JANIK OLGA Pierscien wladcow #2 SmoczyDar OLGA JANIK Prolog Panowal polmrok i wial chlodny wiatr. Slonce wlasnie zaszlo, ale niebo nad polnocnym horyzontem nadal bylo jasne. Tlum elfow drzemal u podnoza Gory, choc niebawem mial sie poderwac, by ruszyc w daleka droge do domow. Tu i owdzie siedzialy grupki przyjaciol, ktorzy spotykali sie tylko w czasie dorocznego swieta. Pewnie nie chcieli sie jeszcze rozstawac, lecz cel ich wedrowki znajdowal sie w roznych miejscach. Prawdopodobnie kilka elfich dziewczat pojdzie w tym roku z mlodziencami, z ktorymi zaprzyjaznily sie szczegolnie, moze kilku mlodziencow uda sie za swoimi wybrankami. Tak bylo co roku.To swieto lata zakonczylo sie juz, ale mialo pozostac w pamieci elfow na dlugie, dlugie lata. Bylo wyjatkowo piekne, przez cale dwa dni ani jedna chmura nie zmacila glebokiego blekitu nieba, o polnocy zlociste slonce opromienilo fetujacych. W tym roku w czasie festynu elfom towarzyszylo szescioro ludzi i bawili sie tak samo dobrze, jak elfy. Drugiego dnia okazalo sie, ze jeden z ludzi jest wladca Przeznaczenia - zapowiadanym od tysiacleci wyzwolicielem. Przez reszte uroczystosci powtarzano legendy i proroctwa. Zblizal sie oto ten dzien, kiedy mialo sie wypelnic Przeznaczenie wszystkich istot. Dzien, w ktorym Stworcy zaplanowali oddac swiat we wladanie swoim wybrancom, by sami mogli decydowac o swoim losie. Przestanie istniec Plan, a swiat zacznie istniec naprawde. I stac sie to mialo za ich zycia! Czyz moglo byc wieksze szczescie? Elfowie wspominali legendy i planowali jasna, piekna przyszlosc, ktora miala dopiero nadejsc. Przewidywali, co uczynia z darami, ktore jakoby Stworcy mieli oddac wszystkim stworzeniom - nie tylko tym uprzywilejowanym, ktorych w dniu narodzin zaszczycil Pan Darow. Teraz wszyscy mieli miec rowny dostep do Magii, Wiedzy i Losu. Wypelnienie sie Planu mialo uczynic swiat lepszym, a zamieszkujace go stworzenia szczesliwszymi. I elfowie bezgranicznie w to wierzyli. Ktorys przypomnial sobie nawet - a moze wymyslil na poczekaniu - ze wladca Przeznaczenia mial nadejsc w najdluzszym dniu w roku. A czyz to swieto nie odbywalo sie wlasnie ku chwale tego dnia? Elfowie ucztowali jeszcze bardziej zapamietale, niz wczesniej, a nikt w calym Arelonie nie potrafil bawic sie tak, jak oni. Tylko kilku elfow pamietalo, ze w chwili, gdy rozpoznali wladce Przeznaczenia, slonce schowalo sie za Gora i wszyscy znalezli sie w jej cieniu. Wiekszosc nie zwrocila uwagi na ten drobny epizod, oszolomiona opowiedziana wlasnie legenda. Szybko tez ruszyli w dalsza droge za sloncem i cien odszedl w zapomnienie. Ale wladca Przeznaczenia nie zapomnial mroku i chlodu, ktore towarzyszyly zniknieciu slonca. Wiedzial, ze to zla wrozba, znal elfie przekazy dotyczace regul postepowania w czasie swieta. Najwazniejsza z nich bylo, aby unikac cienia, aby przez cale dwa dni nieprzerwanie znajdowac sie w miejscach oswietlonych przez okrazajace Gore slonce. Nawet chmury - niezalezne przeciez od uczestnikow rytualnego marszu - byly zlym znakiem, ale jesli ktos schowal sie w cieniu czy to przez nieuwage, czy celowo - to juz stanowilo zapowiedz nieszczescia. Wladca Przeznaczenia nie byl pewien, czy elfie zabobony sa uzasadnione i czy w rownym stopniu dotycza ludzi, co elfow. Nie wiedzial rowniez nawet tego, czy to, co powiedziala elfka jest prawda - czy rzeczywiscie jest wladca Przeznaczenia. Nie powiedziala przeciez tego wprost, zauwazyla jedynie, ze wyczuwa wokol niego zaburzenie Planu, ale moglo ono wynikac z istoty magicznego przedmiotu, ktory posiadal, wcale nie musialo byc cecha jego samego. Nie wiedzial ile jest prawdy w opowiesci, ktora uslyszal z jej ust - po jej omdleniu pojawilo sie naraz tyle zapomnianych legend, tyle historii, ze trudno bylo spamietac je wszystkie i mlody mag zapomnial nawet co powiedziala elfka, a co uslyszal od jakiegos innego wieszcza, pamietajacego, czy wiedzacego. A z wieszczka nie mogl porozmawiac, gdyz od tamtej chwili nie przebudzila sie jeszcze. Elfie znachorki zajely sie nia, okadzaly ziolami i szeptaly uzdrowicielskie formuly. Nie mogl sie nawet dowiedziec, czy dziewczyna jeszcze zyje. Siedzial na stoku, pograzony w myslach, w watpliwosciach, samotny i przestraszony roli, ktora chcieli mu nadac elfowie. Nie byl bohaterem, nie sadzil, by podolal zadaniu, ktore przed nim postawiono. To wszystko, co dzialo sie wokol niego, dzialo sie mimo jego woli. Co bylo niemozliwe, jesli rzeczywiscie byl wladca Przeznaczenia. W takim razie powinien przeciez sam decydowac o swoim losie! Elfka musiala sie pomylic. To Pierscien, to ten kawalek metalu nim rzadzil! Jesli jest wladca Przeznaczenia, powinien mu sie przeciwstawic. Powinien wykorzystac ta moc, ktora ponoc w nim drzemie. Coz z tego, skoro sam w nia nie wierzyl? Tylko, jak przekonac o tym elfow? Tych wszystkich rozbawionych elfow nie znajacych ni cienia watpliwosci, ktore trawily mlodego maga. Oni wiedzieli, ze jest wladca Przeznaczenia i, ze wypelni swa role, bo tak jest zapisane w Planie, bo tak chce opatrznosc. Dlatego wielu z nich swietowalo nadal. Juz nie obchody najdluzszego dnia roku - teraz fetowali zupelnie nowe swieto - dzien wyzwolenia, nadejscia rychlej swietlanej przyszlosci. Ochan nie widzial dla siebie wyjscia. Musial pojsc za glosem tlumu, musial podporzadkowac sie Przeznaczeniu, bo tak od zawsze czynili ludzie w tym swiecie. Wierzyl przeciez, ze istnieje Wielki Plan Stworcow, ktorego nic i nigdy nie jest w stanie zmienic. -Moja matka miala zatem racje - dobiegl go cichy glos. Nie slyszal krokow, a wiedzial, ze jeszcze przed chwila byl sam. Elfowie potrafili poruszac sie bezszelestnie, jakby byli lzejsi niz cala reszta swiata. Obejrzal sie i zobaczyl tuz obok zielone oczy Wajma. Nie rozumial o czym elf mowi. - Moja matka. Nigdy jej nie spotkales, a ona tak bardzo pragnela cie poznac. Byla - albo jeszcze jest, nie widzialem jej od ponad dwudziestu lat - byla wieszczka, jak Aynwel. I wiedziala, ze ty jestes wladca Przeznaczenia. - Elf zamyslil sie na moment, wspominajac odlegle dzieje. - Sadzila, ze razem mozecie dokonac cudow i naprawic swiat. Ona mowilaby ci, co zlego nastepuje w Planie, a ty bys to zmienial. Jakie to proste, prawda? Ze tez nikt o tym wczesniej nie pomyslal! - Elf przygladal mu sie przez chwile, moze oczekujac reakcji, ale Ochan nie zareagowal. Nadal nie rozumial o co Wajmowi chodzi. - Moze to Stworcy tak urzadzili, ze wieszcz i wladca Przeznaczenia, jakos nie ida ze soba w parze? Kto to wie? Dosc, ze ty nie spotkales mojej matki, a stalo sie to moja zasluga, chce, bys o tym wiedzial. Byc moze bylem o nia zazdrosny, nie chcialem by miala innego syna niz ja? A moze pokierowalo mna nagle wspolczucie dla Eleine, ktora pol roku wczesniej stracila meza i coreczke? W powodzi, ktora moja matka przewidziala i nie potrafila nic na nia zaradzic. Eleine stala sie wtedy bardzo wazna dla mojej matki, pewnie za sprawa absurdalnego poczucia winy, ktorego wieszcz nie powinien doswiadczac. A ja, slyszac tamtego dnia, jak Eleine placze w lesie, postanowilem, ze jej pomoge. I chyba pomoglem, prawda? Przez kilka lat byla przeciez naprawde szczesliwa, wychowujac ciebie, jako swego syna, prawda? - Ochan powoli skinal glowa. Znal te historie, te czesc o corce i mezu swojej przybranej matki, ale nigdy nie slyszal o jakichs elfach. Nadal nic nie mowil, sluchal tylko, a Wajm cicho kontynuowal. - Coz, matka nie zrozumiala moich intencji, a zreszta, moze nie byly one tak szczere, jak chcialbym je widziec. Dosc, ze wyrzekla sie mnie i kazala wynosic sie z domu. No wiec sie wynioslem i zawedrowalem do Areiru. I do wielu innych miejsc. Nie przypuszczalem, ze jeszcze kiedykolwiek spotkam ciebie, ale widac swiat nie jest wcale taki ogromny, jak sie wydaje - elf pokazal swoje dlugie, ostre kly. To mial byc jego przyjacielski usmiech. Ochan nadal patrzyl na niego i niektore sprawy zaczely sie rozjasniac w jego umysle. Ten elf spotkal go, zanim trafil do swej przybranej matki. Jesli tak, mogl znac jego pochodzenie! -Przykro mi, ale nie - odpowiedzial elf nieludzko spokojnie na pytanie Ochana. - Znalazlem cie w miejscu, ktore wskazala mi matka. Nie sadze, by ona wiedziala, skad sie tam wziales. Po prostu tam byles i ona wiedziala, ze cos ci grozi. I chciala cie miec, wiec wyslala mnie, bym cie uratowal i przyprowadzil do niej. Uratowalem - zabilem trzech mezczyzn, ktorzy sie tam znajdowali - i nie przyprowadzilem do mojej matki. To wszystko. -Zabiles trzech mezczyzn? Kim oni byli? -Nie mam pojecia, wygladali na zbirow. - Wajm usmiechnal sie jeszcze raz, potem machnal ogonem i wstal. Ochan wstal rowniez, ale zrezygnowal z dalszych pytan. Elf chyba naprawde nie wiedzial. Ochan spuscil glowe i pokrecil nia w niedowierzaniu. Znowu rozminal sie o wlos z odpowiedzia. Moze nie o wlos, moze o znacznie wiecej. O caly kontynent i dwadziescia piec lat. Wajm chcial wrocic do Areiru. Wiedzial - tak samo jak Ochan - ze w tym miejscu ich drogi sie rozchodza. Jakkolwiek uzyteczna, czy tez nie, byla pomoc elfa, Ochan cieszyl sie, ze spotkal go w polmrokach Usinialu. Ze elf uwolnil go od "strachliwego" A'kwei, przeprowadzil przez Quanitawial - przypadkiem, czy celowo - ze pomogl mu odnalezc wiedzacych, ktorzy nic nie wiedzieli. Ochan sam odkryl dokad prowadzi go Pierscien. Na zachod, tam, gdzie zawsze prowadzilo go serce. Wstal i wszedl pomiedzy ogniska plonace u podnoza Gory. Niebo na horyzoncie bylo ogniscie czerwone, za chwile slonce wstanie i wkrotce znowu rozpoczna marsz. Elfy beda wracac do domow, a on i jego kompania beda musieli pojsc dalej. Musial ich odnalezc, bo wiedzial juz, ze Pierscien nie pozwoli mu nikogo z nich zostawic. Czul, ze to, co im robi nie jest wlasciwie, ale nie mogl nic na to poradzic. Zreszta oni wydawali sie byc bardziej zadowoleni z obrotu sytuacji, niz on sam. Rozdzial Pierwszy Dab rosl niedaleko od krawedzi plaskowyzu, byl chyba najdalej na zachod wysunietym elfim osiedlem. To dlatego tu wlasnie wedrowcy zatrzymali sie na krotki odpoczynek przed dalsza droga.Gdy poszlo sie kilkaset krokow dalej przez las, mozna bylo stanac na samej krawedzi i patrzec na falujacy ponizej bor. Przez elfy nazywany byl Sawian Tay. Mowily, ze to granica. Zita wpatrywala sie w zasnuty mglami kraj ponizej - kraj mitycznych ognistych istot - ktory znajdowal sie za gesta puszcza rosnaca u jej stop. Ponoc nie kazdy mogl przejsc przez Sawian Tay. Droga byla trudna i pelna pulapek zastawianych na nieproszonych gosci, ktorych ogniste istoty nie zyczyly sobie w swoim kraju. Zita przypominala sobie legende, ktora spiewala tak dawno i zarazem niedawno temu - w domu Baaxa w Urji. Zawsze myslala, ze ogniste istoty zostaly wygnane przez Stworcow, a tymczasem elfowie twierdzili, ze to istoty nie chcialy nikogo w swoim kraju. No tak, ale wtedy uwazala jeszcze, ze nawet elfy nie istnieja. Swiat nagle bardzo sie skomplikowal. Sama stawala sie teraz czescia legendy. Westchnela wciaz jeszcze obawiajac sie tej radosci, ktora ja rozpierala i niedowierzajac swemu szczesciu. Spotkala tak niezwyklych ludzi - wspaniala czarodziejke Elheres, dzielnego rycerza Meknarina i swiatowego bywalca, kupca Baaxa. No i jego. Najwiekszego sposrod ludzi, tego, ktory mial stanac naprzeciwko Stworcow i poprosic w imieniu ludzi, by oddali im swiat... W imieniu ludzi i innych wybrancow oczywiscie... A ona - Zita, prosta wiesniaczka - miala pojsc z nim na koniec swiata, by pomoc mu tego dokonac. Jakze miala to zrobic? Wszak nie miala zadnych szczegolnych przymiotow, ktorymi moglaby mu sluzyc. A jednak on ja wybral, wiec musiala z pokora podporzadkowac sie jego woli. Och, jakze byla szczesliwa! Zmierzchalo juz i robilo sie chlodno, wiec zawrocila do osady. Korzystali z goscinnosci elfiej rodziny, ktora pozwolila im zamieszkac w swoim domu - debie na czas przygotowan do dalekiej wyprawy na zachod. Drzewo wyrastalo z piaszczystej, nieurodzajnej gleby Aghari Lasijon dzieki elfiej magii i dzieki mocy mistrza Drzew. Bylo ogromne, rozlozyste. Wieksze chyba niz to, na ktorym nocowali krotko po wejsciu do elfiego kraju. Rodzina skladala sie z trzynastu mniejszych rodzin - rodzicow i malych dzieci - ktore zamieszkiwaly domostwa uczepione galezi i pnia wielkiego drzewa. Zita z Kiremem i Baaxem mieszkali w jednym z najnizszych domow. Jego gospodarzami byla dwojka samotnych elfow - mlody Rye, ktory dopiero co wyprowadzil sie od rodzicow, i jego niewiele starsza ciotka - Erihra. Zadne z nich nie zalozylo jeszcze wlasnej rodziny, lecz - wedlug zwyczaju elfow - byli juz zbyt starzy, by mieszkac z rodzicami, ktorzy mieli mlodsze dzieci. Dlatego mieszkali razem. U nich wlasnie znalazlo sie miejsce dla trojki ludzi, czlonkow swity wladcy Przeznaczenia, ktorzy zechcieli uhonorowac ich swoja obecnoscia. Elheres z Meknarinem mieszkali w innym nisko polozonym domu, a Ochan zostal zaproszony przez samego Riwa-U - mistrza Drzew i tworce tego debu. Byl to niewatpliwie zaszczyt, lecz dla ludzkiego czarodzieja nieco klopotliwy, elf mieszkal bowiem bardzo wysoko. Jeszcze nim Zita doszla w poblize drzewa, jej uszu dobiegly odglosy bojki. Nie byla to szarpanina z jaka spotkalaby sie gdziekolwiek w ludzkim miescie, czy domu. Gdy znalazla sie na polanie, jej oczom ukazal sie fascynujacy widok. Nieraz w ciagu ostatnich dni zdarzylo sie jej obserwowac walke elfow, ale wciaz nie mogla sie napatrzec. Rye i Waleir - jeden z jego kuzynow - wlasnie spadli z ktorejs z nizej polozonych galezi i w mgnieniu oka skoczyli znow na siebie. Zeschle liscie i kurz zakotlowaly sie wokol nich, z klebowiska, ktorym nagle staly sie rece nogi i ogony walczacych elfow, wylatywaly co chwila strzepki ubrania, czasem pukiel plowych wlosow. Mala Lajua - siostra Rye - patrzyla na dwoch mlodzieniaszkow z galezi, bijac sie po bokach puchata kitka i parskajac cichutko. Rye i Waleir rowniez prychali i syczeli, tylko znacznie glosniej. -Co sie dzieje? - z domu wypadla ciotka Rye, zeskoczyla z galezi i wpadla prosto w klebowisko. Za chwile bylo po wszystkim. Rye szarpal sie w twardym uscisku wiekszej od siebie elfki - Erihra byla wielka jak mezczyzna. Waleir stal w pewnym oddaleniu od tamtej dwojki i trzymal sie za krwawiacy nos wrzeszczac na Erihre cos, czego Zita zupelnie nie rozumiala i wolala nie rozumiec. Rye uspokoil sie i zaczal smiac sie po elfiemu - machajac ogonem i parskajac cicho. Podszedl do Waleira z zamiarem uspokojenia go, lecz dostal w ucho tak mocno, ze sie przewrocil. Gdyby nie obecnosc ciotki, rzucilby sie pewnie znowu na przyjaciela, a tak tylko krzyknal cos i pomasowal sie po uchu. Mial szczescie, ze Waleir zdolal sie opanowac choc na tyle, by nie wysuwac pazurow, bo w przeciwnym razie pewnie by to ucho stracil. Zita wyminela Waleira i poszla za Rye na drzewo, do jego domu. W srodku zastali Iyura. Byl to elf w tym samym wieku co Rye i Waleir - czyli wlasciwie w jej wieku, gdyby przeliczyc na ludzkie lata - ale zachowywal sie o wiele powazniej. Byl wiedzacym. Na razie praktykowal u swojego mistrza z innego debu, polozonego o kilka dni drogi na polnoc, ale byl kuzynem z tego drzewa, dlatego po Swiecie Lata wrocil do domu z rodzina. I z szesciorgiem ludzi, ktorych chcial odprowadzic do granicy smoczego kraju. Mial nadzieje, ze jego mistrz udzieli mu blogoslawienstwa na te podroz. Nikt oprocz wiedzacego, lub maga nie potrafilby przeprowadzic ludzi az do granicy zakletego kraju, bo droga byla ukryta posrod rozlicznych sciezek Sawian Tay. Iyur powital ja machnieciem ogona i ucalowaniem w dlon. Gestem, ktory musial podpatrzyc w ludzkim miescie, w ktorym przebywal kilka lat temu. Zita poczula, ze sie rumieni. -Kuzyni znowu zle sie zachowuja? - spytal plynna dainka. Dziewczyna skinela glowa, usmiechajac sie. Rozejrzala sie po pomieszczeniu w poszukiwaniu Baaxa lub Kirema, lecz zadnego z nich nie dostrzegla. - Twoi przyjaciele poszli rozmawiac z wiedzacymi, ktorzy zjechali tu na wiesc, ze wkrotce wyruszacie - wyjasnil elf. - Chyba powinnas z nimi byc? Wlasnie przyszedlem tu po ciebie. Chodzmy. Ku zdziwieniu Zity zeszli na ziemie. Zdazyla sie juz przyzwyczaic, ze elfy wszystkie sprawy omawiaja na drzewie, nauczyla sie nawet chodzic po nim z jaka-taka zwinnoscia - w kazdym razie szlo jej o niebo lepiej, niz Baaxowi. Tym razem jednak spotkanie odbywalo sie na poziomie ziemi. Czy dzialo sie tak ze wzgledu na ludzi, czy tez na wiekowych tlustych wiedzacych i magow, ktorzy goscili u rodziny, tego sie Zita nie dowiedziala - nie pytala zreszta. W zapadajacym powoli zmierzchu swiatlo ogniska widac bylo z oddali. Usytuowano je na polanie na krawedzi plaskowyzu. O tej porze bylo juz zbyt ciemno, by stad zobaczyc nieskonczone rowniny smoczego kraju, lecz z pewnoscia gdy nastanie dzien, a spotkanie nie dobiegnie jeszcze konca, oczom elfow i ludzi ukaza sie spowite mgla stepy. Gdy Zita z Iyurem dotarli w koncu do polany, Ochan rozmawial z chuda siwa elfka. Elheres z Baaxem przysluchiwali sie dyskusji, a Meknarin i Kirem, siedzac tuz za nimi, najwyrazniej gadali zupelnie o czyms innym. -No i co? - odezwal sie Baax, kiedy elfka skonczyla. -To, co najwazniejsze, juz ci powiedzialem! - zniecierpliwil sie Ochan. - Czy naprawde musisz wszystko wiedziec? -A nie powinienem? - zdziwil sie Baax niesmialo. - Mam ci towarzyszyc w dalszej drodze, wiec chce wiedziec o wszystkim, co moze miec jakies znaczenie. -Wszystko, co ma znaczenie juz uslyszales! -Dlaczego nie pozwolisz jemu tego ocenic? - spytala rozzloszczona Elheres. Ochan spojrzal na nia zdziwiony, a ona natychmiast spuscila z tonu. - Wybacz, wiem, ze ty wiesz najlepiej, co jest istotne, to twoja wyprawa, ale... -W takim razie czemu ty nie wezmiesz sie za tlumaczenie? Sluchalas przeciez wszystkiego. - Ochan wstal i w ten sposob zakonczyl dyskusje. Elheres wzruszyla ramionami i spojrzala na Baaxa. -Wlasciwie to najwazniejsze rzeczywiscie juz uslyszales. Aynwel doszla do siebie i nie powiedziala nic wiecej. Tak naprawde nie pamietala nawet tego, co powiedziala pod Gora. Reszta to domysly tej elfki, mysle, ze kazdy elf tutaj ma swoja teorie. -Lepiej chodzmy za nim, teraz rozmawia z naszym mistrzem Drzewa, dobrze byloby wiedziec o czym. Idziesz z nami Zito? - Baax zauwazyl ja i zadal to pytanie patrzac zdegustowanym wzrokiem na Meknarina i Kirema, do ktorych najwyrazniej nie dotarlo nic z toczonej tuz obok rozmowy. Zita szybko skinela glowa i poszla za Elheres. Staneli kilka krokow za plecami Ochana i sluchali. Zita zerknela na Baaxa, by przekonac sie, ze on zna elfi jezyk tak samo jak ona, czyli wcale. Razem popatrzyli na skupiona twarz Elheres. -To dalsze zlote mysli na temat Pierscienia - odezwala sie czarodziejka cichym glosem. - Caly dzien to dzisiaj walkowalismy. Wlasciwie to walkujemy to przeciez caly czas od wiosny - powiedziala szybko, bo nie chciala stracic watku rozmowy. -Tak? - zdziwil sie Baax uprzejmie. - I co, co mowia? -I tak nie zrozumiecie. - Elheres machnela reka, by jej nie przeszkadzali. Zita z Baaxem znow popatrzyli po sobie, dziewczyna wzruszyla ramionami i zaczela rozgladac sie po zgromadzonych elfach. I tak wcale nie miala ambicji, by rozumiec o czym dyskutuja magowie. Zobaczyla zmierzajaca w ich kierunku niezwykla pare - bardzo szczuplego starego elfa i znacznie chyba od niego mlodsza, ale tez i znacznie tezsza, jasnowlosa elfke. Pomimo tuszy poruszala sie jednak z nieopisana gracja. Z przeciwnej strony podszedl Iyur ze swoim mistrzem Oreja, ktory zamienil kilka slow z Riwa-U, podczas gdy Zita i blond elfka mierzyly sie wzrokiem. Spojrzenie kociej bylo irytujace a migdalowe zrenice wielkich bladozielonych oczu przepastne niczym nocne niebo. Zita nie byla w stanie wyczytac z nich ani wrogosci, ani sympatii. Widziala tylko siebie sama, jak odbicie w zwierciadle. Znow miala wrazenie, jakby patrzyla w oczy zwierzecia, a nie rozumnej istoty wybranej przez Stworcow. Zadna z nich nie chciala pierwsza spuscic wzroku. Uslyszala lagodny glos Elheres i wcale nie musiala rozumiec elfiego jezyka, w ktorym czarodziejka wypowiedziala slowa, by wiedziec, ze powiedziala cos nieprzyjemnego. Wszyscy nagle zamilkli i elfka odwrocila spojrzenie od Zity. Dziewczyna odetchnela z ulga. Po chwili wszyscy elfowie odezwali sie naraz, a zawtorowal im Baax. -Co, co powiedzialas? - dopytywal sie, szarpiac reke czarodziejki, ktora mierzyla spojrzeniem Ochana. Nie wytrzymala i pierwsza spuscila wzrok. Szybko odwrocila sie do Baaxa, by pokryc zmieszanie. -Prawde - powiedziala z hardym usmiechem. -Prawde? - spytal Ochan oburzony. Nie zwracal uwagi na Riwa-U, mowiacego cos do niego. Patrzyl tylko na Elheres. - Twoim zdaniem nie jestem magiem? Nie mam daru? -Tego nie powiedzialam. Powiedzialam tylko, ze moze z tym Ogniem nie jest tak, jak bys chcial. Twoja moc Ognia bierze sie z Pierscienia, nie z daru. Moze masz dar Magii, ale nie Zywiolu. Ochan pokrecil glowa, nie wiedzial, co odpowiedziec. Zita sluchala tego, co powiedziala Elheres ze zdumieniem. Jak ona mogla cos takiego... do niego... Przeciez Ochan jest... elfy twierdza, ze jest najpotezniejszym magiem na swiecie i w ogole jest wladca Przeznaczenia, a jesli juz ktos ma wladze nad Przeznaczeniem, to chyba ma nad wszystkim! A ona sie go nie boi? Wpatrywala sie w zadowolona z siebie Elheres szeroko otwartymi oczami, a czarodziejka patrzyla z usmiechem na tych wszystkich oburzonych elfow i dwoje rownie zaskoczonych ludzi. -To chyba nie mozliwe panienko Elheres - odezwal sie Baax, chcac bronic Ochana, lecz czarodziej sam nie dal mu skonczyc. -Baax przestan sie we wszystko wtracac! - krzyknal troche zbyt glosno i natychmiast tego pozalowal. Nie chcial przeciez pokazac Elheres, jak bardzo go zdenerwowala. - Miales zajac sie prowiantem, wiec co tu jeszcze robisz? -Ja tylko chcialem... - stropil sie Baax. - Prowiantem zajeli sie juz elfowie, nie mam tam nic do dodania. Iyur... - chcial wyjasnic, ale Ochan znow mu nie pozwolil. -W takim razie idz do domu. Nic tu po tobie! - fuknal, a potem odpowiedzial Elheres w elfim jezyku. Czarodziejka rowniez przeszla na elfi, a jej ton wskazywal tym razem, ze sie tlumaczy i przeprasza. Baax postal jeszcze przez moment, a potem mruknal: -Rzeczywiscie, nic tu po nas. - Odwrocil sie zamaszyscie i nie czekajac nawet na Zite odszedl od poirytowanych elfow. Zita poszla za nim. Kiedy opowiedzieli Kiremowi i Meknarinowi, co sie stalo, zaden z nich nie okazal zdziwienia. -Za bardzo sie przejmujesz Baax - powiedzial rycerz. - Nigdy sie nie wtracaj w magie, ja sie juz tego nauczylem. Strasznie sa drazliwi na tym punkcie - parsknal. - Jesli koniecznie chcesz sie czyms zajac, warto byloby sprawdzic, co z ekwipunkiem na droge. Nie wiem, czy oni w ogole wiedza, gdzie nas wysylaja. -Do ognistego kraju - mruknela Zita, cytujac jakas legende i patrzac na mezczyzn wyczekujaco. Ciekawa byla, czy przy calym ich entuzjazmie bedzie w stanie ich wystraszyc. -Zito, zlituj sie - upomnial ja Baax. - To tylko basn, tam nie ma ognia. W kazdym razie nie tak, jak myslisz. A jesli chodzi o prowiant i ekwipunek, to oni sie juz tym zajeli, nic nam nie pozwola zrobic samym. Dadza nam tyle ubran, jakby miala byc zima, nie lato, a jedzenia za to jak na lekarstwo. -Jedzenia to tobie zawsze malo, a ubraniom sie nie dziw - Meknarin zaczal wyjasniac. - Tu jest daleka polnoc. Jak sluzylem na polnocy Iseli, tez musielismy sie zawsze ubierac cieplo. Poza tym idziemy podobno w gory. Wiedza, gdzie nas wysylaja, nie martw sie. -Nie wiedza, tylko maja legendy - wtracila zlowrozbnym tonem Zita. -Zito! - upomnieli ja wszyscy trzej. Przez chwile wszyscy milczeli i wpatrywali sie w dziewczyne, a ona tylko popatrzyla na nich i wzruszyla ramionami. No, bo niby co tak naprawde wiedzieli elfowie? Sama slyszala legendy, Elheres przetlumaczyla jej kilka, to wiedziala, ze elfowie tak naprawde nic nie wiedza. Wysylaja ich w gory. Ale co to za gory i jak do nich daleko, skoro nawet w pogodne dni nie widac ich nad horyzontem? -To moze zaspiewaj jakas legende - odezwal sie w koncu Kirem. Zicie nie trzeba bylo tego dwa razy powtarzac. Wyjela instrument, ktory jakas elfka podarowala jej jeszcze w czasie drogi pod Gore. Byl nieduzy, wiec zawsze nosila go przy sobie. Zaczela nucic. Miala treme, bo byla to ballada, ktora ulozyla prawie sama na podstawie tego, co opowiedziala jej Elheres. Mowila o drodze prowadzacej do dominium Stworcow, pelnej niebezpieczenstw, wielkich potworow i pulapek zastawianych przez antycznych magow. A na koncu tej drogi znajdowala sie Brama, ktora nalezalo przekroczyc, by stanac przed samymi Stworcami. To wlasnie Pierscien byl ta Brama. Kiedy spiewala, coraz wiecej elfow przysiadalo sie do nich, niektorzy zaczynali tanczyc, bo i tak nie rozumieli piesni spiewanej w ludzkim jezyku. A potem coraz wiecej z nich tanczylo i coraz wiecej. Gdy Zita skonczyla, ktos inny zaczal cos spiewac po elfiemu, a Meknarin przygladal sie jej z ironicznym usmiechem. -Ciekawe tylko, jak przez niego przejsc, jest strasznie malutki - skomentowal. Nikt jednak sie nie rozesmial. -Pamietacie? - mruknal zamyslony Baax. - Wtedy na Nelopie? Gdzies sie przenieslismy. Myslicie, ze to bylo tam, ze przeszlismy juz przez ta Brame i wrocilismy? - Nikt mu nie odpowiedzial. -Slyszalem juz taka opowiesc - odezwal sie znow Meknarin, tym razem powaznym tonem. - Tylko tam jeszcze bylo cos o kluczu do tej Bramy. Czy myslicie, ze Ochan jest wlasnie tym kluczem? I znowu nikt nie odpowiedzial. Czarodzieje przez wiekszosc wieczoru dyskutowali ze starszyzna elfich rodzin, ale w koncu Elheres przysiadla sie do nich. Zita zaspiewala wtedy piesn ulozona specjalnie dla niej. Te sama, przez ktora stracila w Usinialu lire, ale teraz piesn miala inne - szczesliwe - zakonczenie. -Powinnas chyba opisac to wszystko, co sie tu teraz dzieje - powiedziala czarodziejka z usmiechem. -Tak myslisz? - ucieszyla sie Zita. - Moze po to tu wlasnie jestem! Moze dlatego on mnie wybral, zebym zapamietala te wydarzenia dla potomnosci! Elheres tylko wzruszyla ramionami i pokrecila glowa, ale Zita juz sie zapalila do tego pomyslu. -Musze przypomniec sobie to wszystko, co sie dzialo odkad sie spotkalismy na Nelopie! Zabawa trwala dlugo, choc noc byla krotka. Zita chciala, by Elheres tlumaczyla jej wszystkie elfie piesni. Kiedy juz wroca do ludzkich miast bedzie mogla nimi zadziwic wszystkich bardow. A czarodziejka wolala siedziec z Zita, niz wrocic znowu do Ochana i elfow, ktorzy - jak sie zdawalo - kompletnie oszaleli na jego punkcie. Gdy elfowie rozchodzili sie juz do domow, slonce wisialo ponad lasem i oswietlalo polane i zamglone rowniny na zachodzie. Zita nie byla zmeczona. Zaszyla sie na duzym drzewie rosnacym na samej krawedzi urwiska, nucila pod nosem elfie legendy i brzdakala na instrumencie. Musiala poukladac cos, co przypominaloby piesni, z tego chaosu, ktory przekazala jej Elheres. Uslyszala chrzest sciolki pod czyimis ciezkimi krokami. To na pewno nie byl jakis elf, ani Kirem - ich nie uslyszalaby. Obejrzala sie - oczywiscie w jej kierunku szedl Baax. Zadowolony i usmiechniety, choc troche blady po nieprzespanej nocy. Jeszcze chwile temu raczyl sie elfimi trunkami i Zita domyslila sie, co kupiec - w przyplywie odwagi - bedzie chcial zrobic. Odgadla trafnie - grubas zaczal sie wdrapywac na drzewo! Na szczescie siedziala nisko. Przez chwile balansowal na galezi, niepewny, czy ruszyc dalej, czy lepiej bedzie jesli zostanie w miejscu, w ktorym mogl sie przynajmniej uchwycic pnia. Usmiechnal sie do niej i z ciezkim westchnieniem usiadl w koncu. Galaz zachwiala sie, Zita w pore zlapala sie galezi. Pokrecila glowa, a potem przesunela sie, aby usiasc blizej niego. -Co tu robisz tak samotnie? - spytal w koncu. -Przypominam sobie rozne legendy i nasze przygody. -Dobrze spiewasz. - powiedzial, usmiechajac sie szeroko. Chwile siedzieli patrzac na biale morze porannych mgiel rozciagajace sie po horyzont. -Ciekawe, jak tam jest - Baax odezwal sie pierwszy. Zita potwierdzila cicho. - Nie boj sie - Baax przypomnial sobie jej obiekcje z poprzedniego wieczora. - Moze elfy wierza legendom, ale przeciez w kazdej legendzie jest cos z prawdy. Nawet w twoich - szturchnal ja lekko w bok, dla rozbawienia. - Poza tym jestesmy z Ochanem, nic nam sie nie moze stac, bo i jego i nas chroni ten caly Pierscien, no i on sam jest wielkim magiem. -Nie boje sie - odpowiedziala. - Z tymi legendami to troche zartowalam. Chcialam was nastraszyc, ale wy sie chyba niczego nie boicie. A, ze Ochan nas obroni przed wszystkim to wiem. Czy my powinnismy o nim mowic Ochan, czy moze nalezaloby teraz tytulowac go wladca Przeznaczenia? Jejku, tyle sie zmienilo przez ostatnie dni, nie mialam pojecia, ze biore udzial w czyms tak wielkim - zamyslila sie. -Ja wiedzialem - powiedzial Baax powaznie. - Od pierwszej chwili czulem, ze wydarzy sie cos wielkiego - przypomnial sobie, ze rzeczywiscie poczul cos dziwnego, kiedy zobaczyl Ochana po raz pierwszy, ale odgonil ta mysl. Wolal sie nad tym nie zastanawiac. -Musze ulozyc o nim jakas piesn. Tylko o nim. Ale nic o nim nie wiem - pozalila sie Zita. - Tyle tych piesni, nasze, elfie, jak ja je wszystkie zapamietam? -Zapisuj je. -Kiedy nie umiem! - popatrzyla na niego zdziwiona, ze proponuje cos tak niedorzecznego. Skad miala sie nauczyc pisac? On to co innego, jest przeciez kupcem, czlowiekiem wyksztalconym, z wyzszych sfer. Na coz pisanie jej - prostej wiesniaczce. Nigdy nie miala okazji, ani potrzeby pisac. -To sie naucz - zaproponowal Baax po prostu. - To latwe. Zobaczysz. Wtedy bedziesz mogla zapamietac wszystkie opowiesci, te ktore uslyszysz i te ktore sama ulozysz. -To nie takie proste. -E! Nie proste. Nauczylas sie dainki, to pisac tez sie nauczysz. Zobacz, to jest twoje imie - wyciagnal nozyk z buta i wyskrobal jej imie na galezi. - A to moje. Rozdzial Drugi Iyur dostal blogoslawienstwo Oreji na podroz przez Sawian Tay. Dostal blogoslawienstwo calej rady i calej swojej rodziny. Wraz z nim zaszczytu dostapili dwaj jego krewni, ktorzy bardzo o to prosili - Rye i Waleir. Rowniez dostali blogoslawienstwo, a ze obaj byli silnymi, walecznymi elfami, ich obecnosc gwarantowala bezpieczenstwo. Meknarin oburzyl sie twierdzac, ze on sam wystarczy, by obronic swoja pania i jej towarzyszy, ale na szczescie nikt go nie sluchal. Iyur mial byc przewodnikiem przez zaklety las, bo ludzcy czarodzieje nie mieli pojecia o jego pulapkach.W ciagu pierwszego dnia przeszli wiekszosc drogi w dol skalistego zbocza plaskowyzu. Baax - wypoczety i zadowolony - postanowil podroczyc sie z Elheres i przekonac ja o wyzszosci wiedzy nad magia. Opowiadal, ze naukowe dowody wskazuja, ze smocza kraina byla kiedys zalana woda i pytal co teorie magiczne maja do powiedzenia na temat dziedziny wiedzy zwanej geologia. -Mistrz Wody moglby ci to wyjasnic - parsknela Elheres, zniecierpliwiona w koncu jego ciaglym paplaniem. - Kiedy ty sie zmeczysz? -Juz sie zmeczylem. Kiedy zatrzymamy sie na obiad? Zatrzymali sie dopiero na kolacje. Drugiego dnia osiagneli puszcze Sawian Tay. Dosc dlugo szli skrajem boru, tuz pod skalistym urwiskiem, zanim Iyur zadecydowal, ze moga zaglebic sie w las. Cos w roslinach, moze w poszyciu, powiedzialo mu, ze tu zaczyna sie droga, ktora wyjda poza Sawian Tay. Kazda inna doprowadzilaby ich w samo serce puszczy, bez mozliwosci odwrotu. Taka wlasciwosc posiadaly drogi prowadzace do zakletego kraju. Tak samo bylo w Wawozie. Nocowali pod gestym lisciastym dachem, ktory przypomnial im o Usinialu, choc nie byl az tak zwarty. Elfowie twierdzili, ze za trzy dni beda juz na sawannie. Stamtad pojda dalej sami, caly czas prosto na zachod. Smoki mieszkaly w gorach Khargasu, zamieszkiwaly je na calej ich dlugosci, a pasma ciagnely sie od Pareju, az po skute wiecznym lodem morze na polnocy. Gdzies musieli ich spotkac. Wczesnym popoludniem dosc niespodziewanie staneli na skraju polany. Iyur zatrzymal sie i rozgladal z niepokojem. -Czy cos jest nie w porzadku? - spytal Baax dociekliwie. Elf uciszyl go ruchem reki, nie odrywajac oczu od sterty galezi, pietrzacej sie po przeciwnej stronie polany, ulozonej pomiedzy sosnami. Wysokoscia przewyzszala dwukrotnie wzrost czlowieka, czy elfa, dluga i szeroka byla na kilkanascie krokow. Splatane galezie poprzetykane byly liscmi i mchem. Dalsza droga prowadzila wlasnie obok usypiska, a Iyurowi najwyrazniej sie ono nie podobalo. -Zachowujcie sie cicho i ostroznie - powiedzial elf i skinal, aby szli za nim. Nie zdazyli nawet wejsc na polane, gdy ze sterty galezi wypadlo nagle kilka drobnych postaci. Poruszaly sie tak szybko, ze ludzkie oko nie nadazalo za nimi. Meknarin instynktownym ruchem wyciagnal miecz i istota nadziala sie na postawiona na sztych klinge. Nigdy jeszcze nie widzial czegos takiego. Stworek byl wzrostu dziecka, nie wyzszy od Zity i znacznie od niej chudszy. Mial niebiesko-sina skore i blade oczy, ktorych teczowki zlewaly sie z bialkami. Jego wlosy byly biale, proste i siegaly ramion, a spomiedzy rozchylonych w smiertelnym grymasie warg widac bylo dwa rzedy ostrych zebow. Ostrzejszych chyba niz elfie. Istota pomimo otwartych ust, nie wydawala z siebie zadnego slyszalnego dla Meknarina dzwieku. Jakby niedowierzajac, przesuwala chudymi palcami po ostrzu miecza, a potem splunela na niego krwia i spuscila glowe. Byla martwa tylko dzieki przypadkowi. W tym momencie uslyszal przerazliwy wrzask Zity, spiewne glosy Elheres i Ochana, i poczul, ze cos spadlo mu na kark. -Uciekajcie! - krzyczal Iyur. - Jak najdalej od gniazda! Uciekajcie! -Tedy! - wtorowal mu Rye, wskazujac droge, ale rycerz nie widzial elfa wyraznie. Wijac sie i usilujac dosiegnac istoty wbijajacej mu kly, badz pazury - nie wiedzial, co - w szyje, Meknarin probowal sie oddalic od sterty galezi, ktora najwyrazniej byla czyims gniazdem. Stworzenie wkrotce odpadlo i rycerz zobaczyl je, jak lezy w sciolce z rozrzuconymi ramionami i odcieta od tulowia glowa, trzymajaca sie na skrawku skory, pod nieprawdopodobnym katem. Malutkie, filigranowe cialko, z ktorym sam nie dalby sobie rady. Waleir, oddychajac ciezko, stal tuz obok, a z jego szyi tryskala jasna tetnicza krew. Elf upadl i nie poruszyl sie wiecej. Walka trwala krotko, kilka stworkow lezalo spopielonych naokolo, kilka wisialo na drzewach, nadziane na wystajace galezie, reszta miala poobcinane glowy. Kilka z nich stalo jeszcze na stercie galezi i wymachiwalo rekami, ale nie atakowaly juz. -Waleir - wyszeptal Rye pochylajac sie nad lezacym twarza do ziemi cialem przyjaciela. Jego krew szybko wsiakala w ziemie. -Musimy stad odejsc, poki jeszcze sie nas boja. Banszii sa bardzo niebezpieczne - powiedzial Iyur patrzac z niepokojem w strone gniazda. - Rye, chodz. Rye podniosl sie i nie spojrzal wiecej na martwego towarzysza. Ruszyl w strone, ktora wskazywal Iyur. Droga prowadzila tuz obok gniazda, ale upiory wciaz baly sie zaatakowac. Zadne z ludzi nie poruszylo sie jednak. Meknarin mial rozlegle zadrapanie na karku, Zita pociete rece i szyje, tak jak Kirem i Baax. Ochan i Elheres wyszli z pojedynku niemal calo, z kilkoma zaledwie drasnieciami. Czarodziejka podbiegla najpierw do rycerza, przestraszona czy nic mu sie nie stalo, kiedy jednak przekonala sie, ze stoi mocno na nogach, zajela sie wystraszona Zita. Dziewczyna byla nieprzytomna z przerazenia, wpatrywala sie w jakis odlegly punkt szeroko otwartymi oczami. Kirem, kucajac obok niej, patrzyl bezradnie na Elheres. Ochan stal w miejscu, tam, gdzie znalazl sie, kiedy banszii zaatakowaly. Nie bal sie, ani wtedy, ani teraz. Czul tylko obrzydzenie dla elfow, ktore gotowe byly zostawic cialo towarzysza bez slowa, dla tych potworow, by rozszarpaly go, a moze i uczynily jeszcze cos gorszego. Znal elfie zwyczaje, kiedys spedzil wsrod nich blisko rok i do samego konca nie byl w stanie zrozumiec ich pogardy dla smierci. -Nie mozemy odejsc - powiedzial sucho, ale nie umial wyjasnic Iyurowi, co go powstrzymuje. - Oni sa ranni - dodal, rozgladajac sie po polanie. Nie bylo to trafne spostrzezenie, bo obaj elfowie rowniez krwawili mocno. Iyur tylko syknal, podszedl do Zity i zlapal ja za ramie. Dziewczyna pisnela cicho, Elheres chciala go powstrzymac, ale ofuknal ja. -Opatrzymy rany dalej. Pozabijaja nas, jak Waleira, jesli zostaniemy. -Bedziesz mial kolejne szramy, ktorymi bedziesz mogl sie chwalic swoim kochankom - mowila Elheres do Meknarina, przemywajac jego rany. - I to nie byle jakie, a z walki z upiorem. Chyba zadnemu czlowiekowi nie udalo sie jeszcze ujsc z zyciem z walki z banszii, jesli prawda jest to, co o nich slyszalam. Meknarin nic nie odpowiedzial, siedzial tylko pochmurny i zly. Tak, zabil jedna banszii, ale widzial dobrze, kto zabil wiekszosc z nich. Ochan i Elheres. Jego podopieczna Elheres uratowala mu zycie, taka plama na honorze! Ona jednak uwazala inaczej. -Zawdzieczamy wam ocalenie - zwrocila sie do elfow. - Chyba tylko elfy potrafia walczyc z innymi kocimi. -Zawdzieczamy ocalenie wladcy Przeznaczenia - mruknal posepnie Rye, a Elheres spuscila glowe, zaciskajac lekko wargi. Byc moze elf mial racje, widziala przeciez, kto i w jaki sposob zabil wiekszosc upiorow. - Elfy tez nie potrafia walczyc z banszii - dodal Rye. -Nie zaluj Waleira - odezwal sie ostro Iyur. - Jesli nie potrafil dac rady bandzie polistot, to zasluzyl na smierc! -To nieprawda! Ty tez bys nie potrafil! Banszii zawsze oznaczaja smierc! - Rye az skoczyl na rowne nogi ze wzburzenia. -Samo ich wycie mrozi krew w zylach - odezwal sie cicho Ochan. Dotychczas siedzial nieruchomo nad samym brzegiem strumienia, gdzie zatrzymali sie dopiero, gdy glosy upiorow umilkly w oddali. Iyur, Rye i Meknarin popatrzyli na niego ze zdziwieniem. -Slyszales je? - spytal Iyur. - Sadzilem, ze ludzie nie slysza glosow banszii. Ochan tylko schylil glowe. Wspomnienie przerazliwego wycia jeszcze teraz przeszywalo go dreszczem. -Ja tez je slyszalam - powiedziala Elheres. -Ja tez - dodal Baax patrzac na pozostalych. Zita nadal dygotala i patrzyla nieobecnym wzrokiem przed siebie, Kirem glaskal ja delikatnie po plecach. A rycerz patrzyl na ich trojke zdumiony. Pokrecil lekko glowa. - Ty nie? - spytal Baax. Rycerz jeszcze raz pokrecil glowa. Baax zamyslil sie. To naturalne, ze czarodzieje slyszeli glosy upiorow, w koncu sa magami, ale czemu on tez je slyszal? Glosy byly dziwne, na granicy slyszalnosci, ale byly przerazajace. Wzdrygnal sie. Pewnie koszmary nie dadza mu tej nocy zasnac. Od opuszczenia cienistej puszczy Sawian Tay minely juz trzy dni. Trzy dni upalu i spiekoty, ktora na poczatku - po mrozach Quanitawialu i chlodach polnocnych rownin Aghari Lasijon - wydawala sie bardzo przyjemna. Teraz jednak wszyscy byli juz zmeczeni i przepoceni na wylot. Ha Meknarin upieral sie, ze nie zdejmie kolczugi, bo po przeprawie z banszii obawial sie kolejnych zaskoczen. Te tutaj mogly byc jeszcze gorsze, gdyz nawet Iyur, zegnajac sie z nimi na skraju elfiego boru, nie byl w stanie powiedziec, co ich czeka. Elheres nie mogla sie nadziwic, po co elfowie wyposazyli ich w tak wiele cieplych ubran. Futrzana kamizele i grube skorzane spodnie zdjela juz pierwszego dnia i sama niosla ciezki tobolek na plecach. Meknarin oczywiscie zaoferowal, ze wezmie jej ubrania, ale nie zgodzila sie, bo uznala, ze rycerz i tak ma dosc do dzwigania. Pozalowala swojego altruizmu jeszcze tego samego dnia, lecz wolala sie nie przyznawac do slabosci. Zaczela sie za to zastanawiac w jaki sposob pozbyc sie reszty okrycia. Siedziala nad waskim strumieniem, w cieniu kepy na wpol wysuszonych krzewow i czekala az obeschnie po kapieli. Czula sie swieza i zadowolona. Wolalaby tylko, by pozostali tez dali sie namowic na toalete, bo nie wiadomo bylo kiedy natkna sie na kolejny strumien. Kraina robila sie coraz bardziej sucha. Kompania rozlozyla oboz nieopodal, slyszala ich glosy, zawsze te same. Nieustanne bajdurzenie Baaxa i smiech Zity. Dziewczyna doszla juz do siebie po ataku wampirow i jedynym ich sladem byly w tej chwili blednace juz szramy na szyi i na rekach. Przez pierwsza noc Elheres naprawde drzala ze strachu o jej zycie, lecz okazalo sie, ze naprawde nie bylo o co. Wlasciwie wszyscy wrocili juz do siebie, tylko Ochan zrobil sie od tamtego dnia jeszcze bardziej milczacy i odlegly, niz wczesniej. Chyba nie przejal sie tym, co naopowiadal Baax - ze wycie banszii zwiastuje smierc. Jakies bajdurzenie starych bab, Baax nie powinien takich rzeczy powtarzac. Nie, Elheres podejrzewala raczej, ze wladca Przeznaczenia troche za bardzo przejal sie swoja rola. Cieszyla sie, ze troche przytarla mu nosa podczas spotkania z elfami, kiedy powiedziala, ze nie posiada mocy Ognia. Naprawde sie tym przejal, a jej dostalo sie od wszystkich tych przemadrzalych elfow. A moze nie powinna mu byla tego mowic? W koncu coz ona wiedziala o Przeznaczeniu? Ze jest i, ze wszyscy plyna zgodnie z jego nurtem. A jesli on potrafil ten nurt odmienic, to byl naprawde jednym z nielicznych... Poczula nieprzyjemne uklucie zazdrosci. Nie, tak naprawde nie chcialaby miec takiej mocy, nie wiedzialaby, co z nia zrobic. Ale z drugiej strony... Tak naprawde sama nie wiedziala, czego chce, ale wiedziala na pewno, ze denerwuje ja to, jak wszyscy - elfy, Zita, Baax i Kirem i nawet ona sama - odnosza sie do Ochana z takim namaszczeniem, jakby byl jakims bozkiem. Elheres zmarszczyla brwi i wrzucila lezacy pod reka kamien do wody. Plusnal i uderzyl w plytkie dno z miekkim stuknieciem. Wysychala juz, powinna wstac, ubrac sie i dolaczyc do kompanii, przygotowujacej pewnie jakis posilek. Niespodziewanie zamarzyla o ojcu, o domu w dalekim Eitelu. To, co sie teraz dzialo, bylo wielkie, nie mogla zaprzeczyc, ale nikt nie pytal jej, czy chce brac w tym udzial. Z drugiej strony, gdyby ktos zapytal, pewnie odpowiedzialby, ze chce... Rozmowy przy ognisku jakby ucichly. Spojrzala przez gesto rosnace galezie krzewu. No tak, Baax byl teraz jedynym skorym do rozmow czlonkiem kompanii, sposrod siedzacych przy ognisku, gdyz Zita szla wlasnie w jej kierunku. -Zupa jest juz prawie gotowa - powiedziala, kiedy wylonila sie zza krzaka. - Przyszlam sie tez troche ochlapac. Moge? -Po co pytasz, rzeka nie jest moja - odparla Elheres i zaraz ugryzla sie w jezyk. Nie chciala byc niemila, to te mysli o Ochanie wprawialy ja w zly nastroj. Zita podreptala po brzegu niepewnie. - Och, nie przejmuj sie mna - przeprosila czarodziejka. - To przez ten gorac, jestem troche rozdrazniona. Rozbieraj sie i wskakuj do wody, jest naprawde cudowna - dodala i wziela sie z rozplatywanie mokrych jeszcze wlosow. Zita zdjela skorzane wierzchnie odzienie i mase halek, ktore obie mialy na sobie, dla ochrony przed chlodem. Tylko jakos nie bylo sie tu przed czym chronic. Elheres mimowolnie popatrzyla z zazdroscia na pelne, kobiece ksztalty Zity. -Jasny szlak! - krzyknela nagle, bo zbyt mocno pociagnela sie za wlosy. Wsciekla rozlozyla bezradnie rece. - Mam tego dosc - powiedziala spokojniej. - Scinam je. -Co? - spytala Zita rozplatajac swoj gladki, lsniacy warkocz. -Scinam wlosy - odparla Elheres, gwaltownie wyrzucajac rzeczy z torby w poszukiwaniu noza. -Co robisz? Nie zartuj! -Nie zartuje. Mam dosc rozplatywania ich co rano. Twoje sie jakos same ukladaja, a ja mam jedna wielka kupe siana na glowie! - wyjasnila. Triumfalnie podniosla do gory elfi sztylet i zaczela zamiar wprowadzac w czyn. -Elheres, przestan! - Zita wyskoczyla ze strumienia i kucnela przed nia w blagalnej pozie. - Co powie Ha Meknarin? -Ha Meknarin? - spytala czarodziejka szczerze zdumiona. - A co jemu do tego? To moje wlosy, nie jego. -Ale... - Zita zawahala sie. - Taka mu sie podobasz. -To mu sie przestane podobac. Zita usiadla na piasku wyraznie zasmucona. Elheres tylko pokrecila glowa. -Wezze mi pomoz! - ponaglila Zite mocujac sie z niesfornym klebem wlosow. Obcinanie okazalo sie byc jeszcze bardziej skomplikowane i bolesne, niz rozczesywanie. Ale nie miala juz odwrotu. Nie mogla wyjsc do ludzi z polowa glowy obcieta na krotko, a druga polowa dluga do pasa. Wygladalaby idiotycznie. -A dla ciebie to wazne, czy sie podobasz? - spytala Zite, kiedy skonczyly, przebierajac palcami po obolalej skorze. Przypomniala sobie jak Zita odnosi sie do Kirema. Wydawala sie zakochana, a on byl przeciez polistota. Elheres wiedziala dobrze, ze z takiego romansu nic dobrego nie wyniknie. Zita stala za jej plecami, wiec nie widziala wyrazu jej twarzy. -No... - zawahala sie - wazne. A nie powinno? -Nie wiem. Usiadly na chwile obok siebie i patrzyly sobie w oczy. -Dla mnie zawsze najwazniejsze bylo zostac Pania Wiatrow. - Elheres odezwala sie pierwsza. - A teraz nie wiem. Osiagnelam juz swoj cel, nie wiem, do czego teraz dazyc. Moze nie byloby zle spodobac sie komus - zamyslila sie. Wlasciwie to przeciez polubila swojego stroza i chciala mu sie podobac. Ale nie za cene codziennych meczarni z dlugimi wlosami. Poza tym w krotkich bylo znacznie chlodniej. -Ale nie chcialabys sie podobac Ochanowi? - Zita spytala ostroznie. Elheres podniosla tylko brwi pytajaco, wiec dodala jeszcze. - Wtedy, kiedy mialas ta swoja pierwsza probe... - Zita przypomniala swoja romantyczna ballade. - Naprawde nic wtedy miedzy wami nie bylo? Elheres usmiechnela sie i pokrecila glowa. Zita patrzyla na nia i wazyla w myslach pytanie. W koncu odwazyla sie je zadac. -Obiecalas, ze mi o niej opowiesz. O swojej pierwszej probie. -Tak, jesli nauczysz sie pisac. -Po co mam sie uczyc, przeciez nawet nie mam tu na czym zapisac tych wszystkich historii! -Przyda ci sie na pozniej. Na razie cwicz pamiec, to tez wazne. -No to chce zapamietac twoja historie. Elheres przyjrzala sie kolezance. Zita byla uparta i potrafila zdobyc to, czego chciala. -Dobrze - odpowiedziala, - ale tylko troche. Reszte opowiem ci, jak juz bedziesz umiala wszystko spisac. - Poczekala az Zita kiwnie glowa na zgode, a potem zaczela mowic. Powoli, ostroznie dobierajac slowa. Chwilami dlugo zastanawiala sie, jak opowiedziec o wspomnieniu, ktorego przeciez nie lubila i wlasciwie starala sie usunac je z pamieci. Opowiedziala jednak ta historie, bo teraz rzeczywiscie miala ona dobre zakonczenie. - To bylo dawno. Juz prawie dziesiec lat temu. Bylam wtedy bardzo mloda i bardzo glupia. Zbyt pewna siebie i swoich wielkich mozliwosci. Magowie z Eitelu utwierdzali mnie w tym przekonaniu od najmlodszych lat. Moj ojciec sprzeciwial sie mojemu zaangazowaniu w magie, ale nie mial wyjscia. Musial sie zgodzic, kiedy mistrz Szumi Rida powiedzial mu, ze jego corka jest juz gotowa, by przystapic do proby Wiatrow. A dla mnie nie liczylo sie nic innego, tylko magia. Bardzo chcialam zdobyc to wtajemniczenie. Zgromadzenie magow mialo sie wtedy odbyc w Daey, najbardziej starozytnym sposrod ludzkich miast. Jego prestiz przewyzsza wszystkie inne. To mial byc dla mnie wielki zaszczyt, bo poza tym bylam wtedy bardzo mloda. Niewielu magow mlodszych ode mnie spotkal honor przystapienia do proby Wiatrow. Ja jednak uwazalam, ze tytul juz mi sie nalezy - nawet bez proby. Moj mistrz ostrzegal mnie, bym byla ostrozna, bym unikala tlumow, lecz ja nie sluchalam go. Bylam oto w Miejscu Poczatku, w Miescie Ojcow. Przechadzalam sie kruzgankami i korytarzami Palacu Ojcow, wsrod czcigodnych magow, wiedzacych, wsrod elity ludzkiej i nie tylko ludzkiej, bo na zgromadzenia zjezdzali takze elfowie i inokane. Ja Seszija z Eitelu. Pasowalam tam, czulam sie jak wsrod swoich. Nie zwracalam uwagi na to, ze niemal wszyscy wokol mnie popisywali sie czarodziejskimi sztuczkami. Pozniej, w Tkalarhiar wiedzialam juz, ze moj stary mistrz mial racje i, ze mlody adept musi unikac w tym czasie magii. Ale ja wtedy spotkalam jego - Elheres nie wypowiedziala imienia, ale Zita dobrze wiedziala o kogo chodzi. - Prawdopodobnie przedstawiono nas sobie wczesniej, ale nie zwrocilam na niego uwagi. Nie byl ode mnie starszy, nie byl wystarczajaco wyksztalcony, czy nawet odziany bogato. I nie zauwazylabym go pewnie do konca zgromadzenia, gdyby nie to jedno spotkanie. Podszedl do mnie i zaczelismy o czyms rozmawiac, o czyms nieistotnym i blahym, co szybko mnie znudzilo. Chcialam odejsc, gdy poczulam na sobie dzialanie czaru hipnotycznego. Wiesz, co to oznacza? -Ze chcial cie zahipo... hipnotyzowac? - mruknela Zita niepewnie. Jej wiedza o magii nie byla imponujaca. -Tak - westchnela Elheres. - Ale w tym przypadku oznaczalo cos jeszcze. Wiesz dlaczego w Tkalarhiar przez caly czas przebywalam w odosobnieniu? Wlasnie dlatego, aby uniknac przypadkowego kontaktu z magia. Przed proba musialam byc calkowicie pozbawiona jakiejkolwiek aury magicznej, calkowicie oczyszczona. W Daey jednak nie zwrocilam na to uwagi. Gdybys jednak zobaczyla to miasto, jego przepych, jego wspanialosc, zrozumialabys, czemu nie moglam siedziec w zamknieciu! Byc moze nawet, gdyby Ochan nie zaczepil mnie wtedy i nie wyprobowal na mnie swoich watpliwych umiejetnosci, i tak nie przeszlabym proby. Ale przynajmniej mialam kogo winic. Znienawidzilam go tamtego dnia i nienawidzilam go przez wszystkie dni, kiedy sie pozniej spotykalismy, sadze, ze w koncu z wzajemnoscia. Do dzis nie wiem, dlaczego to zrobil. -Moze to bylo tak, jak mowila legenda... - Zita zasugerowala niesmialo. -O, nie! Z pewnoscia nie, wyczulabym to. Motywacja maga rzucajacego czar hipnotyczny jest dosc latwa do wykrycia dla kogos, kto sie na tym zna. Nie jestem wprawdzie specjalistka od magii mentalnej, a na dodatek tamten czar trwal krotko, sadze jednak, ze rozpoznalabym uczucie. Wtedy zdawalo mi sie, ze chcial zmusic mnie, bym cos powiedziala, ale nie mam pojecia, co to moglo byc. Sadze, ze mogla nim powodowac zazdrosc. Bylam naprawde bardzo mloda, a on nie mogl byc starszy ode mnie. Jesli rzeczywiscie jest tak ambitny, jak wydaje mi sie teraz, gdy go lepiej poznalam - to naprawde mogl chciec mi pokrzyzowac plany z zazdrosci. -Wybaczysz mu to kiedys? -Juz mu wybaczylam. W koncu jestem pania Wiatrow i to jak sadze jedna z najpotezniejszych w Arelonie. Moim mistrzem byl sam A'kwei z Tkalarhiar, a to imie wiele znaczy w swiecie magow. Nie mam powodu, by nadal go winic. -To dobrze. - Zita siedziala przez chwile usmiechajac sie tajemniczo. W koncu odezwala sie wstajac. - Mimo wszystko szkoda, ze nie bedzie romansu. Elheres popatrzyla na nia zaskoczona. A potem zamyslila sie. Nie, Ochan nie mial w sobie tego czegos, pewnej szczegolnej atrakcyjnosci, nawet z cala jego znajomoscia magii, z tym splendorem, ktorym zostal obdarowany przez elfy. A nawet przez to tym bardziej zdawal jej sie obcy. Jak ktos z innego swiata, sen, wrozba, przepowiednia. Nie prawdziwy czlowiek. A ona potrzebowala prawdziwego czlowieka. Mezczyzny takiego, jak Meknarin. Jak on powiedzial, ze mial na imie, zanim zostal rycerzem? Jaynar? Zabije ja, jesli go tak nazwie, pomyslala i usmiechnela sie do siebie. Nie szkodzi... Spojrzala znow na Zite, ktora pluskala sie w strumieniu. Przypomniala sobie o Kiremie. -A ty chcesz sie podobac Kiremowi? -Sama nie wiem. - Dziewczyna spuscila glowe. - On jest polistota. Wlasciwie to nawet nie do konca, bo w polowie jest czlowiekiem, wiec to jest bardziej pokrecone. Ale lubie go, dobrze mi z nim, przynajmniej na razie. Potem to i tak nie wiem. Swiat sie zmieni i bede mogla sama wybrac z kim chce byc, nie? Bo tak, to ktos jest mi przeznaczony. -Teraz tez mozesz wybrac - powiedziala Elheres z namyslem. - Jestes pod wplywem wladcy Przeznaczenia, mozesz wybierac. -Moge? -Nie wiem. Mozliwe, ze mozemy robic tylko to, na co on nam pozwala. Albo w naszym zyciu zmienia sie tylko to, co czyni nas bardziej mu potrzebnymi, a reszta jest taka, jak w pierwotnym Planie, nie wiem. - Ciekawa byla, jak bardzo Ha Meknarin jest zwiazany z jej zyciem, z jej Przeznaczeniem. -Ciesze sie, ze ja jestem mu potrzebna - powiedziala Zita rozmarzonym glosem. Elheres spojrzala na nia zaskoczona. Usmiech na twarzy dziewczyny mowil, ze jest ona tak pelna uwielbienia dla czarodzieja, jak bez mala elfy. Oni wszyscy mieli go za jakiegos proroka, wyslannika Stworcow. A ona sama nie byla juz pewna. Moze mieli racje? Przypomniala sobie te wszystkie razy, kiedy nie potrafila wytrzymac jego spojrzenia, te wszystkie przeczucia, ktorych doswiadczala w jego obecnosci. Nie tylko w czasie tej podrozy, ale zawsze. W Daey, w Xen Melair, w Hadarze. -A ty? - uslyszala pytanie Zity. Przez moment patrzyla na nia przypominajac sobie, o czym mowily. -Nie wiem - powiedziala w koncu. -Powiedzialas mu, ze nie jest czarodziejem - Zita wrocila do dyskusji, ktora miala miejsce w czasie elfiej narady. -To nie bylo dokladnie tak. - Elheres poczula, ze sie czerwieni. - Nie zrozumiesz tego, a zreszta, powinnysmy wrocic juz do obozu. - Zaczela sie podnosic i zbierac ubrania, wiec nie spostrzegla rozczarowania Zity. Zalozyla na siebie tylko lekka jedwabna bluzeczke, ktora miala jeszcze w Urji i dlugie spodnie. -Nie bede tego wszystkiego niosla - powiedziala. - Chyba mozna by to tu zostawic, nie? - popatrzyla na Zite, szukajac u niej wsparcia. Zita nieoczekiwanie zgodzila sie i rowniez zalozyla na siebie tylko najlzejsze czesci garderoby. Reszte zawinely w tobolek i zostawily pod drzewem. Gdy wrocily do obozu Baax i Meknarin wpatrywali sie w nie ze zdumieniem, nic nie mowiac. Elheres poczula sie nieswojo, bo o ile rycerz nigdy nie byl szczegolnie gadatliwy, to zaniemowienie Baaxa moglo oznaczac, ze stalo sie cos niezwyklego. Nie wiedziala, czy zmiana fryzury jest dosc niezwykla, by rozgadanego kupca wytracic z rownowagi, ale slowa Baaxa, ktory w koncu odzyskal glos, rozwialy wszelkie watpliwosci. -Wiesz - wykrztusil - wcale nie wygladasz zle. Ha Meknarin nawet wtedy nie powiedzial nic. Kiedy siedzieli pozniej przy ognisku i usilowali pozywic sie zupa zapytal, co zrobily z reszta ubran. -Zostawilysmy pod kamieniem - odpowiedziala Elheres. - Nie bede przeciez w tym upale nosic na sobie futerka! -Ale idziemy w gory - upomnial ja rycerz. - Nie wiadomo, jaka tam bedzie pogoda. Elfowie mowili, ze Khargas jest wysoki. Moze byc zimno, musicie zabrac ze soba te ubrania, jesli nie chcecie ich nosic na sobie. -Elheres! - uslyszeli nagle zdumiony glos. - Cos ty zrobila z wlosami!? - Ochan wszedl w krag swiatla rzucanego przez plonace ognisko. Czarodziejka ucieszyla sie, ze nie bedzie musiala tlumaczyc sie rycerzowi, ktory i tak niczego nie rozumial, ale rownoczesnie Ochan rozzloscil ja tonem, jakim rzucil te uwage. Stawal sie nieznosny! -Obcielam - rzucila. - I nie mam ochoty wiecej z wami dyskutowac! Wstala i zabrala sie za energiczne rozkladanie poslania. Meknarin w duchu ucieszyl sie, ze to Ochanowi sie oberwalo, bo on sam zamierzal zadac czarodziejce to samo pytanie w chwili, kiedy ja zobaczyl. Na szczescie zdumienie odebralo mu wtedy mowe. Rozdzial Trzeci. Droga przez jednostajne rowniny Khargasu dluzyla sie niewiarygodnie. Plaskowyz Aghari Lasijon zniknal w rozedrganym, zamglonym powietrzu nad horyzontem juz po kilku dniach. Obloki na wprost, bure i niezmienne, po kilku dniach wydaly im sie w koncu odleglymi gorami, do ktorych dazyli, lecz pozniej zasnuly je jasniejsze chmury, przesuwajace sie niechetnie po rozjarzonym niebie. Monotonia plaskiego krajobrazu potegowala wrazenie, ze wcale nie poruszaja sie do przodu.Na poczatku przeprawiali sie przez waskie strumienie, ale wkrotce zamiast nich napotykali tylko wyschniete, pelne zwiru koryta. Upal stal sie nie do zniesienia, Elheres zalowala, ze mimo upomnien Meknarina zapomnieli o tobolku zostawionym pod drzewem i nie miala nawet zadnej szmatki dla ochrony glowy przed palacym sloncem. Zita poradzila sobie, wiazac warkocz w korone na czubku glowy. Zdecydowali, ze powinni isc nocami, a w dzien spac, aby mniej sie meczyc. Zaczeli oszczedzac wode. Baax z rozrzewnieniem wspominal zupy rybne z Usinialu, teraz jedli jedynie suszone mieso z elfich zapasow. Meknarinowi udalo sie kilka razy upolowac pustynnego weza, raz nawet zlowil sztuke tak wielka, ze czesc miesa dodali do zapasow. Weze mialy mdly smak, Zita ani Elheres nie chcialy nawet tknac pierwszego, ale gdy sie przekonaly, okazalo sie, ze do wszystkiego mozna przywyknac. -Czy weza jest trudniej upolowac, niz na przyklad krolika? - spytala Elheres po sniadaniu, kiedy Meknarin usilowal nauczyc ja, jak rzuca sie nozem. Byl wczesny ranek, upal dopiero zaczynal doskwierac, mieli chwile czasu, zanim zaczna sie szykowac do snu. -Tobie by sie pewnie nie udalo - skomentowal sucho rycerz. -Dlaczego zakladasz, ze nie umialabym polowac? -A dlaczego mialbym uwazac inaczej? - pokazal reka powyginany pien drzewa, w ktory Elheres trafiala najwyzej co trzeci raz, w wiekszosci przypadkow trzonkiem, lub bokiem, nie ostrzem. -Ale gdybym trenowala... -Gdybys trenowala... Ale nie trenowalas nigdy. Dopiero sie uczysz. Tak samo, jak magia, walka i polowanie wymagaja duzo czasu, poswieconego na nauke. Kilka dni nie wystarczy. A samo rzucanie nozem to jeszcze nie wszystko. Siedzieli przez moment cicho. Elheres uniosla reke i wyrzucila noz, ale przelecial w odleglosci dloni od pnia. Ha Meknarin okazywal sie byc coraz bardziej podobny do niej. Tak samo oddany swojej profesji, tak samo swietnie wyszkolony, ambitny. Tak samo samotny. Nie powiedzial nic na temat jej nowej fryzury i z jednej strony cieszylo ja to, bo nie miala ochoty w kolko tlumaczyc sie z tego, co robi, ale zla byla, ze go w ogole nie obchodzi. Jesli prawda bylo to, co mowila Zita, ze przestanie mu sie podobac, a on ani troche nie zmienil swojego stosunku do niej, to znaczy, ze nie podobala mu sie. Ech, bzdury! Wyjela noz z piasku i wrocila na swoje stanowisko kolo niego. -Jestes dumny z tego, ze jestes rycerzem, Jaynar? - spytala kucajac. Nie patrzyla na niego, zadala to pytanie od niechcenia, pozornie niedbale. Ale on nie odpowiadal i w koncu odwrocila sie, by na niego spojrzec. Wpatrywal sie w nia, a jego oczy mialy kolor i chlod stali. -Nie nazywaj mnie tak - powiedzial zimno. Zamiast sie klocic, schylila glowe i przeprosila cicho. Zupelnie nagle przestraszyla sie go. Oczywiscie, rycerze iselscy wyrzekali sie swego rodu i nazwiska. Z dawnego zycia pozostawala im jedynie nazwa miejscowosci, z ktorej pochodzili. Ciekawa byla kiedy Jaynar zostal rycerzem i czego musial sie wyrzec. Byl przeciez Keranem, bylo to widac i przeciez sam to przyznal pod Gora. Ale teraz bala sie pytac. On jest rycerzem i ma swoj honor. Jest rycerzem z Meknarinu. Musiala uszanowac jego sposob bycia. Nie podobalo jej sie tylko to, ze rycerz iselski, jako czlonek zakonu nie mial prawa wiazac sie z kobieta. Nie mial zadnego rodu, wiec byl najnizszym czlonkiem hierarchii iselskiej, tak, jak ona byla czlonkinia jednej z najwyzszych kast. Seszija. Na Iseli zachowanie czystosci krwi bylo takie wazne. Na innych kontynentach ludzie nie widzieli problemu w mieszaniu Rodzin, ale na Iseli Keran byl zawsze synem Kerana, zenil sie i mial dzieci z corka Kerana, czyli Seszija. Nie moglo byc inaczej. Elheres zamyslila sie. Gdyby jej ojciec mial syna, bylby to Keran. Jak Meknarin. Od dziecka wiedziala, ze jej dziadek uslyszal od wieszczki, ze jego jedyny syn - czyli jej ojciec - bedzie ostatnim z rodu Keran Lihesow. Zawsze sadzila, ze ojciec wini ja za to, ze nie jest chlopcem, ale przeciez na Przeznaczenie nie dalo sie nic poradzic. Moze, gdy Plan sie wypelni... Ale dowiedziala sie, ze jej ojciec mial syna. Powiedzial jej to w okrutnych slowach, gdy opuszczala dom rodzinny przed niemal rokiem. Jeszcze do dzis wspomnienie bolalo. Syn Keran Lihesa zaginal gdy ona byla mala dziewczynka, nie pamietala go nawet, ale byc moze zyl gdzies jeszcze i jej ojciec mial swojego nastepce. Lecz nie bylo mu przeznaczone odnalezc go. W naglym przyplywie tesknoty i milosci do rodzica, Elheres obiecala sobie, ze gdy Plan sie wypelni, poszuka swego brata i przyprowadzi go ojcu. Wiedziala, ze niczym nie uszczesliwilaby go bardziej. I moze wtedy w ogole kasty i nazwiska przestana miec znaczenie. Swiat bedzie zupelnie inny, gdy powroca do Iseli. Tak bardzo chciala, by Meknarin to zrozumial, by zechcial sie temu poddac tak, jak ona. -Przepraszam - powiedziala jeszcze raz, ciszej i pocalowala go w szorstki od zarostu policzek. Przez te kilkanascie dni, kiedy przebywali wsrod elfow, przyzwyczaila sie do jego bliskosci a teraz bardzo jej potrzebowala. Ale nie zareagowal, pozostal chlodny, jak przedtem. Naprawde go urazila. Wstala i zostawila go samego swoim myslom. Przy dogasajacym ognisku Zita spiewala spokojna ballade, ktora Elheres slyszala juz kiedys w jakiejs przydroznej gospodzie. Kirem lezal tuz obok niej i oddychal ciezko przez wpol uchylone, wyschniete usta. Byl w polowie nimfem, istota wodna i bardzo zle znosil susze. Swoj buklaczek oproznil juz dawno, przez ostatni dzien saczyl resztki z buklaczka Zity. Dziewczyne trzymala na nogach chyba sama wiara w czarodzieja i w misje, ktora mieli do wypelnienia. Slonce wznosilo sie coraz wyzej. Ha Meknarin wrocil do nich i rozwiesil plachte dla ochrony przed sloncem. W ukosnych przedpoludniowych promieniach dawala duzo cienia, ale powietrze bylo ciezkie i wypalalo gardla. Ulozyli sie blisko siebie, tylko Ochan siedzial nadal. Mial objac pierwsza warte. Elheres lezala przez chwile patrzac na niego. W koncu podniosla sie i usiadla obok. -Potrafilbys wyczarowac troche wody? - spytala cicho. Spojrzal na nia z niemym pytaniem. Z czego mial tu wyczarowac wode? -Bo ja probowalam, ale mi nie wychodzi - wyjasnila, spuszczajac glowe. -Zadne z nas nie jest wladca Wody, Elheres. Jak chcesz wyczarowac wode na srodku pustyni? -Nie wiem. Ale widze, ze Kirem nie da rady isc dalej. Wszyscy sa zmeczeni. Musimy cos zrobic. Ochan nie odpowiadal przez chwile. Widzial doskonale, co dzieje sie z cala grupa i wiedzial na kim spoczywa odpowiedzialnosc. Ale przeciez nie mogl w zaden sposob wplynac na wole Pierscienia, chocby bardzo chcial! Coz mial robic? Wyczarowac wode? Nie bylo najmniejszego sensu probowac, nie mieli dosc mocy, nawet oboje. Mogli jednak poszukac wody, z takim zakleciem powinni dac sobie rade. Powiedzial jej o swoim pomysle i zgodzila sie. Wstali i odeszli kilka krokow od obozowiska. Rownoczesnie wypowiedzieli Slowa, polaczyli zaklecie. Zobaczyli przed soba rozlegla, jednostajna, jalowa pustynie, jedynie w niektorych roslinach utrzymywala sie wilgoc. Do podskornych strumieni bylo zbyt daleko, zbyt gleboko, by probowac kopac az do zrodla, a nie umieli zmusic wody do wytrysniecia w gore. Gdyby chociaz udalo sie znalezc podziemny strumien plynacy dosc plytko! -Tam - szepnela nagle Elheres, wskazujac reka w kierunku polnocnego horyzontu. Sprobowal podazyc za jej mysla i dostrzegl ciek wodny. Gdyby sprobowali, moze udaloby im sie zrobic w jego miejscu zrodlo. -Wieczorem - polozyl jej dlon na ramieniu, powstrzymujac, bo chciala juz tam pobiec i zaczac kopac. - Teraz odpocznij. Nie wiemy nawet dokladnie, jak to daleko, wieczorem tam pojdziemy. -To nie moze byc daleko! - zobaczyl tyle nadziei, tyle radosci w jej oczach. - Nie wyczulibysmy, gdyby bylo daleko. -Wieczorem - powiedzial stanowczo. -Wiedzialam, ze sie uda - popatrzyla na niego z nagla wiara, ktora zaskoczyla nawet ja sama. - Wiedzialam, ze nas nie zawiedziesz. Przestraszyl sie tych slow. Elheres najpierw nie mogla zasnac, a potem budzila sie co chwile. Nadzieja na odnalezienie choc odrobiny wody tak ja podekscytowala, ze zerwala wszystkich ze snu jeszcze zanim slonce zaczelo zachodzic. -Znalezlismy wode - oznajmila im, gdy zaczeli narzekac, ze tak sie pospieszyla z pobudka. -Gdzie? - zaczeli sie dopytywac jedno przez drugiego, tylko Kirem milczaco wpatrywal sie w nia, jak w objawienie. -Nie tak predko - ostudzila ich zapal. - To podskorny ciek wodny, musimy sie do niego przebic, ale jest chyba dosc plytko. Odnalezlismy go wieczorem z Ochanem dzieki magii. -Wiedzialam! - krzyknela uradowana Zita. - A nie mowilam wam. Przy nim nic nam nie grozi. Woda! Chodzmy tam predko! Zanim zmierzch zapadl na dobre, odnalezli miejsce, ktore Elheres dostrzegla w magicznym widzeniu. Meknarin z Baaxem zaczeli rozgrzebywac ziemie sztyletami, Zita pomagala im nieco, a Ochan i Elheres usilowali magia zmusic wode do wyplyniecia. W koncu piasek zaczal ciemniec i, choc w pierwszej chwili zdawalo sie, ze dzieje sie tak z powodu zapadajacej nocy, w zaglebieniu zaperlila sie woda i wytrysnela w koncu do gory, zalewajac ich od stop do glow. Dziewczeta zaczely piszczec z radosci i tanczyc w szybko tworzacym sie blocie, trzymajac sie za rece. Po tak wielu dniach suszy i upalu, teraz wreszcie mieli wode! Zostali nad kaluza przez dwa dni. Kirem przelezal w niej niemal cala pierwsza noc. Czul sie, jakby przebudzono go z dlugiego snu. Przez ostatnie dni nie docieralo do niego nic z tego, co sie dzialo, pamietal tylko dlonie Zity, ktore podawaly mu buklaczek z woda. Pamietal, ze chcial pic wiecej, ale one nie pozwalaly, odbieraly zyciodajny plyn, a on nie mial sil, by z nimi walczyc. To nie byla podroz dla nimfa. Pustynne krajobrazy, ani kropli wody. Juz od pierwszych dni rozgladal sie za strumieniami, ktorych niemal nie bylo. Gdzies w majaczacych na poludniu wzgorzach byl Wawoz, a za Wawozem - Woda o Tysiacu Barw. Dlaczego nie szli w tamtym kierunku? Dlaczego ciagneli na zachod, zamiast na poludnie? Tesknil za domem, za matka, ktorej nie widzial juz od niemal roku. Od kiedy dowiedzial sie, ze jego ojciec byl czlowiekiem, tesknil do ludzi, pragnal stac sie jednym z nich. Zdawalo mu sie, ze pojal, czemu nie potrafi zrozumiec swych nimfich przyjaciol. Marzyl, ze kiedys wreszcie stanie sie godnym synem swego rodzica i odnajdzie sie w swiecie ludzi. Spotkanie z corka sedanskiego kupca nad Woda mialo rozwiazac wszystkie jego problemy, a tymczasem stalo sie przyczyna jeszcze wiekszych klopotow, gdy zostawila go tak, jak stal, w liberii pazia, na srodku ulicy na Nelopie i odjechala. Trzy dni pozniej poznal tych piecioro ludzi, ktorzy teraz wydawali sie jedynymi bliskimi, jakich mial. Ludzka czesc jego natury wiedziala, ze musi z nimi isc. Nie tylko dlatego, ze na wlasnej skorze doswiadczyl, jak bardzo mag - lub Pierscien - nie zyczy sobie, by sie od niego oddalano. Czlowiecza polowa swego serca wyczuwal znaczenie misji, w ktorej uczestniczyl. Nie chcial juz odbierac Ochanowi Pierscienia, choc jeszcze w Sedanii przysiegal sobie, ze kiedys nadejdzie ten dzien, ze jego wlasnosc wroci do niego. Teraz jednak zrozumial, jak niewielka byla jego rola i chcial cieszyc sie wraz ze wszystkimi. Najbardziej chcial sie radowac ze wzgledu na Zite, ktora zawsze byla dla niego dobra i wybaczyla mu nawet to, ze nie powiedzial jej kim jest naprawde. Ona byla teraz tak szczesliwa, tak dumna, ze znalazla sie w orszaku wladcy Przeznaczenia. Kirem wprawdzie nie rozumial zupelnie nic z tych opowiesci o Magii i Przeznaczeniu, nikt tez nie wspomnial, co dobrego ma wyniknac z wypelnienia sie Planu dla nimf i innych polistot, ale skoro w ogole mialo to byc cos dobrego, Kirem wierzyl, ze bedzie to najlepsze rowniez dla jego braci i w spokoju podazal z ludzmi. Drugiego dnia Meknarin zlowil duza pustynna jaszczurke, z ktorej Baax przyrzadzil danie tak wysmienite, ze nawet Elheres jadla je ze smakiem, dopoki kupcowi nie wyrwalo sie, ze to gad. -A co, myslalas moze, ze to sarna? - spytal Baax zaczepnie, pociagajac solidny lyk z manierki, ktora Ha Meknarin napelnil sokiem z jakiejs pustynnej rosliny o grubych lisciach. Napoj byl gesty i smakowal jak skwasniale wino, ale jego chlod gasil pragnienie. Widzieli juz wczesniej takie rosliny w glebi sawanny, wiec mogli miec nadzieje, ze jednak nie umra z pragnienia, zanim dotra do gor. Elheres zmarszczyla sie lekko, a Zita zachichotala w odpowiedzi. -Nie obrazaj szlachetnej Sesziji - powiedzial Ha Meknarin. Jego niski, spokojny glos czasami wyjatkowo draznil Baaxa, zwlaszcza wtedy, gdy byl na lekkim rauszu. Zawiesisty nektar sprawial, ze w glowie lekko szumialo, wiec kupiec pelen animuszu postanowil dac rycerzowi prztyczka w nos. -Twoja Seszija jest taka glupia, ze nie odroznia zajaca od niedzwiedzia! - powiedzial czupurnie. Elheres zaskoczona uniosla brwi. Za az taka glupia sie nie uwazala. Zita chichotala nadal. -Jak smiesz! - Meknarin az poderwal sie na rowne nogi. Pustynny napoj i jego pozbawil trzezwosci sadow. -A smiem, smiem! - Bak podniosl sie takze i zakolebal lekko na szeroko rozstawionych nogach. -Zadam satysfakcji! - rycerz wygrzebal ze swoich tobolkow ciezka skorzana rekawice i rzucil pod nogi Baaxowi. Kupiec podniosl ja, nie zdajac sobie w pelni sprawy ze znaczenia tego gestu. -Ha Meknarin, przestan - Elheres poprosila slabo, pociagajac rycerza za pole kabata i urywajac ja. Popatrzyla na przetarty material dziwiac sie, skad u niej taka sila. -Nie wtracaj sie bialoglowo! Bede sie bil o twoj honor! - rycerz nawet nie zauwazyl, ze kompletnosc jego stroju zostala naruszona. - Wybierz bron kupcze! -Przeciez on nie potrafi niczym walczyc! - pisnela Elheres coraz bardziej zdenerwowana. -Potrafi - wystrzelila nagle Zita. - Niech walcza, kto wiecej wypije tego... tego... - podniosla manierke na wysokosc oczu i pokazala im wszystkim o co jej chodzi. W karczmach chlopi czesto sie tak pojedynkowali. Elheres, olsniona, poparla ja goraco, Meknarin nie zauwazyl, jak hanbiacy bylby to dla niego pojedynek, a Baax zachowal na tyle przytomnosci, by nie porywac sie na walke na miecze, czy sztylety i podchwycil pomysl Zity. W upalnym sloncu nawet nieduza zawartosc manierek wystarczyla, by zwasnieni pogodzili sie szybko i wkrotce zaczeli razem wyspiewywac eriaarskie i iselskie piesni biesiadne. Do wieczora wszyscy zgodnie legli pokotem nad blotnista kaluza, cieszac sie nia tak, jakby to bylo jezioro. Nikomu nie spieszylo sie w dalsza droge, ale po poludniu kolejnego dnia kaluza zaczela wysychac. Napelnili manierki blotnista woda i siedzieli jeszcze czekajac, by slonce zaszlo. Poniewaz sok z pustynnych roslin okazal sie nie zaspokajac pragnienia, a wrecz je pobudzac - jeszcze do wieczora Baax i Meknarin narzekali na bol glowy - zaniechali pomyslu, by sie nim raczyc w czasie dalszej wedrowki. Wyruszyli jednak w droge pelni zapalu i wypoczeci. Humory dopisywaly jak na poczatku podrozy. Meknarin zaczal uczyc Zite rycerskich piosenek z Iseli, ktore dziewczyna podspiewywala ochoczo, niemilosiernie przekrecajac slowa. Elheres probowala ja poprawiac, ale na nic to sie zdalo i rycerz poprosil ja, by dala Zicie spiewac, jak chce. Zartowali z niej, a ona tez sie smiala, choc nie wiedziala z czego. Po kilku kolejnych nocach wedrowki stepem, gardla wyschly im i szli dalej w milczeniu, lecz nadal z niezlomna nadzieja. Plaska ziemia porosnieta byla zolta wysoka trawa i poskrecanymi drzewami, niemal pozbawionymi zieleni, grubolisciaste rosliny skonczyly sie, a teraz marzyli chocby o odrobinie jakiejkolwiek wilgoci. Marsz pod czarnym wygwiezdzonym niebem nie sprawial trudnosci, choc noce byly zimne. Pragnienie doskwieralo tak samo jak i w dzien, ale wszyscy nadal wierzyli w opiekuncza moc wladcy Przeznaczenia, Pierscienia i swojej misji. Elheres zalowala ubran pozostawionych gdzies w poblizu granicy elfiego plaskowyzu. Rycerz odstapil jej swoj kaftan, a Zite Baax okrywal pledem, by nie marzla. Marsz rozgrzewal ich troche. W dzien za to cierpieli z upalu, pomimo cienia rzucanego przez pled, ktory Ha Meknarin rozwieszal na swoich iselskich mieczach, by ochronic ich przed palacym sloncem. Za dnia gory stawaly sie wyrazniejsze przy dobrej pogodzie, ale zdawalo sie, ze nie przyblizyly sie ani na jote. Rycerz zdjal w koncu kolczuge i niosl ja teraz w tobolku, razem z pozostalymi futrzanymi okryciami, przewidzianymi na jeszcze wieksze chlody, i resztka zapasow jedzenia. Wyczerpanie dawalo sie wszystkim we znaki, ale rycerz staral sie myslec tylko o Sesziji. Szedl tuz za nia, gotow wesprzec ramieniem, gdyby zaszla potrzeba. Byla zmeczona, ale nie dala tego znac po sobie ani slowem. Podziwial ja za to. Wyrzucal sobie, ze pozwolil na ta wedrowke, ale byc moze kupiec mial racje, nie mogli nic zrobic, bo tak chcial Pierscien. Albo Ochan. Jakze szczerze nienawidzil w tej chwili czarodzieja! Uwazal, ze to wlasnie mag chcial ich miec ze soba, bo jak kazdy czlowiek obawial sie samotnosci. Ha Meknarin nie wierzyl w magiczne przedmioty posiadajace wlasna wole, jak ludzie. Dziwilo go, ze Zita i Baax przyjmuja bez zastrzezen te bzdury. Zdumiewala go sila i samozaparcie drobnej dziewczyny, ktora wyznawala w Ochanie jakiegos proroka. Nie spiewala juz co prawda piosenek, ale szla dzielnie do przodu, pomagajac, jak sie dalo Kiremowi i wspierajac nawet glodnego Baaxa jakimis slowami otuchy. Co najdziwniejsze kupiec nie narzekal tak, jak to zwykl byl czynic przez caly czas, od wyruszenia z Nelopy, az do zabawy pod Gora. Chyba tez wierzyl w misje Ochana i w swoja niezwykla w niej role. Tylko Ha Meknarin jakos nie mogl sie przekonac. Nawet Elheres odnosila sie do Ochana z szacunkiem, choc wydawalo sie, ze przychodzi jej to z trudem. A wczesniej - jeszcze w Usinialu - traktowala go przeciez z gory, tak, jak traktowala wszystkich. Teraz nawet nie probowala mu sie przeciwstawic. A byc moze byla jedyna osoba, ktora dalaby rade przekonac czarodzieja, by puscil ich wolno, by pozwolil im wrocic do domow. Zal mu bylo ich wszystkich. Znow popatrzyl na Elheres. W swietle wschodzacego slonca dostrzegl na jej karku krople potu. Coz za strata wilgoci, pomyslal. Zrzucila z ramion pled, bo w pierwszych promieniach zaczynalo sie robic cieplo. Krotkie, nierowno obciete wlosy sterczaly jej smiesznie na wszystkie strony. Musial przyznac, ze w tej czuprynie wygladala slicznie, jak zawsze zreszta. Choc milo bylo bawic sie jej dlugimi lokami, kiedy byli ze soba jeszcze wczesniej w Utazarze, nad Ajuke i ostatnio u elfow. Pragnal znow sie do niej przytulic, ale zmeczona - odmawiala zawsze. Z westchnieniem rozejrzal sie po jednostajnym, smetnym krajobrazie. Step siegal od horyzontu, po horyzont, jedynie przed nimi niewyraznie majaczyly szare, blade gory. Dlugie cienie wedrowcow zdawaly sie niemal dosiegac ich podnozy. -Pora stanac - wymruczal niewyraznie Baax przez zaschniete gardlo. Zatrzymali sie i kazdy opadl na ziemie tam, gdzie stal. Meknarin zmobilizowal sie, by dac kazdemu po jego porcji suszonego miesa i po lyku wody. Zita przysunela sie do Elheres. -Mowilas, ze jestes bardzo potezna czarodziejka - zaczela niesmialo. -No... tak - Elheres zawahala sie, przeczuwajac co teraz nastapi. -Czy jesli jestes tak potezna, potrafilabys sprawic, by spadl tu deszcz? -Jestem pania Wiatrow, nie Wody. -Ach tak - Zita zmarkotniala. Popatrzyla po towarzyszach wedrowki. Wydawali sie zalamani, nie mogla pozwolic, by stracili wiare! Nawet Ochan byl taki przygnebiony. Musiala cos zrobic, by podniesc go na duchu, przeciez to od niego wszystko zalezalo. Przyszlosc swiata i w ogole. Ukladala legende - ta o ich wyprawie. Nie znala jeszcze zakonczenia, ale... Wyjela lire i zaczela cichutko nucic. -Oszczedzaj gardlo - upomnial ja Ha Meknarin. -Ja tylko... chcialam zaspiewac o naszej wyprawie, bo jestesmy wszyscy tacy... - czula, ze sama jest bliska lez. - Chcialam, bysmy poczuli sie lepiej, chcialam przypomniec po co to wszystko. -Masz racje Zito - Baax podniosl sie ze swojego miejsca i usiadl kolo niej. Spojrzal wymownie na rycerza, nie pozwalajac mu sie wiecej odezwac, bo wiedzial, co ten chcial powiedziec. A Zita potrzebowala tej piesni, potrzebowala wiary. I, tak naprawde, on tez potrzebowal. Zita na nowo zaczela spiewac. O Stworcach, o dawnych czasach, kiedy pierwsze wybrane rasy chodzily po swiecie. O obietnicy, ze kiedys wszyscy dostana ten swiat - gdy naucza sie, jak zyc i jak dobrze nim rzadzic. O kluczu, o bramie, o poteznych magach, ktorzy wraz ze Stworcami stworzyli przejscie pomiedzy swiatem ludzi i swiatem bogow, i rzucili je w przyszlosc, by czekalo na swoj czas. I o tym, ze ten czas wlasnie nadszedl. I o tym, jaki bedzie czas, ktory nadejdzie potem, jaki bedzie ten nowy, lepszy swiat. Gdy spiewala, czula, ze wiara i nadzieja znow wypelniaja jej serce. Spiewala pelnym glosem, na tyle, na ile pozwalalo wysuszone gardlo. Nie czula jednak bolu. Czula tylko radosc i spokoj. Skonczyla i dlugo wsluchiwala sie w cisze. Nikt sie nie odezwal, lecz widziala, ze im pomogla. Elheres usmiechala sie lekko, Baax wpatrywal sie rozmarzonym wzrokiem w horyzont. Nawet Meknarin i Kirem wydawali sie jakby ukojeni. Tylko Ochan wstal niespodziewanie i odszedl od grupy. Zita popatrzyla za nim przestraszona. Nie poczul sie lepiej po jej piesni? A przeciez spiewala przede wszystkim dla niego! Wstala rowniez i poszla za nim. Odwrocil sie jeszcze zanim sie zblizyla, musial uslyszec kroki. Jego twarz byla grozna, zacieta. I przestraszona. Zita nie wiedziala, co powiedziec. -Cieszcie sie poki mozecie - odezwal sie nagle. - Cieszcie sie z tej chwili odpoczynku, ze swoich marzen i nadziei, bo to jedyne, co wam pozostalo. Tam! - gwaltownym gestem wskazal blekitne niebo na zachodzie i rozswietlone skaliste szczyty. - Tam dopiero wszystko sie okaze! Przeznaczenie? Wypelnienie Planu? Spiewaj piesni Zito, spiewaj szczesliwe historie, bo ci tutaj sa jedynymi, ktorzy je uslysza! Twoje piesni nie wroca do ludzi, nie wrocisz z tych gor. Nie bedzie ci do czego wracac, bo nie bedzie juz swiata. Oto czym jest wypelnienie Planu! - przerwal nagle, bo poprzez zalewajace jego samego przerazenie i zlosc, dostrzegl w jej oczach nikly blask lez. Zamilkl, lecz wiedzial, ze nie zdola juz cofnac tego, co zostalo wykrzyczane, a ona odwrocila sie i najpierw powoli, a potem szybciej, odbiegla gdzies pomiedzy wyschniete trawy, byle daleko, byle dalej od wszystkich. Nie ruszyl za nia. Nie umialby jej nawet pocieszyc, bo nie znajdowal w sobie nadziei juz od bardzo dawna. Od kiedy uslyszal slowa, ktorymi Aynwel rozpoczela przepowiednie, a na ktore zaden z elfow nie zwrocil jakos uwagi. "Czujesz zew! Nie idz za nim!" Tak samo mowil A'kwei i chociaz elfy pogardzaly strachliwymi, Ochan coraz bardziej przyznawal racje jemu, ponad opiniami rozmarzonych i rozbawionych kocich. Ich beztroska, tak samo, jak zaufanie i wiara towarzyszy wyprawy, przerazala go tym bardziej. Jakby nagle okazalo sie, ze on jest jedynym, ktory dostrzega niebezpieczenstwo, choc jest ono tak realne. Jest jedynym, na ktorym spoczywa odpowiedzialnosc, by ich wszystkich przed tym niebezpieczenstwem chronic. Ich, czyli swoich towarzyszy, ale takze caly swiat, bo sadzil, ze we wieszczbie Aynwel - tej jedynej, prawdziwej - zawarta byla grozba zaglady. Zatopiony w myslach, nie zauwazyl Meknarina, zanim ten nie podszedl do niego. -Zglupiales? - zaczal rycerz bez zbednego wstepu, stajac bardzo blisko, zbyt blisko, by wyprowadzic efektywne uderzenie. -O co ci chodzi rycerzu? - odparl Ochan silac sie na spokoj i nie odsuwajac sie. Ich twarze niemal sie stykaly. -Cos ty jej powiedzial? I po co? Jest wykonczona ta droga, stara sie zrobic wszystko, by ulzyc pozostalym, a ty jeszcze ja gnebisz! Zabije cie, jesli jeszcze raz bedzie przez ciebie plakala! - Meknarin podniosl reke, ale nie dotknal czarodzieja, choc mial ochote chwycic go za gardlo. -Nic nie rozumiesz rycerzu - odpowiedzial Ochan z trudem hamujac zlosc. - Przeciez nie idziecie tam dla mnie! Gdyby to ode mnie zalezalo, odeslalbym was juz dawno! -To nas odeslij! -Nie potrafie! -Bzdury gadasz! Nie chcesz, potrzebujesz towarzystwa, jak kazdy! Mozesz nas odeslac, tylko nie chcesz, bo nie chcesz zostac sam. Nie bylbys tym kim jestes, gdybys nie potrafil czarowac. Jestes wladca Przeznaczenia, czy nie!? Bo jesli tak, to mozesz rozkazac temu Pierscieniowi, by zrobil tak, jak ty chcesz! Moge! Tak, moge i rozkaze, pomyslal Ochan i zebral w sobie cala swoja moc. -Ochan przestan! - jak przez mgle uslyszal ostrzegawczy krzyk Elheres. Z trudem powstrzymal cisnace sie na wargi zaklecie. Elheres cos jeszcze mowila, Meknarin jej odpowiadal, ale Ochan nie rozumial ich. Swiat nabral dziwnej czerwonej barwy i dziwnie sie oddalil. Przez zacisniete zeby wysyczal, by trzymala na wodzy swojego rycerzyka, bo nastepnym razem moze mu sie stac krzywda, a potem odszedl od nich, nie patrzac nawet dokad idzie. -Seszijo, nie mozemy tego tak zostawic, powinnas cos mu powiedziec! - zaprotestowal Meknarin, widzac, ze Elheres najwyrazniej bardziej od niego przestraszyla sie grozb czarodzieja. - Przysiegam, ze zabije go, jesli jeszcze ktos bedzie przez niego cierpial! - zagrozil rowniez. A ona pomyslala, ze byc moze powinna porozmawiac z Ochanem, ale w tej chwili cos innego wydalo jej sie wazniejsze. -Przestan mowic do mnie Seszijo! - krzyknela patrzac mu w oczy. - Nie jestesmy w Iseli, nie jestem tutaj twoja pania. Mam na imie Elheres, Jaynar! -A ja nie mam na imie Jaynar! - odparl Meknarin. Przez chwile mierzyli sie wzrokiem, lecz rycerz spasowal. Pobiegl poszukac Zity, ktora schowala sie gdzies w trawach. Bal sie o nia, mogla sie gdzies zgubic, a w okolicy nie bylo przeciez bezpiecznie. Znalazl ja niedaleko, skulona, szlochajaca ciezko. Przez dluzsza chwile nie mogla wykrztusic z siebie slowa, dopiero kiedy poglaskal ja i uspokoil troche, powtorzyla nieskladnie, co powiedzial jej Ochan. Nie potrafila tego wytlumaczyc, ani wytlumaczyc jego slow, wiedziala tylko, ze byly przerazajace, czula sie tak, jakby odebral jej wszystko, w co wierzyla. Dobrze zdawala sobie sprawe z tego, ze bez tej wiary nie doszlaby az tutaj i nie miala szans wytrzymac dalszej drogi. Tez byla przerazona, zmeczona, tak jak on, jak oni wszyscy. A teraz Ochan odebral jej jedyne, co trzymalo ja jeszcze na nogach. Zwierzyla sie, ze nie pila wody juz od ponad doby, bo cala oddala Kiremowi, udawala tylko, ze pije. Byla tak zmeczona, tak bardzo... Meknarin dlugo siedzial obok niej i tulil mocno, jak tulilby mlodsza siostre. Mial mlodsza siostre, kiedys dawno temu, w innym zyciu. Mowila do niego Jaynar tak, jak teraz Elheres. I byla taka sama sliczna blondyneczka - Seszija. Tulil Zite i myslal o swojej siostrze, o zapomnianym dawno zyciu i o nagrodzie obiecanej przez Keran Lihesa. Znow zapragnal odnalezc rodzine. Teraz nagle przestraszyl sie, ze to, co Ochan powiedzial Zicie mogloby sie spelnic. Chcial odnalezc rodzine zanim skonczy sie swiat. Obejmowal ja i kolysal, az uspokoila sie troche, a potem razem wrocili do pozostalych. Rozdzial Czwarty Czula go tak blisko, wracal do niej.Popelnila blad, ale nadal miala nadzieje, ze Starsi nic nie wiedza. Wydawalo sie, ze jeszcze nie zauwazyli jego znikniecia. Nigdy nie powinna oddawac go Aszce, nie wiadomo, co sie stanie. Jesli stronnictwa dostana go w swoje rece wczesniej niz ona, moga zechciec uwolnic moc, a do tego nie mogla dopuscic. Pierscien musial wrocic tam, gdzie jego miejsce. Aszka mowil, ze oddal go polistocie, ale w jakis sposob dostal sie w rece maga i wracal do swej ojczyzny, gdzie ktos bedzie wiedzial, jak go wykorzystac. Musiala sie spieszyc, musiala zabic tego, ktory mial przy sobie Pierscien. A potem odniesie klejnot do Straznicy i nareszcie bedzie mogla spac spokojnie. Ochan wrocil do obozu tuz przed zmierzchem. Wszyscy spali, Baax, ktory mial pelnic warte, chrapal wsparty o powykrecany pien drzewa, elfi sztylet wysunal mu sie z dloni i lezal u stop. Ochan podniosl go i stal przez moment wazac go w dloni. -Ococo. Co sie dzieje? - Baax ocknal sie i zobaczyl przed soba czarodzieja. Przestraszyl sie tego noza w jego rece, lecz Ochan szybko mu go oddal. -Zasnales na warcie - upomnial go sucho, lecz cicho, by nie obudzic jeszcze pozostalych. -Akurat ty chcesz mi zwracac uwage! - Baax czul sie juz calkiem przebudzony. Ochan syknal i wskazal na spiacych. Zita wtulona byla w Kirema, widac dlugo ja uspokajal w nocy, Elheres i Meknarin lezeli daleko od siebie, co ostatnio niemal sie nie zdarzalo. Kupiec kiwnal glowa i kontynuowal ciszej. - Jak mogles jej to zrobic... -Juz rycerz mnie zrugal, wystarczy tego! - przerwal mu Ochan. -Ale czemu? Ja po prostu nie rozumiem. Co cie napadlo, przeciez wszystko idzie dobrze. -Dobrze? - Ochan powtorzyl z ironia. -A nie? Gdyby szczescie nam nie sprzyjalo, padlibysmy z pragnienia juz tam dawno - machnal reka w kierunku, z ktorego przyszli. - A doszlismy az tu i dojdziemy jeszcze dalej. -Tylko po co? - Ochan przez chwile wpatrywal sie w ciemne oczy Eriaarczyka. Baax wzruszyl ramionami i czekal az czarodziej sam sobie odpowie. - Wiesz, co nas tam czeka? Jakie niebezpieczenstwa? Wiesz jakie sa smoki? Przeciez nikt ich od tysiacleci nie widzial. Baax pokiwal glowa. -Ludzie istnieja najwyzej ze dwa tysiace lat... -Sam widzisz. Boje sie ich. Boje sie...choc wlasciwie nie wiem czego... Po prostu nie wytrzymalem. Przepraszam. Musze ja przeprosic. Ale zrozum chociaz ty, zawsze wydawalo mi sie, ze potrafisz myslec rozsadnie. Nie bylbys dobrym kupcem, gdybys nie potrafil. - Baax usmiechnal sie skromnie i pomamrotal cos, ale poczul sie mile polechtany po zawodowej dumie. Ochan kontynuowal. - Boje sie i nie potrafie powiedziec czemu. Tak samo, jak wy mi ufacie, jak wierzycie w cudowna moc Pierscienia, ja widze w nim grozbe. Moze to dlatego, ze zblizamy sie do miejsca skad pochodzi i jego aktywnosc wzrasta. Moze on chce wywrzec na mnie jakas presje, a ja jej nie rozumiem. Nie wszystko moze sie skonczyc tak szczesliwie, jak byscie chcieli. Powinnismy byc przygotowani... Ochan przerwal, bo sam nie wiedzial, co mowic. Baax sluchal go i wygladal, jakby nie rozumial. Nigdy wczesniej nie widzial, by mag mial watpliwosci. W koncu poklepal czarodzieja po ramieniu i westchnal ciezko. -Damy sobie rade - powiedzial, bo nic lepszego nie przyszlo mu do glowy. Spojrzal na Ochana i dostrzegl w jego oczach najprawdziwsze przerazenie. Chcial sie odezwac, lecz glos uwiazl mu w gardle, bo dotarlo do niego, ze czarodziej nie boi sie juz czegos wyimaginowanego, czegos, co mu sie tylko zdawalo. Baax zrozumial, ze oto pojawilo sie cos jak najbardziej realnego i, ze to cos znajdowalo sie dokladnie za nim. Poczul ciarki na plecach, a na wlosach wiatr. Wolal sie nie odwracac, lecz musial to zrobic. Zobaczyl nad obozem najpotworniejsze stworzenie, jakie bylo mu dane widziec. Przypominalo ogromna jaszczurke, lecz mialo bloniaste skrzydla i unosilo sie w powietrzu, odslaniajac pokryty biala skora brzuch. Paszcze mialo dluga, pelna ostrych zebow, a na szyi szeroka, wielobarwna kryze. Ze stawow wielkich skrzydel wyrastaly mu dlugie kolce, przypominajac szpony, a tylne lapy mialo ogromne, poteznie umiesnione i zakonczone ostrymi pazurami. Machalo na wszystkie strony glowa, pokazujac mocarne szczeki i cienki, rozdwojony na koncu, jaszczurzy jezor. Istota powoli osiadla na ziemi, wzbijajac tumany kurzu. Wydala z siebie okrzyk, ktory zmrozil wszystkich bardziej chyba, niz wrzaski banszii. Baax nawet nie ogladajac sie wiedzial, ze towarzysze stali juz, w pelnej gotowosci, przebudzeni niespodziewanym pojawieniem sie bestii. Byla wyzsza nawet od Meknarina i rycerz mimo ze stanal na rowne nogi z mieczem w dloni, bal sie zblizyc do niej na tyle, by mogla zagrozic mu machnieciem lapy, lub ogona. Dopiero teraz zobaczyli jej ogon, gruby, pokryty luska, z ktorego wyrastaly kolce podobne do tych, ktore miala na skrzydlach. Ciernie ciagnely sie, coraz grubsze, przez caly jej grzbiet i dluga szyje, az do dwoch ostrych rogow na glowie. Istota wydawala sie stworzona do walki, niepokonana. Nawet Ha Meknarin obawial sie jej. Stali bez ruchu i czekali, co istota uczyni. Rycerz wiedzial tylko, ze jesli zaatakuje Elheres, bez wahania skoczy, by ja ratowac, nawet, jesli sam mialby oddac zycie. Przesunal sie blizej do czarodziejki i czekal w napieciu. Nie mial na sobie zbroi, czego teraz bardzo zalowal. Wiedzial, ze nie powinien jej zdejmowac, ale bylo tak ciezko, tak goraco. Czemu Ochan nie obroni ich teraz? Nie pozwolil sobie na chwile nieuwagi, by spojrzec na czarodzieja. Ale Ochan wiedzial, ze bestia przybyla tu po niego. Wiedzial teraz, ze to ona wlasnie byla tym, czego sie lekal. Nieswiadomie postapil krok na przod, nie wiedzial, czy istota zmusila go do tego jakims czarem, czy sam tego chcial, czy tez byla to wola Pierscienia. Postapil jednak do przodu, a ona uniosla sie lekko, krzyknela jeszcze raz, podleciala do niego i blyskawicznie schwycila go twardym szponem za tkanine kaftana. Wtedy jakby sie ocknal, zaczal sie szarpac, ale bylo juz za pozno, juz wzlatywala w powietrze, unoszac go ze soba. W dole widzial, jak Ha Meknarin wymachuje mieczem, ale nie dosiegnal stwora, nie drasnal go nawet. Widzial, jak Elheres rzuca za nim zaklecie, ale potwor tylko zakolysal sie w gwaltownym podmuchu i nie wypuscil go. Ziemia oddalala sie z zastraszajaca predkoscia i w tej chwili nie chcial juz, by istota go puscila. Chwycil rekami jej gruba lape i blagal Stworcow i Przeznaczenie, by go oszczedzili. Nigdy w zyciu tak sie nie bal. Towarzysze zostali na ziemi i dlugo wpatrywali sie w horyzont, za ktorym zniknal stwor, unoszacy Ochana w szponiastych lapach. Elheres byla przerazona. Nie zdawala sobie dotychczas sprawy, jak bardzo uzaleznia powodzenie calej wyprawy od osoby czarodzieja. W koncu to jego dotyczyla cala ta historia, Pierscien nalezal do niego. Ona i wszyscy pozostali znalezli sie przy nim wlasciwie przez przypadek, a teraz zostali sami i nie wiedzieli ani w ktora strone sie udac, ani nawet po co. Byla wykonczona upalem, pragnieniem i glodem, a teraz na domiar zlego, cel podrozy tak latwo zniknal im z oczu. Zaczela plakac. -Na pewno nic mu nie zrobi - powiedzial cicho Ha Meknarin, glaszczac ja po plecach. -Ty bys pewnie wolal, by bylo inaczej! - krzyknela na niego, wyrywajac sie. - Nigdy go nie lubiles! -Elheres, ja... -Przestan! Nienawidze cie! Jak mogles! Nawet sie nie ruszyles, kiedy to... kiedy on... Jestes przeciez rycerzem, miales nas bronic, a pozwoliles, by to cos go porwalo! Nie zaslugujesz na to godlo! - uderzyla go dlonia w piers, w wyblakly symbol iselskiego rycerza. Spuscil wzrok, a gorzkie mysli uniosly mu sie do gardla, duszac slowa wyjasnien, przeprosin. -Przestancie! Oboje! - odezwal sie Baax, stajac kolo nich. Przypominal sobie co Ochan mowil zaledwie kilka chwil temu. Ze sie boi. No i okazalo sie, ze mial czego. Powinni natychmiast ruszyc mu z pomoca. Spodziewal sie, ze moc Pierscienia lada moment zadziala i po prostu przeniesie ich do czarodzieja, ale na razie nie powiedzial tego na glos. Za to zrelacjonowal poranna rozmowe, przeprosil Zite i zaproponowal, aby poszli w kierunku, w ktorym odlecial potwor. Wykonali polecenie bez slowa sprzeciwu. Poruszajac sie apatycznie zaczeli zbierac ekwipunek i przygotowywac sie do drogi. Elheres nadal pociagala nosem i trzymala sie jak najdalej od rycerza. On tez unikal jej jak mogl. Zita uspokajala Kirema, a Baax mial nadzieje, ze ktos szybko cos zrobi, bo uwazal, ze on nie radzi sobie za dobrze w trudnych sytuacjach. Starali sie isc szybciej, choc bylo to prawie niemozliwe. Po dwoch dniach wedrowki Baax zaczal watpic, czy dobrze zrobil naklaniajac przyjaciol do dalszej drogi. A moze lepiej by sie stalo, gdyby zawrocili? Trudno bylo ocenic, co znajduje sie blizej - zamglone gory, czy elfi plaskowyz. Skoro jednak przeszli w te strone, rownie dobrze moglo im sie udac wrocic, a wtedy byliby bezpieczni. Nie wiedzieli, co ich czeka w Khargas. Posuwali sie jednak do przodu i nikt nie ganil Baaxa. Zita odzyskala wiare w legende, byc moze jej wiara stala sie nawet silniejsza. Elheres za nic nie chciala zostawic towarzysza na lasce losu i istot zamieszkujacych Khargas, nawet jesli nie wierzyla, ze kiedykolwiek go odnajda. Z pragnienia i ze zmeczenia nie potrafila juz myslec racjonalnie i jedynym, co jej zostalo byla zbyt wielka ambicja. A Meknarin po prostu wstydzil sie swego zachowania w obliczu zagrozenia. Tlumaczyl sie przed samym soba - bo z nikim innym nie chcial rozmawiac - ze musial bronic Sesziji. Spogladajac jednak na wydarzenia z dystansu wiedzial, ze jej wtedy nic nie grozilo. Dlatego musial teraz zadoscuczynic swojej pomylce. Krajobraz zaczal sie zmieniac. Powietrze nie bylo juz tak suche, a gdzie-niegdzie spomiedzy wysuszonych traw przeswiecala nieco bardziej soczysta zielen. Szlak prowadzil wyraznie pod gore, teren stal sie pofaldowany i - coraz juz blizsze gory - chowaly sie teraz czesto za wzniesieniami. Nadal nie widzieli strumieni, mieli jednak nadzieje na deszcz, bo coz innego moglo spowodowac te wieksza zywosc krajobrazu? Na przedgorzu opady powinny byc czestsze, niz w glebi sawanny. Pierscien nadal nie okazywal zadnych oznak swojej dzialalnosci i Baax zaczal sie zastanawiac, co bylo tego przyczyna. Albo cos zlego przydarzylo sie Ochanowi, albo Pierscien nie potrzebowal ich juz, a zatem zostawil ich wlasnemu losowi i teraz nie wiadomo, co moze sie im przydarzyc. Kupiec mial niejasne przeczucie nadciagajacej katastrofy, choc marzenia, ktore snil noca, lub podczas warty - mimo, ze naprawde bardzo sie staral, by nie zasypiac - niosly raczej optymistyczne przeslanie. Az przyjemnie bylo sie im oddawac, gdyby nie... -Znowu zasnales na warcie - uslyszal surowy, choc cichy glos Meknarina. Podniosl wzrok i ujrzal nad soba pograzona w cieniu postac rycerza. Slonce, niemrawo przeswiecajace przez geste teraz chmury, zaczynalo juz chylic sie ku zachodowi. Po raz pierwszy od wielu dni zrobilo sie chlodno. W powietrzu czuc bylo rowniez krzepiaca wilgoc. Wokol wciaz jeszcze panowal niczym nie zmacony spokoj, ale teraz jego przyczyna nie byl nienaturalny upal. Ledwie wyczuwalne drgniecia powietrza nie niosly ze soba zadnych dzwiekow. W suchym stepie nie bylo owadow, a gdyby nawet byly, z pewnoscia ucichlyby z szacunku dla tej ciszy, ktora nagle zapanowala. Byla niemal doskonala, jesli pominac skwierczenie plonacych polan w ognisku. Baax wstal i rozejrzal sie po obozowisku. Kirem wpatrywal sie w zachod - tam, gdzie jeszcze przed poludniem widac bylo masyw Khargas. To on wlasnie obudzil sie pierwszy, wyczuwajac wode w lekkim musnieciu powietrza. Slonce schowalo sie wlasnie za burymi oblokami, coraz szczelniej zakrywajacymi niebo po tej stronie widnokregu. Od strony gor nadciagala klebiaca sie, szara masa, ktora z ogromna szybkoscia zakrywala soczyscie blekitne niebo. Wiatr zdawal sie wiac tam - na wyzynach - z wielka predkoscia, ale tutaj gdzie stali, byl bardzo delikatny, choc teraz juz wyraznie wyczuwalny. Zrobilo sie mroczno, jakby wieczor nadszedl przedwczesnie. Baax rozgladal sie po okolicy z rosnacym niepokojem. Ha Meknarin tez zaniechal robienia mu wymowek i podazyl wzrokiem za Kiremem. W mrocznych chmurach zakrywajacych Khargas wszyscy dostrzegali krotkie, lecz wyrazny odblaski licznych blyskawic. -Patrzcie - odezwal rycerz i w tym samym momencie ich uszu dobiegl gluchy, odlegly grzmot. -Burza - odparla szeptem Elheres. -Deszcz - zawtorowal jej Baax z usmiechem. Popatrzyli po sobie, uradowani. Wiatr wzmogl sie nieco. Smagnal wysokie trawy i przygial je do ziemi. Elheres poczula, jak porusza jej wlosami, lecz ze zdumieniem odkryla, ze odczuwa go teraz zupelnie inaczej. Przez chwile zastanawiala sie, czy przyczyna jest proba, ktora przeszla i bezwiednie uniosla dlon do glowy. Wtedy przypomniala sobie, ze przeciez sciela wlosy. Westchnela sama do siebie i wystawila twarz na mile sercu podmuchy. Wiatr byl taki jak zawsze, nawet jesli miala teraz nad nim wladze. Jeszcze zanim zaczelo padac, w zaglebieniu, nad ktorym sie zatrzymali, zaperlila sie woda. To ulewne deszcze powyzej musialy napelnic koryto wyschnietego strumienia. Szybko uzupelnili brak wody w manierkach i wysuszonych gardlach. Wiatr wial coraz silniejszy, chlodny i wilgotny od nadciagajacej ulewy. Gromy byly coraz czestsze, a w czarnych chmurach, ktore zdawaly sie pedzic do nich, pojawialy sie raz po raz jasne rozblyski, ktorym wtorowaly przewalajace sie po niebie grzmoty, coraz blizsze i coraz glosniejsze. Zerwal sie mocniejszy wiatr, a wraz z nim przyszedl deszcz. Najpierw zaczelo lekko mzyc, lecz po nastepnym i kolejnym silniejszym podmuchu nadchodzily coraz mocniejsze uderzenia deszczu. Wkrotce wszyscy stali w trawie mokrzy i szczesliwi. Ognisko zaskwierczalo i zgaslo, zalane potokami wody. Meknarin uniosl twarz do gory i zamknal oczy. Czul sie, jakby deszcz obmywal go z calego wstydu, ktory nosil w sercu. Przez ulamek chwili mial wrazenie, jakby jakims sposobem znalazl sie znow w Iseli, w czasie wiosennej ulewy, a nie na niegoscinnej suchej ziemi ognistego kraju. Baax usiadl z powrotem w trawie i wcale sie nie przejmowal mokrymi portkami. Obok niego rozlozyl sie Kirem, ktory wyobrazal sobie, ze plywa po niebie w strugach deszczu. Spotkal juz syreny, ktore zyly w morzu i rusalki, ktore mieszkaly w strumieniach i rzekach, ale nigdy jeszcze nie spotkal istoty, ktorej domem bylby strugi deszczu. Musialaby byc bardzo malutka i musialaby miec skrzydla. Ciekawe tylko gdzie by mieszkala, gdy nie ma deszczu? Moze w trawie? A moze wysoko w chmurach? Blyskalo niemal bez przerwy, a huk piorunow to cichl, to robil sie glosniejszy, ale nigdy nie zamieral calkowicie, zawsze gdzies odzywalo sie kolejne echo kolejnego gromu. Uderzenia zdawaly sie coraz blizsze i coraz glosniejsze. -Boje sie - szepnela Zita, kucajac obok Baaxa i Kirema. Pasma mokrych wlosow przykleily jej sie do policzkow. Byla usmiechnieta, ale dygotala. Baax nie potrafil stwierdzic czy z zimna, czy rzeczywiscie ze strachu. -Nie boj sie - powiedzial Kirem siadajac i patrzac na nia pelnym radosci wzrokiem. - Nie utopimy sie przeciez, a nawet, gdyby nam to grozilo, to wiesz, ze cie uratuje. -Glupis - usmiechnela sie do niego. - Nie deszczu sie boje, tylko burzy. Zawsze sie balam - dodala patrzac na Baaxa troche speszonym wzrokiem, bo nikt tutaj, oprocz niej, nie czul strachu. Glupio jej bylo z tego powodu, wiec pomyslala, ze powinna sie wytlumaczyc. - To jest cos magicznego, a ja sie zawsze balam magii. Teraz to juz nie, bo sie do nich przyzwyczailam - skinela glowa w kierunku Elheres. - Zreszta, jak na nia patrze, to i burzy boje sie mniej - dodala po chwili, wpatrujac sie w czarodziejke, zafascynowana jej odwaga. Czarodziejka stala wyprostowana posrod traw smaganych uderzeniami wiatru. Wygladalo na to, ze wyprobowuje swoje moce, bo wokol niej tworzyly sie malutkie traby powietrzne, ktore rozwiewaly sie, a czasem laczyly w wieksze i ulatywaly wysoko pod niebo. Byl to absolutnie lokalny fenomen, wywolany jej czarami, bo nigdzie indziej podobne cuda sie nie dzialy. Niedaleko od niej, ale zupelnie osobno stal Ha Meknarin. Pioruny walily coraz blizej, a ulewa byla juz teraz tak gesta, ze z nieba laly sie na ich glowy istne wodospady. -Lepiej sobie usiadzcie - powiedzial Baax przekrzykujac kolejny grzmot, ktory uderzyl naprawde niedaleko, bo huk rozlegl sie chwile po bardzo jasnym rozblysku. Rycerz opamietal sie momentalnie. Zblizyl sie do zbitej ciasno gromadki i chcial usiasc, kiedy zorientowal sie, ze Elheres nawet nie slyszala uwagi Baaxa. -Usiadz - poprosil podchodzac do niej i przekrzykujac dudnienie, ale ona pokrecila glowa odmownie. Jednak juz w nastepnej chwili, kiedy ostra jak strzala blyskawica uderzyla w szczyt wzgorza o kilkaset krokow od nich, przyznala mu racje. Natychmiast rozlegl sie dlugi, pelen suchych trzaskow grzmot. Wystraszeni, schowali glowy w ramiona. Powietrze przeszyl swiezy zapach burzy i won przypalonej na krotka chwile trawy, natychmiast ugaszonej lejaca sie z nieba woda. Elheres krzyknela glosno i usiadla w miejscu, w ktorym stala. Potem podczolgala sie do pozostalych, a Meknarin usiadl obok niej. Zita, dygoczac na calym ciele, kulila sie miedzy Kiremem i Baaxem. Pioruny walily teraz bez przerwy i tak blisko nich, ze musieli zatykac sobie uszy, by nie pogluchnac. W pewnym momencie Zita zaczela plakac i pytac, kiedy to sie wreszcie skonczy. Nie zanosilo sie na to, bo chmury wisialy nad nimi czarne i posepne, siegajac niemal od jednego horyzontu do drugiego. Wydawalo sie, ze caly swiat jest spowity ta burza i, ze ona nigdy sie nie konczy. Takiej burzy nie spotkali jeszcze nigdy, ani nad polnocnymi lasami Iseli, ani nad portowymi wodami Eitelu, ani w Kentebie, w Eriaarze, czy nad Woda o Tysiacu Barw. Ani na wszystkich morzach i we wszystkich miastach swiata. Bure sklepienie co chwile rozswietlaly blyskawice, pojawiajace sie niespodziewanie to w jednym, to w innym miejscu. A towarzyszacy im halas zdawal sie nieraz dochodzic spod samej ziemi. Tylko Baax uslyszal lament Zity, tak bylo glosno. A ona siedziala przeciez tuz kolo niego. -Nie placz - przytulil ja nieco zdziwiony, ze ona jest az tak wystraszona. - Dobrze, ze pada, potrzebowalismy wody. To przeciez tylko zwykla burza. Jakby na zaprzeczenie jego slow kolejny piorun uderzyl we wzgorze. Na moment zaplonal ogien, natychmiast zduszony przez ulewe. Nad wzniesieniem uniosl sie klab siwego dymu, pognany przez wiatr gdzies poza szczyt. -Jak dlugo to jeszcze potrwa? - spytala Zita jekliwie, wtulajac twarz w ramie Baaxa. Poglaskal ja po mokrym warkoczu i szturchnal Elheres w ramie. -Elheres, czarodziejko szanowna - zawolal. - Nie udaloby ci sie czegos z tym zrobic? -Na przyklad czego? - spytala - To jest Woda, nie... -To wywiej ta wode w pierony! - przerwal jej. Dosc mial tlumaczenia, ze to woda, a tamto smroda! I tak nie znal sie na tym za dobrze. Ale wiedzial, ze ona jest czarodziejka od wiatrow, a to, co przygnalo tu te chmury i co zawsze wialo jak szalone w czasie burzy, nazywalo sie "wiatr". - Dosc sie juz chyba napadalo, nie? Nie zebym byl niewdzieczny niebiosom za deszcz, ale troche sie robi straszno. Uzyjze swojej mocy. -Sprobuje - odpowiedziala Elheres. Jeszcze nie miala prawdziwej okazji, aby wyprobowac zdobyte nie tak dawno umiejetnosci. Tak, chciala sprawdzic, czy da sobie rade. Wstala znowu i wyprostowala sie nie zwazajac na pioruny, grzmoty i na ciagnaca ja do dolu reke Meknarina. Wsluchala sie w nieustanny i niezwykle glosny szum traw. Zalowala teraz, ze obciela wlosy, byly atrybutem jej wiatrowej magii, a podmuchy targajace krotkimi, mokrymi kudelkami byly prawie nieodczuwalne. Ale znala wiatr i potrafila go doswiadczac kazda czastka swojego ciala. Zaczela nim oddychac i zjednoczyla sie z nim tak, jak podczas proby, kiedy czula, ze moglby nia zawladnac. Ale to ona zawladnela nim i to samo chciala uczynic teraz. Przypomniala sobie Slowa, zaczela nucic cichutko. Jej spiew stal sie spiewem wiatru. Burzowe chmury nad nimi przyspieszyly w swej wedrowce po niebie. Zaczely sie klebic, ukazujac jasniejsze warstwy powyzej, a na chwile w przeswicie pojawil sie nawet blekit nieba. Blyskawice walily nieprzerwanie, lecz teraz wysoko, pomiedzy zderzajacymi sie gwaltowniej chmurami. Czarodziejka wypowiedziala Slowa glosniej i wzniosla rece do gory. Czula, jak po twarzy splywa jej woda, jak chloszcza ja ukosne strugi deszczu. Zaczely zakrecac, wprawiane magicznym wichrem w rotacje. Chmury ponad Elheres rowniez utworzyly wir. Wiatr powial nagle tak silny, ze przewrocil Zite, ktora uniosla sie, by z lepszej pozycji obserwowac widowisko. Nagle przestala sie czegokolwiek bac, pragnienie stworzenia piesni o walce z burza okazalo sie silniejsze, lecz po chwili znow siedziala na ziemi, bo nie sposob bylo ustac przy takiej nawalnicy. Ha Meknarin ze wszystkich sil staral sie dotrzymac towarzystwa czarodziejce, ale on rowniez nie dal rady i wkrotce usiadl obok Baaxa, patrzac tylko na Seszije z obawa, ale i z podziwem. A ona zmagala sie z Wiatrem, czujac przepelniajaca ja coraz bardziej euforie. Uczucie zaczynalo byc podobne do tego, ktorego doswiadczyla w czasie proby. Tak jakby oprocz tej chwili - oprocz niej i wyjacego wichru - nie bylo nic. Orkan stawal sie coraz wiekszy, coraz silniejszy. Czarne chmury bulgotaly wsciekle nad glowa. Huragan dal po wyraznym okregu, ktorego centrum byla czarodziejka. Jego promien poszerzal sie coraz bardziej i obserwujacy ja towarzysze znalezli sie po chwili w jego wnetrzu. Ze zdumieniem spostrzegli, ze powietrze nagle stalo sie spokojne i nie padala na nich nawet kropla deszczu. Ale wokol szalal tajfun. Szaro-sine sciany deszczu wirowaly dookola, wprawione w ruch dmacym mocno wiatrem. Znalezli sie w oku cyklonu. Elheres dala sie poniesc wlasnej mocy i przestalo ja obchodzic, do czego moze doprowadzic. Tak, jak w czasie proby, niemal zatracila sama siebie i calkiem zapomniala o towarzyszach. Szalejacy cyklon wyrywal trawy z ziemi i zaczal sie przesuwac, jakby nie byl juz zalezny od woli czarodziejki. Niebezpiecznie zblizyl sie do zbitych w ciasna gromadke ludzi. Smagnal ich groznym podmuchem, straszac oderwaniem od ziemi i poniesieniem gdzies daleko, w przestworza. Krzyk przerazonej Zity obudzil Elheres. Otworzyla oczy i zobaczyla, co sie dzieje dookola niej. Wydawalo sie, ze wszystkie burzowe chmury zbiegly sie w to miejsce wciagniete przez wir. Gdzies w przeswitach pomiedzy sinymi klebami i blyskawicami dostrzegla blekit nieba. Komin rozplywal sie nad glowa w niewyrazna, ruchliwa, szarobura mase. Stali na jego skraju, a do drugiego kranca bylo tak daleko, ze w oku zmiescilby sie pokaznych rozmiarow dom. Lada chwila tornado moglo kogos porwac. Zita trzymala sie kurczowo Baaxa i krzyczala w nieboglosy, kupiec patrzyl na czarodziejke przerazonym i bezradnym wzrokiem, Kirem probowal sie jak najbardziej oddalic od rozpedzonych mas powietrza i wody, a Meknarin usilowal go zlapac, by wlasnym ciezarem pomoc mu utrzymac sie na ziemi. Z nich wszystkich jedynie Baax wydawal sie stac niewzruszenie, a Elheres przestraszyla sie, ze i ja wiatr gotow jest porwac ze soba. Musiala za wszelka cene znow nad nim zapanowac. Przywolala cala moc, ktora posiadala i sprobowala wlasnym oddechem uspokoic zywiol. Nie poskutkowalo, magiczny wiatr zdawal sie byc mocniejszy od swego tworcy. Elheres zezloscila sie, ale - paradoksalnie - dzieki zlosci opanowala sie natychmiast. Jeszcze raz przypomniala sobie Slowa. Jeszcze raz wypowiedziala je do wiatru, regulujac swoj oddech. Poczula, ze tornado zaczyna pulsowac w jej rytmie. Wiedziala, ze trudno bedzie je uspokoic, ze bedzie sie opieralo jej mocy, bo jest juz zbyt potezne. Nie uciszyla go w pore, a teraz moglo byc za pozno. Proba spowolnienia wichru mogla poskutkowac, ale mogla rowniez jedynie ja wyczerpac i nie przyniesc efektow. Bala sie ryzykowac, bo od powodzenia zalezalo teraz nie tylko jej zycie. Ale wiedziala, ze nadal moze nim sterowac, moze je stad przegnac. Skupila sie i bardzo powoli uniosla rece. Podstawa cyklonu zaczela sie odrywac od ziemi. Wedrowala coraz wyzej i wyzej, a pod nia powietrze bylo spokojne i czyste. Kiedy Elheres zdolala utworzyc przeswit o wysokosci czlowieka, gwaltownym ruchem skierowala tajfun na wschod, gdzies daleko, ponad sawanne. Przemknelo nad ich glowami predko i oddalilo sie, unoszac ze soba ciemne chmury, ulewe i blyskawice. Niebo nad nimi bylo blekitne, a cisza az klula w uszy. Po wyciu wiatru nie zostalo ani sladu, postrzepione rozowe chmurki nad ich glowami wygladaly niewinnie, a slonce zachodzace pomiedzy czarnymi szczytami Khargasu, podswietlalo je przeslicznie. Niebo bylo czysto niebieskie, a obloczki cieszyly oczy swa rozowoscia. Elheres oddychala z ulga patrzac, jak tornado oddala sie, zmniejsza i ginie za horyzontem. Czula sie zmeczona, ale takze oczyszczona i miala wrazenie, ze teraz bedzie w stanie stawic czola wszelkim przeciwnosciom. Zyskala dziwna pewnosc, ze wkrotce odnajda Ochana i wszystko skonczy sie dobrze. Jednak tej nocy spala niespokojnie. Postanowili nie ruszac na razie dalej, lecz odpoczac choc jedna noc. Ha Meknarin nie zdolal rozpalic ogniska z mokrych galezi, wiec wieczorem siedzieli nad plynacym wartko strumieniem blotnistej wody o zoltawej barwie i marzyli o sloncu, ktorego przez tak wiele dni mieli az nadto. W koncu zmorzyl ich sen. Elheres przezywala jeszcze raz walke z burza. Upojenie, euforie, a potem strach, ze sprowadzi nieszczescie na przyjaciol. A potem ulge, gdy tornado oddalilo sie i zniklo za horyzontem. We snie jednak tej uldze towarzyszylo jeszcze jakies uczucie. Jakis nieokreslony niepokoj. Cos jeszcze mialo sie wydarzyc. Chciala sie przebudzic, lecz nagle zrozumiala, ze wcale nie sni. Ze to, co sie dzieje, jest bardziej realne, niz rzeczywistosc. Zobaczyla przed soba inokana A'kwei - swego Mistrza. I wiedziala - mimo, ze inokania twarz nie pozwalala jej odczytac emocji - ze A'kwei patrzy na nia z nagana. -Co sie stalo, Mistrzu? - spytala. -Zle wykorzystalas swoja moc, mloda czarodziejko. Czy tego Cie uczylem? -Ale, Mistrzu... -Nie bylo ci wolno tworzyc tego tornada. -Ale, ta burza byla taka potezna. Balam sie o przyjaciol! -Wiesz, ze nic im nie grozilo. A nawet jesli, to przeciez nie musialas stwarzac az takiego tornada. Przeciez wiesz, ze nie z troski o ich bezpieczenstwo je stworzylas. Elheres w duchu przyznawala mu racje. I wiedziala, ze on o tym wie, bo przeciez to byl sen. Mimo to nadal nie rozumiala o co A'kwei ma pretensje, choc miala niejasne przeczucie, ze wie, o co chodzi. -Burza przeszlaby sama - to naturalne zjawisko. Byc moze wyrzadzilas wiecej szkody, niz pozytku, nie wiesz, co sie tam stalo - A'kwei mial na mysli ziemie polozone na wschod od nich, tam gdzie pognalo tornado. -Tej sawannie przyda sie odrobina wody - powiedziala Elheres bez przekonania. -Ona ma swoj sposob nawadniania. Nie powinno sie go zmieniac - napomnial A'kwei. I patrzyl na nia nieruchomym wzrokiem. Czekala, co jeszcze powie, bo wiedziala, ze nie skonczyl. - Tornado moglo dotrzec nawet do Aghari Lasijon. Elheres zadrzala. W Aghari Lasijon mieli przyjaciol. A jesli cos im sie stalo tylko dlatego, ze ona chciala sie sprawdzic? -Na pewno tak sie nie stanie - powiedziala na glos. - Takie wiatry zazwyczaj rozwiewaja sie same po krotkim czasie. Wiem. Znam sie na tym przeciez - dodala niepewnie. -To byl magiczny wiatr. One sa bardziej trwale od naturalnych. To tez wiesz. Elheres w duchu zgodzila sie z A'kwei. Inokan nie odezwal sie juz, wystarczylo to, co powiedzial. Czarodziejka zaczela sie zastanawiac, jak wiele wolno uczynic czlowiekowi, ktory dysponuje moca przewyzszajaca innych. Przeciez podczas przygotowan do proby uczyla sie o odpowiedzialnosci, ktora bierze na siebie zdobywajac kolejne wtajemniczenia, coraz potezniejsze zaklecia. Przebudzila sie nagle pragnac, by byl przy niej ktos, kto mogl to wszystko zrozumiec. To poczucie odpowiedzialnosci i jednoczesnie to pragnienie, by uzywac zaklec, ktore znala. Jedynym czlowiekiem, ktory przyszedl jej do glowy byl Ochan. Zupelnie niespodziewanie zatesknila za nim. Miala nadzieje, ze zyje jeszcze, ze nic zlego go nie spotkalo. Ach, gdziez byl teraz Ochan? On jeden moglby zrozumiec rozterki, ktore odczuwala, on jeden wiedzialby, jak wielki jest ciezar odpowiedzialnosci czarodzieja. Albo wcale by nie wiedzial? Przeciez on nie przeszedl proby, nawet do niej nigdy nie przystepowal. Moze panowal nad Przeznaczeniem, ale nie nad magia. Nie mial pojecia o tych naprawde poteznych zakleciach, ktore mogly zmieniac ksztalt swiata. On tego nie rozumial i moze nigdy nie zrozumiec. Rozdzial Piaty Po nagich scianach skalnej groty splywala woda. Para z oddechu Ochana skraplala sie w zimnym powietrzu, juz i tak przesyconym wilgocia, ciagnaca z glebi nieskonczonych korytarzy.Siedzial na skalnej polce, przechodzacej w obszerna jaskinie. Pod stopami otwierala sie przepasc, siegajaca az do porosnietych trawa i kosodrzewina dolin. Kilkanascie krokow w glab pieczary, tam, gdzie robilo sie juz niemal calkiem ciemno, korytarz rozwidlal sie, a obie odnogi dzielily jeszcze na kilka kolejnych. Dalej Ochan nie szedl, bojac sie zabladzic, bojac sie spotkac potwora, ktory go tu przyniosl, albo cos jeszcze gorszego. Wciaz wzdrygal sie na wspomnienie podrozy w pazurach wielkiego skrzydlatego monstra. Istota byla wielkosci gryfa, lecz wydawala sie o wiele bardziej drapiezna. Gdy wyladowali na ziemi wieczorem, pierwszego dnia podrozy, rozpalila ognisko jednym dmuchnieciem w pogiety wysuszony krzak. Potem wrzasnela dziko w kierunku Ochana i odleciala. Jesli mialo to byc ostrzezenie, by sie nie oddalal, to bylo niepotrzebne. Czarodziej doskonale wiedzial, ze nie mial szans przezyc samotnie w obcym mu swiecie, nawet do rana. Byl zbyt wyczerpany zimnem i przerazeniem. Przez cala droge lodowaty wiatr wciskal sie pod cienka koszule i spodnie. Nie pamietal wiele z tego dnia, procz zimna, pragnienia i glodu. Oraz strachu, ze potwor wypusci go ze szponow i, ze spadnie w dol. Staral sie nie patrzec pod nogi. Szczesciem w nieszczesciu bylo to, ze w czasie podrozy nie byl nawet w stanie odwrocic glowy. Potwor trzymal go w pozycji, w ktorej kazdy ruch powodowal, ze kolnierz kaftana wciskal sie w gardlo czarodzieja i utrudnial oddychanie. Gdyby lecieli dluzej, pewnie w koncu byl go udusil, ale przynajmniej nie dalo sie patrzec w dol. Kiedy potwor postawil go na twardym gruncie, Ochan nie byl w stanie ustac, tak wiec nie ucieklby nawet, gdyby chcial. Istota wrocila po chwili, albo czarodziej po prostu zasnal i nie zauwazyl, ile czasu minelo naprawde. Przed ogniskiem lezala sporych rozmiarow jaszczurka. Zjadl troche na surowo, bo stwor wyraznie dawal do zrozumienia, ze sie spieszy. Moze gdyby go poprosil o blyskawiczne upieczenie jaszczurki, zionalby ogniem i bylaby gotowa, nie mial jednak pojecia, czy dalo sie z nim dogadac, ani jak to zrobic. Gdy czarodziej zjadl, potwor natychmiast chwycil go znow w szpony i poniosl w gore. Tym razem ujal go nieco sprawniej i - gdy wzeszlo slonce - Ochan mogl swobodnie ogladac wzgorza i doliny polozone bardzo daleko pod jego stopami. Chyba nie znalazlby w sobie dosc odwagi, by latac, gdyby byl istota skrzydlata. W ciagu dnia dolecieli do lancucha gorskiego i podrozowali dalej nad przepasciami i skalistymi szczytami. Stwor zatrzymywal sie co pewien czas, zawsze w miejscu, z ktorego czlowiek nie moglby uciec. Ochan zorientowal sie, ze postoje sa coraz czestsze - istota musiala sie meczyc dzwiganiem czlowieka, wazacego pewnie tyle, co polowa jej wagi. Az dziwne bylo, ze sama jedna zdecydowala sie niesc go taki szmat drogi. Ochan mial nadzieje, ze nie oslabnie na tyle, by wypuscic go z pazurow. Poznym wieczorem dotarli w koncu do tej skalnej polki, na ktorej Ochan teraz siedzial. Potwor zostawil go tutaj i odlecial w glab jaskini. Poruszone olbrzymimi skrzydlami powietrze, wywiane z wnetrza przepastnych korytarzy, smierdzialo wilgocia i stechlizna. Czarodziej spodziewal sie, ze stwor wroci niebawem, tak jak czynil to od dwoch dni, i poleca w dalsza droge, do jakiegos jemu tylko znanego celu. Minela jednak noc, minal dzien i potwor nie zjawil sie. W czasie, gdy Ochan spal ktos, lub cos, przyniosl mu gorska kozice. Najwyrazniej celem bylo to miejsce. Czarodziej nazbieral troche suchych galezi, ktore musial tu przywiac wiatr, troche porostow i rozpalil malutkie ognisko, ktore wystarczylo zaledwie, by lekko opiec udziec zwierzecia. Byl jednak tak glodny, ze nie przeszkadzal mu smak na wpol surowego miesa. Ogien ogrzal go troche, ale gdy zgasl, przerazliwe zimno panujace na tych wysokosciach, stalo sie tym bardziej dotkliwe. Na nic zdaly sie slowa Ognia, ktorymi probowal sie rozgrzac. Zmeczenie coraz wyrazniej dawalo sie we znaki. Szedr wiedziala, ze musi sie z nim spotkac. Nie mogla dluzej zwlekac - Starsi na pewno wyczuwali juz moc Pierscienia, tak, jak ona go czula przez caly czas. Jesli zejda do Straznicy i odkryja, ze go tam nie ma, bardzo szybko dowiedza sie, kto go stamtad zabral. Powinna odebrac Pierscien czlowiekowi i zwrocic go do Straznicy, lecz jak miala to teraz uczynic? Ach, dlaczego nie usmiercila go od razu? Dlaczego zwlekala, az rozpoznala w nim tego, ktory jej sie snil? Wtedy juz nie mogla go zabic, nie zabija sie tych, ktorych sie kocha... Wcisnal sie w koncu za skalny zalom, by schronic sie przed mroznym wiatrem. Nie wiedzial, jak dlugo tam siedzial, byc moze przysnal znowu, pomimo obiecanej sobie po raz kolejny ostroznosci. Zblizal sie zmierzch. Zbudzilo go wrazenie czyjejs obecnosci. Zaniepokojony podniosl wzrok i w polmroku jaskini dostrzegl postac. Miala figure kobiety, w pierwszej chwili pomyslal, ze to Elheres, ale byla wyzsza od czarodziejki. Mimo, ze skryta w cieniu, wydawala sie swiecic glebokim, czerwonym swiatlem. Ochan wstal. Wydalo mu sie nagle niegodne siedziec w obecnosci takiej istoty. Domyslil sie, ze nie jest to czlowiek. W odpowiedzi na jego gest, istota postapila do przodu, ale nie wyszla calkiem z cienia. Zobaczyl jednak jej twarz. I rozpoznal ja. Bez chwili wahania wiedzial, ze to twarz tej kobiety, ktora pomogla mu w Usinialu i w Tkalarhiar, ktora widzial przez mgnienie oka w lesie pod Ptasia Twierdza. Ta, ktora widzial w opowiesci Aynwel, lecz uswiadomil to sobie dopiero teraz. Twarz, ktora zdawala mu sie najpiekniejsza na swiecie. Oblicze kobiety o czarnych wlosach i plonacych, ognistych oczach. Stala oto przed nim - postac z krwi i kosci, prawdziwa, realna. A przeciez sadzil, ze jest snem. Bal sie odetchnac, bal sie, ze to wytwor jego wyobrazni. Ale czul przeciez wyraznie jej potege, jej wielka moc. Musiala byc wladczynia smokow, jesli to, co go porwalo bylo smokiem, albo to ona sama byla starozytna ognista istota - nikt przeciez nie wiedzial, jak naprawde wygladaly. Patrzyl na nia i nie byl w stanie odezwac sie pierwszy. Lecz wyczul wokol niej drgnienie magii. Domyslil sie, jakiego zaklecia uzyje, badz tez pomoglo mu wspomnienie z Tkalarhiar, gdy to ona obronila go przed inokanem A'kwei. Jeszcze zanim uslyszal Slowo Rozkazu, byl na nie przygotowany i nie ugial sie. -Oddaj mi Pierscien! - uslyszal wewnatrz swego umyslu i odpowiedzial z cala moca. -Nie! Zadrzala. Nie potrafil powiedziec, czy rozzloscil ja, bo jej twarz nie zmienila wyrazu ani na moment. Nie mogl sie przeciez spodziewac, ze dostrzeze ludzkie uczucia u istoty, ktora - pomimo pozornego, zewnetrznego podobienstwa - daleka byla od czlowieczenstwa. Odwrocila sie i odeszla w ciemne korytarze. Jeszcze przez chwile widzial, jak ognista, czerwona poswiata podaza za nia, jak blednie i gasnie w czelusciach skalnej groty. Zalowal, ze odeszla. Przestraszyl sie, ze nigdy juz nie wroci do niego, ze nie ujrzy wiecej jej plonacego spojrzenia. A najdziwniejsze bylo to, ze przeciez chcial jej oddac Pierscien! Nie chcial go miec, przynosil same nieszczescia. Wcale juz nie wierzyl w elfie opowiesci o wladcy Przeznaczenia, nie wierzyl w swoje poslannictwo. Marzyl, by pozbyc sie problemu, by wreszcie odpoczac. Ale pragnal tez spelnic jej zadanie po prostu dlatego, ze ona sobie czegos zyczyla. A teraz nie mogl! Nie chcial isc za nia i wolac jej - nie wiedzial nawet, jak ma na imie, nie wiedzial, czy zrozumialaby go w ogole. Bal sie piekielnych otchlani smoczych jaskin. Zostal na skalnej polce marznac nadal i czekajac, co ona teraz uczyni. A przeciez mogl odpowiedziec inaczej, mogl sie zgodzic. Chcial sie zgodzic! Teraz. Lecz bylo juz za pozno, bo odeszla. A gdyby oddal Pierscien, czyz nie odeszlaby takze? Mogl chociaz zapytac dlaczego! Dlaczego ona chce Pierscien i po co on przeszedl tak daleka droge i narazil zycie swoje i przyjaciol? Chcial to wiedziec, mimo ze znajomosc przyczyn calej sytuacji, nie mogla zmienic jego stosunku do niej i do klejnotu. Ale wiedzac - moglby sie jakos wytlumaczyc przed Elheres. Stal na krawedzi przepasci i patrzyl na poludniowy horyzont. Pamietal, ze lecieli na polnoc, wiec Elheres i pozostali musieli byc gdzies tam, za gorami, za dolinami. Na wyschnietej, plaskiej sawannie, pozbawieni wody i jego pomocy, choc ta ostatnia byla akurat niewielka. Ale oni wierzyli, ze od niego zalezy powodzenie calej wyprawy. Mial nadzieje, ze Elheres potrafila jakos podniesc ich na duchu. Albo moze rycerz... Nie! Wolalby, aby to nie rycerz byl tym, ktory ich pociesza! Westchnal ciezko. Na wschodnim niebie zapalaly sie gwiazdy, jaskinia otwierala sie wlasnie na poludniowy wschod. Widzial przed soba sterczace w niebo osniezone, strome skaly. Ich szczyty szarzaly, podswietlone jeszcze blado rozowa luna zachodu. Daleko ponizej rozposcieraly sie glebokie zielone doliny, teraz juz skryte w mroku. Nie bylo stad ucieczki, chyba, ze na skrzydlach, a on skrzydel nie mial. Nigdy wczesniej nie miala do czynienia z najmlodszymi. Nie miala pojecia co zrobic, by oddal jej Pierscien teraz, gdy okazal sie zbyt poteznym czarodziejem, by mogla zapanowac nad jego wola nawet na te krotka chwile. Wlasciwie ucieszyl ja jego opor. Pogardzalaby soba, gdyby obdarzyla uczuciem istote posledniejsza od siebie samej, wystarczyl juz sam fakt, ze byl czlowiekiem. Byc moze jej bracia mylili sie co do ludzi, byc moze najmlodsi byli silniejsi, niz sie to powszechnie twierdzilo? Lecz zdumienie, gdy odkryla tozsamosc swojego wybranka i zlosc na sama siebie, spowodowana tym, ze okazal sie byc jednym z mlodszych, nadal drazyly jej serce. Latwo byloby pozbawic go zycia, gdyz cialo mial kruche, ale to ona, z jej niemadrym uczuciem, okazala sie nagle zbyt slaba, by to uczynic. A magia nic nie mogla zdzialac, bo w tej materii nie byl od niej gorszy. Pozostalo tylko zmusic go strachem do poddania sie. Byla niemal pewna, ze ludzie sa tchorzliwi prawie tak, jak inokane. Nie czekal dlugo na odpowiedz smoczycy. Poczul wiatr na swoich plecach, a powietrze znowu zapachnialo podziemnymi czelusciami. Jeszcze zanim sie odwrocil, rozgrzal pamiec i przywolal zaklecie. Wiedzial, ze tym razem to nie ona. Wolala sie posluzyc tym stworem - Ochan byl juz teraz pewien, ze to polistota - by odebrac mu Pierscien. Musial dac jej do zrozumienia, ze bedzie rozmawial tylko z rownym sobie, nie ponizy sie do negocjacji - slownych, czy silowych - z polistota. Poza tym pragnal ujrzec ja jeszcze raz. Z zakleciem na ustach odwrocil sie w kierunku wylotu jaskini. Potezny wicher rozwial mu wlosy. Zobaczyl przed soba ogromna paszcze najezona ostrymi klami. Zamarl na mgnienie oka, bo powrocilo wspomnienie, do ktorego dotychczas nie przywiazywal wagi. Wtedy, podczas pierwszego postoju, w czasie podniebnej wedrowki w szponach tego stwora... Teraz dopiero dotarlo do niego, ze ten okrzyk, ten plomien... mialy byc wymierzone w niego. Mial wrazenie, ze istota chciala go zabic, ale cos ja przed tym powstrzymalo. Nie pozwolil sobie na zbyt dlugie zastanawianie sie nad tym faktem. Rzucil prosty czar telekinetyczny i potezne cielsko potwora znalazlo poza skalna polka. Opor slabego czlowieka zaskoczyl go tak bardzo, ze przekoziolkowal w powietrzu dobry kawalek, nim odzyskal rownowage. Ochan wykorzystal ta chwile przewagi, by stworzyc bariere ochronna dosc duza, by objela cala polke, na ktorej stal. Stwor nie mogl przekroczyc tej zaslony i nie mogl mu juz zagrozic. -Polataj sobie! - krzyknal Ochan w kierunku istoty, nie mogac odmowic sobie satysfakcji, gdy uderzyla ona calym cialem o niewidzialna bariere, probujac go znow zaatakowac. Oszolomiona odleciala na kilka machniec skrzydlami i zawisla w powietrzu. Chciala go zabic juz wczesniej, ale cos ja powstrzymalo. Teraz mogl juz zastanowic sie, co to moglo dla niego oznaczac. Patrzyl na stworzenie mlocace skrzydlami powietrze, by utrzymac sie na stalej wysokosci, w jednym miejscu i bardzo chcial dowiedziec sie, co nim powodowalo. Bylo krwiozercze, to bylo oczywiste, ale musialo chyba byc posluszne swojemu panu - czy w tym przypadku swojej pani. A ta najwyrazniej nie zyczyla sobie jego smierci. Byl przekonany, ze teraz tez nie chciala go zabic, a jedynie nastraszyc. Nie mial pojecia skad bierze sie ta pewnosc, ale gdyby chciala pozbawic go zycia i po prostu zabrac mu Pierscien, miala po temu az nadto wiele okazji, podczas calego jego pobytu w gorach. A tymczasem rozkazala, by przyniesiono mu jedzenie. Nie, nie chciala go skrzywdzic, musial sie tylko dowiedziec czemu. Nagle poczul, ze jego bariera rozpada sie i zobaczyl, ze potwor znowu atakuje. Nie mial juz czasu, by domyslac sie kto i w jaki sposob rzucil zaklecie, ktore zniszczylo jego dzielo. Teraz musial sie bronic, a byl na to zupelnie nieprzygotowany. Poczul, ze spada na niego ciezar pokrytego luskami cielska, poczul jego pazury i kly. Nie zdazyl wypowiedziec zadnego zaklecia. Lezal nieprzytomny, a Szedr stala nad nim. Mogla mu teraz odebrac Pierscien, ale nie wiedziala, gdzie go ukryl i zupelnie irracjonalnie przestraszyla sie, ze on sie zbudzi, gdy bedzie szukala. Postanowila poczekac, choc nie wiedziala na co. Lepszej okazji nie bedzie przeciez miala. Chyba chciala jeszcze na niego spojrzec. Albo chciala by to on sam, z wlasnej woli, zwrocil jej klejnot. Swiadomosc wracala powoli. Najpierw uslyszal kapanie wody. Pozniej sprobowal poruszyc reka, noga, w koncu glowa. Ta ostatnia bolala najbardziej, musial sie uderzyc upadajac. Poza tym nie mial chyba zadnych obrazen. Powoli otworzyl oczy, a potem uniosl sie na lokciu. Siedziala po przeciwnej stronie polki, na samym jej brzegu, tuz pod skalna sciana. Dolina pod jej stopami pograzona byla w polmroku, ale widzial ja wyraznie, bo niebo na wschodzie zaczynalo sie rozjasniac. Wkrotce wzejdzie slonce. Nie spostrzegla chyba, ze sie przebudzil, wiec nie ruszal sie jeszcze, a jedynie sycil jej widokiem. Dlugie, czarne wlosy splywaly jej do pasa, lekko falujac. Lsnily, jakby wewnatrz nich rowniez tlil sie zar, jak w jej spojrzeniu. Stroj, ktory miala na sobie, przypominal bogata kentebska suknie, ktora wyszla z mody przed wieloma laty. Wygladalaby w niej smiesznie staroswiecko, gdyby pokazala sie wsrod ludzi, ale jednoczesnie bylo w tej kreacji cos niesamowitego, jakby nie byla zrobiona z materialu. Przypominal sobie teraz, ze gdy widzial ja wczesniej, jej barwa przypominala migotanie zaru w dogasajacym ognisku. Teraz swiecila jednolita, gleboka, ciemna czerwienia. Jesli byla to ta sama suknia, materia, z ktorej ja wykonano, miala doprawdy niezwykle wlasciwosci, nieosiagalne dla ludzi. Jej plonace wlosy, plonace spojrzenie i suknia utkana z ognia. Tak, z pewnoscia byla jedna z tych mitycznych ognistych istot, o ktorych tyle slyszal. Mowiono, ze sa niebezpieczne, ale nigdy nie mowiono, by byly tak piekne. A nawet, gdyby ktos probowal, i tak nie bylby w stanie oddac ich urody. Byl niemal pewien, ze mial racje sadzac, ze smoczyca chciala mu tylko pogrozic. Znow nie pozwolila swemu potworowi, by go skrzywdzil. A teraz siedziala przy nim, byc moze gotowa, by z nim rozmawiac. Podniosl sie i podszedl do niej. Gdy zblizyl sie na odleglosc kilku krokow, podniosla nagle na niego swoje ogniste oczy. -Nie zblizaj sie - powiedziala, nie otwierajac ust. Zatrzymal sie w miejscu, zaskoczony. Mial wrazenie, ze tak, jak wydajac mu Rozkaz, teraz rowniez przemawiala do jego umyslu. Wiedzial, ze wypowiadala slowa w obcym jezyku, ktory slyszal juz wczesniej, ale nie mogl sobie przypomniec kiedy i gdzie to bylo. Rozumial jednak, co mowila, dzieki magii. Uzywala telepatii, by sie z nim porozumiec. Musial odpowiedziec jej tym samym, nie mogl uznac jej przewagi. Odsunal sie o krok do tylu i usiadl tak, jak ona, na skraju przepasci. Dlugo patrzyli na siebie. Przygotowal swoje wlasne zaklecie rozkazu i wplotl je w pytanie. -Chcesz bym oddal ci Pierscien, powiedz mi dlaczego! W pierwszej chwili jego slowa, tak zuchwale, wprawily ja w zdumienie. Ale potem oslupiala jeszcze bardziej, gdy dotarlo do niej, ze zaczela na nie odpowiadac! -Pierscien zostal stworzony przed wieloma mileniami, tak wieloma, ze nawet ja nie jestem w stanie wyobrazic ich sobie. Zamknieto w nim straszliwa moc. Jego potega jest tak wielka, ze jej uwolnienie spowodowaloby zaglade calego swiata. Gdy byl tworzony, Stworcy zjawili sie w swiecie jedyny raz, lecz nie zdolali zapobiec jego powstaniu. Zniszczyli jedynie miejsce, gdzie go zrobiono i pogrzebali go tam, pod gruzami i roztopionymi skalami. Jednak wiele lat pozniej ktos odnalazl klejnot, a wraz z nim przypomniano sobie klatwe, ktora jego tworca nan rzucil, a takze na caly swiat i na Wielki Plan Stworcow. Nikt nie odwazyl sie rozwiazac zaklecia, ktore zmaterializowalo te niszczaca sile i uwiezilo ja w Kregu. Najmadrzejsi z nas postanowili, ze nikt nigdy tego nie uczyni. Zadecydowali, ze nalezy go ukryc i w tym celu stworzone zostalo to - Szedr powiodla wzrokiem po skalnych scianach, jakby pokazujac jaskinie, lecz Ochan domyslil sie, ze chodzi jej raczej o cala gore, w ktorej wydrazona byla grota, albo nawet o cala okolice, ktora byla stad widoczna. - To Miejsce Ukrycia. Straznica. Tutaj jedynie wybrancy, ci, ktorych ustanowili Stworcy i, ktorzy pozniej przeszli szereg nauk i Prob, dostepuja zaszczytu bycia Straznikiem Pierscienia. Musimy wiedziec, co grozi nam i swiatu, jesli dopusci sie, by ktos niepowolany dostal Pierscien. Straznikow jest jedynie kilku, a ja jestem jedna z nich. Szedr zamilkla na chwile. Walczyla ze soba i z urokiem, ktory rzucil na nia ten czlowiek. Zblizala sie do tej czesci historii, ktorej nie chciala mu powiedziec, ale nie potrafila oprzec sie zakleciu. Musiala wyjasnic mu, jak Pierscien dostal sie w jego rece, ale tak, by jednoczesnie ukryc swoja tragiczna pomylke. -Po wielu tysiacleciach - zaczela - niektorzy z nas zapomnieli o grozbie. Zaczeli sie buntowac przeciwko Stworcom i zaczeli blednie interpretowac legendy. Sadza oni, ze Pierscien nie jest zagrozeniem i zadaja, by uwolnic jego moc. Probowali zdobyc Pierscien przemoca, lecz na razie nie udalo im sie. Ale rosna w sile i nastepnym razem moga zdobyc Straznice. Postanowilismy - nie musiala przeciez mowic, kto postanowil. Nie musiala przyznawac, ze to ona sama, w tajemnicy przed starszymi, chciala uratowac swiat, lecz jej plan zawiodl. - Postanowilismy ukryc go w miejscu, gdzie nikt nigdy by go nie znalazl. Mial zostac oddany polistocie, a wtedy stracilby swa magiczna aure. Nikt nie moglby go odnalezc, ani uzyc. Jesli tylko pozostalby w jej rekach. Nie powinienes byl odbierac go temu, komu zostal dany! - powiedziala gwaltownie i poczula, ze moc zaklecia zelzala. Byc moze powiedziala juz wszystko, co chcial uslyszec. Czekala, co on teraz zrobi. Ochan milczal. Myslal o Kiremie. To jemu odebral Pierscien, o co chlopak ponoc mial pretensje, choc nigdy nie domagal sie zwrotu swojej wlasnosci. Nie otrzymalby jej nawet, gdyby o to prosil. -Ten, komu daliscie Pierscien jest tylko w polowie polistota - wyjasnil, ale nie dostrzegl zadnej reakcji w jej nieludzkiej twarzy. - Jest synem ludzkiego maga i nimfy, w polowie jest czlowiekiem, zatem Pierscien w jego rekach nie bylby dobrze ukryty. On sam chcial go sprzedac jakiemus czlowiekowi jeszcze tego samego dnia, gdy go dostal. Predzej, czy pozniej, znalazlby sie w rekach czarodzieja, ja po prostu mialem szczescie. - Usmiechnal sie do siebie gorzko. Nie pragnal takiego "szczescia". A potem spowaznial. - On chcial nalezec do mnie - powiedzial cicho. Wyczul jej zdziwienie, wiec zaczal wyjasniac. - Mialem sny. Przez bardzo dlugi czas, zanim go odnalazlem. To one zaprowadzily mnie na wyspe, na ktorej go znalazlem. Bylem juz wtedy niemal gotow do drogi tutaj - rozejrzal sie po otaczajacych go gorach, na poly nie dowierzajac, ze jednak sie tu znalazl. - Chcialem tu przyjsc - powiedzial, jakby sam do siebie, wspominajac wydarzenia sprzed pol roku. - Slyszalem o waszej krainie, ale dopiero w czasie Zgromadzenia w Hadarze ktos opowiedzial mi, ze zna droge tutaj. Mial sie ze mna spotkac nad Woda o Tysiacu Barw... - nagle przerwal. - Pewnie te nazwy nic ci nie mowia? To miejsca ludzi. Dosc, ze bylem gotow, by tu przyjsc, kiedy Pierscien zaczal mi sie snic, a potem nakazal isc na poludnie, az do Nelopy. Tam go odnalazlem, albo to on odnalazl mnie i nie moglem go nie wziac. On ma swoja wole! - powiedzial, choc sam juz nie byl tego pewien. Ha Meknarin zarzucil mu przeciez, ze to on sam ciagnal ich przez pol swiata, a nie jakis kawalek metalu. Ale jak w takim razie mial wytlumaczyc sny? To uczucie nakazu, by wziac Pierscien, by szukac miejsca jego pochodzenia? - Nioslem go tutaj przez pol swiata, przebylem dla niego gory i wody. Chcialbym przynajmniej wiedziec po co sie to stalo, nim ci go oddam. Szedr nie powiedziala nic. Siedziala nadal i wpatrywala sie w plonace od slonecznego swiatla szczyty, w rozjasniajaca sie doline. Na wschodnim niebosklonie zlocisty krag slonca zawisl nad horyzontem. -To jest jeszcze bardziej niepokojace, niz sadzilam - odezwala sie w koncu. - Pierscien dazy zatem do realizacji klatwy. Jesli to wszystko jest jego dzialaniem, to jest potezniejszy, niz nam sie zdawalo. Cale szczescie, ze udalo mi sie odnalezc ciebie, zanim wpadl w niepowolane rece. Tym bardziej musisz mi go oddac! Moze jeszcze jest czas. -Byc moze jednak nie musze - odezwal sie nagle sam do siebie. - Opowiedzialas mi swoja legende - powiedzial glosniej, - teraz ja ci cos opowiem. - Przypomnial historie opowiedziana przez Aynwel i elfie interpretacje. Powiedzial, ze dzieje stworzenia Pierscienia wygladaly wlasciwie tak samo, jak ona je zrelacjonowala, lecz inne byly konsekwencje. - Elfy twierdza, ze ktos moze uwolnic moc Pierscienia. Ze jego tworca wyznaczyl swego nastepce. - Nie byl pewien, czy chce, aby tak bylo - aby to elfy mialy racje. Wersja smoczycy zdejmowala z niego ciezar odpowiedzialnosci, wiedzial jednak, ze by naprawde nie byc odpowiedzialnym, musi dotrzec do prawdy - tej jedynej i niepodwazalnej. -To zluda! - odparla Szedr. - To podania wymyslone przez tych, ktorzy chca go uzyc, lecz oni sie myla! -Nie sadze. Te legende opowiedziala wieszczka, to byla najprawdziwsza wizja, ktorej doswiadczyla dotykajac Pierscienia. -Twierdzisz, ze on ma swoja wole. W takim razie mogl jej narzucic ta wizje, by przekonala ciebie i wszystkich wokol, ze nalezy go uzyc. Jego przeznaczeniem jest zniszczyc swiat. Po to zostal stworzony! Wyglada na to, ze jego klatwa potrafi oddzialywac na wole tych, ktorzy nie sa na to przygotowani. Ja bylam trenowana przez wiele lat, by dostapic zaszczytu Strazy przy nim, a jednak mnie rowniez zwiodl i nakazal, bym go wyniosla ze Straznicy, by mogl swobodnie dzialac! Do tej pory sadzilam, ze to byla moja decyzja, ale powiedziales, ze on ma wlasna wole. - To przypuszczenie ucieszylo ja bardziej, niz byla w stanie przyznac. Uzasadnialo jej nadzieje, ze nie jest niczemu winna. - Nikt nigdy o tym nie mowil, ale moze tak byc. W takim razie trzeba ze wszystkich sil przeciwstawiac sie tej woli! Ochan przypomnial sobie, co mowil A'kwei. I co mu wtedy odpowiedzial. -Nie mozna sie przeciwstawic przeznaczeniu - cicho powtorzyl swe wlasne slowa. - A jesli tak mialo byc, jesli przeznaczenie tak chcialo. Jesli tak jest zapisane w Planie? - spytal glosniej. -Jego nie ma w Planie! Mnie rowniez - jestem wladczynia Przeznaczenia. Jesli cos na mnie oddzialywalo, i nie podjelam decyzji samodzielnie, to mogl to tylko zrobic on. -Zaraz - Ochan zastanowil sie. - Czegos tu nie rozumiem. Jesli nie ma go w Planie, to jak moze miec bardzo silne przeznaczenie? -To przez klatwe, ktora rzucil na niego jego tworca, w chwili swojej smierci. On tez byl wladca Przeznaczenia, wiec mogl zmienic bieg rzeczy. -Ale w tej klatwie wyznaczyl rowniez nastepce. Mlodszego brata, ktory takze bedzie wladca Przeznaczenia! A zatem moge nim byc! - Ochan poczul, jak krew sie w nim burzy. Jesli to Szedr sie mylila? Jesli jej legendy byly niepelne, bo strach smokow byl tak wielki, jak inokanow? Byc moze racja byla po stronie elfow. -Ty?... -Tak. Ja tez jestem wladca Przeznaczenia! Elfy twierdza, ze to ja jestem tym nastepca, ktorego wyznaczyl tworca Pierscienia i, ze jesli to ja zdejme z niego zaklecie, nic zlego sie nie stanie, a wrecz przeciwnie. Nastapi jakas blizej nieokreslona era wiecznej szczesliwosci! - Ochan przerwal, bo zorientowal sie, ze dal sie poniesc emocjom. Zaczerpnal kilka glebszych oddechow, by sie uspokoic i zastanowic nad wszystkimi rewelacjami, ktore dotychczas uslyszal. Szedr milczala, wystraszona jego slowami. Nie mogla pozwolic, by zdjal urok z Pierscienia! Tego ja uczono przez cale zycie i nie potrafila teraz wyobrazic sobie, ze Pierscien nie uczyni zadnego zla. Na szczescie ten czlowiek, nawet, jesli byl - tak, jak twierdzil - wladca Przeznaczenia, nie mial dosc mocy, by zlamac zaklecie rzucone przez tworce kregu. -A jednak nie rozumiem tego - Ochan zaczal sie glosno zastanawiac. - To przeciez nie mozliwe, by jakiekolwiek przeznaczenie oddzialywalo na wole wladcy Przeznaczenia! To sie kloci samo ze soba. Jesli jestem wladca czegos, to cos nie ma wladzy nade mna. Jesli jestem wladca Przeznaczenia, Pierscien ze swoja klatwa, ze wszystkimi czarami swiata - musi mnie sluchac! To nie Pierscien, lecz ja sam moge zmieniac Plan - patrzyl na nia, ale w jej nieludzkiej twarzy nie dostrzegl zadnego uczucia, ktore potrafilby nazwac. - Jesli jestem wladca Przeznaczenia, to jest tak, jak twierdzi rycerz - wszystko, co sie stalo, bylo spowodowane moimi decyzjami, ale jesli nim nie jestem - bylo to wola Pierscienia. - Zamilkl na moment. Mial szczera nadzieje, ze nie jest wladca Przeznaczenia. Nagle przypomnial sobie slowa Elheres, ktore powiedziala na naradzie u elfow. Ze on nie posiada nawet mocy Ognia. Przeciez te naprawde potezne zaklecia Ognia wypowiadal znajdujac sie pod wplywem Pierscienia, a z historii Aynwel wynikalo, ze w tym klejnocie zawarta jest najczystsza moc tego zywiolu. Nie dopuszczal wczesniej tej mysli do siebie, ale czarodziejka mogla miec racje. - Elheres tez miala watpliwosci - powiedzial cicho. Mogl nie byc nikim istotnym w tej historii. Byc moze mial do spelnienia jedynie role kuriera? Gdzie byla teraz Elheres? Nagle zapragnal sie jej poradzic, opowiedziec jej o swoich watpliwosciach. Powinien byl powiedziec jej wczesniej, kiedy szli razem przez sawanne. Ona zrozumialaby jego rozterki, byla przeciez czarodziejka, jak on, ale wtedy nie chcial rozmawiac z nikim, uwazal, ze nikt go nie zrozumie. Powinien byl porozmawiac z Elheres, zapytac... Czy jeszcze kiedys ujrzy ja? Czy jeszcze bedzie mial okazje? Dotknal dlonia zlotego medalionu wysadzanego rubinami, ktory mial zawieszony na szyi, pod kaftanem. Drugiej najcenniejszej po Pierscieniu rzeczy, ktora posiadal. Choc moze to medalion byl dla niego cenniejszy? Szedr czekala, by kontynuowal, ale on nagle przestal mowic. A jezyk, ktorym sie porozumiewali pozwalal na wspolodczuwanie silniejszych emocji i nie mogl przed nia ukryc uczucia, ktorym darzyl te ludzka kobiete. Elheres. Tak miala na imie. Smoczyca poczula zazdrosc. Pokochala tego mezczyzne, a on kochal tamta. Tesknil za nia, obawial sie o jej los. I chcial do niej wrocic. Niedoczekanie! Ona nigdy na to nie pozwoli. Zabije ja, nim on ja odnajdzie. Nie pozwoli, by tych dwoje bylo kiedykolwiek razem! Szedr byla smoczyca, uwielbiala mordowac, a przeciez teraz musiala sie powstrzymac przed pozbawieniem zycia ludzkiej istoty, z milosci do niej. Zazdrosc byla jednak wspanialym impulsem dla dokonania mordu. Zapragnela natychmiast wyruszyc na lowy! -Oddam ci Pierscien - powiedzial nagle Ochan zgaszonym glosem. Przeciez i tak nigdy go nie chcial, a teraz, skoro okazalo sie, ze nie jest nawet godzien, by go posiadac, tym bardziej powinien go zwrocic bardziej godnej istocie. - Pomoz mi tylko odnalezc ich - poprosil, podnoszac na nia wzrok. - Musze wiedziec, ze sa bezpieczni. Szedr przez chwile patrzyla, nie rozumiejac. Powoli dotarlo do niej o co mu chodzi. Ta kobieta byla dla niego az tak cenna, ze gotow byl zrezygnowac z mocy, jaka dawal Pierscien! Gotow byl po prostu oddac go, aby tylko zyskac pewnosc, ze jej nic nie bedzie grozic. Smoczyca zgodzila sie spelnic jego wole z latwoscia. Wiedziala przeciez, ze nie dotrzyma slowa. Tak, odnajdzie jego towarzyszy, zgodnie z jego prosba. Tak, pozwoli im odejsc do domow, moze nawet im w tym pomoze. Moze nawet pomoze jemu samemu, choc zal jej bedzie rozstac sie z nim. Ale tej jednej nie pozwoli sie nigdzie ruszyc, ta jedna nigdzie juz nie wroci! Jesli czarodziej nie moze pozostac tu, w Khargas, przy niej, tamta tym bardziej nie bedzie sie nim cieszyc. Zostawila go i wrocila w glab masywu, by rozeslac szpiegow, ktorzy mieli odnalezc miejsce, gdzie znajdowali sie ludzie, a jej dusza spiewala z radosci na mysl o slodkim smaku ludzkiej krwi. Odnajdzie wszystkich, zabije te kobiete i pozniej odzyska Pierscien. A wtedy bedzie mogla wreszcie odpoczac. Nie rozumiala ludzi, ale skoro on powiedzial, ze odda jej Pierscien, nie mogla sie tym nie cieszyc. Rozdzial Szosty -Rozpaliles ogien - zdziwila sie, wrociwszy.Nie slyszal, jak nadchodzila. Stala po przeciwnej stronie ogniska, a jej postac falowala widmowo przez mgnienie oka. W ruchliwym swietle Ochan pomyslal, ze ulega dziwnym zludzeniom. Jej cien na skalnej scianie wyginal sie i formowal demoniczne ksztalty. Plomien palil sie jednak watly, bo niewiele juz bylo na polce rzeczy, ktore - nawet dysponujac moca Ognia - moglby spalic. Zrobilo sie jednak chlodno i potrzebowal sie rozgrzac. I wtedy zobaczyl cos, w co jeszcze dlugo potem nie mogl uwierzyc. Szedr podeszla blizej do ogniska i stanela nad nim. Jej suknia znow miala kolor zaru. Nie byl w stanie rozpoznac, czy jej oczy odbijaja plomien, czy tez jest to jej wlasne spojrzenie. Zaczerpnela gleboko powietrza i wyczul drgnienie Pierscienia. Wiedzial, ze Szedr siegnela po swoja magie, ktora musiala w jakis sposob sprzegac sie z moca Pierscienia. Pulsowanie aury stalo sie wyraznie wyczuwalne. A potem, wraz z wypuszczanym przez kobiete powietrzem z jej ust wydobyl sie plomien. Ognisko rozszalalo sie, a Ochan wstrzymal oddech. Widok byl niesamowity. Szedr wydawala sie byc niemal stworzona z plomienia. Czarodziej przypomnial sobie legendy, wedlug ktorych smoki w poczatkach swiata oddychaly ogniem. Ile prawdy krylo sie w zapomnianych opowiesciach? Szedr zwrocila twarz w jego kierunku, a on zapragnal wyznac jej uczucie, gleboka milosc, uwielbienie. Wyczul jednak miedzy nimi jakas bariere, mur nie do przebycia. Jakby nie zyczyla sobie jego czulosci. Ale nie! Ten jezyk, ktorym sie porozumiewali znow otworzyl przed nia jego serce. Zdumialo ja to, co wyczula i czekala chwile, by powtorzylo sie wrazenie pozadania. Ale on wycofal sie. Czemu? Nie mogla tego zrozumiec. Zapragnela znac czar, ktory pozwolilby jej stworzyc ulude dosc doskonala, by stac sie dla niego istota w pelni ludzka... Skoro jednak nie mogli zblizyc sie do siebie fizycznie, postanowila uzyc mocy swych mysli. Nagle zobaczyl ja przed soba calkiem naga. Plomienne, czarne wlosy wily sie ponad alabastrowymi ramionami, jej cialo wydawalo sie byc uczynione z najszlachetniejszego marmuru, ale jednoczesnie - wiedzial o tym dobrze, nawet nie dotykajac go, nie zblizajac sie do niej - nie bylo zimne, jak glaz, lecz gorace pozadaniem, gorace jej wewnetrznym, smoczym ogniem. Domyslil sie, ze ona prowadzi gre czarami i przylaczyl sie do niej. W jednej chwili on rowniez stal przed nia bez zadnego odzienia. Ruszyl w jej kierunku, lecz powstrzymala go gestem i odsunela sie o kilka krokow w glab jaskini. Poczul mrowienie na ramionach i szyi. Bylo delikatne, subtelne, jak oddech kochanki. Piescilo jego kark, przyprawiajac o dreszcze. Zamknal oczy, by go glebiej doswiadczyc. Wyraznie czul jej dlonie na swoich lopatkach, a pozniej, jak przesuwaja sie wzdluz kregoslupa. Czul jej pocalunki na biodrach, na brzuchu, na piersiach. Wstrzymal oddech. Nie wyobrazal sobie nigdy takiej milosci. Nawet w najsmielszych fantazjach, nigdy przedtem nie wykorzystal w ten sposob magii mentalnej. Nie wiedzial, czy bedzie potrafil odwzajemnic jej tym samym, ale rowniez zaczal ja piescic. Westchnela gleboko i usiadla, a pozniej polozyla sie na zimnych kamieniach. Spojrzal na nia i zobaczyl ja poprzez plomienie. Lezala na boku, z glowa ulozona na zgietym ramieniu. Czarne wlosy, rozrzucone w nieladzie, czesciowo przeslanialy biala, niewyobrazalnie gladka skore. Ciepla i aksamitna. Objal ja myslami, marzeniami. Wiedzial, w jaki sposob sprawic jej rozkosz, bo przeciez czytal jej w myslach. I ona rowniez wiedziala. Slonce zaszlo i swiat pograzyl sie w mroku. Zrobilo sie chlodno. Dopiero, kiedy Szedr podniosla sie, uswiadomil sobie, ze drzy z zimna. Ona znow miala na sobie ognista suknie, a on ze zdumieniem zauwazyl, ze jest ubrany. Nadal nie oprzytomnial, po tym na poly mistycznym, na poly fizycznym doznaniu. Usmiechnal sie na wspomnienie. Podniosl sie i patrzyl, jak ona przygotowuje nowe ognisko, bo stare przygaslo. Musial zasnac, bo zdazyla przyniesc jakies galezie i ukladala je w stos. A pozniej dmuchnela wen ogniem tak, jak przedtem. -Jak to robisz? - spytal opierajac sie na lokciu i patrzac na nia. Nadal jej pragnal. -Jestem wladczynia Ognia - wyjasnila. Nagle obudzil sie calkowicie. Usiadl wyprostowany. Nie byl pewien, czy sie nie przeslyszal. -Wladczynia Ognia? - spytal, a ona potwierdzila lekkim skinieniem. - Wladcow Ognia nie ma i nigdy nie bylo - nieswiadomie powtorzyl slowa, ktore kiedys uslyszal od Elheres. W takim razie ja bede pierwszym - powiedzial jej wtedy. Czyzby sie pomylil? Ale to znaczylo... -Wladcow Ognia jest bardzo niewielu, bo tylko przy uzyciu Pierscienia mozna wykorzystywac moc Ognia, gdyz jest ona zakleta wewnatrz jego kregu. Ale aby zostac straznikiem trzeba, miedzy innymi, przejsc probe Ognia. Tylko ona daje dosc sily, by zrownac sie z nim moca. -To znaczy... - Ochan nie mogl uwierzyc. Bal sie zapytac. - To znaczy, ze ty... jesli jestes wladczynia Ognia, to oznacza, ze przeszlas probe Ognia, tak? -Oczywiscie - odparla, a jemu zakrecilo sie w glowie. -W takim razie... W takim razie i on moglby... Posiadajac Pierscien moglby takze przejsc probe! Ona byla wladczynia Ognia! Spojrzal na nia, na jej ognista suknie i plonace oczy. Czy zgodzilaby sie byc jego Mistrzynia? -Nie! - krzyknela, gdy zapytal. Nie mogla uwierzyc w jego zuchwalosc. Wolala sadzic, ze to zuchwalosc, ze byc moze chce byc podobny do niej, by sie jej przypodobac po tym, co przed chwila wspolnie przezyli. Tylko dlaczego niszczyl teraz piekno tamtej chwili? Byc moze po prostu byl glupcem, zadufanym we wlasne mozliwosci bez pokrycia. Wolala nawet, by tak bylo, bo nie chciala przyznac, ze mogla sie tak bardzo pomylic. Nie byla przeciez az tak naiwna! Ale wtedy zorientowala sie, ze juz dawno powinna byla zauwazyc jaka magia dysponuje ten czlowiek. Te ogniska rozpalane z niczego na pustej skale, to, ze juz dawno chcial tu przybyc. Po co? Nie zastanowila sie wczesniej. No i krag mocy wybral wlasnie jego. Nie bez przyczyny. Wladca Ognia i wladca Przeznaczenia. Legendarny nastepca tworcy kregu. A ona tego nie dostrzegla! To wszystko wola Pierscienia! On wszystko to sprawil. Odnalazl byc moze jedynego czlowieka na swiecie dysponujacego mocami, ktorych potrzebowal i przywiodl go tutaj w jednym celu - by te moce ugruntowac. By pozwolic mu przejsc probe Ognia. I teraz zmusi ja, po raz drugi ja wykorzysta, by osiagnac swoj cel. Och, jakze okazala sie slaba! Powinna natychmiast udac sie do starszych i o wszystkim im powiedziec, ale wiedziala, ze tego nie zrobi. Pierscien uniemozliwi takze i to. Nie miala wyjscia. Gdzies na dnie swiadomosci tlukla sie mysl, by sie przeciwstawic. Przeciez jest wladczynia Przeznaczenia, ma moc, by oprzec sie klatwie! Klatwie tak, lecz tu wchodzily w gre dazenia kregu. Z klatwa mozna bylo walczyc, w koncu to tylko zaklecie, ale obce intencje? To zbyt trudny przeciwnik, zwlaszcza, jesli jest tak silny. I nie bedzie jej winy, jesli podda sie jego woli - jedynie jej slabosc. Nie mogla dluzej zniesc obecnosci tego czlowieka. Nagle zapalala do niego niechecia, prawie nienawiscia. Krag wiedzial o jego istnieniu prawdopodobnie od chwili jego narodzin. I przez caly czas dazyl do tego, by znalezc sie w jego rekach. Sprawil nawet, ze go pokochala! Chciala, by ta milosc byla prawdziwa, lecz wtedy jej odpowiedzialnosc za to, co sie stalo - a nie powinno sie stac - tez bylaby prawdziwa. Nie potrafila dluzej o tym myslec, nie chciala przebywac obok niego. Odeszla szybkim krokiem w glab mrocznych jaskin. A Ochan zostal sam, zdumiony i przestraszony. Nie wiedzial, czy byl zbyt zuchwaly, zbyt predki w swoich dazeniach? Co takiego ona pomyslala, ze uciekla bez slowa. Zanim przerwala kontakt mentalny wyczul gleboka frustracje, lecz nie doszedl czym byla spowodowana. Znow bal sie, co teraz nastapi. Zabije go? A moze nie pojawi sie wiecej? Nie, to nie bylo mozliwe, bo przeciez chciala Pierscienia. A zatem odda go jej! Jak tylko znow tu przyjdzie, on odda jej Pierscien. Przeciez nigdy go nie pragnal. Marzyl tylko o jednym - wbrew temu, co zawsze mowiono - by zostac prawdziwym mistrzem Ognia. I gotow byl oddac wszystko za spelnienie tego marzenia. Lecz nagle opadly go watpliwosci. A jesli sie nie uda? A jesli Pierscien rzeczywiscie jest obdarzony wola? I jesli rzeczywiscie to jego wybral, by spelnilo sie przeznaczenie? Co wtedy? Czy uda sie doprowadzic do tego, by oddac go smoczycy, by znow go ukryla? Postanowil sprobowac. O tym tez musial sie przekonac. To bedzie proba Pierscienia, teraz dowie sie, co przywiodlo do Khargas jego i jego przyjaciol - wola zlotego krazka, czy jego wlasna zachcianka. Szedr dlugo krazyla ponad przepasciami i skalistymi szczytami Khargasu. Lot w mrokach nocy i we wznoszacej sie leniwie mgle byl niebezpieczny, ale wlasnie ten dreszcz strachu sprawial, ze potrafila myslec jasniej. Kim byla? Strazniczka Kregu. Z urodzenia - otrzymala wszystkie konieczne dary - i z wychowania. Po wielu latach nauk, po wielu probach i wtajemniczeniach, zostala dopuszczona do najswietniejszej, najodwazniejszej z elit. Pomylila sie. Pragnienie by ratowac swiat, by chronic go przed nierozwaznymi bylo silniejsze niz rozsadek. Pragnienie, lub klatwa. Wola kregu. A jej brat? Przypomniala sobie o Aszce. Jaka on mial w tym role? On byl jedynie magiem, morfem, zmiennoksztaltnym. W tej dziedzinie przewyzszal ja znacznie, lecz poza tym? Jesli Pierscien swoja wola oddzialywal na zamiary innych istot, to na Aszke mogl wplynac z pewnoscia. On nie byl tak silny, jak ona, nie dalby rady oprzec sie klatwie i Przeznaczeniu. A zatem i jego Pierscien wykorzystal do swoich celow. Wykorzystal go, by wplynac na nia. Wykorzystal usta jej brata, by przekonac ja, ze nie jest bezpieczny w Straznicy, ze musi go stamtad wyniesc i oddac bratu, ktory ukryje go lepiej. Na zgube swiata, choc wtedy sadzila, ze czyni to dla jego dobra. A Aszka nie dal rady ukryc go wsrod polistot. Oddal go mieszancowi! Ilu bylo na swiecie mieszancow? Ten jeden? I Aszka akurat na niego musial trafic! Oczywiscie, ze to sam Pierscien zaprowadzil jej brata do tej falszywej polistoty. A pozniej odnalazl wlasciwego czarodzieja, ktory i tak chcial tu przyjsc! Lecz skoro juz o tym wiedziala, skoro znala przyczyne swej wielkiej pomylki, czy nie bedzie jej teraz latwiej naprawic blad? Jestem wladczynia Przeznaczenia, pomyslala i ze wszystkich sil postarala sie w to uwierzyc. Uwierzyc dosc mocno, by mogla oprzec sie wplywowi klejnotu. Nie pozwoli mu wiecej kierowac swymi poczynaniami. Nie pozwoli, by czarodziej zyskal moc konieczna do zdjecia klatwy. Nie dopusci do proby Ognia. Nagle zrobilo jej sie zal tego czlowieka. Bo wiedziala - byc moze dzieki kontaktowi mentalnemu z tym mezczyzna, a moze nagle, w krotkim przeblysku, zdolala zrozumiec ludzka istote - wiedziala jak wielkie jest jego pragnienie, by zostac wladca Ognia. Nie bylo jej trudno pojac to akurat pragnienie. Przeciez rowniez je kiedys czula i zrealizowala je - zostala wladczynia Ognia. Zostala Strazniczka Kregu Ognia. I zawiodla! To o tym musi myslec, nie o jego marzeniach. Musi naprawic zlo, ktore uczynila nawet, jesli bedzie to kosztowac zycie tego, ktorego pokochala i - mimo wszystko - kochala nadal. Musi powiedziec mu "nie!". Gdy wrocila na polke, Ochan nadal siedzial przy ognisku, czekajac na nia. Podniosl sie, widzac ja w cieniu jaskini. Nie zdazyla sie odezwac, bo on zaczal pierwszy. -Oddaje ci go - powiedzial. Nie zrozumiala w pierwszej chwili, a wtedy on wyjal klejnot i po prostu polozyl go przed nia na ziemi. -Jest twoj. Mozesz go odniesc do Straznicy. Ale w zamian - prosze - pomoz mi zostac wladca Ognia. Zamilkl i czekal, lecz ona nie odzywala sie. Kiedy cisza trwala zbyt dlugo, postanowil, ze musi zrobic wszystko, by ja przekonac. -Przeciez jesli bedzie w Straznicy, wtedy niczego nie uczynie. Nie bede mogl go w zaden sposob wykorzystac. Nie zdejme klatwy. Czy o to sie martwisz? Tego sie boisz? Oddaje ci go, mozesz go ponownie ukryc. Ja nie bede juz wtedy zagrozeniem... - urwal, bo nie wiedzial, co jeszcze moglby dodac. -Nie moge - odezwala sie w koncu niepewnie. - Nie moge pozwolic, bys przeszedl probe. -Dlaczego? - spytal cicho, bardziej siebie samego, lub moze Stworcow, niz ja. -Nie moge pozwolic, bys zyskal moc pozwalajaca ci na zlamanie zaklecia Kregu Ognia. -Przeciez powiedzialem ci, ze nie zamierzam tego uczynic! -Moze w tej chwili tak sadzisz, ale on ci nie pozwoli. Pierscien dazy do realizacji klatwy i zmusi cie bys zdjal z niego zaklecie, jak tylko zdobedziesz Slowa, ktore umozliwia ci to. Zostales przez niego wybrany. Jestes wladca Przeznaczenia, jesli teraz zostaniesz wladca Ognia... -Nie jestem wladca Przeznaczenia - przerwal jej. - Nie chce nim byc, ale gdybym byl, decyzja o tym, czy zdjac zaklecie, czy nie, nalezalaby do mnie, nie do niego! W takim razie nie musialabys sie niczego obawiac, bo ja nie zamierzam ryzykowac istnienia calego swiata. Wierze ci, ufam, ze to, co mi opowiedzialas o Kregu i o Straznikach i ich legendach jest prawda. Dlatego jesli decyzja ma nalezec do mnie, z pewnoscia go nie uzyje. A jesli nie jestem wladca Przeznaczenia - co tez jest mozliwe, gdyz nie wiem, jakie mam dary, nie znam nikogo, kto byl obecny przy moich narodzinach - wiec jesli nim nie jestem, to mozesz sie niczego nie obawiac, gdyz nie mam dosc mocy, by byc nastepca tworcy Pierscienia i zrealizowac jego klatwe. Jedyne, czego pragne, to stac sie wladca Ognia. Za wszelka cene. Szedr milczala, przez chwile zastanawiajac sie nad jego slowami. -Skoro nie wiesz jakie masz dary - odezwala sie w koncu, - to skad mozesz wiedziec, ze masz dar Ognia? -To akurat wiem. I nie pytaj skad, po prostu to czuje! I nie pozwole odebrac sobie teraz tej szansy. Nie wiedzial, co moglby uczynic, by ja zmusic. Nie bylo chyba niczego takiego. Wydawalo sie, ze sytuacja jest beznadziejna. Spojrzal na niepozorny zloty krazek lezacy pomiedzy nimi. Plomien zdawal sie pelgac po jego waziutkim brzegu, zapraszajac smoczyce, by go wziela. Byl piekny, a ona poczula jego moc oddzialujaca na nia, nie skrepowana niczym, ani ochronnym polem Straznicy, ani moca innego maga. Poczula euforie, ta sama, co tego dnia, gdy dotykala go, wynoszac ze Straznicy. Juz wtedy chciala zlamac zaklecie, ale wiedziala, ze jest dosc silna, by tego nie uczynic. Byc moze ten czlowiek mial racje. Jej wola - wola wladczyni Przeznaczenia - wystarczyla juz raz, by oprzec sie klatwie. Odkryla w sobie sile. Udalo jej sie powiedziec "nie" i uda jej sie to znowu. Spojrzala mu w oczy, a pozniej spojrzala na lezacy pomiedzy nimi krazek. Czekal oto, by podniosla go i zabrala do Straznicy. Nawet jesli jego klatwa byla silna, to teraz nie robilo to na niej wrazenia. Tak, to byla jej wina, ze zabrala go stamtad, ale teraz go odniesie i w ten sposob odkupi swoj grzech. -Zgoda, pomoge ci przygotowac sie do proby - powiedziala. Nie mogla uwierzyc, ze sie na to porywa, ale rozpierala ja radosc i duma. Miala przed soba ciezka przeprawe - bedzie musiala przekonac Starszych, ze ten czlowiek zasluguje na zaszczyt dostapienia proby Ognia, ale byla pewna, ze jej sie uda. Nie wiedziala jak tego dokona, ale wierzyla w siebie i w niego. Jesli Pierscien bedzie juz wtedy w Straznicy, to nic zlego sie nie wydarzy. Ochan patrzyl na nia w milczeniu i czul sie, jakby snil. Nagle marzenie zaczelo sie ziszczac i nie mogl w to uwierzyc. Czekal, kiedy skonczy sie sen, lecz przebudzenie nie nadchodzilo. Najpiekniejsza kobieta swiata stala przed nim nadal i gdyby potrafila wyrazac uczucia mimika twarzy z pewnoscia usmiechalaby sie teraz. Widzial usmiech w jej ognistych oczach. Nalezala do niego. I byla mistrzynia jego Zywiolu. Wieczorem zjednoczyli sie w marzeniu; byc moze, kiedy on zostanie - tak jak ona - wladca Ognia, beda mogli w nim wlasnie zjednoczyc sie w pelni. A pozniej bedzie mogl rozpalic ognisko wlasnym oddechem. Bo ona sie zgodzila. Powoli docieralo to do niego. Zgodzila sie! Swiat nagle stal sie piekniejszy. -Zanim jednak podejme ostateczna decyzje, musze poznac twoja moc - Szedr przypomniala sobie o podstawowym warunku, ktory jakos jej umknal w dotychczasowych rozwazaniach. On mogl "po prostu wiedziec", ze moze przystapic do proby Ognia, ale ona musiala sie o tym dopiero przekonac. Skoro nawet nie wiedzial, jakie ma dary, to tym bardziej powinna go sprawdzic. Byc moze nie bylo sie w ogole o co martwic. - Wprowadz sie w trans - nakazala, - nawiazemy pelny kontakt mentalny, abym wiedziala, czego jeszcze musze cie nauczyc. Byla wiecej niz zdumiona, kiedy przeszukiwala jego umysl w poszukiwaniu Slow Ognia. Znal ich tak wiele i byly to tak potezne zaklecia, ze wlasciwie powinien juz byc wladca Ognia. Nie sadzila, by mogla przekazac mu cos nowego, musial jedynie zmierzyc sie z zywiolem i ujarzmic go, aby przejsc probe. Nie potrzebowal Mistrza. Albo jego Mistrzem powinien zostac ktorys z bardziej doswiadczonych Straznikow. Kiedy wyszli z transu, uspila go, zanim zdazyl w pelni oprzytomniec. Krotkim zakleciem, ktore mialo zaraz zdezaktywizowac sie, by nie przedluzac niepotrzebnie kontaktu z magia, ale mialo za zadanie uspokoic go i odprezyc. A takze uniemozliwic zmiane decyzji odnosnie Pierscienia, gdyby jednak w ostatniej chwili uznal, ze nie pozwoli jej odniesc go do Straznicy. Klejnot nadal lezal na ziemi i lsnil, jak zloto. Uniosla go, czujac przeszywajacy ja dreszcz. Kazda czastka swego ciala odbierala wibracje klatwy, ale nie godzila sie na nia. Uradowana czym predzej ruszyla w droge do Straznicy. Musiala leciec dlugimi korytarzami, gleboko pod ziemie. Gdy przecinala ogromne podziemne groty, w ktorych czesto osiedlali sie jej ziomkowie, widziala wsrod nich poruszenie. Cos sie musialo wydarzyc, ale nie zatrzymala sie, by zapytac, nie miala na to czasu. Chciala jak najszybciej zakonczyc te historie, chciala ukryc Pierscien, zanim jeszcze ktokolwiek zorientuje sie, ze zniknal. Nie domyslila sie, ze jego nieobecnosc w Straznicy zostala wlasnie odkryta. Przez zbyt dlugi moment, kiedy lezal posrodku groty, nie zabezpieczony zadnym polem ochronnym, nie znajdujac sie w polu oddzialywania magicznej, lub anty magicznej aury jakiejs istoty, jego energia byla wreszcie wolna. I wyczuli ja wszyscy, ktorzy potrafili ja rozpoznac. Juz od dluzszego czasu czuli dziwna emanacje tej energii - kiedy wraz z Ochanem przyblizal sie do Khargas - lecz ta emanacja nazbyt byla zblizona do zmieniajacej sie aury Straznicy, by naprawde kogokolwiek zaniepokoic. Teraz jednak moc Ognia byla doskonale wyczuwalna w calym niemal Khargas, a wiec Straznicy musieli sprawdzic co sie stalo. Szedr przekonala sie o tym dopiero, kiedy z impetem wpadla do lsniacej od pochodni groty, przed wejsciem do Miejsca Ukrycia. Zdolala wyhamowac i schowac sie, zanim ktokolwiek ja spostrzegl. Z przerazeniem i rozpacza spogladala na klebiacy sie w wejsciu tlum. Zza wystajacego zalomu skalnego sluchala toczacych sie tuz obok rozmow. Wiedzieli o zniknieciu Pierscienia. Wsrod Straznikow wrzalo. Obawiala sie, ze mogli takze odkryc gdzie znajdowal sie osrodek emanacji mocy Pierscienia, a wtedy mogli zagrozic Ochanowi. Musiala stad uciekac, by nie znalezli jej i nie chcieli ukarac, i musiala szybko wrocic do niego, by go strzec. Miala nadzieje, ze zdazy. Ochan zdawal sobie sprawe z jej zaklecia usypiajacego. Nie walczyl z nim, podal mu sie, bo byl bardzo zmeczony. Potrzebowal odpoczynku, zanim rozpocznie przygotowania do proby. Potrzebowal wyciszenia, bo rozpierajaca go euforia mogla jedynie zaklocic proces. Wiedzial, ze Szedr byla zaskoczona, ale i zadowolona, kiedy poznala jego moc. Odczuwal satysfakcje - przeciez mowil jej, ze wie, ze ma dar Ognia, a ona mu nie wierzyla. Chcial, aby Elheres tez sie o tym przekonala, ale wygladalo na to, ze nie spotkaja sie predko. Mial nadzieje, ze Szedr odnajdzie ich zanim przystapi do proby. Resztka swiadomosci pomyslal, ze bedzie musial ja poprosic, by pomogla im dotrzec do granic Khargas, oraz, by pozwolila mu zostac tutaj, razem z nia. Zalowal, ze Elheres znow oddali sie od niego, ze wroci do swojej Iseli, do swego ojca. Ale moze jeszcze kiedys przyjdzie czas, ze beda mogli porozmawiac. Moze wtedy bedzie odwazniejszy i zada jej to wazne pytanie. Gdy jego umysl wypelnilo zaklecie odprezyl sie calkowicie. Dopiero pozniej zdziwil sie i zaczal sie wyrywac. Wydawalo sie, ze to nie byl zwyczajny czar, bo sny, ktore go nawiedzily byly dziwaczne i wcale nie uspokajaly. Byly tak wyrazne i absurdalne, jakby zamiast czaru usypiajacego, ktos wytworzyl wokol niego zmieniajace sie pole halucynogenne. Nie rozumial po co mialaby zwodzic go halucynacjami? Kiedy czar zelzal, wybudzil sie natychmiast, a przynajmniej taka mial nadzieje. Nie sposob bylo okreslic uplywu czasu w trakcie snu. Rozejrzal sie po jaskini i dostrzegl wylatujacego z czelusci podziemnych korytarzy, ogromnego stwora. Przerazil sie, lecz nie wiedzial, gdzie moglby sie schowac, a tymczasem zaraz za pierwszym, z groty wylecial nastepny, nieco wiekszy. Byly do siebie zdecydowanie wrogo nastawione. Gdy tylko mniejszy znalazl sie na otwartym terenie, wykonal blyskawiczny zwrot niemal w miejscu i zional ogniem w podazajacego jego sladem przeciwnika. Ten drugi chcial go ominac i skierowal sie w strone Ochana, lecz mniejszy znow zaatakowal plomieniem. Wiekszy probowal sie bronic zebami i pazurami, gruba luska chronila go przed zarem, ale i tak nie odwazyl sie zanadto zblizyc do wroga. Wtedy mniejszy z potworow wyrzucil z siebie naprawde potezny strumien ognia, jakby te wczesniejsze byly jedynie ostrzezeniem i natychmiast zaatakowal oslepionego przeciwnika. Rzucil sie na niego z rozdziawiona paszcza, wywijajac lapami i mlocac skrzydlami, uzbrojonymi w kolce. Rozlegl sie ohydny, przerazliwy wrzask, ktory po chwili przeszedl w zduszony skrzek. Na ziemi szybko zaczela sie tworzyc ciemna, lsniaca w swietle gwiazd i ognia kaluza, i Ochan doskonale wiedzial, ze to krew tego wiekszego. Z przerazenia nie byl w stanie sie ruszyc, a wtedy bestia podleciala do niego. Blyskawicznie chwycila go w pazury i trzymajac za kolnierz, zaglebila sie w mroczne korytarze. Lecieli bardzo szybko, tak szybko, ze czarodziej wstrzymywal oddech i kulil sie ze strachu, przed kazdym zakretem, ktore migaly tak szybko, ze stwor niemal ocieral sie o sciany. Nie do uwierzenia bylo, jakim cudem potrafil wykonywac zwroty tak, by sie nie zabic. Lecieli waskimi korytarzami, z wieloma wirazami i rozgalezieniami. Ich dna uslane byly kamieniami, albo plynely tamtedy wartkie podziemne potoki, huczac niemal tak glosno, jak bijace powietrze skrzydla potwora. Potem nagle spikowali w dol prosta, gleboka studnia, ktora wydawala sie nie miec dna. Gdy znalezli sie w ogromnej jaskini, istota znow pomknela poziomo, z zawrotna predkoscia. Skalne slupy smigaly, gdy je wymijala szalenczym slalomem. Na odleglych scianach komory Ochan nie byl w stanie rozroznic szczegolow, ale podejrzewal, ze leca przez cos, co moglo przypominac inokanie miasto, tylko znajdujace sie pod ziemia. Bylo jasno oswietlone wielkimi plonacymi pochodniami. A potem znow wlecieli w korytarz, tylko nieco szerszy. I znow lecieli chwile prosto w dol. Potwor caly czas pamietal, ze w pazurach trzyma czlowieka i lecial niemal pod samym stropem, tak, ze czarodziej nawet nie muskal stopami kamienistego podloza jaskin, ani wody. Nie byl w stanie w ogole sie ruszyc, obejrzec sie, czy ktos ich sciga, ze bestia leci tak predko, ale wtedy istota zwolnila nieco. Nadal pedzila z oszalamiajaca szybkoscia, lecz teraz wydawalo sie, ze leci raczej do jakiegos celu, niz przed kims bezladnie ucieka. W chwili wytchnienia Ochan doszedl do wniosku, ze rozpoznaje potwora, ze jest on ta polistota nalezaca do Szedr, z ktora juz sie zetknal. Mial nadzieje, ze smoczyca bedzie gdzies na koncu tej drogi, bo wiedzial, ze nikt inny nie potraktowalby go tak lagodnie, jak ona. W koncu dotarli do wysokiej groty, rozswietlonej zlocistym plomieniem pochodni. Wyladowali i Ochan opadl bezwladnie na ziemie, gdyz nogi nie chcialy go utrzymac po tej oblakanczej jezdzie. Serce walilo mu jak mlotem i ledwie mogl oddychac. Przed soba zobaczyl istote jeszcze bardziej przerazajaca od tych, ktore tam, na gorze, bily sie o niego. Postac byla ogromna, a wasy i kryza wokol jaszczurzej paszczy falowaly jej. Potwory wykrzyczaly i wysyczaly do siebie jakies zdania, ktorych Ochan nie rozumial, bo nie mogl i poczul, ze robi mu sie ciemno przed oczami. Chyba po prostu znalazl sie w rekach - albo lapach - polistot, ktore mogly zrobic z nim cokolwiek, bo Szedr zostawila go samego. Jesli znow chciala go przestraszyc - choc nie mial pojecia w jakim celu - to tym razem udalo sie jej. Rozdzial Siodmy Zita obudzila sie pierwsza. Juz niemal switalo. Nad zachodnim horyzontem dostrzegla nadciagajaca od strony gor jeszcze jedna nawalnice. Obudzila pozostalych, nie kryjac nadziei, ze Elheres znow przegna burze.-Tym razem nic nie zrobie - powiedziala spokojnie czarodziejka, nie patrzac na nikogo. - Nie wolno tak czynic. Poza tym chcielismy przeciez wody, powinnismy byc szczesliwi. -Ja jestem - odparl Kirem za wszystkich. Zita westchnela ciezko. Wpatrzyli sie w nadciagajace chmury, lecz nic poza widokiem nie zapowiadalo sztormu. Nie bylo ani wiatru, ani wilgoci w powietrzu, ani nawet grzmotow. A niebo bylo niebieskie, jak poprzedniego wieczora, poza samotnym burym cieniem na tle Khargasu. Chmury plynely zbyt szybko, zbyt szybko przyblizaly sie do nich. -To nie chmury - powiedziala nagle Zita wstajac i przygladajac im sie bacznie. - To ogromne stado. - Spojrzala na nich z naglym strachem. Baax wstal rowniez i... obserwowal nadlatujace stado z wysokiej gory, a pod nim rozciagaly sie polacie pofalowanych, porosnietych gestym lasem wzgorz. Przez jego glowe zupelnie nagle i niemal rownoczesnie przemknely dwie mysli. Pierwsza, ze to stado, podobnie jak potwor, ktorego widzieli przed kilkoma dniami i ktory wryl im sie w pamiec tak dosadnie, sa wlasnie tymi oslawionymi ognistymi istotami z ognistego kraju - smokami. A druga, ze te smoki zabija Ochana. To byla wizja. Ale Baax nie mogl miec wizji! Nie byl wieszczem, przy jego narodzinach nie bylo Pana Darow, wiec skad? Potrzasnal glowa i znow stal na zielonej, falujacej i jeszcze mokrej po wczorajszym deszczu lace. Nie rozumial tego, lecz odsunal te mysl od siebie i znow skupil sie na nadlatujacym stadzie, ktore okazalo sie byc mniejsze, niz zdawalo mu sie przed chwila. Nadlatywalo jednak niebezpiecznie szybko. Ha Meknarin zdazyl jedynie zlapac za miecz i wyszeptac krotka przysiege, ze pomsci swego przyjaciela Ochana. Nie, Elheres sie mylila, nie zyczyl druhowi smierci. Wiele przeszli razem i teraz czarodziej byl jego przyjacielem tak, jak wszyscy ci, z ktorymi sluzyl przed laty w Iseli. Nie dopusci, by jego smierc - bo byl pewien, ze Ochan juz nie zyje - przeszla tym stworom bezkarnie. Nadlecialy jak prawdziwa nawalnica. Meknarin zdolal ocenic, ze w grupie jest okolo dwudziestu osobnikow, zanim nie zaczal wywijac mieczem, by bronic sie przeciwko trzem naraz. Stracil z oczu Elheres, lecz czul gwaltowne powiewy wiatru - ktore bardziej mu przeszkadzaly, niz pomagaly - wiec wiedzial, ze ona jeszcze walczy. A potem nagle znalazl sie w powietrzu. Machnal jeszcze raz mieczem, zawadzajac o skrzydlo potwora. Ten wrzasnal dziko i wypuscil rycerza ze szponow. Meknarin runal z duzej wysokosci tak mocno, ze na chwile stracil dech w piersiach. Miecz wypadl mu z reki. Byl tak oszolomiony, ze dopiero po dluzszej chwili zorientowal sie, ze znow leci. Jakis inny stwor chwycil go w szpony i uniosl w powietrze. Rycerz rozejrzal sie z wysilkiem dookola i dostrzegl, ze pozostali kompani rowniez znalezli sie w mocy bestii. Przegrali potyczke zanim w ogole zaczeli walczyc! Szukal wzrokiem Elheres i przez dluzsza chwile nie mogl jej odnalezc. Sprobowal sie wykrecic do tylu, choc bol wyciskal mu lzy z oczu. Wiedzial, ze nie odniosl powazniejszych obrazen, to bylo tylko stluczenie. W przeszlosci nieraz juz przyszlo mu walczyc z wiekszym cierpieniem fizycznym i przezyl je, wiec i teraz staral sie ignorowac sygnaly, ktore wysylalo mu cialo. Nie mogl jednak ignorowac naglego przerazenia, ktore ogarnelo go na mysl o tym, ze Elheres moze stac sie krzywda. Ze moze juz sie stala. W koncu dostrzegl ja katem oka w tyle, za soba. Nie byl w stanie dokladnie sie jej przyjrzec, rozpoznal jedynie blado zolty kolor jej bluzki. Ale odniosl wrazenie, ze czarodziejka w ogole sie nie porusza, jakby byla nieprzytomna. Lodowaty strach przeniknal go az do trzewi. Chcial ja wolac, ale glos uwiazl mu w gardle. Nie mogl sie wyrwac, nie byl w stanie zupelnie nic zrobic, by jej jakos pomoc. To nie moglo byc prawda! To nie powinno sie w ogole wydarzyc. Porwanie przez bestie, walka. Przede wszystkim nigdy nie powinni byli sie tu znalezc! Nie powinni byli opuszczac cywilizowanych ziem poludnia. Jakze teraz zwroci Elheres jej ojcu? Pogodzil sie juz z mysla, ze nie otrzyma zadnej nagrody, bo nie wypelnil rozkazu, by trzymac ja z dala od magii, ale chcial ja chociaz odprowadzic do domu cala i zdrowa. Lecz coz? Pewnie nawet nie spotka juz jej ojca. Nigdy juz nie zobacza ludzkiej twarzy, oprocz swoich, a i tych byc moze nie bedzie im dane ogladac dlugo. Nie wroca na jesieni do Iseli, nigdy juz nie wroca do swoich! Obolaly na ciele i sumieniu rycerz zwisl bezwladnie w pazurach potwora, majac tylko nadzieje, ze jesli go zabija, to zrobia to szybko. Ze nie bedzie cierpial. Lecieli bardzo dlugo. Stwory wymienialy sie jencami w powietrzu i nie dotknely ziemi przez ponad dobe. Przelecieli ponad skalistymi szczytami Khargasu, wprost na zachod. Daleko w dole rozposcieraly sie przepastne zielone doliny, blekitne tafle wody i ciemniejsze polacie lasow. Ostre szczyty zdawaly sie godzic w bezchmurne, blekitne niebo. Noca otaczala ich jednolita ciemnosc, tylko gdzies ponad glowami swiecily gwiazdy, lecz trudno je bylo dostrzec przez brzuchy stworow, ktore ich niosly i przez ich bloniaste skrzydla, znajdujace sie w nieustannym ruchu. Zdawalo sie, ze podroz nie bedzie miec konca. Przebyli w poprzek cale gorskie pasmo. Po drugiej stronie obnizalo sie, gwaltownie przechodzac w plaskie niziny, siegajace chyba az do jakiegos morza, ktore znajdowalo sie za linia horyzontu. Na granicy gor i nizin zobaczyli miasta. Podobne do ludzkich, bo rownie, lub nawet bardziej rozlegle, a jednoczesnie zupelnie rozne. Ich budowle mialy inne ksztalty niz ludzkie domy. Smocze osiedla rozposcieraly sie nie tylko na powierzchni ladu, ale wyrastaly rowniez w gore na niebotyczne wysokosci. Pierwszy grod, ktory ujrzeli, przyklejony byl do gorskiego stoku. Zdawal sie trzymac chmur i przeczyc wszelkim prawom magii i wiedzy. W oddali, na nizinach, rowniez widzieli sterczace w niebo budowle, do ktorych mogly dotrzec jedynie uskrzydlone istoty. Niosace ich stwory przelecialy spiesznie pomiedzy wysmuklymi wiezami i wpadly z impetem do szerokiego otworu w skalnej scianie wzgorza. Dlugo lecieli zimnymi korytarzami, az w koncu wrzucono ich do jaskini, w ktorej plonely dwie potezne pochodnie. Nie pozwolono im odpoczac. Jeszcze zanim odzyskali zdolnosc ruchu, po tak dlugim locie w pazurach bestii, ktos zazyczyl sobie z nimi rozmawiac. Do srodka weszlo kilka osob. Az wstrzymali oddech ze zdumienia, bowiem nie spodziewali sie ujrzec wsrod smokow czlowieka, a przynajmniej dwaj z tych, ktorzy znalezli sie w komnacie, wygladali jak ludzie, choc o niezwykle poteznej posturze. Reszta przypominala wygladem jaszczurki stapajace na tylnych lapach. Jeden z mezczyzn wydal sie Elheres dziwnie znajomy. Nie zwrocila w pierwszej chwili uwagi na pozostalych wchodzacych do pomieszczenia, a tymczasem ten, ktory przykul jej wzrok, stanal z tylu i jedynie na nich spogladal. Najstarszy z pozostalej trojki zadal pytanie, ale uplynelo troche czasu, zanim dotarlo ono do Elheres. Czlowiek uzywal magii mentalnej, by porozumiec sie z nimi i - ku rozpaczy czarodziejki - Baax natychmiast zaczal odpowiadac magowi, oczywiscie zupelnie bezladnie. -No, nie wiemy tak naprawde, bo te potwo... istoty, ktore i nas porwaly, jego tez zabraly, to znaczy jedna. I to na dodatek... -Baax przestan! - przerwala mu. Wstala troche niezgrabnie, by zrownac sie z przesluchujacymi chociaz postawa. Kupiec moze sobie odpowiadac lezac, jesli mu sie tak podoba, ona nie bedzie sie przed nikim plaszczyc! - Ja wam odpowiem, lecz powtorzcie pytanie, bo nie rozumiem, czego chcecie! - powiedziala hardo, uzywajac wlasnego zaklecia. Krecilo jej sie w glowie, bo nie pozwolili im dojsc do siebie, zanim rozpoczeli te indagacje. -Chce wiedziec, gdzie znajduje sie magiczny przedmiot, ktory przyniesliscie do naszego kraju - powtorzyl starszy mezczyzna mierzac ja spojrzeniem bladoniebieskich oczu. Byc moze nabral respektu dla jej umiejetnosci. -Dlaczego mielibysmy ci powiedziec? -Poniewaz tego zadam! Czy jestes czarodziejka? - zmienil nagle pytanie. -To chyba widac, prawda? -A wiec to ty musisz go miec! - syknal cos w kierunku jednego ze swoich towarzyszy, wysokiego jaszczurzo podobnego stwora, lecz w odroznieniu od tych, ktore ich tu przyniosly - pozbawionego skrzydel. Istota podeszla do niej i chwycila jej reke w swoja dlon zakonczona twardymi pazurami. Elheres krzyknela z bolu, bo bestia wykrecila jej nadgarstek. Ha Meknarin chcial natychmiast zerwac sie, by ja obronic, lecz uderzenie wielkiej jak maczuga lapy rzucilo go o sciane. Jeknal i zaczal niezgrabnie zbierac sie z podlogi. Czarodziejka dostrzegla, ze stojacy z boku mezczyzna - ten, ktory zdawal jej sie znajomy - poruszyl sie lekko, jakby chcac powstrzymac polistote, ale zatrzymal sie i zrezygnowal z dzialania. -Czego chcecie! - Elheres miala nadzieje, ze Ha Meknarin nie bedzie na tyle glupi, by zaatakowac ponownie. Niech jej pozwoli rozegrac ta sytuacje dyplomatycznie, chciala zyskac troche czasu, by przypomniec sobie, skad zna mezczyzne. To moglo byc wazne. Krzywila sie, bo pazury stwora rozcinaly jej skore, ale panowala nad myslami, by nie okazac staruchowi, ze ma nad nia przewage. -Oddaj mi Krag - powiedzial siwowlosy spokojnym glosem. -Nie mam go! -Klamiesz. - Na skinienie starucha jaszczur znow wykrecil jej reke. Niemal polozyla sie na podlodze, pod naciskiem stwora. Gestem i spojrzeniem rozkazala Meknarinowi, by stal gdzie stoi i nie wtracal sie. Zrozumial i wykonal rozkaz, choc wiedziala, ze z trudem powstrzymuje sie, by ich wszystkich nie powyrzynac. Niestety nie mial czym - miecz zostal gdzies po drugiej stronie gor. Niemal widziala lzy w jego oczach. Tajemniczy mezczyzna podszedl do starca i cos mu powiedzial, Elheres miala nadzieje, ze prosi, by starzec dal im spokoj i tak sie faktycznie stalo. Jaszczur puscil ja i stanal na swoim miejscu, tuz za plecami maga. -Jesli nie oddasz mi Pierscienia, zabije cie! -Nie oddam ci Pierscienia! -Elheres! - Ha Meknarin nie wytrzymal. - Ona naprawde go nie ma! To czarodziej, on... Drugi jaszczur uderzyl go w twarz na rozkaz swego pana. -Z toba nie rozmawiam - powiedzial sucho staruch. A pozniej wpatrzyl sie w czarodziejke. Pomyslala, ze uzycie magii i wyprostowana postawa naprawde poskutkowaly. Stary uznal ja za jedyna w tej kompanii osobe, z ktora chcial miec do czynienia. Ale mylila sie. -Moge jednak porozmawiac, skoro sobie zyczysz - wysyczal mezczyzna mruzac oczy. Przez drzwi weszly jeszcze dwa jaszczury i chwycily rycerza pod rece. Zaczal im sie wyrywac. Elheres podniosla reke i chciala wypowiedziec zaklecie, ktorym moglaby obronic przyjaciela, ale ze zdumieniem odkryla, ze nie jest w stanie niczego sobie przypomniec. Gadzie stwory wyciagnely go z komnaty. -Nie sadzilas chyba, ze pozwolimy ci czarowac w naszej obecnosci - powiedzial staruch z drwina. Wyraz jego twarzy nie zmienil sie, ale czula przeciez jego radosc, jego satysfakcje, ze jeniec miota sie i nie moze nic zrobic! Odwrocil sie i chcial wyjsc z pomieszczenia, ale ten drugi, mlodszy, znow do niego podszedl i znow o cos prosil. A pozniej zostal z nimi w sali. On i tych dwoch gadzich gwardzistow, z ktorymi tu przyszli. Elheres ucieszyla sie, ze jeszcze przez chwile bedzie mogla patrzec na niego, miala nadzieje, ze jednak cos sobie przypomni. Wiedziala, ze gdzies juz tego czlowieka widziala i musiala wiedziec gdzie, aby moc nienawidzic go jeszcze bardziej! Mezczyzna patrzyl przez chwile na pozostala trojke, ciasno do siebie przytulona, skulona za plecami czarodziejki. Baax cos tam szeptal uspokajajaco, jak do dzieci. Kirem wpatrywal sie w wielkiego mezczyzne nieruchomym, tepym spojrzeniem. A mezczyzna znow spojrzal na czarodziejke. -To dla nas bardzo wazne, by odzyskac ten klejnot - powiedzial w koncu. - Nie chcemy uczynic wam krzywdy, wierzcie mi. Zadbam o to, by rycerzowi rowniez nie stalo sie nic zlego. Ale musicie mi pomoc. Ty mi musisz pomoc, o pani! -Ona jest Seszija! - wyrwal sie Baax, zupelnie niepotrzebnie starajac sie zastapic nieobecnego Meknarina w przypominaniu wszystkim o jej szlachetnym urodzeniu. Czlowiek popatrzyl na niego zaskoczony, ale poprawil sie. -Seszijo - powiedzial i byla niemal pewna, ze w jego glosie - czy raczej myslach - wyczula szacunek. Zdziwilo ja to, ale i ucieszylo. Oznaczalo bowiem, ze z tym czlowiekiem bedzie mozna pertraktowac. Moze spotkala go gdzies w Iseli, na ktoryms z przyjec eitelskiego dworu? - Seszijo - powtorzyl - bede potrzebowal waszej pomocy, by pomoc wam. Jesli oddacie krag dobrowolnie, gwarantuje, ze nic wam sie nie stanie. -Byc moze tak uczynimy - odparla Elheres ostroznie. Uslyszala, jak Baax nabral powietrza, ale w pore ugryzl sie w jezyk, by nie zdradzic, ze czarodziejka blefuje. - Jak jednak zapewnisz nas o swojej prawdomownosci? Skad mam miec pewnosc, ze nie zabijesz nas natychmiast, gdy tylko ci go oddamy? -Masz racje. Pozwol, ze - aby ci to wyjasnic - opowiem jego historie. Usiadzmy - zaproponowal. - Legenda jest dluga. Zaczal opowiadac to samo podanie o stworzeniu Pierscienia, ktore uslyszeli bedac wsrod elfow, w czasie zabawy pod Gora. Ze Pierscien stworzono bardzo dawno temu i, ze byl to jedyny moment w dziejach, kiedy Stworcy zeszli do swego swiata. Domyslili sie, ze smoki chca stworzyc cos, co da im wladze nawet nad samymi Stworcami, cos, co da im nieograniczony dostep do wszystkich darow. I byli obrazeni zuchwaloscia swoich wybrancow. Poczatkowo chcieli ich wszystkich zniszczyc, ale nie mogli tego uczynic, bo przeciez smokowie istnieli w Planie, a nawet Stworcom nie wolno bylo zmieniac Planu tak drastycznie. Mogli jednak odebrac im to, co bylo dla nich najcenniejsze - moc Ognia. Odebrali go calemu swiatu, ale najgorsza kara bylo to wlasnie dla smokow, bo przeciez sa istotami ognistymi. -Czy potrafilabys wyobrazic sobie swiat pozbawiony Wody? Pozbawiony jej magicznej mocy? - spytal mezczyzna i Elheres musiala przyznac, ze jest to dla niej kara niewyobrazalna. - A nam Stworcy wlasnie to uczynili. A pozniej ukryli Pierscien, mamiac niektorych z nas opowiescia, ze uwolnienie jego mocy spowoduje zaglade swiata. -Zaglade? - Elheres przestraszyla sie, bo przypomnialo jej sie to, co Ochan powiedzial Zicie. -To wierutne klamstwo, w ktore wierza tylko najslabsi z nas. Ale niestety to wlasnie w ich posiadaniu Pierscien znajdowal sie przez te wszystkie tysiaclecia od momentu swojego powstania. Teraz nareszcie udalo sie nam go odebrac, ale przez te tysiaclecia zrozumielismy tez cos bardzo waznego. Ze to nie my jedyni mozemy posiasc jego moc. Oczywiscie dla nas jest on najwazniejszy, bo uwolnienie jego mocy spowoduje jednoczesnie uwolnienie mocy Ognia zakletej przez Stworcow przed swiatem. Ale mlodsi wybrancy rowniez zasluguja, by Stworcy dali im nieograniczony dostep do darow i mozliwosc decydowania o wlasnym losie! Nie maja prawa decydowac za nas. Ale, aby tak sie stalo, moc Pierscienia musi uwolnic jeden z najmlodszych - mezczyzna sciszyl glos. - Dlatego Pierscien zostal wam dany, z nakazem by ten, ktory bedzie go mial, przyniosl go z powrotem do Khargasu, albowiem tylko w miejscu, w ktorym zostal stworzony, jego moc moze zostac uwolniona. Teraz musimy tylko odnalezc go i dokonac odpowiednich obrzedow, by caly swiat mogl cieszyc sie wolnoscia! Elheres sluchala czlowieka z zapartym tchem. Za wyjatkiem kilku drobiazgow legenda pokrywala sie z elfimi opowiesciami. Ale drobiazgi mogly sie przeciez zagubic w mrokach dziejow. Dzieje Pierscienia byly o wiele dluzsze, niz cala historia rasy ludzkiej. Ale esencja tej legendy, to co bylo w niej najwazniejsze, pozostalo niezmienione. Pierscien mial dac wolnosc wszystkim ludom swiata. Tak musialo sie stac. To bylo jedyne wyjscie, ale aby zrealizowac marzenie smokow zyjacych przed mileniami, nalezalo najpierw odszukac Ochana. Bo przeciez to on mial przy sobie Pierscien. Czy to mozliwe, ze porwal go jakis wyslannik tych innych smokow? Tych, ktorzy obawiali sie mocy Pierscienia, zastraszeni przez klamstwa zazdrosnych Stworcow? A moze Ochan juz wczesniej sie z nimi kontaktowal, bo skad wiedzialby o zagrozeniu zaglada, o ktorym mowil, nim pojawil sie potwor? Elheres zdumiala sama siebie takim przypuszczeniem. Przestraszona, opowiedziala mezczyznie o wszystkim i przyznala tez, ze nie ma Pierscienia i nie ma pojecia, gdzie on sie znajduje. Ku jej zaskoczeniu mezczyzna nie zdenerwowal sie tak, jak by sie spodziewala. Zdawal sie nawet byc zadowolony. Powiedzial, ze nie ma obaw, odnajda czarodzieja i klejnot. A tymczasem kazal im pozostac w komnacie i obiecal, ze ktos przyniesie im cos do jedzenia i picia. Gdy wychodzil sprawdzila, czy moze juz uzywac magii i zanim sie zorientowal, zarzucila na niego delikatny czar mentalny. Wyszedl z komnaty, a ona podazyla mysla za nim. Zaufala mu, ale juz po chwili zalowala tego. Teraz bedzie miala chociaz szanse, by dowiedziec sie, czy jego intencje sa szczere. Wyczula zawirowanie pola halucynogennego, ktore niemal przyprawilo ja o mdlosci, a po chwili wiedziala, ze mezczyzna przed kims stoi. Nie widziala tego kogos, ani go nie slyszala, bo czar, ktory rzucila byl bardzo delikatny. Tak, aby nikt niepowolany nie mogl go odkryc. Rozumiala jednak czesciowo mysli tego czlowieka i wczuwala sie w nie intensywnie, by dowiedziec sie, jakie sa naprawde jego plany. Mezczyzna milczal dlugo, sluchajac tego kogos. Tlumil jakies mysli bardzo usilnie tak, jakby obawial sie z nimi zdradzic nawet przed swym rozmowca. Nie mogl przeciez wiedziec o jej magii, byla zbyt slaba. W koncu jednak nie wytrzymala i wzmocnila polaczenie. Byla bardzo ciekawa, co takiego rozmowca mowi mezczyznie. -To my cierpielismy milenia kary za jego stworzenie, jego moc nalezy tylko do nas! - Elheres byla niemal pewna, ze rozmowca jest ten staruch, ktory byl u nich wczesniej - Nie miales prawa mowic im niczego! Aszka, ty chyba nie przylaczyles sie do tej bandy niedolegow, ktorzy chca sie dzielic Kregiem Mocy z mlodszymi? -Alez nigdy w zyciu! - zaparl sie mezczyzna. - Wybacz dostojny, sadzilem, ze to oni maja Pierscien i, ze jesli uslysza, ze ma on przyniesc korzysc rowniez im... - po prostu wykorzystalem ideologie naszych wrogow, by sklonic ludzi do wspolpracy. Spedzilem troche czasu wsrod najmlodszych i wiem, jak nimi kierowac. Moga sie nam wydawac zupelnie irracjonalni, ale nimi da sie manipulowac. Ja tylko probuje wykorzystac ich sposob myslenia. - Elheres poczula smieszne mrowienie, ktore moglo sugerowac, ze polaczenie staje sie zbyt mocne i mezczyzna zaraz je wyczuje. Oslabila je na tyle, ze bardziej odbierala jego zamiar, by cos powiedziec, niz same slowa. Przyznal, ze nie mieli Pierscienia, choc przez chwile wahal sie, czy nie sklamac. A potem gwaltownie zaprzeczyl. Bardzo gwaltownie o cos prosil. Czarodziejka znow troszke wzmocnila polaczenie. -Jesli zostawimy ich przy zyciu, bedzie mozna szantazowac tego, ktory ma Pierscien, by nam go oddal. Oni troszcza sie o zycie innych ze swojego gatunku - chwila milczenia, slucha starego. - Nie odda nam go z samego strachu o wlasna skore. Predzej odda go naszym wrogom z zemsty. Poza tym latwiej bedzie go tu zwabic, jesli oni beda zywi. Bedzie chcial ich uratowac. - znow chwila przerwy. - Tak, on moze uwazac, ze mu sie to uda, przeciez mowilem, ze sa nieracjonalni. Panie, gdybysmy od razu wiedzieli, ze kregu nie ma przy nich, nie fatygowalibysmy sie, zeby ich stamtad zabierac, niechby harpie ich rozszarpaly. Ale moze dobrze sie stalo. Jego pewnie zabrali Straznicy. Dostane sie do nich i sprobuje go odnalezc, byc moze juz im uciekl, wtedy rozpuszcze plotke, ze jego kompani tu sa i on sam przyjdzie do nas. - Napiecie w umysle mezczyzny wzroslo. Albo wyczul podsluch, albo znow chcial cos zataic przed swym rozmowca. - Ludzie sa sprytni, nawet nie wiesz, jak bardzo. Sa slabi, ale sprytni. Oczywiscie, ze mogl im uciec. - Tak, mezczyzna mial jakis wlasny cel, kiedy to mowil staremu. - A tymczasem nie zabijaj ich. Wroce za kilka dni. Elheres poczekala jeszcze chwile, a kiedy upewnila sie, ze rozmowa jest zakonczona, delikatnie rozluznila zaklecie. Mogla oczywiscie nadal podazac za obcym, ale zbyt dlugie uzywanie magii mentalnej, zwlaszcza przez kogos, kto nie mial predyspozycji w tym kierunku, grozilo obledem. Juz czula, ze boli ja glowa, a mysli sie placza. Byla przeciez bardzo zmeczona tym niesamowicie dlugim lotem, przerazeniem, troska o Meknarina, ktorego zabrali gdzies daleko. Wspomnienie o Meknarinie sprawilo, ze zaczela zalowac, ze nie zostala przy tym mezczyznie jeszcze chwile. Byc moze poszedl wlasnie sprawdzic, co dzieje sie z rycerzem! A byc moze poszedl zupelnie gdzies indziej, do swoich codziennych zajec, a ona tylko niepotrzebnie meczylaby sie dalej, utrzymujac zaklecie. Potrzebowala snu. Baax, Zita i Kirem spali juz, skuleni przy scianie pomieszczenia. Podeszla do nich i przytulila sie do plecow Zity. Dziewczyna wymruczala cos przez sen, ale nie obudzila sie. Elheres zasypiajac pomyslala tylko, ze okazalo sie, ze ci dwaj, ktorzy z nimi rozmawiali, to nie ludzie a smoki. Jakie to niesamowite, ze smoki, tak odlegle od ludzi na przestrzeni dziejow, tak sa do nich podobne fizycznie. Bardziej niz elfy, czy inokane. Dziwne to bylo. Zita obudzila sie pierwsza. Jakis zapach zalaskotal ja w nos. Kiedy sie podniosla, zobaczyla, ze pod wejsciem do ich wiezienia lezy cos krwisto czerwonego. Pociagnela nosem, a potem obudzila pozostalych. -Chyba przyniesli nam jedzenie - powiedziala, krzywiac sie nieco. -Jedzenie! - Baax poderwal sie, ale gdy podszedl do kupy miesa, mina mu zrzedla. - Alez to cuchnie - powiedzial. Nie mieli z czego rozpalic ogniska, a na surowo tego scierwa raczej nie dalo sie jesc. Kupiec pomyslal, ze chyba bedzie musial dalej cierpiec. Nie pamietal, kiedy ostatnio normalnie sobie pojadl. Nie cierpial byc glodny, zawsze dbal o to, by nie brakowalo mu jedzenia. Moglo brakowac wielu rzeczy, ale nie jedzenia! Zaczynalo go to juz zloscic. A teraz na domiar zlego pozywienie znajdowalo sie w tym samym pomieszczeniu, co on, ale nie nadawalo sie do spozycia. Byl bardzo zly. Chodzil po pomieszczeniu w ta i z powrotem, ale niestety bylo krotkie, wiec daleko nie zaszedl. -Usiadzze wreszcie! - krzyknela w koncu zdenerwowana Zita. - Tym chodzeniem wiele tu nie zdzialasz. Usiadl. Patrzyl chmurnym wzrokiem na sciane, cale szczescie, ze dali im pochodnie do tego wiezienia. Nie mial pojecia jaka jest pora dnia, ani ile czasu minelo, odkad stwory przyniosly ich do tego miejsca i odkad zabraly Meknarina. Nie mial pojecia gdzie sie znajduja, ani czy wyjda z tego zywi. Powinien byl spytac jakiegos wieszcza, co go czeka, nie musialby teraz trzasc sie ze strachu o wlasna skore. Mogl nawet zapytac swoja mlodsza siostre, choc kiedy umarla, byla jeszcze niemal dziewczynka i nie umiala dobrze czytac Planu. To dziwne, ale rzadko o niej myslal. Zreszta, nawet jakby spytal, pewnie nie na wiele by mu sie to zdalo. Skoro znalezli sie w mocy wladcy Przeznaczenia, to oznaczalo, ze wszystko im sie w Przeznaczeniu pomieszalo i wieszcz nic by z tego nie zrozumial. I dalej byloby tak samo, czyli nie wiedzialby ani co go czeka, ani nawet, gdzie sie ten caly wladca teraz znajduje. Czarodziej i przewodnik, ktory mial ich chronic, a ktorego te stwory pewnie juz zabily. Przypomnial sobie swoja wizje i znowu przestraszyl sie o los maga. A potem przypomnial sobie, ze przeciez sam nie jest wieszczem, bo wtedy nie musialby w ogole nikogo pytac a i tak by wiedzial, co go czeka. Nie jest wieszczem, to tylko strach, nic wiecej. Wygladal na tak zatroskanego, ze Zicie zrobilo sie go zal. -Przepraszam cie - powiedziala cicho, siadajac obok. - Nie chcialam byc niemila, tylko tak sie zezloscilam. Wszyscy sie martwimy, nie? -Racja - Baax ponuro skinal glowa. Zerknal na Kirema, ktory siedzial niedaleko, wpatrujac sie w niego przestraszonym wzrokiem. Wygladalo na to, ze zupelnie nie pojmuje co sie wlasciwie dzieje. Baax tez nie pojmowal. Sytuacja zaczela go przerastac. Elheres siedziala z glowa oparta na kolanach. Nadal byla zdruzgotana po tym, jak jaszczury zabraly gdzies Meknarina. Opowiedziala im o rozmowie z Aszka - z tamtym czlowiekiem, ktory ponoc byl smokiem, choc wcale nie wygladal. Ale kto z ludzi mogl wiedziec, jak wygladaja smoki? Baax zalowal, ze zasnal, kiedy tamten jeszcze tu byl, ale byl zmeczony, strasznie zmeczony. Czarodziejka mowila, ze nie powinni zanadto mu ufac, ale on ma jakis plan, chce ich do czegos wykorzystac, chyba przeciwko swoim zwierzchnikom i nalega, by stary i jego jaszczury oszczedzily ich. W takim razie powinni na razie robic to, co im radzi, bo nie maja tu innego sprzymierzenca, ale musza byc ostrozni. Czarodziejka powiedziala tez, ze Aszka wie, gdzie jaszczury przetrzymuja Meknarina i byc moze uda sie go wykorzystac, by pomogl uwolnic rycerza. Baax byl pewien, ze to byla glowna przyczyna, dla ktorej Elheres chciala zaufac smokowi. Nie byl tylko pewien, czy sluszna. Wpatrzony w czarodziejke, Baax dopiero po dluzszej chwili uslyszal wolanie Zity, by ktos pomogl jej sciagnac jedna z zagwi, wetknietych w wyzlobione w skalnej scianie rowki. -Po coz znowu? - zapytal Baax, ale podniosl sie z ziemi. Kirem takze wstal natychmiast. -Chcesz zgasic tu swiatlo? - Elheres zdziwila sie i chciala ja powstrzymac, ale Zita popatrzyla na nich, jak na glupcow. -To jest ogien, nie? - spytala. - To przeciez mozemy na nim podsmazyc to mieso! Przydaloby sie tylko je pokroic na mniejsze kawalki, ale i takie da sie upiec. Baax slyszac te slowa poczul zadziwiajacy przyplyw energii. Natychmiast wyciagnal swoj elfi sztylet, ktory przezornie schowal w cholewie buta, zamiast wsrod bagazy. Caly ich dobytek pozostal na rowninach Khargas, ale mieli przynajmniej czym sprawic mieso. Rozradowany usmiechnal sie do Zity i zabral sie do roboty. Dziewczyna zaimprowizowala ognisko - wsparla luczywo o glaz, by nie gaslo lezac na ziemi. Juz wkrotce Baax obsmazal soczyste steki, trzymajac je na nozu tuz nad ogniem. Plomien parzyl dlonie, ale nie zrazalo go to, bo zapach, a pozniej i smak, mialy wynagrodzic wszelkie cierpienia. Wreszcie mial szanse miec pelny zoladek. Pierwszy kawal miesa podzielil sprawiedliwie na cztery czesci. No, moze nie do konca sprawiedliwie, ale nikt nie upomnial sie, ze zagarnal dla siebie najwiekszy kes. Potem opiekal kolejne steki i wkrotce wszyscy mieli co jesc. -Nie jest to moze najpyszniejsze - Zita zaczela sobie zartowac, czujac, jak poprawia jej sie nastroj, - bo ten smolisty posmak troche przeszkadza, no i nie ma zadnych przypraw, ale jak juz wrocimy do Urji, to obiecuje wam wystawny obiad, jakiego jeszcze nie jedliscie. -Smazona dziczyzna z cebulka - Baax poczul, jak slinka naplywa mu do ust. Wyobraznia zaczela pracowac intensywnie. - Do tego ziemniaczki zapiekane w popiele. Kapusniak, kielbaski z rusztu, swiezo uwazone piwo... -Zla wybrales profesje Baax - przerwala mu Zita. - Powinienes zostac karczmarzem. A moze, jak juz wrocimy do Urji, to zalozymy gospode? Wezmiemy slub i bedziemy mieli najlepszy wyszynk w calej Urji! -W calym Eriaarze! - poprawil ja byly kupiec, ktoremu spodobal sie pomysl na zmiane specjalnosci. -Na calym swiecie! - dziewczyna nie pozostala dluzna. Rozesmieli sie razem, a Elheres zawtorowala im, patrzac ze zdziwieniem to na jedno, to na drugie. -Wezmiemy slub? - Baax nagle przestal sie smiac, jakby cos do niego dotarlo. Jego okragla, rozgrzana ogniem twarz przybrala intensywnie czerwony kolor i nie wiadomo, czy stalo sie tak od goraca, czy z naglego przyplywu emocji. -A czemu nie? - odparla po prostu Zita. - Nigdy nie wiadomo, co sie stanie jutro - powiedziala filozoficznie. Baax pokiwal glowa, Elheres rowniez. Tylko Kirem pozostal zasepiony, choc probowal pokryc rozczarowanie niewyraznym usmiechem. Rozdzial Osmy Stwory wrzeszczaly na siebie, lub do siebie, Ochan nie byl w stanie tego stwierdzic. Stal i rozgladal sie nerwowo po pomieszczeniu. Nie bylo stad ucieczki. Tak jak w Tkalarhiar, tak i tu zyly istoty posiadajace skrzydla i jedyny otwor wejsciowy znajdowal sie wysoko w scianie. Grota byla olbrzymia i bardzo zagracona. Moglby sprobowac ukryc sie w stercie rupieci - czymkolwiek one byly - i poczekac, az uda mu sie wymyslic jakis lepszy plan.Poruszyl delikatnie rekami i nogami, sprawdzajac, czy wraca mu juz czucie. Podniosl sie z niewielkim wysilkiem, uwazajac, by stwory nie zwrocily na niego uwagi, ale zbytnio zajete byly soba. Powoli podszedl do najblizszego przedmiotu. Byl chlodny w dotyku, jakby byl wykonany z metalu, lecz jego przeznaczenia Ochan nie znal i nie byl w stanie sie domyslic. Skryl sie za nim i zaczal szukac lepszej kryjowki, dalej pomiedzy szpargalami. Okrzyki stworow staly sie nieco glosniejsze. Nagle zobaczyl na skalnej scianie nieksztaltny cien jednej z bestii. Nie byl pewien, ktora to. Przestraszyl sie i sprobowal uciec pomiedzy jakies dziwne skrzynie, ale potracil jedna z nich ramieniem i przewrocila sie, zagradzajac mu droge. Skulil sie w obawie przed atakiem stwora, lecz nic sie nie stalo. Podniosl wzrok. Mniejszy i mlodszy ze stworow - ten, ktory go przyniosl - wisial w powietrzu, mlocac je skrzydlami. Opadl miekko na sterte gratow tuz obok niego i jego obraz zaczal lekko drgac. Ochan wyczul tworzaca sie halucynacje i zamarl w bezruchu. Zaczynal sie domyslac, lecz prawda wydawala sie zbyt okrutna. Przed nim stanela Szedr - jego smoczyca. -Nie uciekaj, nie uczynimy ci nic zlego - powiedziala nie poruszajac ustami tak, jak poprzednio, wprost do jego umyslu. Byla zdziwiona, ze uciekl przed nia, lecz niespodziewanie uswiadomila sobie, ze on mogl dotychczas nie wiedziec, ze skrzydlaty jaszczur i niemal ludzka kobieta, to ta sama istota. Uzywala halucynacji, by sie z nim porozumiec, ale pokazywala mu sie rowniez jako prawdziwy smok. Sadzila, ze on zdaje sobie sprawe z iluzji, byl przeciez magiem. W pierwszej chwili pomyslala, ze on boi sie Sedzi, a po chwili zmrozila ja mysl, ze on moze obawiac sie jej. Ze moze nienawidzic jej smoczej postaci tak samo, jak ona pogardzala jego ludzkimi ksztaltami. -Nie uciekaj - powtorzyla. Oszolomiony posluchal jej. Wyczolgal sie spomiedzy gratow, starajac sie zachowac resztki godnosci, choc nie bylo o to latwo na czworakach. Wyjrzal zza skrzyni i ujrzal stajacego posrodku komnaty siwowlosego mezczyzne. Zdawal sie usmiechac, a kiedy sie odezwal, jego wargi poruszyly sie. -Halucynacje nigdy nie byly twoja mocna strona, Szedr - powiedzial. - Twoj brat to potrafi, ale ty mu nigdy nie dorownasz. -Moj brat jest morfem - odparla Szedr, pozwalajac sobie na okazanie odrobiny zlosci. - Taki ma dar, nie dziw sie, ze potrafi lepiej oszukiwac ksztalty, niz ja! Ochan sluchal wymiany zdan, jakby toczyla sie gdzies obok niego i zupelnie go nie dotyczyla. Nie wierzyl jeszcze, ze to wszystko jest prawda, mial wrazenie, ze sni. Ale nie. To wszystko, co widzial przed soba - siwowlosy mezczyzna i kobieta o porazajacej urodzie - to naprawde byla halucynacja, zluda. Ona nie byla realna, to byla tylko projekcja do jego umyslu. W rzeczywistosci byla potworem... Czarodziej usiadl na ziemi i schowal twarz w dloniach. Znajdowal sie w rekach potworow i mogly z nim zrobic, co chcialy. -Ochan - znow uslyszal jej glos. Zblizyla sie do niego. Nadal byla piekna, byla najpiekniejszym mirazem ludzkiej kobiety, jaki zdarzylo mu sie ogladac. Wolal ja taka, nawet, jesli wiedzial, ze to nie jest prawdziwa ona. Szedr wskazala na starca. - Ten smok, ktorego tu widzisz, to Sedzia. Moj druh i opiekun. On jedyny wiedzial, co uczynilam z Pierscieniem. Teraz udzieli nam schronienia - znow spojrzala na starca i Ochan odniosl wrazenie, ze to jeszcze nie zostalo do konca uzgodnione. Mezczyzna westchnal i sciagnal usta. A pozniej spojrzal na Ochana. -On jest tym, ktory przyniosl Krag Ognia? - spytal i nie czekajac na odpowiedz podszedl do czarodzieja. Ujal jego nadgarstek w swoja najzupelniej ludzka dlon. Ochan patrzyl na to zdumiony. Rowniez nie byl mocny w magii ksztaltow, dlatego dziwila go latwosc, z jaka niektorzy potrafili przybierac formy. - Ogien jest az nadto oczywisty w jego duszy - powiedzial Sedzia pewnym glosem i usmiechnal sie do Szedr. Odpowiedziala lekko wystraszonym usmiechem. Po raz pierwszy Ochan zobaczyl w jej twarzy cos wiecej niz kamienna, nieprzenikniona maske. -Pierscien nadal jest tutaj - powiedziala z wahaniem. - Czy jestes pewien, ze to nie jego wyczuwasz? -Wiem, moja droga, ze Pierscien nie wrocil jeszcze do Sanktuarium, a gdzie indziej moglby byc, jesli nie przy ktoryms z was? Ale to nie moc Kregu wyczuwam, jesli to cie niepokoi, lecz jego prawdziwy dar. Pierscien inaczej zachowuje sie w obecnosci morfa, czy iluzjonisty, a inaczej wobec potencjalnego wladcy Zywiolu. - Mezczyzna nadal nie puszczal jego dloni i patrzyl mu w oczy. Spojrzenie jego wyblaklych niebieskich zrenic przeszywalo Ochana na wylot. Czarodziej odruchowo spojrzal na Szedr, by sprawdzic, jakie sa teraz jej oczy, bo ten mezczyzna najwyrazniej odmienil takze jej ksztalt. I zobaczyl, ze jej zrenice sa czarne, jak otchlanie na krancach swiata. Ale tam, gleboko na dnie, plonal zywy ogien. Jednak plonal. Ochan usmiechnal sie do siebie. Nie potrafil sobie przypomniec, czy w spojrzeniu Szedr-potwora tez widzial ten zar. Nie patrzyl mu nigdy w oczy, nie z tym uczuciem zachwytu i fascynacji. Bedzie musial to nadrobic, gdy tylko znow ujrzy prawdziwy ksztalt smoczycy. -Szedr - powiedzial nagle Sedzia niezwykle powaznym glosem. - On jest tym, kim ty jestes. - Przerwal na chwile, a Ochan dojrzal w twarzy Szedr, ze ona nie rozumie, o co mu chodzi. Ale nagle chyba zrozumiala, bo pokrecila glowa, jakby chciala wyjasnic nieporozumienie. - Tak - podkreslil mezczyzna - on jest wladca Przeznaczenia i jest obdarowany moca Ognia. Moze byc wladca Ognia, jak ty. Moglby byc Straznikiem, gdyby nie nowe reguly o trzech darach, albo... -Ale... -Jest najmlodszym. Szedr zamilkla. Sedzia rowniez milczal, lecz nadal trzymal jego reke. -Skad mozesz o tym wiedziec - powiedzial Ochan lekko schrypnietym glosem. - Moze to, co wyczuwasz, to tylko zaburzenie spowodowane Pierscieniem. -Umiem je odroznic. Uczono mnie tego przez wiele setek lat. Mam doswiadczenie niezbedne, by rozpoznac wladce Przeznaczenia. Nie rozumiem jedynie, jak to sie stalo, ze dostales Pierscien i dotarles z nim az tutaj. Nie rozumiem, dlaczego zyles przez tyle lat poza Khargasem, dlaczego w ogole zyjesz? Ochan podniosl na niego zdumione spojrzenie. -Nie pozwalamy, by mlodsi z takimi darami, jak twoje, chodzili po swiecie. To zbyt niebezpieczne. -Lecz jest nas zbyt malo, by ich wszystkich odnalezc - podpowiedziala Szedr. Cieszyla sie przeciez, ze temu najmlodszemu udalo sie ocalec. -Skad pochodzisz? - spytal Sedzia. -Z Menter Sabani. -To drugi koniec swiata. Tak, to wiele wyjasnia. Nie wszedzie mozemy dotrzec - starzec wydawal sie byc zmartwiony. - Ale widac tak mialo byc - powiedzial. - Szedr, sadze, ze nie masz wyboru, musisz przekazac mu swoje slowa Ognia. Mysle, ze nadeszla pora, by wypelnil sie Plan. Szedr drgnela. Co mialo oznaczac to, ze Plan ma sie wypelnic? Nigdy, az do przybycia Ochana, nie slyszala o zadnym wypelnieniu Planu! Przez cale jej zycie, przez cale nauki, ktore pobierala w Straznicy, Sedzia powtarzal, ze moc Pierscienia musi na zawsze pozostac nie wykorzystana. Nie mowil, ze do nadejscia nastepcy tworcy kregu, lecz na zawsze! Dopiero ten czarodziej opowiedzial jej o nastepcy. Czyzby Sedzia o tym wiedzial? I ukrywal to przed wszystkimi? Nie rozumiala, czemu tak sie dzialo, czemu naklania ich do uczynienia tego, o czym ponoc mowili elfowie, a co nie powinno sie stac. Nie mogla pozwolic, by czarodziej przystapil do proby, jesli Pierscien nie byl jeszcze ukryty! -Nie mowiono wam nigdy o wypelnieniu sie Planu w obawie, ze ktos z was moglby zapragnac to uczynic - wyjasnil Sedzia. - Szedr, wiesz przeciez dobrze, ze kazdy z was - Straznikow - posiada dary, ktore byly wymienione przez tworce Pierscienia w klatwie. Kazdy z was moglby uwolnic moc Pierscienia. Na tym wlasnie polega paradoks tej sytuacji. Jedyne istoty dosc potezne, by zdjac zaklecie, sa jednoczesnie dosc silne, by przeciwstawic sie klatwie. Dlatego maja za zadanie pilnowac by nigdy nie doszlo do spelnienia Przeznaczenia. -Dlaczego w takim razie mowisz, ze musi sie ono wypelnic? - Szedr zapytala wzburzona. -Dlatego, ze taki jest ten swiat. Przeznaczenie zawsze sie spelnia - powiedzial Sedzia po prostu. -Nieprawda! - zaprotestowala. - Gdyby tak bylo, nie byloby Straznikow. Nie mielibysmy dosc tej sily, o ktorej mowiles - sily, by przeciwstawic sie klatwie. Bylibysmy tylko dosc potezni, by ja zrealizowac! Sedzia milczal, patrzac na Szedr przez dluzsza chwile. -Nie wiem - powiedzial w koncu z wahaniem. - Moze masz racje. Ty jestes wladczynia Przeznaczenia, a ja nie, dlatego wszystko we mnie dazy do realizacji porzadku rzeczy. Ale masz racje, oczywiscie. Teraz decyzja nalezy do was. Do ciebie - poprawil sie patrzac na Ochana. -Czy mozemy chwile porozmawiac sami? - spytala smoczyca przestraszona jego ostatnia uwaga. -Oczywiscie - zgodzil sie Sedzia i zwolnil swoja iluzje. Machnal wielkimi bloniastymi skrzydlami i zniknal w otworze w scianie. -Nie mozesz zostac wladca Ognia - powiedziala Szedr nie patrzac na Ochana. - Nie wierze w to, co mowi Sedzia, ze tak ma sie stac. Przez cale zycie uczono mnie, ze zdjeciu zaklecia z Pierscienia towarzyszyc bedzie zaglada calego swiata. To nie moze sie wydarzyc! -To, co nie moze sie wydarzyc, nie wydarzy sie Szedr - zapewnil ja Ochan. - Ja nie chce uwalniac jego mocy. Dosc juz cierpien spowodowalem, sluchajac jego glosu. Ale nie pozwole ci zrezygnowac z dopuszczenia mnie do proby. Moim marzeniem bylo zawsze, by zostac wladca Ognia i to nie bylo pragnienie spowodowane przez Pierscien, tylko przez pomylke Przeznaczenia, ktore uraczylo mnie tym darem. Musisz dac mi mozliwosc spelnienia i wierz mi, ze nie ma to nic wspolnego z klatwa. -Czy nie rozumiesz, ze wladca Ognia, jest elementem, ktory jest mu potrzebny, by mogl zrealizowac swoje Przeznaczenie? -Nie mow o nim, jakby byl istota myslaca! - czarodziej zdenerwowal sie w koncu. - Jesli jestem wladca Przeznaczenia, to ja podejmuje decyzje, a ja nie chce otworzyc Kregu, a wiec nie uczynie tego. Obiecalas, ze przygotujesz mnie do proby, wiec dlaczego zmieniasz teraz zdanie? -Obiecalam, ze uczynie to, gdy tylko Pierscien wroci na swoje miejsce. A nie moze teraz wrocic, bo wszyscy, w calym Khargas, wiedza juz, ze ktos go stamtad zabral. Jesli sie ujawnie, zabija mnie i ciebie rowniez! Czy tego chcesz? -Chce zostac wladca Ognia. Jesli oni juz wiedza, ze ktos go stamtad zabral, lada moment i tak wpadna na twoj trop, wiec lepiej chyba bedzie, jesli bedziesz miala po swojej stronie kogos, kto pomoze ci sie przed nimi obronic. Wiesz, ze posiadam wystarczajaca moc, by przeprowadzic probe chocby teraz! Zacznijmy wiec. -Nie uczynie tego! -Uczynisz! -Dlaczego jestes taki tego pewien? -Poniewaz mnie kochasz! Zamilkla. Zdziwila sie i nie wiedziala przez moment, co mu odpowiedziec. Spodziewala sie raczej jakichs argumentow o Przeznaczeniu, woli Pierscienia, czy czyms takim. A on powiedzial, ze ona go kocha i dlatego pomoze mu osiagnac spelnienie. Wiedziala, ze ma racje. A on dostrzegl ten wyraz zdumienia na iluzji jej ludzkiej twarzy i wiedzial, ze trafil z tym w samo sedno. Nie odzywala sie wystarczajaco dlugo, by go utwierdzic w tym mniemaniu. -A zatem przygotuj sie - powiedziala w koncu. - Musze usunac cala magie z tego pomieszczenia, wiec za chwile stane przed toba w swej prawdziwej postaci. Czy ty wowczas bedziesz mnie nadal kochal? - spytala, lecz nim zdolal odpowiedziec, zlikwidowala halucynacje. Istota stojaca teraz przed nim byla tak samo zachwycajaca, jak jej ludzki miraz. Barwy jej kryzy przenikaly sie ze swiatlem i mrokiem podziemnej groty, a oczy o pionowych zrenicach mialy zlocista barwe. Nie byly zywym plomieniem tak, jak oczy iluzji, ale dostrzegal w nich pasje. Byla potezna, najwspanialsza istota chodzaca po swiecie. Ochan wpatrywal sie w nia i nie mogl sie nadziwic, ze on - slaby, maly czlowiek - moze byc atrakcyjny dla stworzenia tak cudownego i starozytnego. Po chwili jednak znow zobaczyl czarnowlosa kobiete. Przywolala iluzje z powrotem, bo o czyms sobie przypomniala i musiala wiedziec, zanim on stanie twarza w twarz z pewna smiercia. Nie przygotowal sie do proby ani przez chwile, tylko cud mogl sprawic, ze ja przezyje, lecz mimo to gotow byl zaryzykowac. To sprawilo, ze zapragnela zyskac pewnosc odnosnie jego uczuc. -Kochasz mnie, czy ja? - spytala. Patrzyl na nia i myslal "obie". Nie rozumial, czemu pyta o to teraz. Wydawala mu sie wspaniala niezaleznie od tego, czy byla kobieta z jego snow, czy prawdziwa soba. W pierwszej chwili owszem, przestraszyl sie jej, ale to juz minelo, juz sie nie obawial. Nagle jednak zrozumial. Odebral jej uczucia - nienawisc, zazdrosc. Chodzilo jej o kogos innego. -Elheres? - spytal i przestraszyl sie. Wiedzial, ze Szedr nienawidzi czarodziejki, ale to byla pomylka, on nie... -To nie tak Szedr. Kocham ja ale... Nie tak. Nie jak kobiete... - Nie potrafil wyjasnic tego, co laczylo go z Seszija Elheres Lihes. Wiedzial, co to bylo, ale nigdy nikomu o tym nie powiedzial, wiec i teraz nie umial. Ozdobne litery dainge wyryte na jego rubinowozlotym medalionie ukladaly sie w napis Keran Mohegar Lihes. To bylo wszystko. Elheres mogla znac kogos o tym nazwisku, mogli byc w jakis sposob spokrewnieni. Dopoki nie spotkal jej - Szedr - nie zdawal sobie sprawy, ze do Elheres nie czuje niczego ponad przepelniona niepokojem i niepewnoscia ciekawosc. Ale to bylo wszystko. - Ona jest dla mnie jak... - zawahal sie. To slowo moglo miec zbyt wielkie znaczenie, gdyby je w koncu wypowiedzial - siostra - dokonczyl bardzo cicho i mial nadzieje, ze smoczyca zaakceptuje takie wytlumaczenie. Przestraszyl sie, ze z zazdrosci nie zechce pomoc mu w odnalezieniu towarzyszy, a przeciez bardzo na to liczyl. - Szedr, czy... - musial sie upewnic. - Czy mimo to moge cie jeszcze prosic? Pamietasz, rozmawialismy o moich towarzyszach. Obiecalas, ze pomozesz mi ich odnalezc. Czy nadal moge liczyc, ze to uczynisz? Wiem, ze zadam zbyt wiele, ale oni... to im przede wszystkim zawdzieczasz, ze Pierscien wrocil, sam niczego bym nie zdzialal. Dlatego prosze cie. Jeszcze raz. - Nie wiedzial, czy dobrze robi wracajac teraz do tamtej rozmowy. W trakcie, jak mowil, czul, ze jej uczucia dziwnie sie zmieniaja. Ze narasta w niej niechec. Przerwal, bo przestraszyl sie, ze zamierza odmowic. Nie potrafil nazwac tego, co sie dzialo w jej duszy, ale po chwili odniosl wrazenie, ze jej emocje znow przechodza metamorfoze. -Oczywiscie - powiedziala spokojnie. - Moi szpiedzy juz ich odnalezli. Nie wszystkich co prawda, ale to kwestia najwyzej jednego dnia. Wkrotce wszyscy znajdziecie sie poza granicami Khargas - oczywiscie pod warunkiem, ze Pierscien znajdzie sie w Straznicy. Czy ta odpowiedz cie satysfakcjonuje? - spytala i wyczula jego ulge. Nie, nie uwierzyla w jego wyjasnienia. Zwiazek, ktory odgadywala pomiedzy tymi dwojgiem zdawal jej sie glebszy. Z pewnoscia probowal ochronic tamta w ten sposob. Ta radosc, ktora az bila od niego, kiedy upewnil sie, ze jego kochanka bedzie bezpieczna, byla zbyt wielka. O, jakze sie mylil! - Czy teraz mozemy juz zaczac? - Szedr spytala po chwili, uspokoiwszy sie i gdy uzyskala potwierdzenie, ponownie stala sie smokiem, wzbila sie w powietrze i wyleciala przez otwor w stropie. Patrzyl za nia przez chwile, az wrocila z Sedzia. Wyznaczyli posrodku pomieszczenia okrag. Sedzia musial usunac czesc ze swoich szpargalow na boki, aby miejsce proby mialo przepisowa wielkosc. Na szczescie dla czlowieka moglo byc nieco mniejsze, niz dla smoka. Przygotowania do proby wlasciwie sie nie odbyly, nie bylo tez mowy o kilkudniowym unikaniu wszelkich przejawow magii. I Szedr prawde mowiac cieszyla sie z takiego obrotu sprawy. Ochan zginie i zagrozenie zostanie wyeliminowane. Pozniej moze uda sie jej jakos wytlumaczyc Starszym cale to zamieszanie, wiedziala na pewno, ze Sedzia stanie po jej stronie, a cieszyl sie takim autorytetem, ze mogla nawet miec nadzieje, ze jej wybacza. A jesli nie to coz, dolaczy do swego ukochanego w Ogniu. Ale najwazniejsze, ze Pierscien bedzie juz wtedy ukryty. Na razie jednak Sedzia polozyl klejnot tuz poza okregiem. Byl to jedyny przedmiot magiczny, ktory musial sie znajdowac w tym samym pomieszczeniu, w ktorym odbywala sie proba - proba Ognia - poniewaz byl jedynym na swiecie zrodlem jej mocy. Ochan obiecal Szedr, ze po probie pomoze jej zwrocic Pierscien do Straznicy. On pomimo wszystko wierzyl, ze uda mu sie ja przejsc. Po czesci dlatego, ze wiedzial, jak dobrze zna swoj Zywiol, a po czesci uznal, ze jesli Pierscien chce miec nastepce swego tworcy, to musi mu jakos pomoc. Nie zamierzal zostac tym nastepca, nie zamierzal nawet spojrzec na Pierscien po probie, ale nic nie stalo na przeszkodzie, by klejnot uwazal inaczej. Jesli mial jakies swoje zdanie, a co do tego Ochan nie mial przeciez pewnosci. Na razie jednak musial sie przynajmniej troche rozluznic przed czekajaca go przeprawa. Sedzia oczyscil jego umysl i przygotowal go na spotkanie z Ogniem. Nagiego i nieswiadomego wprowadzil do kregu, a potem opuscil komnate. To miala byc dziwna proba. Obecny mial byc tylko Adept i jego Mistrzyni. Przy czym smoczyca zdawala sobie sprawe z tego, ze nawet jej obecnosc jest tu zbedna. Adept mial sie zmierzyc z zywiolem, ktory poznal lepiej, niz niejeden z tych, ktorzy probe przeszli dawno temu. Szedr poczula nagla dume, ze to jej wlasny czlowiek dostapi zaszczytu zdobycia wladzy Ognia. Przez moment pragnela nawet, by przybyli tu Starsi i, by zobaczyli jego wielkosc. Na szczescie jednak nikt ze Starszych nie wiedzial jeszcze skad bierze sie wzrastajaca ponownie aktywnosc Kregu Mocy. Smoczyca stala przed Ochanem, puszac sie swoja wielobarwna kryza i przecinajac powietrze miekkimi ruchami grubego ogona. Zdziwila sie jego pierwsza reakcja na widok jej prawdziwych ksztaltow i miala nadzieje, ze w tej chwili jej postac nie przeraza go, bo przeciez w czasie proby nic nie powinno go rozpraszac. Ale on jej nie widzial. Proba rozpoczela sie i Ochan widzial przed soba najwspanialszego i najwiekszego smoka jaki istnial w swiecie i poza swiatem. Esencje smoczej istoty, symbol, ucielesnienie idealu. Samego Ducha Ognia. Stworzenie - czy moze raczej idea stworzenia - bylo ogromne, lecz zdawalo sie miescic w grocie z latwoscia. W pierwszej chwili drakon zdawal sie niematerialny, nierealny, jego skrzydla przenikaly sciany jaskini, ogon wil sie pomiedzy molekulami kamiennej posadzki. Ochan mial wrazenie, ze poprzez jego brzuch widzi gore niepotrzebnych rupieci ulozonych pod sciana. Smok stawal sie jednak z kazda chwila bardziej prawdziwy. Bardziej namacalny, niz to, co znajdowalo sie rzeczywiscie dookola. Nagle okazalo sie, ze to nie jego skrzydla przenikaja sciany groty, lecz to skala delikatnie, niesmialo muska zlocista blone, kosci i pazury. Wydawala sie odsuwac, jakby zabieranie przestrzeni Duchowi Ognia bylo swietokradztwem nawet dla zimnego kamienia. Posadzka stala sie przezroczysta, przestala istniec, aby on mogl do woli machac ogonem, nie napotykajac oporu. Mial najpotezniejszy, najdluzszy i najgrubszy ogon sposrod wszystkich smokow swiata. Jego barwa byla zlocista, podobnie, jak barwa lusek na calym jego ciele. Mienily sie jasna czerwienia i srebrem, jakby w nieustannym ruchu, jakby caly czas plonely, nie spalajac sie. Jasnopopielaty brzuch wygladal jak przesypujace sie popioly wygaslego ogniska. Kryza wokol jego szyi byla wielka i najezona; gotowal sie do boju i chcial sploszyc przeciwnika. Mienila sie wszystkimi barwami ognia i pelgala wokol dostojnej glowy. Wygladala, jakby byla uczyniona z plomienia. A blona jego skrzydel zdawala sie byc zrobiona z roztopionego, plynnego zlota. Machnal skrzydlami, lecz powietrze ani drgnelo, przerazone jego potega. Ochan skulil sie i przez krotka chwile mial chec uciec, schowac sie, lecz pierwotny lek nie pozwolil mu wykonac najmniejszego ruchu. Smok uchylil swa wielka paszcze i buchnely z niej kleby dymu i ognia. Wtedy dopiero Ochan spojrzal w oczy drakona. Mial zlote oczy takie, jak smoczyca Szedr, o pionowych, czarnych zrenicach, na dnie ktorych plonal Ogien. Ten prawdziwy, esencja zywiolu. Duch Ognia wisial ponad kregiem i patrzyl na marnosc, ktora stala posrodku. Ta marnosc chciala sie z nim zmierzyc. Zaryczal poteznie, az sciany groty zdaly sie walic na ziemie, machnal skrzydlami i wzbil sie pod sklepienie. Krazyl dlugo nad Ochanem, obserwujac go, czekajac, by Adept uczynil gest, by ukorzyl sie przed nim, lub rozpoczal walke. Czarodziej byl jednak zbyt oszolomiony, by zareagowac. Bal sie i wielbil to stworzenie. Najpewniej ukorzylby sie przed nim, gdyby wiedzial, ze to wlasnie nalezy uczynic. Nie wiedzial jednak - nie wiedzial przeciez nic. Stal wiec tylko i wielbil go sercem, wzrokiem, mysla. Az w koncu Duch Ognia niespodziewanie zapikowal, smagnal w kierunku Ochana plomieniem i czarodziej musial sie bronic. Otrzasnal sie blyskawicznie. Rozpoczela sie walka. Ochan nagle zapomnial o calej fascynacji i stanal przed Ognista istota, jak przed rownym sobie. Zamienil sie w smoka i zdumial sie latwoscia z jaka mu to przyszlo. Teraz byl tej samej wielkosci, co zlocisto czerwony Duch krazacy wokol niego. Grota prawie calkiem znikla. Byl smokiem o barwie purpury. Jego kryza lsnila jednolita czerwienia, a luski na grzbiecie przechodzily az w gleboki fiolet na ogonie. Lsnil goracym mrocznym swiatlem o barwie godnej najwiekszego krola. Jedynie jego brzuch byl jasnoczerwony, a blona na skrzydlach mienila sie wszystkimi odcieniami pomiedzy czerwienia a fioletem. Jego pazury krzesaly iskry na kamieniach posadzki. Machnal skrzydlami, jednak nie wzbil sie az pod sklepienie groty. Wyrysowal w swym umysle idealna sfere oparta na obrysie kregu proby i nie przekraczal jej granic. Dostrzegl Szedr siedzaca tuz obok, jak gdyby zamrozona w pol ruchu. Nic wokol nie poruszalo sie, nie bylo nawet kurzu wzbijanego gwaltownymi ruchami skrzydel Ducha Ognia. Zlocisty smok latal po calej grocie, pikujac to nizej, to wyzej, ale Ochan przez caly czas pamietal o swej mentalnej sferze, ktorej granic nie wolno mu bylo przekroczyc chocby brzegiem skrzydla. Duch atakowal coraz agresywniej, dostrzegl bowiem w purpurowym drakonie, w ktorego przemienila sie istota z pozoru tak marna, przeciwnika, mogacego stanowic wyzwanie dla wlasnego absolutu. Wyrzucil z siebie potezne zaklecie. Ochan krzyknal z bolu, bo ogien przypalil mu skrzydlo. Plomienie liznely sciane za jego plecami i gdyby byla prawdziwa materialna sciana z kamienia, pewnie nadtopilaby sie nieco. Na szczescie zar przedarl sie przez nia i rozplynal w nicosci. Ochan nie pozostal drakonowi dluzny. Splunal w niego goracym jadem, ale na Duchu nie zrobilo to wrazenia. Zaabsorbowal gorac, ktory rozszedl sie po jego luskach jak fala. Zlozyl skrzydla i przemknal kolo czarodzieja, niczym strzala, probujac wytracic go poza granice kregu. Ochan zachwial sie. Nie byl w stanie dobrze ocenic swoich smoczych rozmiarow, lecz zyl jeszcze, a plomienny Duch nadal plul w niego ogniem, co oznaczalo, ze boj trwa. Purpurowy smok zaczal powiekszac sfere, ktora byla arena walki. Nadal przecinala ona krag wyznaczony na posadzce, lecz jej srednica uniosla sie i stala sie wieksza. Ku zaskoczeniu Ducha, jego przeciwnik mogl sie wzbijac na coraz wieksza wysokosc. Z paszczy Ochana nieustannie buchaly kleby pary. Staral sie wydobyc z siebie ogien, taki, jak Szedr, albo sam Duch Ognia, lecz na razie mogl jedynie pluc jadem, ktorym nie byl w stanie skrzywdzic Ducha. Przez caly czas poszerzal tez i umacnial sfere. Widzial, ze jej granica przybliza sie do miejsca, w ktorym lezal Pierscien. Zlocisty smok urosl znow i wlecial w obreb sfery. Nieustannie zial ogniem, lecz Ochan nie pozwalal juz sobie na odczuwanie bolu. Chlonal ogien, ktorym raczyl go przeciwnik, az w koncu wiedzial juz, ze teraz tez potrafi! Duch Ognia znajdowal sie niemal wprost nad nim, kiedy czarodziej poczul, ze bedzie juz w stanie odpowiedziec mu w godny sposob. Zaczerpnal powietrza gleboko w swe smocze pluca i wypuscil z paszczy potezny plomien. Zaskoczyl Zlocistego. Ten przestal machac skrzydlami, zlozyl je i wygladalo, ze na moment stracil przytomnosc. Jezeli Duch mogl byc przytomny, badz nie. Ochan przerazil sie, ze wielki smok zaraz na niego spadnie i pierzchnal spod niego, zatrzymujac sie niemal na widmowej scianie. Na chwile wstrzymal oddech, gdy w dole, pod soba zobaczyl wyrysowany krag. Nie znajdowal sie nad nim. Prawde mowiac, byl daleko poza obrysem kregu proby. Ale jego mentalna sfera byla teraz tak duza, ze nie przekroczyl jeszcze jej granicy. Byl tego pewien, widzac, ze Szedr nadal nie porusza sie, a Ognisty Duch wisi w powietrzu ponad nim. Wielki smok nie poruszal sie nadal, ale nie spadal na ziemie, jakby nie dzialaly na niego sily grawitacji. Nie atakowal przez moment, ale znajdowal sie poza zasiegiem Ochana. Czekal i kontemplowal. Czarodziej wiedzial, ze jesli ma pokonac Ducha, musi go zmusic do wejscia w Sfere i uniemozliwic mu wydostanie sie z niej. Zaczal delikatnie konstruowac zaklecie, ktore mialo wzmocnic sciany pulapki w dogodnym momencie. Czul wzrastajaca ponad nim moc, ktora dopiero teraz miala zamiar naprawde rozpoczac walke. Duch Ognia bawil sie dotychczas, lecz teraz wiedzial juz, ze nie ma do czynienia z byle kim. Ten mlody ludzki czarodziej dysponowal ogromnymi umiejetnosciami i Zloty Smok musial go zniszczyc, lub uczynic prawdziwie wielkim. Ochan czul pulsacje dochodzaca spoza sfery. Z Pierscienia. Nie mogl miec go przy sobie w czasie proby, lecz nagle pomyslal, ze jesli nie bedzie go mial, to Zlocisty posiadzie cala moc ognia i wtedy z latwoscia zabije go. Rozszerzyl jeszcze Sfere, ktorej umocnione sciany grozily peknieciem, przy kazdym kolejnym ruchu, az objela ona skalna polke obok Szedr, na ktorej spoczywal klejnot. Duch Ognia, widzac to, zawyl z wscieklosci. Podlecial do klejnotu, chca go zgarnac swoja widmowa lapa, lecz Ochan zdazyl pierwszy schwycic Krag Mocy w swoje smocze pazury. Wypowiedzial ostatnie Slowa, ktore uczynily sfere nieprzepuszczalna dla Ducha. Byl teraz zamkniety wraz z czarodziejem, dal sie ujarzmic. Lecz walczyl nadal. Zamienil sie w Ogien, ktory wypelnil cala sfere. A Ochan plawil sie w nim, zamiast plonac. Cieszyl sie i smial, nie czujac bolu, nie palac sie wcale. Latal i plywal w oceanie zywego Ognia. I wtedy Duch pogodzil sie z tym. Nie walczyl juz, lecz przenikal iluzje Ochana - smoka i cialo prawdziwego czarodzieja. Przenikal go i stawal sie nim. I szeptal, cichym glosem, nieslyszalnym dla czarodzieja, zbyt podekscytowanego swym niespodziewanym zwyciestwem. Szeptal nieublaganie "splonieszsplonieszsploniesz..." Proba byla skonczona. Sfera rozprysla sie na drobne kawalki i znikla. Szalejacy wewnatrz ogien zmalal - albo to grota urosla - zwinal sie i schowal wewnatrz Pierscienia zacisnietego w dloni Ochana. Pochodzil przeciez z niego. Czarodziej lezal wewnatrz kregu nieprzytomny. Szedr przerazila sie, widzac, ze zabral Pierscien, lecz Sedzia, ktory zaraz wrocil uspokajal ja, ze odbiora go potem. Teraz trzeba sie zajac dokonczeniem proby, hipnotyzer powinien wzmocnic zaklecia w umysle Adepta. Mistrz musi sie zatem oddalic. Szedr protestowala, lecz Sedzia byl nieublagany. Wyleciala z groty pelna zlych przeczuc. Byla przekonana, ze jej czlowiek nie przezyje proby, lecz przezyl i mial teraz dosc mocy, by sprowadzic zaglade, lecz brakowalo mu wiedzy, jak jej uniknac. Nikt nie chcial jej uwierzyc, ale to jednak ona miala racje. Wola Pierscienia okazala sie wlasnie silniejsza od woli ludzkiej. Rozdzial Dziewiaty Wyfrunela z groty z impetem. Byla bardzo zla. Na Sedzie, na Ochana i na sama siebie. Przeciez jeszcze w ostatniej chwili probowala zapobiec nieszczesciu, ale ugiela sie pod spojrzeniem jego granatowych ludzkich oczu.Nie odbiora mu Pierscienia, nie dadza rady. To bylo przeciez wiadomo od poczatku, od chwili kiedy poprosil ja, by dopuscila go do proby, albo nawet wczesniej, gdy rozpoznala w nim maga ze swoich snow. Nie. To bylo wiadomo jeszcze dawniej! Wtedy, gdy zabrala Pierscien ze Straznicy! Juz wtedy powinna byla wiedziec, ze w ten sposob moze wylacznie sprowadzic nieszczescie, ale dala sie przekonac Aszce, ze to jedyny sposob, by ukryc go przed zadnymi wladzy stronnictwami. Ach, jaka byla glupia! Latala w kolko pod chropawym od stalaktytow sklepieniem ogromnej groty pelna zlych przeczuc. Zataczala ciasne kolka, juz zaczynalo jej sie krecic w glowie, a skrzydla raz po raz uderzaly o twarde, wilgotne skaly sklepienia. I nagle uswiadomila sobie, ze jeszcze o czyms nie powinna byla zapominac. O czyms bardzo waznym. Co to bylo? Chwila skupienia i widok w zachodnim korytarzu sprawily, ze przypomniala sobie natychmiast. Zobaczyla nadlatujaca grupe smokow. Byla pewna, ze to Starsi. Pierscien uaktywnil sie na czas proby i teraz juz z pewnoscia wiedzieli, gdzie dokladnie sie znajduje. Nie zastanawiajac sie dlugo, Szedr wpadla z powrotem do groty Sedzi. -Leca tu! - krzyknela. Zobaczyla, ze Ochan jest juz przytomny i nawet ubrany w swoje ludzkie szmaty, wiec chciala chwycic go w pazury tak, jak poprzednio, lecz tym razem wymknal sie jej. - Musimy uciec, bo nas wszystkich zabija! - wycharczala w swoim jezyku, choc wiedziala dobrze, ze on jej nie rozumie. Nie bylo czasu na czary, na halucynacje! A on schowal sie przed nia miedzy szpargaly starego smoka i nie mogla go zlapac. Wtedy Sedzia zasugerowal, by spoczela na chwile na ziemi, a czlowiek wdrapie sie jej na grzbiet. Wyjasnil, ze Ochan wlasnie podpowiedzial mu to rozwiazanie, wiec Szedr, mimo ze zdziwiona nieco, uczynila, jak kazal. Czarodziej blyskawicznie znalazl sie na jej karku, gdzies pomiedzy skrzydlami. Uniosla sie z wysilkiem. Miala nadzieje, ze zdazy uciec, zanim Starsi zbliza sie na tyle, by ja dostrzec, jak wylatuje z groty. W ostatniej chwili przypomniala sobie, ze powinna jeszcze zapytac o cos Sedzie. -Oddal ci go? - wrzasnela, odwracajac na moment glowe. -Nie - odpowiedzial Sedzia. - Nadal ma go przy sobie! Szedr westchnela i wyleciala przez otwor do wielkiej skalnej groty. Starsi byli juz u wylotu zachodniego korytarza. Kulac sie nisko przy ziemi, smoczyca umknela im na poludniowy wschod. Dobrze wiedziala gdzie leciec. Jej szpiedzy zdazyli juz doniesc, gdzie stronnictwa przetrzymuja swoich ludzkich gosci. Zaglebila sie w niezliczone korytarze Khargasu. Elheres uslyszala ciezkie kroki w tunelu na zewnatrz groty. Nie mogla zasnac, bo w pomieszczeniu potwornie cuchnelo resztka gnijacych kosci, a poza tym Baax glosno chrapal. Wlasciwie to wydawalo jej sie, ze na swiecie panuje teraz dzien i to przeswiadczenie tez przeszkadzalo w zasnieciu. Byli juz w tej zimnej grocie nie wiadomo jak dlugo. Lezeli przytuleni do siebie, aby sie troche ogrzac. Po jednej stronie miala Zite, a po drugiej Baaxa. Probowala go szturchac, probowala gwizdac, mlaskac, budzic go, ale i tak chrapal. Tymczasem Zita i Kirem, jakby zupelnie nie przejmowali sie zdumiewajacymi odglosami wydobywajacymi sie z gardla kupca. Zastanawiala sie, jak oni to robia. Zita tylko czasem budzila sie, kiedy Elheres zaczynala zbyt glosno gwizdac. A kupiec ani drgnal. Kiedy uslyszala te kroki na zewnatrz, pomyslala, ze cale szczescie, ze moze ktos ich wreszcie uwolni. Ale zaraz potem doszla do wniosku, ze tak sie pewnie nie stanie. Podniosla sie powoli. Zita wymruczala cos, ale nie przebudzila sie. Baax nadal ani drgnal. Czarodziejka wiedziala, ze ten ktos jest sam. Gdyby udalo jej sie go powalic jak usunie glaz znajdujacy sie w wejsciu, wtedy moze zdolaliby sie jakos wydostac. Rozejrzala sie po grocie, jednak jedynym, co mialo wystarczajaca wage, byly kosci zwierzecia, ktore zjedli. Podniosla kawal, krzywiac sie z obrzydzenia. Smierdzial i byl oslizgly w dotyku, ale zdeterminowana Elheres postanowila jakos to wytrzymac. Oby tylko udaloby jej sie wykonac odpowiednio silny zamach. Ustawila sie pewnie na ziemi i przygotowala do ataku. Kamien zamykajacy wlaz do jaskini przesunal sie z chrzestem. Przez otwor wsunela sie glowa Aszki. Elheres nie zdazyla juz powstrzymac rozpoczetego ruchu i kawal miesa spadl na czaszke sprzymierzenca. Przewrocil sie na podloge. Ku wielkiemu zdumieniu Elheres jego twarz wydluzyla sie, gdy padal na ziemie, a oczy z niebieskich staly sie zlote, o pionowych zrenicach. Dostrzegla to, zanim bezrzese powieki zasunely mu sie na wypukle galki oczne. Wielobarwna kryza i wasy wokol mocarnych szczek zafalowaly, kiedy z loskotem opadl na posadzke. Elheres krzyknela przerazona, bo widok kompletnie pozbawil ja zimnej krwi. Baax, Zita i Kirem zerwali sie na rowne nogi. Dziewczyna zaczela piszczec ze strachu i wcisnela glowe w ramie Kirema. Kupiec z obrzydzeniem podszedl do stwora. -Wyglada calkiem niegroznie - powiedzial, drapiac sie po karku i ziewajac. Przeciagnal sie. Wcale nie podobala mu sie taka nagla pobudka. -To... to... to byl Aszka. Ten, co opowiadal o tych legendach - Elheres ledwie mogla wydobyc z siebie glos, ale bardzo starala sie opanowac. - Nie mialam pojecia, ze on... ze jest jednym z nich! Z tych bestii. -A skad myslalas, ze sie tu wzial czlowiek? Tu nie ma ludzi, tylko te stwory - Baax wskazal dlonia na budzacego sie juz smoka. -Wiem, ze nie czlowiek! - zachnela sie. - Ale nie wiedzialam, ze te stwory to wlasnie smoki... Aszka otworzyl oczy i wydal z siebie ochryply ni to jek, ni to wrzask. Popatrzyl na pochylonych nad nim ludzi i zorientowal sie, ze wraz z utrata przytomnosci, przestalo dzialac jego zaklecie. Wypowiedzial je szybko i stal sie na powrot czlowiekiem. Pozbieral sie z ziemi i zaczal ich przepraszac. -To stad bralo sie to uczucie obecnosci pola magicznego - domyslila sie Elheres. - A wiec to tak naprawde wygladacie, nic dziwnego, ze probowales nas oszukac! Nigdy nie powinnam ci zaufac! -Alez droga pani... -Nie odzywaj sie, kiedy mowie! Te wszystkie opowiesci... To klamstwo! Chcecie tylko dostac Pierscien, aby wykorzystac go do swoich celow. Nie zamierzacie, ani nigdy nie zamierzaliscie sie nim dzielic z ludzmi, tylko cos wam sie wymknelo spod kontroli! A teraz probujecie oszukiwaniem ksztaltow zyskac nasze poparcie. Niedoczekanie! -To nie jest dokladnie tak. - Aszka uchylil sie przed kawalem miesa, ktorym Elheres wymachiwala, usilujac go znow uderzyc. Wyjrzal na korytarz i rozejrzal sie we wszystkie strony. - Nasz narod jest podzielony. Sa tacy - a przewodzi im Por Tari, ten starzec - ktorzy uwazaja, ze swiat nalezy tylko do smokow, poniewaz oni sa najstarsi i gdyby nie glupi blad, byliby jedynymi wybrancami Stworcow na tym swiecie. Ale inni, do ktorych i ja sie zaliczam, choc to sekret - tu Aszka jeszcze bardziej sciszyl glos, - inni uwazaja, ze wszyscy wybrancy musza byc traktowani jednakowo, a co wiecej tylko najmlodszy - czyli czlowiek - moze odzyskac moc zakleta w Pierscieniu. Tak zapowiedzial jego tworca i nie mozemy teraz zmieniac jego woli. Dlatego chce wam pomoc stad uciec. Dlatego tu przyszedlem. Chodzcie - skinal dlonia i znow wyjrzal na korytarz. - Nawet was tu za bardzo nie pilnuja, Por Tari nie uwierzyl, ze ludzie maja troche sprytu - zachichotal do siebie. - Teraz sie przekona. Mozecie spokojnie uciekac, odnajdziemy tego, ktory ma Pierscien. I nauczymy go, jak moze odzyskac dla swiata jego moc. -A rycerz? - spytala Elheres. -Oczywiscie - Aszka spojrzal na nia ze zdziwieniem. - Rycerz tez. Wiem, gdzie jest, pojdziemy go uwolnic, choc tam pewnie trudniej bedzie sie przecisnac, ale poradzimy. Chodzmy, musimy sie stad szybko wydostac. Wyszedl na korytarz i pokazal, by szli za nim. Kiedy Elheres uslyszala, ze Aszka zgadza sie pomoc im w oswobodzeniu Meknarina, natychmiast przestala watpic w jego intencje. Baax pokrecil z niedowierzaniem glowa i postanowil, ze przynajmniej on bedzie sie mial na bacznosci. Nie byl az tak latwowierny. Ruszyli za smokiem przebranym w iluzje czlowieka. Dlugo szli jednostajnymi korytarzami. Aszka kluczyl tak, ze po chwili stracili calkiem orientacje. Uwazal, by nie zaglebiac sie w rejony, gdzie bylo wiecej innych istot - smokow, czy nie. Ale i tak kilka razy musial kryc ich pod iluzja, gdyz korytarzem przelatywal patrol, badz pojedynczy gwardzista. Rozgladal sie wtedy z niepokojem i chwile czekal, zanim pozwolil im podniesc sie z ziemi i ruszyc dalej. Korytarze byly coraz wezsze, a ich podloze bylo uslane kamieniami i drobnym zwirem. Smok zabral skads pochodnie i oswietlal droge przed nimi. Lecace powoli i rozgladajace sie uwaznie smoki nadal pojawialy sie, choc rzadziej z kazdym kolejnym zakretem. -Cos sie musialo stac - mruknal w pewnym momencie Aszka, najwyrazniej bardzo zaniepokojony. - Nie sadze, aby odkryli juz wasze znikniecie, za wczesnie na to. Ale jest bardzo duzo patroli, mozemy miec klopoty z dotarciem do celu. Chodzmy tedy - wskazal ciemny otwor znajdujacy sie niemal pod sklepieniem korytarza. Wczolgali sie tam po kolei, musial im pomoc wspiac sie do srodka. Otwor byl szeroki i tak niski, ze musieli sie czolgac. Smok posuwal sie na samym koncu, niosac luczywo, ale zgaslo mu po kilku krokach. Upuscil je z sykiem. -A sadzilam, ze smoki to istoty ogniste - Elheres odezwala sie sarkastycznie z czola kolumny. -Jestem wyjatkowo slaby w magii Ognia - odparl Aszka z przekasem. Teraz jedynym swiatlem byl szarzejacy otwor na drugim koncu tunelu. W mdlym polcieniu widac bylo geste sieci pajeczyn, ktorych nikt nie ruszal chyba od stworzenia swiata. Czarodziejce wydalo sie nawet, ze cos okraglego, szybko przebierajacego niezliczona iloscia nozek, przemknelo tuz przed nia na tle jasnego konca tunelu. Z calej sily zacisnela zeby, aby nie krzyczec i zaczela przedzierac sie przez pajeczyny. Dziura na drugim koncu korytarza zdawala sie w ogole nie przyblizac, a ona nie znosila pajakow. Juz czula, ze cos jej chodzi pod bluzka, miedzy nogawkami spodni. Jak miala nie krzyczec! Czolgala sie najszybciej, jak mogla i w koncu przedarla sie przez sztolnie. Wypadla na ziemie - po drugiej stronie podloze tez znajdowalo sie ponizej wylotu tunelu. Przeturlala sie kawalek i zatrzymala w ostatniej chwili. W polmroku dostrzegla, ze wyladowala na krawedzi przepasci. W dole slyszala jednostajny, glosny huk podziemnej rzeki. Lekliwie wyjrzala za krawedz urwiska i zaszczekala zebami ze zgrozy. W podziemiach bylo ciemno, lecz docieralo tu jakies swiatlo, byc moze przez rozpadliny w skalach. I w tym niklym swietle zobaczyla pedzacy w glebi wawozu, oleisty nurt. Zadrzala, kiedy wyobrazila sobie, jak niewiele brakowalo, a porwalby ja i poniosl nie wiadomo gdzie. Ale zaraz potem jakas mimowolna mysl podpowiedziala ratunek - przeciez byla pania Wiatrow. Przeciez mogla latac. Wystarczyloby przypomniec sobie zaklecie i nawet nie dotknelaby stopa powierzchni rzeki. Gdyby zdazyla. Ale na szczescie nie bylo takiej potrzeby, zatrzymala sie w pore. Pozwolila sobie na pelen ulgi oddech, a potem zaczela sie zbierac z ziemi. Z wrazenia w ogole zapomniala o pajakach. Kiedy obejrzala sie na towarzyszy i zobaczyla, ze Baax dopiero gramoli sie ze szczeliny, a Kirem probuje wyjsc tuz za nim, uswiadomila sobie, ze ta chwila, kiedy wisiala nad przepascia, ktora wydawala jej sie wiecznoscia, tak naprawde byla bardzo krotka. -Pospieszcie sie! - uslyszala nagle spanikowany glos Zity, ktora probowala wypchnac Kirema. Niestety Baaxowi troche za dlugo zajelo wyczolgiwanie sie z otworu, a dziewczyna najwyrazniej miala podobne odczucia wobec pajakow, jak Elheres. Kiedy w koncu droga przed nia byla wolna, wystrzelila z niszy jak z procy. Elheres zaczerpnela powietrza, by ja ostrzec, lecz nie zdazyla. Zita przeturlala sie przez waski odcinek wyplaszczenia piszczac i otrzepujac sie z pajeczyn i zanurkowala w przepasc. Kirem wrzasnal, Elheres tez. Oboje, niemal razem, rzucili sie dziewczynie na ratunek, lecz Kirem, nie wiedzac, co znajduje sie za krawedzia zawahal sie na moment i to wystarczylo, by Baax zlapal go w pol i przygwozdzil do ziemi. Elheres natomiast zwinnym ruchem przeskoczyla przez krawedz, wywrzaskujac w panice zaklecie i poszybowala za Zita. Zdazyla ja zlapac za warkocz, kiedy dziewczyna byla juz po pas w wodzie. Poczula, ze silny prad wyrywa jej przyjaciolke, ze albo nie da rady jej utrzymac i pusci, albo za chwile obie zostana wciagniete przez fale. Widziala, ze oddalaja sie od miejsca, gdzie wyszli z tunelu i, ze Aszka w koncu tez sie z niego wydostal. Zobaczyl, co sie stalo i ruszyl za nimi. W sama pore. Chwycil Zite pazurami za ubranie i pociagnal z powrotem. Elheres sama zdolala doleciec do wyplaszczenia, jakas chwile pozniej. Zita szczekala zebami i byla przerazona. Kirem przescigal sie z Baaxem, probujac ja jakos uspokoic. -N-n-nie c-c-cierpie w-w-wody - wyjakala Zita. - N-n-nienawidze. Jeszcze b-bardziej, niz, p-pajakow. Elheres usmiechnela sie, lecz zobaczyla, ze Kirem poczul sie urazony. -Musimy ruszac - odezwal sie smok, ktory przybral juz z powrotem ludzka postac. -Poczekajmy choc chwile! - oburzyl sie Baax. - Niechze dojdzie do siebie. Poza tym, to gdzie ty chcesz isc - kupiec rozejrzal sie po okolicy. Rzeczywiscie, znajdowali sie na jedynym plaskim odcinku, w kazdym razie w zasiegu wzroku. Wokol pietrzyly sie glazy, grozace zwaleniem sie do rzeki przy najlzejszym poruszeniu. -Po drugiej stronie rzeki jest droga - wyjasnil smok, a potem przyjrzal sie swoim kompanom. - Nie potraficie latac? - spytal. -Ja potrafie - odparla Elheres. - Ale oni na pewno nie. -W takim razie bedziemy musieli ich tu zostawic... - zaczal smok, lecz Baax nie pozwolil mu dokonczyc. -O! Co toto toto nie! - zaprotestowal gwaltownie. - Ja sie zostawic nie dam. Chciales nas wyciagac z klopotow i ratowac, to sie teraz martw, jak uratowac nas wszystkich razem, bo my sie nie damy zostawic, a czarodziej tez ci Pierscienia nie odda, jesli nas mu nie przyprowadzisz - wcale nie byl pewien, czy Ochan dalby za nich zlamanego grosza, jesli oczywiscie zyl jeszcze, ale pokrzepiajaco poklepal Zite i Kirema po plecach. - Nie probuj sie nas wacpan smoku pozbywac, bo pani czarodziejka tez nas nie zostawi. Elheres potwierdzila skinieniem glowy. Nie zamierzala ich opuszczac, balaby sie byc sama, jedynie w towarzystwie tego udawanego stwora. -Wrocilibysmy po was, gdy tylko odnajdziemy waszych towarzyszy... - Aszka sprobowal jeszcze raz, ale Baax tylko zaperzyl sie jeszcze bardziej. W koncu stanelo na tym, ze smok przeniesie ich wszystkich, po kolei, przez rzeke - za wyjatkiem czarodziejki, ktora przeprawila sie sama. Kiedy juz wszyscy byli na drugim brzegu, natychmiast ruszyli w droge. Zita stwierdzila, ze w marszu szybciej wyschnie i rozgrzeje sie, poza tym chciala jak najszybciej oddalic sie od rzeki. Wkrotce huk scichl za zakretem, ale potem uslyszeli przed soba nastepny podziemny strumien, przez ten jednak przerzucona byla drewniana kladka. Na pytanie Baaxa, po co kladka w krainie latajacych stworzen, Aszka odparl, ze zyja tu takze polistoty nie posiadajace skrzydel. W miare, jak wzrok przyzwyczajal sie do odrobiny swiatla, z otaczajacej ich ciemnosci byli w stanie wydobyc coraz wiecej szczegolow. A to swiecace oczy dzikiego, podziemnego potwora - pewnie jaszczura, jak wszystko tutaj - a to wiszacy w gorze kamien, ktory w kazdej chwili mogl runac im na glowe. Szli dlugo, a swiatla robilo sie coraz mniej. Niejednokrotnie zaglebiali sie w korytarze, ktorymi szli zupelnie po omacku. Potykali sie o kamienie, uderzali o zbyt niskie stropy. Czarodziejka zaczynala sie juz zastanawiac, czy ta wedrowka w ogole ma sens, kiedy w koncu dostrzegli swiatelko na koncu tunelu. Wkrotce - dosc nagle - wyszli na otwarta przestrzen. A tak przynajmniej im sie w pierwszej chwili zdawalo. Dosc daleko od nich i troche ponizej plynela rzeka. Od jej brzegu dzielila ich plaska, jakby wyslizgana woda skala. Nurt rozlewal sie szeroko i leniwie, a na drugim brzegu bylo jasno, jak w dzien. Plonelo tam mnostwo pochodni. Znalezli sie oto w gesciej zamieszkanym rejonie, lecz wkrotce zauwazyli, ze nadal sa w podziemiach. Jaskinia bylo ogromna. Gdzieniegdzie sterczaly wysmukle, ociosane kolumny tak szerokie, ze trzeba by calego pulku dlugorekich mezczyzn, by je objac. Aszka zapewnial, ze nic im nie grozi, patrole nie powinny zapedzac sie az na peryferia miasta, gdzie sie teraz znalezli. Poza tym caly czas maskowal ich obecnosc iluzja. Niedlugo skrecili pomiedzy skaly i oddalili sie od niebezpieczenstwa. Szli coraz bardziej po gore, waska rozpadlina, usiana drobnymi glazami, a poswiata smoczego miasta unosila sie poza skalami. Jaskinia byla niezwykle dluga i rozlegla. Od czasu do czasu z ich sciezka krzyzowaly sie szersze drogi, ktore przekraczali ostroznie i predko, rozgladajac sie na wszystkie strony. Czasem otwieraly sie waskie i szersze przepascie, glebokie, badz plytkie i musieli przechodzic po nich kladkami, lub tez Aszka psioczac i narzekajac przenosil ich na druga strone. W dole czesto pienila sie woda. Pod Khargasem plynelo widac mnostwo podziemnych rzek. Dosc dlugo kluczenie Aszki i jego ochronne iluzje chowaly ich przed oczami zwiadowcow. W koncu jednak musieli zostac dostrzezeni. Szczesciem stalo sie to, kiedy byli juz niedaleko kolejnego schronienia. -Uciekajcie na wprost - poinstruowal Aszka, kiedy wielki smok zawisl tuz nad nimi i zaryczal tak poteznie, ze zatrzesly sie sciany. - Tam jest korytarz, dosc waski, by nie mogli was gonic. Biegiem! - nakazal im i ruszyli przed siebie. Droga prowadzila dnem waskiego kanionu, gdzie byli doskonalym celem dla atakujacych gwardzistow, musieli sie wiec spieszyc. Aszka zostal, by zatrzymac wroga i umozliwic ludziom ucieczke. Przybral znow swoja smocza postac, co tylko rozsierdzilo gwardziste jeszcze bardziej. Jego posilki byly juz w drodze, zaalarmowane wrzaskiem. Elheres zatrzymala sie, by pomoc Aszce, bo obawiala sie, ze smok nie poradzi sobie z nadciagajaca odsiecza. Nie zastanawiajac sie dlugo, uformowala potezna fale uderzeniowa i pchnela ja w kierunku nadciagajacej gromady. Smoczy gwardzisci rozpierzchli sie we wszystkie strony i na razie stali sie niegrozni. Fala pognala jednak dalej, w kierunku smoczego miasta. Czarodziejka dostrzegla to zbyt pozno. Nie dosc ze wyrzadzi duze szkody, to jeszcze zaalarmuje wszystkie smoki, o toczacej sie tutaj bitwie! Nic jednak nie dalo sie juz zrobic. Dobrze choc, ze Aszka mial do pokonania tylko jednego przeciwnika. Elheres spojrzala na niego i ze zdumieniem zobaczyla, ze rozmnozyl sie. Stworzyl wiele iluzji samego siebie, ktore lataly wokol zdezorientowanego gwardzisty, umozliwiajac prawdziwemu Aszce ataki z najmniej oczekiwanych pozycji. Czarodziejka odetchnela z ulga widzac to i pobiegla czym predzej za swoimi kompanami do tunelu, o ktorym mowil przewodnik. Za chwile jednak stanela, jak wryta. Droga, ktora im wskazal, prowadzila waska kladka na druga strone rozpadliny. Zobaczyla, ze Baax stoi nad brzegiem i kreci glowa. -Nie, nie - mruczal. - Nie przejde. Za nic nie zmusicie mnie do przejscia tedy. -Glupis! - wydarla sie na niego Zita. - Patrz tam - wskazala na ziejaca po przeciwnej stronie przepasci czarna dziure tunelu. - To jedyna droga. Tam nas nie zlapia, a tu - machnie taki skrzydlem i zaraz zlecisz na samo dno. Lepiej sie pospiesz, poki jeszcze sa zajeci z tylu. - Zita obejrzala sie i zobaczyla, ze Elheres jest juz blisko. Kirem byl w polowie kladki. -Co sie stalo? - zaniepokoila sie czarodziejka. - Przeciez juz pokonywalismy takie przepasci! -Ta kladka jest wezsza - wytlumaczyl Baax. - I nie ma poreczy. -Tchorz cie oblecial! - wrzasnela Zita, coraz bardziej spanikowana. - Ruszaj Baax - popchnela go z calej sily. Nie mial wyjscia, musial wstapic na kamienny mostek. Powoli, stawiajac ostroznie jedna stope przed druga, ruszyl przed siebie. Na plecach czul badawcze spojrzenie i szybki oddech dziewczyny. Elheres jeszcze raz obejrzala sie na Aszke. Nie dostrzegla go, bo jej uwage przykul mniejszy gwardzista, mknacy w kierunki kladki i trojki ludzi w zolwim tempie przeprawiajacych sie na druga strone rozpadliny! -Pospieszcie sie! - krzyknela w ich kierunku przerazona i niemal rownoczesnie z tym wolaniem, wypowiedziala zaklecie. Gwardzista wlasnie ja minal. Podmuch byl bardzo silny. Uderzony nim smok przyspieszyl jeszcze bardziej i nie zdolal zaatakowac ludzi, bo cala swoja uwage musial teraz poswiecic na wyhamowanie przed skala po drugiej stronie przepasci. Nie zdolal i roztrzaskal sie o nia. Pozbawiony przytomnosci zsunal sie na sciezke, biegnaca tuz nad otchlania, pozostawiajac na scianie krwawy slad, a pozniej zlecial bezglosnie w dol. Baaxowi zakrecilo sie w glowie. Magiczny wiatr Elheres i jego wytracil z rownowagi, zdolal jednak kucnac i zlapac sie kamiennego, sliskiego brzegu kladki. Spojrzal w dol, choc zawsze slyszal, ze nie powinno sie tego robic. I zobaczyl wirujace cielsko smoczego zolnierza, opadajace coraz nizej... i nizej... i nizej... Poczul, ze ten wir wciaga rowniez jego. Buty zeslizgnely sie z kamiennej kladki i zupelnie nagle zawisl na rekach. Jeszcze chwile patrzyl w dol, widzial, jak smok wpada do rzeki i jak rozpryskuja sie wokol niego spienione fale. Natychmiast podniosl wzrok, by zastosowac sie do zaslyszanych juz gdzies, kiedys polecen, jakby teraz moglo mu to w czyms pomoc. Po chwili dolecial do niego cichy plusk z nieziemskich czelusci. Kirem podbiegl z powrotem - w miedzyczasie zdazyl juz bowiem przejsc na druga strone kladki. Baax widzial nad soba przerazona twarz Zity i chcial ja uspokoic, aby sie nie martwila, nie plakala, czy cos, ale zdolal tylko zaszczekac zebami. Dziewczyna trzymala go za ramie, za skorzany rekaw kaftana, a on czul, ze wyslizguje jej sie powoli. Kirem rowniez chwycil go za reke. Gdzies z oddali slyszal okrzyki czarodziejki, wykrzykujacej zaklecie. Potem poczul jej rece obejmujace go w pasie i magiczny wiatr popychajacy go w gore. -Nie utrzymam go! - krzyczala Elheres. - Nie puszczajcie! Aszka, pomoz! -N-n-nie pu-puszczajcie-cie - wyszczekal Baax bardzo wysokim glosem. Dotarlo do niego, ze to on boi sie najbardziej z calej czworki. I wtedy naprawde zaczal panikowac. Zaczal krzyczec, zeby go wciagneli z powrotem, blagal, by nie pozwolili mu spasc. Wlasciwie niemal sie rozplakal. Przypomnial sobie te wszystkie glupie wizje, ktore dopadly go ostatnio. Te, ktore mialy jakoby zwiastowac smierc Ochana. Tymczasem proroctwo najwidoczniej dotyczyc mialo jego samego, a on nie chcac dopuscic do siebie tego przerazajacego faktu uznal, ze jego tajemnicze umiejetnosci wizjonerskie ukazuja mu smierc przyjaciela. A tymczasem, to on sam... Poczul, ze wyslizguje im sie z rak. Zita puscila jego rekaw z rozdzierajacym szlochem. A w nastepnej chwili widzial twarz Ochana. Dotarlo do niego, ze uderzyl w cos twardego, swiat zakolysal sie i Baax prawie spadl znowu, lecz czarodziej przytrzymal go mocno. Pionowa skalna sciana zblizala sie do nich z zastraszajaca predkoscia. -Szedr, uwazaj! - przerazliwy okrzyk czarodzieja przeszyl Baaxowi uszy, a potem zobaczyl przed soba, a wlasciwie nad soba, zwezajace sie w perspektywie sciany, rozpadline miedzy nimi i strop jaskini. Lecieli niemal pionowo do gory. Kupiec kurczowo trzymal sie cienkich kolcow i dotarlo do niego, ze w udo wpija mu sie jeszcze jeden taki kolec. Obok szumialy potezne, bloniaste skrzydla. Gdy wypadli przez szczeline, zobaczyl, ze Zita stoi juz po drugiej stronie przepasci, przycisnieta do Kirema, a Elheres biegnie przez most, oslaniana przez Aszke przed atakiem gwardzisty. Od strony miasta nadlatywala jednak prawdziwa armia. Powinni szybko znalezc jakies schronienie, jesli chca ujsc z zyciem. Smoczyca dopadla krawedzi rozpadliny resztka sil. Ochan natychmiast zeskoczyl na ziemie i pomogl Baaxowi zlezc ze smoczego grzbietu. Zita wyrwala sie z objec Kirema, by dopasc kupca i nacieszyc sie, ze jednak go nie stracila. Szedr dyszala ciezko, jej zlozona teraz kryza falowala i drzala, podobnie, jak skrzydla. Dostrzegla Aszke. Chciala go zaatakowac z wscieklym sykiem, ale on lekko wzbil sie w powietrze i pokazal nadciagajacych gwardzistow. Dopiero gdy spostrzegl, ze Szedr uspokoila sie, nie zmieniajac postaci przekazal Elheres mentalny nakaz, by ruszyli tunelem. Poinformowal, ze on i smoczyca okraza gore i beda na nich czekac po drugiej stronie. Machnal skrzydlami i wlecial w labirynt pomiedzy glazami, a Szedr natychmiast ruszyla za nim. Ochan stal przez chwile patrzac jej sladem. Zastanawial sie, jak bardzo byla zla, nie odezwala sie do niego ani raz podczas tego karkolomnego lotu z groty Sedzi. Nie oddal jej Pierscienia, nie zostawil go tez jej protektorowi. Mogla byc wsciekla i wcale jej o to nie winil. Ale postanowil, ze dotrzyma jeszcze danego jej slowa. Jak tylko spotkaja sie po drugiej stronie tunelu, Pierscien natychmiast wroci do niej. -Chodzze wreszcie! - Elheres szarpnela go za ramie. Nie mogli dluzej stac na widoku, bo smoki byly tuz. Wbiegli do tunelu i dogonili wyprzedzajacych ich troche Baaxa, Kirema i Zite. -Ciamajda z ciebie! - wrzeszczala Zita. - Na prostej, szerokiej kladce sie utrzymac nie potrafisz! Grubas! -No, bo... - Baax nieudolnie probowal sie tlumaczyc. Zupelnie nie spodziewal sie po niej takiej reakcji. Najpierw przytulila sie do niego, pocalowala w usta... Pocalowala go. Tak dawno juz nie czul smaku pocalunku kobiety. Wzial ja w ramiona i chcial go odwzajemnic. Po calym tym zdenerwowaniu, calym stresie, kiedy byl tak blisko smierci, kobieta to bylo to, czego mu bylo trzeba. A ona wtedy nagle wyrwala mu sie i zaczela okladac piesciami po brzuchu i wrzeszczec, ze jest ciamajda. Uciekla do tunelu, a kiedy ja dogonil, zaczela mu wymyslac. -Co ja sie strachu przez ciebie najadlam! Co ty sobie wyobrazasz? Nie wolno tak. Trzeba byc ostroznym, uwazac, jak sie chodzi, a ty taka niezdara jestes! Ciapa! -Zamknij sie! - huknal nagle. - Bylem bliski smierci! Gdybym spadl, mowilabys, ze poswiecilem zycie dla wielkiej sprawy i spiewalabys o mnie piesn. Bylbym bohaterem - wypial dumnie piers. - Nie wolno tak mowic do bohatera! Wiecej szacunku poprosze. Otworzyla szeroko oczy, ale przestala lamentowac. -No! A teraz przydaloby sie tu jakies swiatlo, bo ciemno w tym tunelu - rozkazal Baax. Nagle poczul sie naprawde wielki. -Prosze bardzo - odparl spokojnie Ochan i znikad wyczarowal nieduzy plomyczek. Baaxowi zrobilo sie glupio. Popatrzyl na czarodzieja przepraszajaco. -Wlasciwie, to powinienem ci chyba podziekowac - zaczal. - I temu potworowi. Uratowaliscie mi zycie. - Pokiwal glowa, wzdychajac ciezko. Tak naprawde wcale nie przypadla mu do gustu rola bohatera, nie lubil ryzykowac. - To ten, ktory cie porwal? - spytal, przypomniawszy sobie nagle, ze Ochana nie bylo z nimi przez ostatnie dni, i wlasciwie nie wiedza, co sie z nim dzialo. -Tak - odparl czarodziej lakonicznie. -I co? Wyglada na to, ze sie z nim zaprzyjazniles. -Z nia - poprawil Ochan. - Owszem. Baax zdziwil sie. Nie bral dotychczas po uwage mozliwosci istnienia odmiennych plci wsrod tych stworow. Wlasciwie nie sadzil, by moglo to miec jakies znaczenie. -Mam nadzieje, ze pomoze nam wrocic do domu - Ochan pierwszy przerwal milczenie. - Wlasciwie to nie do samego domu, ale przynajmniej gdzies do ludzi. Obiecala mi to - powiedzial, ufajac, ze ona dotrzyma slowa. On zamierzal dotrzymac swojego, wlasciwie dobrze sie stalo, ze zabral Pierscien, bo mial teraz karte przetargowa. Kochal ja, ale byla przeciez smokiem, skad mial wiedziec, czy moze jej ufac? Zdawal sobie jednak sprawe, ze pewnie i tak bedzie musial uczynic pierwszy gest, bo Szedr byla na niego bardzo zla. Straci wtedy wazny argument, ale moze zyska jej przychylnosc. Zauwazyl, ze Zita, bardzo podekscytowana, pyta go o cos. -Wrocimy miedzy ludzi? - W jej oczach malowalo sie niedowierzanie, ale i wielka radosc. Ochan skinal glowa. - Gdzies blisko, prawda? To najblizej jest Parej! I polnocny Kenteb! - az klasnela w dlonie z wielkiej radosci. - Kiedy nas tam zabiora? -Jak tylko spotkamy sie z Szedr i ja dotrzymam danego jej slowa, wtedy ona dotrzyma swojego - odparl Ochan i usmiechnal sie, widzac, jak Zita rozpoczela szalony taniec w kolko, trzymajac sie za rece z Kiremem. Baax przygladal sie im z rownie uradowanym wyrazem twarzy. Tylko Elheres z jakiegos powodu nadal zachowala powage. Spojrzala na Ochana i pokrecila glowa. -Najpierw musimy jeszcze cos zrobic - powiedziala. Spojrzal na nia nie rozumiejac o co jej chodzi. - Musimy odnalezc Meknarina i uwolnic go. Zita zatrzymala sie w pol kroku i spuscila glowe z powazna mina. A Ochan rozejrzal sie po twarzach kompanow i ze zdziwieniem uswiadomil sobie, ze zupelnie nie zauwazyl, ze w grupie brakuje jednej osoby. Rozdzial Dziesiaty Tunel byl tak dlugi, ze nie bylo widac jego konca. Albo tez po prostu po drugiej stronie nie swiecilo sie zadne swiatlo, ktore byloby widoczne w mrocznych czelusciach. Na szczescie mieli sobie nawzajem duzo do opowiedzenia, wiec droga nie dluzyla im sie.Ochan nie zapytal od razu, czemu nie ma z nimi rycerza. Tak naprawde nie interesowalo go specjalnie, co sie stalo. Jesli o niego chodzilo, rycerz mogl sobie zostac w Khargas chocby do konca swiata. Za to kompani bardzo byli zaciekawieni, co dzialo sie z czarodziejem, co robil przez te dni i co to za smok, ktory niosl go na grzbiecie. Nie powiedzial im wszystkiego. Wlasciwie powiedzial im bardzo niewiele, jedynie to, ze Szedr jest Strazniczka Pierscienia i, ze obiecal zwrocic jej klejnot, jak tylko odnajda jego towarzyszy, i jak ona umozliwi im wszystkim powrot w jakies bardziej ludzkie miejsce. -Ale co to za Pierscien i po co sie tu w takim razie pchalismy? - spytal Baax, nie bardzo rozumiejac lakoniczne wyjasnienia Ochana. -Wlasnie - poparla go Elheres. - To nie mozliwe, ze szlismy tak daleko, ryzykowalismy tak wiele, po to tylko, aby go teraz oddac tam, gdzie przelezal tysiaclecia, zupelnie bez sensu - powiedziala, majac na wzgledzie to, co uslyszala od Aszki. - To tchorzostwo Ochan. Uwierzyles w opowiesci przekazywane sobie przez pokolenia smokow przerazonych klamstwem, ktore opowiedzieli im Stworcy zazdrosni o potege swoich stworzen. -Nie Elheres! Szedr nie byla pierwsza, ktora powiedziala, ze Pierscienia nalezy sie obawiac! A'kwei tez to mowil! - przypomnial jej inokana, ktory z pewnoscia byl dla niej autorytetem. -A ty twierdziles, ze sie mylil! - teraz ona przypomniala mu, co myslal jeszcze nie tak dawno temu i nie mogl odmowic jej racji. Zdazyl jednak zmienic zdanie od czasu tamtego spotkania. Zaczal sie zastanawiac kiedy do tego doszlo, choc mial wrazenie, ze jest zbyt zmeczony, by sie skupic. Nie zdazyl przeciez odpoczac po probie i mysli troche mu sie plataly. Wiedzial, ze to nie rozmowy z Szedr przekonaly go, ze trzeba sie obawiac mocy Pierscienia, na pewno nie. Wlasciwie to nawet nie zgadzal sie z nia, kiedy mowila o zagladzie i, ze nic nie mozna poradzic na Przeznaczenie. Byly to bzdury z oczywistych wzgledow - akurat ona mogla wplynac na los. Sklanial sie raczej ku opinii Sedzi, ktory potwierdzil, ze istnieje sposob, by uniknac kataklizmu - tym, ktory uwolni moc, musi byc jeden z najmlodszych - ten, ktory bedzie posiadal odpowiednie dary - tak, jak w legendzie elfow. Sedzia z pewnoscia wiedzial, co mowi. Jak on to ujal? Ze poswiecil stulecia, na zdobycie wiedzy o Pierscieniu. Byl nauczycielem Straznikow. Nikt nie wiedzial o Pierscieniu i jego sekretach wiecej niz on. Nie, to nie Szedr przekonala go, ze musi obawiac sie Pierscienia. To stalo sie wczesniej, ale juz po spotkaniu z elfami. Nie potrafil dokladnie okreslic chwili, kiedy doszedl do wniosku, ze Pierscien przynosi same nieszczescia, ale to musialo nastapic w trakcie wedrowki przez spalone sloncem rowniny Khargas. Byl wtedy zmeczony, przytloczony nagla odpowiedzialnoscia, o ktora nikogo nie prosil. Mogl zaczac sie obawiac czegokolwiek, a zrzucenie winy na Pierscien bylo najlatwiejszym wyjsciem. Byc moze Szedr mylila sie nie tylko w tym, ze Pierscien ma swiadomosc, czy tez jego klatwa jest tak potezna, ze potrafi przelamac kazdy opor. Moze nie miala rowniez racji co do znaczenia klatwy. Nie niosla ona ze soba zagrozenia, lecz byla zwiastunem wolnosci... Nie! Ochan uswiadomil sobie nagle, ze zaczyna zmieniac zdanie, a przeciez obiecal. Musial dotrzymac danego jej slowa, chocby tylko po to, by byc wobec niej uczciwy. Nie powinien sie teraz nad tym zastanawiac. Nie mogl jasno myslec, byl zbyt zmeczony, a decyzja byla zbyt wazna, by podejmowac ja pochopnie. -A co sie dzialo z wami? - zapytal cicho, po to tylko, by odwrocic ich uwage od Pierscienia. Nagle nie wiedzial kogo sluchac. Wszyscy - z wyjatkiem Kirema - zaczeli mowic rownoczesnie i kazde o jakims zupelnie innym wydarzeniu. -Moze zacznijmy od poczatku! - zaproponowala w koncu Zita, przekrzykujac Elheres i Baaxa. -A co ja probuje zrobic? - spytala oburzona Elheres. - Zaczelam od tego, ze kiedy ten stwor - czy ta stwora, czy cokolwiek to jest - kiedy ona cie porwala, kompletnie sie pogubilismy. To bylo na poczatku, tak? Nie wiedzielismy, co robic. Gdyby nie Baax, pewnie pozabijalibysmy sie nawzajem - spojrzala na kupca i nagle usmiechnela sie z uznaniem, jakby teraz dopiero dotarlo do niej, jak wiele dla nich zrobil. -No, nie przesadzaj - Baax zmieszal sie lekko, - ty bys zabila tylko Jaynara. -Skad znasz jego imie? - Elheres stanela jak wryta. -Przeciez mowilas tak do niego - Baax zdziwil sie calkiem szczerze. Nie mogl sobie przypomniec, kiedy to slyszal, ale slyszal na pewno. Ochan rowniez musial slyszec, bo nie dopytywal, kim jest Jaynar. -To bez znaczenia - przerwal im zmuszajac, by wrocili do zasadniczego problemu. - Jak sie tu dostaliscie? I gdzie on teraz jest? -Tego nie wiem - odparla Elheres. - Aszka wie. To ten smok, ktory polecial z tym twoim. -Aszka wyciagnal nas z wiezienia - dodal Baax. - Bo my tez bylismy w wiezieniu, nas tez w koncu porwaly, choc walczylismy dzielnie. Gdybys widzial, jaka nasza czarodziejka rozpetala wichure... -Przestan Baax, to teraz nie wazne! - Elheres przerwala mu. Chwila nie byla stosowna, by opowiadac o kazdym szczegole. Powinni skupic sie na tym, co istotne. - Przylecialo po nas stado smokow i raz-dwa bylo po walce. Przyniosly nas tutaj, do tego podziemnego krolestwa i przesluchiwaly. Dopytywaly sie, gdzie jest Pierscien, ale Meknarin nie chcial nic powiedziec... -Chcial! - przerwal Baax. - Przeciez on im wlasciwie powiedzial, ze to czarodziej... -Zamknij sie Baax - Elheres syknela z wsciekloscia, ale bylo juz za pozno. Ochan usmiechnal sie cierpko. -Przeciez to oczywiste, kto by mnie najpierwszy wydal - wzruszyl ramionami. Oczywiscie to, czy rycerz go zdradzil, czy nie, nie mialo znaczenia. I tak nikt z towarzyszy nie wiedzial, gdzie znajdowal sie czarodziej. Ale Ochan przeczuwal, ze rycerz postapilby tak samo, rowniez znajac miejsce jego pobytu. I wiedzial rownie dobrze, ze w przeciwnej sytuacji - on sam zdradzilby rycerza rowniez. Elheres nie musiala go bronic, nie mialo to najmniejszego sensu. -To nie prawda! - zaprzeczyla mimo wszystko. - Jego honor by mu na to nie pozwolil! -Honoru to on akurat ma tyle... -Przestan! Nie przekaze mu twoich slow tylko dlatego, ze z jakiegos bezsensownego powodu nie chce, by cie zabil. A teraz lepiej chodzmy stad, jesli chcemy go odnalezc! Wyminela ich i ruszyla przed siebie nie czekajac na nikogo. -Co mi wlasnie przypomnialo - Baax oznajmil natchnionym glosem, ruszajac jej sladem, - ze moze wcale nie musimy nigdzie isc, by go znalezc. - Zmierzyl Ochana cwanym spojrzeniem. - Szanowny czarodzieju, moze daloby sie teraz wykorzystac ten twoj klejnocik, aby nas znowu polaczyl. To znaczy, by go tu przyniosl, bo ja juz nie mam ochoty nigdzie chodzic. To pewnie strasznie daleko, a ja jestem troche zmeczony i glodny, a poza tym obawiam sie, ze swoj limit szczescia na dzisiaj wyczerpalem. Wolalbym nie wdawac sie w dalsze potyczki. Elheres zatrzymala sie i obejrzala na nich pytajaco. Rzeczywiscie, nie pomyslala o tym dotychczas, ale Baax mial racje, Pierscien juz robil takie rzeczy, byc moze na rozkaz Ochana, choc czarodziej temu zaprzeczal. Czemu nie mieliby i teraz skorzystac z tej wlasciwosci? Ochan milczal przez chwile. Wiedzial, ze Pierscien nie polaczylby ich ze soba, nie teraz, kiedy osiagnal juz swoj cel i nalezal do wladcy Ognia. Poza tym byc moze rycerz mial jednak racje wtedy, gdy mowil, ze to ich przyzywanie nie ma nic wspolnego z Pierscieniem. Jesli chcial wierzyc, ze bedzie w stanie zwrocic Pierscien Szedr, to musi wierzyc rowniez w to, ze cokolwiek dzialo sie z druzyna, bylo jego odpowiedzialnoscia. Jego, a nie kawalka zaczarowanego metalu. Tak wiec nie mogli liczyc na to, ze rycerzyk jakims cudem stanie nagle kolo nich wsrod dymow i blyskawic. Elheres patrzyla na niego wyczekujaco. Moglby jej powiedziec, ze tak sie stanie. Dlaczego nie? Tylko, ze musza sie znalezc dostatecznie daleko od siebie, bo inaczej nie zadziala. Czyli najlepiej, gdyby wydostali sie z Khargasu. Ona bylaby bezpieczna, a rycerzyka by sie pozbyl. Nie lubil go, ale nie mogl przeciez pozbyc sie go w ten sposob. -To nie mozliwe. Magiczne oddzialywanie Pierscienia skonczylo sie - powiedzial krotko, nie chcac wdawac sie w wyjasnienia. - Musimy sami odszukac rycerza i uwolnic go, jesli tego chcecie. -W takim razie w droge - rzucila Elheres. -Zaraz, zaraz. Ja nie powiedzialem, ze chce - zaprotestowal Baax. - W ogole nikt nic nie powiedzial, a Zita tez wolalaby wrocic do domu, zamiast tulac sie w nieskonczonosc. I Kirem - poszukal u nich poparcia, ale dziewczyna tylko pokrecila glowa z nagana. - No dobrze, dobrze. Chodzmy - mruknal. -Baax - Zita polozyla mu dlon na ramieniu. - Przeciez jestes bohaterem - pocieszyla go. Do konca korytarza nadal bylo daleko. Widzieli jedynie skrawek posadzki i wilgotne skalne sciany wyginajace sie w luk ponad ich glowami. Szli szybko, chcac jak najpredzej wyjsc z gestej ciemnosci otaczajacej ich ze wszech stron. Starali sie trzymac blisko siebie i blisko plomienia stworzonego przez Ochana. Elheres, kiedy juz przeszla jej zlosc na czarodzieja za to, ze zniewazyl Ha Meknarina, przypomniala sobie jego slowa o tym, ze magiczne oddzialywanie Pierscienia skonczylo sie. Spytala, co chcial przez to powiedziec. -To co slyszalas. Nie jest juz magiczny. Wypelnil swoja role, czy cos takiego - sklamal. Nie odezwala sie od razu. Cos sie nie zgadzalo. Czyzby to dlatego chcial go oddac? Bo nie byl juz do niczego potrzebny? Czyzby dokonal tych obrzedow, o ktorych mowil Aszka? Ale to bylo niemozliwe! Nie zdarzylo sie nic, co swiadczyloby o uwolnieniu mocy Pierscienia. Temu wydarzeniu powinny towarzyszyc prawdziwe fajerwerki! Albo chociaz jakies znaki, symbole. Jakies inne zdarzenia, ktore przekonalyby caly swiat o tym, ze stalo sie cos wielkiego! Tymczasem nie stalo sie nic. Poza tym ona bardzo chciala wziac w tym udzial. Nie po to walesala sie przez pol swiata, aby teraz ominelo ja najwazniejsze! Nalezalo jej sie choc takie wynagrodzenie za wszystkie trudy, skoro nie byla predestynowana do wiekszych rzeczy. -Ochan, czy ty uwolniles juz moc Pierscienia? - spytala ze zloscia, majac nadzieje, ze zaprzeczy. -Nie - Ochan pokrecil glowa, a ona odetchnela z ulga. Nic sie jeszcze nie stalo, jeszcze bedzie miala swoj dzien! A Ochan zastanawial sie, jak jej wszystko wyjasnic, skoro jest taka dociekliwa. Chyba powinien opowiedziec jej cala historie. -Nie uwolnilem jego mocy - zaczal z westchnieniem - ale on juz stracil te wszystkie uboczne efekty magiczne, bo odnalazl kogos, kto moze zdjac z niego zaklecie. Odnalazl mnie. Tylko, ze ja nie zamierzam w ogole tego zrobic. Obiecalem Szedr, ze go zwroce i chce dotrzymac slowa. Poza tym, nie ma zadnej gwarancji, ze ona sie myli! -Nie ma tez gwarancji, ze ma racje! - zirytowala sie Elheres. - Pozwol, ze przypomne ci, co slyszelismy wsrod elfow, to samo powtorzyl teraz Aszka. Uwolnienie mocy Pierscienia, to wypelnienie planu, koniec dominacji Stworcow! Smoki - Aszka - chca, bysmy wszyscy w tym uczestniczyli, dlatego on chce, bys to ty uwolnil moc, nie ktorys z nich. Wtedy ludzie tez beda wladcami tego swiata. -Albo swiat zostanie zniszczony - Ochan wpadl jej w slowo. - Nie wiemy tego. Elheres, jedyne, co wiem teraz na pewno, to ze decyzja nie nalezy do ciebie, lecz do mnie. Tak powiedzial przeciez Sedzia. Ochan przypomnial sobie, ze Szedr nie spodobalo sie to zdanie, ale tak wlasnie bylo. -Jestem wladca Przeznaczenia i zrobie to, na co bede mial ochote, a nie chce wziac na siebie odpowiedzialnosci za zniszczenie swiata! -W takim razie wez na siebie odpowiedzialnosc za dramat ludzi takich, jak ty! - wzruszyla ramionami. - Ludzi i inokanow, elfow, smokow! Przede wszystkim smokow. -Elheres prosze cie, przestan. Tak bardzo jestes nieszczesliwa? -Ja nie. Bo ja spelnilam swoje Przeznaczenie, jestem pania Wiatrow. Ale ty nie mozesz zostac wladca Ognia dopoki nie uwolnisz jego mocy, bo to wlasnie jest w nim zaklete. Nikt nie moze posiasc mocy Ognia, bo Stworcy mieli kaprys ukarac smoki za ich odwage, odbierajac ich moc calemu swiatu. Ale pozostawili dar. Sam tego doswiadczasz i wielu innych teraz i pozniej, jesli ty czegos nie zrobisz! Masz racje decyzja nalezy do ciebie! - Widziala zaskoczenie malujace sie na jego twarzy i nagle zlagodniala w swym zapamietaniu. - Ochan - powiedziala cicho, - chcialabym, abys mogl doswiadczyc tego, co ja. Chcialabym, bys przeszedl probe, to wspaniale uczucie... -Przeszedlem - przerwal jej, naprawde rozzloszczony. - Wlasnie teraz, calkiem niedawno, zostalem wladca Ognia. Ten argument juz do mnie nie przemawia. Mrugnela dwa razy oczami, nie wiedzac co odpowiedziec. Kompletnie ja zamurowalo. A on ruszyl dalej za pozostala trojka, nie czekajac na nia. Nie sadzil, ze chciala go zranic, ale poczul sie zraniony. Oszukal ja twierdzac, ze jej slowa nie trafiaja mu do przekonania. Nie mogla uzyc argumentu, ktory bylby bardziej nieodparty od tego. Wprawdzie juz sie stalo - choc nadal nie mogl uwierzyc. Nie docieralo do niego w pelni, ze jest juz wladca Ognia, ale byl nim. Lecz mimo to pamietal niemoc, z ktora zmagal sie przez lata, patrzac, jak rowiesnicy, a pozniej mlodsi od niego przechodza swoje kolejne proby, a on nie moze. Slyszac od starszych magow, ze nigdy nie bedzie mogl. Nie mogl tego zapomniec, wiedzial, ze nigdy nie zapomni. Pragnal sprawic, by wszyscy obdarowani - tak, jak on - moca Ognia, mogli zaznac sprawiedliwosci. Lecz co mial zrobic? Sprzeciwic sie temu, co nakazywal rozsadek, a moze po prostu strach? Czy postapic zgodnie z rada Szedr po to tylko, by dotrzymac slowa danego - teraz juz zrozumial - zbyt pochopnie? Udowodnic, ze jest w stanie sprzeciwic sie klatwie Pierscienia, tylko dlatego, by miec satysfakcje z wlasnej sily? Nie byl w stanie sam podjac decyzji, potrzebowal jakiegos znaku! Gdyby chociaz wiedzial, co sie naprawde wydarzylo wtedy, gdy stworzono Pierscien. Nie sluchal opowiesci elfiej wieszczki, nie zapamietal jej tak, jak powinien. W tej chwili wszystko juz mu sie mieszalo - jej proroctwo, opowiesci elfow, relacja Szedr. Co z tego wszystkiego bylo prawda? Byl wyczerpany, potrzebowal snu, a nie pogoni za rycerzem, ktorego nie lubil i ktory nie wiadomo, czy zyl jeszcze! Nagle zorientowal sie, ze wszyscy sie zatrzymali. Omal wpadl na pionowa skalna sciane, zagradzajaca dalsze przejscie. -No to pieknie - powiedzial Baax. - To koniec drogi, i co dalej? Rozejrzeli sie dookola. Wydawalo sie, ze sciany tunelu oddalily sie i stali w jakiejs obszernej grocie. Po chwili zorientowali sie, ze ponad glowami nie maja sklepienia, ze jesli nawet tam jest, to niebotycznie wysoko. Sciana przed nimi urywala sie na duzej wysokosci, nie bylo mowy, by wdrapali sie tam, chyba ze cudem. -Poswiec mocniej - Elheres zwrocila sie do Ochana, nagle uswiadamiajac sobie, ze teraz moglby nawet oswietlic cale smocze miasto, gdyby zechcial. Albo przetopic droge przez skaly. Patrzyla z podziwem na jego skupiona twarz, kiedy usilowal wypatrzyc jakies przejscie w scianach kotliny, w ktorej sie znalezli. Niestety wygladalo na to, ze jedyna droga stad prowadzi w gore. Za ich plecami wznosilo sie zbocze, ktorego szczyt ginal w gestych ciemnosciach, ziejace czarnym otworem tunelu, z ktorego wyszli. Wyjscie bylo przed nimi, ale bylo rownie strome. Nagle uslyszeli szum wielkich skrzydel i tuz obok nich wyladowal smok, mieniac sie i lsniac w swietle ognia. Natychmiast przemienil sie w piekna czarnowlosa kobiete. Jej glos rozbrzmial w ich umyslach. -Zgascie to ognisko, bo widac was w calym Khargas! Nie potrzebujemy chyba towarzystwa? - upomniala Ochana. Kiedy czarodziej zostawil tylko tyle swiatla, by widzieli nawzajem swoje twarze, kontynuowala - Rozmawialam z Aszka i wiem, dokad dazycie. Wiem tez dokladnie w ktorym lochu trzymaja waszego towarzysza - oznajmila. - Pomoge wam wydostac sie z tej dziury, Aszka jest na gorze, pilnuje, by nikt nam nie przeszkodzil. Smoczyca zaproponowala, ze wniesie ich wszystkich do gory, ale Elheres odmowila. Miala dziwne wrazenie, ze bestia - nie potrafila inaczej okreslic skrzydlatego stwora, nawet, jesli Ochan zapewnial, ze zdolal sie z nia zaprzyjaznic - moze ja "przypadkiem" wypuscic ze szponow. Od pierwszego wejrzenia nabrala uprzedzenia do jaszczurzycy. Ogniste spojrzenie, ktorym iluzja czarnowlosej kobiety ja przeszywala, zdawalo sie wypalac w niej dziury. Gdy Szedr odwrocila sie, czarodziejka odruchowo sprawdzila, czy nie ma poprzepalanego tu i owdzie ubrania. Poza tym potrafila przeciez latac. Byla nawet w stanie pomoc Zicie i Kiremowi, podczas, gdy Szedr wtaszczyla Ochana i Baaxa. Po krotkim odpoczynku ruszyli w dalsza droge. Do lochow dotarli, kiedy przez szpary w skalnych scianach zaczelo przeswiecac wschodzace slonce. Bylo tu jasniej, niz nad podziemna rzeka, widocznie otworow bylo wiecej. Podejrzewali tez, ze znajduja sie znacznie wyzej, niz poprzedniego wieczora. Korytarze, waskie i krete piely sie nieustannie do gory juz od bardzo dawna. Zupelnie niespodziewanie wyszli na otwarta przestrzen. Ostre swiatlo jutrzenki oslepilo ich w pierwszej chwili. O tym, ze rzeczywiscie zaszli bardzo wysoko, przekonal ich lodowaty wiatr, ktory swym podmuchem wepchnal ich z powrotem w glab gory. Wyszli jednak znow i zobaczyli lezacy wszedzie snieg, a w dali, za kilkoma pasmami nizszych skalistych szczytow, wyblakle w slonecznym brzasku, rozposcierajace sie az po horyzont, jalowe rowniny Khargas. W ciagu ostatniej doby musieli przebyc w poprzek polowe Khargasu! Baax zupelnie niechcacy zerknal na moment w dol i zamarl. Znow szli waska sciezka, wijaca sie grzbietem przeleczy. Kucnal natychmiast i zapowiedzial, ze sie nie ruszy. Wiatr gwizdal mu kolo uszu, a zimno przeszywalo az do kosci, ale stal, dopoki idaca na koncu Elheres nie zapowiedziala, ze zrzuci go w dol, jesli natychmiast sie nie przesunie. Bardzo powoli i ostroznie stanal na drzacych nogach. Spojrzal w kierunku otworu po drugiej stronie, w ktorym znikli juz towarzysze. Wcale nie byl tak daleko, ale zarowno skaly z prawej strony, jak i zbocze z lewej, siegajace az na dno wawozu, byly biale od lodu. Stawiajac ostroznie stope przed stopa, modlac sie, by sie nie poslizgnal, Baax dotarl do konca turni. Kiedy znalazl sie znow w cieplych, przytulnych ciemnosciach podgorskich jaskin pomyslal, ze widocznie fortuna postanowila nadal mu sprzyjac. Albo po prostu zaczal sie nowy dzien i zapasy szczescia odnowily sie. Chcial powiedziec o tym na glos, ale w pore zorientowal sie, ze kompani sa dziwnie cisi. Popatrzyl na wszystkich po kolei. -I co teraz zrobimy? - spytala z niepokojem Zita. -Sila nie damy im rady, jest ich za duzo - odparl Ochan, patrzac pochmurno na dwa towarzyszace im potezne smoki, ktore nie zmienily na razie ksztaltow na ludzkie. Gdyby byli w ludzkim wiezieniu jeden z nich wystarczylby, by zapewnic im przewage. Ale tutaj straz pelnilo szesciu tak samo poteznych, jak oni. Na dodatek uzbrojonych. Aszka i Szedr powarkiwali na siebie, nieco zbyt glosno zdaniem Ochana. Podeszli wprawdzie do karceru od zaplecza, ale i tak gwardzisci mogli ich lada moment uslyszec. Pomieszczenie, w ktorym grali w kosci - chyba jakiegos jaszczura - znajdowalo sie na koncu korytarza. Niedaleko. -Trudno, cos musimy zrobic - glos Aszki nagle pojawil sie w glowach ludzi. Smok nerwowo strzepywal skrzydla. - Liczebnie mamy przewage! Czy wszyscy sa gotowi do walki? -Oszalales? - przerwala mu zdenerwowana Elheres. - To bez sensu, my jestesmy zbyt slabi, by mierzyc sie ze smokami w walce wrecz! - Widziala przeciez, jaka bitwe stoczyl Aszka nie tak dawno temu. -Nie mamy wyjscia - Szedr poparla brata. - Jesli zginiemy, to probujac czegos dokonac! Ochan tylko pokrecil z niedowierzaniem glowa. Walka byla zywiolem tych stworzen, ale chyba tym razem smoczyca przesadzila. Byc moze on, Szedr, Elheres i Aszka, mieliby szanse, choc kazda walka byla w tej sytuacji glupota. Ale mieszac w nierowna potyczke kupca, karczmarke-spiewaczke i polnimfa? I to w imie czego? -Oni zostaja - czarodziej wskazal na trojke towarzyszy. - Ja i Elheres wam pomozemy, ale to wy przede wszystkim bedziecie musieli walczyc. -Nie, nie. Macie racje - zaoponowal nagle Aszka. - Wy wszyscy zostajecie. Ja i Szedr damy im rade. Mamy na to sposoby, ja odwroce ich uwage, a ty odnajdziesz wieznia i uwolnisz go - zwrocil sie do smoczycy, a potem wypowiedzial zaklecie i jego postac zmienila sie nieznacznie. Teraz mial na brzuchu skorzany ochraniacz, podobny do tych, ktore nosili gwardzisci i inne elementy smoczej zbroi, razem z insygniami. - Lecimy, a wy czekajcie i badzcie w kazdej chwili gotowi do ucieczki. Oba smoki zaglebily sie w tunelu. Zanim odlecieli, Szedr splunela plonaca slina w strone Elheres. Ognista kulka spadla tuz pod stopami czarodziejki, ale ta, zaskoczona, nie zdazyla juz odpowiedziec. Z czelusci korytarza dobiegal cichnacy szum i slabnacy powiew ciezkiego wiatru. Czarodziejka, niespokojna jak nigdy wczesniej, odwrocila sie do towarzyszy. Ochan kucnal pod sciana groty i zdawal sie drzemac, Zita patrzyla sladem smokow, a Baax podszedl do Elheres i polozyl jej dlon na ramieniu. -Nie boj sie - powiedzial powaznym glosem. - On zaraz bedzie z nami i nic mu nie bedzie. Zaraz wszyscy bedziemy bezpieczni. Pokiwala glowa i wtedy zorientowala sie, ze nigdzie w poblizu nie ma Kirema. -A gdzie sie podzial ten polnimf? - krzyknela przestraszona. Zita zaalarmowana rozejrzala sie dookola, Baax podbiegl do czarnego wylotu korytarza, bo wolal nie zblizac sie do drugiej szczeliny, za ktora ziala przepasc. Ochan podniosl na czarodziejke metne, zaspane spojrzenie i przylozyl palec do ust, psykajac cicho. -Porwali go! - krzyknela Zita, starajac sie, by krzyk nie zabrzmial za glosno. -Zdradzil nas! - odparla Elheres, nie panujac juz nas soba ze wzburzenia. - Ten glupiec na pewno poszedl opowiedziec o wszystkim smokom, albo Stworcy wiedza komu jeszcze! -O czym ty mowisz! Cos zlego mu sie stalo. Trzeba go znalezc i uratowac! -Jakas ty naiwna! To polistota - czarodziejka zaczela panikowac. - On wie, ze wypelnienie sie Planu nie niesie nic dobrego dla polistot i chce nam przeszkodzic, chce nas wszystkich wydac! Sami wprowadzilismy tutaj wroga! A ty jeszcze bierzesz jego strone. Przeciwko swoim! Rozjuszona Zita rzucila sie na Elheres i zlapala ja za grzywke. Czarodziejka nie pozostala dluzna i po chwili tarzaly sie po ziemi wrzeszczac przerazliwie i kopiac sie. Elheres troche trudniej bylo chwycic Zite za gladko przyczesane wlosy, ale w koncu dala rade potargac jej fryzure. Baax oprzytomnial pierwszy i szturchnal zdziwionego czarodzieja, ktory oniemialy przygladal sie babskiej klotni. -Zrobze cos! Nie stoj jak kolek! - wrzasnal i rzucil sie w kierunku walczacych. Zlapal w talii pierwsza, ktora mu sie nawinela. Rozdzielili miotajace sie i wierzgajace dziewczeta. Zita placzac rzucala w Elheres kentebskimi przeklenstwami, a czarodziejka miala wielka ochote trzepnac ja jakims zakleciem na opamietanie. Baax niestety trzymal ja mocno. Zaczela sie wic i wyrywac, i ani sie spostrzegla, kiedy przygotowane juz zaklecie wymknelo jej sie spod kontroli i ugodzilo w grubasa. Natychmiast puscil ja i stanal nieco oszolomiony, rozgladajac sie po jaskini. Dotarl do niego jazgot z glebi korytarza. Wskazal go reka, ale nie mogl nic powiedziec, bo czary poplataly mu jezyk. Zamiast tego usmiechnal sie blogo i usiadl na ziemi. Elheres oddychala ciezko i wygladalo na to, ze gotowa rzucac kolejnymi zakleciami na prawo i lewo, ale Ochan na wszelki wypadek kazal jej sie zamknac. Za moment z tunelu wypadla Szedr, niosac w pazurach nieruchomego z przerazenia Meknarina. Niemal ciagnela go po ziemi, bo przesmyk byl niski. -Przestan! - krzyknela Elheres. - Natychmiast go pusc! Szedr poslusznie rozluznila chwyt, ale nie wyhamowala ani troche. Rycerz przeturlal sie kawalek po nierownym podlozu, zanim wyladowal na jakims glazie niemal przed sama czarodziejka. A Elheres doslownie w ostatniej chwili zdolala sie uchylic przed lecaca wprost na nia smoczyca. Juz miala wybuchnac wsciekloscia, ze bestia znowu ja atakuje, kiedy uslyszala jek potluczonego rycerza i szybko kucnela przy nim, by sprawdzic, czy nic mu sie nie stalo. Szedr tymczasem wyladowala tuz obok Ochana i zakomunikowala mu, ze ich towarzysz chcial chyba byc dzielny i wlazl za smokami do aresztu, co niemal pokrzyzowalo im szyki. Za chwile, na potwierdzenie tych slow z tunelu wylecial Aszka, ciagnac po ziemi Kirema, ktory glosno wzywal ratunku. Smok takze cos syczal i warczal. Zita zaczela lamentowac i naraz zrobil sie taki harmider, ze niewiele trzeba bylo, by wkrotce zjawili sie tu wszyscy gwardzisci Khargas. -Uciszcie sie! - Ochan opamietal sie pierwszy. - Musimy sie stad natychmiast wynosic. Elheres, Zito, zajmijcie sie tamtymi dwoma - wskazal na obu mezczyzn przytaskanych tu przez smoki, a sam podbiegl do Baaxa, ktory rozgladal sie z zainteresowaniem po jaskini. Zmusil go do wstania i pociagnal za soba na chlostana lodowatymi podmuchami przelecz. Sam nie wiedzial, dokad ich prowadzi, chcial po prostu jak najszybciej oddalic sie od aresztu i od niebezpieczenstwa grozacego im ze strony smoczej armii. Znow posuwali sie kretymi korytarzami, ale mial wrazenie, ze w ktoryms miejscu skrecil nie w ta odnoge, co nalezalo, bo wcale nie schodzili teraz w dol. Nie wracali ta sama droga, ktora tu przyszli, a korytarze byly jakies szersze. Aszka i Szedr lecieli z tylu, by w razie czego obronic ich przed atakiem, ale Ochan bardziej obawial sie tego, co przed nim. Nie mial pojecia dokad wiedzie skalny tunel. Znow wyszli na otwarta przestrzen. Ale tym razem znalezli sie w glebokiej studni. Nad glowami niebo razilo oczy blekitem, ale wszedzie wokol byly strome skaly i nie bylo stad innego wyjscia, oprocz tego, ktorym przyszli. Ochan rozgladal sie z niepokojem po okalajacych kotline scianach i czekal, co na to powie Szedr i ten jej towarzysz, kiedy poczul, ze Baax coraz natarczywiej ciagnie go za ramie. -Co? - odwrocil sie do kupca, a potem spojrzal za jego wyciagnieta reka. -Ja-ja - wykrztusil Baax, wpatrujac sie w nieforemna kupe traw i mchow, w ktorej lezalo szesc plamiastych jaj, o wielkosci zblizonej do polowy czlowieka. Wymienili zaleknione spojrzenia. Natkneli sie juz raz na gniazdo - jeszcze w Sawian Tay - i dla nikogo tamto wspomnienie nie bylo przyjemne. Ochan nawet nie probowal wyobrazic sobie stworzenia, ktore skladalo jaja takich rozmiarow. Ale wtedy dotarlo do niego wrazenie radosci od strony smokow. -To gniazdo pteryksow! - ucieszyl sie Aszka. Rozdzial Jedenasty Smok zdolal szybko przekonac grupe pteryksow, by pomogly im umknac przed pogonia. Polistoty byly wieksze od smokow i pozbawione wszystkich cech, ktore moglyby swiadczyc, ze sa drapieznikami. Byly lagodne, jak baranki, a przy tym silne i szybkie. Ich gladkie skrzydla obciagniete byly taka sama blonopodobna cienka skora, jak u smokow, ale mialy wieksza rozpietosc. Cale byly pokryte cienkimi, krotkimi wloskami.Szedr i Aszka ledwie mogli za nimi nadazyc, ale przynajmniej pewne bylo, ze zanim straz wiezienna zdazy sie zorientowac, ze wylecieli poza gory, beda juz daleko nad rowninami Khargas. Liczba pteryksow, ktore z nimi polecialy, dwukrotnie przewyzszala ilosc ludzi, ktorych mialy niesc. Gdy dochodzilo poludnie, pteryksy nagle znizyly lot i osiadly na stepie. Aszka szybko wyjasnil kompanom, by przesiedli sie na te z polistot, ktore dotychczas lecialy luzem. Dzieki temu stworzenia dluzej mogly zachowac sily, choc tempo lotu - wymuszone przez powolnosc smokow - nie bylo nawet bliskie mozliwosciom wielkich gadow. Ha Meknarin dosiadl pteryksa ponownie z pewnym ociaganiem. Nie byl pewien, czy nie powinien teraz uciec. Nie wierzyl, ze naprawde uratowali go jego przyjaciele. Ziejacy ogniem potwor wyciagnal go z jego celi, a potem zobaczyl Elheres i pozostalych towarzyszy. A po chwili sladem pierwszego smoka przylecial drugi, przypominajacy swoim wygladem przesluchujacych go wczesniej jaszczurzych gwardzistow. I zmienil sie w mniejszego, choc nie mniej groznie wygladajacego drakona. Skad mial miec pewnosc, ze istota o twarzy Elheres, ktora przytulala sie do niego i pytala "Jaynar, jak sie czujesz?" jest rzeczywiscie jego Seszija? Siedziala teraz na grzbiecie innego pteryksa i kurczowo trzymala sie siersci stworzenia. Meknarin rozejrzal sie po pozostalych towarzyszach. Baax zwisal skulony, usilujac calymi ramionami objac szyje swojego wierzchowca, Zita co chwila zerkala na kupca z niepokojem, jakby sprawdzajac, czy jeszcze nie spadl. Kirem siedzial nieruchomy i blady, a czarodziej wygladal, jakby co chwila zasypial i budzil sie w sama pore, by nie zleciec na ziemie, ktora przesuwala sie daleko pod stopami. Khargas wyraznie oddalal sie, jednak rycerz wciaz jeszcze bal sie uwierzyc, ze to wszystko prawda. Spedzil w mrocznych podziemiach tyle czasu, ze nie byl w stanie okreslic ile minelo dni i nocy. Nie dostal nic do jedzenia, dobrze choc, ze w lochach panowala wilgoc, wiec mogl zaspokoic pragnienie woda skraplajaca sie na kamiennych scianach. Probowali go przesluchiwac, ale nie byly to interrogacje podobne do tych, ktore zdarzylo mu sie kiedys przeprowadzac w Iseli. Nie pobito go, ani nie mial do czynienia z magiem potrafiacym czytac w myslach. Byc moze jaszczury dopiero zaczynaly, a to, co sie dzialo teraz, to jakies dalsze dochodzenie. Postanowil zatem nie zdradzic sie w zaden sposob, ze wie kto ma Pierscien. Nie powinien nawet o tym myslec. No a poza tym, nie wiedzial przeciez, gdzie tak naprawde jest teraz czarodziej, jesli nie bylo go tutaj, wraz z nim. Wieczorem pteryksy dostrzegly szeroka blotnista rzeke, wyplywajaca z bajora posrodku sawanny. Tam zatrzymali sie na popas. Przebyli wieksza czesc rownin Khargas i stracili z oczu scigajace ich patrole. Na horyzoncie, w swietle zachodzacego slonca majaczyl plaskowyz Aghari Lasijon, a troche na poludnie od niego Senne Wzgorza Usinialu i skaliste Hekke. -Strumienie plyna tu glownie wiosna i jesienia - zdziwil sie Aszka. - Ale zdarzaja sie anomalie pogodowe. Cale szczescie, bo bedziemy mieli wode, obawialem sie czy ucieczka na rowniny to dobry pomysl. Zaglebil paszcze w blocie i zaczal pic. Byl wykonczony szalenczym tempem, ktore przez caly dzien nadawaly pteryksy. One rowniez chetnie napily sie wody, a potem odlecialy zerowac gdzies w okolicy. Szedr i Aszka polecieli za nimi, obiecujac zdobyc tez jakies pozywienie dla ludzi, by ci nie musieli oddalac sie od obozu. Kompani zostali, wielce cieszac sie potokiem i dziwiac sie, czemu nie trafili na niego w czasie wedrowki do gor. Tylko Elheres domyslala sie, jakie bylo jego zrodlo, ale nie powiedziala nic glosno. Dwojka smokow wrocila wkrotce. Szedr przyniosla wielka jaszczurke. Ledwie unosila sie nad ziemia, tak ciezki niosla balast. Upolowany gad mial zweglona skore, ktora jeszcze tu i owdzie dymila. Smoczyca powiedziala, ze opiekla ja troche, by nie musieli rozpalac ogniska. Wzniecili z Aszka kilka pozarow w okolicy, by zmylic ewentualna pogon. Gdy sie posilili i zaczeli szykowac do snu, Szedr niespodziewanie przybrala kobieca postac. Nie wspominala o tym dotychczas, ale pamietala o obietnicy, ktora zlozyl jej Ochan. Musial jej teraz dotrzymac. Patrzac na niego swoim plomiennym wzrokiem powiedziala, ze beda musieli jakos wrocic do Straznicy. Aszka, ku zdumieniu Elheres, natychmiast przyznal jej racje. A potem wyslal krotki sygnal, tylko do niej, z prosba, by pozwolila mu dzialac, bo wie, co robi. Ona powinna tylko przekonac czarodzieja. Zerknela na Ochana. Wydawal sie bardzo zmeczony i bez zastanowienia zgodzil sie z Szedr i z Aszka. Tak, jutro odniosa Pierscien do Sanktuarium i ukryja go w miejscu, skad nigdy nie powinien byc zabrany. Wtedy Aszka nie wytrzymal. Natychmiast rowniez przybral ludzka postac, jednoczesnie rugajac w myslach czarodziejke, ze nic nie potrafi zdzialac. Wydal sie Elheres troche dziwny - wygladal inaczej, niz wczesniej, podczas przeprawy przez gory i w wiezieniu, kiedy przyszedl z tym starym. Mial dluzsze wlosy i bardziej pociagla twarz. I chyba ciemniejsze oczy. Wpatrywala sie w niego zaskoczona i umknela jej czesc jego wypowiedzi. Natychmiast skupila sie na rozmowie. -Sam juz nie wiem Szedr - mowil Aszka. - Moze elfy maja racje i moc trzeba uwolnic? Moze pora wypelnienia planu naprawde nadeszla i przyniesie to wszystkim szczescie? - spytal, a smoczyca wydawala sie byc zaszokowana jego przypuszczeniami. -A moze rzeczywiscie wypelnienie planu, to koniec swiata - Zita niespodziewanie wtracila drzacym glosem. -Nie! - Elheres zalamala rece, gromiac ja spojrzeniem. - Ty tez? Takie mysli Stworcy zaszczepili wsrod smokow i inokanow w obawie, ze jesli wybrancy poznaja, co moga osiagnac uwalniajac moc, Stworcy straca nad nimi kontrole! Aszka, jak to bylo w tej legendzie, jakie sa slowa proroctwa? Aszka westchnal, spojrzal na Szedr z obawa i zaczal mowic. -"Gdy narodzi sie moj mlodszy brat, uwolni te moc, by oddac ja jej prawym wlascicielom. Krag sam go odnajdzie, gdy on bedzie gotow, a bedzie wiedzial, co czynic, by uwolnic moc i oddac ja swiatu. On bedzie wladca Przeznaczenia i wladca Ognia i nikt przed nim tej mocy nie uwolni, gdyz wowczas zniszczy ona wasz swiat. I musi sie to stac w miejscu, gdzie powstal Krag - tu najmlodszy uwolni moc Pierscienia." Tak bylo w przepowiedni Szedr. Nie powiedziano wam tego nigdy, prawda? Ale ja nie jestem Straznikiem, wiec moglem polaczyc wiedze uzyskana od ciebie z tym, czego dowiedzialem sie poza Straznica. Tak bylo powiedziane w klatwie. Nikt przed nim nie uwolni mocy, gdyz wtedy zniszczy ona swiat. Lecz on moze uwolnic moc, jesli bedzie wiedzial, jak to uczynic. Krag sam go odnalazl. Teraz on musi zadecydowac, musi dowiedziec sie, jak uwolnic moc. Byc moze juz wie. Nie spojrzal wcale na Ochana. Czarodziej tez na niego nie patrzyl. W napieciu czekal na odpowiedz smoczycy. -Sedzia sam powiedzial mi, ze tak bylo w Przepowiedni - przyznala cicho, - lecz nie mowili nam tego, bo wowczas kazdy z nas - ze Straznikow - moglby chciec sie przekonac, czy to nie on jest tym wybranym. -Z pewnoscia nie. To musi byc czlowiek - najmlodszy. Szedr, pozwol mu na decyzje, nie naciskaj, by oddal ci Pierscien. -Nie moge! - zaprotestowala wstajac nagle. - Nie potrafie uwierzyc, ze trzeba zdjac z niego zaklecie! Dopoki zyje, nie pozwole na to! Pierscien musi wrocic do Straznicy - powiedziala, patrzac wprost na Ochana. Czarodziej spuscil wzrok. Musial sie wyspac, zanim cokolwiek postanowi. Zbyt wiele od niego zalezalo. -Masz racje Szedr - przyznal cicho Aszka. -Ale!... - Elheres probowala zaprotestowac, lecz przerwal jej ruchem reki. -Ona wie lepiej - powiedzial zgaszonym glosem. - Uczyla sie o Pierscieniu cale zycie. Nikt z obecnych tutaj, nie wie o nim wiecej, niz ona. Ja jej ufam, zawsze ufalem - spojrzal na siostre z uwielbieniem, a Elheres zastanowila sie na ile jest udawane. - Jutro wracamy do Straznicy i zostawimy tam Pierscien. Elheres pokrecila ze zdumieniem glowa. O co wlasciwie mu chodzilo? Nic nie osiagnal ta rozmowa. Nakrzyczal na nia, ze nic nie potrafi zdzialac, a sam nie osiagnal wiecej. A moze osiagnal? W koncu co ona o nim wiedziala. Tyle, co jej powiedzial i nic ponad to. Powinna miec sie na bacznosci. Nadal nie mogla sobie przypomniec gdzie juz widziala ta twarz, ktora przybieral, bedac czlowiekiem, a on tymczasem zmienil wyglad. Nieznacznie, ale zmienil. To tez wydalo jej sie podejrzane. Nic jednak nie wskazywalo, by ktores z towarzyszy zauwazylo jego odmieniony wyglad. Wszyscy po prostu kladli sie spac, wiec Elheres chcac, nie chcac tez zaczela zastanawiac sie, jak najwygodniej spedzic noc. Zobaczyla, ze Meknarin siedzi nadal bez ruchu, wpatrzony w smoki, ktore znow przybraly swe naturalne postaci. Chciala podejsc do niego, lecz Aszka znow odezwal sie w jej glowie. I w glowach pozostalych, jak odgadla, po ich reakcji. -Sanktuarium znajduje sie w miejscu, w ktorym stworzono Pierscien, prawda, siostrzyczko? -Alez skad! - zaprotestowala Szedr. - Pierscien powstal gdzies w Menterze, ale nikt nie wie... Nagle przerwala, bo zorientowala sie o co mu chodzi. Powinna byla sklamac! Wyczula nieoczekiwana rozterke Aszki, jego zdumienie, niedowierzanie. Doskonale wiedziala, jak goraczkowo zaczal sie teraz zastanawiac, co zrobic, by odwolac postanowienie, ze pojda do Straznicy. Co zrobic, by zabrac Pierscien do Menteru... Ochan podniosl sie, widzac, co sie swieci. Intuicja podpowiadala mu, ze intencje Aszki nie sa szczere i oto okazalo sie, ze mial racje. Wokol zalegla niczym nie zmacona cisza. Wszyscy, nie wylaczajac Baaxa i Kirema, a nawet rycerza - ktory nadal nie wiedzial, czy to wszystko odbywa sie naprawde, czy tylko w jego glowie - wpatrywali sie na przemian w obydwa smoki. Ale potem, kiedy Ochan wstal, wszyscy spojrzeli na niego. Takze Szedr i Aszka. -Pierscien jest w moim posiadaniu - powiedzial czarodziej powoli. - I to ja zadecyduje dokad sie z nim udam. Sedzia powiedzial, ze decyzja nalezy do mnie, bo to ja jestem nastepca tworcy Pierscienia - przypomnial, patrzac na Szedr. A potem, aby nie bylo niejasnosci, uprzedzil - Jesli zechce go zaniesc do Menteru, to tak sie stanie. W tym samym duchu chcial odpowiedziec i Aszce - ze jesli uzna, ze Pierscien powinien wrocic do Straznicy, to go tam zabierze, lecz nie zdazyl. -Nie! - wycharczala smoczyca. Teraz zagrozenie stalo sie dla niej calkowicie realne. Zawsze istnialo, ale wreszcie to zrozumiala. Byla Strazniczka i wiedziala juz, ze znalazla sie tu po to, by w krytycznej chwili wypelnic swoja role. Wlasnie do przeciwstawienia sie takim sytuacjom, jak ta, przygotowywano ja przez wiele lat nauk. Tak, kochala go, lecz coz z tego? Teraz nie bylo to wazne, bo on zagrazal ustalonemu porzadkowi swiata! Zaatakowala bez ostrzezenia. Byla jak blyskawica. Wzbila sie w powietrze i runela na stojacego naprzeciw Ochana. Elheres ledwie zdolala odskoczyc w bok, a Baax, ktory stal po drugiej stronie czarodzieja, dostal w glowe koncem wielkiego skrzydla Szedr i niewiele zapamietal z walki, ktora sie nastepnie rozegrala. Ochan byl zbyt zaskoczony, by zastanawiac sie nad obrona. Szedr byla niesamowicie szybka. Niemal w jednej chwili znalazla sie tuz przed nim. Kucala na ziemi, a jej olbrzymia paszcza znajdowala sie na wprost jego twarzy. Siegala mu zebami do gardla. Jakis wewnetrzny glos powiedzial mu, ze ona juz nie zartuje. Nie tym razem. Naprawde chciala go zabic. Zaklecie pojawilo sie w jego umysle samo. Niemal instynktownie, bez udzialu woli wypowiedzial je i wewnatrz paszczy Szedr zatanczyly plomienie. Zakrztusila sie, parsknela, opluwajac Ochana plonaca slina i odskoczyla niemal w sam srodek strumienia. Rozchlapujac wode wscieklym wierzganiem nog i machaniem skrzydel, znow wzleciala w gore. Ochan takze odskoczyl, obawiajac sie natychmiastowego kontrataku, ktory jednak nie nastapil. Szedr wyfrunela pionowo w gore i zawisla tak, mlocac nocne powietrze, gwaltownie starajac sie utrzymac wysokosc. Nie mogla odpowiedziec mu plomieniem, to nie mialo najmniejszego sensu - nie byl mu straszny. Jedyna szanse, by go pokonac, korzystajac z elementu zaskoczenia wlasnie zmarnowala. Mniejszy i bardziej zwinny, zdolal ubiec jej atak. Ale nadal mogla wykorzystac przewage swej sily i wielkosci. Runela w dol. Poczula wibracje magii i cos dziwnego zaczelo sie dziac z powietrzem wokol niej. Jakby nagle zaczelo gestniec. Poprzez gwizd uslyszala krzyk Ochana, powstrzymujacy ludzka czarodziejke przed dalszymi atakami. Powinna najpierw rozprawic sie z nia! Zwrocila paszcze w kierunku drobnej istotki, krecacej smiesznie swoja mala glowka. Mocnym machnieciem skrzydel przedarla sie przez powietrzna zaslone. Ochan nie przygotowal zadnych zaklec, nie chcial walczyc ze smoczyca. Nie przywolal nawet glupiego czaru ochronnego! Nie chcial zrobic jej krzywdy, a teraz Szedr gotowala sie do walki z Elheres i on nie mial juz szans, by jej w jakikolwiek sposob pomoc. Ruszyl, by zaslonic soba czarodziejke i w tym momencie, niespodziewanie przyszedl mu z pomoca Ha Meknarin. Rycerz poczul, ze w koncu sie przebudzil. Nie, nadal nie byl pewien, ze to nie halucynacje, lecz widzial, ze potwor atakuje jego przyjaciela. Mial szanse odkupic pomylke sprzed kilku dni, nawet, jesli tylko we snie. Ale jesli to prawda? Jesli rzeczywiscie jego kompani uwolnili go z lochow? Musial im pomoc! Nie mial przy sobie zadnej broni, bo miecz zostal na rowninach, a sztylet odebrali mu jaszczurzy gwardzisci, kiedy zamykali go w celi. Ale nieopodal wypatrzyl duzy kamien i postanowil uzyc go przeciwko bestii. Glaz byl ciezszy, niz sie Meknarin spodziewal i wilgotny od mchu, lecz dal rade uniesc go nad glowa. Poczul sie dziwnie slaby, ale wtedy dostrzegl, ze niebezpieczenstwo zwrocilo sie w strone Elheres. Sily wrocily i niemal w ostatniej chwili udalo mu sie wypchnac glaz prosto w glowe smoka. Poszybowal z gwizdem i uderzyl celnie. Szedr padla ogluszona. -Trzeba ja zabic! - krzyczala rozsierdzona Elheres, kiedy debatowali, co uczynic ze smoczyca, stojac nad jej bezwladnym cielskiem. -Najpierw bedziesz musiala zabic mnie! - odparl Ochan, mierzac ja rozzloszczonym spojrzeniem. -Przeciez ona zaatakowala ciebie! To ona chciala pozbawic cie zycia, a ty jej bronisz! Jak mozesz, nie rozumiem? -Nie musze ci sie tlumaczyc - odpowiedzial Ochan spokojnie. Sam nie rozumial. Nie pojmowal zachowania smoczycy, bo przeciez jeszcze niedawno bronila go, karmila, pomagala oswobodzic towarzyszy. A teraz po raz pierwszy naprawde mu zagrozila. Rozumial jej gniew, frustracje, ale jej zachowanie zmienilo sie zbyt diametralnie. Powinna byla zabic go od razu. Ale ona byla przeciez smokiem. Dziwne byloby, gdyby potrafil ja zrozumiec. -Ochan, ona jest nie tylko niebezpieczna, ale na dodatek glupia - Elheres nie dala za wygrana. - I ciebie tez chce zatruc swoimi zabobonami! -Budzi sie - wtracil Baax, ktory tez dopiero przed chwila ocknal sie po uderzeniu smoczym skrzydlem. Meknarin podniosl z ziemi kamien i zblizyl sie do smoczycy. -Przestan! - Ochan podszedl do rycerza i gwaltownie zlapal go za ramie. - Nie zrobisz jej krzywdy! -Wtedy ona zrobi krzywde tobie, albo jej! - rycerz wskazal na Elheres ruchem ramienia. Nie wypuscil z rak glazu. Ochan spojrzal na czarodziejke. A potem na zbierajaca sie z ziemi, nieco oszolomiona smoczyce. Nie mogli zadac od niego, by dokonywal takiego wyboru! Szedr wyprostowala sie i patrzyla na prymitywne stworzenia stojace przed nia. Szal, ktory ja wczesniej opanowal, minal teraz i dostrzegla, ze przegrywa. Ich bylo wiecej, a wraz z nimi byl Aszka - jej brat, ktoremu dotad bezgranicznie ufala, dorownujacy jej sila tak, jak Ochan dorownywal jej moca. Czy Aszka potrafilby ja zabic, by nie przeszkodzila mu w osiagnieciu zgubnego celu, ktoremu sluzyl? Ale nie, pewnie chcial teraz, by pomogla mu odnalezc miejsce stworzenia Pierscienia. O, nie! To sie nie stanie. Machnela poteznymi skrzydlami i zawisla na chwile w powietrzu. Jeszcze raz spojrzala na Elheres, ktorej nie udalo jej sie zabic. Moze potem, moze kiedys. A potem popatrzyla na Ochana. I odebrala jego zdesperowane wolanie, by nie odchodzila bez pozegnania. Poczula zal. Nie spotkaja sie juz, wiedziala o tym. Zle sie stalo, ze w ogole sie spotkali, zle, ze w taki sposob. Prosil, by chociaz sie z nim pozegnala i zgodzila sie. Tu, niedaleko, na rowninach. Bedzie czekala. Jeszcze raz machnela skrzydlami i oddalila sie od grupy. Ochan pobiegl za nia, nie zwracajac uwagi na wolanie Elheres. Odnalazl ja niebawem. Stal przed nia i z bolem serca sycil sie jej widokiem. Bal sie, lecz nie wystarczajaco, by odmowic sobie mozliwosci spojrzenia na nia jeszcze raz. Musial jej powiedziec, ze bedzie za nia tesknil i chcial ja zapewnic, ze nie zrobi niczego bez zastanowienia. Ale na razie milczal, starajac sie ja po prostu zapamietac na reszte swoich dni. Nie byla wielkim smokiem, widzial potezniejsze od niej, ale otaczal ja ten niezwykly majestat, ktory charakteryzuje istoty o wielkiej dumie. Glowe trzymala uniesiona wysoko, a zlociste oczy patrzyly na niego chyba ze smutkiem. A potem przybrala sylwetke kobiety. -Nie, Szedr, nie rob tego - poprosil. - Nie musisz... -A jednak. Boisz sie mojej smoczej postaci, a nie chce bys sie lekal, stojac przede mna. -Nie obawiam sie ciebie - sklamal. Wiedzial, ze wyczula i strach, i klamstwo. Ale nie dlatego bal sie jej, ze miala wyglad bestii, lecz dlatego, ze walczyla z nim. Teraz przeciez nie chciala juz walczyc. Przypomnial sobie slowa ksztaltow, przywolal swoje slabe umiejetnosci iluzoryczne i najlepiej jak mogl - stal sie dla niej smokiem. Tym, ktorym byl podczas proby - czerwono purpurowym. Wiekszym od niej i rownie jak ona dumnym. Wladca Ognia o czerwonej kryzie i plomiennym spojrzeniu. Patrzyla na niego w milczeniu, rozumiejac ten gest. Podziwiala jego grozne piekno, widzac teraz na wlasne oczy to, co jej dusza od razu dostrzegla w slabym ciele czlowieka. Jesli istnialo dla nich jakies Przeznaczenie, to z pewnoscia byli przeznaczeni sobie. -Chcialabym zostac - powiedziala cicho po dlugiej chwili. - Lecz nie moge. Gdybym byla przy was, byc moze znow zechcialabym odebrac ci Pierscien, a nie chce z toba walczyc. Byc moze wszyscy macie racje... - jej glos zalamal sie. -Badz pewna, ze dokladnie przemysle decyzje, zanim ja podejme. Musze poszukac odpowiedzi, musze miec pewnosc, absolutna pewnosc, ze oddanie Pierscienia do Straznicy to jedyne wyjscie. A co, jesli Aszka i elfy sie nie myla? Jesli nadeszla juz pora, bysmy zakonczyli dominacje Stworcow, a my nie wykorzystamy tej mozliwosci? Co jesli oni tego od nas oczekuja? Musze poznac jeszcze wiele rzeczy zanim zadecyduje, ale badz pewna, ze ja to uczynie, a nie klatwa Pierscienia. -Ale teraz jeszcze nie mozesz zadecydowac? - spytala i zaraz odpowiedziala sama sobie. - Nie, wiem, ze nie. - Zamilkla na dluga chwile. - Nie moge wrocic bez niego do Khargas, rozumiesz to. A skoro ty nie wrocisz tam ze mna, to ja pojde za toba. Nie bede ci towarzyszyc, bo nie chce stanowic zagrozenia, ani dla ciebie, ani dla... - przerwala, ale on sie domyslil. - Ale bede w poblizu. Na wszelki wypadek, gdybys zmienil zdanie i chcial zwrocic Pierscien. Wystarczy, ze zaczniesz mnie szukac, a jakos sie odnajde. Nie oddale sie zanadto. Jesli zechcesz mnie spotkac, zaraz bede przy tobie. Wierze, ze podejmiesz wlasciwa decyzje. Ochan milczal przez chwile, patrzac na jej czarne wlosy, powoli przemieniajace sie w wielobarwna kryze smoczycy. -Nie chcesz byc zagrozeniem dla mnie, ani dla... moich towarzyszy? - spytal. -Chce ja zabic - przyznala. - Wiem, ze ja kochasz, choc mowiles, ze to jak milosc do siostry. Chcialabym moc w to uwierzyc. Wtedy nie stanowilaby dla mnie konkurencji, lecz ja nie wierze. Ona nie jest twoja siostra. -Alez Szedr... - zaczal i zamilkl. Nie wiedzial, jak ja zapewnic, ze zadna z ludzkich kobiet, ktore spotkal w zyciu nie mogla sie rownac ze smoczyca. A potem zapragnal wyjasnic jej, o co tak naprawde mu chodzilo, gdy nazwal Elheres swoja siostra. Opowiedzial o medalionie z wyrytym symbolem ktoregos z iselskich rodow, ktory przybrana matka dala mu, gdy opuszczal dom, bedac jeszcze niemal dzieckiem. Powiedziala, ze ten medalion mial na szyi, gdy znalazla go, jako dwuletniego chlopca. Obok godla wyryte bylo imie - Keran Mohegar Lihes. Wisior byl zloty, wysadzany drobnymi czerwonymi rubinami - byl wiec w barwach Kerseszial, choc na poczatku o tym nie wiedzial. Kiedys, tylko raz, jeszcze jako dzieciak na poczatku pobytu w Daey, pelen entuzjazmu i nadziei pokazal go czlowiekowi o nazwisku Lihes i mocno sie wtedy rozczarowal. Mezczyzna nie tylko nie przyznal sie do jakiegokolwiek pokrewienstwa z chlopcem, ale oskarzyl go o kradziez swojego skarbu. Nie byl Iselczykiem i z pewnoscia nie byl Keranem, ale przywlaszczyl sobie nazwisko i rod, ktore byc moze nalezaly do ojca Ochana. Ochan wykradl temu czlowiekowi swoja wlasnosc, ale nigdy juz nikomu nie mowil o medalionie. Kiedy pozniej spotkal Seszije Lihes i kiedy spotykal innych ludzi o tym nazwisku, tez bal sie pytac. Dopiero po wielu latach dowiedzial sie, ze powinien szukac swojej rodziny w Iseli, bo tylko tam Tradycja nadal byla zywa. Jednak po niepowodzeniu, ktore go spotkalo przy pierwszej probie, po wielu innych wydarzeniach, kiedy przekonal sie, ze swiat jest ogromny, a ludzi o nazwisku Lihes tez wcale niemalo, zaniechal staran, by odnalezc bliskich. Tylko raz znalazl sie naprawde blisko Iseli i wtedy rowniez spotkal Elheres - przed kilkoma laty w Xen Melair. Nie pojechal z nia jednak do Eitelu, ani nie przyznal sie, dlaczego musi zboczyc z drogi. Zwyczajnie stchorzyl i teraz chyba mialo byc tak samo. Wolal nie pytac o nic, wtedy mogl nadal zywic nadzieje, ze ona zna kogos o nazwisku Keran Mohegar Lihes. Gdyby spytal, moglaby odpowiedziec, ze nie zna, a wtedy stracilby jedyny punkt zaczepienia, ktory mu w tej chwili pozostal. Jedyna odpowiedz dotyczaca wlasnej tozsamosci. -Powinienes ja zapytac - poradzila cieplo Szedr, zaskoczona jego opowiescia. -Wiem - odparl. - Zrobie to. Ale potrzebuje jeszcze troche czasu. - Usmiechnal sie, jeszcze bardziej zdumiony, niz ona. - To dziwne. Nigdy jeszcze z nikim w ten sposob nie rozmawialem. Nikomu nie zaufalem tak, jak tobie. - Patrzyl na nia i dobrze wiedzial czemu jej zaufal. -Wiec i ja ci zaufam - rowniez sie usmiechnela. - Powiem ci cos o mnie i o moim bracie. Bo jak sam wiesz nie do konca wiadomo, co jest prawda w legendach. Ja tez dalam sie zwiesc. Tak, w przepowiedni jest mowa o tym, ze mlodszy brat uratuje swiat przed Pierscieniem. To glownie dlatego zdecydowalam sie oddac klejnot Aszce. Mojemu mlodszemu bratu. Byc moze dlatego czuje sie w tej chwili uspokojona. Dzieki twojej opowiesci. Przestalam sie obawiac Pierscienia, choc takie uczucie winno byc mi obce. Ale daje ci mozliwosc podjecia decyzji. Zanim jednak zadecydujesz, spytaj ja... Ochan westchnal probujac zaprzeczyc. Elheres mogla byc co najwyzej jego krewna, ale siostra... Gdyby stracila brata - mlodszego brata - z pewnoscia szukalaby go przez cale zycie. Nie powiedzial jednak nic. Przez chwile milczeli oboje, a potem ona bez slowa uniosla sie w powietrze. -Mam nadzieje, ze cie jeszcze zobacze - powiedzial Ochan, jeszcze raz starajac sie ja zatrzymac. -Chyba w to watpie - odparla i znikla w gestniejacych ciemnosciach. Po kolejnych dwoch dniach podrozy zatrzymali sie juz u wylotu Wawozu. Kamieniste zbocza na wschodzie urywaly sie gwaltownie, a ziemia uslana byla suchym zwirem. Jak okiem siegnac nie bylo widac zadnej roslinnosci, zadnych zwierzat. W oddali na zachodzie nikly w mroku zyzne wzgorza Pareju. Pteryksy natychmiast polecialy tam na zer i odpoczynek wsrod lasow. Ochan wpatrywal sie w niegoscinna czelusc rozpadliny pomiedzy gorami i zastanawial sie, jak dziwne byly koleje losu. Ta droga mial przyjsc do Khargas, a zobaczyl ja po raz pierwszy wracajac ze smoczego kraju. W ciagu kolejnych dni omineli elfia rownine od poludnia i przemkneli nad Usinialem. Musieli leciec wysoko, by uniknac unoszacych sie nad nim mgiel. Baax tesknym wzrokiem spogladal na poludnie, gdzie oczyma duszy widzial Eriaar, do ktorego nagle bardzo zatesknil. Uznal, ze ogromna niesprawiedliwoscia ze strony Stworcow - wobec ludzi i elfow - bylo pozbawienie ich skrzydel. Dlaczego smoki i inokany mogly latac? Zatrzymywali sie wsrod mrocznych lasow, czasem nad kamienistymi korytami spienionych rzek. Poza nocnymi postojami - kiedy byli zbyt zmeczeni, by sie ruszac - byly to krotkie przerwy w nieustannej, wytrwalej podrozy. Zblizali sie do gor. Po przekroczeniu ostatniej z rzek Eriaaru - szerokiej, poteznej Monrati, znalezli sie ponad Menter-Tenh, najdziksza czescia Menteru. W oddali majaczyly zasniezone szczyty Menter-Orny, na zachodzie pysznila sie zielenia elfia puszcza Tyr Harawi. Wielu elfow zapuszczalo sie nawet w niegoscinne dla nich, skaliste gory, ale nie mieszkali zbyt gleboko w tej czesci Menteru, woleli lagodniejsze, bardziej lesiste Menter-Sabani na poludniu. Jednak cel podrozy wedrowcow znajdowal sie gdzies tutaj. Rozdzial Dwunasty. Aszka kazal pteryksom wyladowac daleko w glebi Menter-Tenh. Tu, gdzie mieszkali inokane. Mowil, ze ptasi maja bardzo dokladne mapy i wierne legendy, ktore moga pomoc w poszukiwaniu miejsca stworzenia. Smok wiedzial, gdzie znalezc inokanie miasta, lecz napotkal oto nieprzewidziana przeszkode. Powiedzial, ze pteryksy chca wracac do Khargas i zadaja, by polecial z nimi i dal im obiecana na poczatku podrozy nagrode. Opor nie zdalby sie na nic, bo polistoty przewyzszaly podroznikow liczebnoscia dwukrotnie, a wielkoscia znacznie bardziej.Elheres ciezko bylo zrozumiec argumentacje smoka. Dalsze podejrzenia budzil fakt, ze rozmawial z nia na osobnosci. Odciagnal ja od grupy i co chwila zerkal na obozowe ognisko, podczas, kiedy tlumaczyl jej, czemu musi ich opuscic. Wrazenie, ze nie powinna mu ufac stawalo sie coraz silniejsze, ale nadal nie mogla sobie przypomniec, gdzie juz widziala jego ludzka twarz. Znow przybral iluzje czlowieka, ponownie z ta bardziej pociagla twarza i ciemnymi oczami. Czarodziejka wpatrywala sie w niego, ale pamiec nie chciala dac jej zadnej podpowiedzi. -Powinniscie udac sie jeszcze nieco w gore. Tam znajdziecie miasta - tlumaczyl Aszka wskazujac szczyty Menteru. Znow zerknal w strone obozowiska i zobaczyl, ze Ochan zmierza ku nim. Szybko powiedzial, ze pteryksy sie niepokoja i przedzierzgnal sie w smoka. Poprosil Elheres, by pozegnala od niego wszystkich, oznajmil, ze postara sie wkrotce wrocic i wzbil sie ponad korony drzew. Pteryksy - wypoczete i skore do powrotu do domu, natychmiast poderwaly sie do lotu i podazyly za nim. -Juz odlecial? - zdziwil sie Ochan, podchodzac. - Tak bez pozegnania? -Prosil, bym przekazala pozdrowienia od niego. Twierdzil, ze boi sie pteryksow. -Wcale mu sie nie dziwie. Moze i nie sa drapiezne, ale... -Nie powinnismy mu byli ufac - Elheres przerwala mu. - Jest w nim cos... Cos takiego. Nie potrafie tego nazwac, ale zaczynam zalowac, ze zawarlismy z nim sojusz. -No cos ty? Przeciez to glownie dzieki niemu udalo nam sie umknac z Khargas! Nawet, jesli jego intencje nie byly szczere, wydostal nas stamtad, a teraz mozemy dzialac na wlasna reke. To chyba dobrze. I bardzo sie ciesze, ze nas zostawil, bo teraz i on nie bedzie wywieral naciskow. -On nie, ale ja bede - Elheres popatrzyla w oczy czarodziejowi. - Powiedzial mi dosc i dosc tez uslyszalam od ciebie i od tej smoczycy, by wiedziec, ze nie zamierzasz dokonac tego, czego chce od ciebie Przeznaczenie. Moze jemu samemu nie ufam, ale wierze w to, co mowil. I dopilnuje, bys nie zmarnowal szansy, jaka daje nam - wybrancom - ten Pierscien. -Elheres, ja wcale jeszcze nie zdecydowalem, ze nie zamierzam tego dokonac. Ani, ze zamierzam... -W takim razie ja cie przekonam! -Niekoniecznie. Ale nie klocmy sie o to teraz. Czy on dal ci jakies wskazowki, co czynic dalej? Elheres opowiedziala Ochanowi o inokanich miastach, ktorych Aszka poradzil im szukac. -Nie jest to najlepszy pomysl - skomentowal Ochan. - Nie po tym, jak nas - mnie - potraktowano w Tkalarhiar. Chyba, ze inokane tutaj maja inne podejscie do legend, ale nie zapominaj, ze elfy nadaly im przydomek "strachliwych". Oni moga nie zrobic tego, co tobie by odpowiadalo - usmiechnal sie zlosliwie. - Ale w jednym Aszka ma niewatpliwie racje. Powinnismy pojsc w gore, byc moze do serca Menteru. Skoro to stalo sie gdzies w Menterze, to stamtad powinnismy chyba rozpoczac poszukiwania. - Na chwile przerwal, patrzac na odlegle, niebosiezne szczyty. Zmarszczyl czolo. - Ale nie teraz - odezwal sie po chwili. - Rozmawialem z reszta i wszyscy jestesmy zmeczeni. Powinnismy kilka dni tutaj zostac, odpoczac, zgromadzic zapasy jedzenia na droge. Potem ruszymy. Czarodziejka rozejrzala sie po okolicy. Istotnie, miejsce, w ktorym rozpalili ogien, nadawalo sie na kilkudniowe obozowisko. Znajdowalo sie na koncu jaru i z jednej strony bylo zabezpieczone wysokimi skalami. Z drugiej - tu, gdzie otwieralo sie na doline gorskiego strumienia - Ha Meknarin zaczal juz wznosic nieduze ogrodzenie z cierni. Widac grupa powziela juz postanowienie. Mieli racje, nalezal im sie wszystkim odpoczynek. Nadal bylo lato. Ale tutaj wygladalo pieknie i radosnie, a nie sucho i ponuro, jak w Khargas. Drzewa pysznily sie zielenia, co krok plynely rzeskie lesne strumienie. Zdawalo sie, ze po przejsciach ostatnich dni, znalezli sie wreszcie w raju. Nie musieli sie nigdzie ruszac przynajmniej przez kilka dni, potrzebowali odpoczynku bardziej, niz im sie dotychczas zdawalo. Mieli jeszcze czas by poszukac inokanich miast. Ha Meknarin juz nastepnego dnia udal sie na polowanie. Byl pewien, ze w okolicznych lasach jest mnostwo zwierzyny i nie rozczarowal sie. Pozakladal wnyki na sciezkach i czekal, az cos sie w nie zlapie. Zrezygnowal z aktywnego polowania. W pierwszej chwili zamierzal zrobic luk, ale nic z tego nie wyszlo. To nigdy nie byla jego mocna bron. Nie potrafil celnie strzelac, wyczuc cieciwy, ani nawet wystrugac prostych strzal. Podobno najwazniejsze w strzalach byly lotki. Na tym tez sie nie znal. Lucznictwo nie bylo zajeciem dla rycerza - o wiele praktyczniejsza byla kusza. Na szczescie Baax nadal mial swoj noz i nie mial rycerzowi za zle, kiedy ten zdecydowal sie go przywlaszczyc. Kupiec stwierdzil, ze sam i tak nie wiedzialby, co robic taka bronia. Rycerz przestal juz watpic w prawdziwosc tego, co go spotkalo. Skoro znalezli sie na ziemi i latajace bestie odeszly sobie, mogl sie wreszcie odprezyc. Cieszyl sie, ze dwoje dziwnych ludzi, ktorych ciagle przemiany w monstra przyprawialy go o kompletna dezorientacje, opuscilo ich. A najbardziej radowal sie, ze wyniosla, czarnowlosa kobieta, budzaca w nim jakies niejasne obawy - byc moze dlatego, ze w koncu okazala sie potworem - nie pojawila sie wiecej od rozstania na rowninach. To jej najmniej ufal i to ja posadzal o przeprowadzanie mentalnych inwestygacji za pomoca sztucznie wytworzonej rzeczywistosci. Ale teraz, widzac otaczajaca go zielen drzew, slyszac przebiegajace lesnymi duktami zwierzeta, uwierzyl w koncu, ze wydostal sie z lochow pod gorami z innego swiata. Ze wydostali go stamtad jego przyjaciele. Wszystko zdawalo sie wracac do normy, Meknarin czul sie niemal, jak wiosna w Usinialu. Znow polowal, a Kirem lowil ryby. Nikt juz nie dziwil sie umiejetnosciom chlopaka w tej dziedzinie. Baax z Zita cos pichcili w wykonanych wlasnorecznie glinianych garnkach, wypalonych dzieki magicznym umiejetnosciom Ochana, a Elheres w koncu przekonala sie, ze moze sie nauczyc oprawiac zwierzece skorki. Dni mijaly szybko, a Ha Meknarin - podobnie, jak pozostali - odzyskiwal sily i spokoj ducha, ktore utracili w Khargas. Gdy tylko uwierzyl, ze naprawde zyje i jest bardzo daleko od przekletej smoczej ziemi, powrocilo jego rycerskie poczucie obowiazku. Lato bylo w pelni, a on przypomnial sobie, ze przysiagl odprowadzic Elheres do Eitelu na poczatku jesieni. Pozostalo juz niewiele czasu, gdyby jednak wyruszyli wkrotce, nie musieliby sie spieszyc. Mogli zejsc w dol do Monrati i przeprawic sie przez nia ktoryms z uczeszczanych szlakow handlowych, biegnacych przez plaskowyz Xen Melair. Rycerz nie mial jednak ochoty znalezc sie ponownie w poblizu tego miasta. Pewne wydarzenia z przeszlosci mogly jeszcze nie zostac zapomniane. Mogli oczywiscie przejsc przez Menter i przeprawic sie przez rzeke w gorach, a na rowniny zejsc juz przed samym Eitelem. Bedzie musial omowic trase z Elheres i mial nadzieje, ze czarodziejka zgodzi sie na te druga. Jak dziwne byly koleje losu! Jeszcze niedawno byli na drugim koncu swiata, a teraz niespodziewanie znalezli sie niemal pod samym domem. Ha Meknarin byl przekonany, ze otrzymal niezwykly prezent od losu. Gdyby go teraz nie wykorzystal, los z pewnoscia by sie zemscil. Zeslalby na niego kolejne nieszczescia, albo - co gorsze - wzialby odwet na Elheres. Musial ja chronic. Musial wypelnic rozkaz jej ojca. Wracal do obozu zastanawiajac sie, jak z nia porozmawiac. Moze powinien zaczac, kiedy bedzie odpoczywala po wyczerpujacych pieszczotach z glowa wsparta na jego piersi? Teraz kochali sie codziennie i potem byla zawsze w dobrym humorze. Powinna bez trudu zgodzic sie na nieco trudniejsza trase. Usmiechnal sie, myslac o jej mocnym ciele. Byla teraz zupelnie inna kobieta, niz przed rokiem. Zostalo w niej niewiele z rozpieszczonej szlachcianki, trudy zycia na pustkowiach zmienily ja na podobienstwo rycerza, choc przeciez kobiety nie paraly sie takim zawodem. On tez sie zmienil, wiedzial o tym. Nie oburzal sie juz nawet, kiedy uparcie zwracala sie do niego Jaynar. Przyzwyczail sie. A nie powinien. Dlugo juz siedzieli w jednym miejscu. Moze zbyt dlugo. Chyba nie on jeden odczuwal znuzenie jednostajnoscia mijajacych dni. Powinni ruszyc dalej, zwlaszcza, jesli chcial przed jesienia dotrzec do Eitelu. Atmosfera w obozie robila sie ciezka i slyszal jak inni kompani tez wspominali, ze nalezy opuscic jar, bo bylo w nim zbyt bezpiecznie i spokojnie, przez co sami zaczeli stwarzac sobie przeciwnosci. Kirem na przyklad obrazil sie na Baaxa. Kupiec zaczal znow grymasic na monotonie diety i zapowiedzial, ze jeszcze jedna zupa rybna i nie bedzie wiecej jadl - co akurat wyszloby mu na zdrowie - i Kirem stwierdzil, ze w takim razie nie bedzie wiecej lowil. Odtad spedzal caly czas w obozie, odmowil nawet zbierania galezi na ognisko - po ktore trzeba bylo chodzic coraz dalej - i przynoszenia wody. Siedzial tylko i patrzyl, jak Zita uczy Elheres oprawiac zajace i suszyc skorki. Ha Meknarin skonczyl obchod zastawionych pulapek i wrocil do obozu z nareczem zajecy. Rzucil je obok sterty sprawionych skorek i suszacego sie miesa. Wymienil znaczace spojrzenia z Elheres i juz wkrotce mogl przystapic do realizacji swojego planu dotyczacego rychlego powrotu do Eitelu. Zita zostala w obozie z Kiremem. Jakis czas oboje milczeli, az w koncu dziewczyna, by przelamac meczaca cisze, zaproponowala, ze uszyje mu kaftan ze skorek, a on oznajmil, ze wolalby taki z rybich lusek i wyszedl za ostrokol. Nie poszedl zbyt daleko, kucnal po drugiej stronie jaru i gapil sie na dziewczyne. Zita wzruszyla ramionami i starala sie nie zdenerwowac. Elheres wrocila wczesniej, niz zazwyczaj i z glosnym westchnieniem usiadla obok. -Nie wiem, co sie z nim dzieje - pozalila sie Zita. -Ja tez - odparla czarodziejka rozzloszczonym glosem. Zita przyjrzala sie jej uwaznie. Czarodziejce raczej nie chodzilo o Kirema. Elheres wygladala na wzburzona, a jednoczesnie... W jej wlosach byly jakies galazki i ze dwa listki, bluzka byla zapieta krzywo, jakby w pospiechu. Zacisniete usta wskazywaly na irytacje, ale w spojrzeniu czail sie zal. Zorientowala sie, ze Zita milczy i przyglada jej sie uwaznie, wiec spojrzala na kolezanke. -Jaynar - powiedziala i jedno slowo starczylo za wyjasnienia. Zita pokiwala glowa ze zrozumieniem. -Dlaczego wciaz tak o nim mowisz? - spytala po chwili, a w jej ciemnych oczach blysnely figlarne ogniki, jakby doskonale znala odpowiedz na to pytanie. - Przeciez jego to denerwuje. -Chce go denerwowac! On denerwuje mnie. Ciagle tytuluje mnie "Szanowna Seszija" i wymyslil, ze skoro jestesmy tak blisko Eitelu, to powinnismy tam zaraz wracac. Wiec ja sie mszcze. Zita rozesmiala sie, jak z dobrego zartu i Elheres tez sie usmiechnela. Jej zlosc nie miala najmniejszego sensu, tak samo, jak nalegania Jaynara. Nie wroca do Eitelu, chocby stanal na glowie i to nie dlatego, ze Pierscien ich tutaj trzymal, bo ponoc juz tak nie bylo. Po prostu ona chciala zostac i juz. I nie bylo sensu marnowac energii na zlosc. Meknarin wyszedl z krzakow i ruszyl w ich kierunku z zawzieta mina. -Wrocimy do Eitelu, zanim sie spostrzezesz - powiedzial ostrzegawczo, a potem wyciagnal z ziemi noz i odszedl do lasu. Baax wrocil znad strumienia, niosac wode w nieforemnym naczyniu z gliny, a za nim, jak cien, pojawil sie Kirem. -Co sie stalo? - spytal Baax, patrzac zaciekawionym wzrokiem w slad za rycerzem. -Meknarin chce mnie porwac i uprowadzic - odparla Elheres tajemniczo, a Zita wybuchla smiechem. Baax popatrzyl na nie obie i pokrecil glowa, niepewny, czy wierzyc, czy nie. Poszukal pomocy u Kirema, ale chlopak konsekwentnie ignorowal go od ostatniej rybnej zupy i teraz usiadl pod sama skala, dosc daleko, by z nikim nie rozmawiac, ale dosc blisko, by slyszec, o czym oni mowili. Kupiec postawil naczynie kolo ogniska i podszedl do chlopaka, bo chcial go troche udobruchac. Dziewczeta odprowadzily go wzrokiem. -A tobie o ktorego chodzilo, kiedy mowilas, ze nie wiesz, co sie dzieje? - spytala Elheres cicho, wracajac do wyplatania nici z zajeczych jelit. Skrzywila sie z lekkim obrzydzeniem, dotykajac zimnych flakow. Zita popatrzyla na nia, zaskoczona, ze czarodziejka jednak uslyszala, co Zita mowila wczesniej. Czesto zdarzalo sie, ze nie dostrzegala niczego poza wlasnymi sprawami. -O Kirema - odparla podobnie, jak Elheres, polglosem. - Jest jakis obrazony i nie wiem, na kogo. -Pewnie na was oboje - czarodziejka wyrazila przypuszczenie. -Na nas oboje? Chodzi ci o mnie i Baaxa? -Co sie tak dziwisz? Przeciez sama mowilas o tej najlepszej gospodzie w Eriaarze, ktora zalozysz z Baaxem, jak juz sie pobierzecie. W Urji. -Zartowalam! - Zita przestraszyla sie. - Ja chcialam was tylko rozsmieszyc, pocieszyc... No... Przeciez ja bym nigdy za Baaxa... Nigdy, no cos ty! -To mu to powiedz. -Baaxowi? -Nie, Kiremowi. Przeciez to jego kochasz, choc to tez glupota. Przeciez to wlasciwie polistota. - Elheres pomyslala, ze moze to jest odpowiedni moment, by wybic Zicie polnimfa z glowy. Obiecala sobie przeciez, ze z nia o tym porozmawia. Ale Zita ubiegla ja. -Nie kocham Kirema - zaprzeczyla. - Nie kocham ani jednego, ani drugiego. Obu lubie, ale z zadnym bym nie chciala. Baax jest za stary, a z Kiremem nie moglabym miec dzieci. Poza tym, to on sam jest jak dziecko. Nudny i niemadry. Obaj sa dobrymi przyjaciolmi, ale... sama rozumiesz. Ty przynajmniej nie masz watpliwosci - Zita westchnela ciezko i spuscila glowe. -No, nie mam - odparla czarodziejka gorzko. - Akurat nie mam. Zakochujac sie w Meknarinie zrobilam najglupsza rzecz w calym moim zyciu. I na dodatek zdaje mi sie, ze zrobilam dokladnie tak, jak chcial moj ojciec. Kiedy wrocimy do Eitelu od razu wyda mnie za maz. Chce wrocic do domu, brakuje mi go - podrapala sie po oku, majac nadzieje, ze to, co ja zaswedzialo, to nie byla lza. Nie sadzila, ze teskni tak bardzo. - Ale jeszcze nie teraz! - pozbierala sie natychmiast. -Ja tez nie chce wracac do domu - odparla Zita. - To znaczy chcialabym, bo tez mi ich brakuje, ale chcialabym tyle jeszcze zobaczyc. I chcialabym wedrowac dalej z toba, jestes taka madra - popatrzyla na czarodziejke z nieukrywanym uwielbieniem i natychmiast spuscila wzrok, widzac zdumione spojrzenie Elheres. Zamilkly obie. Niezreczna atmosfere uratowal niespodziewanie Kirem, ktory przebiegl obok i wypadl z obozu, jak wystrzelony z procy. Baax zawolal za nim, a potem podszedl do dziewczat. -Chyba pora juz stad ruszac - powiedzial stroskanym glosem. - Dziwne rzeczy zaczynaja sie dziac, Meknarin chce porywac Elheres, Kirem chrzani cos o bluzkach z rybich lusek, ktorych nikt mu nie chce zrobic. Nic z tego nie zrozumialem, a wy? - Obie pokrecily przeczaco glowami. - Tak myslalem. Powinnismy zwinac oboz, chyba dosc juz sie naodpoczywalismy. Pora, zeby cos nam zaczelo grozic, to moze sie dogadamy. Dno kotliny porastala zieloniutka, gladka jak dywan trawa, w kilku miejscach widac bylo zmierzwione kepy krzakow. Z trawy wystawaly szare skaliste sciany, a wysoko w nich zialo kilka ciemnych otworow. Jedynie trzy z nich przysloniete byly kawalkami materii, ktora wygladala na czysta i w miare nowa. W pozostalych wisialy bure strzepy, albo dziury zialy czarna pustka. Wedrowcom obeznanym ze zwyczajami roznych ras, miejsce to moglo sie wydawac osada inokanow, lecz - co bylo niepokojace - osada wygladala na opuszczona. Jednak to nie atmosfera porzucenia powstrzymywala wedrowcow od wkroczenia w obrab kotliny. Na jednej ze skal wznosila sie dumnie wielka biala kopula. Bylo oczywiste, ze zostala przez kogos postawiona i sprawiala niemal rownie imponujace wrazenie, co Latarnia Tkalarhiar, choc byla o wiele mniejsza i wykonana z matowego, bialego materialu, ktory nie odbijal w tak bajeczny sposob promieni slonecznych. W tej okolicy jednak wygladala niezwykle dostojnie. Byla swieza i czysta, jakby jedynie o nia ktos tu stale dbal. Szeroki pionowy pas, wykonany z takiego samego materialu, jak powloka, biegl od jej podstawy przez wierzcholek, opadajac do podstawy po drugiej stronie,. -Mowie wam, ze w nocy sie z tego swiecilo - zapewniala szeptem Zita. -Trzeba bylo nie chodzic po lesie w nocy! - zrugal ja Baax, rowniez znizajac glos. -Powinnismy sprawdzic, czy ktos tam mieszka - Elheres probowala przekonac ich, by weszli do kotliny. Dla niej bylo oczywiste, ze skoro miejsce wyglada na osade inokanow, to trzeba tam wejsc i nawiazac kontakt. Dziwilo ja, ze Baax, Zita i Kirem maja jakies obiekcje. Ochan zgadzal sie z nia, ale z poczatku nic nie mowil. Dopiero, kiedy czarodziejka zalamala rece gestem pelnym bezradnosci, zareagowal. -Idziemy - powiedzial krotko i ruszyl w dol przeleczy, nie czekajac na nikogo. -Ale... - zaczal Baax, lecz zostal zignorowany. -To nie mogles tak od razu? - zachnela sie Elheres i pobiegla za nim, rowniez nie zwracajac uwagi, czy reszta sie ruszy. Ku swemu zaskoczeniu spotkali sie z goscinnym przyjeciem. W kotlince mieszkala troche dziwaczna para inokanow. Samica o imieniu Kszikray wysiadywala wlasnie jajko, a jej partner Al'eiksz byl tak roztargniony, ze powital ich, jak starych znajomych, ktorymi z pewnoscia nie byli. Nie mniej jednak poczuli sie, jak w domu, zwlaszcza, kiedy gospodyni zmusila w koncu ojca jajka, by spoczal na gniezdzie i przygotowala posilek. -Siedz! - krzyczala co chwile, kiedy wydawalo sie, ze inokan zamierza wstac, a przez reszte czasu opowiadala im o czyms, co nazwala obserwatorium. -Al'eiksz przez caly czas jest tam myslami, dlatego jest taki roztrzepany. Bardzo sie oboje cieszymy, ze nas odwiedziliscie, bo przez to jajko nie mielismy gosci juz od dosc dawna. Ja musze siedziec, a on nie potrafi sie zajac niczym, oprocz swojego teleskopu. -Ale wami sie zaraz zajme - Al'eiksz wpadl jej w slowo. - Jak tylko zrobi sie ciemno pokaze wam obserwatorium. Skierowano was tu z Uniwersytetu w Eriniarze, prawda? Tak, tak, wszystko wam pokaze. Ludzi nie goscilem tu od dobrych dziesieciu lat. Ale tamci byli bardzo, bardzo... jak by to ujac... madrzy. Tak byli madrzy. - Inokan podrapal sie po sterczacych we wszystkie strony piorach na glowie. - Chodzmy, chodzmy na gore - zaczal sie podnosic, lecz okrzyk Kszikray posadzil go natychmiast w miejscu. -Sami widzicie - zaklapala dziobem. - Nie mozna go nawet na chwile zostawic samego! Nie mozna sie nawet odwrocic! Elheres starala sie najwierniej jak umiala przelozyc ich slowa zaciekawionej Zicie i nie mniej zainteresowanemu Baaxowi, choc szczerze mowiac nie miala pojecia co to jest teleskop, obserwatorium, ani gdzie znajduje sie Eriniara. Tamci jednak wygladali na rozbawionych sprzeczka pomiedzy inokanami. Wkrotce tajemnica bialej kopuly zaczela sie wyjasniac. Okazalo sie, ze Al'eiksz ma dar - ktorys z darow wiedzy, ale on sam dobrze nie pamietal, ktory. Jego roztargnienie bylo zatem w pelni uzasadnione, skoro jego umysl zajmowaly sprawy dalece wazniejsze - choc zupelnie nieprzydatne, zdaniem czarodziejki. W kopule na szczycie skaly znajdowala sie jego pracownia, ktora Kszikray nazywala obserwatorium. Zaraz po posilku zaprosil ich, by je obejrzeli. Wyszli z komnaty i zatrzymali sie, jak wryci, w korytarzu. Porazilo ich bardzo jasne swiatlo. Gdy minelo pierwsze zaskoczenie i wzrok troche sie przyzwyczail, zobaczyli przed soba jeden z najpiekniejszych widokow na swiecie. Przed nimi wirowalo ogromne, swietliste wrzeciono. Wysokie niemal jak czlowiek, wisialo dobra stope nad podloga, a do scian korytarza pozostawalo akurat tyle miejsca, by sie obok niego przecisnac. Jasnosc wewnatrz obiektu zdawala sie pedzic nieskonczenie szybko, lecz jednoczesnie stala w miejscu, migoczac tylko i przyprawiajac obserwatorow o zawrot glowy. -Nie bojcie sie moi drodzy - odezwal sie inokan. - Nic wam nie zrobi, mozna przez to przejsc, jak przez powietrze - dla potwierdzenia swoich slow przelecial przez swiecace wrzeciono, choc swobodnie mogl wzbic sie ponad nie, gdyz do stropu bylo dosc miejsca. Elheres niepewnie przetlumaczyla jego slowa i dodala od siebie. -Wyglada jak Pan Darow. Rozejrzala sie po towarzyszach, szukajac u nich potwierdzenia, lecz oni wpatrywali sie w zjawisko z tak samo niezdecydowanym wyrazem twarzy. Tylko Baax zbladl i rozdziawil usta, jakby nie mogac zaczerpnac tchu. -To jest Pan Darow - znow odezwal sie Al'eiksz, glosem pelnym dumy. - Pojawil sie dzis rano. No, moze w nocy. To dlatego jestesmy tu zupelnie sami z Kszikray, bo wyslalem mojego asystenta do miasta, by sprowadzil wieszcza. Moje piskle otrzyma dar - Al'eiksz mial prawo sie chelpic, nieczesto zdarzalo sie, ze dziecko obdarowanego rowniez otrzymywalo dar. Inokan chyba oczekiwal, ze jego syn, lub corka dostanie taki sam dar, jak jego, ale to zdarzalo sie jeszcze rzadziej. Nikt jednak nawet nie probowal rozwiac jego nadziei. Elheres pogratulowala mu w imieniu wszystkich. -Ja to juz widzialem - mruknal niewyraznie Baax, nadal blady i wystraszony. -Przybedzie tu wieszcz? - spytal Ochan, dziwnie rozemocjonowanym glosem, zupelnie ignorujac rozterki kupca. -Musi przybyc, by okreslic dar dziecka, co cie tak dziwi? - odparla Elheres. -Nie dziwi. Cieszy. Nie rozumiesz? Bede mogl go zapytac o Pierscien! Byc moze nawet bedzie w stanie powiedziec mi, co sie wydarzylo, kiedy byl tworzony - tak, jak Aynwel. Nie sluchalem jej wtedy, a moze to jest wazne i pomoze mi podjac decyzje... -Glupis! - Baax przerwal mu gwaltownie. - Nie pamietasz, co sie jej wtedy stalo? Prawie, ze umarla. Chyba nie chcesz, zeby jeszcze komus stala sie krzywda! Nawet sie nie waz dawac temu wieszczowi Pierscienia. Mozesz go pytac o co chcesz, ale niech trzyma lapy... czy te... skrzydla... niech je trzyma z daleka od tego kawalka przekletego zlota! -Baax! Co cie ugryzlo? Tak sie przejales losem Aynwel? Przeciez wtedy, w Aghari Lasijon, nawet cie nie obchodzila. -Ale teraz mnie obchodzi! Lepiej chodzmy juz stad. Kirem, Zita i Meknarin juz poszli za inokanem. Baax wyminal ich i, starajac sie jak najbardziej plasko przylgnac do sciany, obszedl Pana Darow. W zalamaniu korytarza jeszcze raz sie obejrzal. Na gorze, w okraglym, dosc obszernym pomieszczeniu pod biala kopula, stalo podluzne urzadzenie, wycelowane w polkolisty strop. Wygladalo jak ogromne dzialo. Al'eiksz zaczal sie kolo niego krzatac. -Niedlugo sie sciemni, to wam wszystko pokaze - zaklekotal radosnie dziobem i podfrunal na podwyzszenie, na ktorym stala armata. Elheres zdziwila sie niepomiernie. Coz on takiego chcial im zademonstrowac, jak sie sciemni? Przeciez wtedy nic juz nie bedzie widac, lepiej, gdyby zrobil to teraz. -Co nam chcesz pokazac? - spytala. - I dlaczego, jak sie sciemni, nie lepiej przy swietle dziennym? -Alez nie - oburzyl sie Al'eiksz. - Przy swietle slonecznym nie widac przeciez gwiazd! Czyz nie dlatego tu przybyliscie? - teraz z kolei Al'eiksz sie zdumial. - Aby ogladac gwiazdy? Elheres pokrecila przeczaco glowa, ale nie powiedziala nic przez moment. Gwiazdy mogli ogladac wszedzie, nie musieli wchodzic w tym celu do jakiejs smiesznej kopuly. Przypomnialo jej sie, ze kiedys widziala gwiazdy w ciagu dnia, w czasie swojej proby. Tylko, ze proba to bylo cos jak sen, wyobrazenie, nieprawda. Powiedziala jednak o tym inokanowi, bo byla ciekawa jego opinii. -Proba Wiatrow, powietrza. Hm. Tak, to mozliwe. Swiadomosc oddziela sie czasem od materii, wiec Wiatr mogl zabrac twoja dusze az na granice swego krolestwa - do gornych warstw atmosfery - gdzie powietrze staje sie juz tak rzadkie, ze nie rozprasza swiatla slonecznego i wtedy widac gwiazdy i slonce rownoczesnie. Zazdroszcze ci - powiedzial rozmarzonym glosem. - Chcialbym, by kiedys udalo sie wzbic dosc wysoko, by poszybowac ponad atmosfera. Elheres nic nie odpowiedziala. Przetlumaczyla rozmowe Baaxowi i Zicie, ktorzy jako jedyni wykazali zainteresowanie i zrozumienie, choc trudno jej bylo znalezc odpowiedniki dla niektorych slow inokana. Wiedzacy poslugiwali sie jakims dziwacznym jezykiem. Atmosfera, rozpraszanie swiatla... -To jakies bzdury - skomentowal Ochan, ujmujac w slowa to, o czym wlasnie myslala Elheres. -Akurat, bzdury - sprzeciwil sie Ha Meknarin. - Nic nie rozumiesz, to dla ciebie bzdury. -A ty akurat rozumiesz? - czarodziej nie pozostal dluzny. Czarodziejka postanowila wyprosic ich z pomieszczenia, bo nie wygladali na zainteresowanych przeprowadzanymi doswiadczeniami. A jej ciekawosc tymczasem nieco wzrosla. Nie zastanawiali sie dlugo, zaraz opuscili obserwatorium. Kirem tez wyszedl za nimi, ale najpierw sprobowal poprosic Zite, by z nim poszla. Dziewczyna jednak byla zainteresowana pokazem tak, jak i Baax, ktory juz sie otrzasnal po spotkaniu z Panem Darow. Kirem obrazil sie i poszedl w slad za Ochanem i Meknarinem. A wlasciwie tylko za Meknarinem, ktory nie chcial wchodzic w droge czarodziejowi i znalazl wyjscie na zewnatrz kopuly. Spoczal tam, pod golym niebem, na ktorym lsnila luna zachodu, a Kirem usiadl obok. Ochan zszedl do inokanki, mijajac znow Pana Darow. Tak, bylo to niezwykle zjawisko, prawdziwy Stworca, zstepujacy do swego swiata. Jakze musial wygladac ten moment, kiedy wszyscy oni zeszli, by uniemozliwic uzycie Pierscienia wtedy, przed wiekami! Musial wiedziec, co sie wtedy dokladnie wydarzylo. Musial porozmawiac z wieszczem nawet, jesli - tak, jak ostrzegal Baax - czyms to grozilo. Stawka byla zbyt wysoka, chodzilo o przyszlosc, o Przeznaczenie calego swiata. Czarodziej spodziewal sie, ze wieszcz moze przybyc lada moment. Bedzie musial zamienic z nim choc kilka slow, zanim ten bedzie musial sie zajac wykluwajacym sie piskleciem. Jesli Pan Darow ukazal sie wczoraj, to oznaczalo, ze mlode pojawi sie na swiecie byc moze jeszcze tej nocy, najdalej nazajutrz. Wieszcz musi tu byc zanim to nastapi. I rzeczywiscie - jeszcze zanim sciemnilo sie na dobre, na tle nieba pojawil sie ruchomy punkcik, ktory wkrotce stal sie para inokanow i koszem zaprzegnietym w dwie gesi. Asystent Al'eiksza przyprowadzil wieszczke. Akaki zabrala ze soba swojego synka, ktory wyklul sie przed niespelna rokiem i byl ledwie opierzony. Ale najwidoczniej bardzo chcial juz latac, bo gdy tylko ich kosz wyladowal, wyskoczyl z niego i spadl na dziob. Zaczal wrzeszczec w nieboglosy, ale matka natychmiast znalazl sie przy nim. Rozgladala sie dookola krecac energicznie glowa i troskliwie tulac do siebie malca. Potem zaczela cwierkac do Kszikray. Mowily tak szybko, ze Ochan nie byl w stanie ich zrozumiec. Podszedl do wieszczki i przywital sie, by zwrocic jej uwage. -Wygladasz na zaniepokojona - powiedzial, gdy juz spojrzala na niego. -Czlowiek... - cwierknela. Skinal glowa w odpowiedzi i probowal dociekac dalej, co ja przestraszylo. Mial nadzieje, ze wyczula zaburzenia Przeznaczenia, ale ona gwaltownie zaprzeczyla. Stwierdzila, ze jedyna moc, jaka towarzyszy temu miejscu nalezy do Pana Darow. Oznajmila tez, ze natychmiast musi sie zajac Kszikray i wyprosila go na zewnatrz. -Jesli potrzebujesz jakichs wyjasnien, jutro polecimy do Eriniary. To znaczy polecimy tam, jak tylko wykluje sie piskle. Ochan zgodzil sie, bo nie mial innego wyjscia i wyszedl do drugiego pomieszczenia. Nie czul sie ani troche usatysfakcjonowany. Wieszczka albo miala bardzo slaby dar, albo cos udawala. Wolal wierzyc w to pierwsze. Oferta podrozy do inokaniego miasta wydala mu sie nagle dobrym pomyslem, byc moze tam znajdzie sie ktos zdolniejszy od niej, albo ktos madrzejszy. Wiedzial jednak, ze musi pozostac czujny. Rozdzial Trzynasty Gdy zaszlo slonce, Al'eiksz otworzyl swoja kopule. Stalo sie tak, jak poprzedniej nocy - jak opowiadala Zita. Polkula rozpekla sie w srodku i jej sciany opady na bok. Jej ruchami musial sterowac potezny mechanizm. Ponad nimi ukazalo sie ciemniejace na wschodzie niebo. Na rozzloconym niebosklonie nad zachodnim horyzontem blado swiecila samotna gwiazda.-Oto i ona - oznajmil inokan. - Gwiazda Wieczorna. Mamy szczescie, bo dzis jest bardzo dobra widocznosc - mowil, opuszczajac armate tak, ze celowala teraz niemal w horyzont i obracajac podstawa polkuli. - choc lepsze warunki do prowadzenia obserwacji sa zima i noce sa wtedy dluzsze. Ale dzis mamy dobra widocznosc, wiec moge wam sporo pokazac. Na poczatek Gwiazda Wieczorna, zwana tez czasem Gwiazda Poranna - to wtedy, gdy ukazuje sie przed wschodem slonca. Teraz ma najwieksze wychylenie zachodnie, wiec bardzo dobrze ja widac. Inni wedrowcy wzejda pozniej w nocy, choc niewielu ich dzis widac. Ksiezycow tez nie ma, bo oba sa przed nowiem. A to jest dopiero widok! - inokan gadal, trzymajac oko przy armacie w miejscu, gdzie normalnie powinien znajdowac sie lont. Przez caly czas cos krecil i wciskal klawisze umieszczone pod armata. Elheres probowala tlumaczyc jego slowa, choc stawalo sie to coraz trudniejsze, gdyz sama niewiele rozumiala. Baax co chwila wtracal jakies wyjasnienia od siebie, poprawial czarodziejke, co tylko dezorientowalo ja jeszcze bardziej. Zita sluchala obojga z otwarta buzia. -Chodzcie tu, chodzcie - Al'eiksz zakonczyl wreszcie manipulowanie przy armacie. - Popatrzcie! Czarodziejka stanela na postumencie jako pierwsza. Al'eiksz kazal jej przytknac oko do czarnej tulejki w miejscu, gdzie powinien byc lont i popatrzec. Z pewna obawa, czy armata w koncu nie wystrzeli, Elheres wykonala jego polecenie. Az sie cofnela, tak porazilo ja swiatlo. W armacie cos bylo! Odsunela sie na moment, ale zaraz potem popatrzyla znow do srodka. Wewnatrz zobaczyla cos, co przypominalo ksiezyc w pierwszej kwadrze. Znajdowala sie tam swiecaca jasno polowa kola. Jej blask byl jednak jasniejszy niz kazdego z ksiezycow, miala tez inna barwe. -To chyba nie jest zaden z ksiezycow? - spytala. -Nie! Przeciez mowilem, ze ksiezyce sa przed nowiem. Bedzie je mozna ogladac przed wschodem slonca, albo dopiero za kilka, kilkanascie dni. Kiedy oddala sie od slonca. To jest Gwiazda Wieczorna. O ta. - Inokan wskazal samotny punkcik nad horyzontem. -Co? - Elheres nie mogla uwierzyc. Przepuscila Baaxa, ktory koniecznie chcial sie dopchac do armaty. -Piekna - powiedzial Baax z zachwytem i puscil Zite. -Niemozliwe - wyszeptala dziewczyna, kiedy zajrzala do srodka urzadzenia. - To nie moze byc tamten punkt, przeciez to punkt, a to co jest tam w srodku, to polowa kola. Co to jest? - zapytala czarodziejke, a ta niezwlocznie przelozyla pytanie inokanowi, ktory zdziwil sie bardzo, bo sadzil, ze ci ludzie, ktorzy tu przybyli, slyszeli od tych ludzi, ktorzy byli tu przed dziesiecioma laty, jak wygladaja wedrowcy i czym sie roznia od innych gwiazd na niebie. Wiedzial, owszem, ze ludzie nie maja takich urzadzen do obserwacji nieba, jak jego pobratymcy, lecz sadzil, ze wiesci sie rozchodza. A tymczasem okazywalo sie, ze bedzie musial wszystko tlumaczyc od poczatku. Zanim sie pozbieral ubiegl go Baax, ktory wyczul zblizajaca sie chwile triumfu wiedzy nad magia. -To dlatego, ze w tej armacie sa szkla powiekszajace! - wyjasnil. - One przyblizaja to, co jest takie dalekie. A to, co widzieliscie, wcale nie ma ksztaltu polkola, tylko pelnego kola, a widac tylko polowe, bo slonce juz zaszlo i tam tez robi sie ciemno, niedlugo nie bedzie jej wcale widac! Zobaczycie. -Jak nie bedzie widac, to nie zobaczymy - poprawila go sucho Elheres. -No wlasnie. Zita przykleila sie do urzadzenia i byla oczarowana. -Ale to swieci! - zachwycila sie. - Jak slonce. -Bo tak naprawde wszyscy wedrowcy odbijaja swiatlo slonca - wyjasnil Al'eiksz. -Ale przeciez slonca teraz nie ma! Wiec co odbijaja? -Slonce jest, tylko my go nie widzimy, bo... - Al'eiksz zawahal sie. Nie byl pewien, czy ci ludzie zdaja sobie sprawe z prawdziwego ksztaltu swiata. Wydawali sie wiedziec jeszcze mniej, niz ci, ktorych goscil przed dziesiecioma laty, a tamci uwazali na przyklad, ze swiat jest plaski! - Slonce swieci teraz na spod swiata - powiedzial w koncu troche bez sensu. Pokiwali glowami, chyba akceptujac jego wyjasnienie. - Ale na tych wedrowcow swieci przez caly czas. -Tez od spodu? -No... tak! - Al'eiksz mial juz powazne watpliwosci, czy ci ludzie rzeczywiscie przybyli tu po to, by ogladac gwiazdy, czy po prostu zabladzili. Wiedzial juz, ze krotkowlosa kobieta byla czarodziejka, ale czy ktorys z nich mial w ogole jakies pojecie o wiedzy? Juz tak nie sadzil. Aby nie wdawac sie w dalsze wyjasnienia zasad ruchu cial niebieskich, postanowil pokazac im odleglejsze gwiazdy. Zrobilo sie juz ciemno i niebo pelne bylo interesujacych obiektow do obserwacji. A te przynajmniej nie przeczyly zdrowemu rozsadkowi, zamieniajac sie ze swietlistych punktow w swiecace polkola, czy kola. Wiec nie powinny rodzic niezrecznych pytan, na ktore odpowiedz byla zbyt prosta, jak dla intelektu inokana. Baax tym razem zajrzal do wnetrza armaty jako pierwszy. -Slyszalem, ze swiatlo gwiazdy leci do nas kilkaset lat - zadal pytanie tonem, ktorym zdawal sie poddawac w watpliwosc wlasne slowa. Elheres westchnela - tlumaczenie rozmowy miedzy Baaxem, a Al'eikszem powoli stawalo sie niemozliwe Al'eiksz zawahal sie. -Tak - odparl niepewnie. - A do czego zmierzasz? -Do tego, ze to niemozliwe. Swiatlo jest zawsze i wszedzie. Jak zapalisz lampe w pokoju, to od razu robi sie w nim jasno, prawda? -Tak, ale na wiekszych odleglosciach - takich, jakie dziela od siebie gwiazdy - mozna zaobserwowac, ze swiatlo ma ograniczona predkosc. -Stworcy sa swiatlem - zaprotestowal Baax. -I co z tego? -To by oznaczalo, ze Stworcy tez sa skonczeni. -Alez skad! Stworcy nie sa swiatlem - zaprzeczyl Al'eiksz - Swiatlo, to granica pomiedzy ich swiatem, a naszym. Oni sa szybsi niz swiatlo. Oni sa nieskonczeni. -Ale w takim razie bardzo latwo mozna zostac Stworca! Wystarczy poruszac sie szybciej niz swiatlo, przescignac je i bum! Jestes Stworca! - Baax zerknal triumfujaco na czarodziejke, lecz ona wpatrywala sie w inokana. -To nie jest takie oczywiste. Nie mozna biec szybciej od swiatla, bo ono zawsze wyprzedza cie o te sama predkosc - Al'eiksz podrapal sie po brzuchu w zastanowieniu. - Sam tego jeszcze nie rozumiem... Baax westchnal ze zloscia. Chcial cos udowodnic Elheres i tym razem wydawalo sie, ze jest juz blisko, a tymczasem inokan obdarowany darem wiedzy uznal, ze on nie rozumie! Niektore doktryny byly widac zbyt trudne nawet dla wiedzacych umyslow. Baax spojrzal na Elheres, na jej mine wyrazajaca zniecierpliwienie i chyba jakas satysfakcje, ze to jednak znow ona bedzie gora. I nagle zobaczyl, jak czarodziejka i stojaca obok niej Zita poruszaja sie coraz szybciej i szybciej i szybciej... Jednoczesnie stojac w miejscu. W koncu pedzily tak szybko, jak swiatlo, szybciej od swiatla... Wtedy nagle wszystko wrocilo do normy, a inokan kontynuowal. -...zaden obiekt materialny nie moze nawet zrownac sie predkoscia ze swiatlem. Potrzebowalby do tego ogromnych ilosci energii! Baaxowi zakrecilo sie w glowie i zemdlal. -Baax, co ci jest? - pytala z troska Elheres, pochylajac sie nad nim. Tuz obok widzial przestraszona twarz Zity i dziob inokana z czarnymi oczkami, swidrujacymi go na wylot. Powoli usiadl i odetchnal glebiej. Poczul, ze caly sie trzesie. Przestraszyl sie, choc w tej wizji nie bylo nic strasznego, tak naprawde byla ona niezwykle piekna. Wizja! To tego sie przestraszyl. Samego faktu, ze mial wizje. Znowu mial wizje! Ale to bylo niemozliwe! Nie mial daru, nigdy zaden wieszcz - ani jego siostra, ani zaden inny - nie wyczul u niego nawet najmniejszego sladu daru. Zadnego daru. Zaczal wydawac z siebie jakies nieartykulowane dzwieki. -Chyba powinnismy isc spac - powiedziala cicho Zita, glaszczac go po policzku. - Zaparze mu jakichs ziol na uspokojenie. Zaprowadzmy go na dol. Razem z Elheres pomogly mu wstac i wyprowadzily na korytarz. Tam w dole, wciaz niezmienny i nieruchomy stal Pan Darow. Stworca szybszy niz swiatlo. Blask w jego wnetrzu wirowal predko, tak predko, jak moglo wirowac tylko swiatlo. Nie byl materialny, mozna bylo przez niego przejsc. Dlatego mogl tak pedzic. Baax zatrzymal sie na moment, by na niego spojrzec. Pan Darow. Gdzies juz sie z nim spotkal. Powoli zeszli na dol i przeszli przez wirujaca swiatlosc, lecz znowu niczego nie poczuli. Piskle zaczelo sie wykluwac wczesnie rano. Akaki zamknela sie z Kszikray w pomieszczeniu, w ktorym znajdowalo sie gniazdo, a Elheres z Zita zostaly poproszone o zajecie sie malym inokanem. Baax zostal z nimi, choc pozostali mezczyzni udali sie wraz z asystentem Al'eiksza, aby pomoc mu w rozladowaniu zdenerwowania przyszlego ojca. Asystent ukryl gdzies, w tajemnicy przed Kszikray, troche inokaniego srodka odurzajacego. Kupiec wolal jednak zobaczyc Pana Darow w dzialaniu i po raz pierwszy - jak siegal pamiecia - odmowil sobie prawdziwie meskiej przyjemnosci. Pocieszal sie mysla, ze ptasi srodek moze wcale na ludzi nie wplywac. Czarodziejka martwila sie, czy przy wykluwaniu sie pisklaka nie bylby potrzebny rowniez medyk, a nie tylko wieszcz, ale Baax pocieszyl ja. -Nic sie nie przejmuj - powiedzial. - Dopoki ja tu jestem Kszikray nic nie grozi. -A to czemu? - Elheres zdziwila sie. -Bo ja sie znam na inokaniej medycynie. Przeciez spedzilem kilka dni w ich lecznicy w Tkalarhiar, nie pamietasz? Co sie tam napatrzylem, to moje, wiec sie nie przejmuj. Elheres machnieciem reki zlekcewazyla medyczna wiedze Baaxa. Ani troche jej nie uspokoil. Nie wiedziala nawet dobrze na czym polega porod, a co dopiero wykluwanie sie inokaniego pisklecia. -Akaki pewnie jest takze akuszerka - szepnela Zita, lepiej rozumiejac rozterke kolezanki. Elheres usmiechnela sie lekko. Maly inokan zacwierkal cos i czarodziejka wsluchala sie ze zmarszczonym czolem w jego szczebiot. Potem podniosla brwi z usmiechem. -Nie wiem, czy go dobrze zrozumialam, ale powiedzial, ze tez chcialby otrzymac dar! -Widocznie czesto pomaga mamusi w odgadywaniu daru, jaki dostaja inne dzieci - zgadla Zita, usmiechajac sie do malego i podajac mu zabawke, o ktorej przeznaczeniu miala jedynie mgliste wyobrazenie. Maluch tez nie byl nia specjalnie zainteresowany, bo natychmiast rzucil ja tak mocno, ze przeleciala na druga strone pomieszczenia. Baax znalazl rozwiazanie problemu malego inokana. -Powiedz mu, ze wystarczy wejsc w Pana Darow, to sie otrzyma dar - powiedzial. -Glupoty gadasz! - oburzyla sie Elheres. - Nie moge mu tak powiedziec, przeciez to sie tak nie dzieje. -Ale tak mowil moj starszy brat, Simion. Kiedy rodzila sie Tukerune, Pan Darow stal przez caly czas w rogu jadalni i codziennie patrzylismy na niego przy sniadaniach i obiadach. I Simion mowil, ze jak sie wejdzie w ta jego poswiate to sie dostaje dar. -Tak to wlasciwie wyglada - wyjasnila Elheres. - Tylko, ze to on musi otoczyc swoja poswiata dziecko, ktore chce obdarowac. -No wlasnie! To to nam powiedzieli. A moze to byla ktoras z ciotek, nie Simion? - Baax zmarszczyl czolo. - Powiedziala, ze jesli chcemy dostac dar, to musimy byc przy narodzinach dziecka i, kiedy on pochyli sie nad nowo narodzonym, wtedy go dotknac. -Zartowala. -Pewnie tak - Baax zamyslil sie. Nigdy wczesniej nie przypominal sobie tych wydarzen. Dopiero teraz. Ha Meknarin wrocil z dolnej groty. Baax z tego wszystkiego nie zapytal go nawet, czy ten trunek naprawde tak swietnie dziala. Calkiem o tym zapomnial. Rycerz tez nie wdawal sie w wyjasnienia. W spojrzeniu Elheres wyczytal, ze ta wie az za dobrze, ze znow posprzeczal sie z Ochanem, wiec usiadl po prostu, nic nie mowiac. Patrzyl, jak dziewczeta rozmawiaja z malym inokanem. Jak sie z nim bawia. Przygladanie sie ich delikatnym ruchom, wsluchiwanie w ciche glosy, ktore mowily cos kompletnie bez sensu, chyba tylko po to, by dziecko rozsmieszyc, sprawily, ze sie odprezyl. Nie bylo to ludzkie dziecko, ale byla to mala istotka, ktora Elheres opiekowala sie z taka czuloscia. Wyobrazil sobie, ze bylaby wspaniala, jako matka... I natychmiast otrzasnal sie z tych mysli. Jak mogl? Jak w ogole cos takiego moglo mu przyjsc do glowy! Ona byla Seszija, a on rycerzem. Zblizali sie do Eitelu, wkrotce sie rozstana, nie mial prawa! Podniosl sie gwaltownie i wypadl znow z groty jak oparzony. O maly wlos, a spadlby na samo dno kotliny, na szczescie w pore przypomnial sobie, ze za otworem wejsciowym nie ma korytarza, lecz przepasc. Waska sciezka wdrapal sie na skale i usiadl ponad otworem, oddychajac ciezko. Jak mogl dopuscic, by cos takiego sie z nim stalo. Cos takiego - nie potrafil nawet tego nazwac. Baax zaskoczony jego gwaltowna ucieczka z groty chcial pojsc za nim, ale zamiast tego podszedl do przejscia miedzy pomieszczeniami. Odchylil zaslone prowadzaca do niszy, w ktorej wykluwalo sie piskle Kszikray. Maluch wyszedl juz ze skorupki i lezal w gniezdzie, caly mokry, drac zolty dziob w nieboglosy. Jego matka siedziala obok, a Akaki stala skupiona. Pan Darow zblizal sie do dzieciaka bardzo powoli. W tym momencie Baax zobaczyl, jak kolo niego przebiega maly inokan i zatapia sie w Panu Darow dokladnie w chwili, gdy ten dotyka nowo narodzonego. Baax chcial krzyczec, by zabrali malca, by mu nie pozwolili, ale glos uwiazl mu w gardle. Maly odbil sie od migoczacej poswiaty, powietrze zaiskrzylo, niczym w czasie burzy i inokan wyladowal na plecach posrodku pomieszczenia. Jego matka wydawala sie nie zwracac uwagi na to, co sie dzieje z jej dzieckiem, nie uslyszal tez by dziewczeta ruszyly sie, by go ratowac. Odwrocil sie i poczul, ze blednie. Elheres i Zita nadal bawily sie z maluchem. To byla jeszcze jedna wizja... Stanowczo mial tego dosc! Ale wtedy pomyslal, ze byc moze iluminacje pojawialy sie, kiedy Pan Darow byl w poblizu, moze nie mialy nic wspolnego z nim, a z jakims polem wytwarzanym wokol Stworcy. Zdenerwowany i wystraszony chwycil sie tej mysli i uznal, ze kiedy tylko Pan Darow odejdzie jego wszystkie wizje sie skoncza, bo i tak nie sa to prawdziwe objawienia. Elheres i Zita rozplywajace sie w swiatlo! Co za bzdura! Wczesnym popoludniem obaj inokani mezczyzni wrocili ze swojej eskapady niezbyt przytomni. Asystent od razu poszedl spac, a Al'eiksz obudzil drzemiaca z dzieckiem u boku Kszikray. Chcial od razu przytulic malego, lecz swiezo upieczona mama byla dosc rozsadna, by mu na to nie pozwolic. Zaczeli sie sprzeczac i w koncu Kszikray kazala mu sie wynosic. Al'eiksz przydreptal zawiedziony do sasiedniej groty, gdzie Akaki naradzala sie z dwojka czarodziei nad mozliwosciami podrozy do Eriniary. Wieszczka chciala natychmiast wracac do miasta razem z Ochanem, lecz napotkala na nieprzewidziana przeszkode - brakowalo srodka transportu. Nieduzy kosz, ktorym przywiozla swoje dziecko, nie nadawal sie dla czlowieka. -W takim razie ja polece tam czym predzej, a wy tu na mnie poczekajcie. Sprowadze jakis wiekszy kosz. -Raczej wiecej koszy. Moi towarzysze takze nie potrafia latac. -Czy wszyscy chcecie udac sie wraz z nami? Ochan potwierdzil za wszystkich nie trudzac sie nawet przekladaniem pytania inokanki. Elheres tez go nie przelozyla, bo nagle musiala zajac sie zupelnie inna rozmowa. Odurzony Al'eiksz zapragnal jeszcze raz przedyskutowac z Baaxem problem przemiany czlowieka w Stworce. Widac dyskusja z poprzedniego wieczoru zapadla mu gleboko w pamiec. Elheres zaczela tlumaczyc Baaxowi pytanie podchmielonego inokana i w polowie stwierdzila, ze ma tego dosc. Ani nie darzyla wiedzy specjalnym zainteresowaniem, ani jej nie rozumiala. -Wydaje ci sie, ze wiedza jest lepsza niz magia? - rzucila wsciekle. - Bzdury gadasz. A tak naprawde to na wiedzy znasz sie tak samo, jak na magii. O co ci tak naprawde chodzi? -No, tak wlasciwie... - Baax podrapal sie po glowie, z kpiarskim usmieszkiem -...to o przekore. Bo ty jestes taka zadufana w magie, ze chcialem znalezc sposob, by ci przytrzec nosa. W Elheres zawrzalo. -Przytrzec mi nosa? Ty mi chciales przytrzec nosa? Tak? To teraz ja ci przytre! Bo jak sam widzisz Al'eiksz nie ma pojecia o zadnym sposobie, ktory wykorzystywalby wiedze, dzieki ktoremu ludzie mogliby stac sie tacy, jak Stworcy. A magiczny sposob jest! -Jest? - Baax zbaranial i poczul nieprzyjemne mrowienie na karku. -Jest. Pierscien! - odparla Elheres triumfalnie. W komnacie zalegla cisza. Ochan, ktory wlasnie ustalal z Akaki termin jej powrotu, odwrocil sie na dzwiek tego slowa. Zita i Meknarin tez na nia patrzyli, a nawet inokania wieszczka zdawala sie przewiercac ja swoimi swidrujacymi oczkami, choc prawdopodobnie nie wiedziala o co chodzi. Elheres byla pewna, ze Akaki nie zna zadnej ludzkiej mowy, wiec nie zastanawiajac sie zbyt dlugo wyjasnila milczacym towarzyszom. -Wystarczy uwolnic moc zakleta w Pierscieniu. Przeciez to o to chodzi - wszyscy wybrancy stana sie wtedy rowni Stworcom... -Nie! - krzyknela niespodziewanie Akaki. Teraz z kolei wszystkie oczy zwrocily sie na nia. Ochan odetchnal gleboko, czujac, ze zaczyna rozumiec, czemu bal sie zaufac inokance. -A wiec znasz jezyk ludzi? - spytal powoli. - I wiesz, czym jest Pierscien. Inokanka probowala zaprzeczyc, lecz zrozumiala, ze zdradzila sie i jest juz za pozno. -Nie wolno wam uwalniac tej mocy - powiedziala niesmialo, zerkajac na Ochana, a potem na Elheres. - Nie wolno pod zadnym pozorem. Nie wiem czemu - tego nam nie wyjasniono - ale przybyli poslancy z polnocy i kazali poinformowac wszystkich obdarowanych o ogromnym zagrozeniu, jakie niesie ze soba pewien Pierscien. Powiedzieli, ze nie wiedza, gdzie on teraz jest, lecz gdyby znalazl sie w poblizu Eriniary, nakazali wszelkimi mozliwymi sposobami odebrac klejnot temu, ktory go niesie i zniszczyc, jesli tylko sie da. -A'kwei - wyszeptala Elheres. -Co chcialas uczynic? - spytal Ochan. -Powiedzieli, ze kazdym sposobem. Prosba, grozba, szantazem, oszustwem. Kazdym. Kiedy mi o nim powiedziales, postanowilam wmowic ci, ze nic nie jestem w stanie wyczuc, wiec musisz poleciec ze mna do Eriniary, by tam sie czegos dowiedziec. Wtedy chcialam dac znac gwardzistom, by uwiezili cie i odebrali Pierscien. Skoro jednak zdradzilam sie, teraz prosze cie, bys zrobil to dobrowolnie. Ten Pierscien to wielkie niebezpieczenstwo! Nie wiem, jak wielkie, ale ci, ktorzy przeslali nam wiadomosc z pewnoscia wiedza i chca ciebie i byc moze nas wszystkich przed nim uchronic, wiec... -Nic nie wiedza - Ochan ucial twardo. - Wierz mi, ze wiem wiecej od nich, a to, co wiem, wystarcza mi, by w tej chwili nie oddawac go nikomu. Elheres, Baax zbierajcie sie. Ruszamy stad natychmiast. Akaki na pewno zaraz poleci do Eriniary, by przekazac wiadomosc o nas swoim zwierzchnikom, a wtedy mozemy miec klopoty. Im bardziej sie stad oddalimy, tym lepiej. Ochan przygladal sie towarzyszom, krzatajacym sie przy obozowym ognisku, zerkajac co chwile w niebo. Zaszli daleko w gore, niedlugo dotra az do granicy lasow i kosodrzewiny. Inokanie patrole nie mialy szans odnalezc ich wsrod drzew i skal. Poza tym pewnie poszukiwali ich ponizej osady Al'eiksza - bardziej prawdopodobne wydawalo sie, ze wedrowcy beda probowali wrocic miedzy ludzi, niz gramolic sie dalej pod gore. To dlatego wlasnie zdecydowali sie isc jak najwyzej. Ale teraz Ochan coraz powazniej zastanawial sie nad sensem tej decyzji. I wcale nie dlatego, ze Meknarin wciaz psioczyl, ze ida tak przed siebie zupelnie bez glowy. Rycerz w kolko gledzil o powrocie do Eitelu, czym powoli doprowadzal Elheres do szalu. Ale Ochan zaczynal sie z nim zgadzac. Eitel. Moze nadeszla pora zmierzyc sie z wlasna przeszloscia? Moze powinien pokazac medalion Elheres? Ale nie o to chodzilo przede wszystkim. Po spotkaniu z Akaki Ochan uswiadomil sobie, ze zna opinie wszystkich ras na temat Pierscienia. Wszystkich - procz swej wlasnej. Inokane byli przeciwni uwolnieniu mocy - zarowno ci z Tkalarhiar, jak i ci z Menteru. Elfowie radowali sie na mysl o spelnieniu przepowiedni. W kazdym razie elfowie z Aghari Lasijon, bo z innymi sie nie spotkal. Mogl sie jednak domyslic, jakie legendy kraza wsrod tego radosnego, roztanczonego ludu. Znal tez stanowisko smokow, wiedzial, ze tamci spieraja sie miedzy soba, ze sa zarowno zwolennicy, jak i przeciwnicy otwarcia przejscia do dominium Stworcow. I tylko nie wiedzial, co o tym wszystkim sadza ludzie. Powinni wrocic do ludzi, do jakiegos ludzkiego miasta - czemu by nie do Eitelu? - i przedstawic caly problem najmedrszym sposrod wlasnego gatunku. Choc blizej bylo stad do Xen Melair. Wlasciwie to tam powinni sie udac. Ochan musial sobie to wszystko spokojnie poukladac. Spokojnie zastanowic sie o co w tym wszystkim chodzi i jak przedstawi to medrcom, starszym magom, wiedzacym, wieszczom. Czym tak naprawde byl Pierscien? Co mial ze soba przyniesc? I dlaczego to wlasnie on - Ochan - zostal nim obarczony? Przeznaczenie? Odkad dowiedzial sie, ze jest wladca Przeznaczenia, zaczal sie zastanawiac, czy w ogole istnieje cos takiego, jak Przeznaczenie. Nigdy tak naprawde nie doswiadczyl jego istnienia. Ktos - chyba Baax - kiedys powiedzial, ze moze inni Stworcy, w innym swiecie, obdarzyli wszystkie swoje dzieci wladza nad przeznaczeniem. Ze jacys inni ludzie zawsze mogli wybierac, decydowac o swoim losie. Ochan byl wlasnie takim czlowiekiem. Mogl decydowac. Lecz nie wiedzial jak. Wolalby byc taki, jak wszyscy inni ludzie z jego swiata - podlegac pod Wielki Plan, miec swoje miejsce i nie brac na siebie odpowiedzialnosci za wlasne czyny. O tak! Wtedy byloby latwo. Powiedzialby - tak chcieli Stworcy, to stalo sie z ich woli, z ich winy, nie z mojej. Nawet Szedr tak kiedys powiedziala. Tak chcial Pierscien, to byla jego wola. Nie, Ochan juz teraz wiedzial - Pierscien nie mial wlasnej woli. Mial jedynie klatwe. Potezna klatwe zdolna odmienic losy swiata. Lecz mozna ja bylo pokonac. Gdyby tylko znal dokladnie jej slowa, zaklecie, ktorego uzyto. I gdyby mial dosc sily, tyle sily ile mial ten, kto te klatwe rzucil. Byc moze nawet uwolnienie mocy Pierscienia nie byloby wtedy wcale niebezpieczne. Byc moze... Nie byl jednak pewien. Potrzebowal rady kogos bardziej doswiadczonego, niz on. W Xen Melair z pewnoscia jest wielu bardzo madrych ludzi. Sa biblioteki, wszechnice. Tak, musza wrocic w dolny, miedzy ludzi. Musza udac sie do Xen Melair. Baax z ciezkim westchnieniem usiadl kolo czarodzieja, trzymajac w dloniach miske z goraca zupa. -Czy sadzisz, ze istnieje cos takiego, jak Przeznaczenie? - zapytal czarodziej polglosem, nie podnoszac nawet glowy. Baax wylal na siebie polowe zawartosci miseczki. Nie spodziewal sie takiego pytania. Ba! Nie podobalo mu sie ono. Nie usmiechala mu sie rozmowa o Przeznaczeniu, za bardzo przypominala o wizjach, ktorych nie powinien miec. -Baax? - przycisnal Ochan, patrzac mu teraz w oczy. - Podobno miales siostre wieszczke. Przepowiedziala ci przyszlosc? -Nigdy jej o to nie pytalem - odburknal Baax, nawet nie probujac wytrzec kaftana. - Nie chcialem wiedziec. Potem, jak wracalem z Hadaru - z mojego pierwszego handlowego rejsu - to juz chcialem ja zapytac, czy mi sie powiedzie w kupieckim fachu, ale... Wiedzialem, ze jej nie zapytam - nagle jego glos stracil barwe, a Baax poczul sie nieswojo. - Zmarla kilka dni przed moim powrotem do Urji. Zawsze byla slabego zdrowia. -Przykro mi - powiedzial Ochan wspolczujaco. Widac zle zrozumial bladosc Baaxa. - Musiales ja kochac. -Musialem - odparl Baax nadal bardzo bladym glosem. Przed smiercia siostry nie mial wizji, to bylo jakies przeczucie. Wiedzial, co sie wydarzy, na podstawie przeczucia. Przeczuc tez nie powinien miec. -Zastanawialem sie nad powrotem w doliny - powiedzial czarodziej po chwili, probujac zmienic temat. -Dobry pomysl - skwitowal Baax. Po chwili dotarlo do niego, co powiedzial Ochan i zdziwil sie. - A wlasciwie dlaczego? Wczesniej mowiles, ze trzeba poszukac tego miejsca, gdzie stworzono Pierscien i, ze ono jest gdzies w gorach. Ochan zawahal sie. -Nie. Nie wiem, czy tak nalezy postapic. Trzeba bedzie znalezc to miejsce, ale nie teraz. Musimy porozmawiac z ludzmi, poradzic sie naszych medrcow. Pomysl, Baax - znamy opinie wszystkich ras, procz naszej wlasnej! Baax nie mogl odmowic czarodziejowi racji. Od razu przekazal pozostalym najnowszy pomysl Ochana. -No nareszcie cos z sensem - mruknal Meknarin cicho, ale tak, by czarodziej go uslyszal. Ochan jednak zignorowal uwage rycerza. -Do Eitelu? - spytal Meknarin po chwili, nie liczac sie z mozliwoscia innej odpowiedzi. -Raczej do Xen Melair - odparl Ochan niepewnie, zerkajac na Elheres. -Dlaczego? - rycerz nie mial zamiaru popuscic. -To wieksze miasto, i jest w nim wielu medrcow. -W Eitelu rowniez! To miasto holdujace Tradycji! -Meknarin ma troche racji - wtracil niespodziewanie Baax. - Jesli szukamy legend, to w Eitelu znajdziemy najwiecej i najbardziej wierne historii. Choc z drugiej strony Xen Melair... -To jedzmy do Eitelu! - pisnela z zachwytem Zita, przerywajac Baaxowi, ktory znow przez chwile poczul ciarki na plecach. Znikly jednak natychmiast, wiec czym predzej wymazal je z pamieci. Ochan patrzyl na towarzyszy. Tylko Elheres milczala, jakby niepewna, czy chce wracac tak predko do domu. I on nie byl pewien. Dlaczego tak wlasciwie Xen Melair? Nie mogl sprecyzowac, co takiego sklania go ku podrozy akurat tam, nie do Eitelu. I w koncu uznal, ze to strach. Ten sam strach, ktory juz tak wiele razy odciagal go od Iseli, od Elheres, od pytan o jej nazwisko i jej rod. A zatem, jesli to tylko ten strach, to nie moze pozwolic mu dominowac nad soba. To nie jego obsesje, tak samo, jak nie Pierscien, podejmuje tutaj decyzje. Tylko on sam. -A zatem Eitel - powiedzial na glos, a Meknarin odetchnal z wyrazna ulga. Rozdzial Czternasty Zdecydowali sie obejsc Menter-Orny od polnocy i zejsc w dol wzdluz Monrati, az do brodow na szlaku handlowym. Dlugo jednak nie mogli znalezc wygodnej drogi prowadzacej w dol, czy chocby poziomo, wiec po kilku dniach przedzierali sie przez kosodrzewiny i raz po raz spogladali w niebo z nadzieja, ze nie zobacza na nim zadnych ptasich patroli. Teraz bowiem byliby dla nich widoczni, jak na dloni.Na razie nie dzialo sie nic niepokojacego, lecz w koncu wyszli na obszerna polane, na ktorej za zdumieniem zobaczyli cale mnostwo nieduzych chatek. Staneli na skraju polany, niepewni czym jest to, na co patrza. Domki wygladaly, jakby nie mialy w ogole scian, wlasciwie byly to nieduze daszki. Polana znajdowala sie w glebokiej kotlinie, otoczonej wysokimi skalistymi szczytami. A pomiedzy chalupkami uganiala sie gromadka malych ludzikow. Wygladaly troche, jak dzieci, lecz bylyby to bardzo grube dzieci. No i co najmniej polowa z nich miala geste, szczeciniaste brody. -Co to jest? - spytala Zita polglosem, lecz zanim ktokolwiek zdolal jej odpowiedziec, wedrowcy zostali dostrzezeni. Ludziki w osadzie podniosly nieopisany harmider i zaczely biegac we wszystkie strony. W koncu jednak znalazlo sie siedmiu odwaznych, ktorzy wyszli niespodziewanym gosciom na spotkanie. -No! - odezwal sie najstarszy z ludzikow, kiedy juz stanal tuz przed nimi, zadarlszy wysoko glowe. Byl ze dwie glowy nizszy od Zity, ale nosil wielka czerwona czape, ktora dodawala mu postury. - Czego tu? - zapytal zaczepnie. Mial niski glos, niezwykle donosny, jak na czlowieka jego wzrostu. I mowil jezykiem zblizonym do iselskiego, lecz w jakis nieuchwytny sposob od niego odmiennym. Niemal cala jego twarz byla pokryta bialym zarostem, za wyjatkiem rezolutnych oczek i czerwonego, perkatego nosa. Prawie na pewno nie byl czlowiekiem. -Kim jestescie? - spytala Elheres najgrzeczniej, jak umiala. -Wy pierwsi mowcie! - brodacz zezloscil sie. - Wyscie tu przyszli bez pytania! Nagle wypowiedzial jakies zaklecie i z okolicznych skal posypaly sie kamienie, a ziemia pod stopami wedrowcow zafalowala niebezpiecznie. Zita pisnela i przewrocila sie, zwalajac Baaxa z nog. Meknarin zachwial sie, lecz natychmiast przyskoczyl do Elheres, wyciagajac noz i patrzac groznie na grupke nasrozonych maluchow. Nie wiadomo skad, nagle w rekach wszystkich siedmiu ludkow znalazly sie pokaznych rozmiarow drewniane sztachety. -Jestesmy ludzmi - Elheres zatrzymala rycerza, choc zezloscilo ja zachowanie tych istot. - A kim wy jestescie? -Mysmy krasnale - odparl krasnal. - A to nasze gory! Niczego wam tu szukac! Wracajcie na swoje doliny! - wrzasnal i ziemia znowu zatrzesla sie lekko. Tym razem nikt sie jednak nie przewrocil. Jednak to rozsierdzilo Elheres w wystarczajacym stopniu, by postanowila dac karzelkom nauczke. Zauwazyla, ze stosuja oni jakas magie i postanowila odpowiedziec tak, by poszlo im we wlochate piety - bo nagle przyszlo jej do glowy, ze stworzonka maja cos wspolnego z hobbitami. Wypowiedziala zaklecie i krasnalowi zwialo czerwona czapke. -O, wy! - krzyknal krasnal goniac wirujace nakrycie glowy. Elheres podrzucala je jednak ponad zasiegiem krotkich raczek malego ludzika. Pozostale krasnale zaczely sie tarzac ze smiechu po trawie patrzac, jak ich przywodca podskakuje w pogoni za kapturem. -Wystarczy juz - upomnial czarodziejke Ochan, z trudem powstrzymujac smiech. Elheres zwolnila zaklecie i czapka opadla na ziemie. Krasnal podniosl ja i wcisnal sobie na uszy. -Magia, co? - spytal przez zeby, ale w jego glosie czuc bylo takze podziw. - A wy sie nie smiejcie! - Machnal zakleciem w swoich lezacych pokotem kompanow i spowodowal, ze sturlali sie z gorki pomiedzy ludzi, znow scinajac Baaxa z nog. Pozostali zdazyli uskoczyc. -Nie! - krzyknal rozsierdzony kupiec. - Ja mam tego dosc! - Podniosl sie blyskawicznie i zlapal pierwszego krasnala, ktory mu sie nawinal, za kolnierz skorzanego kaftana. - Co wy sobie wyobrazacie? - wrzasnal struchlalemu ze strachu skrzatowi w twarz. -Pusc go! - ostrzegl starszy krasnal, podnoszac dlon i dajac tym znak, ze zaraz znowu rzuci jakis czar. Pozostali krasnale znow zlapali za swoje sztachety. Wygladali naprawde groznie. - Nie bedziemy sie bic - krzyknal przywodca, i nie bardzo bylo wiadomo, czy do swoich kamratow, czy do ludzi, przygotowanych juz do obrony. Meknarin z nozem w reku probowal zlapac innego krasnala, a Ochan jednym slowem zapalil wszystkie galezie, ktore znajdowaly sie w rekach krasnali. Puscili je z wystraszonym okrzykiem. -Dosc, dosc, dosc! - stary krasnal probowal ich uspokoic. Najwyrazniej chcial teraz takze udobruchac ludzi. - My nie wiedzieli, ze u was czarownicy - wytlumaczyl przepraszajaco. - My nie chcieli obcych w naszych gorach, ale jak wy czarownicy, to chetnie was ugoscimy. Wy ludzie, my krasnale - rozpostarl szeroko ramiona. - Przyjazn miedzy ludziami i krasnalami! - zakrzyknal i podbiegl do zdumionego Baaxa, by przytulic go serdecznie. Baax probowal go odepchnac, ale zamiast tego poklepal tylko krasnala po plecach. Szczera chec zawarcia przyjazni byla rozbrajajaca. Pozostali mali ludzie takze poprzytulali sie do jego pozostalych kompanow. Tylko jeden z krasnali - szczegolnie duzy - nie mial sie do kogo przytulic i stal z boku, kiedy reszta witala sie i zapoznawala. -Mnie zwa Magiem, bo umiem czarowac - tlumaczyl ten, ktory potrafil sprawic, ze ziemia sie trzesla. - To moj uczen, Smarkacz. - wskazal na chudego krasnala, ocierajacego wlasnie nos wierzchem dloni. - Zwiemy go tak, bo zawsze przeziebiony. Troche to przeszkadza w czarowaniu, ale coz robic - ma dar. Tamten to Szczesciarz. - Machnal w kierunku usmiechnietego krasnala w przekrzywionej na bakier czapce. Krasnal zamachal wesolo obiema rekami i zaczal obmacywac Zite. Pacnela go w glowe tak, ze czapka przekrzywila mu sie na druga strone. - Nigdy mu nic nie jest, choc zawsze obrywa w bijatykach. Ale on kuje bron, to twardy jest. Ale tamten drugi, Spioch - teraz Mag pokazal krasnala, ktory najwyrazniej nudzil sie setnie, bo ziewal na cala szerokosc okraglej twarzy - wcale nie potrafi sie bic, choc tez jest kowalem. Ale on chyba nic nie potrafi, oprocz spania, no i moze jeszcze kucia zelaza. Tutaj jest Bibosz, pedzi najlepsza gorzale w Menterze - krasnal poklepal mlodego, milego krasnala po ramieniu. - A Gderacz to moje pokolenie. Nie zadzierajcie z nim, bo was zanudzi na smierc swoim zrzedzeniem. Ten, co tam stoi, to Niesmialek. Jest przyjacielem Bibosza i ma najciezsza reke w przysiolku. Sadze, ze dalby rade niejednemu z was. A teraz skoro juz sie znamy, zapraszam do naszej osady na poczestunek i napitek. Baaxowi nie trzeba bylo dwa razy powtarzac zaproszenia. Za to on powtorzyl je kompanom, aby przypadkiem nie sprobowali odmowic. Krasnale w osadzie stali w bezpiecznej odleglosci od bijatyki, lecz kiedy zobaczyli, ze ich siedmiu legatow zawarlo z obcymi rozejm, hurma pospieszyli, by rowniez sie przywitac. Powitaniom i pytaniom zdalo sie nie byc konca, wedrowcy po chwili przestali nawet odpowiadac, bo krasnale sami zdawali sie wiedziec wszystko lepiej od nich. W koncu Mag, by dac im chwile odpoczac, zaprosil ich do swojej chatki. Byli tym troche przestraszeni, bo domek byl malutki i niziutki, ale wchodzac tam ze zdumieniem odkryli, ze podloga znajduje sie ponizej gruntu, wiec mogli sie nawet wyprostowac. -Tak jest cieplej - wyjasnil Mag, odpowiadajac na pytanie Ochana. - Zwlaszcza zima, jak napada snieg. Wiecie, co to snieg? Na dolinach tez pada? -Jasne, ze pada - wpadla mu w slowo jego partnerka, pulchniutka usmiechnieta krasnalka. - W zimie wszedzie pada. Zjedlibyscie cos, sloneczka? Krasnalka blyskawicznie przygotowala posilek, ktory wedrowcy zjedli przysluchujac sie okrzykom krasnali, probujacych przepedzic swoich ciekawskich ziomkow z chatki, ktora nagle zrobila sie strasznie ciasna. Kiedy ludzie posilili sie, wyszli znow na zewnatrz. Bylo pozne popoludnie i krasnale najwyrazniej mieli zamiar swietowac wizyte swych znamienitych gosci, bo na polanie zaroilo sie od pulchnych krasnalek przygotowujacych swoje wiktualy i od krasnali, znoszacych ciezsze miesiwa. Baax byl doprawdy uradowany. Na polane wylegli chyba wszyscy mieszkancy osady, a liczyla niemal setke krasnali i krasnalek. Wszyscy bez wyjatku niscy i brzuchaci. Krasnalki dla odroznienia od swoich mezczyzn nie nosily czapek barwionych na czerwono. Odziane byly w ciasno skrojone skory gorskich kozic, ktore opinaly ich tlusciutkie ciala i chyba utrudnialy oddychanie i poruszanie sie. Ale tez krasnalki wcale zamierzaly sie ruszac. Powystawialy na rozlozone na trawie skory co tylko mialy w domach i zaprosily gosci do ogolnego obzarstwa. Baax z radoscia przysiadal sie to do jednej gromadki, to do drugiej, sluchal ich udziwnionego ludzkiego jezyka i wcale nie staral sie ich zrozumiec. A oni usmiechali sie do niego i macali po brzuchu. Spodobal im sie najbardziej sposrod wszystkich gosci, bo wygladal, jak nalezy - prawie, jak krasnal, tylko wiekszy. Przy piatym, czy szostym posilku odnalazl Baaxa Bibosz i tajemniczym tonem zaproponowal "cosik pysniejszego". Pociagnal go za soba do podejrzanej chatki, do ktorej co i rusz wchodzil i wychodzil jakis krasnal, o wygladzie coraz bardziej podchmielonym. Wokol niej bylo dziwnie tloczno, lezaly tam nawet jakies kamienie, na ktorych mozna bylo spoczac, gdyby komus zanadto zakrecilo sie w glowie. Baax usmiechnal sie blogo na mysl, co tez tam waza. Wszedl do srodka, niemal zginajac sie w pol. I jego oczom ukazal sie cokolwiek dziwaczny widok. Posrodku ziemianki, ustawiona nad paleniskiem, stala wielka kadz, polaczona rurka z druga kadzia. Z rurki cos kapalo i strasznie smierdzialo. Baax zatkal nos i juz chcial wyjsc z chatki, ale Bibosz nie pozwolil mu. Nad balia pochylal sie wlasnie drugi ze znajomych krasnali - potezny Niesmialek, nalewajac jakiemus innemu krasnalowi do czarki tego smierdzacego plynu. -Witaj ludziu! - Niesmialek usmiechnal sie niesmialo. -Czlowieku - poprawil go Baax, probujac nie oddychac. -Niewazne - przerwal Bibosz. - No, co nic nie gadasz Niesmialek? On tak zawsze - mruknal do Baaxa. - Zaproponuj gosciowi naszej gorzaly! Albo nie, ja zaproponuje. Chodz gosciu, napij sie z nami, bedziesz nam bratem! - Gruchnal kupca w plecy z sila zdumiewajaca przy jego rozmiarach i wyrwal Niesmialkowi czarke z reki. Wiekszy krasnal nawet nie mruknal, tylko usmiechnal sie zachecajaco. -Co to wlasciwie jest? - spytal Baax wskazujac na dziwne urzadzenie i powoli przysuwajac czarke do ust. Odstawil ja jeszcze na chwile, starajac sie zlapac najpierw troche swiezego powietrza. -To gorzelnia. Oczyszcza zacier, robiony z owocow kosowki i robi z niego wode, co kopie jak nalezy. Wy czlowieki pewnie macie lepsze, ale sprobujcie i tego. Tu sie podgrzewa, tu paruje, tu sie skrapla, a tu kapie - wyjasnil krasnal tak szybko, ze Baax wlasciwie nie zorientowal sie, co sie gdzie dzieje. - A tu sie pije - dodal Bibosz i popchnal reke Baaxa w kierunku jego ust. Kupiec, trzymajac sie za nos, przechylil czarke i chcial ja szybko oproznic. Niestety zakrztusil sie pierwszym lykiem. Napoj byl prawdziwie mocny - tak mocnego jeszcze nie pil. Wprost palil gardlo, a nastepnie rozlewal sie przyjemnym cieplem po piersiach i zoladku. Kupiec zaczerpnal gleboko powietrza i dopiero wtedy wychylil czarke do dna. Parsknal, kichnal i powiedzial, ze niezle. Za nastepna czarke chwilowo podziekowal. Moze pozniej. Wyszedl na powietrze i przysiadl sie do krasnali siedzacych na kamieniach pod chata, przy nieduzym ognisku. Byl wsrod nich Smarkacz - uczen starego czarownika, ktory potrafil robic trzesienia ziemi. Czarownika nie bylo na szczescie w okolicy gorzelni. Bibosz wkrotce przylaczyl sie do nich. Pozostali krasnale chcieli koniecznie wiedziec, skad przybyli ludzie. Baax czul, ze trunek rozlewa mu sie powoli po kosciach i zaczyna przyjemnie szumiec w glowie. Wiedzial, ze jak sie zaraz rozgada, to nie przestanie do rana. Zaczal wiec ochoczo. Przy innym ognisku Zita rowniez probowala snuc jakies opowiesci, choc brakowalo jej akompaniamentu liry. Krasnale nie wydawali sie jednak zainteresowani historiami sprzed kilku tysiecy, czy nawet kilku lat. Sami w ogole nie mieli historii, mowili, ze ich osada powstala przed kilkudziesieciu laty - nikt dokladnie nie wiedzial jak dawno - a o zadnej innej nie slyszeli. Zita po pewnym czasie zaprzestala spiewania, bo doszla do wniosku, ze naprawde nikt jej nie rozumie. -Co siedzisz taka smutna? - spytala Elheres, podchodzac skads z tylu. Wreczyla Zicie czareczke smierdzacego plynu. - Masz pij, wszyscy to tu pija. Tylko ostroznie, bo smakuje jak male nozyki. I odpowiadaj na pytanie, cos taka smutna? -Bo nie ma tu co robic. Mozna tylko jesc i gadac o jakichs glupotach. Ojejku, jakie wstretne! -Nie chca sluchac twoich piesni, co? - domyslila sie czarodziejka. - Zachowuja sie jak dzieci, ale nasi mezczyzni za to chyba dobrze sie tu czuja. - Skinela glowa w kierunku grupy krasnali, wsrod ktorych prym wiodl Baax. Ochan wlasnie sie do nich zblizal i kupiec pomachal na niego ochoczo. - Jaynar za to bawi sie bronia. Od razu dogadal sie z tym Szczesciarzem - wlascicielem tej niby-kuzni i zdecydowal, ze musi przyjrzec sie dokladniej krasnalim wyrobom, bo cos go tam zaintrygowalo. Mnie niestety znudzilo, wiec postanowilam poszukac ciebie. -To dobrze, bo myslalam, ze tu zaraz zasne z nudow. Ale fajnie pali w zoladku - mruknela myslac o cuchnacym napoju. Smakowal lepiej, niz pachnial. Chwile siedzialy nic nie mowiac i obserwujac krasnalki w ich obcislych skorzanych ni to sukienkach, ni to zbrojach. A potem zaczely sie zastanawiac, jak mozna sie tak ubierac. -Tylko te wisiorki maja sliczne - powiedziala w pewnym momencie Zita. Rzeczywiscie, krasnalki nosily na sobie mnostwo kolorowych szkielek - w uszach, na szyjach, byly nimi nawet przepasane. Kolorowe kamienie tworzyly wokol nich migotliwe aureole. -Troche ich maja za duzo - skomentowala Elheres, ale niektore kamienie rowniez jej sie podobaly. Zwlaszcza rubiny. Nigdy nie widziala tak duzych i tak fazowanych rubinow. Zagadnely przechodzaca krasnalke o te kamienie, a ona wskazala im inna, ktorej maz wydobywal i szlifowal kamienie. To z nia powinny porozmawiac. Ochan zareagowal na napoj podobnie, jak Baax, z czego kupiec setnie sie usmial. Czarodziej od razu zgodzil sie na jeszcze jedna czarke. Baax wlasnie opowiadal krasnalom o Khargas i Ochan dorzucil, ze Khargas to najwyzsze gory swiata. -Bujde cisniecie! - zaperzyl sie jakis bardziej zawiany krasnal. - Najwyzsze gory sa tutaj - nasz dom, to najwyzsze gory! -Przykro mi - odparl Ochan bardzo kulturalnie, - ale Khargas jest wyzszy. Wsrod krasnali zawrzalo. Zaczely dopytywac sie Smarkacza, czy jego mistrz nie dalby rady jeszcze troche podwyzszyc Menteru, aby nikt juz nie wygadywal bzdur w rodzaju, ze cos jest wyzsze od ich gor. Jeden z krasnali przyniosl zaraz kawal belki ze sterty przygotowanej do budowy nowej chatki i zagrozil Ochanowi, ze jak nie odwola tego, co powiedzial, to mu gnaty porachuje. Czarodziej podpalil drag, ktorym wymachiwal krasnal, a potem wstal i chwiejac sie lekko zaczal pouczac krasnala. -Nikt mi nic nie porachuje! Bo ja jestem wielkim czarownikiem, z ktorym nie powinniscie zadzierac, bo... - zawahal sie. Resztki przytomnosci nie pozwolily mu wspomniec o Pierscieniu, Przeznaczeniu i wszystkich klopotach, ktore jeszcze mieli przed soba. Na szczescie byl nie tylko wladca Przeznaczenia, lecz rowniez wladca Ognia, o czym przypomnial sobie z wielka przyjemnoscia. - Bo was wszystkich spale - dodal tonem dumnym i groznym. -Tez sztuka, spalic kawal drewna! - wrzasnal kolejny krasnal, rowniez wymachujac belka. -Jakzes czarownik, to sie walcz z naszym czarownikiem! - podrzucil inny. Krasnale wypchneli przestraszonego Smarkacza, wrzeszczac w nieboglosy. -Tak, niech sie bija! -Wyjdzie, kogo racja! -Niech sie bija! -Dajcie im wodki! -Ale ja mam katar - zaprotestowal Smarkacz. Na dowod tego kichnal jakies zaklecie i nic sie nie stalo. Krasnale zamarli na chwile, ale zaraz odzyskali animusz. -To niech pokaze sztuczke, co jest trudna, a nie taka, co latwa - krzyknal ktorys z boku. -Podpal wode - rzucil Baax parskajac smiechem. Wiedzial, ze to niemozliwe, ale przeciez Ochan mial ta jakas moc, to powinien sobie poradzic. A to bylby dopiero dowod. -Podpale wode - oznajmil czarodziej. Krasnale zamarli, patrzac na stojaca nieopodal beczke z woda. Ochan tymczasem skupil sie na plynie znajdujacym sie w stojacej przed nim czarce. Juz trzeciej, ktora zamierzal wychylic tego wieczora. Zastanawial sie, czy dwie to nie dosc, jak na jeden wieczor. Jakby udalo mu sie spalic ta wode, ktora stala w czarce, to nie musialby jej pic. Ale nie slyszal jeszcze o nikim, kto zdolalby podpalic wode. Co najwyzej mozna ja bylo zamienic w pare, ale nie podpalic. Zastanowil sie, czy nie powazyl sie na zbyt wiele i wypowiedzial zaklecie, takie proste, na rozgrzewke. Ku jego zdumieniu plyn w czarce wybuchnal jaskrawym plomieniem, niemal przypalajac mu brwi. Ochan cofnal sie, podobnie uczynil wystraszony Baax. Ale krasnale nie przejeli sie ta demonstracja mocy, jakby nie robila na nich wrazenia. -To ma byc twoja sztuczka? - zapytali. -U nas kazde dziecko to potrafi! - wrzeszczeli, machajac kijami. - Ha! On glupi jest! Menter jest najwyzszy na swiecie, a nie jakis inny gory! Wygralim, wygralim!!! Ochan pokiwal glowa, zgadzajac sie z krasnalami, wpatrzony w plonaca nadal czarke. Cos mu sie nie zgadzalo, ale byl zbyt zmeczony, bo dochodzic, co takiego. Usiadl i oparl sie ramieniem o ramie Baaxa. Zanim sie spostrzegl, odplynal w niebyt. Krasnale za to cieszyli sie ze zwyciestwa swojej racji, choc po niektorych widac bylo, ze zaluja, ze okazja do bijatyki przeszla im kolo nosa. Kilku zaczelo sie wiec prac o to, ktory ma dluzsza brode, a reszta doszla do wniosku, ze wieczor sie jeszcze nie konczy, zaraz znajdzie sie inny powod do awantury. Bibosz postanowil siedziec blisko Baaxa, aby nie przegapic ewentualnej okazji. Kupiec odwazyl sie poprosic o druga czarke ognistego napoju. Mezem krasnalki, z ktora rozmawialy Elheres i Zita okazal sie byc Gderacz. To on wydobywal kolorowe kamienie w gorach i pozniej szlifowal je. Krasnalka poprosila go, by poszedl z dziewczetami do ich chaty i pokazal im wszystko. -A po co? - narzekal krasnal. - Teraz mamy festyn, mamy sie bawic, zamknalem juz kantorek, bede go musial otworzyc. Poza tym oni pewnie maja lepsze - to ludzie, sa starsi - marudzil, ale krasnalka i tak zaciagnela go do chaty. A Elheres z Zita zapewnialy, ze nigdy nie widzialy nic tak pieknego. Zita naprawde nigdy nie widziala z bliska kamieni szlachetnych, wiec byla szczerze zachwycona. Elheres twierdzila, ze tak profilowanej bizuterii nie widziala rowniez. Szlif byl dokladny, trudny do wykonania, ale byc moze krasnale mieli rece bardziej zwinne od ludzkich. Kolory kamieni byly glebokie, a swiatlo zdawalo sie emanowac z ich wnetrza. Byly piekne. Rubiny, szafiry, szmaragdy. Najczystsze i najpiekniejsze kamienie szlachetne, jakie widziala w zyciu. A niektore z nich byly zupelnie przezroczyste i przecudowny sposob odbijaly swiatlo ognisk. -To brylanty - wyjasnila dumna krasnalka. -Tak, brylanty - potwierdzil znudzonym glosem Gderacz. - Czy mozemy juz isc? Ja nie chcialem dzis pracowac, tylko sie bawic, nie? -Czy mozna kupic od ciebie choc jeden taki kamien? - spytala ostroznie Elheres. Wiedziala, ze kamienie szlachetne bywaja bardzo drogie. Nie wyobrazala sobie nawet, jak drogie musza byc brylanty, bo nigdy wczesniej nie widziala nic tak pieknego. A nie mieli przy sobie nic wartosciowego, co mogliby zamienic na kamienie. Postanowila mimo wszystko sprobowac. -Kupic? - spytal zdziwiony krasnal. -Tak. Mamy... co my mamy Zito? Troche wedzonego miesa, ubrania. Oddamy ci to, za garsc tych kamieni - Elheres wskazala na rubiny i brylanty. -Cos ty! - Zita uszczypnela ja w lokiec. -Milcz - syknela Elheres, ale tak, by krasnale nie zrozumieli. - Jak sie uda, to wiesz, jaki majatek dostaniemy za te kamienie w Eitelu? Bluzka, czy spodnie to prawie nic, za taki skarb. -Dobrze - odparla krasnalka, dyskretnie kopiac zamierzajacego odmowic krasnala w kostke. - Wezmiemy wasze stroje - wpatrzyla sie w plocienny kaftan i skorkowe spodnie Zity, oraz w mocno juz zszargana jedwabna bluzeczke Elheres. Bylaby najmodniejsza krasnalka w osadzie. Gotowa byla nawet oddac im swoje ubrania, by nie musialy paradowac gole. Dziewczeta wymienily spojrzenia, ale Elheres przekonala Zite, ze warto. Za garsc tych kamieni nakupia sobie ubran do konca zycia. Kiedy Gderacz wyszedl psioczac na swoja kobiete ile wlezie, zdjely ciuszki, a krasnalka oddala im swoje niewygodne i przykrotkie ubrania. Na szczescie dzieki jej korpulentnym ksztaltom jej odzienie nie bylo na ludzkie dziewczeta za ciasne, choc Zita byla nieco skrepowana obcisloscia skorzanej bluzeczki. Nogawki siegajace niewiele ponizej kolan i rekawy dlugie do lokci wygladaly smiesznie, ale obie czuly juz efekty ognistego napoju, wiec tylko popatrzyly na siebie rozbawione. Kazda z nich pysznila sie teraz dlugim sznurem z brylantow i rubinow. Natychmiast udaly sie na poszukiwanie przyjaciol, aby sie pochwalic. Najpierw znalazly Meknarina. Niestety rycerz byl zbyt zajety by je zauwazyc. Ogladal krasnale topory i wlasnie wahal sie, czy jakiegos od nich nie kupic, bo nie mial przeciez zadnej broni. Nie lubil co prawda walczyc na topory, byla to dla niego zbyt ciezka i - coz tu duzo mowic - toporna bron. Zdecydowanie wolal bron biala - prawdziwie szlachetna o dlugim, ostrym ostrzu. Marzyl, by odzyskac swoj miecz, ale to nie bylo oczywiscie mozliwe. Kiedy zapytal krasnali, czy nie maja czegos takiego, nie mial wiekszej nadziei, ze odpowiedza twierdzaco. Zdziwil sie jednak, kiedy w odpowiedzi Szczesciarz przyniosl mu kilka roznego rodzaju mieczy, krotsze i dluzsze, z lepszych i gorszych materialow. Ale Meknarin znal sie na rzeczy. Wybral doskonale wywazony, piekny miecz z twardej, lsniacej stali. Krasnale wyrazili swoje uznanie cichym pomrukiem. Meknarin machnal mieczem w pobliski krzaczek kosodrzewiny i wierzcholek galazki odskoczyl i opadl daleko, wirujac w locie. Miecz byl bardzo ostry. Krasnale nagrodzili ciecie rycerza brawami i okrzykami, a potem wzniosly toast. Meknarin wychylil czarke wraz z nimi. Zaczynal sie juz przyzwyczajac do ostrego smaku trunku. I coraz przyjemniej szumialo mu w glowie. Zapytal, czy miecz jest twardy. -Rdzen jest z miekkiej stali, tylko troche tam wegla, to sie latwo nie zlamie. A naokolo nakuta jest twarda stal, dlatego jest ostry - wyjasnil Szczesciarz. Rycerz byl zdumiony technologia krasnali. Zaczeli go wypytywac jak sie walczy wsrod ludzi i jakie rodzaje broni sa tam najczesciej uzywane. Z wielka ochota zaczal im o tym opowiadac, a potem pokazywac na czym powinna polegac walka na miecze. Dziewczeta stwierdzily zgodnie, ze z nim sie nie pogada i poszly szukac dalej. Baax nadal siedzial na kamieniu przed chata w ktorej krasnale pedzili bimber. Ochan chrapal, oparty o ramie kupca. Baax od razu zauwazyl nowe stroje Elheres i Zity i zaczal sie dopytywac, czemu sie tak przesmiesznie ubraly. Caly czas nie mogl oderwac wzroku od piersi Zity. Dziewczeta pokazaly mu naszyjniki. Opowiedzialy, jak targowaly sie z krasnalka, a on stwierdzil, ze trzeba bylo go poprosic, to on by ja tak przehandlowal, ze jeszcze by im dolozyla tych kamieni, aby tylko kupily. -Potrafia sie handlowac, nie ma co - wyrazil swoj podziw, przesuwajac w dloniach kamyki. Kiedy po chwili zjawil sie Kirem, pokazal mu naszyjnik. -To brylanty i rubiny - wypalila Zita, krasniejac, jak poziomka. - Kupilysmy je z Elheres za nasze ubrania. Ona twierdzi, ze za te kamienie kupimy sobie najpiekniejsze stroje w calym Eitelu. Baax pokiwal z uznaniem glowa, choc czerwone kamienie wydawaly mu sie nieco zbyt matowe, jak na rubiny. Jednak to Kirem wyrazil jego watpliwosci na glos. -Ladne, ale to nie sa rubiny, ani zadne inne szlachetne kamienie. -Co? - zdziwily sie obydwie. -Nie sa? - spytal Baax. - A rzeczywiscie takie mi sie zdawaly blade. Kirem wychylil swoja pierwsza czarke tego wieczora i odetchnal gleboko, zaskoczony smakiem. Pomimo natarczywych pytan Elheres, nie byl w stanie juz sie odezwac tego wieczoru. Napoj podzialal na niego nad wyraz szybko i nimf wkrotce dolaczyl do drzemiacego Ochana. -Pewnie osiagna niezla cene w Xen Melair - ocenil Baax fachowym tonem. - Pozwolcie mi sie zajac sprzedaza, to zarobicie fortune - poradzil, a potem zapytal Zite, czy nie chcialaby pojsc troche dalej od ognisk, aby poogladac gwiazdy. Dziewczyna zgodzila sie, bo po tych ostatnich obserwacjach u Al'eiksza miala niejaki metlik w glowie. Chciala, aby Baax jej co nieco wyjasnil. On jednak mial ochote na inne wyjasnienia. Czul przymus wyjasnienia po co i czy na pewno, potrzebne jest jej to ubranie od krasnalki. Ona lezala na trawie wpatrzona w gwiazdy, a on wpatrywal sie w jej oczy, ktore byly jak gwiazdy. Przynajmniej tak mu sie teraz zdalo. Powiedzial jej o tym, a potem zaczal rozsuplywac rzemyczki przy jej kusej krasnalej bluzeczce. -Czy myslisz, ze moglibysmy byc jak swiatlo? - spytala Zita rozmarzonym glosem, czujac, jak krew krazy jej w zylach nieco szybciej. - Ze moglibysmy to zrobic tak szybko, aby przekroczyc predkosc swiatla? - spojrzala mu gleboko w oczy i zobaczyla, ze zbaranial. Odsunal sie od niej niespodziewanie. Usiadla patrzac na niego ze zdziwieniem. Czemu przestal? Polozyla mu dlon na ramieniu, ale nie chcial sie juz przytulic, wiec Zita wzruszyla ramionami, polozyla sie i zwinela w klebek. Pomyslala, ze skoro jemu przeszla ochota, to sie przynajmniej przespi. A Baax przygladal sie jej przez moment nieco wystraszony, choc mniej, niz sie spodziewal. Przypomniala mu o tej wizji-nie-wizji z inokaniego obserwatorium. Ze staje sie predka jak swiatlo. To byla piekna wizja, nie przerazajaca, jak ta dotyczaca Ochana i smoczego stada. Ale z drugiej strony pomyslal sobie, ze oddalili sie juz z Khargas, opuscili smocze terytoria, wiec tamta wizja nie sprawdzila sie. W takim razie to nie byla zadna wizja, tylko naprawde jakas mara bez znaczenia. Dobrze, ze nie powiedzial o niej nikomu, tylko by ich niepotrzebnie wystraszyl. Spojrzal na czarodzieja spiacego przy krasnalej bimbrowni. Wszystkie krasnale gdzies znikly, a Ochan wlasnie sie ocknal i popatrzyl ze zdziwieniem na Kirema spiacego z glowa na jego kolanach. Delikatnie odsunal chlopaka, ktory sie nawet nie przebudzil, wstal i poszedl gdzies na drugi koniec osady. Baax westchnawszy ciezko polozyl sie na plecach i blyskawicznie zasnal. Elheres siedziala na trawie niedaleko miejsca, gdzie Meknarin uczyl krasnale fechtowac. Obserwowanie go bylo bardzo nudne, ale lepsze od wysluchiwania, jaka byla glupia, ze dala sie wcisnac w te niewygodne i brzydkie ciuchy, ktore teraz pily ja pod pachami i prawie spadaly z siedzenia. A na dodatek kamienie, ktore miala na szyi byly ponoc bezwartosciowe. Zwykle paciorki! W to akurat postanowila nie uwierzyc. Kirem nie znal sie na tym, a Baax - doswiadczony kupiec - nie powiedzial, ze sa nic nie warte, dopoki nimf sie z tym nie wyrwal. Mogla wiec byc na razie dobrej mysli. Krasnale byli tak zachwyceni tym wszystkim, co pokazal im Meknarin, ze zdecydowali sie podarowac mu miecz, ktorym tak swietnie wywijal. Wtedy poradzil im, ze powinni wyryc na klindze jakies runy. Kazdy ludzki miecz o wiekszej wartosci mial takie runy. Szczesciarz obudzil swojego kumpla i kazal mu wyryc runy na klindze. Spioch poszedl do kuzni, gdzie wkrotce pojawilo sie czerwone swiatlo pieca i skad doszly ich odglosy stukania. Elheres dostrzegla, ze tuz za nia przypaletalo sie krasnale towarzystwo spod gorzelni. -To ten, to ten! - wrzasnal jeden z karlow. - To on mowi, ze jakies gory sa wyzsze od naszych - wrzeszczal dalej, wskazujac na Meknarina. -Co? - oburzyli sie pozostali krasnale. - Ej, ty! Ludz! Jak to jest z tymi gorami? Sa jakies wyzsze od naszych? -No... - Meknarin zastanowil sie, troche zdezorientowany. - Khargas jest chyba wyzszy. Nawet od Menter-Orny. - Podrapal sie po glowie, patrzac w ciemnosc, w ktorej glebsza czernia na tle gwiazd odznaczaly sie poszarpane, skaliste szczyty. -On gada, ze jakies gory sa wyzsze od naszych! - powtorzyli krasnale jeszcze bardziej oburzeni. -Zabic go! -Heretyk! -Juz my mu to wybijemy ze lba! Rozlegly sie wrzaski. Kazdy krasnal uzbrojony byl w drewniana zerdz. Krasnale zgromadzeni wokol Meknarina tez popedzili zdobyc jakies kije dla siebie. Jeden z nich wreczyl szczegolnie dlugi rycerzowi - ledwie go przytaskal. -Nie damy skrzywdzic naszego kumpla! - szepnal i ruszyl na krasnali spod gorzelni. Rozpoczela sie regularna bitwa. Elheres stwierdzila, ze robi sie niebezpiecznie i delikatnie wycofala sie z okolic zamieszania. Wrocila pod gorzelnie, ale znalazla tam tylko Kirema przytulonego do kamienia, obok dogasajacego ogniska. Rozejrzala sie dookola i wypatrzyla w ciemnosciach Baaxa i Zite. Spali juz smacznie. Poniewaz takze czula sie zmeczona i glowa jej troche ciazyla, postanowila rowniez polozyc sie spac. Aby nie bylo jej zimno, przytulila sie do plecow Zity. Kiedy zamknela oczy, poczula, ze kreci sie jej w glowie, jakby miala tam male tornado, na ktore nie mogla nic poradzic. Tylko kiedy sie nie ruszala, robilo sie z kazdym obrotem troche mniejsze. Ha Meknarin dzielnie stawial czola bandzie krasnali. Bylo ich dziwnie duzo, zdawalo mu sie, ze okolo trzy razy wiecej, niz ich naliczyl, kiedy przybyli do osady. Widocznie nie wszyscy jednak wylegli na powitanie niecodziennych gosci. Tylko, ze niektorzy z krasnali mieli dziwna wlasciwosc - zerdz, ktora rycerz dzielnie wywijal przechodzila przez nich, jak przez duchy. A moze to byly duchy? Jakies gargulce, ktore zostaly wezwane przez prawdziwych krasnali, by wykonczyc ludzi. Musial bronic swoich przyjaciol, musial bronic Elheres! Poczul, ze ktos szarpie go za lokiec. Odwrocil sie z zamachem i minal swoj cel. Ciezar belki pociagnal go za soba i Meknarin usiadl na ziemi wielce zdumiony. Naprzeciwko niego stalo trzech Spiochow i kazdy wreczal mu po mieczu. -Tu, o tu sa runy - pokazywali jakies znaki na klindze. Rycerz wzial jeden z mieczy - zdziwil sie, kiedy najpierw trafil na ten widmowy, ale w koncu ujal wlasciwe ostrze. Zapatrzyl sie na runy i przez moment nie zwracal uwagi na to, co sie dzieje dookola. A tymczasem front walk przeniosl sie bardzo blisko niego i w pewnym momencie ktos zdzielil go w leb. Rycerz zwalil sie, jak kloda, przytuliwszy sie do swojego miecza. Spioch stal i patrzyl na to wszystko troche zasmucony. Kumple znowu sie prali, a on nie mial na to najmniejszej ochoty. No coz, bitwa miala rowniez swoje dobre strony - przynajmniej mogl sie spokojnie wyspac. Wrocil do swojej ziemianki, zostawiajac Szczesciarza i reszte kumpli na pastwe rozwscieczonych pozostalych kumpli i zwalil sie na legowisko. Szczesciarz dzielnie walczyl z banda swego krewnego Bibosza. W koncu nie na darmo byl kowalem i mistrzem fechtunku. Nie mogl tylko wyzalowac, ze jego najlepszy kumpel i drugi swietny kowal w tej osadzie, czyli Spioch, nie chce bic sie u jego boku. Przy jego fachu byla to prawdziwa hanba. Powinien byc najlepszym rebaczem w okolicy. Tymczasem to Bibosz okazywal sie niemal dorownywac Szczesciarzowi. Mlodszy kuzyn w czasie imprez pedzil bimber. To dawalo mu poparcie przynajmniej polowy osady w plemiennych bijatykach. A oprocz tego byl naprawde niezly. Wywijal dragiem na prawo i lewo, koszac krasnali, jak nikt inny. No, moze tylko jego malomowny kumpel Niesmialek bylo od niego lepszy. Prawie sie nie odzywal, a przy krasnalkach to juz w ogole jezyk stawal mu kolkiem, ale za to jak sie przypial do okladania zerdzia, to nie mial sobie rownych. I takiego wlasnie dragala mial w swojej druzynie Bibosz. A Szczesciarz co? Spioch byl owszem wielki, owszem fantastycznie wywijal mlotem, kiedy nie spal, ale bic sie nie mial w zwyczaju. A szkoda. Teraz jeszcze na domiar zlego, do ekipy Bibosza dolaczyl przyszly mag Smarkacz. Cale szczescie, ze wlasnie mial katar i ze wszystkich zaklec wychodzily mu male wstrzasy gdzies w odleglych partiach gor. I nieskladne, nonsensowne wiaterki, zupelnie ni z tego ni z owego. -No i czego oni zawsze sie tak zachowuja? - komentowal chmurno Gderacz, stojac obok Maga, niezbyt daleko od toczacej sie walnej bitwy. - Nie da sie zrobic biesiady, by sie nie prali po mordach. To okropne. -Ach Gderacz, czy by sie prali, czy by poszli spac, tobie by i tak nie pasowalo - odparl filozoficznie Mag, popijajac napoj z czarki. Beknal glosno, od czego zatrzesla sie ziemia. Wyraznie spodobalo mu sie to, bo usmiechnal sie do siebie. - Chodz. Zgasimy lepiej ogien w gorzelni, bo przeciez zostawili ja bez opieki i gotowa zaraz wybuchnac. Oddreptali obejmujac sie czule, zataczajac z lekka i podspiewujac bez rytmu i bez sensu. Rozdzial Pietnasty Elheres przebudzila sie, czujac na swojej szyi czyjes pocalunki. Slonce juz wstalo i jego jasny promien przedarl sie do jej swiadomosci siejac spustoszenie. Glowa bolala, jak nigdy wczesniej. Jak przez mgle zobaczyla twarz Zity, jej przymkniete oczy i pelne pozadania usta. Czyjas dlon - z pewnoscia dziewczyny - szukala czegos przy kolnierzu jej bluzki.Zlapala ja za nadgarstek i zmusila do przekrecenia sie na drugi bok. -Jego rozbieraj, glupia - mruknela i odwrocila sie plecami do pary kochankow. Zasnela znowu, nie wiedzac nawet kiedy. Przebudzila sie ponownie, kiedy bylo juz ciemno. Usiadla zdziwiona. Przespala caly dzien, a teraz byl juz pozny wieczor. Krasnale przemykali tu i owdzie, ale polana byla niemal pusta w porownaniu z poprzednim wieczorem. Obok niej chrapal Baax i ze zdumieniem stwierdzila, ze przez cala noc rumor dochodzacy z jego gardla nie przeszkadzal jej. Nawet teraz nie obudzil jej halas, lecz potworne pragnienie Podniosla sie i niemal natychmiast usiadla znowu. W glowie poczula walenie godne kowalskich mlotow. Ale musiala sie napic, wiec wstala znow i powoli podeszla do beczki, ktora stala nieopodal. Kiedy zaspokoila pragnienie, czula sie pelna, jakby wypila rzeke. Dopiero wtedy poszukala towarzyszy. Ochan lezal za jakims glazem i postanowila go nie budzic. Zite znalazla przytulona do Kirema tam, gdzie chlopak zsunal sie pod kamien poprzedniego wieczora, a Meknarin lezal kolo kuzni, na swoim nowym mieczu. Miecz byl piekny. Elheres pogladzila delikatnie klinge srebrzaca sie w swietle gwiazd i kilku ognisk. Rycerz otworzyl oczy, jakby to jego dotknela. Podniosl sie z cichym jekiem i usiadl. -Ooch... Co ja wczoraj robilem? -Zdaje sie, ze to, co wszyscy - wyjasnila. - Dales sie spoic krasnalim napojem. Przyznaje, tez sie dalam. -Glowa mi peka - pomasowal sie po czaszce i jeknal jeszcze glosniej, kiedy wymacal guza o rozmiarach dojrzalego jablka. - Chyba mnie w koncu pobili. -Chyba poszlo im o to, ze ktos z nas powiedzial, ze Menter to nie najwyzsze gory swiata. -Na pewno Baax, on lubi gadac glupoty, a potem inni za niego obrywaja. Jejku, moja glowa. I pic mi sie strasznie chce. -Polecam tamta beczke. A potem zdrowy sen az do rana. Zdaje sie, ze przespalismy caly dzien, to mozemy jeszcze przespac noc. Odprowadzila go do beczki, a potem znalazla sobie wygodny kacik niedaleko nowo ulozonego stosu zerdzi przygotowanych do budowy chatki. Troche zimno jej bylo w odsloniety brzuch i plecy, ale Meknarin zaraz przyszedl i kazal jej zalozyc swoj kaftan. Przytulili sie do siebie mocno i wkrotce zasneli. Baax obudzil sie wczesnie rano i byl swiecie przekonany, ze spal zaledwie niecala noc. Elheres jednak wkrotce wyprowadzila go z bledu. Wszyscy wstawali po kolei, acz niespiesznie. Wlasciwie chetnie pospaliby jeszcze a w kazdym razie z pewnoscia nie chcialo im sie ruszac w droge. Ochan jednak zaczal troche nalegac, bo przeciez postanowili, ze nie beda juz isc w gore, a tymczasem znalezli sie juz poza granica Menter-Orny. Przy sniadaniu kupiec wysunal przypuszczenie, ze moze jednak przeczucia Ochana byly mylne, a Przeznaczenie jakos nad nimi czuwa i dlatego zadbalo, by udali sie wyzej - tak, jak pierwotnie planowali. Czarodziej jednak zwrocil uwage, ze jego Przeznaczenie nie dotyczy. Elheres przypomniala sobie, ze Kirem nie wyjasnil, czemu uwaza, ze kamienie, ktore poprzedniej nocy zakupily z Zita, nie sa brylantami i rubinami. Bardzo spokojnie poprosila chlopaka o wyjasnienia. -No nie sa - potwierdzil, patrzac na nia spod brwi. - Ale sa ladne, pasuja wam. Choc prawdziwe rubiny wygladalyby ladniej. I brylanty. Ogladalem je w domu u jednego krasnala, ktory byl strasznie wsciekly, ze ktos mu przeszkadza. Pewnie nie lubi sie chwalic. Ale tak pieknych kamieni, jak brylanty jeszcze nigdy nie widzialem - powiedzial z szacunkiem w glosie. -Ale to sa brylanty! - upierala sie Elheres. Kirem wzruszyl tylko ramionami. -Polistoty czasem potrafia rozroznic prawdziwe kamienie szlachetne, od podrobek - mruknal Baax. - Chyba dalyscie sie nabrac - zachichotal. Zita zgromila go spojrzeniem, a Elheres wstala i powiedziala, ze idzie szukac tej krasnalki, ktora wcisnela im ten chlam. Baax pobiegl za nia. Wrocili szybko, z triumfalnymi i dumnymi minami. Kupcowi udalo sie przegadac Gderacza i wymienic sznurki bezwartosciowych paciorkow na prawdziwe brylanty i rubiny, do tego oprawione w zloto... -Beda z nich ludzie - skomentowal zachowanie krasnali. - Dobrze kupcza, maja czym kupczyc - wskazal na brylanty i nowy miecz rycerza. - No i ten ich bimber. Chyba jeszcze nie bawilem sie tak dobrze, po tak malej ilosci alkoholu -E, alkoholu, to tam bylo akurat duzo - zarechotal Bibosz. - Sama esencja. -Tylko zeby jeszcze po nim tak glowa nie bolala - jeknal Baax, ktory wprawdzie nie czul juz efektow ubocznych przedwczorajszej libacji, ale nadal byl dziwnie slaby. -Nas nie boli - zdziwil sie krasnal, widzac, ze wszyscy ludzie popieraja uwage Baaxa. Meknarin natomiast przyjrzal sie z uwaga swemu nowemu orezu. Bylo doskonale ze wszech miar. Kowali o takim kunszcie nie spotkal nigdy posrod ludzi. Niepokoj budzily jedynie owe tajemnicze runy, wyryte po pijaku przez Spiocha. Nie dosc, ze byly zupelnie niezrozumiale, z uwagi na obcy jezyk krasnali, to jeszcze wygladaly bardziej na jakies bazgroly, niz pismo. Poniewaz kilku krasnali przysiadlo sie do ogniska, postanowil ich zapytac. Dosc dlugo biedzili sie nad dziwnym napisem i klocili miedzy soba, co tak naprawde oznacza, ale nie byli w stanie niczego wymyslic. -Bo to w jest w jezyku starokrasnalim - zawyrokowal w koncu Szczesciarz. - Musisz zapytac jakiegos bardzo madrego starego krasnala, to ci powie. -Tylko, ze my nie mamy bardzo starych krasnali - mruknal Spioch. -Ani jezyka starokrasnalego - dodal Bibosz. - Przeciez mieszkamy tu od kilkudziesieciu lat, a nie wiemy nic o innych krasnalich osadach. Chyba jestesmy jedynymi krasnalami na swiecie, bo nawet czlowieki nie wiedza nic o innych krasnalach. -Ludzie - poprawil Baax. -No to sie wreszcie zdecydujcie! Raz ludz, raz czlowiek, do ladu z wami nie dojdziesz! Po poludniu pozegnali sie wreszcie z krasnalami. Mag pokazal im droge, ktora miala prowadzic na niziny, choc prawde mowiac nikt z krasnali jeszcze na nizinach nie byl. Ale przynajmniej trasa wedrowki wreszcie zaczela prowadzic w dol. Ochan nadal wahal sie, czy nie powinni zejsc do Xen Melair, ale determinacja Meknarina byla tak duza, ze nie smial spierac sie z rycerzem. Kiedy zaraz po opuszczeniu krasnalej osady sprobowal poruszyc ten temat, Meknarin niemal wyprobowal na nim swoj nowy miecz. Ochan nie byl pewien, czy rycerzowi bardziej zalezy na tym, by jechac do Eitelu, czy na tym, by nie jechac do Xen Melair. Nie rozumial tych jego rycerskich slubow. Po kilku dniach zostawili za soba sosnowe bory i zaglebili sie w gestszy, bardziej zwarty las mieszany. Starali sie isc wzdluz strumieni, majac nadzieje, ze doprowadza ich one w koncu do Monrati, lecz wzgorza nadal byly zbyt strome i czesto musieli oddalac sie od wody nawet na duze odleglosci, korzystajac z bezpieczniejszych i rowniejszych zejsc. Czasem, w przeswitach miedzy wzgorzami, otwieral sie widok na rowniny na polnocy. Na Isele. Zatrzymali sie w jednej z takich kotlinek. Za plecami mieli wyniosla skale, ziejaca czarnym otworem jaskini, a przed nimi, daleko daleko w dole, plynela Monrati. Ochan swoim zwyczajem, rozpaliwszy ognisko, oddalil sie od towarzyszy. Wdrapal sie na pobliskie wzgorze, zaslaniajace widok z kotlinki. Dopiero tutaj mogl dokladnie przyjrzec sie poteznej rzece plynacej majestatycznie w dole. Dzielilo ich od niej jeszcze wiele dni wedrowki. Wyplywala z gor po prawej stronie, lecz sasiednie wzgorza zaslanialy widok. A po lewej, czesciowo schowane za lasem, znajdowalo sie Xen Melair - najwieksze ludzkie miasto swiata. Patrzac na nie Ochan znow poczul przemozne pragnienie, by tam wlasnie sie udac. Potrzasnal glowa. Co sie z nim dzialo? Nie mozliwe, by strach przed spotkaniem wymarzonej rodziny byl az tak silny. Nie, to nie bylo to. Nawet cieszyl sie na mysl, ze byc moze oto jego watpliwosci zostana wreszcie rozwiane, oto dowie sie, kim naprawde jest. Odczuwal wielka ulge na mysl o tym. Nie, nie bedzie sie bal spytac Elheres o znaczenie medalionu, ale chcial to zrobic dopiero w Eitelu. Z Xen Melair wiazalo sie jednak cos jeszcze. Tak, jak rycerz wydawal sie obawiac tego miasta, tak Ochan pragnal do niego dazyc. I nie potrafil powiedziec czemu. Zapatrzyl sie w majaczacy niewyraznie plaskowyz, w miasto wyrastajace pomiedzy dwoma poteznymi rzekami. Od polnocy Xen Melair oplywala Isela. A za Isela wznosily sie bladoblekitne wzgorza Usinialu. Uslyszal za soba czyjes miekkie kroki i obejrzal sie. Elheres przyszla do niego, widac zaniepokojona jego nieobecnoscia. -Piekny widok - powiedziala. -Isela. -Tak. -Tesknisz? -Za ojcem? Za domem? Sama nie wiem. Nie chce sie teraz o tym myslec. Jak bedziemy blizej Eitelu, moze wtedy. Teraz nie. Ochan pokiwal milczaco glowa. Zdumiewajace bylo, jak zgadzaly sie ich odczucia. -Zastanawiasz sie, co zrobisz w Eitelu? - spytala. - Z Pierscieniem? -Tak. Probuje sobie wyobrazic jak to wszystko bedzie wygladalo. Jak powiedziec o tym medrcom, jak zawiadomic wszystkie rasy tak, by nie wywolac jakiejs swietej wojny. Smoki, a zwlaszcza Straznicy z pewnoscia beda chcieli odzyskac skradziony im Krag Mocy i nie dopuscic do jego wykorzystania. Moga sie pojawic problemy. A ty, co o tym myslisz? -Mysle, ze armia Iselska stanie za toba. -Raczej za tym, co postanowia ludzie. Trzeba bedzie zachowac dyskrecje i nie zapraszac zbyt wielu przedstawicieli obcych ras. Mysle, ze samo zwolanie narady moze zajac bardzo wiele czasu, jesli chcemy ja dobrze przygotowac. I dlatego nie wiem, czy Eitel do dobre miejsce - Xen Melair jest blizej srodka swiata. Jest wieksze i... Nie wiem. Wlasciwie tylko Meknarin nalega na podroz do Eitelu. -Nie musimy go sluchac. -W takim razie powinnismy podjac decyzje juz teraz, bo minelismy Xen Melair. Elheres zamyslila sie. Meknarin nalegal na powrot do Eitelu. Slubowal jej ojcu, ze przyprowadzi ja przed uplywem roku. A rok mial minac juz wkrotce. Gdyby zdazyl, byc moze otrzymalby nagrode. Elheres nie byla tego pewna. Przeciez wyznal jej, ze druga czesc umowy z jej ojcem obejmowala rozkaz, by trzymac ja z dala od magii. I temu rycerz nie podolal. Podczas Zgromadzenia w Hadarze pomieszal jej szyki, ale potem nie dal juz rady. Jak ojciec sie o tym dowie, moze przegnac rycerza na cztery wiatry. -Zastanawiam sie, kto powinien pojawic sie na takim zgromadzeniu - odezwal sie nagle Ochan. - Sposrod smokow dobrze byloby, gdyby przybyl Sedzia, on naprawde wie o Pierscieniu bardzo wiele, moze wiecej, niz Straznicy. Sposrod inokanow prawdopodobnie pokaze sie A'kwei i to bedzie ciezka przeprawa. Wsrod elfow z Tyr Harawi jest wielu bardzo madrych, miedzy innymi Irsuga, jesli jeszcze zyje. Spotkalem sie z nim, kiedy mieszkalem wsrod elfow przed laty. Ludzkich medrcow znam az nazbyt wielu. To bedzie ciezki wybor, a trzeba jeszcze wziac pod uwage tych, ktorych wladze Xen Melair uznaja za godnych. A ty? Stawiasz na kogos szczegolnego? -Trudno mi cos powiedziec. Chyba bylabym przeciwna Aszce - usmiechnela sie porozumiewawczo. I nagle cos jej zaswitalo w glowie. - Chyba wiem... Pamietasz, mowilam, ze juz gdzies go spotkalam, tylko nie moge sobie przypomniec gdzie. -Nie mowilas - odpowiedzial ostroznie Ochan. -Nie wazne. Przypomnialam sobie, gdzie to bylo! - wykrzyknela olsniona. - W Hadarze. On byl na Zgromadzeniu w Hadarze. Rozmawial z toba i ktos potem mowil, ze odjechaliscie razem. Ochan, nie pamietasz? On troche inaczej wygladal, odkad odnalezlismy ciebie. Wtedy, kiedy przybieral ludzka postac, mial nieco inne rysy, niz wczesniej, zanim dolaczyles do nas w Khargas. On nie chcial, bys go rozpoznal! Czarodziej byl zdumiony tym, co powiedziala Elheres. Ale przypomnial sobie tego czlowieka. -Chcial mnie zaprowadzic nad Wode o Tysiacu Barw. Mowil, ze zna droge do Ognistego Kraju. Tak, to musial byc Aszka. Ale dlaczego? -On cos kreci - zawyrokowala Elheres i opowiedziala Ochanowi, o wszystkim, co sie dzialo w Khargas. O podsluchanej rozmowie Aszki z tym drugim, starym smokiem i o tym, jak potrafil ja przekonac, ze Pierscienia trzeba uzyc. - Ja nadal chce, by jego moc zostala wykorzystana. Wierze, ze w ten sposob bedzie mozna naprawic wiele zla, ktorego ten swiat jest pelen. Ale ty chcesz pytac wszystkie rasy... A! No i nie wolno nam zapomniec o krasnalach. Widziales, co potrafia. Oni maja Moc Ziemi! Nie zdazylam nawet o tym porozmawiac z tym ich Magiem, ale to chyba jest wlasnie cos takiego. Pamietasz, mowilam ci, ze Stworcy zamierzaja powolac nowa rase i chyba juz powolali... Ochan, co sie stalo? - spytala nagle przestraszona wyrazem jego twarzy. -Nowa... rase? - spytal niemal z przerazeniem. -Tak, sadze, ze krasnale sa wybrancami. Maja swoich magow, wieszczow, wiec z pewnoscia nie sa polistotami, a zadnej sposrod czterech wybranych ras tez nie przypominaja. Sami mowia, ze ich osada powstala przed kilkudziesieciu laty... O co ci chodzi? -Nie wiem. Daj mi pomyslec. - Odwrocil sie od niej i podszedl do krawedzi urwiska. Krasnale byli wybrancami. Alez oczywiscie, mieli wszelkie atrybuty dane wybrancom, nie moglo byc inaczej! Ale to oznaczalo... to oznaczalo... -Elheres, oni sa najmlodszymi. -Prawdopodobnie tak... -Czyli to nie my! Nie ja... Oni nie sa jeszcze gotowi. Nie wszystkie wybrane rasy sa gotowe, by przejac wladze nad swiatem. -I co z tego? -To jeszcze nie ten czas! -Nie rozumiem! -Wiem, sam tego nie rozumiem, ale nie moge... To nie my - nie ludzie - jestesmy najmlodszymi. A oni nie sa jeszcze gotowi, oni dopiero zaczeli istniec. Potrzebuja pomocy Stworcow, by nauczyc sie korzystac ze swoich darow! Przepowiednia jeszcze sie nie wypelnia. Musze odnalezc Szedr, Pierscien musi poczekac na prawdziwego nastepce swego tworcy tam, gdzie jego miejsce! Musze go jej oddac. Wybacz Elheres. Nie mozemy tego uczynic naszym mlodszym braciom! -Czego? - spytala nadal nie chcac uwierzyc w to, co mowil Ochan. Westchnal, zakrywajac twarz dlonmi. -Jak to czego? - powiedzial niewyraznie. - Elheres, jak to czego? - znowu na nia spojrzal. - Jesli to oni sa najmlodszymi, a nie my... Jesli zostali wybrani przed kilkoma dziesiecioleciami, to nie mozemy teraz zdjac zaklecia z Pierscienia. To chyba oczywiste! -Dlaczego? -Dlaczego? - powtorzyl. - Dlatego, ze oni nie sa gotowi! Ze jeden z warunkow przepowiedni nie jest spelniony. Podstawowy warunek. Mlodsi bracia musza byc gotowi, by wypelnila sie klatwa. By wypelnil sie Plan. -Mlodsi bracia - Elheres powtorzyla, majac jeszcze nadzieje. Naprawde bardzo chciala, zeby Plan wypelnil sie za jej zycia, to by bylo takie... niezwykle. - Ochan, przepowiednia wcale nie mowi o tym, ze nastepca tworcy musi byc najmlodszy, to moze byc po prostu jeden z mlodszych. Nawet inokan, czy elf. -Albo smok. Wystarczyloby, zeby byl mlodszym bratem - Ochan spuscil wzrok, myslac o Aszce. Wlasciwie, to czemu on sam nie probowal zdjac zaklecia? Ach tak, nie mial darow, ktore pozwolilyby mu to uczynic. A wszyscy - sposrod smokow - ktorzy mogli, byli zabierani do Straznicy i tam wychowywani w wierze, ze zdjecie zaklecia z Pierscienia sprowadzi nieuchronna zaglade. Ochan przypomnial sobie, co jeszcze powiedzial Sedzia. Ze nie pozwalaja nawet mlodszym z takimi darami chodzic po swiecie. Kiedy byl dzieckiem, ktos chcial go zabic, badz sprowadzic do Khargas, a Wajm mu przeszkodzil. Matka elfa musiala wiedziec znacznie wiecej, niz mu powiedziala. Albo i nie. Przeciez nie mogla dostrzec losu wladcy Przeznaczenia. Ale chyba uratowala mu zycie i przez to niezle namieszala tym wszystkim, ktorzy nie zyczyli sobie uwolnienia mocy. Ochan byl ciekaw, jak dawno temu dokladnie krasnale zostali powolani do istnienia i czy przypadkiem nie stalo sie to juz za jego zycia. A dokladnie, po jego zniknieciu z oczu smokow. Czy Stworcy mogli az do tego stopnia naginac swoj Plan? A gdyby mogli? Spojrzal na Elheres, ktora podeszla do samej krawedzi urwiska, tam, gdzie bylo juz niebezpiecznie i wpatrzyla sie w bezchmurny horyzont. W blady plaskowyz Xen Melair rozplywajacy sie w parnym powietrzu, unoszacym sie nad potezna rzeka Monrati. Z jednej strony okalaly go wzgorza Usinialu, z drugiej zas lagodny Menter-Khas, od poludnia oplywa go Monrati, a od polnocy Isela. Xen Melair, sporny grunt miedzy Eriaarczykami a Iselczykami, o ktory niegdys toczyly sie wojny, a ktory teraz stal sie dumnym wolnym miastem o rosnacym znaczeniu i potedze. Idealne miejsce, by dokonac niezwyklego przelomu w dziejach swiata. Gdyby tylko nie pojawili sie nowi najmlodsi. -Musze odszukac Szedr i zwrocic jej Pierscien - powiedzial Ochan bardzo cicho, ale stanowczo. - Polece razem z nia, by zwrocic go do Straznicy. Niech tam poczeka jeszcze kilka tysiecy lat, az nadejdzie jego pora, az przyjdzie prawowity nastepca. -Alez ty nim jestes! - Elheres podeszla do niego, stanela tak blisko, ze mogl policzyc plamki na jej teczowkach. Pierwszy spuscil wzrok. - Jestes tym nastepca Ochan - powtorzyla mocnym glosem. - Wszystko na to wskazuje. Dary, ktore posiadasz, Pierscien sam cie odnalazl. -Byc moze nie. Byc moze bylo to dzielem Aszki, wiele na to wskazuje. -To nie ma znaczenia! Musial wybrac jakis sposob, bedac martwym przedmiotem. -Byc moze - przyznal. - Ale nie wiem, czy to, co mowil Aszka o slowach legendy jest prawdziwe. Nie ufam mu, teraz jeszcze bardziej, niz przedtem. Na pewno wiem tylko, ze w przepowiedni byla mowa o najmlodszym bracie, ktorym nie jestem! -Alez jestes! Moze nie najmlodszym, ale mlodszym, to wystarczy... -Tego tez nie wiem... - zaczal i urwal. Nie byl gotow na te rozmowe. Ale... Usmiechnal sie do siebie. Mozliwosc, ze to wlasnie ona jest jego najblizsza rodzina wydawala mu sie taka zabawna. Niemal ironiczna. Ale pomyslal tez, ze teraz wiedza o tym niczego juz nie zmieni. Wlasnie podjal decyzje - odda Pierscien Straznikom. Odda Pierscien Szedr. Podniosl wzrok na Elheres, ktora wpatrywala sie w niego marszczac brwi. Znow sie rozstana, moze na bardzo dlugo, moze na zawsze. Moze to jest ostatnia szansa, by sie dowiedziec... Nie powiedzial nic, zamiast tego zdjal z szyi medalion zawieszony na sznurku dosc mocnym, by nie zerwal sie przy nawet silnym pociagnieciu. Predzej chyba dalby sobie urwac glowe, niz zgodzilby sie stracic medalion. Ale teraz oddal go jej. Trzymala go w dloniach i wpatrywala sie w zlote ozdoby, w blyszczace czerwienia rubiny. Nie byly tak blyszczace i tak piekne, jak krasnale kamienie szlachetne - te, ktore miala pod kaftanem - ale dla niej mialy szczegolne znaczenie. Tak, jak to godlo wyryte na zlotym tle. -Keran Mohegar Lihes - drzacym glosem odczytala napis, wykonany ozdobnym pismem dainge. - Skad... Skad to masz? - zobaczyl w jej oczach lzy, ktore zaskoczyly go bardziej, niz mogl przypuszczac. -Zawsze to mialem - odpowiedzial cicho. - Odkad odnalazla mnie moja przybrana matka. Gdzies posrod lasow Menter-Khas. -Przybrana... - Elheres poczula, ze cos dlawi ja w gardle. Nie mogla wydobyc z siebie glosu. Godlo nad meskim imieniem bylo godlem jej ojca. A imie musialo nalezec do jego syna... Nie powiedzial jej, jak chlopiec mial na imie, ale teraz... wiedziala. Mohegar. Nie potrafila podniesc na niego wzroku. -Czy znasz kogos o tym nazwisku? - spytal, nie rozumiejac jej milczenia. Stala przed nim z pochylona glowa, gladzac palcami krwiste rubiny. Od jej policzka oderwala sie lza i spadla, rozpryskujac sie na kamieniu. -Elheres... Otarla policzki wierzchem dloni. -Teraz juz chyba znam - powiedziala tak cicho, ze ledwie ja uslyszal. Kaszlnela chcac sie pozbyc dziwnej grudy, ktora uwiezla jej w gardle. - To ty - wyjasnila. - To twoje nazwisko. Patrzyl na nia, a potem wzial od niej medalion i patrzyl na niego przez chwile. -A to godlo? - spytal. - Czy znasz kogos, do kogo nalezy takie godlo, czy tez jest rowniez po prostu moje - spytal z drwina. Nagle nabral przeswiadczenia, ze mial racje obawiajac sie, ze medalion, ktory przez tyle lat byl jego jedyna nadzieja na odnalezienie siebie, swojego pochodzenia, okaze sie jedynie okrutnym zartem. Moze to dlatego nie pokazal go dotad nikomu, kto naprawde mogl udzielic odpowiedzi. Ale chyba nie. Elheres zachowywala sie tak dziwnie... -Och! - westchnela, usmiechajac sie niepewnie. - Ochan... Mohegar... jak ja mam sie teraz do ciebie zwracac? - dotknela twarzy drzaca reka, jakby chcac z niej zetrzec zdumienie, niedowierzanie, moze nawet radosc. Nie byla pewna, czy sie cieszy, ale... chyba tak... troche... - To godlo... To godlo, to symbol... mojego rodu. Rodu mojego ojca. Twoj... Tak, twoj tez. Chyba. Chyba, ze medalion nie nalezy do ciebie, ale skoro mowisz, ze nalezy, to pewnie tak jest, zreszta... Jestes do niego podobny. To okropne! - krzyknela i odwrocila sie, chcac ukryc usmiech. To nie bylo okropne, tylko wspaniale! Rozesmiala sie glosno. -Elheres... -Co, zaniemowiles? - spytala odwracajac sie znow twarza do niego i usmiechajac sie teraz naprawde szczerze. I bezczelnie. - Braciszku? -Wazne jest tylko, ktore z nas jest mlodsze? - zapytal zaskakujac samego siebie. -Tylko to? - zdziwila sie. - Tylko to, Ochan? To znaczy... Mohegar... To jest najwazniejsze? A nie to jaki on jest - twoj ojciec? Kiedy bedziesz mogl go zobaczyc? Co sie stalo z twoja matka? Jest tyle rzeczy, tyle spraw... Tyle musze ci powiedziec... -Powiedz mi, ktore z nas jest mlodsze - powtorzyl. -Nie mam pojecia - odparla. -Jak to? -Zwyczajnie. Nie mam pojecia. Nie wiem. Ojciec opowiedzial mi, ze mialam brata dopiero przed rokiem. Powiedzial, ze urodzilismy sie jednego dnia, ale nie powiedzial, ktore z nas bylo pierwsze. Nie wiem, kto jest mlodszy. Pewnie, wolalabym aby okazalo sie, ze ty, ale naprawde nie jestem w stanie tego zagwarantowac. Musisz udac sie ze mna do Eitelu, to sam sie go zapytasz! A wiec jednak najpierw pojedziemy do Eitelu, nie do Xen Melair. Nie, teraz juz mnie nie przekonasz, teraz wiem, ze chce wrocic do ojca. I to natychmiast! Nie cieszysz sie? - ona byla taka szczesliwa, a on nadal patrzyl na medalion z takim powaznym i zatroskanym wyrazem twarzy. A potem spojrzal na nia. Wyciagnela reke, bo chciala jeszcze raz spojrzec na zloto-rubinowy symbol swojego ojca. Swojego brata. Ochan podal go jej. Czul sie dziwnie. Jednoczesnie szczesliwy, bo odnalazl swoje pochodzenie, ale teraz nagle stracilo ono swoja wage. Teraz, kiedy juz wiedzial, przestalo mu zalezec, by poznac rodzine. Znal ja - Elheres - i to wlasciwie wystarczalo. -Wybacz, ale nie wroce z toba do Iseli - powiedzial cicho. Podniosla na niego zaskoczone spojrzenie. - Odnajde Szedr, oddam jej Pierscien i razem wrocimy do Khargas. Jesli mi na to pozwola, zostane Straznikiem. Moze wczesniej wroce na jakis czas do Iseli tylko po to, by go poznac, ale... wybacz prosze... nie zalezy mi na tym. -Ale mnie zalezy! - popatrzyla na niego przestraszona. - I jemu! Nie rozumiesz? Cale zycie pragnal miec syna. Nastepce. Chce mu go dac! -A zatem daj mu. Masz medalion. Opowiedz mu o mnie. Albo jeszcze lepiej, znajdz kogos, kogo ucieszy rola Keran Lihesa, na pewno jest takich wielu. Chocby Meknarin. -Kto? -Nie dziw sie tak. Przeciez jest Keranem, to widac na pierwszy rzut oka. Jako rycerz nie ma oczywiscie rodu, ale z pochodzenia jest Keranem. Przedstaw go swemu ojcu, jako Mohegara, na pewno sie ucieszy. No co, czemu sie smiejesz? -Nic nie rozumiesz, prawda Ochan? Meknarin... Jaynar... nie moze byc moim bratem. Jest mi potrzebny w innych celach... Wiesz o co chodzi, prawda? Ochan usmiechnal sie, kiwajac glowa. -Tak, chyba tak. -I to ty jestes moim bratem! Prawdopodobnie. Prawie na pewno. Na pewno, Ochan! I musisz ze mna wrocic! Przeciez ona sama moze odniesc ten Pierscien, jesli to naprawde konieczne. - Teraz juz bylo jej wszystko jedno. Nic waznego nie musialo sie juz wydarzac, nic wazniejszego, niz to, co wlasnie sie stalo i tak nie moglo nastapic. Nie dla niej. -Teraz ty z kolei nie rozumiesz - odpowiedzial. - Jesli ja puszcze sama i ona odda Pierscien... Nawet wtedy Straznicy moga jej nie wybaczyc. Wtedy nigdy juz jej nie zobacze, a ja... Elheres, te kilka dni, ktore spedzilem z nia w Khargas, to byly najpiekniejsze dni mojego zycia. Bylem wtedy naprawde szczesliwy. Kocham ja i nie moge pozwolic, by zginela, podczas, gdy ja bede swietowal z ojcem, ktorego nie znam i juz nawet nie pragne poznac. Znam ciebie i to mi wystarczy za cala moja rodzine. Wybacz, wiem, ze to egoistyczne, ale pomysl, ja nawet nie bede mogl dac mu wnuka, bo kocham smoczyce! I nie chce byc z zadna kobieta. -Tak - teraz to Elheres usmiechnela sie krzywo. - To chyba jeszcze gorsze niz kochac rycerza bez rodu bedac wysoko urodzona Iselka. -Sama widzisz. Znajdz mu kogos, kto da mu meskiego potomka, albo sama mu go daj, albo po prostu mu o mnie opowiedz. Sama wiesz najlepiej, co go najbardziej ucieszy. Zostawiam ci medalion, uczyn z nim, co uznasz za sluszne. Ty go znasz i kochasz. Ja nie i chyba nie moglbym teraz. Spuscila glowe, starajac sie zrozumiec. Nie rozumiala. Jej ojciec pragnal miec syna, a ona nigdy nie pragnela miec brata. Znienawidzila przeciez ojca za tamta opowiesc. Jednak juz mu wybaczyla, a jesli jedynym, co moglo go uczynic szczesliwym - i przez to sprawic, by pokochal i ja - byl syn, to Ochan musial!... A jego nie obchodzilo. Mial racje. Nie znal tego czlowieka, ktos inny go wychowal, przybrana matka. Dlaczego mialby sie poswiecac, by realizowac jej mrzonki, skoro mial swoje? Spojrzala na niego i po raz pierwszy pomyslala, ze go lubi. Naprawde szczerze go lubi. Ze zawsze go lubila i nie znosila zarazem. Chyba od poczatku wiedziala, przeczuwala, co ich laczy. -Dobrze - westchnela. - Odejdz, a ja cos wymysle. Moge to zatrzymac? - spytala podnoszac medalion. Skinal glowa. - Chyba opowiem mu prawde. Jest dosc niesamowita, nie uwazasz? Skinal glowa. -Wroc kiedys do Eitelu, jesli bedziesz mogl. Bedziemy na ciebie oboje czekac - usmiechnela sie zapraszajaco, a on sie zgodzil. Wkrotce beda sie musieli rozstac, ale przeciez spotkaja sie jeszcze. Wkrotce. W Eitelu. Razem zapatrzyli sie na zielone lasy i blekitne niebo. Brat i siostra. Objal ja, a ona polozyla mu glowe na ramieniu. Dobrze, ze nie wiedziala, ktore z nich jest mlodsze. Byc moze byloby trudniej, gdyby okazalo sie, ze to on, a tak... Sprawa wydawala sie wreszcie zakonczona. Patrzyli na niebo, ktorego blekit macila jedynie ciemna pozioma smuga, unoszaca sie ponad Usinialem, moze blizej, lecz zludzenie optyczne sprawialo, ze zdawala sie jeszcze bardzo odlegla. Nie byla to mgla. -Juz to widzialam - powiedziala Elheres tonem mrozacym krew w zylach, podnoszac glowe i przeslaniajac oczy przed slonecznym swiatlem. Ochan spojrzal na nia z niepokojem. - To nie jest chmura, to wyglada jak stado smokow. I to calkiem potezne, jak sadze. Rozdzial Szesnasty Biegiem wrocili do obozu, by ostrzec towarzyszy. A oni zamiast sie ukryc pobiegli na tamta polke, by obejrzec zjawisko. Elheres ruszyla za nimi. W ostatniej chwili Ochan zlapal za ramie Meknarina, ktory juz biegl za nia.-Strzez jej! - krzyknal mu w twarz. - Calym swoim zyciem, i cala miloscia, ktora dla niej zywisz. -To moja powinnosc! - odburknal. - Nie musisz mi tego mowic. Jej ojciec dal mi rozkaz, a ja go wypelnie do konca! -Wiem o tym. Wierze ci. Dlatego prosze, ukryj ja gdzies teraz i nie pozwol wyjsc. Nie pozwol, by cos jej sie stalo. Wszyscy musimy sie schowac przed tym stadem, a nie biec tam bez sensu! Co oni wyprawiaja? - puscil reke rycerza i patrzyl w slad za towarzyszami przerazonym wzrokiem. -Nie walczyles ze smokami? - spytal rycerz drwiaco. - Ja walczylem. I ona tez. Wiemy lepiej, niz ty, czym to grozi. Ocale ja, nawet, jesli oznacza to, ze bede sie musial kryc. Tam jest jaskinia - wskazal wykrot w skalach. Zbierz obozowisko, zatrzyj slady ognia - to chyba potrafisz - i skryj sie tam, ja ich zaraz przyprowadze. Rycerz odbiegl w kierunku wzgorza, na ktorym Elheres pokazywala Baaxowi i Zicie smocze stado. Baax zamarl po raz kolejny. On to juz widzial. Patrzyl na nadlatujace stado z wysokiej gory, a pod nim rozciagaly sie polacie pofalowanych, porosnietych gestym lasem wzgorz. Przez jego glowe przemknely wszystkie wizje, ktore nawiedzily go od... chyba od zawsze. Nie mial zapytac Tukerune o swoja przyszlosc, wiedzial, ze jej nie zobaczy. I nie zobaczyl. Kilka dni przed nadejsciem listu od zony Simiona wiedzial, ze brat nie zyje. Widzial nadlatujace stado smokow tak, jak je widzial teraz. Widzial Elheres i Zite stajace sie swiatlem. I tego chlopca wbiegajacego w Pana Darow. To nie byl maly inokan, bo on sie wtedy bawil z Zita i Elheres. To byl on sam. A rodzacym sie dzieckiem byla Tukerune - wieszczka. Dostal widocznie jakas czesc jej daru, choc nikt nie byl w stanie go dostrzec. Ale mial wizje i wiedzial, co zwiastuje ta, ktora w Khargas ukazala mu ten moment... Zawrocil biegiem, by ostrzec Ochana i wpadl na nadbiegajacego Meknarina. Zderzyli sie i sturlali w dol zbocza. Rycerz zerwal sie pierwszy i postawil kupca na rowne nogi niemal w tej samej chwili. -Musimy je zabrac stad! - Meknarin wysyczal przerazonemu Baaxowi w twarz. Jego oczy mialy kolor stali - Musimy je ukryc! Elheres i Zita staly na gorze, wpatrzone w nadlatujace stado, ktore wciaz jeszcze bylo bardzo daleko. Na tyle daleko, ze mieli szanse mu umknac. Mieli szanse skryc sie gdzies w lesie, albo odnalezc glebsza, trudniej dostepna jaskinie, niz ta, ktora znajdowala sie obok obozowiska. Choc ta akurat byla dobra. Wejscie do niej bylo na tyle waskie, ze nawet Baax moglby miec problemy z przecisnieciem sie, a z pewnoscia zaden ze smokow nie dalby rady. A gdyby mu sie udalo, Meknarin mogl go skosic krasnalim mieczem, jeszcze zanim drugi smok zaczalby sie przeciskac. Tak, tam mieli szanse. Wbiegli na gore po dziewczeta. Meknarin schwycil Elheres, a Baax Zite. Nie protestowaly. Szybko wrocili na polane ponizej. Kirem nie pobiegl patrzec na smoki. Sama nazwa smok wystarczyla, by sie przestraszyl. Nie chcial byc tchorzem, chcial byc jak prawdziwy czlowiek, ale nie potrafil. Nie potrafil byc dla Zity prawdziwym kochankiem, choc mowila, ze jest jej z nim dobrze. Ale wyjasnila mu, jak to jest miedzy nimi i wiedzial, ze to dlatego, ze nie jest czlowiekiem. A teraz pobiegla tam, patrzec na smoki, razem z Baaxem. Jego tez nie kochala, wiedzial o tym i nie chciala go naprawde poslubic, ale umiala z nim rozmawiac, a on z nia. Kirem widzial, jak Ochan kloci sie z Meknarinem i zastanawial sie, czy kloca sie o Elheres tak, jak on klocil sie z Baaxem o Zite. Potem to Meknarin pobiegl na gore, a Ochan zostal. Odwrocil sie do Kirema i patrzyl przez chwile, jakby cos rozwazajac. Potem podszedl bardzo spokojnie i siegnal do woreczka zawieszonego u pasa. -Pamietasz, jak zabralem ci Pierscien? Wiem, ze pamietasz - powiedzial, a Kirem zaczal sie bac. - Mowiles wtedy, ze to twoja wlasnosc, bo go kupiles, a ja odebralem ci go bezprawnie. -Nie bezprawnie - Kirem wtracil drzacym glosem. - Jest twoj, bo jestes wladca... czegos. -Masz racje - Ochan zamyslil sie. - A teraz musze go ukryc. Nie boj sie, tobie nie stanie sie z tego powodu krzywda. Dostal sie tobie... wlasciwie to dziwne czemu, ale to teraz nie istotne. Chodzi o to, ze ty, jako polistota, mozesz go ukryc. Straci wszystkie swoje magiczne wlasciwosci, jesli bedzie przy tobie. Przy mnie wyczuja go od razu, jak tylko zbliza sie wystarczajaco. Tez ograniczam jego oddzialywanie na nich. Jest mniej widoczny, niz gdyby lezal samotnie na ziemi. O, gdzies tu. Ale jednak moga go odnalezc. Trudniej by im bylo, gdyby mial go ktorys z naszych towarzyszy - Zita, Baax, czy rycerz. Przy Elheres tez mogliby go pewnie szybko odnalezc. Ale przy tobie bedzie tak, jakby zniknal calkiem. Rozumiesz? - Kirem skinal glowa, ale Ochan wcale nie mial pewnosci, czy chlopak wie, o czym mowi. Mimo to kontynuowal. Nie mial innego wyjscia. - Magia nie oddzialuje na polistoty. W ogole na was nie dziala. Dlatego mozesz go ukryc. Na razie, dopoki oni nie odejda, potem zabiore go z powrotem, by nie narazac cie na niepotrzebne niebezpieczenstwo. Pamietaj jednak, by nie oddawac go nikomu innemu. Nikomu i pod zadnym pozorem. Zwlaszcza Elheres. - Zastanowil sie przez chwile, czy nie powiedziec chlopakowi, by oddal klejnot Szedr, ale pomyslal, ze to moglo byc dla niego zbyt trudne. Moglby cos pomieszac, a nie chcial ryzykowac. Nie wiedzial, ktore smocze stronnictwo nadciagalo, a nie mogl pozwolic, by Pierscien dostal sie tym, ktorzy chcieli zdjac z niego zaklecie. Jesli wiedzial cokolwiek na pewno to to, ze jeszcze nie nadeszla jego pora. - Nikomu nie oddawaj Pierscienia, oprocz mnie - powtorzyl, a Kirem znow kiwnal glowa. - A jesli cos by mi sie stalo, zanim go odbiore, nos go zawsze przy sobie i nie oddaj nikomu z ludzi. Wroc nad Wode o Tysiacu Barw i zostan tam. Oddaj Pierscien swoim dzieciom i niech na zawsze pozostanie wsrod nimf. To jedyne bezpieczne miejsce. Niech Pierscien stanie sie waszym skarbem, ktorego nie mozecie oddac ludziom. Ani zadnym wybrancom. Nigdy. Rozumiesz? Kirem rozumial. Ochan mogl przypuszczac, ze chlopak nie wie, co do niego mowi, ale Kirem wiedzial. Wystarczajaco duzo. Wiedzial, ze polistoty sa niemagiczne. Wiedzial, ze Pierscien to jego wlasnosc i, ze kiedys wroci do niego. Wiedzial, ze polistoty zyskaja przewage nad wybrancami, jesli wybrancy nie posiada mocy zawartych w Pierscieniu. Nie wszystkie polistoty, tylko nimfy, ale nimfy to byl on. Jego matka. Jego jedyna rodzina. Nawet, jesli nie moga wykorzystac mocy Pierscienia, bo jest w nim magia, to zyska przynajmniej pewnosc, ze ludzie tej mocy tez nie wykorzystaja. Zgodzil sie i obiecal wypelnic wole Ochana. Obiecal szczerze. Zamierzal wypelnic ja co do joty, a nawet bardziej. Nie zamierzal oddac Pierscienia czarodziejowi po raz drugi. Wzial od Ochana woreczek, zajrzal do srodka. Pierscien blyszczal tam, jak zywy plomien. Kirem obiecal strzec go jak wlasnego zycia. -A teraz zatrzyjmy slady po ognisku i po obozie - poprosil Ochan. Meknarin, wraz z Baaxem i dziewczetami schodzili juz z gory. - I nigdy nie mow im, ze go masz - poprosil jeszcze czarodziej, a Kirem skinal glowa dyskretnie. -Tej rozmowy nigdy nie bylo - powiedzial. Zebrali slady po obozowisku, choc przez drzewa i tak bylo ledwie widoczne. A potem wszyscy weszli do wykrotu w skalnej scianie. Jaskinia okazala sie byc dosc gleboka i panowal w niej chlodny polmrok. Meknarin przeszedl nia do konca, a gdy wrocil powiedzial, ze jest do niej tylko jedno wejscie. Nawet, jesli w gorze sa jakies szczeliny, to nic poza promieniem swiatla sie przez nie nie przecisnie. Ochan stal w wejsciu do wykrotu i patrzyl na spokojny, nie wzruszony las. Poczul czyjas dlon na swoich plecach. Odwrocil sie. -Chodz - poprosila Elheres. - Usiadz z nami. -Szedr...- odparl przez scisniete gardlo. - To moga byc Straznicy. Oni mogli przybyc tu nie tylko po Pierscien, lecz takze po nia, musze...- spojrzal ponad jej ramieniem na Meknarina. Rycerz zrozumial dawany mu sygnal. Podszedl do niej tak cicho, ze nie zauwazyla go. -Ona na pewno juz ich zobaczyla - tlumaczyla Elheres, trzymajac go za ramiona. W jej oczach widzial troske. - Na pewno gdzies sie skryla, potrafi o siebie zadbac. Ty tez musisz... -Musze ja odnalezc. Ostrzec - delikatnie, lecz stanowczo zdjal jej rece ze swoich. - Spotkamy sie w Eitelu - obiecal i pchnal ja lekko w kierunku rycerza. Natychmiast wybiegl z groty. Poczula jak jej plecy opieraja sie o cos twardego. Czyjes rece probowaly ja schwycic. Najpierw myslala, ze za soba ma kamien, ale te rece byly ludzkie. Jak przez mgle dotarlo do niej, ze to pewnie Meknarin. Chcial ja zatrzymac, nie chcial pozwolic, by pobiegla za Ochanem. Ochan nie chcial, by za nim pobiegla. Ale ona musiala! Musiala mu pomoc, byl przeciez jej bratem! Zanim jeszcze rece Meknarina zdolaly ja schwycic i zamknac w twardym uscisku, wykonala blyskawiczny obrot i z calej sily uderzyla go piescia w zoladek. Jego twarz wykrzywil grymas zaskoczenia i bolu. Zaparlo mu dech w piersiach, ale Elheres jeszcze na wszelki wypadek poprawila najmocniejszym, na jakie ja bylo stac, uderzeniem miedzy nogi. -Przepraszam - syknela, widzac, jak wije sie z bolu i pada na ziemie. - Ale ja naprawde musze... Pobiegla za Ochanem. Nie mogl jej uciec daleko. Dogonila go po chwili. Nie wolala na glos, pewnie kazalby jej wracac, albo nawet zaciagnalby ja jakos sila do jaskini. A ona nie mogla sie na to zgodzic. Szla za nim przez las, a on kluczyl, bo przeciez nie mial pojecia, gdzie odnalezc Szedr. Zita natychmiast zajela sie niemal nieprzytomnym z bolu rycerzem. A Baax siedzial pod sciana i trzasl sie z przerazenia. Pocieszal sie tylko mysla, ze przepowiednie nie zawsze sie sprawdzaja. Nawet na pewno moga sie nie sprawdzic, jesli ktos jest - tak, jak Ochan - wladca Przeznaczenia. Nic zlego mu sie nie stanie - powtarzal sobie Baax, ale jakos sam w to nie wierzyl. Jesli wladca Przeznaczenia nie wie, jakie jest Przeznaczenie, to jak ma je zmienic? Baax wstal z naglym postanowieniem, ze musi ostrzec czarodzieja. Musi mu powiedziec, co go czeka, to wtedy Ochan bedzie mogl zmienic to, co go czekalo zgodnie z Planem. Nie slyszac nawet protestow Zity wybiegl z jaskini i zaglebil sie w las. Nie mial pojecia, dokad pobiegl Ochan a za nim Elheres, ale poszedl na wyczucie. Wierzyl, ze go nie zawiedzie. Ochan nie mial pojecia, jak odnalezc Szedr. Wspial sie na skale, z ktorej widok pozwalal ogarnac spory szmat Menteru. Moze jednak Elheres miala racje, moze Szedr dostrzegla zblizajace sie stado i umknela przed nim. Mial nadzieje, ze tak sie stalo. Zdawalo sie ze smoki gdzies znikly. Rozejrzal sie dookola i pomyslal, ze pewnie sa teraz naprawde blisko, skoro nie widac ich zza wzgorz i drzew. Zawolal Szedr po imieniu, ale nie odpowiedzialo mu nawet echo. Wezwal ja zakleciem mentalnym, lecz tez bez rezultatu. Nagle pomyslal, ze w ten sposob tylko niepotrzebnie daje o sobie znac tym, ktorzy przybyli tutaj - po nia, albo po niego. Ale to dobrze. Niech do dostrzega. Wtedy odciagnie ich uwage od Szedr i od Elheres. Oddalil sie juz wystarczajaco od towarzyszy, by mogl sobie pozwolic na walke ze smokami. Tamtym nic by nie zagrazalo. Nie wiedzial, gdzie byla Szedr, ale jesli mogl zarobic dla niej troche czasu, to tez sie liczylo. Nie pomylil sie. Smoczy patrol wyczul jego mentalne nawolywania, bo po chwili tuz przed nim wzniosl sie na bloniastych skrzydlach jaszczurzo-podobny potwor. Wrazliwy bialy brzuch mial przesloniety zbroja ze skory jakiejs innej jaszczurki, nabijana metalowymi cwiekami. Za bron wystarczyly mu ostre pazury tylnych lap, szpony na skrzydlach i kly. Uchylil paszcze, by pokazac je czlowiekowi, ktory winien natychmiast uciec przerazony. Przeliczyl sie jednak. Ten czlowiek nie z takim smokiem juz walczyl w swoim zyciu. Ten czlowiek zwyciezyl samego Ducha Ognia. Ten czlowiek zapomnial na moment, ze Krag Ognia znajduje sie w posiadaniu polistoty, co czyni go niemal nieaktywnym. Wypowiedzial potezne zaklecie i smok, ktory na razie koncentrowal sie na wystraszeniu przeciwnika, stanal nagle w plomieniach. Wrzeszczac i skrzeczac w nieboglosy utrzymal sie jeszcze chwile w powietrzu, ale kiedy plomien przepalil mu blone olbrzymich skrzydel, runal w dol z mrozacym krew w zylach piskiem i sczeznal posrod skal. Wokol Ochana zaroilo sie od innych smokow. A obok siebie zobaczyl zwinna, szczupla sylwetke Elheres. -Co ty robisz? - krzyknal widzac, jak przegania smoki sprawnymi uderzeniami Wiatru. -Powietrze podsyca Plomien - odkrzyknela miedzy zakleciami. - Moge ci sie przydac! -Wracaj... - chcial jej nakazac, ale nie bylo na to czasu. Zbyt wielu smokow atakowalo ich naraz. Musial skupic sie na zakleciach, na walce. Wtedy dopiero przypomnial sobie, ze moc Ognia nie powinna teraz istniec. Ale tak samo nie istniala, kiedy Pierscien byl w Straznicy, a jednak dalo sie nia poslugiwac. Byl wladca Ognia niezaleznie od tego, gdzie byl Pierscien. Pamietal wszystkie zaklecia i znal ich efekty. Spalal wszystkie smoki, jeden po drugim, wspoldzialajac w tej walce z Elheres. Tak, miala racje - jesli sprzegli zaklecia, jesli wypowiadali je rownoczesnie, plomien byl o wiele mocniejszy, czynil wiecej szkody. Smoki byly zdumione ich sila, a ich przepelniala ekstaza. Nigdy nie sadzil, ze bedzie walczyl z nia, ramie przy ramieniu, w taki sposob. Byli niepokonani. Ale do czasu. Nagle posrod przetrzebionej armii pojawil sie jeden ze Straznikow. Zaskoczyl Ochana odpowiadajac Ogniem na jego atak. Spopielil trawe pod jego stopami, a potem przekazal mu mentalne ostrzezenie. -A wiec odnalazlem cie wladco Ognia! Twoj hipnotyzer zostal juz stracony, a twoja Mistrzynie czeka wkrotce to, co ciebie! Oddaj nam Pierscien! -Pierscien jest bezpieczny! Nikt go nie uzyje, mozecie pozwolic nam odejsc! - odpowiedzial mu i wyjasnil, gdzie jest Krag. Mial nadzieje, ze uda sie tym powstrzymac smoka, przeciez Straznikom zalezalo tylko na bezpieczenstwie Pierscienia. Ruchem dloni zabronil Elheres rzucac dalsze zaklecia. A Straznik wydawal sie zadowolony z wyjasnien czarodzieja. -Byc moze to najlepsza kryjowka, jaka moglismy wymyslic. Aszka takze nam to sugerowal. Mowil, ze po zabraniu Kregu ze Straznicy, ukryl go wsrod polistot. Lecz ty odebrales im go przemoca. Dobrze, ze zmadrzales na tyle, by im go zwrocic. Tak, niech wsrod nich zostanie. Dopilnujemy tego. A ty gin! - smok wydal z siebie ochryply wrzask i sladem tego wrzasku z jego paszczy wydarl sie plomien. Ochan zdazyl popchnac Elheres tak, ze sturlala sie w dol wzgorza, wprost pod nogi nadbiegajacego Meknarina. Czarodziej zerwal sie natychmiast i stanal ponownie do walki ze Straznikiem. Tez znal takie sztuczki a Duch Ognia szczegolnie go lubil. W koncu to jego wybral, by przywrocil Ogien swiatu! Wypuscil w strone Straznika taki sam strumien goracych czastek i Straznik nie potrafil go zwalczyc, ani uniknac. Spotkal go ten sam los, co pozostale smoki, ktorych spopielone zwloki lezaly juz u podnoza skaly. Ale Straznikow bylo wiecej. Otoczyli Ochana i zaczeli konstruowac wspolne zaklecie. Chcieli wypuscic plomien rownoczesnie. Elheres podniosla sie na rownie nogi, gdy tylko zatrzymala sie na Meknarinie. Wyrwala mu sie, tym razem nie uciekajac sie do przemocy. Zaczela znow wbiegac pod gore. Musiala pomoc Ochanowi! Widziala, jak zional ogniem w kierunku wielkiego smoka, ktory przed chwila zrobil to samo. Widziala, jak smok spada w dol skrzeczac i kwiczac przerazliwie. Wydala z siebie okrzyk radosci i biegla szybciej. Smokow wokol Ochana bylo coraz wiecej, wyczuwala gromadzaca sie potezna aure magii. Wiedziala, ze to jego Zywiol, wiedziala, ze potrafi nim walczyc, ufala, ze pokona te smoki. Szybko wypowiedziala zaklecie rozrzedzajace powietrze tak, by ich zaklecie nie mialo szans uczynic mu krzywdy, bo wiedziala, ze oni sa juz gotowi. Wiedziala, ze wypowiadaja Slowa Ognia i rownoczesnie z nimi szeptala do Wiatru. Poczula, ze sie dusi, ze ciezko jej oddychac, choc przeciez miala w sobie tyle powietrza, ze powinno jej wystarczyc. Wiedziala, ze zaden Ogien nie da rady zaplonac bez Powietrza. Ten jednak zaplonal. Zaklecie smoczych Straznikow bylo tak potezne, ze pomimo braku tlenu plomien pojawil sie i w mgnieniu oka objal wyprostowana na szczycie wzgorza sylwetke Ochana. Byc moze czarodziej potrafilby zgasic plomien swoja wola, lecz nie mogl pokonac woli tak wielkiej liczby innych wladcow Ognia. Przeciez Duch Ognia ich wszystkich zaakceptowal do swego swiata. Nawet jesli jego wybral w sposob szczegolny, to przeciez kazdy z nich byl jego umilowanym dzieckiem. Zlocisty, widmowy smok unosil sie ponad polem bitwy, ponad plonacym jak pochodnia czarodziejem. Wladca Ognia. Tylko jemu zapowiedzial w czasie proby, ze splonie, choc mial nadzieje - o ile duch moze miec nadzieje - ze splonie inaczej. A potem odlecial na zachod, albo po prostu rozplynal sie w powietrzu nie dostrzezony przez nikogo, poza Ochanem. Ochan nie czul bolu, choc wiedzial, ze plomien go trawi. Nie zwracal jednak nan uwagi, bo nagle zrozumial. Tak, jakby zdolal nawiazac dialog z Duchem Ognia, jakby Duch przekazal mu prawde. Mial przywrocic swiatu Ogien. Nie mialo znaczenia, czy jest mlodszy, najmlodszy, czy najstarszy. Nie mialo znaczenia, kiedy to zrobi. Musial tylko byc wladca Ognia - by rozumiec czary zamkniete w Kregu - i musial byc wladca Przeznaczenia - bo tylko nad kims takim Stworcy nie mieli wladzy. I musial sie odwazyc - a do tego nie byli zdolni ci wszyscy, ktorzy dysponowali dwoma niezbednymi darami, gdyz wychowanie czynilo z nich Straznikow. A z klatwy uczynilo samo spelniajaca sie przepowiednie. Klatwa nie obejmowala wladcow Przeznaczenia. Oni byli ponad Przeznaczeniem. I w tej chwili Ochan to wszystko zrozumial. I wiedzial, ze nawet teraz - gdyby mial przy sobie Pierscien - zdolalby ostatnim tchnieniem wypowiedziec zaklecie lamiace klatwe, uwalniajace Ogien dla swiata. I nie mogl tego zrobic. Tyle trudu na nic! A Duch Ognia odlecial, wzruszywszy ramionami, obojetny, okrutny, nieskory pomoc swemu synowi. Nic nie dalo sie juz zrobic... Elheres przywrocila powietrzu jego wlasciwa gestosc, bo nie byla w stanie podbiec do szczytu wzgorza, by ocalic Ochana. Plomien byl coraz mniejszy, a sylwetki maga nie bylo juz w nim widac. A pozniej plomien zgasl, choc powietrza bylo teraz dosc, by mogl sie utrzymac. Podbiegla lkajac i wbrew rozsadkowi majac nadzieje, ze moze jednak... moze go uratuje. Ale tam, gdzie jeszcze niedawno stal czarodziej, teraz byla tylko wypalona ziemia i popiol, ktory szybko rozwiewal wiatr. Olga Janik http://www.olgajanik.prv.pl This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/