PALMER MICHAEL Piata Fiolka MICHAEL PALMER (The Fifth Vial)Przelozyl Zygmunt Halka Dla Zoe May Palmer, Benjamina Milesa Palmera i Clemmy Rose Prince. Dorastajcie w swiecie pokoju. I jak zwykle dla Luke'a PODZIEKOWANIA Przyjaciele, rodzina i zrodla zostali na tej stronie wymienieni w kolejnosci nieodzwierciedlajacej donioslosci ich roli... z wyjatkiem dwoch pierwszych.Jane Berkey, zalozycielka Jane Rotrosen Agency, jest od ponad dwudziestu pieciu lat sila napedowa mojego pisarstwa. Jennifer Enderlin, moja redaktorka w St. Martin's Press, prowadzila Piata fiolke przez caly okres tworzenia, przeksztalcania i publikacji, nie tracac z oka mojej wizji ksiazki. Pozostali to: Sally Richardson, Matthew Shear, George Witte, Matt Baldacci i wszyscy inni w St. Martin's Press. Don Cleary, Peggy Gordijn i ferajna w agencji. Eileen Hutton, Michael Snodgrass i ich personel w Bril-iance Audio. Matt Palmer, Daniel James Palmer i Luke Palmer. Milo byloby znalezc sie kiedys razem na liscie "Timesa". Doktorzy Joe Antin i Geoff Sherwood, asystenci Robin Broady, Mimi Santini-Ritt, doktor Julie Bellet, prywatny detektyw Rob Diaz i strazak Cindi Moore. Bill Hinchberger z BrazilMax.com, "przewodnik po Brazylii dla hipisow" i humorystka Alexandre Raposo. Profesor Nancy Scheper Hughes, zalozycielka Organs Watch i kierownik programu antropologii medycznej na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Rozni eksperci w dziedzinie donacji narzadow, ktorzy woleli zostac anonimowi. Bill Wilson z East Dorset w stanie Vermont i doktor Bob Smith z Akron w Ohio. Przypuszczam, ze wiecie, dlaczego was wymienilem. Wszystkim wam dziekuje! PROLOG W kazdej sprawie poczatek to rzecz najwazniejsza.Platon, Panstwo, Ksiega II -Chce do domu! Zawiezcie mnie do domu, blagam! Prosze, bardzo prosze! Lonnie wyskoczyl z lozka, wczepil palce w metalowa siatke i kopnal w zamkniete drzwi. Wiedzial, czym sa koszmary senne. Kiedy jeszcze jako maly chlopiec zaczal co noc budzic sie z krzykiem, matka tlumaczyla mu, ze to byl tylko zly sen. Ale klatka, w ktorej sie obudzil, nie byla koszmarem sennym. Byla prawdziwa. -Blagam! W tym momencie furgon wszedl w zakret, rzucajac Lonniem o sciane i sprawiajac, ze chlopiec rozbil sobie glowe i bark. Upadl z krzykiem, po czym poczolgal sie z powrotem do lozka. Furgon byl domem na kolach, takim samym, jaki mieli wujek Gus i ciocia Diane. Ich kamper zamiast klatki mial jednak piekna kabine z wielkim lozkiem i toaleta. Przed pieciu laty, na szesnaste urodziny Lonniego, wujostwo zabrali go tym Wozem do Yellowstone i podczas calej wyprawy pozwolili spac w tym lozku. Tapczan w klatce byl dla niego za maly, a materac za twardy. W poblizu tapczanu znajdowaly sie jeszcze krzeslo, dzbanek z woda na stojaku przytwierdzonym do sciany i kilka papierowych kubkow. Na krzesle lezal magazyn "MAD", zawierajacy mnostwo dowcipow rysunkowych, lecz - jak dla Lonniego - ze zbyt duza iloscia tekstu do czytania, i pilot do telewizora zawieszonego na scianie poza klatka. To bylo wszystko. Lonnie nie przestawal myslec o matce i ojcu, a takze o robotnikach pracujacych na farmie. Ludziach, ktorzy wiedzieli, jak bardzo lubi cukierki MM's i zawsze mieli je przy sobie dla niego, kiedy przychodzil na pola, zeby ich odwiedzic, a czasem nawet pomoc w pracy. -Wypusccie mnie! Nie robcie mi krzywdy! Tylko mnie pusccie! Sciany furgonu stanowily trzy boki klatki. Czwarty tworzyla przegroda z takiej samej drucianej siatki, z jakiej zrobiony byl kojec dla kur za stodola przy domu Lonniego. Kamper nie mial okien, jedynym oswietleniem byla lampka w suficie, znajdujaca sie poza klatka. Za siatka byla lazienka, a dalej skladane drzwi do pomieszczenia zajmowanego przez Vincenta i Connie. Zdesperowany Lonnie wstal i kopnal w druciana przegrode. Przypuszczal, ze siedzi w klatce od trzech, moze nawet czterech dni. Kamper niemal przez caly czas byl w drodze. Nie bylo mu zimno, czul sie jednak zmarzniety, przestraszony i samotny. -Zawiezcie mnie do domu! Blagam! Glos mial bardzo slaby. Choc ani Vincent, ani Connie nie zrobili mu dotad zadnej krzywdy, procz ukluc igla. kiedy dawali mu zastrzyk albo pobierali krew, czul, ze go nie lubia. Patrzyli na niego tak samo jak pan i pani Wilcox mieszkajacy w sasiedztwie farmy, a raz, kiedy byl w toalecie, uslyszal, jak Vincent nazywa go "pierdolonym debilem". -Wypusccie mnie! Chce do domu. Blagam, to nie w porzadku z waszej strony. Furgon zwolnil i sie zatrzymal. Chwile pozniej w drzwiach za toaleta ukazal sie Vincent. Byl poteznym mezczyzna, o zoltych, kedzierzawych wlosach - ale nie tlustym, tak jak Lonnie, tylko po prostu ogromnym. Na przedramionach powyzej przegubow mial wytatuowane okrety wojenne. Z poczatku byl mily dla chlopca, Connie rowniez. Lonnie szedl wlasnie na boisko, kiedy zatrzymali obok niego furgon i spytali o droge na farme. Powiedzieli, ze sa kuzynami jego matki. Gdyby nie to, nie wsiadlby do ich samochodu. Matka przestrzegala go, zeby nie zadawal sie z obcymi. Ale ci dwoje nie byli obcymi. Byli kuzynami, ktorzy wiedzieli, jak Lonnie ma na imie, znali imiona jego ojca i matki, tylko po prostu jeszcze nigdy nie byli u nich na farmie. Vincent stal obok drzwi do toalety z rekami opartymi na biodrach. Zanim sie jeszcze odezwal, Lonnie juz wiedzial, ze mezczyzna jest wsciekly. -Co ci mowilem o wydzieraniu sie? -Ze... zebym tego nie robil. -Wiec czemu sie drzesz? -Bo... boje sie. Lonnie czul, ze wbrew jego woli lzy naplywaja mu do oczu. Zaledwie pare dni wczesniej matka powiedziala, ze jest z niego dumna, gdyz placze teraz rzadziej, a tymczasem znow zbieralo mu sie na lzy. -Powiedzialem ci, ze nie masz sie czego bac. Jeszcze jeden dzien i cie wypuscimy. -O... obiecujesz? -Dobrze, obiecuje. Ale jesli dalej bedziesz wrzeszczal albo sprawisz nam jakikolwiek klopot, cofne obietnice i odbiore ci pilota. -Telewizor i tak nie dziala dobrze. -Co? -Nic, juz nic. -Zadnych halasow wiecej. Pamietaj, co ci powiedzialem. Obrocil sie i wyszedl, zanim chlopiec zdazyl cokolwiek powiedziec. Wytarlszy oczy wierzchem dloni, Lonnie okryl sie kocem i zwinal w klebek z twarza odwrocona ku tylnej scianie klatki. "Jeszcze jeden dzien i cie wypuscimy". Obietnica Vincenta powracala echem w jego glowie. Powinien byl wymusic na mezczyznie, zeby ten dal slowo. "Jeszcze jeden dzien"... Mimo ze usilowal powstrzymac sie od lez, chlopiec sie rozplakal. Szloch stopniowo cichl, przechodzac w niespokojny sen. Kiedy Lonnie sie zbudzil, samochod stal. Na skutek upadku chlopak mial obolaly bark i piekacego guza nad okiem. Powoli przekrecal sie na lozku, czujac, ze musi isc do toalety, zeby sie wysiusiac. Zobaczyl za siatka przygladajaca mu sie nieznajoma kobiete. Miala na sobie taki sam stroj szpitalny jak lekarze, ktorzy operowali mu przepukline, a na nim bialy zakiet. Sciagniete do tylu wlosy przykrywal niebieski papierowy czepek. Za kobieta stal Vincent, uderzajac sie miarowo po dloni krotka, czarna palka. Drzwi za nim byly zamkniete. -Witaj, Lonnie - powiedziala nieznajoma, poprawiajac sobie okulary i patrzac na chlopca. - Jestem doktor Prout. Czy Vincent lub Connie powiedzieli ci, ze przyjde do ciebie? Lonnie zaprzeczyl ruchem glowy. -Coz - ciagnela doktor Prout - nie masz sie czego bac. Po prostu cie zbadam, tak jak lekarz: zmierze ci temperature i pobiore troche krwi, rozumiesz? Tym razem Lonnie skinal glowa. Choc kobieta mowila cicho i miala aksamitna skore, bylo w niej cos, co sprawialo, ze chlopak nie mogl wydobyc z siebie glosu. Cos zimnego. -Dobrze. Obiecaj mi teraz, ze kiedy otworze drzwi i wejde do ciebie, bedziesz ze mna wspolpracowal... Wspolpracowal, Lonnie. Wiesz, co znaczy to slowo? Odpowiedz mi, Lonnie. -Wie... wiem. -Doskonale. Doktor Prout dala glowa znak Vincentowi, ktory odemknal zamek i otworzyl drzwi, trzymajac caly czas palke w reku w taki sposob, zeby Lonnie mogl ja widziec. -W porzadku, Lonnie - powiedziala doktor Prout - teraz dam ci zastrzyk, a potem cie zbadam. Nastepnie chcialabym, zebys sie rozebral i wlozyl te koszule z tasiemkami na plecach. Rozumiesz? -Chce mi sie siku. -Dobrze. Vincent cie zaprowadzi, a potem ja pomoge ci sie przebrac. Przedtem jednak pozwol, ze zrobie ci zastrzyk. -Bede mogl sie potem wysikac? -Zaraz po zastrzyku - powiedziala z pewna niecierpliwoscia doktor Prout. Lonnie drgnal lekko, gdy igla wnikala w jego ramie. Potem poszedl do malenkiej toalety i sie wysiusial. Kiedy skonczyl, Vincent wzial go za ramie i zaprowadzil z powrotem do klatki, zeby chlopiec sie przebral. Mimo ze mial na sobie koszule, czul sie nagi. Narastajacy strach sciskal mu piers jak zelazna obrecz. Doktor Prout wrocila z przedniej czesci furgonu, zamykajac za soba drzwi. Kiedy go badala, Lonnie poczul, ze jego powieki robia sie coraz ciezsze. -Traci przytomnosc - uslyszal slowa doktor Prout. - Wyprowadzmy go na przod wozu, dopoki nie trzeba go nosic. Vincent wzial Lonniego pod ramie i pomogl mu wstac, a doktor Prout otworzyla drzwi. Lonnie byl w tej czesci furgonu po raz pierwszy od dnia, w ktorym samochod sie zatrzymal, by go zabrac. Wnetrze wygladalo teraz zupelnie inaczej. Nad Waskim lozkiem, przykrytym zielonym przescieradlem, zwieszala sie jasna lampa w ksztalcie spodka. Obok lozka stal wysoki lekarz w niebieskiej masce, zakrywajacej mu usta i nos. -Polozcie go, a ja sie tymczasem przebiore - powiedziala doktor Prout. Lonnie spojrzal w jej strone i zobaczyl, ze ona tez miala na twarzy maske. Krecilo mu sie w glowie, z trudem utrzymywal sie na nogach. Vincent pomogl mu polozyc sie na brzuchu na lozku i zapial mu na grzbiecie pas. Przykryto go przescieradlem, po czym wysoki doktor wklul mu igle w ramie i zostawil ja tam. Powieki Lonniego zamknely sie i nie mogl juz ich otworzyc, za to strach gdzies sie ulotnil. -Lonnie - powiedzial wysoki lekarz - zaloze ci teraz na twarz specjalna maske do oddychania... Doskonale. Oddychaj swobodnie. Wciagaj i wypuszczaj powietrze. Niczego nie poczujesz. -Cialo nalezy do osobnika plci meskiej, dobrze odzywionego, w wieku okolo dwudziestu lat. Wzrost piec stop, dziewiec cali; waga sto siedemdziesiat osiem funtow. Wlosy brazowe, kolor oczu niebieski. Skora bez tatuazy i... Patolog Stanley Woyczek poslugiwal sie w trakcie pracy naglownym mikrofonem do dyktowania, wlaczanym noznym przyciskiem. Byl w trakcie swojej drugiej kadencji na stanowisku lekarza sadowego w okregu 19. na Florydzie, obejmujacym hrabstwa St. Lucie, Martin, Indian River i Okeechobee, wszystkie polozone na polnoc i na zachod od West Palm Beach. Lubil zawilosci i rozwiazywanie zagadek bedacych nieodlaczna czescia jego zawodu, lecz nie byl uodporniony na ludzkie tragedie. Niektore przypadki ciazyly mu przez cale tygodnie, a nawet lata. Byl pewien, ze ten bedzie do nich nalezal. Mlody, niezidentyfikowany mezczyzna wybiegl z zagajnika na ruchliwa autostrade numer 70, gdzie zostal przejechany przez ciezarowke z naczepa. Kierowca zeznal, ze jechal z predkoscia okolo szescdziesieciu pieciu mil na godzine, gdy tuz przed reflektorami zobaczyl czlowieka, ktory zjawil sie tam nie wiadomo skad. Woyczek pocieszal sie swiadomoscia, ze bol od uderzenia nie mogl trwac dluzej niz sekunde lub dwie. Rutynowe testy na obecnosc alkoholu i narkotykow we krwi przyniosly negatywny wynik. Przy zalozeniu, ze dokladniejsze badania toksykologiczne rowniez nie dadza zadnej odpowiedzi, po zakonczeniu sekcji zwlok pozostana dwie niewyjasnione kwestie: Kto? I dlaczego? -Nad lewym kanalem pachwinowym widnieje dobrze zaleczona blizna, prawdopodobnie pozostalosc po operacji przepukliny. Siedmiocalowa rana o poszarpanych brzegach nad lewym uchem i otwarte zlamanie czaszki. Dwunastocalowe, pionowe pekniecie lewej strony klatki piersiowej, przez ktore widac odcinek przerwanej aorty. Woyczek dal znak asystentce, zeby pomogla mu przekrecic cialo ofiary. Zrobili to bardzo ostroznie. -Z tylu glebokie obtarcie na prawej lopatce, procz tego zadnych innych... Przerwal nagle i spojrzal uwaznie na miejsce nad prawym biodrem, powyzej posladka... a potem na symetryczne po lewej stronie. -Spojrz na to, Chantelle. Asystentka przyjrzala sie obu miejscom. -To sa slady po ukluciach - powiedziala. -Tak sadzisz? -Bez watpienia, doktorze Woyczek. Widze po szesc z kazdej strony, ale moze jest ich wiecej. -Zrobimy badanie mikroskopowe paru z nich, zeby okreslic, kiedy powstaly, ale dwa uklucia na pewno sa swieze. - Odstapil od ciala i zdjal rekawiczki. - Chantelle, bron twierdzy przez pare minut, a ja wezwe detektywow. Moze sie myle, ale mam wrazenie, ze nie. Nie dalej niz wczoraj, a najwyzej przedwczoraj, naszemu Johnowi Doe pobrano szpik kostny do transplantacji. ROZDZIAL 1 Stronnikowi wdanemu w dyspute nie zalezy na dojsciu do prawdy w dyskutowanejmaterii, tylko na przekonaniu sluchaczy do wlasnychtez. Platon, Fedon-Prosze go teraz zszyc, pani Reyes. Natalie spojrzala na przeciecie, zaczynajace sie od czola, biegnace przez brew, a potem w dol policzka Darrena Jonesa. Najwieksza rana od noza, z jaka sie do tej pory spotkala, bylo przypadkowe skaleczenie sie we wlasny palec, na co wystarczylo zalozyc kawalek plastra z opatrunkiem. Zmusila sie, by nie nawiazac kontaktu wzrokowego z Cliffem Renfro, naczelnym chirurgiem oddzialu pogotowia, i wyszla za nim na korytarz. W ciagu trzech lat i jednego miesiaca jako studentka medycyny zszyla znaczna liczbe poduszek, troche kompozycji roslinnych, kilka rozlatujacych sie ze starosci wypchanych zwierzat, a ostatnio - co uznala za wielkie ryzyko - swoje ulubione dzinsy. Polecenie doktora Renfro bylo zaskakujace. Nastapilo w jej drugim dniu praktyki na oddziale pogotowia w Metropolitan Hospital w Bostonie, i choc przedtem chirurg przetestowal na kilku pacjentach jej zdolnosci diagnostyczne, powinien byl rowniez sprawdzic, czy potrafi zszywac rany. -Doktorze Renfro... mysle, ze wolalabym zrobic to pod panskim okiem, zanim sama... -Nie ma takiej potrzeby. Kiedy skonczysz, wypisz mu recepte na jakis antybiotyk, wszystko jedno jaki. Ja ja podpisze. Zanim zdazyla cos dodac, odwrocil sie i odszedl. Veronica Kelly, jej kolezanka ze studiow i przyjaciolka, ktora odbyla juz swoja praktyke chirurgiczna w Metropolitan, powiedziala jej, ze w tym roku Renfro odchodzi z tego szpitala i przygotowuje sie do objecia stanowiska kontraktowego ordynatora oddzialu chirurgii w White Memorial, najbardziej renomowanej placowce wsrod szpitali akademickich. Po latach praktyki tworzyl wokol siebie aure czlowieka, ktory w swoim zyciu widzial juz wszystko i mial dosc pacjentow Metropolitan, stanowiacych wedlug niego margines spoleczny. -Renfro jest bystry i diablo kompetentny - powiedziala Veronica. - Potrafi dac sobie rade w najtrudniejszych sytuacjach, lecz w zasadzie nie znam nikogo, kto by sie mniej interesowal rutynowymi przypadkami. Z tego wynikalo, ze uznal nastoletnia ofiare rozprawy gangow za rutynowy przypadek. Natalie wahala sie przed gabinetem, w ktorym lezal chlopak, zastanawiajac sie, jaki rezultat daloby dogonienie Renfro i poproszenie go, by zademonstrowal swoj talent. -Zle sie czujesz, Nat? - spytala chrapliwym glosem pielegniarka, weteran na oddziale pogotowia, ktora poprzedniego dnia dokonala wprowadzenia nowych studentow na oddzial, lacznie z poinformowaniem ich, ze w tak poslednim miejscu jak Metropolitan niemal caly personel mowi sobie po imieniu. Miala na imie Bev. Bev Richardson. -Prosilam o przydzial do tego szpitala, bo slyszalam, ze studenci maja tu do czynienia z wielka roznorodnoscia przypadkow, jednak polecenie zszycia twarzy pacjenta juz w drugim dniu mojej praktyki przeroslo moje oczekiwania. -Zszywalas juz kogos? -Do tej pory nikogo zywego, chyba ze za zywe uznamy pare nieszczesnych pomaranczy. Bev westchnela. -Cliff jest cholernie dobrym lekarzem, ale czasem bywa odrobine niefrasobliwy i potrafi byc trudny dla otoczenia. Prawde mowiac, mam wrazenie, ze w duchu gardzi nasza klientela. -Ja nie - powiedziala Natalie, powstrzymujac sie od wyliczenia wielu przykladow z wlasnego zycia, kiedy bywala przywozona, przynoszona lub przywlekana na ten wlasnie oddzial pogotowia. -Lubimy pracownikow, ktorzy troszcza sie o ludzi. Nasi pacjenci maja trudne zycie. Szpital powinien dla nich byc czyms w rodzaju sanktuarium. -Zgadzam sie z tym. Dziekan Goldenberg powiedzial mi, ze podobno mam zostac przyjeta na staz na oddziale chirurgii w White Memorial. Moze doktor Renfro slyszal to samo i po prostu chce mnie przetestowac. -Albo pokazac, kto jest nad kim, a jednoczesnie sprawdzic, czy podejmiesz wyzwanie. -Nie on pierwszy - odpowiedziala Natalie, przybierajac zdecydowany wyraz twarzy, a zarazem przywolujac w pamieci strony tekstu na temat chirurgii plastycznej, ktore przerzucila w poprzednim tygodniu, przygotowujac sie do praktyki w tym szpitalu. -Jestes biegaczka, prawda? Pytanie w najmniejszym stopniu nie zaskoczylo Natalie. Jej nieszczesliwy wypadek podczas eliminacji olimpijskich byl szeroko komentowany przez rozglosnie lokalne i ogolnokrajowe oraz ukazany na okladce "Sports Illustrated". Od dnia, w ktorym w wieku trzydziestu dwoch lat zaczela studiowac na pierwszym roku medycyny, wszedzie ja rozpoznawano. -Bylam - odparla szorstko tonem sugerujacym zmiane tematu. -Sadzisz, ze dasz rade zszyc twarz temu chlopakowi? -Przynajmniej zajmie sie nim ktos, kto nie bedzie mial go w nosie, jesli to ma jakies znaczenie. -To ma ogromne znaczenie - powiedziala Bev. - Idz do niego, a ja ci przygotuje nylonowa nic szescdziesiatke. Zakladamy, ze kazdy krwawiacy pacjent jest nosicielem wirusa HIV, nawet jesli to nieprawda, wloz wiec kostium chirurgiczny i plastikowa maske na twarz. Jesli zobacze, ze cos ci nie wychodzi, chrzakne, wtedy przerwij zszywanie, zebysmy mogly porozmawiac na boku. Uwazaj, zeby sie nie ukluc. Zakladaj szwy w odstepach mniej wiecej co jedna osma cala, zawiazujac je podwojnym wezlem na supel. Nie sciagaj nici zbyt mocno, zeby krawedzie skory sie nie marszczyly, i nie gol mu brwi, bo wlosy nie odrosna prawidlowo. -Dzieki. -Do roboty - powiedziala Bev. -Dobrze pani idzie, pani doktor? Natalie podniosla wzrok na Bev Richardson, ktora skinela potwierdzajaco glowa. Darren Jones gadal jak najety, zapewne z nerwow, od chwili gdy Nat zamrozila mu brzegi skory. Gdyby tylko wiedzial, ze jest jej pierwszym pacjentem. Zabieg trwal prawdopodobnie trzy razy dluzej, niz gdyby miala wprawe, w dodatku zszyla dopiero czolo i brew, ale rezultat wygladal calkiem przyzwoicie. -Dobrze - odpowiedziala zgodnie z prawda. -Bede mial blizne? -Kazde rozciecie skory zostawia blizne. -Zadziwiajace, ze kobiety lubia blizny. To znak, ze jestem twardy, wiec czemu tego nie pokazac, prawda, pani doktor? -Wygladasz na sprytnego chlopaka. Spryt jest wazniejszy niz bycie twardym. -Boi sie pani takich twardzieli jak ja? -Balabym sie raczej faceta, ktory cie porznal - odparla Natalie, usmiechajac sie pod maska. - Chodzisz jeszcze do szkoly? -Zostal mi rok do konca, ale rzucilem nauke. -Zastanow sie, czy nie warto skonczyc. -Akurat! - Darren sie rozesmial. - Pewnie pani o tym nie wie, pani doktor, ale tam, skad pochodze, liczy sie tylko to, czy ktos jest twardy. Natalie znow sie usmiechnela. W pojedynku z tym chlopcem na twardosc w dowolnej dziedzinie zycia zwyciezylaby bez trudu. Przypomniala sobie, ze sama nie ulegla ani pierwszej, ani drugiej osobie, ktore namawialy ja do powrotu do szkoly, dzieki czemu ukonczyla Zenska Akademie Edith Newhouse. Ale w lancuszku osob, ktore probowaly, ktos w koncu przelamal bariere jej wlasnej twardosci. -Byc twardym to plynac pod prad, majac odwage bycia innym - powiedziala, zawiazujac ostatnie wezelki szwow. - Bycie twardym to uswiadomienie sobie, ze ma sie jedno zycie, wiec trzeba je przezyc jak najpelniej. -Bede o tym pamietal, pani doktor - powiedzial nastolatek z nuta szczerosci w glosie. Natalie obejrzala sie przez ramie na Bev, ktora podniosla w gore kciuk na znak uznania dla jej techniki. -Teraz paski sterylne - powiedziala, bezglosnie poruszajac ustami, i wskazala na pakiecik papierowych paskow, ktore polozyla na tacce z instrumentami. Po paru nieudanych probach Nat nauczyla sie je przycinac i przylepiac w poprzek rany, zeby w celu zminimalizowania zbliznowacenia zmniejszyc sile rozciagania zszytych brzegow. -Piec dni - dodala bezglosnie Bev, podnoszac w gore otwarta dlon. -Mysle, ze za piec dni prawdopodobnie bedzie mozna zdjac ci szwy - powiedziala Natalie, dziekujac Bogu za istnienie slowa "prawdopodobnie", stwarzajacego pewna asekuracje, przynajmniej na najblizszy czas. -Jest pani dobrym czlowiekiem, pani doktor - rzekl Darren. - Czuje to. Natalie zdjela maske i rekawiczki. Kolejny kamien milowy, pomyslala. To byla ogromna przewaga - w wieku trzydziestu pieciu lat byc studentem medycyny, zwlaszcza kims, kto przeszedl wiecej niz jej rowiesnicy. Podejmowanie decyzji przychodzilo jej latwiej niz wiekszosci jej kolegow i kolezanek, ktorzy byli na ogol co najmniej o dziesiec lat od niej mlodsi. Jej punkt widzenia bywal okreslony bardziej precyzyjnie, zaufanie do wlasnych przekonan - silniejsze. -Uwierz w siebie, chlopcze - odpowiedziala. -Zostan jeszcze, Darren - powiedziala Bev. - Zrobie ci zastrzyk przeciwtezcowy, dam ci lekarstwa i powiem, co masz robic dalej. -Lekarstwa przeciwbolowe? - spytal z nadzieja w glosie Darren. -Przykro mi, ale tylko antybiotyki. -Chwaliles sie, ze jestes twardy - powiedziala Natalie, kierujac sie ku drzwiom. - Twardzi faceci nie potrzebuja srodkow przeciwbolowych. To dobre dla mieczakow. W dyzurce pielegniarek napisala sprawozdanie z zabiegu, czujac zadowolenie ze sposobu, w jaki dala sobie rade w przymusowej sytuacji. Renfro rzucil jej wyzwanie i sobie poszedl, a ona sprostala zadaniu lepiej, niz sama sie spodziewala. Na biezni ustanowila rekordy: najpierw szkoly sredniej, potem college'u, na koniec kraju - i gdyby nie pech, zakwalifikowalaby sie do reprezentacji olimpijskiej. Potem miala do czynienia ze spora liczba Cliffow Renfro, podbudowujacych wlasne ego poprzez obnizanie poczucia wlasnej wartosci u innych, ale pozostala ta sama kobieta, ktora przebiegla 1500 metrow w czasie 4:08,3. Niech sobie Cliff Renfro wyprobowuje na niej swoje sztuczki. Nie poddala sie tylu podobnym do niego, nie pozwoli sie wiec teraz zastraszyc jemu samemu. Bev pojawila sie u jej boku. -Z sali numer cztery przyszla Saralee. Czy wiesz, co tam jest? -Owszem. To sala dla alkoholikow. -I innych metow ulicznych - uzupelnila Bev. - Umieszcza sie tam pacjentow, ktorzy sa szczegolnie... jak by to powiedziec... uswinieni. -Wiem. Wczoraj pracowalam tam przez chwile. Nie bylo tak zle. -Widocznie oddzial pogotowia zapchal sie, kiedy ty poszlas zszyc pacjenta, a w innym skrzydle powstala sytuacja alarmowa. Tak wiec, ku swemu niezadowoleniu, Cliff zostal sam na placu boju. Chce, zebys go zastapila, gdy tylko skonczysz. -Juz skonczylam. -Dobrze. Swietnie sobie poradzilas z tym chlopakiem. Mysle, ze White Memorial dokonal dobrego wyboru. Bedziesz doskonalym lekarzem. -Ten szpital moze sobie byc najlepszym z najlepszych, ale to nie zmienia faktu, ze jest o dziesiec, a nawet dwadziescia lat do tylu w pogladach na kwestie ksztalcenia kobiet w zawodzie chirurga. -Slyszalam o tym. Niemniej, jak powiedzialam, bedziesz swietnym lekarzem. Mowi ci to ktos, kto mial do czynienia z wieloma. W tym momencie ich uwage zwrocil halas, dobiegajacy z glebi korytarza. -Mowie panu, doktorze, ze pan sie myli! Cos zlego sie ze mna dzieje. Boli mnie w glowie za okiem. Nie moge wytrzymac z bolu. Z sali numer cztery porzadkowy wyprowadzil na korytarz pacjenta. Nawet z tej odleglosci bylo widac, ze mezczyzna kwalifikuje sie do szpitala. Szpakowaty i wynedznialy, zdaniem Natalie mogl miec czterdziesci, moze nawet piecdziesiat lat. Mial na sobie znoszona wiatrowke, poplamione, drelichowe spodnie i tenisowki bez sznurowadel. Nisko opuszczony daszek czapki z emblematem Red Sox nie przyslanial ponurej pustki wyzierajacej z jego smutnych oczu. Na progu pojawil sie Cliff Renfro z rekami opartymi na biodrach. Zanim odpowiedzial mezczyznie, spojrzal w kierunku Natalie i Bev. -Twoj problem, Charlie, polega na tym, ze powinienes przestac pic. Radzilbym ci isc do knajpy przy Pine Street i poprosic, zeby cie zaprowadzili pod prysznic. Prawdopodobnie daliby ci tez jakies lepsze lachy. -Doktorze, prosze. To cos powaznego. W oku migaja mi iskierki i czuje potworny bol. Widze coraz gorzej. Renfro, wyraznie zirytowany, zignorowal mezczyzne i powedrowal korytarzem do miejsca, gdzie staly obie kobiety. -Powinna pani szybciej pracowac, doktor Reyes. - Zrobil znaczaca przerwe. - Prosze sie zajac sala numer cztery. Ja ide sie teraz umyc, choc powinienem sie nawet zdezynfekowac. Natalie zobaczyla w oczach pacjenta przelotny wyraz rozzalenia i zlosci, nim sie odwrocil, wyprowadzany przez porzadkowego korytarzem w strone poczekalni, a potem na ulice. -Zaloze sie, ze Renfro nawet go nie zbadal - szepnela Natalie. -Mozliwe, choc zwykle... -Jestem pewna, ze z tym czlowiekiem dzieje sie cos bardzo zlego. Silny bol, iskierki w oku, utrata widzenia. Niedawno przeszlam szesciotygodniowa praktyke neurologiczna. Facet ma nowotwor albo tetniaka saczacego, moze nawet ropien mozgu. Chorzy na to skarza sie na stale bole. Jesli symptomy choroby byly tak silne, ze sklonily go, by tu przyszedl, cos z tego jest na rzeczy. Czy Renfro kazal zrobic mu jakies badania? -Nie wiem, ale przypuszczam, ze nie... -Sluchaj, Bev, chce, zeby facet tu wrocil, a ja zrobie mu tomografie komputerowa. Mozesz to jakos zalatwic? -Moge, ale wydaje mi sie, ze nic dobrego z tego... -I badanie krwi. Morfologie i chemie. Musze go zlapac, zanim mi umknie. Mozesz mi wierzyc, ze gdybysmy znajdowaly sie w White Memorial, a ten czlowiek byl dobrze ubranym biznesmenem, w tym momencie bylby juz po tomografii. -Mozliwe, ale... Nim Bev skonczyla zdanie, Natalie juz nie bylo. Zajrzala do poczekalni, po czym wybiegla na Washington Avenue. Mezczyzna, wlokac sie w strone srodmiescia, zdazyl sie oddalic o kilkanascie jardow. -Charlie, stoj! Wloczega sie obrocil. Mial przekrwione oczy, lecz glowe trzymal podniesiona. Spojrzal na Nat obojetnie, nawet z odcieniem arogancji. -O co chodzi? - warknal. -Jestem... doktor Reyes. Chce pana dokladniej zbadac, a moze nawet zrobic pare testow. -Wiec pani mi wierzy? Natalie wziela go za ramie i lagodnie zawrocila w strone oddzialu pogotowia. -Wierze - powiedziala. Bev Richardson czekala z wozkiem tuz za drzwiami. -Sala numer szesc jest wolna - powiedziala konspiracyjnym szeptem. - Spiesz sie. Nie mam pojecia, gdzie moze byc Renfro. Po drodze jest laboratorium. Mam nadzieje, ze uda nam sie pobrac mu krew, a potem zawiezc na tomografie komputerowa, tak zeby nikt nas nie zauwazyl. Natalie pomogla mezczyznie sie rozebrac i wlozyc niebieska koszule szpitalna. Renfro mial racje co do jednego, pomyslala. Charlie rzeczywiscie smierdzial. Przeprowadzila podstawowe badanie neurologiczne, ktore ujawnilo kilka odstepstw od normy, na co wskazywaly oslabienie, ruchy oczu i test koordynacji ruchowej reka - oko; wszystkie razem lub kazde z nich moglo byc spowodowane guzem mozgu, ropniem lub Wyciekiem z naczyn krwionosnych. Laborant wlasnie skonczyl pobieranie krwi, kiedy do pokoju wpadla Bev, prowadzac za soba nosze. -Pociagnelam za pare sznurkow - powiedziala. - Czekaja na niego w pracowni tomograficznej. -Ma kilka wyraznych anomalii neurologicznych. Zaprowadze go na tomografie, a potem zabiore sie do pracy w sali numer cztery. -Ja tymczasem zatre tutaj slady. Natalie wytoczyla wozek z pacjentem na korytarz. -Dzieki, Bev. Niebawem... -Co to, do cholery, ma znaczyc? Z dyzurki pielegniarek wyskoczyl naprzeciw niej Cliff Renfro, blady z wscieklosci. -Sadze, ze ten czlowiek jest powaznie chory - powiedziala Natalie. - Mysle, ze ma nowotwor mozgu albo saczacego tetniaka. -Wiec zawrocilas go, po tym jak ja go odprawilem? Wrzeszczal tak glosno, ze zarowno personel, jak i pacjenci przerwali wykonywane czynnosci, by na niego popatrzec. Kilka osob wyszlo z sali badan i dyzurki pielegniarek. Natalie nie stracila rezonu. -Chcialam postapic wlasciwie. Odkrylam u niego zmiany neurologiczne. -To nie jest wlasciwe postepowanie. Zmiany sa wynikiem alkoholizmu, podobnie jak jego sytuacja zyciowa. Slyszalem od wielu osob, ze jestes zbyt arogancka i bezkompromisowa, zeby byc dobrym lekarzem. To, ze mialas swoje pietnascie minut slawy, nie upowaznia cie, zeby sie wtracac i zachowywac, jakbys tu rzadzila. -A lek przed pobrudzeniem kitla nie upowaznia pana do splawiania takich pacjentow jak ten - odciela sie. Bev Richardson wsliznela sie szybko pomiedzy oboje antagonistow. -To moja wina, Cliff - powiedziala. - Zrobilo mi sie zal tego faceta, a jednoczesnie przyszlo mi do glowy, ze moze byc dobrym przykladem dla... -To nonsens, dobrze o tym wiesz. Nie bron jej. - Przesunal sie w lewo, zeby moc patrzec prosto w oczy Natalie. - W medycynie nie ma miejsca dla kogos tak egocentrycznego i przemadrzalego jak ty, Reyes. Natalie zacisnela zeby. Wsciekla z powodu otrzymania publicznej nagany chciala, by wszyscy swiadkowie zajscia dowiedzieli sie, ze uprzedzenia Renfro doprowadzily do niewlasciwej oceny stanu zdrowia kloszarda. -Ja przynajmniej dbam o to, by ludzie tacy jak Charlie zostali w pelni zdiagnozowani. -Piec lat praktyki lekarskiej upowaznia mnie do decydowania, czy pelna diagnoza jest potrzebna. Zadbam o to, by wszyscy na uczelni medycznej dowiedzieli sie o twoim zachowaniu i o tym, co tu nastapilo. -Zanim pan to zrobi, proponuje obejrzec wynik badania tomograficznego tego czlowieka. Rzucil jej pogardliwe spojrzenie. Wydawalo sie, ze ma zamiar jeszcze cos powiedziec, lecz obrocil sie i poszedl w strone pracowni radiodiagnostycznej. Po dwoch pelnych napiecia minutach przyszedl technik z tomografu i zabral wozek z Charriem. Natalie odetchnela z ulga. -No, no. Bylam pewna, ze odwola badanie z czystej zlosliwosci - powiedziala, kiedy wraz z Bev wracaly do dyzurki pielegniarek. Weteranka spojrzala na nia i pokrecila glowa. -Przykro mi, ze nie udalo mi sie go ulagodzic - powiedziala. - Pewnie daloby sie to lepiej rozegrac. -Renfro powinien byl przyznac, ze zle postapil - odparla Natalie. - Swiadczy o tym fakt, ze nie anulowal badania tomograficznego. Kiedy sie okaze, ze Charlie ma guza za okiem, bedzie wdzieczny, ze uratowalam mu tylek. Guz, ropien, saczacy tetniak. Natalie wyobrazala sobie reakcje Renfro i personelu, gdyby sie okazalo, ze jej podejscie do tego pacjenta bylo sluszne. Miala nadzieje, ze cokolwiek znajda u tego czlowieka - da sie to wyleczyc operacyjnie. Pomyslala sobie, jak zareagowalby na jej wyczyn chirurg Doug Berenger, jej promotor. W polowie jej studenckich lat na Harvardzie, na dlugo przed wypadkiem, w ktorym zerwala sciegno Achillesa, odszukal ja i zaproponowal jej prace w swoim laboratorium - prace, ktora wykonywala do tej pory. Potem zebral grupe najlepszych lekarzy sportowych, zeby pomogli jej wyzdrowiec, a jeszcze pozniej namowil ja na podjecie studiow medycznych. Berenger, najwybitniejszy specjalista od transplantacji serca w Bostonie, a mozliwe, ze w calym kraju, przebakiwal juz nawet o etacie naukowo dydaktycznym dla niej na swoim wydziale, kiedy skonczy praktyke chirurgiczna. Na scianie za jego biurkiem wisiala makatka w ramce z wyhaftowanym napisem: "Uwierz w siebie". Bedzie dumny ze sposobu, w jaki posluchala tej dewizy, przeciwstawiajac sie atakowi Renfro, zwlaszcza kiedy jej diagnoza postawiona Charliemu okaze sie sluszna. Poszla do sali numer cztery i zajela sie trzema czekajacymi tam pacjentami. Serce bilo jej przyspieszonym rytmem - po czesci z powodu ostrej wymiany zdan z Renfro, a po czesci z podniecenia spodziewanymi wynikami morfologii i badania tomograficznego pacjenta. Po jakims czasie zobaczyla za otwartymi drzwiami na korytarz doktora Renfro, popychajacego nosze z Charliem. Spod cienkiego materaca wystawala manilowa koperta. Chwile pozniej chirurg wywolal jej nazwisko. -Prosze doktor Reyes i caly personel, zeby sie tu szybko zebrali - powiedzial donosnym glosem. Kilkanascie osob zgromadzilo sie w ciszy na korytarzu. Renfro odczekal chwile, czy nie pojawi sie ktos jeszcze, po czym przemowil, trzymajac w podniesionej rece - dla zwiekszenia efektu koperte - z wynikami badania tomograficznego -Przed chwila byliscie swiadkami malej... nazwijmy to... dyskusji miedzy pania Reyes a mna na temat troski o pacjenta. Mam tu wyniki jego badan laboratoryjnych i tomografii komputerowej. Chce zakomunikowac, ze zadne z nich nie wykazalo odstepstwa od normy. Ani jedno! Nasz pacjent Charlie cierpi na to, jak powiedzialem, na co cierpi stale, pani Reyes, czyli na bol glowy wywolany pijanstwem. Kiedy sie tu zjawil, mial zawartosc alkoholu we krwi na poziomie stu dziewiecdziesieciu i podejrzewam, ze teraz ma niewiele mniej, gdyz przed chwila wypil pint thunderbirda, ktorego mial przy sobie. Bev, wypisz, prosze, tego czlowieka po raz drugi i nie zapomnij sporzadzic protokolu z zajscia. Pania Reyes odsylam do domu. Nie chce pani tu ogladac nigdy wiecej podczas moich dyzurow. ROZDZIAL 2 Jak dlugo milosnicy madrosci nie beda mieli w panstwach wladzy krolewskiej, takdlugo nie ma sposobu, zeby zlo ustalo... nie maratunku dla panstw i dla rodu ludzkiego. Platon, Panstwo. Ksiega VWczesne popoludnie bylo bez watpienia najlepsza pora na robienie zakupow w sklepie ze zdrowa zywnoscia Whole Foods Market. Natalie nie miala okazji dowiedziec sie o tym az do dzisiejszego dnia. W jednej rece trzymajac liste zakupow dla swojej matki, w drugiej zas dla siebie, chodzila bez specjalnego pospiechu pomiedzy rzedami polek. Przed trzema godzinami Cliff Renfro wyrzucil ja z oddzialu pogotowia szpitala Metropolitan i przynajmniej w tej chwili miala nadmiar czasu na to, co bylo do zrobienia. Zamierzala spotkac sie nastepnego dnia ze swoim doradca, a moze nawet z Dougiem Berengerem, zeby naprawic sytuacje. W gruncie rzeczy nikomu nic sie nie stalo. Incydent na oddziale pogotowia byl niczym w porownaniu z takimi przypadkami jak pozostawienie w zoladku kleszczykow hemostatycznych, podanie niewlasciwego leku ze skutkiem smiertelnym lub amputowanie nie tej nogi, ktora nalezalo. Jesli Natalie czymkolwiek zawinila - do czego nie byla przekonana - to jej zbrodnia nie spowodowala ofiar. Jak powiedziala Bev Richardson, Renfro mimo swojego doswiadczenia byl nadal niedojrzaly. Na razie jemu i Nat przeznaczone bylo pozostac wrogami, przynajmniej dopoki stazystka nie bedzie miala szansy udowodnic mu, ze jest lekarka z powolaniem: oddana pacjentom, troszczaca sie o nich. W najgorszym wypadku bedzie musiala odbyc praktyke na oddziale pogotowia w jakims innym szpitalu. Najlepiej byloby spotkac sie z Cliffem za dzien lub dwa, gdy oboje ochlona, i wyjasnic sprawe. Jesli mu obieca, ze taka sytuacja wiecej sie nie powtorzy, byc moze uda sie jej dokonczyc przerwana praktyke w Metropolitan. Produkty, ktore wybierala dla siebie, byly najswiezsze i najzdrowsze. Kupowala je w sieci sklepow Whole Foods, znanych z jakosci swoich produktow i owocow morza. Zajecia na studiach medycznych zabieraly Natalie nieprawdopodobnie duzo czasu, ale w duszy kobieta pozostala sportowcem. Pracowala, ile tylko mogla, czesto od najwczesniejszych godzin lub do pozna w nocy. Zerwane sciegno Achillesa, choc wyleczone, na zawsze pozbawilo ja szans na powrot do kiedys uzyskiwanych swiatowych wynikow, lecz z biegiem czasu Nat dostrzegla mozliwosc osiagniecia rezultatow, ktore w jej grupie wiekowej na roznych dystansach postawia ja na wysokich pozycjach, moze nawet na pierwszych. Cele. Zawsze cele. Stawianie ich sobie, dazenie do nich, podnoszenie poprzeczki. Niepozostawanie ani przez moment bez scisle wytyczonych celow bylo, obok dbalosci o wlasne cialo, tajemnica jej sukcesow w szkole i w sporcie. Skrzywila sie, spogladajac na liste zakupow dla matki, podyktowana jej poprzedniego dnia wieczorem przez telefon. Befsztyk, mrozone frytki, buleczki z cynamonem i orzechami, lody Cherry Garcia, bakalie, bulki i parowki, tluste mleko, bita smietana, chrupki... Polowy z tych wiktualow sklepy Whole Foods w ogole nie mialy w swojej ofercie, uwazajac je za szkodliwe dla zdrowia. Hermina Reyes byla wspaniala, ogolnie lubiana kobieta, lecz w przeciwienstwie do Natalie calkowicie nie dbala o siebie i swoj organizm. Wiekszym zmartwieniem Natalie byla natomiast jej siostrzenica Jenny, ktorej dieta zalezala, calkowicie od tego, co przygotowywala Hermina. Z mysla o niej Nat dodala do listy matki nieco brokulow, slodkie ziemniaki, salate i ser. Na koncu podyktowanej listy Natalie niechetnie zapisala: "winstony - jedna paczka". Obok napisala uwage dla siebie samej: "nieobowiazkowo". Usmiechnela sie smutno. Czasem w gescie jalowego protestu buntowala sie przeciw kupieniu matce papierosow. Nie mialo to zadnego znaczenia. Hermina miala samochod i nie wahala sie na krotko zostawiac Jenny samej w domu. W dodatku bylo wiele innych kobiet, do ktorych mogla sie zwrocic o pomoc i ktore trzymaly z nia sztame Wiedzialy, ze zagrozenie zdrowia pojedynczego dziecka nie byloby argumentem za rzuceniem palenia. Hermina pozostanie namietna palaczka az do smierci, ktora nastapi najprawdopodobniej za sprawa jej ulubionych, rakotworczych winstonow. Przez nastepne pol godziny Natalie, nie spieszac sie, wybierala owoce i warzywa dla siebie. Byla zadowolona, ze dzis moze starannie pobuszowac wsrod bogactw letniego sezonu, skoro nieoczekiwanie zyskala kilka godzin wolnego czasu. Zgniatala i opukiwala owoce, sprawdzajac ich dojrzalosc, potrzasala miodem spadziowym - caly czas rozmyslajac o tym, ze powinna starac sie byc bardziej tolerancyjna dla ludzi takich jak Renfro. Postanowila, ze nastepnego dnia rano zrobi wszystko, co sie da, zeby naprawic ich wzajemne stosunki. Siec sklepow Whole Foods byla zbyt odpowiedzialna, by pozwolic sobie na sprzedaz papierosow, wobec czego Natalie, zaladowawszy osiem plastikowych toreb z zakupami do bagaznika Subaru, przeszla na druga strone ulicy do apteki. Pojawienie sie u matki wczesniej niz zwykle nie stanowilo problemu. Czas, gdy Hermina znala szczegoly zycia corki, minal dawno temu, Nat mogla wiec sie spodziewac jedynie ogolnikowego pytania, dlaczego nie jest w szpitalu. Szansa na to, ze matka gdzies wyszla, byla niewielka. W dni, kiedy Jenny nie szla do szkoly, kobieta trzymala sie domu. Dorchester, ze swoja gwaltownie starzejaca sie spolecznoscia, lezalo na poludnie od uroczego mieszkania Natalie w Brooklinie, w odleglosci zaledwie kilku mil szosa numer 203, lecz socjologicznie i demograficznie oba te miasta dzielila przepasc. Male grupy eleganckich, dobrze utrzymanych domow byly wyspami na morzu biedy, imigrantow, narkotykow i przemocy. Natalie zatrzymala sie przy krawezniku przed szarym, dwupoziomowym budynkiem o luszczacym sie oszalowaniu, z zapadajacym sie frontowym gankiem i malym, brudnym trawnikiem, i otworzyla bagaznik. Opuscila dom rodzinny niedlugo po tym, jak matka sie tu przeprowadzila, a jej mlodsza siostra, Elena, wowczas osmioletnia, dorastala w tym miejscu i mieszkala tu az do swojego wypadku - o ile nie byla na odwyku badz na rehabilitacji. Natalie watpila, czy znalazlby sie w Dorchester choc jeden czlowiek, ktory by nie wiedzial, ze Hermina Reyes trzyma klucz do domu pod stojaca obok drzwi doniczka z uschnieta roslina. - "W tym, ze nie posiada sie niczego, co warto by ukrasc, tkwi pewna korzysc" - mawiala matka. Z chwila kiedy Natalie otworzyla drzwi, uderzyl ja gryzacy odor niedopalkow i palacego sie papierosa. -Koniec palenia, przybyl inspektor zdrowia! - krzyknela, dzwigajac piec toreb naraz, zmierzajac do kuchni. Mieszkanie bylo jak zwykle schludne i czyste, lacznie ze stara popielniczka z Fenway Park, ktora matka regularnie oprozniala i myla po wypaleniu dwoch lub trzech papierosow. -Mamo? Hermina zwykle siedziala wygodnie przy kuchennym stole nad zbiorem krzyzowek z niedzielnego "New York Timesa" z do polowy oproznionym kubkiem kawy, pudelkiem wafelkow Waniliowych, paczka winstonow i popielniczka. Wszystkie te akcesoria byly na swoim miejscu, brakowalo tylko uzytkowniczki. Natalie postawila torby na podlodze i poszla do pokoju matki. Mamo? - zawolala ponownie. -Polozyla sie! - odkrzyknela Jenny. Natalie poszla tam, skad dobiegal glos siostrzenicy. Znalazla sie w zadbanym, dziewczecym pokoiku z koronkowymi firankami i rozowymi scianami. Jenny, w szortach i luznej bluzie sportowej, siedziala w swoim wozku inwalidzkim z ksiazka, umieszczona w stelazu ulatwiajacym jej przewracanie stron. Na podlodze obok lozka lezal aparat ortopedyczny, zakladany na kostki, pozwalajacy malej chodzic o kulach. Oficjalna diagnoza Jenny bylo lagodne porazenie mozgowe. Elena w trakcie swojej ciazy caly czas pila i palila. Odkad Natalie dowiedziala sie, co to jest syndrom alkoholowy u plodu, uznala te okolicznosci za najbardziej prawdopodobna przyczyne kalectwa dziewczynki. -Hej, mala - powiedziala Natalie. - Jak leci? -Nie pojechalam do szkoly. Nauczyciele dostali dzis wolne. - Jenny miala mleczna cere i szeroki, ujmujacy usmiech swojej matki. - Babcia rozwiazywala krzyzowki, a potem sie polozyla. -Jesli kiedykolwiek przylapie cie na paleniu papierosow... -Poczekaj, niech zgadne. Porozrywasz mi wargi. -Brzmi niezle. Co to za ksiazka? -Wichrowe wzgorza. Czytalas ja? -Dawno temu. Podobala mi sie, choc pamietam, ze mialam klopot z jej zrozumieniem. Nie sprawia ci trudnosci sposob, w jaki akcja przeplata sie w tej ksiazce z czasem? -Ach, nie. To taka romantyczna opowiesc. Chcialabym kiedys odwiedzic te wrzosowiska, jesli jeszcze istnieja. -Z pewnoscia istnieja. Obiecuje ci, ze kiedys tam pojedziemy. - Natalie stanela tak, by jej kaleka siostrzenica nie dostrzegla smutku w jej oczach. - Jenny, sprawiasz, ze wszyscy wokol ciebie staja sie lepsi, lacznie ze mna. -Co chcesz przez to powiedziec? -Nic waznego. Sluchaj, chcialabys sie troche oderwac i pomoc mi z babcia? -Nie, dzieki. Wole jeszcze poczytac. Heathcliff nie jest dobry dla ludzi. -Przypominam sobie, ze kiedy byl mlody, ludzie nie byli dobrzy dla niego. -To wyglada na bledne kolo. -Wlasnie. Na pewno masz dopiero dziesiec lat? -Prawie jedenascie. Matka, ubrana w domowa sukienke z nadrukiem, spala na lozku. Na talerzyku stojacym na stoliku nocnym dymil papieros, wypalony do samego ustnika. Ulubionym miejscem Herminy byla nadal kuchnia, ale w ostatnich miesiacach Natalie coraz czesciej znajdowala ja w sytuacji takiej jak dzis - w sypialni albo na tapczanie w saloniku. Papierosy coraz silniej wplywaly na obnizenie poziomu tlenu w krwi i na wytrzymalosc organizmu matki. Zanosilo sie na to, ze wkrotce jej nieodlacznymi towarzyszami stana sie maska tlenowa i zielony zbiornik na kolkach. -Zbudz sie, mamo - powiedziala Natalie, potrzasajac delikatnie jej ramieniem. Hermina przetarla oczy i podparla sie na lokciu. -Spodziewalam sie ciebie pozniej - powiedziala sennie. Natalie uderzyla nienaturalna plytkosc snu, w ktorym matka byla na tyle rozbudzona, by zapalic papierosa - jeszcze dymiacego na talerzyku. Ta niegdys tryskajaca energia, urzekajaco piekna kobieta, w wieku piecdziesieciu czterech lat zaczela sie gwaltownie starzec, jej skora z kazdym papierosem stawala sie coraz bardziej szorstka. Miala kakaowa karnacje, znacznie ciemniejsza niz Natalie, co bylo zrozumiale, zwazywszy na to, ze ojciec Natalie, ktokolwiek nim byl, byl bialy. Za to szerokie, orzechowe oczy Herminy, w przeciwienstwie do czerstwiejacej skory, nie zmienily sie - byly wesole, inteligentne i urzekajace, dokladnie takie same jak u Natalie. -Mamo, powinnas przestac tu palic - powiedziala Natalie, pomagajac matce wstac i przejsc do kuchni. -Juz tego nie robie. Wlasnie widze! -Przestajesz byc pociagajaca, kiedy jestes cyniczna. Hermina pochodzila z Wysp Zielonego Przyladka. Przybyla z rodzicami do Stanow Zjednoczonych, kiedy byla w wiekuj Jenny, lecz w jej akcencie zostal slad portugalskiego. W wieku dziewietnastu lat ukonczyla szkole srednia i uzyskala dyplom pomocy pielegniarskiej, zamierzajac wstapic do szkoly pielegniarstwa. To wlasnie wtedy po raz pierwszy zostala samotna matka. -Widze, ze z Jenny wszystko w porzadku. -Nie ma z nia klopotow. -To dobrze. Nastapil moment klopotliwej ciszy. Dla Herminy Jenny byla Elena. Niezaleznie od liczby osrodkow odwykowych, ktore odwiedzila corka numer dwa, niezaleznie od szybkosci, z jaka zdaniem policji przebila rampe, Hermina zawsze uwazala, ze Elena padla ofiara czynnikow zewnetrznych. Corka numer jeden, ktora uciekla z domu w wieku pietnastu lat, to byla inna historia. Hermina Reyes mogla nie miec talentu do niczego na swiecie, ale w jednej rzeczy byla mistrzynia: w zywieniu urazy. Elena byla i miala na zawsze zostac jej ukochanym dzieckiem. Robienie zakupow, oplacanie comiesiecznych rachunkow, sukcesy sportowe, dyplom Harvardu, a niebawem dyplom lekarza - wszystko to nie moglo zadoscuczynic bolowi, jaki Natalie sprawila swojej matce. -Pomoz mi w tym - powiedziala Hermina, biorac do reki olowek i ostentacyjnie kierujac uwage na lezaca przed nia krzyzowke. - Slowo na szesc liter, inaczej "poploch". -Nie mam pojecia. Nigdy nie wpadam w poploch. To wspaniale, mamo, ze tak dobrze opiekujesz sie Jenny, ale staraj sie nie palic, kiedy mala jest w domu. Bierne palenie nie rozni sie od czynnego pod wzgledem... -A co u ciebie? Mam wrazenie, ze jestes spieta. Wiele osob, lacznie z Natalie i jej niezyjaca siostra, przypisywalo fenomenalna intuicje Herminy nadprzyrodzonym zdolnosciom kobiety. -Czuje sie dobrze - odparla, porzadkujac zakupy. - Po prostu jestem zmeczona. -Nie uklada ci sie z tym doktorem, z ktorym sie spotykasz? -Jestesmy z Rickiem w dobrych stosunkach. -Powiedzmy. Pewnie dazy do powaznego zwiazku, a ty go nie kochasz. Jasnowidztwo. -Obowiazki na stazu chirurgicznym, ktory niebawem rozpoczne, nie pozwola mi na zycie towarzyskie. -A co z tym Terrym, ktorego zaprosilas na kolacje? Jest taki mily i przystojny. -Do tego jest gejem. Dlatego tak go lubie. Nie zada ode mnie niczego procz przyjazni i towarzystwa. Nie prowadzimy ze soba rozmow na temat zobowiazan ani kolejnych etapow naszego zwiazku. Wierz mi, mamo, ze prawie wszyscy moi przyjaciele, ktorzy sa zonaci albo zyja w parach, sa nieszczesliwi. Proby naprawienia zwiazkow pochlaniaja dziewiecdziesiat procent ich energii. Milosc w dzisiejszych czasach trwa krotko, malzenstwo jest nienaturalne, to sa tematy dla dyrektorow agencji reklamowych z Madison Avenue i producentow telewizyjnych. -Coreczko, zdaje sobie sprawe z tego, ze dawno przestalas mnie sluchac, ale musisz przebic skorupe na twoim sercu i nie bronic sie przed miloscia, bo staniesz sie bardzo nieszczesliwa kobieta. "Nie bronic sie przed miloscia". Natalie z trudem powstrzymala sie, by sie nie odciac albo nie rozesmiac, co byloby gorsze. Majac dwie corki, poczete z dwoma kochankami, ktorzy dawno znikneli, Hermina Reyes nie byla sztandarowym przykladem wiecznej milosci. Jej uroda, tak jak to widziala Natalie, okazala sie jej smiertelnym wrogiem. Mimo to jej nieprzemijajacy romantyzm, wiara w mezczyzn i nieslabnaca chec zycia byly rownie niewytlumaczalne jak niemoznosc porzucenia winstonow. -Nie mam teraz czasu, zeby byc nieszczesliwa. -Na pewno dobrze sie czujesz? -Tak. Czemu wciaz o to pytasz? -Bez powodu. Kiedy przychodzilam na stadion, zeby cie ogladac, bywalo, ze przed biegiem zachowywalas sie dziwnie nieswojo, jakbys byla zazenowana, wtedy zawsze bieglas zle i przegrywalas. Dzis zachowujesz sie tak samo. -Wydaje ci sie, mamo. W tym momencie zadzwonil telefon komorkowy Natalie. Wyswietlacz pokazywal numer, ktorego nie znala. -Halo? -Natalie Reyes? -Tak. -Mowi dziekan Goldenberg. Natalie zesztywniala. Wyszla na korytarz, zeby matka nie slyszala rozmowy. -Slucham? -Czy moglabys przyjechac do mojego biura, zeby porozmawiac na temat dzisiejszego zajscia w szpitalu Metropolitan? -Moge byc w ciagu dwudziestu, dwudziestu pieciu minut. -Doskonale. Zadzwon do mojej sekretarki, kiedy bedziesz o dziesiec minut drogi. -Ddobrze. Goldenberg poczekal, az Natalie wezmie cos do pisania, po czym podyktowal jej numer telefonu akademii medycznej i wewnetrzny do dziekanatu. W ciagu krotkiej rozmowy starala sie cokolwiek wyczytac z jego glosu, jednak bez powodzenia, pod koniec zas stlumila w sobie chec spytania go, dlaczego zostala wezwana. W ciagu ostatnich lat doktor Sam Goldenberg wielokrotnie wyrazal uznanie dla jej wynikow na biezni, a takze dla osiagniec na studiach. Byla pewna, ze jesli powstal jakis problem, potrafia znalezc rozwiazanie. -Masz klopoty? - spytala Hermina, kiedy Natalie wrocila do kuchni. -Nic wielkiego. Drobny problem z rozkladem moich zajec, ale musze zaraz wyjechac. Przepraszam. -Nie szkodzi. -Niedlugo znow wpadne. -To swietnie. Uwazaj na siebie. -Ty tez, mamo. Pa, Jenny, wkrotce sie zobaczymy. -Kocham cie, ciociu Nat. -Ja tez cie kocham. -Panika - powiedziala nagle Hermina. -Co? -Slowo na szesc liter zastepujace "poploch". Wczesne lata mlodosci Natalie zostaly opisane w licznych publikacjach. Jej burzliwa walka o przetrwanie na ulicach Bostonu skonczyla sie po roku, gdy pracownikom fundacji Pomost Nad Wzburzonymi Wodami udalo sie przekonac ja oraz Zenska Akademie Edith Newhouse w Cambridge, ze do siebie pasuja. Kolejnym trudnym zadaniem, ktore administracji szkoly i wychowawcom zajelo sporo miesiecy, okazalo sie udowodnienie jej, ze ma talent do biegania i ze jest zdolna. Trzy i pol roku pozniej wstapila na Harvard. Po skonczeniu college'u procz treningow i startow w zawodach pracowala w laboratorium doktora Douga Berengera, kibicujacego jej sukcesom sportowym i akademickim od samego poczatku po dzis dzien. Do momentu kontuzji odniesionej podczas eliminacji olimpijskich zdazyla byc wspolautorka szesciu rozpraw na temat eksperymentalnych prac prowadzonych przez kardiochirurga i jego zespol. Ukonczyla rowniez wszystkie kursy potrzebne do wstapienia na studia medyczne. Prawdopodobnie i tak wczesniej czy pozniej zlozylaby podanie o przyjecie na akademie, lecz przypadkowe nadepniecie na jej sciegno Achillesa przez biegnaca za nia zawodniczke przyspieszylo te decyzje. Od poczatku studiow na akademii jej dziekanem byl doktor Sam Goldenberg. Specjalista w dziedzinie endokrynologii, byl czlowiekiem rownie zdolnym, jak milym i oddanym, holdujacym zasadzie, ze dostanie sie na akademie powinno byc trudniejsze i bardzie stresujace niz pozniejsze studia. Zgodnie z jego zyczeniem Natalie zadzwonila do jego biura na dziesiec minut przedtem, zanim dojechala. Teraz siedziala w wygodnie urzadzonym kacie dla czekajacych na spotkanie, dobierajac w mysli slowa, ktorych nalezalo uzyc, by podkreslic, ze w wyniku zarzadzonych przez nia badan nikt nie poniosl szkody, ale Natalie zrozumiala, ze mogla lepiej rozwiazac powstala sytuacje. Jedyne, na czym jej teraz zalezalo, to naprawic stosunki z Cliffem Renfro i wrocic do pracy. Po paru minutach w drzwiach ukazal sie Goldenberg. Uscisnawszy jej reke z nienaturalnym u niego brakiem serdecznosci, podziekowal, ze tak predko przybyla, i zaprosil do swojego gabinetu, gdzie obok krzesel wokol konferencyjnego stolu stali posepnie z zaklopotaniem na twarzach jej sprzymierzency wsrod personelu akademii - Doug Berenger i Terry Millwood oraz jej przyjaciolka, Veronica Kelly, niezwykle inteligentna, o urodzie cherubinka, czesto nawet bardziej krytyczna wobec nadetych, zarozumialych profesorow niz Natalie. Po plecach dziewczyny przebiegl nagly dreszcz, niewywolany chlodem pomieszczenia. Obaj chirurdzy podali jej konwencjonalnie reke, a Veronica, z ktora Nat podrozowala na Hawaje i raz do Europy, usmiechnela sie nerwowo i kiwnela glowa. Obie korzystaly z urokow Bostonu na tyle, na ile mogli sobie na to pozwolic zapracowani studenci medycyny, a przyjaciel Veroniki, makler gieldowy, byl odpowiedzialny za wspieranie Natalie, gdy tylko przestawala powtarzac: "Wszystko w porzadku, daje sobie rade". Goldenberg poprosil wszystkich, by usiedli, i sam zajal miejsce za stolem. Nadzieja Natalie, ze oczaruje dziekana i przyrzeknie mu zrobic wszystko w celu naprawienia stosunkow z Cliffem Renfro, zaczela stopniowo gasnac. -Pani Reyes - zaczal Goldenberg - prosze przeczytac oswiadczenia doktora Clifforda Renfro i pani Beverly Richardson, pielegniarki, swiadka porannego incydentu, napisane przez nich na moje zadanie. Kiedy pani skonczy, zapytam pania, czy jej poglad na przebieg wypadkow rozni sie w zasadniczych kwestiach od oswiadczen tamtych osob. Zdumiona, ze sytuacja nabrala takiego tempa, przeczytala oba oswiadczenia. Wyjawszy pojedyncze slowa, oba byly dokladne i zgodne ze stanem rzeczy. Bev Richardson starala sie wytlumaczyc logike postepowania Natalie, lecz jednoczesnie niemal doslownie przytoczyla przebieg klotni z Renfro. Na papierze oba oswiadczenia wygladaly zimno i nieprzychylnie. Natalie poczula pierwsze uklucie strachu; przyszlo jej do glowy szescioliterowe slowo z krzyzowki matki. -Oba sa w zasadzie dokladne - zaczela - mysle jednak, ze nie oddaja intencji moich czynow. -Nat - odezwal sie Berenger - mozesz byc pewna, ze nie posadzamy cie o to, by motywem twojego postepowania byla zlosliwosc. Siedzacy obok Millwood pokiwal glowa na znak, ze sadzi to samo. -Przyznaje, ze postapilam zle, i chcialabym przeprosic doktora Renfro. -Obawiam sie, ze to nie jest takie proste, pani Reyes - powiedzial Goldenberg. - Doktor Schmidt, ktory, jak pani wie, jest przelozonym doktora Renfro na oddziale chirurgii, twierdzi, ze nie nadaje sie pani na lekarza, i zada, zeby pania relegowac z uczelni. Natalie miala wrazenie, jakby wbito jej sztylet w piers. -Nie moge w to uwierzyc. Mam najlepsze oceny i o ile wiem, moja praktyka kliniczna jest bez zarzutu. -Nie ma wprawdzie negatywnych opinii dotyczacych pani pracy z pacjentami - odparl Goldenberg - jednak bylo kilka skarg na pani notoryczny brak szacunku dla autorytetow, nietolerowanie niektorych kontraktowych lekarzy, nawet pani kolegow studentow, i arogancje, o ktorej jeden z czlonkow rady wydzialu powiedzial, ze w przyszlosci moze byc zrodlem powaznych klopotow. -Trudno mi w to uwierzyc - powtorzyla Natalie. - Moja jedyna scysja z kolega zdarzyla sie, gdy nie chcialam razem z nim rzucac czesciami trupa po prosektorium. -Przepraszam, ze sie wtrace, dziekanie - powiedziala Veronica - ale musze stanac w obronie Natalie. Kiedy doktor Millwood zadzwonil i powiedzial, co sie dzieje, poprosilam, by zapytal pana, czy moge tu przyjsc. Jestem wdzieczna, ze wyrazil pan zgode. Student, o ktorym wspomniala Natalie, zachowywal sie niestosownie i zasluzyl na taka reakcje z jej strony. Bylysmy z Natalie przyjaciolkami, zanim jeszcze wstapilysmy na akademie. Chce, zeby pan wiedzial, ze jest lubiana i szanowana wsrod studentow, mowie zarowno o kolegach, jak i kolezankach, i ze doktor Renfro bywa niekiedy trudny. Podczas mojej praktyki na chirurgii mialam z nim niejedna scysje. -Ale na pania nikt nie zlozyl skargi - odparl Goldenberg. -Przyznaje, ze nie - powiedziala Veronica. Widac bylo, ze jest przygnebiona. -Dziekuje, pani Kelly. -Natalie - powiedzial Millwood - czy pomyslalas choc przez moment, ze zawracajac pacjenta, ktorego starszy chirurg odprawil bez zbadania, napytasz sobie biedy? Natalie potrzasnela przeczaco glowa. -Wiedzialam, ze postepuje zle, ale zmartwilo mnie to, jak z nim postapil doktor Renfro. Zlitowalam sie nad pacjentem, biednym, starym pijakiem, ktory zostal odeslany ze szpitala bez oceny stanu jego zdrowia. Millwood spojrzal pytajaco na Goldenberga, Berenger zrobil to samo. Natalie obserwowala ich niema, trojstronna dyskusje, walczac z checia, by wstac i powiedziec: "Pieprzyc to! Rezygnuje!". Czujac jej nastroj, Veronica podniosla uspokajajaco dlon. W koncu Goldenberg skinal glowa na znak, ze podjal decyzje. -Pani Reyes, grupa czlonkow wydzialu, lacznie z obecnymi tu pani najwiekszymi sprzymierzencami, przedstawila pisemna ocene, stwierdzajaca, ze ma pani zadatki na wybitnego lekarza. Doceniam wysilek pani Kelly, pani przyjaciolki, zeby tu dzis przybyc, jak rowniez to, co nam powiedziala. Wiem, ze byla pani brana pod uwage jako kandydatka na czlonka honorowego towarzystwa medycznego Alpha Omega Alpha. Musze pania poinformowac, ze pani kandydatura zostaje skreslona. Jest pani niezwykla osoba, majaca wiele talentow, lecz zarazem ma pani ceche, mozna ja nazwac nieustepliwoscia lub arogancja, ktora stawia pania poza gronem lekarzy, jakich chcielibysmy wypuszczac z akademii. Po dyskusji z obecnymi tu pani obroncami uznalem, ze relegowanie pani z uczelni byloby zbyt surowa kara, jednak musi pani poniesc konsekwencje swojego czynu. Zostaje pani zawieszona na cztery miesiace. Jesli nie zdarza sie pani podobne incydenty w przyszlosci, skonczy pani studia z nizszym rokiem. Odwolanie od tej decyzji moze nastapic tylko na drodze sadowej. Ma pani jakies pytania? -A moj staz? -Nat, porozmawiamy pozniej o innych mozliwosciach - rzekl Berenger. - Twoje miejsce na stazu chirurgicznym w White Memorial zajmie ktos inny. -Chryste! A co z praca w twoim laboratorium? Nim odpowiedzial, spojrzal na Goldenberga, ktory skinal milczaco glowa. -Mozesz nadal u mnie pracowac, a nawet brac udzial w obchodach szpitalnych i naradach, jesli bedziesz chciala. -Zadnemu z nas ta decyzja nie sprawila satysfakcji - rzekl Goldenberg. -Wydaje mi sie zbyt surowa - powiedziala chlodno Natalie, blizsza wybuchu gniewu niz placzu. Moze tak, a moze nie. Sama sie o nia prosilas. -Prosze mi powiedziec jedno, dziekanie. Czy siedzielibysmy tu teraz, gdyby badanie tomograficzne, ktore zlecilam, ujawnilo duzy skrzep, uciskajacy mozg tego biedaka? Siedzacy naprzeciw niej Terry przewrocil oczami i westchnal. Veronica pokrecila glowa. Sam Goldenberg nie zastanawial sie dlugo nad odpowiedzia. Uporzadkowawszy lezace przed nim dokumenty, spojrzal w oczy Natalie. -Poniewaz czesc tych dokumentow mowi o zakwestionowaniu przez pania diagnozy postawionej przez doktora Renfro, jestem zobowiazany przypomniec pani, ze takiego skrzepu nie bylo. Badanie tomograficzne, dla ktorego zaryzykowala pani status studenta medycyny, niczego nie wykazalo, pani Reyes. Absolutnie zadnych zmian. Kiedy wybrzmialy ostatnie dzwieki sonaty na skrzypce i fortepian F dur Beethovena, w Queen Elizabeth Hall przez blisko dziesiec sekund trwala kompletna cisza. Potem cala widownia zerwala sie jednoczesnie, zagluszajac drzace echo ostatniej nuty okrzykami i odglosami aplauzu. -Brawo! -Hurra! -Wunderbar! Siedemnastoletnia pieknosc, trzymajac w ramionach swojego dwustudziewiecdziesiecioletniego stradivariusa jak nowo narodzone niemowle, promieniala, rozgladajac sie po sali. Wygladala krucho i niepozornie na wielkiej scenie, lecz ci, ktorzy znali sie na muzyce, a tych byla przewazajaca wiekszosc, wiedzieli, ze byla gigantem. Jej akompaniator ukloniwszy sie, zszedl ze sceny, by mogla sama cieszyc sie swoim powrotem do koncertowania - chwila, o ktorej wszyscy sadzili, ze moze nigdy nie nadejsc. Wygladajacy olsniewajaco w smokingu Hindus, stojacy w srodku dziesiatego rzedu, bijac brawo, zwrocil sie do swojego wyzszego towarzysza. -Co o tym sadzisz? -Jestem z niej dumny i jestem dumny z nas - odpowiedzial elegancki mezczyzna o kwadratowej szczece. - Blizna na piersi dopiero sie zagoila, a ona juz tu jest. -Zachwycajace, po prostu zachwycajace. Jeszcze nigdy nie slyszalem sonaty Wiosennej zagranej z takim uczuciem i finezja techniczna. Zgodnie z regula Wladcow mezczyzni nigdy publicznie nie wymieniali swoich nazwisk. Nawet podczas czestych polaczen konferencyjnych uzywali wylacznie greckich pseudonimow, ktore kazdy z czlonkow byl obowiazany pamietac. Owacje na stojaco trwaly nadal. Mloda wirtuozka, ktorej przeznaczeniem bylo teraz czarowac swiat w nastepnych dekadach, raz po raz musiala wychodzic przed kurtyne. -Roze, ktore trzyma w reku, sa od nas - powiedzial Hindus. -Mily gest z jej strony. -Zgadzam sie z tym. Fascynujace, jaki wspanialy efekt moze przyniesc umieszczenie zwyklego nowego serca i pluc w niezwyklym ciele. ROZDZIAL 3 Zycie bez zadan jest bezwartosciowe.Platon. Obrona Sokratesa Nakryty. Ben Callahan polozyl na biurku stosik zdjec formatu piec na siedem, wrzucil do ust dwie tabletki zantacu, ktore neutralizuja kwasy zoladkowe, i popil je trzecia juz filizanka kawy tego ranka. Zasrany poczatek kolejnego zasranego dnia. Moze czas sprobowac adwokatury w jakims przyjaznym sasiedztwie. Na zewnatrz zimny, rzesisty deszcz rozmazywal brud na szybach okna jego biura. Poprzedniego dnia temperatura doszla do 38 stopni, przy wilgotnosci blisko tysiaca. Dzis bylo niecale 13 i padalo. Lato w Chicago bylo nie do pobicia! Ben rozlozyl zdjecia w dwoch rzedach. Chryste, jak nienawidzil czasem takiego sposobu zarabiania na zycie. Nienawidzilby go nawet wowczas, gdyby przynosil jako takie zyski, co sie nigdy nie zdarzalo. Coz, przynajmniej Katherine de Souci bedzie zadowolona. Zazadala, zeby Ben "nakryl tego sukinsyna" i teraz Robert de Souci zostal nakryty, choc nie na tym, czego Katherine sie spodziewala. Co z tego, ze Robert byl aktywnym czlonkiem zarzadow przynajmniej tuzina fundacji charytatywnych? Co z tego, ze (jak zdolal ustalic Ben) byl dobrym ojcem i zdolnym dyrektorem korporacji? Katherine, o ktorej Ben wyrobil sobie zdanie, ze byla czyms posrednim miedzy Lizzie Borden a jego byla zona, podejrzewala Roberta o niewiernosc, a teraz, dzieki wybitnemu prywatnemu detektywowi w osobie Benjamina Michaela Callahana, zdobyla na to dowod. Wkrotce bedzie miala swoje miliony z ugody, razem z imponujaco piekna glowa swojego meza na talerzu. Byly tylko dwa problemy. Sekretna kochanka Roberta okazala sie sekretnym kochankiem - mezczyzna, ktorego Ben dobrze znal. Caleb Johnson, filar czarnej spolecznosci, byl bez watpienia najlepszym, najuczciwszym i najinteligentniejszym sedzia w sprawach kryminalnych w dzielnicy. Mozliwe, ze Johnson zdolalby przetrwac wielki skandal, lecz nie bez znaczacej utraty wplywu w sadzie i w kraju. A byl czlowiekiem, ktory na ow wplyw zapracowal i zaslugiwal na niego. Ben sprawdzil kciukiem grubosc sterty niezaplaconych rachunkow. Czek od Katherine de Souci mogl sprawic, ze zniknelyby jak David Copperfield i zostaloby jeszcze sporo gotowki na kupienie tego i owego. Wsunal na powrot zdjecia do manilowej koperty i postanowil zadzwonic do Katherine. Czemu mialby sie przejmowac, jakie beda tego skutki? Zaproponowano mu zlecenie, przyjal je, wydal zaliczke i wiekszosc dniowek, wykonal prace. Sprawa zostala zamknieta! Musial przyznac, ze sie przeliczyl, wybierajac ten zawod, lecz kiedy zaczynal, podniecala go perspektywa zostania detektywem w rodzaju jego powiesciowych bohaterow, blednych rycerzy, Mike'a Hanmiera, Travisa McGee i Jima Rockforda. Wiedzial, ze musi startowac z niskiego poziomu, biorac wszelkie zlecenia, jakie sie trafia. Na nieszczescie te zlecenia - sciganie niestawiajacych sie na rozprawe po zwolnieniu za kaucja, siedzenie mezow uganiajacych sie za spodniczkami i roznego rodzaju prozniakow - pozostawaly podstawowym zrodlem jego dochodow i, z kilkoma wyjatkami, nie otarly sie o nic dajacego bodaj znamie rycerskosci. Nie spotkal ani jednej tajemniczej, ponetnej damy, ktorej groziloby niebezpieczenstwo ze strony zloczyncow. Za to teraz mial dostac mnostwo kasy od kogos, kogo nie lubil, w zamian za zrujnowanie zycia dwu mezczyznom, ktorych szanowal. De Souci i Johnson powinni byli zachowywac sie bardziej dyskretnie, probowal usprawiedliwic sie sam przed soba. Liczyly na nich wszystkie niedofinansowane fundacje i wszystkie afroamerykanskie dzieciaki, szukajace wzorow do nasladowania. Powinni byli lepiej sie nad tym zastanowic. Istnialy sposoby, zeby ich uczucia nie dalo sie wykryc, a przynajmniej nie tak latwo, lecz z jakiegos powodu, byc moze zaslepienia miloscia, nie skorzystali z nich. Teraz Ben mial przed soba te zdjecia. Podniosl sluchawke, wybral numer Katherine i jak zwykle polaczyl sie z nia przez jej prywatna sekretarke. -Ma pan cos dla mnie? - spytala bez wstepu swiatowa dama, nie raczac nawet powiedziec "dzien dobry". Glos w sluchawce brzmial drazniaco. Ben przypomnial sobie starannie umalowana twarz kobiety - dumna, napieta i wyniosla. W jej nudnym, dostatnim zyciu, w swiecie uprzywilejowanych i zwyciezcow, za sprawa detektywa moze sie zdarzyc cos przelomowego. Katherine de Souci, rozczaruje cie! Wygralas tyle, ile sama jestes warta. W sluchawce na dluzsza chwile zalegla cisza. -Wiec? - powiedziala niecierpliwie. -Hm... niczego nie odkrylem, pani de Souci. Absolutnie niczego. Mysle, ze pani maz jest czysty. -Ale... -Rzecz w tym, ze nie przyjme juz wiecej pieniedzy od pani. Jesli chcialaby pani dalej badac te sprawe, polece pani kogos innego. -Ale... -Do widzenia, pani de Souci. "Badz ostrozniejszy, Sedzio. Zona Roberta jest msciwa", napisal na czystej kartce. Podpisal ja "Przyjaciel", wsunal wraz ze zdjeciami do koperty i zaadresowal ja do sedziego, nie podajac adresu zwrotnego. Dopisal na kopercie: "Osobiste. Do rak wlasnych" i odlozyl ja do czasu wyjscia na lunch. Postanowil, ze na wszelki wypadek wysle list poczta polecona. Za oknami dalej lalo. Za kilka minut uczucie satysfakcji, ktorego doznal, sprawiwszy zawod Katherine de Souci, zniknie, ustepujac miejsca jego normalnemu stanowi dretwoty i znuzenia. Nie do wiary, ze jego zycie, niegdys pelne entuzjazmu i niepozbawione ducha przygody, zeszlo do takiego poziomu. Jeszcze trudniej bylo mu uwierzyc, ze w rzeczywistosci niewiele go to obchodzilo. Telefon zadzwonil piec lub szesc razy, zanim Ben to sobie uswiadomil i podniosl sluchawke. -Slucham? -Pan Ben Callahan? - spytal kobiecy glos. -Tak, -Jest pan detektywem? -Tak. Kto mowi? -Dzwonie z biura profesor Alice Gustafson. -Slucham? -Z wydzialu antropologii uniwersytetu w Chicago. -W porzadku, slucham. -Panie Callahan, byl pan umowiony na spotkanie z profesor Gustafson pietnascie minut temu. -Na spotkanie? Przegrzebawszy lezace na biurku papiery, Ben odszukal terminarz spotkan, przeznaczajacy optymistycznie po jednej stronie na kazdy dzien roku. Pod dzisiejsza data widnialo zapisane jego wlasnymi kulfonami nazwisko Alice Gustafson, z adresem, numerem telefonu i terminem spotkania, ktory uplynal pietnascie minut temu. Pod godzina spotkania widnialy dwa slowa: Straz Narzadow. Dopiero teraz przypomnial sobie, ze tydzien wczesniej odebral telefon od jakiejs sekretarki, ktora nic nie mowila o nadzwyczajnej szansie, jaka bedzie dla niego podjecie sie tego zadania. Zgodzil sie na spotkanie, nie zatroszczywszy sie nawet o poinformowanie kobiety, ze nie ma pojecia, o co w tym wszystkim chodzi. Teraz, jak sie okazuje, przegapil umowiony termin. Po czterech czy pieciu latach college'u i krotkim okresie pracy w sredniej szkole w charakterze wykladowcy nauki o spoleczenstwie rzucil moneta i postanowil zostac prywatnym detektywem. Teraz wydawalo sie, ze znow nadszedl czas, zeby zmienic zawod. Kto wie, czy nie nadaje sie bardziej na ulicznego sprzedawce hot dogow lub czy jego prawdziwym powolaniem nie okaze sie tresura zwierzat. -Ja... bardzo przepraszam - powiedzial. - Spoznilem sie, bo wypadlo mi cos niespodziewanego. -Rozumiem - odparla kobieta. - Profesor Gustafson mowi, ze jesli chcialby pan przelozyc spotkanie, moze pana przyjac dzis o pierwszej. Ben podrapal sie po rudobrazowym zaroscie, ktory ostatnio robil sie coraz gestszy, i spojrzal na zapis w notesie. Straz Narzadow. Nadal nic mu to nie mowilo. Pomyslal, ze powinien sie bardziej skupiac na tym, co robi. -To spotkanie... - powiedzial. - Nie moge sobie przypomniec... Uslyszal glosne westchnienie. -Odpowiedzial pan na ogloszenie, ktore umiescilismy przed rokiem w gazetach, dotyczace pracy dla Strazy Narzadow. Poinformowalismy pana i pozostalych kandydatow, ze tworzymy baze danych detektywow, ktorzy w przyszlosci beda dla nas pracowali. Zglosil pan chec udzialu w projekcie. To jakis kit, pomyslal Ben. Nie przypominal sobie, zeby ostatnio zglaszal chec udzialu w czymkolwiek. -O czym bedzie mowa na tym spotkaniu? Ponowne westchnienie. -Panie Callahan, przypuszczam, ze profesor Gustafson ma dla pana propozycje pracy. -I pieniadze, zeby mi zaplacic? -Mysle, ze tak. Ben wyciagnal klawiature, by odszukac w Internecie Straz Narzadow, lecz przypomnial sobie, ze odcieto mu dostep do sieci z tych samych powodow co zawsze. Coz, moze przynajmniej to nie bedzie kolejne tropienie czyjejs niewiernosci. Po splawieniu Katherine de Souci nie mial juz ochoty na podobne zajecie. -Zgoda - uslyszal wlasna odpowiedz. - Bede o pierwszej. Ben byl pewny, ze gdzies ma parasol, lecz nigdy go nie uzywal. Po przeszukaniu szafki w malej, pustej poczekalni dal sobie spokoj. Mogl pojechac taksowka, ale to sie wiazalo z kosztami. Z okresu, kiedy byl nauczycielem, pozostal mu calkiem przyzwoity trencz. Zapiawszy pasek i wlozywszy na glowe baseballowke, przewedrowal w strugach deszczu dwanascie przecznic, zatrzymujac sie co pare minut dla wytchnienia w pasazach. Hasket Hall na Fiftyninth byl rozleglym, masywnym kamiennym budynkiem z gleboko rzezbionymi wejsciami, otoczonym szpalerem drzew. Drzwi do jednego z biur na trzecim pietrze opatrzone byly mala, mosiezna tabliczka z napisem: DOKTOR ALICE T. GUSTAFSON ANTROPOLOGIA MEDYCZNA Ponizej, na jeszcze mniejszej, plastikowej tabliczce biale litery na czarnym tle informowaly: Miedzynarodowa Straz Narzadow. Drzwi byly zamkniete. Ben zapukal - najpierw raz, cicho, potem ponownie, glosniej. Tak jak przypuszczalem, pomyslal. W tym momencie marzyl tylko o tym, zeby sie zaszyc w swoim mieszkaniu z kotem Incusem i zastanowic, co dalej robic ze swoim zyciem, jesli w ogole chcialby cokolwiek z nim zrobic. Moze zostac sprzedawca? Kazdemu potrzebne sa mazda albo odkurzacz. Zapukal jeszcze raz, znow bez skutku. Do cholery z tym, pomyslal. Odwrocil sie, majac zamiar odejsc. O kilkanascie krokow od siebie zobaczyl kobiete. Stala z zalozonymi na piersiach rekami, przygladajac sie Benowi, miala okolo szescdziesieciu lat, waska, inteligentna, profesorska twarz za okularami w zlotej oprawce i siwiejace, ciemne wlosy, zawiazane w krotki konski ogon. Wetknieta w drelichowe spodnie koszule w szkocka krate z dlugimi rekawami opinal w pasie szeroki, skorzany pas ze srebrna sprzaczka. Pierwsze wrazenie Bena, zwlaszcza po trzech tygodniach z Katherine de Souci, bylo zdecydowanie pozytywne. -Profesor Alice Gustafson - przedstawila sie. - Przepraszam, ze pana przestraszylam, panie Callahan. -Tylko odrobine. Przypuszczam, ze oblalem egzamin zawodowy z czujnosci. Podala mu waska dlon, spuchnieta w kostkach z powodu chronicznego artretyzmu. -Lata przebywania w miejscach, gdzie nie chcialam zaklocac spokoju ludziom albo zwierzetom, wyrobily we mnie nawyk cichego poruszania sie - wytlumaczyla, otwierajac kluczem drzwi. Zauwazyl, ze zrobila to z pewnym trudem. Przestronny pokoj, mimo ze zagracony, byl przytulny. Jedna ze scian zajmowaly dwa okna, wysokie na osiem stop, przeciwlegla zaslanialy polki od podlogi do sufitu, wyladowane ksiazkami akademickimi, czasopismami - pojedynczymi lub oprawionymi - a nawet beletrystyka. W jednym z rogow stala wysoka, szklana gablota, zawierajaca dziesiatki roznego rodzaju artefaktow, niepooznaczanych metkami i ulozonych bez dajacego sie zauwazyc klucza. Na tylnej scianie wisialy oprawione zdjecia ludzi, przewaznie mezczyzn, wylacznie o brazowej lub czarnej skorze. Wiekszosc postaci miala na bokach blizny i zadna z nich nie wygladala bogato ani szczesliwie. -Napije pan sie kawy? - spytala Gustafson, wskazujac na stojacy w rogu ekspres. Sama usiadla za solidnym, antycznym debowym biurkiem, na tle szerokiej na szesc stop mapy swiata, upstrzonej pineskami. Ben pokrecil odmownie glowa i zajal krzeslo naprzeciw pani doktor. Twarz kobiety wyrazala dziwna, pociagajaca mieszanine pogody ducha i pasji. -Musze... musze sie do czegos przyznac: zapomnialem o tym, ze odpowiedzialem na pani ogloszenie - rzekl. -To samo powiedziala mi Libby, sekretarka wydzialu. To juz nie ma znaczenia. Tak czy owak, wazne, ze pan tu jest. Ben rozejrzal sie po gabinecie. -Jestem - rzekl. -Ale nie wie pan, w jakim celu, prawda? -Mozna to tak ujac. Kobieta przez dluzsza chwile przygladala mu sie badawczo. Ben czul, ze zastanawia sie, czy mu nie podziekowac za przybycie i nie odeslac do diabla. Nie mialby jej tego za zle, co gorsza, nie mialo to dla niego znaczenia. Moze zamiast do doradcy zawodowego powinien udac sie do najblizszego psychofarmakologa. -Powinien pan wiedziec - odezwala sie w koncu Gustafson - ze nie jest pan pierwszym detektywem, z ktorym rozmawiam o tej pracy. Jest pan trzecim. -Czemu odrzucila pani pierwszych dwoch? -Nie odrzucilam. Zaden z nich nie chcial wykonac zlecenia. -Zaproponowala im pani za malo pieniedzy? - spytal, wiedzac z doswiadczenia, ze wszelkie inne mozliwosci sa malo prawdopodobne. -Mniej wiecej rok temu obiecano nam dotacje na rozwiniecie dzialalnosci sledczej, opartej na pracy organow scigania. - Dalam wtedy ogloszenie, po to, by dobrac wlasciwych ludzi do tej pracy, tymczasem dysponent dotacji postanowil przekazac te pieniadze na inny cel. Teraz otrzymalismy pewna kwote od innej fundacji. Nieduzo, ale zawsze cos. -Gratuluje. -Chce pan sie dowiedziec, na czym rzecz polega? Moge zapytac. I tak sie nie podejme, pomyslal. -Prosze powiedziec - rzekl. Gustafson wyjela z biurka plik broszur i jedna z nich wreczyla Benowi. Jej tytul brzmial: "Przestepczy handel narzadami", podtytul zas; "Problem ogolnoswiatowy". -Handel organami ludzkimi w wiekszosci krajow swiata jest nielegalny - zaczela, gdy Ben przegladal broszure. - Mimo to przybral zastraszajace rozmiary. Dawcami owych potajemnie zdobywanych organow bywaja zmarli badz umierajacy... a takze zywi. Wszyscy oni maja jedna ceche wspolna; sa biedni. W procederze biora udzial kupcy, sprzedawcy, posrednicy, szpitale, kliniki i chirurdzy. Prosze mi wierzyc, panie Callahan, ze sumy pieniedzy, przeplywajace potajemnie z rak do rak, bo swiat przestepczy jest rozbudowany, siegaja miliardow dolarow. Odlozyl folder. -Prosze mi powiedziec jedno, doktor Gustafson - zwrocil sie do niej Ben. - Rozpatrzmy przyklad biednej osoby, bedacej w strasznej nedzy, i osoby z pieniedzmi, potrzebujacej za wszelka cene nerki, watroby lub podobnego narzadu. -Tak? -Jesli uznac za zbrodnie posredniczenie w sprzedazy organow za pieniadze, to kto jest ofiara zbrodni? I rownie wazne; kogo to obchodzi? -Odpowiem panu najpierw na drugie pytanie, panie Callahan. Nas to obchodzi. Rzadko sie zdarza, zeby dawca otrzymal to, czego sie spodziewal. Zwykle sa to biedacy, ktorzy zostaja wykorzystani przez ludzi z pieniedzmi. Dla porownania prosze sobie wyobrazic biedna, mloda kobiete, ktora sutener, majacy pieniadze, naklania, by zostala prostytutka. Straz Narzadow jest jedna z dwoch agencji obronnych tych ludzi, a liczba naszych czlonkow stopniowo wzrasta. Coraz wiecej krajow na swiecie zaczyna dostrzegac celowosc zaangazowania wlasnych srodkow w te akcje. Jak pan widzi, nawet tu, w Stanach Zjednoczonych, problem nabrzmiewa. -Twierdzi pani, ze rzady przeznaczaja srodki na te dzialalnosc - rzekl Ben. - Mam wrazenie, ze pani nieco przesadza. Gustafson po raz drugi uwaznie mu sie przyjrzala. -Ma pan racje - przyznala z niechecia. - Postep na tym polu jest wolny. Mimo to daje sie go zauwazyc. Kiedy dostarczamy wladzom krajow dowodow nielegalnego handlu organami, sprawcy bywaja aresztowani. -Gratuluje - powiedzial Ben juz po raz drugi, nie wiedzac, co powiedziec wiecej, majac przy tym nadzieje, ze to nie zabrzmi cynicznie lub nieszczerze. W swiecie szerzacych sie chorob, terroryzmu, dyktatury, korupcji, narkotykow, prostytucji, korupcji politycznej i zorganizowanej przestepczosci dzialalnosc Alice Gustafson byla marginalna. Pani doktor byla Don Kichotem, idealistka, walczaca o uznanie za zbrodnie dzialan, w ktorych nie bylo ofiar i - oprocz pojedynczego artykulu dziennikarza sledczego w "Timesie" - zajmujaca sie kwestia niebudzaca wiekszego zainteresowania. -Prosze nie miec mi za zle mojego pytania, panie Callahan, ale co pana sklonilo do zostania prywatnym detektywem? -Sam juz nie wiem. Uczylem w szkole, ale dyrektor uznal, ze moje lekcje byly nieuporzadkowane i ze nie potrafilem utrzymac dyscypliny wsrod uczniow. Lubilem dzieci, przynajmniej wiekszosc z nich, a one lubily mnie, ale moj przelozony orzekl, ze to nie ma znaczenia. Rozumiem. Nie czytalem jego referencji, ale efekty starania sie o prace nauczyciela w innych miejscach wskazywaly, ze nie byly pochlebne. Moja pasja od dziecinstwa bylo czytanie powiesci detektywistycznych, wiec postanowilem sam sprobowac tego zawodu. Wyobrazalem sobie siebie majacego najlepsze cechy kazdego z tych facetow. -To bylaby niezla postac. Moim ulubionym autorem jest John D. MacDonald. Przeczytalam chyba wszystko, co napisal, -Dla mnie wzorem byl jego Travis McGee. Gustafson rozesmiala sie szeroko i szczerze. -Czy jest ktos, kto nie chcialby mieszkac na barce na Florydzie i ratowac z opresji pieknych kobiet? Benowi przyszla do glowy Katherine de Souci. -Sek w tym, ze nie wzialem pod uwage jednej rzeczy: wszyscy moi modelowi bohaterowie i ich kobiety to postaci fikcyjne. -Zycie w prawdziwym swiecie bywa czesto zniechecajace dla nas wszystkich. - Oparlszy sie plecami o tyl fotela, doktor Gustafson splotla palce, najwidoczniej zastanawiajac sie, czy warto prowadzic dalej te rozmowe, czy po prostu zaprosic na spotkanie detektywa numer cztery. - A zatem - powiedziala, podjawszy decyzje - skoro wspomnielismy o Florydzie, czy nadal jest pan zainteresowany dowiedzeniem sie, na czym bedzie polegala panska praca? Bo wlasnie na Floryde mam zamiar pana poslac. -Sklamalbym, gdybym przyznal, ze interesuje mnie pani dzialalnosc, pani profesor. -Doceniam panska szczerosc, panie Callahan. -Szczerosc czesto bierze sie z braku zaangazowania. -Rozumiem... Coz, prosze chociaz rzucic okiem na te zdjecia. Przyslal mi je koroner z Fort Pierce w stanie Floryda o nazwisku Stanley Woyczek, ktory kiedys studiowal na moim wydziale antropologii medycznej. Wie wszystko o naszej organizacji. Moze pan ma racje, ze nielegalnego handlu narzadami nie mozna uznawac za zbrodnie, skoro nie ma ofiar, ale jednak... Przez lata swojej kariery detektywistycznej Ben obejrzal sporo zdjec, zarowno czarnobialych, jak i kolorowych, wykonanych przez koronerow. Te, ktore mial przed soba, byly kolorowe i sprawily, ze z trudem lapal oddech. Przedstawialy mezczyzne, mniej wiecej dwudziestoletniego, zgniecionego na miazge. -Zostal przejechany przez ciezarowke z naczepa, przekraczajac o trzeciej w nocy dosc pusta autostrade - wyjasnila Gustafson. - Wedlug Stanleya smierc nastapila natychmiast. -Wyobrazam sobie. -Kiedy obejrzy pan zdjecia, prosze sie dokladniej przyjrzec trzem fotografiom dolnej czesci ciala. -Chodzi o posladki? -Mowiac scislej, o miejsca nad posladkami. Stanley jest absolutnie pewny, ze najdalej na dzien przed smiercia mezczyznie pobrano szpik kostny. -I co dalej? -Obdzwonili wszystkie szpitale, kliniki i oddzialy hematologii w calej okolicy. Bez rezultatu. Ow czlowiek nie byl pacjentem zadnego z nich. -Zostal zidentyfikowany? -Nie. -Odciski palcow? -Nie figuruja w zadnej bazie danych. -Chryste! A koroner nie ma watpliwosci, ze ten mezczyzna byl dawca szpiku? -Uwaza, ze byl bezwiednym dawca szpiku. -Zaloze sie, ze istnieje jakies proste, logiczne wytlumaczenie. -Mozliwe, ale prosze spojrzec na to. Podala mu tekturowa teczke opatrzona nazwiskiem "Ramirez", napisanym recznie na naklejce. Teczka zawierala kasete magnetofonowa, kopie maszynopisu, kilka fotografii i dwa artykuly gazetowe; pierwszy wyciety z pisma "Hallowell Reporter wychodzacego w Hallowell w stanie Maine, drugi z "National Enquirera". Oba pochodzily sprzed mniej wiecej czternastu miesiecy. Ben zaczal od wygladajacego bardziej spektakularnie. WAMPIRY WYSSALY MI KREW Wspolczesne wampiry uzywaja samochodow turystycznych do przetrzymywania ofiar i igiel do wysysania krwi.Opatrzony zdjeciami krotki artykul przytaczal skarge Juanity Ramirez, piecdziesiecioletniej pokojowej w motelu, twierdzacej, ze ja uspiono, zawiazano jej oczy, zostala porwana i uwieziona w kamperze, a nastepnie poddano ja eksperymentom, dokonywanym przez wampiry podajace sie za lekarzy. Doktor, ktory ja badal po rzekomym uprowadzeniu, odkryl slady swiadczace, ze kobiecie wyssano szpik kostny za pomoca duzych igiel wkreconych w kosc biodrowa. Zdjecie w gazecie ukazywalo slad na skorze nad posladkami, uderzajaco podobny do sladu na fotografiach, ktore Gustafson otrzymala od swojego bylego studenta. -Stanley Woyczek nie wiedzial o tym drugim przypadku, kiedy przyslal mi te zdjecia - powiedziala Gustafson. -Jakim cudem pani wpadla na ten trop? - spytal Ben. Gustafson usmiechnela sie zagadkowo. -Niektorzy ludzie w chwilach wolnych od pracy czytaja gazety, inni ogladaja telewizje, jeszcze inni poszukuja okazji w e-Bay. Ja surfuje po Internecie. To mnie odpreza. Znajduje tam mnostwo rzeczy. Ten drugi, mniejszy artykul przytacza opinie lekarza osteopaty z polnocnych lasow Maine, sugerujaca, ze byc moze pobrano od tej kobiety szpik kostny. Pojechalam do Maine i przeprowadzilam rozmowe z Juanita i z tym lekarzem. Opisala ogromny, szary dom na kolach z jakims ciemnym malowidlem na boku. Zanim jeszcze przyszla przesylka od Stanleya, podejrzewalam, ze ktos porwal te kobiete, pobral od niej szpik, nastepnie zawiazawszy jej oczy, zostawil w jakims przypadkowym miejscu. -Po co to wszystko? -Zeby na to odpowiedziec, panie Callahan, potrzebny mi detektyw. Zajelabym sie tym sama, ale musze prowadzic wyklady, do tego artretyzm daje mi sie mocno we znaki. Zakradanie sie w przebraniu do szpitali w Turcji, Moldawii albo w Afryce Poludniowej po to, by zdemaskowac handlarzy narzadow, to juz dla mnie przeszlosc. -Mam nadzieje, ze nie, pani profesor. -Dziekuje. -Ale dlaczego Floryda? Sadzilem, ze interesuja pania kraje Trzeciego Swiata. -Glownie dlatego, ze tam sie teraz cos dzieje. Gdyby udalo nam sie ujawnic jakas zorganizowana dzialalnosc na terenie kraju, cokolwiek by to bylo, nie musielibysmy sie tak martwic o fundusze. I choc pobranie szpiku kostnego nie dziala tak destrukcyjnie na organizm jak utrata nerki, watroby lub pluc, nadal jest to kradziez narzadu. Relacja Alice Gustafson i brak przekonywajacych dowodow nie zmienily sceptycznego stosunku Bena do agencji Strazy Narzadow i do jej misji. Nie dostrzegal niczego podejrzanego w smierci mlodego czlowieka pod kolami ciezarowki, byl jednak absolutnie urzeczony osobowoscia rozmowczyni, zazdroszczac jej pasji. -Boje sie, ze subwencja, ktora dostalismy, jest niewielka, panie Callahan. -To nie brzmi zachecajaco. -Czy ma pan ochote udac sie na Floryde i sprobowac zidentyfikowac tego biedaka z fotografii, a moze nawet dociec, co mu sie stalo? -Nie mam licencji na dzialalnosc na Florydzie. -To panu nie powinno przeszkadzac. Jestem pewna, ze przy roznych okazjach sledzil pan ludzi w innych stanach. -Zdarzalo sie. Poza tym moj byly student, Stanley, zna dobrze policje na tym terenie. Przyrzekl ulatwic mi kontakt z nimi. Mysle, ze nie bedzie mial oporow co do zrobienia tego samego dla pana. -Czy policja zajela sie ta sprawa? A poniewaz nie bylo zbrodni sensu stricto, mysle, ze nie poswiecaja zbyt wiele energii na zidentyfikowanie ofiary. Poza tym maja na glowie wiele innych spraw. Pan mialby tylko to. Jest pan tym zainteresowany? Ben mial juz odpowiedziec, ze jest bardzo zajety, lecz cos mu podpowiadalo, ze ta kobieta nie uwierzy w nic, co nie bedzie prawda. -Na jaki czas zostalbym zaangazowany? - zapytal wbrew sobie. -Mozemy panu zaoferowac bilet lotniczy, autobus i osiem dni po sto piecdziesiat dolarow plus koszta. Mam nadzieje, ze beda umiarkowane. Ben staral sie ukryc ironie. Katherine de Souci placila mu sto piecdziesiat dolarow za godzine. -Teraz wiem, dlaczego ma pani klopot z zaangazowaniem kogos - rzekl. - Odnosze wrazenie, ze nikt, kto zgodzilby sie pracowac za tak niewiele, nie spodobalby sie pani. -Rzecz w tym, ze pan mi sie wlasnie spodobal - powiedziala Gustafson. - Przyznal pan uczciwie, ze nie interesuje go nasza dzialalnosc. Do tego jest pan inteligentny. Jako nauczyciel odnosil pan sukcesy, przynajmniej w moim pojeciu. -Co bedzie, jesli nie zdolam wywiazac sie z zadania w przewidzianym czasie? - Watpie, czy komitet Strazy Narzadow uzna dalsze wydatki na pana za sluszne. - Z ilu osob sklada sie komitet? - spytal Ben. Alice Gustafson usmiechnela sie skromnie. - Ze mnie. ROZDZIAL 4 Ci, co rzadza, powinni byc starsi, a rzadzeni mlodsi, to jasne.Platon, Panstwo, Ksiega III Ulubionym miejscem Natalie w miescie byl stadion lekkoatletyczny szkoly sredniej St. Clement, cwiercmilowy owal obwiedziony nasypem porosnietym drzewami korkowymi. Poniewaz byl polozony dosc daleko od jej mieszkania, a takze od akademii medycznej, nie odwiedzala go tak czesto, jak by chciala, jednak tego dnia, przypomniawszy sobie przyjemnosc biegania po jego doskonalej nawierzchni, przyrzekla sobie zmienic ten stan rzeczy. Od najmlodszych lat umiala szybko biegac, zas w roku poprzedzajacym jej wstapienie do Newhouse, kiedy raz po raz wiklala sie w niebezpieczne sytuacje, bywalo, ze dzieki tej umiejetnosci udawalo jej sie przezyc. Szkolny instruktor wychowania fizycznego zmierzyl jej czas na roznych dystansach i natychmiast polecil ja przyjacielowi, ktory byl trenerem biegaczy na Harvardzie. Zanim przyjeto ja do college'u, zdazyla POBIC kilka rekordow szkol srednich i zyskala opinie gwiazdy srednich dystansow. Ktoregos dnia w trakcie jej przedostatniego roku w szkole, zjawil sie na stadionie Doug Berenger. Przeczytawszy w "Globe" artykul na temat Natalie, przyszedl obejrzec jej trening. Sam byl niezlym biegaczem na Harvardzie, choc daleko nu, bylo do bicia rekordow. W nastepnym tygodniu zaprosil dziewczyne na lunch, podczas ktorego zaproponowal jej prace w swoim laboratorium, z obietnica, ze nie bedzie to kolidowalo z jej treningami. Od tego czasu trzymali ze soba sztame. O jedenastej rano temperatura powietrza byla wyzsza, niz Natalie by sobie zyczyla, lecz bieznia wydawala sie absorbowac nadmiar ciepla. Juz po dziesieciu minutach truchtania jej sciegno Achillesa odczulo komfort nawierzchni w porownaniu z bieganiem po ulicach. W rdzawoczerwonych spodniach od dresu, koszulce gimnastycznej i bialej przepasce na kruczoczarnych wlosach biegla bez wysilku po wirazu, rozgladajac sie za Terrym Millwoodem. Minely trzy tygodnie, odkad zostala zawieszona na cztery miesiace na akademii - czyli od jej zdaniem niezasluzonej kary, ktora cofnela ja o rok w studiach i rozwiala nadzieje na staz w White Memorial. Nie bylo dnia, zeby nie myslala z gniewem o Cliffie Renfro, o jego przelozonym, chirurgu w White Memorial lub o dziekanie Goldenbergu. W wieku trzydziestu pieciu lat nie mogla sobie pozwolic na strate czasu na drodze do zdobycia upragnionego zawodu. Teraz, z ich powodu, pozostalo jej tylko biegac i czekac. Zobaczyla z daleka Millwooda, ktory przeszedlszy przez furtke, stal na biezni, machajac do Natalie. Mial okolo szesciu stop wzrostu, byl o cztery cale wyzszy od niej, lecz o ile ona byla smukla - mozna by powiedziec: zylasta - o tyle on byl przysadzisty i silnie umiesniony. Gral w tenisa na calkiem przyzwoitym poziomie i byl dobry w wielu innych dziedzinach sportu. Tym natomiast, w czym sie zdecydowanie wyroznial, byla chirurgia. Natalie za namowa Douga Berengera juz od momentu wstapienia na akademie zaczela uczestniczyc w zajeciach na sali operacyjnej. Jej mentor byl swiatowcem, zachowujacym zimna krew niemal we wszelkich sytuacjach, do tego uznanym i respektowanym kardiochirurgiem, specjalista od transplantacji serca. Bywalo jednak, ze w trakcie szczegolnie trudnych chwil na sali operacyjnej stawal sie szalencem - podekscytowanym i dosc nieprzyjemnym dla zespolu. W przeciwienstwie do Berengera Millwood, jego protegowany w zespole zajmujacym sie transplantacjami, byl spokojny i zdecydowany nawet w najbardziej krytycznych, przyprawiajacych o mdlosci okolicznosciach. Natalie zobaczyla go po raz pierwszy podczas trwajacej dwanascie godzin operacji usuniecia tetniaka aorty i dysfunkcjonalnej zastawki aorty. W czasie calego wyczerpujacego zabiegu, zakonczonego sukcesem, nucil pod nosem arie operowe, ani razu nie podnoszac glosu i nie tracac opanowania. W duchu zyczyla sobie byc taka jak Millwood, kiedy - choc teraz sluszniej byloby pomyslec: jesli - zajmie najwazniejsze miejsce przy stole operacyjnym, jednak intuicja podpowiadala jej, ze bedzie podobna raczej do ekspresyjnego, wybuchowego Berengera. -Jak leci? - spytal Millwood, dolaczywszy do niej w polowie prostej. -Zdarzylo ci sie, ze jadac samochodem, wsciekles sie na kogos? -Moze raz. -Ja teraz jestem wsciekla przez caly czas, czy jestem w samochodzie, czy nie, i wlasciwie na wszystkich. Dziw, ze nie zgryzlam zebow do korzeni. -Poszlas z tym do kogos? -Masz na mysli dentyste? -Przynajmniej dowcip cie nie opuscil. -Ciesze sie, doceniasz moj dowcip. Jestes jedynym, ktory mi to mowi. Jesli pytasz, czy chodze do mojej terapeutki, doktor Fierstein, to miewam z nia krotkie spotkania prawie codziennie, dziesiecio- lub pietnastominutowe. Maja zawsze taki sam przebieg. Ja jej mowie, ze mam ochote kogos zabic, wszystko jedno kogo, a ona mi odpowiada, ze to by tylko pogorszylo moje samopoczucie. Niestety, nie jestem pewna, czy ma racje. -Kiedy nadejdzie pora, Doug i ja pomozemy ci dostac sie na inny program chirurgiczny. Obiecuje ci to. -Musze najpierw zrozumiec, co zlego zrobilam na uczelni i na oddziale pogotowia w Metropolitan. - Podniosla dlon, chcac go powstrzymac od powiedzenia po raz nie wiadomo ktory, ze w gruncie rzeczy, gdyby nic zlego nie zrobila, pozostalaby nadal na uczelni. - Wiem, wiem - powiedziala. -Nienawidze tego slowa, jesli sie je wypowiada w tym kontekscie. -Rozumiem. -Lewa wolna! - krzyknal ktos z tylu. Dwaj chlopcy w tradycyjnych fioletowo bialych strojach reprezentacji szkoly St. Clement wyprzedzili ich od wewnetrznej strony, zmuszajac oboje do przesuniecia sie w prawo. Potem, jak na komende, obejrzeli sie jednoczesnie za siebie. Pogardliwy wyraz ich twarzy stanowil potepienie polityki, pozwalajacej kazdemu korzystac z ich biezni. -Nie denerwuj sie - mruknal Millwood. - Za to, co chcialabys im zrobic, idzie sie do wiezienia. Poza tym nie masz broni. -Nie badz taki pewny. -Doug twierdzi, ze spedzasz mnostwo czasu w laboratorium. -A co mam robic? Laboranci chca mnie zabic, bo przy mnie wypadaja zle, gdyz przychodze pierwsza, a wychodze ostatnia. Nie biora pod uwage tego, ze nie mam nic innego do roboty. Nie wiedza tez, ze z racji mojego ogolnego nastroju ich tez chcialabym zabic. -O ktorej spotykasz sie dzis z twoim psychiatra? -Uwazasz, ze jestem za bardzo wkurzona? -Nie bylbym twoim przyjacielem, gdybym cie oszukiwal, ze masz we wszystkim racje. Wiesz, ze cie uwielbiam, ale co do jednego musze przyznac racje Goldenbergowi: masz trudny charakter. -Jestem taka, jaka jestem. Powinienes to docenic, zwlaszcza ty. -Masz na mysli to, ze jestem gejem? Otoz jestem. Nie chcialbym tego zmienic, nawet gdybym mogl zrobic to, co jest samo w sobie niemozliwe. To, kim jestem, to calkiem inna bajka, ty zas, bedac wspaniala kobieta, jestes tak przewrazliwiona, ze to koliduje... -Lewa wolna! Biegacze z St. Clement po raz drugi arogancko zmusili ich do ustapienia im z drogi. -Hej, gnojki! - zawolala Natalie. -Nie chce na to patrzec - mruknal Millwood. Chlopcy zatrzymali sie i obrocili ku nim. Byli starsi, niz sie Natalie z poczatku wydawalo - mogli byc w przedostatniej lub ostatniej klasie. Jeden z nich, o kedzierzawych blond wlosach, z resztkami mlodzienczego tradziku na twarzy, truchtal w miejscu, podczas gdy drugi, sniady i pewny siebie, przechyliwszy glowe w bok, oparl rece na biodrach i zawrocil ku Natalie i Terry'emu. Kobieta nie watpila, ze obaj nie pierwszy raz zachowali sie w ten sposob wobec biegaczy rekreacyjnych. Czula milczaca prosbe Millwooda, zeby dac spokoj, ale na to nie bylo zadnej szansy. Nie mogla ich zastrzelic, bo nie miala pistoletu, nie miala nawet noza, za to miala nogi. -Dlaczego nas nie omineliscie? - spytala. Bo jestesmy wyczynowcami na treningu, a wy jestescie zwyklymi amatorami i mozecie sobie biegac gdzies indziej. To byla zaczepna odpowiedz. Zobaczyla, ze Millwood z zalozonymi rekami robi krok w tyl. Czyzby? - spytala. - Cos wam powiem, wyczynowcy. Jesli ktorykolwiek z was pokona mnie, starsza, kontuzjowana amatorke, w wyscigu wokol stadionu, to moj przyjaciel i ja pojdziemy sobie biegac gdzie indziej. Ale jesli nie pobijecie nas na cwierc mili, bedziecie nas omijali od zewnetrznej strony... nie, to za malo... usiadziecie na trawie i bedziecie nas obserwowali, dopoki nie skonczymy. Chlopcy usmiechneli sie i wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Natalie uswiadamiala sobie, ze byli dobrzy, moze nawet bardzo dobrzy, miala jednak nadzieje, ze niewystarczajaco. Byla biegaczka dlugodystansowa, zas cwierc mili to w gruncie rzeczy bulka z maslem. W tej chwili jednak najwazniejsza rzecza na swiecie bylo ich pokonac. Pokonac, a przy tym upokorzyc. Zdjela spodnie, a Millwood stanal na boku. -Dam sygnal startu - powiedzial, bezradny wobec rozwoju sytuacji. Stajac w linii po zewnetrznej stronie nastolatkow, Natalie poczula znajomy przyplyw adrenaliny w obliczu wyzwania. Nie dam sie pobic... Nie dam sie pobic... Nie dopuszcze do odeslania tego czlowieka z oddzialu pogotowia bez przebadania go. -Do biegu... gotowi... start! Mlodziency byli szybcy, co wiecej, stajac do wyscigu z kobieta po trzydziestce, truchtajaca po biezni z mezczyzna w srednim wieku, arogancko pewni siebie. Mimo to Natalie juz po pierwszych dwudziestu jardach zorientowala sie, ze jesli nie mieli w rezerwie rakiet przytroczonych do nog, czeka ich przykra niespodzianka. Chlopcy biegli ramie w ramie, wygladalo na to, ze maja podobne mozliwosci. Przez pewien czas Natalie trzymala sie za nimi, depczac po ich cieniach. Cwierc mili bylo jednak dystansem stosunkowo krotkim, zas ona byla w nastroju niepozwalajacym jej chowac sie za ich plecami az do finiszu. Nalezalo porzadnie utrzec im nosa. Wyobrazila sobie, ze blondyn jest Cliffem Renfro, ciemniejszy Samem Goldenbergiem. -Hej, gnojki - zawolala. - Lewa wolna! Obejrzeli sie, zdumieni, ze nie zostala daleko w tyle. Wystarczyla jej sekunda, zeby przebiec miedzy nimi i przyspieszyc. Nie obchodzilo jej, czy nie zwiekszyliby tempa, gdyby wiedzieli, jaka jest szybka. Przegraliby z nia i tak - w stu biegach na sto - ale nigdy nie tak dotkliwie jak tego dnia. Millwood ustanowil poczatek trasy w polowie prostej. Teraz stal patrzac z rozbawieniem, jak Natalie bierze ostatni zakret i finiszuje sprintem, nie zwalniajac, dopoki go nie minela. Chlopcy z St. Clement dopiero wychodzili na prosta. Natalie nie obejrzala sie na nich. Nie chcac pokazac im, ze ciezko dyszy, wziela przyjaciela pod ramie i pobiegla z nim raznym krokiem po biezni. -Czujesz sie teraz szczesliwa? - spytal Millwood. -Powiedzmy, ze mniej nieszczesliwa - odpowiedziala. Bylo wczesne popoludnie, kiedy Natalie przybyla do laboratorium po zrobieniu zakupow dla Herminy, Jenny i dla siebie. Jenny, jak zwykle pelna optymizmu, skonczyla czytac Wichrowe wzgorza i zaczela Olivera Twista. Zdaniem Natalie Bog, ktory godzil sie, by jej siostrzenica byla przykuta do wozka, zamiast biegac i bawic sie z innymi dziecmi, mial do nadrobienia powazne zaleglosci. Mimo pracy w laboratorium Berengera wolny czas zaczynal jej coraz bardziej ciazyc. Jej ostatni przejsciowy zwiazek z mezczyzna rozpadl sie spokojnie przed trzema miesiacami i prawde mowiac, dopiero teraz to odczula. Berenger i Millwood obiecali, ze pomoga jej znalezc staz w innym miejscu, lecz jak dotad jej wlasne starania zakonczyly sie fiaskiem. Zadeklarowala wiecej godzin pracy w schronisku dla kobiet, gdzie byla wolontariuszka jeszcze od czasow college'u, a nawet zapisala sie na kurs szycia dla doroslych. Mimo to, zmuszona nagle wrzucic pierwszy bieg zamiast czwartego, miala wrazenie, ze jej zycie posuwa sie naprzod w slimaczym tempie. W tej sytuacji laboratorium, nie liczac biegania, bylo darem niebios - miejscem dajacym upust jej aktywnosci. Byla jedna z trzech osob w zespole, ktoremu Berenger zlecil zbadanie skutkow ubocznych nowego leku immunosupresyjnego, bedacego w poczatkowym stadium wyprobowywania na zwierzetach. Gdyby wyniki okazaly sie obiecujace, po zakonczeniu cyklu testow lek mogl zastapic ktorys z toksycznych srodkow, stosowanych w celu zmniejszenia czestosci i dotkliwosci skutkow odrzucenia przeszczepow. Natalie przebrala sie w niebieski kostium laboratoryjny i plaszcz i wsiadla do windy, ktora zawiozla ja na dziewiate pietro budynku Nicholsa, do wspaniale wyposazonego osrodka badawczego Berengera. Dwoje innych czlonkow zespolu, Spencer Green i Tonya Levitskaya powitalo ja ze zwyklym dla nich brakiem zapalu do pracy. Znajac inteligencje Berengera, jego charyzme, roznorodnosc zainteresowan i mistrzostwo chirurgiczne, Natalie dziwila sie, ze tych dwoje nadal utrzymuje sie na posadach. Green - trupio blady, ponury doktor, ktory nigdy nie opanowal sztuki pozyskiwania grantow, pracowal u Berengera od dziesieciu lat, zas Levitskaya, stazystka na oddziale chirurgii transplantacyjnej, wyksztalcona w Rosji, bedaca obecnie na szesciomiesiecznym stypendium badawczym, miala gleboko zakorzenione opinie niemal na kazdy temat, i to przewaznie negatywne. Mezatka, przed czterdziestka, durzyla sie w ich szefie, skutkiem czego traktowala Natalie jako rywalke, zas Berenger wydawal sie nie zwazac na niegasnaca wzajemna wrogosc czlonkow swego zespolu. Przed wejsciem do laboratorium Natalie sprawdzila, czy niewielkie pomieszczenie do eksperymentow ze zwierzetami jest wolne, po czym poszla do kojca i wrocila z klatka z dwunastoma specjalnie karmionymi bialymi myszami. -Ja uzywam pokoju zwierzecego - powiedziala Levitskaya z emfaza godna hrabiego Drakuli. Nie w tej chwili, pomyslala Natalie. Reszta ulgi, ktora poczula po utarciu nosa chlopakom z St. Clement, nagle sie ulotnila. -Zajrzalam tam po drodze, Tonya - powiedziala ze sztuczna wesoloscia. - Pokoj jest wolny. -Zaraz go zajme. -Skoncze w ciagu dwudziestu minut. -Zrobisz to pozniej. -Tonya, nie rob mi tego, prosze. Jestem teraz w kiepskiej formie... -A najlepiej zrob to wieczorem. Pracujesz do polnocy, zeby reszta z nas wyszla na leni. Kooperacja pozytywna, przypomniala sobie Natalie. Wlasnie brak tej cechy zarzucali jej dziekan i Terry, polecajac, by nad nia popracowala. -Tonya - powiedziala, usmiechajac sie slodko. - Odwal sie i daj mi spokoj, bo jak nie, to rozkwasze ci nos. Czy taka kooperacje mieli na mysli? Levitskaya postapila o krok naprzod. Byla mocno zbudowana, nieco wyzsza od Natalie i ciezsza przynajmniej o trzydziesci funtow. Krzywy usmiech na twarzy wskazywal, ze bywala w podobnych sytuacjach i nie myslala sie wycofac. Cholera, pomyslala Natalie. Co z tego wyjdzie? Ostatni raz Natalie bila sie na piesci, kiedy byla w przedostatniej klasie szkoly Emily Newhouse. Wyszla z tej walki ze zlamanym nosem i kostka reki, oglaszajac swoje zwyciestwo nad przeciwniczka, ktora nie poniosla szwanku. Czy kiedykolwiek nauczy sie podejmowac walke z osobami, z ktorymi bedzie miala rowne szanse? -Wyjdzmy na korytarz, zeby tu niczego nie uszkodzic - powiedziala, godzac sie z mysla, ze dostanie lanie. -Sluchajcie! - zawolal Spencer Green z drugiego konca laboratorium, nie zwazajac na scysje, ktorej nie mogl nie slyszec - telefonowal Doug. Chce, zebyscie zaraz sie z nim spotkaly w przychodni pooperacyjnej. Oczy Rosjanki zwezily sie w szparki, jakby sie zastanawiala, czy zdola sprac Natalie i stawic sie w klinice z niewielkim opoznieniem. W koncu, wzruszywszy ramionami, co mialo znaczyc, ze zrobi to innym razem, ruszyla w strone drzwi, Natalie zastanawiala sie, czy zostac z myszami, lecz po krotkim namysle odniosla je na miejsce i poszla za Tonya. Widocznie Berenger uznal, ze jej praca dla niego nie ma zwiazku z jej statusem na akademii. Ladny gest, nalezalo go docenic. Przychodnia katamnezyjna miescila sie na szostym pietrze budynku Hobbsa. Sluzac wielu lekarzom o roznych specjalnosciach w okreslonych dniach, miala cztery gabinety do badan, gabinet konsultacyjny i mala poczekalnie. Tego popoludnia Berenger przyjmowal w niej pacjentow po przeszczepieniu narzadow, ktorych przybylo pieciu lub szesciu. Srednia liczba operacji wynosila dwie na trzy tygodnie. Berenger bylby w stanie przeprowadzac ich wiecej, gdyby znalazlo sie wiecej dawcow. Liczba oczekujacych na przeszczep serca dalece przekraczala liczbe tych, ktorzy zostali uratowani w wyniku transplantacji. Nim Natalie dotarla do przychodni, Levitskaya siedziala juz w gabinecie konsultacyjnym, robiac slodkie oczy do Berengera. Natalie byla zdziwiona, ze Rosjanka oddychala normalnie, chociaz musiala chyba biec sprintem z laboratorium. Siedzacy za biurkiem Berenger, mezczyzna o kwadratowej szczece, stalowoszarych oczach i imponujaco dlugich palcach, wygladal dokladnie tak, jak powinien wygladac jako kardiochirurg, profesor akademii medycznej. Podziwiany przez pacjentow, studentow i kolegow z fakultetu, byl wybitnym wykladowca i badaczem, znanym na calym swiecie, a przy tym - jak na czlowieka na stanowisku - niezwykle skromna osoba. Natalie poznala jego zone i corki, spotykajac sie z nimi przy roznych okazjach, i doszla do wniosku, ze jesli Berenger przycieral rogi swojej zlozonej osobowosci, to z uwagi na rodzine. -Jakies nieporozumienie w laboratorium? - spytal. -Juz to sobie wyjasnilysmy - powiedziala szybko Levitskaya, usmiechajac sie z zacisnietymi zebami. -Czekamy na dyspozycje - dodala Natalie ze sztuczna wesoloscia. - Ciesze sie, ze zostalam wlaczona. -Oczywiscie wiecie, ze to bedzie wymagalo waszego wspoldzialania? -Tak - odpowiedzialy jednoczesnie. -W sasiednim gabinecie czeka pan Culver. Trzy miesiace temu przeszedl operacje. Tonya, ty znasz tego czlowieka, wprowadz wiec Natalie w szczegoly, a potem niech obserwuje twoje badanie. Nat, chce z toba pozniej porozmawiac. Stazystka na kardiochirurgii wyszla z Natalie na korytarz i dokonala polminutowej, pogardliwej prezentacji czterdziestosiedmioletniego kierowcy ciezarowki, ktory zachorowal na kardiomiopatie - obrzek serca z nieznanej przyczyny - i po dwoch latach pogarszajacego sie stanu serca, polaczonego z poglebiajaca sie zadyszka i zatrzymaniem plynow, doczekal sie transplantacji. Z medycznego punktu widzenia po operacji wszystko wrocilo do normy. Culver, majacy na imie Carl, byl sniadym, krzepkim mezczyzna o gestych brwiach, twarzy jak patelnia i zaskakujaco malych oczkach. W jego powierzchownosci bylo jednak cos jeszcze bardziej niemilego - smierdzial papierosami. Levitskaya podkreslila, ze kiedys byl namietnym palaczem, lecz zerwal z nalogiem, gdy zaczal miec klopoty z oddychaniem i gdy mu powiedziano, ze papierosy spowoduja skreslenie go z listy oczekujacych na przeszczep. Teraz, jak widac, wypadl z pociagu abstynentow. Nie przywitawszy sie z pacjentem, Rosjanka natychmiast naskoczyla na niego. -Do cholery, Carl! - wrzasnela od progu - smierdzisz papierosami. Zostalem zwolniony z pracy, a moja corka zachorowala, wiec... Nie masz usprawiedliwienia. Czy wiesz, ile pieniedzy pochlonelo wprawienie ci nowego serca, nie mowiac juz o biedaku, od ktorego je dostales, ani o wielu innych ludziach, ktorzy nie mieli tyle szczescia co ty? A teraz znow kopcisz jak komin, robiac wszystko, zeby zmarnowac swoja szanse. -Ale... -Zadnego "ale". Sprawdze, czy doktor Berenger zechce w ogole z toba rozmawiac. Jesli nie, to zabieraj sie stad i wroc dopiero wtedy, kiedy przestaniesz palic. Szkoda dla ciebie serca, ktore kogos niepalacego mogloby utrzymac przy zyciu przez kilkadziesiat lat. Wybiegla z gabinetu, pozostawiwszy Natalie sama ze zdumionym, rozgoryczonym i zlym Carlem Culverem. -Przykro mi, ze pan stracil prace - powiedziala. -Dzieki. Przepraszam za papierosy, pani doktor, mowiac szczerze. Trudno sie czlowiekowi opanowac, kiedy ma klopoty. -Czy corka jest bardzo chora? -Miewa ataki. Mysleli, ze to guz mozgu, ale okazalo sie, ze to sa migreny. Przestane palic, pani doktor, daje slowo. -Staraj sie powstrzymac - powiedziala Natalie, zblizajac sie do niego i kladac mu dlon na ramieniu. - Jestes teraz potrzebny twojej corce bardziej niz kiedykolwiek. Wiem, ze to trudne, ale nie poddawaj sie. W tym momencie otworzyly sie drzwi i wszedl Berenger, a za nim czerwona na twarzy Levitskaya. W ciagu nastepnych dziesieciu minut mentor Natalie dal przyklad, jak powinien postepowac dobry lekarz - utrzymywal caly czas kontakt wzrokowy z pacjentem, tlumaczyl, nie ganiac, pytal o rodzine i sytuacje domowa, uspokajal Culvera, dotykajac jego ramienia, by mu dodac otuchy, a jednoczesnie wyjasnial grozace mu niebezpieczenstwa wynikajace z dalszego palenia. Uporczywie, spokojnie, powaznie, z troska, empatia i zrozumieniem. -Slysze jakies swisty, Carl - powiedzial, zbadawszy kierowce. - To zle, bardzo zle. Czas, zebys popracowal nad soba. Posle cie na kurs PPD: Przestaje Palic od Dzis. Ale lekarze i pracownicy socjalni tylko tyle moga dla ciebie zrobic. Reszta zalezy od ciebie. -Oczywiscie, doktorze Berenger. Obiecuje, ze sie poprawie. -Postaraj sie. Jest gdzies obok ciebie YMCA? -Chyba... chyba tak. -Chce, zebys wychodzac ze szpitala, wstapil na oddzial rehabilitacji serca. Zadzwonie do nich i powiem, zeby przygotowali dla ciebie program cwiczen. Jesli w poblizu twojego domu jest YMCA, zadzwonia tam i przekaza im instrukcje. Gdybys mial problem z pieniedzmi, porozmawiaj z ludzmi z PPD, oni dysponuja pewnymi funduszami. To tyle. Wykonalem na tobie kawal dobrej roboty. Nie pozwole, zebys to zepsul. -Dzieki, doktorze. Przyrzekam, ze bede sie staral. -Jestes potrzebny swojej rodzinie. Uscisneli sobie serdecznie rece, po czym Berenger wyszedl, by zadzwonic i wypisac skierowania dla Culvera. Gdy skonczyl, poslal Rosjanke z papierami i kazal jej zajac sie nastepnym pacjentem, kiedy upora sie z Culverem. -Tonya jest doskonalym chirurgiem - powiedzial Berenger, gdy zostal sam z Natalie. -Zapewne. -Czy naprawde zagrozilas, ze rozkwasisz jej nos? -To wyniklo z mojego braku umiejetnosci wspolzycia z ludzmi. Przepraszam. Ostatnio nie postepuje zbyt madrze. Zrobilam blad. Bylam wsciekla na caly swiat, litujac sie nad soba i sprowokowalam Tonye do walki. -Rozumiem. Jestescie mi zbyt potrzebne, zebym pozwolil wam na pojedynki na piesci. Place wam za zmagania z tajemnicami nauki, a nie ze soba nawzajem. Nie zycze sobie kolejnych incydentow. -Nie bedzie kolejnych incydentow - powtorzyla jak echo Natalie. -Poza tym boje sie, ze Tonya spralaby cie na kwasne jablko. Natalie sie usmiechnela. -Ja pomyslalam to samo. -Nie mialabys ochoty na jakis czas od tego uciec? -Nie rozumiem. Wyjechac stad. Czy to znaczy, ze zostaje zwolniona? - Musialabys zrobic cos o wiele, wiele gorszego niz wyzywanie Tonyi na pojedynek, zeby mnie zmusic do zwolnienia. Czy dobrze znasz portugalski? -Na trojke, moze nawet na czworke. Moja matka pochodzi z Wysp Zielonego Przyladka. Mama bardzo chciala, zebym poslugiwala sie tym jezykiem, ale ja nigdy nie postepowalam tak, by byla zadowolona. -Prawdopodobnie i tak nie bedziesz go potrzebowala. W przyszlym tygodniu w Brazylii, a dokladniej w Rio, odbedzie sie miedzynarodowe sympozjum na temat transplantacji narzadow. Bylas tam kiedys? -Startowalam w mistrzostwach akademickich w Sao Paulo, ale nie odwiedzilam Rio. -Zamierzalem pojechac tam i przedstawic nowatorstwo naszych metod transplantacji w porownaniu z metodami konwencjonalnymi, lansowanymi przez gospodarzy, ale moj dysk daje mi sie we znaki, a Paul Engel, moj neurochirurg, odradzil mi dlugie podroze samolotem lub samochodem. Przyszlo mi do glowy, nim jeszcze omal nie zaczelas sie naparzac z moja wspolpracownica, ze dobrze by ci zrobilo, gdybys na troche stad wyjechala. -Chcesz, zebym poleciala do Rio? -Pierwsza klasa. -Czy przypadkiem nie chodzi ci tylko o to, zebysmy sie z Tonya nie pozabijaly? -Zwolnienie cie byloby znacznie tansze. Natalie poczula przyplyw adrenaliny. Ostatnie trzy tygodnie byly dla niej trudniejsze nawet od tych, ktore nastapily po jej kontuzji podczas eliminacji olimpijskich. Niepotrzebne upokorzenie biegaczy i wrogie starcie z Levitska byly symptomami wewnetrznego wrzenia. Byla jak zaczopowany garnek cisnieniowy, grozacy w kazdej chwili wybuchem. W tym momencie nie mogla zrobic niczego procz zmiany otoczenia. -Ile mam czasu na podjecie decyzji? - spytala. -A ile potrzebujesz? -Juz ja podjelam. ROZDZIAL 5 Lekarz zaden, o ile jest lekarzem, nie szuka tego, co lezy w jego wlasnym interesie, i nieto zaleca, tylko to, co jest w interesie chorego. Platon, Panstwo, Ksiega IDziecko umieralo. Dziewczynka miala na imie Marielle i mimo antybiotykow i kroplowek, tlenu i odzywiania przez rurke szescioletnia pacjentka gasla. Niedozywienie podsycalo plomien infekcji w jej zoladku, a teraz dodatkowo niszczylo jej system nerwowy. Doktor Joe Anson odgonil stado natretnych much z jej spieczonych, popekanych warg i spojrzal bezradnie na pielegniarke. Pracujac w szpitalu polozonym na ubogich terenach o trzydziesci mil na polnoc od Jaunde, stolicy kraju, Anson widzial smierc niejednego dziecka. Kazdy kolejny zgon bolal go bardziej niz poprzedni, i choc lekarz odniosl wiele zwyciestw, ich suma nie rownowazyla porazek. W tym momencie jednak, o czwartej nad ranem, owa krucha, niedozywiona dziewczynka nie byla jego jedynym zmartwieniem. W ciagu ostatniej godziny stopniowo narastalo jego wlasne niedotlenienie. To uczucie, w najgorszych momentach zblizone do przerazajacej, dlawiacej klaustrofobii, nigdy go nie opuszczalo. Trwajace od siedmiu lat samoistne wloknienie pluc postepujace bliznowacenie - prowadzilo ku nieuchronnemu koncowi. SWP, przyczyna nieznana, niedajacy sie powstrzymac rozwoj, brak efektywnej metody leczenia. To byla rozkladajaca, dzialajaca destrukcyjnie choroba. Anson zdawal sobie sprawe, ze predzej czy pozniej jego jedyna szansa bedzie transplantacja. -Claudine - powiedzial swoja plynna kamerunska francuszczyzna - podaj mi, prosze, zbiornik z tlenem i maske. Oczy pielegniarki sie zwezily. -Moze powinnam powiadomic doktor St. Pierre. -Nie. Pozwolmy Elizabeth sie wyspac... Wystarczy mi tlen. W polowie zdania musial zrobic przerwe, zeby wziac oddech. -Martwie sie - powiedziala pielegniarka. -Wiem, Claudine. Ja tez. Anson przypial sobie do twarzy polistyrenowa maske i pochylil sie do przodu, tak by sila grawitacji pociagnela w dol sciane klatki piersiowej, pomagajac rozprezyc sie piersiom. Nakazawszy sobie spokoj, zamknal oczy, czekajac, by tlen zaspokoil ow okropny niedosyt. Minelo piec trwajacych wiecznosc minut bez jakiejkolwiek ulgi - potem piec nastepnych. Jego stan sie pogarszal: okresy dusznosci zdarzaly sie coraz czesciej i trwaly coraz dluzej. W pewnym momencie, ktory mogl wkrotce nadejsc, tlen mu nie wystarczy. W pewnym momencie, o ile nie zgodzi sie na transplantacje pluc - zakladajac, ze znajdzie sie dawca - jego serce nie da rady przepompowac wystarczajacej ilosci krwi przez bliznowata tkanke w plucach. Lekarstwa pomoga na jakis czas, ale potem serce bedzie slablo coraz bardziej, a on zacznie w doslownym sensie topic sie we wlasnych plynach. Kiedy do tego dojdzie, nawet jesli znajdzie sie dawca o odpowiedniej zgodnosci tkankowej, transplantacja pojdzie na marne. Wdech... Powoli... Nie przestawaj... Pochyl sie do przodu - Niech grawitacja pomaga... Tak... Dobrze... Choc mial sie za agnostyka, zaczal sie modlic o ulge. Mial tu do wykonania wazna prace. Kliniczne testowanie leku o nazwie Sarah 9 bylo bardzo zaawansowane i przynosilo zdumiewajace efekty. Wyprobowywany przez Ansona lek z drozdzy gleuowych, wystepujacych tylko na tym obszarze, byl na razie w stadium eksperymentalnym, ale juz stal sie najbardziej obiecujacym preparatem na polu poszukiwan srodka sluzacego unaczynianiu - szybkiemu rozwojowi nowych, zyciodajnych naczyn krwionosnych. Wzmozenie krwiobiegu wykazalo juz swoja skutecznosc w leczeniu tak skrajnie odmiennych przypadkow jak rany odniesione na polu bitwy, infekcje, choroby serca i rozne odmiany raka... z wyjatkiem, jak na ironie, zwloknienia pluc. Po pietnastu minutach Anson zaczal oddychac glebiej, jednakze chwile pozniej, kiedy zdawalo mu sie, ze atak minal, lekkie laskotanie w piersiach wywolalo przejmujacy, bolesny kaszel. Niech to szlag trafi! Jesli nie opanuje go w ciagu minuty, znow powroca dusznosci. Kiedys mogl godzinami grac w rugby bez najmniejszego odpoczynku. Trudno bylo uwierzyc, ze pol naparstka lepkiego sluzu w jednym z oskrzeli wystarczylo teraz, by go powalic. Lezaca obok niego na waskim lozeczku Marielle oddychala glosno. Anson poglaskal ja po czole. Oboje walczyli z bolem. Czy ktores z nich wygra? Wyciagnawszy szyje, zaczerpnal kilka cennych haustow powietrza. Choc byl smiertelnie zmeczony - w ciagu ostatnich dwudziestu czterech godzin tylko pare razy sie zdrzemnal - nawet nie myslal o snie. Sen jak zwykle byl sprawa drugorzedna, najwazniejsi byli pacjenci. Urodzony i wyksztalcony w Afryce Poludniowej, byl kiedys na tyle przystojny i pelen zycia, ze obracal sie w towarzystwie najpiekniejszych kobiet na swiecie, i na tyle beztroski, ze napomnial o wszystkim, z wyjatkiem mglistego zainteresowania medycyna. Ale to bylo dawno. Po kolejnych pietnastu minutach oddychania tlenem poczul, ze bolesna obrecz sciskajaca mu piers zaczyna sie rozluzniac. Claudine, nie mogac zniesc widoku jego cierpienia, wyszla, by zajac sie dwudziestka swoich pacjentow, z ktorych wielu - zarowno doroslych, jak i dzieci - cierpialo na powiklania spowodowane przez AIDS. Dzieki Fundacji Whitestone, ktorej siedziba znajdowala sie w Londynie, i administratorce z jej ramienia, doktor Elizabeth St. Pierre, maly szpital byl dobrze utrzymany i wyposazony niemal we wszystko, czego on i Anson mogli sobie zyczyc. Bojac sie nawrotu dusznosci, poczekal jeszcze chwile, zanim odlozyl tlen. Krecilo mu sie w glowie i mial mdlosci spowodowane wysilkiem, wlozonym w oddychanie. Nie przypuszczal, ze dojdzie do takiej sytuacji. Pracowal nieprzerwanie od pietnastu lat, nawet nie myslac o tym, by wziac urlop. Po jednym ze szczegolnie wyczerpujacych i przygnebiajacych weekendow, spedzonym w sferach towarzyskich, uwiklany w klotnie z ludzmi, ktorzy go nie obchodzili, robiac rzeczy, ktorych coraz bardziej nie cierpial, zamknal rozdzial swojego zycia w roli dyletanta i playboya. Wykorzystawszy spadek i zaciagnawszy pozyczki, gdzie sie dalo, zabral swoja tryskajaca energia zone i dziecko do dzungli, by ratowac ludnosc swojego kontynentu. Obecnie, w wieku zaledwie piecdziesieciu pieciu lat, stal sie cieniem czlowieka, ktorym byl kiedys - zyjacym w ciaglym strachu, ze nie zdazy doprowadzic do konca rozpoczetego dziela. Jego mozg, mimo zmniejszonego doplywu tlenu, nadal jednak potrafil w blyskawicznym tempie przetwarzac informacje i rozwiazywac problemy. Anson nie mogl teraz przerwac. Nie mogl sobie pozwolic na kaprys transplantacji pluc i towarzyszacej jej terapii zapobiegajacej odrzuceniu przeszczepu, dopoki nie skonczy pracy. Przyrzekajac sobie, ze odpocznie, gdy tylko preparat Sarah 9 zostanie udoskonalony, wlozyl sluchawki stetoskopu do uszu i przeprowadzil dokladne badanie swojej pacjentki. Bez boskiej pomocy dziecko moglo przezyc jeszcze dzien lub dwa, najwyzej trzy. Boska pomoc. Te slowa ujmowaly istote problemu. Anson nie wierzyl w moc boska, za to pokladal nieograniczona nadzieje w leku Sarah 9, nazwanym imieniem jego corki, w nadziei ze kiedys zrozumie wybory, ktorych dokonal jej ojciec. Wprawdzie Marielle nie byla objeta cyklem biezacych doswiadczen klinicznych z nowym lekarstwem, dlaczego jednak nie mialaby skorzystac z jego cudownych wlasciwosci? Byl jednak pewien klopot. Elizabeth St. Pierre, dysponujaca funduszami Whitestone na rzecz Centrum Pomocy Medycznej dla Afryki, byla zarazem kierownikiem testow klinicznych tego leku. Stanowczo sprzeciwiala sie aplikowaniu Sarah 9, zanim pracownicy naukowi z Fundacji Whitestone nie dokonaja oceny preparatu. Rozporzadzenie zakazujace uzywania lekarstwa wydawalo sie Ansonowi w istocie rzeczy nierozsadne, zdawal sobie jednak sprawe, ze przyczyna klopotu byl on sam. Dopoki nie zrzeknie sie jednoosobowej kontroli nad wytwarzaniem leku, Sarah 9 bedzie produkowana w bardzo malych ilosciach. Serce zaczelo mu bic przyspieszonym rytmem na mysl, ze bedzie musial ukrasc swoje wlasne lekarstwo. Robil dla tej dziewczynki wszystko, co mogl, lecz jej choroba byla bardzo rozprzestrzeniona. Nalezalo zwiekszyc krazenie w obszarze infekcji, by moc dostarczyc wiecej tlenu i antybiotykow. Sarah 9 byla biletem we wlasciwym kierunku. Anson zastanawial sie, czy nie zaproponowac Elizabeth ukladu, polegajacego na tym, ze w zamian za taka ilosc Sarah 9, ktorej potrzebowal do leczenia Marielle, przekaze administratorce swoje tajne notatki i hodowle komorek. Po krotkim namysle zrezygnowal z tego zamiaru. Nazwa go nierozsadnym, a nawet paranoikiem, a on po prostu jeszcze nie chcial przekazywac swoich tajemnic naukowcom z Whitestone. W tym wypadku lepiej bylo prosic o przebaczenie niz o zgode. Pomieszczenia badawcze, zbudowane z pustakow pokrytych bambusowym dachem, byly polozone w odleglosci piecdziesieciu jardow na polnoc od szpitala. Miescily kwatery do spania doskonale wyposazone laboratoria z supernowoczesnymi inkubatorami, dwoma spektrometrami masowymi, a nawet "Mikroskopem elektronowym. Byl tam rowniez zespol poteznych generatorow, sluzacych do zasilania lodowek oraz szczepow kultur drozdzowych i tkankowych, wlaczajacy sie automatycznie, gdy nastepowala przerwa w doplywie pradu z Jaunde linia wzdluz rzeki Sanaga, biegnaca poprzez gaszcz wysokich drzew. Starajac sie ukryc slabosc i niepewnosc chodu, dogonil Claudine, gdy pielegniarka wraz z kolezanka podawaly pacjentom lekarstwa. W szpitalu oprocz Ansona i St. Pierre pracowalo jeszcze dwoch lekarzy z Jaunde i kilku stazystow. Choc Claudine i inne pielegniarki byly kompetentne i potrafily same dac sobie rade z wiekszoscia problemow, zawsze ktorys z nich byl obecny na nocnym dyzurze. -Jak nasze stadko, Claudine? - zapytal Anson, opierajac sie nieznacznie kolanem o sciane. Kobieta przyjrzala mu sie uwaznie. -Juz ci lepiej? -Znacznie. Dzieki. Ide do siebie, zeby sie umyc i przebrac, a potem tu wroce. -Lepiej zostan w mieszkaniu i sie przespij. -Przespie sie rano, kiedy przyjda inni. Mozesz mi nie wierzyc, ale w tej chwili nie chce mi sie spac. -Martwimy sie o ciebie. -Doceniam to, Claudine. Jestescie mi potrzebne. Na chwile zostawiam was same. Niedlugo wroce. Zatrzymal sie na moment przy swojej malej pacjentce, by sie upewnic, ze jej stan jest stabilny, po czym wyszedl ze szpitala. Na zewnatrz przed drzwiami stal umundurowany straznik. -Dobry wieczor, Jacques. -Dobry wieczor, doktorze. Zycze dobrego snu. -Mam tu dziecko w zlym stanie. Sluchaj, nie musisz isc ze mna. Ja pojde sie tylko umyc. -Prosze pana... -Wiem, wiem. Samotne poruszanie sie noca bylo zakazane. W rejonach nedzy wszedzie szerzyla sie zbrodnia. Zbrojny oddzial ochrony skladajacy sie z bylych zolnierzy, mial za zadanie zapobiegania porwaniom i wszelkim rodzajom szpiegostwa przemyslowego. Handlowa wartosc formul i notatek, ktore Anson przechowywal w poteznym sejfie, byla w sensie doslownym nieoceniona. Kamienista sciezka laczaca szpital z kompleksem badawczym byla slabo oswietlona lampkami na niskich slupkach. Prowadzila przez bujne zarosla i konczyla sie bambusowym przedsionkiem, do ktorego przylegalo piec skrzydel - w trzech miescily sie laboratoria badawcze, w pozostalych dwoch kwatery lekarzy. Przed drzwiami do przedsionka stal inny ochroniarz - szeroki w ramionach, majacy ponad szesc stop wzrostu. W swoim wykrochmalonym mundurze khaki sprawial imponujace wrazenie. -Dzien dobry, doktorze - powital formalnie Ansona. -Dzien dobry, Jacques. -Francis - powiedzial pierwszy ochroniarz - doktor przyszedl sie umyc, a potem chce wrocic do szpitala. -W porzadku, Jacques. Dziekuje. Teraz ja sie nim zaopiekuje. Ochroniarz zawahal sie, probujac sobie przypomniec, czy istnial przepis mowiacy o przekazywaniu sobie miedzy straznikami obowiazku pilnowania osob z personelu. Ostatecznie wzruszyl ramionami, skinal glowa obu mezczyznom i poszedl z powrotem sciezka. Nim Anson sie odezwal, Francis Nagale wskazal znaczaco glowa na kamere bezpieczenstwa w wodoszczelnej oslonie; zamontowana naprzeciw drzwi w polowie wysokosci palmy. Nie musial tego robic. Anson wiedzial o elektronicznym systemie bezpieczenstwa, obejmujacym caly kompleks. Fundacja Whitestone zainstalowala go natychmiast po zawarciu z nim umowy. Ruszyl korytarzem w towarzystwie Ngalego do swojego dwupokojowego mieszkania. Zatrzymali sie w polowie drogi, w miejscu niewidocznym dla kamery. Przepraszam, ze to mowie, doktorze - rzekl Ngale - pan dzis ciezko oddycha. -Przed chwila bylo gorzej, ale sie poprawilo. Staralem sie utrzymac przy zyciu dziewczynke. -Nikt tego nie potrafi lepiej od pana. -Dzieki, przyjacielu. Ciesze sie, ze jestes dzis na sluzbie. Musze stad wziac lekarstwo. -Dla tej dziewczynki? -Tak. Wiesz, ze przepisy tego zabraniaja? -Oczywiscie. -Zaryzykujesz, zeby mi pomoc? -Nie musi pan o to pytac. Sily bezpieczenstwa, tak jak wszystko inne w Centrum Pomocy Medycznej dla Afryki Fundacji Whitestone, podlegaly Elizabeth St. Pierre. Choc jej stosunki z Ansonem pozostawaly niezmiennie dobre, bywaly momenty, kiedy musiala mu przypominac, ze zgodnie z zawartym z nim ukladem Whitestone placilo rachunki, a w zamian za to ustanawialo reguly. St. Pierre zatrudnila Francisa Ngalego, lecz nie wiedziala o tym, ze Anson uratowal kiedys zycie jego ojcu, ktory doznal ciezkiego zapalenia opon mozgowych. Ngale byl jedynym sposrod straznikow, do ktorego Anson mial kompletne zaufanie. Zatrzymawszy sie na chwile w mieszkaniu, by wziac prysznic i wlozyc swiezy kostium lekarski, spotkal sie z Ngalem na korytarzu. Brzask switu zaczynal powoli rozpraszac gesty mrok nocy. Mezczyzni ramie w ramie wyszli z przedsionka, kierujac sie ku pomieszczeniu z pustakow, kryjacemu dwie szafy pancerne, wmurowane w betonowa sciane grubosci czterech stop. Pora byla w sam raz. Siedzacy przed rzedem monitorow straznik powinien o tej porze byc senny i rozproszony. Anson spojrzal na zegarek. -Dwie minuty po piatej - rzekl. -Dwie minuty po piatej - potwierdzil Ngale. -Wystarcza mi trzy minuty, nie wiecej. Zacznij siedem po piatej. -Trzy minuty to zaden problem. Dyzur ma Joseph Djemba, moj przyjaciel. Nie ma na swiecie rzeczy, ktora by bardziej lubil od rozprawiania o druzynie futbolowej Nieustraszonych Lwow Kamerunskich. -Znow bardzo dobrze graja, prawda? -Nie wolno im sie oszczedzac, doktorze. -Nam tez nie wolno, Francis - szepnal Anson, odsylajac Francisa ruchem reki do biura ochrony. Zeby sie dostac do pomieszczenia z szafami, nalezalo uzyc elektronicznej karty. Kombinacja otwierajaca prawa szafe, zawierajaca notatki Ansona i materialy dotyczace wynikow eksperymentow, znana byla tylko jemu i pewnemu adwokatowi w Jaunde. W przypadku naglej smierci Ansona zawartosc schowka powinna zostac przekazana doktor St. Pierre wraz z informacja, jak zlamac kod deszyfrujacy jego zapiski. Druga szafa, ta z lewej, byla chlodzona i zawierala fiolki z preparatem Sarah 9, wszystkie starannie opatrzone metkami, ponumerowane i skatalogowane. To bylo paradoksalne - Anson musial ukrasc lekarstwo, ktore sam opracowal. Proces syntezy srodowisk wirusow i drozdzy byl jednak skomplikowany i niezwykle wolny; lekarz zdawal sobie sprawe z tego, ze dopoki nie pozwoli Fundacji Whitestone na masowa produkcje, zapas Sarah 9 bedzie znikomy. Poczekal na progu dokladnie do siedem po piatej, po czym podszedl do szafy. W odleglym o trzydziesci jardow biurze ochrony byla sciana, skladajaca sie z dwudziestu czterech monitorow, zgrupowanych w trzech rzedach, po osiem monitorow w kazdym. Anson mial nadzieje, ze Francis zadbal o to, by Joseph Djemba w tym momencie nie patrzyl na ekrany. Wylowil z kieszeni zlozona karteczke, uklakl przy szafie szeptem powtorzyl kombinacje. Odetchnal z ulga, gdy zapadki wskoczyly na swoje miejsca i ciezkie drzwi stanely otworem, w powiewie zimnego powietrza zobaczyl osiem fiolek z lekarstwem - rezultat dwoch, a nawet trzech dni laboratoryjnej pracy. Kazda z fiolek, zamknieta gumowym korkiem, zawierala dosc Sarah 9 wystarczajaca na tydzien dozylnego podawania, choc w wielu przypadkach pozytywne dzialanie dawalo sie zauwazyc juz po dwoch, trzech dniach. Anson mial nadzieje, ze uda mu sie przez ten czas utrzymac pacjentke przy zyciu. Chowajac zimna fiolke do kieszeni, zastanawial sie, czy Elizabeth dokladnie rejestrowala ich liczbe. Znal doktor St. Pierre i byl pewny, ze brak jednej z buteleczek nie ujdzie jej uwagi. Zaprzeczac, zaprzeczac i jeszcze raz zaprzeczac. Taka taktyke nalezalo obrac. Jesli bedzie stanowczo zaprzeczal, moze Elizabeth wezmie pod uwage ewentualnosc, ze sie pomylila. Zamknal cicho drzwi sejfu i wrocil na korytarz, majac w zapasie jeszcze minute. Kilka sekund pozniej Francis wyszedl z biura ochrony i dolaczyl do niego. -Jest pan bezpieczny, doktorze - rzekl. -Przynajmniej na razie. -Obraz z kamery jest sukcesywnie rejestrowany i kasowany w cyklu dwudziestoczterogodzinnym na tasmie, ktora jest sklejona w petle. Po uplywie tego czasu bedzie juz na niej nowy obraz. Jesli uda sie panu utrzymac doktor St. Pierre z dala od sejfu przez dobe, dowod na to, ze pan tam wchodzil, zniknie. Anson wrocil do szpitala. Oddychalo mu sie teraz latwiej niz przedtem. Nie wiedzial, czy to byl skutek zmian doplywu krwi do jego uszkodzonych pluc, czopu sluzowego, czy skurczu oskrzeli - nie potrafil znalezc wytlumaczenia, dlaczego bywalo, ze czul sie lepiej z godziny na godzine, a czasem nawet z minuty na minute. Te coraz rzadziej zdarzajace sie okresy slabszych symptomow choroby wykorzystywal, by przekonywac samego siebie, ze mial jeszcze czas, duzo czasu, zanim bedzie zmuszony podjac zdecydowane kroki. Zastal Marielle w takim samym stanie, w jakim ja opuscil, z ta roznica, ze jej wahajaca sie temperatura byla teraz bliska normalnej. Dziewczynka reagowala na donosny glos i gdy ja poprawiano w lozku, poza tym lezala bez ruchu. Jej matka, pochodzaca ze wsi nad rzeka, na polnoc od szpitala, stracila dwoje sposrod trojga swoich dzieci na skutek niedozywienia - Pracownicy socjalni szpitala robili, co mogli, by ja przekonac, ze Marielle wroci, lecz gdy Anson sam sie z nia kiedys spotkal, nie mial watpliwosci, ze choc kobieta nie tracila nadziei na wyzdrowienie dziewczynki, spodziewala sie najgorszego. Dochodzila piata trzydziesci, kiedy Anson wyjal z kieszeni fiolke i nabral do strzykawki pierwsza z dziesieciu porcji, ktore zamierzal podac Marielle w ciagu tygodnia. Jesli dziecku uda sie przezyc, lekarz znajdzie sposob na to, by zdobyc nastepna fiolke. Proby kliniczne przebiegaly tak pomyslnie, ze wypracowano juz optymalne dawki i interwaly podawania dla rozmaitych warunkow. Wziawszy do reki przewod kroplowki, Anson wprowadzil igle do jednego z gumowych przelotow i wstrzyknal don dawke Sarah 9. W trakcie przeplukiwania leku roztworem soli fizjologicznej zdal sobie sprawe z obecnosci dodatkowej osoby w czterolozkowym pomieszczeniu. Intuicja ocalila go przed wstrzasem. -W jakim jest stanie? - zapytala Elizabeth St. Pierre. Stala za nim, nieco po prawej. Nie mial pojecia od jak dawna, natomiast oceniwszy pole jej widzenia, doszedl do wniosku, ze mogla dostrzec miejsce, gdzie schowal fiolke z Sarah 9. -W zlym - odparl. -Obudzilam sie nagle z glebokiego snu zupelnie wyspana, wiec postanowilam przyjechac, zeby zobaczyc, jak sie czujesz. Chcesz, zebym cie zastapila, a ty sie polozysz? St. Pierre byla autochtonka. Urodzona w Jaunde, po uzyskaniu w Londynie stopnia doktora i po odbyciu praktyki wrocila do ojczyzny. Przez dwa lata pracowala z Ansonem w jego zespole, po czym wynegocjowala uklad z Whitestone, oddajacy fundacji prawa do Sarah 9 w zamian za otwarte konto dla Centrum Pomocy Medycznej dla Afryki. Przygladala sie Ansonowi z nieukrywana troska. Miala nieco ponad czterdziesci lat, twarz o wyrazistych rysach, gladka hebanowa skore i pelne, kobiece ksztalty. Okulary w szylkretowej oprawie wydawaly sie za duze dla jej twarzy, za to podkreslaly wyzierajaca jej z oczu inteligencje. Poslugiwala sie plynnie szescioma jezykami, nie mowiac o kilku dialektach szczepowych swojej ojczyzny. -Mam caly dzien wypelniony zajeciami w klinice - rzekl, usilujac w jej zachowaniu doszukac sie czegos, co wskazywaloby, ze kobieta wie, co przed chwila zrobil - ale moze uda mi sie przedtem przespac pare godzin. Jak na ich wieloletnia wspolprace, wiedzial bardzo malo o zyciu osobistym doktor St. Pierre, procz tego, ze byla przez krotki czas zona biznesmena z Jaunde i nadal miala dom na wzgorzu z widokiem na miasto. Wiedzial, ze byla lekarzem z powolania, oczytanym, specjalista w chorobach jamy brzusznej, uznanym autorytetem w medycznych aspektach przeszczepow nerek. -Joseph, czy moglbys mi powiedziec, co sie wlasciwie dzieje? - spytala, przechodzac z francuskiego na angielski. Anson zesztywnial. -Nie rozumiem? -Claudine powiedziala mi, ze przez pewien czas zle sie dzis czules. Jego szczeki sie rozluznily. Przesunal reka po kieszonce koszuli, by sie upewnic, ze tkwiaca w niej fiolka nie rzuca sie w oczy. -Mam lekkie zapalenie oskrzeli - powiedzial. -Nonsens, Joseph. Masz postepujace zwloknienie pluc i wiesz o tym rownie dobrze jak ja. W tym samym momencie poczul powrot ucisku w piersi - cos, czego w tej chwili najbardziej sie obawial. Przytrzymawszy sie reka siedzenia krzesla, zmusil sie do powolnego nabrania powietrza. St. Pierre byla spostrzegawczym lekarzem, natychmiast sie zorientowala, ze Anson znow ma klopoty. -Nie jestem jeszcze gotow do transplantacji - rzekl stanowczo. -Joseph, po operacji bedziesz jak nowo narodzony. -Teraz tez jakos daje sobie rade. -Nie ma sposobu, zeby cie przekonac? -Nie w tej chwili, Elizabeth. Sluchaj, musze sie zdrzemnac... zanim pojde rano do kliniki. Mozesz mnie zastapic? Marielle dostala wszystkie swoje lekarstwa. -Naturalnie. Walczac z glodem powietrza, wyprostowal sie, podziekowal St. Pierre i przybrawszy poze ordynatora konczacego obchod, ruszyl ku wyjsciu. -Joseph! - zawolala za nim, gdy juz byl na progu. Obrocil sie szybko. -Slucham? -Pooddychaj troche tlenem. Twoja czestosc oddechu doszla do dwudziestu czterech, przeplyw powietrza zmalal i robisz przerwy dla zaczerpniecia tchu miedzy zdaniami. -Zrobie to... Dzieki. Elizabeth St. Pierre zrobila krotki obchod wiekszosci ich hospitalizowanych pacjentow, po czym udala sie do swojego gabinetu i przeprowadzila miedzykontynentalna rozmowe z Londynem. -Tu Laertes - odezwal sie niski, uprzejmy meski glos. -Mowi Aspazja. Mozemy rozmawiac swobodnie? -Slucham, Aspazjo. Mam nadzieje, ze wszystko u ciebie w porzadku. -Stan zdrowia A sie pogarsza - powiedziala St. Pierre. - Nie wiem, jak dlugo jeszcze pociagnie w tym stanie. Nawet gdybysmy mieli jego notatki i udalo sie je odszyfrowac, w przypadku jego smierci caly projekt bardzo by sie opoznil. Mysle, ze powinnismy znalezc sposob przelamania jego obaw i poddania go transplantacji. -Rada zgadza sie na to. -W takim razie postaram sie za wszelka cene go przekonac. -Doskonale. Mamy do ciebie zaufanie. -Pamietaj, Laertesie, ze zgodnosc tkanek musi byc idealna lub bliska idealnej, nie mniejsza niz jedenascie na dwanascie. Nie zaczne dzialac przy gorszych parametrach. -Mamy informacje na temat dawcy o wymaganych parametrach tkanek. - Kiedy bedziemy mieli takiego, podejme dzialanie. - Doskonale. Wkrotce podamy ci szczegoly. - Klaniaj sie ode mnie reszcie rady. ROZDZIAL 6 Jezeli kazda z warstw robi w panstwie tylko, co do niej nalezy, jezeli kazda robiswoje, to bylaby sprawiedliwosc i przez to panstwostawaloby sie sprawiedliwe. Platon. Panstwo, Ksiega IV-Pani Satterfield, co to znaczy, ze nie ma Pincusa? Przytrzymawszy sluchawke miedzy ramieniem a uchem, Ben strzepal cienka poduszke, na ktorej opieral glowe. -Chcial wyjsc, kochanienki, wiec go wypuscilam, ale nie wrocil. Ben jeknal i podniosl oczy w strone sufitu pokoju nr 219 w motelu Okeechobee. Minela osma rano, zapowiadal sie kolejny, bezchmurny, upalny dzien. Motel nr 6 - cena 52 dolary za jednoosobowy pokoj - lezal przy autostradzie w odleglosci dwunastu mil od miejsca, w ktorym Glenn zostal przejechany przez rozpedzona ciezarowke z naczepa. Choc Ben nie wiedzial o nim niczego ponad to, co mu powiedziala Alice Gustafson przy pierwszym spotkaniu, ochrzcil go tym imieniem, by poczuc z nim blizszy zwiazek, niz gdyby musial go nazywac Nieznajomym Bialym Mezczyzna lub nawet Johnem Doe. Imie Glenn wybral dlatego, ze zobaczyl czarnego jaguara z indywidualna tablica rejestracyjna GLENN 1, ktory go wyprzedzil, gdy detektyw wyjezdzal wynajetym saturnem z miedzynarodowego lotniska Melbourne na atlantyckim wybrzezu Florydy. Moze ow Glenn wygral tego jaguara na loterii albo po prostu wygral sporo kasy. Jakkolwiek bylo naprawde, temu czlowiekowi musialo sie troche powiesc w zyciu, Ben zas wiedzial, ze on sam potrzebowal wiecej niz troche powodzenia. Piec dni spedzonych w Okeechobee i w kilku sasiednich hrabstwach nie przynioslo do tej pory zadnego rezultatu. Pokonujac brak zapalu, pracowal kazdego dnia przez wiele godzin, mimo to nie doszedl do niczego, co mogloby rzucic swiatlo na to, kim byl Glenn i co mu sie przydarzylo. Przesladowala go niemila swiadomosc, ze jako prywatny detektyw nie mogl sie pochwalic osiagnieciami w powaznych sprawach, nie liczac niewielkich sukcesow w sledzeniu niewiernych mezow i zon. Na dodatek zaginal jego kot. -Pani Satterfield - rzekl do sluchawki - pamieta pani, co pani powiedzialem o Pincusie? Ze jest domowym kotem i nie ma pazurow, wiec nie moze sie wspinac na drzewa, zeby uciec przed psami. -Ale on bardzo chcial wyjsc. Ciagle miauczal. Ben westchnal. Althea Satterfield, jego sasiadka, byla slodka jak bajaderka i dobra jak swiety Franciszek, ale zblizala sie do osiemdziesiatki i nie przykladala wagi do szczegolow. Jej glos przypominal mu aktora komediowego Jonathana Wintersa w roli Maudie Frickert. -W porzadku, pani Satterfield - powiedzial - Pincus umie szybko biegac. Moja wina, ze kazalem mu usunac pazury. Przypomnial sobie z zalem, ze tak bylo istotnie. Pare lat przed ich ostatecznym rozstaniem Dianne przylapala jego ulubienca na zabawianiu sie rabkiem jednego z jej pokrowcow. W porzadku, Ben, wybieraj: albo kazesz usunac pazury twemu kotu, albo wiecej mnie tu nie zobaczysz! Wspomnienie tych slow jak zwykle wywolalo u niego usmiech zaprawiony kropla goryczy. Nie mozna bylo powiedziec, ze nie dala mu wyboru. -Jak panu idzie z tym najnowszym sledztwem, panie Callahan? Z moim jedynym sledztwem. -Jeszcze niczego nie udalo mi sie wyjasnic, pani Satterfield. -Uda sie panu. -Watpie. Koroner Stanley Woyczek, byly student Alice Gustafson, byl pomocny, na ile tylko mogl, lecz policja w Port St. Lucie, w Fort Pierce oraz w biurze szeryfa, a takze policja stanowa, byly niezadowolone z pojawienia sie prywatnego detektywa, ktorego sama obecnosc swiadczyla o braku zaufania do ich kwalifikacji. Nie wiedzial, o co i w jaki sposob pytac, zeby nie brzmialo to protekcjonalnie. Po pieciu dniach wizyt w komisariatach i podkomisariatach, probach gawedzenia o marlinach, diablach morskich, piratach, jaguarach, delfinach, wlozywszy w to kilka tuzinow paczkow, nie zdobyl ani jednej informacji mogacej naprowadzic go na slad. W koncu doszedl do wniosku, ze gdyby byl jednym z tych policjantow, prawdopodobnie zareagowalby na obecnosc intruza dokladnie tak jak oni. -Pani Satterfield, prosze sie nie martwic o Pincusa. Jestem pewny, ze wroci. -Chcialabym byc taka sama optymistka jak pan. Nawet panskie rosliny sa smutne. -Moje rosliny? -Ma pan przeciez w mieszkaniu rosline. -Wiem, pani Satterfield. -Zawsze miala taki ladny, duzy, rozowy kwiat. -Miala? -Opadly z niego platki. Roslina byla echmea, prezent od pewnej skrzypaczki z filharmonii, jego nieobojetnej towarzyszki zycia przez dziesiec tygodni, zanim nie odeszla z waltornista, zarzucajac Benowi, ze brak mu celu w zyciu, co bylo zgodne z prawda. Nic dziwnego, ze w ciagu dwoch lat, ktore minely od tego zdarzenia, nie myslal o jakiejkolwiek nieobojetnej zastepczyni. -Pani Satterfield, te rosline trzeba bylo codziennie pod... - Przerwal w pol zdania, wyobraziwszy sobie Jennifer Chin baraszkujaca nago ze swoim waltornista na czerwonym, atlasowym przescieradle. - Wie pani co, pani Satterfield? -Co, kochanienki? -Niech pani da roslinie kocie zarcie i wszystko bedzie dobrze. -Jak kazesz, kochany. Nie martw sie o sprawe. Na pewno ja rozwiazesz. -Na pewno. -Zacznij od tego, co wiesz. -Hm... -Co powiedziales? -Niewazne, pani Satterfield. Bardzo mi pani pomogla. Wroce za kilka dni. -Do zobaczenia, kochany. "Zacznij od tego, co wiesz". Z owymi dziwnie przekonujacymi slowami Althei Satterfield, rozbrzmiewajacymi mu echem w glowie, zajechal przed skromny, pokryty brazowym tynkiem dom przy cichej, bocznej uliczce w Indrio, na polnoc od St. Lucie. W jednym z okien maly, czerwony napis neonowy brzmial po prostu: "Wrozenie". Drzwi otworzyla mu wysoka, szczupla, czterdziestoletnia kobieta o brazowej skorze i prostych, kruczoczarnych wlosach, opadajacych jej na kark. Na czole miala wytatuowany polksiezyc z lukiem przebiegajacym tuz pod linia wlosow, rozpiety miedzy brwiami, z wpisanymi wen kolorowymi, artystycznie wykonanymi znakami zodiaku. -Madame Sonja? -Witam, panie Callahan - odezwala sie Sonja - prosze wejsc, prosze. Zapomnialam, czy pan mial wrocic dzis rano, czy jutro. -Przeciez pani potrafi odczytywac przyszlosc - odparl Ben, starajac sie nie patrzec na znak Wagi, jego wlasny, ktory jak zapamietal z ostatniej wizyty, znajdowal sie tuz nad lewa brwia wrozki. Madame Sonja patrzyla przez chwile na swojego goscia. Potem sie usmiechnela. -To bylo zabawne. -Ulzylo mi, ze pani tak mysli. Czasem, a wlasciwie prawie zawsze, kiedy probuje zartowac, tylko mnie jednemu sie zdaje, ze mowie cos smiesznego. -To prawdziwe przeklenstwo. Poprowadzila go poprzez szczelnie zaciemniony gabinet do wrozenia z kompletnym wyposazeniem - stolikiem do kart, stolem do tarota, filizankami do herbaty i niemal taka sama liczba artefaktow jak w biurze Alice Gustafson - do malego, zagraconego pomieszczenia o polkach pelnych ksiazek, z kilkoma komputerami, skanerami, urzadzeniami elektronicznymi i profesjonalna sztaluga malarska. W pokoju tym nie bylo mebli, z wyjatkiem malego krzesla, za to jeden z katow zajmowalo stare kolo garncarskie, usmarowane wyschnieta glina. -Udalo sie pani? Mozliwe. Jestem dosc zadowolona z tego, co moge panu zaprezentowac. -Jak wspomnialem, doktor Woyczek wyrazal sie z uznaniem o pani pracy. -Wie, ze doceniam ludzi, ktorych do mnie kieruje. Chcialabym, zeby jego uznanie dla mnie podzielali jego przyjaciele, detektywi w komendzie policji. Mam wrazenie, ze uwazaja mnie za szarlatanke. Maja swoich wlasnych artystow i mimo przykladow mojej rzadko spotykanej scislosci odmawiaja wspolpracy ze mna. Woyczek w powsciagliwy sposob przedstawil Madame Sonje jako osobe nieco ekscentryczna, uzywajaca najnowszych osiagniec grafiki komputerowej do tworzenia portretow pamieciowych i rekonstruowania zdjec ludzkich twarzy, lecz czesto modyfikujaca swoje dziela elementami, ktore krazyly w jej umysle. Trzy dni wczesniej Ben przyniosl jej zdjecia zmasakrowanej twarzy Glenna. Zasiadlszy przy stole w pokoju do wrozenia, przygladala sie fotografiom przez dluzsza chwile czasem zamykajac oczy lub patrzac przez szpare w przymknietych powiekach. Detektyw siedzial cierpliwie, choc uznal poczynania kobiety za farse. Mimo ze Woyczek wydal jej doskonale swiadectwo, Ben nie mogl sie pozbyc uporczywego, cynicznego uprzedzenia wobec jasnowidztwa, telepatii, telekinezy, przepowiedni i wszelkich zjawisk nadprzyrodzonych. -Przygotowalam jeden zestaw w kolorze i jeden czarno bialy - powiedziala Madame Sonja. - Jak pan zaraz zobaczy, roznia sie nieco od siebie... nie umiem powiedziec dlaczego. - Usiadla przy komputerze. - Oto panski czlowiek. - Ben stanal za nia, patrzac znad jej ramienia na monitor. Na ekranie pojawil sie kolorowy portret en face. Byl trojwymiarowy, uzyskany za pomoca zaawansowanego programu, sporzadzony przez osobe obdarzona niewatpliwym talentem. Zobrazowany mezczyzna mial okragla, mlodziencza twarz, pucolowate, rumiane policzki, male, szeroko rozstawione oczy i nisko osadzone uszy. Procz osobliwej dzieciecej aury, twarz nie miala w sobie niczego interesujacego. Madame Sonja obrocila elektronicznie portret o 360 stopni. Pozwolila Benowi przypatrywac sie jej dzielu przez pare minut, po czym wprowadzila na ekran czarno bialy rysunek. Niewielu powiedzialoby, ze przedstawia tego samego mezczyzne. Twarz byla wezsza i inteligentniejsza, oczy bardziej wyraziste. -Skad sie wziela taka roznica? - spytal Ben. -Nie probuje niczego interpretowac. Rysuje to, co widze na zdjeciach oczami i tu. - Postukala dlugim, szkarlatnym paznokciem po znaku Blizniat. - Zastanawiam sie, czy ten czlowiek ma, to znaczy mial, ograniczona inteligencje. Moze narysowalam go tak, jak wygladal w momencie smierci, a potem tak, jak wygladalby, gdyby nie jakis wypadek przy urodzeniu. Kolejna slepa uliczka, pomyslal Ben. Moze Woyczek mial racje co do tej kobiety, ale w tym konkretnym przypadku jej wyjatkowosc ograniczala sie do zodiaku wytatuowanego na jej czole. Zastanawial sie, jak wielu klientow zaplacilo za jej "madrosc" i ile pieniedzy. -W kopertach jest po piec kopii kazdego portretu. Moja stawka wynosi zwykle tysiac dolarow za zestaw, ale poniewaz polecil mnie panu doktor Woyczek, oddam panu oba za piecset. Zaszokowany, byl juz bliski odmowienia zaplaty, kiedy Madame Sonja dodala: -Zastanawia sie pan, czy zaplacic. Moze pan zostawic rysunki i sobie pojsc, ale zapewniam pana, panie Callahan, ze to sa portrety, o ktore panu chodzi. Ben zmruzyl oczy. Doszedl do wniosku, ze nietrudno bylo poznac, o czym myslal. To bylo logiczne i oczywiste, dalo sie wywnioskowac z jego wyrazu twarzy i tej chwili wahania. Kazdy by sie domyslil. Rad nierad wyjal z aktowki ksiazeczke czekowa. -Przyjmuje tylko karty MasterCard i Visa - powiedziala bez skrepowania. - No i oczywiscie gotowke. Kobieta interesu z tatuazem na czole. Gdzie sie podziali owi prosci, beztroscy kontestatorzy, z ktorymi trzymal w college'u? Wystarczylo zaciagniecie sie trawka, kufel piwa, troche rock and rolla. Sprawdziwszy stan konta, wreczyl kobiecie gotowke. Watpil, czy Alice Gustafson i Straz Narzadow zwroca mu ten wydatek, ale niech tam! Nagle Madame Sonja zrobila rzecz, ktora calkowicie zaskoczyla Bena. Wyciagnawszy rece, objela jego dlon. -Panie Callahan, przykro mi, ze pan zle o mnie mysli. Ma pan bardzo mila twarz i widac, ze jest pan dobrym czlowiekiem. jesli mialby pan ochote wypic ze mna filizanke herbaty, to serdecznie zapraszam. Ben chcial jak najpredzej ruszyc z powrotem w droge. Odwiedzil wszystkie szpitale i wszystkie komisariaty policji w promieniu dwudziestu mil od miejsca wypadku. Majac teraz w kieszeni portrety Glenna, chcial przed powrotem do Chicago wykorzystac reszte czasu na pokazanie ich niektorym ludziom, przede wszystkim hematologom. Jednak w dotyku kobiety bylo cos urzekajacego. Chcac nie chcac poszedl za nia do jej pokoiku i usiadl na krzesle. Minute pozniej nalewala juz aromatyczna herbate koloru rdzy do dwoch orientalnych filizanek. Kazda z nich byla ozdobiona innym azjatyckim symbolem. -Prosze to wypic - zachecila go wrozka. - Zapewniam pana, ze to jest tylko herbata. Kiedy pan skonczy, prosze mi podac filizanke. Ben spelnil jej zyczenie. Madame Sonja przez chwile patrzyla w glab naczynka, po czym otoczywszy je dlonmi, spojrzala detektywowi gleboko w oczy. Na koniec przymknela powieki. -Nie dostalam wiele - odezwala sie. Od kiedy piecset dolarow to niewiele? -Przykro mi. -Slysze ciagle te same slowa. Musze stad wyjsc. -Jakie slowa? -"Zacznij od tego, co wiesz". Ben spojrzal na nia ze zdumieniem. Powtorzyla dokladnie slowa Althei Satterfield. -Godzine temu... pewna przyjaciolka w Chicago... powiedziala mi to samo. -Uslyszalam to zdanie glosno i wyraznie. -Nie moge w to uwierzyc. Cos jeszcze? Madame Sonja wzruszyla ramionami i pokrecila glowa. -Nie. Niektore dni sa lepsze, inne gorsze. Dzis mam gorszy. -Mysli pani, ze to... przypadek? Zbieg okolicznosci? -Tak pan sadzi? Odprowadzila Bena do drzwi. -Dzieki za rysunki i za pomoc - powiedzial, sciskajac jej reke, po czym ruszyl ulica. -Mam nadzieje, ze odnajdzie pan swojego czlowieka. -Ja tez. -I ze panski kot wroci. Rozkojarzony, nie wiedzac, dokad zamierza pojechac ani co robic, znalazl sie na waskiej drodze, konczacej sie slepo na trawiastym skrawku ziemi, gorujacym nad czyms, co wedlug mapy nosilo nazwe Inland Waterway. Byl wstrzasniety tym, co powiedziala mu na pozegnanie Madame Sonja na temat znikniecia Pincusa, jak rowniez powtorzeniem przez nia dziwnej rady Althei. "Zacznij od tego, co wiesz". Probowal sobie wytlumaczyc, ze rada nie byla sama w sobie niezwykla i byc moze kobieta nie uzyla dokladnie tych samych slow co jego sasiadka. Jesli zas chodzi o Pincusa, to zaginiecie jedynej istoty, ktora wiazala go ze swiatem zywych, chodzilo mu po glowie znacznie intensywniej niz mysl o niepowodzeniu w roli detektywa i o wydaniu pieciuset dolarow gotowka. Zapewne wspomnial jej o kocie. Musial to zrobic mimochodem, a potem o tym zapomnial. Nie moglo istniec zadne inne wytlumaczenie poza tym oczywistym. Czy to mozliwe, zeby kobieta z wytatuowanym na czole zodiakiem, mieszkajaca w malym domku przy bocznej uliczce w miasteczku na Florydzie, potrafila odczytac jego mysli? Skoro byli ludzie majacy takie zdolnosci, dlaczego nikt o tym nie wiedzial? Ilez to razy na festynach w prowincjonalnych miasteczkach przechodzil obok namiotow, w ktorych Wrozono za piec dolarow? Przypomnial sobie rozmowe z Gilbertem Forestem, swoim przyjacielem lekarzem: jego fundamentalna wiara w naukowa medycyne zostala zachwiana przez chinskiego znachora, ktory za pomoca akupunktury i czegos, co nazywal "witaminami", wyleczyl jednego z pacjentow Foresta z nienadajacego sie do zoperowania nowotworu. Do tej pory Ben wierzyl w bardzo niewiele rzeczy na swiecie, w czym tkwilo niebezpieczenstwo dla niego samego, ze wsrod wszystkiego, w co nie wierzyl moga sie znalezc takie osoby jak Alice Gustafson i Madame Sonja. "Zacznij od tego, co wiesz". Slonce sie wznosilo, narastal wilgotny upal. Ben polozyl obok siebie na trawie aktowke i zaczal przegladac po kolei strony, szukajac czegos, co uszlo jego uwagi. Przez moment zastanawial sie czy ktorys z hematologow, widzac portret Glenna, czegos sobie nie przypomni, ale odrzucil te mozliwosc jako malo prawdopodobna. W porzadku, Callahan. Co wlasciwie wiesz, procz tego, ze jestes marnym detektywem? Jego oczy przesliznely sie po lsniacej powierzchni wody. Gdy zabral sie znow do czytania lezacych mu na kolanach dokumentow, jego wzrok padl na artykul gazetowy o kobiecie nazwiskiem Juanita Ramirez. Towarzyszace tekstowi trzy zdjecia byly ziarniste. Pierwsze przedstawialo ja sama, drugie - rany od uklucia nad posladkami, trzecie - rysunek pamieciowy kampera, w ktorym kobieta zostala uwieziona po porwaniu, a potem zoperowana. Ruchomy dom... Wyjal zapis rozmowy, ktora Gustafson przeprowadzila z pania Ramirez. Fragmenty tekstu, ktore wydawaly mu sie istotne, byly zakreslone przez niego samego na zolto. Zdania, ktore w tym momencie chcial przeczytac, nie byly zaznaczone kolorem. AG: Potrafi pani opisac ow ruchomy dom, w ktorym pania uwieziono? JR: Z zewnatrz widzialam go tylko raz, kiedy zatrzymali sie, zeby mnie spytac o droge. Potem wciagneli mnie do srodka. Byl ogromny i pomalowany na szaro albo na srebrno, a na boku mial rdzawoczerwony, a moze fioletowy jakis zawijas albo fale. Ben zdawal sobie sprawe z tego, ze opis byl malo dokladny, jednak to juz bylo cos. Objezdzil komisariaty policji, szpitale, gabinety hematologiczne i oddzialy chirurgii, pytajac wszedzie o mezczyzne, ktorego nazwal Glenn. Teraz, dysponujac portretami Madame Sonji, postanowil ponownie odwiedzic te miejsca, zywiac wbrew wszelkim racjonalnym przeslankom nadzieje, ze ktos sobie cos skojarzy z owymi rysunkami. Robienie tych samych rzeczy, liczac na to, ze przyniosa odmienny wynik, dowodzi obledu. Kto to powiedzial? -W porzadku, panie Callahan - mruknal pod nosem - masz sie za detektywa, wiec podejmij trop. Po dwoch godzinach, w czasie ktorych odwiedzil cztery wypozyczalnie kamperow, Ben zaczal tracic wiare. Beaver, Alpine, Great West, Dynamax, Road Trek, Wirmebago, Safari Simba - liczba producentow pojazdow rekreacyjnych wydawala sie nieskonczona. Damon, Forest River, Kodiak, Newmar Cypress, Thor Colorado - niemal kazda z tych wypozyczalni miala przynajmniej jeden egzemplarz kampera z opisanym przez Juanite Ramirez wzorem na boku. Do wczesnego popoludnia zdazyly go rozbolec nogi i plecy, a faszerowane burrito, ktore zjadl w Taco Bell, bedace na co dzien podstawa jego pozywienia, wywolywalo glosniejsze efekty niz Rolling Stonesi. Przy stu piecdziesieciu dolarach, ktore otrzymywal dziennie, stawka za godzine jego pracy zeszla do dziesieciu dolarow. Zrobil wszystko, co mogl. Niech Alice Gustafson znajdzie inny cel, na ktory bedzie wydawala pieniadze Strazy Narzadow. Choc nie poczul wewnetrznego zaangazowania w dzialalnosc tej skromnej organizacji i jej tajemna misje, staral sie wykonac zadanie najlepiej, jak tylko umial, ma sie poddac i wrocic do domu. Slonce zdazylo zejsc nisko, rzucajac dlugie cienie, gdy trzy godziny pozniej Ben zajechal saturnem na stacje benzynowa Schylera Gainesa, pietnasta od chwili, kiedy zdecydowal sie zrezygnowac z dalszych poszukiwan i wrocic do Chicago. Do pieczenia w nogach i plecach doszedl pulsujacy bol glowy. Przyszlo mu na mysl, ze moglby to nazwac Syndromem Callahana - w skrocie SC - gdyby miala powstac odpowiednia fundacja. Wszystko przez jego wlasny pomysl, by jezdzic po drogach wewnatrz kola o promieniu dziesieciu mil, zatoczonego na mapie wokol miejsca, gdzie zginal Glenn. Majac katalogi dealerow samochodow rekreacyjnych i portrety Glenna, postanowil odwiedzic wszystkie stacje benzynowe w tym obszarze. Biorac pod uwage jednocyfrowa liczbe mil przejezdzanych na galonie paliwa przez najwieksze samochody rekreacyjne, ten, ktorego szukal detektyw, powinien byl zatrzymywac sie przy dystrybutorach rownie czesto jak ciezarowki. Przyszlo mu do glowy, ze do symptomow definiujacych SC powinno sie dodac osli upor. Stacja w Curtisville, polozonym w odleglosci trzech mil od autostrady, mogla smialo uchodzic za znajdujaca sie po drugiej stronie bramy czasu. Stal na niej czerwony, koslawy, kryty gontem, szalowany budynek ze spiczastym dachem, z malym gankiem, na ktorym kolysaly sie dwa bujane fotele. Farba recznie namalowanego napisu nad drzwiami byla splowiala i luszczyla sie. Pojedyncza pompa przed budynkiem, choc nowoczesniejsza od podobnego, stojacego z boku antycznego urzadzenia firmy Esso ze szklanym cylindrem, wygladala na przestarzala. W tych okolicznosciach jedyna korzyscia wydawalo sie to, ze czynna pompa byla znacznie oddalona od ganku, gdyz siedzacy w jednym z bujanych foteli mezczyzna palil fajke. W kombinezonie, koszuli w szkocka krate, poplamionej czapce roboczej, z siwa broda - Schyler Gaines wygladal jak zywcem przeniesiony z miasteczka Dogpatch Li'la Abnera. Ben zatrzymal saturna przy rogu ganku i podszedl do wlasciciela stacji, ktory spojrzal na niego, lecz sie nie odezwal. Dym z fajki mial przyjemny, wisniowy aromat. -Dzien dobry - przywital go Ben, machnawszy przyjaznie dlonia - Wszedl na pierwszy stopien ganku i oparl sie ostroznie o porecz, nie do konca pewny, czy wytrzyma jego ciezar. Gaines wyjal zloty zegarek na lancuszku i sprawdzil czas. -Wlasciwie to juz "dobry wieczor" - odparl, mowiac z akcentem, jakiego detektyw sie spodziewal. -Nazywam sie Ben Callahan. Jestem prywatnym detektywem z Chicago. Usiluje zdobyc informacje o mezczyznie, ktory zostal zabity przez ciezarowke na autostradzie numer siedemdziesiat, na poludnie stad. -Zabity, a pan go dalej szuka? -Powiem inaczej, chce sie o nim czegos dowiedziec. Nic o nim nie wiadomo: ani jak sie nazywal, ani co mogl robic o trzeciej nad ranem na szosie numer siedemdziesiat. -Rozwalil go peterbilt trzy osiem siedem. Wielka ciezarowka z kabina do spania i poziomym dachem. -Zna pan te ciezarowke? -Od czasu do czasu zatrzymuje sie u mnie po paliwo. Z tylu budynku jest pompa z ropa. Biore o centa mniej niz stacje przy autostradzie, ale kiedy ktos pompuje sto galonow, to mu sie oplaca. Kierowca ma na imie Eddie. -Eddie Coombs. Rozmawialem z nim. Jest przejety tym, co sie stalo. -Nie dziwie sie. Ta ciezarowka to potwor. Silnik Cummingsa, szescset koni. Facet, ktorego rabnie, nie zdazy pomyslec, co sie stalo. -O to wlasnie chodzi - powiedzial Ben. - Mam przy sobie pare portretow komputerowych przedstawiajacych, jak mogl wygladac ten zabity mezczyzna. Podawszy Gainesowi rysunki, nagle poczul sie dziwnie glupio bezradnie. Co tu wlasciwie robil? Czego spodziewal sie dowiedziec od tego lakonicznego starego czlowieka? A przede wszystkim dlaczego zgodzil sie na propozycje Alice Gustafson? Tymczasem Gaines przypatrywal sie rysunkom, hustajac sie na krzesle i wypuszczajac kleby dymu. Po chwili, krecac glowa, zwrocil portrety Benowi. -Nie znam go. -Nie oczekiwalem, ze bedzie inaczej - rzekl Ben. Dostane zimna cole? -Tak. Ale nie mam do niej lodu. -Nie szkodzi. Ben otarl wierzchem dloni krople potu z czola. -Puszki sa w lodowce. Niech pan zostawi dolara na kontuarze. Nie lubie wstawac, kiedy pale. Zimna cola nieco zmniejszyla trawiace Bena uczucie daremnosci jego wysilkow. Polozywszy piatke przy antycznej kasie, zabral portrety Madame Sonji i skierowal sie ku swojemu samochodowi. Czy Alice Gustafson uzna jego argumenty, ze sie staral? Watpliwe. Raczej zazada zwrotu pieniedzy. "Zacznij od tego, co wiesz". Otworzyl drzwiczki, lecz zamiast odjechac, wrocil na ganek z plikiem broszur i lista modeli samochodow rekreacyjnych. -Panie Gaines, szukam domu na kolach. -Czego pan szuka? -Domu na kolach. Samochodu rekreacyjnego, wie pan, jak one wygladaja. Powinien byl krecic sie gdzies tu w okolicy, w czasie kiedy ten facet zostal przejechany. Prawdopodobnie z polnocy, duzy, szary, z ciemniejszymi znakami na boku, fioletowymi albo rdzawoczerwonymi. Mam tu broszury roznych modeli. -To byl winnebago adventurer dlugosci trzydziestu dziewieciu stop - stwierdzil autorytatywnie Gaines bez zagladania do broszur. - Zero cztery albo zero piec, znaki rejestracyjne z Ohio. Zatrzymal sie tu po paliwo. Zatankowal ponad siedemdziesiat galonow. Benowi serce podskoczylo w piersi. -Niech pan mi o nim opowie. -Niewiele jest do opowiadania. Para, ktora nim jechala, nie wygladala jak ludzie z kamperow. -Czemu pan tak sadzi? -Za mlodzi... bylo widac, ze z miasta... za energiczni jak na ludzi zyjacych w ruchomych domach. -Moze pan ich opisac? -Mam lepsza pamiec do samochodow i ciezarowek niz do ludzi. Kobieta byla dosc ladna. Dlatego ja zapamietalem. Miala zgrabny tylek. Przepraszam, ze to mowie. Jestem stary, ale nie jestem martwy. -To doskonale, panie Gaines. Czy zapamietal pan jeszcze cos dotyczacego tych ludzi albo pojazdu? -Dopiero kiedy odjezdzali, zauwazylem, ze z tylu nie bylo okien. Niech pan zajrzy do broszur, to zobaczy pan, ze to nietypowe. -Nie bylo okien? Jest pan pewny? -Nigdy nie mowie czegos, czego nie jestem pewny. O co chodzi? Czy obraca sie pan wsrod ludzi, ktorzy mowia cos innego, niz mysla? -Owszem, znam takich. Czul gwaltowne pulsowanie krwi w koncach palcow. Cala ta historia z adventurerem mogla byc funta klakow niewarta, lecz jakis wewnetrzny glos mowil Benowi, ze to byl kamper opisany przez Juanite Ramirez. Zaczal sie pospiesznie zastanawiac, jak wykorzystac swiezo uzyskana informacje. Ilu ludzi w Ohio kupilo trzydziestodziewieciostopowy kamper winnebago? Czy producent przechowuje dane na temat sprzedazy? Jak daleko mozna takim gigantem zajechac na siedemdziesieciu galonach paliwa? Odpowiedzi na te pytania nie prowadzily do zadnych kluczowych wnioskow, jednak po tygodniu frustrujacej beznadziei byly jak oaza na Saharze. -Panie Gaines - rzekl detektyw. - Bardzo mi pan pomogl. Czy przypomina pan sobie jeszcze cos zwiazanego z kamperem? Cokolwiek? -Juz wiecej nic. Z wyjatkiem... -Z wyjatkiem czego? -Jesli to pomoze, dam panu numer rejestracyjny. -Pamieta pan? -Zaplacili karta kredytowa Visa. Kiedys zostalem naciagniety przez kierowce ciezarowki, ktory zaplacil za paliwo kradziona karta, i od tamtego czasu zawsze zapisuje na wydruku numer samochodu. -Ma pan jeszcze ten wydruk? -Oczywiscie, ze mam - odparl Gaines. - Co za biznesmen bylby ze mnie, gdybym nie mial. ROZDZIAL 7 A czy nie tak samo dusza: najmezniejsza i najrozsadniejsza najmniej ulegawstrzasom od zewnatrz i najmniej sie pod ichwplywem zmienia? Platon. Panstwo, Ksiega II"Czas W Rio jest pojeciem rozciagliwym. Pominawszy konferencje i spotkania w interesach, polgodzinne spoznienie jest uznawane jako przyjscie punktualne". -To mi sie podoba - szepnela do siebie Natalie, usmiechajac sie po przeczytaniu tej opinii w magazynie "Varig". Jesli istnial ktos, komu byl potrzebny osmiodniowy pobyt w miescie, w ktorym pol godziny spoznienia oznaczalo przyjscie na czas, to ta osoba byla ona. Od chwili gdy Doug Berenger poprosil ja o zastapienie go i przedstawienie jego referatu na Miedzynarodowym Kongresie Transplantologow, zalegly sie w jej glowie mysli o tancu z tajemniczym nieznajomym w calonocnym klubie salsy i o bieganiu po czarno bialej mozaice chodnikow Copacabany. Teraz to sie mialo ziscic. Przez pewien czas przegladala "Jx Hopper", notujac w pamieci rzeczy odpowiednie na prezenty dla matki, siostrzenicy i swoich znajomych. Przyjaciolkom i Herminie postanowila kupic bizuterie ze slynnych brazylijskich kamieni szlachetnych i polszlachetnych; Jenny i Terry'emu podporki do ksiazek; cugowi byc moze artystyczna replike Chrystusa Odkupiciela. Odlozywszy magazyn, wyjrzala przez okno boeinga 747 usilujac przez rozproszone chmury spojrzec na panorame miasta. Zapadala noc, lecz mimo pietnastu godzin lotu Natalie nie czula szczegolnego zmeczenia. Po zimowym przesunieciu zegarow Rio mialo tylko dwugodzinna roznice czasu w stosunku do Bostonu, a dzieki luksusowi pierwszej klasy mogla sie porzadnie wyspac. Siedzacy obok niej zonaty handlarz artykulami przemyslowymi, zaprawiony w podrozach, sprobowal kilku zle zamaskowanych krokow, zmierzajacych do nawiazania blizszej znajomosci, lecz za kazdym razem spotykal sie z grzeczna odmowa. W koncu zniechecony zabral sie do powiesci Grishama, czytajac w takim tempie, jakby chcial ja skonczyc przed wyladowaniem. Samolot prawie przez godzine krazyl nad lotniskiem Antonio Carlosa Jobima, jak powiedziano pasazerom - ze wzgledu na tlok w powietrzu. Natalie doszla do wniosku, ze prawdopodobnie byla jedyna, ktorej nie zalezalo na szybkim wyladowaniu. Po kilku szklaneczkach merlota kategoria jej osobowosci obnizyla sie z A byc moze do A minus. Antonio Carlos Jobim. Jakie inne miasto na swiecie mialo lotnisko ochrzczone nazwiskiem kompozytora - zwlaszcza kompozytora jazzowego? "...Dziewczyna z Ipanema idzie na spacer...". Sprawdzila dokumenty podrozne i zaczela sie zastanawiac, czy otworzyc laptopa, czy sprobowac sie przespac, gdy nagle samolot przechylil sie w strone prawego skrzydla, po czym wyrownal lot. Natalie uslyszala zgrzyt wypuszczanego podwozia, a chwile pozniej informacje dla pasazerow przed ladowaniem, w jezyku angielskim i portugalskim. Po dziewieciu dniach nauki, sluchania tasm i tylu rozmowach z matka, ile tylko mogla wytrzymac, poczula sie oswojona z tym drugim jezykiem. Wprawdzie istnialy roznice, niektore dosc znaczne, miedzy brazylijskim portugalskim a tym, ktorym mowiono na Wyspach Zielonego Przyladka, jednak przy swoich niebywalych zdolnosciach jezykowych Natalie poczynila znaczne postepy. Osiem dni w Rio. Zawsze uwazala, ze najlepsza zemsta na wrogu jest pochwalenie sie przed nim wlasnym sukcesem. Moze by poslac karty z podziekowaniami Cliffowi Renfro i dziekanowi Goldenbergowi? Ladowanie przebieglo bez problemu, odprawa celna okazala sie zas lepiej zorganizowana, nizby Natalie sie spodziewala po swoich doswiadczeniach w Sao Paulo. Przewodnik po Rio uprzedzal o temperaturach w zimie dochodzacych do piecdziesieciu pieciu, a nawet szescdziesieciu stopni i zalecal kupienie talonu na taksowki na lotnisku, nie zas w zawodzacych automatach. Wlozywszy lekki, skorzany zakiet, Natalie weszla do glownej hali lotniska i odszukala kiosk taksowkowy. Chowajac reszte pieniedzy i talon do portfela, stwierdzila, ze widzi odrobine nieostro i ze kreci jej sie lekko w glowie. Uczucie bylo nieprzyjemne i niepokojace, ale dalo sie wytlumaczyc dlugim lotem i kilkoma szklaneczkami merlota. Mimo gestego ruchu ulicznego powietrze na zewnatrz bylo chlodne i pachnace. Lotnisko Jobima lezalo w odleglosci dwudziestu mil na polnoc od Rio. Choc niecierpliwie oczekiwala na pierwsze spotkanie z zaczarowanym miastem, w tym momencie myslala tylko o tym, zeby wsiasc do taksowki i pojechac do hotelu. Czekajaca ja prezentacja referatu miala sie odbyc dopiero za dwa dni, wiec nie bylo powodu, by odpoczywac przed wystapieniem. Do tego - jak wyczytala w przewodniku - nocne zycie w Rio zaczynalo sie nie wczesniej niz nad ranem. Po paru godzinach wypoczynku bedzie gotowa go zakosztowac. Po zastanowieniu, ktora z trzech przywiezionych sukienek bedzie najodpowiedniejsza, zdecydowala sie na czerwona. Lubila ryzyko i uwielbiala tanczyc, zwlaszcza przy muzyce latynoskiej, dlatego nie miala zamiaru wypasc jak prowincjonalna gaska w miescie znanym z nietolerancji dla niemrawych osob. Recepcjonista w hotelu z pewnoscia wskaze jej lokal, gdzie bedzie wesolo i bezpiecznie. W poblizu kolejki do taksowek umundurowany parkingowy wzial torbe od Natalie, sprawdzil talon i zaprowadzil ja do zoltej taksowki z namalowanym wokol karoserii niebieskim pasem. Towarzyszace jej od pewnego czasu uczucie oderwania od rzeczywistosci poglebilo sie, gdy wsiadla do samochodu. -Hotel Inter-Continental - uslyszala wlasny glos. Kierowca, sniady mezczyzna, mniej wiecej trzydziestoletni obrocil z usmiechem glowe, lecz nie powiedzial ani slowa. Natalie widziala niewyraznie jego twarz, probujac w miare jazdy bez powodzenia skupic sie na jego wygladzie. Sama rowniez czula sie niewyraznie, pare razy omal nie zwymiotowala. Kierowca zjechal z autostrady wczesniej, niz sie spodziewala, jechali teraz przez skapo oswietlona dzielnice slumsow. Natalie poczula przyplyw adrenaliny, ktory w znacznym stopniu zwalczyl w niej poczucie niepewnosci i mglistosc widzenia. -Dokad jedziemy? - spytala po portugalsku. -Zyczyla sobie pani, zeby ja zawiezc do Inter-Continentalu. To jest najszybsza droga. -Nie chce jechac najszybsza droga. Chce jechac autostrada - powiedziala, czujac, ze czesc slow wypowiedziala niepoprawnie. -Pani jest piekna kobieta - powiedzial przez ramie kierowca plynna angielszczyzna. -Wroc natychmiast na autostrade! - zazadala. -Bardzo piekna. W odpowiedzi mezczyzna przyspieszyl. Dzielnica, przez ktora jechali, byla jeszcze bardziej zniszczona. Jesli kiedykolwiek znajdowaly sie tam swiatla uliczne, zostaly rozbite dawno temu, okiennice zas w wiekszosci rachitycznych domow i czynszowek byly pozamykane. Ulice niemal wyludnione, z wyjatkiem nielicznych podejrzanych postaci, przyczajonych na rogach lub w glebi zaulkow. Natalie zerknela na tabliczke licencyjna taksowkarza. W polmroku niewiele dalo sie odczytac, a jesli nawet, to nic jej to nie dawalo. Byla w opalach. Probowala sobie przypomniec, co ma w torebce. Czy bylo w niej cos, co mogloby posluzyc za bron? Ochrona na lotnisku nie dopuszczala takiej mozliwosci. -Wroc, do cholery, na autostrade! - wrzasnela, walac piesciami w gruba szybe z pleksiglasu, oddzielajaca przednie siedzenia od tylnych. -Klienci w Domu Milosci beda zachwyceni. Bedziesz tam bardzo szczesliwa... bardzo szczesliwa... Slowa taksowkarza powracaly w jej glowie upiornym echem. Poczula lodowaty strach. Zawroty glowy, ktore nie minely, zaczely sie poglebiac. Wypowiedz kierowcy brzmiala w myslach Natalie raz ostro i wyraznie, a juz za sekunde metnie i monotonnie. Patrzac przez okno na mroczne, niegoscinne ulice, ocenila, ze jada z predkoscia trzydziestu do czterdziestu mil na godzine. Czy gdyby wyskoczywszy z samochodu, potoczyla sie po jezdni, podniosla sie i pobiegla, zdolalaby uciec? Wiedziala, ze jesli uda sie jej w jakis sposob wydostac i stanac na nogach, potrafi uciec kazdemu, pod warunkiem ze nie dozna zlamania. Warto bylo podjac ryzyko, majac do wyboru zostanie prostytutka, karmiona narkotykami w jakims burdelu. Wyjawszy z torebki portfel i paszport, wsunela je do kieszeni zakietu. -Dam ci pieniadze - zaproponowala mu. - Dostaniesz trzy tysiace realow, jesli mnie tu wysadzisz. Mam je przy sobie. Wypusc mnie tu! Przesunawszy sie powoli ku prawym drzwiom, polozyla dlon na klamce, probujac sobie wyobrazic, co powinna zrobic z wlasnym cialem, kiedy wyskoczy na chodnik. Obrazy przed jej oczami wydawaly sie rozmywac, nastepnie wyostrzac, potem znow rozmywac... Musi to zrobic zaraz. W tym momencie taksowka zatrzymala sie z piskiem opon, tylne drzwiczki zostaly gwaltownie otwarte przez dwoch mezczyzn w czarnych ponczochach na twarzach. Nim Natalie zdazyla zareagowac, zostala wyciagnieta i przygwozdzona do ziemi twarza w dol. Samochod odjechal z rykiem silnika, zas Natalie poczula uklucie igly w okolicy karku, a potem rozplywajaca sie w jej ciele chlodna zawartosc strzykawki. Narkotyk, pomyslala. Paralizujaca dawka jakiegos narkotyku, prawdopodobnie heroiny. Jej sytuacja byla przerazajaca, mimo to czula sie dziwnie oderwana od rzeczywistosci - oderwana, a jednoczesnie zdeterminowana nie poddac sie napastnikom bez walki. Ujeli ja za rece i powlekli twarza w dol w glab waskiego, niewybrukowanego zaulka, cuchnacego odpadkami. Krzyczala o pomoc, lecz zorientowala sie, ze krzyki w takiej dzielnicy musialy rozbrzmiewac zbyt czesto, zeby ktokolwiek na nie reagowal. W pewnym momencie jednemu z mezczyzn wysliznal sie jej przegub. Natalie okrecila sie plecami do niego, dzwignela na kolana i z calej sily uderzyla drugiego napastnika piescia w krocze. Uwolnil jej reke z uscisku i padl na kolana. Nim zdazyli zareagowac, kopnela jednego z porywaczy w twarz. W ulamku sekundy byla juz na nogach, oddalajac sie sprintem od napastnikow. Biegnac zaulkiem, zobaczyla przed soba w slabym swietle dwa rzedy ciemnych budynkow, pietrowych lub dwupietrowych. Jeszcze dalej, nieco na prawo, spostrzegla mrugajace swiatelko. Jeden z mezczyzn krzyknal po portugalsku: -Tenho urna pistola. Pare ja ou eu atiro! Mam pistolet. Stoj, bo strzele! Zaulek przed Natalie byl calkowicie zablokowany sterta pojemnikow na smieci, pudel i odpadkow, rozrzuconych pod czyms w rodzaju plotu, siegajacego ponad glowe. -Stoj! - uslyszala glos z tylu. Natalie wdrapala sie na sterte smieci. W momencie gdy siegala reka do gornej zerdzi plotu, padl strzal. Nic. Zlapawszy sie chropowatej poprzeczki, przelozyla noge na druga strone. - Uslyszala drugi strzal, potem trzeci. Po kazdym z nich w jej prawej lopatce nastepowal wybuch goraca. Rzucilo ja do przodu, omdlale rece puscily plot. Jeczac z bolu, probujac zlapac oddech, zatoczyla sie do tylu i upadla bezsilnie na kupe smieci, swiadoma, ze zostala trafiona wiecej niz raz. ROZDZIAL 8 A ktoz najlepiej potrafi chorym przyjaciolom czynic dobrze, a wrogom zle? - Lekarz. Platon, Panstwo. Ksiega IJaunde lezalo zaledwie o cztery stopnie szerokosci geograficznej na polnoc od rownika. Joe Anson nigdy nie radzil sobie z upalem i wilgotnoscia tak dobrze jak Kamerunczycy, zas ow dzien, na pare tygodni przed okresem monsunow, byl najgorszy, odkad siegal pamiecia. Szpitalne agregaty klimatyzacyjne przegrywaly bitwe z pogoda; w calym budynku roznosil sie zapach chorob, wszedzie roilo sie od much, najgorsze zas, ze Ansonowi trudno bylo oddychac tym powietrzem. Jedynym jasnym punktem owego uciazliwego dnia byla Marielle, dziewczynka, ktora doskonale zareagowala na potajemne leczenie preparatem Sarah 9 i teraz siedziala obok swojego lozeczka, przyjmujac pokarm i napoje. Zgodnie z jego przewidywaniami lekarstwo dokonalo cudu. Za dzien lub dwa centrum Pomocy Medycznej dla Afryki Fundacji Whitestone odesle Marielle do matki, wraz z zapasem ryzu i innych podstawowych produktow przeznaczonych dla poprawy zdrowia i samopoczucia mieszkancow wioski, nim uderzy fala monsunow. Kiedy zasoby sie skoncza, cykl niedozywienia i chorob zacznie sie od nowa. -A teraz, kochanie - powiedzial Anson, przykladajac stetoskop do plecow dziewczynki - oddychaj gleboko... Doskonale. Robisz duze postepy. Moze jutro wrocisz do domu. Dziewczynka obrocila sie i zarzucila mu rece na szyje. -Kocham pana, doktorze Joe - powiedziala. - Kocham kocham, kocham... -Ja tez cie kocham, orzeszku. Te kilka slow wyczerpalo go bardziej, niz bylby gotow sie przyznac. Dal Marielle ksiazke z obrazkami i poszedl do malego pomieszczenia, ktore dzielil z innymi lekarzami na dyzurze. Co sie z nim, do cholery, dzialo? Co powinien zrobic? Po trzydziestu sekundach wzmagajacej sie dusznosci musial uzyc walkie-talkie, ktore zawsze nosil przy sobie, by wezwac pomoc. -Tu Claudine - powiedziala pielegniarka. - Gdzie pan jest, doktorze Anson? -W szpitalu... w dyzurce lekarzy. -Potrzebny panu tlen? -Tak. -Za minute tam bede. Wystarczyla jej polowa tego czasu, by zjawila sie wraz z wozkiem, na ktorym spoczywal zielony, 650 litrowy zbiornik zyciodajnego gazu. Pielegniarka byla wysoka kobieta pod piecdziesiatke, o pelnej godnosci postawie, opiekunczym spojrzeniu i gladkiej, bardzo ciemnej skorze. Pracowala w szpitalu niemal od jego powstania. -Jestes na dziennej zmianie? - spytal Anson z wysilkiem, gdy zalozyla mu maske i nastawila doplyw tlenu na maksimum. -Prosze oddychac. Ja... hm... jedna z pielegniarek zachorowala. Zastepuje ja. Nie zauwazyl zatroskanego wyrazu jej twarzy. Wyjawszy z najwyzszej szuflady biurka inhalator z kortyzonem, zaczerpnal z niego dwa glebokie oddechy, a potem wstrzyknal sobie do ust dwie rozpylone porcje leku rozszerzajacego oskrzela. -Milo cie widziec - rzekl. -Lepiej sie pan czuje? -Meczy mnie wilgotnosc powietrza. -Bedzie jeszcze wieksza, kiedy zaczna sie deszcze. -Wtedy bede sie czul jeszcze gorzej. Sto procent wilgotnosci. Nie wiem, jak to przetrzymam. Po twarzy pielegniarki znow przebiegl cien. -Przetrzyma pan - powiedziala z naciskiem. -Oczywiscie, Claudine. -W srode jest pan umowiony na lunch z doktor St. Pierre. Czy mam to odwolac? -Nie, nie. Wiesz, ze nie odwoluje spotkan. Anson, kiedys niefrasobliwy, z czasem stal sie osoba o zelaznej dyscyplinie i niezmiennych przyzwyczajeniach. W srode o dwunastej w poludnie - w kazda srode - spotykal sie z St. Pierre w malej stolowce szpitalnej, gdzie zjadal zupe ze slimakow, wypijal butelke kamerunskiego guinnessa, warzonego w Jaunde, i konczyl posilek galka lodow czekoladowych. W trakcie tych spotkan on i pani doktor prowadzili niezobowiazujace rozmowy na temat interesow szpitala, kliniki i laboratorium, eksperymentow z Sarah 9, a w ostatnich latach - takze na temat zdrowia Ansona. -Przepraszam, ze to mowie, doktorze - powiedziala Claudine - ale znow oddycha pan z wysilkiem, tak samo jak od dluzszego czasu. -To jest... nieprzewidywalne. -Nie ma innego lekarstwa, ktore moglabym panu podac? -Zazywam... tyle roznych srodkow... ze jestem... prawie bez przerwy... roztrzesiony. -Prosze sie odprezyc i oddychac. Wezwe doktor St. Pierre przyniose respirator. Anson machnal reka, zeby zostala na miejscu. Pielegniarka wycofala sie w kat pokoju, lecz spojrzenie jej ciemnych oczu blyszczacych wspolczuciem i troska ani na sekunde go nie opuszczalo. Siegnela po kryjomu do kieszeni mundurka, tak zeby nie zauwazyl, i pomacala tkwiaca tam fiolke z przezroczystym plynem. Dokladnie jeden i cztery dziesiate centymetra szesciennego - ani mniej, ani wiecej. Taka dostala instrukcje. Dokladnie jeden i cztery dziesiate... Lunch byl przewidziany na poludnie, ale byl juz kwadrans po dwunastej, nim Anson na tyle odzyskal oddech, ze mogl odstawic tlen i pojsc do stolowki. W pomieszczeniu bylo pusto, przy jednym z trzech malych stolow siedziala tylko St. Pierre, ktora jadla kanapke z tunczykiem, pijac mrozona herbate w wysokiej szklance i przegladajac akta ksiegowe. Byla w szortach koloru khaki i w bialym Teshircie, podkreslajacym jej ponetne piersi. Anson na dobra chwile zapomnial o swoich klopotach z oddychaniem. W ciagu lat ich znajomosci bywaly okresy, kiedy czul, ze ich formalny stosunek zdaza ku blizszemu zwiazkowi, lecz to jak dotad nigdy nie nastapilo. Ledwie usiadl przy stole, kucharz naboznie postawil przed nim jego danie, jakby dla podkreslenia, ze nie ma w szpitalu ani w laboratorium osoby, ktorej zycie nie byloby w jakis sposob z nim zwiazane. -Nie moge wyjsc z podziwu... - rzekl po angielsku do St. Pierre, robiac przerwe dla nabrania powietrza -...w jaki sposob udaje ci sie wygladac swiezo w tej wilgoci. -Przypuszczam, ze wygladalbys bardziej swiezo, gdybys oddychal czyms lepszym niz osiemdziesiecioprocentowym tlenem. -Zdolalem przepracowac caly dzien. -Boje sie, ze to nie potrwa dlugo. -Kto wie? Pluca sie dostosowuja. -Ale nie wowczas, kiedy ma sie zwloknienie, Joseph. - Wiesz o tym rownie dobrze jak ja. Anson podlubal w salatce i wypil duzy lyk kamerunskiego guinnessa, jak zwykle prosto z butelki. Ma racje, pomyslal. - Gdy chodzilo o jego zdrowie, doktor St. Pierre zawsze miala racje. Mimo to... -To nie jest odpowiedni czas, zeby sie poddac transplantacji. Nadchodzi pora monsunow. Nasze prace laboratoryjne posuwaja sie do przodu. Mam po prostu za duzo rzeczy do zrobienia. -Kazdego dnia grozi ci smierc z powodu naglej niewydolnosci serca lub nawet wskutek udaru. - Polozyla dlon na jego rece. Wyraz twarzy Elizabeth nie pozostawial watpliwosci, ze jej troska byla nie tylko zawodowa, lecz takze osobista. - Zrobiles tak wiele dla tak wielu, Joseph. Nie chce, zeby cos ci sie stalo. Oddychasz coraz gorzej i to jest proces postepujacy. Jesli tkanki ulegna dalszemu zniszczeniu, jakakolwiek operacja stanie sie ryzykowna. -Mozliwe. -Okres rekonwalescencji po operacji nie bedzie tak dlugi, jak sadzisz. Lekarze, z ktorymi jestem w kontakcie, naleza do najlepszych chirurgow na swiecie. Czekaja, zeby ci zapewnic najlepsza mozliwa terapie. Anson skonczyl butelke, majac nadzieje, ze wzbudzi w nim bodaj odrobine hartu ducha i potrzebowal tego, by przekonac Elizabeth, ze nie tylko objawy jego choroby nie wskazywaly na koniecznosc natychmiastowej transplantacji, lecz takze pora byla nieodpowiednia. -Przez kilka ostatnich dni czulem sie dobrze - zaryzykowal. -Badz szczery wobec samego siebie, blagam. To, ze nie przerwales pracy w polowie dnia, zeby skorzystac z respiratora, nie znaczy, ze czules sie dobrze. Spojrz na siebie. Jestes intelektualista, naukowcem, a nie mozesz wymowic polowy rzeczy, ktore przychodza ci do glowy, tylko dlatego, ze brak ci powietrza. - Ponownie ujela jego dlon. - Joseph, posluchaj mnie, prosze. Lekarze w Whitestone znalezli dawce, majacego idealna zgodnosc tkanek z twoimi, w dwunastu punktach na dwanascie, Joseph. Szukalismy takiego na calym swiecie. Nie bedziesz musial uzywac prawie zadnych lekow zapobiegajacych odrzuceniu przeszczepu, co oznacza, ze nie wystapia skutki uboczne ani oslabienie. Wrocisz do pracy predzej, niz myslisz. Anson spojrzal na nia. Pierwszy raz znaleziono dawce, co wiecej, o idealnie dopasowanych tkankach. Elizabeth i ludzie, z ktorymi sie konsultowala, podniesli szanse jego wygranej w tej grze hazardowej. -Od jak dawna szukano kogos dla mnie? -Od chwili gdy dokonalismy analizy twoich tkanek i okazalo sie, ze ich profil jest nietypowy i rzadko spotykany. Anson odsunal sie od stolu, potrzasajac glowa. -Gdzie jest ten dawca? -W Indiach. W Amritsar, w stanie Pendzab, na polnocny zachod od Delhi. Ten czlowiek lezy w szpitalu, utrzymywany przy zyciu za pomoca aparatury. Jest w stanie smierci mozgowej spowodowanej rozleglym krwotokiem mozgowym. Szpital nagli, zeby rozpoczac procedure pobierania od niego organow, ale ublagalismy ich, zeby sie wstrzymali. Anson wstal i przeszedl sie po pokoju. Juz po kilku krokach zaczal ciezej oddychac, lecz zlozyl to na karb wysokiej wilgotnosci powietrza. -Nie moge tego zrobic - rzekl w koncu. - Po prostu nie moge. Mam za duzo obowiazkow w szpitalu, nie mowiac o Sarah 9 i... -Przestan, Joseph - powiedziala stanowczo St. Pierre. - Nie mowmy o tym, prosze. Jesli nie jestes gotow poddac sie operacji, to nikt cie nie bedzie zmuszal. Proponuje, zebys poszedl teraz do siebie i odpoczal godzinke przed popoludniowymi zajeciami w klinice, a do tego czasu ja cie zastapie. -Do... dobrze - zgodzil sie tonem poslusznego dziecka. - Ciesze sie, ze nie jestes na mnie zla. -Nie jestem zla, tylko martwie sie o ciebie, Joseph, i o nasz projekt. Pozwol mi wezwac ochroniarza, zeby cie odprowadzil do mieszkania. Chcesz, zeby cie zawiezc na wozku? -Nie! - warknal Anson. Kiedy sie odwrocil, opadla go nowa fala slabosci i zmeczenia. - Chociaz wlasciwie przyda mi sie wozek - dodal. Nim przybyl ochroniarz z wozkiem, slabosc Ansona sie poglebila, proces wymiany powietrza zanikl niemal calkowicie. Joe zmuszal sie, by oddychac, lecz wydawalo sie, ze mozg przestal go sluchac. Probowal cos powiedziec, zawolac o pomoc, ale glos go zawiodl. Podczas gdy ochroniarz wiozl go ku drzwiom, a potem sciezka do jego mieszkania, Anson poczul, ze kreci mu sie w glowie. Kilka jardow dalej uswiadomil sobie, ze przestal w ogole oddychac. Zaczelo mu ciemniec przed oczami, po chwili zrobilo sie calkiem czarno. Bezradny, tracac przytomnosc, zgial sie wpol na wozku, po czym wypadl twarza naprzod na zwir. Silny ochroniarz podniosl go jak szmaciana lalke i pobiegl z powrotem do szpitala, wolajac o pomoc. Kilka sekund pozniej bezwladne cialo Ansona znalazlo sie na noszach w sali dla pacjentow bedacych w krytycznym stanie, a Claudine przygotowala wozek z aparatura. Potrafiaca zachowac zimna krew w najbardziej kryzysowych momentach St. Pierre zaordynowala monitor pracy serca, cewnik moczowy i kroplowke, po czym, ulozywszy glowe Ansona w pozycji z podbrodkiem uniesionym ku gorze, zaczela wpompowywac mu powietrze do pluc za pomoca worka do oddychania i maski. Jeden ze stazystow z Jaunde zaproponowal, ze zastapi ja przy tej czynnosci, ale odmowila. -Nie twierdze, ze nie masz wystarczajacej wprawy Danielu - powiedziala - ale w sytuacji takiej jak ta wole zaufac sobie samej. Bez tego czlowieka wszyscy jestesmy zgubieni. Sprawdz puls w tetnicy szyjnej. Claudine, przygotuj sprzet do intubacji. Rura siedem i pol. Upewnij sie, ze balonik jest w porzadku, zanim mi go podasz. Kobiety wymienily niezauwazone przez nikogo porozumiewawcze spojrzenia. -Puls jest, ale slaby - powiedzial stazysta. - Sto dwadziescia. -Pomoz mi zainstalowac monitor i sprawdz cisnienie krwi. St. Pierre nadal wpompowywala powietrze do pluc Ansona, ktorego twarz zaczela nabierac koloru, choc mezczyzna nadal byl nieprzytomny. Claudine napelnila powietrzem balonik przeznaczony do uszczelnienia rury do oddychania wewnatrz tchawicy, aby sie przekonac, czy nie jest dziurawy. W nastepnym momencie St. Pierre, opanowana, jakby wybierala owoce na bazarze, przykucnela u wezglowia noszy, polecila stazyscie przytrzymac glowe Ansona w pozycji z podbrodkiem wysunietym ku gorze i przytrzymawszy jezyk pacjenta lyzka laryngoskopowa, w ciagu paru sekund wsunela rure miedzy delikatne polksiezyce jego strun glosowych. Zastrzyk powietrza nadmuchal balonik i uszczelnil rure na wlasciwym miejscu. Nastepnie St. Pierre odczepila worek do oddychania od maski i polaczyla go z koncowka rury, nadal pompujac recznie powietrze do pluc Ansona, dopoki koncowka nie zostala dolaczona do mechanicznego respiratora. Elizabeth jako jedyna nie wykazywala zadnych oznak zmeczenia, choc temperatura i wilgotnosc w malym pomieszczeniu, w ktorym szesc osob pracowalo na najwyzszych obrotach, byly wykanczajace. Raz tylko zdjela okulary, zeby je wytrzec o brzeg koszulki. Przez pietnascie minut trwala martwa cisza. Wyglad Ansona sie nie zmienial, lecz stopniowo wracaly oznaki zycia. W pewnym momencie otworzyl z wysilkiem oczy. St. Pierre podziekowala kolejno wszystkim swoim pomocnikom i poprosila, by wyszli z pokoju. Nastepnie pochylila sie nad noszami, tak ze jej twarz znalazla sie o kilka cali od twarzy Ansona. -Lez spokojnie, Joseph - powiedziala, kiedy zostali sami. - Nie wytrzymales upalu i wilgotnosci. Miales calkowite zatrzymanie akcji oddechowej, slyszysz? Jesli zrozumiales, to nie usiluj kiwnac glowa, zeby sie nie meczyc, tylko scisnij mi dlon. Dobrze. Wiem, ze ta rura nie jest przyjemna, ale dopoki znajduje sie na swoim miejscu, ryzyko katastrofy jest znacznie mniejsze. Podam ci zaraz srodek uspokajajacy. Po chwili znow podjela: -Posluchaj mnie, blagam. Gdyby to sie stalo w twoim mieszkaniu, nie dotarlibysmy do ciebie na czas. Jestes wszystkim potrzebny, Joseph. Ja cie potrzebuje, Sarah 9, swiat. Nie mozemy dopuscic, zeby to sie powtorzylo. Zgodz sie, prosze, na transplantacje. W odpowiedzi poczula uscisk jego dloni, najpierw lekki, potem drugi, silniejszy. -Och, Joseph - powiedziala, calujac go w czolo, a potem w policzek. - Dziekuje, dziekuje. Musimy dzialac szybko, rozumiesz? Whitestone dysponuje samolotem, ktory zawiezie cie do Indii. Czeka w Kapsztadzie. Nie opuszcze cie ani na chwile. W czasie podrozy bedziesz na srodkach uspokajajacych i z rura, rozumiesz? Dobrze. Nie boj sie tego, bo tak po prostu trzeba. Wkrotce bedziesz mial z glowy wszystkie klopoty i wrocisz do pracy dla dobra ludzkosci. Pytam cie po raz ostatni, zgadzasz sie? W porzadku, zaraz zatelefonuje. Niedlugo wyruszymy do Jaunde, gdzie na lotnisku bedzie na nas czekal samolot. Powolala zespol, ktory mial sie zaopiekowac Ansonem, gdy ona bedzie zajeta wezwaniem ambulansu majacego zawiezc ich na lotnisko w Jaunde oraz zaaranzowaniem przelotu stamtad na miedzynarodowe lotnisko w Amritsar. Gdy Claudine chciala wejsc do Ansona, zeby sie nim zajac, St. Pierre gestem przywolala ja do siebie. -Omal go nie zabilas - warknela, nim Claudine zdazyla wypowiedziec choc slowo. Oczy pielegniarki zaiskrzyly na te nagane. Elizabeth St. Pierre, urodzona w Jaunde, byla kims - osoba, dla ktorej Claudine od wielu lat miala szacunek. Gdyby nie to, nie zgodzilaby sie dodac do piwa doktora Ansona leku uspokajajacego zmieszanego z pavulonem, srodkiem zwiotczajacym miesnie, w efekcie hamujacym oddychanie. -Nie zrobilam nic zlego - powiedziala. - Mialam dodac do butelki jeden i cztery dziesiate centymetra szesciennego dokladnie tyle dodalam. St. Pierre zareagowala zimna wsciekloscia. -Klamiesz - powiedziala. - Chcialam pogorszyc jego stan tylko na tyle, zeby sie zgodzil na transplantacje, zanim bedzie za pozno, kiedy w dodatku mamy idealnego dawce. Wyliczylam dawke na podstawie wagi jego ciala i poziomu utlenienia. Gdybys dala mu odpowiednia ilosc, nie nastapiloby zatrzymanie oddechu. -Ale dzis jest szczegolnie upalnie i wilgotno, dlatego... -Wyobraz sobie, ze to by sie stalo piec minut pozniej, w jego mieszkaniu. W tej chwili juz by nie zyl, nie mogac wezwac pomocy, a my stracilibysmy jednego z najwybitniejszych ludzi, jacy dotad zyli. Musialas przekroczyc dawke. Przyznaj sie. -Nie moge przyznac sie do czegos, czego nie popelnilam... -W takim razie daje ci czas do drugiej, zebys sie spakowala i wyniosla. Kaze jednemu z ochroniarzy odwiezc cie do Jaunde. Jesli chcesz miec ode mnie dobre rekomendacje, trzymaj jezyk za zebami na temat tego, co tu sie dzis stalo. Nie czekajac na odpowiedz, zakrecila sie na piecie, poszla do swojego biura i zamowila miedzykontynentalna rozmowe. Zglosil sie ten sam mezczyzna, ktory przedstawil sie jako Laertes. -Zalatwione - powiedziala po angielsku. - Powiadom zespol. Jezeli ich zgodnosc tkankowa jest taka, jak mowisz, bedziemy mieli Ansona jak nowego, pracujacego dla nas, dopoki bedzie trzeba. Tyle mi sie udalo osiagnac. -W porzadku. -Czy smierc mozgowa dawcy zostala oficjalnie uznana? -Czy to istotne, Aspazjo? -Nie - odpowiedziala bez wahania St. Pierre. - To absolutnie nieistotne. ROZDZIAL 9 ...On teraz prawo lamac zacznie, a przedtem go przestrzegal.Platon, Panstwo. Ksiega VII -Postawmy sprawe jasno, panie Callahan. Panska informacja o samochodzie rekreacyjnym pochodzi od starego czlowieka ze stacji benzynowej na odludziu, na ktorego pan trafil zachecony przez jasnowidzke, ktora poradzila panu nie rezygnowac ze sledztwa. -Hm... mysle, ze mozna to tak ujac, owszem. -Wierzy pan temu staremu? -Tak. Sadzac z jego opisu, to jest samochod, ktorego szukamy. Jaka role odegrala w tym jasnowidzka z zodiakiem wytatuowanym na czole? -Wiedziala, ze moj kot zaginal, a ja nie pamietam, zebym jej o tym wspominal. -Ale nie powiedziala, gdzie go szukac? -Nie. Mimo to znalazl go pan? Siedzial w krzakach przed moim domem. Mysle, ze mial tam dosc myszy i szczurow, zeby nie musiec gdziekolwiek sie ruszac. Gustafson stlumila usmiech, lecz nie na tyle, zeby Ben tego nie zauwazyl. -Podsumowujac - powiedziala - po tygodniu panskiego pobytu na Florydzie nadal nie wiemy, kim byl czlowiek, ktorego pan szukal, ani dlaczego pobrano mu szpik kostny, a teraz chce pan, zebym panu zafundowala wyjazd do Cincinnati. -To tylko trzysta mil albo cos kolo tego. -W jedna strone. Nie dam sie nabrac. Ben pochylil sie ku niej i szepnal konspiracyjnie: -Prosze o tym nikomu nie mowic, pani doktor, ale pojade do Cincinnati niezaleznie od tego, czy pani mi zaplaci. Przechylila sie w jego strone nad biurkiem, przedrzezniajac jego ruch. -W takim razie niech pan rusza w droge - powiedziala. Podroz z Chicago do Cincinnati uplynela Benowi w siapiacym deszczu. Przez wiekszosc czasu sluchal plyty Johna Prine'a z piosenkami o tematyce wieziennej - o zyciu za kratkami lub w klatce wlasnej egzystencji. Kiedy w glosnikach zalegala cisza, Ben spiewal ulubiony kawalek z tej plyty, ktory uznal za swoj motyw przewodni, dopoki nie znajdzie lepszego. Ojcze, wybacz nam to, co robimy, Ty nam wybaczysz, my ci wybaczymy, Bedziemy sobie wybaczac az doupadlego, Wtedy zagwizdzemy i pojdziemy do ojcaniebieskiego. Dzieki informacjom od Schylera Gainesa, oprogramowaniu, wybranemu z katalogu dla prywatnych detektywow (ktorego mogl uzywac dopiero po splaceniu zaleglego rachunku za posrednictwem serwera internetowego), a takze dzieki policjantowi, ktory byl mu winien przysluge, Ben blyskawicznie zlokalizowal winnebago adventurera i jego wlasciciela - Faulkner Associates, Laurel Way 4A, Cincinnati.W ksiazce telefonicznej nie bylo firmy o tej nazwie, rowniez wyszukiwarka internetowa nie znalazla nikogo takiego. Spogladajac z luku autostrady 174 na rozciagajace sie przed nim miasto, Callahan probowal dopatrzec sie jakiegokolwiek sensu w tym, ze mogl istniec dom na kolach, ktory porywal ludzi, pobieral im szpik kostny wbrew ich woli, a potem puszczal wolno swe ofiary. Detektyw nie potrafil znalezc zadnego racjonalnego uzasadnienia. Zdawal sobie sprawe z tego, ze Alice Gustafson go lubi i zaplaci mu za stracony czas niezaleznie od wyniku jego poszukiwan. Mial przy tym uczucie pewnego komfortu psychicznego, ze jeszcze jej nie wspomnial o pieciuset dolarach zaplaconych Madame Sonji za portrety Glenna. Prawde mowiac, nie pokazal jej obu rysunkow, tylko ten przedstawiajacy "prawdziwa" twarz mezczyzny, nie chcial bowiem tlumaczyc jej roznic miedzy jednym a drugim. Dodajac do pieciuset dolarow koszt reaktywowania przegladarki, zaplacenie kilku osobom na Florydzie za informacje, ktore okazaly sie bezuzyteczne, i strate ewentualnego zarobku na miejscu, kiedy wyjechal do Slonecznego Stanu, ta eskapada niewiele zmieniala w i tak kiepskim stanie jego finansow. Postanowil, ze jesli ta szescsetmilowa podroz na wlasny koszt do Miasta Krolowej okaze sie klapa, skonczy z tym przedsiewzieciem. Zapomni o odrazajacych portretach Glenna, prasowych wyznaniach Juanity Ramirez i fenomenie Madame Sonji. Straz Narzadow wroci do strzezenia narzadow, a on do tropienia niewiernych mezow i zon. Ojcze, wybacz nam to, co robimy, Ty nam wybaczysz, my ci wybaczymy. Ben zawsze uwazal Cincinnati - z jego szmaragdowym naszyjnikiem parkow, zachwycajaca sala koncertowa, uniwersytetami, czeska dzielnica, obiektami sportowymi i ogrodem zoologicznym - za malo znany klejnot wsrod miast. Posluzywszy sie wydrukiem z programu MapQuest, skrecil z autostrady w strone rzeki Ohio. Jechal bez przerwy od osmiu godzin i jego plecy domagaly sie odpoczynku. Niezaleznie od niespodzianek, jakie go czekaly na Laurel Way 4A, w najblizszym czasie mial w planie goracy prysznic w motelu. Uporczywy deszcz, silne zachmurzenie i zachodni kraniec wschodniej strefy czasowej, w ktorej lezalo Cincinnati, sprawily, ze wczesnym wieczorem bylo ciemno jak o polnocy. MapQuest zawiodl go poprzez srodmiescie na wschod, a potem do dzielnicy mieszkaniowej nad rzeka Ohio - do labiryntu malych uliczek, waskich przejsc i magazynow domagajacych sie renowacji. W przeciwienstwie do krotkich, skapo oswietlonych uliczek w dzielnicy Laurel Way miala tablice. Ben zaparkowal na rogu i spojrzal na schowek w desce rozdzielczej, zastanawiajac sie, czy nie wziac ze soba swojego smith wessona.38. Nigdy go jeszcze nie uzyl, z wyjatkiem jednego przypadku, kiedy kilka lat temu strzelal z niego do celu, i zwazywszy na swoje zalosne zlecenia, nie przewidywal, ze kiedykolwiek bedzie do tego zmuszony. Zdecydowanie wolal zostawic bron tam, gdzie lezala. Co innego torba z miekkiej skory (zakup w firmie Marshall Field) zawierajaca latarke z przeslona, lom, klucze uniwersalne, kamere cyfrowa, cyfrowy aparat fotograficzny, laserowe urzadzenie podsluchowe, line, sznurek, tasme klejaca oraz inne potrzebne narzedzia. Ruch uliczny w dzielnicy byl niewielki. Ben z bijacym sercem wsunal portrety Glenna do bocznej kieszeni torby i naciagnal gleboko na oczy daszek czapki baseballowej. Nastepnie zgasil wewnetrzne swiatlo w swoim podstarzalym range roverze i cicho otworzyl drzwi. W jego karierze prywatnego detektywa to byl jeden z nielicznych przypadkow, kiedy wykonywal zadanie wlasciwe temu zawodowi. Ulica stanowila konglomerat bezksztaltnych zabudowan - warsztatow spawalniczych, garazy, zlomowisk i magazynow z betonu, blachy falistej lub drewna - przed ktorymi staly pojedyncze samochody. Waski, dziurawy chodnik oddzielal od ulicy budynki, miedzy ktorymi biegly w glab waskie przejscia. Polowe powierzchni jezdni zajmowaly glebokie dziury wypelnione blotem. Ben ruszyl chodnikiem w glab Laurel Way, starajac sie isc w cieniu budynkow. Po drodze z Chicago obejrzal sobie dokladnie trzydziestodziewieciostopowego adventurera u dealera samochodow rekreacyjnych i teraz, znajac jego wymiary, stwierdzil z ulga, ze ulica jest szersza niz wiekszosc pozostalych w tej dzielnicy. Szedl, zastanawiajac sie, ktore z tych przejsc mogloby zmiescic pojazd o rozmiarach autobusu, gdy nagle zauwazyl pusta, zasmiecona dzialke, polozona naprzeciw zniszczonego budynku, oszalowanego deskami, z ktorych odlazila farba. Budynek byl pietrowy, moze nawet dwupietrowy; w dawnych czasach mogl sluzyc za stodole. Dom zamykaly od strony ulicy potezne wierzeje na metalowych prowadnicach, wystarczajaco wielkie, by przepuscic samochod rekreacyjny. Jesli na Laurel Way stal dom o numerze 4A, mogacy pomiescic trzydziestodziewieciostopowy kamper, to nie mogl nim byc zaden inny tylko ten. Ben doszedl do wniosku, ze gdzies powinno byc wejscie dla mieszkancow, prawdopodobnie z przeciwnej strony. Nie zwazajac na uporczywa mzawke, zapuscil sie ostroznie w trzystopowe przejscie miedzy budynkiem 4A a domem sasiadujacym z nim po lewej. W polowie sciany, na wysokosci oczu znajdowalo sie pojedyncze okno, szczelnie zasloniete kotara. Od strony ulicy rownoleglej do Laurel Way nie bylo drzwi ani okien - szeroka, drewniana fasada wyrastala pionowo na wysokosc dwudziestu pieciu stop ku spiczastemu dachowi. Rozejrzawszy sie po ulicy, Ben zaczal wracac ku Laurel Way, lecz tym razem wzdluz drugiego boku budynku i uzywajac latarki z przeslona, by rozswietlic waskie, ciemne przejscie. W polowie drogi znalazl drzwi, ktore - jak przewidzial - Powinny byly sie tam znajdowac. Wykonane z solidnych drewnianych paneli, mialy nowy zamek z galka. Wkrotce po podjeciu decyzji, ze zostanie prywatnym detektywem, Ben Callahan zapisal sie na kurs rozpoznawania i otwierania wszelkiego rodzaju zamkow, przeznaczony tylko dla tajnych agentow. Na zakonczenie kosztownego szkolenia kazdy z uczestnikow otrzymywal zestaw plastikowych kart, podobnych do kredytowych, powycinanych w rozne ksztalty, i kolko z dwudziestoma twardymi drutami, wygietymi pod roznym katem, nazywanymi kluczami Taggerta od nazwiska wynalazcy. Po tym kursie Ben wyprobowywal nabyte umiejetnosci na zamkach do swojego mieszkania i do drzwi przyjaciol oraz sasiadow, dochodzac do duzej wprawy w wyborze odpowiedniego drutu i operowaniu nim. Na tym skonczyla sie jego wielka przygoda. W ciagu nastepnych lat nie musial ani razu skorzystac ze swoich przyrzadow, az do tej chwili. Niewidoczny w waskim przejsciu przykucnal przy drzwiach i przylozywszy do nich stetoskop, przez pewien czas nasluchiwal. Nie slyszac zadnych odglosow, zaczal operowac przy zamku za pomoca drutow Taggerta. Proba z trzecim wytrychem okazala sie udana. Koncowka zaczepila sie i zaskoczyla. Przekreciwszy "klucz" w prawo, otworzyl zamek. Zanim jeszcze oczy przyzwyczaily sie do ciemnosci, Ben wiedzial, ze trafil w dziesiatke. Trzydziestodziewieciostopowy adventurer stal w odleglosci dziesieciu stop od drzwi, zajmujac przestrzen niemal od sciany do sciany. Ben zamknal za soba drzwi i przykleknal na jedno kolano, starajac sie zmusic serce, by bilo wolniej lub chocby nieco ciszej. Gdy w koncu mu sie to udalo, wyjal z torby latarke i poswiecil. Lsniacy dom na kolach, z zaciagnietymi zaslonami, stanowil ostry kontrast z zagraconym, prymitywnym wnetrzem, w ktorym go przechowywano. Spostrzezenie Schylera Gainesa, ze samochod nie mial tylnych okien, bylo trafne. Pomiedzy dachem pojazdu a drewnianymi deskami dachu stodoly bylo pietnascie albo dwadziescia stop wolnej przestrzeni, pomijajac kilka belek biegnacych tuz nad urzadzeniem klimatyzacyjnym samochodu, antena radiowa i czyms, co wygladalo na czasze anteny satelitarnej. Po lewej stronie Bena stal wysoki regal pelen pedzli, szmat i puszek z farbami i sprayem, po prawej zas - sterty samochodowych srodkow czyszczacych, plynow i smarow. Za zapasami zobaczyl cos bardziej interesujacego - krotkie schody, prowadzace do czegos w rodzaju malego, ograniczonego scianami biura z wychodzacymi na garaz dwoma duzymi oknami. Skierowal sie w te strone, starajac sie zlekcewazyc drazniaca mysl, ze inteligentniejsi sposrod jego wzorcowych bohaterow nie wybraliby sie samotnie na taki rekonesans. Z torba w reku wspinal sie cicho po schodkach, ktore okazaly sie zdumiewajaco solidne. Za szyba widac bylo biurko i krzeslo, szafke na segregatory z dwiema szufladami, faks, kserokopiarke i komputer. Dwie sciany byly wolne, drzwi zas zamkniete na klucz. Zgasiwszy latarke, uklakl w ciemnosci na najwyzszym stopniu, juz po raz drugi czekajac na uspokojenie pulsu i ustapienie paralizu czlonkow. Zawsze uwazal sie za odwaznego, lecz praktyka ostatnich lat wykazala, ze w porownaniu ze swoimi przyjaciolmi nie byl zbyt sklonny do ryzyka. Po co w takim razie tu wszedl? Zamek w drzwiach nie stanowil zadnego problemu dla wytrychow Taggerta. Po niespelna minucie Ben juz byl wewnatrz biura, przyswiecajac sobie krotkimi wlaczeniami latarki, a zarazem starajac sie przekonac samego siebie, ze niepotrzebnie ja co sekunde gasi. W koncu wlaczyl ja na stale, kierujac jednak strumien swiatla w dol. Na biurku lezalo kilka kartek, lecz nie bylo na nich niczego interesujacego ani obciazajacego: wyniki ligi baseballowej i rachunki zwiazane z kamperem. Szafka na dokumenty, standardowy mebel firmy Office Max Ylbo Staples, byla zamknieta. Nie chcac tracic czasu na otwieranie jej wytrychami, Ben wydobyl mocny srubokret i podwazyl barek. Gorna szuflada byla pusta, z wyjatkiem kilku stron raportowych z "Cincinnati Enquirera" i pojedynczego egzemplarza "Hustlera" z oslimi uszami, za to dolna okazala sie interesujaca. Byla pelna broni - rewolwerow i pistoletow. Znajdowaly sie tam rowniez pistolet maszynowy z krotka lufa, kilkanascie pudelek z amunicja i trzy granaty reczne. Callahan patrzyl na tajny arsenal, a jego wyczulony instynkt samozachowawczy alarmowal, ze sytuacja go przerosla i powinien bez zwloki wynosic sie stamtad najdalej jak to tylko mozliwe. Zastanawial sie, czy nie powiadomic anonimowo policji o broni i terrorystach albo czy nie poradzic sie ktoregos z przyjaciol w Chicago, co robic dalej w tej sytuacji, jednak zadne z tych rozwiazan nie daloby mu odpowiedzi na ciagle niewyjasniona kwestie: czy ten kamper odegral jakas role w kradziezy szpiku kostnego lub w czymkolwiek innym, co lezalo w sferze zainteresowan Alice Gustafson. Zgasiwszy latarke, Ben spojrzal w dol przez okno na majaczaca w mroku potezna sylwetke adventurera. Czy byl sens probowac dostac sie do srodka, zwazywszy, ze prawdopodobnie woz byl zamkniety? Zapewne mial jakies urzadzenie alarmowe. Najlepszym rozwiazaniem wydawalo sie Callahanowi wycofac sie i wrocic z kims, kto sobie z tym poradzi. Przyszlo mu na mysl dwoje ludzi, ktorzy idealnie sie do tego nadawali. Podjawszy taka decyzje, obrocil sie, zamierzajac opuscic pomieszczenie, gdy uderzony nagla mysla wysunal pojedyncza, szeroka szuflade i poswiecil do wnetrza latarka. Znalazl w niej kolejne faktury dotyczace winnebago i kilka pikantnych wydrukow z Internetu. W trakcie przegladania rachunkow zauwazyl w szufladzie fiszke o rozmiarach trzy na piec centymetrow z przypietym do niej malym, kolorowym zdjeciem czyjejs glowy formatu trzy na trzy - odrobine nieostrym, lecz calkowicie rozpoznawalnym. Na moment zaparlo mu dech w piersiach. Choc tozsamosc tego czlowieka nadal pozostawala zagadka, detektyw rozpoznal go od razu. Podobienstwo do pierwszego z portretow Madame Sonji bylo nadzwyczajne. Ze stosu pogruchotanych kosci i strzepow ciala jasnowidzka potrafila niemal idealnie odtworzyc twarz ofiary. Na fiszce widniala informacja, napisana ciezka, meska reka: Lonnie Durkin, Little Farm, Pugsley Hill Road, Conda, Idaho. Ben usmiechnal sie gorzko. Po tylu dniach, po przejechaniu tylu mil w koncu udalo mu sie zidentyfikowac ofiare. Ustalil prawdziwe nazwisko i adres czlowieka, ktorego nazwal roboczo Glennem. Nie mial za to dobrych wiesci dla rodziny w Idaho. Wsunawszy zdjecie i fiszke do kieszeni, Callahan wyszedl po cichu z biura. Zszedlszy ze schodkow, zawahal sie, po czym podszedl do kampera i stanal w panujacej ciszy obok drzwiczek, zastanawiajac sie. Zdrowy rozsadek podpowiadal mu, ze zdobyl to, na czym mu zalezalo, powinien wiec na tym poprzestac, lecz sprzeciwilo sie temu jego nagle podbudowane ego. Przeciez gdyby nawet niechcacy wlaczyl alarm w kamperze, mogl pobiec do swojego samochodu i wyjechac z miasta, zanim ktokolwiek zdazylby zareagowac. Uchyliwszy odrobine drzwi wyjsciowe, postawil obok nich torbe z narzedziami. W poczuciu pewnej nierealnosci wrocil do adventurera i delikatnie nacisnal klamke. Drzwi sie otworzyly, lecz nie tak, jak Ben sie spodziewal. Zostaly gwaltownie kopniete od wewnatrz, uderzajac detektywa prosto w twarz, tak ze oszolomiony upadl na plecy. Oslepiony na moment swiatlem wydobywajacym sie z wnetrza wozu, zdolal dostrzec sylwetke wysokiego, szczuplego mezczyzny, ktorego ramiona praktycznie wypelnily otwor drzwiowy. -Mialas racje - powiedzial do kogos znajdujacego sie wewnatrz kampera. - Ktos tu rzeczywiscie byl! Smiejac sie, zeskoczyl ze stopnia i tym samym ruchem, bosa noga, kopnal Bena w piers i w podbrodek, powodujac, ze szczeki zatrzasnely mu sie z gluchym hukiem. Padl tylem na polki z farbami, rozsypujac z halasem puszki po betonowej podlodze. Zdezorientowany przetoczyl sie na bok, zdolawszy w trakcie tego ruchu uchwycic wzrokiem widok mezczyzny w szortach i czarnej koszulce, o siegajacych mu do ramion blond wlosach. Nim zdolal zobaczyc cokolwiek wiecej, zostal znow kopniety, tym razem w bok klatki piersiowej. Uslyszal trzask pekajacego zebra, poczul potworny bol i stracil oddech. Bol w piersi byl obezwladniajacy, lejaca sie z nosa krew wplywala mu do ust i glebiej do gardla. Callahan zastanawial sie rozpaczliwie nad znalezieniem jakiejs broni lub chocby wytlumaczeniem, ktore mogloby odwlec egzekucje. W tym momencie trafil dlonia na puszke farby w sprayu, ktorej wieczko odpadlo na skutek upadku na beton. -Connie, rusz tylek i zapal swiatlo! - wrzasnal dryblas. Schyliwszy sie, zlapal Bena za marynarke na piersi i dzwignal w gore jak szmaciana lalke. Stawiany na nogi Ben modlil sie, zeby w pojemniku byla farba i zeby koncowka atomizera byla zwrocona we wlasciwym kierunku. Kiedy znalazl sie w pozycji pionowej, blyskawicznie wyciagnal dlon z pojemnikiem ku twarzy napastnika i z odleglosci szesciu cali puscil w jego oczy strumien rozpylonej farby. Wynik byl taki, jakiego Ben sie spodziewal. W ciagu sekundy oczodoly mezczyzny zostaly przesloniete gruba warstwa czarnej farby. Olbrzym zatoczyl sie do tylu, klnac z wrzaskiem. Kiedy padal plecami na schodki kampera, Ben zdolal juz dotrzec do drzwi. Uslyszal za soba krzyk kobiety: -Jezu, Vincent! Ale Ben byl juz na zewnatrz. Obolaly, kustykal z wysilkiem ku Laurel Way, niosac swoja torbe. ROZDZIAL 10 Zadna ludzka rzecz nie jest naprawde wazna.Platon, Panstwo, Ksiega X Pierwsza rzecza, ktora Anson sobie uswiadomil, byl miarowy szum respiratora, wprowadzajacego lagodnie powietrze do jego zniszczonych choroba pluc, druga zas - gwizd silnika odrzutowego samolotu. Lecieli na wschod; mieli do pokonania cztery tysiace mil dzielace Kamerun od Amritsar w Indiach, gdzie czekal na Ansona zespol chirurgow. Jego wieloletnia, coraz trudniejsza walka o oddech miala sie niebawem skonczyc. Widzial, ze zalozono mu rurke wewnatrz-tchawiczna, ale to go nie martwilo. Widac podali mu lek - zapewne jakis narkotyk z domieszka srodkow: uspokajajacego i wywolujacego krotkotrwala amnezje. Psychofarmakologia upodabniala sie coraz bardziej do wojskowych pociskow inteligentnych, umiejac z coraz wieksza dokladnoscia trafiac w wybrane cele w mozgu. Cokolwiek zreszta mu podano, efekt kombinacji byl znakomity. Nie zatykalo go ani nie dlawilo - nie doznawal przykrosci, na ktore skarzyli sie wszyscy intubowani pacjenci. Tym, co w owej chwili odczuwal, bylo wszechogarniajace uczucie ulgi polaczone z odrobina zalu. Nadziei, ze wkrotce skonczy sie jego meka spowodowana zwloknieniem pluc, towarzyszyl gleboki smutek, ze musi to byc zwiazane ze smiercia czlowieka. Uswiadomil sobie, ze obok jego noszy siedzi Elizabeth St. Pierre, trzymajac go za reke. Przekrecil lekko glowe, zeby popatrzec na pania doktor i kiwnal glowa na znak, ze jest przytomny. Na twarzy Elizabeth malowal sie blogi spokoj, jakiego Anson jeszcze nigdy u niej nie zaobserwowal. -Hej, Joseph - powiedziala cicho po francusku, przechodzac zaraz na angielski, w ktorym czula sie pewniej. - Zmniejszalam stopniowo dawke leku uspokajajacego, zebys sie obudzil i przekonal, ze wszystko jest w porzadku. Dzialania przebiegaja zgodnie z harmonogramem. Jestesmy dalej niz w polowie drogi. Zanim dolecimy, wszystko juz bedzie przygotowane. Chirurdzy, ktorzy przeprowadza operacje, sa najlepszymi specjalistami od transplantacji pluc na swiecie. Zrozumiales, co ci powiedzialam? Anson skinal glowa i zrobil gest, jakby chcial cos napisac. -Ach, oczywiscie - powiedziala St. Pierre. - Jaka jestem glupia. Mam tu kartke. Podala mu podkladke do pisania z klipsem i dlugopis. "Dowiedzialas sie czegos wiecej na temat czlowieka, ktory ma uratowac mi zycie?" napisal na kartce. -Nic ponad to, co juz wiemy. Ten mezczyzna ma, a wlasciwie mial, trzydziesci dziewiec lat. Tydzien temu doznal pekniecia tetniaka mozgu. Krwotok byl tak rozlegly, ze nie bylo sposobu, zeby go uratowac. Lekarze z Central Hospital w Amritsar orzekli, ze nastapila smierc mozgu i ze nalezy podtrzymywac go przy zyciu, dopoki nie znajda sie biorcy jego organow wewnetrznych: serca, pluc, oczu, watroby, nerek, trzustki i kosci. Dzieki temu czlowiekowi bedzie moglo zyc wielu innych, wsrod nich takze ty. "Czy ma rodzine?". -Ma zone. Wyrazila zgode, a nawet zazadala, by przyspieszono procedure transplantacji. "Dzieci?". -Nie wiem. Sprobuje sie dowiedziec. "Zrob to. Chce sie w jakis sposob odwdzieczyc jego rodzinie". -Wszystko w swoim czasie, Joseph. Jesli przyjma nasza wdziecznosc w jakiejs konkretnej formie, badz pewny, ze zostana sowicie wynagrodzeni. "Chcialbym poznac zone mojego wybawcy". -Jesli to tylko mozliwe, zorganizuje spotkanie. Teraz odpocznij, prosze. "Poczekaj!". -O co chodzi? "Czy Sarah zostala powiadomiona?". -Jeszcze nie. "Skontaktuj sie z nia, zanim pojde na operacje. Powiedz, ze ja kocham". -Zrobie, co sie da, zeby ja zlokalizowac i jej to przekazac. "Boje sie, ze umre na stole". -To nonsens. Byles bliski smierci. Przypomnij sobie, ze przestales w ogole oddychac. Po operacji bedziesz zyl dlugie lata w pelnym zdrowiu. Masz idealna zgodnosc tkankowa z dawca, Joseph, w dwunastu punktach na dwanascie. To sie zdarza raz na milion... co ja mowie... przy twoim nietypowym proteinogramie i twojej grupie krwi, nawet raz na dziesiec milionow przypadkow. Nie umrzesz. "Nie umre", napisal Anson. -Odpoczywaj teraz, Joseph. Odpoczywaj i snij o zyciu, w ktorym powietrze jest slodkie, pachnace i bogate w tlen, takie, jakie moze byc tylko powietrze w dzungli, i ze bedziesz mogl je swobodnie czerpac, ile tylko zechcesz. Wyjela mu z rak podkladke do pisania i czule pocalowala go w czolo. Potem podniosla przewod kroplowki i wstrzyknela cos do gumowej koncowki. Kilka sekund pozniej Ansona ogarnela fala ciepla i spokoju. Otworzyl oczy i zobaczyl nad soba ogromny, jasny talerz lampy operacyjnej. W powietrzu unosil sie zapach srodka dezynfekujacego, a Joe lezal na stole operacyjnym. Mimo woli zadrzal, nie tylko dlatego, ze w sali bylo chlodno. -Doktorze Anson - odezwal sie meski glos plynna angielszczyzna z akcentem hinduskim. - Nazywam sie Sanjay Khanduri i jestem chirurgiem. Jestesmy gotowi do operacji. Przeszczepimy panu tylko jedno pluco, drugie otrzyma osoba, ktora rowniez jest w krytycznej sytuacji. Wkrotce objetosc panskiego nowego narzadu powiekszy sie do tego stopnia, ze bedzie pan funkcjonowal tak, jak gdyby pan mial dwa. Specjalizuje sie w zakresie transplantacji pluc i zapewniam pana, ze jestem w tym bardzo biegly. Gdybym sam potrzebowal pluca, bylbym niepocieszony, ze to nie ja przeprowadze operacje. - Rozesmial sie pogodnym, piskliwym smiechem. - W porzadku, doktorze Anson - ciagnal dalej - prosze zamknac oczy i zaczac w mysli odliczac od dziesieciu, razem ze mna. Kiedy pan sie zbudzi, bedzie pan nowym czlowiekiem. Jest pan gotow? Dziesiec... dziewiec... ROZDZIAL 11 Bog, ktory was formowal, wpuscil w okresie powstawania i wmieszal troche zlota w tych z was, ktorzy sa zdolni dorzadow. A w pomocnikow srebro. A zelazo i brazw rolnikow i w tych, co inne uprawiajarzemiosla. Platon, Panstwo, Ksiega III-Dokad jedziemy? -Zyczyla sobie pani, zeby ja zawiezc do Inter-Continentalu. To jest najszybsza droga. -Nie chce jechac najszybsza droga. Chce jechac autostrada. -Pani jest piekna kobieta. -Wroc natychmiast na autostrade. -Bardzo piekna. Samochod przyspiesza. Otoczenie staje sie coraz bardziej odrazajace. Latarnie uliczne sa porozbijane. Wiekszosc okien ma opuszczone zaluzje. Na ulicach nie ma prawie nikogo. Jestem coraz bardziej przestraszona. Staram sie dostrzec turner licencyjny taksowki, ale jest za ciemno. Dzieje sie cos przerazajacego. Czy mam jakis przedmiot, ktory moglby mi posluzyc za bron? Czy jestem w stanie cokolwiek zrobic? -Wroc, do cholery na autostrade! -Klienci w Domu Milosci beda toba zachwyceni. Bedziesz tam bardzo szczesliwa... bardzo szczesliwa... bardzo szczesliwa... Jestem przerazona jak jeszcze nigdy w zyciu. Slyszalam o porwanych kobietach, z ktorych zrobiono narkomanki i ktore wykorzystywano w domach publicznych. Slyszalam o kobietach, po ktorych zaginal wszelki slad. Otoczenie wokol mnie staje sie na moment zamazane, po czym ostrosc widzenia wraca. Chwilami wydaje sie rzeczywiste, chwilami robi sie surrealistyczne. Musze za wszelka cene wydostac sie z taksowki, niezaleznie od tego, jak szybko jedziemy. Jestem dobra biegaczka. Jesli uda mi sie wyskoczyc bez zlamania nogi, pobiegne szybciej niz ten bydlak... szybciej niz ktokolwiek. Nie zostane niczyja dziwka na prochach. Nigdy. Predzej sie zabije. Gdzie moj paszport i portfel? Wyjme je z torebki i schowam w kieszeni zakietu. -Dam ci pieniadze. Dostaniesz trzy tysiace realow, jesli mnie tu wysadzisz. Mam je przy sobie. Wypusc mnie tu wyciagam reke do klamki, przygotowujac sie do upadku na chodnik przy predkosci czterdziestu mil na godzine. Zanim zaczynam dzialac, taksowka gwaltownie hamuje, rzucajac mnie na oparcie. Co sie dzieje? Scena znow sie zamazuje. Wokol mnie odbywa sie jakis ruch. Ktos szarpnieciem otwiera drzwi. Ogromny mezczyzna wyciaga rece i mnie chwyta. Walcze z nim, ale jest bardzo silny. Na twarzy ma czarna ponczoche. Probuje mu ja zerwac, lecz w tym momencie chwyta mnie drugi napastnik, rowniez z zakryta twarza. Jego oddech cuchnie ryba i czosnkiem. Nim jestem w stanie zareagowac, w jego reku pojawia sie strzykawka. Ten wiekszy mnie unieruchamia w uscisku. Nie rob tego, blagam! Nie... W miesien mojego karku wnika igla. Krzycze, ale z moich ust nie wydobywa sie zaden dzwiek. Heroina. Z pewnoscia heroina. Nie do wiary, co mi sie przydarzylo. Taksowka pedem odjezdza, wyrzucajac spod kol strumien kamykow i ziemi. Czuje sie oslabiona i jakby wyjeta z biegu wydarzen. Probuje rozpaczliwie poukladac klebiace sie mysli, ale efekt owych wysilkow doprowadza mnie do jeszcze wiekszej dezorientacji. To za wczesnie, by jakikolwiek narkotyk zdazyl zadzialac. Nie czekaj, az do tego dojdzie, tylko walcz, czym mozesz - piesciami, nogami, zebami! Nie poddawaj sie! Nie pozwol, by narkotyk zaczal dzialac! Trzymaja mnie teraz za rece i wloka twarza do dolu w glab jakiegos zaulka. Dobiega mnie smrod odpadkow. Wije sie, kopie, nagle czuje, ze moja prawa reka jest wolna. Tuz obok jest pachwina nizszego mezczyzny. Uderzam w nia z calej sily. Krzyczy z bolu i pada na ziemie. W ulamku sekundy jestem na nogach - zdyszana, przerazona i zla. Przeklete bydlaki! Uciekaj! Uciekaj, zanim narkotyk zacznie dzialac. Wyzszy mezczyzna rzuca sie na mnie. Uderzam go piescia w twarz, az zatacza sie do tylu. Biegnij! W glab zaulka, bo nie ma innej drogi. Wszedzie dokola sa budynki - parterowe, pietrowe, niektore nawet dwupietrowe. Ich zarysy sa nieostre, ale w jednym z okien widze wyraznie swiatelko. Wszystko robi sie mgliste. Czuje sie oderwana... daleka... wyobcowana. To zapewne wina narkotyku. -Mam pistolet. Stoj, bo strzele. Strach dodaje mi skrzydel. Wole umrzec, niz byc tym, do czego chca mnie zmusic. Nie zwazaj na ostrzezenie. Uciekaj! Biegnij, do cholery! Cialo reaguje. Biegne... biegne tak szybko, jak tylko potrafie. Boze, przejscie jest zagrodzone. Widze sterte smieci, odpadkow, barylek, tekturowych pudel i plot. Tam jest plot! Pokonam go. Przebrne przez smieci i przeskocze plot. Nie mam wyboru. Slysze za soba huk wystrzalu. Nie czuje bolu. Nie zostalam trafiona. Pokonam plot. Przekladam noge przez gorna krawedz. Juz mi sie prawie udalo. Pada drugi strzal. Czuje palacy bol w prawej stronie plecow. Boze, jestem ranna. Nie! Nie dotarlam!, co sie dzieje... Doktorze Santoro, zdaje sie, ze pacjentka sie budzi. Kolejny strzal. Nowy bol. Nie! Nie chce umierac... -Budzi sie! Przerazajace wspomnienie zaulka nagle sie rozwialo. Do swiadomosci Natalie dotarly slowa wypowiedziane kobiecym glosem po portugalsku. To nie jest sen... Zyje! -Prosze sie obudzic. Jesli pani mnie slyszy, prosze tylko skinac glowa. Dobrze. Prosze jeszcze nie otwierac oczu. Zaslonilismy je. Stopien znajomosci portugalskiego wystarczyl Natalie do zrozumienia, co do niej mowi kobieta. Mimo to nie byla w stanie jej odpowiedziec. -Doktorze Santoro, pacjentka nas slyszy. -Doskonale. Nasza golabeczka zaczyna rozwijac skrzydla. - Glos mezczyzny byl gleboki i uspokajajacy. - Moze tajemnica wkrotce sie wyjasni. Zgas swiatlo, to odslonimy jej oczy. Czy pani mnie slyszy? Jesli tak, prosze mi tylko uscisnac dlon. -Jestem... Amerykanka - uslyszala wlasny, chrapliwy glos wypowiadajacy slowa w lamanym portugalskim. - Ja... nie mowic... po portugalsku... bardzo dobrze. Czula sie dziwnie, jak na ciezkim kacu, lecz jej zmysly zaczynaly powoli sie budzic. Tetnienie w skroniach i za oczami bylo nieprzyjemne, ale dawalo sie wytrzymac. Zapach alkoholu izopropylowego i srodkow dezynfekcyjnych wskazywal na to, ze byla w szpitalu. To wrazenie potwierdzala specyficzna faktura przescieradel. W nastepnym momencie Natalie uswiadomila sobie, ze z nosa wystaja jej rurki cewnika doprowadzajacego tlen. Sygnaly powracajacej swiadomosci mieszaly sie z nadzwyczaj wyraznymi wspomnieniami, jak zostala napadnieta, prawie udalo jej sie uciec, ale zostala postrzelona w plecy. -Mowi pani calkiem dobrze po portugalsku - powiedzial mezczyzna po angielsku, z obcym akcentem. - Postaram sie jednak dostosowac do pani. Jestem lekarzem, nazywam sie Xavier Santoro. Jest pani pacjentka szpitala Santa Teresa w Rio de Janeiro. Lezy pani tu od kilku dni. W tej chwili swiatla sa zgaszone. Zdejme teraz klapki z pani oczu, ale niebawem znow bede je musial zalozyc. Ma pani pokaleczone rogowki, prawa zostala silniej uszkodzona niz lewa. Leczenie przynosi efekt, ale rany jeszcze sie nie zagoily. Kiedy zdejme opatrunek, prosze pomrugac oczami, zeby dac im troche czasu na przystosowanie. Jesli pani poczuje zbyt duzy bol, natychmiast zalozymy klapki z powrotem. Opaska przytrzymujaca klapki zostala delikatnie usunieta. Natalie przez minute nie otwierala oczu, sprawdzajac w tym czasie funkcjonowanie dloni i stop, a potem ramion i nog. Stawy byly zesztywniale, ale wydawaly sie nieszkodliwe. Nie jestem sparalizowana. Bladzac reka po ciele, wymacala cewnik moczowy, dowodzacy, ze przebywala w szpitalu od dluzszego czasu. Ostroznie otworzyla oczy. Pokoj byl skapo oswietlony swiatlem fluorescencyjnym, wpadajacym przez otwarte drzwi z korytarza. Choc nagla jasnosc byla nieprzyjemnym odczuciem, przedmioty szybko nabraly ostrosci. Do jej lewego ramienia biegl przewod kroplowki. Nad drzwiami wisial ozdobny krucyfiks. W trzech scianach, ktore znajdowaly sie w jej polu widzenia, nie bylo okien. Doktor Xavier Santoro przygladal sie swojej pacjentce ze wspolczuciem. Byl w kostiumie chirurgicznym i w plaszczu, mial dluga, waska twarz naukowca, wydatny nos i okulary w drucianych oprawkach. Z miejsca, w ktorym lezala, wydawal sie slusznego wzrostu. Ja... zostalam postrzelona - powiedziala Natalie. - Czy jestem inwalidka? Spokojnie, pomoge pani zmienic pozycje, "odciagnal ja w strone wezglowia, po czym ustawil gorna czesc lozka pod katem czterdziestu pieciu stopni. Jestem studentka... ostatniego roku medycyny... w Bostonie... Nazywam sie Natalie Reyes... Taksowkarz zawiozl mnie z lotniska do jakiegos zaulka i... Czy jestem inwalidka? Santoro nabral gleboko powietrza i bardzo powoli je wypuscil. -Zostala pani znaleziona w zaulku, bez biustonosza, w samych majtkach, pani Reyes. Jak pani zapamietala, zostala pani dwukrotnie trafiona w prawa strone plecow. Szacujemy, ze lezala pani przez dwa dni w zaulku, nieprzytomna, pod sterta smieci. Stracila pani duzo krwi. W Brazylii jest teraz srodek zimy, temperatura w nocy spada ponizej dziesieciu stopni Celsjusza. Nie ma mrozu, ale to dosc zimno. -Ktorego dnia mnie tu przywieziono? Santoro zajrzal do karty przy jej lozku. -Osiemnastego. -Przylecialam pietnastego... czyli trzy dni wczesniej... i zostalam napadnieta w drodze z lotniska. Ktory dzis dzien? -Dwudziesty siodmy, sroda. Caly czas byla pani w spiaczce, prawdopodobnie na skutek szoku, infekcji i dlugotrwalego poddania czynnikom zewnetrznym. Nie mielismy pojecia, kim pani jest. -Nikt nie pytal na policji, co sie ze mna stalo? -Nic nam o tym nie wiadomo. Mielismy za to wizyte policji tutaj. Chca, zeby pani zlozyla zeznanie. -Ciezko mi sie oddycha. Santoro ujal ja za reke. -To zrozumiale - rzekl - ale obiecuje pani, ze z czasem to sie poprawi. -Z czasem? Santoro sie zawahal. -Byla pani w bardzo ciezkim stanie, kiedy ja tu przywieziono - rzekl w koncu - silnie odwodniona i w szoku. Stwierdzilismy niemal calkowita niedodme prawego pluca na skutek obrazen i krwotoku wewnatrz-piersiowego. Pojawila sie infekcja zagrazajaca pani zyciu... Przykro mi o tym mowic, ale z powodu ran, jakie pani odniosla, i zakazenia nie moglismy uczynnic pluca, w nastepstwie czego doszlo do zaburzenia podstawowych czynnosci zyciowych. Podjelismy decyzje o usunieciu pluca, zeby utrzymac pania przy zyciu. -Usuneliscie mi pluco? Natalie poczula, ze ja mdli. Doznala emocjonalnej hiperwentylacji. Kula zolci podeszla jej do gardla. Jej pluco. -Nie mielismy wyboru - uslyszala glos Santoro, docierajacy do niej jakby z duzej odleglosci. -Nie wierze. -Dobra rzecza w tym wszystkim jest pani szybki powrot do zdrowia. -Bylam sportowcem - wybakala. - Biegaczka... Blagam... niech to bedzie tylko zly sen. Natalie wyobrazila sobie, jak idzie o lasce, powloczac nogami. Jej pluco! Zostanie kaleka o krotkim oddechu, niemogaca przebiec najkrotszego dystansu. W duchu zbesztala sie za to, ze do tej pory nie podziekowala ludziom, ktorzy uratowali jej zycie, ale jedyne, o czym teraz myslala, to ze musi pozegnac sie na zawsze z dotychczasowym trybem zycia. -Sportowcem - powtorzyl za nia Santoro. - To tlumaczy pani reakcje na zabieg. Zapewne to dla pani ogromny szok, ale prosze wierzyc chirurgowi plucnemu, pani Reyes, ze taka operacja nie przekresla pani szans na to, by mogla pani biegac. Z czasem lewe pluco wyrowna roznice i jego pojemnosc wzrosnie do takiej wartosci, ze pozwoli na prowadzenie zycia zblizonego do tego sprzed zabiegu. -Boze, nie moge w to uwierzyc. -Moze chcialaby pani skontaktowac sie z kims w kraju? -Och, tak, tak. Mam rodzine, ktora z pewnoscia odchodzi od zmyslow z niepokoju. Doktorze Santoro, przepraszam, ze nie okazalam nalezytej wdziecznosci panu i wszystkim innym, ktorzy uratowali mi zycie. Po prostu nie moglam sie pogodzic z tym, co sie stalo. Prosze mi wierzyc, ze w takich sytuacjach to normalna reakcja. Zapewniam, ze pani zycie nie zmieni sie tak radykalnie, Jak pani sie obawia. Oby mial pan racje. Dziekuje, doktorze. Kiedy pani odzyska sily, bedziemy musieli porozmawiac o pani naleznosciach wobec szpitala. Przez kilka dni przebywala pani na oddziale intensywnej opieki medycznej, poniewaz jednak szpital byl przepelniony, przenieslismy pania do aneksu ktory nie jest polaczony z glownym budynkiem placowki Przysle Estelle, ktora zbierze od pani informacje dotyczace zaplaty i dane do naszej kartoteki. -Mam ubezpieczenie, ktore pokryje wszystkie koszty. Musze zadzwonic do domu, zeby mi podano numer polisy. -W szpitalu Santa Teresa leczymy w zasadzie bezplatnie, ale oczywiscie cieszy nas, kiedy zostajemy wynagrodzeni. W aneksie jest mala sala fizjoterapeutyczna, chcielibysmy jak najszybciej pania tam poslac, na rower albo na ruchoma bieznie. Natalie przypomniala sobie niezliczone godziny spedzone na rehabilitacji zerwanego sciegna Achillesa. Czy cwiczenia, ktore ja czekaja, beda rownie nieprzyjemne? Po tak traumatycznych przezyciach bala sie nawet pomyslec o szansach na dojscie do normalnosci. Najpierw zawieszenie w akademii, teraz to. Jak moglo do tego dojsc? -Czy bede mogla zatelefonowac? -Naturalnie. Estella zadba rowniez o to. -Czy moglby pan zostac na chwile? Chcialabym zadzwonic do mojego profesora, doktora Douglasa Berengera... Moze byloby dobrze, gdyby pan z nim porozmawial. -To ten kardiochirurg z Bostonu? -Tak. Zna go pan? -Slyszalem o nim. Ma opinie jednego z najlepszych w swojej specjalnosci. -Pracuje w jego laboratorium. Nie czula wewnetrznej potrzeby ani checi, by zwierzac mu sie z powodow swojej pechowej podrozy do Brazylii. Chciala tylko jednego: jak najszybciej wrocic do domu. -W takim razie musi pani byc bardzo zdolna studentka - rzekl Santoro. - Prosze chwileczke poczekac, zorganizujemy dla pani telefon. Rowniez policja prosila, zeby ja powiadomic, jesli... to znaczy kiedy pani sie obudzi. Powiedzieli, ze chca pania przesluchac, gdy tylko bedzie pani mogla zlozyc zeznanie. Teraz musze z powrotem zaslonic pani oczy. -Nie bola mnie. -Podalismy pani krople usmierzajace bol. -Powiem policji, co wiem... ale nie bedzie tego zbyt wiele. -W przeciwienstwie do opinii, ktorych my, Brazylijczycy, wysluchujemy za granica, nasza policja wojskowa jest sprawna i efektywna. -Gdyby nawet tak bylo - odparla Natalie - watpie, czy w tym przypadku uda sie jej odniesc sukces. Siegam reka do klamki i przygotowuje sie do upadku na jezdnie przy szybkosci czterdziestu mil na godzine. Nim jednak robie ruch, samochod gwaltownie sie zatrzymuje, rzucajac mnie na oparcie. Co sie dzieje? Otoczenie znow staje sie nieostre. Ktos szarpnieciem otwiera drzwi. Potezny mezczyzna siega do wnetrza i mnie chwyta. Walcze, ale jest bardzo silny. Na twarzy ma czarna ponczoche. Chce mu ja zerwac, ale chwyta mnie drugi napastnik. Ma zakryta twarz, tak samo jak pierwszy. Nim jestem w stanie zareagowac, w jego dloni pojawia sie strzykawka. Nie! Nie rob tego, prosze! Nie! Podobnie jak w przeszlosci, byla rownoczesnie uczestnikiem i obserwatorem wydarzen, ktore radykalnie wplynely na jej zycie, i wiezniem wlasnej pamieci. Obserwujac te sytuacje, a zarazem doswiadczajac ich na sobie - przerazajaco w nie wlaczona, dziwnie przy tym wyobcowana, nade wszystko zas bezsilna - niezdolna wyrwac sie z ciagu wydarzen lub zmienic ich rezultatu. Glos taksowkarza jak zwykle zdawal sie wyrazny, jak rozmazany byl wyglad mezczyzny. Ten czlowiek moglby usiasc kolo niej, a ona by go nie poznala, ale gdyby powiedzial choc slowo, wiedzialaby, ze to on. Zaulek jest zagrodzony stertami smieci, odpadkow, kartonowych pudel... i plotem... Uciekajac przed jej zamaskowanymi przesladowcami, Natalie wspiela sie na sterte odpadkow i pudel, uslyszala strzaly, poczula bol i zapadla w ciemnosc. Nastepnie, jak na ogol bywalo w owe przykre wspomnienia wdarl sie czyjs glos. Tym razem to byl glos, ktory znala. -Nat, to ja, Doug. Slyszysz mnie? -Boze, jak sie ciesze. Dzieki, ze przyjechales. -Jestes na lotnisku, Nat. Zaraz polecisz do domu. Podali ci jakis srodek, zebys przespala podroz ambulansem. Za kilka minut przestanie dzialac. -Ile czasu minelo, odkad do ciebie zadzwonilam? -Niecale dwadziescia cztery godziny. Przylecialem, zeby cie zabrac. Akademia zgodzila sie pokryc wszystkie koszty, ktorych nie objelo twoje ubezpieczenie. -Dzieki, och dzieki. To bylo straszne. -Wiem, Nat. Zdaje sobie sprawe z tego, przez co przeszlas. Ale dzieki Bogu zyjesz, twoj mozg jest nienaruszony i mozesz mi wierzyc, ze odzyskasz sprawnosc w wyzszym stopniu, niz przewidujesz. Na wszelki wypadek zabralem anestezjologa, Emily Trotter. Czeka w samolocie. Terry tez tu jest. -Nic nie bylo w stanie powstrzymac mnie przed natychmiastowym przyleceniem tutaj. - Natalie uslyszala pokrzepiajacy glos Millwooda. - Musimy przewiezc cie do domu, zebym znow mogl z toba biegac. Opowiedzialem wszystkim, jak przescignelas tych aroganckich gwiazdorow lekkiej atletyki ze szkoly sredniej. Musisz mi dostarczyc wiecej takich historii do opowiadania. Poglaskal ja po czole i uscisnal jej dlon. -Nat, strasznie nam wszystkim przykro z powodu tego, co sie stalo - rzekl Berenger. - Umieralismy ze strachu o ciebie. -Policjant, ktory przyszedl, zeby mnie przesluchac... powiedzial, ze nikt sie o mnie nie dopytywal. -To absurd. Poszukalem nawet w Bostonie policjanta pochodzacego z Brazylii, zeby zadzwonil. -Ten, ktory mnie przesluchiwal... bardzo sie spieszyl... Wygladalo na to, ze ta sprawa niezbyt go interesuje... -Zapewniam cie, ze dzwonilismy bez przerwy. -Dziekuje. -Doktor Santoro powiedzial, ze masz silny organizm i robisz zdumiewajace postepy, nazwal je nawet cudem. Twierdzi, ze lewe pluco swietnie sie dostosowalo do zwiekszonego obciazenia, a twoj organizm doskonale sobie radzi z brakiem drugiego pluca. -A moje oczy? -Rozmawialem z okulista. Sa zakryte, bo w rezultacie wystawienia na czynniki zewnetrzne, kiedy lezalas nieprzytomna w zaulku, doznalas przejsciowego uszkodzenia rogowek. Lekarz powiedzial, ze jesli oczy nie beda cie bolaly, mozemy ci na stale zdjac klapki, kiedy znajdziesz sie w samolocie. Po powrocie do domu zajmie sie toba nasz okulista. Natalie poczula, ze wozek z noszami zaczyna sie toczyc po asfalcie. W ciagu paru minut zostala przeniesiona na inny, znajdujacy sie w samolocie. Chwile pozniej zdjeto jej z oczu klapki. Berenger osluchiwal stetoskopem jej piers. -Swietnie sie spisujesz - rzekl. Dotknela reka jego twarzy. -Nie mialam szansy przedstawic twojego referatu. -Nie szkodzi. Zrobisz to za rok. -Nic pewnego. Gdzie odbedzie sie nastepny kongres? Berenger sie usmiechnal. -W Paryzu - odparl. - Teraz odpocznij. Wszystko bedzie dobrze. Polaczenie konferencyjne rady Wladcow rozpoczelo sie jak w kazdy wtorek punktualnie o dwunastej w poludnie czasu Greenwich. -Tu Laertes. -Tu Simonides. -Temistokles. Pozdrowienia z Australii. -Glaukon. -Polemarch. -Rozpoczynam obrady - rzeki Laertes. - Mam wiadomosc od Aspazji. Operacja A zakonczyla sie pelnym powodzeniem. Zgodnosc tkankowa wynosila dwanascie na dwanascie, wiec bedzie potrzebowal minimum lekarstw, jesli w ogole. Aspazja spodziewa sie, ze w ciagu dwoch tygodni A wroci do pracy. Ma ogromne szanse na pelny powrot do zdrowia i normalna jakosc zycia. -Dobra robota. -Wspaniale. -A inne przypadki? -Tu Polemarch. Moze ja zaczne. Na ten tydzien przewidzielismy dwie operacje nerek, jedna watroby i jedna serca. Wszyscy biorcy zostali uznani za godnych naszych uslug, sprawy organizacyjne, zarowno logistyczne, jak i finansowe, sa juz zalatwione, wszelkie przygotowania zakonczone. Biorcy nerek zostana przeszczepione obie nerki. W przypadku watroby transplantacja bedzie polegala na przeszczepieniu segmentu mozliwego najwiekszego anatomicznie. Zaglosujmy najpierw nad dawca nerek. Dwudziestosiedmioletni mezczyzna, robotnik, Missisipi, Stany Zjednoczone. -Zgoda - powiedzieli wszyscy jednoczesnie. -Czterdziestoletnia kobieta, wlascicielka restauracji, Toronto, Kanada. -Co to za restauracja? -Chinska. -Zgoda. - Rozesmiali sie, bo znow wszyscy odpowiedzieli jednoczesnie. -Watroba: trzydziestopiecioletni nauczyciel z Walii. -Tu Glaukon. Ustalilismy, ze wylaczamy nauczycieli. -Mamy wybor? -O ile wiem, to nie - rzekl Polemarch - ale moge sprawdzic jeszcze raz. W jego przypadku istnieje dwunastopunktowa zgodnosc tkankowa z L, trzydziestym pierwszym pacjentem na waszej liscie. Jak pewnie wiecie, to jeden z najbogatszych ludzi w Wielkiej Brytanii. Nie wiem, ile zgodzil sie zaplacic za organ, ale znajac talent negocjacyjny Kserksesa, jestem pewny, ze suma bedzie niebagatelna. -Jesli tak, to zgoda - rzekl Glaukon - ale nie robmy z tego precedensu. -Zgoda - powtorzyli kolejno inni. ROZDZIAL 12 Panstwo tworzy sie dlatego, ze zaden z nas nie jest samowystarczalny, tylko mu potrzebawielu innych. Platon, Panstwo, Ksiega IIAlthea Satterfield krzatala sie w malej kuchni Bena, na ile jej pozwalal zaawansowany wiek. -Chcialby pan cytryne do herbaty, panie Callahan? W panskiej lodowce nie ma, ale moge przyniesc od siebie. Ben byl pod wrazeniem delikatnosci sasiadki; nie napomknela o innych artykulach, ktorych brakowalo w jego lodowce - w gruncie rzeczy brakowalo w niej wszystkiego. Kiedy przed trzema dniami detektyw wrocil z Cincinnati, osiemdziesieciolatka wytlumaczyla sobie jego podbite oczy efektem przepracowania, co wiecej, tak samo ocenila przyczyne spuchniecia nosa, o ktorym doktor Banks powiedzial: "To tylko pekniecie koncowki. Nic z tym nie trzeba robic, ale lepiej nie daj sie znow w niego uderzyc". O ciaglym bolu w klatce piersiowej lekarz wyrazil sie podobnie: "To tylko pekniecie zebra. Nic z tym nie trzeba robic, ale nie daj sie znow w nie uderzyc" - Choc kobieta czasem go irytowala, Ben byl jej wdzieczny za pomoc. Bol glowy, ktory Banks przypisywal wstrzasowi mozgu i na ktory poradzil: "Nic z tym nie trzeba robic, ale nie daj sie znow uderzyc", oslabl z osmiu do czterech w dziesieciostopniowej skali i ze stalego zmienil sie w sporadyczny, nasilajac sie tylko wtedy, gdy Ben sie poruszal. Pod wzgledem wytrzymalosci na bol Callahan nigdy nie nalezal do szczegolnie dzielnych, w dodatku teraz byl wyczerpany rozmaitymi trudnymi przejsciami i bardziej niz troche zdenerwowany przymusowa bezczynnoscia. Mial do zrobienia rzeczy, ktorymi musial i chcial sie zajac. -Zaraz wypije herbate, pani Satterfield. Jestem pani wdzieczny za pomoc. Chcialbym sie pani w jakis sposob zrewanzowac. -Nie trzeba, kochany. Kiedy bedziesz w moim wieku, tez zapragniesz byc komus potrzebny. To nie takie pewne, pomyslal Ben. Donkiszotowskie zaangazowanie Alice Gustafson, meczacy tydzien na Florydzie, niezwykle spotkanie z Madame Sonja, zdumiewajaco spostrzegawczy Schyler Gaines, bezposrednia akcja na Laurel Way zakonczona zidentyfikowaniem Lonniego Durkina - kazda z tych rzeczy zrobila wylom w murze jego indyferentyzmu i apatii, lecz Ben uwazal te wylomy za niewiele znaczace. Zrobil to, do czego zostal wynajety, a teraz zamierzal wpelznac na powrot do swojego kokonu, czekajac na nastepne zlecenie. Nim tak jednak postapi, musial zapiac sprawe na ostatni guzik, co laczylo sie z pewna rodzina, mieszkajaca w Conda w stanie Idaho. -Jesli tak, pani Satterfield, to poprosilbym pania o jeszcze jedna przysluge. -Oczywiscie, kochany. -Musze znowu wyjechac. Chcialbym, zeby pani karmila Pincusa i podlewala... to znaczy, zeby pani karmila Pincusa i dawala mu wody. -Nie nadaje sie pan do podrozowania, panie Callahan. Przepraszam, ze to mowie. -Mozliwe, ale musze to zrobic. Nasilajacy sie przy najmniejszym ruchu, ciagly, przeszywajacy bol w boku, dawal sie jakos zniesc. Gorzej bylo z bolem glowy, ktory wykluczal podroz do Idaho. Tak bylo az do dzis. Wrociwszy z szesciogodzinnych badan, przeprowadzonych przez doktora Banksa i radiologow, Ben zastal w swoim mieszkaniu zatroskana Alice Gustafson z bukietem polnych kwiatow. Przy herbacie i ciasteczkach z owocami, ktore podala im Althea, opowiedzial jej o swoim odkryciu i o podjetej akcji, zakonczonej napadem na niego w garazu na Laurel Way. -Wiedzialam! - wykrzyknela Alice, gdy skonczyl. - Wiedzialam, ze kobieta w Maine mowila prawde. Takie rzeczy sie czuje. - Przygnebiony wyraz jej twarzy stanowil dziwna mieszanine wspolczucia i nieustepliwosci. - Martwi mnie ta bron w garazu - ciagnela - ale nie jestem zdziwiona. Nielegalny handel narzadami to dochodowy interes, w ktorym wchodza w gre olbrzymie pieniadze. Ludzie w to zamieszani nie roznia sie od gangsterow. -Wiekszosc znanych mi gangsterow pozazdroscilaby im broni, ktora jest w tym garazu. -Nie potrafimy oszacowac, jakie sumy sa zaangazowane w ten proceder. W pewnych krajach osoby, ktore udaja sie za granice na nielegalny przeszczep nerek, otrzymuja zwroty kosztow od ich ministerstw zdrowia siegajace stu tysiecy dolarow. To wypada znacznie taniej dla panstwa niz ponoszenie kosztow dializ i innych oplat medycznych, a zarazem skraca liste oczekujacych na nerki, tym samym jeszcze bardziej obnizajac wydatki na dializy. -Przypuszczam, ze potrzebujacy szpiku kostnego sa w jeszcze gorszej sytuacji. -Wlasnie. Operacja odbywa sie zawsze na granicy zycia i smierci, a zgodnosc tkanek dawcy i biorcy jest najwazniejsza wlasnie w przypadku szpiku kostnego. Ciekawi mnie, czy ci ludzie zajmuja sie rowniez innymi narzadami. -Nie dziwilbym sie, gdyby tak bylo. Bron, ktora zobaczylem, swiadczy, ze w cokolwiek ci ludzie sa zaangazowani, traktuja to zajecie smiertelnie powaznie. A skoro mowimy o smierci, to jak pani sadzi, dlaczego ludzie z tego kampera po prostu nie zabili Lonniego i kobiety z Maine? Gustafson wzruszyla ramionami. -Moze nie chca posuwac sie do morderstwa - odparla - albo zachowali tych dwoje przy zyciu, na wypadek gdyby trzeba bylo powtorzyc zabieg. Prosze pamietac, ze kobieta byla przez caly czas odurzona narkotykami i miala zawiazane oczy. Nie pamietala zadnych szczegolow z tego, co sie z nia dzialo, wiec nie bylo potrzeby jej zabijac. -A moze celowo wybieraja ludzi, ktorym wladze nie uwierza tak latwo? -Mozliwe, ale jesli ludzie z kampera wiedza, co robia, decydujacym czynnikiem jest zgodnosc tkanek. -Jak czesto zdarza sie pelna zgodnosc tkankowa? -Pelna bardzo rzadko, zwlaszcza jesli odbiorca ma grupe krwi zero i jeden lub dwa antygeny na bialych krwinkach. Gustafson chciala natychmiast zadzwonic do rodziny Lonniego Durkina, ale Ben naklonil ja, by pozwolila mu pojechac tam osobiscie. -Mam wewnetrzna potrzebe - wytlumaczyl jej krotko. -Nie nadaje sie pan do podrozy. -Prosze mi dac ze trzy, cztery dni, a bede gotow. -Skad ta nagla gorliwosc, panie Callahan? Mam juz bardzo niewiele pieniedzy, zeby panu zaplacic. -Nie chodzi o pieniadze, pani profesor. Chcialbym... sam nie wiem... byc moze zamknac sprawe. -Rozumiem... Nie powinien pan sie wstydzic swoich odczuc, panie Callahan. Wielu ludzi, ktorzy nam pomagaja, odkrylo, ze im wiecej dowiadywali sie o tym, co sie dzieje na swiecie, tym latwiej pozbywali sie sceptycyzmu. - Dala mu koperte. - Doskonale pan sie spisal. Moze z czasem bedziemy w stanie zatrzymac pana na etacie. Co pan zamierza w zwiazku z kamperem winnebago? -Mysle, ze facet, ktory mnie tak urzadzil, nie mogl byc pewny, czy ma do czynienia z detektywem, czy po prostu ze zwyklym wlamywaczem - odparl Ben. - W gruncie rzeczy mysle, ze nie zdazyl zapamietac mojej twarzy, zanim spryskalem mu oczy farba. W garazu bylo dosc ciemno. Ale gdyby zjawila sie tam policja, wlasciciele winnebago zostaliby ostrzezeni, ze nie bylem tylko malym zlodziejaszkiem. -Ale sa w pewnym stopniu winni smierci Lonniego Durkina. Jesli nic z tym nie zrobimy i ktos inny zostanie ranny albo... albo jeszcze gorzej, to sama bym sobie tego nie darowala. -W porzadku. To jest argument. - Przez chwile sie namyslal, po czym zaproponowal: - Co by pani powiedziala, gdybym usiadl do telefonu i porozmawial ze znajomymi osobami, zeby sprawdzic, czy nie udaloby mi sie znalezc w Cincinnati prywatnego detektywa, ktory ma znajomosci w miejscowej policji? Upewnilby sie najpierw, czy kamper jeszcze tam stoi, a potem sprowadzilby policje z nakazem rewizji pod zarzutem nielegalnego posiadania broni albo jakims podobnym. -Nie mamy wiecej pieniedzy, zeby moc mu zaplacic - powiedziala Gustafson. Ben podniosl w gore czek Strazy Narzadow. -Ale ja mam. Znalezienie przez telefon prywatnego detektywa w Cincinnati, ktory podjalby sie realizacji zadania za kwote, jaka mogl zaoferowac Callahan, zajelo Benowi dwadziescia cztery godziny, nie liczac dolegliwej wycieczki do biura. Czlowiek nazywal sie Arnie Dolan i szybko uporal sie z powierzona misja. Po paru godzinach oddzwonil. -Nie ma go - powiedzial. -Samochodu? -Samochodu tez, ale mowie o garazu. Wczoraj spalil sie doszczetnie. Zgliszcza jeszcze sie tla. Przy okazji splonal sasiedni budynek. Byly trzy alarmy. -Jakie jest orzeczenie policji? -Powiedzieli, ze to bylo fuszerskie podpalenie. Znalezli kanister z benzyna. -Podejrzana sprawa - rzekl Ben, zastanawiajac sie, co mogly oznaczac takie dzialania i czy ludzie zwiazani z kamperem wiedzieli, ze Callahan nie byl przypadkowym wlamywaczem, czy podjeli nadzwyczajne srodki ostroznosci? Uznal, ze ponad wszelka watpliwosc po znalezieniu zdjecia Lonniego Durkina powinien byl wyjsc na palcach z garazu i odjechac. Gdyby nawet wybral sie w podroz swoim wygodnym range roverem, w calym stanie nie znalazloby sie wystarczajaco duzo tylenolu i motrinu, by umozliwic mu przejechanie tysiaca szesciuset mil dzielacych Chicago od Conda w stanie Idaho. Miasto lezalo na polnoc od Soda Springs, ktore z kolei bylo oddalone o piecdziesiat siedem mil na poludniowy wschod od Pocatello, znajdujacego sie na poludniowo wschodnim rogu stanu, o mniej niz sto mil od Wyoming i Utah. Ben polecial wiec samolotem do Pocatello z przesiadka w Minneapolis i wynajal blazera. Pieniadze od Strazy Narzadow szybko sie skonczyly, a rachunki pozostaly niezaplacone - przynajmniej do nastepnej wizyty listonosza. Kiedy wroci do Chicago, bedzie musial zamiescic ogloszenie w ktorejs z lokalnych gazet. W tym momencie znajdowal sie jednak w miejscu, w ktorym powinien byc, i zajmowal sie tym, czym w gruncie rzeczy chcial sie zajmowac. W czasie podrozy nawiedzala go powracajaca mysl, dlaczego znalazca elastycznej opaski na zebra nie dostal Nagrody Nobla. Bol glowy stal sie znosny, a przez nozdrza zaczelo przeplywac coraz wiecej powietrza. Inna kwestia byly zebra, doktor Banks zapewnil detektywa, ze tylko jedno zebro bylo zlamane i ze obie jego czesci nie byly przesuniete, lecz po oplywie szesciu dni Ben przestal w to wierzyc. Wiekszosc ruchow nawet w owej rewelacyjnej opasce draznila osrodek bolu jak w systemie Dolby Surround, bez opaski zas kazdy chocby plytki oddech stanowil nie lada wyzwanie. Te cierpienia byly i tak niewspolmierne z czekajaca go psychiczna meka, gdy spotka sie z ojcem i matka Lonniego Durkina i bedzie musial im zakomunikowac, ze ich syn nie zyje. Nie mogac zbyt dlugo utrzymywac w niepewnosci rodziny chlopca, a zarazem nie chcac zjawic sie niezapowiedziany w Little Farm, zadzwonil do nich z lotniska w Pocatello. Matka Lormiego, Karen, nie nalegala, by powiedzial jej przez telefon, co sie stalo z jej synem, lecz detektyw byl pewny, ze przeczuwala smierc swojego dziecka. Ben ustalil godzine spotkania z nia i z mezem, po czym udzielila mu wskazowek, jak dojechac do farmy. Zatrzymawszy sie na krotko w Soda Springs, by przygotowac sie do spotkania, wzial kilka motrinow, zjadl sniadanie w motelu, poogladal obojetnie gejzery w parku Hooper Springs i pojechal autostrada numer 34 na polnoc, do wioski Conda. Spokojna, senna, bardzo mala wioska dziwnie przypominala Curtisville na Florydzie, gdzie mieszkal Schyler Gaines, wlasciciel stacji benzynowej. Ben sprobowal sobie wyobrazic poteznego adventurera, z Vincentem za kierownica i Connie w wygodnym fotelu pasazera, przesuwajacego sie przez wioske jak wielki, glodny rekin nad rafa koralowa, poszukujacego Pugsley Hill Road i osoby, ktorej tkanki - o czym skads wiedzieli ludzie z kampera - mialy idealna zgodnosc z tkankami innego czlowieka, oddalonego o dwa i pol tysiaca mil. Jadac wedlug wskazowek Karen Durkin, Ben skrecil na dluga, wypalona sloncem polna droge, przecinajaca rozlegly plaskowyz pol zbozowych. Zastanawial sie, w ktorym miejscu na tej rowninie moze byc Pugsley Hill. Dwie mile dalej zobaczyl na polach zagrody, stajnie i kilka koni. Za zagrodami stala wielka stodola w kolorze rdzy, a naprzeciw niej, na malym wzniesieniu, schludny, bialy pietrowy dom. Napis na desce nad wjazdem do posiadlosci wskazywal, ze detektyw trafil do Little Farm. Karen Durkin i jej maz Ray czekali z niepokojem na waskim ganku przed domem. Mieli po mniej wiecej piecdziesiat lat, ale wygladali na dziesiec wiecej. Ich ogorzale, szczere twarze swiadczyly o latach ciezkiej pracy w trudnych, zmiennych warunkach. Uscisk stwardnialej reki Raya byl mocny, lecz nie zdolal odwrocic uwagi od milczacego smutku wyzierajacego z oczu mezczyzny. -Lonnie nie zyje, prawda? - spytal, nim jeszcze weszli do domu. Ben skinal glowa. -Bardzo mi przykro. - Tylko tyle zdolal powiedziec. Karen zaprowadzila go do jasnej, przytulnej kuchni z drukowanymi zaslonami i wytartym, okraglym, debowym stolem, ktory z cala pewnoscia byl recznej roboty. Przy drzwiach Callahan sie zatrzymal, zeby podrapac za uchem psa. -Wabi sie Joshua - powiedziala Karen. -Czarno bialy pit bulterier - zauwazyl Ben. - Piekny pies. -Dzieki. To nasz drugi. Skonczyl niedawno cztery lata. Nasz pierwszy, Woody, dozyl szesnastu. Lonnie wybral im imiona. Lagodne i bardzo posluszne psy. Moze gdyby Joshua byl tamtego dnia z Lonniem... Przestala mowic i przylozyla do oczu chusteczke. W kacie kuchni, na wbudowanym w sciane blacie stalo kilka oprawionych w ramki zdjec mlodego chlopca i jedna mlodego mezczyzny. Ben byl pewny, ze wszystkie fotografie przedstawialy Lonniego. -Zawsze byl bardzo dobrym dzieckiem - powiedziala Karen, gdy juz postawila na stole kubki z kawa i talerz czekoladowych ciastek z orzechami. - Powiedziano mi, ze pepowina owinela Lonniemu szyje i jego mozg dostawal za malo tlenu, z tego powodu w szkole nie szlo mu za dobrze. Za to kochal zwierzeta, a wszyscy ludzie, ktorzy pracowali na farmie, kochali jego. Ben przypomnial sobie wytlumaczenie Madame Sonji, dlaczego zrobila dwa rysunki. Na jednym z nich Lonnie byl bardzo podobny do siebie na fotografii. Czy drugi portret przedstawial mezczyzne, ktorym ten chlopiec mogl sie stac? Detektyw zastanawial sie nad tym, kiedy opowiadal o szczegolach smierci Lonniego. Uznal, ze nie ma potrzeby pokazywac rodzicom zdjec koronera i rysunkow Madame Sonji, oczywiscie dopoki sami o to nie poprosza. -Tu sa numery telefonow na policje w Fort Pierce i do doktora Woyczeka, lekarza sadowego. Powiedza wam, czy bedziecie musieli zidentyfikowac osobiscie, czy wystarczy, jesli wyslecie jakikolwiek przedmiot z odciskami palcow Lonniego albo dane z karty uzebienia. Tutejsza policja stanowa pomoze wam sie z tym uporac, tak jak i ze znalezieniem przedsiebiorcy pogrzebowego, ktory sprowadzi tu cialo waszego syna. -Mowilem ci, Karen - rzekl ponuro Ray. - Mowilem, ze nie zyje. -Ciesze sie, ze przynajmniej nie cierpial - odpowiedziala jego zona. - Panie Callahan, mysle, ze oboje chcemy, zeby pan nam opowiedzial wszystko, co pan wie, o tym, w jaki sposob nasz syn zginal na Florydzie i kto mogl mu to zrobic. -Mysle, ze wiem dlaczego, w sensie ogolnym, i nawet jak, ale musicie mi pomoc znalezc odpowiedz na pytanie, kto tego dokonal i dlaczego wybral wlasnie Lonniego. W ciagu nastepnej godziny zreferowal Durkinom historie swojego zaangazowania w te sprawe, poczawszy od pierwszego spotkania z Alice Gustafson, a skonczywszy na swojej wlasnej decyzji o przyjezdzie do Conda i zawiadomieniu ich osobiscie o smierci Lonniego. -Teraz wiem, dlaczego pan ma podbite oczy - podsumowal Ray, wyraznie pod wrazeniem jego opowiadania. -Milo z waszej strony, ze nie zapytaliscie mnie o to wczesniej. Mozecie mi wierzyc, ze tamten czlowiek bardziej oberwal. -Nie powiedzial nam pan, dlaczego wybrali wlasnie Lonniego - powiedziala Karen. -Poniewaz sam tego nie wiem. Powiem tylko tyle: nie mialoby zadnego sensu, zeby ci ludzie przyjezdzali z tak daleka po Lonniego, gdyby nie znali charakterystyki jego tkanek. -Skad mogli ja znac? -Jest tylko jedna mozliwosc: z morfologii krwi. -Lonniemu nigdy nie robiono morfologii. -A jakakolwiek probe krwi? Durkinowie popatrzyli na siebie. -Dwa lata temu - powiedziala nagle Karen. -Miewal wtedy te swoje zawroty glowy - dodal Ray. - Pobrano mu krew na polecenie lekarza, doktor Christiansen. -Jak myslicie, czy zgodzilby sie ze mna porozmawiac? - spytal Ben. -Zgodzilaby - poprawila go Karen. - Doktor Christiansen jest kobieta. Mysle, ze nie byloby problemu, zwlaszcza jesli pojade do Soda Springs razem z panem. -Mozemy do niej zadzwonic? -Dlaczego nie? To bardzo mila pani. -Nawet ja do niej chodze - powiedzial z duma Ray. -Mam nadzieje, ze kiedy z nia pomowie, zgodzi sie porozmawiac z panem w cztery oczy. Nie mialabym nic przeciwko podrozy do Soda Springs, gdyby to bylo potrzebne, ale po tym, co nam pan dzis powiedzial, czeka nas sporo rzeczy do zalatwienia. -Rzeczywiscie. Przykro mi, ze bylem nietaktowny. -Nonsens. Pan jest bardzo delikatnym czlowiekiem. Nie moze pan nic poradzic na to, co sie stalo, z wyjatkiem poszukania przyczyny, i to wlasnie pan robi. Siedzial przez chwile w milczeniu, patrzac na kobiete i jej meza - probujac wyobrazic sobie te trudna do wypelnienia pustke. Czy moze byc cos gorszego niz smierc jedynego dziecka? Spogladajac na ich napiete, pokryte bruzdami twarze, poczul cos jeszcze - cos, co zakielkowalo w nim, kiedy poznal Alice Gustafson, a co dopiero teraz w pelni do niego dotarlo. Uswiadomil sobie nagle, ze pozbyl sie obojetnosci. Wspolczul temu malzenstwu, ktore do konca zycia bylo skazane na samotnosc. Wspolczul przerazonej, zdeprymowanej pokojowce w motelu w Maine, ktorej nigdy nie poznal. Zalezalo mu na tym, zeby pozbawionego skrupulow morderce, ktory spowodowal tyle bolu i cierpienia, spotkala zasluzona kara. -Mowicie, ze w Soda Springs jest szpital? - spytal w koncu. -Nazywa sie Caribou Memorial. Nie za duzy, ale ludzie mowia, ze swietnie wyposazony. Dzieki Bogu nie musielismy tego sprawdzac. Mialam na mysli... - Karen zaczela plakac. Ben ze scisnietym gardlem popijal w milczeniu kawe. Sam parokrotnie myslal o tym, jak by to bylo zostac ojcem, ale od rozpadu swojego malzenstwa stopniowo pograzal sie w niewrazliwosci i zobojetnieniu, nie zwracajac uwagi na mijajacy czas. Patrzac teraz na cierpienie gospodarzy, ktorego byl swiadkiem, zastanawial sie, jakie to uczucie miec dzieci. -Zatrzymalem sie w motelu w Soda Springs - rzekl. - Teraz tam wroce, a o sprawach porozmawiamy jutro. -Nie, nie - zaprotestowala Karen, odzyskujac panowanie nad soba. - Wszystko w porzadku. Zadzwonmy do doktor Christiansen. -Jesli pani moze. Czy proba krwi Lonniego zostala zrobiona w Caribou Memorial? -Tak mi sie zdaje. -Nie tam - wtracil sie Ray. - W tym nowym laboratorium obok apteki, ktore jakis czas temu otwarto. Wiem, bo sam go tam zawiozlem. -Nowe laboratorium? -Tak. W niedawno wzniesionym budynku. Otwarto je szesc miesiecy, moze rok wczesniej, nim tam pojechalismy Nie pamietam, jak sie nazywa. -Chyba o nim nie slyszalam - powiedziala Karen. - Zadzwonie do doktor Christiansen, zeby spytac, czy pania przyjmie. Bedzie bardzo zmartwiona, kiedy sie dowie o Lorniem. Byl jej ulubiencem, choc niewiele mial z nia do czynienia. Poszla zatelefonowac z aparatu stojacego na wbudowanym blacie, zostawiwszy milczacych mezczyzn nad ich kubkami z kawa. -Nie ma problemu, Ben - powiedziala, skonczywszy rozmowe. - Jutro o dziesiatej rano doktor Christiansen bedzie pana oczekiwala w swoim gabinecie. Zdazy pan zjesc porzadne sniadanie i popatrzec na gejzery w parku Hooper Springs. -Dzieki za rade - rzekl Ben, podnoszac sie i sciskajac dlonie Karen i Rayowi. Obrocil sie, poklepal Joshue i ruszyl ku drzwiom. Mial juz wyjsc, gdy pani Durkin w ostatniej chwili powiedziala: -Przypomnialam sobie nazwe. Laboratorium Whitestone. -Nie rozumiem? -Laboratorium, w ktorym badano Lonniemu krew, nazywa sie Whitestone. Mysle, ze nalezy do sieci laboratoriow. -Do najwiekszej sieci na swiecie - poinformowal ja Ben. ROZDZIAL 13 Czy mozesz widziec czyms innym niz oczami?Platon, Panstwo, Ksiega I Krew byla wszedzie - rozlewala sie po jezdni, tryskala z ziemi, sciekala mu po twarzy. Ben rzadko pamietal swoje sny, tym razem jednak zbudzil sie o wpol do piatej rano, uswiadamiajac sobie, ze jego niespokojna noc w pensjonacie Hooper Springs byla pelna koszmarow, bedacych ciagiem makabrycznych scen dziejacych sie w przesiaknietym krwia kamperze winnebago. Czasem za kierownica siedzial on sam, innym razem Vincent, lokator nieistniejacego juz garazu przy Laurel Way, mezczyzna o posturze zapasnika. Dwukrotnie w ciagu nocy Ben budzil sie z przerazeniem z powodu jakiegos obrazu we snie, ale za kazdym razem nie mogl sobie przypomniec, co to bylo. Szedl potem do malej lazienki i wracal do lozka tylko po to, by natychmiast pograzyc sie ponownie w koszmarach pelnych krwi i grozy. W koncu majac dosc makabry, wlaczyl lampke na stoliku nocnym i z ksiazka Travisa McGee na piersi probowal doszukac sie w swoich krwawych snach jakiegos sensu. Kiedy poczul, ze znow ogarnia go sen, wzial dlugi prysznic i wyszedl z pensjonatu na spacer po spiacym miescie. Jaka moze byc skala tych dzialan? - zastanawial sie, mijajac sklepy i stajac na moment przed apteka. Jaki zasieg mogl miec ten interes, zakladajac, ze winnebago adventurer byl srodkiem, ktorym przymusowi dawcy bywali dowozeni do czekajacych niecierpliwie biorcow? Kilka krokow za apteka znajdowal sie niewielki budynek z czerwonej cegly, mieszczacy laboratorium Whitestone. W Chicago laboratoria Whitestone wydawaly sie znajdowac niemal na kazdym rogu. Niektore z nich, tak jak to, do ktorego sam poszedl przed paru laty, byly jedynie punktami pobierania krwi. Fiolki z krwia bywaly przewozone kurierem do laboratorium dzielnicowego, gdzie dokonywano testow. Laboratorium w Chicago, do ktorego Ben sie udal, miescilo sie w rzedzie sklepow nie dalej niz o piec przecznic od jego biura. Detektyw przypomnial sobie doktora Banksa, chwalacego szybkosc, wydajnosc i niezawodnosc laboratoriow, jak rowniez wojskowa efektywnosc przedsiewziecia, ktore z poczatkowo nielicznych punktow pobierania krwi rozwinelo sie w niemal najwieksza siec laboratoriow klinicznych na swiecie. Zgodnie z informacja na tablicy przy wjezdzie do miasta Soda Springs liczylo nieco ponad trzy tysiace trzystu mieszkancow. Jak widac, wystarczalo to firmie Whitestone, by zalozyc tu laboratorium. W pomieszczeniu za szyba okienna od strony ulicy bylo w tym momencie ciemno, mimo to Ben, zajrzawszy do wnetrza, dostrzegl niewielka poczekalnie z kilkoma duzymi roslinami. Policjanci jadacy wozem patrolowym zwolnili, by przyjrzec sie samotnemu przechodniowi, po czym ruszyli dalej, usmiechnawszy sie i pomachawszy do Bena reka. Zastanawial sie, czy ktos mogl zadzwonic z informacja o dziwnie wygladajacym facecie spacerujacym noca bez pospiechu po glownej ulicy. Odwiedzajcie male miasta Ameryki! Majac jeszcze do dyspozycji pare godzin przed spotkaniem, Callahan powedrowal z powrotem do pensjonatu, zjadl solidne sniadanie, skladajace sie z jajek na miekko i zapiekanki z peklowanej wolowiny domowej roboty, po czym sprawdzil automatyczna sekretarke w swoim biurze. -Panie Callahan - uslyszal niski, meski glos - polecil mi pana sedzia Caleb Jolinson. Powiedzial, ze pan jest najlepszym detektywem w miescie... Jesli Johnson wie, kim jestem, pomyslal Ben, to znaczy, ze jest o wiele lepszym detektywem ode mnie. Glos informowal, ze sprawa dotyczy prawdopodobnej niewiernosci malzenskiej i ze od wynikow dyskretnego sledztwa Bena zaleza miliony dolarow. Obiecywal trzykrotnie wyzsza stawke, niezaleznie od wysokosci zwyklej stawki Bena, jesli zajmie sie sprawa natychmiast. Trzy razy wiecej. Szybko dokonal w myslach stosownych obliczen i doszedl do wniosku, ze gdyby nawet rozwiazal te rutynowa sprawe typu "sledz i patrz" szybciej niz zwykle, co bylo malo prawdopodobne, i tak wynagrodzenie przewyzszyloby kilkakrotnie zarowno sume pieniedzy od Strazy Narzadow, ktore juz prawie sie rozeszly, jak i kwote oferowana przez Katherine de Souci za zajecie sie sprawa, ktorej nie przyjal. Trzy razy wiecej. Znajdowal sie w glebokim dolku, a niski, basowy glos byl podawana mu drabina. Zanucil refren z piosenki Fish and Whistle Prine'a. Ojcze, przebacz nam nasze czyny... W najblizszej przyszlosci nie grozil mu jeszcze glod. Co ma byc, to bedzie, pomyslal, usmiechajac sie. Zle czy dobre, niech bedzie, co ma byc. Doktor Marilyn Christiansen, specjalistka od kregoslupow z rozlegla wiedza ogolna, byla zyczliwa kobieta po czterdziestce, przyjmujaca pacjentow w starym wiktorianskim domu na wschodnim obrzezu miasta. Okazala sie calkowitym przeciwienstwem wiecznie zagonionego i udreczonego doktora Banksa. Wiadomosc o smierci Lonniego Durkina szczerze ja zmartwila, a jednoczesnie zdumialo ja, ze chlopca wykorzystano jako przymusowego dawce szpiku kostnego. -To bardzo smutne - powiedziala. - Byl jedynym dzieckiem Durkinow. Czy moze istniec jakies inne wytlumaczenie tego, co go spotkalo? -Zdaniem lekarza sadowego na Florydzie nie. W obu kosciach biodrowych wywiercono otwory w celu pobrania szpiku. -To bardzo dziwne. Coz, nieczesto widywalam Lonniego w moim gabinecie. Rzadko chorowal. Ale znalam go. Znali go prawie wszyscy. Uroczy chlopiec. Mowie o nim chlopiec, choc jak pan pewnie wie, mial ponad dwadziescia lat... -Wiem - przerwal jej Ben, chcac przejsc do meritum zagadnienia. - Jego rodzice powiedzieli mi, ze leczyla pani Lonniego na zawroty glowy. -Dwa lata temu. Zaordynowalam rutynowy zestaw badan laboratoryjnych, mimo ze nie podejrzewalam niczego powaznego. Wyniki okazaly sie w normie, a zawroty glowy same ustaly. Przypuszczam, ze to byl jakis wirus. -Czy testy zostaly wykonane w laboratorium Whitestone? -Tak. Moglam skorzystac z laboratorium szpitala, ale uznalam, ze Whitestone jest odrobine... hm... bardziej rzetelne. -Zna pani kierownika laboratorium? -Kierowniczke. Nie znam jej dobrze. Nazywa sie Shirley Murphy. Samotna kobieta z kilkunastoletnia corka. -Zechcialaby pani do niej zadzwonic i zapytac, czy moglbym sie dzis z nia spotkac? -Oczywiscie, ale podejrzewam, ze nie ma pan do niej zawodowego interesu. -Skad pani wie? Christiansen nie od razu odpowiedziala, usmiechajac sie Zagadkowo. -Widze, ze nie nosi pan obraczki slubnej - odparla w koncu. -Jestem rozwiedziony. -Jak wspomnialam, Shirley jest samotna, do tego wyksztalcona, a Soda Springs to prowincjonalne miasto, w ktorym ceni sie wartosci rodzinne. W przypadku kobiet Bena zawsze zawodzila intuicja i nie znal sie na ich gierkach, ale nawet on uswiadomil sobie, ze Shirley Murphy go prowokuje. Byla w jego wieku, w miare atrakcyjna, miala duze piersi, pelne biodra i wlosy z rozjasnionymi pasemkami. Nie wiedzial, czy intensywny zapach perfum i gruba warstwe makijazu - co mu sie absolutnie nie podobalo - przypisac wstepnemu telefonowi od Marilyn Christiansen, czy moze ta kobieta przychodzila tak do pracy kazdego dnia. Dopoki jednak potrzebowal pomocy pani Murphy, nie chcial pozbawiac jej marzen. Dreczyla go niepewnosc dotyczaca tego, jaka czescia informacji moze sie z nia podzielic. Gdyby opowiedzial tej kobiecie o wszystkim, co spotkalo Lonniego Durkina, a ona wspomnialaby o wizycie Bena komus, kto mial cos wspolnego z kradzieza szpiku, detektyw popelnilby taki sam blad jak wowczas, gdy probowal otworzyc drzwi kampera. Nalezalo zastosowac przemyslna taktyke: troche flirtu plus kilka zgrabnych klamstw, jednak w zadnej z tych rzeczy Callahan nie byl zbyt dobry. Na szczescie doktor Christiansen nie wyjawila kierowniczce laboratorium jego prawdziwej profesji. -Nie musi pan jej opowiadac wymyslnej historyjki o tym, kim pan jest, panie Callahan - powiedziala lekarka, skonczywszy rozmowe telefoniczna z laboratorium. - Mam wrazenie, ze Shirley wystarczyly dwa okreslenia: "samotny" i "przystojny". Powiedzialam jej, ze pan mnie odwiedzil, gdyz po wypadku samochodowym widzi pan nieostro, i ze jest pan zainteresowany laboratorium Whitestone. Dobrze sie spisalam? Biuro Murphy bylo schludne i klasycznie urzadzone, na scianach wisialy reprodukcje impresjonistow francuskich, kilka dyplomow i dwie laurki za dwukrotne zdobycie tytulu Pracownika Miesiaca Regionalnych Laboratoriow Whitestone. Ksiazki wypelniajace mala biblioteczke sprawialy wrazenie, ze nieczesto po nie siegano. Zgodnie z przewidywaniem lekarki Shirley byla znacznie bardziej zainteresowana opowiadajacym niz jego opowiescia. -Mam mala firme, ktora wykonuje TAL, wie pani, typowanie antygenow na leukocytach pod katem transplantacji - powiedzial Ben, obserwujac pilnie jej reakcje. - Whitestone proponuje nam wykupienie, gwarantujac pozostawienie mnie na stanowisku dyrektora. Zamierzaja przeniesc nasza siedzibe glowna z Chicago, a jednym z rozwazanych miejsc jest Pocatello. Innym, o ile mi wiadomo, jest Soda Springs. Chodzi o jakies mniejsze miasto, gdzie pracownicy sa bardziej lojalni i zyja dluzej. -To prawda. Wiekszosc zatrudnionych u nas osob pracuje od chwili otwarcia placowki, czyli od trzech lat. Ciekawe, ze nic nie slyszalam o tym projekcie. -To swieza sprawa. Jestem pewny, ze gdy wybor padnie na Soda Springs, zostanie pani wprowadzona we wszystkie szczegoly. -Z pewnoscia tak bedzie - podsumowala Murphy, konczac temat. - A teraz, Ben - powiedziala, patrzac mu w oczy i robiac widoczny wysilek, zeby sciagnac ramiona do tylu i trzymac glowe prosto - opowiedz mi o Chicago. -Och, to ogromne miasto - odparl, z jednej strony pragnac wrocic do watku typowania antygenow, z drugiej zas nie chcac zlekcewazyc tematu jej zainteresowania. - Fascynujace i pelne zycia. Muzea, filharmonie, wspaniala muzyka, no i oczywiscie jezioro Michigan. -Podniecajace miasto. -I romantyczne. Mysle, ze spodobaloby sie pani. -Jestem pewna, zwlaszcza z odpowiednim przewodnikiem. -To sie da zrobic. -Moze przedtem mialby pan ochote zwiedzic Soda Springs, ktore jest sliczne? Moja corka jest cheerleaderka i ma po szkole probe, wiec nie wroci do domu przed szosta. Mysle ze moglabym urwac sie wczesniej z pracy. Chwileczke, co ja mowie... przeciez to ja jestem szefem. Moge wczesniej zakonczyc prace. -Kiedy skonczymy rozmawiac, bede musial wykonac kilka telefonow, ale przyznam, ze... hm... bardzo mi sie podoba pomysl wspolnej wycieczki, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Ukryta obietnica wywolala sciagniecie jej ramion do tylu o dodatkowe pol cala. -Powiedz mi teraz, Ben, co chcialbys wiedziec o naszej dzialalnosci? Wykonujemy tyle samo testow co laboratorium szpitala, mimo ze, jak powiedzialam, dzialamy dopiero od trzech lat. -Dopiero od trzech lat. To absolutnie imponujace. Czy wykonujecie badania TAL pod katem przeszczepow? -Prawde mowiac, nie mamy wielu zgloszen. Kandydaci do transplantacji sa w wiekszosci operowani w jednym ze szpitali akademickich. Tych nielicznych, ktorzy przychodza do nas, odsylamy do Pocatello. -Czy przechowuje pani rejestr osob, ktorym wytypowano zgodnosc tkankowa w tym laboratorium? -Niezupelnie. Mamy w programie komputerowym liste osob, ktorym zrobiono jakiekolwiek testy, lacznie z testem na zgodnosc tkankowa, ale musialabym sie zastanowic nad tym, czy wolno mi podac nazwiska. Ale co tam! Jesli ci na tym zalezy, Ben, moge zrobic wyjatek. Wszak bedziesz niebawem czlonkiem rodziny Whitestone, ze sie tak wyraze. Spojrzala mu gleboko w oczy - jej twarz nabrala wyrazu, ktory mowil o wielu dlugich, samotnych nocach w Idaho. Ben zdal sobie sprawe, ze nawet biorac pod uwage jego rzekoma rychla pozycje w Whitestone, gotowosc podzielenia sie z nim danymi pacjentow nie wziela sie z braku profesjonalizmu, tylko z rozpaczy. Prosila, by skorzystal z propozycji. To byla cena zdobycia wydruku osob, ktorym pobrano krew w celu wytypowania zgodnosci tkankowej. Gdyby na tej liscie figurowalo nazwisko Lonniego, wowczas Marilyn Christiansen, mimo swojego zyczliwego, pelnego troski charakteru, musialaby sie gesto tlumaczyc. A jednak... -Shirley - uslyszal wlasny glos - milo, ze to zaproponowalas, ale wystarczy, jesli pozwolisz mi rzucic okiem na laboratorium, A co do naszej dalszej znajomosci, to z przyjemnoscia zaprosze cie na kolacje i na rozmowe, ale musze cie uprzedzic, ze niedawno poznalem kogos, w stosunku do kogo mam powazne zamiary, wiec bedziemy musieli poprzestac na konwersacji. Uff, to bylo to! Jesli chcesz odnosic sukcesy w zawodzie prywatnego detektywa, skoncz z ogladaniem wznowien Rockford i czytaniem powiesci z Travisem McGee. Wyraz twarzy Shirley Murphy byl daleki od rozczarowania. Dziwne, pomyslal Ben, wyglada, jakby jej ulzylo. -Dzieki, Ben - powiedziala. - To mile, ze byles ze mna szczery. Chodz, pokaze ci laboratorium. Gdy szedl za kierowniczka po tetniacych praca pomieszczeniach, w glowie zaczal mu sie rodzic niezwykle obrazowy scenariusz. Ben znajdowal sie w czyms w rodzaju bogato zdobionej sali sadowej, przechadzajac sie tam i z powrotem przed przesluchiwana przezen kobieta, wiercaca sie niespokojnie na miejscu dla swiadka. Choc oko jego mozgu nie widzialo wyraznie twarzy tej kobiety, byl pewny, ze to Shirley. Zalozmy, przemawial w myslach do kobiety, ze Lonnie Durkin nie zostalby nigdy wykorzystany jako dawca szpiku kostnego, gdyby jego krwi nie zbadano pod katem zgodnosci tkankowej. A faktem jest, ze taka transplantacja sie odbyla. Czy mozna bylo pobrac krew panu Durkinowi bez jego wiedzy? Przeciez byl przez swoich rodzicow i lekarza uwazany za nieco ograniczonego. Moze ktos pobral mu krew, a potem zagrozil, ze jesli chlopiec komukolwiek o tym powie, jego albo rodzicow spotka krzywda. Czy widzi pani w tym sens? Bo ja nie. Przede wszystkim dlaczego wybrano wlasnie jego? Nie, prosze pani, to nie moglo sie odbyc w ten sposob. Jedynym miejscem, gdzie to moglo nastapic, bylo to lab... Odbywajaca sie w jego wyobrazni mowa zostala gwaltownie przerwana. Ben stal za Shirley, ktora zachwalala zalety nowej aparatury, lecz nazwa i funkcja urzadzenia calkowicie mu ulecialy. Dostrzegl nad ramieniem kierowniczki mloda laborantke drobnej budowy, o jasnoblond wlosach zawiazanych w konski ogon. Kobieta wyjela z zamrazalnika duza liczbe probowek z krwia i ostroznie umieszczala je w otworach kilku styropianowych pojemnikow transportowych, wypelnionych suchym lodem. -To wspaniala aparatura, Shirley - powiedzial, majac nadzieje, ze pani Murphy nie zada mu jakiegos pytania na ten temat. - Powiedz, jaka czesc zaordynowanych testow robicie tutaj, a jaka odsylacie? -Dobre pytanie. Dysponujemy teraz wyposazeniem znakomitej klasy, tak dokladnym i wydajnym, ze kilku technikow jest w stanie sprostac niemal wszelkim zamowieniom na badania hematologiczne i analize zwiazkow chemicznych, jakie otrzymujemy. Zdarza sie, ze trudne przypadki wysylamy do wiekszych, regionalnych laboratoriow Whitestone oraz do specjalistycznych, takich jak twoje, w sumie jednak sami opracowujemy to, co dostajemy. -Kapitalne. Czy tamte probowki zostana wyslane do specjalnego badania? Murphy sie rozesmiala. -Kiedy ci powiedzialam, ze czesc rzeczy wysylamy, nie mialam na mysli tej kategorii. Wziela go delikatnie pod reke i podprowadzila do laborantki. -Sissy, przedstawiam ci pana Bena Callahana z Chicago. Jest wlascicielem laboratorium, ktore typuje zgodnosc tkankowa dla transplantacji. -Ryzykowne zajecie - skomentowala Sissy, wskazujac na podbite oczy Bena. -Hej - powiedzial Ben z niezamierzona szczeroscia. - Powinnyscie zobaczyc tego drugiego faceta. -Sissy - kontynuowala Shirley - pan Callahan interesuje sie fiolkami, ktore pakujesz. -Tymi? To sa rezerwowe. -Rezerwowe? -Przechowywane na wypadek jesli probka ulegnie skazeniu albo wynik testu zostanie zakwestionowany, albo z jakichs prawnych przyczyn musimy dokonac powtornego badania. -O ile wiem - dodala z duma Murphy - laboratoria Whitestone sa jedynymi, ktore stosuja takie zabezpieczenie. Moze dlatego tak dalece wyprzedzamy wszystkie inne. Mysle, ze to nieco podnosi koszty badan, ale jak mi powiedziano, Whitestone nie przenosi tych podwyzek na konsumentow ani na ich towarzystwa ubezpieczeniowe, pokrywajac te wydatki z wlasnej kieszeni. Mozg Bena pracowal goraczkowo. -Zatem dysponujecie zamrozonymi i zmagazynowanymi dodatkowymi fiolkami z probka krwi kazdego pacjenta? -To tylko te z zielonymi zatyczkami - powiedziala Murphy. - Powiedziano nam, ze dzieki nowym technologiom to w zupelnosci wystarczy. Srednio pobieramy od kazdego pacjenta po cztery probki. Zatyczki oznaczamy kolorami, mamy czerwone, szare, fioletowe i czarne. Kolory gumowych zamkniec oznaczaja odczynniki chemiczne, ktore sa w probowkach. Nawet jesli pobieramy od pacjenta tylko dwie probki, te z zielona zatyczka nazywamy piata fiolka. -Ale te z zielonymi musicie odeslac? -Och, tak - powiedziala Sissy. - Bardzo predko zabrakloby nam miejsca, gdybysmy tego nie robili. Leca do magazynu w Teksasie. -Gdzie sa przetrzymywane przez rok - dodala Shirley. -Niezwykle - mruknal Ben, zastanawiajac sie, czy pobranie dodatkowej probki bez wiedzy pacjenta jest legalne i natychmiast odpowiadajac sobie, ze zapewne tak, o ile krew zostanie uzyta jedynie jako rezerwa w przypadku potrzeby skontrolowania poprawnosci wynikow badania probki podstawowej. Zerknal mimochodem na adres na nalepce pocztowej: Laboratorium Whitestone, John Hamman Highway, Fadiman, Texas 79249. To bylo takie proste, a zarazem doskonale pasowalo do ukladanki. W jakims laboratorium, moze nawet w Fadiman w Teksasie, wytypowano zgodnosc tkankowa Lonniego Durkina i niewatpliwie wprowadzono do bazy danych. Zastanawial sie, czy jego probka z krwia rowniez powedrowala do Fadiman. Gdyby tak bylo, to charakterystyki tkanek jego i Durkina figurowaly w tej samej bazie danych, niezaprzeczalnie ogromnej. Wyswobodzenie sie z towarzystwa Shirley Murphy zajelo Benowi nieco czasu, lecz gdy po obietnicy zabrania jej na kolacje przy nastepnej wizycie dala sie w koncu pozegnac, popedzil do telefonu i zadzwonil do Alice Gustafson z relacja swoich osiagniec w Soda Springs i jednym pytaniem. -Jakiej fiolki uzywa sie do przechowywania krwi pobranej w celu okreslenia zgodnosci tkankowej? Odpowiedz padla po sekundzie, ktora wydala mu sie trwac godzine. -Z zielona zatyczka. ROZDZIAL 14 Lekarz zaden, o ile jest lekarzem, nie szuka tego, co lezy w jego wlasnym interesie, i nieto zaleca, tylko to, co lezy w interesie chorego. Platon, Panstwo, Ksiega I-Niewiarygodne! Fizjoterapeutka i specjalista od chorob plucnych, stojac o pare krokow od ruchomej biezni, patrzyli ze zdumieniem, jak Natalie konczy trzydziestominutowy szybki spacer pod gore o czterostopniowym nachyleniu z predkoscia 4,5 mili na godzine. Kobieta miala swiadomosc, ze oddycha z wysilkiem, i czula pieczenie pod mostkiem, lecz postanowila pocwiczyc jeszcze przez kilka minut. Minely nieco ponad dwa tygodnie od jej przylotu z Brazylii i nieco ponad trzy od czasu usuniecia jej pluca w szpitalu Santa Teresa w Rio. Pierwsze trzy dni po wyjsciu ze szpitala Nat spedzila u swojej matki, gdzie chetnie zostalaby dluzej, gdyby nie wszechobecna won papierosow, chociaz ze wzgledu na corke Hermina ograniczyla palenie do werandy i lazienki. Jenny byla zachwycona obecnoscia cioci w domu, zwlaszcza, ze teraz dla odmiany to ona miala szanse sie kims opiekowac, rozmawialy godzinami o zyciu i o koniecznosci walki z przeciwnosciami losu, a takze o ksiazkach (Jenny z pewna rezerwa siegnela po pierwszy tom przygod Harry'ego Pottera, a teraz pozerala caly cykl o gwiazdach filmowych, mozliwosciach medycyny, a nawet o chlopcach. -Czy nie jestes troche za mloda, zeby interesowac sie chlopcami? -Nie martw sie, ciociu Nat, chlopcy tez sa mlodzi. Postepy Natalie i jej postawa zdumialy lekarza i specjalistke od rehabilitacji. Lukowata blizna na jej prawym boku, choc nadal wrazliwa przy dotyku, byla jedynym znakiem przebytej przez nia powaznej operacji. Z kazdym dniem - a nawet z kazda godzina - lewe pluco spelnialo coraz lepiej funkcje wymiany powietrza, ktora przedtem wykonywaly dwa. -Hej, Millwood - powiedziala - mysle, ze jutro mozemy pojsc na stadion. Biegnacy szybkim tempem na sasiedniej ruchomej biezni chirurg spojrzal na przyjaciolke z niedowierzaniem. -Nie zrob sobie krzywdy - powiedzial. - Co nagle, to po diable. Nie musisz dojsc do zdrowia po jednym treningu. -Kiedy skoncze rehabilitacje, zaczne uprawiac triatlon. To bedzie moja nowa dyscyplina sportowa. -Skoncz juz, Nat - powiedziala fizjoterapeutka. - Przyrzekam, ze jutro dolozymy ci obciazenia. Nat przeszla na rozluzniajace tempo, zas Millwood wylaczyl swoja bieznie i zszedl z niej. -Dziekuje wam, panie, za mozliwosc wyprobowania waszej maszyny, ale musialem sie przekonac, czy plotki o jakiejs superkobiecie sa prawdziwe. -Uwierzyles? - spytala Natalie. -Czy uwierzylem? Stalem sie, cholera, jej kibicem. -W takim razie mozesz mi pokibicowac u Friendly'ego, dokad mam zamiar pojsc na lody z goracym sosem karmelowym. Jesli wytrzymasz zapach mojego potu, poczekam z umyciem sie, az wroce do domu. Musze zrobic zakupy dla mamy a Friendly jest po drodze. Mozemy sie tam spotkac. Natalie skonczyla krotki relaksujacy chod i pod okiem specjalistki przeszla kontrolny zestaw pomiarow funkcjonowania pluc. -Wyniki sa w normie - powiedziala kobieta - za to twoja wydolnosc znacznie przewyzsza oczekiwania. Szczerze mowiac, nie spotkalam nikogo, kto zrobilby tak szybki postep po resekcji calego pluca. -Wstrzymaj sie z ocena. Mam zamiar zrobic wszystko, co sie da, zeby wrocic do pelnej sprawnosci. Wytarlszy sie recznikiem, wlozyla luzna sportowa bluze. Swiadomosc straty calego pluca byla koszmarna, za to dochodzenie do zdrowia, przynajmniej dotad, bylo niczym w porownaniu z meka rehabilitacji jej zoperowanego sciegna Achillesa. Przetrwala tamta ciezka probe i miala zdecydowany zamiar wytrwac w biezacej. Jej kapitalna szybkosc powrotu do zdrowia psuly jedynie powracajace wspomnienia napadu, ktore przesladowaly ja we snie, a czasem nawet nawiedzaly w ciagu dnia. Byly niemal identyczne z tymi, ktorych doswiadczala w Santa Teresa - czasem znieksztalcone, niewyrazne i na pewien sposob obserwowane przez nia z emocjonalnego dystansu, innym razem widziane bardzo szczegolowo w kazdym przerazajacym detalu. Przez chwile bywala przestraszona pasazerka koszmarnej taksowki, a juz w nastepnym momencie chlodna obserwatorka napadu i strzelaniny. Rozmawiala na ten temat ze swoja psychoterapeutka, doktor Fierstein, ktora opowiedziala jej o wielu rodzajach pourazowych zaburzen psychicznych. -Twoj mozg wybiera do zapamietania te rzeczy, ktorym moze sprostac - powiedziala. - Inaczej mowiac, reszta zostaje magazynowana w podswiadomosci, przechowywana w formie, z ktora moga sobie poradzic twoje uczucia. To jest walka organizmu o zachowanie zdrowia psychicznego, a kiedy ta linia obrony zaczyna sie zalamywac, suma odczuc zwiazanych pospiesznie rozwojem zdarzen moze byc druzgocaca. Musi poczekac, co z tego wyniknie. Zdecydowano sie nie leczyc Natalie zadnymi srodkami PZP, pourazowych zaburzen psychicznych, dopoki nie wystapilyby symptomy zaklocajace jej funkcje zyciowe. Na razie jednak z wyjatkiem klopotow ze snem, nic takiego sie nie objawilo. Nadzwyczajny przebieg rehabilitacji, zdaniem Fierstein, wynikal z tego, ze pacjentka najlepiej funkcjonowala wtedy, gdy musiala z czyms walczyc. Natalie spotkala sie z Millwoodem na parkingu u Friendly'ego, nalezacego do sieci restauracji istniejacej od siedemdziesieciu lat na polnocnym wschodzie, jedynej, ktora przetrwala wzrastajace wymagania w zakresie jedzenia i obslugi dzieki niezrownanym deserom lodowym. -Nie rozumiem tego, co sie ze mna dzieje, od momentu kiedy obudzilam sie po operacji - powiedziala Millwoodowi, gdy juz zasiedli w boksie i zaczeli zarlocznie uzupelniac lodami karmelowymi spalone na ruchomej biezni kalorie - ale cos sie we mnie zmienilo. - Wskazala na blizne po torakotomii i usmiechnawszy sie, dodala: - Mam na mysli cos poza tym, co widac na zewnatrz. -Zauwazylem te zmiany - powiedzial Millwood. - Doug tez. Spodziewalismy sie przywiezc z Rio ponura, rozczulajaca sie nad soba, zgorzkniala kobiete i, prawde mowiac, to by nas w najmniejszym stopniu nie zaskoczylo. Podejrzewam, ze gdybym sam znalazl sie w twojej sytuacji, wlasnie tak bym zareagowal. -Przez krotki czas tak sie czulam, ale potem zauwazylam, ze cos sie ze mna dzieje. Zaczelo sie od momentu, gdy wrocilam od mamy do mojego mieszkania. Przylapywalam sie na mysleniu o tym, ze to wszystko nigdy by sie nie zdarzylo, gdybym nie zostala zawieszona na akademii, a nie doszloby do zawieszenia, gdybym nie chciala pokazac Cliffowi Renfro, jak powinien sie zachowywac dobry, troskliwy lekarz. -Otarlas sie o smierc - rzekl Millwood. - Ludzie bardzo roznie reaguja na taki uraz psychiczny. Wiekszosc zaczyna zyc w strachu i niepewnosci, niektorzy zas czuja sie calkowicie wyzwoleni. -Doktor Fierstein jest zdania, ze zyje w zaprzeczeniu, ale ja tak nie sadze. Czuje, jakby wydarzenia w Rio otworzyly mi oczy na sama siebie, na moja wlasna energie wewnetrzna i jej wplyw na otaczajacych mnie ludzi. Sam wiesz, jak to czasem bywa: czlowiek troszczy sie przesadnie o niektore rzeczy. Z biegiem lat zaczelam troszczyc sie przesadnie o wszystko. Ukierunkowana pasja jest wspaniala rzecza, ale pasja nieograniczona moze sprawic wiele klopotow. Millwood siegnal nad stolem i objal rekami jej dlonie. -Nie wierze wlasnym uszom - rzekl. -Zawsze bylam dumna z tego, ze moja inteligencja idzie w parze z nieustepliwoscia, co przelozylo sie na przekonanie, ze z kimkolwiek bede wspoldzialala, efekty tego beda skazane na niepowodzenie, gdyz moim partnerom nie bedzie zalezalo na wkladaniu w przedsiewziecie takiej ilosci energii i takiego poswiecenia co mnie. Zawsze tak bylo i taka pozostalam. Kochaj albo rzuc, ale nie licz na to, ze sie zmienie. Teraz, kiedy mam trzydziesci piec lat, jedno pluco i wszelkie powody, by zrezygnowac, przestalo mnie obchodzic, czy jestem twarda, czy nie. -Uwierz mi, Nat, ze nawet w twoich najtrudniejszych okresach wnosisz wiecej do wspolnego stolu niz niemal wszyscy, ktorych znam. Twoi przyjaciele szanuja i uwielbiaja twoja pasje w kazdym dzialaniu, choc czasem, musze przyznac boimy sie, ze wybuchniesz jak rzymski ogien. -Staram sie ze wszystkich sil byc lagodniejsza dla ludzi. Jesli zlapiesz mnie na tym, ze wybucham na kogos, podrap sie po nosie na znak, zebym sie powstrzymala, dobrze? -Dobrze. Millwood wyprobowal gest. -Dzieki, doskonale. Dopoki przestroga do mnie nie dotrze, bedziesz moja Jimmy Cricket. -Mozesz na mnie liczyc. -A skoro mowa o sumieniu, Terry, nie wyobrazasz sobie, co niedawno zrobilam. Napisalam listy z przeprosinami do dziekana Goldenberga i Cliffa Renfro. Nikt mnie do tego nie zmusil, po prostu poczulam taka wewnetrzna potrzebe. Chcialam, zeby moje uswiadomienie sobie, jak sie zachowalam i dlaczego to bylo zle, zostalo wyrazone na pismie. Pragnelam przy tym podziekowac Goldenbergowi za to, ze mnie nie wywalil na zbity pysk z akademii. W oczach Millwooda pojawily sie iskierki, a jego twarz przybrala zagadkowy wyraz. -Powiedzialas, ze nikt cie nie zmusil do napisania tych listow, a jednak je napisalas? -Tak... Czemu pytasz? Odchylil sie do tylu i zlozywszy ramiona na piersi, spojrzal Natalie gleboko w oczy. -Bo sie mylisz - powiedzial po prostu. - Te listy powiedzialy wszystko o tobie, zwlaszcza ze wyslalas je z wlasnej woli. Przeczytalem oba, Nat. Dziekan Goldenberg poprosil mnie o opinie na ich temat, Doug rowniez. Sa napisane przekonujaco i bez watpienia od serca. Mozesz mowic dniami i nocami, ze sie zmieniasz, lecz te listy sa o wiele lepszym dowodem na to. - Zrobil przerwe dla podkreslenia nastepnej kwestii. - Nat, dziekan ma zamiar zlozyc wniosek do komisji dyscyplinarnej, zeby cofneli twoje zawieszenie. Natalie wytrzeszczyla na niego oczy. -Nie zartujesz? -Jestem okrutny - rzekl Millwood - ale nie do tego stopnia. Poza tym Goldenberg planuje porozmawiac z doktorem Schmidtem o mozliwosci ponownego rozwazenia twojego stazu. Nie moze tego zagwarantowac, ale jest dobrej mysli. Zalezalo mi, zeby byc zwiastunem tej nowiny, wiec zgodzil sie, zebym ci to zakomunikowal. Witaj na pokladzie, kolezanko. -O Boze, to jest... to jest... po prostu nie wiem, co powiedziec. -Nie musisz niczego mowic, bo wszystko powiedzialas w listach. Tamtego dnia, kiedy wygralas wyscig z chlopakami z St. Clement, rozmawialismy o tym, w jakim stopniu to, kim jestes, powinno byc wazniejsze od tego, jaka jestes. Ze miedzy jednym a drugim musi istniec odpowiednia proporcja, ktora, jak sie okazuje, probujesz teraz znalezc. W sumie - siegnawszy nad stolem, Milwood uscisnal jej reke - moje gratulacje. -Dzieki, Terry. Dziekuje za wstawienie sie za mna. -Cos jeszcze? -Tylko jedno. Dojedzmy reszte deseru. Natalie zrobila zakupy w Whole Foods Market, niemal fruwajac z podniecenia. Nie powiedziala matce o tym, ze zostala zawieszona na akademii. Wczesniej czy pozniej i tak musialaby sie przyznac, zwazywszy, ze zblizal sie termin ukonczenia studiow. Teraz spadl jej ciezar z barkow - dzieki dziekanowi, Dougowi, Terry'emu i wszystkim, ktorzy sie za nia ujeli. Najlepsze w tym wszystkim bylo to, ze powiedziala Terry'emu szczera prawde. Przyznala sie w listach do pelnej samowolnosci swoich dzialan, nie liczac na to, ze te wyznania zaowocuja takimi zmianami. W trakcie zajec z nauki o uzaleznieniach, odbywajacych sie na drugim roku studiow, jej grupa byla zobowiazana wziac udzial w przynajmniej dwoch spotkaniach AA i poznac szczegolowo slynny dwunastostopniowy program - narzedzie, sluzace do pomocy osobom uzaleznionym od alkoholu, narkotykow, jedzenia, gier hazardowych albo od seksu. Osmy z tych stopni wymagal sporzadzenia listy osob, ktore nalogowiec skrzywdzil slowem i czynem. Dziewiaty zakladal niezwloczne naprawienie wyrzadzonych szkod bez domagania sie tego samego w rewanzu. Moze czas, bym stworzyla liste takich osob, zaczynajac od matki, pomyslala. Objazd i wynikajacy z niego korek, ciagnacy sie przez cztery przecznice sprawily, ze jazda do Dorchester trwala dwukrotnie dluzej niz zwykle. Natalie zanotowala z duma, ze jej przeklenstwa na jezdni, nadajace sie do filmow tylko dla doroslych, zlagodnialy do poziomu filmow dla dzieci. Czy to nadal jestem ja? Co sie stalo z dawna Natalie Reyes? Nucac cicho, zajechala przed dom Herminy i z dwiema plastikowymi torbami zakupow weszla na werande, gdzie postawila pakunki, zeby wydobyc klucz spod zardiniery. Gdy wrocila do frontowych drzwi, poczula swad i zobaczyla wydobywajace sie spod nich szaroczarne smuzki dymu. -Chryste - wymamrotala, wkladajac pospiesznie klucz do zamka, druga reka chwytajac ozdobna galke, ktora parzyla w dotyku. - Pali sie! - wrzasnela nie wiadomo do kogo. - Pali sie! Zadzwoncie po straz pozarna! Wsunawszy reke pod bluze, przytrzymala przez material rozpalona galke i przekrecila klucz, po czym opusciwszy bark, natarla z cala sila na ciezkie drzwi. ROZDZIAL 15 Lud zawsze zwykl kogos jednego szczegolniej wysoko wynosic i stawiac na swoim czele;zywi go i pomaga mu do wzrostu. Platon. Panstwo. Ksiega VIIIDrzwi puscily, ogarnal ja oblok czarnego dymu i goraca. Przypomnialo jej sie, co kiedys uslyszala: nie powinno sie otwierac drzwi domu, w ktorym wybuchl pozar, gdyz to podsyca ogien, ale nie miala wyboru - wewnatrz znajdowaly sie jej mama i siostrzenica. Temperatura dawala sie wytrzymac, za to dym z kazdym krokiem gestnial, drazniac oczy, nos i pluco Natalie. W polowie korytarza prowadzacego do kuchni, charczac i kaszlac, musiala naciagnac sobie bluze na nos i twarz i posuwac sie dalej na czworakach. Salonik na lewo napelnial sie dymem, wzorzyste tapety na scianie od strony kuchni tlily sie, lecz nic nie wskazywalo na to, ze cos sie palilo w tym pokoju. Prawdziwe klopoty byly dopiero przed nia. -Mamo! - krzyknela, dotarlszy do kuchni. - Mamo, slyszysz mnie? W kuchni palilo sie prawie wszystko: zaslony przy oknach, Sciana za nimi, sciana dzielaca kuchnie od saloniku, debowy stol i fragmenty podlogi. Pelno bylo gryzacego dymu, rozswietlonego upiornie plomieniami. Jezyki ognia wyrastajace z fragmentu podlogi obok stolu wydawaly sie przewiercac sufit. -Mamo?... Jenny? Natalie powoli posuwala sie w strone sypialni. Pozar musial zaczac sie wlasnie tam. Wyobrazila sobie Hermine, przysypiajaca z dlugopisem w jednej dloni i papierosem w drugiej nad rozlozona na stole krzyzowka z "Timesa". Ale gdzie sie podziala matka? Zar byl coraz wiekszy, Natalie zaczela sie obawiac o kuchenke gazowa. W kuchence byl kurek ze stale palacym sie plomykiem, ale nie slyszala, zeby ogien przedostal sie kiedykolwiek z powrotem w strone rur ani zeby kuchenki wybuchaly, chyba ze niezapalony gaz wydostal sie z rur do pomieszczenia. Natalie doszla do wniosku, ze nie ma sie czym przejmowac, gdyz rury powinny gwarantowac jakis stopien bezpieczenstwa. Nie cofnie sie, dopoki nie odnajdzie matki i Jenny. Dym i zar robily sie coraz dotkliwsze. Natalie oparla sie na lokciach, by przez moment poczuc ulge. Do dymu i zaru dolaczyl sie wzrastajacy halas - crescendo trzaskajacego drewna, odpadajacych tynkow i syku plomieni. Zmruzywszy oczy, posuwala sie naprzod i nagle w odleglosci pieciu stop zobaczyla matke - bosa, w szlafroku - lezaca bez ruchu, z twarza zwrocona w strone podlogi, w wejsciu prowadzacym do sypialni. Jenny! Hermina, zanim stracila przytomnosc, usilowala dostac sie do wnuczki. Natalie poczula przyplyw adrenaliny. Zlapawszy matke za nogi w kostkach, podniosla sie na tyle, na ile dalo sie wytrzymac, i zaczela ja holowac krotkimi pociagnieciami po pol stopy z powrotem w strone kuchni. Powietrze bylo znacznie goretsze niz zaledwie minute temu. Oddychala, majac wrazenie, ze stoi przed otwartym paleniskiem. Hermina nie reagowala na ciagniecie jej twarza w dol po podlodze. Natalie zwalczyla w sobie chec sprawdzenia, czy matka zyje. Moze wszystko zostalo spowodowane atakiem serca. Podjela na nowo wysilek: nalezalo wyciagnac matke z domu, a potem wrocic po Jenny. Drzwi prowadzace na tyl posesji, znajdujace sie za plonacym stolem, tworzyly sciane ognia. Nie bylo innej mozliwosci wydostania sie z domu niz powrot korytarzem do frontowych drzwi. Czy ktos zawiadomil straz pozarna? Do tej pory od wejscia musial juz buchac gesty dym. Czy Natalie spotka na zewnatrz kogos, kto przyjdzie jej z pomoca? Jej rece dwukrotnie sie obsuwaly i kobieta padala na plecy, dlawiac sie i kaszlac, usilujac wykrztusic dym z gardla i pluca. Za kazdym razem Natalie odzyskiwala panowanie nad soba i wyciagala matke o dalsze kilka stop. Byla juz blisko otwartych drzwi, gdy u jej boku pojawil sie siedemdziesiecioletni Ramon Santiago, lokator mieszkajacy na pietrze, pomagajac jej ciagnac, na ile potrafil. -Ostroznie, Ramon - wycharczala, wiedzac, ze mezczyzna cierpial na zapalenie stawow, procz tego mial klopoty z sercem. - Nie chce... zeby... cos ci sie stalo. -Zyje? -Nie wiem. Mimo dobrych checi Ramon nie przyspieszal calej akcji, tylko ja opoznial. W koncu zrezygnowal. -Mysle, ze ktos juz zadzwonil po straz pozarna. -Idz... sprawdzic... -To przez jej papierosy. -Ramon... wezwij straz! -Ide, ide. Obrocil sie i poszedl. Natalie dotarla na ganek. Kaszlala i z trudem lapala powietrze. Pieczenie w piersiach stalo sie dotkliwe. Na chodniku przed domem zebralo sie kilkoro sasiadow, lecz tylko jeden z nich, piecdziesieciolatek, o ktorym wiedziala, ze z powodu jakiejs choroby lub urazu nie pracuje, byl wystarczajaco mlody, by mogla na niego liczyc. -Pomoz mi! - krzyknela, zastanawiajac sie, co powinna zrobic, gdyby sie okazalo, ze matka nie oddycha. Czy zaufac mu, ze zrobi skuteczna resuscytacje krazeniowo oddechowa, a samej wrocic po Jenny, czy zajac sie Hermina, w nadziei ze dziewczynka jest w szkole. Przy pomocy sasiada przekrecila matke na plecy i czesciowo wlokac, czesciowo niosac, przetransportowali ja po schodach werandy na chodnik. Byla usmolona sadza i kurzem, a jej dlugie, kruczoczarne wlosy byly w znacznej czesci przypalone. Natalie pospiesznie uklekla obok Herminy i przylozyla palce do tetnicy szyjnej. Po chwili wyczula pojedynczy skurcz serca, pluca matki zaczerpnely chrapliwy, minimalnie skuteczny lyk powietrza. Bogu dzieki! Zacisnawszy matce nos kciukiem i wskazujacym palcem jednej reki, druga wsunela jej pod szyje, by odgiac glowe do tylu, i wpompowala w nia trzy szybkie hausty powietrza metoda usta- usta. Po trzecim Hermina znow odetchnela samodzielnie, tym razem glebiej. -Mamo, slyszysz mnie? Czy Jenny jest w domu? Glowa Herminy odchylila sie do tylu, lecz kobieta nie odpowiedziala. Natalie dzwignela sie na nogi, sama oddychala z trudem. - Uwazajcie na nia! - krzyknela, do wszystkich i do nikogo. -Nie wracaj tam! - wrzasnal jakis mezczyzna, kiedy wbiegala po schodach i znikala w dymie. Gdzies z tylu uslyszala syrene, ale nic nie bylo w stanie zmusic jej, by zawrocila i poczekala, z wyjatkiem jednego - gdyby absolutnie nie dalo sie tam wejsc. Jenny wycierpiala sie juz wystarczajaco. Natalie nie mogla dopuscic, by jej siostrzenica zginela w ten sposob. Dym, zar i halas przybraly teraz na sile, lecz nisko nad podloga bylo jeszcze powietrze, ktorym dalo sie oddychac. Zasloniwszy nos i usta, zmruzywszy oczy, Natalie poczolgala sie w strone kuchni. Salonik stal w ogniu. Plomienie przepalily sciane laczaca pokoj z kuchnia, a rozzarzone wegielki zapalily sofe i dywan. Wstrzymawszy oddech na ile sie dalo, Natalie zaryzykowala podniesienie sie na nogi. W kuchni szalal zywiol, zar byl nie do wytrzymania, panowal okropny halas. Kobieta starala sie ocenic, czy wieksze niebezpieczenstwo grozilo jej od zawalenia sufitu, czy od zapadniecia sie podlogi. W polowie drogi przez kuchnie nogi sie pod nia ugiely i upadla na linoleum. Przestala cokolwiek widziec, nie byla w stanie czerpac wystarczajacej ilosci powietrza nadajacego sie jeszcze do oddychania. Lezac na brzuchu na podlodze, nagle uslyszala glos Jenny. -Na pomoc! Blagam, pomozcie mi! Babciu! Ciociu Nat! Niech ktos mi pomoze! Slyszac rozpaczliwe wolanie dziewczynki, Natalie podniosla sie na kolana i zmusila, by posuwac sie naprzod. To bylo ostatnie sto metrow przed meta w biegu na poltora kilometra, a rywal wlasnie ja doganial. W plucach czula ogien, nogi krzyczaly, ze nie sa w stanie dac z siebie wiecej, ale linia mety byla coraz blizej, a Natalie wiedziala, ze nie wolno jej przegrac. Niezaleznie od tego, jaki zapas sil pozostal jej rywalowi, ona musiala wykrzesac z siebie wiecej. Oslepiona, duszac sie, wczolgala sie przez prog do pokoiku Jenny i zderzyla sie glowa z dziewczynka, ktora lezala obok przewroconego wozka. Mala byla tak przerazona, ze nawet nie uswiadamiala sobie tego, co sie wokol niej dzialo. -Czesc, kochanie... Juz dobrze... Ciocia Nat jest przy tobie... W odpowiedzi Jenny cichutko pisnela jej imie. Dziesieciolatka byla w porownaniu z Hermina lekka jak piorko, jej cialko pozostawalo jednak bezwladne, zas Natalie nie miala juz sil. Podciagnawszy na Jenny koszulke, zeby zakryc jej usta i nos, chwycila siostrzenice pod pachy i zaczela sie wycofywac, podobnie jak wczesniej z matka - pol stopy za jednym pociagnieciem. Nim jednak dobrnela do jednej trzeciej dlugosci kuchni, nogi i pluca odmowily jej posluszenstwa. W deszczu rozzarzonych wegielkow spadajacych z sufitu przyciagnela do siebie lkajaca siostrzenice i przykryla ja wlasnym cialem. Nastepnie zamknela oczy i zaczela sie modlic, by to, co musialo sie stac, nie bylo zbyt bolesne. ROZDZIAL 16 Kto by dostal w rece taka wolnosc, a nie chcialby nigdy zadnej krzywdy wyrzadzac i nietykalby tego, co cudze, wydawalby sie ostatnimnedznikiem kazdemu, kto by go widzial, i ostatnimglupcem. Platon, Panstwo, Ksiega II-Witamy z powrotem w radzie, Sokratesie. -Dziekuje, Laertesie. Moja nastepna kadencja zaczyna sie za dwa miesiace, ale zapewniam cie, ze oczekuje jej z niecierpliwoscia. Czy wszyscy juz sa na linii? -Tak. Czterej czlonkowie rady w polaczeniu konferencyjnym miedzy trzema kontynentami pozdrowili jednego z zalozycieli ich organizacji. -Jest jakis problem? - spytal Sokrates. -Dzwonimy do ciebie w zwiazku z H, czternastym klientem na twojej liscie - rzekl Laertes. - Stan jego zdrowia bez widocznej przyczyny zaczal sie gwaltownie pogarszac. Jego lekarz ocenil, ze H powinien miec zabieg w ciagu dziesieciu dni, a jesli mozliwe, to jeszcze predzej. Latwo sie zorientowac z jego nazwiska, ze interes jest bardzo korzystny, zarowno politycznie, jak i finansowo. Slyszelismy, ze byles bardzo zajety praca na nasza rzecz, ale chcielibysmy wiedziec, czy mozesz zajac sie ta sprawa? -Postaram sie. Kto ma byc dawca? -Sa trzy mozliwosci. Czterdziestoletni piekarz w Paryzu, jedenastopunktowa zgodnosc. -Czy mamy jakies dodatkowe informacje na temat tego czlowieka? -Kilka. Typowy Rzemieslnik. Nie jest wlascicielem piekarni i nigdy nie bedzie. Dwoje dzieci. Ludzie w sasiedztwie mowia, ze robi doskonaly chleb. -Tu Temistokles. Moim zdaniem zabranie swiatu dobrego piekarza jest szkoda. Glosuje za inna kandydatura. -Dwaj nastepni mieszkaja w Stanach Zjednoczonych. Pierwszy jest aktorem z Los Angeles, trzydziesci siedem lat, zgodnosc jedenastopunktowa. -W jakich filmach wystepuje? -Przewaznie w drugorzednych horrorach. Czterokrotnie zonaty, uzalezniony od hazardu, pograzony w dlugach. Nie ma szans na kredyt, w branzy nie cieszy sie wielkim szacunkiem. -To niewazne - odezwal sie Glaukon. - Moze nie jest utalentowany, niemniej jest aktorem i to kwalifikuje go jako Pomocnika. W dodatku to tylko jedenastopunktowa zgodnosc. Glosuje za zaakceptowaniem go tylko w ostatecznosci. -Zgadzam sie - powiedzial Polemarch. - Rzemieslnicy przed Pomocnikami, taka jest nasza zasada. Poza tym jestem pewny, ze Sokrates wolalby kandydata dwunastopunktowego, gdybysmy takim dysponowali. -To prawda - rzekl Sokrates - chociaz nasze doswiadczenia dowodza, ze roznica wynikow w przypadku jedenasto- z dwunastopunktowej zgodnosci jest minimalna. Mimo to, jesli wszystkie inne okolicznosci sa takie same, wybralbym idealne dopasowanie. Pelnoletniego Rzemieslnika, z czysta karta zdrowia. Im mlodszy, tym lepiej. -Mam przyjemnosc doniesc wam, ze wlasnie znalezlismy takiego - rzekl Laertes. - Trzydziestoszescioletnia kobieta, Rzemieslnik slabej kategorii. Pracuje jako kelnerka w podrzednej restauracji. Rozwiedziona, jedno dziecko. Poza praca niczym innym sie nie zajmuje. Nasz detektyw doniosl, ze niektore zamezne kobiety w miescie jej nie ufaja. -I ma dwunastopunktowa zgodnosc? -Tak. -W ktorym stanie mieszka? - spytal Sokrates. -Sekunde, zaraz sprawdze... tak jak myslalem, w Tennessee. -Pewnie calymi dniami slucha tej koszmarnej muzyki country - mruknal Polemarch. -Dostapi zaszczytu, ze ja wybierzemy. Czy ktos jest przeciw? -Nie. -Nie. -Zatwierdzamy jej wybor. -W porzadku, Sokratesie. Badz w pogotowiu. Milego dnia, panowie. ROZDZIAL 17 A czy nie pamietasz, co to chorzy mowia, kiedy choruja? Ze nie ma nic przyjemniejszegoniz zdrowie, ale oni o tym nie wiedzieli przedchoroba, ze zdrowie to rzecz najprzyjemniejsza. Platon, Panstwo, Ksiega IX-W porzadku, Nat, juz czas. Nasycenie krwi tlenem powrocilo i jest dobre, wynosi dziewiecdziesiat osiem. Nie widze przeciwwskazan, zeby nie wyjac ci rury. Jestes gotowa? Na pytanie doktor Rachel French, szefowej oddzialu medycyny pluc w szpitalu White Memorial, Natalie skinela ochoczo glowa. Od wielu godzin przebywala na oddziale intensywnej opieki medycznej, podlaczona do respiratora, w stanie swiadomosci oscylujacej na granicy przytomnosci i zamroczenia. Za kazdym razem kiedy sie budzila, widziala nad soba zyczliwa, inteligentna twarz doktor French. Dzieki zapewne najlepszym dostepnym srodkom farmakologicznym obecnosc rurki wewnatrz-tchawicznej do oddychania nie byla taka przykra, jak Natalie zawsze sadzila. Nie pamietala najmniejszego szczegolu z zabiegu intubowania, ktore trzymalo ja przy zyciu w Santa Teresa, tak samo jak watpila, czy przypomni sobie cokolwiek z tamtych ciezkich chwil. Niech Bog blogoslawi farmakologow. Zemdlawszy na podlodze w kuchni, obudzila sie w karetce pogotowia wiozacej ja Southeast Expressway do White Memorial, ktorej sygnal uprzytomnil Natalie, ze zyje. Widocznie poziom tlenu w jej organizmie byl niski, gdyz jak powiedziala Rachel, na pogotowiu ktos natychmiast ja intubowal. Nie pamietala jednak zadnych innych wydarzen. Zegar scienny naprzeciw lozka wskazywal, ze uplynelo dwanascie godzin od czasu, gdy ograniczono podawanie jej srodkow uspokajajacych i przeciwbolowych do poziomu pozwalajacego jej pozostac przytomna na dluzej niz pare minut. W sumie minelo czterdziesci osiem godzin od pozaru. Musiano jej kilkakrotnie powtarzac, ze jej matka i siostrzenica zyja i dochodza do zdrowia w innym szpitalu, a straz pozarna i prasa przypisaly jej wylaczna zasluge uratowania zycia Herminie i Jenny, nim ta informacja dotarla do Natalie. Dowiedziala sie, ze pare minut po wyciagnieciu przez strazakow jej i Jenny z kuchni zawalil sie sufit w pokoiku dziewczynki i caly dom wylecial w powietrze. Jedyna kwestia, nad ktora sie zastanawiala, bylo pytanie, jak bardzo ucierpial jej organizm. Byla w tej samej sytuacji co studenci medycyny i lekarze - po prostu miala zbyt obszerna wiedze o zbyt wielu mozliwosciach. Doktor French, matka blizniat, a zarazem jedna z najmlodszych dyrektorow oddzialow w szpitalu, byla typem lekarza z prawdziwego powolania, cieszacym sie powszechnym uznaniem, slowem, kims, kim Natalie sama miala nadzieje zostac w przyszlosci - stanowczym i wydajnym specjalista, ktory nie sprzeniewierza sie wlasnej kobiecosci i wrazliwosci. Zajmowala sie Natalie w trakcie jej krotkiego pobytu w szpitalu po powrocie z Brazylii; rozmawialy wtedy godzinami na tematy filozoficzne, o swojej przeszlosci i planach na przyszlosc. -Drobne szmery u podstawy pluca - podsumowala French po dluzszym osluchaniu Natalie stetoskopem - ale to nic zaskakujacego. Jest tu doktor Hadawi, anestezjolog - Rob to, co ci powie, a wyjmie z ciebie rure w ciagu paru sekund. Chyba rozumiesz, ze jesli cokolwiek okaze sie nie tak, jak sie spodziewamy, nie bedziemy zwlekali, zeby z powrotem cie zaintubowac? Natalie skinela glowa. Uczucie towarzyszace stworzonemu w tchawicy podcisnieniu nie bylo przyjemne, ale gdy na znak anestezjologa zakaszlala, rura wyskoczyla z jej gardla. Przez kilka minut kobieta lezala z maska na twarzy, czerpiac z ulga powolnymi, glebokimi oddechami nawilzony tlen. W sali panowalo napiete milczenie - wszyscy patrzyli, czy organizm pacjentki przystosowuje sie do zmiany, i oczekiwali ze strachem objawow pogarszajacego sie oddychania i koniecznosci ponownego intubowania Natalie. Doktor French kilkakrotnie ja zbadala, w koncu podziekowawszy anestezjologowi, zwolnila go. Natalie dalej lezala bez ruchu, oceniajac rozmiar swojego dyskomfortu, niepokoju i niewydolnosci oddechu. Cos bylo nie tak, jak powinno. Minely dwa dni, mimo to dalej czula zapach dymu, prawdopodobnie pochodzacy z nosa i zatok. Widziala wyraznie, ale wydawalo sie jej, ze ma piasek pod powiekami, chociaz co kilka godzin wsmarowywano jej masc pod dolne powieki. Odniosla jednak wrazenie, ze najwiekszy klopot jest z jej plucem. Dzieki intensywnym cwiczeniom w trakcie rehabilitacji jego pojemnosc doszla w zasadzie do normy. Mimo ze teraz Natalie mogla robic glebokie wdechy, czula niedostateczna ilosc doplywajacego powietrza; nie mozna bylo tego uznac za niedotlenienie, a tym bardziej wpadac w panike z tego powodu, lecz kobieta znala swoj organizm, tak jak moze go znac tylko sportowiec, i domyslala sie, ze cos jest nie w porzadku. Wyraz twarzy Natalie swiadczyl, ze pulmonolog tez o tym wiedziala. -Dobrze sie czujesz? - spytala French. -Nie wiem. A powinnam? Wygladasz zdrowo. Natalie zauwazyla wyraz troski na twarzy lekarki. -"Wygladasz zdrowo". Czyz nie to samo powiedzieli Marii Antoninie... tuz przed scieciem jej glowy? Przerwa w polowie zdania dla nabrania oddechu nie byla naturalna. -Mozesz mi wierzyc, ze twoje perspektywy sa znacznie bardziej obiecujace niz jej - odpowiedziala French, rozsmieszona tym porownaniem. Ale choc uznalam, ze twoj stan jest na tyle dobry, by mozna bylo z ciebie wyjac rure, twoja saturacja jest nadal troche za niska i w czesci pluca wciaz zalega plyn obrzekowy. Mam wrazenie, ze to jest przyczyna twojego obecnego samopoczucia. -Sadzisz, ze to sie cofnie? -Wiekszosc juz sie cofnela. -Czy pecherzyki plucne ulegly spaleniu?... Czy dlatego powstaly obrzek i niedotlenienie? -Nat, nawdychalas sie dymu i przegrzanego powietrza. Natalie poczula, ze ze strachu jej zoladek skreca sie w supel. -Z jakim rezultatem? French podniosla wezglowie lozka pod katem czterdziestu pieciu stopni, po czym przysiadla na brzegu. -Wysciolka tchawicy, oskrzeli i pecherzykow zostala uszkodzona. Co do tego nie ma watpliwosci. -Rozumiem. Uszkodzona. Zatem plyn obrzekowy nie jest zwykla reakcja na... podraznienie pluca przez dym? -Po czesci tak, ale wiekszosc uszkodzen powstala na skutek wysokiej temperatury. Wiesz, ze czlowiek uratowany z pozaru moze miec oparzenia pierwszego, drugiego i trzeciego stopnia? Otoz takie sa oparzenia twojej tkanki plucnej: pierwszego, drugiego i trzeciego stopnia. -Pierwsze dwa sa do calkowitego wyleczenia - zauwazyla Natalie. -Wlasnie. Oparzenia trzeciego stopnia zas to takie, ktore obejmuja cala grubosc tkanki: naskorek, skore wlasciwa i tkanke podskorna. Tak silnie oparzona tkanka nie odradza sie do pierwotnej postaci, tylko bliznowacieje. Tkanka bliznowata zapewnia pewien stopien fizycznej ochrony, lecz spelnia niewiele swoich naturalnych funkcji, w twoim przypadku wymiany gazow. -Jaka czesc... mojego pluca... ma oparzenia trzeciego stopnia? -Na tym etapie nie wiemy. Dokonalas bohaterskiego czynu, Nat. Od chwili kiedy cie tu przywieziono, modle sie, zeby oparzenia nie okazaly sie zbyt rozlegle. -Ale nie wiesz, jak duzy obszar obejmuja - mruknela Natalie, troche pod adresem French, a troche do siebie samej. -Nie wiem, Nat. Dwukrotnie bylas na krawedzi, raz w Brazylii, a teraz znowu. Nie chce, zeby twoj stan sie pogorszyl. -Ale moze tak byc. Zdawalo sie, ze French szuka wymijajacej odpowiedzi. -Nie wiemy, jakie sa rozmiary uszkodzenia ani jaka czesc zniszczen, ktore wstepnie ocenilismy jako oparzenia drugiego stopnia, okaze sie oparzeniami trzeciego. -Chryste, co mam robic? -Musisz troche poczekac. Za tydzien zrobimy ci badania funkcjonowania pluc i poddamy terapii stacjonarnej. -Nie wiem... czy dam rade. -Kobieta, ktora wpelza do plonacego domu, by uratowac dziesiecioletnia dziewczynke z pewnoscia da rade. -Nie wiem - powtorzyla Natalie, biorac gleboki wdech, ktory zdawal sie tylko odrobine dotlenic jej pluca. - Co bedzie, jesli uszkodzenie okaze sie zbyt duze, zebym mogla oddychac normalnie? French spojrzala na nia bez niepokoju. -Nat, nie wolno ci byc pesymistka. Rozmyslanie, co z tego wyniknie, do niczego nie prowadzi. -A ty nie chcialabys wiedziec?... Nie chcialabys wiedziec, czy jeszcze kiedykolwiek bedziesz mogla biegac... albo chociaz spacerowac bez zadyszki?... Czy moge cos z tym zrobic? -Uspokoj sie, Nat, prosze. -Musi byc jakies wyjscie. -W porzadku, jest wyjscie - powiedziala niechetnie French. - Pozwolilam sobie wyslac probke twojej krwi do wytypowania zgodnosci tkankowej. -Masz na mysli transplantacje? -Nie twierdze, ze bedzie ci potrzebna, ale jak pewnie wiesz, zabieg jest skomplikowany i oslabiajacy. -Trzeba sie znalezc na liscie. -Owszem, istnieje regionalna lista, ale w ostatnich latach zanotowano najwiecej przypadkow osob oczekujacych na nerki. Lista kwalifikacyjna dla potrzebujacych nowego pluca jest sporzadzana wedlug skomplikowanych obliczen matematycznych. Ale nie pora teraz o tym mowic. Rozpoczelam procedure, bo wymaga dlugiego czasu. Daleko ci do stanu, w ktorym bedzie ci potrzebny przeszczep. -Jesli nie bede mogla funkcjonowac normalnie albo prawie normalnie - powiedziala Natalie - wole nie zyc. French westchnela. -Przepraszam, Nat. Powinnam byla poczekac z ta wiadomoscia. -Wiesz o tym, ze mam grupe krwi zero. Najtrudniejsza grupa do znalezienia dawcy o odpowiedniej zgodnosci tkankowej. -Nat, przestan! -Nie chce brac... srodkow immunosupresyjnych... codziennie, do konca zycia... Wywoluja skutki uboczne... lista jest dluga jak moje ramie... Infekcje, osteoporoza, cukrzyca, niewydolnosc nerek... -Kochanie, odetchnij gleboko i wez sie w garsc. Wybiegasz zbyt daleko w przyszlosc. Nie wiem, czy kiedykolwiek... -Czy kiedykolwiek wyzdrowieje, prawda?... Nie bede juz nigdy mogla biegac... A staz na chirurgii wymaga odpornosci... trzeba stac godzinami przy stole operacyjnym... Nie mam szans, zeby zostac chirurgiem... skoro bede sie bala pojsc nawet do pieprzonego sklepu spozywczego na rogu? Ile czlowiek jest w stanie wytrzymac? Rachel French zrobila najbardziej naturalna rzecz, jaka moze zrobic lekarz; zamiast polemizowac z pesymistycznymi przewidywaniami Natalie i odpierac jej slowne ataki, podeszla do pacjentki i objela ja. -Uspokoj sie, Nat - szepnela. - Wszystko bedzie dobrze. Przez chwile Natalie wydawalo sie, ze sie zalamie. Zamiast jednak zaczac plakac, zesztywniala, patrzac lodowato na przeciwlegla sciane. Nastepne dwadziescia cztery godziny nie byly przyjemne, chociaz Natalie poczula pewna poprawe w oddychaniu. Cieszyla sie oczywiscie, ze udalo sie jej uratowac matke i siostrzenice, mimo to poglebiala sie jej depresja spowodowana wiadomoscia o rozmiarach zniszczenia jej pluca. Wielokrotnie odwiedzala ja psychoterapeutka, ktorej w koncu udalo sie namowic Natalie do zazycia lagodnego srodka antydepresyjnego. Nie czekajac, az lek zacznie dzialac, pacjentka poprosila przyjaciolke, zeby jej przyniosla laptopa i caly swoj czas, kiedy nie spala, spedzala na przegladaniu witryn internetowych, czytajac o przeszczepach pluc, typowaniu zgodnosci tkankowej i o nowo przyjetych kryteriach kwalifikacji na liste uprawnionych do otrzymania pluca z bardzo ograniczonej puli dostaw. Wazkim kryterium przy okreslaniu pierwszenstwa na liscie byla szansa przezycia przez potencjalnego biorce najblizszego roku. W porownaniu z prawdopodobienstwem smierci bardzo male znaczenie w zespole rownan matematycznych mial natomiast rozmiar kalectwa. Przygnebienie Natalie wzroslo, gdy zdala sobie sprawe z tego, ze male prawdopodobienstwo smierci w najblizszej przyszlosci minimalizuje jej szanse, by w ogole zaczeto traktowac ja jako kandydatke do tej listy. Bedzie w nieskonczonosc powloczyc nogami, walczac o kazdy oddech, ale coz to znaczy? Jakosc zycia byla zdecydowanie drugorzedna w porownaniu z jego dlugoscia. Zreszta jaka to dla niej roznica? I tak nie zgodzilaby sie na transplantacje. Nie chciala przygotowan i oczekiwania, nie chciala zabiegu, nie chciala tych cholernych srodkow wspomagajacych proces przyjecia sie przeszczepu i ich fatalnych skutkow ubocznych, nie chciala zyc pod mieczem Damoklesa, jakim bylo zagrozenie odrzucenia organu i koniecznosc powrotu do szpitala. Mogla wybrac tylko miedzy zostaniem warzywem a wegetowaniem na trujacych srodkach, przeznaczonych do utrzymania jej przy zyciu z cudzym plucem. Co gorsza, znow zaczely ja nawiedzac sugestywne wizje makabrycznych przezyc w Rio. Wrocily bez ostrzezenia i wkradly sie do jej mysli, zwykle w nocy, ale czasem rowniez w ciagu dnia. Wizje nie byly wspomnieniami - nigdy zreszta nimi nie byly. Stanowily ekspresywne i przejmujace elementy najbardziej atawistycznej warstwy jazni. Pojawienie sie ich z nieslabnaca intensywnoscia miesiac po wydarzeniach bylo czyms, czego doktor Fierstein nie potrafila uzasadnic inaczej niz starym, uniwersalnym pojeciem pourazowych zaburzen psychicznych. Po raz nie wiadomo ktory wisiala na plocie w mrocznym zaulku, gdy z koszmarnej, przerazajacej sytuacji wybawily ja jakies szelesty i szuranie nogami. Powoli otworzyla oczy, spodziewajac sie ujrzec kolejnego reportera, choc zazadala kategorycznie, by ochrona i pielegniarki nie wpuszczaly do niej nikogo. Zobaczyla matke, ktora trzymala rozlozonego "Heralda", z dwustronicowym artykulem o bohaterskim wyczynie jej corki. Za Hermina stali Doug Berenger i Terry Millwood - obaj czesto ja odwiedzajacy. Terry trzymal w reku jakis maly, plastikowy pojemnik. -Jak sie masz, mamo? Widze, ze juz cie wypuscili - powiedziala apatycznie Natalie. - Jenny tez? -Wczoraj nas zwolnili. Zamieszkalysmy u ciebie, dopoki nie wymyslimy, co robic dalej. Moja przyjaciolka Suki zajela sie Jenny, dopoki nie wroce. -To dobrze. Mysle, ze sama jutro stad wyjde... Zmiescimy sie we trzy, przynajmniej przez pewien czas. -Tak sie martwilam. Dobrze sie czujesz? -Dobrze, mamo. Doskonale. Pamietasz doktora Berengera?... I Terry'ego? -Oczywiscie. Rozmawialismy w korytarzu. Natalie starala sie zapanowac nad zloscia na Hermine, lecz wiadomosc o stanie wlasnego pluca i o perspektywie przeszczepu byla zbyt bolesna. -Obaj sa chirurgami plucnymi, mamo - powiedziala. - Mam nadzieje, ze przywolali cie do porzadku... Dom sie spalil... razem ze wszystkim, co mialas... Obie z Jenny bylyscie o krok od smierci. Po co to wszystko bylo? Zebys znow palila swoje winstony?... Wiem, jakie sa postanowienia sadow w sprawach firm tytoniowych, i zdaje sobie sprawe z tego, jakie to bylo dla ciebie okropne stracic Elene w tak tragiczny sposob, ale wiem rowniez, jak malo wysilku wlozylas, aby przestac palic. Z jednej strony opiekujesz sie Jenny najlepiej, jak to tylko mozliwe, z drugiej omal jej nie zabilas. Wysilek pozbawil ja tchu. Hermina cofnela sie pod naporem slownego ataku. -Ja... ja bardzo przepraszam. Naprawde mi przykro. Natalie nie popuszczala. -"Przepraszam" to za malo, mamo. Hermina podniosla prawa dlon i pokazala ja z obu stron. -Jesli to cokolwiek dla ciebie znaczy - powiedziala z zaklopotaniem - to nie palilam od trzech dni. Popatrz, ze nie mam plam od nikotyny. Berenger i Millwood wymamrotali slowa pochwaly, ale Natalie byla niewzruszona. -Koniec z paleniem, mamo! Ani jednego papierosa wiecej! - warknela. -Postaram sie... obiecuje. -Ani jednego! - powtorzyla Natalie, wyobrazajac sobie zniszczone pecherzyki w swoim jedynym plucu. Po chwili "Westchnela i dodala: - Coz, najwazniejsze, ze przynajmniej zyjecie i jestescie zdrowe. Doug Berenger, wygladajacy imponujaco w swoim klinicznym plaszczu do kolan, wysunal sie do przodu, pocalowal Natalie w czolo i wreczyl jej pudelko czekoladek Godiva. Potem zwrocil sie do jej matki. -Pani Reyes... Hermino... czy zechcialabys zostawic mnie i Terry'ego przez chwile samych z Natalie? -Oczywiscie - mruknela zaskoczona kobieta. Wyszla, starajac sie ukryc nadasana mine. -Narobilas niezlego szumu - powiedzial Berenger. - Podobno burmistrz i Sam Goldenberg rozmawiali juz na temat jakiejs uroczystosci wreczenia nagrody. -Zrob, co sie da, zeby mnie z tego wyplatac. -Nie zdazylem jeszcze pogratulowac ci przywrocenia w prawach studenta. -Dzieki. Dobre wiadomosci przychodza do mnie dopiero wtedy, kiedy czeka mnie zalozenie respiratora. To juz sie stalo tradycja. Millwood polozyl obok niej plastikowy pojemniczek. -Z zyczeniami szybkiego powrotu do zdrowia - powiedzial. - Wszyscy kochaja prawdziwe, staromodne bohaterki, nie tylko bostonczycy. Ich oczy spotkaly sie tylko na moment, jednak Natalie nie miala watpliwosci, ze przyjaciel wyczul jej glebokie przygnebienie. -Poloz go w kacie - odparla. - Otworze, kiedy wroce do domu. -Natalie - wtracil Berenger - mam pomysl, ktory chcialbym z toba przedyskutowac. Paru moich przyjaciol i ja prowadzimy maly interes, polegajacy na odnawianiu budynkow lokatorskich i przeksztalcaniu ich w bloki wlasnosciowe, ktore potem sprzedajemy z niegodziwym zyskiem. Tak sie zlozylo, ze niedawno wykonczylismy budynek we wschodnim Bostonie, wszystkie mieszkania w nim sa juz sprzedane, z wyjatkiem przykladowego, ktore jest ladnie umeblowane i ma dwie sypialnie. Czulbym sie zaszczycony, mogac goscic w nim twoja matke i siostrzenice, dopoki nie zalatwia spraw z ubezpieczeniem i nie znajda czegos na stale. Mieszkanie znajduje sie na pierwszym pietrze, ma dostep dla wozkow inwalidzkich. Natalie powstrzymala sie od checi odpowiedzenia, ze wystarczy im jej mieszkanie. Zamiast tego odparla: -To bardzo milo z twojej strony. Mam tylko jedno zastrzezenie: jesli moja matka bedzie palila... ma zostac eksmitowana. Nie dam jej drugiej szansy. Niech sobie gdzies wynajmie pokoj albo mieszkanie, a ja wezme Jenny do siebie. Powinnam byla lata temu wykazac wieksze zdecydowanie w tej kwestii. -Jesli zacznie palic, zostanie usunieta - rzekl stanowczo Berenger. - Mam nadzieje, ze ten pozar bedzie dla niej przestroga, a skoro postawilas taki warunek, to uszanujemy go. Ale nalog palenia jest bardzo silny. Przypomnij sobie Carla Culvera, mojego pacjenta, ktoremu twoja kolezanka, Tonya Levitskaya, omal nie odgryzla glowy. Wszczepienie mu nowego serca nie powstrzymalo go od palenia. Zdziwilabys sie, ilu pacjentow po transplantacji watroby dalej pije alkohol, niektorzy w duzych ilosciach, choc zostalo dowiedzione, ze wystarczy pare uncji, zeby wywolac tluszczowe zmiany w watrobie. Natalie byla nieprzejednana. -Musi sie czegos bac - powiedziala. Berenger zlozyl palce jak do modlitwy i sie uklonil. -Umowa rzecz swieta. Zobacze, czy twoja matka przyjmie taki warunek. -To wspaniale. Ale ostrzegam: zawsze podejrzewalam, ze moja matka ma jakas magiczna moc... Nie pozwol, by wymusila na tobie rezygnacje z zakazu palenia. -Zrobie, co bede mogl - rzekl Berenger, idac tylem ku drzwiom. -Nie zartuje, Doug. Kocham ja, ale droga w jej wstecznym lusterku jest usiana ludzmi, ktorym sie zdawalo, ze potrafia ja zmienic. -Zaloze sie, ze ci ludzie to byli przewaznie mezczyzni - powiedzial Millwood, gdy Berenger wyszedl. -Masz racje. -Przepraszam, ze to mowie, ale jak na bohaterke nie wydajesz sie zbyt pelna zycia. -Bo nie jestem. Rachel French stwierdzila, ze mam uszkodzone pluco. W tej chwili nie da sie okreslic w jakim stopniu. Powiedziala, ze na wszelki wypadek przedstawila mnie jako kandydatke do transplantacji. -Wiem - rzekl Millwood. - Rozmawialem z nia. Podjelismy takie starania, gdyz ocena twojego stanu i procedura przydzialu pluca sa klopotliwe i czasochlonne. -Nie moge o tym myslec, Terry. -Wiem, ze to trudne, wiec na razie wstrzymaj sie z przewidywaniami, dopoki nie bedzie wiadomo, na czym stoisz. -Latwo ci tak mowic. To nie tobie gnije pluco. -Powiedzialem tylko, zebys nie martwila sie na zapas. Zaszlas za daleko, zeby sie poddac. -Zobacze, na co mnie stac - powiedziala cierpko. Millwood wstal. -Nat, przykro mi, naprawde. Jesli bedziesz czegos potrzebowala, czegokolwiek, jestem do twojej dyspozycji. Nasza przyjazn jest dla mnie najcenniejsza rzecza na swiecie. -Ciesze sie - odpowiedziala bez entuzjazmu. Przez moment sprawial wrazenie, jakby zamierzal cos dodac, ale tylko potrzasnal glowa ze smutkiem i wyszedl. W korytarzu skrecil w prawo, w przeciwna strone niz do windy, i poszedl do dyzurki pielegniarek, gdzie czekala na niego Rachel French, porzadkujac notatki. -I jak? - spytala. Millwood westchnal. -Jeszcze nigdy nie widzialem jej tak przegranej. Zaledwie pare dni temu byla wniebowzieta, ze przyjeto ja z powrotem na akademie, a teraz taki cios. -Boje sie, ze zle rozegralam sprawe. Powinnam byla poczekac, az Nat wyjdzie ze szpitala, zanim w ogole wspomnialam o przeszczepie. Glownym problemem jest jej przekonanie, ze pluco do niczego sie nie nadaje, choc do znudzenia powtarzam, ze w tym momencie nie mozna jeszcze niczego przesadzac. -Jest inteligentna i ma intuicje. -Dobrze, ze nie zna wszystkich faktow. -Jakich faktow? -Mam paru przyjaciol w laboratorium typowania zgodnosci tkankowej, wiec postanowilam poprosic ich o szybkie rozpoznanie jej przypadku. -I co? -Ma grupe krwi zero Rh plus, a to, jak wiesz, kwalifikuje ja do zawezonej grupy biorcow. Ale to nie wszystko. Dostalam wstepna analize jej dwunastu antygenow zgodnosci tkankowej. Wiele jest rzadkich, niektore z nich nawet bardzo. Szanse znalezienia odpowiedniego dawcy sa znikome, a gdybysmy nawet zdecydowali sie pojsc na niepelna zgodnosc tkankowa jej i dawcy, bedzie do konca zycia potrzebowala duzych dawek srodkow przeciwodrzuceniowych. Poza tym nie bierzemy pod uwage tego, ze Natalie jest przesadnie uprzedzona do toksycznosci tych lekow, zreszta nie bez podstaw. Millwood sie skrzywil. -W jakiej sytuacji ja to stawia? -Mowiac uczciwie - odpowiedziala French - w takiej samej jak miedzy mlotem a kowadlem. ROZDZIAL 18 Straznikow zmusimy, aby byli jak najlepszymi wykonawcami swojej roboty.Platon, Panstwo. Ksiega IV Trudno byloby powiedziec o dzungli otaczajacej Centrum Pomocy Medycznej dla Afryki, ze jest zawsze cicha, lecz w ciagu ostatnich lat Anson zauwazyl dziwne, regularne przerwy w szumie bialym miedzy godzina trzecia a wpol do czwartej rano. W tych specyficznych okresach trwajacych mniej wiecej trzydziesci minut kumkajace zaby, skarabeusze i jelonki, szympansy i inne malpy, pszczoly i cykady - wszystko razem jak na komende cichlo. Zaden z Kamerunczykow nie potwierdzil jego spostrzezen, lecz Anson wiedzial, ze sie nie myli. Tego szczegolnego ranka, oparty o bambusowy plot otaczajacy glowne laboratorium, przysluchiwal sie kakofonii dzwiekow dobiegajacych z mroku, ktory zaczynal sie rozpraszac. Powietrze bylo przesycone zapachem setek rozmaitych gatunkow kwitnacych roslin, curry, lukrecji, miety i ogromnej ilosci innych przypraw. Oddychal gleboko, doceniajac te nowa mozliwosc. Jakosc jego zycia po transplantacji zmienila sie na taka, jaka optymistycznie przewidziala Elizabeth. Sama operacja byla koszmarem, ale przez nastepne dwa lub trzy dni faszerowano go obficie lekarstwami, dzieki czemu zachowal jedynie mgliste wspomnienia. Jedyny powazny klopot, z ktorym musieli sobie poradzic lekarze, wystapil w okresie bezposrednio po operacji. Wybuchla epidemia bakterii powodujacych smierc w niektorych przypadkach, co zmusilo chirurgow do szybkiego ewakuowania Ansona z Amritsar i w ogole z Indii. W znieczuleniu i pod respiratorem zostal wywieziony samolotem do renomowanego szpitala w jego rodzinnym Kapsztadzie, gdzie dalszy etap rehabilitacji przebiegal juz bez zaklocen. Dzieki idealnej zgodnosci tkankowej z dawca pluca liczbe medykamentow zapobiegajacych odrzuceniu przeszczepu, ktore mu podawano od poczatku i ktore dalej zazywal, mozna bylo sprowadzic do absolutnego minimum, zmniejszajac w znacznym stopniu ryzyko infekcji mikroorganizmami, groznymi w przypadkach gdy system immunologiczny czlowieka zostaje oslabiony. Zwierzal sie wszystkim, ktorzy chcieli go sluchac, ze gdyby wiedzial, jak skutecznie podziala zabieg na przywrocenie mu mozliwosci normalnego oddychania, zdecydowalby sie nan juz lata wczesniej. -To twoja ulubiona pora dnia, prawda? Zorientowal sie, ze obok stoi Elizabeth. Ich ramiona oparte na ogrodzeniu prawie sie dotykaly. Od czasu operacji stosunki miedzy nimi wrocily mniej wiecej do tego, czym byly zawsze. Cechowala je gleboka przyjazn oparta na wzajemnym szacunku, przy stalym balansowaniu na krawedzi przeistoczenia sie w romans. Taka relacja byla wygodna i bezpieczna - w perspektywie decydujacego stadium badan Ansona, bedacych o krok od klinicznego zatwierdzenia, zadnemu z nich nie spieszylo sie do przekroczenia tej linii. Anson przypomnial jej o swoim odkryciu owej niewytlumaczalnej przerwy w szumie bialym dzungli, po czym wskazal na zegarek. Przez pewien czas trwali w milczeniu. -Sluchaj teraz uwaznie - rzekl w koncu. - Zwroc uwage to, jak zaczyna rodzic sie dzwiek. Tam i tam, slyszalas? To malpy de Brazza. Przez pol godziny nie zapiszczaly ani razu, teraz znow zaczynaja. To wyglada jak koniec krotkiej sjesty. -Wierze ci, Joseph. Udokumentuj swoje spostrzezenia, a potem poslemy je do czasopisma zoologicznego. Ale zanim to zrobisz, skoncz badania. -Rozumie sie. - Wybuchnal smiechem. -Angielskie i francuskie kompanie farmaceutyczne sa gotowe sfinansowac proby kliniczne Sarah dziewiec zakrojone na wielka skale. -To wspaniale. -Amerykanska Agencja do spraw Zywnosci i Lekow nie pozostaje w tyle. Jestes bliski dokonania epokowego odkrycia, Joseph. -Nie pozwalam sobie na luksus myslenia o naszej pracy w ten sposob - odparl - ale mozesz byc pewna, ze jestem zadowolony z naszych tutejszych rezultatow i z bazy Whitestone w Europie. -Czy ty w ogole sypiasz? -Nie potrzebuje. Mam niespozyta energie. Ty i twoi chirurdzy, a przede wszystkim moj wspanialy dawca, ofiarowaliscie mi nowe zycie. Przedtem kazdy oddech byl dla mnie wysilkiem. Teraz chodze, majac wrazenie, ze nic nie waze. -Niemniej uwazaj na siebie, Joseph. Masz nowe pluco, ale to nie znaczy, ze nie jestes podatny na skutki wyczerpania. -Pomysl tylko. Istnieja udokumentowane przypadki wyzdrowienia z odmian raka, ktore dotychczas byly uwazane za nieuleczalne. -Caly czas mam to na uwadze - powiedziala St. Pierre. -I z chorob serca. Jego zywosc byla niemal dziecieca. -Jak powiedzialam, drogi przyjacielu, twoja praca moze zmienic swiat. Przepraszam, ze o to pytam, ale ile czasu jeszcze ci trzeba do przekazania swojej receptury fundacji Whitestone? Anson zapatrzyl sie w mrok z usmiechem w oczach, chociaz wargi nie zdradzaly jego radosci. Przez ostatnie dwa do trzech tygodni zmagal sie z wlasnymi dziwactwami - instynktem posiadania, perfekcjonizmem, nieufnoscia. Nadeszla pora, pomyslal. Pora podziekowac Whitestone i Elizabeth za zorganizowanie mu wszystkiego, czego potrzebowal do zakonczenia swoich badan; pora, by spotkac sie z ich naukowcami i podzielic sie z nimi wszystkimi pozostalymi tajemnicami Sarah 9; pora podziekowac za szpital w imieniu tych wszystkich, ktorych zycie zostalo uratowane dzieki jego dzialalnosci; pora zastanowic sie, co dalej robic w zyciu. -Ty i twoja fundacja okazaliscie sie wobec mnie bardzo cierpliwi - rzekl z zaduma. -Wiec mozemy zorganizowac spotkanie z naszymi naukowcami? Przez dluzsza chwile milczal, nie odpowiadajac. Zapatrzyl sie w feerie barw na niebie, ktore w ciagu paru minut zmienilo sie z czarnego na rozowo-szare. Swit w dzungli byl cudowny. Anson zgadzal sie z tym, ze nalezalo rozpoczac wspolprace z Whitestone. Mial jednak pewien plan, ktory chcial przedtem zrealizowac - plan bioracy sie z jego moznosci cieszenia sie wschodem slonca w dzungli. -Jesli mam byc szczery - rzekl - jest cos, o co chcialbym was przedtem poprosic. -Czy nie zapewnilismy ci czegos? -To sie moze wydawac trudne do uwierzenia, ale owszem, istnieje cos takiego. Chcialbym poznac rodzine mezczyzny, ktory podarowal mi nowe zycie, i pomoc jej finansowo, na ile mnie stac. St. Pierre nie odpowiedziala od razu. Kiedy to zrobila, odmowa byla bardzo stanowcza. -Joseph, mysle, ze zdajesz sobie sprawe z tego i doceniasz to, jak dalece tolerancyjne i cierpliwe bylo w stosunku do ciebie Whitestone. -Oczywiscie. -Mamy wylaczne prawa do Sarah dziewiec i wszystkiego innego, co powstaje w tym laboratorium, mimo to pozwolilismy Ci utrzymywac w sekrecie procedury i hodowle komorek, ktorych uzywasz. Wiemy, ze wiekszosc kadzi z drozdzami w twoim laboratorium nie sluzy do produkcji leku. -Jestem wdzieczny za... -Joseph, posluchaj, prosze. Cierpliwosc zarzadu Whitestone i ludzi z dzialu rozwoju jest na wyczerpaniu. Ilosciowe wyniki naszych prob klinicznych sa ograniczone, poniewaz caly zapas Sarah dziewiec przeznaczony do badan zarowno tutaj, jak i w Europie pochodzi od ciebie. Powiesz moze, ze dostarczasz lek wystarczajaco szybko, ale tak nie jest. Kazdy dzien opoznienia we wprowadzeniu tego cudownego preparatu na swiatowy rynek przeklada sie na milionowe straty. Wiem, ze nie dbasz o pieniadze, ale pomysl o ludziach, ktorzy do tego czasu umra. Musimy zamknac kolo, Joseph. Potrzebujemy mikrobow i zrodla produktow rekombinacji DNA, potrzebujemy twoich procedur, zebysmy mogli zakonczyc proby kliniczne i zaczac masowa produkcje. Przyznajemy ci pelna zasluge za stworzenie Sarah dziewiec. -Wiesz, ze mi na tym nie zalezy. -Przestalam juz nadazac, na czym ci zalezy, Joseph. Jesli obchodzi cie wprowadzenie leku na rynek, co przyczyni sie do uratowania wielu istnien ludzkich, to poczyn ostatnie kroki. Powiem tak: jesli chcesz czegos wiecej od Whitestone, to zgodz sie, by fundacja zazadala czegos wiecej od ciebie. -Mow jasniej. -W porzadku. Przypuscmy, ze wdowa po dawcy twojego pluca zechce sie z toba spotkac, a my zalatwimy ci przelot do Amritsar, zebys mogl ja poznac, a moze takze dwoje jej dzieci. -Czego zadasz w zamian? -Po powrocie z Indii przyleci tu z Anglii wraz z aparatura zespol naukowcow, ktory zabierze ze soba twoje szczepy komorkowe. Kiedy sie zjawia, zapoznasz ich z twoimi notatkami, ale nie z tymi falszywymi, o ktorych wiem, ze je skrupulatnie prowadzisz, tylko z prawdziwymi. Zaplacilismy, i to sowicie, za twoje badania. Czas, zebysmy sie stali wlascicielami ich rezultatu. -Moze jestes innego zdania, Elizabeth, za to ja swiecie wierze, ze tajemnica, ktora otaczalem wyniki moich badan, byla uzasadniona i lezala w najlepszym interesie nas wszystkich. Poniewaz bylem jednoosobowo odpowiedzialny za projekt, wszystko odbywalo sie wedlug moich regul, bez koniecznosci uzgadniania z wieloma kapitanami, a przy tym bez ryzyka odkrycia istotnych sekretow moich badan przez szpiegow przemyslu farmaceutycznego. Ale zgadzam sie z toba, ze czas skonczyc z tajemnica. -Wiec umowa stoi? -Stoi. -Dzieki, Joseph, Dziekuje w imieniu swiata. St. Pierre objela go, po czym przyciagnela jego glowe do swojej i pocalowala go czule w usta. -Przeszlismy razem szmat drogi - powiedzial. -Ten etap naszej wspolnej podrozy sie konczy. Powinienes byc zadowolony ze swoich osiagniec. Ja jestem z ciebie dumna. Pojde teraz troche odpoczac. Mam dzis dyzur w klinice, ty zreszta tez. -Stawie sie na czas - odparl Anson, biorac gleboki haust przepysznego powietrza. St. Pierre wrocila do swojej kwatery na koncu korytarza, za mieszkaniem Ansona, skladajacej sie z pojedynczego pokoju i prysznica. Miala dosc ciasnego pomieszczenia i plesni, ktora uparcie odradzala sie na plytkach kabiny prysznicowej, wiec starala sie przebywac w niej jak najkrocej, marzac o swoim eleganckim domu, polozonym wysoko na zielonym wzgorzu z widokiem na Jaunde. Nie byla jeszcze pewna, czy zostanie w Kamerunie, kiedy Wladcy wykorzystaja Ansona do konca. Tak czy inaczej, otrzyma premie albo kapital akcyjny w nowym przedsiebiorstwie farmaceutycznym Whitestone, dzieki czemu bedzie bogata. Niezla nagroda za pare lat opiekowania sie ekscentrycznym, niemajacym do nikogo zaufania geniuszem. Uzywajac prywatnego telefonu, zadzwonila do Londynu. Zglosila sie automatyczna sekretarka. -Zawarlam umowe - powiedziala St. Pierre. - Zawozimy go do Indii na spotkanie z rodzina, a on siada z naszymi ludzmi i przekazuje im swoje notatki i hodowle komorek. Mam do niego zaufanie. Zawsze dotrzymuje slowa i nie ma powodu, zeby chciec nas czyms finansowo zaskoczyc. Nie dba o pieniadze, a przy tym kapital akcyjny, jaki bedzie mial w Whitestone Pharmaceuticals, wystarczy mu do utrzymania tutejszego szpitala po wsze czasy. Droga byla dluga, ale juz sie prawie konczy. Moim najwiekszym bledem, odkad zaczelam tu pracowac, bylo to, ze nie rozpoznalam od samego poczatku rozmiaru jego obsesji ani do czego Anson sie posunie, by utrzymywac w tajemnicy wyniki swojej pracy przed ludzmi, ktorzy mu ja sfinansowali, ale znalazlam sposoby, jak zapanowac nad jego dziwactwami i pobudzac jego talent. Uderz mojego drogiego Josepha, to z pewnoscia odpowie tym samym. ROZDZIAL 19 Umysl czesciej mdleje z wyczerpania nauka niz gimnastyka.Platon, Panstwo, Ksiega VII Natalie wiedziala, ze nie wroci do formy po jednodniowej rehabilitacji. Glupio, ze zgodzila sie podjac terapie fizyczna i plucna tak wczesnie po mece przezytej w pozarze. Sprawdzila czas na liczniku ruchomej biezni i na wszelki wypadek zerknela na zegar scienny, zeby sie upewnic, czy pierwszy nie byl zepsuty. Siedemnascie minut, przy zerowym nachyleniu. Kompletna kleska, pomyslala. Nie bylo sensu przedluzania tej farsy, pluco po prostu nie funkcjonowalo prawidlowo. Rachel French mogla sobie mowic, co chciala, o gojeniu sie oparzen i powrocie pluca do nominalnego stanu, ale Nat wiedziala, ze to niemozliwe. Jasne, Lefty, ani sie spostrzezesz, jak znow bedziesz swietnie rzucal pilka baseballowa - niech ci tylko odrosnie urwana reka. -No, Nat - zachecala ja fizjoterapeutka. - Jeszcze piec minut. Dobrze ci idzie. -Idzie mi do dupy i dobrze o tym wiesz. -Mylisz sie. Twoi pulmonolodzy powiedzieli mi, ze funkcje wydolnosciowe sie ustabilizowaly i teraz powinna nastepowac stala, wolna poprawa. -Zaden lekarz nie obiecuje poprawy - warknela Natalie, robiac przerwe dla nabrania tchu. - W rzeczywistosci ucieka od tego... w ten sposob albo okaze sie madry i wnikliwy... albo przypisuje mu sie zasluge, jesli pacjentowi sie polepszy. -Nie pomozesz sobie, myslac negatywnie. -Poprawka - powiedziala Natalie, wylaczajac bieznie. - _ Nie mam zamiaru w ogole sobie pomagac... Dzieki za poswiecenie mi czasu... Zadzwonie, kiedy poczuje, ze znow moge cwiczyc. Zabrala swoj recznik i wybiegla z sali, czujac, ze fizjoterapeutka jest gotowa popedzic za nia. Natalie wiedziala, ze zachowuje sie jak kretynka, ale nie dbala o to. Pogodzila sie ze strata pluca, okazawszy klase i charakter oraz pozytywne myslenie, jednak teraz, choc jej matka i siostrzenica przezyly tylko dzieki niej, zewszad naplywaly kartki z wyrazami uznania i przygotowywano uroczysta ceremonie, zabraklo jej klasy i charakteru, aby walczyc o przegrana sprawe. Pedzila do domu, majac nikla nadzieje, ze jakis pechowy policjant osmieli sie zatrzymac ja i wlepic mandat. Moze kiedys jej rozpacz i rozzalenie ustapia miejsca poczuciu nowego celu i sensu istnienia. W tym czasie jakis matematyk, ktory nie nadawal sie na nauczyciela w szkole sredniej, obliczy na kalkulatorze, czy jej parametry kwalifikuja ja do znalezienia sie na liscie przydzialu pluc. Zobaczmy, jakie ma szanse: plus dwadziescia dwa - do konca zycia chodzi, powloczac nogami, zatrzymujac sie co pare krokow, by zlapac oddech. Plus dwadziescia osiem - zyje w ciaglej niepewnosci, zazywajac trucizne, ktora paralizuje jej system immunologiczny i z jazdy w publicznej windzie czym ryzyko grozace smiercia... Hermina pisala jakas notatke przy stole jadalnym. Obok staly dwie plastikowe torby ze srodkami czyszczacymi. -Czesc, kochanie - powiedziala matka. - Nie spodziewalam sie, ze tak szybko wrocisz. -Jenny jest w domu? -Siedzi w samochodzie. Postanowilam zawiezc ja do tamtego wynajetego mieszkania. Mysle, ze dzis sie tam przeniesiemy. -To wspaniale, mamo. -Skarbie, przepraszam cie za to wszystko. Wiem, ze jestes na mnie zla, masz do tego pelne prawo. -Wypadki sa od tego, zeby sie zdarzaly. Ciesze sie, ze tobie i Jenny nic sie nie stalo. Jezeli masz wyrzuty sumienia w zwiazku z tym, co mnie spotkalo, to wiesz, jak masz postepowac. -Wiem i jak dotad mi sie udaje. -Mam nadzieje. -Chcesz zobaczyc mieszkanie? -Moze jutro. -Jak przebiega twoja rehabilitacja? -Obiecujaco. -Przepraszam, ze to mowie, ale nie slysze tego w twoim tonie. -Czuje sie dobrze. -Wierz mi, ze gdybym mogla cofnac czas i albo przestac palic przed rokiem, albo w czasie pozaru schowac sie w szafie i splonac, zrobilabym to drugie. -To nonsens. Skonczylas z paleniem i tylko to sie liczy. Przestan mowic, jak bardzo zalujesz, ze nie splonelas. To niczemu nie sluzy. -Nat, pomoz mi, prosze, doprowadzic do porzadku nowe mieszkanie. -Mamo, czuje sie dobrze. Naprawde. -Powiedzieli, ze ci sie poprawia? -"Stopniowa poprawa", tak to okreslili. Czujac, ze to nieprawda, Hermina objela corke ramionami. -Kochanie, tak mi przykro, uwierz mi. -Wierze ci, mamo. -Jestes pewna, ze nie ma niczego... -Jestem pewna. Trzeba mi troche odpoczynku, nic wiecej. -Coz... nie chce, zeby Jenny czekala na mnie za dlugo w samochodzie. Moze przyjedziesz pozniej na kolacje? -Nie, nie. Zdrzemne sie, a potem sprobuje choc troche nadrobic zaleglosci w nauce. -Dzieki za pozyczke, ktora mi dalas na zainstalowanie sie w nowym mieszkaniu. Zwroce ci, kiedy dostane pieniadze z ubezpieczenia. - Nie trzeba. - Nie, chce ci zwrocic. - Dobrze, mamo. Wszystko jedno, kiedy mi oddasz te pieniadze. Po wyjsciu matki Natalie jeszcze przez pewien czas stala przy stole jadalnym. Normalnie poszlaby pod prysznic, ale tym razem w sali do cwiczen nawet sie nie spocila. Nie wiedzac, co z soba zrobic, zdjela podkoszulek, rzucila go na podloge, przez moment sie wahala, czy nie nastawic jakiejs muzyki, w koncu poszla do salonu i usiadla w glebokim fotelu. Naprzeciw niej, nad ozdobnym, marmurowym gzymsem gazowego kominka widnialo wielkie, kolorowe zdjecie w ramkach, niezwykle pod wzgledem kompozycji i wyrazistosci szczegolow, zrobione przed siedmiu laty przez profesjonalnego fotografa podczas igrzysk panamerykanskich w Mexico City, pokazujace Natalie, w momencie gdy przerywa tasme na mecie w finalowym biegu na 1500 metrow. Wyrzucone w gore ramiona z zacisnietymi piesciami i wyraz najwyzszego uniesienia na twarzy nie wymagaly komentarza. Nigdy wiecej nie przezyje takiej euforii, ani na biezni, ani na sali operacyjnej. Chryste, moze nawet nie w sypialni... Nigdy wiecej. Lewa reka pomasowala ciagle jeszcze bolesne miejsce z boku klatki piersiowej. Jak brzmialy slowa tej piosenki w MASH? Samobojstwo jest proste? Samobojstwo jest bezbolesne? Moze to prawda, ze samobojstwo jest latwe. Proste... bezbolesne... - latwe. Tworcy filmu nie przypuszczali, ze ktos odniesie te same slowa do sytuacji po spaleniu sie jedynego pluca, jakie mial. Jesli zdobedzie sie na odwage, to jak to zrobic? Po raz drugi Natalie zastanawiala sie nad odebraniem sobie zycia, ale pierwszy raz byl dawno temu. Nie warto zyc, bedac plucnym kaleka. Cherlawe zycie skutkiem terapii immunosupresyjnej po przeszczepie tez wydawalo sie nie do przyjecia. Najgorsze byloby czekanie i obserwowanie, jak jej miejsce na liscie przydzialow wedruje w gore i w dol niczym indeks Dow Jonesa. Trudno bylo uwierzyc, ze osoba o tak obiecujacej przyszlosci znalazla sie w takiej sytuacji. Przestrzen wokol Natalie robila sie coraz ciasniejsza i nie bylo zadnego sposobu, zeby zatrzymac ten proces. Najlepsze beda tabletki, pomyslala. Przypomniala sobie, ze Towarzystwo Cykuty zalecalo zazyc odpowiednia ilosc srodkow uspokajajacych i przeciwbolowych, zeby zapasc w spiaczke, a tuz przed utrata swiadomosci zalozyc na glowe plastikowa torbe. To nie brzmialo zachecajaco, w dodatku nie wiadomo, czy bylo w ogole mozliwe. Trzeba bedzie zajrzec do Internetu. Skoro mozna sie z niego dowiedziec, jak skonstruowac bombe termojadrowa, z pewnoscia znajdzie sie w nim efektywniejszy, bezbolesny sposob popelnienia samobojstwa. Patrzac na zdjecie z igrzysk panamerykanskich, Natalie mimo woli zaczela bawic sie mysla, jak zdobyc wystarczajaca ilosc oxycontinu lub valium, zeby zapasc w spiaczke. Uswiadomila sobie, ze telefon na drugim koncu stolu zadzwonil ktorys raz z rzedu. Wyswietlacz pokazal nieznany numer z New Jersey. Pewnie ktos z telemarketingu, pomyslala, usmiechajac sie na mysl, ze cos tak banalnego przerywa jej hamletowskie wahanie. Nieco zdeprymowana siegnela po sluchawke. -Halo? -Mowi June Harvey z Northeast Colonial Health. Chcialabym porozmawiac z pania Natalie Reyes. -Przy telefonie. -Pani Reyes, otrzymalam zadanie zajecia sie sprawa zwrotu wydatkow zwiazanych z pani operacja w Rio de Janeiro i przewiezieniem pani z powrotem do Stanow Zjednoczonych. -W czym moge pani pomoc? -Przede wszystkim chcialabym uslyszec, ze pani dobrze sie czuje. -Dziekuje za troske. Nie przypominam sobie, zeby ktos z mojego towarzystwa ubezpieczeniowego kiedykolwiek zapytal mnie o zdrowie. Jesli mam byc szczera, to w moim zdrowiu nastapily ostatnio komplikacje. -Przykro mi to slyszec. Dzwonie z dobra wiadomoscia: Northeast Colonial po rozpatrzeniu pani przypadku postanowilo zwrocic wszelkie koszta przewiezienia pani do Bostonu. Zwrot kosztow. Do tej chwili Natalie w ogole nie zastanawiala sie, kto zaplacil za jej powrotny przelot. Doszla do wniosku, ze musial sie tym zajac Doug Berenger. To nie znaczylo, ze popadlaby w ruine, gdyby nie otrzymala refundacji, ale taka podroz musiala sporo kosztowac. Typowe dla niego, ze nigdy nie wspomnial o pokryciu kosztow z wlasnej kieszeni. -Dziekuje - powiedziala. - Bardzo dziekuje. -Jeszcze jedno. -Slucham? -W naszych rejestrach jest zapis, ze w szpitalu Santa Teresa w Rio de Janeiro usunieto pani pluco, -To prawda. -Nie otrzymalismy ze szpitala zadnych danych potwierdzajacych ten fakt i choc pokrylibysmy w pelni te wydatki, nie przyslano nam zadnych faktur dotyczacych zabiegu i hospitalizacji. -Coz, przez pewien czas bylam nieprzytomna, a kiedy sie obudzilam, zadzwonilam do domu, zeby podano mi numer polisy, i przekazalam go ludziom w szpitalu. Niewiele sobie przypominam z tego okresu, ale to jedno pamietam bardzo dobrze. -Jesli tak, to prosimy, zeby pani napisala albo zadzwonila do szpitala Santa Teresa - powiedziala June Harvey. - Potrzebne sa nam kopie protokolow historii choroby i podanie o zwrot poniesionych kosztow. Przysle pani odpowiednie formularze, jesli pani sobie zyczy. -Tak, tak. Prosze to zrobic. June Harvey zyczyla jej ustapienia komplikacji, poprosila o adres e-mailowy i skonczyla rozmowe. Natalie jeszcze przez pare minut siedziala w fotelu, zdajac sobie sprawe, ze telefon z jakichs nieokreslonych powodow ostudzil jej zapal samobojczy. Mam jeszcze czas, pomyslala, mnostwo czasu. Wstala z fotela, zagotowala wode i zaparzyla herbate, ktora zabrala ze soba do malego gabinetu, przylegajacego do sypialni. Zamiast poszukac w Google'u Towarzystwa Cykuty, wystukala na klawiaturze haslo "Szpital Santa Teresa". Wyszukiwarka w ciagu 0,07 sekundy wyswietlila 10 504 wyniki. Kto mialby ochote zejsc ze swiata, ktory oferuje tyle mozliwosci? - zadala sobie pytanie. Moze tuz za rogiem byl sklep, ktory sprzedawal mechaniczne pluca wielkosci plecaka. Znalezienie adresu i telefonu szpitala, mieszczacego sie w dzielnicy Botafogo w Rio, zajelo jej pol godziny. Po zrezygnowaniu z poczatkowego pomyslu, by skorzystac z pomocy matki, poszukala numeru kierunkowego do Brazylii, nastepnie do Rio i zaczela telefonowac. Pierwsze proby nie przyniosly efektu z powodu przerw w polaczeniu, jak rowniez jej nieskladnej portugalszczyzny, jednak krok po kroku, w miare nabierania wprawy w nawigacji w sieci telefonicznej, Natalie dotarla do celu, polaczywszy sie kolejno najpierw z punktem informacji dla pacjentow, potem z dzialem finansowym, kartoteka, a nawet komorka ochrony. Godzine i kwadrans po telefonie June Harley Nat skonczyla ozywiona dyskusje z kierowniczka archiwow Santa Teresa, kobieta o nazwisku DaSoto, ktora mowila po angielsku mniej wiecej na tym samym poziomie co Natalie po portugalsku. -Przykro mi, pani Reyes - powiedziala - ale Santa Teresa jest jednym z najlepszych szpitali w Brazylii. Nasz elektroniczny system rejestracji danych jest bardzo sprawny, o ile zostala pani przyjeta do szpitala w dniu osiemnastego lipca. Nie byla pani operowana w zadnej z naszych sal chirurgicznych, a juz z cala pewnoscia nie przelezala pani u nas ani jednego dnia, a pani twierdzi, ze spedzila tu dwanascie dni. Pyta pani, czy jestem tego pewna. Jestem tak pewna, ze zagwarantowalabym to nie tylko moim stanowiskiem, ale nawet zyciem. -Dziekuje pani, seniora DaSoto - powiedziala Natalie, uswiadamiajac sobie, ze serce bije jej przyspieszonym rytmem, nie mogac uwierzyc, czy ta kobieta, choc mowila z calym przekonaniem, czegos nie przeoczyla. - Wiem, ze podjela pani trudne postanowienie udzielenia mi informacji, nie wiedzac, kim jestem. -Prosze bardzo. -Mam ostatnia prosbe. -Slucham. -Czy nie zechcialaby mi pani podac numeru komisariatu policji, ktory mogl z najwiekszym prawdopodobienstwem zajmowac sie sprawa napadu na mnie i postrzelenia? ROZDZIAL 20 Jego roznorodne i barwne zycie jest kwintesencja zycia wielu.Platon, Panstwo, Ksiega VIII Big Bend Diner. Sandy Macfarlane zgasila czerwono zielony neon nad wejsciem do lokalu, choc praktycznie do zamkniecia zostalo jeszcze dziesiec minut. Ale co tam! Corlissowie nie beda mieli nic przeciwko temu. W ciagu szesciu lat pracy dla nich nie opuscila ani jednego dnia. Byla przystojna kobieta o wlosach pomaranczowego koloru i zmyslowych, pociagajacych ksztaltach, z ktorych byla dumna, niby to narzekajac, ze musi schudnac. -Zamykasz dzis wczesniej, Sandy? - spytal Kenny Hooper. Hooper, wdowiec po szescdziesiatce, mimo swego wieku nadal pracowal w miejscowej zwirowni. Po pracy nie mial do kogo wracac do domu, z wyjatkiem swojego starego kundla, wiec kazdego wieczoru, skonczywszy zmiane, zatrzymywal sie po drodze na pozna kolacje w Big Bend. -Mam pare spraw do zalatwienia, Kenny - odparla Sanny - Poza tym moj szosty zmysl mowi mi, ze i tak dzis juz nikt wiecej nie przyjdzie. Sandy nie lubila klamac, nawet w tak malo znaczacych sprawach jak jej plany na wieczor, jesli jednak byla jakas rzecz, w ktorej Twin Rivers bylo najlepsze na swiecie, to ta rzecza bylo plotkowanie, a pod tym wzgledem Kenny Hooper nie ustepowal innym. Gdyby sie dowiedzial, ze umowila sie z klientem, ktory zjadl tam kolacje, wkrotce wiedzialoby o tym cale miasto i kazdy Jack Snap w dolinie, zonaty czy nie, zaczalby sie do niej przystawiac. Samotna kobieta o dobrej figurze, wychowujaca osmioletnie dziecko sama w sobie byla lakomym kaskiem, a co dopiero gdyby poznali jej fantazje. Doszla jednak do wniosku, ze Rudy Brooks wart jest ryzyka. -Mam szanse na ostatni kubek kawy, zanim wyplyniesz z portu? - spytal Kenny. Sandy miala wlasnie odpowiedziec, ze kawa sie skonczyla, a mlynek zostal juz wyczyszczony, kiedy zauwazyla, ze mezczyzna zerka na dzbanek za kontuarem. -Dobrze juz, dobrze - powiedziala, napelniajac kubek i z wlasnej inicjatywy dolaczajac podwojny cukier i podwojna smietanke. - Ale wypij ja predko. Hooper patrzyl, jak kobieta poprawia sobie fryzure przed lustrem na scianie za kontuarem i naklada szminke na wargi. -Do kogo tak sie spieszysz? - spytal z blyskiem w oku. -Wypij swoja kawe, Kenny. Stawiam ja tutaj. Daje ci w prezencie ostatni kawalek ciasta z borowkami. I tak mialam je wyrzucic. Rudy byl inteligentnym Teksanczykiem o surowej, meskiej urodzie, odzianym w sportowa koszule i dzinsy, ktore nie pochodzily ze sklepu z artykulami z demobilu. Mial waskie biodra i imponujaco szerokie ramiona - to, co lubila w mezczyznach. Jednak najbardziej pociagal ja jego usmiech. Byl lajdacki i seksowny - usmiech bandyty z pistoletem, wiedzacego, ze niewazne jak szybki jest przeciwnik, on i tak bedzie szybszy. Twin Rivers nie oferowalo wielkiego wyboru - wsrod niezonatych mezczyzn bylo tylko paru, a moze nawet o jednego, ktory by wygladal tak jak on. Skonczyla wycieranie i rzucila ostatnie spojrzenie na kuchnie. Przyszlo jej do glowy, ze Rudy moze byc zonaty. Mezczyzni zawsze klamali w tej sprawie. Umowila sie z nim w Zielonej Latarni, zeby wypic pare drinkow. Nic nadzwyczajnego. Jesli, jak mowil, jego firma zdecyduje sie wybudowac pierwsze centrum handlowe w Twin Rivers, a on bedzie regularnie przyjezdzal na teren budowy na zachodnim skraju miasta, pozwoli mu na wiecej. Moze nawet na duzo, duzo wiecej. -Co zrobilas dzis wieczor z Teddym, Sandy? Jest u Nicka? -Nick moze zabierac Teddy'ego w kazda srode. -Podobno twoj eks dal wczoraj wieczorem niezly popis u Millera. Trzeba bylo czterech chlopa, zeby go wyrzucic. Mysle, ze ma problem. -Zatrzymaj swoje domysly dla siebie, dopoki nie bedziesz wiedzial na pewno, bo tu chodzi o Teddy'ego. Sandy poczula ucisk w sercu na wiadomosc, ze Nick znow zaczal pic. W czasie ich piecioletniego malzenstwa tlukl ja regularnie - zawsze pod wplywem alkoholu - choc nigdy nie uderzyl ich syna. Powiedziala sedziemu o jego charakterze i o problemie alkoholowym, a nawet przyprowadzila swiadkow, proszac o pozbawienie Nicka praw rodzicielskich, dopoki nie przedstawi dowodu, ze zapisal sie do AA, leczy sie lub robi cokolwiek w tym kierunku, jednak sedzia zajal twarde stanowisko, ze dziecko musi miec dwoje rodzicow, i odrzucil jej wniosek. Tak wiec we wszystkie srody i w co druga sobote nie pozostawalo jej nic innego, jak tylko modlic sie, zeby Nick zdolal zapanowac nad soba i zeby jego przyjaciolka Brenda sie nie upila, a nastepnego dnia wypytac okrezna droga Teddy'ego, czy byly jakies problemy. Choc do tej pory ani razu nie zdarzylo sie nieszczescie zwiazane z alkoholizmem Nicka, Sandy w istocie zawsze sie martwila, gdy Teddy przebywal poza domem, nawet wtedy, gdy zostawal na noc w domach swoich przyjaciol. Byl dzieckiem, dla ktorego warto bylo dlugimi godzinami obslugiwac klientow w restauracji. Ludzie, ktorzy go poznawali, po kilku minutach byli nim zauroczeni. Mial w sobie cos pociagajacego, moze to ten jego usmiech, moze piegi, a moze po prostu fakt, ze nigdy nikomu nie powiedzial przykrego slowa. Cokolwiek to bylo, Sandy i wszyscy w miescie wiedzieli, ze Teddy Macfarlane jest wyjatkowym dzieckiem. Po pewnym czasie, ktory wydal jej sie nieskonczonoscia, Kenny Hooper podniosl sie, zostawil na stole pieniadze za kolacje plus swoj staly, pieciodolarowy napiwek i wywlokl sie za drzwi. Spojrzawszy z niepokojem na zegar, Sandy wytarla stolik Hoopera i zgasila swiatla, po czym pospieszyla do swojego mustanga - kabrioletu w kolorze wozu strazackiego. Zostawiwszy zamkniety dach ze wzgledu na fryzure, wyjechala z parkingu na autostrade w kierunku Brazelton. Uwazala to miasteczko za atrakcyjniejsze od Twin Rivers; bylo tej samej wielkosci, ale mialo wiecej barow i klubow. Ujechawszy dwie mile, wyjela komorke i zadzwonila do Nicka. Zwykle nie telefonowala do Teddy'ego, kiedy byl u ojca, gdyz Nick tego nie lubil, lecz mimo podniecenia na mysl o spotkaniu z Rudy Brooksem poczula nagla, nieprzeparta potrzebe porozmawiania z synem - a takze sprawdzenia, w jakim stanie jest jego ojciec. -...lo? -Czesc, to ja. -No i? -Dzwonie, zeby sie dowiedziec, jak sie bawicie. -Super. Jest nam... po prostu... super. Tych pare slow wystarczylo, zeby sie zorientowala, ze mezczyzna pil. To sie najpierw objawialo w jego mowie. Bezposrednie pytanie, czy pil, skonczyloby sie odlozeniem przez niego sluchawki. -Moge zyczyc Teddy'emu dobrej nocy? -Ogladaja z Bren kreskowki. Jesli nie masz jakiejs waznej sprawy, to nie chce go odrywac. -Nie. Nic waznego... po prostu chcialam mu powiedziec "dobranoc". -Powiem mu, ze dzwonilas. -Nie zapomnij, Nick. -Do zobaczenia jutro. -Tak... Dzieki. Zrezygnowana, odlozyla telefon. Ledwie to zrobila, komorka zaczela dzwonic. -Czesc, Sandy, mowi Rudy. Cholera, pomyslala, najpierw Nick nie pozwala mi porozmawiac z synem, a teraz ten wystawi mnie do wiatru. -Czesc, jak sie masz - powiedziala. - Wlasnie wyszlam z pracy. Czekasz na mnie? -Marze, zeby sie z toba spotkac. Przynajmniej to jedno ukladalo sie dobrze. -Milo, ze tak mowisz. Ja tez czekalam caly dzien na to spotkanie, Rudy. -Drobna zmiana. Jestem na miejscu przyszlego centrum handlowego z jednym z naszych wykonawcow, Gregiem Lumertem. Powinnas go znac. -Wiem, kim jest, ale nie znam go osobiscie. -Omawiamy pewne drobne kwestie, ktore musimy zakonczyc. Moglabys wpasc tu na pare minut? Spytalibysmy cie o rade na temat kilku szczegolow. To jest po drodze do Zielonej Latarni, tylko kilkaset jardow w bok od autostrady do Brazelton. -Przypuszczam, ze tak... jasne - odparla Sandy, dochodzac do wniosku, ze nie powinna sie obawiac plotek ze strony Grega Lumperta, a zarazem czujac zadowolenie, ze randka z Rudym jest aktualna. Rudy wytlumaczyl jej szczegolowo, w ktorym miejscu ma skrecic. Niepotrzebnie, bo wiedziala dokladnie, gdzie to jest. -Bede najdalej za dziesiec minut - odpowiedziala. -Wspaniale. Nie moge sie ciebie doczekac. Miejsce przyszlego centrum bylo polozone w odleglosci niecalej mili od autostrady do Brazelton, na niezagospodarowanym, zalesionym obszarze, ktory w ostatnich latach stal sie przedmiotem licznych dyskusji. Sandy doznala dreszczyku emocji na mysl, ze jedzie na miejsce przedsiewziecia majacego zmienic fizyczny i ekonomiczny pejzaz miasta, ktore tak dobrze znala. Skreciwszy z asfaltu na kamienista, polna droge, zwolnila, zeby nie przedziurawic podlogi lub nie urwac tlumika. Swiatla reflektorow samochodu skakaly w gore i w dol po drzewach. W chwili gdy pomyslala, ze moze skrecila w niewlasciwym miejscu, bo odjechala juz daleko od szosy, las sie skonczyl. Znalazla sie na sporej polanie, na ktorej bylo widac slady robot ziemnych. Z boku polany stal ford bronco, a przy nim Rudy, oparty o maske. Tuz za fordem, w poblizu drzew, zaparkowany byl wielki kamper. Przez ogromne przednie okna saczylo sie swiatlo. Rudy pomachal do Sandy. Mial na sobie obcisle dzinsy, kowbojskie wytlaczane buty i kolorowa sportowa koszule z dlugimi rekawami. Przystojny facet, przemknelo jej przez mysl. -Czesc - powiedziala. -Pieknie wygladasz. -Dzieki. Gdzie jest Greg Lumpert? -Zadzwonila jego zona, ze ma jakies klopoty w domu. Prawie skonczylismy, wiec powiedzialem, zeby pojechal. -Jestes pewny, ze to zona? Slyszalam, ze pare lat temu umarla. -Tak mi powiedzial - odparl Rudy - ale moglem zle zrozumiec. Myslalem o innych rzeczach. Tracil ja znaczaco ramieniem i obdarzyl szelmowskim usmieszkiem. Zapamietala z jego dwukrotnych odwiedzin w Big Bend, ze mezczyzna jest poteznie zbudowany, ale tego wieczoru wydal jej sie jeszcze wiekszy i silniejszy. -Co to za autobus? -Nazwanie go autobusem to tak, jakby powiedziec Jessice Simpson, ze to zwykla dziewczyna. Postanowila nie ujawniac, ze nie znosi Jessiki Simpson. -Czy nalezy do twojej firmy? -To jest moj dom, kiedy pracuje na miejscu budowy. Masz ochote zajrzec do srodka? - poczula nagly, niewytlumaczalny niepokoj. -Moze kiedy indziej. To tak... nie wiem, jak to powiedziec... jakbym cie odwiedzila w pokoju hotelowym. -Nie myslalem o tym w ten sposob - odparl Rudy - ale jak sobie zyczysz. Otaczala ich zwarta, czarna sciana lasu. Ruch na autostradzie byl ledwie slyszalny. -Pojedzmy do klubu - powiedziala niespokojnie. - Slyszalam, ze maja tam fantastyczna orkiestre. -Po co tak sie spieszyc? - spytal Rudy, nie ruszajac sie z miejsca. -Rudy, prosze, zaczynam miec gesia skorke. -Kochanie, nie masz sie czego bac. Stojac o pare stop od niego, spostrzegla ze wzrastajacym strachem, ze mezczyzna rozklada na masce forda wyjeta z kieszeni chusteczke, po czym skrapla ja obficie plynem z metalowej piersiowki. Ocenila odleglosc dzielaca ja od mustanga. Nie miala szans, by do niego dobiec. Poczula slodki, mdlacy zapach chloroformu. W tym momencie otworzyly sie wielkie drzwi kampera i ze srodka wyszla mloda kobieta - szczupla, ksztaltna blondynka. -Hej, Sandy - zawolala wesolo. - Chodz zwiedzic nasza chate. Sandy odruchowo obrocila sie w jej strone. W tym krotkim momencie stracila jedyna szanse stawienia oporu. Rudy dwoma szybkimi krokami przebyl dzielaca ich odleglosc i przycisnal jej do twarzy nasiaknieta chloroformem chusteczke tak szczelnie, ze nie byla w stanie jej oderwac. Po paru sekundach swiat wokol niej zaczal wirowac, chwile pozniej wszystko stalo sie czarne. Ogarnelo ja przerazenie, ktore przeksztalcilo sie w pojedynczy obraz, w jedno slowo. Teddy. To byl ostatni obraz, jaki zanotowal jej mozg, zanim pochlonela ja ciemnosc. Pietnascie minut pozniej imponujacy winnebago adventurer zjechal z lasu na autostrade do Brazelton. W pewnej odleglosci za nim jechal jaskrawoczerwony kabriolet mustang. Osiemnascie mil dalej samochody zajechaly na parking wypoczynkowy Kamper sie zatrzymal, mustang zas pojechal polna droga konczaca sie na Redstone Quarry - malym jeziorku, ktore w okolicy mialo opinie bardzo glebokiego. Urwisko wznosilo sie na pietnascie stop nad poziomem wody. Pusty mustang zniknal w ciemnosci, nim jeszcze dotknal powierzchni wody. Nikt procz mezczyzny, ktory przedstawial sie jako Rudy Brooks, nie uslyszal plusku. ROZDZIAL 21 A nie wydaje ci sie, ze kto sie ma poswiecic zawodowi straznika, temu jeszcze czegos potrzeba:ze oprocz temperamentu powinien miec wrodzonamilosc madrosci? Platon, Panstwo, Ksiega II-Natalie, mialas w przyszlym tygodniu podjac przerwany staz na chirurgii. Dziekan Goldenberg pokazal jej sterte dokumentow dotyczacych powrotu Nat na akademie. -Wiem. -Sadzisz, ze wytrzymasz fizycznie taka podroz? -Od czasu kiedy skonczylam te wszystkie rozmowy z Brazylia, spedzalam codziennie przynajmniej trzy godziny w sali odnowy fizycznej. Pomiary funkcjonowania pluc wykazaly dwudziestopiecioprocentowa poprawe, od chwili gdy zbadano je zaraz po pozarze. Moge nawet biegac. -Ale teraz chcesz przedluzyc zwolnienie. -Czuje, ze musze to zrobic. Gabinet Goldenberga wygladal tak samo jak wowczas, gdy zostala zawieszona na akademii, lecz sytuacja byla inna. Procz Natalie i dziekana znajdowali sie w nim jeszcze Doug Berenger i Terry Millwood. Veronica zaproponowala, ze tez przybedzie, zeby podtrzymac ja na duchu, ale Natalie nie chciala jej wyciagac z dyzuru na poloznictwie. Po poczatkowej fali telefonow do roznych oddzialow szpitala Santa Teresa Nat rozmawiala z wieloma komisariatami policji w Rio. Na jej korzysc przemawial fakt, ze istnialo prawo zobowiazujace szpitale do zglaszania policji wszystkich ran postrzalowych. Tymczasem owa placowka nie zlozyla takiego doniesienia, a w zadnym z komisariatow nie bylo meldunku, ze kobieta zostala postrzelona. Nastepnego dnia zaangazowala do pomocy matke. Wynik byl podobny, z ta roznica, ze przyniosl dodatkowe niepowodzenie - na liscie personelu szpitala Santa Teresa nie figurowal lekarz nazwiskiem Xavier Santoro. Co wiecej, nie bylo takiego w calym miescie. Godzine po ostatnim telefonie matki, skierowanym do Rady Lekarskiej Rio de Janeiro, gdzie ow chirurg rowniez okazal sie nieznany, Natalie byla juz w sali gimnastycznej, wykonujac cwiczenia tlenowe i beztlenowe. Nastepnego dnia zadzwonila do swojego pulmonologa z usprawiedliwieniem i prosba o przerwe w terapii. -Terry, czy dostales juz wyniki badan Natalie od jej pulmonologa? - spytal Goldenberg. -Tak. Rachel French zostawila je wczoraj u mnie, bo sama nie mogla przyjsc dzis rano. Millwood podal mu karte, zas dziekan przejrzawszy je, pokiwal glowa, ze sprawa jest jasna. -Natalie, masz zaleglosci w zajeciach, ktore moga spowodowac, ze nie skonczysz studiow razem z twoim rokiem - rzekl. - Poza tym sama powiedzialas, ze caly ten kram w Brazylii moze byc rezultatem qui pro quo, wynikajacego z bariery jezykowej i trudnosci w porozumieniu sie z systemem szpitalnym odleglym o pol swiata. -Jesli stwierdze tam na miejscu, ze zostalam odnotowana w szpitalu i na policji, wroce najblizszym samolotem. Nie bede sie nawet starala dowiedziec, kim jest doktor Santoro. -Doug, znasz tego doktora Santoro? -Raz z nim rozmawialem - odparl Berenger. - Nat twierdzi, ze facet mnie zna, chociaz ja nigdy o nim nie slyszalem. Kontaktowalem sie glownie z pielegniarka na chirurgii, ale nie pamietam nazwiska tej kobiety. Goldenberg sprawial wrazenie kompletnie zaskoczonego. -Natalie - rzekl - rozmawialem z twoja psychoterapeutka, doktor Fierstein. Nie uwaza za wskazane, zebys pojechala. Miewasz przeblyski pamieci dotyczace realiow tej nocy, gdy zostalas postrzelona. -Zaczelam je miec jeszcze w szpitalu w Rio. Doktor Fierstein nazywa je objawami pourazowych psychicznych zaburzen. -Wiem. Obawia sie, ze twoj powrot na miejsce, gdzie doznalas urazu, moze miec fatalne nastepstwa. -Doktorze Goldenberg - odpowiedziala Natalie. - O tym, co panu teraz powiem, nie wie nikt, procz Terry'ego. Nawet moja psychoterapeutka. W chwili kiedy dostalam telefon od towarzystwa ubezpieczeniowego, zastanawialam sie bardzo serio nad popelnieniem samobojstwa. Doszlam do wniosku, ze moja sytuacja jest beznadziejna, bo albo zostane kaleka ze wzgledu na stan mojego pluca, albo po transplantacji wyniszczajace srodki zapobiegajace odrzuceniu przeszczepu. Nie przestalam byc przerazona taka alternatywa, ale od zakonczenia telefonow do Brazylii trawi mnie potrzeba znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie ma sladow zbrodni, ktora tak radykalnie zmienila moje zycie. Zdecydowalam sie to odkryc, nawet gdybym w rezultacie miala stracic stypendium i rok na akademii. Trzej lekarze wymienili spojrzenia. -Zgoda - rzekl w koncu Goldenberg. - Oto co moge zrobic. Dam ci dwa tygodnie urlopu i zwolnie z jednego z przedmiotow fakultatywnych. Polowa studentow i tak nie podejmuje zajec dodatkowych. Poloznictwo w San Francisco, "enriatologia w Londynie. Myslicie, ze o tym nie wiemy, ze prawda jest taka, ze kiedy bylismy studentami, robilismy to samo. Wszyscy sie rozesmiali. -A zatem, Nat - spytal Millwood - kiedy wyjezdzasz? -Jak tylko kupie bilet. -Dzieki, Sam - powiedzial Berenger, wstajac i sciskajac dlon dziekanowi. - W tych okolicznosciach to byla sluszna i uczciwa decyzja. Wyszedl z Natalie do poczekalni i dopiero kiedy Millwood sobie poszedl, wyjal z kieszeni marynarki koperte. -Nat, od momentu kiedy mi powiedzialas, co sie z toba dzieje, wiedzialem, ze bedziesz chciala wrocic do Brazylii. Bylem tego pewny, poniewaz cie znam. Doszedlem do wniosku, ze poniewaz to ja cie tam poslalem, mam obowiazek przynajmniej pomoc ci w wyjasnieniu tamtych spraw. -Bilety! - odgadla Natalie, bez zagladania do koperty. -Pierwsza klasa - uzupelnil Berenger. Usciskala go bez skrepowania w sposob, ktory wywolal usmiech na twarzy sekretarki Goldenberga. -Na kiedy sa zarezerwowane? - spytala Natalie, otwierajac koperte. -A jak myslisz? Pamietaj, ze jestem rownie niecierpliwy jak ty. Poza tym pewnie sobie przypominasz, ze moja zona ma biuro podrozy. Natalie sprawdzila date odlotu na biletach. -Jutro! -Reszta nalezy do ciebie - rzekl Berenger. - Mam nadzieje, ze kolko wkrotce sie zamknie. -Ja tez. -Mam jeszcze jedna nadzieje. -Na przyklad? -Ze tym razem pojedziesz autobusem, a nie taksowka. Lekarz znany wsrod Wladcow jako Laertes chodzil tam i z powrotem po gabinecie w swojej nadmorskiej posiadlosci u ujscia Tamizy. Byl profesorem na wydziale chirurgii szpitala St. George w Londynie, a zarazem znanym na calym swiecie wykladowca w dziedzinie transplantacji serca, bedacej jego specjalnoscia. Byl rowniez jednym z czlonkow zalozycieli organizacji Wladcow. W ciagu ostatnich szesciu miesiecy spelnial rotacyjna funkcje KF, czyli Krola Filozofow - wymagajaca kierowania dzialalnoscia klubu, a zarazem uprawniajaca do decydowania w kazdej kontrowersyjnej kwestii. -Glaukonie, zrelacjonuj nam to jeszcze raz - rzekl do urzadzenia glosnomowiacego stojacego na biurku w stylu Ludwika XIV. -Pacjentem jest W, numer osiemdziesiaty pierwszy na twojej liscie - odparl Glaukon, mlody, blyskotliwy transplantolog nerek z Sydney. - Piecdziesiecioosmioletni przemyslowiec, jeden z najbardziej znaczacych ludzi w Australii w dziedzinach ekonomii i polityki, o majatku, skromnie liczac, cztery miliardy dolarow, ktorego znaczna czesc jest gotow przelac na konto organizacji w zamian za nasze uslugi. Stan jego serca zmienil sie ze stabilnego na krytyczny, bez transplantacji ten czlowiek umrze w ciagu kilku tygodni. -Podobno to namietny palacz. -Owszem, ale przyrzekl rzucic palenie. -Jest z nim pewien problem. -Tak. Ma niezwykle rzadki zestaw przeciwcial. -Ile wynosi najlepsza zgodnosc tkankowa dla niego, jaka dysponujemy? -Osiem na dwanascie, a to znaczy, ze trzeba go bedzie szprycowac srodkami immunosupresyjnymi, co w duzym stopniu zwiekszy mozliwosc odrzucenia narzadu. -Otoz chce wam zakomunikowac, ze odkrylismy idealnego dawce dla niego. Mieszka w stanie Missisipi i ma dwunastopunktowa zgodnosc. -Wiec w czym problem? - spytal Temistokles. -Dawca ma jedenascie lat. -Rozumiem. Ile wazy? -Pod tym wzgledem sie nadaje. Jest dobrze rozwiniety. Nasz czlowiek ocenia, ze wazy okolo stu dwudziestu funtow, czyli piecdziesiat cztery kilo. -A odbiorca? -Sto siedemdziesiat funtow. Siedemdziesiat siedem kilo. -To daje trzydziestoprocentowa roznice. Czy to nie za duzo? -Idealne byloby dwadziescia procent albo mniej, za to W ma doskonalych kardiologow. Jesli bedzie sie oszczedzac i przyjmowac wlasciwe leki, przeszczep moze mu sluzyc przez pewien czas, dajac nam mozliwosc znalezienia bardziej odpowiedniego dawcy. -Jak dlugo? -Miesiac. Moze troche krocej, moze dluzej. -Kim jest dawca? -Nikim waznym. Jednym z czworga dzieci. Ojciec pije, matka pracuje w pralni chemicznej. -Nasza baza operacyjna w Nowej Gwinei jest gotowa. Polece tam, gdy tylko dawca zostanie zlapany i dostarczony na miejsce. -W takim razie pytam po raz drugi - rzekl Temistokles. - W czym problem? ROZDZIAL 22 Madry czlowiek mowi przekonujaco, jesli jest w zgodzie z samym soba.Platon. Panstwo, Ksiega IX Od: Benjamin M. Callahan Do: Kongresman Martin Shapiro Temat: Dotyczy sledzenia p. Valerie Shapiro Przesylam dyski i zdjecia bedace wynikiem mojego trzytygodniowego sledzenia Panskiej zony. Moge niemal ze stuprocentowa pewnoscia stwierdzic, ze pani Shapiro nie jest zaangazowana w romans w najpowszechniej rozumianym sensie tego slowa. W ciagu calego wyzej wymienionego okresu pani Shapiro odwiedzila czterokrotnie dom (wde zdjecie) Alejandra Garcii, mechanika w warsztacie Goodyear Automotive przy Veterans Parkway 13384 w Cicero. Dwa razy przebywala tam przez ponad godzine, a dwa razy wyszla w towarzystwie dziewczynki w wieku okolo dwunastu lat (wde zdjecia). W obu przypadkach spedzily czas na zakupach, glownie w sklepach odziezowych. Ich wzajemny stosunek byl cieply i serdeczny, dwukrotnie uslyszalem, jak dziewczynka powiedziala do niej: "ciociu Val". Zalaczam dokumenty potwierdzajace, ze panienskim nazwiskiem pani Garcii bylo Nussbaum, tak samo jak Panskiej zony. Nie maja wiecej dzieci. Mozna probowac zbadac jeszcze wiele innych watkow, lecz na podstawie zebranego materialu domniemywam, ze Julie Garcia jest corka Panskiej zony, urodzona gdy ta ostatnia miala szesnascie lat, i oddana do adopcji jej starszej (o trzynascie lat) siostrze. Dowiedzialem sie, ze adwokat Clement Goring (dane w zalaczniku) albo sam posredniczyl w akcie adopcji, albo wie, kto tego dokonal. Oszustwo, ktorego dopuscila sie Panska zona, jest bezsporne, lecz nie takiego rodzaju, jakiego Pan sie spodziewal. Jak juz wspomnialem, zgodzilem sie przeprowadzic sledztwo, z zastrzezeniem ze nie potrwa dluzej niz miesiac. Dalsze kroki moge podjac dopiero po zakonczeniu moich innych interesow. Zycze powodzenia w rozwiazaniu Panskiego problemu. Mam nadzieje, ze zgodzi sie Pan z moja opinia i ze wywiazalem sie z powierzonego mi zadania. Ben dolaczyl podsumowanie do grubej koperty zdjec, dokumentow i plyt DVD, wraz z rachunkiem opiewajacym na kwote, ktora na jakis czas mogla rozwiazac jego problemy finansowe. Sposrod jego ostatnich zadan to bylo najbardziej oplacalne. Martin Shapiro, dobrze zapowiadajacy sie kongresman, byl zonaty z kobieta dwa razy mlodsza od siebie - inteligentna, piekna, wyksztalcona - prawdziwym skarbem dla polityka, pod warunkiem ze w przeszlosci jego zony nie bylo mrocznych tajemnic. Taka pulapka moglo byc niezgodzenie sie przez nia na skrobanke, gdy miala szesnascie lat, a w rezultacie urodzenie dziecka, o ktore potem nie dbala. Panstwo Shapiro wydali mu sie przyzwoici, wiec Ben zdecydowal sie podjac zadania. Teraz jednak nadeszla pora wyjasnic do konca sprawe Lonniego Durkina. Zdumiewalo go, ze znajduje w sobie tyle zaangazowania po tak wielu latach obojetnosci wobec absolutnie wszystkiego, co go otaczalo. Od czasu podrozy do Idaho nie mogl pozbyc sie obrazu bezgranicznego smutku i zalu na twarzach Karen i Raya Durkinow. Byl przekonany, ze technicy w laboratoriach Whitestone w kraju i prawdopodobnie na calym swiecie nieswiadomie wspoluczestniczyli w procederze, ktory mogl okazac sie totalnym zlem, on zas musial i chcial sie dowiedziec, co to za proceder. W towarzystwie Althei Satterfield drepczacej tam i z powrotem po jego mieszkaniu zapakowal troche cieplych rzeczy, wyjal zapasy karmy dla kota wystarczajace na pare tygodni, po czym usciskawszy leciwa sasiadke, podrapal ostatni raz Pincusa i zszedl po schodach do swojego piecioletniego czarnego range rovera. Samochod byl podniszczony, mial z pol tuzina dziur, ktorymi Ben sie nie przejmowal, lecz wbrew zewnetrznemu wygladowi silnik byl nadal w dobrym stanie. Mechanik w Quickee Oil Change, ktory poprzedniego dnia dokonal przegladu, uznal, ze woz wytrzyma tysiacmilowa podroz do Fadiman w Teksasie. Procz walizki i pary dwudziestopieciofuntowych hantli Ben zaladowal do bagaznika skorzany, marokanski neseser pelny nowo nabytego sprzetu, wsrod ktorego znalazly sie urzadzenia podsluchowe, uzywany, lecz sprawny noktowizor, sto stop sznura do bielizny i nowy scyzoryk Swiss Army. Na koniec wyjal z aksamitnego woreczka swiezo naoliwionego smith wessona.381 wlozywszy go do kabury, wsunal pod dokumenty w schowku. Gustafson, ktora w koncu przestala go nazywac "panem Callahanem", poczatkowo rownie podekscytowana jego odkryciami w Cincinnati i w laboratorium Whitestone w Soda Springs jak on, w ciagu minionych paru tygodni stala sie wyraznie ostrozniejsza. -Mam wrazenie, Ben, ze powinnismy wezwac FBI - powiedziala podczas ich ostatniego spotkania. -I co im powiemy? Nie mamy zadnych niezbitych dowodow. Ludzie z Whitestone odepra latwo wszelkie zarzuty, jesli beda tak slabe jak nasze. Potem zreorganizuja sie albo przeniosa gdzies indziej i zaczna od nowa. -Mam kilkoro przyjaciol, ktorzy zbieraja informacje na temat tego przedsiebiorstwa - relacjonowala Benowi Gustafson. - To, czego sie dowiedzieli, powaznie mnie niepokoi. Glowna siedziba Whitestone znajduje sie w Londynie. Opierajac sie na sieci laboratoriow i wytworniach lekow, jest jedna z najszybciej rozwijajacych sie prywatnych firm na swiecie. -Jakich lekow? -Przewaznie ogolnych, dozwolonych w Europie i Afryce, ale nie u nas, przynajmniej do tej pory. Ben, mysle, ze to nas przerasta. -Jaki stad wniosek? -Taki, ze nie chce, zeby ci sie cos stalo. -Nie jestem bohaterem, mozesz mi wierzyc, ale wyrzadzono krzywde ludziom, moze nawet bardzo wielu ludziom. Tych ofiar bedzie coraz wiecej, dopoki nie zatrzymamy sprawcow. Lekarz zarzadza badanie poziomu cukru we krwi, a pacjent nieswiadomie zostaje wytypowany pod katem zgodnosci tkankowej. Od tej pory chodzi z bomba zegarowa w kieszeni. Czy wiesz, ile fiolek z krwia, tych tak zwanych rezerwowych, przychodzi kazdego dnia do Fadiman w Teksasie? Ile nowych profilow zgodnosciowych wzbogaca ich baze danych? Gustafson potrzasnela ponuro glowa. -Po prostu sie martwie - powiedziala. - Te wszystkie laboratoria badania krwi, wielki kamper, bron, zbir, ktory omal cie nie zabil. To nie sa drobne zlodziejaszki. -Hej - odparl Ben - czy mam do czynienia z ta sama kobieta, ktora w przebraniu pielegniarki weszla do sali operacyjnej szpitala w Moldawii, zeby udowodnic proceder nielegalnego pobrania nerki w zamian za obiecana prace? Pamietam z artykulu, ktory potem napisalas, ze to byl akt podlego wykorzystania czlowieka, i dodatkowo transakcja, ktorej warunki nigdy nie zostaly spelnione. Mysle, ze udalo ci sie wtedy uzyskac pare nakazow aresztowania. -To byl jeden z pierwszych przypadkow, kiedy wyjelismy z interesu handlarza narzadow i chirurga - powiedziala ze smutkiem. - Przynajmniej na pewien czas. -W Google i Yahoo jest ponad sto tysiecy wpisow na twoj temat. O tym, jak dzialalas w przebraniu, jak z narazeniem zycia pozbawialas zyskow poteznych posrednikow, dla dobra ludzi bedacych na dnie. Z tego nie wynika, ze wycofalas sie kiedykolwiek ze slusznej sprawy. -Mysle, ze bylam wtedy za mloda, zeby miec rozsadek. -W takim razie zalozmy, ze masz potezna wladze, a ja za wynagrodzenie, ktore otrzymuje od Strazy Narzadow, ryzykujac narazenie sie na wszelkie niebezpieczenstwa. -Bardzo smieszne! Dobrze, Ben, rob, co zaplanowales, ale prosze cie, badz ostrozny. -Bede ostrozny. -A skoro jestesmy przy zaplacie... -Tak? -Daje ci moja karte przedsiebiorstwa naftowego Sunoco. Nastepnego dnia podrozy w roli detektywa, Callahan zatrzymal sie w tanim motelu Starlight w Hollis w Oklahomie. O trzeciej trzydziesci nad ranem nie mogl jeszcze zasnac, patrzac w ciemna pustke pokoju numer 118. Godzine pozniej wstal, wzial prysznic, spakowal sie, wypil kubek kawy u recepcjonisty i ruszyl w dalsza droge. Surowosc pustyni zawsze budzila w nim groze, lecz jeszcze nigdy tak szczegolna jak owego ranka. W pastelowych barwach wstajacego switu piasek i szalwia rosnaca po obu stronach szosy wydawaly sie ciagnac w nieskonczonosc. Wylaczyl odtwarzacz CD i zostawiwszy otwarte okna, Ben zamyslil sie nad tym, czego mogl sie spodziewac w Fadiman, wkrotce przylapal sie na wspominaniu komiksu Fred and Ed, ktory czytal z nabozenstwem w tygodniku swojego college'u. W jednej ze scen ulubionego odcinka przyglupi gangster Fred, trzymajac ogromna siec i zwoj liny, oswiadcza swojemu mniejszemu, za to bystrzejszemu przyjacielowi, ze idzie polowac na aligatory. -Co zrobisz z aligatorem, jezeli go zlapiesz? - pyta Ed. -Nie pomyslalem jeszcze o tym - odpowiada Fred. Totalnie glupie, ale jakze wnikliwe. Ben dotarl do Fadiman krotko po dwunastej w poludnie. Senne miasteczko wygladalo jak zywcem przeniesione z klasyku ostatni seans filmowy Bogdanovicha. Bylo zamozniejsze niz Curtisville na Florydzie, siedziba Schylera Gainesa z jego stacja benzynowa i minimarketem, ale mialo identyczny klimat. Drewniany znak z luszczaca sie farba przy wjezdzie do miasta, podziurawiony kulami, swiadczyl, ze Fadiman bylo mocno zakorzenione w dawnych czasach, lecz patrzylo z nadzieja w przyszlosc. W drodze do centrum Ben zdolal sie zorientowac, ze glownym atrybutem nowoczesnosci miasteczka byly firmy sprzedazy ruchomych domow i samochodow rekreacyjnych oraz powierzchnie skladowe z magazynami. Po obu stronach miasta byly po trzy takie. Czujac rosnaca potrzebe wykapania sie i zjedzenia czegos, majac w glowie tyle samo planow co bohater komiksu wybierajacy sie na aligatory, Ben jechal powoli glowna ulica, dluga na cztery lub piec skrzyzowan, o szerokosci charakterystycznej dla miasteczek Srodkowego Zachodu. Po drodze naliczyl piec karczm serwujacych posilek, jednak zadna z nich nie sprawiala wrazenia, ze kiedykolwiek przeprowadzano w niej inspekcje sanitarna. Nie byl wybredny, jesli chodzilo o nastroj lokalu, a juz z cala pewnoscia nie uwazal sie za smakosza, lecz odstawiwszy ostatnio zantac i maalox, nie chcial narazac zoladka. Minawszy kolejne skrzyzowanie, zobaczyl dwie restauracje, ktore bardziej mu odpowiadaly: Mame Molly i Glodnego Kojota. Wybor byl latwy. Molly okazala sie wieksza i bardziej stylowa, niz sie spodziewal. Wystroj oparty na autentycznych motywach kowbojskich i farmerskich, dokola boksy z ciemnego drewna, wyscielane czerwona skora, w srodku zas stoly z czerwonymi papierowymi podkladkami pod nakrycia. Mniej wiecej jedna trzecia krzesel byla zajeta. Ben zaczal odczuwac zmeczenie z powodowane wczesnym wstaniem i dluga jazda. Przez chwile zastanawial sie, czy nie zamowic coorsa ze swoim ulubionym hamburgerem z wolowina, cheddarem i grzybami, zdecydowal sie jednak na zastrzyk kofeinowy w postaci coli. Mial do wykonania zadanie. Piwo moglo poczekac. MapQuest doprowadzil go bez problemow do Fadiman, zawiodl jednak, gdy Ben wpisal haslo "John Hamman High way". W Soda Springs zdawalo mu sie, ze odczytal te nazwe poprawnie, za to teraz nie byl juz taki pewny. Jedzac lunch, wyobrazil sobie, ze trzyma w reku sznur i siatke, a obok przechodzi niekonczacy sie ciag aligatorow. Co dalej? Wszystko po kolei, pomyslal, skinawszy na kelnerke. Byla krzepka kobieta o krotko ostrzyzonych siwych wlosach i aparycji wyrazajacej spokojna kompetencje, ktorej nikt nie jest w stanie podwazyc. Plakietka z nazwiskiem informowala, ze kelnerka ma na imie Cora. -Przepraszam cie, Coro. Szukam John Hamman Highway. Wiesz, gdzie to jest? Spojrzala na Bena ze zdziwieniem, po czym pokrecila glowa. W tym momencie minela ich druga kelnerka, serwujaca lunch. -Hej, Micki - spytala ja po cichu Cora, nie chcac zaklocac spokoju klientow. - John Hamman Highway. Slyszalas o takiej ulicy? Szukam laboratorium Whitestone - dodal Ben. -Tez nie slyszalam - powiedziala Cora. -Czy John Hamman Highway to nie obecna Lawtonvilleroad? - spytala Micki. - Zmienili nazwe rok temu, przypominasz sobie? Nazwali ja tak po tym zolnierzu z Lawtoiwille, ktory zginal w Iraku. Teraz juz wiem. -Wlasnie. Niech pan pojedzie dalej Main Street, a na rozwidleniu w prawo. Ale o laboratorium Whitestone nie slyszalam. -Dzieki - powiedzial Ben, doznajac ulgi, ze poszukiwana przez niego ulica istniala. - Znajde je. -Na pewno. Potwierdzenie padlo z ust mezczyzny, ktory siedzial w sasiednim boksie. Mial kwadratowa szczeke, szeroko rozstawione oczy i gesta, kedzierzawa, brazowa czupryne. Wygladal na mniej wiecej czterdziesci lat. -Zna pan laboratorium Whitestone? - spytal Ben, po braku interakcji z kelnerka domyslajac sie, ze mezczyzna jest nietutejszy. -Jutro bede tam pracowal. -Jest pan chemikiem albo kims takim? -Ja? - Mezczyzna sie rozesmial. - Skad, do diabla, taki pomysl. Jestem stewardem. Moj przyjaciel, ktory pracuje ze mna w Southwest, dorabia sobie w Whitestone, ale tym razem nie mogl przyleciec, wiec oddal chalture mnie. Seth Stepanski. Scisnal Benowi reke z sila, ktora Callahan ocenil na minimum siedem w dziesieciostopniowej skali. -Ben - przedstawil sie detektyw, czujac, ze w przeciwienstwie do swoich powiesciowych bohaterow zacznie sie jakac, jesli bedzie probowal na poczekaniu wymyslic pseudonim. - Ben Callahan. Nie czekajac na zaproszenie, Stepanski polozyl banknot na swoim stole i przesiadl sie do Bena. -Spodziewaja sie ciebie w Whitestone? - spytal. -Nie - odpowiedzial Callahan, myslac teraz intensywniej, gotow nawet improwizowac, byle utrzymac zainteresowanie stewarda, choc mezczyzna byl wyraznie zadowolony z towarzystwa. - Handluje wyposazeniem laboratoryjnym, a dyrektor Whitestone skontaktowal sie z nami w sprawie unowoczesnienia laboratorium. -Nie jestem pewny, czy dzis zalatwisz interes - rzekl Stepanski. - Przyjechalem z Corsicana, to jest na poludnie od Pallas. Jazda trwala krocej, niz sie spodziewalem, wiec utknalem tu na noc, a dzis rano pojechalem tam, zeby sprawdzic, czy nie potrzebuja mojej pomocy w samolocie. -I co dalej? -Nie udalo mi sie podjechac do budynkow. Teren jest otoczony wysokim plotem, zwienczonym drutem kolczastym. Wszystko razem wyglada jak wiezienie dla najgrozniejszych przestepcow, z ta roznica, ze nie ma wiezyczek strazniczych. Lezy na srodku pustkowia. Dokola nie ma nic, i to doslownie nic. W pewnej odleglosci widac pare budynkow, ale kiedy zadzwonilem do bramy i powiedzialem, kim jestem, jakas kobieta odparla, ze oczekuja mnie jutro po poludniu, a dzis nie ma sie mna kto zajac. Bena to zaintrygowalo. -A zatem lecisz jutro po poludniu? -Nie. W czwartek rano. Widac beda mieli dla mnie kwatere na jutrzejsza noc. -Ale na dzisiejsza nie? -Na dzisiejsza nie - powtorzyl jak echo Stepanski. -Wyglada na to, ze ja tez bede musial poczekac do jutra. -Laboratorium znajduje sie o dziesiec mil stad. Sprobuj przedtem zatelefonowac. Popelnilem blad, ze sam nie zadzwonilem. -Zrobie tak. -Jesli chcialbys sie zatrzymac w motelu, to Quahty Inn jest calkiem niezly. -Dzieki - rzekl Ben, myslac, w jaki sposob przedluzyc rozmowe. - Sluchaj, zatelefonuje do Whitestone i sprawdze, czy jest moja znajoma. Jesli nie, to pojdziemy do jakiegos baru, napijemy sie piwa i pogramy w rzutki. Czyzbym zaczal juz mowic przez nos? - zadal sobie pytanie, kladac na stole dwudziestke i odchodzac do rovera niby po telefon komorkowy i numer Whitestone. Przypomnial sobie, ze choc jego powiesciowi bohaterowie wiedzieliby dokladnie, jak zachowac sie w takiej sytuacji, dla niego kazde posuniecie bylo plywaniem po nieznanych wodach. Seth Stepanski nie byl zajmujacym rozmowca. Wydawalo sie, ze jego glownym zainteresowaniem bylo ogladanie telewizji i kobiecych piersi w nocnych klubach, a zyciowym celem znalezienie zastepczyni dla jego partnerki o imieniu Sherry, ktora go rzucila, kiedy jej sie w pore nie oswiadczyl. Siedzieli od dwoch godzin w boksie skapo oswietlonego baru o nazwie Charlie i byli juz przy trzecim piwie. -Kobiety lubia umawiac sie ze stewardami, bo ci moga wszedzie tanio poleciec - powiedzial Seth odrobine belkotliwie. -Domyslam sie, jaka maja w tym korzysc - odparl Ben, orientujac sie, ze nie musi podtrzymywac konwersacji, wystarczy ja ukierunkowac. Poczatkowy, obiecujacy strumyk informacji Stepanskiego na interesujacy Bena temat niestety wysechl. Steward nie byl pewny, dokad ma leciec, a juz absolutnie nie mial pojecia, kto bedzie na pokladzie samolotu. Wiedzial tylko, ze tam, dokad leci, bedzie mu potrzebny paszport, i ze nie zatrzymaja sie na dluzej niz dwa lub trzy dni. Dodal rowniez, ze otrzyma wynagrodzenie rowne jego miesiecznej pensji w Southwest. Majac w pamieci informacje zebrane przez Alice Gustafson na temat Whitestone, Ben pomyslal, ze najprawdopodobniej jacys dyrektorzy wracaja do Anglii. Zastanawial sie nad nastepnym pytaniem dla Stepanskiego, gdy nagle steward wytrzeszczyl oczy. Wskazal palcem na okno. -Jasna cholera! Spojrz na te bryke. Kiedy detektyw spojrzal przez okno, byl przekonany, ze jemu takze rozszerzyly sie oczy. Ulica jechal powoli szary winnebago adventurer, wygladajacy jak statek kosmiczny. Ben staral sie dostrzec, czy za kierownica siedzi Vincent, choc byl niemal pewny, ze to jest ten winnebago. -Boze! - mruknal. Stepanski zagwizdal z zachwytu. -Dwiescie tysiecy jak nic! - wykrzyknal. - Moze wiecej. Karawan hotelowy. -Sluszne okreslenie, pomyslal Ben. Tylko przymiotnik nie ten. Patrzyli w niemym podziwie, jak imponujacy kamper jedzie glowna ulica, kierujac sie na zachod. Ben zdal sobie sprawe, ze aligator sam wskoczyl do jego sieci. Nastepny ruch nalezal do niego. Obmyslanie kolejnych punktow planu, przekonywanie samego siebie, ze sa wlasciwe, i w koncu zebranie wszystkiego razem zajelo mu niemal cale popoludnie. Pracowal z zapalem i w skupieniu, czujac wiekszy niepokoj, niz sie spodziewal. Istnialo wiele mozliwosci, ze plan sie nie powiedzie. Niektore mogly wszystko popsuc, inne okazac sie zabojcze dla niego samego. Przede wszystkim jednak musial uwolnic sie od Stepanskiego. Scenariusz, ktory wymyslil, zeby sie pozbyc stewarda, zawiodl, gdyz Alice Gustafson nie odpowiedziala na telefon do jej biura. Alternatywny plan zakladal telefon na jego komorke od Althei Satterfield. Poszedl do rovera pod pretekstem poszukania mapy. -Pani Satterfield, cokolwiek powiem, prosze tylko sluchac - wyszeptal powoli i dobitnie do sluchawki. - Niech pani nic nie mowi, ani slowa. -Slucham - odpowiedziala. - Umiem bardzo dobrze sluchac, kochany. -Wiem, ze tak jest. W porzadku. Prosze zadzwonic za piec minut na numer mojej komorki. -Na ten, ktory mam? -Tak. Jak sie miewa Pincus? -Doskonale, kochany. Pare godzin temu... -Nie moge teraz rozmawiac, pani Satterfield. Prosze zadzwonic dokladnie za piec minut. Scena, ktora odegral ze sluchajaca w Chicago Althea przed siedzacym naprzeciw w boksie Stepanskim, byla godna Oscara. Steward byl pewny, ze szef Bena skontaktowal sie z klientka w laboratorium Whitestone i umowil Callahana na spotkanie w interesach w domu kobiety w Puliman Hills, o dziesiec mil na wschod od Fadiman. Trudnosc polegala na tym, zeby Stepanski nie zauwazyl Bena, krecac sie po miescie, dopoki ten nie skonczy przygotowan. -Po powrocie zamelduje sie w Quahty Inn - powiedzial Ben, kiedy po wyjsciu od Charliego rozstawali sie na ulicy. - Oszczedzaj apetyt, to pojdziemy razem na kolacje. Dochodzila osma, gdy Ben przyjechal do motelu po nowego przyjaciela. Wszystko bylo dopiete na ostatni guzik, z wyjatkiem jego wlasnej determinacji, ktora zdawala sie slabnac z minuty na minute. Kwadrans po dziesiatej, gdy miasto szykowalo sie do snu, skonczyli jesc gigantyczne steki w restauracji Rodeo Grille i poszli przez niemal pusty parking do rovera. -Zanim pojdziemy kimac - rzekl Ben, wyciagnawszy z faceta tyle osobistych zwierzen, ile sie dalo - chcialbym ci cos pokazac. Jechali przez dwadziescia minut na polnoc. Pewne znaki wzdluz drogi wskazywaly, ze Fadiman bedzie sie rozbudowywalo w tym kierunku, ale wygladalo na to, ze mina lata, a nawet dekady, zanim cywilizacja dotrze na te obszary. Jesli nawet Stepanski dziwil sie, po co tam jada, piec piw i obfity posilek powstrzymywaly go od wyrazenia tego glosno. W koncu Ben wjechal na podjazd przed magazynem Budget SelfStorage, pierwszym, ktory minal, dojezdzajac do Fadiman z Oklahomy. Neonowy znak byl zgaszony, w malym biurze nie palilo sie swiatlo. -Po co tu przyjechalismy? - spytal niefrasobliwie Stepanski, ufny wobec czlowieka, z ktorym spedzil wieksza czesc dnia. Mineli jeden rzad stalowych segmentow z blachy falistej i dojechali do konca drugiego. Ben zatrzymal samochod. -A teraz, Seth - rzekl - musimy porozmawiac. -Co, do diabla...? Urwal, gdy zobaczyl, ze Ben trzyma wycelowany w niego pistolet. ROZDZIAL 23 Z tego wynika, jesli dobrze rozumuje, ze niektorzy nauczyciele musza sie mylic, twierdzac,iz potrafia napelnic wiedza nieoswiecona dusze,podobnie jak nie mozna niczego ukazac niewidomymoczom. Platon, Panstwo, Ksiega VIIMimo miejsca w pierwszej klasie lot Natalie do Rio nie byl przyjemny. Trzy lub cztery razy jej wyobraznie nawiedzaly wyraziste sceny jazdy taksowka z lotniska do slumsow - favelas, jak je nazywala matka - a potem napadu. Pojawialy sie w jej umysle niezaleznie od tego, czy spala, czy byla rozbudzona. Reminiscencje, choc moze nalezaloby je okreslic raczej "powtornym przezywaniem", ciagnely sie dlugimi okresami - poszarpane, chwilami w pelni obrazowe i pasjonujace, a juz w nastepnym momencie mgliste i obojetne - przypominaly bardziej narkotyczny odlot niz przykre wspomnienie. W pewnym momencie ocknela sie, dyszac ciezko; na wargach i na czole miala warstewke potu. -Zle sie pani poczula? - spytal starszy Brazylijczyk siedzacy obok niej. Mezczyzna byl jowialnym wdowcem, wracajacym do domu z wizyty u swoich dzieci i wnukow w Stanach. Jako emerytowany nauczyciel mowil niezle po angielsku. -Nic mi nie jest - odparla. - Walcze z wirusem, nic wiecej. Wreczyl jej kartke, bedaca wydrukiem e-mailu. -Prosze to przeczytac - powiedzial. - Dal mi go syn w Worcester. Powinna pani wiedziec, ze mieszkancow Rio de Janeiro nazywaja carioca. To jest humorystyczny fragment bedekera "Przewodnik po Brazylii dla gringo", napisanego przez miejscowego dziennikarza. Jest zatytulowany: "Miejsca, ktore nalezy odwiedzic w Rio". Ironiczna lista, ktora czytana w innych okolicznosciach moglaby ja rozsmieszyc, nie byla w stanie zwalczyc jej "wirusa". Zawierala czternascie pozycji, a wsrod nich: Zamieszki ulicznych handlarzy w srodmiesciu sa widowiskowe - mozna je porownac do tarla lososi w Jukonie. Wzgorze Mangueria noca jest dla tych odwaznych, ktorzy lubia fajerwerki. Moze niekoniecznie ognie rzymskie, ale te z kalibru.38. Lubisz wstrzasajace filmy o przemocy? Zaden nie moze sie rownac z komisariatami policji w Rio. Jak mawiaja gliniarze: "To sa miejsca, gdzie nawet matka nie uslyszy placzu swojego dziecka". Masz dosc rodzimych meneli i cymbalow? Skorzystaj z naszych. Znajdziesz ich w naszym Zgromadzeniu Narodowym, gdzie uchwalaja prawa. Toalety na Dworcu Centralnym. Po dziesiatej wieczorem to ziemia niczyja - najwiekszy burdel na swiecie. Pelny wybor seksu. Natalie usmiechnela sie blado i oddala kartke sasiadowi. Juz mi lepiej - powiedziala. Jeszcze przed udaniem sie na lotnisko Logan w Bostonie zastanawiala sie, czy w Rio pojechac z dworca lotniczego do hotelu taksowka, czy autobusem, lecz predko zrezygnowala z obu tych pomyslow. Poszla do komputera i zarezerwowala przez Internet jeepa ze sztywnym dachem. Jadac teraz z lotniska Jobima autostrada na poludnie w strone miasta, starala sie rowno oddychac i kontrolowac puls. Przeblyski wspomnien z tamtej pechowej jazdy taksowka sprzed szesciu tygodni wrocily tak zywe, jakby strzelanina odbyla sie przed szescioma godzinami. Klienci w Domu Milosci beda zachwyceni. Bedziesz tam bardzo szczesliwa... Byl pozny ranek, bezchmurny i juz bardzo cieply. Prowadzac, co jakis czas zerkala w prawo, w kierunku, w ktorym, jak sie jej zdawalo, skrecila taksowka tamtej nocy. U stop jalowych wzgorz gniezdzily sie dzielnice nedzy, na szczytach zas, skad roztaczal sie widok na ocean, rozlozyly sie wspaniale rezydencje, otoczone trawnikami i palmami. W jednej z tych zapuszczonych, przeludnionych favelas wywleczono ja z taksowki, a potem postrzelono. Hotel Rui Mirador, w ktorym postanowila zamieszkac, mial w ofercie jednego z internetowych biur podrozy tylko dwie gwiazdki, reklamowano go jednak jako uroczy, czysty i bezpieczny, co bylo zgodne z jej zyczeniami. Miescil sie w dzielnicy Botafogo, opisanej przez to samo biuro jako tradycyjna i fascynujaca. Najwazniejsze jednak bylo to, ze szpital Santa Teresa znajdowal sie wlasnie w tej dzielnicy. Ruch na autostradzie ekspresowej byl spory, a kierowcy niezbyt uprzejmi, wiec wkrotce Natalie docenila przygotowanie, ktorego nabrala podczas wieloletniego jezdzenia po ulicach Bostonu. Mimo niemijajacego zdenerwowania odczuwala urok stromych wzgorz, bujnej roslinnosci i oryginalnej architektury dzielnicy. Botafogo stanowila waski korytarz miedzy Centro, czyli srodmiesciem, a plazami Copacabany i Ipanema. Poslugujac sie mapa, dojechala waskimi uliczkami do Pasmado, punktu widokowego, stanowiacego jedyna atrakcje turystyczna, ktora kobieta zamierzala zaliczyc, oprocz - jesli znajdzie czas - najpiekniejszych na swiecie piaszczystych plaz. Po zwiedzeniu Pasmado Natalie podjela decyzje. Nie miala ochoty zostawac w Rio dluzej, niz to bylo konieczne, i wrocic, gdy tylko odnajdzie tajemniczego lekarza, ktory sie nia zajmowal. Reszta czarodziejskiego miasta, choc arcyciekawa, miala zostac wymazana z jej swiadomosci. Zmeczenie dlugim lotem dalo o sobie znac. Usiadlszy na jednej z lawek w punkcie widokowym, zapatrzyla sie na zatoke Guanabara i figure Chrystusa Odkupiciela. Zachwycajace, pomyslala, zdajac sobie jednoczesnie sprawe z tego, ze ow niewiarygodny widok nie oddzialuje na jakakolwiek emocjonalna strone jej jazni. -Jak sie pani podoba nasza statua? Odwrocila sie zaskoczona, slyszac glos o wyraznym akcencie. Obok niej stal policjant w mundurze, z reka oparta na krotkiej, czarnej palce. Mial sniada cere, dobrze zbudowany, o ostrych rysach i jastrzebich oczach, przystojny, w typie bozyszcza kobiet z lat czterdziestych. Plakietka nad kieszonka koszuli informowala, ze nazywa sie Vargas. -Bardzo piekna, bardzo poruszajaca. Skad pan wie, ze jestem Amerykanka? Wyglada pani na Brazylijke, ale zdradzila sie pani, ze jest turystka. - Funkcjonariusz wskazal na lezacy obok niej plan miasta. - Zalozenie, ze kazdy turysta jest Amerykaninem, zwykle sie sprawdza. Natalie usmiechnela sie blado. -Moja rodzina pochodzi z Zielonego Przyladka. Jest pan miejskim policjantem? -Sluze w policji wojskowej. -Gdzie pan sie nauczyl tak dobrze mowic po angielsku? -Pochlebia mi, ze pani tak twierdzi. Bylem przez rok w szkole w Missouri. Od dawna przebywa pani w Rio? Natalie pokrecila glowa. -Jeszcze sie nawet nie zameldowalam w hotelu. -W ktorym hotelu? Nagle stala sie nieufna. Moze z powodu przypomnienia sobie kierowcy taksowki lub podniecenia - wyobrazonego lub rzeczywistego - brzmiacego w glosie mezczyzny. Zaloty policjanta byly ostatnia rzecza, ktora sie jej marzyla. -W Inter-Continentalu - sklamala, zrywajac sie z lawki. - Chyba zaraz tam pojade i sie zamelduje. Zycze milego dnia. -Zna pani droge? Moze moglbym... -Nie, nie. W kazdym razie dziekuje. Moja mapa doskonale mi sluzy. -Szkoda - rzekl. - Zycze milego pobytu w Rio. Hotel Rui Mirador, mieszczacy sie w trzypietrowym budynku z brunatnego piaskowca, okazal sie zgodnie z reklama w Internecie przytulny i czysty. Recepcjonista za malym biurkiem przy wejsciu juz na wstepie poinformowal Natalie, ze na tym stanowisku zawsze ktos czuwa przez dwadziescia cztery godziny na dobe. -Kazdy z nas umie sie tym doskonale poslugiwac - powiedzial po portugalsku, prezentujac z duma wyjety z szuflady w biurku zlowrogi pistolet z dluga lufa. Chociaz nie byla przekonana co do doskonalosci systemu bezpieczenstwa hotelu, wpisala sie do rejestru gosci i wtaszczyla walizke na trzecie pietro do malego pokoju, w ktorym nie znajdowalo sie nic procz podwojnego stelaza z materacem. - Dwie gwiazdki to dwie gwiazdki, napomniala sie, wiedzac z gory, ze bedzie jej ciezko zasnac w tych warunkach. Nie chcac ryzykowac wyjscia do miasta poznym wieczorem, doszla do wniosku, ze najrozsadniej bedzie kupic butelke dobrej brazylijskiej whisky i ewentualnie odwiedzic apteke. Krotko po dwunastej byla gotowa do wyjscia, wziawszy przedtem prysznic i wlozywszy lniany, bezowy kostium i turkusowa bluzke. W jednym z dwoch okien pokoju zainstalowany byl maly klimatyzator, lecz na razie poziom temperatury i wilgotnosci nie wymagal wlaczenia go. Jeep stal na parkingu oddalonym o przecznice od hotelu, ale tego dnia planowala odwiedzic jeden lub dwa komisariaty i szpital, dokad mozna bylo dojsc pieszo. Przeciw poruszaniu sie samochodem przemawial tlok na ulicach, choc problem stanowily takze pochylosci terenu. Od czasu pozaru jej oddychanie rzadko mozna bylo okreslic mianem naturalnego i niezakloconego. Glebokie oddechy dostarczajace zadowalajaca ilosc powietrza bywaly sporadyczne, przedzielone dlugimi okresami niedotlenienia. Mogla pozostac jeszcze przez dwa lub trzy tygodnie na rehabilitacji plucnej, lecz jej lekarka i terapeuci dali jej jasno do zrozumienia, ze to przyniesie niewiele korzysci, za to moze sie przyczynic do przesuniecia na dalsze miejsce na liscie uprawnionych do transplantacji. Recepcjonista byl wyraznie ciekaw, dlaczego Natalie chciala odwiedzic dwa lub trzy komisariaty policji, zwlaszcza gdy odniosl wrazenie, ze nie miala pojecia o istnieniu trzech calkowicie odrebnych formacji policyjnych - miejskiej, turystycznej i wojskowej. Posluzywszy sie ksiazka telefoniczna, zaznaczyl na jej mapie trzy komisariaty, po jednym z kazdego rodzaju. W gruncie rzeczy jego wrazenie bylo bledne; jeszcze w domu Natalie wyszukala w Internecie jak najwiecej danych na temat rozmaitych rodzajow brazylijskiej policji. Z zebranych informacji wynikalo, ze nie mozna polegac na zadnej z tych formacji ani spodziewac sie, by zostalo wszczete jakiekolwiek sledztwo w sprawie omal udanego uprowadzenia jej w jednym z favelas na polnocny zachod od centrum miasta. Nie chcac znow sie spotkac z policjantem z Pasmado, ktory mogl dalej patrolowac okolice w poszukiwaniu ochoczych turystek, jako pierwszy wybrala komisariat policji wojskowej. Miescil sie na Rua Sao Clemente, w nowoczesnym, parterowym budynku ze szkla i czerwonej cegly, o rozmiarach polowy sredniej wielkosci McDonalda w Bostonie, i byl w tym samym stopniu zatloczony. Funkcjonariusz w recepcji, gdy go poprosila, by mowil nieco wolniej, odeslal ja do detektywa Perreiry, niskiego mezczyzny majacego przynajmniej czterdziesci funtow nadwagi. Mial cienki wasik, zimny usmiech i mowil po angielsku - wprawdzie niezbyt plynnie i z silnym akcentem, lecz Natalie postanowila mu nie wyjawiac, ze jej portugalski jest lepszy. -Widze, ze ma pani niemile wspomnienia z pierwszej wizyty w naszym miescie - stwierdzil, kiedy opowiedziala mu o swoich przejsciach i dala jedna z ulotek napisanych po portugalsku przy pomocy jej matki i wydrukowanych na komputerze. Na pojedynczej stronie bylo jej zdjecie i skrotowa relacja z napadu, tak jak ja potrafila zestawic ze strzepow wspomnien. -Nie wyobraza pan sobie, jakie to przezycie zostac zaatakowana w ten sposob - powiedziala. - Taksowkarz oznajmil, ze wiezie mnie do Domu Milosci. Perreira w ogole na to nie zareagowal, tylko zaczal cos pisac na klawiaturze komputera. Natalie czekala, starajac sie nie patrzec na walek tluszczu w miejscu, w ktorym powinien byc podbrodek. W koncu mezczyzna zapytal; -Twierdzi pani, ze napad zostal zgloszony policji? -Kiedy mnie tam znaleziono, bylam w glebokiej spiaczce, ale potem mi powiedziano, ze to policja wezwala ambulans, ktory zawiozl mnie do szpitala. -Do szpitala Santa Teresa? -Tak. -Ale kiedy pani do nich potem zadzwonila, odpowiedzieli, ze nie ma sladow pani pobytu w szpitalu. -Jak tylko skonczymy rozmawiac, udam sie tam, zeby wyjasnic to nieporozumienie. -I jest pani pewna, ze przytoczone tu daty sa prawdziwe? -Tak. Perreira westchnal glosno i zlozywszy razem krotkie palce, postukal ich opuszkami o siebie. -Seniorita Reyes - powiedzial - my, policja wojskowa, bacznie sledzimy przypadki, kiedy ktos w naszym miescie zostanie postrzelony, zwlaszcza gdy dotyczy to turystow. Musimy dbac o nasza reputacje. W innych okolicznosciach niewatpliwie spytalaby o dokladniejsze wyjasnienie, jakiego rodzaju reputacje ma na mysli. Zebrane przez nia informacje mowily o udziale policji wojskowej w szwadronach smierci, odpowiedzialnych za wymordowanie setek, jesli nie tysiecy dzieci ulicy, lacznie z masakra w 1993 roku, w ktorej zginelo piecdziesiat osob - z ktorych osiem zastrzelono na schodach kosciola Candelaria. -Czego sie pan dowiedzial o napadzie na mnie? - spytala, wskazujac na komputer. -Sprawdzilem najpierw w bazie danych policji wojskowej, potem w cywilnej, czy jak pani powiedziala miejskiej, a na koniec w bazie danych policji turystycznej. -I co? -W zadnej z nich nie ma meldunku, ze osoba o tym nazwisku zostala postrzelona w dniu, ktory mi pani podala. -A jesli... -Sprawdzilem, czy w tym dniu nie postrzelono jakiejs niezidentyfikowanej kobiety. Tez bez rezultatu. -To jakis absurd. -Moze tak, moze nie. Seniorita Reyes, powiedziala pani, ze jest studentka. -Owszem. Studiuje medycyne. -W naszym kraju studenci sa na ogol biedni. Ma pani duzo pieniedzy? Natalie wyczula, co detektyw ma na mysli, i zaczerwienila sie. -Jestem starsza niz wiekszosc studentow - powiedziala chlodno. - Mam dosc pieniedzy, zeby byc samodzielna, detektywie Perreira, prosze przejsc do rzeczy. -Do rzeczy... Spojrzmy na to tak... Jako studentka medycyny zapewne wie pani o tym, ze w krajach takich jak nasz ktore wy, Amerykanie, nazywacie krajami Trzeciego Swiata - pewni ludzie sprzedaja z biedy na czarnym rynku nerki, czesci watroby, a nawet pluca. Dostaja za to calkiem duze pieniadze. -Gdybym nawet sprzedala na czarnym rynku moje pluco, czego oczywiscie nie zrobilam, to po co bym tu przyjezdzala? Perreira usmiechnal sie z triumfem. -Z poczucia winy - odparl. - Z poczucia winy polaczonego z zanegowaniem swojego czynu. Prosze mi wybaczyc to, co teraz powiem, seniorita, ale w mojej wieloletniej karierze detektywa widywalem znacznie bardziej popapranych ludzi. Natalie miala dosc. Zdawala sobie sprawe, ze wyladowanie sie na policjancie nic jej nie da, a moze przez to wiele stracic. Formacje policyjne w Brazylii byly odpowiedzialne - z malymi wyjatkami - tylko same przed soba, zas najgrozniejsza z nich, policja wojskowa, byla najbardziej autonomiczna. -Podejrzewam, detektywie Perreira - powiedziala, podnoszac sie i zbierajac swoje rzeczy - ze to panski system komputerowy sie myli, a nie ja. Jesli cos pan znajdzie, prosze mnie zawiadomic. Zatrzymalam sie w hotelu Rui Mirador. Odwrociwszy sie, wyszla z malego, zatloczonego komisariatu na ulice. Dopiero tam poczula, ze ten krotki wybuch w znacznym stopniu pozbawil ja tchu. Nastepne cztery godziny stanowily wyczerpujacy koszmar. Wedlug jej mapy szpital Santa Teresa byl odlegly o szesc lub siedem przecznic od komisariatu zandarmerii. Gdyby mapa byla topograficzna, Natalie niewatpliwie wezwalaby taksowke. - Wzgorza byly strome i nie do ominiecia, zas wedrowanie przez dzielnice Botafogo, mimo jej malowniczosci, w rosnacym popoludniowym upale nastreczalo pewnych trudnosci. Nim dotarla do glownego wejscia do szpitala, byla zlana potem. Glowny budynek rozgalezionego kompleksu szpitalnego stanowil trzypietrowy, kamienny monolit i wygladal, jakby zostal wzniesiony w szesnastym wieku przez Pedra Cabrala, odkrywce Brazylii. Do owego pnia, wewnatrz zmodernizowanego, przylegaly skrzydla i wieze w kilkunastu rozmaitych stylach architektonicznych. Natalie postanowila odwiedzic najpierw biuro administracji, liczac na to, ze okaze sie kopalnia informacji. Gloria Duarte, wyksztalcona, inteligentna wicedyrektorka szpitala, sprawiala wrazenie przychylnej i zainteresowanej problemem Natalie. Rozmowa toczyla sie w jezyku portugalskim, choc rozejrzawszy sie po bogatej bibliotece wicedyrektorki, Natalie byla pewna, ze ta sympatyczna, dobrze wychowana, bystra kobieta potrafila poslugiwac sie wieloma jezykami, lacznie z angielskim. -W pani relacji najbardziej niepokoi mnie to - powiedziala Duarte - w jakim stopniu jest pani pewna, wraz ze swoim promotorem, doktorem... -Berengerem. Douglasem Berengerem. -...doktorem Berengerem, ze operacje pani pluca przeprowadzil ktos, kto nazywa sie Xavier Santoro. Nie ma wsrod naszego personelu takiego lekarza i nie znam nikogo o tym nazwisku w calym miescie. Mozemy, oczywiscie, skontaktowac sie ze zwiazkiem lekarskim i... -Juz sie skontaktowalam. Ma pani racje, nie ma lekarza o tym nazwisku. -Rozumiem... Coz, nalezy isc krok po kroku, po nitce do klebka. -Krok po kroku - powtorzyla Natalie, bojac sie, ze zapal Glorii Duarte mogl ostygnac. -Chce powiedziec, ze jeszcze sie nie zdarzylo, zeby nasz pacjent nie zostal zarejestrowany - kontynuowala kobieta - ale to byl moze ten pierwszy raz. Mamy w sumie ponad dwa tysiace lozek i niemal przez caly czas wszystkie miejsca sa zajete. Drobny blad urzedniczki mogl sprawic, ze pani karty figuruja pod nazwiskiem rozniacym sie o jedna litere. Prosze sie nie martwic. Przypuszczam, ze pani zagadka wkrotce zostanie rozwiazana i ze wytlumaczenie okaze sie banalne. Skonczywszy na tym, odeslala Natalie do biura ochrony, z poleceniem, by jej dano plakietke identyfikacyjna goscia, pozwalajaca na wstep do wszystkich pomieszczen szpitala, lacznie z kartoteka oraz wszystkimi oddzialami i salami chirurgicznymi. Wziela rowniez od Natalie kopie ulotek, kazac swojej sekretarce rozeslac je do wszystkich oddzialow, z wlasna adnotacja, by z wszelkimi informacjami, niezaleznie od ich tresci, zglosic sie do niej osobiscie. Natalie wypila szybka kawe w kafejce na dziedzincu przed budynkiem administracji i poszla do archiwum. Reyes, Reyez, Reges. Usiadlszy w jednej z malych kabin w kartotece, przejrzala przy pomocy jednego z archiwistow wszystkie mozliwe wersje swojego nazwiska i dodatkowo karty niezidentyfikowanych kobiet. Potem odwiedzila po kolei oddzialy, zostawiajac sobie na koniec oddzial intensywnej opieki medycznej po operacjach chirurgicznych. Majac w pamieci twarze dwoch pielegniarek oraz doktora Santoro, spodziewala sie, ze szczesliwym trafem spotka kogos z nich. Nawet w takich miastach jak Nowy Jork czy Rio wiadomosc o kobiecie znalezionej niemal nago na ulicy i postrzelonej, w wyniku czego stracila pluco, predzej czy pozniej rozeszlaby sie poczta pantoflowa po calym szpitalu, tymczasem na zadnym oddziale zadna z pielegniarek o niczym nie slyszala. O godzinie piatej Natalie wywlokla sie ze szpitala kompletnie zdezorientowana, a co gorsza, fizycznie niezdolna do dalszych poszukiwan. Nie istnialo zadne wytlumaczenie tej sytuacji. - Przed szescioma tygodniami przyleciala do Brazylii, gdzie zostala napadnieta, postrzelona i stracila pluco. To byly fakty. - Musiala istniec nic wiazaca je z soba. Zajrzawszy do mapy, zeby znalezc droge powrotna do hotelu, wybrala trase wiodaca glownymi ulicami, majac nadzieje, ze beda najbardziej plaskie, temperatura byla znosna, gdyz popoludniowe slonce przyslaniala lekka mgla. Poleciala do Brazylii. Zostala napadnieta. Stracila pluco. Powracajaca uporczywie swiadomosc tych faktow nie pozwalala jej podziwiac zachwycajacego piekna miasta ani tlumow ozywionych przechodniow, spieszacych prawdopodobnie po pracy do domu. Wbrew wszystkim przewodnikowym opiniom o niefrasobliwosci carioca, na ulicach panowal ruch jak w Nowym Jorku: ludzie stloczeni ramie przy ramieniu, czasem w kilku rzedach jeden za drugim, walczyli zaciekle na chodnikach o to, by znalezc sie na przedzie i przejsc wsrod samochodow i taksowek probujacych wcisnac sie w kazda luke na pasach. Na jednym z bardziej ruchliwych skrzyzowan Natalie, wcisnieta w trzeci lub czwarty rzad ludzkich cial, uslyszala blisko za soba kobiecy glos, mowiacy po portugalsku. -Prosze sie nie odwracac, doktor Reyes. Prosze na mnie nie patrzec, tylko posluchac. Dom Angelo odpowie na pani pytania. Powtarzam, Dom Angelo. W tym momencie zmienilo sie swiatlo i falanga pieszych ruszyla przez jezdnie, zabierajac z soba Natalie. Znalazlszy sie na chodniku po przeciwnej stronie, obrocila sie, przygladajac sie poprzez cizbe twarzom na rogu, ktory przed momentem opuscila. Nikt nie wydawal sie nia interesowac. Miala juz zrezygnowac i zastanowic sie nad dziwna wiadomoscia, gdy jej wzrok padl na tega kobiete we wzorzystej sukience, oddalajaca sie pospiesznie kolyszacym krokiem, jak czlowiek z uszkodzonym biodrem. Jej uwage odwrocil na moment meski glos za nia domagajacy sie, by ustapila miejsca. Kiedy obrocila sie ponownie, kobiety juz nie bylo. Wepchnieta na powrot w srodek stada pieszych, stojac przed strumieniem rozpedzonych aut, spieszacych sie, by przeskoczyc skrzyzowanie, nie miala najmniejszych szans powrotu na tamta strone, dopoki nie zmieni sie swiatlo. Kiedy w koncu dotarla na miejsce, skad wyszla, po kobiecie w kolorowej sukience nie bylo juz ani sladu. Pobiegla do nastepnego skrzyzowania rozgladajac sie w obu kierunkach, lecz na prozno. Oparla sie o fasade butiku, dyszac z wysilku. Natalie nie miala watpliwosci, ze glos, ktory uslyszala, nalezal do utykajacej kobiety. Nie miala watpliwosci, gdyz byla pewna, ze widziala ja na oddziale intensywnej opieki pooperacyjnej w szpitalu Santa Teresa. ROZDZIAL 24 Potrzeba jest matka wynalazku.Platon, Panstwo, Ksiega II -Mowi Stepanski. Seth Stepanski, steward. -Witamy w Whitestone, panie Stepanski. Kiedy brama sie otworzy, prosze przyjechac prosto do budynku numer szesc w Oazie i sie zarejestrowac. Ma pan wlasny uniform? -Mam. -Doskonale. Za chwile sie spotkamy. Zwienczona drutem kolczastym ciezka brama wysokosci dziesieciu stop odsunela sie bezszelestnie na prawo, otwierajac widok na idealnie prosta droge dlugosci przynajmniej cwierc mili. Ben powoli podjechal sebringiem Stepanskiego do kompleksu budynkow. W zaglebieniu kola zapasowego spoczywala jego walizka ze sprzetem detektywistycznym, a pod nia jego sniith wesson. Popoludniowe slonce odbijalo sie w rozowych scianach osmiu lub dziewieciu segmentow z suszonej na sloncu cegly. W miejscu, ktore glos w interkomie nazwal Oaza, roslo kilkanascie duzych drzew, bedacych jedynym sladem wegetacji roslinnej na przestrzeni wielu mil, zapewniajacym nieco cienia i w pewnym stopniu zmniejszajacym surowosc otoczenia. Ben domyslal sie, ze w jednym z budynkow, prawdopodobnie najwiekszym, miescilo sie laboratorium. Zatrudnieni tam technicy typowali zgodnosc tkankowa milionow fiolek z zielonymi zatyczkami, nalezacych do niczego niepodejrzewajacych klientow z calego kraju, a moze nawet z calego swiata, i katalogowali ja elektronicznie - pewnie nie orientujac sie, ze sa wspolsprawcami zla. Na mysl o tym poczul gniew. W ciszy upalnego, nieruchomego teksanskiego powietrza jedynym dzwiekiem, procz warkotu silnika sebringa, bylo dudnienie poteznego urzadzenia klimatyzacyjnego na dachu budynku. Zblizywszy sie do pary drzew, stojacych jak wartownicy po obu stronach drogi, Ben spostrzegl adventurera, ktory stal zaparkowany na koncu Oazy po prawej stronie. Nie mogl sie pozbyc mysli, ze jest w nim wiezien - nastepca Lonniego Durkina, kobieta lub mezczyzna - bezgranicznie przestraszony, czekajacy na wyjasnienia, dlaczego go uprowadzono. Ben przyciemnil sobie wlosy i kupil okulary w grubych oprawkach, nie robiac nic wiecej w celu zmiany wygladu. Zdjecie w paszporcie Stepanskiego bylo nieco nieostre i mocno wyblakle, zrobione przed siedmiu laty. Ben byl o piec lat starszy od owego mezczyzny, ale mial podobny owal twarzy i kolor skory, co sprawialo, ze przy pewnym ryzyku mogl sie podszyc pod Setha. Na szczescie, jak zaklinal sie steward, a w tej chwili pensjonariusz magazynu numer 89 firmy Budget SelfStorage, nikt w Whitestone nie wiedzial, jak wyglada Stepanski. Niestety, Ben nie mial tej pewnosci, ze i on pozostanie nierozpoznany. Podjezdzajac do budynku numer 6, rozpamietywal wciaz od nowa swoje krotkie, gwaltowne starcie w rozpadajacym sie garazu na Laurel Way w Cincinnati. Cala walka z mezczyzna o imieniu Vincent trwala nie dluzej niz pol minuty. - Oswietlenie bylo minimalne, zas zabojca - zanim strumien farby zakonczyl pojedynek - mial okazje tylko raz, przez ulamek sekundy zobaczyc twarz Bena. Czy oslepl na zawsze? - To bylo malo prawdopodobne. Czy to on siedzial za kierownica? kiedy adventurer przejezdzal przez Fadiman? Jesli tak, to czy mial poleciec przygotowywanym samolotem? Liczba pytan znacznie przekraczala liczbe znanych odpowiedzi. Budynek numer 6 byl niewielkim biurem, ozdobionym oprawionymi w ramki fotografiami pomnikow z calego swiata. W recepcji stala szczupla brunetka w srednim wieku, o posturze zolnierza piechoty morskiej, niespuszczajaca z niego wzroku, od momentu gdy wszedl. Nad lewa kieszenia na piersi miala na swoim marynarskim mundurku wyhaftowane pojedyncze slowo: "Whitestone". Ben staral sie wygladac i zachowywac swobodnie, lecz czul sie jak na polu minowym. Serce walilo mu jak mlotem. Mial ochote cofnac sie i wejsc jeszcze raz, tym razem bardziej opanowany. Przedstawil sie. -Witamy, panie Stepanski - powiedziala kobieta, nie przestajac mu sie uporczywie przygladac. - Mam na imie Janet, jestem kierownikiem biura. Czy ma pan paszport i list, ktory wyslalismy do pana? Ben polozyl na biurku oba dokumenty, ktore zabral z pokoju Stepanskiego w motelu. Janet przejrzala je pobieznie, zawahawszy sie na moment nad zdjeciem w paszporcie, po czym odlozyla je na bok. Ben oparl rece na blacie, nie chcac sie zdradzic, ze drza. Czy wiesz, co tu sie odbywa, Janet? -Bylem tu wczoraj, zeby sprawdzic, czy nie trzeba pomoc przy samolocie - powiedzial tylko po to, zeby sie rozluznic i nawiazac blizszy kontakt z kobieta. -Wiem - odpowiedziala. - To ja z panem rozmawialam, podstawami naszej dzialalnosci sa planowanie i scisla realizacja programow. Rozumiem. Nie wytlumaczyla sie ani nie przeprosila za to, ze poprzedniego dnia byla niegoscinna. Janet, kierowniczka biura, byla maszyna biurokratyczna. Musial utrzymywac z nia kontakt wzrokowy. Od tej chwili znajdowal sie na terytorium wroga, gdyby zostal zdemaskowany, watpliwe, czy uszedlby z zyciem. -W porzadku, panie Stepanski. Wylatujecie o dziewiatej rano, jesli warunki meteorologiczne na to pozwola. O siodmej rano stawi sie pan tu, w biurze, umundurowany, z bagazem osobistym na cztery dni. Jak wspomnielismy w liscie, pobyt moze sie o kilka dni przedluzyc. Bedzie pan obslugiwal szescioro pasazerow i trzech czlonkow zalogi. Lot ma na celu przewiezienie pacjentki do Ameryki Poludniowej, gdzie zostanie poddana operacji, ktorej nie mozna przeprowadzic w naszym kraju. Pacjentka bedzie przebywala z lekarzami w tyle samolotu. Nie wolno panu tam chodzic, chyba ze zostanie pan specjalnie wezwany. Jesli pasazerowie zechca z panem rozmawiac, zrobia to z wlasnej inicjatywy, w zadnym innym przypadku nie wolno panu zaklocac ich prywatnosci. Ma pan pytania? -Nie. -Dobrze. Tu jest klucz do pokoju numer siedem w budynku numer dwa. Kawalek dalej wzdluz glownej drogi i na prawo. Nie wolno panu chodzic po zadnej czesci Oazy, z wyjatkiem tarasu nalezacego do pokoju i stolowki, ktora znajduje sie w budynku numer trzy, tuz za budynkiem numer dwa. -Rozumiem. Wzial klucz i obrocil sie, by wyjsc. -Panie Stepanski! Ben zesztywnial. Powoli odwrocil sie ku niej, serce znow zaczelo mu lomotac. -Slucham? Oddala mu paszport. -Czas zmienic fotografie. Ben zdecydowal, ze zostawi pistolet w schowku na kolo zapasowe. Znalazl sie w sytuacji, w ktorej nie mial szans na wywalczenie za jego pomoca drogi ucieczki, zwlaszcza z jedynym celem, do jakiego kiedykolwiek strzelal, w dodatku bez wiekszych sukcesow, byla tarcza strzelnicza. Jesli czymkolwiek zdradzil sie przed Janet, wkrotce sie o tym dowie, a wowczas i tak bron mu nie pomoze. Pokoj numer 7 byl maly, lecz schludny, mial jednak nizszy poziom wygod niz pokoje motelowe, w ktorych zwykle nocowal Ben. Rozpakowujac swoj bagaz i nastawiajac budzik na szosta, Callahan myslal o tym, ze Seth Stepanski prawdopodobnie zamienilby swoja cenna kolekcje kufli od piwa na mozliwosc spedzenia nocy w tym pokoju, zamiast tam, gdzie byl teraz. Bylo mu przykro, ze uzyl przymusu wobec stewarda, jeszcze bardziej zas z powodu dyskomfortu, jaki musial mu sprawic, by go unieruchomic, a jednoczesnie zachowac przy zyciu. Ben nie byl pewny, czy nie narazil mezczyzny na niebezpieczenstwo, wiedzial za to, ze wyciagniecie przez niego pistoletu bylo jak zepchniecie Stepanskiego z urwiska. Potem detektyw musial zrobic wszystko, co sie dalo, by nieszczesnik nie roztrzaskal sie o skaly. Posluzywszy sie wyobraznia, za pomoca starannie wybranego pomieszczenia magazynowego, tuzina klodek i kawalka lancucha skonstruowal po pewnym czasie pulapke, z ktorej nawet Rube Goldberg bylby dumny. Pomysl opieral sie na wykorzystaniu stalowych belek biegnacych pod sufitem i wzdluz scian standardowego magazynu firmy Budget, majacego wymiary szesnascie na dwadziescia. Stepanski, rozebrany od pasa w dol, zostal skuty w srodku pomieszczenia lancuchami przymocowanymi do scian i sufitu w taki sposob, ze mogl poruszac sie jedynie pomiedzy skladanym stolkiem a kompaktowa toaleta, ktora Ben kupil w sklepie ze sprzetem szpitalnym. Rece mial spiete z tylu kajdankami, a usta zaklejone tasma owinieta wokol glowy. Dziura w srodku tasmy ulatwiala Sethowi oddychanie i pozwalala pic przez slomke z butelek wody, sokow i napojow proteinowych, ustawionych na skladanym stoliku. Problemem mogl byc upal, choc Ben wybral magazyn numer 89 nie tylko dlatego, ze miescil sie najdalej od biura firmy, ale takze dlatego, ze byl w miare dobrze ocieniony. W ciagu dnia dwukrotnie sprawdzil pulapke, po czym przed godzina jedenasta nastapilo uwiezienie Stepanskiego. Mimo to Ben jeszcze dwa razy odwiedzil magazyn, by zajrzec do wieznia i uzupelnic zapas odzywek. W poludnie, na pare godzin przed wyruszeniem do Whitestone, usiadl na podlodze i objawszy kolana rekami, opowiedzial szczegolowo stewardowi, jaki proceder odbywa sie w laboratorium i co sam ma nadzieje tam zrobic. Stepanski blagal, zeby go puscic, obiecujac, ze wroci do domu i nikomu o tym nie powie, ale Ben i tak przekroczyl juz granice wlasnej odwagi. -Poslalem paczke mojej przyjaciolce, ktora jest profesorem uniwersytetu w Chicago - powiedzial. - W paczce sa klucze do tych klodek i list z wyjasnieniem. Za trzy dni moja znajoma przekaze zawartosc przesylki policji w Fadiman albo przyjedzie sama, zeby cie uwolnic. Mam nadzieje, ze w tym czasie zdolam wysledzic, czym jest Whitestone, i zebrac wystarczajaca ilosc dowodow przeciw tym, ktorzy prowadza ten interes, zeby wsadzic ich do wiezienia. Przykro mi Seth, ze musze tak z toba postapic, ale gra toczy sie o znacznie wyzsza stawke niz dobro twoje czy moje. Zawiesil mu na szyi pare sluchawek i ustawil za plecami kieszonkowe radio. -Wyprobowalem to na sobie - rzekl. - Z odrobina wprawy mozna zmieniac glosnosc i stacje. Masz tu do wyboru tylko trzy lub cztery, ale mam nadzieje, ze lubisz muzyke country. Na koniec postawil przed nim na stole trzy malpki whisky Jack Daniels i trzy tequili Jose Cuervo Gold ze slomkami w kazdej. -Podrozujesz z nami pierwsza klasa wiec napoje sa gratis - rzekl. Zalozywszy mu sluchawki na uszy, poklepal go po ramieniu i wyszedl. Od momentu wejscia do pokoju numer 7 zaczal sie zastanawiac, czy warto zaryzykowac spacer po Oazie w celu dotarcia do winnebago. Jesliby poszedl, powinien zabrac ze soba mikrofon dotykowy. Urzadzenie, ktorym dysponowal, bylo z gatunku tanich, lecz wystarczalo do podsluchu przez sciane. Gdyby zostal przylapany na goracym uczynku, nic nie byloby w stanie wyciagnac go z klopotow. Zadzwonil do Alice Gustafson, chcac przedyskutowac sytuacje, choc nie liczyl na to, ze ja zastanie. Bylo tak, jak przewidywal. Telefon nie odpowiadal. Czekajac, az sie calkiem sciemni, odpoczywal przez pare godzin, probujac czytac jeden z magazynow lezacych na nocnym stoliku - ostatni numer "People". Czytanie "People" bylo dlan do tej pory tym samym co picie mrozonej czekolady, czynnoscia niewymagajaca najmniejszego wysilku. Tego dnia artykuly o slawach z trudem wchodzily mu do glowy. Gdzies w poblizu przygotowywano samolot, ktory mial poleciec do Ameryki Poludniowej. Ben byl prawie pewny, ze u celu tej podrozy ktos z pieniedzmi - moze nawet ktoras z gwiazd magazynu "People" - otrzyma nowe zycie za cene zycia ludzi takich jak Lonnie Durkin albo pokojowka Juanita Ramirez. Ubrany na ciemno wyszedl na niewielki taras przed swoim pokojem. Powietrze bylo nadal cieple i wilgotne, ale niebo przykrywaly chmury i wial goracy, zachodni wiatr. Pokoj numer 7 znajdowal sie na koncu budynku numer 2, nie dalej niz pietnascie jardow od siatki ogrodzenia. Callahan poszedl ku ogrodzeniu przez waski pas trawy. W oddali czern pustyni zlewala sie z czernia nieba rozjasnianego zygzakami blyskawic. Oaza byla slabo oswietlona, a poszczegolne budynki staly blisko siebie, stwarzajac pewna oslone. Ben przebiegl wzrokiem po najblizszych scianach w poszukiwaniu kamer, nie spodziewajac sie, ze je dostrzeze, nawet gdyby rzeczywiscie sie tam znajdowaly, po czym wrocil do sebringa po mikrofon dotykowy i pistolet. O tej porze mogl sie spodziewac jedynie spotkania z pojedynczymi czlonkami ochrony. Jesli pistolet pomoglby dotrzec do samochodu, istniala szansa, ze zdola staranowac solidna brame wjazdowa. Na mysl o tym, ze jego zycie moze zalezec od przetrzymania takiego uderzenia, poczul w gardle kwasny posmak. Jego bohaterowie zawsze wychodzili bez szwanku z takich kolizji, lecz Ben przypuszczal, ze ta konkretna brama moze sie okazac mocniejsza. Rozgladajac sie, czy nie ma kamer, poszedl do stolowki w budynku numer 3 i wzial puszke dietetycznej coli. Nastepnie posuwajac sie przy scianie budynku, zaczal sie przekradac do nastepnego. Blyskawice wydawaly sie coraz blizsze, Ben przysiaglby, ze uslyszal grzmot. W budynku numer 5, najwiekszym ze wszystkich, palilo sie slabe swiatlo. Przez okno widac bylo rzedy finezyjnej aparatury laboratoryjnej. Callahan wyobrazil sobie, ze technik otwiera fiolke z probka jego krwi, a potem ja bada - i po plecach przebiegl mu dreszcz. Uliczki Oazy byly puste, swiatlo palilo sie tylko w kilku oknach. Czul, ze nerwy ma napiete jak postronki, ale wciaz posuwal sie ku winnebago, trzymajac w reku futeral z mikrofonem dotykowym i zatrzymujac sie po kazdym kroku, zeby posluchac. Pod czarna koszulka z dlugimi rekawami czul na skorze nieprzyjemna warstwe potu. Dotarcie do winnebago zajelo mu piec minut, ale Benowi wydawalo sie, ze trwalo co najmniej godzine. Na obrzezach zaciagnietych zaslon przedniego okna i okna pomieszczenia jadalnego z lewej strony wozu rysowalo sie slabe swiatlo. Uklakl przy lewym kole, oddychajac ciezko, bardziej z powodu napiecia niz z wysilku, i bezszelestnie odsunal zamek blyskawiczny futeralu, zawierajacego male sluchawki, wzmacniacz i cylindryczny czujnik o wymiarach polowy rolki cwierc dolarowek. Wlozywszy sluchawki do uszu, przytknal czujnik do boku winnebago. Jakosc odbioru byla nie najlepsza, lecz Ben slyszal glosy i byl w stanie zrozumiec, o czym rozmawiaja pasazerowie. -Blagam, pusc mnie. Nic ci nie zrobilam. - Dobiegajacy z tylu kampera kobiecy glos byl calkiem wyrazny. -On gra o cala stawke. Na milosc boska, Connie, czy ty umiesz w to grac, czy nie? Vincent. Ben byl prawie pewny, ze to jego glos. Sluchaj, Rudy, mam dziecko. Syna o imieniu Teddy. Opowiadalam ci o nim. Jestem mu potrzebna. Pusc mnie, prosze. Znajdz inna kobiete, taka, ktora nie ma nikogo. -Jezu, Connie, ty tepa cipo! Powinnas byla wziac mariasz kierowy, kiedy mialas okazje. Teraz on go wezmie. Nie moglas powiedziec, ze ma tylko piki? Sluchaj, Sandy, jesli nie przestaniesz skamlec, to zatkam ci gebe skarpetka. I przestan nazywac mnie Rudy. Nienawidze tego pierdolonego imienia. Zaluje, ze tak ci sie przedstawilem. Lewa sluchawka uwierala Bena w ucho. Wyjal ja i zaczal wpasowywac na nowo, gdy nagle uslyszal z prawej strony cichy chrzest krokow. Wyciagnawszy zza pasa pistolet, rozplaszczyl sie na ziemi i blyskawicznie wpelzl pod samochod. Kilka sekund pozniej zobaczyl o kilka stop przed twarza pare kowbojskich butow. Uswiadomil sobie, ze znajduja sie o cal od miejsca, w ktorym upuscil mikrofon. Przez dziesiec sekund, wlokacych sie w nieskonczonosc, nic sie nie poruszalo, procz kciuka Bena, bezszelestnie zwalniajacego bezpiecznik pistoletu. Buty zawrocily, przechodzac tak blisko mikrofonu, ze jeden otarl sie o urzadzenie, i skierowaly sie ku przodowi samochodu. Ben obserwowal, jak przechodza przed maska, a nastepnie zatrzymuja sie przed drzwiami z przeciwnej strony. Sekunde pozniej rozleglo sie glosne pukanie. -Vincent? Connie? To ja, Billy - odezwal sie mlody glos. Drzwi adventurera sie otworzyly, oblewajac ziemie strumieniem swiatla. Sandy natychmiast zaczela krzyczec. -Na pomoc! Pomozcie mi! Na milosc boska, oni mnie bija! Jestem uwieziona. Mam na imie Sandy. Blagam, ratujcie mnie. Jestem matka. Mam synka! On ma dopiero osiem lat! -Och, juz mam dosc tego gowna. Nad miejscem, w ktorym lezal Ben, rozleglo sie krotkie Szuranie butow, po czym krzyk gwaltownie sie urwal. Zrobilo sie niedobrze. Nalezalo zaczac dzialac. Czy wpasc do Samochodu z pistoletem? Musialby zabic ochroniarza imieniem Billy, Vincenta, Connie i jeszcze kogos. Czworo ludzi. Czy zdolalby to zrobic? Moze lepiej poczekac? W poczuciu oderwania od rzeczywistosci, jakby snil, wyczolgal sie z pistoletem w reku spod samochodu. Zastanawial sie, co myslal i czul John Hamman, zanim zaszarzowal na gniazdo karabinu maszynowego, czy cokolwiek to bylo, zaslugujac tym na posmiertny medal i nazwanie jego imieniem odludnej drogi na pustkowiu. Ben sie wyprostowal. Jesli mial cos zrobic, nalezalo zaraz rozpoczac akcje, dopoki drzwi samochodu byly otwarte. Czy mial jakis wybor? Czy potrafilby po prostu wrocic do pokoju i pozwolic im, przynajmniej na razie, zrobic to, co zamierzali z przerazona kobieta imieniem Sandy, zachowujac szanse na ujawnienie calego horroru odbywajacego sie w Whitestone? Podnioslszy pistolet, ruszyl ku tylowi kampera. -Hej, Billy, jak leci? - odezwal sie z wnetrza czyjs glos, tak zwyczajnie, jakby niedawny dramatyczny krzyk byl czyms normalnym. -Paulie, hej, co robicie? -Nic takiego, Billy. Gramy w kierki z Vincentem i Connie, zeby zabic czas. Ben posunal sie cicho w strone rogu kampera. Jeszcze nigdy nie strzelal do niczego innego niz do tarczy, pomijajac jeden raz, kiedy celowal do butelek. Teraz musialby zastrzelic ochroniarza w drzwiach, przejsc nad jego cialem i zabic troje pasazerow, zanim zdaza wyciagnac bron. Czy ma na to szanse? Wiedzial, ze nie, lecz nic go nie moglo powstrzymac. -Wszyscy jutro lecicie? - spytal ochroniarz. -Tak, cala nasza czworka. -Ty tez tu jestes, Smitty? Nie zauwazylem cie. Jak sie masz? -Czesc, Billy. Spokojnie wszedzie? Piecioro! Rozsadek wzial gore. Ben opuscil pistolet. -To musi byc gruba ryba - uslyszal glos Billy'ego. - Szepnijcie o mnie slowko, Vincent, dobrze? Strazowanie tu jest nudne. Zauwazcie, ze nigdy nic sie nie zdarzylo. -Rozumiem cie. Zrobimy, co sie da. Teraz idz pilnowac, a my wracajmy do kart. -Uwazajcie na siebie. - Na razie, Billy. Drzwi zamknely sie od wewnatrz na zasuwe. Dziesiec minut pozniej Ben wrocil bezpiecznie do swojego pokoju, nadal trzesac sie ze strachu, jak bliski byl zabijania i smierci. O polnocy nadciagnela nad Oaze gwaltowna burza, ktora skonczyla sie rownie szybko, jak sie zaczela. O trzeciej - stojac przy oknie, gdyz nie mogl zasnac - Callahan zobaczyl daleko na pustyni zapalajace sie niebieskie swiatla ladowiska. Pare minut pozniej ogromny odrzutowiec, prawdopodobnie boeing 727, nadlecial z rykiem, od ktorego zadrzal budynek. Wyladowal gladko, pokolowal na daleki koniec pasa i stanal. Ben wyjal z szafy mundur Stepanskiego, zwezony przez ponurego krawca w Fadiman, i usunal z klap kilka klaczkow. Polowanie na aligatora sie udalo. Juz mial go w sieci. ROZDZIAL 25 Kobietom trzeba dac przysposobienie wojskowe, i uzywac ich stosownie do tego.Platon, Panstwo, Ksiega V Dom Angelo. Z ta jedyna informacja, sprowadzajaca sie do dwoch slow, Natalie zaczela goraczkowe poszukiwania we wszystkich dostepnych ksiazkach telefonicznych. Nic. Wspomniala o tym recepcjoniscie w swoim hotelu, ktory spytal ja, czy sie nie przeslyszala i czy kobieta nie powiedziala "Dom Angelo". -Jaka to roznica? - spytala. -Zadna - odparl mezczyzna. Jego portugalsko angielski slownik definiowal, ze dom oznaczalo dar albo kogos utalentowanego, a takze tytul - odpowiednik lorda. Niepewna, jak dokladnie brzmialy slowa zdenerwowanej pielegniarki we wzorzystej, drukowanej sukni, Natalie mozolnie wspiela sie po schodach do swojego pokoju, kompletnie wyczerpana dlugim dniem, upalem, wzgorzami Rio i prawdopodobnie tez wielogodzinna podroza samolotem. Czula sie osamotniona jak jeszcze nigdy dotad. Byla sportowcem majacym tylko jedno pluco, w dodatku zniszczone, z mala szansa na wymiane na inne. Jakis Angelo, Don czy Dom, nawet gdyby go znalazla, nie wplynalby na zmiane istniejacego stanu rzeczy. Nie musiala wspomagac sie brazylijska whisky, zeby zasnac, starczyl miarowy szum urzadzenia klimatyzacyjnego. Postanowila nastepnego dnia zlozyc dwie wizyty w Santa Teresa. pierwsza Glorii Duarte w jej biurze, druga na oddziale intensywnej terapii. Jesli niczego tam nie znajdzie, zwroci sie do policji. Dom Angelo... Dom Angelo... Powoli zasypiala, lecz pytania, na ktore nie znala odpowiedzi, przesuwaly sie w jej glowie jak w niekonczacej sie petli Mobiusa. Czy to byl tytul, czy imie? Dlaczego kobieta nie powiedziala nic wiecej? Czy sadzila, ze to wystarczy, zeby Natalie zrozumiala? Z ich przelotnego spotkania wynikala jasno jedna kwestia. W napadzie na nia w zaulku i wyniklej z tego wydarzenia stracie pluca bylo cos wiecej, niz jej sie zdawalo. Miarowy szum klimatyzatora sprowadzil w koncu niespokojny sen, lecz dwukrotnie w ciagu nocy wyczerpanie Natalie ustapilo przed ta sama, powtarzajaca sie, sugestywna wizja napadu. Podobnie jak poprzednio skala grozy wyobrazenia przewyzszala faktograficzna pamiec zdarzen, wydawala sie znacznie realniejsza i dokladniejsza w szczegolach niz jakikolwiek koszmar senny. Po drugim przebudzeniu Natalie byla zbyt wstrzasnieta, zeby mogla znow zasnac. Zostala podstepnie wywieziona z lotniska przez taksowkarza, postrzelono ja, przeszla operacje, stracila pluco, byla pod dobra opieka, a gdy tylko ustalono jej tozsamosc, odwieziono ja do domu. Wszystko to bylo calkowita, absolutna prawda... a jednak... Po jakims czasie Natalie zasnela. Obudzila sie, gdy dochodzila godzina jedenasta. Zanim sie umyla, ubrala i wrocila do szpitala, minelo poludnie. Powiedziano jej, ze Duarte jest na spotkaniu i pojawi sie w klinice dopiero nastepnego dnia rano. Natalie zapytala mimochodem sekretarke, czy nazwisko Don albo Dom Angelo cos jej mowi, ale ta usmiechnela sie uprzejmie i poradzila, zeby Natalie spytala o to jej szefowa, ktora wie prawie wszystko. Pewna, ze przy swoim pechu nie znajdzie pielegniarki, ktorej szukala, poszla na pierwsze pietro na oddzial intensywnej terapii. Po zoperowaniu jej pluca w ktorejs z dwudziestu jeden sal operacyjnych szpitala Santa Teresa powinna byla tam sie znalezc. Badz tam, blagam, modlila sie, wchodzac przez automatyczne, szklane drzwi. Badz tam... Rozejrzawszy sie po ruchliwym korytarzu, zwatpila. Oddzial intensywnej opieki medycznej byl supernowoczesny. Wokol centralnie polozonego stanowiska pielegniarek z rzedami monitorow miescilo sie dziesiec przeszklonych pomieszczen z lozkami. Powoli, z pozorna nonszalancja spacerowala po sali, kiwajac glowa i usmiechajac sie do kazdego, kto na nia spojrzal. Nie powinnam byla przychodzic podczas lunchu, pomyslala. Nie powinnam byla... Z ostatniego pomieszczenia wyszla kobieta, ktorej Natalie szukala. Byla ubrana w niebieski stroj szpitalny i szla w przeciwna strone, piszac cos w rozowym bloczku. Tegosc ciala i utykanie nie pozostawialy watpliwosci, ze to ta sama osoba, ktora Nat spotkala na ulicy. Z bijacym sercem weszla za nia do dyzurki pielegniarek. Kobieta miala niewinna, calkiem ladna twarz, a na szyi cienki zloty lancuszek. Nie nosila zadnych innych ozdob ani obraczki slubnej. Plakietka z nazwiskiem informowala, ze pielegniarka nazywa sie Dora Cabral. -Przepraszam, seniorita Cabral - powiedziala cicho Natalie po portugalsku. Kobieta podniosla na nia oczy z usmiechem, ktory zgasl, gdy zobaczyla, kto przed nia stoi. Uciekla nerwowo wzrokiem w bok. Jej reakcja rozproszyla resztki watpliwosci Natalie. -Slucham - powiedziala Dora. -Przepraszam, ze przyszlam tu za pania, ale jestem w rozpaczliwej sytuacji - zaczela Natalie, bojac sie, ze jej znajomosc portugalskiego nie wystarczy, by sprostac zadaniu. - Przypuszczam, ze pani jest osoba, ktora wczoraj po poludniu przemowila do mnie na ulicy. Jesli to pani, blagam, niech mi pani powie gdzie jest Dom Angelo. Probowalam sie tego dowiedziec, ale mi sie nie udalo. -To nie jest nazwisko - odpowiedziala chrapliwym szeptem Dora. - To jest wies. Lezy w... Nagle przerwala, napisala cos na brzegu kartki, przysunela ja znaczaco o cal w strone Natalie, po czym podniosla sie niezgrabnie i szybko odeszla korytarzem w strone pomieszczenia, w ktorym pracowala. Calkowicie wytracona z rownowagi Natalie juz miala siegnac po kartke, gdy cos kazalo jej spojrzec w strone wejscia do sali. Na oddzial wszedl policjant w mundurze policji wojskowej i wlasnie zblizal sie do kobiety. Jego przybycie w oczywisty sposob wyploszylo Dore. Natalie nie zaryzykowala siegniecia po kartke, tylko rzucila na nia okiem. 8 RM. 16 R.D. FELIX#13 Obrocila sie w sama pore, bo mezczyzna juz do niej podchodzil, usmiechajac sie. Poznala go od razu, doznajac przy tym uczucia mdlosci. To byl Vargas, jej jednoosobowy komitet powitalny na punkcie widokowym Pasmado.Choc spotkali sie znow w Botafogo, w tej samej dzielnicy, ktorej miescil sie szpital i zapewne takze komisariat Vargasa, Natalie byla niemal pewna, ze policjant pojawil sie w Santa Teresa nieprzypadkowo. Nalezalo za wszelka cene odciagnac funkcjonariusza od biurka w dyzurce pielegniarek, na ktorym lezala kartka Dory z adresem. -Kogo ja widze, pan Vargas? - Rozplynela sie w usmiechu - spieszac ku niemu. - Policjant z doskonalym angielskim. Od razu pana poznalam. -Spotkalismy sie na Pasmado, prawda? -Wlasnie. Milo, ze pan sobie przypomnial. Spytal, jak ma na imie. Podala mu je, choc nie miala watpliwosci, ze je zna. Czy zauwazyl, ze Dora cos napisala? Biurko znajdowalo sie w odleglosci pieciu stop od miejsca w ktorym stali. Musiala w jakis sposob odciagnac policjanta dalej. -Seniorita Natalie - powiedzial z wyszukana elegancja - przepraszam, ze to mowie, ale nie wydaje mi sie, zeby przewodniki wymienialy szpital Santa Teresa jako jedna z atrakcji turystycznych. W glowie Natalie klebilo sie mnostwo pytan. Jak Vargas sie tu znalazl? Jesli sledzil ja, poczawszy od Pasmado, wiedzial, ze go oklamala w kwestii zakwaterowania w Inter-Continentalu. Jesli zas sledzil ja juz od lotniska Jobima, to znaczylo, ze dzieje sie cos przerazajacego. Nie umiala kokietowac, nie miala nigdy cierpliwosci do flirtowania, co otwarcie przyznawala, ale teraz przyszla pora, by sprobowac. -Kiedy ostatnio bylam w tym miescie - powiedziala - mialam pecha spotkac taksowkarza pozbawionego wszelkich skrupulow. -Na nieszczescie mamy sporo takich - odparl Vargas. - My, policja wojskowa, staramy sie ich wyplenic. -Ten czlowiek zawiozl mnie do jakiegos zaulka i... wie pan... nielatwo mi o tym mowic. Przyszlam do szpitala, zeby zalatwic pewne sprawy z ubezpieczeniem i podziekowac personelowi za opieke, kiedy bylam tu pacjentka. -Rozumiem. Zblizyla sie do funkcjonariusza jeszcze bardziej i spojrzala mu w oczy, starajac sie nadac twarzy wyraz naiwnej bezbronnosci. -Panie oficerze, mysle, ze w jakims lepszym miejscu moglabym panu opowiedziec, co mnie spotkalo. -Tak? -Ma pan pare minut, zeby wypic ze mna kawe? -Dla pani z przyjemnoscia znajde czas. -Dzieki. - Dotknela jego ramienia i westchnela. Spotkalo mnie cos strasznego. Jestem gotowa zrobic wszystko zeby wyjasnic te kwestie. Wszystko! Moze to przeznaczenie, juz drugi raz stanal pan na mojej drodze. -Mozliwe - powiedzial policjant, kiedy Natalie prowadzila go z oddzialu do kafejki. - Moze pani jest moim przeznaczeniem. Dom Angelo, stan Rio de Janeiro, liczba mieszkancow: 213. W bibliotece dzielnicowej Botafogo nie bylo wiecej informacji o tej wiosce. Wedlug niektorych map miejscowosc lezala w odleglosci siedemdziesieciu pieciu mil na polnocny zachod od miasta, w rejonie nazwanym przez bibliotekarza wschodnia czescia deszczowych lasow stanu. Na innych mapach wioski w ogole nie zaznaczono. Po poltoragodzinnej kwerendzie Natalie narysowala mape, ktora powinna zaprowadzic ja na miejsce lub przynajmniej gdzies blisko. Miala nadzieje, ze o osmej wieczorem Dora Cabral udzieli jej wiecej informacji o Dom Angelo i o tym, na jakie pytania Natalie moze tam znalezc odpowiedz. Uwolnienie sie od Rodriga Vargasa zajelo jej godzine. Powiedzial, ze jest ekszolnierzem z odznaczeniami, od pietnastu lat sluzy w wojskowej policji, jest od dawna rozwiedziony i ma dwoje dzieci, z ktorymi utrzymuje bliski kontakt. Zna dobrze detektywa Perreire, ktorego okreslil jako czlowieka spedzajacego zbyt duzo czasu za biurkiem. Z rozmowy, w trakcie ktorej Natalie nie wspomniala ani slowem o Dorze Cabral ani o Dom Angelo, mozna bylo wywnioskowac, ze przybycie policjanta do szpitala w tym samym czasie, kiedy ona sie tam znajdowala, bylo przypadkowe. Na koncu powiedzial, ze gdy juz wie, co ja spotkalo w Rio, doskonale rozumie, czemu Natalie nie chciala zdradzic nazwy hotelu nieznajomemu mezczyznie tylko dlatego, ze byl w mundurze, i twierdzil, ze jest policjantem. Obiecal zajrzec do akt niektorych spraw prowadzonych przez Perreire i podal jej nazwe bistra, gdzie spotkaja sie nastepnego dnia, aby podzielic sie swoimi odkryciami. -Mam nadzieje, ze to dopiero poczatek naszej przyjazni, seniorita Natalie - powiedzial goraco, kiedy wstali, zeby sie pozegnac. -Ja rowniez, Rodrigo - odparla, usmiechajac sie uwodzicielsko i przytrzymujac jego dlon dodatkowa sekunde dluzej. -Ja rowniez. Rozstali sie w szpitalu, po czym Natalie zapytala recepcjoniste o adres najblizszej biblioteki. Wyszla, majac nadzieje, ze Dora wykorzystala szanse i zniszczyla informacje napisana na karteczce. Szla ulicami, zwracajac szczegolna uwage na to, czy nikt jej nie sledzi, uzywajac wszelkich sztuczek podpatrzonych na filmach i w telewizji, a takze tych wymyslonych na poczekaniu. Miala cztery godziny do umowionego spotkania z Dora; tylko cztery godziny, zwazywszy na dluga liste spraw do zalatwienia, gdyby zdecydowala sie wybrac do deszczowej dzungli. Do godziny szostej trzydziesci zdazyla odwiedzic biblioteke oraz sklepy ze sprzetem turystycznym i z odzieza, zabrala ze soba czesc zakupow i obiecala sobie przyjechac po reszte pozniej samochodem. Jesli ktos sledzil jej jeepa, nie bylo szansy na to, by odjechala nim niepostrzezenie; musiala liczyc sie z tym, ze ktos bedzie jej siedzial na ogonie, ale nie miala wyboru. Gorzej byloby, gdyby sie okazalo, ze samochod zniknal albo zostal uszkodzony. Na szczescie byl tam, gdzie Natalie go zostawila - w malym garazu, odleglym o dwie przecznice od hotelu. 16R.D. FELIX#13 Jeszcze w bibliotece odszukala na mapie ulice Rua de Felix, znajdujaca sie w dzielnicy Gavea, o trzy mile na zachod od Botafogo. Zaladowawszy bagaze do jeepa, przykryla je brezentem, po czym zalujac, ze na dworze nie jest ciemniej, zaczela kluczyc pomiedzy wybrzezem a szczytami wzgorz, tam i z powrotem, waskimi uliczkami, przez place parkingowe, przejezdzajac na czerwonym swietle, co chwile zawracajac - jednoczesnie spogladajac co pewien czas we wsteczne lusterko.Kiedy juz byla prawie pewna, ze nikt jej nie sledzi, zostawila jeepa w dobrze oswietlonym miejscu i z niemilym uczuciem wsiadla do zoltej taksowki. Stwierdzila z ulga, ze za kierownica siedziala kobieta - ogorzala, zujaca gume, nieprzypominajaca w niczym taksowkarza z lotniska. Poprowadzila ja ulicami wokol kwartalow, waskimi przejazdami, tam i z powrotem - po czesci za pomoca mapy, a po czesci improwizujac, kiedy sie pogubila. Na koniec, gdy znalazly sie o przecznice od Rua de Felix, Natalie poprosila ja, zeby sie zatrzymala. Poczula nieopisana ulge, gdy kobieta po prostu jej posluchala. Dzielnica byla nedzniejsza, niz sie spodziewala, sadzac po posadzie Dory Cabral. Wzdluz stromych, skapo oswietlonych uliczek staly rzedy czynszowek, na ogol dwupietrowych, w przewazajacej czesci w zlym stanie, gdzieniegdzie przedzielonych wiekszymi apartamentowcami. Zmierzch szybko zapadal, ale na ulicach bylo jeszcze sporo ludzi, wiec Natalie nie czula sie zaniepokojona, ze jest sama. Punktualnie o osmej dotarla do nijakiego, trzypietrowego apartamentowca, do ktorego z obu stron dochodzily alejki dojazdowe szerokosci okolo dziesieciu stop, umiarkowanie zasmiecone gazetami, kartonami i puszkami. Na oblicowaniu z czerwonej cegly widnial numer 16 namalowany biala farba. W oslonietej wnece zainstalowany byl podwojny rzad stosunkowo nowych skrzynek na listy oraz pionowa tabliczka z nazwiskami obok guzikow. Napis "D. Cabral" byl prawie na samej gorze. Natalie nacisnela guzik raz, a potem znowu, zajrzawszy przez szybke w drzwiach, zobaczyla krotkie schody, prowadzace na pierwsze pietro. Zadzwonila trzeci raz, wraz z pierwszym ukluciem leku pchnela drzwi, ktore poddaly sie bez oporu. Tylko tyle dla bezpieczenstwa? Numer 13 objawil sie w postaci zlotych cyfr, przybitych na srodku ciemnych, drewnianych drzwi po prawej stronie, w dalekim koncu korytarza. Przez moment Natalie nasluchiwala, po czym zapukala - najpierw delikatnie, potem mocniej. Odpowiedziala jej cisza. 8 RM. 16 R.D. FELIX#13 Nie miala watpliwosci, ze prawidlowo odczytala informacje na kartce. Bylo dziesiec minut po czasie. Lek z kazda sekunda narastal. Prosba Dory na ulicy, zeby Natalie sie nie ogladala, i jej reakcja w szpitalu na widok funkcjonariusza wojskowej policji swiadczyly o strachu, ale zdradzenie Natalie nazwy wsi i napisanie kartki dowodzily, ze kobieta chciala jej pomoc. Odezwij sie... Zapukala jeszcze raz, po czym wrocila do frontowych drzwi i znow nacisnela guzik dzwonka. W glowie klebily jej sie mysli na temat wszystkich mozliwosci swojego niepowodzenia. Jedno bylo pewne - nie odejdzie, dopoki sie nie przekona, ze Dorze Cabral nic sie nie stalo. Pietnascie po osmej. Wpadla na pomysl, by zapukac do sasiadow i spytac, czy nie maja klucza do mieszkania numer 13. Wyszla jednak z domu, powedrowala do skrzyzowania, skrecila za rog, nastepnie blyskawicznie zawrocila. Nie zauwazyla niczego podejrzanego, wiec dotarlszy do domu, weszla w przylegajaca don alejke. Zalozywszy, ze mieszkania byly mniej wiecej tej samej wielkosci, piate i szoste okno po lewej stronie powinny nalezec do mieszkania Dory. Poniewaz podloga korytarza byla na wysokosci czterech schodkow nad poziomem ziemi, dolne krawedzie okien znajdowaly sie o dwie stopy nad glowa Natalie. Wewnatrz palilo sie slabe swiatlo. Dwadziescia po osmej. Niepokojace bylo to, ze wewnatrz palilo sie swiatlo. Ciemne okna swiadczylyby, ze Dora sie spoznia, natomiast swiatlo podwazalo to wytlumaczenie. Zdenerwowana Natalie przywlokla z glebi alejki do polowy pusty metalowy pojemnik na smieci. Odwrociwszy go dnem do gory, wspiela sie nan, tak ze dolna krawedz okna znalazla sie na wysokosci jej piersi. Zobaczyla schludna sypialnie z dwoma lozkami. Swiatlo padalo z tylu, prawdopodobnie z kuchni. Zamrugala parokrotnie, zeby przyzwyczaic oczy do mroku. Dostrzegla zlew, tyl krzesla i czesc stolu kuchennego. Dopiero po kilku sekundach zorientowala sie, ze to, co zwisalo z blatu stolu, bylo ludzka reka. Z gardla wyrwal jej sie zdlawiony okrzyk. -O Boze, nie! Bez zastanawiania sie uderzyla lokciem w szybe. Odlamki szkla rozproszyly sie po sypialni. Kilka sporych kawalkow nadal wystawalo z ramy, lecz zamiast je uprzatnac, Natalie siegnela reka do zasuwki, podsunela w gore okno, po czym zebrawszy wszystkie sily, podciagnela sie na wysokosc otworu i wsliznela do sypialni. Nie zwazajac na rane ponizej lokcia, pobiegla do kuchni. Dora Cabral zwisala ze stolu niezywa. Jej glowa opierala sie spokojnie na policzku, otwarte usta, zastygle w grymasie trwoznego usmiechu, odslanialy rowne zeby. Natalie sprawdzila puls w arterii szyjnej i przegubie, lecz wiedziala, ze czyni to na prozno. Chwile pozniej zauwazyla strzykawke lezaca obok pustej ampulki po czyms, co z pewnoscia bylo silnym narkotykiem. Nic nie wskazywalo na to, ze kobieta byla narkomanka, Natalie wiedziala jednak, ze wezwanie policji bylo w tej sytuacji ryzykowne. Czula, ze Dora zostala zamordowana, a co gorsza, jej smierc laczyla sie z ich dwoma spotkaniami, z wioska Dom Angelo w deszczowej dzungli i Rodrigiem Vargasem, funkcjonariuszem policji wojskowej. Otepiala, niezdolna jasno myslec, spojrzala w dol i zauwazyla na linoleum podlogi mala kaluze wlasnej krwi, ktora kroplami sciekala z jej dloni. Rana pod lokciem byla szeroka na dwa cale dosc gleboka, jednak przewiazana w pore nie zagrazala wykrwawieniem i infekcja. Natalie bedzie miala kolejna blizne, pamiatke z Rio. Wyjela ze zlewu scierke do naczyn i zawiazala ja mocno wokol rany. W tym momencie uslyszala zblizajace sie syreny. Czy to byla zasadzka? Zastrzyk adrenaliny sprawil, ze Natalie znow zaczela jasno myslec. Musiala uciekac. Uzywszy wlasnej koszuli do przekrecenia galki, wybiegla na korytarz, lecz zamiast uciekac frontowymi schodami, zbiegla po waskich stopniach do ciemnej piwnicy. Idac po omacku wzdluz sciany, probowala znalezc wlacznik swiatla. W chwili gdy miala juz zrezygnowac i wrocic po schodach na gore, jej palce trafily na przycisk i zapalila swiatlo. Zobaczyla w niewielkiej odleglosci betonowe schodki prowadzace do drzwi. Otworzywszy je ostroznie, znalazla sie w przejsciu na tylach budynku. Bylo waskie na niecale szesc stop i przesiakniete gryzacym zapachem uryny. Wycie syren zdawalo sie zblizac; z prawej strony Natalie uslyszala ciezki tupot biegnacych nog. Przestala miec watpliwosci. To byla zasadzka, zastawiona przez Vargasa. Wkrotce, bardzo predko, ona sama zostanie zabita pod pozorem usilowania ucieczki i tajemnica Dom Angelo zostanie pogrzebana. Nie zwazajac na to, ze ciezko oddycha, pobiegla do konca pasazu, jak najdalej od schodkow, i rozplaszczyla sie przy scianie, gdy umundurowany policjant wbiegal do budynku. Po chwili przekroczyla jezdnie i poszla dalej inna uliczka. Znalazla sie w zamozniejszej dzielnicy, z willami stojacymi wsrod bujnych ogrodow. Bez tchu, lapiac z wysilkiem powietrze, usiadla na ziemi za kepa palm i lisci juki i rozplakala sie - nie ze strachu o siebie ani nawet z powodu tragicznego losu Dory Cabral, lecz z powodu kompletnej dezorientacji. Jesli nie znajdzie rozwiazania zagadki, umrze, probujac go dociec. Miala nadzieje, ze klucz do tej lamiglowki spoczywa w Dom Angelo. ROZDZIAL 26 Czy nie zauwazyles, jaki niezwalczony i niezwyciezony jest temperament? Jesli dusza go ma, tozadna nie boi sie niczego i nie ustepuje placu. Platon, Panstwo, Ksiega IINatalie spedzila noc na tylnym siedzeniu jeepa, zaparkowanego w publicznym garazu na polnoc od miasta. Uzyla worka marynarskiego zamiast poduszki i przykryla sie plandeka. Napiecie i chaos w jej glowie walczyly przez szesc godzin z fizycznym i psychicznym wyczerpaniem; w koncu to ostatnie zwyciezylo i przez dwie, a moze nawet trzy godziny spala glebokim, pokrzepiajacym snem. O piatej trzydziesci zesztywniala i zapuchnieta wygramolila sie z jeepa, aby pospacerowac po betonowej podlodze pietrowego garazu. Na ile byla w stanie sie zorientowac, znajdowala sie o pietnascie do dwudziestu mil na polnoc od Rio i tylko kilkanascie mil od autostrady numer 44, bedacej skrotem, prowadzacym od wybrzeza w kierunku polnocno zachodnim. Dwupasmowka powinna ja doprowadzic do kretej, zapewne nieutwardzonej drogi biegnacej przez las zwrotnikowy, ktora dwadziescia mil dalej laczyla sie w pewnym miejscu z droga do wioski Dom Angelo. Czekala ja trudna przeprawa, lecz od momentu gdy pierwszy raz wsiadla do samolotu do Rio, to samo mozna bylo powiedziec o kazdej sekundzie jej zycia. Bylo jej niezmiernie przykro z powodu Dory Cabral. Wyobrazala sobie, przez co pielegniarka musiala przejsc, zanim ja zabito. Natalie nie zauwazyla na jej ciele sladow tortur, lecz nie miala watpliwosci, ze Rodrigo Vargas byl biegly w sztuce uzyskiwania odpowiedzi bez pozostawiania znakow. Czula sie osamotniona jak jeszcze nigdy w zyciu. Zastanawiala sie przez chwile, czy nie zadzwonic do Terry'ego, a nawet do Veroniki, zeby przylecieli i pomogli jej w poszukiwaniach, lecz uswiadomila sobie, ze juz jedna osoba, ktora chciala jej pomoc, przyplacila to zyciem. Nie, pomyslala. Wygram albo przegram, ale musze to rozegrac sama. Uswiadomila sobie z gorycza, ze niezaleznie od wyniku tych zmagan juz jest w pewnym stopniu przegrana - swiadczyla o tym polokragla blizna na jej prawym boku. Zasady gry byly teraz inne. Nie chodzilo juz o wygranie lub przegranie, lecz o znalezienie odpowiedzi na pytanie: "Dlaczego?" i - jesli to mozliwe - o zemste. Znalezc odpowiedz i sie zemscic. Drugi poziom garazu byl jeszcze w wiekszosci pusty, okolica dopiero budzila sie do zycia. Natalie wykonala kilka cwiczen rozciagajacych i oddechowych. Operacja, a potem pozar wplynely na jej wytrzymalosc, lecz pozostala gietka, szczupla i wbrew pozorom silna. Aerobik w brudnym garazu. Najsmutniejsze bylo to, ze jej obiecujace zycie tak sie zmarnowalo. Ale coz, stalo sie. Wiekszosc jej planow i marzen, ze bedzie wspaniala lekarka i oredowniczka kloszardow, zostala wycieta wraz z plucem lub przypalona w pozarze. Jedyne, co w niej zostalo, to tylko przemozna chec dowiedzenia sie, co sie stalo i dlaczego, oraz jeszcze silniejsza chec znalezienia i ukarania winnych. Znalezc odpowiedz i sie zemscic. W malej kawiarence po przeciwnej stronie ulicy Natalie sie umyla i zjadla sniadanie, kupila rowniez egzemplarz "O Globo", gazety wychodzacej w Rio, jednak nie natrafila w niej na zadna informacje na temat Dory Cabral. Domyslala sie, ze niebawem znajdzie sie w niej starannie opracowany reportaz z nazwiskiem glownego podejrzanego. Pomarszczona kobieta za kontuarem wygladala tak, jakby od wielu lat nie miala ani dnia urlopu. Zostawiwszy pod filizanka sowity napiwek, Natalie udala sie do garazu. Gdyby miala nie wrocic z wyprawy do deszczowych lasow, przynajmniej ktos bedzie mial z tego korzysc. Uporzadkowawszy sprzet, przez chwile sie zastanawiala, czy nie zadzwonic do matki albo do Douga Berengera, lecz predko odrzucila ten pomysl. Oboje mieli zbyt wiele intuicji, zeby sie nie domyslic, ze Natalie wpadla w tarapaty, niezaleznie od historyjki, ktora by wymyslila. Raz juz przezyli koszmar na wiesc, ze zaginela. Odnalazla sie wprawdzie, ale czy zatelefonowanie do nich w tym momencie na cokolwiek sie zda, poza tym, ze ich zmartwi? Co wiecej, nie minela jeszcze siodma, a Rio mialo dwugodzinne wyprzedzenie w stosunku do Bostonu. Zamiast wiec zatelefonowac, napisala dlugi list do Herminy z poleceniem podzielenia sie jego trescia z Dougiem. Opowiedziala w nim szczegolowo o sytuacjach, ktore sie jej przydarzyly, lacznie z podaniem wszystkich zapamietanych nazwisk. Kelnerka w kawiarence chciala jej zwrocic czesc napiwku, myslac, ze Natalie sie pomylila, lecz gdy ta zapewnila, ze suta zapomoga nie byla dzielem przypadku, postarala sie o koperte i pelna wdziecznosci obiecala kupic znaczek i wyslac list. Pora ruszyc w droge. Wskaznik ilosci paliwa w jeepie pokazywal ponad trzy czwarte pojemnosci zbiornika, zas z tylu pod brezentem spoczywaly dwa pieciogalonowe kanistry, jeden z benzyna, drugi z woda. W latach swojej kariery sportowej zawsze podrozowala "Wygodnie; noce spedzone przez nia pod namiotem daloby sie policzyc na palcach jednej reki. Dzis po raz pierwszy od wielu lat spala w samochodzie. Spodziewala sie, ze jej najblizsza przyszlosc przyniesie wiecej takich "pierwszych razow". Bezchmurny, cieply ranek zapowiadal kolejny pogodny dzien. Natalie wlaczyla sie w strumien pojazdow jadacych na polnoc starajac sie dostosowac do stylu prowadzenia brazylijskich kierowcow, ktorzy przy zmianie pasow rzadko uzywali kierunkowskazow i nie patrzyli we wsteczne lusterko, a takze rzadko korzystali z hamulcow. Obok na siedzeniu lezal sporzadzony przez nia szkic drog prowadzacych do Dom Angelo. Mijaly ja samochody jadace w obu kierunkach, a w glowie Natalie rodzily sie setki watpliwosci, z ktorych najbardziej dreczaca bylo to, czy Dora Cabral sie nie pomylila, dajac jej do zrozumienia, ze wies miala cos wspolnego z jej pechowa jazda taksowka, zakonczona strata pluca. Tlumaczenie sobie, ze biedna kobieta zostala zabita przez przypadek, byloby chowaniem glowy w piasek, jednak - jaki mogl istniec zwiazek miedzy studentka medycyny z Bostonu, pielegniarka z Rio i wioska w brazylijskiej dzungli? Wlasnorecznie sporzadzony plan jazdy doprowadzil Natalie do autostrady numer 44, ktora ku jej milemu zaskoczeniu okazala sie swiezo wyasfaltowana dwupasmowka o stosunkowo niewielkim natezeniu ruchu, z namalowana srodkowa linia i miekkimi poboczami. Zgodnie ze szkicem pietnascie mil dalej powinien od szosy odchodzic skrot, prawdopodobnie nieutwardzony, prowadzacy serpentynami przez gory w kierunku Belo Horizonte, stolicy stanu Minas Gerais. Sto mil dalej zaczynala sie boczna, jednopasmowa droga, odchodzaca w lewo, przy ktorej lezala wioska Dom Angelo. Natalie wiedziala, ze czeka ja ciezka proba, ale byla zdecydowana ja podjac. Piec mil przed miejscem, w ktorym powinna byla sie zatrzymac droga do Domu Angelo, Nat zwolnila i zaczela sie uwaznie przygladac wszelkim odgalezieniom. Znajdowala sie u podnoza gor na wschodnim skraju tropikalnych lasow. Dwupasmowa, stara droga z mnostwem nieoznakowanych zakretow, pelna dziur, piela sie nieustannie w gore. Ruch byl minimalny, bywalo, ze przerwy miedzy rzadko przejezdzajacymi samochodami dochodzily do paru minut. Natalie opuscila szyby nizej. Czula, ze powietrze bogate w tlen dziala na nia ozywczo, lecz moze to bylo zludzenie pelne, glebokie oddechy zdarzaly jej sie czesciej i byly latwiejsze, a puls wydawal sie zwalniac. Las po obu stronach zblizyl sie do drogi, chroniac ja przed sloncem poznego ranka. Co jakis czas pojawial sie obok drogi szeroki, rwacy strumien, ktory nastepnie znikal wsrod gestego poszycia. Autostrada przestala sie wspinac i Natalie zobaczyla odgalezienie. Byla to zwirowana, gruntowa droga, nieco szersza niz jeden pas ruchu, ale zbyt waska dla dwoch samochodow. Do drzewa byl przybity niedbale namalowany drogowskaz z napisem "Campo Belo" i strzalka ponizej. Wedlug jej oceny Campo Belo bylo najblizsza wioska sasiadujaca z Dom Angelo, lecz trudno bylo ocenic, jaka dzieli je odleglosc. Choc Natalie czula, ze znalazla wlasciwa droge, sprawdzila stan licznika i porownala go z mapa. Upewniwszy sie, skrecila w lewo i zaczela powolna jazde w dol i w gore, jak w wagoniku kolejki gorskiej w wesolym miasteczku. W miare jak pokonywala droge, las stawal sie coraz gestszy. W przyplywie dobrego samopoczucia zaczela wierzyc, ze dotrze do Dom Angelo bez wiekszych problemow. Samochod jechal powoli - szesciocylindrowy silnik bylby lepszy niz cztery cylindry jeepa - mimo to postanowila osiagnac zalozony cel. Pierwsze przeczucie, ze bedzie miala klopoty, tknelo ja, gdy zjechala na bok, zeby rozprostowac kosci i spozyc krotki posilek, skladajacy sie z plasterka miesa, zimnego soku i polowy czekoladowego batonika. Jechala ta droga dwadziescia, moze nawet dwadziescia piec minut, a w tym czasie minal ja zaledwie jeden samochod, jadacy w przeciwnym kierunku. Uslyszala cos, kiedy wylaczyla zaplon, zanim otoczyla ja gleboka cisza lasu. Chrzest opon na zwirze, ktoremu towarzyszyl krotki odglos silnika, po czym wszystko ucichlo. Czy to bylo echo jej samochodu? Mozliwe, ze tak. Zjadla szybko, nasluchujac jakichkolwiek odglosow poza swiergotem ptakow i brzeczeniem owadow. Nastepnie wsunela do kieszeni scyzoryk Swiss Army i wyjawszy z marynarskiego worka mysliwski noz, polozyla go na siedzeniu obok siebie. Nie uslyszala niczego wiecej. To musialo byc echo. Przez nastepna mile droga prowadzila stromo pod gore zwezajac sie coraz bardziej. Z lewej strony wypietrzala sie gesto zalesiona, prawie pionowa stromizna, zaczynajaca sie od krawedzi drogi, z prawej zial gleboki, powiekszajacy sie spadek. Gdyby w tym momencie z naprzeciwka nadjechal inny samochod, auta nie moglyby sie wyminac i ktorys z kierowcow musialby sie cofnac. Natalie jechala z uwaga skupiona na drodze przed nia, obserwujac przy tym chmure kurzu z tylu. Miala zacisniete zeby, zas rece pobielale od kurczowego sciskania kierownicy wynikajacego po czesci z trudnosci terenowych, a po czesci z napiecia wywolanego tym, co uslyszala. W pewnym momencie jeep otrzymal potezne uderzenie z tylu. Natalie musiala na chwile oderwac wzrok od lusterka wstecznego, gdyz wstrzas ja zaskoczyl. Instynktownie nacisnela hamulec, powodujac, ze jeep znalazl sie na krawedzi spadku pod katem czterdziestu pieciu stopni. Polecialaby w przepasc na prawo, gdyby nie przycisnela pedalu gazu do deski, szarpnawszy rownoczesnie kierownica ostro w lewo. Bok jeepa otarl sie o stromizne, wyrywajac przy tym krzaki i odlupujac plat kory z pnia drzewa. Wielki, czarny mercedes przyhamowal dla nabrania dystansu, po czym znow zaatakowal. Nie miala zadnej mozliwosci ucieczki. Jeep wyskoczyl w powietrze, zanim zdolala zareagowac, mijajac w drodze drzewa i poszycie, po czym opadl na cztery kola z sila mogaca wbic czlowiekowi zeby w mozg. - Przednia szyba rozsypala sie w drobny mak, drzwi sie otworzyly, zas te po jej stronie zostaly wydarte z zawiasow. Samochod przelecial nad krzakami, w trakcie lotu minal o cal drzewo i obrocil sie czesciowo bokiem. Przypieta pasami, sciskajac w rekach kierownice, Natalie byla calkowicie bezradna. Na koniec samochod otrzymal potezne uderzenie w przedni lewy blotnik, po czym pokoziolkowal ciezko w dol, zatrzymujac sie na prawym boku z kolami jeszcze obracajacymi sie rozpedem w powietrzu. Pierwsza rzecza, ktora Natalie sobie uswiadomila, bylo to, ze zyje. Wisiala na pasach pod nieprawdopodobnym katem, krwawiac z rany nad lewym okiem. Samochod byl pelny chemicznej mgly, najprawdopodobniej z poduszki powietrznej, ktora napelnila sie, a potem pekla. Czula w biodrze pulsujacy bol, za to ramiona, dlonie i nogi miala sprawne. Nasilajacy sie zapach benzyny mogl pochodzic z peknietego baku badz z kanistra. Zwolniwszy klamry pasow, wygramolila sie przez drzwi, ktorych nie bylo, tlumiac jek bolu przy kazdym poruszeniu prawym biodrem. Stluczenie albo naderwanie miesnia, pomyslala, ale z cala pewnoscia nie zlamanie. To jej nie unieruchomi, co najwyzej bedzie sie wolniej ruszala. Zauwazyla swoj noz mysliwski, zaczepiony na klamce drzwi od strony pasazera. Pokonujac bol, pochylila sie, po czym odczepiwszy narzedzie, zatknela je za elastyczny pasek od spodni. Jeep zatrzymal sie na pochylosci tak nisko, ze geste poszycie przeslanialo widok drogi, Natalie byla jednak pewna, ze tam w gorze Vargas przygotowuje sie do zejscia, by sprawdzic wynik egzekucji, i jesli bedzie trzeba, dokonczyc dziela. Kustykajac, odsunela sie od zbiornika benzyny, po czym uklekla z opuszczona glowa, nasluchujac. Ponizej uslyszala w bliskiej odleglosci szum wody, w gorze panowala cisza. Natychmiast zaatakowaly ja komary, zwabione zapachem jej potu, oddechu, krwi - najpierw pojedynczo, potem calymi chmarami, wciskajac sie do jej uszu i nosa. Nie ruszaj sie! - nakazala sobie, siedzac w kucki, kiedy rzucila sie na nia pierwsza fala komarow. Nie ruszaj sie, siedz cicho! -Natalie! - uslyszala z gory glos Vargasa. - Nic ci sie nie stalo? Postapilem glupio. Chce ci pomoc, jesli sie pokaleczylas. Natalie spojrzala w gore stromej, gesto zadrzewionej skarpy ale nie dostrzegla zadnego ruchu. Zaczela posuwac sie na czworakach rownolegle do spadku, coraz dalej od jeepa, starajac sie nie zwracac uwagi na bol w biodrze. Vargas bez watpienia mial pistolet. Ona dysponowala nozem, za to jej ruchliwosc byla ograniczona. Kazdy ruch zostawial na wilgotnym podlozu slady w postaci zgniecionych paproci i polamanych galazek. Vargas niebawem pojdzie tym tropem. Jedyna szansa kobiety, w dodatku niewielka, byl atak z zasadzki z gory. Do tego oczywiscie musiala pokonac wewnetrzny opor przed uzyciem swojego siedmiocalowego noza. -Natalie, wiem, ze jestes ranna i potrzebna ci pomoc. Wytlumacze ci wszystko. Opowiem ci o Dom Angelo. Wolal nieco zdyszanym glosem, co oznaczalo, ze przedzieral sie w dol, w strone jeepa. Natalie uciekala nadal, wydmuchujac owady z nosa i szukajac odpowiedniej kryjowki. Z dolu dochodzil coraz wyrazniejszy szum strumienia lub rzeki. Las z prawej strony nagle sie urwal, otwierajac widok na kilkudziesieciostopowy, stromy spadek, u podnoza ktorego klebily sie wody szerokiego potoku. -Natalie, ide twoim sladem. Zatrzymaj sie, chce ci pomoc. Wiem, ze jestes ranna. Widzialem krew w samochodzie. Nie miala czasu do stracenia. Popelzla na czworakach dwadziescia stop dalej naprzod, nastepnie dziesiec stop pod gore, po czym z powrotem w strone jeepa. Jesli Vargas posuwal sie jej sladem, w pewnym momencie musial przejsc ponizej niej. - To byla jej jedyna, ostatnia szansa. Oparla sie o gruby pien palmy. Nie bylo takiej pozycji, w ktorej biodro nie byloby obciazone, wiec postanowila nie zwazac na wszelki bol, ktory nie byl w pelni obezwladniajacy. Przeczytala gdzies, ze w tropikalnym lesie zyje dwa i pol miliona rozmaitych gatunkow owadow. W tej chwili nie watpila, ze to prawda. Z prawej strony poruszyly sie galezie krzakow. Natalie wydobyla zza pasa noz mysliwski i wyjela go z pochwy, zlowrogie ostrze sluzylo do tej pory najwyzej do przecinania papieru w sklepie. Przypomniawszy sobie scene z filmu Psychoza - atak matki Normana Batesa na detektywa - wziela do reki noz, postanawiajac uderzyc z gory, zeby wbic ostrze w szyje lub piers policjanta. Sluchajac zblizajacego sie szelestu lisci, przywolala w pamieci obraz Dory Cabral zwisajacej ze stolu w jej malej kuchni. Rodrigo Vargas na przekor swojemu urokowi byl pozbawionym wszelkich skrupulow morderca. Musze byc silna i zdecydowana, nakazala sobie Natalie w myslach. Kilka sekund pozniej zobaczyla ponad linia zarosli czubek glowy mezczyzny. Szedl powoli, badajac ostroznie teren przed soba. Nie mogla sie wahac. Wysunawszy do przodu prawa stope, przykucnela nisko, sciskajac w reku noz i starajac sie zignorowac elektryzujacy bol w biodrze. Vargas byl coraz blizej. Jeszcze trzy, cztery kroki i znajdzie sie dokladnie pomiedzy nia a spadkiem rzeki. Szum kipieli byl sprzymierzencem, gdyz powinien zagluszyc jej ostatnie ruchy. Mezczyzna trzymal pistolet przed soba z profesjonalna rutyna. Jeszcze dwa kroki... Nie patrz w gore. Nie patrz w... Skoczyla niezrecznie na niego, raczej mlocac nozem jak cepem, niz klujac. Trafila go za prawym barkiem, majac wrazenie, ze ostrze oparlo sie o kosc. Vargas wrzasnal. Pistolet wypalil, nie czyniac jej krzywdy. W nastepnym momencie impet przeniosl ich poza krawedz skarpy i oboje potoczyli sie miedzy drzewami poprzez krzaki ku rzece, bezradnie jak szmaciane lalki. Zatrzymala sie o dziesiec stop od brzegu, zlapawszy sie galezi krzaka, ktore pooraly jej skore na ramionach. Vargas spadl nizej, hamujac w koncu na mulistym brzegu. Lezal bez ruchu, twarza w dol, z dolna czescia tulowia zanurzona w wodzie. Zielona koszula nasiakala krwia z rany od noza ponizej prawej pachy. Ani pistoletu, ani noza nie bylo nigdzie widac. Wstrzasnieta upadkiem lezala, dyszac ciezko. Czula bol w tylu miejscach, ze przestala o tym myslec. Vargas lezal nieruchomo, wartki prad poruszal w obsceniczny sposob jego nogami. Czyzby zlamal sobie kark podczas upadku? A moze trafila go kula z jego wlasnego pistoletu? Czy mozliwe, zeby rana, ktora Natalie mu zadala, byla smiertelna? Z tych trzech mozliwosci ostatnia wydawala sie najmniej prawdopodobna. Kobieta miala wrazenie, ze noz nie wbil sie gleboko, ale uderzyla w dzikim szale, mogla sie wiec mylic. Jeczac z bolu, przekrecila sie i usiadla, objawszy sie ramionami, ktore bolaly ja, jakby zostaly zbite palka. Ponizej nogi Vargasa nadal drgaly w makabrycznym tancu smierci. Byl zlym czlowiekiem i zasluzyl na smierc, przekonywala sama siebie. Mimo to czula mdlosci z powodu zabicia czlowieka. Chwytajac sie drzewa, dzwignela sie na nogi i ponownie spojrzala na policjanta, zastanawiajac sie rownoczesnie, co robic dalej. Rodrigo Vargas i pozyczony jeep prawdopodobnie zostana w tym miejscu na zawsze. Jej zadaniem jest dotrzec do Dom Angelo, a nie zdola osiagnac tego celu bez skorzystania z jego mercedesa. Gdzie moga byc kluczyki? Wchodzenie pod gore nie zapowiadalo sie latwo, co wiecej, nie warto bylo tego robic, skoro Vargas najprawdopodobniej mial kluczyki przy sobie. Poczula mdlosci na mysl, ze musi ich poszukac w kieszeni trupa, lecz mozolne wspinanie sie po pochylosci dla sprawdzenia, czy nie znajduja sie w stacyjce, po czym rownie mozolny powrot, gdyby sie okazalo, ze ich nie ma, bylo pozbawione sensu. Schodzac ostroznie w strone ciala, rozgladala sie za jakims ciezkim kamieniem, zeby miec jakakolwiek bron, na wypadek gdyby zle ocenila stan Vargasa. Znalazla cos lepszego - jego pistolet. Lezal wsrod paproci, okolo dwudziestu stop od brzegu strumienia. Byl to ciezki rewolwer z dluga lufa i rekojescia z ciemnego drewna - bron w stylu Jesse'ego Jamesa. Mogla sie takiej spodziewac. Wytarlszy lufe o spodnie, podeszla ostroznie do ciala policjanta. Lezal z rozrzuconymi ramionami, jego glowa z policzkiem wcisnietym w mul byla odwrocona w przeciwna strone. Uklekla przy nim, lecz przed siegnieciem do jego kieszeni przylozyla palce do jego przegubu, zeby sprawdzic puls. Serce pracowalo! Zanim zdazyla jakkolwiek zareagowac na to odkrycie, z gardla Vargasa wydarl sie chrapliwy odglos. Z dzikim warkotem przekrecil sie jak zmija, chwytajac Natalie za przegub reki, w ktorej trzymala bron. Przystojny niegdys policjant zamienil sie w potwora. Oczy mu blyszczaly dzika furia, krew z rozerwanej gornej wargi nasaczala bloto pokrywajace twarz, wyszczerzone zeby byly usmarowane mulem i krwia. Natalie rozpaczliwie grzmocila go wolna reka po twarzy, wierzgajac jednoczesnie nogami, w nadziei ze trafi w pachwine. Byl od niej przynajmniej o piecdziesiat funtow ciezszy i mimo jej wysilkow stopniowo sie na nia wczolgiwal. Wolna reka zlapal ja za gardlo i zaczal zaciskac chwyt. W momencie gdy poczula, ze traci przytomnosc, jeden z jej kopniakow trafil w cel, sprawiajac, ze uscisk na jej przegubie na ulamek sekundy zelzal. Instynktownie wyrwala reke, skierowala na oslep bron w kierunku mezczyzny i wystrzelila. Cialo Vargasa znieruchomialo. Zalala ja fala krwi. Zerwany strzalem z odleglosci niespelna dwoch stop wierzch czaszki odslonil mozg. Bliska szoku, krzyczac po kazdym oddechu, wytarla wierzchem dloni z oczu krew i tkanke. W uszach jej dzwonilo. Przekrecila sie na brzuch i zanurzyla twarz w chlodnym, mulistym strumieniu. ROZDZIAL 27 A jezeli chodzi o rozwage, i o mestwo, i o szlachetnapostawe, i o wszystkie czesci dzielnosci, to trzeba sie strzec podrzutkow, a szukac potomkow prawych. Platon, Panstwo, Ksiega VII Doktor Sanjay Khanduri, sniady, przystojny i bardzo powazny, lawirowal wsrod pojazdow metropolii Amritsar, zachwalajac z duma jej walory przed jadacymi z nim samochodem Elizabeth St. Pierre i Ansonem. -Znajdujemy sie wlasnie w stanie Pendzab, doktorze Anson - powiedzial swoim lakonicznym, hindusko brytyjskim dialektem. - Amritsar jest moim rodzinnym miastem. To jedno z najpiekniejszych miast w naszym kraju, a zarazem osrodek duchowy i cel pielgrzymek sikhow. Zna pan te religie? Zdaniem St. Pierre Khanduri byl jednym z czolowych specjalistow od transplantacji pluc na swiecie. Anson, bedacy dwa miesiace po pomyslnej operacji, nie mial zamiaru podwazac tej opinii. -Troche o niej wiem - rzekl. - Jest bardzo mistyczna, gleboko duchowa. Jeden Bog, zadnych bozkow, zadnych ceremonii rytualnych, rownosc wszystkich wobec Boga, piec symboli. Zobaczmy, czy potrafie je wymienic: nie wolno obcinac wlosow i zawsze nalezy miec przy sobie cztery przedmioty: czyli grzebien, stalowa bransoletke, specjalna sztuke bielizny i maly sztylet. Zgadza sie? -Sztylet symbolizuje miecz, a sztuka bielizny to zolnierskie reformy, co razem oznacza stala gotowosc sikhow do walki w obronie wlasnych przekonan. Znakomicie, doktorze. Zaimponowal mi pan. -Ale pan, jak widze, jest ogolony, z czego wnosze, ze nie jest pan sikhem. -To prawda, doktorze. Zgadzam sie z duza czescia filozofii sikhow, ale nie z cala. -Daleko jeszcze do domu pani Narjot, Sanjay? - spytala St. Pierre. -Juz niedaleko, doktor Elizabeth, ale, jak sama widzisz, jest korek. Stoimy na Court Road, ktora jest zawsze zatloczona. Musimy dostac sie na Sultan Road, to zaledwie trzy mile. Dla samochodu to chwila... jezeli jedzie. Zachichotal z wlasnego zartu. Popoludniowe niebo bylo ogromna lazurowa kopula bez najmniejszej chmurki, a slonce grzalo mocno. Do unieruchomionej toyoty doktora podeszli zebracy, zwabieni widokiem bialego czlowieka i oszalamiajacej Murzynki. -Chcialbym dac cos kazdemu z nich - rzekl Anson. -Ma pan dobre serce, doktorze, ale obawiam sie, ze jest wiecej zebrakow, niz pan ma pieniedzy. -Domyslam sie. -I to tylko w tej czesci miasta. Ciesze sie, ze pan moze normalnie oddychac. Sam teraz widze, ze wszystkie doniesienia Elizabeth o poprawie panskiego zdrowia sa prawdziwe. Wykonal pan doskonala robote. -Dziekuje. Musze przyznac, ze bardzo sie niepokoilem, kiedy w szpitalu wybuchla Serratia marcescens i wkrotce po zabiegu musielismy pana ewakuowac. -Prawde mowiac, z tych kilku dni po operacji pamietam bardzo malo. Moim pierwszym wspomnieniem byl szpital w Kapsztadzie, do ktorego mnie przewiezliscie. -Ta epidemia zapalenia pluc byla grozna, Joseph powiedziala Elizabeth - zwlaszcza ze przyjmowales srodki przeciwodrzuceniowe, jakkolwiek w niewielkich dawkach. -Balem sie przeniesc pana do innej kliniki w Amritsar - dodal Khanduri. - Serratia juz sie objawila u kilku pacjentow majacych obnizona odpornosc, a w dodatku szpitale cierpialy na brak personelu. -Wszystko dobre, co sie dobrze konczy - podsumowal Anson. Przyszlo mu do glowy, ze w gruncie rzeczy nigdy sie nie zastanawial nad tym cytatem z Szekspira, a zarazem uswiadomil sobie, ze nie calkiem sie z nim zgadza. -Wszystko dobre, co sie dobrze konczy - powtorzyl jak echo Khanduri. Korek ruszyl i zebracy zostali za nimi. Anson siedzial spokojnie, podziwiajac kalejdoskop widokow Amritsar - zamoznych osiedli, pelnych architektonicznie wyrafinowanych kwartalow, sasiadujacych z kwartalami tandetnych ruder. Cud, ze w tej niewiarygodnej ludzkiej masie - samo miasto liczylo ponad milion mieszkancow - w krytycznej dlan chwili znalazl sie czlowiek w stanie smierci mozgowej, majacy z nim idealna zgodnosc tkankowa. -Whitestone zbiera informacje z calego swiata - wytlumaczyla mu Elizabeth, gdy dyskutowali o jego podupadajacym zdrowiu. - Dbamy o nasze inwestycje, nie liczac sie z kosztami. - Oswiadczeniu towarzyszylo mrugniecie okiem. Inwestycja Whitestone zostala rzeczywiscie zabezpieczona dzieki skromnemu, uroczemu czlowiekowi, bedacemu teraz ich przewodnikiem, ktory dokonal cudu, pomyslal Anson. Gdy tylko wyrazi swoja wdziecznosc wdowie i dzieciom T.J. Narjota, wywiaze sie z umowy, przekazujac kluczowe tajemnice syntezy Sarah 9. Khanduri pojechal nieco okrezna droga, chcac im pokazac wysokie minarety, kopule i pozlacane sciany Zlotej Swiatyni. -Zlota Swiatynia zostala zbudowana na wyspie Jeziora Aektaru - powiedzial. - Sikhowie, poczawszy od pietnastego wieku, caly czas ja upiekszaja i poprawiaja jej konstrukcje. -Wydaje sie pan bardzo dumny z sikhow - rzekl Anson. - Czemu pan nie przyjal ich religii? -Jestem hinduista - odparl Khanduri. - Opowiadam sie zdecydowanie za systemem kastowym, ktorego sikhowie sa przeciwnikami. Zapatrzony na swiatynie Anson nie zauwazyl, ze St. Pierre, napotkawszy wzrok Khanduriego we wstecznym lusterku, pokrecila z niezadowoleniem glowa. Po trzech kwadransach jazdy chirurg zatrzymal samochod przed skromnym pietrowym budynkiem przy uliczce, na ktorej ruch byl mniejszy niz na innych w sasiedztwie. -T.J. Narjot byl brygadzista ekipy remontowej w firmie energetycznej - wyjasnil. - Jego zona, Narendra, jak to bywa w Indiach, zajmowala sie dziecmi. Nie mowi po angielsku, wiec bede tlumaczem. Stan Pendzab ma swoj jezyk, ale ona i ja znamy hindi. Bedziesz nam towarzyszyla, Elizabeth? -Tak - odpowiedziala po krotkim wahaniu. - Mysle, ze powinnam. Nie masz nic przeciwko temu, Joseph? -W zadnym wypadku. Doktorze Khanduri, zechce pan uprzedzic pania Narjot, ze nie zajmiemy jej duzo czasu. Powitala ich szczupla, urodziwa kobieta po trzydziestce, nienoszaca bizuterii, ubrana w sari w stonowanych kolorach. Glowe miala odkryta, kruczoczarne wlosy opadaly swobodnie na ramiona. Nie okazala oniesmielenia, tylko podala wszystkim rece, a rozmawiajac, patrzyla gosciom w oczy. Maly salonik byl umeblowany skromnie, lecz z gustem; na scianach ani na niskich stolikach nie bylo wielu ozdob, za to kilka zdjec szczuplego, dosc przystojnego mezczyzny z wasami, o sympatycznym usmiechu. Narendra wyjasnila, ze fotografie przedstawiaja jej zmarlego meza. Z pierwszego pietra dobiegaly halasy i odglosy dzieciecego smiechu. Anson zlozyl jej wyrazy wspolczucia i podziekowal za to, ze zgodzila sie ich przyjac, po czym zapytal ja o meza. -Bylismy malzenstwem przez dwanascie lat - powiedziala Narendra za posrednictwem Khanduriego. - Nasi synowie maja dziewiec i szesc lat. Bardzo brak im ojca... Nie mozna przy nich mowic o tym, co sie stalo, bo wpadaja w depresje, -Nie bede im przeszkadzal - powiedzial Anson. -To ladnie z panskiej strony. Przed wylewem krwi do mozgu T.J. cieszyl sie doskonalym zdrowiem. Udar byl silny i niespodziewany, nastapil wskutek krwotoku ze splatanych naczyn krwionosnych. Moj maz mial te wade od urodzenia. -Wada rozwojowa ukladu tetniczo zylnego - wtracila St. Pierre. -Tak myslalem - powiedzial Anson. -Rozmawialismy dawno temu z mezem, czego bysmy sobie zyczyli, gdyby cos takiego nam sie zdarzylo. Oczywiscie nie przypuszczalismy nigdy, ze... - Narendra zaczela plakac. Khanduri gestem dal znak, zeby poczekac i pozwolil jej kontynuowac - ze ktores z nas bedzie musialo podjac taka decyzje. -Rozumiem - rzekl Anson. -Tak wiec pluco, rogowki i obie nerki zostaly przeszczepione. Potem odbyla sie piekna ceremonia Sraddha - pogrzeb - wytlumaczyl Khanduri - a na koniec cialo zostalo spalone. -Narjotowie nie sa sikhami? - spytal Anson, uswiadamiajac sobie dopiero po zadaniu pytania, ze T.J. nie mial ani brody, ani tradycyjnego turbanu sikha. -Nie - odparl Khanduri. - Sa Hindusami, tak jak ja. -Czy Hindusi nie uwazaja, ze zabranie czlowiekowi organow stanowi okaleczenie ciala i ze nie wolno tego robic? Khanduri nie zwrocil sie z tym pytaniem do Narendry. -Dawniej rzeczywiscie tak bylo - odpowiedzial - ale teraz coraz wiecej Hindusow zaczyna rozumiec, ze oddawanie narzadow przynosi pozytek innym i z tego powodu jest zaszczytnym czynem. Pana szczescie i szczescie tych, ktorzy skorzystali z narzadow mezczyzny sprawily, ze Narjotowie rowniez byli tego zdania. Cala rozmowa, w trakcie ktorej Anson wypytywal o T.J. Narjota - o jego osobowosc, zainteresowania, przeszlosc - trwala niespelna godzine. -Wyglada na to, ze byl niezwyklym czlowiekiem - powiedzial Anson, kiedy Narendra skonczyla. -O, tak - padla przetlumaczona odpowiedz. - Byl rzeczywiscie wyjatkowy. Nigdy go nie zapomnimy. Na koniec Narendra zabrala gosci na krotka wycieczke po domu, godzac sie na pomachanie z daleka jej synom. Przed pozegnaniem Anson wyjal z kieszeni koperte. Narendra zaczela gwaltownie sie wzbraniac, domyslajac sie, co w niej jest, lecz wtracil sie Khanduri. Po dluzszym przekonywaniu z jego strony kobieta przyjela koperte, po czym wspiela sie na palce i pocalowala Ansona w policzek. -Prosze dbac o siebie, doktorze Anson - powiedziala. - Moj maz zyje w panu. -Moje cialo bedzie swiatynia ku jego pamieci, pani Narjot - odparl. -A wiec, doktorze Joseph - rzekl Khanduri, gdy wracali na lotnisko - czy spotkanie z zona panskiego dobroczyncy bylo zgodne z panskim oczekiwaniem? -Nie oczekiwalem niczego - odpowiedzial Anson - ale to bylo z pewnoscia pouczajace doswiadczenie. Doswiadczenie, ktorego sie nie zapomina. Khanduri i St. Pierre nie widzieli jego palcow, ktore byly zacisniete w piesci z taka sila, ze paznokcie wrzynaly sie w cialo. Dochodzilo wpol do czwartej rano, gdy Anson wyszedl tylnym oknem ze swojego mieszkania. Zroszona drobnym deszczem dzungla byla pachnaca i miala w sobie cos mistycznego. Skulony, omijajac kamery bezpieczenstwa, zatoczyl obszerny luk przez geste zarosla, po czym skierowal sie w prawo, w strone drogi prowadzacej do szpitala. Alejka byla w nocy patrolowana, lecz niezbyt czesto. Powrotny lot do domu z dwiema przesiadkami zajal niemal caly ubiegly dzien. Wrociwszy, Anson poprosil swojego zaufanego przyjaciela Francisa Ngalego o pewna przysluge. Potem wzial prysznic, odpoczal, wlozyl czyste, ciemne odzienie i wyszedl przez okno. Dwadziescia minut pozniej zjawil sie na drodze, ktora zostala wyasfaltowana z inicjatywy rzadu w akcie wdziecznosci za dzialalnosc kliniki. Chwile zajelo mu rozpoznanie, w ktorym punkcie drogi sie znajduje. Zorientowal sie, ze Ngale bedzie nan czekal nieco dalej, od strony poludniowej. Anson mial bystry umysl i lubil rozwiazywac wszelkiego rodzaju krzyzowki. Zagadka, ktora go dreczyla, zaprzeczala wszelkiej logice. Wyprawa do wioski Akonolimba, ktora mial zamiar odbyc, mogla okazac sie przelomowym krokiem do rozwiazania tej lamiglowki. Niektorzy ludzie - nalezala do nich rowniez Elizabeth - uwazali go za przesadnie czujnego i podejrzliwego. Teraz mial wrazenie, ze byl za malo nieufny. Deszczowe chmury niemal calkowicie zaciemnialy nieoswietlona droge. Przebijajace sie przez nie gdzieniegdzie resztki swiatla lsnily na mokrym asfalcie. -Francis? - zawolal cicho Anson, minawszy zakret. -Jestem, doktorze - odpowiedzial ochroniarz. - Niech pan idzie przed siebie. Potezny, czarny jak noc mezczyzna czekal na Josepha nieco dalej z czternastobiegowym rowerem, ktory kiedys nalezal do Ansona, a ktorym potem z kliniki lub laboratorium jezdzil kazdy, kto mial ochote sie przejechac. To miala byc pierwsza jazda Ansona po dwuletniej przerwie, nie obawial sie jednak, zwazywszy na doskonaly wynik operacji. -Pamieta pan, jak sie na tym jezdzi? - spytal Ngale. -Mysle, ze tak jak na rowerze. -Bardzo smieszne. Naoliwilem lancuch i oski, a takze przerzutke i linki hamulcow. Jesli pan sie przewroci, to tylko z wlasnej winy. Anson poklepal przyjaciela po ramieniu i wsiadl na rower. Ngale dla bezpieczenstwa pobiegl kilka krokow obok niego, po czym zatrzymal sie na poboczu. -Pozdrowie od ciebie burmistrza! - zawolal przez ramie Anson. -Zrobilem to osobiscie. Platini czeka na pana. Zapach i odglosy dzungli dzialaly na niego jak zwykle hipnotyzujaco. Dwukrotnie zmusil sie, zeby zwracac wieksza uwage na droge. Podroz do oddalonej o piec mil wioski Akonolimba, polozonej na brzegu rzeki Nyong, trwala ponad pol godziny. Asfalt konczyl sie przed wioska, a biegnaca srodkiem wioski blotnista droga byla zbyt grzaska, zeby jechac, wiec ostatnie cwierc mili Anson przeszedl pieszo. Wiele domow bylo zbudowanych z pustakow i falistej blachy aluminiowej, lecz czesc z nich nadal przykrywala trzcinowa strzecha. Wioska miala biezaca wode, elektrycznosc i lacznosc telefoniczna, lecz tylko niektorych z jej mieszkancow bylo stac na korzystanie z tych udogodnien, pozostali zas po prostu ich nie chcieli. Burmistrz wioski, Platini Katjaoha, prowadzil sklep wielobranzowy i mieszkal w najokazalszym domu z pustakow, otynkowanym, pietrowym, z wiata dla samochodow, kilkoma pokojami i cysterna na wode. Do jednej z zewnetrznych scian przymocowany byl talerz anteny satelitarnej. Kiedy Anson cicho zapukal, burmistrz otworzyl drzwi ubrany w czerwone bermudy i zapieta na wszystkie guziki hawajska koszule, opinajaca ciasno jego krolewski brzuch. Pokazal w usmiechu rzad idealnie bialych zebow, ktore na tle hebanowej skory Wydawaly sie fosforyzujace. -Panie burmistrzu - szepnal Anson po francusku - dziekuje, ze pan to dla mnie robi. -Jest pan zawsze mile widzianym gosciem w moim domu, doktorze - zagrzmial Katjaoha, potrzasajac dlonia Ansona i zamykajac go w niedzwiedzim uscisku. - Drzwi na gorze sa zamkniete, wiec nikogo pan nie obudzi. Moja zona i tak spi jak susel, a dzieci sa zmeczone calodziennym plataniem sie pod nogami. Chce pan sie napic wina, kawy albo czegos innego? -Skorzystam tylko z telefonu. -Slyszalem, ze przeszedl pan pomyslnie operacje. Bardzo sie z tego cieszymy. -Dzieki, przyjacielu. Mam nowe pluco. -Od kogos z Indii, jak mowia. -Tego wlasnie chcialbym sie dowiedziec. Czy Francis uprzedzil pana, ze bede telefonowal na inny kontynent? -Za to wszystko, co pan zrobil dla ludzi w tej wiosce, moze pan zatelefonowac nawet na ksiezyc. -Dzieki. Prosze napisac mi panski numer telefonu. Chce, zeby moj przyjaciel tu zadzwonil. -Nie ma problemu. -Moze bede musial na to poczekac. -Z tym tez nie ma problemu. -Jest pan wspanialym czlowiekiem, panie Platini. -W takim razie pan jest idolem wspanialego czlowieka. Bede na gorze. Niech pan mnie zawola, jesli bede potrzebny. Anson jeszcze raz mu podziekowal, po czym zasiadl w postrzepionym fotelu przy telefonie i wyjal z kieszeni zlozona kartke. Miedzy Kamerunem a New Delhi byla pieciogodzinna roznica czasu, wiec nie wiedzial, czy zastanie Bipina Gupte w domu, czy w jego biurze. Znajac dobrze redaktora naczelnego prestizowego "Indian Express", zatelefonowal najpierw do redakcji. Nie zdziwil sie, gdy Gupta zglosil sie po pierwszym sygnale. -Pozdrowienia z Kamerunu, stary przyjacielu - powiedzial Anson niemal plynnym hindi. -Joseph, co za mila niespodzianka. Powinienes czesciej do mnie dzwonic. Twoj poludniowoafrykanski akcent zaczyna dominowac. Przez dwa lata mieszkali we wspolnym pokoju, uczac sie w college'u w Kapsztadzie. Choc Gupta mowil biegle po angielsku, Anson od pierwszego dnia uparl sie, ze beda ze soba rozmawiali tylko w hindi. Mial zdolnosci jezykowe, totez niebawem do angielskiego, afrykanerskiego, holenderskiego, francuskiego, hiszpanskiego i niemieckiego dodal ojczysty jezyk Gupty. W trakcie podrozy do Amritsar uswiadomil sobie, ze nigdy nie powiedzial Elizabeth o swojej znajomosci hindi. Na miejscu czul sie nieco zazenowany, a przy tym rozsmieszony, gdy Sanjay Khanduri tlumaczyl rozmowe, ktora on doskonale rozumial, a zarazem nie chcial, zeby to zabawne, male oszustwo posunelo sie za daleko. Tak bylo jednak, dopoki Narendra Narjot albo ktos, kto sie za nia podawal, nie zapytala: "Jak mi idzie?", na co Khanduri odparl: "Odpowiadaj prosto i zwiezle, ja zalatwie reszte". -Posluchaj, Bipin - rzekl Anson po wymianie wstepnych grzecznosci - chce, zebys pomogl mi w dwoch sprawach. Jesli to mozliwe, poczekam przy telefonie. Pierwsza kwestia dotyczy czlowieka o nazwisku T.J. Narjot, zamieszkalego przy Sultan Road w Amritsar. Mial okolo czterdziestu lat. Podobno umarl w Central Hospital osiemnastego lipca. -A druga? -W tym samym czasie w szpitalu Central i w innych szpitalach Amritsar wybuchla podobno epidemia spowodowana bakteria o nazwie Serratia marcescens. Musze wiedziec, czy rzeczywiscie doszlo do tej epidemii. Dziennikarz kazal mu przeliterowac nazwe bakterii, po czym rzekl: -Czy zdajesz sobie sprawe, ze trudniej sie dowiedziec, czy ktos nie istnial albo czy cos sie nie wydarzylo, niz gdyby bylo odwrotnie? -O ile mi wiadomo, dla mojego przyjaciela Bipina Gupty nie ma rzeczy niemozliwych. - Daj mi godzine - rzekl Gupta - i podaj mi swoj numer. ROZDZIAL 28 Jezeli gdziekolwiek maja sie narazac na niebezpieczenstwo, to czy nie tam, skadwyjda lepsi, jezeli im sie powiedzie? Platon, Panstwo, Ksiega VCzarny mercedes Rodriga Vargasa byl ciezkim, czterodrzwiowym sedanem, pachnacym dymem cygar. Natalie, poobijana, na dodatek ograniczona ruchowo przez klopoty z oddychaniem i rane na biodrze ujechala niemal cwierc mili, zanim znalazla waski boczny dukt prowadzacy w glab gestego lasu. Upewniwszy sie, ze nie widac samochodu z drogi, zrobila cztery piesze kursy z powrotem do jeepa, by przetransportowac swoje rzeczy do mercedesa. Zanim przeniosla namiot, plecak, wode i zapasy zywnosci, zrobilo sie pozne popoludnie. W ciagu tego czasu droga nie przejechalo zadne auto. Nie majac pojecia, jak daleko jest do Dom Angelo, zaczela powoli jechac. Po trzydziestu minutach dojechala do drogi opadajacej stromo w dol w strone lasu po prawej stronie. Na rozwidleniu widnial przybity do drzewa znak, na ktorym niedbale namalowany napis glosil: DA 2 KM. Niespelna kilometr dalej Natalie zobaczyla koleiny odchodzacego w lewo wyboistego szlaku, prowadzacego w gaszcz. Wjechawszy wen mercedesem, dotarla do podnoza wzniesienia, gdzie szlak sie konczyl. Tym razem zadbala, by zamaskowac tyl samochodu galeziami, na koniec wetknela kluczyki pod prawa przednia opone.W trakcie podrozy wymyslila wzglednie wiarygodna historyjke o sobie. Jest amerykanska przyrodniczka, wedrujaca przez tropikalne lasy. W tej chwili poszukuje krewnej, o ktorej ostatnio bylo wiadomo, ze pracuje jako pielegniarka w Dom Angelo. Czescia opowiesci bedzie relacja o fatalnym osunieciu sie krawedzi drogi, zakonczonym pokoziolkowaniem jej jeepa w dol zbocza. Plecak z przytroczonym namiotem byl ciezszy, niz sie spodziewala, lecz mniejszy ekwipunek wzbudzilby podejrzenia. Przykry bol w biodrze dawal sie zniesc, przypominajac zarazem, ze jej przedluzony zywot stanowil zagrozenie dla jakiejs osoby lub dla wiekszej grupy. Musiala jedynie znalezc sposob, by podtrzymac w sobie determinacje. Las o wczesnym zmierzchu, bogaty w tlen i przepelniony tysiacem aromatow, byl nie do opisania. Idac, usilowala sobie wyobrazic, ze tu mieszka - wiele tysiecy mil od domu. Droga biegla dluzszy czas po lagodnej pochylosci, po czym zakrecila w prawo. W pewnym miejscu las gwaltownie sie skonczyl, a stromo opadajaca sciezka prowadzila ku szerokiej dolinie, gdzie znajdowala sie wioska. Usiadlszy u stop grubej palmy, Natalie zapatrzyla sie na Dom Angelo, wygladajace z tej odleglosci jak diorama. Mialo sporo zabudowan - jak sie wydawalo, przewaznie mieszkalnych - uszeregowanych w kratownicy uliczek o gruntowej nawierzchni. Chalupy byly prymitywnymi konstrukcjami z gliny i blachy falistej, z niektorych wydobywal sie dym. Po lewej stronie, polnocnej, jak sadzila, bylo wejscie do kopalni, wyzlobione w dominujacym nad wioska zboczu gory. Zaskoczyl ja widok lamp elektrycznych na drewnianych slupach rozsianych wzdluz uliczek. Na uliczkach bawily sie dzieci, zas wioska mogla liczyc dwustu do dwustu piecdziesieciu mieszkancow. W odleglosci stu jardow za wejsciem do kopalni byl staw zasilany niewielkim wodospadem, opadajacym z wysokosci dwudziestu stop. Woda ze stawu wyplywala wartkim strumieniem, biegnacym przez wioske. Natalie byla ciekawa, czy to ten sam strumien, w ktorego pradzie tanczyl w jego dalszym biegu trup Rodriga Vargasa. W stawie kapaly sie dzieci, dwie kobiety praly bielizne. Jeszcze dalej dwaj mezczyzni wyplukiwali za pomoca prymitywnych przetakow zloto lub kamienie szlachetne. Sielankowy obraz, pomyslala. Anielski spokoj i urok. Zludne wrazenie, zwazywszy, ze w jakims zwiazku z tym miejscem Natalie zostala okaleczona, a jeszcze inna kobieta - zamordowana. Podniosla sie z cichym jekiem i ruszyla w strone doliny Pierwsze przywitaly ja kurczeta, potem dwa kundle. Chwile pozniej Natalie spotkala trzy kobiety. Wszystkie byly brazylijskimi Indiankami, najwyzsza miala nie wiecej niz piec stop wzrostu. Usmiechaly sie przyjaznie, nie okazujac najmniejszej podejrzliwosci. -Boa noite - powiedziala Natalie na powitanie. Dobry wieczor. -Boa noite - odpowiedzialy, usmiechajac sie szeroko. Z udawana swoboda poszla dalej ruchliwymi uliczkami, zatrzymujac sie przy malym sklepie, gdzie kupila troche paczkowanego miesa, napoj imbirowy i malego melona. Gdy spytala o Dore Cabral, wlascicielka, rowniez Indianka, pokrecila tylko glowa. Podobnie zareagowalo kilku innych mieszkancow wioski, lacznie z dwoma gornikami, konczacymi prace w sztolni. Wysokosc i zmeczenie dlugim dniem zaczely dawac sie jej we znaki. Zastanawiajac sie, czy nie poszukac w lesie miejsca do rozbicia namiotu, spostrzegla kaplice o pobielonych glinianych scianach i dachu z czerwonej dachowki, z przysadzista, kwadratowa wieza, ozdobiona prymitywnym, szesciostopowym krzyzem. Plotna tworzace gorne czesci scian byly podwiniete, odslaniajac dwa rzedy z grubsza ociosanych law. Na oltarzu nie bylo ozdob, jedynie na scianie za nim wisial misternie rzezbiony, ceramiczny krucyfiks. Natalie nie byla pobozna - w rozumieniu praktykowania obrzadku religijnego - miala sie jednak za istote duchowa w sensie wrazliwosci na ogrom wszechswiata i cuda natury, a takze z racji wrodzonej potrzeby traktowania innych z szacunkiem i z pewna miloscia. Pociagala ja prostota przybytku, tchnacego glebokim spokojem i pogoda, usiadla wiec w jednej z lawek. Mimo przyjaznego otoczenia nie potrafila sie odprezyc. Caly czas przesladowaly ja wspomnienia napasci Vargasa, jego gwaltownej smierci, a przede wszystkim zagadka Dory Cabral. Siedziala od pietnastu minut w kaplicy, gdy uslyszala za soba glos mezczyzny, mowiacego plynnie po portugalsku, choc z lekkim akcentem. -Witaj w naszym kosciele. Glos byl powazny i niski, a przy tym dziwnie uspokajajacy. Nim Natalie sie odwrocila, poczula dobrze znany zapach dymu z papierosa. Za jej plecami stal ksiadz w prostej, pobrudzonej glina czarnej sutannie z bialym kolnierzykiem i w sandalach na nogach. Mial okolo piecdziesieciu lat, byl nieco wymizerowany, mial krotko ostrzyzone, ciemne wlosy, dwudniowy szpakowaty zarost i elektryzujace, niebieskie oczy. Na jego piersi wisial ciezki srebrny krzyz, zawieszony na grubym, srebrnym lancuchu. -Przeuroczy przybytek - odpowiedziala. -Jestes Amerykanka? - spytal bezbledna angielszczyzna, jakby wychowal sie na Brooklynie lub w Bronksie. -Z Bostonu - powiedziala, przechodzac na angielski podajac mu reke. - Natalie Reyes. -Reyes. A zatem jestes Brazylijka? -Moja matka pochodzi z Wysp Zielonego Przyladka. -Ojciec Francisco Nunes... albo Frank Nunes z Brooklynu. Usmiechnela sie, a ojciec Nunes usiadl w rzedzie lawek naprzeciw niej. Od razu urzekla ja magnetyzujaca powierzchownosc mezczyzny. Otaczala go jednak aura melancholii zapewne majaca cos wspolnego z powodem, dla ktorego zawedrowal tak daleko od Nowego Jorku. -Spora parafia - powiedziala. -Wykonuja obowiazki duszpasterskie w kilku wsiach w dzungli, ale tu jest moja glowna siedziba. Mozna to nazwac pokuta. Natalie nie skorzystala z ukrytego zaproszenia do podjecia tematu. Ojciec Francisco wydawal sie spragniony rozmowy. -Jak sie nazywa ta wioska? -Dom Angelo. Mieszkancy trudnia sie gornictwem, wykopuje sie glownie szmaragdy, ale rowniez zielone turkusy, topazy, opale, bursztyny i w malych ilosciach szafiry. Stalem sie czyms w rodzaju eksperta od okreslania czystosci kamieni szlachetnych. A ty? -Jestem studentka. Wzielam urlop dziekanski, zeby na nowo ustalic moje priorytety zyciowe i polazic po dzungli, dopoki jeszcze istnieje. -Jest jeszcze wiele nieprzetartych szlakow, ale rozumiem cie. -Zauwazylam, ze wiekszosc tutejszej ludnosci to Indianie. Ksiadz sie rozesmial. -Wielu z nich to tubylcy - rzekl - ale sa rowniez tacy, ktorzy marza o anonimowosci takich miejsc, gdzie wszystkie transakcje dokonywane sa w gotowce, a ludziom wystarczaja same nazwiska. -Czy wlascicielami kopalni sa Indianie? Ksiadz znow rozesmial sie ironicznie. -Te biedne, niezepsute istoty nie maja prawie niczego - rzekl. - To im zreszta wychodzi na zdrowie. Kamienie, ktore wykopuja, przynosza duzy zysk, a w Brazylii gdzie zysk, tam najczesciej pojawia sie policja wojskowa. To ona jest wlascicielem kopalni, a przynajmniej jakas mala grupa policjantow. Wyobraz ich sobie jako szeryfow, a Dom Angelo jako Tooip' stone dawnego Dzikiego Zachodu. Natalie przypomniala sobie odrazajacy widok zabloconej, zalanej krwia twarzy Rodriga Vargasa, gdy podniosl ja z mulu, zeby zaatakowac. Zadrzala na to wspomnienie. -Mam... jest jeszcze jeden powod, dla ktorego szukalam tej wioski - powiedziala po chwili. - Moja daleka krewna, nazwiskiem Dora Cabral, pochodzaca z Rio, napisala do mojej matki, ze pracowala tutaj jako pielegniarka. Czy to mozliwe? -Oczywiscie, ze mozliwe - odparl ojciec Francisco. - W sasiedniej miejscowosci jest szpital, ktory zatrudnia pielegniarki z Rio, ale nie slyszalem takiego nazwiska, chociaz znam niektore z pracujacych tam kobiet. Na wszelki wypadek popytam ludzi we wsi. -Spytalam juz kilkoro, ale bez powodzenia. Swoja droga trudno sobie wyobrazic, ze w takiej gluszy jest szpital. -I to calkiem nowoczesny. Wykonuja w nim niezwykle skomplikowane operacje, choc nigdy mi sie nie udalo dowiedziec jakie. -Fascynujace. Przypuszczam, ze tutejsi parafianie korzystaja z opieki tego szpitala? -Poza zabiegami chirurgicznymi. Operacje sa wykonywane przez lekarzy i pielegniarki przywozonych samochodami lub helikopterami z Rio, i to wylacznie na ich pacjentach. Jesli ktorys z tubylcow wymaga hospitalizacji, szpital ma ambulans, ktory wolno nam wezwac. -Kto prowadzi ten szpital? -Ci sami ludzie, ktorzy rzadza Dom Angelo. -Policja wojskowa? Tak. Jesli potrzebuja pomocy, zatrudniaja ludzi z wioski do gotowania, sprzatania, czasem nawet do asystowania w sali operacyjnej. -To bardzo ladnie z ich strony. -Chodzi glownie o nadzor. Opieka, ktora zapewnia sie mieszkancom wioski, jest taka, jakiej ci biedacy nigdzie indziej nie znajda. Wdziecznosc kaze im dwa razy pomyslec, zanim zdecyduja sie zachowac wykopany kamien dla siebie. Powstrzymanie sie od kradziezy jest madrym posunieciem. Policja ma siatke szpiegow i donosicieli. Karze sprawcow blyskawicznie i surowo. Jezeli rozmawialas z kims w wiosce, z pewnoscia policjant rezydujacy w szpitalu juz wie, ze tu jestes. -Skoro tak, wkrotce bedzie wiedzial, ze trafilam tu w trakcie mojej wedrowki po dzungli. Ojciec Francisco wydobyl z pogniecionej paczki do polowy wypalonego papierosa i zapalil go, zaciagajac sie z rozkosza. -Uznalem, ze poniewaz odbywam pokute za tyle moich grzechow, mam prawo cieszyc sie tym jednym - rzekl. -Slusznie. Ksiadz zarzucil sobie na ramie plecak Natalie. -Chodz, pokaze ci plaskie, bezpieczne miejsce z widokiem na wioske, gdzie bedziesz mogla rozbic namiot. -Dzieki za pomoc, ojcze. Zastanawiam sie, czy moglabym w jakis sposob dostac sie do szpitala. Po drodze spadlam ze skarpy i zranilam sobie biodro. -Opatrze ci skaleczenia, a jutro rano dowiem sie, jak wyglada sprawa ze szpitalem, chociaz nie moge zagwarantowac, ze cie tam przyjma. -Bede bardzo wdzieczna. Gdzie jest ten szpital? -Nie dalej niz kilometr stad, na poludnie. Jestem pewny, ze nie maja w harmonogramie zadnej operacji. Mysle, ze doktor Santoro z przyjemnoscia sie toba zajmie. Natalie poczula, ze krew zastyga w jej zylach. -Zechce ksiadz powtorzyc to nazwisko? - spytala, starajac sie za wszelka cene nie zdradzic emocji. -Santoro - powiedzial ojciec Francisco. - Doktor Xavier Santoro. ROZDZIAL 29 Jezeli bedziesz szukal duszy zdolnej do filozofii i nie, to zaraz juz u mlodych chlopcowzwrocisz na to uwage, czy ktora sprawiedliwa ilagodna, czy tez nieznosna w pozyciu i dzika. Platon, Panstwo, Ksiega VIW otoczeniu stromych wzgorz i wysokich drzew ciemnosc zapadla bardzo szybko. Ojciec Francisco zaprowadzil Natalie na male trawiaste miejsce za strumieniem, niedaleko wodospadu. Odrzucila grzecznie propozycje pomocy przy rozbiciu namiotu - obawiala sie jego zdziwienia, gdy ten ujrzy, ze namiot jeszcze ani razu nie zostal uzyty. Postanowila, ze jesli ksiadz nadal bedzie dla niej taki mily, nazajutrz opowie mu prawde o powodach swojego przybycia do Dom Angelo. Na razie jednak starala sie wyciagnac z niego jak najwiecej informacji o doktorze Santoro, ale nie dowiedziala sie niczego szczegolnego. Francisco podejrzewal, ze Santoro - podobnie jak wielu innych w tej czesci dzungli - mial przeszlosc, o ktorej chcialby zapomniec. Kiedy ojciec Nunes przed osmiu laty obejmowal parafie Dom Angelo, szpital, pas startowy i doktor Santoro juz tam byli. -Sympatyczny czlowiek - powiedzial o nim. - Wydaje sie szczerze troszczyc o tubylcow. Jesli to prawda, miala ochote krzyknac, to jakim sposobem doszlo do tego, ze wycial mi pluco? W mniej dramatycznej sytuacji rozbijanie namiotu o wymyslnej konstrukcji w zapadajacych ciemnosciach wygladaloby humorystycznie. W koncu zlana potem i plynem odstraszajacym owady Natalie usiadla zwyciesko przed nowa kwatera, zastanawiajac sie nad swoim zdumiewajacym brakiem przejecia faktem bezlitosnego zabicia czlowieka, zaledwie przed kilkoma godzinami. Wedlug Francisca grupa policjantow kontrolujacych kopalnie i osrodek medyczny skladala sie z czterech funkcjonariuszy, z ktorych jeden zawsze pilnowal szpitala. Utrzymywali kosciol, a ojca Nunesa wspierali skapymi datkami, w zamian za pomoc w odroznianiu kamieni szlachetnych oraz kompetencje duszpasterskie. Natalie postanowila nastepnego dnia podzielic sie z nim wiadomoscia, ze prawdopodobnie liczba policyjnych menedzerow zmniejszyla sie o dwadziescia piec procent. W tej chwili chciala posiedziec przed namiotem i sprobowac sie domyslic, jakim sposobem z zaulka w Rio dostala sie do szpitala polozonego na kompletnym odludziu. Z miejsca, w ktorym stal namiot, otwieral sie uroczy widok na wodospad ze stawem i lezaca ponizej wioske. Procz tego ksiadz pokazal jej jeszcze cos. W odleglej dolinie polozonej na poludniu widac bylo nad wierzcholkami drzew grupe swiatel. Szpital. -Postaram sie, zeby jutro cie tam przyjeli - powiedzial Francisco. - Mysle, ze wizyta u doktora Santoro cie usatysfakcjonuje. Mam nadzieje, pomyslala nieublaganie Natalie. Dochodzila godzina jedenasta, gdy zadzialala cachaca, mocny trunek z trzciny cukrowej, i Natalie zwinela sie w klebek w ciasnej przestrzeni swojego namiotu. Zabrawszy do spiwora rewolwer Vargasa, zapadla w sen, spodziewajac sie, ze perspektywa spotkania z doktorem Santoro znow wzbudzi w niej przeblyski wspomnien pamietnej nocy. Po kilku minutach obudzila sie, uslyszawszy szelest w poblizu namiotu. Wyjela cicho bron, wstrzymala oddech i zaczela nasluchiwac. Nic sie nie dzialo. Dziwiac sie, ze nie czuje niepokoju, wycelowala lufe rewolweru w strone, skad dobiegl ja odglos. -Slysze cie i mam bron - powiedziala po portugalsku. - Wynos sie, zanim strzele. -Nie musisz - odpowiedzial jej meski szept. - Gdybym chcial cie zabic, juz bys nie zyla. Jestem zawodowcem. -Kim jestes i czego chcesz? -Nazywam sie Luis Fernandes. Dora Cabral jest moja siostra. Trzymajac w jednej rece pistolet, w drugiej latarke z silnym swiatlem, wypelzla glowa naprzod z namiotu. Luis Fernandes siedzial na ziemi ze skrzyzowanymi nogami, pokazujac otwarte dlonie na dowod, ze nie jest uzbrojony. Byl drobnej budowy, mial indianskie rysy, ale wzrostem znacznie przewyzszal mezczyzn, ktorych Natalie widziala we wsi. Lewe oko mial zasloniete czarna, elastyczna przepaska. W sumie sprawial grozne wrazenie. -Musisz mowic wolniej - powiedziala Natalie, opuszczajac rewolwer i gaszac swiatlo. - Moj portugalski jest nie najlepszy. -Mowisz zupelnie dobrze. Jestes z Lizbony? -Z Massachusetts w Stanach, ale moja rodzina pochodzi z Wysp Zielonego Przyladka. Naprawde jestes zawodowym zabojca? -Robie to, co mi kaza, a czasem dostaje za to pieniadze, moja siostra jest pielegniarka w szpitalu Santa Teresa w Rio. Podobno jej szukasz? Przez chwile przypatrywala sie jego waskiej, gleboko pobruzdzonej twarzy. Mogl miec rownie dobrze trzydziesci, jak piecdziesiat lat, choc przypuszczala, ze ma raczej niewiele ponad trzydziesci. Byl gladko ogolony, nosil bokobrody konczace sie ponizej uszu i kiedys musial byc przystojny, dopoki trudy zycia nie wycisnely pietna na jego twarzy. W tej chwili wygladal po prostu kiepsko. Natalie wyczula, ze powinna byc z nim szczera. -Obawiam sie, ze mam dla ciebie zla wiadomosc - rzekla. Postanowila opowiedziec mu o calej sprawie. Nastepnego dnia powtorzy to samo ojcu Francisco, mozliwe, ze w formie spowiedzi. Teraz otworzy sie przed czlowiekiem, ktory wedlug jej glebokiego przeswiadczenia nie zagrazal jej. Luis sluchal uwaznie, gdy mu opowiadala o swoich dwoch podrozach do tego kraju i o gwaltownych wypadkach, ktore nastapily po tym, jak jego siostra podeszla do niej na chodniku w centrum Rio. W trakcie calej relacji siedzial spokojnie, zdawal sie nawet obojetny, lecz mimo ciemnosci Natalie dostrzegla, ze mezczyzna ma zacisniete szczeki i usta. -Pewnie mi nie uwierzysz, ale kiedys bylem nauczycielem - powiedzial, gdy skonczyla. - Uczylem dzieci muzyki. Pewnego wieczoru, dziesiec, moze jedenascie lat temu, stanalem w obronie ojca jednego z moich uczniow, ktorego bila policja. W trakcie walki jeden z funkcjonariuszy upadl i roztrzaskal sobie glowe, w wyniku czego umarl. Po kilku latach ciaglej ucieczki, w trakcie ktorej bylem zmuszony zabijac, osiadlem tu, gdzie nikt nikomu nie zadaje pytan, chociaz szpitalem i wioska zarzadza policja. -Rozumiem - powiedziala Natalie. -W ten sposob z poszukiwanego przez wiele lat przestepcy stalem sie szefem ochrony szpitala. Moim zadaniem jest sprowadzanie ludzi z wioski, gdy w szpitalu dokonuje sie operacji. - Dowiedzialem sie od jednej z pielegniarek, ile zarabia, i namowilem moja siostre, zeby sie zglosila do doktora Santoro. Byla tu dwukrotnie, po czym nagle postanowila wiecej nie przyjezdzac. Nie powiedziala mi dlaczego. -Moze w szpitalu dzialo sie cos, co ja niepokoilo? Kiedy widziales ja po raz ostatni? -Przed dwoma miesiacami, moze pozniej. Jestes pewna, ze zabil ja Vargas i ze sama go potem zabilas? -Jestem pewna. To jest jego rewolwer. Luis wzial od niej bron, obejrzal ja i ze znawstwem zwazyl w rece. -To rzeczywiscie rewolwer Vargasa - rzekl. - Bezwzgledny dran, nie mial szacunku dla mnie ani dla ludzi ponizej jego poziomu. -Twoja siostra panicznie go sie bala. -Nielatwo zrezygnowac z pracy w tym szpitalu, to nawet niemozliwe. Mam u ciebie dlug wdziecznosci za to, ze pomscilas Dore. -Sadze, ze zostala zabita, poniewaz probowala mi pomoc. Zapewne znala prawde o tym, co mnie spotkalo w tym szpitalu. Musze sie dowiedziec, czy rzeczywiscie tu bylam i co mi zrobiono. Luis zastanawial sie przez chwile. -Zostalismy zaprzysiezeni do utrzymania w tajemnicy wszystkiego, co tam sie odbywa. Wioska jest zalezna od szpitala. -Ojciec Francisco twierdzi, ze kopalnia jest wydajna i moglaby utrzymac wioske. -Mozliwe - rzekl Fernandes. - On sie na tym zna. -Przyznaj sie, Luis, wiesz, co tam sie dzieje, prawda? Ochroniarz spuscil glowe. Natalie rozumiala, czemu mezczyzna sie waha. Tamci wymagali lojalnosci i nie nalezeli do ludzi, ktorzy daja druga szanse. Gdyby obrocil sie przeciw nim, gdyby sie dowiedzieli, ze zdradzil ich tajemnice, nie mialby powrotu. -Robia przeszczepy - powiedzial cicho Luis. - Przeszczepy ludzkich narzadow. Czesto sie zdarza, ze dawcy umieraja wtedy musimy pogrzebac ciala. -Ale ja... zostalam postrzelona - powiedziala Natalie. - Jak mogli przeszczepic komukolwiek moje pluco, skoro zostalo uszkodzone? -Nie mam pojecia. Nie widuje pacjentow... dopoki sa zywi. -Luis, zdaje sobie sprawe, ze mowiac mi o tym, wiele ryzykujesz. Wiedz, ze jestem ci bardzo wdzieczna. Masz tu rodzine? -Mam kobiete. Nazywa sie Rosa. To jedyna osoba w Dom Angelo, ktora jest ode mnie twardsza. Zna... chcialem powiedziec: znala moja siostre. Bedzie bardzo zmartwiona, kiedy sie dowie, ze Dora zostala zamordowana. Nie lubila Rodriga Vargasa ani mu nie ufala. Pomoze ci, na ile tylko bedzie mogla. Wiedz, ze w najblizszych dniach cos sie bedzie w szpitalu dzialo. Kazano mi zebrac grupe osmiu straznikow, po czterech na kazda zmiane, w celu pilnowania szpitala, poczawszy od jutra rano. -Czy jest wobec tego szansa, zebym sie dostala do szpitala jeszcze dzis? Luis Fernandes zastanawial sie tylko pare sekund. -Jest. ROZDZIAL 30 Nadeszla godzina rozstania, kazdy z nas pojdzie swoja droga - ja umre, ty bedzieszzyl. Bog jeden wie, ktora z nich jest lepsza. Platon, Obrona Sokratesa-Wez ze soba latarke - powiedzial Luis - ale nie zapalaj jej, dopoki ci nie powiem, ze mozna. Jesli nie zdarzylo sie cos, o czym nie wiem, w szpitalu powinni byc w tej chwili tylko doktor Santoro i policjant Oscar Barbosa. Zwykle kazdy zaprasza na noc kobiete. -Zrobie tak, jak mowisz. Noc byla bezksiezycowa, las zdawal sie rownie ciemny, jak halasliwy. Choc nie bylo widac sciezki, a Luis patrzyl tylko jednym okiem, mezczyzna skradal sie przez geste poszycie ze zwinnoscia i ostroznoscia jaguara. Natalie poczatkowo dotrzymywala mu kroku, wkrotce jednak wysokosc i odniesione obrazenia daly o sobie znac, totez musiala go poprosic, zeby zwolnil. Zrobil to bez sprzeciwu. Mial przy sobie przynajmniej jeden pistolet i dlugi, waski noz w pochwie, przytroczony do prawej lydki. Szli falistym terenem, obnizajacym sie coraz bardziej, najpierw na poludnie, potem na zachod, nastepnie znow na poludnie. Powietrze bylo chlodne i krystalicznie czyste. Co za ironia losu: stracic pluco w takim miejscu, pomyslala Natalie. Krotko po polnocy dotarli do najbardziej stromego podejscia calej trasy. Natalie dobrnela do szczytu, oddychajac ciezko. Luis podniosl palec do ust i wskazal przed siebie. Ponizej, znacznie blizej, niz sie spodziewala, zobaczyla gmach oswietlony pol tuzinem lamp na wysokich slupach. Szpital byl parterowym budynkiem z nieskazitelnie czystej, pobielonej gliny, stojacym na plaskowyzu, otoczonym ogrodzeniem z drutu kolczastego. Na prawo od nich rozciagalo sie skrzydlo szpitala. -Jak widzisz, budynek ma ksztalt litery L. Drut nie otacza calosci - powiedzial Luis. - Pozwol, ze zadam ci teraz powazne pytanie: jak bardzo ci zalezy, zeby sie tam dostac? -Nie wiem, ile czasu bede miala do dyspozycji, kiedy tam wejde. -Dwadziescia minut, nie wiecej. Moze nawet mniej. Postaraj sie wyrobic w osiemnascie. Szpital nie byl taki maly. W scianie od ich strony znajdowalo sie dziesiec okien. -Ile tam jest sal operacyjnych, Luis? Mow powoli, prosze. -Dwie. Obie sa w samym srodku ciagu pomieszczen. Okna, ktore widzisz, naleza do dlugiego korytarza, laczacego wszystkie sale. Za trzecim oknem od prawej sa dwie sale szpitalne, ktore sluza pacjentom po operacjach. Obok, przed poczatkiem skrzydla, sa jadalnia i kuchnia, a dalej, juz w skrzydle, dwie male sale szpitalne i sypialnie, w sumie okolo dziesieciu pomieszczen, ale nie wiem dokladnie ile. W kacie jadalni stoi kilka sof i foteli, przeznaczonych dla rodzin czekajacych na zakonczenie operacji. -A w drugim koncu, za salami operacyjnymi? -Gabinet doktora Santoro i gabinety chirurgow, ktorych przywoza. -Czy te gabinety sa zamkniete na klucz? -Nie wiem. Bywam w budynku tylko wowczas, kiedy sa lekarze, wtedy drzwi sa otwarte. -Czy to wszystko? -Tak. Nie, poczekaj, jest jeszcze duze pomieszczenie na koncu, po lewej stronie. Bardzo duze, takie jak sala operacyjna, pelne aparatury elektronicznej. W samym srodku stoi skomplikowany fotel, jak u dentysty, a pod scianami kilka ekranow telewizyjnych. Bylem tam najwyzej dwa razy. Nie lubia, zebysmy sie krecili po szpitalu, mam na mysli ochrone, chyba ze jest jakis klopot. Nie dali nam mundurow, a w naszych lachach nie jestesmy dla nich wystarczajaco czysci. Natalie przygladala sie budynkowi, probujac wyobrazic sobie wnetrze za oknami i wymyslic sposob, jak w ciagu maksimum dwudziestu minut odszukac w kartotece informacje o sobie. Nazajutrz przybeda nowi ludzie, poza tym ktos z Dom Angelo moze doniesc Santoro lub policjantowi, ze we wsi jest kobieta, ktora wypytuje o Dore Cabral. Jutro bedzie za pozno. -Chciales wiedziec, Luis, jak bardzo mi zalezy, zeby sie dostac do srodka. -I co? -Jestem gotowa zaryzykowac wszystko. -Czy "wszystko" obejmuje takze zycie? Bo Oscar Barbosa jest osilkiem, ktory ma wiecej w miesniach niz w glowie i jest bez reszty upojony swoja wladza. Natalie pomyslala o tym, co by w ostatecznym rozrachunku robila, gdyby towarzystwo ubezpieczeniowe nie zadzwonilo do niej z pytaniami na temat pobytu w Santa Teresa. Jej perspektywy zyciowe, zarowno przedtem, jak i teraz, przedstawialy sie niewesolo. W tej sytuacji niewiele jej pozostawalo, poza ewentualna satysfakcja z rozwiazania zagadki. -Jak powiedzialam, jestem gotowa zaryzykowac wszystko. -Wiedzialem, ze tak powiesz. Seniorita Natalie, jestes dzielna kobieta. Na tylach szpitala, w pewnej odleglosci od miejsca, w ktorym jadalnia zbiega sie ze skrzydlem mieszkalam, jest basen. Obok basenu stoi metalowa szopa. W podlodze szopy jest metalowa klapa, przykryta trzcinowa mata. Klapa przykrywa tunel, ktory zostal pomyslany jako droga ucieczki na pas startowy. Kiedy wejdziesz schodkami na gore na drugim koncu tunelu, znajdziesz sie w spizarni na tylach kuchni. Zapamietalas wszystko? -Zapamietalam. -Na tylach szpitala, tam gdzie sie znajdziesz, sa kamery podgladowe. Manewr dywersyjny bedzie polegal na tym, ze strzele do skrzynki kontrolnej kamer. Oddam jeden strzal. Po strzale wlaczy sie syrena alarmowa i od tego momentu zacznie sie twoj czas. U Barbosy i Santoro moga byc kobiety, jesli nie odeslali ich do wioski, ale to nie robi roznicy. Kobiety i tak zostana w pokojach, kiedy mezczyzni beda sprawdzali, co sie stalo. Moge odciagnac ich uwage najwyzej na dwadziescia minut. Wyjdziesz ta sama droga, ktora weszlas. Skrzynka kontrolna zostanie uszkodzona tak, ze nie da sie jej szybko naprawic, wiec kamery nie beda stanowily problemu. Poczekaj w odleglosci dziesieciu jardow z tylu basenu, dopoki nie uslyszysz mojego strzalu. Spotkamy sie tu, gdzie teraz jestesmy. Trafisz z powrotem? -Trafie. -Dam ci czas, zebys dotarla na miejsce. Obejdz szpital duzym lukiem. -Dzieki, Luis. Dziekuje, ze robisz to dla mnie. -Robie to dla mojej siostry - rzekl. Zgodnie z zaleceniem Natalie zaczela okrazac szpital od wschodniej strony, trzymajac sie mozliwie daleko. Las byl tak gesty, ze chwilami tracila z oczu latarnie. W koncu zobaczyla basen, polozony w odleglosci okolo dwudziestu jardow od szpitala, maly, ciemny prostokat, otoczony ze wszystkich stron betonowym patio, rozjasnionym swiatlem padajacym z kilku okien. Zobaczyla metalowa szope z blachy falistej, o ktorej mowil Luis. "Jestem gotowa zaryzykowac wszystko". Gdy kucala w zaroslach o czterdziesci stop od szopy, odwazne oswiadczenie powracalo echem w jej mozgu. Jesli ja zlapia, to zginie - co do tego nie miala watpliwosci, ale ostatecznie coz za roznica? Niezaleznie od wyniku byla skazana na zycie kaleki, nie tylko ze wzgledu na jej rzadki zestaw przeciwcial i mala liczbe punktow w tabeli kwalifikacyjnej do przydzialu pluca, lecz przede wszystkim na uboczne skutki silnych medykamentow, chroniacych jej organizm przed odrzuceniem przeszczepu przy niedajacym sie idealnie dobrac narzadzie. Z checia zamienilaby sie miejscami z Odyseuszem, ktory znalazl sie miedzy Scylla a Charybda. "Jestem gotowa zaryzykowac wszystko". Czy rzeczywiscie tak myslala? Czy nie byla ciekawa, jak potoczy sie jej zycie? Nie chciala poznac przyszlosci, jaka przygotowal los? Na te pytania nie zdazyla sobie odpowiedziec, gdyz uslyszala strzal. W nastepnej sekundzie w poblizu zaczela wyc syrena. Natalie blyskawicznie uruchomila funkcje stopera na zegarku recznym, pobiegla ku szopie, wsliznela sie do wnetrza i ciezko dyszac, przykleknela na jedno kolano. Chwile pozniej przestala slyszec alarm. Zdazyla do tego czasu odnalezc ciezka, drewniana klape i otworzyla ja. Zeszla po osmiu stopniach na betonowa podloge prowadzacego do szpitala tunelu, wedlug jej oceny dlugiego na okolo sto stop. Przyswiecajac sobie latarka, dotarla do konca tunelu, wspiela sie po szczeblach drabinki do klapy i z trudem ja otworzyla. Miala nadzieje, ze Santoro i policjant Barbosa sa poza budynkiem i przeszukuja - zapewne z pistoletami w rekach - teren dokola szpitala i las w poblizu. Intensywny zapach jedzenia i przypraw swiadczyl, ze Luis po raz kolejny okazal sie dokladny. Zgasiwszy latarke, wydzwignela sie do obszernego, zagraconego pomieszczenia o rozmiarach dwanascie stop na dwanascie, slabo oswietlonego swiatlem wpadajacym przez szybke w drzwiach, zapchanego od podlogi do sufitu zywnoscia i artykulami gospodarstwa domowego. Zamknawszy za soba klape, zaslonila ja dywanikiem i przeszla szybko do jadalni. Pomieszczenie bylo przestronne i wygodne, z miejscami dla okolo dwudziestu pieciu osob, a doliczajac do tego siedzenia w kacie stanowiacym poczekalnie - dla dziesieciu wiecej. W tym momencie jedynym oswietleniem bylo swiatlo wpadajace z korytarza przez szerokie, lukowate, otwarte wejscie do szpitala. Przed wejsciem Natalie sie zatrzymala, by posluchac, po czym poszla dalej. Jak powiedzial Luis, nie bylo sensu sprawdzac, co znajduje sie w malych gabinetach po prawej stronie, wiec minawszy je, poszla dalej glownym korytarzem. Dwa prawie identyczne pokoje pooperacyjne byly nieduze, za to wyposazone w najnowoczesniejsze monitory i elektroniczne pompy infuzyjne zawieszone na scianach. Natalie wystarczylo jedno spojrzenie na krucyfiks nad drzwiami w pierwszym pokoju i na zegar scienny z prawej strony, aby sie zorientowac, ze juz tu byla. Nie w jakims Santa Teresa. W zadnym z tych pokoi nie znalazla szafy na dokumenty, ale wcale jej to nie zdziwilo. Cztery minuty. Pierwsza sala operacyjna byla bardzo duza i technologicznie doskonale wyposazona: miescila oksygenator - urzadzenie do pozaustrojowego pompowania i natleniania krwi - i zgrabny mikroskop operacyjny. Pomiedzy tym pokojem a nastepna sala operacyjna znajdowala sie szatnia, gdzie przebierali sie chirurdzy i pielegniarki. W drugiej, skromniej wyposazonej sali nie bylo maszyny do krazenia pozaustrojowego. Natalie byla prawie pewna, ze to tu usunieto jej pluco. Pytania stawaly sie coraz bardziej natarczywe. Jakim sposobem tu sie znalazla, skoro zostala postrzelona w Rio? Dlaczego usunieto jej uszkodzone pluco, a nie zdrowe? I najtrudniejsze do odgadniecia - dlaczego pozwolono jej zyc? Siedem minut. Obie pary solidnych drzwi do gabinetow na lewo od drugiej sali operacyjnej byly zamkniete. Na pierwszych widniala mosiezna plakietka z napisem: "Dr Xavier Santoro", na drugich taka sama, z innym napisem: "Departamento da cirurgia" - oddzial chirurgii. Natalie poczula, ze nadzieja w niej gasnie. Z czasu danego jej przez Luisa zostalo jedenascie minut, w najlepszym przypadku trzynascie, zas dokumenty, ktorych szukala, jesli w ogole istnialy, znajdowaly sie z cala pewnoscia za jednymi z tych zamknietych drzwi. Czy warto probowac sie wlamac? Wahala sie, swiadoma, ze czas ucieka. W koncu, niemal na przekor sobie, poszla ku ostatnim drzwiom w korytarzu, za ktorymi, zgodnie z opisem Luisa, znajdowal sie pokoj z elektronika. Te rowniez byly zamkniete. Napis na mosieznej tabliczce informowal: "Dr D. Cho". Dziesiec minut. Natalie przekrecila galke, spodziewajac sie rozczarowania, gotowa do szybkiego powrotu do spizarni. Drzwi nie byly zamkniete na klucz. Weszla do pokoju i zamknawszy za soba drzwi, zaswiecila latarke. W pomieszczeniu nie bylo okien, wiec znalazlszy wlacznik swiatla na scianie, przycisnela go. Blask jarzeniowki wypelnil pokoj, ktory nie przypominal zadnego znanego jej wnetrza, gdy nagle nabrala absolutnej pewnosci, ze juz w nim byla - i to nie raz, tylko wiele, wiele razy. W pomieszczeniu stala szklana szafa z lekami, a na wszystkich scianach wisialy ekrany, kolumny dzwiekowe i aparatura elektroniczna. W samym srodku, zgodnie z opisem Luisa, znajdowal sie tapicerowany fotel, ktorego wszystkie elementy byly ruchome. Nad fotelem wisialo ciezkie, stalowe, regulowane ramie, zakonczone metalowym kaskiem, zdolnym objac cala glowe. Do kasku przymocowana byla czarna plastikowa zaslona na oczy. Zwisajacy z sufitu pek kabli rozgalezial sie, prowadzac do kazdego z tych elementow. Natalie wyobrazila sobie bardzo wyraziscie, jak zostaje przeniesiona z noszy na fotel. Wyobrazila sobie - ba, przypomniala sobie - jak wkladaja jej na glowe kask i opuszczaja zaslone. I choc przeswietlenie, blizna po operacji i zmniejszona wydolnosc oddechowa swiadczyly, ze rzeczywiscie wycieto jej pluco, scenariusz zdarzen zostal sfalszowany. Czternascie minut. Natalie rzucila sie do biurka zasypanego dokumentami i listami do doktora Donalda M. Cho, zaadresowanymi na skrytke pocztowa w Rio albo w Nowym Jorku. Kilka z nich, wygladajacych na bardziej interesujace, wlozyla do kieszeni. Jej uwage zwrocil jeden z dokumentow. Byl to faks do doktora Cho, napisany po angielsku. Nadawca byl Cedric Zhang, doktor psychofarmakologii, implantator audiowizualny. Porazona trescia listu, niepomna, ze czas ucieka, Natalie przeczytala go do konca. Szanowny doktorze Cho. Milo uslyszec, ze z takim powodzeniem stosuje pan moje metody implantowania wirtualnych zdarzen w mozgu pacjentow. Jak pan zaobserwowal, mozliwosci mojej metody i aparatury sa nieograniczone. Jestesmy geniuszami, pan i ja, a teraz dysponujemy technika, ktora moze w sensie doslownym zmienic swiat. Za pomoca krotkiej kuracji mozna zaprogramowac swiadkow, zeby widzieli, cokolwiek sobie zazyczymy. Poddani torturom zolnierze i agenci beda wyjawiali informacje zaimplantowane przez nas, o ktorych prawdziwosci beda swiecie przekonani. Wyprobowane i wprowadzone przez pana modyfikacje, zwlaszcza dodanie elektrod wywolujacych pozorne poczucie zimna, goraca i bolu, sa znakomite. Proponuje, zebysmy sie spotkali przy pierwszej mozliwej sposobnosci po pana powrocie do Nowego Jorku. Z wyrazami szacunku Dr Cedric Zhang Siedemnascie minut. Elementy lamiglowki zaczynaly do siebie pasowac. Natalie wiedziala juz, ze nigdy nie zostala postrzelona. Ostatnia rzeczywista rzecza, ktora ja spotkala, byl zastrzyk u nasady karku. - Powracajace koszmary senne zostaly wygenerowane za pomoca aparatury stworzonej przez doktora Cedrica Zhanga i zmodyfikowanej przez doktora Donalda Cho. Nie wiedziala jeszcze wszystkiego, w gruncie rzeczy pozostawalo wiele niejasnosci, ale znala juz odpowiedz na najwazniejsze pytania. Byla pewna, ze w tym pomieszczeniu jest DVD lub kaseta z filmem ukazujacym z jej punktu widzenia napad, zakonczony strzalami, ktore ja powalily - strzalami, ktore byly fikcja filmowa. Dziewietnascie minut. Wypchawszy kieszenie pospiesznie pozbieranymi dokumentami, z rewolwerem Vargasa zatknietym za paskiem i latarka w reku zgasila swiatlo i wymknela sie na korytarz. Zle zrobila, zwlekajac tak dlugo. Gdyby ja teraz zlapano, z pewnoscia zmuszono by ja torturami lub narkotykami do zeznan, a wtedy prawdopodobnie by sie zalamala, zdradzajac Luisa Fernandesa. Zwlekanie tak dlugo bylo glupie i samolubne. Pochylona ponizej parapetow okien pospieszyla korytarzem ku drzwiom jadalni. W chwili kiedy dotarla do wyjscia, otworzyly sie glowne drzwi do szpitala. Nie patrzac, czy to Santoro, Barbosa, czy obaj naraz, dala nura w prawo do poczekalni i rozplaszczyla sie na podlodze za sofa. Przygniatala soba rewolwer, ale nie smiala sie poruszyc, zeby go wydobyc. Chwile pozniej obaj mezczyzni weszli do wnetrza, rozmawiajac tak szybko, ze niewiele mogla rozumiec. Zdyszana ucieczka, pewna, ze ja uslysza, gdyby przestali rozmawiac, przykryla koszula usta i oddychala pod jej oslona, zmuszajac sie do robienia parosekundowych przerw po kazdym oddechu. Poszli dalej, minawszy ja w odleglosci niespelna dziesieciu stop. Z tego, co zrozumiala, wynikalo, ze zastanawiali sie, kto mogl strzelac do skrzynki elektronicznego systemu bezpieczenstwa szpitala. Padlo nawet nazwisko Luisa, ale Natalie nie zdolala sie zorientowac w jakim kontekscie. Swiatlo w jadalni bylo nadal wylaczone, ale kobieta widziala wyraznie obu mezczyzn i wiedziala, ze gdyby popatrzyli w jej strone, takze by ja dostrzegli. Nie patrzcie... Nie patrzcie... blagam... Barbosa, mezczyzna o posturze byka, niski i krepy, mial zdumiewajaco wysoki ton glosu. Santoro byl taki, jakim go pamietala - gladkolicy, drobnej budowy, z wydatnym czolem i okularami na nosie. Zaprosil gestem policjanta do poczekalni i, ku jej przerazeniu, Barbosa usiadl na sofie, za ktora lezala. Na szczescie jej oddech zaczal sie uspokajac, zas oddech olbrzymiego policjanta byl chrapliwy i glosny. Przykryla sobie szczelniej usta koszula. Nie miala szans na wydobycie rewolweru, bo musialaby sie poruszyc. -Kto smial do nas strzelac? - spytal byk. Santoro powiedzial kilka slow, z ktorych Natalie zrozumiala tylko: -...prawdopodobnie whisky... Skulila sie. Od plecow Barbosy dzielilo ja tylko oparcie sofy. Rewolwer za paskiem uwieral ja w zranione biodro. Odejdzcie... blagam... Rozmowa toczyla sie dalej, ale Natalie absolutnie nie mogla sie zorientowac, czego dotyczyla. W koncu mezczyzni sie podniesli - po czasie, ktory wydal jej sie wiecznoscia. -Jutro bedzie zabawa - rzekl Barbosa. - Lubie, kiedy cos sie dzieje. -Wkrotce bedzie sie dzialo jeszcze wiecej. -Powiedz, Xavier, czy wiesz cos o Vargasie? Mial tu byc dzis wieczorem. -Nie odezwal sie. -Pewnie nowa kobieta. Samotna, mezatka, mloda, stara, dziewica, kurwa, chetna, oporna, wszystko jedno. Zaznaczaja jego slad jak krowie lajno. Mowie ci, Santoro, ktoregos dnia jedna z tych kobiet go wykonczy. ROZDZIAL 31 Widza tylko cienie siebie samych i siebie nawzajem, ktore ogien rzuca na przeciwlegla sciane jaskini. Platon, Panstwo, Ksiega VIINatalie odczekala jeszcze dwie meczace minuty, starajac sie nie ruszac, po czym rozprostowala sie i z niemalym trudem poczolgala do spizarni. Niepewna, czy ktos jej nie zaskoczy, wrocila tunelem do wyjscia, minela basen i weszla w las, zastanawiajac sie, czy Luis nadal na nia czeka na wzgorzu po polnocnej stronie szpitala. Okrazyla budynek, starajac sie isc po wlasnych sladach, nastepnie zaczela sie wspinac po stromej pochylosci. W polowie drogi skapitulowala; wysokosci, biodra, stromizny, napiecia ostatniej godziny - to wszystko sprawilo, ze dala za wygrana. Usiadla na ziemi, walczac o oddech. Luis z pewnoscia juz poszedl do wioski, pomyslala. Ogarnelo ja wspolczucie dla siebie samej. Szpital w Dom Angelo byl mistyfikacja - melina zlodziei narzadow, wyposazona w najnowoczesniejsza aparature. Miala pecha, wsiadlszy do nieodpowiedniej taksowki na lotnisku Jobima. Stara prawda, ze pieniadz rodzi zlo, jeszcze raz okazala sie sluszna. Potrzebne pluco z grupa krwi 0 Rh+? Prosze bardzo. Sluzymy w tym tygodniu. W przyszlym bedziemy mieli watrobe. Kwartet policjantow wojskowych, teraz juz tercet, handlowal kamieniami szlachetnymi i narzadami ludzkimi - szmaragdami i nerkami, opalami i plucami. Jedno i drugie przynosilo zyski. Ohyda Dzwignela sie na nogi i ruszyla pod gore. Juz jej prawie nie obchodzilo, czy spotka Luisa albo czy trafi z powrotem do Dom Angelo. U szczytu wzniesienia, nie widzac nigdzie Fernandesa, obrocila sie i spojrzala na szpital, rozjasniony swiatlem lamp i brzaskiem wstajacego switu. Ile pluc? - pomyslala. Ile serc? Ile smierci? To nie byl handel narzadami, tylko po prostu kradziez - kradziez, po ktorej nastepowalo implantowanie falszywych scenariuszy w mozgach nieswiadomych ofiar. Gdy Luis opowiedzial jej o grzebaniu workow z trupami dawcow, zastanawiala sie, dlaczego sama uniknela tego losu. Teraz juz wiedziala. Utrzymano ja przy zyciu, aby posluzyla za obiekt eksperymentalny metody wynalezionej przez Cedrica Zhanga i udoskonalonej przez Donalda Cho - nowej techniki, finansowanej przez grupe policjantow, majacej w ostatecznym rozrachunku przysporzyc im pieniedzy. Najprawdopodobniej ktos jeszcze w Bostonie dowiedzial sie, jaka Natalie ma charakterystyke tkankowa, przejrzawszy karty zdrowia u jej lekarza. Takie wytlumaczenie bylo najbardziej logiczne. -Mialas klopoty? Obrocila sie, zaskoczona. Za nia stal Luis, ktory wyszedl calkowicie bezszelestnie z zarosli. -Boze, nie skradaj sie w ten sposob, wiedzac, ze mam bron. Pogardliwy wyraz twarzy Luisa wystarczyl za odpowiedz. Nie miala najmniejszych szans, zeby strzelic. -Chodz za mna - powiedzial - znam lepsze miejsce na rozmowe. Pomaszerowali w ciszy na polnoc, potem na zachod pod gore, idac przez najgestszy las, w jakim Natalie byla w zyciu. - Tym razem Luis okazal sie bardziej wyrozumialy dla jej fizycznych ograniczen, pomagajac pokonac najtrudniejsze etapy trasy. Po pewnym szczegolnie stromym podejsciu las nagle sie skonczyl, odslaniajac wciety w zbocze granitowy taras o rozmiarach pietnascie stop na osiem, z ktorego widac bylo szpital i lezacy za nim na poludniowym wschodzie teren. Kapiacy sie w blasku porannego slonca budynek zaprzeczal zlu, ktore sie w nim dzialo. -O malo mnie nie zlapali - powiedziala, kiedy odzyskala oddech. -Myslalem, ze tak sie stalo, i odmowilem za ciebie modlitwe. Chcesz sie polozyc? -Nie, czuje sie dobrze. Opisala mu pokrotce swoja wizyte w szpitalu. -Wiec zrobiono ci pranie mozgu, kazac myslec, ze zostalas postrzelona - rzekl Luis, kiedy skonczyla opowiadac. -Metoda, ktora opracowuja, moze stac sie zrodlem wielkich dochodow, kiedy zostanie doprowadzona do doskonalosci. Nie znam zasady jej dzialania, ale przypuszczam, ze najpierw podano mi srodek hipnotyzujacy, zeby mozg stal sie podatny na sugestie, nastepnie przy uzyciu kasku, bedacego rodzajem ekranu telewizyjnego umieszczanego tuz przed oczami delikwenta, i nagranej sceny, ktora mialam zapamietac, zaimplantowano mi w mozgu wirtualna rzeczywistosc. Ci ludzie uzyli nawet elektrod, zeby wywolac silny bol w plecach, kiedy trafialy mnie kule. -Imponujace. -To jest okropne. Zastanawiam sie, ilu nieszczesnikow stracilo tam narzady. -Operacje odbywaja sie mniej wiecej raz na dwa tygodnie. -To przerazajace. -Vargas nie zyje, a ty znalazlas odpowiedzi na swoje pytania. Mysle, ze mozemy na tym skonczyc. Przez chwile Natalie siedziala bez ruchu, objawszy ramionami kolana, i patrzyla na bujna roslinnosc. Luis mial racje. Wrocila do Rio, pokonujac depresje i zmory, po to, by znalezc odpowiedzi na swoje pytania. Nie zostalo jej nic innego, jak wrocic do Bostonu, kontynuowac rehabilitacje pluca i czekac na zwyzke swojej pozycji na liscie przydzialu nowego. Miala pecha znalezc sie w niewlasciwym miejscu w niewlasciwym czasie, w wyniku czego jej zycie leglo w gruzach. Jednak satysfakcja z osiagniecia celu w ciagu zaledwie kilku dni po powrocie do Brazylii ostudzila jej zamiary samobojcze, przynajmniej na razie. -Luis, co sadzisz o tym, zeby powiadomic ambasade amerykanska albo policje brazylijska o tym, co sie tutaj dzieje? -Powiedziec ci prawde? -Tak. -Za tym szpitalem stoi potezny kapital. Mozna zniszczyc budynek, ale jesli prowadzacy go ludzie przezyja, zostanie po prostu odbudowany w innym miejscu. Nie wiem, jak jest u was w Ameryce, ale tutaj mozna kogos skazac dopiero wowczas, gdy mu sie udowodni zbrodnie, a jak dotad twoj wynajety jeep i cialo zabitego policjanta w strumieniu swiadcza przeciw tobie. Na domiar zlego masz jego samochod, jak przypuszczam. Natalie pokiwala glowa na znak, ze ja przekonal. Przez pewien czas siedzieli w milczeniu. Swit rozwijal sie w poranek, slychac bylo tylko odglosy dzungli. Kiedy odezwala sie znowu, byla ta sama kobieta, ktora postawila sie Cliffowi Renfro i Tonyi Levitskiej. -Luis - uslyszala wlasne slowa - oni zabili wielu ludzi, a w tym, w tym rowniez mnie, zrujnowali zycie. Nie wystarczy mi znac prawde, chce satysfakcji. Chce sie zemscic. Jesli przy tym zgine, niech tak bedzie. Jedyna moja korzyscia, jesli mozna to uznac za jakas korzysc, jest to, ze po tym wszystkim, przez co przeszlam, przestalam odczuwac strach. Jestem gotowa na wszystko, zeby zlikwidowac to miejsce na zawsze. Niech rozpadnie sie w proch. Chce, zeby Santoro i Barbosa trafili za kratki albo zeby umarli. -Przyznam sie - rzekl Luis - ze im wiecej mysle o tym, co zrobili z moja siostra, tym latwiej mi cie zrozumiec. Gdyby nie zamordowal jej Vargas, zrobilby to Barbosa albo ktorys z pozostalych. -Racja. -Musisz jednak odpowiedziec sobie na pytanie, czy dla zemsty jestes gotowa zaryzykowac naprawde wszystko. Naszym jedynym atutem jest determinacja. -Jestem gotowa, Luis. Moje perspektywy trudno nazwac zyciem, ktorym chcialabym zyc. -W takim razie sprobujmy. Wyciagnal do niej reke. Natalie uscisnela ja mocno. -Co mozemy zrobic? - spytala. -Moze nic - odparl Luis, wsuwajac palce pod opaske na oku i pocierajac to, co pod nia bylo - a moze wszystko. Potrzebne nam bron i pomoc. -Od czego zaczniemy? -Od tego. Poszedl ku wyrastajacemu za nim zboczu i wyrwal z ziemi kilka krzakow, odslaniajac wejscie do jaskini, wysokie na piec stop i na tylez szerokie. -Nie zauwazylam jej! - wykrzyknela Natalie. -I o to chodzi. Bardzo niewielu ludzi o niej wie. Wewnatrz mamy bron i materialy wybuchowe, poza tym jaskinia moze sluzyc za kryjowke, gdybysmy potrzebowali. -Skad ci przyszlo do glowy, zeby ja... -W moim zawodzie oplaca sie byc ostroznym i przewidujacym. -Moge zajrzec do srodka? -Oczywiscie, ale radze ci przedtem spojrzec tam. Natalie odwrocila sie w strone, ktora jej wskazal, ale niczego nie zobaczyla ani nie uslyszala. -Popatrz przez to - rzekl Luis, podajac jej lornetke, ktora wyjal z jaskini. - Skieruj ja powyzej szpitala, a potem posluchaj. Zobaczyla go od razu. Dlugi pas startowy z rzedem na przemian bialych i niebieskich swiatel, wcinajacy sie ze wschodu na zachod w las, polozony w pewnej odleglosci od szpitala. Minute pozniej jej uszu dobiegl ten sam odglos, ktory Luis uslyszal znacznie wczesniej - warkot nadlatujacego samolotu. Patrzyla, jak obniza lot, podchodzac do ladowania od wschodu. Lezeli obok siebie na polce skalnej, przekazujac sobie lornetke i obserwujac, jak samolot idealnie laduje, nastepnie zawraca na petli, ktora niewatpliwie w tym celu zostala zbudowana, a potem koluje do miejsca w polowie pasa startowego. Gdzies spomiedzy drzew wylonili sie Barbosa i Santoro w asyscie czterech mezczyzn, uzbrojonych w polautomatyczne karabiny maszynowe. Razem podeszli do samolotu, by powitac przybylych. Z kadluba odrzutowca zjechala w dol hydrauliczna winda z mezczyzna i kobieta w chirurgicznych strojach i nieprzytomna kobieta na noszach. Nastepnym kursem zjechalo trzech mezczyzn i kobieta, wsrod nich jasnowlosy olbrzym z kucykiem, a po nich - dwuosobowa umundurowana zaloga samolotu. Gdy cala grupa ruszyla w strone szpitala, winda zrobila jeszcze jeden kurs, zwozac mezczyzne w mundurze kapitana w towarzystwie drugiego - w koszulce z krotkimi rekawami - prawdopodobnie stewarda. Na koniec Barbosa i dwaj jego ludzie weszli do samolotu i zaczeli wyladowywac bagaz i zaopatrzenie. -Naliczylem osmiu mezczyzn i dwie kobiety - rzekl Luis. - Plus Santoro, Barbosa i czterech ochroniarzy z wioski. -Z tego wynika, ze nasze szanse powodzenia znacznie spadly. -Nie tak bardzo, jak myslisz. -Wytlumacz mi to, prosze. -Jeden z ludzi towarzyszacych Barbosie oddalby za mnie zycie, a jeszcze jeden, ten w czerwonym kapeluszu, to moja Rosa. ROZDZIAL 32 Najlepsze: jezeli sie krzywdy wyrzadza, a nie ponosi kary... najgorsze: kiedy pokrzywdzony niemoze sie mscic. Platon, Panstwo. Ksiega IIBen byl z siebie zadowolony, nawet wiecej niz zadowolony. Rzucil koscmi i wypadla siodemka. Przetrwal niemal dwadziescia godzin wsrod wrogow, udajac czlowieka, ktorym nie byl, i wykonujac prace, na ktorej sie nie znal. Okazalo sie, ze potrafi obslugiwac ludzi nadskakujaco i wesolo, a zarazem trzymac sie od nich z daleka, gdy jego obowiazki tego nie wymagaja. Lot byl dlugi, lecz spokojny, z miedzyladowaniem w Wenezueli w celu uzupelnienia paliwa i jeszcze jednym w Brazylii, prawdopodobnie dla kontroli dokumentow. Ani razu na pokladzie nie pojawil sie celnik. Jakze gladka jest powierzchnia wody pod oleista warstwa pieniedzy. Teraz Ben patrzyl przez iluminator w przednich drzwiach, jak odrzutowiec obniza lot nad gestym tropikalnym lasem, ciagnacym sie na setki mil, przechyla sie odrobine na prawe skrzydlo, a potem siada na dobrze oswietlonym pasie startowym, ktory nagle wylonil sie z poszycia lasu. Ladowanie bylo podrecznikowe. Jak dotad najbardziej stresujace momenty lotu stanowily sprawy dotyczace przedzialu na tylach samolotu, gdzie lezala kobieta wieziona przedtem w winnebago, bedaca w farmakologicznie wywolanej spiaczce. Poprzedniej nocy wykrzykiwala, ze ma na imie Sandy i ze jest matka. Teraz wygladala jak ktos kto mial umrzec. W jakims groteskowym, makabrycznym akcie ofiarowania wbrew wlasnej woli miala stracic niezbedny do zycia narzad, po to, by ktos inny - zupelnie obcy czlowiek - mogl zyc. Zajmowali sie nia mezczyzna i kobieta w kostiumach chirurgicznych. Mezczyzna byl sniady, mial byczy kark i wygladal bardziej na robotnika portowego niz na lekarza, za to kobieta, siwa, ponad szescdziesiecioletnia, miala nienaganne maniery i wyrazala sie w sposob swiadczacy, ze moze byc chirurgiem. Od czasu do czasu prosili Bena o napoje, a przy okazji dwukrotnie o posilek. Kobieta lezaca na noszach miala na twarzy maske tlenowa, byla podlaczona do kroplowki i do monitora pracy serca. Miala okolo czterdziestu lat, byla ruda i dosc przystojna, wygladala na spokojna i pogodna, jednak Ben byl do glebi poruszony wspomnieniem jej dramatycznych krzykow. Postanowil w jakis sposob jej pomoc, choc zdawal sobie sprawe z tego, ze szanse sa mizerne. Morderca o imieniu Vincent byl wyzszy i szerszy w ramionach, niz Ben zapamietal z ich krotkiego spotkania w garazu. Od momentu gdy wszedl na poklad samolotu, Callahan usilowal dopatrzec sie w jego zachowaniu jakiegos znaku, ze zostal rozpoznany. Analizowal w mysli kazda sekunde ich spotkania w Cincinnati. W garazu bylo ciemno i wszystko rozegralo sie bardzo predko - malo prawdopodobne, zeby mezczyzna zdazyl mu sie przyjrzec. Po kilku godzinach lotu jego obawy niemal calkowicie sie rozwialy. Z kolei Vincent wiekszosc czasu przespal z glowa na ramieniu swojej przyjaciolki. Connie nie byla typem dziewczyny z marzen Bena. Miala twarz fretki, na przedramieniu tatuaz, przedstawiajacy zwoje drutu kolczastego, byla ubrana w obcisly Teshirt, podkreslajacy obfity biust i palila papierosa za papierosem. Pozostali dwaj ochroniarze grali w karty lub spali. -Jak sie masz, Seth? Skonczyles sprzatanie? Kapitan Stanley Hollan, przysadzisty mezczyzna, zdawal sie rownie niefrasobliwy i lagodny, jak przerazajacy byli Vincent i ochroniarze. Ben spedzil w kabinie pilota wiecej czasu niz w calej reszcie samolotu i dziekowal opatrznosci za kazda minute ogladania w domu programu Sportscenter. Wystarczyla mu znajomosc kilku wynikow i wyrazenie opinii, kto zdobedzie mistrzostwo ligi narodowej, zeby zyskac sympatie kapitana. -Jeszcze moment, Stan. W czasie gdy Hollan konczyl swoje zajecia w kabinie pilota, Ben zrobil ostatni spacer do pustego teraz przedzialu pasazerskiego, po czym poszedl na tyl samolotu, oddzielony zaslona od glownej czesci. Szukal czegos, co mogloby mu posluzyc za bron, lecz nie znalazl niczego odpowiedniego. Mial do czynienia nie z Sethem Stepanskim, lecz z trojka zawodowych mordercow. To, ze udalo mu sie zaskoczyc Vincenta w Cincinnati, tylko zmniejszalo szanse, ze uda mu sie powtornie. Jezeli nie znajdzie pomocy w dzungli, nadzieja, ze wybawi to bedace w stanie spiaczki ofiarne jagnie i wroci bezpiecznie do cywilizacji, pozostanie jedynie poboznym zyczeniem. Co dalej? Mogl liczyc na element zaskoczenia, na nic wiecej. Postanowil oceniac sytuacje minuta po minucie, szukajac jakiegokolwiek rozwiazania, ktore bedzie mialo chocby male szanse powodzenia. Czy powinien wstrzymac sie od dzialania, pozostawiajac Sandy jej losowi? Moze bedzie musial tak postapic. Polozenie glowy pod topor nie bylo sposobem na usuniecie tych ludzi z interesu. Poczul mdlosci na mysl, ze bedzie przygotowywal samolot na powrotna podroz do Stanow, wiedzac, co sie stalo z kobieta - majac swiadomosc, ze z winy tych ludzi osmioletni chlopiec nigdy nie ujrzy swojej matki. Stan Hollan czekal na niego przy luku windy. Czy w kabinie pilota moze byc bron? - pomyslal Ben. Spojrzal w tamta strone. Drzwi byly z pewnoscia zamkniete na klucz. -Gdzie my, do cholery, jestesmy, Stan? -W Brazylii. -Zartujesz. -Na polnocny zachod od Rio. Siedemdziesiat piec, moze sto mil od miasta. -Nie bylem nigdy w Brazylii. -Ladny kraj. Duzo pieknych kobiet. Ale nie spodziewaj sie, ze tym razem wiele skorzystasz. Pojutrze, a najwyzej dzien pozniej wracamy. -Od jak dawna to robisz? Hollan ostentacyjnie zignorowal pytanie i gestem nakazal Benowi minac obdartych Brazylijczykow, ktorzy przenosili skrzynki z zaopatrzeniem na platforme hydrauliczna. Jadac winda w dol, Ben zobaczyl rozlegly bialy budynek stojacy miedzy drzewami, ktory zaraz skryl sie w lesie. Z poziomu pasa startowego dookola widac bylo tylko drzewa. Ranek byl chlodny; po dlugim przebywaniu w samolocie wilgotne powietrze, wypelnione brzeczeniem owadow, pachnialo szczegolnie rozkosznie. Vincent czekal na nich na poczatku szerokiej gruntowej sciezki odchodzacej od pasa startowego. Wszyscy trzej - pilot, steward i morderca - pomaszerowali w milczeniu do miejsca, w ktorym sciezka laczyla sie z jeszcze szersza, zwirowana droga z wyraznymi sladami opon samochodowych. -Prosze isc przodem, kapitanie - powiedzial Vincent do pilota. - Ten sam pokoj co zawsze. Panska torba zaraz tam bedzie. Ja tu mam cos do zalatwienia z Sethem. Hollan zrobil to, co mu polecono. Kiedy zniknal za zakretem, Bena tknelo zle przeczucie. Pierwszy raz zostal sam na sam z Vincentem. -Za zakretem jest szpital - rzekl Vincent. - Odbedzie sie tam niezwykla operacja. Spodoba ci sie. -Z pewnoscia - odparl Ben, szukajac drugiego dna w tonie mordercy. -Czy wiesz, co sie stanie z kobieta, ktora przywiezlismy. Ben poczul w zoladku zaciskajacy sie wezel strachu. -Nie. -Wytniemy jej serce, kolego. A wiesz, co zrobimy z toba, Seth? -Ja nie... Nim zdazyl dokonczyc, w reku Vincenta pojawil sie pistolet z dluga lufa, ktorym uderzyl Bena z boku w twarz. Cios rzucil go na ziemie. -Czy naprawde myslales, ze uda ci sie mnie zmylic, ty tepe gowno? - spytal Vincent. - Musialem isc na operacje, zeby mi usuneli te pieprzona farbe z oczu. Ludziles sie, ze cie nie poznam? Nie zdolales oszukac Janet nawet na sekunde. Przyniosla mi twoje zdjecie, zanim zdazyles otworzyc walizke. - Kopnal Bena nienawistnie w plecy. - Ciekawe, kiedy ty pojdziesz pod noz. - Nastapilo jeszcze jedno kopniecie. - Mysle, ze wkrotce. Skulony, lezac na twardej ziemi, Ben nie mogl nawet mowic. Choc nie jadl od dluzszego czasu, resztki zawartosci zoladka wrocily w naglym, niekontrolowanym odruchu przez usta i nos. -Wstan - rozkazal Vincent, kopiac go znow, tym razem z tylu w kolano. - Zaprowadze cie do twojego pokoju goscinnego. Zanim z toba skoncze, pozazdroscisz naszej pasazerce. ROZDZIAL 33 A czyzbyscie potrafili przekonac takich, co nie sluchaja?Platon, Panstwo. Ksiega I -W porzadku, zacznijmy od nowa. Jak sie nazywasz? -Callahan. Benjamin Michael Callahan. -Czym sie zajmujesz? -Jestem detektywem... prywatnym detektywem. Na milosc boska, prosze... -Skad? -Z Ida... z Idaho. Z Pocatello w stanie Idaho... Przestan, prosze, nie rob tego wiecej... Nie... Vincent dotknal elektrycznym pretem piersi Bena. Wstrzas, silniejszy od najwiekszego bolu, jakiego detektyw zaznal w zyciu, powedrowal wzdluz jego ramienia i po plecach, powodujac na swojej drodze rozdzierajacy skurcz miesni. Ben zawyl, po chwili jeszcze raz. Byl calkowicie bezradny. Nie mial szans na ucieczke, nie bylo nikogo, kto moglby interweniowac, i w zaden sposob nie potrafil doprowadzic do tego, zeby Vincent skonczyl. Byl bezsilny. Przesluchanie przy zastosowaniu preta elektrycznego, stanowiacego glowny przyrzad do zadawania bolu, ciagnelo sie od wielu godzin. Poza tym Vincent przykrecil Callahanowi do rak urzadzenie miazdzace paznokcie. Skatowawszy go, zawlokl Bena do pomieszczenia w piwnicy szpitala, rozebral do naga i przywiazal do drewnianego krzesla z wysokim oparciem. Po kilkunastu wstrzasach elektrycznych i pewnej pracy przy paznokciach Bena ten ostatni sie zmoczyl i puscily mu zwieracze. Mial wrazenie, ze w trakcie przesluchania nie jeden raz zemdlal. Brazylijski tubylec, niski, ale bardzo silny, dwukrotnie zaciagal go pod natrysk i pozwalal umyc sie pod zimna woda. Nastepnie przywiazywal go z powrotem do krzesla, zas Vincent zaczynal od nowa przesluchanie i torturowanie, przypominajac Benowi ich krotkie spotkanie w Cincinnati i delektujac sie kazdym krzykiem swojej ofiary. -Skad sie dowiedziales o kamperze? -Ktos... ktos w Soda Springs zapisal numer rejestracyjny. -Nie wciskaj mi kitu! -Przestan! Mowie prawde, przysiegam. Kolejne dotkniecie pretem, tym razem wewnetrznej strony uda. Kolejny okropny bol i skurcz miesni. Kolejny krzyk. Od momentu gdy Vincent uderzyl go pistoletem w twarz, Ben przypuszczal, ze bedzie torturowany. Wiedzial, ze musi zataic przed oprawca nazwisko Alice Gustafson, choc to zapewne okaze sie ostatnia rzecza, ktora zrobi w zyciu. Kiedy Alice przeczyta list, ktory jej poslal, i uwolni Stepanskiego, bedzie miala duze mozliwosci dokonania wylomu w nielegalnym procederze laboratoriow Whitestone, pod warunkiem ze pozostanie zywa. Gdyby dopadli ja Vincent i jego ludzie, jego wlasna smierc poszlaby na marne. Kiedy zaciagneli go do piwnicy, ktora - jak sie spodziewal - byla ostatnim miejscem, jakie zobaczy w zyciu, staral sie skoncentrowac na jednym: na zmysleniu historyjki zblizonej do faktow i na tyle wiarygodnej, zeby po wielokrotnym przesluchaniu Bena jego opowiesc miala szanse zostac uznana za prawde. Jak nas wytropiles w Cincinnati? -Na litosc boska, jestem przeciez detektywem. Dlatego mnie wynajeli. Skoro znalem numer rejestracyjny, to nie bylo takie trudne. -Kto jeszcze o nas wie? -Nikt. Tylko ja. Nikt o niczym nie wie, procz mnie... Nie! Juz dosc! Nie mogl przestac sie trzasc, zapewne w wyniku przemarzniecia do szpiku kosci lub zalamania nerwowego. Byly rodzaje bolu, ktore potrafil zniesc - bol glowy, zwichniecie kostki, wirusowe zapalenie gardla, nawet ciosy zadawane przez Vincenta. Jednak od najwczesniejszych lat nienawidzil i bal sie wiercenia zebow u dentysty. Strach przed dotknieciem jego nerwu zebowego, mimo istnienia nowokainy i innych srodkow znieczulajacych, byl niemal nie do zniesienia. Elektryczny pret w reku Vincenta dzialal jak setka wiertel, swidrujacych w miazdze, z ta roznica, ze bez znieczulenia. Absolutnie zadnego. Morderca znow dotknal go pretem, tym razem u nasady karku. Ben mial wrazenie, ze wszystkie miesnie w nim sie skurczyly. Jego szczeki gwaltownie sie zatrzesly, powodujac przygryzienie jezyka i odlamanie kawalka zeba. -Pytam raz jeszcze, kto cie wynajal? -D... Durkinowie. Z Soda Springs. Ich syn zginal na Florydzie, wpadl pod ciezarowke... Tamtejszy koroner podejrzewal, ze chlopakowi ukradziono szpik kostny. To prawda. Przysiegam. -To ja rozstrzygne, czy mowisz prawde, czy nie, a jesli uznam, ze cos krecisz, przeciagne tym po tobie od oka do tylka. - Powiedz jeszcze raz, skad sie wziales w Teksasie. Ben nie mial trudnosci z zademonstrowaniem, ze nie moze wiecej wytrzymac elektrycznego preta do poganiania bydla. Jego sytuacja byla beznadziejna, chcial jedynie skonczyc zycie bez dalszych meczarni i wykazac odrobine szlachetnosci, sprowadzajaca sie do tego, zeby nie zdradzic zaangazowania w cala sprawe Strazy Narzadow i jej oddanej zalozycielki. Powtorzyl swoja relacje o laboratorium Whitestone w Soda Springs i o niemal przypadkowym zauwazeniu adresu w Fadiman na pojemniku z probkami krwi. Wstrzasy staly sie rzadsze, choc byly nie mniej bolesne. Wreszcie po czasie, ktory wydal mu sie wiecznoscia, Vincent dal gestem znak swojemu pomocnikowi, zeby ponownie zaprowadzil Bena pod prysznic. Piers i brzuch Bena byly pokryte slina i zolcia. Nie mogac ustac na zwiotczalych nogach, usiadl na brudnych kafelkach pod sciana, podczas gdy z gory lala sie na niego zimna woda. Przeciagnal kapiel, dopoki mogl wytrzymac, po czym chwiejnie wrocil na swoje krzeslo. W tym czasie Vincent zniknal. Obok krzesla lezaly czysty, bialy recznik i starannie zlozona odziez - para drelichowych spodni, szara koszulka, cienkie biale skarpetki i para eleganckich, czarnych, wyczyszczonych na polysk butow. Tubylec gestem kazal Benowi sie ubrac. Callahan zaczal sie zastanawiac, w jaki sposob zostanie zlikwidowany. Torturowanie sie skonczylo i oczekiwal, a nawet mial nadzieje, ze dostanie kule w glowe. Nie wiedzial juz, co o tym wszystkim myslec. Ubieranie szlo mu nieznosnie wolno. Nogi mial jak z waty, miesnie zbyt zmeczone, zeby sie napinaly, na calym ciele pelno elektrycznych oparzen, zas spuchniete, sine palce zbyt sztywne, zeby zawiazac sznurowadla. Po kwadransie przygladania sie jego wysilkom straznik przywiazal go do krzesla i sam zasznurowal mu buty. Uwolniwszy mu jedna reke, poszedl do malej lodowki w rogu izby tortur i przyniosl butelke wody i gruby baton czekoladowy. Ben sprobowal nawiazac kontakt z pilnujacym go mezczyzna. -Rozumiesz, co do ciebie mowie? - spytal. Straznik spojrzal nan obojetnie. -Pytam, czy rozumiesz to, co mowie? Jego zmaltretowane szczeki nie byly w stanie nawet nadgryzc zimnej czekolady. Nie szkodzi, pomyslal. Obolaly od wymiotow zoladek i tak nie przyjalby zadnego pozywienia. Ben pil tylko wode - popekanymi, zakrwawionymi wargami. W calym ciele czul pulsujacy bol, obrazy przed oczami na przemian rozmazywaly sie i wyostrzaly. Kiedy byl mlodszy i bardziej filozoficznie nastawiony, rozmyslal nad pytaniem, na ktore nigdy nie pozna odpowiedzi - ile bedzie mial lat i gdzie sie znajdzie w chwili smierci? Owa chwila okazala sie bardziej groteskowa i przerazajaca, niz sobie wyobrazal. Ale dlaczego kazano mu sie ubrac? Minelo dziesiec minut, potem nastepne dziesiec. Zbyt odwodniony, zeby sie spocic, na przemian tracil i odzyskiwal swiadomosc. Gdyby nie wiezy, spadlby z krzesla. Otrzezwial, slyszac nagle otwarcie i zamkniecie drzwi. Przetrwal bol przekraczajacy ludzkie wyobrazenie, byl nawet w pewien sposob przygotowany na smierc, ale to, co zobaczyl, scisnelo mu piers z przerazenia. Czlowiek, o ktorym wiedzial tylko tyle, ze ma na imie Vincent, przygotowywal sie do spelnienia funkcji kata. Wygladal jak lesny duch - stojac na rozstawionych nogach, z wyprostowana glowa, wysoki i silny, sprawial wrazenie rzezby w parku. Twarz mial pomalowana kamuflazowa farba, idealnie dobrana do koszuli i spodni, dlugie blond wlosy przykrywala komandoska czapka. Ale to nie jego stroj wzbudzil lek Bena. Mezczyzna mial na plecach kolczan z tuzinem dlugich strzal, zas w lewej rece skomplikowany luk siegajacy podlogi. -Opowiem ci o nim - rzekl Vincent. - To jest mysliwski luk na kozly z precyzyjnym urzadzeniem celowniczym, o sile naciagu siedemdziesiat funtow, a to trzydziestojednocalowe strzaly z wlokna weglowego. Wszystko razem proste i niezawodne. Nie mamy wiele czasu na tropienie i polowanie podczas naszych wypadow, a tu i tak jest malo grubej zwierzyny. Co ma w takim razie robic mysliwy? -Ja... ja nie wiem, czy w ogole zdolam wstac - powiedzial Ben. -W takim razie polowanie bedzie, niestety, krotkie. Teraz sluchaj uwaznie. Do Rio jest mniej wiecej osiemdziesiat mil na poludniowy wschod. Prosto na polnoc jest sto do stu piecdziesieciu do Rio Horizonte, ale w tamtym kierunku jest duzo stromych wzniesien, mozna je nawet nazwac gorami. Po drodze jest sporo miasteczek i wsi, gdzie znajdziesz pomoc. Osobiscie nie sadze, bys zdolal tam dotrzec, ale kto wie. Przedtem musialbys mi uciec, a nie chwalac sie, umiem sie tym poslugiwac. Wolna reka zlapal Bena za wlosy i odciagnal mu glowe w tyl az do oporu. -Potrzeba mi troche twojej krwi, zeby poczuc zew - powiedzial. - Jesli nie podejmiesz wyzwania, Callahan, jesli nie postarasz sie uciekac, na ile jestes w stanie, obiecuje ci, ze zranie cie tylko tak, zeby cie nie zabic, a potem przywloke tu z powrotem na prawdziwa sesje z elektrycznym pretem, przy ktorej poprzednia wyda ci sie parada karnawalowa. Zwolnil chwyt, lecz nim glowa Bena opadla do przodu, rabnal go w twarz, otwierajac na nowo rane od poprzedniego uderzenia lufa pistoletu. Ben nie zareagowal ani na cios, ani na bol, ani na cieknaca z policzka krew, ktora nasaczala koszule. W jego rozumieniu nie dano mu szans na przezycie, jedynie na smierc na wolnym powietrzu, z zachowaniem odrobiny godnosci. Wygral bitwe z tym czlowiekiem i z Whitestone. Alice Gustafson i Straz Narzadow byli bezpieczni. To, ze on sam przegra wojne, nie mialo znaczenia. Dawno temu utracil wiare - w gruncie rzeczy wiare w jakikolwiek Kosciol - w tym momencie jednak doznal uczucia, ze gdyby ksieza i katecheci z jego dziecinstwa mieli racje, czyli gdyby niebo istnialo, mial malenka szanse, zeby tam sie dostac. Liczyl na to, ze zdobedzie sie na odpowiedni wysilek i ze koniec nie okaze sie zbyt bolesny. Zdrowas Maryjo, laskis pelna. Pan z Toba, blogoslawionas Ty miedzy niewiastami i blogoslawiony owoc zywota Twojego, Jezus. -Rozwiaz mnie - uslyszal swoj wlasny, nadspodziewanie silny glos. Vincent skinal na swojego asystenta, ktory wykonal rozkaz. Ben zacisnal zeby i zebrawszy wszystkie sily, wstal. Doznal zawrotu glowy i poczul fale mdlosci, lecz zmusil sie, by stac prosto, udalo mu sie nawet wypic lyk wody z butelki. Swieta Maryjo, Matko Boza, modl sie za nami grzesznymi teraz i w godzine smierci naszej. Z rozbrzmiewajacym mu w glowie echem slow modlitwy zrobil bolesny, niezdarny krok w strone drzwi, potem drugi. Zastanawial sie, jakie to uczucie, gdy czlowiek zostaje przebity strzala z takiego luku. To nie byly strzaly z broni sportowej, tylko mysliwskie - o grotach skladajacych sie z trzech lub czterech metalowych statecznikow lotu, zbiegajacych sie w jedno smiercionosne ostrze. Zrobienie nastepnego kroku przyszlo mu latwiej. Wzial gleboki, uspokajajacy oddech i wyszedl za prog na popoludniowe slonce. Vincent podazyl w slad za nim. -Idz prosto przed siebie - rozkazal. - Powiem ci, kiedy masz sie zatrzymac. Ben zmusil sie do zachowania pionowej pozycji. Zwyciezyl. Nalezalo teraz doprowadzic rzecz do konca. Gdyby jeszcze dwa miesiace temu ktos mu powiedzial, ze bedzie gotow umrzec za sprawe, w ktora wierzy, rozparlby sie na odrapanym krzesle w swoim tandetnym malym biurze i rozesmialby mu sie w twarz. Gdzie byla Madame Sonja, kiedy jej potrzebowal? Znacznie latwiej byloby mu znosic tortury, gdyby wczesniej wiedzial, ze je przetrzyma - gdyby wczesniej wiedzial, ze az do smierci zachowa w tajemnicy nazwisko Alice i jej misje. Marzylo mu sie zobaczyc wyraz twarzy Vincenta na wiadomosc o tym, ze gra jest skonczona i ze Whitestone przegralo. Ale oczywiscie to pragnienie mial zabrac ze soba do grobu. Zadarlszy podbrodek, powlokl sie naprzod krok za krokiem. Zatrzymal sie, wypil ostatni lyk wody z butelki i wyrzucil ja w krzaki. Znajdowali sie na zuzlowej drodze, gdzie nikt nie mogl ich dostrzec ze szpitala. Nadeszla wlasciwa pora. -Postawmy sprawe jasno - rzekl Ben chrapliwym glosem, nie tak silnym jak poprzednio. - Czy jesli cie zabije, bede wolny? -Ruszaj - powiedzial Vincent, nieco zirytowany. - Jesli uciekniesz, bedziesz wolny, jesli mnie zabijesz, bedziesz wolny. Jesli cie zastrzele, przegrales. -Czy ktos w twojej grze kiedykolwiek wygral? -A jak myslisz? -W takim razie ja bede pierwszy. -Daje ci minute, pierdolo. Szescdziesiat sekund i bach! Bede mial zamkniete oczy, ale bede cie slyszal. Idz w strone, w ktora zechcesz. Jestem ci winien rewanz za Cincinnati, wiec pierwsza strzala tylko cie zranie, chociaz kiedy teraz o tym mysle, moze nawet druga. -Powiedz kiedy - rzekl Ben. -Start! Start! Zaczelo sie odliczanie ostatnich chwil jego zycia. Zanim ruszyl, uplynelo kilka cennych sekund. Krzaki po prawej wydawaly sie rzadsze niz po lewej, wiec poszedl w te strone, nie tyle starajac sie isc ukradkiem, co utrzymac na nogach i odejsc na pewna odleglosc od czlowieka, ktory mial go zabic. -Czterdziesci piec sekund! Glos wydawal sie bardzo bliski. Ben rozgarnial galezie krzakow i podciagal sie naprzod, wykorzystujac pnie drzew. Poczatkowo posuwal sie po spadku, lecz teren byl skalisty i nierowny. Rozgladal sie za jakakolwiek sciezka, na ktorej zostawialby mniej sladow, ale nie dostrzegl zadnej. W miejscu, gdzie teren zaczynal sie podnosic, lezalo kilka wielkich glazow. Powinienem byl pojsc w przeciwna strone, pomyslal. Droga pod gore w jego stanie nie byla dobrym rozwiazaniem. Ale ostatecznie, co za roznica? To nie byla sprawa rozstrzygajaca o zyciu lub smierci, tylko sprawa smierci, w ktorej jedyna niewiadoma bylo - kiedy. To byly jego ostatnie sekundy na tym swiecie. Zycie, ktore kiedys zapowiadalo sie obiecujaco, mialo niebawem skonczyc sie w bolu; przez glowe przelatywaly mu mysli o tym, co stracil... i czego nie zdazyl przezyc. -Trzydziesci sekund! Glos Vincenta wydawal sie nieco odleglejszy. Ben posuwal sie teraz w gore stromego wzniesienia, ktorego pokonanie nie stanowiloby dlan wyzwania, gdyby nie byl tak zmaltretowany. Zaczynaly sie w nim nasilac mdlosci i zawroty glowy. Moze powinien sie ukryc - zaszyc sie w gestwinie i przetrzymac morderce az do zmroku. Smieszne! Po pierwsze nie zdolal uciec na przyzwoita odleglosc, po drugie kazdy jego krok zdradzaly polamane galazki, po trzecie poszycie sie skonczylo. Jesli tu zostanie, narazi sie na bezposredni strzal Vincenta z duzej odleglosci. W tym momencie potknal sie i polecial do przodu, padajac bezwladnie na sciane granitowej skaly, o cztery do pieciu stop wyzszej od niego. Nachylenie stwarzalo nadzieje, ze zdola sie wspiac na ten glaz. Ale co dalej? Jedyna szansa bylo rzucic sie z gory na morderce i sprobowac dosiegnac jednej z jego strzal. Najwieksza szansa sposrod zadnych. -Pietnascie sekund! Zastanawial sie, na ile zdolal sie oddalic. O sto jardow? Prawdopodobnie znacznie mniej. Posuwajac sie na czworakach, obszedl glaz i zaczal sie nan z trudem wspinac. Krecilo mu sie w glowie, brakowalo mu tchu, lecz cal po calu posuwal sie naprzod. -W porzadku, pierdolo! - krzyknal Vincent. - Czas umierac. Ben rozplaszczyl sie na szczycie skaly. Prawdopodobnie lezal pod takim katem w stosunku do ziemi, ze nie bylo go widac, mimo to czul sie odsloniety. Wstrzymawszy oddech, zaczal nasluchiwac, lecz nie uslyszal niczego procz monotonnego brzeczenia tysiecy owadow. Rozejrzal sie. W otoczeniu roslo sporo wysokich drzew, mahonie i eukaliptusy, wsrod gestego poszycia, siegajacego szesciu lub siedmiu stop, ale szansa na ucieczke przepadla. Jego jedyna nadzieja bylo starac sie zostac niewidocznym i modlic sie, zeby Vincent przeszedl tuz pod nim albo zeby jakims cudem zaczal go szukac w innym kierunku. Znow wstrzymal oddech. Tym razem cos uslyszal - szelest w zaroslach, niedaleko, z lewej strony. Vincent byl blisko... bardzo blisko. Ben przekrecil glowe, nie podnoszac jej. Przyciskajac policzek do skaly, spojrzal w kierunku, skad doszedl go szelest. Poszycie sie ruszalo, zas sprawca tego ruchu szedl w jego kierunku. Jesli Vincent obszedl skale i wspial sie wyzej na zbocze, to koniec. Polowanie skonczone. Ben zdawal sobie sprawe z tego, ze powinien byl uciekac. Teraz jego jedyna szansa - do tego bardzo mala - bylo poczekac, az morderca znajdzie sie dokladnie pod nim, a potem rzucic sie nan z gory. Trzask lamanych galazek i szelest lisci krzakow z lewej strony slychac bylo coraz blizej. Lezac plasko, Ben przesunal sie najblizej krawedzi skaly, jak tylko sie dalo. Vincent, slyszac nad soba ruch, skieruje luk w gore, starajac sie szybko strzelic. Ben uchyli sie przed strzala i skoczy na niego, probujac dosiegnac kolczana. Zachowaj spokoj... nasluchuj... patrz... nie oddychaj... nie oddychaj. Zdrowas Maryjo, laskis pelna. Pan z Toba... Teraz! Dzwignal sie na kolana, gotow do skoku, lecz ponizej nie bylo Vincenta. Callahan ujrzal jasnobrazowego, zdziczalego psa, wychudzonego, o bialych lapach i dlugim, waskim pysku, ktory wywachiwal jakis slad w poszyciu. Ben poczul przyplyw nadziei. Moze Vincent poszedl w inna strone? Moze istniala jeszcze szansa na ucieczke? W tym momencie zostal trafiony z tylu. Strzala przebila miesnie u nasady karku, zesliznawszy sie po obojczyku; spod szczeki wystawal mu teraz grot i ze cztery cale drzewca. Sila uderzenia rzucila nim w prawo. Runal na powierzchnie skaly, po czym spadl z niej. Wyladowal ciezko na boku, uderzenie pozbawilo go tchu. Katem oka widzial wystajacy z jego ciala grot strzaly i kawalek drzewca. Swieta Maryjo, Matko Boza... Matko Boza... modl sie za nami grzesznymi teraz i w godzine smierci naszej... Smierc jednak nie nadeszla, ani w tym momencie, ani w nastepnym. Przekroczywszy granice odczuwania bolu, Ben lezal bez ruchu, majac usta pelne lesnego podloza, a przed oczami zamglone zielenie i brazy otoczenia. W koncu katem oka dostrzegl jakis ruch. -Tamto bylo za Cincinnati - powiedzial Vincent. - A to za wszystkich przemadrzalych dupkow na swiecie, ktorym sie zdaje, ze potrafia przechytrzyc innych. W ostatnim przeblysku jasnosci umyslu wzrok Bena sie wyostrzyl. W odleglosci pietnastu jardow ujrzal upiora, pomalowanego kamuflujaca farba, ktory szczerzyl zeby, podnoszac luk i napinajac cieciwe. Nagle Vincent odrzucil glowe do tylu i uderzyl sie po policzku, jakby ugryzl go owad. -Co, do chole...? To byly ostatnie slowa mordercy. Krzyk nagle sie urwal. Gdzies wsrod drzew blysnelo dlugie, cienkie ostrze, ktore przebilo mu szyje raz i drugi. Krew z przecietej aorty trysnela strumieniem, nim jeszcze Vincent zaczal sie przewracac. Z rozszerzonymi ze zdziwienia oczami Behemot runal na ziemie - martwy, zanim zdazyl jej dotknac. Nie mogac w pelni pojac tego, co sie stalo, Ben jednoczesnie poczul, ze traci przytomnosc. W ostatnim momencie, zanim ciemnosc ogarnela go do konca, poczul na ramieniu delikatne dotkniecie. Uslyszal kobiecy glos - cichy, dodajacy otuchy. -Wszystko bedzie dobrze. ROZDZIAL 34 Nasi straznicy maja byc bogobojni i do bogow podobni - o ile to mozliwe - w najwyzszym stopniu. Platon, Panstwo, Ksiega II-Doktorze Anson, prosze szybko przyjsc. Chodzi o Renniego. Mysle, ze umiera. Jest przytomny, ale brak cisnienia krwi. Anson poszedl za mloda pielegniarka do izolatki na koncu szpitalnego korytarza. Rennie Ono, rzezbiarz w drewnie, majacy niewiele ponad czterdziestke, powoli odchodzil. Od dziesieciu lat zmagal sie z AIDS, jednak po latach walki z choroba przegral z miesakiem, polaczonym z infekcja. Nie mozna bylo temu zaradzic, przynajmniej pod wzgledem medycznym. Anson przyciagnal sobie krzeslo do jego lozka i usiadl, biorac w rece jego wychudla dlon. -Rennie, slyszysz mnie? Ono skinal nieznacznie glowa, lecz nie byl w stanie mowic. -Reimie, jestes dobrym, zacnym czlowiekiem. W nastepnym zyciu bedziesz szczesliwy. Walczyles dzielnie z choroba. Czy sie boisz? Ono potrzasnal glowa. Chcesz, zebym ci poczytal, Rennie? Pozwolisz mi? Przeczytac ci jeden fragment? Dobrze. Otworzyl zniszczony notatnik z luznymi kartkami, jego osobisty. Byl pelen rysunkow, krotkich esejow, zapiskow pamietnikarskich i wierszy. Niemal kazdego dnia Anson cos do niego dopisywal. To, co zamierzal przeczytac umierajacemu nie zostalo jeszcze opatrzone tytulem, napisane bylo starannym pismem na kartce bielszej od pozostalych: Swiat potrafi byc brutalny, pelen podlosci, Pelen oszustw. Pelen niesprawiedliwosci, Pelen bolu. Ale istnieje pustka, moj przyjacielu - wielka, jasniejaca pustka, ktora czeka, Lagodna, pachnaca absolutem spokoju. Absolutem ciszy. Juz tam prawie jestes, moj przyjacielu. Ta cudowna pustka bedzie wiecznym portem dla twojej duszy. Wez mnie za reke, przyjacielu. Wez mnie za reke i zrob krok, jeszcze jeden krok. Wtedy znajdziesz sie tam. Anson poczul, ze uscisk reki Renniego Ono zelzal. Nieznaczne unoszenie sie i opadanie przescieradla przykrywajacego jego piers ustalo. Przez kilka minut wszyscy troje - pielegniarka, lekarz i pacjent - trwali w milczeniu. Na koniec Anson wstal, pochylil sie nad mezczyzna i delikatnie pocalowal go w czolo. Potem wyszedl bez slowa z pokoju. Zblizal sie swit, ulubiona pora dnia Ansona. Od chwili kiedy jeszcze w Amritsar zorientowal sie, ze chirurg Khanduri i kobieta podajaca sie za Narendre Narjot - przy milczacym uczestnictwie jego najwiekszej przyjaciolki, Elizabeth - oszukuja go, nie opuszczaly go zaklopotanie i smutek. Spiac bardzo malo, caly czas poswiecal swojej pracy i opiece nad pacjentami w klinice i szpitalu, z takim zaangazowaniem jak nigdy dotad. Nadszedl moment, gdy po kilku rozmowach z pielegniarka Claudine, ktora zostala zwolniona przez Elizabeth, byl gotow. Poszedl do laboratorium. Francis Ngale czekal juz na niego na zewnatrz. -Doktorze Joe, laboratorium jest przygotowane - powiedzial olbrzymi ochroniarz. - Doktor St. Pierre przed chwila przybyla do szpitala. -Doskonale. -Rennie umarl? -Tak. -Spokojnie? -Bardzo spokojnie, Francis. -Dzieki, doktorze Joe. To byl dobry czlowiek. -Mamy do wykonania pewne zadanie. Mozesz mi dac pilota? Ngale podal mu mala, prostokatna skrzynke. -Sprawdzony i niezawodny - rzekl. - Mam nadzieje, ze nie bedzie pan musial go uzyc. -Jesli bede musial, to uzyje. Krzeslo jest na miejscu? -Tak. -Potrafisz byc prawdziwym przyjacielem, Francis. Zawsze takim byles. Usciskali sie, po czym Anson poslal Ngalego do szpitala. Minute pozniej ochroniarz wrocil, wprowadzajac do pokoju Elizabeth. Byla ubrana w luzna, przeswitujaca biala spodniczke i dopasowana do niej bluzke. Nawet zaskoczenie i troska na twarzy nie byly w stanie przycmic jej nieprzemijajacej urody. Anson wskazal jej krzeslo i stanal naprzeciw niej, po czym zaczal przechadzac sie przed nia jak adwokat w sadzie, chwilami zatrzymujac sie, by popatrzec jej w oczy. -Co sie stalo? - spytala po angielsku. - Pierwszy raz w zyciu zdarzylo mi sie, ze zostalam wezwana o czwartej rano. -Tak bywa - odparl Anson. - Jak sobie przypominasz, przed zaaranzowaniem naszej podrozy do Indii w celu odwiedzenia wdowy po moim dobroczyncy obiecalem ci, ze przekaze kluczowe tajemnice moich badan nad Sarah dziewiec naukowcom z Whitestone. -Wlasnie. Wyraz zaskoczenia na jej twarzy sie poglebil. Dlaczego Joseph powtarzal to, o czym tak dobrze wiedziala? -Brakuje wam tylko sprecyzowania, ktorego szczepu drozdzy uzywam sposrod dziesieciu rozmaitych, hodowanych w kadziach, a do tego znajomosci pewnej reakcji w procesie pobudzania tych drozdzy do wytwarzania leku. -Owszem, ale po co to mowisz? -Otoz postanowilem renegocjowac moja czesc umowy. -Ale... -Oszukalas mnie, Elizabeth. Zaskarbilas sobie moja przyjazn, a potem jej naduzylas. Byl zawsze nad wyraz spokojnym czlowiekiem, lecz wytracony z rownowagi potrafil zachowywac sie gwaltownie. Przypomnial sobie, ze nie wolno mu tracic opanowania. Nie wowczas, kiedy w kieszeni mial pilota. -Nie wiem, o czym mowisz - wybakala St. Pierre. Anson powiedzial kilka zdan w jezyku hindi. -Przypuszczam, ze rozpoznajesz ten jezyk, chociaz jest jednym z nielicznych, ktorymi nie potrafisz sie poslugiwac. Ja znam go dosc dobrze, przynajmniej na tyle, zeby moc sie zorientowac w waszej zalosnej farsie, ktora odegraliscie w Armitsar. -Nie wiem, o czym mowisz - powtorzyla. -Oczywiscie, ze wiesz. Po powrocie stamtad, ludzac sie nadzieja, ze na skutek jakiejs pomylki zle zrozumialem wasz obrzydliwy scenariusz, zatelefonowalem do mojego przyjaciela, dziennikarza w New Delhi. Otoz nie ma sladu, ze istnial czlowiek o nazwisku T.J. Narjot ani ze w szpitalu w Amritsar wybuchla epidemia Serratii. -Poczekaj... - poprosila St. Pierre, najwyrazniej zaczynajac wpadac w poploch. -To nie wszystko - powiedzial Anson. - Po mojej operacji i wyzdrowieniu zaczalem sie zastanawiac nad przyczyna mojego przypadku zatrzymania oddechu. Zadzwonilem do pielegniarki Claudine, ktora tamtego dnia byla w szpitalu. Z poczatku usilowala cie chronic, prawdopodobnie bojac sie utraty posady, czym jej zagrozilas, w koncu jednak lojalnosc wobec mnie zwyciezyla. Wiesz, czego sie od niej dowiedzialem? Ze moja droga przyjaciolka Elizabeth, moja stara, dobra przyjaciolka omal mnie nie zabila dla wlasnego interesu. -Zrobilam to dla twojego dobra, Joseph. Potrzebowales nowego pluca. -Powiedz raczej, ze to ty potrzebowalas, zebym mial nowe pluco. Moje badania nie postepowaly wedlug ciebie wystarczajaco szybko. A moze balas sie, ze umre, zanim twoi cholerni naukowcy wyssa ze mnie wszystkie informacje. -To nie fair, Joseph. Whitestone stworzylo ten szpital. To my wybudowalismy ci laboratoria. Anson wydobyl z kieszeni pilota. -Znasz mojego przyjaciela Francisa, prawda? - powiedzial, wskazujac na Ngalego. -Naturalnie. -Francis jest ekspertem od materialow wybuchowych. Na moja prosbe porozmieszczal ladunki w calym skrzydle z laboratoriami badawczymi. Elizabeth, masz dokladnie pietnascie minut na przekonanie mnie, ze mowisz prawde, bo inaczej laboratoria wyleca w powietrze. -Nie, poczekaj. Nie mozesz tego zrobic. -Za pietnascie minut wszystko zamieni sie w gruzy, razem z cennymi kadziami drozdzy i moimi notatkami, ktore tez tam sa. -Joseph, zrozum, ze nie moge powiedziec ci wszystkiego, musze... musze najpierw przeprowadzic kilka rozmow. Potrzebna mi zgoda na wtajemniczenie cie w pewne kwestie. Jesli tego nie zrobie, moje zycie znajdzie sie w niebezpieczenstwie. Ja... potrzeba mi wiecej czasu. Anson teatralnym gestem spojrzal na zegarek. -Czternascie minut. St. Pierre rozgladala sie goraczkowo dokola, jakby oczekiwala, ze ktos jej przyjdzie z pomoca. -Musze zatelefonowac. -Jezeli to ci zajmie mniej niz czternascie minut. -Mam ja przypilnowac? - spytal Ngale. -Jej jedyna szansa jest powiedziec prawde. Ludzie, ktorzy ja zatrudniaja, sa przebiegli, bardzo przebiegli. Zorientuja sie, ze nie maja wyboru. St. Pierre wrocila po paru minutach. -W porzadku - powiedziala zdyszana. - Pozwolono mi zapoznac cie z pewnymi faktami, ale bez nazwisk. Zgadzasz sie? -Klamalas, Elizabeth. Oszukiwalas mnie. Niczego ci nie obiecuje. -Dobrze, w takim razie usiadz i posluchaj. Anson skinal na Ngalego, ktory przyniosl krzeslo, po czym, spojrzawszy na przyjaciela, przeprosil i wyszedl z pokoju. -Opowiadaj - rzekl Anson. - Pamietaj: jesli uznam, ze klamiesz, nie dam ci drugiej szansy. Dla podkreslenia swoich slow podniosl w gore pilota. St. Pierre wyprostowala sie i spojrzala mu hardo w oczy. -Kilkanascie lat temu - zaczela - moze pietnascie, mala grupa transplantologow, lekarzy i chirurgow zaczela sie spotykac na miedzynarodowych sympozjach, zeby przedyskutowac szkodliwe naciski na nasza specjalnosc oraz nasze niezadowolenie i zawiedzione nadzieje dotyczace systemu pobierania organow i ich przydzielania. -Co dalej? -Restrykcyjne prawodawstwo na swiecie w istocie odebralo nam, specjalistom od medycyny wewnetrznej i chirurgom przeprowadzajacym transplantacje, prawo do wplywania na decyzje. Chirurdzy zaczeli wydawac klamliwe orzeczenia o stanie zdrowia ich pacjentow, zeby wywindowac ich wyzej na listach przydzialow. W dodatku obojetnosc spoleczenstwa i niewlaczanie sie instytucji religijnych pozbawily ludzi znaczacego zrodla narzadow. Na koniec to, co jest najbardziej przygnebiajace: ludzie, ktorzy w wyniku autodestrukcyjnego zachowania, jak palenie, picie, zle odzywianie sie, otrzymuja przeszczepy, wracaja do swoich nalogow i niszcza w pelnym znaczeniu tego slowa narzady, mogace ocalic zycie bardziej odpowiedzialnym, bardziej na to zaslugujacym. -Weszlas w sklad tej grupy? -Z poczatku nie. Zostalam zaproszona do kasty Wladcow jedenascie lat temu. -Wladcow? -Jak latwo sobie wyobrazic, dyskusje w grupie inicjatywnej transplantologow byly gleboko filozoficzne. W sklad tej grupy wchodzily najwieksze autorytety w dziedzinie medycyny, ktore stanely przed jednym z najtrudniejszych dylematow etycznych. -Ludzie z najwiekszym ego, jak slyszalem. -Ci ludzie, mezczyzni i kobiety, zwlaszcza chirurdzy transplantolodzy, sa obarczeni wyjatkowa odpowiedzialnoscia. -Dlatego nazwali sie Wladcami? -W poszukiwaniu podstawy filozoficznej grapa zaczela w miare czasu koncentrowac sie coraz bardziej na dzielach Platona, zwlaszcza na Panstwie. Jego filozofia i logika myslenia byly dla wszystkich przekonywajace. Po wielu spotkaniach dyskusyjnych opracowano zasady scisle tajnego stowarzyszenia. -Doktor Khanduri jest Wladca? -Nie wolno mi wymieniac nazwisk. -Jest czy nie, do cholery? - warknal Anson. -Tak, oczywiscie. Czemu pytasz? -Powiedzial, ze nie zgadza sie z religia sikhow, poniewaz odrzucaja system kastowy. O ile pamietam, Platon podzielil spoleczenstwo na trzy kasty. -Nie uzyl tego slowa, ale tak. Na samym dole znajduja sie Rzemieslnicy: robotnicy, rolnicy i im podobni. Wyzej sa Pomocnicy: zolnierze, zarzadcy i drugorzedni przywodcy, a na szczycie piramidy... -Wladcy - dokonczyl Anson. - Elita. St. Pierre pokiwala wyniosle glowa. -Intelektualna, sportowa, artystyczna, tworcza, filantropijna, naukowa i polityczna. Pomysl, co by sie stalo, gdyby Einstein albo Nelson Mandela, albo Raymond Damidian, ktory wynalazl rezonans magnetyczny, albo... albo Matka Teresa potrzebowali narzadu, zeby przezyc, a zamiast tego tkwiliby na jakiejs biurokratycznej liscie... lub po prostu nie byloby do dyspozycji odpowiedniego organu. Pomysl o sobie, Joseph, o tym, ile dobra jestes w stanie uczynic dla ludzkosci, tylko dlatego, ze moglismy sprokurowac dla ciebie pluco, i to nie byle jakie, lecz idealnie dopasowane. Zadaniem Wladcow, jako specjalistow od transplantacji, jest dbanie o to, by kazdy Wladca na swiecie potrzebujacy narzadu otrzymal go. Entuzjazm i gorliwosc St. Pierre mrozily krew w zylach. Anson ledwie mogl oddychac z wrazenia. Slowo "sprokurowac" ranilo go jak noz. Pierwszy raz przyszlo mu do glowy, ze zrodlem jego nowego zycia moze byc ktos, kto nie umarl smiercia naturalna. -Skad one sa? - zdolal wyrzucic chrapliwie. -Slucham? -Skad bierzecie organy? -Od Rzemieslnikow i Pomocnikow, oczywiscie - odpowiedziala St. Pierre. - Z cala pewnoscia nie od Wladcow. To nie mialoby sensu i byloby wbrew naszym zasadom. Anson patrzyl z niedowierzaniem na kobiete, ktora, jak mu sie zdawalo, znal dobrze od osmiu lat. Jego niewiara byla spowodowana nie tyle sama trescia wywodu, ile pelnym komfortem psychicznym Elizabeth, gdy go wyglaszala. -Ilu jest w tej chwili Wladcow? - spytal. -Nie tak wielu - odparla. - Dwudziestu pieciu, moze trzydziestu. Jestesmy wybredni i jak mozna sie domyslac, bardzo ostrozni. Tylko najlepsi z najlepszych. -Oczywiscie - mruknal. - Najlepsi z najlepszych. - Podniosl w gore pilota. - Elizabeth, obiecuje ci, ze jesli wstaniesz z tego krzesla, nie odpowiedziawszy mi na wszystkie pytania, nacisne ten guzik, a wtedy laboratorium wyleci w powietrze razem z toba. -Ale ty tez umrzesz. -Moje priorytety sa uporzadkowane. Wyjasnij mi teraz, jak "sprokurowaliscie" te idealna zgodnosc tkankowa? St. Pierre nie odpowiedziala, tylko zaczela sie wiercic na krzesle i rozgladac dokola, jakby w oczekiwaniu na zjawienie sie blednego rycerza, ktory by ja uwolnil. Jej pewnosc siebie spadla do ulamka poczatkowej. -Coz - powiedziala w koncu - jesli ktorys z Wladcow potrzebuje narzadu, to zgodnosc tkankowa musi byc stuprocentowa albo niewiele gorsza, gdyz inaczej u biorcy powstaja uraz psychiczny i komplikacje medyczne, wynikajace z koniecznosci podawania mu duzych dawek toksycznych srodkow zapobiegajacych odrzuceniu przeszczepu. Spojrz na siebie, Joseph. Nie bierzesz prawie zadnych lekarstw. Po operacji mogles niemal natychmiast wrocic do swoich rozstrzygajacych badan. -Mysle, ze wielu Wladcow, ktorzy otrzymuja narzady, jest w stanie za nie zaplacic. -I placa. Te pieniadze zostaja uzyte na rozwoj prac dla dobra ludzkosci. -Za posrednictwem fundacji Whitestone. -Tak, fundacja Whitestone to my. Dzialamy filantropijnie na calym swiecie na rzecz artystow, uzdrowicieli, politykow i naukowcow, takich jak ty. Jestesmy wlascicielami laboratoriow Whitestone, firm farmaceutycznych Whitestone, a wkrotce, jesli jestes czlowiekiem, ktory dotrzymuje slowa, staniemy sie wlascicielami Sarah dziewiec. -Nie waz sie zarzucac mi, ze nie dotrzymuje slowa. Ta cala podroz do Indii to bylo jedno wielkie oszustwo. -To z powodu twojego uporu, zeby sie spotkac z rodzina dawcy twojego pluca. Rada Wladcow uznala, ze w danej chwili to nie bylo wygodne ani wskazane. -Moja operacja nie odbyla sie w Indiach, prawda? -Powiedzialam ci wszystko szczerze, Joseph. Zwolnij mnie z odpowiedzi na to pytanie. -Gdzie sie odbyla moja operacja? - Dla podkreslenia wagi pytania pogrozil jej pilotem. - Zadnych klamstw! -W Brazylii. W szpitalu Whitestone w Brazylii. Byles utrzymywany na srodkach usypiajacych, a potem, gdy to juz bylo bezpieczne, przeniesiono cie do chirurga w Kapsztadzie, jednego z Wladcow. Anson odetchnal gleboko. -W porzadku, Elizabeth. Powiedz mi teraz, kim on byl? -Kto? -Dawca. Kim byl i skad pochodzil? St. Pierre znow rozejrzala sie dokola, szukajac skads pomocy. Miala zacisniete zeby ze zdenerwowania. -To byla kobieta - wyznala w koncu. - Z Bostonu w Stanach Zjednoczonych. -Jak sie nazywala? -Powiedzialam ci, bez... -Do cholery, Elizabeth! - ryknal. - Podaj mi jej nazwisko albo umrzesz na miejscu! Wysadze nas w powietrze, wiesz, ze to zrobie! -Reyes. Natalie Reyes. -W porzadku. Teraz opowiesz mi punkt po punkcie wszystko, co wiesz o Natalie Reyes i jak doszlo do tego, ze wybrano ja na dawce pluca dla mnie. ROZDZIAL 35 Jak czlowieka zaczynaja nachodzic mysli o smierci, wtedy sie w serce zaczyna wkradac obawai troska o rzeczy, o ktore sie czlowiekprzedtem nie troszczyl i nie obawial. Platon. Panstwo, Ksiega IBen odzyskal swiadomosc, czujac ostry, choc przyjemny zapach i slyszac cichy kobiecy glos, spiewajacy piosenke w nieznanym mu jezyku. Strzala zniknela. Dotkliwy bol w barku i dreczaca bolesnosc w calym ciele nie minely, byly jednak znacznie lagodniejsze. Uswiadomil sobie, ze nie pierwszy raz sie obudzil i nie pierwszy raz uslyszal spiew kobiety. Lezal na plecach na stercie kocow i szmat, nagi od pasa w gore, w pomieszczeniu wygladajacym na jaskinie. Przez wejscie do pomieszczenia, znajdujace sie nie dalej niz dziesiec stop od niego, wpadaly promienie slonca. Stopniowo wzrok mu sie wyostrzyl, a zarazem wrocilo wspomnienie sceny makabrycznej smierci Vincenta - najpierw czegos w rodzaju rzutki trafiajacej go z boku w twarz, a potem noza przebijajacego mu szyje. Smiertelna strzala, ktorej Ben oczekiwal, nie zostala wystrzelona. Przypomnial sobie kobiete, ktora przy nim uklekla i zapewnila go po angielsku, ze wszystko bedzie dobrze. Miala gladka, opalona twarz i zywe, ciemne oczy, ktore patrzyly na Callahana z troska. Obok niej stal mezczyzna z opaska na oku, ktory podniosl Bena z ziemi i pomogl w marszu. Obrazy byly niewyrazne - wszystkie z wyjatkiem oblicza kobiety. Zapamietal te sliczna, zmartwiona, interesujaca twarz. Mimo bolu sprobowal usiasc. Siedzaca obok niego kobieta, indianska autochtonka w niedajacym sie okreslic wieku, nie probowala go powstrzymac. Gleboko pobruzdzona twarz nosila pewne cechy podobienstwa do twarzy czlowieka, ktory pomagal torturowac Bena. Z tylu za nia zobaczyl zrodlo zapachu wypelniajacego jaskinie - zawieszony nad malym ogniem garnek, z ktorego wydobywaly sie kleby szarego dymu. Wytrzymal w pozycji siedzacej tylko przez kilka sekund, gdyz ogarnela go nowa fala zawrotow glowy. Kobieta przytrzymala go jedna reka i pomogla polozyc sie na plecach, po czym wlozyla mu miedzy wargi mala warzachew i podtrzymywala glowe, gdy pil gesty, aromatyczny napoj. W ciagu kilku minut bol zniknal calkowicie, zastapil go ciag przyjemnych mysli i obrazow. Chwile pozniej, kiedy nieznajoma zmieniala mu wyschniety oklad na ramieniu na swiezy i wilgotny, swiatlo wpadajace przez otwor jaskini zaczelo przygasac; kalejdoskop przesuwajacych sie obrazow zwolnil, po czym zniknal zupelnie. Kiedy wrocila mu swiadomosc - nie wiedzial, czy przerwa trwala minuty, czy godziny - kobieta z lasu kleczala przy nim. Usmiechnal sie na widok jej twarzy. -Czesc - powiedziala. - Nazywam sie Natalie Reyes. Rozumiesz, co mowie? Doskonale. Tu jest woda. Musisz duzo pic. Ben skinal glowa i wypil kilka ostroznych lykow z glinianego kubka. Opodal miejscowa kobieta zajmowala sie swoim garnkiem i ogniem. -Ben - wyartykulowal, kiedy wargi mial juz wystarczajaco zwilzone. - Ben Callahan z Chicago. Jestes Brazylijka? -Amerykanka. Studentka medycyny z Bostonu. -Dzieki za uratowanie mnie. -To nie ja cie ocalilam, tylko moj przyjaciel Luis. Ludzie, ktorzy prowadza ten szpital, zamordowali jego siostre za to, ze probowala mi pomoc. Jego miejscowi przyjaciele powiedzieli mu, ze byles torturowany. Obserwujac szpital, zobaczylismy, ze czlowiek z lukiem wychodzi z budynku i idzie za toba. Luis wiedzial, czym to sie skonczy, i postanowil cie uratowac. -Chwala mu - rzekl Ben. - Nie liczylem na... -Spokojnie - powiedziala Natalie. - Na wszystko przyjdzie czas. Ben znow usiadl na poslaniu. Tym razem prawie nie odczuwal zawrotow glowy. Bark mial starannie zawiniety bandazem, ktory sprawial wrazenie, jakby juz byl uzywany. Zebrawszy mysli, zasepil sie. -Nie, nie ma czasu - powiedzial zdenerwowany. - W szpitalu jest kobieta. Ma na imie Sandy. Zabija ja... to znaczy zostanie zoperowana. Maja zamiar wyciac jej serce. Oni... Umilkl, bo Natalie polozyla mu delikatnie palec na wargach. -Jestes spragniony i odwodniony - powiedziala. - Trzeba ci plynow. Jesli cie nie napoimy, nie bedziesz mogl nikomu pomoc. -Ta kobieta z tylu dala mi jakies fantastyczne lekarstwo. -To szamanka, przyjaciolka Luisa. Nazywa sie Tokima albo jakos podobnie. Mowi mieszanka portugalskiego, ktory rozumiem, z jakims szczepowym narzeczem, ktory zna tylko Luis. -Chetnie bym ja zatrudnil na stale po to, zeby mnie utrzymywala w takim samopoczuciu. Popros Luisa, zeby ja spytal, czyby sie nie zgodzila. -Zbladles, Ben, widocznie cisnienie krwi ci spada. Za chwile poczujesz sie kiepsko, bardzo kiepsko. Lepiej sie poloz. -Skad wiesz, co sie ze mna bedzie dzialo? -Twoj system sercowo naczyniowy jest przeciazony. Trzeba ci odpoczynku i mnostwa plynow. -I wiecej tego preparatu - rzekl, po czym zapadl w sen. Budzil sie jeszcze dwa razy. Za kazdym razem widzial przy sobie Natalie, ktora patrzyla nan ze wspolczuciem i z gleboka troska. -Zobaczylam cie na skale, kiedy ten potwor cie tropil - powiedziala w przerwie miedzy jego omdleniami. - Byles bez sil, a przy tym taki dzielny. Teraz, kiedy juz wiem, skad sie tu wziales, jeszcze bardziej cie podziwiam. Dala mu wody, a szamanka Tokima poczestowala go ktoras ze swych mikstur. Po kazdym razie czul sie silniejszy i siadal na dluzej. Fragment po fragmencie wymieniali sie zwierzeniami, skad sie oboje wzieli w Dom Angelo. Kiedy po raz trzeci otworzyl oczy, Natalie byla na swoim miejscu jak przedtem, ale tym razem obok niej kucal mezczyzna, ktory uratowal mu zycie. -Luis - powiedzial Ben, przekrecajac sie na bok i wyciagajac do niego reke. -Ben - rzekl Luis. Mial niewiarygodnie silny uscisk dloni. -Luis nie zna angielskiego - wtracila sie Natalie - ale jest tak mily, ze bedzie mowil po portugalsku powoli, tak zebym mogla tlumaczyc. -Powiedz mu, ze jest mi przykro z powodu jego siostry - poprosil Ben. -Ladnie z twojej strony, ze o tym pomyslales - odparla Natalie. - Jestes kochany i dzielny. Lubie takie polaczenie. Porozmawiala krotko z Luisem, ktory skrzyzowawszy spojrzenie z Benem, pokiwal glowa. W jego zdrowym oku Ben dostrzegl wojowniczy zapal. -Kobieta, o ktora sie martwisz, jest nadal nieprzytomna i podlaczona do respiratora. -Zostala nafaszerowana srodkami usypiajacymi - powiedzial Ben. - Porwali ja, a potem uspili. Jeszcze w Teksasie wolala, ze ma dziecko. Krzyczala, ze trzymaja ja w klatce. - Potem ktos ja uciszyl, prawdopodobnie Vincent. - Callahan usiadl bez niczyjej pomocy. - Czy mozemy cos zrobic? -Przypomnij sobie dokladnie, jacy ludzie przylecieli tym samolotem? -Trzej piloci, czworo ochrony... teraz dzieki Luisowi jest ich troje. Jedna z tych osob jest dziewczyna, przyjaciolka Vincenta. Dwoje asystowalo pacjentce na tylach samolotu. Starsza kobieta, prawdopodobnie anestezjolog, i mezczyzna, chirurg. Natalie przetlumaczyla to Luisowi, ktory w zamian przekazal Benowi inna informacje. -W szpitalu sa nastepujace osoby: Barbosa, oszukanczy policjant, Santoro, oszukanczy lekarz, pomocnik Vincenta, ktorego poznales, do tego pare kucharek, sprzataczek i dozorcow. -Mamy niewielkie szanse - zauwazyl Ben. -Beda jeszcze mniejsze. Do szpitala maja przybyc grupa pielegniarek z Rio i ludzie z otoczenia biorcy serca tej biednej kobiety. Sa juz w drodze. -Musimy ja jakos z tego wyciagnac - rzekl Ben. -Co to znaczy "my"? - spytala Natalie. - Nie jestes w formie do walki. -Zrobie tyle, ile bede mogl. Za daleko w to wszedlem, zeby sie teraz wycofac. Pomozcie mi wstac. Wyciagnal reke, a Luis bez wysilku postawil go na nogi. Zakrecilo mu sie w glowie, lecz przytrzymawszy sie sciany, zdolal ustac. -Kochany, dzielny i w dodatku twardy - powiedziala Natalie. - Doskonale. W porzadku. Jest nas dwoje, plus Luis, jego dziewczyna Rosa i jeszcze jeden facet z wioski, o ktorym Luis mowi, ze mozna na niego liczyc. Znasz sie na strategii Wojennej? -W college'u mialem z tego przedmiotu piatke. Czy wystarczy mi czasu, zeby przywiezc ci swiadectwo? -Mysle, ze jest nas piecioro, Luis - powiedziala Natalie, wskazujac na Bena. Zamiast odpowiedziec, Luis podszedl do Tokimy i cos jej szepnal. Kiwnela glowa, zabrala male, plastikowe wiadro i poszla w las. -Tokima leczy ludzi od wielu lat - powiedzial. - Moze nawet od osiemdziesieciu. Natalie przetlumaczyla to Benowi, ktory sie usmiechnal, pokiwal glowa i stwierdzil, ze choc dokonala juz na nim cudu, spodziewa sie dostac od niej jeszcze jakis specyfik, ktory utrzyma go w pelni sil przez kilka najblizszych godzin. -Czy ona zdaje sobie sprawe, ze moja firma ubezpieczeniowa moze nie zechciec zwrocic jej kosztow mojego leczenia? Natalie przetlumaczyla to Luisowi, ktory sie usmiechnal. Potem oboje przez chwile ze soba rozmawiali, na koniec kobieta zwrocila sie do Bena. -Jak zapewne wiesz, w dzungli istnieje mnostwo roslin zawierajacych substancje psychoaktywne. Tokima poszla poszukac najsilniejszej z nich, pewnego korzenia. Luis zna tylko indianska nazwe: Khosage. Po wysuszeniu i zmieleniu stanowi silny srodek halucynogenny, ktory palony przynosi przyjemne wrazenia, lecz przyjety w nadmiarze powoduje bardzo predko gwaltowne wymioty, biegunke, silne bole brzucha, dezorientacje, a nawet smierc. Zakladajac, ze Tokima znajdzie wystarczajaco duzo tego korzenia, Luis ma nadzieje, ze uda mu sie domieszac go do pozywienia podanego na lunch albo skorzystac z pomocy ktorejs z kucharek. Przy odrobinie szczescia spora czesc ludzi dysponujacych bronia zostanie unieszkodliwiona, jak rowniez ci, ktorzy maja asystowac przy operacji. -To dobry plan - rzekl Ben. - A co zrobimy z Sandy? -Jezeli dasz rade, ty i ja pojdziemy przez las do miejsca, gdzie ukrylam mercedesa policjanta, ktorego zabilam. Potem okrezna droga przyjedziemy pod szpital. Do tego czasu powinien tam juz byc kompletny chaos. Sprobujemy w jakis sposob wywiezc Sandy na wozku ze szpitala i zaladowac ja do samochodu. Luis i jego ludzie beda musieli potem zniknac na dluzszy czas w dzungli. -Luis jest gotow to zrobic? -Bardzo kochal swoja siostre. Ben poklepal go po plecach, po czym nie chcac okazac, ze wracaja mu zawroty glowy, a do tego czujac rwanie w kolanach i w plecach, wzial kubek z woda, poczlapal do granitowej polki przed jaskinia i usiadl, oparty plecami o skale. Ponizej stal szpital, mieniacy sie w sloncu poznego ranka. Szpital. Ben rozesmial sie szyderczo. Tylko nazisci okresliliby go tym mianem. Zadrzal na mysl o okrucienstwie, z jakim potraktowano tam jego i tylu innych. Mial nadzieje, ze on i jego nowi znajomi poloza temu kres. Nadchodzimy, pomyslal bez litosci. Nadchodzimy! Chwile pozniej wrocila Tokima z plastikowym wiadrem pelnym grubych, sekatych korzeni w kolorze rdzy, lsniacych po oplukaniu. Bez zbednych slow zabrala sie do sporzadzania trucizny. Luis, poruszajacy sie z gietkoscia jaguara, poszedl w dol po zboczu. Natalie wyszla z jaskini, usiadla kolo Bena i wziela go za reke. -Jestes prywatnym detektywem - powiedziala. - Masz bron? -Oczywiscie. -Czy kiedykolwiek jej uzyles? -Naturalnie. Boot Hill w Chicago jest pelne mezczyzn, ktorych zabilem. Nie tylko mezczyzn: kobiet, dzieci, zwierzat domowych takze. Strzelil ze wskazujacego palca do szpitala i zdmuchnal dym z lufy. -Niesamowite - powiedziala, delikatnie zginajac na powrot jego palec. - Nie maja najmniejszych szans. -A my? -My mamy. -I tak zyjemy oboje na pozyczonym czasie. Pietnascie minut pozniej pojawil sie Luis. Zjawil sie bezszelestnie, jak duch. -W szpitalu sa zaniepokojeni, ze nie ma Vincenta - oznajmil. - Przypuszczaja, ze Ben go zabil. Kazano mi zaczac go natychmiast szukac. Wszedl do jaskini i wrocil z ciezka gliniana misa pelna wywaru, przykryta liscmi. -Jestes gotow, Ben? - spytala Natalie, pomagajac mu wstac. Ben zacisnal piesci, pokonujac zawrot glowy. -Jestem gotow. -Kucharki przyrzadzaja lunch - rzekl Luis, dajac Natalie czas, zeby przekazala te informacje Benowi. - Zaniose im nasz smakolyk. Lekarze pilnuja pacjentki, czekajac na przybycie osoby, ktora ma otrzymac jej serce. Piloci opalaja sie kolo basenu. Santoro dwoi sie i troi, przygotowujac dwie operacje. Barbosa i reszta ochroniarzy az sie prosza, zeby im dokopac. Czas zaczynac. -Czas zaczynac - powtorzyla Natalie. -Chodzcie - rzekl Luis. - Pokaze wam, ktoredy dojsc do samochodu. Postarajcie sie byc za godzine przed szpitalem. Przy odrobinie szczescia bedziecie mieli dodatkowa pasazerke. ROZDZIAL 36 To jakies miejsce trudne, drogi nie ma i ciemno tu troche. Ciemnosci nieprzeniknione.Ale jednak trzeba isc. Platon, Panstwo, Ksiega IVMarsz do mercedesa przez gaszcz byl meka. Panowal upal, wilgotnosc powietrza dochodzila do maksimum, droga zas niemal przez caly czas wiodla pod gore. Kierujac sie sloncem, Natalie i Ben omineli z daleka wies i poszli na polnoc. Kobieta byla przekonana, ze jesli utrzymaja ten kierunek, musza w pewnym miejscu wyjsc na droge do Dom Angelo. Potem pojda w prawo i odszukaja slepa droge, na ktorej ukryla samochod Vargasa. Umowila sie z Luisem, ze daje mu poltorej godziny na dolanie toksycznego halucynogenu do lunchowych potraw i zaserwowanie ich ludziom w szpitalu, a sobie i Benowi na odszukanie mercedesa i dojazd pod tylne wejscie do szpitala. Plan byl dobry, jak powiedzial Ben, lecz niepewny. Przy napietym czasie i wzmozonej czujnosci w szpitalu z powodu znikniecia Vincenta bylo wiele mozliwosci, ze cos pojdzie nie tak. Natalie miala jedynie mgliste pojecie o tym, jak daleko jest do drogi i na jakie przeszkody terenowe natrafia, w zwiazku z czym narzucila szybsze tempo, nizby jej odpowiadalo. Po uplywie pol godziny wysokosc i staly marsz pod gore zaczely sie dawac we znaki jej zmniejszonej wytrzymalosci. Zdawala sobie sprawe z tego, ze Ben przechodzi znacznie ciezsza probe, mimo to dotrzymuje jej kroku i nie prosi o wyrozumialosc. -Odpocznijmy chwile - powiedziala, dyszac ciezko. Podala mu manierke. -Wytrzymujesz jakos? -Staram sie. Mysle, ze juz niedaleko. Nie zadala sobie trudu, zeby zapytac go o to samo. Odpowiedzialby, ze swietnie daje sobie rade, wiedziala jednak, ze tak nie jest. Oczy mial niepokojaco szkliste, wrocila bladosc wokol warg. Probowala sobie wyobrazic, co przecierpial, zanim zostal wyprowadzony ze szpitala w roli zwierzecia lownego. Cale cialo pokrywaly oparzenia od wstrzasow elektrycznych, palce mial spuchniete i fioletowe, a obie rany na barku, wlotowa i wylotowa, zdradzaly poczatek infekcji pomimo kompresow. Zastanawiala sie, w jaki sposob Ben wytrzyma dalszy marsz. Bylebysmy dotarli do samochodu, pomyslala. Potem juz bedzie tylko pasazerem. -Mozemy isc dalej? -Prowadz. Dam rade. -Napij sie jeszcze wody. -Zrobie to, choc podejrzewam, ze to nie jest woda z rozlewni Crystal Springs. Doktor Banks, moj lekarz w Chicago, bedzie mial pole do popisu, probujac zdiagnozowac moje rany, parazyty i wszelkie inne choroby, ktore przyniose mu w prezencie z tej wyprawy. Lepiej skoncz predko medycyne, zebys mogla sie mna zajac. -Zaden problem. Nosze w sobie przeklenstwo wspolne wszystkim kobietom, ktore nakazuje mi zajmowac sie rannymi albo zalamanymi mezczyznami i przywracac ich zyciu. Zatrzymali sie jeszcze raz, zeby odpoczac i napic sie wody, i poszli dalej. W chwili gdy Natalie zaczela sie zastanawiac, czy nie zboczyli z kursu, trafili na droge, ktora z cala pewnoscia prowadzila do Dom Angelo. Ben szedl powoli, juz nie starajac sie ukryc swojego wycienczenia. Mimo to, gdyby teraz odszukali bez problemow mercedesa, mieliby jeszcze spory zapas czasu. -Wytrzymaj, Ben - ponaglila go. - Jestesmy prawie na miejscu. Do wioski nalezalo pojsc w prawo. Po pieciu minutach marszu Natalie odnalazla zarosniety dukt. Ben byl tak daleko za nia, ze minawszy zakret, stracila go z oczu. Poczekala, dopoki sie z nia nie zrownal, po czym poprowadzila przecinka. W momencie gdy zobaczyla lezace na sciezce galezie, ktorych uzyla do zamaskowania samochodu, wiedziala juz, ze beda mieli klopoty. Mercedes Rodriga Vargasa stal w miejscu, w ktorym go zostawila, ale nie nadawal sie do jazdy - ani zaraz, ani prawdopodobnie juz nigdy. Wszystkie cztery opony byly pociete, boczne okienko od strony kierowcy rozbite. Czujac sie rownie sflaczala jak kola samochodu, siegnela pod siedzenie kierowcy po zapasowa amunicje, ktora tam zostawila. Nie znalazla jej. -Klopoty w raju - rzekl z wysilkiem Ben, przytrzymujac sie drzewa. - Mysle, ze te uszkodzenia sa zbyt rozlegle i skrupulatne, zeby je poczytac za bezsensowny akt wandalizmu. -Jestem tego samego zdania - odparla Natalie, spogladajac na zegarek. - Ben, dam rade dotrzec na czas do szpitala, ale nie sadze, zebys ty byl w stanie. -Nie wiem. Mysle, ze... -Ben, prosze. Wygladasz, jakbys mial sie przewrocic. Poczekaj tu i pij wode albo sprobuj dotrzec do wioski. Opowiadalam ci o ojcu Francisco. Znajdziesz go tam, powiesz mu, co sie dzieje i co z toba zrobiono. Jestem pewna, ze zaopiekuje sie toba, moze nawet zdobedzie samochod, zeby cie zawiezc do szpitala. -Ale... -Ben, blagam. Luis ryzykuje wszystko, zeby nam pomoc. Musze sie stawic na czas. Droga stad prowadzi przewaznie w dol, a ja jestem biegaczka. Na pewno zdaze. -Zgoda, niech tak bedzie. -Zatrzymaj wode. Nie bedzie mi potrzebna. -Nie zapomnij mnie zabrac, jak bedziesz odjezdzala - rzekl. -W porzadku. Dopisze "zabrac Bena" do mojej listy spraw do zalatwienia. Na razie, przyjacielu. Pozdrow ode mnie ojca Francisco. Pocalowala go w policzek, obrocila sie i pierwszy raz od czasu pozaru w Dorchester - ktory zdarzyl sie wieki temu, w odleglosci pieciu tysiecy mil od Dom Angelo - pobiegla. Podczas calej swojej sportowej kariery na biezni jeszcze nigdy nie zmusila organizmu do takiego wysilku jak w ciagu nastepnych dwudziestu minut. Biegla, majac tylko jedno, w dodatku zniszczone pluco, dzwigajac plecak z ciezkim rewolwerem vargasa, tasma klejaca, lina i scyzorykiem Swiss Army. Spadek drogi stanowil dodatkowe obciazenie dla kostek i kolan, do tego wplywal na poczucie rownowagi. Im bardziej brakowalo tchu, tym trudniej bylo te rownowage zachowac. Dwukrotnie sie potknela, a raz upadla, zdrapujac sobie skore z dloni. W piersi palil ja zywy ogien. Miala za malo powietrza. Zwolnila troche, po chwili jeszcze bardziej, lecz uparcie posuwala sie naprzod. W koncu, nie mogac zlapac glebokiego oddechu, stanela i przytrzymawszy sie kurczowo pnia, lykala powietrze. Po trzydziestu sekundach ruszyla dalej po stromej pochylosci, zataczajac sie jak pijak. Po jeszcze jednym, krotkim przystanku dotarla do plaskiego terenu, walczac o oddech, starajac sie nie zwracac uwagi na rozszalale tetno. Minawszy dlugi zakret w prawo, znalazla sie przed tym samym wejsciem, ktorym poprzedniego dnia wyrzucono Bena ze szpitala na spotkanie, jak sie wydawalo, pewnej smierci. Oparla rece na kolanach i oddychala coraz glebiej, az w koncu ozywczy oddech dotarl do samego dna jej jedynego pluca. Rozejrzawszy sie dokola, wyjela z plecaka rewolwer i zaczela ostroznie okrazac z dala skrzydlo mieszkalne, skradajac sie za drzewami i posuwajac sie ta sama trasa, ktora uciekala po nocnej wizycie. Kiedy podeszla blizej do patio i do basenu, zorientowala sie, ze przynajmniej w jednym punkcie planu Luisowi sie powiodlo. Siedzacy nad brzegiem basenu trzej mezczyzni w kapielowkach rozmawiali, chichoczac. Obok nich, na stolikach, staly miski z czyms, co wygladalo jak gulasz. -...potem przynosi tace pelna kawalkow szynki i swininy, potyka sie i wszystko razem laduje na kolanach rabina. Opowiadacz historyjki, dwudziestokilkuletni rudzielec wybuchnal niepohamowanym smiechem z wlasnego dowcipu, wylewajac przy tym na siebie swojego drinka i nie czyniac najmniejszego wysilku, zeby go wytrzec. Zaloga samolotu, pomyslala Natalie. Jeden z mezczyzn, wygladajacy doroslej niz dwaj pozostali, prawdopodobnie kapitan, kleczac oparty na rekach, wymiotowal gwaltownie w niskich krzakach, nie przestajac sie smiac. -Nie czuje sie dobrze... - powtarzal co chwile trzeci. - Nie czuje sie dobrze... Nie miala szans dostac sie do szopy, nie bedac zauwazona przez te trojke. Polozywszy na ziemi plecak, wycelowala rewolwer w rudzielca. -Kladz sie na ziemi - warknela. - Wszyscy trzej... Mezczyzni lacznie z kapitanem, spojrzawszy na nia, pokazali jej srodkowy palec i rykneli smiechem. Przez moment rozwazala, czy nie strzelic kazdemu z nich w noge, wiedziala jednak, ze nie jest w stanie tego zrobic, chyba ze nie mialaby wyboru. Zblizywszy sie szybko do rudzielca, uderzyla go lufa rewolweru w tyl glowy, rozcinajac mu skore na poltora cala. Padl z krzykiem na beton, lecz natychmiast znow zaczal sie smiac, belkoczac przy tym: -Rany boskie, dlaczego to zrobilas? Patrzyla kolejno na kazdego z nich, zastanawiajac sie, co robic dalej. Czy mozliwe, zeby w pokojach mieli bron? Jak dlugo srodek Tokimy mogl dzialac? Luis nie byl w stanie kontrolowac ilosci, ktora polknal kazdy z mezczyzn. Czy nie umra od tego? Podczas gdy sie zastanawiala, mezczyzna, ktory przedtem wymiotowal w krzakach, przekrecil sie na lezaku i zwymiotowal do basenu. Uznala, ze mozna ich bezpiecznie zostawic na miejscu. W tym momencie z szopy wyskoczyla kobieta w oliwkowym mundurze polowym, z gotowym do strzalu polautomatycznym pistoletem maszynowym. Miala nie wiecej niz piec stop wzrostu, szerokie biodra i mila, rudobrunatna twarz. Blyskawicznie ogarnela wzrokiem cala scene. -Ty jestes Natalie? - spytala lamanym portugalskim. -Rosa? Dziewczyna Luisa skinela glowa i sie usmiechnela. -Musimy ich zwiazac - powiedziala, wskazujac na line i tasme klejaca. - Luis chce, zeby wszyscy zostali zwiazani. Wiedzac, ze mezczyzni nie stawia im oporu, uwinely sie szybko. Za pomoca tasmy unieruchomily im za plecami kostki i rece. Nim skonczyly, patio i basen byly juz obficie zalane trescia zoladkow czlonkow zalogi. Wytarlszy rece w ich eleganckie reczniki kapielowe, pobiegly do szopy, a potem przez tunel do szpitala. W rogu jadalni znalazly kucharki, zwiazane i zakneblowane, podobnie jak zaloga samolotu. W poblizu Brazylijek lezala zwiazana biala kobieta o krotkich, brudno-blond wlosach, waska w talii, z tatuazem na ramieniu, wyobrazajacym drut kolczasty. Patrzyla na Natalie wzrokiem mogacym wypalic jej dziure w piersi. Natalie wskazala na nia, pytajac wzrokiem Rose, kto to jest, lecz ta wzruszyla tylko ramionami. Moglo byc z toba gorzej, Natalie miala chec powiedziec rozwscieczonej kobiecie. Gdybys zjadla lunch. -Nie wiesz, gdzie jest Luis? - spytala, kiedy ostroznie przechodzily z wyciagnieta bronia przez poczekalnie, w ktorej nie tak dawno chowala sie za sofa przed Santoro i Barbosa. -Byl tutaj - szepnela Rosa, wskazujac reka otwarte drzwi do pierwszego pokoju pooperacyjnego. Natalie przywarla plecami do sciany naprzeciw Rosy i zajrzala do pokoju. Na podlodze lezal krzepki mezczyzna z wybaluszonymi oczami, zwiazany w taki sposob, ze nawet Houdini mialby klopot z uwolnieniem sie, i kobieta o srebrzystych wlosach, rowniez zwiazana - oboje w kostiumach do operacji. Widac bylo, ze sie mecza z powodu wymiocin, gwaltownie wyplywajacych im przez nosy i wokol kneblujacej im usta tasmy klejacej. Obok na lozku lezala w blogiej nieswiadomosci przystojna, rudowlosa kobieta, podlaczona do supernowoczesnego respiratora. Sandy. -Zostawmy ja na razie tak, jak jest - zaproponowala Natalie. - Co o tym myslisz? Rosa skinela glowa i ruszyla w glab korytarza. Natalie, chcac jak najpredzej uciec z cuchnacego wymiocinami pokoju, szybko dokonala drobnych regulacji w aparaturze i pospieszyla za swa towarzyszka. Trzy kucharki, trzej mezczyzni z zalogi samolotu, kobieta, prawdopodobnie przyjaciolka Vincenta, i dwoje lekarzy - w sumie dziewiecioro, lecz zadne z nich nie stanowilo wiekszego zagrozenia. Gdzie byli ci najtrudniejsi przeciwnicy? Dogonila Rose przy glownym wejsciu. Korytarz prowadzacy do gabinetu koszmarnej metody psychoterapeutycznej doktora Donalda Cho byl pusty. Mistrz wirtualnej rzeczywistosci i psychofarmakologii nie zostal wezwany, a to stanowilo zlowieszcza zapowiedz losu Sandy. Nie bylo potrzeby zaimplantowania w jej mozgu oszukanczego powodu jej operacji. Rosa stala z palcem na ustach obok solidnych, podwojnych, szklanych drzwi. Wewnatrz lezal twarza do ziemi czerwonoskory mezczyzna, w takim samym mundurze polowym jak dziewczyna Luisa. Na pierwszy rzut oka nie bylo widac na nim zadnych ran ani sladow krwi, lecz jesli zyl, potrafil doskonale udawac. -Salazar Bevelaqua - szepnela Rosa. - Bije swoja zone. Luis nigdy go nie lubil. -Nie musisz mi przypominac, zebym docenila prawosc Luisa - odpowiedziala Natalie. Ich szanse wzrosly. Wedlug wyliczen Natalie sily rozkladaly sie rowno, zostalo ich teraz czworo na czworo: ona i Rosa oraz Luis i jego przyjaciel - przeciwko Santoro, Barbosie i dwu ochroniarzom z samolotu. Nagle popoludniowa cisze przerwala seria z broni maszynowej. Ktos krzyknal z bolu. Ogien urwal sie rownie gwaltownie, jak sie zaczal. Gdzies z prawej strony dobiegly ich jeki i przeklenstwa po angielsku. Z rewolwerem gotowym do strzalu Natalie poszla za Rosa w tamta strone. Na koncu budynku lezal mieszkaniec Dom Angelo, podziurawiony kulami. Rosa pobiegla do niego, objela rekami jego glowe, lecz po sekundzie odwrocila sie ku Natalie i potrzasnela ze smutkiem glowa. Obok na ziemi, trzymajac sie za brzuch, skrecal sie z bolu drugi mezczyzna - Natalie doszla do wniosku, ze to musial byc jeden z dwoch ochroniarzy z samolotu. Jego bialy sweter z golfem byl przesiakniety krwia. -O Boze! Kurwa mac, niech to szlag trafi! - jeczal. - Ratujcie mnie, blagam... Rosa podniosla sie i bez mrugniecia okiem strzelila mu z odleglosci pieciu stop w czolo. Natalie przestala sie dziwic wlasnej obojetnosci i braku empatii. Swiat laboratoriow Whitestone byl swiatem wielkich pieniedzy, przemocy i smierci. Zostala do niego wciagnieta nie z wlasnej woli, a teraz musiala sie przystosowac. Zaniepokojone, gdzie podzial sie Luis i czy nie jest ranny, wrocily do szpitala i skrecily w korytarz konczacy sie gabinetem doktora Cho. Natalie zatrzymala sie przed zamknietymi drzwiami do gabinetu Santoro i nacisnela klamke. Ku jej zdumieniu drzwi okazaly sie otwarte. Kiedy zrobila krok do wewnatrz, drzwi zatrzasnely sie gwaltownie, a z tylu wysunela sie nad jej ramieniem potezna reka Barbosy, ktora zacisnela sie na jej gardle. Byl wyzszy od niej niemal o glowe i mial sterczacy, twardy jak kamien brzuch, ktory wpieral sie w jej plecy. Wlosy na przedramieniu drapaly skore jej podbrodka jak papier scierny. -Rzuc to! - syknal. - Rzuc bron! Dlawiac sie od ucisku tchawicy i krtani, wykonala rozkaz. Barbosa powoli otworzyl drzwi, po czym trzymajac ja przed soba jak tarcze, wyszedl na korytarz i krzyknal: -Rzuc bron, Rosa! Rzuc natychmiast, bo zlamie jej kark i ciebie tez zabije... Wiesz, ze moge to zrobic i zrobie. W porzadku. Teraz kladz sie na podloge! Twarza w dol! Predko! Rosa z zebami obnazonymi jak tygrys powoli wypelnila rozkaz. Gdy tylko polozyla sie na brzuchu, zewnetrzne drzwi szpitala otworzyly sie gwaltownie i na korytarz wpadl Luis. Byl potargany, ranny przynajmniej w dwoch miejscach - w lewy bark i w piers z prawej strony - twarz i nogawki spodni mial usmarowane krwia, prawdopodobnie nie tylko swoja. Prawa reka, sciskajaca rekojesc pistoletu, zwisala mu bezwladnie przy boku. Natalie wyczula, ze Barbosa sie usmiechnal. -No i co, zdrajco - powiedzial, nie puszczajac jej szyi - koniec z toba. Rzuc bron i poloz sie obok twojej kobiety, a ja spytam ktoregos z naszych chirurgow, czy zdolaja uratowac ci zycie. -To bardzo ladnie z twojej strony, Oscar - odparl Luis. - Wiem, ze na twoim slowie mozna polegac. Jego ramie wystrzelilo w gore jak atakujacy grzechotnik - tak predko, ze Natalie nie zorientowala sie, co sie dzieje, dopoki nie bylo po wszystkim. Z lufy jego pistoletu wydobyl sie pomaranczowy plomien. W tym samym momencie ucisk na jej gardle zniknal. Obrociwszy sie, zdazyla zobaczyc, jak policjant zatacza sie do tylu. Spod prawej reki, ktora zaslanial oko, wyplywal strumien krwi. Zwalil sie plecami na sciane obok drzwi do gabinetu Santoro, po czym zsunal sie po niej na podloge, na koniec znieruchomial w makabrycznej pozycji siedzacej, utrzymany w niej przez swoj wielki brzuch. -Powiedzialem ci, ze w zabijaniu jestem dobry - zdazyl wycharczec Luis, nim zemdlal. ROZDZIAL 37 Bogactwo i nedza. Jedno wyrabia zbytek, lenistwo i daznosci wywrotowe, a drugie upodla irodzi zbrodnie, oprocz daznosci wywrotowych. Platon, Panstwo, Ksiega IVBen jeszcze przez pewien czas siedzial na ziemi, oparty o mercedesa, dopijajac pozostale w manierce resztki wody. Byl slaby i czul, ze ma lekka goraczke. Rwalo go w barku, zas w glowie, na tylach oczu, rodzil sie coraz silniejszy, pulsujacy bol. Natalie slusznie postapila, zostawiajac go. Powinien byl sam to zaproponowac. Siedzial, zastanawiajac sie, jak Alice Gustafson zareaguje na wiesc o jego tarapatach. Tyle razy sama narazala zycie, aby ujawnic ludzi handlujacych nielegalnie narzadami, ze moze jego determinacja, kiedy zaryzykowal wlasna skore, wjezdzajac na teren kompleksu Whitestone w Teksasie, nie zrobi na niej wrazenia. Ale... chyba jednak to doceni. Caly plan ulozony przez niego, Luisa i Natalie upadl, nim sie w ogole zaczal, na skutek zdewastowania samochodu przez nieznanego sprawce. Nadal jednak istniala duza szansa, ze Luis zdazyl domieszac specyfik Tokimy do szpitalnego jedzenia, a wiec bylo prawdopodobne, ze udalo sie unieszkodliwic ochroniarzy i zawodowych mordercow strzegacych placowki. Natalie z pewnoscia dotarla na czas z pomoca. Odlaczy Sandy od respiratora, wsadzi ja do jakiegos samochodu i przyjedzie po niego. To wszystko bylo mozliwe, lecz malo prawdopodobne. Podciagnal sie wyzej, pokonujac mdlosci i zawroty glowy, wynikle ze zmiany pozycji. Zawedrowal za daleko, zeby siedziec z zalozonymi rekami i czekac. Natalie powiedziala, ze dobrze byloby, gdyby dotarl do wioski i skontaktowal sie z ksiedzem. Jesli zdobedzie sie na ten wysilek, lecz w trakcie proby zgnije gdzies na poboczu drogi, umrze z wiara, ze przynajmniej staral sie przysluzyc slusznej sprawie i ze ktos zadba o jego godny powrot do ziemi. Kiedy sie podnosil, opierajac sie o samochod, reka przypadkiem przesunal po kieszeni, wyczuwajac schowany w niej maly rewolwer, ktory dal mu Luis. Byla to bron kalibru.38 z krotka lufa, bardzo podobna do tej, ktora nadal spoczywala pod kolem zapasowym w chryslerze Setha Stepanskiego w Fadiman. Zrobiwszy kilka chwiejnych krokow, sprobowal sie wyprostowac i pomaszerowal ku drodze. Dwie kobiety z klasa, ktore spotkal w swoim zyciu, Alice i Natalie, beda z niego dumne, poniewaz okazal charakter. Sandy tez, jesli kiedykolwiek sie o tym dowie. Dziwne wrazenie, kiedy sie pomyslalo, jak lezy w szpitalu uspiona, nie zdajac sobie sprawy, ze wokol niej panuje takie zamieszanie, i to z jej powodu. Wyszedlszy na droge, ruszyl w przeciwnym kierunku do tego, z ktorego przyszli z Natalie. Krok po kroku, trzymajac prosto glowe, starajac sie zlekcewazyc przejmujacy bol w calym ciele, pomaszerowal ku wiosce. Idz naprzod... idz naprzod... Ojcze, przebacz nam nasze czyny, Ty nam przebaczysz, my ci wybaczymy Swieta Maryjo, Matko Boza. Wybaczmy sobie, zanim umrzemy Modl sie za nami grzesznymi... Popoludniowe slonce grzalo mocno, droga przez las o tej porze nie zapewniala cienia. Najpierw John Prine, potem Zdrowas Maryjo, potem znow John Prine. Ben szedl w rytm wiersza - linijka po linijce, strofa po strofie - potykajac sie, ani razu jednak nie upadl. Nie wiedzial, czy przeszedl mile, czy tylko kilkaset jardow, ale nie przejmowal sie tym. Woda sie skonczyla, zas szanse znalezienia jej w dalszej drodze byly praktycznie zadne. Szedl teraz ze zwieszona glowa, obserwujac wlasne nogi, robiace male, bolesne kroki. Zmiana nachylenia drogi spowodowala, ze podniosl glowe. Nagle zobaczyl w dole wioske - lilipucie domki, przycupniete w zielonej dolinie. Osiagnal cel, choc z bolu i zawrotow glowy byl bliski obledu. Na jego popekanych wargach pojawil sie zwycieski usmiech. Dowloklszy sie na skraj miejscowosci, poszedl w strone centrum, sledzony przez wiele oczu. -Agua, porfavor - powiedzial do starej kobiety, uzywajac swojej mizernej hiszpanszczyzny, w nadziei ze jest podobna do portugalskiego. - iDonde estd Padre Frank... a... Padre Francisco? Pomarszczona kobieta nie dala mu wody, za to wskazala na oryginalna kaplice w glebi uliczki. Idac w tamta strone, zauwazyl roznego rodzaju pojazdy. Chcac pozyczyc, wynajac lub nawet zarekwirowac ktorys z nich, mozna bylo tego dokonac tylko za posrednictwem ksiedza. Na drodze nie bylo teraz najmniejszego cienia, natomiast z nieba lal sie zar jak z pieca do wypalania gliny. Ben wlokl sie dalej, czujac, ze lada moment upadnie. Otoczenie coraz bardziej ciemnialo, a kiedy byl juz blisko kosciola, nogi odmowily mu posluszenstwa. Zdrowas Maryjo, laskis pelna, Pan... Pierwszym spostrzezeniem po dojsciu do przytomnosci bylo to, ze lezy na lozku, na czystym przescieradle, zas pod glowa ma podwojna poduszke. Zapach parzonej kawy pomogl mu w szybszym osiagnieciu pelni wladz umyslowych. -Widze, ze moj amerykanski pacjent sie obudzil. - Ben uslyszal meski glos, mowiacy po angielsku. -Skad wiesz, ze jestem Amerykaninem? -Przez pol godziny majaczyles bez sensu, ale poniewaz jestem z Brooklynu, poznam Amerykanina po mowie. Nazywam sie Frank Nunes, ojciec Frank albo Padre Francisco, zeby brzmialo egzotyczniej. Przed chwila wypiles dwie szklanki wody. Chcesz jeszcze? A moze wolisz kawe? Benowi w pelni wrocila swiadomosc. Podciagnawszy sie na lozku, spuscil nogi na podloge, nie zwazajac na ciemne plamy, ktore zawirowaly mu przed oczami. -Prosze posluchac, ojcze, przysyla mnie Natalie Reyes. Powiedziala, ze... -Ach, ta zaginiona wedrowniczka. Zaprowadzilem ja na biwak, ale kiedy rano poszedlem ja odwiedzic, juz jej nie bylo. -Jest w szpitalu - powiedzial Ben jednym tchem. - Znalazla sie w duzych klopotach. Potrzeba mi twojej pomocy, ojcze. -Mojej pomocy? -W szpitalu jest kobieta, ktora zostala przywieziona samolotem. Przylecialem tym samolotem. Jezeli nie pojedziemy po nia samochodem, ona umrze. - To znaczy nie tyle umrze, ale zostanie zamordowana. Musze zdobyc woz i natychmiast tam pojechac. -Czy seniorita Reyes zyje? -Nie wiem, ojcze, ona... prosze posluchac, nie mam czasu, zeby to teraz tlumaczyc. To sprawa zycia i smierci. Natalie jest w niebezpieczenstwie. Nie tylko ona, ale jeszcze pare innych osob z wioski. Luis... -Luis Fernandes? -Nie znam jego nazwiska, wiem tylko, ze stara sie nam pomoc. -Nam? -Natalie Reyes... prosze, niech ojciec mi uwierzy. Tam moze zginac wielu ludzi. Gdyby zdobyl ojciec dla nas samochod, wytlumaczylbym to w drodze. Moze moglby ojciec interweniowac. Moze udaloby sie cos zrobic, zeby... Urwal, zauwazywszy na stole kuchennym kluczyki do samochodu. Ojciec Frank podazyl za jego wzrokiem. -Moj samochod czesto sie psuje - rzekl. Ben czul, ze zaczyna go ogarniac rozpacz. -Sprobujmy chociaz - poprosil. - Albo... moze ktos z wioski nam pozyczy. Z pewnoscia... -Przykro mi. Ben wstal. -W porzadku. Jesli nie chce mi ojciec pomoc, znajde kogos innego. -Siadaj - powiedzial ostro Frank. -Nie! Potrzebny mi samochod. Siegnal po rewolwer, ale jego kieszen byla pusta. -Ta mala trzydziestka osemka byla niebezpieczna - rzekl ksiadz. - Miala tak brudna lufe, ze nie bylo wiadomo, w ktora strone poleci kula. Co innego taki glock. - Wyjal spod sutanny blyszczacy pistolet i skierowal w strone Bena. - Czyszcze moja czterdziestke piatke co niedziela, zaraz po mszy. Niektore partie dzungli sa dzikie i niebezpieczne. Bywaja sytuacje, w ktorych nawet tarcza Pana nie osloni Jego slugi. -Ty nie jestes ksiedzem - warknal Ben. Wsciekly i zdesperowany do tego stopnia, zeby nie pomyslec o konsekwencjach, skoczyl na mezczyzne. Ojciec Frank odparowal bez wysilku jego atak, rzucajac go z powrotem na lozko. -Uspokoj sie - rzekl ksiadz. - Nie zamierzam ci zrobic krzywdy, bo rzeczywiscie jestem duchownym, choc przyznaje, ze mniej poboznym niz niektorzy, za to bardziej poboznym niz ogol ksiezy. Nie wierze, by w pozostawaniu biednym byly szczegolna godnosc czy swietosc. To jeden z niewielu moralow w Pismie Swietym, z ktorym sie nie zgadzam. Ludzie prowadzacy szpital dbaja o to, zeby nasz kosciol nie tonal w dlugach i zebym ja mogl dostatnio zyc. -A ty w zamian masz utrzymywac ludzi z wioski w posluszenstwie. -Poza tym informowac wladze szpitala, kiedy do wioski przybywaja wscibskie turystki, cudzymi samochodami, w nieskazitelnie czystych butach, udajace, ze wedruja po dzungli. -To ty zdewastowales woz. -Robie to, co mi kaza. Mercedes i tak nie na wiele przydaje sie w dzungli. -Ksiadz, noszacy bron, niszczacy samochody, gloszacy kazania ludziom, ktorych uwaza za zbyt biednych, zeby mogli byc godni, i utrzymujacy siebie i kosciol za pieniadze mordercow. Niezle. Wreszcie poczulem sie dumny, ze jestem katolikiem. -Xavier Santoro nie jest morderca. Ludzie zwiazani ze szpitalem takze nie. Ten tak zwany nielegalny handel narzadami, panie Callahan, kwitnie na calym swiecie. Pieniadze przeplywaja z rak do rak, nerki i inne narzady zmieniaja wlascicieli. Co w tym zlego? Ktos korzysta na tym w jeden sposob, ktos inny w drugi. Moim zdaniem nie ma podstaw, zeby uwazac te wymiane za nielegalna lub niemoralna. Ben patrzyl zdumiony, nie wiedzac, czy ksiadz wierzy w swoje slowa. Przypomnial sobie to, co niedawno powiedzial Alice. -Frank - spytal, odzyskawszy nieco opanowanie - czy wiesz, kim jest Natalie albo dlaczego tu przybyla? -Wiem tylko, ze szuka krewnej i udaje kogos, kim nie jest, nic wiecej. -Odloz bron, ojcze. Nie bede sie staral uciec... Dzieki. Teraz zadam ci jeszcze jedno pytanie, po ktorym zrobisz, co zechcesz, a ja opowiem ci o wszystkim, co bedziesz chcial wiedziec. -Jak brzmi to pytanie, panie Callahan? -Ojcze Francisco, czy wiesz, co naprawde odbywa sie w tym szpitalu? ROZDZIAL 38 To naturalne, ze nie z innego ustroju powstaje dyktatura, tylko z demokracji.Platon, Panstwo, Ksiega VIII Jadalnia sprawiala wrazenie punktu MASH-u. Rosa i Natalie przesunely na jedna strone stoly i krzesla i przyciagnely swoich jencow do miejsca, w ktorym prowizoryczne ogrodzenie z sof, foteli i przewroconych na bok stolow pozwalalo im miec ich wszystkich na oku. Zaloge samolotu zostawily na razie przy basenie, natomiast reszte personelu szpitala i pozostalych pracownikow ochrony, skrzetnie policzonych, zgromadzily w jadalni. Luis, choc ciezko ranny, wyslal Natalie do laboratorium wirtualnej rzeczywistosci na koncu korytarza, gdzie zastala Xaviera Santoro i ochroniarza z samolotu. Elegancki, kulturalny Santoro, skulony w kacie w napadzie gwaltownych torsji, zobaczywszy ja, zaczal machac rekami, jakby chcial odpedzic widmo halucynacyjne. W trakcie krotkich przeblyskow jasnosci umyslu usilowal jednak przekonac Natalie, ze robi ogromny blad. Obok chirurga lezal rosly mlody mezczyzna z pistoletem w rece, tak dalece zdezorientowany, ze nie wiedzial, co sie wokol niego dzieje. Pozwolil wyjac sobie z reki bron bez najmniejszego oporu. Natalie zawlokla go do Rosy, po czym wrocila z wozkiem po Santoro. Gburowata dziewczyna Vincenta, ktora z poczatku wydawala sie jedyna osoba niepoddajaca sie dzialaniu gulaszu, nagle zaczela gwaltownie wymiotowac i zdradzac inne objawy zatrucia. Luis i jego szamanka spisali sie na medal. Mimo zwyciestwa Natalie i Rosa mialy ponure miny. Lezacy na jednej z sof Luis byl w ciezkim stanie. Natalie opatrzyla mu rany, na ile sie dalo, i zrobila mu dozylny zastrzyk soli fizjologicznej, by podtrzymac zmniejszajace sie cisnienie krwi, ale nie ulegalo watpliwosci, ze mezczyzna ma wewnetrzny krwotok, prawdopodobnie z rany watroby. Najpilniejszym zadaniem bylo doprowadzic go jak najpredzej do stabilnego stanu, ocucic Sandy i zawiezc oboje do jakiegos szpitala, zabierajac po drodze Bena. Natalie zauwazyla na tylach budynku dwa male auta. Zeby przewiezc piec osob, potrzebowali obu, w dodatku nalezalo dzialac bez zwloki. Gdzies w drodze byli inni - pielegniarki z Rio, przynajmniej jeden chirurg, pacjent, ktoremu miano przeszczepic serce Sandy, i nie wiadomo kto jeszcze. -Luis - powiedziala Natalie, gdy cisnienie krwi spadlo mu ponizej osiemdziesieciu - przeniose cie na razie do sali, gdzie mozna monitorowac prace serca. Wojownik pokrecil glowa i wyjal pistolet, ktory mial pod soba. -Przyjezdzaja nowi - powiedzial. - Musimy uciekac albo przygotowac sie na ich przyjecie. -Prawie nam sie udalo, Luis. Uda nam sie do konca, ale tylko gdy bedziesz z nami, zeby nam uratowac zycie, jesli znow wpadniemy w klopoty. Jestes moim bohaterem. Bylam tak zajeta wszystkim, ze jeszcze nie zdazylam ci podziekowac. Odwrocila sie do Rosy, wskazala palcem na swoje wargi, a potem na Luisa. Kobieta usmiechnela sie i skinela przyzwalajaco glowa. -Dziekuje, Luis - szepnela Natalie. Pocalowala go delikatnie w policzek, a potem w usta. - Dzieki za to, ze uratowales mi zycie. Luis usmiechnal sie slabo. -To nie bylo nic wielkiego - powiedzial. - W niebezpiecznych sytuacjach czesto ma sie tylko jedna szanse. Musialem ja wykorzystac. -Strzal, ktorym zabiles Barbose, byl fenomenalny. Mialam wrazenie, ze w ogole nie celowales. Poczulam powiew pocisku, kiedy przelecial mi kolo glowy. -Mialem szczescie - odparl. - Gdybym cie trafil, musialbym strzelac jeszcze raz. - Podkreslil swoja uwage zmruzeniem oka. Zostawiwszy Rose na strazy przy wiezniach, Natalie poszla ocucic Sandy. Kroplowka z morfiny sie skonczyla i kobieta, juz dosc przytomna, zaczela walczyc z respiratorem. -Ostroznie, Sandy - szeptala cicho Natalie, glaszczac ja po czole. - Ostroznie. Uscisnij mi reke, jesli rozumiesz, co mowie... No, uscisnij... Dobrze. O to chodzi. Mam na imie Natalie. Jestem studentka medycyny z Bostonu. Chce ci pomoc, Sandy. Jestes bezpieczna. Scisnij mi reke, jesli zrozumialas... Trzeba bylo jeszcze paru minut, nim Sandy Macfarlane oprzytomniala na tyle, zeby mozna jej bylo wyjac rure z tchawicy. Byla ochrypla, zdezorientowana i bliska histerii - mamrotala o swoim synu w Tennessee i jeszcze o kims imieniem Rudy, ale nalezalo przyznac, ze sluchala polecen Natalie stopniowo zaczela wspoldzialac, pozwoliwszy przetoczyc sie na wozek. Natalie zawiozla ja do sali jadalnej. Stan zatrutych niewiele sie zmienil. Wiekszosc nadal usilowala sprostac skutkom i efektom ubocznym halucynogenu. Jeden z nich, silny mezczyzna w kostiumie do operacji, prawdopodobnie anestezjolog lub asystent chirurga, lezal skulony na boku, nie ruszajac sie. Przy blizszych ogledzinach okazalo sie, ze nie oddycha. Wyczerpana i rozpaczliwie usilujaca rozwiazac problem ewakuacji Natalie zdobyla sie jedynie na poklepanie go po plecach. Podbiegla do Santoro i uklekla przy nim na jedno kolano. Mial szarozielona twarz i wygladal jak widmo. -Santoro, potrzebny mi samochod albo furgonetka. Co z tego masz? -Nic ci nie dam. Robisz blad, powazny blad. Nie majac czasu na dyskusje, Natalie wbila w krocze chirurga wylot lufy ciezkiego rewolweru Vargasa. -Moze mnie nie zapamietales - powiedziala po angielsku - ale mam nadzieje, ze tak nie jest. Dwa miesiace temu z twoim przyjacielem, doktorem Cho, ukradliscie mi pluco. Sprawiliscie mi cierpienie i zrujnowaliscie mi zycie, wiec nie bede miala oporow, zeby zrobic ci to samo. - Dla podkreslenia swoich slow wbila pistolet jeszcze mocniej. - Policze do pieciu. Jezeli mi nie powiesz, gdzie sa kluczyki przynajmniej do dwoch samochodow albo do furgonetki, nacisne spust i rozwale na strzepy to, co masz miedzy nogami. I wiesz co? Zrobie to z prawdziwa przyjemnoscia. Moze bedziesz pierwszym w tym szpitalu, ktoremu przeszczepia jaja. -Nie, poczekaj! Zle sie czuje. Pomoz mi! Ja... -Piec... cztery... trzy... dwa... -W moim biurku. W gornej szufladzie sa kluczyki do szpitalnej furgonetki. -Do furgonetki? Widzialam tylko dwa male... -Stoi z drugiej strony szpitala. Przy tej samej drodze, tylko dalej. Teraz mi pomoz. Zaraz bede znow rzygal. Nie zwracajac uwagi na jego slowa, pobiegla do jego gabinetu, odszukala kluczyki i wrocila do Luisa. Byl blady, a cisnienie sie nie poprawilo. Natalie podejrzewala, ze mezczyzna cierpi w wyniku odniesionych ran - nie moglo byc inaczej. Mimo to nie dal po sobie poznac, ze go boli. -Luis, wszystko gotowe. Mam kluczyki do furgonetki Santoro. Powinnismy sie wszyscy zmiescic. -Nie zmiescimy sie - odparl. - Zostaw Rose i mnie. Mamy przyjaciol w wiosce. Damy sobie rade. -Wykluczone. Musisz pojsc do szpitala. Ben tez. Zamiast odpowiedziec, przytknal palec do warg i wskazal palcem w kierunku pasa startowego. -Helikopter - powiedzial. - Wlasnie wyladowal. -Niczego nie uslyszalam. -Widocznie podszedl pod wiatr. Natalie przywolala gestem Rose. -Rosa - szepnela - Luis twierdzi, ze nadlecial helikopter. Slyszalas cos? -Nie - odpowiedziala Rosa - ale jesli on uslyszal, to znaczy, ze tak jest. -Moze uda nam sie zmusic pilota, zeby zawiozl Luisa i Bena do Rio. -Pojde sprawdzic - odpowiedziala, zmieniajac magazynek w pistolecie. - Wyjde tylem, kolo basenu, a potem przez las. -Badz ostrozna. Rosa nie zwazala na ostrzezenie. Z bronia gotowa do strzalu otworzyla drzwi wychodzace na patio i basen. Zanim postawila noge na progu, zaterkotala seria z pistoletu maszynowego, ktora niemal przeciela ja na pol i rzucila kilka stop w tyl, z powrotem do jadalni, gdzie kobieta padla niezywa na podloge. Natalie zdazyla zrobic ku niej tylko dwa kroki, gdy do sali wpadlo dwoch sniadych mezczyzn w mundurach komandoskich i w arafatkach na glowie, a zaraz za nimi dwoch nastepnych. Z automatami gotowymi do strzalu, dzialajac z niezwykla precyzja, w ciagu paru sekund zajeli strategiczne pozycje w pomieszczeniu. Jeden z nich skierowal bron na Natalie i rzucil krotki rozkaz po arabsku. Natalie otworzyla dlon, pozwalajac, by rewolwer wysunal sie z niej na podloge. Potem podniosla obie rece. Zolnierze krazyli po sali, przechodzac nad skulonym, zakrwawionym cialem Rosy, jakby nie istnialo. Kiedy sie przekonali, ze nic nie zagraza bezpieczenstwu, jeden z nich wyszedl na zewnatrz i pol minuty pozniej wrocil, prowadzac eleganckiego mezczyzne w chuscie na glowie. Czy to jemu miano przeszczepic serce Sandy? Natalie poczula mdlosci, jakby sama sprobowala specjalu Tokimy. Porwali sie - Ben, Rosa, Luis i ona - na rzecz niemozliwa, ale jeszcze chwile wczesniej wszystko wskazywalo na to, ze im sie uda. Teraz Rosa nie zyla, Ben byl skatowany, Luis ciezko ranny, ona zas bezradna, otoczona przez zawodowych zolnierzy. Probowali i przegrali. -Posluchaj mnie, blagam! - krzyknela przez cala sale do nowego przybysza. - Czy wiesz, co tu sie odbywa? - Mezczyzna, wyzszy od wszystkich, o wladczej postawie i zachowaniu, spojrzal na nia obojetnie. Natalie nie ustepowala. - Mowisz po angielsku? Potrzebny mi ktos, kto mowi po angielsku albo po portugalsku. -Ma pani szczescie, pani Reyes, bo mowie biegle w obu jezykach. Powiedzial to jej pracodawca, Doug Berenger, ktory wlasnie wkroczyl do sali. ROZDZIAL 39 Nikt nie jest z dobrej woli uczciwy, jak tylko warunki posiadzie, pierwszy zaczyna postepowacnieuczciwie, ile tylko potrafi. Platon, Panstwo, Ksiega IIW chwili kiedy Natalie zobaczyla Berengera, niezrozumiale elementy jej zyciorysu zaczely sie ukladac w spojna calosc. Pod wplywem impulsu nienawisci, silniejszego od jakiegokolwiek odczucia doznanego w zyciu, powoli opuscila rece i zalozywszy je na piersiach, patrzyla, jak chirurg z calkowita obojetnoscia rozglada sie po scenie masakry. Potem zwrocil sie do niej. -Nasz przyjaciel w wiosce, ojciec Francisco, zawiadomil przez radio sierzanta Barbose, ze do Dom Angelo przybyla piekna, seksowna kobieta w nowych, czystych butach, twierdzaca, ze wedruje po dzungli. Kiedy Barbosa opisal mi te kobiete, natychmiast pomyslalem o tobie. Nikt inny nie mialby takiej determinacji, zeby dotrzec tak daleko. -Idz do diabla, Doug - powiedziala, myslac o tym, czy zdazylaby skoczyc na niego i wydrapac mu oczy, zanim zostalaby rozstrzelana przez arabskich komandosow. - Jestes zdeprawowanym morderca. W glowie krzyzowaly jej sie rozne mysli. W ciagu lat ich wzajemnej zaleznosci, najpierw w relacji miedzy profesorem a uczniem, a potem miedzy przyjaciolmi, wyrobila sobie o nim niezachwiane zdanie. W tym momencie usilowala polaczyc to, co o nim wiedziala, z jego udzialem w zbrodniczym przedsiewzieciu. Zdala sobie sprawe, ze ma male szanse na ocalenie - a wlasciwie, ze nie ma zadnych szans. Mimo to musiala jakos do niego przemowic, wykorzystac jego arogancje, zadze wladzy, jego wyolbrzymione ego. Musiala zagrac mu na nerwach - osmieszyc i sprowokowac - zeby popelnil blad. Niezaleznie od tego, jaki czekal ja koniec, nie chciala umrzec biernie. -Jerzy Waszyngton umarl za sprawe - powiedzial. - Tak samo Eisenhower i Truman, i Mojzesz, i Mandela, i Simon Bolivar. Lincoln w slusznej sprawie usankcjonowal smierc setek tysiecy ludzi. -Oszczedz mi swojego tandetnego usprawiedliwienia, dlaczego jestes niemoralnym potworem. Oczy chirurga zaplonely gniewem. Wiedziala, ze go uklula. Postanowila rozdraznic go jeszcze bardziej. Berenger zwrocil sie do dyrektora szpitala. -Santoro, gdzie jest Oscar? -Moj zoladek. Jestem chory... bardzo chory... - zaczal jeczec, wyrzygujac z siebie kwas i zolc. -Do cholery, Xavier, pytam, gdzie on jest? -Nie... nie wiem. -Odwalil kite - stwierdzila oschle Natalie. - Zastrzelilam go. Trafilam go tu. - Pokazala palcem swoje oko. - Byl swinia i morderca, takim samym jak ty. -A ty, moja droga, jestes denerwujacym, wyrachowanym pasozytem, niezaslugujacym na status Wladcy. -Niezaslugujacym na co? -Powiedz, czym strulas tych wszystkich ludzi? -Nie wiem. Poznalam w dzungli szamanke, ktora przyrzadzila dla mnie ten przysmak. - Rozejrzala sie po sali. - Powiedzialam, zeby uwarzyla znacznie mocniejszy. Powinna byla mnie posluchac. Berenger poszedl ku srebrnowlosej kobiecie, ktora lezala, jeczac i trzymajac sie za brzuch. Spojrzal z obrzydzeniem na lezace obok niej cialo, po czym ostroznie je obszedl. -Dorothy - rzekl bez sladu wspolczucia dla jej choroby - jestes w stanie zabrac sie do roboty? -Ja... nie moge przestac wymiotowac - zdolala z trudem odpowiedziec. - Mam wrazenie, ze zoladek rozpada mi sie na dwoje. Jestem pewna, ze w potrawie, ktora nam podano na lunch, cos bylo. Mam halucynacje. Biedny Tony tez nie mogl przestac wymiotowac. Jak z nim? -Nie za dobrze. Dorothy. Jestes mi potrzebna. Liczylem, ze dasz narkoze obu pacjentom. Czy to tamta kobieta? Widzac, ze Berenger wskazuje ja palcem, Sandy zaczela histerycznie krzyczec. -Nie! Blagam, nie! Mam malego syna. On mnie potrzebuje! Prosze! Blagam! Nie zabijajcie mnie! -Jakiez to rozkoszne, Doug - powiedziala Natalie. - Ona ma synka. Jestes z siebie dumny, prawda? -Zamknij sie! Berenger szepnal cos mezczyznie w eleganckim ubraniu, ktory nastepnie skinal na dwoch swoich ludzi i rzucil im krotki rozkaz. Zolnierze zawiezli zawodzaca zalosnie Sandy do najdalszej sali operacyjnej. Po chwili zapadla cisza. Z pomoca Berengera pani anestezjolog zdolala wstac. Zobaczyla cialo Tony'ego. -Och, kochany - westchnela. - Biedny, biedny Tony. -Sluchaj, Dorothy - rzekl Berenger. - Zaopiekujemy sie jego rodzina, dostana sowite wsparcie. Musisz sie pozbierac, bo ksiaze lada moment tu bedzie. Cierpi na zastoinowa niewydolnosc serca i moze byc we wczesnym stanie wstrzasu sercowego. Musimy dzialac szybko, a ty jestes do tego potrzebna. Kiedy bedzie po wszystkim, kiedy z twoja pomoca jeden z najpotezniejszych na swiecie i najbardziej swiatlych rzadzacych zostanie przywrocony zyciu, nie bedziesz musiala juz wiecej pracowac, jezeli nie bedziesz chciala. Do konca zycia bedziesz sie plawic w luksusie. Dasz rade sie pozbierac? -S... sprobuje. Gdy wychodzila chwiejnie z pokoju, trzymajac sie za brzuch i potrzasajac glowa, zeby odzyskac jasnosc umyslu, Natalie zauwazyla, ze Luis, blady jak przescieradlo, zmienia pozycje, siegajac reka pod siebie, gdzie ukryl pistolet. Pokrecila ostrzegawczo glowa, lecz ten albo nie zauwazyl, albo go juz to nie obeszlo. -Domyslam sie - powiedziala Natalie, pragnac odwrocic od niego uwage Berengera - ze referat, ktory mialam przedstawic na kongresie transplantologow, mial na celu przyslanie mnie tu. -Przyznaje skromnie, ze gdyby nie bylo kongresu, znalazlbym inne rozwiazanie. Musisz wiedziec, ze to, co mnie w tobie zainteresowalo, kiedy bylas na Harvardzie, nie wzielo sie z przypadku, ani z mojego zainteresowania dlugonogimi gwiazdami lekkoatletyki. To bylo... -Niech zgadne. Proba krwi wykonana przez laboratorium Whitestone. Mowiac scislej: fiolka z zielona zatyczka. Berenger wygladal na autentycznie zdumionego. -Z tego wynika, ze kiedy skoncze obie operacje, bede musial porozmawiac z toba w cztery oczy o tym, kto wie o fiolkach z zielona zatyczka. -Wiem, ze jestes seryjnym zabojca, nie lepszym niz ktorykolwiek z nich. -Mysl, co chcesz - odparl Berenger. - My wolimy o sobie mowic, ze jestesmy lekarzami z powolania, naprawiajacymi powazne bledy systemu. -Och, daruj sobie. -Mialas pelna zgodnosc tkankowa z kims, o kim wiedzielismy, ze pewnego dnia bedzie potrzebowal nowego pluca, z kims, kto w niedlugim czasie zrewolucjonizuje medycyne. - Dwunastopunktowa zgodnosc, Natalie. To oznaczalo, ze nie trzeba mu bedzie podawac zadnych wyniszczajacych organizm srodkow zapobiegajacych odrzuceniu przeszczepu. Srodkow spowalniajacych jego prace, ktora wzbogaci ludzkosc. Bez twojego pluca by umarl. -Wiec tylko udawales, ze sie o mnie troszczysz, kiedy zabierales mnie do restauracji i tak dalej. -Musielismy trzymac cie na smyczy. Odpowiedz mi na pytanie: kto bardziej zasluguje na twoje pluco, ty czy on? -Nie masz prawa o tym decydowac, Doug. -Czyzby? Jeszcze do niedawna staralem sie ciebie bronic. Byl inny kandydat, robotnik, ktory mial z tym czlowiekiem zgodnosc tkankowa jedenascie na dwanascie. Ale wtedy pokazalas, jaka jestes prostacka i arogancka, probujac wbic noz w plecy doktorowi Renfro, za co w konsekwencji wylecialas z uczelni i ze stazu, uwlaczajac samej sobie i stawiajac sie daleko nizej niz jakikolwiek Wladca. -Wladca? Wladca czego?... O czym ty, do cholery, mowisz? -Nie dziwie sie, ze nie wiesz. -Jaki Wladca?... Poczekaj, czyzby chodzilo ci o Wladcow, o ktorych pisal Platon? Krol Filozofow? Chyba nie sadzisz, ze ty... ale zdaje sie, ze wlasnie tak myslisz, prawda? Uwazasz sie za Krola Filozofow. - Zorientowala sie, ze w bitwie o wytracenie go z rownowagi i zagranie mu na nerwach zyskala nowa bron. - Ile was jest, mordercow, mieniacych sie Krolami Filozofow, Doug? Nalezysz do jakiegos tajnego stowarzyszenia? Klubu Platona? Wyraz twarzy Berengera nie pozostawial watpliwosci, ze go uklula. -Nie waz sie drwic - rzekl. - Wladcy Panstwa rekrutuja sie sposrod najwiekszych, najbardziej utalentowanych, najbardziej swiatlych mezczyzn i kobiet na swiecie. Przejmujac kontrole nad przydzialem organow, zrobilismy dla ludzkosci wiecej, niz jestes w stanie sobie wyobrazic. -Wladcy Panstwa! To przekracza wszelkie wyobrazenia. Macie swoj hymn, Doug? Haslo? Pierscien rozpoznawczy? Co bys powiedzial na tajemny uscisk dloni i odznaki sprawnosci jak w harcerstwie? -Dosc! Postapiwszy o krok, uderzyl ja z calej sily w twarz, rzucajac na jedno kolano. Oczy zaszly jej wilgocia od ciosu. Oblizala kacik ust, czujac smak krwi. -To bylo mezne, Doug - powiedziala, podnoszac sie. - Mam nadzieje, ze zlamales reke. -Nie ciesz sie. -Szkoda. Powiedz mi, co zlego zrobila ta biedna kobieta, ze Wladcy postanowili ja poswiecic? -Nigdy tego nie zrozumiesz. -Postaram sie. -Ona jest Rzemieslnikiem, nalezy do najnizszej klasy spolecznej. Porownaj jej wartosc z wartoscia tego wielkiego czlowieka, ktoremu uratuje zycie. Wszystko sprowadza sie do tego, ze jedno z nich musi umrzec, ona albo on. To bardzo proste. Nie ma watpliwosci, ze narzady nalezy przydzielac tym, ktorzy moga sie bardziej przysluzyc ludzkosci. -Pomijajac kwestie, ze musza przy tym wytrzasnac z kieszeni odpowiednia kase. -Pomylka! Wielu Wladcow, ktorym ratujemy zycie, nie ma takich pieniedzy. -Coz za milosc blizniego! A ja bylam z ciebie taka dumna, kiedy zmyles glowe Tonyi i udzieliles pomocy pacjentowi, ktory nie potrafil rzucic palenia. -Gdybys nie stala obok, ucalowalbym Tonye, ze zachowala sie tak, jak nalezalo. Mialem ochote zabic na miejscu tego sukinsyna Culvera za to, ze zmarnowal serce. Rozcialbym mu piers tepym nozem, wyjal ten cenny narzad, ktory system mu przydzielil, i wszczepil go komus, kto bardziej na niego zasluzyl. Zobaczyla katem oka, ze Luis dosiegnal pistoletu i powoli przesuwa go do miejsca, z ktorego latwiej mogl go wyciagnac spod nogi. Byl jeszcze bledszy niz przedtem, a jego oczy wygladaly jak martwe. Prawie. -A wiec, Douglasie Wielki - zadala mu pytanie - dlaczego mnie nie zabiles i nie pochowales tu, na miejscu? Poczekaj, nie klopocz sie z odpowiedzia. Juz wiem, Krolu Filozofow! Zylam, na wypadek gdyby moje pluco sie nie przyjelo albo z jakiegos powodu przestalo funkcjonowac, wiec hodowales we mnie drugie jako rezerwe. -Jak dlugo dziala ta trucizna? - spytal ostro Berenger. -Powiedzialabym "odpieprz sie", ale zywie nadzieje, ze jeszcze kiedys zostane awansowana na wysoka pozycje w szeregach Wladcow, wiec nie moge wyrazac sie ordynarnie, zeby nie zmniejszyc swoich szans. Zauwazyla, ze Berengerowi zaczyna drgac powieka. Znow go trafila. Odwrociwszy sie do niej plecami, kazal Santoro wstac. -Rusz sie, Santoro. Jestes mi potrzebny w sali operacyjnej. Usilujac wstac, Santoro posliznal sie na wymiocinach, upadl i zaczal jeczec, a jednoczesnie chichotac. W tym samym momencie nad szpitalem przelecial helikopter, ktory wyladowal na pasie startowym. Jeden z zolnierzy zostal odkomenderowany do przyprowadzenia nowo przybylych. -Psiakrew, Santoro! - warknal Berenger - wstan, wez prysznic, przebierz sie i badz gotow do asystowania mi przy operacji! Zlapawszy mezczyzne za kolnierz koszuli, postawil go szarpnieciem na nogi. Jednak prysznic nie mial byc juz nigdy lekarzowi potrzebny. Luis podniosl pistolet i zanim ktorys z pozostalych dwoch zolnierzy zdazyl zareagowac, strzelil z odleglosci dwudziestu stop. Pocisk trafil Santoro prosto w piers, rzucajac go w tyl na fotel, gdzie znieruchomial z usmiechem zdziwienia na ustach. Drugi strzal, prawdopodobnie przeznaczony dla Berengera, rozbil szybe w oknie. -Nie! - krzyknela Natalie, kiedy dwaj zolnierze dziurawili Luisa seriami z pistoletow maszynowych. Jego cialo drgalo od uderzen pociskow jak marionetka. Chciala pobiec ku niemu, jednak zadna pomoc nie byla mu juz potrzebna, zas arabscy komandosi byli nad wyraz podekscytowani. Stanela pod sciana, probujac pocieszyc sie mysla, ze jej bohater osiagnal wieczny spokoj, co niebawem czekalo ja sama. Widac bylo, ze Berenger nie wiedzial, jak rozwiazac sytuacje. Pobiegl do lezacej przyjaciolki Vincenta i zaczal ja szarpac za wlosy i kopac po nogach, chcac, zeby oprzytomniala. -Kim ty jestes? Co tu robisz? Kobieta spojrzala na niego i zaczela sie histerycznie smiac. W pewnym momencie gwaltownie zwymiotowala, opryskujac mu buty fontanna rzygowin. Wytarl je ze zloscia o nogawki jej spodni, po czym obrocil sie w strone wyjscia na patio, gdzie pojawili sie trzej zolnierze z noszami, na ktorych lezal mlody, miedzianoskory, wasaty mezczyzna z maska tlenowa na twarzy i przenosnym defibrylatorem monitorem. Oddychal z trudem. Towarzyszyli mu arabski lekarz w bialym fartuchu i w stroju operacyjnym oraz mlody, szczuply, czarny mezczyzna, popychajacy mala, oszklona szafke na kolkach, zawierajaca pojemniki z krwia. -Bedziecie pracowali w sali operacyjnej numer jeden, tam gdzie zawsze, Randall - powiedzial Berenger do tego ostatniego. - Pompa przeplywowa jest w tym samym miejscu, w ktorym ja zostawiles. Wiesz, gdzie jest wszystko inne. Badz gotowy jak najpredzej. Poklepal technika po plecach, po czym podszedl szybko do ksiecia i osluchal mu serce i pluca. -Nie podoba mi sie jego stan - powiedzial po angielsku do lekarza. - Nawet bardzo. Gdzie sa Khanduri i pielegniarki? -Przelecielismy nad nimi. Jada dwoma samochodami, sa w tej chwili o jakies piec mil stad, tam gdzie te serpentyny. - Powinni byc najdalej za pol godziny. -Trzeba bylo wsadzic wszystkich do samolotu i przywiezc prosto tutaj. -Slyszales, co powiedzial pilot w Rio: lotki nie dzialaja, jak nalezy, i to byloby niebezpieczne. -Chryste! Jak dawno temu ksiaze doznal zapasci? -Na lotnisku, kiedy przenosilismy go do helikoptera. -W porzadku, jeszcze zdazymy. Mozesz asystowac mi w sali operacyjnej? -Nie moge odejsc od ksiecia w jego stanie. -Dobrze, przewiez go do pokoju pooperacyjnego i zrob wszystko, zeby ustabilizowac jego stan, dopoki nie przybedzie Khanduri. Chwileczke, jak brzmi nazwisko ministra? -Minister alThani. -Poprosze go, zeby mi asystowal w sali operacyjnej. -Nie sadze, zeby to bylo wlasciwe posuniecie - odparl lekarz. - On jest... -Potrzebna mi pomoc, do cholery! Potrzebna mi para rak, nawet jesli ich wlasciciel nie ma pojecia o... Nie, poczekaj. Juz nie trzeba. Podlacz ksiecia do monitora w pokoju pooperacyjnym i ustabilizuj go. W tym czasie pobiore serce od dawcy, zeby bylo gotowe, kiedy przybeda Khanduri i pielegniarki. -Kto ci bedzie asystowal? Berenger sie usmiechnal. -Ona - odparl, wskazujac na Natalie. ROZDZIAL 40 A winno sie im, moim zdaniem - wrogowi przeciez ze strony wroga - i to im sie teznalezy: winno sie im cos zlego. Platon, Panstwo, Ksiega I-Oszalales! - krzyknela Natalie. - Nie bede ci asystowala. Ani teraz, ani nigdy. Wole umrzec. Berenger, zwykle powsciagliwy, szarmancki i opanowany, byl teraz jawnie zdenerwowany naglym pogorszeniem stanu pacjenta, gwaltowna smiercia Santoro i nieustajacymi przytykami Natalie. Stwierdzila z satysfakcja, ze nerwowe drganie jego powieki sie wzmoglo. -Otoz, Natalie - rzekl przez zacisniete zeby - problem w tym, ze to nie ty umrzesz... przynajmniej na razie. - Pochylil sie i podniosl rewolwer Vargasa. - Umra tamte kobiety. - Wskazal na sprzataczki i pomocnice kuchenne. - Jesli w ciagu dwoch minut nie bedziesz gotowa, w czystym stroju do operacji, z umytymi rekami, zaczne od konca tego rzedu i co minute bede zabijal jedna osobe, dopoki nie zastosujesz sie do rozkazu. -Ale... -To nie wszystko. Jezeli nadal nie bedziesz chciala mi asystowac, wykorzystam Dorothy, mojego anestezjologa, przedtem jednak kaze jej obudzic pacjentke i dopiero wtedy wytne jej serce. -Jezu, Doug, kim ty jestes? -W tej chwili jestem kims, komu sie spieszy. Decydujesz sie? Niby niechcacy skierowal pistolet w strone jednej z pokojowek, ladnej Indianki, majacej nie wiecej niz szesnascie lat. -Krol Filozofow - mruknela Natalie, kierujac sie do sali operacyjnej. Berenger podazyl za nia. -Kostiumy dla nas sa w szafie - rzekl. - Przebierzemy sie w sali pooperacyjnej numer dwa. Nie bede cie podgladal, jesli sobie nie zyczysz. -Podgladaj mnie, ile zechcesz. -Moj drugi chirurg i pielegniarki przyjada lada chwila. Wtedy bede mial pelna potrzebna mi pomoc, a ty bedziesz mogla wrocic do sluzacych ze swiadomoscia, ze uratowalas im zycie. Gdy nalozyli maski i czepki na wlosy, Berenger zaprowadzil Natalie do malej szatni, usytuowanej pomiedzy dwiema salami operacyjnymi, i wskazal jej jedna z dwoch umywalek z nierdzewnej stali. Kiedy myli rece antyseptycznymi gabkami, Nat rozmyslala goraczkowo nad sposobem zabicia mezczyzny. Dla Rodriga Vargasa, a juz z pewnoscia dla Luisa, zabijanie bylo rzecza wynikajaca z koniecznosci, ale ta bestia - ow fanatyczny Wladca - zabijala z premedytacja. Gdyby kobiecie udalo sie dorwac pistolet, nie mialaby oporow, by wycelowac w swojego bylego opiekuna, ktorego kiedys uwazala za wzor czlowieka, i pociagnac za spust. -Otoz za podstawe swej filozofii Wladcy przyjeli teorie form Platona, jego teze, ze doskonalosc jest wrodzona cecha Wladcow - mowil Berenger. - Wedlug tego dusze takich jak my musza byc niesmiertelne, gdyz w jaki inny sposob moglibysmy od urodzenia znac pojecie doskonalosci? -Minelo sporo czasu od moich zajec z filozofii na Harwardzie - odpowiedziala Natalie - ale z tego, co pamietam, wynika, ze chyba nie rozumiecie tej teorii. Jedyna wasza doskonalosc polega na tym, ze jestescie doskonale amoralni. Zauwazyla w lustrze wzrastajace napiecie w oczach Berengera. Draznij go dalej, nakazala sobie. Cokolwiek bedzie sie dzialo, nie przestawaj go draznic. -Z teorii form wynika cos innego - odparl. - Nasza organizacja dobrze prosperuje i przynosi korzysci milionom ludzi na swiecie. Ludzie nigdy sie nie dowiedza, ze sluchaja muzyki albo podziwiaja cuda architektury, ktore ktos stworzyl wylacznie dzieki nam. Nigdy sie nie dowiedza, ze lekarstwo, ktore im ratuje zycie, powstalo tylko dlatego, ze zdolalismy jego tworce wyposazyc w idealnie dobrany dlan narzad wtedy, gdy go najbardziej potrzebowal. Jak widzisz, droga Natalie, wszystko sprowadza sie do doskonalosci, opartej na teorii form. Zabierzmy sie teraz do pobrania serca tej kobiecie i wszczepienia go temu, ktoremu sie nalezy i ktoremu to przyniesie najwiecej pozytku. -A moze lepiej byloby pobrac serce tobie? W tym momencie drzwi szatni sie otworzyly i do srodka wpadl Randall, technik od obslugi oksygenatora. -Pompa gotowa, doktorze - zameldowal. -Czy Khanduri i pielegniarki przybyli? -Nie. Doktor alRabia kazal mi powiedziec, ze ksiaze umiera. -Psiakrew, idz i kaz, zeby helikopter polecial sprawdzic, gdzie sa tamci, a potem badz w pogotowiu. Jesli bedzie trzeba, wlaczymy wczesniej ksiecia na obieg wymuszony i poczekamy, az przybeda. Tymczasem rozpoczne w sasiedniej sali. Do roboty, asystentko. Poszedl za Natalie do sali operacyjnej, gdzie anestezjolog, zdazywszy juz uspic pacjentke i intubowac ja, pomogla im wlozyc kostiumy i rekawiczki. Widzac wypogodzona twarz Sandy Macfarlane, Natalie poczula odrobine ulgi w swoim smutku. Przypomniala sobie operacje swojego sciegna Achillesa, kiedy zapytala anestezjologa, czesciowo tylko zartem: -Skad bede wiedziala, ze sie nie obudzilam, jesli sie nie obudze? Mezczyzna tylko sie usmiechnal, poklepal ja po ramieniu i wstrzyknal narkoze. Przykro bylo pomyslec o tym wobec Sandy... i nie moc nic na to poradzic. Hej, doktorze, skad bede wiedziala, ze sie nie obudzilam, jesli po operacji sie nie obudze? -Jestescie wszyscy gotowi, Dorothy? - spytal Berenger. - Musimy zaczynac. -Jestesmy gotowi. -Przygotowaliscie lod? Miedzy pobraniem a przeszczepieniem moze uplynac pewien czas. -Przygotowalismy. Natalie spojrzala na Berengera. Widac bylo, ze jest wykonczony nerwowo, choc w ciagu dwudziestu lat bycia guru w sali operacyjnej i poza nia zapobiegal z powodzeniem niezliczonym problemom medycznym. Nie majac pielegniarek do pomocy, anestezjolog sama przyciagnela do stolu operacyjnego dwa duze stojaki z instrumentami i ustawila je tak, by chirurg i asystentka mogli do nich siegac. Doug Berenger byl nie tylko jednym z najzreczniejszych, najbardziej blyskotliwych chirurgow, jakich Natalie znala, lecz zarazem jednym z najszybszych. Nie proszac o pomoc, zaczal szybko zmywac piers Sandy rudobrunatnym plynem antyseptycznym Betadine. -Przypominam ci po raz ostatni, Natalie, jesli zauwaze, ze robisz jakies podejrzane ruchy, kaze Dorothy przerwac narkoze, zanim przystapimy do operacji. Czy wyrazam sie dostatecznie jasno? -Owszem. -W takim razie nic nie mow i rob to, co ci kaze. Miej pod reka na wszelki wypadek tampony i kleszczyki hemostatyczne. Zaczynamy, Dorothy. Przygotowujac narzedzia, o ktorych wspomnial, Natalie zauwazyla trzy skalpele, lezace jeden obok drugiego na dalekim koncu tacy. Nie bylo mozliwosci siegniecia po nie, nie bedac zauwazona, lecz procz nich nie znalazla niczego innego, co mogloby posluzyc za bron. Krytyczna sytuacja wymagala radykalnego dzialania, poza tym Nat zdawala sobie sprawe z tego, ze wkrotce ja sama czeka los identyczny z losem tej biednej kobiety na stole. Berenger bez slowa wzial z tacki skalpel i rozcial mostek Sandy z gory na dol, na dlugosc stopy. Z wielu malych naczyn krwionosnych zaczela saczyc sie krew, lecz Berenger sie tym nie przejmowal, skoro nie bylo powazniejszego krwotoku. Po co mialby zawracac sobie tym glowe? -Natalie, tam leza pila do kosci i rozszerzacze. Podaj mi. Siegajac po nie, poczula mdlosci. Drzwi do sali operacyjnej sie otworzyly. Odwrociwszy sie, Berenger ujrzal arabskiego lekarza, alRabie. -Doktorze Berenger - powiedzial naglaco - cisnienie krwi u ksiecia spadlo do zera. Nie moge go przywrocic. Pare sekund odwroconej uwagi Berengera wystarczylo. Natalie siegnela dlonia w rekawiczce po jeden z dwoch pozostalych skalpeli i ukryla go rekawie fartucha. Zerknawszy na pania anestezjolog, stwierdzila, ze ta rowniez patrzyla na alRabie. Jej zadanie bylo teraz proste. Zblizyc sie do Berengera, a potem nie zawahac sie - w imieniu Rosy, Luisa, Bena, jej wlasnym i wszystkich ofiar Wladcow. Berenger byl jawnie zdenerwowany - jak zongler, ktory doszedl juz do maksimum liczby podrzucanych pileczek, gdy nagle ktos dodal mu jeszcze jedna. Mimo to byl nadal guru. -W porzadku, doktorze - rzekl - przywiezcie go natychmiast do sali operacyjnej, a ja podlacze pompe. Dorothy, zostaw gaz, niech leci, i chodz z nami. Idziemy, Natalie, czeka nas robota. Zrobil krok w strone drzwi, potem drugi. Wyruszywszy z przeciwnej strony stolu, Natalie znalazla sie tuz za nim. Czasem ma sie tylko jedna szanse. Z tymi slowami Luisa, rozbrzmiewajacymi w jej mozgu, wytrzasnela z rekawa skalpel i zacisnela go w rece. -Doug! Zaskoczony Berenger odwrocil sie ku niej, odsloniwszy szczeke i bok szyi. Bez litosci! Zebrawszy wszystkie sily, uderzyla skalpelem od biodra w poprzek gardla Berengera. Z otwartej krtani wylonila sie przecieta tchawica. Sekunde pozniej z arterii szyjnej trysnal na Natalie strumien szkarlatnej krwi tetniczej, tworzac na podlodze blyskawicznie rozszerzajaca sie kaluze. Nie mogac juz mowic, chwytajac sie nadaremnie za szyje, czlowiek zwany Sokratesem, jeden z zalozycieli klubu Wladcow Panstwa, zatoczyl sie i padl ciezko na plecy, unoszony szybkim odplywem istoty swojego bytu. Ostatnie momenty zycia spedzil, patrzac niedowierzajaco rozszerzonymi ze zdumienia oczami na Natalie. -Doktorze Berenger! - krzyknal alRabia z sasiedniej sali operacyjnej. - Serce ksiecia przestalo pracowac! Prosze szybko przyjsc! Natalie zrzucila fartuch i pobiegla na pomoc, wiedzac jednak, ze jesli nie wymieni sie miesnia sercowego, powodujacego niewydolnosc krazenia u ksiecia, nie pomoga zadne lekarstwa ani masaze. -Allah akbar - modlil sie alRabia. - Pomoz nam! Natalie kontynuowala resuscytacje krazeniowo oddechowa, jednak obraz na monitorze pozostawal bez zmian. Zastanawiala sie, czy z pomoca technika nie zainstalowac ksieciu oksygenatora, lecz jej wiedza i praktyka chirurgiczna byly zbyt male. AlRabia, z cala pewnoscia zdolny lekarz, zaaplikowal ksieciu kilka wstrzasow defibrylatorem, choc wiedzial, ze problemem jego pana nie bylo migotanie przedsionkow - dajacy sie odwrocic, niebezpieczny rytm - lecz calkowite zatrzymanie akcji serca, o czym swiadczyla plaska linia na monitorze. Nie bylo zadnej nadziei. Minister alThani zatrzymal przy drzwiach, zaledwie o pare stop od zalanego krwia ciala Berengera. Zalozywszy rece na piersiach, stal ponuro z polprzymknietymi oczami. Widocznie zdawal sobie sprawe z tego, ze los jego ksiecia jest przesadzony. Stosujac sie do dyspozycji alRabii, w najlepszej intencji, Natalie kontynuowala reanimacje, spodziewajac sie, ze lekarz da sygnal do przerwania akcji, lecz ten uparcie trwal przy niej. Raptem u boku alThaniego pojawil sie jeden z pilotow helikoptera, probujac mowic najpierw po portugalsku, a po chwili przechodzac na lamany angielski. -Panie. Dwa samochody przyjechac. Stanac. Ludzie na twarz na ziemie. Mezczyzni i kobiety. Miec bron. Ben! Opanowany minister westchnal, po czym rzucil po arabsku rozkaz lekarzowi, odwrocil sie i wyszedl. Chwile pozniej reanimacja ksiecia sie skonczyla. AlRabia z wilgotnymi oczami spojrzal ponuro na Natalie i potrzasnal glowa. -Allach sie nim zaopiekuje - powiedzial. - Byl dobrym czlowiekiem. Bylby wspanialym krolem dla naszego narodu. -Przykro mi - odpowiedziala. - Chce panu powiedziec, choc to juz nie pomoze ksieciu, ze zrobil pan wszystko, co bylo mozliwe. Mial nieuleczalne zakazenie serca. -Moze kiedys znajdzie sie na to lekarstwo. -Moze kiedys. -Masz na imie Natalie, prawda? -Natalie Reyes. -Chcialbym, zebys o czyms wiedziala, Natalie, choc teraz to juz nie ma znaczenia. Powiedziano nam, ze dawca serca ksiecia jest w stanie smierci mozgowej. Wierzylismy w to, dopoki nie przybylismy tutaj. Berenger nas oszukal. -Jestem panu wdzieczna za te slowa. Doktor Berenger i ludzie z jego organizacji byli zdeprawowani chciwoscia i zaslepieni wlasnym ego. Nie sluchali rad dawanych im przez ludzi, ktorych uwazali za stojacych nizej od siebie, jak powinni wykorzystywac swoje niewiarygodne talenty. -Rozumiem. Jesli w tej sytuacji minister pozwoli mi na pewien czas zostawic ksiecia samego albo pod okiem anestezjologa, pomoge ci zszyc piers tej biednej kobiety. -To bardzo szlachetne z pana strony, doktorze alRabia - powiedziala Natalie. - Odda mi pan wielka przysluge. Ramie w ramie - arabski lekarz i amerykanska studentka medycyny - wrocili do sali operacyjnej, gdzie Sandy Macfarlane lezala spokojnie pod chirurgicznym przescieradlem, oddychajac za pomoca respiratora, utrzymywana w stanie nieswiadomosci odpowiednio wyregulowanym doplywem gazu znieczulajacego. Z dlugiego naciecia wzdluz piersi az do podstawy mostka saczyla sie krew, jednak w ilosci niestanowiacej zagrozenia dla zycia. Natalie dokonala elektrokaliteryzacji najwiekszych naczyn krwionosnych, nastepnie przy pomocy alRabii, ktory przytrzymywal krawedzie skory, starannie zszyla rane. W trakcie tych czynnosci przypomniala sobie sale pogotowia w szpitalu Metropolitan na pare godzin wczesniej, nim Berenger arbitralnie - jak przystalo na Wladce - zawiesil ja w prawach studenta medycyny. Towarzyszyla jej wowczas pielegniarka, Beverly Richardson, a na stole lezal chlopiec, Darren Jones, ostatni pacjent, ktoremu zszywala rane... az do dzis. Usmiechnela sie pod maska. ROZDZIAL 41 Zaniedbujesz sie, ukradles caly rozdzial - i to nie najmniejszy - z naszych rozwazan, abysgo nie przechodzil. Platon, Panstwo, Ksiega VPoleciwszy pani anestezjolog doprowadzenie Sandy Macfarlane do swiadomosci, Natalie pospieszyla podniecona do jadalni, gdzie zastala ministra alThani, wszyscy zolnierze zas z wyjatkiem jednego znikneli. -Czy moge wyjsc na zewnatrz? - spytala z niepokojem alRabie. - Tam jest ktos... moj przyjaciel. Chcialabym sprawdzic, czy nie jest ranny. -Czy to ten, ktory zatrzymal chirurga i pielegniarki? -Mysle, ze tak. AlRabia potrzasnal ze smutkiem glowa i bez slowa spojrzal na ministra, po ktorym bylo widac, ze zrozumial prosbe Natalie. -Idz - powiedzial. - Nie zostana ukarani. Nim zdazyla wyjsc, do jadalni weszli z podniesionymi rekami Ben i ojciec Francisco, prowadzeni przez trzech arabskich zolnierzy i mezczyzne, ktory, zdaniem Natalie, musial byc drugim chirurgiem Berengera. AlThani rzucil krotki rozkaz, po ktorym zolnierze opuscili automaty i sie cofneli. -Gdzie Berenger? - spytal chirurg. AlRabia pokazal kciukiem za siebie. -W korytarzu - odparl, nie troszczac sie o blizsze wyjasnienie. Natalie podbiegla do Bena i zarzucila mu rece na szyje, omal go nie przewracajac. -Ladne wnetrze - rzekl, wskazujac na sale. Jego wzrok zatrzymal sie na podziurawionym kulami ciele Luisa. - Och, nie... -Walczyl do konca - powiedziala Natalie. - Zawsze sprawial wrazenie, jakby w kazdej chwili byl gotow na smierc. Zanim zginal, zrobil wszystko, co trzeba, zeby zlikwidowac te placowke. -Moze jego siostra bedzie za to spoczywala w pokoju. -Juz zaczynalam tracic nadzieje, kiedy nagle pilot helikoptera zameldowal, ze ktos zatrzymal pielegniarki i chirurga i kazal im polozyc sie na ziemi. Bylam pewna, ze to ty. Kiedy dowiedzialam sie od Berengera, ze ojciec Francisco jest na ich utrzymaniu, poczulam sie strasznie, ze wyslalam cie do niego po pomoc. Co sie zmienilo? -Moze mi nie uwierzysz - odpowiedzial Francisco - ale nie mialem pojecia, ze wszyscy dawcy, ktorzy sie przewineli przez ten szpital, zostali uprowadzeni, dopoki obecny tu pan Callahan nie przekonal mnie, ze sie myle. Opowiedzial mi o tej profesor z Chicago i o chlopcu z Idaho. Siegnal do analogii miedzy zmuszaniem biednych i ucisnionych do prostytucji i sluzalstwa a wykorzystywaniem ich do sprzedazy wlasnych narzadow, w tym przypadku do oddania organow za darmo. -Nat, gdy trzeba bylo zadzialac, ojciec Francisco sie sprawdzil. W kilka minut zgromadzil dziesiecioro najtwardszych mezczyzn i kobiet, jakich spotkalem w zyciu. Mielismy szczescie, ze znalezlismy sie na drodze do szpitala, kiedy przejezdzaly tamtedy samochody. Czlowiek, ktory tam stoi, jest chirurgiem. Chcial nami dyrygowac, powiedzial, ze jego dotarcie do szpitala jest bardzo wazne. Kazalismy mu polozyc sie na ziemi i sie nie ruszac. Potem z lasu wyszli zolnierze i rozkazali nam to samo. Natalie zwrocila sie do alRabii. -Co zrobicie z nami i z tymi ludzmi? - spytala. Lekarz spytal wzrokiem ministra, ktory milczac, skinal glowa. -Wbrew temu, co moglibyscie o nas sadzic, bezsensowna przemoc nie lezy w naszej naturze - rzekl. - Minister alThani jest smutny i rozgniewany, ale nie na was. Cialo ksiecia zostanie przeniesione do helikoptera i przewiezione do Rio. Po powrocie do kraju ksiaze zostanie pochowany jako idol narodu, ktorym byl. Wszyscy razem patrzyli ze smutkiem, jak zolnierze w asyscie alRabii i ministra wioza cialo przez patio. Gdy znikneli z pola widzenia, Natalie zwrocila sie do ojca Francisco. -Kiedy zaloga samolotu dojdzie do siebie, zabierzemy sie z nimi do Rio i umiescimy Sandy w szpitalu. Potem skontaktuje sie z ambasada amerykanska i umowie ich na spotkanie z detektywem policji wojskowej, ktorego poznalam w Botafogo. Nazywa sie Perreira. Przy pierwszym spotkaniu nie potraktowal mnie z wiekszym zainteresowaniem, ale podejrzewam, ze to wynikalo z jego hardosci i statusu. Co wiecej, Rodrigo Vargas go nie lubil, a to juz wystarczy za rekomendacje. -Dowiem sie od paru moich przyjaciol, czy mozna mu ufac. -Dzieki, ojcze Francisco. Dzis postapil ojciec jak prawdziwy swiety. Ksiadz podal jej reke, potem usciskal ja i podziekowal za pomoc w wyzwoleniu wsi. -Powinnas wiedziec - rzekl - ze ten czlowiek umie poslugiwac sie slowem. Przelamal moje opory, jak fale atakujace morski brzeg. Wie pan, co mysle, panie Callahan? Powinien pan zostac prawnikiem, a moze nawet ksiedzem. -Nie ma mowy, ojcze - odparl Ben, otaczajac ramieniem Natalie. - Nie wystarczy mi czasu, bo mam zamiar napisac moja pierwsza powiesc detektywistyczna. EPILOG Dusza jest niesmiertelna i potrafi wszelkie zlo przetrzymac.Platon, Panstwo, Ksiega X -Juz wiem, dlaczego tak bardzo lubisz jesien w Nowej Anglii - powiedzial Ben. - Jestem szczesliwy, ze znow sie tu znalazlem. Natalie scisnela mu dlon i sie usmiechnela. Minely cztery tygodnie od wydarzen w Dom Angelo, a to byla ich druga wspolna wyprawa. Wzajemna wiez, zadzierzgnieta w tropikalnym lesie, zaciesniala sie i stawala sie coraz zywsza, choc oboje bali sie zbyt szybkiego rozwoju uczuc miedzy nimi. -Chce ci sie z czegos zwierzyc - powiedziala, gdy spacerowali po esplanadzie, na ktora zaledwie pare miesiecy wczesniej wybrala sie z przyjaciolmi, by popatrzec na ludzi swietujacych Czwarty Lipca - ale opowiedz mi przedtem o Teksasie. -To byla surrealistyczna wyprawa - rzekl. - Policjanci wiedzieli, kim jestem, i nie policzyli mi za odholowanie i przechowanie samochodu. Zaczalem podroz powrotna, ale po wyjezdzie z miasteczka cos kazalo mi pojechac droga Johna Hammana, zeby ostatni raz spojrzec na tamto miejsce. Brama byla zamknieta na lancuch i klodke, a Oaza wygladala na kompletnie opustoszala. Wysiadlem z wozu i przez dluzszy czas po prostu tylko patrzylem. -Musiales to mocno przezyc. -Rzeczywiscie. Stalem tam, zastanawiajac sie, jak wielu niczego niepodejrzewajacym ludziom dokonano wytypowania zgodnosci tkanek. Przypuszczam, ze milionom. Ilu z nich mialo pelna zgodnosc z klientami grupy przestepczej? Ilu w rezultacie zabito? -Ben, przyczyniles sie do zakonczenia tego calego procederu. -Mam nadzieje. Jak sie czujesz po wzieciu urlopu na akademii? -To mi bylo potrzebne. Nie jestem jeszcze w formie fizycznej ani psychicznej, zeby tam wrocic, ale w przyszlosci to zrobie. Moze w nastepnym roku. Zanim to jednak nastapi, zamierzam spedzac duzo czasu z moja siostrzenica Jenny. Los jej nie rozpieszczal: cierpi na porazenie mozgowe, przezyla smierc matki. Chce jej to wynagrodzic, na ile moge. Poza tym lubie jej towarzystwo. -A twoj staz? -Wszystko po kolei, Ben. -Rozumiem. Po prostu jestem nadal wsciekly i przygnebiony tym, co ci zrobiono. -Moje zdrowie nie stwarza mi wielkich perspektyw, ale przynajmniej przestalam sie zastanawiac, czy nie rozwiazac moich problemow za pomoca pigulek i plastikowego worka. -Mam nadzieje. - Nie zwazajac na obecnosc mijajacych ich biegaczy i jezdzcow na deskorolkach, uniosl jej podbrodek i pocalowal delikatnie w usta. - Chcesz usiasc na chwile na lawce? -Czyzbym znow sie zadyszala? -Hej, nie badz taka drazliwa. Przypomnij sobie nasza umowe. Ty nie myslisz o plucu, ja nie mysle o tym, ze nie mam zadnych perspektyw ani biezacych zlecen i zajmuje sie tylko nielegalnym handlem narzadami i opiekowaniem toba. Z praca czy bez, z dobrym plucem czy ze zlym, mamy to samo co wszyscy - zyjemy. Powiedz teraz, czym chcialas sie ze mna podzielic? Nie odpowiedziala od razu. Oparla glowe na jego ramieniu i przez dluzszy czas milczala, probujac pozbyc sie z glowy wszelkich nieprzyjemnych mysli. W koncu, siegnawszy do kieszeni, wyjela z niej list. -Przyszedl wczoraj - powiedziala. - Patrz sobie na lodzie, a ja ci go przeczytam. - Nie umiala ukryc smutku w glosie. - Przepraszam za moj bolesciwy ton. Brak mi klamry spinajacej te cala sprawe i od czasu do czasu miewam zle przeczucia co do przyszlosci. -Przeczytaj i nie martw sie. Moje blizny prawie sie zagoily. Twoje sa odrobine trwalsze. - Przesunal palcami po jej prawym boku. - Cokolwiek mogloby pomoc znalezc te klamre, jest warte rozwazenia. Natalie przycisnela jego dlon do ust. List byl zlozony we czworo i mial pozaginane rogi. -Przyslal mi go detektyw Perreira - powiedziala, otwierajac go. Droga seniorita Reyes, ten list, podobnie jak moj pierwszy, zostal przetlumaczony przez mojego amerykanskiego przyjaciela, ktory jest nauczycielem angielskiego i na ktorego dyskrecje moge calkowicie liczyc. Po pierwsze chce pani doniesc, ze adwokat, ktorego pani tu wynajela, jest bardzo aktywny i wszyscy uwazamy go za niezwykle kompetentnego. Ufam, ze w rezultacie jego dzialan nie zostanie wniesione przeciw pani zadne formalne oskarzenie zwiazane z wydarzeniami w Dom Angelo. Chce pani rowniez podziekowac za polecenie mi pani przyjaciolki, Alice Gustafson, ktora okazala sie czarujaca, madra kobieta. Wczoraj byla u nas w domu na kolacji. Oboje wybralismy sie do Dom Angelo (moja trzecia podroz) w celu zrobienia zdjec, a z jej strony w celu skontrolowania szpitala i wioski. Wykorzystujac informacje mieszkanca wioski, odkopalismy kilka cial. Zidentyfikowanie ich bedzie trudne, o ile w ogole mozliwe, ale profesor Gustafson wierzy, ze klucz do ustalenia ich tozsamosci znajdzie w Londynie, dokad ma zamiar poleciec bezposrednio stad. Ta czescia dochodzenia zajmuje sie Scotland Yard, ktory czeka niecierpliwie na jej przybycie. Choc pelna identyfikacja wszystkich ofiar moze zajac sporo czasu, profesor Gustafson uwaza, ze nalezy sie liczyc z rychlymi aresztowaniami. Jak zdazyla sie pani zorientowac, jest kobieta bardzo stanowcza. Pani i pan Callahan zyskali ogromny szacunek wszystkich nas w Rio za odwage i przysluzenie sie naszemu krajowi. Mam nadzieje, ze nasze intensywne sledztwo w tej sprawie i poczynione aresztowania, miedzy innymi dwoch policjantow sposrod naszych szeregow, zmienily pani opinie o brazylijskiej policji wojskowej. Jesli kiedykolwiek mialaby pani ochote przyjechac do naszego kraju, bedzie pani mile widzianym gosciem w moim domu. -Wladza deprawuje - rzekl Ben. Odpowiedz Natalie zostala przerwana urywkiem z Vivaldiego - sygnalem jej telefonu komorkowego. Poniewaz w poblizu nie bylo nikogo, komu by przeszkadzal, zanim odpowiedziala, poczekala, az melodia zabrzmi dwukrotnie. -Halo? -Czy pani Natalie Reyes? - spytal kobiecy glos. -Chcesz mi cos sprzedac? Bo... -Prosze mi pozwolic cos powiedziec. Zaraz wszystko wyjasnie. -W porzadku, jestem Natalie Reyes. O co chodzi? Kim jestes? -Natalie, wiem, ze pare godzin temu wyjechalas na lotnisko po Bena Callahana. Czy jest teraz z toba? -Sluchaj, jesli zaraz mi nie powiesz, o co chodzi, skoncze roz... -Juz mowie. To ma zwiazek z Brazylia. Rozdraznienie Natalie zniknelo bez sladu. -Co ma zwiazek z Brazylia? -Natalie, usiadz, jesli stoisz. -Siedzimy. -Doskonale. Mozesz umiescic telefon tak, zebyscie oboje slyszeli? Natalie przyciagnela blizej Bena i zastosowala sie do prosby rozmowczyni. -Juz - powiedziala. - Teraz slyszymy oboje. -Natalie, nazywam sie Beth Mann. Jestem prywatnym detektywem z Bostonu. Po twoim powrocie z Brazylii sledzilam cie na polecenie pewnego klienta. Zapewniam cie, ze nie jestem podgladaczka. -Wyrzuty sumienia! - szepnal Ben, cofnawszy sie na moment od telefonu. - Jakas naciagaczka. -Mow dalej - prosila Natalie. -W ramach mojego sledztwa przeprowadzilam kilka rozmow z doktor Rachel French... -Moj pulmonolog - szepnela Natalie do Bena. -...oraz z twoim przyjacielem, doktorem Terrym Millwoodem. W tej chwili jest w szpitalu White Memorial i czeka na telefon od ciebie. Oboje rozmawiali z dyrektorem szpitala i poczynili odpowiednie przygotowania. -Przygotowania do czego? - spytala, kompletnie zaskoczona. -Natalie, czy nazwisko doktor Joseph Anson cos ci mowi? -Nie, a powinno? -Niekoniecznie. Doktor Anson pochodzi z zachodniej Afryki, a mowiac dokladniej, z Kamerunu. Jest oddanym swojej pracy lekarzem i genialnym badaczem w dziedzinie unaczyniania. -Tworzenia nowych naczyn krwionosnych - szepnela Natalie do Bena. - Prosze dalej. -Doktor Anson jest w tej chwili w Bostonie lub gdzies w poblizu, ale nie wiem gdzie. Podjal pewna nieodwracalna decyzje. Podjal ja, kiedy mu opowiedzialam o pozarze w domu twojej mamy i uszkodzeniu, jakiego doznalo twoje pluco podczas ratowania matki i siostrzenicy. -W jaki sposob sie o tym dowie...? -Panie Callahan, zechce pan skorzystac z okazji i wyjasnic tej pani, czym sie zajmujemy, pan i ja, jako detektywi? -Wykrywaniem - odparl Ben. -Prosze dalej - powiedziala Natalie, wyczuwajac, lecz nie mogac jeszcze uwierzyc, do czego kobieta zmierza. -Za siedem godzin, o dziewiatej wieczorem, doktor Anson odbierze sobie zycie. Bede miala w pogotowiu ambulans, ktory wysle po jego cialo dokladnie pol godziny po telefonie od niego, pod adres, ktory w miedzyczasie poda mi jego adwokat. Serce doktora bedzie dalej pracowalo, ale w ciagu tego czasu nastapi smierc mozgowa. Wierz mi, Natalie, doktor Anson jest geniuszem, w pelni zdolnym do przeprowadzenia tego dzialania. Kiedy neurolog stwierdzi smierc mozgu, doktor Millwood z zespolem wyjmie Josephowi Ansonowi pluco. -Ale dlaczego... dlaczego nie chce oddac mi jednego pluca, a drugiego zachowac dla siebie? -Dlatego, Natalie, ze doktor Anson ma tylko jedno czynne pluco. Twoje. Wszystkie miesnie w niej zwiotczaly. Miala wrazenie, ze pierwszy raz w zyciu zemdleje. Ben scisnal mocno jej reke, az zabolalo. -Boze - westchnela. - Tyle smierci juz sie zdarzylo. Czy moglabym mu to wyperswadowac? -Wierz mi, Natalie, ze rozmawialam z nim wiele razy i wybadalam go bardzo dokladnie. Doktor Anson jest pogodzony z zyciem i swiadomy tego, co robi. Potrzebuje tylko twojego wspoldzialania. Ben energicznie kiwal glowa, patrzac na nia. -W takim razie... mysle, ze powinnam sie zgodzic " uslyszala wlasne slowa. -Jesli tak, to zadzwon do doktora Millwooda, ktory czeka na twoj telefon. Wytlumaczy ci, co sie bedzie dzialo. Ciesze sie, ze sie zgodzilas. Zajrzyj do mojego biura, kiedy wrocisz do zdrowia. -A co jesli... - probowala jeszcze cos powiedziec, ale Beth Mann juz sie rozlaczyla. Natalie nie starala sie ukryc lez. Wziela w dlonie obie rece Bena. -Pamietasz, co ci mowilam o klamrze? - spytala. Nadszedl czas, pomyslal Anson. Pora zaczynac. Znajdowal sie w malym, wynajetym garazu, odleglym o mile od mieszkania Natalie Reyes. Siedzial w samochodzie, ktorego okienko od strony pasazera bylo uchylone na cal. Otwor byl uszczelniony szmatami, spomiedzy ktorych wystawal koniec weza ogrodowego. Drugi koniec weza byl wetkniety w rure wydechowa samochodu. Anson zaczynal odczuwac dzialanie silnego srodka uspokajajacego, ktory zazyl w przewidzianym czasie. Wczesniej przeczytal raz i drugi dwustustronicowy raport Beth Mann na temat Natalie Reyes, jej rodziny, a nawet nowego mezczyzny w jej zyciu. Przejrzal liczne artykuly o kobiecie, siegajace czasow, gdy jako lekkoatletka studiowala na Harvardzie. Obejrzal tasmy wideo z niektorych jej biegow. Na koniec, nieswiadomie dla niej, przeszedl sie razem z nia ulica, tak blisko, ze niemal dotykali sie rekawami. Tak, to bylo najwlasciwsze rozwiazanie. Natalie Reyes i prawdopodobnie rowniez Ben Callahan nadawali sie idealnie do nadzorowania procesu wprowadzenia nowego zarzadu do szpitala i do zadbania o przyszlosc preparatu Sarah 9. Kiedy kobieta odzyska sily po operacji, zostanie zaproszona - jesli bedzie chciala, to razem z Callahanem - do biura jego adwokata, gdzie otrzyma notatki z jego badan i plyte DVD ze szczegolowymi objasnieniami, ktore Anson dla niej nagral. Nie zobowiazal jej do pozostania w Kamerunie na stale, byl jednak pewny, ze gdy zacznie oddychac wspanialym powietrzem dzungli i pozna tamtejszych ludzi, juz nie bedzie chciala stamtad wyjechac. Ona i Callahan byli dokladnym przeciwienstwem tego, do czego pretendowala ponura organizacja "Krolow Filozofii" - Elizabeth i Douglasa Berengera. Byli prawdziwymi Wladcami. Wlaczywszy swiatlo w kabinie, sprawdzil czas. Potem otworzyl notes i zaczal czytac na glos. Swiat potrafi byc brutalny, pelen podlosci. Pelen oszustw. Pelen niesprawiedliwosci, Pelen bolu. Ale istnieje pustka, moj przyjacielu - wielka, jasniejaca pustka, ktora czeka, Lagodna, pachnaca absolutem spokoju, Absolutem ciszy. Juz tam prawie jestes, moj przyjacielu. Ta cudowna pustka bedzie wiecznym portem dla twojej duszy. Wez mnie za reke, przyjacielu. Wez mnie za reke i zrob krok, jeszcze jeden krok. Wtedy znajdziesz sie tam. Wzial do reki telefon i wybral numer. - Pani Mann - powiedzial - prosze zaczac liczyc czas. Nie czekajac na odpowiedz, skonczyl rozmowe, zgasil swiatlo, zapalil silnik i polozyl notes na zniszczonym egzemplarzu Panstwa Platona. POSLOWIE Moim pierwszym i glownym celem przy pisaniu powiesci sensacyjnej jest zabawic moich Czytelnikow i przeniesc w bajkowo wystylizowany swiat fikcji, aby ich oderwac, chocby na chwile, od stresow i trosk ich zycia. Drugim celem jest prezentowanie kwestii waznych pod wzgledem spolecznym i moralnym, bez udzielania rad, jak nalezy je rozwiazac.Mam nadzieje, ze odebraliscie Piata fiolke jako rozrywke emocjonujaca i sklaniajaca do refleksji. Teraz bede Wam zobowiazany za przeczytanie poslowia i przedyskutowanie jego tresci z najblizszymi. Jak sie zapewne spodziewacie, temat dotyczy zagadnienia oddawania narzadow i donioslosci Waszego uczestniczenia w akcie, ktory w moim poczuciu jest sluszny i dowodzi pokory. Chodzi o Wasza zgode na przekazanie waszych organow innym, w przypadku naukowo zdiagnozowanej, udokumentowanej i potwierdzonej smierci mozgowej. Rozmyslanie na ten temat wydaje sie malo zabawne, lecz waga zagadnienia jest ogromna. Kazdy czlowiek opowie sie za transplantacja, jesli moglaby ocalic zycie jemu lub komus najblizszemu. Przyjmujac ten pewnik, trudno uwierzyc, ze ogromna wiekszosc z nas nie zarejestrowala sie jako dawcy organow, w razie gdybysmy w wyniku choroby lub wypadku poniesli smierc kliniczna - to znaczy gdybysmy doznali urazu okreslonego za pomoca najdoskonalszej aparatury, bedacej do dyspozycji lekarzy, jako smierc mozgu. Na kazdy narzad czekaja tysiace potencjalnych biorcow. Wielu z nich umrze, zanim otrzyma przeszczep. Rownoczesnie niewyobrazalna liczba narzadow zostanie pogrzebana lub spalona tylko dlatego, ze ich wlasciciele nie wydali zawczasu odpowiednich dyspozycji. Narzady i tkanka pobrane od tylko jednej osoby moga uratowac zycie lub poprawic jego jakosc piecdziesieciu innym ludziom. Piecdziesieciu! Zostanie dawca nic nie kosztuje, za to moze dodac znaczenia i godnosci temu, co jest pod kazdym wzgledem smutna, zawiklana, tragiczna nieuchronnoscia. Zostanie potencjalnym dawca narzadow jest proste - wystarczy poswiadczyc intencje na prawie jazdy albo wyrobic sobie karte dawcy narzadow, albo skontaktowac sie z rejestrem stanowym lub narodowym, albo po prostu wyrazic wasza wole czlonkom rodziny. A oto krotkie odpowiedzi na najczesciej pojawiajace sie pytania: Kto moze byc dawca narzadu? Potencjalnymi dawcami narzadow moga byc ludzie w kazdym wieku i o kazdym stanie zdrowia. Ktore narzady i tkanki moge ofiarowac? Sposrod organow - serce, nerki, trzustke, pluca, watrobe i jelito cienkie. Sposrod tkanek - rogowki, skore, zastawki serca, sciegna i zyly. Czy moge sprzedac narzady? Nie. Prawo federalne zabrania sprzedazy narzadow i tkanek, gdyz kupowanie i sprzedawanie na wolnym rynku doprowadziloby do niesprawiedliwego rozdzialu z uprzywilejowaniem ludzi bogatych. Czy rodzina dawcy ponosi jakies koszty zwiazane z przekazaniem narzadow lub tkanek? Rodzina ani majatek dawcy nie sa obciazone kosztami przekazania narzadow. Czy bycie dawca wplywa na jakosc mojej opieki zdrowotnej? Jesli jestes chory lub ranny i zostajesz przyjety do szpitala, najwazniejsza sprawa jest uratowanie ci zycia. Pobranie narzadow wchodzi w gre dopiero po twojej smierci. Czy pobranie narzadu znieksztalci moje cialo? Pobranie narzadow nie znieksztalca ciala i nie przeszkadza ani w pogrzebie, ani w ceremonii przy otwartej trumnie. Czy moge byc dawca, jesli cierpie na jakies schorzenia? Po twojej smierci specjalisci ocenia stan twoich narzadow i tkanek w celu okreslenia, ktore z nich nadaja sie do transplantacji. Zrodlem wartosciowych informacji jest internet, w ktorym mozna znalezc odpowiedzi na podobne i bardziej szczegolowe pytania, pomagajace odroznic mity od faktow w zakresie ofiarowywania narzadow do transplantacji. Ponizej podaje liste adresow internetowych, ktore moga okazac sie pomocne. Mam nadzieje, ze gdy znajdziecie odpowiedzi na wasze pytania i pozbedziecie sie obaw, podejmiecie wlasciwa decyzje. Z podziekowaniami i najlepszymi zyczeniami, Michael United Network for Organ Sharing, www.unos.org U.S. Department of Health and Human Services, Organ Donation Initiative, www.organdonor.gov National Marrow Donor Program, www.marrow.org National Minority Organ Tissue Transplant Education Program, www.nationalmottep.org New England Organ Bank, www.neob.org Coalition on Donation, www.shareyourlife.org American Kidney Fund, www.afkinc.org American Lung Association, www.lungusa.org American Liver Foundation, www.liverfoundation.org American Organ Transplant Association, www.aota.org I na koniec... Wzorem dla przedstawionej w mojej ksiazce organizacji Strazy Narzadow, zalozonej przez profesor Alice Gustafson, byly Organs Watch oraz niezalezne badania uniwersyteckie i projekt statutu medycznych praw czlowieka w zakresie transplantologii, stworzony w celu monitorowania sprawiedliwosci i uczciwosci w pozyskiwaniu i rozdziale narzadow. Organs Watch dokumentuje ogolnoswiatowy ruch w sferze wymiany ludzkich narzadow i tkanek, tropi przypadki gwalcenia medycznych praw czlowieka i naduzycia w praktyce transplantacyjnej oraz wspolpracuje z instytucjami medycznymi - rzadowymi i miedzynarodowymi - w zakresie etyki i bezpieczenstwa przy pozyskiwaniu i przeszczepianiu organow. Blizsze informacje na temat, jak wlaczyc sie do tego projektu lub jak go poprzec, mozna uzyskac pod adresem: Nancy Scheper Hughes, Ph.D. Director, Organs Watch Medical Anthropology Program University of California, Berkeley 232 Kroeber Hall Berkeley, CA 94720 nsh@berkeley.edu sunsite.berkeley.edu/biotech/organswatch/ This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-08 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/