gazet. Sfera, ktora sie zajmowal, poszerzyla sie o "wszystkie rzeczy niezwykle" i w ciagu minionych pietnastu lat zbieral materialy i sprawdzal jasnowidzow, uzdrowicieli i media. Demaskowal oszustwa, mistyfikacje i falszerstwa. Ogladal nawiedzone domy, tropil tajemnicze stwory, szukal prazrodel miejskich legend. Sceptyczny z natury, mial rowniez rzadka umiejetnosc wyjasniania trudnych koncepcji naukowych w sposob przystepny dla przecietnego czytelnika i jego artykuly ukazywaly sie w setkach gazet i czasopism na calym swiecie. Uwazal, ze naukowe obalanie pewnych mitow jest szlachetne i wazne, nawet jesli ludzie nie zawsze to doceniaja. Czestokroc w listach, ktore otrzymywal po opublikowaniu swoich niezaleznych artykulow, roilo sie od epitetow w rodzaju "idiota", "debil" czy "rzadowy fagas", ktore to okreslenie lubil najbardziej. Jeremy zdawal sobie jasno sprawe, ze dziennikarstwo sledcze jest niewdziecznym zajeciem. Rozmyslajac o tym ze zmarszczonymi brwiami, przygladal sie rozmawiajacym z ozywieniem widzom, ciekaw, kogo Clausen teraz wybierze. Zerknal jeszcze raz ukradkiem na blondynke, ktora poprawiala szminke w malym lusterku. Jeremy wiedzial juz, ze osoby wybrane przez Clausena nie sa czescia calej tej komedii, mimo ze jego wystep zapowiedziano duzo wczesniej i ludzie bili sie o bilety, by wziac udzial w programie na zywo. Co oczywiscie oznaczalo, ze widownie wypelniali wierzacy w zycie po smierci. Dla nich Clausen byl wiarygodny. Skad moglby w przeciwnym razie wiedziec o tak osobistych sprawach dotyczacych zupelnie obcych ludzi? Wylacznie od duchow. Ale podobnie jak w wypadku kazdego dobrego prestidigitatora, ktory zna swoj repertuar na wyrywki, iluzja jest jedynie iluzja, i tuz przed programem Jeremy nie tylko rozgryzl sposob, w jaki Clausenowi udaje sie robic to, co robi, lecz rowniez byl w posiadaniu zdjec stanowiacych dowod, ze ten ostatni dopuscil sie mistyfikacji, udajac medium. Zdemaskowanie Clausena byloby jak dotad najwiekszym osiagnieciem Jeremy'ego, a facet dostalby za swoje. Clausen jest najgorszym rodzajem szarlatana. Mimo to, jako realista, Jeremy byl swiadom, ze taki temat trafia sie rzadko i chcial jak najlepiej go wykorzystac. W koncu Clausen zaczynal zyskiwac ogromna slawe, a w Ameryce rozglos liczy sie najbardziej. Choc Jeremy zdawal sobie sprawe, ze szanse sa wlasciwie rowne zeru, snul fantazje o tym, co mogloby sie stac, gdyby Clausen wybral teraz jego. Nie liczyl na to. Taki wybor byl rownie prawdopodobny jak udane obstawienie trojki na wyscigach w Santa Anita, lecz Jeremy wiedzial, ze nawet bez tego ma dobry temat. Ale dobry temat czesto dziela od wyjatkowego zwykle zbiegi okolicznosci, i gdy skonczyla sie przerwa na reklamy, Jeremy niespodziewanie poczul nikla, niczym nieusprawiedliwiona nadzieje, ze jakims cu- dem Clausen wybierze jego. I, jak gdyby sam Bog rowniez nie byl zbytnio zachwycony poczynaniami Clausena, cud sie wlasnie stal. Trzy tygodnie pozniej na Manhattanie nastala zima. Od Kanady nasunal sie chlodny front i temperatura spadla nieco ponizej zera, pioropusze pary unosily sie z kratek kanalizacyjnych, po czym opadaly na oblodzone chodniki. Najwyrazniej nikomu to nie przeszkadzalo. Odporni nowojorczycy demonstrowali zwykla obojetnosc na wszelkie kaprysy pogodowe i w zadnym wypadku nie zamierzali marnowac piatkowych wieczorow. Ludzie pracowali zbyt ciezko przez caly tydzien, by nie wypuscic sie gdzies, zwlaszcza jesli maja powod do swietowania. Nate Johnson i Alvin Bernstein oblewali juz od godziny nie byle jaka okazje z ponad dwudziestoma przyjaciolmi i dziennikarzami - kilkoma z "Scientific American" - ktorzy zebrali sie, by uczcic sukces Jeremy'ego. Wiekszosc z nich byla juz na rauszu i bawila sie wprost szampansko, glownie dlatego, ze dziennikarze maja ograniczone mozliwosci finansowe, a tym razem stawial Nate. Nate byl agentem Jeremy'ego. Alvin, kamerzysta pracujacy na zlecenie, byl jego najlepszym przyjacielem. Spotkali sie w modnym barze na Upper West Side, by opic wystep Jeremy'ego w Primetime Live na kanale ABC. Reklamy tego programu emitowano przez caly tydzien - wiekszosc z nich przedstawiala glownie Jeremy'ego oraz zapowiedz demaskatorskiego programu - i do biura Nate'a naplywaly z calego kraju liczne prosby o wywiady. Wczesniej tego samego popoludnia zadzwoniono z magazynu "People" i termin wywiadu zostal ustalony na najblizszy poniedzialek rano. Nie wystarczylo czasu na zorganizowanie osobnej sali, ale nikt sie tym nie przejmowal. Tloczny pub, z dlugim granitowym barem i efektownym oswietleniem, byl ulubionym miejscem spotkan japiszonow. O ile dziennikarze ze "Scientific American" mieli na sobie na ogol sportowe tweedowe marynarki z klapkami na kieszeniach i skupili sie w jednym rogu, rozmawiajac o fotonach, o tyle wiekszosc innych klientow wygladala tak, jak gdyby wstapili tu po pracy na Wall Street czy na Madison Avenue - marynarki od wloskich garniturow wisialy na oparciach krzesel, krawaty od Hermesa rozluznione, mezczyzni wydawali sie zainteresowani wylacznie gapieniem sie na obecne tam rowniez kobiety, afiszujac sie jednoczesnie ze swoimi roleksami. Kobiety, ktore wpadly do baru prosto z pracy w mediach lub reklamie, ubrane w ciuchy od znanych projektantow mody i w buty na nieprawdopodobnie wysokich obcasach, saczyly martini, udajac, ze nie zwracaja uwagi na mezczyzn. Jeremy takze zawiesil oko na wysokiej rudowlosej, stojacej w drugim koncu baru, ktora chyba tez spogladala w jego strone. Zastanawial sie, czy poznala go z telewizyjnych reklam, czy po prostu szukala towarzystwa. Odwrocila sie, pozornie niezainteresowana, po czym znowu zerknela w jego strone. Gdy tym razem zatrzymala na nim spojrzenie nieco dluzej, Jeremy znaczaco podniosl do gory kieliszek. -Daj spokoj, Jeremy, skup sie - powiedzial Nate, tracajac go lokciem. - Jestes w telewizji! Nie chcesz popatrzec, jak ci poszlo? Jeremy oderwal wzrok od rudowlosej. Spojrzal na ekran - siedzial tam naprzeciwko Diane Sawyer. Dziwne, pomyslal, zupelnie jak gdybym byl w dwoch miejscach naraz. W dalszym ciagu wydawalo mu sie to nierealne. Nic podczas ostatnich dwoch tygodni nie wydawalo mu sie realne, mimo ze tyle lat przepracowal w mediach. Na ekranie Diane opisywala go jako "najbardziej cenionego amerykanskiego dziennikarza naukowego". Jeremy czul wewnetrzna satysfakcje, poniewaz temat nie tylko fantastycznie wypalil, lecz, co wazniejsze, jego agent Nate rozmawial juz nawet z Pnmetime Live w sprawie stalego programu, ktory mialby prowadzic Jeremy, z ewentualnoscia dodatkowych nagran dla Good Morning America. Aczkolwiek wielu dziennikarzy utrzymywalo, ze telewizja jest mniej wiarygodna od innych powazniejszych srodkow przekazu, wiekszosc z nich w glebi ducha traktowalo ja jak Swietego Graala, przez co rozumieli duze pieniadze. Pomimo ogolnych gratulacji otaczala go atmosfera zawisci, uczucia tak obcego Jeremy'emu jak loty kosmiczne. W koncu dziennikarze tacy jak on nie znajdowali sie na szczycie hierarchii w mediach - az do dnia dzisiejszego. -Czy ona nazwala cie wlasnie "najbardziej cenionym"? - spytal Alvin. - Pisujesz o Wielkiej Stopie i mitycznej Atlantydzie! -Css - syknal Nate, nie spuszczajac wzroku z ekranu telewizora. - Probuje cos uslyszec. To moze byc wazne dla kariery Jeremy'ego. - Jako jego agent, Nate zawsze popieral wydarzenia, ktore "moga byc wazne dla kariery Jeremy'ego", z tej prostej przyczyny, ze praca na zlecenia wcale nie byla taka znow lukratywna. Wiele lat temu, w poczatkach dzialalnosci Nate'a, Jeremy wystapil z propozycja ksiazki i od tamtego czasu pracowali razem, po prostu dlatego, ze sie zaprzyjaznili. -Niewazne - powiedzial Alvin, lekcewazac nagane w glosie Nate'a. Tymczasem na ekranie w tle za Diane Sawyer i Jeremym przemykaly koncowe chwile wystepu Jeremy'ego w programie telewizji dziennej, kiedy to udawal mezczyzne oplakujacego smierc brata w dziecinstwie, z ktorego duchem Clausen rzekomo nawiazal kontakt. -On jest ze mna - slychac bylo glos Clausena. - Chce, bys pozwolil mu odejsc, Thad. - Kamera przesunela sie, pokazujac Jeremy'ego z wykrzywiona twarza, udajacego udreczonego goscia. Na drugim planie Clausen kiwal glowa z mina pelna wspolczucia, nasuwajaca niektorym wrazenie, ze facet cierpi na zaparcie. -Twoja matka nie zmienila niczego w jego pokoju... w waszym wspolnym pokoju. Uparla sie, by pozostal taki, jaki byl za zycia twojego brata, a ty musiales tam sypiac -mowil dalej Clausen. -Tak - wykrztusil Jeremy. -Ale byles przerazony i w gniewie wziales bardzo osobisty przedmiot nalezacy do brata, po czym zakopales go na podworku na tylach domu. -Tak - powtorzyl tylko Jeremy, jakby wzruszenie nie pozwalalo mu mowic. -Jego aparat na zeby. -Oooooochchchchch! - wykrzyknal Jeremy, zaslaniajac twarz dlonmi. -On cie kocha, lecz powinienes zrozumiec, ze odpoczywa teraz w pokoju. Nie zywi do ciebie urazy... -Oooooochchchchch! - jeknal znowu Jeremy, krzywiac sie jeszcze bardziej. Siedzacy w barze Nate przygladal sie migawkom w milczacym skupieniu. Alvin natomiast smial sie glosno, wznoszac toast piwem. -Dajcie temu facetowi Oscara! - zawolal. -To bylo raczej przekonujace, prawda? - rzekl Jeremy, usmiechajac sie szeroko. -Hej, wy tam, mowilem serio - warknal Nate, nie kryjac rozdraznienia. - Gadajcie sobie podczas reklam. -Niewazne - powiedzial znowu Alvin. "Niewazne" zawsze bylo jego ulubionym slowem. W Primetime Live tlo sciemnialo i jeszcze raz najechano kamera na Diane Sawyer i Jeremy'ego, siedzacych naprzeciwko siebie. -A wiec nic z tego, co powiedzial Timothy Clausen, nie bylo prawda? - spytala Diane. -Ani jedno slowo - odparl Jeremy. - Jak wiesz, nie mam na imie Thad, a moich pieciu braci na szczescie zyje i cieszy sie dobrym zdrowiem. Diane trzymala dlugopis nad blokiem papieru, jak gdyby zamierzala robic notatki. -Wobec tego jak Clausen to robi? -No coz, Diane... - zaczal Jeremy. Bacznie ogladajacy program Alvin uniosl przeklute kolczykami brwi, pochylajac sie do Jeremy'ego. -Powiedziales do niej "Diane"? Jakbyscie byli przyjaciolmi? -Uspokoj sie, do licha! - syknal coraz bardziej rozdrazniony Nate. Na ekranie Jeremy mowil dalej: -To, co robi Clausen, jest zwyczajnie odmiana tego, co robia ludzie od setek lat. Przede wszystkim facet jest dobrym obserwatorem, mistrzem luznych skojarzen o duzym ladunku emocjonalnym, reagujacym jak barometr na sygnaly widzow. -Tak, ale byl taki konkretny. Nie tylko w twoim przypadku, lecz rowniez wobec innych gosci. Znal imiona. Jak on to robi? Jeremy wzruszyl ramionami. -Slyszal, jak mowilem o moim bracie Marcusie. Po prostu wymyslilem go i opowiadalem o nim glosno przed programem. -Ale jak dotarlo to do uszu Clausena? -Oszusci w rodzaju Clausena sa znani z tego, ze stosuja najrozmaitsze sztuczki. Sa to na przyklad ukryte mikrofony albo platni "sluchacze", ktorzy kraza po poczekalni przed programem. Zanim usiadlem na widowni, celowo rozmawialem z wieloma innymi widzami, obserwujac, czy ktorys z nich nie okazuje wiekszego zainteresowania moja opowiescia. Jak nalezalo sie spodziewac, pewnego mezczyzne wyraznie zaciekawila bardziej niz innych. Za obojgiem rozmowcow ukazalo sie teraz powiekszone zdjecie, ktore Jeremy zrobil miniaturowym aparatem, ukrytym w zegarku, supernowoczesna szpiegowska zabawka, ktorej kosztem niezwlocznie obciazyl "Scientific American". Jeremy kochal supernowoczesne zabawki niemal tak samo jak obciazanie innych ich kosztami. -Na co tutaj patrzymy? - spytala Diane. -Ten mezczyzna krecil sie wsrod widzow, udajac goscia z Peorii. Zrobilem to zdjecie tuz przed programem, podczas naszej rozmowy. Poprosze o dalsze powiekszenie. Spelniono jego prosbe i Jeremy odwrocil sie w strone fotografii. -Widzisz ten maly znaczek USA w jego klapie? To nie tylko ozdoba. W rzeczywistosci jest to mikroskopijny nadajnik zestrojony z urzadzeniem nagrywajacym za kulisami. -Skad wiesz? - spytala Diane, marszczac brwi. -A stad - odparl Jeremy - ze przypadkiem mam identyczny. Na sygnal siegnal do kieszeni marynarki i wyjal taki sam znaczek USA, przyczepiony do dlugiego nitkowatego przewodu oraz nadajnika. -Ten konkretny model zostal wyprodukowany w Izraelu - slychac bylo glos Jeremy'ego, gdy tymczasem kamera pokazywala gadzet w zblizeniu - i jest bardzo ekskluzywny. Slyszalem, ze uzywaja go agenci CIA, lecz oczywiscie nie moge tego potwierdzic. Moge natomiast zapewnic cie, ze to niezwykle nowoczesna technika... ten maly mikrofon potrafi wychwycic rozmowy z drugiego konca zatloczonej, halasliwej sali, a przy odpowiednim systemie filtracyjnym mozna je nawet wyizolowac. Diane ogladala znaczek wyraznie zafascynowana. -I jestes pewien, ze byl to naprawde mikrofon, a nie zwykly znaczek? -Coz, jak wiesz, od dawna juz badalem przeszlosc Clausena i tydzien po programie udalo mi sie zdobyc wiecej zdjec. Na ekranie ukazala sie nowa fotografia. Choc byla nieco ziarnista, mozna bylo na niej rozpoznac tego samego mezczyzne, ktory mial wpiety w klape znaczek USA. -Ta fotografia zostala wykonana na Florydzie, przed gabinetem Clausena. Widzisz mezczyzne, ktory wchodzi do srodka. Nazywa sie Rex Moore i faktycznie wspolpracuje z Clausenem. Jest jego pomocnikiem od dwoch lat. -Oooochchchch! - wykrzyknal Alvin, a reszta nagrania utonela w glosnych okrzykach, wydawanych przez zazdrosnych czy tez nie kolegow. Darmowy alkohol zdzialal cuda i gdy program sie skonczyl, Jeremy zostal zasypany gratulacjami. -Byles fantastyczny - powiedzial Nate. Czterdziestotrzyletni Nate, niski i lysawy, mial tendencje do noszenia przyciasnych w pasie garniturow. Niewazne, ten czlowiek wprost tryskal energia i jak wiekszosc agentow byl pozytywnie naladowany zywiolowym optymizmem. -Dzieki - rzekl Jeremy, dopijajac resztke piwa. -Ta historia przyda sie w twojej przyszlej karierze - mowil dalej Nate. - To twoj bilet do regularnych wystepow w telewizji. Koniec z rozpaczliwa walka o kiepskie zlecenia dla czasopism, koniec z polowaniem na tematy z UFO. Zawsze twierdzilem, ze z twoja prezencja jestes stworzony do telewizji. -Zawsze tak twierdziles - przytaknal Jeremy, wywracajac oczy jak ktos, kto recytuje czesto zadawana lekcje. -Mowie serio. Producenci Primetime Live i GMA dzwonia bez przerwy i pertraktuja w sprawie twojego stalego udzialu w ich programach. Wiesz, co oznacza dla ciebie ta "wiadomosc z ostatniej chwili ze swiata nauki" i zwiazany z nia szum. Duzy krok ku pracy reportera dzialu naukowego. -Jestem dziennikarzem - prychnal Jeremy - nie reporterem. -Niewazne - powiedzial Nate, czyniac ruch, jak gdyby odganial muche. - Nie chce sie powtarzac, ale z twoja prezencja jestes stworzony do telewizji. -Musze przyznac Nate'owi racje - dodal Alvin, puszczajac oko do Jeremy'ego. - W przeciwnym razie jak moglbys cieszyc sie wiekszym ode mnie powodzeniem u pan, majac tak nijaka osobowosc? - Od lat Alvin i Jeremy czesto wybierali sie razem do rozmaitych barow na podryw. Jeremy parsknal smiechem. Alvin Bernstein, ktorego nazwisko przywolywalo obraz starannie ostrzyzonego ksiegowego w okularach - jednego z niezliczonych profesjonalistow, noszacych do pracy buty Florsheima oraz aktowki - zupelnie nie wygladal jak taki wlasnie Alvin Bernstein. Bedac nastolatkiem, zobaczyl film Eddie Murphy: Delirious i postanowil uznac skorzana odziez za swoj styl, choc ta garderoba szokowala jego ojca Melvina, zwolennika obuwia Florsheima oraz aktowek. Na szczescie skora pasowala do tatuazy, ktore Alvin uwazal za odzwierciedlenie jego jedynego w swoim rodzaju zmyslu estetycznego. Ow jedyny w swoim rodzaju zmysl estetyczny mozna bylo ogladac na obydwu ramionach Alvina, ciagnacy sie az do lopatek. Kropke nad "i" stanowily przeklute w wielu miejscach uszy. -A wiec zamierzasz pojechac na Poludnie, zeby zbadac tamta historie o duchach? - naciskal Nate. Jeremy niemal widzial trybiki obracajace sie w jego mozgu. - Oczywiscie po wywiadzie dla magazynu "People". Jeremy odgarnal z czola niesforny kosmyk i dal znak barmanowi, by podal mu jeszcze jedno piwo. -Tak, chyba tak. Primetime lub nie Primetime, ale ja mam wciaz rachunki do zaplacenia i pomyslalem, ze moglbym wykorzystac temat duchow w mojej rubryce. -Ale bedziemy w kontakcie, dobrze? Nie tak jak wtedy, gdy rozpracowywales w ukryciu sekte Sprawiedliwi i Swieci? - Nate nawiazywal do artykulu o kulcie religijnym dla "Vanity Fair". Wowczas Jeremy zerwal niemal wszelkie kontakty, co trwalo az trzy miesiace. -Bedziemy, bedziemy - obiecal Jeremy. - To zupelnie inna historia. Powinienem spedzic tam nie wiecej czasu niz jakis tydzien. "Tajemnicze swiatla na cmentarzu". Zadna sprawa. -Hej, nie potrzebujesz przypadkiem kamerzysty? - wtracil Alvin. Jeremy podniosl na niego wzrok. -Dlaczego pytasz? Chcesz pojechac? -Jak cholera. Wybiore sie zima na Poludnie, moze spotkam mila poludniowa slicznotke, a ty bedziesz placil rachunki. Slyszalem, ze tamtejsze kobiety doprowadzaja czlowieka do szalenstwa, ale w tym dobrym sensie. To niczym egzotyczne wakacje. -A nie miales krecic w przyszlym tygodniu dla serialu Prawo i porzadek! Alvin przy calym swoim osobliwym wygladzie mial nienaganna reputacje, a na jego uslugi istnialo zawsze duze zapotrzebowanie. -Tak, ale pod koniec tygodnia bede wolny - odparl. - I posluchaj, jesli traktujesz serio cala te telewizyjna hece, tak jak zdaniem Nate'a powinienes ja traktowac, moze przydac ci sie przyzwoity material filmowy na temat tajemniczych swiatel. -Zakladajac, ze sa w ogole jakies swiatla do sfilmowania. -Przeprowadzisz rekonesans i dasz mi znac. Zarezerwuje miejsce w moim terminarzu. -Nawet jesli rzeczywiscie sa jakies swiatla, to temat jest malo znaczacy - ostrzegl go Jeremy. - Nikt w telewizji sie nim nie zainteresuje. -W ubieglym miesiacu moze by sie nie zainteresowal - rzekl Alvin. - Ale po twoim dzisiejszym wystepie z pewnoscia sie zainteresuja. Wiesz, jak to jest w telewizji... wszyscy ci producenci gonia w pietke, probujac znalezc kolejna bombe. Jesli GMA nagle podlapuje goracy temat, mozesz byc pewny, ze wkrotce zadzwonia z Today i zapukaja do twoich drzwi z Dateline. Zaden producent nie chce pozostac w tyle, bo wtedy grozi mu, ze go zwolnia. Ostatnia rzecza, jakiej pragna, jest wyjasnianie kierownictwu, dlaczego przegapili okazje. Wierz mi... pracuje w telewizji. Znam tych ludzi. -On ma racje - powiedzial Nate, przerywajac im. - Nigdy nie wiadomo, co sie zdarzy za chwile, i moze to dobry pomysl, by planowac z wyprzedzeniem. Dzis wieczorem zaznaczyles swoja obecnosc. Nie oszukuj sie. I jesli uda ci sie zdobyc troche prawdziwego materialu filmowego o swiatlach, moze to byc wlasnie ta rzecz, ktorej potrzebuja GMA lub Primetime, by podjac decyzje. Jeremy popatrzyl przez zmruzone oczy na swego agenta. -Mowisz serio? Przeciez to zaden temat. Zdecydowalem sie nim zajac, poniewaz musialem zlapac troche oddechu po Clausenie. Ta sprawa zabrala mi cztery miesiace. -A popatrz tylko, co zyskales - rzekl Nate, kladac mu dlon na ramieniu. - Byc moze jest to blahostka, ale z dobrym materialem filmowym oraz uzupelniajaca historyjka, kto wie, co pomysla o tym w telewizji? Jeremy milczal przez chwile, po czym wzruszyl ramionami. -Dobra - zgodzil sie. Spojrzal na Alvina. - Wyjezdzam we wtorek. Zorientuj sie, czy dasz rade przyjechac w przyszly piatek. Zadzwonie do ciebie wczesniej i podam szczegoly. Alvin siegnal po piwo i upil lyk. -O kurcze - powiedzial, nasladujac Gomera Pyle'a - jade do krainy mamalygi i flakow. I obiecuje, ze moj rachunek nie bedzie zbyt wysoki. Jeremy wybuchnal smiechem. -Byles kiedys na Poludniu? -Nie. A ty? -W Nowym Orleanie i Atlancie - przyznal Jeremy. - Ale to duze miasta, a duze miasta sa wszedzie wlasciwie takie same. My natomiast jedziemy na prawdziwe Poludnie. To male miasteczko w Karolinie Polnocnej. Nazywa sie Boone Creek. Powinienes obejrzec jego witryne internetowa. Jest tam mowa o azaliach i dereniach, ktore kwitna w kwietniu, jak rowniez zamieszczone zdjecie najznakomitszego obywatela miasta. Facet nazywa sie Norwood Jefferson. -I kim jest? - spytal Alvin. -Politykiem. Byl senatorem stanowym w Karolinie Polnocnej od tysiac dziewiecset siodmego do tysiac dziewiecset szesnastego roku. -Kogo to obchodzi? -Wlasnie - odparl Jeremy, kiwajac glowa. Zerknawszy w drugi kat baru, zauwazyl z zawodem, ze rudowlosa zniknela. -Gdzie dokladnie lezy to miasteczko? -Dokladnie miedzy "tam, gdzie diabel mowi dobranoc" a "gdzie my wlasciwie jestesmy?". Zatrzymam sie w miejscu, ktore nazywa sie Greenleaf Cottages i ktore Izba Handlowa opisuje jako malownicze i sielskie, lecz nowoczesne. Cokolwiek to oznacza. Alvin rozesmial sie. -No to zapowiada sie chyba niezla przygoda. -Nic martw sie o to. Jestem pewien, ze bedziesz tam doskonale pasowal. -Tak myslisz? Jeremy zmierzyl znaczacym spojrzeniem skore, tatuaze i kolczyki. -Och, zdecydowanie - zapewnil przyjaciela. - Przypuszczam, ze zechca cie zaadoptowac. ROZDZIAL DRUGI We wtorek, nazajutrz po wywiadzie dla magazynu "People", Jeremy przyjechal do Karoliny Polnocnej. Wlasnie minelo poludnie. Kiedy wyruszal z Nowego Jorku, bylo ponuro, padal deszcz ze sniegiem i zapowiadano dalsze opady sniegu. Tutaj, pod bezmiarem blekitnego nieba, zima wydawala sie bardzo odlegla.Zgodnie z mapa, ktora kupil w sklepie z upominkami na lotnisku, Boone Creek lezalo w hrabstwie Pamlico, sto szescdziesiat kilometrow na poludniowy wschod od Raleigh i - jesli mozna wyciagnac jakiekolwiek wnioski na podstawie widokow za szyba samochodu -miliony kilometrow od tego, co uwazal za cywilizacje. Po kazdej stronie drogi krajobraz byl plaski jak stol, rzadko zabudowany i rownie fascynujacy jak ciasto nalesnikowe. Farmy oddzielaly waskie pasy porosniete sosnami. Ruch byl niemal zaden i Jeremy musial sie pilnowac, by z czystej nudy nie wciskac gazu do dechy. Musial jednak przyznac, ze wcale nie jest tak zle. W kazdym razie jesli chodzi o jazde samochodem. Lekkie drgania kierownicy, zwiekszanie obrotow silnika i uczucie przyspieszenia podnosza poziom adrenaliny, zwlaszcza u mezczyzn(kiedys napisal o tym artykul). Kiedy sie mieszka w metropolii, samochod nie jest potrzebny i Jeremy nie zdobyl sie nigdy na to, by usprawiedliwic taki wydatek. Korzystal z miejskich srodkow transportu, jak zatloczone metro lub taksowki, w ktorych mozna bylo nabawic sie urazu kregoslupa szyjnego. Podrozowanie w obrebie miasta bylo halasliwe, nerwowe i czasami - w zaleznosci od taksowkarza - zagrazalo zyciu, lecz jako rodowity nowojorczyk, ktory sie w tym miescie wychowal, dawno juz pogodzil sie z faktem, ze jest to jeszcze jeden podniecajacy aspekt zycia w miejscu, ktore nazywal domem. Powedrowal myslami do swej bylej zony. Maria bylaby zachwycona taka wycieczka. We wczesnych latach malzenstwa wynajmowali samochod i jechali w gory lub na plaze, czasami spedzajac w drodze wiele godzin. Poznali sie na przyjeciu prasowym, byla wowczas publicystka w magazynie "Elle". Kiedy pytal ja, czy nie wybralaby sie z nim do pobliskiej kawiarni, przez mysl mu nawet nie przeszlo, ze stanie sie jedyna kobieta, ktora w zyciu kochal. Najpierw pomyslal, ze popelnil blad, umawiajac sie z nia, wydawalo sie bowiem, iz nie maja ze soba nic wspolnego. Byla zadziorna i uczuciowa, ale pozniej, kiedy pocalowal ja przed drzwiami jej mieszkania, byl oczarowany. W koncu docenil jej ognisty temperament, jej niezawodny instynkt, jesli chodzi o ludzi, i sposob, w jaki przyjmowala go z calym dobrodziejstwem inwentarza, ze wszystkimi wadami i zaletami. Po uplywie roku wzieli slub w kosciele, w otoczeniu przyjaciol i rodziny. On mial wtedy dwadziescia szesc lat, nie prowadzil jeszcze rubryki w "Scientific American", lecz systematycznie zyskiwal sobie renome. Z trudem starczalo im na wynajecie niewielkiego mieszkania na Brooklynie. Dla Jeremy'ego bylo to malzenskie szczescie dwojga mlodych, walczacych o uznanie ludzi. Dla niej - jak w koncu zaczal podejrzewac - ich malzenstwo bylo mocne w teorii, lecz zbudowane na chwiejnych podstawach. Na poczatku problem byl prosty - podczas gdy Maria praca zatrzymywala w miescie, Jeremy podrozowal, poszukujac gdzie sie dalo ciekawych tematow. Czesto wyjezdzal na kilka tygodni i choc przedtem Maria zapewniala go, ze sobie z tym poradzi, musiala zdac sobie sprawe podczas jego ciaglych nieobecnosci, ze ten osad byl zbyt pochopny. Tuz po ich drugiej rocznicy slubu, kiedy szykowal sie do kolejnej podrozy, Maria usiadla przy nim na lozku. Splotlszy dlonie, popatrzyla na niego powaznie swoimi brazowymi oczami. -To sie nie sprawdza - rzekla po prostu, pozwalajac, by w pelni dotarlo do niego znaczenie jej slow. - Nigdy nie ma cie w domu i to nie jest w porzadku wobec mnie. Nie jest w porzadku wobec nas. -Chcesz, zebym rzucil prace? - spytal, czujac, jak narasta w nim panika. -Nie, tego nie chce. Ale moze znalazlbys cos na miejscu. Na przyklad "Times". Albo "Post". Czy "Daily News". -Przeciez taka sytuacja nie bedzie trwala wiecznie - tlumaczyl jej. - To tylko przejsciowo, na krotki czas. -Slyszalam takie same obietnice pol roku temu - odparla. - To sie nigdy nie zmieni. Z perspektywy czasu Jeremy wiedzial, ze powinien byl potraktowac jej slowa jako ostrzezenie, ale wtedy mial goracy lemat o Los Alamos. Kiedy calowal Marie na pozegnanie, na jej wargach blakal sie niepewny usmiech. Przypomnial sobie na krotko jej mine, siedzac w samolocie, ale kiedy wrocil do domu, wszystko bylo znowu po staremu i spedzili weekend w lozku, przytuleni do siebie. Zaczela mowic o dziecku i mimo niepokoju, jaki czul, nie posiadal sie z radosci na te mysl. Zalozyl, ze mu wybaczyla, lecz ochronny pancerz ich zwiazku zostal wyszczerbiony i niedostrzegalne rysy pojawialy sie podczas jego kazdej kolejnej nieobecnosci. Ostateczne rozstanie nastapilo rok pozniej, po uplywie miesiaca od wizyty u lekarza na Upper East Side, ktory poinformowal ich o przyszlosci, jakiej zadne z nich nie przewidywalo. Ta wizyta, bardziej od jego podrozy, wplynela na fakt, ze ich zwiazek sie zakonczyl, i nawet Jeremy o tym wiedzial. -Nie moge zostac - powiedziala mu pozniej Maria. - Pragne tego i w glebi duszy zawsze bede cie kochala, ale nie moge. Nie musiala nic dodawac, i po rozwodzie, podczas samotnych chwil, gdy uzalal sie nad soba, zadawal sobie czasem pytanie, czy Maria kiedykolwiek naprawde go kochala. Moglo nam sie udac, powtarzal sobie. Wreszcie jednak intuicyjnie zrozumial, dlaczego odeszla, i nie zywil do niej urazy. Od czasu do czasu rozmawial z nia przez telefon, nie potrafil jednak zmusic sie, by pojsc trzy lata pozniej na jej slub z prawnikiem mieszkajacym w Chappaqua. Rozwiedli sie siedem lat temu i szczerze mowiac, byla to jedyna smutna rzecz, jaka mu sie w zyciu przydarzyla. Zdawal sobie sprawe, ze niewiele osob moze to o sobie powiedziec. Nigdy nie byl ciezko ranny, prowadzil aktywne zycie towarzyskie, na jego psychice nie odcisnely pietna zadne traumatyczne przezycia z dziecinstwa, tak jak to bylo w wypadku wielu rowiesnikow Jeremy'ego. Jego bracia oraz ich zony, jego rodzice, a nawet pelna czworka dziadkow - wszyscy po dziewiecdziesiatce - cieszyli sie dobrym zdrowiem. Utrzymywali tez ze soba bliskie kontakty - dwa razy w miesiacu stale powiekszajacy sie klan spotykal sie podczas weekendu w domu rodzicow Jeremy'ego, ktorzy nadal mieszkali na Queensie, tam gdzie dorastal. Mial siedemnascioro bratankow i bratanic i choc czasami czul sie obco na rodzinnych uroczystosciach, poniewaz byl znowu kawalerem posrod szczesliwych malzenstw, jego bracia szanowali go wystarczajaco, zeby nie drazyc, jakie przyczyny kryja sie za rozwodem z Maria. W koncu doszedl do siebie. A przynajmniej prawie doszedl do siebie. Niekiedy, jadac tak jak w tej chwili, odczuwal nagla przelotna tesknote za tym, co mogloby byc, ale obecnie zdarzalo sie to rzadko i rozwod nie zniechecil go do kobiet. Pare lat temu Jeremy interesowal sie badaniami nad tym, czy postrzeganie piekna jest skutkiem norm kulturalnych, czy genetyki. W celach badawczych poproszono bardziej i mniej atrakcyjne kobiety o wziecie na rece niemowlecia. Porownywano dlugosc kontaktu wzrokowego kobiety i malutkiego dziecka. Badanie wykazalo bezposrednia zaleznosc miedzy uroda a kontaktem wzrokowym. Niemowleta patrzyly dluzej na ladniejsze kobiety, co nasunelo wniosek, ze percepcja piekna jest u czlowieka instynktowna. Badaniom poswiecono sporo miejsca w magazynach "Newsweek" i "Time". Jeremy chcial napisac krytyczny artykul o badaniu, po czesci dlatego, ze nie uwzglednialo pewnych wlasciwosci, ktore sam uwazal za bardzo istotne. Wyglad zewnetrzny moze przyciagac czyjs wzrok w pierwszej chwili - wiedzial, ze jest rownie wrazliwy na urok super - modelki jak kazdy facet - ale w miare uplywu czasu zawsze uwazal inteligencje i pasje za bardziej pociagajace i wazne. Zeby rozszyfrowac te cechy, potrzeba wiecej niz kilku sekund, a uroda nie ma z nimi nic wspolnego. Moze miec wieksze znaczenie na krotka mete, ale na dluzsza wazniejsze sa wzorce kulturalne - przede wszystkim te wartosci i normy, ktore sa wpojone przez rodzine. Jednakze jego redaktor naczelny odrzucil ten pomysl jako "zbyt subiektywny" i zaproponowal, by Jeremy napisal cos na temat nadmiernego stosowania antybiotykow w karmie dla kurczat, co moze doprowadzic do tego, ze paciorkowiec stanie sie kolejna zaraza morowa. Co mialo sens, zauwazyl z rozgoryczeniem Jeremy - redaktor byl wegetarianinem, jego zona zas byla przesliczna i miala ptasi mozdzek. Naczelni. Jeremy dawno juz doszedl do wniosku, ze wiekszosc z nich to hipokryci. Ale przypuszczal, ze podobnie jak w wiekszosci zawodow hipokryci sa zwykle zarowno bardzo gorliwi, jak i maja zmysl polityczny - innymi slowy, sa odporni psychicznie - co oznacza, ze nie tylko rozdzielaja zlecenia, lecz koniec koncow rowniez pokrywaja koszty. Ale byc moze, jak sugerowal Nate, Jeremy juz niebawem odejdzie z branzy. Coz, moze niecalkowicie. Alvin prawdopodobnie ma racje, twierdzac, ze producenci telewizyjni nie roznia sie od redaktorow naczelnych, lecz telewizja placi pensje wystarczajaca na utrzymanie, czyli bedzie mogl wybierac tematy, a nie kombinowac przez caly czas. Maria slusznie kwestionowala jego obciazenie praca juz dawno temu. W ciagu pietnastu lat to obciazenie nie zmienilo sie nic a nic. Och, byc moze tematy, o ktorych pisze, odbijaja sie szerszym echem, byc moze latwiej mu otrzymac zlecenia dzieki znajomosciom, jakie nawiazal przez te lata, ale zadna z tych rzeczy nie zmienila zasadniczego wyzwania, by zawsze wychodzic z czyms nowym i oryginalnym. W dalszym ciagu musial rocznie przeprowadzic przynajmniej jedno lub dwa wieksze dziennikarskie sledztwa, napisac tuzin felietonow dla "Scientific American" oraz okolo pietnastu mniejszych artykulow, z ktorych czesc miala byc zwiazana z pora roku. Zblizaja sie swieta Bozego Narodzenia? Napisz o prawdziwym Swietym Mikolaju, ktory urodzil sie w Turcji, zostal biskupem Miry i byl znany ze swej hojnosci, milosci do dzieci oraz troski o zeglarzy. Lato za pasem? No to przydaloby sie cos: a) o globalnym ociepleniu i niezaprzeczalnym wzroscie temperatury o 0,8 stopnia w ciagu ostatnich stu lat, co zapowiada skutki podobne do warunkow klimatycznych Sahary na terenie calych Stanow Zjednoczonych, albo: b) o tym, w jaki sposob globalne ocieplenie moze doprowadzic do jeszcze jednej epoki lodowej i zmienic Stany Zjednoczone w mrozna tundre. Z kolei Swieto Dziekczynienia stwarzalo okazje do przedstawienia prawdy o zyciu Ojcow Pielgrzymow, ktora dotyczyla nie tylko przyjacielskich przyjec z polnocnoamerykanskimi Indianami, lecz rowniez polowania na czarownice z Salem, epidemii ospy i ohydnej sklonnosci do kazirodztwa. Wywiady ze znanymi uczonymi, a takze artykuly o rozmaitych satelitach czy projektach NASA zawsze byly respektowane i latwo je bylo zamiescic niezaleznie od pory roku, podobnie jak demaskatorskie publikacje na temat Ickow (legalnych i nielegalnych), seksu, prostytucji, hazardu, alkoholu, procesow sadowych w sprawie ogromnych odszkodowan i absolutnie wszystkiego, co dotyczylo zjawisk nadprzyrodzonych, z ktorych wiekszosc nie miala nic wspolnego z nauka, a raczej z szarlatanami w rodzaju Clausena. Musial przyznac, ze cala ta dzialalnosc w niczym nie przypominala jego wyobrazen o pracy dziennikarskiej. W Columbii - byl jedynym z braci, ktory poszedl na studia i jako pierwszy w rodzinie uzyskal dyplom, czego nie omieszkala podkreslac za kazdym razem jego matka wobec obcych - specjalizowal sie w fizyce i chemii, z zamiarem zostania wykladowca. Ale jego przyjaciolka, ktora pracowala w uczelnianej gazecie, namowila go, by napisal artykul - bazujacy glownie na wykorzystaniu statystyki - o braku obiektywizmu egzaminu sprawdzajacego zdolnosci naukowe kandydata na wyzsze studia. Gdy ow artykul doprowadzil do studenckich demonstracji, Jeremy zdal sobie sprawe, ze ma smykalke do pisania. Mimo to nie myslal o zmianie wyboru przyszlej drogi, dopoki tuz przed jego dyplomem oszust podajacy sie za doradce finansowego nie wyludzil od ojca Jeremy'ego czterdziestu tysiecy dolarow. Gdy rodzinnemu domowi zagrozilo niebezpieczenstwo - jego ojciec byl kierowca autobusu i az do emerytury pracowal w komunikacji miejskiej - Jeremy opuscil uroczystosc rozdania dyplomow po to, by dopasc oszusta. Jak opetany przeszukiwal archiwa sadowe i panstwowe, rozmawial ze wspolnikami hochsztaplera i sporzadzal szczegolowe notatki. Poniewaz nowojorskie biuro prokuratora okregowego mialo wazniejsze sprawy na glowie niz drobny mistrz przekretow, totez Jeremy sprawdzil ponownie swoje zrodla, skrocil notatki i napisal pierwsza w zyciu publikacje demaskatorska. Ostatecznie dom zostal uratowany, a magazyn "New York" zamiescil artykul. Redaktor naczelny przekonal go, ze zycie w srodowisku akademickim nie zaprowadzi go donikad i laczac subtelnie pochlebstwo oraz retoryke o pogoni za wielkim marzeniem, zaproponowal, by Jeremy napisal o srodku antydepresyjnym o nazwie leffertex, ktory znajdowal sie obecnie w trzeciej fazie badan klinicznych i byl przedmiotem intensywnych spekulacji w mediach. Jeremy przyjal propozycje i przez dwa miesiace pracowal nad tematem na wlasny koszt. W rezultacie jego artykul zmusil producenta do wycofania leku, ktory zgloszono juz do Federalnego Urzedu Zywnosci i Lekow. Po tej historii, zamiast zdobywac dyplom magistra na MIT, Jeremy udal sie do Szkocji wraz z uczonymi, ktorzy badali sprawe potwora z Loch Ness. Byl to jego pierwszy felieton na blahy temat. Mial okazje wysluchac wyznania, ktore uczynil na lozu smierci wybitny chirurg. Przyznal sie mianowicie, ze zdjecie potwora, ktore zrobil w tysiac dziewiecset trzydziestym trzecim roku - a ktore sprawilo, ze legenda zainteresowala sie opinia publiczna - zostalo sfalszowane przez niego oraz jego przyjaciela pewnego niedzielnego popoludnia. Mial to byc kawal. A dalszy ciag, jak to sie mowi, wszyscy znaja. Mimo to pietnascie lat pogoni za tematami to spory kawal czasu, a co otrzymal w zamian? Mial trzydziesci siedem lat, byl samotny i mieszkal w obskurnej kawalerce przy Upper West Side, a teraz jechal do Boone Creek w Karolinie Polnocnej, by wyjasnic zjawiska tajemniczych swiatel na cmentarzu. Pokrecil glowa, jak zwykle zdumiony torem, jakim potoczylo sie jego zycie. Wielkie marzenie. Wciaz bylo poza jego zasiegiem, a w nim wciaz tlila sie pasja, by je urzeczywistnic. Tylko ze teraz zaczal sie zastanawiac, czy telewizja bedzie sposobem na to. Temat tajemniczych swiatel zapoczatkowal list, ktory Jeremy otrzymal przed miesiacem. Czytajac go, pomyslal w pierwszej chwili, ze trafia mu sie dobra historia na Halloween. Zaleznie od punktu widzenia, z jakiego to opisze, Telietonem moze sie zainteresowac "Southern Living" czy nawet "Reader's Digest" do pazdziernikowego numeru. Gdyby potraktowal temat bardziej narracyjnie, literacko, moze artykul zamiescilby magazyn "Harper's" albo "New Yorker". X drugiej strony jesli miasteczko probuje zarobic na UFO tak jak Roswell w Nowym Meksyku, historie moglaby kupic jedna z wiekszych poludniowych gazet, ktora nastepnie moglaby opublikowac ja za laczna oplata w innych pismach. Albo gdyby artykul byl krotki, moglby go wykorzystac w swojej rubryce. Redaktor naczelny w "Scientific American" mimo powagi, z jaka podchodzil do tresci magazynu, byl rowniez zainteresowany zwiekszeniem nakladu i bezustannie o tym mowil. Zdawal sobie bardzo dobrze sprawe z tego, ze czytelnicy uwielbiaja ciekawe historie o duchach. Mogl sie wahac, zerkajac na zdjecie zony i udajac, ze ocenia wartosci, lecz nigdy nie przepuscilby takiego tematu. Naczelni lubia blahe tematy podobnie jak wszyscy, poniewaz prenumeratorzy stanowia sile napedowa tego biznesu. Przykro mowic, lecz bzdety staja sie podstawowym obiektem zainteresowania mediow. W przeszlosci Jeremy przeprowadzil dochodzenie w sprawie siedmiu roznych zjaw. O czterech napisal w swoich pazdziernikowych felietonach. Niektore byly dosc pospolite -zjawy widmowe, ktorych nikt nie potrafil naukowo wyjasnic - ale trzy rzekomo dotyczyly poltergeistow, zlosliwych duchow, ktore halasuja, przesuwaja przedmioty lub niszcza otoczenie. Zdaniem badaczy zjawisk paranormalnych owe zlosliwe duchy na ogol nawiedzaja konkretna osobe, a nie miejsce. We wszystkich przypadkach, ktore zbadal Jeremy, lacznie z dobrze udokumentowanymi w mediach, przyczyna tajemniczych zdarzen bylo oszustwo. Ale swiatla w Boone Creek podobno mialy byc czyms innym. Najwyrazniej byly na tyle przewidywalne, by umozliwic miasteczku organizowanie wycieczki po historycznych domach i nawiedzonym cmentarzu, podczas ktorej - jak obiecywal prospekt - zwiedzajacy zobacza nie tylko domy z polowy osiemnastego wieku, lecz jesli pozwoli na to pogoda, "udreczonych przodkow z naszego miasta w czasie ich nocnego przemarszu miedzy krainami umarlych". Prospekt zawierajacy zdjecia zadbanego miasteczka i melodramatyczne oswiadczenia, przyslano mu wraz z listem. Jadac, Jeremy przypominal sobie jego tresc. Szanowny Panie Marsh! Nazywam sie Doris McClellan i dwa lata temu przeczytalam w Scientific American panski artykul na temat poltergeista nawiedzajacego Brenton Manor w Newport, na Rhode Island. Juz wtedy zamierzalam napisac do Pana, lecz, niewazne z jakiego powodu, tego nie uczynilam. Pewnie po prostu wypadlo mi to z pamieci, poniewaz jednak sprawy w moim miasteczku potoczyly sie ostatnio tak, a nie inaczej, pomyslalam, ze nadeszla pora, bym Panu o tym powiedziala. Nie wiem, czy slyszal Pan kiedykolwiek o cmentarzu w Boone Creek, w Karolinie Polnocnej, ale legenda glosi, ze ow cmentarz jest nawiedzany przez duchy dawnych niewolnikow. Zima - w styczniu do wczesnych dni lutego - blekitne swiatla zdaja sie tanczyc na kamieniach nagrobnych, ilekroc nadciagnie mgla. Niektorzy twierdza, ze przypominaja swiatlo stroboskopowe, inni przysiegaja, ze sa wielkosci pilki koszykowej. Ja tez je widzialam. Dla mnie wygladaja jak skrzace sie kule dyskotekowe. Tak czy owak, w zeszlym roku przyjechali jacys ludzie z Duke University, by je zbadac. Zdaje sie, ze byli to meteorolodzy, geolodzy czy cos w tym rodzaju. Oni rowniez widzieli swiatla, lecz nie potrafili ich wyjasnic, a lokalna gazeta rozpisywala sie o tajemniczych zjawiskach. Moze gdyby Pan przyjechal, moglby Pan stwierdzic, czym naprawde sa swiatla. Jesli chcialby Pan uzyskac wiecej informacji, prosze zadzwonic do mnie do Herbs, restauracji w naszym miescie. W dalszym ciagu listu znalazl szczegolowa informacje na temat kontaktu z nadawczynia, a nastepnie przekartkowal broszure miejscowego towarzystwa historycznego. Czytal naglowki opisujace rozmaite domy na trasie wycieczki, przejrzal pobieznie ciekawostki dotyczace parady i wiejskiej zabawy w piatek wieczorem. Uniosl ze zdziwienia brwi na widok ogloszenia, ze po raz pierwszy wycieczka obejmie rowniez zwiedzanie cmentarza w sobotni wieczor. Na odwrocie broszury - w otoczeniu najwyrazniej odrecznych rysunkow przedstawiajacych Caspera - byly zamieszczone swiadectwa ludzi, ktorzy widzieli swiatla, oraz wyjatek z artykulu w lokalnej gazecie. Posrodku znajdowala sie ziarnista fotografia jasnego swiatla w miejscu, ktore moglo, lecz nie musialo byc cmentarzem (jesli wierzyc podpisowi pod zdjeciem, bylo nim). Nie przypominalo to wprawdzie plebanii Borely, pelnej zakamarkow "nawiedzonej" wiktorianskiej budowli na polnocnym brzegu rzeki Stour w Essex w Anglii, najslynniejszego w historii domu, w ktorym straszy, gdzie widziano jezdzcow bez glowy, rozlegaly sie niesamowite dzwieki organow i dzwonow, wystarczylo jednak, by rozbudzic zainteresowanie Jeremy'ego. Nie udalo mu sie odszukac artykulu wspomnianego w liscie - na stronie internetowej lokalnej gazety nie bylo materialow archiwalnych - nawiazal wiec kontakt z roznymi wydzialami Duke University i w koncu znalazl oryginalny projekt badawczy, napisany przez trzech sluchaczy studium podyplomowego. Aczkolwiek mial ich nazwiska i numery telefonow, watpil w sens telefonowania do nich. W materiale badawczym nie znalazl zadnych szczegolowych informacji, jakich nalezaloby sie spodziewac. Cale studium dokumentowalo po prostu istnienie swiatel oraz fakt, ze sprzet studentow dziala bez zarzutu, co zaledwie muskalo powierzchnie informacji, ktora byla potrzebna Jeremy'emu. Poza tym minione pietnascie lat nauczylo go polegac wylacznie na wlasnej pracy. W tym wlasnie tkwi nieuczciwa tajemnica pisania do czasopism. Chociaz wszyscy dziennikarze twierdza, ze prowadza wlasne badania i wiekszosc rzeczywiscie czesciowo to robi, w duzym stopniu opieraja sie na opiniach i polprawdach, ktore byly publikowane w przeszlosci. Dlatego czesto popelniaja pomylki, zazwyczaj niewielkie, niekiedy kolosalne. Kazdy felieton w kazdym magazynie zawieral bledy, totez dwa lata temu Jeremy napisal o tym, demaskujac mniej chwalebne zwyczaje swoich kolegow po fachu. Jego naczelny nie pozwolil jednak na opublikowanie artykulu. Zadne inne pismo rowniez nie odnioslo sie do niego entuzjastycznie. Patrzyl teraz na deby przesuwajace sie za szybami samochodu i zastanawial sie, czy powinien zmienic prace. Nagle pozalowal, ze nie zbadal dokladniej historii o duchach. A jesli nie ma tam zadnych swiatel? Jesli autorka listu jest oszustka? Jesli okaze sie, ze nie ma nawet legendy, ktora posluzylaby mu za kanwe artykulu? Pokrecil glowa. Nie ma co sie martwic z gory, poza tym jest juz za pozno. On jest w drodze, a Nate siedzi w Nowym Jorku przy telefonie. W bagazniku Jeremy mial wszystkie przedmioty niezbedne do polowania na duchy (wymienione w ksiazce Lowcy duchow na serio!, ktora poczatkowo kupil w ramach zartu po zakrapianym wieczorze). Byly to: aparat fotograficzny polaroid, kamera trzydziestkapiatka, cztery kamery wideo ze statywami, sprzet do nagrywania dzwieku i mikrofony, detektor promieniowania mikrofalowego, detektor fal elektromagnetycznych, kompas, okulary noktowizyjne, laptop oraz inne roznosci. Musial to przeciez zrobic profesjonalnie. Polowanie na duchy nie jest dla amatorow. Jak sie mozna bylo spodziewac, redaktor naczelny krecil nosem z powodu kosztu zakupionych ostatnio gadzetow, ktore zawsze wydawaly sie obowiazkowe w podobnych badaniach. Jeremy wyjasnil mu, ze technika rozwija sie szybko i wczorajsze gadzety odpowiadaja w tej chwili narzedziom z epoki kamienia lupanego, fantazjujac na temat ceny plecaka z urzadzeniem wysylajacym wiazke promieni laserowych, uzywanego przez Billa Murraya i Harolda Ramisa w Pogromcach duchow. Z wielka satysfakcja odnotowal mine redaktora, gdy uslyszal wymieniona sume. W tej sytuacji facet schrupal lodyzke selera niczym krolik na amfetaminie, zanim ostatecznie podpisal zgode na zakup potrzebnego sprzetu. Jeremy bez watpienia odszedlby z kwitkiem, gdyby pracowal dla telewizji, a nie dla czasopisma. Usmiechajac sie na wspomnienie miny naczelnego, Jeremy przelaczal stacje radiowe -rock, hip - hop, country, gospel - az wreszcie zatrzymal sie na miejscowej rozglosni, w ktorej nadawano wlasnie wywiad z dwoma rybakami polawiajacymi plastugi. Mowili z wielka pasja o koniecznosci zmniejszenia limitu wagi odlawianych ryb. Spiker, ktory sprawial wrazenie przesadnie zainteresowanego tematem, mial nosowy glos. Reklamy zapowiadaly wystawe broni i monet w lozy masonskiej w Grifton oraz zmiany w zespolach w National Association for Stock Car Auto Racing. Ruch zwiekszyl sie, gdy Jeremy zblizal sie do Greenville, totez ominal srodmiescie droga w poblizu kampusu Uniwersytetu Karoliny Poludniowej. Przejechal nad szerokimi, slonawymi wodami rzeki Pamlico i skrecil w szose biegnaca wsrod sielskiego krajobrazu. Asfaltowa kreta droga stawala sie coraz wezsza, ograniczaly ja po obu stronach jalowe zimowe pola, gestsze skupiska drzew, rzadko rozrzucone domostwa. Po uplywie pol godziny zorientowal sie, ze jest juz niedaleko od Boone Creek. Po pierwszych i jedynych swiatlach ulicznych ograniczenie predkosci zmniejszylo sie do czterdziestu kilometrow na godzine i Jeremy zwolnil, przygladajac sie z konsternacja otaczajacej go scenerii. Poza kilkoma przyczepami kempingowymi, stojacymi tu i owdzie z dala od szosy, oraz paroma skrzyzowaniami przy pasie asfaltu krolowaly dwie zaniedbane stacje benzynowe i zaklad wulkanizacyjny Leroya. Leroy reklamowal swoj warsztat szyldem umieszczonym na szczycie ogromnej sterty zuzytych opon, co w kazdej innej jurysdykcji byloby uznane za zagrozenie pozarowe. Jeremy dotarl na drugi koniec miasta w ciagu minuty i w tym miejscu limit predkosci byl znowu podwyzszony. Zjechal na pobocze i zatrzymal sie. Albo Izba Handlowa zamiescila na stronie internetowej zdjecia jakiegos innego miasteczka, albo on cos przeoczyl. Wyjal mape i sprawdzil jeszcze raz. Zgodnie z ta wersja atlasu drogowego Rand McNally znajdowal sie w Boone Creek. Spojrzal we wsteczne lusterko, zastanawiajac sie, gdzie, u licha, jest to wszystko. Spokojne ulice wysadzane drzewami. Kwitnace azalie. Sliczne kobiety w zwiewnych sukniach. Gdy probowal znalezc na to odpowiedz, dostrzegl biala wieze koscielna, sterczaca nad linia drzew, i postanowil pojechac jedna z przecznic, ktore minal. Kiedy pokonal wiele zakretow, okolica sie zmienila, i po chwili podrozowal przez miasteczko, ktore niegdys moglo byc przyjemne i malownicze, teraz jednak zdawalo sie umierac ze starosci. Kwiaty w wiszacych doniczkach i amerykanskie flagi nie byly w stanie ukryc luszczacej sie farby na scianach werand ani plesni pod okapami dachow. Podworka ocienialy wielkie drzewa magnolii, lecz starannie przystrzyzone krzewy rododendronow tylko czesciowo przyslanialy popekane fundamenty. Mimo to otoczenie robilo przyjemne wrazenie. Kilka starszych malzenstw, ktore siedzialy w cieplych swetrach w bujanych fotelach na werandach swoich domow, pomachalo mu, gdy przejezdzal obok nich. Dopiero po pewnym czasie zdal sobie sprawe, ze nie machaja mu, poniewaz wydaje im sie, ze go znaja, lecz dlatego, ze tutejsi mieszkancy pozdrawiaja w ten sposob wszystkich przejezdnych. Krazac tak po ulicach, dotarl w koncu na nabrzeze, przypominajace, ze miasteczko zostalo zalozone u zbiegu Boone Creek i Pamlico River. Przejezdzajac przez centrum, ktore swego czasu bez watpienia bylo kwitnaca dzielnica handlowa, zauwazyl, jak bardzo miasto podupadlo. Rozproszone miedzy pustymi parcelami i domami o oknach zabitych deskami, znajdowaly sie tam dwa sklepy z antykami, staroswiecka tania restauracja, gospoda o nazwie Lookilu i zaklad fryzjerski. Wiekszosc zakladow miala nazwy o miejscowym brzmieniu i wygladala, jak gdyby prowadzila interesy od dziesiatkow lat, lecz toczyla skazana od dziesiatkow lat, lecz toczyla skazana na niepowodzenie walke z zaglada. Jedyna oznaka nowoczesnosci byly T - shirty ze swiecacymi napisami: "Przezylem duchy w Boone Creek!", wiszace na wystawie zapewne poludniowej wiejskiej wersji domu towarowego. Restauracje Herbs, gdzie pracowala Doris McClellan, zauwazyl bez trudu. Miescila sie prawie u zbiegu ulic w wyremontowanej wiktorianskiej kamienicy brzoskwiniowego koloru, pochodzacej z przelomu wiekow. Samochody staly przed restauracja oraz z boku, na malym zwirowanym parkingu. Zza firanek bylo widac stoliki, ktore rozstawiono rowniez na duzej werandzie. Z tego, co udalo mu sie dostrzec, wszystkie byly zajete i Jeremy postanowil, ze lepiej zrobi, jesli wpadnie pogadac z Doris, kiedy juz bedzie mniej gosci. Wypatrzyl siedzibe Izby Handlowej, maly nijaki budynek z cegly na skraju miasta, po czym wrocil na autostrade. Pod wplywem impulsu skrecil do stacji benzynowej. Zdjawszy okulary przeciwsloneczne, Jeremy opuscil szybe. Siwowlosy wlasciciel mial na sobie brudny kombinezon i firmowa czapeczke z napisem "Dale Earnhardt". Wstal powoli i ruszyl w kierunku samochodu, zujac, jak podejrzewal Jeremy, tyton. -Czym moge sluzyc? - spytal z wyraznym poludniowym akcentem, pokazujac zeby poplamione brazowym sokiem tytoniowym. Na plakietce przypietej do kombinezonu widnialo jego nazwisko wydrukowane duzymi literami: TULLY. Jeremy spytal, jak dojechac do cmentarza, ale wlasciciel stacji zamiast odpowiedziec, zmierzyl go bacznym spojrzeniem. -Kto umarl? - spytal w koncu. Jeremy zamrugal powiekami. -Slucham? -Przyjechal pan na pogrzeb, no nie? -Nie. Chcialem tylko zobaczyc cmentarz. Mezczyzna pokiwal glowa. -No coz, wyglada pan, jakby wybieral sie na pogrzeb. Jeremy popatrzyl na swoje ubranie - czarna marynarka, pod spodem czarny golf, czarne dzinsy, czarne buty od Ikunona Maglego. Mezczyzna mial powod, by tak ocenic sytuacje. -Chyba po prostu lubie ubierac sie na czarno. A co do lego, jak dojechac na cmentarz... Wlasciciel zsunal czapke na tyl glowy i rzekl powoli: -Nie lubie chodzic na pogrzeby. Co kaze mi myslec, ze powinienem czesciej bywac w kosciele, by pogodzic sie z sytuacja, zanim bedzie za pozno. Czy to sie panu zdarza? Jeremy nie bardzo wiedzial, co odpowiedziec. Nie bylo to pytanie, ktore zwykle mu zadawano, zwlaszcza kiedy chcial sie dowiedziec, jak gdzies dojechac. -Raczej nie - odparl po dluzszej chwili. Mezczyzna wyjal z kieszeni szmate i zaczal wycierac rece ze smaru. -Rozumiem, ze nie jest pan stad. Ma pan smieszny akcent. -Przyjechalem z Nowego Jorku - wyjasnil Jeremy. -Slyszalem o nim, ale nigdy tam nie bylem. - Obrzucil spojrzeniem taurusa. - To panski samochod? -Nie, wynajety. Mezczyzna pokiwal glowa, nie odzywajac sie przez moment. -Ale wracajac do cmentarza - nie ustepowal Jeremy - moze mi pan powiedziec, jak sie tam dostac? -Chyba tak. Ktorego pan szuka? -Nazywa sie Cedar Creek? Wlasciciel przyjrzal mu sie z zaciekawieniem. -Po co chce pan tam jechac? Nie ma tam niczego do ogladania. Po drugiej stronie miasta sa ladniejsze cmentarze. -Prawde mowiac, interesuje mnie wlasnie ten. Mezczyzna zdawal sie nie slyszec jego slow. -Jest tam pochowany jakis pana krewny? -Nie. -A pan to pewnie jeden z tych wazniakow inwestorow z Polnocy? Moze zamierza pan wybudowac tutaj bloki z mieszkaniami wlasnosciowymi albo jedno z tych centrow handlowych? Jeremy pokrecil przeczaco glowa. -Nie. Prawde mowiac, jestem dziennikarzem. -Moja zona lubi centra handlowe. I bloki tez. Moze to dobry pomysl. -Aha - mruknal Jeremy, zastanawiajac sie, ile czasu to jeszcze zajmie. - Zaluje, ze nie moge pomoc, ale to nie moja sfera zainteresowan. -Nalac benzyny? - spytal mezczyzna, przechodzac do tylu samochodu. -Nie, dziekuje. Wlasciciel odkrecal juz korek baku. -Zwykla czy super? Jeremy poprawil sie na siedzeniu, myslac, ze facet chce zapewne wykorzystac sytuacje. -Chyba zwykla. Zaczawszy napelniac bak, mezczyzna zdjal czapke i przeczesal palcami wlosy, po czym podszedl z powrotem do okna. -Gdyby mial pan jakies klopoty z autem, niech pan wali do mnie jak w dym. Potrafie naprawiac oba rodzaje samochodow i to za przyzwoita cene. -Oba? -Zagraniczne i krajowe - odparl. - A jak pan mysli, o czym mowie? - Nie czekajac na odpowiedz, mezczyzna pokrecil glowa, jak gdyby Jeremy byl kretynem. - A przy okazji, nazywam sie Tully. A pan? -Jeremy Marsh. -I jest pan lekarzem? Urologiem? -Dziennikarzem. -Nie mamy urologow w miescie. Ale w Greenville jest kilku. -Aha - rzekl Jeremy, nie zadajac sobie trudu, by go poprawic. - Ale wracajac do Cedar Creek... Tully potarl nos i zerknal na droge, zanim przeniosl z powrotem wzrok na Jeremy'ego. -Coz, i tak nic pan teraz nie zobaczy. Duchy nie pokazuja sie przed noca, jesli po to wlasnie pan tutaj przyjechal. -Slucham? -Duchy. Skoro nie ma pan krewniaka na cmentarzu, to musial pan przyjechac tutaj z powodu duchow, prawda? -Slyszal pan o duchach? -Jasne, ze tak. Widzialem je na wlasne oczy. Ale jesli chce pan kupic bilety, musi pan pojechac do Izby Handlowej. -Potrzebne sa bilety? -No przeciez nie mozna wchodzic tak sobie do czyjegos domu, nie? Uplynela dobra chwila, zanim Jeremy pojal tok jego mysli. -Ach tak - powiedzial. - Wycieczka po historycznych domach i nawiedzonym cmentarzu? Tully gapil sie na Jeremy'ego, jak gdyby mial do czynienia z najbardziej tepym czlowiekiem, jakiego ziemia kiedykolwiek nosila. -Rozumie sie, ze chodzi o wycieczke - odrzekl. - A niby o czym mialbym mowic? -Nie bardzo wiem - odparl Jeremy. - Ale jak mam dojechac do... Tully pokrecil znowu glowa. -Dobrze, dobrze - burknal, jakby nagle poczul sie dotkniety. Machnal reka w strone miasteczka. - Musi pan zawrocic w kierunku centrum, a potem jechac glowna ulica na polnoc, az do zakretu, jakies szesc kilometrow od miejsca, gdzie droga konczy sie slepo. Niech pan skreci na zachod i jedzie przed siebie, dopoki nie dotrze pan do rozwidlenia, a potem prosze wybrac droge biegnaca obok domu Wilsona Tannera. Potem trzeba jeszcze raz skrecic na polnoc obok dawnego zlomowiska samochodow i za chwile znajdzie sie pan obok cmentarza. Jeremy skinal glowa. -Dobrze - powiedzial. -Jest pan pewien, ze pan trafi? -Rozwidlenie, dom Wilsona Tannera, dawne zlomowisko samochodowe - powtorzyl Jeremy mechanicznie. - Dzieki za pomoc. -Nie ma za co. Ciesze sie, ze moglem pomoc. I nalezy sie siedem dolarow i czterdziesci dziewiec centow. -Przyjmuje pan karty kredytowe? -Nie. Nigdy nie lubilem takich rzeczy. Nie podoba mi sie, kiedy rzad wie o wszystkim, co robie. To wylacznie moja sprawa. -Hm - mruknal Jeremy, siegajac po portfel - to naprawde problem. Slyszalem, ze rzad ma wszedzie szpiegow. Tully pokiwal porozumiewawczo glowa. -Zaloze sie, ze wy, lekarze, macie jeszcze gorzej. Co mi przypomina... Tully gadal nieprzerwanie przez nastepne pietnascie minut. Jeremy dowiedzial sie o kaprysach pogody, o bezsensownych dekretach rzadu i o tym, jak Wyatt - wlasciciel drugiej stacji benzynowej - okantuje Jeremy'ego, jesli kiedykolwiek zechce zatankowac u niego paliwo, poniewaz falszuje kalibrowanie dystrybutorow, gdy tylko odjezdza ciezarowka Unocalu. Glownie jednak nasluchal sie o klopotach Tully'ego z prostata, przez ktora musi wstawac do lazienki przynajmniej pieciokrotnie w nocy. Tully poprosil Jeremy'ego o opinie w tej sprawie, zakladajac w dalszym ciagu, ze jest urologiem. Spytal go rowniez o viagre. Gdy juz dwukrotnie wypchal policzki tytoniem do zucia, inny samochod podjechal z drugiej strony dystrybutora, przerywajac jego slowotok. Kierowca podniosl maske i Tully zajrzal pod nia, po czym poruszyl kilka przewodow i splunal w bok. Obiecal, ze naprawi samochod, ale poniewaz ma mnostwo roboty, klient bedzie musial zostawic auto przynajmniej na tydzien. Mezczyzna wyraznie spodziewal sie takiej odpowiedzi i po chwili rozmawiali juz o pani Dungeness i o tym, ze opos zakradl sie wczorajszej nocy do jej kuchni i wyjadl owoce z salaterki. Jeremy wykorzystal okazje i zmyl sie. Wstapil do domu towarowego, by kupic mape i plik widokowek z charakterystycznymi obiektami Boone Creek, i wkrotce wyjechal z miasta kreta droga. W cudowny sposob znalazl zarowno zakret, jak i rozwidlenie, niestety jednak przegapil dom Wilsona Tannera. Wrociwszy ta sama droga, dotarl w koncu do waskiego zwirowanego zaulka, niemal calkiem ukrytego wsrod drzew gesto rosnacych po jego obu stronach. Skreciwszy w uliczke, jechal powoli, trzesac sie na rozmaitych wybojach, az wreszcie las zaczal rzednac. Po prawej stronie Jeremy minal znak informujacy, ze zbliza sie do Kiker's Hill - miejsca potyczki podczas wojny secesyjnej - i kilka chwil pozniej zatrzymal sie przed glowna brama cmentarza Cedar Creek. W tle gorowalo Riker's Hill. Oczywiscie "gorowalo" to pojecie wzgledne, albowiem bylo to chyba jedyne wzniesienie w tej czesci stanu. Wszystko gorowaloby w tej okolicy, tak plaskiej jak plastugi, o ktorych sluchal przez radio. Cmentarz Cedar Creek, ktory otaczalo ogrodzenie z kutego zelaza, osadzone na ceglanych slupkach, byl polozony w lagodnej dolinie, przez co odnosilo sie wrazenie, ze powoli sie zapada. Teren ocienialy dziesiatki debow oplecionych hiszpanskim mchem, lecz stojace posrodku cmentarza ogromne drzewo magnolii dominowalo nad wszystkim. Korzenie sterczaly nad ziemia niczym powykrecane artretyzmem palce. Cmentarz, niegdys zapewne uporzadkowany, spokojne miejsce wiecznego odpoczynku, teraz byl zaniedbany. Gruntowa droga za glowna brama byla poryta glebokimi koleinami po deszczu i zaslana gnijacymi liscmi. Kilka lat uspionej trawy wydawalo sie nie na miejscu. Tu i owdzie lezaly polamane galezie, a pofaldowany teren przypominal Jeremy'emu fale toczace sie ku brzegowi. Wysokie chwasty pienily sie obok plyt nagrobnych, z ktorych chyba niemal wszystkie byly popekane. Tully mial racje. Niewiele tu bylo do ogladania. Ale cmentarz idealnie sie nadawal na miejsce, gdzie straszy. Zwlaszcza do wykorzystania w programie telewizyjnym. Jeremy usmiechnal sie. Wygladalo tak, jak gdyby zaprojektowano je w Hollywood. Jeremy wysiadl z samochodu i rozprostowal nogi, po czym wyjal z bagaznika aparat fotograficzny. Wial chlodny wietrzyk, ktory nie byl jednak tak lodowaty jak w Nowym Jorku, i Jeremy odetchnal gleboko, delektujac sie wonia sosen i mannianki. Po niebie plynely klebiaste chmury, wysoko w gorze krazyl samotny jastrzab. Zbocza Riker's Hill byly porosniete sosnami, a na polach rozciagajacych sie u podnoza Jeremy zauwazyl opuszczona stodole, w ktorej niegdys suszono tyton. Byla cala opleciona kudzu, brakowalo polowy blaszanego dachu, jedna ze scian sie rozpadla i budynek przechylil sie w bok; wygladal, jak gdyby kazdy najlzejszy powiew wiatru wystarczyl, zeby go przewrocic. Poza tym nie bylo innego sladu cywilizacji. Zawiasy skrzypnely, gdy Jeremy otworzyl zardzewiala furtke przy bramie glownej i ruszyl przed siebie droga gruntowa. Spogladal na plyty nagrobne po obu stronach, zdumiony brakiem jakichkolwiek oznaczen, az wreszcie uswiadomil sobie, ze wyryte niegdys napisy niemal calkowicie zatarly sie wskutek oddzialywania warunkow atmosferycznych i uplywu czasu. Kilka, ktore zdolal odczytac, pochodzilo z konca osiemnastego wieku. Widoczny dalej grobowiec wygladal, jakby ktos go zniszczyl. Strop i sciany zapadly sie, a tuz za nim lezal na sciezce jeszcze jeden potrzaskany pomnik. Takich uszkodzonych grobowcow i pomnikow bylo znacznie wiecej. Jeremy nie zauwazyl sladow rozmyslnego wandalizmu, jedynie naturalne, choc powazne niszczenie. Nie zauwazyl tez, by ktos zostal tu pochowany w ciagu ostatnich trzydziestu lat, co wyjasnialoby, dlaczego cmentarz sprawia wrazenie opuszczonego. Przystanal w cieniu magnolii, zastanawiajac sie, jak to miejsce wygladaloby podczas mglistej nocy. Zapewne upiornie, co moze nadmiernie pobudzac ludzka wyobraznie. Skoro jednak pojawialy sie tam niewyjasnione swiatla, skad sie braly? Jeremy przypuszczal, ze "duchy" to po prostu odbite swiatlo, rozszczepione przez drobinki wody we mgle, ale ani na cmentarzu, ani na ulicy nie bylo latarn. Nie dostrzegl tez na Riker's Hill zadnych zabudowan, z ktorych mogloby padac to swiatlo. Podejrzewal, ze "winowajcami" sa ewentualnie reflektory samochodow, lecz w poblizu biegla tylko jedna droga i ludzie dawno juz zwrociliby uwage na ten zwiazek. Musi zdobyc dobra mape topograficzna terenu oprocz planu miasta, ktory wlasnie kupil. Moze uda mu sie znalezc ja w miejscowej bibliotece. I tak zamierzal tam wstapic, by przestudiowac historie cmentarza i samego miasteczka. Trzeba ustalic, kiedy po raz pierwszy zauwazono swiatla. Moze to nasunie mu pomysl co do ich pochodzenia. Oczywiscie bedzie tez musial spedzic tutaj, w nawiedzonej okolicy, kilka nocy, jesli dopisze mglista pogoda. Przez jakis czas krazyl po cmentarzu, robiac zdjecia. Tych nie zamierzal wykorzystac w artykule, posluza mu do porownania z wczesniejszymi fotografiami cmentarza. Chcial zobaczyc, jak cmentarz zmienil sie przez lata. Moze przydac mu sie wiedza wyjasniajaca, kiedy - lub dlaczego - nastapily zniszczenia. Pstryknal rowniez zdjecie magnolii. Nigdy dotad nie widzial tak ogromnej. Jej czarny pien byl pomarszczony, nisko zwisajace galezie bez watpienia skusilyby go w latach dziecinstwa do buszowania po nich godzinami wraz z bracmi. Naturalnie, gdyby drzewo nie stalo w otoczeniu siedzib zmarlych. Gdy przegladal w aparacie cyfrowe zdjecia, by sie upewnic, ze sa zadowalajace, zauwazyl katem oka jakis ruch. Podnioslszy wzrok, zobaczyl idaca ku niemu kobiete. Miala na sobie dzinsy, dlugie buty i jasnoniebieski sweter, do ktorego idealnie pasowala przewieszona przez ramie plocienna torba. Brazowe wlosy siegaly jej do ramion, lekko oliwkowa cera nie wymagala makijazu, przede wszystkim jednak uwage Jeremy'ego zwrocil kolor jej oczu - z daleka wydawaly sie niemal fiolkowe. Kimkolwiek byla, zaparkowala swoje auto tuz za jego samochodem. Przez chwile zastanawial sie, czy podejdzie do niego, by poprosic, zeby sie stad wyniosl. Moze cmentarz jest przeznaczony do likwidacji i obecnie nie ma nan wstepu. Albo tez jej obecnosc tutaj jest zwyklym zbiegiem okolicznosci. Kobieta szla w jego strone. Szczerze mowiac, byl to bardzo atrakcyjny zbieg okolicznosci. Jeremy wyprostowal sie, wkladajac aparat z powrotem do futeralu, i usmiechnal sie szeroko, gdy byla juz blisko. -Dzien dobry - powiedzial. Zwolnila nieco kroku, jakby wczesniej go nie zauwazyla. Miala lekko rozbawiona mine i Jeremy poniekad spodziewal sie, ze sie zatrzyma. Ona tymczasem minela go, smiejac sie. Uniosl brwi z uznaniem, przygladajac sie, jak odchodzi. Nie obejrzala sie. Zanim zdolal sie powstrzymac, ruszyl za nia. Halo! - krzyknal. Nie przystanela, lecz tylko odwrocila sie i szla tylem, przechylajac z zaciekawieniem glowe. I znow Jeremy dostrzegl te rozbawiona mine. -Wie pan co, naprawde nie powinien pan gapic sie w taki sposob! - zawolala. - Kobietom podobaja sie mezczyzni, ktorzy potrafia zachowywac sie taktownie. Odwrocila sie ponownie, poprawiajac torbe na ramieniu i idac przed siebie. Jeszcze raz uslyszal z oddali jej smiech. Jeremy stal z otwartymi ustami, po raz pierwszy zapomniawszy jezyka w gebie. W porzadku, a wiec nie jest zainteresowana. Nie ma sprawy. Ale wiekszosc ludzi odpowiedzialaby przynajmniej na pozdrowienie. Moze poludniowcy nie maja takiego zwyczaju. A moze faceci zaczepiaja ja bez przerwy i zwyczajnie ma tego dosc. Albo po prostu nie zyczy sobie, by jej przeszkadzano, kiedy... kiedy... Wlasnie, co kiedy? Jeremy westchnal. Taki to juz problem z dziennikarstwem. Czlowiek staje sie zbyt ciekawski. To naprawde nie jego sprawa. Poza tym, przypomnial sobie, to jest cmentarz. Prawdopodobnie przyszla tu odwiedzic zmarlych. Wszyscy lak robia, prawda? Zmarszczyl brwi. Jedyna roznica polega na tym, ze wiekszosc cmentarzy wyglada, jak gdyby ktos wpadal co jakis czas, by skosic trawnik, podczas gdy ten wygladal jak San Francisco po trzesieniu ziemi w tysiac dziewiecset szostym roku. Jeremy pomyslal, ze moglby pojsc w tym samym kierunku, co mloda kobieta, zeby przekonac sie, po co tu przyszla, ale rozmawial w zyciu ze zbyt wieloma kobietami, by wiedziec, ze szpiegowanie zostaloby uznane za cos znacznie bardziej odrazajacego od gapienia sie. A jej nie podobalo sie, ze otaksowal ja spojrzeniem. Jeremy usilnie staral sie nie patrzec za nia, gdy powoli znikala za jednym z debow, a zwisajaca z ramienia plocienna torba kolysala sie w rytm jej wdziecznych ruchow. Dopiero gdy calkiem zniknela z pola widzenia, zdolal przypomniec sobie, ze w tej chwili ladne kobiety sie nie licza. Mial do wykonania prace, od ktorej zalezala jego przyszlosc. Pieniadze, slawa, telewizja i tak dalej, i tak dalej. Dobra, co teraz? Widzial cmentarz... moze rozejrzy sie troche po okolicy. Pozna co nieco atmosfere miasteczka. Wrocil do samochodu i wsiadl do niego, zadowolony, ze sie nie obejrzal, by sprawdzic, czy dziewczyna go obserwuje. Mogli przeciez oboje prowadzic te sama gre. Oczywiscie przy zalozeniu, ze w ogole obchodzi ja to, co on robi, a byl calkiem pewny, ze tak nie jest. Szybkie spojrzenie przez przednia szybe potwierdzilo slusznosc jego przypuszczenia. Wlaczyl silnik i powoli ruszyl. W miare jak oddalal sie od cmentarza, latwiej mu bylo wyrugowac z mysli obraz kobiety i zwrocic je ku czekajacemu go zadaniu. Pojechal dalej szosa, zeby przekonac sie, czy krzyzuje sie z innymi drogami - zwirowymi czy asfaltowymi. Bez powodzenia szukal wzrokiem wiatrakow lub budynkow krytych blacha. Nie zauwazyl rowniez czegos tak zwyczajnego jak zagrody. Zawrociwszy, ruszyl w kierunku, z ktorego przyjechal, szukajac drogi prowadzacej na szczyt Riker's Hill, w koncu jednak zrezygnowal rozczarowany. Gdy zblizal sie znowu do cmentarza, zaczal sie zastanawiac, kto jest wlascicielem otaczajacego go terenu i czy Riker's Hill jest wlasnoscia prywatna, czy publiczna. Znajdzie te informacje w lokalnym urzedzie skarbowym. Spostrzegawcze dziennikarskie oko odnotowalo tez to, ze przed brama nie bylo juz samochodu tamtej kobiety. Ku swemu zdziwieniu Jeremy poczul lekki zawod, ktory jednak minal rownie szybko, jak sie pojawil. Spojrzal na zegarek. Bylo kilka minut po drugiej i pomyslal, ze pora lunchu w Herbs zapewne sie konczy i nie ma juz takiego tloku jak poprzednio. Tym razem uda mu sie chyba porozmawiac z Doris. Byc moze ona rzuci nieco "swiatla" na interesujaca go sprawe. Usmiechnal sie bez przekonania sam do siebie, ciekaw, czy kobiete, ktora spotkal na cmentarzu, rozsmieszylaby ta gra slow. ROZDZIAL TRZECI Kiedy Jeremy dotarl do Herbs, zajetych bylo juz zaledwie kilka stolikow na werandzie. Gdy wchodzil po schodkach, kierujac sie do drzwi wejsciowych, rozmowy ucichly, a spojrzenia powedrowaly za nim. Nikt jednak nie przerwal jedzenia i Jeremy'emu nasunelo sie skojarzenie ze sposobem, w jaki zaciekawione krowy patrza na czlowieka, ktory zbliza sie do ogrodzenia pastwiska. Skinal glowa i pomachal siedzacym, wzorujac sie na starszych malzenstwach, ktore pozdrawialy go z werand, kiedy przejezdzal obok ich domow.Zdjal okulary przeciwsloneczne i wszedl do srodka. W dwoch glownych salach po obu stronach budynku, przedzielonych schodami, byly ustawione male kwadratowe stoliki. Brzoskwiniowe sciany, wykonczone bialym szlaczkiem, stwarzaly przytulna malomiasteczkowa atmosfere. Na tylach budynku Jeremy zauwazyl kuchnie. I znowu miny siedzacych przy stolikach gosci, kiedy przechodzil obok nich, przypomnialy mu przezuwajace na pastwisku krowy. Rozmowy umilkly. Spojrzenia skupily sie na nim. Kiedy skinal glowa i uniosl dlon w gescie powitania, ludzie przestali sie na niego gapic, rozlegl sie z powrotem szmer rozmow. Pomyslal, ze to machanie dziala jak czarodziejska rozdzka. Jeremy stal, bawiac sie ciemnymi okularami, majac nadzieje, ze zastal Doris, kiedy z kuchni wyszla wolnym krokiem jedna z kelnerek. Na oko dobiegala trzydziestki, byla wysoka, wiotka jak trzcina, miala szczera, pogodna twarz. -Prosze usiasc gdziekolwiek, zlotko - zacwierkala. - Za moment do pana podejde. Usadowiwszy sie wygodnie przy stoliku pod oknem, przygladal sie idacej ku niemu kelnerce. Na plakietce przypietej na piersi widnialo imie RACHEL. Jeremy pomyslal o fenomenie identyfikatorow w miasteczku. Czy nosi je kazdy pracownik? Ciekawe, czy to jakis miejscowy zwyczaj? Podobnie jak kiwanie glowa i machanie. -Moge podac panu cos do picia, zlotko? -Macie cappuccino? - zaryzykowal. -Niestety nie. Ale mamy kawe. Jeremy usmiechnal sie. -Moze byc kawa. -Prosze bardzo. Jesli chce pan cos zjesc, karta lezy na stole. -Prawde mowiac, chcialem spytac, czy zastalem Doris McClellan. -Ach tak, jest na zapleczu - odpowiedziala Rachel, rozpromieniajac sie. - Mam ja poprosic? -Jesli nie sprawie klopotu. -Zaden problem, zlotko - odparla Rachel z usmiechem. Odprowadzil ja wzrokiem, gdy szla w strone kuchni. Pchnela wahadlowe drzwi i zniknela w srodku. Chwile pozniej wynurzyla sie stamtad druga kobieta, prawdopodobnie Doris. Byla zupelnym przeciwienstwem Rachel - niska i korpulentna, o przerzedzonych siwych wlosach, ktore niegdys byly blond, na kwiecistej bluzce miala fartuszek, ale bez identyfikatora. Wygladala na mniej wiecej szescdziesiatke. Podchodzac do stolika, wsparla rece na biodrach, po czym usmiechnela sie milo. -Zatem - powiedziala, dzielac slowo na dwie sylaby - musi pan byc Jeremym Marshem. Jeremy zamrugal powiekami. -Zna mnie pani? - zdziwil sie. -Oczywiscie. Widzialam pana w Pnmetime Live w ubiegly piatek. Rozumiem, ze dostal pan moj list. -Tak, dziekuje bardzo. -I przyjechal pan tutaj, zeby napisac o duchach? Jeremy rozlozyl rece. -Na to wyglada. -No, no, no - wycedzila, rozciagajac slowa. - Dlaczego nie uprzedzil mnie pan o swoim przyjezdzie? -Lubie zaskakiwac ludzi. Czasami latwiej wtedy uzyskac dokladna informacje. -No, no, no - powiedziala znowu. Otrzasnawszy sie z zaskoczenia, wysunela krzeslo. - Moze przysiade sie na chwile? Pewnie przyszedl pan tutaj, zeby ze mna porozmawiac. -Za nic nie chcialbym, zeby narazila sie pani przeze mnie szefowi, jesli jest pani teraz w pracy. Doris obejrzala sie przez ramie i zawolala: -Hej, Rachel, myslisz, ze szefowa bedzie na mnie zla, jesli sobie usiade na troche z tym panem?! Chce ze mna zamienic pare slow. Rachel wystawila glowe przez wahadlowe drzwi. Jeremy dostrzegl, ze trzyma w reku dzbanek z kawa. -Nie, nie sadze, by szefowa miala cokolwiek przeciwko temu - odparla Rachel. - Ona uwielbia sobie pogadac. Zwlaszcza z takim przystojnym facetem. Doris odwrocila sie z powrotem do Jeremy'ego. -Widzi pan - powiedziala, kiwajac glowa - nie ma sprawy. To chyba sympatyczne miejsce pracy - rzekl Jeremy z usmiechem. Rzeczywiscie. Rozumiem, ze to pani jest szefowa. Trafiony, zatopiony - potwierdzila Doris. W jej oczach pojawil sie blysk zadowolenia. Od jak dawna prowadzi pani te restauracje? Prawie od trzydziestu lat. Otwarta w porze sniadania i lunchu. Serwowalismy zdrowa zywnosc znacznie wczesniej, niz stala sie modna, i mamy najlepsze omlety po tej stronie Raleigh. - Pochylila sie ku niemu. - Jest pan glodny? Powinien pan sprobowac naszych kanapek. Wszystko jest swiezutkie... pieczemy nawet codziennie chleb. Mam wrazenie, ze chetnie by pan cos przekasil, a kiedy sie panu blizej przyjrzec... - Zawahala sie, taksujac go wzrokiem. - Zaloze sie, ze smakowalaby panu kanapka z kurczakiem w sosie pesto z kielkami, pomidorami i ogorkami. Sos pesto jest wedlug mojego przepisu. -Naprawde nie jestem specjalnie glodny. Podeszla Rachel z dwiema filizankami kawy. -Hm, tak do pana wiadomosci... skoro mam panu o czyms opowiedziec, chcialabym to zrobic przy smacznym posilku. I nie zamierzam sie spieszyc. Jeremy poddal sie. -Kanapka z kurczakiem w sosie pesto brzmi zachecajaco. Doris usmiechnela sie. -Mozesz nam podac dwie kanapki albermarle, Rachel? -Jasne - odrzekla Rachel. Obrzucila Jeremy'ego oceniajacym spojrzeniem. - A mozna wiedziec, kim jest twoj znajomy? Nie widzialam go u nas wczesniej. -To Jeremy Marsh - wyjasnila Doris. - Jest znanym dziennikarzem i przyjechal tutaj, zeby napisac o naszym pieknym miasteczku. -Doprawdy? - spytala z zaciekawieniem Rachel. -Owszem - przytaknal Jeremy. -Och, dzieki Bogu - powiedziala Rachel, puszczajac do niego oko. - Przez chwile myslalam, ze przyjechal pan prosto z pogrzebu. Odeszla od stolika, a Jeremy spogladal za nia, mrugajac powiekami. Doris rozesmiala sie, widzac jego mine. -Tully wpadl tutaj po panskiej wizycie na stacji benzynowej, kiedy pytal go pan o kierunek - wyjasnila. - Domyslil sie chyba, ze maczalam palce w panskim przyjezdzie tutaj i chcial sie upewnic. W kazdym razie powtorzyl cala rozmowe i Rachel pewnie nie potrafila powstrzymac sie od komentarza. Wszyscy zrywalismy boki z jego opowiesci. -Aha - mruknal Jeremy. Doris pochylila sie do przodu. -Zaloze sie, ze zanudzil pana na smierc. -Prawie. -Zawsze byl okropnie gadatliwy. Jak nie ma nikogo w poblizu, gada do pudelka na buty. Przysiegam, nie mam pojecia, jak jego zona Bonnie wytrzymywala to przez tyle lat. Ale dwanascie lat temu ogluchla, totez Tully wyzywa sie teraz na klientach. Jedyna rada to zwiewac stamtad tak szybko, jak sie tylko da. Dzisiaj musialam go nawet przegonic stad. Kompletnie nie da sie przy nim pracowac. Jeremy siegnal po kawe. -Jego zona ogluchla? -Mysle, ze milosierny Bog zdal sobie sprawe, ze dosc sie juz poswiecila. Poczciwa z niej dusza. Jeremy parsknal smiechem, po czym podniosl do ust filizanke z kawa. -A zatem, dlaczego przyszlo mu do glowy, ze to pani skontaktowala sie ze mna? -Za kazdym razem, kiedy zdarza sie cos niezwyklego, wina obarcza sie mnie. Chyba jest to zwiazane z moimi zdolnosciami parapsychologicznymi. Jeremy patrzyl na nia bez slowa i Doris usmiechnela sie. -Rozumiem, ze nie wierzy pan w parapsychologie - zauwazyla. -Prawde mowiac, nie - przyznal Jeremy. Doris wygladzila fartuszek. -Coz, ja wlasciwie tez nie wierze. Wiekszosc jasnowidzow to swiry. Ale niektorzy ludzie maja dar. -Czyli... potrafi pani czytac w moich myslach? -Nie, nic z tych rzeczy - powiedziala Doris, krecac glowa. - W kazdym razie przynajmniej na ogol. Mam niezla intuicje, jesli chodzi o ludzi, ale to raczej moja mama umiala czy lac w myslach. Nikt nie potrafil ukryc przed nia niczego. Wiedziala nawet, co zamierzam kupic jej na urodziny, co odbieralo mi mnostwo przyjemnosci. Moj dar polega na czym innym. Jestem rozdzkarka. I potrafie okreslic plec nienarodzonego jeszcze dziecka. -Aha. Doris zmierzyla go bacznym spojrzeniem. -Nie wierzy mi pan. -Coz, powiedzmy, ze jest pani rozdzkarka. To oznacza, ze potrafi pani znalezc wode i wyznaczyc miejsce, w ktorym powinienem kopac studnie. -Oczywiscie. -A jesli poprosze pania, by poddala sie pani probie z zastosowaniem naukowych metod, pod scislym nadzorem... Moze pan sam mnie nadzorowac i jesli bedzie pan musial ustroic mnie niczym swiateczna choinke, by sie upewnic, ze nie oszukuje, nie bede miala nic przeciwko temu. -Aha - rzekl znowu Jeremy, myslac o Urim Gellerze. Geller byl tak pewny swoich zdolnosci telekinetycznych, ze wystapil w brytyjskiej telewizji w tysiac dziewiecset siedemdziesiatym trzecim roku przed naukowcami oraz publicznoscia zgromadzona w studiu. Kiedy balansowal lyzeczka na palcu, oba jej konce zaczely zginac sie ku dolowi przed oczami oniemialych ze zdumienia widzow. Dopiero pozniej wyszlo na jaw, ze wyginal w kolko lyzeczke przed programem, powodujac zmeczenie materialu. Doris zdawala sie czytac w jego myslach. -Wie pan co... niech mnie pan testuje, kiedy tylko pan zechce i w wybrany przez pana sposob. Ale przeciez nie po to pan tu przyjechal. Chce pan posluchac o duchach, prawda? -Rzeczywiscie - odparl Jeremy z ulga, ze moze przejsc od razu do celu swej podrozy. - Czy ma pani cos przeciwko temu, bym nagrywal nasza rozmowe? -Absolutnie nic. Jeremy siegnal do kieszeni marynarki i wyjal maly dyktafon. Polozyl go na blacie miedzy nimi i wcisnal odpowiedni guzik. Doris napila sie kawy, po czym zaczela opowiadac: -A wiec musimy cofnac sie do dziewiecdziesiatych lat dziewietnastego wieku czy cos kolo tego. W tamtych czasach w miasteczku istniala jeszcze segregacja i wiekszosc Murzynow mieszkala w osiedlu o nazwie Watts Landing. Dzis nic juz z niego nie zostalo z powodu Hazel, ale wtedy... -Przepraszam... Hazel? -Huragan. W tysiac dziewiecset piecdziesiatym czwartym. Uderzyl w wybrzeze w poblizu granicy z Karolina Poludniowa. Zatopil wieksza czesc Boone Creek i zmyl to, co pozostalo jeszcze z Watts Landing. -Ach tak. Bardzo mi przykro. Prosze mowic dalej. -W kazdym razie, tak jak powiedzialam, osiedle juz nie istnieje, ale na przelomie wieku mieszkalo tam chyba okolo trzystu osob. Wiekszosc z nich wywodzila sie z niewolnikow, ktorzy przybyli z Karoliny Poludniowej podczas agresji Polnocy, ktora wy, Jankesi, nazywacie wojna secesyjna. Mrugnela do niego i Jeremy usmiechnal sie. -A wiec Union Pacific zaczela budowac tutaj kolej, dzieki czemu, rzecz jasna, miasteczko mialo stac sie wielka strefa kosmopolityczna. A przynajmniej tak obiecywano. Linie kolejowa wytyczono prosto przez murzynski cmentarz. Wtedy przywodczynia w miasteczku byla Hettie Doubilet. Pochodzila z Karaibow - nie wiem, z ktorej wyspy - i kiedy dowiedziala sie, ze zamierzaja wykopac wszystkie ciala i przeniesc je w inne miejsce, zdenerwowala sie i usilowala zmusic wladze hrabstwa, zeby uczynily cos w sprawie zmiany trasy kolei. Ale wladze nie zamierzaly kiwnac palcem. Nie zagwarantowaly jej nawet mozliwosci przedstawienia swoich argumentow. W tym momencie do stolika podeszla Rachel z kanapkami. Postawila talerze przed Doris i przed Jeremym. -Prosze sprobowac - zaprosila go Doris. - Jest pan strasznie chudy, doslownie skora i kosci. Jeremy wzial kanapke i odgryzl solidny kes. Uniosl brwi, co wywolalo usmiech na twarzy Doris. -Lepsze od tego, co mozna dostac w Nowym Jorku, prawda? -Bez watpienia. Gratulacje dla szefa kuchni. Popatrzyla na niego niemal kokieteryjnie. -Potrafi pan kazdego oczarowac, panie Marsh - powiedziala, a Jeremy'emu przyszlo nagle do glowy, ze w mlodosci musiala zlamac wiele serc. Wrocila do swej opowiesci, jak gdyby w ogole jej nie przerywala. - W tamtych czasach widu ludzi bylo rasistami. Niektorzy sa nimi rowniez obecnie, ale teraz w mniejszosci. Poniewaz pochodzi pan z Polnocy, zapewne uwaza pan, ze klamie, ale tak nie jest. -Wierze pani. -Nie, nie wierzy pan. Nikt z Polnocy w to nie wierzy, ale to nie ma zwiazku z tematem. Wracajac do mojej historii, Hettie Doubilet wsciekla sie na wladze hrabstwa. Legenda glosi, ze gdy nie pozwolono jej wejsc do gabinetu burmistrza, rzucila klatwe na nas, bialych. Powiedziala, ze jesli groby jej przodkow zostana zbezczeszczone, nasze spotka taki sam los. Przodkowie jej narodu przemierza te ziemie w poszukiwaniu swego pierwotnego miejsca spoczynku i po drodze stratuja Cedar Creek, az w koncu zostanie pochloniety caly cmentarz. Oczywiscie nikt nie zwracal wtedy uwagi na jej slowa. Doris przerwala i odgryzla kes kanapki. -I, krotko mowiac, Murzyni przeniesli swoich zmarlych, jednego po drugim, na inny cmentarz, kolej zbudowano, a potem... jak zapowiedziala Hettie... cmentarz Cedar Creek zaczal podupadac. Poczatkowo byly to drobne rzeczy. Kilka rozbitych plyt nagrobnych, te go rodzaju szkody, ktore mogly byc sprawka wandali. Wladze hrabstwa wystawily straze, sadzac, ze sa za to odpowiedzialni ludzie Hettie. Ale incydenty wciaz sie zdarzaly, bez wzgledu na to, ilu straznikow pilnowalo cmentarza. A z biegiem lat bylo coraz gorzej. Odwiedzil pan cmentarz, prawda? Jeremy skinal glowa. -No to widzial pan, co sie dzieje. Wyglada, jak gdyby sie zapadal, zgodnie z ostrzezeniem Hettie, prawda? Tak czy owak, kilka lat pozniej zaczely ukazywac sie swiatla. I od tamtej pory ludzie wierza, ze to maszeruja duchy niewolnikow. -Czyli na cmentarzu nie odbywaja sie obecnie pochowki? -Nie, zostal na dobre opuszczony pod koniec lat siedemdziesiatych, ale nawet przedtem wiekszosc ludzi wolala wybrac na miejsce swego wiecznego spoczynku inne cmentarze wokol miasta, z powodu tego, co sie dzieje w Cedar Creek. Cmentarz jest obecnie wlasnoscia hrabstwa, ale w ogole sie o niego nie troszcza. I nie troszczyli sie przez ostatnie dwadziescia lat. -Czy ktos kiedykolwiek badal, jaka jest przyczyna zapadania sie cmentarza? -Nie jestem pewna, ale przypuszczam, ze tak. Przodkowie wielu wplywowych ludzi sa pochowani na tym cmentarzu. Ich rodziny za zadne skarby nie chcialyby, zeby groby ich dziadkow zostaly zniszczone. Niewatpliwie zalezy im na wyjasnieniu stanu rzeczy. Slyszalam, ze przyjechali jacys specjalisci z Raleigh, zeby znalezc rozwiazanie tej zagadki. -Ma pani na mysli studentow z Duke? -Och nie, moj drogi. To jeszcze dzieciaki. Byli tutaj w zeszlym roku. Mowie o dawniejszych czasach, mniej wiecej wtedy, gdy nastapily pierwsze zniszczenia. -Ale nie wie pani, do jakich konkluzji doszli? -Przykro mi, nie wiem. - Umilkla, w jej oczach pojawil sie figlarny blysk. - Za to ja mam chyba sensowne wytlumaczenie. -To znaczy? - spytal Jeremy, unoszac brwi. -Woda - rzekla po prostu. -Woda? -Prosze pamietac, ze jestem rozdzkarka. Potrafie znalezc wode. I powiem panu wprost, ze teren sie zapada, poniewaz podmywa go podskorna woda. Wiem to z cala pewnoscia. -Aha - powiedzial Jeremy. Doris parsknela smiechem. -Jest pan naprawde przemily, panie Marsh. Czy wie pan, ze panska twarz przybiera ogromnie powazny wyraz, kiedy ktos mowi o czyms, w co nie chce pan uwierzyc? -Nie. Nikt nigdy mi tego nie powiedzial. -Ale tak wlasnie jest. I uwazam, ze jest to urocze. Moja mama mialaby z panem uzywanie. Tak latwo pana rozszyfrowac. -No to co w tej chwili mysle? Doris zawahala sie. -Hm, mowilam juz panu, ze mam inny dar od mojej matki. Ona potrafilaby czytac w pana myslach jak w ksiazce. Poza tym nie chce pana przestraszyc. -Prosze bardzo. Niech mnie pani przestraszy. -Dobrze - powiedziala, mierzac go przeciaglym spojrzeniem. -Prosze pomyslec o czyms, o czym ja w zaden sposob nie moge wiedziec. I prosze pamietac, ze nie mam daru czytania w myslach. Ja tylko... od czasu do czasu wykorzystuje wskazowki i to jedynie wtedy, gdy sa to silne uczucia. -Zgoda - rzekl Jeremy, niechetnie przystajac na jej propozycje. -Ale zdaje sobie pani sprawe, ze sie pani wykreca. -Och, niech pan juz bedzie cicho. - Doris ujela jego dlonie. - Pozwoli pan, ze potrzymam przez chwile pana rece? Jeremy skinal glowa. -Jasne. -Teraz niech pan pomysli o czyms osobistym, o czym absolutnie nie moge wiedziec. -Tak jest. Scisnela jego dlon. -Serio. Teraz nie traktuje mnie pan powaznie. -Dobrze - ustapil Jeremy. - Pomysle. Zamknal oczy. Pomyslal o ostatecznej przyczynie odejscia Marii. Przez dluga chwile Doris nie odzywala sie, tylko patrzyla na niego, jak gdyby probujac zmusic go, by cos powiedzial. Znajdowal sie w podobnej sytuacji mnostwo razy. Wiedzial dosc, by nie pisnac nawet slowa, a kiedy Doris rowniez milczala, pomyslal, ze ja przylapal. Nagle drgnela gwaltownie - Jeremy nie zdziwil sie, poniewaz nalezalo to do rytualu - i zaraz potem puscila jego dlonie. Jeremy otworzyl oczy i spojrzal na nia. -I co? Doris patrzyla na niego dziwnie. -Nic - odpowiedziala. -Ach, chyba dzisiaj nici z naszej proby - - rzekl z lekkim przekasem. -Mowilam juz, ze nie jestem jasnowidzem, tylko rozdzkarka. - Usmiechnela sie niemal przepraszajaco. - Ale moge z cala pewnoscia stwierdzic, ze nie jest pan w ciazy. Jeremy rozesmial sie cicho. -Musze przyznac, ze co do tego nie myli sie pani. Znowu usmiechnela sie, spuszczajac wzrok, po czym podniosla glowe i spojrzala na niego. -Przepraszam. Nie powinnam tego robic. To bylo niestosowne. -Nie ma sprawy - odparl Jeremy, myslac tak naprawde. -Nie - powtorzyla z uporem. Patrzac mu w oczy, ujela ponownie jego dlon i uscisnela ja lekko. - - Bardzo przepraszam. Jeremy nie wiedzial, jak zareagowac, gdy Doris po raz drugi wziela go za reke, uderzylo go jednak Wyrazne wspolczucie malujace sie w jej oczach. Ogarnelo go wytracajace z rownowagi uczucie, ze Doris domyslila sie wiecej o jego osobistych sprawach, niz mogla wiedziec. Zdolnosci parapsychologiczne, przeczucia oraz intuicja sa po prostu wynikiem wzajemnego oddzialywania doswiadczenia, zdrowego rozsadku oraz nagromadzonej wiedzy. Wiekszosc ludzi zdecydowanie nie docenia ilosci informacji, jaka przyswaja w ciagu swego zycia, a mozg czlowieka jest zdolny do niezwlocznego skorelowania tej informacji w sposob, w jaki nie potrafi tego robic zaden inny gatunek - ani maszyna. Jednakze mozg uczy sie pozbywac ogromnej wiekszosci informacji, ktore otrzymuje, poniewaz - z oczywistych przyczyn - nie jest wazne, by zapamietac wszystko. Naturalnie niektorzy maja lepsza pamiec, jest to cecha, ktora czesto ujawnia sie przy trudnych scenariuszach, a mozliwosc trenowania pamieci jest dobrze udokumentowana. Ale nawet najgorsi uczniowie pamietaja dziewiecdziesiat dziewiec i dziewiecdziesiat dziewiec setnych procent wszystkiego, z czym zetkneli sie w zyciu. A jednak to wlasnie ta jedna setna procent najczesciej odroznia jednego czlowieka od drugiego. U niektorych osob jest to umiejetnosc zapamietywania drobiazgow, inni wyrozniaja sie jako lekarze, jeszcze inni dokladnie interpretuja dane finansowe, zarabiajac na bardzo malych roznicach kursu walut. Sa ludzie, ktorzy potrafia wyczuwac innych, i wlasnie oni - majac wrodzona zdolnosc do wykorzystywania pamieci, zdrowego rozsadku i doswiadczenia oraz do szybkiego i precyzyjnego systematyzowania - przejawiaja predyspozycje, ktora innym wydaje sie nadnaturalna. Ale to, co zrobila Doris, jakos... wykraczalo poza te ramy, pomyslal Jeremy. Ona wiedziala. A przynajmniej takie bylo pierwsze wrazenie Jeremy'ego, dopoki nie wycofal sie do logicznego wytlumaczenia tego, co sie zdarzylo. A prawde mowiac, wlasciwie nic sie nie zdarzylo, przypomnial sobie. Doris nic nie powiedziala. To sposob, w jaki na niego spojrzala, sprawil, ze przyszlo mu na mysl, iz kobieta rozumie rzeczy, o ktorych znikad nie moze wiedziec. I to przeswiadczenie pochodzilo od niego, nie od Doris. Nauka daje wlasciwe odpowiedzi na pytania, mimo to jednak Doris wydawala sie naprawde mila osoba. A jesli nawet wierzy w swoje zdolnosci, to co z tego? Prawdopodobnie dla niej rzeczywiscie sa nadnaturalne. I znowu zdawala sie niemal natychmiast odgadywac jego mysli. -Coz, przypuszczam, ze potwierdzilam wlasnie, iz jestem stuknieta, prawda? -Nie, wlasciwie to nie - odparl Jeremy. Doris siegnela po kanapke. -Hm, tak czy owak, poniewaz mamy delektowac sie tym pysznym posilkiem, moze lepiej po prostu przez chwile porozmawiamy. Czy chcialby sie pan czegos ode mnie dowiedziec? -Prosze mi opowiedziec o miasteczku Boone Creek - odrzekl. -Na przyklad o czym? -Och, doprawdy o czymkolwiek. Doszedlem do wniosku, ze skoro mam spedzic tutaj kilka dni, to powinienem poznac troche to miasteczko. Przez nastepne pol godziny rozmawiali... coz, w opinii Jeremy'ego wcale nie o czymkolwiek. Doris wiedziala chyba nawet lepiej od Tully'ego o wszystkim, co sie dzieje w miescie. Nie z powodu swoich rzekomych zdolnosci - co zreszta sama przyznala - lecz dlatego, ze nowiny rozchodza sie w malych miescinach z szybkoscia blyskawicy. Doris mowila niemal bez przerwy. Dowiedzial sie, kto sie z kim spotyka, z kim i dlaczego trudno sie pracuje, jak rowniez o tym, ze pastor w kosciele Swietego Ducha ma romans z jedna ze swoich parafianek. Najwazniejsza, przynajmniej dla Doris, byla informacja, by - jesli przypadkiem zepsuje mu sie samochod - w zadnym wypadku nie wzywal do holowania Trevora, poniewaz Trevor bedzie zapewne pijany, niezaleznie od pory dnia. -Ten czlowiek stanowi zagrozenie na drogach - oznajmila Doris. - Wszyscy o tym wiedza, ale poniewaz jego ojciec jest szeryfem, nikt nic w tej sprawie nie robi. Przypuszczam jednak, ze to pana nie zdziwi. Szeryf Wanner ma swoje wlasne problemy z powodu dlugow hazardowych. -Aha - odrzekl Jeremy, jak gdyby byl na biezaco ze wszystkimi wydarzeniami w miasteczku. - Rozumiem. Przez chwile oboje milczeli. W tej ciszy Jeremy spojrzal na zegarek. -Pewnie musi pan juz isc - powiedziala Doris. Wzial ze stolu dyktafon i wylaczyl go, po czym schowal z powrotem do kieszeni. -Chyba tak. Chcialem wstapic przed zamknieciem do biblioteki, zeby zobaczyc, co tam maja. -Co do lunchu, to byl pan moim gosciem. Nieczesto bywaja u nas tacy slawni ludzie. -Krotka wizyta w Primetime Live nie czyni czlowieka slawnym. -Wiem o tym. Mialam na mysli panska rubryke. -Czytala ja pani? -Czytuje co miesiac. Moj maz, Panie swiec nad jego dusza, lubil majsterkowac w garazu i uwielbial to czasopismo. A po jego smierci nie mialam serca zrezygnowac z prenumeraty. W pewnym sensie zaczelam od miejsca, w ktorym on przerwal. Jest pan bardzo inteligentnym facetem. -Dzieki. Doris wstala od stolika i odprowadzila go do drzwi. Inni goscie, ktorych pozostalo juz niewielu, podniesli glowy, przygladajac sie im. Nie ulega watpliwosci, ze slyszeli kazde slowo rozmowy, i gdy tylko Jeremy i Doris wyszli na zewnatrz, zaczeli szeptac miedzy soba. Wszyscy natychmiast doszli do zgodnego wniosku, ze cala sprawa jest emocjonujaca. -Czy Doris powiedziala, ze on byl w telewizji? - spytal ktos. -Chyba widzialem go w ktoryms z tych talk - show. -Z pewnoscia nie jest lekarzem - dodal ktos inny. - Slyszalem, jak mowil o felietonie w jakims czasopismie. -Ciekawe, skad Doris go zna. Udalo ci sie cos podsluchac? -Hm, wyglada calkiem sympatycznie. -Mysle, ze jest zwyczajnym poczciwym marzycielem - oswiadczyla Rachel. Tymczasem Jeremy i Doris przystaneli na werandzie, nieswiadomi poruszenia, jakie wywolali. -Zakladam, ze zatrzyma sie pan w Greenleaf? - spytala Doris. Kiedy Jeremy skinal twierdzaco glowa, mowila dalej: - Czy wie pan, jak tam trafic? To osrodek raczej na odludziu. -Mam mape - odparl Jeremy, starajac sie stworzyc wrazenie, ze jest przygotowany od a do zet. - Na pewno uda mi sie go znalezc. Ale czy moze mi pani wskazac droge do biblioteki? -Jasne - powiedziala Doris. - To tutaj, zaraz za rogiem. - Machnela reka w gore ulicy. - Widzi pan ceglany budynek? Ten z niebieskimi markizami? Jeremy znowu skinal glowa. -Prosze skrecic tam w lewo i minac znak stopu. Nastepnie prosze skrecic w prawo w pierwsza ulice za tym znakiem. Biblioteka miesci sie w duzym bialym naroznym budynku. Nalezal kiedys do Horace'a Middletona, zanim kupily go wladze hrabstwa. -Nie wybudowano nowej biblioteki? -To male miasteczko, panie Marsh, poza tym budynek jest naprawde bardzo duzy. Sam pan zobaczy. Jeremy wyciagnal reke. -Dziekuje. Byla pani wspaniala. A lunch wysmienity. -Staralam sie, jak moglam. -Czy ma pani cos przeciwko temu, zebym tu jeszcze wstapil i troche wiecej popytal? Mam wrazenie, ze jest pani swietnie zorientowana w tutejszych sprawach. -Prosze wpadac, kiedy tylko bedzie pan mial ochote pogadac. Jestem zawsze do dyspozycji. Ale pod warunkiem, ze nie napisze pan niczego, co przedstawialoby nas jako bande prostakow. Mnostwo osob... nie wylaczajac mnie... kocha to miejsce. -Pisze wylacznie prawde. -Wiem - przyznala. - Wlasnie dlatego do pana napisalam. Ma pan twarz budzaca zaufanie i jestem pewna, ze raz na zawsze przedstawi pan legende tak, jak nalezalo dawno zrobic. Jeremy uniosl brwi. -Uwaza pani, ze na cmentarzu Cedar Creek nie ma duchow? -Wielkie nieba, nie. Ja wiem, ze tam nie ma duchow. Powtarzam to od lat, ale nikt mnie nie slucha. Jeremy przyjrzal sie jej ciekawie. -Wobec tego dlaczego poprosila mnie pani, bym przyjechal? -Poniewaz ludzie nie wiedza, co sie dzieje, i beda wierzyli w duchy, dopoki sprawa sie nie wyjasni. Widzi pan, od artykulu w gazecie o tych studentach z Duke burmistrz lansowal ten wymysl jak szalony i zewszad zjezdzali sie obcy przybysze, w nadziei, ze zobacza swiatla. Szczerze mowiac, wynikaja z tego niemal same problemy... cmentarz niszczeje i szkody sa coraz wieksze. - Doris umilkla na chwile, po czym mowila dalej: -Oczywiscie szeryf nie poczyni zadnych krokow wobec przesiadujacych tam nastolatkow ani wobec wloczacych sie obcych, ktorzy o nic nie dbaja. On i burmistrz poluja razem, a poza tym prawie wszyscy, z wyjatkiem mnie, uwazaja reklamowanie duchow za swietny pomysl. Od kiedy zamknieto zaklady wlokiennicze oraz kopalnie, miasto podupada i zapewne uwazaja ten pomysl za swoisty ratunek, wybawienie. Jeremy spojrzal w strone samochodu, potem przeniosl spojrzenie na Doris, zastanawiajac sie nad tym, co wlasnie powiedziala. Bylo to bardzo sensowne, ale... -Zdaje sobie pani sprawe, ze mowi pani zupelnie cos innego, niz napisala w liscie? -Nieprawda - zaprotestowala Doris. - Wcale nie. Napisalam tylko, ze na cmentarzu pojawiaja sie tajemnicze swiatla, ze przypisywane sa starej legendzie, ze wiekszosc ludzi uwaza, iz to sprawa duchow, i ze studenci z Duke nie potrafili rozgryzc, co rzeczywiscie jest ich zrodlem. Wszystko In prawda. Prosze przeczytac list jeszcze raz, jesli mi pan nie wierzy. Ja nie klamie, panie Marsh. Nie jestem bez wad, ale nie klamie. -Dlaczego wiec chce pani, zebym zdemaskowal cala te historie? -Poniewaz niczemu dobremu nie sluzy - odpowiedziala bez namyslu, jak gdyby odpowiedz nasuwala sie sama, podyktowana zdrowym rozsadkiem. - Ludzie walesaja sie po cmentarzu, turysci rozbijaja tam namioty... nie jest to raczej przejawem wielkiego szacunku dla zmarlych, nawet jesli cmentarz jest opuszczony. Ci, co sa tam pochowani, zasluguja na to, by odpoczywali w spokoju. A juz laczenie tego zjawiska z czyms tak wartosciowym jak wycieczka po historycznych domach jest absolutnie niewlasciwe. Ale obecnie jestem ciosem wolajacego na puszczy. Jeremy wlozyl rece do kieszeni, myslac o tym, co powiedziala Doris. -Moge byc szczery? - spytal. Doris przytaknela skinieniem glowy. Jeremy przestapil z nogi na noge. -Jesli wierzy pani, ze pani matka byla jasnowidzem i ze pani potrafi odnalezc rozdzka wode, jak rowniez okreslic plec nienarodzonego dziecka, to mozna by pomyslec... Przerwal, ona zas dokonczyla, wpatrujac sie w niego: -Ze bede pierwsza osoba, ktora uwierzy w duchy? Jeremy pokiwal glowa. -No coz, prawde mowiac, wierze w istnienie duchow. Nie wierze natomiast, ze pokazuja sie na cmentarzu. -Dlaczego? -Poniewaz tam bylam i nie czulam ich obecnosci. -A wiec to rowniez pani potrafi? Doris wzruszyla ramionami. -A moge teraz ja odplacic szczeroscia za szczerosc? -Oczywiscie. -Pewnego dnia dowie sie pan o czyms, czego nie da sie naukowo wyjasnic. A kiedy sie to stanie, w panskim zyciu nastapi zmiana, jakiej nigdy by sie pan nie spodziewal. -To obietnica? - spytal Jeremy z usmiechem. -Tak - potwierdzila - to obietnica. - Umilkla, spogladajac mu w oczy. - I musze powiedziec, ze lunch z panem naprawde sprawil mi ogromna przyjemnosc. Nieczesto jadam w towarzystwie tak czarujacego mlodego mezczyzny. Niemal poczulam sie znowu mloda. -Mnie rowniez bylo bardzo milo. Ruszyl w strone samochodu. Podczas gdy jedli, niebo zaciagnelo sie chmurami i choc nie wygladalo zlowieszczo, zima chyba chciala sie juz zadomowic, totez Jeremy podniosl kolnierz. -Panie Marsh?! - zawolala Doris. Jeremy odwrocil sie. -Slucham? -Na pewno bedzie tam Lex. Prosze przekazac ode mnie pozdrowienia. -Lex? -Tak - odparla. - W rejestracji. To osoba, o ktora powinien pan pytac. Jeremy usmiechnal sie do niej. -Dobrze. ROZDZIAL CZWARTY Biblioteka miescila sie w ogromnym gotyckim budynku, zdecydowanie rozniacym sie od innych w miescie. Dla Jeremy'ego wygladal, jak gdyby zostal wyrwany z gorskiego zbocza w Rumunii i wrzucony do Boone Creek w ataku pijackiego delirium.Budynek zajmowal duza czesc kwartalu, mial wysokie, waskie okna, stromy dach i lukowate drzwi frontowe z wielka kolatka. Ta budowla zachwycilby sie z pewnoscia Edgar Allan Poe, ale mimo ze architektura przypominala domy nawiedzane przez duchy, mieszkancy miasta zrobili wszystko co w ich mocy, by wygladala bardziej zachecajaco. Elewacja z cegly - bez watpienia kiedys brunatna zostala pomalowana na bialo, w oknach wstawiono czarne okiennice, grzadki bratkow rosly po obu stronach chodnika i okalaly maszt flagowy. Sympatyczny napis zlota kursywa, wyrzezbiony na szyldzie, zapraszal do BIBLIOTEKI BOONE CREEK. Ogolnie jednak wyglad zewnetrzny razil, Jeremy pomyslal, ze mozna to porownac z wizyta u bogatego wlasciciela eleganckiej kamienicy z elewacja z piaskowca, kiedy kamerdyner wita cie w drzwiach z balonikami i pistoletem na wode. W bladozoltym holu o wesolym oswietleniu - przynajmniej budynek byl konsekwentny w swojej niekonsekwencji - znajdowal sie kontuar w ksztalcie litery L, jego dluzszy bok ciagnal sie ku tylowi budynku, gdzie Jeremy dostrzegl duza oszklona sale, przeznaczona dla dzieci. Po lewej stronie byly toalety, a po prawej, za nastepna szklana sciana, najwyrazniej glowna czesc biblioteki. Jeremy skinal glowa i pomachal starszej kobiecie za kontuarem. Usmiechnela sie i rowniez mu pomachala, po czym wrocila do lektury ksiazki. Jeremy pchnal ciezkie szklane drzwi i wszedl do sali, dumny z siebie, ze zaczyna powoli zalapywac, jakie panuja tu obyczaje. Jednakze gdy znalazl sie w srodku, spotkal go zawod. W jasnym swietle jarzeniowek zobaczyl tylko szesc regalow z ksiazkami, ustawionych stosunkowo blisko siebie, w pomieszczeniu niewiele wiekszym od jego mieszkania. W dwoch najblizszych rogach staly przestarzale komputery, a po prawej stronie bylo wydzielone miejsce do czytania z niewielka liczba roznych czasopism. W sali znajdowaly sie cztery male stoliki i Jeremy zauwazyl zaledwie trzy osoby rozgladajace sie po polkach, wliczajac w to pewnego starszego mezczyzne z aparatem sluchowym, ukladajacego ksiazki. Rozgladajac sie dookola, Jeremy poczul sie niewyraznie na mysl, ze kupil w swoim zyciu wiecej ksiazek, niz bylo ich w bibliotece. Ruszyl w strone rejestracji, ale jak mozna sie bylo spodziewac, nikogo tam nie zastal. Przystanal obok kontuaru, oparl sie o niego i czekal, az zjawi sie Lex. Obserwujac siwowlosego mezczyzne, ktory ukladal ksiazki na polce, Jeremy byl prawie pewny, ze jest to ten, na ktorego czeka, starszy pan jednak najwyrazniej nie zamierzal do niego podejsc. Spojrzal na zegarek. Po uplywie dwoch minut popatrzyl jeszcze raz. Po kolejnych dwoch minutach, gdy Jeremy glosno odchrzaknal, mezczyzna wreszcie go zauwazyl. Jeremy skinal glowa i pomachal mu, by uswiadomic domniemanemu bibliotekarzowi, ze potrzebuje pomocy, on jednak zamiast podejsc, tez mu pomachal i wrocil do porzadkowania ksiazek. Bez watpienia staral sie zdazyc przed szczytem. Poludniowa wydajnosc jest legendarna, zauwazyl Jeremy. To miejsce robi wrazenie. Pietro wyzej, w malym zagraconym gabinecie mloda kobieta wygladala przez okno. Wiedziala, ze odwiedzi ja Jeremy. Doris zadzwonila do niej natychmiast po jego wyjsciu z Herbs i uprzedzila, ze w bibliotece zjawi sie ubrany na czarno mezczyzna z Nowego Jorku, ktory przyjechal tutaj, by napisac o duchach na cmentarzu. Kobieta pokrecila glowa. Pomyslec, ze wysluchal Doris. Kiedy Doris nabije sobie czyms glowe, zwykle jest bardzo przekonujaca, lecz nie dba zupelnie o to, ze artykul moze spowodowac gwaltowna negatywna reakcje. Ona sama rowniez czytala felietony pana Marsha i orientowala sie, w jaki sposob ten dziennikarz dziala. Nie wystarczy udowodnic, ze swiatla nie sa sprawka duchow - a co do tego nie miala zadnych watpliwosci - ale pan Marsh na tym nie poprzestanie. Bedzie rozmawial z ludzmi w swoj ujmujacy sposob, sprawi, ze sie otworza, a nastepnie bedzie przebieral w ich wypowiedziach, az w koncu przekreci prawde, jak tylko bedzie mu sie zywnie podobalo. A kiedy juz napisze ten swoj artykul, nie zostawiajac na nikim suchej nitki, ludzie w calym kraju powezma przekonanie, ze wszyscy tutejsi mieszkancy sa latwowierni, glupi i zabobonni. O nie. Nie podoba jej sie, ze w ogole tu przyjechal. Zamknela oczy, w zamysleniu okrecajac na palcu kosmyk ciemnych wlosow. Szkopul w tym, ze ona rowniez nie lubi ciekawskich, ktorzy walesaja sie po cmentarzu. Doris ma racje - to dowodzi zupelnego braku szacunku, a od czasu przyjazdu studentow z Duke i artykulu w gazecie sprawy wymknely sie spod kontroli. Dlaczego nie mozna bylo po prostu zachowac milczenia na ten temat? Swiatla sa tutaj od dziesiatkow lat i choc wszyscy o nich wiedzieli, nikogo naprawde nie obchodzily. Oczywiscie od czasu do czasu pare osob wybieralo sie tam, zeby popatrzec - przewaznie ci, ktorzy popijali w Lookilu, albo nastolatki -ale T - shirty? Kubki do kawy? Tandetne widokowki? Laczenie zwiedzania cmentarza z wycieczka po historycznych domach? Kompletnie nie rozumiala przyczyny tego fenomenu. Zreszta dlaczego takie wazne ma byc zwiekszenie ruchu turystycznego w tym rejonie? Jasne, pieniadze stanowia pokuse, ale ludzie mieszkaja przeciez w Boone Creek nie dlatego, ze chca sie wzbogacic. A przynajmniej wiekszosc z nich. Zawsze znajdzie sie garstka osob, ktore chca zrobic szmal, z burmistrzem na pierwszym miejscu. Wierzyla jednak, ze wiekszosc ludzi mieszka tutaj z tego samego powodu co ona - dlatego ze odczuwa nabozny zachwyt, widzac, jak chylace sie ku zachodowi slonce zamienia rzeke Pamlico w zlocistozolta wstege, dlatego ze zna swoich sasiadow i ufa im, dlatego ze mieszkancy miasteczka moga pozwolic swoim dzieciom biegac po dworze do poznego wieczora bez obawy, ze cos im sie stanie. W rzeczywistosci, ktora cechuje coraz wiekszy pospiech, Boone Creek wyroznia sie tym, ze nigdy nawet nie probowalo dotrzymac kroku wspolczesnemu swiatu, i to czyni je wyjatkowym. Przeciez dlatego wlasnie zostala tutaj. Kochala w miasteczku wszystko - zapach sosen i soli we wczesne wiosenne poranki, parne letnie wieczory, kiedy skora lsnila od potu, ognista czerwien jesiennych lisci. Lecz przede wszystkim kochala ludzi i nie potrafila wyobrazic sobie zycia gdziekolwiek indziej. Ufala im, rozmawiala z nimi, lubila ich. Oczywiscie niektorzy jej przyjaciele mieli na ten temat inne zdanie i po wyjezdzie do college'u nie wrocili juz do Boone Creek. Ona rowniez wyjechala na pewien czas, ale nawet wtedy zawsze byla pewna, ze wroci. Okazalo sie, ze dobrze sie sklada, poniewaz od ostatnich dwoch lat martwila sie o zdrowie Doris. Wiedziala tez, ze zostanie bibliotekarka podobnie jak jej matka, w nadziei, iz uczyni z miejscowej biblioteki przedmiot dumy miasta. Nie, nie byla to najbardziej prestizowa praca ani dobrze platna. Lexie dopiero kompletowala zbiory i pierwsze wrazenie moglo byc mylne. Na parterze zostala zgromadzona wylacznie wspolczesna literatura piekna, na pietrze zas klasyczna beletrystyka i literatura faktu, dodatkowe tytuly wspolczesnych autorow oraz biale kruki. Watpila, by pan Marsh zdawal sobie w ogole sprawe, ze biblioteka miesci sie na dwoch pietrach, schody znajdowaly sie bowiem w tylnej czesci budynku, w poblizu pomieszczenia dla dzieci. Jednym z minusow usytuowania biblioteki w dawnej rezydencji bylo to, ze architektura okazala sie nieprzystosowana do wiekszego ruchu. Ale miejsce pasowalo jej. W gabinecie Lexie na pietrze niemal zawsze panowal spokoj i byla to wlasciwie jej najbardziej ulubiona czesc biblioteki. Male pomieszczenie obok gabinetu miescilo biale kruki, ksiazki, ktore udalo sie jej zdobyc na wyprzedazach uzywanych rzeczy w garazach lub na podjazdach domow, dzieki darom, dzieki wizytom w ksiegarniach i u handlarzy w calym stanie. Ten sposob kompletowania ksiegozbioru zapoczatkowala jej matka. Lexie zas gromadzila coraz wiekszy zbior historycznych rekopisow i map, w tym sporo datowanych na czasy sprzed wojny o niepodleglosc Stanow Zjednoczonych. To byla jej pa- sja. Zawsze wypatrywala czegos wyjatkowego i nie wahala sie uzyc swego wdzieku, przebieglosci lub nawet po prostu blagania, zeby wydebic cos, na czym jej zalezalo. Kiedy to nie zadzialalo, zwracala uwage na aspekt odliczenia od podatku i - poniewaz kiedys dolozyla staran, by podtrzymywac kontakty z prawnikami specjalizujacymi sie w prawie podatkowym i sprawach majatkowych na calym Poludniu - czesto zdobywala egzemplarze, na ktorych jej zalezalo, wczesniej niz inne biblioteki w ogole sie o nich dowiedzialy. Choc nie dysponowala takimi srodkami jak Duke, Wake Forest czy Uniwersytet Karoliny Polnocnej, jej biblioteka zyskala renome jednej z najlepszych malych bibliotek w calym stanie, jesli nie w kraju. Tak to w tej chwili postrzegala. Jej biblioteka, podobnie jak jej miasto. A teraz czekal na nia obcy, obcy, co chcial napisac artykul, ktory moze nie wyjsc na dobre jej ludziom. Och, dobrze, widziala, jak podjezdza. Widziala, jak wysiada z samochodu i zmierza do frontowego wejscia. Pokrecila glowa, poznajac niemal natychmiast pewny siebie, wielkomiejski sposob chodzenia. To kolejna osoba sposrod tych, ktore przyjezdzaja tutaj z jakiegos bardziej egzotycznego miejsca i ktore uwazaja, ze glebiej pojmuja, czym jest prawdziwy swiat. Sposrod tych, ktore twierdza, ze jesli wyjedzie sie gdzies daleko, zycie stanie sie znacznie bardziej podniecajace, pelniejsze. Kilka lat temu zakochala sie w kims, kto wierzyl w takie rzeczy, i nie chciala jeszcze raz dac sie zwiesc takim zapatrywaniom. Przyfrunal kardynal i usiadl na zewnetrznym parapecie. Przygladala mu sie przez chwile, zbierajac mysli, po czym westchnela. W porzadku, postanowila, zapewne powinna zejsc na dol, porozmawiac z panem Marshem z Nowego Jorku. Przeciez czeka na nia. Przyjechal z daleka i poludniowa goscinnosc - jak rowniez jej praca - wymagaja, by pomogla mu znalezc to, co jest mu potrzebne. I co wazniejsze, bedzie mogla miec go na oku. Zdola przesiac informacje w taki sposob, ze mezczyzna zobaczy takze dobre strony zycia tutaj. Usmiechnela sie do siebie. Tak, poradzi sobie z panem Marshem. Poza tym musiala przyznac, ze jest calkiem przystojny, nawet jesli nie mozna mu ufac. Jeremy Marsh wygladal na niemal znudzonego. Kroczyl powoli jednym z przejsc, ze skrzyzowanymi ramionami, rzucajac okiem na wspolczesne tytuly. Od czasu do czasu marszczyl brwi, jak gdyby dziwil sie, ze nie moze znalezc zadnej pozycji Dickensa, Chaucera czy Austen. Zastanawiala sie, jak zareagowalby, gdyby na jego pytanie o nich, odpowiedziala: "Kogo?". Znajac go - i tutaj bez wahania przyznala, ze wcale go nie zna, lecz tylko przyjmuje takie zalozenie - prawdopodobnie gapilby sie na nia, zapomniawszy jezyka w gebie, tak jak wczesniej na cmentarzu. Mezczyz- ni! - pomyslala. Zawsze latwo przewidziec ich zachowanie. Obciagnela sweter, zwlekajac jeszcze przez chwile, zanim ruszyla w jego strone. Badz profesjonalistka, upomniala sama siebie, masz do wykonania zadanie. -Przypuszczam, ze to mnie pan szuka - powiedziala, usmiechajac sie z przymusem. Na dzwiek jej glosu Jeremy podniosl wzrok i przez moment stal jak slup soli. Potem nagle usmiechnal sie, poznajac ja. Choc usmiech mial bardzo sympatyczny - i tworzyl mu sie przy tym wprost uroczy dolek w policzku - to jednak jej zdaniem ow usmiech byl troche zbyt wystudiowany i nie wystarczal, by zrownowazyc pewnosc siebie w oczach. -Pani jest Lex? - spytal. -To zdrobnienie od "Lexie". Lexie Darnell. Tak nazywa mnie Doris. -Jest pani bibliotekarka? -Staram sie nia byc w wolnym czasie, kiedy nie wlocze sie po cmentarzach i nie ignoruje gapiacych sie na mnie mezczyzn. -No, no, no - powiedzial, przeciagajac samogloski i probujac nasladowac Doris. Usmiechnela sie i przeszla obok niego, by wyrownac kilka ksiazek na polce, ktorej sie wczesniej przygladal. -Niezbyt udana parodia, panie Marsh - oswiadczyla. - Brzmi to tak, jakby probowal pan dopasowac litery do krzyzowki. Rozesmial sie niewymuszenie, nie przejmujac sie jej komentarzem. -Tak pani uwaza? Zdecydowanie bawidamek, pomyslala. -Ja to wiem. - W dalszym ciagu poprawiala ksiazki na polce. - Ale w czym moge panu pomoc, panie Marsh? Zapewne szuka pan informacji o cmentarzu? -Widze, ze moja reputacja mnie wyprzedza. -Zadzwonila do mnie Doris. Powiedziala, ze jest pan juz w drodze. -Aha. Powinienem byl sie domyslic. To bardzo interesujaca kobieta. -Jest moja babcia. Jeremy uniosl brwi. No, no, no, pomyslal, ale tym razem i zachowal to dla siebie. Ale czy nie jest to interesujace? -Czy opowiedziala pani o naszym uroczym lunchu? - spytal. -Naprawde nie pytalam. - Gdy odgarniala wlosy za ucho, przez glowe przemknela jej mysl, ze ten doleczek w policzku musi prowokowac male dzieci, zeby wkladaly do niego palec. Oczywiscie na niej nie robi to zadnego wrazenia. Oderwala sie od ksiazek i spojrzala mu w twarz, mowiac spokojnym tonem: - Moze mi pan wierzyc lub nie, ale jestem w tej chwili bardzo zajeta. Mam mnostwo papierkowej pracy, ktora musze skonczyc jeszcze dzisiaj. Jakiego rodzaju informacje pana interesuja? Jeremy wzruszyl ramionami. -Wszystko, co mogloby pomoc mi poznac historie cmentarza i miasta. Od kiedy ukazuja sie swiatla. Badania przeprowadzone w przeszlosci. Dawne legendy. Stare mapy. Informacje o Riker's Hill i topografia. Historyczne zapisy, lego typu sprawy. - Umilkl, wpatrujac sie znowu w jej fiolkowe oczy. Byly doprawdy ogromnie egzotyczne. I tym razem mloda kobieta stala tuz - tuz, a nie odchodzila gdzies przed siebie. To rowniez bylo ciekawe. -Trzeba przyznac, ze to dosc zdumiewajace, prawda? - spytal, opierajac sie o regal obok niej. Lexie podniosla na niego wzrok. -Slucham? -Spotkanie pani na cmentarzu, a teraz tutaj. List pani babci, ktory byl powodem mojego przyjazdu. Ciekawy zbieg okolicznosci, nie sadzi pani? -Musze przyznac, ze sie nad tym nie zastanawialam. Jeremy nie dal sie zbic z tropu. Rzadko dawal za wygrana, kiedy cos go zainteresowalo. -Coz, poniewaz nie pochodze stad, moze powie mi pani, co ludzie robia w tych stronach, gdy chca pozwolic sobie na relaks. To znaczy, czy mozna napic sie gdzies tutaj kawy? Albo cos przekasic? Na przyklad troche pozniej, kiedy skonczy pani prace? - dodal po chwili milczenia. Zamrugala powiekami, niepewna, czy dobrze go zrozumiala. -Czy chce sie pan ze mna umowic? - spytala. -Tylko jesli jest pani wolna. -Mysle - odparla, odzyskujac panowanie nad soba - ze bede zmuszona odmowic. Ale dziekuje za zaproszenie. Patrzyla na niego spokojnie, az wreszcie podniosl rece w gescie poddania. -No coz, trudno - powiedzial swobodnym tonem. - Ale nie moze miec pani pretensji do faceta za to, ze probuje. - Usmiechnal sie, przy czym w jego policzku znowu pojawil sie dolek. - A czy moglbym teraz troche sie rozeznac w dostepnych zrodlach? To znaczy, jesli nie jest pani zbytnio zawalona papierkowa robota. Moge zawsze wrocic jutro, jesli bardziej to pani odpowiada. -Czy chcialby pan zaczac od czegos szczegolnego? -Mialem nadzieje, ze uda mi sie przeczytac artykul, ktory ukazal sie w miejscowej gazecie. Nie mialem jeszcze okazji tego zrobic. Nie ma go pani przypadkiem tutaj, pod reka, prawda? Skinela glowa. -Przypuszczalnie jest na mikrofiszy. Wspolpracujemy z gazeta od ostatnich paru lat, wiec nie powinnam miec klopotu z dogrzebaniem sie do niego. -Swietnie - rzekl Jeremy. - A ogolna informacja o miasteczku? -Znajdzie ja pan w tym samym miejscu. Rozgladal sie przez chwile, zastanawiajac sie, dokad isc. Lexie ruszyla w kierunku holu. -Tedy, prosze, panie Marsh. Znajdzie pan to, co pana interesuje, na pietrze. -To biblioteka miesci sie tez na pietrze? Obejrzala sie i powiedziala przez ramie: -Jesli pojdzie pan za mna, obiecuje, ze wszystko panu pokaze. Jeremy musial przyspieszyc kroku, by sie z nia zrownac. -Czy moge o cos pania zapytac? Lexie otworzyla glowne drzwi i zawahala sie. -Prosze bardzo - odparla w koncu z powazna mina. -Po co byla pani dzisiaj na cmentarzu? Zamiast odpowiedzi, wpatrywala sie w niego bez slowa, nie zmieniajac wyrazu twarzy. -Pytam ze zwyklej ciekawosci - mowil dalej Jeremy. - Odnioslem wrazenie, ze obecnie ten cmentarz odwiedza niewiele osob. W dalszym ciagu milczala i ciekawosc Jeremy'ego rosla coraz bardziej, wreszcie jednak poczul sie niewyraznie. -Nie zamierza pani powiedziec ani slowa? Usmiechnela sie i zaskakujac go kompletnie, mrugnela do niego, po czym przeszla przez otwarte drzwi. -Zgodzilam sie, zeby zadal mi pan pytanie, panie Marsh,;ile nie obiecalam, ze na nie odpowiem. Gdy kroczyla przed nim energicznie, Jeremy'emu nie pozostalo nic innego jak tylko gapic sie na nia. Och, naprawde jest wyjatkowa! Pewna siebie, piekna i czarujaca, chociaz odrzucila propozycje randki. Moze Alvin mial racje, pomyslal. Moze poludniowe slicznotki naprawde maja w sobie cos, co moze doprowadzic faceta do szalenstwa. Przeszli przez hol, obok czytelni dla dzieci, nastepnie Lexie poprowadzila go po schodach na gore. Przystanawszy na pietrze, Jeremy rozejrzal sie dookola. No, no, no, pomyslal znowu. Bylo tu cos wiecej niz jedynie kilka rozchwierutanych regalow zapelnionych nowymi ksiazkami. Znacznie wiecej. Klimat gotyku, zapach kurzu, atmosfera prywatnej biblioteki. Ze scianami wylozonymi debowa boazeria, mahoniowym parkietem i zaslonami koloru czerwonego wina ten przestronny pokoj jaskrawo kontrastowal z pomieszczeniami na dole. W rogach staly wyscielane fotele oraz imitacje lamp Tiffany'ego. W glebi znajdowal sie kamienny kominek, nad ktorym wisial obraz, okna, choc waskie, wpuszczaly dosc swiatla slonecznego, by stworzyc wrazenie przytulnosci. -Teraz juz rozumiem - zauwazyl Jeremy. - Na dole bylo tylko preludium. Prawdziwe centrum dzialania miesci sie tutaj. Lexie skinela potakujaco glowa. -Wiekszosc naszych codziennych gosci przychodzi tu po najswiezsze pozycje autorow, ktorych znaja, totez urzadzilam dol dla ich wygody. Pomieszczenie na dole jest nieduze, bylo tam przedtem nasze biuro. -A gdzie sie miesci teraz? -Tam - wyjasnila, wskazujac za regal w drugim koncu sali. - Obok dzialu bialych krukow. -O rany - pokrecil glowa Jeremy. - Jestem pod wrazeniem. Lexie usmiechnela sie. -Chodzmy... najpierw pana oprowadze i opowiem o tym miejscu. Przez nastepne kilka minut krazyli miedzy regalami, gawedzac ze soba. Jeremy dowiedzial sie, ze budynek zostal zbudowany w tysiac osiemset siedemdziesiatym czwartym roku przez Horace'a Middletona, kapitana, ktory dorobil sie fortuny, przewozac statkiem drewno i tyton. Wybudowal ten dom dla swojej zony i siedmiorga dzieci, lecz niestety nigdy w nim nie zamieszkal. Tuz przed zakonczeniem budowy jego zona zmarla, on zas postanowil przeniesc sie ze swoja rodzina do Wilmington. Dom stal pusty przez wiele lat, a nastepnie zajela go inna rodzina, ktora mieszkala tam do polowy lat piecdziesiatych, kiedy to w koncu kupilo go towarzystwo historyczne, ono zas z kolei odsprzedalo budynek hrabstwu, z przeznaczeniem na biblioteke. Jeremy przysluchiwal sie uwaznie temu, co mowila. Szli powoli, Lexie przerywala czasem opowiesc, by pokazac mu niektore ze swych ulubionych ksiazek. Szybko przekonal sie, ze jest nawet bardziej oczytana od niego, zwlaszcza jesli chodzi o klasyke, ale doszedl do wniosku, ze przeciez nie ma w tym nic dziwnego. Czy mozna zostac bibliotekarzem, jesli nic kocha sie ksiazek? Jakby odgadujac jego mysli, Lexie przystanela i wskazala palcem tabliczke na regale. -W tej alejce znajdzie pan prawdopodobnie dzial, ktory pana interesuje, panie Marsh. Spojrzal na tabliczke i zauwazyl napis: ZJAWISKA NADPRZYRODZONE/CZARY. Zwolnil, lecz sie nie zatrzymal, niespiesznie zerkajac tylko na kilka tytulow, dostrzegajac jedna pozycje o proroctwach Michela de Nostre - Dame, powszechnie znanego jako Nostradamus. Otoz w tysiac piecset piecdziesiatym roku Nostradamus wydal sto szalenie niejasnych przepowiedni w ksiazce pod tytulem Centuries astrologiaues, pierwszej z dziesieciu, ktore napisal w ciagu swego zycia. Z tysiaca proroctw, ktore oglosil, zaledwie okolo piecdziesieciu cytuje sie do dzisiaj jako wiarygodne, co daje marne piec procent sprawdzalnosci. Jeremy wlozyl rece do kieszeni. -Gdyby pani zechciala, moglbym polecic pania w kilku dobrych miejscach. -Alez oczywiscie, bardzo chetnie. Nie jestem az tak dumna, by nie przyznac, ze potrzebuje pomocy. -Przeczytala pani kiedys te ksiazki? -Me. Jesli mam byc szczera, ten temat nie wydaje mi sie szczegolnie interesujacy. To znaczy, kartkuje ksiazki, kiedy przychodza, ogladam ilustracje i przegladam pobieznie wnioski, by zorientowac sie, czy sa wlasciwe, ale na tym koniec. -Doskonaly pomysl - skonstatowal Jeremy. - W ten sposob jest pani w lepszej sytuacji. -Zadziwiajace jednak, ze niektorzy mieszkancy naszego miasteczka nie chca, zebym zbierala jakiekolwiek ksiazki na te tematy. Zwlaszcza na temat czarow. Uwazaja, ze maja zly wplyw na mlodziez. -Bo maja. To stek klamstw. Lexie usmiechnela sie. -Moze to i prawda, ale nie rozumie pan, o co chodzi. Oni chca, bym je usunela, poniewaz wierza, ze zlo mozna naprawde wyczarowac, i obawiaja sie, ze dzieciaki, ktore czytaja te ksiazki, moga przez przypadek zachecic szatana, by wpadl w szal w naszym miescie. Jeremy pokiwal glowa. -Podatna na wplywy mlodziez z Poludnia. To zrozumiale. -Ale prosze nie przytaczac moich slow. Rozmawiamy nieoficjalnie, dobrze? Podniosl dwa palce do gory. -Slowo skauta. Przez kilka chwil szli w milczeniu. Zimowe slonce z trudem przebijalo sie przez szarawe chmury i Lexie przystanela, by zapalic kilka lamp. Zoltawe swiatlo zalalo pokoj. Gdy sie przechylila, Jeremy poczul delikatny kwiatowy zapach jej perfum. W roztargnieniu wskazal na portret wiszacy nad kominkiem. -Kto to jest? Lexie przerwala swoje zajecie i spojrzala w tamtym kierunku. -Moja matka - odparla. Jeremy patrzyl na nia pytajaco i Lexie gleboko westchnela. -Kiedy w tysiac dziewiecset szescdziesiatym czwartym roku pierwsza biblioteka doszczetnie splonela, moja matka wziela na siebie zadanie znalezienia nowego budynku oraz zapoczatkowanie nowego zbioru, poniewaz wszyscy inni w miescie uwazali, ze zadnym sposobem nie moze sie to udac. Miala zaledwie dwadziescia dwa lata, ale przez caly czas wywierala nacisk na wysokich urzednikow hrabstwa oraz stanu, szukajac funduszy, urzadzala kiermasze z ciastami wlasnego wypieku, chodzila od drzwi do drzwi miejscowych firm, dopoki nie otrzymala czeku. Trwalo to sporo lat, ale w koncu jej sie udalo. Podczas gdy Lexie mowila, Jeremy wodzil spojrzeniem od niej do portretu i z powrotem. Podobienstwo bylo wyrazne, powinien byl to zauwazyc od pierwszej chwili. Zwlaszcza oczy. Choc od razu zwrocil uwage na ich fiolkowa barwe, dopiero teraz, z bliska, dostrzegl, ze teczowki maja jasnoniebieskie obrzeza, kojarzace mu sie z kolorem dobroci. Mimo ze na portrecie starano sie uchwycic ten niezwykly odcien, nie byl bliski rzeczywistosci. Kiedy Lexie skonczyla swoja opowiesc, odgarnela niesforny kosmyk wlosow za ucho. Jeremy zaobserwowal, ze robi to bardzo czesto. Prawdopodobnie nerwowy odruch. Czyli ze denerwuje sie w jego obecnosci. Poczytal to za dobry znak. Odchrzaknal. -Sprawia wrazenie fascynujacej kobiety - powiedzial. - Bardzo chetnie poznalbym ja. Lekki usmiech przemknal po twarzy Lexie, zawahala sie, jak gdyby chciala cos jeszcze dodac, lecz pokrecila tylko glowa. -Przepraszam, ale rozwodzilam sie juz chyba zbyt dlugo. Jest pan tutaj w konkretnym celu, czeka pana duzo pracy, a ja pana wstrzymuje. - Wskazala gestem glowy salke z bialymi krukami. - Pokaze panu, gdzie bedzie sie pan gniezdzil przez kilka nastepnych dni. -Sadzi pani, ze potrwa to az tak dlugo? -Chcial pan zapoznac sie ze zrodlami historycznymi i artykulem, tak? Musze panu powiedziec, ze zostaly skatalogowane wszystkie informacje, z wyjatkiem tych. Czekaja pana zmudne poszukiwania. -Naprawde jest az tyle ksiazek do przestudiowania? -To nie same ksiazki, chociaz mamy mnostwo takich, jakie moga sie panu przydac. Podejrzewam, ze znajdzie pan czesc informacji, o ktore panu chodzi, w pamietnikach. Postawilam sobie za cel zdobyc ich jak najwiecej od ludzi, ktorzy mieszkali w tej okolicy, i do tej pory udalo mi sie zgromadzic calkiem niezly zbior. Mam nawet kilka pochodzacych z siedemnastego wieku. -Ale nie ma pani przypadkiem pamietnika Hettie Doubilet, prawda? -Nie. Mam za to dwa nalezace do ludzi, ktorzy mieszkali w Watts Landing i jeden do kogos, kto uwazal sie za miejscowego historyka amatora. Ale nie moze pan czytac ich poza biblioteka i przebrniecie przez nie zajmie panu sporo czasu. Ledwie daje sie je odcyfrowac. -Nie moge sie doczekac - zapewnil ja. - Nuzace zbieranie informacji to moja specjalnosc. Uwielbiam to. Na twarzy Lexie pojawil sie usmiech. -Moge sie zalozyc, ze jest pan w tym naprawde dobry. Rzucil jej lobuzerskie spojrzenie. -O tak. Jestem dobry w wielu dziedzinach. -Nie mam co do tego watpliwosci, panie Marsh. -Jeremy - podsunal. - Prosze mowic do mnie Jeremy. Lexie uniosla brwi. -Nie jestem pewna, czy to dobry pomysl. -Och, to swietny pomysl - odparl. - Prosze mi zaufac. Prychnela pogardliwie. Zawsze gotow do oodrywu. -To kuszaca propozycja - powiedziala. - Doprawdy. I bardzo mi pochlebia. Mimo to jednak nie znam pana na tyle, by miec do pana zaufanie, panie Marsh. Jeremy przygladal sie jej z rozbawieniem, gdy odwrocila sie do niego plecami, myslac, ze spotykal juz w przeszlosci kobiety jej typu. Kobiety, ktore wykorzystywaly poczucie humoru, by trzymac mezczyzn na dystans, zwykle traktowaly ich nieprzyjemnie, u niej jednak jakims sposobem bylo to niemal... hm, urocze i zyczliwe. Moze to sprawa akcentu. Ta swoja spiewna wymowa zdolalaby zapewne namowic kota do przeplyniecia rzeki. Nie, poprawil sie, nie chodzi tylko o akcent. Ani nie o poczucie humoru, ktore ogromnie mu sie podobalo. Ani nawet o jej zadziwiajace oczy, ani o to, jak wyglada w dzinsach. Dobra, czesciowo tak, ale zdecydowanie chodzilo o cos wiecej. To bylo... co? Nie znal jej, nic o niej nie wiedzial. Prawde mowiac, niewiele o sobie powiedziala. Mowila duzo o ksiazkach i o swojej matce, lecz o niej samej nie dowiedzial sie absolutnie niczego. Przyjechal tutaj, by napisac artykul, ale nagle ze sciskaniem w dolku zdal sobie sprawe, ze wolalby spedzic nastepne kilka godzin z Lexie. Pragnal pospacerowac z nia po centrum Boone Creek albo jeszcze lepiej zjesc z nia kolacje w zacisznej romantycznej knajpce, gdzie byliby sami i mieli okazje zaczac sie poznawac. Byla zagadkowa, a on lubil zagadki. Zagadki zawsze prowadza do niespodzianek. Idac za nia do sali bialych krukow, nie potrafil oprzec sie mysli, ze jego podroz na Poludnie staje sie coraz bardziej interesujaca. Salka, gdzie trzymano biale kruki, okazala sie niewielka, prawdopodobnie miescila sie tam kiedys sypialnia. W dodatku przedzielalo ja niskie drewniane przepierzenie, biegnace przez cala dlugosc. Sciany piaskowego koloru byly wykonczone bialym szlaczkiem, podloga z debowego drewna porysowana, lecz niewypaczona. Za przepierzeniem staly wysokie polki z ksiazkami, a w rogu oszklona gablotka, przypominajaca skrzynie ze skarbami, obok telewizor i magnetowid, niewatpliwie do ogladania kaset dotyczacych historii Karoliny Polnocnej. Naprzeciwko drzwi znajdowalo sie okno, a pod nim sekretarzyk z zaluzjowym zamknieciem. Po prawej stronie Jeremy zauwazyl na malym stoliku czytnik do mikrofisz. Lexie zaprosila go gestem, zeby usiadl. Podeszla do sekretarzyka i wyciagnela dolna szuflade, po czym wrocila z nieduzym tekturowym pudelkiem. Ustawila pudelko na stole, przejrzala przezroczyste plytki i wyjela jedna z nich. Pochylajac sie nad Jeremym, wlaczyla aparat i wsunela plytke do srodka, ustawiajac ja w taki sposob, by interesujacy go artykul znalazl sie posrodku. Znowu poczul delikatny zapach jej perfum i po chwili mial przed oczyma tekst. -Moze pan zaczac od tego - powiedziala Lexie. - A ja tymczasem pojde rozejrzec sie za jakimis obszerniejszymi materialami dla pana. Zajmie mi to kilka minut. -Ten znalazla pani blyskawicznie - zauwazyl. -To nie bylo trudne. Pamietalam date artykulu. -Imponujace. -Wlasciwie to nie. Ukazal sie w dniu moich urodzin. -Dwudziestych szostych? -Cos kolo tego. A teraz pozwoli pan, ze poszukam czegos jeszcze. Odwrocila sie i ruszyla w strone wahadlowych drzwi. -Dwudziestych piatych?! - zawolal za nia. -Ladny ruch, panie Marsh, ale ja nie podejme tej gry. Jeremy parsknal smiechem. Zdecydowanie zapowiada sie interesujacy tydzien. Skoncentrowal uwage na artykule i zaczal go czytac. Byl napisany dokladnie tak, jak sie spodziewal - nastawiony na zrobienie szumu i sensacje, z wyniosloscia sugerujaca, ze kazdy, kto mieszka w Boone Creek, uwaza miasteczko za absolutnie wyjatkowe. Nie znalazl w nim prawie nic nowego. W artykule byla mowa o pierwotnej legendzie. Pokrywalo sie to z tym, co mowila mu Doris, choc z drobnymi roznicami. Zgodnie z artykulem Hettie zlozyla wizyte nie burmistrzowi, lecz wladzom hrabstwa, i pochodzila z Luizjany, a nie z Karaibow. Ciekawe bylo, ze podobno rzucila klatwe przed drzwiami ratusza, co wywolalo zamieszki, i Hettie zamknieto w areszcie. Kiedy straznicy przyszli nazajutrz, by ja wypuscic, odkryli, ze zniknela, przepadla jak kamien w wode. Pozniej szeryf odmowil ponownego aresztowania, obawial sie bowiem, ze Hettie przeklnie rowniez jego rodzine. Ale tak to bywa z legendami - opowiesci sa przekazywane z ust do ust i za kazdym razem nieco zmieniane po to, by staly sie bardziej frapujace. I trzeba przyznac, ze fragment o zniknieciu jest interesujacy. Musi sie dowiedziec, czy Hettie zostala naprawde aresztowana i czy naprawde uciekla. Jeremy obejrzal sie przez ramie, lecz Lexie jeszcze sie nie pokazala. Wracajac do ekranu czytnika, pomyslal, ze moze dodac te wiadomosci do tego, co opowiedziala mu Doris o Boone Creek, i przesunal szklana plytke z mikrofisza, przegladajac inne artykuly pojawiajace sie w polu widzenia. W sumie na czterech stronach miescily sie wiadomosci z calego tygodnia - gazeta, ukazywala sie co wtorek - i Jeremy szybko sie dowiedzial, co miasteczko ma do zaoferowania. Blyskotliwa lektura, pod warunkiem ze nie szuka sie wiadomosci o czyms, co sie dzieje gdziekolwiek indziej na swiecie, lub o czyms, co sprawia, ze czlowiek otwiera oczy ze zdumienia. Przeczytal o mlodym mezczyznie, ktory zaprojektowal teren przed budynkiem VFW*, by zyskac prawo do najwyzszego skautowskiego stopnia, o otwarciu nowej pralni chemicznej na Main Street, jak rowniez o podsumowaniu zgromadzenia mieszkancow miasta, na ktorym najwazniejszym punktem porzadku obrad byla decyzja, czy ustawic znak stopu na Leary Point Road. Sporo miejsca na pierwszej stronie gazety poswiecono kraksie samochodowej, w ktorej drobne obrazenia odniesli dwaj mieszkancy miasta.Jeremy odchylil sie na oparcie krzesla. Zatem miasteczko bylo dokladnie takie, jak sie spodziewal. Senne, ciche oraz na swoj sposob wyjatkowe w oczach malej miejscowej spolecznosci, lecz nic poza tym. Rodzaj miesciny, ktora istnieje raczej z przyzwyczajenia niz z powodu szczegolnych zalet, i za pare dziesiecioleci, gdy jej mieszkancy sie zestarzeja, przestanie istniec. Nie ma tu przyszlosci, w kazdym razie na dluzsza mete... -Czyta pan o naszym fascynujacym miescie? - spytala Lexie. Jeremy drgnal z zaskoczenia, zdziwiony, ze nie slyszal, jak podchodzi. Odczuwal dziwny smutek z powodu trudnej sytuacji miasteczka. -Tak. I musze przyznac, ze jest rzeczywiscie fascynujace. A ten stopien skautowski to po prostu bomba. Fiu, fiu. -Jimmie Telson - oznajmila. - To naprawde wspanialy chlopak. Same bardzo dobre oceny, swietny koszykarz. Jego tata zmarl w zeszlym roku, a on wciaz pracuje spolecznie dla miasta, mimo ze podjal teraz prace w niepelnym wymiarze godzin w Pete's Pizza. Jestesmy z niego dumni. **Veterans of Foreign Wars (Weterani Zagranicznych Wojen) -Imponuje mi ten chlopak. Usmiechnela sie pod nosem, myslac: "Jasne, wierze, bo musze". -Prosze - powiedziala, kladac przed nim stos ksiazek. - Na poczatek powinno wystarczyc. Jeremy rzucil okiem na tytuly. -Jesli dobrze pamietam, twierdzila pani, ze powinienem raczej zapoznac sie z pamietnikami. A te ksiazki sa z zakresu historii powszechnej. -Wiem. Ale nie chce pan najpierw zrozumiec lepiej okresu, ktorego dotycza? Jeremy zawahal sie. -Chyba tak - przyznal. -To dobrze. - Z roztargniona mina podciagnela rekaw swetra. - Znalazlam tez ksiazke z opowiesciami o duchach. Moze pana zainteresowac. Jest w niej rozdzial dotyczacy Cedar Creek. -Swietnie. -Wobec tego zostawiam pana z ksiazkami, moze pan zaczynac. Za jakis czas wroce, zeby sprawdzic, czy nie potrzebuje pan czegos wiecej. -Nie zostanie pani? -Nie. Mowilam juz, ze mam sporo roboty. A pan moze zostac tutaj albo usiasc przy jednym ze stolikow w glownej sali. Bede jednak wdzieczna, jesli nie wyniesie pan ksiazek poza biblioteke. Zadna z tych szczegolnych ksiazek nie moze byc wypozyczona. -Nie osmielilbym sie - zapewnil ja. -A teraz przepraszam bardzo, ale naprawde musze juz isc, panie Marsh. I prosze pamietac, ze chociaz biblioteka jest czynna do siodmej, dzial bialych krukow zamykam o piatej. -Nawet dla przyjaciol? -Nie. Przyjaciolom pozwalam zostac, jak dlugo zechca. -To do zobaczenia o siodmej? -Nie, panie Marsh. Do zobaczenia o piatej. Jeremy wybuchnal smiechem. -- Moze jutro pozwoli mi pani zostac dluzej. Lexie w milczeniu uniosla brwi, po czym zrobila kilka krokow w kierunku drzwi. -Lexie? Obejrzala sie. -Slucham? -Bardzo mi pani pomogla. Dziekuje. Usmiechnela sie do niego urzekajaco, swobodnie. -Bardzo prosze. Przez nastepne dwie godziny Jeremy studiowal informacje o miescie. Przekartkowal kolejno ksiazki, zatrzymujac sie dluzej nad fotografiami i czytajac rozdzialy, ktore uznal za przydatne. Wiekszosc informacji obejmowala wczesna historie miasteczka. Jeremy notowal to, co wydawalo mu sie wazne, na' kartkach z bloku. Oczywiscie w tej chwili nie wiedzial z cala pewnoscia, co mu sie przyda. Bylo jeszcze za wczesnie, by to stwierdzic, totez jego notatki zajely juz kilka stron. Z doswiadczenia wiedzial, ze najlepszym sposobem podejscia do tematu takiego jak ten jest rozpoczecie od tego, co sie wie, a zatem... co wie z cala pewnoscia? Ze cmentarz byl wczesniej uzytkowany przez ponad sto lat, a nie zaobserwowano zadnych tajemniczych swiatel. Ze pierwsze tajemnicze swiatla pojawily sie okolo stu lat temu i ukazuja sie regularnie, lecz wylacznie podczas mglistych dni. Widzialo je wiele osob, co oznacza, ze jest bardzo malo prawdopodobne, aby byly jedynie wytworem ludzkiej wyobrazni. I ze faktycznie cmentarz sie zapada. Nawet po paru godzinach Jeremy wiedzial tylko troche wiecej, niz kiedy zaczynal. Jak w wypadku wiekszosci tajemnic, byla to ukladanka z wielu calkowicie roznych elementow. Legenda, niezaleznie od tego, czy Hettie rzucila klatwe na miasto, czy nie, byla w zasadzie proba polaczenia niektorych elementow w zrozumiala calosc. Poniewaz jednak owa legenda miala jako punkt wyjscia falszywa przeslanke, oznaczalo to, ze niektore elementy -jakiekolwiek byly - zostaly przeoczone lub pominiete. Co z kolei oczywiscie znaczylo, ze Lexie miala racje. Musi przeczytac wszystko, zeby nie opuscic niczego. Nie ma sprawy. Prawde mowiac, to calkiem mily aspekt jego pracy. Poszukiwanie prawdy czestokroc bywa przyjemniejsze od opisywania wlasciwych wnioskow i okazalo sie, ze temat coraz bardziej go wciaga. Dowiedzial sie, ze miasteczko Boone Creek zalozono w tysiac siedemset dwudziestym dziewiatym roku, czyli jest jednym z najstarszych miast w stanie, i ze przez dlugi czas bylo tylko mala handlowa osada nad brzegami rzek Pamlico oraz Boone Creek. W poznych latach osiemnastego wieku zostalo pomniejszym portem w systemie srodladowych szlakow wodnych, a zastosowanie statkow parowych w polowie dziewietnastego stulecia przyspieszylo rozwoj miasta. Pod koniec tego samego wieku gwaltowny rozwoj kolei dotarl do Karoliny Polnocnej i zaczeto wycinac drzewa oraz zakladac liczne kamieniolomy. I znowu wywarlo to wplyw na miasto, z uwagi na fakt, ze sialo sie czyms w rodzaju bramy do archipelagu Outer Banks. Pozniej miasto przezylo zalamanie koniunktury wraz z gospodarka calego stanu, mimo ze do tysiac dziewiecset trzydziestego roku liczba mieszkancow utrzymywala sie na stalym poziomie. Wedlug najnowszego spisu ludnosci, liczba mieszkancow hrabstwa zmniejszyla sie, co ani odrobine nie zdziwilo Jeremy'ego. Przeczytal rowniez o cmentarzu w ksiazce z opowiesciami i) duchach. W tej wersji Hettie nie przeklela miasta z tego powodu, ze przeniesiono ciala jej przodkow z cmentarza. Otoz Hettie nie chciala ustapic drogi zonie jednego z oficjeli, zblizajacej sie z przeciwnego kierunku. Poniewaz jednak uwazano ja niemal za duchowa przywodczynie w Watts Landing, uniknela aresztowania, totez kilku bardziej rasistowskich mieszkancow miasta wzielo sprawy w swoje rece i dokonalo ogromnych zniszczen na murzynskim cmentarzu. Rozgniewana Hettie przeklela cmentarz Cedar Creek i przysiegla, ze jej przodkowie beda dopoty deptac teren cmentarza, dopoki ziemia go calkiem nie pochlonie. Jeremy rozsiadl sie wygodnie na krzesle, oddajac sie rozmyslaniom. Trzy kompletnie rozne wersje w zasadzie tej samej legendy. Zastanawial sie, co to oznacza. Co ciekawe, autor ksiazki - A. J. Morrison - dodal napisane kursywa postscriptum, ktore potwierdzalo, ze cmentarz Cedar Creek rzeczywiscie zaczal sie osuwac. Zgodnie z badaniami grunt cmentarza zapadl sie prawie o pol metra. Autor nie przedstawil zadnego wyjasnienia. Jeremy spojrzal na date wydania. Ksiazka zostala wydana w tysiac dziewiecset piecdziesiatym czwartym roku, a po obecnym wygladzie cmentarza ocenial, ze musial zapasc sie jeszcze o jakis metr. Zanotowal sobie, by poszukac badan z tamtego okresu, jak rowniez przeprowadzonych niedawno. W dalszym ciagu jednak, chlonac informacje, nie potrafil sie powstrzymac, by nie zerkac od czasu do czasu przez ramie, na wszelki wypadek, gdyby wrocila Lexie. Na terenach golfowych za miastem, na czternastym polu, z telefonem komorkowym przycisnietym do ucha, burmistrz stanal na bacznosc, usilujac doslyszec slowa rozmowcy przez szumy i inne zaklocenia. W tej czesci hrabstwa zasieg byl slaby i burmistrz zastanawial sie, czy jesli bedzie trzymal nad glowa metalowy kij golfowy numer piec, pomoze mu to zrozumiec, co mowi osoba telefonujaca do niego. -Byl w Herbs? Dzisiaj na lunchu? Powiedziales Primetime Live! Pokiwal glowa, udajac, ze nie zauwaza, jak jego golfowy partner, ktory z kolei udawal, ze widzi, gdzie wyladowal jego ostatni strzal, wykopal wlasnie pileczke zza drzewa na dogodniejsza pozycje. -Znalazlem ja! - zawolal partner i zaczal ustawiac sie do strzalu. Kumpel burmistrza ciagle robil takie rzeczy, czym burmistrz, prawde mowiac, zbytnio sie nie przejmowal, poniewaz zachowywal sie dokladnie tak samo. W przeciwnym razie niemozliwe byloby utrzymanie handicapu trzech uderzen. Tymczasem kiedy rozmowca burmistrza konczyl rozmowe, golfowy partner trafil znowu gdzies w drzewa. -Niech to diabli wezma! - krzyknal. Burmistrz nie zwrocil na niego uwagi. -Hm, to stanowczo bardzo interesujace - rzekl do telefonu, w glowie brzeczaly mu najrozmaitsze pomysly - i bardzo sie ciesze, ze zadzwoniles. Trzymaj sie. Czesc. Zatrzasnal telefon, w chwili gdy jego kumpel podszedl do niego. -Mam nadzieje, ze tym razem dobrze ustawie pileczke. -Nie martwilbym sie o to - odrzekl burmistrz, rozmyslajac o niespodziewanym wydarzeniu w miescie. - Jestem pewien, ze znajdzie sie dokladnie tam, gdzie zechcesz. -Kto do ciebie dzwonil? -Przeznaczenie - oznajmil burmistrz. - I jesli dobrze I o rozegramy, moze okazac sie naszym ratunkiem. Po uplywie dwoch godzin, kiedy slonce powoli krylo sie za wierzcholkami drzew, a cienie od okien kladly sie na podlodze, Lexie wsunela glowe do salki z bialymi krukami. -No i jak poszlo? Jeremy obejrzal sie z usmiechem przez ramie. Odsunawszy sie od stolika, przeczesal palcami wlosy. -Dobrze - odparl. - Sporo sie dowiedzialem. -Znalazl pan juz rozwiazanie tajemnicy? -Nie, ale jestem coraz blizej. Czuje to. Weszla do srodka. -Ciesze sie. Ale jak uprzedzalam wczesniej, zwykle zamykam te sale okolo piatej, zeby moc sie zajac tymi, ktorzy przychodza tutaj tlumnie po pracy. Jeremy wstal od stolika. -Nie ma sprawy. Tak czy siak troche sie juz zmeczylem. To byl dlugi dzien. -Przyjdzie pan jutro rano? -Taki mialem zamiar. A czemu pani pyta? -Coz, zazwyczaj odkladam codziennie wszystko z powrotem na polki. -A czy moglaby pani na razie zostawic te ksiazki po prostu tak, jak sa? Jestem pewien, ze przejrze wiekszosc z nich jeszcze raz. Namyslala sie przez chwile. -Chyba moge tak zrobic. Ale musze pana ostrzec, ze jesli nie pokaze sie pan rano, pomysle, ze zle pana ocenilam. Skinal glowa z powazna mina. -Obiecuje, ze nie wystawie pani do wiatru. Nie jestem tego rodzaju facetem. Wzniosla oczy do gory, myslac: O kurcze! Ale musiala mu oddac sprawiedliwosc - byl wytrwaly. -Na pewno mowi to pan wszystkim kobietom, panie Marsh. -Nie - rzekl, opierajac sie o blat stolu. - Wlasciwie to jestem bardzo niesmialy. Istny ze mnie odludek. Rzadko kiedy gdzies wychodze. Lexie wzruszyla ramionami. -Ocenilam pana na podstawie pierwszego wrazenia. Zalozylam, ze skoro jest pan dziennikarzem z wielkiego miasta, musi pan byc bawidamkiem. -I to pania trapi? -Nie. -To dobrze. Poniewaz, jak pani wie, pierwsze wrazenie moze byc mylne. -Och, zdalam sobie natychmiast z tego sprawe. -Doprawdy? -Jasne - odparla. - Kiedy spotkalam pana po raz pierwszy, na cmentarzu, pomyslalam, ze przyjechal pan na pogrzeb. ROZDZIAL PIATY Po pietnastominutowej jezdzie asfaltowa szosa, ktora nastepnie przeszla w droge zwirowa - najwyrazniej wszedzie w okolicy zwir byl ulubionym materialem drogowym -Jeremy zaparkowal samochod posrodku bagna, tuz przed recznie malowanym szyldem reklamujacym Greenleaf Cottages. Co mu przypomnialo, by nigdy nie ufal obietnicom miejscowej Izby Handlowej.Greenleaf Cottages z pewnoscia nie byl nowoczesnym osrodkiem. Nie byl tez nowoczesny trzydziesci lat temu. Na brzegu rzeki stalo zaledwie szesc malych bungalowow. Mialy oszalowane sciany, z ktorych luszczyla sie farba, i blaszane dachy. Biegly do nich kolejne gruntowe waskie drogi, prowadzace od glownego bungalowu, w ktorym prawdopodobnie miescilo sie biuro. Musial przyznac, ze okolica jest malownicza, lecz reklamowana "sielskosc" odnosila sie chyba do moskitow oraz aligatorow, z ktorych ani jedne, ani drugie, nie okazaly wielkiego entuzjazmu na jego widok. Kiedy zastanawia sie, czy powinien w ogole zawracac sobie glowe meldowaniem sie -minal po drodze kilka z sieci hoteli w Waszyngtonie, jakies czterdziesci minut jazdy samochodem od Boone Creek - uslyszal warkot silnika i zobaczyl, ze zbliza sie do niego rdzawoczerwony cadillac, podskakujac gwaltownie na wybojach. Zdumial sie, widzac, ze wjezdza na sasiednie miejsce i zatrzymuje sie obok jego samochodu, rozpryskujac drobne kamyki. Wysiadl z niego, otwierajac z impetem drzwi, lysiejacy mezczyzna z wyrazna nadwaga. Mial na sobie zielone spodnie ze sztucznego tworzywa i niebieski sweter z golfem, a wygladalo to na nim tak, jakby ubieral sie po ciemku. -Pan Marsh? -Tak? - spytal ze zdziwieniem Jeremy. Mezczyzna okrazyl pedem samochod. Kazda czastka jego ciala zdawala sie emanowac pospiechem. -Ciesze sie, ze zdazylem zlapac pana, zanim sie pan zameldowal! Zalezalo mi na szansie porozmawiania z panem! Nie ma pan pojecia, jak jestesmy wszyscy podekscytowani z powodu panskiej wizyty w naszym miasteczku! Niemal bez tchu wyciagnal reke i przywital sie, energicznie potrzasajac dlon Jeremy'ego. -Czy ja pana znam? - spytal Jeremy. -Nie, nie, oczywiscie, ze nie. - Mezczyzna wybuchnal glosnym smiechem. - Jestem Tom Gherkin, burmistrz. Moje nazwisko kojarzy sie z piklami*, ale moze mi pan mowic Tom. - **gherkin (ang.) - korniszon Znowu sie rozesmial. - Wpadlem na chwile, by powitac pana w naszym pieknym miasteczku. Przepraszam za moj wyglad. Powinienem byl przyjac pana w moim gabinecie, ale przyjechalem prosto z pola golfowego, gdy tylko dowiedzialem sie, ze nas pan odwiedzil. Jeremy przyjrzal mu sie, lekko wstrzasniety. Przynajmniej wyjasnialo to stroj dziwnego przybysza. -Jest pan burmistrzem? -Od tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatego czwartego roku. To rodzaj rodzinnej tradycji. Moj ojczulek, Owen Gherkin, byl tu burmistrzem przez dwadziescia cztery lata. Bardzo sie interesowal sprawami miasta. Wiedzial o nim absolutnie wszystko, co trzeba bylo wiedziec. Oczywiscie funkcja burmistrza to w naszym miasteczku praca w niepelnym wymiarze godzin. Raczej honorowe stanowisko. Jesli chce pan znac prawde, to wlasciwie jestem biznesmenem. Wlascicielem domu towarowego i stacji radiowej w srodmiesciu. Gramy dawne przeboje. Lubi pan przeboje sprzed lat? -Jasne - odparl Jeremy. -To dobrze, to dobrze. Domyslilem sie tego w chwili, gdy na pana spojrzalem. Powiedzialem sobie: "To czlowiek, ktory ceni dobra muzyke". Nie cierpie wiekszosci tego nowego chlamu, ktory inni nazywaja wspolczesna muzyka. Muzyka powinna koic dusze. Wie pan, co mam na mysli? -Jasne - powtorzyl Jeremy, probujac zachowac powage. -Bylem tego pewny! - wykrzyknal burmistrz, smiejac sie. - Coz, mowilem juz panu, ze wprost brak mi slow, by wyrazic, jak ogromnie jestesmy zachwyceni, ze przyjechal pan, by napisac o naszym pieknym miescie. Tego wlasnie to miasteczko potrzebuje. Kto nie lubi historii o duchach? Ludzie naprawde sie nimi ekscytuja, to pewne. Najpierw studenci z Duke, potem miejscowa gazeta. A teraz dziennikarz z wielkiego miasta. Slychac o nas w calym kraju, to dobrze. Nie dalej jak w zeszlym tygodniu zadzwonilo do nas kilka osob z Alabamy z informacja, ze zamierzaja spedzic kilka dni najblizszego weekendu na wycieczce po historycznych domach. Jeremy pokrecil glowa, by go troche przyhamowac. -Skad pan w ogole wiedzial, ze jestem tutaj? Burmistrz Gherkin polozyl mu dlon na ramieniu przyjacielskim gestem i zanim Jeremy zdolal sie zorientowac, szli w kierunku bungalowu, w ktorym miescily sie biura. -Wiadomosci sa przekazywane z ust do ust, panie Marsh. Rozchodza sie lotem blyskawicy. Zawsze tak bylo i zawsze tak bedzie. Stanowi to czesciowo o uroku tego miejsca. To oraz jego naturalne piekno. Jestesmy znani z najlepszych terenow do wedkowania oraz do polowan na kaczki. Ludzie przyjezdzaja ze wszystkich stron, nawet slawni, i wiekszosc z nich zatrzymuje sie tutaj, w Greenleaf. To istny skrawek raju, takie jest moje zdanie, jesli chce pan wiedziec. Zamieszka pan w cichym bungalowie, w samym srodku natury. Bedzie pan sluchal spiewu ptakow i cwierkania swierszczy przez cala noc. Zaloze sie, ze potem spojrzy pan na nowojorskie hotele calkiem innym okiem. -Bez watpienia - przyznal Jeremy. Facet stanowczo musi byc politykiem. -I prosze nie obawiac sie o weze. Jeremy otworzyl szeroko oczy. -Weze? -Z pewnoscia slyszal pan o tym, ale prosze pamietac, ze cala ta sytuacja tutaj w ubieglym roku byla zwyklym nieporozumieniem. Niektorzy ludzie nie maja po prostu za grosz zdrowego rozsadku. Ale, jak juz powiedzialem, niech pan sie nimi nie przejmuje. W kazdym razie weze zazwyczaj nie pokazuja sie przed nadejsciem lata. Oczywiscie nie nalezy lazic po krzakach i wypatrywac ich. Te mokasyny blotne potrafia byc zlosliwe. -Aha - mruknal Jeremy. Probowal znalezc odpowiedz, jednoczesnie odsuwajac od siebie wizje, ktora powstala w jego wyobrazni. Nie cierpial wezy. Bardziej nawet niz komarow i aligatorow. - Prawde mowiac, myslalem... Burmistrz Gherkin westchnal na tyle glosno, by przerwac Jeremy'emu w pol zdania, i rozejrzal sie dookola, jak gdyby chcial sie upewnic, ze Jeremy zauwazyl jego zachwyt nad otaczajaca ich przyroda. -A wiec powiedz mi, Jeremy... nie masz nic przeciwko temu, zebym sie tak do ciebie zwracal? -Nie. -To niezwykle uprzejme z twojej strony. Niezwykle uprzejme. A wiec, Jeremy, tak mi przyszlo do glowy, czy twoim zdaniem mozna by wykorzystac twoj material o naszym miescie w ktoryms z programow telewizyjnych? -Nie mam pojecia - odparl Jeremy. -Hm, gdyby zechcieli, przyjmiemy ich z honorami. Okazemy prawdziwa poludniowa goscinnosc. Zakwaterujemy ich tutaj, w Greenleaf, za darmo. I rzecz jasna, beda mieli kapitalna historie do opowiedzenia. Znacznie lepsza od tego, co pokazales w Primetime Live. To, co mamy tutaj, to prawdziwa bomba. -Zdaje pan sobie sprawe, ze przede wszystkim jestem felietonista? Zazwyczaj nie mam nic wspolnego z telewizja... -Nie, oczywiscie, ze nie. - Burmistrz mrugnal do niego, najwyrazniej nie wierzac jego slowom. - Rob tylko to, co robisz, a my zobaczymy, co z tego wyniknie. -Mowie powaznie - rzekl Jeremy. Gherkin znowu mrugnal. -Tak, tak, z pewnoscia. Jeremy nie bardzo wiedzial, co powiedziec, zeby mu wyperswadowac ten pomysl - glownie dlatego, ze mezczyzna mogl miec racje - i po chwili Gherkin wparadowal do biura. Jesli w ogole mozna to nazwac biurem. Wygladalo, jak gdyby ostatni remont odbyl sie tu sto lat i emu, a drewniane sciany przypominaly, co mozna znalezc w chacie z bali. Tuz za rozklekotanym biurkiem wisial na scianie bass wielkogebowy. W kazdym rogu, pod scianami, na szafie na akta, a takze na biurku staly wypchane stworzenia - bobry, zajace, wiewiorki, oposy, skunksy oraz borsuk. W przeciwienstwie jednak do wiekszosci eksponatow, ktore Jeremy kiedys widzial, wszystkie zostaly spreparowane w taki sposob, by sprawialy wrazenie osaczonych i probujacych sie bronic. Pyski mialy wykrzywione w groznym grymasie, ciala wygiete w luk, zeby obnazone, pazury wysuniete. Jeremy ciagle jeszcze chlonal widok zwierzakow, gdy nagle jego wzrok padl na niedzwiedzia w rogu i az podskoczyl z przestrachu. Podobnie jak inne zwierzeta stal z wysunietymi pazurami, jak gdyby szykowal sie do ataku. To miejsce bylo niczym muzeum przyrodoznawstwa, przeksztalcone w film grozy i upchniete w szafie. Za biurkiem siedzial potezny mezczyzna z bujna broda, nogi mial oparte na blacie, gapil sie w ekran stojacego przed nim telewizora. Obraz byl nieostry, co pare sekund przez ekran przebiegaly pionowe linie, ktore prawie uniemozliwialy rozroznienie tego, co sie na nim dzieje. Mezczyzna wstawal powoli zza biurka, az wreszcie wyprostowal sie na cala wysokosc. Byl znacznie wyzszy od Jeremy'ego, mial chyba sporo ponad dwa metry, a bary szersze niz wypchany niedzwiedz w rogu. Nosil ogrodniczki i kraciasta koszule. Wzial do reki tabliczke z zaciskiem na papiery i polozyl na biurku. Wskazal ja Jeremy'emu. Nie usmiechnal sie. Na dobra sprawe mozna by pomyslec, ze ma jedyne pragnienie - wyrwac dziennikarzowi rece z zawiasow, by go nimi solidnie wymlocic, zanim znajdzie sie na scianie. Jak mozna sie bylo spodziewac, Gherkin wybuchnal smiechem. Ten facet ciagle sie smieje, zauwazyl Jeremy. -Nie przejmuj sie nim, Jeremy - rzekl spiesznie burmistrz. - Jed raczej nie rozmawia z nieznajomymi. Wypelnij tylko formularz i mozesz sie udac do swojego malego raju na ziemi. Jeremy wpatrywal sie szeroko otwartymi oczyma w Jeda, myslac, ze facet jest najbardziej przerazajacym osobnikiem, jakiego kiedykolwiek widzial. -Nie dosc, ze Jed jest wlascicielem Greenleaf i czlonkiem rady miejskiej, to w dodatku jest miejscowym preparatorem zwierzat - mowil dalej Gherkin. - Czy jego prace nie sa niesamowite? -Niesamowite - potwierdzil Jeremy z wymuszonym usmiechem. Jesli upolujesz cos w okolicy, przyjdz do Jeda. Bedziesz zadowolony z efektu. Postaram sie o tym pamietac. Burmistrz rozpromienil sie nagle. -Polujesz, prawda? -Szczerze mowiac, raczej bardzo rzadko. -Hm, moze uda nam sie to zmienic podczas twojego pobytu u nas. Wspomnialem juz chyba, ze polowania na kaczki sa tutaj kapitalne, prawda? Gdy Gherkin paplal jak nakrecony, Jed postukal znowu ogromnym palcem w tabliczke. -Hej, nie probuj mi tu straszyc tego goscia - ofuknal go burmistrz. - Przyjechal z Nowego Jorku. To dziennikarz z wielkiego miasta, masz go odpowiednio traktowac. Odwrocil sie do Jeremy'ego. -I, Jeremy, tak do twojej wiadomosci, nasze miasto bedzie szczesliwe, mogac oplacic twoj pobyt tutaj. -To nie jest konieczne... -Ani slowa wiecej - machnal reka Gherkin. - Decyzja zostala juz podjeta przez gore. - Mrugnal do Jeremy'ego. - Nawiasem mowiac, ta gora to ja. Przynajmniej tyle mozemy zrobic dla naszego znakomitego goscia. -No coz, dziekuje. Jeremy wyjal dlugopis i zaczal wypelniac formularz meldunkowy pod bacznym okiem Jeda, w obawie przed tym, co by sie stalo, gdyby zmienil zdanie i nie zdecydowal sie zostac. Gherkin zajrzal mu przez ramie. -Czy mowilem juz, jak bardzo sie cieszymy, ze odwiedziles nasze miasteczko? Po przeciwnej stronie miasteczka, na spokojnej ulicy, w bialym bungalowie z niebieskimi okiennicami Doris podsmazala bekon, cebule i czosnek, a na drugim palniku gotowal sie w ganku makaron. Lexie oplukiwala nad zlewem pomidory i marchewke, po czym kroila je w kostke. Po zamknieciu biblioteki wpadla do Doris, jak zwykla to czynic kilka razy w tygodniu. Poniewaz mieszkala w poblizu, czesto jadala kolacje u babci. Stare nawyki trudno wykorzenic i tak dalej. Ze stojacego na parapecie radia dobiegaly dzwieki jazzu i poza zdawkowa rozmowa, typowa dla czlonkow rodziny, obie kobiety niewiele sie odzywaly. Doris byla zmeczona po calym dniu pracy. Od czasu zawalu, ktory przeszla dwa lata temu szybciej sie meczyla, mimo ze nie chciala sie do tego przyznac. Powodem milczenia Lexie byl Jeremy Marsh, nie miala dosc rozsadku, by nie mowic o tym babci. Doris zawsze zywo interesowala sie jej zyciem osobistym i Lexie nauczyla sie, ze najlepiej unikac tego tematu, jesli tylko sie uda. Wiedziala, ze jej babka majak najlepsze intencje. Doris po prostu nie rozumiala, jak to mozliwe, ze kobieta po trzydziestce nie zalozyla jeszcze rodziny, i doszla do punktu, kiedy czesto zastanawiala sie na glos, dlaczego Lexie nie wyszla za maz? - Ona sama choc byla wojownicza, reprezentowala stara szkole. Wyszla za maz, majac dwadziescia lat, i przezyla czterdziesci cztery lata z mezczyzna, ktorego uwielbiala az do chwili jego smierci trzy lata temu. W koncu to dziadkowie wychowali Lexie i mloda kobieta mogla strescic wszystkie aluzje Doris mniej wiecej w kilku prostych myslach: - pora, by spotkala sympatycznego mezczyzne, zalozyla rodzine, zamieszkala w domu ogrodzonym parkanem z bialych sztachet, i miala dzieci. Lexie zdawala sobie sprawe, ze zapatrywania Doris nie sa niczym, dziwnym. W kazdym razie w tych stronach takie wlasnie byty oczekiwania w stosunku do kobiet. I kiedy zdobywala sie na szczerosc wobec siebie, czasami przyznawala, ze jej rowniez marzy sie takie zycie. Przynajmniej w teorii. Ale najpierw chcialaby poznac odpowiedniego faceta, kogos, kto by ja inspirowal, faceta, ktorego z duma nazywalaby swoim mezczyzna. W tym miejscu byly z Doris odmiennego zdania. Doris uwazala chyba, ze przyzwoity, porzadny mezczyzna, majacy dobra prace, to wszystko, na czym powinno zalezec rozsadnej kobiecie. Byc moze w przeszlosci tak bylo. Lexie jednak pragnela zalozyc rodzine nie tylko dlatego, ze ktos jest sympatyczny, przyzwoity i ma dobra prace. Kto wie - moze jej nadzieje byly nierealne, lecz chciala rowniez poczuc do niego namietnosc. Bez wzgledu na to, jak sympatyczny i odpowiedzialny bylby mezczyzna, gdyby nie budzil w niej namietnosci, mialaby wrazenie, ze "zadowala sie" kims, a to jej zdecydowanie nie odpowiadalo. Nic byloby to fair zarowno wobec niej samej, jak i wobec niego. Tesknila za mezczyzna, ktory bylby i wrazliwy, i dobry, lecz dla ktorego jednoczesnie stracilaby glowe. Marzyla u kims, kto masowalby jej stopy po dlugim dniu pracy w bibliotece, ale tez stanowil dla niej intelektualne wyzwanie. Oczywiscie o kims romantycznym, kto kupowalby jej kwiaty bez powodu. Niewielkie wymagania, prawda? Jesli wierzyc "Glamour", "Ladies' Home Journal" oraz "Good Housekeeping" - ktore to czasopisma otrzymywala biblioteka - jednak duze. Chyba w kazdym artykule mozna bylo przeczytac, ze to od kobiety zalezy w pelni podtrzymywanie atrakcyjnosci zwiazku. Ale czy zwiazek nie powinien byc wlasnie taki? Zwiazek? Dwoje partnerow, ktorzy staraja sie ze wszystkich sil sprawic, by to drugie bylo zadowolone i szczesliwe? No coz, taki jest problem wielu par malzenskich, ktore znala Lexie. W kazdym malzenstwie istniala rownowaga miedzy robieniem tego, czego pragnela jedna strona, i tego, czego pragnal partner. Dopoki zarowno maz, jak i zona robili In, na czym zalezalo drugiemu z nich, wszystko bylo w porzadku. Klopoty pojawialy sie wowczas, gdy Ludzie zaczynali myslec wylacznie o wlasnych checiach i potrzebach. Maz nagle stwierdza, ze potrzebuje wiecej seksu i szuka go poza zwiazkiem malzenskim. Zona dochodzi do wniosku, ze potrzebuje wiecej uczucia, co w rezultacie prowadzi do tego, ze zachowuje sie dokladnie tak samo jak maz. Dobre malzenstwo, tak jak kazdy inny zwiazek partnerski, oznacza podporzadkowanie wlasnych potrzeb potrzebom drugiej osoby, przy zalozeniu, ze ta druga osoba uczyni podobnie. I dopoki obie strony dotrzymuja umowy, wszystko gra. Jesli jednak kobieta nie czuje namietnosci do meza, czy mozna naprawde tego oczekiwac? Lexie nie byla pewna. Oczywiscie Doris miala gotowa odpowiedz: "Wierz mi, kochanie, to mija po pierwszych dwoch latach malzenstwa", powiedzialaby, mimo ze zdaniem Lexie jej dziadkowie stanowili pare, ktorej wszyscy mogliby pozazdroscic. Dziadek nalezal do mezczyzn romantycznych z natury. Do samego konca otwieral drzwi samochodu przed Doris i trzymal ja za reke, gdy spacerowali po miescie. Byl jej oddany i wierny. Bez watpienia ja uwielbial i czesto powtarzal, ze spotkalo go wielkie szczescie, poniewaz poznal tak wyjatkowa kobiete. Po jego smierci jakas czastka Doris rowniez zaczela umierac. Najpierw zawal, teraz poglebiajacy sie artretyzm. Wygladalo na to, ze dziadkowie byli sobie przeznaczeni. Co to oznaczalo w polaczeniu z rada Doris? Ze babka Lexie po prostu miala szczescie spotkac takiego mezczyzne? Albo dostrzegla wczesniej w swoim mezu cos, co utwierdzilo ja w przekonaniu, ze jest dla niej tym jedynym? I co wazniejsze, dlaczego, u licha, Lexie w ogole znowu mysli o malzenstwie? Prawdopodobnie dlatego, ze jest w domu Doris, w ktorym dorastala po smierci rodzicow. Gotowanie razem z Doris bylo krzepiace w swej swojskosci i Lexie pamietala, jak wyobrazala sobie w dziecinstwie, ze pewnego dnia zamieszka w takim wlasnie domu. Drewniane sciany, zniszczone wskutek dzialania czynnikow atmosferycznych; blaszany dach, o ktory glosno stukaja krople deszczu, wywolujac uczucie, ze nigdzie indziej na swiecie tak nie pada; staroswieckie okna, ktorych futryny byly malowane tyle razy, ze z trudem daja sie otwierac. I rzeczywiscie mieszkala w takim domu. No, mniej wiecej w takim. Na pierwszy rzut oka oba domy, jej i Doris, byly podobne - zostaly zbudowane w tej samej epoce - jednakze zapachy wypelniajace dom babki byly niepowtarzalne. Aromat gulaszu, ktory jadalo sie w niedzielne popoludnia, won suszonej na sloncu bielizny poscielowej, odrobine tracacy stechlizna wiekowy fotel na biegunach, w ktorym przez wiele lat odpoczywal dziadek Lexie. Owe zapachy oddawaly atmosfere zycia wypelnionego cieplem rodzinnym i ilekroc Lexie wchodzila do domu babki, w jej pamieci odzywaly barwne wspomnienia z dziecinstwa. Oczywiscie zawsze wyobrazala sobie, ze do tego czasu bedzie juz miala wlasna rodzine, moze nawet dzieci, ale jakos jej nie wyszlo. W dwoch wypadkach byla juz od tego o wlos. Jej pierwszy powazny zwiazek, z Averym, zaczal sie w college'u i trwal dlugo, pozniej zwiazala sie z mlodym mezczyzna z Chicago, ktory pewnego lata przyjechal z wizyta do swej kuzynki mieszkajacej w Boone Creek. Byl typowym czlowiekiem renesansu - znal cztery jezyki, studiowal przez rok w London School of Economics i oplacal swoje czesne ze stypendium baseballowego. Pan Renesans byl czarujacy i egzotyczny, totez szybko stracila dla niego glowe. Myslala, ze zostanie w Boone Creek, ze pokocha to miasteczko rownie mocno jak ona, ale gdy sie obudzila rankiem ktorejs soboty, dowiedziala sie, ze jej ukochany jest juz w drodze powrotnej do Chicago. Nie raczyl nawet sie z nia pozegnac. A potem? Naprawde zdarzylo sie niewiele. Dwa krotkie romanse, trwajace blisko pol roku, o ktorych wkrotce prawie zapomniala. Jeden z miejscowym lekarzem, drugi z prawnikiem. Obaj sie jej oswiadczyli, lecz ona nie czula tej magii ani dreszczu emocji, ani czegokolwiek, co powinno sie czuc wtedy, gdy sie wie, ze nie trzeba juz dalej szukac. W ciagu ostatnich paru lat randek bylo mniej, jesli nie liczyc Rodneya Hoppera, zastepcy szeryfa w miasteczku. Umowili sie kilkanascie razy, mniej wiecej w odstepie miesiaca, ilekroc odbywala sie jakas impreza charytatywna, do wziecia udzialu w ktorej ja zachecano. Podobnie jak ona Rodney urodzil sie i wychowal w Boone Creek. Kiedy byli dziecmi, bawili sie razem na hustawce przed kosciolem episkopalnym. Od tej pory wzdychal do niej i kilka razy zaprosil ja na drinka do gospody Lookilu. Zastanawiala sie czasami, czy nie powinna skorzystac z jego propozycji i nie spotykac sie z nim regularnie, lecz Rodney... coz, troche za bardzo lubil wedkowanie, polowania i podnoszenie ciezarow, a za malo interesowal sie ksiazkami czy tym, co sie dzieje na swiecie. Ale byl milym facetem i Lexie przypuszczala, ze bedzie swietnym mezem. Tyle ze nie dla niej. A dokad ja to zaprowadzi? Tutaj, do Doris, trzy razy w tygodniu, pomyslala, czekajac na nieuniknione pytania na temat jej zycia osobistego. -A wiec, co o nim sadzisz? - spytala jak na zawolanie Doris. Lexie nie potrafila powstrzymac usmiechu. -O kim? - odparla pytaniem na pytanie, udajac niewiniatko. -O Jeremym Marshu. A myslalas, ze o kim mowie? -Nie mam pojecia. Dlatego zadalam pytanie. -Przestan wykrecac sie od tego tematu. Slyszalam, ze spedzil w bibliotece dwie godziny. Lexie wzruszyla ramionami. -Wydaje sie dosc mily. Pomoglam mu znalezc na poczatek kilka ksiazek, i to wszystko. -Nie rozmawialas z nim? -Jasne, ze rozmawialismy. Jak sama powiedzialas, spedzil w bibliotece troche czasu. Doris czekala, by Lexie dodala cos wiecej, kiedy jednak wnuczka nie spieszyla sie z wynurzeniami, westchnela z rezygnacja. -Hm, mnie sie on podoba - oswiadczyla. - Jest chyba dzentelmenem w kazdym calu. -O tak - zgodzila sie Lexie. - Po prostu w kazdym calu. -Mowisz tak, jak gdybys miala na ten temat inne zdanie. -A co chcialabys ode mnie uslyszec? -Na przyklad, czy nie olsnila go twoja blyskotliwa osobowosc? -Dlaczego, u licha, mialoby to miec znaczenie? Przyjechal do naszego miasta zaledwie na kilka dni. -Czy opowiadalam ci kiedys, w jaki sposob poznalam twojego dziadka? -Setki razy - odrzekla Lexie, ktora doskonale pamietala te opowiesc. Jej dziadkowie poznali sie w pociagu jadacym do Baltimore. Dziadek pochodzil z Grifton i jechal na rozmowe kwalifikacyjna w sprawie pracy, ktorej zreszta nie podjal, wybral bowiem wspolne zycie z Doris. -Wobec tego wiesz, ze najpredzej mozna poznac kogos, kiedy czlowiek najmniej sie tego spodziewa. -Zawsze to powtarzasz. Doris puscila do niej oko. -Wylacznie dlatego, ze jak sadze, chcesz tego sluchac. Lexie postawila na stole salaterke z salata. -Nie musisz sie o mnie martwic. Jestem szczesliwa. Kocham moja prace, mam dobrych przyjaciol, czas na czytanie, jogging i robienie innych rzeczy, ktore lubie. -I nie zapominaj, ze masz rowniez mnie. -Oczywiscie - potwierdzila Lexie. - Jak moglabym o tym zapomniec? Doris zachichotala i wrocila do pichcenia. Na chwile w kuchni zapadlo milczenie i Lexie odetchnela z ulga. Przynajmniej temat zostal zakonczony i dzieki Bogu Doris nie naciskala zbyt mocno. Teraz, pomyslala Lexie, beda mogly zjesc z przyjemnoscia obiad. -Uwazam, ze jest bardzo przystojny - oznajmila Doris. Lexie nie odpowiedziala. Chwycila dwa talerze i sztucce, po czym zaniosla je na stol. Moze lepiej zwyczajnie udawac, ze nie doslyszala tej uwagi. -I tak wylacznie do twojej wiadomosci, on ma w sobie znacznie wiecej, niz ci sie wydaje -dodala Doris. - Jest zupelnie inny, niz sobie wyobrazasz. Sposob, w jaki to powiedziala, sprawil, ze Lexie spojrzala na nia uwaznie. Slyszala ten ton wielokrotnie w przeszlosci - kiedy w szkole sredniej chciala wypuscic sie gdzies z przyjaciolmi, a Doris ja od tego odwiodla; kiedy kilka lat temu zamierzala wybrac sie w podroz do Miami, lecz babka jej to wyperswadowala. Traf zrzadzil, ze przyjaciele, z ktorymi planowala eskapade, uczestniczyli w wypadku samochodowym. W tym drugim przypadku, w miescie wybuchly zamieszki, podczas ktorych ucierpial hotel, gdzie miala sie zatrzymac. Lexie wiedziala, ze babka czasami przeczuwa pewne zdarzenia. Nie w takim stopniu jak prababka, czyli matka Doris, ale mimo ze rzadko wyjasniala cos szerzej, Lexie zdawala sobie w pelni sprawe, ze Doris zawsze przeczuwa prawde. Nie majac zielonego pojecia o tym, ze linie telefoniczne sa przeciazone, poniewaz ludzie komentuja jego przyjazd do miasteczka, Jeremy lezal przykryty na lozku, ogladajac lokalne wiadomosci i czekajac na prognoze pogody. Zalowal, ze nie postapil zgodnie z pierwszym impulsem i nie zdecydowal sie na inny hotel. Z pewnoscia nie otaczalyby go teraz dziela Jeda, na ktorych widok dostawal gesiej skorki. Ten facet najwyrazniej ma za duzo czasu. I mnostwo naboi. Albo srutu. A moze usmierca te szkodniki przednim zderzakiem swojego pickupa? W pokoju Jeremy'ego znajdowalo sie dwanascie stworzen; nie bylo tam tylko drugiego wypchanego niedzwiedzia, beda mu natomiast dotrzymywali towarzystwa przedstawiciele wszystkich zoologicznych gatunkow wystepujacych w Karolinie Polnocnej, licz watpienia Jed nie pominalby niedzwiedzia, gdyby dysponowal druga sztuka. Poza tym pokoj nie byl wcale najgorszy, dopoki Jeremy nie zechcial podlaczyc laptopa do Internetu, ogrzac pokoju bez palenia w kominku, zadzwonic po kelnera, poogladac telewizje kablowa lub zadzwonic z telefonu z klawiszami. Nie widzial telefonu z tarcza numerowa od ilu lat? Od dziesieciu? Nawet jego konserwatywna matka skapitulowala w tej sprawie przed nowoczesnoscia. Ale nie Jed. O nie. Poczciwy Jed wyraznie mial swoje wlasne zdanie na temat tego, co jest wazne, jesli chodzi o sposob zakwaterowania gosci. Jednakze pokoj mial jedna kapitalna rzecz, a mianowicie ladna kryta werande z widokiem na rzeke. Stal na niej fotel na biegunach i Jeremy'emu przeszlo przez mysl, by troche tam posiedziec, ale przypomnial sobie o wezach. Co z kolei sprawilo, ze zaczal sie zastanawiac, o jakim nieporozumieniu mowil burmistrz. Nie podobalo mu sie to. Powinien byl dokladniej sie wypytac, podobnie jak powinien spytac, gdzie moze znalezc troche drewna opalowego. W pokoju bylo straszliwie zimno, Jeremy podejrzewal jednak, ze Jed nie odbierze telefonu, jesli zadzwoni do biura, zeby sie od niego czegos dowiedziec. Poza tym Jed budzil w nim strach. Wlasnie w tym momencie na ekranie ukazal sie prezenter pogody. Jeremy zmobilizowal sie i wyskoczyl z lozka, by nastawic telewizor glosniej. Poruszajac sie najszybciej jak mogl, podkrecil dzwiek i dal nura z powrotem pod koldre. Prognoze przerwaly niemal natychmiast reklamy. No jasne! Nie potrafil sie zdecydowac, czy pojechac na cmentarz, czy nie, musi przedtem sie dowiedziec, czy bedzie dzisiaj mgla. Jesli nie, postanowil nadrobic zaleglosci w odpoczynku. To byl dlugi dzien. Jeremy rozpoczal go we wspolczesnym swiecie, a nastepnie cofnal sie o piecdziesiat lat i teraz zanosi sie na to, ze bedzie spal w zimnie, posrod martwych zwierzat. Z pewnoscia nie zdarza mu sie to codziennie. No i, rzecz jasna, byla Lexie. Lexie jakkolwiek - sie - nazywa. Lexie tajemnicza. Lexie, ktora flirtowala, potem sie wycofala i znowu flirtowala. Bo flirtowala, prawda? Sposob, w jaki mowila do niego uparcie "panie Marsh"? To, ze udawala, iz natychmiast go ocenila? Uwaga o pogrzebie? Zdecydowanie z nim flirtowala. Prawda? Na ekranie pojawil sie znowu prezenter pogody, ktory chyba dopiero co ukonczyl college. Nie mogl miec wiecej niz jakies dwadziescia trzy, moze dwadziescia cztery lata i bez watpienia byla to jego pierwsza praca. Swiadczyl o tym jego wyglad - przypominal jelenia sploszonego przez reflektory samochodu, choc jednoczesnie emanowal z niego entuzjazm. Przynajmniej jednak sprawial wrazenie kompetentnego. Nie zajaknal sie ani razu i Jeremy niemal natychmiast pojal, ze nie ma co ruszac sie z pokoju. Przez caly wieczor spodziewana jest bezchmurna pogoda, mlody czlowiek nie zapowiedzial tez mgly jutrzejszego dnia. No jasne, pomyslal Jeremy. ROZDZIAL SZOSTY Nazajutrz rano Jeremy umyl sie w letniej wodzie, cieknacej slaba struzka z prysznica, wlozyl dzinsy, sweter i brazowa skorzana kurtke, po czym udal sie do Herbs. Bylo to chyba najpopularniejsze w miescie miejsce, w ktorym jadalo sie sniadania. Przy kontuarze zauwazyl burmistrza Gherkina rozmawiajacego z dwoma mezczyznami w garniturach, Rachel zas obslugiwala stoliki. Jed siedzial odwrocony plecami w drugim koncu sali, zwalisty niczym gora, Tully natomiast przy jednym ze stolikow posrodku, w towarzystwie trzech mezczyzn, i jak sie mozna bylo spodziewac, usta mu sie nie zamykaly, prawie nie dopuszczal ich do glosu. Ludzie kiwali glowami i machali do Jeremy'ego, gdy lawirowal miedzy stolikami, a burmistrz podniosl do gory filizanke z kawa w gescie powitania.-Dzien dobry, panie Marsh! - zawolal Gherkin. - Ufam, ze mysli pan nad tym, co napisac pochlebnego o naszym miescie? -Jestem tego pewna - przylaczyla sie do niego Rachel. -Mam nadzieje, ze znalazl pan cmentarz - powiedzial Tully z silnym poludniowym akcentem. Pochylil sie ku mezczyznom przy tym samym stoliku. - To ten lekarz, o ktorym wam mowilem. Jeremy odwzajemnil skinienia i machniecia, probujac nie dac sie wciagnac do rozmowy. Nigdy nie byl rannym ptaszkiem, a poza tym sie nie wyspal. Lodowate zimno i martwe zwierzaki w polaczeniu z koszmarami nocnymi i wezami moga dac sie czlowiekowi we znaki. Usiadl w naroznym boksie, a Rachel niemal natychmiast podeszla do jego stolika z dzbankiem kawy w reku. -Dzis nie ma zadnego pogrzebu? - spytala kpiaco. -Nie. Postanowilem ubrac sie swobodniej - wyjasnil. -Kawy, zlotko? -Poprosze. Rachel odwrocila filizanke i napelnila ja po brzegi. -Podac na sniadanie specjalnosc zakladu? Wszyscy za tym szaleja. -A co to takiego? -Karolinski omlet. -Jasne - powiedzial, choc nie mial zielonego pojecia, co to jest karolinski omlet, ale w brzuchu burczalo mu z glodu i zjadlby konia z kopytami. -Z platkami owsianymi i herbatnikiem? -Czemu nie? - zgodzil sie. -Wracam za kilka minut, zlotko. Jeremy zaczal popijac kawe, czytajac uwaznie wczorajsza gazete. Przestudiowal wszystkie cztery strony, lacznie z obszernym artykulem na pierwszej, poswieconym pani Judy Roberts, ktora obchodzila wlasnie swoje setne urodziny, wiek, jaki osiaga 1,1 procent ludnosci. Obok artykulu bylo zamieszczone zdjecie personelu domu opieki, z torcikiem, w ktorym tkwila jedna zapalona swieczka, a za nimi lezala w lozku pani Roberts, najwyrazniej w stanie spiaczki. Jeremy wyjrzal przez okno, pukajac sie w czolo, po co w ogole zawraca sobie glowe miejscowa gazeta. Na zewnatrz stal automat, w stal automat, w ktorym mogl kupic "Today" o ogolnokrajowym zasiegu. Siegnal do kieszeni po drobne, kiedy nagle umundurowany policjant usiadl przy stoliku naprzeciwko niego. Mezczyzna spogladal z gniewna mina i byl wysportowany, bicepsy rysowaly sie wyraznie pod materialem koszuli. Na nosie mial ciemne okulary z lustrzanego szkla, ktore wyszly z mody... och, dwadziescia lat temu, pomyslal Jeremy, zaraz po tym, gdy policyjny serial CHiPS zszedl z anteny. Dlon szeryfa spoczywala na kaburze, na pistolecie. Trzymal w zebach wykalaczke, ktora przesuwal z jednego kacika ust do drugiego. Nie odezwal sie, przypatrywal sie po prostu bez slowa Jeremy'emu, ktory mial wiele czasu na podziwianie swego odbicia w szklach jego okularow. Jeremy musial przyznac, ze bylo to nieco oniesmielajace. -Czym moge panu sluzyc? - spytal. Wykalaczka znowu powedrowala z jednego kacika ust do drugiego. Jeremy zlozyl gazete, zastanawiajac sie, o co, u diabla, tutaj chodzi. -Jeremy Marsh? - wyrecytowal policjant. -Owszem, to ja. -Tak myslalem - stwierdzil mezczyzna. Jeremy zauwazyl nad kieszenia na jego piersi blyszczaca belke z wygrawerowanym na niej nazwiskiem. Kolejny identyfikator. -A pan to zapewne szeryf Hopper? -Zastepca szeryfa - poprawil go mezczyzna. -Przepraszam - rzekl Jeremy. - Dopuscilem sie jakiegos przewinienia? -Nie wiem - odparl Hopper. - Niech pan mi powie. -O niczym takim mi nie wiadomo. Hopper znowu przesunal w ustach wykalaczke. -Zamierza pan zatrzymac sie tutaj na jakis czas? -Okolo tygodnia. Przyjechalem tu, by napisac artykul... -Wiem, po co pan przyjechal - przerwal mu Hopper. - Postanowilem po prostu sprawdzic to sam. Lubie pogadac sobie z obcymi, ktorzy chca pokrecic sie po naszym miescie. Polozyl nacisk na slowie "obcy", powodujac, ze Jeremy poczul sie niemal, jak gdyby popelnil jakies przestepstwo. Nie byl pewien, czy jakakolwiek reakcja rozwieje wrogosc, poprzestal wiec na zdawkowym: -Aha. -Slyszalem, ze ma pan zamiar spedzac duzo czasu w bibliotece. -Coz... przypuszczam... -Mmm - mruknal zastepca szeryfa, znowu mu przerywajac. Jeremy podniosl do ust filizanke z kawa i upil lyk, zyskujac na czasie. -Przepraszam, szeryfie Hopper, ale nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi. -Mmm - powtorzyl Hopper. -Hej, chyba nie zameczasz pana Jeremy'ego, co, Rodney?! - zawolal burmistrz z przeciwnej strony sali. - To nasz gosc specjalny. Przyjechal tu, by zainteresowac ludzi miejscowym folklorem. Zastepca szeryfa nie drgnal ani nie oderwal spojrzenia od Jeremy'ego. Z jakiegos powodu sprawial wrazenie wscieklego. -Tylko sobie rozmawiamy, burmistrzu. -Pozwol czlowiekowi zjesc spokojnie sniadanie - skarcil go Gherkin, idac w kierunku stolika. Przywolal Jeremy'ego skinieniem dloni. - Zapraszam, Jeremy. Chcialbym, zeby pan poznal kilka osob. Hopper wciaz patrzyl spode lba na Jeremy'ego, ktory wstal od stolika i ruszyl w strone burmistrza. Gdy sie zblizyl, Gherkin przedstawil go dwom mezczyznom. Jeden z nich, niemal wychudzony, byl radca prawnym w hrabstwie, drugi, poteznie zbudowany, lekarzem pracujacym w miejscowej klinice. Obaj zdawali sie taksowac go wzrokiem w taki sam sposob jak zastepca szeryfa. Jak to sie mowi, wstrzymujac sie od wydania opinii. Tymczasem burmistrz tokowal dalej o tym, jak ekscytujacy dla miasteczka jest przyjazd Jeremy'ego. Nachylajac sie ku dwom mezczyznom, pokiwal konspiracyjnie glowa. -Mozemy nawet znalezc sie w Pnmetime Live - powiedzial szeptem. -Doprawdy? - wycedzil prawnik. Jeremy pomyslal, ze ten facet to po prostu skora i kosci. Moglby sluzyc w charakterze eksponatu. Przestapil z nogi na noge. -No coz, probowalem juz wczoraj wyjasnic panu burmistrzowi... Gherkin poklepal go po plecach, przerywajac mu. -Bardzo ekscytujace. Duze naglosnienie w telewizji. Tamci dwaj skineli glowami, przybierajac powazne miny. -A skoro mowimy o naszym miescie - dodal nagle burmistrz - chcialbym zaprosic pana dzis wieczorem na skromne spotkanie towarzyskie z udzialem kilku bliskich przyjaciol. Oczywiscie nic szczegolnie wystawnego, poniewaz jednak zatrzyma sie pan tutaj na kilka dni, powinien pan poznac niektorych mieszkancow naszego miasta. Jeremy podniosl dlonie w obronnym gescie. -To naprawde nie jest konieczne... -Bzdura - rzekl Gherkin. - Przynajmniej tyle mozemy zrobic. I prosze wziac pod uwage, ze niektorzy z zaproszonych widzieli te duchy, zyska pan zatem sposobnosc wysluchania ich opowiesci, ktore moga sprawic, ze po nocy beda sie panu majaczyly koszmary. Uniosl brwi. Prawnik i lekarz spogladali na Jeremy'ego wyczekujaco. Gdy Jeremy sie zawahal, burmistrz natychmiast wykorzystal okazje. -Powiedzmy o siodmej? - zaproponowal. -Tak... jasne. W porzadku - zgodzil sie Jeremy. - A gdzie odbedzie sie to spotkanie? -Dam panu znac troche pozniej. Zakladam, ze znajde pana w bibliotece, prawda? -Zapewne. Burmistrz znowu uniosl brwi. -Wobec tego przypuszczam, ze poznal pan juz nasza znakomita bibliotekarke, panne Lexie? -Owszem, poznalem. -Robi wrazenie, przyzna pan? Sposob, w jaki sformulowal pytanie, sugerowal inne mozliwosci; przypominalo to nieco niewybredne rozmowy w szatni. -Bardzo mi pomogla - odparl Jeremy. Prawnik i lekarz usmiechneli sie, w dalszej rozmowie przeszkodzila jednak Rachel, ktora przesunela sie troche zbyt blisko Jeremy'ego, z pelnym talerzem, i tracila go lokciem. -Idziemy, zlotko. Niose panskie sniadanie. Jeremy spojrzal na burmistrza. -Alez oczywiscie, oczywiscie - rzekl Gherkin, machajac rekami. Jeremy wrocil za Rachel do stolika. Na szczescie zastepcy szeryfa juz tam nie bylo i Jeremy wsunal sie z powrotem na swoje miejsce. Rachel postawila przed nim talerz. -Zycze smacznego. Kazalam w kuchni przygotowac cos naprawde ekstra, poniewaz przyjechal pan z Nowego Jorku. Po prostu uwielbiam to miasto! -Byla pani w Nowym Jorku? -No nie. Ale zawsze chcialam tam pojechac. Wydaje sie takie... olsniewajace i podniecajace. -Powinna pani je odwiedzic. Drugiego takiego nie ma na calym swiecie. Usmiechnela sie kokieteryjnie. -Ach, panie Marsh... czy to zaproszenie? Jeremy otworzyl usta ze zdziwienia. He? Rachel natomiast zdawala sie nie zauwazac jego miny. -Hm, moze nawet je przyjme - zacwierkala. - I z przyjemnoscia oprowadze pana wieczorem po cmentarzu, kiedy tylko zechce pan sie tam wybrac. Zwykle koncze prace o trzeciej. -Bede o tym pamietal - wymamrotal Jeremy. W ciagu nastepnych dwudziestu minut, kiedy Jeremy jadl, Rachel podchodzila do niego kilkunastokrotnie, za kazdym razem dolewajac mu pol centymetra kawy i bez przerwy sie usmiechajac. Jeremy szedl do samochodu, usilujac ochlonac po czyms, co mialo byc spokojnym sniadaniem. Szeryf Hopper. Burmistrz Gherkin. Tully. Rachel. Jed. Malomiasteczkowa Ameryka to zbyt duzo, by sobie z tym poradzic przed kawa. Jutro wypije poranna filizanke kawy gdzie indziej. Jedzenie w Herbs, mimo ze swietne, nie bylo chyba warte calego tego zamieszania. Musial uczciwie przyznac, ze nie spodziewal sie, iz moze byc az tak dobre. Zgodnie z wczorajsza obietnica Doris mialo swiezy smak, jak gdyby wszystkie skladniki zostaly przywiezione doslownie przed chwila z farmy. Mimo to na kawe wstapi jutro gdzie indziej. I na pewno nie na stacje benzynowa Tully'ego, zakladajac nawet, ze moglby tam dostac kawe. Nie chce dac sie wciagnac w niekonczaca sie rozmowe, kiedy ma tyle innych rzeczy do zrobienia. Zatrzymal sie w pol kroku, zdumiony. Dobry Boze, westchnal, mysle juz jak miejscowy. Pokrecil glowa i wyjal kluczyki samochodowe z kieszeni, idac dalej. Przynajmniej sniadanie ma wreszcie za soba. Zerknawszy na zegarek, zobaczyl, ze dochodzi dziewiata. Swietnie. Tak sie zlozylo, ze Lexie wygladala przez okno swego gabinetu dokladnie w chwili, gdy Jeremy Marsh wjechal na parking biblioteki. Jeremy Marsh. Ktory zaprzatal jej mysli, mimo ze usilowala pracowac. I tylko popatrzcie na niego teraz. Postanowil ubrac sie na sportowo, jak przypuszczala po to, by nie wyrozniac sie sposrod mieszkancow miasteczka. I niemal mu sie to udalo. Ale dosc tego. Ma duzo pracy. Regaly zajmujace wszystkie sciany jej gabinetu byly od gory do dolu zapchane ksiazkami. W rogu stala stalowoszara szafa na akta, a biurko i fotel Lexie mialy typowo funkcjonalny charakter. Bardzo niewielka czesc gabinetu pelnila funkcje dekoracyjna, zwyczajnie z powodu braku miejsca, wszedzie pietrzyly sie sterty dokumentow - w katach, pod oknem, na dodatkowym krzesle w drugim rogu pokoju. Nie brakowalo ich tez na biurku - trzymala tam wszystko, co uwazala za pilne. Musi do konca miesiaca ulozyc budzet i przejrzec stos katalogow wydawniczych, zanim sporzadzi cotygodniowe zamowienie. Jesli dodac do tej listy znalezienie prelegenta na lunch Towarzystwa Przyjaciol Biblioteki i przygotowanie wszystkiego do wycieczki po historycznych domach - ktorej czesc stanowilo wlasnie zwiedzanie biblioteki, jako ze w pewnym okresie byla historycznym domem - Lexie naprawde brakowalo czasu. Miala dwoje pracownikow zatrudnionych na pelny etat, ale przekonala sie juz w praktyce, ze wszystko gra, jesli pewnych spraw nie zleca, lecz zalatwia je sama. Oboje nadawali sie swietnie do rekomendowania najnowszych tytulow i do pomagania uczniom w znajdowaniu tego, czego szukaja, gdy jednak ostatnio pozwolila pracownicy zamowic ksiazki, skonczylo sie na tym, ze zbiory Lexie wzbogacily sie o szesc roznych ksiazek o orchideach, byly to bowiem ulubione kwiaty rzeczonej pracownicy. Lexie siedziala wczesniej przy komputerze, probujac zaplanowac rozklad swoich zajec, donikad jej to jednak nie zaprowadzilo. Niewazne jak bardzo starala sie stlumic ten odruch, wracala wciaz myslami do Jeremy'ego Marsha. Nie chciala o nim myslec, lecz Doris powiedziala wystarczajaco duzo, by rozbudzic jej ciekawosc. "On jest zupelnie inny, niz sobie wyobrazasz". Co to mialo oznaczac? Wczorajszego wieczoru, gdy probowala z niej to wydusic, Doris nabrala wody w usta, jak gdyby w ogole nic przedtem nie sugerowala. Nie wspomniala juz slowem o intymnym zyciu Lexie ani o Jeremym Marshu. Skrzetnie omijaly te tematy. Rozmawialy o pracy, co sie dzieje u ludzi, ktorych znaja, jak przebiegaja przygotowania do wycieczki po historycznych domach, ktora ma sie odbyc podczas najblizszego weekendu. Doris byla przewodniczaca towarzystwa historycznego, a wycieczka stanowila jedno z wiekszych wydarzen w calym roku, choc nie wymagala szczegolnego planowania. Przewaznie poza czterema kosciolami i biblioteka wybierano co rok te same kilkanascie domow. Podczas gdy jej babka perorowala, Lexie nie przestawala myslec o jej oswiadczeniu: "On jest zupelnie inny, niz sobie wyobrazasz". To znaczy jaki? Typ wielkomiejskiego cwaniaka? Bawi damek? Facet, ktory szuka przelotnych romansow? Ktos, kto wystawi miasto na posmiewisko, gdy tylko wyjedzie? Ktos, kto szuka tematu i chce go znalezc za wszelka cene, nawet gdyby mial wyrzadzic krzywde komus po drodze? I co ja to w ogole obchodzi? Przyjechal tu tylko na kilka dni i po jego wyjezdzie wszystko wroci znow do normy. Dzieki Bogu. Och, slyszala juz plotki dzisiaj rano. W piekarni, gdzie wstapila na ciepla buleczke, uslyszala przypadkiem rozmowe dwoch kobiet na jego temat. Jak to uczyni miasteczko slawnym, jak to sytuacja moze troche sie poprawic pod wzgledem ekonomicznym. Gdy ja zauwazyly, natychmiast zasypaly pytaniami o dziennikarza, jak rowniez podzielily sie z nia wlasnymi opiniami co do tego, czy uda mu sie znalezc zrodlo tajemniczych swiatel. Przeciez niektorzy tutejsi ludzie naprawde wierza, ze to duchy maczaja w tym palce. Inni natomiast najwyrazniej nie. Na przyklad burmistrz Gherkin. Nie, on mial inny ukryty motyw, traktowal badania Jeremy'ego jak pewnego rodzaju zaklad. Jesli Jeremy'emu Marshowi nie uda sie znalezc przyczyny, wowczas wyjdzie to na korzysc gospodarce miasta, i na to wlasnie stawial burmistrz. W koncu Gherkinowi znane sa fakty, o ktorych wie zaledwie kilka osob. Ludzie badali te tajemnice od lat. Nie tylko studenci z Duke. Oprocz miejscowego historyka - ktory zdaniem Lexie przedstawil chyba przekonujace wytlumaczenie - w przeszlosci przynajmniej dwa zespoly z zewnatrz, a takze pojedyncze osoby bezskutecznie usilowaly zglebic podloze pojawiania sie swiatel. Prawde mowiac, burmistrz Gherkin zaprosil do zlozenia wizyty na cmentarzu studentow z Duke, w nadziei, ze i oni nie zdolaja niczego odkryc. I jak nalezalo sie spodziewac, od tamtej pory zwiekszyl sie ruch turystyczny. Mogla pewnie wspomniec o tym wczoraj panu Marshowi. Skoro jednak nie spytal, ona tez nic nie powiedziala. Byla zbyt zajeta odpieraniem jego awansow i dawaniem mu do zrozumienia, ze nie jest zainteresowana. Och, staral sie byc czarujacy... no dobrze, na swoj sposob byl czarujacy, ale nie zmienia to faktu, ze ona nie ma zamiaru pozwolic, by uczucia wziely gore. Wczoraj wieczorem poczula nawet pewnego rodzaju ulge, kiedy wyszedl. A potem Doris zrobila te idiotyczna uwage, ktora w zasadzie znaczyla, ze jej zdaniem Lexie powinna poznac go lepiej. Naprawde jednak Lexie gryzla sie swiadomoscia, ze Doris nie powiedzialaby niczego, gdyby nie byla tego pewna. Z jakiegos powodu dojrzala w Jeremym cos wyjatkowego. Czasami nienawidzila przeczuc Doris. Oczywiscie nie musiala sluchac Doris. Miala juz przeciez za soba cale to "przyjecie nieznajomego" i nie zamierza po raz drugi robic tego samego. Pomimo swego postanowienia musiala przyznac, ze to wszystko wytracilo ja troche z rownowagi. Gdy sie nad tym zastanawiala, uslyszala, ze drzwi do jej gabinetu otwieraja sie ze skrzypem. -Dzien dobry - rzekl Jeremy, wsuwajac glowe do srodka. - Wydawalo mi sie, ze widze swiatlo. Okreciwszy sie na krzesle, zauwazyla, ze przewiesil kurtke przez ramie. -Witam. - Skinela uprzejmie glowa. - Probowalam po prostu nadrobic zaleglosci w pracy. Podniosl kurtke na jednym palcu. -Czy moglbym gdzies to powiesic? Na biurku w salce bialych krukow nie ma zbyt wiele miejsca. -Prosze mi to dac. Wieszak na wierzchnie okrycia jest za drzwiami. Jeremy wszedl do gabinetu i podal Lexie kurtke. Powiesila ja obok swojej na wieszaku, on zas rozejrzal sie po pokoju. -A wiec tutaj miesci sie centrum kontroli lotow, tak? Gdzie wszystko sie dzieje? -Owszem - potwierdzila. - Nie ma tu zbyt wiele miejsca, ale dosc, by wykonac swoja prace. -Podoba mi sie pani system przechowywania dokumentow - powiedzial Jeremy, wskazujac sterte papierow na biurku. - Mam to samo u siebie w domu. Usmiech zniknal z warg Lexie, gdy Jeremy zrobil krok w strone jej biurka i zerknal przez okno. -Punkt obserwacyjny tez ma pani swietny. Widac wszystko az do nastepnego domu. I caly parking. -Widze, ze jest pan dzisiaj pelen wigoru. -A moglbym nie byc? Spalem w lodowatym pokoju pelnym martwych zwierzat. A raczej prawie nie spalem. Przez caly czas nasluchiwalem tych wszystkich dziwnych dzwiekow plynacych z lasu. -Bylam ciekawa, jak spodoba sie panu Greenleaf. Slyszalam, ze jest sielskie. -Slowo "sielskie" kompletnie nie oddaje charakteru tego miejsca. No i ten ranek. Polowa miasta byla na sniadaniu. -Domyslam sie, ze wybral sie pan do Herbs - zauwazyla. -Rzeczywiscie - odparl. - Zwrocilem uwage, ze pani tam nie bylo. -Nie. Za duzy tlok. Lubie miec chwile spokoju, gdy rozpoczynam dzien. -Powinna byla mnie pani ostrzec. -Powinien byl pan spytac - odrzekla z usmiechem. Jeremy rozesmial sie, a Lexie wskazala mu dlonia drzwi. Idac z nim do dzialu bialych krukow, wyczuwala, ze mimo niewyspania i zmeczenia Jeremy jest w dobrym nastroju, nie wystarczalo to jednak, by nabrala do niego zaufania. -Czy zna pani przypadkiem Hoppera, zastepce szeryfa? Spojrzala na niego ze zdziwieniem. -Rodneya? -Chyba tak ma na imie. Tak czy owak, o co mu chodzi? Wydawal sie nieco zaniepokojony moja obecnoscia w miescie. -Och, on jest nieszkodliwy. -Wcale na takiego nie wygladal. Lexie wzruszyla ramionami. -Pewnie uslyszal, ze przesiaduje pan w bibliotece. Zachowuje sie w takich wypadkach, powiedzmy, opiekunczo. Od lat durzy sie we mnie. -Niech sie pani wstawi za mna, dobrze? -Chyba moge. Spodziewajac sie znowu jakiejs cietej riposty, uniosl brwi, przyjemnie zaskoczony. -Dziekuje - powiedzial. -Nie ma za co. Tylko prosze nie zrobic nic, co sprawiloby, ze zmienie zdanie. Szli dalej w milczeniu do dzialu bialych krukow. Po wejsciu do srodka Lexie zapalila swiatlo. -Myslalam o panskich zamierzeniach i doszlam do wniosku, ze powinien pan chyba o czyms wiedziec. -Mianowicie o czym? Opowiedziala mu o dwoch poprzednich badaniach, przeprowadzonych na cmentarzu, po czym dodala: -Jesli da mi pan kilka minut, dokopie sie do tamtych artykulow i przyniose je panu. -Bede ogromnie zobowiazany - rzekl Jeremy. - Ale dlaczego nie wspomniala pani o nich wczoraj? Lexie usmiechnela sie bez slowa. -Niech zgadne. Poniewaz nie pytalem? -Jestem tylko bibliotekarka, nie czytam w myslach. -Tak jak pani babka? Och, przepraszam, ona jest rozdzkarka, prawda? -To prawda, jest. I potrafi tez okreslic plec dzieci jeszcze przed ich narodzinami. -Slyszalem o tym - mruknal Jeremy. Oczy Lexie blysnely gniewnie. -To prawda, Jeremy. Chcesz wierzyc czy nie, ona to potrafi. Usmiechnal sie do niej szeroko. -Czy wlasnie powiedziala pani do mnie "Jeremy"? -Tak. Ale nie rob z tego wielkiego halo. Prosiles mnie o to, pamietasz? -Pamietam, Lexie. -Nie igraj z losem - ostrzegla go, ale nawet gdy to mowila, Jeremy zauwazyl, ze wytrzymala jego spojrzenie troche dluzej niz zwykle. Spodobalo mu sie to. Bardzo mu sie spodobalo. ROZDZIAL SIODMY Przez reszte poranka Jeremy sleczal nad sterta ksiazek i dwoma artykulami, ktore znalazla dla niego Lexie. Pierwszy napisal w tysiac dziewiecset piecdziesiatym osmym roku profesor ludoznawstwa z Uniwersytetu Karoliny Polnocnej i opublikowal go w "Journal of the South". Byla to chyba reakcja na wyjasnienie legendy przez A. J. Morrisona. W artykule znajdowalo sie kilka cytatow z pracy Morrisona, podsumowujacych legende, oraz opis obserwacji profesora na cmentarzu przez ponad tydzien. Podczas czterech wieczorow byl swiadkiem pojawienia sie swiatel. Wydaje sie, ze uczynil przynajmniej wstepna probe, by znalezc ich przyczyne - policzyl, ile jest domow w okolicy (w promieniu poltora kilometra bylo ich osiemnascie i co ciekawe, ani jednego na Riker's Hill), jak rowniez odnotowal liczbe samochodow przejezdzajacych obok cmentarza w ciagu dwoch minut od pojawienia sie swiatel. W dwoch przypadkach przejechaly po uplywie niespelna minuty, ale w dwoch innych nie przejechal zaden, co raczej wykluczalo mozliwosc, ze to reflektory wywoluja "duchy".Drugi artykul byl nieco bogatszy w informacje. Opublikowany w numerze "Coastal Carolina" z tysiac dziewiecset szescdziesiatego dziewiatego roku, niewielkim czasopismie, ktore splajtowalo w tysiac dziewiecset osiemdziesiatym roku, opowiadal o zapadaniu sie cmentarza i powstalych wskutek tego zniszczeniach. Autor wspomnial tez o legendzie i o bliskosci Riker's Hill, a poniewaz sam nie widzial swiatel (odwiedzil cmentarz w czasie letnich miesiecy) opieral sie przewaznie na relacjach naocznych swiadkow, a dopiero potem rozwazal rozmaite mozliwosci, ktore Jeremy znal. Pierwsza byl rozklad czesci organicznych, ktore czasami ulegaja samozapaleniu, wydzielajac opary znane jako gaz blotny. Jeremy wiedzial, ze na terenach nadbrzeznych, takich jak te, nie mozna calkiem wykluczyc tego rodzaju ewentualnosci, aczkolwiek sam uwazal ja za malo prawdopodobna, poniewaz swiatla ukazywaly sie podczas zimnych i mglistych nocy. Mogly to byc takze "zorze trzesienia ziemi", zjawiska elektryczne w atmosferze, zwiazane z nieustannymi ruchami tektonicznymi gleboko pod skorupa ziemska. I w tym artykule przedstawiono kolejny raz teorie o przednich swiatlach samochodow, podobnie jak o zalamanym swietle gwiazd i o "lisich ogniach", czyli fosforyzujacej poswiacie, wydzielanej przez pewien gatunek plesni rozwijajacej sie na murszejacym drewnie. Zwrocono uwage, ze rowniez algi moga wydawac blade zielonkawe swiatlo. Autor wspomnial nawet o mozliwosci wystapienia "efektu Nowej Ziemi", gdzie promienie swiatla zalamuja sie w sasiadujacych warstwach powietrza o roznych temperaturach, co powoduje efekt zorzy. I zakonczyl przypuszczeniem, ze byc moze sa to ognie swietego Elma, ktore pojawiaja sie wskutek wyladowan elektrycznych podczas burz na ostrych narozach i krawedziach przedmiotow. Innymi slowy, zdaniem autora moglo to byc wszystko. Mimo ze nieprzekonujace, oba artykuly pomogly Jeremy'emu dojsc do wlasnych wnioskow. Jego zdaniem swiatla mialy scisly zwiazek z geografia. Wzgorze za cmentarzem bylo chyba najwyzszym punktem z kazdej strony, a zapadanie sie cmentarza powodowalo, ze mgla byla tam gestsza. A wszystko to oznaczalo zalamywanie lub odbijanie swiatla. Musi po prostu zlokalizowac zrodlo, a w tym celu trzeba sie dowiedziec, kiedy zauwazono swiatla po raz pierwszy. Nie w przyblizeniu, lecz dokladnie, zeby mogl ustalic, co sie dzialo w miescie w tamtym czasie. Gdyby w miescie zachodzily wtedy drastyczne zmiany - nowy projekt budowlany, nowa fabryka czy cos w tym stylu - zdolalby pewnie znalezc przyczyne. Albo gdyby sam zobaczyl swiatla - a na to nie liczyl - jego zadanie byloby nawet prostsze. Gdyby pojawily sie o polnocy, a on nie dostrzeglby przejezdzajacych samochodow, moglby wowczas zbadac teren, odnotowujac polozenie zamieszkanych domow z oswietlonymi oknami, bliskosc autostrady, a nawet ewentualnie ruch na rzece. Podejrzewal, ze duze lodzie tez wchodza w rachube. Przegladajac po raz drugi sterte ksiazek, zrobil dodatkowe notatki dotyczace zmian, ktore zaszly w miescie z uplywem lat, ze specjalnym naciskiem na te z przelomu wieku. Mijaly godziny, lista rosla. Na poczatku dwudziestego wieku nastapil rozwoj drobnego budownictwa mieszkaniowego, ktory trwal od tysiac dziewiecset siodmego do tysiac dziewiecset czternastego roku. Rozbudowala sie wtedy polnocna czesc miasta. Maly port zostal powiekszony w tysiac dziewiecset dziesiatym roku, potem jeszcze raz w szesnastym, a nastepnie w dwudziestym drugim. Jesli dodac do tego kamieniolomy oraz kopalnie fosforytow, drazenie ziemi bylo rozlegle. Budowe kolei rozpoczeto w tysiac osiemset dziewiecdziesiatym osmym roku, a bocznice budowano w roznych czesciach hrabstwa az do tysiac dziewiecset dwunastego. Wiadukt kolejowy nad rzeka zostal ukonczony w tysiac dziewiecset czwartym roku, i miedzy osmym a pietnastym powstaly trzy duze przedsiebiorstwa - zaklady wlokiennicze, kopalnia fosforytow oraz papiernia. Z tych trzech dzialala jedynie papiernia - zaklady wlokiennicze zostaly zamkniete cztery lata temu, a kopalnia w tysiac dziewiecset osiemdziesiatym siodmym roku - co chyba eliminowalo dwa ostatnie przedsiebiorstwa. Sprawdzil jeszcze raz fakty, upewnil sie, ze wszystko sie zgadza, po czym ulozyl z powrotem ksiazki jedna na drugiej, zeby Lexie mogla wstawic je na polke. Odchylil sie na oparcie krzesla, rozciagajac zesztywniale miesnie, i popatrzyl na zegar. Zblizalo sie juz poludnie. Pomyslal, ze ogolnie rzecz biorac, te pare godzin spedzil efektywnie. Obejrzal sie przez ramie na otwarte drzwi za swoimi plecami. Lexie nie wrocila, by sprawdzic, co u niego slychac. W zasadzie podobalo mu sie to, ze nie potrafil jej rozszyfrowac, i przez moment zalowal, ze Lexie nie mieszka w Nowym Jorku albo gdzies w poblizu. Ciekawe, jak ulozylyby sie stosunki miedzy nimi. Minelo kilka chwil i w progu stanela Lexie. -Czesc, jak ci leci? - spytala. Jeremy sie odwrocil. -Dziekuje, dobrze. Wlozyla kurtke. -Posluchaj, mam zamiar wyskoczyc, zeby kupic cos na lunch. Moze chcialbys, zebym ci tez przyniosla? -Jedziesz do Herbs? - spytal. -Nie. Jesli wydawalo ci sie, ze w porze sniadania bylo tam tloczno, powinienes zobaczyc to miejsce w porze lunchu. Ale z przyjemnoscia wezme dla ciebie cos na wynos w drodze powrotnej. Jeremy wahal sie tylko przez chwile. -Hm, a gdybym tak pojechal z toba tam, gdzie sama sie wybierasz? Chetnie rozprostuje nogi. Siedzialem tutaj przez caly ranek i z radoscia zobaczylbym cos nowego. Moze nawet oprowadzilabys mnie troche po okolicy? - Umilkl. - To znaczy, oczywiscie, jesli nie masz nic przeciwko temu. Juz zamierzala odmowic, ale w uszach zabrzmialy jej znowu slowa Doris i poczula, ze ma metlik w glowie. Powinnam czy nie powinnam? Mimo ze rozsadek podpowiadal jej co innego - wielkie dzieki, Doris! - powiedziala: -Dobrze. Ale mam tylko godzinke, a potem musze wracac, totez nie bede chyba szczegolnie pomocna. Jeremy sprawial wrazenie niemal rownie zdumionego jak ona. Wstal i podazyl za nia. -Cokolwiek mi pokazesz, bedzie dla mnie przydatne - zapewnil ja. - Pomoze mi uzupelnic pewne luki. Wazne, by wiedziec, co sie dzieje w takim miejscu jak to. -Chciales powiedziec, w naszej malej prowincjonalnej miescinie. -Nic nie mowilem o prowincjonalnej miescinie. To sa twoje slowa. -Tak. Ale twoja opinia, nie moja. Ja kocham to miasteczko. -Jestem tego pewny - zgodzil sie. - W przeciwnym razie dlaczego mialabys tu mieszkac? -Po pierwsze dlatego, ze nie jest to Nowy Jork. -Bylas w Nowym Jorku? -Mieszkalam na Manhattanie. Na Zachodniej Szescdziesiatej Dziewiatej. Jeremy omal sie nie potknal z wrazenia. -To zaledwie kilka przecznic od domu, w ktorym mieszkam. -Jaki ten swiat jest maly, co? - zauwazyla z usmiechem. Jeremy szedl szybko, probujac dotrzymac jej kroku. Lexie zblizala sie juz do schodow. -Zartujesz, prawda? -Nie - odparla. - Mieszkalam tam z moim chlopakiem prawie przez rok. Pracowal dla Morgana Stanleya, tymczasem ja odbywalam praktyke w bibliotece NYU. -Nie moge w to uwierzyc... -W co? Ze mieszkalam w Nowym Jorku i wyjechalam stamtad? Czy ze mieszkalam niedaleko ciebie? Czy tez ze mieszkalam z moim chlopakiem? -We wszystko razem - odrzekl. - Albo nie chodzi mi o zadna z wymienionych przez ciebie rzeczy. Nie wiem. - Usilowal wyobrazic sobie te bibliotekarke z malego miasteczka, mieszkajaca w jego dzielnicy. Lexie, ktora spostrzegla jego mine, wybuchnela smiechem. -Wszyscy jestescie do siebie podobni, wiesz? - powiedziala. -Kto? -Mieszkancy wielkiego miasta. Zyjecie w przekonaniu, ze na calym swiecie nie istnieje miejsce tak wyjatkowe jak Nowy Jork i ze zadne inne miasto nie ma tyle do zaoferowania. -Masz racje - przyznal Jeremy. - Ale dzieje sie tak dlatego, ze reszta swiata blednie w porownaniu z nim. Zerkajac na niego, zrobila mine, ktora wyraznie sygnalizowala: "Nie powiedziales tego, co wydaje mi sie, ze powiedziales, prawda?". Wzruszyl ramionami z mina niewiniatka. -To znaczy... daj spokoj, Greenleaf Cottages trudno porownywac z Four Seasons czy Plaza, nie uwazasz? Chyba nawet ty musisz to przyznac. Lexie najezyla sie, zirytowana jego triumfalna pewnoscia siebie, i jeszcze bardziej przyspieszyla kroku. Natychmiast doszla do wniosku, ze Doris nie ma pojecia, o czym mowi. Ale Jeremy nie dal za wygrana. -Nie, no prosze, sama przyznaj... Wiesz, ze mam racje, moze nie? W tym momencie dotarli juz do frontowych drzwi biblioteki, Jeremy otworzyl je przed nia. Starsza kobieta, ktora pracowala w holu, przygladala im sie bacznie. Lexie trzymala jezyk za zebami, dopoki nie znalezli sie na dworze, po czym odwrocila sie do niego. -Ludzie nie mieszkaja w hotelach - warknela. - Mieszkaja we wspolnotach. I to wlasnie tutaj mamy. Wspolnote. Miejsce, gdzie ludzie znaja sie nawzajem i troszcza o siebie. Gdzie dzieci moga bawic sie wieczorem i nie musza obawiac sie obcych. Jeremy podniosl rece w obronnym gescie. -Zaraz, zaraz - zaprotestowal. - Zle mnie zrozumialas. Uwielbiam wspolnoty. Wychowywalem sie w takiej spolecznosci. Znalem kazda rodzine w mojej dzielnicy po nazwisku, poniewaz mieszkali tam od wielu lat. Niektorzy z nich w dalszym ciagu mieszkaja, totez mozesz mi wierzyc, ze dokladnie zdaje sobie sprawe, jak wazne jest, by znac swoich sasiadow, a takze jak wazne jest dla rodzicow, by wiedzieli, co robia ich dzieci i z kim sie zadaja. Tak wlasnie bylo ze mna. Nawet kiedy wloczylem sie tu czy tam, sasiedzi mieli nas na oku. Chodzi mi o to, ze w Nowym Jorku tez tak bywa, zaleznie od tego, gdzie mieszkasz. Pewnie, ze w mojej okolicy przewazaja mlodzi ludzie, stawiajacy na pierwszym miejscu kariere zawodowa i przenoszacy sie z miejsca na miejsce, ale odwiedz Park Slope na Brooklynie czy Astorie na Queensie, a zobaczysz dzieciaki bawiace sie w parkach, grajace w koszykowke lub pilke nozna i robiace w duzej mierze wszystko to, co dzieci robia tutaj. -Tak jakbys kiedykolwiek zastanawial sie nad takimi rzeczami. Pozalowala swego ostrego tonu, w chwili gdy naskoczyla na Jeremy'ego, on jednak wyraznie ani troche sie nie przejal. -Owszem, zastanawialem sie - odrzekl. - I wierz mi, gdybym mial dzieci, nie mieszkalbym tam, gdzie teraz. Mam wielka gromade bratankow i bratanic, i choc mieszkaja w wielkim miescie, maja w sasiedztwie mnostwo kolegow i ludzi, ktorzy nad nimi czuwaja. Pod wieloma wzgledami przypomina to twoje miasteczko. Lexie nic nie odpowiedziala, zastanawiajac sie, czy Jeremy mowi prawde. -Posluchaj - powiedzial - nie probuje wszczac klotni. Po prostu moim zdaniem dzieci wyrastaja na fajnych ludzi, jesli rodzice zajmuja sie nimi, niezaleznie od tego, gdzie mieszkaja. Nie jest tak, ze male miasteczka maja monopol na wartosci. Jestem pewien, ze gdybym zaczal sie doszukiwac, znalazlbym i tutaj mnostwo dzieciakow, ktore sa w tarapatach. Dzieci to dzieci, bez wzgledu na to, gdzie mieszkaja. - Usmiechnal sie, chcac dac Lexie do zrozumienia, ze nie wzial jej slow do siebie. - Poza tym nie mam pojecia, jakim sposobem zeszlismy ostatecznie na temat dzieci. Od tej chwili obiecuje wiecej do niego nie wracac. Probowalem tylko powiedziec, ze zaskoczylo mnie, iz mieszkalas w Nowym Jorku zaledwie kilka przecznic od mojego domu. - Umilkl. - Rozejm? Wpatrywala sie w niego w milczeniu, po czym wreszcie odetchnela gleboko. Moze Jeremy ma racje. Nie, z pewnoscia ma racje. I musiala przyznac, ze to ona dolewala oliwy do ognia. Metlik w glowie potrafi doprowadzic do czegos takiego. W co ona sie, u licha, pakuje? -Rozejm - zgodzila sie w koncu. - Pod jednym warunkiem. -Jakim? -Bedziesz musial prowadzic. Nie wzielam samochodu. Na jego twarzy odmalowala sie wyrazna ulga. -Tylko znajde kluczyki. Zadne z nich nie bylo specjalnie glodne, totez Lexie wskazala Jeremy'emu droge do niewielkiego sklepu spozywczego i po kilku minutach wyszli stamtad z pudelkiem krakersow, swiezymi owocami, roznymi gatunkami sera i dwiema butelkami snapple. W samochodzie Lexie postawila jedzenie u swych stop. -Czy chcialbys zobaczyc cos w szczegolnosci? - spytala. -Riker's Hill. Czy jest tam droga, ktora mozna wjechac na szczyt? Lexie skinela glowa. -Trudno to nazwac wlasciwie droga. Poprzednio korzystano z niej przy wycince drzew, teraz sluzy glownie mysliwym. Ale jest wyboista... nie wiem, czy zechcesz wjezdzac tam swoim samochodem. -Nie ma sprawy. Jest wynajety. Poza tym zaczynam sie przyzwyczajac do zlych drog w tej okolicy. -Dobrze - powiedziala - ale nie mow potem, ze cie nie ostrzegalam. Gdy wyjezdzali z miasta, prawie sie nie odzywali. Mineli cmentarz Cedar Creek i przejechali przez maly mostek. Po obu stronach drogi rosly coraz gestsze zagajniki. Blekit nieba ustapil miejsca bezmiarowi szarosci, przypominajac Jeremy'emu zimowe popoludnia duzo dalej na polnoc. Od czasu do czasu na widok samochodu zrywaly sie do lotu stada szpakow, frunac tak zgodnie, jak gdyby byly zwiazane jednym sznurkiem. Milczenie troche przytlaczalo Lexie, totez zaczela opowiadac o okolicy - o nigdy niezrealizowanych projektach rezydencji, nazwach drzew, o Cedar Creek, kiedy przeswitywal przez zarosla. Riker's Hill majaczylo na horyzoncie po lewej stronie, wygladajac posepnie i groznie w szarosci pochmurnego dnia. Jeremy jechal ta droga pierwszego dnia po opuszczeniu cmentarza, i mniej wiecej w tym miejscu zawrocil. Okazalo sie, ze zrobil to jakas minute za wczesnie, poniewaz Lexie kazala mu skrecic na nastepnym skrzyzowaniu w odgalezienie, ktore chyba prowadzilo na tyly wzgorza. Pochyliwszy sie do przodu, wygladala przez przednia szybe. -Zaraz bedziesz skrecal - uprzedzila go. - Powinienes troche zwolnic. Jeremy zwolnil, a poniewaz Lexie wciaz wpatrywala sie przed siebie, spojrzal na nia, zauwazajac lekkiego marsa na czole. -W porzadku... tam - pokazala palcem. Miala racje - trudno to bylo raczej nazwac droga. Zwirowa, poryta koleinami, podobna do drogi wjazdowej do Greenleaf, ale nawet gorsza. Po zjezdzie z glownej drogi samochod zaczal zarzucac i podskakiwac na wybojach, totez Jeremy zwolnil jeszcze bardziej. -Czy Riker's Hill jest wlasnoscia stanu? Lexie skinela twierdzaco glowa. -Stan kupil je od jednej z duzych firm zajmujacych sie handlem i przetworstwem drewna... Weyerhaeuser czy Georgia - Pacific, a moze jakiejs innej... kiedy bylam jeszcze mala dziewczynka. To czesc naszej rodzimej historii. Ale nie jest to park ani nic w tym rodzaju. Wydaje mi sie, ze kiedys istnialy plany, by zagospodarowac ten teren pod obozowiska, ale stan nigdy sie do tego nie zabral. Coraz bardziej rozlozyste korony sosen wejmutek zwezaly droge, ktora jednoczesnie, w miare jak posuwali sie w gore, stawala sie coraz lepsza i pod samym szczytem wila sie niemal zygzakiem. Co jakis czas mijali szlak, z ktorego, jak domyslal sie Jeremy, korzystali mysliwi. Pozniej drzewa zaczely rzednac i niebo stalo sie bardziej widoczne. Gdy zblizali sie do grzbietu wzgorza, rzucalo sie w oczy, ze roslinnosc ucierpiala wskutek dzialania slonca, wiatrow i burz, a na samym grzbiecie niemal doszczetnie ulegla zniszczeniu. Dziesiatki drzew byly zlamane wpol, zaledwie jedna trzecia stala prosto. Zbocze robilo sie coraz mniej strome, a na szczycie teren calkiem sie wyrownal. Lexie pokazala gestem dloni, by wylaczyl silnik, po czym wysiedli z samochodu. Lexie szla ze skrzyzowanymi ramionami. Powietrze bylo tu chyba - Ze, wiatr mrozny, ostry. Niebo tez zdawalo sie zwisac nizej nad glowami, chmury nabraly charakteru, klebily sie, przybierajac rozmaite ksztalty. W dole rozciagalo sie miasteczko, widac bylo skupiska dachow na domach stojacych wzdluz prostych ulic, z ktorych jedna prowadzila do cmentarza Cedar Creek. Tuz za miastem rzeka o slonawych wodach wygladala jak plynne zelazo. Jeremy dojrzal zarowno estakade, ktora biegla autostrada, jak i malowniczy wiadukt kolejowy, wznoszacy sie za nia wysoko, niczym krazacy w gorze myszolow rdzawosterny. Wytezywszy wzrok, Jeremy dostrzegl niewyrazny zarys budynku biblioteki, potrafil nawet okreslic polozenie Greenleaf, mimo ze domki niknely wsrod otoczenia. -Fantastyczny widok - powiedzial w koncu. Lexie wycelowala palec w kierunku obrzezy miasta i pomogla Jeremy'emu skoncentrowac sie na miejscu, ktore chciala mu pokazac. -Widzisz ten maly domek? Troche z boku, niedaleko stawu? Tutaj teraz mieszkam. A tam? To dom Doris. Mieszkalam w nim w dziecinstwie. Czasami gdy bylam mala, przypatrywalam sie wzgorzu, wyobrazajac sobie, ze widze siebie spogladajaca w dol ze szczytu. Jeremy usmiechnal sie, patrzac, jak wiatr rozwiewa jej wlosy. -Gdy mialam kilkanascie lat, czasami przychodzilam tutaj z przyjaciolmi i calymi godzinami siedzielismy na szczycie. W lecie upal sprawia, ze swiatla w oknach domow mrugaja niemal jak gwiazdy. No i robaczki swietojanskie - w czerwcu jest ich tyle, ze wyglada to niemal jak gdyby na niebie bylo jeszcze jedno miasto. Mimo ze wszyscy znaja to miejsce, nigdy nie zbiera sie tu zbyt duzo osob. Zawsze bylo to sekretne schronienie, w ktorym spotykalam sie z moimi przyjaciolmi. Lexie umilkla, czujac dziwne zdenerwowanie. Kompletnie nie mogla zrozumiec jego przyczyny. -Szczegolnie zapadlo mi w pamiec, jak kiedys zapowiedziano potezna burze. Namowilismy jednego z chlopcow, zeby zawiozl nas na gore swoja ciezarowka. Wiesz, taka na ogromnych oponach, ktora w razie potrzeby moze zjechac nawet do Wielkiego Kanionu. No wiec wszyscy wybralismy sie na szczyt, by podziwiac blyskawice, w nadziei, ze bedziemy obserwowac, jak rozswietlaja niebo. Nie przyszlo nam tylko do glowy, ze znalezlismy sie w najwyzszym punkcie w okolicy. Kiedy zaczelo sie blyskac, poczatkowo bylo pieknie. Niebo zapalalo sie co chwila, czasami byly to ogniste zygzaki, kiedy indziej znow blyski przypominaly te, ktore emituje lampa stroboskopowa. Odliczalismy glosno czas, ktory uplywal od blysku do grzmotu, po to, by sie zorientowac, w jakiej odleglosci od nas uderzyl piorun. Po chwili jednak okazalo sie, ze burza szaleje nad nami. Wial tak silny wiatr, ze kolysal ciezarowka, a sciana deszczu przeslaniala nam widok. Pioruny zaczely uderzac w drzewa wokol nas. Gigantyczne blyskawice rozdzieraly niebo i gromy walily tak blisko, ze ziemia drzala, a wierzcholki sosen eksplodowaly gradem iskier. Lexie mowila, a Jeremy przygladal sie jej. Po raz pierwszy od chwili gdy sie poznali, opowiedziala mu tyle o swoim zyciu, i Jeremy probowal wyobrazic sobie, jak ono wtedy wygladalo. Kim byla w szkole sredniej? Popularna cheerleaderka? A moze jedna z tych dziewczat moli ksiazkowych, ktore spedzaja lunche w bibliotece? Byla to zapewne historia starozytna - zreszta dajmy spokoj ze szkola srednia - ale nawet teraz, kiedy pograzyla sie we wspomnieniach, nie bardzo wiedzial, jaka jest. -Musialas umierac ze strachu - powiedzial. - Przy uderzeniu pioruna temperatura dochodzi do okolo dwudziestu osmiu tysiecy stopni Celsjusza. - Spojrzal na nia. Jest dziesiec razy wyzsza niz w fotosferze Slonca. Lexie usmiechnela sie z rozbawieniem. -Nie mialam o tym pojecia. Ale masz racje... nie sadze, bym kiedykolwiek w zyciu byla taka przerazona jak wtedy. -I co sie stalo? -Burza minela, jak zwykle. A kiedy sie pozbieralismy, wrocilismy do domu. Ale pamietam, ze Rachel tak mocno sciskala moja reke, ze pozostaly mi slady jej paznokci na skorze. -Rachel? Chyba nie mowisz o kelnerce z Herbs? -Wlasnie ze o niej. - Lexie skrzyzowala ramiona i spojrzala na niego pytajaco. - A co? Probowala cie poderwac rano przy sniadaniu? Jeremy z zaklopotaniem przestapil z nogi na noge. -Hm, nie nazwalbym tego w ten sposob. Powiedzmy, ze zachowala sie dosc... bezceremonialnie, i to wszystko. Lexie wybuchnela smiechem. -To mnie nie dziwi. Rachel to... no coz, po prostu Rachel. Jako nastolatki bylysmy bliskimi przyjaciolkami i traktuje ja wlasciwie jak siostre. Chyba zawsze tak bedzie. Ale kiedy wyjechalam do college'u i do Nowego Jorku... po moim powrocie nie bylo juz tak samo. Nie wiem, jak to okreslic... cos sie zwyczajnie zmienilo. Nie zrozum mnie zle... Rachel jest przemila dziewczyna, fajnie sie spedza z nia czas i jest dobra z kosciami, ale... Umilkla. Jeremy przyjrzal jej sie bacznie. -Ty postrzegasz dzisiaj swiat inaczej? - podsunal. -Tak, chyba tak - odparla Lexie z westchnieniem. -To pewnie zdarza sie kazdemu, kiedy dorasta - rzekl Jeremy. - Odkrywasz, kim jestes i czego pragniesz, a nastepnie zdajesz sobie sprawe, ze ludzie, ktorych znasz od zawsze, widza rzeczy inaczej niz ty. Totez zachowujesz cudowne wspomnienia, ale zycie toczy sie dalej. To absolutnie normalne. -Wiem. Ale w takim malym miasteczku jest to troche trudniejsze. Niewiele jest osob kolo trzydziestki, a jeszcze mniej tych, ktore do tej pory nie zalozyly rodziny. Mamy tu swoj maly swiatek. Jeremy pokiwal ze zrozumieniem glowa, po czym usmiechnal sie. -Kolo trzydziestki? Lexie przypomniala sobie nagle, ze wczoraj probowal odgadnac jej wiek. -Tak - powiedziala, wzruszajac ramionami. - Chyba sie starzeje. -Albo jestes wciaz mloda - zaproponowal. - Zreszta tak wlasnie mysle o sobie. Ilekroc zaczynam sie martwic, ze sie starzeje, wkladam spodnie opuszczone na biodra, zaciesniam gumke w bokserkach, zsuwam baseballowke daszkiem do tylu i spaceruje po centrum handlowym, sluchajac rapu. Lexie mimo woli parsknela smiechem, wyobrazajac sobie ten obrazek. Pomimo mroznej aury poczula wewnetrzne cieplo, zdajac sobie nieoczekiwanie, choc dziwnie nieuchronnie, sprawe, ze doskonale czuje sie w towarzystwie Jeremy'ego. Nie byla pewna, czy go lubi; wlasciwie byla calkiem pewna, ze go nie lubi, i przez chwile usilowala pogodzic te dwa uczucia. Co rzecz jasna oznaczalo, ze raczej nie powinna w ogole tykac tego tematu. Postukala palcem w brode. -Tak, tak, widze to. Wyraznie liczy sie dla ciebie indywidualny styl. -Bez watpienia. Na przyklad wczoraj ogromne wrazenie na wszystkich, nie wylaczajac ciebie, wywarl moj stroj. Lexie rozesmiala sie, spogladajac na niego w milczeniu. -Zaloze sie, ze twoja praca wymaga czestych podrozy, prawda? - spytala po chwili. -Czterech czy pieciu rocznie, kazda trwa okolo dwoch tygodni. -Byles kiedys w takim miasteczku jak to? -Nie - odrzekl. - Wlasciwie nie. Kazda miejscowosc, ktora odwiedzilem, ma swoj wlasny urok, ale nie potrafie szczerze powiedziec, ze nie bylem nigdy w podobnej. A ty? To znaczy poza Nowym Jorkiem. -Bylam na Uniwersytecie Karoliny Polnocnej, jak rowniez w Chapel Hill, spedzilam mnostwo czasu w Raleigh. W drugiej klasie szkoly sredniej bylam tez w Charlotte. Nasza druzyna futbolowa zakwalifikowala sie do mistrzostw stanowych, totez niemal wszyscy mieszkancy naszego miasta pojechali na mecz wyjazdowy. Jako dziecko uczestniczylam rowniez w szkolnej wycieczce do Waszyngtonu. Nigdy jednak nie wyjezdzalam za granice czy cos w tym rodzaju. Nawet mowiac to, spodziewala sie, ze jej zycie wyda mu sie nieciekawe. Jeremy, jak gdyby czytajac w jej myslach, usmiechnal sie lekko. -Spodobalaby ci sie Europa. Katedry, wspaniale krajobrazy, bistra, miejskie place. Swobodny styl zycia... pasowalabys idealnie. Lexie spuscila glowe. Mila mysl, ale... I o to chodzilo. Wlasnie o to "ale". Zawsze bylo jakies "ale". Zycie ma obrzydliwa tendencje do dawania rzadkich i odleglych w czasie okazji. Po prostu dla wiekszosci ludzi to jest nierealne. Takich jak ona. Nie moglaby przeciez zabrac Doris ani zostawic na tak dlugo biblioteki. Poza tym dlaczego, u licha, Jeremy mowi jej to wszystko? By pokazac, ze jest bardziej kosmopolityczny od niej? Coz, kompletnie nie mam ochoty ci tego zdradzic, pomyslala, lecz ja juz to wiem. A jednak nawet wtedy, gdy przetrawiala te mysli, inny glos podszeptywal jej, ze mezczyzna probuje jej schlebic. Mowil chyba, ze jest inna, bardziej swiatowa, niz sie spodziewal. Ze pasowalaby wszedzie. -Zawsze pragnelam podrozowac - przyznala, starajac sie utrzymac w ryzach przeciwstawne glosy w swojej glowie. - Musi byc przyjemnie miec taka mozliwosc. -Czasami tak. Ale wierz mi lub nie, najbardziej cieszy mnie poznawanie nowych ludzi. A kiedy wracam mysla do miejsc, ktore odwiedzilem, najczesciej widze twarze, a nie rzeczy. -Teraz ty mowisz jak romantyk - zauwazyla Lexie. Och, trudno mu sie oprzec, temu panu Jeremy'emu Marshowi. Najpierw bawidamek, a teraz wielki altruista; czesto podrozujacy, lecz jednoczesnie przywiazany do swojego stalego miejsca; bywaly w swiecie, lecz swiadomy tego, co naprawde jest wazne. Lexie nie miala watpliwosci, ze niezaleznie od tego, z kim sie spotyka lub gdzie jest, Jeremy ma wrodzona umiejetnosc wytwarzania szczegolnej wiezi, sprawiania, ze wszyscy... a zwlaszcza kobiety... maja wrazenie, iz znaja go od dawna. Co oczywiscie prowadzilo wprost do pierwszego wrazenia, jakie na niej zrobil. -Moze jestem romantyczny - rzekl, obrzucajac ja spojrzeniem. -Wiesz, co mi sie podobalo w Nowym Jorku? - spytala, zmieniajac temat. Jeremy patrzyl na nia wyczekujaco. -To, ze ciagle cos sie dzialo. Niewazne, jaka byla pora dnia czy nocy, po chodnikach zawsze szli w pospiechu ludzie, po ulicach kursowaly taksowki. Zawsze mozna bylo gdzies sie wybrac, cos obejrzec, sprobowac jedzenia w nowej restauracji. Bylo to podniecajace, szczegolnie dla kogos, kto dorastal w malym miasteczku, takim jak Boone Creek. To niemal jak podroz na Marsa. -Dlaczego wiec nie zostalas tam? -Pewnie moglam zostac. Ale nie bylo to miejsce dla mnie. Mozna chyba powiedziec, ze moj powod wyjazdu do Nowego Jorku troche sie zmienil. Pojechalam tam, zeby byc z kims. -Ach, czyli pojechalas tam za swoim chlopakiem? Lexie skinela twierdzaco glowa. -Poznalismy sie w college'u. Wydawal sie taki... bo ja wiem... absolutnie idealny. Dorastal w Greensboro, pochodzil z dobrej rodziny, byl inteligentny. I naprawde przystojny. Dostatecznie przystojny, by kazda kobieta zlekcewazyla to, co podpowiadal jej niezawodny instynkt. Wystarczylo, ze spojrzal na mnie, a zanim sie zorientowalam, jechalam jego sladem do Nowego Jorku. Nic nie moglam na to poradzic. -To prawda? - spytal niechetnie Jeremy. Lexie usmiechnela sie w duchu. Mezczyzni nigdy nie lubia sluchac o tym, jak przystojni sa inni faceci, zwlaszcza jesli zwiazek byl powazny. -Przez mniej wiecej rok bylo wspaniale. Nawet sie zareczylismy. - Na chwile zatopila sie w myslach, po czym westchnela gleboko. - Odbywalam praktyke w bibliotece NYU, Avery dostal prace na Wall Street, a potem pewnego dnia zastalam go w lozku z jedna z jego wspolpracownic. Uswiadomilo mi to, ze wybralam niewlasciwego faceta, totez spakowalam sie tego samego wieczoru i wrocilam do Boone Creek. Nigdy w zyciu go wiecej nie widzialam. Zerwal sie lekki wiatr, przemykajac ze swistem po zboczach. Przyniosl ze soba nikly zapach ziemi. -Jestes glodny? - spytala, chcac znowu zmienic temat. - To znaczy, milo mi sie z toba gawedzi, ale jesli natychmiast nie wrzuce czegos na ruszt, stane sie zrzedliwa. -Umieram z glodu - odparl Jeremy. Wrocili do samochodu i podzielili sie lunchem. Jeremy otworzyl pudelko krakersow, siedzac na przednim siedzeniu. Poniewaz nie podobal mu sie widok za szyba, uruchomil samochod, wyprowadzil go z miejsca, gdzie byl zaparkowany, i ustawil na grzbiecie wzgorza pod takim katem, by znowu mieli przed soba panorame miasta. -A wiec wrocilas do Boone Creek, zaczelas pracowac w bibliotece i... -I tyle - odpowiedziala Lexie. - To wlasnie robie od siedmiu lat. Dokonal w mysli matematycznych obliczen, z ktorych wynikalo, ze Lexie ma jakies trzydziesci jeden lat. -Od tamtego czasu mialas jakichs chlopakow? - spytal. Trzymajac miedzy kolanami plastikowy kubek z owocami, odlamala kawalek sera i polozyla go na krakersie. Zastanawiala sie, czy odpowiedziec na jego pytanie, po czym pomyslala: "A, do licha, co mi tam, on i tak stad wyjezdza". -Och, jasne. Bylo kilku tu i tam. - Opowiedziala mu o prawniku, o lekarzu i... ostatnio... o Rodneyu Hopperze. Nie wspomniala jednak slowem o Panu Renesansie. -Coz... to swietnie. Wyglada na to, ze jestes szczesliwa - zauwazyl. -Jestem - przyznala szybko. - A ty nie? -Przewaznie tak. Od czasu do czasu dostaje swira, ale to chyba normalne. -I wtedy wlasnie zaczynasz nosic spodnie biodrowki? -Wlasnie - odrzekl z usmiechem. Wzial kilka krakersow, polozyl dwa na kolanach i zaczal nakladac na nie plasterki sera. Podniosl glowe, spogladajac na Lexie z powazna mina. - Nie pogniewasz sie, jesli zadam ci osobiste pytanie? Oczywiscie nie musisz odpowiadac. Nie zrozumiem tego zle, mozesz mi wierzyc. Jestem po prostu ciekawy. -Chcesz powiedziec, ze bedzie to pytanie jeszcze bardziej osobiste niz o moich chlopakow? Wzruszyl ze zmieszaniem ramionami i Lexie wyobrazila sobie nagle, jak musial wygladac jako maly chlopiec - szczupla twarz, prosto obcieta grzywka, koszula i dzinsy poplamione od zabawy na dworze. -Prosze bardzo - zgodzila sie. - Pytaj smialo. Jeremy wbil wzrok w wieczko swojego kubka z owocami, nagle nie kwapiac sie, by spojrzec jej w oczy. -Kiedy tu przyjechalismy, pokazalas mi, gdzie znajduje sie dom twojej babci, i powiedzialas, ze mieszkalas tam w dziecinstwie i w latach dorastania. Lexie potaknela skinieniem glowy. Zastanawiala sie, kiedy ja o to zapyta. -Rzeczywiscie - powiedziala. -Dlaczego? Jej spojrzenie powedrowalo za okno, w kierunku szosy prowadzacej z miasta. Zawsze przyciagala jej wzrok. Wypatrzywszy ja, Lexie zaczela powoli opowiadac: -Moi rodzice wracali z Buxton, na archipelagu Outer Banks. Tam sie pobrali i tam mieli maly domek na plazy. Dojazd stad jest dosc trudny, ale moja mama swiecie wierzyla, ze jest to najpiekniejszy zakatek na swiecie, tata kupil wiec niewielka lodz, by nie musieli ko rzystac z promu, kiedy chcieli tam poplynac. To byl ich maly azyl, lubili wymykac sie tam we dwoje, rozumiesz... Z werandy rozciaga sie widok na piekna latarnie morska i od czasu do czasu ja tez tam wyjezdzam, po prostu, by wyrwac sie stad. - Na jej wargach pojawil sie najbardziej nikly z usmiechow, po czym mowila dalej: - W kazdym razie rodzice byli zmeczeni, gdy wracali do domu tamtej nocy. Podroz na wyspe, nawet jesli nie plynie sie promem, zajmuje kilka godzin i prawdopodobnie tata zasnal za kierownica, a samochod wypadl z mostu. Kiedy policja znalazla w koncu auto i wydobyla je na powierzchnie, moi rodzice juz nie zyli. Jeremy milczal przez dluga chwile. -To straszne - powiedzial. - Ile mialas wtedy lat? -Dwa. Spedzilam tamta noc u Doris, a nazajutrz babcia pojechala z dziadkiem do szpitala. Kiedy wrocili, oznajmili, ze od tej pory bede mieszkala z nimi. I tak tez bylo. Ale to naprawde dziwne. Wiem, co sie stalo, lecz nigdy nie wydawalo mi sie to realne. Nie odczuwalam braku czegokolwiek, gdy dorastalam. Dla mnie moi dziadkowie byli tym, czym dla innych dzieci rodzice, tyle ze mowilam do nich po imieniu. - Usmiechnela sie. - To byl zreszta ich pomysl. Przypuszczam, ze nie chcieli, bym traktowala ich dluzej jak dziadkow, skoro mnie wychowywali, ale tez nie byli moimi rodzicami. Skonczywszy swa opowiesc, obrzucila go spojrzeniem, zwracajac uwage na miesnie rysujace sie pod rekawami swetra i na rozbrajajacy dolek w policzku. -Teraz moja kolej na zadawanie pytan - oznajmila. - Nagadalam sie juz zbyt duzo i zdaje sobie sprawe, ze moje zycie musi byc nudne w porownaniu z twoim. Nie mowie oczywiscie o rodzicach, ale o moim zyciu tutaj. -Nie, nie jest ani troche nudne. Interesujace. Przypomina mi to... czytanie nowej ksiazki, kiedy przewracasz strony i doswiadczasz czegos zaskakujacego. -Ladna metafora. -Pomyslalem, ze ja docenisz. -No wiec, jak to bylo z toba? Co sprawilo, ze postanowiles zostac dziennikarzem? Przez nastepne kilka minut opowiadal jej o swoich latach w college'u, o planach zostania wykladowca i o rozwoju wydarzen, ktory sprawil, ze jest tym, kim jest. -Wspomniales, ze masz pieciu braci? Jeremy kiwnal glowa. -Pieciu starszych braci. Jestem najmlodszy w rodzinie. -Z jakiegos powodu nie potrafie wyobrazic sobie ciebie z bracmi. -Dlaczego? -Jestes dla mnie raczej typem jedynaka. Jeremy pokrecil glowa. -Szkoda, ze nie odziedziczylas zdolnosci parapsychologicznych po swojej rodzinie. Lexie usmiechnela sie i odwrocila wzrok. W oddali krazyly nad miastem myszolowy rdzawosterne. Przylozyla dlon do szyby, czujac na skorze chlodny dotyk szkla. -Dwiescie czterdziesci siedem - powiedziala. Popatrzyl na nia pytajaco. -Slucham? -Tyle kobiet odwiedzilo Doris, by poznac zawczasu plec swoich dzieci. Jako nastolatka widywalam je w naszej kuchni, siedzace naprzeciwko mojej babki. Zabawne, ale nawet teraz pamietam, ze wszystkie mialy ten sam blysk w oku, tak samo lsniaca, zarozowiona skore, wszystkie byly tak samo autentycznie podniecone. W babskim gadaniu tkwi prawda... ciezarne kobiety promienieja i pomyslalam, ze kiedy dorosne, chcialabym wygladac tak jak one. Doris rozmawiala z kazda przez chwile, by sie upewnic, ze zadna z nich nie ma watpliwosci i naprawde chce znac plec dziecka, a potem ujmowala jej dlon w swoje i nagle milkla, a po kilku sekundach wydawala werdykt. Rzadko ktora z kobiet rezygnowala. - Lexie westchnela cicho. - Babcia ani razu sie nie pomylila. Bylo u niej dwiescie czterdziesci siedem kobiet i dwiescie czterdziesci siedem razy wydala prawidlowy werdykt. Doris prowadzila dziennik, w ktorym zapisywala ich nazwiska, swoje uwagi oraz nawet daty wizyt. Mozesz sam to sprawdzic, jesli chcesz. Babcia trzyma swoj zeszyt w kuchni. Jeremy patrzyl na nia bez slowa. Niemozliwe, pomyslal, statystyczny fuks. Zahacza o granice wiarygodnosci, niemniej jednak fuks. A w dzienniku Doris bez watpienia znajdzie tylko przypuszczenia, ktore sie sprawdzily. -Wiem, o czym myslisz - powiedziala Lexie - ale mozesz sprawdzic rowniez w szpitalu. I spytac tamte kobiety. Zreszta pytaj, kogo chcesz, zeby przekonac sie, czy choc raz sie pomylila. Otoz nie pomylila sie. Nawet lekarze z calej okolicy potwierdza, ze Doris ma dar. -Nie przyszlo ci nigdy do glowy, ze mogla znac kogos, kto robil USG? -To nie wchodzi w rachube - zapewnila go Lexie. -Jak mozesz wiedziec z cala pewnoscia? -Poniewaz wlasnie wtedy Doris przestala przepowiadac plec dzieci. Kiedy do naszego miasteczka zawitala w koncu technika. Nie bylo powodu, by kobiety przychodzily do niej, skoro mogly same zobaczyc zdjecie swojego dziecka. Odwiedzaly ja coraz rzadziej, potem ich liczba zmniejszyla sie prawie do zera. Teraz sa to moze dwie osoby rocznie, zazwyczaj wiejskie kobiety, ktore nie maja ubezpieczenia zdrowotnego. Mozna powiedziec, ze obecnie nie ma wielkiego zapotrzebowania na jej zdolnosci. -A rozdzkarstwo? -Podobnie - odparla Lexie. - Niewiele osob szuka kogos z jej umiejetnosciami. Pod cala poludniowa czescia stanu miesci sie ogromny zbiornik wodny. Mozna wiercic studnie gdziekolwiek w okolicy i zawsze trafi sie na wode. Kiedy jednak mieszkala w mlodosci w hrabstwie Cobb w Georgii, farmerzy nachodzili ja ciagle, blagajac o pomoc, zwlaszcza w okresach suszy. I chociaz miala nie wiecej niz osiem czy dziewiec lat, za kazdym razem znajdowala wode. -Interesujace. -Rozumiem, ze w dalszym ciagu nie wierzysz. Jeremy poprawil sie na siedzeniu. -Gdzies kryje sie wytlumaczenie. Zawsze mozna wszystko rozumnie wytlumaczyc. -Nie wierzysz w absolutnie zadna magie? -Nie - odpowiedzial. -To smutne - powiedziala. - Bo czasami istnieje naprawde. -Coz - rzekl Jeremy z usmiechem - byc moze odkryje podczas mojego pobytu tutaj cos, co zmieni moje przekonanie. Lexie rowniez sie usmiechnela. -Juz to zrobiles. Jestes po prostu zbyt uparty, by w to uwierzyc. Gdy skonczyli jesc namiastke lunchu, Jeremy wlaczyl silnik i ruszyli z powrotem w dol zboczem Riker's Hill. Glebokie koleiny zdawaly sie przyciagac przednie kola samochodu, ktory podskakiwal, piszczal i trzeszczal. Jeremy tak mocno sciskal kierownice, ze az mu kostki zbielaly, w koncu jednak dotarli do podnoza. Wracali ta sama trasa. Przejezdzajac obok cmentarza Cedar Creek, Jeremy zlapal sie na tym, ze jego wzrok wedruje ku szczytowi Riker's Hill. Mimo sporej odleglosci, dostrzegal miejsce, gdzie zatrzymali sie na lunch. -Czy mamy dosc czasu, by obejrzec jeszcze pare rzeczy? Bardzo chcialbym zahaczyc o przystan, papiernie i moze wiadukt kolejowy. -Wystarczy czasu na wszystko, pod warunkiem ze nigdzie nie zabawimy zbyt dlugo -powiedziala Lexie. - Te obiekty mieszcza sie blisko siebie. Po uplywie dziesieciu minut Jeremy, stosujac sie do wskazowek Lexie, dojechal na miejsce i zatrzymal samochod. Znajdowali sie na obrzezach srodmiescia, kilka przecznic od Herbs, nieopodal deptaka biegnacego wzdluz nadbrzeza. Rzeka Pamlico miala okolo poltora kilometra szerokosci i bystry, burzliwy nurt, wirujace prady tworzyly na jej powierzchni malutkie grzywacze. Na drugim brzegu, w poblizu wiaduktu kolejowego, papiernia - ogromny budynek - na wyscigi wypluwala z kominow chmury dymu. Jeremy wysiadl z samochodu i przeciagnal sie, Lexie skrzyzowala ramiona na piersi. Policzki zarozowily sie jej od chlodu. -Czy robi sie coraz zimniej, czy to tylko moja wyobraznia plata mi figle? - spytala. -Jest rzeczywiscie dosc zimno - przyznal Jeremy. - Wydaje mi sie nawet, ze zimniej niz na szczycie wzgorza, ale moze odbieramy to tak dlatego, ze wysiedlismy z ogrzewanego samochodu. Jeremy staral sie nadazyc za Lexie, ktora ruszyla przed siebie energicznym krokiem. W koncu zwolnila i oparla sie o porecz, Jeremy zas przygladal sie wiaduktowi kolejowemu. Spinajacy brzegi rzeki na duzej wysokosci, po to by mogly przeplywac pod nim duze statki, z powodu krzyzujacych sie dzwigarow przypominal most wiszacy. -Nie wiedzialam, z jak bliska chcesz sie przyjrzec papierni - powiedziala Lexie. - Gdybysmy mieli wiecej czasu, zabralabym cie do niej na drugi brzeg rzeki, ale przypuszczam, ze stad lepiej ja widac. - Wskazala w kierunku drugiego kranca miasta. - Przystan jest tam, niedaleko autostrady. Widzisz? Tam gdzie sa przycumowane wszystkie zaglowki. Jeremy skinal glowa. Z jakiejs przyczyny spodziewal sie czegos wiekszego. -Czy moga tu cumowac duze lodzie? -Chyba tak. Czasami zatrzymuja sie tu na kilka dni duze jachty z New Bern. -A barki? -Chyba tak. Rzeka ma poglebione dno, zeby mogly nia plywac barki transportujace drewno z wyrebu, one jednak cumuja zwykle przy nabrzezu po drugiej stronie. O tam -wyjasnila, pokazujac reka cos w rodzaju malej zatoczki - teraz tez widac dwie, obie wyladowane. Jeremy spojrzal we wskazanym kierunku, po czym rozejrzal sie dookola. Z Riker's Hill daleko w tle wiadukt i fabryka wydawaly sie idealnie ustawione w linii. Zbieg okolicznosci? Czy tez nie ma to najmniejszego znaczenia? Przypatrywal sie papierni, zastanawiajac sie, czy na wierzcholkach kominow zapalaja w nocy swiatla ostrzegawcze. Musi to sprawdzic. -Moze wiesz, czy transportuja drewno wylacznie barka, czy tez korzystaja rowniez z kolei? -Prawde mowiac, nie mam pojecia. Ale jestem pewna, ze latwo to sprawdzic. -A wiesz, ile pociagow jezdzi wiaduktem? -Tego tez nie jestem pewna. Czasami slysze w nocy gwizd i kilka razy musialam przystanac przed przejazdem w miescie, zeby przepuscic pociag, ale nie potrafie powiedziec niczego z cala pewnoscia. Wiem natomiast, ze odbiera sie sporo ladunkow z papierni. Wlasnie tam zatrzymuje sie pociag. Jeremy kiwnal glowa, nie odrywajac spojrzenia od wiaduktu. Lexie usmiechnela sie i mowila dalej: -Wiem, o czym myslisz. Uwazasz, ze byc moze reflektory pociagu przejezdzajacego przez wiadukt sa przyczyna pojawiania sie swiatel na cmentarzu, prawda? -Rzeczywiscie przeszlo mi to przez mysl. -To nie to - powiedziala, krecac glowa. -Jestes pewna? -Wieczorem pociagi wjezdzaja na plac w papierni, tak ze mozna je zaladowac nazajutrz rano. Czyli reflektory lokomotywy swieca w przeciwnym kierunku, od Riker's Hill. Rozwazal slowa Lexie, oparlszy sie o balustrade obok niej. Wiatr rozwiewal jej wlosy, burzac je. Schowala rece do kieszeni kurtki. -Rozumiem, dlaczego lubilas dorastanie tutaj - zauwazyl. Odwrocila sie, opierajac sie plecami o balustrade, i popatrzyla w strone srodmiescia - schludne male sklepiki przyozdobione amerykanskimi flagami, bialo - czerwony slupek, godlo meskiego zakladu fryzjerskiego, niewielki park przycupniety na skraju nadrzecznego deptaka. Idacy po chodniku ludzie wchodzili do sklepow i wychodzili z nich obladowani torbami, i pomimo chlodu nikt sie nie spieszyl. -No coz, musze przyznac, ze to miejsce bardzo przypomina Nowy Jork. Jeremy parsknal smiechem. -Nie to mialem na mysli. Chodzilo mi o to, ze moi rodzice zapewne byliby szczesliwi, wychowujac swoje dzieci w takim miasteczku. Tam gdzie jest duzo zieleni, gdzie dzieciaki moga bawic sie w lesie. Jest nawet rzeka, w ktorej mozna poplywac w upalne dni. To musiala byc... sielanka. -I wciaz jest. Tak wlasnie uwazaja tutejsi mieszkancy. -Widze, ze chyba bardzo odpowiadalo ci zycie w tym miasteczku, po prostu kwitlas. Lexie pomarkotniala na moment. -Tak, ale wyjechalam do college'u. Bardzo wiele osob stad nie mialo takiej mozliwosci. To biedne hrabstwo i nasze miasto boryka sie z trudnosciami, odkad zamknieto zaklady wlokiennicze i kopalnie fosforytow, totez wiekszosc rodzicow nie przyklada wielkiej wagi do porzadnego wyksztalcenia swoich dzieci. To jest czasami najtrudniejsze... proba przekonania niektorych dzieciakow, ze zycie to cos wiecej niz praca w papierni na drugim brzegu rzeki. Mieszkam tutaj, poniewaz chce tu mieszkac. Dokonalam wyboru. Ale wiele osob zostaje w miasteczku tylko dlatego, ze nie maja mozliwosci wyjazdu. -To zdarza sie wszedzie. Zaden z moich braci rowniez nie skonczyl college'u, bylem wiec kims w rodzaju dziwaka, poniewaz nauka szla mi niezwykle latwo. Moi rodzice oboje sa robotniczego pochodzenia i przez cale zycie mieszkali na Queensie. Tata byl kierowca miejskiego autobusu. Spedzil czterdziesci lat zycia za kolkiem, zanim wreszcie poszedl na emeryture. -Zabawne - rzekla z usmiechem. - Wczoraj zaszufladkowalam cie jako faceta z Upper East Side. Wiesz, skonczyles prywatne liceum, portier wita cie po nazwisku, twoj obiad sklada sie z pieciu dan, kamerdyner anonsuje gosci. Jeremy wzdrygnal sie z udawanym przerazeniem. -Najpierw jedynak, a teraz to? Zaczynam myslec, ze w twoich oczach jestem do cna zepsuty. -Nie, nie zepsuty... tylko... -Prosze, nie mow tego - przerwal jej Jeremy, podnoszac reke. - Wole nie wiedziec. Zwlaszcza ze to nieprawda. -Skad wiesz, co chcialam powiedziec? -Poniewaz juz dwukrotnie wyzlosliwilas sie na moj temat. Kaciki jej warg uniosly sie w lekkim usmiechu. -Przepraszam. Nie bylo to moim zamiarem. -A wlasnie ze tak - odrzekl z usmiechem. Odwrocil sie i rowniez oparl o porecz. Wiatr szczypal go w twarz. - Ale nie przejmuj sie, nie wzialem tego do siebie. To znaczy dlatego, ze nie jestem bogatym zdemoralizowanym dzieciakiem. -Nie. Jestes obiektywnym dziennikarzem. -Wlasnie. -Mimo ze nie chcesz pozbyc sie uprzedzen wobec tajemniczych zjawisk? -Wlasnie. Lexie rozesmiala sie. -A co z rzekoma tajemniczoscia kobiet? Nie wierzysz w nia? -Och, wiem, ze to prawda - powiedzial, majac szczegolnie ja na mysli. - Ale to cos zupelnie innego od wiary w mozliwosc zimnej fuzji. -Dlaczego? -Albowiem kobiety sa subiektywna, a nie obiektywna tajemnica. Nie mozna zmierzyc owej tajemniczosci za pomoca naukowych metod, choc oczywiscie istnieja genetyczne roznice miedzy obiema plciami. Kobiety wydaja sie mezczyznom tajemnicze, poniewaz faceci nie zdaja sobie sprawy, ze obie plcie postrzegaja swiat zupelnie inaczej. -Doprawdy tak jest? -Jasne. Trzeba odwolac sie do ewolucji oraz najlepszych sposobow zachowania gatunku. -Jestes ekspertem w tej dziedzinie? -Owszem, mam pewna wiedze. -I uwazasz sie tez za eksperta, jesli chodzi o kobiety? -Nie, raczej nie. Jestem niesmialy, pamietasz? -Aha, pamietam. Tyle ze w to nie wierze. -Niech zgadne... wedlug ciebie mam problem z zaangazowaniem sie - rzekl Jeremy, krzyzujac ramiona. Lexie zmierzyla go spojrzeniem. -Chyba mniej wiecej tak to wyglada. Jeremy wybuchnal smiechem. -Co mam powiedziec? Dziennikarstwo sledcze to fascynujacy swiat i mnostwo kobiet pragnie byc jego czescia. -Proooosze - jeknela Lexie, wznoszac oczy do gory. - Nie jestes gwiazdorem filmowym ani solista zespolu rockowego. Piszesz dla "Scientific American". -I? -Coz, moze pochodze z Poludnia, ale mimo to nie potrafie wyobrazic sobie, ze twoje czasopismo cieszy sie wielka popularnoscia wsrod kobiet i nachodza was tabuny fanek. Popatrzyl na nia triumfujaco. -Mysle, ze sama sobie przeczysz. Uniosla brwi. -Wydaje sie panu, ze jest pan bardzo sprytny, panie Marsh, prawda? -Ach, wiec wracamy do "pana Marsha"? -Moze. Nie zdecydowalam sie jeszcze. - Odgarnela za ucho kosmyk wlosow, targany wiatrem. - Ale przegapiles to, ze nie trzeba miec fanek, zeby... udzielac sie towarzysko. Wystarczy tylko spedzac czas w odpowiednich miejscach i roztaczac czar. -I uwazasz, ze jestem czarujacy? -Powiedzialabym, ze niektore kobiety tak uwazaja. -Ale nie ty. -Nie mowimy o mnie, lecz o tobie, a ty wlasnie w tej chwili robisz wszystko, co tylko sie da, by zmienic temat. Co prawdopodobnie oznacza, ze mam racje, ale ty nie chcesz tego przyznac. Przyjrzal jej sie z podziwem. -Jest pani bardzo inteligentna, panno Darnell. Pokiwala glowa. -Slyszalam to niejednokrotnie. -I na dodatek urocza. Usmiechnela sie do niego, po czym odwrocila wzrok. Wpatrywala sie przez chwile w deski deptaka, potem spojrzala w strone miasta, a nastepnie w niebo. Westchnela glosno. Postanowila, ze nie zareaguje na jego pochlebstwa. Pomimo wszystko poczula, ze sie rumieni. Jak gdyby czytajac w jej myslach, Jeremy zmienil temat. -No a jak bedzie wygladal ten weekend? - spytal. -Nie bedzie cie tutaj? -Prawdopodobnie. W kazdym razie przez czesc. Ale bylem ciekaw, co ty o tym sadzisz. -Oprocz tego, ze na kilka dni zycie wielu osob stanie na glowie? To... jest potrzebne o tej porze roku. Poza goraczka swiateczna przed Swietem Dziekczynienia i Bozym Narodzeniem nic sie tu nie dzieje az do wiosny. A tymczasem jest zimno i szaro, pada deszcz... totez wiele lat temu rada miejska postanowila organizowac wycieczke po historycznych domach. I od tamtego czasu dodaja do niej rozmaite atrakcje, w nadziei, ze uczynia ten weekend wyjatkowym. W tym roku jest to zwiedzanie cmentarza, w zeszlym roku byla parada, a jeszcze rok wczesniej piatkowa wiejska zabawa. Staje sie to obecnie tradycja naszego miasteczka i wiekszosc mieszkancow czeka z niecierpliwoscia na to wydarzenie. - Podniosla glowe, spogladajac na niego. - Malomiasteczkowe i niewarte zapamietania, jest jednak pewnego rodzaju rozrywka. Obserwujac ja, Jeremy uniosl brwi, przypominajac sobie, ze czytal w prospekcie o wiejskiej zabawie. -I odbywaja sie tam tance? - spytal, udajac niewiedze. Lexie skinela twierdzaco glowa. -W piatek wieczorem. W suszarni tytoniu Meyera, w srodmiesciu. Niezla impreza, z zespolem grajacym na zywo i tak dalej. To jedyny wieczor w roku, kiedy gospoda Lookilu swieci pustkami. -Hm, jesli przypadkiem sie tam wybiore, moze ze mna zatanczysz. Usmiechnela sie, po czym rzucila mu niemal uwodzicielskie spojrzenie. -Wiesz, co ci powiem? Jesli do tego czasu rozszyfrujesz tajemnice, zatancze z toba. -Obiecujesz? -Obiecuje - odparla. - Ale umawiamy sie, ze najpierw musisz rozwiklac tajemnice. -Zgoda. Nie moge sie doczekac. A jesli chodzi o Lindy hoop albo fokstrota... - Pokrecil glowa, wzdychajac gleboko. - Coz, moge ci tylko powiedziec, ze mam nadzieje, iz zdolasz dotrzymac mi kroku. -Postaram sie - odparla, smiejac sie. Obejmujac sie ramionami, Lexie przygladala sie, jak slonce bezskutecznie usiluje przedrzec sie przez ponura szarosc. -Dzis wieczorem - powiedziala. -Dzis wieczorem? - Jeremy zmarszczyl brwi, nie rozumiejac, o co jej chodzi. -Zobaczysz swiatla, jesli pojedziesz na cmentarz. -Skad wiesz? -Bedzie mgla. Jeremy rowniez powiodl spojrzeniem po niebie. -Jakim sposobem mozesz to odgadnac? Dla mnie wszystko wyglada tak samo. -Rzuc okiem za mnie na drugi brzeg rzeki. Wierzcholki kominow papierni juz kryja sie w chmurach. -Tak, zapewne... - przyznal niezdecydowanie. -Odwroc sie i popatrz uwaznie. Sam sie przekonasz. Jeremy posluchal jej, przygladajac sie bacznie zarysom budynku papierni. -Masz racje - rzekl wreszcie. -Jasne, ze mam. -Domyslam sie, ze zaobserwowalas to, kiedy ja nie patrzylem, tak? -Nie - odparla. - Po prostu wiedzialam. -Ach, kolejna z tych irytujacych tajemnic? - spytal z przekasem. Lexie odsunela sie od balustrady. -Skoro chcesz tak to nazwac. Ale dosc tego, robi sie troche pozno, musze wracac do biblioteki. Za pietnascie minut mam poczytac dzieciom. Gdy szli do samochodu, Jeremy zauwazyl, ze szczyt Riker's Hill jest takze niewidoczny. Usmiechnal sie pod nosem, myslac: "A wiec taka z niej spryciula. Patrzac na wzgorze, zalozyla, ze za rzeka wszystko wyglada podobnie. No, no". -Powiedz mi wobec tego - rzekl, starajac sie zamaskowac zlosliwy usmieszek - poniewaz najwyrazniej masz ukryte talenty, co daje ci taka pewnosc, ze swiatla pojawia sie dzisiaj? -Wiem i koniec - odrzekla po chwili wahania. -No to ustalone. Powinienem tam chyba pojechac, prawda? - W tym samym momencie, kiedy mowil te slowa, przypomnial sobie o kolacji, na ktora zostal zaproszony, i skrzywil sie mimo woli. -Co sie stalo? - spytala ze zdziwieniem Lexie. -Och, burmistrz wydaje przyjecie. Zaprosil kilka osob, ktore jego zdaniem powinienem poznac - wyjasnil Jeremy. - Skromne spotkanie towarzyskie, jak to okreslil. -Na twoja czesc? Jeremy usmiechnal sie. -A co? Zaimponowalem ci? -Nie, jestem tylko zaskoczona. -Dlaczego? -Poniewaz nic o tym nie slyszalam. -Dowiedzialem sie dopiero dzisiaj rano. -Mimo wszystko dziwi mnie to. Ale na twoim miejscu nie martwilabym sie o swiatla, nawet jesli rzeczywiscie pojdziesz na przyjecie do burmistrza. Zazwyczaj ukazuja sie duzo pozniej. Masz mnostwo czasu. -Jestes pewna? -Owszem. Ja widzialam je na krotko przed polnoca. Jeremy zatrzymal sie gwaltownie. -Zaraz, chwileczke... widzialas je? Nie wspomnialas o tym. -Nie pytales - odrzekla z usmiechem Lexie. -Stale to powtarzasz. -Coz, Panie Dziennikarzu, tylko dlatego, ze pan stale zapomina spytac. ROZDZIAL OSMY Na drugim koncu miasta, w Herbs, zastepca szeryfa Rodney Hopper zamartwial sie nad filizanka kawy, glowiac sie, dokad, u licha, pojechala Lexie i ten... cwaniaczek z Nowego Jorku.Chcial zrobic Lexie niespodzianke i zabrac ja na lunch, zeby dac Cwaniaczkowi dobitnie do zrozumienia, jak sie sprawy maja. Moze pozwolilaby nawet odprowadzic sie do samochodu, a Cwaniaczek patrzylby na nich z zazdroscia. Och, wiedzial dokladnie, co przybysz zobaczyl w Lexie. On sam tez to widzial. Do diabla, trudno byloby nie zauwazyc, pomyslal Rodney. Jest najladniejsza kobieta w hrabstwie, prawdopodobnie w calym stanie. Jesli o to chodzi, moze i na calym swiecie. Zwykle nie przejalby sie zadnym facetem szukajacym w bibliotece jakichs tam materialow, i faktycznie nie przejal sie, kiedy po raz pierwszy o tym uslyszal. Potem jednak zaczely dochodzic go szepty mieszkancow miasteczka o obcym przybyszu i chcial sam wybadac sprawe. I mieli racje - wystarczylo jedno spojrzenie, by stwierdzic, ze Cwaniaczek roztacza wokol siebie te wielkomiejska aure. Ludzie, ktorzy przesiaduja w bibliotece, powinni byc starsi oraz miec wyglad roztargnionych profesorow, okulary na nosie i oddech przesiakniety kawa. Ale nie ten facet. Nie, on wygladal, jak gdyby wyszedl wlasnie z salonu pieknosci. Ale nawet to nie obeszloby Rodneya tak bardzo, gdyby nie fakt, ze teraz oboje z Lexie hulaja gdzies po okolicy, sam na sam. Rodney zmarszczyl gniewnie brwi. A wlasnie, dokad ich ponioslo? Nie ma ich w Herbs. Nie ma tez w Pike's Diner. Objechal parkingi przy obu tych restauracjach i wrocil z pustymi rekami. Przypuszczal, ze powinien wejsc do srodka i rozpytac o to innych gosci, watpil jednak, czy byl to dobry pomysl, poniewaz z pewnoscia wiesc o tym rozeszlaby sie lotem blyskawicy. Juz i tak wszyscy jego kumple dokuczali mu z powodu Lexie, zwlaszcza ilekroc wspomnial, ze znowu umowil sie z nia na randke. Mowili mu, by dal sobie z nia spokoj, ze Lexie spotyka sie z nim tylko dlatego, ze jest uprzejma, on jednak wiedzial lepiej. Przeciez nigdy nie odmawiala, kiedy prosil ja o spotkanie, prawda? Zastanowil sie nad tym. Coz, w kazdym razie prawie nigdy. Wprawdzie ani razu nie pocalowala go na pozegnanie, ale nie o to chodzi. Byl cierpliwy, przyjdzie czas i na to. Z kazda randka zblizali sie coraz bardziej do czegos powazniejszego. Wiedzial to. Wyczuwal. A jego kumple sa po prostu zazdrosni. Mial nadzieje, ze Doris orientuje sie w planach Lexie, niestety jednak jej rowniez nie zastal. Powiedziano mu, ze wyszla do biura ksiegowego, ale za chwile wroci Co oczywiscie go nie urzadzalo, poniewaz jego przerwa na lunch dobiegala konca i nie mogl czekac tutaj na Doris. Poza tym pewnie powiedzialaby, ze nie wie, gdzie podziewa sie jej wnuczka. Slyszal, ze polubila Cwaniaczka, no i coz... czy nie jest to nadzwyczajne? -Przepraszam, zlotko? - powiedziala Rachel. - Dobrze sie czujesz? Rodney podniosl glowe i zobaczyl, ze podeszla do stolika z dzbankiem kawy. -To nic, Rachel - odrzekl. - To po prostu jeden z tych dni. -Znowu masz problemy z czarnymi charakterami? Rodney pokiwal glowa. -Mozna tak powiedziec. Usmiechnela sie. Wygladala slicznie, chociaz Rodney chyba tego nie zauwazyl. Od dawna traktowal ja niemal jak siostre. -Nie martw sie, bedzie lepiej - pocieszyla go. Pokiwal glowa. -Pewnie masz racje. Rachel zacisnela wargi. Czasami naprawde martwila sie o Rodneya. -Jestes pewien, ze nie uda ci sie przekasic czegos na chybcika? Wiem, ze sie spieszysz i moge poprosic, zeby przygotowali cos ekspresowo. -Nie. Nie jestem az taki glodny. Mam zreszta w samochodzie troche protein w proszku na pozniej. Poradze sobie. - Wyciagnal filizanke. - Ale chetnie napije sie jeszcze kawy. -Prosze bardzo - powiedziala, nalewajac mu. -Nie widzialas przypadkiem tutaj Lexie? Moze wpadla, zeby wziac cos na wynos? Rachel pokrecila przeczaco glowa. -Nie widzialam jej przez caly dzien. Sprawdzales w bibliotece? Moge zadzwonic, jesli to cos waznego. -Nie, nie, to niewazne. Stala przy stole, jak gdyby nie mogla sie zdecydowac, czy cos jeszcze powiedziec. -Widzialam, ze siedziales dzisiaj rano z Jeremym Marshem. -Z kim? - spytal Rodney, udajac, ze nie wie, o co chodzi. -Z tym dziennikarzem z Nowego Jorku. Nie pamietasz? -Ach tak. Pomyslalem sobie, ze sie przedstawie. -Przystojniak z niego, prawda? -Nie zwracam uwagi na to, czy inni mezczyzni sa przystojni - burknal. -Coz, on naprawde jest. Moglabym patrzec na niego przez caly dzien. Ma takie superwlosy. Korci mnie, zeby zanurzyc w nie palce. Wszyscy o nim mowia. -To swietnie - wymamrotal Rodney, czujac sie coraz gorzej. -Zaprosil mnie do Nowego Jorku - pochwalila sie Rachel. Slyszac jej slowa, Rodney ozywil sie, zastanawiajac sie, czy sie przypadkiem nie przeslyszal. -Doprawdy? -No, przynajmniej cos w tym rodzaju. Stwierdzil, ze powinnam odwiedzic Nowy Jork, a choc nie powiedzial tego calkiem wprost, mysle, ze chodzilo mu o to, bym odwiedzila jego. -Doprawdy? - powtorzyl Rodney. - To wspaniale, Rachel. -Jakie jest twoje wrazenie? Rodney poprawil sie na krzesle. -Rozmawialismy raczej krotko... -To szkoda, powinienes z nim pogadac. Jest interesujacy i bardzo inteligentny. I te jego wlosy. Mowilam ci o jego wlosach? -Tak. - Rodney upil lyk kawy, grajac na zwloke, dopoki nie polapie sie w sytuacji. Czy Marsh naprawde zaprosil Rachel do Nowego Jorku? A moze Rachel zaprosila sie sama? Nie byl tego pewny. Potrafil zrozumiec, ze Cwaniaczek uznal ja za atrakcyjna i jest facetem, ktory podrywa kobiety, ale... ale... Rachel miala sklonnosc do przesady, a Lexie i Cwaniaczek wypuscili sie gdzies, nie wiadomo gdzie. Cos tutaj nie pasuje, prawda? Podniosl sie z krzesla. -Posluchaj, jesli spotkasz Lexie, powiedz jej, ze wpadlem, dobrze? -Jasne. Chcesz, zebym dala ci kawy na wynos w plastikowym kubku? -Nie, dzieki. Juz i tak sciska mnie w zoladku. -Och, biedactwo. Mamy chyba na zapleczu pepto - bis - mol. Przyniesc ci troche? -Szczerze mowiac, Rach - rzekl, wypinajac piers i probujac przybrac z powrotem oficjalna mine - nie sadze, by mi to pomoglo. W innej czesci miasta, przed biurem ksiegowego, burmistrz Gherkin puscil sie niemal biegiem, by dogonic Doris. -Oto kobieta, ktora chcialem zobaczyc! - zawolal. Doris odwrocila sie, patrzac na zblizajacego sie mezczyzne. Pomyslala, ze w czerwonej marynarce i spodniach w kratke nasuwa podejrzenie, ze jest daltonista. Najczesciej wygladal idiotycznie. -W czym moge ci pomoc, Tom? -Coz, jak juz moze slyszalas, organizujemy wieczorem specjalne przyjecie dla naszego goscia, Jeremy'ego Marsha - powiedzial. - No wiesz, on pisze duzy artykul i... Doris dokonczyla w mysli zdanie, wypowiadajac bezglosnie jego dalszy ciag razem z Gherkinem. -...zdajesz sobie sprawe, jak wazne moze to byc dla naszego miasta. -Slyszalam - odparla. - A szczegolnie wazne dla twoich interesow. -Mysle o calej spolecznosci - rzekl, nie zwracajac uwagi na jej komentarz. - Cale przedpoludnie minelo mi na przygotowaniach, totez zapialem wszystko na ostatni guzik. Ale mialem nadzieje, ze zechcesz nam pomoc i przyrzadzisz cos do jedzenia. -Mam zajac sie cateringiem? -Oczywiscie nie charytatywnie. Miasto z przyjemnoscia zwroci ci koszty. Zamierzamy zorganizowac te impreze za miastem, na dawnej plantacji Lawsona. Rozmawialem juz z tamtymi ludzmi i powiedzieli, ze bardzo chetnie uzycza nam pomieszczenia. Pomyslalem, ze urzadzimy skromne spotkanie towarzyskie i potraktujemy je jako rodzaj otwarcia wycieczki po historycznych domach. Rozmawialem juz z kim trzeba w gazecie i obiecano mi, ze przysla reportera... -Kiedy planujecie to "skromne spotkanie towarzyskie"? - przerwala mu Doris. Przez chwile wydawal sie zbity z tropu jej pytaniem. -No, oczywiscie dzis wieczorem... ale, jak juz powiedzialem... -Dzis wieczorem? - jeszcze raz przerwala mu Doris - Chcesz, zebym przygotowala jedzenie na to wasze spotkanie towarzyskie na dzisiejszy wieczor? -To w szlachetnym celu, Doris. Zdaje sobie sprawe, ze stawiam cie troche pod murem, ale moga zdarzyc sie wielkie rzeczy i musimy dzialac szybko, zeby wykorzystac okazje. Zarowno ty, jak i ja dobrze wiemy, ze jestes jedyna osoba, ktora potrafi sobie z tym poradzic. Oczywiscie nic wymyslnego. Myslalem, ze moze udaloby ci sie przygotowac twoj specjal, czyli kurczeta w sosie pesto, ale bez kanapek... -Czy Jeremy Marsh w ogole wie o tym? -Jasne, ze tak. Rozmawialem z nim o tym dzisiaj rano i wydawal sie autentycznie zachwycony moja propozycja. -Doprawdy? - spytala Doris, bynajmniej mu nie dowierzajac. -No i mam nadzieje, ze Lexie rowniez bedzie mogla przyjsc. Wiesz, jak jest wazna dla mieszkancow naszego miasteczka. -Bardzo watpie. Nie cierpi takich spotkan, chyba ze sa absolutnie konieczne. A to akurat nie wydaje mi sie takie. -Moze masz racje. W kazdym razie jednak, jak juz powiedzialem, chcialbym wykorzystac ten wieczor do rozkrecenia weekendowych atrakcji. -Nie zapomniales przypadkiem, ze jestem przeciwna pomyslowi wykorzystywania cmentarza jako atrakcji turystycznej? -Wcale nie - odparl. - Dokladnie pamietam, co mi mowilas. Ale chcesz przeciez, zeby uslyszano twoj glos, prawda? Jesli sie nie pokazesz, nie bedzie nikogo, kto zaprezentowalby twoj punkt widzenia. Doris wpatrywala sie w Gherkina przez dluga chwile. Facet z pewnoscia wie, jakie guziki naciskac. Poza tym ma slusznosc. Jesli nie pojdzie na przyjecie, woli nie wyobrazac sobie, co w koncu napisze Jeremy, jesli bedzie mial do czynienia wylacznie z burmistrzem i rada miejska. Tom ma tez racje - jedynie ona zdola poradzic sobie z takim zamowieniem w tak krotkim czasie. Oboje wiedzieli, ze Doris szykowala sie do weekendowej wycieczki po historycznych domach i juz przezornie zaopatrzyla sie w mnostwo jedzenia. -Dobrze - skapitulowala. - Zajme sie tym. Ale niech ci nawet nie przejdzie przez mysl, ze bede obslugiwala tych wszystkich ludzi. To bedzie bufet, a ja zamierzam siedziec przy stoliku, tak jak cala reszta. Burmistrz Gherkin rozpromienil sie w usmiechu. -Nie wyobrazam sobie, zeby moglo byc inaczej, Doris. Zastepca szeryfa Rodney Hopper siedzial w samochodzie zaparkowanym na ulicy naprzeciwko biblioteki, bijac sie z myslami, czy wejsc do srodka i pogadac z Lexie, czy nie. Widzial samochod Cwaniaczka na parkingu, co oznaczalo, ze oboje juz wrocili ze wspolnej eskapady, dokadkolwiek pojechali, poza tym w oknie gabinetu Lexie palilo sie swiatlo. Wyobrazal sobie Lexie siedzaca przy biurku, zatopiona w lekturze. Nogi ugiete w kolanach, wsparte o krzeslo. Przerzucajac kartki ksiazki, owija na palcu pasmo wlosow. Pragnal z nia porozmawiac, nie potrafil jednak wynalezc wlasciwego pretekstu. Nigdy nie zachodzil do biblioteki tylko po to, by zamienic z nia kilka slow, poniewaz, szczerze mowiac, nie byl wcale pewny, czy ona by tego chciala. Nigdy nie zaproponowala mu od niechcenia, by ja odwiedzil, a ilekroc usilowal zwekslowac rozmowe w tym kierunku, zmieniala natychmiast temat. Z jednej strony mialo to sens, bo przeciez byla w pracy, ale z drugiej wiedzial, ze gdyby udalo mu sie ja zachecic, by pozwolila mu wpadac od czasu do czasu, byloby to kolejnym malym krokiem w rozwoju ich znajomosci. Dostrzegl cien przesuwajacy sie za szyba, co sprawilo, ze znowu zaczal sie zastanawiac, czy Cwaniaczek jest z nia w gabinecie. Nachmurzyl sie. To juz szczyt wszystkiego! Najpierw wspolny wypad na lunch - on sam nigdy nie wybral sie na lunch z Lexie - a teraz towarzyska wizyta w miejscu pracy. Na sama mysl o tym jego twarz wykrzywial grymas niezadowolenia. W niecaly dzien Cwaniaczek zrobil duze postepy, prawda? Coz, moze powinien przeprowadzic z nim jeszcze jedna krotka rozmowe. Wytlumaczyc mu jasno, jak wyglada sytuacja. Oczywiscie to oznaczaloby, ze w ogole jest cos miedzy Lexie a nim, Rodneyem, a w tej chwili nie byl tego absolutnie pewny. Jeszcze wczoraj byl zadowolony z aktualnego stanu ich znajomosci. No dobrze, moze nie calkiem zadowolony. Wolalby, zeby rozwijala sie nieco szybciej, ale to nie ma zwiazku z tematem. Chodzilo o to, ze wczoraj wiedzial, ze nie ma rywala, natomiast dzisiaj tamtych dwoje siedzialo sobie na gorze, zapewne smiejac sie i zartujac, bawiac sie znakomicie. On zas sterczal w samochodzie z niewylaczonym silnikiem, gapiac sie na budynek biblioteki. Ale jest tez calkiem mozliwe, ze Lexie i Cwaniaczek wcale nie sa razem w jej gabinecie. Byc moze Lexie zajmuje sie... no, swoimi sluzbowymi sprawami, a Cwaniaczek siedzi w kacie, pochylony nad jakas stara ksiazka. Moze to po prostu uprzejmosc ze strony Lexie, poniewaz facet jest nietutejszy. Zastanawial sie nad tym przez chwile, dochodzac do wniosku, ze jego przypuszczenie ma rece i nogi. Do diabla, wszyscy wylaza ze skory, zeby tylko okazac temu Marshowi goscinnosc. A burmistrz wiedzie w tym prym. Dzisiejszego ranka, kiedy Rodney przyparl Cwaniaczka do muru, kiedy zamierzal wyznaczyc granice, burmistrz (burmistrz!) pomogl facetowi wywinac sie. No i prosze! Cwaniaczek i Lexie zbieraja razem kwiatki i podziwiaja tecze. Moze jednak wcale tak nie jest. Najbardziej denerwowalo go, ze nie wie, co sie dzieje. Wlasnie gdy zbieral sie, by wejsc do budynku, tok jego mysli zaklocilo pukanie w szybe. Zobaczyl za nia twarz burmistrza. Burmistrz. Pan Specjalista Od Przerywania W Niewlasciwym Momencie. Dwukrotnie. Rodney opuscil szybe, do samochodu wtargnal przenikliwy chlod. Gherkin pochylil sie ku niemu, wspierajac sie dlonmi o karoserie. -Oto czlowiek, ktorego szukalem - powiedzial burmistrz. - Przejezdzalem tedy przypadkiem i kiedy cie zauwazylem, przyszlo mi do glowy, ze wieczorem potrzebny nam bedzie przedstawiciel organu ochrony porzadku publicznego. -Do czego? -Oczywiscie na naszym skromnym spotkaniu towarzyskim. Na czesc Jeremy'ego Marsha, naszego znakomitego goscia. Na dawnej plantacji Lawsona. Rodney zamrugal powiekami. -Zartujesz, prawda? -Alez skad. Prawde mowiac, wlasnie kazalem Gary'emu zrobic dla niego klucze miasta. -Klucze miasta - powtorzyl Rodney. -Tylko nie mow o tym nikomu. To niespodzianka. Poniewaz jednak zanosi sie na oficjalne spotkanie, bede ci zobowiazany, jesli wezmiesz w nim udzial. Dzieki temu nasz wieczor bedzie troche bardziej... uroczysty. Mialem nadzieje, ze staniesz u mojego boku, gdy wrecze mu klucz. Rodney nieznacznie wypial piers, pochlebiony. Nigdy w zyciu nie przyszloby mu nawet do glowy, ze moze go spotkac cos takiego. -Mysle, ze to raczej przywilej mojego szefa. -Tak, tak, jasne. Ale obaj wiemy, ze jest teraz na polowaniu w gorach. A poniewaz w czasie jego nieobecnosci ty dowodzisz wszystkim, to jedna z tych spraw, ktore spadaja na ciebie. -Nie wiem, Tom. Musialbym wezwac kogos na zastepstwo. Bardzo zaluje, ale naprawde nie sadze, by mi sie udalo. -Szkoda. Coz, rozumiem. Sluzba to sluzba. Rodney odetchnal z ulga. -Dzieki. -Ale mysle, ze Lexie bardzo by sie ucieszyla na twoj widok. -Lexie? -Oczywiscie. Prowadzi przeciez biblioteke, co czyni ja wazna figura wsrod grona zaproszonych osob. Wlasnie przyjechalem, by ja o tym zawiadomic. Jestem jednak pewien, ze z przyjemnoscia dotrzyma towarzystwa naszemu gosciowi, nawet jesli ciebie tam nie bedzie. - Burmistrz wyprostowal sie. - Trudno, ale jak juz powiedzialem, rozumiem. -Chwileczke - powstrzymal go Rodney, probujac ochlonac; jego szare komorki pracowaly na duzych obrotach. - Mowiles, ze ta impreza odbedzie sie dzis wieczorem, tak? Burmistrz skinal twierdzaco glowa. -Cos mi sie chyba pomylilo, dzisiaj jest chyba na sluzbie Bruce, moze wiec uda mi sie wykombinowac troche czasu. Burmistrz usmiechnal sie. -Milo mi to slyszec - oswiadczyl. - A teraz pozwol, ze pojde do biblioteki i porozmawiam z panna Darnell. A moze wlasnie miales zamiar sie z nia spotkac? Jesli tak, to chetnie zaczekam. -Nie, nie - odparl Rodney. - Prosze jej tylko powiedziec, ze pozniej do niej wpadne. -Jasne, szeryfie. Lexie znalazla troche dodatkowych informacji dla Jeremy'ego, wstapila na chwile do swego gabinetu, a nastepnie pospieszyla na zwykle spotkanie z dziecmi. Siedziala na podlodze w otoczeniu dwadziesciorga malcow (niektore z nich byly wygodnie usadowione na kolanach matek), czytajac im ksiazke. Sala jak zwykle tetnila rozgwarem. Na niskim stoliku pod sciana byly ustawione w misach kruche ciasteczka i dzbanek lemoniady. W rogu po drugiej stronie kilkoro mniej zainteresowanych ksiazka dzieci bawilo sie zabawkami, ktore Lexie trzymala na polkach. Inne malowaly palcami na prowizorycznym stole, ktory sama zaprojektowala. Sala byla urzadzona w zywych barwach - polki przypominaly kolorowe kredki. Pomimo protestow kilku starszych pan pracujacych spolecznie - ktore chcialy, by dzieci siedzialy jak myszki pod miotla, kiedy czyta im sie ksiazki, jak to zawsze bywalo przedtem - Lexie pragnela, by dzieci spedzaly wesolo czas w bibliotece, by niecierpliwie czekaly na kolejne spotkanie, jesli nawet wymagalo to zgody na zabawki i gry, a w sali panowal zgielk. Z doswiadczenia wiedziala, ze dziesiatki maluchow, ktore poczatkowo tylko sie bawily, pozniej odkryly radosc plynaca ze sluchania bajek i opowiesci. I to jej wystarczalo, dopoki wciaz przychodzily. Ale dzisiaj czula w trakcie czytania, ze jej mysli wedruja do lunchu, na ktory wyrwala sie z Jeremym. Choc ich wypadu nie mozna bylo nazwac randka, miala niemal takie wrazenie, co ja odrobine niepokoilo. Zdala sobie sprawe, ze opowiedziala mu o sobie wiecej, niz zamierzala, i zastanawiala sie nad tym, jak do tego doszlo. Jeremy wcale nie byl wscibski i nie wypytywal jej. Stalo sie to tak jakos po prostu. Ale dlaczego, u licha, wciaz jej to chodzi po glowie? Nie lubila myslec o sobie jako o neurotyczce, lecz to niekonczace sie analizowanie nie lezalo w jej naturze. Poza tym wmawiala w siebie, ze to nie byla randka, raczej wycieczka z przewodnikiem. A jednak, choc bardzo starala sie polozyc temu kres, obraz Jeremy'ego wciaz nieoczekiwanie pojawial sie przed jej oczami - lekko krzywy usmiech, malujace sie na twarzy rozbawienie, jako reakcja na rzeczy, ktore mowila. Mimo woli zastanawiala sie, co sadzi o jej zyciu tutaj, nie wspominajac juz o tym, co sadzi o niej. Zaczerwienila sie nawet, gdy powiedzial, ze jest urocza. O co w tym wszystkim chodzi? Moze to dlatego, pomyslala, ze wywnetrzylam sie przed nim na temat mojej przeszlosci i obnazylam swoje slabe punkty. Zanotowala w pamieci, by wiecej tego nie robic. Jednakze... Nie bylo tak zle, przyznala. Rozmowa z kims nowym, z kims, kto nie znal kazdego mieszkanca Boone Creek i nie wiedzial o wszystkim, co sie dzieje w miasteczku, stanowila mila odmiane. Niemal zapomniala, jak moze to byc wspaniale. I zaskoczyl ja. Doris miala racje, przynajmniej czesciowo. Nie byl taki, za jakiego go uwazala. Bez watpienia inteligentniejszy, niz z poczatku zalozyla, i nawet jesli mial umysl zamkniety na mozliwosc istnienia tajemniczych zjawisk, nadrabial to zartobliwym stosunkiem do ich odmiennych przekonan i stylow zycia. I potrafil smiac sie z samego siebie, co bylo rowniez ujmujace. Dalej czytala dzieciom - dzieki Bogu ksiazka byla prosta - ale mysli nie przestawaly klebic sie w jej glowie. No dobrze, polubila go. Musiala to przyznac. I jesli miala byc szczera wobec siebie, pragnela spedzac z nim wiecej czasu. Lecz nawet ta swiadomosc nie zagluszyla cichutkiego glosu rozsadku, ktory ostrzegal ja, zeby nie pozwolila sie zranic. Musi postepowac bardzo ostroznie, poniewaz - jak wskazuja wszelkie znaki na niebie i ziemi - Jeremy Marsh moze naprawde ja zranic, jesli ona do tego dopusci. Jeremy siedzial pochylony nad seria planow Boone Creek, datowanych od piecdziesiatych lat dziewietnastego wieku. Im byly starsze, tym wiecej zawieraly szczegolow, i sledzac, dekada po dekadzie, zmiany zachodzace w miasteczku, Jeremy robil dodatkowe notatki. Poczatkowo senna wioska, przycupnieta wzdluz kilkunastu ulic, z uplywem czasu coraz bardziej rozrastala sie we wszystkich kierunkach. Cmentarz, co juz wiedzial, byl polozony pomiedzy rzeka a Riker's Hill. Odkryl natomiast, ze gdyby wykreslic linie od Riker's Hill do papierni, przeszlaby dokladnie przez cmentarz. Byly od siebie oddalone o niewiele ponad piec kilometrow i Jeremy zdawal sobie sprawe, ze jest mozliwe, by przy tej odleglosci nastepowalo zalamanie swiatla nawet podczas mglistych nocy. Byl ciekaw, czy papiernia pracuje w systemie trzyzmianowym, poniewaz wtedy zaklad musialby byc jasno oswietlony, nawet w nocy. Przy odpowiedniej warstwie mgly i dostatecznej ilosci swiatla wszystko daloby sie wyjasnic za jednym zamachem. Po namysle doszedl do wniosku, ze powinien byl zauwazyc bezposredni zwiazek miedzy papiernia a Riker's Hill, kiedy byl na jego szczycie. Zamiast tego zachwycal sie widokiem, przygladal sie miastu i gawedzil z Lexie. Usilowal tez dociec przyczyny niespodziewanej zmiany w jej zachowaniu. Wczoraj nie chciala miec z nim nic wspolnego, a dzisiaj... no coz, dzisiaj nastal calkiem nowy dzien, prawda? I niech to diabli, nie potrafil przestac myslec o niej, i to bynajmniej nie w taki typowo samczy, "lozkowy" sposob. Nie pamietal, kiedy zdarzylo mu sie to po raz ostatni. Chyba z Maria, ale bylo to bardzo dawno. Cale wieki temu, gdy byl calkiem innym czlowiekiem. Ale dzisiaj rozmawialo mu sie z Lexie tak naturalnie, tak swobodnie, ze choc mial swiadomosc, iz powinien dokonczyc studiowania planow, w istocie jedynym jego pragnieniem bylo poznac ja lepiej. Dziwne, pomyslal, i zanim dotarlo do niego, co robi, wstal od biurka i ruszyl w kierunku schodow. Wiedzial, ze Lexie czyta dzieciom, i nie mial zamiaru jej przeszkadzac, nagle jednak poczul nieodparta chec, by ja zobaczyc. Zszedl na dol, skrecil za rog i zblizyl sie do jednej z przeszklonych scian. Po chwili dostrzegl Lexie siedzaca na podlodze, otoczona wianuszkiem dzieci. Czytala im z ozywieniem i Jeremy usmiechnal sie na widok min, jakie przy tym robila -otwierala szeroko oczy, ukladala wargi w litere "O", pochylala sie do przodu, by polozyc nacisk na cos, co sie dzialo w ksiazce. Matki sluchaly rowniez, z usmiechami na twarzach. Kilkoro dzieci zastyglo w bezruchu, inne wygladaly, jak gdyby dostaly pigulki na wiercenie sie. -Ona jest naprawde niezwykla, prawda? Jeremy obejrzal sie zaskoczony. -Pan burmistrz. Co pan tu robi? -Oczywiscie przyszedlem zobaczyc sie z toba. I z panna Lexie. W sprawie dzisiejszej kolacji. Wszystko jest juz wlasciwie przygotowane. Mysle, ze odniesiesz bardzo pozytywne wrazenie. -Z pewnoscia - potwierdzil Jeremy. -Ale, jak juz powiedzialem, ona jest naprawde niezwykla. Jeremy pominal te uwage milczeniem. -Widzialem, jak na nia patrzysz - rzekl Gherkin, mrugajac do niego. - Oczy mezczyzny zdradzaja go. Oczy zawsze mowia prawde. -I co takiego mowia? Burmistrz wyszczerzyl zeby w usmiechu. -No coz, nie wiem. Moze ty mi powiesz? -Nie mam nic do powiedzenia. -Jasne, jasne - mruknal Gherkin. Jeremy pokrecil glowa. -Prosze posluchac, panie burmistrzu... Tom... -Och, mniejsza o to. Zartowalem tylko. Ale pozwol, prosze, ze opowiem ci o naszym dzisiejszym skromnym spotkaniu towarzyskim. Burmistrz poinformowal Jeremy'ego, gdzie odbedzie sie przyjecie, po czym udzielil mu wskazowek, ktore, jak mozna sie bylo spodziewac, byly miejscowymi charakterystycznymi punktami terenu. Bez watpienia pobieral lekcje u Tully'ego, pomyslal Jeremy, i byl niezwykle pojetnym uczniem. -Mam nadzieje, ze trafisz, co? - spytal Gherkin, zakonczywszy instruktaz. -Mam mape - odparl Jeremy. -Moze ci sie przydac, ale pamietaj, ze na bocznych drogach mozna zabladzic, jesli sie nie uwaza. Zastanow sie, czy nie wybrac sie z kims, kto sie dobrze orientuje w terenie. Gdy Jeremy spojrzal na niego pytajaco, Gherkin wymownie wskazal wzrokiem szklana sciane. -Sadzi pan, ze powinienem zaprosic Lexie? - spytal Jeremy. Oczy burmistrza rozblysly. -To zalezy od ciebie. Jesli myslisz, ze sie zgodzi. Wielu mezczyzn uwazaja za najbardziej lakomy kasek w hrabstwie. -Zgodzi sie - powiedzial Jeremy, raczej z nadzieja niz z pewnoscia. Z oczu burmistrza wyzieralo powatpiewanie. -Chyba przeceniasz swoje mozliwosci. Skoro jednak jestes taki pewny, nie mam tu juz nic do roboty. Widzisz, przyjechalem do biblioteki po to, by zaprosic panne Darnell, skoro jednak ty sie tym zajmiesz, zegnam sie i do zobaczenia dzis wieczorem. Burmistrz odwrocil sie na piecie i wyszedl. Po kilku minutach Lexie skonczyla czytac. Zamknela ksiazke, a gdy rodzice wstali, Jeremy poczul, ze podnosi mu sie poziom adrenaliny. Zdumialo go to. Kiedy zdarzylo mu sie to ostatni raz? Kilka matek zawolalo dzieci, ktore bawily sie, i chwile pozniej Lexie wyprowadzala cala grupe z sali. Spostrzeglszy Jeremy'ego, skierowala sie ku niemu. -Rozumiem, ze jestes gotow do lektury pamietnikow - rzekla domyslnie. -Jesli znajdziesz czas, by je dla mnie wyszukac - powiedzial. - Zostalo mi jeszcze troche roboty z planami. Ale, prawde mowiac, mam tez inna sprawe. -Tak? - Przekrzywila lekko glowe. Rozmawiajac z nia, czul wyrazna treme. Dziwne. -Przed chwila wpadl burmistrz, zeby zawiadomic mnie, iz dzisiejsze przyjecie odbedzie sie na plantacji Lawsona i nie jest pewien, czy uda mi sie samemu tam trafic, zaproponowal wiec, bym przyprowadzil ze soba kogos, kto wie, gdzie to jest. A poniewaz jestes wlasciwie jedyna osoba, ktora znam w miescie, pomyslalem, ze moze zechcesz mi towarzyszyc. Przez dluga chwile Lexie nie odezwala sie slowem. -No jasne - powiedziala wreszcie. Jej reakcja zbila Jeremy'ego z tropu. -Slucham? -Och, nie chodzi o ciebie, lecz o burmistrza i o sposob, w jaki zalatwia sprawy. Wie, ze staram sie jak ognia unikac takich imprez, chyba ze maja cos wspolnego z funkcjonowaniem biblioteki. Domyslal sie, ze odmowie, jesli mnie zaprosi, totez wykombinowal sobie, ze wykorzysta do tego celu ciebie. No i prosze bardzo... zalatwil i ciebie, i mnie. Jeremy zamrugal powiekami, usilujac przypomniec sobie dokladnie rozmowe z Gherkinem, ale pamietal ja tylko fragmentarycznie. Od kogo wyszla propozycja, by pojechal z Lexie? Od niego czy od burmistrza? -Dlaczego poczulem sie nagle, jakbym znalazl sie w samym srodku opery mydlanej? -Poniewaz to prawda. Tak wlasnie wyglada zycie w malym poludniowym miasteczku. Jeremy popatrzyl na nia niepewnie. -Naprawde sadzisz, ze burmistrz ukartowal to wszystko? -Ja wiem, ze on to ukartowal. Wyglada, jak gdyby nie umial zliczyc do trzech, ale ma dziwny talent do sklaniania ludzi, by robili dokladnie to, o co mu chodzi, i byli przekonani, ze inicjatywa wyszla od nich. Jak sadzisz, wlasciwie dlaczego mieszkasz w Greenleaf? Jeremy wlozyl rece do kieszeni, zastanawiajac sie nad jej slowami. -Coz, skoro juz wiesz, nie musisz jechac. Jestem pewien, ze uda mi sie tam trafic samemu. Lexie podparla sie pod boki, spogladajac na niego. -Mam rozumiec, ze wycofujesz sie z zaproszenia? Jeremy znieruchomial, nie bardzo wiedzac, jak zareagowac. -Pomyslalem tylko, ze skoro burmistrz... -Chcesz, zebym pojechala z toba czy nie? - spytala. -Ja chce, ale jesli ty nie... -Wobec tego popros mnie jeszcze raz. -Slucham? -Popros mnie, zebym wybrala sie z toba na to przyjecie. Tym razem z wlasnej inicjatywy, bez wynajdywania pretekstow, ze sam nie trafisz. Powiedz cos w rodzaju: "Naprawde chcialbym zaprosic cie dzis wieczorem na kolacje. Moge wpasc po ciebie pozniej?". Przygladal sie jej, probujac dojsc, czy mowi serio. -Chcesz, bym to powtorzyl? -Jesli tego nie zrobisz, pozostanie wrazenie, ze to pomysl burmistrza, i nie pojde. Jesli jednak mnie poprosisz, musisz byc przekonujacy, uzyc odpowiedniego tonu. Jeremy wiercil sie niczym zdenerwowany uczniak. -Naprawde chcialbym zaprosic cie dzis wieczorem na kolacje. Moge wpasc po ciebie pozniej? Lexie usmiechnela sie, kladac mu dlon na ramieniu. -Alez, panie Marsh - powiedziala z wyraznym poludniowym akcentem - z przyjemnoscia dam sie zaprosic. Kilka minut pozniej Jeremy przygladal sie, jak Lexie wyjmuje pamietniki z zamykanej na klucz gablotki w dziale bialych krukow. To, co sie stalo, przyprawilo go o zawrot glowy. Kobiety w Nowym Jorku nigdy nie rozmawialy z nim w taki sposob jak Lexie. Nie potrafil powiedziec, czy byla rozsadna, czy nierozsadna, a moze cos posredniego miedzy jednym a drugim. "Popros mnie jeszcze raz i uzyj odpowiedniego tonu". Ktora kobieta zachowalaby sie w ten sposob? I wlasciwie dlaczego wydalo mu sie to takie... frapujace? Nie mial pojecia, ale nagle temat pracy i szansa na program telewizyjny wydaly mu sie malo waznymi drobiazgami. Gdy patrzyl na Lexie, potrafil myslec wylacznie o cieplym dotyku jej dloni, gdy polozyla ja delikatnie na jego ramieniu. ROZDZIAL DZIEWIATY Tego samego wieczoru, tyle ze pozniej, gdy mgla zrobila sie gesta jak zupa, Rodney Hopper pomyslal, ze plantacja Lawsona wyglada, jak gdyby mial sie tam odbyc koncert Barry'ego Manilowa.Przez ostatnie dwadziescia minut kierowal samochody na miejsca parkingowe i przygladal sie z niedowierzaniem procesji ciagnacej w podnieceniu w kierunku drzwi. Do tej pory widzial juz doktora Bensona i doktora Tricketa, dentyste Alberta, osmiu czlonkow rady miejskiej, lacznie z Tullym i Jedem, burmistrza oraz urzednikow Izby Handlowej, rade szkolna w pelnym skladzie, wszystkich dziewieciu przedstawicieli wladz hrabstwa, wolontariuszy z towarzystwa historycznego, trzech ksiegowych, caly personel Herbs, barmana z Lookilu, fryzjera, a nawet Toby'ego, ktory zarabial na zycie oproznianiem szamb, lecz mimo to prezentowal sie niezwykle elegancko. Na plantacji Lawsona nie panowal taki tlok nawet w okresie Bozego Narodzenia, kiedy byly tu przepiekne swiateczne dekoracje i wolny wstep dla wszystkich w pierwszy piatek grudnia. Dzis jednak bylo inaczej. Nie byla to uroczysta feta, kiedy przyjaciele i znajomi zbieraja sie po to, by sie cieszyc swoim towarzystwem przed goraczkowa swiateczna krzatanina, lecz przyjecie wydane na czesc kogos, kto nie ma z miasteczkiem nic wspolnego i nic go ono nie obchodzi. Co gorsza, mimo ze Rodney byl tutaj sluzbowo, pomyslal nagle, ze nie powinien byl zawracac sobie glowy prasowaniem koszuli i pucowaniem butow, watpil bowiem, by Lexie w ogole to zauwazyla. Wiedzial juz wszystko. Gdy Doris wrocila do Herbs, by wydac dyspozycje w kuchni, zjawil sie burmistrz, przynoszac okropna nowine o Jeremym i Lexie, a Rachel obrugala go, ze za predko wyciaga wnioski. Rachel zachowala sie naprawde milo, zreszta zawsze byla mila. Wiedziala, co Rodney czuje do Lexie, i nie dokuczala mu jak wiekszosc miejscowych. W kazdym razie odniosl wrazenie, ze ona tez nie byla zachwycona faktem, iz tamtych dwoje ma zamiar pokazac sie razem. Rachel potrafila jednak lepiej od niego ukrywac uczucia, i w tej chwili Rodney wolalby byc gdzie indziej. Kazdy drobiazg dzisiejszego wieczoru sprawial, ze czul sie podle. Zwlaszcza denerwowalo go zachowanie mieszkancow miasteczka, ktorzy wedlug jego oceny nie byli tacy podekscytowani od czasow, kiedy gazeta "Raleigh News Observer" przyslala tu dziennikarza, by napisal o Jumpym Waltonie, probujacym zbudowac wierna kopie samolotu braci Wright. Zamierzal poleciec tym samolotem dla upamietnienia setnej rocznicy lotnictwa w Kity Hawk. Jumpy, ktory zawsze mial nierowno pod sufitem, od dawna twierdzil, ze replika jest na ukonczeniu, kiedy jednak otworzyl drzwi stodoly, by dumnie pokazac, jak niewiele pracy juz mu pozostalo, dziennikarz zdal sobie sprawe, ze Jumpy nie ma zielonego pojecia o tym, co robi. Stojaca w stodole "replika" wygladala jak gigantyczna, znieksztalcona wersja kurczaka z drutu kolczastego i dykty. A teraz miasteczko stawialo na istnienie duchow na cmentarzu oraz na to, ze Cwaniaczek z tego powodu sprowadzi swiat w ich progi. Rodney szczerze w to watpil. A poza tym nie dbal o to, czy swiat do nich zawita, dopoki Lexie pozostawala czescia jego swiata. Po drugiej stronie miasta, mniej wiecej o tej samej porze, Lexie wyszla na werande, w chwili gdy Jeremy szedl chodnikiem, z malym bukiecikiem polnych kwiatow w dloni. Sympatyczny gest, pomyslala, majac nadzieje, ze nie widac po niej, jak bardzo zmeczona byla jeszcze przed kilkoma minutami. Bycie kobieta stanowi czasami duze wyzwanie, a dzisiejszego wieczoru bylo trudniejsze niz zazwyczaj. Przede wszystkim dlatego, ze Lexie zadawala sobie pytanie, czy jest to prawdziwa randka. Zgoda, bardziej przypomina to randke niz poludniowy wypad na lunch, nie byla to jednak romantyczna kolacja we dwoje i Lexie nie miala pewnosci, czy w ogole zgodzilaby sie na cos takiego. Poza tym byla tez kwestia jej wizerunku, tego, jak pragnie byc postrzegana nie tylko przez Jeremy'ego, lecz przez wszystkich, ktorzy zobacza ich razem. Jesli dodac do tego fakt, ze lepiej czula sie w dzinsach i nie miala zamiaru wkladac niczego wydekoltowanego, powstal jej taki metlik w glowie, ze w koncu dala za wygrana. Ostatecznie postanowila wlozyc brazowe spodnium i bluzke w kolorze kosci sloniowej. I oto nadchodzi on, z mina Johnny'ego Casha, sprawiajac wrazenie absolutnie niemyslacego o dzisiejszym wieczorze. -Udalo ci sie trafic - zauwazyla Lexie. -To nie bylo zbyt trudne - wyjasnil Jeremy. - Pokazalas mi, gdzie mieszkasz, ze szczytu Riker's Hill, pamietasz? - Podal jej kwiaty. - Prosze. To dla ciebie. Wziela je z usmiechem. Wygladala po prostu przeslicznie. I oczywiscie bardzo seksownie. Lecz "przeslicznie" wydawalo mu sie stosowniejszym okresleniem. -Dziekuje - powiedziala. - Jak ci poszlo z pamietnikami? -W porzadku - odparl. - Na razie nie natrafilem w nich na nic dramatycznego. -Cierpliwosci - rzekla z usmiechem. - Kto wie, co tam znajdziesz? - Podniosla bukiet do twarzy. - Sa naprawde piekne. Daj mi chwile, wstawie je do wazonu, wloze plaszcz i mozemy jechac. Jeremy pokiwal glowa. -Zaczekam tutaj. Po uplywie kilku minut jechali przez miasto w kierunku przeciwnym do cmentarza. Poniewaz mgla gestniala coraz bardziej, Lexie dawala Jeremy'emu wskazowki, jak jechac podrzednymi drogami, az wreszcie dotarli do dlugiego kretego podjazdu, po ktorego obu stronach rosly deby posadzone chyba jakies sto lat temu. Choc Jeremy nie widzial budynku, zwolnil, gdy zblizyli sie do wybujalego zywoplotu, ktory, jak sie domyslal, otaczal kolisty podjazd. Pochylil sie nad kierownica, zastanawiajac sie, w ktora strone skrecic. -Nie wiem, czy nie powinienes zaparkowac tutaj - zasugerowala Lexie. - Watpie, czy uda ci sie znalezc miejsce blizej, poza tym bedziesz mial moznosc wydostania sie stad, kiedy zechcesz. -Jestes pewna? Nie widac jeszcze budynku. -Zaufaj mi - powiedziala. - Jak sadzisz, po co wzielam plaszcz? Wahal sie tylko przez moment. Czemu nie? Po chwili szli razem podjazdem, Lexie przytrzymywala poly plaszcza, chroniac sie przed chlodem. Mineli zakret przy zywoplocie i ni stad, ni zowad ukazala sie w pelnej krasie stara georgianska rezydencja. Ale pierwsza rzecza, ktora rzucila sie Jeremy'emu w oczy, byl nie dom, lecz samochody. Dziesiatki samochodow zaparkowanych bezladnie, przodem w roznych kierunkach, jak gdyby wlasciciele przewidywali, ze zechca sie szybko zmyc. Wiele innych krazylo chaotycznie, blyskajac swiatlami stopu lub probujac wcisnac sie w nieprawdopodobnie waskie odstepy miedzy zaparkowanymi juz autami. Jeremy przystanal, gapiac sie na cala scene. -Podobno mialo to byc skromne spotkanie towarzyskie z przyjaciolmi. Lexie skinela glowa. -To jest burmistrzowska wersja skromnego spotkania towarzyskiego. Musisz pamietac, ze w calym hrabstwie praktycznie nie ma czlowieka, ktorego by nie znal. -Czyli wiedzialas, jak to bedzie wygladalo? -Jasne. -Dlaczego mi nie powiedzialas? -Powtarzam ci w kolko, ze zapominasz pytac. Poza tym myslalam, ze wiesz. -Niby jakim cudem mialem sie domyslic, ze Gherkin planuje cos takiego? Lexie usmiechnela sie, spogladajac w strone rezydencji. -Imponujace, prawda? Nie zebym myslala, iz na to zaslugujesz. -Wiesz - mruknal z rozbawieniem Jeremy - naprawde zaczynam doceniac twoj poludniowy wdziek. -Dziekuje. I nie martw sie o dzisiejszy wieczor. Nie bedzie taki stresujacy, jak myslisz. Wszyscy sa przyjaznie usposobieni, a jesli w to watpisz, pamietaj, ze jestes gosciem honorowym. Doris z pewnoscia jest najlepiej zorganizowana i najsprawniej dzialajaca osoba na swiecie, ktora zajmuje sie obsluga przyjec, myslala Rachel, poniewaz wszystko poszlo gladko i z zapasem czasu. Zamiast podawac jedzenie przez caly wieczor, Rachel przechadzala sie wsrod tlumu, krecac biodrami, w swojej najlepszej odswietnej sukni, podrobce Chanel. W pewnej chwili zauwazyla, ze na werande wchodzi Rodney. Uznala, ze w starannie wyprasowanym mundurze wyglada bardzo oficjalnie, niczym zolnierz piechoty morskiej na jednym ze starych plakatow z okresu drugiej wojny swiatowej, w budynku VFW przy Main Street. Wiekszosc innych zastepcow miala brzuchy swiadczace o nadmiernych sklonnosciach do skrzydelek kurczaka oraz budweisera, Rodney natomiast w wolnym czasie cwiczyl w swojej zaimprowizowanej sali gimnastycznej w garazu. Nigdy nie zamykal drzwi i nieraz, wracajac z pracy, Rachel wpadala do niego na chwile, jak to maja w zwyczaju starzy przyjaciele. W dziecinstwie byli sasiadami i jej matka przechowywala wspolne zdjecia obojga, kapiacych sie w jednej wannie. Nieliczni starzy przyjaciele mogli sie czyms takim pochwalic. Wyjela z torebki szminke i musnela nia wargi, zdajac sobie sprawe, ze ma do Rodneya slabosc. Och, na pewien czas ich drogi sie rozeszly, ale w ciagu ostatnich dwoch lat sytuacja sie zmienila. Dwa lata temu, letnia pora, wyladowali razem w Lookilu. Siedzieli blisko siebie i Rachel widziala jego mine, gdy ogladal w dzienniku wiadomosc o malym chlopcu, ktory zginal w tragicznym pozarze w Raleigh. Widok lez w oczach Rodneya bolejacego nad smiercia nieznajomego wzruszyl ja w sposob, jakiego sie nie spodziewala. Po raz drugi doswiadczyla tego uczucia podczas ubieglych swiat Wielkiejnocy, kiedy to biuro szeryfa sponsorowalo w miasteczku oficjalna impreze poszukiwania wielkanocnego jajka niespodzianki, a Rodney wzial ja na bok i podpowiedzial kilka trudniejszych miejsc, w ktorych ukryl rozne smakolyki. Wydawal sie bardziej podekscytowany od dzieci, co zabawnie kontrastowalo z jego poteznymi bicepsami, i Rachel pamieta, ze przeszlo jej wtedy przez mysl, iz Rodney bedzie kiedys ojcem, z jakiego bylaby dumna kazda zona. Spogladajac wstecz, stwierdzila, ze chyba w tym momencie zmienily sie jej uczucia do Rodneya. Nie chodzi o to, ze z miejsca sie w nim zakochala, lecz wlasnie wtedy zdala sobie sprawe, ze przestala wierzyc, iz nic do niego nie czuje. Jednakze miala raczej nikle szanse. Rodney nie widzial swiata poza Lexie. Zawsze tak bylo i zawsze tak bedzie. Rachel dawno juz doszla do wniosku, ze nic nigdy nie zdola zmienic uczuc Rodneya do Lexie. Czasami nielatwo jej bylo sie z tym pogodzic, kiedy indziej znow zupelnie jej to nie obchodzilo. Ostatnio jednak przyznala sama przed soba, ze zdecydowanie rzadziej zdarzaly sie sytuacje, kiedy sie tym nie przejmowala. Przeciskajac sie przez tlum, zalowala, ze nie poruszyla podczas lunchu tematu Jeremy'ego Marsha. Powinna byla sie domyslic, co gryzie Rodneya. W tej chwili cale miasteczko mowilo o Lexie i Jeremym. Zapoczatkowal to wlasciciel sklepu spozywczego, u ktorego kupili lunch, a potem wiesc rozeszla sie lotem blyskawicy, kiedy burmistrz wydal swoje oswiadczenie. Rachel chetnie pojechalaby do Nowego Jorku, gdy jednak odtwarzala w pamieci swoja rozmowe z Jeremym, powoli uswiadomila sobie, ze nie bylo to z jego strony zaproszenie, lecz zwyczajnie szukal tematow do rozmowy. Czasami doszukiwala sie zbyt wiele w takich sytuacjach. Ale Jeremy Marsh byl po prostu taki... doskonaly. Kulturalny, inteligentny, czarujacy, slawny, a co najwazniejsze, nie pochodzil stad. Nie ma mowy, by Rodney mial z nim jakiekolwiek szanse. Miala zle przeczucie, ze Rodney rowniez o tym wie. Z drugiej strony Rodney byl tutaj i nie mial zamiaru stad wyjezdzac, co stanowilo inny rodzaj przewagi, jesli ktos popatrzylby na to wlasnie tak. I musiala przyznac, ze byl takze odpowiedzialny i na swoj sposob przystojny. -Czesc, Rodney - powiedziala, usmiechajac sie. Rodney obejrzal sie przez ramie. -O, czesc, Rach. Jak sie masz? -Dobrze, dzieki. Niezla imprezka, co? -Super - odparl, nie kryjac sarkazmu w glosie. - Jak tam w srodku? -W porzadku. Wlasnie zawiesili transparent. -Transparent? -Jasne. Witajacy przybysza w miescie. Jego nazwisko jest wypisane wielkimi niebieskimi literami. Rodney wypuscil ze swistem powietrze, piers mu sie lekko zapadla. -Super - powtorzyl. -Powinienes zobaczyc, co jeszcze burmistrz ma dla niego w zanadrzu. Nie tylko transparent i wyzerke, ale kazal zrobic klucze miasta. -Slyszalem - odparl Rodney. -Sa tu rowniez Mahi - Mahi - mowila dalej, majac na mysli kwartet z zakladu fryzjerskiego. Skladal sie z mieszkancow miasta, ktorzy spiewali ze soba od czterdziestu trzech lat i mimo ze jego dwoch czlonkow poruszalo sie za pomoca balkonika, a jeden mial nerwowy tik, zmuszajacy go do spiewania z zamknietymi oczami, byl to najbardziej znany zespol estradowy w promieniu stu piecdziesieciu kilometrow. -Swietnie - powiedzial Rodney. Przyjrzala mu sie bacznie, slyszac wreszcie jego zmieniony ton. -Chyba nie chcesz o tym sluchac, co? -Wlasciwie nie. -To dlaczego tu przyszedles? -Tom mnie namowil. Kiedys uda mi sie wyczuc, skad nadchodzi, zanim otworzy usta. -Nie bedzie tak zle - pocieszyla go Rachel. - To znaczy widziales, jak sie dzis zachowuja ludzie. Kazdy chce z nim porozmawiac. Nie zaszyte sie z Lexie w jakims kacie. Stawiam dziesiec do jednego, ze nie uda im sie zamienic wiecej niz dziesieciu slow przez caly wieczor. I tak do twojej wiadomosci, zostawilam ci na pozniej caly talerz zarcia, gdybys nie mial okazji niczego przekasic. Rodney zawahal sie, po czym usmiechnal sie do niej. Rachel zawsze o niego dbala. -Dzieki, Rach. - Po raz pierwszy zauwazyl, jak byla ubrana, jego spojrzenie zatrzymalo sie na malych zlotych kolkach w jej uszach. - Ladnie dzis wygladasz. -Dziekuje. -Dotrzymasz mi przez chwile towarzystwa? -Z przyjemnoscia - odparla z usmiechem. Jeremy i Lexie lawirowali miedzy zaparkowanymi samochodami, idac w kierunku rezydencji, z ich ust unosily sie obloczki pary. Jeremy widzial, jak kolejni goscie wchodza na gore po schodach, zatrzymuja sie przy wejsciu, po czym wchodza do srodka, i niemal natychmiast rozpoznal w tlumie Rodneya Hoppera, stojacego w poblizu drzwi. Rodney zauwazyl Jeremy'ego doslownie w tej samej chwili i usmiech zniknal z jego twarzy, ustepujac miejsca grymasowi niezadowolenia. Nawet z daleka bylo widac, ze jest potezny, zazdrosny i co najwazniejsze, uzbrojony, a wszystko to razem nie poprawialo nastroju Jeremy'emu. Lexie, widzac jego spojrzenie, rowniez popatrzyla w tamtym kierunku. -Och, nie przejmuj sie Rodneyem - powiedziala. - Jestes ze mna. -O to wlasnie sie martwie - odparl Jeremy - Mam niejasne wrazenie, ze on nie jest zbytnio zadowolony z tego, ze przyszlismy tu razem. Lexie wiedziala, ze Jeremy ma racje, totez ucieszyla sie, widzac Rachel obok zastepcy szeryfa. Rachel zawsze umiala uspokoic Rodneya, i Lexie od dawna uwazala, ze dziewczyna bylaby dla niego idealna partnerka. Nie potrafila jednak wymyslic, jak mu to dac do zrozumienia, nie raniac jego uczuc. Nie byla to rzecz z rodzaju tych, o ktorych mozna wspomniec podczas tanca na balu dobroczynnym. -Jesli dzieki temu poczujesz sie lepiej, po prostu pozwol, ze to ja z nim porozmawiam -zaproponowala Jeremy'emu. -Liczylem na to. Rachel rozpromienila sie na ich widok. -Witajcie - rzekla z usmiechem. Kiedy podeszli blizej, wyciagnela reke i dotknela zakietu Lexie. - Podoba mi sie twoj kostium, Lex. -Dzieki, Rachel - powiedziala Lexie. - Ty tez wygladasz super. Jeremy ogladal w milczeniu paznokcie, wolac unikac wscieklych spojrzen, ktore rzucal w jego kierunku Rodney. W zapadlej nagle niezrecznej ciszy Rachel i Lexie wymienily spojrzenia. Odczytujac niema prosbe Lexie, Rachel zrobila krok w przod. -No, no, wygladasz zabojczo, Panie Slawny Dziennikarzu - wykrzyknela. - Zlamiesz chyba dzisiaj wieczorem wiele kobiecych serc. - Usmiechnela sie szeroko. - Przepraszam, Lexie, strasznie mi przykro, ze wam przeszkadzam, ale czy pozwolisz, ze porwe go na chwile i zaprowadze do srodka? Wiem, ze burmistrz juz na niego czeka. -Alez oczywiscie - zgodzila sie chetnie Lexie, wiedzac, ze musi zamienic kilka slow na osobnosci z Rodneyem. Skinela glowa Jeremy'emu. - Idz, zaraz do was dolacze. Rachel uwiesila sie na ramieniu Jeremy'ego i zanim sie obejrzal, pociagnela go ze soba. -Byles kiedys na takiej pieknej poludniowej plantacji? - spytala. -Nie, nigdy - odparl Jeremy, zastanawiajac sie, czy rzucono go lwom na pozarcie. Lexie spojrzala na Rachel, dziekujac jej bezglosnie, samymi tylko wargami, na co tamta puscila do niej oko. Lexie odwrocila sie do Rodneya. -To nie jest tak, jak myslisz - powiedziala, lecz Rodney podniosl dlonie, nie chcac, by ciagnela ten temat. -Posluchaj - rzekl - nie musisz sie tlumaczyc. Juz to kiedys widzialem, pamietasz? Zdawala sobie sprawe, ze Rodney pije do Pana Renesansa, i w pierwszym odruchu chciala zapewnic go, ze sie myli, ze tym razem nie zamierza dac sie poniesc uczuciom, wiedziala jednak, ze kiedys juz zlozyla taka obietnice. Mowila to Rodneyowi, kiedy probowal delikatnie ja ostrzec, ze Pan Renesans nie planuje pozostac w miasteczku. -Zaluje, ale nie potrafie nic na to odpowiedziec - mruknela, nienawidzac nuty poczucia winy w swoim glosie. -Nie musisz nic mowic. Jasne, ze nie musiala. Nie sa przeciez para ani tez nie byli nia kiedykolwiek, czula sie jednak dziwnie, jak gdyby miala do czynienia z bylym malzonkiem po niedawnym rozwodzie, kiedy to rany wciaz sa jeszcze swieze. I znowu pomyslala, ze najlepiej byloby, gdyby po prostu odszedl, ale cichutki glos wewnetrzny przypomnial jej, ze przez ostatnie dwa lata to ona starala sie podsycic te iskre, nawet jesli nie kierowaly nia romantyczne pobudki, lecz przyczyna byla raczej wygoda i poczucie bezpieczenstwa. . - Coz, wiedz, ze naprawde nie moge sie doczekac powrotu sytuacji do normalnosci -oznajmila. -Zareczam ci, ze ja rowniez. Zadne nie odzywalo sie przez dluzsza chwile. Lexie odwrocila wzrok, marzac, by Rodney obnosil sie ze swoimi uczuciami z nieco wieksza subtelnoscia. -Rachel slicznie dzis wyglada, prawda? - zauwazyla. Rodney spuscil glowe, po czym znowu spojrzal na Lexie. Po raz pierwszy na jego wargach pojawil sie ledwie dostrzegalny usmiech. -Tak - zgodzil sie. - To prawda. -W dalszym ciagu spotyka sie z Jimem? - spytala, majac na mysli faceta z Terminiksu. Widziala ich razem w zielonej ciezarowce z umieszczona na niej ogromna makieta owada, gdy w czasie wakacji jechali do Greenville na kolacje. -Nie, to juz skonczone - odparl. - Umowili sie na randke tylko jeden raz. Rachel powiedziala, ze jego samochod cuchnie srodkami odkazajacymi i przez caly wieczor kichala jak najeta. Mimo napiecia Lexie parsknela smiechem. -Cos takiego moglo przydarzyc sie chyba tylko Rachel. -Przebolala to. I wcale przez to nie zgorzkniala, ani odrobine. Jesli Rachel spadnie z konia, zawsze wstaje i gramoli sie z powrotem na grzbiet. -Czasami mysle, ze powinna wybierac lepsze konie. A przynajmniej bez gigantycznych owadow na samochodzie. Rodney zachichotal, jak gdyby myslal o tym samym. Ich oczy spotkaly sie na sekunde, po czym Lexie odwrocila wzrok. Odgarnela kosmyk wlosow za ucho. -Przepraszam, ale musze chyba wejsc do srodka - powiedziala. -Wiem. -A ty nie wchodzisz? -Na razie nie. Nie zamierzalem zostac tutaj dlugo. Poza tym jestem jeszcze na sluzbie. Cale hrabstwo to troche duzo jak na jednego czlowieka, a w tej chwili w terenie jest tylko Bruce. Lexie pokiwala glowa. -Coz, gdybysmy sie juz dzisiaj nie spotkali, trzymaj sie, dobra? -Dobra. Do zobaczenia pozniej. Lexie ruszyla w strone drzwi. -Hej, Lexie? -Slucham? - spytala, ogladajac sie. Rodney przelknal nerwowo sline. -Ty tez slicznie wygladasz. Smutek w jego glosie sprawil, ze serce jej sie scisnelo, a oczy zaszklily lekko. -Dziekuje - powiedziala. Rachel i Jeremy starali sie nie zwracac na siebie uwagi, krazac wokol tlumnie zgromadzonych gosci. Rachel pokazywala mu portrety roznych czlonkow rodziny Lawsonow, ktorzy byli do siebie uderzajaco podobni nie tylko z pokolenia na pokolenie, lecz, co dziwne, rowniez niezaleznie od plci. Mezczyzni mieli zniewiesciale cechy, kobiety zas meskie, jak gdyby kazdy artysta malowal tego samego hermafrodytycznego modela. Jeremy byl jednak zadowolony, ze Rachel calkiem go zaanektowala i trzyma w bezpiecznym miejscu, mimo ze nie chciala puscic jego ramienia. Slyszal, ze ludzie o nim mowia, lecz nie byl jeszcze gotowy, by rozmawiac z nieznajomymi, choc cala sytuacja dosc mu pochlebiala. Nate nie potrafil skrzyknac jednej dziesiatej liczby zebranych tu osob, by obejrzaly wystep telewizyjny Jeremy'ego, i musial znecic je obietnica darmowego alkoholu. Ale nie tutaj. Nie w malomiasteczkowej Ameryce, gdzie ludzie graja w bingo, chodza na kregle i ogladaja w TBS powtorki serialu Matloch. Nie widzial tyle niebieskich wlosow i poliestru od... coz, nie widzial nigdy. Gdy zastanawial sie nad cala sytuacja, Rachel scisnela go za ramie, zeby zwrocic jego uwage. -Przygotuj sie, zlotko. Czas na przedstawienie. -Slucham? Spojrzala ponad jego ramieniem, w kierunku coraz wiekszego zgielku za nimi. -Jak sie pan miewa, burmistrzu? - spytala, obdarzajac Gherkina promiennym, hollywoodzkim usmiechem. Burmistrz Gherkin byl chyba jedyna osoba w pomieszczeniu, ktora sie pocila. Jego lysa glowa lsnila w swietle lamp i jesli nawet byl zaskoczony tym, ze Jeremy jest z Rachel, nie okazal tego. -Rachel! Jak zawsze wygladasz przeslicznie i jak widze, dzielisz sie z naszym gosciem znamienita przeszloscia tego wspanialego domostwa. -Staram sie, jak moge - odpowiedziala. -Swietnie, swietnie. Milo mi to slyszec. - Rozmawiali jeszcze przez chwile o wszystkim i o niczym, po czym Gherkin przeszedl do rzeczy. - I bardzo przepraszam, bylas ogromnie uprzejma, opowiadajac naszemu gosciowi o tej pieknej rezydencji, ale ludzie z niecierpliwoscia czekaja na rozpoczecie naszej skromnej uroczystosci. Pozwolisz, ze go porwe? - rzekl, czyniac zapraszajacy gest w strone Jeremy'ego. -Alez oczywiscie - odparla i w nastepnej chwili dlon burmistrza zastapila dlon Rachel na ramieniu Jeremy'ego, i poprowadzil dziennikarza przez tlum. Gdy szli, rozmowy milkly, ludzie rozstepowali sie niczym Morze Czerwone przed Mojzeszem. Inni gapili sie, wytrzeszczajac oczy i wyciagajac szyje, zeby lepiej widziec. Dookola rozlegaly sie ochy i achy, glosne szepty, ze to musi byc on. -Nie masz pojecia, jak sie cieszymy, ze udalo ci sie wreszcie dotrzec tutaj - rzekl Gherkin polgebkiem, nie przestajac usmiechac sie do mijanych gosci. - Przez chwile zaczynalem juz sie martwic. -Moze powinnismy zaczekac na Lexie - odpowiedzial Jeremy, robiac wszystko, by sie nie zaczerwienic. Cala sytuacja, zwlaszcza to, ze burmistrz oprowadzal go niczym krolowa balu, byla troche zbyt malomiasteczkowa, nie wspominajac juz o jej dziwacznosci. -Juz z nia rozmawialem, spotka sie tam z nami. -Tam, to znaczy gdzie? -Oczywiscie musisz poznac reszte czlonkow rady miejskiej. Znasz juz Jeda i Tully'ego, a takze pare osob, ktore przedstawilem ci dzisiaj rano, ale jest jeszcze kilka innych. No i przedstawiciele wladz hrabstwa. Podobnie jak ja sa pod ogromnym wrazeniem twojej wizyty u nas. Ogromnym. I nie martw sie... przygotowali juz swoje opowiesci o duchach. Wziales ze soba dyktafon, prawda? -Mam go w kieszeni. -Swietnie, swietnie. Milo mi to slyszec. I... - Po raz pierwszy odwrocil wzrok od tlumu i spojrzal na Jeremy'ego. - Rozumiem, ze pozniej wieczorem wybierasz sie na cmentarz... -Zamierzalem i, skoro juz o tym mowimy, chcialem sie upewnic... -Coz, jako burmistrz czuje sie w obowiazku zapewnic cie - mowil dalej Gherkin, jak gdyby go nie slyszal, jednoczesnie kiwajac glowa i witajac tlumnie zgromadzonych gosci gestem dloni - ze nie musisz obawiac sie spotkania z duchami. Och, jasne, widok jest niesamowity. Wystarczajacy, by zwalic slonia z nog. Ale nikt dotychczas nie ucierpial poza Bobbym Lee Howardem, ktory staranowal znak drogowy. Wypadek mial jednak mniejszy zwiazek z tym, co zobaczyl, a raczej wiazal sie z faktem, ze zanim siadl za kolkiem, wypil dwanascie butelek pabsta. -Aha. - Jeremy zaczal nasladowac burmistrza, kiwajac glowa i machajac reka. - Postaram sie o tym pamietac. Lexie czekala na niego tam, gdzie mial sie spotkac z czlonkami rady miejskiej, i Jeremy odetchnal z ulga, gdy stanela u jego boku, kiedy przedstawiano go miejscowej elicie wladzy. Wiekszosc zachowywala sie dosc przyjaznie - chociaz Jed stal ze zmarszczonymi brwiami i skrzyzowanymi ramionami - ale Jeremy nie potrafil sie oprzec, by nie obserwowac Lexie katem oka. Byla wyraznie roztargniona i Jeremy zastanawial sie, co wydarzylo sie miedzy nia a Rodneyem. Nie mial mozliwosci dowiedziec sie czegokolwiek na ten temat ani nawet chwile odpoczac przez kolejne trzy godziny, poniewaz reszta wieczoru przypominala staroswiecki zjazd partii politycznej. Po spotkaniu z rada - wszyscy razem i kazdy z osobna, z wyjatkiem Jeda, najwyrazniej byli poinstruowani przez burmistrza i zapewniali, ze "to moze byc temat wszech czasow", jak rowniez przypominali mu, ze "turystyka jest ogromnie wazna dla miasta" - Jeremy'ego zaprowadzono na podium udekorowane transparentem gloszacym: SERDECZNIE WITAMY JEREMY'EGO MARSHA. Formalnie rzecz biorac, nie bylo to podium, lecz dlugi drewniany stol, nakryty lsniacym purpurowym obrusem. Jeremy musial skorzystac z krzesla, by wejsc nan razem z Gherkinem. Mial przed soba morze obcych twarzy, wlepione w siebie oczy. Gdy tlum sie uciszyl, burmistrz wyglosil nuzaco dluga mowe wychwalajaca profesjonalizm i uczciwosc Jeremy'ego, jak gdyby znali sie od lat. W dodatku Gherkin nie tylko wspomnial o jego wystepie w Primetime Live - co wywolalo przyjazne usmiechy i skinienia oraz kolejne ochy i achy - lecz rowniez wymienil kilka dobrze przyjetych artykulow, nie wylaczajac tego dla "Atlantic Monthly", dotyczacego badan nad bronia biologiczna w Fort Detrick. Jeremy pomyslal, ze choc facet czasami sprawia wrazenie glupka, odrobil swoja prace domowa i zdecydowanie potrafi schlebiac. Pod koniec jego przemowy Jeremy'emu wreczono klucze miasta, a zespol Mahi - Mahi - stojacy na drugim stole pod sasiednia sciana - zaspiewal trzy piosenki: Carolina in My Mind, New York, New York i chyba najodpowiedniejsza, temat z Pogromcow duchow. O dziwo, Mahi - Mahi byli calkiem niezli, choc Jeremy nie mial pojecia, jakim cudem udalo im sie wdrapac na stol. Ludzie ich kochali i przez chwile Jeremy przylapal sie na tym, ze sam sie usmiecha i dobrze sie bawi. Gdy stal na podium, Lexie mrugnela do niego, co sprawilo, ze cala sytuacja wydala mu sie jeszcze bardziej surrealistyczna. Nastepnie burmistrz zaprowadzil go w rog sali, gdzie posadzono go na wygodnym antycznym krzesle przy antycznym stole. Reszta wieczoru minela Jeremy'emu na sluchaniu przy wlaczonym dyktafonie kolejnych historii o spotkaniach z duchami. Gherkin ustawil ludzi w kolejce i teraz paplali z ozywieniem, czekajac na spotkanie z nim, jak gdyby rozdawal autografy. Niestety opowiesci, ktorych wysluchiwal, zaczely ze soba kolidowac. Wszyscy utrzymywali, ze widzieli swiatla, lecz kazdy opisywal je w inny sposob. Niektorzy przysiegali, ze wygladaly jak ludzie, inni, ze jak swiatla stroboskopowe. Pewien mezczyzna powiedzial, ze przypominaly kostiumy, jakie sie nosi w Halloween, lacznie z przescieradlem. Najoryginalniejszy opis pochodzil od faceta o imieniu Joe, ktory podobno widzial swiatla wiecej niz pol tuzina razy i twierdzil z absolutnym przekonaniem, ze byly podobne do swiecacej tablicy reklamujacej siec sklepow spozywczych Piggly Wiggly na drodze numer 54 w poblizu Vanceboro. Tymczasem Lexie krecila sie w poblizu, gawedzac z roznymi ludzmi. Od czasu do czasu, gdy byli zajeci rozmowa z innymi, ich oczy sie spotykaly. Lexie usmiechala sie, unoszac brwi, jak gdyby oboje brali udzial w prywatnym zarcie, a jej mina wyraznie mowila: "Widzisz, w co sie wpakowales?". Jeremy pomyslal, ze Lexie nie jest podobna do zadnej z kobiet, z ktorymi sie ostatnio spotykal. Mowila bez ogrodek to, co mysli, nie probowala zrobic na nim wrazenia ani nie zmieniala zdania o nim pod wplywem jego osiagniec w przeszlosci. Zdawala sie oceniac go na podstawie tego, jaki jest dzisiaj, nie majac mu za zle ani przeszlosci, ani przyszlosci. Uswiadomil sobie, ze byla to jedna z przyczyn, dla ktorych ozenil sie z Maria. Nie wylacznie z powodu oszolomienia i przyplywu emocji, jakie poczul, gdy kochali sie po raz pierwszy. Raczej zupelnie proste rzeczy wplynely na jego przekonanie, ze to ona jest ta jedyna. Nie bylo w niej krzty pretensjonalnosci, bezlitosnie wytykala mu, jesli postapil niewlasciwie, i cierpliwie sluchala, kiedy krazyl nerwowo po pokoju, zmagajac sie z dreczacym go problemem. I mimo ze on i Lexie nie przezyli wspolnie zadnych konkretnych zyciowych problemow, nie mogl oprzec sie mysli, ze gdyby Lexie zechciala, bylaby dobra w ich rozwiazywaniu. Jeremy zdawal sobie sprawe, ze Lexie jest naprawde przywiazana do ludzi z miasteczka i sprawiala wrazenie autentycznie zainteresowanej wszystkim, co mowili. Swoim zachowaniem dawala do zrozumienia, ze nie zamierza nikogo poganiac ani tez przerywac w pol slowa, nie miala rowniez zahamowan i smiala sie glosno, gdy ktos ja rozbawil. Co jakis czas pochylala sie, by kogos usciskac, a odsuwajac sie, ujmowala reke tej osoby i mowila cicho cos w rodzaju: "Tak sie ciesze, ze cie znowu widze". To, ze najwyrazniej nie uwazala sie za wyjatkowa ani nawet nie dostrzegala, ze inni ja za taka uwazaja, przypomnialo Jeremy'emu jego ciotke, ktora byla najmilej widziana osoba podczas swiatecznych obiadow zwyczajnie dlatego, ze poswiecala cala uwage innym. Gdy po kilku minutach wstal od stolu, by rozprostowac nogi, spostrzegl, ze Lexie idzie w jego strone, kolyszac z lekka uwodzicielsko biodrami. Gdy tak sie jej przygladal, przez chwile, krotka chwile, mial wrazenie, ze to wszystko dzieje sie nie teraz, lecz w przyszlosci, po prostu jeszcze jedno skromne spotkanie towarzyskie w dlugim szeregu towarzyskich spotkan w malym poludniowym miasteczku, tam gdzie diabel mowi dobranoc. ROZDZIAL DZIESIATY Gdy przyjecie zblizalo sie ku koncowi, Jeremy stal z burmistrzem Gherkinem na werandzie, a Lexie i Doris troche z boku.-Mam szczera nadzieje, ze ten wieczor spotkal sie z twoja aprobata - powiedzial Gherkin - i ze mogles sam sie przekonac, jaki wspanialy temat ci sie trafil. -Rzeczywiscie, dziekuje. Ale nie musiales robic sobie tyle klopotu - zaprotestowal Jeremy. -Bzdura - odparl burmistrz. - Przynajmniej tyle moglismy zrobic. Poza tym chcialem ci pokazac, do czego zdolne jest to miasteczko, kiedy sie przylozy do sprawy. Mozesz sie tylko domyslac, co uczynimy dla gosci z telewizji. Oczywiscie podczas weekendu poznasz troche lepiej klimat naszego miasta. Malomiasteczkowa atmosfere, uczucie podrozowania w czasie w trakcie zwiedzania historycznych domow. To cos, czego nie mozna sobie wyobrazic. -Nie mam co do tego watpliwosci - rzekl Jeremy. Gherkin usmiechnal sie. -A teraz przepraszam, ale mam jeszcze pare rzeczy do zalatwienia. Obowiazki burmistrza nigdy sie nie koncza, rozumiesz. -Rozumiem. I przy okazji, dziekuje za to - powiedzial Jeremy, podnoszac klucze miasta. -Och, bardzo prosze. Zaslugujesz na nie. - Podal Jeremy'emu reke. - Ale niech ci nie przychodza do glowy zadne dziwne pomysly. Nie uda ci sie otworzyc nimi bankowego sejfu. To raczej symboliczny gest. Jeremy z usmiechem pozwalal burmistrzowi potrzasac swoja dlonia. Gdy Gherkin wreszcie zniknal w srodku, Doris i Lexie podeszly do Jeremy'ego, usmiechajac sie zlosliwie. Mimo to Jeremy zauwazyl, ze starsza pani wyglada na wyczerpana. -No, no, no - powiedziala. -O co chodzi? -Ach, te panskie wielkomiejskie maniery. -Slucham? - zdziwil sie Jeremy. -Trzeba bylo posluchac, co mowia o panu niektorzy tutejsi ludzie - draznila sie z nim Doris. - Ciesze sie, ze moge powiedziec, iz znalam pana juz duzo wczesniej. Jeremy usmiechnal sie z wyraznym zazenowaniem. -To bylo troche zwariowane, prawda? -Jeszcze jak - zgodzila sie Doris. - Panie z kolka studiowania Biblii przez caly wieczor plotly tylko o tym, jaki jest pan przystojny. Kilka z nich koniecznie chcialo zabrac pana do domu, na szczescie jednak udalo mi sie wyperswadowac im ten pomysl. Poza tym nie sadze, by ich mezowie byli tym szczegolnie zachwyceni. -Serdeczne dzieki. -Udalo sie panu cos zjesc? Moglabym upichcic cos napredce, jesli jest pan glodny. -Nie, nie jestem. Dziekuje. -Na pewno? To dla pana dopiero poczatek wieczoru, prawda? -Nic mi nie bedzie - zapewnil ja. Rozejrzal sie w milczeniu dookola, spostrzegajac, ze mgla zgestniala jeszcze bardziej. - Ale skoro o tym mowa, powinienem juz chyba isc. Za zadne skarby nie chcialbym przegapic mojej wielkiej szansy otarcia sie o cos nadprzyrodzonego. -Prosze sie nie martwic. Nie straci pan okazji zobaczenia swiatel - zapewnila go Doris. - Ukazuja sie pozniej, ma pan wiec ciagle w zapasie pare godzin. - Zaskakujac Jeremy'ego, objela go i usciskala ze znuzeniem. - Chcialam podziekowac panu za to, ze znalazl pan czas, by porozmawiac z kazdym. Nie wszyscy przyjezdni sa takimi dobrymi sluchaczami jak pan. -Nie ma sprawy. Cala przyjemnosc po mojej stronie. Gdy Doris wypuscila go z objec, Jeremy spojrzal na Lexie, myslac, ze dziecinstwo z Doris musialo wygladac mniej wiecej tak samo jak dziecinstwo z jego wlasna matka. -Jestes gotowa, by ze mna jechac? Lexie skinela twierdzaco glowa, ale nie odezwala sie do niego ani slowem. Pocalowala Doris w policzek, obiecala, ze wpadnie do niej jutro, i po chwili szli z Jeremym do samochodu, a zwir cicho chrzescil pod ich stopami. Mloda kobieta patrzyla gdzies przed siebie niewidzacym wzrokiem. Po kilku krokach w absolutnym milczeniu Jeremy nie wytrzymal i tracil ja lekko ramieniem. -Dobrze sie czujesz? Jestes taka milczaca. Lexie pokrecila glowa, otrzasajac sie z zamyslenia. -Mysle po prostu o Doris. Dzisiejszy wieczor naprawde ja zmeczyl i mimo ze prawdopodobnie nie powinnam sie o nia martwic, caly czas mnie to nurtuje. -Wygladala swietnie. -Tak, zgrywa silaczke, a przeciez musi sie oszczedzac. Dwa lata temu przeszla zawal serca, lecz lubi udawac, ze nic takiego sie nie stalo. A teraz czeka ja rowniez pracowity weekend. Jeremy nie wiedzial, co powiedziec. Nigdy nie przyszloby mu do glowy, ze Doris cos dolega. Lexie zauwazyla jego zaklopotanie i usmiechnela sie do niego. -Ale z pewnoscia dobrze sie bawila. Obie mialysmy okazje porozmawiac z ludzmi, ktorych dawno nie widzialysmy. -Myslalem, ze tutaj wszyscy widuja sie codziennie. -Owszem, lecz ludzie sa zajeci i nieczesto zdarza sie miec wiecej niz piec minut, by sobie pogadac w przerwie miedzy zalatwianiem spraw. Jednakze dzisiaj bylo sympatycznie. - Rzucila mu spojrzenie z ukosa. - I Doris miala racje. Ludzie cie pokochali. Sprawiala wrazenie niemal wstrzasnietej tym wyznaniem i Jeremy wlozyl rece do kieszeni. -Coz, nie powinno cie to dziwic. Jestem przeciez uroczy, wiesz o tym. Lexie wzniosla oczy ku niebu raczej z figlarna niz zirytowana mina. Gdy zblizyli sie do zywoplotu, dom zniknal w zamglonej oddali. -Hej, wiem, ze to nie moja sprawa, ale jak ci poszlo z Rodneyem? Zawahala sie przez moment, po czym wzruszyla ramionami. -Masz slusznosc. To nie twoja sprawa. Spodziewal sie usmiechu, lecz sie go nie doczekal. -Pytam wylacznie dlatego, ze zastanawialem sie, czy uwazasz za dobry pomysl wymkniecie sie z miasta pod oslona ciemnosci? Nie bedzie mial wtedy okazji, zeby rozwalic mi glowe golymi rekami. Tym razem wywolal usmiech na jej twarzy. -Nic ci nie bedzie. Poza tym zlamalbys burmistrzowi serce, gdybys wyjechal. Nie dla kazdego goscia organizuje takie przyjecie i nie kazdemu wrecza klucze miasta. -Otrzymalem je po raz pierwszy w zyciu. Zwykle dostaje tylko listy z pogrozkami. Lexie rozesmiala sie, byl to bardzo melodyjny dzwiek. W ksiezycowej poswiacie wyraz jej twarzy wydawal sie niezglebiony i Jeremy przypomnial sobie malujace sie na niej ozywienie, kiedy rozmawiala z mieszkancami miasteczka. Gdy dotarli do samochodu, otworzyl jej drzwi. Wsiadajac, otarla sie o niego lekko. Jeremy byl ciekaw, czy zrobila to w odpowiedzi na sposob, w jaki tracil ja ramieniem, czy tez w ogole nie zwrocila na to uwagi. Okrazywszy samochod, usiadl za kierownica, wlozyl kluczyk do stacyjki i zawahal sie chwile przed uruchomieniem silnika. -O co chodzi? - spytala. -Przyszlo mi na mysl... - zaczal, po czym umilkl. Jego slowa zdawaly sie wisiec w powietrzu. Lexie pokiwala glowa. -Slyszalam chyba jakis pisk. -Bardzo smieszne. Probowalem powiedziec: "Wiem, ze robi sie pozno, ale czy zechcialabys pojechac ze mna na cmentarz?". -Na wszelki wypadek, gdybys mial cykora? -Cos w tym rodzaju. Spojrzala na zegarek, myslac: O rany... Nie powinna jechac. Naprawde nie powinna. Otworzyla juz drzwi, przychodzac z nim na przyjecie, a spedzajac z nim nastepne kilka godzin sam na sam, otworzy je jeszcze szerzej. Wiedziala, ze nic dobrego z tego nie wyniknie, i nie bylo najmniejszego powodu, by sie na to zgodzic. Zanim jednak zdolala sie powstrzymac, slowa same jej sie wymknely: -Musialabym najpierw wpasc do domu, zeby przebrac sie w cos wygodniejszego. -Swietnie - ucieszyl sie Jeremy. - Jestem jak najbardziej za tym, zeby bylo ci wygodnie. -Jestem tego absolutnie pewna - rzekla znaczaco. -Nie pozwalaj sobie za duzo - powiedzial, udajac obrazonego. - Zbyt krotko sie znamy na takie poufalosci. -To moja kwestia - zaprotestowala Lexie. -Tak mi sie wydawalo, ze juz gdzies to slyszalem. -To nastepnym razem wymysl cos sam. I tak na wszelki wypadek, niech ci nie przychodza do glowy zadne smieszne pomysly co do dzisiejszego wieczoru. -Nie miewam smiesznych pomyslow. Jestem kompletnie wyzuty z poczucia humoru. -Wiesz, o co mi chodzi. -Nie - odparl, przybierajac mine niewiniatka. - A o co? -Po prostu jedz, dobrze? Albo zmienie zdanie. -Jade, juz jade - rzekl potulnie, przekrecajac kluczyk w stacyjce. - Boze, alez ty potrafisz byc czasami namolna. -Dziekuje. To podobno jedna z moich pozytywniejszych cech. -Kto ci to powiedzial? -Nie chcialbys wiedziec. Taurus toczyl sie mglistymi ulicami, zoltawe swiatlo latarn sprawialo, ze noc wydawala sie jeszcze mroczniejsza. Gdy wjechali na podjazd domu Lexie, otworzyla drzwi i powiedziala, odgarniajac jak zwykle kosmyk wlosow za ucho: -Zaczekaj tutaj. Zajmie mi to nie wiecej niz kilka minut. Usmiechnal sie zadowolony, ze jest wyraznie podenerwowana. -Potrzebne ci beda moje klucze miasta, zeby otworzyc drzwi? Z radoscia ci pozycze. -Tylko niech panu woda sodowa nie uderzy do glowy, panie Marsh. Wcale nie jest pan wyjatkowy. Moja matka rowniez otrzymala takie klucze. -Wrocilismy znowu do "pana Marsha"? A ja juz myslalem, ze stosunki miedzy nami ukladaja sie tak dobrze. -A ja zaczynam myslec, ze ten wieczor uderzyl panu do glowy. Wysiadla z samochodu i zatrzasnela drzwi, usilujac miec ostatnie slowo. Jeremy parsknal smiechem. Jest do niego taka podobna. Nie mogac sie powstrzymac, opuscil szybe po stronie pasazera i przechylil sie przez siedzenie. -Halo, Lexie! Odwrocila sie. -Slucham? -Zapowiada sie zimna noc, nie krepuj sie, mozesz smialo wziac butelke wina. Lexie podparla sie pod boki. -Po co? Chcesz mnie uraczyc alkoholem? Jeremy wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Tylko jesli bedziesz miala na to ochote. Zmruzyla oczy, lecz podobnie jak poprzednio wygladala raczej na rozbawiona niz obrazona. -Nie trzymam wina w domu, panie Marsh, ale nawet gdybym je miala, i tak powiedzialabym "nie". -Nie pijasz w ogole wina? -Raczej bardzo rzadko - odparla. - A teraz zaczekaj tam - ostrzegla, wskazujac na podjazd. - Musze przebrac sie w dzinsy. -Obiecuje, ze nawet nie sprobuje zajrzec przez okno. -Bardzo slusznie. Gdybys zrobil cos tak glupiego, stanowczo musialabym poskarzyc sie Rodney owi. -To nie brzmi zachecajaco. -Uwierz mi - powiedziala, starajac sie przybrac surowa mine - ze naprawde nie. Jeremy odprowadzil ja wzrokiem, gdy szla w strone domu, pewien, ze nigdy nie spotkal kobiety takiej jak ona. Po uplywie pietnastu minut zatrzymali sie przed brama Cedar Creek. Jeremy ustawil samochod pod takim katem, by reflektory oswietlaly cmentarz. Natychmiast przeszla mu przez glowe mysl, ze nawet mgla wyglada tutaj inaczej. Miejscami byla gesta i nieprzenikniona, miejscami zas rzadka, a lekki powiew kolysal cienkimi witkami, ktore wyginaly sie i skrecaly jak zywe. Nisko zwieszone galezie magnolii byly tylko czarnymi cieniami, a popadajace w ruine groby potegowaly niesamowite wrazenie. Bylo tak ciemno, ze Jeremy nie dostrzegal nawet najmniejszej smugi ksiezycowej poswiaty na niebie. Zostawiwszy samochod na jalowym biegu, otworzyl bagaznik. Gdy Lexie zajrzala do srodka, otworzyla szeroko oczy ze zdumienia. -Mozna by pomyslec, ze wozisz tu material do skonstruowania bomby. -Nie - odrzekl. - To tylko fura kapitalnych rzeczy. Faceci lubia swoje zabawki, wiesz o tym. -Przypuszczalam, ze masz tylko kamere wideo czy cos w tym rodzaju. -I nie mylilas sie. Mam cztery. -A po co ci az cztery? -Oczywiscie po to, by filmowac pod kazdym katem. A jesli, na przyklad, duchy pojda w zlym kierunku? Moge nie uchwycic ich twarzy. Lexie zignorowala te uwage. -A to? Co to jest? - spytala. -Detektor promieniowania mikrofalowego. A to tutaj - wyjasnil, pokazujac na znajdujacy sie obok przedmiot - cos pokrewnego. Detektor fal elektromagnetycznych. -Zartujesz. -Wcale nie - odparl. - Jest wymieniony w oficjalnym podreczniku dla lowcow duchow. Wzmozona aktywnosc duchow wystepuje czesto na obszarach o wysokiej kumulacji energii, co pomaga wykryc pole zaburzonej energii. -Czy udalo ci sie kiedykolwiek zdobyc zapis pola zaburzonej energii? -Prawde mowiac, tak. Ni mniej, ni wiecej tylko w rzekomo nawiedzonym przez duchy domu. Niestety, nie mialo to nic wspolnego z duchami. Kuchenka mikrofalowa gospodarzy pracowala wadliwie. -Aha. Jeremy spojrzal na nia. -Teraz ty podkradasz moja kwestie. -Nic innego nie przyszlo mi do glowy. Przepraszam. -W porzadku. Podziele sie z toba. -Po co ci te wszystkie rzeczy? -Poniewaz - odparl Jeremy - kiedy podwazam ewentualnosc pojawienia sie duchow, musze uzywac takich narzedzi, jakich uzywaja badacze zjawisk paranormalnych. Nie chce, by zarzucono mi, ze cokolwiek pominalem, a ci ludzie przestrzegaja pewnych norm. Poza tym informacja, ze poslugiwales sie detektorem fal elektromagnetycznych, wywoluje wieksze wrazenie na czytajacym. Sadza, ze wiesz, co robisz. -A ty wiesz? -Jasne. Powiedzialem ci, ze korzystam z oficjalnego podrecznika. Lexie rozesmiala sie. -To w czym moglabym ci pomoc? Jestem ci potrzebna do noszenia jakichs utensyliow? -Wykorzystamy wszystko. Jesli jednak uwazasz, ze to robota wylacznie dla mezczyzny, z pewnoscia poradze sobie sam, a ty w tym czasie mozesz zajac sie malowaniem paznokci lub czyms w tym rodzaju. Lexie wyjela z bagaznika jedna z kamer, przewiesila ja przez ramie, po czym siegnela po druga. -Dobra, Panie Meski, w ktora strone idziemy? -To zalezy. Jak sadzisz, gdzie powinnismy sie ustawic? Ty widzialas swiatla, wiec moze masz jakis pomysl. Wskazala gestem glowy magnolie, w ktorej kierunku szla, gdy zobaczyl ja na cmentarzu po raz pierwszy. -Tam - powiedziala. - Tam wlasnie zobaczysz swiatla. Bylo to miejsce dokladnie przed Riker's Hill, choc wzgorze calkowicie skrywala mgla. -Czy zawsze pokazuja sie w tym samym miejscu? -Nie mam pojecia. Ale tam wlasnie je widzialam. Przez nastepna godzine Jeremy rozmieszczal caly sprzet, a Lexie filmowala go jedna z kamer. Zamontowal pozostale trzy kamery wideo na statywach, ustawiajac je na planie duzego trojkata, zakladajac na dwoch specjalne filtry na soczewki i regulujac zoom w taki sposob, by objac caly teren. Sprawdzil laserowe piloty, a nastepnie wzial sie do sprzetu audio. Zawiesil cztery mikrofony na pobliskich drzewach, piaty zas umiescil w punkcie centralnym, gdzie znajdowaly sie juz oba detektory, jak rowniez glowna kamera. Gdy upewnial sie, ze wszystko dziala prawidlowo, uslyszal, ze wola go Lexie. -Hej, jak wygladam? Odwrociwszy sie, zobaczyl, ze wlozyla okulary noktowizyjne, w ktorych przypominala troche owada. -Bardzo seksownie - powiedzial. - Mysle, ze zdecydowanie znalazlas swoj styl. -Te okulary sa wystrzalowe! Widze wszystko dookola. -Cos, czym powinienem sie martwic? -Poza kilkoma wyglodzonymi kuguarami i niedzwiedziami jestes chyba sam. -Juz prawie skonczylem. Musze jeszcze tylko rozsypac troche maki i rozwinac nitke. -Maki? Zwyklej maki? -Tak, dla zabezpieczenia, by nikt nie manipulowal przy sprzecie. Maka jest po to, bym mogl sprawdzic, czy nie ma sladow stop, a dzieki nitce bede wiedzial, czy nikt sie nie zbliza. -Bardzo sprytne. Ale zdajesz sobie sprawe, ze jestesmy tutaj sami, prawda? -Nigdy nie mozna miec pewnosci - oswiadczyl. -Och, ja jestem pewna. Ale zajmij sie swoimi sprawami, a ja bede trzymala kamere wycelowana w odpowiednim kierunku. Nawiasem mowiac, swietnie sobie radzisz. Jeremy rozesmial sie, po czym otworzyl torebke i zaczal okrazac kamery, sypiac make cienka biala warstwa. W ten sam sposob postapil z mikrofonami oraz innymi urzadzeniami, nastepnie przywiazal nitke do galezi i otoczyl nia duzy kwadrat terenu, niczym miejsce zbrodni. Potem przeciagnal druga nitke jakies piecdziesiat centymetrow nizej i zawiesil na niej male dzwoneczki. Kiedy wreszcie skonczyl, wrocil do Lexie. -Nie wiedzialam, ze to wymaga az tyle zachodu - powiedziala. -Widze, ze zaczynasz nabierac do mnie szacunku, co? -Niezupelnie. Prawde mowiac, usilowalam podtrzymac rozmowe. Kiwnal z usmiechem glowa w strone samochodu. -Teraz zgasze reflektory. I mam nadzieje, ze wszystkie moje wysilki nie pojda na marne. Kiedy wylaczyl silnik, cmentarz pograzyl sie w kompletnej ciemnosci i Jeremy czekal przez chwile, by oczy do niej przywykly. Niestety nie przywykly, bylo bowiem chyba mroczniej niz w jaskini. Wracajac po omacku do bramy niczym slepy grotolaz, potknal sie o wystajacy korzen w samym przejsciu i omal nie upadl. -Czy moglabys mi zwrocic moje noktowizyjne okulary?! - zawolal. -Nie - uslyszal jej odpowiedz. - Mowilam ci juz, ze sa fantastyczne. Poza tym dobrze sobie radzisz. -Ale nic nie widze. -Nie masz nic przed soba. Kilka krokow mozesz przejsc bezpiecznie. Jeremy szedl powoli, z wyciagnietymi do przodu ramionami, po czym przystanal. -A teraz? -Stoisz przed grobowcem, musisz zboczyc w lewo. - Jeremy pomyslal, ze Lexie o wiele za dobrze bawi sie cala ta sytuacja. -Zapomnialas powiedziec: "Ojciec Wirgiliusz uczyl...". -Chcesz, zebym ci pomogla czy nie? -Chce tylko, zebys mi oddala okulary - rzekl niemal blagalnym tonem. -Bedziesz musial przyjsc i sam je wziac. -Zawsze moglabys mi je podac. -Moglabym, ale tego nie zrobie. Znacznie zabawniej jest przygladac sie, jak krazysz tutaj niczym zombi. Teraz jeszcze troche w lewo. Powiem ci, kiedy sie zatrzymac. Gra toczyla sie dalej, dopoki nie znalazl sie w koncu przy Lexie. Gdy usiadl obok niej, zdjela okulary, usmiechajac sie szeroko. -Prosze bardzo - powiedziala. -O rety, dziekuje. -Nie ma sprawy. Ciesze sie, ze moglam pomoc. Przez nastepne pol godziny Lexie i Jeremy rozmawiali o tym, co sie dzialo na przyjeciu. Twarz Lexie byla niewidoczna w ciemnosci, ale poczucie jej bliskosci w spowijajacym ich mroku sprawialo Jeremy'emu duza przyjemnosc. -Opowiedz mi, jak to bylo, kiedy zobaczylas swiatla - poprosil, zmieniajac temat. - Slyszalem juz dzisiaj o przygodach chyba wszystkich poza toba. Choc nie widzial jej miny, odniosl wrazenie, ze kazal jej wrocic pamiecia do czegos, o czym byc moze nie bardzo chciala pamietac. -Mialam wtedy osiem lat - powiedziala cicho. - Z jakiegos powodu zaczelam miewac koszmarne sny o moich rodzicach. W domu Doris na scianie wisiala ich slubna fotografia, i tak wlasnie pojawiali sie zawsze w moich snach... mama w slubnej sukni i tata w smo kingu. Tyle ze w moim snie byli uwiezieni w swoim samochodzie, ktory stoczyl sie do rzeki. Bylo to tak, jak gdybym patrzyla na nich przez szybe auta z zewnatrz. Widzialam straszliwe przerazenie na ich twarzach, gdy woda powoli wypelniala wnetrze samochodu, a moja mama miala taka ogromnie smutna mine, jakby wiedziala, ze to koniec. Nagle samochod zaczynal tonac szybciej, a ja przygladalam sie temu z gory. Jej glos byl dziwnie pozbawiony emocji. Westchnela cicho. -Budzilam sie z krzykiem. Nie wiem, ile razy sie to zdarzylo... w tej chwili jest to mgliste wspomnienie... musialo jednak trwac wystarczajaco dlugo, by Doris zorientowala sie, iz problem sam nie minie. Przypuszczam, ze inni rodzice zaprowadziliby dziecko do psycho terapeuty, Doris natomiast... coz, obudzila mnie kiedys pozna noca, kazala mi sie ubrac i wlozyc ciepla kurtke, po czym przyprowadzila mnie tutaj. Powiedziala, ze pokaze mi cos cudownego... Pamietam, ze noc byla rownie ciemna jak dzisiejsza, totez Doris trzymala mnie za reke, zebym sie nie przewrocila. Szlysmy miedzy nagrobkami, a potem usiadlysmy i czekalysmy dopoty, dopoki nie pojawily sie swiatla. Wygladaly prawie jak zywe - rozswietlily doslownie caly cmentarz... az wreszcie po prostu znikly. A my pojechalysmy do domu. Niemal slyszal, ze wzruszyla ramionami. -Mimo ze bylam mala, zdawalam sobie wowczas sprawe, co sie stalo, i po powrocie do domu nie moglam zasnac, przed chwila zobaczylam bowiem duchy moich rodzicow. Bylam przekonana, ze przyszli mnie odwiedzic. Po tym zdarzeniu przestaly dreczyc mnie koszmary. Jeremy milczal. Pochylila sie ku niemu blizej. -Wierzysz mi? -Tak prawde powiedziawszy, wierze. Nawet gdybym cie nie znal, z calego dzisiejszego wieczoru zapamietalbym wlasnie twoja opowiesc. -A skoro juz wiesz, wolalabym raczej, zebys nie opisywal w artykule mojego przezycia. -Jestes tego pewna? Mozesz stac sie slawna. -Pasuje. Wlasnie obserwuje na wlasne oczy, jak odrobina slawy potrafi zdemoralizowac czlowieka. Jeremy rozesmial sie. -Poniewaz rozmawiamy nieoficjalnie, chcialbym cie spytac, czy zgodzilas sie przyjechac tutaj w nocy po czesci z powodu tych wspomnien? A moze dlatego, ze pragnelas cieszyc sie towarzystwem tak blyskotliwego faceta jak ja? -Ten drugi powod z pewnoscia nie wchodzi w rachube - odrzekla, ale nawet gdy to mowila, wiedziala, ze to nieprawda. Byla pewna, ze Jeremy rowniez jest tego swiadom, ale w krotkiej chwili milczenia, jakie nastapilo po jej uwadze, wyczula, ze jej slowa go dotknely. -Przepraszam - powiedziala. -W porzadku - machnal reka. - Pamietaj, ze mam pieciu starszych braci. Zniewagi byly czyms nieuniknionym w takiej rodzinie jak nasza, jestem wiec do nich przyzwyczajony. -Dobrze - rzekla Lexie, prostujac sie - a zatem wrocmy na serio do twojego pytania... byc moze rzeczywiscie chcialam zobaczyc jeszcze raz te swiatla. Dla mnie zawsze byly zrodlem pociechy. Jeremy podniosl z ziemi galazke i odrzucil ja na bok. -Twoja babka byla bardzo madra kobieta. To znaczy, chodzi mi o to, co zrobila. -Ona jest bardzo madra kobieta. -Przyznaje sie do pomylki - powiedzial Jeremy. W tym samym momencie Lexie zmienila pozycje, jak gdyby usilowala dojrzec cos w ciemnosci. -Chyba powinienes wlaczyc swoja aparature - oznajmila. -Po co? -Poniewaz sie zblizaja. Nie widzisz? Juz chcial zazartowac sobie, ze jest "duchoszczelny", gdy nagle dotarlo do niego, ze widzi nie tylko Lexie, lecz rowniez ustawione dalej kamery. Widoczna byla tez droga do samochodu. Na cmentarzu robilo sie naprawde jasniej! -Obudz sie! - ponaglila go. - Bo cie ominie twoja wielka szansa. Zmruzyl oczy, by sie upewnic, czy wzrok nie plata mu figli, po czym wlaczyl pilotem wszystkie ustawione na planie trojkata kamery. W oddali zapalily sie czerwone lampki zasilania. Byla to jedyna rzecz, ktora mogl zrobic, by przyjac do wiadomosci, ze naprawde cos zaczyna sie dziac. Rozejrzal sie dookola, szukajac wzrokiem przejezdzajacych samochodow czy oswietlonych domow, lecz kiedy popatrzyl z powrotem w kierunku kamer, stwierdzil, ze zdecydowanie nie ma przywidzen. Dostrzegal nie tylko kamery, lecz rowniez detektor fal elektromagnetycznych posrodku trojkata. Siegnal po okulary noktowizyjne. -Nie beda ci potrzebne - powiedziala Lexie. Mimo to wlozyl je i swiat nabral fosforyzujacej zielonkawej poswiaty. W miare jak swiatlo stawalo sie coraz intensywniejsze, mgla zaczela wyginac sie i wirowac, przyjmujac roznorodne ksztalty. Spojrzal na zegarek. Byla dwudziesta trzecia czterdziesci cztery i dziesiec sekund. Zanotowal dokladny czas w pamieci, zastanawiajac sie, czy moze wzeszedl nieoczekiwanie ksiezyc. Bardzo w to watpil, postanowil jednak sprawdzic jego faze po powrocie do pokoju w Greenleaf. Ale mialo to drugorzedne znaczenie. Mgla, tak jak przepowiedziala Lexie, zaczela sie rozswietlac. Zsunal na moment okulary, zwracajac uwage na roznice w postrzeganiu scenerii. W dalszym ciagu robilo sie coraz jasniej, lecz zmiana byla chyba bardziej zauwazalna w okularach. Nie mogl sie doczekac, by porownac obrazy nagrane z roznych kamer. Teraz jednak mogl jedynie patrzec prosto przed siebie, tym razem bez noktowizyjnych okularow. Wstrzymujac oddech, obserwowal mgle, ktora wlasnie nabrala bardziej srebrzystej barwy, by prawie natychmiast zmienic ja na bladozolta, potem mlecznobiala i w koncu wybuchnac niemal oslepiajaca jasnoscia. Przez chwile, tylko przez chwile, widac bylo wieksza czesc cmentarza - niczym boisko do futbolu oswietlone przed waznym meczem - a plamy mglistego swiatla zaczynaly klebic sie, tworzac male kolko, po czym nagle rozprzestrzenily sie na zewnatrz skupiska, przypominajac pulsujaca gwiazde. Przez sekunde Jeremy wyobrazil sobie, ze widzi sylwetki ludzkie lub zarysy przedmiotow, potem jednak swiatlo powoli cofnelo sie ku srodkowi i zanim w ogole uswiadomil sobie, ze swiatla znikly, cmentarz z powrotem pograzyl sie w ciemnosci. Zamrugal powiekami, jak gdyby chcac sie upewnic, ze naprawde sie to zdarzylo, potem jeszcze raz spojrzal na zegarek. Od poczatku do konca caly incydent trwal dwadziescia dwie sekundy. Chociaz wiedzial, ze powinien wstac, by pozbierac sprzet, przez krotki moment nie mogl sie ruszyc, wpatrywal sie tylko bez slowa w tamto miejsca gdzie pojawily sie duchy Cedar Creek. Oszustwo, autentyczne pomylki oraz zbiegi okolicznosci byly najczestszym wytlumaczeniem zjawisk uwazanych za nadprzyrodzone i dotychczas wszystkie zbadane przez Jeremy'ego wydarzenia podpadaly pod ktoras z tych kategorii. Pierwsza stanowila przewazajace wytlumaczenie w sytuacjach, kiedy ktos czerpal jakies korzysci. Pasowal do niej na przyklad William Newell, ktory twierdzil, ze znalazl skamieniale szczatki olbrzyma na swojej farmie w stanie Nowy Jork w tysiac osiemset szescdziesiatym dziewiatym roku, posag znany jako Olbrzym z Cardiff. Timothy Clausen, medium, rowniez do niej nalezal. Ale do oszustow zaliczaja sie rowniez ci, ktorzy po prostu chca sprawdzic, ile osob potrafia omamic, i to nie dla pieniedzy, lecz ot tak sobie, zeby sie przekonac, czy to mozliwe. Doug Bower i Dave Chorley, angielscy farmerzy, ktorzy stworzyli kregi w zbozu, majace rzekomo stanowic efekt dzialalnosci istot pozaziemskich, sa jednym z przykladow takich wlasnie ludzi, podobnie jak chirurg, ktory sfotografowal w tysiac dziewiecset trzydziestym trzecim roku potwora z Loch Ness. W obu przypadkach mistyfikacja miala byc poczatkowo kawalem, lecz publiczne zainteresowanie wzroslo tak szybko, ze wyznanie prawdy stalo sie trudne. Autentyczne pomylki natomiast sa niczym innym jak autentycznymi pomylkami. Balon meteorologiczny zostal wziety za latajacy talerz, zwykly niedzwiedz za Wielka Stope. Odkryto, ze znalezisko archeologiczne zostalo przeniesione na swoje obecne miejsce setki lub tysiace lat pozniej niz pierwotnie twierdzono. W takich wypadkach swiadek widzi cos, lecz wyciaga z tego niewlasciwe wnioski. Zbieg okolicznosci dotyczy prawie wszystkich innych zdarzen i jest po prostu funkcja matematycznego prawdopodobienstwa. I niezaleznie od tego, jak nieprawdopodobne moze cos sie wydawac, dopoki jest teoretycznie mozliwe, istnieje prawdopodobienstwo zdarzenia sie kiedys, gdzies, komus. Wezmy na przyklad powiesc Roberta Morgana Futility, wydana w tysiac osiemset dziewiecdziesiatym osmym roku - czternascie lat przed rejsem Titanica - i opowiadajaca historie najwiekszego, najwspanialszego statku pasazerskiego, ktory wyplynal w swoj dziewiczy rejs z Southampton tylko po to, by roztrzaskac sie o gore lodowa, i ktorego wiekszosc bogatych oraz znanych pasazerow byla zawczasu skazana na smierc w lodowatych wodach polnocnego Atlantyku, poniewaz brakowalo lodzi ratunkowych. Jak na ironie, statek nosil nazwe Titan. Jednakze tego, co zdarzylo sie na cmentarzu, nie da sie podciagnac pod zadna z wymienionych kategorii. Wedlug Jeremy'ego swiatla nie byly ani oszustwem, ani zbiegiem okolicznosci, ani tez autentyczna pomylka. Gdzies istnialo gotowe wytlumaczenie, lecz tutaj, na cmentarzu, pod wrazeniem chwili, nie potrafil niczego wymyslic. Przez caly ten czas Lexie siedziala nieporuszona i milczaca. -No i? - spytala w koncu. - Co o tym sadzisz? -Jeszcze nie wiem - przyznal Jeremy. - Nie ulega watpliwosci, ze widowisko bylo niesamowite. -Widziales kiedys cos podobnego? -Nie - odparl. - Szczerze mowiac, po raz pierwszy bylem swiadkiem czegos, co wydalo mi sie nawet troche tajemnicze. -Niewiarygodne, prawda? - powiedziala cicho. - Prawie zapomnialam, jak piekne moze to byc widowisko. Slyszalam o zorzy polarnej i czesto zastanawialam sie, czy wyglada wlasnie tak. Jeremy nie odpowiedzial. Oczyma wyobrazni ujrzal jeszcze raz swiatla, dochodzac do wniosku, ze sposob, w jaki przybieraly na intensywnosci, przypomina mu blask reflektorow nadjezdzajacych z naprzeciwka samochodow, wchodzacych w zakret. Pomyslal, ze pewnie musial spowodowac je jakis pojazd. Rzucil okiem w kierunku drogi, czekajac, czy nie zobaczy przejezdzajacych samochodow, lecz niezbyt zdziwil go fakt, ze ich tam nie bylo. Lexie pozwolila mu siedziec przez chwile w milczeniu, slyszac niemal, jak obracaja sie trybiki w jego glowie. Wreszcie pochylila sie do przodu i popukala go w ramie, by zwrocic na siebie uwage. -No i co? - spytala. - Co teraz robimy? Jeremy pokrecil glowa, wracajac do rzeczywistosci. -Czy biegnie niedaleko stad autostrada? Albo jakas inna wieksza droga? -Przez miasteczko biegnie tylko ta droga, ktora przyjechalismy. -Hm - mruknal, marszczac brwi. -Co? Tym razem zadnego "aha"? -Jeszcze nie - odparl. - Ale dojde do tego. - Mimo atramentowej nocy wydawalo mu sie, ze prawie widzi jej pelen wyzszosci usmieszek. - Dlaczego mam nieodparte wrazenie, ze ty juz znasz przyczyne? -Nie mam pojecia - powiedziala z falszywa skromnoscia. - A czemu tak sadzisz? -Och, mam po prostu takie przeczucie. Potrafie odgadywac ludzkie mysli. Facet o nazwisku Clausen zdradzil rai swoje sekrety. Lexie parsknela smiechem. -No coz, w takim razie wiesz, co mysle. Dala mu chwile na zastanowienie, nastepnie pochylila sie ku niemu. Jej spojrzenie bylo zniewalajace i choc Jeremy powinien byl myslec o zupelnie czyms innym, przypomnial sobie, jak pieknie wygladala Lexie na przyjeciu. -Nie pamietasz mojej opowiesci? - spytala szeptem. - To byli moi rodzice. Pewnie chcieli cie poznac. Byc moze sprawil to jej sierocy ton - smutny i zarazem bojowy - ale nagle cos go scisnelo za gardlo i sila powstrzymal sie, by nie pochwycic jej natychmiast w ramiona, w nadziei, ze pozostanie juz w nich na zawsze. Zaladowali z powrotem sprzet do bagaznika i po uplywie pol godziny dotarli z powrotem pod dom Lexie. Podczas jazdy zadne z nich nie mowilo wiele, a gdy juz staneli przed drzwiami, Jeremy uswiadomil sobie, ze przez wiekszosc czasu myslal nie o swiatlach, lecz o Lexie. Nie chcial, by wieczor sie skonczyl. Przystanawszy przed drzwiami, Lexie zaslonila dlonia usta, tlumiac ziewniecie, po czym rozesmiala sie z zaklopotaniem. -Przepraszam - powiedziala. - Zwykle o tej porze jestem juz w lozku. -Nie szkodzi - odparl, spogladajac jej w oczy. - To byl naprawde wspanialy wieczor. -Dla mnie rowniez - rzekla powaznie. Jeremy zrobil maly krok w przod i gdy Lexie zdala sobie sprawe, ze za chwile sprobuje ja pocalowac, udala, ze majstruje przy kurtce. -No, to chyba praca skonczona - zauwazyla, majac nadzieje, ze Jeremy zrozumie aluzje. -Jestes pewna? - spytal. - Gdybys zechciala, moglibysmy obejrzec kasety. Moze udaloby ci sie pomoc mi w rozwiazaniu zagadki swiatel. Odwrocila wzrok ze strapiona mina. -Prosze, nie psuj mi tego, dobrze? - wyszeptala. -Czego? -Tego... wszystkiego... - Zamknela oczy, probujac pozbierac mysli. - Oboje dobrze wiemy, dlaczego chcesz wejsc do srodka, ale mimo ze ja tez tego pragne, nie wpuszcze cie. Wiec nie pros o to. -Czy zrobilem cos zlego? -Nie, absolutnie nic. Spedzilam przemily dzien, wspanialy dzien. Szczerze mowiac, najwspanialszy od bardzo, bardzo dawna. -Zatem o co ci chodzi? -Odkad tu jestes, stosujesz wobec mnie pressing, niczym w koszykowce, i wiemy, co sie stanie, jesli przekroczysz prog tych drzwi. Ale ty wyjedziesz. A wtedy to ja bede cierpiala. Po co wiec zaczynac cos, czego nie masz zamiaru dokonczyc? Gdyby mial do czynienia z kims innym, zareagowalby jakims zartem lub zmienilby temat, a potem usilowalby wymyslic inny sposob, by wejsc do srodka. Gdy jednak patrzyl na nia, nie potrafil znalezc odpowiednich slow. Albo, o dziwo, nie chcial. -Masz racje - przyznal, usmiechajac sie z przymusem. - Na dzis koniec. Powinienem chyba pojsc i poglowkowac, skad biora sie te swiatla. Z poczatku nie byla pewna, czy sie nie przeslyszala, lecz gdy cofnal sie odrobine, spojrzala mu prosto w oczy. -Dziekuje - powiedziala. -Dobranoc, Lexie. Skinela glowa i po chwili niezrecznego milczenia odwrocila sie do drzwi. Jeremy zrozumial to jako sygnal do odejscia i zszedl po stopniach werandy, a tymczasem Lexie wyjela klucze z kieszeni kurtki. Wkladala klucz do zamka, gdy uslyszala za soba jego glos. -Hej, Lexie! - zawolal. Kontury jego postaci rozmazywaly sie we mgle. -Slucham? -Wiem, ze trudno ci bedzie w to uwierzyc, ale za nic w swiecie nie chcialbym cie zranic ani zrobic niczego, przez co zalowalabys, ze sie spotkalismy. Jego uwaga wywolala krotki usmiech na jej twarzy, lecz odwrocila sie bez slowa. Brak odpowiedzi byl wymowny i po raz pierwszy w zyciu Jeremy byl nie tylko rozczarowany soba, lecz nagle pomyslal, ze wolalby byc kims zupelnie innym. ROZDZIAL JEDENASTY Ptaki cwierkaly, mgla zaczynala sie przerzedzac, a szopy pracze ganialy po werandzie bungalowu, kiedy Jeremy'ego obudzil dzwonek telefonu komorkowego. Nieprzyjemnie szare swiatlo wczesnego poranka przenikalo przez podarte zaslony, uderzajac go po oczach niczym piesc zawodowego boksera.Szybkie spojrzenie na zegarek powiedzialo mu, ze jest osma, o wiele za wczesnie, by z kims rozmawiac, zwlaszcza po zarwanej nocy. Stwierdzil, ze robi sie za stary na takie noce, i krzywiac sie, siegnal po telefon. -Lepiej niech to bedzie cos waznego - burknal. -Jeremy? To ty? Gdzie sie podziewales? I dlaczego nie zadzwoniles? Probowalem sie z toba skontaktowac! Nate, pomyslal Jeremy, zamykajac z powrotem oczy. O Boze, Nate. Tymczasem Nate nawijal dalej. Musi chyba byc dawno zagubionym krewniakiem burmistrza, jeknal w duchu Jeremy. Gdyby na czas rozmowy zamknac tych dwoch w jednym pokoju i podlaczyc ich do generatora, dostarczyliby tyle energii elektrycznej, ze wystarczyloby do oswietlania Brooklynu przez caly miesiac. -Obiecales, ze bedziemy w kontakcie! Jeremy zmusil sie, by usiasc prosto na lozku, choc bolaly go wszystkie miesnie. -Przepraszam, Nate - powiedzial. - Bylem okropnie zajety, a tutejsza recepcja jest do kitu. -Musisz informowac mnie o wszystkim! Probowalem dodzwonic sie do ciebie wczoraj przez caly dzien, ale wciaz wlaczala sie poczta glosowa. Nie masz pojecia, co sie dzieje. Producenci przesladuja mnie ze wszystkich stron, przychodza pytac, co ewentualnie chcialbys omowic. A sprawy naprawde posuwaja sie do przodu. Jeden z nich zaproponowal, zebys zrobil program na temat diet wysokobialkowych. Wiesz, tych, co to zalecaja jesc do woli bekon oraz befsztyki, aby stale chudnac. Jeremy pokrecil glowa, probujac nadazyc za nim. -Zaczekaj! O czym ty mowisz? Kto chce, zebym zajal sie dieta? -GMA. A myslales, ze o kim mowie? Oczywiscie powiedzialem, ze skontaktuje sie z toba i oddzwonie, ale sadze, ze swietnie sobie z tym poradzisz. Ten czlowiek czasami przyprawial Jeremy'ego o bol glowy! Potarl czolo, krzywiac sie. -Nie interesuje mnie gadanie o nowej diecie, Nate. Jestem dziennikarzem naukowym, a nie Oprah. -Wobec tego przedstaw to w swoim swietle. To wlasnie robisz, prawda? A diety maja cos wspolnego z chemia i nauka. Moze nie mam racji? Do diabla, wiesz, ze mam racje, i znasz mnie. Kiedy mam racje, to mam racje. Poza tym po prostu rzucam pomysl... -Widzialem swiatla - przerwal mu Jeremy. -To znaczy, jesli masz na oku cos lepszego, mozemy pogadac. Ale nie mam pojecia, o co chodzi, a dieta moze byc sposobem na to, by stanac na nogi... -Widzialem swiatla - powtorzyl Jeremy, podnoszac glos. Tym razem Nate go uslyszal. -Mowisz o swiatlach na cmentarzu? - spytal. Jeremy w dalszym ciagu pocieral skronie. -Tak, o nich. -Kiedy? Dlaczego do mnie nie zadzwoniles? To juz jest cos, jakis punkt zaczepienia. Och, blagam, powiedz, ze masz to na filmie. -Owszem, ale nie widzialem jeszcze kaset, totez nie wiem, jak to wyszlo. -A wiec z tymi swiatlami to prawda? -Tak. Ale przypuszczam, ze uda mi sie rowniez wyjasnic, skad sie biora. -Czyli nie sa to prawdziwe... -Poczekaj, Nate, jestem zmeczony, posluchaj choc przez chwile, dobrze? Wczoraj wieczorem bylem na cmentarzu i widzialem swiatla. Szczerze mowiac, rozumiem, dlaczego niektorzy ludzie uwazaja je za duchy. To wskutek sposobu, w jaki sie ukazuja. Wiaze sie z nimi calkiem interesujaca legenda, a miasto organizuje podczas weekendu wycieczke, by na nich zarobic. Ale po wyjsciu z cmentarza pojechalem szukac ich zrodla i jestem wlasciwie pewien, ze je znalazlem. Musze tylko rozgryzc, dlaczego tak sie dzieje, i przychodzi mi do glowy kilka pomyslow rowniez na ten temat. Mam nadzieje, ze jeszcze dzisiaj, nieco pozniej, uda mi sie to wyjasnic. Byla to jedna z tych niezwykle rzadkich chwil, kiedy Nate'owi zabraklo jezyka w gebie. Nie na dlugo jednak - jako wytrawny zawodowiec szybko doszedl do siebie. -Dobra, dobra, daj mi sekunde, bym mogl obmyslic najlepszy sposob rozegrania tego. Chodzi mi o tych ludzi z telewizji... A o kogo innego mogloby mu chodzic? - usmiechnal sie w duchu Jeremy. -Co sadzisz o tym? - mowil dalej Nate. - Zaczniemy od samej legendy, przygotujemy grunt. Tonacy we mgle cmentarz, zblizenie niektorych grobow, moze krotkie ujecie czarnego kruka o zlowieszczym wygladzie, w tle twoj glos... Ten facet byl mistrzem hol lywoodzkich komunalow i Jeremy spojrzal znowu na zegarek, myslac, ze jest na to o wiele za wczesnie. -Jestem zmeczony, Nate. Co ty na to? Przemysl cala sprawe i zadzwon do mnie pozniej, dobrze? -Tak, tak, mozemy sie tak umowic. Po to tu jestem, no nie? Zeby ulatwic ci zycie. Myslisz, ze powinienem zadzwonic do Alvina? -Nie jestem jeszcze pewny. Daj mi najpierw obejrzec kasety, a potem ja porozumiem sie z Alvinem. Zobaczymy, co o tym sadzi. -Dobrze - zgodzil sie Nate, w jego glosie dzwieczal entuzjazm. - Swietny plan, swietny pomysl! I fantastyczna wiadomosc! Prawdziwa historia o duchach! Beda zachwyceni! Mowilem ci, ze napalili sie na to, prawda? Wierz mi, powiedzialem im, ze masz w zanadrzu te historie i ze nie zainteresuje cie opowiadanie o modnej ostatnio diecie. Ale teraz, kiedy mamy karte przetargowa, oszaleja. Nie moge sie doczekac, by im o tym powiedziec. Posluchaj, zadzwonie za kilka godzin, miej wiec telefon wlaczony. Sprawy moga potoczyc sie szybko... -Do widzenia, Nate. Pogadamy pozniej. Jeremy polozyl sie z powrotem, naciagajac poduszke na glowe, lecz nie mogl zasnac. Wstal z jekiem i poszedl do lazienki, ze wszystkich sil starajac sie nie zwracac uwagi na wypchane zwierzaki, ktore zdawaly sie sledzic kazdy jego krok. Mimo to jednak zaczynal sie do nich przyzwyczajac i gdy sie rozebral, powiesil recznik na wyciagnietych lapach borsuka, dochodzac do wniosku, ze moze przeciez wykorzystac dogodna poze zwierzecia. Wskoczywszy pod prysznic, odkrecil maksymalnie kran i przez dwadziescia minut stal pod pojedynczym strumieniem, dopoki nie zaczela go szczypac skora. Dopiero wowczas ozyl. Zaledwie dwugodzinny sen potrafi doprowadzic czlowieka do takiego stanu. Wlozyl dzinsy, wzial kasety i wsiadl do samochodu. Mgla wisiala nad droga niczym parujacy suchy lod na scenie koncertowej, a niebo mialo taka sama ponura barwe jak wczoraj. Podejrzewal, ze swiatla moga pojawic sie znowu dzisiejszego wieczoru, co nie tylko dobrze wrozylo weekendowym turystom, lecz oznaczalo rowniez, ze powinien chyba zadzwonic do Alvina. Jesli nawet udalo mu sie sfilmowac calkiem dobrze wczorajsze zjawisko, to Alvin byl czarodziejem kamery i uchwyci obrazy w taki sposob, ze bez watpienia Nate'owi spuchnie palec od goraczkowego telefonowania. Najpierw jednak musi zobaczyc, co udalo mu sie nakrecic, chocby po to, by przekonac sie, ze w ogole cos uchwycil. Jak sie mogl spodziewac, w Greenleaf nie bylo magnetowidu, ale widzial odtwarzacz w dziale bialych krukow. Jadac spokojna droga prowadzaca do miasteczka, zastanawial sie, jak zachowa sie wobec niego Lexie, kiedy sie tam zjawi. Czy znowu przyjmie poze pelnej dystansu profesjonalistki? Czy pozostana w niej cieple uczucia po wspolnie spedzonym dniu? A moze po prostu bedzie pamietala ostatnie chwile na werandzie, kiedy przynaglal ja zbyt mocno? Nie mial pojecia, co sie wydarzy, choc zastanawial sie nad tym w nocy przez wiele godzin. Z pewnoscia znalazl zrodlo swiatla. Podobnie jak wiekszosc tajemnic, i ta nie byla szczegolnie trudna do rozwiklania, zwlaszcza jesli sie wie, czego szukac, totez szybkie zbadanie terenu przy wsparciu NASA wykluczylo jedyna inna mozliwosc. Dowiedzial sie, ze Ksiezyc nie moze byc odpowiedzialny za swiatla, poniewaz znajduje sie obecnie w fazie nowiu, kiedy to jest zwrocony ku Ziemi czescia nieoswietlona, a Jeremy podejrzewal w cichosci ducha, ze tajemnicze swiatla pojawiaja sie jedynie w tej konkretnej fazie. Mialo to sens - przy braku ksiezycowego blasku nawet ociupina innego swiatla bedzie rzucac sie w oczy, zwlaszcza odbita w drobinkach wody we mgle. Gdy jednak stal na zimnie, majac rozwiazanie zagadki na wyciagniecie reki, mogl myslec wylacznie o Lexie. Wydawalo mu sie niemozliwe, ze poznal ja zaledwie dwa dni wczesniej. Czyste szalenstwo. Oczywiscie wedlug Einsteina czas jest pojeciem wzglednym i Jeremy doszedl do wniosku, ze to wszystko wyjasnia. Jak brzmi stare powiedzenie o wzglednosci? Minuta z piekna kobieta mija blyskawicznie, natomiast minuta z dlonia na goracym palniku wydaje sie wiecznoscia? Tak, wlasnie tak. A w kazdym razie mniej wiecej tak. Jeszcze raz pomyslal z przykroscia o swoim zachowaniu na werandzie, po raz setny zalujac, ze zignorowal jej bezglosny podszept, kiedy pragnal ja pocalowac. Lexie jasno wyrazila swoje uczucia, a on je zlekcewazyl. Normalnie dawno by juz o tym zapomnial, bagatelizujac cala sytuacje jako cos kompletnie bez znaczenia. Z jakiegos powodu tym razem nie bylo to latwe. Chociaz spotykal sie z wieloma kobietami i nie stal sie odludkiem, gdy odeszla od niego Maria, rzadko zdarzalo sie, by spedzil z kims caly dzien na rozmowach. Zazwyczaj byla to kolacja lub kilka drinkow i dostateczna dawka flirtowania, by pozbyc sie zahamowan przed "daniem glownym". W glebi duszy zdawal sobie sprawe, ze czas dorosnac w kwestii randek, moze nawet ustatkowac sie i wiesc zycie, jakie wioda jego bracia. Rzecz jasna, bracia oraz ich zony ochoczo popierali takie stanowisko. Wszyscy podzielali opinie, ze kobiety powinno sie najpierw poznac, a dopiero pozniej mozna probowac zaciagnac je do lozka. Jedna z bratowych posunela sie tak daleko, ze umowila go na randke z rozwiedziona sasiadka o podobnych zapatrywaniach. Oczywiscie sasiadka odrzucila zaproszenie na druga randka, w duzej mierze dlatego, ze przystawial sie do niej juz na pierwszej. W ciagu ostatnich kilku lat zwyczajnie wydawalo mu sie, ze latwiej jest nie poznawac kobiet zbyt dobrze, lecz traktowac je w kategoriach wiecznych nieznajomych, kiedy wciaz moga stanowic dla niego nadzieje i otwarta mozliwosc. I na tym wlasnie polegala sprawa. Nie bylo nadziei ani mozliwosci. Przynajmniej nie na takie zycie, w jakie wierzyli jego bracia i bratowe, ani nawet nie na takie, jakiego pragnela Lexie. Jego rozwod z Maria byl tego dowodem. Lexie to dziewczyna z malego miasteczka, z malomiasteczkowymi marzeniami, a nie wystarczy byc wiernym i odpowiedzialnym, by miec ze soba cos wspolnego. Wiekszosc kobiet pragnela czegos innego, stylu zycia, jakiego nie mogl im zapewnic. Nie dlatego, ze nie chcial, nie dlatego, ze uwielbial kawalerski stan, lecz po prostu dlatego, ze bylo to niemozliwe. Nauka potrafi odpowiedziec na wiele pytan, nauka potrafi rozwiazac wiele problemow, nie potrafi natomiast zmienic jego konkretnej rzeczywistosci. A rzeczywistosc jest taka, ze Maria zostawila go, poniewaz nie byl ani nigdy nie mogl byc takim mezem, jakiego pragnela. Oczywiscie nie wyznal tej bolesnej prawdy nikomu. Ani braciom, ani rodzicom, ani Lexie. I nawet samemu przed soba trudno bylo mu sie do tego przyznac. Kiedy Jeremy dotarl do biblioteki, byla otwarta, ale przezyl wielkie rozczarowanie, gdy otworzyl drzwi i zastal gabinet Lexie pusty. Nie bylo jej. Najwyrazniej przyszla wczesniej -salka z bialymi krukami nie byla zamknieta na klucz, a kiedy zapalil swiatlo, zobaczyl na biurku list oraz mapy topograficzne, o ktorych wspominal. List byl krociutki, przeczytanie go zajelo mu sekunde. Mam do zalatwienia kilka osobistych spraw. Jesli chcesz, mozesz spokojnie korzystac z magnetowidu. Lexie Ani slowa o wczorajszym wieczorze, ani slowa o tym, ze zorganizuje wszystko w taki sposob, by sie znowu z nim zobaczyc. I nawet ani slowa podziekowania nad podpisem. List nie byl wlasciwie chlodny, jesli chodzi o sama tresc, ale tez nie wywolywal cieplych skojarzen. Zapewne zbyt wiele sie w nim dopatrywal. Lexie mogla po prostu pracowac rano w duzym pospiechu albo na skrobala zaledwie kilka slow, poniewaz zamierzala wkrotce wrocic. Wspomniala, ze ma do zalatwienia sprawy osobiste, co w przypadku kobiet moglo oznaczac wszystko, poczawszy od wizyty u lekarza, a skonczywszy na zakupie prezentu na urodziny przyjaciolki. Trudno przewidziec. Poza tym mam dzis sporo roboty, pomyslal. Nate czeka na telefon, a on naraza swoja kariere na szwank. Jeremy sila woli skoncentrowal sie na szukaniu zakonczenia analizowanej historii. Mikrofony nie zarejestrowaly zadnych niezwyklych dzwiekow, detektory promieniowania mikrofalowego oraz fal elektromagnetycznych rowniez nie wykryly najmniejszych skokow energii. Zapis na kasetach wideo natomiast pokrywal sie ze wszystkim, co Jeremy widzial wczorajszego wieczoru. Obejrzal nagrania kilkakrotnie. Kamery zaopatrzone w specjalne filtry swietlne najwyrazisciej pokazywaly jarzaca sie mgle. Chociaz kasety nadawaly sie do wykorzystania jako lotosy w jego felietonie, daleko im bylo do telewizyjnej jakosci. Ogladane w czasie rzeczywistym przypominaly amatorski film wideo, ktory skojarzyl mu sie z kiepskimi kasetami przedstawianymi jako dowod innych zjawisk nadprzyrodzonych. Zanotowal sobie w pamieci, ze musi kupic profesjonalna, kamere, bez wzgledu na to, ile lodyzek selera schrupie z tego powodu redaktor naczelny. Mimo ze kasety nie mialy oczekiwanej jakosci, to jednak uchwycenie sposobu zmieniania sie swiatel w ciagu dwudziestu dwoch sekund, kiedy byly widoczne, upewnilo go, ze faktycznie udalo mu sie rozwiklac zagadke. Wyjal kasety, przestudiowal uwaznie mapy topograficzne i obliczyl odleglosc od Riker's Hill do rzeki. Porownal wczesniejsze zdjecia cmentarza, ktore sam zrobil, ze zdjeciami, ktore znalazl w ksiazkach dotyczacych historii miasta, i doszedl do wniosku, ze jego zalozenie bylo raczej sluszne, biorac pod uwage tempo osuwania sie cmentarza. Wprawdzie nie udalo mu sie znalezc wiecej informacji o legendzie zwiazanej z Hettie Doubilet - zapisy z tamtego okresu nie rzucily swiatla na ten temat - ale zadzwonil do stanowego instytutu hydrologicznego, by uzyskac informacje o wodach podziemnych w tej czesci stanu, a nastepnie do departamentu gornictwa, gdzie wypytal o kopalnie eksploatowane na poczatku wieku. Potem wpisal kilka slow w wyszukiwarce Internetu, szukajac interesujacych go rozkladow jazdy pociagow, i w koncu, po dziesieciu minutach oczekiwania, odbyl rozmowe z panem Larsenem z papierni, ktory chetnie zgodzil sie pomoc, w miare swoich mozliwosci. W efekcie tych dzialan wszystkie elementy ukladanki wreszcie dopasowaly sie w taki sposob, ze Jeremy ostatecznie mogl udowodnic swoja teze. Prawda przez caly czas znajdowala sie na wyciagniecie reki. Jak w przypadku wiekszosci tajemnic, rozwiazanie bylo proste i nie mogl zrozumiec, dlaczego nikt do tej pory na to nie wpadl. Chyba ze, oczywiscie, wpadl, co otwieralo drzwi innym ukrytym motywom. Nate bedzie bez watpienia zachwycony, lecz mimo porannego sukcesu Jeremy mial niewielkie poczucie spelnienia. Myslal wylacznie o tym, ze nie bylo obok niego Lexie, ktora by mu pogratulowala albo by sie z nim droczyla. Szczerze mowiac, nie obchodzila go jej ewentualna reakcja, pragnal jedynie, by byla z nim tutaj. Wstal z krzesla, zeby zajrzec znowu do jej gabinetu. Wygladal wlasciwie tak samo jak wczoraj. Na biurku pietrzyly sie sterty dokumentow, lezaly w nieladzie ksiazki, wygaszacz ekranu komputera tworzyl i wymazywal kolorowe rysunki. Migala lampka automatycznej sekretarki, stojacej obok nieduzej rosliny w doniczce, sygnalizujac nieodebrane wiadomosci. Mimo to Jeremy nie potrafil pozbyc sie uczucia, ze bez Lexie pokoj moglby byc rownie dobrze calkiem pusty. ROZDZIAL DWUNASTY -Moj drogi przyjacielu! - krzyknal Alvin do sluchawki. - Jak ci sie wiedzie tam, naPoludniu? Mimo zaklocen w telefonie komorkowym Jeremy'ego glos Alvina brzmial niezwykle radosnie. -Dobrze. Dzwonie, zeby sie dowiedziec, czy w dalszym ciagu masz ochote przyjechac tutaj i pomoc mi. -Juz szykuje sprzet - odparl Alvin bez tchu. - Nate zadzwonil do mnie godzine temu i powiedzial mi o wszystkim. Spotkamy sie w Greenleaf poznym wieczorem. Nate zalatwil dla mnie rezerwacje. W kazdym razie mam samolot za pare godzin. I wierz mi, nie moge sie doczekac, zeby sie stad wyrwac. Jeszcze kilka dni i zwariuje! -O czym ty mowisz? -Nie czytujesz gazet? Nie ogladasz wiadomosci? -Jakzeby inaczej. Jeszcze mi sie nie zdarzylo przegapic "Boone Creek Weekly". -Co takiego? -Nic, nic - odrzekl Jeremy. - Niewazne. -Coz, tak czy owak, zaraz po twoim wyjezdzie rozszalala sie sniezyca - poinformowal go Alvin. - Istny biegun polnocny, kiedy nawet nos Rudolfa na nic sie nie przyda. Manhattan jest praktycznie zasypany. Wyjechales w sama pore. Po raz pierwszy od twojego wylotu samoloty startuja mniej wiecej zgodnie z rozkladem. Musialem wykorzystac znajomosci, by dostac bilet na rejs, ktory mi odpowiadal. Jak mozesz nie wiedziec o zadymce? Podczas rozmowy Jeremy stukal w klawisze komputera, wywolujac kanal meteo w Internecie. Na mapie krajowej polnocno - wschodnia czesc kraju byla spowita biela. No, no, pomyslal. Kto by przypuszczal. -Bylem chyba zajety - powiedzial. -Raczej sie ukrywasz - odparl Alvin. - Ale mam nadzieje, ze jest tego warta. -O czym ty mowisz? -Nie ze mna takie numery. Jestesmy przyjaciolmi, pamietasz? Nate wpadl w panike, bo nie moze sie do ciebie dodzwonic, a ty nie czytasz gazet, nie ogladasz wiadomosci. Obaj wiemy, co to oznacza. Zawsze tak sie zachowujesz, kiedy poznajesz kogos nowego. -Posluchaj, Alvin... -Ladna? Zaloze sie, ze jest piekna. Zawsze trafiasz na zloto. Niedobrze mi sie robi na mysl o tym. Jeremy zawahal sie w pierwszym momencie, po czym dal za wygrana. Skoro Alvin przyjezdza, to i tak sie wkrotce dowie. -Owszem, ladna. Ale to nie tak, jak myslisz. Jestesmy wylacznie przyjaciolmi. -Jasne - rozesmial sie Alvin. - Tylko ze twoje rozumienie slowa "przyjaciel" nieco rozni sie od mojego. -Nie tym razem - rzekl Jeremy. -Czy ona ma siostre? - spytal Alvin, nie zwracajac uwagi na zapewnienie Jeremy'ego. -Nie. -Ale ma przyjaciolki, prawda? I nie interesuja mnie brzydkie, pamietaj... Jeremy poczul, ze zbliza sie znowu bol glowy, powiedzial wiec ostrym tonem: -Nie jestem w nastroju do takich rozmow, dobra? Alvin milczal przez chwile. -Hej, co sie dzieje? Ja przeciez sobie zartuje. -Niektore twoje zarty nie sa zabawne. -Lubisz ja, prawda? To znaczy, bardzo ja lubisz. -Mowilem ci, ze jestesmy tylko przyjaciolmi. -Nie wierze w to. Zakochujesz sie. -Nie - odparl Jeremy. -Daj spokoj, przyjacielu, znam cie jak wlasna kieszen, wiec nie probuj zaprzeczac. I mysle, ze to wspaniale. Dziwne, lecz wspaniale. No, dosc tego, nie bede z toba dluzej gadal, jesli chce zdazyc na samolot. Mozesz sobie wyobrazic, co sie dzieje na ulicach. Ale nie moge sie doczekac, kiedy zobacze kobiete, ktora cie w koncu ujarzmila. -Nie ujarzmila mnie - zaprotestowal Jeremy. - Dlaczego mnie nie sluchasz? -Slucham - rzekl Alvin. - Po prostu slysze to, czego nie mowisz. -Tak, gadaj zdrow. O ktorej tu bedziesz? -Spodziewam sie, ze gdzies kolo siodmej wieczorem. Spotkamy sie wtedy. A tak przy okazji, pozdrow ja ode mnie, dobrze? Powtorz jej, ze marze o tym, by poznac ja oraz jej przyjaciolke... Jeremy rozlaczyl sie, zanim Alvin zdazyl dokonczyc zdanie, i jak gdyby stawiajac kropke nad i, schowal telefon z powrotem do kieszeni. Nic dziwnego, ze mial komorke wylaczona. Musiala to byc podswiadoma decyzja, ktorej przyczyna byl fakt, ze jego obaj przyjaciele bywali czasami irytujacy. Najpierw Nate, Kroliczek Energizer i jego niekonczace sie poszukiwanie slawy. A teraz to. Alvin nie mial zielonego pojecia, o czym mowi. To prawda, ze sie przyjaznia, ze spedzili wiele piatkowych wieczorow przy piwie, gapiac sie na kobiety, ze godzinami gadali o zyciu i w glebi duszy Alvin moze byc przekonany, ze ma racje. Ale nie ma racji zwyczajnie dlatego, ze nie moze jej miec. Fakty mowia przeciez same za siebie. Przede wszystkim Jeremy od lat nie byl zakochany, lecz choc zdarzylo sie to dawno, pamietal do tej pory, jak sie wtedy czul. Byl pewien, ze rozpoznalby to uczucie, a szczerze mowiac, tak sie nie stalo. Poza tym biorac pod uwage to, ze dopiero poznal te kobiete, caly pomysl wydawal sie niedorzeczny. Nawet jego ogromnie uczuciowa wloska matka nie wierzyla, ze prawdziwa milosc moze rozkwitnac przez jedna noc. Podobnie jak jego bracia i bratowe goraco pragnela, by sie ozenil i zalozyl rodzine, gdyby jednak pojawil sie na progu jej domu i oswiadczyl, ze poznal kogos dwa dni temu i jest przekonany, ze ta osoba jest dla niego stworzona, matka przetrzepalaby mu skore miotla, przeklelaby po wlosku i zaciagnelaby do kosciola, pewna, ze jej syn ma na sumieniu jakies powazne grzechy, z ktorych powinien sie wyspowiadac. Matka znala dobrze mezczyzn. Jednego z nich poslubila, wychowala szesciu synow i uwazala sie za eksperta w tej dziedzinie. Wiedziala dokladnie, co na ogol mysla mezczyzni, gdy chodzi o kobiety, i choc kierowala sie zdrowym rozsadkiem, a nie wiedza, byla absolutnie stanowcza w swoim przeswiadczeniu, ze nie mozna naprawde pokochac w ciagu dwoch dni. To uczucie moze zapalic sie szybko, lecz prawdziwa milosc potrzebuje czasu, by przerodzic sie w silny i trwaly zwiazek. W milosci chodzi przede wszystkim o zaangazowanie, poswiecenie i wiare, ze lata spedzone z okreslona osoba stworza cos wiecej niz suma dokonan kazdej z osobna. Jednakze tylko czas moze pokazac, czy ocena byla sluszna. Pozadanie natomiast moze pojawic sie blyskawicznie i wlasnie dlatego matka przeswiecilaby go miotla. Dla niej definicja pozadania byla prosta - dwoje ludzi stwierdza, ze sa dobrani, wzajemny pociag rosnie, dochodzi do glosu pierwotny instynkt zachowania gatunku. A wszystko to oznaczalo, ze skoro w gre wchodzi pozadanie, nie moze kochac Lexie. Czyli o to chodzi. Sprawa zamknieta. Alvin sie myli, Jeremy ma racje. I znowu prawda go uwolnila. Na jego twarzy zagoscil usmiech zadowolenia, lecz po chwili zmarszczyl czolo. A jednak... Coz, problem tkwi w tym, ze nie chodzilo o zwykle pozadanie. A przynajmniej nie dzis rano. Poniewaz silniejsza od pragnienia, by ja obejmowac czy calowac, byla zwykla chec ponownego zobaczenia Lexie. Przebywania z nia. Rozmawiania. Pragnal przygladac sie, jak wznosi oczy do gory, gdy on mowi cos smiesznego, pragnal czuc jej dlon na ramieniu, tak jak wczoraj. Pragnal patrzec, jak nerwowo odgarnia niesforny kosmyk wlosow za ucho, sluchac, jak opowiada mu o swoim dziecinstwie. Pragnal spytac ja, jakie ma marzenia i nadzieje na przyszlosc, poznac jej sekrety. Ale nie tylko o to chodzilo. Najdziwniejsze bylo to, ze nie potrafil zrozumiec ukrytych pobudek swoich naglych pragnien. Zgoda, nie odmowilby, gdyby chciala pojsc z nim do lozka, lecz nawet gdyby nie zechciala, na razie wystarczyloby mu tylko przebywac z nia, wspolnie spedzac czas. W glebi duszy nie mial po prostu zadnego ukrytego motywu. Postanowil juz, ze nigdy wiecej nie postawi Lexie w takiej sytuacji jak wczoraj w nocy. Pomyslal, ze zdobycie sie na to, co powiedziala, wymagalo wiele odwagi. Wiecej odwagi niz mial on. Przeciez przez dwa dni, kiedy sie widywali, nie potrafil jej nawet wyznac, ze byl kiedys zonaty. Skoro jednak nie mogla to byc ani milosc, ani czyste pozadanie, wobec tego, co to bylo? Sympatia? Czy ja lubil? Oczywiscie, ze tak, ale i to slowo nie oddawalo w pelni jego uczuc. Bylo troche zbyt... niejasne i zbyt mdle. Ludzie lubia lody. Lubia ogladac telewizje. Nie znaczylo nic i w najmniejszym stopniu nie wyjasnialo, dlaczego po raz pierwszy odczuwa potrzebe powiedzenia komus prawdy o swoim rozwodzie. Jego bracia nie znali prawdy, nie znali jej rowniez rodzice. Ale jakakolwiek byla tego przyczyna, zdal sobie sprawe, ze zalezy mu, by Lexie ja znala. A nie mial pojecia, gdzie ja teraz znalezc. Dwie minuty pozniej zadzwonil telefon Jeremy'ego. Numer, ktory pojawil sie na wyswietlaczu, okazal sie znajomy. Choc Jeremy nie byl w nastroju, wiedzial, ze musi odebrac albo mezczyzna po drugiej stronie linii dostanie apopleksji. -Czesc, co sie dzieje? - spytal Jeremy. -Jeremy! - krzyknal Nate, lecz Jeremy ledwie go slyszal z powodu zaklocen. - Wspaniale wiesci! Nie masz pojecia, jaki bylem zajety. Istny szpital wariatow! O drugiej mamy polaczenie konferencyjne z ABC. -Swietnie - powiedzial Jeremy. -Zaczekaj. Nie slysze cie. Odbior jest okropny. -Przykro mi... -Jeremy! Jestes tam jeszcze? Cos przerywa! -Tak, Nate, jestem... -Jeremy?! - wrzeszczal Nate, nieswiadom jego odpowiedzi. - Jesli mnie slyszysz, musisz skorzystac z telefonu publicznego i zadzwonic do mnie. O drugiej! Zalezy od tego twoja kariera! Zalezy od tego cala twoja przyszlosc! -Tak, zrozumialem. -Och, to idiotyczne! - rzekl Nate, majac niemal wrazenie, ze gada sam do siebie. - Nie slysze ani jednego twojego slowa. Wcisnij jakis klawisz, jesli uslyszales, co mowie. Jeremy wcisnal szostke. -Swietnie! Fantastycznie! Druga godzina! I badz soba! Oczywiscie poza wlasciwym ci sarkazmem. Oni wydaja sie dosc sztywni... Jeremy wylaczyl telefon, zastanawiajac sie, ile czasu bedzie potrzebowal Nate, by zorientowac sie, ze nie jest juz na linii. Jeremy czekal. Potem odczekal jeszcze troche. Przemierzyl czytelnie, minal gabinet Lexie, wyjrzal przez okno, szukajac wzrokiem jej samochodu. W miare uplywu minut narastal w nim niepokoj. Bylo to tylko przeczucie, ale jej dzisiejsza nieobecnosc wydawala mu sie pod kazdym wzgledem podejrzana. Staral sie jednak przekonac samego siebie, ze jest inaczej. Wmawial sobie, ze Lexie w koncu sie zjawi i bedzie zapewne smial sie z nonsensownych przeczuc. Lecz teraz, gdy zakonczyl swoje dociekania - poza ewentualnym wyszukaniem anegdot w czesci pamietnikow, ktorych jeszcze nie zdazyl przejrzec - nie bardzo wiedzial, co robic. Greenleaf odpadal - Jeremy nie mial ochoty spedzac tam wiecej czasu, niz to bylo konieczne, chociaz zaczynal lubic wieszaki na reczniki. Alvin bedzie tutaj dopiero wieczorem, a kompletnie nie chcialo mu sie lazic po miescie, gdzie mogl sie napatoczyc na burmistrza Gherkina. Siedzenie w bibliotece tez stracilo sens. Zalowal, ze Lexie nie byla bardziej konkretna w swoim liscie i nie napisala, kiedy sie pokaze. Albo dokad pojechala. Nie rozumial, o co w nim chodzilo, nawet gdy przeczytal go po raz trzeci. Czy ten brak szczegolowych informacji wynikal z nieuwagi, czy tez zrobila to celowo? Zadna z tych mozliwosci nie poprawiala mu samopoczucia. Musi stad wyjsc. Trudno tu bylo nie myslec o najgorszym. Zebral swoje rzeczy i zszedl na dol, zatrzymujac sie na chwile w rejestracji. Starsza pani byla zatopiona w lekturze jakiejs ksiazki. Stanawszy przed nia, odchrzaknal. Podniosla glowe i rozpromienila sie. -Ach, pan Marsh! - powiedziala. - Widzialam wczesniej, ze pan przyszedl, ale wygladal pan na tak zaabsorbowanego, ze nie chcialam przeszkadzac. Czym moge sluzyc? Jeremy poprawil teczke z notatkami, ktora trzymal pod pacha, i spytal, starajac sie, by zabrzmialo to absolutnie od niechcenia: -Czy wie pani, gdzie moge znalezc panne Darnell? Zostawila mi list, ze jej nie bedzie, i zastanawialem sie wlasnie, kiedy wroci. -Dziwne - odparla. - Byla tutaj, kiedy przyszlam. - Sprawdzila w swoim kalendarzu. - Nie ma zaplanowanych zadnych zebran, nie widze tez innych umowionych spotkan. Sprawdzil pan w jej gabinecie? Moze zamknela sie na klucz. Robi tak czasami, gdy nagromadzi jej sie duzo pracy. -Sprawdzilem - rzekl Jeremy. - Nie wie pani przypadkiem, czy panna Darnell ma telefon komorkowy? Zalezy mi na kontakcie z nia. -Nie ma... to wiem z cala pewnoscia. Powiedziala mi, ze kiedy gdzies wybywa, za zadne skarby nie chce, zeby ktos ja znalazl. -No coz... mimo wszystko dziekuje. -Moge w czyms jeszcze panu pomoc? -Nie. Potrzebowalem po prostu jej pomocy przy pisaniu artykulu. -Przykro mi, ze nie moglam sie na nic przydac. -Nie szkodzi. -A przyszlo panu do glowy, zeby wpasc do Herbs? Moze pomaga Doris przygotowac wszystko na weekend. A moze pojechala do domu. Problem z Lexie polega na tym, ze jest nieprzewidywalna. Nauczylam sie nie dziwic sie niczemu, co robi. -W kazdym razie dziekuje. Gdyby jednak sie pojawila, prosze przekazac, ze jej szukalem, dobrze? Czujac jeszcze wieksze wzburzenie, Jeremy wyszedl z biblioteki. Zanim udal sie do Herbs, zahaczyl o dom Lexie. Zaslony w oknach byly spuszczone, samochodu nie bylo na podjezdzie. I choc w otaczajacej go scenerii nie dostrzegl nic osobliwego, i tym razem odniosl wrazenie, ze cos jest nie tak. Gdy wracal ta sama droga do miasteczka, jego niepokoj tylko sie poglebil. Poranny ruch w Herbs zamarl i w restauracji panowal chwilowy stan zawieszenia miedzy pora sniadania i lunchu, kiedy to sprzata sie po pierwszych klientach i czyni przygotowania do przyjecia nastepnych. W tej chwili personelu bylo wiecej niz gosci i Jeremy'emu wystarczylo jedno spojrzenie, by stwierdzic, ze Lexie tutaj tez nie ma. Rachel wycierala wlasnie stolik i gdy go zobaczyla, pomachala mu scierka. -Dzien dobry, zlotko - powiedziala, podchodzac do niego. - Troche pozno, ale jesli jestes glodny, z pewnoscia mozemy upichcic cos dla ciebie napredce. Jeremy wlozyl kluczyki do kieszeni. -Nie, dzieki - odparl. - Nie jestem glodny. Ale moze orientujesz sie, czy jest tu gdzies Doris? Bardzo chcialbym zamienic z nia kilka slow, jesli ma chwile czasu. -Z powrotem do niej, co? - Rachel usmiechniete sie i wskazala glowa za siebie. - Jest na zapleczu. Powiem jej, ze przyszedles. A tak przy okazji, to wczorajsze przyjecie bylo super. Ludzie gadali o tobie przez caly ranek, a burmistrz wpadl, zeby zobaczyc, czy doszedles do siebie. Byl wyraznie zawiedziony, ze cie nie spotkal. -Bawilem sie dobrze. -Podac ci kawe albo herbate? -Nie, dzieki - odpowiedzial znowu. Rachel zniknela na zapleczu, a chwile pozniej wylonila sie stamtad Doris. Wycierala rece w fartuch, policzek miala pobrudzony maka, ale pobrudzony maka, ale Jeremy zauwazyl nawet z daleka, ze ma worki pod oczami i porusza sie chyba wolniej niz zwykle. -Przepraszam za moj wyglad - powiedziala, wskazujac na siebie. - Akurat wyrabialam ciasto. Przez wczorajszy wieczor jestem troche spozniona z przygotowaniami do weekendu. Nadgonienie wszystkiego przed najazdem jutrzejszych umow zajmie mi troche czasu. Majac w pamieci slowa Lexie, spytal: -Ilu osob spodziewasz sie podczas tego weekendu? -Kto to wie - odrzekla. - Zazwyczaj w wycieczce bierze udzial dwiescie osob, czasami troche wiecej. Burmistrz spodziewal sie, ze w tym roku liczba uczestnikow osiagnie tysiac, ale zawsze zgaduje, ile osob przyjdzie na sniadanie i lunch. -Jesli jego przewidywania sie sprawdza, to bylby niezly skok. -Coz, przekonamy sie, ile sa warte jego oczekiwania. Tom ma sklonnosc do nadmiernego optymizmu, ale musi stwarzac atmosfere pospiechu, by miec wszystko gotowe na czas. A poza tym nawet gdyby nie przyjezdzali turysci, ludzie i tak przychodziliby na sobotnia parade. No wiesz, czlonkowie bractwa Shriners smigaja swoimi samochodami, a dzieciaki uwielbiaja ich ogladac. W tym roku bedzie rowniez nowosc -male zoo, w ktorym mozna glaskac zwierzeta. -Zapowiada sie swietnie. -Byloby lepiej, gdyby nie to, ze jest srodek zimy. Festiwal Pamlico zawsze przyciaga najwieksze tlumy, ale on odbywa sie w czerwcu i zwykle przyjezdza wtedy wedrowne wesole miasteczko. To sa weekendy, ktore moga zdecydowac o sukcesie lub niepowodzeniu. A jesli mowa o stresie, to jest dziesiec razy wiekszy od tego, ktory przezywam teraz. Jeremy usmiechnal sie. -Zycie nigdy nie przestaje mnie zadziwiac. -Nie odrzucaj tego, dopoki nie sprobujesz. Mam dziwne uczucie, ze spodoba ci sie tutaj. Jej slowa zabrzmialy niemal tak, jakby go sprawdzala, i nie bardzo wiedzial, jak zareagowac. Za nimi Rachel wycierala stol, plotkujac z kucharka stojaca w drugim koncu pomieszczenia. Obie smialy sie z czegos, co powiedziala ktoras z nich. -W kazdym razie - mowila dalej Doris, wybawiajac go z klopotu - ciesze sie, ze wpadles. Lexie wspomniala, ze powiedziala ci o moim notatniku. Uprzedzila mnie, ze z pewnoscia nie uwierzysz ani jednemu slowu, ale mozesz przejrzec wszystko, jesli chcesz. Bardzo prosze. Mam go w biurze na zapleczu. -Chetnie skorzystam. Podobno prowadzilas dokladne zapiski. -Staralam sie, jak moglam. Prawdopodobnie okaza sie dla ciebie niezadowalajace, ale przeciez nigdy sie nie spodziewalam, ze ktos bedzie je czytal. -Jestem pewien, ze bede szczerze zdumiony. A skoro mowa o Lexie, to po czesci przyjechalem tutaj z jej powodu. Widzialas ja moze? Nie bylo jej dzis w bibliotece. Doris pokiwala glowa. -Wpadla do mnie do domu dzisiaj rano. Dlatego wiedzialam, ze mam przyniesc notatnik. Podobno widzieliscie wczoraj wieczorem swiatla. -Rzeczywiscie. -I co? -Byly zadziwiajace, ale jak mowilas, to nie duchy. Popatrzyla na niego z zadowoleniem. -Rozumiem, ze domysliles sie juz wszystkiego, w przeciwnym razie nie byloby cie tu. -Chyba tak. -To dobrze. - Pokazala dlonia na kuchnie. - Przepraszam, ze nie moge dluzej gawedzic z toba, ale jestem bardzo zajeta, pozwol wiec, ze przyniose ci notatnik. Kto wie, moze zechcesz napisac kolejny felieton o moim niezwyklym darze. -Nigdy nie wiadomo - odrzekl Jeremy. - Niewykluczone. Odprowadzil ja wzrokiem, gdy znikala w kuchni, i zastanawial sie nad ich rozmowa. Byla bardzo przyjemna, lecz dziwnie bezosobowa. I zauwazyl, ze Doris wlasciwie nie odpowiedziala na pytanie o to, gdzie przebywa Lexie. Ani nawet nie wymienila zadnego przypuszczenia, co sugerowalo, ze bez wzgledu na powod, uwazala rozmowe o Lexie za nagle zakazana. A to nie wrozylo dobrze. Przygladal jej sie, gdy szla z powrotem w jego kierunku. Miala na twarzy ten sam mily usmiech co przedtem, tym razem jednak na jego widok poczul nieprzyjemne sciskanie w zoladku. -Jesli bedziesz mial jakiekolwiek pytania w zwiazku z moimi zapiskami - powiedziala Doris, podajac mu notatnik - nie krepuj sie, dzwon. I mozesz zrobic sobie tyle kopii, ile tylko zechcesz, ale zwroc mi notatnik przed wyjazdem. Ma dla mnie szczegolne znaczenie. -Zrobie to na pewno - obiecal. Stala przed nim w milczeniu i Jeremy odniosl wrazenie, ze Doris daje mu w ten sposob do zrozumienia, ze ich rozmowa dobiegla konca. Lecz nie zamierzal poddac sie tak latwo. -Och, i jeszcze jedno - rzucil. -Tak? -Czy nie bedzie ci przeszkadzalo, jesli oddam notatnik Lexie? Gdybym przypadkiem ja dzisiaj spotkal? -Prosze bardzo - odparla Doris. - Ale, tak na wszelki wypadek, bede tutaj przez caly czas. Gdy dotarlo do niego oczywiste znaczenie jej slow, jeszcze bardziej upadl na duchu. -Mowila cos o mnie? - spytal. - Kiedy widzialas sie z nia dzis rano? -Niewiele. Uprzedzila jednak, ze prawdopodobnie do mnie wpadniesz. -Dobrze sie czula? -Lexie - powiedziala powoli Doris, dobierajac starannie slowa - bywa czasami trudna do przenikniecia, nie mam wiec pewnosci, czy potrafie odpowiedziec na twoje pytanie. Jestem natomiast przekonana, ze wszystko u niej w porzadku, jesli o to ci chodzi. -Byla na mnie zla? -Nie, to moge ci zareczyc bez cienia watpliwosci. Zdecydowanie nie byla zla. Jeremy milczal, czekajac, by powiedziala cos wiecej. W ciszy, ktora zapadla, uslyszal jej dlugie westchnienie. Po raz pierwszy od kiedy sie poznali, zwrocil uwage na zmarszczki wokol jej oczu, bedace oznaka starosci. -Lubie cie, Jeremy, wiesz o tym - zapewnila go lagodnym tonem - lecz stawiasz mnie w trudnej sytuacji. Musisz zrozumiec, ze pewne rzeczy sa dla mnie na pierwszym miejscu, a jedna z nich jest Lexie. -Co to znaczy? - spytal, czujac suchosc w ustach. -To znaczy, ze wiem, czego chcesz i o co pytasz, ale nie moge odpowiedziec na twoje pytania. Zdajesz sobie sprawe, ze gdyby Lexie zalezalo na tym, bys znal jej miejsce pobytu, z pewnoscia by cie zawiadomila. -Zobacze ja jeszcze? Przed wyjazdem? -Nie mam pojecia - odparla Doris. - To chyba zalezy od niej. Po tej uwadze do Jeremy'ego dotarlo, ze Lexie naprawde wyjechala. -Nie rozumiem, dlaczego ona robi cos takiego - oznajmil. Doris usmiechnela sie ze smutkiem. -Nieprawda - powiedziala. - Mysle, ze rozumiesz. Wyjechala. Echo tych slow rozbrzmiewalo wciaz w jego glowie. Siedzac za kierownica samochodu w powrotnej drodze do Greenleaf, Jeremy probowal analizowac na chlodno fakty. Nie wpadl w panike. Nigdy nie wpadal w panike. Niezaleznie od tego, jak bardzo czul sie zdenerwowany, niezaleznie od lego, jak bardzo chcial wydusic z Doris informacje o miejscu pobytu Lexie czy jej samopoczuciu, podziekowal tylko starszej pani za pomoc i skierowal sie do samochodu, jak gdyby nie spodziewal sie niczego innego. Poza tym, przekonywal sam siebie, nie ma powodu do paniki. Przeciez nie przydarzylo jej sie nic strasznego. Wszystko sprowadzalo sie do tego, ze nie chciala go wiecej widziec. Moze powinien byl sie tego spodziewac. Zbyt wiele od niej oczekiwal, mimo ze od samego poczatku postawila sprawe absolutnie jasno, dajac mu do zrozumienia, ze nie jest zainteresowana. Pokrecil glowa, dochodzac do wniosku, ze wcale nie dziwi go jej unik. Choc pod pewnymi wzgledami byla nowoczesna, pod innymi sklaniala sie ku tradycjonalizmowi i zapewne zmeczylo ja ciagle mierzenie sie z jego ewidentnymi sztuczkami. Latwiej jej bylo widocznie po prostu wyjechac z miasteczka, niz tlumaczyc powody swego postanowienia komus takiemu jak on. Na czym wobec tego stoi? Lexie wroci lub tez nie wroci. Jesli wroci, nie ma problemu. Lecz jesli nie... coz, wtedy sytuacja zaczyna sie komplikowac. Moze siedziec z zalozonymi rekami i pogodzic sie z tym albo moze sprobowac ja odnalezc. Jesli jest w czyms dobry, to wlasnie w odnajdywaniu ludzi. Wykorzystujac panstwowe archiwa, przyjacielskie rozmowy oraz odpowiednie witryny internetowe, nauczyl sie isc tropem okruszkow do czyjegos progu. Watpil jednak, by to bylo konieczne. Dala mu juz przeciez odpowiedz, ktorej szuka, i byl pewien, ze dokladnie wie, dokad pojechala. Co znaczylo, ze on, Jeremy, potrafi poradzic sobie z ta sytuacja po swojemu. Jego mysli stanely znowu w martwym punkcie. Problem w tym, ze nie pomoglo mu to w podjeciu decyzji, co powinien zrobic. Przypomnial sobie, ze za zaledwie kilka godzin czeka go polaczenie konferencyjne, ktore ma zadecydowac o jego dalszej karierze. Gdyby wybral sie teraz na poszukiwanie Lexie, nie udaloby mu sie raczej znalezc automatu telefonicznego, gdy bedzie mu potrzebny. Alvin przyjedzie poznym wieczorem - byc moze bedzie to ostatni z mglistych wieczorow - i choc niewatpliwie poradzilby sobie sam z filmowaniem swiatel, jutro musza popracowac razem. Nie wspominajac o tym, ze przydalaby mu sie solidna drzemka - mial przed soba kolejna dluga noc, a byl wykonczony. Z drugiej strony nie chcial, zeby tak sie to wszystko skonczylo. Pragnal zobaczyc Lexie, musial ja zobaczyc. Wewnetrzny glos podpowiadal mu: "Nie pozwol, by rzadzily toba emocje!" i na zdrowy rozum nie widzial mozliwosci, zeby z jego wedrowki w poszukiwaniu Lexie moglo wyniknac cos dobrego. Nawet jesli ja znajdzie, Lexie najprawdopodobniej go zlekcewazy lub uzna, ze jej sie narzuca. Tymczasem Nate dostanie niewatpliwie ataku apopleksji, Alvin bedzie zdany na wlasne sily i wscieknie sie na niego, a jego wlasne plany co do rozwiniecia tematu i przyszlej kariery legna w gruzach. Koniec koncow decyzja byla prosta. Parkujac samochod przed swoim bungalowem w Greenleaf, Jeremy pokiwal glowa, przytakujac samemu sobie. Rozpatrzenie sytuacji w tych kategoriach ulatwilo mu podjecie decyzji. W koncu pietnascie lat poslugiwania sie logika i wiedza czegos go nauczylo, nie poszlo na marne. Teraz, pomyslal, pozostalo mi juz tylko sie spakowac. ROZDZIAL TRZYNASTY Dobrze, przyznala, jestem tchorzem.Nie bylo najlatwiej przyznac sie do tego, ze salwowala sie ucieczka, lecz przez ostatnie dwa dni nie kierowala sie rozsadkiem i mogla sobie wybaczyc, ze nie jest doskonala. Prawda byla taka, ze gdyby zostala w miasteczku, sytuacja skomplikowalaby sie jeszcze bardziej. Nie mialo znaczenia, ze lubila Jeremy'ego i ze on lubil ja. Dzisiejszego ranka obudzila sie ze swiadomoscia, ze musi zakonczyc cala historie, zanim sprawy zajda zbyt daleko, i wjezdzajac na piaszczysty podjazd, stwierdzila, ze postapila slusznie, decydujac sie na przyjazd tutaj. Nie bylo tu nic szczegolnego do ogladania. Stary dom byl zniszczony przez deszcze, wiatry i sol i wtopiony w otaczajacy go krajobraz. Male prostokatne okna z bialymi zaslonami pokrywala warstwa slonej mgielki, szalowanie znaczyly szare smugi, slady pozostale po huraganowych wichrach. Lexie zawsze uwazala ten dom za swojego rodzaju kapsule czasu. Wiekszosc mebli liczyla ponad dwadziescia lat, rury jeczaly, kiedy puscila wode w prysznicu, palniki w kuchence musiala zapalac zapalka. Jednakze wspomnienia z czasow mlodosci, ktora czesciowo uplywala jej wlasnie w tym domu, nigdy nie przestaly wplywac na nia wyciszajaco. Rozpakowala torby, pochowala produkty spozywcze, ktore kupila po drodze na weekend, pootwierala okna, by przewietrzyc dom, po czym otuliwszy sie kocem, usiadla na werandzie w fotelu na biegunach, pragnac jedynie chlonac widok oceanu. Nieustanny szum fal dzialal kojaco, niemal hipnotyzujaco, a gdy slonce przedarlo sie przez chmury i promienie swiatla wyciagnely sie ku wodzie niczym dlugie palce, Lexie bezwiednie wstrzymala oddech. Bylo tak zawsze, ilekroc tu przyjezdzala. Po raz pierwszy zobaczyla swietlne smugi przebijajace sie w ten sposob wkrotce po wizycie z Doris na cmentarzu, kiedy byla jeszcze mala dziewczynka. Pamietala, ze pomyslala wtedy, iz rodzice znalezli inny sposob, by zaznaczyc swoja obecnosc w jej zyciu. Wierzyla, ze niczym zeslane z nieba anioly czuwaja nad nia, nieustannie obecni, lecz nigdy nie wtracajacy sie, jak gdyby czuli, ze ich corka zawsze podejmie wlasciwa decyzje. Przez dlugi czas potrzebna jej byla wiara w takie rzeczy, po prostu dlatego, ze czesto czula sie samotna. Jej dziadkowie byli dobrzy i cudowni i choc kochala ich za troske i poswiecenie, nigdy w pelni nie przyzwyczaila sie do uczucia, ze jest inna niz jej rowiesnicy. Rodzice jej kolegow grali podczas weekendow w softball i w kosciele wygladali mlodo nawet w lagodnym swietle poranka. Ta obserwacja kazala jej zastanawiac sie, czego jest pozbawiona, jesli w ogole tak jest. Nie mogla rozmawiac z Doris o takich sprawach. Nie mogla tez powiedziec jej o wynikajacym z tego poczuciu winy. Niewazne, w jaki sposob by to ujela, i tak zranilaby uczucia Doris, miala te swiadomosc, mimo ze byla mala dziewczynka. Jednakze poczucie innosci odcisnelo swoje pietno. Nie tylko na niej, lecz rowniez na Doris. Zaczelo sie to przejawiac w szczeniecych latach. Gdy Lexie przeciagala strune, Doris czesto ustepowala, by uniknac klotni, co utwierdzalo dziewczynke w przekonaniu, ze moze ustalac wlasne reguly. Jako nastolatka byla troche rozhukana, popelniala bledy, a potem zbyt wielu rzeczy zalowala, lecz pozniej, podczas studiow w college'u, jakims sposobem spowazniala. W swoim nowym, bardziej dojrzalym wcieleniu zrozumiala, ze prawdziwa doroslosc oznacza rozwazanie ryzyka duzo wczesniej niz rozwazanie nagrody i ze sukces oraz szczescie w zyciu polegaja w rownym stopniu na unikaniu bledow i na zaznaczaniu swojej obecnosci w swiecie. Wczoraj wieczorem omal nie popelnila bledu. Spodziewala sie, ze Jeremy sprobuje ja pocalowac, i byla zadowolona ze swojego stanowczego zachowania, kiedy chcial wejsc do srodka. Zdawala sobie sprawe, ze zranila jego uczucia, i bylo jej przykro z tego powodu. Ale Jeremy zapewne nie wiedzial, ze dopiero dlugo po jego odjezdzie serce przestalo tluc sie w jej piersi jak szalone, poniewaz w glebi serca pragnela wpuscic go do srodka, bez wzgledu na to, do czego mogloby to doprowadzic. Znala ewentualne nastepstwa i niebezpieczenstwa, lecz nic nie mogla na to poradzic. Co gorsza, gdy wczorajszej nocy rzucala sie i przewracala w lozku, uswiadomila sobie, ze byc moze nie mialaby sily, by nastepnym razem postapic slusznie. Musiala uczciwie przyznac, ze powinna sie byla tego spodziewac. W miare uplywu wieczoru zaczela mimo woli porownywac Jeremy'ego z Averym, jak rowniez z Panem Renesansem, i ku jej zdziwieniu Jeremy utrzymal najlepsza pozycje. Mial ciety dowcip i poczucie humoru Avery'ego oraz inteligencje i wdziek Pana Renesansa, ale byl zdecydowanie swobodniejszy od nich obydwu. Moze powinna potraktowac to zwyczajnie, cieszyc sie, ze spedzila wspanialy dzien, jaki nie zdarzyl jej sie od bardzo dawna. Kiedy ostatnio jadla taki zaimprowizowany lunch? Albo siedziala na szczycie Riker's Hill? Albo wybrala sie po przyjeciu na cmentarz? Normalnie udalaby sie spiesznie do domu i polozyla spac. Niewatpliwie podekscytowanie i nieprzewidywalnosc sytuacji przypomnialy jej, jak byla szczesliwa, kiedy wierzyla, ze Avery i Pan Renesans sa mezczyznami z jej marzen. Ale pomylila sie wtedy, tak jak myli sie teraz. Wiedziala, ze Jeremy rozwiaze dzisiaj tajemnice - zgoda, moze to jedynie przeczucie, lecz byla tego pewna, poniewaz odpowiedz znajdowala sie w jednym z pamietnikow i musial tylko sie na nia natknac - i nie miala watpliwosci, ze poprosi ja, by swietowala z nim z tej okazji. Gdyby zostala w miescie, spedziliby razem wiekszosc dnia, a tego nie chciala. Ale w glebi duszy znowu musiala przyznac, ze naprawde wlasnie tego pragnela, przez co czula sie bardziej zagubiona, niz jej sie to zdarzylo od lat. Doris wyczula to wszystko intuicyjnie dzisiaj rano, kiedy Lexie wstapila do niej po drodze, nic w tym jednak dziwnego. Sama Lexie zdawala sobie sprawe, ze roztacza wokol siebie aure wyczerpania i wyglada jak wrak czlowieka, gdy ni z tego, ni z owego zjawila sie u babki. Wrzucila do walizki ubrania na kilka dni i wybiegla z domu, nie wziawszy prysznicu. Nawet nie usilowala wyjasniac swoich uczuc. A Doris tylko pokiwala glowa, gdy Lexie powiedziala jej, ze musi wyjechac. Mimo zmeczenia Doris zdawala sie rozumiec, ze choc wprawila wszystko w ruch, nie przewidziala, co w efekcie moze sie zdarzyc. Tak to juz bywa z przeczuciami - o ile na krotka mete moga sie sprawdzac, o tyle na dluzsza trudno cos przewidziec. A wiec Lexie przyjechala tutaj, poniewaz musiala, chocby tylko po to, by zachowac zdrowie psychiczne. Pojedzie do Boone Creek, kiedy sytuacja wroci do normy, a stanie sie tak z pewnoscia niedlugo. Za kilka dni ludzie przestana plesc o duchach, historycznych domach i obcym w miasteczku, a turysci beda juz tylko wspomnieniem. Burmistrz zajmie sie z powrotem gra w golfa, Rachel bedzie spotykala sie z nie odpowiednimi facetami, a Rodney znajdzie zapewne sposob, by wpasc "przypadkowo" na Lexie w poblizu biblioteki, bez watpienia odczuwajac ulge, ze ich stosunki moga ulozyc sie po dawnemu. Byc moze trudno nazwac to emocjonujacym zyciem, ale bylo to jej zycie i nie miala zamiaru pozwolic, by ktokolwiek lub cokolwiek zaklocilo te rownowage. W innym czasie i w innym miejscu moglaby sie czuc inaczej, ale takie spekulacje nie mialy teraz sensu. Wpatrujac sie w wody oceanu, zmusila sie, by nie myslec o tym, co mogloby byc. Lexie otulila szczelniej ramiona kocem. Jest duza dziewczynka i poradzi sobie, dojdzie do siebie po przezyciach z Jeremym, tak jak doszla do siebie po doswiadczeniach z innymi. Co do tego nie miala watpliwosci. Mimo ze uswiadomienie sobie tych rzeczy przynioslo jej pocieche, wzburzone morze przypomnialo znowu o uczuciach do Jeremy'ego i sila powstrzymala lzy wzbierajace w oczach. Gdy Jeremy powzial postanowienie, wszystko wydawalo sie wzglednie proste i krzatal sie w pospiechu po swoim pokoju w Greenleaf, robiac jednoczesnie niezbedne plany. Na wszelki wypadek wzial mape i portfel. Zostawil komputer, nie byl mu bowiem potrzebny. Podobnie jak notatki. Wlozyl dziennik Doris do skorzanej torby na pasku i zabral ja ze soba. Napisal list do Alvina i zostawil go w recepcji, nie baczac na to, ze Jed nie wydawal sie zbytnio z tego zadowolony. Upewnil sie, ze ma przy sobie ladowarke do telefonu komorkowego - i ruszyl w droge. Jazda do Swan Quarter, skad prom zabierze go do Ocracoke, wioski na Outer Banks, zajmie mu niespelna dziesiec minut. Stamtad skieruje sie na polnoc do Buxton autostrada numerem 12. Domyslal sie, ze Lexie pojechala ta wlasnie trasa, wiec pozostaje mu tylko podazyc za nia i dotrzec do miejsca przeznaczenia za dwie godziny. Poniewaz jazda prostymi pustymi drogami do Swan Quarter byla latwa, Jeremy przylapal sie na tym, ze mysli bez przerwy o Lexie, i wcisnal mocniej pedal gazu, probujac opanowac trzesionke. Ale trzesionka byla po prostu innym okresleniem paniki, a on przeciez nie panikowal. Szczycil sie tym. Niemniej jednak, ilekroc byl zmuszony zwolnic -w miejscowosciach takich jak Belhaven i Leechville - bebnil palcami po kierownicy i mamrotal cos pod nosem. Bylo to niezwykle dla niego uczucie, ktore nasilalo sie, im bardziej zblizal sie do celu podrozy. Nie potrafil tego wyjasnic, lecz z jakiegos powodu nie mial ochoty na zadne analizy. Byl to jeden z niewielu przypadkow w jego zyciu, kiedy reagowal automatycznie, robiac dokladnie cos odwrotnego, niz wymagala logika, myslac wylacznie o tym, jak zareaguje Lexie, gdy go zobaczy. Wlasnie w chwili gdy stwierdzil, ze zaczyna rozumiec przyczyne swojego dziwnego zachowania, znalazl sie na przystani promowej. Chudy mezczyzna w mundurze nie podniosl nawet na niego wzroku znad magazynu, ktory czytal. Jeremy dowiedzial sie, ze prom do Ocracoke nie kursuje z taka regularnoscia jak ten ze Staten Island na Manhattan i ze nie zdazyl na ostatni w tym dniu, co oznaczalo, ze albo moze wrocic tu jutro, albo calkowicie zrezygnowac ze swoich planow, a zadnej z tych ewentualnosci nie chcial brac pod uwage. -Jest pan pewien, ze nie ma innego sposobu, by dostac sie do latarni morskiej na cyplu Hatteras? - spytal, czujac, ze serce zaczyna mu bic jak szalone. - To bardzo wazne. -Moze pan tam chyba dojechac samochodem. -A ile czasu mi to zajmie? -To zalezy, jak szybko pan jezdzi. Oczywiscie, pomyslal Jeremy. -Powiedzmy, ze jezdze szybko. Mezczyzna wzruszyl ramionami, jak gdyby temat go nudzil. -Moze piec, moze szesc godzin. Musi pan kierowac sie na polnoc, dopoki nie dotrze pan do Plymouth, a nastepnie pojechac droga numer szescdziesiat cztery przez wyspe Roanoke do Whalebone. Stamtad juz prosto na poludnie do Ruxton. Tam wlasnie znajduje sie latarnia. Jeremy popatrzyl na zegarek. Dochodzila juz pierwsza. Kiedy znajdzie sie w Buxton, Alvin prawdopodobnie bedzie dojezdzal do Boone Creek. Niedobrze. -A czy prom nie kursuje z zadnej innej miejscowosci? -Owszem, wyplywa z wyspy Cedar. -Swietnie. Gdzie to jest? -Okolo trzech godzin stad w przeciwnym kierunku. Ale i tam bedzie pan musial zaczekac do jutra rana. Nad ramieniem mezczyzny zobaczyl plakat pokazujacy rozmaite latarnie morskie Karoliny Polnocnej. Hatteras, najwieksza z nich, znajdowala sie posrodku. -A gdybym powiedzial panu, ze to sytuacja awaryjna? - spytal Jeremy. Po raz pierwszy mezczyzna podniosl glowe i spojrzal na niego. -A jest to sytuacja awaryjna? -Powiedzmy, ze tak. -Wtedy wezwalbym straz przybrzezna. Albo szeryfa. -Aha - rzekl Jeremy, usilujac zachowac cierpliwosc. - Ale czy chce mi pan przez to powiedziec, ze w tej chwili nie ma zadnego sposobu, zebym sie tam dostal? To znaczy stad? Mezczyzna potarl palcem brode. -Skoro panu tak spieszno, moglby pan chyba wynajac lodz. No, wreszcie cos konkretnego, pomyslal Jeremy. -A w jaki sposob moglbym to zalatwic? -Nie mam pojecia. Nikt nigdy o to nie pytal. Jeremy wsiadl z powrotem do samochodu, przyznajac sie w koncu przed soba, ze zaczyna panikowac. Moze powodem bylo to, ze dotarl juz tak daleko, a moze uswiadomil sobie, ze jego ostatnie slowa do Lexie wczorajszego wieczoru sygnalizowaly glebsza mysl. Cos nim owladnelo i nie mial odwrotu. Nie chcial zawracac, nie w sytuacji, gdy byl tak blisko. Nate bedzie czekal na telefon od niego, nagle jednak Jeremy'emu przestalo sie to wydawac takie wazne jak przedtem. Podobnie zapowiedz przyjazdu Alvina. Jesli wszystko pojdzie dobrze, moga jeszcze filmowac i dzisiaj, i rowniez jutro wieczorem. Mial dziesiec godzin do pojawienia sie swiatel. Obliczyl, ze szybka lodzia dostanie sie do Hatteras za dwie godziny. Zostaje mu mnostwo czasu na to, by odnalezc Lexie, porozmawiac z nia i wrocic, oczywiscie przy zalozeniu, ze znajdzie kogos, kto go tam zawiezie. Rownie dobrze jego plan moze spalic na panewce. Nie wiadomo, czy uda mu sie wynajac lodz, lecz gdyby sie to nie powiodlo, w razie koniecznosci pojedzie do Buxton. Nie mial jednak zadnej pewnosci, ze zastanie Lexie, nawet jesli juz tam jakos dotrze. Nic w calym tym scenariuszu nie trzymalo sie kupy. Ale kto by sie tym przejmowal? Od czasu do czasu kazdemu ma prawo troche odbic, widocznie teraz przyszla kolej na niego. Ma w portfelu gotowke i znajdzie sposob, by sie dostac do Buxton. Podejmie ryzyko, sprawdzi, jak sie sprawy maja, chocby tylko po to, by udowodnic sobie, ze moze wyjechac i wiecej o niej nie pomyslec. Wiedzial, ze wlasnie na tym polega cala sprawa. Kiedy Doris dala mu do zrozumienia, ze nie wiadomo, czy zobaczy Lexie, mysli zaczely krazyc w jego glowie na najwyzszych obrotach. Jasne, za pare dni on opuszcza Boone Creek, ale to wcale nie znaczy, ze wszystko musi sie skonczyc. W kazdym razie jeszcze nie. On moze przyjezdzac tutaj, ona do Nowego Jorku, i jesli jest im pisane byc razem, jakos to sobie uloza. Przeciez ludziom sie udaje, prawda? Ale nawet gdyby nie bylo to mozliwe, nawet gdyby byla absolutnie zdecydowana definitywnie zakonczyc znajomosc, chcial, zeby sama mu to powiedziala. Tylko wtedy moze wrocic do Nowego Jorku, wiedzac, ze nie ma wyboru. A jednak gdy zatrzymal samochod przy pierwszej przystani, ktora zobaczyl, zdal sobie sprawe, ze nie chce uslyszec od Lexie tych slow. Nie jechal do Buxton po to, by sie z nia pozegnac i dowiedziec, ze nie chce go wiecej widziec. W rzeczywistosci, pomyslal ze zdumieniem, dobrze wie, ze jedzie tam po to, by sie przekonac, czy Alvio od poczatku mial racje. Pozne popoludnie bylo zawsze ulubiona pora dnia Lexie. Lagodne zimowe promienie slonca, w polaczeniu z surowym pieknem krajobrazu, sprawialy, ze swiat wydawal sie nierealny. Nawet czarno - biala latarnie morska przypominajaca olbrzymi cukierek w postaci laseczki, mozna bylo z tej odleglosci wziac za fatamorgane i spacerujac brzegiem morza, Lexie probowala wyobrazic sobie, jak trudno bylo zeglarzom i rybakom odnajdywac droge, zanim zbudowano latarnie. Przybrzezne wody, z ich plytkim morskim dnem i nieustannie zmieniajacymi sie mieliznami, nazwano Cmentarzem Atlantyku; spoczywalo tutaj na dnie tysiace wrakow. Monitor, ktory bral udzial w pierwszej bitwie pomiedzy malymi okretami pancernymi podczas wojny secesyjnej, zostal zatopiony wlasnie tutaj. Podobnie Central America, wyladowana po brzegi kalifornijskim zlotem, ktorej zatoniecie przyczynilo sie do spowodowania finansowej paniki w tysiac osiemset piecdziesiatym siodmym roku. Piracki statek Blackbearda, Queen Anne's Revenge, zostal podobno odnaleziony w Zatoce Beauforta, a kilka niemieckich lodzi podwodnych, zatopionych podczas drugiej wojny swiatowej, niemal codziennie odwiedzaja pletwonurkowie. Dziadek Lexie byl milosnikiem historii i zawsze gdy spacerowal z nia po plazy, trzymajac ja za reke, opowiadal jej o okretach, ktore zatonely tutaj na przestrzeni wiekow. Dowiadywala sie o huraganach, niebezpiecznych grzywaczach i blednej nawigacji, z powodu ktorej statki osiadaly na mieliznie, a nastepnie rozbijaly je wsciekle wzburzone fale. Choc nie interesowalo jej to szczegolnie, a czasami nawet przerazaly ja wywolane obrazy, melodyjna wymowa dziadka dzialala osobliwie kojaco i Lexie nigdy nie probowala zmieniac tematu. Mimo ze byla wtedy mala dziewczynka, wyczuwala, ze opowiadanie o tym wszystkim ma dla niego duze znaczenie. Po wielu latach dowiedziala sie, ze jego okret zostal storpedowany podczas drugiej wojny swiatowej i ledwie udalo mu sie ujsc z zyciem. Przywolujac na pamiec te spacery, poczula nagla dojmujaca tesknote za dziadkiem. Byly one niezmiennym elementem ich codziennych zajec, czyms, co robili tylko we dwoje, i zwykle wychodzili na godzine, przed obiadem, kiedy Doris gotowala. Zazwyczaj czytal wtedy, siedzac w fotelu, w okularach na nosie. Zamykal z westchnieniem ksiazke i odkladal ja na bok. Wstajac, pytal Lexie, czy ma ochote przejsc sie z nim, by zobaczyc dzikie konie. Zawsze byla podekscytowana na mysl, ze zobaczy konie. Nie bardzo wiedziala dlaczego. Nigdy nie jezdzila konno ani szczegolnie jej to nie kusilo, ale pamietala, jak zrywala sie i pedzila do drzwi, gdy tylko dziadek wspomnial o nich. Konie trzymaly sie z daleka od ludzi i rzucaly sie do ucieczki, gdy ktos sie zblizal, ale o zmierzchu, kiedy lubily sie pasc, ich instynkt samoobronny slabl, chocby tylko na kilka minut. Czestokroc udawalo sie podejsc wystarczajaco blisko, zeby przyjrzec sie ich charakterystycznemu umaszczeniu, a jesli mialo sie szczescie, uslyszec, jak parskaja i rza, ostrzegajac, by nie podchodzic blizej. Konie wywodzily sie z hiszpanskich mustangow, a ich obecnosc na Outer Banks datuje sie od tysiac piecset dwudziestego trzeciego roku. W owym czasie obowiazywaly najrozmaitsze przepisy, ktore je chronily i zapewnialy im przezycie, i konie staly sie nieodlacznym elementem krajobrazu, podobnie jak jelenie w Pensylwanii. Jedynym problemem mogla byc czasami ich duza liczba. Ludzie mieszkajacy tutaj przewaznie nie zwracali na nie uwagi, dopoki nie sprawialy k lopotu, natomiast dla wielu turystow byly jedna z glownych atrakcji. Lexie uwazala sie raczej za miejscowa, ale gdy przygladala sie koniom, zawsze miala wrazenie, ze jest znowu mala dziewczynka, ze wszystko jest jeszcze przed nia - radosci i zyciowe perspektywy. Pragnela teraz poczuc sie w ten sposob chocby wylacznie po in, by uciec od stresu doroslego zycia. Zadzwonila do niej Doris, zeby powiedziec, iz Jeremy jej szukal. Nie zaskoczylo to Lexie. Choc zalozyla, ze bedzie sie zastanawial, co zrobil nie tak lub dlaczego wyjechala, czula rowniez, ze szybko dojdzie do siebie. Jeremy byl po prostu jednym z tych szczesciarzy, ktorzy sa pewni wszystkiego, co robia, zawsze pra do przodu, niczego nie zalujac ani nie ogladajac sie za siebie. Taki byl Avery i nawet teraz ciagle pamietala, jak ja zranilo jego poczucie wlasnych praw, jego obojetnosc na jej cierpienie. Spogladajac wstecz, zdawala sobie sprawe, ze powinna byla dostrzegac jego wady, ale wtedy znaki ostrzegawcze uchodzily jej uwagi -sposob, w jaki patrzyl na inne przedstawicielki plci przeciwnej, zatrzymujac na nich spojrzenie odrobine zbyt dlugo, lub tez sposob, w jaki obejmowal kobiety, z ktorymi - tak sie przynajmniej zaklinal - laczyly go wylacznie przyjacielskie stosunki. Poczatkowo pragnela mu wierzyc, kiedy twierdzil, ze zdradzil ja tylko jeden raz, lecz przypomniala sobie fragmenty zapomnianych rozmow: kolezanka z college'u wyznala niegdys, ze doszly ja plotki o Averym i o studentce nalezacej do pewnej elitarnej korporacji. Jedna z jego wspolpracownic napomknela o zbyt wielu niewyjasnionych nieobecnosciach Avery'ego w pracy. Nienawidzila uwazac siebie za osobe naiwna, ale taka wlasnie byla, i dawno juz uswiadomila sobie, ze o wiele bardziej zawiodla sie na sobie niz na nim. Pocieszala sie, ze przeboleje to, ze spotka kogos wartosciowszego... takiego jak Pan Renesans, z ktorym znajomosc ostatecznie dowiodla, ze kompletnie nie zna sie na mezczyznach. Ani tez, jak sie wydawalo, zadnego nie potrafi przy sobie zatrzymac. Nielatwo jej bylo przyznac sie do tego i bywaly chwile, gdy zastanawiala sie, czy to mozliwe, ze uczynila cos, co odepchnelo od niej obydwu mezczyzn. Zgoda, moze nie Pana Renesansa, poniewaz nie byl to zwiazek, lecz raczej przelotny romans, ale co z Averym? Kochala go i myslala, ze on ja kocha. Jasne, latwo powiedziec, ze Avery byl lajdakiem i ze ponosi calkowita wine za fiasko ich zwiazku, ale jednoczesnie Avery musial uwazac, ze temu zwiazkowi czegos brakuje. Ale czego? Czy byla zbytnio natarczywa? A moze zbyt nudna? Nie byl zaspokojony w sypialni? Dlaczego nie wybiegl za nia, nie szukal jej, nie blagal o przebaczenie? Byly to pytania, na ktore nigdy nie potrafila odpowiedziec. Jej przyjaciolki oczywiscie zapewnialy ja, ze opowiada glupstwa, Doris mowila to samo. Mimo to nie bylo dla niej calkiem jasne, co sie stalo. W koncu na kazda sprawe mozna spojrzec dwojako. Nawet teraz miala czasami ochote zadzwonic do Avery'ego i spytac, czy jest cos, co mogla kiedys robic inaczej. Jak zauwazyla jedna z jej przyjaciolek, zamartwianie sie takimi rzeczami jest typowe dla kobiet. Mezczyzni wydaja sie odporniejsi, nie cierpia nigdy na tego rodzaju brak pewnosci siebie. A nawet jesli nie sa odporni, nauczyli sie albo ukrywac uczucia, albo pogrzebac je tak gleboko, by ich nie paralizowaly. Lexie probowala robic to samo i najczesciej jej sie udawalo. W oddali, w promieniach slonca pograzajacego sie w wodach zatoki Pamlico, miasteczko Buxton ze swoimi domkami z bialych desek przypominalo kolorowa widokowke. Lexie przeniosla wzrok na latarnie morska i tak jak sie spodziewala, dojrzala niewielki tabun koni pasacych sie w wysokiej trawie porastajacej jej podnoze. Bylo ich w sumie moze z tuzin - glownie bulanki i kasztanki - a siersc mialy szorstka i zmierzwiona; zmienily ja juz na zime. Dwa zrebaki staly posrodku obok siebie, majtajac zgodnie ogonami. Lexie przystanela, by na nie popatrzec, wkladajac rece do kieszeni kurtki. Im blizej wieczoru, tym dotkliwiej zaczynaly szczypac ja policzki i nos. Powietrze bylo rzeskie i choc chetnie zostalaby tu dluzej, czula sie zmeczona. To byl dlugi dzien, a wydawal sie jeszcze dluzszy. Wbrew samej sobie zastanawiala sie, co robi teraz Jeremy. Czy przygotowuje sie jeszcze raz do nakrecenia filmu? A moze wybiera cos do zjedzenia? Albo sie pakuje? I dlaczego jej mysli wciaz zwracaja sie ku niemu? Westchnela, znajac odpowiedz. I choc bardzo pragnela zobaczyc konie, ich widok kojarzyl jej sie raczej z tym, ze jest samotna niz z nowym poczatkiem. I choc lubila myslec o sobie jako o kobiecie niezaleznej, i usilowala bagatelizowac nieustanne uwagi Doris, nie mogla nic poradzic na to, ze odczuwala tesknote za czyims towarzystwem, za bliskoscia. Nie musialo to nawet byc malzenstwo. Czasem chciala tylko niecierpliwie czekac na piatkowy lub sobotni wieczor. Tesknila za tym, by spedzic spokojny poranek, wylegujac sie w lozku z kims, na kim jej zalezy, i mimo ze ten pomysl wydawal sie absolutnie absurdalny, to wlasnie Jeremy'ego wyobrazala sobie u swego boku. Lexie pokrecila glowa, odpedzajac te mysl. Przyjezdzajac tutaj, miala nadzieje oderwac sie od takich refleksji, ale gdy stala nieopodal latarni morskiej i przygladala sie pasacym sie koniom, czula, ze swiat ja przytlacza. Miala trzydziesci jeden lat, byla samotna i mieszkala w malym miasteczku, bez zadnych perspektyw. Jej dziadek i rodzice stanowili juz tylko wspomnienie, stan zdrowia Doris byl powodem nieustajacego zmartwienia, a jedyny mezczyzna, ktorego uwazala za bodaj umiarkowanie interesujacego, wyjedzie na zawsze, nim ona wroci do domu. Wlasnie w tej chwili rozplakala sie i dlugo nie mogla sie uspokoic. Gdy wreszcie wziela sie w garsc, spostrzegla, ze ktos sie zbliza, i otworzyla szeroko oczy, zdajac sobie sprawe, kim jest ten czlowiek. ROZDZIAL CZTERNASTY Lexie zamrugala powiekami, upewniajac sie, ze to, co widzi, jest realne. To nie moze byc on, poniewaz on nie moze byc tutaj. Ta sytuacja byla tak nie do przyjecia, tak nieoczekiwana, ze poczula sie, jak gdyby ogladala te scene cudzymi oczyma.Jeremy usmiechnal sie, stawiajac na ziemi torbe, ktora mial przewieszona przez ramie. -Wiesz, naprawde nie powinnas gapic sie w ten sposob - powiedzial. - Mezczyznom podobaja sie kobiety, ktore potrafia zachowywac sie taktownie. Lexie nie spuszczala z niego wzroku. - Ty - wybakala. -Ja - potwierdzil, kiwajac glowa. -Ty... tutaj... -Ja... tutaj - potwierdzil znowu. Patrzyla na niego przez zmruzone oczy w gasnacym swietle dnia i Jeremy'emu przyszlo na mysl, ze Lexie jest jeszcze ladniejsza, niz zachowal w pamieci. -Co ty...? - Zawahala sie, probujac zrozumiec motywy jego obecnosci tutaj. - To znaczy, jak...? -To raczej dluga historia - przyznal Jeremy. Kiedy nie zrobila nawet kroku w jego strone, wskazal gestem glowy latarnie. - Czy to jest ta latarnia, gdzie wzieli slub twoi rodzice? -Zapamietales? -Pamietam wszystko - odparl, pukajac sie palcem w skron. - Malutkie szare komorki i tak dalej. A gdzie dokladnie odbyla sie ceremonia? Rozmawial swobodnie, jak gdyby byla to najzwyklejsza pogawedka, przez co sytuacja wydawala jej sie jeszcze bardziej surrealistyczna. -Tam - odrzekla, wskazujac palcem. - Od strony oceanu, w poblizu linii wodnej. -To musiala byc piekna uroczystosc - zauwazyl, spogladajac w tamtym kierunku. - Cale to miejsce jest przepiekne. Potrafie zrozumiec, dlaczego tak je kochasz. Zamiast odpowiedzi Lexie odetchnela gleboko, starajac sie uciszyc targajace nia emocje. -Co ty tu robisz, Jeremy? -Nie bylem pewien, czy wrocisz - odparl po chwili milczenia. - I doszedlem do wniosku, ze skoro pragne cie zobaczyc, to najlepszym rozwiazaniem bedzie przyjazd tutaj. -Ale po co? Jeremy w dalszym ciagu wpatrywal sie w latarnie morska. -Czulem, ze nie mam wyboru. -Nie bardzo rozumiem, co chcesz przez to powiedziec - rzekla cicho. Jeremy wbil spojrzenie w stopy i usmiechnal sie przepraszajaco. -Jesli mam byc szczery, ja tez przez prawie caly dzien usilowalem to zrozumiec. Gdy tak stali nieopodal latarni, slonce zaczelo kryc sie za horyzontem, a niebo przybieralo posepnie szara barwe. Zimna i wilgotna bryza muskala powierzchnie piasku, spieniajac wode przy brzegu. W pewnej odleglosci jakis mezczyzna w grubej ciemnej kurtce karmil mewy, rzucajac kawalki chleba. Obserwujac go Lexie poczula, ze wstrzas wywolany niespodziewanym pojawieniem sie Jeremy'ego powoli mija. Z jednej strony chciala byc na niego zla, ze zignorowal jej pragnienie samotnosci, z drugiej jednak znacznie bardziej pochlebialo jej, ze przyjechal az tutaj, by ja odszukac. Avery nigdy nie zadal sobie trudu, by za nia pojechac, nie mowiac juz o Panu Renesansie. Nawet Rodneyowi przyjazd tutaj nie przyszedlby do glowy, a gdyby ktos jeszcze piec minut temu zasugerowal, ze Jeremy zrobi cos takiego, wysmialaby sam pomysl. Ale nagle pojela, ze Jeremy jest inny niz wszyscy mezczyzni, ktorych dotad znala, i ze nie powinien jej zdziwic zaden jego postepek. Widoczne u podnoza latarni konie zaczely sie oddalac, skubiac tu i owdzie trawe, gdy wycofywaly sie za wydme. Mgla powoli zasnuwala horyzont, sprawiajac, ze niebo i morze zlewaly sie ze soba. Rybitwy podskakiwaly na piasku przy linii wody w poszukiwaniu drobniutkich skorupiakow, ich cienkie nozki poruszaly sie szybko. W ciszy, ktora nagle zapadla, Jeremy zlozyl dlonie w miseczke i przylozyl do ust, ogrzewajac je oddechem, poczul bowiem, ze sa tak zziebniete, ze az go bola. -Jestes na mnie zla, ze przyjechalem? - spytal w koncu. -Nie - przyznala Lexie. - Zaskoczona, owszem, ale nie zla. Usmiechnal sie z wyrazna ulga, po jej twarzy rowniez przemknal usmiech. -Jak sie tutaj dostales? - zainteresowala sie. Machnal reka w kierunku Buxton. -Podwiezli mnie lodzia dwaj rybacy, ktorzy plyneli w te strone - odrzekl. - Wysadzili mnie na przystani. -Podwiezli cie, ot tak sobie? -Ot tak sobie. -Miales szczescie. Wiekszosc rybakow ma raczej trudne charaktery. -Byc moze to prawda, ale ludzie sa ludzmi. Nie jestem mocny w psychologii, ale moim zdaniem kazdy... nawet nieznajomy... potrafi wyczuc sprawe niecierpiaca zwloki i wiekszosc osob zachowa sie jak nalezy. - Odchrzaknal, stawiajac rzecz jasno. - Ale kiedy to zawiodlo, zaproponowalem im zaplate. Lexie zachichotala, slyszac to wyznanie. -Niech zgadne - powiedziala. - Puscili cie z torbami, prawda? Jeremy wzruszyl z zaklopotaniem ramionami. -To chyba zalezy od punktu widzenia. Nie wydalo mi sie to zawrotna suma za przejazdzke lodzia. -Naturalnie. To byla podroz! Samo paliwo duzo kosztuje. A poza tym zuzycie lodzi podczas eksploatacji... -Wspomnieli o tym. -No i oczywiscie cenny jest ich czas, w dodatku beda pracowali az do jutrzejszego switu. -O tym rowniez wspomnieli. Ostatnie konie zniknely za daleka diuna. -Mimo to jednak przyplynales? Skinal twierdzaco glowa, nie mniej zdumiony od niej. -Przedtem jednak upewnili sie, ze zdaje sobie sprawe, iz jest to podroz w jedna strone. Zastrzegli, ze nie ma mowy, zeby na mnie czekali, totez chyba jestem tutaj uziemiony. Lexie uniosla brwi. -Och, doprawdy? To w jaki sposob planowales sie stad wydostac? Usmiechnal sie szelmowsko. -Coz, przypadkiem znam pewna osobe, ktora sie tutaj zatrzymala, i mialem zamiar uzyc mojego nieodpartego wdzieku w celu przekonania jej, by mnie podrzucila z powrotem do Boone Creek. -A jesli na razie stad nie wyjezdzam? Albo jesli powiem, zebys radzil sobie sam? -Nie bralem takiej ewentualnosci pod uwage. -A gdzie zamierzales sie zatrzymac w czasie pobytu tutaj? -Chwilowo tez sie nad tym nie zastanawialem. -Przynajmniej jestes szczery - powiedziala Lexie z usmiechem. - Ale zdradz mi, co bys zrobil, gdyby mnie tu nie bylo. -Dokad jeszcze moglabys pojechac? Odwrocila wzrok, mile poglaskana mysla, ze pamietal o tym, co mu opowiadala. W dali dostrzegla swiatla trawlera do polowu krewetek, plynacego tak wolno, ze niemal wydawalo sie, iz stoi w miejscu. -Jestes glodny? - spytala. -Umieram z glodu. Nie mialem nic w ustach przez calutki dzien. -Chcialbys pojsc na kolacje? -Znasz jakas mila knajpke? -Przychodzi mi na mysl pewne sympatyczne miejsce. -Akceptuja tam karty kredytowe? Wydalem cala gotowke, zeby tu dotrzec. -Jestem pewna - powiedziala - ze uda nam sie cos wymyslic. Odwrociwszy sie od latarni morskiej, ruszyli w przeciwna strone, kroczac po zbitym piasku tuz nad sama woda. Istnial miedzy nimi pewien dystans, ktorego zadne z nich nie chcialo przekroczyc. Szli przed siebie miarowym krokiem, jak gdyby oboje przyciagani niewidzialna sila do miejsca swego przeznaczenia. W milczeniu Jeremy odtwarzal w pamieci swoja podroz tutaj, czujac przyplyw wyrzutow sumienia z powodu Nate'a i Alvina. Ominelo go polaczenie konferencyjne - kiedy plynal przez zatoke Pamlico, nie mial w ogole zasiegu - i postanowil, ze gdy tylko bedzie mogl, zadzwoni z telefonu stacjonarnego, mimo ze bynajmniej mu sie do tego nie palilo. Nate zapewne od kilku godzin dziala na zwiekszonych obrotach i czeka na jego telefon, by wreszcie ruszyc pelna para, natomiast Jeremy zamierzal zaproponowac, by spotkanie z producentami odbylo sie w przyszlym tygodniu, lacznie z przedstawieniem materialu filmowego oraz szkicu tematu, co zreszta, jak podejrzewal, mialo byc glownym celem rozmowy. Jesli to nie wystarczylo, by ich uglaskac, jesli przegapienie jednej jedynej rozmowy telefonicznej mogloby zakonczyc jego kariere, zanim jeszcze sie rozpoczela, to Jeremy wcale nie byl pewien, czy chce pracowac dla telewizji. No i Alvin... coz, to nieco latwiejsza sprawa. Nie ma mowy, by Jeremy'emu udalo sie wrocic dzis wieczorem do Boone Creek na spotkanie z przyjacielem - zdal sobie z tego sprawe juz w chwili, gdy wysiadl z lodzi rybackiej - lecz Alvin ma telefon komorkowy, zdola mu wiec wyjasnic, jak sie sprawy maja. Alvin nie ucieszy sie, ze bedzie musial pracowac dzisiaj wieczorem sam, ale do jutra mu przejdzie. Jest jednym z tych rzadko spotykanych ludzi, ktorzy nigdy nie dopuszczaja do tego, by cokolwiek trapilo ich dluzej niz przez dzien. Bedac szczery wobec samego siebie, Jeremy musial przyznac w duchu, ze w tej chwili tak naprawde nie przejmuje sie zadna z tych rzeczy. Jedyne, co obecnie mialo dla niego znaczenie, to fakt, ze spaceruje z Lexie spokojna plaza, tam gdzie diabel mowi dobranoc, i ze podczas tego mozolnego marszu w slonej bryzie w naturalny sposob ujela go pod ramie. Lexie poprowadzila go na gore po wypaczonych drewnianych schodkach starego bungalowu i powiesila kurtke na wieszaku obok drzwi. Jeremy poszedl za jej przykladem, wieszajac swoje okrycie i torbe. Gdy Lexie szla przed nim przez salon, nie spuszczal z niej wzroku, znowu myslac, jaka jest piekna. -Lubisz makaron? - spytala, wyrywajac go z zamyslenia. -Zartujesz? Wychowalem sie na makaronach. Tak sie sklada, ze moja matka jest Wloszka. -To swietnie - powiedziala. - Bo wlasnie to zamierzalam przygotowac. -Jemy tutaj? -Chyba nie mamy wyboru - rzucila przez ramie. - Nie masz gotowki, zapomniales? W malutkiej kuchni zolta farba wyblakla, kwieciste tapety poodklejaly sie w rogach, szafki byly porysowane. Pod oknem sial maly pomalowany na bialo stolik. Na bufecie lezaly zakupy, ktore Lexie zrobila wczesniej. Siegnela do pierwszej z brzegu torby i wyjela z niej paczke cheerios oraz bochenek chleba. Ze swego miejsca obok zlewozmywaka Jeremy dostrzegl blysk jej skory, gdy stanela na palcach, by wlozyc je do kredensu. -Pomoc ci? - spytal. -Nie, dziekuje - odparla, odwracajac sie. Poprawiwszy bluzke, wyjela z drugiej torby dwie cebule i odlozyla je na bok razem z dwiema duzymi puszkami pomidorow san marzano. - Ale moze napijesz sie czegos, w czasie kiedy ja bede szykowala jedzenie. W lodowce stoi szesciopak piwa, jesli masz ochote. Jeremy wytrzeszczyl oczy, udajac, ze jest zaszokowany. -Masz piwo? Podobno niewiele pijesz. -To prawda. -Dla kogos, kto niewiele pije, skutki wypicia szesciu butelek piwa moga byc zgubne. - Pokrecil glowa, po czym mowil dalej: - Gdybym nie znal cie lepiej, pomyslalbym, ze zamierzasz pojsc w tango podczas tego weekendu. Rzucila mu piorunujace spojrzenie, lecz podobnie jak wczoraj byla w nim pewna doza figlarnosci. -Dziekuje ci bardzo, ta ilosc spokojnie wystarczy mi na ponad miesiac. No, a teraz decyduj sie w koncu, chcesz to piwo czy nie? Jeremy usmiechnal sie, czujac ulge, ze rozmawia im sie tak swobodnie. -Napije sie z wielka przyjemnoscia. -Wobec tego czy moglbys wyjac je z lodowki? Ja musze zajac sie sosem. Jeremy podszedl do lodowki, otworzyl ja i wyjal dwie butelki piwa Coors Light z szesciopaku. Zdjal zakretki z obu i postawil jedna butelke przed Lexie. Kiedy na nia spojrzala, Jeremy wzruszyl ramionami. -Nie cierpie pic sam - wyjasnil. Podniosl butelke w niemym toascie, Lexie rowniez. Stukneli sie nimi bez slowa. Oparlszy sie o kredens obok niej, Jeremy zalozyl noge na noge. -Tak na marginesie chcialem powiedziec, ze gdybys potrzebowala jednak pomocy, jestem calkiem dobry w krojeniu. -Zapamietam to sobie - powiedziala. Jeremy usmiechnal sie. -Od jak dawna ten dom nalezy do twojej rodziny? -Moi dziadkowie kupili go tuz po drugiej wojnie swiatowej. W tamtych czasach na wyspie nie bylo nawet drogi. Trzeba bylo jechac po piasku, zeby sie tu dostac. W salonie jest kilka zdjec domu z tego okresu. Widac na nich, jak wtedy wygladal. -Nie masz nic przeciwko temu, zebym je obejrzal? -Prosze bardzo. Mam jeszcze sporo roboty. Gdybys chcial sie umyc przed kolacja, mozesz skorzystac z lazienki. Znajduje sie przy pokoju goscinnym, po prawej stronie korytarza. Jeremy powedrowal do salonu i zaczal uwaznie przygladac sie zdjeciom przedstawiajacym sielskie zycie na wybrzezu, po czym zauwazyl walizke Lexie obok kanapy. Po chwili namyslu wzial ja i ruszyl korytarzem. Po lewej stronie zobaczyl przestronny i widny pokoj z wielkim lozem, nakrytym ozdobnie pikowana kapa we wzorki z muszelek. Na scianach wisialo wiecej zdjec przedstawiajacych rozne wyspy z archipelagu Outer Banks. Zakladajac, ze to pokoj Lexie, Jeremy postawil jej walizke tuz za drzwiami. Nastepnie wszedl do pokoju znajdujacego sie po drugiej stronie korytarza. Byl urzadzony w zeglarskim stylu, granatowe zaslony tworzyly sympatyczny kontrast z niskimi drewnianymi stolami i komoda. Zdejmujac przy lozku buty i skarpetki, zastanawial sie, jak bedzie mu sie tutaj spalo ze swiadomoscia, ze Lexie jest sama po drugiej stronie korytarza. Stojac przy umywalce, zerknal na swoje odbicie w lustrze i sprobowal choc odrobine przygladzic dlonmi nieposluszne wlosy. Jego skore pokrywala cienka warstewka soli i po umyciu rak ochlapal takze twarz woda. Czujac sie nieco lepiej, wrocil do kuchni, slyszac z daleka melancholijna melodie Yesterday Beatlesow, plynaca z malego radia na parapecie. -Moze tym razem dojrzalas do tego, by przyjac moja pomoc? - spytal. Obok niej dostrzegl salaterke sredniej wielkosci. Byly w niej drobne kawalki pomidorow i oliwki. Myjac zielona salate, Lexie wskazala mu gestem glowy cebule. -Prawie skonczylam z salata, ale bede wdzieczna, jesli obierzesz cebule. -Jasne. Mam je rowniez pokroic w kostke? -Nie, nie. Zdejmij tylko luski. Noz znajdziesz tam, w szufladzie. Jeremy wyjal noz do stekow i siegnal po lezace na bufecie cebule. Przez chwile pracowali bez slowa, sluchajac muzyki. Konczac myc salate i odkladajac ja na bok, Lexie starala sie nie myslec o tym, jak blisko siebie stoja. Nie mogla jednak powstrzymac sie, by nie patrzec katem oka na Jeremy'ego i nie podziwiac jego niewymuszonego wdzieku, jak rowniez waskich bioder i dlugich nog, szerokich ramion, wydatnych kosci policzkowych. Jeremy podniosl do gory obrana cebule, absolutnie nieswiadom mysli Lexie. -Tak dobrze? -Doskonale - odparla. -Jestes pewna, ze nie chcesz, bym ja pokroil w kostke? -Nie. Zepsulbys mi sos, a tego nigdy bym ci nie wybaczyla. -Wszyscy tak kroja cebule. Moja wloska matka tak wlasnie je kroi. -Nie ja. -A wiec zamierzasz wlozyc te duze okragle cebule w calosci do sosu? -Nie. Najpierw przekroje je na pol. -Czy moglbym przynajmniej to zrobic? -Nie, dziekuje. Za nic nie chcialabym cie fatygowac - odparla z usmiechem. - Poza tym to ja jestem kucharka, pamietasz? Po prostu patrz i ucz sie. Niech ci sie wydaje, ze jestes... terminatorem. Jeremy przyjrzal sie jej znowu. Po powrocie z zimnego powietrza rumieniec na jej policzkach zbladl, cera lsnila naturalna swiezoscia. -Terminatorem? -Coz moge powiedziec? - rzekla Lexie, wzruszajac ramionami. - Twoja mama moze byc Wloszka, ale mnie wychowywala babcia, ktora wyprobowala chyba kazdy mozliwy przepis. -I to czyni cie ekspertem? -Nie, ale czyni ekspertem Doris, a ja przez dlugi czas terminowalam u niej. Moja nauka opierala sie na procesie osmozy, a teraz przyszla kolej na ciebie. Jeremy podniosl z blatu druga cebule. -Zdradz mi, co jest takiego szczegolnego w twoim przepisie? Oczywiscie poza cebulami wielkosci pileczek baseballowych? Lexie siegnela po obrana juz cebule i przekroila ja na pol. -Coz, poniewaz twoja matka jest Wloszka, jestem pewna, ze musiales slyszec o pomidorach san marzano. -Oczywiscie - przytaknal. - To pomidory. Z San Marzano. -Cha, cha - rozesmiala sie. - W rzeczywistosci sa to najslodsze i najbardziej aromatyczne pomidory ze wszystkich, zwlaszcza nadaja sie do sosow. Teraz patrz i ucz sie. Wyjela spod kuchenki garnek i odstawila go na szafke, po czym zapalila gaz. Blekitny plomien ozyl z sykiem i Lexie postawila pusty garnek na palniku. -Jak na razie jestem pod wrazeniem - rzekl Jeremy, konczac obierac druga cebule i odkladajac ja na bok. Wzial swoje piwo i znowu oparl sie o kredens. - Powinnas prowadzic wlasny program kulinarny. Nie zwracajac na niego uwagi, wlala obie puszki pomidorow do garnka, po czym dodala do sosu cala kostke masla. Jeremy przygladal sie nad jej ramieniem, jak maslo zaczyna sie topic. -Wyglada zdrowo - zauwazyl. - Lekarz zawsze mi mowi, ze moja dieta jest zbyt uboga w cholesterol. -Czy wiesz, ze masz sklonnosc do sarkazmu? -Slyszalem o tym - przyznal, podnoszac do gory butelke. - Ale dzieki, ze to dostrzeglas. -Obrales juz druga cebule? -Jasne, jestem przeciez terminatorem, moze nie? - odparl, podajac jej cebule. Lexie przekroila ja rowniez, po czym wrzucila cztery polowki do sosu. Mieszala wszystko przez chwile dluga drewniana lyzka, dopoki nie zawrzalo, po czym zmniejszyla gaz. -No dobra, to na razie wszystko - powiedziala z zadowoleniem, wracajac do zlewozmywaka. - Za jakies poltorej godziny bedzie gotowe. Gdy myla rece, Jeremy wsadzil nos do garnka, marszczac brwi. -Naprawde? Ani odrobiny czosnku? Ani odrobiny soli i pieprzu? A kielbasa? Albo klopsiki? Lexie pokrecila przeczaco glowa. -Tylko trzy skladniki. Oczywiscie wylejemy sos na makaron i posypiemy wszystko swiezo startym parmezanem. -To nie jest bardzo wloska potrawa. -A wlasnie ze jest. Tak to robia od setek lat w San Marzano. Nawiasem mowiac, San Marzano lezy we Wloszech. - Zakrecila kran, otrzasnela dlonie nad zlewem i osuszyla je scierka do naczyn. - Poniewaz mamy troche czasu, chcialabym sie ogarnac przed kolacja -powiedziala. - Co oznacza, ze na razie bedziesz musial zadowolic sie wlasnym towarzystwem. -Nie przejmuj sie mna. Wymysle sobie jakies zajecie. -Mozesz wziac prysznic, jesli masz ochote. Zostawie ci w lazience pare recznikow. Czujac sol na szyi oraz na rekach, zastanawial sie tylko sekunde, po czym rzekl z wdziecznoscia: -Bardzo chetnie skorzystam. Dzieki. -Zaczekaj chwile, przygotuje dla ciebie rzeczy, dobrze? Usmiechnela sie i wziawszy piwo, przecisnela sie obok niego, czujac jego spojrzenie na swoich biodrach. Zastanawiala sie, czy Jeremy jest rownie zaklopotany jak ona. Otworzyla drzwi sciennej szafy w koncu korytarza, wyjela z niej dwa reczniki i polozyla je na jego lozku. Pod umywalka w lazience, z ktorej korzystal Jeremy, znajdowaly sie rozne szampony oraz nowa kostka mydla. Lexie wyjela je rowniez i ustawila na umywalce. Spojrzala na swoje odbicie w lustrze i przez chwile wyobrazala sobie Jeremy'ego owinietego w recznik po prysznicu. Ten obraz wywolal dziwne mrowienie w brzuchu. Wciagnela nerwowo powietrze, czujac sie znowu jak nastolatka. -Halo, gdzie jestes? - uslyszala glos Jeremy'ego. -W lazience - odrzekla zdziwiona, ze jej glos brzmi tak spokojnie. - Po prostu sprawdzam, czy masz wszystko, co potrzeba. Pojawil sie nagle za jej plecami. -Nie masz przypadkiem w ktorejs z tych szuflad maszynki do golenia jednorazowego uzytku? -Bardzo mi przykro, ale nie mam - odparla. - Zobacze w mojej lazience, ale... -Drobiazg - powiedzial, przesuwajac dlonia po zaroscie. - Najwyzej bede wygladal niechlujnie dzis wieczorem. Cieszylabym sie, gdyby tak bylo, pomyslala Lexie, czujac, ze sie rumieni. Odwrociwszy glowe, by tego nie zauwazyl, wskazala mu dlonia szampony. -Mozesz uzyc, ktorego zechcesz. I pamietaj, ze trzeba chwile zaczekac, zanim poplynie goraca woda, badz wiec cierpliwy. -Dobrze, ale najpierw chcialbym cie spytac, czy pozwolisz mi skorzystac z telefonu. Musze zadzwonic do dwoch osob. Skinela przyzwalajaco glowa. -Oczywiscie. Telefon jest w kuchni. Przechodzac obok niego, znowu poczula, ze sie jej przyglada, ale nie odwrocila sie, by sie upewnic. Przeszla do swojego pokoju, zamknela za soba drzwi i oparla sie o nie, speszona absurdalnymi emocjami. Nic sie nie zdarzylo, nic sie nie zdarzy, powtarzala sobie w duchu. Zamknela drzwi na klucz, majac nadzieje, ze to wystarczy, by polozyc tame jej myslom. Odnioslo to nawet chwilowy skutek, dopoki nie zauwazyla, ze zaniosl jej do pokoju walizke. Swiadomosc, ze niedawno byl tutaj, spowodowala taki przyplyw zakazanych oczekiwan, ze choc starala sie wysilkiem woli wymazac z glowy te mysli, musiala przyznac, ze od poczatku oklamuje sama siebie. Gdy Jeremy wrocil do kuchni po prysznicu, poczul aromat sosu gotujacego sie na wolnym ogniu. Dokonczyl piwo, znalazl pod zlewem pojemnik na smieci i wyrzucil butelke, po czym wyjal nowa z lodowki. Na nizszej polce zauwazyl kawalek swiezego parmezanu i nieotwarty sloik oliwek amfiso. Mial ochote wziac ukradkiem jedna, zrezygnowal jednak. Wypatrzywszy telefon, zadzwonil do Nate'a i uzyskal blyskawicznie polaczenie. Przez pierwsze dwadziescia sekund trzymal sluchawke z daleka od ucha, tymczasem Nate wsciekal sie jak szalony. Jednakze gdy sie wreszcie uspokoil, zareagowal pozytywnie na propozycje Jeremy'ego, by spotkac sie w przyszlym tygodniu. Jeremy zakonczyl rozmowe obietnica, ze zadzwoni jeszcze raz jutro rano. Do Alvina natomiast nie udalo mu sie dodzwonic. Po wybraniu numeru zglaszala sie poczta glosowa. Jeremy odczekiwal minute, po czym probowal znowu, z tym samym rezultatem. Zegar w kuchni wskazywal prawie szosta i Jeremy domyslil sie, ze Alvin znajduje sie w tej chwili gdzies na autostradzie. Pelen nadziei, ze beda mieli okazje pogadac dzis wieczorem. Nie majac nic do roboty i czekajac na pojawienie sie Lexie, Jeremy wymknal sie przez kuchenne drzwi na werande. Zrobilo sie jeszcze zimniej. Coraz silniejszy wiatr byl zimny i przejmujacy, i mimo ze Jeremy nie widzial w ciemnosci oceanu, fale rytmicznie uderzaly z hukiem o brzeg, wprawiajac go niemalze w trans. Po jakims czasie skierowal sie z powrotem do ciemnego salonu. Gdy wyjrzal na korytarz, zauwazyl smuge swiatla pod zamknietymi drzwiami pokoju Lexie. Nie bardzo wiedzac, co robic, zapalil mala lampke do czytania w poblizu kominka. Przy slabym swietle w zaciemnionym pokoju przejrzal ksiazki lezace na gzymsie kominka, po czym przypomnial sobie nagle o swojej torbie. W pospiechu, by sie tu dostac, nie zajrzal jeszcze do notatnika Doris. Wyjal go teraz z torby i wrociwszy z nim do salonu, zaglebil sie w duzym wyscielanym fotelu. Gdy sie juz usadowil wygodnie, poczul, ze po raz pierwszy od wielu godzin zaczyna ustepowac napiecie w jego ramionach. Teraz, pomyslal, jest milo. Nie, nie milo. Mial uczucie, ze jest tak, jak zawsze powinno byc. Lexie stala przy oknie, gdy uslyszala, ze Jeremy zamyka drzwi do swojego pokoju. Upila lyk piwa, zadowolona, ze ma cos na uspokojenie nerwow. Oboje prowadzili w kuchni zdawkowa rozmowe, zachowujac dystans, dopoki sytuacja miedzy nimi sie nie wyjasni. Jadac tutaj, wiedziala, ze powinna wytrwac w swoim postanowieniu, jednakze teraz, odstawiajac piwo, uzmyslowila sobie, ze wcale nie chce utrzymywac dystansu. Juz nie. Mimo ze zdawala sobie sprawe z ryzyka, wszystko ja w tym mezczyznie ujmowalo - niespodzianka, ktora jej sprawil, gdy zobaczyla, ze idzie w jej strone, niewymuszony usmiech, rozwichrzone wlosy, nerwowe, chlopiece spojrzenie - a w tym momencie byl mezczyzna, ktorego znala i zarazem nie znala. Chociaz nie przyznawala sie do tego przed soba, teraz dotarlo do niej, ze pragnie poznac go od tej strony, ktora przed nia ukrywal, cokolwiek to mialo byc i dokadkolwiek mialoby ich zaprowadzic. Dwa dni temu nigdy nie przyszloby jej nawet do glowy, ze cos takiego jest mozliwe, zwlaszcza w przypadku prawie nieznajomego mezczyzny. Zostala w przeszlosci zraniona i uswiadomila sobie, ze zareagowala na to wycofaniem sie w bezpieczna samotnosc. Ale zycie pozbawione ryzyka doprawdy trudno nazwac prawdziwym zyciem i jesli ma zamiar cos w nim zmienic, to rownie dobrze moze zaczac od teraz. Po prysznicu usiadla na brzegu lozka, rozpiela gorna kieszen walizki i wyjela z niej buteleczke nawilzajacego balsamu do ciala. Nalozyla troszke na rece i nogi, nastepnie wmasowala kosmetyk w piersi oraz w brzuch, rozkoszujac sie wibrujacymi odczuciami wlasnej skory. Nie przywiozla ze soba zadnego wymyslnego stroju. Rano tak sie spieszyla, zeby wyjsc z domu, ze chwycila pierwsze lepsze ciuchy. Teraz przerzucala rzeczy w walizce, dopoki nie znalazla swoich ulubionych dzinsow - mocno splowialy eh, z dziurami na kolanach i wystrzepionymi mankietami. Wskutek niezliczonych pran material stal sie miekszy i cienszy, i Lexie doskonale wiedziala, w jaki sposob spodnie podkreslaja jej figure. Czula skrywany dreszczyk emocji na mysl, ze Jeremy bez watpienia to zauwazy. Wlozyla biala bluzke z dlugimi rekawami, ktore podwinela do lokci. Nie wpuscila jej w spodnie. Stojac przed lustrem, zapiela guziki na przodzie, zatrzymujac sie na nizszej niz zwykle dziurce, tak by byl odrobine widoczny dolek miedzy piersiami. Wysuszyla wlosy suszarka, po czym wyszczotkowala je lekko. Starala sie zrobic najlepszy uzytek z tego, co miala ze soba do makijazu - delikatnie musnela rozem policzki, podkreslila olowkiem oczy a wargi szminka. Zalowala, ze nie ma perfum, ale nic nie mozna bylo na to poradzic. Gdy juz byla gotowa, zadowolona ze swego wygladu obciagnela przed lustrem bluzke, wygladzajac niewidoczne zmarszczki. Z usmiechem na wargach probowala sobie przypomniec, kiedy po raz ostatni tak naprawde przejmowala sie swoim wygladem. Kiedy Lexie weszla do pokoju, Jeremy siedzial w fotelu ze wspartymi wyzej nogami. Spojrzal na nia i przez chwile miala wrazenie, ze chce jej cos powiedziec, ale slowa uwiezly mu w gardle. Patrzyl... Nie mogac oderwac wzroku od Lexie, Jeremy zrozumial nagle, dlaczego odszukanie jej bylo dla niego takie wazne. Nie mial wyboru, poniewaz wiedzial juz z cala pewnoscia, ze jest w niej zakochany. -Wygladasz... cudownie - wyszeptal w koncu. -Dziekuje - powiedziala, slyszac w jego glosie nieskrywane emocje i rozkoszujac sie wzbierajacymi w niej uczuciami. Ich oczy sie spotkaly i w tym momencie Lexie pojela, ze spojrzenie Jeremy'ego mowi dokladnie to samo co jej wlasne. ROZDZIAL PIETNASTY Przez chwile oboje byli jak sparalizowani, zadne nie moglo sie poruszyc, az wreszcie Lexie westchnela gleboko i odwrocila wzrok. Wciaz drzac na calym ciele, uniosla lekko swoja butelke po piwie.-Chyba przyda mi sie jeszcze jedno - powiedziala z niepewnym usmiechem. - Ty tez sie napijesz? Jeremy odchrzaknal. -Juz sie poczestowalem. Dziekuje. -Za minutke wracam. Powinnam tez zajrzec do sosu. Lexie przeszla do kuchni na chwiejnych nogach i stanela przy kuchence. Drewniana lyzka, ktora wziela z blatu, zostawila na nim plame sosu pomidorowego i po skonczeniu mieszania Lexie polozyla ja na tym samym miejscu. Nastepnie wyjela z lodowki jeszcze jedno piwo i postawila je na bufecie obok oliwek. Sprobowala otworzyc sloiczek, lecz rece tak jej sie trzesly, ze nie mogla sobie z tym poradzic. -Moze ci pomoge? - spytal Jeremy. Podniosla glowe, zaskoczona. Nie slyszala, jak wszedl, i zastanawiala sie, czy jej uczucia sa tak ewidentne, jak sie wydawalo. -Nie mam nic przeciwko temu - odparla. Jeremy wzial od niej oliwki. Przygladala sie, jak napinaja sie silne miesnie jego przedramion, gdy odkrecal pokrywke. Potem, dostrzeglszy na bufecie piwo, otworzyl je rowniez i jej podal. Nie szukal wzrokiem jej oczu ani tez nie chcial chyba powiedziec nic wiecej. W panujacej ciszy Lexie przygladala mu sie, gdy oparl sie o szafke. Palila sie gorna lampa, ale jej blask wydawal sie teraz lagodniejszy, niz kiedy zaczynali gotowac, pewnie dlatego, ze przez okna nie saczylo sie juz zamierajace polswiatlo zmierzchu. Lexie pociagnela lyk piwa, delektujac sie jego smakiem, delektujac sie kazda chwila tego wieczoru - tym, jak sie czula i jak wygladala, tym, jak na nia patrzyl. Byla gotowa wyciagnac dlon i dotknac Jeremy'ego, i w pewnej przelotnej chwili omal tego nie uczynila, powstrzymala sie jednak, odwrocila i podeszla do kredensu. Wyjela stamtad oliwe i ocet balsamiczny, wlala po odrobinie jednego i drugiego do malej miseczki, dosypala szczypte soli i pieprzu. -Wszystko pachnie tak smakowicie - rzekl Jeremy. Skonczywszy przygotowywac sos do salatki, Lexie siegnela po oliwki i wlozyla je do drugiej miseczki. -Zostala nam jeszcze godzina do kolacji - powiedziala. Najwyrazniej mowienie pomagalo jej zachowac opanowanie. - Poniewaz nie spodziewalam sie gosci, musi to nam wystarczyc jako przystawka. Gdyby bylo lato, zaprosilabym cie na werande i zaczekalibysmy tam, ale sprawdzalam wczesniej... jest strasznie zimno. I powinnam cie ostrzec, ze krzesla w kuchni nie sa szczegolnie wygodne. -Co oznacza? -Moze przeszlibysmy z powrotem do salonu i tam sobie usiedli? Jeremy ruszyl przodem i zatrzymal sie przy fotelu, by wziac notatnik Doris, po czym powiodl spojrzeniem za Lexie, ktora usadowila sie na kanapie. Postawila miseczke z oliwkami na niskim stoliku, nastepnie poprawila sie lekko, przyjmujac wygodniejsza pozycje. Kiedy usiadl obok niej, poczul slodki kwiatowy zapach szamponu. Z kuchni dobiegala cichutka muzyka. -Widze, ze masz notatnik Doris - zauwazyla Lexie. Jeremy skinal glowa. -Pozwolila mi go przeczytac. -I? -Mialem sposobnosc zerknac dopiero na kilka pierwszych stron. Jest tam jednak znacznie wiecej szczegolow, niz sie spodziewalem. -Wierzysz teraz, ze przepowiedziala plec wszystkich tych dzieci? -Nie - odparl. - Jak juz mowilem, mogla zapisac w notatniku wylacznie te przypadki, w ktorych jej prognoza sie sprawdzila. Lexie usmiechnela sie. -A rozny sposob zapisu tych notatek? Niektore sa robione piorem, niektore olowkiem, czasami wygladaja, jak gdyby byly nabazgrane w wielkim pospiechu, a czasami Doris zupelnie sie nie spieszyla. -Nie twierdze, ze notatnik wyglada nieprzekonujaco - przyznal Jeremy. - Twierdze jedynie, ze Doris nie potrafi wywrozyc plci dziecka, trzymajac kogos za reke. -Dlatego ze ty tak uwazasz. -Nie. Dlatego ze jest to niemozliwe. -Czyli statystycznie nieprawdopodobne? -Nie - powtorzyl z uporem. - Niemozliwe. -Niech ci bedzie, Panie Sceptyku. A jak tam twoj temat? Jeremy zaczal dlubac paznokciem nalepke na butelce z piwem. -Dobrze. Ale, jesli mozna, chcialbym jeszcze skonczyc przegladanie niektorych pamietnikow w bibliotece. Moze znajde cos do ubarwienia calej historii. -Rozgryzles juz tajemnice? -Tak - odrzekl. - Pozostalo mi juz tylko to udowodnic. Mam nadzieje, ze pogoda bedzie mi sprzyjac. -Bedzie - zapewnila go Lexie. - Caly weekend ma byc mglisty. Slyszalam wczesniej prognoze przez radio. -To swietnie - ucieszyl sie. - Ale zla wiadomosc to lii, ze rozwiazanie nie jest bynajmniej tak fajne jak sama legenda. -Wobec tego warto bylo tu przyjezdzac? Jeremy pokiwal glowa. -Co do tego nie mam najmniejszej watpliwosci - powiedzial cicho. - Za zadne skarby swiata nie zrezygnowalbym z tej podrozy. Slyszac jego ton, wiedziala dokladnie, co Jeremy ma na mysli, i odwrocila ku niemu twarz. Podpierajac brode dlonia, oparla noge na kanapie, cieszac sie z intymnosci sytuacji, z tego, ze sprawil, iz czula sie seksualnie atrakcyjna. -A wiec co to jest? - spytala, pochylajac sie lekko do przodu. - Mozesz mi zdradzic? Swiatlo lampy tworzylo wokol wlosow Lexie swietlista aureole, jej fiolkowe oczy lsnily spod ciemnych rzes. -Wolalbym ci pokazac - odparl. Lexie usmiechnela sie. -Chcesz powiedziec, ze skoro i tak cie odwoze... Mam racje? -Aha. -A chcesz wracac...? -Jutro, jesli mozna. - Pokrecil glowa, probujac zapanowac nad swymi uczuciami, nie chcac zepsuc wszystkiego, mc chcac naciskac zbyt mocno, mimo ze nie pragnal niczego wiecej poza tym, by wziac ja w ramiona. - Musze spotkac sie z Alvinem. To moj przyjaciel... kamerzysta z Nowego Jorku. Przyjezdza, by nakrecic profesjonalny material filmowy. -Przyjezdza do Boone Creek? -Prawde mowiac, prawdopodobnie przekracza wlasnie teraz granice miasteczka. -W tej chwili? Nie powinno cie tam byc? -Pewnie powinienem - przyznal. Lexie przetrawiala w mysli jego slowa, poruszona trudem, jaki sobie zadal, by tu dzisiaj przyjechac. -Dobrze - powiedziala. - Wczesnie rano jest prom, ktory mozemy zlapac. Bedziemy w miescie kolo dziesiatej. -Dziekuje - rzekl po prostu. -I zamierzasz krecic film jutro wieczorem? Jeremy skinal twierdzaco glowa. -Zostawilem Alvinowi list, w ktorym poprosilem go, by pojechal dzisiaj z kamera na cmentarz, ale musimy tez nakrecic film gdzie indziej. Mamy przeciez jutro caly dzien. Musze pozapinac wszystko na ostatni guzik, doprowadzic do konca wszystkie watki. -A co z wiejska zabawa? Zawarlismy podobno umowe, ze jesli rozwiklasz tajemnice, zatancze z toba. Jeremy spuscil glowe. -Jesli tylko zdaze, bede tam. Wierz mi, niczego nie pragne bardziej. Pokoj wypelnila cisza. -Kiedy wracasz do Nowego Jorku? - spytala w koncu Lexie. -W sobote - odpowiedzial. - W przyszlym tygodniu mam w Nowym Jorku spotkanie, na ktorym musze byc. Serce w niej zamarlo. Mimo ze zdawala sobie sprawe, iz to nastapi, jego slowa sprawily jej przykrosc. -Wracasz do ekscytujacego zycia, co? Jeremy pokrecil glowa. -Moje zycie w Nowym Jorku wcale nie jest takie atrakcyjne. Najczesciej pracuje. Wiekszosc czasu spedzam albo na poszukiwaniu materialow, albo na pisaniu, a to samotne dzialania. W rzeczywistosci czuje sie czesto bardzo samotny. -Nie probuj brac mnie na litosc - powiedziala Lexie, unoszac brwi. - Nie kupuje tego. Spojrzal na nia. -A gdybym wspomnial o moich odrazajacych sasiadach? Czy wtedy uzalilabys sie nade mna? -Nie. Jeremy parsknal smiechem. -Bez wzgledu na to, co sobie myslisz, nie mieszkam w Nowym Jorku dla podniecajacych wrazen. Osiadlem tam, poniewaz mieszka tam moja rodzina, poniewaz czuje sie tam dobrze. Poniewaz jest to moj dom. Tak jak Boone Creek dla ciebie. -Rozumiem, ze twoja rodzine lacza bliskie stosunki. -Tak - odrzekl - rzeczywiscie. Spotykamy sie niemal w kazdy weekend w domu moich rodzicow na Queensie na tych fantastycznych maminych obiadkach. Moj tata przeszedl kilka lat temu zawal serca i bywa to czasami dla niego trudne, ale uwielbia te weekendy. Jest to zawsze istny ogrod zoologiczny... gromada dzieciakow biega wszedzie jak szalona, moi bracia z zonami stoja sobie w ogrodku. Oczywiscie oni wszyscy mieszkaja w poblizu, totez bywaja tam nawet czesciej ode mnie. Lexie upila kolejny lyk piwa, probujac wyobrazic sobie te scene. -To sympatyczny obrazek. -Tak. Ale czasami jest mi ciezko. Popatrzyla na niego pytajaco. -Nie rozumiem. Milczal, obracajac w dloniach butelke, po czym rzekl: -Zdarza sie, ze i ja nie rozumiem. Moze sposob, w jaki to powiedzial, sprawil, ze Lexie powstrzymala sie od komentarza. W ciszy, ktora nagle zapadla, przygladala mu sie uwaznie, czekajac na wyjasnienie. -Mialas kiedys jakies marzenie? - spytal. - Cos, czego pragnelas naprawde mocno, a kiedy juz ci sie wydawalo, ze jest to prawie w twoim zasiegu, cos innego ci to odebralo? -Wszyscy maja marzenia, ktore sie nie spelniaja - odpowiedziala ostroznie. Jeremy przygarbil sie. -Tak - zgodzil sie. - Chyba masz racje. -Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. -Jest cos, czego o mnie nie wiesz - rzekl, odwracajac sie znowu twarza do niej. - Szczerze mowiac, nigdy o tym nikomu nie mowilem. Lexie poczula, ze ramiona jej tezeja, gdy uslyszala te slowa. -Jestes zonaty - powiedziala, odchylajac sie na oparcie kanapy. Jeremy pokrecil glowa. -Nie. -No to jestes z kims zwiazany w Nowym Jorku, i to na powaznie. -Nie, nie o to chodzi. Milczal przez chwile i Lexie wydalo sie, ze dostrzega cieni watpliwosci na jego twarzy. -W porzadku, przepraszam. Tak czy owak to nie moja sprawa. Jeremy pokrecil glowa z wymuszonym usmiechem. -Twoj pierwszy strzal byl prawie celny - oznajmil, - Bylem zonaty. I rozwiodlem sie. Spodziewajac sie czegos o wiele gorszego, Lexie omal nie rozesmiala sie na glos z ulga, powstrzymala sie jednak na widok jego ponurej miny. -Miala na imie Maria. Na poczatku bylismy jak ogien i woda, nikt nie potrafil zrozumiec, co w sobie widzimy, Jednakze poza powierzchownym wrazeniem uznawalismy oboje te same wartosci i mielismy podobne poglady na temat tego, co jest najwazniejsze w zyciu. Lacznie z pragnieniem dzieci. Ona chciala miec czworo, ja piecioro. -Zawahal sie, widzac jej mine. - Wiem, ze to spora gromadka Jak na dzisiejsze czasy, ale oboje bylismy do tego przyzwyczajeni. Maria podobnie jak ja pochodzila z licznej rodziny. - Umilkl. - Nie od razu dowiedzielismy sie, ze mamy problem, ale po szesciu miesiacach, kiedy wciaz nie zachodzila w ciaze, poddalismy sie rutynowym badaniom. Okazalo sie, ze z nia wszystko jest w porzadku, natomiast jakichs powodow ze mna nie. Nie znaleziono zadnej przyczyny, nie dano mi zadnej konkretnej odpowiedzi. Po prostu takie rzeczy czasami przytrafiaja sie ludziom. Kiedy Maria dowiedziala sie o tym, podjela decyzje, ze nie chce dluzej pozostawac ze mna w zwiazku malzenskim. A teraz... To znaczy, bardzo kocham moja rodzine, uwielbiam spedzac z nimi czas, ale kiedy tam jestem, zawsze przychodzi mi na mysl rodzina, ktorej nigdy nie bede mogl miec. Wiem, ze to brzmi dziwnie, ale chyba musialabys byc mna, zeby zrozumiec, jak bardzo pragnalem miec dzieci. Gdy skonczyl, Lexie wpatrywala sie w niego przez chwile bez slowa, probujac poskladac sobie to, co jej powiedzial. -Zona cie opuscila, poniewaz dowiedziales sie, ze nie mozesz miec dzieci? - spytala w koncu. -Nie od razu. Ale w rezultacie, tak. -I lekarze nie mogli nic na to poradzic? -Nie - odparl niemal z zaklopotaniem. - Nie stwierdzili wprawdzie, ze jest absolutnie niemozliwe, bym splodzil dziecko, lecz wyrazili sie jasno, ze najprawdopodobniej nigdy sie to nie zdarzy. I to jej wystarczylo. -A co z adopcja? Albo ze znalezieniem dawcy? Albo... Jeremy pokrecil glowa. -Wiem, ze latwo oceniac Marie jako osobe bez serca, ale to nie tak. Musialabys ja znac, by w pelni zrozumiec jej decyzje. Dorastala w przekonaniu, ze bedzie kiedys matka. Wszystkie jej siostry zostaly matkami i gdyby nie ja, ona tez by nia zostala. - Utkwil wzrok w suficie. - Przez dlugi czas nie chcialem w to uwierzyc. Nie chcialem myslec o sobie jako o kims wybrakowanym, ale taki bylem. I choc wiem, ze brzmi to idiotycznie, czulem sie po tym wszystkim jak gdyby mniej mezczyzna. Jakbym nie byl wystarczajaco dobry dla kogokolwiek. - Wzruszyl ramionami i mowil dalej coraz bardziej rzeczowym tonem: - Tak, moglismy adoptowac dziecko, tak, moglismy znalezc dawce. Proponowalem kazda z tych mozliwosci. Ale ona nie miala do tego serca. Pragnela zajsc w ciaze, pragnela przezyc narodziny dziecka i rozumie sie samo przez sie, ze pragnela, zeby bylo to dziecko jej meza. A potem juz sprawy potoczyly sie po rowni pochylej. Zreszta nie chodzilo wylacznie o nia. Ja tez sie zmienilem. Bylem humorzasty... Zaczalem coraz wiecej podrozowac w celach zawodowych... Nie wiem... moze ja zrazilem. Lexie przygladala mu sie bacznie przez dluga chwile. -Dlaczego mowisz mi to wszystko? Jeremy napil sie piwa i podrapal znowu paznokciem nalepke na butelce. -Moze dlatego, ze chce, bys wiedziala, w co sie pakujesz z kims takim jak ja. Na te slowa Lexie poczula, ze krew naplywa jej do policzkow. Pokrecila glowa i odwrocila sie. -Nie mow czegos, czego naprawde nie myslisz. -A dlaczego uwazasz, ze tak nie mysle? Na dworze wiatr coraz bardziej sie wzmagal i Lexie uslyszala cichy dzwiek dzwoneczkow wietrznych zawieszonych nieopodal drzwi. -Bo to prawda. Nie mozesz tak myslec. Albowiem sprawa nie ma nic wspolnego z tym, kim jestes, nie ma tez nic wspolnego z tym, co mi wlasnie powiedziales - odparla. - Ty i ja... nie jestesmy tacy sami, mimo ze chcesz tak uwazac. Ty jestes tam, ja tu. Ty masz duza rodzine, z ktora sie czesto widujesz, ja mam tylko Doris, ktora mnie potrzebuje, zwlaszcza teraz... mowie o jej zdrowiu. Ty lubisz wielkie miasta, ja male miasteczka. Ty masz prace, ktora kochasz, a ja... coz, ja mam biblioteke, i tez ja kocham. Gdyby ktores z nas bylo zmuszone zmienic to, co ma, co zrobilibysmy z naszym zyciem... - Zamknela na moment oczy. - Wiem, ze jest to mozliwe w przypadku niektorych ludzi, ale to twardy orzech do zgryzienia, jesli chodzi o budowanie zwiazku. Sam powiedziales, ze zakochales sie w Marii, poniewaz wazne byly dla was te same wartosci. Ale w naszej sytuacji jedno z nas musialoby sie poswiecic. A skoro ja nie mam na to ochoty, nie byloby fair oczekiwac poswiecenia od ciebie. Spuscila wzrok i w ciszy, ktora zapadla, Jeremy slyszal tykanie zegara wiszacego nad kominkiem. Sliczna buzia Lexie posmutniala i Jeremy przerazil sie nagle, ze straci jakakolwiek szanse na to, zeby z nia byc. Ujal ja pod brode, zmuszajac, by na niego spojrzala. -A jesli ja nie uwazam tego za poswiecenie? - spytal. - Jesli powiem ci, ze wolalbym byc z toba, niz wracac do mojego dawnego zycia? Dotyk jego palcow byl elektryzujacy. Usilujac zignorowac to doznanie, odparla sztucznie spokojnym tonem: -Wtedy odpowiedzialabym ci, ze ja tez cudownie spedzilam ostatnie pare dni. To, ze cie poznalam... coz, bardzo wiele dla mnie znaczy. I owszem, wiele dalabym za to, by uwierzyc, ze istnieje jakis sposob na to, by sie nam udalo. I ze mi to pochlebia. -Ale nie chcesz sprobowac, czy sie uda? Lexie pokrecila glowa. -Jeremy... Ja... -W porzadku - powiedzial. - Rozumiem. -Nie - przerwala mu - nie rozumiesz. Slyszales to, co mowilam, ale nie sluchales. To znaczy, ze oczywiscie chcialabym, zeby nam sie udalo. Jestes inteligentny, dobry i uroczy... - Umilkla, wahajac sie. - No dobra, moze czasami jestes troche zbyt pewny siebie... Pomimo napiecia Jeremy nie potrafil powstrzymac sie od smiechu. -Zalezy mi na tym, bys wiedzial, ze te dwa dni byly dla mnie wprost niewiarygodne - mowila dalej Lexie, starannie dobierajac slowa - ale pewne rzeczy w mojej przeszlosci rowniez poranily mi psychike. - Szybko i spokojnie opowiedziala mu o Panu Renesansie. Kiedy skonczyla, miala niemal mine winowajcy. - Moze dlatego probuje podchodzic do tej sytuacji praktycznie. Nie zakladam, ze znikniesz tak jak on, ale czy mozesz uczciwie obiecac, ze bedziemy czuli do siebie to samo co teraz, jesli bedziemy musieli podrozowac, zeby ze soba byc? -Tak - odrzekl stanowczo. - Moge. Jego odpowiedz prawie ja zasmucila. -Mozesz tak twierdzic dzisiaj, ale co powiesz jutro? Co powiesz za miesiac? Za oknami wiatr gwizdal, chloszczac piaskiem o szyby. Zaslony falowaly lekko, gdy przedzieral sie przez szpary w starych futrynach. Jeremy wpatrywal sie w Lexie, kolejny raz uswiadamiajac sobie, ze ja kocha. -Lexie - odezwal sie po chwili, czujac suchosc w ustach. - Ja... Domyslajac sie, co chce powiedziec, podniosla rece, by go powstrzymac. -Prosze, nie. Nie jestem jeszcze na to gotowa. Na razie zjedzmy po prostu z przyjemnoscia kolacje. Zgoda? - Zawahala sie, po czym odstawila butelke z piwem na stolik. - Powinnam chyba sprawdzic jak tam sos i nastawic makaron. Jeremy poczul sciskanie w dolku, widzac, jak Lexie wstaje z kanapy. Przystanela na chwile w progu kuchni i odwrocila sie, patrzac mu prosto w oczy. -I tak zwyczajnie, do twojej wiadomosci, uwazam, ze twoja zona postapila ohydnie i nawet w duzym przyblizeniu nie jest taka wspaniala, jak probowales mi wmowic. Nie zostawia sie meza z takiego powodu, a fakt, ze w ogole potrafisz teraz powiedziec o niej cos milego, swiadczy o tym, ze to ona popelnila blad. Wierz mi... widzialam, na czym polega bycie dobrymi rodzicami. Posiadanie dzieci oznacza opiekowanie sie nimi, wychowywanie, kochanie ich oraz wspieranie, i zadna z tych rzeczy nie ma nic wspolnego z tym, kto pocznie je jednej nocy w sypialni, ani z doswiadczeniem chodzenia w ciazy. Lexie obrocila sie na piecie i zniknela w kuchni. Jeremy slyszal dobiegajace stamtad dzwieki piosenki Billie Holiday Il Be Seeing You. Ze scisnietym gardlem wstal z kanapy i poszedl za Lexie. Wiedzial, ze jesli nie wykorzysta tego momentu, druga okazja moze juz nigdy sie nie nadarzyc, zrozumial nagle, ze to Lexie byla przyczyna jego przyjazdu do Boone Creek. To Lexie byla odpowiedzia, ktorej przez caly czas szukal. Oparl sie o framuge kuchennych drzwi, przygladajac sie, jak stawia na gazie jeszcze jeden garnek. -Dziekuje ci za to, co powiedzialas - rzekl cicho. - Nie ma za co - odparla, unikajac jego wzroku. Byl swiadom, ze Lexie usiluje zapanowac nad tymi samymi emocjami, ktore przezywa takze on, i zachwycala go zarowno jej namietnosc, jak i powsciagliwosc. Mimo to postapil krok ku niej, wiedzac, ze nie moze zaprzepascic tej szansy. -Mozesz zrobic cos dla mnie? - spytal. - Poniewaz nie mam pewnosci, czy zdaze jutro wieczorem na zabawe - poprosil, wyciagajac do niej reke - czy zechcesz zatanczyc ze mna teraz? -Tutaj? - Spojrzala na niego zaskoczona, serce tluklo jej sie w piersi jak szalone. - Teraz? Bez slowa podszedl blizej, ujmujac jej dlon i podnoszac z usmiechem do ust. Ucalowal delikatnie palce, po czym opuscil jej reke i nie odrywajac spojrzenia od oczu dziewczyny, otoczyl ramieniem jej kibic i lagodnie przyciagnal do siebie. Gdy zaczal delikatnie wodzic palcem po grzbiecie dloni Lexie i czule wyszeptal jej imie, powoli ulegla i dala mu sie prowadzic. Zaczeli krazyc w rytm cichej muzyki i choc w pierwszej chwili Lexie odczuwala skrepowanie, w koncu przytulila sie do niego, odprezajac sie w jego ramionach, rozkoszujac sie cieplem jego ciala. Oddech mezczyzny muskal jej szyje, a dlon czule gladzila plecy. Zamknela oczy i wtulila sie w niego mocniej, kladac mu glowe na ramieniu i czujac, jak topnieja resztki rezerwy. Uzmyslowila sobie, ze tego wlasnie pragnela od poczatku, i w malutkiej kuchni poruszali sie kolysani przyjemna muzyka, zatraceni w sobie. Za oknami fale nieustannie toczyly sie z hukiem, splywajac w kierunku diuny. Przejmujacy wiatr uderzal ze swistem w sciany bungalowu, znikajac gdzies w coraz glebszym mroku. Kolacja dochodzila na kuchence na wolnym ogniu. Kiedy po jakims czasie Lexie podniosla glowe, by spojrzec Jeremy'emu w oczy, oplotl ja mocno ramionami. Musnal wargami jej usta, potem drugi raz, wreszcie przywarl do nich namietnie. Odsunawszy sie lekko, by sprawdzic, czy Lexie nie protestuje, pocalowal ja znowu, ona zas odwzajemnila pocalunek, rozkoszujac sie silnym usciskiem jego ramion. Czula wilgotny, upajajacy dotyk jezyka Jeremy'ego, podniosla reke do jego twarzy, przesuwajac ja po lekkim zaroscie na policzku. Zareagowal na te pieszczote, calujac ja w policzek i szyje, jego jezyk parzyl jej skore. Calowali sie w kuchni dlugo, dlugo, delektowali sie soba bez goraczkowego pospiechu, az wreszcie Lexie odsunela sie. Zgasila gaz pod palnikiem i wziawszy go za reke, zaprowadzila do swojej sypialni. Kochali sie powoli. Poruszajac sie w niej, Jeremy zapewnial ja szeptem, jak bardzo ja kocha, i wymawial cicho jej imie niczym modlitwe. Jego dlonie wedrowaly nieustajaco po jej ciele, jak gdyby chcial sie upewnic, ze jest rzeczywista. Nie wyszli z lozka przez kilka godzin, kochajac sie i smiejac cicho, napawajac sie wzajemnie swoimi pieszczotami. Wreszcie Lexie wstala i owinela sie szlafrokiem, Jeremy zas wlozyl dzinsy i gdy dolaczyl do niej w kuchni, wspolnie dokonczyli szykowac kolacje. Lexie zapalila swiece, a on przygladal sie dziewczynie nad pelgajacym plomieniem, zachwycajac sie rumiencem, ktory wciaz jeszcze nie zniknal z jej policzkow, i jednoczesnie pochlaniajac z apetytem najwyborniejszy posilek, jakiego kiedykolwiek probowal, z jakiejs przyczyny wspolne spozywanie tego posilku w kuchni - on bez koszuli, ona naga pod cienkim szlafroczkiem -wydalo mu sie niemal bardziej intymne niz wszystko, co wydarzylo sie tego wieczoru. Potem wrocili do lozka i Jeremy przyciagnal Lexie blisko do siebie, szczesliwy, ze moze po prostu ja tulic. Gdy zasnela w jego ramionach, Jeremy przygladal sie, jak spi. Co jakis czas odgarnial wlosy z jej oczu, jeszcze raz przezywajac ten wieczor, zapamietujac kazdy jego szczegol i czujac w glebi serca, ze spotkal kobiete, z ktora pragnie spedzic reszte zycia. Jeremy obudzil sie tuz przed switem i uswiadomil sobie, ze Lexie przy nim nie ma. Usiadl nagle calkiem przytomny i poklepal koldre, jak gdyby chcial sie ostatecznie upewnic, po czym wyskoczyl z lozka i naciagnal dzinsy. Jej ubranie lezalo na podlodze, brakowalo jednak szlafroka, ktory miala na sobie podczas kolacji. Zapinajac dzinsy, dygotal lekko z zimna, i objal sie ramionami, gdy szedl korytarzem. Znalazl ja w glebokim fotelu przed kominkiem, na malym stoliku obok stal kubek mleka. Trzymala na kolanach notatnik Doris, otwarty na stronach bliskich poczatku, nie czytala go jednak. Wpatrywala sie w ciemne okno, za ktorym nie bylo nic widac. Zrobil jeszcze jeden krok w jej strone, deski podlogi zaskrzypialy pod jego stopami i Lexie drgnela, slyszac ten dzwiek. Usmiechnela sie na widok Jeremy'ego. -Witaj - powiedziala. W przycmionym swietle Jeremy wyczul, ze cos jest nie tak. Przysiadl obok niej na oparciu fotela i otoczyl ja ramieniem. -Dobrze sie czujesz? - spytal szeptem. -Tak - odparla. - Wszystko w porzadku. -Co ty tu robisz? Jest srodek nocy. -Nie moglam spac. Poza tym musimy zaraz sie zbierac, zeby zdazyc na prom. Jeremy skinal glowa, mimo ze nie ucieszyla go zbytnio jej odpowiedz. -Jestes na mnie zla? -Nie - odrzekla. -Zalujesz tego, co sie stalo? -Nie, nie o to chodzi. - Nie dodala jednak nic poza tym i Jeremy przyciagnal ja blizej, starajac sie jej uwierzyc. -To ciekawy notatnik - stwierdzil, nie chcac jej przynaglac. - Mam nadzieje poswiecic mu pozniej troche wiecej czasu. Lexie usmiechnela sie. -Minelo sporo czasu od chwili, gdy przegladalam go po raz ostatni. Czytanie go przywoluje wspomnienia. -Jak to? Zawahala sie, po czym wskazala na otwarta strone. -Kiedy czytales go wczesniej, zwrociles uwage na ten zapis? -Nie - odparl. -No to przeczytaj go. Jeremy przeczytal szybko wskazany fragment. Pod wieloma wzgledami wydawal sie identyczny z innymi. Imiona rodzicow, wiek, informacja, w ktorym miesiacu ciazy byla kobieta. Oraz prognoza, ze kobieta urodzi dziewczynke. Gdy skonczyl czytac, spojrzal na Lexie. -Czy cos to dla ciebie znaczy? - spytala. -Nie bardzo rozumiem, o co pytasz - przyznal. -Imiona Jim i Claire nic dla ciebie nie znacza? -Nie. - Przyjrzal sie dokladnie jej twarzy. - A powinny? -To moi rodzice - odpowiedziala cicho Lexie, spuszczajac wzrok. - A to jest notatka, w ktorej Doris przepowiedziala, ze bede dziewczynka. Jeremy uniosl brwi w niemym zapytaniu. -O tym wlasnie rozmyslalam. Wydaje nam sie, ze sie znamy, ale ty nie wiesz nawet, jakie byly imiona moich rodzicow. A ja nie znam imion twoich. Jeremy poczul nagle sciskanie w zoladku. -I to cie gnebi? Ze twoim zdaniem za malo sie znamy? -Nie - odrzekla. - Gnebi mnie to, ze nie mam pewnosci, czy kiedykolwiek sie dobrze poznamy. Nastepnie, z czuloscia, ktora sprawila, ze serce w nim zamarlo, otoczyla ramionami jego szyje Przez dlugi czas siedzieli w fotelu, przytuleni do siebie, a kazde z nich marzylo, by ta chwila mogla trwac wiecznie. ROZDZIAL SZESNASTY -A wiec to jest twoj przyjaciel, co? - spytala Lexie. Wskazala dyskretnie reka naaresztancka cele. Chociaz Lexie mieszkala w Boone Creek przez cale zycie, nigdy nie dostapila zaszczytu odwiedzenia wiezienia okregowego - az do dzis. Jeremy skinal glowa. -On normalnie nie jest taki - powiedzial szeptem. Wczesniej tego samego ranka spakowali swoje rzeczy i zamkneli domek na plazy. Oboje nie kwapili sie, by zostawic za soba to, co tam przezyli. Ale gdy zjechali z promu w Swan Quarter, telefon komorkowy Jeremy'ego znalazl sie w wystarczajacym zasiegu, by mogl odebrac wiadomosci. Nate zostawil cztery dotyczace zblizajacego sie spotkania. Alvin natomiast nagral jedna, za to rozpaczliwa - ze zostal aresztowany. Lexie podrzucila Jeremy'ego do jego samochodu, skad pojechal za nia do Boone Creek, martwiac sie o Alvina, ale martwiac sie tez o Lexie. Jej niepokojacy nastroj, ktory rozpoczal sie przed switem, trwal przez nastepne kilka godzin. Choc nie odsunela sie, kiedy otoczyl ja ramieniem na promie, byla milczaca, zapatrzona w wody zatoki Pamlico. Kiedy sie usmiechnela, byl to zaledwie przelotny usmiech, a kiedy wzial ja za reke, nie odwzajemnila uscisku. Ani tez nie powtorzyla niczego, co powiedziala mu wczesniej. Co dziwne, opowiadala natomiast o licznych wrakach, spoczywajacych na dnie u wybrzeza, a gdy probowal skierowac rozmowe na powazniejsze sprawy, albo zmieniala temat, albo nie odpowiadala wcale. Tymczasem Alvin siedzial w okregowym wiezieniu. Sadzac z wygladu - przynajmniej zdaniem Lexie - pasowal do tego miejsca. Ubrany w czarny T - shirt z nadrukiem zespolu Metallica, skorzane spodnie i takaz kurtke, z nabijana cwiekami opaska na nadgarstek, Alvin patrzyl na nich blednym wzrokiem, twarz mial zaczerwieniona. -Co to za jakas zapadla miescina? Czy dzieje sie tu w ogole cos normalnego? - Mell ozorem w podobnym tonie, od chwili gdy przyjechal tu Jeremy z Lexie, palce mial tak mocno zacisniete na pretach krat, ze az mu kostki zbielaly. - A teraz, czy mozecie laskawie wyciagnac mnie stad? Za nimi stal Rodney z marsem na czole i z zalozonymi na piersi rekami, nie zwracajac uwagi na Alvina, co zreszta robil od minionych osmiu godzin. Facet zdecydowanie za bardzo biadolil, poza tym Rodneya znacznie bardziej interesowal Jeremy i Lexie. Jed zdradzil mu, ze Jeremy nie wrocil do pokoju wczoraj wieczorem, a Lexie rowniez nie bylo w domu. Mogl to byc zwykly zbieg okolicznosci, lecz Rodney szczerze w to watpil. Oznaczalo to, ze prawdopodobnie ze spedzili razem noc. Niedobrze. -Jestem pewien, ze cos wymyslimy - powiedzial Jeremy, nie chcac jeszcze bardziej wkurzyc Rodneya. Wydawal sie wystarczajaco wsciekly, kiedy zobaczyl go razem z Lexie. - Opowiedz, co sie stalo. -Co sie stalo? - powtorzyl Alvin, coraz bardziej podnoszac glos. W jego oczach malowalo sie niemal szalenstwo. - Chcesz wiedziec, co sie stalo? Powiem ci, co sie stalo! To cale miasteczko jest stukniete, oto co sie stalo! Najpierw zabladzilem, probujac znalezc te durna miescine. To znaczy, bylo tak: jade autostrada, mijam dwie stacje benzynowe, po czym zasuwam dalej, no nie? Poniewaz nie widze zadnego miasta. A po pewnym czasie utykam na kilka godzin w jakims bagnie. Nie moglem znalezc miasteczka prawie do dziewiatej wieczorem. A myslisz, ze pozniej ktos potrafil udzielic mi wskazowek, jak trafic do Greenleaf? Czy to naprawde takie trudne? W malym miasteczku z jedynym miejscem, gdzie mozna sie zatrzymac? Coz, znowu zabladzilem! A potem jakis facet na stacji benzynowej zagadal mnie niemal na smierc... -Tully - rzekl Jeremy, kiwajac glowa. -Slucham? -Mezczyzna, z ktorym rozmawiales. -Niech sie nazywa, jak chce... wiec w koncu docieram do Greenleaf, nie? A tam wielki owlosiony troglodyta nie jest zbyt przyjaznie nastawiony i patrzy na mnie wilkiem. Daje mi list od ciebie i pakuje do pokoju pelnego martwych zwierzakow... -Wszystkie pokoje sa takie. -Niewazne! - burknal Alvin. - A ciebie oczywiscie nie ma... -Bardzo cie za to przepraszam. -Pozwolisz mi skonczyc?! - ryknal Alvin. - No wiec dobrze, dostaje list i zgodnie z twoimi wskazowkami jade na cmentarz, tak? Zdazam tam akurat na czas, by zobaczyc swiatla, jest fantastycznie, sam o tym wiesz. Po raz pierwszy od wielu godzin nie jestem wkurzony! No to postanawiam wpasc na malego drinka przed snem do knajpy o nazwie Lookilu, ktora to knajpa jest chyba jedynym miejscem w Boone Creek otwartym o tej godzinie. Jest tam zaledwie pare osob, zaczynam wiec gawedzic sobie z dziewczyna o imieniu Rachel. Szlo nam swietnie. Naprawde przypadlismy sobie do gustu, a tu nagle wchodzi ten facet z mina, jak gdyby wlasnie polknal jezozwierza... Kiwnal glowa w strone Rodneya, ktory usmiechnal sie, nie odslaniajac zebow. -W kazdym razie jakis czas pozniej wsiadam do mojego samochodu, a po chwili ten facet puka w szybe latarka i zada, zebym wysiadl z auta. Pytam go po co, a on powtarza, ze mam wysiasc. A potem zaczyna mnie maglowac, ile wypilem, i mowi, ze moze nie powinienem prowadzic. No to odpowiadam, ze czuje sie swietnie i ze pracuje z toba. I zanim sie spostrzeglem, zamknal mnie tutaj na cala noc. A teraz wyciagnij mnie stad! Lexie obejrzala sie przez ramie. -To prawda, Rodney? - spytala. -Czesciowo - odrzekl Rodney, odchrzaknawszy. - Ale wolal zapomniec o tym, ze nazwal mnie wielkim tepym Barneyem Fife'em i powiedzial, ze wniesie przeciwko mnie oskarzenie o nekanie, jesli natychmiast go nie wypuszcze. Zachowywal sie tak idiotycznie, ze pomyslalem, iz moze jest na prochach albo stanie sie agresywny, totez przywiozlem go tu dla jego wlasnego bezpieczenstwa. No i jeszcze wyzwal mnie od ograniczonych miesniakow. -A wlasnie ze mnie nekales! Ja nic nie zrobilem! -Piles i siadles za kierownice. -Dwa piwa! Wypilem dwa piwa! - Alvin wygladal znowu, jakby za chwile miala go trafic apopleksja. - Spytaj barmana! On ci powie! -Juz to zrobilem - odparl Rodney. - I powiedzial mi, ze podal ci siedem drinkow. -On klamie! - wrzasnal Alvin, przenoszac wzrok na Jeremy'ego. Jego twarz miedzy kratami byla wykrzywiona panika. - Wypilem dwa piwa! Przysiegam, Jeremy! Nigdy nie siadlbym za kierownica, gdybym za duzo wypil. Przysiegam na Biblie mojej matki! Jeremy i Lexie popatrzyli na Rodneya, ktory wzruszyl ramionami. -Wykonywalem tylko swoja prace. -Twoja prace! Twoja prace! - krzyczal Alvin. - Aresztowanie niewinnych ludzi! Tu jest Ameryka i nie wolno ci tego robic! I na tym sie ta sprawa nie skonczy! Kiedy dobiore ci sie do skory, nie dostaniesz pracy nawet jako ochroniarz w Wal - Marcie! Bylo jasne, ze ci dwaj zachowywali sie w taki sposob przez wieksza czesc nocy. -Pozwol, ze porozmawiam z Rodneyem - powiedziala wreszcie szeptem Lexie do Jeremy'ego. Kiedy wyszla z zastepca szeryfa, Alvin uspokoil sie. -Wydostaniemy cie stad - zapewnil go Jeremy. -Przede wszystkim nie powinienem byl trafic tutaj! -Wiem. Ale nie pomagasz sobie. -On sie pastwi nade mna! -Wiem o tym. Ale pozwol, zeby Lexie tym sie zajela. Poradzi sobie. Gdy znalezli sie na korytarzu, Lexie zmierzyla Rodneya pytajacym spojrzeniem. -Co naprawde zaszlo? Rodney natomiast unikal jej wzroku, patrzyl wciaz w stroni; aresztanckiej celi. -Gdzie bylas wczoraj w nocy? - spytal. -W domku na plazy - odparla Lexie, krzyzujac ramiona. -Z nim? Lexie zawahala sie, zastanawiajac sie nad wyborem najbardziej dyplomatycznej odpowiedzi. -Nie pojechalam tam z nim, jesli o to pytasz. Rodney skinal glowa, jak gdyby odgadl, ze nie powiedziala mu calej prawdy, lecz nagle zdal sobie sprawa, ze nie chce wiedziec nic wiecej. -Dlaczego go zaaresztowales? Tylko uczciwie. -Nie zaplanowalem tego. Sam sie o to prosil. -Rodney... Odwrocil sie, spuszczajac nisko glowe. -Dowalal sie do Rachel, a nie musze ci mowic, jaka ona potrafi byc po kilku drinkach -sklonna do flirtu i pozbawiona odrobiny zdrowego rozsadku. To znaczy, wiem, ze to nie moja sprawa, ale ktos musi jej pilnowac. - Zawahal sie. - W kazdym razie kiedy wychodzil, poszedlem za nim, zeby pogadac z facetem i sprawdzic, czy przypadkiem nie zamierza pojechac do niej i jaki on w ogole jest, a ten zaczal mnie obrazac. A ze i ja nie bylem w najlepszym nastroju... Lexie znala przyczyne jego zlego humoru i gdy Rodney zamilkl, powstrzymala sie od komentarza. Po chwili Rodney pokrecil glowa, jakby wciaz usilowal sie usprawiedliwic. -Ale faktem jest, ze pil i zamierzal siasc za kolkiem. A to wbrew prawu. -Czy mial alkohol we krwi powyzej dopuszczalnej normy? -Nie mam pojecia. Nie zbadalem. -Rodney! - powiedziala glosnym szeptem Lexie. -Zdenerwowal mnie, Lexie. Jest grubianski, przystawial sie do Rachel i wyzywal mnie od roznych, a potem powiedzial, ze pracuje z tym facetem... - Kiwnal glowa w strone Jeremy'ego. Lexie polozyla mu dlon na ramieniu. -Posluchaj mnie, dobrze? Zdajesz sobie sprawe, ze bedziesz mial klopoty za przetrzymywanie go tutaj bez powodu. Zwlaszcza z burmistrzem. Jesli sie dowie, jak postapiles z kamerzysta... zwlaszcza po tym wszystkim, co przeszedl, by przedstawic jak najlepiej cala historie... bedziesz mial duze klopoty. - Odczekala, by jej slowa dotarly do jego swiadomosci, po czym mowila dalej: - Poza tym oboje wiemy, ze im wczesniej go wypuscisz, tym predzej beda mogli obaj wyjechac. -Naprawde sadzisz, ze on wyjedzie? Lexie spojrzala Rodneyowi prosto w oczy. -Wylatuje jutro. Po raz pierwszy Rodney nie odwrocil wzroku. -Lecisz z nim? Minela dluga chwila, zanim odpowiedziala na pytanie, ktore zadawala sobie przez caly ranek. -Nie - odparla szeptem. - Moim domem jest Boone Creek. I tutaj zostane. Po uplywie dziesieciu minut Alvin szedl z Jeremym i Lexie w strone parkingu. Rodney stal w drzwiach wiezienia okregowego, patrzac za nimi. -Nic nie mow - Jeremy ostrzegl jeszcze raz Alvina, sciskajac go za ramie. - Po prostu idz przed siebie. -To prostak z gnatem i odznaka. -Nie, to nieprawda - powiedziala stanowczym tonem Lexie. - To porzadny facet, bez wzgledu na to, co sobie pomyslales. -Zaaresztowal mnie bez powodu! -Ale tez strzeze ludzi, ktorzy tu mieszkaja. Dotarli do samochodu i Jeremy gestem wskazal Alvinowi, by zajal miejsce na tylnym siedzeniu. -To nie koniec calej sprawy - gderal Alvin, wsiadajac do auta. - Zadzwonie do prokuratora okregowego. Facet wyleci z roboty. -Najlepiej bedzie, jesli zapomnisz o wszystkim - zauwazyla Lexie, spogladajac na niego przez otwarte drzwi samochodu. -Mam zapomniec? Zwariowalas? Nie mial racji, i dobrze o tym wiesz! -Tak, mylil sie. Poniewaz jednak nie wniesiono zadnego oskarzenia, powinienes to sobie odpuscic. -Kim ty jestes, zeby mowic mi, co mam robic? -Jestem Lexie Darnell - odrzekla, przeciagajac samogloski w swoim nazwisku. - I jestem nie tylko przyjaciolka Jeremy'ego, lecz musze mieszkac w tym miasteczku z Rodneyem, i nie klamie, twierdzac, ze czuje sie znacznie bezpieczniejsza, kiedy on jest w poblizu. Wszyscy w miescie czuja sie bezpieczniejsi dzieki niemu. Ty natomiast jutro wyjezdzasz i Rodney nie bedzie ci sie wiecej naprzykrzal. - Usmiechnela sie. - No i daj spokoj, ale musisz przyznac, ze bedziesz mial diabelnie fajna historyjke do opowiadania po powrocie do Nowego Jorku. Alvin wpatrywal sie w nia z niedowierzaniem, po czym przeniosl wzrok na Jeremy'ego. -To ona? - spytal. Jeremy przytaknal w milczeniu. -Ladna - stwierdzil Alvin. - Moze troche bezczelna, ale ladna. -A co wiecej, gotuje jak Wloszka. -Tak dobrze jak twoja mama? -Moze nawet lepiej. Alvin pokiwal glowa, nie odzywajac sie przez chwile. -Rozumiem, ze ty tez jestes za tym, by odpuscic cala sprawe. -Rzeczywiscie. Ona rozumie to miasteczko lepiej niz ty czy ja i jak na razie dobrze wyszedlem na tym, ze slucham jej rad. -Jest tez inteligentna, co? -Bardzo - odrzekl Jeremy. Alvin usmiechnal sie lubieznie. -Rozumiem, ze te noc spedziliscie razem. Jeremy nic nie odpowiedzial. -Ona musi byc naprawde kims... -Chlopcy, jestem tutaj! - przerwala im wreszcie Lexie. - Doskonale zdajecie sobie sprawe, ze slysze kazde wasze slowo. -Przepraszam - powiedzial Jeremy. - Stare przyzwyczajenie. -Mozemy juz jechac? - spytala Lexie. Jeremy spojrzal na Alvina, ktory zdawal sie rozwazac ewentualne mozliwosci. -Jasne - odparl, wzruszajac ramionami. - I w dodatku zapomne o wszystkim, co sie tutaj wydarzylo. Pod jednym warunkiem. -Mianowicie jakim? - spytal Jeremy. -Cala ta rozmowa o wloskim jedzeniu okropnie zaostrzyla mi apetyt, a nie jadlem od wczoraj. Postawcie mi lunch, a nie tylko dam spokoj jakimkolwiek roszczeniom, lecz w dodatku opowiem wam, jak poszlo mi filmowanie wczoraj wieczorem. Rodney odprowadzil ich wzrokiem, po czym wszedl z powrotem do srodka, zmeczony brakiem snu. Zdawal sobie sprawe, ze nie powinien byl aresztowac tego faceta, mimo to jednak nie odczuwal z tego powodu wyrzutow sumienia. Chcial wylacznie wywrzec lekki nacisk, a tamten rozpuscil gebe i zaczal sie wywyzszac... Podrapal sie w czubek glowy, nie chcac dluzej o tym myslec. Juz po wszystkim. Nie zmienia to jednak faktu, ze Lexie i Jeremy spedzili razem noc. Podejrzenia to jedno, ale dowod to co innego, a co wazniejsze, widzial na wlasne oczy, jak zachowywali sie dzisiaj rano. Jakos inaczej niz na przedwczorajszym przyjeciu, co oznaczalo, ze cos sie miedzy nimi i zmienilo. Mimo to nie byl do konca pewien, dopoki nie uslyszal na wlasne uszy, jak chytrze Lexie probowala odpowiedziec, nie odpowiadajac. "Nie pojechalam tam z nim, jesli o to pytasz". Nie, chcial odpowiedziec. Nie pytal jej o to. Pytal ja, czy tej nocy byla z Jeremym w domku na plazy. Ale ta wymijajaca odpowiedz mowila wszystko i nie trzeba byc genialnym uczonym, by domyslic sie, co sie stalo. Gdy sobie to uswiadomil, omal serce mu nie peklo i znowu pomyslal, ze szkoda, iz nie potrafi lepiej jej zrozumiec. Bywaly w przeszlosci momenty, kiedy wydawalo mu sie, ze jeszcze troche i uda mu sie ja wyczuc, ale ta eskapada... coz, po prostu okazalo sie, ze jest inaczej, prawda? Dlaczego, u diabla, pozwolila, by historia sie powtorzyla? Dlaczego nie wyciagnela wnioskow z nauczki, jaka dostala, angazujac sie w romans z obcym, ktory byl przejazdem w miasteczku? Czy zapomniala, w jaka depresje popadla pozniej? Czy nie wiedziala, ze znowu bedzie cierpiec? Pomyslal, ze musiala zdawac sobie z tego sprawe, widocznie jednak stwierdzila, ze przynajmniej przez ten jeden wieczor nie bedzie sie zastanawiac nad konsekwencjami. Nie mialo to sensu i Rodneya zmeczylo juz przejmowanie sie sprawami Lexie. Mial po dziurki w nosie tego, ze ciagle go rani. Owszem, wciaz ja kochal, ale dal jej dosc czasu, by sie zorientowala w swoich uczuciach do niego. Pora, by Lexie podjela decyzje w jedna albo w druga strone. Gdy udobruchany juz Alvin stanal w drzwiach Herbs, zobaczyl Jeda siedzacego przy jednym ze stolikow. Jed nachmurzyl sie, kiedy Alvin, Jeremy i Lexie zajeli miejsca przy stoliku pod oknem wychodzacym na ulice. -Nasz przemily recepcjonista nie wydaje sie szczegolnie uszczesliwiony naszym widokiem - powiedzial szeptem Alvin, pochylajac sie nad blatem. Jeremy rzucil ukradkowe spojrzenie na Jeda. Oczy wielkoluda byly malymi szparkami. -Jezu, to naprawde dziwne. Przedtem zawsze sprawial takie sympatyczne wrazenie. Musiales zrobic cos, co go wyprowadzilo z rownowagi. -Nic nie robilem. Tylko sie zameldowalem. -Moze nie podoba mu sie twoj wyglad. -A co jest nie tak z moim wygladem? Lexie uniosla brwi, jak gdyby chciala powiedziec: "Chyba zartujesz". -Nie wiem - myslal na glos Jeremy. - Moze on nie lubi Metalliki. Alvin popatrzyl na swoja koszule i pokrecil glowa. -Niewazne - mruknal. Jeremy puscil oko do Lexie. Usmiechnela sie do niego, ale miala nieobecny wyraz twarzy, jak gdyby myslami byla gdzie indziej. -Filmowanie poszlo mi wczoraj wieczorem fantastycznie - rzekl Alvin, biorac do reki menu. - Udalo mi sie uchwycic wszystko pod dwoma katami. Obejrzalem nagranie pozniej. Rewelacyjny material. Stacje telewizyjne beda sie o niego bily. Co mi przypomina, ze musze zadzwonic do Nate'a. Poniewaz nie mogl dodzwonic sie do ciebie, nekal mnie telefonami przez cale popoludnie. Nie mam pojecia, jak ty mozesz wytrzymac z tym facetem. Lexie patrzyla na nich, nic nie rozumiejac, totez Jeremy pochylil sie ku niej. -Alvin mowi o moim agencie - wyjasnil. -On tez tu przyjedzie? -Nie. Jest zbyt zajety obmyslaniem mojej przyszlej kariery. Na dodatek nie wiedzialby, co robic poza wielkim miastem. To typ faceta, ktory uwaza, ze Central Park powinno sie rozparcelowac i wybudowac na jego terenie bloki z mieszkaniami wlasnosciowymi i sklepy. Lexie usmiechnela sie przelotnie. -To jak to jest z wami? - spytal Alvin. - Jak sie poznaliscie? Kiedy Lexie wyraznie nie zamierzala odpowiedziec, Jeremy poprawil sie na krzesle. -Lexie jest bibliotekarka i pomaga mi w rozpracowaniu tematu - odparl wymijajaco. -Spedziliscie razem sporo czasu, co? Katem oka Jeremy dostrzegl, ze Lexie odwraca wzrok. -Zbieranie materialu jest zmudne - powiedzial. Alvin spojrzal na przyjaciela, wyczuwajac, ze cos jest nie tak. Mozna by niemal pomyslec, ze odbyli pierwsza klotnie kochankow i choc juz sie pogodzili, wciaz jeszcze liza swoje rany. To naprawde duzo "atrakcji" jak na jeden poranek. -No coz... dobra - rzekl, postanawiajac zostawic na razie ten temat. Zamiast tego zajrzal do karty, aby wybrac cos do zjedzenia. Do stolika podeszla wolnym krokiem Rachel. -Czesc, Lex, czesc, Jeremy - przywitala sie. - Witaj, Alvinie. Alvin podniosl wzrok. -Rachel! -Wydawalo mi sie, ze mowiles wczoraj, iz przyjdziesz na sniadanie - zauwazyla. - Prawie postawilam juz na tobie krzyzyk. -Przepraszam bardzo - rzekl Alvin. Popatrzyl najpierw na Jeremy'ego, potem na Lexie. - Chyba zaspalem. Rachel siegnela do kieszeni fartuszka po maly bloczek i wyjela olowek zza ucha. Poslinila czubek jezykiem. -Co moge wam podac? Jeremy zamowil kanapke, Alvin poprosil o zupe z homara i rowniez kanapke. Lexie pokrecila glowa. -Dziekuje, nie jestem glodna - powiedziala. - Rachel, jest tu gdzies Doris? -Nie, dzisiaj nie przyszla. Byla zmeczona i zdecydowala sie wziac wolny dzien. Pracowala wczoraj do pozna, szykujac wszystko na weekend. Lexie przyjrzala jej sie, probujac wyczytac cos z twarzy kelnerki. -Doprawdy, Lex - dodala Rachel powaznym tonem - nie ma sie o co martwic. Rozmawialam z nia przez telefon. Jej glos brzmial zupelnie dziarsko. -Mimo to powinnam chyba zajrzec do niej - rzekla Lexie. Powiodla spojrzeniem po siedzacych przy stoliku, jakby chciala, zeby utwierdzili ja w tym postanowieniu. Rachel odsunela sie, by ja przepuscic. -Moze z toba pojechac? - spytal Jeremy. -Nie, dziekuje - odparla Lexie. - Czeka cie sporo pracy, a ja tez mam pare spraw do zalatwienia. Jesli ci to odpowiada, to spotkamy sie pozniej w bibliotece, dobrze? Miales zamiar dokonczyc przegladanie pamietnikow, prawda? -Jesli mozna - powiedzial Jeremy, niemile dotkniety jej nonszalanckim tonem. Wolalby spedzic reszte popoludnia z nia. -Wobec tego moze spotkamy sie tam o czwartej? - zaproponowala. -Swietnie - zgodzil sie. - Ale daj mi znac, co sie dzieje, dobrze? -Podobnie jak Rachel jestem pewna, ze Doris nic nie jest. Ale wezme jeszcze z samochodu jej notatnik. Pozwolisz? -Tak, oczywiscie. Spojrzala na Alvina. -Milo mi bylo cie poznac, Alvinie. -Mnie rowniez. Po chwili Lexie wyszla z restauracji, a Rachel wrocila do kuchni. Gdy znalazla sie poza zasiegiem glosu, Alvin przechylil sie przez stolik do Jeremy'ego. -No dobra, przyjacielu, gadaj. -O co ci chodzi? -Dobrze wiesz, o czym mowie. Najpierw zakochujesz sie w niej. Potem spedzacie razem noc. Ale kiedy zjawiacie sie oboje w wiezieniu, zachowujecie sie, jak gdybyscie sie prawie nie znali. A teraz ona wychodzi stad pod pierwszym lepszym pretekstem. -Doris to jej babka - wyjasnil Jeremy - i Lexie martwi sie o nia. Starsza pani nie jest zbyt mocnego zdrowia. -Tra ta ta ta - mruknal Alvin, najwyrazniej mu nie wierzac. - A wedlug mnie wpatrywales sie w nia jak samotny, opuszczony szczeniak, ona zas robila wszystko, co w jej mocy, by udawac, ze nim nie jestes. Poklociliscie sie czy co? -Nie - odparl Jeremy. Umilkl, rozgladajac sie po restauracji. Przy naroznym stoliku siedzieli trzej czlonkowie rady miejskiej oraz starsza wolontariuszka z biblioteki. Wszyscy pomachali mu zgodnie. - Prawde mowiac, nie wiem, co sie stalo. Przed chwila bylo wspaniale, a potem nagle... Kiedy Jeremy nie powiedzial nic wiecej, Alvin odchylil sie do tylu. -No coz, wasz zwiazek i tak nie mial szans na przetrwanie. -Moglo sie udac - rzekl z uporem Jeremy. -Czyzby? Jakim cudem? Zamierzales przeniesc sie tutaj, do tego podupadajacego miasteczka? A moze ona przyjedzie do Nowego Jorku? Jeremy skladal i rozkladal serwetke, nie odpowiadajac i nie chcac, by uswiadamiano mu oczywiste. -Musze stanowczo lepiej poznac te dame - powiedzial Alvin, unoszac brwi. - Nie widzialem, zeby ci ktos tak zalazl za skore od czasu Marii. Jeremy podniosl bez slowa glowe, wiedzac, ze jego przyjaciel sie nie myli. Gdy Lexie zajrzala do sypialni, Doris lezala w lozku, wsparta wysoko na poduszkach. Spojrzala na nia znad okularow do czytania. -Doris? - spytala cicho Lexie. -Lexie! - wykrzyknela starsza pani. - Co ty tu robisz? Wchodz, no wchodzze... Odlozyla otwarta ksiazke na kolana. Wciaz jeszcze miala na sobie pizame i choc jej skora przybrala lekko ziemistoblady odcien, ogolnie wygladala dobrze. Lexie podeszla do lozka. -Rachel powiedziala mi, ze zostalas dzisiaj w domu, i chcialam sprawdzic, co u ciebie. -Ach nic mi nie jest. Troszke kiepsko sie dzis czulam, i to wszystko. Ale mialas byc podobno w domku na plazy. -Bylam - odparla Lexie, przysiadajac na brzegu lozka. - Musialam wrocic. -Tak? -Przyjechal Jeremy - wyjasnila. Doris podniosla rece obronnym gestem. -Tylko nie zwalaj winy na mnie. Nie zdradzilam mu, gdzie jestes. Ani tez nie kazalam cie szukac. -Wiem. - Lexie uscisnela uspokajajaco jej reke. -No to skad wiedzial, gdzie cie znajdzie? Lexie splotla dlonie na kolanach. -Opowiedzialam mu przedwczoraj o domku i skojarzyl fakty. Nie masz pojecia, jak bylam zaskoczona, gdy zobaczylam, jak idzie plaza. Doris przyjrzala jej sie bacznie, po czym uniosla sie troche na poduszkach, siadajac prosto. -A wiec... byliscie oboje wczoraj wieczorem w domku na plazy? Lexie skinela twierdzaco glowa. -I? Lexie nie odpowiedziala od razu, po chwili jednak jej wargi rozchylily sie w lekkim usmiechu. -Przygotowalam dla niego twoj slynny sos pomidorowy. -Ach tak? -Byl zachwycony - oznajmila Lexie, przeczesujac palcami wlosy. - A przy okazji, Jeremy zwrocil twoj notatnik. Polozylam go w salonie. Doris zdjela okulary i zaczela przecierac szkla rogiem przescieradla. -Wszystko to nie wyjasnia jednak, dlaczego juz wrocilas. -Musialam podwiezc Jeremy'ego. Przyjechal jego przyjaciel... kamerzysta... z Nowego Jorku, zeby profesjonalnie sfilmowac swiatla. Dzis tez beda krecic. -Jaki jest ten jego przyjaciel? Lexie zawahala sie, zastanawiajac sie nad odpowiedzia. -Wyglada jak krzyzowka punka i czlonka gangu motocyklowego, ale poza tym... jest w porzadku. Kiedy znowu zamilkla, Doris wziela ja za reke. Sciskajac delikatnie, przygladala sie uwaznie wnuczce. -Chcesz porozmawiac o tym, dlaczego naprawde tutaj jestes? -Nie - odparla Lexie, wodzac palcem po szwach pikowanej narzuty Doris. - Raczej nie. To jest cos, co musze sama przetrawic w cichosci ducha. Doris skinela glowa. Lexie zawsze robila dobra mine do zlej gry i Doris wiedziala, ze czasami lepiej w ogole nic nie mowic. ROZDZIAL SIEDEMNASTY Jeremy spojrzal na zegarek, stojac na werandzie Herbs i czekajac, az Alvin skonczy rozmawiac z Rachel. Alvin robil wszystko, na co go stac, a Rachel tez wyraznie nie spieszyla sie, by sie pozegnac, co normalnie mogloby byc poczytane za dobry znak. Jednakze Jeremy'emu wydawalo sie, ze Rachel jest raczej po prostu uprzejma, a nie zainteresowana Alvinem, jego przyjaciel zas zle odczytuje wysylane przez nia sygnaly. No, ale Alvin zawsze mial z tym klopoty.W koncu sie pozegnali i Alvin podszedl do Jeremy'ego z szerokim usmiechem na twarzy, jak gdyby kompletnie zapomnial juz o zajsciach wczorajszego wieczoru. I prawdopodobnie wlasnie tak bylo. -Widziales to? - spytal. - Chyba jej sie podobam. -A co mialoby sie nie podobac? -Dokladnie tak uwazam - zgodzil sie Alvin. - Czlowieku, ona ma w sobie cos. Uwielbiam sposob, w jaki mowi. Jest taki... seksowny. -Dla ciebie wszystko jest seksowne - zauwazyl Jeremy. -To nieprawda - zaprotestowal Alvin. - Tylko wiekszosc rzeczy. Jeremy usmiechnal sie. -Coz, byc moze spotkasz ja dzis wieczorem na zabawie. Moglibysmy tam wpasc, zanim pojedziemy znowu krecic. -Dzis wieczorem jest zabawa? -W starej suszarni tytoniu. Slyszalem, ze beda tam wszyscy mieszkancy miasteczka. Jestem pewien, ze Rachel tez sie zjawi. -Swietnie - powiedzial Alvin, schodzac po stopniach werandy. Potem dodal jednak, wlasciwie do siebie: - Ciekawe, dlaczego nic mi o tym nie wspomniala. Rachel w roztargnieniu przerzucala karteczki z zamowieniami, patrzac, jak Alvin wychodzi z restauracji razem z Jeremym. Byla troche nieprzystepna, kiedy po raz pierwszy przysiadl sie do niej w Lookilu, kiedy jednak wspomnial, po co przyjechal do miasta i ze zna Jeremy'ego, nawiazali rozmowe i mniej wiecej przez cala nastepna godzine opowiadal jej o Nowym Jorku. Odmalowal jej zycie w tym miescie jako istny raj, a kiedy napomknela, ze ma nadzieje wybrac sie tam pewnego dnia, zapisal swoj numer telefonu na okladce jej notesika i poprosil, by do niego zadzwonila. Obiecal nawet, ze jesli bedzie chciala, zalatwi jej bilety na program Regis and Kelly. Mimo ze jego gest jej pochlebial, wiedziala, ze na pewno nie zadzwoni. Nigdy szczegolnie nie lubila tatuazy i chociaz nie miala zbytniego szczescia do mezczyzn w ciagu minionych lat, dawno temu przysiegla sobie, ze nie bedzie sie umawiac z facetami, ktorzy maja wiecej kolczykow w uchu niz ona. Musiala jednak przyznac, ze nie byl to jedyny powod jej braku zainteresowania. Mial z tym rowniez cos wspolnego Rodney. Rodney czesto odwiedzal Lookilu, by upewnic sie, czy nikt nie sprobuje usiasc po kielichu za kierownica, i niemal kazdy, kto tam bywal, wiedzial, ze zastepca szeryfa moze pojawic sie o kazdej porze nocy. Krazyl w poblizu baru, wital sie z roznymi ludzmi i jesli odniosl wrazenie, ze ktos byl zbytnio wstawiony, dawal do zrozumienia, co o tym mysli, i ostrzegal, ze bedzie mial samochod delikwenta na oku. Mimo ze brzmialo to groznie - i zapewne mialoby przykre konsekwencje, gdyby ktos wypil za duzo - dodawal tez, ze z przyjemnoscia odwiezie go do domu. Byl to jego sposob na trzymanie pijanych z daleka od szosy i przez ostatnie cztery lata nie musial nikogo aresztowac. Nawet wlascicielowi Lookilu nie przeszkadzaly juz jego inspekcje. Och, na poczatku narzekal, ze zastepca szeryfa patroluje jego knajpke, poniewaz jednak nikomu wyraznie to nie przeszkadzalo, powoli zaakceptowal ten fakt i nawet zaczal wzywac Rodneya, kiedy uwazal, ze ktos w barze dojrzal do tego, by go podwiezc. Wczoraj wieczorem Rodney przyjechal tak jak zwykle i po chwili zauwazyl siedzaca przy barze Rachel. Kiedys normalnie usmiechal sie i podchodzil, by zamienic pare slow, tym razem jednak, gdy zobaczyl ja z Alvinem, przez chwile miala wrazenie, ze wygladal na urazonego. Byla to niespodziewana reakcja i wrazenie minelo prawie rownie szybko, jak sie pojawilo, ale byl chyba zly. W pewnym sensie mozna by niemal pomyslec, ze jest zazdrosny, i chyba dlatego wyszla z baru tuz po nim. Jadac do domu, odtwarzala w kolko w pamieci te scene, probujac dojsc, czy naprawde, widziala to, co widziala, czy tez byl to tylko wytwor jej wyobrazni. Pozniej, kiedy lezala juz w lozku, doszla do wniosku, ze nie mialaby absolutnie nic przeciwko temu, zeby Rodney byl zazdrosny. Moze, pomyslala, jest jeszcze dla nas nadzieja. Jeremy i Alvin podjechali najpierw po samochod Alvina, ktory wciaz byl zaparkowany pod Lookilu, a nastepnie udali sie do Greenleaf. Alvin wzial szybki prysznic, Jeremy przebral sie, i przez nastepne dwie godziny obaj przekopali sie przez wszystko, czego dowiedzial sie Jeremy. Dla Jeremy'ego byl to rodzaj ucieczki. Skoncentrowanie sie na pracy bylo jedynym sposobem, by przestac martwic sie o Lexie. Tasmy Alvina okazaly sie tak nadzwyczajne, jak obiecywal, zwlaszcza w porownaniu z tymi, ktore nakrecil Jeremy. Jasnosc i kontrast w polaczeniu z odtwarzaniem w zwolnionym tempie ulatwily wylapanie szczegolow, ktorych Jeremy'emu w pospiechu nie udalo sie zarejestrowac. Co wiecej, bylo kilka kadrow, ktore Jeremy zdolal wyodrebnic i zatrzymac, a ktore wedlug niego pomoga odbiorcom zrozumiec, co naprawde widza. Po wyjsciu z Greenleaf Jeremy oprowadzil Alvina po miasteczku, pokazujac mu historyczne domy i wykorzystujac zrodla, ktore znalazl, by objasnic to, co widzieli. Ale gdy tak przedstawial dowody w zawilych szczegolach - wszystkie trzy wersje legendy, mapy, zapiski na temat kopaln, zwierciadla wod gruntowych oraz rozklad jazdy pociagow, rozne projekty budowlane i drobiazgowe aspekty zalamanego swiatla - Alvin zaczal ziewac. Nigdy nie interesowaly go konkrety pracy Jeremy'ego i w koncu naklonil przyjaciela, by go zawiozl na druga strone rzeki, chcial bowiem sam obejrzec papiernie. Krazyli przez kilka minut po dziedzincu, przygladajac sie wyladunkowi drewna na pomosty, a w drodze powrotnej przez miasteczko Jeremy pokazal Alvinowi, gdzie beda pozniej filmowac. Stamtad pojechali na cmentarz, zeby Alvin mogl nakrecic troche materialu za dnia. Alvin ustawial kamere w roznych miejscach, a tymczasem Jeremy samotnie spacerowal po cichych alejkach, rozmyslajac o Lexie i martwiac sie o nia. Wspominal ich wspolny wieczor i jeszcze raz probowal zrozumiec, co sprawilo, ze wstala z lozka w srodku nocy. Pomimo jej zaprzeczen wydawalo mu sie, ze zaluje, a moze nawet odczuwa wyrzuty sumienia z powodu tego, co sie zdarzylo, ale nawet to nie mialo dla niego sensu. Owszem, wyjezdzal, ale powtarzal jej w kolko, ze znajda sposob, by jakos to wszystko sobie ulozyc. I tak, to prawda, ze nie znaja sie dobrze, lecz biorac pod uwage krotki czas, jaki ze soba spedzili, dowiedzial sie o niej wystarczajaco duzo, by miec pewnosc, ze moglby ja pokochac na zawsze. Potrzebna im byla jedynie szansa. Doszedl jednak do wniosku, ze Alvin mial racje. Niezaleznie od niewatpliwej troski o Doris, zachowanie Lexie dzisiejszego ranka nasuwalo przypuszczenie, ze szuka pretekstu, by nie przebywac w towarzystwie Jeremy'ego. Nie mial tylko pojecia, czy dzieje sie tak dlatego, ze go kocha i mysli, ze latwiej bedzie trzymac sie od niego z daleka juz teraz, czy tez dlatego, ze go nie kocha i zwyczajnie nie ma ochoty spedzac z nim wiecej czasu. Wczorajszej nocy byl pewien, ze czula to samo co on. Ale dzisiaj... Pragnal, by udalo im sie spedzic razem popoludnie. Pragnal uslyszec, jakie ma obawy, i rozwiac je. Pragnal ja tulic, calowac i przekonywac, ze znajdzie sposob, by ich zwiazek przetrwal, bez wzgledu na to, jak moze okazac sie to trudne. Pragnal, zeby wysluchala jego slow: ze nie potrafi wyobrazic sobie zycia bez niej, ze jego uczucia do niej sa prawdziwe. Przede wszystkim jednak pragnal sie uspokoic, ze ona zywi do niego takie same uczucia. W oddali Alvin przenosil statyw i kamere na inne miejsce, zaaferowany, pograzony we wlasnym swiecie i nieswiadom strapien przyjaciela. Jeremy westchnal z rezygnacja, po czym zdal sobie sprawe, ze znalazl sie w tej czesci cmentarza, w ktorej Lexie zniknela mu z pola widzenia, gdy spotkal ja po raz pierwszy. Zawahal sie przez chwile, nawiedzilo go niespodziane przeczucie. Zaczal przeszukiwac teren, zatrzymujac sie co kilka krokow. Po zaledwie kilku minutach wypatrzyl rzecz oczywista. Przekroczywszy maly wzgorek, stanal przed dzikim krzewem rododendronu. Bujne galezie i male galazki nie byly przycinane, lecz o kwatere znajdujaca sie przed rododendronem najwyrazniej ktos dbal. Przykucnawszy, przesunal kwiaty, ktore Lexie musiala niesc w torbie, i nagle zrozumial, dlaczego ani Doris, ani Lexie nie chcialy, by ludzie tratowali cmentarz. W szarym swietle dnia patrzyl na groby Claire oraz Jamesa Darnellow, zastanawiajac sie, jak moglo mu to nie przyjsc wczesniej do glowy. W drodze powrotnej z cmentarza Jeremy podrzucil Alvina do Greenleaf, zeby przyjaciel mogl uciac sobie drzemke, a nastepnie wrocil do biblioteki, powtarzajac w mysli wszystko, co chcial powiedziec Lexie. Zwrocil uwage, ze panowal tam wiekszy niz zazwyczaj tlok, przynajmniej przed biblioteka. Ludzie krecili sie, spacerujac po chodniku w grupkach po dwie lub trzy osoby, pokazywali w gore, podziwiali architekture, jak gdyby wczesniej rozpoczeli wycieczke po historycznych domach. Prawie wszyscy trzymali w dloniach chyba ten sam prospekt, ktory przyslala mu Doris, i czytali na glos podpisy zwracajace uwage na unikatowe cechy budynku. W srodku niewatpliwie przygotowywano sie rowniez do weekendowego zwiedzania. Kilka ochotniczek zamiatalo i odkurzalo. Dwie inne rozstawialy dodatkowe lampy w stylu Tiffany'ego i Jeremy przypuszczal, ze kiedy rozpocznie sie oficjalne zwiedzanie, gorne swiatla zostana przygaszone, by stworzyc w bibliotece szczegolny nastroj. Jeremy minal sale dla dzieci, dostrzegajac, ze nie ma w niej takiego balaganu jak przedwczoraj, po czym ruszyl po schodach na gore. Drzwi gabinetu Lexie byly otwarte i Jeremy przystanal na moment, by wziac sie w garsc, zanim wejdzie. Lexie stala zgieta wpol przy biurku, ktorego blat zdazyla juz prawie oproznic. Podobnie jak wszyscy inni w bibliotece starala sie zlikwidowac nieporzadek, upychajac sterty ksiazek i dokumentow pod biurkiem. -Czesc - powiedzial. Lexie podniosla glowe. -O, czesc - odparla, wstajac. Wygladzila bluzke. - Przylapales mnie na probie doprowadzenia tego miejsca do przyzwoitego wygladu. -Wielki weekend tuz - tuz. -Tak, raczej powinnam byla zajac sie tym wczesniej - rzekla, wskazujac gestem na pokoj -ale przeszlam chyba ciezki przypadek kunktatorstwa. Usmiechnela sie, piekna mimo wlosow w nieladzie. -Zdarza sie nawet najlepszym z nas - zauwazyl Jeremy. -Coz, mnie sie zwykle nie zdarza. - Zamiast podejsc do niego, siegnela po kolejna sterte i znowu zniknela z glowa pod biurkiem. -Jak sie miewa Doris? - spytal. -Dobrze - powiedziala, nie wysuwajac glowy. - Tak jak mowila Rachel, troche kiepsko sie czula, ale do jutra sie pozbiera. - Lexie pojawila sie ponownie tylko po to, by wziac nastepna gore dokumentow. - Jesli bedziesz mial troche czasu, moze wpadlbys do niej przed wyjazdem. Jestem pewna, ze sie bardzo ucieszy. Przez chwile tylko na nia patrzyl, gdy jednak dotarlo do niego, co wynika z tych slow, postapil krok w jej strone. Lexie natychmiast obeszla biurko dookola, udajac, ze nie zauwazyla jego reakcji, lecz pilnujac, by dzielila ich bezpieczna odleglosc biurka. -Co sie dzieje? - spytal. Przelozyla kilka przedmiotow lezacych na blacie. -Jestem po prostu zajeta - odrzekla. -Mialem na mysli nas. -Nic sie nie dzieje - powiedziala obojetnym tonem, jak gdyby rozmawiali o pogodzie. -Nawet na mnie nie spojrzalas. Po tych slowach podniosla w koncu wzrok, po raz pierwszy spogladajac mu w oczy. Wyczuwal kipiaca w niej wrogosc, mimo ze nie bardzo wiedzial, czy jest wsciekla na niego, czy na siebie. -Kompletnie nie mam pojecia, co chcesz ode mnie uslyszec. Wyjasnilam ci juz, ze mam sprawy do zalatwienia. Mozesz mi wierzyc lub nie, ale robie wszystko w strasznym pospiechu. Jeremy wpatrywal sie w nia, nie wykonujac najmniejszego ruchu, albowiem nagle wyczul, ze Lexie szuka pretekstu, by wszczac klotnie. -Czy moglbym ci w czyms pomoc? -Nie, dziekuje. Poradze sobie. - Lexie wsunela jeszcze jedna sterte pod biurko. - Jak tam Alvin? - spytala, nie wychylajac sie. Jeremy podrapal sie w kark. -Zlosc mu juz minela, jesli o to pytasz. -Ciesze sie - powiedziala. - Skonczyliscie swoja robote? -W zasadzie tak - odparl. Lexie wystawila glowe, starajac sie sprawiac wrazenie ogromnie zaaferowanej. -Wyjelam dla ciebie pamietniki. Leza na biurku w dziale bialych krukow. Jeremy usmiechnal sie zdawkowo. -Dziekuje. -I zastanow sie, prosze, czego jeszcze mozesz potrzebowac przed wyjsciem - dodala. - Ja bede tutaj przynajmniej jeszcze przez godzine. Wycieczka rozpoczyna sie o siodmej, totez nie powinienes wyjsc stad pozniej niz o szostej trzydziesci, poniewaz zostanie wtedy wylaczone gorne oswietlenie. -Myslalem, ze zamykasz dzial bialych krukow o piatej. -Poniewaz jutro wyjezdzasz, pomyslalam, ze moglabym tym razem zlagodzic przepisy. -I poniewaz jestesmy przyjaciolmi, tak? -Jasne - odparla, usmiechajac sie mimo woli. - Poniewaz jestesmy przyjaciolmi. Jeremy wyszedl z gabinetu Lexie i skierowal sie do dzialu bialych krukow, odtwarzajac w mysli ich rozmowe i starajac sie zrozumiec, o co chodzi. Ich spotkanie potoczylo sie nie po jego mysli. Wbrew jej niedbalej ostatniej uwadze mial nadzieje, ze pojdzie za nim, choc w glebi duszy wiedzial, ze tego nie zrobi. Fakt, ze popoludnie spedzili osobno, nie poprawil stosunkow miedzy nimi. Wlasciwie chyba jeszcze sie pogorszyly. Jesli przedtem wydawala mu sie chlodna, to teraz mial wrazenie, ze traktuje go, jak gdyby byl radioaktywny. Mimo ze jej zachowanie sprawialo mu przykrosc, zdawal sobie sprawe, ze w pewnym stopniu jest uzasadnione. Moze nie powinna byc taka... oziebla, ale wszystko sprowadzalo sie do tego, ze on mieszkal w Nowym Jorku, a ona tutaj. Wczoraj, w domku na plazy, latwo bylo oszukiwac sie, ze jakims cudownym sposobem sprawy sie uloza. I naprawde w to wierzyl. Bo przeciez o to chodzi. Kiedy ludziom zalezy na sobie, zawsze potrafia znalezc jakis modus vivendi. Pomyslal, ze zbytnio sie spieszy, ale zawsze tak postepowal, kiedy natykal sie na problem. Szukal rozwiazan, snul przypuszczenia, probowal przeanalizowac dlugofalowe scenariusze, zeby dokladnie oszacowac ewentualne wyniki. I tego wlasnie oczekiwal od niej. Nie spodziewal sie natomiast, ze zostanie potraktowany jak parias. Albo ze bedzie udawala, iz miedzy nimi nic w ogole nie zaszlo. Czy jeszcze gorzej - zachowywala sie tak, jak gdyby uwazala ostatnia noc za pomylke. Spojrzal na pamietniki lezace na biurku i usiadl przy nich. Zaczal oddzielac te, ktore juz przejrzal, od nieprzejrzanych. Zostawil sobie cztery do przekartkowania. Do tej pory zaden z siedmiu pamietnikow nie wniosl nic szczegolnie przydatnego - dwa opisywaly rodzinne pogrzeby w Cedar Creek - totez siegnal po ten, do ktorego jeszcze nie zagladal. Zamiast przeczytac pierwszy zapis, usadowil sie wygodnie i zaczal kartkowac pamietnik, wybierajac strony na chybil trafil. Staral sie ustalic, czy autorka pisala o sobie, czy o miasteczku, w ktorym mieszkala. Dziennik obejmowal okres od tysiac dziewiecset dwunastego do tysiac dziewiecset pietnastego roku, a nalezal do nastolatki, Anne Dempsey, i byl przede wszystkim osobista relacja z codziennych wydarzen w jej zyciu w tym okresie. Zapisywala, kogo lubila, co jadla, swoje uwagi na temat rodzicow i przyjaciol, oraz skarzyla sie, ze chyba nikt jej nie rozumie. Niezwykle w jej notatkach bylo to, ze dreczyl ja ten sam egzystencjalny lek co obecnie mlodych ludzi. Mimo ze pamietnik byl interesujacy, Jeremy odlozyl go na sterte innych, ktore odrzucil. Nastepne dwa pamietniki - obejmujace lata dwudzieste - byly rowniez w znacznym stopniu osobistymi zapiskami. Rybak opisal przyplywy i polowy z dokladnoscia niemal co do minuty. Drugi nalezal do gawedziarskiej nauczycielki o imieniu Glenara, ktora opisywala swoj obiecujacy zwiazek z mlodym lekarzem rodzinnym w ciagu osmiu lat, jak rowniez swoje opinie o uczniach i mieszkancach miasteczka, tych, ktorych znala. Poza tym kilka notatek dotyczylo wydarzen towarzyskich w miasteczku, ktore zdawaly sie glownie polegac na przygladaniu sie zaglowkom na rzece Pamlico, chodzeniu do kosciola, graniu w brydza i spacerowaniu po Main Street w sobotnie popoludnia. Nie znalazl zadnej wzmianki o Cedar Creek. Spodziewal sie, ze ostatni pamietnik okaze sie kolejna strata czasu, lecz gdyby dal sobie z nim spokoj, oznaczaloby to, ze nie ma tu juz nic do roboty, a nie wyobrazal sobie, by mogl stad wyjsc, nie porozmawiawszy jeszcze raz z Lexie, chocby tylko po to, by zostawic w stosunkach miedzy nimi otwarta furtke. Wczoraj moglby wejsc i powiedziec pierwsza rzecz, jaka by mu przyszla do glowy, lecz ostatni ostry zakret w ich znajomosci, w polaczeniu z wyraznym wzburzeniem Lexie, sprawil, ze nie potrafil znalezc odpowiedzi na pytanie, jak ma postepowac, co mowic. Powinien zachowac dystans? A moze jednak powinien sprobowac z nia porozmawiac, mimo iz zdawal sobie sprawe, ze Lexie dazy do klotni? Czy tez lepiej udawac, ze w ogole nie zauwazyl jej nastawienia, i zwyczajnie zalozyc, ze Lexie w dalszym ciagu chce zobaczyc, jak naprawde powstaja tajemnicze swiatla? Zaprosic ja na kolacje? Albo po prostu wziac w ramiona? I to jest wlasnie problem w zwiazkach, gdy emocje zaczynaja zaciemniac obraz. Wygladalo to tak, jak gdyby Lexie oczekiwala od niego, ze zrobi lub powie absolutnie wlasciwa rzecz w absolutnie wlasciwym czasie, cokolwiek to bylo. Jeremy doszedl do wniosku, ze jest to niesprawiedliwe. Tak, kocha ja. I tak, niepokoi sie rowniez o ich wspolna przyszlosc. O ile jednak on chcial sprobowac jakos to wszystko ulozyc, o tyle ona zachowywala sie, jak gdyby chciala juz teraz dac za wygrana. Przypomnial sobie jeszcze raz ich rozmowe. "Jesli bedziesz mial chwile czasu, moze wpadlbys do niej przed wyjazdem...". Nie: "Jesli bedziemy mieli chwile czasu". "Jesli bedziesz mial...". A jej ostatnia uwaga? "Jasne", powiedziala, "poniewaz jestesmy przyjaciolmi". Slyszac te slowa, ugryzl sie w jezyk, zamiast spytac: "Przyjaciolmi? Po ostatniej nocy stac cie wylacznie na to, by stwierdzic, ze jestesmy przyjaciolmi? Tylko tyle dla ciebie znacze?". Nie tak rozmawia sie z kims, na kim ci zalezy. Nie tak traktuje sie kogos, kogo ma sie nadzieje spotkac znowu, i im dluzej sie nad tym zastanawial, tym mial wieksza ochote zareagowac w podobnym stylu. Wycofujesz sie? Ja tez moge. Pragniesz klotni? Prosze bardzo. Przeciez nie zrobil nic zlego. To, co sie stalo wczorajszej nocy, zalezalo w rownym stopniu od niej jak i od niego. Usilowal powiedziec jej, co czuje, lecz ona najwyrazniej nie chciala tego sluchac. Obiecywal, ze postara sie ulozyc wszystko tak, by im sie udalo, ona zas od poczatku traktowala ten problem lekcewazaco. I w koncu to ona zaprowadzila go do sypialni, a nie odwrotnie. Utkwil wzrok w jakims punkcie za oknem, zaciskajac wargi. Nie, pomyslal, nie zamierza dluzej grac z nia w te gre. Jesli zechce z nim porozmawiac, to swietnie. Lecz jesli nie... coz, widocznie tak byc musialo, i szczerze mowiac, on nie moze juz nic na to poradzic. Nie zamierza przyczolgac sie do jej stop i blagac, jeczec, ze ich cala przyszlosc spoczywa w jej rekach. Lexie wie, gdzie go szukac. Postanowil, ze wyjdzie z biblioteki, gdy tylko skonczy z pamietnikami, i wroci do Greenleaf. Moze gdy da jej do zrozumienia, iz nie zostanie tutaj dluzej i nie pozwoli sie zle traktowac, do Lexie dotrze wreszcie, czego sama naprawde pragnie. Natychmiast po wyjsciu Jeremy'ego Lexie przeklela sama siebie, zalujac, ze nie potrafila lepiej wybrnac z tej sytuacji. Myslala, ze rozmowa z Doris rozjasni jej troche w glowie, lecz tylko odroczyla nieuniknione. Zanim sie obejrzala, wparowal Jeremy, zachowujac sie, jak gdyby nic sie nie zmienilo. Jak gdyby nic nie mialo sie zmienic jutro. Jak gdyby nie wyjezdzal. Tak, od poczatku wiedziala, ze Jeremy wyjedzie, ze zostawi ja tak samo jak Pan Renesans, ale bajka, ktora rozpoczela sie wczorajszej nocy, mimo to trwala, podsycajac marzenia, w ktorych ludzie zyja odtad dlugo i szczesliwie. Skoro potrafil odnalezc ja na plazy, skoro mial dosc odwagi, by mowic jej rzeczy, ktore powiedzial, czy nie potrafi rowniez znalezc powodu, by zostac? W glebi duszy wiedziala, ze Jeremy zywi nadzieje, iz to ona pojedzie z nim do Nowego Jorku, nie mogla jednak pojac dlaczego. Czy on nie rozumie, ze jej nie zalezy na pieniadzach ani na slawie? Ani na chodzeniu na zakupy czy przedstawienia? Nie imponuje jej ani troche, ze moze zamowic tajskie jedzenie w srodku nocy. Przeciez nie do tego zycie sie sprowadza. Zycie polega na tym, by spedzac razem czas, by miec ten czas na wspolne spacery, trzymanie sie za reke, cicha rozmowe i przygladanie sie zachodowi slonca. Moze nie ma tu az tylu atrakcji, ale pod wieloma wzgledami jest to najlepsze, co zycie moze czlowiekowi zaofiarowac. Jak brzmi stare powiedzenie? Kto powiedzial kiedykolwiek na lozu smierci, ze ubolewa z powodu, iz nie pracowal ciezej? Lub zaluje, ze tracil zbyt duzo czasu na rozkoszowanie sie spokojnym popoludniem czy przebywanie w rodzinnym gronie? Nie byla tak naiwna, by zaprzeczac, ze wspolczesna cywilizacja niesie ze soba pewne pokusy. Byc slawnym, bogatym oraz pieknym i chodzic na ekskluzywne przyjecia - tylko wtedy bedziesz szczesliwy. Jej zdaniem to stek bzdur, piesn desperata. Gdyby tak nie bylo, to dlaczego tak wiele bogatych, pieknych i slawnych osob bierze narkotyki? Dlaczego nie potrafia utrzymac na dluzsza mete malzenstwa? Dlaczego tak czesto bywaja aresztowani? Dlaczego wydaja sie tacy nieszczesliwi, kiedy przestaja byc w centrum zainteresowania? Podejrzewala, ze Jeremy'ego znecil ten szczegolny swiat, chociaz nie chcial sie do tego przyznac. Domyslala sie tego, od chwili gdy sie poznali, i przestrzegala sama siebie, by nie angazowac sie uczuciowo. A jednak zalowala, ze zachowala sie w taki sposob. Nie byla jeszcze gotowa na spotkanie z Jeremym, gdy stanal w progu jej gabinetu, lecz mimo to powinna byla po prostu mu wszystko powiedziec, zamiast chowac sie za biurkiem, udajac, ze wszystko jest w porzadku. Tak, powinna byla poradzic sobie z tym lepiej. Mimo ze wiele ich dzielilo, Jeremy zaslugiwal przynajmniej na tyle. "Przyjaciolmi", pomyslal znowu Jeremy "poniewaz jestesmy przyjaciolmi". Sposob, w jaki to powiedziala, wprawial go w rozdraznienie i Jeremy pokrecil glowa, stukajac piorem w swoj notes. Musi skonczyc robote. Rozprezyl ramiona, by zmniejszyc napiecie miesni, siegnal po ostatni pamietnik i przysunal sie z krzeslem do stolika. Gdy go otworzyl, wystarczylo mu zaledwie kilka sekund, by sie zorientowac, ze jest inny od wszystkich, ktore przegladal. Zamiast krotkich, osobistych zapisow, zawieral zbior datowanych i opatrzonych tytulami esejow, pisanych od tysiac dziewiecset piecdziesiatego piatego do tysiac dziewiecset szescdziesiatego drugiego roku. Pierwszy dotyczyl budowy kosciola episkopalnego w tysiac osiemset piecdziesiatym dziewiatym roku i odkrycia - podczas robienia wykopow pod fundamenty - ze w dawnych czasach znajdowala sie na tym miejscu osada Indian Lumbee. Esej mial trzy strony, a po nim nastepowal kolejny, na temat losu garbarni McTautena, wybudowanej na brzegu Boone Creek w tysiac siedemset dziewiecdziesiatym czwartym roku. Trzeci esej, ktory sprawil, ze Jeremy uniosl brwi ze zdumienia, przedstawial opinie autora o tym, co naprawde przydarzylo sie osadnikom na wyspie Roanoke w tysiac piecset osiemdziesiatym siodmym roku. Jeremy, przypominajac sobie mgliscie, ze Lexie mowila, iz jeden z pamietnikow nalezy do historyka amatora, zaczal szybciej go kartkowac... zwracajac baczna uwage na tytuly, szukajac w tresci czegos oczywistego... przewracajac coraz niecierpliwiej kartki... przegladajac pobieznie... zatrzymujac sie tylko wowczas, gdy widzial, ze trafia na cos interesujacego, wracajac do wczesniejszych stron... Nagle zamarl, zdajac sobie sprawe z tego, co widzi... Odchylil sie na oparcie krzesla, mrugajac powiekami i sunac palcami w dol strony. Rozwiazanie tajemnicy swiatel na cmentarzu Cedar Creek Przez cale lata niektorzy mieszkancy naszego miasteczka twierdzili, ze cmentarz Cedar Creek nawiedzaja duchy, i trzy lata temu w Journal of the South ukazal sie artykul dotyczacy tego zjawiska. Choc nie przedstawiono zadnego wyjasnienia, postanowilem przeprowadzic badania na wlasna reke. Sadze, ze rozwiazalem tajemnice swiatel, a mianowicie, dlaczego pokazuja sie w pewnych okolicznosciach, a w pewnych nie. Zdecydowanie stwierdzam, ze duchy nie nawiedzaja cmentarza. Swiatla pochodza w rzeczywistosci z papierni Henricksona i maja na nie wplyw: pociag przejezdzajacy przez wiadukt, polozenie Riker's Hill oraz fazy Ksiezyca. Czytajac dalej, Jeremy przylapal sie na tym, ze wstrzymuje oddech. Mimo ze autor nie pokusil sie o wyjasnienie, dlaczego cmentarz sie zapada - bez czego swiatla prawdopodobnie nie bylyby w ogole widoczne - w zasadzie doszedl do tej samej konkluzji co Jeremy. Autor, kimkolwiek byl, rozwiklal tajemnice prawie czterdziesci lat temu. Czterdziesci lat... Jeremy zalozyl strone skrawkiem papieru i odwrocil pamietnik okladka do gory, szukajac nazwiska autora. Przypomnial sobie w ulamku sekundy swoja pierwsza rozmowe z burmistrzem. I w tym momencie poczul, ze jego podejrzenia zaczynaja przystawac do siebie jak elementy ukladanki. Owen Gherkin. Pamietnik nalezal do ojca burmistrza. Ktory, zdaniem burmistrza Gherkina, "wiedzial o miasteczku wszystko, co trzeba bylo wiedziec". Ktory domyslil sie, co wywoluje swiatla. Ktory bez watpienia powiedzial o tym swojemu synowi. A ten z kolei doskonale zdawal sobie sprawe, ze w swiatlach nie ma nic nadprzyrodzonego, a mimo to udawal, ze jest inaczej. Co oznacza, ze burmistrz Gherkin od poczatku klamal, w nadziei, ze Jeremy nieswiadomie pomoze mu zgarnac troche szmalu od niczego niepodejrzewajacych turystow. A Lexie... Bibliotekarka. Kobieta, ktora dala mu do zrozumienia, ze moze znalezc w pamietnikach odpowiedzi. Czyli musiala czytac wyjasnienie Owena Gherkina, wobec czego rowniez klamala, wolac isc na reke burmistrzowi. Zastanawial sie, ile jeszcze osob w miescie zna odpowiedz. Doris? To mozliwe. Nie, nieprawda, pomyslal z przekonaniem, to pewne. Ona musiala wiedziec. Podczas ich pierwszej rozmowy powiedziala mu od razu, czym swiatla nie sa. Ale, podobnie jak burmistrz i Lexie, nie uznala za stosowne wyjasnic, czym faktycznie sa. A to oznaczalo... ze cala sprawa byla od pierwszej chwili kawalem. List. Badanie. Przyjecie. I ten kawal zrobiono jemu! A teraz Lexie sie wycofuje, lecz dopiero po fakcie, gdy opowiedziala mu o dziecinnych koszmarach i o tym, jak to Doris zaprowadzila ja na cmentarz, by spotkala sie z duchami swoich rodzicow. I ta urocza historyjka, ze jej rodzice pragneli go poznac. Zbieg okolicznosci? Czy zaplanowane co do joty? No i to cale jej zachowanie... Jak gdyby chciala, zeby wyjechal. Jak gdyby nic do niego nie czula. Jak gdyby wiedziala, co sie stanie... Czy wszystko zostalo zaplanowane? A jesli tak, to dlaczego? Jeremy chwycil pamietnik i pomaszerowal do gabinetu Lexie, zdecydowany uzyskac kilka odpowiedzi. Prawie nie dotarlo do niego, ze wychodzac, trzasnal drzwiami. Nie zwrocil tez uwagi na miny ochotniczek, ktore odwrocily sie, gapiac na niego. Drzwi gabinetu Lexie byly uchylone, popchnal je, wchodzac do srodka. Sterty ksiazek i papierow zostaly uprzatniete, Lexie zas trzymala w jednej rece pojemnik z emulsja do pielegnacji mebli, a w drugiej sciereczke, ktora polerowala blat biurka, doprowadzajac drewno do niemal lustrzanego polysku. Podniosla glowe, spogladajac na Jeremy'ego, ktory pokazal jej pamietnik. -O, czesc - powiedziala z wymuszonym usmiechem. - Jeszcze chwila i skoncze tutaj. Jeremy zmierzyl ja gniewnym wzrokiem. -Mozesz przestac udawac - oznajmil. Wyczuwajac jego gniew nawet przez cala dlugosc pokoju, odruchowo odgarnela kosmyk wlosow za ucho. -O co ci chodzi? -O to - odparl, trzymajac w gorze pamietnik. - Czytalas to, prawda? -Tak - odrzekla po prostu, rozpoznajac dziennik Owena Gherkina. - Czytalam. -Wiedzialas, ze jest w nim ustep, mowiacy o swiatlach na cmentarzu Cedar Creek? -Tak - potwierdzila znowu. -Dlaczego mi o tym nie powiedzialas? -Alez powiedzialam. Powiedzialam ci o pamietnikach, kiedy po raz pierwszy przyszedles do biblioteki. I jesli dobrze pamietam, podsunelam ci mysl, ze mozesz w nich znalezc odpowiedzi, ktorych szukasz, juz zapomniales? -Nie zgrywaj sie - rzekl Jeremy, mruzac ze zloscia oczy. - Dobrze wiedzialas, czego szukam. -I znalazles to - odparla ostro, podnoszac glos. - Nie rozumiem, na czym polega problem. -Problem polega na tym, ze tracilem czas. Pamietnik wyjasnia wszystko w calej rozciaglosci. Nie ma zadnej tajemnicy. Nigdy nie bylo. A ty od poczatku bralas udzial w tej plaskiej farsie. -Jakiej farsie? -Nie zadawaj sobie trudu, by temu zaprzeczac - przerwal jej. W dalszym ciagu trzymal pamietnik w gorze. - Pamietaj, ze mam tutaj dowod. Oklamalas mnie. Klamalas mi prosto w oczy. Lexie wpatrywala sie w niego, czujac, jak wszystko sie w nim gotuje z wscieklosci, czujac, jak w odpowiedzi na to w niej tez narasta gniew. -I po to przyszedles tutaj do mnie? Zeby rzucac oskarzenia? -Wiedzialas! - krzyknal. Podparla sie pod boki. -Nie - odrzekla. - Nie wiedzialam. -Ale czytalas to! -No i co! - odparowala. - Czytalam takze artykul w gazecie. Jak rowniez artykuly tamtych innych ludzi. Skad, u diabla, mialam wiedziec, ze Owen Gherkin odkryl prawdziwe zrodlo swiatel? I z tego mialoby wynikac, ze w ogole interesowal mnie ten temat! Czy naprawde wydaje ci sie, ze poswiecilam mu wiecej niz minute uwagi, dopoki sie tu nie zjawiles? Nie obchodzi mnie to! Nigdy mnie to nie obchodzilo! To ty przyjechales tutaj zbadac te sprawe. I skoro czytales pamietnik dwa dni temu, to znaczy, ze tez musiales miec watpliwosci. Oboje wiemy, ze i tak przeprowadzilbys swoje badanie. -Nie o to chodzi - powiedzial, nie dopuszczajac do siebie ewentualnosci, ze Lexie ma racje. - Chodzi o to, ze cala ta sprawa to szwindel. Wycieczka, duchy, legenda... to czyste oszustwo. -Co ty pleciesz! Przeciez to wycieczka po historycznych domach, no i owszem, dodali do tego cmentarz. Duzo szumu. Wszystko sprowadza sie do sympatycznego weekendu w samym srodku ponurej pory roku. Nikt nie jest oszukany, nikomu nie wyrzadza sie krzywdy. I daj spokoj, naprawde myslisz, ze wiekszosc ludzi uwaza te swiatla za duchy? Wiekszosc z nich chetnie tak twierdzi, poniewaz to niezla zabawa... -Czy Doris wiedziala? - spytal, przerywajac jej znowu. -O pamietniku Owena Gherkina? - Lexie pokrecila glowa, wsciekla, ze nie chcial jej wysluchac. - A niby skad mialaby wiedziec? -Widzisz - rzekl, podnoszac palec niczym nauczyciel, ktory chce zwrocic na cos uwage ucznia - to jest wlasnie ta czesc, ktorej nie rozumiem. Skoro zarowno ty, jak i Doris, nie chcialyscie, by cmentarz zostal wlaczony do programu wycieczki, dlaczego nie udalas sie po prostu do gazety, by przedstawic prawdziwe wyjasnienie? Dlaczego postanowilas wciagnac mnie w wasze gierki? -W nic nie zamierzalam cie wciagac. I to nie sa zadne gierki. To niewinny weekend, a ty rozdmuchujesz cala sprawe ponad wszelka miare. -Niczego nie rozdmuchuje. Zrobiliscie to ty i burmistrz. -A wiec to ja zostalam teraz jednym z czarnych charakterow? Kiedy Jeremy nie odpowiadal, zmruzyla oczy. -W takim razie po co w ogole dalam ci pamietnik? Dlaczego nie ukrylam go przed toba? -Nie wiem. Moze ma to cos wspolnego z notatnikiem Doris. Obie wpychacie mi go, odkad sie tu zjawilem. Moze doszlas do wniosku, ze nie przyjechalbym w tej sprawie, totez wykombinowalas to wszystko. -Czy ty nie slyszysz, jak idiotycznie to brzmi? - Oparla sie o biurko, twarz jej plonela. -Ja tylko usiluje zrozumiec, po co mnie tu sciagnieto. Lexie podniosla rece, jak gdyby probowala go powstrzymac. -Nie chce tego sluchac. -Nie dziwie sie. -Wyjdz stad, dobrze? - powiedziala, chowajac do szuflady biurka emulsje do pielegnacji mebli. - Nie ma tu dla ciebie miejsca i nie chce z toba wiecej rozmawiac. Wracaj tam, skad przyjechales. Jeremy skrzyzowal ramiona. -Przynajmniej przyznalas sie w koncu do tego, co myslalas przez caly dzien. -Ach, teraz ty potrafisz czytac w myslach. -Nie, ale nie musze tego robic, by zrozumiec, dlaczego postepujesz w taki sposob. -Wobec tego pozwol, ze teraz ja poczytam w twoich myslach, dobrze?! - syknela zmeczona jego wynioslym zachowaniem, zmeczona nim. - Pozwol, ze powiem ci, co widze. - Zdawala sobie sprawe, ze mowi tak glosno, iz slychac ja w calej bibliotece, lecz nie miala zamiaru sie tym przejmowac. - Otoz widze kogos, kto jest naprawde dobry w mowieniu wlasciwych rzeczy, ale jak przyjdzie co do czego, okazuje sie, ze nie myslal tego serio. -I co to niby ma znaczyc? Ruszyla przez pokoj, gniew usztywnial kazdy miesien jej ciala. -Co? Wydaje ci sie, ze nie wiem, co naprawde myslisz o naszym miasteczku? Ze jest dla ciebie niczym wiecej jak przystankiem na autostradzie? Ze w glebi duszy nie potrafisz zrozumiec, jak ktokolwiek moze tutaj mieszkac? Ze bez wzgledu na to, co mowiles wczorajszej nocy, mysl o tym, ze moglbys tu zamieszkac, jest dla ciebie absurdalna? -Ja tego nie powiedzialem. -Nie musiales! - krzyknela, nienawidzac jego triumfujacego tonu. - I o to wlasnie chodzi. Kiedy mowilam o poswieceniu, bylam stuprocentowo pewna, ze uwazasz, iz to ja powinnam sie przeniesc. Ze to ja powinnam zostawic moja rodzine, moich przyjaciol, moj dom, poniewaz Nowy Jork jest czyms o wiele lepszym. Ze powinnam byc posluszna zonusia, ktora podaza za mezem wszedzie, gdzie on uwaza za stosowne. Nawet przez chwile nie przyszlo ci do glowy, ze to ty moglbys zmienic miejsce zamieszkania. -Przesadzasz. -Doprawdy? W czym? Spodziewajac sie, ze to ja musialabym stad wyjechac? A moze planowales, wyjezdzajac jutro z miasta, wstapic do agencji handlu nieruchomosciami? Prosze bardzo, moge ci to ulatwic - powiedziala, siegajac po telefon. - Pani Reynolds ma swoje biuro po drugiej stronie ulicy i z pewnoscia bedzie zachwycona, mogac pokazac ci dzis wieczorem kilka domow, jesli czegos szukasz. Albo moze zechcesz kupic tamta piekna georgianska rezydencje, ktora pokazywalam ci, kiedy bylismy na Riker's Hill? Mimo ze jest to dom moich marzen, bede szczesliwa, jesli go kupisz. Jeremy patrzyl na nia w milczeniu, nie bedac w stanie zaprzeczyc jej oskarzeniom. -Nie masz nic do powiedzenia?! - spytala, z trzaskiem stawiajac telefon z powrotem na biurku. - Mowe ci odjelo? Wobec tego powiedz mi cos innego. Co miales dokladnie na mysli, mowiac mi, ze znajdziemy sposob, by nam sie udalo? Czy sadzisz, ze interesuje mnie czekanie na twoje wizyty od czasu do czasu, a potem na szybki numerek w lozku, bez widokow na wspolna przyszlosc? A moze zamierzales przekonac mnie za pomoca tych wizyt, ze popelniam blad, poniewaz twoim zdaniem marnuje tutaj zycie i bylabym znacznie szczesliwsza, wlokac sie z tylu w twoim zyciu? Gniew i cierpienie w jej glosie nie pozostawialy watpliwosci, podobnie jak znaczenie jej slow. Przez dluga chwile zadne z nich sie nie odzywalo. -Dlaczego nie powiedzialas mi tego wszystkiego wczoraj wieczorem? - spytal nizszym o oktawe glosem. -Probowalam - odparla. - Tylko ty nie chciales sluchac. -Wobec tego czemu... Jego slowa zawisly w powietrzu, wiadomo bylo, co sugerowaly. -Nie wiem. - Lexie odwrocila wzrok. - Jestes milym facetem, spedzilismy dwa sympatyczne dni. Moze po prostu bylam w nastroju. Utkwil w niej spojrzenie. -I tylko tyle to dla ciebie znaczylo? -Nie - przyznala, widzac, jaki bol mu sprawila. - Nie ostatnia noc. Ale to nie zmienia faktu, ze wszystko skonczone, prawda? -To znaczy, ze sie wycofujesz? -Nie - powiedziala. Ku swemu przerazeniu, Lexie poczula, ze lzy zaczynaja wzbierac jej pod powiekami. - Nie zwalaj tego na mnie. To ty wyjezdzasz. To ty wkroczyles do mojego swiata. Bylo tak, a nie inaczej. Bylam zadowolona, dopoki nie przyjechales. Moze nie w pelni szczesliwa, moze troche samotna, lecz zadowolona. Lubie moje zycie tutaj. Lubie wpadac do Doris, by ja spytac, jak sie miewa. Lubie czytac dzieciom w bibliotece. Lubie nasza skromna wycieczke po historycznych domach, nawet jesli masz zamiar obrocic ja w cos okropnego, by moc zrobic wielkie wrazenie w telewizji. Stali naprzeciwko siebie, zastygli w bezruchu, w koncu mierzac sie nawzajem wzrokiem bez slowa. Teraz wszystko wyszlo na jaw, wszystko zostalo powiedziane, z obojga odplynela cala energia. -Nie badz taka - rzekl wreszcie Jeremy. -To znaczy jaka? Taka, co mowi prawde? Nie czekajac na jego odpowiedz, Lexie siegnela po kurtke i torebke. Wsunawszy je pod pache, ruszyla ku drzwiom. Jeremy odsunal sie na bok, by ja przepuscic, i Lexie przemknela obok niego bez slowa. Zdazyla odejsc juz pare krokow, gdy Jeremy zebral sie na odwage i spytal: -Dokad idziesz? Lexie postapila krok do przodu, po czym przystanela. Z westchnieniem, odwrocila sie do niego. -Wracam do domu - odparla, ocierajac lze z policzka i prostujac sie. - Podobnie jak ty. ROZDZIAL OSIEMNASTY Pozniej tego samego wieczoru Alvin i Jeremy ustawili kamery na deptaku nad rzeka Pamlico. W oddali rozlegaly sie dzwieki muzyki - w stodole Meyera rozpoczela sie wiejska zabawa. Reszta sklepow i zakladow w srodmiesciu byla zamknieta. Nawet gospoda Lookilu swiecila pustkami. Okutani w kurtki byli tu kompletnie sami.-I co potem? - spytal Alvin. -Nic - odpowiedzial Jeremy. - Poszla sobie. -I nie pobiegles za nia? -Ona tego nie chciala. -Skad wiesz? Jeremy potarl oczy, po raz enty odtwarzajac w pamieci klotnie. Minione kilka godzin uplynelo mu w kompletnym otumanieniu. Pamietal jak przez mgle, ze wrocil do dzialu bialych krukow, ulozyl sterte pamietnikow na polce i zamknal za soba drzwi na klucz. W drodze powrotnej do Greenleaf rozmyslal nad tym, co mu powiedziala, uczucie gniewu i zdrady mieszalo sie ze smutkiem i zalem. Potem dlugo lezal na lozku, zastanawiajac sie, w jaki sposob mogl to rozegrac lepiej. Nie powinien byl wpadac jak burza do jej gabinetu. Naprawde wsciekl sie az do tego stopnia z powodu pamietnika? Z powodu podejrzenia, ze zostal wystrychniety na dudka? A moze po prostu byl zly na Lexie i tak jak ona szukal tylko pretekstu do wszczecia klotni? Sam nie byl pewny, a Alvin tez niczego nie podpowiedzial, gdy zrelacjonowal mu kolejno wypadki dnia. Jeremy czul tylko, ze jest wykonczony, i choc zdawal sobie sprawe, ze czeka go dzis filmowanie, walczyl z pragnieniem, by pojechac do domu Lexie i sprobowac wszystko naprawic. Zakladajac, ze ona w ogole tam jest. Z tego, co wiedzial, mogla byc ze wszystkimi na zabawie. Jeremy westchnal, wracajac myslami do ostatnich chwil w bibliotece. -Widzialem to w sposobie, w jaki na mnie patrzyla - odparl. -A wiec to skonczone? - spytal Alvin. -Tak - odrzekl Jeremy. - Skonczone. W ciemnosci Alvin pokrecil glowa i odwrocil sie. Jak to moglo sie stac, ze jego przyjaciel tak bardzo przywiazal sie do kogos w tak krotkim czasie? Nie potrafil tego zrozumiec. Lexie nie byla przeciez az tak czarujaca i zupelnie nie pasowala do pelnego szacunku wyobrazenia o kobietach z Poludnia, jakie sobie wyrobil. Niewazne. Alvin byl przekonany, ze to tylko przelotny romans, i nie mial watpliwosci, ze Jeremy dojdzie do siebie, gdy tylko wsiadzie na poklad samolotu lecacego do Nowego Jorku. Jeremy'emu zawsze sie to udawalo. Na zabawie burmistrz Gherkin siedzial samotnie przy naroznym stoliku, oparlszy brode na dloni. Mial nadzieje, ze Jeremy wpadnie tutaj, najlepiej z Lexie, lecz wkrotce po przyjezdzie podsluchal paplanine ochotniczek z biblioteki, plotkujacych na temat ich klotni. Jesli im wierzyc, klotnia byla powazna i miala cos wspolnego z jednym z pamietnikow i jakims szwindlem. Rozmyslajac nad tym teraz, doszedl do wniosku, ze nie powinien byl darowac bibliotece pamietnika swego ojca, ale w tamtym czasie wydawalo sie to bez znaczenia, a byl to calkiem dokladny zapis historii miasta. Biblioteka byla chyba odpowiednim miejscem na taka rzecz. Ale kto mogl przewidziec, co sie zdarzy w ciagu nastepnych pietnastu lat? Kto wiedzial, ze zaklady wlokiennicze zostana zamkniete, a kopalnia wyeksploatowana? Kto by przypuszczal, ze setki ludzi znajda sie bez pracy, ze wiele mlodych rodzin wyjedzie stad i nigdy nie powroci? Komu przyszloby do glowy, ze w rezultacie miasteczko bedzie zmuszone walczyc o przetrwanie? Moze nie powinien byl dodawac do wycieczki zwiedzania cmentarza. Moze nie powinien byl rozglaszac, ze nawiedzaja go duchy, skoro wiedzial, ze sa to tylko swiatla papierni pracujacej na nocna zmiane. Ale miasteczko potrzebowalo po prostu czegos, co mozna by wykorzystac jako podstawe, czegos, co przyciagaloby ludzi do odwiedzenia go, do spedzenia w nim kilku dni, by mogli sie przekonac, jakie to wspaniale miejsce. Gdyby przewijalo sie przez nie dosc ludzi, moze w koncu staloby sie mekka emerytow, tak jak Oriental, Waszyngton czy New Bern. To jedyna nadzieja dla miasta, pomyslal. Emeryci poszukuja goscinnych miejsc, gdzie mieliby mozliwosc smacznie zjesc, pojsc na zakupy, zdeponowac pieniadze w banku. Wiadomo, sukces wymaga pewnego wkladu pracy i nie osiagnie sie go od razu, ale to byl jego jedyny plan, a od czegos trzeba przeciez zaczac. Dzieki dodaniu cmentarza z jego tajemniczymi swiatlami do programu wycieczki sprzedano na nia o kilkaset biletow wiecej, obecnosc Jeremy'ego zas stworzyla sposobnosc, zeby uslyszal o nich caly kraj. Och, zawsze byl przekonany, ze Jeremy jest dosc inteligentny, by samodzielnie rozgryzc te zagadke. Tym sie za bardzo nie przejmowal. Co z tego, jesli dziennikarz odsloni prawde w ogolnokrajowym programie telewizyjnym? Albo nawet napisze o tym w swojej rubryce? Ludzie w calym kraju nadal beda slyszeli o Boone Creek i niektorzy byc moze zechca odszukac miasteczko. Kazda reklama jest lepsza niz jej brak. Oczywiscie pod warunkiem, ze Jeremy nie uzyje slowa "szwindel". To takie wstretne slowo i nie przystajace do tego, co sie tutaj dzieje. Jasne, on sam wiedzial, czym sa swiatla, ale poza nim nie wiedzial tego prawie nikt, zreszta co w tym zlego? Prawda jest po prostu taka, ze istnieje legenda, istnieja swiatla, a niektorzy ludzie wierza, ze to duchy. Inni po prostu przystaja na to, uwazajac, ze dzieki temu miasteczko moze wydac sie niezwykle, wyjatkowe. Wlasnie teraz mieszkancy potrzebuja tego bardziej niz kiedykolwiek. Jeremy Marsh, wynoszacy z miasta mile wspomnienia, zrozumie to. Jeremy Marsh, nie majac takich wspomnien, moze nie zrozumiec. A w tej chwili burmistrz Gherkin nie byl pewien, z jakimi wrazeniami Jeremy bedzie jutro odjezdzal. -Burmistrz wyglada na zmartwionego, nie sadzisz? - zauwazyl Rodney. Rachel spojrzala w tamta strone, odczuwajac dume z tego powodu, ze prawie przez caly wieczor stoja razem. Tego uczucia nie mogl zepsuc nawet fakt, ze Rodney spogladal od czasu do czasu w strone drzwi i zdawal sie szukac wzrokiem Lexie, z tej prostej przyczyny, ze mezczyzna byl rowniez wyraznie zadowolony z jej towarzystwa. -Tak jakby. Ale on zawsze sprawia takie wrazenie. -Nie - zaprzeczyl Rodney - to nie to samo. Gryzie sie czyms powaznym. -Chcesz z nim pogadac? Rodney zastanowil sie nad tym. Podobnie jak burmistrz - chyba jak wszyscy inni - slyszal o klotni w bibliotece, lecz w przeciwienstwie do wiekszosci orientowal sie calkiem dobrze, co sie dzieje. Potrafil zlozyc elementy ukladanki, zwlaszcza gdy zobaczyl mine burmistrza. Zrozumial nagle, ze Gherkin trapi sie, w jaki sposob Jeremy zamierza przedstawic swiatu ich mala tajemnice. Co do awantury, to probowal ostrzec Lexie, ze klotnia wisi w powietrzu. Byla nieunikniona. Znal dobrze Lexie, wiedzial, ze jest realistka i nigdy nie ustepuje nikomu. Potrafi byc wybuchowa i Jeremy wreszcie odczul to na wlasnej skorze. Mimo ze Rodney wolalby, zeby nie przezywala kolejnego zawodu, poczul ulge na mysl, ze romans nalezy juz do przeszlosci. -Nie - odparl - niewiele mam do powiedzenia burmistrzowi. To juz wymknelo mu sie z rak. -O czym ty mowisz? - spytala Rachel, marszczac brwi. -Nic. - Porzucil temat, usmiechajac sie do niej. - Niewazne. Rachel przygladala mu sie przez chwile, po czym wzruszyla ramionami. Wlasnie skonczyla sie jedna piosenka i zespol zaczynal grac nowa. Gdy coraz wiecej osob wychodzilo na parkiet, Rachel zaczela przytupywac noga do taktu. Rodney zdawal sie nie zauwazac tanczacych, pograzony w myslach. Pragnal porozmawiac z Lexie. W drodze na zabawe przejezdzal obok jej domu i widzial, ze pala sie u niej swiatla, a samochod stoi na podjezdzie. Otrzymal rowniez raport od drugiego zastepcy szeryfa, ze Cwaniaczek oraz jego przyjaciel przypominajacy postac z filmu rysunkowego ustawiaja na deptaku swoje kamery. Co oznaczalo, ze tamci dwoje sie nie pogodzili. Gdyby u Lexie palilo sie swiatlo, kiedy bedzie wracal do domu po skonczonej zabawie, moze wpadlby do niej, tak jak to uczynil tamtej nocy, kiedy wyjechal Pan Renesans. Mial wrazenie, ze nie bylaby calkiem zaskoczona na jego widok. Zapewne wpatrywalaby sie w niego przez chwile, po czym otworzylaby mu drzwi. Zaparzylaby kawy bezkofeinowej i podobnie jak ostatnim razem siedzialby na kanapie, sluchajac godzinami, jak wyrzuca sobie, ze byla taka idiotka. Pokiwal glowa. Znal ja lepiej niz samego siebie. Mimo to nie byl jeszcze na to gotowy. Po pierwsze Lexie potrzebowala troche wiecej czasu dla siebie, by przemyslec swoje sprawy, a po drugie musial przyznac, ze jest troche zmeczony odgrywaniem roli starszego brata i nie ma chyba w nastroju do wysluchiwania jej. Czul sie dobrze na zabawie i w tym momencie nie mial ochoty znalezc sie w dolku na zakonczenie wieczoru. Poza tym zespol byl calkiem niezly. Znacznie lepszy od tego, ktory gral w zeszlym roku. Katem oka obserwowal Rachel kolyszaca sie w rytm muzyki, mile polechtany tym, ze wybrala go na swego towarzysza, podobnie jak przedwczoraj na przyjeciu. Zawsze krecila sie gdzies w poblizu, lecz dziwna rzecz, gdy ja ostatnio spotykal, za kazdym razem wydawala mu sie ladniejsza, niz pamietal. Bez watpienia to tylko igraszki wyobrazni, nie mogl jednak odpedzic mysli, ze dzis wieczorem wyglada wyjatkowo slicznie. Rachel zauwazyla, ze sie jej przyglada, i usmiechnela sie z zaklopotaniem. -Przepraszam - powiedziala - ale bardzo lubie te piosenke. Rodney odchrzaknal. -Moze zatanczymy? - spytal. Rachel uniosla brwi. -Naprawde? -Ale ostrzegam, ze nie najlepszy ze mnie tancerz... -Zatancze z toba z przyjemnoscia - przerwala mu, biorac go za reke. Idac za nia na parkiet, zadecydowal, ze pozniej zastanowi sie, czy wpasc do Lexie. Doris siedziala w salonie w fotelu na biegunach, patrzac w kierunku okna niewidzacym wzrokiem i zastanawiajac sie, czy Lexie wpadnie dzis do niej. Intuicja podpowiadala jej, ze raczej nie, lecz byla to jedna z tych chwil, kiedy wolalaby sie mylic. Wiedziala, ze jej wnuczka jest przygnebiona - bylo to nie tyle przeczucie, ile stwierdzenie oczywistego faktu - i wiazalo sie to w stu procentach z wyjazdem Jeremy'ego. Zalowala, ze w pewnym sensie popchnela Lexie ku niemu. Spogladajac wstecz, dochodzila teraz do wniosku, ze powinna byla przewidziec, iz tak sie to skonczy, dlaczego wiec zrobila wszystko, co w jej mocy, by popchnac oboje do tego romansu? Dlatego ze Lexie jest samotna? Ze popadla w rutyne i tkwi w niej od czasu, gdy zakochala sie w tamtym mlodym czlowieku z Chicago? Poniewaz przypuszcza, ze Lexie przeraza mysl, iz moglaby jeszcze kiedykolwiek w kims sie zakochac? Dlaczego nie umiala zwyczajnie cieszyc sie towarzystwem Jeremy'ego? Doprawdy, tylko tego dla niej pragnela. Jeremy byl inteligentny i czarujacy, a Lexie po prostu musiala sie przekonac, ze istnieja tacy mezczyzni jak on. Musiala uswiadomic sobie, ze nie kazdy przypomina Avery'ego czy tamtego mlodzienca z Chicago. Jak ona go teraz nazywa? Pan Renesans? Doris probowala odszukac w pamieci jego imie, ale to przeciez niewazne. Wazna byla Lexie, i Doris martwila sie o nia. Och, na dalsza mete dziewczyna poradzi sobie, Doris byla tego pewna. Bez watpienia pogodzi sie z tym, co sie stalo, i znajdzie sposob, by ulozyc sobie zycie. Po jakims czasie przekona nawet sama siebie, ze wyszlo jej to na dobre. Doris zdazyla sie juz nauczyc, ze jej wnuczka nigdy sie nie poddaje. Westchnela gleboko. Wiedziala, ze Jeremy stracil dla niej glowe. Jezeli Lexie zakochala sie w nim, to on jeszcze bardziej, a Lexie byla mistrzynia od przechodzenia do porzadku dziennego nad zakonczonymi zwiazkami i udawania, ze nic sie nie stalo. Biedny Jeremy, pomyslala. To nie fair wobec niego. Na cmentarzu Cedar Creek Lexie stala w gestniejacej mgle nad grobem, w ktorym spoczywali jej rodzice. Wiedziala, ze Jeremy i Alvin filmuja z deptaka wiadukt kolejowy oraz Riker's Hill, co oznaczalo, ze dzisiejszego wieczoru mogla pozostac sam na sam ze swoimi myslami. Nie zamierzala przebywac tu dlugo, lecz z jakiegos powodu czula potrzebe, by odwiedzic cmentarz. Zachowywala sie tak samo po zakonczeniu znajomosci z Averym i Panem Renesansem. Oswietlajac latarka inskrypcje nagrobkowe rodzicow, zalowala, ze nie ma ich tutaj i nie moze z nimi porozmawiac. Zdawala sobie sprawe, ze ich idealizuje i ze ma to zwiazek z jej nastrojami. Czasami lubila myslec o nich jako o ludziach kochajacych zabawe i rozmownych. Kiedy indziej znowu wolala wierzyc, ze byli spokojni i umieli sluchac. W tej chwili pragnela uwazac ich za madrych i silnych, za ludzi, ktorych rada sprawilaby, ze wszystko staloby sie mniej pogmatwane. Byla zmeczona popelnianiem zyciowych bledow. A zawsze je popelniala, pomyslala z przygnebieniem, i w tej chwili jest bardzo bliska popelnienia nastepnego, bez wzgledu na to, jak postapi. Po drugiej stronie rzeki we mgle widoczne byly wylacznie swiatla papierni, natomiast samo miasteczko ginelo w sennym zamgleniu. Alvin sprawdzil po raz ostatni kamere nakierowana na Riker's Hill - pociag, zgodnie z rozkladem jazdy, ktory dostarczyl Jeremy, mial przejechac niebawem. To trudne ujecie. Tamto drugie, na wiadukt kolejowy, bylo latwe. Poniewaz Riker's Hill znajdowalo sie w duzej odleglosci i krylo sie we mgle, Alvin nie byl absolutnie pewny, czy kamera sfilmuje to, co trzeba. Nie byla przeznaczona do robienia zdjec filmowych z daleka, a to wlasnie okazalo sie w tym wypadku konieczne. Mimo iz przywiozl swoje najlepsze obiektywy oraz wysoko czula blone filmowa, zalowal, ze Jeremy nie podal mu tego drobnego szczegolu, zanim sciagnal go tu z Nowego Jorku. Jeremy nie myslal jasno przez kilka ostatnich dni, totez mozna mu bylo chyba wybaczyc. Normalnie w takiej sytuacji gadalby jak najety i zartowalby sobie, teraz jednak niewiele sie odzywal w ciagu tych dwoch godzin. Alvin zakladal, ze bedzie to "urlopowa" sesja zdjeciowa, lekka, latwa i przyjemna, a ona niespodziewanie okazala sie trudna praca, zwlaszcza ze w powietrzu czuc bylo ziab. Nie do tego sie zatrudnil, ale co tam... po prostu podniesie swoje honorarium i wysle rachunek Nate'owi. Tymczasem Jeremy stal ze skrzyzowanymi ramionami przy balustradzie, wpatrujac sie w zasnuty mgla brzeg. -Czy mowilem ci, ze dzwonil Nate? - spytal Alvin, starajac sie wciagnac przyjaciela do rozmowy. -Doprawdy? -Przerwal mi drzemke - rzekl Alvin - i zaczal sie na mnie wydzierac, bo nie miales wlaczonej komorki. Mimo ze Jeremy byl zaabsorbowany wlasnymi myslami, usmiechnal sie do przyjaciela. -Nauczylem sie wylaczac ja jak najczesciej. -Tak, coz... szkoda, ze mi nie powiedziales. -Czego chcial? -W kolko to samo. Zeby go informowac o wszystkim na biezaco. Ale prosil tez, bys przygotowal probke. -Probke czego? -Domyslam sie, ze mowil o duchach. Pytal, czy byla jakas aura, czy cos w tym rodzaju? Przyszlo mu na mysl, ze moglbys pokazac te probke na spotkaniu z producentami w przyszlym tygodniu. -Aura? Alvin rozlozyl rece. -To jego slowa, nie moje. -Ale on juz przeciez wie, ze to swiatlo z papierni. -Tak, wie. Pomyslal po prostu, ze bylby to dobry akcent. Wiesz, wielkie halo, zeby zrobic wrazenie. Jeremy pokrecil z niedowierzaniem glowa. Nate mial wiele szalonych pomyslow przez lata ich wspolpracy, ten jednak to juz szczyt wszystkiego. Ale taki juz jest Nate. Musi natychmiast powiedziec wszystko, cokolwiek wpadnie mu do glowy, a potem przewaznie nawet nie pamieta, ze to mowil. -Prosil tez, zebys zadzwonil do niego - dodal Alvin. -Zadzwonie - rzekl Jeremy - ale zostawilem telefon komorkowy w Greenleaf. Nie powiedziales mu o pamietniku, prawda? - spytal po chwili namyslu. -Wtedy nawet o nim nie wiedzialem - odparl Alvin. - Poinformowales mnie dopiero po mojej rozmowie z Nate'em. Wspomnialem przeciez, ze wyrwal mnie z drzemki. Jeremy pokiwal w zamysleniu glowa. -Jesli znowu do ciebie zadzwoni, zachowaj to chwilowo dla siebie, dobrze? -Nie chcesz, by dowiedzial sie, ze burmistrz dopuscil sie malego szwindlu. -Nie - przyznal Jeremy. - Na razie nie. -Na razie czy nigdy? - drazyl Alvin, mierzac go pytajacym spojrzeniem. Jeremy zwlekal z odpowiedzia. To jest wlasciwe pytanie. -Jeszcze nie podjalem decyzji. Alvin spojrzal ponownie przez obiektyw, mruzac oczy. -Trudna sprawa - zauwazyl. - Moze jest to i temat. Chodzi mi o to, ze swiatla swiatlami, ale musisz zdawac sobie sprawe, ze rozwiazanie wcale nie jest takie frapujace. -Co masz na mysli? -Telewizje. Nie jestem pewien, czy zainteresuje ich to, ze przejezdzajacy pociag jest zrodlem tajemniczych swiatel. -Nie tylko przejezdzajacy pociag - poprawil go Jeremy. - Rzecz polega na tym, w jaki sposob swiatlo padajace z papierni zostaje odbite przez pociag w kierunku Riker's Hill, a wieksza gestosc mgly na zapadajacym sie cmentarzu sprawia, ze pojawiaja sie swiatla. Alvin udal, ze ziewa. -Przepraszam, mowiles cos? -To wcale nie jest nudne - twierdzil z uporem Jeremy. - Czy nie rozumiesz, ile czynnikow musialo zaistniec rownoczesnie, by powstalo to zjawisko? W jaki sposob kamieniolomy zmienily zwierciadlo wod gruntowych i spowodowaly zapadanie sie cmentarza? Lokalizacja wiaduktu kolejowego? Fazy Ksiezyca, poniewaz tylko czasami jest na tyle ciemno, ze swiatla sa widoczne? Legenda? Usytuowanie papierni i taki a nie inny rozklad jazdy pociagow? Alvin wzruszyl ramionami. -Uwierz mi, to jest nudne przez duze "N". Szczerze mowiac, byloby to znacznie bardziej interesujace, gdybys nie znalazl rozwiazania zagadki. Widzowie telewizyjni uwielbiaja tajemnice. Zwlaszcza w miastach takich jak Nowy Orlean, Charleston lub inne superromatyczne miejsca. Lecz odbite swiatla w Boone Creek w Karolinie Polnocnej? Naprawde sadzisz, ze bedzie to obchodzilo mieszkancow Nowego Jorku czy Los Angeles? Jeremy otworzyl usta, by mu odpowiedziec, lecz nagle przypomnial sobie, ze Lexie mowila o tym zjawisku dokladnie to samo, a ona mieszka tutaj. Alvin wpatrywal sie w niego, czekajac na odpowiedz. -Jesli myslisz powaznie o tym telewizyjnym wystepie, bedziesz musial jakos go ubarwic, a pamietnik, o ktorym mi wspomniales, doskonale by sie do tego nadawal. Moglbys pokazac w swoim programie materialy, ktore zebrales, i zamknac je pamietnikiem. Moze to wystarczy, by zainteresowac producentow, jesli dobrze to spreparujesz. -Uwazasz, ze powinienem rzucic miasteczko na pozarcie wilkom? Alvin pokrecil glowa. -Tego nie powiedzialem. I szczerze mowiac, wcale nie jestem pewien, czy pamietnik wystarczy. Mowie ci tylko, ze jesli nie wystapisz z czyms nadprzyrodzonym, zastanow sie nad wykorzystaniem pamietnika, albo wyjdziesz na idiote na spotkaniu z producentami. Jeremy odwrocil wzrok. Wiedzial, ze pociag nadjedzie zaledwie za kilka minut. -Lexie nie chcialaby mnie juz nigdy widziec na oczy, gdybym to zrobil - rzekl, wzruszajac ramionami. - Zakladajac, ze jeszcze chce. Alvin nic na to nie powiedzial. Jeremy popatrzyl na niego pytajaco. -Jak sadzisz, co powinienem zrobic? -Sadze - odparl Alvin, wciagajac gleboko powietrze - ze wszystko sprowadza sie do tego, co jest najwazniejsze, prawda? ROZDZIAL DZIEWIETNASTY Jeremy spal zle ostatniej nocy w Greenleaf. Skonczyli z Alvinem filmowanie - gdy przejechal pociag, Riker's Hill bylo ledwie widoczne w odbitym swietle - i po obejrzeniu filmu zdecydowali, ze ten material wystarczy, by uzasadnic teorie Jeremy'ego, chyba ze zechcieliby sciagnac lepszy sprzet.Mimo to w drodze powrotnej do Greenleaf Jeremy nie mogl skupic sie ani na tajemnicy, ani na prowadzeniu samochodu. Wracal wciaz myslami do ostatnich kilku dni. Przypominal sobie, jak po raz pierwszy spotkal Lexie na cmentarzu oraz ich goraca wymiane zdan w bibliotece, lunch na szczycie Riker's Hill, spacer po deptaku, swoje zaskoczenie na niezwyklym przyjeciu na jego czesc, a pozniej jak sie czul, gdy zobaczyl swiatla w Cedar Creek. Przede wszystkim jednak wryly mu sie w pamiec chwile, kiedy uswiadomil sobie, ze sie w niej zakochuje. Czy to naprawde mozliwe, by tak wiele zdarzylo sie w ciagu zaledwie paru dni? Gdy dotarl do Greenleaf i wszedl do pokoju, probowal uchwycic moment, od ktorego sprawy potoczyly sie zle. Nie byl pewien, lecz mial teraz wrazenie, ze Lexie robi wszystko, by uciec od swoich uczuc, a nie tylko od niego. Wiec kiedy zaczela zdawac sobie sprawe z tego, co do niej czuje? Na przyjeciu, tak jak on? Na cmentarzu? Wczesniej po poludniu tego samego dnia? Nie mial pojecia, nie znal odpowiedzi. Wiedzial jedynie, ze ja kocha i nie potrafi wyobrazic sobie, ze nigdy wiecej jej nie zobaczy. Godziny mijaly powoli. Jego samolot odlatywal z Raleigh w poludnie, zatem musi niebawem opuscic Greenleaf. Wstal przed szosta, spakowal sie i wlozyl swoje rzeczy do bagaznika. Upewniwszy sie, ze u Alvina pali sie swiatlo, skierowal sie do recepcji. Na dworze panowal przejmujacy ziab. Jed, jak bylo do przewidzenia, spojrzal na niego spode lba. Wlosy mial zmierzwione jeszcze bardziej niz zwykle, ubranie pogniecione, totez Jeremy domyslil sie, ze musial wstac zaledwie przed kilkoma minutami. Polozyl przed nim klucze. -Niezle lokum - powiedzial. - Nie omieszkam polecic go moim znajomym. Jesli to mozliwe, Jed zrobil jeszcze bardziej nieprzyjemna mine, na co Jeremy usmiechnal sie tylko przypochlebnie. Wracajac do pokoju, zobaczyl reflektory samochodu powoli nadjezdzajacego we mgle zwirowanym podjazdem. Przez krotka chwile pomyslal, ze to Lexie, i serce zabilo mu szybciej. Kiedy samochod pojawil sie w koncu w polu widzenia, jego nadzieje sie rozwialy. Z samochodu wysiadl burmistrz Gherkin, okutany w gruba kurtke i szalik. Gdy szedl w ciemnosci po omacku w strone Jeremy'ego, nie tryskal energia, tak jak podczas poprzednich spotkan. -Pewnie sie pakujesz?! - zawolal. -Wlasnie skonczylem. -Jed nie wystawil ci chyba rachunku, co? -Nie - odrzekl Jeremy. - Przy okazji chcialem podziekowac za goscine. -Nie ma za co. Jak juz mowilem, przynajmniej tyle moglismy dla ciebie zrobic. Mam nadzieje, ze milo spedziles czas w naszym pieknym miasteczku. Jeremy skinal glowa, widzac niepokoj malujacy sie na twarzy Gherkina. -Tak - odpowiedzial - bardzo milo. Po raz pierwszy, od kiedy sie poznali, burmistrz stracil kontenans. Gdy milczenie stawalo sie coraz bardziej klopotliwe, Gherkin poprawil szalik na szyi. -Coz, po prostu chcialem wpasc, by ci powiedziec, ze ludzie w miasteczku naprawde ciesza sie, iz mogli cie poznac. Wiem, ze mowie w imieniu wszystkich, ale zrobiles tu duze wrazenie. Jeremy wlozyl rece do kieszeni. -Po co ten podstep? - spytal. Gherkin westchnal. -Masz na mysli zwiedzanie cmentarza wlaczone do programu wycieczki? -Nie. Mam na mysli fakt, ze twoj ojciec podal rozwiazanie zagadki swiatel w swoim pamietniku, a ty ukryles to przede mna. Twarz burmistrza przybrala smutny wyraz. -Masz absolutna racje - odparl po chwili niepewnym glosem. - Moj tata rzeczywiscie rozwiklal te tajemnice, ale tak chyba mialo byc. - Spojrzal Jeremy'emu w oczy. - Czy wiesz, dlaczego tak bardzo interesowala go historia naszego miasteczka? Jeremy pokrecil przeczaco glowa. -Podczas drugiej wojny swiatowej tata sluzyl w wojsku razem z mezczyzna, ktory nazywal sie Lloyd Shaumberg. Byl porucznikiem, a moj ojciec zolnierzem piechoty. Obecnie nikt nie zdaje sobie chyba sprawy, ze w czasie wojny na liniach frontu walczyli zwykli ludzie: piekarze, rzeznicy, mechanicy. Shaumberg byl historykiem. Przynajmniej tak mowil o nim tata. W rzeczywistosci Shaumberg uczyl historii w szkole sredniej w Delaware, lecz ojciec przysiegal, ze nie bylo w wojsku lepszego od niego oficera. Opowiadal swoim zolnierzom historie z przeszlosci, ktorych prawie nikt nie znal, dzieki czemu moj tata nie byl taki przerazony tym, co sie dzialo. Podczas ofensywy we Wloszech moj tata, Shaumberg i reszta plutonu zostali otoczeni przez Niemcow. Shaumberg kazal swoim ludziom wycofac sie, tymczasem sam probowal ich oslaniac. "Nie mam wyboru", powiedzial. Wszyscy zdawali sobie sprawe, ze to samobojcza akcja, ale taki byl Shaumberg. - Gherkin zamilkl, po czym dodal: - W kazdym razie Shaumberg zginal, a tata przezyl i po powrocie z wojny postanowil, ze zostanie historykiem, by uczcic pamiec przyjaciela. Kiedy Gherkin przerwal swoja opowiesc, Jeremy przyjrzal mu sie z zaciekawieniem. -Po co mi to mowisz? -Poniewaz - odparl burmistrz - moim zdaniem ja rowniez nie mialem wyboru. Kazde miasto potrzebuje czegos wlasnego, co przypominaloby ludziom, ze jest to wyjatkowe miejsce na ziemi. W Nowym Jorku czlowiek nie musi przejmowac sie czyms takim. Macie Broadway, Wall Street, Empire State Building, Statue Wolnosci. Ale gdy rozejrzalem sie dookola, doszedlem do wniosku, ze tutaj, po zamknieciu wszystkich tych przedsiebiorstw, zostala nam wylacznie legenda. A legendy... coz, sa po prostu reliktami przeszlosci i miasteczko potrzebuje znacznie wiecej, zeby przezyc. Tylko to usilowalem zrobic... szukalem sposobu, by utrzymac je przy zyciu, a wtedy zjawiles sie ty. Jeremy odwrocil wzrok, myslac o zabitych deskami oknach wystawowych sklepow, pamietajac komentarz Lexie na temat zamkniecia zakladow wlokienniczych i kopalni fosforytow. -I przyjechales dzis rano specjalnie po to, by mi przedstawic swoja wersje tej historii? -Nie - rzekl burmistrz. - Przyjechalem po to, by poinformowac cie, ze byl to w calosci moj pomysl. Nie rady miejskiej ani tez ludzi, ktorzy tutaj mieszkaja. Byc moze nie mialem racji, byc moze postapilem zle. Byc moze nie zgadzasz sie ze mna. Ale zrobilem to, co wedlug mnie bylo dobre dla naszego miasteczka i dla jego mieszkancow. I prosze cie wylacznie o to, bys pamietal przy opracowaniu swojego materialu, ze nikt poza mna nie maczal w tym palcow. Jesli zechcesz mnie poswiecic, zdolam z tym zyc. I mysle, ze moj tata by zrozumial. Nie czekajac na odpowiedz, Gherkin wrocil do samochodu, wlaczyl silnik i po chwili zniknal we mgle. Niebo bylo zaciagniete chmurami i w szarym swietle poranka Jeremy pomagal Alvinowi zaladowac reszte sprzetu do bagaznika, kiedy nagle przyjechala Lexie. Wysiadajac z samochodu, wygladala wlasciwie tak samo jak wtedy, gdy Jeremy zobaczyl ja po raz pierwszy. Nie potrafil niczego wyczytac z jej fiolkowych oczu, mimo ze nie spuscila wzroku. Trzymala w reku pamietnik ojca burmistrza. Przez chwile spogladali na siebie w milczeniu, zadne z nich nie wiedzialo, co powiedziec. Stojacy przy bagazniku Alvin przerwal niezreczna cisze. -Dzien dobry - przywital ja. -Czesc, Alvin - odrzekla z wymuszonym usmiechem. -Wczesnie wstalas. Wzruszyla ramionami, przenoszac spojrzenie z powrotem na Jeremy'ego. Alvin patrzyl to na jedno, to na drugie, wreszcie machnal reka w strone bungalowu. -Chyba po raz ostatni rzuce okiem na swoj pokoj - oznajmil, mimo ze nikt nie zwracal na niego uwagi. Kiedy odszedl, Jeremy odetchnal gleboko. -Nie sadzilem, ze wpadniesz - powiedzial. -Szczerze mowiac, ja tez nie bylam tego pewna. -Ciesze sie, ze cie widze. - Pochmurna pogoda przypomniala mu ich spacer po plazy w poblizu latarni morskiej i poczul przejmujace uklucie bolu na mysl, jak bardzo pokochal Lexie. Choc w pierwszym odruchu mial ochote pochwycic ja w ramiona, jej sztywna poza powstrzymala go. Wskazala glowa jego samochod. -Widze, ze jestes spakowany i gotowy do drogi. -Tak - odrzekl. - Wszystko juz w bagazniku. -I skonczyles filmowac swiatla? Zawahal sie zniesmaczony banalnoscia ich rozmowy. -Naprawde przyjechalas tutaj po to, by rozmawiac o mojej pracy lub o tym, czy juz sie spakowalem? -Nie - odparla. - Rzeczywiscie nie. -Wobec tego po co? -Zeby przeprosic cie za moje wczorajsze zachowanie w bibliotece. Nie powinnam byla tak cie potraktowac. To nie bylo fair wobec ciebie. -W porzadku - powiedzial z polusmiechem. - Zapomne o tym. Ja tez cie przepraszam. Wyciagnela pamietnik w jego strone. -Przywiozlam to dla ciebie. Na wypadek gdyby okazal ci sie potrzebny. -Nie sadzilem, ze zechcesz, bym go wykorzystal. -Bo nie chce. -To po co mi go dajesz? -Poniewaz powinnam byla poinformowac cie wczesniej o zapisie w dzienniku i zalezy mi na tym, bys nie myslal, ze wszyscy tutaj biora udzial w jakiejs probie zatuszowania faktow. Potrafie zrozumiec, ze mogles podejrzewac, ze cale miasto cos knuje, i to jest galazka oliwna. Ale zapewniam cie, ze nie bylo zadnego wielkiego spisku... -Wiem - przerwal jej Jeremy. - Odwiedzil mnie rano burmistrz. Pokiwala glowa i spuscila wzrok, po czym ponownie spojrzala mu w oczy. Jeremy odniosl wrazenie, ze Lexie zamierzala cos powiedziec, lecz w ostatniej chwili zmienila zdanie. -Coz, to by bylo tyle - rzekla, wkladajac rece do kieszeni. - Musisz sie chyba zbierac, zeby zdazyc na samolot. Nigdy nie bylam zwolenniczka dlugich pozegnan. -A wiec to pozegnanie? - spytal, starajac sie wytrzymac jej spojrzenie. Przechylila glowe na bok z niemal smutna mina. -Musi byc, prawda? -Czyli tak to wyglada? Wpadlas, zeby oznajmic mi, ze to koniec? - Przeczesal palcami wlosy, marszczac brwi. - Czy ja nie mam tu nic do powiedzenia? -Juz to przerabialismy, Jeremy - odpowiedziala cicho. - Nie przyjechalam dzisiaj po to, zeby sie klocic, ani tez po to, zeby cie rozgniewac. Przyjechalam, poniewaz bylo mi przykro z powodu tego, jak cie potraktowalam wczoraj. I poniewaz nie chcialam, zebys pomyslal, ze ten tydzien nic dla mnie nie znaczyl. Bo znaczyl. Odczul jej slowa jak fizyczny cios. -Ale jestes zdecydowana to skonczyc - rzekl z trudem. -Staram sie tylko byc realistka. -A gdybym ci powiedzial, ze cie kocham? Patrzyla na niego przez dluga chwile, po czym odwrocila wzrok. -Nie mow tego. Postapil krok w jej strone. -Ale to prawda. Kocham cie. Nic na to nie moge poradzic. -Jeremy... prosze... Szedl ku niej szybciej, czujac, ze w koncu zaczyna przelamywac jej opory; jego odwaga rosla z kazdym krokiem. -Pragne zrobic wszystko, zeby sie nam udalo. -Nie uda nam sie - odparla. -Oczywiscie, ze sie uda - rzekl, okrazajac samochod. - Mozemy wszystko sobie ulozyc. -Nie. - Jej glos brzmial coraz bardziej stanowczo. Cofnela sie o krok. -Dlaczego? -Poniewaz zamierzam wyjsc za Rodneya. Slyszac jej slowa, stanal jak wryty. -O czym ty mowisz? -Wczoraj w nocy po zabawie wstapil do mnie i dlugo rozmawialismy. Jest uczciwy, pracowity, kocha mnie i mieszka tutaj. A ty nie. Wpatrywal sie w nia, zdumiony jej slowami. -Nie wierze ci. Odwzajemniala jego spojrzenie z kamiennym wyrazem twarzy. -To uwierz. Jeremy stal, nie mogac wykrztusic slowa. Lexie podala mu pamietnik, po czym uniosla dlon w zdawkowym pozegnaniu i zaczela isc tylem, wciaz na niego patrzac, tak jak tamtego dnia na cmentarzu. -Zegnaj, Jeremy - powiedziala w koncu, wsiadajac do auta. Wciaz nie mogac otrzasnac sie z szoku, Jeremy uslyszal, jak Lexie uruchamia silnik, i zobaczyl, jak oglada sie przez ramie, zaczynajac cofac samochod. Podszedl zamaszystym krokiem i polozyl dlon na masce, probujac zatrzymac Lexie, lecz gdy auto ruszylo, palce zeslizgnely mu sie po wilgotnym lakierze i wreszcie usunal sie, przepuszczajac samochod, ktory zjechal na podjazd. Przez jeden krotki moment Jeremy'emu wydalo sie, ze widzi lzy w jej oczach, potem jednak odwrocila sie i uswiadomil sobie nieodwolalnie, ze juz nigdy jej nie zobaczy. Chcial krzyknac za nia, wolac, zeby sie zatrzymala. Chcial jej powiedziec, ze on moze zostac, ze pragnie zostac, ze jesli jego wyjazd ma oznaczac, iz ja utraci, to powrot do domu nie jest tego wart. Ale slowa ugrzezly mu w gardle, a samochod przetoczyl sie powoli obok niego, nabierajac szybkosci na podjezdzie. Jeremy stal, odprowadzajac spojrzeniem auto, dopoki nie rozplynelo sie we mgle i majaczyly tylko jego tylne swiatla. Potem zniknelo calkowicie z pola widzenia, a warkot silnika ucichl w lesie. ROZDZIAL DWUDZIESTY Reszta dnia minela Jeremy'emu tak, jak gdyby patrzyl na wszystko cudzymi oczami. Ledwie pamietal, jak jechal za Alvinem autostrada wiodaca do Raleigh, zerkajac czestokroc we wsteczne lusterko, w nadziei, ze jeden z jadacych daleko za nim samochodow nalezy do Lexie. Wprawdzie wyrazila jasno zyczenie zakonczenia ich znajomosci, mimo to czul, jak podnosi mu sie poziom adrenaliny, ilekroc widzial auto podobne do tego, ktorym jezdzila. Tymczasem zwiekszala sie odleglosc miedzy nim a Alvinem. Jeremy wiedzial, ze powinien patrzec przed siebie i uwazac na droge, on zas przez wiekszosc czasu interesowal sie tym, co sie dzieje z tylu.Oddal wynajety samochod, po czym przeszedl piechota do terminalu i ruszyl w strone swojego wyjscia. Mijajac zatloczone sklepy, lawirujac miedzy spieszacymi sie dokads ludzmi, zastanawial sie znowu, dlaczego Lexie tak latwo zrezygnowala ze wszystkiego, co wspolnie przezyli. W samolocie Alvin przerwal mu rozmyslania, siadajac obok niego. -Dzieki, ze zalatwiles, bysmy mogli siedziec razem - powiedzial z przekasem. Umiescil swoja torbe na polce nad glowa. -Co? - spytal nieprzytomnie Jeremy. -Miejsca. Myslalem, ze sie tym zajmiesz, zglaszajac sie do odprawy. Prosilem cie o te przysluge, kiedy dostalem karte pokladowa. Mialem siedziec w ostatnim rzedzie. -Przepraszam - rzekl Jeremy. - Chyba zapomnialem. -Tak, chyba tak - potwierdzil Alvin, sadowiac sie wygodnie. Przyjrzal sie Jeremy'emu. - Chcesz o tym porozmawiac? Jeremy zawahal sie. -Nie bardzo wiem, czy jest w ogole o czym rozmawiac. -Juz to mowiles wczesniej. Ale slyszalem, ze mogloby to ci dobrze zrobic. Nie sledzisz ostatnio telewizyjnych talk - show? Wyraz swoje uczucia, odpokutuj winy, szukajcie, a znajdziecie. -Moze pozniej - wymamrotal Jeremy. -Rob, jak uwazasz - odparl Alvin. - Jesli nie chcesz gadac, to nie. Wobec tego zdrzemne sie troche. - Odchylil sie na oparcie fotela i zamknal oczy. Alvin przespal prawie caly lot, tymczasem Jeremy patrzyl w zamysleniu przez okno. Gdy Jeremy jechal taksowka z lotniska La Guardia, uderzyl go halas i goraczkowy ruch panujacy w miescie - biznesmeni z teczkami spieszyli we wszystkie strony, matki pchaly wozki z malymi dziecmi, jednoczesnie probujac poradzic sobie z torbami pelnymi zakupow, wszedzie unosil sie smrod spalin, rozlegaly sie dzwieki klaksonow oraz syren policyjnych. Bylo to zupelnie normalne, swiat, w ktorym dorosl i uznawal za rzecz oczywista. Zdumialo go natomiast, ze gdy wygladal przez okno samochodu, probujac przystosowac sie do swego rzeczywistego zycia, pomyslal o Greenleaf i panujacej tam absolutnej ciszy. W budynku, w ktorym mieszkal, jego skrzynka na listy byla zapchana reklamami i rachunkami, wydobyl wszystko i powlokl sie schodami na gore. Mieszkanie wygladalo tak samo jak przed wyjazdem. W salonie lezaly porozrzucane czasopisma, gabinet byl zagracony tak jak zawsze, w lodowce staly trzy butelki heinekena. Zostawiwszy walizke w pokoju, otworzyl butelke piwa, a potem polozyl laptop oraz torbe na biurku. Mial tam wszystkie informacje, ktore zebral w ciagu kilku ostatnich dni: notatki, odbitki artykulow, aparat cyfrowy zawierajacy zdjecia, ktore zrobil na cmentarzu, mape oraz pamietnik. Gdy zaczal wyjmowac rzeczy z torby, na blat wypadl plik widokowek i po chwili przypomnial sobie, ze kupil je pierwszego dnia pobytu w miasteczku. Pocztowka znajdujaca sie na wierzchu przedstawiala widok na miasto od strony rzeki. Zdjawszy opaske, zaczal przegladac reszte. Znalazl zdjecia ratusza, modrej czapli brodzacej we mgle po plyciznach Boone Creek, zaglowek zgromadzonych na wodzie w wietrzny dzien. Przejrzawszy mniej wiecej polowe widokowek, zatrzymal sie nad jedna, ta, na ktorej byla biblioteka. Siedzial bez ruchu, myslac o Lexie i po raz kolejny uswiadamiajac sobie, ze ja kocha. Ale to juz koniec, powiedzial sobie, nie przestajac przegladac kartek pocztowych. Trafil na dziwnie ziarnista fotografie Herbs oraz jeszcze jeden widok na miasteczko, tym razem z Riker's Hill. Nad ostatnia kartka przedstawiajaca centrum Boone Creek rowniez zatrzymal sie dluzej. Na pocztowce bedacej reprodukcja starego czarno - bialego zdjecia widnialo miasteczko gdzies mniej wiecej w tysiac dziewiecset piecdziesiatym roku. Na pierwszym planie znajdowal sie teatr z elegancko ubranymi goscmi, czekajacymi przed kasa biletowa, a na dalszym, na malym skwerku tuz obok glownej ulicy, stala udekorowana swiateczna choinka. Na chodnikach ludzie zagladali do sklepow przez szyby wystawowe, ozdobione girlandami i lampkami, albo spacerowali pod reke. Przygladajac sie fotografii, Jeremy zaczal mimo woli wyobrazac sobie, jak obchodzilo sie swieta w Boone Creek przed piecdziesieciu laty. Tam gdzie teraz sa okna zabite deskami, zobaczyl kobiety otulone szalami, mezczyzn w kapeluszach i dzieci pokazujace palcami sople zwisajace z drogowskazow. Zlapal sie na tym, ze mysli o burmistrzu Gherkinie. Widokowka pokazywala nie tylko styl zycia w Boone Creek pol wieku temu, lecz rowniez to, na co w przyszlosci mial nadzieje burmistrz. Byl to wyidealizowany swiat, niczym z ilustracji Normana Rockwella, choc w poludniowym stylu. Jeremy trzymal kartke w dloni przez dluga chwile, myslac o Lexie i zastanawiajac sie, co zrobi z cala ta historia. Rozmowa z producentami telewizyjnymi byla umowiona na wtorkowe popoludnie. Nate spotkal sie wczesniej z Jeremym w swojej ulubionej restauracji Smith and Wollensky's, specjalizujacej sie w stekach. Nate byl radosny, podekscytowany spotkaniem z Jeremym. Odczuwal ulge, ze ma go z powrotem w miescie, pod swoim czujnym okiem. Gdy tylko usiedli, zaczal mowic o materiale filmowym Alvina, opisujac obrazy jako fantastyczne, jak w tamtym nawiedzonym domu w Amityuille, lecz realne", i zapewniajac go, ze producenci beda zachwyceni. Jeremy prawie przez caly czas siedzial w milczeniu, sluchajac paplaniny Nate'a, kiedy jednak dostrzegl, jak z restauracji wychodzi ciemnowlosa kobieta o wlosach dokladnie tej samej dlugosci co wlosy Lexie, poczul sciskanie w gardle i przeprosil, ze musi wyjsc do toalety. Kiedy wrocil, Nate studiowal wlasnie karte. Jeremy dodal slodziku do mrozonej herbaty, ktora przyniosl mu tymczasem kelner. Przejrzal rowniez menu i stwierdzil, ze zamowi miecznika. Nate podniosl glowe. -Ale ta knajpa specjalizuje sie w stekach - zaprotestowal. -Wiem, lecz mam ochote na cos lzejszego. Nate poglaskal sie z roztargnieniem po brzuchu, jak gdyby zastanawial sie nad wyborem tego samego dania, w koncu zmarszczyl brwi i odlozyl karte. -Ja jednak zamowie befsztyk z poledwicy - powiedzial. - Myslalem o nim przez caly ranek. Ale o czym to mowilismy? -O spotkaniu - przypomnial mu Jeremy i Nate pochylil sie ku niemu nad stolikiem. -To nie sa duchy, prawda? - spytal Nate. - Wspomniales przez telefon, ze widziales swiatla i ze z duzym prawdopodobienstwem domyslasz sie, czym one sa. -Nie - odparl Jeremy. - To nie sa duchy. -W takim razie co? Jeremy wyjal swoje notatki i przez nastepne kilka minut monotonnym glosem opowiadal Nate'owi o wszystkim, czego sie dowiedzial, zaczawszy od legendy i opisujac krok po kroku proces odkrywania prawdy. Nate kiwal nieustannie glowa, ale gdy opowiesc dobiegla konca, zmarszczyl z zatroskaniem czolo. -Papiernia? - powiedzial. - Mialem nadzieje, ze to jakies eksperymenty rzadowe. Na przyklad wojsko testuje nowy samolot czy cos w tym rodzaju. - Umilkl na chwile. - Jestes pewny, ze to nie wojskowy pociag? Ludzie uwielbiaja, jak sie demaskuje rozne tajemnice wojskowe. Programy dotyczace tajnej broni, tego typu sprawy. A moze slyszales o czyms, czego nie potrafisz wytlumaczyc? -Przykro mi - odrzekl Jeremy beznamietnym tonem. - To po prostu swiatlo, ktore odbija sie od pociagu. Nie bylo nic innego. Obserwujac Nate'a, Jeremy niemal widzial, jak obracaja sie trybiki w jego mozgu. Uswiadomil sobie, ze jesli chodzi o tematy, Nate ma lepszy instynkt od jego redaktora naczelnego. -To raczej niewiele - zauwazyl Nate. - Dowiedziales sie, ktora wersja legendy jest prawdziwa? Moze bedziesz mogl wykorzystac rasowy aspekt calej tej historii. Jeremy pokrecil przeczaco glowa. -Nie udalo mi sie potwierdzic, ze Hettie Doubilet w ogole istniala. Poza legendami nie znalazlem zadnego zapisu odnoszacego sie do niej w zadnych oficjalnych dokumentach. A po osiedlu Watts Landing dawno juz slad zaginal. -Posluchaj, nie chce byc grymasny, ale musisz podkolorowac swoj material, jesli ma odniesc odpowiedni skutek. Skoro ty nie przejawiasz entuzjazmu, to oni rowniez tego nie kupia. Mam racje czy nie? Oczywiscie, ze mam. Ale daj spokoj, stary, badz ze mna szczery. Znalazles cos, prawda? -O czym ty mowisz? -O Alvinie - odpowiedzial Nate. - Kiedy wpadl podrzucic kasety wideo, spytalem go o te historie, by dowiedziec sie, jakie sa jego wrazenia, a on wspomnial, ze znalazles cos innego, bardzo interesujacego. Na twarzy Jeremy'ego nie drgnal nawet jeden miesien. -Doprawdy? -To on tak twierdzi, nie ja - rzekl Nate najwyrazniej zadowolony z siebie. - Nie zdradzil mi jednak, o co chodzi. Stwierdzil, ze to zalezy od ciebie. Co musi oznaczac, ze to duza sprawa. Patrzac na Nate'a, Jeremy niemal czul, jak pamietnik wypala dziure w tkaninie jego torby. Nate czekal, bawiac sie swoim widelcem, turlajac go w te i z powrotem po obrusie. -Coz - zaczal Jeremy, swiadomy, ze czas, jaki mial na podjecie decyzji, w koncu minal. Gdy jednak w dalszym ciagu milczal, Nate pochylil sie do przodu. - Tak? Tego samego wieczoru, wrociwszy ze spotkania, Jeremy siedzial sam w swoim mieszkaniu, patrzac nieobecnym wzrokiem na swiat za oknami. Zaczal znowu padac snieg, platki wirowaly w powietrzu - hipnotyczny tuman w blasku latarni ulicznej. Spotkanie rozpoczelo sie obiecujaco. Nate rozgrzal wyobraznie producentow do tego stopnia, ze zamurowalo ich z wrazenia, gdy obejrzeli material filmowy. Nate robil, co tylko mogl. Pozniej Jeremy opowiedzial o legendzie, widzac rosnace zainteresowanie, gdy mowil o Hettie Doubilet i o tym, jak skrupulatnie podszedl do swojego dochodzenia. Urozmaicil opowiesc o Boone Creek innymi probami zglebienia tajemnicy, kilkakrotnie dostrzegajac, jak producenci wymieniaja spojrzenia, wyraznie probujac wykombinowac, w jaki sposob wpasowac go do programu. Gdy jednak siedzial pozniej w nocy z pamietnikiem na kolanach, zdal sobie sprawe, ze nie bedzie z nimi pracowal. Jego historia - tajemnica cmentarza w miasteczku Boone Creek - przypominala emocjonujaca powiesc, ktora ma marne zakonczenie. Rozwiazanie bylo zbyt prozaiczne, zbyt gladkie, i Jeremy wyczuwal rozczarowanie producentow, kiedy sie zegnali. Obiecali, ze beda w kontakcie, Nate rowniez, lecz Jeremy wiedzial, ze nikt w tej sprawie nie zadzwoni. Co do pamietnika, to zachowal te informacje dla siebie, podobnie jak wczesniej nie wspomnial o nim Nate'owi. Pozniej zadzwonil do burmistrza Gherkina. Zyczenie Jeremy'ego bylo proste: Boone Creek nie bedzie wiecej obiecywalo uczestnikom wycieczki po historycznych domach, ze beda mieli okazje zobaczyc na cmentarzu duchy. Slowo "nawiedzony" zniknie z prospektu, jak rowniez wszelkie sugestie, ze swiatla maja cos wspolnego z silami nadprzyrodzonymi. Zostanie natomiast przedstawiona w calosci legenda i wolno bedzie zapowiedziec turystom, ze moga byc swiadkami czegos niezwykle efektownego. Jesli jacys turysci zobacza swiatla i beda zastanawiali sie na glos, czy sa to duchy z legendy, przewodnicy beda uprzedzeni, ze nie maja prawa sugerowac czegos podobnego. Na koniec Jeremy poprosil burmistrza, by wycofal T - shirty oraz kubki z domu towarowego. W zamian obiecal, ze nigdy nie wspomni o niczym, co sie wiaze z cmentarzem Cedar Creek, ani w telewizji, ani w swojej rubryce, ani w zadnym niezaleznym artykule. Nie ujawni planu burmistrza, by przeksztalcic miasteczko w upiorna wersje Roswell w Nowym Meksyku, ani nie zdradzi nikomu w Boone Creek, ze Gherkin od poczatku znal prawde. Burmistrz zaakceptowal propozycje. Odlozywszy sluchawke, Jeremy zadzwonil do Alvina, ktorego zobowiazal przysiega do tajemnicy. ROZDZIAL DWUDZIESTY PIERWSZY W dniach, ktore nastapily po nieudanym spotkaniu z producentami, Jeremy probowal wrocic do swoich dawnych zajec. Odbyl rozmowe z redaktorem naczelnym w "Scientific American". Nie majac wiele do roboty i pamietajac jak przez mgle, ze Nate cos mu proponowal przed wyjazdem, zgodzil sie napisac felieton o ewentualnych niebezpieczenstwach diety o niskiej zawartosci weglowodanow. Spedzil wiele godzin przed komputerem, przegladajac w Internecie niezliczone artykuly w gazetach, szukajac innych tematow, ktore moglyby okazac sie interesujace. Przezyl rozczarowanie, gdy sie dowiedzial, ze Clausen -wspomagany przez znana nowojorska agencje reklamowa - w znacznym stopniu szczesliwie przetrwal burze, jaka sie rozpetala po wystepie Jeremy'ego w Primetime Live, i byl w trakcie negocjacji w sprawie wlasnego programu telewizyjnego. Ironia tej sytuacji zrobila na Jeremym wrazenie i przez reszte dnia uzalal sie nad ludzka latwowiernoscia.Stopniowo jego zycie zaczelo z powrotem toczyc sie utartym torem. A przynajmniej tak mu sie wydawalo. Mimo ze czesto myslal o Lexie, zastanawiajac sie, czy jest zajeta przygotowaniami do swojego slubu z Rodneyem, robil wszystko, co w jego mocy, by wygnac te mysli z glowy. Byly po prostu zbyt bolesne. Probowal natomiast powrocic do zycia, jakie wiodl, zanim poznal Lexie. W piatek wieczorem wybral sie do nocnego klubu. Wieczor nie byl szczegolnie udany. Zamiast nawiazywac rozmowe z nieznajomymi i starac sie zwrocic uwage stojacych w poblizu kobiet, usiadl przy barze, saczac przez caly czas jedno piwo, i wyszedl znacznie wczesniej niz zwykle. Nazajutrz odwiedzil swoja rodzine na Queensie, ale widok braci oraz ich zon, bawiacych sie z dziecmi, sprawil tylko, ze jeszcze raz zrobilo mu sie zal tego, czego nigdy nie zazna. W poniedzialkowe poludnie, gdy rozszalala sie kolejna sniezyca, doszedl ostatecznie do wniosku, ze wszystko naprawde sie skonczylo. Lexie nie zadzwonila, on tez nie probowal sie z nia skontaktowac. Czasami te dni spedzone z Lexie wydawaly mu sie mirazem. To nie moglo zdarzyc sie naprawde, myslal, lecz siedzac przy biurku, przegladal znowu widokowki z Boone Creek, az w koncu przypial do sciany nad biurkiem te, ktora przedstawiala biblioteke. Po raz trzeci w tym tygodniu zamowil lunch z chinskiej restauracji, mieszczacej sie na rogu najblizszej przecznicy, po czym usiadl wygodnie w fotelu, rozmyslajac nad wyborami, ktorych dokonal. Przez chwile zastanawial sie, czy Lexie bedzie jadla lunch o tej samej porze, ale te mysl przerwal mu brzeczyk domofonu. Wzial portfel i podszedl do drzwi. Przez trzaski uslyszal w domofonie kobiecy glos. -Otwarte - powiedzial. - Prosze wejsc na gore. Poszperal w banknotach, znalazl dwudziestke i nacisnal klamke, w chwili gdy uslyszal pukanie. -Niezle tempo - zauwazyl. - Zwykle trwa to... Glos zamarl mu w krtani, gdy otworzyl drzwi i zobaczyl, kto za nimi stoi. Przez chwile on i jego gosc patrzyli na siebie w milczeniu, wreszcie Doris rzekla z usmiechem: -Niespodzianka! Jeremy zamrugal z niedowierzaniem powiekami. -Doris? Tupala nogami, otrzepujac buty ze sniegu. -Okropna sniezyca na dworze - oznajmila - i drogi takie oblodzone, ze juz myslalam, iz nie uda mi sie do ciebie dotrzec. Taksowka bez przerwy wpadala w poslizg. Wpatrywal sie w nia bez slowa, probujac odgadnac powod tej niespodziewanej wizyty. Zsunela torebke z ramienia, wytrzymujac jego spojrzenie. -Kazesz mi czekac w korytarzu czy zaprosisz mnie do mieszkania? -Tak... oczywiscie. Prosze... - Zaprosil ja gestem do srodka. Doris przeszla obok niego i polozyla torebke na niskim stoliku przy drzwiach. Obrzucila wzrokiem mieszkanie i zdjela kurtke. -Ladnie tutaj - zauwazyla, okrazajac salon. - Spodziewalam sie, ze masz mniejsze mieszkanie. Ale te schody to istny koszmar. Naprawde musisz koniecznie zazadac, by naprawiono winde. -Tak... wiem. Doris przystanela przy oknie. -To miasto jest piekne nawet podczas sniezycy. I takie... tetniace zyciem. Potrafie zrozumiec, dlaczego niektorzy chca tu mieszkac. -Ale co ty tutaj robisz? -Oczywiscie przyjechalam, zeby z toba pomowic. -O Lexie? Nie odpowiedziala od razu. Westchnela, po czym rzekla spokojnie: -Miedzy innymi. - Widzac marsa na czole Jeremy'ego, wzruszyla ramionami. - Masz przypadkiem w domu jakas herbate? Wciaz jeszcze jestem troche zziebnieta. -Ale... -Czeka nas dluga rozmowa - wyjasnila lagodnym tonem. - Wiem, ze nurtuje cie wiele pytan, lecz zajmie to troche czasu. No to poczestujesz mnie herbata? Jeremy wszedl do malej kuchenki i podgrzal filizanke wody w mikrofalowce. Wrzucil do niej torebke ekspresowej herbaty i zaniosl filizanke do salonu, gdzie zastal Doris siedzaca na kanapie. Podal jej filizanke, ona zas spiesznie upila lyk. -Przepraszam, ze nie zadzwonilam. Wiem, ze powinnam byla to zrobic. Pewnie przezyles szok, chcialam jednak zamienic z toba pare slow osobiscie. -Skad wiedzialas, gdzie mieszkam? -Rozmawialam z twoim przyjacielem Alvinem. Dostalam od niego adres. -Rozmawialas z Alvinem? -Wczoraj - odparla. - Dal swoj numer telefonu Rachel, totez zadzwonilam do niego, a on byl tak uprzejmy, ze zdradzil mi, gdzie mieszkasz. Zaluje, ze nie mialam okazji poznac go podczas waszego pobytu w Boone Creek. Sprawia wrazenie dzentelmena w kazdym calu. Jeremy czul, ze ta rozmowa o wszystkim i o niczym swiadczy o rosnacym zdenerwowaniu Doris, postanowil wiec, ze chwilowo wstrzyma sie od komentarza. Zdawal sobie sprawe, ze starsza pani przygotowuje sie w ten sposob do tego, co zamierzala mu powiedziec, cokolwiek to jest. Brzeczyk domofonu odezwal sie jeszcze raz i Doris spojrzala w strone drzwi. -To moj lunch - rzekl poirytowany, ze im przerwano. - Zaczekaj minutke, dobrze? Wstal i podszedlszy do drzwi, wcisnal przycisk domofonu, po czym przekrecil klucz w zamku. Czekajac, dostrzegl katem oka, ze Doris wygladza bluzke. Po chwili zauwazyl, ze nie moze usiedziec w jednym miejscu, i z jakiegos powodu to, ze jest zdenerwowana, pomagalo mu opanowac wlasne nerwy. Odetchnal gleboko i wyszedl na klatke schodowa. Rozwoziciel chinszczyzna wchodzil wlasnie na podest. Jeremy wrocil do mieszkania i kiedy stawial torbe z jedzeniem na bufecie w kuchni, uslyszal z tylu kroki Doris. -Co zamowiles? -Wolowine z brokulami, ryz smazony z wieprzowina. -Ladnie pachnie. Byc moze sposob, w jaki to powiedziala, sprawil, ze Jeremy sie usmiechnal. -Mysle, ze przyda sie drugi talerz? -Nie chcialabym cie objadac. -Ale jedzenia jest naprawde mnostwo - odparl, wyjmujac talerze. - Poza tym czy to nie twoje slowa, ze lubisz rozmawiac przy smacznym posilku? Wylozyl porcje na talerze, po czym zaniosl wszystko do stolu. Doris usiadla obok niego. I znowu postanowil, ze pozostawi jej inicjatywe. Jedli w milczeniu przez kilka minut. -Pyszne - pochwalila w koncu. - Nie jadlam dzis sniadania i chyba nie zdawalam sobie sprawy, jak bardzo jestem glodna. Odbylam niezla podroz, zeby sie tutaj dostac. Musialam wyjechac bladym switem, a moj lot byl opozniony z powodu zlej pogody; przez pewien czas nie bylam nawet pewna, czy samolot w ogole wystartuje. No i okropnie sie denerwowalam, poniewaz lecialam samolotem po raz pierwszy w zyciu. -Naprawde? -Nigdy nie bylo powodu, zeby dokads leciec. Lexie prosila mnie, bym ja odwiedzila, kiedy mieszkala tutaj, ale moj maz nie cieszyl sie najlepszym zdrowiem i nigdy jakos sie nie zlozylo. A potem Lexie wrocila. Byla wtedy wrakiem czlowieka. Wiem, ze prawdopodobnie uwazasz ja za twarda, silna osobe, ale to ona chce, by za taka wlasnie ja uwazano. W rzeczywistosci jest inna, i ta historia z Averym zalamala ja. - Doris zawahala sie. - Opowiadala ci o nim, prawda? -Tak. -Cierpiala w milczeniu, robila dobra mine do zlej gry, i choc wiedzialam, jak bardzo jest przygnebiona, nie moglam w zaden sposob jej pomoc. Udawala, ze jest ogromnie zajeta, biegala to tu, to tam, rozmawiajac ze wszystkimi i probujac wywolac wrazenie, ze u niej wszystko swietnie. Nie masz pojecia, jak bezradna sie wtedy czulam. -Dlaczego mi to mowisz? -Poniewaz teraz zachowuje sie tak samo. Jeremy grzebal widelcem w swoim jedzeniu. -To nie ja zerwalem te znajomosc, Doris. -O tym rowniez wiem. -Wobec tego pytam jeszcze raz, po co mi to mowisz? -Bo Lexie mnie nie wyslucha. Pomimo napiecia Jeremy wybuchnal smiechem. -Domyslam sie, ze w takim razie uznalas mnie za latwego przeciwnika? -Nie - odparla. - Mam po prostu nadzieje, ze nie jestes rownie uparty jak ona. -Nawet gdybym byl sklonny sprobowac jeszcze raz, to i tak wszystko zalezy od niej. Doris przygladala mu sie bacznie. -Naprawde w to wierzysz? -Usilowalem ja przekonac. Zapewnialem ja, ze pragne znalezc sposob, by nasz zwiazek sie udal. Pomijajac milczeniem jego uwage, Doris zapytala: -Byles juz kiedys zonaty, prawda? -Dawno temu. Lexie ci powiedziala? -Nie - odrzekla Doris. - Wiem o tym od naszej pierwszej rozmowy. -Znowu zdolnosci parapsychologiczne? -Nie, nic z tych rzeczy. Raczej wiaze sie to z twoim sposobem traktowania kobiet. Cechuje cie pewnosc siebie, co moze podobac sie wielu. Jednoczesnie mam uczucie, ze rozumiesz, czego pragna kobiety, ale z jakiegos powodu nie chcesz oddac sie calkowicie. -O co ci chodzi? -Kobiety lakna bajki. Oczywiscie nie wszystkie kobiety, lecz wiekszosc dorasta, marzac o mezczyznie, ktory zaryzykuje dla nich wszystko, nawet jesli wiedza, ze moga zostac zranione. - Zamilkla. - Tak jak wtedy gdy odnalazles Lexie na plazy. Dlatego zakochala sie w tobie. -Ona nie jest we mnie zakochana. -Owszem, jest. Jeremy otworzyl usta, by zaprzeczyc, lecz nie mogl wykrztusic slowa. Pokrecil tylko glowa. -Zreszta to nie ma znaczenia. Wychodzi za Rodneya. Doris wpatrywala sie w niego. -Nie, nie wychodzi. Ale zanim pomyslisz, ze zrobila to, zeby cie odepchnac, powinienes zdac sobie sprawe, ze poinformowala cie o tym wylacznie po to, by po twoim wyjezdzie nie lezec w nocy bezsennie, zastanawiajac sie, dlaczego do niej nie wrociles. - Umilkla, chcac, aby jej slowa w pelni do niego dotarly. - Poza tym nie uwierzyles jej do konca, prawda? Sposob, w jaki to powiedziala, przypomnial mu jego pierwsza reakcje, kiedy Lexie oznajmila mu nowine o Rodneyu. Nie, uswiadomil sobie nagle, nie uwierzyl jej wtedy. Doris siegnela ponad stolem i ujela jego dlon. -Jestes dobrym czlowiekiem, Jeremy. I zaslugujesz na to, by poznac prawde. Wlasnie po to tutaj przyjechalam. Wstala od stolu. -Musze zdazyc na samolot. Jesli nie wroce dzis wieczorem, Lexie domysli sie, ze cos sie dzieje. Wolalabym, zeby nie dowiedziala sie o mojej wizycie u ciebie. -To ciezka podroz. Moglas po prostu zadzwonic. -Wiem. Ale chcialam zobaczyc twoja twarz. -Po co? -Zeby sie przekonac, czy ty tez jestes w niej zakochany. - Poklepala go po ramieniu, a nastepnie przeszla do salonu i wziela swoja torebke. -Doris?! - zawolal Jeremy. Odwrocila sie do niego. -Tak? -I znalazlas odpowiedz, ktorej sie spodziewalas? -Naprawde chodzi o to, czy ty ja znalazles - odparla z usmiechem. ROZDZIAL DWUDZIESTY DRUGI Jeremy chodzil tam i z powrotem po salonie. Musial pomyslec, rozwazyc rozne ewentualnosci, by podjac decyzje.Przeczesal palcami wlosy, po czym pokrecil glowa. Nie bylo czasu na niezdecydowanie. Nie teraz, gdy wiedzial to, co wiedzial. Musi wrocic. Wsiadzie do pierwszego samolotu, jaki uda mu sie zlapac, i jeszcze raz ja odszuka. Porozmawia z nia, sprobuje ja przekonac, ze nigdy w zyciu nie byl tak powazny jak wtedy, gdy mowil jej, ze ja kocha. Powie, ze nie potrafi wyobrazic sobie zycia bez niej. Ze zrobi wszystko, czego bedzie wymagala sytuacja, aby tylko mogli byc razem. Zanim jeszcze Doris zdazyla przywolac na dole taksowke, siegnal po telefon i zadzwonil do linii lotniczych. Kazano mu chwile zaczekac, a jemu ten czas wydawal sie wiecznoscia, z kazda chwila byl coraz bardziej wzburzony. Wreszcie polaczono go z przedstawicielem, ktory udzielil mu informacji. Ostatni samolot do Raleigh odlatywal za dziewiecdziesiat minut. Nawet przy dobrej pogodzie taksowka jedzie na lotnisko okolo czterdziestu pieciu minut, ale mial do wyboru albo zaryzykowac, albo czekac do jutra. Musi dzialac szybko. Chwyciwszy z szafy worek podrozny, wrzucil do srodka dwie pary dzinsow, pare koszul, skarpetki i bielizne. Wlozyl kurtke i wepchnal do kieszeni telefon komorkowy. Zlapal ladowarke lezaca na blacie biurka. Laptop? Nie, nie bedzie go potrzebowal. Co jeszcze? Ach, oczywiscie. Wszedl spiesznie do lazienki i sprawdzil zawartosc kosmetyczki. Przypomnial sobie o maszynce do golenia i szczoteczce do zebow. Pogasil swiatla, wylaczyl komputer, wzial portfel. Zajrzawszy do niego, stwierdzil, ze ma dosc pieniedzy na dojazd do lotniska - na razie to wystarczy. Katem oka zauwazyl pamietnik Owena Gherkina na wpol ukryty pod sterta papierow. Dolozyl go do podroznego worka razem z kosmetyczka, zastanowil sie przez moment, czy potrzebuje jeszcze czegos, po czym dal sobie spokoj. Nie ma na to czasu. Chwycil klucze ze stolika przy drzwiach, rozejrzal sie po raz ostatni, po czym zamknal drzwi i zbiegl pedem po schodach. Przywolal taksowke, powiedzial kierowcy, ze sie ogromnie spieszy, i usiadl z westchnieniem, majac nadzieje, ze uda mu sie dotrzec na czas. Doris miala racje, z powodu opadow sniegu jechalo sie fatalnie i kiedy zatrzymali sie na moscie nad East River, Jeremy zaklal pod nosem. By skrocic trwanie kontroli przy stanowisku ochrony, zdjal pasek, po czym wsunal go do worka razem z kluczami. Kierowca zerknal na niego we wstecznym lusterku. Mial znudzona mine i choc jechal szybko, absolutnie nie wyczuwalo sie u niego pospiechu. Jeremy ugryzl sie w jezyk, zdajac sobie sprawe, ze jesli go zirytuje, zadziala tylko na wlasna szkode. Mijaly minuty. Sniezyca, ktora na chwile ustala, rozszalala sie znowu, jeszcze bardziej ograniczajac widocznosc. Do odlotu samolotu pozostalo jeszcze czterdziesci piec minut. Samochody znowu zaczely posuwac sie wolniej i Jeremy westchnal glosno, spogladajac jeszcze raz na zegarek. Trzydziesci piec minut do odlotu. Po uplywie kolejnych dziesieciu minut dotarli do wjazdu na lotnisko i skierowali sie do pasazerskiego terminalu. Nareszcie. Ledwie taksowka sie zatrzymala, Jeremy otworzyl drzwi i rzucil kierowcy dwie dwudziestki. W terminalu zawahal sie tylko sekunde przed elektroniczna tablica odlotow, by sie zorientowac, jaki jest numer stanowiska, z ktorego odlatuje jego samolot. Stanal w krotkiej na szczescie kolejce po elektroniczny bilet, a nastepnie ruszyl w strone stanowisk ochrony. Serce w nim zamarlo, gdy zobaczyl, jak dlugie sa kolejki, lecz udalo mu sie wcisnac, gdy otwarto niespodziewanie nowa bramke. Czekajacy ludzie zaczeli powoli przesuwac sie w tamtym kierunku. Jeremy wyprzedzil biegiem trzy osoby. Wyjscie do jego samolotu zamykano za niespelna dziesiec minut. Po odprawie puscil sie pedem w tamta strone. Biegl coraz szybciej, lawirujac w tlumie. Liczac stanowiska, wyjal z kieszeni prawo jazdy. Gdy w koncu dotarl do wlasciwego wyjscia, byl potwornie zadyszany i czul, ze zaczyna sie pocic. -Zdazylem? - wysapal. -Wylacznie dlatego, ze mamy male opoznienie - powiedziala kobieta przy kontuarze, wstukujac jego nazwisko do komputera. Stewardesa stojaca przy wejsciu zmierzyla go piorunujacym wzrokiem. Wziela od niego bilet, zamknela za nim drzwi i Jeremy ruszyl po schodkach. Wsiadajac do samolotu, chwytal z trudem oddech. -Za chwile kolujemy na pas startowy. Jest pan ostatni, wiec prosze usiasc, gdzie tylko pan zechce - oznajmila stewardesa, odsuwajac sie, by go przepuscic. -Dziekuje. Idac przejsciem miedzy rzedami foteli, dziwil sie, ze mu sie udalo. Dostrzegl wolne miejsce przy oknie, mniej wiecej w polowie drogi. Wkladal worek na polke nad glowa, gdy zauwazyl Doris siedzaca trzy rzedy za nim. Usmiechnela sie do niego bez slowa. Samolot wyladowal w Raleigh o wpol do czwartej. Wraz z Doris doszli do wyjscia z terminalu, gdy Jeremy obejrzal sie przez ramie. -Musze wynajac samochod - powiedzial. -Z przyjemnoscia cie podrzuce - rzekla Doris. - Jade w te sama strone. Widzac jego wahanie, dodala z usmiechem: -I pozwole ci prowadzic. Przez cala droge nie dopuscil, by predkosc spadla ponizej stu dwudziestu kilometrow na godzine, skracajac w ten sposob trzygodzinna jazde o czterdziesci piec minut. Gdy zblizali sie do obrzezy miasta, zapadl juz zmrok. Czas uplynal mu niezauwazenie, nie zapamietal tez wiele z samej jazdy, poniewaz oczyma wyobrazni widzial wciaz Lexie. Powtarzal sobie w mysli to, co chcial powiedziec, starajac sie przewidziec jej reakcje, nie mial jednak pojecia, jak sie sprawy potocza. Nie mialo to znaczenia. Jesli nawet dzialal pod wplywem impulsu, kierujac sie intuicja, nie potrafil sobie wyobrazic, ze moglby postapic inaczej. Gdy wjechali do srodmiescia, na ulicach Boone Creek panowal spokoj. -Czy moglbys podrzucic mnie do domu? - spytala Doris. Jeremy spojrzal na nia, uswiadamiajac sobie, ze od momentu gdy opuscili lotnisko, wlasciwie nie zamienili ze soba slowa. Uszlo to jego uwagi, tak byl skoncentrowany na Lexie. -Nie bedzie ci potrzebny samochod? -Dopiero jutro. Poza tym jest zbyt zimno na piesze spacery. Stosujac sie do wskazowek Doris, Jeremy zatrzymal sie w koncu przed jej domem. Dostrzegl z daleka gazete oparta o drzwi malego bialego bungalowu. Sierp ksiezyca wisial tuz nad linia dachu i w jego mglistej poswiacie Jeremy przejrzal sie w lusterku wstecznym. Wiedzac, ze tylko minuty dziela go od spotkania z Lexie, przeczesal palcami wlosy. Doris zauwazyla jego nerwowy gest i poklepala go po udzie. -Wszystko bedzie dobrze - zapewnila. - - Zaufaj mi. Jeremy usmiechnal sie z przymusem, probujac ukryc zwatpienie. -Nie dasz mi zadnej rady w ostatniej chwili? -Nie - odparla, krecac glowa. - Poza tym juz zrobiles wszystko, co moglabym ci poradzic. Jestes tutaj, prawda? Jeremy skinal glowa, a Doris pochylila sie ku niemu i pocalowala w policzek. -Witaj w domu - powiedziala szeptem. Jeremy zawrocil z piskiem opon, ruszajac z nadmierna predkoscia w strone biblioteki. Lexie wspomniala kiedys, ze stara sie, zeby biblioteka byla otwarta dla ludzi, ktorzy przychodza po pracy, prawda? Podczas ktorejs z ich rozmow? Tak, pomyslal, na sto procent, ale za nic nie potrafil sobie przypomniec kiedy. Tego dnia, gdy sie poznali? Nazajutrz? Westchnal, zdajac sobie sprawe, ze ta potrzeba przeanalizowania historii ich znajomosci jest po prostu proba uspokojenia nerwow. Czy jego przyjazd byl dobrym pomyslem? Czy Lexie ucieszy sie na jego widok? Resztki pewnosci siebie ulatnialy sie, im bardziej zblizal sie do biblioteki. Centrum miasteczka rysowalo sie przed jego oczyma ostro i wyraznie, w przeciwienstwie do zamglonych obrazow, ktore zapamietal. Przejechal obok Lookilu. Przed gospoda stalo z pol tuzina zaparkowanych samochodow, kolejnych kilka przed pizzeria. Grupka nastolatkow szwendala sie bez celu na rogu ulicy. W pierwszej chwili pomyslal, ze pala papierosy, potem jednak zdal sobie sprawe, ze to po prostu ich cieple oddechy skraplaja sie w mroznym powietrzu. Skrecil jeszcze raz. Nawet z tej odleglosci dostrzegl, ze w bibliotece, na drugim koncu przecznicy, pala sie swiatla na obydwu pietrach. Zaparkowal samochod i wysiadl. Owionelo go zimne nocne powietrze. Odetchnawszy gleboko, ruszyl szybkim krokiem do frontowych drzwi i otworzyl je energicznie. W holu na dole nie bylo nikogo, totez zajrzal przez oszklone drzwi do sali bibliotecznej, znajdujacej sie na parterze. Wsrod stalych bywalcow nie bylo widac Lexie. Omiotl spojrzeniem pomieszczenie, by sie upewnic, ze jej nie przeoczyl. Przypuszczajac, ze Lexie jest w gabinecie lub w glownej sali, pospieszyl korytarzem, potem wbiegl po schodach na gore. Rozejrzal sie dookola, po czym skierowal sie do gabinetu. Z daleka juz zauwazyl, ze przez szpare pod drzwiami nie saczy sie swiatlo. Nacisnal klamke, lecz okazalo sie, ze drzwi sa zamkniete na klucz. Po drodze do dzialu bialych krukow sprawdzil tez przejscia miedzy regalami. Dzial bialych krukow rowniez byl zamkniety. Spiesznie przeszedl zygzakiem glowna sale, nie zwracajac uwagi na ciekawskie spojrzenia ludzi, ktorzy bez watpienia go rozpoznali, po czym zbiegl z powrotem na dol. Idac do wyjscia, uswiadomil sobie, ze przeciez powinien byl popatrzec, czy samochod Lexie stoi przed biblioteka, i zastanawial sie, czemu tego nie zrobil. Nerwy, uslyszal wewnetrzny glos. Niewazne. Skoro nie ma jej tutaj, to przypuszczalnie jest w domu. Nagle pojawila sie jedna ze starszych pan, pracujacych spolecznie w bibliotece, z nareczem ksiazek. Oczy jej rozblysly na widok Jeremy'ego. -Pan Marsh?! - zawolala spiewnie. - Nie spodziewalam sie, ze jeszcze kiedys pana zobacze! Co pan tu wlasciwie robi? -Szukam Lexie. -Wyszla jakas godzine temu. Chyba pojechala do Doris, sprawdzic, jak sie czuje. Wiem, ze dzwonila wczesniej, ale nikt nie odbieral telefonu. -Ach tak? - mruknal Jeremy z kamienna twarza. -I wiem jeszcze, ze Doris nie bylo w Herbs. Probowalam uspokoic Lexie, tlumaczac, ze Doris zapewne zalatwia jakies sprawy, ale wie pan, jak Lexie sie o nia martwi. Zachowuje sie jak kwoka. Doprowadza czasem Doris do szalu, ale ona rozumie, ze Lexie okazuje w ten sposob, jak bardzo ja kocha. - Umilkla, uswiadamiajac sobie nagle, ze Jeremy nie podal przyczyny swojego powrotu do miasteczka. Juz miala go o to zapytac, lecz nie dal jej dojsc do slowa. -Przepraszam bardzo, chetnie bym jeszcze z pania pogawedzil, ale naprawde mam pilna sprawe do Lexie. -Chodzi o te panska historie? Moze ja moglabym w czyms pomoc. Mam klucz do dzialu bialych krukow, jesli chce sie pan tam dostac. -Nie, nie, to nie jest konieczne. Ale dziekuje pani. Byl juz przy drzwiach wyjsciowych, gdy uslyszal jej glos: -Jesli Lexie wroci, mam powiedziec, ze szukal jej pan tutaj? -Nie! - zawolal przez ramie. - To niespodzianka. Gdy wyszedl na dwor, przeniknal go ziab, wiec pedem pognal do samochodu. Wydostal sie na biegnaca lukiem glowna ulice i dojechal do obrzezy miasteczka, dostrzegajac, ze niebo jeszcze bardziej pociemnialo. Nad drzewami migotaly gwiazdy, tysiace gwiazd. Miliony. Przemknela mu przez glowe mysl, jak tez wygladalyby ze szczytu Riker's Hill. Skrecil w uliczke, przy ktorej mieszkala Lexie, i na widok jej domu poczul, ze cos sie w nim zalamuje. W oknach sie nie swiecilo, na podjezdzie nie bylo jej samochodu. Nie wierzac wlasnym oczom, przejechal obok domu powoli, majac nadzieje, ze sie pomylil. Skoro nie ma jej w bibliotece, skoro nie ma jej w domu, to gdzie jest? Czy mineli sie, gdy jechala do Doris? Staral sie przypomniec sobie, czy spotkal kogos na drodze. Nikogo nie zapamietal, lecz tak naprawde byl zaprzatniety myslami i nie zwracal na nic uwagi. Ale przeciez rozpoznalby jej samochod... Postanowil wpasc do Doris, by sie po prostu upewnic. Jadac z nadmierna predkoscia przez miasteczko i rozgladajac sie jednoczesnie za samochodem Lexie, wrocil pod jej bialy bungalow. Jeden rzut oka wystarczyl, by sie przekonac, ze Doris polozyla sie juz spac. Mimo to stal przez chwile przed jej domem, z wlaczonym silnikiem, probujac domyslic sie, dokad pojechala Lexie. Miasteczko bylo nieduze i mozliwosci niewiele. Przyszedl mu na mysl Herbs, ale przypomnial sobie, ze wieczorami restauracja nie pracuje. Nie widzial jej samochodu pod Lookilu ani tez nigdzie indziej w srodmiesciu. Przypuszczal, ze byc moze zajmuje sie jakimis prozaicznymi sprawami: robi zakupy w sklepie spozywczym albo zwraca kasety wideo w wypozyczalni, odbiera pranie... albo... albo... I nagle uswiadomil sobie, gdzie jest Lexie. Jeremy zaciskal dlonie na kierownicy, probujac sie uspokoic, zanim dojedzie na miejsce. Miesnie mial napiete, oddech przyspieszony tak jak wtedy, kiedy zajmowal miejsce w samolocie. Trudno mu bylo uwierzyc, ze rozpoczal dzien w Nowym Jorku, myslac, ze juz nigdy nie zobaczy Lexie, a teraz byl w Boone Creek, zamierzajac zrobic to, co uwazal za niemozliwe. Jechal szosa w ciemnosci i wciaz zzeral go niepokoj, jak tez Lexie zareaguje na jego powrot. W blasku ksiezyca cmentarz byl niemal niebieskawego koloru, plyty nagrobkowe sprawialy wrazenie podswietlonych slabo od wewnatrz. Ogrodzenie wykonane z kutego zelaza podkreslalo niesamowitosc widoku. Gdy Jeremy byl juz blisko bramy cmentarnej, zauwazyl zaparkowany tam samochod Lexie. Podjechal i stanal obok niego. Wysiadajac z samochodu Doris, slyszal tykanie stygnacego silnika. Liscie zatrzeszczaly mu pod stopami, wciagnal gleboko powietrze. Polozywszy dlon na masce auta Lexie, poczul, ze jest jeszcze ciepla, co swiadczylo, ze dziewczyna nie przebywa tutaj dlugo. Wszedl przez brame i zobaczyl magnolie, jej liscie czarne i lsniace, jakby zanurzone w oleju. Przekroczyl nisko zwisajaca galaz i przypomnial sobie, jak tamtej mglistej nocy, kiedy byl tu z Lexie, posuwal sie przez cmentarz, kompletnie nic nie widzac, po omacku. W oddali uslyszal pohukiwanie sowy siedzacej na ktoryms drzewie. Zszedl z alejki i zaczal okrazac zapadajacy sie grob, idac powoli, by robic jak najmniej halasu, i pokonujac lekka pochylosc terenu. Nad jego glowa ksiezyc wisial na niebie jak przypiety do ufarbowanego na czarno przescieradla. Jeremy'emu wydalo sie, ze slyszy cichy szmer glosu i gdy przystanal, wsluchujac sie wen, poczul, jak gwaltownie podnosi mu sie poziom adrenaliny. Zjawil sie tutaj po to, by ja odnalezc, by odnalezc siebie, i jego cialo przygotowywalo go do tego, co nastapi, cokolwiek to bedzie. Wspial sie na maly wzgorek, wiedzac, ze rodzice Lexie sa pochowani po jego drugiej stronie. Nadszedl czas. Za moment zobaczy Lexie, a ona zobaczy jego. Obiecal sobie, ze zalatwi to raz na zawsze... tutaj, gdzie sie wszystko zaczelo. Lexie stala tam, gdzie sie spodziewal, skapana w srebrzystej poswiacie. Jej twarz miala szczery, niemal zalosny wyraz, oczy swietliscie fiolkowa barwe. Byla ubrana stosownie do pogody - szyja otulona szalem, na dloniach czarne rekawiczki, co stwarzalo wrazenie, ze jej rece sa tylko cieniami. Mowila cos cicho, lecz Jeremy nie rozroznial slow. Gdy tak na nia patrzyl, umilkla i podniosla glowe. Przez dluga, dluga chwile po prostu patrzyli sobie w oczy. Mozna by pomyslec, ze Lexie zmienila sie w slup soli - stala, wpatrujac sie w niego bez slowa. W koncu spuscila wzrok. Jej spojrzenie spoczelo znowu na grobach rodzicow i Jeremy zdal sobie sprawe, ze nie ma pojecia, o czym Lexie mysli. Nagle przerazil sie, ze popelnil blad, przyjezdzajac do Boone Creek. Nie chciala go tutaj, nie chciala go w ogole. Poczul dlawienie w gardle i juz zamierzal odwrocic sie i odejsc, kiedy zauwazyl, ze Lexie usmiecha sie leciutko. -Wiesz co, naprawde nie powinienes gapic sie w taki sposob - powiedziala. - Kobietom podobaja sie mezczyzni, ktorzy potrafia zachowywac sie taktownie. Ogarnela go niewypowiedziana ulga i postapil krok do przodu. Kiedy juz znalazl sie na wyciagniecie reki, polozyl jej delikatnie dlon na karku. Nie odsunela sie, wrecz przeciwnie - przytulila sie do niego. Doris sie nie mylila. Byl w domu. -Nie - powiedzial szeptem, muskajac wargami jej wlosy. - Kobietom podobaja sie mezczyzni, ktorzy udaja sie za nimi na koniec swiata, a nawet do Boone Creek, jesli tego trzeba. Przyciagnawszy Lexie do siebie blizej, uniosl jej twarz i pocalowal, wiedzac, ze juz nigdy jej nie opusci. EPILOG Jeremy i Lexie siedzieli razem, otuleni kocem, spogladajac na rozciagajace sie w dole miasteczko. Byl czwartkowy wieczor, trzy dni po powrocie Jeremy'ego do Boone Creek. Biale oraz zolte swiatelka miasta, przetykane gdzieniegdzie czerwonymi i zielonymi, migotaly jak gwiazdy, i Jeremy dostrzegal pioropusze dymu unoszace sie z kominow. Niebo odbijalo sie w rzece polyskujacej jak plynny wegiel. Za rzeka swiatla papierni rozbiegaly sie we wszystkich kierunkach, oswietlajac wiadukt kolejowy.Przez ostatnie dwa dni on i Lexie bardzo duzo ze soba rozmawiali. Przeprosila go za to, ze sklamala co do slubu z Rodneyem, i wyznala, ze chwila kiedy odjezdzala, zostawiajac Jeremy'ego na zwirowym podjezdzie Greenleaf, byla najtrudniejszym przezyciem, jakie pamieta. Opisala, jak koszmarny tydzien spedzila, kiedy byli oddaleni od siebie. To uczucie Jeremy w pelni podzielal. Powiedzial jej, ze o ile Nate nie byl zachwycony jego przeprowadzka, redaktor naczelny "Scientific American" byl sklonny zgodzic sie na to, by Jeremy pracowal w Boone Creek, pod warunkiem ze bedzie przyjezdzal regularnie do Nowego Jorku. Jeremy nie wspomnial jednak o wizycie Doris w Nowym Jorku. Drugiego dnia jego pobytu w miasteczku Lexie zabrala go wieczorem na kolacje do Doris, a starsza pani odciagnela go na bok i poprosila, by jej nie zdradzil. -Nie chce, by mi zarzucala, ze sie wtracam w jej zycie - powiedziala z oczyma blyszczacymi radoscia. - Wierz mi lub nie, ona uwaza, ze jestem namolna. Czasami trudno mu bylo uwierzyc, ze naprawde jest tutaj, z Lexie. Z drugiej strony trudno bylo tez uwierzyc, ze w ogole stad wyjechal. Przebywanie z nia wydawalo sie tak naturalne, jak gdyby byla domem, ktorego szukal. Choc Lexie wyraznie przezywala to podobnie, nie pozwolila mu zatrzymac sie u siebie. -Nie chcialabym dawac mieszkancom miasteczka powodu do plotek - wyjasnila. Jeremy czul sie jednak dosc swobodnie w Greenleaf, chociaz Jed w dalszym ciagu nie zdobyl sie na usmiech. -A wiec sadzisz, ze miedzy Rodneyem i Rachel to powazna sprawa? - spytal Jeremy. -Na to wyglada - odrzekla Lexie. - Ostatnio spedzaja ze soba duzo czasu. Rachel rozpromienia sie za kazdym razem, gdy Rodney pojawia sie w Herbs, i przysiegam, ze Rodney sie rumieni. Mysle, ze naprawde bardzo do siebie pasuja. -Wciaz nie moge uwierzyc, ze powiedzialas mi, iz za niego wychodzisz. Lexie tracila go ramieniem. -Nie chce do tego wracac. Przeprosilam cie juz. I wolalabym, zebys mi o tym nie przypominal przez reszte zycia, dziekuje ci bardzo. -Ale to taka swietna historia. -Tak uwazasz, bo wtedy ty wychodzisz na tego dobrego, a ja na te zla. -Bylem dobry. Pocalowala go w policzek. -Tak, byles, to prawda. Przyciagnal ja do siebie blizej, obserwujac spadajaca gwiazde. Siedzieli przez chwile w milczeniu. -Jestes jutro zajeta? - spytal. -To zalezy - odpowiedziala. - A co masz zamiar robic? -Dzwonilem do pani Reynolds i zamierzam obejrzec kilka domow. Chcialbym, zebys pojechala ze mna. W takim miasteczku jak to wolalbym nie znalezc sie w nieodpowiednim sasiedztwie. Objela go mocniej. -Z przyjemnoscia. -I chcialbym tez zabrac cie do Nowego Jorku. Ktoregos dnia w ciagu najblizszych dwoch tygodni. Moja mama pali sie do tego, by cie poznac. -I wzajemnie. Poza tym zawsze uwielbialam to miasto. Mieszka tam kilka najsympatyczniejszych osob, jakie w zyciu spotkalam. Jeremy wzniosl oczy do gory. Po niebie plynely rzadkie obloczki, zasnuwajac od czasu do czasu tarcze Ksiezyca, lecz na horyzoncie Jeremy widzial zbierajace sie chmury burzowe. Za pare godzin zacznie padac deszcz, ale wtedy beda juz popijac z Lexie wino w jej salonie, sluchajac, jak krople stukaja o dach. Po pewnym czasie Lexie odwrocila ku niemu twarz. -Dziekuje ci, ze wrociles. Za to, ze przeniosles sie do Boone Creek... Za wszystko. -Nie mialem wyboru. Milosc wyprawia rozne dziwne rzeczy z ludzmi. Usmiechnela sie. -Ja tez cie kocham, wiesz o tym. -Tak, wiem. -Slucham? Nie powiesz mi tego? -A czy musze? -Jasne, ze musisz, i to odpowiednim tonem. Musisz powiedziec to w taki sposob, bym wiedziala, ze naprawde tak myslisz. Usmiechnal sie szeroko, zastanawiajac sie, czy zawsze bedzie dyrygowala jego "tonem". -Kocham cie, Lexie. W oddali rozlegl sie gwizd pociagu i Jeremy dostrzegl w ciemnosci punkcik swiatla. Gdyby noc byla mglista, na cmentarzu ukazalyby sie niebawem swiatla. Lexie zdawala sie czytac w jego myslach. -A wiec powiedz mi, Panie Dziennikarzu Naukowy, czy w dalszym ciagu watpisz w istnienie cudow? -Juz ci mowilem. Ty jestes moim cudem. Oparla mu glowe na ramieniu, po czym ujela jego dlon. -Ja mam na mysli prawdziwe cuda. Kiedy zdarza sie cos, co nigdy nie wydawalo sie mozliwe. -Nie - odparl Jeremy. - Mysle, ze na wszystko mozna znalezc wytlumaczenie, jesli ktos kopie dostatecznie gleboko. -Nawet jesli ten cud mialby sie zdarzyc nam? Powiedziala to cicho, prawie szeptem, i Jeremy spojrzal na nia. Widzial w jej oczach migotliwe odbicie swiatel miasta. -O czym ty mowisz? Lexie odetchnela gleboko. -Doris podzielila sie dzisiaj ze mna pewna nowina. Jeremy wpatrywal sie w twarz Lexie, nie rozumiejac, o co jej chodzi, nawet gdy wyraz niezdecydowania zastapilo ozywienie, a nastepnie niecierpliwosc. Patrzyla na niego, czekajac na jakas reakcje, lecz jego umysl w dalszym ciagu nie chcial zarejestrowac jej slow. Z jednej strony jest nauka, z drugiej sa sprawy, ktore nie dadza sie wyjasnic. Jeremy przez cale swoje zycie staral sie pogodzic te dwa sprzeczne fakty. Zyl w realnym swiecie, szydzil z magii i wspolczul tym, ktorzy gleboko w nia wierza. Gdy jednak swidrowal wzrokiem Lexie, probujac zrozumiec, o czym usiluje mu powiedziec, poczul, jak opuszcza go dawna pewnosc. Nie, nie potrafil tego wyjasnic, i nigdy mu sie nie uda. Zaprzeczalo to prawom biologii, zachwialo jego przeswiadczeniem co do tego, jakim jest czlowiekiem. Po prostu bylo to niemozliwe, lecz kiedy Lexie polozyla delikatnie jego dlon na swoim brzuchu, uwierzyl z zaskakujacym, euforycznym przekonaniem w slowa, ktorych nie spodziewal sie w zyciu uslyszec. -To jest nasz cud - wyszeptala Lexie. - Nasza coreczka. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-25 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/