Zbior OPOWIADAN Pokoj do wynajecia Spis tresci: Lukasz Orbitowski WSTEP... 3 Ewa Mroczek TYLKO CIALO... 7 Adrian Mistak WOREK... 36 Tomasz Golis POKOJ DO WYNAJECIA... 41 Sebastian Imielski KRAINA... 55 E. K. Jozpaz TESTAMENT CIOTKI STEFANII... 85 Pawel Dalek KROLOWA JEDNEGO WIECZORU... 98 Pawel Palinski KRAWATY KOLTAYA... 108 Agnieszka Majchrzak STARY LAS... 126 Marcin Dobrowolski POWROT DO DOMU... 151 Aleksandra Zielinska UWAZAJ! NADCHODZI BURZA... 164 Marcin Kryszczuk CENA SZTUKI... 170 Daniel Greps PAZDZIERNIKOWA OPOWIESC... 183 Tomasz Fenske 2:31... 198 Krzysztof Gonerski POTWOR... 227 Kyrcz & Radecki ZMYSLY... 233 Marek Sobolewski NIE OGLADAJ SIE ZA SIEBIE... 246 2 Lukasz Orbitowski WSTEP 3 oznimy sie od zwierzat tylko dwoma rzeczami: snujemy opowiesci i palimy papierosy.Niesamowitosc zniknela z naszego zycia. Pomyslcie tylko - sto lat temu lasy zamieszkiwaly zlowrogie duchy, na rozstajach czyhal diabel, czarownice psuly mleko, slowem, czlowiek mial pewnosc, ze w jego otoczeniu tkwi pewna demonicznosc. Jak cwiek i cien. Nie wyrwiesz. Dzis diabla z czarownica wygnano, nasze domy sa bezpieczne, na skrzyzowaniu jest co najwyzej czerwone swiatlo. I tyle. Niesamowitosc zeszla wiec do opowiesci, siedzi tam mocno i nie pozwala sie wygnac. Kumpel opowiadal, ze siedzial sobie w domu i nagle garnki pospadaly z polek, bez widocznej przyczyny - okazalo sie potem, ze sto kilometrow dalej umarl jego wujek czy ktos. Moj wujek z kolei widzial cien sunacy przez korytarz, w dniu zgonu swojego ojca. I tak dalej. To pewno wszystko sa duby smalone albo zdarzenia wynikle z przypadku, ot, garnki spadly sobie akurat w tej szczegolnej chwili. Ale przeciez opowiadamy sobie te historie. Przed Wami kilkanascie takich wlasnie opowiesci. Co cenniejsze, napisanych przez Polakow, ktorzy dotad w horrorze zdzialali niewiele, ale jesli juz brali sie za robote, wychodzily rzeczy wspaniale, zeby wymienic tylko proze Stefana Grabinskiego, Lema z jego Sledztwem, ballady romantykow. Nie wolno tez zapomniec, ze glownym bohaterem Dziadow Mickiewicza, najwazniejszego dramatu narodowego jest przeciez zombie. Mimo tego, horror w Polsce wlasciwie nie istnial. Dlaczego tak sie stalo? Mozemy podziekowac architektom Polski Ludowej i ich nastepcom, dokladajac do dlugiej listy ich win i dziadostwa takze wyrugowanie tego, jakze sympatycznego gatunku literackiego. Fantastyka zachodnia przeciez sie ukazywala - byl Tolkien, Le Guin, pisarze iberoamerykanscy. Wydawano nawet opowiesci niesamowite autorow rosyjskich, Edgar Allan Poe wyszedl w dwoch tomach, lecz najbardziej nowoczesnym pisarzem przetlumaczonym na polski, pozostawal Lovecraft, bedacy juz klasykiem. Brakowalo Stephena Kinga, Jamesa 4 Herberta, Shirley Jackson i innych ludzi na czasie. Sama filozofia horroru, przyjmujaca organiczna niesamowitosc swiata, klocila sie z czerwona jak krew filozofia - bo jak tu uprawiac materializm dialektyczny, skoro duchy jednak istnieja?A potem wybuchla wolnosc i kilkadziesiat lat nowoczesnego horroru dotarlo do nas w dwa lata. Trudno to przecenic. Jesli poczytacie sobie notki biograficzne autorow tej antologii, wyjdzie na to, ze wiekszosc - podobnie jak ja - dojrzewala wlasnie ze Stephenem Kingiem i Grahamem Mastertonem. Pisze o tym, bo to prawie tak niesamowite jak opowiadania, ktore znajdziecie zaraz, na nastepnej stronie. Oto Polacy, pozbawieni tradycji horroru usiluja ja zrozumiec, ucza sie jezyka grozy, wreszcie, probuja wypowiedziec w nim pierwsze, wlasne, oryginalne zdania. Autor zachodni ma latwiej, nie tylko dlatego, ze rynek wydawniczy hula tam jak ta lala - zyskal swiadomosc logicznego rozwoju gatunku, co juz zrobiono, jakie lady mozna odkryc. My sie szarpiemy, probujemy znalezc cos po omacku i w nerwach, bo przeciez tych piecdziesieciu lat nie nadrobimy w zaden sposob. Ale w tej szarpaninie, ufajac intuicji, mozemy zrobic cos nowego i swojskiego. Przynajmniej paru sprobowalo, jeszcze innym wyszlo, pozostali - ktorych za chwile spotkacie -zainteresowali sie tematami obiegowymi. Ale to tez dobrze, bo watki klasyczne -wampir Ewy Mroczek, nawiedzony pokoj Tomasza Golisa - powinny zostac zawlaszczone dla polszczyzny. Odrabiamy wiec lekcje, na ktore wczesniej nas nie wpuszczono. Czasem obiegowy watek zyskuje nowe znaczenie, jak w wypadku Marka Sobolewskiego, ktory oryginalnie rozgrywa szacowna relacje pomiedzy gliniarzem i morderca, zanurza ich w sosie wschodniej demonicznosci, prowadzac do przewrotnego zakonczenia. Jego fabula doskonale podsumowuje cala ksiazke, bo w horrorze - jak nigdzie indziej - jest miejsce na niezwyklych ludzi i zakrecone wydarzenia. Sa tu uklony dla klasycznej opowiesci niesamowitej, jak u Agnieszki Majchrzak - z zachowaniem nastroju niedopowiedzenia, dbaloscia o scenerie, kompozycje, wreszcie z bardzo prostym, lecz efektownym, prawdziwie gotyckim pomyslem. Sam mialem kiedys wrazenie, ze drzewa pochylaja sie nade mna, galezie zmieniaja sie w piesci, widzialem twarze na sekach, w korze migaly ostrza i kly. Horror wydal z siebie menazerie okropnosci: zywe trupy, upiory, monstra z piekla, albo i drzewolaki. Te jednak przerazaja bardzo rzadko, a to z tego szczegolnego wzgledu, ze nie istnieja, za to ludzie owszem. To czlowiek wypija wsciekla krew, by 5 zmienic sie w zywego trupa, lamie zaklete pieczecie do grobowcow we wlasnej glowie i wypuszcza demony, wreszcie, zwraca sie przeciw swoim w sytuacji zagrozenia. Cala fantastyczna obudowa jest niczym wiecej, jak obudowa wlasnie. Prawdziwie przerazajacy sa jedynie ludzie.Wie o tym, na przyklad, Pawel Palinski, ktory poszedl na lekcje do Stephena Kinga i gdyby ten przeczytal Krawaty Koltaya moglby z czystym sumieniem wpisac szostke do wirtualnego dzienniczka dla adeptow prozy. Momentami, Palinski jest Kingowski po obled, ale jego tekst przeraza nieludzka zwyczajnoscia - potwornosc przyczajona w czlowieku czasem jest przeciez banalna. Jeszcze raz, bo tego nigdy dosyc, przerazajacy jest czlowiek, nikt inny: wie to Palinski, Kyrcz z Radeckim, E. K. Jozpas. Cieszy mnie ta antologia i pisze wstep z autentyczna radocha. Widze w niej i w podobnych ksiazkach ekwiwalent tego, czego w Polsce zawsze brakowalo: gazet w rodzaju Weird Taks, na ktorych wyrosly, gdzie zaczynaly dzisiejsze tuzy grozy. Pisma o krwawych okladkach, pelne przerazajacych historii, ktore czytalo sie z wypiekami na twarzy. I pedzilo do kiosku po nastepny numer. Jesli zestawimy Pokoj do wynajecia z poprzednim Trupojadem, wyjdzie, ze mamy ponad dwudziestu autorow zainteresowanych horrorem, znajacych jego podstawy, szukajacych drogi albo i tych, co droge znalezli. To fantastyczna sprawa. Czesc pewno odpusci, ale jestem spokojny, ze przynajmniej kilku spotkamy ponownie po to, by wpedzili nas w przerazenie. Bo opowiadanie i palenie papierosow odroznia nas od zwierzat. Widzieliscie kiedys, zeby psy mowily sobie historie? A zeby kot palil fajke? Opowiesci to przeciez najzdrowszy, najbardziej ludzki nalog. 6 Ewa Mroczek TYLKO CIALO 7 Ewa MroczekUrodzona w 1974, roku tygrysa. Od kilku lat pracuje jako psycholog i zglebia tajniki ludzkiej natury. Pasjonuje ja astrologia, parapsychologia, filozofia Wschodu. Obszary zainteresowan literackich: duchy, demony, wampiry, brama miedzy ta rzeczywistoscia a innymi. Jej zdaniem najwazniejsze w zyciu sa: wolnosc i poczucie humoru. Mieszka w Warszawie z mezem Sebastianem i dwoma kotami. Sztuki pisania uczyl ja Andrzej Pilipiuk. Publikacje pod panienskim nazwiskiem SNIHUR: 2001 DEBIUT: "NOWA FANTASTYKA" - "Imie weza" 2003 "NOWA FANTASTYKA" - "Jeden usmiech wampira" 2003 "FANTASY" - "Zoya" 2004 WYDAWNICTWO "FABRYKA SLOW" -"Zoya" w zbiorku "Demony" 2005 "NOWA FANTASTYKA" - "Zgubiony aniol" Publikacje pod nazwiskiem MROCZEK: 2006 II miejsce w konkursie na opowiadanie grozy ogloszone przez "NOWA FANTASTYKE", opowiadanie "W rybnym straszy" 2007"NOWA FANTASTYKA" - "Archetypy astrologiczne w utworach fantastycznych" 2007 "CZAS FANTASTYKI" - "Jakub Wedrowycz - analiza psychologiczna". 8 rup. Syn mojego klienta. Bogata rodzina. Natychmiast! - ponizej, w tymsamym esemesie Adamus podal adres. Aliya nie lubila nieboszczykow, ale kochala pieniadze. Podrozowala caly dzien, zeby dotrzec na miejsce przed zmierzchem. Okolo piatej po poludniu taksowka podjechala do posiadlosci rodziny Borneo. Kobieta zobaczyla z okna samochodu bialy dom, przystrzyzony trawnik i podwojna hustawke dla dzieci, na ktorej kolysaly sie pierwsze jesienne liscie, przyniesione przez wiatr z okolicznych lasow. Slonce stalo juz dosc nisko, pomaranczowe swiatlo nadawalo murom budynku cieply ton. Aliya poczula sie podniesiona na duchu tym widokiem. Wiedziala, ze pozory myla, najstraszniejsze rzeczy moga dziac sie w pieknym otoczeniu, ale starala sie myslec pozytywnie. To znaczy tylko o forsie. Przejrzala sie w recznym lusterku. Z zadowoleniem zauwazyla, ze mimo kilkugodzinnej podrozy jej sniada cera wyglada swiezo, a czarne, lekko skosne oczy blyszcza energia. Przeczesala palcami brazowe wlosy. Zatrzymali sie przed domem, na zwirowym podjezdzie, tuz obok Iridiana Adamusa. Kobieta zauwazyla, ze prawnik jest jeszcze grubszy niz pol roku temu. Marynarka ledwo sie na nim zapinala. Mimo ze dzien byl chlodny, po czole mezczyzny splywaly krople potu. Kierowca otworzyl z galanteria drzwi. Aliya wystawila z samochodu dlugie nogi w ciemnych ponczochach. Do pracy starala sie ubierac elegancko, wiedziala, ze to robi wrazenie i pozwala wytargowac lepsza cene. Slyszala oczywiscie wielokrotnie, ze w tenisowkach byloby jej wygodniej niz w butach na obcasie, ale traktowala to jak bzdure. Potrafila dobrze biegac w kazdym obuwiu, a sportowe nie pasowalo do zadnej pary kolczykow jakie miala. -Na... nareszcie, A... Ali - wyjakal Adamus. Podal jej reke i pomogl wysiasc. - Dlaczego tak dlugo? -Dlugo?! - Warknela. A potem jakby nigdy nic cmoknela mezczyzne w policzek. - Milo cie widziec, Ir - dodala miekko. 9 -Ciebie tez - odpowiedzial niepewnie, bo wolalby spotkanie w innychokolicznosciach, na przyklad na pieknej plazy. Nudystow, przyszlo mu do glowy, kiedy zauwazyl gleboki dekolt w czerwonej bluzce. Chcial nawet zapytac, czy kobieta sie nie przeziebi w tak skapym ubraniu, tylko po to, zeby powiedziec cokolwiek, co usprawiedliwialoby wpatrywanie sie w jej biust. Aliya, nie bedac swiadoma jego spojrzen, czekala niecierpliwie na swoj bagaz, ktory kierowca wlasnie wyciagal z samochodu. Kufer byl kanciasty i ciezki, sprawial tez wrazenie przybrudzonego, ale nigdy nie rozstawala sie z nim podczas pracy. Prawnik siegnal, zeby go wziac, nie pozwolila mu jednak. Zerknela na okna. Podejrzewala, ze reszta towarzystwa gapi sie ciekawie zza zaciagnietych zaslon, ale nic nie dostrzegla. Przed drzwiami przystanela na ulamek sekundy, tak ze Adamus idacy przed nia nawet tego nie zauwazyl. Przestraszyla sie czegos. Nie byl to dreszcz emocji, ktory odczuwala zawsze przed robota z umarlakami, ale przykry, niezrozumialy lek. Aliya sama do siebie wzruszyla ramionami i chwile pozniej byla juz w srodku. Prawnik poprowadzil ja w glab domu, do duzego pokoju, z ktorego dochodzil intensywny, duszacy zapach kwiatow. -Dzien dobry! - przywitala sie Aliya, obejmujac szybkim spojrzeniem zarowno pomieszczenie, jak i zgromadzonych w nim ludzi. Duzy mezczyzna siedzacy u szczytu dlugiej lawy zgasil papierosa i wstal. -Gozar Borneo - podal kobiecie dlon. Mial gruby glos pasujacy do postury i ciemne, wylupiaste oczy. - A to moja rodzina. Mamusia, Eduarda Borneo... - wskazal siedzaca na kanapie staruszke ubrana w czarna koronkowa suknie bedaca zapewne szczytem mody pogrzebowej w czasach jej mlodosci. - Moja corka Nil i syn Tony. Chuda nastolatka o mysich wlosach tulila sie do babci na kanapie. Obok wysoki chlopak smetnie opieral glowe o dlonie (na widok dlugich nog goscia ledwie zakrytych spodniczka uniosl brwi). Aliya miala wrazenie, ze o ile slowo "mamusia" Gozar wypowiedzial niemal pieszczotliwie, pozytywne emocje w jego glosie stawaly sie slabsze przy imieniu kazdej nastepnej osoby. "Tony" brzmialo juz niemal obojetnie. -No i oczywiscie blizniaki - rzucil Borneo, gwaltownie marszczac brwi, tonem, jakim sie czlowiek wypowiada, wspominajac o pladze karaluchow. Obszerny fotel po drugiej stronie lawy zajmowali dwaj chlopcy o identycznych tlustych buziach. Mieli ulizane wlosy i wredne minki. Jak tylko ojciec spuszczal z nich wzrok, kopali sie po lydkach. Oczy calej familii byly identyczne, ciemne, o okraglych 10 powiekach. W otoczeniu wazonow wypelnionych storczykami, gozdzikami i chryzantemami przywodzily na mysl zaby na lace.-Polsieroty, niestety - dodal Gozar. Aliya ucieszyla sie, ze gospodarz jest wdowcem. Matki byly najgorsze. Histeryzowaly ponad wszelka miare. -Do rzeczy - Borneo wlozyl potezne dlonie do kieszeni marynarki i wypial piers. - Podobno pani moze nam pomoc. -Tak. Powinna dodac "byc moze" lub "sprobuje", ale zostawila to sobie na potem, gdy juz ustala kwestie finansowe. -Ile to bedzie kosztowalo? -Dwadziescia tysiecy - wypalila obojetnie. Gozara zatkalo. -Dwadziescia tysiecy? Kiwnela glowa. -Plus koszty podrozy. - Dodala szybko, wiedzac, ze po pierwszym ciosie latwiej zadac nastepny. Borneo wzial gleboki oddech. -Musze zamienic slowo z moim prawnikiem. - Skinal na Iridiana. Kiedy mezczyzni rozmawiali przyciszonymi glosami w kacie pokoju, Aliya rozgladala sie po mieszkaniu. Jednoczesnie nadstawiala uszu jak nietoperz. -Kogo ty mi tu przywozisz! - zasyczal gospodarz. -A... ale - Ir otarl pot z czola. -To ma byc wiedzma ze wschodu?! Spodziewalem sie kogos starszego, doswiadczonego. -W jej zawodzie niewielu dozywa podeszlego wieku - Indian bezradnie rozlozyl rece. - A ona jest na... naprawde dobra Gozo, wierz mi... -Chyba jako modelka! Wyfiokowana sroka! -To specjalistka w swoim fachu. Wiedzma od pokolen. Jest siodma corka siodmej cor... -Mam to gdzies! - Gospodarz podniosl glos. Aliya zerknela na nich z przemilym usmiechem. - Mam gdzies jej rodzine - powtorzyl szeptem. - Jestes moim prawnikiem i place ci za to, zebym nie musial placic innym! Powiedz jej, ze nie dam wiecej niz pietnascie! 11 Prawnik podszedl do kobiety. Sluchala go ze zmarszczonymi brwiami, a potem szeptala mu cos dlugo do ucha. Kiedy Adamus wrocil, mial niepewny wyraz twarzy.-Uda... dalo mi sie wynegocjowac... -Tak? -Ze bez kosztow podrozy. Powiedziala, ze nikt w calej Europie poza nia nie zna sie na trupach i ze Kahuni nie przyjada nawet za piecdziesiat tysiecy. Ostatnie dni doprowadzily Gozara Borneo do skraju wytrzymalosci. Teraz krew naplynela mu do twarzy, a potezne ramiona zadrzaly. Prawnik skulil sie. Wygladal jak przestraszony pluszowy mis. -Za drogo dla pana? - dobiegl ich kpiacy glos wiedzmy. Powiodla wymownym spojrzeniem po salonie. Kanapa i fotele byly obite skora. Na scianie wisial szereg koszmarnych obrazow, ktore musialy byc bardzo drogie, skoro ktos je kupil. Okna zdobily jedwabne zaslony. Aliya zatrzymala wzrok na dywanie z czystej welny. -Prosze nie tracic mojego czasu i nie wzywac mnie wiecej - rzucila. Gospodarz drgnal. Kobieta najwyrazniej kierowala sie ku drzwiom. -Tato! - jeknal Tony. Nastolatka i Eduarda otworzyly usta ze zgrozy. Nawet blizniaki przestaly sie kopac. -Osiemnascie tysiecy - wycharczal Borneo. - Ale po robocie. Aliya z niezwykla wprawa zakrecila sie na obcasie z powrotem. Lypnela czarnymi oczami po obecnych. Narzutke rzucila obok blizniakow na oparcie fotela. Cala rodzina obserwowala ja ciekawie. Wiedzma szykowala sie do wstepnej przemowy. -Kto to? - rozleglo sie nagle za jej plecami. Podskoczyla przestraszona. Ludziom zdawalo sie, ze w jej zawodzie nerwy robia sie z czasem silne jak pnie debow, ale bylo wrecz przeciwnie. Po wielu makabrycznych przygodach wiedzma stala sie wrazliwa na kazdy sygnal zagrozenia. To czasem pozwalalo jej przezyc, bo tam gdzie inni nie zdazyli jeszcze pomyslec o ucieczce ona rozwijala juz pelna predkosc. Osoba, ktora za nia stala musiala poruszac sie cicho jak duch, skoro Aliya nie uslyszala nawet szelestu. Przez chwile kobieta pomyslala zreszta, ze rzeczywiscie widzi zjawe lub rusalke, o jasnej, niemal perlowej karnacji i opadajacych na ramiona splotach zlotych wlosow. Kobieta ta jako jedyna w tym domu nie miala na sobie czarnego stroju, ale snieznobiala podomke, ledwo zakrywajaca kolana i podkreslajaca rozowosc ksztaltnych lydek. Zaczerwienione oczy przybylej nie byly, jak reszty 12 rodziny, zabie i ciemne, ale ladnie wykrojone i blekitne. Teraz wpatrywaly sie w wiedzme z taka intensywnoscia, jakby kobieta chciala ja zabic wzrokiem. Aliya odruchowo zerknela na kufer, w ktorym trzymala swoj ukochany sztylet.-Kto to? - powtorzyla blondynka. -Ta pani, o ktorej ci mowilem - syknal Gozar ze zla mina, a potem zwrocil sie do goscia. - To moja synowa Geis. Nie czuje sie najlepiej. Blondynka spojrzala na niego, jakby kpiaco, i powolnym krokiem zblizyla sie do kanapy. Chuda nastolatka i staruszka natychmiast zrobily jej miejsce. Eduarda pogladzila kobiete po ramieniu. Gozar czekal, az synowa usiadzie, z taka mina, jakby chcial przyspieszyc ten proces uderzeniem poteznego ramienia, ale krepowal sie przy gosciu. Wiedzma skonstatowala, ze pan domu w ogole wyglada bardziej na rozzloszczonego niz przygnebionego. Usta pod sumiastymi wasami wydawaly sie zacisniete. Oczy rzucaly gromy to na Geis, to na chichoczacych blizniakow. Aliya zerknela szybko za siebie, zastanawiajac sie, skad wyszla synowa Gozara. Dostrzegla drzwi, ktorych nie zauwazyla wczesniej, bo kryly sie za wystepem sciany. Na futrynie wisial czerwony wieniec. -Jest tam? - zapytala gospodarza. -To jest... ten...? - zajaknal sie. -Tak. Chcialabym go zobaczyc. To mialo byc tak zwane wstepne rozeznanie. Robila tak zawsze, tak jak radzila babcia, choc wlasciwie nie wiedziala po co. Gozar otworzyl drzwi kluczem i zapalil swiatlo. W porownaniu z salonem pomieszczenie bylo niewielkie. Obok tapczanu staly mala szafka i stolik, oba z bukowego drewna. Drugi rog pokoju zajmowal bezowy fotel. Na stoliku stal wazon z kwiatami, amarantowe chryzantemy otaczaly biala kamelie. Kobieta zerknela na okna. Zaslonki byly rozsuniete, a okna zabite deskami. -Madrze - stwierdzila z zadowoleniem. Przypomniala sobie, jak kiedys na walijskiej wsi musiala biegac za rozweselonym nieboszczykiem po okolicznych gospodarstwach. Utytlala sie w blocie, a swinie zezarly jej zakiet. -Tak jak kazal Adamus. Grube drewno - objasnil mezczyzna. Wiedzma skinela glowa i zwrocila sie w strone lozka. Bylo zakryte przescieradlem. Pod nim rysowal sie ludzki ksztalt. Mogla rozpoznac twarz, tulow, stopy. Ocenila, ze cialo musi miec co najmniej dwa metry dlugosci. Zastanawiala sie przez chwile, czy nie obejrzec go sobie juz teraz, ale zrezygnowala. Wiedziala, ze napatrzy sie jeszcze na niego, mieli przed soba cala noc. 13 -To moj syn - Gozar skrzywil usta, jakby nagle cos go zabolalo.-To tylko cialo, panie Borneo - sprostowala wiedzma. - Pana syn odszedl. Cieszyla sie, ze nie zapytal gdzie. Nie miala pojecia. Moze lezal na lace wsrod hurys, a moze biegal po Walhalli? -Ma pan dla mnie klucz? -Dam pani swoj. Wrocili do pokoju. Geis szeptala cos do corki pana domu, ale na ich widok natychmiast umilkla i poczestowala Aliye kolejna porcja nienawistnego spojrzenia. Wiedzma nie przejela sie tym zbytnio. Zywi nigdy nie ulatwiali jej pracy ze zmarlymi. Adamus przysunal dla niej krzeslo. Eduarda przyniosla z kuchni kawe dla wszystkich. -Rozumiem, ze Ir przekazal wam podstawowe informacje? - zapytala wiedzma. Gospodarz kiwnal glowa. Zgodnie z zaleceniami prawnika w domu pozostala tylko najblizsza rodzina. Pogrzeb przelozyli. Ciotki zakwaterowali w motelu. Trupa przeniesli do pokoju na dole, jedynego zamykanego na klucz. Okna zabito deskami. Pamietali tez, ze nie moga wymawiac imienia zmarlego. -Mowcie o nim "nieboszczyk" - zaproponowala Aliya. - Nie chce wiedziec, jak sie nazywa, ale najwazniejsze jest to, zeby nikt z was nie zwrocil sie do niego po imieniu. Nawet jesli ubieglej nocy to robiliscie. Pod zadnym pozorem! Grozi to strasznymi konsekwencjami! Powiodla po rodzinie groznym wzrokiem, ktory mial dawac wyobrazenie o mozliwych skutkach. Staruszka, ktora wlasnie napelniala filizanki rozlala kawe. -I nie chce wiedziec, jak umarl - dodala wiedzma. Gozar, Adamus i Tony popatrzyli na siebie z dziwnymi minami. -Ale... - zaczal pan domu. Powstrzymala go ruchem reki. -Nie chce i koniec. To mi psuje koncentracje. To co sie dzialo przed smiercia nie ma zadnego znaczenia. Konsekwencje sa zawsze takie same. A teraz opowiedzcie, tylko w skrocie, co robil trup. -No... - zaczal Borneo. - Zgon, jak pani wie, mial miejsce wczoraj. Byl lekarz. Przyjechaly ciotki. Mielismy sie cala noc modlic. Planowalismy szybki pogrzeb. Zaprosilismy wielu ludzi, zaplacilismy za stype w restauracji. Kupilismy wience, kwiaty, trumne, miejsce na cmentarzu... - wyliczal na poteznych palcach. - A tutaj cos takiego! Nawet po smierci musial mi wykrecic jakis numer! Sukinsyn! 14 -Tato! - jeknela Nil.-Niech Tony mowi, bo ja sie nie chce denerwowac - Gozar wyciagnal kolejnego papierosa z paczki lezacej na lawie. -To ja go pierwszy zobaczylem - odezwal sie smetny chlopak. - Okolo polnocy wstalem, bo poczulem sie glodny i... zobaczylem go na korytarzu. Pan domu glosno zaciagnal sie dymem. -Szedl jakby mnie nie widzial - ciagnal Tony. - Troche sie chwial na boki. -I co dalej? -Dalej to nie pamietam, bo zemdlalem. Nie bedzie z niego wielkiego pozytku, pomyslala Aliya. -Babcia spotkala go w kuchni na dole - odezwala sie Nil. - Prawda babciu? -Biedaczek wydawal sie taki glodny - oczy Eduardy zaszklily sie. - Ulitowalam sie i zrobilam mu kanapke. Nie chcial. A wtedy wpadl moj syn i, ach... - zalamala dlonie. -I co pan zrobil? - wiedzma zwrocila sie do gospodarza. -No - Gozar zmieszal sie. - Zapytalem go, co on sobie wyobraza, bo przeciez umarl, ze... ze to jest bezczelne zachowanie. -Ze to jest bezczelne zachowanie? - usmiechnela sie ironicznie. -Tata go zwymyslal - zachichotal jeden z blizniakow. - "Do trumny, ty durny...!" -Cicho! - wrzasnal pan domu i wykonal taki ruch, jakby chcial dorwac chlopca ponad lawa, ale ostatkiem sil sie pohamowal. -Potem juz wszyscy wylegli z pokojow - wlaczyla sie Nil. - Ciotki tez pomdlaly. A Le... nieboszczyk... napil sie soku i wrocil do pokoju. -Pil cos? - zdziwila sie Aliya. -Sok malinowy. Trafil mi sie zombi ekscentryk, pomyslala wiedzma. -Natychmiast zadzwonilem do mojego prawnika. - Gozar wskazal Adamusa. - Nikt w naszej rodzinie tak... Wszyscy umierali zupelnie normalnie, prosze mi wierzyc. Jestesmy porzadnymi ludzmi. Drzacymi palcami utopil niedopalek w morzu innych. -Wierze - uspokoila go wiedzma. - To moze sie zdarzyc nawet w porzadnym domu. Mniej wiecej jeden na sto tysiecy trupow robi podobne rzeczy. Przemilczala, ze zmarly musial byc niezlym psycholem, skoro tak skonczyl. 15 -Sprawa wyglada tak - przeszla do rzeczy. - Nieboszczyka, ktory nie chcedobrowolnie zejsc z tego swiata, nalezy do tego zmusic jak najszybciej, dopoki jest jeszcze w fazie zombi. Inaczej przeksztalca sie w supertrupa i staje sie praktycznie niesmiertelnym kawalkiem miesa. Teraz jest jeszcze niegrozny, mozna nad nim zapanowac. Ale jako supertrup... Pokiwala glowa, dajac do zrozumienia, ze ma cos potwornego na mysli. Spogladali na nia przerazeni. Adamusowi pot lecial ciurkiem po twarzy i znaczyl tluste plamy na koszuli. -Co robi supertrup? - odwazyl sie zapytac Tony. -No... nie chcielibyscie wiedziec. Ale, spokojnie, jestem tutaj po to, zeby temu zaradzic. Tylko ze... jesli nie uda sie tego zrobic w ciagu trzech nocy po jego smierci, to jest, w tej chwili juz tylko dwoch, to koniec, po sprawie. Niczym juz, ani ogniem, ani stala nie da sie zmusic ciala do smierci. Zapadla cisza. Blizniaki w milczeniu przebieraly nogami. Aliya oczywiscie troche przesadzala. Nigdy w zyciu nie widziala supertrupa. Nawet najbardziej upierdliwy nieboszczyk w ciagu trzech nocy decydowal sie jednak odwalic kite. Chociaz teoretycznie zagrozenie istnialo. Ostatnie takie zdarzenie mialo miejsce ponad wiek temu. Eksplozja sadystycznych nieboszczykow w poludniowym Hill. -Najprostsza metoda ukatrupienia zwlok, ale niestety nie najlatwiejsza - podjela - polega na tym, ze kilka osob go trzyma, a ja przebijam jego serce osikowym kolkiem - pogrzebala w kuferku i wyciagnela z niego zaostrzony kawalek drewna dlugosci dloni. Blizniaki, ktore wlasnie zajete byly szczypaniem sie w brzuchy nagle znieruchomialy i zapatrzyly sie w przedmiot autentycznie przestraszone. -Przeciez to nie wampir - zauwazyl Tony. -Oczywiscie, ze nie - rozesmiala sie wiedzma. - Badzmy powazni. Jednak wlasciwosci drzewa osikowego przyspieszaja proces gnicia i pelnej mortyzacji. To prosta reakcja chemiczna. Wykazaly to badania prowadzone w Skandynawii - dodala madrze. -Wystarczy zlapac go i wbic mu to w serce? - zdziwil sie Gozar. -Tak, ale... -A czy on jest jakos nadzwyczajnie silny? -Tak jak zwykly czlowiek ogarniety szalem, ale... 16 -Wiec wlasciwie moglismy to zrobic sami - gospodarz zaakcentowal ostatnieslowo i znaczaco popatrzyl na Adamusa. - Nie trzeba by bylo pani wzywac. -Nie sadze - mruknela wiedzma. Nigdy jeszcze nie udalo jej sie wbic w zmarlego kolka. Gozar nie wygladal na przekonanego. Wzruszyl ramionami. -Plan jest taki. Pan, Tony i Adamus czekacie tutaj. Nie reagujecie na zadne krzyki i wycia. Dopiero kiedy zawolam "Teraz" wbiegacie do srodka i rzucacie sie na trupa. Musicie trzymac go za konczyny ze wszystkich sil. Bedzie kopal. Dopila kawe. Wstala. Wszyscy, poza blondynka, odprowadzili ja az do czerwonego wienca. Blizniaki podskakiwaly podekscytowane. -Jeszcze jedno - zatrzymala sie w progu. - Czy zmarly byl wierzacy? -Eee... - wymamrotal Gozar. -Gleboko wierzacy - stwierdzila z przekonaniem Eduarda. -Hm... a w co? Na twarzach obecnych pojawila sie konsternacja. -No... - powiedziala niepewnie staruszka. - W nasza wiare, katolicka. -Dobrze - Aliya usmiechnela sie. - Cialo pamieta takie rzeczy. Zamknela za soba drzwi. * * * Z niepokojem zagladala pod przescieradlo. Zaczela je zdejmowac powolutku, od glowy, a w koncu cale zrzucila na podloge. Odetchnela z ulga. Cialo mlodego mezczyzny wygladalo normalnie, chociaz bylo blade, a kolor ust wpadal w siny. Zadnych dziur, opuchlizn i ubytkow. Jedynie rozlegly siniak biegnacy przez czolo, az na brode. Trup byl ludzaco podobny do Gozara Borneo, tylko znacznie chudszy. Ten sam wydatny nos, wylupiaste galki oczne, teraz osloniete powiekami. Ubrany byl w czarny garnitur. Z klapy wystawal czerwony gozdzik. Umarlak lezal sobie zupelnie spokojnie, z leciutkim usmiechem na miesistych wargach. Zdawalo sie, ze nie powinien wzbudzac niepokoju, ale zmysl zawodowy podpowiadal Aliyi, ze byl wyjatkowo wrednym truposzem. Zalowala, ze nie moze przebic go kolkiem juz teraz. Zombi musial byc ozywiony, zeby mozna go bylo zabic. 17 Nie lubila takiej roboty. Wolala milosc. Kobiety uzaleznione od sadystycznych kochankow, ktore po kuracji ziolami zmienialy sie w femme fatale i rozgniataly bylych ciemiezycieli jak pluskwy. Nawet odczynianie zlych urokow bylo lepsze od nieboszczykow, bo mozna bylo przynajmniej dokopac komus wrednemu. Jednak jesli chodzilo o pieniadze, to umarlaki byly istna kopalnia zlota. Ta refleksja podniosla ja na duchu.Przezegnala sie nad zmarlym. -Swiec Panie nad jego dusza! Pogrzebala w kuferku. Wyjela flakonik z poswiecona woda, medalik sw. Benedykta i krucyfiks, ktory znalazla wcisniety miedzy ikone prawoslawna a czerwona wstazke kabalistow. Oparla go o wazon. Obok ulokowala reszte dewocjonaliow. "Mam nadzieje, ze rzeczywiscie byles wierzacy, dupku" pomyslala. Zerknela na reczny zegarek. Na zewnatrz zapadal zmrok. Usiadla sobie w fotelu, wyciagnela z kuferka ulubiony poradnik zatytulowany "Konstruktywna rozmowa - jak mowic, zeby trup sluchal". Tak minela godzina. Za zabitym deskami oknem jesienne liscie ukladaly ziemie do snu. Wiedzma tez przymknela oczy. Szelest poderwal Aliye na rowne nogi. Zwloki jednak lezaly spokojnie, z zamknietymi oczami. Dzwiek dobiegal zza drzwi. -Kto tam? - zawolala zirytowana. Przysunela ucho do framugi i uslyszala chichot. -Mozemy popatrzec? - zawolal jeden z blizniakow. -Mozemy wejsc? - dodal drugi. -Nie! Zmiatajcie stad! Chichot sie powtorzyl. -Ale juz! Bo zawolam ojca. Male nogi zatupotaly. Aliya westchnela ciezko. Rodzina trupa zawsze byla gorsza niz on sam. * * * Nieboszczyk obudzil sie kolo polnocy. Aliya rozmyslala wlasnie o tym, jak wyda pieniadze. Przed jej oczami przemykaly obrazy plaz kantabryjskich i drinkow malibu podawanych przez wesolych, sniadych mezczyzn. 18 Nieboszczyk podniosl dlon do czola i jednym ruchem otworzyl sobie oczy. Tego momentu nie lubila najbardziej. Przewracal wkolo slepiami, az bialka wylazily na wierzch. Mial wielkie galy i wygladalo to wyjatkowo potwornie. Az do tej pory wiedzma mogla miec jeszcze nadzieje, ze wczorajsze zachowanie trupa bylo tylko chwilowym szalenstwem, buntem ciala, ktore nie ma ochoty na powazne zmiany. Liczyla na to, ze umarlak wyhasal sie troche po zejsciu, a potem grzecznie odwalil kite. To sie podobno czesto zdarzalo. Szkoda, ze nie jej. Podeszla do krucyfiksu i uklekla przed nim, troche z boku, zeby byc dalej od zwlok. Zamknela w dloniach medalik Swietego Benedykta.-W imie Ojca i Syna, i Ducha Swietego, Amen. Duchu nieczysty, wroc tam, skad przyszedles i zostaw to cialo przeznaczone do smierci na tym swiecie. Siegnela po flakonik, nabrala wody w dlon i spryskala nieboszczyka. Prychnal. -Rozkazuje ci Bog w Trojcy Swietej Jedyny: Ojciec, Syn i Duch Swiety. Niech sie tak stanie! Amen. Trup podniosl sie i usiadl na lozku. Byl jeszcze troche rozkojarzony. Dopiero teraz wiedzma dostrzegla, jaki jest wielki. Nie ucieszylo jej to. Zabie oczy wpatrzyly sie w kobiete ze zdziwieniem, ale jednoczesnie chciwie, jakby nieboszczyk nagle, na bezludnej wyspie swoich przezyc pozagrobowych, spotkal czlowieka. Musiala przyznac, ze byl przystojny. Ciemne brwi, wydatny nos. Spojrzenie spod opuszczonej glowy intensywne i hipnotyzujace. -Rozkazuje ci Ojciec, zrodlo wszelkiego bytu i dobra, ktory troskliwa Opatrznoscia... Zmarly wyciagnal reke i sprobowal dotknac Aliyi. Wstala blyskawicznie. -No, dobra. To bez sensu - rzucila rozzloszczona. Niestety, najwyrazniej trup nie tylko nie byl za zycia gleboko wierzacy, ale w ogole mial w dupie rodzima wiare. Wiedzme opuszczala nadzieja na szybkie zalatwienie sprawy. Na wszelki wypadek sprobowala jeszcze modlitw do Allacha i mantr buddyjskich oraz popularnych w tym rejonie sefirot kabalistycznych. Prosila nawet, zeby Wielki Duch nie pozwolil Kojotowi przeprowadzic zmarlego poza czerwona linie smierci. Wszystko na nic. 19 Cialo powoli podnosilo sie z lozka. Wydawalo sie slabe, nieporadne. Aliya przesunela sie w strone kufra. Siegnela po kolek.-Teraz! - krzyknela. - Teraz! Za drzwiami zakotlowalo sie. Pierwszy wpadl Gozar, za nim Adamus i blady jak sciana Tony. Na koniec wdarly sie podstepnie blizniaki. -Trzymac go! - rozkazala wiedzma. Mezczyzni staneli w miejscu z otwartymi ustami. Zwloki chwialy sie na wpol oparte o lozko. Po sinym czole splywaly krople swieconej wody, przypominajac pot. Aliya skoczyla w ich kierunku, a wtedy trup wrzasnal wnieboglosy jak mordowany kruk. -RAAAAA!!! I przewrocil oczami. Na ten widok Tony padl jak kloda na ziemie. Blizniaki pisnely i ukryly sie za fotelem. Gozar i Adamus probowali chwycic nieboszczyka. Wiedzma mylila sie, sadzac, ze cialo jest slabe. Szarpnelo nimi tak, ze Adamus grzmotnal w szafke. Wazon spadl na podloge i stlukl sie. Gozar tymczasem dostal poteznego kopa w brzuch. -Szybko! - krzyknela. Zlapala trupa za jedno ramie, Gozar za drugie. Adamus usilowal wepchnac nieboszczyka na lozko. Cialo skowyczalo i zgrzytalo zebami, trzymali je z trudem. Prawnik dygotal z przerazenia, szeptal cos do siebie, ale staral sie nie luzowac uchwytu. Aliya uwolnila jedna reke i przymierzala sie do zamachniecia drewnianym ostrzem. -O Boze, Leonardzie! - uslyszeli nagle od strony drzwi. Prawnik dostal cios w szczeke i padl. Aliya poczula, ze ktos wyrywa jej kolek, a chwile potem lezala juz w drugim kacie pokoju. Poderwala sie blyskawicznie. Tony i Adamus tarasowali podloge. Na lozku szamotaly sie dwa ciala. Trup dusil Gozara, a ten nie pozostawal mu dluznym. Pan domu charczal. W wejsciu stala sprawczyni calej tragedii, Geis. Z wyrazem egzaltowanego przerazenia na twarzy opierala sie o framuge. Miala na sobie srebrny atlasowy szlafroczek, spod ktorego wyzieraly nagie uda. Wiedzma miala ochote strzelic ja w leb, ale najpierw zajela sie Gozarem. -Panie Borneo, prosze go natychmiast puscic - rozkazala. -Ale... on... mie... ohhau... du... usi. -Nie, nie, on tylko mechanicznie powtarza pana ruchy. Prosze przestac! -Przestan pan! - wrzasnela mu do ucha. 20 Mezczyzna poluzowal uchwyt. Aliya natychmiast wdarla sie miedzy nich i odepchnela pana domu. Trup zasyczal i usadzil sie wygodnie na lozku. Adamus, jeczac, podnosil sie z podlogi. Wiedzma rozejrzala sie za kolkiem. Nigdzie go nie bylo. Przeklela sie w mysli za chwile nieuwagi. Jej wzrok padl na slaniajaca sie w drzwiach zone zmarlego.-Uprzejmie dziekuje, ze nas pani odwiedzila - rzucila przez zacisniete zeby. - A szczegolnie za to, ze wymowila pani jego imie. To mi bardzo ulatwi prace. -Nie ma za co - powiedziala blondynka ze zlosliwym usmiechem. Aliya miala ochote wrzucic jej zaby do lozka i zamowic czyraki na cale cialo. Zadrzala, zaciskajac dlonie w piesci. Policzyla w myslach do osiemnastu, zeby sie uspokoic. Osiemnascie tysiecy, przypomniala sobie i poczula sie lepiej. Geis wyszla z pokoju. -A teraz wynocha wszyscy. - Wiedzma szarpnela za ramie Adamusa. - Bierzcie chlopaka i wychodzic stad. Gozar jedna reka trzymal sie za szyje, a druga pomagal prawnikowi ciagnac Tony ego. Trup wykonal ruch jakby chcial isc za nimi, ale Aliya pchnela go lekko i oparl sie z powrotem o sciane. -Jesli bylaby potrzebna pomoc... - zaczal slabo Gozar. -Juz mi az nadto pomogliscie - wypchnela ich za drzwi. Zza plecow dobiegl ja chichot. Obrocila sie. Blizniaki siedzialy po obu stronach nieboszczyka. Jeden dotykal czola zmarlego. -Wy tez! - wrzasnela wiedzma. - Won! * * * Imie. Czy trup je slyszal? "Martwi nie wiedza, ze maja prawo istniec, dopoki niepoznaja swojego imienia" tlumaczyla jej kiedys babcia. Wciaz wygladal niewinnie niczym dziecko. Lezal spokojnie, z zamknietymi oczami, bez ruchu. Obejrzala jego paznokcie. Byly sine, nie odnalazla czerwieni charakterystycznej dla supertrupa. Nie miala powodu do zdenerwowania. Nawet jesli slyszal imie i zacznie sie w nim budzic swiadomosc, wiedzma miala jeszcze duzo czasu, zeby zastosowac szereg absolutnie skutecznych technik przywracania zwlok ziemi. Prosty rachunek prawdopodobienstwa wskazywal, ze co najmniej jedna z nich musi sie okazac 21 skuteczna. A jednak znowu odezwal sie w niej niejasny niepokoj. To wszystko przez te opowiesci o supertrupach, ktorymi usypiala mnie babcia, pomyslala. Staruszka potrafila bardzo obrazowo opisywac zwloki pozerajace zywych albo wciagajace kolejne ciala w makabryczny taniec smierci. Brrr, Aliya wzdrygnela sie, malym dziewczynkom, nawet jesli sa malymi wiedzmami, powinno sie oszczedzac takich historii.Rozejrzala sie za kolkiem. Nie bylo go ani pod lozkiem, ani za fotelem, ani nigdzie indziej. Delikatnie rozsuwala szklo, zeby poszukac wsrod kwiatow. -Aj! - syknela i cofnela dlon. Na palcu pojawila sie kropla krwi. Wiedzma podniosla sie i prawie rabnela nosem w nieboszczyka. Siedzial na rogu lozka i wpatrywal sie w jej rane. Jeszcze przed chwila nie dawal znaku zycia, a teraz oczy mu blyszczaly i wyciagal rece, zeby... -Spadaj! - syknela wiedzma. Ale to ona odskoczyla. Przylozyla usta do palca i wyssala krew. Nie odrywal od niej wzroku. Zdecydowanie zaburzony trup, ocenila, siadajac w fotelu. Krew mu sie podoba. Pije sok malinowy. I to, jak na nia chciwie patrzyl. Nie rozumiala tego. Nieboszczyki, jakie znala, nie koncentrowaly na nikim wzroku. -Czas na mala pogawedke - zaczela. - A wlasciwie monolog, mam nadzieje. Zadam ci wiele pytan. Nie oczekuje odpowiedzi. Po prostu przemysl to sobie. Aliya miala jeden cel. Sklonic cialo, aby rozpoczelo proces rozpadu. Przekonac je, ze nie ma po co wiesc takiej nieokreslonej i bezcelowej egzystencji. Trzeba bylo uswiadomic zmarlemu, ze powrotu nie ma. Sprawa byla prosta. -Czym jestes? - zaczela wiedzma. Zadawala kolejne pytania majace pobudzic trupa do refleksji. Na jego twarzy miala sie pojawic dezorientacja. Martwe dlonie powinny zaczac sie trzasc. Wiedzma oczekiwala, ze najdalej po trzecim zdaniu nieboszczyk zacznie miec porzadnego pietra. Ale nic takiego sie nie stalo. Polozyl sie i zamknal oczy. -Co sie stanie, kiedy cialo zgnije? - powiedziala juz zupelnie bez przekonania. - Och! - warknela. - Zrob mi przyjemnosc i odwal kite sam z siebie! Siegnela do kuferka, zeby wesprzec sie fachowa literatura. Szukala notatek z kursu na temat opornych zombi. Wtedy rozlegl sie chrobot przekrecanego klucza. Do pokoju weszla Geis. 22 Miala na sobie ten sam atlasowy szlafroczek co poprzednio. Zdazyla uczesac wlosy, ale ich nie spiela. Swobodnie wily sie wokol szyi i ramion. Przed soba trzymala wazon pelen roz.-Przynioslam mu kwiaty - ruszyla w strone szafki. Wiedzma otworzyla usta, bo blondynka kroczyla bosymi stopami prosto w szklo. Ale Geis zgrabnie wyminela kawalki wazonu. Przesunela krzyz i postawila bukiet. -Piekny, prawda? - zapytala. Aliya nie zrozumiala, czy kobieta mowi o trupie, czy o wazonie. Rozwazala, czy ja od razu walnac, czy zaczac od rozmowy. -Przeszkadza mi pani - wybrala druga opcje. - Jesli nie moze pani spac, to prosze napic sie cieplego mleka albo poogladac telewizje. - Wstala z fotela. - Poprosze klucz. Geis nie poruszyla sie. -Wlasciwie to chcialabym z pania porozmawiac - powiedziala. Wiedzma nie miala na to ochoty. Zerkala nerwowo na zwloki, ktore na szczescie pozostaly nieruchome. -Taaak? - rzucila ostro. -Chcialam prosic, zeby zostawila pani w spokoju mojego meza. Aliya westchnela ciezko. A myslala, ze najgorsze sa matki. -To BYL pani maz. Teraz to tylko powloka po nim. -Myli sie pani - Geis pokrecila glowa. - Nie ma pani pojecia! Wiedzma wymownie zerknela na zegarek. -Wczoraj w nocy moj maz byl u mnie - ciagnela blondynka. - Byl... ze mna. Kochalismy sie. Trupy sie chyba nie kochaja? -Nie wiem, nigdy nie bylam tak zdesperowana zeby to sprawdzac. -Bylo tak samo jak dawniej - Geis przymknela oczy. - Nie, bylo znacznie lepiej. -No to pani maz musial byc za zycia swietnym kochankiem - stwierdzila Aliya z przekasem. Blondynka nie zwrocila uwagi na ton jej glosu. Podeszla tak blisko wiedzmy, ze ta poczula zapach jej slodkich perfum. W zalobie czy nie, zona zmarlego najwyrazniej chciala byc ponetna. -Nie moze go pani zabic - powiedziala, teatralnie potrzasajac wlosami. - Nie rozumie pani... 23 -Przykro mi - wiedzma wzruszyla ramionami. - Ale on juz jest martwy. Zgon todroga w jedna strone. -Myli sie pani. - Blondynka usmiechnela sie tajemniczo. Aliya miala naprawde dosc. Zaczela sie zastanawiac, czy nie ma przed soba jednej z tych nawiedzonych poganek, ktorym sie wydaje, ze jesli wykopia trupa i odprawia nad nim wydumany rytual, procesy rozkladu komorek cofna sie, a serce znowu zacznie pompowac krew. Geis miala oczy osoby szalonej, ktora nalezalo albo od razu ogluszyc poteznym uderzeniem, albo zamknac na czas trwania pracy w komorce. Wiedzma od dawna rozmyslala nad zatrudnieniem pomocnika, jakiegos bezmozgiego umiesnionego chlopaczka od brudnej roboty. Sama nie lubila znizac sie do tego rodzaju czynnosci, ale zycie nieustannie ja do tego zmuszalo. Obiecala sobie, ze poszuka kogos, jak tylko wroci do Arsten. -Droga pani - rzucila ostro. - Prosze natychmiast isc do swojej sypialni! Mina Geis spochmurniala. -Mysli pani, ze wszystko jest takie czarno-biale? - zapytala. - Tylko zycie i smierc, albo albo? -Zyczylabym sobie, zeby tak wlasnie bylo - mruknela Aliya, wskazujac drzwi. -Wydaje sie pani, ze cos, co istnieje wlasna wola, mozna po prostu rzucic do piachu? - Glos blondynki stawal sie coraz bardziej napastliwy. Byly podobnego wzrostu. Podobnej budowy. Wiedzma zacisnela piesci. Nagle uslyszaly skrobanie do drzwi, a potem dzieciecy smiech. Klamka poruszyla sie. Blondynka natychmiast cofnela sie w glab pokoju z takim przerazeniem, jakby spodziewala sie ataku mordercy. Aliya podskoczyla do drzwi i otworzyla je. Dwie blizniacze glowy probowaly wsunac sie do srodka, ale wypchnela je brutalnie na zewnatrz. -Wynocha! - wrzasnela. - A teraz pani. - Zwrocila sie do Geis. Blondynka niepewnie podeszla do drzwi, uchylila je i wyjrzala na zewnatrz. Odetchnela, najwyrazniej uspokojona. W drzwiach odwrocila sie jeszcze do trupa. -Dobranoc LEONARDZIE! - zawolala. Wiedzmie zadrzala dlon. Dopadla drzwi, ale blondynka juz za nimi zniknela. Kretynki. Matki kretynki. Zony kretynki - myslala Aliya ze zloscia. Otarla pot z czola, odwrocila sie w strone trupa i zamarla. * * * 24 Leonard Borneo siedzial na tapczanie, tak jak robil to wczesniej, a jednak inaczej. Pochylal glowe, ramiona mial wyprostowane, a palce wpijal w brzeg lozka. Patrzyl na Aliye spode lba, zupelnie przytomny i skoncentrowany. Nie wygladal na chaotyczne cialo, zdawal sie wyjatkowo prezny i gotowy do dzialania. Aliya nie miala pojecia, co moze zrobic, ale przez kilka nastepnych sekund bala sie poruszyc. Wiedziala, ze z trupami trzeba postepowac ostroznie. Reakcji ciala nigdy nie dalo sie w pelni przewidziec. A to tu zachowywalo sie wyjatkowo ekscentrycznie. Wiedzma odegnala od siebie przykra mysl, ze nieboszczyk wyglada jakby byl zywy.Istnial jeszcze jeden sposob wykanczania zbuntowanych zombi. Tak samo efektywny jak przebicie kolkiem, choc bardziej ryzykowny i nieprzyjemny. Trzeba bylo obciac mu glowe. Babcia mawiala, ze bez czerepu ani martwe, ani zywe nie moze przetrwac. Badacze skandynawscy wiazali to z utajona aktywnoscia ukladu nerwowego. -Denerwujesz mnie, umarlaku - wyszeptala Aliya bardziej do siebie niz do ciala. - Najwyzszy czas z toba skonczyc. Przesunela sie w strone kuferka. Pogrzebala w nim, odnalazla mala foliowa torebke i wyjela z niej krede. Trup obserwowal wiedzme, ale nie atakowal. Odsunela fotel. Pokoj byl maly, ale w srodku znalazla tyle miejsca, ile potrzebowala. Narysowala na podlodze duzy krag. Kiedy skonczyla, stanela w srodku i wyciagnela rece. -Chodz - poprosila. Podniosl sie, jakby mial wstac, a potem cofnal. Ponaglila go niecierpliwymi ruchami ramion. Podszedl. Nie tak chwiejnie jak przedtem, ale zupelnie sprawnie. Kiedy byl blisko, zlapala go i wciagnela do kregu. -Nic co martwe nie przekroczy znaku! - powiedziala mocnym glosem. Krag. Najprostsza i najskuteczniejsza magia. Kreda swiecona we wszystkich mozliwych miejscach, w kosciele, synagodze, sandze buddyjskiej, u sefirocistow i druidow. Nie bylo czarow, ktorych nie doswiadczyla. Nic co martwe nie moglo przekroczyc linii. Trup objal szyje Aliyi. Przycisnal ja do siebie. Drgnela. Chciala sie wysunac z tego dotyku, ale nieboszczyk objal ja druga reka. Wtedy jeszcze sie nie bala. Zombi dazyly do kontaktu. To co mowila Geis moglo byc prawda, niewykluczone, ze potrafily sie kochac. Wiedzma przestraszyla sie dopiero wtedy, kiedy podniosla glowe. 25 Teczowki trupa rozciagnely sie, wypelniajac cale oczy. Zrenice natomiast wydluzyly w pionie. Usta nieboszczyka rozwarly sie na niemozliwa szerokosc, ukazujac zwierzece kly. Zblizal je do szyi wiedzmy...Wyrwala sie. W ulamku sekundy byla juz poza kregiem. -Co do cholery?! - Nie poznala wlasnego glosu, taki byl piskliwy i chropowaty. -Co to jest?! Trup wyciagnal rece przed siebie. Postapil pare krokow. Zatrzymal sie przy brzegu kregu. Zawahal. -Nic co martwe nie przekroczy znaku! - wrzasnela. Trup podniosl noge. Dotknal butem kreski z kredy. Cofnal. A potem raz jeszcze podniosl i przeszedl przez obrecz. Zaczal isc w jej strone, wiec blyskawicznie wsunela klucz w zamek, otworzyla drzwi, wybiegla na zewnatrz i zamknela pokoj. * * * Gozar wlasnie zaczynal snic o samotnej chatce na wsi. Byl wiesniakiem i pasal owieczki. Wtedy uslyszal krzyk. Wiedzma wpadla do salonu purpurowa na twarzy. Tony i Adamus podskoczyli na kanapie.-Co to jest? - krzyknela. - Co to jest? -A... Ali - wydusil prawnik. -Co z trupem? - Gozarowi wasy stanely deba. - Zle? -Supertrup? - dodal przestraszony Tony. -To nie jest zaden trup - zatrzesla sie. - To jest jakies cholera wie co! Umilkla. Nasluchiwala przez chwile, ale od strony drzwi z czerwonym wiencem nie dobiegal zaden dzwiek. Opadla na fotel. -Co tu sie dzieje?! - zapytala. - Co to ma byc? Adamus i Gozar wymienili spojrzenia. -Mysle, ze powinnas poznac okolicznosci jego smierci - powiedzial prawnik powaznym glosem. -Najwyzszy czas - westchnal Tony. * * * 26 -Trzeba to opowiedziec po kolei - chlopak nerwowo skubal papierek z pudelka papierosow, ktory znalazl na lawie. - Bo to wszystko razem jest dziwne. Nieboszczyk... w wakacje pojechal w podroz zagraniczna. Wrocil z narzeczona. Od razu sie pobrali. Wielka milosc. Ojciec byl wsciekly.-Przywiozl ja nie wiadomo skad - Gozar skrzywil sie. - Natychmiast slub. Ta kobieta padla mu na mozg. Moje zdanie sie zupelnie nie liczylo. -Zamieszkali z nami - ciagnal Tony. - Le... nieboszczyk mial budowac dom. Tymczasem nie robil nic. Zamiast chodzic do pracy, bral zwolnienia lekarskie. Rzucil studia. Non stop awanturowal sie o to z ojcem. Przedtem mozna sie bylo z nim dogadac, ale nagle zrobil sie beznadziejny - Tony pokrecil glowa. - Byl rozdrazniony. Caly czas gadal o smierci, o demonach, o diablach. Nie kontaktowal na zaden inny temat. Mielismy go juz wszyscy dosc. -A ta jego Geis nie lepsza - powiedzial Gozar przyciszonym glosem. Zerknal w strone schodow. - Ponura, dominujaca baba. Moja matka zaczela sie jej sluchac. Nil nawet nie pierdnie, zanim jej nie spyta o zdanie. Wierza w te wszystkie bzdury, ktore opowiada. O diablach. -Przez ostatnie dni przed smiercia Le... nieboszczyk byl bardzo slaby - ciagnal Tony. - Snul sie po domu. Nic nie jadl. Chcielismy wezwac lekarza, ale wpadal w szal, jak tylko ktos o tym wspominal. Nawrzeszczal na Nil, chociaz zawsze byl dla niej bardzo mily. Geis tez nie chciala slyszec o lekarzu. Mowila, ze przesadzamy. Dzien po dniu odwalalo mu zupelnie. No, a potem... Tony urwal i zerknal na ojca, jakby szukal u niego pomocy. -Powiedz - powiedzial Gozar. - Przeciez to nie nasza wina. Musielismy. -Ale... W tym momencie uslyszeli dzwiek. Delikatny stukot. Wszyscy poderwali sie ze swoich miejsc. Aliya odruchowo rozejrzala sie w poszukiwaniu kufra, ale niestety zostal w pokoju razem z jej srebrnym, bengalskim sztyletem. Powoli i w ciszy, jakby sie zmowili, zblizyli sie do drzwi. Byly uchylone. -Niech to szlag! - zaklela wiedzma. - Geis. -Miala klucz - potwierdzil Gozar. - To ona? Wiedzma pierwsza zajrzala do srodka. Miala nadzieje, ze nieboszczyk nie wyskoczy na nia znienacka. Na szczescie nie bylo go na lozku, na fotelu, na scianie ani nawet na suficie. Obejrzala kazdy zakatek pokoju. Trup uciekl. Adamus, splywajac 27 potem, chowal sie za nia razem z Tonym. Gozar wygladal wzglednie spokojnie, ale zaczela mu drgac lewa powieka.-I co teraz? - wysapal. - Co teraz zrobimy? Aliya zerknela na zegarek. Do switu zostalo kilka godzin. Mogla jeszcze zlapac zombi, o ile to w ogole bylo zombi, sprobowac obciac mu leb i zainkasowac naleznosc. Patrzac na to z drugiej strony, umarlak tez mial mase czasu, zeby ja zlapac i zagryzc. Miala wiec ochote odpowiedziec "ja spadam". -Spokojnie, panie Borneo - rzekla profesjonalnie. - Zaraz go znajdziemy. Na pewno Geis zabrala go do siebie do lozka. -Do lozka? - zdziwil sie. Wiedzma nie odpowiedziala. Wyciagnela z kuferka srebrne ostrze w skorzanej pochewce. Przesunela palcem po agatach zdobiacych rekojesc. Wsunela sztylet za pasek spodnicy. Poczula sie znacznie spokojniej. Pewien mnich tybetanski powiedzial jej kiedys, ze ten noz ma energie pieciu Dakin. Co prawda byl to bardzo dziwny i bardzo pijany mnich, ponadto nie wiedziala dokladnie co mial na mysli, ale od tej pory traktowala sztylet jak amulet. -Wiec jak umarl Leonard? - zapytala. -Dalsze tajenie jego imienia, nie ma sensu - dodala, widzac ich zdziwione miny. - Pana durna synowa pewnie mu je wlasnie szepce do ucha. -Jak umarl? - powtorzyl nerwowo Tony. - No wiec, zaczal fiksowac... -Probowal zamordowac swoich braci - powiedzial ponuro Adamus. - Bliznieta. Morderca. Aliyi zrobilo sie jeszcze bardziej nieprzyjemnie, choc ciagle uwazala, ze okolicznosci zgonu nie powinny miec znaczenia. Dlatego wlasnie wolala nie wiedziec. Zeby sie nie bac bardziej. -Stal nad nimi z siekiera, kiedy ich znalezlismy - Tony potarl czolo. - Wpadlismy doslownie w ostatniej chwili. Kompletnie popieprzona rodzinka, pomyslala wiedzma. Nagle uslyszeli potworny wrzask dochodzacy z gory. Pierwszy pobiegl po schodach stary Borneo, za nim Aliya, Tony i na koncu, ciezko jak hipopotam, Adamus. Pietro bylo oswietlone. Na podlodze lezal pomaranczowo-zolty dywan w sloneczka, ktory wygladal groteskowo w obecnej sytuacji. Aliya blyskawicznie policzyla drzwi do pokoi. Bylo ich az piec. -Skad? - zasapal Gozar, a potem, nie czekajac na odpowiedz, chwycil pierwsza klamke. 28 Tony rzucil sie do drugiego wejscia. Aliya wybrala nastepne. Ciemnosc. Szukala palcami wlacznika swiatla. Uslyszala szelest, jakby cos przemknelo przez pokoj i cofnela sie odruchowo.-Tutaj - zawolal Tony. Pobiegli do niego. W progu zatrzymali sie przerazeni. Na podlodze lezala Nil. Miala na sobie nocna koszule, dluga do kolan, ale teraz, pewnie przez upadek, podciagnieta do polowy uda, co jeszcze bardziej eksponowalo wykrecone nogi. Glowa dziewczyny byla przechylona. Szyja i rozpuszczone wlosy zakrwawione. Tony podbiegl do siostry i dwoma palcami dotknal jej tetnicy. -Nic nie czuje - jeknal po chwili. Rozejrzal sie z rozpacza po zebranych. Wiedzma podeszla i pochylila sie nad Nil. Przyjrzala sie krwi, dotknela jej. Sadzac po jej kolorze i stezeniu, dziewczyna lezala tu od dluzszego czasu. To nie ona krzyczala. Gozar wpatrywal sie w corke jak sparalizowany. -Reszta pokoi - syknela wiedzma do Adamusa. Grubas rowniez wpatrywal sie bez ruchu w cialo Nil. Aliya szarpnela go za ramie, ale nie zareagowal. Wyszla sama. Wyciagnela sztylet zza paska. Drzwi do dwoch pokoi byly uchylone. W jednym palilo sie swiatlo. Zajrzala tam. Na podlodze walaly sie zabawki. Misie, samochodziki i masa klockow. Z zyrandola zwisal model sklejanego samolotu, zielono-niebieski Spitfire. Pod oknem staly dwa male lozeczka. Posciel wygladala tak, jakby przed chwila blizniaki w niej lezaly. Jedna z kolder spadala na podloge. Aliya chciala juz wyjsc, kiedy zauwazyla cos obok przewroconej tekturowej lokomotywy, przy firance. Pochylila sie nad kawalkami drewna. Pokrecila z niedowierzaniem glowa. Byl to osikowy kolek rozbebeszony na drzazgi. Kiedy skrzypnely drzwi, blyskawicznie sie odwrocila. W progu stala Geis. Zamiast szlafroka miala na sobie granatowy dres. W dloni trzymala kij bejsbolowy. -Ostrzegalam cie, zebys sie do tego nie mieszala - powiedziala przez zacisniete zeby. - Nie podchodz! - syknela, bo wiedzma zrobila krok do przodu. - Po prostu zostan tam gdzie jestes, az bedzie po wszystkim. Nie zrobie ci krzywdy. -Ale ja zrobie ci krzywde, jesli mnie natychmiast nie wypuscisz - Aliya znaczaco uniosla sztylet. - Kimkolwiek jestes! -Jestem czlowiekiem. Zywym czlowiekiem. Tak jak Leonard. Zostaw nas w spokoju! 29 Nie wygladala na trupa. Miala rozowa skore i emanowala tym cieplem, ktore Aliya nauczyla sie wyczuwac na odleglosc. Tetnem zycia. Wiedzma schowala ostrze do pochwy, za pasek i ruszyla. Kij bejsbolowy ze swistem przecial powietrze i wpadl w pustke. Geis poleciala za nim, a wiedzma, ktora zgrabnie usunela sie spod ciosu przyladowala jej teraz piescia w twarz, a potem rabnela raz jeszcze, prosto w nos. Blondynka upadla i nie poruszyla sie. * * * Tony lkal skulony nad cialem Nil. Gozara nie bylo. Adamus tez gdzies zniknal. Jesli dozyje rana, pomyslala Aliya, to przysiegam, ze juz nigdy nie bede zajmowala sie trupami, cmentarze i stypy bede omijala szerokim lukiem. Wbiegla do nastepnego pokoju, wymacala swiatlo i zapalila je. Tez byl pusty. Na srodku stalo duze, malzenskie lozko, obok toaletka. Przed lustrem wiedzma znalazla szminki, puder, cienie do powiek. Na biurku stos ksiazek. Jedna obok, na podlodze. Tytul glosil: "Wampir - atak potwora". Aliya drgnela, tysiace chaotycznych mysli zaczynalo powoli ukladac sie w jej glowie. Ale nie miala czasu na kontemplacje. Nastepne drzwi. Swiatlo. Kanapa. Starodawny kredens. Na stoliczku papiloty. Brakowalo jedynie Eduardy. Aliyi pozostaly juz tylko ostatnie drzwi. Przez szpare saczylo sie swiatlo. Zacisnela w dloni bengalskie ostrze. Nie byla pewna, z czym ma do czynienia. To odbieralo jej cala sile. Wolalaby po stokroc supertrupa, ktory moze by ja i rozszarpal, ale nie pozbawil przynajmniej poczucia rzeczywistosci. Swiat wiedzmy stabilnie oparty na roznicy miedzy zywymi i zmarlymi walil sie w posadach.Na wstepie potknela sie o cialo. Byl to Gozar Borneo rozciagniety bez przytomnosci na podlodze. Przeskoczyla nad nim. Na lozku stojacym przy scianie naprzeciw wejscia lezaly blizniaki w pizamach. Byly zwiazane grubym sznurem, od stop do glow, jak balerony. Usta oklejono im czarna tasma. Ponad nia dwie pary dzieciecych oczek rozszerzaly sie z przerazenia. Nad dziecmi pochylal sie z jednej strony Leonard Borneo. Z drugiej Eduarda sprawdzala stabilnosc wiezow. Oboje trzymali w rekach dlugie kuchenne noze, przy ktorych sztylet wiedzmy wygladal jak scyzoryk. Teraz jak na komende odwrocili sie w strone Aliyi. Staruszka sie przestraszyla. Bron zadrzala w jej zylastej dloni. Nieludzkie teczowki Leonarda nie pozwalaly na wnioskowanie o jego nastroju. 30 -Co sie tu, do cholery, dzieje! - wrzasnela wiedzma.-Niech pani idzie - pisnela Eduarda. -Odejdz! - przemowil Leonard ciezkim glosem, ktory nie byl moze typowy dla czlowieka, ale nie przypominal tez bezmyslnego belkotania trupa. - Nie chce zrobic ci krzywdy. -Kim jestes? - zapytala. - Albo raczej, czym jestes? Nie odpowiedzial. Skoczyla w jego strone i chwile potem unosila sie juz pod sufitem w mocnym uscisku Leonarda. Oddychala z trudem. Przyblizyl do jej twarzy dlugie zeby. Ostre, idiotyczne zeby, ktore jednoznacznie wskazywaly na to, ze nieboszczyk jest wampirem. Tylko, ze, Aliya wiedziala to z pewnoscia, wampiry nie istnialy. Zemdlala. * * * -Obudzila sie - powiedzial glos.W salonie panowal polmrok. Przez zasloniete zaslony saczylo sie blade swiatlo switu. Wiedzma uniosla sie na lokciu. Zobaczyla wstazke dymu, potezna reke, a potem cala reszte rozpartego w fotelu Gozara. -A... Ali - Adamus siedzial na krzesle pod sciana. Obejmowal ramionami kolana i kiwal sie jak sierota. Leonard siedzial w drugim fotelu i przypatrywal sie kobiecie. Jego teczowki nie wrocily do normalnego ksztaltu. Tony garbil sie obok niego, na krzesle. -Gdzie reszta? - zapytala. -Kobiety sa na gorze - powiedzial Gozar. - A blizniaki... -Leo i babcia odcieli im glowy - glos Tony ego zadrzal. - Nie ma juz naszych braci. Wiedzma czula sie dziwnie. Troche szumialo jej w glowie. Jak po alkoholu. Myslenie przychodzilo jej z trudem. -To nie byli nasi bracia! - zezloscil sie Leonard. - To w ogole nie byli ludzie, tylko krwiozercze bestie! -Ale... to przeciez byly dzieci - jeknal Tony. -Te dzieci wypily ci pare litrow krwi, palancie! - wrzasnal na niego Leonard. 31 Gozar podniosl zmeczona twarz. Mial cienie pod oczami. Wasy zwisaly mu smetnie po obu stronach ust. W ciagu kilku ostatnich godzin postarzal sie o dziesiec lat.-To nie ich wina - powiedzial. - Mysle, ze przywlokly to z przedszkola. Mysli Aliyi wlokly sie niemilosiernie. Ciagle nie rozumiala sytuacji. Rozgladala sie po obecnych, probujac odgadnac, po co zgromadzili sie w ciemnym pokoju. Rozmawiali, nie zwracajac na nia uwagi. -Gowno przywlokly - zirytowal sie Leonard. - Wiesz, ze to nieprawda. To male potwory, w ktorych narastala diabelska moc. Te wszystkie znaki kiedy sie rodzily... Pamietasz? Dwuglowy pies, burza, snieg w lecie. A smierc mamy? Poczytaj sobie. Gozar nerwowo potarl skronie. -Moze mi ktos wyjasni, dlaczego zabiliscie bliznieta? - zapytala Aliya - I co tu sie w ogole dzieje? Rozejrzala sie w poszukiwaniu sztyletu. Nigdzie go nie bylo. -Nie domysla sie pani? - zapytal ironicznie Leonard. - Moje zeby z niczym sie pani nie kojarza? A krew? Nie slyszala pani slowa "wampir"? -Slyszalam! W bajkach. -W bajkach? - Leonard obnazyl kly. - To ja niby czym jestem? Fantazja? A moze trupem? Bezmyslnym cialem, ktore mozna wkopac w ziemie! - uniosl sie. - Dziekuje tatku - rzucil do Gozara. - Za te pania i za wszystko, co dobrego zrobiles. Chcialem zalatwic tych malych mordercow, zanim bedzie za pozno. Od razu, kiedy odkrylismy z Geis, czym sa. Ale wtedy wkroczyl tatus z kochanym Tonym i huzia na mnie. Butem, kijem... Gozar spuscil wzrok. -Umarles z braku krwi - powiedzial niepewnie Tony. -Wytrzymalbym jeszcze troche, gdyby nie wy! A teraz macie. Babcia sie juz przeksztalca. Nil lezy martwa. A jak tam u ciebie braciszku, jak tam dziurki? Wiedzma podazyla za jego spojrzeniem. Chlopak mial na sobie sweter z szetlandzkiej welny, spod ktorego wystawal jasny kolnierzyk. Slad nie byl swiezy. Jak mogla go nie zauwazyc! Dwie ranki ponizej ucha. Spojrzala na szyje Gozara. Natychmiast podciagnal wyzej marynarke. Aliya podniosla dlon i pomacala kark. -Czy Nil... - zapytala. - To blizniaki ja dopadly? -To akurat ja - rzucil ostro Leonard, rozzloszczony tym pytaniem. - Nie moglem sie pohamowac. Zreszta... tez mam swoje potrzeby! - tlumaczyl sie. - 32 Wczesniej, tak. Blizniaki pily ja od tygodni. Ale teraz wszystko bedzie dobrze -dokonczyl bezsensownie.-Bedzie dobrze - powtorzyl za nim Tony bez przekonania. Aliya poczula swedzenie nad obojczykiem. Dyskretnie przesunela palcem po tym miejscu. Wyczula cos. -Przeczytalismy z Geis wszystko na temat wampirow - Leonard siegnal po paczke papierosow lezaca obok ojca i wyciagnal jednego. - Obciecie glowy tym diabelskim istotom ma uratowac ich ofiary. Wszyscy zarazeni... Aliya nerwowo potarla szyje. -Wszyscy zarazeni po prostu sie wylecza... - glos mu sie zalamal. - Musimy... czekac. Papieros zadrzal. Nieludzkie oczy zaszklily sie. Wiedzma wstala. Zakrecilo jej sie w glowie. Dostrzegla swoj kufer oparty o kanape. Na wierzchu lezalo bengalskie ostrze, ktore ktos najwidoczniej litosciwie przyniosl razem z nia. Ucieszyla sie, ze nie bedzie musiala go szukac. -Nic nie wiem o wampirach - powiedziala slabym glosem. - Pozegnam sie juz. Gozar i Tony jak na komende uniesli glowy. -Rezygnuje z honorarium - dodala, zeby uspokoic pana domu. - Ponosze wszelkie koszta. -Ale... - zaczal Borneo. -Nie chodzi o to - dokonczyl Tony. Obaj zerkneli na jej szyje, nad obojczykiem. Potem na Leonarda. -A o co? Nie odpowiedzieli. Wiedzma zacisnela usta, usiadla z powrotem na kanapie, przy kufrze. Z bocznej kieszeni wyciagnela lusterko i podniosla je do szyi. Odchylila bluzke. Nad obojczykiem rysowaly sie dwie male ranki, otoczone poteznym zasinieniem. Skora na szyi miala kolor kosci sloniowej. Aliya zerknela na twarz i przerazila sie samej siebie. Zolta jak pergamin cera, fioletowe usta, cienie pod oczami. Kobieta odlozyla przedmiot na lawe. Dotknela jedna dlonia drugiej. Nie czula ani ciepla, ani chlodu, tylko sztywnosc. Dwoma palcami dotknela swojej tetnicy. Nic. Dopiero wtedy zauwazyla, ze nie oddycha. Podniosla spojrzenie na Leonarda. Gdyby wzrok mogl zabijac, wszyscy w calym domu padliby martwi. -To twoja sprawka? 33 Reka ukryta pod lawa wymacala sztylet. Schowala go w rekawie bluzki. Leonard spogladal na wiedzme spode lba, z rozszerzonymi nozdrzami, jak byk w czasie corridy.-Wszystko wroci do normy - powiedzial niepewnie Tony. -Czyzby? - syknela wiedzma. - Jesli logicznie to przemyslec, to niekoniecznie. Prawda Leonardzie? Tym razem tez nie odpowiedzial. Zauwazyla, ze jego noga drgnela, jakby chcial wstac, ale jeszcze czekal. Srebrne ostrze wysunelo sie z pochwy i czekalo gotowe do uderzenia. -Przeciez wszystko mialo byc dobrze - Tony zwrocil sie do brata. - Mowiles, ze wystarczy obciac glowy blizniakom, a ich ofiary zostana uratowane. -Ich ofiary - powtorzyla Aliya. - Tylko ich ofiary. Powiedz mu, Leonardzie. Wampir milczal. Czula w nim napiecie drapieznika gotowego do skoku. -Bo przeciez nie wszystkich zalatwily blizniaki - ciagnela Aliya. - Wezmy Nil. -Nil - jeknal Tony. - Wiec Nil nie odzyje? -A co z Eduarda? - pytala dalej Aliya. Gozar wyprostowal sie gwaltownie i odwrocil w strone Leonarda. - Jej chyba tez lby blizniakow nie beda do niczego potrzebne? -Ma... mu... sia?! - pan domu cedzil slowa. Jego piesci zacisnely sie w dwa palaki i wyskoczyly na lawe. - Mamusia bedzie wampirem? Leonard skoczyl prosto na wiedzme. Ale tym razem byla szybsza. Blyskawicznie wysunela sie miedzy jego rozlozonymi ramionami i probowala dziabnac go sztyletem w twarz. Uniknal ciosu, ale stracil rownowage. Aliya wolna reka chwycila najblizszy wazon. Lup! Nie byla pewna, co sie wydarzy, na szczescie Leonard zareagowal prawidlowo. Jeknal i padl. Kilka zebow wyprzedzilo go w drodze na lawe. Siegnela po nastepny wazon. Rozlegl sie brzek i wielobarwne storczyki posypaly sie na glowe Leonarda. Wampir przestal sie ruszac. Gozar i Tony oszolomieni akcja nawet nie zdazyli zareagowac. Wiedzma przesunela bark nieprzytomnego Leonarda tak, zeby uzyskac latwy dostep do szyi. Uniosla sztylet. -Stoj! - uslyszeli wsciekly glos od strony korytarza. W przedpokoju zapalilo sie swiatlo, rzucajac jasne pasmo na pokoj. Geis miala potargane wlosy. Wygladala mizernie, jak po zejsciu z ringu, z zakrwawionym nosem i siniakiem biegnacym przez policzek. Aliyi zdawalo sie tez, ze widzi dwie ranki pod jej uchem, ale kobieta wydala jej sie zywa. Wiedzma jakims nowo dostepnym zmyslem 34 slyszala rytm jej krwi. Blondynka dzierzyla spory tasak. Aliya zdziwila sie, ze unosi go tak lekko. Najwyrazniej wkladala w to resztki zyciowej energii.-I co? - krzyknela Geis. - Jak sie teraz czujesz? Jak trup?! Aliye ubodla ta niedelikatna uwaga. A poniewaz juz przedtem byla wkurzona, ruszyla ku kobiecie. Zona Leonarda ryknela wsciekle, zamachnela sie tasakiem i poslala go w strone wiedzmy. Przelecial ze swistem tuz przy jej uchu i lupnal w cos z hukiem. Aliya dlugim susem dopadla przeciwniczki. Chwycila ja za gardlo. Zanim zdazyla pomyslec, dotykala juz wargami szyi Geis. Ta zaczela slabnac, podobnie jak wczesniej wiedzma w uchwycie Leonarda. Aliya coraz wyrazniej czula swoja potege, przewage nad zyjacymi. Nie widziala teraz swoich gigantycznych teczowek i ust znieksztalconych wystajacymi zebami, ale czula sie jak zupelnie nowa istota. Chciala zagryzc Geis. Czula, ze kobieta i tak nie ma przed soba wiele zycia. Myslenie usuwalo sie w cien. -Ali! - krzyknal Adamus. Wiedzma natychmiast oprzytomniala. Jeknela i rzucila omdlala Geis na ziemie. Dyszala przez chwile, pochylona, z rekami opartymi o kolana. Glod krwi mijal. Znowu czula sie soba. Czyli zle. Odwrocila sie w strone lawy i zaniemowila. Wiele juz widziala w swoim zyciu, niektore rzeczy nawet dokladnie tej nocy, ale i tak przezyla wstrzas. Zasapany Gozar opieral sie o kanape. Tony stal obok z rekami przycisnietymi do glowy. Mial wytrzeszczone oczy i widac bylo, ze ledwo stoi. Aliya podsunela mu krzeslo, dokladnie w momencie, gdy padal do tylu. Leonard Borneo lezal na lawie w plataninie kwiatow, szkla i zebow. Tak jak go zostawila. Ale w tym obrazie pojawil sie nowy szczegol. Miedzy cialem wampira, a jego czerepem tkwil wbity tasak. Wiedzma podeszla i czubkiem buta tracila tulow. Wieksza czesc Leonarda osunela sie na ziemie. Kobieta pokrecila glowa. Siegnela ponad przewrocona na bok glowa wampira do paczki papierosow. Wyciagnela jednego i usiadla w fotelu. Borneo mechanicznym ruchem podal jej zapalniczke. Wiedzma wciagnela dym. Przyjemne cieplo przebieglo przez jej cialo. Nie bylo to jednak tetno zycia, a jedynie jego namiastka. Ogien. 35 Adrian Mistak WOREK 36 Adrian MistakWierzcie lub nie, ale napisanie kilku slow o sobie przychodzi czasem o wiele trudniej, niz stworzenie opowiadania. Szczegolnie jesli stroni sie od frazesow, ze niby jest sie jakim sie jest. Skoro Gombrowicz mawial, ze nie da sie uciec od Geby, nie bede probowal nawet tej sztuki i piszac o sobie, zostane przy schematach. We wszystkich dokumentach i papierzyskach urzedowych figuruje jako Adrian Mistak. Mieszkam w malej, podtarnowskiej miejscowosci, gdzie zycie toczy sie powoli niczym w Wojslawicach (ba, nawet jest tu kilku, ktorzy aspiruja do bycia egzorcysta pokroju Jakuba! Niestety te aspiracje koncza na pedzeniu bimbru, ale moze kiedys zrobie krok do przodu). Horrorem nie interesuje sie od kolyski, bo wtedy mogly innie interesowac co najwyzej kaszki smakowe. Niemniej jednak juz od najmlodszych lat pociagalo mnie to co mroczne i tajemnicze (jak np. wnetrze szafy), a przez dlugie, lata zainteresowanie horrorem roslo coraz bardziej i naklanialo do zglebiania czelusci gatunku. Obecnie jestem redaktorem Horrormanii, jednego z najwiekszych i najszybciej rozwijajacych sie serwisow w Polsce, poswieconych tematyce grozy. Moje teksty ukazuje sie takze na lamach miesiecznika "Czachopismo", a obecnie wraz z kolega redakcyjnym Krzysztofem Zmuda pracuje nad pierwsza czescia odwaznego cyklu filmowego "Snuff Market", wpisujacego sie w ramy bardziej ekstremalnych odmian horroru. 37 arganie czarnego, plastikowego worka w srodku nocy z osmego pietra nie nalezalo do najlepszych pomyslow. Szczegolnie, jesli brac pod uwage fakt, ze jestem potencjalnym kandydatem na podejrzanego w sprawie zaginiecia pieciu studentek. Od dwoch miesiecy cale miasto sparalizowal strach przed morderca nazwanym "Rzeznikiem" - ochrzczonym tak przez gazety od pierwszej ofiary, ktora znaleziono z obcietymi konczynami nieopodal nieczynnej rzezni. Dwa tygodnie pozniej w tej samej okolicy znaleziono drugie cialo i teraz wszyscy szepcza po katach, ze pozostale trzy zaginione dziewczyny spotkal ten sam los. Wszystkie ostatni raz widziano na naszym osiedlu i teraz sasiedzi patrza na mnie z odraza i przerazeniem - jakby lubowanie sie w horrorach i muzyce blackmetalowej z gory wyrokowalo, ze ktos jest seryjnym morderca.No wlasnie, wracajac do mieszkancow mojego pietra - jesli myslicie, ze o pierwszej w nocy spia sobie spokojnie w swoich lozkach, to jestescie w bledzie. Nawet wtedy, kiedy ktos pokroju Rzeznika pojawial sie tylko w najgorszych koszmarach, zawsze lubili znac kazdy szczegol zycia sasiadow. W sumie nie ma sie czemu dziwic -skoro w miescie kazdy jest anonimowym lokatorem anonimowej betonowej klatki, dobrze jest chociaz karmic sie tym, co dzieje sie za sciana. Taki Wielki Brat dla ubogich, lepsze niz telenowela. Zwazywszy na to, wcale nie bylbym zdziwiony, gdyby i teraz, jakas para uszu, lub moze dwie, przysluchiwaly sie moim ciezkim i miarowo stawianym krokom - stopien po stopniu w dol ciemnej klatki schodowej. Gdy schodzilem do garazy, worek mocno juz ciazyl mi na plecach. Z trudem dobrnalem do mojego volkswagena kombi, otworzylem bagaznik i cisnalem do srodka caly ten balast. Rabnal glucho obok szpadla i pily, ktore umiescilem tam wczesniej. Nagle katem oka zauwazylem postac, skryta w cieniu filara. No tak, jak na nieszczescie byl to moj sasiad. Patrzyl na mnie wytrzeszczonymi z przerazenia oczyma i bylem pewien, ze widzial, jak wkladalem worek wraz z zawartoscia do samochodu. Odwrocilem sie w jego strone: - Milej nocy - powiedzialem spokojnie, a on tylko skinal glowa i szybkim krokiem udal sie do wyjscia. Zatrzasnalem klape, otworzylem 38 drzwi i szybko wsunalem sie do srodka. Jeszcze tylko rzut oka we wsteczne lusterko -pusto, cisza jak makiem zasial. "Pewnie siedzi juz zamkniety w swoim mieszkaniu, z telefonem w rece i rozwaza, czy dobrym posunieciem bedzie wykrecic numer 997, nie majac jakiejkolwiek pewnosci, co tak naprawde widzial" - pomyslalem sobie. Na rozwoj wypadkow trzeba bedzie jeszcze poczekac, poki co musze sie spieszyc. Nie zwlekajac, przekrecilem kluczyk w stacyjce.Pietnascie minut i bylem na miejscu. Uwielbiam miasto i wszystko co z nim zwiazane, ale bliska odleglosc duzych polaci drzew moze niekiedy byc bardzo przydatna. Zaparkowalem na waskiej lesnej drodze, otworzylem bagaznik i wytaszczylem z niego ciezki pakunek. Cholera, przeciekal! Duza ciemnoczerwona plama widniala na wykladzinie - po powrocie bede musial ja zmyc. Zabralem szpadel i ruszylem w glab lasu, w kierunku malej polanki. Przedzieranie sie pomiedzy konarami drzew nie bylo przyjemne. Smagajace po twarzy galezie nie pomagaly bynajmniej w doniesieniu ciezkiego ladunku na miejsce. No wreszcie! Zrzucilem worek z plecow, wzialem gleboki oddech i chwycilem za szpadel. Ziemia byla twarda, przemrozona odchodzaca powoli zima, ale nie na tyle, bym nie mogl sobie z nia poradzic. Nie to jednak okazalo sie najgorszym problemem Ledwie zdolalem wbic ostrze lopaty, glosny warkot silnikow dobiegl mych uszu. Szybko ucichl, zastapiony przez stlumione glosy i trzask lamanych galezi. Wkrotce potem oslepilo mnie swiatlo. "Na ziemie!" uslyszalem, ale nawet nie zdolalem zareagowac, gdyz w tej samej chwili ktos ciezkim ciosem pomogl mi wykonac polecenie. W jednej chwili znalazlem sie na rozkopywanej wlasnie ziemi, przygnieciony przez dwoch zamaskowanych policjantow. Kilku innych otoczylo teren, a jeden podbiegl do worka, ktory z takim trudem przytaszczylem. Chwile sie zawahal... po czym szybkim ruchem uchylil folie. "Musieli sie czuc jak skonczeni idioci" - pomyslalem, odstawiajac samochod na miejsce. Troche papierow po produktach spozywczych, przeciekajaca butelka ketchupu i zepsuty telewizor to chyba nie to, co spodziewali sie znalezc. W efekcie dostalem tylko mandat za zakopywanie smieci w lesie i slowne upomnienie od kipiacego ze zlosci szefa naszej komendy. Biedaczysko, musial byc bardzo rozdrazniony, gdy okazalo sie, ze nie ujal psychopaty, ktory kilka dni temu porwal jego siostrzenice Ole - poki co, ostatnia zaginiona studentke. Wlasciwie to wcale mu sie nie dziwie, w jego sytuacji tez reagowalbym bardzo emocjonalnie. 39 A Ola? Ola lezy teraz spokojnie w mojej zamrazarce. Nie, nie zakopie jej w lesie. Starannie obetne jej konczyny, a potem podrzuce na teren rzezni, dokladnie tak, jak to zrobilem poprzednio. Ale to za jakis tydzien, no moze dwa. Na razie nie chce sie wychylac. Zreszta nie musze przeciez zapewniac nowego materialu dziennikarzom codziennie. 40 Tomasz Golis POKOJ DO WYNAJECIA 41 Tomasz GolisUrodzony w 1984 roku, mieszka w Gorzowie Wielkopolskim, studiuje informatyke na UAM w Poznaniu. W przerwach miedzy pisaniem programow pisze opowiadania i planuje powiesc, ktora, biorac pod uwage obecne tempo prac, ukaze sie ok. 2214 roku. Jest autorem ok. 40 tekstow, z czego wiekszosc okupuje twardy dysk i czeka na lepsze czasy. Czesc z nich opublikowal w serwisie opowiadania.pl pod pseudonimem ECreep. Emocjonalnie zwiazany ze swoim rodzinnym miastem. Czyta Cortazara, podziwia koty i zbyt duzo czasu spedza przed komputerem. Jego znakiem zodiaku jest kawa. 42 ycie jest pelne ironii. Calkiem niezle gotuje, z najprostszych skladnikow potrafie skomponowac kulinarna symfonie. Od malego uwielbialem przesiadywac w kuchni, obserwowac rodzicow, a szczegolnie matke, ktora w sobotnie popoludnia wertowala swoj pekajacy od przepisow zeszyt, by przygotowac cos wyjatkowego. Z czasem ja przejalem te role. Swiat smakow, delicji, przypraw - to krainy, po ktorych poruszam sie bez trudu.A oto ironia: uwazam sie za swietnego kucharza, ale z poprzedniego mieszkania wlasciciel wyrzucil mnie na bruk, kiedy z mojej winy splonela kuchnia. Musialem jak najszybciej znalezc sobie nowy kat. Zaopatrzywszy sie we wszystkie lokalne gazety, zaszylem sie w jednej ze srodmiejskich kawiarni. I oto, po niespelna dziesieciu minutach, stal sie prawdziwy cud. Wiele ogloszen, ale jedno - wyjatkowe. "Kawalerka z duzym oknem. Wyposazona. Wszelkie wygody. Tanio". Telefon odebrala starsza kobieta. Miala senny glos. Jeszcze przed poludniem przenioslem swoje rzeczy. Uwazalem sie za nieprzyzwoitego szczesciarza. Kawalerce, istotnie, niczego nie brakowalo. Lazienka byla niewielka, ale czysta. Pokoj - zalany swiatlem wpadajacym przez szerokie okno, z widokiem na ulice i osiedlowy market. Przy scianie nowa kanapa, poza tym biurko i maly stolik. A kuchnia? Ideal. Kuchenka pierwszej klasy, do tego mikrofalowka, wszystkie potrzebne garnki i patelnie, jak rowniez zestaw nozy, czystych i lsniacych. To wszystko za polowe kwoty, ktora wczesniej placilem za jeden pokoj w obskurnym mieszkaniu. -Nie zalezy mi na kokosach - powiedziala staruszka, usmiechajac sie, choc w tym usmiechu bylo cos dziwnego. - Tylko tyle, zeby oplacic czynsz i liczniki. Myslalem, ze popoludnie zleci mi na gruntownych porzadkach, ale kawalerka byla wypucowana na ostatni polysk. Przetarlem tylko szmatka wszystkie meble, bardziej w gescie symbolicznym, niz praktycznym. W miedzyczasie zadzwonil telefon. Robert, dobry znajomy ze studiow, nie mogl uwierzyc, ze wszystkie problemy 43 rozwiazaly sie tak gladko. Rozmawialismy dobry kwadrans, czesto wybuchajac smiechem, lecz przez caly ten czas pewna czesc mojego umyslu trwala w zadumie. Jakby nad mysli nadciagnal nieokreslony cien.-To co, kiedy to oblewamy? - spytal Robert. Nie odpowiedzialem. Milczalem, zrozumiawszy nagle, co zburzylo moj spokoj. Wlascicielka usmiechala sie przez caly czas, ale ani razu nie spojrzala mi w oczy. * * * Slonce krylo sie za horyzontem, niebo splywalo soczysta czerwienia. Siedzialem przy oknie, pijac kawe i obserwujac te fascynujace, plomienne mozaiki. Jedna z moich znajomych, studentka sztuk pieknych, powiedziala kiedys, ze prawdziwa sztuka opiera sie na umiejetnej grze kontrastow. W takich chwilach rozumialem, co miala na mysli. Niebo tonace w karminowej smudze, blask, ostre promienie slonca, przebijajace sie przez betonowa szarosc wiezowcow - wszystko mialo w sobie pierwiastek magii, snu i nieuchwytnej poezji.Czymkolwiek jednak bylo to wrazenie, pryslo bez sladu w momencie, gdy zauwazylem kobiete biegnaca w strone ulicy. Wygladala na czterdziesci lat. Zbyt dluga spodnica krepowala jej ruchy, jednak ona zdawala sie nie zwracac na to uwagi. Pomimo odleglosci widzialem czerwona z wysilku twarz. Odstawilem kubek. Byla juz blisko jezdni. Nie zwolnila. Rozejrzala sie blyskawicznie i wbiegla na ulice. Wtedy zobaczylem bezowy samochod. Jechal szybko, o wiele za szybko. Na poczatku wydawalo sie, ze kobieta zdazy. Stalo sie jednak inaczej. Ulica przebiegala dobre sto metrow ode mnie. Twierdzenie, ze kobieta spojrzala wtedy na mnie, jest czystym idiotyzmem, zdaje sobie z tego sprawe. Ale tak bylo. W pelnym biegu, spojrzala nagle w moje okno i przystanela. Pamietam tylko migawki: bezowe auto, gluchy odglos uderzenia, cialo zawieszone w powietrzu, chwile potem - lezace bez ruchu na asfalcie. Smierc o wiele minut wyprzedzila przyjazd karetki. Sanitariusze nie probowali nawet reanimacji, zapakowali cialo w szeleszczacy worek. Co dziwne, obraz, ktory najbardziej wbil sie w 44 moja podswiadomosc, jest daleki od wszelkiego dramatyzmu: zapamietalem niewielki, bialy przedmiot, ktory wypuscila z reki. Potoczyl sie w dol ulicy.Poszedlem tam, kiedy karetka odjechala, a gapie rozeszli sie do swych domow, by zdac wstrzasajace relacje rodzinom. W powietrzu unosil sie zapach spalonej gumy. Znalazlem to. Okragla, plastikowa fiolke na lekarstwa. * * * Tej nocy dlugo nie moglem zasnac. Kim byla ta kobieta, dlaczego biegla? Czemu nagle stanela? I dlaczego wrazenie, ze tuz przed smiercia spojrzala w moje okno, mimo swej absurdalnosci, nie dawalo sie zagluszyc glosem zdrowego rozsadku? Zbyt duzo emocji na jeden dzien. Zamyslilem sie; jeszcze wczoraj o tej samej porze krzatalem sie po zupelnie innej kuchni, rozmyslajac, jakimi delicjami zdusic nocny atak glodu. Potem wstawilem wode i wyszedlem na balkon odetchnac swiezym, nocnym powietrzem. Zapatrzylem sie w gwiazdy, a tymczasem para z czajnika skroplila sie na papierach lezacych na polce; kilka z nich spadlo na palnik, w kilka sekund zajal sie caly kredens. Ogien przepelzl na firanki, liznal naroznik, ogarnal cale pomieszczenie, jeszcze zanim zorientowalem sie, ze dzieje sie cos niedobrego. Straz przyjechala bardzo szybko, jednak mimo to kuchnie doszczetnie zweglilo.Nowy dom, nowe zycie? O, tak. Szkoda tylko, ze powitalo mnie takim niebanalnym akcentem. W koncu zasnalem, ukolysany szumem przejezdzajacych w oddali aut. Sen, ktory nadszedl, skradal sie wyjatkowo powoli. Najpierw poczulem, ze tone w gestej, ciemnej mgle, aby wynurzyc sie w srodku nocy, zakopany we wlasnej poscieli. Pamietam, ze wstalem, zaintrygowany czyms, czego nie potrafie sobie przypomniec. Usiadlem przy oknie. W zadnym z wiezowcow naprzeciwko nie palilo sie ani jedno swiatlo; swiat spal. Cokolwiek dzialo sie tej nocy, bylem jedynym obserwatorem. Jak na dloni widzialem ulice, miejsce tragedii. Puste, bezdzwieczne, martwe. Wtedy zgasly wszystkie latarnie. Ciemnosc zalala ulice niczym gesta, zachlanna maz. Ogarnal mnie lek, ale nie potrafilem odejsc od okna. Jakas czesc mnie powtarzala, ze to tylko sen, ze niedlugo sie obudze i wszystko znow bedzie w porzadku. 45 Nagle - jedna z latarni rozblysla mocnym swiatlem. Natychmiast zgasla. Zapalila sie, i zgasla ponownie. Mrugala, za kazdym razem slabiej, az krag swiatla stal sie niewyrazna, rozmazana plama widmowego blasku. Powrocila ciemnosc.Obudzilem sie pozno, zaspany, lecz wypoczety. Prawie caly dzien spedzilem na uczelni. Wracajac do kawalerki, zrobilem skromne zakupy. Wieczorem mialem goscic Roberta i Natalie, nowa kolezanke z roku. Chcialem ich zachwycic czyms niekonwencjonalnym, choc niekoniecznie wystawnym. Wybor padl na owoce w ciescie. Na klatce schodowej spotkalem sasiada, jak sie okazalo, z naprzeciwka. Pomoglem mu wniesc zakupy. Otworzyl drzwi i gestem zaprosil mnie do srodka. W mieszkaniu panowal polmrok, wszystkie okna byly szczelnie zasloniete. Wszedzie lezaly ksiazki. Polskie, angielskie, niemieckie tomy, glownie o mistyce i chiromancji. Byly wsrod nich zarowno nowe wydania, jak i egzemplarze przedwojenne, z pozolklymi, rozlatujacymi sie kartkami. Postawilem torby na stole w kuchni; on natomiast trzesacymi sie dlonmi zapalil papierosa i wlaczyl elektryczny czajnik. Caly czas obserwowal mnie ze skupieniem entomologa, przed ktorym lezy nowy, unikatowy okaz motyla. Przeszyl mnie dreszcz. W mieszkaniu panowala cisza, ktora macil jedynie szum gotujacej sie wody. Okna musialy byc doskonale szczelne, do srodka bowiem nie wpadal zaden dzwiek z ulicy. Mezczyzna odchrzaknal i wyciagnal ku mnie reke. -Dziekuje. -Nie ma sprawy - odparlem odruchowo, sciskajac dlon, cienka i sucha jak papirus. -Kawy? -Chetnie, ale akurat sie spiesze... Wzruszyl ramionami. Wyjal kubek z szafki, wsypal kawe i zalal ja wrzatkiem. W powietrzu uniosl sie gleboki, czarny aromat. -Powiem ci cos, choc bede tego bardzo zalowal - powiedzial nagle. - Ale jestes pierwszym sasiadem spod trojki, ktory pomogl mi wniesc zakupy. To brzmi idiotycznie, wiem. Ale czasami dochodze do wniosku, ze w dzisiejszych czasach najrzadszym dobrem jest najzwyklejsza w swiecie, ludzka przyzwoitosc. Widzisz, w moim wieku troche inaczej patrzy sie na niektore sprawy. Nie wiedzialem, co odpowiedziec. Starzec kontynuowal, sciszywszy glos: 46 -Przy najblizszej okazji zapytaj wlascicielke o to, ile osob mieszkalo w tymmieszkaniu przed toba. Powiedzmy, przez ostatni rok. -Dlaczego? Mieszkanie jest w dobrym stanie. Nie widze... -Widze, ze nie widzisz - przerwal mi. - Ale oni widza. Wszystko. Widza tez twoje okno - rzekl z naciskiem. Zajrzal do kubka z taka uwaga, jakby to kawa dyktowala mu nastepne slowa. - Dam ci rade. Krotka, zwiezla, przyjacielska rade. Wyprowadz sie jak najszybciej i zapomnij o tym mieszkaniu. Owszem. Mial racje, musialem uciekac. Jednak nie przed wyimaginowanymi zagrozeniami, tylko przed starcem niespelna rozumu. Dlaczego nic nie slychac? Obrocilem sie i juz mialem ruszyc ku drzwiom, kiedy na ramieniu zacisnely mi sie cienkie palce. Zabolalo. -Posluchaj starego czlowieka - syknal. - Nie wiesz o wielu rzeczach. Opisze ci pewien obrazek. Wyobraz sobie swiat wyplewiony z kolorow, swiat szarosci i czerni, swiat, w ktorym przebrzmiewaja jeszcze echa twojego ostatniego krzyku. Pusty, posmiertny krajobraz. A teraz pomysl, ze gdzies wsrod tej mglistej monotonii widzisz prostokat jasnego swiatla. Wisi nad ziemia, a swiatlo z niego bijace jest soczyste, pelne barw, pelne... Zycia. Sprobuj kiedys nie pic przez dwa dni. Pragnienie zwali cie z nog, ale wytrzymaj kolejny dzien - opanuje twoje mysli i sny. Potem zostaje tylko szalenstwo, pelne fantazji o jeziorach i wodospadach. Zabijesz za lyk czystej wody. Bedziesz skamlal i jeczal, padniesz na kolana, wyzuty z czlowieczenstwa. Tak oni sie czuja. Tylko ich tesknota dotyczy czegos zgola innego... Wyrwalem sie wreszcie z uscisku, wybieglem na klatke schodowa. Gdzie moje klucze? Przetrzasalem plecak, a tymczasem staruszek podszedl do drzwi i oparl sie o framuge. -Ja juz tam bylem. I niedlugo wroce. Zrozumiesz, kiedy to ja zapukam. Nareszcie! Znalazlem klucz. -Co pan bredzi? O kim pan mowi? Radze udac sie do lekarza, do widzenia! - Rzucilem, szarpiac klamke. -Jak to, o kim mowie? - Usmiechnal sie. - O umarlych. Trzasnalem drzwiami. 47 -Stary, pieprzniety dziad. Tacy sa najgorsi - skwitowal Robert, kiedy opowiedzialem cale zajscie. Minely ponad dwie godziny, ale wciaz nie odzyskalem spokoju. Owoce w ciescie nie smakowaly tak jak powinny, z prostej przyczyny: ciezko bylo dozowac skladniki trzesacymi sie dlonmi. Spodziewalem sie, ze czas spedzony w kuchni pomoze mi odzyskac rownowage psychiczna, tak sie jednak nie stalo.-Ale nie przejmuj sie - dodal. - Swiat nalezy do nas. Mam tu cos, co niezawodnie poprawi nastroje nam wszystkim. Siegnal do plecaka i wyciagnal butelke czerwonego, chilijskiego wina. Przynioslem kieliszki. Bylo wyborne, przyjemnie szumialo w skroniach. Zaczelismy zwyczajnym rytmem rozmawiac o zwyczajnych sprawach, wspominac dawne historie - to chyba nadal najlepszy sposob na zmartwienia, czyhajace w terazniejszosci. Natalia, ktora poznalismy niecaly miesiac wczesniej, dorzucila do puli garsc wlasnych okruszkow, anegdot i wspomnien. Rozmowa toczyla sie w przyjemnej, relaksujacej atmosferze, ktora wspomogla w pewnym momencie kolejna butelka. Toast za moje nowe mieszkanie, przyjety przez aklamacje, oklaski. Gosci pozegnalem jeszcze przed polnoca. Natalia mieszkala na obrzezach miasta, Robert chcial ja koniecznie odprowadzic. Nie musial nic mowic, znalismy sie od dziesieciu lat; wiedzialem, co sie swieci. Niektorzy ludzie w ciaglych zmianach widza sens swojego zycia, a niektorzy po prostu nie zmieniaja sie nigdy. Zmeczony pelnym atrakcji dniem, wzialem szybki prysznic i zakopalem sie w poscieli. Mysli plynely spokojnym strumieniem, po takich wieczorach nieodmiennie ogarniala mnie melancholia. Lezac z zamknietymi oczami, wspominalem czasy i chwile, ktore nie powroca. Ale czy powinnismy przywiazywac do nich az tak wielka wage? To pytanie czesto nie dawalo mi spokoju. Tym razem zdecydowanie odepchnalem je za margines, z pelna premedytacja zanurzajac sie we wspomnieniach i tym samym izolujac sie od wszystkich problemow tego swiata. * * * Sen byl bardzo krotki. Znowu usiadlem przy oknie, jednak na zewnatrz panowaly absolutne ciemnosci. Nie wiem, ile czasu siedzialem, wpatrzony w nicosc; w pewnym momencie uslyszalem tylko ciche stukniecie. Krotki dzwiek, i cisza... 48 Wtem jedna z latarni rozjarzyla sie ostrym, wrecz oslepiajacym blaskiem. Musialem odwrocic wzrok. Kiedy znow wyjrzalem przez okno, zobaczylem ja.Kobiete potracona przez samochod. Kleczala na asfalcie. Miala poszarpane ubranie, a wlosy sklejone zakrzepla krwia. Uslyszalem szloch, ciche, urywane lkanie. Moglo trwac kilka sekund lub dlugie godziny. Nie wiem. Potem znow zapanowala pustka. Zadnego swiatla. Zadnego dzwieku. Nic. * * * Kiedy budzik zerwal mnie z lozka, slonce dopiero wstawalo. Cale przedpoludnie spedzilem na uczelni, ale kiedy tylko opuscilem jej mury, odwiedzilem Roberta. I tutaj - niespodzianka: czlowiek, ktory otworzyl mi drzwi, nie byl tym, kogo znalem. W ciagu jednej nocy moj przyjaciel przeszedl drastyczna metamorfoze.-Czlowieku, to niesamowite! - Powtarzal bez przerwy. - Czego sie napijesz? Herbaty? Kawy? Moze wina? - Zapytal, ale pokrecilem przeczaco glowa. - Trzeba to uczcic! Opowiedzial mi cala historie poprzedniej nocy, nie omijajac zadnych szczegolow. -To bylo oczywiste, od samego poczatku - usmiechnalem sie. -A fige. To przez wczorajszy wieczor. Niesamowite, jak ona slicznie wygladala. Anioly chodza po swiecie, chodza, i czasami jeden z nich trafia nawet do twojej grupy cwiczeniowej! Kto by pomyslal... Polubilem twoje nowe mieszkanie. Powiedzialbys jeszcze wczoraj, ze...? -Tak - stwierdzilem krotko. Cieszylem sie jego radoscia, byla jednoczesnie gleboka i niezwykle komiczna. -Ja na pewno nie... I tak w kolko, przez nastepne dwie godziny. Dopiero gdy ochrypl, a slonce schowalo sie za linia odleglych blokowisk, opowiedzialem mu swoj sen. Robert pokrecil glowa i powiedzial: -Nigdy wczesniej nie widziales wypadku, prawda? -Nie. 49 -To dla niektorych naprawde wstrzasajace doswiadczenie: czlowiek umiera natwoich oczach, widzisz, jak opuszcza go zycie. Niewazne, czy bezposrednio w tym uczestniczysz, probujesz pomoc, czy dostrzegasz to z daleka, chodzi o znaczenie, o symbol. To naukowo dowiedzione: smierc jest dla nas, mlodych, rownie realna jak Kubus Puchatek albo chinska demokracja. A nagle widzisz ja tuz obok. To niezly wstrzas. Jeden z wiekszych... Zapalisz? Nagle nabralem ochoty. Wyszlismy na balkon. -A sny? To w wiekszosci przypadkow - wybacz - pierdniecia umyslu. Za to, czego nie przetrawi za dnia, mozg zabiera sie noca. Pamietam, rok temu mielismy zajecia z gosciem, ktory na tych tematach zrobil doktorat i habilitacje. Mowil, ze gdyby nie sny, po swiecie chodziliby sami kopnieci. Kazdy ma marzenia senne, tyle ze niewielki procent pamieta je po przebudzeniu. Otoz, wedlug jego slow, sny czasami pomagaja nam radzic sobie z traumatycznymi wydarzeniami. Sa jak echo: jeszcze raz przezywasz wstrzas, glownie po to, by za ktoryms z kolei razem uznac, ze dosyc, starczy, pewna furtka zamknieta. Budzisz sie wtedy wolny od koszmaru, mozesz z powrotem normalnie zyc. -Jest w tym jakas racja. -No widzisz. Dlatego, na twoim miejscu, wcale bym sie nie przejmowal. Sen to tylko sen. Kiedys zawsze sie budzisz. Ale czekaj... - Urwal, slyszac dzwonek telefonu. Wbiegl do mieszkania. Wszedlem za nim, robilo sie chlodno. -Wybaczysz? Wlasnie dzwonila Natalia... - Zapytal, patrzac w podloge. -Pewnie. * * * Przed moim blokiem parkowal radiowoz i karetka. Ta sama.Na klatce schodowej stalo mnostwo ludzi. Z trudem przecisnalem sie na swoje pietro. Drzwi od mieszkania starca byly otwarte na osciez, w srodku krzatalo sie kilku policjantow. W powietrzu plywaly strzepki rozmow: -Strasznie dziwny czlowiek. Spokojny, ale dziwny - starsza kobieta szeptala do moherowej przyjaciolki. 50 -Zawsze wiedzialam, ze cos jest z nim nie tak.-A wiedzialas, ze juz raz prawie umarl? Mial wylew. -Nie. Dobry Boze - przezegnala sie. - To dlaczego teraz...? Nagle zamilkly, bo w drzwiach pojawili sie sanitariusze. Niesli dlugie, przykryte czarna plachta nosze. Ludzie przerywali rozmowy, ja rowniez poczulem, ze moje mysli uciekaja w chlodna ton. To nie byla anonimowa kobieta, jeszcze jedna twarz z bezbarwnego tlumu, tylko czlowiek, z ktorym rozmawialem jeszcze dzien wczesniej. Z ramienia nie zszedl mi jeszcze siniak, pamiatka po niespodziewanie silnym uscisku. Mimo tych wszystkich bzdur, ktore opowiadal... Byl ludzki. Z poczatku uprzejmy. Zaproponowal mi kawe! Stojac w drzwiach, widzialem wnetrze mieszkania starca. Jeden z policjantow zaproponowal koledze: -No. Zdjecia zrobione. Mam pomysl. Napisze za ciebie raport, tylko ty odetnij petle, zgoda? Nienawidze tego. Nie doslyszalem, czy propozycja zostala przyjeta. Zamknalem sie w domu. Bylem bardzo, ale to bardzo zmeczony. * * * Przed zasnieciem dlugo myslalem nad tym, co powiedzial Robert. Zawsze wierzylem w oczyszczajaca moc snu, teraz ta wiara zyskala nieco solidniejsze, bo naukowe podloze. Nalezy ufac przyszlym psychologom, prawda? Poza tym, grunt to stoicyzm: bedzie, co ma byc, w koncu sen to tylko sen, a "kiedys zawsze sie budzisz".Staralem sie nie myslec o starcu. Jednak ostatnia mysla, ktora przeszyla moj umysl, nim zapadl w nieswiadomosc, bylo niewesole przypuszczenie: Bardzo mozliwe, ze to ja bylem ostatnia osoba, z ktora rozmawial. * * * Sen. Bardziej realny, niz rzeczywistosc.W pokoju panowal zaduch. Wstalem z lozka. Cale przescieradlo bylo mokre od potu. Chcialem napic sie czegos zimnego, ale drzwi do kuchni zaciely sie i prozno 51 szarpalem za klamke. Ciezko oddychajac, podszedlem do okna, po drodze zrzucajac koszulke.Na zewnatrz jedna latarnia, pulsujaca slabym swiatlem, blada wysepka na oceanie ciemnosci. Przetarlem oczy. Nic. Ale w ciemnosci cos bylo. Czulem te obecnosc, byla tak realna, jak ten cieply oddech na karku... Cieply, wilgotny oddech. Obrocilem sie. Nikogo. I wtedy zrozumialem. Obrocenie sie z powrotem do okna bylo ostatnia rzecza, na jaka mialem ochote. Sny jednak rzadza sie innymi prawami. Powoli spojrzalem przez ramie. Kobieta przyciskala twarz do szyby, niecale dwadziescia centymetrow od moich oczu. Widzialem struzki sliny, cieknace z kacikow ust, gnijace zeby, policzki poorane szerokimi bruzdami. Nigdy nie patrzylem na cos rownie obrzydliwego. Z ust kobiety wydobywal sie obrzydliwy belkot, drapala szybe dlugimi paznokciami. Dostrzeglem resztki zielonego lakieru i malutkie naklejki w ksztalcie kwiatow. W drugiej dloni trzymala cos, czego z poczatku nie poznalem. Pusta fiolke na tabletki. -Moja Natalka... Chora... Lekarstwo... - Charczala, krztuszac sie po kazdym slowie. To nie byl zwykly glos. Przywodzil na mysl wilgotna ziemie i noc na cmentarzu, puste groby, trupie swiatlo gwiazd. -Odejdz - wyszeptalem. Jeszcze mocniej naparla na szybe. Wyschniete oko prawie dotykalo szkla. -Apteka... Jeszcze czynna. Zdaze... -Nie zdazysz. To juz sie dawno skonczylo. Wtem latarnia rozblysla z pelna moca. Katem oka dostrzeglem chwiejne sylwetki, powstajace z ziemi, przybywajace ze wszystkich stron. Byly ich setki, jesli nie tysiace. -Po tej stronie nic sie nie konczy - wychrypiala kobieta. Mysl: Ida do mnie. "A teraz pomysl, ze gdzies wsrod tej mglistej monotonii widzisz prostokat jasnego swiatla". Przypomnialem sobie slowa starca. Mial racje. Setki przezartych przez czas istot pelzly w moim kierunku. -Otworz... Sine palce zacisniete na okiennej framudze. Obrzydliwe, mokre odglosy dochodzace z polmroku. Fale potepionych. Horyzont pojasnial ciemnoszara luna. Przybywali. Po tamtej stronie pojawiala sie szansa na swit. 52 Zacisnalem oczy, co bylo bledem. Jeszcze wyrazniej slyszalem pandemonium ohydnych dzwiekow. Mlaskanie. Syk. I jek zawiasow. Cichy trzask. * * * Uslyszalem pukanie. * * * Nad miastem wstawal swit, zza okna dobiegaly odglosy przejezdzajacych samochodow. Swiat trwal na swoim miejscu, niewzruszony, pedzacy, moj.Czy... Juz? Nie dowierzajac, rozejrzalem sie po pokoju. Wszystko w porzadku. Moj pokoj, moje krzeslo, moj stolik: kilka kubkow po kawie, cukierniczka, talerzyk z kawalkami czekolady. Dwie ksiazki, w tym jedna pozyczona z biblioteki, przeterminowana o dobre dwa tygodnie. Na poreczy - zmieta koszula. Nic sie nie zmienilo. Moj rzeczywisty, namacalny swiat. A wiec, to koniec? Nic nie moze sie rownac z ulga, jaka odczuwamy po obudzeniu sie z najgorszego koszmaru. Usiadlem przy oknie. Blask wschodzacego slonca przyjemnie draznil oko. Mloda blondynka wlasnie otwierala piekarnie, drobni handlowcy, zacierajac rece, ustawiali pierwsze stragany i wykladali towar. Do autobusu wsiadla grupka ziewajacych, wbitych w garnitury studentow. Kochalem ich. W tym momencie kochalem wszystkich ludzi. Byla dopiero siodma. Mimo to zadzwonilem do Roberta i nie zwazajac na protesty, opowiedzialem mu wszystko, co zapamietalem. -O cholera. Mocne - stwierdzil. - Ale wiesz co? Dam glowe, ze juz po wszystkim. Sporo cie ostatnio spotkalo, widocznie twoj umysl uznal, ze na jawie sobie z tym... Uaa... Nie poradzi. Ale a propos snow, czlowieku, jest dopiero siodma, nawet nie wyobrazasz sobie, jaki fajny sen mi przerwales. -Czyli to koniec? 53 -Zaloze sie o skrzynke wina, ze tak. Swoja droga, spisz te sny, moze z tego wyjsc calkiem ciekawy tekst. Mam kolezanke, ktora od dziesiatego roku zycia wszystkie spisuje. Dasz wiare? Codziennie rano. Uzbierala juz ze dwadziescia zeszytow.-Moze kiedy indziej. Na razie z checia powroce do normalnosci. Chociaz nie wiem, czy dzis wieczorem zasniecie przyjdzie mi z latwoscia... -To wpadnij do mnie - zaproponowal. - Mam cos, co niezawodnie pomaga. I opowiem ci, co sie dzialo w nocy. Czlowieku, to po prostu niesamowite. -Zatem nie przeszkadzam ci dluzej, widzimy sie wieczorem. Dzieki za wszystko. Zakonczylem rozmowe. A wiec to koniec koszmarow. Czulem sie doskonale wypoczety. Otworzylem okno, by odetchnac swiezym powietrzem i energicznie rozpoczac nowy dzien. Na parapecie lezal odlamany zielony paznokiec. 54 Sebastian Imielski KRAINA 55 Sebastian ImielskiTrzydziestodwulatek zamieszkaly wraz z zona w Gdyni, Na co dzien dziennikarz motoryzacyjny "Dziennika Baltyckiego". Milosnik fantastyki i kryminalu, zwlaszcza ksiazek Michaela Connelly i Henninga Mankella. Debiutowal w "Nowej Fantastyce" opowiadaniem pt. "Misja Animal Planet" 10/2005. W wydanej w 2006 roku przez Fabryke Slow antologii opowiadan "Tempus Fugit" ukazalo sie jego opowiadanie pt. "Tunel". Publikowal rowniez w internecie na stronach Avatarae oraz Nowej Gildii. 56 1. Jama tokrotka wjechal na Trakt Lesny i z predkoscia godna rajdowca zmierzal w kierunku Zamkowego Wzgorza. Spieszyl sie. Dokladnie za dziesiec minut w Smoczej Jamie rozpoczynalo sie spotkanie, na ktore musial zdazyc.Trojkolowiec przyspieszyl, lamiac tym samym zasady obowiazujace jego wlasciciela. Niewazne... Stokrotka za zadne skarby nie chcial zawiesc przyjaciol. Zwykle, przejezdzajac Traktem, pochlanial wzrokiem statyczne wysokie drzewa umiejscowione na pomaranczowym tle, tego dnia nie mial na to czasu. Byl zdenerwowany i mocno przestraszony. Wlasnie zblizal sie do miejsca, w ktorym Trakt Lesny przechodzil w Zamkowe Wzgorze, kiedy droge zagrodzila mu wychodzaca z dyzurki pielegniarka. Natychmiast zahamowal i odbil kierownica w lewo. Dziewczyna dostrzegla zagrozenie w ostatniej chwili i uskoczyla w bok, ratujac tym samym kilkanascie porcji lekow niesionych na trzymanej w reku tacy. -Tu nie wolno jezdzic! - krzyknela na Stokrotke, ktory zdazyl ponownie wprowadzic swoj pojazd na najwyzsze obroty i zniknal za zakretem, gdzie kolorowe pejzaze Traktu Lesnego ustapily miejsca murom ogromnego zamku. - Powiadomie o tym ordynatora, zobaczysz! Moze byc problem, pomyslal Stokrotka, pedalujac ile sil w nogach. To, ze mogl uzywac swojego trojkolowca, wynikalo tylko i wylacznie z dobrej woli szefa lekarzy. Byly jednak pewne warunki. Na przyklad zakaz jazdy na rowerkach na pierwszym, drugim i trzecim pietrze, gdzie panowal bardzo duzy ruch. Stokrotka wlasnie zakaz ten zlamal. Nie mial innego wyjscia. Chlopiec mijal wlasnie rycerza chroniacego sie tarcza przed kula ognia wydobywajaca sie z paszczy groznego smoka. To oznaczalo, iz niechybnie zbliza sie do wind. Uwielbial te malunki na scianach, bowiem w duzej czesci odnajdywal w nich swoje fascynacje i pomysly, zrealizowane pozniej przez studentow Akademii Plastycznej. Stokrotka spogladal z duma na rycerza i smoka, rozpoznajac w nich 57 bohaterow stworzonej przez siebie historyjki. Wielki Zebacz i Mezny Wojownik. Cudownie.Rower zatrzymal sie przed stalowa bariera. Chlopiec wcisnal guzik z wyrysowana ku gorze strzalka i wsluchiwal sie w dobiegajacy z oddali szum maszynerii. Stojac bezpiecznie w dobrze oswietlonym miejscu, patrzyl na dziesiatki ludzi przemierzajacych dlugie szpitalne korytarze i pomyslal, ze to, co wydarzylo sie w ciagu ostatnich tygodni na ich oddziale jest nieprawdopodobne. A przeciez w nocy, wsrod mroku i cieni, ktore polowaly na jego przyjaciol, dzialo sie naprawde. W holu rozlegl sie delikatny dzwiek, zupelnie jakby ktos uderzyl lyzeczka w pusta szklanke i masywne szczeki windy rozsunely sie, zapraszajac gosci do srodka. -A wiec tu podziewa sie nasza zguba! Przestraszony chlopiec niemal nie wypadl z siodelka, kiedy ciezka dlon spoczela na jego ramieniu. -Niezle narozrabiales jak na jedno popoludnie. Podobno wystrzeliles z kabiny rentgena, zanim ktokolwiek zdazyl zareagowac. - Stokrotka uspokoil sie, rozpoznal bowiem doktora Andrzeja. - Pielegniarki panikuja, bo nie moga cie znalezc, a po szpitalu kraza opowiesci o szalonym jezdzcu prujacym po korytarzach. Co jest stary, zle sie czujesz? Chlopiec nie bardzo wiedzial, jak odpowiedziec. Bylo mu przykro, ze wymknal sie siostrze Ani, tym bardziej, ze przymknela oko na zakaz ordynatora i pozwolila mu pojechac na badanie trojkolowcem. Powierzono mu jednak misje. Musial ja wykonac. Nikt nie zwroci uwagi na takiego malucha jak ty. -No tak, pewnie masz swoje powody, ale umowmy sie, ze to ostatni taki numer, w porzadku? - Lekarz wszedl razem z nim do kabiny i wcisnal guzik. Winda piknela i zatrzasnela ich w swoim wnetrzu, wiozac na najwyzsze pietro szpitala. * * * Przygladajac sie grafikom na scianach Oddzialu Dzieciecego, mozna dojsc do wniosku, ze niepodzielnie rzadzi tu dziecieca wyobraznia. Skrzydlate wieloryby unosily sie nad wzburzona tonia oceanu, ponad ich glowami zas mknely, pilotowane 58 przez borsuki, swistaki i inne lesne stworzenia, proste pojazdy napedzane smiglem. W tym miejscu magia zdawala sie tracic swoje nadnaturalne znaczenie. Drzwi prowadzace do poszczegolnych sal obudowano wyrytymi w skalach napisami przedstawiajacymi nazwy wymyslone przez jej mieszkancow.Byl wiec "Okret piratow", "Lunapark", "Nowy Jork" i "Tajemna komnata". Na koncu korytarza, po lewej stronie, naprzeciwko pletwy usmiechnietego walenia miescila sie "Smocza Jama". Jej mieszkancy zebrali sie przy ustawionym w poblizu okna stoliku. Na zewnatrz aura przygotowywala sie na przyjecie pierwszych platkow sniegu. Ponura szarowka oplotla szpital siecia przygnebienia. Postronny obserwator doszedlby zapewne do wniosku, iz czworka chlopakow wygladajacych na nie wiecej niz osiem lat ma zamiar rozegrac turniej w warcaby lub tez rozlozyc kolorowa plansze "chinczyka". Tak zapewne byloby jeszcze przed trzema miesiacami, ale nie teraz, kiedy nad ich glowami zaczynalo czaic sie cos, czego nie umieli sobie wytlumaczyc. -Byles tam? - zapytal chlopiec siedzacy najblizej okna. Daszek granatowej czapki staral sie ukryc podkrazone, sine oczy i blada cere twarzy. Byl najwyzszy w grupie, dlatego nazywali go Wiezowcem. -Tak - odparl Stokrotka. - Ale tylko przez chwile, balem sie, ze spotkam ordynatora. -Widziales go? Stokrotka przytaknal twierdzaco. Z jednej strony byl dumny z wypelnienia powierzonej mu misji, z drugiej zas widok lezacego w bezruchu i podlaczonego do najrozniejszych urzadzen Marcepana napawal go smutkiem. -Pelno w nim kabli i przewodow - odpowiedzial. - Wyglada bardzo zle, zupelnie jakby juz nie zyl. -No to mamy jasnosc, ze lekarze nas oszukuja - rzekl Wiezowiec. - Marcepan nie pojechal na dodatkowe badania. Po prostu nie odzyskal przytomnosci po ataku. Zaden z mieszkancow Smoczej Jamy nie zapomni glosnego krzyku, jaki przed dwoma dniami rozerwal ich sny. Marcepan wpatrywal sie rozszerzonymi oczami w sufit i krzyczal tak przerazliwie, ze po wyjsciu z szoku kilkoro mlodszych dzieci, trzesac sie, ukrylo pod koldrami. Lekarz i pielegniarki pojawili sie po minucie, ale wtedy szesciolatek lezal juz na swoim lozku zlany potem i nieprzytomny. Wywiezli go natychmiast i jak dotad nie bylo o nim zadnych wiesci. 59 -Zabral juz Wilhelma, teraz dopadl Marcepana. Jesli czegos nie zrobimy, spotka nas taki sam los - wypowiadajac te slowa, Wiezowiec nie patrzyl im w oczy. - Nie ma szans, aby ktos nam uwierzyl.Chlopcy wiedzieli, ze to prawda. Wiekszosc z nich przyjmowala bardzo mocne leki, ktore zdaniem lekarzy tlumaczyly stany lekowe i depresyjne. Kiedy po raz pierwszy opowiedzieli ordynatorowi o Krainie, ten zabronil im ogladania telewizji, twierdzac, ze zle wplywa na ich psychike. Wiedzieli doskonale, ze zostali sami. Stokrotka, Marchewa, Okular i Wiezowiec z niepokojem oczekiwali zblizajacej sie nocy. * * * "Mowia, ze to sala smierci, bo choroba wczesniej czy pozniej zabije kazdego z nas".Wypowiedziane przed czterema tygodniami gniewne slowa Wiezowca dudnily w glowie Stokrotki, skutecznie odganiajac sen. Chlopiec lezal w ciemnej, cichej sali, wsluchujac sie w miarowe oddechy kolegow. Byl pewien, ze nie wszyscy spia, pomimo podawanych im lekarstw. Inni tez zapewne rozmyslali. "Nie badzcie malymi gnojkami. Wszyscy tu jestesmy smiertelnie chorzy i umrzemy. Wszyscy". Wtedy pierwszy raz dostrzegl lzy na twarzy Wiezowca. Zawsze wydawalo sie, ze jest twardy i nie do zdarcia. Tak bylo. Do tamtego wieczoru. Stokrotka przypuszczal, ze przeciagajace sie badania zle na kolege wplynely. Po tym wybuchu Wiezowiec przez dwa dni praktycznie sie nie odzywal, podlaczony przez caly czas do kroplowki. Czy to wlasnie wtedy poczul bliskosc smierci? Stokrotka wiedzial, ze jest chory. Przypuszczal nawet, iz dosc ciezko, bo odwiedzajacy go rodzice, rozmawiajac z nim, bezskutecznie probowali powstrzymac lzy. Wlasciwie nikt mu nigdy nie powiedzial, na czym polega jego choroba. Zapewne uznano, ze szescioletni chlopiec i tak by tego nie zrozumial. Ale on wiedzial. O wiele wiecej, niz przypuszczano. Spedzil w szpitalach polowe zycia i nauczyl sie rozpoznawac symptomy pogarszajacego sie zdrowia. Bole glowy, wymioty, sine oczy i wszechobecne szumy nie zwiastowaly niczego dobrego. Choroba stala sie wrogiem, z ktorym probowal zawrzec rozejm. Przyjmowal leki, stosowal sie do zalecen lekarzy i staral sie nie myslec zbyt wiele. Niemniej bal sie, ze ktoregos dnia skonczy tak jak 60 Wilhelm. Z blada, niby pokryta gruba warstwa maki twarza i ustami probujacymi bezskutecznie lapac powietrze. Kolega z sali, niespelna tydzien po wypowiedzianej przez Wiezowca przepowiedni smierci, doznal ataku, ktory jeszcze tej samej nocy pozbawil go zycia. Obraz jego trupiej twarzy wiele razy przewijal sie w snach Stokrotki.Teraz wszyscy przypuszczali, ze podobny los spotka Marcepana. Nagly chlod wyrwal Stokrotke z zamyslenia. Wydawalo mu sie, iz mrok zyskal na intensywnosci. Zniknal przebijajacy sie przez firanki blask latarni ulicznych. Chlopiec czul, ze stanie sie cos zlego. Nie wiedzial tylko, czy inni tez to wiedza. Bal sie odezwac. Nieznana sila wypelniala mroczna przestrzen. Cialem Stokrotki wstrzasnely dreszcze. Czy to On? Demon z Krainy? Przyszedl na polowanie? Chlopiec zamknal oczy. Modlil sie. Tak jak go nauczyla babcia. Aniele Bozy Strozu moj, Ty zawsze... Zblizalo sie. Niemal czul, jak cos muska jego policzek. Oddech? Zabierze mnie. Do swojego piekla. Tak jak Wilhelma i Marcepana. Rano, wieczor, we dnie, w nocy, badz mi zawsze ku pomocy... W myslach widzial, jak potwor pochyla sie nad jego lozkiem. Paralizujacy strach przemienil dreszcze w drgawki. Blagam, zostaw mnie! Glosny krzyk wypelnil Smocza Jame. Stokrotka byl pewien, ze to on krzyczal, jednak po chwili dotarlo do niego, ze sie mylil. Nie umialby powiedziec, ile czasu minelo do momentu, kiedy w ich sali rozblyslo swiatlo. Pielegniarka podeszla do lozka szlochajacego Marchewy, po czym wybiegla na korytarz. Chlopcy wpatrywali sie ze strachem w broczacego krwia z nosa kolege. Wiedzieli doskonale, co sie naprawde wydarzylo. Marchewa po kilkunastu minutach zniknal z ich sali przewieziony na Oddzial Intensywnej Opieki Medycznej, oni jednak byli przekonani, ze tak naprawde zostal porwany. Do Krainy. 2. Kraina 61 Tego dnia jasny blask slonca pozwalal zapomniec, ze lato juz dawno przeminelo i niedlugo odbijajace sie w szybach okolicznych budynkow promienie zastapi, zsylajaca szarosc, lejaca sie z nieba wodnista maz. Tym wszakze mieszkancy Smoczej Jamy sie nie zajmowali.Na srodku sali wyrosly trzy budowle, kazda obwarowana podwojnym murem. Wilhelm, Marcepan i Marchewa zabezpieczali wlasnie przed zawaleniem dwie ulozone z drewnianych klockow wieze, by pozniej, podczas bitwy trzech krolestw, zrownac je z ziemia. Taka jest logika wojny. Okular siedzial na lozku i ukladal karty z herosami, w sobie tylko znana mozaike pasjansa. Bylo cicho. Pozorny spokoj burzyly niespokojne spojrzenia rzucane w strone stojacego na koncu sali lozka. Od dwoch dni, z wzrokiem wbitym w sufit, lezal na nim Wiezowiec. Mieszkancy Jamy zdawali sobie sprawe, ze mial sie coraz gorzej. Sine dotad obwodki wokol oczu chlopca zmienily kolor na brazowy. Byl potwornie blady i nie odzywal sie. Z jednym wyjatkiem, kiedy podczas ostatniego ataku smiertelnie ich przerazil. Stokrotka staral sie o tym nie myslec i skupic na przyniesionych przez rodzicow komiksach. Nie bylo to jednak latwe, bowiem slowa Wiezowca przez caly czas dudnily mu w glowie. Zamknal oczy. Dzien byl ladny, mial komiksy, nie chcial myslec o smierci. -Pan doktor bardzo cie chwali. Jestem z ciebie dumna jak nie wiem co -powiedziala mama, przykrywajac go szczelnie koldra przed kilkoma minutami. Rodzice odwiedzali go kazdego poranka, a pozniej po poludniu, po pracy. Najbardziej lubil, kiedy siedzieli przy nim, gdy sie budzil. Calus na dzien dobry zawsze wprowadzal go w dobry nastroj. Teraz tata z mama stali na korytarzu, rozmawiajac z Babcia Ali. Chlopca ciekawilo, o czym mowia. Co kilka chwil odrywal wzrok od kolorowych historyjek, by na nich spojrzec. Mama ze lzami w oczach nachylala sie nad mala, starsza kobieta, a Stokrotka domyslal sie, ze dziekuje jej za pomoc, jakiej od lat udziela jemu oraz wielu dzieciom z tego szpitala. "Babcia Ali namawia dobrych ludzi, by wplacali pieniadze na leczenie chorych dzieci. Dzieki temu mozesz brac lekarstwa, ktore sa bardzo drogie i ani nas, ani innych rodzicow nie byloby stac na ich zakup. Podziekuj jej. Za kazdym razem, kiedy bedziesz ja widzial". Ale Babcia Ali nie chciala zadnych podziekowan. Mowila, ze to ona jest wdzieczna, bo pomaganie dzieciom daje jej ogromna radosc. Stokrotka, podobnie jak 62 pozostali mali pacjenci w koncu pogubil sie w tym, kto komu ma dziekowac, co ucieszylo Babcie Ali, ktora poprosila, by po prostu sie do niej usmiechali. To zalatwialo sprawe.Rodzice Stokrotki konczyli wlasnie podpisywac przyniesione przez kobiete formularze, po czym pozegnali sie i oddalili, ginac chlopcu z oczu. Babcia Ali weszla do Smoczej Jamy, przykuwajac uwage wiekszosci mieszkancow, ktorzy zgodnie z tradycja obdarzyli ja promiennymi usmiechami. Przekonawszy sie, ze zmierza w kierunku lozka Stokrotki, Wilhelm, Okular, Marchewa i Marcepan powrocili do przerwanych zajec. -Witaj maly wojowniku - powiedziala, siadajac na lekko pomietym przescieradle. Chlopiec lubil miekki, kojacy glos Babci i oczy, ktore zawsze smialy sie do rozmowcy. Gdy dobrze jej jeszcze nie znal, jego uwage przykuwala dziwna nierownosc jednej z czesci twarzy Babci. Starsza pani wyjasnila w koncu, ze jest to pamiatka po wojnie. To tlumaczenie fascynowalo Stokrotke, jednak z biegiem czasu przyzwyczail sie i przestal zwracac uwage na tajemnicza rane. - Widze, ze moc cie nie opuszcza. Jesli sie nie myle, wkrotce dolaczysz do armii superbohaterow wyzwalajacych swiat. Stokrotka, poczatkowo lekko zdziwiony slowami Babci, w koncu zrozumial, ze maja zwiazek z komiksami rozlozonymi na jego koldrze. Uwielbial historie o bohaterach. Za kazdym razem, gdy odwiedzali go rodzice, tata obowiazkowo czytal mu co najmniej jedna ksiazke. Choc znal swoja kolekcje niemal na pamiec, to w samotnosci chetnie tworzyl dla ogladanych rysunkow wlasne historie. Przygody, z ktorych zarowno Batman, jak i Superman wychodzili zawsze calo, rozgniatajac wrogow niczym robaki. Stokrotka, choc nigdy nikomu, sie do tego nie przyznal, chcial posiasc supermoc i stac sie wyjatkowy. Wiedzial, ze pierwszym przeciwnikiem, z jakim stoczylby boj, bylaby wyniszczajaca go choroba. Juz dawno ustalil, ze uzyje do tego celu grafitowego lasera z planety Kalos. -Wierz mi, ze ty tez jestes bohaterem - przekonywala Ali, zupelnie jakby potrafila wejsc do jego glowy i odczytac klebiace sie w niej mysli. - Niejeden dorosly nie wytrzymalby tego, co musiales znosic przez ostatnie lata. Jestes bardzo dzielny. Wlasciwie wszyscy jestescie. Smocza Jama ma szczescie do prawdziwych twardzieli. Stokrotka zasmial sie, a po chwili dolaczyli do niego pozostali koledzy. Glos Babci nie pozwalal im skupic sie na zabawie. -Wiec moze powiecie mi szczerze, jak sie czujecie chlopaki? 63 Chlopcy wyraznie ozywili sie, chcac udzielic jak najlepszych odpowiedzi.-Ja wczoraj troche rzygalem, bo mialem fizyke. Ale teraz jest dobrze. Babcia Ali musiala przez chwile przemyslec odpowiedz Marchewy, po czym pokiwala z aprobata glowa. -To znaczy, ze chemia przynosi rezultaty? Marchewa zrobil mine, ktora mogla oznaczac tylko jedno, ze ma totalny metlik w glowie. Niemniej przytaknal. Okular pochwalil sie, ze dieta i leki przynosza poprawe i od kilku dni nie mial bolow zoladka. Wilhelm pokazal z duma rany po operacji, a Babcia Ali poglaskala go po glowie, chwalac mestwo, co spowodowalo, ze chlopiec odnajdywal kolejne, najstarsze nawet szramy i siniaki. Stokrotka takze mial sie niezle. Lekarstwa, ktore sprowadzila dla niego Babcia Ali zza wielkiego oceanu musialy byc bardzo dobre, choc jak twierdzila mama, niesamowicie drogie. Przytlumialy pulsujacy bol w glowie i pozwalaly chodzic prosto bez koniecznosci opierania sie o sciany. Jako ze byli w dobrych humorach, posmiali sie troche, poki wzrok Stokrotki nie padl na lozko ustawione najblizej okna. Babcia szybko odczytala gniezdzacy sie w nich niepokoj. -Martwie sie nim tak samo jak wy - powiedziala, przygladajac sie nieruchomej postaci Wiezowca. - Robimy z lekarzami wszystko, aby mu pomoc. -Ale on krzyczal, ze... - Okular nie dokonczyl, jakby powtorzenie slow Wiezowca mialo zeslac na nich klatwe. Umrzemy, umrzemy wszyscy. To sala smierci, wy mali idioci. Dlaczego to powiedzial? Chcial ich nastraszyc? A moze rzeczywiscie wiedzial wiecej niz oni? -Nie przejmujcie sie tym. Wasz kolega potrzebuje odpoczynku i spokoju. Jestem pewna, ze krzyczac na was, nie mial zlych zamiarow. Wszyscy odczuwacie skutki choroby. On z nia walczy i mam nadzieje, ze wygra. To ich jednak nie uspokoilo, a z wyrazu twarzy Babci Ali odgadli, ze te slowa nie zdolaly rozwiac ponurego nastroju, w jakim pograzyl ja widok najstarszego mieszkanca Jamy. Wpatrywala sie w niego tak intensywnie, jakby chciala odczytac zapiski w jego duszy. Po chwili wstala, pomachala im na pozegnanie i opuscila sale, pozostawiajac mieszkancow z gleboka rysa niepokoju w umyslach. * * * 64 -Nie zwariowalem.Ciche slowa dobiegly Stokrotke, kiedy juz zanurzal sie w sen. Otworzyl jednak oczy, rozchylil koldre i usiadl, dostrzegajac w ciemnosci zarysy sylwetek kolegow. Oni rowniez uslyszeli zdanie wypowiedziane przez Wiezowca. Pierwsze od dwoch dni. -To wszystko prawda. Przysiegam. Slyszalem, jak rozmawiaja. -Kto? - zapytal po chwili Marcepan. -Lekarze. - Tym razem glos Wiezowca byl spokojny i miarowy. W niczym nie przypominal furii, ktora zapamietali - Maja nas za maloletnich idiotow. Mysla, ze jestesmy slepi i glusi. Zupelnie jakby slowa umierac i smierc do nas nie docieraly. Chlopcy przez krotki czas trwali w milczeniu. -Ale co uslyszales? - nie wytrzymal Wilhelm. -Mysleli, ze zasnalem - odpowiedzial Wiezowiec. - Szeptali miedzy soba. Ordynator z doktorem Andrzejem. Powiedzieli, ze jesli tak dalej pojdzie, to zaden z nas nie dozyje wakacji. Rozumiecie? Ja moge nie dotrwac nawet do konca roku. Stokrotka nie chcial tego sluchac. Byl przekonany, ze Wiezowiec klamie, by ich nastraszyc. Po co? Chociaz pamietal doskonale swoje zawroty glowy i nagle bole, ubieglotygodniowa utrate przytomnosci Marcepana i ciagle wymioty Marchewy. Ale, czy to znaczylo, ze wkrotce umra? Przeciez Babcia mowila, ze ich stan sie poprawia. Zreszta czuli sie lepiej. Uslyszal szloch. Ktorys z kolegow najwidoczniej uwierzyl w opowiesc Wiezowca. -Nie zamierzam bezczynnie czekac na smierc - kontynuowal najstarszy lokator Jamy. - Mam zamiar uciec do miejsca, w ktorym nie ma chorob i szpitali, a zycie trwa o wiele dluzej niz tutaj. Tym razem naprawde ich zaskoczyl. To co powiedzial bylo tak nieprawdopodobne, ze pomysleli, iz zwariowal. -Mozecie mi nie wierzyc, ale wiem, gdzie to jest. Bylem tam. I jestem przekonany, ze nie snilem. Nikt sie nie odezwal. Czekali. Wiedzieli, ze wkrotce Wiezowiec wyjawi im swoja tajemnice. Zegar na korytarzu glosno poganial wskazowke sekundnika. Tik, tik, tik. Czas biegl, ale w ich sali jakby sie zatrzymal. -To sie zdarzylo podczas transfuzji. - Chlopiec rozpoczal swoja opowiesc. - Nakluli mnie cala masa igiel i kazali lezec bez ruchu. Wpatrywalem sie w maly punkt 65 na scianie. Jakas plame albo zabrudzenie. W pewnym momencie plamka zaczela rosnac. Stawala sie coraz wieksza, taka jak czlowiek. Strasznie sie przestraszylem. - To cos zaczelo sie zblizac, az w koncu mnie pochlonelo. Kiedy otworzylem oczy, zobaczylem polane. Kurcze, chlopaki! Tam bylo pieknie. Wszedzie kwiaty i drzewa. Swiecilo slonce, a dalej bylo jezioro i pomost z lodkami. Ale najlepsze jest to, ze czulem sie wspaniale. Nic mnie nie bolalo. Moglem grac w pilke, skakac i biegac do upadlego. Bylem szczesliwy. Potem niebo zasnuly czarne chmury i wszystko pochlonela ciemnosc. Rozgonilo ja dopiero swiatlo jarzeniowki. Nie wiem jak, ale znow znalazlem sie w szpitalu. Powiecie, ze to byl sen, tez tak myslalem, ale tak bardzo chcialem tam wrocic, ze sprobowalem jeszcze raz. Po poludniu. To bylo w innej sali, na drugim pietrze. Tym razem patrzylem na okno. Skupilem sie na dachu budynku po drugiej stronie i zobaczylem te sama polane. Okno sie rozchylilo i wchlonelo mnie. To cos niesamowitego. Znow tam bylem. Zdazylem dojsc do jeziora i ogladnac lodki z bliska. Wylegiwalem sie na nagrzanej w sloncu trawie i wiedzialem, ze tylko tu moge wyleczyc sie ze swojej choroby. Niebo znow sie zachmurzylo, co najwyrazniej znaczy, ze czas wracac do wlasnego swiata. Ale wcale sie nie martwilem. Wybieram sie tam ponownie. I zamierzam zostac na dluzej.Dzieci nadal trwaly w milczeniu. Kazde na swoj sposob analizowalo opowiesc Wiezowca. Niesamowita i trudna do uwierzenia, ale dajaca nadzieje. -Jesli to prawda, to zabierz nas tam - powiedzial Okular. -Oszalales, przeciez to bajka - zdenerwowal sie Marcepan. - Taka kraina nie istnieje. To musialy byc przywidzenia albo sen. Nikt nie przeniesie sie do innego swiata, wpatrujac sie w okno czy sciane. To niemozliwe. Po sali przeszedl sie szmer. Fantastyczna wizja podzielila mieszkancow Smoczej Jamy. -Nie rozumiecie, ze to drzwi do lepszego swiata. Jesli ja potrafie je otworzyc, to moze i wy rowniez - kontynuowal Wiezowiec. - Powinnismy sprobowac wspolnie. Byc moze razem uda nam sie zostac tam dluzej. Stokrotka, choc nie wierzyl w opowiesc Wiezowca, musial przyznac, iz nie mieli nic do stracenia. Najwyzej zrobia z siebie idiotow. Pozostali doszli do tego samego wniosku i zanim nadeszla polnoc, zadecydowali, ze nastepnego dnia sprobuja razem dostac sie do tego dziwnego miejsca. * * * 66 Lekarz tarl powieki tak mocno, ze gdy spojrzal na Babcie Ali galki oczne przypominaly zarzace sie wegielki w dogasajacym ognisku.-Ciezki dzien - stwierdzila Babcia, wchodzac do pokoju lekarskiego. - Przepraszam, pukalam - powiedziala zmieszana, widzac, jak bardzo mlody lekarz jest zmeczony. - Moze przyjde pozniej? -Alez prosze wejsc - zareagowal szybko Andrzej. - Kto jak kto, ale pani jest tu zawsze mile widziana. Babcia przyjela zaproszenie i usiadla na kanapie. -Kawy? - zaproponowal. - Ja musze sie napic. Inaczej natychmiast padne. Ali przeczaco pokrecila glowa. -Podwojny dyzur? - Domyslila sie. Mezczyzna przytaknal, wlewajac wrzatek do kolorowego kubka. -W poniedzialek ma byc ktos nowy za Antczaka - rzekl - Do tego czasu musimy dzialac w okrojonym skladzie. -To przykre, ze szpital ma takie problemy kadrowe. Tym bardziej doceniam wasza prace. Dzieciaki sa zachwycone. Naprawde pana lubia. Na Andrzeja pochwala podzialala rozluzniajace Z parujacym kubkiem w rece zanurzyl sie w fotelu zapominajac o klopotach. Wiedzial, ze slowa Babci Ali mialy pomoc mu w odstresowaniu i wyciszeniu oraz byly wstepem do rozmowy o jakims problemie. Nie mialo to jednak wiekszego znaczenia, czul, ze mowi szczerze. Pracowal w tym szpitalu szosty rok i wiedzial, ze Babcia nie miala w zwyczaju ani pochlebiac komukolwiek, ani skrywac niezadowolenia. Taka po prostu byla. -Odwiedzilam wlasnie Jame - przeszla do tematu. - Niepokoje sie o Adama Malkowskiego. Zdaje sie, ze od dluzszego czasu nie ma u niego poprawy. Co prawda nie jest podopiecznym fundacji, ale to przeciez nie ma zadnego znaczenia. Wiem, ze pozostali chlopcy sa rowniez zaniepokojeni. Andrzej odstawil kubek na stolik i nachylil sie, opierajac lokcie na udach. Zdawal sobie sprawe, ze omawianie sytuacji Wiezowca nie pomoze sie odprezyc. -Rzeczywiscie mamy z nim klopot - przyznal. - Jesli chodzi o stan fizyczny, to sytuacja niestety nie poprawia sie, choc nie ulega tez pogorszeniu. W poniedzialek po raz kolejny przetoczylismy mu krew i wszystko wskazuje na to, ze nie byla to ostatnia transfuzja. Nadal wystepuje spory niedobor czerwonych krwinek. Stosujemy kuracje antybiotykowa i czekamy na efekty. Niestety chlopak calkowicie sie zalamal. Moze byc to wynikiem braku postepow w leczeniu. Najprawdopodobniej. Jest pod stala opieka 67 psychologa, jednak w tych warunkach trudno mowic o jakiejkolwiek terapii. Wiem, ze bardzo utozsamia sie z Jama, przez chlopakow jest traktowany jak wyrocznia, dlatego nie chcielismy go przenosic. Niemniej, jesli stan sie pogorszy trzeba bedzie to uczynic. Babcia przyjela slowa lekarza w milczeniu. Cokolwiek myslala o sytuacji Wiezowca, nie mogla wtracac sie w sprawy leczenia. Tak brzmiala niepisana zasada. Zreszta nie zrozumieliby jej argumentow.-Pozostaje wiec miec nadzieje, ze chlopiec pokona swoja slabosc - rzekla. - Pomimo wszystko wyglada na silnego. -Oni wszyscy sa niezwykle silni i dojrzali - powiedzial Andrzej. - Kiedy z nimi rozmawiam, czasem mam wrazenie, jakbym mowil do studentow, a nie szescio-, siedmio- czy jedenastolatkow. Slownictwo, sposob argumentacji i wypowiedzi, to wszystko nie przystaje do ich wieku. Nie zawsze tak jest, jakby swoja inteligencje ukrywali pod typowo dzieciecym sztafazem i ujawniali w odpowiednich dla siebie momentach. Choroba wyrobila charakter tych dzieciakow. Wiekszosc traktuje szpital jak dom, a my niestety nie mozemy dac im gwarancji, ze szybko poznaja prawdziwe uciechy dziecinstwa. Nauka idzie do przodu, jednak nie dosc szybko. Babcia nie bez trudu podniosla sie z kanapy i podziekowala lekarzowi za wyjasnienia. Dla tego mlodego mezczyzny medycyna byla wylacznym odnosnikiem w sprawie Wiezowca, dla kobiety starszej niz mury tego szpitala tylko jednym z aspektow. * * * "Nie zaprzataj sobie tym glowy, starucho" - myslala, wyciagajac nogi na wiekowej sofie zajmujacej znaczna czesc malutkiego saloniku. Jej krolestwo. Trzydziesci metrow kwadratowych owocnego zycia. Niewiele, lecz wystarczalo, a najwazniejsze, ze oddalone bylo zaledwie trzysta metrow od szpitala."Matka Teresa za trzy grosze". Tak, mozna by powiedziec, ze u schylku swojego zycia chciala zbic kapital, by moc pochwalic sie czyms przed swietym Piotrem. Miala nadzieje, ze straznik niebianskich wrot przymknie wtedy oko na gorszace fragmenty jej zyciorysu. Przemyt alkoholu, handel waluta, sprzeniewierzenie na hazard funduszu reprezentacyjnego 68 Zakladow Azotowych czy konszachty z esbekami probujacymi dorobic sie na starosc dzieki nielegalnym interesom, nie przynosily chwaly. Z drugiej strony poznala wtedy ludzi, ktorym teraz na wiesc o dokumentach, jakie zgromadzila przez dlugie lata balansowania na krawedzi prawa, wlosy jezyly sie na glowie. Chetnie wplacali niemale sumy na konto jej fundacji, by moc spokojnie piastowac swoje ministerialne lub prezesowskie posady. Kiedys bala sie, ze ktos ja sprzatnie. Strach jednak szybko minal, gdy zdala sobie sprawe, ze ludzie, ktorym postawila ultimatum, to zwykli tchorze. Trzesacy portkami dorobkiewicze, ktorym perspektywa utraty stanowiska uniemozliwia logiczne myslenie. Dzieki ich strachowi mogla okupic winy i pomagac dzieciom.To, co teraz klebilo jej sie w glowie to wspomnienia starsze od PRL-u, z czasow, kiedy smierc i cierpienie byly tak normalne, jak lampki na bozonarodzeniowej choince. Gdy dzisiejszego poranka zobaczyla Wiezowca ze wzrokiem wbitym w sufit, powrocilo cos, co odczula tylko kilka razy w zyciu. Im byla starsza, tym stycznosc z Polem gorzej na nia wplywala. Zupelnie jakby nieznana, wroga sila wysysala witalnosc z jej organizmu. Nie miala watpliwosci, ze emisja, ktorej zrodlem byl chlopiec miala duza moc. Bala sie, ze wczesniej czy pozniej Wiezowiec skonczy jak inni. Ci wybrancy, ktorych kiedys poznala, od dawna nie zyli, zabierajac tajemnice swojej odmiennosci do grobu. Dlaczego to sie dzieje? Zmruzyla oczy i przywolala w pamieci pierwsze zetkniecie z Polem. Ujrzala sponiewierana, przerazona dziewczyne modlaca sie o cud w piwnicy oddalonej zaledwie kilkaset metrow od jej obecnego mieszkania. Az trudno bylo uwierzyc, ze minelo juz szescdziesiat jeden lat i ze kiedykolwiek byla tak mloda. Mimo to dobrze pamietala, jak przyciskajac twarz do zawilgoconej sciany, marzyla o wydostaniu sie z klaustrofobicznej przestrzeni i przezwyciezeniu paralizujacego strachu przed przetaczajaca sie pod jej nosem kawalkada niemieckich czolgow. Powstanie wygasalo. Oczyma wyobrazni widziala, jak Warszawa plonie, a wraz z nia wszyscy, przy ktorych boku walczyla podczas ostatnich tygodni. Bala sie. Bala sie panicznie, ze ja znajda i zwegla jednym podmuchem z miotacza. Zapewne przezwyciezylaby w koncu strach i czmychnela pomiedzy ruinami jak najdalej stad, gdyby nie spoczywajaca na jej kolanach, umazana krwia glowa szesnastolatka. 69 "Przeciez nie moglas go zostawic" - glos zawsze odzywal sie, gdy powracala myslami do tego dnia. - "Bylas sanitariuszka, a nawet taka smarkula jak ty wiedziala, ze to honor, ktorego nie wolno splamic".Nazywal sie Jakub i nie znala go wczesniej. Wpadli na siebie podczas ucieczki z rozbitego przez Niemcow szpitala polowego, pozniej eksplodowal pocisk, sprawiajac, ze swiat utracil swa realna postac. Ocknela sie obok zakrwawionego chlopaka, sama bedac dzieki Bogu cala. Ostatkiem sil zdolala przeciagnac go do zniszczonego budynku z wybitym piwnicznym oknem, ktore zdawalo sie przywolywac ich glosem umarlaka. Nie pamietala, ile czasu tam spedzili. Chlopak mial pokiereszowana glowe, prawdopodobnie zlamana reke i rane brzucha. Ali przypuszczala, ze utkwil tam odlamek. Na poczatku jeszcze cos mowil, stad znala jego imie, pozniej tylko jeczal z bolu i charczal, artykulujac pojedyncze wyrazy. Zrobila jakies prowizoryczne szarpie i opatrzyla rany, ale wiedziala, ze to na nic. Stracila poczucie czasu. Do dzis nie wie, jak dlugo tam siedziala. -Chce zoosstac... - Cichy glos spowodowal, iz wynurzyla sie ze stanu otepienia. Minely dziesieciolecia, a ona wciaz slyszala dzwiek wydobywajacy sie z ust chlopaka. -Spokojnie - odparla, ignorujac widok krwi saczacej sie przez bandaze. Starala sie jak mogla, by jej glos zabrzmial optymistycznie. - Jestesmy bezpieczni. Odczekamy troche i pryskamy na polnoc, do naszych. Jakub przesunal glowe i ich spojrzenia sie spotkaly. Nie mogla uwierzyc, ale dostrzegla w jego oczach zmieniajacy sie niczym w kalejdoskopie kolaz tysiecy barw. Poczula przejmujace goraco. Chlopak zlapal ja z calych sil za reke, zupelnie jakby wykrzesal z siebie nieodkryte jeszcze poklady energii. Ta moc bila w nia, pochlaniajac umysl i wciagajac w cos, czego nie byla w stanie pojac. -Chodz - wysapal. - Taaam. Nie wiedziala, co sie dzieje. Kim on jest? Tracila kontakt z rzeczywistoscia. Z klebowiska kolorow wylanial sie sielski krajobraz. Energia bijaca od dogorywajacego Jakuba wpychala ja do innego swiata. Ciala pozostawaly w brudnej piwnicy, a oni pograzali sie w nieznanym bycie. Wtedy poczula lizniecie diabla. Nie potrafila zdefiniowac dlaczego, ale przeswiadczenie o obecnosci czegos mrocznego i zlego przyslonilo wszystko czarna zaslona przerazenia. Byla niemal pewna, iz to co jawilo sie wyzwoleniem bylo piekielna pulapka, ona zas nie miala sil, 70 by przeciwstawic sie pchajacej ja ku zagladzie mocy. Cos bylo po drugiej stronie i czekalo na nia.W jednej sekundzie zar morderczego ognia wyrwal ja ze szponow szatanskiej mocy. -Hin jemand sonst ist* Lewa czesc twarzy palila nieopisanym bolem. Probowala zlapac powietrze, jednak do pluc trafial tylko czarny dym. Dusil iskierke zycia nakazujaca walczyc do konca. Nie wiedziala, jak znalazla sie po drugiej stronie piwnicy. Dopiero tam dane jej bylo lapczywymi haustami polykac ubogie dawki powietrza. Lzawiace oczy dostrzegly cialo Jakuba. Dymilo. Postac w zgnilozielonym mundurze zblizyla sie, zwracajac ku niemu wylot miotacza. Nie wiedziala, czy zolnierz ja zauwazyl. Blagala Boga, aby tak sie nie stalo. -Weiterhin verlebt** - powiedzial Niemiec, zwracajac sie ku wejsciu. Ktos, kogo nie widziala cos odpowiedzial, po czym wyszedl. Ognisty podmuch pochlonal Jakuba. Oczekujac rychlej smierci, przywarla do sciany, po czym runela z wysokosci dobrych dwoch metrow, obijajac dotkliwie ramie. Kiedy otworzyla oczy, byla tylko ciemnosc. Myslala, ze umarla, ale po kilku godzinach dzien przyniosl pierwsze promienie slonca. Lezala na weglu. Zdala sobie sprawe, ze jest w kotlowni, do ktorej musiala przeleciec przez niezabezpieczony otwor w posadzce piwnicy. Cud? Podswiadomie chciala wierzyc, ze tak wlasnie jest. "Przeciez przetrwalas, po co dopisywac do tego zbedna ideologie". Ali przylozyla dlon do lewego policzka. Nadal czula zgrubienie powstale wskutek poparzenia. Od tamtego czasu plaster stopionej, czesciowo zregenerowanej skory stal sie jej talizmanem. Przypominal, ze po tym, co przezyla, jest w stanie przetrwac wszystko. Pewnie dlatego byla taka twarda i nieustepliwa. Jedynie Pole potrafilo wywolac w niej prawdziwe przerazenie. Zaraz po powstaniu, kiedy zdolala wydostac sie z piwnicy i przezwyciezajac potworny bol twarzy, dostala sie do kanalow, by godzinami brnac w duszacym fetorze i dotrzec na brzeg Wisly, wmawiala sobie, ze cale zajscie z Jakubem bylo wylacznie jej wymyslem, szokiem, jakiego doznala na mysl o konajacym obok czlowieku. Wspomnienie tak ja Tam ktos jeszcze jest "Nadal zyje 71 dreczylo, ze wylaczyla sie. Tak po prostu. Kiedy ponownie ujrzala swiat, lezala w lozku uzyczonym przez nieznanych jej ludzi. Majaczaca i wyglodzona wyciagneli z Wisly na chwile, nim calkowicie sie w niej zanurzyla. Ci staruszkowie zastapili jej rodzicow, ktorych nigdy nie odnalazla.Nie wrocila do domu. Bala sie. Pamietala, jak chlopaki przestrzegali przed zemsta Niemcow. Adam twierdzil wrecz, ze szkopy wykoncza wszystkich warszawiakow i zrownaja miasto z ziemia. Nie zapomniala przekonania, z jakim to mowil. Widmo masakry paralizowalo ja, jeszcze nim powstanie upadlo. Po klesce stawalo sie bardziej realne. Strach mieszal sie ze zmeczeniem i ogromnym bolem poparzonej twarzy. Nie potrafila sobie przypomniec nic z tych tygodni, jakie spedzila w zawilgoconym pokoiku na poddaszu domu swoich wybawcow. Zupelnie jakby przespala ten czas. Nieraz wydawalo jej sie, ze rozmawia z mama. Tlumaczy, ze u niej wszystko w porzadku, przezyla i ma sie niezle, lecz po chwili obrazy rozmywaly sie zastapione przez szarosc sufitowych plam. Wtedy plakala. W styczniu czterdziestego szostego przemogla sie i poszla do dawnego domu. Zastala ruiny i opowiesci o zagladzie mieszkancow. Probowala odnalezc kogos znajomego, jakiegos sasiada, ale wiekszosc okolicznych domow zostala zniszczona, a ich lokatorzy albo zgineli, albo mieszkali Bog wie gdzie. Zapewne i tak nikt by jej nie rozpoznal. Z obrzekiem znieksztalcajacym lewa czesc twarzy i krotko przycietymi wlosami w niewielkim stopniu przypominala dziewczyne sprzed kilkunastu miesiecy. Postanowila, ze nigdy juz tam nie powroci. Wtedy narodzila sie Hanka Alikowska. Zyskala nowa tozsamosc, dom, rodzicow i niepewna przyszlosc. Po wojnie zycie toczylo sie dalej, rany zasklepialy, ale pamiec szalenczego wzroku Jakuba zagniezdzila sie gleboko w jej umysle. Nie potrafila o nim zapomniec. Pietnascie lat pozniej, podczas katastrofy kolejowej, te sama kaskade kolorow zidentyfikowala we wzroku przebitej metalowym pretem kobiety. Nie zdecydowala sie jej dotknac i pomoc, choc ta blagala, wykrwawiajac sie powoli. Ali bala sie. To, co drzemalo w Jakubie, rowniez i tym razem zaatakowalo ja fala goraca. Zdretwiala z przerazenia, czekala na ratownikow i modlila sie. Od tego czasu potrafila rozpoznac Pole i unikala emitujacych je ludzi. Ci jednak, niczym wyslannicy diabla, co jakis czas wkraczali na sciezke jej zycia. "Stetryczalas, dlatego przesadzasz. To zaledwie kilka kontaktow. Myslisz, ze posiadlas sile sciagania nieszczesc? Masz nadcisnienie, stad ataki dusznosci". 72 To nieprawda, wiedziala o tym i nie potrafila sie uspokoic. Wiezowiec emitowal Pole i to niezwykle silnie. Ali nie byla pewna, czy chlopak zdaje sobie z tego sprawe, jednak bala sie, ze moc, ktora w wojennym bestialstwie wyrwala sie na swiat, nie zaprzestanie wysilkow by w koncu ja dopasc. Najgorsze bylo jednak to, ze moze zapolowac na nowe ofiary. * * * Plomien swieczki tanczyl poszturchiwany przyspieszonymi oddechami szesciu wedrowcow. Bladzi, obciazeni bolem i strachem zapragneli zaznac lepszego swiata.Im dalej posuwal sie dzien, z tym wieksza niecierpliwoscia oczekiwali wieczoru. Marcepan zwinal z magazynku nadpalona swieczke. Okular zorganizowal pudelko zapalek. Postanowili, ze plomyk bedzie idealnym obiektem skupienia, ktory otworzy przed nimi brame. Jesli tylko to, co naopowiadal im Wiezowiec bylo prawdziwe. Kiedy pielegniarka pogasila swiatla, a z pokoju lekarskiego dobiegl ich uszu cichy dzwiek radia, utworzyli na podlodze krag, ktorego centrum stala sie palaca swieca. -Skupcie sie na plomieniu, tak bedzie najlepiej. Wyobrazcie sobie sloneczna polane z pieknym widokiem na jezioro i drzewa. Ja tak robilem. - Slowa Wiezowca plynely spokojnie, byly przyjemne i kojace. - W oddali widac pomost, a przy nim rzad kolorowych lodek. To najpiekniejsze miejsce na swiecie. Jasnosc plomienia odbijala sie w szeroko otwartych oczach. Stokrotka poczul suchosc w gardle. Jego organizm reagowal nerwowo. Czy powinien sie bac? Bylo mu slabo. Swieca podrygiwala coraz mocniej, a swiat zaczynal wirowac. Jego przyjaciele zdawali sie tracic kontakt z rzeczywistoscia, kiwajac sie w nieznanym mu rytmie ze wzrokiem wbitym w blask swiecy. Chcial sie wycofac, jednak po chwili poczul pod stopami przyjemna miekkosc. Otworzyl oczy, nie pamietajac nawet, kiedy je zamknal. Poczatkowo oslepiony blaskiem slonca, zamrugal i zobaczyl cudowny widok. Byl na polanie. -Hej, Stokrotka udalo sie, to prawda! - krzyczal Okular, biegajac i podskakujac jak oszalaly. Stokrotka dostrzegl rowniez pozostalych. Wiezowiec i Wilhelm turlali sie po trawie w kierunku jeziora i pomostu z lodkami. Marcepan i Marchewa z 73 rozlozonymi szeroko rekoma wchlaniali rzeskie powietrze. Byli w raju. W kazdym razie w czyms bardzo do niego zblizonym.Nie wiedzieli, ile czasu minelo. Nie obchodzilo ich, czy w realnym swiecie jest noc, czy dzien i co sie stanie, jesli ktos wejdzie do Jamy. Liczylo sie tylko tu i teraz. Kiedy juz skonczyli upajac sie wolnoscia, a beztroska zabawa zmeczyla ich na tyle, ze zziajani rozlozyli sie w cieniu pobliskich drzew postanowili, ze nazwa to miejsce Kraina. Tak po prostu. -Za tym lasem jest na pewno jeszcze fajniej - powiedzial Wiezowiec. - To dopiero poczatek. Musimy odkryc ten swiat. Stokrotka z Marcepanem zajadali znalezione pod drzewami jagody. Marchewa wypatrywal swiergocacych ptakow. -Spojrzcie - sielankowy spokoj zburzyl Okular wskazujac niebo. Klebowisko ciemnych chmur sunelo w ich kierunku zaslaniajac powoli slonce. Polane zaczynal przykrywac mrok. -Czy to znaczy, ze teraz wrocimy do szpitala? - spytal Marchewa. - Nie mozna nic na to poradzic? Szarosc zaczela przemieniac sie w czern. Zgodnie z opowiescia Wiezowca oczekiwali powrotu do Smoczej Jamy. -Co sie dzieje? - czyjs glos zdradzal zdenerwowanie i strach. Przeciez jeszcze niedawno bylo tu tak pieknie. Ciemnosc pochlonela ich calkowicie. Urokliwy krajobraz stal sie odleglym wspomnieniem. Czuli sie zagubieni. Odruchowo skupili sie w jednym miejscu, chwytajac sie za rece. W pewnej chwili uslyszeli trzask. Dobiegal od strony lasu. Zupelnie jakby cos wielkiego zblizalo sie w ich kierunku, miazdzac napotkane na swojej drodze galezie i krzaki. Instynkt podpowiadal im ucieczke, jednak wszechobecny mrok uniemozliwial jakakolwiek orientacje. Znalezli sie w pulapce. -Wracajmy, prosze, wracajmy do szpitala. - Szept Wilhelma przypominal modlitwe blagalna, jednak Stokrotka watpil, czy Bog ma jakakolwiek wladze nad Kraina. Odglosy dobiegajace z lasu byly coraz wyrazniejsze. To, co podazalo w ich strone musialo byc ogromne. Stokrotka moglby przysiac, ze uslyszal charczenie przywodzace na mysl zwierzeta, ktore widzial w ZOO. 74 Cos chwycilo go za reke. Zamarl, szybko jednak zorientowal sie, ze to tylko Okular. Przerazony i bliski paniki, nie bardziej zreszta niz Stokrotka, myslacy wlasnie o ucieczce na oslep, byleby dalej stad. I wtedy okolice rozdarl paralizujacy zmysly ryk.Z lasu wylonil sie Demon. Stokrotka byl przekonany, ze jego serce nie wytrzyma i wybije dziure w klatce piersiowej. W glowie zagniezdzil sie szum, a reke ogarnal bol, wywolany zabojczym usciskiem Okulara. Plonace czerwienia oczy zwrocily sie w ich kierunku. Ryk rozsadzal czaszki. Smrod zgnilizny i rozkladu zalal cala okolice, powodujac natychmiastowe mdlosci. Raj zamienil sie w pieklo. Pomimo ogromnej postury bestia szybkimi susami pedzila w ich kierunku. Krzyk przerazenia, jaki wydarl sie z gardel chlopcow wydawal sie byc zwiastunem smierci. We wszechobecnym mroku widzieli tylko wielkie, czerwone oczy, ktore zapowiadaly krwawa rozprawe z intruzami. Jeszcze chwila i pokryte luskami lapy wbija ich w ziemie. Okular wyl jak zranione zwierze, pozostali rzucili sie do ucieczki, potracajac sie nawzajem i przewracajac. Cos uderzylo Stokrotke w bok. Cos parzylo mu reke. Obejrzal sie. Przy nim lezalo szpitalne krzeslo, a przewrocona swieca zalewala dlon goracym woskiem. 3. Demon W szpitalu nie pamietano, aby kiedykolwiek w ciagu niespelna miesiaca trzech pacjentow i to z jednej sali doznalo wywolujacego spiaczke lub smierc ataku. Podejrzewano wirus, zakazenie organizmu, czy zatrucie, jednak pomimo wielokrotnych badan i testow nie wykryto ogniwa laczacego te przypadki.To, czego nie dostrzegali dorosli, dla chlopcow bylo oczywiste. Oni znali wspolny mianownik swojego nieszczescia. Demon z Krainy czyhal na ich dusze i jeden Bog mogl wiedziec, jakie byly jego zamiary. Czym on wlasciwie byl? Diablem? Wcieleniem zla? A moze upiornym wladca jednej z nieskonczenie wielu krain, ktorej 75 brame nieswiadomie uchylil Wiezowiec? Sielankowy krajobraz polany byl jedynie wabikiem dla takich jak oni. Plastrem miodu w rekach krwiozerczej bestii.Mysle, ze zblizajaca sie smierc otworzyla przed nami drzwi do lepszego miejsca. Jakze mocno mylil sie Wiezowiec. Obraz glodnych oczu krwi tkwil w glowie Stokrotki, niczym drzazga pod paznokciem. Wywolywal bol, wzbudzal niepokoj i nie dalo sie o nim zapomniec. Wizyta na polanie jakims cudem nie zakonczyla sie masakra. Obudzili sie w Smoczej Jamie spoceni i przerazeni, ale cali. Postanowili jak najszybciej o wszystkim zapomniec. Chcieli wyprzec Kraine ze swoich pamieci. Kiedy wydawalo sie, ze wszystko jest na dobrej drodze, atak dopadl Wilhelma. Pragneli wierzyc, ze to przypadek, zbieg okolicznosci, nic wiecej. W wyobrazni, a moze nie tylko, widzieli jednak potwora przekraczajacego bramy ich umyslow. Kiedy powalilo Marcepana, mieli pewnosc. Po zabraniu Marchewy zdali sobie sprawe, ze kolejne pojawienie sie Demona jest tylko kwestia czasu. -Moze juz sie pozywil i zostawi nas w spokoju - Okular wypowiedzial swa nadzieje bez wiekszej wiary w spelnienie. W odroznieniu od Wiezowca, ktorego stan zdrowia znacznie sie polepszyl, Okular wydawal sie niknac w oczach. On najbardziej przezyl wyprawe do Krainy i najlepiej jak mogl, nawet kosztem zdrowia odpychal od siebie wizje nadchodzacego zla. * * * Poniedzialek przywital ich pierwszymi w tym roku opadami sniegu. Za oknami skapa biala pierzyna przykrywala dachy, chodniki i zaparkowane na ulicach samochody. Pacjentom najwyzszego pietra szpitala marzyly sie sanki i niekonczace bitwy na sniezki.-Przygotowany? - zapytal doktor Andrzej, zblizajac sie do lozka Stokrotki. - Nie ma sie czego bac. To zupelnie bezbolesne. Przysiegam. A jednak chlopiec sie bal. Od rana nic nie jadl, by jak mowila pielegniarka nie zafalszowac wynikow badania. Doktor podal mu lekarstwa i po kilku minutach pchal siedzacego na wozku pacjenta w kierunku windy. Ta miala zawiezc ich na drugie pietro, gdzie znajdowal sie tomograf. Mimo ze lekarz wyjasnil mu pokrotce, jak bedzie 76 przebiegac badanie, to widok urzadzenia wywarl na Stokrotce duze wrazenie. Sam fakt, ze na czterdziesci minut zostanie zamkniety w komorze bez mozliwosci ruchu napawal go lekiem.-Wyobraz sobie, ze jestes kosmonauta podazajacym w kapsule na orbite Ziemi. - Chlopiec postanowil wykorzystac te rade doktora. Stokrotka polozyl sie na lozku. Lekarz usiadl za stojacym obok stolikiem i wystukal na klawiaturze komende. Chlopiec poczul, ze powoli wjezdza do komory. Byl spokojny. Nie wiedzial, czy to zasluga oswietlajacych go lampek, czy tez polknietych lekarstw. Rzeczywiscie, tak jak mowil lekarz, nic nie bolalo. Mijaly minuty. Mysli krazyly wolne od jakichkolwiek obciazen. Pierwszy raz od dluzszego czasu czul sie lekki i zrelaksowany. Poczatkowo nie zauwazyl tanczacych iskierek. Blysniecia byly rzadkie, ale z biegiem czasu zyskaly na intensywnosci. Jasne punkty laczyl delikatny lancuszek, formujac dziwaczny wzor. Stokrotce przypomnialy sie lamiglowki z ksiazki od babci, w ktorych trzeba bylo polaczyc ponumerowane kropki i tym sposobem tworzylo sie zarysy postaci z bajek. Iskierki utworzyly owal, ktory powoli zaczynal sie zblizac, powiekszajac jednoczesnie swoja powierzchnie. Nie wiem, kiedy, ale w pewnym momencie plamka zaczela rosnac. Stawala sie coraz wieksza, taka jak czlowiek. Przestrzen zdawala sie zalamywac. Wypelniajaca go blogosc szybko przygasala. Przytepione lekami zmysly zbyt wolno reagowaly. Co sie dzieje? Odrzucajacy smrod spowodowal, ze chlopiec zaczal sie dusic. Blask, ktory pojawil sie nie wiadomo skad ranil oczy, powodujac lzawienie. Stokrotka chcial krzyczec, ale nie mogl wydobyc z siebie zadnego dzwieku. Niemy wrzask rozsadzal mu glowe. Nie!!! Blagam!!! Uslyszal charkot i poczul, jakby cos oslizglego i obrzydliwego wstrzasnelo mocno jego cialem. Ostatnim zarejestrowanym obrazem byla ociekajaca brunatnym sluzem odrazajaca postac. Znany mu swiat zawirowal i wyplul go w znienawidzonej Krainie. * * * 77 Lezal w mokrej, kleistej mazi. Przerazenie sprawilo, ze bal sie otworzyc oczy.Potwor mogl go dostrzec i zabic. Bylo chlodno, wiatr zsylal dreszcze i przynosil mdlacy zapach zgnilizny. Gdzie jestem? Nagle uslyszal cos, jakby nasilajace sie zawodzenie, placz. Przezwyciezyl strach i rozchylil powieki. To co zobaczyl wyrwalo z jego gardla okrzyk przerazenia. Oswietlona setkami pochodni, niezmierzona polac ziemi usiana byla morzem bambusowych klatek. W najblizszych Stokrotka dostrzegl powyginane przez cierpienie dzieciece ciala. Wlasciwie mozna powiedziec, ze byly to szkielety pokryte cienka warstewka skory. Niektore zawodzily, inne plakaly, czesc trwala w bezruchu, stajac sie pozywieniem robactwa. To one byly zrodlem trupiego smrodu. Stokrotka nie mogl uwierzyc w koszmar, ktory probowaly przekazac mu oczy. Pelen grozy zdal sobie sprawe, ze on rowniez tkwi w jednej z takich klatek. Boze, prosze, uratuj mnie! Poprzez bambusowe kraty dostrzegl wpatrujace sie w niego lsniace diamenty oczu. Byly jedyna iskierka zycia na szarej, koscistej twarzy. Ledwo widoczne usta poruszaly sie, nie znajdujac sil na wypowiedzenie chocby jednego slowa. Pomimo iz istota wygladala, jakby cos wyssalo z niej cale wnetrze, Stokrotka ja poznal. Po oczach. Choc to nieprawdopodobne, wpatrywal sie w niego Marcepan. -Zezre nas - wyszeptal, po czym opadl wyczerpany w brunatna breje. Umre tu. Zgnije z nimi wszystkimi. Okolice rozoral ryk. Dzieci z jeszcze wiekszym szlochem skulily sie w swoich klatkach. Z jaskini wylonil sie Demon. Stokrotka po raz pierwszy zobaczyl go w calej okazalosci. Potwor byl ogromny jak drzewo, pokryty zielonym sluzem i czyms przypominajacym luski. Plaskie nozdrza wyrzucaly co jakis czas parujaca wydzieline, zas oczy swidrowaly okolice w poszukiwaniu ofiary. Z uzbrojonego w czarne zeby pyska wydobywal sie charkot. Wygladal jak zwierze, jednak obdarzone mroczna inteligencja. Potwor zwrocil sie ku najblizszej klatce. Wiezien oplotl rekoma kraty. -Nie!!! - krzyczal znajomy glos. - Nie mnie. Przeciez zrobilem, co chciales!!! Demon spojrzal na sasiednia klatke. Okular kiwal sie spokojnie, zupelnie oderwany od rzeczywistosci. Potwor jednym ruchem roztrzaskal prety, wbil szpony w 78 brzuch chlopca, po czym uniosl go w gore i zatrzasnal w poteznych szczekach. Fontanna gestej krwi zalala miejsce rzezi. Strach i panika uniosly sie nad Kraina.Stokrotka stal jak sparalizowany. Nie kontrolowal sie zupelnie. Rozszerzone w przerazeniu oczy wedrowaly gdzies hen daleko. Wtem jego spojrzenie natknelo sie na zar czerwonych slepiow. Dostrzegl w nich cierpienie rozrywanych cial, meki dusz, ktorymi pozywial sie Demon i ogromny, nienasycony glod. Najgorsze jednak bylo to, ze wladca Krainy patrzyl dokladnie w jego kierunku. * * * Jeszcze nigdy nie odczula takiego uderzenia Pola. Runela na fotel, upuszczajac szklanke z goraca herbata. Rozbryzniety na podlodze plyn palil stopy, pluca zas bezskutecznie upominaly sie o kolejna porcje tlenu. Dopiero po chwili zdolala zlapac dech i nieco sie uspokoic. Na szczescie krople nasercowe i tabletki obnizajace cisnienie znajdowaly sie na stoliku obok. Sciagnela nasiakniete wrzatkiem skarpety i zazyla leki, nawet ich nie popijajac."Oddychaj spokojnie, bo wykitujesz na tym fotelu". Cos musialo sie stac i to niewatpliwie bardzo zlego. "Wiezowiec". Emisja chlopaka byla niezwykle silna, ale niemozliwe, aby odczula ja az w swoim domu. Z drugiej strony, jesli nie jego Pole ja zaatakowalo, to czyje? Zegar pokazywal dwudziesta trzecia. Nie mogla siedziec z zalozonymi rekami. Postanowila udac sie do szpitala i na wlasne oczy przekonac, co sie dzieje. Na tyle, na ile starczylo sil, przebrala sie - nie przywiazujac szczegolnie uwagi do tego, co zaklada - nastepnie weszla do lazienki, by nieco sie odswiezyc. Zimna woda powinna przywrocic jej koncentracje. Odbicie w lustrze zdradzalo zmeczenie. Kazdy przezyty rok zaznaczal sie na twarzy kolejnymi zmarszczkami. Nie wstydzila sie ich, przypominaly bowiem, ze cokolwiek robila, nie zmarnowala swoich dni. Przemyla twarz woda i gdy ponownie spojrzala w lustro zamiast wlasnego odbicia dostrzegla to. Oczy. 79 Wpatrywaly sie. Intensywnie i chytrze.Lek w jednej chwili napelnil zyly ogromna dawka adrenaliny. Kobieta natychmiast sie odwrocila, by upewnic sie, ze jest sama w pomieszczeniu. Kolejne spojrzenie w lustro przekonalo ja, ze to co sie w nia wpatrywalo, pochodzilo zza szklanej tafli. -Co jest? - wysapala przerazona. Moglaby przysiac, ze widziadlo usmiechnelo sie. Postac ze swidrujacym wzrokiem przypomniala jej posagi diablow z florenckich swiatyn. Wykrzywione twarze slug piekiel straszyly przepojonymi chytroscia obliczami. Po chwili cos, co zaleglo sie po drugiej stronie lustra, rozmylo sie powoli. Wtedy Ali dostrzegla dziesiatki nieostrych ksztaltow, jakby ludzkich twarzy, ale zdeformowanych i nienaturalnych. Kiedy rozwarly usta w niemym krzyku, wizja znikla, lustro zas powrocilo do roli etatowego odbijacza swiata rzeczywistego. Serce Ali szamotalo sie w klatce piersiowej. Zatoczyla sie, opadajac na sedes. "Znalazl mnie. Po tych wszystkich latach dopadl i nie odpusci". Po raz pierwszy w zyciu poczula sie bezsilna. Byla za stara i za slaba, by zmierzyc sie z czyms, co w kazdym calu ja przerastalo. * * * Gdy mgla zaczela tracic na intensywnosci, rozpoznal zarys znajomej postaci. Wiezowiec siedzial naprzeciwko i nie odzywal sie. Byli w jaskini. Ciemnej, mroznej i wilgotnej, jednak stokroc przyjazniejszej od bambusowej klatki. Jedyne zrodlo swiatla stanowil zarzacy sie na kamieniu kawalek wegla. Stokrotka nie wiedzial, gdzie podzialo sie pole pelne zameczonych dzieci, jednak odczuwal ulge, ze nie musi przezywac strachu, jaki tam mu towarzyszyl. Czy to Demon uwiezil ich w tej jaskini?-Zagniezdzil sie w mojej glowie i nie ma zamiaru odejsc - powiedzial Wiezowiec, dostrzegajac, ze kolega sie ocknal. Drzacy slaby glos, jak i sama postac byly cieniem tego ze Smoczej Jamy. "To on blagal Demona o litosc". -Wie, ze moge wpuszczac go do naszego swiata i kaze szukac dla siebie ofiar - kontynuowal. - Ty tez mozesz to robic, choc nie wiem dlaczego. Nie zabije nas, jesli bedziemy mu sluzyc. Nie chce tu zostac. Widziales, co zrobil z Okularem? 80 Stokrotka uslyszal szloch. A wiec i Wiezowiec zostal porwany do Krainy. W pewnym sensie cieszyl sie z obecnosci kolegi, latwiej bylo mu zniesc przejmujace uczucie strachu.-Mozemy wrocic do domu? - zapytal z nadzieja. Placz ustal. Chlopiec po przeciwnej stronie otarl zmeczone oczy. -Tak, ale musimy go karmic - odparl. - Inaczej pozre nas w kawalkach. To najbardziej zly z diablow, zrobi to z przyjemnoscia. Stokrotka chcial jak najszybciej wrocic do domu. Tesknil za rodzicami i szpitalem, nawet jesli kojarzyl mu sie tylko z bolem i choroba. To, co przezyl w bialych salach urozmaiconych kolorowymi malunkami, bylo niczym w porownaniu z meczarniami w Krainie. Wiezowiec swidrowal go wzrokiem, jakby chcial odczytac mysli Stokrotki. Ten jednak skamienial nagle, bowiem ponad ich glowami to, co wydawalo sie brunatna skala, rozwarlo powieki. * * * Sen nadszedl cicho i niespodziewanie, po czym rozpoczal leniwy rejs, niczym zaglowiec na bezwietrznym morzu. Te kilka chwil ukojenia dawalo odpoczynek przemeczonemu umyslowi i wyczerpanym miesniom. Choc pokoj lekarski nie byl najlepszym miejscem do odpoczynku, to w tej chwili kazda w miare cicha przystan wydawala sie zbawieniem. Nawet fakt, iz twarda i przykrotka kanapa nie oferowala wymarzonego komfortu, nie przerywal spokojnego dryfu po niekonczacej sie otchlani snu. Dwudziestogodzinny dyzur dal mu mocno w kosc. Andrzej przewrocil sie na bok, zaglebiajac sie jeszcze bardziej w blogi stan relaksu, kiedy brudne lapy rzeczywistosci zaczely go wyciagac ku powierzchni. Lup, lup, lup. Dobiegajace z oddali dzwieki zamazaly obrazy snu. Rozchylil klejace sie powieki, rozpoznajac glos stojacej w drzwiach pielegniarki.-Panie doktorze, Malkowski i Szymanek odzyskali przytomnosc!!! - Dziewczyna niemal wykrzyczala niewiarygodny komunikat. Andrzej natychmiast oprzytomnial, zerwal sie i w ostatniej chwili chwycil oparcia kanapy, w przeciwnym razie bowiem runalby na podloge. Scierpnieta noga nie utrzymala jego ciala. 81 -Parametry? - zapytal.-Sa stabilni. Co prawda mowia bez ladu i skladu, ale wydaja sie byc w porzadku. -Juz ide. Dziewczyna opuscila pokoj. Lekarz podszedl do umywalki i przemyl zaspane oczy. Wrocili, pomyslal. To nie jest zadna pieprzona klatwa, a Jama nie jest przekleta. Skad te kretynskie pomysly? Wyleczy ich i udowodni, ze smierc pozostalych dzieciakow to tylko tragiczny zbieg okolicznosci. Korytarz mruczal cisza. Andrzej dotarl na OIOM po dwoch minutach. W sali, gdzie lezeli Stokrotka i Wiezowiec, byli juz pediatra i trzy pielegniarki. - Wlasnie pobralismy krew do badan - powiedzial lekarz. - Stan ogolny dobry. Sa przytomni. Chlopcy wpatrywali sie w sufit otepialym wzrokiem. Andrzej sprawdzil reakcje, po czym wydal pielegniarkom dyspozycje dotyczace lekow. Kobiety natychmiast opuscily sale. -Co pan o tym mysli? - spytal pediatre. -Trudno powiedziec, wedlug mnie... Drzwi do sali trzasnely o sciane. Andrzej rozpoznal Babcie Ali dopiero po dluzszej chwili. Blada sylwetka o zapuchnietych oczach i drzacych rekach w niczym nie przypominala charyzmatycznej staruszki z fundacji. Wydawalo sie, ze zaraz opadnie na ziemie. -Czy oni...? - wycharczala, nie mogac oderwac wzroku od lozka, na ktorym lezal Wiezowiec. -Spokojnie - lekarz skoczyl ku chwiejacej sie kobiecie i w ostatniej chwili zlapal ja za ramiona, ratujac przed upadkiem. - Czy pani mnie slyszy!!!? W tym momencie krew trysnela z nosa Babci. Pediatra uchwycil Ali za drugie ramie, pomagajac Andrzejowi ulozyc ja na lezance. -Siostro!!! Cialo Babci Ali z trudem utrzymywane przez mezczyzn rzucalo sie w niekontrolowanych drgawkach. Po chwili zwiotczalo i zamarlo. 82 Swiat rozmyl sie jak obraz w lustrze. Slyszala krzyki, lecz odlegle i niezrozumiale. Byla lekka i bezwladna. Plynela. Wydawalo sie, ze dochodzi ja glos, znajomy - sprzed lat. Namawia do wedrowki, obiecujac niezapomniane przezycia.Jest mloda i ciekawa. Nie chce stracic niczego z czekajacych na nia atrakcji. -Dobrze, Jakubie - odpowiada. - Z przyjemnoscia. Swiat wiruje tysiacem kolorowych tecz i w koncu ktoras porywa ja na tajemniczy szlak. Tylko skad te drzewa i szare obloki? * * * Zima odchodzila, nie dajac sie soba nacieszyc. Stokrotka tesknil za sloncem, tymczasem z okna widzieli jedynie szary krajobraz nigdy niepoznanego miasta.-Zagramy? - zapytal Pszczola, rozkladajac na stoliku kolorowa plansze. - Tym razem ja mam czerwone. Zielone zawsze przegrywaja. Stokrotka pokrecil glowa. Nie chcialo mu sie grac. Wolal przygladac sie przejezdzajacym ulicami samochodom. Wyobrazal sobie, iz kiedys zasiadzie za kierownica jednego z nich. Najlepiej policyjnego radiowozu. Rozlozyl na lozku komiksy, jednak stracil zapal do tworzenia nowych historii. Nawet nie prosil juz taty o czytanie kolejnych opowiesci. Wiedzial, ze rodzicow to zaniepokoilo, ale byli tak szczesliwi poprawiajacym sie stanem jego zdrowia, ze nie wypytywali zbytnio o przyczyny porzucenia dawnego hobby. Tymczasem Stokrotke opuscila wiara w supermoc mogaca przeciwstawic sie zlu. Nie bylo takiej sily. W lozku, jeszcze kilka tygodni temu zajmowanym przez Okulara, lezal rudowlosy chlopiec o twarzy pokrytej piegami. Nazwali go Wiewiora. Razem z Pszczola trafili do Smoczej Jamy przed tygodniem. Stokrotka nie wiedzial, na co chorowali i wcale nie byl tego ciekaw. Niemniej zdawal sobie sprawe, ze stan Wiewiory jest o wiele powazniejszy. Chlopiec szlochal wieczorami, czesto zwijal sie z bolu, wtedy pojawiala sie pielegniarka i wstrzykiwala cos do pojemnika cienkimi przewodami laczacego sie z cialem. Potem zasypial. Podczas nielicznych chwil, gdy Wiewiora czul sie lepiej, natychmiast obok pojawial sie Wiezowiec i zagadywal. Stokrotka nie chcial tego slyszec. 83 -To wspaniale, ze tak go wspierasz - powiedziala mama Wiewiory, widzac, izchlopcy doskonale sie dogaduja. - Ciesze sie, ze maly trafil wlasnie do waszej sali. Wiezowiec delikatnie tkal siec, a Wiewiora z kazdym dniem mocniej sie w niej zaglebial. Widok nadziei na twarzy piegusa sprawial, ze Stokrotce chcialo sie plakac. Nie wtracal sie jednak, wiedzial, ze nie moze. To byla sprawa Wiezowca. Pozniej przyjdzie pora, by i on sie wykazal. -Moze jednak zagramy, zanim kaza nam spac - powiedzial po namysle do Pszczoly. Szeroki usmiech zagoscil na twarzy kolegi. -Super, masz zielone. Po godzinie zlozyli plansze do pudelka i polozyli sie do lozek. Stokrotka przegral. Taki mial plan. Pielegniarka zgasila swiatlo, zyczac im dobrych snow. W sali zapadla cisza. Noc byla udreka, przynosila koszmary i leki. Stokrotka czul, ze za kazdym razem, gdy zapada zmrok, ich przesladowca przeslizguje sie pomiedzy lozkami, delektujac sie zapachem strachu i niepewnosci. Syci sie widokiem ofiary, ktora mu przygotowano. Chlopiec nigdy nie otwieral oczu, gdy gaslo swiatlo. Wierzyl, ze to moze pomoc. Delikatny powiew zmrozil go do stop. Rozpoznal zgnila won. Nie tak intensywna jak w Krainie, ale rownie odrazajaca. Poczul cieplo na udach i zdal sobie sprawe, ze zrobil siku do lozka. To niewazne. Modlil sie tekstem nauczonym przez babcie - jedynym, ktory pamietal. Aniele Bozy Strozu moj, ty zawsze przy mnie stoj. Rano, wieczor... Zostaw mnie! Przygniatajaca sila niepokoju liznela go tylko, po czym odplynela. Po chwili Stokrotka uslyszal cichy jek Wiewiory. Nie odwazyl sie otworzyc oczu. Zakryl glowe poduszka. Strzez mnie od wszystkiego zlego... Wiedzial, ze poranek przyniesie ponure wiadomosci, a kolejne dni spoteguja smutek. Rozpoczela sie pora karmienia. 84 E. K. Jozpaz TESTAMENT CIOTKI STEFANII 85 E. K. Jozpas CVImie i nazwisko/Pseudonim: E. K. Jozpas Data urodzenia: dla Europejczykow miesci sie w znaku Skorpiona, a dla Chinczykow - smoka Miejsce urodzenia: szpital polozniczo-ginekologiczny im. L. Hirszfelda we Wroclawiu Pochodzenie spoleczne: inteligenckie (za przeproszeniem) Edukacja: zakonczona dyplomem magistra prawa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza Wyznanie: jedyne sluszne Stosunek do sluzby wojskowej: notorycznie negatywny Stan rodzinny: 2+2 Miejsce zamieszkania: senne miasteczko na zachodzie Wielkopolski Praca zawodowa: powazna jak licytacja komornicza Zainteresowania: szerokie: od historii do matematycznych gier logicznych. 86 mierc ciotki Stefanii wyzwolila w nim uczucie ulgi, ktore szybko przeszlo w radosne podniecenie na mysl o spadku. Wreszcie me bedzie juz musial niczego udawac, nawet przed soba. Skoncza sie wymuszone telefony typu: "Jak sie cioteczka czuje? Nie brakuje niczego? Sewerka wszystko kupila? Taka niezastapiona?".Od lat draznilo go to wredne babsko, bez skrupulow wkradajace sie w laski ciotki Milerowej. Realizujac swoje plany, nadskakiwala, przymilala sie, w lot odgadywala mysli Starszej Pani, majac oko z pewnoscia na to samo, co on. Ciotka mieszkala na drugim pietrze niegdys ekskluzywnej, a dzis wyjatkowo obskurnej czynszowej kamienicy. Przed wojna wraz z mezem, znanym w miescie aptekarzem, zajmowali pieciopokojowy apartament, z ktorego okien widac bylo palac Websky'ego. Kiedy wyzwoliciele przyniesli upragniona wolnosc i sprawiedliwosc, a wszyscy nareszcie musieli miec po rowno, przypadly im dwa pokoje od podworza. W mniejszym upchali szafy z ksiazkami, gdanski fotel i maly stolik na cienkich nozkach. Duzy zas musial pelnic funkcje sypialni, jadalni i pokoju goscinnego. W niewielkiej zas nyzy urzadzono kuchnie i zamontowano wanne - "dwa w jednym". Milerowie nigdy jednak nie narzekali, bo szczesciem bylo juz samo pozostanie we wlasnym mieszkaniu. Sam lokal nie przedstawial wielkiej wartosci. Obnizal ja nie tylko brak lazienki, toalety czy centralnego ogrzewania, ale glownie fatalne polozenie w centrum mocno zaniedbanej dzielnicy bedacej obecnie gettem wyrzutkow wielkomiejskiego spoleczenstwa. Natomiast upchane w dwoch pokojach zabytkowe meble, porcelana, obrazy, srebra czy chocby sam zbior ksiazek stanowily dla znawcy nie lada kasek. O nie warto bylo walczyc. Andrzej nie lubil tego miejsca, w ktorym z rzadka goscily promienie sloneczne, nie przepadal tez za lokatorami, glownie za starym stryjem o chudej twarzy i wylupiastych oczach przenikliwie i z wyrazna niechecia patrzacych na dzieci. Nawet 87 kiedy ten zmarl, podczas kazdej wizyty bratanek czul na plecach jego badawcze spojrzenie i ten mdlacy zapach starosci pomieszany z tytoniem.Teraz nareszcie uwolni sie od obojga stryjostwa, ich mrocznego domostwa i cudzych wspomnien wiszacych w powietrzu jak pajecze sieci. Obrzydliwosc! Jadac na wezwanie Sewerki, podliczal w myslach z grubsza, ile zdola uzyskac ze sprzedazy odziedziczonych dobr. Wyszla z tego niezla suma. Przemknelo mu w pewnej chwili przez mysl, ze wlasciwie to on nawet nie wie, jacy to byli krewni, ale do diabla z tym. Grunt, ze bedzie kasa. Teraz mial o wiele wazniejsze sprawy do rozstrzygniecia. Kiedy wiec gosposia zadzwonila z ta, mowiac szczerze, radosna wiadomoscia, natychmiast pomyslal o zabezpieczeniu przed nia kosztownosci rodzinnych. No bo jak by nie patrzyl, byl przeciez najblizsza i jedyna dla ciotki Stefanii rodzina. -To straszne! - jeknal z udawana bolescia. - Kiedy to sie stalo? Niech Sewerka nigdzie nie wychodzi! - rozkazal. - Zaraz tam bede! - ruszyl ciasna stara corsa, widzac sie juz za kierownica wygodnego nowego mercedesa. * * * Sewerka czuwala przy truchle ciotki. Przygarbiona i zaplakana wygladala na starsza, niz byla w rzeczywistosci i juz nie tak pewna swego, jak za zycia Starszej Pani.-Kiedy weszlam - zaczela opowiadac, ocierajac oczy chusteczka - pani Stefania lezala na kanapie, jakby spala - zaczela znowu chlipac. - Polozylam na stole zakupy i... -Dzwonila Sewerka na pogotowie? - przerwal jej zniecierpliwiony. Pokrecila przeczaco glowa i mocno wysiakala nos w chustke. -Trzeba zadzwonic - wyjal telefon komorkowy i kiedy wystukiwal trzy dziewiatki, przez glowe przeleciala mu nagle mysl, ze powinny to byc trzy szostki. * * * Niecale pol godziny pozniej, kiedy obie kobiety, kazda w inny sposob, opuscily mieszkanie, rozpoczal drobiazgowe przegladanie szuflad i polek z bielizna w poszukiwaniu gotowki, kosztownosci i ksiazeczek oszczednosciowych. Nic. 88 -Co jest, do cholery! - mruczal do siebie coraz bardziej zdenerwowany. - Ciotkanie mogla przeciez roztrwonic calej krwawicy stryja, musiala gdzies zachomikowac pieniadze. Stary nie zdazyl wprawdzie dac z siebie wiele nowej Ojczyznie, ale kochal ja szczerze i wykonywal wszystkie aptekarskie normy z nawiazka, wiec jakas emeryture po nim przeciez dostawala! Ruszyl w strone biblioteki. Zza okladki pierwszej wyjetej ksiazki wylecialy jakies kartki. Schylil sie i przeczytal: "Ja, nizej podpisana... - przelknal sline z emocji -zapisuje caly swoj majatek w postaci: sypialni debowej skladajacej sie z szafy trzydrzwiowej z lustrem krysztalowym owalnym, lozka podwojnego wraz z dwoma nakaslikami... - niecierpliwie przelecial wzrokiem na nastepna strone -...jadalnie orzechowa w stylu... - przesunal wzrok nizej - trzydrzwiowa biblioteke gdanska wraz ze zbiorem 384 woluminow... - polecial na koniec - Sewerynie Pampuch zamieszkalej..." -Wiedzma! - krzyknal. - Stara lampucera! Niech cie pieklo pochlonie! - z furia podarl testament w drobne kawaleczki i wsunal je do kieszeni. Trzesac sie z emocji, wyjal komorke i zadzwonil do zony. Byla poza zasiegiem. -O, niedoczekanie! Dosc ja za zycia skubalas! Wystarczy! Teraz moja kolej! Nagle uslyszal w zamku szczek klucza. Do pokoju weszla Sewerka. Rzucila na stol torebke i ciezko usiadla w glebokim skorzanym fotelu. -Sewerka moze juz isc, powiadomimy o pogrzebie - rzucil przez ramie, ale gosposia nawet nie drgnela. - Niech juz idzie! Musze zostac sam! - podniosl glos, ale ta nadal siedziala z niewzruszona twarza, myslac nad czyms intensywnie. - Wynos sie! -stracil panowanie nad soba i postapil krok w jej strone. Kobieta bez pospiechu wstala i skierowala sie w strone kotary zaslaniajacej wejscie do nyzy. To go rozwscieczylo. W dwoch susach dopadl zaslony i szarpnal z calej sily. Ani drgnela. Zdziwiony szarpnal raz jeszcze. Materia stawiala wyrazny opor. -Co jest, do cholery? - oprzytomnial gwaltownie. Zmierzyl sie z kotara ponownie. Bez powodzenia. Czul, ze wpada w panike. Odwrocil sie i przelecial pokoj wzrokiem. Zobaczyl na stole srebrny lichtarz, chwycil za podstawe, ale nie mogl go uniesc. Histerycznie na oslep zaczal lapac rozne przedmioty, ale i te wyraznie mu sie opieraly. Miotal sie po calym pokoju jak oszalaly, serce ze strachu podchodzilo do gardla, brakowalo mu tchu, jednym szarpnieciem rozerwal pod szyja koszule, potykal sie o dywan, meble, ktore jakby zapuscily korzenie, wrosly w podloge. W koncu upadl i wtedy z nyzy wyszla Sewerka. 89 -Sewerka! Slyszy mnie pani, do diabla! - zawolal z calych sil, ale uslyszal tylko swiszczacy belkot. - Tu jestem!!! - podniosl reke, ale kobieta rzuciwszy jeszcze raz obojetne spojrzenie na pokoj, ruszyla do drzwi. Sprobowal sie czolgac w jej strone, darl bezsilnie dywan paznokciami, ale nim dobrnal do progu, wyszla, zamykajac za soba drzwi na klucz.Zostal sam. Spojrzal na okna, za ktorymi zapadal zmierzch. Z wielkim trudem podniosl sie i zrobil pare krokow. Zauwazyl, ze kiedy jest sam, porusza sie z duzo wieksza swoboda. Doszedl do wyjscia i chwycil klamke. Nawet nie drgnela. Nadludzkim wysilkiem uchylil muslinowa firanke i spojrzal na pusty, ciemny korytarz. Nagle poczul czyjas obecnosc. Odwrocil sie w momencie, kiedy drzwi od sypialni sie uchylily. Pokoj wypelnil znany mu stechly zapach starosci i tytoniu. A wiec jest tutaj. Stryj tu jest. I znowu to przenikliwe spojrzenie zjezylo Andrzejowi wlosy na glowie. Ze strachu caly zwilgotnial. Zadrzal. Zapragnal nagle znalezc sie obok zielonego kaflowego pieca, ktory dawal mu w dziecinstwie poczucie ciepla i bezpieczenstwa. Dotarl tam z trudem i oparl twarz o zimne kafle. Zamknal oczy, a kiedy je otworzyl, zobaczyl ciotke stojaca bez ruchu w drzwiach sypialni, ze spuszczonymi rekami, powazna, zamyslona. - Zwariowalem, zwariowalem - szeptal do siebie, bojac sie wlasnego glosu. - To sen, to tylko koszmarny sen, obudzic sie, obudzic! Osunal sie na podloge obok pieca i zwinal w klebek jak pies. Cialem jego znow wstrzasaly dreszcze. W oknach oficyny po przeciwnej stronie zapalaly sie pierwsze swiatla. W jasnej smudze ujrzal siedzacego przy stole stryja. Ciotka stala z zalozonymi rekami przy ciezkiej aksamitnej storze wpatrzona w okna naprzeciwko. Obserwowal ich, lezac pod piecem. Z tej perspektywy wydawali sie wieksi i jeszcze bardziej przerazajacy. Zerwal sie na rowne nogi. Wyraznie go nie dostrzegali. Nagle poczul slodkawy odor spalonego miesa, zoladek powedrowal mu do gardla. W pokoju pojawila sie na wpol zweglona postac. Okrazyla stol i zasiadla do fortepianu. Poznal ja! To Frabetzowna! Profesorka muzyki. Kiedy byl dzieckiem, widzial, jak wyskoczyla z plonacego mieszkania na piatym pietrze w kamienicy obok. Obraz spadajacej zywej pochodni przesladowal go dlugo, pozniej o nim zapomnial. Az do dzis. Przy kartach oprocz stryja siedziala lysa starucha bez uszu, z wymalowanymi groteskowo ustami i brwiami, z krwawa rana w miejscu nosa. I ja pamietal doskonale, to Kociara. Tak wszyscy za nia wolali, bo trzymala w mieszkaniu na parterze mnostwo 90 kotow i smierdziala kocim moczem. Nigdy nie pokazywala sie nikomu z gola glowa, podobno byla lysa, tylko zawsze w wysokim szmacianym turbanie. Nikt nie wiedzial, kiedy zmarla, az z mieszkania wydobywac sie zaczal trupi fetor. Po wywazeniu drzwi znaleziono ja lezaca w ubikacji w otoczeniu kotow, ktore zdazyly wyzrec jej nos i uszy.Siedziala teraz naprzeciw stryja i przygladala mu sie natretnie znad kart. Obok niej sterczal na krzesle tulow bez glowy w kolejarskim mundurze. To byl znany w kamienicy pieniacz i psychopata, stary Kwapisz, ktoremu syn po pijaku odrabal siekiera glowe. Ciotka byla wiec czwarta do brydza. Obserwujac z daleka to upiorne towarzystwo, poczul, jak obled popycha go w otchlan spokoju. Panika ustepowala powoli miejsca ciekawosci. Oderwal sie od pieca, by postapic w ich kierunku. Nadal nie zwracali na niego uwagi. Podszedl do ciotki i dotknal jej wlosow. Jego reka przeszla na wylot, a on nie poczul nic, nawet zageszczenia powietrza, ktorego sie spodziewal. Wzdrygnal sie mimo woli. Ciagle jeszcze nie mogl sie oswoic z ta koszmarna sytuacja. Wiedzial juz, byl prawie pewny, ze nie jest to stan oniryczny, tylko psychiczny. Ma omamy, oszalal. Tylko co robic dalej? Usiadl w bujanym fotelu i zaczal sie nad tym zastanawiac. Nie czul mijajacego czasu, byl jak dziurawe rzeszoto, przez ktore wszystko przelatuje bez sladu. Okna w oficynie zaczely jedne po drugich gasnac, az w pokoju zapanowaly calkowite ciemnosci. Slychac bylo tylko uderzanie kart o blat stolu i szelest przewracanych kartek w bibliotece. Kiedy srebrna tarcza ksiezyca wspiela sie ponad dachy, trupia poswiata wyluskala z ciemnosci widma. Na krotka chwile znow poczul strach spotegowany obrzydliwa wonia: mieszanina zatechlej piwnicy, naftaliny, mdlacych perfum, tytoniu, wyziewow starego ciala i slodkawej pieczeni. Zamknal oczy, majac nadzieje, ze odgrodzi sie w ten sposob od makabry, w jakiej tkwil, od zycia po zyciu swojego stryjostwa, ktore na jote sie nie zmienilo, w ktorym odwiedzaja ich nawet ci sami znajomi... Kiedy noc zaczela tracic sily w walce z nacierajacym switem, uslyszal trzask otwieranego okna i poczul chlodny powiew niosacy smrod kipiacych smietnikow. Otworzyl oczy. Na szarym tle otwartego okna dostrzegl kobieca postac. Weszla lekko na parapet, ugiela kolana, gotujac sie do lotu, wyciagnela przed siebie ramiona, odbila sie, zaplonela i poszybowala jak plonacy ptak. Zolto-czerwony blask plomienia odbil sie w szybach okien w oficynie. Nie slychac bylo upadku. Jakby wessala ja proznia... 91 * * * Ranek zastal go tkwiacego w bujanym fotelu. Gracze znikneli, jakby rozplyneli sie w blasku poranka, zabierajac ze soba wszystkie zapachy (odory) upiornej nocy. On sam zas zapadl w dziwny letarg, polsen bez marzen. * * * Musialo byc kolo poludnia, kiedy uslyszal zgrzyt klucza w drzwiach. Weszla Sewerka ubrana na czarno. Polozyla jak zwykle torebke na stole i przysiadla na chwile. W koncu westchnela, wstala, otworzyla okna, przesunela bez najmniejszego wysilku bujany fotel wraz z nim blizej pieca i schylila sie po lezaca na podlodze ksiazke. Zza okladki wypadly jakies kartki. Wziela je do reki i zaczela czytac. Pobladla i usiadla z wrazenia. W tej samej chwili zadzwieczal dzwonek u drzwi. Sewerka poszla otworzyc. Do pokoju weszla Anna i... On we wlasnej osobie! Zabraklo mu tchu. Ten widok zmrozil krew w jego zylach, przerazil bardziej, niz cala ubiegla noc. Scisnal porecze fotela z taka sila, jakby mialo to przywrocic go do rzeczywistosci. Sprobowal sie podniesc, podbiec do zony, ale jego cialo znow odmowilo posluszenstwa. Zwisalo z fotela jak szmaciana kukla. Mogl tylko patrzec z upiornym zdumieniem na siebie samego, na Andrzeja bedacego calkiem inna, autonomiczna istota. - Anna! - zaczal wolac rozpaczliwie. - Anna! - ale jego glos odbijal sie od scian i wracal do niego bezglosnym echem. Mogl tylko bezsilnie przygladac sie calej tej groteskowej scenie.W trojke usiedli przy stole i On wzial od Sewerki testament ciotki Stefanii, przeczytal go uwaznie i oddal zonie. Anna w milczeniu przebiegla go wzrokiem i odlozyla na stol. Milczenie przerwala Sewerka: -Panie inzynierze, ja naprawde nie wiem, Starsza Pani zameldowala mnie tu wprawdzie, ale te wszystkie meble, po co mi one? Ja nie moge, nie chce - mowila nieskladnie, speszona cala sytuacja. -Pani Seweryno... Patrzyl oglupialy na siebie, jak wstaje od stolu i zmierza w kierunku bujanego fotela, wahajac sie przez moment, czy na nim nie usiasc. Na nim, czyli na jego kolanach, to znaczy na swoich kolanach. Ze strachu zamknal oczy i sluchal dalej. -Musi pani, taka byla wola cioci Milerowej. To za pani oddanie i wiernosc. 92 -Alez co pan mowi! - bronila sie Sewerka.-Niech pani nie zaprzecza - ucial stanowczo i usiadl w zajetym przez siebie samego fotelu, zakladajac noge na noge. - Niech woli ciotki stanie sie zadosc. Jednak -podniosl palec, usmiechajac sie sympatycznie - gdyby chciala pani cos z wyposazenia sprzedac, zwrocimy sie o zachowek. - Duren! Duren! - zachnal sie i wysunal z wysilkiem zza swojego ramienia, przysiadajac w kucki na poreczy fotela. -Panie inzynierze, alez ja... - Sewerka bronila sie jeszcze przed majatkiem, ktory On sam pchal jej w lapy. -Oczywiscie, nie caly od razu... -Chlopie, zwariowales! Litosci! Przeciez tu sa setki tysiecy! - probowal powstrzymac sam siebie, nie wierzac wlasnym uszom. -Z zachowku wystarczy nam, powiedzmy - tu sie zawahal - dziesiec procent, zgoda? Dziesiec procent od kazdej sprzedanej przez pania rzeczy - wyjasnil jeszcze dla pewnosci. -Panie inzynierze, moj Boze! - Sewerka zlapala sie za glowe. - Taki majatek! Bardzo lubilam Starsza Pania i nie opiekowalam sie nia dla tych papierow czy testamentu, jak mu tam - mietosila chustke w reku. - Wolalabym, jesli panstwo pozwola, zostawic sobie pare drobiazgow, a reszte prosze sprzedac. Ja sie na tym przeciez nie znam, co, za ile? Bozez ty moj! - wykrzykiwala co chwila. -No, porzadna stara - uspokoil sie troche. - Anno - Andrzej zwrocil sie do zony, ktora zdawala sie z uwaga przygladac bujanemu fotelowi - moze ty bedziesz madrzejsza! Trzeba sprzedac wszystko, a stara niech wezmie te nasze meble z piwnicy, dla niej w sam raz, co jej po tych antykach? -Wiesz, kochanie - Anna zblizyla sie i pogladzila porecz tuz obok jego reki - ten bujak bym sobie zatrzymala. - Pani Seweryno - zwrocila sie do starej - prosze nam powiedziec, co zechce pani sobie zostawic. Pozostale przedmioty spiszemy i... -Idiotka! Idiotka!!! - wyl z bezsilnosci i walil dlonmi w oparcie fotela. - Tyle pieniedzy zostawic tej starej oszustce! - Idzcie, do cholery naglej! Nie moge tego sluchac! -Daj spokoj kochanie - Andrzej wstal, obejmujac ja wpol. - Kupie ci ladniejszy. Kiedy wyszli, znowu zapadl w odretwienie, polsen, letarg. Na dnie czaszki kolatala sie jednak mysl o swojej glupocie. Swojej? * * * 93 Cale popoludnie spedzil w swoim fotelu, z ktorego juz nawet nie probowal sie podniesc. Otaczali go znowu Milerowie i ich goscie. A jego nos atakowaly wszelkie zapachy zwiazane z piwnica, cmentarzem i stara szafa pelna naftaliny i papierosowego smrodu.Towarzystwo noc spedzilo na grze w karty i sluchaniu Fogga i German, tez zaswiatow. Odwazyl sie w koncu opuscic fotel i wykorzystal to na prowokowanie sytuacji, w ktorych zostalby wreszcie zauwazony, bez wzgledu na konsekwencje. Wypominal wiec im glosno dziwaczne gusta, probowal zabierac i mieszac karty, rozlewac wisniowke, gasic smierdzace fajki, ale wszystko bezskutecznie. Duchy, jak zwykle, go nie widzialy, nie slyszaly, ani nie wyczuwaly jego zapachu. Zastanawial sie, gdzie wlasciwie sie znalazl? Kim byl, skoro nie widzieli go rowniez ludzie? Bo chyba nie duchem, skoro jego nos dzialal prawidlowo. On tu czul pieniadze, duze pieniadze. I one, te wlasnie pieniadze beda jego. * * * Przed wschodem slonca znow mogl podziwiac ostatni lot Frabetzowny, Plonacej Pochodni, jak ja nazwal. Slyszal nawet skwierczenie palacego sie ciala i szelest plomieni - skrzydel.Rano wrocila Sewerka i rozgoscila sie z calym swoim marnym dobytkiem. Po poludniu zjawili sie pierwsi kupcy. W ciagu kilku dni zniknela zabytkowa debowa sofa, tylko dziesiec procent dla niego, nie mogl tego przebolec, i kilka cennych obrazow. Kobieta zostawila sobie ukochana "Ostatnia Wieczerze", przed ktora co wieczor klekala, by pozniej zasnac snem kamiennym, nieswiadoma bogatego nocnego zycia, ktore toczylo sie wokol niej. W piatek przyszli po chippendale, a w sobote wyjechal fortepian. Zrobilo sie luzniej. Tej nocy stryj wyciagnal stradivariusa i zagral. Siedzial na fotelu i sluchal, jak kiedys, w dziecinstwie. Przypomnial sobie, ze lubil, jak stryj gral na skrzypcach. Grali razem z ojcem, kiedy zyl. Po raz pierwszy zatesknil za nim. Dlaczego nie przychodza tu z matka? W nastepnym tygodniu co dzien cos ubywalo z mieszkania, ktore robilo sie coraz bardziej puste i obce, az w koncu przyszla kolej na jego dziewietnastowieczny bujany fotel. 94 -Nie oddam! - probowal sie szarpac z facetem w granatowym uniformie. -Zostaw, to moje! Rozumiesz? Ten fotel to ja! - ciagnal go za szelki, probowal wskoczyc na plecy, ale bez rezultatu. Zdawal sobie sprawe, ze to wszystko na nic. W koncu wbil sie w fotel i mocno uchwycil oparcia. Niestety, bez wysilku zostal wyniesiony przez tragarza i wstawiony do meblowozu pelnego starych rupieci. Zamknieto burty i spuszczono plandeke. Rozejrzal sie. Wsrod starych krzesel, stolow, lozek i szafek dostrzegl pod drelichowym dachem postac mezczyzny siedzaca w postrzepionym skorzanym fotelu. Ponizej na zielonej kanapie lezala w zmyslowej pozie piekna kobieta w zwiewnej sukni. Z nadgarstka zwisajacej bialej reki kapaly ciezkie, szkarlatne krople. Jej widok go zafascynowal. Nagle na szyi dziewczyny dostrzegl migotliwy blask brylantowego wisiorka. Pochylil sie, zeby go zdjac. Po co zmarlej takie kosztownosci? Nie zdazyl. Woz przechylil sie lekko, skrecil, miekko zahamowal i wreszcie stanal. Plandeka uniosla sie, a wnetrze ciezarowki zalaly promienie slonca. Pracownicy firmy przewozowej zaniesli go wraz z fotelem do tonacej w zieleni willi. Ustawili obok secesyjnego kominka w obszernym salonie i znikneli. Chwile pozniej ujrzal w drzwiach przystojna kobiete, a za nia eleganckiego jegomoscia. -I jak ci sie podoba, kochanie? Przysluchiwal sie ich rozmowie. -Piekny! - postapila kilka krokow w jego kierunku. -Usiadz, zobacz, czy jest wygodny -Nie, nie - zatrzymala sie nagle, jakby czyms sploszona - wole obejrzec go z daleka. Obserwujac ich ze swojego miejsca, byl niemal pewien, ze go zobaczyla i to dodalo mu otuchy. Szybko okazalo sie, ze w willi mieszkalo jeszcze dwoje nastolatkow i dziadkowie, ale nikt, poza kobieta, nie przeczuwal nawet jego obecnosci. Po pewnym czasie zorientowal sie tez, ze w witrynie stojacej na przeciwleglej scianie osiedlila sie obrzydliwie szpetna postac mezczyzny. Ile razy gospodyni wyciagala stamtad serwis kawowy czy czekoladowe slodycze dla domownikow, natychmiast otwierala sie dolna szuflada, wysuwala z niej owlosiona reka z powykrecanymi palcami o krogulczych paznokciach i obmacywala ksztaltne lydki pieknej Alicji. Kiedy zas otwierala przeszklone drzwi, wyskakiwala z niej lysa glowa, a z obslinionych ust wypelzal jak waz dlugi jezyk i szukal gladkiej szyi kobiety. Wystarczylo zreszta, ze stanela 95 nieopatrznie w poblizu oszklonej szafki z zastawa stolowa, by natychmiast, rozdeta jak afrykanska ropucha postac wychylala sie z gory i dlugimi ramionami usilowala podniesc ja na wysokosc swojej mlaskajacej geby, szukajac pachnacych, wydatnych ust.Doszlo do tego, ze Alicja w ogole nie wchodzila sama do salonu, narazajac sie na zarty ze strony meza. Obserwujac to wszystko ze swojego fotela, czul zlosc i obrzydzenie, a rownoczesnie dziwny przyplyw sil. Obecnosc gospodyni sprawiala, ze z dnia na dzien stawal sie silniejszy, ba, kazde jej wejscie dodawalo mu energii. Mogl na przyklad wstac i przewrocic stojace na kominku zdjecia, poruszyc ciezka zaslona, stracic ze stolu krysztalowy wazon z kwiatami. Wkrotce stalo sie to zreszta jego ulubiona zabawa. Zauwazyl tez, ze ten przyplyw energii ma cos wspolnego z pogarszajacym sie samopoczuciem wlascicielki willi. Stawala sie coraz bledsza, slabsza i sklonna do placzu, a maz wyrazal coraz jawniejsza dezaprobate w stosunku do jej dziwnego zachowania. -Daj spokoj, kochanie! Nie chcesz chyba powiedziec, ze nigdy wiecej nie wyjmiesz kieliszkow z witryny! To smieszne! -Nie wiem, jak ci to wyjasnic - bronila sie slabo - ale kiedy do niej podchodze, robi mi sie zimno, czuje, jak cos dotyka moich nog, szyi, piersi - rozplakala sie. - Nie wymagam, zebys to zrozumial, ale nie kaz mi tu wchodzic samej. Blagam! -Alicjo, to nie jest normalne, umowie cie z lekarzem - pogladzil z czuloscia miekkie wlosy zony. - Dzieci patrza, a ty o jakichs duchach! -Nie denerwuj sie! Ja sama nie wiem, co sie ze mna dzieje? - wybiegla z salonu. W drzwiach minela sie z mezczyzna w eleganckim garniturze. -Witaj, stary! - wyciagnal obie rece do gospodarza. - Co sie dzieje, sprzeczka malzenska? Konczysz juz remont? - ze smiechem rozgladal sie po salonie. -Witaj! - maz Alicji ucieszyl sie z niespodziewanej wizyty. - Koncze, jak widzisz salon juz jest gotowy. -Mamy kupca na ten apartament przy Prusa - oznajmil gosc uroczyscie. -Swietnie! Ile daje? -Dwiescie! - mezczyzna klasnal w dlonie, zakrecil sie na piecie i rozsiadl w bujanym fotelu. -No, kochany! Piecdziesiat kawalkow na czysto to niezly zysk! 96 -Trzydziesci procent? - szepnela do ucha mezczyzny skulona na poreczybujaka postac. - Co to za zysk? Ja, jak nie zarobie piecdziesieciu, nie zabieram sie do interesu - judzil. -E... czy ja wiem? - zawahal sie nagle przybyly. - Moze to faktycznie malo? - wydal sceptycznie wargi. - Zazadajmy dwustu dwudziestu pieciu. -Cos ty, nie przeginaj - przestraszyl sie maz Alicji. - bo facet nie wezmie wcale... -Zaufaj mi - mezczyzna w garniturze puscil oko do wspolnika i wstal z bujaka. -Facet lyknie cene, czuje to... * * * Siedzaca w kucki na witrynie groteskowa postac, sliniac sie, obserwowala rozmawiajacych i usmiechnela sie chytrze, kiedy wraz z mezczyzna w eleganckim garniturze, zniknal tez jej sasiad pomieszkujacy przez krotki czas w bujanym fotelu. 97 PAWEL DALEK KROLOWA JEDNEGO WIECZORU 98 PAWEL DALEK Urodzilem sie 27 czerwca 1978 roku w Kutnie, jednak dziecinstwo i mlodosc spedzilem w Zychlinie - miasteczku lezacym w centrum kraju. Po ukonczeniu nauki w Pierwszym Prywatnym Liceum Plastycznym D. Sokolowskiej w Plocku pracowalem jako mlodszy instruktor ds. plastyki w MGOKSiR w Zychlinie. Obecnie, z powodow ekonomicznych, pracuje jako robotnik drogowy.Przygode z "czytactwem" zawdzieczam mojej ukochanej cioci, ktora przeczytala wiecej ksiazek, niz ja zjadlem cieplych obiadow. Od niej tez dostalem pierwsza ksiazke Stephena Kinga "Miasteczko Salem" i od tego czasu jestem oddanym fanem tego pana. Pisanie traktowalem zazwyczaj jako czynnosc typowo "szufladowa". Po prostu od czasu do czasu, jak mawia King, muza lubi zesrac mi sie na glowe. Pisalem, pisze i bede pisac, poniewaz traktuje to jako doskonala odskocznie od szarej rzeczywistosci... czego sobie i Panstwu zycze. 99 ordon Kint wypadl ze swojego biura, zakladajac w biegu kraciasta, granatowa marynarke. Wyraz jego twarzy wyraznie wskazywal na przepelniajace go smutek i zlosc. W biegu wyciagnal z kieszeni telefon komorkowy i znalazlszy w nim numer swojego asystenta O'Neila nacisnal przycisk z zielona sluchawka. * * * Znow musial opuscic biuro w godzinach pracy. A juz mial nadzieje, ze jego siedmioletnia corka Margot przestanie TO robic. Spokoj prysl kilka minut temu, kiedy odebral telefon od zaplakanej zony. Szlochajac, wyjasnila mu cala sytuacje.Dzisiejszego dnia Margot nie poszla do szkoly, bo, jak stwierdzila: "nie bedzie przebywac wsrod tej bandy skretynialych kretynow". Miala na mysli kolezanki i kolegow z klasy. Sara starala sie ja przekonac, ze nie wolno sie tak wyrazac o innych dzieciach. -Mam to gdzies - odparla dziewczynka oschle, po czym cisnela szklanka z mlekiem o podloge. -Posprzataj to - powiedziala stanowczo matka. - Natychmiast! Margot spojrzala na nia z pewnym niedowierzaniem, po czym rzekla spokojnie: -Chyba ci sie cos pomylilo. Przeciez nie jestem sprzataczka. To powiedziawszy, wstala z taboretu i ostentacyjnym krokiem wyszla z kuchni, kierujac sie do swojego pokoju na gorze. Sara zrezygnowanym wzrokiem patrzyla za corka, dopoki ta nie zniknela jej z oczu. Nie zauwazyla nawet, kiedy do kuchni wbiegl Burton - ich szescioletni terier szkocki. Burton podreptal do kaluzy mleka i zrecznie wylizywal je spomiedzy szklanych odlamkow. -Uciekaj stad - syknela. 100 Reakcja psa w przeciwienstwie do reakcji corki wskazywala na jednoznaczne zwyciestwo kobiety nad zwierzeciem. Burton odskoczyl od smakolyku jak razony pradem, ale juz po chwili przyjacielsko merdal czyms, co kiedys, przed obcieciem, mozna bylo nazwac ogonem. Patrzyl tak, jakby chcial powiedziec: "Hej, nie badz taka. Wiem, ze mnie lubisz, wiec nie odbieraj mi tej jednej z przyjemnosci pieskiego zycia, co?". Sara byla jednak nieugieta i gwaltownym gestem pokazala palcem drzwi. Pies spuscil leb i powolnym krokiem wyszedl z kuchni w poczuciu kleski.-Przynajmniej ty mnie sluchasz. - Pomyslala, czujac, ze lzy cisna sie jej do oczu. -Przynajmniej ty, Burton. * * * Tymczasem Margot byla juz w swoim pokoju pelnym najcudowniejszych zabawek swiata. Nie bylo chyba lalki, jakiej by nie miala. Byly doslownie wszedzie. Do tego dochodzily jeszcze wszelkiej masci misie i pajacyki, a takze Harold i Maude - dwie zlote rybki w kulistym akwarium wielkosci szkolnego globusa. Stesknila sie za nimi wszystkimi, bo kiedy ostatnio usilowala dochodzic swoich praw w tym domu, tata zamknal pokoj na klucz, a w nim wszystkie wspanialosci dzieciecego swiata na prawie tydzien - najdluzszy tydzien w jej dotychczasowym zyciu. Dziewczynka nie mogla tego zniesc, ale wiedziala, ze jesli nadal bedzie krzykiem i sila starala sie wplynac na odwolanie kary, zostanie ona drastycznie przedluzona. Codziennie, gdy wracala ze szkoly, pytala Sare tylko, czy ta nakarmila rybki. Matka zawsze odpowiadala, ze to obowiazek taty, bo to on zastosowal te kare. Potem Margot szla do salonu, odrabiala lekcje, a nastepnie wpatrywala sie w telewizor. Na pytania o szkole nie odpowiadala wcale, jak zreszta na wszystkie inne pytania. Po prostu milczala. Wieczorem zasypiala na kanapie, gdzie spedzala cale popoludnie. Salon byl jej tymczasowym pokojem.Kara zostala anulowana wczorajszego wieczoru. Nie sposob opisac radosci, jaka czula Margot. Znow byla krolowa w swoim wlasnym, malym krolestwie. Teraz lezala na lozku, a wokol niej porozkladanych bylo mnostwo kartonow, farby i sloiczek z brudna juz woda. Umiejetnosc malowania przegrywala jedynie z mistrzostwem, z jakim dziewczynka zamieniala zycie swoich rodzicow w pieklo. Malowala wprost przeslicznie. Wszystkie jej rysunki i obrazki byly radosne, pelne kwiatow i 101 szczesliwych ludzi. Przewazaly motywy kwiecistych lak, ludzi trzymajacych sie za rece oraz motyli i ptakow. W tej chwili powstawal obrazek, na ktorym mieli byc jej rodzice, hustajacy ja na hustawce, a wokol nich lataly piekne, kolorowe wazki.Burton wsadzil leb do pokoju, przez szpare w uchylonych drzwiach. Przez chwile przypatrywal sie, co robi dziewczynka, po czym wszedl dalej. Margot nie zauwazyla go, gdyz szedl bardzo cicho. Gdyby wiedziala, ze jest w jej pokoju, Burton prawdopodobnie jeszcze by zyl. Zblizywszy sie do lozka, zwierze wykonalo gwaltowny, niemal akrobatyczny skok, spadajac tuz obok malujacego dziecka i przewracajac sloik z woda wprost na nowo powstale dzielo. Jaskrawe i radosne barwy na jej malowidle mieszaly sie teraz z szaro-brazowa woda ze sloika. Po chwili z rysunku przedstawiajacego rodzinna sielanke pozostal tylko bezksztaltny i mroczny bohomaz. Radosny nastroj Margot ulotnil sie w jednej chwili. Szybkim ruchem zlapala psa za kark, wydajac z siebie przerazajacy, piskliwy krzyk. Zdezorientowane zwierze polozylo uszy po sobie i cicho zaskowyczalo z bolu. Dziecko podbieglo do sciany tuz przy drzwiach, na ktorej wisiala reszta jej prac, targajac psiakiem na wszystkie strony. -Teraz przesadziles, zlociutki - syknela, po czym trzykrotnie uderzyla glowa zwierzecia o betonowa konstrukcje. Jego kark pekl juz przy pierwszym uderzeniu. Jasny roz sciany pokrywal sie szkarlatna czerwienia, a z kazdym uderzeniem bylo jej coraz wiecej. Margot podniosla znieksztalcony i zmasakrowany pysk martwego psa na wysokosc swoich oczu i parsknela smiechem. -Mowilam, ze przesadziles. Zmywajaca kuchenna podloge Sare zaniepokoily odglosy dobiegajace z pokoju corki. Rzucila scierke i kilkoma susami pokonala schody. Gdy wpadla do krolestwa Margot, znieruchomiala. Jej siedmioletnia corka stala przy scianie, szalenczo smiejac sie wprost w ociekajacy krwia pysk Burtona. -Margot, co ty... Dziewczynka z ogromna sila cisnela martwe psie cialo prosto w twarz matki. Kobieta upadla, czujac krew wyplywajaca z nosa. Byl zlamany. -Spieprzaj stad - uslyszala i poderwala sie z podlogi. Wybiegla do holu, gdzie stal telefon. Zadzwonila do meza. 102 O'Neil odebral telefon.-Mark, musze wyjsc z biura - powiedzial Gordon zdyszanym glosem do sluchawki. - Mialem maly wypadek w domu. -Dobrze szefie - odparl O'Neil. - Zaraz konczy mi sie przerwa na lunch i wracam. Wszystkim sie zajme. -Dzieki dzieciaku. - Gordon rozlaczyl sie i wszedl do windy. * * * Oldsmobile jechal tak szybko, jak tylko pozwalal na to uliczny ruch. Mimo pootwieranych wszystkich okien, w aucie bylo niesamowicie goraco. Normalne -lipiec. Gordon wlaczyl radio w nadziei, ze uslyszy cos, co pozwoli mu chociaz na chwile zapomniec o tym, co sie stalo w domu.Oboje byli juz strasznie zmeczeni i przerazeni rzeczami, ktore robila Margot. Byla nieprzewidywalna i agresywna. Nie pomagaly wizyty u psychoanalitykow i w poradniach rodzinnych. Wszyscy bezradnie rozkladali rece, nie mogac rozwiklac przyczyny jej zachowania lub wnosili pozew do sadu, jak mialo to miejsce w przypadku doktora Muldona, ktory zostal trafiony w glowe metalowa, ozdobna popielnica juz przy pierwszej wizycie. Po tym incydencie starali sie juz nie zabierac Margot ze soba, tylko jedno z rodzicow jechalo do specjalisty wraz z materialem wideo nagranym podczas jej wybuchow agresji. Na niewiele sie to zdalo. Lekarze zawsze zadawali te same pytania. Czy w szkole jest podobnie? Czy poswiecacie corce wystarczajaca ilosc czasu? Prawda byla taka, ze robili, co mogli, by Margot nie czula sie opuszczona lub zaniedbana. Poswiecali jej kazda wolna chwile, potrafili sluchac i rozmawiac, ale z czasem nie bylo juz czego sluchac, no moze z wyjatkiem przeklenstw i szyderstwa. W szkole zachowywala sie zupelnie inaczej. Z relacji nauczycieli wynikalo, ze nie bylo zadnych przeslanek, ze Margot jest dzieckiem agresywnym. Co prawda byla zamknieta w sobie, ale na pewno nie agresywna. Mowily o tym opinie wszystkich nauczycieli. Jeden z lekarzy stwierdzil, ze prawdopodobnie dziecko jest spokojniejsze w szkole, gdyz boi sie, ze rowiesnicy mogliby odpowiedziec agresja na agresje i zdaje sobie sprawe z tego, ze rodzice jej nie ujawnia, gdyz ja kochaja. Po uslyszeniu tej opinii Gordon strawil wiele nocy nad szukaniem wyjscia z sytuacji, ale wszelkie jego pomysly po glebszej analizie okazywaly sie bezsensowne. Po 103 pewnym czasie poddal sie i wraz z zona cierpial w dalszym ciagu. Pewnego dnia Margot zrobila jednak cos, co spowodowalo, ze Gordon zamknal jej pokoj na caly tydzien, by jednak pokazac, ze nie jest bezkarna. Zaatakowala kuriera pocztowego nozem kuchennym. Mlody czlowiek przyniosl przesylke z klubu ksiazki, do ktorego nalezala Sara. Gdy tylko wszedl do domu, dziewczynka wybiegla z kuchni i wbila mu ostrze noza w lydke. Sara zareagowala w pore, chwytajac Margot za nadgarstek i pozbawiajac ja narzedzia. Dziewczynka popatrzyla jeszcze przez chwile na krew wyplywajaca z rany, po czym odwrocila sie i wyszla, jakby zupelnie nic zlego nie zrobila. Kurier mial na imie Seth, o czym Gordon dowiedzial sie, wiozac go na pogotowie. Chlopakowi zalozono cztery szwy. Po takim wyczynie nie mogli juz byc obojetni. Jeszcze tego samego dnia Gordon zabral z pokoju corki podreczniki i zamknal drzwi na klucz. Przez okres trwania kary nie bylo zadnych problemow.Auto wjechalo na podjazd i zatrzymalo sie tuz przy drzwiach rezydencji. Mezczyzna niemal wybiegl z niego i pognal do domu. -Co sie stalo? - spytal, wpadajac zdyszany do kuchni. Sara siedziala przy kuchennym stole z twarza umazana wlasna krwia. Plakala. -Przeciez mowilam ci. - Zaszlochala. - Ja juz tak dluzej nie moge. Nie wytrzymam. - Wybuchnela histerycznym placzem. Gordon objal ja delikatnie i pocalowal w czolo. -Spokojnie, kochanie. Wszystko sie jakos ulozy - powiedzial cieplo, siegajac po telefon komorkowy. * * * Margot siedziala na skraju lozka i wpatrywala sie w martwego psa. Doskonale zdawala sobie sprawe z tego, co zrobila, ale wcale nie bylo jej przykro. Nie odczuwala absolutnie zadnych wyrzutow sumienia. W glebi duszy cieszyla sie, ze ten pchlarz lezy wreszcie sztywny. Nigdy go nie lubila i tylko czekala na okazje, dzieki ktorej moglaby sie go pozbyc. Dzis wreszcie nadszedl ten szczesliwy dzien. Nie mogla sobie przypomniec ani jednej milej chwili w towarzystwie tego "kundla"."Ktos go musi stad wyniesc, bo zacznie smierdziec" - pomyslala. "I oczywiscie znowu wszystko spada na mnie". 104 Czula, ze znow ogarnia ja zlosc. Najpierw musiala sie go pozbyc, teraz musi pozbyc sie jego trupa. "Czy ten koszmar nigdy sie nie skonczy?"Obok niej, na nocnym stoliku plywaly Harold i Maude, jak niemi swiadkowie zbrodni. -Was tez nienawidze, darmozjady - powiedziala, cedzac przez zeby kazde slowo. - Powinniscie klaniac mi sie w pas. Ten kundel tego nie robil i widzicie, co go spotkalo? - Palcem pokazala w kierunku Burtona, ktorego jezyk zwisal teraz komicznie spomiedzy zakrwawionych warg. - Tylko moje zabawki mnie kochaja. Jestem ich krolowa i one to wiedza. A wy, zalosne stworzonka? Wy tego nie wiecie, bo jestescie za glupie. One sa sztuczne i wiedza, a wy zyjecie i tego nie wiecie. Dlatego juz po was. Podeszla do akwarium i zrzucila je, podobnie jak szklanke mleka dzis rano. Szklo rozprysnelo sie, woda wylala, a rybki zaczely konwulsyjnie rzucac sie po podlodze. Nadepnela jedna z nich kapciem. Cos peklo i wnetrznosci wylaly sie na plytki podlogowe. -Nawet ten kundel ladniej zdychal - szepnela, chichoczac i juz chciala nadepnac druga z rybek, kiedy poslizgnela sie w kaluzy wody. Stracila rownowage i runela na plecy, uderzajac glowa o twarda porecz lozka. Obraz przed jej oczami zawirowal, a potem zgasl. * * * Ocknela sie pol minuty pozniej. Cos laskotalo ja w nos. Otworzyla oczy i zobaczyla misia, ktorego ojciec przywiozl jej z Kanady. "Chyba mam halucynacje", pomyslala, widzac poruszajacego sie pluszaka. Sama nie mogla wykonac zadnego ruchu, czula sie jak sparalizowana. Kiedy zabawka przeczolgala sie juz po jej twarzy na klatke piersiowa, powoli, z bolem i wielkim wysilkiem odwrocila rozbita glowe w strone okna. Nie mogla uwierzyc w to, co zobaczyla. Wszystkie zabawki poruszaly sie w jej kierunku. Chciala krzyknac, lecz glos uwiazl jej w gardle. Dopiero teraz zdala sobie sprawe z tego, ze w usta ma wcisnieta koszulke z Duffym, ktora rano rzucila na podloge. "Mis mi to zrobil" - pomyslala. - "Dlaczego? Przeciez mnie kocha". Lzy cisnely jej sie do oczu. Nie mogla ruszyc niczym, z wyjatkiem obolalej glowy. Nie wiedziala tego, ale w wyniku upadku doszlo do uszkodzenia kregoslupa. Tymczasem 105 zabawki przebyly juz polowe odleglosci i kontynuowaly swoja groteskowa wedrowke. Swiatlo padajace z okna troche oslepialo Margot, ale wyraznie dostrzegla cos, czego jej zabawki dotychczas nie mialy. Wszystkie czterdziesci dwie lalki, trzydziesci osiem misiow i szesciu klaunow szczerzylo teraz do niej ostre jak brzytwa zebiska dlugosci zapalek. Pierwszy raz w zyciu poznala prawdziwy strach. Kilka minut pozniej zabawki pokryly ja cala. Lezala pod wijaca, czolgajaca sie masa ulubiencow. Kiedy poczula pierwsze uklucia zebow wbijanych w miesnie, pomyslala, ze oszaleje, lecz mylila sie. Nie zdazyla oszalec. Ta mysl byla bowiem ostatnia w jej zyciu. Po godzinie nie pozostalo juz nic z Margot Kint. Nawet najmniejsza kropelka krwi. * * * Nazajutrz Gordon zglosil na policji zaginiecie corki i w niespelna kwadrans pozniej w domu pojawili sie dwaj detektywi i ekipa dochodzeniowa. Od rodzicow zaginionej dowiedzieli sie, ze dziecko bylo w swoim pokoju, a potem rozplynelo sie w powietrzu. Co prawda okno bylo otwarte, ale nie bylo sladow, by ktos wdarl sie przez nie i porwal Margot. Byla to jednak jedna z najprawdopodobniejszych hipotez calego zajscia. Potwierdzaly ja rozbite akwarium i zwloki psa, znalezione w pokoju dziecka.W salonie policjanci zainstalowali sprzet na wypadek telefonu od porywaczy, na ktory oczywiscie sie nie doczekali. Okolo dwudziestej ktos zadzwonil do drzwi. Gdy Gordon otworzyl, zobaczyl starszego mezczyzne w uniformie kuriera. -List polecony do pana Kinta - powiedzial z usmiechem, lecz mina mu zrzedla, gdy zobaczyl kilku uzbrojonych policjantow stojacych w salonie. - Przychodze nie w pore? -Mamy pewien problem, ktory pana nie dotyczy, wiec pozwoli pan, ze sie pozegnamy. Odebral koperte i wrocil do salonu. -Kto to byl? - spytala Sara, tulac do piersi poduszke. -Kurier z firmy. Przyniosl plan pracy na nastepny kwartal. - sklamal. - Nic waznego. To powiedziawszy, powolnym krokiem udal sie w strone schodow. -Dokad pan idzie? - spytal jeden z policjantow. 106 -Pozwolicie, ze pojde do siebie. Mam glowe wielka jak bania od tego wszystkiego. Moze, kiedy zajme sie sprawami biura, chociaz przez chwile uda mi sie o tym nie myslec.Niespiesznie i w zamysleniu otwieral koperte od kuriera. Gdy wszedl do gabinetu, ostroznie przekrecil klucz w zamku i zapalil swiatlo. W srodku byl jakis rachunek i mala karteczka. Zalozyl okulary do czytania. Na rachunku widnialo logo i nazwa firmy, ktora wystawila rachunek. Bio-Tec. Ponizej zapisano w slupku pozycje i sumy, jakie musial zaplacic. Nizej byl stempel firmy, podpis przyjmujacego zlecenie i ksiegowego. Gordon schowal rachunek do kieszeni i skoncentrowal sie na karteczce, na ktorej napisano cos ladnym, eleganckim odrecznym pismem. Tekst brzmial. "Szanowny Panie. Pod zadnym pozorem prosze wlasnorecznie nie usuwac zadnych czesci z zabawek. System jest tak skonstruowany, ze podlega autodestrukcji poprzez utlenianie sie wraz z zawartoscia. Moglby Pan tym samym skierowac na siebie jakies podejrzenia, czego oczywiscie obaj wolelibysmy uniknac. Mam nadzieje, ze zarowno firma jak i ja zadowolilismy Panskie potrzeby. Prosze niezwlocznie spalic te kartke". 107 PAWEL PALINSKI KRAWATY KOLTAYA 108 szyscy patrza. Dyszace czernia, stalowe kolosy suna za oknem dworca. Wewnatrz, tupot niezliczonych stop przypomina nieskonczenie cichnacy aplauz. Slyszycie?Zacznijmy od tego, ze wcale nie zaluje, ze Maricel mnie nie chce. Brak porozumienia to robak toczacy cale rzesze zwiazkow. To nie moje slowa; tak mowi Mustafa - zwalisty wlasciciel baru na kolkach, nieopodal Catkin Meadows Municipial Bus Station, u ktorego za pare drobniakow mozna, miedzy nami mowiac, calkiem niezle podjesc. Polewajac parowki ketchupem i chrzczona kefirem musztarda, Mustafa lubi od czasu do czasu zabrzmiec sentencjonalnie. Mowi tez, choc juz nie tak czesto, ze podobno niektorzy potrafia sie z tym "robakiem" rozprawic. Z drugiej strony, rady mojego czarnoskorego przyjaciela zbyt wiele razy okazywaly sie byc tak mdle, jak jego tosty z szynka... Eh, Maricel! Nas zawiodly wszelkie sztuczki, nieprawdaz? Znuzenie, ten stary kornik przegryzl sie do samego jadra naszej znajomosci, skwaszajac ja i odbierajac jej smak. Ale tak to juz jest. W koszyku pelnym jablek jedno na pewno jest robaczywe. Tak, tym razem to ja. Cytujcie mnie, jezeli chcecie. Z Maricel poznalismy sie w Biurze Emigracyjnym. Pracowala tam jako wolontariuszka, pomagajac rozbitkom z calego swiata w czyms, co wladze okreslaja "okresem adaptacyjnym", a co ja nazwalbym raczej "sztafeta po lokcie w gownie". Rozmawialiscie kiedys z kims z tej wesolej paczki? Nie? Powinniscie sprobowac. Na pewno przypadliby wam do gustu... Kiedy moje papiery trafily w jej rece, potrafilem wykrztusic z siebie tylko: Szandor Koltay, chciec praca. Pamietam to dokladnie: Maricel grzecznie wyjasnia mi juz na samym poczatku, ze "chciec praca" moze kazdy, poniewaz Ameryka to wolny kraj, lecz "miec praca" moga tylko niektorzy, bo poza tym Ameryka to kraj wyjatkowo wymagajacy. A jak ktos przyjechal z Wegier (gdzie do cholery sa te Wegry? oraz W poblizu Niemiec? i wreszcie O rany, czyja dobrze widze?! Transylwania?!) to 109 wymagania wobec niego tylko i wylacznie wzrastaja. Okreslenia takie jak "brudny emigrant" nie biora sie przeciez z powietrza. Kryteria, ktorym musialem sprostac, aby, przykladowo, dostac szczotke i szorowac kible, wysrubowane zostaly do granic mozliwosci. Zaprowadzono mnie nawet do lekarza, gdzie po otrzymaniu szklanej fiolki i patyczka zostalem uprzejmie poproszony, abym ten patyczek wsadzil sobie w tylek. Wierzcie mi na slowo, trudno odmowic takiej prosbie. Piec dni pod rzad w moim odbycie ladowal okragly kawalek drewna owiniety w niewielki wilgotny gazik! Na kazde moje pytanie odpowiadano tylko, podobnym do abrakadabra zwrotem: Be-Ha-Pe.Behape, behape, behape... Szostego dnia czulem sie troche nieswojo, nie mogac nic "tam" sobie wsadzic. Wpadlem w rutyne, dacie wiare? W dniu, w ktorym laboratorium przeslalo wreszcie wynik "wymazu" mowiacy, ze, na szczescie, nie wyhodowano ze mnie niczego, z czym nie poradzilyby sobie antybiotyki i ogolnodostepne srodki czystosci, dostalem nowy uniform, odpowiedni sprzet i oddelegowano mnie do pracy na dworcu autobusowym. A kazdy dworzec to kloaka swiata; rozkraczony na przecieciu niezliczonych tras jest jak to miejsce na spodzie zgnilego pnia, przez ktore ciagna sie migotliwe sciezki wiecznie zmeczonych slimakow - wilgotne, sliskie i ohydne. Ten smrod podziemnych przejsc, gorszy od lipcowego popoludnia w malpiarni. Ta kipiaca w szczelinach lepkich podlog mikroflora, ukryte, utajone zycie w sosie wlasnym. Te bakterie o zjadliwosci i rozmiarach rottweilera. Nagle wszystkie przecierpiane przeze mnie rutynowe badania nabraly sensu - Jankesi bali sie, ze moglbym zaszkodzic ich spasionym jankeskim bakcylom. Ale jak to sie mowilo u nas w Budapeszcie - kto nigdy nie zaczyna, ten nigdy nie skonczy. Ach, pozostala jeszcze t a jedna jedyna sprawa. Nadal nie do konca wiecie, co laczylo mnie z Maricel... Cierpliwosci. Na koncu mojej opowiesci byc moze uznacie, ze juz nigdy sie o nas niczego wiecej nie dowiecie... A moze wrecz dojdziecie do wniosku, ze takie zakonczenie okaze sie najlepszym rozwiazaniem? Wiem, gram nie fair. Ale, przyznajcie sami, to swietny sposob, aby przykuc Wasza uwage. Cokolwiek robicie, zawsze trzeba cos zaryzykowac. Zapamietajcie to sobie. Zapamietajcie to sobie dobrze! 110 Na dworcu pracowalem okragle trzy lata. Trzy okraglutkie lata na posadzie sprzatacza w WC, sto piecdziesiat szesc tygodni babrania sie w ludzkich odchodach. Jezeli przypadkiem przecinales kiedys kontynent ze wschodu na zachod miedzystanowa trasa z przesiadka w Catkin, to bardzo prawdopodobne, ze wycieralem po tobie podloge. Hej, bez urazy, wszyscy dobrze wiemy, ze mimo wprawnych palcow nawet najlepszym zawodnikom zawsze troche rozlewa sie na boki. Higienisci to dla mnie stwory tak samo mityczne jak jednorozce. To byla po prostu robota.Wynioslem z tamtego okresu dwie rzeczy. Pierwsza to uczulenie na lateks po tym, jak na okraglo chodzilem od kabiny do kabiny w tych okropnych zoltych rekawicach, raz za razem szorujac posadzke. Druga to, teraz uwazajcie: hobby. Co to za hobby, spytacie? Kolekcjonerstwo. I chociaz Maricel najpewniej mowilaby o moim koniku "zbieractwo" to opowiem wam o nim, bo byc moze nigdy juz nie spotkacie na swojej drodze drugiego takiego zapalenca jak ja. Krawaty... Mialem ich ponad setke. Ale nie byla to zwykla szeregowa kolekcja, taka, w ktorej moglibyscie spotkac noszonego od czasu do czasu szkockiego Roxburgha albo pachnacego jedlica kanadyjskiego Arrowa. Co to, to nie. Moje krawaty zdobywalo sie ogromnym nakladem sil. Moje krawaty - nieruchome, zastygle w pieknej szklanej gablocie niczym barwione papirusy, a kazdy mial na sobie spisana historie czlowieka, ktory go nosil. Posluchajcie. Grubas na podlodze kwili cicho. W powietrze plyna jedynie przeciagniete, placzliwe samogloski. Tylko one wymykaja sie przez zacisniete, sine usta. Brazowe i srebrne monety leza rozrzucone na blacie, chrzeszcza pod butami; rozsypane na opaslym brzuchu przypominaja pojedyncze luski z rodzaju tych, jakie maja wielkie wigilijne karpie. Rece zlozyl na glowie i schowal twarz, wciskajac ja w dywan rozlozony pomiedzy drzwiami wejsciowymi a kontuarem. Mysli, ze bedzie bity. Spoglada spod oka w niezgrabnej probie bycia sprytnym. Hienom takim jak ta zawsze wydaje sie, ze sa sprytniejsze. Od kogo, od kogo, od kogo? Mustafa: Od samego poczatku mowilem ci, ze nie ma sensu pakowac sie w cos takiego. 111 Ja (unoszac brwi): Uhm? Mustafa: Po co nadstawiac karku? Ja: Uwazasz, ze my...Klient: Hej, stary, dlugo jeszcze bede... Mustafa: Chwila! Po co ten pospiech! Czekales piec minut, to poczekasz dwie nastepne. Rozmawiam! Pierwszy krawat, jaki wpadl mi w rece pochodzil z szyi pewnego nastolatka, ktory uciekl z aresztu na dworcowym posterunku policji i nastepnie powiesil sie w ostatnim boksie meskiej toalety. Zrobil to akurat na mojej zmianie. Podczas obchodu, tak jak zwykle otworzylem drzwi czubkiem gumowego buta, a on juz tam byl, caly granatowy, na kolanach, z mokra plama na przedzie spodni, z wybaluszonymi oczami i spuchnietym jezykiem wywalonym na brode jak ogromna, sino-czerwona pianka marshmallow. Pamietam, ze rozwiazalem wezel i zadzwonilem po pogotowie. Znudzony lekarz z nocnego dyzuru niespiesznie stwierdzil zgon. Obojetny i matowy jak wlasna odznaka policjant wpisal raport do wystrzepionego notesu. Przez otwarte drzwi toalety chlopak patrzyl martwym, szklanym wzrokiem na rowny rzad bialych pisuarow szczerzacych sie do niego z odrapanej sciany, niczym kly osadzone w zgnilych ceramicznych dziaslach. Policja znala tego gnojka i traktowala jak cpuna. A kiedy niebiescy mysla o kims w takich kategoriach, to oznacza, ze nie moga sie doczekac, az odda przysluge spoleczenstwu i w ten czy inny sposob zakonczy swoje nedzne, do cna sklute zycie. Sprawa zamknieta. W calym tym zamieszaniu nikt nie zadal sobie nawet odrobiny trudu i nie zapytal mnie, na czym ten biedak zawisl. Dopiero w szatni, podczas przebierania, znalazlem jego krawat wcisniety na samo dno kieszeni roboczych spodni. Upchnalem go tam odruchowo, nawet o tym nie myslac. Zegar na scianie wskazywal osma - uplynely trzy godziny, odkad karawan zabral zimne cialo ze smierdzacej kreozotem kabiny. Rozejrzalem sie dookola, zwinalem starannie material i delikatnie przelozylem miekki zwoj do wewnetrznej kieszeni kurtki. Przez cala droge do domu palil mnie jak gdyby utkany byl nie z taniej bawelny, lecz plynnego zelaza. Czulem jak cos nowego, cos obcego kielkuje we mnie, wije sie i wylega w poszukiwaniu miejsca, w ktorym mogloby zatopic swoje aksamitne kly. Po powrocie rozlozylem krawat na stole i dlugo, dlugo przygladalem sie, chlonac kazdy szczegol, barwe, fakture materialu, najmniejsze plamki i zacieki. To jest to, pomyslalem. To bylo to. 112 Wedlug mnie, ten konkretny kawalek ubrania to najbardziej intymna z jego czesci. Pal szesc majtki i podwiazki - to dobre dla pryszczatych uczniakow. Tylko prawdziwy koneser potrafi docenic piekno dobrze zawiazanej, idealnej petli gladko przechodzacej w zwisajacy z szyi wezel. Dotykajac wewnetrznej powierzchni wezla, niemal czuje sie w palcach delikatne pulsowanie, wspomnienie ostatnich zrywow tetna na szyi osoby, ktora nosila ja tuz przed smiercia. I nie, nie uwazam, zeby to, co robie bylo chore. Ludzie wypychaja swoje ulubione zwierzaki i stawiaja je na kominku. Ludzie kremuja swoich zmarlych, a popioly umieszczaja na honorowym miejscu w pokoju goscinnym. Ludzie trzymaja swoje wyrostki robaczkowe zakonserwowane w sloikach...Ja tylko zbieram krawaty. Ja: Zastanawiales sie kiedys, co by sie stalo, gdybys nagle umarl? Mustafa: Umarl? Ja: Teraz, w tej chwili. Mustafa: Wszystko by sie spalilo. Zarcie. Parowki i kotlety. Caly stragan wzialby w leb. Ja: Wlasnie. Ja nie potrafie sobie nic takiego wyobrazic. Przez bardzo dlugi czas nie moglem powiekszyc mojej kolekcji. To budzilo frustracje. Patrzac z perspektywy czasu, musze powiedziec, ze dzialalem na oslep. Bralem podwojne zmiany, obserwowalem pasazerow pozostajacych w dworcowej poczekalni dluzej, niz to by sie wydawalo potrzebne. Weszylem, skupiony. Nie mialem planu. A, jak to mowi Mustafa: czlowiek bez planu jest jak pies bez nogi - zalatwiajac swoje potrzeby, ma znacznie wieksza szanse wyladowania na grzbiecie. Musialem sie nad tym powaznie zastanowic. Musialem znalezc "System". W koncu, powiedzcie sami, o ilu osobach wieszajacych sie w dworcowych toaletach slyszeliscie? Roczniki statystyczne stawialy sprawe jasno. Corocznie tyle a tyle osob popelnialo samobojstwa na terenie dworcow autobusowych. Przegryzlem sie przez kilka lat wstecz. Podane drobnym maczkiem cyfry wygladaly zachecajaco. Pomnozylem je przez liczbe dworcow i otrzymalem calkiem pokazna liczbe. Wystarczylo tylko zaryzykowac i podjac odpowiednie kroki... 113 Zrezygnowalem z pelnego etatu, zatrudniajac sie w dwoch oddalonych od siebie miejscach, na dwoch zmianach - dziennej i nocnej. Zmiany dzielila dwugodzinna przerwa (wybralem konkurencyjne linie o przesunietych wzgledem siebie godzinach pracy) i czternascie przecznic. Na sen pozostawalo mi razem cztery godziny. Jak dla mnie calkiem niezly wynik.Droge z jednej roboty do drugiej pokonywalem na piechote. Marszruta przebiegala obok kolejnych czterech dworcow. Po kwadransie na kazdy. Zywilem sie w podlych barkach, pijac kawe smakujaca jak przepracowany olej silnikowy i wcinajac zjelczale paczki z drugiego obiegu. Dwa dolce. Po miesiacu dala o sobie znac potworna zgaga. W koszty wpisalem preparat na wrzody. Po podsumowaniu nie wygladalo to az tak zle. Pomimo wydatkow, regularnie odkladalem na konto. Od samego poczatku staralem sie tez byc w jak najlepszych stosunkach z gliniarzami. I nie dlatego, ze specjalnie ich kocham; stawialem na taktyke. Przeciwko mnie przemawial obcy akcent i regularnosc, z jaka pojawialem sie na ich terenie. Gliny robia sie nerwowe, kiedy zauwazaja obok siebie nazbyt czesto wydeptywane sciezki. Dobrze wiedzialem, ze beda mieli niezle klopoty z zaszeregowaniem mnie do ktorejs ze swoich ulubionych kategorii. Nie przypominalem handlarza narkotykow. Nie wygladalem na wloczege. Ot, regularny facio. (Zaraz, zaraz, posterunkowy. Jak dla mnie troche za bardzo "regularny". Lazil tu znowu dzisiaj po poludniu... I wczoraj po poludniu. I przedwczoraj...). Rozumiecie, o co chodzi, nie? Jedna z tych granatowych lajz pamietam szczegolnie dobrze. Dwumetrowy blondyn z jasnymi oczami. Nazywal sie chyba Briecker. Imigrant, tak jak ja. Jego rodzina przyjechala z Niemiec. Bydle nie odpuszczalo mi nigdy, kiedy na siebie wpadalismy. Kontrolowal mnie z mania godna lepszej sprawy. Nazwal je smierdzacymi szmatami! Uwierzycie w to?! Nie, nie, nie Briecker. Brenner. Kurt Brenner. O tak, teraz sobie przypominam. -Chce pan postawic pod zastaw tooo? Kiwam glowa. Dwukrotnie. Za drugim razem ruch traci cos ze swojej automatycznej, sprezystej pewnosci. Kiwam po raz trzeci. Jak zawodnik na treningu sprawdzajacy, czy urazony kreg nadal pelni swoja funkcje. 114 -Pan oczywiscie zartuje.Przykladam do nosa krawat. Niemal czuc otaczajacy go ciezki, zwierzecy zaduch celi, na stale wzarty we wlokna. Slodko-kwasny odor cyjanku. Przenikajacy, bolesny i... cieply. Zanim zawarlismy blizsza znajomosc z Kurtem, zawsze myslalem, ze rewizja osobista wyglada tak jak na amerykanskich filmach. Te wszystkie: rozstaw nogi, ho, ho, co my tu mamy, na zmiane z niesmiertelna tandeta: czy to banan w kieszeni, czy cieszysz sie na widok munduru, smieciu? Dopiero moj niemiecki znajomy wyprowadzil mnie z bledu. Oddany jego rekom czlowiek odnosil wrazenie, ze zostal obszukany kazdy, nawet najmniejszy dostepny dotykiem zakamarek ciala, ze sprytne dlonie przeslizgnely sie dzieki jakiejs sobie tylko znanej sztuczce po twojej sledzionie, watrobie, ze, wierzcie lub nie, na moment przeniknely to mdle swiatlo wewnatrz nas, nazywane przez niektorych dusza. Brenner byl tak potwornie upierdliwym typem, tak zajadlym w tym, co robil, ze niemal udaremnil moje plany i poszukiwania. Za punkt honoru postawil sobie odarcie mnie z kazdej niewyrastajacej bezposrednio z mojej skory, a nalezacej do mnie rzeczy. Obmacanie jej i obejrzenie, wiwisekcja na zimnym metalowym blacie stolu w ciasnym pokoiku na tylach dworcowego posterunku - zyl tylko dla tych chwil. Na efekty nie trzeba bylo dlugo czekac. Moje misterne plany zaczely kulec. Moje marszruty przestaly pokrywac sie z rozkladem, jaki sobie narzucilem. A wiecie, jak to jest: obluzuj odpowiednia belke w podstawie konstrukcji i wszystko zaczyna sie walic. Leci na leb na szyje. Buuuuuum! - zostaja zgliszcza. Kurt Brenner nie przewidzial tylko jednej, jedynej okolicznosci. Posluchajcie jeszcze raz. Tamtego dnia obszukal mnie jak zwykle. -To wszystko? - zapytal. -Wszystko. W pokoiku panowala grobowa cisza. Grzebien, paczka cameli, moich ulubionych papierosow, i wybebeszony portfel lezaly rowno obok siebie, ulozone niczym wyczekujace na rozplatanie biologiczne okazy. -Na pewno? 115 -Nie - odpowiedzialem. - Mam przy sobie troche godnosci, ale tylko na wlasnyuzytek. Jasne, prawie biale brwi zmarszczyly sie, zblizajac ku sobie. -Z geba taka jak wy powinniscie poszukac pracy w zakladzie pogrzebowym - warknal, silac sie na zlosliwosc. -Albo w wiezieniu. Pomyslalem: W wiezieniu? -Slyszalem, ze obsluga w celi smierci zmienia sie jak w kalejdoskopie. Ryj taki jak twoj powinien starczyc im za kazde referencje. I nie pieprz przy mnie wiecej o godnosci... W celi smierci? -...to dobre dla kogos, kto wie, co to slowo oznacza. Myslisz, ze nie wiem, czym... O dzieki ci Dziadku-Przypadku! -...zajmujesz, co? Cholerny smierdzacy ostatni jebany... Dolara, dolara! Nie wiecej niz dolara! Wedlug mnie najlepszym sposobem na umieranie byla komora gazowa. W porownaniu z szubienica, na ktorej dyndasz tuz przed smiercia i obsrywasz sobie kostki albo krzeslem elektrycznym, gdzie - podczas gdy twoj mozg zamienia sie we wrzaca papke - ty czujesz swad wlasnego, tlacego sie ciala, komora daje pewien rodzaj... ponurego luksusu. To jest jak odlot na Druga Strone prosto z apartamentu Ritza; i to za mniej niz dwa dolce na glowe. Tak, tak. Uwierzcie mi, jest na co popatrzec. Widzialem wiele egzekucji, jednych lepszych, innych gorszych i w efekcie wyrobilem sobie na ten temat wlasne zdanie: koniec koncow, to sam czlowiek psuje ich dramaturgie tym calym miotaniem sie i ciskaniem w desperackiej walce o to, aby nie nabrac oddechu. Wezcie na przyklad tego przyglupa Jimmy'ego Lee. Zamiast zalatwic sprawe raz-dwa, jak na mezczyzne przystalo, uparl sie na samotne zapasy z kostucha. Jedenascie minut konwulsji, wybaluszonych oczu i sliny lejacej mu sie po brodzie, podczas gdy cyjanek powoli przezeral mu uklad nerwowy. Jedenascie minut! Co najmniej polowe z tego czasu mogl zaoszczedzic na zalatwianie formalnosci ze 116 Swietym Piotrem. Zamiast wciagnac ten szary, gorzki dym prosto do pluc, zaciskal usta, przekonany, ze, mimo wszystko, byc moze mu sie uda. A jak gdyby tego bylo malo, z calych sil walil potylica w metalowy slup stojacy tuz za krzeslem, do ktorego to krzesla przed zamknieciem hermetycznych drzwi przypieli go pasami straznicy. Kadonk i szarpniecie. Ka donkka dink i szarpniecie. W pomieszczeniu, gdzie na dwunastu rozkladanych fotelikach siedziala nieliczna widownia, te przytlumione odglosy docieraly do naszych uszu z opoznieniem, jak gdyby przedzieraly sie na swiat wprost z samego piekla. Zaloze sie, ze niektorzy slyszeli je jeszcze przez dobrych kilka minut po tym, jak sluzby wiezienne w pospiechu wyprowadzily ich z salki. Triumf sprawiedliwosci. Ka dink ka donk ka donk. Klawisze mieli naprawde kwasne miny.Umierajac, ludzie przestaja myslec racjonalnie. Nie moge tego zniesc. Gaz to cos dla prawdziwych facetow. W '99 LeGrand uparl sie, by skonczyc wlasnie w ten sposob. Stary Walter wiedzial, co dobre. Gdyby mogli, dawni wlasciciele Eaton Metal najpewniej zrobiliby z niego pracownika miesiaca. Nic do stracenia. Ale nowina! Kurta Brennera wywalili w koncu dyscyplinarnie z pracy. Zabral sie za przeszukiwanie nieletniej corki jakiejs grubej ryby z rady miejskiej. Podobno robil to za dokladnie. Trafila kosa na kamien. Nie mozna robic niczego zbyt dobrze. Robiac cos zbyt dobrze, balansuje sie na samej krawedzi. Ja: A podarunek? Cos niezobowiazujacego... Myslisz, ze by sie ucieszyla? Mustafa: Dolar za porzadny kawal smazonego miesa. To jest brak zobowiazan. Prezent dla nieznajomej. Tez mi cos... Mustafa: Powiedz. Przeciez ty nie zamieniles z nia nawet slowa. Po krawedzi blatu pelznie mucha. Co chwila przystaje i sklada na nim ukradkowe, musze pocalunki. Wpelzla na monete i oblizuje usta widniejacego tam profilu starego Indianina. Plaska twarz pozostaje niewzruszona. 117 Dowod osobisty, trzy zdjecia (jedno do akt, jedno do legitymacji oraz jedno do plastikowego identyfikatora noszonego na metalowym lancuszku na szyi), zaswiadczenie o niekaralnosci. Dokumenty mialem niemalze nowe: w szufladzie szafy odnalazlem stare fotki, jeszcze z okresu, zanim otrzymalem prawo stalego pobytu. Z urzedu pobralem odpowiednie formularze. Bilet do cyrku potepiencow, w ktorym staralem sie o cieplutka posade kosztowal mnie dokladnie tyle, co oplata za znaczek skarbowy.Dzieki, Brenner, ty cholerny szwabski sukinsynu! Ja: Mimo wszystko zamierzam sprobowac. Mustafa: O rany! Z ciebie naprawde ciezki przypadek naiwnego durnia. Ja: Zgoda. I co z tego?! Mustafa: Nic. Zupelnie nic. Pamietaj tylko, ze los jest slepy, ale stare bydle doskonale pamieta, komu sprzedal bilet na darmowa szanse. Spartol to i mozesz byc pewien, ze na drugi raz bedziesz musial bardzo dlugo poczekac... Prosze, oto panski hamburger. Mustafa: Widziales palanta? Brzydzil sie tego, ze podalem mu bule gola reka. Zaraz za rogiem wyrzuci ja do smietnika... Ja: Czas z tym skonczyc... Mustafa: Co?! Myslisz, ze nie myje rak? Ja: Skonczyc raz na zawsze. Z tym wszystkim. -Mysli pan, ze podola temu zadaniu? Niedostepny i zasadniczy. Naczelnik wiezienia mial plaska, gladko ogolona, pozbawiona wyrazu twarz. Przypominal sklepowego manekina - ostrze brzytwy razem z zarostem zebralo z chlodnego oblicza nalot emocji, wygladzilo i zaokraglilo rysy. Wyblyszczylo napieta skore, zamienilo ja w plastik. Pomiedzy rozlozonymi rekoma wygodnie opartymi na blacie debowego stolu lezaly biale, gesto zapisane kartki. Kazda kolejna wystawala spod poprzedniczki lekko przekrzywiona i przesunieta; ulozone w ten sposob tworzyly polokrag, na wzor talii kart. Papieros bez filtra w prawej dloni dymil sennie. Mezczyzna patrzyl na mnie i jednoczesnie poza mnie. 118 -Czy to naprawde az takie trudne? - spytalem i w tej samej sekundzie dotarlo do mnie, jaka kolosalna glupote palnalem. Naczelnik nie wykonal najmniejszego ruchu, lecz wrazenie, ze w jednej chwili jego szare czujne oczy zogniskowaly sie na mojej osobie, przyprawilo mnie o ciarki.-To nie jest zabawa, panie Koltay. Nie wiem, jak to sie zalatwialo u was w kraju... -Zupelnie niepodobnie. Z zupelnie podobnym efektem... -Prosze mi nie przerywac - powiedzial spokojnie, ale stanowczo i zaciagnal sie mocno papierosem. -Masz wszystkie wymagane do tej posady papiery, to prawda. Ale, prosze, zauwaz, to wlasnie tylko i wylacznie papiery. O tym, czy przyjac cie w nasze szeregi decyduje ja, ehem... - odkaszlnal i zdjal z wargi strzep tytoniu. - A wlasciwie, ty sam. Skinalem glowa. Naczelnik przeszedl ze mna na "ty", a to od nowa rozbudzilo we mnie nadzieje. -Widzisz, to swietny uklad. Ja tylko zadaje pytania. Wszystko, co trzeba zrobic, to znalezc dla nich odpowiednie odpowiedzi. -Czy moge zapalic? -Nie. Zatrzymalem reke w pol drogi do kieszeni na piersi. Zaczynam tracic grunt pod nogami, pomyslalem. O co tu chodzi? Czy to jakas gra? Opuscilem glowe. Wbilem wzrok w grawerowana tabliczke z imieniem i nazwiskiem. M A I L L I W, czytalem od tylu. Postaraj sie uspokoic. Y A T A B A B. To tylko szurniety urzednik wiezienny. -Panie Babatay... -Will. Prosze sie tak do mnie zwracac. Wszyscy tutaj tak sie do mnie zwracaja. -Panie... William... przepraszam... Will. Mysle, ze uda mi sie podejsc do moich zadan profesjonalnie. Nie jestem obywatelem amerykanskim i nie znam zbyt dobrze waszego systemu prawnego - mowilem spokojnie i szczerze, dobieralem odpowiednie slowa. Nie moglem sobie pozwolic na najmniejsze potkniecie. - Ale wiem, co rozumie sie w tym kraju przez: Sprawiedliwosc. Dla mnie zawsze i wszedzie to pojecie bedzie mialo takie samo znaczenie. Nawet za cene smierci. Uplynelo kilkanascie sekund bez slow w zadymionej, usypiajacej ciszy. -Rozumiem. Papierosa? - Niespodziewanie zaproponowal mi Marlboro z wyjetej z szuflady paczki. Rowno posegregowane papiery zaszelescily na znak protestu przeciw tak jawnemu naruszeniu regulaminu. 119 -Nie, prosze tu nie palic, wyrazilem sie chyba dosc jasno. Za drzwiami nakoncu korytarza jest palarnia. Wypal go tam w ciszy. I wroc tutaj. W ciasnej klitce o pozolklych od nikotyny scianach krecilem sie niespokojnie, pospiesznie duszac darowanego mi peta zaledwie w polowie jego dlugosci. Wracalem do pokoju naczelnika, a w glowie wirowala mi puszczona w ruch gwaltownym haustem nikotyny karuzela bez nazwy i bez pasazerow. Przez oszklone drzwi zobaczylem nieruchoma sylwetke na tle okna wychodzacego na wiezienne podworze. Nacisnalem klamke i wszedlem. Na stole, naprzeciwko fotela, w ktorym niedawno siedzialem, lezal teraz jednorazowy dlugopis i zolty formularz. Podszedlem i bez czytania zlozylem na nim swoj podpis. Na kamiennej twarzy Naczelnika wykwitl grymas, ktory kiedys, bardzo dawno temu, przypominal zapewne sardoniczny usmiech. -Na drugi raz pal powoli - pouczyl mnie i troskliwie zebral dokumenty. - Z tej samej paczki czestuje skazancow tuz przed egzekucja. Czy wiesz, jak dlugo mozna palic jednego papierosa? Nie uwierzylbys, gdybym ci powiedzial... Stoi. Spisal wszystko, co chcial powiedziec i teraz juz nie ma odwrotu. Powoli wchodzi do lombardu i zamyka za soba drzwi, przekreca zamek. Trzask mechanizmu brzmi jak kruszenie lodu. Wlasciciel wybiega zza lady. Zanim udaje mu sie cokolwiek powiedziec, Koltay uderza go na odlew w twarz. Padajac, grubas zahacza o plater wypelniony tanimi monetami dla poczatkujacych numizmatykow. Tryska srebrno-zlota fontanna. Monety leca na boki i ku gorze, odbijaja sie od rury odplywowej przecinajacej sufit niczym nabrzmiala zyla, budza w niej miekkie echo i... ...kleknalem tuz obok niego. -Posluchaj mnie. Posluchaj mnie teraz - powiedzialem miekko, uspokajajacym gestem kladac reke na ramieniu grubasa. Drzal tak jak skarcony pies, niepewny jeszcze, czy kara minela, czy skamleniem zasluzyl jedynie na przerwe w jej wykonywaniu. -Lez. Lez spokojnie. Nie zrobie ci juz nic wiecej, jezeli po prostu bedziesz lezal i wysluchasz wszystkiego, co mam ci do powiedzenia. 120 Z gardla wlasciciela dobyl sie cichy ni to placz, ni to skowyt. Krew z rozbitego nosa zalewala mu usta i sciekala po przycisnietym do podlogi tlustym policzku. W kaciku ust, przez ktore gwaltownie wciagal powietrze, pojawila sie szkarlatna piana; male babelki nadymaly sie, pekajac z cichym trzaskiem przy kazdym swiszczacym oddechu.-Bylem tu wczoraj, pamietasz? Wybaluszone z przerazenia oczy przeslaniala mgielka bolu i strachu, ale tuz przed tym, gdy opadly na nie ciezkie, workowate powieki, dostrzeglem to, czego szukalem. Iskre zrozumienia. -A jednak pamietasz. Chcialem dac w zastaw moja kolekcje krawatow. A ty odeslales mnie z kwitkiem. Ciagle z zamknietymi oczami grubas gwaltownie pokiwal glowa. Jednoczesnie przytakiwal mi i godzil sie na to, co mialo go spotkac. -Przypominasz sobie, co o nich wtedy powiedziales? - zapytalem. Siadlem na podlodze - zachrzescily rozsypane monety. Pancerne okna wystawowe do polowy wysokosci wykonano z matowego, zielonkawego szkla. Skuleni, on wyciagniety na dywanie i ja w kucki, ze skrzyzowanymi nogami, bylismy poza zasiegiem wzroku przechodniow. Slonce zalamywalo sie na matowej czesci szyby, zalewajac nas szmaragdowa poswiata; dwa niewyrazne cienie w glebokim, cuchnacym, brudnym pieniadzem akwarium. -Szmaty. Tak je nazwales. Bezuzyteczne i nic niewarte. Ja: Zastanawiales sie, jak to jest po drugiej stronie? Mustafa (spoglada ponad ulicznym ruchem): Tam? To tylko chinska restauracja. Zapach mowi sam za siebie. Ja: Nie, nie... Chodzi mi o TE "druga strone" Mustafa: Kolego. Zycie jest jak hamburger. Wydaje ci sie, ze dostaniesz dokladnie to, o co prosisz, a i tak, predzej czy pozniej, dopadnie cie zgaga. Myslisz, ze ty pierwszy zastanawiasz sie nad tym, czy gdzie indziej jest lepiej? A zycie po zyciu? Eh, to dwudniowa kanapka. Lepiej mnie posluchaj... Ja: A moze by tak sprobowac? Nie ma juz nic do stracenia... Mustafa: Slyszal pan?! Nic do stracenia! Ja: Odkad ja i Maricel... Mustafa: Odsun sie troche i pomedytuj w samotnosci. Ploszysz mi klientow! 121 Mustafa: Tak, tak! Slyszalem! Podwojna musztarda! Swietny wybor!Dolara dolara nie wiecej niz dolara chce pan sprzedac tooo Tooo TOOOOOOOO! Teraz. Nic do stracenia. -Czy wiesz, ile trudu kosztowalo mnie zdobycie kazdego z nich? Czy zdawales sobie sprawe, co musialem robic, aby wejsc w ich posiadanie? Posluchaj mnie, ty tlusty wieprzu! Bedziesz mial swoja opowiesc za jednego dolca! Wstalem, podszedlem do okien i zaciagnalem zaslony. Zaterkotaly zardzewiale karnisze. W pomieszczeniu pociemnialo i przez krotka chwile nawet powietrze zdawalo sie przepelnione sino-szara barwa. -Pracowalem w wiezieniu - zaczalem po powrocie na miejsce. - W druzynie pomywaczy. Wiesz, co to jest pomywacz w kiciu? Nie? No to ja ci powiem. Odwalalem najgorsza robote. Nocne zmiany w kostnicy. Razem z kilkoma innymi chlopakami czyscilismy komory po egzekucjach. Wiesz, co nalezalo do moich obowiazkow? Wchodzilem do niej jako pierwszy i przeczesywalem wlosy skazanca. Robilem to, bo czasem pozostawaly miedzy nimi uwiezione resztki lotnego cyjanku. Gdyby taki malutki obloczek dostal sie nie tam, gdzie trzeba... chlopie! Jak to mowicie wy, Amerykanie? Gowno walneloby w wentylator! Ale nie to bylo najgorsze. Bo widzisz, w momencie smierci kazdy z nas sie rozluznia. I nie splywa na niego zaden tam pieprzony poetycki spokoj. Dotyka nas pogrzebowa muza - Fizjologia. Puszczaja zwieracze. Wyobrazasz sobie, co to znaczy szorowac podloge z gowna, kiedy nad toba lekarz stwierdza zgon skazanca? Opatuleni w przepisowe kombinezony, w ktorych az roilo sie od lat, znaczylismy mniej niz skazaniec. On plawil sie juz w majestacie smierci. My pelzalismy u jego stop. I nie mow mi o regulaminie, splukiwaniu amoniakiem i srodkach bezpieczenstwa. Wiesz, dlaczego jako sprzatacze pracuja prawie wylacznie imigranci? Wlasnie... Ameryka nic nie traci, gdy idziemy do piachu. Ameryka dobrze wie, ze wypadki chodza po ludziach. Jedynie szesc stop pod ziemia jest juz nam wszystko jedno. Jestes bezpanstwowa kupa gnijacego miesa. Czasem wydaje mi sie, ze taki stan odpowiadalby mi najbardziej. Cisza i spokoj. Rozklad. Tyle 122 ze wtedy robilem to wszystko bez mrugniecia okiem. Wiedzialem, ze oczekuje na mnie nagroda. Wieczorem, w kostnicy, odbywaly sie moje male zniwa. Grubas na ziemi zaczal cicho szlochac.-Wzruszyles sie? Poczekaj, najlepsze zostawilem na sam koniec. Dotarcie do konkretnych zwlok to wcale nie taka latwa sprawa. Wszystkie te lodowki wygladaja niemal identycznie, jak skrzynki w platnej przechowalni bagazu na dworcu - nie polapalbys sie w tym, nawet gdybys chcial. Ale znalazlem sposob i na to. Ugadalem sie z jednym z dyzurnych koronerow i za odpowiednia oplate ten ponury facio zaznaczal mi skrytki, ktore moglyby mnie szczegolnie zainteresowac. To byly calkiem przemyslne znaki. Okruch, skrawek materialu, smuga pozostawiona na dopiero co wypolerowanych drzwiczkach. Wiedzielismy, ze trzeba zachowac ostroznosc. Nie przepadalismy za soba, ale jazda na tym samym wozku zbliza ludzi, wierz mi. Po pewnym czasie, czasie potrzebnym na to, abysmy sie nawzajem poznali, wszystko dzialalo tak jak nalezy: znak, pusta, zaciemniona kostnica, w ktorej przez pol godziny mialem wolna reke i te kilka dolarow zostawianych za slojami z formaldehydem na poczet kolejnej wycieczki. Wnetrze kazdej ze skrytek nalezalo do mnie - wystarczylo, ze uchylilem zimny metalowy skobel. I tylko jednej rzeczy nie wolno mi bylo robic. Wyciagac z wnetrza boksow tych dlugich, podobnych do piekielnych brytfann szuflad, w ktorych zlozono zwloki. Dyzurka straznikow znajdowala sie dokladnie nad prosektorium - kazdy podejrzany skrzyp sciagnalby mi ich na kark. Wiec w kupionej za marny grosz ciemnosci, w dusznym spokoju, czolgalem sie, przeciskajac pomiedzy lodowatymi scianami i zawinietym w plastik trupem, po to by zgrabialymi palcami otworzyc czarna torbe i zabrac to, na czym mi tak bardzo zalezalo. Niespodziewanie ktos szarpnal kilkakrotnie klamka i niecierpliwie zastukal do drzwi wejsciowych. Tluste cielsko drgnelo, ale w sama pore zatkalem mu usta, a klatke piersiowa z calej sily przydusilem kolanem. Miekkie cialo ustapilo niemal bez oporu. Stukanie powtorzylo sie, bardziej natarczywe - ten smak w ustach, co to? czy to strach? nie, nie, tylko nie teraz, tylko nie przed koncem tego, co chce...! - po chwili zaklapaly oddalajace sie kroki. Wytarlem zakrwawiona dlon o wykladzine. Piec wyraznych, rownoleglych ciemnych smug. Jak pierwszy z heksagramow Ksiegi Przemian. -Nikt nie pamietalby tych biedakow, gdyby nie ja. Widzisz ten krawat? Nalezal do starszego faceta, ktory otrul swoja zone, a potem rozpuscil ja w kwasie. Wyrok: Komora. A ja go znalem, wiem, ze plakal na "Casablance". - Rozlozylem krawaty. 123 Rowniutkie, przypominaly ogon pawia. - A ten tu nosil siedemnastolatek. Zgwalcil swoja narzeczona i obcial jej piersi. Zrobil tak, bo ksiadz powiedzial mu, ze kiedys tak karano nierzadnice. Uwierzyl mu. Wyrok: Krzeslo. Kiedy ja go poznalem, nie wierzyl juz w nic. A ten tu...Zorientowalem sie, ze grubas na podlodze przestal mnie sluchac. Cos we mnie wezbralo... ale nie jest to gniew. I zupelnie niespodziewanie wiem juz, co musze zrobic. Brakuje tylko jednej jedynej rzeczy, aby moja mala kolekcja byla pelna. Dlaczego do tej pory tego nie widzialem?! Wstaje, podchodze do kontuaru. Zrzucam plater i wspinam sie na lade. Nogi ustawiam rowno, tuz przy sobie. Buty niemal stykaja sie podeszwami. Od czubka glowy do sufitu dzieli mnie doslownie kilka centymetrow. Rura po mojej lewej stronie zakreca szerokim lukiem, a potem niknie w suficie; zaraz przed tym, jak zagina sie ostro ku gorze, tworzy niewielkie kolanko. Dotykam go palcem. Jest zimne i wilgotne. Ukryta w zagieciu pajeczyna przylepia mi sie do skory. Zdejmuje ja i strzasam na bok. Niewielki przeswit, z ktorego umyka tlusty pajak w zupelnosci wystarczy. Grubas steka skulony tam pode mna. Jezeli chce wstac, jezeli chce mi przeszkodzic, to jest juz za pozno! Biore do reki krawat i zakladam go na szyje. Szarpniecie przypomina to, ktore zawsze rozpoczyna jazde szybkobieznych wind. I ja tez teraz zaczynam taki lot. Wystrzelilem gdzies w gore; chociaz nie, nie, moge sie mylic. Nogi rwa mnie w dol, stopy trzepocza jak u plywaka. Stopy, z ktorych kazda wazy przynajmniej po sto kilo; i czuje, jak wydluzam sie, nie jestem juz z ciala, lecz z gumy! Na jednym koncu ja, a na drugim martwy, nieruchomy odwaznik z glupim usmiechem na zawsze przypietym do sinej twarzy. Lece. Spadam. Czuje to nagle kotlowanie, turbulencje. Moje stopy nikna w dole, rozplywaja sie we mgle; juz ich nie widze. Boze, mysle, przeciez kiedys musi nastapic ten moment, kiedys musi peknac! Wszystko powoli otula cien, a w rosnacej ciemnosci z podlogi podnosi sie... juz n i c. ...Wlasciciel lombardu podchodzi i ostroznie siega po zacisniety w dloni skrawek papieru. Napiety krawat skrzypi. Czubki butow kresla tuz nad podloga 124 widmowa osemke. Delikatnie kolysze sie martwe cialo. Cos mu to przypomina. Hustawke? Tak! Dziecieca hustawke! Ten sam ruch, ten skrzyp liny... Czyta: Maricel, spotkalismy sie tylko raz. Chcialem kupic ci kwiaty. Zapomnialem tylko, ze wszystko, co piekne kosztuje. Zamiast kwiatow masz ten list. Gdybysmy mieli taka mozliwosc, to pewnie zaprosilbym cie do parku, usiedlibysmy na lawce i opowiedzialbym ci pewna historie. Mam w domu cala kolekcje krawatow. Zdziwilabys sie, gdybym...Autobusy odjezdzaja. Ludzie drepca. Nie wiedziec czemu, pewien wlasciciel lombardu zaczyna glosno szlochac. 125 Agnieszka Majchrzak STARY LAS 126 Agnieszka MajchrzakUrodzilam sie w Lublinie w 1977 roku, gdzie spedzilam z mniejszymi lub wiekszymi wyjatkami wieksza czesc swojego zycia. Bylam dzieckiem, ktore chodzilo po drzewach, glaskalo bezpanskie psy i przynosilo ze szkoly mnostwo uwag w dzienniczku. Pomimo wszystko szczesliwie ukonczylam szkole podstawowa, srednia i studia dziennikarskie, a takze pare roznego rodzaju kursow plastycznych. Nigdy nie moglam do konca sie zdecydowac, czy bardziej chce pisac, czy tworzyc, wiec w koncu postanowilam robic obie rzeczy naraz. W doroslym zyciu pracowalam w kancelarii adwokackiej, banku, biurze, na brzoskwiniowej plantacji, troche podrozowalam, troche malowalam, wspolpracowalam z kilkoma wydawnictwami i ogolnie rzecz biorac, robilam mnostwo zupelnie roznych od siebie rzeczy. Wszystko to przyczynilo sie zapewne do tego, ze opowiesci, ktore teraz pisze to zarowno bajki dla dzieci, jak i calkiem powazne historie dla doroslych. Ostatnio zas, dzieki konkursowi ogloszonemu przez wydawnictwo Red Horse, udalo mi sie popelnic nawet maly "horror". Nie ma w nim wprawdzie duchow, wampirow ani wyjacych wilkolakow, mam jednak nadzieje, ze okaze sie straszny... 127 ulia od razu dostrzegla czekajacy na nia powoz. Peron byl prawie pusty, wiec nic musiala rozgladac sie wokol i szukac sluzacego ciotki, ktory mial po nia wyjechac. Popatrzyla w jego kierunku, a on zamachal do niej przyjaznie i zawolal: panienka Julia?-Tak, to ja! - odkrzyknela. Stangret wyskoczyl, zeby pomoc jej niesc walizke i po chwili siedziala juz wygodnie w powozie, ktory zawrocil ze stacji i potoczyl sie w strone widniejacego na horyzoncie lasu. Julia poczula uklucie zalu - miala nadzieje, ze mama tez bedzie, aby ja powitac, ale pocieszyla sie mysla, ze przeciez i tak zaraz sie zobacza. Przyjrzala sie stangretowi. Byl to sympatyczny staruszek z resztka wlosow przypominajacych poszarzaly mech i czarnymi jak wegle oczyma. -Mila miala panienka podroz? - spytal. -Tak - odparla i przez reszte drogi juz milczeli. Poczatkowo jechali szerokim goscincem przez sloneczne laki i pola, na ktorych chlopi wlasnie kosili zboze. Julia wspolczula im szczerze, bo upal byl niemilosierny i ciezko bylo oddychac. Potem droga zaczela sie zwezac, az waskim traktem zanurzyli sie w olbrzymi las. Julia poczula sie tak, jakby ktos wylal na jej rozgrzane slonecznymi promieniami plecy wiadro zimnej wody. Zadrzala z chlodu. W borze panowala wilgoc i polmrok. Ogromne drzewa wyciagaly swe konary ku niebu i zaslanialy prawie caly blekit. Julia patrzyla na nie z zadarta glowa w niemym podziwie i przestrachu. Stangret usmiechnal sie do niej: -Tak, tak, nasza mala puszcza robi na wszystkich wrazenie. Podobno rosnie tu jeszcze od czasow kniaziow. Wyglada wlasnie na taka - pomyslala Julia. - Jak tez moze wygladac dom ciotki? Julia nigdy tu nie byla. Sama ciotke widziala tylko dwa razy jeszcze w dziecinstwie i zapamietala jako bardzo mila i zwawa staruszke, tak pomarszczona i blada, ze przypominala pien wiekowej, oblazacej z kory brzozy. Mama zawsze powtarzala, ze ciotka jest tak blada, bo jak prawdziwa dama unika slonca i zachecala Julie do tego samego, bez wiekszych jednak efektow. Mama - dziewczynka westchnela 128 cicho - nie widziala jej juz od kilku tygodni. Wyjechala wczesniej, zabierajac ze soba mlodsze rodzenstwo. Odkad zabraklo ojca i zostali sami, powodzilo im sie coraz gorzej, az w koncu trzeba bylo przyjac zaproszenie ciotki i przeprowadzic sie do jej dworku. Julia zostala troche dluzej, aby dokonczyc rok szkolny i pozalatwiac kilka pozostalych spraw. Cieszyla sie teraz na spotkanie z rodzina, bo chociaz miala prawie 13 lat, nadal byla troszke przestraszonym dzieckiem. Nad jej glowa przelecial z piskiem ptak. Wzdrygnela sie lekko. Rozejrzala sie ponownie i doznala nieprzyjemnego wrazenia, ze puszcza ja obserwuje.-Dojezdzamy - rzucil stangret i wskazal glowa przed siebie. - Za tym zakretem zaczyna sie juz posiadlosc pani Alicji. Dziewczynka westchnela z ulga. Miala juz troche dosyc tego lasu. Zziebla i stesknila sie za sloncem, cieplem i swiezym powietrzem. Tutaj wszystko pachnialo rozkladem. Z niecierpliwoscia czekala, az wyjada sposrod drzew. Nagle, gdy mineli zakret dostrzegla, ze niekonczacy sie tunel drzew urywa sie przed nimi i tworzy pelna slonca brame. Usmiechnela sie radosnie. Powoz ruszyl szybciej, jakby konie wyczuly bliskosc stajni. Nim przejechali przez lesna granice, Julia uslyszala jeszcze wyrazny szept: to ona! Odwrocila sie szybko, ale nikogo nie dostrzegla. Za to przed nia rozposcieral sie niesamowity widok. Byla pewna, ze wyjechali nareszcie z puszczy, ale okazalo sie, ze tkwia w niej nadal. Dotarli jedynie na ogromna polane, na srodku ktorej stal stary drewniany dwor. Wokol niego dostrzegla zabudowania gospodarcze, studnie z zurawiem, podjazd wysypany kamyczkami i... drzewa. Znowu drzewa. Ogromna puszcza zamykala ze wszystkich stron i polykala gospodarstwo, trzymajac je zazdrosnie w swoich trzewiach. Nie byl to mily domek w milym lesie. Wszystko wygladalo wprawdzie bardzo przyjaznie i romantycznie, ale Julia miala wrazenie, ze zostala wchlonieta przez prastara istote. Waska droga niczym przewod pokarmowy doprowadzila ja do zoladka. Nagle przez szeroko otwarte drzwi wybiegla ciotka. Usmiechnieta i radosna wyciagnela do niej swoje pomarszczone dlonie. -Julio! Nareszcie jestes! Tak sie ciesze. - Scisnela ja mocno, niemal sciagajac z kozla. -Witaj ciociu - powiedziala Julia. Caly strach pierzchl gdzies na bok, niczym suche liscie rozgonione przez powiew wiatru. Kochana ciotka nie zmienila sie wcale. Byla tylko troche bardziej pomarszczona i twarda, jesli to jeszcze w ogole mozliwe. 129 -Chodz, moja droga, na pewno jestes bardzo glodna. Kazalam przygotowac cosdo jedzenia. Dziewczynka poszla poslusznie za gospodynia, wciaz rozgladajac sie wokol. Gdzie jest mama i Witek? Powinni wybiec jej na spotkanie. Maluch spi pewnie wygodnie w kolysce i za chwilke bedzie mogla go wycalowac w pulchne policzki. -Ciociu, gdzie jest mama? -Mama? - Ciotka zdziwila sie niezmiernie. - Nie mam pojecia, moje dziecko. Miala przyjechac kilka tygodni temu, ale przyslala tylko telegram, ze cos zatrzymalo ich w drodze i spoznia sie troche. Myslalam, ze moze ty bedziesz wiedziala. -Jak to! - wykrzyknela Julia. Wielki lodowaty glaz zaciazyl nagle w zoladku. - Co ty mowisz, ciociu?! Mama nie zawiadomila mnie o niczym. Nie dostalam od niej zadnego listu, odkad wyjechala! -Doprawdy? - Ciotka nie wygladala na zaniepokojona - Alez wygladasz na przestraszona, moje dziecko. Nie ma powodow do obaw. Jesli matka nie uznala za stosowne poinformowac cie o zmianie planow, pewnie nie bylo takiej potrzeby. Zapewne sadzila, ze dotrze tu przed toba. Lada dzien powinna sie pojawic. Pisala do mnie z okolic Lwowa, wiec pewnie musiala zalatwic tam jeszcze jakies sprawy urzedowe, w koncu sprzedaliscie dom i ziemie. Naprawde nie ma powodu do obaw. Glaz skurczyl sie do rozmiarow ziarenka. Julia odetchnela nieco lzej. Wszyscy w rodzinie uwazali ciotke za bardzo inteligentna osobe, jesli ona sie nie martwi, pewnie nie ma powodow. Ale dziewczynka i tak odczuwala zal, ze jeszcze troche czasu uplynie, nim spotka sie z mama. Weszly do domu. Byl przestronny i bardzo stary. Drewniane sciany pociemnialy tak bardzo, ze zdawaly sie czarne. Podloga skrzypiala glosno. Za to meble byly przepiekne i musialy bardzo duzo kosztowac. Wszyscy wiedzieli, ze ciotka byla wyjatkowo zamozna. Usiadly przy szerokim stole w jadalni, sluzaca wniosla parujace polmiski. Julia zapomniala zupelnie o wszystkich lekach i obawach i z rozkosza rzucila sie na pachnacy obiad. Ciotka nie jadla wiele. Siedziala naprzeciwko i obserwowala ja przyjaznie. -Bardzo wyroslas, odkad widzialam cie po raz ostatni. Jestes juz duza panienka. -Mam prawie trzynascie lat ciociu. -Tak tez myslalam - usmiechnela sie ciotka - w takim razie dasz sobie tutaj doskonale rade sama. 130 -Sama?-Och, niezupelnie sama, moje dziecko. Jest przeciez sluzba, a czasem zagladaja tu mieszkancy wioski. No i my obie bedziemy widywac sie niekiedy wieczorami. Niestety w najblizszym czasie mam sporo rzeczy do zrobienia w pobliskim miasteczku, ale bede tu wpadac. Poza tym jestem pewna, ze niedlugo znow spotkasz sie z rodzina. A teraz, skoro juz skonczylas, Maria zaprowadzi cie do twojego pokoju. Potem mozesz pozwiedzac dworek i okolice. Pojawila sie sluzaca i zabrala Julie ze soba. Weszly na gore po mocnych debowych schodach. Maria dzierzyla w dloni walizke dziewczynki. Julia skrycie dziwila sie, jak kobieta daje sobie z tym rade, bo byla chuda i zylasta jak tyka. -To tutaj panienko - otworzyla na osciez pierwsze drzwi w ciemnym korytarzu. Julia ujrzala swoj nowy pokoj. Bardzo piekny, w nieco staroswieckim stylu, z ogromnym lozkiem z baldachimem, sekretarzykiem, rzezbiona szafa z lustrem i miekkim, puszystym dywanem. Wesole promyki slonca wpadaly przez polokragle okno z witrazem i tworzyly kolorowe plamy na podlodze z desek. A po prawej stronie od wejscia stala wspaniala biblioteczka z kilkoma rzedami ksiazek. -Cudowny! - zachwycila sie Julia. -Prawda? Pani Alicja bedzie dbac o panienke. Bardzo was wszystkich kocha i od dawna pragnela, byscie tu zamieszkali. Szkoda, ze ojciec panienki nie chcial wczesniej przyjac zaproszenia starszej pani i trzeba bylo az nieszczescia, aby panienka sie tu zjawila. Julia przymknela oczy i przypomniala sobie martwa twarz ojca wykrzywiona w potwornym przerazeniu, kiedy znalazla go za domem, przywalonego olbrzymim drzewem. To bylo straszne. Przelknela sline i spojrzala znowu na pokoj. Maria wlasnie wyjmowala rzeczy z jej walizki i ukladala w szafie. -Nie trzeba, sama moge sie tym zajac. W domu robilam wszystko sama. -Tak, ale teraz panienka bedzie zyla na nieco wyzszym poziomie, wiec lepiej sie przyzwyczajac. Niech sie lepiej panienka porozglada wokol. Stad jest wspanialy widok na las. Tak, bo na coz by innego? - pomyslala troche zlosliwie Julia, ale poslusznie podeszla do okna. Rzeczywiscie z jej sypialni nie widac bylo zagrod ani podjazdu. Od tej strony olbrzymie drzewa podchodzily prawie pod sciany dworu. Uchylila skrzydlo, wciagnela powietrze. Znowu ten odor zgnilizny. Wstrzasnela sie lekko. Uslyszala szmer lisci, jakby cichy smiech. Zamknela okno z powrotem. Sluzaca wypakowala juz 131 torbe i wlasnie wychodzila. Julia zastanawiala sie, co teraz robic, chciala wyjsc i obejrzec posiadlosc, ale czula sie niezwykle zmeczona i senna. Miala za soba kilkugodzinna podroz pociagiem, potem droge przez las, wreszcie straszne rozczarowanie, gdy nie zastala mamy. Sciagnela wiec trzewiczki, ustawila je rowno pod lozkiem i z rozkosza rzucila sie na jedwabna, mieciutka posciel. Zasnela blyskawicznie. Snily jej sie koszmary. Biala posciel zacisnela sie wokol niej i wciagnela ja w gleboka jame. Lezala tam i nie mogla sie ruszyc. Nad nia i wokol niej z dziwnym mlaskiem pulsowaly poskrecane we wszystkie strony korzenie drzew. Czarna i mokra ziemia oblepiala jej wlosy, twarz, rece i cale cialo. Straszliwy smrod zgnilizny wypelnial jej nozdrza, wilgoc przenikala ja na wskros. Cos spadlo jej na twarz i zaczelo pelznac wzdluz policzka. Trzesla sie z zimna i obrzydzenia. Chciala krzyknac, ale ziemia zasypala jej usta. Ktos potrzasnal ja mocno i wolal jej imie. Obudzila sie zdretwiala ze strachu.-Julka, co sie dzieje? Mialas zly sen? - Nad nia stala zatroskana ciocia. - Szukalam cie wszedzie, bo juz pora kolacji. Przespalas chyba kilka godzin. -Tak, ciociu - wyszeptala. Nadal miala wrazenie, ze lezy w norze, a posciel sciska ja kurczowo. Byla cala zlana potem, wlosy przykleily sie do czola. -Wstan dziecko i umyj sie szybko, bo nie wygladasz najlepiej. To pewnie przez te podroz i wszystkie niepokoje. Poza tym musisz przyzwyczaic sie do naszego powietrza. Kolacja minela w przyjaznej atmosferze. Oprocz ciotki byl jeszcze zaproszony hrabia z zona, ktory mial swoja posiadlosc po drugiej stronie lasu. Julia bala sie, ze zle wypadnie w ich oczach, jej rodzice nie byli zbyt zamozni i nie stykala sie nigdy z utytulowanymi ludzmi, ale sasiedzi ciotki okazali sie rownie uprzejmi, co ona sama. Po kolacji ciotka pozegnala Julie i zapowiedziala, ze nastepnego ranka wyjezdza. Dziewczynka wrocila do swojego pokoju. Na dole, w swietle kandelabrow wszystko wydawalo sie radosne i bezpieczne, sen byl tylko niknacym majakiem. Tutaj znow wrocil uspiony strach. Postawila lampke naftowa obok lozka i dodatkowo zapalila jeszcze dwie swiece. Miala troche wyrzutow sumienia, w jej domu swiece i olej byly bardzo cenne. Podeszla do szafy po skrzypiacej podlodze. W lustrze odbijala sie jej drobna postac w dlugiej jasnej sukience. Widziala pokoj za swoimi plecami, fotel na biegunach, duzy obraz nad sekretarzykiem i biala posciel na lozku, poprawiona przez Marie. Niemal spodziewala sie, ze pierzyna zaraz sie poruszy. Stala nieruchomo, a cisza nocy wokol niej gestniala, az stala sie prawie namacalna. Pokoj obserwowal ja 132 uwaznie. Julia miala wrazenie, ze wszystkie seki i dziury w scianach wydrazone przez korniki to tysiace oczu, ktore obserwuja ja uwaznie i ironicznie. Obrocila sie powoli wokol wlasnej osi. Nic sie nie dzialo. Zacisnela reke na medaliku wiszacym na szyi. Pokoj jakby wstrzymal oddech. Po chwili napiecie zelzalo. Co ja robie? - pomyslala Julia. - Zachowuje sie jak jakis smarkacz, ktory boi sie ciemnosci. Co by powiedziala marna?Przebrala sie szybko w koszule nocna, wygrzebala jakas ksiazke z biblioteczki i wskoczyla do lozka. Otworzyla na pierwszej stronie: "Wedrowiec szedl piaszczysta droga - zaczela czytac - przed nim rozposcieral sie prastary bor. Zanurzyl sie w nim z rozkosza, umykajac przed palacymi promieniami slonca. W lesie panowala wilgoc i polmrok. Ogromne drzewa wyciagaly swe konary ku niebu i zaslanialy prawie caly blekit". -Och, nie! - wykrzyknela Julia. - Lasu na dzis mam juz dosyc! - Odrzucila gniewnie ksiazke. Drzewa za oknem zaszemraly cicho. Dziewczynka zgasila lampe i swiece, zakopala sie w posciel, ktora znow wydala sie przyjazna i bezpieczna i powoli zapadla w spokojny sen bez snow. Rankiem obudzilo ja stukanie w okno i swiergot ptakow. Jedna z galezi sosny rosnacej nieopodal pukala delikatnie w szybe kolysana wiatrem. Julia przeciagnela sie i przypomniala sobie, gdzie jest. Moze dzis przyjedzie mama - pomyslala z nadzieja. Potem zeskoczyla z lozka i uklekla do porannego pacierza. Pokoj zamarl, a wszystkie sciany ze wstretem staraly sie odsunac jak najbardziej od kleczacej na srodku postaci. Ksiazki zaszemraly gniewnie kartkami. Julia nic nie zauwazyla pograzona w modlitwie. Po chwili wstala i zalozyla ubranie. Uslyszala pukanie i do pokoju weszla Maria. -Widze, ze panienka wstala, zaraz przyniose sniadanie. -Alez nie trzeba, zaraz zejde na dol. - Julia wyminela ja w biegu i skierowala sie w strone kuchni. Nie zamierzala byc caly czas obslugiwana jak niepelnosprawny czlowiek. Byl to dobry wybor, bo kucharka okazala sie byc zyczliwa pania w wieku jej mamy i dziewczynka bardzo ja polubila. Od tej pory, gdy nie miala co robic przybiegala tutaj, aby troche poplotkowac, a przy okazji zjesc jakies lakocie. Przez trzy nastepne dni nie dzialo sie nic ciekawego. Zwiedzila cale obejscie, poznala stajennego Jozia i kilka innych osob ze sluzby, pomagala czasem kucharce przy gotowaniu, krazyla wokol posiadlosci, ale nie zapuszczala sie zbyt daleko w las w obawie, by nie zabladzic. I wciaz czekala na mame z rodzenstwem. 133 Czwartego dnia pobytu u ciotki Julia postanowila wybrac sie na przechadzke droga, ktora zaczynala sie za dworem i biegla przez puszcze na druga jej strone, gdzie znajdowal sie majatek hrabiego. Nie zamierzala wprawdzie dotrzec az tam, bo bez powozu zajeloby to kilka godzin, ale uznala, ze sciezka swietnie nadaje sie do spokojnego marszu i zbierania przydroznych borowek. Julia juz czula smak cieplych buleczek z jagodami i cynamonem. Wziela duzy dzban i teraz z uczuciem zadowolenia szybko napelniala go owocami. Sporo przy okazji zjadala, morusajac cale usta sokiem. Uszla juz niemaly kawalek od domu, gdy nagle z prawej strony uslyszala cichy placz niemowlecia. Znieruchomiala zdumiona. Znala dobrze ten placz. Tak samo kwilil Janek, jej najmlodszy braciszek. Odstawila naczynie i na sztywnych nogach wkroczyla w sciane drzew. Gdy tylko przekroczyla granice pomiedzy sciezka a wnetrzem lasu, znow poczula dlawiaca wilgoc i irracjonalny strach. Postapila kilka krokow i stanela, nasluchujac. Dziecko znow zaplakalo z daleka. Tym razem byl to rozdzierajacy serce placz. Rzucila sie biegiem przed siebie, podciagajac spodnice do gory. Krzewy i drzewa bily ja po twarzy, jezyny czepialy sie sukni i darly ja na strzepy. Przedzierala sie nadal, nie zwazajac na nic, bo kwilenie bylo coraz blizej. Stopy zapadaly sie w mech miekki i nasiakniety cuchnaca woda niczym gabka. Jakis konar zagrodzil jej droge i upadla jak dluga, twarza w blotnista kaluze. Na wystajacych korzeniach zdarla sobie lokcie. Las zasyczal, jakby wciagajac z luboscia zapach swiezej krwi. Podniosla sie z trudem i brnela dalej, ale placz juz zanikal, za to drzewa zamykaly sie za nia i przed nia, tworzac nieprzebyta sciane roslinnosci. Geste opary podniosly sie z zasypanej prochnem ziemi. Korony drzew pochylily sie nad nia i zasmialy szyderczo. Probowala uciekac, isc w jakimkolwiek kierunku, ale nie mogla juz nawet poruszac stopami, ktore ugrzezly w poszyciu. Przed jej twarza wyrosl nagle pien poteznego debu, potem brzozy i jodly. Zdawalo sie, ze drzewa przesuwaja sie wokol niej w koszmarnym tancu. Gibkie galazki okrecaly sie wokol niej, sunac wolno niczym weze i oplatajac ja w kokon. Julia krzyczala glosno i probowala rekoma zakryc twarz. Wtedy to poczula. Liscie na poranionych lokciach, kolanach, na podrapanej twarzy lizaly i ssaly cieknaca krew. Drzewa wokol sapaly i gulgotaly z luboscia, jak ktos, kto od bardzo dawna usychal z pragnienia, a nagle dostal kubek cudownie zimnej wody. Dziewczynka oszalala prawie z przerazenia i szarpala sie na wszystkie strony, probujac wydostac. Rwala dlonmi mlode pedy, co wprawilo mruczace drzewa w prawdziwa wscieklosc i siekly ja teraz raniac jeszcze bolesniej. Nagle poczula, ze jedna z galezi okreca sie wokol jej szyi, chciala dosiegnac jej rekami, ale inne drzewa 134 odciagnely brutalnie dlonie Julii i zaczela sie dusic. Oczy zaszly jej mgla. Zanim bezwladna upadla na ziemie, odniosla wrazenie, ze slyszy jeszcze dziwnie znajomy glos, ktory krzyczal z wsciekloscia: Zostawcie dziewczyne! Tej nie wolno wam ruszac, co ja mowilam!?Obudzila sie w swoim lozku. Bolalo ja gardlo i piekla cala skora. Z trudem podniosla zapuchniete od placzu powieki. Nad nia pochylala sie zatroskana ciotka. -Ciociu! - Chciala zawolac, ale wychrypiala tylko: - Drzewa, las, chcialy mnie zabic! Pily moja krew i slyszalam placz Jasia! -Dobrze, juz dobrze, moje dziecko. - Ciotka poglaskala ja po czole drzaca dlonia. - Zabladzilas w dziki gaszcz, zaplatalas sie w galezie, a w twoim dzbanku Maria znalazla kilka owocow wilczej jagody. W naszych lasach rosnie szczegolna ich odmiana na niskich krzaczkach. Dla niewprawnego oka moga byc podobne do borowek. Zjadlas zapewne pare i to wywolalo halucynacje. Na szczescie Maria zaniepokoila sie twoja dluga nieobecnoscia i wyslala Jozia na poszukiwania. Odnalazl cie, gdy spalas zaplatana w krzaki jezyn. Stad skaleczenia, ktorych masz mnostwo na calym ciele. Ale nic sie nie martw, wrocilam i dobrze sie toba zajme. Mam wspaniala masc z bielinka, ktora natychmiast goi wszelkie rany - ciotka usmiechnela sie cieplo i pocalowala ja w czolo. -Ale ciociu... Ja slyszalam, jak placze Janek. To mi sie nie zdawalo! Mama nie przyjechala, moze zabladzili, moze cos im sie stalo... -Julio, Julio! Nic im nie jest. Mam dla ciebie wiadomosc, z ktora specjalnie przyjechalam do domu. Dostalam list od twej matki, pisze, ze przyjada za trzy tygodnie. Okazalo sie, ze twoj niepoprawny ojciec mial mnostwo dlugow. Teraz wszystko spadlo na nia i biedaczka musi wyklocac sie z adwokatami. Ale ty o nic sie nie martw. Z tego co napisala, wszystko jest na dobrej drodze. Zostawie cie teraz z Maria, ktora zajmie sie twoimi skaleczeniami. Spotkamy sie na sniadaniu, bo nie zamierzam na razie nigdzie wyjezdzac. Ciotka wyszla, a do pokoju cichutko wsunela sie Maria. Sciagnela koldre i spokojnie smarowala Julie chlodna i wspaniale kojaca mascia. Dziewczynka nie zwracala na nia wiekszej uwagi. Wciaz jeszcze byla w szoku. To co jej sie przytrafilo zdawalo sie byc tak realne, ze nie moglo byc zwykla halucynacja. Ale nie mozna bylo wytlumaczyc tego w zaden inny racjonalny sposob. Poza tym najwazniejsze bylo, ze mamie i braciom nic sie nie stalo. Julia postanowila wiec przystac na wersje ciotki. 135 Cos jeszcze sie nie zgadzalo. Ciotka powiedziala, ze tato zostawil mnostwo dlugow - zastanawiala sie Julia - a przeciez byl bardzo uczciwym i skromnym czlowiekiem. Nigdy nie zylismy zbyt wystawnie, a tato nie gral w karty, nie przesiadywal w karczmie... Bardzo to wszystko dziwne. Bede musiala porozmawiac z mama, kiedy w koncu przyjedzie.Sen zmorzyl ja niepostrzezenie. Szla przez las i znow slyszala glosny placz Jasia. Minela droge, przy ktorej zbierala jagody i podazala przez splatany gaszcz krzewow. Nie chce tam isc, nie chce tam isc - myslala w niemym przerazeniu, ale cialo nie chcialo jej sluchac. Byla jak marionetka poruszana sznurkami, zaglebiala sie coraz bardziej w duszace powietrze. Konary glosno trzeszczaly nad glowa. Poslizgnela sie na mchu i potoczyla kilka metrow w dol, prosto w bagniste jeziorko. Nagly wir wciagnal ja na dol i z gluchym jekiem zostala wessana gleboko w otchlan. Lezala w ciemnej norze. Nad nia i wokol niej z dziwnym mlaskiem pulsowaly poskrecane we wszystkie strony korzenie drzew. Czarna i mokra ziemia oblepiala jej wlosy, twarz, rece i cale cialo. Straszliwy smrod zgnilizny wypelnial jej nozdrza, wilgoc przenikala ja na wskros. Cos spadlo jej na twarz i zaczelo pelznac wzdluz policzka. Trzesla sie z zimna i obrzydzenia. Chciala krzyknac, ale ziemia zasypala jej usta. O Boze, znowu tu jestem! Znowu tu jestem - paniczne mysli przebiegaly przez glowe. Wyciagnela dlonie do gory, zeby odepchnac osypujaca sie ziemie, ale poczula, ze nie moze poruszac palcami. Byly zupelnie zdretwiale, a dretwota ta blyskawicznie przesuwala sie na dlonie, rece, dotarla juz do lokci. W tym samym momencie gruby korzen zanurzyl sie w jej brzuchu, przebijajac trzewia i dziewczynka poczula straszliwy bol przenikajacy cialo, ktory za chwile zmienil sie w poczucie paralizu i sztywnienia. Ja staje sie drzewem - przemknelo jej jeszcze przez glowe i obudzila sie ze straszliwym piskiem. Wyskoczyla z lozka i wybiegla na korytarz. W tej chwili za nic w swiecie nie chciala zostac sama. Po omacku posuwala sie wzdluz scian do pokoju ciotki. Wpadla tam z ulga, mocno pchajac drzwi. -Ciociu! - zawolala, ale nikt jej nie odpowiedzial. Rozejrzala sie uwaznie i dostrzegla w ciemnosciach blask ksiezyca wpadajacy przez otwarte okno. Promienie padaly na puste lozko ciotki. Gdzie jest ciocia? - Julia podeszla blizej i zapalila swiece stojaca na szafce. W blasku plomienia zobaczyla rozkopana posciel i kilka platow brzozowej kory zaplatanych w koldre. Obok lezal malenki niebieski bucik z urwana sznurowka. Julia podniosla go drzaca reka. Kilka tygodni temu wkladala ten bucik na 136 nozke Jasia, gdy ubierala go przed podroza. O moj Boze! - setki mysli przemknely jej przez glowe. - Ciocia przeciez mowila, ze nigdy tu nie dotarli. Dostala list od mamy... Skad tutaj ten bucik?!-Julio, co tutaj robisz, dziecko? Czemu nie spisz? - Za jej plecami w drzwiach stala ciotka. Dziewczynka pisnela, zmiela w dloni bucik i odwrocila sie powoli. Blada postac ciotki chwiala sie w blasku lampy, ktora trzymala w zylastej rece. -Ciociu, to ty! -A ktoz by inny? -Ja... mialam straszny sen i pomyslalam, pomyslalam... ale juz czuje sie lepiej... -Ooo, moja biedna mala - ciotka podeszla i usciskala Julie - to wszystko przez te przygode w lesie. - Dotyk ciotki przypominal gladka kore brzozowej galazki. - Widze, ze ten niesforny wiatr znowu otworzyl okno. I w dodatku nawial troche patykow z lasu! Zaraz to posprzatam, odprowadze cie tylko do pokoju. -Nie trzeba, ciociu, juz mi lepiej. Dam sobie rade sama! -Za duzo dzis przezylas, wole miec pewnosc, ze bezpiecznie znajdziesz sie w lozku - objela dziewczynke za ramie i wyszly na korytarz. Julia szla na sztywnych nogach, w jednej dloni sciskajac bucik, druga trzymajac kurczowo na medaliku. Do rana nie zmruzyla oka. Wstala zmeczona i blada. Wciaz bardzo bolalo ja gardlo. To przeciez niemozliwe, zeby ciocia zrobila cos mamie i braciom - myslala - co ja w ogole robie? Powinnam spytac o ten bucik, na pewno jest jakies proste i logiczne wyjasnienie... Ale ten dotyk, ona wyglada jak drzewo... Nie, co ja mowie! To po prostu staruszka, kazdy w jej wieku bylby pomarszczony i blady. Ile ona ma wlasciwie lat? Nie jest siostra mojej mamy, tylko jakas dalsza kuzynka. Mama mowila, ze bawila sie w tym dworze, kiedy byla jeszcze mala dziewczynka, a ciotka juz wtedy wygladala jak wiekowa dama. Ale to, ze jest stara nie oznacza przeciez, iz jest morderczynia! A juz na pewno nie moze zmieniac sie w drzewo! Dzieje sie ze mna cos niedobrego, pewnie przez te jagody... Moze to co wynioslam z pokoju ciotki nie jest nawet bucikiem, tylko kawalkiem szmatki, a ja mialam przywidzenia. Gdzie on jest?! Musial zaplatac sie w pierzyne - szukala nerwowo, az blysnelo cos niebieskiego - och, nie! To naprawde Janka! Ma nawet malenki monogram wyhaftowany przez mame! - Dziewczynka 137 wpatrywala sie w niego przez moment, po czym szybko znalazla w szufladzie tasiemke, przywiazala bucik, zalozyla na szyje i ukryla pod sukienka. * * * -Mamy go - wycedzil kobiecy glos. - Za bardzo sie tu krecil, az w koncu wpadl -rozesmiala sie - i to doslownie!-To swietnie - odparl mezczyzna. - Moglby cos powiedziec dziewczynie. Mam wrazenie, ze od dluzszego czasu platal sie wokol domu. -W sama pore - dodal ktos jeszcze. - Sa juz bardzo glodne i niecierpliwia sie, zreszta Marzepa takze. * * * Julia z trudem przelykala kesy sniadania. Ale siedzenie w kuchni bardzo podnioslo ja na duchu. Wesola kucharka caly czas paplala radosnie, a parujace garnki, kot ocierajacy sie o nogi i kolorowe kwiaty w wazonie wygladaly tak swojsko i zwyczajnie, ze Julia wszystkie swoje podejrzenia uznala za absurd. Zaraz pojdzie i opowie cala historie ciotce - postanowila - pokaze bucik i spyta, skad mogl sie tutaj wziac. Na pewno otrzyma jakies logiczne wyjasnienie. Bylo jej glupio przed soba sama, ze mogla zywic jakies absurdalne podejrzenia co do starszej pani.-Panienko, moze panienka przynioslaby troche wody? - w potoku opowiesci spytala naraz kucharka. - Moje zmeczone nogi nie nosza mnie juz tak jak dawniej. -Oczywiscie! - dziewczynka zeskoczyla z niskiego zydelka - Juz lece! - Zlapala wiadro i popedzila w kierunku zurawia. Czula cudowna lekkosc w sercu i radosc z powodu powzietej decyzji. Dobiegla do studni, rzucila wiadro i zajrzala do srodka, zeby zobaczyc, jak wysoko siega woda. Studnia nie byla gleboka. Miala tylko kilka metrow. I nie bylo w niej wody. Za to na dnie siedzial brudny i przestraszony chlopiec. W dloni zaciskal kurczowo polamane skrzypce. Spojrzal w gore na Julie. -Poczekaj! - krzyknela przestraszona dziewczynka. - Zaraz sprowadze pomoc! -Panienka Julia? - spytal chlopiec. -Skad mnie znasz? 138 -Niech panienka nikogo nie wola! Mi juz nic nie pomoze. Niech panienka na siebie uwaza...-Co ty mowisz? - przerwala mu szybko. - Nie boj sie, wpadles ale zaraz ktos cie wyciagnie, masz szczescie, ze nie bylo wody. -Niech mnie panienka poslucha! - nalegal chlopiec. - Niech panienka ucieka! I prosze nie mowic JEJ, ze panienka ze mna rozmawiala! Prosze biec droga do wsi i nie zatrzymywac sie pod zadnym pozorem. Moze jeszcze panienka zdazy, ale jesli nie, jesli nie... niech panienka przeczyta ksiazke i niech sie panienka modli! -Jaka ksiazke? Co ty mowisz?! -Ksiazke z biblioteki w pokoju, trzeba... -Panienko, panienko! Gdzie moja woda? Czy nie da sobie panna rady? - To kucharka - wyszeptala Julia i krzyknela do chlopca. - Nie boj sie! Zawolam Jozia, on ci pomoze! Rzucila sie pedem w kierunku stajni. -Jozefie, Jozefie - krzyczala po drodze. Jozef wynurzyl sie ospale przez wrota. -Jozefie, chlopiec wpadl do studni! Musisz mu pomoc! -Chlopiec? - Jozef sie zaniepokoil. - Niech panienka poczeka, wezme drabine. Stajenny zniknal w drzwiach, a po chwili wynurzyl sie z dluga drewniana drabina. Pobiegl w kierunku studzienki, a dziewczynka za nim. Pochylil sie nad studnia i spojrzal z dziwnym wyrazem twarzy na Julie: -Tutaj nikogo nie ma. -Jak to! - Julia zajrzala do srodka. Bylo pusto. Ani chlopca, ani skrzypiec. -Cos panienka nieladne sobie zarty ze starego stroi. - Zdenerwowal sie Jozef. - A jak panienka chce nabrac wody, to nie z tej studni. Ta jest stara i wyschla wiele lat temu. Trza isc za przybudowke z drugiej strony - Jozef gniewnie odszedl, mruczac pod nosem. Dziewczynka nieprzytomnymi oczyma nadal wpatrywala sie w studnie, gdy dobiegl ja glos kucharki: -Mam juz wode, panienko! Niech sie panienka wybierze na spacer, taka piekna dzis pogoda. Julia powziela decyzje. Spokojnym krokiem skierowala sie w strone lesnej drogi, udajac, ze rzeczywiscie wybiera sie na spacer. Potem okrazyla z tylu budynek dworu, przemykajac sie za drzewami, ktore mruczaly cos pomiedzy soba z cichym 139 niezadowoleniem. Jedno z nich pochylilo sie cicho w strone jej plecow, ale wyprostowalo sie blyskawicznie, przypominajac sobie o zakazie tykania dziewczynki. Zasyczalo tylko gniewnie i zacisnelo konary na ksztalt piesci. Julia zas znalazla sie kolo stodoly, w ktorej widziala wczesniej wiszace liny. Zakradla sie tam ostroznie i nie widzac nikogo, sciagnela duzy zwoj z haka. Z dusza na ramieniu wrocila pod studnie. Rozejrzala sie wokol, po czym przymocowala line do zurawia i wrzucila w ocembrowany otwor. Zdjela buty, zeby bylo wygodniej i po cichutku spuscila sie na dno.Delikatnie dotknela stopami wysuszonej ziemi. Pod palcami wyczula jakis podluzny przedmiot. Schylila sie i podniosla kawalek smyczka oplatany liana z bialymi kwiatuszkami. Rozejrzala sie wokol. Slonce padalo ukosem z gory, a studnia nie miala wiecej niz 4-5 metrow glebokosci, wiec widok byl calkiem dobry. Sciany byly dosc gladkie, wylozone starymi glazami, ktore niegdys porastal wysuszony teraz mech. W dole, tuz przy ziemi widnial okragly otwor wielkosci sporego wiadra. Julia pochylila sie nad nim. Wystawaly z niego pelgajace jeszcze, ruchome jak dzdzownice, przelykajace cos korzenie. Sam otwor okazal sie dlugim, ciemnym tunelem. Czuc bylo z niego intensywna wilgoc ziemi i mdly zapach krwi. Julia wyciagnela reke i dotknela strzepka szmatki przyczepionej do jednej z roslinnych macek. Wijace sie korzenie natychmiast znieruchomialy. -Chlopcze! - zawolala Julia zdlawionym glosem. - Jestes tam? - Sprobowala wczolgac sie do srodka, choc z gory wiedziala, ze to beznadziejne. Jesli to cos wciagnelo nieszczesnika do wewnatrz, na pewno niewiele z niego pozostalo. Dobitnie swiadczyl o tym zapach krwi. W kazdym razie w Julii wezbrala wscieklosc i duch bojowy, postanowila sprawdzic, dokad wiedzie tunel i co tutaj sie dzieje. Tym razem na pewno nie jadla zadnych jagod i nie da wmowic sobie halucynacji! Udalo jej sie wsunac w waski korytarz i przemiescic niewielki odcinek, gdy tunel zaczal sie gwaltownie zwezac. Mala roslinka o smuklych i dlugich lodygach zwisajaca z gory wplatala sie we wlosy dziewczynki i mocno ciagnela. Zrezygnowana Julia zawolala jeszcze kilkakrotnie w glab korytarza, po czym tylem wyczolgala sie z powrotem. Stanela wyprostowana i rozejrzala sie za lina. Nie bylo jej. Pisnela przerazona. Co sie stalo? Kto mogl ja zabrac? Czy zginie tutaj tak samo jak nieszczesny chlopiec? Czy jej mama i bracia tez tak zgineli? Jak ciotka mogla na to pozwolic? Kim ona w ogole byla?! 140 Julia odsunela sie jak mogla najdalej od wylotu tunelu i oparla plecami o kamienna sciane po przeciwleglej stronie. Oddychala ciezko i z natezona uwaga wpatrywala sie w ciemny korytarz. Czy cos tam zaczyna sie poruszac, czy mi sie tylko zdaje? - zastanawiala sie goraczkowo. Jakies cienie? Macki? Nie widziala zbyt dobrze, na dworze zachmurzylo sie i zbieralo na deszcz. Co robic? Rozpaczliwie wcisnela opuszki palcow w szczeliny miedzy kamieniami i sprobowala piac sie w gore, ale bylo zbyt gladko i natychmiast sie zsunela. Usiadla zrezygnowana. Patrzyla bezmyslnym wzrokiem wokol, gdy przy tunelu cos blysnelo. Podczolgala sie na kolanach i rozgarnela reka suche pedy przykrywajace znalezisko. Noz! Dlugi i mocny, zapewne nalezal do jednej z ofiar, ktora nie zdazyla zrobic z niego uzytku. Chwycila go z nowa nadzieja, a nastepnie jak alpinista na hakach wbijala pomiedzy prastare glazy i podciagala sie, opierajac kolanami i stopami o sciane. Z mozolem piela sie w gore, az dlonia chwycila krawedz studni. Uff - szepnela - dobrze, ze nie bylo gleboko, bo chyba nie dalabym rady. - W dole za soba uslyszala zawiedziony syk. Nie obejrzala sie jednak, nie schylila sie nawet po bezcenny noz, lecz biegiem rzucila sie prosto przed siebie ku drodze lesnej, ktora kilka dni temu przyjechala ze stacji. W glowie dudnily jej slowa chlopca: "Niech panienka ucieka... prosze pobiec droga do wsi". Pedzila wiec jak oszalala, a korony drzew szumialy nad nia kolysane poteznie coraz silniejszym wiatrem. Droga byla dluga, spadly pierwsze krople deszczu, zmieniajac sie momentalnie w dzika ulewe. Ciemnosci ogarnely wszystko, chlod przenikal lekko ubrana dziewczynke, ale ona nic nie czula, gnana naprzod poteznym strachem. Bose stopy glucho stukaly o ziemie - spieszac sie, nie zabrala trzewikow spod studni. Grzmiacy smiech przetoczyl sie za jej plecami. W wyciu wichru, szumie puszczy i padajacych gesto kropel slychac bylo ciche i melancholijne dzwieki skrzypiec. Nowa fala lodowatego dreszczu przemknela przez plecy Julii. Sprobowala pobiec jeszcze szybciej, ale nogi odmowily posluszenstwa. Potknela sie, przewrocila, wstala i znowu biegla. Kolejny upadek, kolejny, kolejny. Teraz juz nie biegla, ale wlokla sie, z trudem podnoszac nogi ciezkie jak glazy. Jak to daleko jeszcze? Ile mil juz pokonala? W jednostajnym krajobrazie trudno bylo cokolwiek ustalic.Nagle, gdy wyszla zza zakretu, ujrzala przed soba jasniejsza plame na horyzoncie. To z pewnoscia niebo! Choc szare i bure przedstawialo soba najcudowniejszy z widokow po niekonczacym sie szeregu drzewnych olbrzymow. Julia przyspieszyla kroku. Musi wydostac sie z lasu, potem odpocznie chwile, zanim przez pola i laki pojdzie do wioski. Co powie, gdy tam dotrze? Czy ktos jej uwierzy? 141 Czy nie wezma jej za wariatke objadajaca sie wilcza jagoda? Trudno, tym bedzie martwic sie pozniej, teraz musi isc. Jeszcze kawalek. Da rade, byleby stad sie wydostac. Zaraz odpocznie. Juz widac lake! Mokra trawa i szare niebo otwiera sie przed jej oczami. Z najwyzszym trudem dokustykala do ostatnich drzew.Wydostala sie na lake i rozejrzala wokol. Przed nia rozposcieral sie przerazajacy widok. Byla pewna, ze wyszla nareszcie z puszczy, ale okazalo sie, ze tkwi w niej nadal. Dotarla jedynie na ogromna polane, na srodku ktorej stal stary drewniany dwor. Wokol niego dostrzegla zabudowania gospodarcze, studnie z zurawiem, podjazd wysypany kamyczkami i... drzewa. Znowu drzewa. Ogromna puszcza zamykala ze wszystkich stron i polykala gospodarstwo, trzymajac je zazdrosnie w swoich trzewiach. Naprzeciw Julii pod olbrzymim parasolem targanym wichrem stala ciotka. Biale wlosy wysunely jej sie z koka i fruwaly wokol pomarszczonej twarzy niczym gietkie brzozowe witki. Dziewczynka pisnela krotko i osunela sie na kolana. -Alez moja droga! Co sie stalo? Bardzo zmoklas? - zaswiergolila starsza pani. - Szukamy cie wszedzie od kilku godzin! Ciotka podniosla Julie pod pachy i, na wpol ciagnac, na wpol pchajac, prowadzila do domu. Mowila cos o zbyt dlugich spacerach w niepewna pogode, przeziebieniach i dzikich zwierzetach. Julia slyszala wszystko jak przez mgle. Oprzytomniala dopiero, kiedy Maria wtloczyla ja w balie z goraca woda i podala kubek malinowej herbaty. -Alez panienka napedzila nam stracha - gderala niezadowolona. - Kto to widzial zapuszczac sie tak daleko calkiem samej i w dodatku bez butow! Pani Alicja odchodzila od zmyslow ze strachu, wyslala na poszukiwania wszystkich mezczyzn. Doprawdy, panienka to ma tendencje do giniecia w lasach! Julia sluchala jej jednym uchem, rozmyslajac jednoczesnie o ciotce. Gdzie jest? Co robi? Czy znalazla juz kolejna ofiare? Teraz wszystko ukladalo sie w jednolita calosc. Ciotka chciala zwabic tutaj ja i matke z bracmi dla jakiegos sobie tylko znanego celu. Ojciec sprzeciwial sie wyjazdowi, wiec zginal przywalony drzewem. Julia nie wiedziala, jak ciotce udalo sie tego dokonac, ale to nie byl przypadek. Starsza pani miala jakas porazajaca wladze nad drzewami, a przerazenie malujace sie na twarzy ojca nie moglo byc zwyczajnym strachem. Przed smiercia musial zobaczyc cos potwornego. Co jednak stalo sie z Witkiem, Jankiem i mama? Chyba nie mogli zginac wchlonieci przez drzewa, bo po co ciotka mialaby ich tutaj sciagac? Z pewnoscia 142 mogla znalezc dosc "materialu" ludzkiego w okolicy. Dbala takze bardzo o Julie, wiec z pewnoscia miala jakis inny, szczegolny plan dotyczacy ich rodziny. Tylko jaki? Julia musi to odkryc i odnalezc najblizszych. Prawdopodobnie sa we dworze, ktory ma wiele niezbadanych pomieszczen, albo gdzies w poblizu. Musza przeciez dostawac pokarm, poza tym w pokoju ciotki znalazla bucik. Dziewczynka postanowila, ze jutro wyruszy na poszukiwania. Najwieksza przeszkode stanowila jednak ciotka, mogla pojawic sie nagle w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim momencie. Jesli teraz zacznie przeszukiwac domostwo, wzbudzi to podejrzenia.Maria namydlila jej wlosy i zaczela szorowac glowe, mruczac cos pod nosem. Moze gdyby udawala, ze naprawde nic nie wie i zgubila sie teraz na spacerze, dlatego woli nie wychodzic nigdzie sama, byloby naturalne, ze z nudow kreci sie po calym dworku. Tak, tak wlasnie zrobi... Umyta i wysuszona, w nowej cieplej koszuli nocnej, Maria odprowadzila ja do jej pokoju. Na stoliczku obok lozka stala taca pelna roznych pysznosci i dzbanek pelen goracego mleka. Julia nalala sobie caly kubek i pila powoli, stojac przed sekretarzykiem i wpatrujac sie w wiszacy na scianie obraz. Jednoczesnie zastanawiala sie, od czego zaczac poszukiwania. Obraz przedstawial stary swierk z nagim, poskrecanym pniem i kilkoma galazkami opsypanymi igliwiem na tle zimowego krajobrazu. W jakis zlowieszczy i nienaturalny sposob przypominal pokrzywionego starca, ktory stoi jak krol na terenie swoich wlosci, zimny i nieruchomy, niebojacy sie sniegu ani mrozu. Dziewczynka odwrocila sie od niego niechetnie i jej wzrok spoczal na biblioteczce. "Prosze biec droga do wsi i nie zatrzymywac sie pod zadnym pozorem -wolal chlopiec. - Moze jeszcze panienka zdazy, ale jesli nie, jesli nie... niech panienka przeczyta ksiazke i niech sie panienka modli!" - slowa powrocily do niej jak echo. Ktora ksiazke? W jakis niezbadany sposob wiedziala od razu. Podeszla i wyjela te, ktora zaczela czytac pierwszego wieczoru. Nosila tytul: "Wiecznie zielony", a na okladce wytloczona byla zlota galazka. Otworzyla na pierwszej stronie: "Wedrowiec szedl piaszczysta droga - czytala - przed nim rozposcieral sie prastary bor. Zanurzyl sie w nim z rozkosza, umykajac przed palacymi promieniami slonca. W lesie panowala wilgoc i polmrok. Ogromne drzewa wyciagaly swe konary ku niebu i zaslanialy prawie caly blekit". Przerzucila kilka kartek i tak wychwytujac co wazniejsze fragmenty, przebiegla wzrokiem przez cala ksiazke: "Zachwycil sie ich pieknem, sila i dostojenstwem. Wiedzial, ze nie byly to zwykle drzewa. Wszak knieja 143 pochlonela niejednego rycerza wyruszajacego na polowanie i nie zrobily tego dzikie zwierzeta. Zapragnal stac sie jednym z nich... On pil ich sok i zywil sie korzeniami, czujac w sobie nowe sily witalne i wzbierajaca moc, one tez powinny otrzymac od niego cos w zamian... Schwytal wiec zblakana dziewczynke i ponacinal jej cialo, aby drzewa poczuly zapach nowego pokarmu... Byly zadowolone i syte, mlaskaly glosno i wedrowiec czul, ze teraz staja sie sobie bliscy i rozumieja sie lepiej. Dwa swiaty przenikaly sie nawzajem, tworzac cos nowego i lepszego. Wiedzial, ze dzieki drzewom moze stac sie prawie niesmiertelny. One zyja setki lat... Bylo im wciaz za malo, wielu wiesniakow, a nawet jeden ksiaze posluzylo juz za pokarm nienasyconym drzewom, a on wypil juz wiele ich zyciodajnych sokow i nasycil swe trzewia zywica. Ale nadal byl tylko czlowiekiem. Silnym i mocnym jak mlody dab, ale wciaz smiertelnikiem. Mogl przedluzyc swoje zycie o kilkanascie, moze kilkadziesiat lat, ale coz to jest w stosunku do wiecznosci? A on kochal zycie i kochal drzewa. Kochal ziemie nagrzana sloncem i uzyzniona przez slodka wode... i kochal wladze. W snach, w ktorych byl na poly roslina, na poly czlowiekiem widzial swa przyszla potege... Przygotowal jame bardzo dokladnie obok dorodnego swierku. Wybral to najwspanialsze z drzew, bo nigdy nie zasypialo. Wiecznie zielone, nie gubilo swych igiel ni zima, ni latem. Bylo wsrod drzew tym, czym on chcial byc wsrod ludzi... Lezal w ciemnej norze. Nad nim i wokol niego z budzacym rozkoszny dreszcz mlaskiem pulsowaly poskrecane we wszystkie strony korzenie drzew. Czarna i mokra ziemia oblepiala mu wlosy, twarz, rece i cale cialo. Zapach rozkladu wypelnial jego nozdrza, wilgoc przenikala na wskros. Cos spadlo mu na twarz i zaczelo pelznac wzdluz policzka. Usmiechnal sie i wyprezyl cialo w ekstazie. Otworzyl usta, aby wchlonac w siebie jak najwiecej ziemi. Konar swierku z cala moca przebil mu brzuch i drobne korzenie wypelnily cale jego cialo, wnikajac we wszystkie zyly i wypelniajac system nerwowy. Krew, ktora krazyla w nim do tej pory, zostala wyssana, a zyly wypelnily sie sokiem. Wil sie w straszliwym bolu i rozkoszy, dopoki nie poczul, ze dretwieje, jego cialo skurczylo sie i zwinelo jak embrion plodu albo jak nasienne ziarenko. Nie mogl juz poruszyc zadna czescia ciala i wtedy poczul, ze wypuszcza korzenie. Podkurczone stopy wydluzaly sie i wydluzaly, chlonely slodka i krzepiaca glebe. Kora na jego glowie pekla na dwie polowy, wypuscil pierwszy zielony ped..." Julia odrzucila ksiazke. Tyle jej wystarczylo. Zmrozona strachem upadla na kolana, by powierzyc Bogu swoje zycie, a potem z nagla odwaga zlapala lampe i cicho wymknela sie z pokoju. 144 Krazyla po calym domu i otwierala bez ladu i skladu rozne drzwi. Nie mogla znalezc nic, co mogloby naprowadzic ja na slad rodziny. W koncu postanowila raz jeszcze zajrzec do pokoju ciotki. Stanela przed drzwiami i zastanawiala sie, czy uda jej sie wejsc dostatecznie cicho, aby jej nie zbudzic, i w jakiej zastanie ja postaci. Reka trzymajaca lampe trzesla jej sie jak w ataku febry.-Panno Julio! - glos za jej plecami sprawil, ze podskoczyla i upuscila swiatlo. - Co panna robi na korytarzu noca? - obok stala kucharka w koszuli i czepku na glowie. - Wyszlam za potrzeba i przestraszyla mnie panna niewymownie, krazac tu jak duch w bialej koszuli! -Ach, to tylko ty! -A kogo sie panienka spodziewala? Drzewolaka? -Drzewolaka? Co to? -Och, kraza tutaj takie historie dla naiwnych dzieci o ludziach zamienionych w drzewa, czy cos takiego. Wie panienka, kazdy region ma swoje strachy, jeden wilkolaki, inny strzygi czy wampiry albo ducha bialej damy, a my mamy drzewolaki. No, ale nie odpowiedziala panna, co to za nocne spacery? -Ja... chcialam tylko o cos zapytac ciocie. Cos sobie przypomnialam, cos waznego. -O, to na pewno mogloby poczekac do rana, ale nawet jesli to pilne, to musi panienka byc cierpliwa, bo pani Alicja wyjechala wieczorem. Martwila sie o panienke bardzo, bo ciagle sie panna gubi albo miewa jakies koszmary i chce sprowadzic jakiego doktora, co by z panna porozmawial. -Naprawde? - ucieszyla sie Julia, ale wcale nie z wizyty rzekomego lekarza, tylko z powodu nieobecnosci ciotki. Bez niej czula sie znacznie bezpieczniej. - W takim razie skorzystam z toalety i tez sie poloze. Dobranoc. -Dobranoc, panienko - odparla kucharka i z szelestem wykrochmalonej koszuli ruszyla do pokoju dla sluzby. Julia podniosla lampe, ktora szczesliwie sie nie rozbila, odczekala chwile i ostroznie nacisnela klamke pokoju ciotki. Byl otwarty. Wsliznela sie do srodka. Na dworze zaczynalo juz switac. Delikatny blask poranka saczyl sie przez niezasloniete okno. Obeszla cale pomieszczenie, zagladajac w kazdy kat. I wtedy to zobaczyla. Ogromna szafa, a na niej wyryta plaskorzezba przedstawiajaca obrzydliwy swierk na tle padajacych platkow sniegu. Otworzyla drzwi. W srodku wisialy suknie starszej pani, na dole staly buty. Rozsunela ubrania. Tylna scianka szafy wygladala zwyczajnie. Julia przyjrzala sie uwaznie i zaczela wodzic po niej 145 palcami. Natrafila na wystajacy sek. Przycisnela mocno. Scianka odskoczyla i odsunela sie wolno. Przed Julia widnialo kolejne pomieszczenie. Ostroznie weszla do srodka. To byl pokoj dziecinny. Na sosnowych regalach porozkladane byly zabawki: pluszowe niedzwiadki, drewniana kolejka i kon na biegunach. Na srodku pokoju, na okraglym puszystym dywanie stala kolyska. Miala dziwne rzezbienia o nieregularnym ksztalcie. Cos bylo nie tak z tym pokojem. Julia podniosla wyzej lampe i podeszla do okna. Odslonila ciezkie czarne kotary. Szary brzask wplynal do wnetrza, oswietlajac odrobine pomieszczenie. Julia podeszla do kolyski. Z przerazeniem zrozumiala, co sie nie zgadzalo. Ciemny, puszysty dywan okazal sie byc czarna ziemia. Ciotka mieszkala na parterze, a dom nie mial piwnic. Na srodku tego pokoju wykrojono po prostu olbrzymia okragla dziure w drewnianej podlodze. Kolyska, ktora tu stala, tak naprawde wyrastala prosto z ziemi, a dziwne rzezbienia wokol byly konarami obejmujacymi lozeczko jak zazdrosne ramiona matki. Julia zacisnela oczy i bala sie zajrzec do srodka, ale wiedziala, ze musi to zrobic. Z trudem rozwarla powieki. W srodku lezal maly, slodki i rozowy bobas. Nie mial koldry ani poduszeczki, polozono go w kolysce wypelnionej ziemia. Byl nagusienki, a w zacisnietej piastce trzymal jedna zielona galazke, ktora owinela sie wokol przegubu jego dloni.-Jasiu! - wyszeptala Julia i wyciagnela reke, aby poglaskac go po glowie. Ale tam, gdzie do tej pory wily sie jasne i mieciutkie wloski, teraz wyczula szorstki mech. Krzyknela z rozpacza. Obudzony chlopczyk otworzyl powieki i zakwilil cicho. Julia zakryla swoje usta dlonia. Nie spogladala na nia para niebieskich oczat, lecz wpatrywaly sie w nia slepo dwa zielone listki. Dziewczynka poczula mdlosci i zwymiotowala na ziemie. Potem ostroznie wziela dziecko na rece. Dluga zielona macka wyrastala z kolyski i zaglebiala sie w plecy chlopca, laczac z jego kregoslupem. Julia zdecydowanym ruchem wziela lampe i podpalila macke i cala kolyske. Chlopczyk przez chwile zaskowyczal ze straszliwym bolem, po czym uspokoil sie, a na Julie znowu patrzyla para niebieskich oczu. Pocalowala go w jasna glowke, ktora znow porastaly mieciutkie loczki, potem zdjela medalik i zawiesila na szyi malca. Plonaca zywa kolyska zaczela wydawac straszliwe dzwieki. Brzmialy jak potworne krzyki wscieklosci i bolu. Dziewczynka przycisnela dziecko do piersi i wybiegla z pomieszczenia, a potem wypadla na korytarz i na dwor. Chciala wydostac sie jak najszybciej z tego potwornego domu. Na podworzu zatrzymala sie przez chwile, niepewna co dalej. Nie bylo sensu biec droga do wsi, bo ta w niepojety sposob przywiodla ja z powrotem do domu ciotki. Rzucila sie wiec na sciezke prowadzaca do 146 dworu hrabiego. Pedzila przed siebie, zaslaniajac niemowle rekoma. Plomien lampy kolysal sie gwaltownie. Wokol niej narastal niezadowolony pomruk lasu. Drzewa kolysaly sie groznie. Ktos gral na skrzypcach. Julia nie zwazala na nic i parla naprzod. Wtedy sciezka, ktora biegla zaczela sie poruszac. Olbrzymie wybrzuszenia pojawily sie przed nia i za nia i ziemie ze straszliwym loskotem rozciely ogromne korzenie wybuchajace w gore. Momentalnie zostala otoczona zwartym kolem. Zaraz potem uslyszala glos. - Wiec jednak go znalazlas, ty mala spryciarko! - Po zewnetrznej stronie kregu stala Maria, blada i chuda. Skora luszczyla sie na niej, zmieniajac w rogowata kore. Przez nia przeswiecal szkielet skladajacy sie z drewnianych kosci. Julia cofnela sie blyskawicznie. Wtedy z drugiej strony ktos zachrypial:-Prosze oddac chlopca, nie powinien za dlugo przebywac z dala od kolyski! - Stajenny Jozef zaczynal juz przypominac potezny buk. - Cos mogloby wtedy pojsc nie tak. - dodala kucharka i wyszczerzyla w usmiechu drewniane zeby. Ze wszystkich stron nadchodzili powoli sluzacy ze dworu. Julia padla na kolana. Szok byl zbyt wielki, aby sie poruszyc. Spodziewala sie ataku ze strony ciotki, a tutaj wszyscy byli w to zamieszani. -Oddaj chlopca, natychmiast! - wykrzyczala Maria. Julia przezegnala sie, a potem wyciagnela przed siebie lampe i podeszla do pozwijanych korzeni. Macki z przestrachem cofnely sie w cien. - Co ty robisz! - wrzasnela Maria, ale sama rowniez odskoczyla na bezpieczna odleglosc. Zaczela sie juz przeksztalcac, a rosliny nie lubia ognia. Dziewczynka wyminela ja z determinacja i odeszla kilka krokow. -Julko moja kochana! - uslyszala i odwrocila sie blyskawicznie. -Mama! - krzyknela i chciala rzucic sie w jej ramiona, ale matka nie wygladala jak niegdys. Z ramion sterczaly jej suche liscie, a calosc bardziej przypominala drewniana rzezbe niz czlowieka. Przy niej stal Witek, trzymal sie zielonymi galazkami jej spodnicy. -O Boze! - Julia wpadla w rozpacz - Ty tez! Mamo, co tutaj sie dzieje, co ty zrobilas?! -Nie boj sie, moje dziecko. To nic strasznego. Jestem teraz po prostu lepsza niz kiedys bylam. Wszyscy chcemy tego samego dla ciebie. Kiedy tu przyjechalam, nie mialam pojecia o niczym, ale okazalo sie, ze Maria jest moja kuzynka i wyjasnila mi wszystko. Byla poczeta z nieprawego loza, ale jest prawdziwa dziedziczka dworu i spadkobierczynia ciotki. Ta stara wariatka oczywiscie nie ma o niczym pojecia. Nie 147 bylo jej tu, kiedy przybylam, a potem wolalam zniknac. Ona nawet nie wie, ze pochodzi z pradawnej linii rodu, ktorej zalozyciel po raz pierwszy zjednoczyl sie z drzewami. Jego zona Marzepa byla prababka Marii.-Czytalam o nim - wysapala Julia. -Tak, ksiazka znajduje sie w bibliotece. - Usmiechnela sie matka. - To wlasnie Maria odkryla, ze mozna narodzic sie na nowo jako czlowiek-drzewo. Jestesmy lepsi i silniejsi od pozostalych, zyjemy setki lat. Czy dalabys wiare, ze Maria ma ich juz ponad trzysta? Sama przemiana jest nieco bolesna, ale potem czujesz sie wspaniale. Zreszta nie musisz sie bac, jestes na to jeszcze za mloda. Niepotrzebnie odkrylas to wszystko tak wczesnie. -Za mloda? A Witold, Janek?! -Och, to sa chlopcy, oni moga pozwolic sobie na to wczesniej. Ty musisz jeszcze wyjsc za maz i urodzic dziecko, aby przedluzyc nasz rod. Potem zatracisz juz takie mozliwosci. -Mamo, o czym ty w ogole mowisz! Czy wiesz, ze te drzewa zywia sie krwia? -Wiem, ze cie to przeraza, moja droga, ale nie przesadzaj. Takie sa prawa przyrody. Ludzie jedza rosliny, rosliny maja prawo jesc ludzi. Czyz to nie jest zwykla sprawiedliwosc? A teraz oddaj mi Janka, kochanie i idz z Maria. Zaprowadzi cie do domu. Postaraj sie nie myslec o tym wszystkim. Zle sie stalo, ze dowiedzialas sie tak predko, ale trudno. -Moze to i lepiej - dodala Maria. - Teraz mozna zlikwidowac stara, przeszkadzala tylko. -Ciocie?! - spytala Julia. - Ona nie jest jedna z was? Wygladala calkiem jak brzoza. -Ona z nami? - parsknela Maria. - To tylko stara arystokratka, jest blada i ma zmarszczki jak kazda starucha, a ty masz bujna wyobraznie. -Ale powiedziala, ze dostala list od mamy... -Bo dostala - rozesmiala sie matka. - Sama napisalam i przekazalam Jozefowi, aby nadal na poczcie. -Ale w jej pokoju znalazlam bucik malego a za jej szafa byl jego pokoj! -To najlepsza kryjowka, stara czesto wyjezdza, poza tym Maria sprzata jej pokoj, ma wiec do niego latwy dostep. Co do bucika, musiala zgubic go niechcacy, wnoszac malego. Przykra sprawa. 148 -Tak - dodala Maria - przebieralam go na lozku twojej ciotki i widocznieupuscilam. Moglam tez sie nieco pokruszyc - usmiechnela sie kwasno i oderwala sobie z reki kawalek skory, ktory okazal sie byc brzozowym lupkiem. Julia wciagnela powietrze ze swistem. - Nigdy wam nie oddam Jasia! Nigdy! Wszyscy jestescie chorzy - krzyknela i podnoszac lampe, rzucila sie do ucieczki. Sfora drzewolakow chciala skoczyc za nia, ale zawahaly sie, widzac plonacy ogien w reku dziewczynki. Julia dostrzegla to i triumfalnie zamachala lampa w powietrzu. -Nie stojcie tak! - wrzasnela Maria. - To tylko maly plomyk zamkniety w pojemniku ze szkla! Nic wam nie grozi, biegnijcie za nia! * * * Julia pedzila sciezka, gdy nagle z tylu nadjechal powoz z postacia w ciemnym plaszczu na kozle. Zatrzymala sie i patrzyla niepewnie. Wrog czy przyjaciel? Pomarszczona dlon rozchylila plaszcz i ukazala sie ciotka.-Julio! - zawolala. - Wskakuj z bratem do srodka. Wrocilam godzine temu i zastalam straszne rzeczy w domu. Od dawna podejrzewalam, ze cos jest nie w porzadku, ale nie moglam przeciez dac wiary starym opowiesciom. Jakze sie mylilam! Julia z radoscia i uczuciem ogromnej ulgi rzucila sie w ramiona cioci. -Wybacz mi, prosze - lkala. - Myslalam, ze to wszystko twoja wina! -Moja mala, ja cie przepraszam, ze cie tu sprowadzilam! Nie mialam pojecia, co tutaj sie dzieje. Szukalam cie teraz z trwoga. Musimy szybko uciekac! Za nami cos sie szykuje. - Trzasnela z bicza i pognala konia. - Zatrzymamy sie u hrabiego - mowila. - On nas ochroni, to bardzo dobry czlowiek. Za kilka dni, jak odpoczniecie, wyjedziemy stad daleko i nigdy tu nie wrocimy. * * * Hrabia z zona, ciotka i Julia siedzieli przy kominku w jasnym, murowanym pokoju, w ktorym nie bylo sladu drewna. Julia skonczyla swoja opowiesc, a ciotka lkala cicho, slyszac, jaka droge wybrala matka dziewczynki dla siebie i starszego syna.-Dobrze, ze ocalilas chociaz to malenstwo - powiedziala hrabina. 149 -Niezwykle historie dzieja sie wokol nas - dodal hrabia - mysle, ze dobrzebedzie zebrac wieksza grupe i spalic caly dwor wraz z duza czescia lasu wokol. Pomyslimy nad tym jutro, a teraz powinnyscie obie odpoczac. - Hrabina polecila przygotowac sypialnie dla pani Alicji i Julii. Maly Jas spal spokojnie w ramionach dziewczynki, ktora nie chciala go wypuscic. Po chwili ona rowniez lezala bezpiecznie w cieplej i przyjaznej poscieli. * * * Spala mocnym i spokojnym snem. Oddychala rowno. Obok chrapal maly Jas, mruczac cos przez sen. Nad nia pochylala sie ciotka:-Wyglada tak slodko, bardzo ja kocham - wyszeptala do hrabiego stojacego obok. -Tak, to niezwykla dziewczynka, bardzo dzielna - odparl hrabia. -Mysle, ze mozesz byc pewna, Marzepo, ze wyrosnie nam na piekny swierk -dodala Maria, zagladajac z drugiej strony. - Nie zdarzyl nam sie juz od setek lat. -Prawda to - orzekla ciotka. - Dobrze sie nia zajme, zabiore ja stad na kilka lat, a kiedy juz wydam ja za maz i urodzi dziecko, przywioze z powrotem. -Bede za nia tesknic - szepnela matka. -Dasz sobie rade, to tylko kilka lat, a przed wami cale wieki. Zamieszkacie z Maria we dworze. Swoja droga, Mario, doskonale sie spisalas. Gdyby nie twoja przekonujaca rola, trzeba by dziewczynke wiezic sila, a tak jest przekonana o mojej niewinnosci. - Ciotka zwrocila sie do sluzacej. -Dziekuje, pani Alicjo. -Czy ktos moglby zdjac to swinstwo z szyi mojego dziecka? - spytala matka Julii, pochylajac sie nad malym Jasiem. -Obawiam sie, ze nie. - Hrabina wzdrygnela sie mocno, patrzac na medalik. - Boimy sie takich rzeczy. Maja moc. Ale nie przejmuj sie tym na razie. -Idzcie juz wszyscy, lepiej zeby was nie zobaczyla, gdy sie obudzi - rzekla ciotka. Wszyscy opuscili pokoj, a Marzepa poglaskala Julie: -Nigdy mi juz nie uciekniesz, maly swierku - wymruczala radosnie. 150 Marcin Dobrowolski POWROT DO DOMU 151 Marcin DobrowolskiUrodzony 29.10.1987 roku w Szamotulach. Absolwent Liceum Ogolnoksztalcacego w Obornikach Wielkopolskich. Obecnie student kulturoznawstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Milosnik szeroko pojetej fantastyki. Najbardziej jednak zafascynowany groza, zarowno ta filmowe, jak i literacka. Zainteresowanie owym gatunkiem w filmie przejawial od dziecinstwa, a w pozniejszym czasie, pod wplywem kilku autorow poszerzyl swa pasje takze o literature grozy. Najwieksze wrazenie wywarly na nim utwory takich pisarzy, jak Edgar Allan Poe, Howard Phillips Lovecraft czy Stephen King. W wolnym czasie chetnie zajmuje sie pisaniem opowiadan, artykulow oraz recenzji. Jest czlonkiem redakcji najpopularniejszego w Polsce serwisu internetowego poswieconego horrorom - horror.com.pl. 152 I. Wez mnie za raczke i poprowadz do domu.Caly czas slysze jej glos... Nawet po tylu latach. Boje sie, jest ciemno... Zabierzesz mnie do mamy? Zabiore - odpowiadam. Tak. Nie musisz sie bac... Jestem tutaj. Patrzy na mnie, ja odwzajemniam spojrzenie. Nasze dlonie lacza sie w uscisku i zaczynamy marsz. Nasz spacer, w ktorym co noc uczestnicze... Jest chlodno - czuje to nawet we snie. Idziemy przed siebie, kazdy dzwiek odbija sie od sciany lasu niczym kroki grabarza od cmentarnych nagrobkow. Mgla zaczyna opadac, tworzac niematerialna powloke, ktora zdaje sie laskotac ziemie... Pochlania nas ciemnosc. Znikamy w niej niczym w paszczy jakiegos morskiego potwora. Budze sie z krzykiem i modle, aby Bog pozbawil mnie snow... Ale On nie slucha. Nawet dzis nie potrafie tego wyjasnic. Nie wiem i tak naprawde nie chce chyba wiedziec, co w rzeczywistosci zdarzylo sie tej listopadowej nocy. Nigdy z nikim na ten temat nie rozmawialem. Staralem sie zapomniec, ale w snach wszystko wraca. Widze ja, jak sie zbliza... Patrze, jak wyciaga ku mnie swoje dlonie. Chce cofnac reke, lecz mimo woli postepuje zupelnie inaczej. Znikamy w mroku - ten scenariusz powtarza sie kazdej nocy. Dlaczego los rzucil mnie wowczas w to przeklete miejsce?! Dlaczego sprawil, ze w samochodzie zatarl sie silnik i musialem isc dalej pieszo? W glebi duszy wiem, ze sam jestem sobie winien, przeciez los, ktory tak obwiniam, nie mogl sprawdzic poziomu oleju w moim wozie! Gdy w nocy siedze przy biurku i pale kolejnego papierosa, przesladuja mnie wspomnienia. Musze zapalic zawsze po przebudzeniu z tego koszmaru. Za oknem widze uliczne latarnie, puste chodniki oraz domy, ktore zdaja sie byc pograzone we snie niczym ich mieszkancy. Wystarczy jednak, bym na moment opuscil powieki, a widze jesienna noc, siapiacy deszcz oraz otulajaca mnie mgle. Pamietam wszystko jakby to bylo wczoraj... 153 Jesli ktokolwiek to przeczyta, uzna, ze jestem szalencem, lecz nie moge dluzej juz dusic tego w sobie. Zapisujac te slowa, nie moge opanowac drzenia rak, wiem bowiem, ze wystarczy jedna mysl, a wszystko powroci. Na dobra sprawe, to nigdy nie odeszlo, ale ciagle moze zaatakowac ze zdwojona sila. Nie wiem, dlaczego musze uwieczniac te okropne zdarzenia... Moze przez swiadomosc, ze ucieczka od wspomnien zaprowadzi mnie w slepa uliczke? Moze to desperacka proba przeciwstawienia sie demonom przeszlosci? Nie wiem i nie interesuje mnie to, wiem natomiast, ze dzisiaj juz nie zasne. Sprobuje wiec cofnac sie do wydarzen sprzed szesciu lat. Boze! Szesc lat... Siedemdziesiat dwa miesiace... Ponad dwa tysiace sto dni. Niektore wspomnienia po prostu zostaja w czlowieku i nie odchodza nigdy, chocbysmy nie wiem jak tego chcieli. Nie pamietam, co robilem dzisiejszego popoludnia, a z pewnej listopadowej nocy sprzed szesciu lat pamietam wszystko... Choc wiele bym dal, aby nie pamietac niczego! II. Oto, co sie wydarzylo tej nocy, kiedy wracalem do domu z kolejnej delegacji, jakauszczesliwil mnie szef. Nie mialem nawet pojecia, gdzie jestem. Pewnie na jakims zadupiu, gdzie diabel mowi dobranoc, nie mialo to jednak znaczenia. W czasie moich podrozy sluzbowych mijalem setki takich miejsc, to mialo byc jednym z wielu... Wycieraczki juz od pewnego czasu slizgaly sie rytmicznie po szybie. Zgodnie z tym, co widzialem na mapie, najblizszy motel znajdowal sie jakies dwadziescia kilometrow stad. Dochodzila prawie dwudziesta pierwsza i na dworze bylo zupelnie ciemno. Prowadzenie dodatkowo utrudniala mgla, ktora staraly sie rozproszyc samochodowe reflektory - z kiepskim skutkiem. Jechalem, sluchajac radia, ustawilem fale na rozglosni rockowej, w ktorej Johnson z AC/DC spiewal swym piskliwym glosem Back in Black. Nucilem razem z nim przy akompaniamencie kropel deszczu roztrzaskujacych sie o szybe samochodu. Byl to bladoniebieski ford kombi, ktory juz od wielu lat sluzyl mi podczas wyjazdow sluzbowych. Nigdy nie mialem z nim zadnych klopotow... Nigdy, az do tamtej nocy. Czesto pytalem Boga, dlaczego woz musial stanac akurat w tym miejscu. Dlaczego nie stalo sie to, gdy przejezdzalem przez jakies duze miasto?... Ale stalo sie tak jak sie stalo - silnik wydal swe ostatnie 154 tchnienie na zupelnym odludziu! Dopiero gdy poczulem, ze stary ford zaczyna miec powazne problemy i uslyszalem osobliwy dzwiek wydobywajacy sie spod maski, zrozumialem, ze moze byc niewesolo. I wtedy wlasnie zorientowalem sie, ze lampka wskazujaca poziom oleju przybrala krytyczny czerwony kolor. Samochod poruszal sie z coraz wiekszym trudem, sprawial wrazenie maratonczyka, ktory nie wytrzymuje juz trudow wyscigu, slabnie z kazdym metrem... W koncu silnik wydal z siebie ostatni rzezacy dzwiek i woz stanal, jakby zwyczajnie nie mial ochoty jechac dalej. Nie wiedzialem co robic. Przez dluga chwile siedzialem po prostu w srodku, bezsilnie patrzac przed siebie. Wylaczylem radio, z ktorego caly czas dobiegal glos nastepcy Bona Scotta. Poczulem sie nieswojo. Po kilku godzinach spedzonych w samochodzie ogarnal mnie dziwny niepokoj, gdy silnik zamilkl. Bylem przyzwyczajony do dzwieku, ktory wydawal, a tymczasem zrobilo sie tak... Cicho. Siedzialem w aucie, posrodku drogi, niczym zagubiony wedrowiec. W pewnym sensie rzeczywiscie nim bylem. Moj dom znajdowal sie jakies trzysta kilometrow stad. Mialem zamiar dojechac tam nastepnego dnia po poludniu, teraz te plany legly w gruzach. Zastanawialem sie, ile czasu zajmie naprawa silnika oraz jak powiadomic kogos o moim polozeniu. Nie byl to moj pierwszy sluzbowy wyjazd, jednak nigdy dotad nie przydarzylo mi sie nic podobnego. Podnioslem mape lezaca na fotelu pasazera i zaczalem ja studiowac. Motel znajdowal sie zbyt daleko, bym mogl podazyc tam pieszo przy takiej pogodzie. Musialem znalezc jakis dom i tam poszukac pomocy. Nie usmiechalo mi sie ani troche wychodzic z samochodu. Sceneria za oknem przerazala mnie - huk wiatru, padajacy deszcz i mrok, ktory spowijal cala okolice. Wokol pojazdu robilo sie coraz bardziej ponuro i zlowieszczo, otaczal mnie ciemny las, przez ktory, jak wyraznie wskazywala mapa, mozna bylo dojsc do najblizszej miejscowosci. Nie musialem nawet szukac drogi, widzialem ja przez okno samochodu. Jawila sie jako mroczny tunel prowadzacy do samej czelusci piekla. Juz za pierwszymi drzewami kryla sie straszliwa i nieprzenikniona ciemnosc. Posepnosci owemu widokowi dodawal deszcz, ktory wcale nie mial zamiaru przestac padac. Pewnie bedzie siapilo do bladego switu -pomyslalem. Zaczalem przelaczac swiatla: z dlugich na krotkie i odwrotnie. Nie wiem, co mialo mi to dac, pewnie myslalem, ze ktos dojrzy moje znaki i przyjdzie z pomoca. Jednak nic sie nie stalo. Nawet blask swiatla nie byl w stanie przebic sie przez mrok, ktory zdawal sie byc niemal materialny. Wiedzialem, ze siedzeniem tutaj nic nie wskoram. Bylem swiadom, iz jest to bezcelowe. Mimo to perspektywa spedzenia nocy w samochodzie wydawala mi sie bardziej kuszaca anizeli wloczenie sie noca po lesie. 155 Mapa wskazywala jednak, ze ciagnaca sie przezen droga nie jest wcale zbyt dluga. Na oko jakies cztery kilometry. Ale przeciez nie jestem zadnym kartografem, do diabla! Mijaly kolejne minuty, a ja wciaz nie moglem sie zdecydowac. Jakas czesc swiadomosci mowila, ze nie ma sie czego bac, ale gdy mialem juz wyjsc z auta odzywala sie ta druga, ktora pobudzala mroczna otchlan za oknem. Wmawialem sobie, ze wyjde na zewnatrz za chwile... Kiedy tylko przestanie padac. Usilowalem oszukac sam siebie. Dobrze wiedzialem, ze deszcz utrzyma sie nie tylko do rana, ale moze nawet przez caly nastepny dzien. W koncu nie byla to zadna ulewa - ot, zwykla mzawka, ktora moze saczyc sie z nieba godzinami. Nie wiem, jakim cudem, ale racjonalna strona mojej osobowosci zwyciezyla! Jak sie mialo pozniej okazac, nie znaczylo to wcale, ze strona, ktora kazala mi pozostac w wozie zupelnie dala za wygrana... Tak czy inaczej, postanowilem dzialac. Odpialem pasy i ostatni raz spojrzalem na mape. Zerknalem jeszcze na lusterko wsteczne i poprawilem lepiace sie do czola wlosy. Nastepnie schyliwszy sie do schowka na rekawiczki wyciagnalem z niego latarke, ktora od zawsze wozilem w delegacje. Jeszcze nigdy nie musialem jej uzywac, czasami zastanawialem sie nawet, dlaczego targam ja ze soba... Teraz jednak okazalo sie, iz byl to dobry zwyczaj. Wylaczylem swiatla, by nie wyczerpal sie akumulator, po czym wsunalem mape do kieszeni spodni i siegnalem po plaszcz lezacy na tylnym siedzeniu. W wozie bylo bardzo cieplo, prowadzilem w samej koszuli, teraz jesienne ubranie wydawalo mi sie niezbedne. Przepelniony obawami w koncu wyszedlem na zewnatrz.-Glupek - skwitowalem sam siebie. Poczulem pod podeszwami grzaskie, blotniste podloze. Cala droga byla uslana miniaturowymi jeziorami kaluz. Zapalilem latarke, a nastepnie oswietlilem samochod. Staralem sie dobrze zapamietac miejsce, w ktorym sie znajdowal, bym mogl go potem z latwoscia odszukac. Wokol widac bylo tylko drzewa... Wszystko zdawalo mi sie takie samo, lecz stwierdzilem, ze o swicie jakos zdolam odnalezc moj srodek lokomocji. Oswietlilem jeszcze drzwi forda, a wlasciwie sam zamek. Wlozylem w niego kluczyk, przekrecilem go i podwojnym szarpnieciem upewnilem sie, iz naprawde zamknalem auto. Odwrocilem sie ku ciemnej scianie lasu, w ktorym niczym w jaskini znikala lesna droga. Skierowalem swiatlo latarki w tamta strone, lecz wlasciwie nie spodziewalem sie ujrzec nic, co podniosloby mnie na duchu. Widzialem tylko jasny promien w kompletnej ciemnosci, lecz mimo wszystko postanowilem zaglebic sie w krolestwie nocy, ktora dzierzyla tu absolutna wladze. Ruszylem wiec 156 przed siebie. Samochod za moimi plecami powoli pochlaniala czern. Z kazdym krokiem nikl w gestym mroku, niczym zjawa pojawiajaca sie w snach szalenca... III. Nie pamietam nawet, jak dlugo szedlem ta lesna droga, poszukujac sladow cywilizacji.Poruszalem sie bardzo wolno. Grzezlem po kostki w blocie i wypatrywalem zabudowan. Predzej jednak spodziewalbym sie ujrzec dwa ksiezyce wyzierajace zza drzew niz dom, w ktorym paliloby sie swiatlo. Miejsce to zdawalo sie byc kompletnym pustkowiem, zas droga sprawiala wrazenie wiodacej do jakiegos innego, przerazajacego swiata. Umysl szeptal, ze tam w glebi lasu cos sie przyczailo i wyczekuje na odpowiedni moment, by zaatakowac. Fortyfikacja mysli byla nieustannie atakowana przez nacierajaca panike. Oczyma wyobrazni widzialem dziesiatki twarzy wychylajacych sie zza przydroznych drzew. W kazdej chwili spodziewalem sie ujrzec setki swiecacych par oczu przewiercajacych intruza na wskros... Chociaz na mapie droga byla zaledwie malenkim odcinkiem, w rzeczywistosci zdawala sie nie miec konca. Latarka przez caly czas oswietlala blotnisty pas, ktory ciagnal sie niby najdluzsza z autostrad. Buty byly calkiem mokre, z kazdym stapnieciem slyszalem dzwiek przypominajacy wyciskanie gabki. Nie pamietam dokladnie jak daleko zaszedlem, kiedy cos dotarlo do moich uszu... Nie wyciagalem mapy z kieszeni, zeby nie zamokla, jednak bylem pewien, ze jestem mniej wiecej w polowie drogi. Probowalem odpedzic od siebie natarczywe mysli nawiedzajace umysl, kiedy COS zmusilo mnie, bym sie zatrzymal. Dobiegl mnie... Placz. Stanalem jak wryty na srodku drozki - nie wiedzialem co poczac. Bylem pewien, ze zawodza mnie zmysly. Powtarzalem sobie, ze to tylko zawodzenie wiatru. Lecz sluch mnie nie mamil, lkanie bylo wyrazne. Skamienialem, niewidzialne kajdany strachu spetaly mi nogi. Zalosny placz jakiegos malenstwa nasilal sie, tak, szlo w moja strone. Nie mialem watpliwosci, ze to tylko dziecko. Jednak wyobraznia, rozbudzona dziwna aura tego miejsca, podrzucala mi przed oczy przerazajace wizje rodem z zakladu dla oblakanych. Usilowalem odgonic te mysli, jednak uparcie wracaly. Czulem sie jak bohater horroru. Tajemniczy glos tymczasem zyskiwal na sile. Byl juz calkiem wyrazny i brzmial jak blagalne zawodzenie potepionych. Oderwalem nogi od chcacego 157 pochlonac mnie blotnego potwora. Buty odessaly sie od podloza z charakterystycznym mlasnieciem. Zrobilem niepewnie kilka krokow. Latarka w dloni drzala jak listek na wietrze, a trzesacy sie promien sprawil, ze dostalem zawrotow glowy. Placz nie ustepowal. Z trudem pokonalem lek i odwazylem sie odezwac.-Czy ktos tam jest? Odpowiedzial mi tylko lament i zawodzenie wiatru. -Jest tam kto!? - spytalem ponownie, tym razem duzo glosniej. Zaczalem oswietlac okoliczne chaszcze i wypatrywac zrodla dzwieku, caly czas wykrzykujac to samo pytanie. Darlem sie jak opetany, lecz strach sprawil, iz moj glos brzmial bardzo piskliwie. Jednoczesnie modlilem sie o to, aby nikogo nie dostrzec. Patrzylem wlasnie w kierunku, z ktorego przyszedlem, gdy zdalem sobie sprawe z tego, ze nie slysze juz upiornego dzwieku. Rozejrzalem sie z ulga, przekonany, iz zrodzil sie on jedynie w mojej glowie, jednak widok, ktory ukazal sie mym oczom wyprowadzil mnie z bledu. Na drodze do wioski ujrzalem widmowa postac. W tej upiornej scenerii wygladala niczym z obrazu Edvarda Muncha... Wpatrywalem sie zaskoczony w okolo dwunastoletnia dziewczynke o dlugich wlosach koloru zlota. Ubrana byla w powloczysta, jasna suknie, co rzeczywiscie nadawalo jej wyglad postaci z obrazu Mloda Dziewczyna na Brzegu. Po jej policzkach ciekly lzy - nie bylo watpliwosci co do tego, ze to ona plakala. Stalem jak wyrzezbiony z kamienia, nie mogac wykrztusic ani slowa. Teraz wydaje mi sie, ze musialem wygladac jak postac z Krzyku. Przed oczami przewinely mi sie sceny ze wszystkich przerazajacych filmow, jakie kiedykolwiek ogladalem. Tyle ze to wcale nie byl film... To byla prawdziwa noc, prawdziwy las i prawdziwa dziewczynka... A moze nie? Moze nic tu nie bylo prawdziwe? Czulem, ze zaczyna ogarniac mnie szalenstwo. Zjawa zblizala sie w moja strone... Odleglosc dzielaca nas topniala niczym snieg w marcu. Wszelkie emocje we mnie zamarly, mozg mogl tylko rejestrowac obrazy, beznamietnie jak kamera. Dlatego nawet mnie nie zdziwilo, ze suknia dziewczynki, siegajaca niemal do kostek, byla snieznobiala, podczas gdy ja bylem ublocony po kolana. W koncu stanelismy twarza w twarz... Jej buzia przywodzila na mysl porcelanowe laleczki - zdawala mi sie taka delikatna i niewinna... Wpatrywalem sie w nia z niemalym zainteresowaniem, ale i ze strachem. W koncu odezwala sie. Rzekla slowa, ktorymi rozpoczynaja sie wszystkie moje nocne koszmary... A wlasciwie jeden i ten sam przerazajacy sen. -Wez mnie za raczke i poprowadz do domu. Przez moment nie wiedzialem, co mam odpowiedziec. 158 -Boje sie, jest ciemno... Zabierzesz mnie do mamy? - pytala dalej przez lzy.Byla bardzo przestraszona, wyraznie to widzialem. Wreszcie udalo mi sie rozluznic petle sciskajaca gardlo i wykrztusilem. -Zabiore... Tylko powiedz mi, gdzie mieszkasz. Dziewczynka wskazala palcem w strone, w ktora sam zmierzalem. -Czy to pobliska wioska?... Zgubilas sie tutaj? Dziewczynka skinela glowa, po czym wyciagnela do mnie dlon. Przez moment spogladalem na nia rozdarty miedzy strachem a poczuciem obowiazku. Tysiace mysli kotlowalo sie w mojej glowie. Poczatkowo chcialem nawet uciec ile sil w nogach, jednak tego nie uczynilem. Chwycilem ja za reke i dalej poszlismy razem, by odnalezc swiatlo lub nadal bladzic w odmetach nocy... IV. Jej dlon byla twarda jak wyrzezbiona w lodzie. Mialem dziwne wrazenie, ze dziewczynka roztacza wokol siebie dziwna poswiate... A moze biel jej sukni dawala taki efekt? Co jakis czas spogladalem na nia ukradkiem...Wtedy gdy bylem pewien, ze tego nie widzi. Caly czas wpatrywala sie przed siebie, jakby ciagnal ja gdzies niewidzialny magnes. Nawet przez chwile nie patrzyla pod nogi. Ja musialem to robic nieustannie, gdyz droga byla uslana kaluzami... Ona zas zdawala sie plynac ponad nimi. Tylko raz podczas tej osobliwej wedrowki odwazylem sie do niej odezwac. Dlugo sie zbieralem, ale po prostu nie moglem zniesc tego dlugotrwalego milczenia! Szlismy juz jakies dwadziescia minut... Cisza niczym sztylet wdzierala sie w moja dusze i zadawala niemal fizyczny bol. Dziewczynka wpatrywala sie w ciemnosc jak zahipnotyzowana. Jeden Bog wie, co ona tam widzi - pomyslalem. A po chwili zapytalem:-Gdzie jest twoj dom? Wyciagnela reke i ponownie wskazala przed siebie palcem. -Domyslam sie, ze chodzi ci o pobliska wioske... Mam racje? - ciagnalem dalej. -Mama wola mnie do domu. -Aha - powiedzialem tylko i dalej parlem przed siebie, przyspieszajac nieco kroku. 159 Las robil sie coraz rzadszy, ponad galeziami mozna bylo juz dostrzec ksiezyc i kilka gwiazd przebijajacych sie zza chmurnej zaslony.-Slysze, jak mnie wola - powiedziala niespodziewanie, a mnie po plecach przebiegl zimny dreszcz. Juz prawie zapomnialem o tym, po co wlasciwie ide do wioski. Pragnalem tylko jak najszybciej zostawic dziewczynke pod jej domem. Chcialem ja nawet zapytac, czy bede mogl skorzystac z telefonu jej rodzicow, lecz gdy spojrzalem na nia ponownie, stracilem ochote na konwersacje. Znow sklalem siebie za to, ze nie naladowalem komorki... Zreszta w takim miejscu zapewne i tak nie byloby zasiegu. Gdy tak rozmyslalem, cos dziwnego zwrocilo moja uwage. Musialem byc niezle otumaniony, skoro nie zorientowalem sie od razu co widze. Od dluzszego czasu bladzilem w zupelnym mroku, wiec gdy zobaczylem przed soba swiatlo, zdalo mi sie to czyms wielce osobliwym. Swiatlo!... Odetchnalem z ulga. Blask bil prawdopodobnie od latarni ulicznych, wiec bylem juz na miejscu! Widok wydawal mi sie naprawde niesamowity. Przypominal mi swiatelko na koncu tunelu, nadzieje, cel... Droga stawala sie z kazdym krokiem mniej grzaska, wyczuwalem pod nogami pozostalosci po bruku, ktory lezal tu przed laty... W koncu lesna droga ustapila miejsca asfaltowi, a ciemnosc przegonily swiatla ulicznych lamp. Znalazlem sie w zupelnie innym swiecie... W swiecie, ktory znalem. Na oswietlonej ulicy blask zmywal ze mnie wspomnienie strasznej wedrowki. Niemal zapomnialem o idacej wraz ze mna dziewczynce. Jednak wyraznie czulem jej dlon w swojej. -Gdzie dokladnie mam cie zaprowadzic?- zapytalem, juz bez zadnych oporow. Dziewczynka wskazala palcem i dodala: -Dom na koncu ulicy. Podazylem we wskazanym kierunku. Szosa byla bardzo krotka, nie bylo to przeciez miasto, lecz mala osada. Mniej wiecej w polowie drogi minal nas mezczyzna niosacy torbe z zakupami. Z jej wnetrza dal sie slyszec brzek butelek. W ustach trzymal papierosa i przechodzac obok, dziwnie sie na mnie spojrzal. Pewnie zna te dziewczynke i dziwi sie, widzac ja z obcym facetem - przemknelo mi przez mysl. Nie tylko on zreszta, po prawej stronie ulicy dostrzeglem kilka twarzy spogladajacych podejrzliwie zza okien... Uznalem, iz widocznie nie lubia tu obcych. Nie zastanawialem sie nad tym zbyt dlugo. Zblizalismy sie bowiem do celu. Przed furtka prowadzaca na posesje jej rodzicow, dziewczynka zatrzymala sie i rzekla: 160 -To moj dom.Nie odpowiedzialem, tylko scisnalem jeszcze mocniej jej reke i podazylem ku drzwiom. Dom byl typowy, taki jakich wiele w kazdej wsi, ale swiezo po remoncie. Biale tynkowane sciany, dach pokryty czerwona dachowka, na ktorym gdzieniegdzie mozna bylo dostrzec ciemne slady. Zanim podszedlem pod prog, zobaczylem przez okno, iz w srodku jest zupelnie ciemno. Jedynie lampa nad wejsciem zarzyla sie jasnym blaskiem niczym oko opatrznosci. Zapukalem delikatnie. Cisza. Po chwili zastukalem ponownie, tym razem duzo mocniej. W dalszym ciagu bez zadnego efektu. Nacisnalem dzwonek po lewej stronie framugi, lecz nie odpowiedzial mi zaden dzwiek... Zniecierpliwiony polozylem dlon na klamke i nacisnalem. Serce zabilo mi mocniej - drzwi byly otwarte. Zastanawialem sie co robic, wiedzialem, ze jesli wejde do srodka to narusze teren prywatny. Odwrocilem sie i powiedzialem do mej towarzyszki: -Drzwi sa otwarte, mozesz wejsc do domu. Stalem jednak na progu zupelnie sam! Ciarki niczym prad przebiegly mi wzdluz kregoslupa. Co tu sie u licha dzieje? Do dzis nie mam pojecia, dlaczego wszedlem do tego domu... Powinienem wziac nogi za pas i uciec jak najdalej, ale przekroczylem prog i zaraz po wejsciu zorientowalem sie, iz ktos jednak jest wewnatrz. Uslyszalem dziwne dzwieki pobrzmiewajace w pokoju znajdujacym sie na wprost sieni. W calym domu bylo ciemno, jednak z pokoju bila jakas poswiata, jakby swiec. Oszklone drzwi byly niedomkniete, dlatego w ogole to zauwazylem. Blask przyciagal mnie z dziwna sila. Podszedlem blizej, czujac, ze po bokach splywa mi pot, a rece drza jak pijakowi w delirium. Uchylilem lekko drzwi, modlac sie, by nie zaskrzypialy... Zawiasy lekko pisnely, lecz nie zwrocilo to niczyjej uwagi. Malo brakowalo, a o wiele potezniejszy dzwiek wydarlby sie z moich ust! Ujrzalem bowiem drewniany, okragly stol. Wokol siedzialy cztery osoby, ktore pochylone nad blatem, wpatrywaly sie w ustawiony na srodku bialy talerzyk i powtarzaly szeptem jakies slowa. Skamienialem z przerazenia, nie wiedzialem, jak sie zachowac. Usilujac znalezc dobre wyjscie z sytuacji, rozgladalem sie po pokoju i... Zdretwialem jeszcze bardziej. Na polce obok stolika stal maly oltarzyk, a na nim zdjecie mojej malej towarzyszki. Oltarz ten otaczaly kwiaty, tam rowniez bylo najwieksze nagromadzenie swiec. Wiedzialem juz, ze zebrani ludzie musza byc rodzina dziewczynki, a duchem, ktorego chca wywolac jest wlasnie dziecko, ktore spotkalem w lesie! 161 Mama wola mnie do domu - zadzwieczaly mi w uszach jej slowa.Jezu, rzeczywiscie ja wzywali... Tyle ze z zaswiatow! Serce zaczelo mi galopowac, gdy ujrzalem materializujaca sie nad stolem twarz mej towarzyszki. W pokoju zapanowalo wielkie poruszenie. Mialem wlasnie jak najciszej opuscic to miejsce, gdy niespodziewanie w drzwiach wejsciowych pojawil sie mezczyzna, ktorego mijalem po drodze. -Co tu sie dzieje!? - bardziej wrzasnal niz zapytal. Rzucil sie w moja strone. Odruchowo odskoczylem w tyl i wpadlem na drzwi... Te, ktorych za nic nie chcialem przekroczyc. Pod moim ciezarem z drzwi wypadla szyba i pokruszyla sie w drobny mak. Na podloge posypaly sie tysiace malenkich jak krysztaly szkielek. Huk byl glosniejszy niz przypuszczalem. Runalem do pokoju przez powstaly otwor i wyladowalem na dywanie. Siedzacy przy stole zerwali sie z miejsc, a typ, ktory zaatakowal mnie w przedsionku, stanal w drzwiach, odcinajac mi droge ucieczki. -Zlodziej! - krzyknal. Uczestnicy seansu zaczeli lamentowac. Kobieta w dlugiej czarnej sukni rozplakala sie, natomiast mezczyzna spogladal na mnie groznie. Nie mialem zamiaru czekac, az przejdzie do czynu. Zerwalem sie szybko na rowne nogi i pobieglem w strone wyjscia. Facet, ktory wzial mnie za zlodzieja, nie uczynil zadnego ruchu, zeby udaremnic moja ucieczke. Stal bowiem oparty o sciane i wpatrywal sie w oslupieniu w glab pokoju. Seans spirytystyczny to nie bylo cos, co spodziewal sie ujrzec u swoich sasiadow. Blyskawicznie wybieglem na zewnatrz, a po chwili znalazlem sie z powrotem na ulicy. Slyszalem jeszcze za plecami lamenty i krzyki. Nie doslyszalem jednakze wszystkiego, co wykrzykiwali pod moim adresem owi ludzie. Dobiegly mnie jedynie wrzaski mowiace cos o zerwanym kontakcie, o straconej szansie... V. Widok utraconej corki dla jej rodzicow mogl byc blogoslawienstwem... Dla mnie jejwizerunek jest przeklety. Myslalem, ze wybiegajac z tego domu, przerwalem koszmar. Jednak juz nastepnej nocy przyszla do mnie. I nastepnej, i nastepnej... Nawiedzala w kazdym snie... Za kazdym razem prosila, bym zaprowadzil ja do domu. Kiedy odmawialem, zaczynala sie zmieniac. Jej twarz robila sie czerwona, skora odpadala 162 platami. Widze to zawsze, gdy zamykam oczy... Buzia, jeszcze przed chwila anielska, pokrywa sie bablami, dymi, pali sie i ocieka goracym tluszczem niczym bekon na patelni. Miala na imie Natalia, wiem, bo zbadalem te sprawe. Zginela w pozarze dziewiec lat temu. Byla sama w domu, nikt tego nie widzial... Ja za to ogladam to niemal kazdej nocy! Rozmawialem pozniej z mezczyzna, ktory przylapal mnie w jej domu... Mowil, ze gdy mijalismy sie na drodze szedlem zupelnie sam... Ludzie, ktorzy widzieli mnie z okien potwierdzili te wersje. Jej nikt nie widzial! Dlaczego ja ujrzalem? - tego nigdy sie nie dowiem. Odwiedzilem jej grob na pobliskim cmentarzu... Na Boga, ona nie zyje! Do dzis zadaje sobie pytanie, jak to sie moglo stac... Pisze te slowa w stanie silnego napiecia. Szesc ostatnich lat bylo dla mnie koszmarem, nie moge tak dluzej zyc. Wiem, ze jesli kiedykolwiek ktos przeczyta te zapiski, uzna mnie za wariata. Lecz klne sie na wszystkie swietosci, ze kazde moje slowo to szczera prawda. Ostatnio widuje ja coraz czesciej... Dlaczego tak sie mnie uczepila i nie pozwala zyc? Gdy pytam, nie odpowiada. Prosi tylko, bym zabral ja do domu. Nie oszalalem, jestem tego pewien, mam nadzieje, ze ktos mi uwierzy... Moj koniec jest bliski, na dworze juz zaczyna robic sie widno... Mowilem wam, ze ostatnio widuje ja nawet za dnia? Ostatnimi czasy coraz czesciej spogladam na szuflade, w ktorej trzymam rewolwer. Nie chce tego robic, ale wiem, ze nie mam innego wyjscia... chyba nie bede mial problemow z pociagnieciem za spust. Nic nie moze byc gorsze od takiego zycia... Mam nadzieje, ze wtedy juz jej nie spotkam. Nadzieja - tylko to mi pozostaje. Jednego jestem pewien, nie przezyje w ten sposob ani jednego tygodnia dluzej. Juz dosyc wycierpialem! Oczy kleja mi sie do powiek, ale nie chce isc spac!... Lepiej pojde sprawdzic te szuflade. Zobacze czy rewolwer nadal tam jest... 163 Aleksandra Zielinska UWAZAJ! NADCHODZI BURZA 164 Aleksandra ZielinskaUrodzona 5 stycznia 1989 w Sandomierzu. Obecnie mieszka z rodzina w malej wiosce na podkarpackich bagnach, w Motyczu Szlacheckim i uczy sie w Liceum Ogolnoksztalcacym w Stalowej Woli, w klasie o profilu biologiczno-chemicznym. Interesuje sie szeroko pojeta literatura fantastyczna, ktora zaczynala poznawac od Stephena Kinga. Uwielbia Andrzeja Sapkowskiego oraz Trumana Capote'a. Nad jej lozkiem wisi plakat autora "Z zimna krwia". Nienawidzi komedii romantycznych (!), rozbawic moze ja jedynie grupka facetow z Wielkiej Brytanii, z kabaretu Monty Python. Jej pasja to film, "Ojca chrzestnego" zna niemal na pamiec. Lubi muzyke ciekawa i niebanalna, od Rachmaninowa, przez Malenczuka, po ciezki rock w wykonaniu zespolu SOAD. Nalogowo grywa we "Wrota Baldura". Debiutowala opowiadaniem "Wyzwolenie" w 42 numerze Fahrenheita, a w roku 2007 tekst jej autorstwa ukazal sie w przygotowanej przez wyzej wymieniony periodyk i wydawnictwo Fabryka Slow antologii "Kochali sie, ze strach". Liczba jej kotow oscyluje sezonowo wokol dziewieciu zwierzakow. 165 Wszystkim psom,ktore boja sie burzy, a szczegolnie mojej Kamie 13.05, 23.30 -Baal? - Cichutki pytajacy szczek wyrwal sie z gardla Brutusa, ktory czympredzej schowal sie jeszcze glebiej za ogrodowym krzakiem. Glupie pytanie, pomyslal, jasne, ze to oni. Tylko Baale pala niebieskie swiece podczas burzy. Brutus nie pamietal, zeby ktoras obyla sie bez obecnosci tych tajemniczych istot, zywiacych sie strachem, gniewem i zalem. Za kazdym razem podchodzily coraz blizej, wczoraj zdolal zatrzymac je tuz przy ogrodzeniu, dzis beda odwazniejsze. Podejda blizej. Istotnie, w blasku wybuchajacego na niebie gromu kilka skrywajacych twarze postaci, odzianych w nieskazitelnie biale habity, niepewnie przekroczylo granice ogrodu. Stloczyly sie przy swierku, sciskajac w dloniach szare swiece z blekitnym, tanczacym plomieniem. Musze je zatrzymac, rzekl sobie w duchu, nie moga wejsc do domu moich opiekunow. Nie pozwole tknac ani Migueli, ani Ralpha. Zatrzymam zlo jeszcze raz, ale musze uzyc wszystkich sil. Brutus powoli zaczal wycofywac sie do drzwi frontowych, ostroznie stawial kazdy krok, by Baale go nie dostrzegly. Musze zyc, dodal w myslach, musze ochronic moja rodzine, jestem ostatni. Nie moge skonczyc jak Valka, moja droga przyjaciolka. 6.05, 9.13 -Ta wczorajsza burza przerwala wszystkie linie telefoniczne w Point Pleasant,Ralph. Nie moglam dodzwonic sie do Gordona. -Wiem, mowili w wiadomosciach, ze takiej wichury nie bylo od dawna. A Gordon poczeka, zajme sie sprzedaza jego domu potem. Ta rudera to nie zajac. Nie ucieknie. 166 -Jasne. Ralph... widzisz to? O, tam, na latarni.-Gdzie? O, kur... -Dziwne, cos mi to przypomina, chodzmy blizej... -Nie, Ela. Nie patrz, prosze. -Bogowie! Przeciez to kot sasiadow! Ktos... Jeeezu, ktos wyrwal mu jezyk! -Ela, chodz, to nie nasza sprawa. Pewnie jakis pijak chcial sie wyladowac, albo dzieciaki... -Dzieciaki nie przywiazalyby kota za ogon na latarni! 13.05, 23.45 Zaczal drapac w drzwi. Deszcz lal sie z nieba strumieniami, ale Baale staly niewzruszone. Czekaly. Grzmoty igraly na niebie. 13.05, 23.48 -No nie! Znowu ten cholerny pies! Zdarl juz pewnie cala farbe z drzwi, amalowalem je niedawno. -Daj spokoj, Ralph. Wiesz, jak Brutus boi sie burzy. -Wiem, ale to jakas paranoja. Odkad pamietam... -Pojde i wpuszcze go do korytarza, bo sie rozchoruje na tym zimnie, biedaczysko. -Wracaj szybko, mam jutro wazne spotkanie. Jakis naiwniak chce kupic te Gordonowe ruiny. 13.05, 23.52 Drzwi uchylily sie i Miguela wysunela glowe na zewnatrz. Zaklela szpetnie, gdy struga wody zalala jej twarz. Rozejrzala sie po ogrodku, ale nie spostrzegla niczego dziwnego. Nie mogla, zlo jest zawsze nieuchwytne i ciche, jak kroki przeznaczenia stapajace po miekkim dywanie.-Chodz do domu, piesku. Przekrecila klucz w zamku, po czym ponaglana glosem meza, zniknela w sypialni. Brutus odprowadzil ja wzrokiem i usmiechnal sie. Bardzo kochal swa pania, ale do tego jej biznesmena dlugo sie nie mogl przekonac. Otrzasnal sie. Nie czas na 167 glupie rozmyslania. Musi zrobic wszystko, by Baale nie zdazyly dotknac klamki. Czul ich obecnosc.Przymknal lekko oczy, uniosl delikatnie pysk w strone wielkiego ksiezyca i zaspiewal. Jego cieply, a zarazem pelny tajemniczej sily glos potoczyl sie po pokojach, jak lesny bluszcz oplotl ogrodek. Blekitne plomienie swiec zadrzaly niezauwazalnie, a po chwili poczely gasnac powoli, w rytm pieknego spiewu istoty obdarzonej sila zdolna do odparcia Baalow. Teraz, tej nocy, podczas tej wlasnie burzy, proba ochrony najblizszych ludzi sie powiodla. Baale, zdezorientowane, wycofaly sie do furtki, ale nie odeszly. Beda tak stac, poki ostatnia blyskawica nie zatanczy na smolistym niebie. Brutus spiewal; wkladal w to cale swe serce, milosc do opiekunow zamienial w nuty, ktore zakradaly sie pod biale kaptury i wgryzaly sie w niebieskie ogniki. Przypomniala mu sie Valka, kotka sasiadow. Na moment jej obraz stanal mu przed oczami. Tez spiewala, ciszej i slabiej, ale w kazda burze siadala na oknie i dzielnie mu wtorowala. Lecz jej spiew sie urwal. Byli silniejsi. Brutus nie przerywal, Baale czekaly, czekaly, az Straznik podzieli los walecznej kotki. 13.05, 23.58 -Cholera jasna, ten pies znowu wyje! Juz ktoras noc z kolei. Oka nie zmruze, a jutro mam spotkanie...-Brutus sie boi, to normalne. Najpierw wybuch gazu w sasiedztwie, teraz te huragany. -Nigdy nie lubilem Turnerow. -Ja tez, ale mieli fajna kotke, rasowa. Ciekawe, co sie z nia stalo? Moglibysmy ja przygarnac... -Miguela, od tego calego zwierzynca ja niedlugo sierscia obrosne. Ide wyniesc psa, raz zmoknie to mu sie moze odmieni. -Nie, Ralph. Zostaw go, tylko dzisiaj. -Spij. Ja to zalatwie. 13.05, 00.00 168 Baale usmiechnely sie szeroko, gdy czarodziejski spiew umilkl, a ludzkie glosy, pelne zlosci, wygonily Straznika na dwor, prosto w plomien swiecy. Dla Straznika nie bylo juz nadziei, tak jak wczesniej dla walecznej ryzej kocicy. Chcial ochronic najblizszych, a to wlasnie oni wydali go przesladowcom.Gdy w strugach deszczu rzad bialych istot otoczyl Brutusa kregiem, w wielkich brazowych oczach psa na moment zablysl niebieski plomyk. Po raz ostatni. 25.05, 9.13 -Slyszala pani o tej tragedii?-Tak, mlode malzenstwo, chyba pol roku po slubie. Znaja przyczyne? -Ktos w czasie burzy zaproszyl ogien. Paradoks, prawda? -Tak. Zaraz... widzi pani? O, tam! Na latarni. -Cos tam wisi. Podejdzmy blizej. -Jeeezu... To pies...! 169 Marcin Kryszczuk CENA SZTUKI 170 Marcin KryszczukPochodze z Chelma, jednak od siedmiu lat mieszkam w Lublinie. W tym czasie chwytalem sie roznych branz: od gastronomii po drukarstwo. Do tej pory zadna nie miala nic wspolnego z moim wyksztalceniem, jak by nie bylo, humanistycznym, jednak najblizszy czas moze to zmienic. Moje zainteresowania nie sa niezwykle, historia, literatura (nie tylko fantastyczna), komiks. Przystajace do wyksztalcenia. Uwielbiam chodzic po gorach. Szkoda, ze sa tak daleko. Nie moge sie pochwalic dluga lista opublikowanych tekstow. To opowiadanie jest moim debiutem. Pomijam wszystkie teksty, ktore pokrywa kurz w szufladzie. Widac tam ich miejsce. Moze to kogos przerazi, jednak pisac zamierzam nadal. Przymierzam sie wlasnie do dwoch tekstow, ich tematyke pomine milczeniem. Powiem tylko tyle, ze nie bedzie tam elfow i smokow. Co z tego wyjdzie, czas pokaze. 171 oris Jong nie byl wylewnym czlowiekiem, uwazano go raczej za przesadnie powsciagliwego. Syn kupca blawatnego z Amsterdamu, zareczony z szalenczo w nim zakochana Anna Fischer, obdarzona uroda raczej przecietna, corka przyjaciela ojca, takze kupca blawatnego i partnera w interesach. W chwili, gdy czternastoletni Joris miedzy batystami, jedwabiami i koronkami skradl dziewczynie calusa, obudzila sie jej kobiecosc, wyrazajac sie twardnieniem sutkow drobnych piersi i rozkosznym cieplem w dolnych partiach brzucha. Byl to wprawdzie jedyny przejaw namietnosci ze strony chlopaka, jednak brzemienny w skutki. W sytuacje wkroczyli bowiem rodzice, doprowadzajac do zareczyn, ku radosci Anny i skrywanej niecheci mlodzienca. * * * Burza namietnosci szalejaca w dziewczynie nie ominela takze jej narzeczonego. Niestety, obiektem uczuc byla... Trudno powiedziec, ze inna kobieta, Joris kierowal bowiem swe westchnienia do portretu, ktorym ktos kiedys zaplacil jego ojcu. Portretu kobiety o pelnej pasji twarzy, na ktora wymykal sie kosmyk niesfornych, rudych wlosow. Z obrazu patrzyly zielone, nieco dzikie oczy. Joris, zawsze kiedy tylko mial okazje, zatrzymywal sie przy obrazie i wpatrywal chwile w tajemnicza nieznajoma, zwazajac jednak, by nikt go przy owej czynnosci nie widzial. Jakimi sciezkami bladzil wtedy jego umysl? Nie wiadomo. * * * Pracownia Isacka van Ostade'a, a wlasciwie kiepsko oswietlona graciarnia, miescilasie na pierwszym pietrze starej kamienicy. Jedno spojrzenie wystarczalo, by zniechecic potencjalnego klienta. Farby wymieszane z resztkami jedzenia, pedzle walajace sie na niezascielonym lozku. Tak, zdecydowanie trudno to nazwac inaczej niz 172 zapuszczonym lamusem. Nieogolony Isack, kolejny idealnie pasujacy do wnetrza rekwizyt, siedzial oparty o stol. Stojacym na stole kielichem posledniego wina usilowal leczyc skutki wczorajszej biesiady w jakims lupanarze. Bez efektu. Glowa bolala go jak wszyscy diabli, wywolujac obojetnosc na sprawy swiata tego. Nie zwrocil uwagi na pukanie, nie zareagowal takze, gdy drzwi sie otworzyly.Do pracowni wszedl elegancko ubrany mezczyzna ze zlotymi okularami na nosie. Z niesmakiem spojrzal na malarza, skrzywil sie i pokrecil glowa, przykladajac do nosa perfumowana chusteczke. -Szkoda pana talentu, van Ostade - powiedzial. Malarz z trudem podniosl glowe. Dopiero teraz dostrzegl przybysza. Usilowal skupic na nim wzrok, dalej jednak siedzial bez slowa. -Panie van Ostade, przyszedlem do pana w interesach. Zdaje sobie sprawe z pana trudnej sytuacji materialnej. Moj... - zastanowil sie przez chwile - pracodawca, znany juz panu mecenas sztuki, gotowy jest wspomoc pana finansowo. Sakiewka z brzekiem wyladowala na stole. Slyszac ten dzwiek, van Ostade wyraznie sie ozywil. Elegant tymczasem mowil dalej. -Rozumie pan zapewne, ze zleceniodawca ma swoje wymagania. Przede wszystkim zalezy mu na dyskrecji. Namaluje pan portret pewnej damy. Zazada pan za niego trzydziesci guldenow. -Ale koszty... - zaczal malarz. -Pana koszty, van Ostade, to dwa guldeny. Nie obchodzi mnie, a tym bardziej mojego pracodawcy, ile kosztuje pana wino. - Powachal zawartosc stojacego na stole kielicha i skrzywil sie z niesmakiem. - Nie wydaje pan zbyt duzo na wino, van Ostade. Chyba nie wierzy pan, ze ilosc przechodzi w jakosc? Malarz z wysilkiem skupil wzrok na gosciu, przysuwajac powoli sakiewke do siebie. -Rozumiem, ze przyjal pan propozycje? - Widzac to, kontynuowal mezczyzna. - Prosze zatrzymac to jako zadatek. -Jeszcze nie powiedzialem: tak. - Isack wybelkotal, wpatrujac sie przy tym w goscia. -Dodatkowo, panie van Ostade. - ciagnal dalej przybysz - pozwolilem sobie uregulowac panskie dlugi. Uzbierala sie pokazna sumka. Nadal nie jest pan zainteresowany moja propozycja? -Wydaje mi sie, ze mam niewielki wybor? 173 -Alez drogi panie! Oczywiscie ma pan wybor. Jest pan przeciez wolnymczlowiekiem. I prosze nie patrzec na mnie z taka irytacja. To nie ja bede panskim modelem. * * * Ludwik van Goyen bawil w Amsterdamie po raz pierwszy od dziesieciu lat. Kiedy ojciec sprzedal dom, zeby splacic dlugi karciane, a potem sie powiesil, Ludwik wyjechal bez nadziei i grosza przy duszy. Mial dosc tego miasta, szeptow za plecami i wytykania palcami. Udal sie do biura Kompanii Wschodnioindyjskiej i zaciagnal na statek, po czym sluch po nim zaginal. Rzekomo ktos go widzial w Peru, podobno byl w Japonii. Jednak wszystko to byly tylko plotki. Jakie naprawde wiodly go sciezki, tego nikt nie wiedzial. Teraz pojawil sie w Amsterdamie, jak gdyby nigdy nic. Zamozny, nie na tyle jednak, zeby rzucac sie w oczy. Nie zwlekajac, trzeciego dnia po powrocie udal sie do Baltazara Jonga, kupca blawatnego, by splacic stary ojcowski dlug.Baltazar skrupulatnie prowadzil ksiegi rachunkowe, przechodzil przez nie kazdy floren i stuyver. Gdy juz obliczyl procent, jaki narosl przez dziesiec lat, usmiech okrasil jego oblicze, wyszla mu bowiem calkiem pokazna sumka. Joris zabawiajacy tymczasem goscia rozmowa, co chwile bezwiednie zerkal na wiszacy na scianie portret. -Piekna. - Glos Ludwika wyrwal go z chwilowej zadumy. Mlodzieniec spojrzal zdumiony na rozmowce. -Piekna kobieta. - Kontynuowal Ludwik. - Cudowna Maria de Molijn. Joris otworzyl szerzej oczy ze zdumienia. -Pan ja zna? -Tak, to zona mojego przyjaciela, kupca korzennego. -Zona. - Sposepnial Joris. Zarumienil sie, zrozumiawszy, ze odkrywa swoje sekretne mysli. -Moge pana jej przedstawic. Rozmowe przerwal Baltazar, wkraczajacy do pokoju z usmiechem na twarzy. -Trzysta florenow, drogi panie. -Dobrze - odparl van Goyen. - Jutro przysle kogos z pieniedzmi. -Moze ja przyjde. - Joris odezwal sie niesmialo. 174 -Nie chce sprawiac klopotu - powiedzial van Goyen, przygladajac sie uwazniechlopakowi. - Skoro to nie klopot, prosze w takim razie przyjsc kolo poludnia. * * * Milosc to szczescie, ale i tragedia. Zle ulokowana niszczy ludzkie dusze, doprowadza do upadku.Narzeczona Jorisa wpatrywala sie w pospolita twarz widoczna w lustrze. Po policzkach ciekly jej lzy. Ukochany jej unikal. Byli co prawda zareczeni, jednak... Spojrzala krytycznie na swoje odbicie i wybuchla placzem. To wlasnie urode, czy raczej jej brak, uwazala za przyczyne wszelkich niepowodzen. Musiala cos na to poradzic, nie mogla tak plakac bez konca. Skoro zwykle metody nie dzialaly, przyszedl czas na inne. Slyszala o pewnej cygance mieszkajacej w portowej dzielnicy. Warzyla cudowne napoje i milosne eliksiry. Dziewczyna wymknela sie z domu po zachodzie slonca. Szla waskimi, coraz ciemniejszymi uliczkami Amsterdamu. Mrok rozsiadal sie w bramach. Okrywal powoli znane Annie miejsca i tylko spiewy pijanych marynarzy oraz namietne jeki prostytutek finalizujacych milosne transakcje swiadczyly o tym, ze miasto nie spi. Zycie i smierc tetnily w zajazdach, zaulkach, malych pokoikach i ciemnych przejsciach. Starala sie isc niezauwazenie. Unikala swiatla. Po co ludzie maja gadac, w jakich miejscach bywa kupiecka corka. Wolala nie kusic losu. Szybkie kroki wybijaly rowny rytm. Druga uliczka w lewo, brama, niskie wejscie, zapukac trzy razy. Tak mowila sluzaca. Drzwi troche skrzypialy. Otworzyla je cyganka. Nie byla stara, taka w kwiecie wieku. Okazale piersi blyszczaly w glebokim dekolcie. Pachniala potem i ziolami. Wpuscila Anne bez slowa. Dala jej swiece, otworzyla drugie drzwi i lekko pchnela dziewczyne w waski korytarz. Na jego koncu mrugalo slabe swiatlo. -Wejdz, drogie dziecko. - Zza drzwi dobiegl meski glos. Na lozku, w brudnej poscieli lezal przystojny mezczyzna, jednak bylo cos w jego twarzy, co zaklocalo harmonie. Szpiczasty nos burzyl doskonala strukture. W nogach lozka ulozyl sie czarny kot. Obraz pokoju dopelniala toaletka z przyslonietym szmata lustrem. 175 Kot spojrzal z zainteresowaniem na Anne, lecz po chwili zajal sie wlasnym futrem. Mezczyzna tymczasem przygladal sie dziewczynie. Taksowal ja jak klacz na konskim targu. Miala wrazenie, ze stoi nago. Pas okryl jej twarz, dlonie powedrowaly ku piersiom i w dol brzucha, lecz zatrzymaly sie, wyczuwajac material sukni.-Co cie do mnie sprowadza drogie dziecko? Chyba nie po to przyszlas, by towarzyszyc staremu czlowiekowi? Po co przyszlas? Po madrosc, wiedze? -Nie. - Glos Anny byl cichy. -Czego wiec pragniesz? - mowiac, to zerwal zaslone. Lustro bylo zamglone, lecz powoli wyostrzaly sie w nim jakies ksztalty. -Spojrz. Anna ujrzala swoje odbicie. Nie, jednak nie. To przeciez nie mogla byc ona. Naga kobieta o pelnych piersiach ze sterczacymi sutkami, kraglych biodrach i smuklych nogach. Jednak te rysy twarzy? Te oczy? Oczy byly te same. Piekne, barwy miodu. Dziewczyna polozyla dlon na drobnej piersi. W odpowiedzi lustrzane odbicie lubieznie piescilo swoja. Nie, to nie byla jej dlon, to byla dlon Jorisa. -Tego pragniesz? - W glosie mezczyzny wyczula zadowolenie, choc byl tam takze cien zawodu. Dlonie Jorisa przesuwaly sie po gladkiej skorze kobiety z lustra, gladzily delikatnie brzuch. -Tego pragniesz? - Uslyszala ponownie. -Tak. -Niech sie wiec stanie. * * * Isack van Ostade przyjrzal sie Annie krytycznie. Taki mial zwyczaj. Wielu klientow to draznilo, on jednak nie zmienial przyzwyczajen. Wodzil palcem po jej twarzy, jak gdyby probowal nadac jej nowy ksztalt. Spojrzal w oczy, zatrzymal chwile wzrok, lecz juz po chwili taksowal ja dalej.-Rozbierz sie. Powoli zdejmowala suknie, pokonujac wrodzona niesmialosc. Wiedziala, co musi zrobic i po co, taka byla umowa. Stanela nago, usilujac oslonic miejsca intymne. Malarz usmiechnal sie na widok rumienca rozlewajacego sie po twarzy, szyi, 176 zachodzacego na drobne piersi. Widzial dziesiatki nagich kobiet. Malowal prostytutki o cialach ksiezniczek i mieszczki o obfitych piersiach. Podszedl do sztalug i siegnal po pedzel. * * * Anna przychodzila do malarza juz drugi miesiac. Van Ostade malowal drobnymi pociagnieciami, cyzelowal kazdy luk, kazdy ostry kontur. Dokonywal korekt, tworzyl piekno. Cialo pieknialo pod kazdym pociagnieciem pedzla. Zdawalo sie, ze pedzel piesci fakture skory, wygladza wszelkie niedoskonalosci. Malarz byl jak kochanek oddajacy hold ukochanej. Piescil ja wzrokiem. Tylko raz, raz do tej pory zdarzylo mu sie cos takiego. Czul sie wtedy jak chlopak podgladajacy kapiaca sie nago kobiete. Teraz czul to samo. Zaczal miec watpliwosci, chcial nawet zniszczyc obraz, nie potrafil jednak.-Doskonale jej cialo, niszcze jej dusze, wieze ja w tym marnym kawalku materialu. - Myslal i zaraz potem sie usprawiedliwial. - Raczej wydobywam piekno, szlifuje ten diament, by pokazac swiatu brylant. Moglbym sie w tym klejnocie zakochac. - Mysl te szybko odrzucal, ukrywal wsrod utraconych marzen i niezaspokojonych zadz. Spojrzal na Anne. Miekko zarysowane biodra, moze odrobine za szerokie, ksztaltne piersi. -To raczej moja dusza tu tkwi. Wpleciona w kazde wlokno tego plotna. Siegnal po kubek z winem. Lubil przeplukac gardlo, kiedy malowal. Kolejne pociagniecia. Nie chcial tego przyznac, nawet przed soba, lecz przedluzal prace, juz powinien skonczyc, ale piescil ten obraz jak swoja kochanke. Anna stala bez ruchu. Piekna, coraz piekniejsza. * * * De Molijn byl bogatym kupcem korzennym. Gospodarowal w skladzie i sklepach, w domu zas gospodarowala zona, Maria. Mial do niej ogromna slabosc, pozwalal jej na wszystko. Nie odezwal sie wiec ani slowem, kiedy Ludwik van Goyen przyprowadzil tego chlopaczka, nie mowil nic, gdy Joris Jong zaczal bywac niemal codziennie. De 177 Molijn nie chcial widziec slodkich spojrzen rzucanych jego zonie. Takze ukradkowe musniecia dloni zdawaly sie uchodzic jego uwadze. Jednak tylko na pozor. Czujne oczy dostrzegaly wszystko. Umysl zas zimno kalkulowal i przeliczal wszystko na twarda walute. Kupiec zbieral informacje, wypytywal Jorisa o rozne sprawy. Wszystko mozna wykorzystac, trzeba poczekac na odpowiednia chwile, oczywiscie o ile sie zdazy. Zaczal traktowac mlodzienca jak przyjaciela domu, rozmawial o cenach plotna i jedwabiu.Maria odnosila sie do niego podobnie. Wkrotce jednak zaczela okazywac mu wiecej zainteresowania. Doskonale znala potrzeby wlasnego ciala, ktorych maz nie mogl zaspokoic. Natomiast Joris gotow byl poswiecic wszystko, wlacznie z dusza. Nie zwazal na ojcowskie napomnienia, zareczyny z Anna, na zakochane spojrzenia dziewczyny, nie dostrzegal nawet jak ta pieknieje. Nocami, w sypialni pani de Molijn, jej dawal dowody uwielbienia. * * * Lezala na zmietej poscieli, swiatlo swiecy pelgalo po nagiej skorze. Joris widzial jednak tylko niewyrazny ksztalt. Kleily mu sie oczy, jego kochanka byla wymagajaca kobieta.-Kochasz mnie jeszcze? - spytala. Usmiechnal sie sennie. -Wiesz, ze tak. -Chcesz byc ze mna? Zawsze? Otworzyl oczy. Takich pytan jeszcze nie slyszal. Dotychczas chodzilo tylko o rozkosz. -Zawsze! -Ciii. - Przytknela mu palec do ust i pogladzila policzek. -I co jestes gotow dla mnie zrobic? - Przeciagnela sie lubieznie. Piersi znalazly sie w zasiegu jego dloni. -Wszystko! -Wszystko? - Dlonie delikatnie masowaly brzuch Jorisa, posuwaly sie coraz nizej. -Dla ciebie jestem gotow za... 178 -Ciii. - Zamknela mu usta pocalunkiem. * * * Swieca rzucala slabe swiatlo.Anna ubierala sie powoli, wkladala jedwabne ponczochy, wygladzala faldy sukienki, poprawiala uczesanie. "Piekna kobieta". Ostatnio mysli van Ostade'a krazyly wokol Anny. Zalowal, ze to juz ostatnie pociagniecia pedzla, obraz byl skonczony. Odlozyl narzedzia i spojrzal na dziewczyne. -Jestes piekna. - Slowa te wyrwaly sie malarzowi niespodziewanie. Anna usmiechnela sie figlarnie. Poslala malarzowi calusa. -I to wszystko dla niego? Twarz Anny przeszyl grymas gniewu. -Mimo tego, co robi? Mimo tego, ze odwiedza dniami i nocami pania de Molijn? Mimo ze... -Zamilcz! - Syknela ze zloscia. Jej usta drzaly, w oczach blyszczaly lzy. Ubierala sie teraz w pospiechu. Stala juz w drzwiach, chciala wyjsc bez slowa. Odwrocila sie jednak do malarza. -Ty nawet nie wiesz, co znaczy kochac! Nigdy tego nie zrozumiesz! Wyszla, trzaskajac drzwiami, buciki zastukaly na schodach. Zdazyl jeszcze wyjrzec przez okno i dostrzec migniecie jej glowy na ulicy. -Rozumiem Anno, rozumiem. * * * Plotka. Rozprzestrzenia sie szybciej od zarazy i bywa rownie grozna, jak bron w rece sprawnego szermierza. Nie unikniesz jej, chcesz czy nie. Plotkarz wytropi twoje ciemne sprawki, prawdziwe lub wyimaginowane. Doprawi szczypta pikanterii. I sprzeda. Na jarmarku, na cmentarzu, w kosciele.Anna zawsze unikala plotek, tym razem jednak oplotly ja niby dzikie wino. Wbijaly sie w serce. Przeplatalo sie w nich imie Jorisa i nazwisko pani de Molijn. 179 Wiedziala, ze te wiesci sa prawdziwe, zwlaszcza ze Joris odwlekal date slubu. O tak, milosc potrafi ranic. A jeszcze bardziej jej brak.-Nie kocham cie. - Uslyszala w tym samym skladzie, w ktorym rozbudzono jej kobiecosc. Miedzy belami batystu i koronek. * * * Namietnosc nie jest zbrodnia, zbrodnia moga byc jej nastepstwa, spelnione obietnice, przysiegi.Noz potoczyl sie pod lozko, Henryk de Molijn wpatrywal sie w zabojce. Rozne mysli ulatywaly wraz z zyciem. Niewykorzystane informacje, wazne szczegoly. Teraz wszystkie nieistotne. Zycie powoli gaslo w jego oczach. Dlonie zaciskaly sie na poscieli. Plama krwi rozszerzala sie na koszuli. Plan byl prosty. Joris zabije Henryka, Maria zezna, ze morderca wdarl sie do ich domu, ukradl pieniadze, a ja poturbowal. Ingrid miala potwierdzic slowa pani. Wszystko mialo byc proste. Przestalo takie byc, prawie od razu. Rano znalezli jego zakrwawione ubranie ukryte w drewutni. Razem z zakrwawionym nozem. Bog raczy wiedziec, skad tam sie wzial. Wpadl przeciez pod lozko. Reszty dopelnila Maria. Zaplakana opowiadala, jak bronila meza, prezentujac przy tym siniaki. Teraz siedzial w lochu, za cale towarzystwo majac szczury. Byl otepialy. Nie reagowal, kiedy odwiedzil go ojciec, kiedy przyszla Anna, nie odezwal sie ani slowem. Milczal takze w czasie procesu. Jak gdyby zycie ulecialo z niego. Wyrok zapadl szybko. -Smierc przez sciecie. - Odczytal sedzia. Zatrzasnela sie ksiega zycia. * * * Dziesiaty sierpnia byl upalny i sloneczny. Tlum pocil sie, pokaslywal i popierdywal.-Zal umierac w taki dzien - pomyslal Joris. Powoli wszedl na szafot, spojrzal w gore, jakby zegnal sie ze sloncem, albo je przeklinal. Powiodl wzrokiem po miescie, po ludziach. -Zal. 180 Z oddali dochodzil zapach morza, ryb i portowych dzielnic. Kat polozyl dlon na jego ramieniu. Oparl glowe chlopca na pniu. Krzyki mew wzbijaly sie nad cizba.Anna plakala, Baltazar modlil sie po cichu, elegancki mezczyzna ze zlotymi okularami, z mina zadowolonego buchaltera odnotowal cos w skorzanym kajecie, mewy krzyczaly. Tlum na chwile wstrzymal oddech, nad placem zapadla cisza, tylko te mewy... Glowa potoczyla sie po deskach. * * * Kronika nie podaje, co sie stalo z Anna. Pod rokiem 1648 jest tylko notatka o scieciu Jorisa Jonga. Jest tez informacja o znalezieniu ciala nieznanej dziewczyny. Wisiala w szopie za miastem. Kim byla? Nigdy sie nie dowiedziano, ptaki wydziobaly jej oczy, poszarpaly usta i policzki, ktos zdarl z niej suknie.Dwa lata pozniej pewien marynarz zachwalal wdzieki pieknej dziewczyny, o cudownych, miodowych oczach, z zajazdu "Pod Czarnym Kogutem". Nikt jednak nie wierzy w opowiadania marynarzy. -Postawisz takiemu rum i uslyszysz o oceanie splywajacym w otchlan na koncu swiata - mawiano w Amsterdamie. W zajazdach oferujacych tania milosc, jak swiat swiatem nikt nie spotkal pieknej dziewczyny. Jakis czas potem pewien jurysta opowiadal, jak to piekna, mloda dziewczyna znalazla w drewutni zakrwawione ubrania. Kiedy to bylo? Nie pamietal, starosc nadwerezyla jego umysl. * * * Isack van Ostade nie pil od tygodnia, szukal Anny. Nie znalazl. Teraz calymi dniami siedzial w pracowni. Obraz ukryl w schowku, zamknal na klucz, klucz wyrzucil do morza. Czekal, wpatrujac sie w drzwi. Wiedzial, ze on przyjdzie po obraz. Przychodzil zawsze. Zabral obraz Marii, potem inne. Przychodzil po wszystkie, ktore Isack pokochal. Czekal, lecz mimo wszystko wzdrygnal sie, gdy uslyszal za soba glos. 181 -Piekny. - Mezczyzna o szpiczastym nosie przysiadl na drewnianym taborecie.Malarz drgnal, kiedy elegant wodzil palcem po obrazie. - Piekny. I jaki czysty. Zdawalo sie, ze artysta zerwie sie z krzesla, wyrwie plotno. Siedzial jednak bez ruchu. -Czemu jej dusza, czemu nie moja? - spytal. Szpiczastonosy usmiechnal sie ironicznie. -Skad tak nagle w tobie tyle dobrych checi? Pieklo mam nimi wybrukowane. A nowych kamieni codziennie mi ktos dostarcza. Jaki hojny. Oddam swoja dusze. Twoja, moj drogi Isacku, jest jak dziurawe sito. Dusza duszy nierowna. -Czemu? - Jeczal malarz. Mezczyzna odwrocil sie do niego. -Talent kosztuje, moj drogi. Trzeba za niego zaplacic. Pochylil sie nad artysta, na stol rzucil klucz od skrytki. -Na twoja tez przyjdzie kolej. Jeszcze nie dzis, Isack. Jeszcze nie dzis. 182 Daniel Greps PAZDZIERNIKOWA OPOWIESC 183 Daniel GrepsDebiutowal w periodyku literackim "Fahrenheit", co spodobalo mu sie na tyle, ze nie tylko nadeslal tekst nastepny, ale takze wzial udzial w konkursie zorganizowanym przez wyzej wymieniony magazyn, ktorego poklosiem jest wydana przez Fabryke Slow antologia "Kochali sie, ze strach". O sobie powiedzial: Urodzilem sie w malym miasteczku wsrod gor, gdzie duchy elfow wciaz wedruja przez wzgorza i lasy, depczac pola dawnych bitew i ukryte pod ziemie pradawne grobowce orkow, a noca zadne sztuczne swiatla nie przeszkadzaja w ogladaniu gwiazd na niebie. Legendy, wiecznie zywe, snuja sie przy ogniskach, opowiadajac o swoich narodzinach. Podazajac za tajemniczymi tropami, mozesz natknac sie tu na nawiedzony dom albo miejsce mrocznego kultu, badz skrzacy sie rzadkimi mineralami tunel, wydrazony przed wiekami przez krasnoludy, wiodacy w glab gory. Bog jeden wie, co czeka wedrowca na jego koncu. Jesli brak ci zylki awanturniczej i wyobrazni, lepiej sie tam nie zapuszczaj. Kiedy zyjesz w takiej okolicy, nie musisz wymyslac fantastycznych historii. Wystarczy czujnie nadstawiac uszu, rozgladac sie z uwaga, wylawiac je i zapisywac. Ponizsza opowiesc wygrzebalem dla Was z pelnych pulapek ruin rzeczywistosci, nawet nie zadrasnawszy sie w palec przy poszukiwaniach. Jej bohaterowie nie mieli tyle szczescia co ja. 184 o bylo najgorsza rzecza, jaka przytrafila ci sie w zyciu? - spytal facet chrapliwym glosem. Patrzyl na mnie wyczekujaco, wychylony do przodu, z na wpol otwartymi ustami, jakby od mojej odpowiedzi zalezalo jego zycie. Mial oczy barwy spranego blekitu, jakies takie wyblakle i nieruchome, dwiewilgotne plamy - jak namalowane plakatowka przez dzieciaka, ktory uzyl zbyt wiele wody. Wyrosl przy moim stoliku tak nagle, ze chyba musial siedziec ukryty pod nim. W brudnobialym kapeluszu, spod ktorego wymykaly sie posklejane straki dlugich jasnych wlosow, przywiodl mi na mysl jakis monstrualny grzyb. -Co bylo najgorsza rzecza, jaka cie spotkala? - oblizal spekane wargi. Stal tak blisko, ze widzialem wlasne odbicie w tych jego wodnistych oczach. Nie podobaly mi sie. Podobnie jak cala jego twarz, pokryta kilkudniowa szczecina, z orlim nosem sterczacym wyzywajaco niczym ostrze noza. Nie bylo w niej nic szczegolnego, poza jednym - tym nieuchwytnym czyms, co sprawialo, ze nie podobala mi sie i juz. -Najgorsza rzecz, jaka mi sie przydarzyla? - powtorzylem za nim. - Chyba przejazd zatloczonym tramwajem w lipcowe popoludnie. Dyskretnie rozejrzalem sie po lokalu. Poza nami dwoma nie bylo innych klientow. Barman chwilowo zniknal gdzies na zapleczu. Znikad ratunku. Jakby co. Facet wygladajacy na wloczege odsunal krzeslo i usiadl naprzeciwko, nie spuszczajac ze mnie wzroku. Dziwne, ale nie zauwazylem, kiedy wszedl. A moze nie tak bardzo dziwne - w koncu mialem o czym myslec i moglem nie zauwazyc. Dziwniejsze bylo to, ze na jego kapeluszu i podniszczonym prochowcu nie bylo sladu deszczu, a na zewnatrz lalo jak z cebra. -Czekam na kogos - zaprotestowalem bez przekonania. Takiego namolnego typa na pewno to nie wzruszy. Zyje we wlasnym swiecie, gdzie inni ludzie sa tylko dodatkiem do glownego dania, ktorym jest on sam. -Tak? - A jednak, cos do niego dotarlo. - Na kogo? -Na starego znajomego - sklamalem. Nie czekalem na nikogo, ale tego juz nie musial wiedziec. W istocie poklocilem sie z Daria i wyszedlem z domu, by nieco 185 ochlonac. Mialem zamiar strzelic tylko male piwko i poglowkowac nieco, lecz na dworze rozpadalo sie i jedno male piwko zamienilo sie w trzy. Tak wiec siedzialem w tym obskurnym, przesiaknietym zapachem smazonego oleju lokalu, czekajac, az ulewa nieco oslabnie, kiedy jak spod ziemi wyrosl nagle przede mna ten dziwny typ.-Zatem doczekales sie - stwierdzil lakonicznie. Spojrzalbym na niego jak na wariata, gdyby nie to, ze patrzylem tak, odkad sie do mnie odezwal. -Nie przypominam sobie... - zmruzylem oczy. Czy rzeczywiscie jest jakims starym, zapomnianym znajomym? Jesli tak, to slowo "zapomnianym" jest tutaj jak najbardziej kluczowym. -Przypomnisz sobie - odparl. - Niebawem. Stwierdzilem w duchu, ze niespecjalnie mi na tym zalezy, ale nie uznalem za stosowne podzielic sie z nim tym odkryciem. Zamiast tego podnioslem z miseczki zimna frytke i wlozylem ja do ust. Przezulem, popilem piwem. Czekalem, co bedzie dalej. -Wiesz, co bedzie dalej? - spytal. - Jak myslisz? Zebralem sie w sobie. Glowe mialem wciaz zaprzatnieta myslami o niedawnej sprzeczce z Daria, a tutaj wypadaloby powiedziec cos w miare sensownego i zarazem w dyplomatycznym tonie, zeby nie rozjuszyc wariata. Ze tez musial sie napatoczyc. -Coz... - wzialem gleboki oddech. Zlozylem dlonie w piramidke - zalosna proba ukrycia braku sensownej riposty za pustym gestem, jakze charakterystyczna dla wiekszosci politykow. Ale co tam, zawsze to ulamek sekundy wiecej na zebranie mysli do kupy. - Tak sie zastanawiam, czy my faktycznie... -Myslisz, ze zle rzeczy zawsze maja jakas przyczyne? - przerwal mi. Chyba w ogole mnie nie sluchal. Rzucilem okiem ponad jego ramieniem. Barmana wciaz nie bylo widac. -Otoz nie - ciagnal facet. - Zle rzeczy moga przytrafiac sie ot tak, bez przyczyny. Moze nawet sa przez to bardziej zle. Wzruszylem ramionami. Coz, jak przyjdzie co do czego, dam sobie z nim rade, powiedzialem sobie. To tylko zasuszony cpun. Choc, z drugiej strony, slyszalem, ze niektorzy wariaci w amoku dostaja nadludzkiej sily. -Sluchaj pan - zdobylem sie na stanowczy ton. - Nie mam czasu na dyrdymaly. Czekam tutaj na kogos i bede wdzieczny, jesli przesiadziesz sie pan do innego stolika i przestaniesz pan zawracac glowe. 186 Nie odpowiedzial. Tylko patrzyl, pozbawionym wyrazu wzrokiem martwej zaby.-Caly lokal jest pusty - sprobowalem lagodniej. Usmiechnalem sie szeroko, acz nieszczerze i zatoczylem reka polkole. - Tyle stolikow wolnych... - Glos mialem slodki jak kilo landrynek, az mnie samego zemdlilo. Przemawialem jak do niezbyt bystrego dziecka, ale nie zrobilo to na nim wrazenia. -Gdyby cos przytrafilo sie twojej corce - zagadnal. - Cos znacznie gorszego, niz przejazd tramwajem w lipcowe popoludnie. Cos naprawde zlego. Czy to nie bylaby jednoczesnie najgorsza rzecz, jaka przytrafilaby sie tobie? Nagle poczulem w ustach kwasny smak. -Skad wiesz, czy mam corke? - To oczywiste, ze nie wie. Blefuje. -Nie ogladasz filmow grozy? - spytal. - Ten zly zawsze wie rzeczy, o ktorych nie ma prawa wiedziec. Odpowiedz. -Nie wiem. Byc moze. Gdybym mial corke... -Slodka corke o kasztanowych wlosach - wszedl mi w slowo. - Siedmioletnia corke imieniem Karolina... Zmrozilo mnie. -Skad wiesz?!... - zachlysnalem sie oddechem. - Znasz ja?! -Mowilem, ze jestem starym znajomym. Mialem w glowie metlik. "Zaraz sie obudze" - pomyslalem. "Obudze sie w lozku obok Darii i okaze sie, ze najgorsza rzecza, jaka mnie spotkala minionego dnia, byla sprzeczka z zona". -Popatrz za okno - dlugi palec wskazujacy skierowal w strone oszklonej sciany wychodzacej na glowna ulice, ale jego wzrok nie powedrowal za nim, nawet nie drgnal. - Zapadl zmierzch. Pada deszcz, zimny, pazdziernikowy deszcz. - Mial racje; odbijajace sie w powierzchni kaluz swiatla ulicznych latarni tanczyly smagane klujacymi strugami wody. - Wyobraz sobie, ze twoja ukochana corka jest tam, w tej mokrej ciemnosci, smiertelnie przerazona, w obcym miejscu, sama. Mala przerazona siedmioletnia dziewczynka... -Po co?! - spytalem ostrym tonem. - Po co mam to sobie wyobrazac?! Po raz pierwszy odkad go ujrzalem, usmiechnal sie, ukazujac nierowne zeby. Rozlozyl dlonie. -Bo to prawda. Zapewne myslisz sobie, ze twoja Karolina jest bezpieczna w domu, we wlasnym lozeczku, ale tak nie jest. Powiem ci wiecej. - Uniosl palec, tym 187 razem mierzac w sufit, jakby domagal sie wiekszej uwagi z mojej strony. Nie musial; mimo woli sluchalem jego slow z coraz wieksza uwaga, i jednoczesnie z kazda sekunda bardziej zalowalem, ze wstapilem do tej nory. - Znasz wzgorze Cholerne? Skinalem glowa.-Oczywiscie, ze znasz. Wszyscy mieszkancy Smutna je znaja. Wisi nad miastem jak wyrzut sumienia. Czy wiesz, skad wziela sie jego nazwa? -Tak - odparlem niechetnie. - W dziewietnastym wieku grzebano tam zmarlych na cholere. -Dokladnie. A czy byles kiedys na szczycie wzgorza? Znasz Wilcza Polane? -Pewnie. -Wiec wiesz, ze na Wilczej Polanie stoi wielki, drewniany krzyz. Krzyz postawiony ku pamieci wszystkich zmarlych pochowanych na tym wzgorzu. -Sa dwa takie krzyze - sprecyzowalem. - Ten drugi jest mniejszy i znajduje sie w lesie na zachodnim zboczu. Oba maja taki sam napis wygrawerowany na metalowej tabliczce przybitej w miejscu, gdzie przecinaja sie ramiona krzyza: "Dawny cmentarz choleryczny. Historyczne miejsce pochowku zbiorowego. Przechodniu stan i westchnij do Boga". Cos w ten desen. -Doskonale. -Nie rozumiem tylko, po co o tym gawedzimy? Co to ma wspolnego z... -Wyobraz sobie, ze twoja corka jest wlasnie tam, na Wilczej Polanie. Wyobraz sobie zarosla targane wiatrem, smagane deszczem, szepczace bolesne skargi; wyobraz sobie las pelen szeptow i niebo nad nim, z ciemnymi chmurami przetaczajacymi sie ciezko, niczym wrzaca wulkaniczna lawa. Wyobraz sobie krzyz strzelajacy w gore ku tym chmurom, jeczacy skrzypliwym glosem przy kazdym mocniejszym podmuchu wiatru, kasajacym starego olbrzyma. Wyobraz sobie to wszystko, a poczujesz czesc tego, co czuje teraz twoja odchodzaca od zmyslow corka. -Dosyc tego! - zirytowalem sie. Walnalem otwarta dlonia o blat stolu, az szklanka z resztka piwa podskoczyla, jakby przestraszona moim wybuchem. - Jestes chory. Nie mam ochoty sluchac jakiegos pieprzenia... -Posluchaj jeszcze przez chwile. - Uniosl dlon w ugodowym gescie. - Twoja corka jest na Wilczej Polanie, przywiazana do wielkiego krzyza. Jest przerazona, ale zywa. A ty mozesz ja uratowac... -Pieprzenie! - warknalem. - Wracam do domu! 188 -A co, jesli wrocisz do domu i nie zastaniesz tam corki? Czy wtedy miuwierzysz? A tak wlasnie bedzie. Co wiecej, nie zastaniesz tam tez swojej zony. W drodze powrotnej nie spotkasz zywej duszy. Kiedy wyjdziesz, barman nie przyjdzie, by sprzatnac po tobie stolik. Zostalismy sami; ja, ty i twoja corka, tam, na polanie. Mial racje. Lokal swiecil pustka. Muzyka, ktora wczesniej saczyla sie z szafy grajacej, zamilkla jakis czas temu. Za oknem byl tylko deszcz. Zadrzalem. Wstalem i drzacymi rekoma poczalem zapinac guziki plaszcza. -Wracam do domu - powtorzylem niczym zaklecie. -Widze, ze nasza rozmowa dobiega konca - westchnal. Rzucil okiem na sciane, na wiszacy nad kontuarem zegar. - Jest kwadrans po dwudziestej drugiej. Jesli chcesz uratowac corke, masz czas do polnocy. -Pieprzenie! -Musisz udac sie na Wilcza Polane. Jesli dotrzesz tam przed polnoca, pierwsza czesc zadania bedziesz mial za soba. Pozostanie ci tylko jeden drobiazg do zrobienia. Jeden drobiazg, by uratowac ukochana osobe, ktorej przytrafila sie najgorsza rzecz w zyciu, podobnie jak tobie. Na stojaco dopilem resztke piwa. Pozostawilo po sobie nieprzyjemna gorycz w ustach. -Na Wilcza Polane masz dobra godzine marszu - zauwazyl. - Nie szkoda ci czasu na spacer do domu? Jesli nie zdazysz przed polnoca... -Pieprzenie. - Gardlo mialem tak scisniete, ze wydobyl sie z niego tylko zduszony szept. - Ide do domu. Rozparl sie wygodnie na krzesle - ostatni klient w cuchnacym stara frytura, martwym lokalu. -Idz - powiedzial. - Teraz juz mozesz. * * * Alez mi, kurwa, napedzil stracha. Pewnie o to mu chodzilo, myslalem, brnac przez strugi zacinajacego deszczu - bo o coz innego? Rozchlapywalem z impetem co wieksze kaluze. Buty mialem przemoczone do cna. Za bardzo pedzilem. To przez tego wariata. Wyprowadzil mnie z rownowagi.Ale skad wiedzial, ile lat ma Karolina? Skad znal jej imie? 189 Musial sie od kogos dowiedziec i tyle. Moze od ktoregos z moich znajomych, sasiadow, albo chocby od barmana. Barmani sporo wiedza o miejscowych.A moze... faktycznie znalismy sie przed laty? Ale czy to mozliwe, abym zupelnie go nie pamietal? To musialoby byc naprawde dawno, moze w dziecinstwie. A wtedy Karoliny nie bylo nawet w najsmielszych planach. A jesli - pojawila sie podstepna mysl - jesli on mowil prawde? Jesli wroce do mieszkania i okaze sie ono puste? Puste i ciche, jak ten bar... Przyspieszylem kroku. Psiakrew, jak to latwo dac sie wkrecic w psychoze. Wystarczy odpowiedni nastroj, ciemnosc za oknem, deszcz i pare slow... No i ta pustka wokol. Jeszcze to. W drodze powrotnej nie spotkasz zywej duszy. Mial racje. Nawet jeden samochod nie przejechal jezdnia. Kilka stalo nieruchomo na osiedlowym parkingu, wpatrujac sie we mnie zimnymi oczyma reflektorow. Poczulem sie jeszcze bardziej nieswojo. To normalne, powiedzialem sobie w duchu. Komu chce sie wychodzic na dwor o tej porze, w taka pogode? Zaraz bede w domu i okaze sie, ze wszystko gra. Mimo to z niepokojem wypatrywalem okien mojego mieszkania. W kuchni swiecilo sie swiatlo. Widzac jasny prostokat na tle posepnej bryly bloku, odetchnalem z ulga. Pewnie Daria konczy samotna pozna kolacje albo zmywa gary. Niepotrzebnie sie poklocilismy. Trzeba to bedzie jutro naprostowac, wrocic do sprawy i porozmawiac spokojnie. Bedzie git. Musi byc. Droge po schodach na trzecie pietro pokonalem, niemal biegnac. Nacisnalem klamke. Drzwi byly otwarte. Niezbyt mi sie to spodobalo. Daria mogla po prostu zostawic je otwarte, nie wiedzac, czy zabralem swoj klucz, ale bylbym spokojniejszy, gdyby okazaly sie zamkniete; tym bardziej, ze klucz mialem w kieszeni spodni. Uspokoj sie! - skarcilem sie w duchu. Naprawde uwierzyles w bredzenie tego swira? Myslisz, ze Karolina ot tak po prostu znalazla sie ni stad, ni zowad na Wilczej Polanie? Spi bezpieczna w swoim lozku, na trzecim pietrze, w samym srodku wielkiego bloku zamieszkanego przez setki ludzi. Zamknalem po cichu drzwi i ruszylem prosto do kuchni. Serce zabilo mi mocniej, kiedy ujrzalem, ze jest pusta. Swiatlo, owszem - swiecilo sie, i ten fakt w jakis sposob przerazil mnie podwojnie. Zupelnie, jakby Daria zniknela nagle. Prosze, na stole jest jeszcze porcelanowy kubek z niedopita herbata. Nawet nie zdazyla... Przestan! 190 Czujac lodowata obrecz strachu zaciskajaca sie z coraz wieksza sila na gardle, popedzilem do sypialni. Pusto, tak jak sie obawialem. Moze spi z Karolina. Rzucilem sie w kierunku pokoju dziecinnego. Powinienem byl zajrzec najpierw tam. Potknalem sie i niemal wylozylem jak dlugi w przedpokoju. Narobilem przy tym takiego rumoru, ze musialy mnie uslyszec. Jesli byly w mieszkaniu...Nie bylo ich. Moglem sie ludzic, ze z jakiegos powodu ukryly sie przede mna w lazience i siedza po ciemku, skrecajac sie ze smiechu; ale nie, nic z tych rzeczy. Po prostu wiedzialem, ze ich nie ma. Uswiadomila mi to panujaca wokolo cisza, cieta na rowne kawalki ostrym tykaniem sciennego zegara. Bylo nienaturalnie glosne, jak dwie stukajace o siebie suche kosci, az sie wzdrygnalem. Czy zawsze tak bylo? Dla Karoliny to musiala byc tortura. Nie, to nie tak. Wydawalo sie, ze tykal glosniej, bo w calym bloku, a moze i w calym miescie, a moze i na calym swiecie - kto wie? - panowala grobowa cisza. Wszelkie zycie zamarlo; pozostaly tylko tykajace samotne zegary, odmierzajace niestrudzenie biegnacy czas. Zostalismy sami; ja, ty i twoja corka, tam, na polanie. Podskoczylem jak oparzony i popedzilem wzrokiem ponownie ku fosforyzujacym wskazowkom. Dlonie zegarowej Myszki Miki wskazywaly dwudziesta druga trzydziesci. Wybieglem z mieszkania, nie zadajac sobie nawet trudu, by zamknac drzwi. Moze Daria zabrala Karoline i pojechaly do tesciow, pocieszalem sie, zbiegajac po schodach. Nie, nie ma sie co ludzic. Az tak sie nie poklocilismy. Zreszta, i tak nie zrobilaby czegos takiego. To nie w jej stylu. Pedzilem przez noc, mruzac oczy przed chloszczacymi uderzeniami deszczu. Kierowalem sie w strone wzgorza Cholernego, do jedynej drogiej memu sercu osoby, jaka pozostala w tym wyludnionym swiecie. A wiec nieznajomy mowil prawde. Jakims cudem slowa, ktore brzmialy jak rojenia szalenca, staly sie cialem. Zalowalem tylko, ze nie zapytalem go, co stanie sie, jesli nie zdaze dotrzec na Wilcza Polane przed polnoca. 191 Wszystko wygladalo dokladnie tak, jak opisal facet w barze. Wspinalem sie stromym zboczem, slizgajac sie na mokrej trawie, a wokol mnie szumialy zarosla, targane wscieklymi porywami wiatru. Niebo zdawalo sie wrzec jak woda na ogniu, kleby smoliscie ciemnych chmur, wiszacych nisko nad wzgorzem, przetaczaly sie po niebosklonie ciezko, niespokojnie. Bylem na wpol oszalaly z przerazenia.Kiedy zaglebilem sie w las, uslyszalem je. Szepty. Jeki potepionych dusz. Niesione wiatrem strzepki slow, od ktorych skora cierpla na grzbiecie. Las byl nimi przepelniony; zdawac sie moglo, ze za kazdym drzewem kryje sie zjawa. Upiorne glosy wypelnily mi uszy, odebraly resztki odwagi. Mowa zmarlych. Nie potrafilem rozroznic poszczegolnych wyrazow, wylowic ich sposrod odglosow rozbuchanej natury. Docieral do mnie tylko bolesny wydzwiek, raniac mocniej, niz ostre galazki chloszczace twarz podczas tej upiornej wedrowki. Oczywiscie, w tym calym amoku nie pomyslalem, by zabrac ze soba latarke. Boze, jesli ona, Karolina, przeszla choc czesc tego, co ja... Mialem ochote krzyczec wnieboglosy, tak ranila mnie ta mysl. I wtedy przypomnialem sobie slowa mezczyzny w barze. Jesli mowil prawde, a wszystko na to wskazywalo, moja corka przezywala koszmar nieporownywalnie wiekszy niz ja. Jak?! - lkalem, sadzac dlugimi susami w gore zbocza, lykajac krople deszczu, lzy i krew z poranionej twarzy. Jak to sie moglo stac?! I dlaczego?! Przystanalem na moment dla zlapania oddechu, bo braklo mi tchu w piersiach. Probowalem przyswiecic sobie zapalka, by sprawdzic, ktora godzina, lecz nim wiatr zdmuchnal plomien, udalo mi sie tylko dostrzec, ze zegarek na moim nadgarstku ma stluczona szybke. Przez mlecznobiala pajeczyne drobnych rys nie sposob bylo dojrzec polozenia wskazowek. Zreszta, zegarek prawdopodobnie i tak juz nie dzialal. Z mieszkania wybieglem wpol do jedenastej. "Na Wilcza Polane masz dobra godzine marszu" - rzekl mezczyzna i mial racje, wiec powinienem miec jakies pol godziny w zapasie. Ale... No wlasnie, bylo jedno "ale". Zgubilem sie. 192 Co robic?! Mysl, mysl! Zgrzytalem zebami ze zlosci, krazac w kolko. Karolina czeka na ciebie, a czas leci! Chcialem popedzic na oslep, przed siebie, ale resztka zdrowego rozsadku sie powstrzymalem. Jesli szybko nie odzyskam orientacji w terenie, nie zdaze dotrzec na polane przed polnoca. Nie moge liczyc na lut szczescia. Ale jak odnalezc wlasciwy kierunek w niemal kompletnych ciemnosciach, na dodatek w lesie?!Z pomoca przyszedl mi przypadek. Dreptalem tam i z powrotem, wytrzeszczajac oczy, probujac przebic wzrokiem egipskie ciemnosci. Traf chcial, ze tarcza ksiezyca po raz pierwszy tej nocy przebila sie przez zaslone chmur i jej blask rozjasnil nieco mrok. Zlocisty promien smignal miedzy galeziami sosen i odbil sie rykoszetem, wbijajac mi w oko swietlisty grot. Od czego sie odbil? Metalowa tabliczka. "Przechodniu stan i westchnij do Boga". Mniejszy z dwoch krzyzy - ujrzalem go teraz wyraznie miedzy galeziami jodel, bylem zatem w polowie zachodniego zbocza Cholernego. Westchnalem z wdziecznoscia, minalem nieoczekiwany drogowskaz i popedzilem czym predzej w gore, w kierunku jego wiekszego krewniaka. Z tego miejsca droge na Wilcza Polane znalem na pamiec, trafilbym tam z zamknietymi oczyma. Wreszcie wypadlem spomiedzy drzew i ujrzalem ja. Wisiala na krzyzu z rozlozonymi ramionami, jak Jezus. Jeknalem ze zgrozy i rzucilem sie w jej kierunku. Z bliska dostrzeglem, ze zostala przytwierdzona do krzyza za pomoca liny przeciagnietej pod pachami, oplatajacej ja w pasie, krepujacej nadgarstki i nogi w kostkach. Ktos zadal sobie sporo trudu, by nie spadla, ale zarazem nie byla w stanie sie uwolnic. Odetchnalem z ulga; przez chwile porazila mnie mysl, ze Karoline przybito do krzyza gwozdziami. Jej glowa zwisala bezwladnie jak u szmacianej lalki. Wygladalo na to, ze jest nieprzytomna. Zajalem sie sznurem. Deszcz zelzal nieco, ksiezyc szczesciem znalazl sobie spokojna zatoczke wsrod spienionych balwanow chmur i patrzyl na nas z gory jasnym okiem. Przeklete suply. Gdybym tak mial noz! Wreszcie spoczela w moich ramionach. Przytulilem ja ostroznie, jakby byla z kruchego szkla. Juz dobrze, malutka - powtarzalem roztrzesiony. Jej piers poruszala sie miarowo jak podczas snu. Wygladalo, ze wszystko z nia w porzadku. A wiec zdazylem. Czy rzeczywiscie? 193 W pierwszej chwili myslalem, ze wzrok plata mi figle. Teren wokol nas zdawal sie poruszac. Zafalowal jak niespokojna woda, a w chwile potem spod trawy wystrzelila w gore koscista reka. Wrzasnalem. Ziemia w kilku miejscach zapadala sie jak przegnily melon, na powierzchni pojawialy sie upiorne glowy z twarzami powykrzywianymi w nieludzkich grymasach, szponiaste dlonie darly sciolke. Uswiadomilem sobie, ze wciaz krzycze i gardlo mam zdarte do bolu.Zombie wypelzaly z podziemnych nor jak robaki, gramolily sie na rowne nogi, otaczaly nas pierscieniem. Zblizaly sie chwiejnie, niezgrabnie podrygujac, zmuszajac resztki sciegien do dawno zapomnianej pracy; umorusane ziemia glowy trzesly sie jak sloneczniki na polamanych lodygach, puste oczodoly zialy bezrozumna czernia, ciemniejsza niz noc. Krag zmarlych zaciesnial sie powoli wokol nas. Rozejrzalem sie rozpaczliwie. Ulozylem Karoline u stop krzyza i podnioslem z ziemi gruba galaz, po czym z cala sila jaka mi pozostala zdzielilem pierwszego zombiaka, ktory sie napatoczyl. Glowa oderwana od tulowia potoczyla sie po trawie. Bezglowy korpus stal przez chwile na drzacych nogach, jakby sie zastanawial, co dalej, po czym runal na plecy z wdziekiem scietego drzewa. Pozostali wciaz sie zblizali. Walnalem nastepnego, biorac zamach z gory. Nagi czerep pekl jak sprochnialy pniak. Poczulem zimne palce z tylu na szyi i kolejne na plecach. Odwrocilem sie z desperacja. Bylo ich zbyt wielu. Ktos wyrwal mi galaz z bezwladnych rak. Dostrzeglem kilka groteskowo chudych postaci pochylajacych sie nad lezaca Karolina. -Nie! - krzyknalem przepelniony zgroza. I wtedy go ujrzalem. Pojawil sie rownie nagle, co kilka godzin wczesniej, w barze. Tym razem byl bez kapelusza i wiatr rozwiewal jego dlugie, jasne wlosy. -To niesprawiedliwe! - zawolalem. - Odszukalem corke przed polnoca! Przebil sie przez krag odrazajacych kreatur, zblizyl do mnie na odleglosc kilku krokow. -Mowilem ci, ze to tylko polowa zadania - rzekl. - Zostala druga. -Co mam zrobic? - Zombie otaczaly mnie ciasno, ledwo moglem sie ruszyc. Czulem ich odrazajacy smrod; smrod choroby, rozkladu, smierci i wilgotnej ziemi. Karolina zniknela mi z oczu, schowana za murem gnijacych cial. Zmarli rozstapili sie, kiedy podszedl jeszcze blizej. Stal teraz tak blisko mnie, ze niemal stykalismy sie nosami. 194 -To proste. - Glos mial cichy, chropawy, ale slyszalem go wyraznie, bo i wiatrjakby poszedl w slady deszczu i uspokoil sie nieco. - Musisz tylko odgadnac moje imie. Jakbym dostal obuchem w leb. Jego slowa zabrzmialy w mych uszach jak wyrok smierci. -To niewykonalne! -Alez skad. - Po raz drugi, odkad go ujrzalem, usmiechnal sie; ale teraz, w swietle ksiezyca, ten usmiech byl jeszcze bardziej odrazajacy, niemal jak grymas bolu. -Pamietaj jednak, ze musisz odgadnac za pierwszym razem. -Co takiego?! - unioslem rece do czola. - Ale jak... -To moj warunek - rzekl twardo. -Jak moge?... - jeknalem. Spojrzalem w miejsce, gdzie spodziewalem sie ujrzec Karoline, lecz wciaz klebil sie tam tlumek wychudzonych postaci, chwiejacych sie na wietrze jak klosy zyta. Ich cienie tanczyly w trawie, bardziej zywe wlasnym sekretnym zyciem, niz kreatury, do ktorych przynalezaly. Czekam na starego znajomego. Zatem doczekales sie. Nie przypominam sobie... Przypomnisz sobie. Niebawem. A moze faktycznie znalismy sie przed laty? Czy to mozliwe, abym zupelnie go nie pamietal? To musialoby byc naprawde dawno. Moze w dziecinstwie. Mysli przelatywaly mi przez glowe jak blyskawice. Patrzylem w jego twarz - te wodniste oczy, orli nos, wychudzone policzki. Twarz niebudzaca sympatii. Wprost przeciwnie. Moze w dziecinstwie... I nagle mnie olsnilo. -Wiec jak? - zapytal. - Wypowiedz moje imie, a zwroce ci corke i dawne, spokojne zycie. -To proste - wyszeptalem. - Twoje imie, to... Czyz moglem sie mylic?... Moze w dziecinstwie... Powiodlem wzrokiem wokolo, po upiornej scenerii rodem z koszmarnego snu, po czym spojrzalem mu prosto w oczy. -Twoje imie, to... Strach. 195 Ostatnie slowo bylo zaledwie tchnieniem, prawie sam go nie slyszalem. Ale on uslyszal. W momencie, kiedy je wypowiedzialem, wiedzialem juz, ze sie nie pomylilem. Powiedzial mi to jego osobliwy wyraz twarzy, na ktorej triumf mieszal sie z duma, ale nie tylko. Po prostu poczulem nagle, ze... jest po wszystkim.-Racja. - Skinal glowa. - Zgadles. Rece opadly mi wzdluz tulowia. W jednej chwili poczulem sie smiertelnie wyczerpany; napiecie opadlo ze mnie, zmeczone miesnie odezwaly sie bolem, rany na twarzy zawolaly jednym, gromkim glosem. Unioslem w gore palec. -Czy i ja moge cie o cos zapytac? -Pytaj. Zmarli rozchodzili sie, znikali miedzy drzewami, wtapiali sie w plamy cienia pomiedzy nimi, wsiakali w glebe jak woda. Szukalem odpowiednich slow, aby wyartykulowac ogrom pytan przepelniajacych mi glowe, lecz nie potrafilem ich znalezc, wiec spytalem tylko: -Dlaczego? Usmiechnal sie po raz trzeci i ostatni. -Czasem zle rzeczy przytrafiaja sie ot tak, bez przyczyny. Pokrecilem glowa z niedowierzaniem. -To byla najgorsza rzecz, jaka... - Ale jego juz nie bylo. Choc trudno w to uwierzyc, zniknal bez sladu jeszcze szybciej, niz sie pojawil. Usiadlem pod krzyzem i przytulilem Karoline. Jej twarz byla spokojna, jakby caly ten wieczor moja corka spedzila we wlasnym cieplym lozku. Napawalo mnie to otucha. Deszcz siapil bez przekonania; oboje bylismy przemoczeni do suchej nitki, ale poza tym czulem sie niemal dobrze. Wiatr ucichl, a wraz z nim szepty. Las nie byl juz przerazajacy. No, moze odrobine, jak kazdy najzwyklejszy las. To byla najgorsza rzecz, jaka przytrafila mi sie w zyciu, pomyslalem ze zmeczeniem. Ale kiedy tak siedzialem, tulac do siebie corke, poczulem, jak serce bije w jej piersiach niczym malenki zegar zycia i stwierdzilem, ze rowniez byla to najlepsza rzecz, jaka mnie spotkala w zyciu. 196 Trudno w to uwierzyc, ale juz nastepnego dnia wszystko wrocilo do normy. Przez cala droge powrotna Karolina spala na moich rekach. Nie obudzila sie, kiedy przebieralem ja w sucha pizame ani kiedy kladlem do lozka. Troche niepokojacy wydal mi sie ten gleboki sen, ale nie chcialem jej budzic, wolalem poczekac do rana. Przez reszte nocy czuwalem przy jej lozku, a kiedy o swicie ujrzalem jak budzi sie, przeciaga, przeciera zaspane oczy, ziewa... wiedzialem, ze jest dobrze. Okazalo sie, ze niczego nie pamieta, jakby istotnie cala noc spedzila we wlasnym lozku. Nie widzialem powodu, by ten stan rzeczy zmieniac. Najwyrazniej, w rzeczy samej przespala najgorsze, a tam, w barze, to cos, co nie bylo czlowiekiem, oklamalo mnie, opowiadajac o cierpieniach mojej corki, nastraszyl o... Tak sadze.Podobnie rzecz miala sie z moja zona. Rankiem po prostu wyszla rozespana z sypialni i jakby nigdy nic, widzac mnie, spytala, dlaczego wstalem tak wczesnie. Nie wiem, gdzie byla, kiedy jej nie bylo. Nie chce wiedziec. Nie opowiedzialem jej tej historii, bo i tak by mi nie uwierzyla. Moze kiedys opowiem. I tak mi nie uwierzy. Ludzie znow chodza po ulicach. Zza chmur wyziera rabek slonca. Wszystko wrocilo do normy, jakby ta noc byla tylko zlym snem i niczym wiecej. Nawet zadrapania na mojej twarzy zagoily sie do rana bez sladu. Widac dobre rzeczy takze przytrafiaja sie czasem bez zadnej przyczyny. 197 Tomasz Fenske 2:31 198 Tomasz FenskeRzeczowo: urodzony w 1984 roku w Chelmnie. Zyje, pracuje i korzysta z zycia w Toruniu. Ze studiami laczy go stosunek przerywany (probowal zostac historykiem). Zawodowo: dziennikarz redakcji informacyjnej sieci radiowej GRA. Hobbystycznie: od wielu lat wspoltworca Tawerny RPG, internetowego zinu poswieconego fantastyce. Prywatnie: holubi swoich przyjaciol, uwielbia kobiety, lubi dobra wodke, ceni swiety spokoj. Chyba, ze akurat nie. Choruje na: markowe sluchawki. Codziennie uzywa co najmniej pieciu roznych par. Muzyczny fanatyk (lubi elektronike, powaza Jean Michel Jarre'a i polska formacje Aural Planet). Podejscie do zycia: "uwielbiam, gdy dzieje sie chwila i to uderzajace wrazenie, ze bez owej prostej, codziennej rzeczy swiat nie bylby tym samym swiatem, ktory tak bardzo, lapczywie, codziennie kocham". Motto: "Quod me nutrit me destruit". Stan cywilny: kawaler. Dzieli zycie z chilijska wiewiorka imieniem Cortez. "2:31" debiutuje w druku. 199 ip, bip, bip; towary przelatywaly nad czytnikiem w okamgnieniu. Dla rak Anny nie bylo roznicy. Banany, zgrzewki jogurtow, cola (bo w promocji, ze szklanka), lyzeczki deserowe, dwanascie, dwanascie?, dwa, cztery, szesc, tak, dwanascie; laczki z kozuszkiem, w koncu listopad, i koniecznie to akwarium z gazetki, niedrogo, a moze... Gora zakupow rozwalonych przy kasie numer 45 topniala z kazda chwila. Anna chwytala wprawnie wszystko, co tylko podsuwala jej tasma i przerzucala nad laserem z taka szybkoscia, jak gdyby towary unosily sie w powietrzu same, a ona tylko posuwala je dalej.-I jeszcze baterie - kragla kobieta pod czterdziestke siegnela do polki z towarami impulsowymi i zdjela z haczyka cztery paluszki AA. Alkaiczne, tez w promocji. -Czy to wszystko? - zapytala zwyczajowo Anna, i nie czekajac na odpowiedz, rzucila - sto siedemdziesiat piec zlotych i czterdziesci dziewiec groszy. Chryste, co za dzien, westchnela w myslach, usmiechajac sie szeroko. Czy oni wszyscy oszaleli? Katem oka zerknela na kolejke. Poniewaz nie zobaczyla jej konca, zawijajacego sie gdzies przy sasiednim stanowisku, postanowila juz dzisiaj na nia nie patrzec. Zreszta i tak nie bylo sensu. Kolejka, jaka by ona nie byla, nie konczyla sie nigdy. Twarz za twarza, bip, bip, bip, czy chce pani, pan zalozyc karte stalego klienta?, bip, bip, bip, to wszystko?, dziekuje, zycze milego dnia! Dzien dobry!, bip, bip, b... -Dziekuje, zycze milego wieczoru - powiedziala Anna. - Dobry wieczor! - usmiechnela sie do nastepnego klienta. Nawet nie patrzyla na zegar. Na szczescie byla dwudziesta trzydziesci. Za pol godziny konczyla meke zwana praca. Nagle poczula ruch na udzie. Wzdrygnela sie, wyrwana z mechanicznego odretwienia. Komorka mruczala cicho, laskoczac ja przeciaglymi wibracjami. -Dziewietnascie zlotych i pietnascie groszy - odczytala z monitora i poprawila spodnie na udzie, probujac odrzucic polaczenie. Jednak rozwibrowana komorka natarczywie domagala sie uwagi. 200 -O cholera - mlody chlopak zaczal nerwowo przetrzasac kieszenie. - Nie wystarczy mi...-Moze pan zaplacic karta - zaproponowala Anna, jak zwykle usmiechnieta. Przestan dzwonic, do jasnej cholery!, zaklela w duchu, bo bzyczacy niezmordowanie telefon zaczynal ja draznic. -Nie mam karty - chlopak splonal wstydem. - Przepr... -Spokojnie, zaraz cos anulujemy - Anna weszla mu w slowo. Komorka nadal wibrowala, dzwoniacy nie dawal za wygrana. -To wyrzucmy cole... Do jej uszu dotarly ostentacyjne westchniecia kolejki. Co za idioci!, zachnela sie Anna, cofajac ostatnia pozycje z pamieci kasy. Spaceruja miedzy pieprzonymi regalami jak po plazy, spedzaja tu dwie, trzy albo i wiecej godzin na porownywaniu cen jogurtow i kurczakow, a nie moga postac trzydziesci jebanych sekund dluzej w kolejce!? -Albo wie pani co? - chlopak poczul sie pewniej. - Anulujmy to, a cole zostawmy... Bzzzt-bzzzt - zaznaczyla swoja obecnosc komorka. Kurwa! - pomyslala Anna. -Kurwa - wyrwalo jej sie pod nosem. Kolejka jak na komende wstrzymala oddech, a wokol nagle zrobilo sie jakby ciszej. Twarz chlopaka, ktory byl teraz o kilka centymetrow nizszy, przypominala barwa dorodnego buraka. Dzieciak zdobyl sie jednak na akt szalonej odwagi i na sekunde spojrzal kasjerce Annie "Milego dnia!" Kwiatkowskiej w oczy. Wtedy nawiazala sie miedzy nimi nic porozumienia. -Czternascie dziewiecdziesiat szesc - rzucila sucho Anna. - Dziekuje, milego wieczoru. Dobry wieczor! Kiedy nieco ponad godzine pozniej znalazla sie w domu, z hukiem zamknela drzwi za soba, opadla na nie plecami i oparla sie ciezko. Swiat bip, bip i milego dnia! ostatecznie przestal istniec. Do jutra, oczywiscie, ale to, poki co, wystarczalo. Zwieszone po bokach rece puscily reklamowki z zakupami, nie troszczac sie o ich zawartosc. Powieki osunely sie jak ciezkie skorupy i otoczyla ja pustka. Na kilka sekund znikla; byla gdzies indziej, poza swoim cialem, poza swoja wlasna swiadomoscia. Byla nigdzie. Anna Kwiatkowska przestala istniec. -Co ja robie w tej robocie? - powiedziala glosno, ale tylko po to, by wydusic z siebie jakas skarge na swiat. Nawet nie zamierzala sobie odpowiadac na to pytanie. To 201 wymagaloby chwili rozmowy ze soba, odrobiny autoanalizy, prostego rachunku sumienia, krotko mowiac szczatkowego myslenia. Po maratonie w kasie byl to luksus, na ktory nie bylo jej stac. Jedyne, co umiala robic w domu o tej porze, to narzekac.Kwadrans pozniej byla juz w wannie, a piana otulala ja kojaco. Zmeczone cialo, godzinami maltretowane przez niewygodna pozycje, przepocone ubranie i suche powietrze, teraz szybko przypominalo sobie, ze jest mlode i jedrne. Anna nagle poczula, ze ma ogromny apetyt na seks. W wannie, rozmarzyla sie, nigdy nie kochalam sie w wannie. Mimo woli pomyslala o Adamie. O tak, czego by o nim nie mowic, pieprzyc to on sie umial. Usmiechnela sie troche melancholijnie i przesunela dlonia po piersi. Chwile popatrzyla na sluchawke prysznica, ale szybko odgonila kosmate mysli. Osunela sie glebiej w wode i zaryzykowala drzemke. O komorce przypomniala sobie, wycierajac wlosy. Wprawdzie najpierw stanal jej przed oczami nieszczesny dzieciak od coli, ale od niego do komorki byla juz prosta droga. Rozlozyla recznik na kaloryferze i siegnela do jeansow po telefon. Na wyswietlaczu widnialo jedno nieodebrane polaczenie. "Wyswietl", nacisnela Anna. -Adam czy nie Adam? - zamruczala pod nosem troche kokieteryjnie. Nie Adam. Ekran komorki pokazywal nieznany jej, obcy numer. Wytezyla pamiec, zastanawiajac sie, czy ktos nie mial sie z nia skontaktowac, jednak szybko dala sobie spokoj. Ktokolwiek zadzwonil, zrobil to z telefonu stacjonarnego z tego samego miasta, ale to bylo wszystko, co mogla powiedziec o tym numerze. Pomylka, wzruszyla ramionami. Szkoda, ze nie Adam, pomyslala po chwili, jednoczesnie probujac sobie przypomniec, dlaczego tak naprawde zerwali. Ale i to zarzucila. Wlaczyla telewizor, by tego wieczoru nie zadawac juz sobie wiecej glupich pytan. * * * Cyferblat radiobudzika mrugal wsciekla czerwienia. Kotlujaca sie w nim elektrycznosc burczala glucho przy kazdym mrugnieciu, nie dajac sie zignorowac. Korzystajace z przerwy kasjerki wiedzialy, ze jezeli ktoras z nich zaraz nie ustawi tego budzika, moga zapomniec o spokojnym zjedzeniu drugiego sniadania. 202 -Ktora mamy? - podniosla sie w koncu Katarzyna Stanek, przysadzistatrzydziestoczterolatka o pospolitych rysach. Anna zerknela na komorke. -Pietnasta zero piec. Zero szesc - poprawila sie, bo wlasnie minela szosta minuta ich przerwy. Lyknela kawy, obserwujac, jak kolezanka probuje wystukac siermieznym, plastikowym przyciskiem wlasciwa godzine. Dla Anny radiobudzik w pomieszczeniu pracowniczym numer dwa hipermarketu Argo stanowil nie lada zagadke. Zegar ten byl bowiem notorycznie nieustawiony. Poczatkowo wydawalo jej sie, ze to Pawel, mlody chlopak z magazynu, ciagle wyciaga wtyczke budzika z gniazdka. Zawsze mial cos do podlaczenia, jak nie ladowarke do komorki, to elektryczna maszynke do golenia; jak nie maszynke do golenia, to czajnik bezprzewodowy, ktory, jego zdaniem, powinien stac wlasnie tam, gdzie budzik, a nie bezposrednio przy zlewie. Ta teoria okazala sie jednak bledna. Pewnego popoludnia podlaczyla bowiem zegar do gniazdka za szafka, ktorego nikomu, za Chiny ludowe, nie chcialoby sie ruszac. I niczego to nie zmienilo. Kiedy przychodzila godzina przerwy, radiobudzik rozswietlal kat pod szafkami blyskami czerwieni. -Pewno jest zepsuty - kwitowala sprawe Katarzyna, ale poniewaz Anna, w przeciwienstwie do kolezanki, nie miala tendencji do maksymalnego upraszczania swiata, totez mysl o kaprysnym budziku nie dawala jej spokoju. Nie dawala jej spokoju takze dlatego, ze za kazdym razem, gdy wchodzila do pomieszczenia pracowniczego numer dwa, cyferblat wskazywal ten sam czas. Od kiedy pamietala, na zegarze zawsze mrugala 2:31, co oznaczalo, ze budzik wylaczono na chwile z pradu dwie i pol godziny temu. -Nie zauwazylas tego? - zapytala kiedys. Katarzyna wzruszyla ramionami. -Nie wiem, moze. Ale pewnie to tak, jak pisza w gazetach. -A co pisza? - usmiechnela sie Anna, bo wiedziala, ze w zakresie znajomosci gazet, to jest pism kolorowych i sensacji, jej rozmowczyni byla niekwestionowanym autorytetem. -Ze sie zapamietuje to, co sie chce - wylozyla przystepnie teorie Kasia. - To jak z roznymi cyframi. Nam sie wydaje, ze ciagle widzimy na zegarku na przyklad dwudziesta druga dwadziescia dwa albo szosta zero szesc. A to jest tak - tu chwila pauzy na zastanowienie - ze to nam po prostu wchodzi w pamiec, bo jest ciekawe. Innych godzin nie zapamietujemy, bo sa, wiesz, zwyczajne. 203 Zamilkla, patrzac cokolwiek wyczekujaco, az Ania przypomniala sobie, ze jest jej winna stala formulke:-Moze i masz racje - powiedziala w koncu, a to w zupelnosci wystarczylo, by polechtac intelektualne ego kolezanki. Katarzyna nie miala pod tym wzgledem wielkich potrzeb, ale o zaspokojenie tych, ktore sie pojawialy, potrafila walczyc bardzo zazarcie. Rozwiazanie zagadki radiobudzika bylo wlasnie taka potrzeba. To, co uslyszala, usatysfakcjonowalo ja i po tej lekkiej, umyslowej igraszce byla juz gotowa, by wrocic do pracy przy kasie. Tyle ze Anna wcale nie byla przekonana. Pozostale godziny minely jej wyjatkowo szybko. Zreszta wolala prace w magazynie, przy przyjmowaniu towaru, od siedzenia w kasie. Choc bylo to fizycznie bardziej wyczerpujace, nie czula tej presji kolejki, tej milczacej wrogosci niecierpliwego tlumu, ktory wzdychal, narzekal, burczal i marudzil, kiedy tylko rece choc na chwile przestawaly przerzucac towary nad czytnikiem. Przyjmowanie dostawy w magazynie w jakis absurdalny sposob pozwalalo jej odetchnac. -Chcesz moze wody? Mrugnela dwa razy wyrwana z zamyslenia. Dopiero po chwili zobaczyla Pawla z magazynu, ubranego w workowata, szara bluze, jasnoniebieskie jeansy i biale, smieszne adidasy. Stal oparty o raczke wielkiego, plaskiego wozka. -Tak, poprosze - odparla i wrocila do metkowania chinskich koszulek, pakowanych po trzy sztuki, pietnascie zlotych za paczke. Nie widziala tego, ale wydawalo jej sie, ze slyszala, jak chlopak przestepuje jeszcze z nogi na noge i dopiero wychodzi. Biedak, pomyslala, bo istotnie wspolczula Pawlowi. Wiedziala, ze mu sie podoba, byl zreszta czas, kiedy on tez jej sie podobal, ale jego niesmialosc szybko stala sie tak odpychajaca, ze mimo najszczerszych checi nie potrafila z nim rozmawiac nawet o pogodzie. Mezczyzni niezdecydowani i niepewni paralizowali Anne, budzac w niej jednoczesnie uczucie zblizone do nudnosci; w towarzystwie Pawla robilo jej sie duszno i slabo, a w zoladku czula nieznosna mdlosc. Anna czula fizyczna wrecz antypatie do mezczyzn niesmialych, unikala ich, jak mogla. Co sie z wami dzieje, myslala czasami, zastanawiajac sie, gdzie do cholery podziali sie wszyscy prawdziwi faceci. Od grzecznego i do zarzygania uczynnego kolegi wolalaby juz jakiegokolwiek neandertalczyka, bezceremonialnego i wulgarnego, moze nie tyle w mowie, co w sposobie bycia; neandertalczyka, ktory chodzilby po tym magazynie jak pieprzony pan i wladca, a w chwili sam na sam 204 zapytalby ja, czy chce, zeby ja zerznac miedzy telewizorami a drukarkami, o, wlasnie tam, na zelazkach. Wolalaby go dlatego, ze moglaby go przynajmniej uderzyc z impetem w twarz, a potem z wyniosla, kobieca duma obrocic sie na piecie i odejsc. Tego jej zreszta bardzo brakowalo. A ten? Jak sie miala zachowac przy Pawle? Chwycila metkownice i z zapamietaniem zaczela znakowac kolejne towary. Tylko przy prawdziwym mezczyznie kobieta moze sie czuc naprawde kobieta.I wtedy zadzwonil telefon. Komorka rozwibrowala sie w kieszeni firmowego polaru. Na kolorowym ekranie zamigal znajomy-nieznajomy numer. Zmarszczyla brwi. Numer, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wygladal na ten sam, co wczoraj. Druga pomylka? przeszlo jej przez mysl, ale wydalo sie nieprawdopodobne. Telefon drzal w jej dloni, ciag cyfr mrugal miarowo. Odebrac, nie odebrac, zastanawiala sie przez chwile. Przeszlo jej przez mysl, ze to moze Pawel zdobyl skads jej numer i wydzwania do niej skrycie; z takimi jak on nigdy nie wiadomo. W koncu skierowala kciuk nad przycisk "Odbierz" i przylozyla telefon do ucha. -Halo? - odezwala sie, ale za pozno. Komorka uspokoila sie, nim zdazyla nacisnac przycisk. Na ekranie widnial tylko napis: "Nieodebrane polaczenie". Porownala numer z wczorajszym. Ktokolwiek to byl, dzwonil do niej juz drugi raz. Przez chwile rozwazala, czy nie oddzwonic, zrezygnowala jednak z tego pomyslu. Jezeli to jakis zboczeniec - wylaczyla komorke i wsunela ja do kieszeni - to lepiej go nie zachecac. -Prosze - uslyszala nagle tuz za plecami i niemal podskoczyla. Kiedy sie obrocila, zobaczyla Pawla z dwoma plastikowymi kubeczkami z woda. Westchnela z ulga. -P-przepraszam - zajaknal sie. - Nie chcialem cie przestraszyc... -Ale to zrobiles! - wypalila, bo kiedy spojrzala w oczy mezczyzny co najmniej tak samo wystraszonego jak ona, owladnela nia dzika wscieklosc. -Przepraszam... - skulil sie. Najchetniej podziekowalby teraz Bogu za dotychczasowe dwadziescia cztery lata zycia i wyparowal. Anna tymczasem siegnela po swoj kubeczek wody. Znow zrobilo jej sie zal tego rozmamlanego, chronicznie niesmialego chlopaka. Tak wlasnie, chlopaka, bo nie umiala o nim myslec jak o mezczyznie, choc byl od niej zaledwie rok mlodszy. -No - starala sie, by jej glos brzmial cieplo i przyjaznie - smigaj z tym wozkiem, bo dzis sie nie uwiniemy. 205 Skinal poslusznie glowa i zniknal wraz ze swoim wozkiem przy akompaniamencie miekkiego szumu elektrycznego silniczka. Co za facet, westchnela i wrocila do pracy. Nie zdazyla dobrze chwycic metkownicy, kiedy z kieszeni polaru dobiegly znajome wibracje. Na chwile zamarla w oczekiwaniu na kolejne sygnaly, komorka jednak zamilkla. W koncu siegnela do kieszeni.Telefon byl wylaczony. * * * Sygnal oczekiwania na polaczenie dluzyl sie niemilosiernie. Wlasnie przebrzmiewal w sluchawce po raz czwarty.-Odbierz - szepnela Anna, ramieniem przyciskajac telefon do ucha. Wyciagnela z lodowki kartonik truskawkowej maslanki i zamknela drzwi. -Halo? -Czesc Adam - odezwala sie z udana beztroska. I umilkla, bo na wiecej nie bylo jej stac. -Czeesc - przeciagnal nieco swoim zwyczajem. Anna uwielbiala ten zwyczaj. - Cos sie stalo? -Nie, nic takiego - machnela reka, dodajac sobie pewnosci. Malo przy tym nie wylala maslanki. - Dzwoniles moze do mnie? Wymowna cisza, ktora uderzyla ze sluchawki uswiadomila jej, ze palnela glupstwo, a pytanie smialo moze startowac w plebiscycie na tekst miesiaca. -Niee? - znow przeciagnal po swojemu Adam. - Wszystko w porzadku? -Tak - Anna zaczela rozgladac sie za scierka. Jednak rozlala troche maslanki. - Po prostu dzwonil do mnie kilka razy jakis nieznajomy numer i pomyslalam, ze to moze ty... - zacisnela wargi i scisnela wolna dlon w piesc. Kurwa, pomyslala, co ja wygaduje, co mi, do diabla, do gl... -Chcesz sie spotkac? Kartonik z truskawkowym kwasidlem wyslizgnal sie jej z reki. O Boze, powtarzala w glowie, o Boze, jestem glupia, tak, jestem glupia, tak, chce sie spotkac, tak, jestem glupia i chce sie spotkac... -Skoro proponujesz - zdobyla sie na pewnosc i odrobine kpiny. Wrecz uslyszala jego serdeczny usmiech w sluchawce. 206 -O ktorej?-Wpadnij okolo osmej. -OK. Do zobaczenia. I stala tak, z maslanka rozlana u stop, komorka w jednej rece i scierka w drugiej. W stojacym na maszynce blyszczacym czajniku zobaczyla swoje groteskowo usmiechniete oblicze. -No i z czego sie cieszysz? - rzucila, po czym parsknela nerwowym, ale szczesliwym smiechem. Ani sie obejrzala, a byla juz osma. Zdazyla skonczyc malowac rzesy, kiedy uslyszala dzwonek do drzwi. Z niedowierzaniem spojrzala na zegarek i pokonana przez czas poszla otworzyc. Stal w drzwiach jak gdyby nigdy nic. Nie mial kwiatow, nie kupil wina, nie bylo romantycznego powrotu. Ot, Adam przyszedl. Czesc, Adam, jak leci? Dlugo sie nie widzielismy, co u ciebie? Przyniosles jakis film? Bedziemy sie dzis pieprzyc? Ile razy? -Czesc - uniosl brew i usmiechnal sie. Sukinsyn, pomyslala, nawet sie nie ogolil. I dobrze. -Czesc, wejdz - rzekla i cofnela sie o krok, robiac mu miejsce. -Ladnie pachniesz - rzucil, zdejmujac plaszcz i przygladajac sie jej uwaznie. -Wiem - ruszyla do kuchni. - Na co masz ochote, kawe? Herbate? - Seks?, dodala w duszy. -Herbate - odparl. Seks, pokiwala glowa. Szybki, dziki. To na poczatek, bo potem drugi raz, dlugo. W wannie, usmiechnela sie do swoich mysli. -Troche tu pozmienialas - zawolal gdzies z pokoju. - Na lepsze, trzeba ci przyznac. -Musialam - odkrzyknela. - Zmeczyl mnie stary wystroj. Byl zbyt przytlaczajacy. Ustawila czajnik nad palnikiem. Wyjela z szafy dwa kubki i duzy sloj z herbata. -Jak bardzo moge byc z toba szczery? - odezwal sie Adam nieoczekiwanie blisko. Stal w progu kuchni. -A jak bardzo potrafisz byc szczery? Stal przed nia oparty o framuge, wyluzowany, swobodny, wrecz nonszalancki. W oczach mial blask, ten trudny do opisania blask, ktory zawsze ja urzekal. Tylko twarz jest inna, pomyslala, bez wyrazu. Zawsze byla okreslona, miala jakis wyraz; 207 niewazne jaki, wazne, ze skonczony i klarowny, wyrazajacy dokladnie to, co reszta jego samego, Adama Drzycimskiego. Teraz tego czegos nie bylo. Adam, przy calej swojej bezceremonialnosci, byl jednak spiety.-Brakowalo mi ciebie - powiedzial po prostu. Usmiechnela sie. Adam nigdy nie zwlekal z takimi slowami. -Mnie ciebie tez - odrzekla, a gdy to uslyszal, rozluznil sie naprawde. Woda w czajniku zaczela cicho szumiec. Zapach herbaty rozchodzil sie ze sloja. Nie brakowalo jej juz niczego. Kochali sie rzeczywiscie szybko i krotko, ale naladowana emocjami ani sie obejrzala, jak doszla. Wpila mu przy tym paznokcie w plecy, az syknal. -Och... - westchnela i rozesmiala sie. - Ja pieprze, taak... - przeciagnela sie pod nim spelniona. - Nawet nie wiesz, jak mi TEGO brakowalo... -Nie wiem, czy mam dziekowac, czy sie obrazic - odparl inteligentnie. Na tyle inteligentnie, ze nie od razu zrozumiala. -Nie jecz - wziela gleboki wdech raz jeszcze. - I zlaz ze mnie, daj mi sie nacieszyc. Och, Boze... Pocalowal ja w usta i ulozyl sie obok, dobrze wiedzac, ze to jeszcze nie koniec na dzis. Odwrocila sie do niego tylem i przysunela sie, przywierajac do niego calym cialem. Otoczyl ja ramieniem. Odezwal sie dopiero po jakims czasie: -Nie chce pytac... -Ale zapytasz? - przeciela jego pytanie jak brzytwa. Usmiechnal sie. -Dlaczego zadzwonilas? Poczul, jak wzrusza ramionami pod jego objeciem. -Bo myslalam, ze ty do mnie dzwoniles - odrzekla, w sumie dosc zgodnie z prawda. -Tylko dlatego? - zapytal, a Anna wyczula, ze jej odpowiedz nie przypadla mu do gustu. -Nie, nie tylko dlatego - odparla, i to tez byla prawda. - Ale mialam kilka telefonow na komorke z jakiegos nieznajomego numeru i myslalam, ze moze ty dzwonisz z pracy. W kazdym razie - dodala, czujac, ze jeszcze go nie udobruchala - uznalam, ze to dobry pretekst. Wtedy parsknal smiechem, a i jej zrobilo sie wesolo. Pocalowal ja w ramie. -Jestesmy pojebani, prawda? - zapytal po chwili, bez cienia rozbawienia. 208 -Tak, kochanie, jestesmy pojebani - odparla rownie powaznie.Kiedy wczesnym rankiem wyszedl, zastanawiala sie, co sie, do cholery, stalo. Kiedy, co, jak, jakim cudem, dlaczego, a przede wszystkim - i co teraz? Nic, wzruszyla ramionami w pierwszym odruchu, no bo co. Ale dobrze wiedziala, ze to nie bylo nic i ze na tym sie nie skonczy. Skoro jednak nie miala pojecia co dalej, chciala przynajmniej dobrze wiedziec: dlaczego. -Seks - powiedziala, lezac na wznak i patrzac w sufit, z perfidnym samozadowoleniem w glosie. To rzeczywiscie byl jakis argument. Adam potrafil ja zerznac tak, jak tego potrzebowala i wlasnie z nim slowa "rznac sie" nabieraly pelni swojego znaczenia. Annie czasem wydawalo sie, ze jest wrecz uzalezniona od seksu, przynajmniej tak bylo za czasow, kiedy z nim zyla. W tym kontekscie Adam byl bez watpienia jednoczesnie jej narkotykiem i dilerem. Zas narkomanem, tak samo jak alkoholikiem, jest sie do konca zycia. Ale przeciez nie tylko seks, zaprotestowala sama przed soba. Nie jestem az tak zezwierzecona - zrobila w powietrzu blizej nieokreslony ruch reka. Orgazm z rana nastrajal ja filozoficznie. -Bezpieczenstwo - powiedziala powoli, smakujac to slowo. Fakt, tego jej brakowalo, jakiegos takiego poczucia spokoju. I tu znowu jej byly partner okazywal sie byc niezastapiony. Przy czym nie chodzilo o fizyczne bezpieczenstwo. Adam byl wprawdzie roslym, przyzwoicie zbudowanym mezczyzna, ale o takiego nie bylo znowu tak trudno. Ten dziwny facet o pokreconej emocjonalnosci potrafil po prostu sprawic, ze nic nie wydawalo jej sie straszne. Wszystko potrafil wyjasnic, wszystko skads znal, gdzies slyszal, potrafil zrozumiec. Kiedy ona probowala cos rozgryzc, okazywalo sie, ze Adam juz ma na to gotowa formule, ze przemyslal to juz dawno temu i wie, z czym to sie je i dlaczego wlasnie tak. Adam, przy wszystkich swoich wadach, przy wybuchach wscieklosci, hustawkach nastroju i ciagotach do alkoholu, mial jednoczesnie jedna, powazna zalete: byl mezczyzna, ktory zawsze wiedzial o swiecie wiecej niz ona i w kazdej chwili byl gotowy jej go objasnic. Zdawal sie byc czlowiekiem, ktorego nic nie bylo w stanie tak naprawde zaskoczyc, ktory zawsze wiedzial, jak sie zachowac, gdy nadchodzil kryzys. W sytuacji, w ktorej do Anny zaczynal wydzwaniac nieznany jej numer, instynktownie chciala miec Adama przy sobie. 209 -To chyba kurewstwo - przeszlo jej przez mysl i przez usta, ale tym razemledwo slyszalnym szeptem. Nastawila budzik i przymknela oczy. Za godzine musiala wstac do pracy. Postanowila wykorzystac te godzine wlasciwie. * * * Tego dnia utarg hipermarketu Argo musial byc najnizszy w historii sklepu. Po pierwsze nie bylo ludzi. Od rana do wieczora, od przerwy do przerwy przez sklep przewinelo sie lacznie moze kilkaset osob; zwykle bylo to kilka, a nawet kilkanascie tysiecy. Po drugie drobnica: zero spektakularnych zakupow, jakiegos RTV, AGD, zero nawet powazniejszych, przedswiatecznych zapasow. Przy kasach nic, doslownie nic sie nie dzialo, co wydalo sie Annie zdumiewajace, zwazywszy na to, ze byla koncowka listopada, w zasadzie miesiac przed swietami. Jesli zazwyczaj miala powazny zapieprz, tak teraz narzekala na nude. A usypiajac w kasie po nieprzespanej nocy, nie wiedziala, co bylo gorsze.Chyba jednak zapieprz, wymyslila leniwie i podparla glowe lokciem. Lubila ten rodzaj zmeczenia, podyktowany nie tyle wyczerpaniem, co po prostu mniejsza niz zwykle iloscia snu, zastapionego za to wieloma przyjemnosciami. W tym stanie, podobnym do lekkiego rauszu, rzeczywistosc wokol stawala sie plynac, osadzona w gestym powietrzu. Takim, ktore nie utrudnialo oddychania, a wplywalo tylko na ruch; kazdy gest cechowala przyjemna bezwladnosc, kazdy dzwiek docieral do niej, wylaniajac sie z mlecznego szumu, bo w uszach miala miekko. Jak by nie usiadla na krzesle, bylo jej wygodnie, jakkolwiek by sie nie oparla, mogla tak siedziec godzinami. Swiat byl przytulny jak lono matki i nawet komorka, ktora zaczela tanczyc pod blatem kasy, wyswietlajac ten sam, obcy numer, nie mogla jej zepsuc nastroju. -Dzwon sobie - mruknela z usmiechem. - Ad mortem usrandum - zacytowala lacinska madrosc, ktora wyczytala gdzies w gazecie. Gdy wybila godzina przerwy, nie miala nawet ochoty opuszczac stanowiska. Dopiero mysl o kawie wywabila ja z kasy i powiodla na zaplecze. Dzwiek gotujacej sie wody troche ja obudzil. O ile na poczatku mily szum prawie ja uspil, o tyle pozniej glosny bulgot, od ktorego podskakiwal caly czajnik, postawil ja na nogi. Gdy halas ucichl, a aromatyczna kawa parowala juz znad stolu, Anna uswiadomila sobie, ze wnetrze od samego poczatku wypelnia jeszcze inny 210 odglos. Odglos drzacy, miarowy i denerwujacy. Wstala, podeszla do blatu i przesunela stojaca w rogu szafek i lodowki paczke platkow.W oczy uderzylo ja czerwone, pulsujace 2:31. Anna wysunela radiobudzik z kata i przyciagnela go blizej krawedzi blatu. Ustawila tez wlasciwa godzine. Jednak mysl o "2:31" juz zagoscila w jej glowie, wypalila w jej mozgu trwaly, czerwony slad. No, Kasiu - Anna pomyslala o kolezance, ktora tak prosto rozwiazala przed kilkoma dniami zagadke radiobudzika - ciekawe, co bys powiedziala teraz. Wracajac do kasy, myslala intensywnie o czerwonym cyferblacie. Probowala jakos sobie wytlumaczyc to zjawisko, ale otumaniony brakiem snu umysl raczej mnozyl pytania, niz znajdowal na nie odpowiedzi. Moze o okreslonej godzinie sa przerwy w dostawie pradu? - pomyslala. Budzik sie wtedy wylacza, a gdy dwie i pol godziny pozniej przychodzimy na przerwe, po prostu mruga... -Dzien dobry! - przy kasie jakims cudem stanal klient i musiala sobie zrobic przymusowa przerwe od lamiglowki. Bip, bip, bip. - Czy zbiera pan punkty na karte? Poprosze o karte. Dziekuje, zycze milego dnia! Ale nie, to niemozliwe - wrocila do problemu zegara, tak jakby faceta w ogole nie bylo. Bo jak to sie dzieje, ze za kazdym razem na cyferblacie jest wlasnie... Podskoczyla. Bzzzt-bzzzt - komorka pod kasa przesunela sie o kilka milimetrow. Zmarszczyla brwi. To byl ten numer, znow ten sam obcy, tajemniczy numer. Zanim jednak zdazyla zareagowac, sygnal przebrzmial, a na ekranie pojawilo sie tylko: "Nieodebrane polaczenie". Szybkim ruchem siegnela po telefon. -"Odblokuj" - mruczala pod nosem. - "Nieodebrane polaczenie", "Tak". Na liscie polecen dotyczacych nieodebranego polaczenia zaznaczyla opcje "Oddzwon". Nacisnela klawisz, przylozyla sluchawke do ucha i zmruzyla oczy. - Dalej, cwaniaku - czekala, az aparat wybierze numer. Ktokolwiek odbierze, dostanie ciezki opieprz, pomyslala jeszcze, zanim zdebiala zupelnie. -"Wybrany numer jest nieprawidlowy" - poinformowal ja beznamietny glos. - "Prosimy sprawdzic numer i sprobowac ponownie" - dodal obojetnie automat, po czym zaczal tlumaczyc po angielsku. Rozlaczyla sie i spojrzala z niedowierzaniem na ekran komorki. -Co jest...? - sprawdzila numer. Nie bylo mowy o pomylce. 211 Postanowila sprobowac recznie. Wybierala cyfry po kolei, z kierunkowym, bez kierunkowego, bez zera, jak trzeba, i z zerem, co bylo zupelnym absurdem, ale probowala. Zawsze jednak efekt byl taki sam. "Wybrany numer jest nieprawidlowy" -slyszala.Poczula, ze nagle robi jej sie zimno. -Ja pierdole - zaklela soczyscie i wylaczyla komorke, bo mysl, ze telefon moglby zadzwonic znowu, napelnila ja dzikim lekiem. Pokrecila glowa, chciala cos zrobic, ale nie wiedziala co. Parsknela wiec troche rozbawiona, ale przede wszystkim zdezorientowana. -Ja pierdole - powtorzyla. * * * Szla szybkim krokiem i ogladala sie za siebie, w zasadzie nie wiedzac dlaczego. Co jakis czas miewala jednak wrazenie, ze ktos ja sledzi. Ja, wlasnie ja, Anne Kwiatkowska, lat dwadziescia piec, magistra pedagogiki, kasjerke z hipermarketu Argo. Jakby na calym swiecie nie bylo ciekawszych ludzi, pomyslala. I zerknela katem oka przez ramie.Przeciez ten dzien nie roznil sie niczym od poprzednich, myslala, gnajac na autobus; moze tylko mialam mniej pracy. Ale to wszystko. Musze sie dzisiaj wyspac, obiecala sobie. Miala juz w glowie obraz siebie samej wychodzacej z wanny, obleczonej w zapach kokosowego mleczka do kapieli, stapajacej wsrod woni aromatycznej swiecy. Pod warunkiem, ze jest, usmiechnela sie z lekka, bo laziebne luksusy miala juz na wykonczeniu, zas zapachy, ktore lubila, nie byly na jej kieszen. Pokiwala glowa; tak, kapiel, a potem miekki szlafrok, lozko i jakas przyjemna, odprezajaca muzyka do snu; to dobra opcja na wieczor. Ktos zaszural gdzies za jej plecami. Obejrzala sie nerwowo. Jednak czula lek. Co za numer, pomyslala, dochodzac do przystanku. Nie mogla powstrzymac sie od wracania mysla do dziwacznych telefonow. Anna nie lubila dziwnych rzeczy. Sytuacje takie jak ta zawsze sprawialy, ze myslala, jak mawial Adam, "duzo za duzo". Bogata wyobraznia utrudniala jej zycie. 212 Teraz bala sie jakiegos zboczenca. Wrocila obawa, ze byc moze to wlasnie Pawel, chlopak z magazynu, ja przesladuje. Po raz pierwszy przyszlo jej to do glowy, gdy zbierala sie do wyjscia z pracy. Sklep byl juz zamkniety, pusty; ogromne przestrzenie wypelniala cisza, sporadycznie tylko zaklocana przez szum klimatyzacji. Szla wlasnie szarym, sterylnym korytarzem do pomieszczenia, w ktorym zostawila swoje rzeczy, kiedy w pewnym momencie uslyszala za soba kroki. Nie byla pewna, ale odglos ten byl cichy, ledwo slyszalny, zupelnie jakby wydawaly go wlasnie stopy Pawla, ubrane w te jego miekkie, pedalskie adidasy. Odwrocila sie, ale nikogo nie zobaczyla. Tylko drzwi do jednego z magazynow byly otwarte.Po raz drugi obawa przed Pawlem pojawila sie, gdy wychodzac z budynku, minela go w poblizu wyjscia. W jego twarzy, w oczach, tak, przede wszystkim w oczach, bylo cos dziwnego. Patrzyl na nia przesadnie uwaznie, jakby sledzil kazdy jej ruch, jakby rejestrowal nawet najdrobniejszy detal. Ciarki przeszly jej po plecach. Mimo ze przeszla juz kilkanascie metrow, nadal czula na plecach natretny wzrok. Postanowila sie nie odwracac. Denerwujace, drazniace uczucie, jakby ktos przez wielka soczewke wypalal slad na karku, nie znikalo az do skraju parkingu. Potem musiala zniknac mu z oczu, bo poczula ulge. -Boze - sapnela i przystanela, bo parking pokonala w iscie ekspresowym tempie. - Jak ja bede pracowac z tym czlowiekiem, jezeli jemu rzeczywiscie cos odjebalo? Co ja zrobie, zaczela zachodzic w glowe, porozmawiam z nim? I co to niby da? Moze sie jeszcze bardziej nakrecic... Stwierdzila, ze musi sie dzisiaj zobaczyc z Adamem. Obojetnie, o ktorej sie zjawi, niechby i mial przyjechac w srodku nocy. Postanowila, ze na niego poczeka; potrzebowala rozmowy, musiala uslyszec jego spokojny glos i zobaczyc te zaciekawiona, rozbawiona, ale nie lekcewazaca twarz. Adam potrafil bowiem sluchac i tego wieczoru rowniez nie zawiodl. Siedzial spokojnie, nie okazujac powatpiewania czy kpiny. Anna wiedziala, ze jest wariatem i ze jezeli komukolwiek na calej planecie mogla opowiedziec dzisiejsza historie, to wlasnie jemu. Mowila wiec o Pawle, o pustych korytarzach, o krokach i leku, o spojrzeniach i sprincie przez parking, wreszcie dotarla do telefonow. -Sprobowalam, rozumiesz, zadzwonic - gestykulowala obficie - ale ten numer po prostu nie istnieje! Nie ma takiego numeru, masz pojecie? Adam pochylil sie ku niej. Ich komorki lezaly na stole miedzy nimi. -Moge? 213 -Smialo - zachecila. - Zobaczysz.Wprawdzie na moment zwatpila. Przez chwile zastanawiala sie, co bedzie, jezeli Adam sie do kogos dodzwoni. Pewnie powie, ze pomylka, i rozlaczy sie, to oczywiste. No - lyknela herbaty - ale co, jezeli on sie w ogole GDZIEKOLWIEK dodzwoni? Szybko odegnala te mysl. Przeciez probowala, probowala na tyle sposobow. -"Wybrany numer jest nieprawidlowy" - rozleglo sie po chwili w absolutnej ciszy. Annie troche ulzylo, choc sprawa niezwyklego numeru nie przestala byc ani o jote dziwna. Adam dzwonil jeszcze ze swojego aparatu, sprawdzal nieodebrane polaczenia Anny, porownywal, probowal, z kierunkowym, bez kierunkowego, bez zera... -Niezle - cmoknal w koncu z zachwytem. -Super - ton Anny az ociekal ironia. - Tyle ze to nie do ciebie wydzwania telefon, ktory nie istnieje. -To pewnie jakis blad telekomunikacji. Zadzwon, zapytaj. Moze cos im sie spierdolilo na centrali, malo to problemow z nimi? Fakt, o tym nawet nie pomyslala. Spojrzala na Adama niemal z podziwem. Jak na urodzonego wariata, ten facet byl zdumiewajacym realista. -No co? -Nic... - usmiechnela sie i po chwili ziewnela, bo nagle poczula sie bardzo zmeczona. Postanowila zmienic temat. W miare mozliwosci na o wiele przyjemniejszy. -Zostaniesz dzis? - zapytala, wyjmujac mu komorki z dloni i odkladajac je na bok. Adam siegnal po kubek, upil herbaty i wejrzal jej w oczy znad jego krawedzi. -A chcesz, zebym zostal? - zapytal troskliwym, a jednoczesnie surowym tonem. -Nie chce, zebys wychodzil - odparla mu swoja stara zaczepka. Gdzies w kacikach jego ust zamajaczyl usmiech. Odlozyl kubek na stol, nie odrywajac od Anny spojrzenia. Delikatnie ujal jej twarz w dlonie i powolnym ruchem zblizyl do swojej. -Popros. -Prosze - szepnela. Pocalunek byl dlugi. * * * 214 -Cholera! - klela Anna, a bylo to najlagodniejsze z przeklenstw, ktore padlo zjej ust tego ranka. Byla spozniona. Obiecala Katarzynie, ze zastapi ja rano w magazynie, a potem w kasie. I byla spozniona. -Kurwosci - stala na przystanku, wpatrujac sie w rozklad odjazdow autobusow miejskich. Najblizszy sensowny miala za plus minus piec minut. Tylko i az piec minut. -Chuj - wzruszyla ramionami. Pogodzila sie juz z faktem, ze nie zdazy do pracy na czas, postanowila wiec zapalic. Mysl o papierosie uspokoila ja, ale na krotko, dopoki nie przypomniala sobie, ze przeciez rzucila. -Kurwa! Wszystkiemu winna byla komorka. Od kiedy pol roku temu podczas awantury Adam roztrzaskal o podloge jej ostatni budzik, tym, co budzilo ja rano do pracy, byla komorka. A te, z racji emocjonujacego wieczoru, zapomniala wczoraj naladowac. Teraz mogla tylko pokutowac i bezradnie zerkac na pusty ekran, odruchowo, bo w zasadzie nie wiadomo po co. Autobus przyjechal punktualnie. Punktualnie, oczywiscie, na tyle, na ile mogla to ocenic, bo komorka byla tez jedynym zegarkiem, jaki posiadala. Z nerwow zapomniala skasowac bilet, ale udalo jej sie dojechac do celu bez zadnych przygod. Sklep byl jeszcze pusty, gdy przekroczyla prog wejscia na tylach. Drzwi wewnatrz budynku byly jednak pootwierane, podlogi niedawno pozmywane, a swiatla w wiekszosci pomieszczen wlaczone, ktos wiec juz pracowal. Anna skierowala sie do pomieszczenia pracowniczego numer dwa. Bylo jeszcze zamkniete, co oznaczalo, ze ani Pawel, ani zadna z kasjerek nie dotarli jeszcze do pracy. Na terenie sklepu bylo juz wprawdzie kilka osob, jednak sprzataczki mialy swoja baze wypadowa w jednej z lazienek na zapleczu, a mezczyzni z magazynu zostawiali rzeczy gdzie indziej, bezposrednio przy skladzie. Powietrze w pomieszczeniu bylo suche, nieruchome i smierdzace. Od zawsze czuc w nim bylo guma, kiepskiej jakosci farba i przepoconymi ubraniami. Na szczescie Anna nigdy nie przebywala w nim dluzej, niz kilkanascie minut. Teraz tez nie zamierzala siedziec w nim dlugo, musiala jednak odczekac swoje, az zagotuje sie woda. Co jak co, ale chocby sie walilo i palilo, kawa musiala byc. Czekajac na wrzatek, usiadla na chwile przy stole. Spojrzala na radiobudzik. Czerwony wyswietlacz wskazywal szosta pietnascie. 215 Nagle na korytarzu cos zalomotalo. Dzwiek, metaliczny i gluchy, przetoczyl sie za sciana i zgasl gdzies na sali. Anna podniosla sie i...-O kur... Tupot. Miekki, cichy tupot. Ale wyrazny. Drobne stopki. Tuz za sciana. Wstala z krzesla, bo wczesniej przysiadla z wrazenia. Wyszla na korytarz. -Halo? - zawolala, a jej glos echo ponioslo przez caly hol. Nie bylo odpowiedzi. Anna rozejrzala sie lekliwie. Zarowno przed soba, jak i za soba miala dluga, szara przestrzen korytarzy. Wrocila i lekko trzesacymi rekami zaparzyla sobie kawe. Przypomniala sobie japonskie horrory o morderczych duchach czarnowlosych, azjatyckich dzieci, ktorych twarzy nigdy nie widac na filmach, chyba ze pod koniec, jak juz trzeba ostatecznie nastraszyc widza. Upila troche goracego, aromatycznego plynu. Zlapala sie na tym, ze wcale nie ma ochoty wychodzic na magazyn. Co za glupota! No, Anka - probowala przemowic sobie do rozsadku. - Ruchy, raz-dwa! Masz robote do zrobienia i lepiej zacznij natychmiast, bo za dwie godziny wyrwa ci nogi z dupy! Wziela sie w garsc, zrobila krok w kierunku drzwi i... ...poddala sie. W kieszeni dzwonila rozladowana komorka. * * * -Halo? W sluchawce zatrzeszczalo.-Halo... Szum falowal. Stopniowo narastal i zaraz opadal gwaltownie, cichnac niemal zupelnie. -Kim jestes?! -Szsz-szsz... "Rozlacz". Naciskala "Rozlacz". -Szsz-szszSZSZ-sz... -O Jezu! - piszczala histerycznie. Jezu Chryste, co to, kurwa, jest! -jezujezujezu... 216 * * * Opuscila reke z telefonem na kolano. Chciala nim rzucic o podloge, ale byla za slaba. Patrzyla tepo na sciane. Chciala skierowac wzrok nizej, nie dala jednak rady. Aparat szumial gdzies tam, w dole, a ona nie miala odwagi na niego spojrzec. * * * Cisza. Nagla, uderzajaca cisza.Spojrzala w dol. Ekran komorki byl jasny; na srodku migal nieznany, przeklety numer. Polaczenie trwalo. Nadludzkim wysilkiem uniosla telefon do ucha. -H-halo... Tupot. Tupot w sluchawce. * * * To byl najgorszy dzien w jej zyciu. To byl najgorszy dzien w jej zyciu i nic juz tego nie moglo zmienic. Nawet troska Adama, nawet jego silne ramiona, nawet pocalunki raz po raz skladane na wlosach. Plakala, tak strasznie plakala, a kiedy tylko konczyla, zaczynala znowu. Mimo ze od dawna nie miala juz czym.-Cicho, cicho - powtarzal Adam, glaszczac ja po glowie. Tulil do siebie trzesaca sie, przerazona, blada jak smierc, bezbronna kobiete i bylo to wszystko, co mogl jej zaoferowac. - Cicho, cicho. Usnela nad ranem, wycienczona placzem. * * * Rano czula sie lepiej. Samo to, ze obudzila sie obok chrapiacego Adama napelnilo jaotucha. Gdy przypomniala sobie jeszcze, ze jej komorka lezy w ktoryms z osiedlowych smietnikow i nawet gdyby chciala, to by jej nie znalazla, wrecz odetchnela z ulga. Po pozywnym sniadaniu, to jest jajecznicy i aromatycznej kawie, postanowila, ze pojdzie do pracy. Nie mogla zreszta ot tak, po prostu, sobie nie isc. Wczoraj OK, 217 byla awaryjna sytuacja, ale dzisiaj jest juz w porzadku, pomyslala Anna. Obecnosc Adama, ktory wlasnie halasowal w lazience, wplywala na nia kojaco. Przymknela powieki, zapuchniete i ciezkie, wciaz jeszcze senne.SzszSZszSZsz... Usiadla prosto. Nie wazyla sie juz zamykac oczu. Wziela gleboki wdech i przemowila sobie do rozsadku. Komorka jest w smieciach, powtarzala sobie w myslach. Juz jest dobrze, po prostu jest dobrze. Mimo woli nie mogla przestac myslec o wczorajszym. Pawel. Nie docenialam go, przyznala z cala szczeroscia, na jaka bylo ja stac. Bo tez rzeczywiscie Pawel spisal sie wczoraj na medal. Gdy znalazl ja skulona na krzesle w pomieszczeniu pracowniczym, natychmiast zabral jej z reki telefon, postawil ja na nogi, otoczyl ramieniem i wyprowadzil do holu, by choc troche oprzytomniala. Pozniej zas wywalczyl dla niej wolny dzien i osobiscie odwiozl do domu dostawczym samochodem; zaprowadzil do mieszkania, otworzyl drzwi, bo nie byla w stanie utrzymac kluczy, wreszcie zadzwonil po Adama, gdy udalo mu sie wytlumaczyc jej, ze nie powinna byc sama, a on nie moze dluzej zostac. Wczoraj byla zbyt roztrzesiona, by jakkolwiek na to zareagowac. Teraz nie wiedziala, jak mu sie odwdzieczy. -Skoro juz sie tak upierasz, to pozwol przynajmniej, ze cie podwioze - powiedzial Adam, wychodzac z lazienki. Skinela mu glowa i zaprosila gestem do siebie. -Dziekuje - powiedziala po prostu, gdy przykucnal przy niej, patrzac gleboko w oczy. -Prosze - ucalowal jej nadgarstek. * * * Gwar mnogich, ludzkich glosow dzialal na Anne uspokajajaco. Siedzac w kasie, czula sie dziwnie bezpiecznie. Ogromna przestrzen hali i obecnosc tlumow napelniala swiadomoscia, ze nic nie ma prawa wyskoczyc nagle z ciemnego kata, a jezeli nawet, to zaraz wszyscy to zauwaza. Obslugiwanie klientow i wsluchiwanie sie w jednostajne bip, bip, bip tym razem, miast frustrowac, przynosilo ulge. Oddajac sie pracy, przestawala myslec. Przestajac myslec, przestawala prawdziwie sie bac. 218 -Dwadziescia cztery zlote i dziewiecdziesiat dziewiec groszy - recytowala Annastarannie i nawet usmiechala sie jak trzeba. - Dziekuje, zycze milego dnia! Kiedy kolejka przeszla i Anna na chwile zostala sama, rozparla sie na niewielkim krzeselku, wyciagnela nogi, wziela gleboki wdech, a potem powoli wypuscila powietrze z pluc. Byla zmeczona, ale spokojna. Wreszcie. -Jak sie czujesz? - uslyszala zatroskany glos Pawla. Nawet nie zauwazyla, gdy stanal przy kasie. -Dobrze - odparla, bo istotnie czula, ze sytuacja wrocila do normy. Poczula tez nagla fale wzruszenia, gdy zobaczyla zmartwiona, niepewna twarz chlopaka, ktory wczoraj przeciez uratowal ja od szalenstwa. - Pawel, nie wiem nawet, co powiedziec, to po pros... -Nic nie mow - przerwal jej, a juz to samo bylo dowodem, ze cos sie w nim zmienilo. - Ciesze sie, ze jest dobrze - usmiechnal sie pogodnie. - Potrzebujesz moze czegos? -Nie, dziekuje... Stal tak jeszcze przez chwile. W koncu kiwnal glowa z usmiechem i odwrocil sie w strone wejscia do magazynu. W tym jednak momencie cos przykulo uwage Anny. -Pawel! - zawolala, a on odwrocil sie natychmiast i wrocil. -Co to jest? - wskazala palcem na przyklejona do pleksiglasowej scianki stanowiska kartke formatu A4, na ktorej linijka pod linijka widnialy numery telefonow. Pawel spojrzal na nia, nie do konca rozumiejac. -Ten telefon - Anna stuknela palcem w jedna z pozycji. - Gdzie jest ten telefon? Dokad? Do kogo? Chlopak nachylil sie do kasy i przez chwile sie zastanawial. W koncu wzruszyl ramionami. -To jakis stary spis - powiedzial, prostujac sie. - Ten telefon byl chyba w tym naszym pokoju, ale go usuneli. Anna spojrzala raz jeszcze na kartke. Wsrod numerow na liscie byl nieistniejacy telefon z jej komorki. 219 Idac na przerwe, zastanawiala sie, co sie stanie, gdy wejdzie do pomieszczenia pracowniczego numer dwa. Znajdzie gdzies stary, stacjonarny telefon, ukryty w szafce, po klawiszach ktorego bedzie skakal zlosliwy chochlik? Czy moze uchyli drzwi, a ktos, cos ja napadnie i pochlonie, unicestwi, zgladzi w jednej chwili?Strach powrocil, to bylo pewne. Ale tym razem pojawila sie jeszcze nowa sila: ciekawosc. Pawel nie potrafil jej powiedziec zbyt wiele o numerze z listy; pracowal w sklepie za krotko. Jednak teraz mogla wypytac kogos, kto powinien wiedziec cos wiecej. Kasia byla kasjerka w Argo niemal od poczatku. -Co to wczoraj z toba bylo, kochanie? - dopytywala sie Katarzyna, gdy wyszly juz z hali. Jak mlody pelikan lyknela sklecona napredce historyjke o zawrotach glowy i nudnosciach. - Moze jestes w ciazy? - zazartowala najbardziej oklepanym i przewidywalnym tekstem. Anna miala ochote powiedziec jej "zamknij sie", ale przeciez Kasia nie byla niczemu winna. -Nie, no co ty - odparla tylko. Jej uwage zaprzatalo zreszta co innego. Czula, ze w miare, jak zblizaja sie do celu, odplywa jej krew z twarzy, a w zoladku zaczyna ja kluc. -Nadal nie wygladasz najlepiej - uslyszala. W odpowiedzi tylko usmiechnela sie blado. Staly przed drzwiami. -Musisz o siebie zadbac, dziewczyno - pokrecila glowa Katarzyna. - No, chodzmy. Chyba umre bez kawy - powiedziala, przekrecila klamke i weszla do srodka. Nic sie nie stalo. Zaden huk, zaden halas, nic nie wyskoczylo zza drzwi. Wewnatrz bylo mdlo od jasnego swiatla i smierdzialo jak zwykle. -Siadaj, ja zrobie - polecila kolezanka, siegajac po sloik. Anna usiadla poslusznie. Krwistoczerwone cyfry radiobudzika wskazywaly 14:58. -Chcesz mocna czy slabsza? -Z poltorej lyzeczki. Wtedy zgaslo swiatlo. Na mgnienie oka. Anna nie zdazyla nawet spanikowac, a w pomieszczeniu bylo znowu jasno. Chwilowa przerwa w dostawie pradu, pomyslala. -Ciekawe, czy to wszedzie, czy tylko tutaj - pomyslala na glos Kasia. Anna spojrzala na cyferblat budzika. Uniosla brwi, choc wlasciwie nie byla zdziwiona. Na wyswietlaczu migalo 2:31. Kolezanka podchwycila jej wzrok. -Mamy rozwiazanie zagadki - usmiechnela sie. - Jezeli tak jest codziennie to nie ma sie co dziwic, ze sie wylancza. 220 Mowi sie "wylacza", wycedzila Anna w myslach. Zreszta nie to bylo wazne. Wazne bylo dla niej wyjasnienie, dlaczego zegar nie zerowal sie, tylko od razu wyswietlal 2:31.-Kasia - nagle jej sie przypomnialo - czy tu jest moze telefon? Katarzyna Stanek spojrzala na nia uwaznie, po czym wrocila do obserwacji czajnika. -Nie, nie ma - odparla. - Kiedys byl. Dlaczego pytasz? Anna milczala, czekajac, az woda przestanie bulgotac. Przelacznik w czajniku wrocil z trzaskiem na swoje miejsce. Kasia zalala kawy, chwycila kubki i postawila je na stole, siadajac przy nim. -Widzialam po prostu nieznany numer na jakiejs starej liscie w kasie - Anna rozejrzala sie po wnetrzu, jakby nagle miala nadzieje zobaczyc przytwierdzony gdzies do sciany aparat. - Pawel mowil, ze to do tego pokoju. -Byl tu kiedys telefon, ale usuneli - wyjasnila Kasia, podnoszac kubek do ust. - Szkurwas, goraca! Uwazaj! -Dlaczego usuneli? -Nie wiem - kolezanka wzruszyla ramionami. - Cos sie zepsulo. Albo ciagle byl zajety, albo dzwonil sam z siebie. - Anna wstrzymala oddech. - Probowali wymieniac aparat, ale bylo to samo. W koncu usuneli gniazdko i tyle, telefonu nie ma. Przygladala sie Katarzynie uwaznie znad kubka kawy. Jej szczera, prosta twarz wrecz zachecala, by ja troche podpytac. -Kaska, jak dlugo tu pracujesz? - zagaila. Z wolna zaczynalo do niej docierac regularne, elektryczne buczenie nienastawionego budzika. -Poczekaj... bedzie osiem lat - na twarzy Kasi zajasnialo cos na ksztalt dumy. - Jezu, jak ten czas leci... Anna usmiechnela sie pod nosem i zrobilo jej sie troche wstyd za to pytanie. Niby nic, pomyslala, ale nie mogla sie oprzec wrazeniu, ze wlasnie uswiadomila trzydziestoczteroletniej kobiecie, ile zycia zmarnowala, siedzac na dupie w kasie i mowiac "Dzien dobry" oraz "Milego dnia!". Ta tymczasem wzruszyla po prostu ramionami. -Dobrze, ze jest praca, nie? - powiedziala, a Anna pokiwala glowa na zgode. Obracala tez na jezyku pewne pytanie. -Sluchaj... - zaczela, choc nie do konca wiedziala, jak skonczyc - jestes tu prawie od poczatku. Dzialo sie tu kiedys cos niezwyklego? - zapytala, a widzac 221 zmarszczone brwi kolezanki, postanowila przemowic do niej jezykiem kolorowych gazetek. - No wiesz, kazde miejsce ma jakies swoje historie, jakies takie dziwne, chociazby jak ten nasz budzik - kiwnela glowa w kierunku pulsujacej czerwieni. Na wyswietlaczu mrugalo juz 2:37. - Jestem ciekawa, czy w tym miejscu tez cos sie dzialo, rozumiesz.Katarzyna zamyslila sie, siegajac pamiecia wstecz. -Nie pamietam - pokrecila glowa. - To znaczy bylo cos, ale w tej chwili ci nie powiem - usprawiedliwila sie, choc widac bylo, ze wciaz probuje sobie przypomniec. - To bylo jakos tak na poczatku, zaraz po otwarciu... -To moze zacznij - zachecila Anna, bo poczula, ze zzera ja ciekawosc. - Zacznij, a pozniej jakos pojdzie. -Nie, nie - skrzywila sie Kasia. - Ale badz spokojna - wyprostowala rece w uspokajajacym gescie - jutro ci opowiem. Mam w domu gazety, wycinki, znaczy. Zbieram takie rozne - mruknela tonem wyjasnienia, a wygladala w tej chwili jak mala dziewczynka, ktora przyznaje sie do prowadzenia pamietnika. - Tam mam wszystko dokladnie napisane. Zobaczysz, moze nawet ci przyniose. Na chwile zamilkly obie. Wnetrze wypelnialo rytmiczne, niskie buczenie radiobudzika. -Ktora masz jutro? - spytala znienacka Katarzyna. -Slucham? -Ktora kase - wyjasnila, a Anna zrozumiala, ze pyta o stanowisko. Kasy byly bowiem przydzielane rotacyjnie, a kasjerki codziennie pracowaly na innym miejscu. -Nawet nie wiem - machnela reka. Boze - usmiechnela sie do swoich mysli, patrzac w twarz kolezanki - dylematy ludzi pracy. * * * Tego wieczoru nie bylo z nia Adama. Zadzwonila do niego jeszcze z pracy, zapewniajac, ze wszystko jest w porzadku, ze czuje sie dobrze, nie dzialo sie nic niezwyklego i nie ma sie o co martwic. Potrzebowala po prostu pobyc ze soba sama, odpoczac, dobrze sie wyspac. I najbardziej podobalo jej sie to, ze byla to szczera prawda. 222 Przygotowala wiec sobie aromatyczna, pelna puszystej piany kapiel, kupila swoja ulubiona swiece, przyniosla do lazienki odtwarzacz CD, przeprosila stare plyty i zrobila sobie mocnego drinka. Lezala w wannie sama nie wiedziala, jak dlugo. Takiego odprezenia nie zaznala od dawna.Powoli zaczynala tez zartowac z calej tej absurdalnej sytuacji. Nie majac komorki, czula sie wolna i bardziej niezalezna, choc, oczywiscie, musiala poczynic drobny wydatek i kupic sobie porzadny budzik. Pozbywajac sie telefonu, zyskala jednak swiety spokoj, a i nastawianie tradycyjnego, nakrecanego budzika zdecydowanie mialo swoj urok. Nastroj popsula jej na chwile pewna mysl. -Zebym tylko nie skonczyla jak Kasia - powiedziala na glos, jak gdyby bylo to zaklecie, ktore rzeczywiscie moglo ja ochronic przed losem wiecznej kasjerki. Zanim sie polozyla, siegnela jeszcze do torebki, by sprawdzic grafik kas i miec juz caly mijajacy wlasnie dzien za soba, a majacy nadejsc - poukladany. -Trzydziesta pierwsza - mruknela juz bardzo sennie, odpowiadajac poniewczasie na pytanie Katarzyny. Nagle otrzezwiala, a jej umysl rozswietlil czerwony blysk. 2:31. Drugi sektor, kasa numer trzydziesci jeden. Anna usiadla prosto, zebrala cala posciel, okryla sie dokladnie i podkulila nogi pod siebie. Nie pamietala, o ktorej zasnela, ale robilo sie juz jasno. * * * Nie wiedziala, co zrobic. Czula sie koszmarnie; byla niewyspana, opuchnieta, z wlosami w nieladzie i z workami pod oczami.Siedziala w swojej kasie numer 31 w drugim sektorze i zewszad wypatrywala zagrozenia. Chciala sie z kims zamienic, ale sumienie protestowalo; jezeli zmienniczce cos sie stanie, czy bedzie potrafila z tym zyc? Czy nie oszaleje, wiedzac, ze mogla temu zapobiec? Temu, temu, powtarzala w myslach. Ale czemu? Zastanawiala sie, czy z wolna nie popada w paranoje. Na kazdego klienta patrzyla podejrzliwie, kazdemu towarowi przygladala sie, jakby go widziala na oczy po raz pierwszy. Z pewna ulga, ale i wstydem zauwazyla, ze kolejki do jej kasy sa krotsze, niz do innych. I dobrze, mowila jednak w duchu, spierdalajcie ode mnie wszyscy. 223 Prawdziwa udreka bylo tez niewyspanie. Od kilku nocy miala problemy z zasnieciem, a stresy sprawialy, ze spala niespokojnie i tak naprawde nie wypoczywala. Swiatlo razilo ja w oczy, czesto musiala oslaniac je dlonia. Szum w glowie nie pozwalal sie skoncentrowac. Ciagle zdawalo sie jej, ze slyszy wiecej, niz powinna. A to fragment rozmowy dwoch facetow obrabiajacych dupe zonie jednego z nich, a to pisk kolek wozka z magazynu, a to znowu trzaski jarzeniowek czy zawodzenie stalowej konstrukcji nad glowa. Po kilkunastu minutach to bylo po prostu meczace; po godzinie chciala uciec; pozniej z trudem powstrzymywala krzyk.Nieoceniona w tej sytuacji okazala sie Katarzyna. Siedziala w sasiedniej kasie nr 32 i trajkotala na okraglo, kiedy tylko mialy chwile wolna, a czasem nawet gdy nie mialy. Kiedy ruch w sklepie troche sie uspokoil i wszystko wskazywalo na to, ze maja pare minut dla siebie, wyciagnela spod lady nieco pozolkly juz skoroszyt. -Tak jak mowilam, przynioslam - powiedziala. Anna przypomniala sobie o swoich wczorajszych pytaniach i teraz przeklinala siebie za ciekawosc, bo wiedziala, ze Katarzyna nie da jej spokoju, dopoki nie pochwali sie swoimi skarbami. - Wez - Kasia wychylila sie ze swojego stanowiska i podala skoroszyt prosto w jakos dziwnie bezwolne rece kolezanki. Anna polozyla go na kolanach i westchnela. Bolala ja glowa. -Jest na wierzchu - zachecila kasjerka. I Anna, chcac nie chcac, otworzyla skoroszyt. Slowa, ktore zobaczyla w wycinku gazety uderzyly w nia jak kule. "ZGWALCIL" strzelilo jej prosto w czaszke i przeswidrowalo ja na wylot. "PIECIOLETNIE DZIECKO" wbilo sie w serce i utkwilo gdzies w tkankach, wypelniajac piers nieznosnym bolem. "SPETAL" i "OWINAL W FOLIE" dobilo ja, dopelniajac calosci. Anna zamknela oczy i poczula, jak gesia skorka pokrywa cale cialo. Przypomniala sobie tupot malych nozek. "CIALA NIE ODNALEZIONO". -Jak to nie odnaleziono? - zapytala Anna, bo nie miala ochoty czytac tego wszystkiego. -To jest najciekawsze - pokiwala glowa Katarzyna, co Anne napelnilo odraza. - Facet twierdzil, ze ukryl cialo w kartonie po telewizorze. Tyle ze jak wrocil do pokoju to kartonu juz nie bylo. Mowil tylko, ze sluchawka telefonu majtala sie na kablu, jakby komus dopiero co spadla. Boze, pomyslala Anna, przypominajac sobie swoja komorke; Boze swiety! 224 -Teraz rozumiesz, dlaczego wolalam ci to przyniesc, niz opowiadac - odezwalasie Katarzyna. - Mi na to brakuje slow. Rozumiala w zupelnosci. Czula narastajacy lek. 2:31, drugi sektor, kasa trzydziesta pierwsza, przesledzila w myslach. Ale dlaczego wlasnie ta, dlaczego wlasnie ja? - zachodzila w glowe. I byla bezradna. Poczula, jak kreci jej sie w glowie. Od wszechobecnego gwaru i szumu nagle zrobilo jej sie niedobrze. Gluche dudnienie zelaza nad glowa potegowalo mdlosci. Omal nie zwymiotowala, kiedy do jej uszu dotarl odglos rozrywanej folii od zgrzewki napojow. 2:31, pulsowalo jej w mozgu, 2:31. Zerknela do wycinka, by poszukac czegos, czegokolwiek, co pomogloby jej zrozumiec, po prostu zrozumiec. Trafila na fragment, w ktorym z reporterska dokladnoscia autor opisywal przebieg wydarzen: 14:12 - rodzice dziewczynki orientuja sie, ze ich dziecko zniklo 14:13 - rozpoczynaja poszukiwania na wlasna reke; rozdzielaja sie i umawiaja przed biurem reklamacji 14:30 - poszukiwania nie daja rezultatu; rodzice powiadamiaja ochrone hipermarketu 14:31 - personel rozpoczyna poszukiwania dziewczynki 14:59 - mala Zuzanka zostaje uduszona przez zwyrodnialca, Mariusza P. 15:50 - potwor oddaje sie w rece ochrony; przyznaje sie do zgwalcenia i zamordowania dziecka -Czternasta piecdziesiat dziewiec - wycedzila powoli Anna. Swiatlo zgaslo tylko na chwile. Na cyferblacie migalo 2:31. -Mamy rozwiazanie zagadki - usmiechnela sie Kasia. Dlaczego druga trzydziesci jeden, dlaczego dwa trzydziesci jeden, lamala sobie glowe. Dlaczego wlasnie to miejsce - rozejrzala sie po swoim stanowisku, ale nie zobaczyla niczego niezwyklego. Gdzies nad jej glowa rozlegl sie cichy pomruk stali. -Nad czym myslisz? - zapytala Katarzyna. 225 Anna jej nie sluchala. Spojrzala na wielki, kwadratowy zegar wiszacy w holu. Byla za piec pietnasta. I wtedy cos uslyszala.-Co do cholery... - ku zdumieniu kolezanki wstala i zaczela sie rozgladac wokol kasy. -Co robisz? Anna dala nura pod blat i z pasja zaczela przewracac wszystko, co tylko wpadlo jej w rece. -Anka, no co ty... -Ok... Anna Kwiatkowska podniosla sie powoli, blada jak sciana. Rzut okiem na zegar. Do pietnastej zostaly dwie-trzy minuty. Spojrzala w glab holu. Zobaczyla zdenerwowanego ochroniarza szepczacego cos do krotkofalowki. -Anka...? - Kasia stala przed nia sztywno. Wskazywala palcem na gruby filar kilka metrow za nimi. U jego podstawy blyszczala niewielka kaluza, po konstrukcji splywala srebrzysta struzka wody. Strop zlowrogo jeczal nad nimi. Huk, z jakim wystrzelily czesci konstrukcji zagluszyl krzyk Katarzyny Stanek. W glebi holu wybuchla panika. Anna rzucila sie do wyjscia. Wydawalo jej sie, ze slyszy... Tak. Tupot malych stopek. 14:59 - zawala sie strop hipermarketu Argo. Pod zelazna konstrukcja ginie 231 osob. Rannych zostaje kilka tysiecy. Anna Kwiatkowska, jedna z ocalalych, mowi o ogromnym szczesciu... 226 Krzysztof Gonerski POTWOR 227 Krzysztof GonerskiOd ponad trzydziestu lat wierny gdanszczanin. Z zawodu prawnik. Pasjonat sztuki filmowej. Wielki fan kina grozy, zafascynowany azjatyckim horrorem oraz kultura i sztuka Dalekiego Wschodu. Milosnik Breta Eastona Ellisa i Edgara Allana Poe. Przygode z pisaniem zaczalem, dzieckiem niemal bedac w kolebce. Dokladnie w wieku szesciu lat. I tak juz zostalo. Mlodosc spedzilem na gniewnej i chmurnej poezji, cieszac sie slawa klasowego wieszcza. Czasy studenckie to krok naprzod - proza poetycka. Ostatnie lata odkryly przede mna niezmierzone rejony literackiej grozy. Zdaje sie, ze znalazlem w niej swoj skromny kawalek podlogi. Wiekszosc dotychczasowych utworow konczyla w szufladzie, konkursowa rywalizacja nie pociagala mnie, a przyjemnosc pisania byla i jest dla mnie priorytetem. Ale ciagnie artyste do szerokiej publicznosci. A kiedy los zsyla mu taka okazje - grzech nie skorzystac. "Prezent" - opowiadanie mojego autorstwa zamieszczone w antologii "Trupojad" - jest moim literackim debiutem. 228 aska smuga swiatla wslizgiwala sie przez lekko uchylone drzwi.Chlopczyk z koldra naciagnieta az po sam nos i z bijacym sercem, nasluchiwal. Z przedpokoju dobiegaly odglosy krzatajacej sie Aliny. Zazwyczaj kladla sie spac jako ostatnia, w przeciwienstwie do meza, ktory wracal z pracy tak bardzo zmeczony, ze gdy tylko przykladal glowe do poduszki, momentalnie zapadal w kamienny sen. Alina czesto narzekala, ze nawet gdy jest na urlopie, to w ogole nie ma kiedy odpoczac. Miala przeciez na glowie caly dom i Bartka, malego psotnika. Jego niespozyta energia i wybujala wyobraznia sprawialy, ze wolny czas Aliny byl w wiekszosci wypelniony. Czasem bywala naprawde zmeczona, ale jak kazda kobieta nie mogla ot tak polozyc sie spac. Nalezalo przeciez zadbac o wieczorna pielegnacje skory, zajac sie wlosami, wyprobowac kolejny rewelacyjny krem na zmarszczki oraz oczywiscie sprawdzic, czy mieszkanie jest zamkniete, a krany pozakrecane. * * * Alina wsunela glowe do pokoju. Chlopczyk czul jak omiotlo go troskliwe spojrzenie, ale nie poruszyl sie, udajac, ze smacznie spi. Po chwili waski prostokat swiatla zniknal. Po pokoju rozlala sie zlowieszcza ciemnosc. Zapanowala cisza, przerywana donosnym, nienaturalnie glebokim tykaniem zegara zawieszonego w przedpokoju. Glowe Bartka zapelnily tajemnicze szmery, ktore wypelzly ze wszystkich zakamarkow pokoju. Na scianie, w blasku srebrzystej poswiaty ksiezyca zatanczyly grozne cienie. Dobrze znane przedmioty przeobrazily sie w fantastyczne stwory. Biurowa lampa wila sie niczym waz, obrotowy fotel wiercil sie niespokojnie, zamkniete w szafkach zabawki nawolywaly sie szeptami. Sciany pokoju falowaly niczym plotno na wietrze. Pomieszczenie ozywalo. Jednoczesnie budzil sie uspiony za dnia strach Bartka. Serce bilo mu tak glosno, ze zagluszalo miarowe tykanie dobiegajace z przedpokoju. Dziecieca wyobraznia za nic miala jednak szamoczace sie w piersi chlopczyka, 229 zatrwozone serce. Produkowala kolejne tajemnicze, niepokojace dzwieki i obrazy. Mimo wszystko nawet ona nie mogla oprzec sie zmeczeniu, ktore zbawienna fala porywalo chlopca w glebie kojacego snu. Czasem jednak przyplyw nie nadchodzil. Wtedy Bartek zostawal sam na sam z zyjacym za sprawa ciemnosci pokojem. * * * Mocno zacisnal powieki i nasunal koldre az po czolo. Na niewiele sie to zdalo, poniewaz cos oslizlego wsunelo sie pod nia. Poczul na stopie obmierzly lepki dotyk. Wytrzymal wzbierajace w nim uczucie obrzydzenia i wyrywajacy sie z gardla krzyk trwogi. Bal sie, ze gdy tylko sie poruszy, cokolwiek to jest, pozre go. Na szczescie to cos zniklo. Serce Bartka zwolnilo swoj szalenczy rytm. Chlopiec wysunal glowe spod koldry i otworzyl oczy. Nawet nie czul przerazenia na widok trojkolowego rowerka wspinajacego sie na tylnych kolach niczym rozjuszony rumak. Wlasciwie poruszajace sie przedmioty i szepczace meble nie byly takie straszne... * * * Nagle lydke lewej nogi zmrozil dotyk czegos lodowatego, lepkiego i oslizlego. Chlopiec wzdrygnal sie. Ale nieprzyjemne uczucie wciaz nie znikalo. Cos, co przypominalo ohydna macke, przesuwalo sie po jego nodze. Tego bylo juz za wiele, jak na jeden wieczor. Z piersi Bartka wydobyl sie przerazliwy krzyk. Zerwal sie z kanapy, jakby nagle przemienila sie w rozgrzane do czerwonosci piekielne loze. Przestraszyl sie nie na zarty. Nerwowo ogladal spodnie pidzamy, obmacujac nogi, ktore przed chwila staly sie obiektem ataku. Gdy troche ochlonal, ostroznie podszedl do lozka. Pochylil sie nad nim. Oswojony z ciemnoscia wzrok, poza zmierzwiona posciela, nie znalazl niczego, co uzasadnialoby jego paniczny strach. Odetchnal z ulga. Z sasiedniego pokoju dobiegly go stlumione szepty obudzonych rodzicow. Bartkowi zrobilo sie glupio z powodu histerycznego zachowania. Chcial wrocic do lozka, gdy wtem cos zakleszczylo sie tuz nad jego kostkami. Potezna sila pochwycila go, przewracajac i wciagajac pod kanape. Przerazony chlopiec zaczal krzyczec wnieboglosy. Rozpaczliwym gestem zlapal noge od szafki i trzymal najmocniej, jak potrafil. Olbrzymia sila byla nieublagana. Z latwoscia pochlaniala odchodzacego od zmyslow 230 chlopca. Na szczescie natychmiast z pomoca przybiegli wystraszeni rodzice. Zapalili swiatlo. Oslizle macki oplatajace nogi chlopczyka zniknely w mgnieniu oka. Alina zalamala rece, widzac syna lezacego na podlodze, do polowy schowanego pod kanapa. Przykleknela nad roztrzesionym chlopczykiem:-Moj Boze, Bartusiu, co ty robisz pod lozkiem? Chlopiec wyczolgal sie w pospiechu, obawiajac sie, ze cos wciaz tam siedzi i zaraz znowu porwie go w otchlan pod lozkiem. Wczepil sie raczkami w szyje mamy i wtulil sie w jej ramiona calym drzacym cialkiem. -Tam, tam, jest pot... potwor - wydusil z siebie przerazony. -Juz dobrze synku, juz dobrze... To tylko zly sen. - Matka wytarla dlonia zaplakane policzki i jeszcze mocniej go przytulila. Stojacy za nia Karol pogladzil chlopczyka po glowie, usmiechajac sie przyjaznie: -Ales nas przestraszyl, doktorku. -Ale tam naprawde jest potwor! - wybuchnal Bartek, na nowo zalewajac sie lzami i trzesac sie ze strachu. Alina, trzymajac chlopca w ramionach i szepczac mu do ucha "juz dobrze", wyszla z pokoju. Ojciec westchnal ciezko, bo choc nocne mary dreczace jego synka wcale nie byly rzadkoscia, to jeszcze nigdy az tak bardzo nie daly mu sie we znaki. Przez chwile mierzyl wzrokiem waska jednoosobowa kanape Bartka. Chcial podazyc za zona i pochlipujacym chlopcem, ale z ciekawosci podszedl do lozka. Przykleknal i przysuwajac glowe do podlogi, zajrzal pod spod. W polmroku nie dostrzegl niczego, poza kilkoma papierkami po batonach i dwoma mazakami bez nakretek. "No tak, potwor" - pokiwal glowa. Zamierzal wrocic do lozka, przerwanego snu i nastepnego dnia zajac sie sprawa koszmarow Bartka, ale przyszla mu do glowy absurdalna mysl: "Moze ten potwor boi sie swiatla?", usmiechnal sie do siebie, rozbawiony niedorzecznoscia tego przypuszczenia. Mimo to zgasil lampe. Zajrzal pod lozko. Ze szczeliny miedzy kanapa a podloga zionela otchlan. Rzeczywiscie dosyc nieprzyjemna w swym nieodgadnionym mroku. Ale nie skrywala w sobie zadnej bestii. Mogla stworzyc ja tylko wyobraznia przewrazliwionego kilkuletniego chlopca. Niepokojaca byla jednak jej potega. Bartus byl przeciez autentycznie przerazony... Karol zasmucil sie stanem chlopca. Odrywal juz glowe od podlogi, gdy stalo sie cos niewiarygodnego. Cos 231 czarniejszego od ciemnosci wypelniajacej przestrzen z impetem uderzylo lodowata, oslizla macka o twarz zszokowanego mezczyzny. 232 Kyrcz Radecki ZMYSLY 233 Kazimierz Kyrcz Jr Lukasz RadeckiKazimierz Kyrcz Jr - zaciekly maniak duetow literackich, za ktore gotow bylby pokroic (oczywiscie nie siebie!), wspolautor kultowego "Pikniku w piekle" (2004) i nie mniej udanego "Honorarium" (2006), obecnie wraz z Lukaszem Radeckim przygotowuje nowy zbior opowiadan grozy, a takze swa debiutancka powiesc o roboczym tytule "Osiemset osiemdziesiat osiem". Od dziecka mieszka w Krakowie, ktore to miasto pokochal bez wzajemnosci. Interesuje sie muzyka, sportem (rabanie siekiera) i ogolnie pojeta sztuka (niekoniecznie miesa). Lukasz Radecki - mieszka i tworzy w Malborku. Absolwent Uniwersytetu im. Mikolaja Kopernika w Toruniu. Z zawodu nauczyciel, z powolania ojciec i maz, z zamilowania muzyk i pisarz. W wolnych chwilach (ktorych ma coraz mniej) redaktor serwisu Horror Online i wspolpracownik magazynu Czachopismo oraz serwisow Kinooko i Zombie Zone. Debiutowal na wspomnianej juz stronie Horror Online, publikowal w rozmaitych pismach i fanzinach, m.in. w Magazynie Fantastycznym. Na podstawie jego opowiadan powstaly fragmenty filmu Rigor Mortis, do ktorego stworzyl takze sciezke dzwiekowa. Wspomniany obraz zostal nagrodzony na Festiwalu Filmowym "Drzwi" w Gliwicach. Obecnie pracuje nad zbiorem opowiadan z Kazimierzem Kyrczem Jr. 234 Tyle mamy w sobie zla, ile widza inni... Szczesliwego Nowego Yorku - Artur Gadowskihlopiec z rozkosza zatopil zeby w kanapce z dzemem. Reka ojca wysunela sie wlasnie zza gazety, by po chwili znow zniknac za nia wraz z filizanka kawy. Marcel usmiechnal sie na mysl, ze moze jego tata nie jest czlowiekiem, tylko przybyszem z kosmosu i dlatego zawsze przy sniadaniu zaslania sie papierowa plachta, w obawie przed zdemaskowaniem. Matka skonczyla obierac jajko. Umiescila je na talerzyku i postawila na stole, naprzeciw krzesla, ktore zwykle zajmowal dziadek. Marcel machal nogami w rytm jakiegos aktualnego przeboju, ktory rozbrzmiewal z radia. Wokalista spiewal po angielsku, wiec chlopiec nie rozumial slow, ale byl pewien, ze piosenka opowiada o czyms wesolym. O jakiejs glupiej milosci, wakacjach, albo o jednym i drugim... -Przycisz to radio - poprosila mama tym swoim specjalnym, nieznoszacym sprzeciwu tonem. -Andzia, co ci przeszkadza muzyka? - odparl ojciec. -Nie mam nic do muzyki, chodzi o jej glosnosc. -Sama chcialas - wzruszyl ramionami i przykrecil galke potencjometru. Glos piosenkarza oddalil sie, ustepujac miejsca dziwnym dzwiekom dochodzacym z korytarza. Rytmiczny lomot przeplatal sie z wrzaskami i jekami. Marcel nie mial pojecia, czy wydaje je mezczyzna czy kobieta, tym bardziej, ze glosy mieszaly sie ze soba. Na mysl przyszly mu koty, ktore niekiedy w nocy przesiadywaly pod jego oknem. Jedyna roznica polegala na tym, ze te glosy byly ludzkie i przepelnione cierpieniem. -Wojtek! - syknela matka, rzucajac ukradkowe spojrzenie na syna. -O co ci chodzi, zlotko? - mezczyzna udawal, ze nie domysla sie, czego oczekuje od niego zona. 235 -Zrob cos z tym... - szepnela. Marcel skupil sie na kubku parujacego kakao,wiedzac, ze gdy mama scisza glos, to niewiele brakuje, by zaczela krzyczec. Mialo sie wrazenie, ze zbiera sily przed waznym wystepem. -Niczego nie slysze - sklamal ojciec. - Mam poglosnic? -Tak - poddala sie Andzia. Po sekundzie dzwieki kolejnej piosenki zagluszyly makabryczna kakofonie. Osmiolatek zauwazyl, ze rodzice unikaja swojego wzroku. Dziwil sie troche, jak udalo mu sie przegapic ich klotnie, ale nie zaprzatal tym sobie glowy. Myslal jedynie o tym, by czym predzej wrocic do swego pokoju i pograc na komputerze. * * * Marcel zerwal sie jak oparzony. Jego budzik z Kubusiem Puchatkiem wskazywal dwadziescia minut po polnocy. Otumaniony snem nie od razu rozpoznal przyczyne przebudzenia - dobiegajace z dolu podejrzane halasy. Nie mial watpliwosci, ze chodzi o bijatyke. Te jeki, odglosy uderzen, jak na filmie, ktory widzial niedawno. Tam tez kilku panow bilo sie zawziecie, czemu towarzyszyly podobne, puste, a jednak przejmujace dzwieki.W pierwszym odruchu chcial schowac sie pod koldre i poczekac, az wszystko ucichnie albo po prostu sprobowac zasnac, ale ciekawosc zmusila go do dzialania. A jesli do domu wlamal sie bandyta? Jesli krzywdzi mame lub tate? Albo dziadka? Musi to sprawdzic i wezwac pomoc! Zerwal sie z lozka, wskoczyl w kapcie, smignal do drzwi. Na korytarzu - wbrew jego obawom - nie bylo nikogo. Starajac sie nie szurac pantoflami, zakradl sie do schodow. Wtedy dopiero upewnil sie, ze odglosy dobiegaja z piwnicy, w ktorej ostatnio calymi dniami przesiadywal dziadek. A jesli to on robi cos zlego mamie? Mama czasem mowila, gdy myslala, ze Marcel nie slyszy, ze "boi sie tego starego wariata, bo nie wiadomo, co mu do lba strzeli". Zreszta, dziadek tez nie przepadal za synowa. Na dobra sprawe wygladalo na to, ze nikogo nie lubi. Kiedys w ogrodzie porabal lopata kreta. Zastawial tez pulapki na koty, ktorych nienawidzil, bo dusily jego golebie. Pulapki pelne drutow, kolcow i gwozdzi. Wprawdzie Marcel nigdy nie widzial, aby jakis kot sie zlapal, jednak slady na narzedziach nie pozostawialy watpliwosci. Tak bylo, dopoki mama nie zmusila 236 dziadka do sprzedania ptakow. Dlugo sie klocili, w koncu dziadek ustapil. Ale nigdy jej tego nie zapomnial. Dalo sie to zauwazyc po sposobie, w jaki na nia patrzyl; z lekko przymruzonymi oczyma i pogardliwie wydetymi wargami.Krzyki i jeki narastaly, wzbogacane co jakis czas czyms w rodzaju glebokich westchnien. Mimo przerazenia sciskajacego gardlo, chlopiec powoli, jak zahipnotyzowany, schodzil po kolejnych stopniach, coraz blizej i blizej zrodla halasow. Wkrotce stanal przed wejsciem do piwnicy. Powiew zimnego powietrza owial mu lydki. Dzwieki staly sie jeszcze wyrazniejsze. Marcel oblizal nerwowo wargi i siegnal do klamki. Az podskoczyl ze strachu, gdy wylaniajaca sie z ciemnosci dlon zacisnela sie na jego nadgarstku. Spojrzal w gore, napotykajac zagniewany wzrok ojca. -Co ty wyprawiasz?! - uslyszal. -Ja... nie moglem spac przez te halasy - wydukal z mieszanina obawy i ulgi. -Cos ci sie przysnilo - stwierdzil ojciec, ignorujac dobiegajace zza jego plecow wrzaski. - Wracaj do pokoju. -Ale tato... -Nie wpier... wiastkuj mnie - ucial mezczyzna, ale po chwili dodal lagodniej. - Przyjde zaraz do ciebie i cos ci poczytam, dobrze? -Dobrze... -I jeszcze jedno - ojciec przyblizyl sie do syna tak bardzo, ze ten poczul kwasna won jego oddechu. - Marcel, pamietaj. Nigdy, przenigdy, nie zagladaj do piwnicy. -Ale... -Bez dyskusji! Nigdy tam nie zagladaj! Zrozumiano?! -Tato... -Nigdy - powtorzyl ojciec z naciskiem. - Bo moze stac sie cos strasznego! Ich spojrzenia spotkaly sie. To, co Marcel poczatkowo bral za oznaki gniewu, okazalo sie strachem. Dla chlopca bylo to wstrzasajace odkrycie. Ten mezczyzna, ktory zawsze byl dla niego idealem odwagi i pomyslowosci, czegos sie bal. Marcel poczul sie z jednej strony zawiedziony, z drugiej jednak szczesliwy, ze moze w czyms pomoc ojcu. Uspokoic go. -Nigdy - powiedzial. -Obiecujesz? -Obiecuje - zapewnil Marcel, cieszac sie z tego, ze oblicze ojca sie rozpogodzilo. * * * 237 Chlopiec lezal, tak jak zostawil go ojciec, sztywno, nakryty koldra az po sama szyje. Choc chcialo mu sie spac, bal sie opuscic powieki. Nie rozumial tych zaleznosci, ale pozbawiony jednego zmyslu czul wzmocnienie pozostalych. Przede wszystkim sluchu, ktory niczym trucizna zatruwal jego wyobraznie jekami z piwnicy. Kiedys Antek, kolega z klasy, przeszukal kolekcje filmow starszego brata i korzystajac z nieobecnosci domownikow, urzadzil dla chlopakow seans horrorow. Pierwszy film, opowiadajacy o mezczyznie, ktory pila spalinowa zabijal ludzi, obejrzeli przerazeni, ale i zafascynowani, glownie poczuciem, ze robia cos zakazanego. Przy drugim - historii mlodych ludzi wywolujacych demony w lesnej chatce, poddali sie.Teraz obrazy, ktore od dawna przesladowaly Marcela w snach, pojawily sie na szarej tafli sufitu. Zacisnal piesci i zbierajac sie na odwage, zamknal oczy. Makabryczne wizje staly sie nieomal namacalne. Oslizgly demon rozwieral wydluzona niczym ostrze kosy paszcze, pelna pozolklych, haczykowatych klow. Zwiazana lancuchami naga dziewczyna wrzeszczala wnieboglosy, probujac uniknac nieuchronnego. Potwor, nic sobie nie robiac z jej histerii, zblizal sie coraz bardziej... Wkrotce jego paszcza z szybkoscia dobrze naoliwionego mechanizmu zatrzasnela sie, kladac kres krzykom ofiary. Bezglowe cialo drgalo jeszcze w konwulsjach, podobne do rozdeptanej zaby... Odglosy z dolu nadplywaly fala za fala, a do umyslu osmiolatka wkroczyl zamaskowany mezczyzna z mlotem. Tajemniczy osobnik podszedl do przykutej do wozka inwalidzkiego kobiety, wzial potezny zamach, nachylil sie i zmiazdzyl stope ofiary. Ta zaczela wrzeszczec i najwyrazniej nie miala zamiaru przestac, ale cios w usta uciszyl ja definitywnie. Marcel usiadl na lozku. Krople potu splywaly mu po czole, pizama kleila sie do plecow. Coraz bardziej bal sie otaczajacej go ciemnosci. Po chwili jednak uswiadomil sobie cos znacznie gorszego. Bal sie tez dziadka. Krzyki z piwnicy brzmialy dokladnie jak te na filmach. Najwyrazniej dziadek kogos tam krzywdzi! Mysli pedzily przez zmeczony umysl dziecka jak huragan. A co, jesli dziadek jest wyznawca szatana? Jesli odprawia jakies straszliwe obrzedy? A moze w piwnicy mieszka potwor, ktorego uwiezil, ale musi teraz karmic? Bestia, ktora zywi sie krwia... A jesli dziadek jest psycholem? Mama czesto powtarza, ze ma nierowno pod sufitem. Moze rzeczywiscie morduje tam swe ofiary? Tylko dlaczego? Jak? Czemu rodzice go nie powstrzymaja? Czyzby wiedzieli o wszystkim i byli jego wspolnikami? Tyle razy zdarzalo sie, ze tata wieczorem jechal do biura, pewnie wtedy porywal nieswiadomych 238 zagrozenia przechodniow i przywozil ich do piwnicy... Ale przeciez nigdy nie widzial, zeby ojciec cos tam wnosil. Nic, poza jedzeniem. A na pewno zauwazylby jakies tajemnicze pakunki... -To sie musi skonczyc! - powtorzyla mama, dla podkreslenia swoich slow glosno odstawiajac pusta szklanke na blat stolu. - Musisz go oddac do psychiatryka! I to szybko! Inaczej nie recze za siebie! -Kotku, wiesz, ze dziadek zawsze bierze wszystko do siebie... - odpowiedzial ojciec. - Nie moge go ot tak oddac lapiduchom... -Wiem, wiem - Kiwnela glowa, wstajac gwaltownie i skladajac brudne talerze jeden na drugi. - Nie musisz mi tego tlumaczyc. Zauwazylam! Ale nie zapominaj, ze w tym domu jest dziecko! Jak sadzisz, co z niego wyrosnie, jesli ten... ten... -W porzadku - przerwal jej Wojciech. - Zaraz po Nowym Roku rozejrze sie za czyms odpowiednim. -Mamusiu, a kiedy dziadek umrze? - wtracil Marcel, nieswiadomie dolewajac oliwy do ognia. -Chyba niepredko - westchnela, robiac taka mine, jakby dlugowiecznosc tescia wcale jej nie cieszyla. Maz spiorunowal ja wzrokiem, ale nie skomentowal wypowiedzi. -A czy dziadek jest chory? - drazyl chlopiec. -Jest, i to bardzo - przytaknela z przekonaniem matka. - Brakuje mu piatej klepki. A moze nawet czwartej... -Mamusiu... -Co? -Nie wiesz co! -No, mowze wreszcie! - Andzia miala dosc tych przekomarzan. -Slyszalem, ze jak psy tracaja sie nosami, to sie caluja - wyjasnil Marcel. -He, he... - Wojciech skwapliwie skorzystal z okazji do skierowania rozmowy na bezpieczne tory. - Maja dzieciaki pomysly. -A Antek mi mowil - paplal dalej chlopiec - ze widzial jak dwa pieski-chlopcy tak sie dotykaly. Czy to znaczy, ze one sa gejami? 239 * * * -Co to znowu za halasy?! - fuknela Andzia, wchodzac do salonu ze swiezo wyprasowanym obrusem.-Nie poznajesz slow? - odpowiedzial pytaniem na pytanie Wojciech. - Bog porzucil szczescie swoje, zszedl miedzy lud ukochany, dzielac z nim trudy i znoje. A slowo cialem sie stalo i mieszkalo miedzy nami... -Ale kto tak okrutnie rzezi? Myslalam, ze to specjalnosc tego tam, z dolu. - Andzia rozlozyla biala plachte na stole i wyrownala ja dlonmi. -Nie badz zlosliwa. W koncu mamy swieta. Te kolede nagrali Zgniatacze Dzwiekow. -Zaganiacze? -Nie, Zgniatacze. Zgniatacze Dzwiekow. Taka kapela z Nowej Huty. -Gdzie ich znalazles?! Na szrocie? -Bardzo smieszne! - sapnal Wojciech, stukajac nerwowo po oparciu fotela. - Ci kolesie, poza zwyklymi instrumentami, korzystaja z roznych elektrycznych narzedzi, wiesz, dodaja takie industrialne smaczki... -Jak juz musisz sluchac tego badziewia, to plis, na sluchawkach, mnie nie katuj. - Wylaczyla wieze i ruszyla z powrotem do kuchni. -Nie znasz sie na tym, co dobre! - rzucil w slad za zona Wojciech. - Podobno zglosili sie do nich przedstawiciele Boscha, z propozycja, zeby grali tylko na ich wiertarkach... -Zamiast sie obrazac, moglbys mi pomoc! Widzi, ze sobie rece po lokcie urabiam, to siedzi i dupereli slucha! - podsumowala po swojemu Andzia. Oczywiscie, jak zwykle, musiala miec ostatnie slowo. Wojciech westchnal ciezko, wlaczyl plyte z "normalnymi" koledami i pospieszyl zonie z odsiecza. -Lepiej juz po niego idz - poprosila go dwie godziny pozniej, gdy wszystkie dania byly juz gotowe. - Zawolaj tez Marcela. Gdy tylko chlopiec pojawil sie w kuchni, od razu zostal zagoniony do rozkladania szklanek i sztuccow. Wkrotce ojciec przyprowadzil dziadka, ktory posapujac z wyraznym wysilkiem, wszedl do salonu i usiadl na specjalnie dla niego zakupionym krzesle z oparciami na rece. Razem z dziadkiem w pokoju pojawila sie specyficzna won charakterystyczna dla 240 starych ludzi, na ktora - niczym kolejna warstwa rzeczywistosci - nakladal sie zapach pasty do butow.Marcel zerknal pod stol. Lakierki dziadka lsnily jak maska samochodu pana dyrektora. Fiu, fiu, pomyslal z podziwem. Niezle je wyczyscil! -Najpierw polamiemy sie oplatkiem i zlozymy zyczenia - zarzadzila mama, widzac, ze chlopiec z niecierpliwoscia dlubie lyzka w talerzu z barszczem. Zyczenia? Ble... W przypadku dziadka ten rytual stawal sie prawdziwa udreka. Zwykle lapal wnuka suchymi i szorstkimi jak pumeks dlonmi, obsciskiwal go i plotl trzy po trzy, sliniac sie przy tym obficie. No, a jesli tata nie zdazyl otrzec mu ust chusteczka, ta wstretna wydzielina trafiala na policzki Marcela. Chlopiec az wzdrygnal sie na to wspomnienie. Na szczescie tego dnia staruszek telepal sie nieco mniej, wiec wszystko poszlo gladko. Duzo trudniejsze bylo uporanie sie ze smazonym karpiem i udawanie, ze jest rownie dobry co czekolada. Kompot z suszonych owocow zajezdzal jakas bagienna zgnilizna, ale nie chcac sprawiac mamie przykrosci, przemogl sie i wypil caly. A potem, wreszcie nadeszla ta upragniona chwila, na ktora Marcel czekal przez dwanascie miesiecy. Na przyzwalajacy gest ojca dal nura pod choinke, by myszkowac wsrod owinietych w ozdobny papier pakunkow. Zgodnie z niepisana tradycja, wlasnie on rozdawal prezenty przyniesione przez Swietego Mikolaja. Wojciech pomogl dziadkowi rozpakowac jego paczke. -Sluchawki - oznajmil z duma, podnoszac do gory opakowanie. Staruszek wzruszyl ramionami, nawet nie udajac radosci. Andzia spojrzala wymownie na meza. -Mowilam, ze to niepotrzebny wydatek - usmiechnela sie z triumfem. - A co ty tam masz, pedraku? - zwrocila sie do syna. Marcel zdarl papier z zaprzezonymi w sanie reniferami i az zaniemowil z wrazenia. Ogromne pudlo Lego Bionicle wlasnie stalo sie jego wlasnoscia. Roj kolorow sprawil, ze chlopiec zapomnial o bozym swiecie. Zajety studiowaniem instrukcji i dopasowywaniem poszczegolnych elementow, ignorowal dalsza rozmowe rodzicow i belkot dziadka. Mama sprzatnela ze stolu, a potem przyniosla deser. Cztery kawalki cynamonowo-czekoladowego tortu. Chlopiec sadzil, ze po tylu wigilijnych daniach nie bedzie w stanie zjesc niczego przez nastepny tydzien, ale widok slodkosci na nowo pobudzil jego apetyt. Pochlonal swa porcje w ekspresowym tempie, chcac jak najszybciej wrocic do bionicla. 241 Widzac domownikow zgodnie palaszujacych smakolyki, Andzia rozrzewnila sie.-Chcialabym, by te swieta nigdy sie nie skonczyly. - Usmiechnela sie smutno. - Jak pomysle, ze niedlugo trzeba bedzie wracac do pracy, to mi sie flaki wywracaja... -Wyluzuj, kochanie! Wez urlop, to tylko robota. Zobaczysz, ze niedlugo wszystko sie zmieni! - sprobowal pocieszyc ja Wojciech. -Gowno prawda! - wtracil od niechcenia dziadek. - Jak sie zmieni, to na gorsze! -Tato! - wykrztusil Wojciech. - Tak nie mozna! -Zamknij sie, bekarcie! - odparowal stary. - Poki zyje, nie polozysz lapy na mojej forsie! Nie ma mowy! Wojciech zachlysnal sie powietrzem, robiac taka mine, jakby wlasnie dostal w twarz. Zreszta, w pewnym sensie rzeczywiscie tak bylo. -No, pieknie! - zauwazyla Andzia z przekasem. - Zeby choc raz w roku przemowil ludzkim glosem, to nie! Mozna pomarzyc! A jak juz raczy sie odezwac, to tak, ze lepiej, zeby milczal... Dziadek podniosl sie ociezale z krzesla. Powiodl nieobecnym wzrokiem po pokoju, jakby wlasnie obudzil sie z dlugiego snu, porwal ze stolu swoje sluchawki i skierowal sie do wyjscia. -Pamietajcie sobie - rzucil na odchodnym, nie wiadomo do kogo konkretnie sie zwracajac. - Ze jak mnie zabraknie, to ten caly bajzel rozpieprzy sie na amen! Zyly sobie dla was wypruwalem, a wy... wy teraz... - zalkal niespodziewanie, po czym wyszedl, trzaskajac drzwiami. Wojciech przez reszte popoludnia mial zwarzony humor. Nic wiec dziwnego, ze poprawial go sobie najlepiej jak umial - pijac kieliszek za kieliszkiem. Efekty nietrudno bylo przewidziec. -Zab... ko, za... beczko - wybelkotal placzliwie, gdy Andzia zabrala mu butelke, na dnie ktorej zostalo jeszcze troche whisky. Ruszyl do barku po nastepna, ale zona zlapala go za ramiona. -Juz ci wystarczy! Mezczyzna zachwial sie, jednak po chwili odzyskal jako taka rownowage. -Ja... cie kochmm! -Zawsze mi to mowisz, jak sie ochlejesz - parsknela lekcewazaco. - Zmiataj stad! Koniec imprezy! 242 -Wisienko moooja, nie badz tak... ok... rutna...-Bede. Precz z lapami! Andzia obrocila meza o dziewiecdziesiat stopni i popchnela w strone korytarza. -A ty co tu jeszcze robisz?! - spytala ostro, widzac syna, ktory przypatrywal sie calej scenie z perspektywy podlogi. - Myj zeby i do lozka! Marcel poslusznie podreptal do lazienki, a potem do siebie. Odlozyl na szafke nowego bionicla, zgasil swiatlo i polozyl sie w zimnej niczym lod poscieli. Zamknal oczy, ale sen nie nadchodzil. Typowe wieczorne odglosy - brzek mytych naczyn, przytlumione dialogi z ulubionego serialu mamy, szum spuszczanej wody - to co zawsze dzialalo na niego jak najlepszy srodek nasenny, tym razem wcale nie pomagalo. Czy stala temu na przeszkodzie wyobraznia, czy wlasciwe kazdemu dziecku pragnienie odkrycia tajemnic doroslych? Nie wiadomo. W kazdym razie, kiedy wokol zapanowala cisza i chlopiec upewnil sie, ze wszyscy poszli juz spac, wstal, by - zgodnie z kielkujacym od dawna planem - wyruszyc na wyprawe do piwnicy. Po drodze przesliznal sie obok ojca pochrapujacego na sofie w przechodnim pokoju, w ktorym ladowal za kazdym razem, gdy za duzo wypil. Pod tym wzgledem mama byla nieublagana. "Chcesz sie narabac, prosze bardzo! Ale bedziesz spal sam!" -powtarzala to ostrzezenie tak czesto, ze chlopiec znal je rownie dobrze, co piec przykazan koscielnych, ktorych nauczyl sie na lekcji religii. Ojcu najwyrazniej to jednak nie przeszkadzalo. Przynajmniej nie na tyle, by od czasu do czasu nie pozwolic sobie na ociupinke - jak mawial - wiecej. Marcel powolutku uchylil drzwi prowadzace do piwnicy. Zbite z grubych desek, z przyklejonymi do nich od srodka styropianowymi plytami, w zalozeniu mialy wygluszyc dochodzace z wnetrza dzwieki. Chlopiec nie zapalal swiatla, nie chcac narazic sie na awanture. W mlecznym swietle latarki schody prowadzace w dol przypominaly wyszczerbione zeby smoka lub innej bestii. Mimo to Marcel nie zawrocil. Tup, tup, noga za noga. Schody zakrecaly na polpietrze i tam wlasnie na chlopca czekala pierwsza przeszkoda - poustawiane ciasno kolo siebie donice ze sterczacymi z nich nagimi zerdziami ni to kwiatow, ni to krzakow. Mama kazala ojcu schowac je tu na zime, zeby ich nie przemrozilo. Chlopiec z obrzydzeniem przeciskal sie przez gaszcz na wpol martwych galazek. Mial wrazenie, ze wija sie i wydluzaja niczym paluchy czarownicy, by chwycic go 243 mocno i zamknac w potrzasku. Ciarki przebiegaly mu po plecach, jednak nie zawrocil. Ciekawosc byla silniejsza od strachu, zreszta taka okazja mogla sie juz nie powtorzyc.Wreszcie zmijowate rosliny zostaly za nim. Kilka krokow dalej droge przegrodzilo Marcelowi zwisajace z sufitu przepierzenie, zrobione z brazowych zaslon z salonu, ktore rodzice wymienili podczas wakacji. Udrapowany niczym kurtyna material falowal delikatnie, upodabniajac sie tym samym do zywej i oddychajacej istoty. Zza przepierzenia slychac bylo posapywanie dziadka. Tym razem nie towarzyszyly mu zadne jeki czy odglosy uderzen. Chlopiec nabral gleboko powietrza do pluc, jakby co najmniej przygotowywal sie do wejscia w pozbawiona atmosfery przestrzen kosmiczna, odsunal na bok brazowa plachte... Piwnice oswietlala jedynie plynaca z ekranu zoltoniebieska poswiata. Nie bylo widac zadnych narzedzi tortur czy magicznych przyrzadow. Tylko telewizor, materac, fotel i magnetowid. No i dziadek - rzecz jasna. Rozwalony na fotelu, z szeroko rozlozonymi nogami i gapiacy sie w ekran. Marcel obserwowal cala scene, nie odzywajac sie ani slowem. Senior rodu mial na uszach potezne sluchawki, wiec szansa na to, ze cos uslyszy byla minimalna, ale i tak wolal nie ryzykowac. Dziadek trzymal na kolanach skarpetke frotte i szarpal nia z calych sil. Dyszal przy tym ciezko, widac bylo, ze w te walke wklada cale serce. Czemu ja dusi?, pomyslal zaskoczony chlopiec. Przeciez ona i tak nie zyje! Na ekranie jakas gola pani podskakiwala na lezacym panu. Co w tym strasznego?, zdziwil sie Marcel. To wszystko? To maja byc te niebezpieczenstwa, przed ktorymi chcial ochronic mnie tata? * * * Kiedy trzy tygodnie pozniej Wojciech odwozil staruszka do Domu Pogodnej Jesieni, Marcel razem z reszta klasy ogladal akurat w kinie najnowsza superprodukcje Walta Disneya.Znikniecie dziadka nie odcisnelo na nim zadnego pietna, nie wywolalo traumy czy przejsciowego nawet smutku. Skoro staruszek nie byl potworem, seryjnym zabojca czy zlym czarownikiem, to nie byl tez nikim interesujacym. 244 Poza tym, co Marcel zauwazyl z zadowoleniem, po pewnym czasie w domu przestalo smierdziec. Dopiero wtedy zrozumial, jak bardzo obecnosc dziadka stepiala jego zmysly. 245 Marek Sobolewski NIE OGLADAJ SIE ZA SIEBIE 246 Marek SobolewskiUrodzil sie w 1965 roku Warszawie. Z wyksztalcenia jest konstruktorem silnikow lotniczych lecz w zawodzie nigdy nie pracowal. Byl za to technologiem, handlowcem, informatykiem, a obecnie jest instruktorem w dwoch domach kultury, a takze montazysta filmowym. Montowal film dokumentalny "Skansen" o festiwalu w Jarocinie z 2005 roku, a obecnie pracuje nad filmem o emigrantach w Londynie, jest absolwentem Studium Scenariuszowego przy PWSFTiT w Lodzi i ma na swoim koncie kilka nieslusznie niezrealizowanych scenariuszy. Fantastyke interesuje sie od szczeniecych lat porwany mlodziezowymi powiesciami Jerzego Broszkiewicza, Bohdana Peteckiego, czy Krzysztofa Borunia. Pozniej przezyl fascynacje Lemem, Ursulq Le Guin, wreszcie Philipem K. Dickiem. Obecnie czytuje autorow niekoniecznie silnie zwiazanych z fantastyka czy horrorem, ale nie pogardzi dobrym Kingiem albo Straubem. Opowiadanie "Nie ogladaj sie za siebie" jest jego debiutem wydawniczym. Na warsztacie ma rozgrzebane dwie opowiesci o "zmartwychwstancach". Ruszyl tez z pisaniem powiesci o czlowieku, ktory stracil pamiec ostatnich dwudziestu lat zycia. 247 okoj tonie w polmroku. W ciszy slychac szelest nerwowo przegladanych papierow. Swiatlo lampki stojacej na biurku pada na kserokopie dokumentow, jakies niewyrazne odbitki, zdjecia o duzym ziarnie. Az zadrzala, podekscytowana zebrana w nich wiedza. Miala Swietego Antoniego jak na widelcu. Facet swiety byl tylko w mowie, a za uszami mial tyle samo co i inni politycy. A nawet wiecej! Pranie pieniedzy, przekrety na clach, znajomosci z gangsterami. Starczy na dobre dziesiec lat! Zasmiala sie nerwowo. Teraz pies zacznie chodzic na smyczy i szczekac na zawolanie.Dwa lata staran, setki obietnic i prosb, mnostwo zwatpien, jeszcze wiecej pieniedzy, zeby naprawic ten jeden, jedyny, ale niewybaczalny blad, jaki popelnila w ciagu osmiu lat blyskotliwej kariery polityka. Poparla tego idiote Kubiaka, a on nie dotrwal nawet do wyborow! A Swiety Antoni jest pamietliwym sukinsynem. Nic to. Teraz to ona zacznie rozdawac karty. Mysli rozproszyl cichy stukot, jakby odglos potraconego przedmiotu. Zamarla, koncentrujac wzrok na wiszacym nad biurkiem zdjeciu. Cala stala sie sluchem. Przestala oddychac, tylko serce niespokojnie przyspieszylo swoj rytm. Cisza. Uspokojona nieco, zaczela wypuszczac powietrze z pluc, gdy z sasiedniego pokoju dobiegl delikatny chrobot. Krew ponownie zapulsowala w skroniach, probujac je rozsadzic. Musiala sprawdzic zrodlo halasu. Nie mogla przeciez tkwic przy tym cholernym biurku do konca swiata. Wstala. Podkradla sie na palcach do drzwi. A jezeli to wlamywacz? Wrocila do biurka i podniosla mosiezna figurke Temidy, ktora dostala od partyjnych kolegow na urodziny. Trzymajac ja w kurczowo zacisnietej dloni, wyszla z pokoju. Ostroznie zajrzala do sypialni. Cicho wypuscila powietrze nosem. Na nocnym stoliku palila sie lampka. Dziwne, przeciez dzis tu nie zagladala. Z trudem pokonujac narastajaca panike, weszla do srodka. I niemal natychmiast poczula ten lodowaty dotyk pewnosci. Za jej plecami czailo sie cos przerazajacego, cos przeszywajacego ja nienawistnym spojrzeniem. Strach sparalizowal ja tak mocno, ze zapomniala o sciskanej kurczowo 248 figurce. Miala ochote rzucic sie do ucieczki, wiedziala jednak, ze musi to w sobie pokonac. Musi najpierw odwrocic sie i upewnic, ze nic tu nie ma. Pomyslala, ze na wszelki wypadek nie zgasi jednak tej lampki, a potem odwrocila sie.To nie bylo przerazajace monstrum z ciemnosci, lecz czlowiek. Do tego oszalamiajaco przystojny, o urzekajacych oczach ocienionych firankami dlugich, czarnych jak pomalowane rzes. Chlodna, zatykajaca dech w piersi, nieziemska uroda i delikatny usmiech. Tacy mezczyzni zdarzaja sie jedynie w snach albo w filmach. Kobieta wypuscila powietrze z pluc, z odrobina ulgi. Ruch reki mezczyzny byl tak szybki, ze nawet go nie zarejestrowala. Wybuchla ciemnosc. * * * Wypuscilem jej dlon i odruchowo skulilem sie, jakbym to ja dostal po glowie tym czyms, co Laleczka trzymal w reku. Bol zniknal rownie nagle, jak sie pojawil. Zawsze tak bylo. W jednej chwili bylem kims, kogo "podgladalem", patrzylem jego oczami, czulem te same zapachy, slyszalem te same dzwieki, dzielilem te same uczucia i bol zadawany im przed smiercia, a w nastepnej soba, oszolomionym, wyrwanym z najglebszego snu.Przetarlem oczy, sprobowalem wstac. Moje cialo bylo jak z gumy. Nogi ugiely sie pode mna i zatoczylem sie na sciane. -Widziales go? Komisarz Kulka byl jak zwykle niecierpliwy. Niewysoki, okraglutki, o obliczu dobrodusznego wojaka Szwejka. Wygladal, jakby nie umial zliczyc do dziesieciu, a przeciez mial jeden z najwyzszych wskaznikow wykrywalnosci przestepstw w Polsce. Nie byl dogmatyczny i nie pogardzil najbardziej kontrowersyjna pomoca, czego przykladem bylem ja, byly policjant, a obecnie ledwie ochroniarz w Galerii Centrum. -Tak. To znowu on, Laleczka Kaminski - odparlem ze spokojem, ktory byl pozorny, bo w moich trzewiach zaczynal rodzic sie dygot. Kulka podrapal sie po rzadkiej czuprynie. Nie powiem, zeby nie sprawial wrazenia zaskoczonego. Na pewno byl zaklopotany. -Czy on nie powinien w dalszym ciagu siedziec za kratami? - spytalem. -Tydzien temu zniknal. 249 Czulem, jakby ktos grzebal goracym pretem w moim brzuchu. Cos tam sie ruszalo. Cos, o czym nie chcialem wiedziec, balem sie myslec, czego nie moglem sie pozbyc.-Zniknal?! -Jakby zapadl sie pod ziemie - tlumaczyl niechetnie komisarz. - Jednego dnia byl w celi, a nastepnego dnia juz go nie bylo. Nawet jego wspoltowarzysze niczego nie zauwazyli. -Na pewno - rzucilem z przekasem, a Kulka kontynuowal: -Postawiono na nogi cala policje w kraju, zeby tylko go dopasc, zanim zacznie znowu dzialac... -No to wyglada na to, ze sie wam nie udalo. -A ciebie to cieszy, tak? - warknal. -Powinienes byl pozwolic mi go zabic - wycedzilem przez zeby, patrzac mu prosto w oczy. * * * Mialem sukinsyna w rekach. Moje palce wyciskaly z niego ostatni dech. Widzialem, jak jego wzrok gasnie, ale z ust nie chcial mu zniknac ten mdlawy usmieszek, nie chcial zamienic sie w grymas strachu i przerazenia. Bez watpienia byl szalony, ale to nie szalenstwo odpowiadalo za ten spokoj. Kiedy juz ludzie Kulki obezwladnili mnie, szamocacego sie, rzucajacego przeklenstwami, powiedzial:-Masz cos, co nie nalezy do ciebie, bracie. Ktoregos dnia ci to zabiore - a potem zachichotal i dostal w leb od trzymajacego go policjanta, ktory potraktowal jego slowa doslownie, jako grozbe zabojstwa. * * * Kulka w milczeniu przygladal sie ofierze. Siedziala w fotelu, za biurkiem. Lewa reka zgieta w lokciu, lokiec oparty o podporke, glowa spoczywala na zwinietej w piesc dloni. Prawa reka, ktorej jeszcze przed chwila dotykalem, zwisala luzno. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze kobieta zadumala sie na chwile podczas pracy, dopoki nie 250 zauwazylo sie kaluzy krwi pod fotelem. Jej gardlo rozcieto od ucha do ucha, a poprzez powstala szczeline wyciagnieto jezyk.-Jestes pewien, ze to on? - spytal, odwracajac sie do mnie. - Przeciez ten pojeb brzydzi sie krwi, a tu jest cala fontanna krwi. Wzruszylem ramionami. -Nie widzialem, zeby ja cial. Widzialem tylko, ze dal jej czyms po glowie. -To moze podejrzyj ja raz jeszcze? -Nie, dzieki. Po co? Juz wiesz, w ktora strone pchnac sledztwo... -Moze byl z nim ktos jeszcze? -On zawsze dzialal sam... -Ale nigdy nie szlachtowal ofiar! -Wiezienie zmienia - odparlem. Nie chcialem "podgladac" jej drugi raz, nie znosilem "podgladania". Ale z drugiej strony... Hmm... Prawdopodobnie zywilem jakas skryta nadzieje, ze w koncu zrozumiem, skad wziely sie u mnie te umiejetnosci. -Wiesz, kto to jest? - Kulka zmienil nagle temat, jak to zwykl czynic podczas przesluchan. -Nie podpuszczaj mnie - odparlem. - Nie dotkne jej wiecej. -To Janina Pawlicka z partii Nowego Ladu. -No i co z tego? -Nic ci to nie mowi? -A powinno? -Swiety Antoni. -Znalazla dowody, ze byl umoczony w pranie brudnych pieniedzy, w jakies przekrety z clami... -A widzisz - powiedzial, niespodziewanie usmiechajac sie. - To juz cos. -Co? -Jej biurko zostalo dokladnie wyczyszczone. Nie znajdziesz tu ani skrawka papieru majacego jakikolwiek zwiazek z Nowym Ladem. Chyba nie sadzisz, ze zrobil to Laleczka? Nie sadzilem. Laleczka Kaminski byl psychopata, nie interesowala go polityka. -Ale mogl to zrobic Antoni Maria Kaminski, Swiety Antoni. Z pewnoscia nie bylem tak szybki w kojarzeniu faktow jak komisarz Kulka, ale przeciez potrafilem dodac dwa do dwoch. -To jego ojciec, tak? 251 Kulka wyszczerzyl swoje wymagajace wizyty u dentysty uzebienie.-Nie udowodnisz mu tego. -Ze jest jego ojcem? -Nie zartuj. Ze wspoldzialal ze swoim synem, psychopata. Czy to nie on chce zaostrzenia prawa kryminalnego, przywrocenia kary smierci? - spytalem. -To nie przejdzie, i w tym sejmie i w kazdym nastepnym, zapomnij. A Swiety Antoni doskonale o tym wie. Wystarczy, ze zlapie Laleczke i go przycisne... -Jezeli zlapiesz go zywego. -Trzymaj sie od tego z daleka. Pamietaj, ze mam cie przez caly czas na oku. * * * Gdy wrocilem do domu, byla piata trzydziesci. Tego dnia mialem druga zmiane, wiec postanowilem sie przespac, jednak sen nie nadchodzil. Zamiast niego uporczywie powracal do mnie obraz towarzyszacy mi od blisko roku, echo wydarzenia, ktore na zawsze odmienilo moje zycie.Lezala w wannie, z glowa oparta o krawedz i wyrazem rozpaczy na ukochanej twarzy. Delikatnie wygieta szyje szpecily ciemne wybroczyny, slady uscisku, ktory wydusil z niej ostatnie tchnienie. Nawet jej nie dotknalem. Zawodowe odruchy okazaly sie silniejsze, niz slepa rozpacz. Zadzwonilem do pracy i, jakims cudem panujac nad glosem, powiedzialem, co sie stalo. Nie musialem dlugo czekac. Przyjechal Kulka, przyjechala ekipa techniczna, pojawil sie nawet Janczak, komendant wojewodzki. Po mieszkaniu krecil sie caly tabun osob. Szybko przestalem je rozpoznawac. Ktos probowal ze mna rozmawiac, ktos podal mi kubek z kawa, ktos okryl kocem. Chcialem zniknac, rozpasc sie na atomy, przestac istniec. Zapach z fiolki podsunietej pod nos wbil mi sie gleboko w mozg. Momentalnie otrzezwialem. Nie lkalem, nie krzyczalem, nie rwalem wlosow z glowy, broczylem jedynie lzami, potokiem nie do powstrzymania. Gdy zabezpieczono lazienke, wszedlem do srodka. Miala zamkniete oczy, spala, a ja nie potrafilem jej obudzic. Dlon Wiery byla sliska i zimna niczym kamien wyjety z gorskiego potoku. Przycisnalem ja do mokrego od lez policzka. Zakrecilo mi sie w glowie. Zdazylem nawet pomyslec, ze pewnie zemdleje, gdy w nastepnej chwili stalem 252 przed swoim mieszkaniem z kluczem w dloni. Wlozylem go do zamka i sprobowalem przekrecic, lecz zamek byl otwarty. Chcialem siegnac po pistolet, ktory nosilem w kaburze na pasku z tylu spodni i wtedy zdalem sobie sprawe, ze nie jestem w stanie kontrolowac tego ciala. Moja reka zaciskala sie na pasku od torebki, przewieszonej przez ramie.Nie mialem pojecia, co sie dzieje. Bylem przerazony. Moja dlon nacisnela na klamke u drzwi. Nie chcialem tego. Drzwi ustapily pod naciskiem i ukazaly czelusci mieszkania. Co robisz, idioto?! Nieposluszne cialo bezmyslnie weszlo do srodka. Glos, ktory zabrzmial w moich uszach wydal mi sie obcy. -Grzegorz, wrociles juz? Czy to ja wolalem samego siebie? Zapalilem swiatlo w przedpokoju, zamknalem drzwi. Zajrzalem do kuchni, potem do lazienki. W przedpokoju zerknalem w lustro. Zobaczylem w nim odbicie Wiery, a w mojej glowie rodzil sie gniew na Grzegorza, na mnie samego. Zastanawialem sie, czy moglem przeniesc sie w czasie. Drzalem z gwaltownej emocji, ale ten dygot nie przenosil sie na cialo Wiery. Bylem jak bierny obserwator, jak korespondent wojenny niemieszajacy sie do konfliktu, gorzej, jak zwykly przyrzad rejestrujacy jedynie obraz i dzwiek. Zdjela buty, zalozyla kapcie. Poszla do sypialni zrzucic ubranie i zalozyc domowy dres. To wtedy zobaczylem go po raz pierwszy. Siedzial w fotelu obok komody z ciuchami. Odlozyl na bok ksiazke, ktora czytal, czekajac, az Wiera w koncu go odnajdzie. To byl "Mag" Fowlesa, ktorym sie zaczytywala, a potem dzielila ze mna rozwojem tajemniczych wydarzen na wyspie Pheaxos. -Wciagajace - powiedzial, podnoszac sie z fotela, a potem usmiechnal sie, jak to Laleczka Kaminski, mdlo, ale Wiera, o dziwo, odczytala ten usmiech jako sympatyczny. Nadal byla przestraszona, znacznie jednak mniej, niz kiedy wchodzila do mieszkania. Czy mogla stac za tym jego uroda, uduchowiona twarz aniola, za ktora nie mogl sie przeciez kryc morderca? Morderca powinien miec grube rysy brutala i gwaltownika. Rozpoczynaly sie ostatnie sekundy jej zycia. -Kim pan jest i co pan robi w moim mieszkaniu? - powiedziala z naciskiem na "moim mieszkaniu", zeby uzmyslowic mu pomylke. Jak mogl sie mylic, umilajac sobie czas oczekiwania na nia lektura? 253 -Najmocniej przepraszam. Chcialem Heli zrobic niespodzianke. Jestem jejdobrym znajomym. A ona, zdaje sie - wskazal palcem na sufit - mieszka pietro wyzej? W strachu paralizujacym serce Wiery pojawila sie ogromna szczelina, ktora wslizgiwala sie nadzieja. -Prosze juz sobie isc. Jestem strasznie zmeczona i chcialabym sie polozyc. Laleczka usmiechnal sie niesmialo - ile razy trenowales ten usmiech, bydlaku? -po czym poszedl do drzwi wyjsciowych. Nie opuscil jednak mieszkania, zamknal je na zasuwe i ponownie spojrzal na moja zone. W jego oczach nie bylo juz nawet grama niesmialosci. Byly zimne, niczym nagrobny kamien. -Niestety, nie moge. Skoro pani juz mnie widziala, musze zmienic plany. Wiera rzucila sie do ucieczki. Wpadla do sypialni i zabezpieczyla drzwi mala blokadka, ktora zamontowalem, kiedy mieszkalismy jeszcze z moja matka. Oparla sie plecami o drzwi i pisnela ze strachu, gdy morderca uderzyl w nie od drugiej strony cala waga osiemdziesieciokilogramowego ciala. -Wpusc mnie. To potrwa tylko chwile i obiecuje, ze nie bedzie bolalo. Strach wywolywal u niej mdlosci. Oderwala sie od drzwi i dopadla telefonu stojacego na nocnym stoliku. Chciala wezwac mnie na pomoc, a ja patrzylem na to wszystko i nic nie robilem. Nic nie moglem zrobic! Wylamane z zawiasow drzwi zwalily sie na lozko. Wraz z nimi wpadl Laleczka Kaminski. Wiera rzucila sie do ucieczki, nie docenila jednak zwinnosci i szybkosci mordercy. Podcial jej nogi. Upadla. Zerwala sie szybko i zdolala dopasc klamki drzwi wyjsciowych. Zlapal ja, nim zdazyla odblokowac zamek, przewrocil na ziemie i przygniotl calym ciezarem, zaciskajac dlonie na jej szyi. Jeszcze przez chwile walczyla, bijac go rekami po twarzy i ramionach, lecz sily opuszczaly ja coraz szybciej. Rozwalilem sobie glowe, walac nia o umywalke, po tym jak puscilem reke Wiery. Nie stracilem przytomnosci, tylko broczac krwia z rozcietego czola, krazylem jak furiat po mieszkaniu, szukajac ukrytego mordercy. Zaciagnalem jednego z technikow do sypialni, tlumaczac mu, ze znajdzie tam slady zabojcy Wiery. Chcialem na poczekaniu dawac portret pamieciowy, budzac zrozumiala konsternacje wsrod kolegow. Nawrzeszczalem na Kulke, niedajacego wiary moim zapewnieniom, ze widzialem morderce. Nikt nie chcial uwierzyc, ze Wiera zginela przez idiotyczny kaprys losu, ktory zaprowadzil morderce akurat do naszego mieszkania. Rozplakalem sie z bezsilnosci, widzac obojetnosc na twarzy Kulki. W koncu zjawil sie lekarz i dal mi konska dawke srodkow uspokajajacych. Odplynalem. 254 * * * Obudzilem sie dobrze po dwunastej i oczywiscie spoznilem do pracy. Minelo kilka miesiecy, od kiedy podjalem prace w Galerii Centrum, a ja nadal nie potrafilem przestawic sie na chodzenie z zegarkiem w reku. Kierownik Waldek wsciekl sie po raz nie wiem ktory. Wlasnie grozil mi wyrzuceniem z roboty, gdy w sklepie doszlo do niecodziennego zdarzenia. Dwoch klientow poklocilo sie i rzucilo na siebie z piesciami. Zdazyli zdemolowac dwie karuzele z bluzami i tiszertami, zanim udalo nam sie ich rozdzielic. Kierownik Waldek wdal sie w utarczke slowna z jednym z panow, a wtedy dowiedzial sie, ze jest wiesniakiem. Jego reakcja zaskoczyla wszystkich obecnych, lacznie ze mna, bo mialem go za zimnokrwistego sukinsyna. Otoz kierownik Waldek zadal blyskawiczny prawy sierpowy i pyskaty klient padl znokautowany na podloge. Drugi awanturnik sprobowal rzucic sie na mojego pracodawce, ale blyskawicznie go obezwladnilem. Zaczal wygrazac, ze nie pusci tego plazem i ze zglosi napasc na policji. Znokautowany klient zaczal tymczasem wstawac. Byl tak oszolomiony, ze nie rozpoznal wlasnej zony, czy dziewczyny, ktora wlasnie wrocila z toalety i zaczela szarpac go za ramie, domagajac sie wyjasnien. Na to wszystko, w sklepie pojawil sie policyjny patrol. Dwoch klientow, zona i kierownik skoczyli na nich, mowiac jednoczesnie o przebiegu zdarzenia. Patrolowymi bylo dwoch mlodych chlopakow. W ich oczach zobaczylem jedynie chec naglej ucieczki. Wyzszy z nich warknal nerwowo, zeby sie przymkneli. Spisywanie zeznan zaczeli od klientow. Kierownik Waldek zaproponowal, zeby nie robic zbiegowiska, ktore utrudnia dzialalnosc sklepu, i zeby kontynuowac u niego w pokoju, na zapleczu. Jeden z klientow, ten obezwladniony przeze mnie, domagal sie mojej obecnosci podczas przesluchania, na co nie zgadzal sie kierownik Waldek. W koncu wyzszy z policjantow pomaszerowal z czworka na zaplecze, a nizszy zostal ze mna. Nazywal sie posterunkowy Hlasko i pamietal mnie jeszcze z czasow mojej pracy w policji, w koncu minal niespelna rok. Pogadalismy chwile o starych czasach. Slyszal o moich nowo odkrytych zdolnosciach. Wszyscy slyszeli, bo byla to glowna pozywka tabloidow przez cale dwa dni po zlapaniu Laleczki podczas proby zabojstwa Heleny Groster. 255 Nie moglem pozbyc sie Laleczki z glowy. Snil mi sie co noc, mowiac, ze musi zmienic plany. Czy biedna Wiera mogla zostac zabita przez pomylke? Niezbyt dobrze wpisywala sie w profil ofiar seryjnego mordercy, ktory rozpoczal swoja dzialalnosc rok wczesniej i mial juz na koncie szesc ofiar. Wiera byla siodma. I ta cala gadka o pomylce i o Heli mieszkajacej pietro wyzej? Helena Groster - kiepska aktorka kiepskiego serialu o ogromnej ogladalnosci mieszkala nad nami juz od blisko roku, od kiedy wyniosla sie od meza, wzietego adwokata znanego z kilku glosnych spraw i probowala od nowa ukladac sobie zycie - znacznie lepiej pasowala do profilu ofiary seryjnego: niewysoka, rudowlosa, o wiotkiej figurze i klasycznych rysach twarzy. Wiera ze swoim wzrostem, mocna budowa ciala, ciemna karnacja i kruczoczarnymi wlosami byla jej przeciwienstwem.Zakladalem, ze nawet psychopata kieruje sie logika. Postanowilem jednak nie uprzedzac Grosterowny o grozacym jej niebezpieczenstwie, chcialem, zeby zostala moja przyneta. Planowalem czatowac na Laleczke, majac Grosterowne na oku. Kupilem nawet mala, szpiegowska kamerke, ktora zamierzalem zainstalowac w jej mieszkaniu, kiedy ku mojemu przerazeniu zobaczylem aktorke z ogromna waliza opuszczajaca mieszkanie. Nie chciala ze mna gadac. Grosterowna w ogole nie gadala z sasiadami, chyba czula sie od nas lepsza. Myslalem, ze to Kulka ja ostrzegl, ale gdy dopadlem go na korytarzu komendy, podetknal mi pod nos pierwsza strone "Faktu" krzyczacego wielkimi czarnymi literami nad jej zdjeciem z jakiejs filmowej gali - "KTO CHCE ZABIC HELENE GROSTER?". Grosterowna wrocila dwa tygodnie pozniej. Dostala role w sitkomie, dla odmiany, i uznala, ze ta rola doskonale odmieni jej emploi. Poza tym po dwoch tygodniach bezczynnosci i nudy wszelka grozba przemienila sie w smiechu warte rojenia wariata. Udzielila nawet krotkiego wywiadu, w ktorym niepochlebnie wyrazala sie o pracy policji i o pracujacych w niej paranoikach. Laleczka zaatakowal dwa dni pozniej. Okazal sie jednym z aktorow, kolega z planu filmowego. Grosterowna nie byla juz pierwszej mlodosci i moglo jej zaimponowac, ze taki sliczny chlopiec wodzi oczami tylko za nia i nikim innym. Pozwolila sie uwiesc w piec minut. Jak zeznala w sledztwie, umowili sie u niej w domu o dziesiatej wieczorem - zdjecia tego dnia skonczyly sie o siodmej. Nie chciala, zeby wzieto ich na jezyki, wolala spotykac sie skrycie. Laleczce bylo to jak najbardziej na reke. Drzwi do mieszkania Grosterowny byly zamkniete na klucz. Nie bylo to dla mnie zadna przeszkoda. Do aktorki raz w tygodniu przychodzila ukrainska 256 sprzataczka dysponujaca wlasnym kluczem. Zostala skrojona w tramwaju. Nawet sie nie zorientowala, bo zniknal tylko klucz, ktorego w tym tygodniu nie potrzebowala. Ja, w zamian, przymknalem oko na ostatnia wpadke Tadka Szymy, bardziej znanego jako Lepki.Wszedlem w momencie, gdy zaczela krzyczec. Jej pisk byl tak przenikliwy, ze nie uslyszeli halasu otwieranych drzwi. Rzucilem sie na Laleczke i pewnie udusilbym sukinsyna, gdyby nie Kulka. Jak moglem sie spodziewac, przez caly czas mial mnie na oku. Laleczka nie bronil sie. Moje palce, zupelnie bez udzialu woli, zaciskaly sie na jego szyi, mocniej i mocniej, jakbym chcial przeciac ja palcami. Usmiechal sie do mnie samymi ustami, a jego przerazajaco puste oczy zdawaly sie pochlaniac mnie. Czulem jakbym tonal. Gdzies z oddali, jakby z drugiego konca swiata, dolecial ledwie slyszalny krzyk Kulki: Zostaw go, Sochacki! On sie z tego nie wywinie! Drugi koniec swiata stawal sie dla mnie coraz bardziej odlegly i obojetny. W moim wnetrzu cos gwaltownie sie miotalo, rwalo do wyjscia. Z otchlani wyrwalo mnie nagle szarpniecie. To jeden z policjantow zdjal mnie z Laleczki. Laleczka nie spuszczal ze mnie wzroku, swidrowal mnie nim az do samych trzewi. -Masz cos, co nie nalezy do ciebie, bracie. Tydzien po schwytaniu Laleczki, Kulke wezwano do zabojstwa jakiegos waznego dzialacza sportowego. Smierc zadano mu przez wielokrotne uderzenie ostrym narzedziem, nozem, ktorego nie znaleziono na miejscu zabojstwa. Znaleziono za to pelno plyt DVD z pornografia dziecieca. Dzialacz byl znany, mial powiazania z wieloma politykami i chodzilo o to, zeby sprawie ukrecic leb, albo przynajmniej blyskawicznie ja zakonczyc. Kulka wyciagnal mnie z domu, w srodku nocy i zawiozl do sadowej kostnicy. Slabo trzymalem sie na nogach, bo od schwytania Laleczki nie przestawalem pic. Przestal mnie odwiedzac w snach, podmieniony przez Wiere, a jej pelne wyrzutow spojrzenie - nigdy nic nie mowila - bylo jeszcze gorsze. Chlod tamtego miejsca otrzezwil mnie. -Po co mnie tu przywiozles? - spytalem. -Opisujac seryjnego, u siebie w domu, nazwales go laleczka, wiec kiedy zobaczylem Kaminskiego u Grosterowny, dotarlo w koncu do mnie, ze ty naprawde wiedziales, jak on wygladal. Nie znales go wczesniej, nie mogles widziec, stad wniosek... 257 -Ze nie klamalem, tak?-Potrafisz to zrobic raz jeszcze? -Zrobic, co? Kulka sciagnal przescieradlo z jednego z denatow. Jego twarz byla jedna wielka miazga. Po siwiznie na skroniach i klatce piersiowej, po zwiotczalej skorze w miejscach, gdzie nie wystapily brunatne wybroczyny, uznalem, ze mogl miec okolo szescdziesiatki. -To Jakub Anderman, prezes Polskiego Zwiazku Baseballu i niedoszly kandydat na ministra sportu. Kreca sie wokol tego zabojstwa padlinozercy ze wszystkich mediow, a Prokurator Generalny zada natychmiastowego zamkniecia sprawy... -Czego ode mnie chcesz? -Jezeli masz ten dar, jezeli udaloby ci sie zobaczyc kto... -Nie chce tego robic! -Moglbys pomoc. -I co ci to da?! Nawet, jezeli cos zobacze, co ci to da? -Znalezlismy mnostwo sladow: pojedyncze wlosy, fragmenty zluszczonej skory, slady krwi, obcej krwi... -No to jestes w domu. -Tropy prowadza w niedobre, z politycznego punktu widzenia, rejony, a zeby cos porownac, najpierw musze pobrac probki. Co, jezeli sie pomyle, jezeli uderze do niewlasciwej osoby? -A skad masz pewnosc, ze ja ci dam wlasciwa osobe? -Powiedz mi, kto to jest. Bylo mi zimno, bylem zmeczony i oslabiony tygodniowym piciem. Chcialem, zeby dal mi swiety spokoj. Uznalem, ze najszybciej pozbede sie go, spelniajac prosbe. Oczywiscie nie mialem najmniejszego pojecia, czy cos w ogole sie wydarzy, ale chcialem miec to wreszcie za soba. Przez chwile zastanawialem sie od czego zaczac: wziac go za reke, dotknac jego glowy, a jezeli dotknac to jak, palcem, cala dlonia? W koncu polozylem dlon na jego czole. Bylo zdumiewajaco twarde i nieprzyjemne w dotyku, jakby wykonane z jakiegos nieziemskiego materialu. A potem wszystko wokol mnie zawirowalo. Cos usiadlo mi na piersiach. Nie moglem zlapac powietrza, zaczalem sie dusic. Przed nic niewidzacymi oczami pojawily sie biale plamy, ktore blyskawicznie powiekszaly sie, formujac ostatecznie obraz jakiegos ciemnego, 258 brudnego pomieszczenia, wygladajacego na piwnice. Ktos wyciagnal knebel z moich ust. Zlapalem pierwszy glebszy haust powietrza, a potem rozkaszlalem sie. W piwnicy bylo duszno, nigdzie nie zauwazylem sladu okna. Jedynym zrodlem mizernego swiatla byla wiszaca mi nad glowa poplamiona i zakurzona zarowka, najwyzej czterdziestowatowa. Swiatla mialem jednak wystarczajaco duzo, zeby rozpoznac twarz oprawcy. Nie moglem przypomniec sobie jego nazwiska, ale te ponura gebe znalem z telewizji.-Gdzie on jest? - zahuczal do mojego ucha. -Prosze cie, nie rob mi krzywdy - wydostalo sie z moich ust, na co natychmiastowa reakcja byl cios w ucho. Zabolalo jak diabli. Musial miec na reku kastet. Mialem wrazenie, ze cos z ucha wycieka. -Gdzie on jest?! -Blagam cie, Roman, ja nie mam z tym nic wspolnego. Roman nie uwierzyl, a swoja niewiare zaakcentowal ciosem w drugie ucho. Cos chrupnelo. Ostra szpila wbila sie prosto w mozg, a potem przestalem widziec na prawe oko. Wylem. Z oczu pociekly mi lzy. -Zamknij sie, cioto! Gryzlem wargi, ale nie moglem stlumic tego pelnego przerazenia zawodzenia, ktore dobiegalo gdzies z wnetrza organizmu. Przed jedynym widzacym okiem blysnal noz. Jego czubek omal dzgnal galke oczna, a potem rozcial skore na kosci jarzmowej. Zapieklo, jakby byl namoczony w soli. -Gdzie on jest? Zastanawialem sie, czy Romek po prostu nie oszalal. Dzgnal mnie nozem w policzek, uchylilem sie. Pchnal. Poczulem czubek noza na jezyku. Popuscilem w spodnie. -Gadaj, pojebancu! -Ja, ja, jaaa nieee wieeem! - zawylem i zaczalem szarpac sie w wiezach. - Wypusc mnie, wypusc, wyyypusc! Na pomoc!!! Cios prosto w nos zmiotl mnie z krzesla. Uderzylem glowa o betonowa podloge i... znalazlem sie w kostnicy. Siegnalem reka do tylu glowy, lecz nie znalazlem sladow krwi. -Widziales go? - Kulka nawet nie ukrywal podekscytowania. Czulem narastajace lupanie w czaszce - nie byl to efekt "podgladania" tylko pojawiajacego sie kaca. Chcialem sie napic i na szczescie bylem na taka okolicznosc 259 wyposazony. Calkiem zapobiegliwy ze mnie sukinsyn. Wyciagnalem piersiowke z gorzka zoladkowa i pociagnalem spory lyk.-Grzesiek, kurwa, powiedzze wreszcie! Rozkoszne cieplo poplynelo zylami i w kostnicy zrobilo sie przytulniej. Nawet to zarowe swiatlo, w ktorym zywi wygladali jak trupy nabralo cieplejszych odcieni. -Katowal go ten ponury Roman, zapomnialem jego nazwiska. No, ten z Legionu Patriotow... -No, pierdolisz, Wiertlo?! Roman Wiertlo?! Skinalem glowa. -Pojebalo sie pokurwiencom w tych lbach - mruczal Kulka, patrzac na skamieniale oblicze Andermana. - A powiedz mi, widziales narzedzie zbrodni? Mozesz opisac ten noz, bo to byl noz, prawda? Przyznaje, ze mialem ochote sklamac. Kto wie, jak potoczylyby sie moje losy w policji, gdybym sklamal, byc moze pracowalbym tam dalej, a tak... -Nie wiem. Nie widzialem zabojstwa. Wiertlo napieprzal Andermana kastetem, caly czas o kogos pytajac, az ten stracil przytomnosc. Kulka zmarszczyl czolo. Zawsze to robil, siegajac do zakamarkow pamieci. -O dzieciaka? -Nie wiem, nie sprecyzowal tego. Pewnie myslal, ze Anderman wie, o kogo chodzi. Kulka nie spuszczal ze mnie wzroku. Mozna bylo wyczytac w nim wszystko; wiedzialem, ze uslysze to, czego nie chcialem uslyszec. -Sprobuj raz jeszcze. -Kulka, stary, nie chce. -Grzesiu, ostatni raz. Moze cos wiecej zobaczysz, co? -Kurwa, Kulka, nie chce tego robic, rozumiesz? Myslisz, ze to takie przyjemne byc bitym, cietym, katowanym, a na koniec pewnie zarznietym? -No, ale to przeciez nie ty. -A co za roznica? Ja to wszystko fizycznie odczuwam, rozumiesz? Fizycznie! -Przeciez to siedzi tylko w twojej glowie. Gadal slepy z gluchym o balecie. -Ostatni raz i dam ci spokoj, obiecuje, a potem zawioze do domu. Pociagnalem z piersiowki jeszcze jeden lyk, a potem z zalem patrzylem, jak osusza ja Kulka. Westchnalem, zaszedlem nieboszczyka od glowy i dotknalem go 260 obiema rekami. Czarny wir wchlonal mnie i wyplul w tej samej piwnicy. Tym razem wisialem glowa w dol i wrzeszczalem rozpaczliwie. Przenikliwy bol kasal moje podbrzusze. Spojrzalem w tamta strone i zobaczylem, ze wisze bez spodni, a caly brzuch zalany mam krwia. Zaczalem domyslac sie, skad ta krew, gdy Roman Wiertlo skrocil te domysly, pokazujac mi trzymany w reku ochlap. Kulka nie powiedzial mi, ze Anderman zostal wykastrowany. Domyslil sie, ze na pewno nie zgodzilbym sie na "podgladanie". Bol rozrywal mnie na strzepy, ale jeszcze gorsze okazaly sie mysli i wspomnienia Andermana, wolalbym ich nigdy nie ogladac. Czy wsrod wielosci tych nieszczesnych twarzy znalazl sie dzieciak Wiertla, nie mialem wtedy pojecia. Zal pomieszany z wsciekloscia i desperacja wypelnil moje, Andermana oczy furia.-Pierdolilem go az furczalo, slyszysz, palancie? Az pojekiwal z rozkoszy i prosil o wiecej! Pierwszych dwoch ciosow nawet nie poczulem, dopiero przy trzecim czy czwartym odnioslem wrazenie, jakby ktos miazdzyl mi klatke piersiowa. Anderman smial sie diabelsko, Wiertlo zadawal kolejne ciosy. Zaczynalo mi ciemniec przed oczami. Nasze krzyki zamienily sie w mordercze, pelne znoju posapywanie. Zabijanie zawsze bylo ciezka harowa. * * * Kulce wystarczylo mojej opowiesci. Nie wystarczylo jej prokuratorowi. Stary Lis zabil smiechem opowiesci o moich wizjach i zarzadzil umorzenie sprawy. Romanowi Wiertlo nie zadano nawet jednego pytania.Gorzej bylo ze mna. Przez kolejny miesiac nie potrafilem pozbyc sie koszmarow. Wspomnienia Andermana byly niczym diabelski wirus. Nurzalem sie w rozpuscie, o ktorej jak najszybciej chcialem zapomniec. Przed moimi oczami przewijaly sie cale tabuny dzieci, a pomiedzy nimi byl i maly Wiertlo. Kazda pobudka przynosila niesmak i chec jak najszybszego zapomnienia o wszystkim. Chcialem pozbyc sie tych wspomnien, wyrzygac je raz, a dobrze, ale rzygalem jedynie woda. Pilem do nieprzytomnosci, bo wtedy nie snilem, albo o tym nie pamietalem. Zerwany film byl moim ratunkiem. Ale alkohol czasem sie konczyl. No i musialem jeszcze chodzic do roboty. Kulka zajety swoja walka z wiatrakami nawet nie zauwazyl, jak sie staczam. Zauwazyli inni. Brali to na karb mojej rozpaczy po stracie Wiery. Nie 261 wiedzieli, ze akurat mysli o Wierze przynosily mi ulge - do czasu. Od kiedy zaczela pojawiac sie w moich koszmarach jako wspoltowarzyszka brzydkich zabaw, przestalem i o niej rozmyslac. Najchetniej przestalbym myslec w ogole.W koncu pojawily sie upomnienia, potem nagany za uchybianie obowiazkom sluzbowym, z ktorych najmniejszym bylo nieprzyjscie do pracy. Gorzej, gdy jechalem na sprawe pijany jak bela. Wywalono mnie z roboty po tym, jak postrzelilem przypadkowego przechodnia podczas pogoni za sprawca napadu. Postrzaly przypadkowych osob zdarzaja sie, ale gdy strzelajacy policjant ma 1,8 promila alkoholu we krwi, sprawa jest nie do obrony. * * * Drugi policjant wrocil po pietnastu minutach. Zaraz za nim pojawili sie niedoszli klienci sklepu. Gdy juz sobie poszli, odszukal mnie kierownik Waldek.-Jestes tu po to, zeby do takich sytuacji nie dopuszczac - opieprzal mnie. -Myslalem, ze zeby przeciwdzialac kradziezom - odcialem sie, zupelnie nie wiem, po co. -I to takze nie wychodzi ci najlepiej. W tym miesiacu mozesz pozegnac sie z premia - dorzucil na odchodnym. Ostatni raz dostalem premie, gdy akurat byl na urlopie. Pomyslalem, ze teraz powinien pojawic sie w sklepie Kulka, ze swoim nieodlacznym tekstem: "Nie sadzisz, ze twoje zdolnosci marnuja sie tutaj? Rozejrzalem sie nawet wokol siebie, ale tym razem pan komisarz byl zajety wazniejszymi sprawami, niz rozmowa z kolega bylym policjantem. * * * Przed rynsztokiem uratowal mnie brat Wiery. Nigdy za soba nie przepadalismy i nie przepadamy do tej pory, ale gdy stracilem prace w policji to wlasnie kierownik Waldek wyciagnal do mnie pomocna dlon. Na pytanie, czy nie boi sie zatrudnic pijaka, odparl, ze i owszem, zawsze uwazal mnie za palanta, ale nigdy za idiote, wiec na pewno nie zmarnuje takiej okazji. Poza tym Wiera z pewnoscia bylaby zaskoczona tym jego uczynkiem, a on zawsze uwielbial ja zaskakiwac. 262 Swiat bez alkoholu nie byl ani lepszy, ani gorszy, dni jednak zdecydowanie wydluzyly sie. Spalem krocej i nie tracilem juz tyle czasu najpierw na walke z kacem, a potem na prace nad kacem. Probowalem przypominac sobie wszystkie cudowne momenty spedzone z Wiera i zapisywac je w specjalnie w tym celu kupionym zeszycie.Wiera byla niezwykla kobieta. Poznalem ja w kolejce metra szesc i pol roku wczesniej. Wracalem z roboty do domu, gdy na stacji Pole Mokotowskie weszla do wagonu. Moja uwage zwrocil jej dosc niezwykly stroj. Wiera odziana byla w najprawdziwsze sari. Byla przyzwyczajona do tego, ze ludzie gapili sie na nia i nie zwracala na to najmniejszej uwagi. Dlaczego odczula akurat moje spojrzenie? Nie wiem. Ucieklem wzrokiem, ale ukradkiem nadal usilowalem podpatrywac. Raz czy drugi uchwycila to spojrzenie, a ja wymykalem sie sploszony, niczym nastolatek. Wysiadla na stacji Wilanowska, ja za nia. Odwrocila sie nagle, tuz przy wejsciu na schody. -Moze zaprosisz mnie na kawe, zamiast za mna lazic. Byla tancerka bharatanatyam i raz do roku jezdzila do Indii doskonalic swoj taniec. Czarowala mnie opowiesciami z mitologii indyjskiej, zasypywala cytatami z Mahabharaty i Ramajany, i twierdzila, ze jest szostym wcieleniem Andhra Dewi, dewadasi, swiatynnej tancerki z XIII wieku, ulubienicy wielkiego Nandikeswary, autora traktatu poswieconego mudrom, czyli wymowie gestu i ekspresji jako przekaznika uczuc i znaczen w tancu. Kierownik Waldek uwazal ja za zdrowo szurnieta, ja za zjawiskowa. Ich matka zmarla, gdy Wiera konczyla liceum, a ojcow, bo mieli roznych, nie znali. Podobno ojcem Wiery byl Rosjanin stacjonujacy w Warszawie przez jakis czas -matka nie chciala z nim wyjechac, gdy przerzucali go gdzies pod Wladywostok - o ojcu Waldka nigdy nie wspominala. Dla Wiery taniec byl kategoria mistyczna i traktowala go jako wyraz swojej duchowosci, ale nie byla osoba przesadnie religijna. Nie modlila sie do indyjskich ani zadnych innych bogow - chyba ze za modlitwe uznac taniec - chociaz jak najbardziej wierzyla w reinkarnacje, jako sciezke doskonalenia duszy. I wierzyla w istnienie demonow: rakszas, asurow, pisac, wetali oraz zlych duchow: pretow, bhutow czy czureli. Probowalem podsmiewac sie z tych bajeczek, a ona zapewniala mnie, ze kiedys tez tak myslala, ale to sie zmienilo, gdy odnalazl ja jej zmarly gwaltowna smiercia ojciec. 263 Nigdy nie bylem w Indiach. Zawsze jezdzila tam sama - to bylo dla niej jak ladowanie akumulatorow. Wypuszczalismy sie za to do roznych uroczych miejsc w Polsce. Pamietam zapach mglistego listopada w drodze na Swiety Krzyz, upalnego, suchego sierpnia przy podejsciu na zamek Chojnik i przenikliwy wiatr na helskiej plazy, w srodku stycznia. Wszedzie tam bylismy razem i kazde z tych wspomnien bolesnie uswiadamialo mi strate, jaka ponioslem.Dzieki tym wszystkim prawdziwym wspomnieniom udalo mi sie w koncu dojsc jako tako do ladu ze soba. * * * Laleczka pojawil sie w sklepie dwie godziny po opuszczeniu go przez policjantow. Towarzyszyla mu kobieta piekna pieknoscia nieziemska, anielska, bezcielesna i niedostepna zwyklemu smiertelnikowi. Wszyscy ci ludzie, ktorzy chociaz na chwile podniesli glowy znad tych ton ciuchow, nie mogli juz oderwac wzroku od tej oszalamiajacej pary. Z piersi kilku osob wyrywaly sie pelne uwielbienia westchnienia. Ruch w sklepie zamarl, zastygl niczym owad uwieziony w kropli zywicy.Stalem w przejsciu, obok schodow ruchomych. Zatrzymali sie przede mna. Kobieta trzymala w rekach jakas bluzeczke, sukienke i dwie pary spodni. Miala oczy w kolorze turkusu, a jej biala, nieskazona najmniejszym znamieniem skora zdawala sie lsnic. Jej piekno bolalo, doskonalosc labedziej szyi zapierala dech w piersi, a za te iskierki zainteresowania, ozywiajace nieziemsko urokliwe oczy, mozna by zabic. Chyba tylko dlatego nie rzucilem sie od razu na jej towarzysza. -Przepuscisz nas, glino? - spytal Laleczka Kaminski. Jakis skurcz dopadl mojej szczeki. Z trudem wysyczalem: -To twoja kolejna ofiara? -To moja siostra. W jej mistycznym polusmiechu bylo cos okrutnego. Bezwiednie, niczym jakas kukla, zrobilem krok w bok. Rodzenstwo minelo mnie, kierujac sie w strone przebieralni. Emilia weszla do srodka... "Jestem Emilia". ...a Laleczka zatrzymal sie przed kotara. Spojrzal jeszcze raz w moim kierunku. W jego oczach widzialem wyrazna drwine. Pomyslalem, ze wystarczylby jeden ruch 264 reka, a potem jeden ruch palcem - gdyby tylko ochrona w sklepie nosila bron. Powinienem byl zadzwonic do Kulki, ale to cos, co gwaltownie poruszylo sie w moich trzewiach nakazalo mi zalatwic sprawe samodzielnie. * * * Snilem o smierci Wiery. Przyciskalem jej lodowata dlon do mokrego od lez, rozpalonego goraczka policzka. Zamknalem oczy. Tak bardzo pragnalem, zeby czas sie cofnal, zeby okrutny Bog zwrocil mi Wiere, ze az poczulem wspolczujaca dlon delikatnie gladzaca mnie po glowie. Otworzylem oczy pelen nadziei, ale ta umarla jeszcze szybciej, niz zdazyla sie narodzic.Nad moja zona pochylal sie Laleczka. Ich usta byly zlaczone. Jakby sie calowali, chociaz nie, to bardziej przypominalo zmagania. Laleczka ze wszystkich sil usilowal oderwac sie od jej ust. Gdy w koncu dokonal tego, dostrzegl mnie. Jego oczy zalsnily. Rzucilem sie na bydlaka, moje dlonie zacisnely sie na jego szyi, nie bronil sie. To nie byl Laleczka. Patrzylem na wybaluszone zelaznym usciskiem oczy Wiery. Nie bylo w nich strachu. Jej twarz przybrala odcien karmazynu, kiedy przerazony tym, co czynie puscilem ja. Patrzyla na mnie z wyraznym wyrzutem. Czemu nie dokonczysz tego, co zaczales? Odezwaly sie dzwony, koscielne, zalobne. Ich dzwiek swidrowal mi uszy az do bolu. Obudzilem sie. Nieprzytomnym wzrokiem potoczylem wokol, gdy gdzies spode mnie, jak z otchlani piekiel odezwal sie dzwonek telefonu. Schylilem sie i znalazlem aparat telefoniczny na podlodze, pod lozkiem. Podnioslem sluchawke. -Przyjedz tu natychmiast! - Glos Kulki byl znieksztalcony zakloceniami, ale rozpoznawalny. Nie moglbym pomylic go z zadnym innym glosem. -Gdzie? -Figowa 7. -Figowa 7?! -Figowa 7. Wiesz, gdzie to jest? Domy w tej okolicy byly albo szare i brzydkie, albo nieco bardziej kolorowe, za to kiczowate, jak zrobione z klockow lego dla lalki Barbie. Dom przy Figowej 7 byl z innej bajki, wyroznial sie smakiem, klasa i z cala pewnoscia cena. Przypominal mi te 265 domy, ktore kilka lat temu widzialem na przedmiesciach Hagi, gdy przez pare dni goscilismy tam z Wiera u znajomych. Byl widny, z ogromnymi oknami i wielkim tarasem.Tu mieszkam, powiedziala do mnie Emilia, kiedy stanelismy przed furtka z kutej stali, posylajac mi usmiech, od ktorego twardniala meskosc. Wejdziesz? -Tak. -To czekam - powiedzial Kulka i rozlaczyl sie. Odlozylem sluchawke i nagle dostrzeglem slad krwi na wierzchu lewej dloni. Zaczalem ja uwaznie studiowac, a potem to samo uczynilem z prawa dlonia. Moje wlosy uniosly sie do gory w niemym horrorze, a wzdluz kregoslupa zaczal plynac prad o coraz wyzszym natezeniu. Przyjrzalem sie swojemu ubraniu. Mialem na sobie podarta koszule ze sladami krwi i brudne dzinsy, na ktorych krew wymieszana byla z blotem. Gdzies w samym srodku ciala rodzil sie cichy skowyt. Staralem sie zdusic go, gleboko oddychajac. Zacisnalem oczy, blagajac Boga, zeby to byl tylko sen, lecz gdy otwarlem je ponownie prosba zostala odrzucona. Rozebralem sie do naga i pognalem pod prysznic. Woda parzyla skore, a ja szorowalem ja szczotka az do krwi, mojej wlasnej krwi. Potem puscilem lodowaty strumien, ktory mial ochlodzic rozgoraczkowany umysl. Gdy zaczalem szczekac zebami, wyszedlem z lazienki. W glowie mialem pustke, dzieki ktorej udawalo mi sie przez czas jakis utrzymywac stan chwilowej, chwiejnej rownowagi. Dzialac, nie myslec. Przynioslem z kuchni plastikowy worek na smieci, zapakowalem do niego zakrwawione ubranie, a potem narzucilem na siebie to, co mialem pod reka i wyszedlem. Poszedlem z tym workiem na sasiednie osiedle, gdzie nie ogrodzili jeszcze swoich pojemnikow na smieci i wepchnalem go gleboko pod sterte podobnych mu, plastikowych pakunkow wysypujacych sie z jednego z kontenerow. Wrocilem do domu, padlem na lozko i probowalem poszukac snu. Telefon dzwonil jeszcze dwa razy, ale nie podnosilem sluchawki. * * * -Lukasz mial racje - powiedziala do mnie niespodziewanie, gdzies spoza moichplecow. Odwrocilem sie, a w moje nozdrza uderzyl zapach szalwi i lawendy, z 266 odrobina czegos slodko-mdlacego. Jej ognisto-rude wlosy zdawaly sie plonac. - Jestem Emilia.Moje oczy powedrowaly gdzies za jej plecy. Do przebieralni potworzyly sie dlugie kolejki. -Mierzy spodnie. Trzy pary, dalam mu tez kilka koszulek... -Czego chcesz? Usmiechnela sie. -Masz cos, co nie nalezy do ciebie. Nage. -Nage?! -Ostatni podarunek od twojej zony. -Co to znaczy? O czym ty mowisz? -Zabrala go Lukaszowi, a potem pozwolila ci zobaczyc swoja smierc. Nie powinna byla tego robic. Oddaj mi go. -Co?! -Oddaj mi nage. Nie jest twoj, nawet nie wiesz, co z nim zrobic, jak sie nim posluzyc. Zrujnuje cie tylko. Oddaj go, poki nie jest za pozno. Oddaj go, poki jeszcze wiesz, kim jestes. Milczalem. Balem sie jej, balem sie tego, co mowila, a jednoczesnie jej pozadalem. Cos mnie do niej przyciagalo. Obserwowala mnie w skupieniu, niczym kot ofiare. Nagle zrobila ten jeden dzielacy nas krok i wpila sie swoimi ustami w moje. Zakrecilo mi sie w glowie. * * * Zegarek wskazywal szosta. Panika powoli odradzala sie, byla tuz pod skora. Postanowilem wyjsc wczesniej do pracy i polazic troche po miescie. Bezmyslne gapienie sie na ludzi spieszacych za tylko im wiadomymi sprawami zawsze mnie uspokajalo, redukowalo moje istnienie do samych oczu.Kulka nie odpuscil. Mialem juz klucze w dloniach, gdy zadzwonil do drzwi. Wszedl, nim zdazylem zaprotestowac. -Nie namawiaj mnie do tego. Pamietasz, co bylo pol roku temu? Pamietasz, jak podgladalem Andermana? Od tego mozna zwariowac. To jest... zle, stary, rozumiesz? Ja nie mam ochoty ogladac zadnych trupow. Poza tym nie pracuje juz w policji, 267 pamietasz? I musze isc do mojej nowej pracy, wiec teraz zegnam i do widzenia, i daj mi wreszcie swiety spokoj!Patrzyl na mnie, przez chwile nic nie mowiac. Poczulem chlod w okolicy kregoslupa. -Musisz ze mna pojechac. -Za chwile zaczynam zmiane. -Laleczka Kaminski nie zyje. * * * Lezelismy w wielkim lozu, zajmujacym niemal pol sypialni, a Laleczka wykrwawial sie pod nami na smierc. Nie bylismy nadzy. Ja nigdy nie widzialem nagosci Emilii, a ona nigdy nie zamierzala obnazyc sie przede mna. Lezelismy w ubraniach. Moje bylo podarte i ubabrane krwia Laleczki, jej czyste, swieze i pachnace niewinnoscia. Laleczka umieral w ciszy przerywanej jedynie nasza, moja i Emilii, rozmowa. Bronil sie tylko na poczatku - to wtedy podarl moja koszule i zostawil slady swoich paznokci na moich ramionach - lecz kiedy do sypialni weszla Emilia, przestal. Nie wiem, co takiego zrobila, czy pokazala mu jakis gest, czy tylko na niego spojrzala. Przestal sie bronic. Pozwolil sobie przeciac gardlo nozem. Nie spuszczal z niej wzroku, a potem, kiedy w jego oczach pojawila sie mgla, osunal sie lekko na podloge, po czym wczolgal sie pod lozko, jakby wracal do ciemnosci, z ktorej wyklul sie dwadziescia kilka lat temu.-Co teraz czujesz? - spytala. -Spokoj. I cos jeszcze, ale nie potrafie tego okreslic. Jakbym byl w srodku wydrazony, obumarly... -Pustke? -Tak, pustke. -Spij teraz. * * * Cialo bylo ukryte pod lozkiem w sypialni na pietrze. Nawet po smierci z jego ust nie zniknal ten mdlawy usmieszek, stal sie nawet jeszcze bardziej irytujacy, jakby jego 268 ostatnia wola bylo zakomunikowac mi: masz, co chciales. W zacisnietej dloni sciskal kawalek jakiegos materialu, koszuli. Wiedzialem, czyja to koszula i moglem domyslic sie, slady czyjej krwi znajda sie pod jego paznokciami.Swedzialy mnie ramiona. Uczucie pustki bylo wszechogarniajace. Nie odczuwalem zadnej satysfakcji, ze sprawiedliwosci stalo sie zadosc, nie czulem ulgi, nie czulem zalu ani smutku. Nie czulem nic. -Nie chcesz go podejrzec? - spytal Kulka. -Po co? Czy uwierzysz, ze powiem ci prawde? Pokiwal glowa i po chwili milczenia zapytal: -Zrobiles to? Zabiles gnoja? -Dlaczego mialbym sam siebie oskarzac? Zabilem, nie zabilem. Najwazniejsze, ze sukinsyn nie zyje. Nikogo juz nie skrzywdzi. -Co robiles przedwczoraj, osiemnastego, miedzy szosta po poludniu a polnoca? -Osiemnastego? Nie wiem. Do osmej na pewno bylem w pracy, a potem... Nie pamietam. Nie wiem. -Nie ulatwiasz mi zadania. -Podgladalem Pawlicka, ale to bylo juz po polnocy. Nie powinienes byl pozwolic mi jej podgladac. -Skad wiesz o Pawlickiej? -Skad wiem o Pawlickiej?! Nie rozumiem?! Przeciez wyciagnales mnie z lozka i zawiozles do niej do domu... -Nic takiego nie mialo miejsca - mowil, przypatrujac mi sie z nachmurzonym obliczem. -Co ty pieprzysz, Kulka?! Kazales mi ja podgladac! W oczach mial jakies dziwne, pelne tajonej zlosci blyski. W koncu machnal reka w strone policyjnego fotografa. -Jasiu, czy widziales Grzeska u Pawlickiej, dwa dni temu? Jasiu Kalicki pokrecil przeczaco glowa i wrocil do pstrykania zdjec. -A moze mam spytac Protasiewicza albo Lubelskiego? Tadek, widziales Grzeska u Pawlickiej, no wiesz, tej z Kredytowej? -Nie - zaprzeczyl Lubelski, a ja odnioslem wrazenie, ze patrzy na mnie wyjatkowo zlosliwie. Nigdy za soba nie przepadalismy, a gdy wyrzucano mnie ze sluzby powiedzial, ze powinni byli to zrobic duzo wczesniej. 269 -Czemu to robicie? To jakas proba, tak? Podgladalem Pawlicka i widzialemLaleczke. Powiedziales mi, ze wlasnie uciekl z wiezienia i ze moze byc w to zamieszany jego stary. -Jego stary?! Kogo masz na mysli? -No, Swiety Antoni, stary Kaminski, ten z Nowego Ladu. Pawlicka znalazla jakies dowody na jego machlojki, wiec postanowil ja sprzatnac przy pomocy synka, psychopaty, ktoremu pomogl uciec z wiezienia. Kulka wygladal na bezradnego. Nie wiedzial, co zrobic z rekami: czy schowac je do kieszeni, czy podrapac sie nimi po glowie. -Wkrecasz mnie, nie? Zaczynasz swirowac czubka, zeby ci sie upieklo, przyznaj sie? Moje wnetrznosci wykonaly dziwna wolte. Myslalem, ze za chwile zwymiotuje, ale na szczescie udalo mi sie tego uniknac. Cos tam w srodku nadal sie poruszalo. Serce bilo mi tak gwaltownie, ze slyszalem szum krwi w uszach. Kulka kontynuowal: -Nic mi nie wiadomo na temat rodzicow Laleczki Kaminskiego, a juz na pewno ten kutas Antoni Maria Kaminski nie jest jego starym, to po pierwsze. Po drugie Laleczka nie mogl zabic Pawlickiej z prostego powodu: sam juz nie zyl. -Co ty pieprzysz, przeciez go zaledwie wczoraj widzialem! -Tylko na niego spojrz. Czy tak wyglada parogodzinny trup? Czy tak smierdzi? Z faktami trudno jest dyskutowac, a kilkudniowy trup, czekajacy na swojego odkrywce w srodku lata, przy temperaturze nawet w nocy niespadajacej ponizej dwudziestu stopni, znacznie rozni sie od swiezego nieboszczyka. -To kto przyszedl do mnie wczoraj? -Moze sobie to wszystko wymysliles? * * * Emilia oderwala wargi od moich ust i usmiechnela sie szeroko.-Juz, dziekuje. Prawda, ze nie bolalo? Nie bylo w niej nic atrakcyjnego. Pospolita twarz z prostackim makijazem i ufarbowanymi na rudo wlosami. Co takiego widzial w niej Laleczka? Co takiego widzialem w niej ja, jeszcze przed chwila? Tylko oczy, oczy pozostaly niepokojace. Gdy sie w nie patrzylo, az dreszcz przechodzil po krzyzu, az zaczynalo brakowac 270 powietrza. Stalem tak i nie moglem wykonac najmniejszego wdechu, jakby ktos odlaczyl mi wszystkie miesnie. A Emilia przygladala mi sie badawczo. Moja twarz nabierala coraz intensywniejszego, sino-czerwonego koloru, moje oczy wylazily na wierzch, nawet moj jezyk opuscil wilgotna jame ust i wybral sie na poszukiwanie atomow tlenu. Przed moimi oczami zatrzepotaly czarne motyle. Odglosy sklepu docieraly do mnie odleglym echem. Robilo sie coraz ciszej, coraz przytulniej, coraz spokojniej. Pluca przestaly bolec, ktos nagle je zabral. Bylo mi dobrze. Na granicy postrzegania zauwazylem usmiechajaca sie do mnie Wiere. Obrocilem glowe w tamta strone, zeby ja lepiej zobaczyc, wyrazniej, a wtedy... ze zdwojona intensywnoscia uderzyl we mnie lepki, dudniacy muzyka harmider sklepu. Az zachwialem sie na nogach.-Co ty robisz?! Bawisz sie nim? Moglem juz oddychac. Pomiedzy mna i Emilia pojawil sie Laleczka. -Czy nawet na chwile nie moge spuscic cie z oka? Opuscila grzecznie oczy, jak mala dziewczynka. To byla tylko gra, pozor. -Jest dobry, odpowiedni - powiedziala nieco tajemniczo. -Do czego? Ach, dajze spokoj. Zobacz, jaki jest brzydki. -Mnie sie podoba. Zlapalem glebszy haust powietrza i przestalo krecic mi sie w glowie. Nadal jednak bylem jak zaczadzony. -Odebralas mu go. -Tak. -W calosci? -Strasznie wrosl w niego. -Wrosl. -Jakby byl dla niego stworzony, podobnie jak dla ciebie, a moze nawet... -Nawet co? -Moze nawet bardziej niz dla ciebie. Powinienes... -Nie. Przeciez to jest wykonczony alkoholem wrak. -Nie przesadzaj. -Czy wiesz, w jakim stanie jest jego watroba? Daj spokoj. A mozg? On nie przestaje swirowac. Juz nie wie, co jest prawda, a co nie, co jawa, a co snem. Zrobilo mi sie niedobrze. Ledwie powstrzymalem sie, zeby nie zwymiotowac prosto na buty Laleczki. Skurcze zoladka powoli ustawaly, a wtedy z nosa poszla mi 271 krew. Emilia byla na to przygotowana. Podala mi wyciagnieta nie wiadomo skad chusteczke. Pomyslalem, ze krwawiacy z nosa ochroniarz musi stanowic zalosny widok.-Nie przejmuj sie, to tylko reakcja organizmu. Przejdzie ci. -Oddaj mi go! - powiedzial nagle Laleczka. -Teraz, tutaj?! -Tak, teraz. -Nie mozesz sie jeszcze przez chwile powstrzymac? -Powstrzymywalem sie wystarczajaco dlugo. Dawaj! Wzruszyla ramionami. Zblizyla sie do Laleczki i wpila w jego usta tak, jak wczesniej w moje. Nie, nie wpila - z boku widzialem to wyraznie - pomiedzy ich ustami pozostal odstep grubosci dwoch palcow. Jej wargi rozchylily sie nienaturalnie szeroko, a spomiedzy nich wysunal leb obrzydliwy, w kolorze ugry, wielosegmentowy, oblepiony sluzem i slina robal. Wil sie przez chwile, jakby chcial polaskotac jej wargi, a potem dotknal warg Laleczki. Nagle zasyczal, nieprzyjemnie, przenikliwie, po czym zwinal sie, wyprostowal i uderzyl. Laleczka krzyknal i odskoczyl. Jego postrzepione, poszarpane, na wpol odgryzione wargi krwawily. Ponownie zrobilo mi sie niedobrze, lecz nim zwymiotowalem, robal obrocil swoj ohydny leb w moja strone. Zelazna rekawica przestala pastwic sie nad moim zoladkiem i chwycila mnie za gardlo. Robal wysunal dlugi i cienki jezor, ktorego koniuszek leciutko drgal. W mgnieniu oka zaczal laskotac mnie po wargach. Stalem jak sparalizowany, a gietki, wijacy jezyk przenikal pomiedzy moimi zacisnietymi wargami. Nagle blysk, jakby ktos uderzyl mnie piescia w twarz. Polecialem na ziemie. Cos rozsadzilo mi przelyk, zalopotalo w klatce piersiowej i zaglebilo sie we wnetrznosciach. Cieplo rozlalo sie po moim brzuchu. I horror. I makabra odbierajaca resztki zmyslow. Zerwalem sie na rowne nogi i rozkaszlalem okrutnie. Wsadzilem nawet dwa palce w przelyk, by pozbyc sie tej wielosegmentowej ohydy, ale moje cialo zawiodlo mnie. Nie potrafilem zwymiotowac. Emilia smiala sie, widzac moja mine. Jej uroda ponownie oszolomila mnie, a strach gdzies odplynal. -Ty ruda zdziro, ugryzlas mnie! Zobacz, co zrobilas! - wrzasnal Laleczka Kaminski. Z ust ciekla mu krew, a pokasane, poszarpane, do polowy zjedzone wargi nie byly w stanie oslonic jego zebow. Trudno go bylo w tej sytuacji nazywac Laleczka. 272 Emilia wyplula cos z ust.Wokol nas zrobilo sie zbiegowisko. Ktos krzyknal, ze trzeba wezwac lekarza, ktos inny, ze policje. -Chodzmy do biura - powiedzialem. - Znajdziemy jakas apteczke... -W dupie mam twoja apteczke! - wrzeszczal Laleczka. - Chce to, co nalezy do mnie. - Wygladal teraz jak postac z kiepskiego horroru, ale to, co trzymal w reku nie bylo juz ani troche zabawne. Taki sam model pistoletu zdalem kilka miesiecy wczesniej, odchodzac z policji. Kilka razy mierzylem z niego do kogos, ale jeszcze nigdy sam nie znalazlem sie po drugiej stronie muszki. Swiat z tej perspektywy nie wyglada dobrze, szczegolnie gdy na wprost ciebie stoi rozwscieczony psychopata. -Zabierz mu go i oddaj mi! -On nie chce do ciebie wrocic, sam widziales. Cos poruszylo sie w moim brzuchu. -Dobrze sie zastanow - wysyczal Laleczka, mruzac oczy. - Wiem, ze potrafisz zmusic go do uleglosci. Sklep wyludnial sie szybciej niz klasa podstawowki po dzwonku na przerwe. Zastanawialem sie jak szybko pojawi sie policja. -Spojrz w lusterko, glupcze. Co zrobisz z taka geba? Wyraznie uslyszalem jak zazgrzytal zebami. -Zaplanowalas to sobie juz wczesniej, tak? -Nie popadaj w paranoje. Laleczka strzelil. Kula ugodzila Emilie w brzuch. Nie spodziewala sie tego. Byla tak przekonana o swojej przewadze nad Laleczka, o swojej nad nim wladzy, ze kompletnie sie tego nie spodziewala. Ta mysl zaswitala mi w glowie w tym samym ulamku sekundy, w ktorym kula rozszarpala jej sledzione. Skad o tym wiedzialem? Cos ponownie poruszylo sie w moim brzuchu. -Cos ty zrobil, kretynie?! Popatrz, co narobiles! - krzyknela, przyciskajac rece do brzucha, a potem patrzac na swoja wlasna krew. - Popatrz, co narobiles! -Nie bedziesz mi juz potrzebna - wysyczal Laleczka z twarza wykrzywiona nienawiscia i strzelil ponownie. Tym razem kula trafila ja w twarz, prosto w usta, skladajac na nich smiertelny pocalunek. Laleczka zachichotal i przeniosl spojrzenie na mnie. Czulem, jak jeza mi sie wloski na karku, a szpila mrozu przeszywa mi ledzwie. Nawet obrzydliwy lokator moich wnetrznosci zamarl. 273 Dwa strzaly zlaly sie w jeden. W pierwszej chwili nie rozumialem, co sie stalo. Pistolet dymil z lufy, a ja nadal zylem. W nastepnej bol odebral mi sily. Nogi przestaly mnie sluchac. Laleczka przestrzelil moje oba barki, paralizujac rece. Usiadlem, ale nawet siedzenie wymagalo zbyt wiele wysilku. Zobaczylem sufit. Uzmyslowilem sobie nagle, ze nigdy wczesniej nie ogladalem sufitu w Galerii Centrum.Laleczka pochylal sie nade mna, a usmiech nie schodzil mu z ust. Pochlaniajace mnie oczy jasnialy czystym szalenstwem. Pistolet zamienil sie w noz o waskim ostrzu i ostrym czubku. -To potrwa tylko chwilke i dam ci w koncu spokoj - mowil. - Obiecuje, ze nigdy wiecej mnie nie zobaczysz - dodal i zachichotal. A potem wbil noz w moj brzuch. Nic nie czulem. To jedynie senny koszmar, tlumaczylem sobie. Za chwile sie obudze i pojde do roboty, przekonywalem sie. Nie, ty jestes w robocie, odparla moja druga, mniej podatna na racjonalne argumenty polowa. -Gdzie jestes, moj malenki - mowil Laleczka. Rece mial zanurzone w moich bebechach. Poczatkowo przekladal je tylko, przesuwal, podwazal nozem, w koncu zniecierpliwiony zaczal wyciagac flaki na zewnatrz. - Gdzie jestes, syneczku? Tatus cie potrzebuje. Cos zaczelo laskotac mnie w przelyku, a potem utknela tam jakas ruchoma bryla. Chlusnalem z ust ciemna, brudno-ziemista krwia i rozkaszlalem sie. Cos przemknelo przed moimi oczami. Laleczka zerwal sie na nogi. -Dokad pedzisz? Tatus cie potrzebuje. Oczy zachodzily mi mgla. Nie moglem nic zrobic, wykonac najmniejszego gestu, powiedziec jednego slowa. Bylem kompletnie bezsilny. Moglem jedynie czekac na to, co nadchodzilo. Na smierc. W najczarniejszych snach nie przypuszczalem, ze moje zycie moze zakonczyc sie w tak beznadziejny sposob. * * * Najwiekszym koszmarem Wiery byly prety, te nienawistne i pamietliwe duchy przedwczesnie zmarlych, ktorym nie oddano rytualnej poslugi. Nie wiem, jak mialaby wygladac rytualna posluga w przypadku jej nieznanego ojca Rosjanina, ale Wiera byla przekonana, ze to wlasnie jego wyniszczona i roztaczajaca won rozkladu postac nawiedza ja w najwiekszych koszmarach, proszac o kubek wody, ktorej nigdy nie 274 udaje mu sie wypic. Kubek najczesciej wypada jej z reki i roztrzaskuje sie, a woda blyskawicznie wsiaka w jeszcze bardziej spragniona, wyschnieta ziemie w kolorze krwi. Ojciec czesto bral ja za reke i podazali w upiornym korowodzie wladcy smierci Jamy na pola krwawych igraszek to w Afganistanie, to znow w Czeczenii; wszedzie tam, gdzie mogl pojawic sie za zycia i gdzie mogl to zycie utracic. Wiera budzila sie w srodku nocy, mokra od potu, z zastyglym na ustach krzykiem. Czy jej ojciec chcial ja ostrzec przed nieuchronnie nadciagajaca smiercia? Przed czajacym sie w sypialni Laleczka? Przed oslizglym, brudno-zoltym robalem?To jest naga, demoniczna istota z otchlani Petali, powiedziala Wiera. Wydawala mi sie jeszcze piekniejsza niz zwykle, w odswietnym stroju dewadasi. Czy kiedykolwiek wybaczysz mi?, spytalem zbolalym glosem. Usmiechnela sie, jakos tak smutno, tajemniczo. Jak mam wybaczyc ci cos, na co nie miales i nie masz najmniejszego wplywu? Powinienem byl wtedy wrocic... Nie! Mialo cie nie byc i nie bylo cie. Tak byc mialo i tak bylo. Zabierzesz mnie ze soba? Ten naga nalezy do czerwonowlosej. Strzez sie jej. To Manasa, stworzona z nasienia Siwy, by mamic takich jak ty. Laleczka ja zalatwil. Nigdy nie wierz temu, co mowi Manasa, nie wierz temu, co widzisz, gdy jest przy tobie, nie wierz temu, co czujesz, dotykajac jej. To mistrzyni iluzji, a ten naga jest jej narzedziem. Chcesz mi powiedziec, ze wszystko to, co widzialem, to nieprawda? A ty? Ty jestes prawdziwa, czy jestes jedynie moim urojeniem? Pozwol mi odejsc. Przestan mnie zadreczac swoim... przywiazaniem. Smierc jest koncem i jest poczatkiem. Jest przejsciem. Pozwol mi przejsc. Poczulem lzy naplywajace mi do oczu, ale gdy probowalem je obetrzec, zorientowalem sie, ze jestem niematerialny, obecny jedynie mysla. Co mialbym zrobic? Przestan sie wahac. * * * 275 -Niczego nie wymyslalem. Mowie, jak bylo, co widzialem. Po co mialbymklamac? Kulka westchnal ciezko, a potem podrapal sie po glowie, tym swoim charakterystycznym gestem majacym oznaczac zaklopotanie. -Zeby uniknac odpowiedzialnosci? -Nie zrobilem tego. -Ciekawe, ze wspomniales Pawlicka. Czy wiesz, ze na scianie w sypialni, gdzie ja znalezlismy, morderca zostawil napis? "Nie ogladaj sie za siebie", drukowanymi literami. -Nie widzialem zadnego napisu. -No widzisz, a w rzeczywistosci on tam byl. A Tadek Lubelski zauwazyl, ze kulfony tego bandyty sa rownie koslawe jak twoje... -Moje?! -No. Wiem, ze on ciebie nienawidzi, ale znasz mnie, sprawdze nawet najbardziej idiotyczny trop. W archiwum jest troche twoich raportow, dalem je grafologom razem ze zdjeciem napisu do porownania. -I co ci powiedzieli, ze to ja? -Nie mam jeszcze wynikow. Ale sprawdzilismy za to probke krwi, bo ten napis, chyba zeby bylo smieszniej, morderca wykonal krwia. Wyobraz sobie, to nie jest krew denatki, chociaz mial jej pod dostatkiem. Cos mnie podkusilo, zeby sprawdzic ja z krwia Laleczki. Taki jakis instynkt. Znasz mnie, czesto nie moge sie powstrzymac, ale te moje intuicje czasami nie sa znow takie glupie. -I co, to krew Laleczki? -No, dopiero teraz uzyskamy stuprocentowa pewnosc, ale grupa zgadza sie idealnie. To dziwne, ale to pokretne oskarzenie o kolejne morderstwo podzialalo na mnie uspokajajaco. Nie moglem tylko dociec, w jakim celu Kulka to robi. Bylismy kumplami, ba, lubilismy sie, nie to co z Lubelskim, ktorego moglbym podejrzewac o najgorsze, wiec po co? Kulka patrzyl na mnie z wyraznym zainteresowaniem. Chyba marzyl o tym, zeby dostac sie do mojej glowy i poznac moje prawdziwe mysli. Stary, gdybym tylko mial taka mozliwosc, natychmiast pozwolilbym ci na to. Dalbys mi w koncu swiety spokoj! -A co z motywem, kazde zabojstwo ma motyw? - zauwazylem. 276 -Laleczke przemilcze, motyw jest oczywisty, prawda? Natomiast co doPawlickiej, co powiesz na temat motywu finansowego? -Ze niby rozboj? Wlamalem sie do jej mieszkania, a ona mnie zdybala, wiec ja zabilem? W dawnych czasach calkiem czesto prowadzilismy tego rodzaju igraszki slowne, ale od kiedy Laleczka Kaminski pojawil sie w moim zyciu, wszystko sie zmienilo. -Nie, oczywiscie, ze nie. -Zamieniam sie w sluch. -Spadek. -Spadek?! -Tak, spadek. -Czyzby miala jakies krwiozercze, pazerne na kase dzieci? Nie mowiles mi. -Nie, byla bezdzietna. To ona otrzymala spadek, krewny z Australii, zdaje sie stryj. Jakies dwa i pol miliona dolarow, australijskich, ale to i tak kupa kasy. -Fiu, fiu - gwizdnalem i pomyslalem, ze zaraz parskne mu smiechem w twarz. Kuriozalnosc tego wszystkiego byla obezwladniajaca. -A druga w kolejce, to znaczy, gdyby Pawlicka nie dozyla tej szczesliwej chwili, a nie dozyla, niestety, otoz druga w kolejce jest niejaka Emilia Zloczynska. Czy to nazwisko cos ci mowi? Wzruszylem ramionami. Zachowanie obojetnosci przychodzilo mi z coraz wiekszym trudem. Bylem jakos dziwnie pewien, ze wiem, kogo ma na mysli. Kulka nie pozostawil mi zadnych watpliwosci, wyciagajac z wewnetrznej kieszeni swojej niesmiertelnej marynarki zdjecie. Postac ze zdjecia nie byla az tak oszalamiajaca, jak ja zapamietalem. -Czy to jakas krewna Pawlickiej? -Nie powiedziala ci? -Kto, niby ta ze zdjecia? -Widziano was wczoraj razem, w Galerii Centrum, w twojej pracy. Po tym, jak sie rozstalismy. Nie zaprzeczaj... -To w dalszym ciagu nie dowodzi, ze ja to zrobilem. -A zeznanie pani Emilii? 277 -Jakie zeznanie?! - Cos poruszylo sie w moim brzuchu, cos lepkiego i goracego.Naga. Zatem Laleczka nie pozbawil mnie go. Ale przeciez doskonale pamietalem swoj otwarty brzuch, swoje wnetrznosci porozkladane na podlodze sklepu... Podnioslem koszule, nie bylo tam nawet sladu blizny. -Co robisz? Czy to wszystko, co mnie otaczalo, co dzialo sie wokol mnie, bylo jedynie iluzja stworzona przez Emilie? Przez Manase, poprawilem sie w myslach. Oszukala mnie wtedy, czy oszukiwala mnie teraz? -Przekazano mi, ze zrobiliscie jakas straszna scene w Galerii. Podobno wrzaski slyszano w Palacu Kultury. Pamietalem jedynie noz Laleczki. -Otoz pani Emilia odwiedzila wczoraj posterunek policji i zeznala, ze jest daleka krewna... -Skad wiesz, ze nie klamie? -Dotarlismy do notariusza odpowiedzialnego za sprawe spadkowa w Polsce, obejrzelismy ten testament, potwierdzilismy tozsamosc pani Zloczynskiej. Wszystko sie zgadza. Naga zaczal sie piac do gory. Zrobilo mi sie niedobrze. -Musze sie napic - powiedzialem, a Kulka skinal glowa na funkcjonariusza czajacego sie przez caly czas za moimi plecami. Tamten wrocil z woda w ulamku sekundy. Wypilem cala szklanke jednym haustem, lecz to niewiele pomoglo. Naga coraz szybciej pokonywal przestrzen dzielaca go od przelyku. -Emilia Zloczynska zeznala, ze poznaliscie sie jakis miesiac temu... -Klamie - warknalem. Na czolo wystapil mi pot. -Co do tego, ze sie poznaliscie, czy co do tego, ze miesiac temu? Z trudem walczylem z odruchem wymiotnym. Wysyczalem przez zacisniete zeby: -Emilia Zloczynska jest klamczucha. -Emilia Zloczynska zeznala, ze poderwales ja jakis miesiac temu w metrze. -W metrze?! -Tak, w metrze. -Bzdura. 278 -Powiedziala nawet, na jakiej stacji, na Wilanowskiej. Wyszla z pociagu, wktorym przez caly czas sie na nia gapiles, a ty za nia. Mowi, ze spodobales jej sie, wiec to ona sama zaproponowala ci kawe. -Skad moglas to wiedziec? - mruknalem do siebie. -Co? -Dokladnie w ten wlasnie sposob poznalem Wiere. -No i co? -Ona klamie. -Bardzo przypadliscie sobie do gustu. Tak powiedziala. Namawiales ja, zeby przeprowadzila sie do ciebie, ale wahala sie. Zlosciles sie. Mowiles, ze gdy powiedzialo sie A, trzeba powiedziec B. Ulegla ci, jakis tydzien temu. Ze szczescia nosiles ja na rekach... -Co za bzdury! Przeciez byles u mnie dzisiaj. Czy tak wyglada mieszkanie, w ktorym mieszka kobieta? -Wyniosla sie od ciebie wczoraj, po tym, co zrobiles. Jest w stanie szoku. Nie patrz tak na mnie. Policyjny psychiatra to powiedzial. Nie moze darowac sobie, ze powiedziala ci o spadku. A ciebie jakby opetal jakis demon, nie mogles przestac myslec o tych pieniadzach... -Tak powiedziala? Demon? -Dwa dni temu nie wrociles na noc z pracy. -Bo sciagnales mnie do "podgladania". -Przestan wygadywac te bzdury! - krzyknal, wyprowadzony nagle z rownowagi. Zalegla ciezka cisza. Wydawalo mi sie, ze trwa w nieskonczonosc. Gdy zaczal mowic ponownie, niemal szeptal: -Pod paznokciami Pawlickiej znaleziono slady skory i krwi. Bronila sie. Musiala podrapac napastnika. Spojrzal mi prosto w oczy. -Pokazesz mi ramiona? -Kulka, stary, przeciez nawet jezeli zalozymy, ze w tym co mowisz jest jakis cien sensu, to co ja bym z tego mial? Przeciez to jej pieniadze, nie moje! -Wezmiemy od ciebie probke DNA i cos mi mowi, ze to DNA bedzie tozsame z DNA napastnika. -Spadaj! 279 -Grzegorzu Sochacki, aresztuje cie pod zarzutem zabojstw: Janiny Pawlickiej iLukasza Kaminskiego. Poczulem chlod kajdanek zaciskajacych sie na nadgarstkach, a potem zwymiotowalem. Brudnozolta breja wystrzelila z moich ust i nosa prosto na Kulke, niczym w pieprzonym "Egzorcyscie". Nieszczesny glina zamarl, a ja myslalem, ze utone we wlasnej rzygowinie, ze sie nia udlawie, ze sie udusze, nie mogac zlapac oddechu. A wtedy... * * * Emilia oderwala swoje wargi od moich i odepchnela mnie gwaltownie. Tym razem nie usmiechala sie do mnie szeroko, nie mowila: "Juz, dziekuje. Prawda, ze nie bolalo?". Emilia byla wyraznie przestraszona, jakbym ja co najmniej napastowal.Nie bylo w niej niczego atrakcyjnego. Pospolita twarz z prostackim makijazem i ognistorudymi ufarbowanymi wlosami. Co takiego widzial w niej Laleczka? Co takiego widzialem w niej ja? Jej oczy, oczy, ktore wydawaly mi sie takie niepokojace, byly zwyczajne, nie zielone, tylko szaro-nijakie. Strach minal. Chciala uciec, lecz nie pozwolilem jej na to. Zlapalem ja za reke, a gdy probowala ja wyszarpac, uchwycilem zelaznymi kleszczami jej szyje. Wargami niemal dotykalem ucha Emilii. -Musisz na niego uwazac - szeptalem. -Na kogo? -Na twojego chloptasia, na Laleczke. Moze zabic, zeby tylko odebrac ci nage. -Prosze cie, pusc mnie, bo zaczne krzyczec. Udawala mocno przestraszona, ale wiedzialem, ze to tylko gra. Byla doskonala aktorka: raz brzydka, innym znow razem ladna, raz wladcza, innym razem przestraszona i ulegla jak teraz. -Powiedz mi, po co on tutaj przylazl? Co chce przez to osiagnac? Czy chce mnie sprowokowac? Zobaczylem lzy w tych szarych oczach. Jej dolna warga zadrzala, a calym cialem wstrzasal dygot. Slyszalem tez lomot sploszonego serca. Moze ona naprawde sie bala? -Zostaw ja! 280 Puscilem Emilie, a ta przylgnela calym cialem do Laleczki.-Prosze cie, chodzmy stad, slyszysz?! Laleczka Kaminski przesunal dlonia po ognistych wlosach z wyrazna czuloscia, a potem pocalowal to blade czolo. -Uspokoj sie - mowil do niej, ale patrzyl prosto na mnie. - Zachcialo ci sie calowac moja dziewczyne, pojebie? -Lukasz, prosze cie - szeptala coraz bardziej przestraszona Emilia. -Mowiles, ze to twoja siostra. -I co, myslisz, ze jestes zabawny? - warknal Laleczka i nim skonczyl mowic, jego prawy prosty wyladowal na moim nosie, a nim zorientowalem sie, co sie dzieje, jego lewy sierpowy dogonil szybujace cialo. Blysnelo mi przed oczami, a potem obraz rozdwoil sie. Tylko bol promieniujacy ze zlamanego nosa uratowal mnie od utraty przytomnosci. To nie bylo klasyczne rozdwojenie sie obrazu, bo dwa nakladajace sie na siebie obrazy zdecydowanie roznily sie. Dwa strumienie swiadomosci atakowaly jeden mozg w tym samym czasie. Czulem sie, jakbym spal i czuwal jednoczesnie. * * * Kiedy oderwalem wzrok od zwlok bylego szwagra musialem zmierzyc sie z pistoletem wycelowanym prosto w moja glowe.-Och, Boze, czego ty jeszcze ode mnie chcesz? - wyrwalo sie z moich ust. -Co z nim zrobiles? - spytala. -Dostal to, na co zasluzyl. -Co zrobiles z naga? Gdzie go ukryles, jak tego dokonales? Zamknalem oczy. Co mialem jej odpowiedziec? * * * Przestan sie wahac!Moja kochana Wiera caly czas znajdowala sie na granicy postrzegania, nawet wtedy, gdy mialem zamkniete oczy. Wystarczylo jedynie nieznacznie przekrecic glowe, zeby ja zobaczyc, ale kazde przekrecenie glowy powodowalo przesuniecie sie granicy pola widzenia i tak w kolko. 281 Wyczuwalem jej obecnosc i niemal ja dostrzegalem, tylko "niemal". Wiera nie opuszczala mnie, czy raczej to ja nie pozwalalem jej odejsc. Meczylismy sie w ten sposob oboje. Zrozum! Nie odwrocisz juz tego.-Prosze, poczekaj na mnie. Ja juz do ciebie ide. * * * -Co powiedziales?-Nadal tu jest, we mnie - odparlem, otwierajac oczy. -To niemozliwe. Sprawdzalam... -Przeciez go czuje w bebechach, az mnie skreca - mowilem i modlilem sie w myslach: "Podejdz tu, prosze, nachyl sie nade mna, sprobuj mi go odebrac". Czulem pot na opuszkach palcow kurczowo sciskajacych noz, ktory wypadl Laleczce z martwej dloni. Drugi, taki sam noz tkwil w jego gardle. Nie probowalem tego zrozumiec. Emilia podeszla z dziwnie skrecona twarza, jakby usilowala wycisnac na niej usmiech, ale na przeszkodzie stawal jej wlasny sceptycyzm. Bardziej chciala niz wierzyla. Mnie bylo wszystko jedno, byle tylko znalazla sie w zasiegu reki. Nachylila sie, lecz nim wyszarpalem noz spod uda uslyszalem glos Kulki: -Stoj! Rzuc bron i odwroc sie twarza do mnie. Powoli. W jej oczach blysnelo zdumienie. Trwalo to ulamek sekundy, potem powrocil do nich spokoj. -Sluchaj, mierze prosto w jego glowe. Ty strzelisz, ja zdaze pociagnac za spust. Odrzucisz pistolet, daruje mu zycie. Cisza trwala krotka chwile. Nie widzialem Kulki, bo Emilia zaslonila mi caly swiat. Uslyszalem stukot pistoletu uderzajacego o ziemie. -Kopnij go w moja strone. Sluzbowa tetetka zatrzymala sie tuz obok mojej glowy. Emilia plynnym ruchem obrocila sie w strone Kulki. Bylem pewien, ze go zastrzeli, widzialem to w jej oczach, ale nim skonczyla obrot, padl strzal. Zachwiala sie, pistolet wypadl jej z dloni, a potem upadla twarza obok mnie. Nie przypuszczalem, ze Kulka jest az tak dobrym strzelcem to raz, a dwa, nie sadzilem, ze bez najmniejszych skrupulow i wahan zdecyduje sie ja zastrzelic. Wlot po kuli znajdowal sie dokladnie nad jej nosem. Wyplynelo stamtad niewiele krwi, ale z cala pewnoscia tyl glowy musial wygladac znacznie gorzej. 282 Oczy Emilii pokryla nieprzezroczysta mgla. W ulamku sekundy zeszlo ze mnie cale napiecie. Natychmiast zakrecilo mi sie w glowie. * * * Ogromny waz o twarzy kobiety hipnotyzowal wzrokiem pelnym okrucienstwa. Manasa wysunela z ust rozdwojony jezyk i uchwycila mnie nim za gardlo. Jej wsciekle syki wibrowaly w calym moim ciele, rozlewajac sie falami bolu. Twarz koloru szafranu jasniala wsciekloscia.Zobacz, co narobiles, smiertelniku! Biedna Emilia uwolnila sie od swojej demonicznej przesladowczyni, ale to nie przynioslo jej niczego dobrego. Cialo Emilii drgalo, jakby dostala ataku febry, ale to nie febra byla powodem tej drzaczki, to male, paskudne, czerwonookie stwory o sinej skorze pastwily sie nad jej nieszczesnym cialem. Ich ostre zeby rwaly kawaly miesa i pozeraly je z dzika lapczywoscia. Ich oslizgle, wijace sie niczym ramiona osmiornicy jezory zlizywaly tryskajaca z otwartych ran krew, chleptaly ja z widoczna, perwersyjna rozkosza. Tuz obok stala nieszczesna, na wpol przezroczysta dusza Emilii, zalamujac rece nad swoim losem. I wtedy uslyszalem dzwieki skocznej melodii. Spoza moich plecow wynurzyl sie upiorny korowod wladcy smierci Jamy, na ktorego czele plasala najpiekniejsza dewadasi, jaka kiedykolwiek przyszlo mi ogladac, moja zona, Wiera. Jakas koszmarna postac o dwoch glowach, jednej slonia, a drugiej lwa, wyskoczyla z korowodu i porwala Emilie, wciagajac ja w tlum potepiencow. Teatrum Diaboli oddalalo sie posrod chrzestu kosci i oblesnych mlaskan. Rozdwojony jezyk Manasy dlawil moj oddech. Bol odbieral swiadomosc, zasnuwal oczy mgla. Czy mogla mnie zabic tutaj, w zaswiatach? Co by sie wtedy ze mna stalo? Jak ci sie udalo tego dokonac? Cala moja dusza, jazn, czy jakkolwiek nazwac to, co skupialo moje "ja", wibrowalo tym pytaniem. Nie tyle slyszalem, co czulem, albo wprost "wiedzialem" to pytanie, jakkolwiek pokretnie by to nie zabrzmialo. Dosyc, wystarczy! Wezowe sploty Manasy byly niczym wobec tego, co objawilo sie przed nami. Ten potwor, przez brak lepszego porownania kojarzacy mi sie z gargantuicznym 283 wezem, mial bardziej ludzkie niz wezowe oblicze, ale nie ludzkie w sensie podobienstwa fizycznego, tylko raczej pewnej aury, ktora go spowijala. Jego oczy z cala pewnoscia byly nieludzkie.Manasa zniknela szybciej, niz zdazylem pomyslec. Nikt nie potrafil odmowic krolowi nagow, Wasukiemu. Kolejna fala przenikliwego bolu przywracala mnie do swiadomosci. * * * Widzialem teraz sufit Galerii Centrum. Wokol mnie wrzalo niczym w ulu. Bol promieniujacy ze srodka brzucha byl tak ogromny, ze wycisnal mi lzy z oczu. Slyszalem glosy.-Boze, to wyglada, jakby ktos wyszarpal mu wnetrznosci... -Albo jakby cos sie z nich wydobylo... -Co sie wydobylo? -Cos, jakis stwor? -Za duzo sie filmow naogladales. -Moze ktos mu zdetonowal ladunek na brzuchu... -I kto tu sie filmow naogladal? Pochylala sie nade mna jakas kobieta. -Lez spokojnie. Nie ruszaj sie. Wyciagniemy cie z tego. Probowalem dojrzec moj brzuch, ale kobieta przycisnela mi glowe do podlogi. -Wszystkim sie zajmiemy, tylko nam nie przeszkadzaj, slyszysz? Lez po prostu, spokojnie, wszystko bedzie dobrze. * * * -Popatrz, co zrobiles! - ryknal Kulka, z odraza patrzac na wymiocinysplywajace po jego kultowej marynarce, po czym umilkl gwaltownie. Naga wysunal swoj ohydny leb z moich ust. Hipnotyzowal Kulke blyskiem intensywnie czerwonych slepi. Syczal. -Na rany Chrystusa, co to je... - Nim dokonczyl, naga zniknal w jego przelyku. 284 Kulka upadl na ziemie. Miotal sie przez chwile, jakby dwie osobowosci toczyly walke o wladze nad jego nedznym cialem. W koncu znieruchomial. Do moich uszu dobieglo ciche bekniecie, a potem Kulka podniosl sie. Z nosa plynela mu krew. Musial ja poczuc, bo siegnal reka i otarl ja palcami. Potem siegnal do kieszeni marynarki w poszukiwaniu chusteczki. Zaczal sie czyscic z moich wymiocin, ale byla to syzyfowa praca. Zniechecony sciagnal marynarke i rzucil ja na ziemie.-Co z nim? - spytal stojacy za moimi plecami aplikant Mizerski, ten sam, ktory skul mnie zaledwie dwie minuty wczesniej. Najdziwniejsze bylo to, ze w zaden sposob nie zareagowal na to, co stalo sie z Kulka. Czy ten caly atak nagi byl jedynie moim przywidzeniem? Wystarczylo, zeby Kulka na mnie spojrzal i zrozumialem, ze jednak nie, ze to wszystko wydarzylo sie naprawde. Naga wycisnal na nim swoje pietno, a Kulka mogl wreszcie spelnic swoje utajone marzenie. Zignorowal pytanie aplikanta Mizerskiego i pochylil sie nad nieboszczykiem. Dotknal jego glowy. Po raz pierwszy patrzylem na "patrzacego". Byl niczym skamienialy, jego miesnie stezaly i tylko jego galki oczne poruszaly sie bardzo szybko, znacznie szybciej niz podczas snu w fazie REM. Wszystko to trwalo nie dluzej niz kilka sekund. Kulka puscil glowe denata, skulil sie przed niewidzialnym ciosem, lekko zatoczyl i w koncu oprzytomnial. Wypuscil powietrze wstrzymywane przez caly ten czas w plucach i powiedzial: -To nie jest Laleczka. -Co? - wymknelo mi sie. Zrobilem krok w strone nieboszczyka, azeby mu sie przyjrzec. Aplikant Mizerski byl czujny. Zlapal mnie za bark i osadzil ostro: -Nie ruszaj sie! -Rozkuj go - rzucil w odpowiedzi Kulka. -Ale panie komisarzu... -Gluchy jestes? Aplikant Mizerski nie oponowal wiecej. Roztarlem nadgarstki i pochylilem sie nad domniemanym Laleczka, ale nie potrafilem jednoznacznie ocenic, czy byl, czy tez nie byl Laleczka. -To Laleczka Kaminski go zalatwil - powiedzial Kulka. * * * 285 Bol raz jeszcze cisnal mnie do Galerii Centrum. Widzialem przesuwajacy sie nade mna sufit. Ten powodujacy zawroty glowy obrazek zaklocil Kulka, pochylajac sie nade mna.-Swietnie sie spisales, stary. -Nie ufaj mu - wyszeptalem. -Co? -Wiesz, o czym mowie. Wiedzial, widzialem to po jego oczach, ale nie mial zamiaru zastosowac sie do mojej rady. -Wszystko bedzie dobrze - powiedzial i zniknal z pola widzenia. Sufit zafalowal przed moimi oczami i ogarnela mnie ciepla jasnosc. * * * Otworzylem oczy. Lezalem w pojedynczej, szpitalnej sali. Ktos musial za nia dodatkowo zaplacic, albo to moj stan byl tak beznadziejny. Nie czulem sie zle. Nic mnie nie bolalo. Tylko nie moglem sie poruszyc. Cale moje cialo skrywala cienka, powleczona na bialo koldra. Wystawala spod niej jedynie lewa reka z wenflonem. Cienka plastikowa rurka prowadzila do stojaka, na ktorym wisial woreczek z przezroczysta ciecza o nieustalonej zawartosci. Nie moglem dostrzec aparatury cicho pikajacej nad moja glowa. Za oknem widzialem pojedyncze, bezlistne drzewo i fragment jakiegos ponurego, szarego budynku.W nogach lozka siedziala Wiera i usmiechala sie lagodnie. Marzec 2007 286 Wydanie I "Wstep" (C) Copyright 2008 by LukaszOrbitowski "Tylko cialo" (C) Copyright 2008 byEwa Mroczek "Worek" (C) Copyright 2008 by AdrianMistak "Pokoj do wynajecia" (C) Copyright2008 by Tomasz Golis "Kraina" (C) Copyright 2008 bySebastian Imielski "Testament ciotki Stefanii" (C)Copyright 2008 by E.K Jozpas "Krolowa jednego wieczoru" (C) Copyright2008 by Pawel Dalek "Krawaty Koltaya" (C) Copyright 2008by Pawel Palinski "Stary las" (C) Copyright 2008 byAgnieszka Majchrzak "Powrot do domu" (C) Copyright 2008by Marcin Dobrowolski " Uwazaj! Nadchodzi burza"(C) Copyright2008 by Aleksandra Zielinska "Cena sztuki" (C) Copyright 2008 byMarcin Kryszczuk "Pazdziernikowa opowiesc" (C) Copyright2008 by Daniel Greps "2:31" (C) Copyright 2008 byTomasz Fenske "Potwor" (C) Copyright 2008 byKrzysztof Gonerski "Zmysly" (C) Copyright 2008 byKyrcz Radecki "Nie ogladaj sie za siebie" (C)Copyright 2008 by Marek Sobolewski Copyright (C) 2008 by Red Horse sp.z o.o. Opracowanie graficzne i projekt okladki: Magdalena Zawadzka Redakcja: Dorota Pacynska Korekta: Magdalena Grela, Malgorzata Zwolinska Sklad: Arkadiusz Zawadzki ISBN 978-83-60504-94-9Wydawca Red Horse sp. z o.o. www.redhorse.pl REDHORSte-mail: biuro@redhorse.pl 287 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/