PALMER MICHAEL Pierwszy pacjent MICHAEL PALMER Z angielskiego przelozyl RAFAL LISOWSKI Tytul oryginalu: THE FIRST PATIENTCopyright (C) Michael Palmer 2008 All rights reserved Polish edition copyright (C) Wydawnictwo Albatros A. Kurytowicz 2009 Polish translation copyright (C) Rafal Lisowski 2009 Redakcja: Dorota Stanczak Projekt graficzny okladki i serii: Andrzej Kurytowicz Sklad: Laguna ISBN 978-83-7359-942-0 Dystrybucja Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk Poznanska 91, 05-850 Ozarow Maz. t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaz wysylkowa - ksiegarnie internetowe www.merlin.pl www.empik.com www.ksiazki.wp.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYLOWICZ Wiktorii Wiedenskiej 7/24, 02-954 Warszawa2009. Wydanie I Druk: OpolGraf S.A., Opole Ksiazke dedykuje doktor kontradmiral E. Connie Mariano (w stanie spoczynku), kobiecie renesansu, lekarce prezydentow. Bez Ciebie ta ksiazka nigdy by nie powstala. Oraz Matthew, Danielowi i Luke'owi, dzieki ktorym to wszystko mialo sens. PODZIEKOWANIA Przede wszystkim jak zawsze dziekuje Jennifer Enderlin, mojej wyjatkowej, genialnej, wyrozumialej i pracowitej redaktor w St. Martin's Press. Jestes i zawsze bedziesz strozem moich spraw.Jane Berkey i Meg Ruley z agencji Jane Rotrosen maja wszystkie te cechy, ktore powinien miec agent literacki. Sa dla mnie nawet kims o wiele wazniejszym. Uzdolniony piosenkarz, muzyk, pisarz, geniusz komputerowy i autor piosenek Daniel James Palmer wniosl wiele dobrego do niniejszej ksiazki, miedzy innymi bluesa Alison. Poza tym: Dr David Grass sluzyl mi swa sila oraz rozlegla wiedza neurologiczna. Niezwykle utalentowana artystka i autorka ksiazek dla dzieci Dara Golden podzielila sie ze mna ogromnym zrozumieniem i miloscia do koni. Kucharz Bill Collins (www.chefbill.com) rozwiazywal ze mna problemy, a jednoczesnie przygotowywal danie za daniem, z ktorych wszystkie zaslugiwaly na najwyzsze laury. Sally Richardson, Matthew Shear i Matthew Baldacci z St. Martin's - jestescie wspaniali. Adwokat Bill Crowe nauczyl mnie prosto strzelac, Jay Esposito dal mi wskazowki, jak kupic uzywany samochod, a dr Ruth Solomon udzielala mi porad z zakresu weterynarii. Dziekuje ekipie Osrodka Medycznego Bialego Domu za goscinnosc. I wreszcie dziekuje Luke'owi za propozycje wprowadzenia watku dotyczacego nanotechnologii, kiedy mu powiedzialem, ze utknalem. Jesli kogos pominalem, obiecuje, ze wspomne o was nastepnym razem. ROZDZIAL 1 Smigla Marine One zwolnily, a w koncu calkowicie sie zatrzymaly. Tumany kurzu wzbily sie w znieruchomialym powietrzu, aby wkrotce ponownie opasc. Minute pozniej dwadziescia metrow dalej wyladowal drugi, identyczny helikopter. Z pierwszej maszyny wysiadl sierzant piechoty morskiej w galowym mundurze. Stanal na bacznosc u podnoza schodkow. Otwarly sie drzwi przysadzistego smiglowca Sikorsky Sea King.Tak oto, bez wiekszej pompy, najpotezniejszy czlowiek na ziemi - w towarzystwie swego slynnego, wszechobecnego czworonoga - pojawil sie w cieply wieczor na prowincji stanu Wyoming. Pietnascie metrow dalej Gabe Singleton, wciaz w siodle, uspokajajaco klepal konia po karku. Rano do Okregowego Osrodka Medycznego Ambrose zawital agent Secret Service. Zapowiedzial przyjazd prezydenta, ale nie byl w stanie precyzyjnie okreslic godziny. Zeszlej nocy na OIOM-ie Gabe mial dwa bardzo ciezkie przypadki. Po wyczerpujacym dyzurze nawet wizyta tak znakomitego goscia nie mogla go powstrzymac przed tradycyjna przejazdzka po pustyni. -Siemasz, kowboju! - zawolal prezydent Andrew Stoddard ze schodkow smiglowca. Zszedlszy, zasalutowal zolnierzowi. - Co powiesz? -Powiem, ze zdrowo mnie wystraszyles tymi swoimi helikopterami... I mojego konia tez. Mezczyzni podali sobie rece, a potem sie uscisneli. Po Stoddardzie - ktory zdaniem Gabe'a wygladal jak prezydent juz w czasach, gdy dzielili pokoj na pierwszym roku studiow w Akademii Marynarki Wojennej - widac bylo teraz trudy trzech i pol roku sprawowania urzedu. W krotko przycietych, ciemnobrazowych wlosach przeswitywaly srebrne pasemka, a w kacikach niesamowicie niebieskich oczu rysowaly sie glebokie kurze lapki. Mimo to nie ulegalo najmniejszej watpliwosci, ze jest to czlowiek, ktory panuje nad sytuacja. Jako pilot zdobyl odznaczenia w operacji Pustynna burza, pozniej zas zostal gubernatorem Karoliny Polnocnej. Jego gwiazda wschodzila, odkad tylko pierwszy raz spojrzal na ten swiat. -To jeden z mankamentow tej roboty - rzekl prezydent, pokazujac gestem za siebie. - Latam w dwa helikoptery, zeby jakis wariat z bazooka mial tylko piecdziesiat procent szansy na to, ze mnie zestrzeli. Dryblasy z Secret Service sprawdzaja kazdy centymetr ziemi, po ktorej beda stapac te oto buty, i kazdy sedes, na ktorym usiada te oto prezydenckie posladki. Mam zespol lekarzy, ktorzy wiedza, ze nie chodzi o to, czy w ogole kiedykolwiek wydarzy sie cos zlego, ale o to, kiedy konkretnie sie to stanie. -Jesli masz ochote zmienic prace, to mnie na ranczo przydalby sie zaganiacz. -A ilu teraz masz? - spytal Stoddard, rozgladajac sie. -Ty bylbys pierwszy. Pakiet swiadczen socjalnych tez niestety mamy kiepski, poczynajac od tego, ze musialbys mi placic, zebym cie mogl zatrudnic. -Dobra, reflektuje. Nie wiem, czy sledzisz sondaze, ale moja posada wcale nie jest taka pewna. Masz chwile, zeby pogadac ze starym kumplem? -Pod warunkiem ze dasz mi odprowadzic mojego drugiego starego kumpla, Kondora, do stajni. -Piekny kon. -Piekny psiak. Wabi sie Liberty, prawda? Gabe poklepal psa po twardym jak kamien karku. -Masz dobra pamiec - powiedzial Stoddard. - Liberty niezle sie zasluzyl. Jezdzi ze mna po swiecie i zmienia nastawienie do pitbulli, tak jak my zmieniamy nastawienie do Ameryki. Wiesz, Gabe, ja przez cale zycie mialem psy, ale zaden nie mogl sie z nim rownac. Silny jak tygrys, madry jak sowa, a przy tym rownie lagodny i niezawodny jak ten twoj kon. -Moze powinienes byl go nazwac Paralela. Prezydent zasmial sie glosno. -Swietne. Oto moj wierny pies Paralela. Twardy jak orzech, lecz lagodny jak puder dla niemowlat. Carol tez to sie spodoba, szczegolnie ze w przeciwienstwie do swojego meza ona akurat wie, czym sie rozni paralela od metafory. Ej, Griz! - zawolal. Tuz obok wyrosl jak spod ziemi lysiejacy agent Secret Service o szerokiej szyi i wydatnym torsie. Oczywiscie mial na sobie obowiazkowy czarny garnitur i ciemne okulary. -Pan wzywal? -Griz, to jest Gabe Singleton, moj wspollokator ze studiow. Doktor Gabe Singleton. Jakies piec lat sie nie widzielismy, a zupelnie jakby to bylo wczoraj. Gabe, przedstawiam ci Treata Griswolda, mojego stroza numer jeden i zapewne czlowieka numer dwa w calym Secret Service. Pedantyczny do bolu. Zarzeka sie, ze w razie czego przyjmie za mnie te kulke. Ale jak patrze na ten jego krzywy usmiech i cwane oczka, to w ogole mu nie wierze. -W takim razie poczekamy, zobaczymy, panie prezydencie - rzekl Griswold, jednoczesnie omal nie miazdzac Gabe'owi dloni. - Bardzo chetnie odprowadze Kondora. Jako chlopak sprzatalem stajnie i jezdzilem rozgrzewki. Gabe od razu polubil agenta. -W takim razie daleko pan zaszedl - rzekl, podajac tamtemu lejce. - Siodlarnia jest w stajni. Moze kiedys wybierzemy sie we dwoch na przejazdzke. -Bardzo chetnie - odparl Griswold. - Chodz, Liberty, odprowadzimy tego olbrzyma do lozka. Stoddard ujal Gabe'a pod ramie i poprowadzil ku tylnym drzwiom. Dom o siedmiu pokojach byl przed rozbudowa zwykla wiejska chata i wciaz panowala w nim taka atmosfera. Budynek pozostal Gabe'owi po rozwodzie z Cyntia Townes. Zwiazek z inteligentna, pelna zycia pielegniarka trwal piec lat. Kobieta kochala go na zaboj od pierwszej do ostatniej chwili. Jej blad. Na odchodnym, zanim oddala mu klucze i pojechala podjac prace jako nauczycielka w Cheyenne, powiedziala, ze jesli Gabe zapragnie ponownie ulozyc sobie z kims przyszlosc, musi sie wczesniej uporac z przeszloscia. Przez nastepnych siedem lat doktor stosowal sie do jej rady, starannie unikajac jakichkolwiek powaznych zwiazkow. Moze nawet w koncu zdolal zapomniec o przeszlosci, jednak powaznie watpil, czy przeszlosc kiedykolwiek zapomni o nim. -Wybacz, ze tak dlugo cie tutaj nie odwiedzalem - rzekl Stoddard. - Bardzo dobrze wspominam te nasze wieczorne przejazdzki i wedkowanie w gorach. -Tak, gory Laramie. Nie ma drugiego takiego miejsca na ziemi. No ale daruj sobie przeprosiny, brachu. Z tego, co slyszalem, miales pare innych rzeczy na glowie. Ratowanie swiata i takie tam. Stoddard usmiechnal sie smetnie. -To troche bardziej absorbujace, niz mi sie kiedys wydawalo - powiedzial, siadajac przy okraglym debowym stole w kuchni - ale i tak chce zmienic swiat na lepsze. -Pamietam, ze tak samo mowiles, kiedy na studiach pierwszy czy drugi raz krazylismy po barach. Probowalem pozostac cynikiem i wierzyc, ze jestes tylko idealistycznym glupkiem, ale jakis glos mi podpowiadal, ze oto mam przed soba faceta, ktoremu to sie moze udac. A potem, kiedy mnie spiles na umor, postanowilem ci uwierzyc na slowo. -Dobrze wiesz, ze to bylo zwykle szczescie debiutanta. Musiales miec wirusa albo co. -A propos. Na pewno sie nie zdziwisz, ze nie poczestuje cie piwem, ale moge zaparzyc kawe... albo herbate. -Herbaty to sie chetnie napije - odparl prezydent, kladac przed soba kartonowa teczke. - A skoro juz jestesmy na etapie przeprosin... Wybacz, ze nie dotarlem na pogrzeb twojego taty. Dziekuje, ze dales mi znac o jego odejsciu. -A ja dziekuje, ze znalazles czas, zeby zadzwonic z Ameryki Poludniowej. -Twoj tata byl dosc... specyficzny, ale zawsze go lubilem. -Byl z ciebie bardzo dumny. Wiesz, w koncu obaj jestescie absolwentami Annapolis. Gdy tylko Gabe powiedzial te slowa, natychmiast tego pozalowal. Pomimo prosb Cinnie bardzo sie staral poradzic sobie ze sprawa Fairhaven i reakcja ojca. Nie chcial, zeby to tak zabrzmialo. -Alez Gabe, z ciebie na pewno tez byl dumny - odparl lekko zazenowany Stoddard. - Doktorat z medycyny, te wszystkie misje, na ktore jezdziles, twoja fundacja na rzecz mlodziezy... -Dzieki. Sluchaj, skoro juz mowa o staruszkach, to co slychac u twojego ojca? -Znasz LeMara. On sie nigdy nie zmienia. Ciagle probuje wszystko kontrolowac, mnie tez. Ostatnio mi powiedzial, ze wykupil miejsce na rosyjskim promie kosmicznym. Za pietnascie milionow dolarow jako pierwszy siedemdziesieciopieciolatek w historii bedzie sobie parzyl ziolka na miedzynarodowej stacji kosmicznej. -Pietnascie milionow. Niech mu Bog da zdrowie. -Daj spokoj. Dla mojego ojca to jak waluta w monopolu. Sam sobie policz. Jak od tych jego pietnastu miliardow odejmiesz pietnascie milionow... a potem jeszcze trzy miliardy i kolejny miliard... to wciaz pozostaje cos kolo dziesieciu. Nie zdziwilbym sie, gdyby za ten lot zaplacil gotowka z szuflady z bielizna. Gabe sie usmiechnal. Jesli on sam przez lata cierpial na niedobor ojcowskiego zainteresowania, to Drew Stoddard mial go w nadmiarze. Charyzmatyczny, swietnie prosperujacy przemyslowiec ksztaltowal go, kiedy ten byl jeszcze w pieluchach. Rozpacz Buzza Singletona, gdy Gabe wylecial z Akademii Marynarki Wojennej, byla niczym w porownaniu z tym, co przezywal LeMar Stoddard zmuszony wyjasniac kolegom z kola lowieckiego albo klubu polo, ze Drew zostal demokrata - a w dodatku jedna z najjasniejszych gwiazd tej partii. Gabe czesto sie zastanawial, czy u zrodel niezwyklej przemiany Stoddarda z elitarystycznego republikanina w prospolecznego demokrate lezal wypadek w Fairhaven sprzed wielu lat. Tego rodzaju tragedie zmieniaja nawet takich niewinnych swiadkow jak on. Postawil na stole czajniczek earl greya oraz talerzyk z maslanymi ciasteczkami. Dawniej, przed wyborami, mezczyzni spotykali sie raz, dwa razy do roku, zeby lazic po Gorach Dymnych i Laramie, lowic ryby oraz dzielic sie opowiesciami i pogladami. Jednak teraz, mimo wieloletniej przyjazni, Gabe czul sie nieswojo na mysl o tym, ze moglby zajmowac czas najpotezniejszemu czlowiekowi w Ukladzie Slonecznym rozmowami o niczym. Jednak to Stoddard postanowil odbyc te nagla podroz do Tyler, totez Gabe uznal, ze jego przyjaciel sam powinien decydowac o przebiegu wizyty. Nie musial dlugo czekac. -Czy wiesz, ze poza poteznym zakladem medycznym na pierwszym pietrze Eisenhower Office Building mamy takze klinike w samym Bialym Domu? - zaczal Stoddard. -Tak, kiedys cos o tym wspominales. -Zarzadza nia Osrodek Medyczny Bialego Domu, ktory z kolei, nikt nie pamieta dlaczego, stanowi czesc biura wojskowego. Zreszta to calkiem ladny zaklad: niedawno odremontowany, najnowsza aparatura, swietny personel, najlepsi lekarze wszystkich specjalnosci. W sumie dwadziescia piec, trzydziesci osob. Dbaja o mnie, Carol i chlopakow, kiedy ci nie sa w szkole, troszcza sie o wiceprezydenta Coopera z rodzina oraz o kazdego, kto potrzebuje pomocy medycznej podczas wizyty w Bialym Domu. -A jak tam chlopcy? Dobrze sobie radza? -Swietnie. Andrew przeszedl do jedenastej klasy, a Rick do dziewiatej. Obaj chodza do szkoly w Connecticut. Teraz wyjechali na oboz pilkarski. Andrew jest gwiazda na bramce. Rick gra, bo mu sie wydaje, ze tak trzeba. Chce isc na akademie i zostac astronauta. -Myslisz, ze uda ci sie go tam wkrecic? -Mysle, ze sam sie dostanie, ale moze bede musial pilnowac jego wniosku. -To juz dziewiata i jedenasta klasa... Niesamowite. -Obaj sa zdrowi i szczesliwi. Tak naprawde tylko to sie liczy. -A propos zdrowia, sprowadziles za soba do Waszyngtonu tego swojego lekarza z Karoliny Polnocnej, prawda? -Tak. Jim Ferendelli to bardzo dobry lekarz. Najlepszy. Zyczliwy, kompetentny, wrazliwy. -To swietnie. Lekarz, ktoremu mozna zaufac, to dla kazdego naprawde wielka ulga. -Tez tak mysle, ale dobrze, ze to mowisz. -Tak wlasnie uwazam, choc biorac pod uwage to, ze chodzi o opieke nad prezydentem Stanow Zjednoczonych, pewnie mowie oczywistosci. Twoje zdrowie w ten czy inny sposob ma znaczenie dla kazdego czlowieka na naszej planecie. Stoddard zasmial sie niezbyt radosnie. -Rozumiem, co masz na mysli, ale wciaz mnie ciarki przechodza, kiedy mysle o tym w ten sposob. -Podjales sie nie lada roboty. Wcale ci nie zazdroszcze tej calej odpowiedzialnosci. -Ale wciaz moge liczyc na twoje wsparcie, prawda? -Oczywiscie. -W takim razie nie powinno cie dziwic to, co teraz powiem. Nie wyrwalem sie tu do ciebie w samym srodku goracej kampanii tylko dlatego, ze stesknilem sie za twoja usmiechnieta morda. Gabe, potrzebuje twojej pomocy. To bardzo wazna sprawa. -Slucham. -Chce, zebys przyjechal do Waszyngtonu i zostal moim lekarzem. Gabe opadl na krzeslo. Patrzyl na swego dawnego wspol-lokatora z absolutnym niedowierzaniem. -Ale... przeciez powiedziales, ze Jim Ferendelli jest swietnym lekarzem. -Bo jest... Byl. Gabe mial wrazenie, ze ktos zaciska mu na klatce piersiowej zelazna obrecz. -Nie rozumiem - wydusil w koncu. -Posluchaj, Gabe - rzekl Stoddard. - Jim Ferendelli... zniknal. ROZDZIAL 2 -A FBI?-Myslisz, ze jeszcze sie tym nie zajeli? Setki agentow pracuja nad ta sprawa od dwoch tygodni. I nic. Wieczor rozpoczal sie juz na dobre. Polnocny wiatr rozwial resztki popoludniowego ciepla. Gabe, oniemialy, sluchal opowiesci o piecdziesiecioszescioletnim wdowcu, kochajacym ojcu doroslej corki, czlowieku pracowitym i milym w obyciu, skromnym i poboznym, ktory pewnego dnia po prostu nie przyszedl do pracy. Przeszukano jego mieszkanie w Georgetown oraz dom w Chapel Hill, ale nie znaleziono niczego podejrzanego. Rowniez analiza e-maili i rozmow telefonicznych w niczym nie pomogla. Kampania prezydencka wlasnie sie rozkrecala, wiec doradcom Andrew Stoddarda bardzo zalezalo na tym, by wiadomosc o zniknieciu lekarza, potencjalne zrodlo zametu, nie trafila do mediow, poki nie bedzie pewnosci, ze poszukiwania nie przyniosa rezultatu. Od ponad tygodnia bylo juz jasne, ze nic sie w tej sprawie nie zmieni, totez nieliczne szczegoly, ktorymi dysponowano, zostaly niedawno przekazane prasie. -Oglosilismy, ze tymczasowo moim zdrowiem bedzie sie zajmowac Osrodek Medyczny Bialego Domu. Choc jego pracownicy sa bardzo kompetentni, to ja naprawde chce miec wlasnego lekarza. -To niesamowite - rzekl Gabe. - Osobisty lekarz prezydenta Stanow Zjednoczonych znika bez sladu. A jego rodzina? Moze cos wie? -Jak juz mowilem, zona Jima zmarla na raka jakies piec lat temu - odparl Stoddard. - Jego matka mieszka w domu spokojnej starosci, a dwie starsze siostry nie mialy od niego zadnych wiesci. -Ale mowiles, ze on ma jeszcze corke. Ona tez nic nie slyszala? -Szczerze mowiac, Jennifer tez zniknela. -Co? -Studiuje na wydziale filmowym Uniwersytetu Nowojorskiego. Tamtego wieczoru, kiedy zniknal Jim, jej wspollokatorka wrocila z randki i zamiast kolezanki zastala FBI. Wygladalo na to, ze Jennifer nic nie spakowala. Nie zostawila zadnego lisciku. Agenci dzwonili pod kazdy numer, jaki przyszedl tamtej dziewczynie do glowy, ale podobnie jak Ferendelli jego corka tez po prostu... wyparowala. Gabe pokrecil glowa. Na nic wiecej nie potrafil sie zdobyc. -Jezu - mruknal. - Drew, czy ty w tym widzisz jakis sens? Czy sadzisz, ze to ma podloze polityczne? A moze to tylko jakis zbieg okolicznosci? Wypadek albo... albo kryzys nerwowy. Czy corka byla zrownowazona? -Jasne. To swietny dzieciak. Chodzila na terapie po smierci matki, ale to bylo dawno temu. Nie bierze narkotykow, bardzo malo pije. W tej chwili nie ma chlopaka, ale ostatni mowil o niej w samych superlatywach. -Czy Ferendelli z kims sie spotykal? -Nic nam o tym nie wiadomo. Gabe potarl oczy. Utkwil wzrok w stropie z drewna sekwojowego. -Drew, ja bym ci chetnie pomogl - powiedzial w koncu. - Naprawde. Ale w tej chwili za duzo sie tutaj dzieje. -Szczerze mowiac - odparl Stoddard - Magnus Lattimore, moj szef sztabu, weszyl tu w Tyler od paru dni. Jest dyskretny, niezwykle skuteczny i kiedy chce, potrafi sie poruszac cicho jak mysz. -Jak tamci goscie w garniturach i ciemnych okularach. -Wlasnie. -Swietnie. Nie jestem pewien, czy chce uslyszec, czego sie dowiedzial. -Zobaczmy... Obaj twoi wspolnicy mowia, ze do wyborow w listopadzie poradza sobie sami. Podobno wlasnie zatrudniliscie nowa asystentke, Lillian Lawrence. Jest w stanie wziac na siebie znaczna czesc obowiazkow, ktore pojawilyby sie w wyniku twojego urlopu. Zreszta jeden z twoich partnerow powiedzial, ze Lillian i tak jest od ciebie madrzejsza. Gabe nie potrafil powstrzymac usmiechu. -Ktory to? - spytal. -Przykro mi. Wymogl na Magnusie poufnosc. -To wcale nie jest takie proste. Oprocz pacjentow mam jeszcze zobowiazania wobec mojej fundacji. -Masz na mysli Lasso? -Na ten temat Magnus tez zebral informacje? -Dowiedzial sie, ze przez te wszystkie lata niejednego dzieciaka zawrociles ze zlej sciezki, angazujac w rodeo i inne projekty jezdzieckie. -Wobec tego musial takze slyszec, jak wazna jest dla mnie fundacja... i jak wazny dla niej jestem ja. -Magnus dowiedzial sie, ze w calym poludniowo-wschodnim Wyoming nie pozostal zaden zamozny czlowiek, z ktorego bys nie wydusil darowizny. Z wiekszosci nawet kilkakrotnie. -Zawsze potrafilem byc uparty, jesli tylko mi na czyms zalezalo. -Wczoraj Magnus zjadl lunch z... - Stoddard otworzyl teczke i spojrzal na jedna z kartek - z Irene deJesus. Powiedziala mu, ze przy fundacji i tak niewiele robisz. -Jesli to naprawde slowa Irene, to juz po niej. Ale wiem, ze nie mogla tego powiedziec. -No dobrze, dobrze. Tak naprawde powiedziala, ze musialaby zatrudnic trzy, cztery osoby, zeby robily z dzieciakami tyle co ty. -Juz lepiej. -Mowila tez, ze ostatnio wiele wysilku wkladasz w planowanie i zdobywanie funduszy na osrodek jezdziecki. -Jestesmy na dobrej drodze. -Gabe, wystarczy, ze przyjmiesz moja oferte, i to bedzie juz koniec drogi. Gabe poczul, jak puls mu przyspiesza. Wczesniej czy pozniej nowe stajnie i arena jezdziecka musialy powstac, ale jak na razie to tylko ambitne marzenie. -Bylbys gotow to zrobic? - spytal. -Tego samego dnia, kiedy przekroczysz prog Osrodka Medycznego Bialego Domu, anonimowy aniol wplaci na konto fundacji piecdziesiat tysiecy dolarow. A jesli to nie wystarczy, znam jeszcze kilku aniolow, ktorzy beda gotowi pomoc. Serce Gabe'a znow mocniej zabilo. Srodki z cichych aukcji i charytatywnej sprzedazy wypiekow w koncu przestana wystarczac, a pozostale projekty fundacji wyciagnely juz ze stalych darczyncow, co sie dalo. Pozyskiwanie funduszy na realizacje marzenia Gabe'a postepowalo zaskakujaco wolno, a przeciez gdyby tylko powstaly stajnie i arena, do programu mozna by wciagnac przynajmniej kilkanascioro chlopakow i dziewczyn, a takze zatrudnic personel, ktory by z nimi pracowal. Gabe chodzil po kuchni tam i z powrotem. Nie watpil, ze skoro Drew Stoddard obiecal darowizne na rzecz Lassa, pieniadze na pewno wplynelyby na konto fundacji. -Nie moge uwierzyc - odparl - ze chociaz pracuje dla ciebie ktos tak skuteczny jak Magnus, ty wciaz sie martwisz o wynik wyborow. -Owszem, martwie sie. Ta kampania to bedzie maraton. Brad Dunleavy to wojownik, poza tym juz raz byl prezydentem. Nasze partie sa zdeterminowane i gotowe rozszarpac sie nawzajem na strzepy. Przewaga w obu izbach Kongresu moze zalezec od pojedynczego mandatu. Ale wiesz co? Wlasnie sam siebie uslyszalem. Siedze tutaj i obiecuje ci fundusze na twoj projekt w zamian za zgode na prace w Waszyngtonie. Cofam te slowa. Nie zaslugujesz na to, zebym cie w ten sposob przekupywal. To byl pomysl Magnusa, ale wcale mi sie nie podoba, jak to zabrzmialo, i wcale nie czuje sie z tym dobrze. Po tym wszystkim, co przezyles, po tym, jak odbiles sie od dna i pomogles tylu ludziom, po prostu na to nie zaslugujesz. Niezaleznie od twojej decyzji daje ci slowo, ze ty i dzieciaki, z ktorymi pracujesz, otrzymacie tyle pieniedzy, ile wam potrzeba. Gabe wiedzial, ze jest osaczony - wymanewrowany, przygwozdzony do muru. Nic dziwnego, ze ten facet nigdy nie przegral wyborow. Czy nagla deklaracja, ze bez wzgledu na wszystko zalatwi srodki na rozbudowe Lassa, byla elementem strategii starannie opracowanej przez Magnusa, czy tez Drew zdobyl sie na ten gest spontanicznie i ze szczerego serca? A przede wszystkim: czy to w ogole mialo znaczenie? Po czym poznac, ze polityk klamie? Po tym, ze rusza ustami. Kto to pierwszy powiedzial? Jesli Drew zachowywal sie teraz jak polityk, to zaslugiwal na to, by Gabe odrzekl po prostu: "Dobrze, wezme te pieniadze, a ty sobie znajdz innego lekarza". Ale Singleton nie byl w stanie tego zrobic. Westchnawszy, usiadl naprzeciw przyjaciela. -Wypadek w Fairhaven na pewno wyjdzie na jaw - powiedzial. - Jak zamierzasz sobie z tym poradzic? -Dzieki temu, jak wiele osiagnales, odkad wyszedles, to nie bedzie az tak wielki problem, jak ci sie wydaje. -Moze wedlug Magnusa Lattimore'a. -I innych tez. Gabe wyjrzal przez okno na fiolkowe niebo, na ktorego tle rysowala sie sylwetka Marine One. Jak zwykle wzdragal sie na mysl o tym, ze wypadek i jego potworne konsekwencje zostana wywleczone na swiatlo dzienne. I rowniez jak zwykle - obrazy, w kazdym razie te, ktore potrafil sobie przypomniec, powracaly nieublaganie. On i Drew, jak wszyscy drugoroczni kadeci, swietowali koniec semestru, urzadzajac sobie autentyczna olimpiade alkoholowych gier i zabaw w licznych barach. Karmazyn... Sam Szczyt... U McGarveya. Ostatnim przystankiem, ktory pamietal Gabe, byla Stocznia, jednak wedlug dokumentow sadowych potem bylo jeszcze kilka innych. Jak zawsze podczas takich wypadow, ktore zwykli nazywac "alko-maratonami", Gabe'owi towarzyszyl Drew Stoddard. Nawet jesli - inaczej niz kiedys - nie dotrzymywal Singletonowi kroku szklanka w szklanke i butelka w butelke, to na pewno staral sie, jak mogl. W Fairhaven Gabe'owi nie po raz pierwszy urwal sie film. Szczerze mowiac, mezczyzna byl z tego dosc znany juz od czasow liceum. Z duma mowil o sobie, ze jest ostro grajacym, ostro pracujacym, ostro walczacym, ostro kochajacym, ostro pijacym skurczybykiem. Niewielu znajomych byloby sklonnych polemizowac z ktorymkolwiek sposrod tych okreslen. Nikt nie chcial rowniez dyskutowac z mistrzem rodeo, chlopakiem, ktory na koniec liceum wyglaszal mowe pozegnalna w imieniu uczniow, a jednoczesnie gosciem, ktorego trener akademickiej druzyny futbolu chetnie widzialby w zespole, chociaz Gabe'owi nigdy sie nie chcialo stanac do kwalifikacji. -Alkoholik rzadko kiedy zaczyna jako nieudacznik - powiedzial ma duzo pozniej jego sponsor z AA. - Czesto musi na to ciezko zapracowac i bardzo duzo wypic. Stezenie alkoholu we krwi Gabe'a - trzy i cztery dziesiate promila - innego dwudziestolatka, mniej zaprawionego w ostrym piciu, mogloby zabic. Singleton pamietal mokra od deszczu ziemie u stop stromego nasypu. Pamietal krew, ktora zalewala mu oczy. Przypominal sobie drzacy glos Drew. Przyjaciel wolal do niego gdzies z ciemnosci, w kolko pytal, czy nic mu nie jest. Gabe pamietal rowniez policje... i kajdanki. Stracil panowanie nad pozyczonym samochodem, przelecial przez pas zieleni i zderzyl sie czolowo z malym autem, ktorym kierowala ciezarna kobieta. Dopiero po paru godzinach zaczelo mu sie przejasniac w glowie, ale szczegolow wypadku nigdy sobie nie przypomnial - zadnych. Nie pamietal rowniez mlodej kobiety, ktora zabil wraz z jej nienarodzonym dzieckiem. -Gabe? Glos prezydenta wtargnal w te mysli, ale nie rozproszyl ich do konca. -Hm? Och, przepraszam. -Wciaz jest ci ciezko, prawda? -Ktos taki jak ja nie radzi sobie z tym latwo. Nie wyobrazam sobie, zeby dziennikarze w Waszyngtonie nie wygrzebali tej sprawy z najstraszniejszymi szczegolami. W oczach Amerykanow rok w wiezieniu to chyba kiepska rekomendacja dla kogos, kto mialby sie opiekowac zdrowiem ich prezydenta. -Moi ludzie zapewniaja, ze nie bedzie tak zle. Odbyles kare, ktora wyznaczylo ci spoleczenstwo, a potem poswieciles zycie sluzbie innym. Nawet najwredniejsi dziennikarze musza miec swiadomosc tego, ze rownie dobrze to oni mogli sie wtedy znalezc za kierownica. I nawet najwieksi cynicy docenia to, co od tamtej pory osiagnales. -Dzieki za te slowa. -Obaj wiemy, ze nie bylo latwo. -I nie do konca sie z tym uporalem. Tamten dzieciak mialby teraz ponad trzydziesci lat. Czasami sie zastanawiam, kim by zostal. To stwierdzenie, choc w pelni prawdziwe, chyba zaskoczylo Stoddarda. Przez chwile ten zasluzony pilot mysliwca, a obecnie zwierzchnik najpotezniejszych sil zbrojnych, jakie kiedykolwiek istnialy, nie potrafil znalezc slow. Od wypadku w Fairhaven minely juz trzydziesci dwa lata, a mimo to rany Singletona wciaz byly swieze. -Gabe, ja mowie powaznie - rzekl w koncu Stoddard. - Pofatygowalem sie tu do ciebie osobiscie, bo naprawde cie potrzebuje. Kampania juz sie odbija na moim zdrowiu. Bole glowy, bole brzucha, bezsennosc, ataki biegunki. Jakiego objawu bys nie wymienil, na pewno to mam. Jim po cichu przeprowadzal testy neurologiczne z uwagi na te moje bole glowy, ktore nazywal migrenami. Potrzebuje kogos, komu moglbym zaufac. Kogos, kto nie znizy sie do poziomu waszyngtonskich plotkarzy. Kogos, komu moglbym powierzyc przyszlosc tego kraju. -Ale FBI dalej robi wszystko, zeby znalezc Ferendellego, prawda? -A oprocz nich takze skrzydlo dochodzeniowe Secret Service nie ustaje w wysilkach. -Jesli go znajda i bedzie chcial ponownie objac to stanowisko, wracam do domu. -Masz moje slowo. -Cholera, Drew, wcale mi sie to nie podoba. -Wiem. -Ja jestem paskudnym domatorem. Nie liczac misji w Ameryce Srodkowej, najblizej do podrozy jest mi wtedy, kiedy czytam czasopisma turystyczne u dentysty. Moi wspolnicy uwielbiaja mnie wlasnie dlatego, ze w naglym przypadku zawsze moge ich zastapic. -Wiem, mowili. -Do cholery, Stoddard, dlaczego ty sie zachowujesz, jakbys juz wiedzial, ze ci ulegne? Mlodzienczy usmiech Stoddarda w ostatnich wyborach musial mu zapewnic z dziesiec czy dwadziescia milionow glosow. -Bo jest pan dobrym czlowiekiem, doktorze Singleton. Wiesz, ze tak wlasnie powinienes postapic. -Ile mam czasu na przygotowanie? -Z tego, co sie dowiedzial Magnus, powinny ci wystarczyc dwa dni. -Juz sie nie moge doczekac spotkania z tym twoim Magnusem. -W Waszyngtonie? - spytal Stoddard. -W Waszyngtonie, panie prezydencie. ROZDZIAL 3 Klinika medyczna Bialego Domu znajdowala sie naprzeciwko wejscia do windy, ktora prowadzila do rezydencji Pierwszej Rodziny. Stojac przed lustrem w lazience eleganckiego, trzypokojowego gabinetu, Gabe mial wrazenie, ze czulby sie chyba swobodniej, gdyby wyslano go do kliniki w centrum Bagdadu.Wlasnie minela siodma wieczorem. Zgodnie z umowa smoking i buty dowieziono punktualnie o szostej. Wszystko pasowalo idealnie - nic dziwnego, skoro o kazdy szczegol, za posrednictwem protokolu dyplomatycznego, zadbal Magnus Lattimore. Niestety, zestaw nie zawieral przypinanej muszki ani instrukcji, jak zawiazac te, ktora mu dostarczono. Niedopatrzenie ze strony Lattimore'a - rownie rzadkie, jak zrozumiale. Gabe patrzyl na swoje rece - te same, ktore chwytaly woly na lasso, trzymaly sie wierzgajacych mustangow i zszywaly niezliczone rany. Teraz bez powodzenia zmagaly sie z zawiazaniem w miare znosnego wezla. Doktor oparl na umywalce kartke ze wskazowki, ktore sciagnal z Internetu. Poza tym, ze mial ograniczone zdolnosci manualne, wygladal na spietego i zmeczonego. Kosci jarzmowe nad policzkami byly wydatniejsze niz zwykle, a w ciemnych oczach - o ktorych Cinnie mowila, ze sa tym, co w nim najseksowniejsze - malowalo sie zagubienie. Nic dziwnego. Cztery szalone dni w nowym mieszkaniu, nowym miescie i nowej pracy robily swoje. Oficjalne przyjecie, wyznaczone na godzine osma w prezydenckiej jadalni, pozornie wydano na powitanie prezydenta Botswany niedawno wybranego na druga kadencje. Jak poinformowal Gabe'a przyslany przez Lattimore'a ekspert od spraw afrykanskich, Botswana jest oddanym sojusznikiem Stanow Zjednoczonych i jedna z najtrwalszych demokracji na kontynencie. Tak naprawde liste gosci starannie wypelniono dygnitarzami i czlonkami gabinetu zainteresowanymi czlowiekiem, ktory z wyboru prezydenta mial przywrocic spokoj w Osrodku Medycznym Bialego Domu. Kolejna proba zawiazania muszki i kolejna koszmarna porazka. Miesnie szyi i ramion Gabe'a, ktore zawsze mocno reagowaly na stres i emocjonalne zmeczenie, byly napiete jak struny. Pod skroniami narastal pulsujacy bol. Lekarz uznal, ze jakies lekarstwo na pewno uczyniloby ten wieczor bardziej znosnym - moze kilka pastylek paracetamolu z kodeina. Po Fairhaven poprzysiagl sobie nigdy wiecej nie tknac alkoholu, a przez pierwsze kilka lat po wyjsciu z wiezienia to postanowienie obejmowalo rowniez wszelkiego rodzaju leki. Jednak z uwagi na wiele dolegliwosci ortopedycznych z czasow rodeo i futbolu, a takze na wywolane stresem bole glowy i karku, ibuprofen i zwykly paracetamol coraz czesciej ustepowaly darvonowi i paracetamolowi z kodeina. Kiedy zas dolegliwosci przekraczaly urojona granice miedzy tepym bolem a nieznosnym cierpieniem, Gabe bral wszystko, co akurat znajdowalo sie w apteczce. Wiedzial, ze alkoholik, ktory wychodzi z uzaleznienia, nie postepuje madrze, polegajac na proszkach przeciwbolowych i antydepresantach. Zawsze istnialo niebezpieczenstwo, ze Gabe zacznie sobie wmawiac bol, by usprawiedliwic zazywanie lekow. Jednak i tak juz wiekszosc zycia spedzil, postepujac "jak nalezy". Doktor polozyl muszke wraz z instrukcja na umywalce, postawil szklanke wody na kunsztownym biurku z drewna wisniowego, ktore dekoratorzy w Bialym Domu uznali za wlasciwe wyposazenie biura prezydenckiego lekarza, i sposrod okolo trzydziestu roznych proszkow wyluskal dwie pastylki paracetamolu z kodeina Wszystkie wsypal wczesniej do sloiczka, na ktorym widnialo tylko jedno slowo: "paracetamol". Gdyby ktos odkryl to oszustwo albo znalazl na dnie szuflady opakowania petydyny i antydepresantow schowane w etui na okulary - to trudno. Gdyby Drew spytal o leki, Gabe nie ukrywalby prawdy. Pewnie i tak powinien byl o tym wspomniec juz wczesniej. Wowczas moze dalej siedzialby w Tyler, leczyl ludzi z odciskami na dloniach i uczyl dzieciaki, jak zarzucac lasso. W koncu jednak uznal, ze to wylacznie jego sprawa. Swiat i tak wiedzial juz o nim wystarczajaco duzo. Kodeina wlasnie zaczela podroz z zoladka do mozgu, gdy z glosnym stukiem otwarly sie drzwi do recepcji. -Jest tu kto? - zawolal nieznajomy glos. -Tutaj! - odkrzyknal lekarz. Zdawalo sie, ze bialy mundur admirala rzuca tyle samo swiatla co lampa na biurku, a ze zlocen na daszku czapki emanowal chyba wewnetrzny blask. Mezczyzna przekroczyl prog ze wzrokiem utkwionym w Gabe'a. Nastepnie siegnal za siebie i zamknal drzwi. -Ellis Wright - przedstawil sie, od niechcenia sciskajac dlon lekarzowi. - Prosze wybaczyc, ze nie przyszedlem wczesniej, ale kiedy pan przyjechal, bylem za granica. Zakladam, ze wie pan, kim jestem. W rzeczywistosci oficer okazal sie o wiele potezniejszy, niz sadzil Gabe, obejrzawszy dwie fotografie, ktore pokazal mu Lattimore. Przymiotniki "surowy" i "chlodny" - pierwsze, ktore przyszly doktorowi na mysl, gdy zobaczyl zdjecia - nie oddawaly w pelni charakteru admirala. Ellis Wright byl dowodca wojskowym w kazdym calu. Prosty niczym struna, mial rysy jak wyciosane z kamienia, olowiane oczy oraz ramiona, ktore zdawaly sie zachowywac idealne katy proste. Gdyby kogos zapytac, w jaki sposob ten czlowiek zarabia na zycie, malo kto udzielilby blednej odpowiedzi. Gabe zastanawial sie, czy wzrok Wrighta zawsze byl rownie zimny, czy tez to spojrzenie zarezerwowane bylo specjalnie dla niego. "Ellis Wright sprawuje wladze nad kazdym, kto obraca sie wokol glowy panstwa - wyjasnil Lattimore podczas spotkania. - Jedynym wyjatkiem jestes ty, a w mniejszym stopniu rowniez ja. Ty nie podlegasz nikomu poza samym prezydentem, a i on powinien sie dwa razy zastanowic, zanim zacznie cie rozstawiac po katach. Poprzednik Andrew Stoddarda, Brad Dunleavy, pozwolil, zeby Wright wybral mu osobistego lekarza sposrod wojskowych specjalistow. Nic wiec dziwnego, ze kiedy podczas nowej kadencji wybor padl na Jima Ferendellego, Wrightowi bardzo sie nie podobalo, ze to stanowisko zajmie cywil. Raczej sie nie pomyle, przewidujac, ze z tego samego powodu bedzie mial zastrzezenia wobec ciebie. Tutaj wszystko sprowadza sie do tego, jak blisko jestes prezydenta. Zarowno Ferendelli, jak i ty sprawiliscie, ze w tej hierarchii Wright znalazl sie o oczko nizej". -Kieruje biurem wojskowym Bialego Domu - mowil Wright, wciaz stojac. - Wojsko czuwa nad sprawna i efektywna praca prezydenta od czasow Jerzego Waszyngtona. Odpowiadamy za komunikacje, operacje nadzwyczajne, grupe lotnicza, eskadre prezydenckich helikopterow, Camp David, Agencje Transportu przy Bialym Domu, kantyne Bialego Domu oraz - niezbyt subtelnie zawiesil glos dla zwiekszenia efektu - Osrodek Medyczny Bialego Domu. Jestesmy jednostka wojskowa przez duze W. Wystarczy, ze prezydent pomysli o czyms, co nalezaloby zrobic, a nasi ludzie juz zaczynaja nad tym pracowac. Czy to jest jasne? -Owszem, dosyc jasne. Eee... usiadzie pan? Gabe w ostatniej chwili darowal sobie pytanie, czy admiral kieruje takze wydzialem, ktory wie cos o wiazaniu muszek. -Planuje powiedziec to, co mam do powiedzenia, i wyjsc - ciagnal Wright. - Jedno i drugie moge zrobic na stojaco. Wygladasz mi na cwaniaczka, Singleton. Jestes cwaniaczkiem? Gabe przekrzywil glowe, chcac ta poza zakomunikowac, ze jest otwarty na rzeczowa dyskusje, ale nie da soba pomiatac. -Panie admirale - odrzekl. - Sprowadzono mnie tutaj, zebym dbal o prezydenta. Jestem dyplomowanym internista. Pracowalem zarowno w wielkich, lsniacych szpitalach, jak i w dzunglach Ameryki Srodkowej. Wiekszosc ludzi, ktorzy mnie znaja i wiedza cos o medycynie, uwaza mnie za kompetentnego fachowca. Jesli taka wlasnie jest panska definicja "cwaniaczka", to mozemy miec klopot. -Powiedzialem to juz prezydentowi, kiedy rozwazal kandydatury na miejsce Ferendellego, i tobie powiem to samo: w kazdej dziedzinie medycyny mamy lekarzy tak dobrze wyksztalconych, tak skrupulatnych i tak kompetentnych, ze wiekszosc cywilow, lacznie z toba, nie moglaby za nimi nosic nawet toreb z narzedziami. To jest operacja wojskowa i jestes w niej potrzebny mniej wiecej tak samo jak bykowi cycki. -Prezydent jest najwyrazniej innego zdania. -Dokladnie znam twoj los w Akademii, Singleton. Wywalili cie, bo chlales i zabiles paru ludzi. Dalej chlasz? Zresz pastylki? Gabe uznal, ze czas stawic czola nowemu wrogowi. Zrobil wydech, wstal i zaczal sie zastanawiac, jak prezydenccy spin doktorzy poradziliby sobie z bojka miedzy osobistym lekarzem prezydenta a szefem biura wojskowego Bialego Domu. Mial metr osiemdziesiat wzrostu, ale i tak musial zadzierac glowe, gdy patrzyl na admirala. Przez mysl przemknal mu komiksowy obrazek wlasnej piesci, ktora laduje na kanciastej szczece wojskowego, a nastepnie rozsypuje sie na milion kawalkow. -Czego pan wlasciwie chce, admirale? - spytal. -Zastanawiam sie, doktorze Singleton, czy poswiecil pan choc troche czasu, zeby dowiedziec sie czegos o pracy, ktorej sie pan podjal. - Oczy Wrighta lsnily metalicznym blaskiem. - Na przyklad czy poznal pan szczegoly dwudziestej piatej poprawki do konstytucji Stanow Zjednoczonych. -Sukcesja prezydencka - odparl Gabe, szczesliwy, ze dysponuje chociaz taka wiedza. Jednoczesnie przypomnial sobie, ze Wright oczekiwal niestety szczegolow. -Akurat kwestie sukcesji prezydenckiej - rzekl admiral z nieskrywana pogarda - reguluje ustawa o sukcesji prezydenckiej z tysiac osiemset osiemdziesiatego szostego roku, uzupelniona w tysiac dziewiecset czterdziestym siodmym roku o dwie kolejne pozycje sukcesji po wiceprezydencie: przewodniczacego pro tempore Senatu i przewodniczacego Izby Reprezentantow. -Aha. Lekarz z zadowoleniem stwierdzal, ze powoli zaczyna czuc uspokajajace dzialanie kodeiny. Przez kilka dni, ktore uplynely pomiedzy wizyta Drew w Wyoming a przylotem Gabe'a do Waszyngtonu na pokladzie Air Force One, nikt nie omowil z nim zawilosci dwudziestej piatej poprawki. Przyjmujac, ze bylo to niedopatrzenie ze strony Magnusa Lattimore'a, szef sztabu przebil tym samym niedostarczenie instrukcji wiazania muszki. -Dwudziesta piata poprawka - ciagnal Wright - dotyczy niezdolnosci prezydenta do sprawowania urzedu. Wiele lat zajelo ustalenie wlasciwego brzmienia tego dokumentu i wiekszosc najnizszych ranga funkcjonariuszy medycznych w Bialym Domu potrafi go strescic sekcja po sekcji. Niektorzy znaja cala poprawke na pamiec. -Ci, ktorych zdazylem poznac, rzeczywiscie robili wrazenie bardzo bystrych. -Chce, zeby pan jako osobisty lekarz prezydenta zapoznal sie z ustawa o sukcesji prezydenckiej i nauczyl sie w calosci dwudziestej piatej poprawki - zazadal Wright. -A ja chce, zeby pan przestal wydawac rozkazy cywilowi - instynktownie odpalil Gabe. - Szczegolnie temu, ktorego prezydent sam wybral na swojego lekarza. Przez chwile Singleton mial wrazenie, ze roztopi sie pod wladczym spojrzeniem admirala. "Oni tez zakladaja spodnie nogawka po nogawce, dokladnie tak jak my wszyscy", zwykl mawiac o trudnych przeciwnikach trener Gabe'a z liceum. Jednak w tej chwili doktor nie potrafil sobie wyobrazic admirala Ellisa Wrighta ubranego inaczej niz w mundur. -Tym oddzialem medycznym kieruje ja - powiedzial Wright, powstrzymujac wybuch gniewu. - Jesli stanie sie tutaj cos dziwnego, a ja sie o tym nie dowiem, przysiegam, ze zgniote cie jak pluskwe. Nigdy bys sie nie nadawal do wojska, kolezko, ale niech ci nawet nie przejdzie przez mysl, ze przez to jestes nietykalny. Niech no tylko sie dowiem, ze zatajasz przede mna informacje o zdrowiu prezydenta, a przekonasz sie, jak latwo bedzie cie zniszczyc. Zobaczymy sie na kolacji. Wright wykonal perfekcyjny zwrot w miejscu, otworzyl drzwi, zrobil jeden krok w strone recepcji i wtedy przystanal. -Cromartie? Co pani tu, do cholery, robi?! - warknal. -Ja... ja dzis mam dyzur pielegniarski, panie admirale - odpowiedziala drzacym glosem kobieta. - Od siodmej do dwunastej. Przez kilka sekund panowala kompletna cisza. -No dobrze - odezwal sie w koncu Wright. - Jesli dotrze do mnie, ze ktos sie dowiedzial o mojej rozmowie z doktorem Singletonem, to pani bedzie pierwsza osoba, do ktorej przyjde. -Tak jest, panie admirale. Ale drzwi byly zamkniete. Prawie nic nie uslyszalam. -Cywile - mruknal Wright, otwierajac zewnetrzne drzwi gabinetu, by po chwili je za soba zatrzasnac. Cromartie. To nazwisko nic Gabe'owi nie mowilo, ale wciaz jeszcze nie poznal wielu pielegniarek i asystentow, a nawet kilku lekarzy. -Prosze wejsc, siostro - zawolal. - Otwieramy posiedzenie fanklubu admirala Wrighta. Uslyszal, jak jakies czasopismo laduje na biurku. Chwile pozniej w drzwiach stanela Alison Cromartie. ROZDZIAL 4 Promienna. To slowo wypelnilo mysli Gabe'a w chwili, gdy pierwszy raz zobaczyl Alison Cromartie. Niewiarygodnie promienna. Tak jak admiral Ellis Wright rozswietlil pomieszczenie swoim wykrochmalonym mundurem, tak ona osiagnela to jedynie za pomoca dobrze skrojonego, zielonego - moze lekko niebieskawego - spodniumu i bluzki w delikatnym odcieniu zolci. Zero bizuterii. Jesli w ogole miala makijaz, to niezwykle dyskretny i perfekcyjnie nalozony. Gabe przypomnial sobie, jak na ostrym dyzurze po raz pierwszy spotkal Cinnie - i od razu poprzysiagl sobie, ze to jest wlasnie kobieta, ktora poslubi.Tym razem nie skladal sam przed soba podobnych deklaracji, jednak natychmiast wyczul, ze polubi towarzystwo Alison. Miala niezwykla, egzotyczna urode - ktora, jak sie domyslal, stanowila efekt mieszanki narodowosci - jasnobrazowa skore i zgrabna, wysportowana sylwetke. Kruczoczarne wlosy nosila krotko przyciete, a jej twarz, w ktorej dominowaly ciemne, pelne ciekawosci oczy, zdradzala gotowosc do tego, by rozesmiac sie przy pierwszej okazji. Pielegniarka stanowczo uscisnela mu dlon i przedstawila sie, patrzac Gabe'owi w oczy na tyle dlugo, by wyrazic zainteresowanie. -Z tego, co wlasnie uslyszalem - powiedzial Gabe, wskazujac jej krzeslo po drugiej stronie biurka - to nie Wright pania zatrudnil. A jednak pracuje pani w Bialym Domu. -A jednak pracuje - odparla rzeczowo. -Jak to sie pani udalo? -Kiedys pracowalam z chirurgiem, ktory jest znajomym prezydenta Stoddarda. To on mnie polecil. Poza tym chyba sie bardzo udziela charytatywnie. Kobieta mowila bez akcentu - a jesli juz, to moze z nutka poludniowego. Alison Cromartie albo urodzila sie w Ameryce, albo miala rewelacyjnego nauczyciela angielskiego. -Zajmowala sie juz pani POTUS-em? -POTUS-em? Gabe usmiechnal sie od ucha do ucha. -Kiedy tu przyjechalem, myslalem, ze w calym miescie tylko ja jeden nie znam tego akronimu. -Akronimu? O rany, rzeczywiscie! President of the United States. Nie, tylko raz go spotkalam, ale nie zajmowalam sie jego zdrowiem. Ale akronim mi sie podoba. Zawsze jako ostatnia dowiaduje sie o wszystkim, co jest na topie. -Dla tych, ktorzy bez takich rzeczy byliby chorzy, istnieje podobne okreslenie FLOTUS odnoszace sie do Pierwszej Damy. -W kazdym razie kiedy prezydent polecil mnie admiralowi... chociaz trafniej byloby powiedziec, ze nalegal na moje zatrudnienie, to pracowal tutaj doktor Ferendelli. Wkrotce po moim przyjezdzie zniknal. Fakt, ze nie czulam sie za to odpowiedzialna, swiadczy korzystnie o moim rozwoju osobistym. -Ach, to pani jest jedna z tych! Kolejny klub, do ktorego oboje nalezymy: Lojalne i Honorowe Stowarzyszenie Osob, Ktore Na Pewno Bylyby Odpowiedzialne Za Wybuch Drugiej Wojny Swiatowej, Gdyby Sie Tylko W Pore Urodzily. Usmiech Alison oraz sposob, w jaki sie smiala, powiekszyly liste cech, ktore pociagaly Gabe'a w tej kobiecie. -A jak panu sie tu na razie wiedzie? - spytala. -To dopiero moj czwarty dzien, ale jak dotad nie jest zle, z wyjatkiem tych wszystkich regul protokolu, ktorych musialem sie nauczyc, no i tej rozmowy z admiralem Krochmalem. -To sie nie liczy. -Slyszala pani fragment o tym, jak to nie moglbym nosic toreb za wojskowymi lekarzami? -Owszem, tyle uslyszalam. -Szczerze mowiac, to na razie mi sie wydaje, ze wojskowi lekarze, asystenci i pielegniarki, ktorzy tu pracuja, naprawde sa cholernie dobrzy. -Na mnie tez zrobili wrazenie, ale dam glowe, ze pan rowniez jest calkiem niezlym specjalista. -O ile wiem, wiekszosc moich kolegow i pacjentow w Wyoming tak uwaza. A o moim alkoholizmie tez pani slyszala? -To znaczy... staralam sie nie sluchac. Alison autentycznie sie zarumienila. -Nie ma o czym mowic. Minelo kilkadziesiat lat, odkad ostatni raz pilem alkohol. -Mnie sie pan nie musi tlumaczyc. Moj ojciec nalezal do AA. On byl Cajunem. Tam, gdzie sie wychowal, alkohol stanowil sposob na zycie. Poza tym ja zwykle sama wyrabiam sobie zdanie o ludziach. -I jak mi na razie idzie? -Szlo panu doskonale... a potem pan zapytal. I znow ten usmiech. -Niech sie pani nie martwi, jestem duzo bardziej pewny siebie, kiedy trzeba ratowac pacjenta. -Oby nigdy mi pan tego nie musial udowadniac. Ale mam wrazenie, ze gdy sytuacja tego wymaga, umie pan sobie niezle radzic. Mina, z jaka to powiedziala, nadala temu stwierdzeniu calej gamy znaczen. Gabe usilnie - moze zbyt usilnie - probowal wymyslic dobra odpowiedz, gdy odezwala sie jego krotkofalowka. -Tu Dudziarz - zabrzmial jakby z oddali glos Magnusa Lattimore'a. - Czy ktos widzial doktora? -Mowi doktor Singleton... Odbior. -Tu Magnus. Wciaz w gabinecie? Skad wiedziales, gdzie ja jestem? - pomyslal Gabe. -Tak - powiedzial. -Za dziesiec minut wpadne odwiezc pana na kolacje. -Rozumiem. -I jeszcze jedno. -Tak? -Gdyby admiral cos mowil, to niech pan nie zwraca na to uwagi. On tylko znaczy swoje terytorium. -Znaczy terytorium. Zrozumiano. -Pana pierwsza galowa kolacja - powiedziala Alison, kiedy Gabe odkladal radio. - Ekscytujace. -Wie pani co? Niech pani idzie na te kolacje, a ja tu sie wszystkim zaopiekuje. Dobrze czuje sie w stajni, ale nie na salonach. Szczegolnie na trzezwo. -Na czyja czesc jest ta kolacja? -Hm... To zalezy kogo spytac. Albo na czesc prezydenta Botswany, albo moja, tyle ze w mniejszym zakresie. -Czyli gosc honorowy! -Taki pomocniczy. Ludzie sa zaniepokojeni zniknieciem doktora Ferendellego, wiec prezydent Stoddard postanowil, ze powinni poznac czlowieka, ktory go zastepuje. Chce ich przekonac, ze glowa panstwa jest pod dobra opieka. -To ma sens. W takim razie do tego smokingu chyba by sie przydala jakas muszka. Moze ta, ktora tak od niechcenia spoczywa na umywalce w lazience? -Ma kare za niesubordynacje. -Nie ma nic gorszego niz bezczelna, niewdzieczna muszka. Juz ja z takimi mialam do czynienia. -Gdyby sie pani udalo te tutaj utemperowac, to obiecuje pani roczny zapas szpatulek. -I nadmuchana gumowa rekawiczke, pomalowana jak kogut? -Alez z pani bezwzgledny negocjator. -A zeby pan wiedzial. Alison wziela muszke z umywalki. Wspiela sie na palce i zawiazala ja w niecala minute. Gabe zalowal, ze nie potrzebowala wiecej czasu. Wdychal zapach jej szamponu albo moze bardzo delikatnych perfum. Kiedy pielegniarka zrobila pare krokow w tyl, by przyjrzec sie swemu dzielu, postanowil, ze pobije rekord Guinnessa we wstrzymywaniu oddechu. -Prosze bardzo, doktorze - powiedziala. - Calkiem, calkiem. -Gratuluje, siostro. Wielce sie pani przysluzyla Stanom Zjednoczonym Ameryki. -Moj kogut ma byc usmiechniety i z autografem - odparla. ROZDZIAL 5 Swiatlo sloneczne nigdy nie docieralo do stumetrowego przejscia podziemnego pod Levalee Street. Tunel, polozony zaledwie kilka kilometrow od siedziby wladz najpotezniejszego panstwa na ziemi, stanowil zywy symbol biedy w tym najbogatszym ze spoleczenstw. Szczerze mowiac, pod wieloma wzgledami zasady tego podziemnego swiatka byly rownie zlozone i w rownym stopniu ograniczaly swobode, jak reguly otaczajacej go cywilizacji. Najwazniejsze zas bylo to, aby nigdy nie zadawac sie z obcymi.Mezczyzna pojawil sie w poludniowym wejsciu do zapuszczonego tunelu, kiedy nad miastem zapadal zmrok. Mial na sobie ciemna koszule z dzianiny i jasnobrazowa marynarke. Wygladal zwyczajnie pod kazdym wzgledem - przynajmniej do momentu, gdy wyciagnal zza paska mocna latarke oraz pistolet Heckler and Koch kaliber.45 z tlumikiem. W Missisipi jako dziecko nauczyl sie strzelac do zwierzyny, a jako snajper w wojsku - do ludzi. Przez kilkanascie lat, odkad zostal zwolniony, mial duzo czasu, by doskonalic swe zdolnosci. Zwykle uzywal imienia Carl - Carl Eric Porter. Mial tez jednak wiele innych. Jak zwykle dobrze mu placono i jak zwykle rozkoszowal sie swoja robota. Przez pare chwil Porter stal nieruchomo, pozwalajac oczom przyzwyczaic sie do mroku. Bez wysilku kazal zmyslom zapomniec o woni smieci, brudu, uryny, alkoholu i robactwa. Bywalo gorzej. Przed nim, po obu stronach tunelu, ciagnely sie rzedy kartonowych pudel i tymczasowych przybudowek. Co cztery lata, kiedy caly swiat zjezdza sie do Waszyngtonu na zaprzysiezenie nowego badz ponownie wybranego prezydenta, policja zapuszcza sie do przejscia pod Levalee i w inne podobne miejsca, przegania mieszkancow, czasem nawet puszcza z dymem ich prowizoryczne wioski. Jednak wkrotce powraca tam zycie, tak jak do lasu po wybuchu wulkanu. Po niedlugim czasie osiedle znow wyglada tak jak niegdys. Do wyborow zostalo juz tylko kilka miesiecy, wiec cykl niedlugo mial sie zaczac od nowa. Ale w tym momencie wszyscy w przejsciu pod Levalee martwili sie wylacznie intruzem. Swiadom, ze patrza na niego dziesiatki par oczu, Porter wsunal na rece gumowe rekawiczki. Steve Crackowski, szef ochrony jakies firmy - Portera niezbyt interesowalo jakiej - zlecil mu odnalezienie i wyeliminowanie mezczyzny nazwiskiem Ferendelli. Crackowski dostal cynk, ze ten czlowiek, lekarz, kryje sie wsrod biedakow, ktorymi kiedys zajmowal sie w pobliskiej darmowej przychodni. To byla juz druga wioska kloszardow, ktora odwiedzil Porter. Mial silne przeczucie, ze moze byc ostatnia. Upewniwszy sie, ze mieszkancy tunelu zdazyli sie przyjrzec pistoletowi, schowal go z powrotem za pas i wyciagnal z kieszeni fotografie Ferendellego. Nastepnie stanowczym krokiem ruszyl pomiedzy kartonowymi domostwami, swiecac latarka to na prawo, to na lewo. Ilekroc promien swiatla trafil na czyjas twarz, Porter przystawal i pytal o czlowieka ze zdjecia. -Sto dolcow - powiedzial jednemu z mezczyzn na tyle glosno, by wszyscy uslyszeli. - Powiesz mi, gdzie ten facet, i stowa jest twoja. A jak mi nie powiesz, to ktoremus z was stanie sie duza krzywda. Przez lata mezczyzna robil, co mogl, by zachowac swoj rodzimy akcent charakterystyczny dla Missisipi. Wielu ludzi, na ktorych mial zlecenie, dawalo sie zwiesc jego sposobowi mowienia. Stereotyp poludniowca usypial czujnosc rozmowcow. Ich blad. -Bialy, metr siedemdziesiat osiem wzrostu, piecdziesiat piec lat, szczuply, waska twarz. Gadajcie no. Predko. Zaraz strace cierpliwosc, a daje wam slowo, ze wolelibyscie tego uniknac. Zadnej reakcji. Spogladajac na boki, Porter posuwal sie dalej naprzod. Niesamowita, napieta cisze przerywaly tylko kaslanie oraz chrzakniecia chorych gardel. Zabojca co jakis czas przystawal i kopal w podeszwy obdartych butow, w ten sposob zmuszajac ich wlascicieli, by podniesli wzrok. -Ty tam, widziales tego czlowieka? Sto dolcow to kupa szmalu. Sekaty, zasuszony mezczyzna, ktory kleczal przy swoim domku z pudla po lodowce, spojrzal na Portera nieobecnym wzrokiem kaprawych oczu i pokrecil glowa. Potem odkaszlnal flegma i splunal w strone intruza. Porter bez chwili namyslu wyciagnal pistolet i z niecalych trzech metrow strzelil kloszardowi prosto w oko. Cisza. -Poczekam minute. Jak nic nie uslysze, to odwiedze ktoregos z was. Macie ostatnia szanse. -On uciekl! Porter obrocil sie w strone, skad dobiegl glos, i skierowal promien latarki na jego wlasciciela. Biedak oslonil twarz przed swiatlem. -Kiedy? - zapytal stanowczo zabojca. -Dopiero co, jakzes pan przyszedl. O, tamtedy poszedl. -Frank, ty skurwielu! - zawolal ktos. - Doktor byl dla nas dobry. -Trzymaj, Frank - rzekl Porter, rzucajac mezczyznie banknot. - Zaszalej sobie. Rzucil sie biegiem do wylotu tunelu i wyjrzal na zewnatrz. Potem schowal latarke za pasek, a z kieszeni marynarki wyjal jakies urzadzenie, ktore przypominalo pilota. Zwrocil je w strone rzedow kartonowych domostw i kilkakrotnie wcisnal guzik. Nic. W koncu, nie ogladajac sie nawet na czlowieka, ktorego wlasnie zabil, Carl Eric Porter wspial sie na nasyp i zniknal. Przez nastepne dziesiec minut w przejsciu pod Levalee slychac bylo tylko chrapliwe oddechy czterdziesciorga kobiet i mezczyzn, chrzakniecia chorych gardel, a od czasu do czasu dzwiek odpalanej zapalniczki. Wreszcie z glebi posklejanego tasma, prowizorycznego domku z kartonu - na przeciwleglym koncu tunelu w stosunku do wyjscia, ktorym wydostal sie morderca - wykaraskawszy sie spod wilgotnego, splesnialego spiwora z Harrym Potterem, wylonil sie Jim Ferendelli, prezydencki lekarz. Brudny i zmizernialy, nie roznil sie niczym od reszty kloszardow. -I co myslisz, Santiago? - spytal wyniszczonego mezczyzne, ktory siedzial na ziemi przed domkiem. -Chyba sobie poszedl - odparl tamten z silnym hiszpanskim akcentem - ale pewnie jeszcze wroci. -Zrobil komus krzywde? -Zabil starego Gordona. Ot, tak po prostu. Zastrzelil go, jak gdyby nigdy nic. -Cholera. Przykro mi, Santiago. -Frank chyba pana uratowal. -Slyszalem. Wszyscy wykazaliscie sie niezlym refleksem. -W przychodni zawsze byl pan dla nas dobry. -Musze juz isc. Dziekuje, ze mnie ukryliscie. Tak mi przykro z powodu Gordona. Podziekuj ode mnie Frankowi i calej reszcie. -Zyczymy panu wszystkiego dobrego, panie doktorze. Ferendelli, wciaz na czworakach, poczolgal sie w strone wylotu tunelu, a potem puscil sie biegiem przez glebokie mokradlo w strone sasiedniej ulicy. ROZDZIAL 6 Gabe stal kilka krokow od drzwi, ktore prowadzily z Sali Czerwonej do Reprezentacyjnej Jadalni. Na prawo kwartet smyczkowy gral jakis utwor, chyba Mozarta. Z kolei na lewo powszechnie lubiany wiceprezydent Tom Cooper III wraz z zona rozmawiali z sekretarzem stanu. Po calym pomieszczeniu rozsiani byli czolowi przedstawiciele obu partii, a takze czlonkowie gabinetu. W przeciwleglym koncu sali stal Calvyn Berriman, prezydent Botswany. Sciskal dlonie nieprzerwanie naplywajacym dygnitarzom, a jednoczesnie wital uprzejmym skinieniem glowy kazdego, kto przechodzil obok.Gabe nie potrafil powstrzymac szyderczego usmiechu. Poza nim nikt z obecnych na galowej kolacji nie myslal raczej o Rickym "Kosie" Gentille'u, o "Brzytwie" Tuftsie ani o zadnym z wiezniow, z ktorymi kiedys w Zakladzie Karnym w Hagerstown w stanie Maryland Singleton dzien w dzien stal w kolejce po jedzenie. Niekonczace sie kolejki, pozbawiajace godnosci inspekcje, lapowki, gangi, szmuglowanie, konflikty osobowosci, przemoc, ignorancja, nawet rzadkie akty heroizmu - Gabe nienawidzil kazdej chwili owego roku, ktory spedzil w wiezieniu. W kazdej sekundzie myslal tylko o tym, zeby unikac kontaktu wzrokowego ze wspolwiezniami, zeby stac plecami do sciany, zeby pozostac niewidzialnym. Trzy tysiace szescset sekund na godzine, osiemdziesiat szesc tysiecy czterysta sekund dziennie. Te liczby byly wyryte w jego swiadomosci jak tatuaze z obozu smierci. Pomimo to - chociaz musial przyznac, ze od tamtej pory, gdy przez rok nosil pomaranczowy kombinezon wiezienny, zaszedl bardzo daleko - w pewnym sensie wsrod mordercow i innych kryminalistow czul sie mniej nieswojo niz w tej chwili. Wczesniej podzielil sie swym niepokojem z prezydentem oraz z sekretarzem Bialego Domu do spraw protokolu, blagajac, by nie wciagano go na liste gosci, nie mowiac juz o przedstawianiu - jako jednej z dwoch osob na przyjeciu - calej waszyngtonskiej smietance towarzyskiej. Jednak zaproszenia juz zostaly rozeslane, w Waszyngtonie zas wciaz panowala nerwowa atmosfera zwiazana ze zniknieciem Jima Ferendellego. Prezydent chcial zapewnic politykow oraz wyborcow, ze jego zdrowie jest w dobrych rekach. -Dobrze pan sobie radzi, doktorze. Szef sztabu, Magnus Lattimore, pojawil sie niespodziewanie tuz obok Gabe'a. Byl drobnym, ruchliwym mezczyzna o chlopiecej twarzy i marchewkowych wlosach. Mowil z lekkim celtyckim akcentem. Ze wszystkich ludzi prezydenta o nim Gabe wiedzial najwiecej: imigrant ze Szkocji, absolwent Harvardu, niezmordowany, madry pod kazdym wzgledem, stanowczy, skrupulatny, bezkompromisowy, a przy tym obdarzony cietym dowcipem. Poza tym Gabe nie mial najmniejszych watpliwosci, ze Magnus jest calkowicie oddany Andrew Stoddardowi, jego prezydenturze oraz walce o reelekcje. -To ten stroj - odparl Gabe. - Wystarczy mnie ubrac w smoking i od razu zmieniam sie w salonowca. -To widac. Panska muszka od razu zdradza, ze pomimo zapewnien nie jest pan tylko prowincjonalnym kowbojem. -Jak to? -Sposob wiazania muszki to rzecz bardzo indywidualna. Nigdy nie nalezy jej wiazac perfekcyjnie. Pan zawiazal swoja z doskonala niedoskonaloscia. To wiele mowi o panskim wyrafinowaniu, chocby pan chcial uchodzic za nieokrzesanca, ktory umie zakladac tylko siodla. -To dlatego nie kazal mi pan przyslac przypinanej muszki? -Mozna tak powiedziec. Bylem gotow panu pomoc, gdyby zaszla potrzeba. Kiedy ma sie do czynienia z ludzmi, kazde zrodlo informacji jest dobre. Gdybym kiedykolwiek mial pokuse, zeby pana nie doceniac, a naprawde jestem od tego daleki, to wystarczy, ze przypomne sobie, z jaka wprawa wiaze pan muszke. Gabe oczyma wyobrazni ujrzal Alison Cromartie, jej zmarszczone brwi, gdy skupiala sie na zadaniu. Czy celowo zawiazala wezel nieco krzywo? Tak naprawde sam tego nawet nie zauwazyl. Rzeczywiscie nadawal sie tylko do zakladania siodel. -Czy ten artykul w "Washington Post" o moim przyjezdzie to panska sprawka? - spytal. -Mamy tam kilku dobrych znajomych - odrzekl jak zawsze enigmatycznie Lattimore. -Zamierzalem sie nie wychylac, az zakoncze prace. -Luksus podejmowania takich decyzji moze pan miec w Wyoming. Tutaj musi pan robic to, co jest najbardziej korzystne dla prezydenta. -Zdazylem zauwazyc. A propos, gdzie on sie podziewa? -Szczerze mowiac - Lattimore spojrzal na swoj zegarek marki Omega - wlasnie sie spoznia. Prezydencki szef sztabu spochmurnial. -Cos nie tak? -Nie, nie. Ale zwykle jest dosyc punktualny, a Calvyn Berriman to polityk, ktorego lubi i ceni. Wychodzil z siebie, zebym zalatwil z Joe Malzonem, szefem cukiernikow, tort w ksztalcie flagi Botswany. A to jest szalona flaga: zebry, afrykanskie tarcze, kly sloniowe, a nawet leb byka doskonale wykonany z czarnej polewy. W porownaniu z ich flaga nasza jest nijaka. -Zostawcie dla mnie glowe byka. Poluje na nie na przyjeciach urodzinowych od malego. Poza tym prosze o informacje, czy Drew bedzie chcial, bym w ciagu najblizszych kilku godzin kogos badal. Teraz jest idealny moment, zebym sobie poszedl. W Wyoming przekupywalem szpitalnego dyspozytora, zeby wzywal mnie pagerem, kiedy nie potrafilem w zaden inny sposob uciec z koktajlu albo, co gorsza, z uroczystej kolacji. Chocbym nie wiem jak wiazal muszke, to tylko kwestia czasu, zanim popelnie tutaj jakas straszna gafe. -Niech pan pamieta, zeby palcami jesc tylko pieczywo, nie siorbac zupy prosto z talerza i starac sie nie zwymiotowac na sasiada. To cala filozofia. -Siorbac pieczywo, jesc zupe palcami i wymiotowac na goscia honorowego. Zapamietam. -Ach, i jeszcze najwazniejsze: niech pan nawet przez moment nie wierzy, ze ktokolwiek tutaj jest bardziej zainteresowany sluchaniem pana niz sluchaniem samego siebie. W tym miescie czlowiek, ktory potrafi sluchac, jest jak jednooki w krainie slepcow. -Usta zamkniete, uszy otwarte. Dam rade. -Swietnie. A skoro juz mowa o salonowcach, to zanim sie rozejdziemy, chcialbym panu jeszcze kogos przedstawic. Slyszal pan o Lily Sexton? Gabe pokrecil glowa. -A powinienem? -Jesli wygramy wybory, jedna z pierwszych decyzji prezydenta bedzie utworzenie nowego stanowiska w rzadzie: sekretarza do spraw nauki i techniki. Zostanie nim wlasnie doktor Lily Sexton. -Jest lekarka? -Nie, ma doktorat z fizyki molekularnej albo czegos w tym rodzaju. W Princeton Carol chodzila na jej wyklady. Chociaz Gabe byl na slubie Carol i Drew Stoddardow, a na przestrzeni lat spedzil w towarzystwie zony prezydenta sporo czasu, to jednak wiedzial o Pierwszej Damie bardzo malo. Mial swiadomosc tego, ze jest niesamowicie inteligentna, ale nigdy by nie pomyslal, ze studiowala fizyke molekularna. -Sekretarz do spraw nauki i techniki - powtorzyl. - Ciekawe, gdzie znajduje sie to stanowisko w hierarchii sukcesji prezydenckiej. -Niech pan sie ugryzie w jezyk. -Racja. Widzi pan? Przeciez mowilem, ze to tylko kwestia czasu, zanim palne jakies glupstwo. -Wszystko w porzadku. Niech pan tylko pamieta o jednookim. Lily stoi tam. Nietrudno ja rozpoznac, biorac pod uwage to, ze wszystkie kobiety na tej sali maja na sobie drogie suknie wieczorowe, a ona jest ubrana w smoking. Lattimore ujal Gabe'a pod ramie i poprowadzil na druga strone Sali Czerwonej, aby przedstawic go Lily Sexton - juz drugiej ciekawej i atrakcyjnej kobiecie, ktora lekarz poznal w ciagu godziny. Lily roztaczala wokol siebie olsniewajaca aure wiecznej mlodosci. Na ten efekt skladalo sie wiele czynnikow. Lsniace, srebrne wlosy tworzyly elegancka, krotka fryzure. Twarz kobiety, praktycznie pozbawiona zmarszczek, miala niezwykle inteligentny wyraz, ktory podkreslaly przenikliwe, zielononiebieskie oczy. Czarny smoking byl idealnie skrojony do jej szczuplej, smuklej figury, a tuz nad gornym guzikiem marynarki - tam, gdzie bylaby koszula, gdyby Lily miala ja na sobie - blyszczal imponujacy turkusowy wisior na srebrnym lancuszku. Na nogach miala drogie kowbojki ze skory aligatora. Ten element westernowego stylu stanowil wyrazny sygnal, ze kobieta za nic ma obowiazujaca mode, chociaz jednoczesnie Gabe przypuszczal, ze jej ubior, wlacznie z turkusowym pierscionkiem oraz kolczykami, kosztowal tyle samo co suknie innych pan na sali - jesli nie wiecej. -Przepraszam, jesli to zabrzmi niestosownie - powiedzial lekarz, kiedy Lattimore zostawil ich samych - ale Magnus mowil, ze byla pani jednym z wykladowcow Carol. Nie wiem dokladnie, ile lat ma Pierwsza Dama, ale cos mi sie nie zgadza w rachunkach. -Alez dziekuje, doktorze - odparla Lily z przyjemnym dla ucha zaspiewem. Gabe obstawial Arizone. - Pochlebia mi pan. Jednak obawiam sie, ze moj przyjaciel Magnus troche pomieszal fakty. Kiedy Carol studiowala, bylam doktorantka, a nie wykladowca. Jestesmy serdecznymi przyjaciolkami, odkad tylko sie poznalysmy. Dzieli nas nie wiecej niz piec, szesc lat. Bylaby wspanialym naukowcem, ale miala inne plany. -Ach tak, dylemat Carol Stoddard - rzekl Gabe. - Probowki, palniki i biale myszki albo okazja poslubienia wspanialego bohatera wojennego i nie lada przystojniaka oraz mozliwosc zmiany swiata na lepsze. Hm. Niech no pomysle... -Prosze mi wierzyc - odparla Lily - gdybym spotkala takiego mezczyzne, jakim jest Drew Stoddard, podjelabym identyczna decyzje. Zreszta w moim zyciu bylo kilku mezczyzn, za ktorych moglabym wyjsc, ale zaden nie mial wytrwalosci Drew. No dobrze, panie doktorze, a jak tam do tej pory panskie medyczne doswiadczenia w Waszyngtonie? -Kilku dygnitarzy goszczacych w Bialym Domu skierowano do mojej przychodni z roznymi siniakami i rozstrojem zoladka, ale Pierwszy Pacjent na szczescie dzwonil do mnie tylko po to, by powiedziec, ze wielu ludzi chce mnie poznac, wiec lepiej, zebym przyszedl na te kolacje. -O tak, jako jedna z tych osob chcialabym panu pogratulowac. -Dziekuje. Ale to pani naleza sie gratulacje. Magnus mowi, ze wejdzie pani do rzadu. -O ile wygramy. -Wygramy. -W takim razie bede pierwszym w historii sekretarzem do spraw nauki i techniki. -Prosze mi wybaczyc, jesli wyjde na ignoranta, ale jakie jest stanowisko prezydenta w kwestii nauki i techniki, skoro musi az utworzyc nowe stanowisko w rzadzie? -Szczerze mowiac, to czesc programu partii. Prezydent jest zdania, ze rzad federalny powinien bardziej zdecydowanie zaangazowac sie w kontrole rozwoju badan naukowych: komorki macierzyste, klonowanie, nanotechnologia, paliwa alternatywne, fizjologia rozrodu, wykorzystanie cyberprzestrzeni i tak dalej. Agencja do spraw Zywnosci i Lekow i tak jest przytloczona praca, wiec obecnie nie ma w rzadzie zadnej komorki, ktora skoordynowalaby badania niezbedne do opracowania wlasciwego ustawodawstwa. -Nie wiedzialem, ze Drew jest taki stanowczy w kwestii rzadowej kontroli nad nauka i technika. -Po pierwsze, to nie jest ani kwestia stanowczosci, ani kontroli, a po drugie, to bardziej inicjatywa Carol niz Drew. Administracja nie sprzeciwia sie badaniom w zadnej dziedzinie nauki, jednak uwaza, ze obywatele maja prawo wiedziec, co sie dzieje, i sledzic, czy jakis konkretny produkt albo program badawczy moze w nieprzewidziany sposob wyrzadzic szkode lub zmusic podatnika do poniesienia kosztow. -Wyglada na to, ze znalezli do tego zadania wlasciwego czlowieka. -Milo z pana strony. Och, doktorze, bardzo przepraszam, ja sobie pana tak bezczelnie zawlaszczylam, a przeciez jako honorowy gosc na pewno ma pan jeszcze do poznania wiele osob wazniejszych ode mnie. Nie, nie mam do poznania nikogo, kto bylby wazniejszy niz pani, pomyslal Gabe. -Szczerze mowiac - powiedzial glosno - jestem wdzieczny, ze mnie pani ochronila przed tlumem. Pamietam, ze jezdzilem konno po pustyni, potem przyjechal prezydent, a nastepnie znalazlem sie tutaj. Czuje sie jak Alicja, ktora spada w krolicza nore. Gabe pokazal gestem sale. -No tak - zawolala Lily - pana zywiolem sa otwarte rowniny. Pan jest z Wyoming, prawda? - Wydobyla z kieszeni marynarki plaskie, srebrne pudeleczko i podala Gabe'owi wizytowke w kolorze jasnej lawendy. - Nie potrzebuje sukni ani nawet torebki, ale w tym miescie zasada numer jeden brzmi: nigdy, przenigdy nie rozstawaj sie z wizytownikiem. -Magnus zadbal o to, zebym swoj znalazl w szufladzie biurka zaraz po przyjezdzie. Teraz juz wiem dlaczego. Niestety, tam tez pozostal. Na wizytowce byl prosty napis: "Stajnie Lily Pad", adres w Wirginii, a w rogu - ozdobne litery SLR -Urodzilam sie w zachodnim Teksasie - powiedziala. Lily - i tam, skad pochodze, mowi sie, ze pieniadze zarabia sie przede wszystkim po to, zeby hodowac konie. -W Wyoming mawiamy, ze kon to ni mniej, ni wiecej tylko czworonozny psychoanalityk. -W zasadzie na jedno wychodzi. - Jej smiech byl niewymuszony i bardzo powabny. - W Lily Pad mamy tak wspaniale konie pod siodlo, ze trudno gdziekolwiek znalezc lepsze. Chyba ze lubi pan skakac. Takie tez mamy. -Skakanie na koniu ma dla mnie rownie malo sensu jak skakanie bez konia. Wyznaje zasade, ze wszystko zawsze mozna obejsc dookola. -Wobec tego prosze do mnie zadzwonic. Pokaze panu z konskiego grzbietu moj przybrany stan. -Bardzo chetnie. Juz zaczalem tesknic za mydlem do siodla. -W takim razie im wczesniej, tym lepiej. Gabe wiedzial, ze zagadkowa mina, z jaka powiedziala te slowa, nie da mu spokoju, poki wspolnie nie rusza na szlak - niezaleznie od tego, kiedy to nastapi. Ledwie pozegnal sie z Lily, a juz pojawil sie przy nim admiral Ellis Wright. Przedstawil Gabe'a jakiemus generalowi slowami: "Moj czlowiek w Bialym Domu". Nie okazywal ani sladu niecheci, ktora byla tak wyrazna podczas niedawnej rozmowy w gabinecie. General i admiral odeszli przywitac sie z Calvynem Berri-manem, pozostawiajac lekarza pograzonego w rozmyslaniach o dwulicowosci. Czy w tym miescie naprawde nikt nie mowi tego, co mysli, i nie ma na mysli tego, co mowi? Wlasnie w tej chwili Gabe dostrzegl Lattimore'a. Mezczyzna stal w drzwiach do holu i pokazywal lekarzowi spojrzeniem oraz dyskretnymi ruchami glowy, zeby do niego podszedl. Jednoczesnie nie przestawal sie usmiechac i klaniac przechodzacym gosciom. Twarz - w kazdym razie w odczuciu Gabe'a - mial ponura. Lekarz powoli, niespiesznie ruszyl w strone szefa sztabu. Wspolnie przywitali sekretarza obrony wraz z zona, a nastepnie szefa Rady Bezpieczenstwa Narodowego. Gabe mial wrazenie, ze teraz - ukrywajac prawdziwe uczucia za pogodnym usmiechem - wreszcie przypomina pozostalych gosci. -Jakis problem? - spytal cicho, starajac sie nie patrzec na Lattimore'a. -Mozliwe. Niech pan odczeka dwie minuty, po czym pojdzie do gabinetu po swoja torbe. Prezydencki agent Secret Service, Treat Griswold, bedzie na pana czekal. Pojdziecie na gore do rezydencji. -Czy powinienem zabrac cos konkretnego? - spytal Gabe. -Nic poza otwartym umyslem. ROZDZIAL 7 Usilnie probujac zachowywac sie z nonszalancja, Gabe podniosl lekarska torbe, ktora stala na podlodze przy biurku."Otwarty umysl". Co, u diabla, Lattimore chcial przez to powiedziec? Kiedy Gabe wrocil do recepcji, Treat Griswold juz na niego czekal. Uniosl dlon, nakazujac, zeby lekarz byl cicho i nie ruszal sie z miejsca. Ostroznie wyjrzal na korytarz, po czym gestem polecil Gabe'owi, aby przeszedl do windy, ktora w tym czasie inny agent odblokowal elektronicznym kodem. -Czy prezydent ma klopoty? - spytal doktor, kiedy dzwig ruszyl. -Chyba wlasnie pan sam musi to stwierdzic - odparl Griswold. Winda zatrzymala sie pietro wyzej i mezczyzni weszli do niewielkiego przedsionka. Stamtad dwuskrzydlowe drzwi prowadzily do przestronnego, elegancko umeblowanego przedpokoju rezydencji Pierwszej Rodziny. Griswold wskazal Gabe'owi droge do glownej sypialni, po czym wrocil w poblize windy. -W razie potrzeby prosze mnie zawolac - powiedzial powaznym wyrazem twarzy. Do przedpokoju wszedl Magnus Lattimore. -Widzial was ktos? - spytal Griswolda. -Nikt. -Dobrze. Wezwalem asystenta wojskowego z Futbolowka. Zatrzymaj go w holu. -Tak jest. Futbolowka! Podczas szkolenia zapoznawczego poinformowano Gabe'a, ze "Futbolowka" to kryptonim, ktorym okresla sie walizke zawierajaca kody oraz sprzet potrzebny Rozgrywajacemu - czyli prezydentowi - do rozpoczecia z dowolnego miejsca na swiecie odwetowego lub wyprzedzajacego ataku jadrowego, ktory moglby stanowic wstep do Armagedonu. Ilekroc prezydent wyjezdza z Bialego Domu, walizke zabiera asystent wojskowy z jednej z pieciu sluzb. Jak powiedzial Gabe'owi Lattimore, w Futbolowce znajduja sie rowniez dokumenty dotyczace sukcesji prezydenckiej. Szef sztabu zwrocil sie teraz do Gabe'a. Jego przenikliwe spojrzenie o malo nie wypalilo lekarzowi dziury posrodku czola. -Prosze isc przodem - powiedzial Lattimore. Wszedl za Gabe'em do sypialni i cichutko zaniknal za soba rzwi. Prezydent Stanow Zjednoczonych siedzial na lozku wyprostowany, z nogami wyciagnietymi przed siebie i plecami przycisnietymi do masywnego, mosieznego wezglowia. Oczy mial szeroko otwarte, wzrok dziki, niespokojny - na twarzy mezczyzny malowalo sie przerazenie. Jego palce byly w ciaglym ruchu, niczym wodorosty poruszane przez fale. Kaciki ust na zmiane napinal i rozluznial. Pierwsza Dama stala tuz obok lozka, po lewej stronie. W prostej, czarnej sukni z odkrytymi ramionami wygladala olsniewajaco. Na jej twarzy malowala sie dziwna mieszanka niepokoju i wstydu. -Zachowuje sie tak od dwudziestu minut - powiedziala bez powitania. -Wiem o jego astmie i migrenach - odparl Gabe. - Czy ma tutaj swoje lekarstwa? -Tak. Poza tym czasami bierze paracetamol albo ibuprofen na bole plecow. -Moglabys ich poszukac? Przynies wszystkie leki, ktore znajdziesz. I jeszcze jego inhalator. Pierwsza Dama pospieszyla do lazienki. Nagle Stoddard zaczal sie kiwac w przod i w tyl jak ortodoksyjny zyd podczas modlow. Po paru minutach wreszcie zauwazyl Gabe'a. -Gabe, Gabe, moj stary druhu, co ty tu, u diaska, robisz? - zawolal, nie przestajac sie kiwac. -Panie prezydencie, jestem tu, poniewaz zaczal sie pan nagle dziwnie zachowywac. -"Panie prezydencie, panie prezydencie"... Wszyscy do mnie tak mowia. Panie cholerny prezydencie. Nie wytrzymam, jakie zadecie. O, prosze, nawet nie czuje, ze rymuje. Ale nie ty, nie Gabe Singleton, moj stary druh, moj kumpel. Ty masz do mnie mowic Drew. Mow mi Drew, to ci bede ufal. Nie tak jak innym. Innym nie ufam. Poza moja sliczna Carol. Prawda, ze jest sliczna? Ej, gdzie ona jest? Dokad poszla? No i oczywiscie ufam tez mojemu kochanemu Magnusowi. Kochany Magnus, co o wszystkim mysli. Jak ktokolwiek moglby mu nie ufac? Ale cholernemu wiceprezydentowi Tomowi Cooperowi, niech go szlag, trzeciemu... jemu ani troche nie ufam. Ani Bradfordowi Dunleavy'emu, niech go szlag. Jemu tez nie. On chce mi skopac tylek w wyborach i zabrac nam ten dom. Chce nas stad wyeksmitowac. I cholernym Chinczykom tez nie ufam. Jesli chodzi o zaufanie, to oni sa najgorsi ze wszystkich... Doktorze Gabe, ja sie nie moge przestac kiwac... w przod i w tyl... w tyl i w przod. Pomoz mi sie przestac kiwac, to podwoje ci pensje. A wiesz, komu naprawde nie mozna ufac? Arabom nie mozna ufac. Arabom! Moze trzeba by wziac jakies male urzadzenie jadrowe... bo my je tak nazywamy: "urzadzenia jadrowe"... i wysadzic ich wszystkich w powietrze. To by raz na zawsze zalatwilo cholerny kryzys bliskowschodni. Przy okazji mozna by zalatwic Izrael i zaczac wszystko od nowa... Carol Stoddard wrocila do sypialni z rekami pelnymi lekow. Miala rowniez inhalator. Podala to wszystko Gabe'owi. Ten przyjrzal sie kolejno kazdemu opakowaniu i odlozyl, jedno po drugim, na stolik przy lozku. Zadnych niespodzianek - o wszystkich lekach wiedzial juz wczesniej. Gabe ostroznie podszedl do lozka z prawej strony. W glowie huczaly mu slowa Ellisa Wrighta. "Dwudziesta piata poprawka dotyczy niezdolnosci prezydenta do sprawowania urzedu... Chce, zeby pan zapoznal sie z ustawa o sukcesji prezydenckiej i nauczyl sie w calosci dwudziestej piatej poprawki". -Drew - powiedzial lagodnie, lecz stanowczo Gabe - dzieje sie z toba cos niedobrego. -Niedobrego, niedobrego - zaczal podspiewywac Stoddard na melodie Byly sobie swinki trzy. Mrozny dreszcz przebiegl po plecach Gabe'a. Gdzies w tym budynku, coraz blizej, byl asystent niosacy Futbolowke - walizke z kodami i przyciskami, za pomoca ktorych mozna bylo unicestwic zycie na ziemi. Kodami, ktore mogl uruchomic jeden, jedyny czlowiek. Lekarz bez wiekszego powodzenia usilowal ogarnac umyslem powage tej sytuacji. Spojrzal na Carol, a nastepnie na Lattimore'a, by sie upewnic, ze i oni sa swiadomi mozliwych konsekwencji tego, co dzialo sie na ich oczach, jednak z ich twarzy nic nie potrafil wyczytac. -Drew, czy moge cie zbadac? Chcialbym to wszystko zrozumiec. -Widze odpowiedzi. -Drew, czy ja cie moge zbadac? -Odpowiedzi na wszystkie pytania. -Czy moze pan mu dac jakis zastrzyk? - zapytal Magnus Lattimore. Gabe w ostatniej chwili powstrzymal sie przed tym, zeby zwymyslac szefa sztabu. -Zaczne go leczyc, gdy tylko sie dowiem, co sie dzieje - odparl w zamian. - W tej chwili, dopoki nie grozi mu bezposrednie niebezpieczenstwo, ostatnia rzecza, ktora chcialbym zrobic, jest maskowanie objawow. Stoddard, czerwony na twarzy, pocil sie obficie. Przestal sie natomiast kiwac. Wciaz jednak nie przestawal mowic: szybko, nieskladnie, przeskakiwal z tematu na temat, smial sie niestosownie i rzucal dziwaczne komentarze na temat istotnych spraw, ktore - Gabe dobrze o tym wiedzial - nie reprezentowaly jego faktycznych pogladow. Andrew Stoddard, jakiego lekarz znal od czasu studiow, byl jak doktor Jekyll. Mezczyzna, na ktorego teraz patrzyl, zachowywal sie jak pan Hyde. Gabe przez chwile zaczal sie zastanawiac, co by sie stalo, gdyby prezydent zazadal teraz Futbolowki. Lekarz dzialal powoli, lecz metodycznie. Sprawdzil cisnienie krwi w jednym i drugim ramieniu oraz puls na szyi, ramionach i stopach. Pacjent mial podwyzszone cisnienie - sto szescdziesiat na sto. Puls rowniez byl wysoki - sto piec. Odruchy wyuczone przez lata studiow i praktyki zawodowej zadzialaly, gdy tylko Gabe po raz pierwszy wszedl do sypialni. Teraz w kazdej sekundzie obserwowal, unikal pochopnych zalozen i rozwazal dziesiatki mozliwosci diagnozy - jedne odrzucal, inne pozostawial na boku jako teoretycznie mozliwe, jeszcze inne faworyzowal jako najbardziej prawdopodobne. Nie zwazajac na nieprzerwany potok slow, Gabe zbadal Stoddarda tak szybko, jak tylko mogl. Wiedzial, ze na dokladniejsze badania przyjdzie czas, kiedy obecny kryzys zostanie zazegnany. W tej chwili oczywiste byly dla niego dwie rzeczy: po pierwsze, prezydent Stanow Zjednoczonych nie mial wylewu ani zawalu, totez nie grozilo mu bezposrednie niebezpieczenstwo. Po drugie - w tej chwili byl kompletnie szalony. ROZDZIAL 8 Przez nastepne dwadziescia minut - oraz przez dwadziescia, ktore juz minelo - Gabe zdawal sobie sprawe z tego, ze Stany Zjednoczone pozbawione sa przywodcy. Wciaz badal Andrew Stoddarda, ale w glowie krecilo mu sie od natloku mysli. Trzeba bylo kogos powiadomic, prawdopodobnie wiceprezydenta. Ellis Wright to dupek, ale mial absolutna racje, mowiac, ze Gabe powinien stac sie ekspertem w dziedzinie praw dotyczacych choroby prezydenta oraz sukcesji.Ale dlaczego Lattimore nawet sie nie ruszyl z miejsca ani tym bardziej Carol? Dlaczego zachowywali niemal kompletny spokoj, podczas gdy na ich oczach rozgrywal sie niewyobrazalny kryzys? Dlaczego milczeli? Jedynie z ust Lattimore'a padla prosba - odrzucona przez Gabe'a jako nawolywanie do popelnienia bledu w sztuce - zeby dac prezydentowi jakis zastrzyk uspokajajacy. Nie trzeba medycznego wyksztalcenia, by wiedziec, ze jesli diagnoza jest nieznana albo nie jest oczywista, podawanie substancji psychotropowych pacjentowi z silnymi zaburzeniami psychicznymi - spowodowanymi wstrzasem, udarem czy tez brakiem rownowagi chemicznej - jest przeciwwskazane. Prezydent kiwal sie coraz wolniej, az w koncu calkiem przestal. Ton jego glosu stal sie nieco spokojniejszy. Gabe podlozyl mu pod plecy poduszke i skorzystal z chwili wytchnienia, by za pomoca wziernika obejrzec siatkowke oczu Stoddarda - jedyne miejsce w calym ciele, ktore pozwala na bezposrednia obserwacje zyl, tetnic i nerwow, w szczegolnosci nerwow wzrokowych. Tetnice wydawaly sie zdrowe. Slady miazdzycy, jesli w ogole. dawaly sie zaobserwowac, byly minimalne. Stan zyl takze byl prawidlowy. Gabe nie odnotowal obecnosci zwezen w miejscach, gdzie krzyzowaly sie z tetnicami - co wskazywaloby na utrzymujace sie wysokie cisnienie. Jednak co najwazniejsze, krawedzie nerwu wzrokowego w kazdym oku byly ostre. Rozmazanie tych krawedzi, zwane w medycynie tarcza zastoinowa, sugerowaloby wzrost cisnienia w mozgu w wyniku obrzeku, krwotoku lub infekcji. Odruchy w normie. Konczyny w normie. Sila miesni i zakres ruchow prawidlowe. Nerwy czaszkowe nieuszkodzone. Puls na tetnicy szyjnej wyrazny i pozbawiony szmerow, ktore pojawiaja sie wowczas, gdy krew przeciska sie przez zwezenie. Tetno spadlo do osiemdziesieciu osmiu. To wciaz duzo, ale mozna juz bylo dostrzec poprawe. Cisnienie - sto trzydziesci na osiemdziesiat. Pluca czyste. Liczba oddechow na minute spadla z czterdziestu do dwudziestu czterech. Brzuch miekki. Stoddard nie pocil sie juz tak obficie, byl tez mniej czerwony na twarzy. -Drew, slyszysz mnie? -Bracie, jestes najlepszy. Jestes sola ziemi. -Drew, chce ci zadac kilka pytan. Obiecaj, ze mi na nie odpowiesz, chocby nawet wydawaly ci sie bardzo glupie. -Dawaj. -W jakim miescie sie znajdujemy? -Dlaczego pytasz mnie o takie... -Drew, prosze cie, zrob mi te przyjemnosc. -W Waszyngtonie, w Dystrykciku Kolumbijczyku. -Jaki dzis dzien? -Czwartek. Doktorze, to jest naprawde... -Prosze cie. -Ktorys tam sierpnia. Moze siedemnasty. Carol, skarbie, zgadza sie? Siedemnasty? -Tak. Swietnie ci idzie, kochanie - odparla Pierwsza Dama, po czym spojrzala na Gabe'a. - Dochodzi do siebie - stwierdzila. -Drew, ile jest czterdziesci razy dwadziescia? -Oczywiscie osiemset. Zawsze bylem dobry z matmy. -Sto minus trzydziesci cztery? -Szescdziesiat szesc. Odpowiedzi padaly szybko, niemalze zanim wybrzmialy pytania. -Wymien osmiu pierwszych prezydentow. -Waszyngton, Adams, Jefferson, Madison, Monroe, drugi Adams, Jackson, ilu to juz? -Wystarczy. -Van Buren, pierwszy Harrison, ten, co po miesiacu walnal w kalendarz, Tyler... -Drew, naprawde juz wystarczy. -Wszystkich moge wymienic. Ostatni jestem ja. -To swietnie. Stolica Urugwaju? -Montevideo. Co wygralem? -Jak brzmi nazwisko gracza, ktory nigdy nie stosowal sterydow i zdobyl najwiecej home run? -Aaron. Myslales, ze powiem: Ruth, prawda? -Nie. Wiedzialem, ze dobrze odpowiesz. Juz ci lepiej, przyjacielu. Duzo lepiej. -Doktorze, mam pytanie. -Slucham. -Te stwory, ktore tutaj lataja... te duszki i te drugie: okragle, wlochate, z ogonami... co o nich sadzisz? Gabe spojrzal na Stoddarda, usilujac dostrzec, czy prezydent sobie z niego zartuje, ale w wyrazie twarzy mezczyzny nic na to nie wskazywalo. Lekarz ponownie zajrzal w zrenice Stoddarda. Poczatkowo byly srednich rozmiarow i nieco powolnie reagowaly na swiatlo. Obecnie sie zmniejszyly i reagowaly duzo szybciej. Kolejna oznaka, ze stan pacjenta sie poprawial. Nadczynny uklad krazenia, niekontrolowane kiwanie sie, chaotyczna mowa, nadmierna potliwosc, niestosowne reakcje emocjonalne, halucynacje wzrokowe. Co tu sie, u diabla, dzialo? Gabe koniecznie musial porozmawiac zarowno z Carol, jak i z Magnusem Lattimore'em, ale nie moglo byc mowy o opuszczeniu pacjenta. Lattimore oszczedzil mu rozterek: -Doktorze, jesli musi nam pan cos powiedziec, moze pan to mowic przy prezydencie. W jego glosie nie bylo paniki. Trudno tez bylo w nim wyczuc niepokoj. Gabe zastanawial sie, czy dziwne zachowanie szefa sztabu bylo zwiazane z tym, ze stan prezydenta najwyrazniej szybko sie poprawial. Lattimore stanal obok Carol Stoddard, ktora glaskala dlon meza. Na jej twarzy malowal sie dziwny wyraz - bardziej zniecierpliwienia niz niepokoju. -No dobrze - odparl Gabe - jak pan uwaza. - Zrobil gleboki wdech i bardzo powolny wydech, by sie troche uspokoic. - Zacznijmy od tego, ze cokolwiek to bylo, najwyrazniej zaczyna ustepowac. Zycie Drew nie jest bezposrednio zagrozone. Ale wszyscy na pewno zdajemy sobie sprawe z tego, ze przez ostatnia godzine nie byl w pelni wladz umyslowych. Konsekwencje sa oczywiste. -Prosze mowic dalej - rzekl Lattimore z kamienna twarza. Tymczasem prezydent osunal sie na lozku i zamknal oczy. Oddech wciaz mial dosc szybki i plytki. Rumience znikly z twarzy, ktora byla teraz blada, wymizerowana i zdradzala skrajne wyczerpanie. Gabe z niepokojem po raz kolejny zmierzyl puls i cisnienie. -Mniej wiecej w normie - stwierdzil, z niedowierzaniem krecac glowa. - Dajcie mi chwile, pobiore kilka probowek krwi. -Po co? - spytal Lattimore. -Jeszcze nie wiem, ale lepiej, zebym mial probki i ich nie potrzebowal, niz zeby jutro mialo sie okazac, ze powinienem byl je pobrac, a tego nie zrobilem. -Chcesz je wlozyc do lodu? - spytala spokojnie Carol. -Chyba nie. Potrzymam je w lodowce w klinice, az bede gotowy je wyslac. -Nie podpiszesz ich chyba jego nazwiskiem? -Nie, obiecuje. Oznacze je w jakis inny sposob. -Kochanie - powiedziala cichutko Pierwsza Dama, muskajac ustami ucho meza - Gabe pobierze ci teraz troche krwi, dobrze? -Jasne - odparl Stoddard przez suche, spekane usta. Gabe pobral trzy probowki krwi i schowal je do torby. Prezydent niemal nie zareagowal na ten zabieg. -Wciaz jest wiele mozliwosci diagnozy - stwierdzil Singleton, gdy bylo juz po wszystkim. - Mogl to byc nietypowy atak albo nawet bardzo niezwykla migrena. Dopuszczam tez mysl, ze za cale to zamieszanie moze byc odpowiedzialny niewielki krwotok w ktoryms ze strategicznych obszarow mozgu lub guz, najprawdopodobniej w czesci organizmu oddalonej od mozgu, wydzielajacej jakis hormon badz inna substancje psychoaktywna. Mozna brac pod uwage szereg narzadow. Drew na pewno robi wrazenie, jakby znajdowal sie pod wplywem substancji toksycznych, jednak o ile nie schowal gdzies jakichs pastylek, o ktorych nie wiemy, to nie potrafie ustalic zrodla tej toksycznosci. No i w koncu w gre wchodzi diagnoza, ktora w tej chwili uznaje za najbardziej prawdopodobna. -Mianowicie? - spytal Lattimore. -Mianowicie: stres zwiazany z praca oraz kampania wyborcza doprowadzil go do psychicznego i emocjonalnego zalamania. -Nie masz pojecia, ile godzin on pracuje - wtracila Carol. -W kazdym razie zgadywanie nie jest zadaniem lekarza. Dlatego w tej chwili mozliwosci jest bardzo wiele. Musimy go zawiezc do szpitala na rezonans magnetyczny oraz kilka innych badan. Chwilowo troche sie niepokoje, ze to guz albo krwotok. -To nie guz - powiedzial Lattimore. - Ani nie krwotok. -Skad pan to moze wiedziec? -Wiem to - odrzekl szef sztabu, patrzac Gabe'owi gleboko w oczy - poniewaz doktor Ferendelli juz to sprawdzil. Przeprowadzil wszystkie mozliwe badania. -Nie rozumiem. -Gabe - odezwala sie spokojnie Carol, nie przestajac glaskac dloni meza - to nie pierwszy taki atak... Co najmniej czwarty. ROZDZIAL 9 Gabe patrzyl w niedowierzaniu na Carol Stoddard i Magnusa Lattimore'a, ktorzy stali po drugiej stronie lozka.-Nie wierze - powiedzial, ledwie nad soba panujac. - Ktory atak? -Czwarty. Do wszystkich doszlo w ciagu ostatnich trzech miesiecy. Przy pierwszym byl Jim Ferendelli. To sie stalo tutaj, w naszej rezydencji. Przyszedl do nas na obiad. Nagle Drew zaczal krecic glowa, jakby probowal z niej cos wytrzasnac. Okazalo sie, ze slyszal glosy. -Nie wierze - powtorzyl Gabe, nawet nie starajac sie sciszyc glosu. - Jak, do cholery, Drew mogl przyjechac do mnie do Wyoming, prosic mnie, zebym zostal jego lekarzem, i nawet o tym nie wspomniec? A wy? Carol, my sie znamy od lat. Magnus, miales az nadto okazji, zeby mi powiedziec, zanim tu przyjechalem. Wy myslicie, ze ten facet to kto? Kataryniarz? Kazaliscie mi postawic cale swoje zycie na glowie, zebym sie nim zajal, i zatailiscie przede mna taka informacje? -Gabe, prosze cie - odparla Carol. - Rozumiem, ze jestes zly. Dlugo sie zastanawialismy, jak i kiedy ci o tym powiedziec, ale wyniki wszystkich badan byly negatywne, ataki zas nie powtarzaly sie od paru tygodni, wiec Drew liczyl na to, ze juz po wszystkim. Gabe, on cie naprawde potrzebowal. Wtedy i teraz. -Wiec to dlatego mnie oklamal? Dlatego wy mnie oklamaliscie? Bo mnie potrzebujecie? Gabe opuscil wzrok, zeby zobaczyc, jak zareaguje prezydent, ale Andrew Stoddard lezal bez ruchu, z zamknietymi oczami, oddychal ciezko i najwyrazniej nie slyszal ani slowa. Lekarz odruchowo pochylil sie i sprawdzil puls pacjenta. Sto na minute, miarowy. Nagle przypomnial sobie spotkanie z Drew w Wyoming. Wtedy mial bardzo duzo czasu, zeby powiedziec staremu przyjacielowi o tych wszystkich receptach, ktore sam sobie wypisywal - o srodkach przeciwbolowych i antydepresantach. Milczal z tego samego powodu, dla ktorego nigdy nie wyjawil prawdy swojemu dawnemu sponsorowi z AA - z tego samego powodu, dla ktorego coraz rzadziej chodzil na spotkania, az wreszcie w ogole przestal na nie uczeszczac. Bylo mu wstyd. Nie bal sie, ze znow wpadnie w alkoholizm, przed czym przestrzegano go na spotkaniach - po prostu wstydzil sie wlasnej slabosci, a moze rowniez lekkomyslnosci i zaklamania. Niezaleznie od przyczyn sklamal, przemilczajac prawde. Dokladnie tak samo postepowali Carol i Lattimore, odkad Gabe przyjechal do Waszyngtonu. Tak samo postapil Drew po przylocie do Tyler. Inne zeby, ten sam wilk. -Kazdy atak byl troche inny - powiedziala Carol, zachowujac spokoj wobec napasci Gabe'a. - Do drugiego doszlo podczas konferencji prasowej. Byli przy tym i Jim, i Magnus. Kiedy tylko Drew zmienil sie na twarzy i zaczal mowic chaotycznie, sprowadzili go z mownicy. Wszystko nie trwalo nawet pol godziny. Mial wiecej halucynacji wzrokowych i sluchowych niz dzisiaj, ale sie nie kiwal. To wtedy Jim zawiozl go do prezydenckiego apartamentu w szpitalu marynarki wojennej w Bethesda. Po tym, jak wszystkie badania daly rezultat negatywny, lacznie z tymi, ktore przeprowadzil zespol neurologow, dolegliwosci Drew zdiagnozowano jako nietypowa migrene. Dziwne, ze nie czytales o tym wszystkim w gazetach albo nie widziales w telewizji. Gabe usmiechnal sie ponuro. -Nie mam telewizora, ktory by porzadnie dzialal, a jedyna gazeta, ktora czytam, to "Tyler Times". W ten sposob latwiej sie zyje. -To pewnie dlatego nigdy nas nie pytales o te nietypowe migreny - powiedzial Lattimore. -Pewnie dlatego - odparl sarkastycznie Gabe. - W Tyler Drew wspominal cos o bolach glowy. Sluchajcie, nie mam pojecia, co sie z nim dzieje, ale wiem na pewno, ze ten czlowiek nie jest w stanie wykonywac obowiazkow prezydenta. Musimy cos zrobic, i to szybko. Jeszcze nie zdazylem przestudiowac dwudziestej piatej poprawki, ale wyobrazam sobie, ze wypadaloby zatelefonowac do wiceprezydenta. -Poczekaj - powiedzial stanowczo Lattimore. - Gabe, prosze cie, poczekaj... i posluchaj... Dobrze? Lekarzowi przed oczami stanela pustynia, ktora rozciagala sie za jego ranczem. W tej chwili musialo tam wlasnie zachodzic slonce. Idealna pora na przejazdzke konna. Co on tu, do cholery, w ogole robil? -Slucham - odrzekl. - Ale powinienes wiedziec, ze w tej chwili nie mam powodu wierzyc w zadne twoje slowo. -Rozumiem. Przy tych wszystkich lobbystach, spin doktorach i ukrytych zamiarach to miasto slusznie slynie ze swobodnego podejscia do prawdy. Obawiam sie, ze jako doradca polityczny sam nie jestem bez winy. Nawet teraz przeprosilismy gosci na dole, informujac ich, ze prezydent ma migrenowe bole glowy, atak astmy oraz objawy zatrucia i ze ty sie nim zajmujesz. Nastepna bedzie prasa. -Mow dalej - odrzekl Gabe, wyobrazajac sobie prawde jako lotke od badmintona odbijana to w prawo, to w lewo. -Przede wszystkim - ciagnal Lattimore - przypomnij sobie, ze kiedy tu przyszedles, poprosilem agenta Griswolda, zeby wezwal asystenta wojskowego, ktory sprawuje piecze nad Futbolowka. Rozmawialismy o niej, kiedy przyjechales do Waszyngtonu. -Uwierz mi, sluchalem uwaznie. Takich rzeczy sie nie ignoruje. -W takim razie moze pamietasz, ze walizka zawiera miedzy innymi dokumenty konieczne do przekazania kontroli nad rzadem wiceprezydentowi Cooperowi. Ten asystent czeka teraz w holu. Ostateczna decyzje o tym, co jest najlepsze dla twojego pacjenta i dla kraju, podejmiesz ty. -Mow dalej. -Jest mi naprawde bardzo, bardzo przykro, ze od razu nie powiedzielismy ci o tych atakach. Mimo watpliwosci podjelismy wraz z Jimem Ferendellim decyzje, ze dopoki sytuacja sie nie pogorszy, on dalej bedzie robil wszystko, zeby zdiagnozowac problem. Potem zniknal i nie wiedzielismy, co dalej poczac. Prezydent i Pierwsza Dama uwazali cie za jedyna osobe, ktora mogla zajac miejsce Jima i kontynuowac badania, jednoczesnie dajac prezydentowi szanse na reelekcje. -Gabe, nasz kraj go potrzebuje - wlaczyla sie Carol. - Caly swiat go potrzebuje. Ale nie za cene jego zdrowia psychicznego. -Posluchaj, Carol. Gdyby zdiagnozowanie przypadku Drew bylo moim zadaniem na egzaminie i istnialaby tylko jedna poprawna odpowiedz, musialbym powiedziec, ze to, co dzis zobaczylem, a takze wszystko, czego sie od was dowiedzialem, wskazuje na zaburzenia o podlozu stresowym. To nie jest korzystny stan dla faceta, ktory trzyma palec na duzym czerwonym guziku. Wyglada na to, ze z kazdym atakiem Drew coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistoscia. -Ale pomiedzy atakami - odrzekl Lattimore - prezydent jest skupiony i energiczny jak nigdy dotad. Nie zartuje. Przekonal Koree i Iran, zeby sie opanowaly i wpuscily na swoj teren inspekcje nuklearne. To duzy krok. Dzieki nowym umowom handlowym z Meksykiem i Chinami poziom bezrobocia jest teraz najnizszy od kilkunastu lat. Prezydent wie, ze problem narkotykowy w miastach mozna rozwiazac tylko wtedy, kiedy da sie mlodym ludziom nadzieje na godna przyszlosc poprzez edukacje. Od poczatku tej kadencji szkoly dostaly wiecej pieniedzy, niz gdy u wladzy bylo dwoch poprzednich prezydentow. Stoddard przepchnal wiecej ustaw, wiecej elementow programu prospolecznego, niz ktokolwiek przypuszczal. Teraz sondaze wskazuja na to, ze w przyszlej kadencji bedzie mogl liczyc na przychylnosc Kongresu. Az trudno sobie wyobrazic, ile moglby zrobic przez nastepne cztery lata. Gabe, to nie jest zwykly czlowiek. -Ten czlowiek - Gabe wskazal na Stoddarda, ktory wciaz sie nie ruszal i tylko klatka piersiowa unosila sie i opadala miarowo - ma wladze, ktora pozwala zniszczyc wszystko. Wszystko! I mozliwe, ze wlasnie jest na skraju szalenstwa. -Musi byc jakis inny powod, cos poza stresem - powiedziala Carol. - Jestem tego pewna. Brak rownowagi hormonalnej, migrena, ognisko padaczki... nie wiem. Cos. Slyszales, jak odpowiadal na pytania. Byl wspanialy. Ledwie zdazyles zapytac, a juz podawal odpowiedz. Ty sie martwisz, ze Drew ma wladze, dzieki ktorej moze wszystko zniszczyc, ale ma takze wladze oraz wizje potrzebne do tego, zeby zmienic swiat na lepsze. Nie mial ich dotad zaden prezydent. Zaden czlowiek. -Wynik nadchodzacych wyborow bynajmniej nie jest przesadzony - dodal Lattimore. - Dunleavy wciaz ma przewage w wiekszosci prorepublikanskich stanow, a religijna prawica znow sie mobilizuje. Ich polityczna machina oslabla, kiedy Dunleavy przegral poprzednie wybory, ale wszystko wskazuje na to, ze zwieraja szyki. Pamietasz Thomasa Eagletona? -Nie. Zaraz... chyba tak. Tak, pamietam. Byl kandydatem na wiceprezydenta, kiedy w wyborach startowal McGovern. Kiedy to bylo... w siedemdziesiatym? -W siedemdziesiatym drugim. McGovern nie mial szans na wygrana z Nixonem, wiec zaden wazny polityk demokratow nie chcial startowac razem z nim. Dlatego McGovern wybral Eagletona, poczciwego senatora z Missouri. Ale przeprowadzony na lapu-capu wywiad nie odkryl, ze facet z powodu depresji kilkakrotnie trafial do szpitala psychiatrycznego i przeszedl terapie elektrowstrzasami. Prasa uznala McGoverna za kompletnie niezdolnego do rzadzenia i Eagleton musial sie wycofac. -Zastapili go Sargentem Shriverem, tym facetem od Korpusu Pokoju. Teraz sobie przypominam. -Jeszcze gorzej bylo z Dukakisem. Prowadzil w sondazach, az nagle zaczely krazyc plotki, ze leczyl sie na depresje. Zupelnie bezpodstawne oskarzenia. Ale wystarczyly, zeby nastapil gwaltowny zwrot w sondazach, i nawet ten wystep w czolgu nie pomogl mu odrobic strat. -Rozumiem, co masz na mysli. -Jesli wyda sie informacja o tych atakach, nie ma takiej sily, ktora bedzie nam w stanie pomoc. A najwazniejsze jest to, co powiedziala Carol: ze pomiedzy tymi atakami on jest bardziej sprawny i skupiony niz kiedykolwiek. W tym momencie, jak na komende, Andrew Stoddard gwaltownie otworzyl oczy. Spojrzal na lewo, na zone i szefa sztabu, a potem na prawo, na Gabe'a. -Doktor Singleton, jak mniemam - powiedzial, oblizujac spierzchniete usta. -Siemasz. Witaj w naszym swiecie. -To nie wyglada dobrze. Kolejny atak? Gabe skinal glowa. -Kochanie - odezwala sie Carol - wszystko w porzadku? -Jest okej, jest okej. Troche mi pulsuje w skroniach, ale poza tym czuje sie swietnie. Musze jednak przyznac: wstyd mi, ze widze tutaj doktora, szczegolnie kiedy powinien byc na kolacji i zajadac sie tortem z flaga Botswany. -Pamietasz, co sie stalo? - spytal Gabe. -Nie za bardzo. Jak przez mgle pamietam, ze zle sie poczulem. Przede wszystkim bolal mnie brzuch. A co? Obrazilem kogos, z kim powinnismy utrzymywac przyjacielskie stosunki? -Nie, nic z tych rzeczy - powiedziala Carol. - Po prostu cieszymy sie, ze juz wszystko w porzadku. Kochanie, Gabe jest zly, ze... -Sam sobie poradze - przerwal Gabe nieco bardziej stanowczo, niz zamierzal. Spojrzal na Lattimore'a, potem znow na Carol, zastanawiajac sie, czy wyslac ich do holu i porozmawiac z pacjentem w cztery oczy. W koncu jednak przysunal sobie obite brokatem krzeslo i postawil je obok Stoddarda, ktory teraz lezal oparty na jednym ramieniu. -Drew, czy ty caly czas byles swiadomy tych atakow? -Tak... oczywiscie poza momentami, kiedy nastepowaly. -Ale postanowiles mi o nich nie mowic, zanim zgodzilem sie przyjechac do Waszyngtonu. -To mogl byc blad. -Doceniam, ze sie do tego przyznajesz i nie usilujesz, przynajmniej na razie, zasypywac mnie racjonalnymi uzasadnieniami twojej decyzji. I rozumiem, dlaczego Carol i Magnus rowniez mogli wybrac takie rozwiazanie. Ale to rzeczywiscie byl blad. Powiem wiecej: to bylo klamstwo. Wiem, wiem, z formalnego punktu widzenia zatajenie prawdy to nie klamstwo. Ale tam, skad pochodze, nie uznajemy takiego rozroznienia. -Przepraszam, Gabe. Naprawde mi przykro. Tyle sie dzialo, bylismy pod ogromna presja, musielismy opanowac sytuacje po zniknieciu Jima, a ja tak bardzo cie tutaj potrzebowalem. Jim mowil, ze te ataki sa prawdopodobnie przypadkami nietypowej migreny. Przepisal mi sumatryptan i stwierdzil, ze pewnie sie juz nie powtorza. Tymczasem przeprowadzil wszystkie mozliwe badania i wezwal konsultantow. -Jakich konsultantow? -Chyba neurologow. -A psychologow? Psychiatrow? Stoddard pokrecil glowa. -Chyba nie... Gabe, jesli to sie wyda, bede skonczony. -Posluchaj, w tej chwili mam tylko dwie mozliwosci: wezwac asystenta wojskowego, ktory czeka w holu, zebys mogl przekazac wladze wiceprezydentowi Cooperowi, albo zlozyc wymowienie i wsiasc w nastepny samolot do Wyoming. Lattimore pochylil sie i wygladalo na to, ze zamierza wlaczyc sie do dyskusji, ale Stoddard, odwrocony do niego plecami, powstrzymal go, unoszac dlon, po czym usiadl na lozku nadal zwrocony w strone Gabe'a. W tej jednej chwili bez sladu zniknal Drew Stoddard, a zastapil go prezydent Stanow Zjednoczonych. -Posluchaj, Gabe - powiedzial - Jim Ferendelli mial ten sam dylemat. Potrzebowalem go tak samo, jak teraz potrzebuje ciebie. W koncu odrzucil oba warianty, ktore bierzesz pod uwage. Nie odszedl, ale nie nalegal tez, zebym przekazal wladze Tomowi Cooperowi. Zapisal mi leki, ktore mialy zlikwidowac przyczyne moich problemow. Obiecal, ze nie spocznie, poki nie odkryje, co mi jest i jak sobie z tym radzic. Prosze, uwierz mi. -Wierze. -Chociaz musialem wspolpracowac z republikanskim Kongresem, dzieki moim programom zatrudnienia szescset tysiecy bezrobotnych znalazlo prace. Przy pomocy lokalnych spolecznosci i prywatnych przedsiebiorcow zalatwilismy dwiescie tysiecy komputerow dla szkol. Narkomania w ubogich dzielnicach zaczela sie zmniejszac. Gabe, rozumiesz to? Zmniejszac. Sondaze wskazuja na to, ze jesli wygram, najprawdopodobniej bede mial Kongres po swojej stronie. Dzieki niemu zdolam osiagnac dla tego kraju niewyobrazalne rzeczy. Blagam cie, Gabe. Zostan tu przy mnie. Dowiedz sie, co mi jest. Lecz mnie, czym chcesz. Sprowadz dowolnych specjalistow. Ale na litosc boska, blagam, nie stawiaj na mnie krzyzyka. Nie teraz. Jestesmy tak blisko. Zapadla cisza. Gabe czul, jak odplywa z niego gniew oraz pragnienie podjecia natychmiastowych dzialan. Nie dysponowal danymi, ktore cytowali Lattimore i prezydent, ale wiedzial, ze obecnie w kraju panowaly nadzieja i optymizm, jakich nie pamietano od co najmniej pokolenia. A co najwazniejsze, na zadnej obcej ziemi nie gineli teraz amerykanscy zolnierze. Drew Stoddard - uczony, intelektualista, bohater wojenny, humanista i spolecznik - byl czlowiekiem, ktorego ten narod potrzebowal. -Daj mi troche czasu - Gabe uslyszal wlasny glos. - Musze sobie wszystko uporzadkowac. To, co dzisiaj zobaczylem, naprawde niezle mnie przerazilo. -Nie watpie. Dam ci tyle czasu, ile tylko potrzebujesz. -Poza tym musze miec dostep do materialow Jima Ferendellego: wynikow badan i dotychczasowych wnioskow. -Nie mozemy ich znalezc - odezwal sie Lattimore. - Mamy tylko bardzo skromne materialy ze szpitala w Bethesda. FBI oraz skrzydlo dochodzeniowe Secret Service przeszukaly kazdy centymetr centrum medycznego, mieszkania Jima w Georgetown i jego domu w Karolinie Polnocnej. Wciaz pracuje nad tym kilkudziesieciu agentow. Moze nawet kilkuset. -W kazdym razie chce miec dostep do jego mieszkania. -Nie ma sprawy. -I jesli zgodze sie na to, co proponujesz, bede potrzebowal co najmniej jednego lekarza jako asystenta, ktory bylby przy tobie zawsze wtedy, kiedy ja nie bede mogl. -Czy bedziemy musieli mu wszystko powiedziec? - spytala Carol. -Zastanowie sie nad tym. Ale na razie musze sie przekonac, ze to jest tajemnica, ktorej sam chce dotrzymac. -Wystarczy, ze powiesz, co ci potrzebne - odparl Stoddard. - Mow, co mam robic. -Badz blisko domu. Albo tutaj, albo w Camp David. Dopoki nie podejme decyzji, mam caly czas wiedziec, gdzie jestes. -A Teksas? - spytal prezydenta Lattimore. -Odwolaj - polecil szorstko Stoddard. -No i w koncu chce, zebys mi przyrzekl, i wy dwoje tez, ze jesli postanowie sie z tego wszystkiego wycofac i poinformowac wiceprezydenta Coopera, nie bedziecie mnie juz probowali odwiesc od tego zamiaru. -Masz nasze slowo - odrzekl prezydent. Carol i Lattimore wahali sie, ale w koncu niechetnie skineli, glowami. -W takim razie - rzekl Gabe - wlaz do lozka. Ja tu zostane na tyle dlugo, zeby sie upewnic, ze twoj stan jest stabilny. -Jesli chcesz dzis tutaj spac, sypialnia Lincolna jest na koncu korytarza - powiedziala Carol. - Znajde ci szlafrok i pizame. Griz moze zalatwic cos do jedzenia, gdybys byl glodny. -Nie trzeba. Pare godzin spokoju i pojade do domu. Teraz jeszcze raz pana zbadam, panie prezydencie, a potem chcialbym troche poczytac. Macie tutaj biblioteke, prawda? -Owszem, chociaz niewielka. Griz moze cie zaprowadzic do glownej biblioteki we wschodnim skrzydle. -Swietnie. -A o czym chcesz poczytac, doktorze? Gabe sprawdzil puls Stoddarda. Potem zbadal ruch galek ocznych i reakcje zrenic na swiatlo. -O dwudziestej piatej poprawce. ROZDZIAL 10 Mijaly kolejne godziny. O drugiej w nocy, kiedy Gabe uznal, ze moze wracac do domu, prezydent spal spokojnie juz od poltorej godziny. Na prosbe Lattimore'a lekarz przygladal sie z daleka, jak szef sztabu odsyla asystenta wojskowego z Futbolowka. Potem zebral swoje rzeczy - w tym dwie ksiazki na temat choroby prezydenta, sukcesji oraz dwudziestej piatej poprawki.Wlasnie mial dac znac Treatowi Griswoldowi, ze wychodzi, kiedy Carol Stoddard zapukala lekko w otwarte drzwi. Zmyla makijaz oraz przebrala sie w pizame i szlafrok, ale wciaz wygladala rownie elegancko jak w sukni wieczorowej. Jej sarnie oczy byly nieco zaczerwienione, z czego Gabe wysnul wniosek, ze chyba niedawno plakala. -Zbierasz sie do wyjscia? - spytala, robiac krok naprzod. -Sadze, ze juz moge. Zreszta w razie czego mieszkam niecale dwa kilometry stad. -Chyba nic mu nie bedzie, przynajmniej na razie. Juz wiesz, co z tym wszystkim zrobisz? -Potrzebuje troche czasu. Moze wystarczy mi pare godzin do rana. -Gabe, ta praca naprawde wyciska na nim silne pietno. Na nas obojgu. Chyba silniejsze, niz przypuszczalismy. Drew pracuje siedem dni w tygodniu, czesto po szesnascie, a nawet dwadziescia godzin dziennie. Prawie nie chodzimy spac o tej samej porze... a nasze zycie osobiste... obumieralo, az wreszcie... coz, praktycznie przestalo istniec. -Przykro mi. -Blagam cie, jesli uwazasz, ze ze wzgledu na stan zdrowia Drew powinien sie wycofac z kampanii i pozwolic Tomowi Cooperowi przejac swoje obowiazki, powiedz mu to. On mysli, ze jest w stanie zrobic wszystko i dla wszystkich. Ale ktos musi mu pomoc zrozumiec, ze nikt tego nie potrafi, nawet on. Oczy Carol zaczely wilgotniec. Gabe zawahal sie, po czym przeszedl przez pokoj i objal ja ramieniem. Trwali tak w milczeniu, az odzyskala panowanie nad soba. -Cokolwiek postanowie, bedzie to w najlepszym interesie mojego pacjenta - powiedzial w koncu. -Rozumiem. Moze dasz rade go przekonac, zeby troche zwolnil. Zeby wzial urlop, spedzil wiecej czasu ze mna i chlopcami, kazdego dnia przynajmniej przez jakis czas nic nie robil i pogodzil sie z tym, ze kazdy ma swoje ograniczenia. -Sprobuje. Obiecuje. -Dziekuje. Dziekuje ci za wszystko, co robisz. Poprosze Treata Griswolda, zeby cie odprowadzil. Nim Gabe zdazyl cos odpowiedziec, Pierwszej Damy juz nie bylo. Przypomnial sobie uczucie zazdrosci, kiedy przyjechal do Waszyngtonu i zobaczyl ich oboje po raz pierwszy - piekna, idealna Pierwsza Pare, wspolnie prowadzaca kraj ku politycznemu, kulturalnemu i spolecznemu renesansowi. Teraz zas przywolywal jedno z wielu madrych spostrzezen, jakimi podzielil sie z nim jego dawny sponsor z AA: ze niebezpiecznie jest porownywac to, co wiesz o sobie samym, z tym, co widzisz u innych. Zjechal winda na parter, gdzie opisal probowki z krwia swoim numerem telefonu z Tyler czytanym od tylu, po czym schowal je do niewielkiej lodowki w klinice. Podczas lektury trafil na fascynujacy fragment dotyczacy kontuzji kolana prezydenta Billa Clintona oraz jego pozniejszej rekonwalescencji. Prezydent spedzal urlop na polu golfowym na Florydzie. Schodzil po niewysokich schodach, kiedy jego kolano nie wytrzymalo. Miesien czworoglowy pekl i oderwal sie od sciegna rzepkowego. Obecny na miejscu lekarz z Osrodka Medycznego Bialego Domu unieruchomil noge i zarzadzil natychmiastowe przewiezienie Clintona do najblizszego szpitala. Na miejscu czekal juz jego osobisty lekarz, ktory jak zawsze byl czlonkiem zespolu medycznego towarzyszacego prezydentowi podczas podrozy. Od tej chwili az do operacji, ktora Clinton przeszedl w szpitalu marynarki wojennej w Bethesda, a nawet pozniej, gdy miesien i sciegno zostaly juz wyleczone, prezydencki lekarz mial do podjecia dwie wazne decyzje: dotyczace usmierzania bolu oraz znieczulenia. Przez caly ten czas w poblizu glowy panstwa zawsze znajdowal sie asystent wojskowy z kodami niezbednymi do rozpoczecia ataku jadrowego, a takze z porozumieniem spisanym przez Clintona i wiceprezydenta Ala Gore'a dotyczacym sytuacji, w ktorych wladza w kraju powinna byc przekazana temu drugiemu. Clinton i jego lekarz wspolnie zdecydowali, ze jedynymi lekarstwami na bol, ktore otrzyma prezydent, beda srodki przeciwzapalne niemajace wplywu na centralny uklad nerwowy. Poza tym chirurdzy ortopedzi ze szpitala w Bethesda zgodzili sie na to, by prezydent otrzymal wylacznie znieczulenie zewnatrzoponowe i tym samym pozostal przytomny przez caly czas trwania operacji. Dwugodzinny zabieg oraz pozniejsza rekonwalescencja przebiegly bez zaklocen. Na papierze to wszystko wydawalo sie takie oczywiste, takie nieskomplikowane. Gabe zastanawial sie, jak osobisty lekarz Clintona poradzilby sobie w jego sytuacji. Watpil, by Drew Stoddard wciaz pelnil funkcje prezydenta, gdyby jego lekarzem nie byl przyjaciel i wspollokator z akademika. Po chwili przypomnial sobie jednak, ze jeszcze kilka tygodni temu Stoddardem opiekowal sie inny specjalista, a mimo wszystko Drew wciaz pozostawal prezydentem. Gabe zdal sobie takze sprawe z tego, ze do tej pory nikt nie poinformowal go dokladnie o charakterze porozumienia miedzy Stoddardem a Thomasem Cooperem III. Ze wzgledu na obecnosc na galowej kolacji licznych dygnitarzy kapitan marynarki wojennej, ktory mial dyzur w centrum medycznym, postanowil pozostac w Bialym Domu. Gabe wszedl, zeby zostawic torbe w gabinecie. Przedstawil mezczyznie formulke, ktora wczesniej obmyslili z Lattimore'em i sprzedali najpierw zaproszonym gosciom, a potem prasie: prezydenta zmogla kombinacja astmy, migreny oraz ostrego niezytu zoladka, prosil wiec osobistego lekarza o opieke do czasu, gdy ataki ustana. Kolejne klamstwa. Podminowany, wciaz nie do konca przekonany o slusznosci decyzji, ktore podjal tej nocy - zarowno medycznych, jak i politycznych - Gabe zgodzil sie, by Treat Griswold zjechal z nim winda i odprowadzil go na parking dla pracownikow funkcyjnych przy West Executive Boulevard. Osiemnascie Akrow - jak mowi sie o kompleksie Bialego Domu - bylo nienaturalnie ciche. Mezczyzni maszerowali w zamysleniu, przytloczeni dramatem, w ktorym przyszlo im brac udzial. Griswold, lojalny weteran z wieloletnim stazem w Secret Service, deklarowal gotowosc zasloniecia prezydenta wlasnym cialem. Czy belkoczacy bezladnie mezczyzna, ktory kiwal sie, jakby chcial wygonic z umyslu demony, byl kims, za kogo Griswold mialby ochote ginac? Gabe pragnal zadac agentowi to pytanie, jednak wiedzial, ze nigdy sie na to nie zdobedzie. Gdyby tylko wiedzieli, myslal Singleton. Prasa, rzad, Kongres, Chinczycy, Izraelczycy, Arabowie, terrorysci, amerykanskie spoleczenstwo - gdyby tylko wiedzieli, co tej nocy wydarzylo sie w prezydenckiej posiadlosci... Gabe myslal o politykach, ktorzy urzedowali w Bialym Domu przed Stoddardem. Ile faktow ukryto ze wzgledu na nich? Ile klamstw wygloszono? -Poradzi pan sobie? - spytal Griswold, kiedy dotarli do samochodu Gabe'a. -Dzieki za troske, Griz. Tak, chyba wszystko bedzie w porzadku. Zakladam, ze wiesz, co tam sie dzialo. -Wiem tyle, ile musze - odparl agent. - To wyjatkowy czlowiek, panie doktorze. Powinnismy robic wszystko, co w naszej mocy, zeby pozostal na swoim stanowisku. -Rozumiem to. Nie jestem w stu procentach pewien, czy sie zgadzam, ale rozumiem. -Kazdy musi robic swoje. Niech pan na siebie uwaza. W tej chwili wcale panu nie zazdroszcze. Gabe poklepal Griswolda po jego masywnym ramieniu. Zupelnie jakby klepal glaz. -Wcale sie nie dziwie. Sluchaj, musimy pamietac o tej konnej wyprawie na pustynie. -Bede pamietal. Powodzenia. Griswold ruszyl w droge powrotna, zostawiajac Gabe'a samego na cichym parkingu. Srebrny buick riviera, ktorym jezdzil lekarz, stanowil - podobnie jak czteropokojowy apartament w kompleksie Watergate - pozyczke na czas nieokreslony od LeMara Stoddarda. Ojciec prezydenta nie przyjmowal sprzeciwu. Odkad Drew i Gabe poznali sie w akademii, Stoddard senior traktowal Gabe'a i jego rodzicow jak rodzine, zapraszal do posiadlosci w Karolinie Polnocnej oraz domku mysliwskiego w Wirginii. O ile dla Buzza Singletona wypadek Gabe'a, wydalenie syna z uczelni i wiezienie okazaly sie zbyt silnym ciosem, o tyle LeMar pozostal niezawodnym przyjacielem. Zalatwil mu swietnych prawnikow i nieraz odwiedzal w zakladzie karnym. Pare lat pozniej, pociagnawszy za kilka sznurkow, upewnil sie, ze przeszlosc Gabe'a nie przeszkodzila mu dostac sie na akademie medyczna. Lekarz uruchomil silnik i przez kilka minut siedzial bez ruchu za kierownica, czekajac, az klimatyzacja zacznie dzialac. Jednoczesnie kontynuowal obrachunek swoich uczuc i przemyslen. Przez lata pracy w zawodzie, ilekroc napotykal zagadke medyczna, staral sie brac pod uwage wszystkie mozliwosci diagnozy, az wynik badan albo nowe objawy nie wyeliminowaly ktorejs z nich. Jednak za kazdym razem od poczatku przewidywal, gdzie nalezy szukac odpowiedzi. Chodzilo tylko o to, by nie sugerowac sie intuicja, dopoki wskutek eliminacji nie pozostanie zaledwie kilka innych mozliwosci lub - jeszcze lepiej - gdy nie zostanie zadna. "To wyjatkowy czlowiek. Powinnismy robic wszystko, co w naszej mocy, zeby pozostal na swoim stanowisku". Slowa Griswolda rozbrzmiewaly doktorowi w glowie, kiedy opuszczal teren Bialego Domu i wjezdzal na 16th Street. Nastepnie ruszyl poltorakilometrowym odcinkiem G Street wzdluz kompleksu Watergate. Niebo przykrywala gesta powloka chmur, noc zas byla ciepla i wilgotna, nawet jak na sierpien w Waszyngtonie. Pograzony w myslach o minionym wieczorze Gabe sunal niespiesznie we wczesnoporannym ruchu. Kiedy stanal na czerwonym swietle na 22nd Street, z lewej strony, na pasie obok, zatrzymal sie ciemny sedan, ktory sledzil go od Bialego Domu. Wydarzenia potoczyly sie blyskawicznie. Gabe zauwazyl nieznaczny ruch w samochodzie obok i spojrzal w lewo. Kierowca tamtego auta mial na glowie czapke z daszkiem nasunieta na oczy. W gestym cieniu jego twarz pozostawala niewidoczna. Nieznajomy opuscil szybe po stronie pasazera, uniosl pistolet pokaznych rozmiarow i z odleglosci moze poltora metra wycelowal prosto w twarz Gabe'a. Nim zdazyl wystrzelic, cos uderzylo z tylu w woz Singletona, przesuwajac go o kilkadziesiat centymetrow do przodu. Gabe uderzyl glowa o zaglowek. Wciaz widzial blysk lufy, a w uszach jeszcze rozbrzmiewal huk wystrzalu. Kula trafila w okno tylnych drzwi, zostawiajac w szybie slad podobny do pajeczyny. Drugi strzal juz nie padl. Ciemny sedan ruszyl z piskiem opon, posrod dymu i ostrej woni palonej gumy, na dwoch kolach skrecil w 22nd Street i zniknal. Wciaz nie mogac zrozumiec, co sie wlasnie wydarzylo, Gabe zawisl bezwladnie na pasie bezpieczenstwa, lapiac oddech i usilujac sie opanowac. Ani chwili. Nie mial ani chwili na reakcje. Ktos go wlasnie probowal zabic! Gdzies za nim otworzyly sie i zamknely drzwi samochodu. Potem Singleton uslyszal szybkie kroki, a nastepnie uchylily sie drzwi jego auta. -Wszystko w porzadku? Znal ten glos. Minela chwila, zanim Gabe zaczal widziec wyraznie. Nad nim, szczerze zatroskana, stala Alison Cromartie. ROZDZIAL 11 -Nic mu nie jest? - zawolal jakis kierowca z drugiejstrony ulicy. - Wezwac karetke? -Wlasnie, wezwac? - Alison zwrocila sie do Gabe'a. Wciaz oszolomiony lekarz zdolal pokrecic glowa. -Nie, wszystko w porzadku - odkrzyknela kobieta. - To tyko mala stluczka. Kierowca - jedyny w okolicy - wahal sie jeszcze przez chwile, po czym odjechal. -Facet w samochodzie obok chcial mnie zabic - wymamrotal Gabe. - On... on do mnie strzelil z... Jezu, nie wierze... Nie wiem, czy to byl przypadkowy napad, czy... czy... -Doktorze, spokojnie. Na pewno nic panu nie jest? Moze pan wstac? -Chyba tak. Ja... ja znieruchomialem. Widzialem tylko lufe i... i myslalem tylko o tym, ze juz po mnie. Nawet nie wiem, co sie potem stalo. -To sie stalo, ze najechalam na pana z tylu. - odparla. - Widzialam, co sie dzieje, wiec dodalam gazu. Tylko to mi przyszlo do glowy. Gabe obejrzal sie na rozbita tylna szybe buicka. -Niezle posuniecie - powiedzial. Powoli, z pomoca Alison, udalo mu sie wstac. Oparl sie o dach samochodu. Kobieta, ubrana w czarne dzinsy i czarny bezrekawnik, podtrzymywala go ramieniem wokol pasa, dopoki nie upewnila sie, ze poradzi sobie sam. Tak jak poprzednio, od razu oszolomily go jej bliskosc i zapach. -Oj, niedobrze - stwierdzila. Obok nich, nad sladami opon samochodu niedoszlego zabojcy zatrzymal sie czarno-bialy radiowoz miejskiej policji z wlaczonym kogutem. Gliniarz na siedzeniu pasazera - szczuply Murzyn - opuscil szybe. -Co tu sie stalo? - zapytal. -O, jak to dobrze, ze... -Nic wielkiego - odezwala sie Alison, znaczaco przerywajac Gabe'owi. - Ten pan zachowal sie jak nalezy i zatrzymal na swiatlach, a ja zachowalam sie jak nie nalezy i wjechalam mu w bagaznik. Przyznaje sie do winy. Widzieli, ze policjant przyglada sie tylnej szybie, usilujac polaczyc to dziwne uszkodzenie ze stluczka. -Wszystko w porzadku? - spytal Gabe'a. Alison poslala lekarzowi ostrzegawcze spojrzenie, tak by nie widzieli tego policjanci. -Jestem... lekko oszolomiony, nic poza tym. -Mamy wezwac karetke? Czasami po wypadku tak uderza adrenalina, ze mozna sobie nie zdawac sprawy z powaznego urazu. I znow ten wzrok Alison, ostrzegajacy, by Gabe nie mowil nic o napadzie. O co tu, u diabla, chodzilo? -Nie, nie trzeba karetki - uslyszal wlasny glos. -Sluchajcie, panowie - Alison odezwala sie do policjantow. - Robcie, co musicie, ale ja naprawde zamierzam wziac za to pelna odpowiedzialnosc i naprawde musze wracac do domu. Jestem po trzech nadprogramowych godzinach na ostrym dyzurze w szpitalu DC General, a niedlugo musze wracac na ranna zmiane. -Pani jest lekarzem? -Pielegniarka. Za duzo wiem o urazowce, zeby byc lekarzem. -Dobrze pania rozumiem - odparl gliniarz, wymieniajac pelne aprobaty spojrzenia z partnerem. Wlasnie wtedy w policyjnym wozie zatrzeszczalo radio. Komunikat robil wrazenie pilnego. Alison patrzyla spokojnie, jak kierowca przyjmuje wezwanie, jednak Gabe - oszolomiony nie tylko cala sytuacja, lecz rowniez tym, jak radzila sobie z nia kobieta - dostrzegl w jej oczach determinacje i wyczul, ze nad wszystkim doskonale panuje. -Jeszcze chwila i pojada - szepnela, zanim tamci skonczyli rozmowe. -Prosze panstwa - odezwal sie policjant stojacy blizej - my juz musimy jechac. Na pewno panu nic nie bedzie, kolego? -Jasne... spokojnie - odparl Gabe. -Dobrze, jak pan uwaza. W razie czego, gdyby wystapila jakas spozniona reakcja, to ma pan tutaj pielegniarke z ostrego dyzuru. -Rzeczywiscie - rzekl Gabe w slad za odjezdzajacym radiowozem. Obserwowal oddalajace sie swiatla, ktore wreszcie zniknely na koncu 22nd Street. Wtedy spojrzal na Alison. -Co? No co? - zapytala. - Ten granatowy ford taurus, trzyletni, moze czteroletni, mial zaslonieta tablice, a przez te czapke nie bylo sposobu, zebym przyjrzala sie facetowi. Watpie, ze pan, patrzac prosto w lufe, mial na to czas. Zanim policja wyciagnelaby z pana historie calego zdarzenia i rozeslala wezwania o pomoc, zamachowiec raczej by juz przestal jezdzic po miescie. Wiec co by to dalo, gdybysmy im powiedzieli? Godziny przesluchan i papierkowej roboty, a na dodatek masa niepotrzebnego rozglosu, szczegolnie biorac pod uwage znikniecie doktora Ferendellego. Gabe nie wiedzial, co powiedziec. Alison Cromartie robila wrazenie calkowicie przekonanej o slusznosci swych slow i chyba kompletnie jej nie krepowalo, ze musiala naklamac policjantom. W tej chwili byla wszystkim tylko nie zgrabna, rzeczowa pielegniarka, ktora zaledwie siedem godzin wczesniej wspinala sie na palce, zeby zawiazac Gabe'owi muszke. -Ale moze przynajmniej sprowadziliby ekipe kryminalistyczna, ktora znalazlaby i zbadala kule, prawda? - powiedzial w koncu. - Ona tam gdzies musi byc. Alison westchnela. -Powiem panu cos - odparla. - Zamienmy sie na jeden dzien samochodami, a ja zalatwie panu naprawe i przy okazji kaze zbadac kule. -Kim pani jest? - zapytal Gabe, czujac, ze w tym miescie nikomu juz nie moze ufac. Alison wyciagnela z kieszeni dzinsow waska, skorzana obwolute i otworzyla ja przed lekarzem. Singleton przypomnial sobie Lily Sexton i jej elegancki wizytownik. Ale w tej obwolucie nie bylo wizytowek. Zobaczyl tam zlota odznake oraz karte identyfikacyjna ze zdjeciem. CROMARTIE, Alison M. United States Secret Service -Wiele osob sie o pana martwilo - powiedziala kobieta. ROZDZIAL 12 -Przepraszam, ze w gabinecie nie powiedzialam panu,kim jestem, ale zwierzchnik, ktory umiescil mnie w klinice, prosil, zebym tego nie robila. Alison chyba mowila szczerze i Gabe chcial jej wierzyc, ale teraz - prawie o czwartej nad ranem - nie potrafil sie skupic na tyle, by wszystko sobie poukladac. Chwile temu jakis mezczyzna, z twarza ukryta w cieniu, strzelal do niego z samochodu obok. Po czterech dniach w Waszyngtonie w jeden wieczor zostal zastraszony przez admirala marynarki wojennej, oklamany przez prezydenta, jego zone i szefa sztabu, oszukany przez pielegniarke z jego wlasnej kliniki, a teraz niemal zastrzelony przez... no wlasnie, przez kogo? Kogos, kto systematycznie zabija prezydenckich lekarzy? Dlaczego? A moze przez przypadkowego bandyte? Taka hipoteza miala tyle sensu co kazda inna. Wielkim zbiegiem okolicznosci zadny krwi szaleniec akurat znalazl sie na skrzyzowaniu 22nd i G Street dokladnie w tej samej chwili co Gabe, a kolejnym zbiegiem okolicznosci Alison Cromartie, obdarzona instynktem i refleksem agenta Secret Service, akurat jechala za nim. -Secret Service lubi, kiedy wszystko ma sens - mowila Alison - a w tej chwili znikniecie Jima Ferendellego jest tego sensu zupelnie pozbawione. Jestem jedna z niewielu dyplomowanych pielegniarek w Secret Service, wiec wyciagneli mnie zza biurka w San Antonio i przyslali tutaj, zebym pracowala jako czlonek personelu Osrodka Medycznego Bialego Domu. Dostalam polecenie, zeby miec oczy i uszy otwarte na wszystko, co dotyczy doktora Ferendellego, a poza tym pilnowac lekarza, ktory go zastapi. I to wlasnie dzis wieczorem robilam. Gabe przetarl oczy, starajac sie skupic na slowach Alison: zostala umieszczona w Bialym Domu juz po zniknieciu Ferendellego. Czy ona aby wczesniej nie mowila, ze zaczela prace, zanim poprzednik Gabe'a zaginal? Pomimo coraz bardziej przytlaczajacego zmeczenia doktor usilowal odtworzyc rozmowe sprzed kilku godzin, jednak czul, ze moze sobie nie przypomniec wszystkich szczegolow. Dlaczego Alison mialaby go oklamywac co do tego, kiedy zaczela prace w Bialym Domu? I wlasciwie dlaczego ktokolwiek mialby w ogole go oklamywac? Gabe mial ochote ustalic,, ktora wersja jest wlasciwa, ale w koncu uznal, ze to nie pora i nie miejsce na nierozwiazywalne sprzeczki o to, co kto powiedzial, a czego nie. -No coz - rzekl - niewazne, jak sie tu pani znalazla, ale jeszcze raz dziekuje za uratowanie mi zycia. -Nie mialam wyboru, bo w przeciwnym razie kabina tego szpanerskiego buicka wygladalaby naprawde paskudnie. Jeszcze niedawno, kiedy Alison pracowala nad jego muszka, Gabe oddalby swoje ranczo za to, zeby siedziec z nia o czwartej nad ranem na lawce na tylach kompleksu Watergate i patrzec na ciche, ciemne wody Potomacu. Teraz znalazl sie w takiej wlasnie sytuacji i czul sie podenerwowany, zmieszany i spiety. -Prosze powiedziec swojemu szefowi, ze zachowam pani tajemnice dla siebie. -Nie jestem pewna, czy mu to wystarczy, ale sprobuje. -Zawsze sie zastanawialem, dlaczego ta sluzba nazywa sie Secret Service, skoro agenci w czarnych garniturach i ciemnych okularach nawet nie probuja nie rzucac sie w oczy. -Oni maja byc widoczni i rozpoznawalni. W przeciwienstwie do wielu z nas. -To poza Waszyngtonem tez sa biura Secret Service? -Sa rozsiane po calym kraju. Prowadzimy sledztwa, a poza tym przygotowujemy sie do wszystkich wizyt prezydenta oraz dyplomatow. -I nasz przyjaciel admiral nic nie wie o tym, ze pracuje u niego agentka Secret Service? - spytal Gabe. -Prawie nikt o tym nie wie. -A Treat Griswold? -Tez nie. Odpowiadam przed jednym, jedynym czlowiekiem: szefem spraw wewnetrznych. -Spraw wewnetrznych? -Naprawde nie moge teraz nic wiecej powiedziec. Z samego rana bede musiala zakomunikowac szefowi, ze zostalam zdekonspirowana. Gabe bez powodzenia usilowal sie powstrzymac od ziewniecia. Pozna pora robila swoje. -Mam propozycje - powiedziala Alison. - Niech pan wraca do domu. Ja moge wszystko wyjasnic pozniej. Zabiore kule do analizy i zalatwie, zeby zajeli sie pana samochodem. Niech pan go zostawi na ulicy, tak jak teraz stoi. W ciagu godziny go zabiora i najdalej pojutrze bedzie jak nowy. -Oby. Pozyczylem go od ojca prezydenta. -Wiem. -Oczywiscie. Tutaj wszyscy wiedza wszystko, a w kazdym razie probuja. To co pani powie szefowi? -Prawde - odpowiedziala rzeczowo. -Ach, prawde. Coz za slowo. Nigdy bym nie pomyslal, ze to jeden z tych wyrazow, ktore zmieniaja znaczenie w zaleznosci od tego, kto je wypowiada. Czy wlasnie to uslyszalem w biurze na temat pani przybycia do Bialego Domu? Prawde? -Przepraszam. Ma pan pelne prawo sie zloscic, ale ja tylko wykonywalam polecenia. -A co ja mam powiedziec szefowi? - spytal lekarz. -To juz pana decyzja, ale nie wiem, co pan moze zyskac. -Moze ochrone Secret Service? -Zalezy, jak bardzo skrepowany chce pan byc. Gabe znow potarl oczy. Czul sie znuzony wydarzeniami wokol prezydenta, a takze kompletnie skolowany przez te kobiete i oszolomiony zamachem na jego zycie - a jednoczesnie jakos dziwnie nie mial ochoty wracac do mieszkania. Pod nimi w rzece odbijaly sie pierwsze przeblyski nowego dnia. Singleton zlapal sie na absurdalnej mysli - ciekawe, kto zjadl glowe byka z tortu w ksztalcie flagi Botswany. Moze Lily Sexton. -Prosze mi powiedziec - odezwal sie w koncu - jak to mozliwe, zeby pielegniarka dostala bron, odznake i wyladowala za biurkiem w San Antonio? -Na pewno nie woli pan o tym porozmawiac w... -Nie, nie - przerwal - naprawde jestem ciekaw. Czuje, jak wracaja mi sily. -Nie wiem, czy pan teraz zartuje, czy mowi powaznie. -Moze raczej sie dystansuje. Albo po prostu jestem drazliwy. Musialem sie zajac prezydencka migrena i niezytem zoladka, wiec ominal mnie deser. "Migrena i niezyt zoladka". Klamstwo przyszlo mu bez trudu. Moze jednak mial jeszcze przed soba przyszlosc w Waszyngtonie. -No dobrze. - Alison wzruszyla ramionami. - To, co panu wczesniej opowiedzialam, w wiekszosci bylo prawda. Urodzilam sie w Luizjanie, a wychowalam w Nowym Jorku, w Queens. Moj ojciec, o ktorym juz chyba wspominalam, jest... to znaczy byl polkrwi Kreolem. Bardzo przystojny, bardzo uroczy, rzadko kiedy dluzej utrzymywal jakakolwiek posade. Moja mama to w polowie Japonka, w polowie nie wiadomo co. Jest pielegniarka. Wciaz pracuje na pol etatu w domu spokojnej starosci. To ze wzgledu na nia sama zostalam pielegniarka i zrobilam magisterke. -Kiedy sie po raz pierwszy spotkalismy, probowalem wydedukowac pani pochodzenie z wygladu. -Watpie, zeby pan trafil. -Nie trafilem. Ale to bardzo atrakcyjna kombinacja. -Dziekuje. Mam mowic dalej? -Jesli pani chce. -Pomyslmy. Krotka przygoda z malzenstwem zaprowadzila mnie do Los Angeles, gdzie pracowalam na OIOM-ie. Jak w wiekszosci szpitali w gruncie rzeczy rzadzili tam chirurdzy, szczegolnie jedna grupa: nad wyraz zapracowani, bogaci, aroganccy i ze swietnymi koneksjami. Nazywalismy ich Klubem Koniaku i Kubanskich Cygar. Problem tkwil w tym, ze choc wielu z nich naprawde bylo wybitnymi specjalistami w pelni zaslugujacymi na swoje zarobki, to kilku zupelnie minelo sie z powolaniem. -Slucham dalej. -Nie bede wchodzila w szczegoly, ale w kazdym razie na oddziale zdarzyl sie zgon. Wydano bledne polecenie. Decyzje podjal chirurg, ktory dobrze znal przypadek pacjentki. Byl jednym z zalozycieli tamtej elitarnej grupy, a przy tym naduzywal alkoholu. Na dodatek nie poinformowal pielegniarek o historii choroby pacjentki. Bardzo dlugo nie odpowiadal na wezwanie, a potem spapral probe otwarcia biedaczki bezposrednio na OIOM-ie. -Brzmi makabrycznie. -Jeszcze bardziej makabryczne bylo to, ze grupa zrzucila cala wine na jedna z pielegniarek z bezwzglednoscia i sprawnoscia oddzialu komandosow. Z karty pacjentki poznikaly cale strony. Lekarze zaprezentowali ewidentne klamstwa jako dowody. Niestety, ich ofiara padla kobieta, ktora wlasnie przezywala burzliwy rozwod, brala leki antydepresyjne, a zreszta w ogole nie byla zbyt silna psychicznie. Janie zostala zawieszona, a potem przedawkowala. Nie umarla, ale chyba tego zalowala. W koncu jej byly maz dostal prawo do opieki nad dziecmi, a ona wyjechala. -Bylyscie sobie bardzo bliskie? -Bardzo to moze nie, ale bylysmy przyjaciolkami. Nie moglam patrzec bezczynnie na to, co jej zrobili. Podczas tamtego zajscia mialam dyzur, wiec postanowilam zdemaskowac chirurga i ludzi, ktorzy go kryli. -Ajajaj. -Nie inaczej. Dobrali sie do mnie tak samo jak do niej. Zaczeli wyciagac dowody sugerujace, ze pomagalam Janie wyprowadzac leki ze szpitala i ze teraz po prostu probowalam chronic wspolniczke. Zaczelam odbierac dziwne telefony. Rok wczesniej zakonczylam trzyletni zwiazek z mezczyzna, ktory uznal, ze pomimo naszych wczesniejszych ustalen, jednak nie chce miec dzieci. Nowy facet, z ktorym wlasnie zaczynalam chodzic i z ktorym dobrze mi sie ukladalo, nagle, bez zadnego wyjasnienia, nie chcial miec ze mna nic wspolnego. Mialam w pracy nieposzlakowana opinie, a mimo to ni stad, ni zowad zaczely sie pojawiac nieuzasadnione oskarzenia skladane przez osoby powiazane z grupa chirurgow. Wygladalo na to, ze systematyczne niszczenie mojego zycia sprawialo lekarzom autentyczna przyjemnosc. Gabe przygladal sie twarzy kobiety. Pomimo mroku dostrzegal napiecie i bol. Te uczucia zdawaly sie prawdziwe. Zaraz potem przypomnial sobie, ze tego wieczoru juz raz uwierzyl w jej historie. Ci ludzie byli dobrzy w manipulowaniu prawda - bardzo dobrzy. Spojrzal w strone rzeki. Alison tak bardzo go pociagala, ze trudno mu bylo myslec o niej jako o kims, komu byc moze nie nalezy ufac. Jednoczesnie doskwierala mu swiadomosc, ze siedzac tu i sluchajac jej opowiesci, unika podjecia decyzji, czy powinien doprowadzic do usuniecia prezydenta Stanow Zjednoczonych z urzedu. Ciezka noc. -I co bylo dalej? - spytal. -Poniewaz w rzeczywistosci bylam bez winy, wkrotce znalazlam sie w sytuacji bez wyjscia. Wiedzialam, ze wczesniej czy pozniej chirurdzy zaatakuja bardziej zdecydowanie i przegram. W koncu ordynator zlozyl mi potajemnie propozycje: zebym odeszla ze szpitala i przestala bruzdzic, a w zamian wystawi mi bardzo dobra rekomendacje. W przeciwnym razie moglam liczyc tylko na siebie. -I? -Schowalam honor do kieszeni i sie poddalam. Bolalo, bo mialam wrazenie, ze stchorzylam, i boli do dzisiaj. Chyba po prostu nie nadaje sie na bohatera. -Nie wiem, czybym sie z tym zgodzil. Uratowala mi pani zycie kosztem dekonspiracji. -Umysl nie zawsze panuje nad odruchami. -Czasami przetrwac do nastepnego boju to cos rownie bohaterskiego, jak polec za sprawe, a na pewno jest to duzo madrzejsze. -Nie mam zamiaru wojowac. Chyba nie jestem stworzona do prowadzenia krucjat. -W takim razie rzeczywiscie mamy cos wspolnego. -Reszte w zasadzie juz panu powiedzialam w klinice. Lekarz, dla ktorego pracowalam, zanim poszedl na emeryture, bardzo zdecydowanie popieral naszego prezydenta. Pomogl mi sie dostac do Secret Service. Jak na ironie teraz znowu pracuje jako pielegniarka, chociaz przysieglam sobie nigdy wiecej nie wracac do tego zawodu. Co gorsza, ten krok w tyl to jednoczesnie krok wzwyz w stosunku do biurowej roboty w San Antonio. -Bardzo doceniam to, ze chciala sie pani tym wszystkim ze mna podzielic - powiedzial Gabe. - Troche mnie juz meczy waszyngtonska odmiana prawdy. - Znow ziewnal. - No dobrze, czas na mnie. Jak w tytule filmu naszego dawnego prezydenta, Bonzo idzie spac. -Trafny wybor filmu. A co pana wlasciwie dzisiaj tak dlugo zatrzymalo w Bialym Domu? Gabe natychmiast stal sie czujny. Pytanie Alison bylo z pozoru calkiem niewinne, ale jakos dziwacznie zmienila temat, a poniewaz lekarz przed chwila oznajmil, ze idzie spac, ta zmiana wydawala sie tym bardziej nienaturalna. Czy kobieta probowala wykorzystac pozna godzine, fakt, ze uratowala Gabe'a przed smiercia, oraz atmosfere bliskosci wywolana przez jej opowiesc - wszystko to w celu wyciagniecia od niego jakichs informacji o prezydencie? Czy moze Singleton byl juz przewrazliwiony i nadinterpretowal te sytuacje? A jesli caly ten scenariusz z zamachowcem byl tylko przykrywka- zgrabnym manewrem, dzieki ktoremu Alison miala zdobyc zaufanie Gabe'a? Moze kobiete umieszczono w Bialym Domu nie tylko ze wzgledu na jej zawod, ale rowniez dlatego, ze jest atrakcyjna i urzekajaca? Moze to tylko kolejny dowod na to, ze doktor Gabe Singleton bral udzial w grze, ktora go przerasta, i nigdy nie powinien byl opuszczac Wyoming. -Musze juz isc - odparl szorstko. I zanim Alison zdazyla zareagowac, juz go nie bylo. ROZDZIAL 13 Gabe lezal na brzuchu na wielkim lozu LeMara Stoddarda i bez skutku usilowal zasnac. Przyjechal do Waszyngtonu, by zastapic lekarza, ktory znikl, a teraz on sam o malo nie zginal. Tak to w kazdym razie wygladalo. Singleton z zamknietymi oczami przypominal sobie mine Alison Cromartie, kiedy nagle wstal i zostawil ja sama nad rzeka. Byla zaskoczona, ale czy dlatego, ze spodziewala sie zdobyc informacje o stanie zdrowia prezydenta? Czy ona badz ten, dla kogo pracowala, probowali zweryfikowac pogloski, jakies polprawdy, ktore mogli gdzies zaslyszec?Miala racje, gdy mowila, ze zgloszenie napadu na policje nie mialo sensu i moglo przyniesc tylko problemy. Mimo to Gabe czul, ze musi cos zrobic. Nie wystarczy, ze pozwoli, by Alison kazala naprawic samochod LeMara i zbadac kule. Musial komus o tym wszystkim opowiedziec. Lattimore'owi? Treatowi Griswoldowi? Admiralowi Wrightowi? Samemu prezydentowi? Co wiecej, Gabe'a czekalo podjecie decyzji w zwiazku z powracajacymi atakami szalenstwa zwierzchnika najpotezniejszych sil zbrojnych w historii swiata. Przez chwile doktor probowal sobie wyobrazic, jak musialy wygladac ostatnie dni Nixona w Bialym Domu - gdy przemierzal puste korytarze, rzekomo zazarcie dyskutujac z duchami Lincolna, Wilsona i innych dawnych prezydentow, i gdy chodzil na kolanach, belkoczac jak dziecko do sekretarza stanu Henry'ego Kissingera. Podobno Nixon stracil rozum na dlugo przed ta ostatnia, ponura droga do helikoptera. Ile czasu palec tego szalenca spoczywal na guziku, ktorego wcisniecie zabiloby setki milionow ludzi? Dni? Tygodnie? Jeszcze dluzej? Czy Kissinger, Ford i inni wspolnie opracowali plan pomijania polecen Nixona, ktore ich zdaniem nie byly korzystne dla kraju... ani dla reszty ludzkosci? Gabe znowu przewrocil sie z boku na bok. Teraz podsumowywal imponujace osiagniecia trzyipolrocznej prezydentury Andrew Stoddarda i rozmyslal o tym, co moglyby przyniesc kolejne cztery lata - szczegolnie przy wsparciu przychylnego Kongresu. Singleton nigdy nie wierzyl, ze polityka moze w znaczacym stopniu wplynac na poprawe warunkow zycia przecietnego Amerykanina, nie mowiac juz o tych Amerykanach, ktorzy mieli troche mniej szczescia. Czesto sie zastanawial, ile mozna by osiagnac, gdyby miliardy wydawane na kampanie - w wiekszosci zakonczone niepowodzeniem - przeznaczano na roboty publiczne, powstrzymanie globalnego ocieplenia, badania nad wynalezieniem lekarstwa na raka albo zakup komputerow dla szkol w ubogich dzielnicach. Mimo to krajowi trafil sie wlasciwy czlowiek - prezydent z autentyczna wizja Ameryki, a nie ktos, kto rozpaczliwie steruje panstwem od kryzysu do kryzysu. Prezydent wszystkich obywateli, ktory nie bal sie stawic czola wielkim korporacjom, wielkim koncernom paliwowym i farmaceutycznym, jak rowniez architektom terroryzmu. Prezydent z charyzma, ktora laczy ludzi. Czy Gabe postapilby slusznie, wlasnie w tym momencie powolujac sie na dwudziesta piata poprawke do konstytucji i odbierajac Drew prezydenture, kiedy ten dopiero sie rozkrecal? Z decyzja nie mozna juz bylo dlugo zwlekac. Za kwadrans szosta, wciaz nie mogac zasnac, Gabe postanowil wstac. Wzial prysznic, ogolil sie, a potem zaczal powaznie myslec o tym, czy nie siegnac po xanax. "Dalej chlasz? Zresz pastylki?". Slowa Ellisa Wrighta powstrzymaly go przed natychmiastowym otwarciem dolnej szuflady komody, gdzie znajdowala sie plastikowa butelka o roznorodnej zawartosci. Malo kto by zaprzeczyl, ze po takim dniu Gabe w pelni zaslugiwal na drobna pomoc w zasnieciu. Inni jednak zwrociliby uwage na to, ze wczesniej czy pozniej powody, dla ktorych mezczyzna lyka proszki, zmienia sie w usprawiedliwienia, by lykac je bez powodu. Gabe'owi przemknelo przez glowe, ze byc moze juz to sie stalo. Moze ta konsekwencja wypadku w Fairhaven miala mu towarzyszyc do konca zycia. Doktor zaczal sie zastanawiac nad uruchomieniem eleganckiego ekspresu do kawy LeMara. Silna dawka kofeiny ostatecznie polozylaby kres jego staraniu o sen. Nagle, niczym w transie, w skladziku lekarstw znalazl xanax i polknal jedna pastylke. Nie wiadomo, czy pomogl lek, czy wystarczyl sam fakt, ze Gabe go zazyl, ale po kwadransie mezczyzna zapadl w niespokojny sen. Kiedy o osmej czterdziesci piec zbudzil go dzwonek telefonu, Singleton juz wiedzial, jaka podejmie decyzje w kwestii kryzysu w Bialym Domu. Na razie bedzie robil wszystko, by Drew pozostal na stanowisku i mial jak najwieksze szanse na reelekcje. Jednoczesnie dolozy wszelkich staran, zeby kontynuowac poszukiwania, ktore zapoczatkowal Jim Ferendelli. Gabe mial nadzieje, ze w przyszlosci, kiedy przyczyna prezydenckich napadow niepoczytalnosci zostanie zdiagnozowana i wyleczona, a wszystkie potencjalne katastrofy po prostu nie nastapia, on, Drew i Carol beda ze smiechem wspominac role w ratowaniu kraju, ktora odegral xanax. Telefon nie przestawal dzwonic. Po powrocie do pokoju Gabe najwyrazniej zaciagnal zaslony. W waskim promieniu swiatla, ktore przeswitywalo teraz spomiedzy nich, doktor odnalazl na szafce przy lozku lampke oraz na wpol pusta szklanke wody. Wlaczyl swiatlo, dopil wode i wreszcie podniosl sluchawke. -Halo? -Doktor Singleton? - spytal kobiecy glos. -Tak. Kto mowi? -Prosze poczekac, lacze z panem LeMarem Stoddardem. Gabe pomyslal sobie, ze gdyby to on mial co najmniej dziesiec milionow dolarow, tez sam by nigdzie nie dzwonil. Mial tylko nadzieje, ze Pierwszy Ojciec nie bedzie sie domagal zwrotu buicka. -Gabe? Mowi LeMar Stoddard. Singleton wyobrazil sobie niezwykle przystojnego mezczyzne gdzies w gabinecie na najwyzszym pietrze biurowca, jak siedzi za biurkiem wielkosci lozka i przez okno wyglada na miasto. -Tak prosze pana, to ja. -Daruj sobie tego "pana", kowboju. Obaj jestesmy juz dorosli. Masz mi mowic LeMar. -Sprobuje. -Wszystko w porzadku? Mieszkanie? Samochod? -Wszystko dobrze. Jestem ci bardzo wdzieczny. -Dobrze. Lubie, jak ludzie sa mi wdzieczni. To takie zabezpieczenie na przyszlosc, kiedy wreszcie zmoga mnie to cholerne nadcisnienie, ten zly cholesterol czy co tam jeszcze, i bede sie musial zglosic do wielkiego biurowca w chmurach. LeMar smial sie autoironicznie, jednak - jak sadzil Gabe - ojciec prezydenta nie zartowal, mowiac, ze lubi uznanie innych. Jak na multimiliardera LeMar zawsze wydawal sie Gabe'owi w miare rozsadnym facetem, choc Drew oczywiscie mial na ten temat inne zdanie. Wszystkie negocjacje, w wyniku ktorych Singleton dostal buicka i mieszkanie w Watergate, Pierwszy Ojciec prowadzil ze swoim synem. Gabe ostatni raz widzial sie z nim osobiscie na poczatku kampanii, kiedy Stoddardowie przylecieli do Salt Lake City samolotem LeMara, a Gabe przyjechal z Tyler samochodem. LeMar - wowczas rok czy dwa przed siedemdziesiatka -ciemnowlosy, siwiejacy na skroniach, o elektryzujacych szaroniebieskich oczach, byl tak sprawny i pelen wigoru jak hollywoodzcy awanturnicy. -No coz - odrzekl Gabe - to niesamowite mieszkanie i swietny samochod tylko poglebily te wdziecznosc. -Nonsens. Dobry z ciebie facet, Gabe. Dobry facet, ktory po prostu mial w zyciu kiepski okres i dostatecznie duzo sily, zeby go przezwyciezyc. Opiekujac sie Drew, odplacasz mi sie z nawiazka. Nie chce wyjsc na samochwale, ale szczerze mowiac, to wlasnie ja go zarazilem pomyslem, zeby cie sciagnac do Waszyngtonu. -Dziekuje. Zostane tutaj tak dlugo, jak to bedzie konieczne. Gabe w ostatniej chwili powstrzymal sie, by nie dodac: "prosze pana". -Swietnie. Zastanawialem sie, czy nie mialbys dla mnie dzisiaj troche czasu. Co powiesz na lunch? -Jesli tylko moj pacjent nie bedzie mnie potrzebowal, nie mam nic przeciwko temu. -Fantastycznie. Zacumowalismy w jachtklubie Capital. To jest w dol rzeki od Watergate. O dwunastej przysle po ciebie kierowce. Kiedy zobaczysz Afrodyte, przestaniesz miec wyrzuty sumienia, ze wyeksmitowales mnie z apartamentu. Biorac pod uwage, jak wiele kazdy w Waszyngtonie wiedzial o wszystkich innych mieszkancach tego miasta, Gabe byl niemal pewny, ze lada chwila magnat wspomni o zbitej szybie w buicku. -Bede czekal przed domem - powiedzial. -Doskonale. Nie zapomnij zabrac apetytu. Gabe odlozyl sluchawke, po czym rozsunal zaslony. Wspaniale mieszkanie LeMara zalalo poranne slonce. Cztery pietra nizej lsnil Potomac. Gdzies w dole rzeki wlasciciel tego lokalu siedzial teraz pewnie na pokladzie lodzi nazwanej imieniem greckiej bogini milosci i piekna, saczac egzotyczna mieszanke arabskich kaw, a jego przedsiebiorstwa pracowaly bez ustanku, przynoszac mu pieniadze szybciej, niz byl je w stanie wydac. Fajne zycie, prosze pana... gdyby nie jeden maly problem z panskim synem. Z zamrazarki sposrod wielu gatunkow kaw Gabe wybral kenijska, po czym wsypal lyzke ziaren do wbudowanego coffee mastera. Zeby zmienily sie w gotowy napoj, wystarczylo przycisnac jeden guzik. Jak sie mozna bylo spodziewac, rezultat byl wysmienity. Fajne zycie. Z filizanka w dloni Gabe siegnal po swoj notes z adresami, otworzyl na "B" i polozyl przy telefonie. Podjal juz decyzje wzgledem Drew Stoddarda. Teraz przyszla pora, by wprowadzic plan w zycie. Wybral numer prywatnej linii Kyle'a Blackthorna i przez chwile sluchal sygnalu, wyobrazajac sobie niewielkie, przytulne biuro dwa i pol tysiaca kilometrow stad, udekorowane indianskimi kilimami i przeroznymi przedmiotami, w wiekszosci zwiazanymi z Arapaho - plemieniem, do ktorego nalezal Blackthorn. -Doktor Blackthorn, slucham. -Kyle? Tu Gabe. -Czesc, bracie. Mam wrazenie, ze powinienem odspiewac Chwala wodzowi. Ale robie to tylko na zebraniach starszyzny plemienia. -Dowcipne. A ja myslalem, ze wy nie macie poczucia humoru. -Radzisz sobie w wielkim miescie? -W miare. Tesknie za wszystkimi, ale w Bialym Domu pozwalaja nosic kowbojki, wiec jakos wytrzymuje. -Co moge dla ciebie zrobic, przyjacielu? -Mozesz sie zgodzic, zebym ci przeslal bilety na przelot pierwsza klasa do Waszyngtonu. Potrzebuje, zebys tutaj zrobil to, w czym jestes najlepszy. -Kim jest pacjent? -Wolalbym ci o wszystkim opowiedziec na miejscu. -Czy to cos pilnego? -Bardzo. Dasz rade zmiescic to w terminarzu? -Zdaje sobie sprawe z tego, ze nie dzwonilbys do mnie, gdyby nie chodzilo o cos waznego. Wiesz, ze po tym, jak uratowales zycie mojej matce, nie ma takiej rzeczy, ktorej bym dla ciebie nie zrobil. -Za pare godzin ktos do ciebie zadzwoni i uzgodni szczegoly. -Chetnie cie znow zobacze, przyjacielu. -Nie zapomnij zabrac tych rzeczy do badan. -Nie ruszam sie bez nich z domu. ROZDZIAL 14 Na boku bialej, pozbawionej okien furgonetki widnial napis: "Plyty gipsowe BD" oraz waszyngtonski numer telefonu. Gdyby ktos tam zadzwonil, polaczylby sie z automatyczna sekretarka, ktorej nikt nigdy nie sprawdzal. W wozie siedzial Carl Porter. Poprawil sluchawki i dalej sledzil rozmowe doktora Gabe'a Singletona z drugim lekarzem o nazwisku Blackthorn.Mimo ze w ciagu ostatniej doby Porter spal zaledwie trzy godziny, byl w stanie pelnej gotowosci. Zawsze reagowal w ten sposob na zlosc i frustracje, a w tej chwili trawily go oba te uczucia. Juz drugi raz byl o minute, moze dwie od wykonania misji, ale doktor James Ferendelli jakims cudem znow mu sie wymknal. Kiedy Porter przyjmowal zlecenie, zakladal, ze wykonanie go zajmie kilka dni, gora tydzien. Crackowski wynajal solidny sztab prywatnych detektywow i rozeslal wiadomosc o nagrodzie w wysokosci piecdziesieciu tysiecy dolarow dla kazdego, kto zakapuje prezydenckiego lekarza. Jednak odkad Porter prawie go dorwal w jego mieszkaniu w Georgetown, Ferendelli stal sie bardziej przebiegly i zaradny. W miare jak kolejne tropy prowadzily donikad, rosla frustracja Portera. A teraz znowu niewiele brakowalo. Singleton skonczyl rozmowe, wiec Porter odlozyl sluchawki. Bardzo niewiele wiedzial o czlowieku, ktory mu placil - bylo jednak jasne, ze Crackowski dysponuje nieograniczonymi zasobami oraz ma dostep do profesjonalistow, ktorzy wiedza, jak z tych zasobow korzystac. Skomplikowana aparatura podsluchowa, ktora zamontowal w mieszkaniu Singletona, byla sprzetem najwyzszej jakosci. Poza tym do karoserii samochodu przymocowali system GPS Starcraft, ktory pobieral moc z akumulatora. Porter troche juz zdretwial. Wlasnie rozprostowywal kark i plecy, gdy ktos zastukal w tylne drzwi furgonetki - najpierw trzy razy, potem dwa. Crackowski. Mezczyzna zgasil swiatla i z wyposazonym w tlumik pistoletem w reku otworzyl zamek. Steve Crackowski uchylil drzwi i szybko wszedl do srodka. Byl mniej wiecej tego wzrostu co Porter, lecz szczuplejszy w pasie, mial szersze ramiona oraz duza, starannie ogolona glowe. Przy tym wszystkim, dzieki okularom w drucianej oprawce, wygladal jak ktos pomiedzy wykladowca akademickim a dokerem. -Masz cos? - spytal bez powitania. -Tatus prezydenta zaprosil Singletona na lunch. I jeszcze jeden gosc, co sie nazywa Blackthorn. Na imie Kyle, Lyle albo cus takiego. Singleton do niego dzwonil. Wlasnie skonczyli, jak przyszles. Singleton go prosil, coby tu szybko przylecial i przywiozl swoje rzeczy do badan. -Tak powiedzial? Rzeczy do badan? -Tak mnie sie wydaje. Tamten to tez chyba lekarz. -Ci lekarze - mruknal Crackowski. - Sprawdze to. Zmeczyles sie? Chcesz, zebym cie zastapil? -Chce Ferendellego. -Rozpuscilem wiesci. Wczesniej czy pozniej facet sie pokaze. Probowales uzyc pilota w tunelu? -Pare razy, bo nie wiedzialem, czy te swinie, co tam mieszkaja, nie zalewaja, ze Ferendelli zwial. -Pilot chyba nie ma zbyt duzego zasiegu. Na pewno niczego ci tu nie trzeba? -Tylko mnie go znajdz. -Ferendelli na pewno czuje presje. Wie, ze jesli tu wroci, to juz nie zyje. A jak sie dalej bedzie kryl, to nigdy sie nie dowie, z czym ma do czynienia i jak sobie z tym radzic. Z jego punktu widzenia najlepsze rozwiazanie to skontaktowac sie z kims i wspolnie cos ustalic. I glowe daje, ze tym kims bedzie Singleton. -Co z samochodem? -Jest u blacharza, no nie? Po prostu go pilnuj i jak on sie ruszy, to ty tez. -Wez sie porozum ze swoimi ludzmi. Bede mial nad czym pracowac, to juz sie reszta zajme. -Badz gotowy, Porter. Znajdziemy go. Zajrze do ciebie znowu za cztery godziny. -Zajrzyj za szesc - odparl Porter. Popatrzyl na zamykajace sie drzwi, potem wlaczyl niewielka lampke i znow wlozyl sluchawki na glowe. W przeszlosci zdarzalo mu sie siedziec na drzewie przez cala dobe, a nawet dluzej, cierpliwie czekajac na swoj cel. W porownaniu z tym marne szesc godzin to pestka. Szczegolnie jesli mialy zaowocowac mozliwoscia wpakowania Ferendellemu kulki w oko - to byl ulubiony strzal Portera. Pora, zeby zdjecie lekarza dolaczylo do pozostalych dwustu, ktore wisialy na scianie jego gabinetu. Najwyzsza pora. ROZDZIAL 15 -To model Fendship F-45. Czterdziesci cztery metry od dziobu do rufy, dziewiec metrow szerokosci. Stalowy kadlub...Jesli Gabe juz przed lunchem u LeMara Stoddarda czul sie jak Alicja w Krainie Czarow, to wizyta na Afrodycie poslala go gleboko w czelusc kroliczej nory. Jacht okazal sie krepujaco luksusowy. Byly tam orientalne dywany, skorzane dekoracje, krysztalowe lampy i trzy pelne lazienki z glebokim jacuzzi. Pozostale dwie kabiny wyposazono jedynie w eleganckie prysznice. Gabe czul sie dziwnie, oprowadzany przez ojca prezydenta po tej olsniewajacej lodzi, podczas gdy sam Drew znajdowal sie tylko kilka kilometrow dalej. Zreszta zanim po lekarza przyjechal kierowca LeMara, Gabe pojechal taksowka do Bialego Domu, zeby spotkac sie tam z synem magnata, jego synowa oraz Magnusem Lattimore'em. Wiadomosc o tym, ze postanowil - przynajmniej na razie - kontynuowac kurs wytyczony przez Jima Ferendellego, cala trojka przyjela z cicha wdziecznoscia, a jednoczesnie chyba ze szczera determinacja, by wykonywac wszystkie polecenia lekarza. Ze swej strony Drew musial sie zgodzic na wspolprace z psychologiem sadowym, doktorem Kyle'em Blackthornem - dopoki nie sformuluje on diagnozy i planu leczenia. Wreszcie wszyscy musieli przyjac do wiadomosci, ze wystarczyl jeszcze jeden, jedyny atak, by Singleton zrezygnowal z prob ratowania sytuacji i wezwal wiceprezydenta Toma Coopera na blyskawiczne korepetycje z dwudziestej piatej poprawki. -Gdzie zbudowano to cudo? - spytal Gabe, szczesliwy, ze w ogole przyszlo mu do glowy jakies pytanie. -W Holandii. Holendrzy i Wlosi sa w tym najlepsi. Mam Afrodyte tylko szesc czy siedem miesiecy, ale zadna z lodzi, ktore kupilem do tej pory, nie moze sie z nia rownac. -Jaki ma zasieg? - Dzieki studiom w Akademii Marynarki Wojennej Gabe mogl zadac kolejne pytanie. Stoddard - ubrany w koszule bez krawata, grafitowe spodnie i granatowa, sportowa marynarke - robil wrazenie zadowolonego. -Transatlantycki. Z predkoscia czternastu, pietnastu wezlow moglbym chyba nawet przeplynac jeszcze Morze Srodziemne. Moze to nie jest najszybsza lajba na swiecie, ale na pewno jedna z najwygodniejszych i najbardziej eleganckich. Dla mnie to zaden problem, ze rejs przez Atlantyk zajmie mi pol dnia dluzej. Moze kiedys poplynalbys razem ze mna? -Na razie skupmy sie na biezacych sprawach. Zalatwmy panskiemu synowi reelekcje. -Dobrze powiedziane. Gabe nie mogl sie nadziwic, ze ojciec prezydenta prezentuje swoje bogactwo i cieszy sie nim tak komfortowo i stosunkowo bezpretensjonalnie. Zaraz jednak pomyslal, ze przeciez kiedy ma sie wszystko, na koncie zas czekaja miliardy dolarow, na wypadek gdyby sie okazalo, ze jeszcze czegos brakuje, na pewno dosyc latwo jest podchodzic do tego beznamietnie. A jednak - lekarz musial to przyznac, kiedy siadali naprzeciw siebie przy szklanym stole na dolnym pokladzie - ten czlowiek ufundowal i wspieral wiele organizacji charytatywnych, w wiekszosci prowadzacych badania nad rakiem oraz ograniczeniem smiertelnosci wsrod niemowlat. To wlasnie on zapewnil Gabe'owi wsparcie moralne i finansowe, a takze adwokata, kiedy jego wlasny ojciec niemal calkowicie sie od niego odwrocil. Ten, kto patrzyl na bogactwo pozbawione klasy i stylu i ukul termin "nuworysz", na pewno nie mial na mysli LeMara Stoddarda. Stol zastawiony byl krysztalami i wspaniala porcelana. Na blacie obok LeMara lezalo niewielkie, srebrne pudelko na leki. Starszy mezczyzna zauwazyl, ze Gabe na nie spoglada, i aby odpowiedziec na niezadane pytanie, polozyl na jezyku trzy tabletki i popil je duzym lykiem wody z cytryna. -Widzisz, co cie czeka? Dwa proszki na nadcisnienie i jeden po to, zeby moj zoladek nie produkowal kwasow. A to sa tylko te, ktore biore w poludnie. Moj lekarz albo mi obnizy cisnienie do stu dwudziestu, albo mnie po drodze usmierci. -To chyba dobry lekarz. Ja tez staram sie osiagnac u moich pacjentow podobne wartosci. Wszyscy tak samo narzekaja. I jak z tym cisnieniem? -Nawet nie pytaj. - Stoddard zakonczyl rozmowe, wskazujac mlodemu, ubranemu na bialo kelnerowi, ze sa gotowi na posilek. - Mam nadzieje, ze lubisz lososia. -W Wyoming rzadko kiedy trafiaja sie dobre ryby - odparl Gabe. - Ich won kloci sie z zapachem bydla pedzonego glowna ulica. Stoddard obnazyl zeby w usmiechu. -Ciesze sie, ze cie wreszcie widze, Gabe - powiedzial. - Zawsze lubilem twoje poczucie humoru. -Mowia, ze autoironia to zaawansowana forma dowcipu. A jesli jest sie mna, cos takiego przychodzi duzo latwiej. -Daj spokoj z taka gadka. Ja tam bylem, pamietasz? Nie ma watpliwosci, ze na przekor wszystkiemu przezwyciezyles nieszczescie i naprawde cos w zyciu osiagnales. -Dziekuje, prosze pana. Chodza pogloski, ze pana syn tez jest na dobrej drodze, zeby cos osiagnac. Kiedy Stoddard sie usmiechal, jego twarz marszczyla sie w ujmujacy sposob. Jednak Gabe dostrzegl, ze magnat nie spuszcza z niego swych niesamowicie inteligentnych oczu, jakby chlonac wszystkie jego najdrobniejsze reakcje. Badz czujny, ostrzegl sam siebie lekarz. Mial przed soba czlowieka, ktory na pewno nie gustowal w jalowych pogawedkach, w kazdym razie takich, ktore trwaly zbyt dlugo. Gabe domyslal sie, ze jesli chodzi o lunche u Stoddarda - czy to w jego klubie, w apartamencie w Watergate, jego domku mysliwskim, czy tez tu, na jachcie - zadnego dania nie serwuje sie bez powodu. -Tak wiec - zaczal Stoddard, kiedy na stole przed nimi pojawily sie salatki Waldorf - slyszalem, ze byles wczoraj honorowym gosciem na kolacji wydanej na czesc prezydenta Botswany. Przez chwile Gabe zastanawial sie, jak czesto LeMara zaprasza sie na tego typu uroczystosci. Chociaz Drew byl najpotezniejszym przywodca swiata, chyba zawsze troche bal sie ojca. Mozliwe, ze nie umieszczajac go na liscie gosci, prezydent probowal sobie poradzic z tym uczuciem oniesmielenia. Gabe uznal tez, ze skoro Stoddard wiedzial o przyjeciu, zapewne slyszal rowniez o znaczacej nieobecnosci zarowno Drew, jak i jego lekarza. Nawet dla czlowieka duzo mniej bystrego niz gospodarz lunchu znaczenie takiego zbiegu okolicznosci musialo byc oczywiste. Gabe zacisnal dlonie na oparciach krzesla, jakby to bylo kolo ratunkowe. Posilek rozpoczal sie zaledwie piec minut temu, Afrodyta wciaz byla mocno przycumowana, a oni juz dryfowali po burzliwych wodach. -No... hm... w ostatniej chwili musialem zrezygnowac - odparl bez przekonania. -Ale byles tam przez moment. Pozostawalo kwestia czasu, zanim Stoddard zacznie dociekac, co zaszlo w Bialym Domu. Gabe postanowil uderzyc pierwszy. -Prosze pana... -LeMarze. -LeMarze, wiesz, ze nigdy nie naduzylbym zaufania, ktorym obdarzaja mnie pacjenci. Mocniej niz w tajemnice lekarska wierze tylko w mojego konia. -Ja sie po prostu martwie o syna. -Rozumiem. -Chociaz Drew od lat ma astme i juz pare razy wspominal o migrenowych bolach glowy, nie moge sie oprzec wrazeniu, ze ukrywacie cos przed ludzmi. Nie zdobylem tego wszystkiego - pokazal gestem Afrodyte - bez wewnetrznego wykrywacza klamstw. Kiedy zobaczylem tasme z wczorajszej konferencji prasowej, zapalily mi sie wszystkie lampki ostrzegawcze. -Nie wiem, co powiedziec - odparl Gabe. Stoddard najwyrazniej czul, ze poza tym, co podano do publicznej wiadomosci, jego syn ma takze inne problemy zdrowotne. Singleton probowal nie dac po sobie poznac, ze w tym przypuszczeniu byc moze kryje sie ziarno prawdy. - Nie moge powiedziec i nie powiem nic ponad to, co juz wiesz. Ku kompletnemu zaskoczeniu lekarza miliarder uderzyl z grubej rury. -Gabe, czy Drew cos dolega? - zapytal. - Cos powaznego? Singleton zawahal sie przez chwile, po czym odsunal sie od stolu. -Nie zmuszaj mnie, zebym wyszedl - powiedzial. - I prosze, nie uzywaj tego wszystkiego, co dla mnie zrobiles, jako karty przetargowej. Juz wiele razy mowilem, jak bardzo jestem ci wdzieczny. -Spokojnie, spokojnie - odparl Stoddard, unoszac dlonie. - Ja jestem po prostu zatroskanym ojcem. Nic wiecej. Moj syn zaczyna miec migrenowe bole glowy, ktore nigdy wczesniej nie wystepowaly, a potem nagle znikaja jego osobisty lekarz oraz corka tego lekarza. Dziwisz sie, ze sie martwie? -Nie, prosze pana... to znaczy: nie, LeMarze. Ani troche ci sie nie dziwie. - Gabe zaczal ostroznie dobierac slowa. - Jesli Drew kiedys mi powie, ze powinienem sie z toba podzielic jakas informacja na temat jego stanu zdrowia, zrobie to natychmiast. Jednak do tego czasu bedziesz musial sie pogodzic z lekka frustracja. Stoddard westchnal, a nastepnie gestem pokazal kelnerowi, ze nie jest juz zainteresowany lososiem. Gabe podazyl za jego przykladem, nie mogac sie doczekac konca tego przesluchania. Przez nastepne dziesiec minut rozmowa - toczona nad kawa i sufletem czekoladowym, ktory wedle przypuszczen Gabe'a musial byc bliski doskonalosci - nabrala pogodniejszego tonu. LeMar plotkowal o dziecinstwie prezydenta, pytal Gabe'a o jego praktyke medyczna i o Lasso, opowiedzial tez anegdote o Magnusie Lattimorze, ktora zawierala zakamuflowana sugestie, ze prezydencki szef sztabu preferuje mezczyzn - co juz wczesniej przemknelo Singletonowi przez mysl, ale szczerze mowiac, nie mialo to zadnego znaczenia. -No dobrze - powiedzial w pewnym momencie Stoddard, i to byl jedyny sygnal zmiany tematu - a duzo miales kontaktow z Thomasem Cooperem Trzecim? -Szczerze mowiac, bardzo niewiele. -Zawsze nalega na uzywanie tego "trzeciego", kiedy tylko mozna. Nie chce byc kolejnym zwyklym Tomem Cooperem. Wobec niego nie jestes zwiazany tajemnica lekarska, prawda? -Nie, chyba ze zwroci sie do mnie z prosba o pomoc medyczna, jednak do tej pory nic takiego nie nastapilo. On ma wlasnego lekarza, kogos z marynarki wojennej. Gabe czul sie niezrecznie, opowiadajac Stoddardowi o kimkolwiek, gdyz nie ulegalo watpliwosci, ze ojciec prezydenta, podobnie jak wiekszosc osob, ktore doktor poznal po przyjezdzie do Waszyngtonu, wymienial plotki, spekulacje oraz informacje w taki sam sposob, jak ludzie w Tyler wymieniaja konie. Ten fakt sam w sobie nie byl grozny ani niemoralny - taka juz miala nature ta waszyngtonska bestia. Plotka, spekulacja, informacja - oto waluta tej krainy. Lekarz wiedzial, ze nawet najdrobniejsza, rzucona od niechcenia uwaga - jak ta, ze Tom Cooper nie zwrocil sie do niego jako pacjent - w rekach odpowiedniej osoby mogla byc bardzo przydatna. Do tej gry Gabe byl rownie kiepsko przygotowany jak do olimpijskiego startu w lyzwiarstwie figurowym. Wyprostowal kark, swiadom az nazbyt znajomego napiecia w miesniach. -Wiem, ze bardzo uwazasz na to, co mi mowisz - rzekl Stoddard. - Moze nawet na to, co mowisz komukolwiek. Chcialbym jednak, zebys mial swiadomosc tego, ze jesli uslyszysz cokolwiek na temat wiceprezydenta albo zetkniesz sie z jakas sytuacja, ktora go dotyczy, wyswiadczysz swemu przyjacielowi, a mojemu synowi wielka przysluge, dzielac sie tym ze mna. -Nie rozumiem - odparl Gabe. - Myslalem, ze Drew i wiceprezydenta lacza wiezi zarowno polityczne, jak i emocjonalne. -Nonsens! - warknal Stoddard. - Mowiac krotko, wbrew temu, co na temat wiceprezydenta mowia jego spece od PR-u, Thomas Cooper Trzeci bynajmniej nie jest przyjacielem Drew. Niczego sobie bardziej nie zyczy niz tego, by usiasc za biurkiem w Gabinecie Owalnym. Kazdego dnia cierpi przez to, ze bedzie musial na te chwile czekac jeszcze co najmniej cztery lata, jesli ten moment w ogole kiedys nastapi. Gabe byl zszokowany tak zajadlym atakiem. -No coz, nie zetknalem sie z niczym, co potwierdzaloby taka opinie - odparl. Nic lepszego nie przyszlo mu do glowy. -Cztery lata temu w trakcie prawyborow Cooper rozsiewal wszelkie mozliwe plotki na temat Drew. Oczywiscie zapytany, wszystkiemu zaprzeczyl, a moj syn mu uwierzyl. Ale ja wiem lepiej. Ostrzegalem Drew, zeby nie wybieral go na wiceprezydenta, ale nie chcial mnie sluchac. Tom Cooper to Brutus. W tej chwili przyczail sie i czeka. Po wyborach zacznie umacniac swoja pozycje i przypisywac sobie zaslugi Drew. Gabe z niedowierzaniem pokrecil glowa. Mowilo sie, ze w publicznej swiadomosci prezydent nadal urzedowi swego zastepcy niespotykane dotad znaczenie i wiarygodnosc. Prasa tlumaczyla to, rzecz jasna, faktem, ze Drew poprzez osobe Coopera chcial zapewnic demokratom kolejne osiem lat rzadow w Bialym Domu. Gabe zastanawial sie teraz, czy zjadliwy atak LeMara mogl byc uzasadniony. Czy LeMar podejrzewal - a moze wrecz mial konkretne informacje - ze urzad jego syna jest zagrozony? Czy to dlatego zaprosil Gabe'a na lunch? Czy wiedzial o chorobie prezydenta wiecej, niz dal po sobie poznac? -No dobrze - rzekl Gabe - na pewno bede mial oczy i uszy otwarte. Niespodziewanie twarz miliardera wyraznie zlagodniala. Siegnal przez elegancki stol i ujal reke Gabe'a w swe dlonie. Wygladal teraz jak zwykly, kruchy siedemdziesieciolatek. -Gabe, prosze cie - powiedzial z ogromna powaga. - Nie pozwol, zeby mojemu chlopakowi stala sie krzywda. ROZDZIAL 16 "Gabe, prosze cie. Nie pozwol, zeby mojemu chlopakowi stala sie krzywda".Gdy doktor wchodzil do Bialego Domu przez Zachodnie Skrzydlo, w uszach wciaz brzmialy mu slowa LeMara Stoddarda - ta oznaka slabosci, ktora nie wiedziec czemu zrobila na Singletonie tak wielkie wrazenie. Prezydent i Pierwsza Dama obiecali, ze spedza dzien w swojej rezydencji, wychodzac jedynie do niewielkiej jadalni w Bialym Domu na obiad z doradcami, po ktorym zaplanowano starannie wyrezyserowana konferencje prasowa. Gabe mial byc na niej obecny. Drew i Tom Cooper prowadzili w sondazach przewaga od osmiu do jedenastu punktow nad Bradfordem Dunleavym i Charliem Christmanem - kongresmanem z Teksasu, ktory zasiadal w Izbie Reprezentantow od czterech kadencji. Christman jawnie i w pelni swiadomie reprezentowal poglady daleko bardziej prawicowe niz Dunleavy okreslajacy sam siebie jako umiarkowanego konserwatyste. Jedenascie punktow. Przewaga, ktorej na pewno nie mozna uznac za miazdzaca, ale na tym etapie kampanii to wynik napawajacy optymizmem. Mimo to - jak zaledwie przed kilkoma godzinami Lattimore przypomnial Gabe'owi - nawet jedenastopunktowe prowadzenie nie mialo szans na przetrwanie wobec wiarygodnych doniesien, ze prezydent jest poddawany badaniom psychiatrycznym albo, co gorsza, leczeniu z powodu zaburzen umyslowych. W przypadku Dukakisa wystarczyly pogloski, ze leczy sie na depresje, zeby cala jego kampania wyniknela sie spod kontroli. Lattimore nie przeczyl, ze strategowie demokratow popelnili wowczas przed wyborami takze inne bledy, ale dwunastopunktowe prowadzenie Dukakisa po konwencji blyskawicznie zmienilo sie w dziesieciopunktowa przegrana. Podczas powrotu z Afrodyty do Bialego Domu Gabe przelotnie spojrzal na wyniki sondazu opublikowane w porannym wydaniu "Washington Post". Z badania wynikalo, ze gdyby Thomas Cooper III scigal sie z Charliem Christmanem o najwyzszy urzad w panstwie, ten pierwszy moglby liczyc na poparcie wyzsze o czternascie punktow procentowych. Wsrod zalet, na ktore wskazywali ankietowani, przewazaly doswiadczenie oraz zaufanie spoleczne. Sondaz nie sprawdzil, jakie szanse mialby wiceprezydent w starciu z Bradem Dunleavym, ale dziennikarz analizujacy wyniki przypuszczal, ze i ten wyscig moglby wygrac polityk demokratow. "Tom Cooper to Brutus". Jedyna osoba w niewielkiej poczekalni gabinetu lekarza prezydenckiego byla Heather Estee, mloda, superkompetentna kierowniczka biura i recepcjonistka w jednej osobie. Z tego, co mowila, przez trzy i pol roku wspolnej pracy bardzo zzyla sie z Jimem Ferendellim. Zdruzgotalo ja zaginiecie mezczyzny, jak rowniez znikniecie jego corki. "Czasami chodzilysmy z Jennifer na lunch - powiedziala Heather Gabe'owi po przyjezdzie. - A raz poszlysmy wspolnie kupowac ciuchy. To inteligentna, utalentowana, wspaniala dziewczyna. Nie moge uwierzyc, ze zniknela. Kazdego dnia modle sie, zeby odnalazla sie cala i zdrowa". Gdy Gabe wszedl do niewielkiego pomieszczenia, Heather - ktora rozmawiala wlasnie przez telefon - podniosla wzrok znad swoich notatek, usmiechnela sie i pomachala mu na powitanie. Singleton ruchem glowy wskazal polotwarte drzwi do gabinetu. Kobieta dala znak, zeby zapukal. W srodku byl lekarz na dyzurze. Gabe wlasnie postapil zgodnie z ta wskazowka, gdy Heather powiedziala: -Gretchen, poczekaj sekundke. Panie doktorze, jakis czas temu wyszlam zalatwic pare spraw, a kiedy wrocilam, to lezalo na moim biurku. Podala mu gladka, biala koperte. Na wierzchu napisano na maszynie: "Dr Gabriel Singleton". Bez adresu. W tej wlasnie chwili otworzyly sie drzwi gabinetu. Gabe wsunal koperte do kieszeni marynarki. Dyzurujacy lekarz - kapitan marynarki wojennej Nick McCall - przywital go niezobowiazujacym usmiechem, krotkim skinieniem glowy i takim samym usciskiem dloni. To powitanie bynajmniej Gabe'a nie speszylo. Wiekszosc lekarzy zatrudnionych w Centrum Medycznym Bialego Domu wciaz traktowala go chlodno i z dystansem. Nic dziwnego - szczegolnie ze wszystkim kierowal admiral Ellis Wright, szef biura wojskowego Bialego Domu i zwierzchnik wszystkich pracownikow centrum... poza osobistym lekarzem prezydenta, cywilem. -Jakies wiesci od POTUS-a? - spytal Gabe, delikatnie zamykajac za soba drzwi gabinetu. -Ani slowa, odkad byles tu ostatnio. Nic. Od godziny jest na spotkaniu w jadalni. Wlasnie dzwonil Magnus. Powiedzial, ze wpadnie tu po ciebie za pare minut. -Dobrze. -Gabe, naprawde mi przykro, ze do tej pory nie mielismy okazji porozmawiac. Trudno mi bylo wszystko ogarnac i nadrobic zaleglosci po zniknieciu Jima Ferendellego. -Masz na ten temat jakies teorie? McCall pokrecil glowa. -To zupelnie nie ma sensu. Jim robil wrazenie spokojnego faceta. Byl w pelni oddany prezydentowi i pochloniety swoja praca. Wciaz wesza za nim tabuny agentow z FBI i Secret Service. Kraza przerozne pogloski. -Szczerze mowiac, niczego bym sobie bardziej nie zyczyl, niz zeby w tej chwili pojawil sie w tych drzwiach. -A jak tobie sie do tej pory wiedzie? -W Wyoming w ciagu dnia przyjmowalem trzydziestu pacjentow, a tu zajmuje sie jednym i jestem kompletnie wykonczony. Jak to ocenisz? -Presja swiadomosci, ze ten pacjent to najpotezniejszy czlowiek na ziemi, miewa taki wplyw na ludzi. Nie martw sie, z czasem zaczniesz sie stykac z innymi przypadkami. Wlasnie jakas godzine temu reanimowalem czlowieka z ekipy sprzatajacej, ktory mial bole w klatce piersiowej, a jego EKG wykazalo powazne zmiany swiadczace o zawale serca. To bylo nawet ciekawe. Wlasnie skonczylismy sprzatac. -Miales wszystko, czego bylo trzeba? -W zasadzie tak, moze z wyjatkiem kilku rak do pomocy i kilku dodatkowych metrow kwadratowych powierzchni w pokoju zabiegowym, ale jakos sobie poradzilismy. Kroplowki, nitraty, tlen, morfina, aspiryna, pobralismy krew. Kiedy przyjechala karetka, pacjent byl juz w stanie stabilnym. Krew! Wkrotce po tym, jak Gabe pobral trzy probowki krwi od prezydenta, zniosl je do gabinetu, opisal swoim numerem telefonu z Tyler czytanym od tylu, wlozyl do hermetycznej torebki foliowej i schowal gleboko do lodowki pod lada, gdzie mialy lezec, az postanowi, jakie badania zlecic i dokad wyslac probki. Co prawda nie postapil zgodnie z obowiazujaca procedura, ale w koncu nie chodzilo o dowody sadowe, a im mniej rzeczy nosilo nazwisko Drew Stoddarda, tym lepiej. Zmeczenie, pozna godzina, brak konkretnego planu oraz wydarzenia, ktore nastapily pozniej - to wszystko sprawilo, ze kwestia probek krwi prezydenta umknela Gabe'owi z pamieci. -Wyglada na to, ze swietnie sobie poradziles - odrzekl Singleton, zastanawiajac sie, czy popelnilby duzy blad, gdyby wyjawil, ze pobral te krew. Wspomnienie o LeMarze usilujacym wyciagnac z niego informacje oraz wizja Ellisa Wrighta, ktory patrzy na niego z gory i kwestionuje kompetencje medyczne, wystarczyly, by sie przed tym powstrzymac. Lattimore zapewne byl mu w stanie powiedziec, gdzie nalezy przeprowadzic badania. Dla efektu Gabe dwukrotnie odkaszlnal, po czym spytal McCalla, czy nie napije sie z nim na pol coca-coli light, ktora ma w lodowce. Oczywiscie w rzeczywistosci nie bylo tam zadnej coli, ale mogl to z latwoscia wytlumaczyc - glownie swoim roztargnieniem. Kapitan podziekowal, a Gabe wszedl do sali zabiegowej gotowy kontynuowac przedstawienie. Lodowka byla pusta. Zadnej coli. Zadnych probowek z krwia. Nic. Gabe odtworzyl w myslach wydarzenia tamtego pamietnego wieczoru. Okolo drugiej w nocy zjechal winda do kliniki, opisal probowki i schowal na polce w lodowce. Potem wraz z Treatem Griswoldem opuscil Bialy Dom. Mial co do tego absolutna pewnosc. -Nick, czy wiesz, kto grzebal w lodowce? Zniknela moja cola. -Moge ci powiedziec, co tu sie dzialo od wpol do osmej, bo wtedy przyjechalem. Nie wychodzilem nawet na lunch. Heather zamowila mi jakas tortilla. Kiedy byl tu ten pacjent z zawalem serca, panowal niezly chaos. W sali zebralo sie tylu ludzi, ilu sie tylko pomiescilo, wiec moze ktos znalazl twoja cole i sie poczestowal. Cholera! Dobra, Singleton. Cola to jedno. Ale probki krwi to juz co innego. Wymysl, jak one mogly stad zniknac. Rozmowe lekarzy przerwal glos Heather z interkomu. -Doktorze Singleton, przyszedl pan Lattimore. -Zaraz tam bede. No dalej, mysli nie dawaly za wygrana, jak to sie moglo stac? Gabe zostawil Nicka McCalla i przeszedlszy przez pokoj badan, udal sie do niewielkiej lazienki, gdzie wieki temu stoczyl walke na smierc i zycie z muszka. Notka w kopercie byla napisana na maszynie. Doktorze, mam klucze do mieszkania J.F. Spotkajmy sie u pana w garazu o szostej. A. PS Pana samochod wyglada swietnie.Alison! Gabe dla niepoznaki spuscil wode w klozecie, po czym umyl rece. Wycierajac je, wyszedl z powrotem do McCalla. -Nick, powiedz mi cos - poprosil, choc czul, ze i tak zna odpowiedz jeszcze przed zadaniem pytania. - Ktora pielegniarka asystowala ci przy tym facecie z zawalem serca? -Ta nowa, Alison. Przyleciala tu z kliniki w Eisenhower Building. Naprawde jest swietna. Zupelnie jakbym tu mial drugiego lekarza. Poznales ja? -Tak - odparl Gabe, czujac ucisk w klatce piersiowej. - Poznalem. ROZDZIAL 17 Gabe opuscil Bialy Dom o piatej i pojechal do Watergate taksowka. Gdy okazalo sie, ze probki krwi zginely, Alison asystowala zas przy reanimacji, doktor jeszcze raz odwiedzil Pierwsza Rodzine i zbadal swojego pacjenta. Drew Stoddard byl wesoly, przytomny i pelen energii. Wykazywal wyrazne objawy amnezji, jesli chodzilo o wydarzenia ostatniej nocy, ale pamiec dlugotrwala wciaz mial swietna, a badanie ogolnej sprawnosci umyslowej nie wykazalo zadnych luk.-Admiral Twarda Reka mysli, ze to on tutaj rzadzi - powiedzial Drew. - Iw pewnym sensie wlasnie tak jest. Ale czasem musze znalezc sposob, zeby mu przypomniec, ze pomimo calej jego wladzy ciagle jestem numero uno. Nie przyjmujac sugestii Wrighta, zebym zatrudnil wojskowego lekarza, i sciagajac cie do Waszyngtonu, chcialem go sprowadzic na ziemie. Wiesz, chyba w Tyler o tym nie wspomnialem, ale na pomysl, zeby zlozyc ci propozycje, pierwszy wpadl moj ojciec. On naprawde bardzo wysoko cie ceni. -A ja jego. -Sadzisz, ze dasz sobie rade z admiralem? -Z twoja pomoca poradze sobie z nim na tyle, na ile to konieczne. -Czyli na razie dalej jestem Wielkim Bossem? Mimo zartobliwego tonu pytania nie ulegalo watpliwosci, ze intencja, z jaka zadal je prezydent, byla calkiem powazna. -Na razie dalej nim jestes - odparl Gabe. -A na jakiej smyczy mnie trzymasz? Dlugiej? -Na razie krotkiej. Bardzo krotkiej. Przez chwila prezydent byl chyba gotowy podjac dyskusje. -Moze pojutrze moglbym wznowic kampanie? - zaproponowal w koncu. - Wiesz, tak zebym utrzymal posade. -Na razie skupmy sie na tym, co jest dzisiaj. Wezwalem konsultanta, ktory powinien przyjechac jutro. Musze sie z kims podzielic tym ciezarem, ktory zlozyles na moich watlych ramionach. Wybralem jego. Dopiero w taksowce Gabe zdal sobie sprawe z tego, jak duze znaczenie miala decyzja, by nie wspomniec prezydentowi o lunchu z jego ojcem. Nie bylo to wynikiem przeoczenia - lekarz po prostu uznal, ze to nie najlepszy moment, aby stawiac czola potokowi pytan, ktore na pewno padlyby z ust Drew. Moze Gabe po prostu uczyl sie waszyngtonskiej gry w "Mniej znaczy wiecej": skoro czegos nie powiedziales, to nie moga ci zarzucic klamstwa. Pozostawala tez inna nierozwiazana sprawa: z kim porozmawiac o zamachu na jego zycie, do ktorego doszlo, gdy Gabe wracal z Bialego Domu. Ostatnia rzecza, jakiej sobie zyczyl - jesli nie liczyc smierci z rak zamachowca - bylo towarzystwo chmary agentow Secret Service. Wystarczyl najmniejszy przeciek, a nie unikneloby sie wielkiego rozglosu. Gabe postanowil, ze poki nie zdecyduje, jaka reakcja bedzie najlepsza, pozostawi sprawy wlasnemu biegowi. Przybycie Kyle'a Blackthorna byloby dla niego wielka ulga. Psychologa, ktory swa logika czasem przypominal mu Spocka ze Star Treka, cechowaly madrosc i trzezwe spojrzenie, jakich nie mial nikt ze znajomych Gabe'a. Najpierw jednak lekarza czekalo rozstrzygniecie kwestii Alison Cromartie. Musial wyjasnic, kim jest ta kobieta, dla kogo w rzeczywistosci pracuje, czemu go oklamala oraz jakim sposobem ukradla probki krwi prezydenta. Za kwadrans szosta Gabe dotarl do garazu w kompleksie Watergate. Buick stal juz na swoim miejscu. Mial nowa szybe i czyste wnetrze. Jesli tylny zderzak takze ucierpial, zostal naprawiony. Jesli kula niedoszlego zamachowca rozerwala tapicerke, ja rowniez odnowiono. Lekarz musial przyznac, ze Alison na pewno ma wplywy. Oparl sie o samochod i zaczal skladac w calosc wszystko, co wiedzial i co przypuszczal na temat tej kobiety. Kiedys, w ramach zajec ksztalcenia ustawicznego dla lekarzy pierwszego kontaktu, uczeszczal na kurs psychiatrii. Jedna godzine poswiecono socjopatom - ludziom o zaburzonej zdolnosci odrozniania prawdy od falszu, dobra od zla. Wygadani, czesto charyzmatyczni, zwykle przekonujacy, zawsze niebezpieczni. Na potrzeby ubezpieczycieli ten stan mial formalna nazwe - antyspoleczne zaburzenie osobowosci albo cos w tym stylu. Gabe nie mogl sobie przypomniec dokladnego terminu. Czy Alison mogla byc kims takim? Doktor zalowal, ze na kursie bardziej sie nie przykladal. -No i co, kowboju, podobaja sie nowe kolka? Alison, ubrana w dzinsy i jasna, zapinana na suwak bluze z napisem: "San Antonio", opierala sie o volvo i przygladala Gabe'owi z odleglosci jakichs trzech metrow. -A umialabys zalatwic, zeby mi w godzine skroili garnitur? -Potrafie sobie radzic, jesli o to ci chodzi. Zreszta tej sprawy akurat w ogole nie zalatwilam przez biuro. Kolumbijczyk, ktory prowadzi warsztat blacharski w poblizu mojego domu, uwaza, ze przeznaczona jest nam wspolna przyszlosc. On to wszystko zrobil. -Nie masz poczucia, ze sama go prowokujesz, proszac o przyslugi? -Moze, ale on ma jakies siedemdziesiat piec lat, trzech synow, ktorzy pracuja u niego w zakladzie, a i zona gdzies tam sie chyba ciagle jeszcze kreci. Nie jestem moze mistrzynia w odczytywaniu ludzkich zamiarow, ale nie sadze, zeby mi zagrazal. A ja? - chcial spytac Gabe. Swiadomie odwrocil wzrok. Czy ja ci zagrazam? Ze zdziwieniem stwierdzil, ze odczuwa bol. Bol i gniew, ze ta kobieta w ciagu jednego dnia oklamala go wiecej razy niz Cinnie przez caly okres ich malzenstwa. -Ferendelli ma mieszkanie w Georgetown, prawda? - spytal. -Po przeciwleglej stronie. Mozna by pojsc piechota, ale lepiej podjechac. Jak u ciebie ze szczesciem w znajdowaniu miejsc do parkowania? -W Tyler zawsze sobie dobrze radzilem, ale my tam mamy w miescie ze trzy czy cztery samochody na krzyz i bardzo duzo miejsc. -Skoro tak, to wezmiemy ten woz - powiedziala Alison, rzucajac mu kluczyki. - Ruch jest nasilony, ale jesli tobie nie przeszkadza, ze spedzimy razem troche wiecej czasu, to mnie tym bardziej. Przestan tak na mnie patrzec! - pomyslal Gabe. -Poradze sobie - odparl. Otworzyl jej drzwi, co Alison powitala usmiechem, ktory zdradzal mile zaskoczenie. -W moim swiecie ludzie obawiaja sie, ze otwierajac kobiecie drzwi, moga ja urazic. Twoj swiat bardziej mi sie podoba. -Powiedz, zostawilas kule w laboratorium? -Tak. -Czy twoi mocodawcy maja pomysl, kto mnie chcial zabic? Jesli to przypadkiem w ogole nie byl facet z Secret Service, pomyslal Gabe. -Ja nie mam "mocodawcow", doktorze. Mam szefow departamentow i komendanta wydzialu. Ten sarkastyczny ton byl celowy? -Slucham? A nie. - Pomyslal, ze musi byc bardziej ostrozny. - Po prostu jestem przez to wszystko podminowany. Ktos mnie chcial zabic, zaraz potem pojawili sie policjanci, a ja z twojego polecenia nic im nie powiedzialem. Zreszta w ogole nikomu nic nie powiedzialem. -Mozesz mi wierzyc lub nie, ale to byla wlasciwa decyzja. Rozmawialam o tym zdarzeniu z moim przelozonym. Nie ma pojecia, kto to mogl zrobic i dlaczego. Czy jest cos, co dotyczy doktora Ferendellego albo prezydenta, o czym nikomu nie mowiles? -Absolutnie nie. Niezle odegrane, pomyslal Gabe. Niezbyt szybkie, niewymuszone, z nutka niedowierzania. Szybko sie uczysz. -Czy ten przelozony, z ktorym rozmawialas, to ten sam facet, ktory nie ma pojecia, dlaczego zniknal Ferendelli? - spytal. -Wybacz, ale znow slysze drwine w twoim glosie. Jestes zly, bo przy pierwszym spotkaniu nie powiedzialam ci, ze pracuje dla Secret Service, tak? -Przepraszam. Chwilowo zostawmy ten temat. -Na nastepnych swiatlach skrec w lewo. Od tej pory rozmowa ograniczyla sie do wskazowek drogowych. Ferendelli mieszkal w trzypietrowym budynku szeregowym z czerwonego piaskowca, ktory stal na niewielkiej, wysadzanej drzewami uliczce odchodzacej od Mac Arthur Street. Miejsce pojawilo sie o trzy wejscia dalej, ale poniewaz napiecie miedzy Gabe'em a Alison bylo juz teraz jawne, nie padl zaden komentarz o szczesciu doktora. -Trzy tysiace siedemset za miesiac, umeblowane - powiedziala kobieta, gdy zatrzymali sie przed drzwiami. - Doktor Ferendelli i jego zona pochodzili z bogatych rodzin. Co wiecej, on cos wynalazl i opatentowal, jakis elektroniczny gadzet, ktory potrafi namierzyc przez skore nawet drobne zyly i tetnice. Ale nie wiem dokladnie, jak dziala. -Sprobuje sie dowiedziec. Takie cos moze miec pare praktycznych zastosowan. -Dom pod Raleigh wystawili na sprzedaz za dwa i pol miliona. -Mam nadzieje, ze Ferendelli dozyje okazji, zeby wydac te pieniadze. -Bylam tu dwa razy - powiedziala Alison, otwierajac drzwi frontowe. Nastepnie zajela sie kodem instalacji alarmowej. - Cale mieszkanie dokladnie przetrzasnieto, a technicy szukali odciskow palcow. Watpie, zeby mozna bylo znalezc cos jeszcze. -Ja tylko chce sie troche wczuc w tego czlowieka. -Rozumiem - odparla chlodno kobieta. - Moge poczekac w samochodzie albo moze w kuchni. Stamtad jest bardzo ladny widok na las i kawalek rzeki. Widoki z pietra robia jeszcze wieksze wrazenie. -To dobry pomysl - odparl Singleton, dostosowujac sie do jej tonu. -Aha, Gabe... -Tak? -Przykro mi, ze nie najlepiej zaczelismy znajomosc. -Mnie tez - odrzekl, troche do niej, a troche do siebie. - Mnie tez. Dom robil wspaniale wrazenie. Pod stropem w kuchni i salonie grubo ciosane belki, w obu pomieszczeniach kominki, w jadalni bogata, ciemna boazeria, w wielu oknach szyby w olowianych ramkach. Na tym swiecie tyle pieniedzy pozostaje w rekach tak niewielu osob, rozmyslal Gabe, wchodzac po wykwintnie zdobionych schodach. W ciagu jednego dnia byl juz na pokladzie Afrodyty w jachtklubie Potomac Basin, w rezydencji Watergate, a teraz tu. Tyle pieniedzy. Pomyslal o swoim malym domu na pustynnych przedmiesciach Tyler. W przeciwienstwie do swego najlepszego przyjaciela i wspollokatora z akademii Gabe'owi od poczatku nie bylo przeznaczone zycie na jachtach i w apartamentowcach. Nawet gdyby nigdy nie doszlo do wypadku w Fairhaven, i tak w koncu los zawiodlby go do miejsca takiego jak to ranczo. W glownej sypialni byly dwa wysokie, wielodzielne okna, z ktorych roztaczal sie widok na czubki drzew, a za nimi - na Potomac. Imponujacy. Przy oknie staly profesjonalne sztalugi. Spoczywalo na nich plotno formatu czterdziesci piec na szescdziesiat centymetrow, a na nim szkic do obrazu olejnego. Ktos - prawdopodobnie Jim Ferendelli - zaczal go juz malowac. Gabe spodziewal sie ujrzec odbicie sceny za oknem i rzeczywiscie obraz okazal sie pejzazem. Jednak zamiast widoku zza szyby przedstawial on rozlegle wzgorza otaczajace jakies zabudowania, ktore znajdowaly sie w pewnej odleglosci. To mogly byc dom, stodola oraz jakies inne budynki gospodarcze. Lekarz, wynalazca, artysta. Gabe zawsze uwazal, ze "czlowiek renesansu" to naduzywany termin, jednak w osobie swego poprzednika najwyrazniej znalazl kogos, kto nan zaslugiwal. Singleton zupelnie nie wiedzial, czego tak wlasciwie szuka. Sprawdzil ubrania w dwoch szafach, obejrzal podloge pod nimi, zbadal zawartosc komody i szafki lazienkowej z lekami. Znalazl tam zwykle masci, powszechnie dostepne leki przeciwbolowe, ale niczego na recepte. Nie dosc, ze czlowiek renesansu, to w dodatku zdrowy. Nie spieszac sie zanadto, Gabe zajrzal do dwoch mniejszych sypialni na pierwszym pietrze, a potem wszedl do wspaniale umeblowanego gabinetu spelniajacego jednoczesnie funkcje biblioteki. W pomieszczeniu - kwadracie o bokach dlugosci moze czterech metrow - znajdowaly sie mahoniowe biurko, krzeslo z wysokim oparciem obite czerwonobrunatna skora oraz taka sama dwuosobowa kanapa. Na dwoch scianach wisialy obrazy w pieknych ramach - oba pedzla Renoira. W szufladach biurka Singleton nie znalazl nic ciekawego, moze poza trzema szkicami do portretu, ktore potwierdzaly talent Ferendellego. Dwa z nich, oba rysowane weglem, przedstawialy mloda, sliczna kobiete o waskiej, inteligentnej twarzy i duzych, szeroko rozstawionych oczach. To pewnie byla corka Ferendellego, Jennifer. Na trzecim rysunku widniala nieco starsza kobieta, takze dosc atrakcyjna. Miala krotkie wlosy oraz oczy, ktore - mimo ze ten portret takze wykonany byl weglem - niemalze emanowaly jakims dziwnym blaskiem... Gabe zaczal sie uwaznie przygladac portretowi. Potem zaniosl go do jedynego okna w pomieszczeniu. Swiatlo wczesnego, letniego wieczoru w pelni wystarczylo, by potwierdzilo sie pierwsze wrazenie lekarza - ze rysunek na pewno przedstawia Lily Sexton, kobiete, ktora w przypadku listopadowego zwyciestwa Stoddarda i Coopera miala zostac pierwszym w historii sekretarzem do spraw nauki i techniki. Sciane naprzeciwko biurka zajmowala biblioteczka, szeroka na trzy metry i na ponad dwa i pol metra wysoka. Kolekcja - rowno ustawione tomy, prawie wszystkie w twardych oprawach, a niektore obite w skore - prezentowala sie imponujaco. Znajdowaly sie tam dziela klasykow: Chaucera, Dickensa, Hemingwaya, Tolsoja, Fitzgeralda. Byly albumy malarstwa: francuscy impresjonisci, Picasso, Winslow Homer i wielu innych. Gabe znalazl tez kilka tomow o drugiej wojnie swiatowej. Poza tym na polkach staly zbiory ksiazek z zakresu historii Europy, Stanow Zjednoczonych, historii powszechnej, filozofii oraz polityki - w wiekszosci konserwatywne. Gabe otworzyl kilka tomow, ale wewnatrz nie bylo ekslibrisow ani zadnych innych oznaczen, ktore moglyby zdradzic, czy ksiazki nalezaly do wlasciciela mieszkania, czy tez do samego czlowieka renesansu, doktora Ferendellego. Gabe dowiedzial sie o swym poprzedniku nawet wiecej, niz przypuszczal, a poza tym trafil na jedna niespodzianke - portret Lily Sexton, ktory FBI i Secret Service chyba przeoczyly - totez byl juz gotowy zejsc na dol, kiedy jego uwage przykuly grzbiety ksiazek na samym koncu najnizszej polki. Szesc czy siedem tomow, wszystkie w miekkiej oprawie i z kolorowymi okladkami. Lekarz wyciagnal najwiekszy i najgrubszy z nich: Nanomedicine autorstwa Roberta A. Freitasa Jr. Tom 1: Basic Capabilities* Nanomedicine: Basic Capabilities (ang.) -Nanomedycyna: podstawowe zdolnosci. Byla to specjalistyczna rozprawa, dluga na piecset siedem stron, w ktorej znajdowaly sie szczegolowy spis tresci oraz obszerny indeks. Na gorze wewnetrznej strony przedniej okladki idealnie rownymi, drukowanymi literami napisano jedno slowo: "Ferendelli". Gabe odlozyl ksiazke na biurko i siegnal po nastepne: Understanding Nanotechnology, Nanotechnology for Dummies, Nanotechnology: Science, Innovation and Opportunity, Nanotechnologyy: A Gentle Introduction to the Next Big Idea* Tytuly kolejno: Zrozumiec nanotechnologie, Nanotechnologia dla opornych, Nanotechnologia: nauka, innowacja i mozliwosci, Nanotechnologia: prosty wstep do nowej wielkiej idei. Kazdy z tomow nosil nazwisko Ferendellego starannie naniesione na wewnetrzna strone przedniej okladki. Gabe przypomnial sobie rowniutko zlozona bielizne i posegregowane skarpetki w szufladach komody. Dodal okreslenie "pedantyczny" do listy cech, ktore juz wczesniej przypisywal Ferendellemu. Nastepnie poswiecil kilka minut na przekartkowanie pozycji, ktore rzucaly troche swiatla na ten najnowszy aspekt postaci bylego prezydenckiego lekarza: fascynacje nanonauka, badajaca mozliwosci manipulacji strukturami na poziomie atomow i czasteczek, oraz nanotechnologia, czyli wytwarzaniem przydatnych substancji chemicznych oraz urzadzen z pojedynczych atomow i czasteczek. Nanotechnologia. Podczas trzech minut lektury Gabe dowiedzial sie na ten temat wiecej, niz wiedzial do tej pory. Postanowil jednak, ze to sie wkrotce zmieni. Z kuchni zabral gruba torbe na smiecie i wlozyl do niej ksiazki. Gdy Alison spytala, co robi, on byl na to przygotowany. -W biblioteczce znalazlem kilka aktualnych ksiazek medycznych, ktore przydalyby mi sie w klinice - zelgal. - Na pewno doktor nie mialby nic przeciwko. -Swietnie. Znalazles tam na gorze cos ciekawego? -Nic - znow sklamal. - Szczerze mowiac, to nawet nie za bardzo na to liczylem. Latwizna, pomyslal, gdy szli do samochodu. Kiedy juz sie czlowiek wprawi w klamstwie, to sie staje rzeczywiscie bardzo proste. Zebranie dobrego wywiadu od pacjenta bylo duzo trudniejsze. ROZDZIAL 18 Polnoc.Minely lata - a wlasciwie dziesieciolecia - odkad Gabe studiowal cokolwiek z takim zapalem. Ostatni raz tak intensywnie przygotowywal sie pewnie do jakiegos egzaminu na akademii medycznej. Prawdopodobnie z interny. Czegokolwiek by jednak dotyczyl sprawdzian, to biorac pod uwage, jak zycie Gabe'a zmienilo sie po Fairhaven, zawsze z zadowoleniem przyjmowal okazje do nauki, jesli tylko przyswiecal jej jakis cel. Tej nocy bylo nim zdobycie jak najglebszej wiedzy na temat nanonauki i nanotechnologii. Na dobry poczatek zapoznal sie z kilkoma artykulami z Internetu, a nastepnie wybral najprostsza z ksiazek Ferendellego - ogolny przeglad tej dziedziny w formie niewielkiego tomu przygotowanego przez redaktorow "Scientific American". Potem siegnal po Nanotechnology for Dummies. Teraz, zamiast przegladac kolejne ksiazki od poczatku do konca, wybieral je wedlug tematow. Nanotechnologia w twoim swiecie... Drogi ku produkcji molekularnej... Wielkie konstrukcje poprzez male konstrukcje... Jak z czasteczek zrobic silniki... Fantastyczna podroz w glab ludzkiego ciala. Bylo mozliwe, a nawet bardzo prawdopodobne, ze zainteresowanie Ferendellego nanotechnologia nie mialo zadnego zwiazku z jego zniknieciem, jednak w tej chwili Gabe dysponowal bardzo niewieloma faktami, a niecale dwadziescia cztery godziny temu jakis mezczyzna - autentyczny zamachowiec albo uczestnik skomplikowanej mistyfikacji - usilowal go zabic. Alison zaproponowala, ze spod mieszkania Ferendellego pojedzie do domu taksowka albo metrem, Gabe zas, nie mogac sie doczekac rozpoczecia lektury i nie chcac dalej doszukiwac sie w kazdym slowie kobiety ukrytych zamiarow, prawie na to przystal. Jednak w koncu pogodzil sie ze swymi ambiwalentnymi uczuciami oraz tym, ze nie ma ochoty tak szybko konczyc tego wspolnego wieczoru. Odwiozl ja, choc niemal cala droge przebyli w milczeniu. Kobieta mieszkala w Arlington. Zajmowala mieszkanie z ogrodkiem w domu z ceglana elewacja. Z Waszyngtonu wystarczylo przejechac przez rzeke. Alison zwierzyla sie Gabe'owi, ze nie sadzi, by jeszcze dlugo przyszlo jej pozostac w tym lokalu. Mozliwe, ze dekonspirujac sie, przestala byc uzyteczna i wkrotce zostanie odeslana za biurko do San Antonio. Powiedziala, ze Secret Service jest rownie surowe jak wojsko, a moze nawet bardziej. Niewykonane zadanie to niewykonane zadanie, niezaleznie od przyczyn. Podczas jazdy Gabe raz odwazyl sie na nia spojrzec. Beznamietnie patrzyla przed siebie, a swiatla nadjezdzajacych samochodow odbijaly sie od jej ciemnych, jakby wilgotnych oczu. Musial przyznac, ze w istocie miala niezwykla, wyrazista urode oraz byla pelna energii, o ktorej nie mogl przestac myslec. Jednak bylo cos jeszcze, o czym Gabe rowniez nie mogl zapomniec: umieszczono ja w Centrum Medycznym Bialego Domu, by wydobyla od niego informacje, byc moze takze te dotyczace stanu zdrowia prezydenta. Aby wykonac swe zadanie, Alison byla gotowa - ba, byla zobowiazana - klamac, a byc moze takze krasc. W tej chwili ani uroda, ani energia nie potrafilyby zrekompensowac tego, ze Singleton jej nie ufal. Wielka szkoda. -No dobrze - powiedziala, gdy otworzyla drzwi samochodu i wysiadla przed kompleksem mieszkalnym - to do zobaczenia. -Do zobaczenia - odparl, prawie na nia nie patrzac. Zrobila krok naprzod, a potem spojrzala przez ramie. -Gabe... -Tak? -To nie jest tak, jak ci sie wydaje. Zanim doktor zdazyl zapytac, co miala na mysli, ona odwrocila sie i odeszla. Wiele godzin pozniej wspomnienie Alison wciaz przeszkadzalo Gabe'owi w lekturze. Pomimo sporej dawki kofeiny z doskonalych kolumbijskich ziaren Gabe zaczynal czuc, ze pozna godzina i brak snu biora nad nim gore. Jednak tematyka, ktora poznawal, fascynowala go, totez nie zamierzal sie poddawac. Wlaczyl wszystkie swiatla w mieszkaniu i starannie unikajac okolic lozka, krazyl miedzy biurkiem, niezbyt wygodnym krzeslem i stolem w kuchni. Czytajac ksiazki i robiac notatki w zoltym bloku, czul coraz wieksza wiez z doktorem Jimem Ferendellim. Co sprawilo, ze byly prezydencki lekarz zajal sie ta wciaz malo znana dziedzina wiedzy? Co go laczylo z Lily Sexton? Gabe przypomnial sobie wlasne zainteresowanie, kiedy poznal te kobiete na przyjeciu. Jednak wspomnienie Alison Cromartie, jej zapachu i delikatnego dotyku, bylo w jego umysle dostatecznie swieze, by fantazje dotyczace Lily zeszly na drugi plan. Ferendelli i Sexton. Mozliwe, pomyslal Gabe. Bardzo mozliwe. Slyszal juz wczesniej termin "nanotechnologia" i wiedzial, ze dotyczy on konstrukcji roznorodnych materialow z bardzo malych czastek. Jednak az do dzisiaj jego wiedza konczyla sie wylacznie na tym. Chociaz, jak przekonal sie w trakcie lektury, moze nie do konca. Juz gdzies wczesniej - w jakims artykule, w powiesci czy w programie radiowym - zetknal sie z fantasmagoryczna wizja, ze z uplywem czasu nanotechnologia stworzy nowa forme zycia: submikroskopowe nanoboty zdolne do samoreplikowania sie w nieskonczonosc, az powstala w ten sposob "szara maz" pochlonie cale zycie na Ziemi. Szara maz i nanoboty. Gabe przetarl oczy, wrocil do komputera i zaczal szukac w Internecie bardziej szczegolowych informacji na ten temat. Pojecia "szara maz" i "nanoboty", prawdopodobnie ukute przez K. Erica Drexlera, czesto nazywanego ojcem nanotechnologii, nalezaly do czystej science fiction - dotyczyly spekulacji na temat konca rozwoju nauki, a w zasadzie konca jakiejkolwiek nauki. Mogl on nastapic za dziesiatki albo i setki lat. Interesujacy temat do rozmyslan i dyskusji przy kawie, ale na pewno nie bezposrednie zagrozenie. Wedlug teorii Drexlera samoreplikujacy sie nanobot, jeden z setek miliardow stworzonych po to, by pomagaly ludzkosci na setki lub nawet tysiace sposobow, moglby przejsc zmiane podobna do biologicznej mutacji. Jedna zmutowana czastka wytworzylaby kolejna, a nastepnie obie ponownie by sie rozmnozyly. Z dwoch powstalyby cztery, z czterech osiem, z osmiu szesnascie - i tak dalej, az do powstania nieskonczonej liczby organizmow, pod warunkiem ciaglej dostepnosci surowcow, substratu niezbednego do napedzania i podtrzymywania procesu. Ze wzgledu na mutacje - tak jak w przypadku mikroorganizmow, ktore nagle staja sie odporne na antybiotyki - technologia opracowana z mysla o powstrzymaniu niepohamowanego przyrostu nowych nanobotow nie bylaby juz skuteczna. Szara maz. "Prezydent jest zdania, ze rzad federalny powinien mocniej sie zaangazowac w kontrole rozwoju badan naukowych: komorki macierzyste, klonowanie, nanotechnologia...". To byly slowa Lily Sexton. Nanotechnologia wczoraj w Sali Czerwonej. Nanotechnologia dzis w bibliotece Jima Ferendellego. W Wyoming Gabe stykal sie z tym slowem raz na pare lat. Teraz, w Waszyngtonie - dwukrotnie w ciagu jednego dnia. Doktor wrocil do ksiazek. Pod presja Carol Stoddard prezydent byl gotow powierzyc Lily Sexton nowe stanowisko w rzadzie, gdzie bylaby odpowiedzialna miedzy innymi za nadzor nad rozwojem nanotechnologii, a takze za ochrone swiata, przynajmniej w teorii, przed przewidzianym przez Drexlera kataklizmem. Druga nad ranem. Miesnie karku blagaly o ulge, ktorej dostarczyc mogl tylko sen. By zwalczyc ten bol, Gabe lyknal dwie pastylki z kodeina - bez skutku. Postanowil jednak, ze nie wezmie juz wiecej proszkow, przynajmniej nie dzis. W systemie nerwowym wciaz buzowala mu kofeina, lecz dzialala coraz slabiej. Pora na odpoczynek. Resztki silnej woli nie pozwalaly Gabe'owi sie poddac. Ta nowa nauka byla arcyciekawa i chociaz pod wieloma wzgledami przyszlosc nanotechnologii pozostawala rownie nieprzejrzysta jak owa szara maz, terazniejszosc wydawala sie absolutnie fascynujaca, a do tego pod pewnymi wzgledami calkiem korzystna. Gabe przygladal sie fotografii wczesnego modelu komputera, ktory wypelnial niemal caly pokoj. Dzieki mikroprocesorom superplaski laptop Singletona prawdopodobnie mial wiecej mocy obliczeniowej niz tamto urzadzenie. Teraz nanometrowe tranzystory komputerowe sprawiaja, ze nawet najzgrabniejsze pecety wydaja sie toporne. Srodki odkazajace, ktore zabijaja konkretne zarazki, nie trujac ludzi, lekkie ubrania kuloodporne oraz niealergiczne kosmetyki to tylko niektore owoce stosowania nanotechnologii juz dzis dostepne na rynku. Powieki Gabe'a opadly i odmowily ponownego otwarcia, dopoki nie obiecal, ze odmaszeruje do lozka - nie przechodzac przez start, nie otrzymujac dwustu dolarow. Gdy znalazl sie juz pod koldra, odplynal w sen posrod wirujacych wizji Drew Stoddarda i Magnusa Lattimore'a, Ellisa Wrighta i Alison, Toma Coopera i LeMara Stoddarda, Jima Ferendellego i wreszcie narysowanego weglem portretu kobiety, z ktora Gabe mial nadzieje spedzic przynajmniej czesc nastepnego dnia - eleganckiej, tajemniczej wlascicielki Stajni Lily Pad, doktor Lily Sexton. ROZDZIAL 19 Gabe nigdy nie sypial gleboko, nawet w czasach, gdy ostro pil.W pozniejszych latach pielegniarki ze szpitala oraz telefonistki z Tyler Connections wiedzialy, ze mozna do niego zadzwonic o dowolnej godzinie, a on odbierze po pierwszym sygnale i zawsze bedzie brzmial tak, jakby wlasnie siedzial w kuchni nad kubkiem kawy. Nawet xanax - ktory Gabe bral wowczas, gdy sen po prostu nie chcial przyjsc - nie mogl opoznic przejscia w stan pelnej gotowosci. Tego ranka, kiedy w jego apartamencie zadzwonil telefon, Gabe pograzony byl w dziwacznym, krwawym snie, w ktorym zostal uwieziony w rzezni. Razem z nim przebywala tam jakas kobieta - mogla to byc jego byla zona, Alison, a moze nawet Lily Sexton. Nie potrafil tego stwierdzic. Dzwiek telefonu z trudem przebil sie przez desperacki ryk zarzynanego bydla - przerazajacy i nad wyraz sugestywny - totez zdazyly sie juz rozlec trzy czy cztery dzwonki, zanim Gabe zdolal namacac sluchawke. Wyswietlacz na budziku wskazywal godzine piata rano. Minely najwyzej dwie i pol godziny, odkad lekarz w koncu zostawil swoja lekture. -Doktorze, tu Magnus Lattimore. Mam nadzieje, ze cie nie obudzilem. Na dzwiek glosu szefa sztabu Gabe zamarl. Do glowy przyszla mu tylko jedna mysl: kompletnie dal ciala, pozwalajac Lattimore'owi i Stoddardom wyperswadowac mu wprowadzenie w zycie zapisow dwudziestej piatej poprawki. Nie wyobrazal sobie innej przyczyny telefonu o piatej rano. -Czy z Drew cos nie tak? Chcac pozbyc sie nerwowej chrypki, lyknal wody z na wpol pelnej szklanki, ktora stala na szafce. -Nie, nie - odparl pospiesznie szef sztabu. - Wszystko dobrze. Swietnie. Przepraszam, chyba powinienem byl od razu tak powiedziec. Z prezydentem wszystko w porzadku. Tak, w porzadku. Wlasnie skonczyl czterdziestopieciominutowy trening. -Swietnie. Gabe poczul, jak fala adrenaliny, ktora przed chwila uderzyla niczym tsunami, zaczyna sie cofac. Przypomnial sobie, ze w akademii Drew, podobnie jak kilku innych kolegow (w wiekszosci chlopakow z prywatnych szkol), majacych skomplikowane nawyki w zakresie nauki, czesto celowo budzil sie o drugiej czy trzeciej nad ranem, zeby pracowac wtedy, gdy nic go nie moglo rozpraszac. Poza tym doktor zaczal sie zastanawiac, skad, do cholery, wzial sie ten sen z zarzynanym bydlem. -Daje slowo, doktorze, robisz swietna robote - powiedzial Lattimore. -Jesli z nim wszystko w porzadku, cala reszta jest mniej wazna - odparl Gabe, demonstracyjnie ignorujac pochwale. -Swiete slowa, przyjacielu. No dobrze, tak naprawde dzwonie w jego imieniu. Mam prosbe. -Slucham. -Dzis rano w Centrum Kongresowym w Baltimore jest wazne spotkanie zorganizowane przez naszych darczyncow i waznych sprzymierzencow politycznych. Prezydent mial na nim przemawiac. Jeden z organizatorow zadzwonil z pretensjami, ze zamiast prezydenta wysylamy tam sekretarza skarbu. Widzisz, po tym wczorajszym niezycie zoladka powiedziales nam, zebysmy sie nie ruszali z domu, wiec... -Magnus, ja wiem, co powiedzialem. Kontynuuj. -No tak... Chociaz wciaz mamy znaczna przewage nad Dunleavym, to ostatnio w paru waznych sondazach sporo stracilismy. Prezydent czuje sie swietnie i uwaza, ze powinien tam pojechac i osobiscie przemowic do tych ludzi. To by moglo byc nawet bardzo krotkie przemowienie. -A co ty sadzisz? -Sadze, ze zawarlismy z toba umowe i chcemy jej dotrzymac. -Ale chcesz, zeby pojechal i tam wystapil. -Przede wszystkim on sam tego chce. -Czy mozecie poczekac na decyzje dwadziescia minut? -Ale nie dluzej. Wyslalismy juz do Baltimore odpowiednie zespoly, na wypadek gdybys dal nam zielone swiatlo, ale jest jeszcze pare problemow logistycznych, ktorymi trzeba sie szybko zajac. Gabe spojrzal na swoje nadgarstki, oczekujac, ze zobaczy tam sznurki marionetki. -W takim razie - odrzekl - wezme szybki prysznic i zaraz przyjade. Zanim podejme decyzje, musze go zbadac. -O wiecej nie mozemy prosic. To ty tu rzadzisz, doktorze. Zawsze ty tu rzadzisz. -Tak, dzieki. Dobrze sobie o tym przypomniec. -Samochod bedzie czekal pod glownym wejsciem. -Magnus, powiedz mi cos. -Co takiego? -Ten samochod... gdzie on teraz jest? Lattimore zawahal sie przez chwile - wystarczajaco dlugo, by Gabe poznal, ze szef sztabu zastanawia sie, czy mowiac prawde, moze cos stracic. -Samochod... tak... Coz, szczerze mowiac, juz teraz czeka pod Watergate. -Dzieki. Wyglada na to, ze musze popracowac nad wieksza nieprzewidywalnoscia - stwierdzil Gabe. Odlozyl sluchawke, zastanawiajac sie, czy ktoras z tych biednych krow, ktore we snie pedzono na rzez, byla do niego podobna. *** -Trzy razy po czterdziesci, Gabe. Razem sto dwadziescia pompek. Myslisz, ze prezydent Korei Polnocnej potrafi zrobic sto dwadziescia pompek?-Ile on ma lat? -Nie wiem. Chyba z osiemdziesiat. -Wiec chyba tu go masz. Uwierz mi, bylbym najszczesliwszym czlowiekiem na ziemi, gdyby wszystkie problemy polityczne swiata dalo sie rozwiazac, sprawdzajac, ktory przywodca potrafi zrobic wiecej pompek. Zajrze ci znowu do oczu. Wybierz sobie jakis punkt na scianie i wpatrz sie w niego. -Wtedy rozszerzaja sie zrenice, prawda? -Nie inaczej. W porzadku. Wszystko wyglada dobrze. A teraz dotknij palcem wskazujacym prawej reki mojego palca, a potem swojego nosa. Piec razy, szybko. Dobrze, teraz palcem lewej reki... Dobrze... Prezydent siedzial na lozku i poslusznie poddawal sie badaniom fizycznym oraz neurologicznym. Wygladal jak mlody bog. Wszystko gralo. Absolutnie wszystko. Gabe ponownie staral sie dopasowac do jakiejs konkretnej diagnozy ow przerazajacy spektakl, ktorego swiadkiem byl w tej sypialni poltorej doby wczesniej - szalenczy, maniakalny atak polaczony z halucynacjami oraz z przyspieszeniem tetna, ktore nastapilo bez zapowiedzi, a po kilku godzinach ustapilo bez konsekwencji. Wynik rezonansu magnetycznego negatywny, wynik tomografii prawidlowy - w kazdym razie wedlug zaszyfrowanych danych ze szpitala marynarki wojennej w Bethesda. Wyniki badan krwi prawidlowe, chociaz probki pobrano osiem tygodni temu, podczas krotkotrwalej hospitalizacji, kilka godzin po ataku. Najswiezsze probki krwi, pobrane w trakcie trwania ataku... zaginely. Zdawalo sie logiczne, ze Jim Ferendelli rowniez musial pobrac krew w trakcie trwania jednego z napadow, ktorych byl swiadkiem, jednak nie przypominali sobie tego ani prezydent, ani Magnus Lattimore. "Zdobyc jakiekolwiek zapisy zmian biochemicznych krwi". Gabe zapisal te mysl w pamieci, dopisujac do pozornie nieskonczonej listy podobnych "notatek". -I co, doktorze? Jak sie spisalem? -Wyglada na to, ze jestes zdrowy. -Czuje sie zdrowo. -Jesli pojedziesz do Baltimore, ja jade z toba. -Inna mozliwosc nie wchodzi w gre. Ty jestes moim szamanem... moim uzdrowicielem. Gabe, wiem, ze chcesz postepowac bardzo ostroznie, dopoki sie nie dowiesz, o co tu chodzi, ale widzisz, ja mam taka dosc wymagajaca prace i... -Wiem, stary. Wiem. Robie, co moge, zeby dzialac efektywnie mimo tej twojej wymagajacej pracy, ale powiem ci, ze to troche tak, jakby remontowac lazienke ze sloniem w wannie. -Niezly obrazek. Podoba mi sie. Chociaz w rzeczywistosci powinnismy myslec w kategoriach oslow, a nie sloni* Osiol jest tradycyjnym symbolem Partii Demokratycznej, a slon - Partii Republikanskiej. -Dobrze, od tej pory bede mowil o oslach w wannie. Drew, w biurze czekala na mnie wiadomosc. Konsultant, ktorego wezwalem, ten psycholog, bedzie tu dzis wieczorem. Chce, zeby z toba porozmawial i przeprowadzil caly zestaw tak zwanych badan neuropsychiatrycznych. Najlepiej zeby zaczal juz jutro. -Mowisz, ze jak on sie nazywa? -Blackthorn. Doktor Kyle Blackthorn. Jest troche., hm... ekscentryczny, ale rowniez bardzo wnikliwy. -Wielce szanuje ekscentrycznych i wnikliwych ludzi. Dawaj go. -Zalatwione. - Gabe wbil wzrok w prezydenta. - Drew, pamietasz probki krwi, ktore od ciebie pobralem? -Nie za bardzo. -W kazdym razie pobralem. Trzy. -W jakim celu? -Zeby przeprowadzic wszelkie badania, jakie uznam za stosowne. -Mnie to nie przeszkadza. -Tyle ze te probki znikly. -Co? -Znikly. Nie ma ich. Wczoraj wyparowaly z lodowki w klinice. Wiesz, co sie moglo stac? Prezydent wygladal na kompletnie zaskoczonego. -Nie mam zielonego pojecia, ale zaraz przekaze sprawe Treatowi i mojemu personelowi. Sporo ludzi ma dostep do gabinetu: lekarze, pielegniarki, asystenci. -Oraz kilku sanitariuszy i jeden admiral - dodal Gabe. -Ach tak, admiral Twarda Reka. No ale mysle, ze jesli zabieranie probowek z krwia nie figuruje w Oficerskim Podreczniku Rzeczy Slusznych i Wlasciwych, Ktore Robic Nalezy, to on ich nie wzial. -Dobrze - odparl Gabe. Reakcja pacjenta przekonala go, ze nie wiedzial o zniknieciu probowek, a tym bardziej nie byl odpowiedzialny za ich kradziez. - Tymczasem pozwol, ze po prostu bede mial oczy i uszy szeroko otwarte. Chyba nie mozemy nic zyskac, jesli zrobimy z tego wielka afere, przynajmniej na razie. -Moze ktos je wyrzucil przez przypadek. -Wszystko jest mozliwe. To gdzie i kiedy sie umawiamy na dzisiaj? -Chyba o dziesiatej trzydziesci. Ktos podjedzie po ciebie do biura. Admiral Wright i dzisiejszy lekarz dyzurny juz wyznaczyli ludzi do zespolu medycznego, ale od tej pory przy wszystkich wyjazdach bedzie to nalezalo do ciebie. Tak czy inaczej, wszyscy wiedza, ze dopoki tu jestes, to ty tutaj rzadzisz. -To ladnie brzmi. -Tak, nawet mnie sie podoba. -Dobrze byc krolem. Prezydent natychmiast rozpoznal kwestie z Historii swiata Mela Brooksa. -Swiete slowa - odparl. - Naprawde dobrze byc krolem. Dwaj przyjaciele uscisneli sobie dlonie, po czym Gabe ruszyl do windy. Wlasnie mial do niej wejsc, gdy uslyszal trzask swojej krotkofalowki. -Wzywam Kowboja, wzywam Kowboja. Odbior. "Kowboj" to byl kryptonim radiowy, ktory Gabe wybral sobie z pomoca Secret Service. Nie zawsze go uzywano - czesciej wzywano go haslem "Doktor" - ale bardzo to lubil. Wlaczyl mikrofon przyczepiony do rekawa marynarki i odezwal sie do niego. -Tu Kowboj. Odbior. -Kowboj, tu agent Lowell. Moze pan przyjac pacjenta w klinice? Odbior. -Wlasnie tam ide z kwatery Mavericka. Odbior. "Maverick" - pseudonim przebojowego, nieustraszonego pilota z filmu Top Gun, ktorego gral Tom Cruise - byl kryptonimem prezydenta nadanym mu w uznaniu jego zaslug wojennych w lotnictwie. Zgodnie z protokolem biura komunikacji Bialego Domu kryptonimy wszystkich czlonkow Pierwszej Rodziny rowniez musialy sie zaczynac na te sama litere. Carol miala zatem kryptonim "Moondance", Andrew junior wybral sobie "Muscles", a Rick - "Mindmeld", nazwe telepatycznej zdolnosci ze Star Treka. Szkot Magnus Lattimore uzywal kryptonimu "Dudziarz", gdyz podobno calkiem niezle gral na dudach, chociaz rzadko kiedy na trzezwo. -Bedziemy za dziesiec minut. Odbior. -Dziesiec minut. Przyjalem. O co chodzi? Kim jest pacjent? Odbior. -Chodzi o obce cialo w oku. Pacjent to Niedzwiedz. Prosil wlasnie o pana. Wie pan, kim jest Niedzwiedz? Odbior. -Wiem. Prosze przekazac, ze za dziesiec minut go przyjme. Odbior. -Przyjalem. Bez odbioru. Ciekawe, pomyslal Gabe. Kryptonim "Niedzwiedz" - wybrany, jak domyslal sie lekarz, z powodu postury jego wlasciciela, a moze takze dlatego, ze pochodzil on z Montany - odnosil sie do wiceprezydenta. "Prosil wlasnie o pana". Gabe wszedl do niewielkiej windy, odtwarzajac w myslach wczorajsze spotkanie z LeMarem Stoddardem, ktory ostrzegal go przed Thomasem Cooperem III. I co teraz? - zastanawial sie, gdy dzwig ruszyl. I co teraz? ROZDZIAL 20 W klinice dyzurowala wojskowa asystentka medyczna. Gabe dal jej godzine wolnego, a sam jeszcze raz zajrzal do lodowki w poszukiwaniu probowek z krwia. Nie znalazl nic oprocz zolnierskiego pojemnika na drugie sniadanie oraz puszki dr. peppera. To na pewno sprawka Alison. Miala motyw... miala okazje. Lekarz zdawal sobie sprawe z tego, ze nieco nagina fakty, zeby lepiej dopasowac je do wlasnej teorii, ale byl naprawde poirytowany - przez Alison i w zasadzie przez wszystkich ludzi, ktorych poznal, odkad przyjechal do Waszyngtonu.Nie dawalo mu spokoju jedno wazne pytanie: jesli Alison rzeczywiscie byla odpowiedzialna za kradziez probek, to skad wiedziala, ze sa w lodowce? Gabe, z pomoca Lattimore'a oraz jednego ze starszych lekarzy z personelu w Bialym Domu, planowal ustalenie, w jaki sposob mozna by wyslac krew na rutynowe badania biochemiczne, hematologiczne oraz toksykologiczne, nie zdradzajac pochodzenia probek. Skad Alison o nich wiedziala? Jesli zostala umieszczona w klinice po to, zeby zdobyc zaufanie Gabe'a i dowiedziec sie czegos na temat stanu zdrowia prezydenta, to kto pociagal za sznurki? Pytan bylo znacznie wiecej niz odpowiedzi. "Gabe... To nie jest tak, jak ci sie wydaje". Slowa Alison rozbrzmiewaly w glowie doktora. Potraktowal kobieta chlodno i na pewno nie bylo to subtelne, ale czy zrozumiala, skad wziela sie ta ozieblosc? Nie mogl pozwolic, by jedna niejasna uwaga panny Cromartie zaburzyla jego trzezwa ocene. Wygladalo na to, ze odkad wyszedl z samolotu w bazie lotniczej Andrews, nikt - ani prezydent, ani Pierwsza Dama, ani szef sztabu, ani Alison - nie byl z nim calkiem szczery. Teraz przyszla pora, by sie przekonac, jaki sens mialo ostrzezenie LeMara Stoddarda. "Tom Cooper to Brutus. W tej chwili przyczail sie i czeka. Po wyborach zacznie umacniac swoja pozycje i przypisywac sobie zaslugi Drew". -Halo Kowboj, halo Kowboj, jestes tam? Odbior. W nowej pracy Gabe zetknal sie juz z wieloma problemami, ale jedna z rzeczy, ktore sprawialy mu absolutna frajde, bylo to, ze stal sie czescia zlozonego systemu radiowego Secret Service, z tym calym zargonem, przydomkami i haslami. -Tu Kowboj. Jestem w biurze. Odbior. -Bedziemy tam z pacjentem za dwie minuty. Bez odbioru. W ciagu pierwszego tygodnia Gabe nie zamienil nawet dziesieciu slow z czlowiekiem bedacym o krok od prezydentury. Wiedzial o nim tylko tyle, ile przeczytal u fryzjera w Tyler i uslyszal przez radio w drodze do pracy. Cooper, polityk z Montany, byl senatorem druga kadencje, kiedy Drew wybral go na wspolkandydata sposrod pieciu czy szesciu osob. Gabe przypomnial sobie, ze wybor podyktowany byl raczej wzgledami politycznymi niz ideologicznymi. Polnocny zachod ramie w ramie z poludniowym wschodem. Zubozaly prowincjusz ramie w ramie z reprezentantem poteznej, bogatej rodziny. Powsciagliwy muzyk country w typie Lincolna razem z wygadanym, charyzmatycznym bohaterem wojennym. Umiarkowany pragmatyk z intelektualista i wizjonerem. Drew i Cooper wspolnie nadrobili dwucyfrowa strate punktowa i w ostatniej chwili wyprzedzili Bradforda Dunleavy'ego i wiceprezydenta Charlesa Christmana. Obecnie zas wygladalo na to, ze Drew dotrzymal zlozonej podczas kampanii obietnicy i uaktywnil urzad wiceprezydenta, wykorzystujac go tak, aby z kazdym dniem i kazda misja Cooper byl coraz lepiej przygotowany do przejecia steru w kraju. Mezczyzni spotykali sie regularnie, a prezydent zachecal swojego zastepce, zeby ten nie pozostawal w cieniu i byl aktywny, szczegolnie w kwestii ochrony zasobow naturalnych, poprawy infrastruktury oraz zagadnien zwiazanych z imigracja. W pewnych kregach Cooper uchodzil nawet za skuteczniejszego mediatora niz Drew, ktory mial dosc wybuchowy temperament. Niedawny sondaz pokazal, ze wiceprezydent - powszechnie uznawany za pewnego kandydata do startu w wyborach za cztery lata - juz w tej kampanii moglby liczyc na tak samo wysokie poparcie jak Stoddard. "Tom Cooper to Brutus...". -Panie doktorze, przyszedl pacjent - glos Heather dochodzacy z interkomu przerwal te mysl. -Niech wejdzie - odparl Gabe ciekaw, dlaczego czlowiek, ktory dysponuje wlasnym sztabem medycznym, prosil o wizyte wlasnie u niego. Zastukawszy delikatnie, do gabinetu wszedl wiceprezydent Stanow Zjednoczonych. Mial metr dziewiecdziesiat trzy centymetry wzrostu i pomimo okolo dziesieciu kilo nadwagi robil wrazenie mezczyzny w formie. Na prawym oku mial czarna przepaske, a w dloni trzymal cienka, skorzana teczke, ktora polozyl na skraju biurka, nim podal reke Gabe'owi. -Dziekuje, panie doktorze, ze zgodzil sie pan tak szybko mnie przyjac. Mial niski glos i stateczny sposob mowienia. Ze wszech miar prezydencki, uznal Gabe. -Idealnie pan trafil - odparl. - Za jakas godzine bede juz w drodze do... -Baltimore. Wiem. Oczywiscie. Tutaj w Waszyngtonie wszyscy wiedza wszystko... poza tymi, ktorzy nie wiedza. Gabe przypomnial sobie zdanie wypowiedziane przez LeMara Stoddarda przy lunchu: "W tym miescie jestes nikim, jesli nikogo nie znasz. Ale jesli jedyna osoba, ktora znasz, jest akurat facet na szczycie, to i tak jestes naprawde kims". -Wlasnie - potwierdzil Gabe tonem nieco chlodniejszym, niz zamierzal. - Do Baltimore. -Prezydent Stoddard prosil, zebym go zastapil, ale ja tez mam na dzis zaplanowane wystapienie. Cooper usiadl na krzesle naprzeciw Gabe'a. W jego twarzy byla swego rodzaju delikatnosc, ktora budzila zaufanie. Wrazenie potegowala przepaska na oku nadajaca wiceprezydentowi odrobine meskiej surowosci. Mimo to - moze ze wzgledu na przestroge LeMara Stoddarda, a moze dlatego, ze Gabe wciaz nie wiedzial, czemu Niedzwiedz zwrocil sie do niego zamiast do ktoregos ze swoich lekarzy - miedzy mezczyznami czulo sie napieta atmosfere. -No dobrze - odezwal sie Cooper. - Od pana przyjazdu nie mielismy w zasadzie okazji porozmawiac. Wszystko w porzadku? -Wciaz sie dopasowuje do nowej sytuacji, ale na razie nic wielkiego sie nie dzialo. Wielce polityczna odpowiedz. Lattimore bylby dumny. -To dobrze... Pan jest z Wyoming, prawda? -Konkretnie z Tyler. -To na poludniowym wschodzie? -Tak jest. Jakies sto trzydziesci kilometrow na polnocny zachod od Cheyenne. -Bywa pan w Montanie? -Od czasu do czasu. Tamtejsze ryby zawsze wydawaly mi sie wieksze i bardziej latwowierne niz te w moich stronach. Gabe nigdy nie mial cierpliwosci do towarzyskich pogaduszek kamuflujacych ukryte plany, byl zas przekonany, ze wlasnie z czyms takim ma teraz do czynienia. Ponadto przed wyjazdem musial jeszcze przejrzec zawartosc swojej torby medycznej. -A zatem - ponaglil - o co chodzi z okiem? -Odkad sie rano obudzilem, mam wrazenie, ze cos tam tkwi. Moze rzesa albo jakis paproszek. -Chodzmy do gabinetu zabiegowego, to spojrze. -W zasadzie - odparl Cooper, zdejmujac przepaske; ani sladu zaczerwienienia, ktore musialoby nastapic, gdyby w kontakt z okiem weszly rzesa albo inne obce cialo - to cos chyba juz wyplynelo. Sporo lzawilem. -Rozumiem. Doktor coraz lepiej pojmowal zrodlo obaw LeMara Stoddarda. Thomas Cooper III nie tylko nie byl bezposredni; na dodatek byl jeszcze malo subtelny. Gabe zupelnie sie tego nie spodziewal. -Prawda jest taka - ciagnal Cooper - ze ta rzesa pewnie szybko wyplynela ze lzami, ale juz w przeszlosci mialem problemy z uszkodzeniem rogowki, wiec wolalem, zeby ktos na to spojrzal. -Nie ma sprawy. -Poza tym - wiceprezydent mowil dalej, zupelnie jakby Gabe w ogole sie nie odezwal - postanowilem sie do pana zwrocic, bo jest jeszcze inna sprawa, ktora chce z panem omowic. Dwie pieczenie i tak dalej. Wreszcie wyszlo szydlo z worka -Musze przygotowac pare rzeczy na wyjazd... - zaoponowal Gabe. -To zajmie tylko moment. I tak wlasnie cala ta delikatnosc, ktora emanowal Cooper, w jednej chwili znikla. W glowie Gabe'a wlaczyl sie alarm. Pomimo prowincjonalnego pochodzenia oraz beztroskiego, czarujacego stylu bycia Tom Cooper byl wytrawnym politykiem, ktory wkrotce po swych czterdziestych szostych urodzinach zdobyl drugi co do waznosci urzad w panstwie. Najprawdopodobniej nigdy sie nie odzywal - chocby i z ta swoja niebezposrednia maniera - chyba ze dokladnie wiedzial, co chce powiedziec. Nie bylo sensu badac jego oka, nawet jesli wczesniej naprawde cos do niego wpadlo. -Slucham - powiedzial Gabe. -Prezydent Stoddard nie dotarl ostatnio na kolacje galowa. -Zorganizowalismy w tej sprawie konferencje prasowa. -Wiem. Migrena i niezyt zoladka oraz komplikacje zwiazane z astma. -Panie prezydencie, mialem pisemna zgode prezydenta Stoddarda, zeby poinformowac opinie publiczna o tych szczegolach jego stanu zdrowia. W przeciwnym razie nigdy bym ich nie wyjawil. Nikomu. -Rozumiem i calkowicie pana w tej kwestii popieram. Ale prosze mi cos powiedziec: czy wiedzial pan, ze w przeszlosci doktor Ferendelli i prezydent dwukrotnie znikali na dluzszy czas? -To pytanie, na ktore nie moge udzielic odpowiedzi. -Chociaz Waszyngton ma szescset tysiecy mieszkancow, jest troche jak male miasteczko. Rodza sie pogloski. Rozchodza sie. Znikaja. Albo nie znikaja. Czesc z nich to czysta fikcja, czesc ma w sobie zdzblo prawdy, a czesc nawet duzo wiecej. Ci z nas, ktorzy juz jakis czas sie tutaj obracaja, nauczyli sie, ze jesli jakas plotka gdzies sie pojawi, a potem pojawia sie znowu, to czesto cos w niej jest. -Panie prezydencie... -Mow mi Tom. Bedzie prosciej. -Tom, naprawde zaraz musze isc. -Najpopularniejsza plotka w miescie, ktora do tego wcale nie chce zniknac, jest taka, ze prezydent poza migrenowymi bolami glowy, niezytem zoladka i astma ma jeszcze inne problemy. Nikt o tym glosno nie mowi, przynajmniej na razie. Magnus Lattimore i reszta prezydenckich spin doktorow swietnie sobie radzi z zaprzeczaniem tej poglosce, ale ona wciaz powraca, i to z niejednego zrodla. Jak zdazylem sie przekonac przez te wszystkie lata, to znak, ze warto na nia zwrocic uwage. Niektorzy sadza, ze prezydent Stoddard moze cierpiec na jakas chorobe umyslowa. W tej chwili plotki powtarzane sa tylko szeptem. Ale zapewniam cie, ze z dnia na dzien ten szept staje sie glosniejszy. Gabe sprobowal zareagowac mieszanka zdumienia i wesolosci, ale wcale nie byl pewien, czy mu sie to udalo. -Jako lekarz prezydenta nie bede rozmawial na jakikolwiek temat zwiazany z jego zdrowiem - odparl - czyli rowniez na temat jego rzekomej choroby umyslowej lub jakiejkolwiek innej. Jestem pewien, ze od swojego lekarza oczekujesz podobnego profesjonalizmu i szacunku. Jesli tak bardzo martwia cie te sygnaly, moze powinienes porozmawiac z Magnusem albo nawet z samym prezydentem. -Kiedy tylko zdolam potwierdzic plotki, tak wlasnie zrobie. Tymczasem musisz wiedziec, ze odkad tylko prezydent wybral mnie na swojego wspolkandydata, wspieralem go bez wahania i bez zastrzezen. Kiedy wygral, mogl mnie odsunac na dalszy plan, tak jak wielu innych prezydentow postapilo ze swoimi zastepcami, ale on postanowil uczynic mnie jednym z najwazniejszych czlonkow swej administracji. Jestesmy przyjaciolmi, zrobilbym wiec wszystko, zeby ochronic dziedzictwo jednego z najwazniejszych, najskuteczniejszych przywodcow, jakich kiedykolwiek mial nasz kraj. Jego wizja Ameryki to takze moja wizja, a jego polityka to rowniez moja polityka i kiedy otrzymam ku temu szanse, chce ja kontynuowac. -Dobrze wiec - odrzekl Gabe, ktory czul sie niezrecznie wobec tej emocjonalnej demonstracji wiernosci. - Co moge dla ciebie zrobic? Wiceprezydent otworzyl skorzana teczke i podsunal lekarzowi dokument. Gabe bez patrzenia domyslil sie, co to jest. -Stawka jest wysoka, doktorze, a ty odgrywasz w tym dramacie bardzo wazna role. Tamtej nocy, kiedy przerazajacy atak niepoczytalnosci prezydenta dobiegal konca, Lattimore wspomnial, ze w Futbolowce, oprocz urzadzen i kodow potrzebnych do rozpetania nuklearnego kataklizmu, znajduje sie takze umowa podpisana przez Drew oraz Thomasa Coopera III okreslajaca sytuacje, w ktorych mialo nastapic przekazanie wiceprezydentowi wladzy w panstwie na mocy dwudziestej piatej poprawki do konstytucji. Gabe zanotowal wowczas w pamieci, ze musi poprosic szefa sztabu o kopie tego dokumentu. W ciagu kilku nastepnych szalonych dni po prostu o tym zapomnial. Teraz zas przed nim na biurku lezala wlasnie ta umowa poprzedzona czterema imponujaco zwiezlymi paragrafami niezwykle skomplikowanej dwudziestej piatej poprawki przez wielu uwazanej za najbardziej wyczerpujacy schemat sukcesji politycznej, jaki kiedykolwiek spisano. Tamtej nocy, ktora spedzil w rezydencji prezydenta, Gabe co najmniej szesc razy czytal ten dokument. Teraz przejrzal pierwszy z dwoch akapitow, ktore skladaly sie na czwarty paragraf: Ilekroc Wiceprezydent oraz wiekszosc kierownikow resortow lub innego ciala okreslonego w drodze ustawy przez Kongres zlozy Przewodniczacemu pro tempore Senatu i Przewodniczacemu Izby Reprezentantow pisemne oswiadczenie, ze Prezydent jest niezdolny do sprawowania wladzy i zadan swojego urzedu, Wiceprezydent niezwlocznie przejmuje wladze i zadania tego urzedu jako Pelniacy Obowiazki Prezydenta. Gabe zerknal na zegarek - co podyktowane bylo bardziej checia wyslania Cooperowi jasnego sygnalu niz autentyczna potrzeba - po czym zaczal przerzucac strony dokumentu. Zawieral on pozbawiona szczegolowych opisow liste sytuacji, w ktorych wiceprezydent, szef biura wojskowego Bialego Domu, szef sztabu Bialego Domu, szef doradcow prawnych oraz prezydencki lekarz moga wspolnie podjac decyzje o wszczeciu procedury przekazania wladzy wbrew woli prezydenta. Szosta pozycja na liscie byla "choroba psychiczna". Gabe umyslnie czytal dokument powoli i w calosci, tak aby Cooper nie odniosl wrazenia, ze zwraca szczegolna uwage na ten konkretny scenariusz. Choc umowa nie wspominala, jakie diagnozy bylyby wystarczajace do wszczecia procedury, zaznaczono w niej, ze prezydenta powinni zbadac jego osobisty lekarz oraz wykwalifikowany doktor psychologii lub psychiatrii. Do tych dwoch osob nalezala ocena, czy stan zdrowia prezydenta wplywa negatywnie na jego zdolnosc kierowania panstwem. Gabe odlozyl dokument i wlasnie mial zamiar spytac Coopera, czego od niego chce, kiedy ten go wyreczyl. -Na razie nie jestem w stanie podac zadnych konkretow, ale tak jak wspominalem, nie ustaja pogloski, ze prezydent byc moze cierpi na chorobe umyslowa. A skoro dotarly do mnie, to na pewno dotarly tez do naszej konkurencji w nadchodzacych wyborach. W ostatnich sondazach sporo stracilismy. Nikt nie twierdzi, ze to wina plotek, bo szczerze mowiac, na tym etapie kampanii nalezalo sie tego spodziewac. Sadze jednak, ze Drew i ja nie jestesmy w tym momencie dostatecznie silni, zeby utrzymac prowadzenie w przypadku jakiegokolwiek ataku. Gabe znowu spojrzal na zegarek. -Panie pre... Tom, nie chce byc niegrzeczny, ale chyba musisz szybciej przejsc do sedna. Cooper westchnal. -Sedno jest takie - powiedzial - ze jesli na tym etapie kampanii Drew wycofalby sie z powodow zdrowotnych, a ja zostalbym nowym kandydatem i bardzo rozwaznie wybralbym sobie wspolkandydata, wedlug obecnych sondazy wciaz mialbym niewielka przewage nad Dunleavym i Christmanem. Ale im blizej do listopadowych wyborow i im wiecej zamieszania w naszym obozie, tym mniej czasu bedzie mialo spoleczenstwo, zeby przyzwyczaic sie do mojej osoby i docenic podobienstwa miedzy moja filozofia polityczna a pogladami Drew. Innymi slowy, im pozniej zmienimy naszego kandydata na prezydenta, tym mniejsze beda nasze szanse na zwyciestwo. -I co z tego wynika? -Z tego wynika, ze jesli prezydentowi Stoddardowi rzeczywiscie cos dolega, to im wczesniej stawi temu czola i podejmie wlasciwa decyzje, a w zasadzie im wczesniej ty stawisz temu czola i podejmiesz wlasciwa decyzje, tym lepiej dla naszej partii... i dla kraju. ROZDZIAL 21 -Halo Kowboj, halo Kowboj, zglos sie.W sluchawce Gabe'a rozbrzmial powazny glos Treata Griswolda. Lekarz wlaczyl mikrofon przyczepiony do rekawa, podniosl go do ust i odezwal sie zdecydowanym tonem, ktory zdazyl juz wycwiczyc. Pierwszego dnia, podczas odprawy w Bialym Domu, Griswold dal mu radio i szczegolowo omowil zasady jego uzywania. Regula numer jeden brzmiala nastepujaco: nigdy przypadkowo nie wlaczac ani nie zapominac o wylaczeniu urzadzenia. W Secret Service krazyly anegdoty o upokarzajacych wpadkach zwiazanych z "otwartym mikrofonem". Regula numer dwa: nigdy nie zapominac, dla czyjej ochrony powstal ten system. -Tu Kowboj. Odbior. -Do wszystkich: Maverick przemieszcza sie z windy do wyjscia w Zachodnim Skrzydle. Kowboj, masz torbe medyczna? Odbior. -Trzymam ja w reku. -Zestaw pierwszej pomocy ze sprzetem reanimacyjnym bedzie w furgonetce zespolu medycznego. Odbior. -Kowboj potwierdza. Zestaw pierwszej pomocy na pokladzie. -Przyjalem. Kowboj, Maverick chce, zebys jechal z nim Dylizansem. Nie ruszaj sie, przyjedziemy po ciebie. Odbior. -Nie ma sprawy. Czy Moondance jedzie z nami? Odbior. Gabe wciaz czul sie troche zbity z tropu dziwna rozmowa z Pierwsza Dama, w ktorej Carol dala do zrozumienia, ze wycofanie sie prezydenta z wyscigu wyborczego wcale by jej nie zmartwilo. Wolalby, zeby teraz nie towarzyszyla im w limuzynie. Jeszcze wczoraj nie mogl sie doczekac pierwszego wyjazdu z glowa panstwa, jednak spotkanie z Tomem Cooperem stanowczo ostudzilo ten entuzjazm. Gabe coraz bardziej czul sie jak czlowiek, ktory siedzi na beczce prochu, a przechodnie wciaz rzucaja w jego strone zapalki. -Nie - odezwal sie jakis inny agent. - Moondance zostaje w domu. Liberty tez. Odbior. -Przyjalem. Bede tutaj czekal. Odbior. Gabe upewnil sie, ze wylaczyl mikrofon, po czym wyjrzal przez okno na czekajaca juz kawalkade samochodow. Widzial stad dwie czarne limuzyny, zaparkowane przy schodkach prowadzacych do Polnocnego Portyku. Dalej, na Pennsylvania Avenue, dojrzal dwie furgonetki, choc wiedzial, ze stoi ich tam duzo wiecej. Komunikacja... antyterrorysci... korpus prasowy... pracownicy Bialego Domu... zespol medyczny... fotoreporterzy... asystenci wojskowi... Secret Service. Gabe pamietal czesc grup, ktore wedlug slow Lattimore'a mialy jechac w furgonetkach, ale nie wszystkie. -Do wszystkich: Maverick przemieszcza sie do wyjscia w Zachodnim Skrzydle. Maverick sie przemieszcza. Odbior. Korytarzem w strone Gabe'a zblizal sie odglos miarowych krokow. Chwile pozniej pojawili sie dwaj pierwsi ochroniarze prezydenta. Jeden z nich umiejetnie chowal pistolet maszynowy. Po kilku sekundach oczom lekarza ukazal sie Drew otoczony przez czterech kolejnych agentow, z ktorych kazdy sprawial wrazenie, ze traktuje swoja robote smiertelnie powaznie. Od tego momentu cala uwaga Gabe'a skupila sie na jego pacjencie, i to nie bez powodu. Chociaz Stoddard usmiechal sie i machal do stojacego pod sciana personelu, wygladal blado i robil wrazenie zmeczonego. Gabe ruszyl w jego strone, ale jak na komende spod ziemi wyrosla charakteryzatorka i z wprawa sztukmistrza w trzydziesci sekund kompletnie odmienila prezydenta. W jednej chwili Drew zmienil sie w okaz zdrowia o rumianych policzkach. Podszedl do Gabe'a, a wtedy agenci Secret Service odsuneli sie nieco, aby dac mezczyznom troche przestrzeni i odrobine prywatnosci. -Siemasz, kowboju - powiedzial radosnie Drew. - Gotowy dolaczyc do wyprawy stracencow? -Nawet tak nie zartuj. Jak z toba? Wszystko w porzadku? -To ty mnie dzis rano badales, wiec sam mi powiedz. -No wlasnie. Przed chwila wygladales mi dosc blado, ale makijazystka szybko to naprawila. -Niesamowite, prawda? Kiedy ona wraca do domu i zmywa make-up, okazuje sie, ze tak naprawde jest stuczterdziestokilowym futbolista z Samoa. -Biorac pod uwage, co potrafi, wcale bym sie nie zdziwil. A jak twoj oddech? Chodzisz troche szybciej, niz sie spodziewalem. -Przez jakas godzine troche kaslalem, ale juz mi prawie przeszlo. Moze mnie bierze katar. -O nie, ja na to nie pozwole. -Nawet ty niewiele poradzisz na wirusy. Czy admiral Wright rozmawial z toba na temat zespolu medycznego? -Nie, a co? -Wyglada na to, ze sam wybral ludzi wchodzacych w sklad tej grupy. Od teraz jesli bedziesz chcial zdecydowac, kto ma z nami jezdzic po Stanach i za granice, po prostu wyznacz, kogo chcesz. Zadbam o to, zeby kolega Twarda Reka nie wchodzil ci w droge. -Panie prezydencie - odezwal sie Treat Griswold. - Chyba powinnismy juz ruszac. -Gabe, w drodze do Baltimore musze przejrzec przemowienie, ktore wlasnie zostalo dla mnie napisane. Myslalem, ze bedziemy mieli troche czasu, zeby pogadac, ale nie da rady. I tak mozesz z nami jechac Dylizansem albo jesli wolisz, mozesz sie zabrac Dublem, czyli ta druga limuzyna. -Do wszystkich - Gabe uslyszal glos Griswolda, zarowno tuz obok siebie, jak i w sluchawce. - Maverick przemieszcza sie do Dylizansu. Odjazd bliski. Odbior... No dobrze. Doktorze, panie prezydencie, gotowi do drogi? Gdy Gabe wyszedl spod dachu na slonce, doznal lekkiego szoku: tlum dziennikarzy i fotoreporterow, ktorzy obstawili krotka trase do grupy samochodow, zrobil na lekarzu ogromne wrazenie. Imponujaca byla rowniez sama kawalkada ustawiona wzdluz niedawno wyremontowanego odcinka Pennsylvania Avenue zamknietego dla ruchu zawsze z wyjatkiem takich wlasnie okazji. Na prezydenta czekalo kilkanascie wielkich furgonetek - jak sie domyslal Gabe, dziewiecio- i dwunastomiejscowych - oraz osmiu waszyngtonskich policjantow na harleyach z niebieskimi kogutami. W baseballu caly blichtr, tlumy, prywatne samoloty i kluby z pluszowymi kanapami - elementy zycia ludzi z ligi zawodowej - okresla sie mianem "show". W tej wlasnie chwili zadne inne slowo nie przychodzilo Gabe'owi do glowy. Show. Na polkolistym podjezdzie pod Bialym Domem staly dwie identyczne limuzyny marki Cadillac. -Dylizans to dzis woz numer jeden - odezwal sie Griswold, przynaglajac trzech towarzyszacych mu mezczyzn, by wsiedli do auta. Tymi mezczyznami byli Gabe, prezydent oraz patykowaty mlodzieniec w okularach, autor prezydenckich przemowien. Zostal przedstawiony Singletonowi po prostu jako Martin. Kiedy zeszli po schodach, ponad dachem limuzyny Gabe dostrzegl Tima Gerrity'ego, asystenta medycznego z sil powietrznych, ktorego przez te kilka dni od przyjazdu do Waszyngtonu zdazyl juz niezle poznac. Gerrity lepiej znal sie na medycynie niz wiekszosc lekarzy, ale byl na tyle skromny, zeby sie nie popisywac. Stal przed furgonetka, ktora zapewne jechal zespol medyczny. Dzis sklad zespolu wyznaczyl admiral Ellis Wright, ale prezydent zadecydowal, ze od tej pory Gabe, jesli tylko zechce, bedzie mogl to robic sam. Ten fakt nieublaganie przywolal obraz Alison Cromartie. Doktor pomyslal, ze jesli ona zostanie w Waszyngtonie i wszystko sie uda wyprostowac, moze kiedys w przyszlosci zabierze ja w ktoras z takich podrozy. W tej wlasnie chwili, jak na zawolanie, Alison pojawila sie obok Gerrity'ego. Rozmawiala z nim grzecznie i pokazywala na furgonetke. Nawet z daleka - ubrana w skromny, granatowy spodnium - zdecydowanie sie wyrozniala. Odkad wyciagnela legitymacje Secret Service, a chwile wczesniej prawdopodobnie uratowala mu zycie, Gabe czul sie przy niej niepewnie. Teraz tez czul sie niezrecznie, chociaz byli od siebie oddaleni. Pomimo ze admiral Wright tak na nia wtedy nakrzyczal, najwyrazniej cenil ja na tyle wysoko, zeby przydzielic do Show. Interesujace. -Doktorze, niech pan tu wsiada - polecil Griswold stojacy przy otwartych drzwiach Dylizansu. Ostatnia rzecza, ktora uslyszal Gabe, nim zajal miejsce w limuzynie naprzeciw Martina, byl cichy kaszel prezydenta Stanow Zjednoczonych. Ostatnia osoba, ktora zobaczyl, gdy sie odwrocil, by jeszcze raz spojrzec na Bialy Dom, byl wiceprezydent Tom Cooper III w towarzystwie dwoch agentow Secret Service. Stal w portyku i przygladal im sie uwaznie. ROZDZIAL 22 -Do wszystkich: uwaga, odjazd. Maverick odjezdza. Odbior. - Treat Griswold opuscil przypiety do rekawa nadajnik i obrocil sie do siedzacego obok Gabe'a. - Panie doktorze, wszystko w porzadku?-Poza tym, ze boje sie wyprostowac nogi, bo moge sobie przestrzelic stope, to wszystko swietnie. Singleton wskazal na pistolet maszynowy, ktory lezal na podlodze limuzyny. -Mowilem im, ze musimy w tych samochodach zamontowac stelaze na bron. -Albo znacznie powiekszyc kabury. Martin Shapiro, mlody autor przemowien, podniosl wzrok znad fragmentu, nad ktorym pracowal wraz z prezydentem. -Panie doktorze, ja stale szukam trafnych, blyskotliwych kwestii - powiedzial. - Moge sobie te pozyczyc? Jesli nie do tego przemowienia, to do ktoregos z kolejnych. -Chcialbym to tylko najpierw zobaczyc - odparl Gabe. -O tutaj - wtracil sie Drew, wskazujac na jakies zdanie w maszynopisie. - Po co doktor ma czekac? Tutaj, gdzie mowie o naszym przyjacielu z Korei, prezydencie Jongu, i jego cholernej obsesji na punkcie reaktorow atomowych. Mozna w tym miejscu dodac cos takiego: jego ciagle zapewnienia, ze ogromne wieze, ktore widac na naszych zdjeciach satelitarnych, to element oczyszczalni sciekow niemajacy nic wspolnego z produkcja broni atomowej, sa rownie wiarygodne, jak to, gdybysmy sie zarzekali, ze metrowe kabury, ktore ostatnio zamowilismy dla Secret Service... -Nie maja nic wspolnego z pistoletami maszynowymi - Shapiro z szerokim usmiechem dokonczyl mysl. - Dajcie mi minutke, zebym znalazl odpowiednie slowa, i chyba bedziemy to mogli wykorzystac. -No i prosze, kowboju - powiedzial Drew. - Zupelnie przez przypadek zostaniesz niesmiertelny. -Przez przypadek - powtorzyl Gabe, bedacy autentycznie pod wrazeniem. Pomimo ze od lat przyjaznil sie z prezydentem, pomimo ze wiedzial o jego zaburzeniach rownowagi psychicznej, przez cala droge z Bialego Domu do Centrum Kongresowego w Baltimore Gabe czul sie oszolomiony prawdziwym formatem tego czlowieka. "Maverick". Gabe wiedzial, ze ten pseudonim wybrano ze wzgledu na wybitne umiejetnosci lotnicze Drew. Jednak teraz doktor zaczal rozmyslac nad pierwotnym znaczeniem tego slowa - znaczeniem, ktore rozumial kazdy w Wyoming. Ten wyraz oznaczal zwykle mlodego byczka, ktory opuscil stado i mogl sie stac wlasnoscia pierwszej osoby umiejacej go pojmac i oznakowac. Z czasem znaczenie uleglo rozszerzeniu i slowo zaczelo byc uzywane takze w stosunku do ludzi - konkretnie wobec indywidualistow, ktorzy odmawiali podporzadkowania sie dyktatowi grupy. Gabe czul sie zaszczycony, mogac sluchac i obserwowac, jak Drew wraz z asystentem przygotowuje tekst przemowienia, ktore zamierzal wyglosic przed zaledwie dwustu bogatymi zwolennikami Partii Demokratycznej, choc przeslanie mialo natychmiast obiec caly swiat. Tym razem glownym tematem byla polityka zagraniczna, jednak w ciagu polgodzinnego wystapienia Drew chcial takze wspomniec o swoich osiagnieciach z pierwszych czterech lat prezydentury, o postepie w zakresie wyszczegolnionym w jego programie "Wizja dla Ameryki", a takze o kilku bledach administracji swego poprzednika Dunleavy'ego. Planowal nawet napomkniecie o niewiarygodnych rezultatach Baltimore Orioles i Washington Nationals, lokalnych druzyn baseballowych, ktore wciaz prowadzily w swoich grupach i byc moze znajdowaly sie na dobrej drodze do niepowtarzalnego finalu World Series. Gdy kawalkada skrecala z drogi numer 395 w strone Baltimore, Gabe byl juz w pelni zdeterminowany, by zbadac istote niezwyklych przypadkow utraty kontaktu z rzeczywistoscia, ktore nawiedzaly Drew, i zrobic wszystko, zeby jego przyjaciel utrzymal swoje stanowisko. Wciaz wiele zalezalo od wynikow badania Kyle'a Blackthorna, ale w tej chwili doktor nie zamierzal wprowadzac w zycie zapisow dwudziestej piatej poprawki i awansowac Toma Coopera do roli kandydata na najwyzszy urzad w panstwie. Nawet nie chodzilo o to, ze wiceprezydent zrobil na Gabie szczegolnie zle wrazenie - chociaz jak na czlowieka jego rangi spora naiwnoscia wydawalo sie przypuszczenie, ze prezydencki lekarz bedzie gotowy wyjawic jakiekolwiek szczegoly dotyczace stanu zdrowia swego pacjenta. Bardziej chodzilo o to, ze Cooper byl po prostu... niecierpliwy. To wlasnie najtrafniejsze okreslenie, jakie w tej chwili przychodzilo Gabe'owi do glowy: "niecierpliwy". Suchy kaszel Drew Stoddarda na chwile sie uspokoil, ale kiedy wjezdzali na przedmiescia Baltimore, znowu sie wzmogl. Nie byl intensywny i ani troche by nikogo nie martwil, gdyby chodzilo o kogos innego niz prezydent Stanow Zjednoczonych. Ze wzgledu na charakteryzacje Gabe nie potrafil ocenic barwy skory Stoddarda, oddech Drew byl zas co najwyzej nieznacznie przyspieszony - wynosil osiemnascie na minute. Rowniez lozyska pod paznokciami byly dosc rozowe, co stanowilo znak, ze organizm jest dostatecznie dotleniony. Doktor nie mial oporow, zeby rozmawiac o astmie prezydenta przy Griswoldzie, ale nie przy asystencie odpowiedzialnym za przemowe. -Wszystko w porzadku? - spytal Gabe, kiedy prezydent skonczyl kaslac. -Troche mi swiszcze, ale to nic wielkiego - odparl Stoddard. -Pan ma astme? - odezwal sie Martin, rozwiewajac wszelkie watpliwosci Singletona co do poruszania tej kwestii. -W lekkim stopniu, od lat - odrzekl rzeczowo Drew. -Ja tez. W dziecinstwie bylo kiepsko. Ale z wiekiem mi sie poprawilo. Teraz juz chyba w ogole nie miewam napadow. -Ustapienie dzieciecej astmy jest dosc czeste - wyjasnil Gabe, nie spuszczajac wzroku ze swego pacjenta. - Da pan rade wyglosic przemowienie, panie prezydencie? -Oczywiscie. Naprawde nic mi nie jest. Masz moj inhalator, prawda? -Wzialem nawet kilka. Oba z lekami rozszerzajacymi oskrzela i ten z kortyzonem. Sa w zestawie pierwszej pomocy w wozie zespolu medycznego. -Griz, masz ze soba jeden z moich inhalatorow? -O tutaj, jak zawsze. Agent poklepal sie po wewnetrznej kieszeni marynarki. -To dobrze. Jesli bede potrzebowal, wezme go od ciebie, chyba ze pan doktor otworzy walizke z wozu medycznego i przyniesie mi to, co tam spakowal. Moze byc? -No... chyba tak - odparl Gabe, ktory przypomnial sobie rozmowe z ojcem Drew oraz z wiceprezydentem i zaczal sie zastanawiac, czy nie nalezaloby znalezc sposobu, by zasygnalizowac Stoddardowi, ze nie powinien rozglaszac na prawo i lewo informacji o swym stanie zdrowia. - Chcialbym cie osluchac, zanim cokolwiek zrobimy, ale tutaj raczej nie da rady. -Za scena znajdziemy troche oslonietego miejsca - powiedzial Griswold. - Prezydent moze tam usiasc, poprawic makijaz i przygotowac sie do przemowienia. -Swietnie - odrzekl Gabe. - To pewnie bedzie dobre miejsce. Panie prezydencie, prosze wziac z lodowki butelke wody i wypic przynajmniej polowe. Musi pan byc dobrze nawodniony. -Tak jest. -Panie doktorze, zaprowadze was tam, jak tylko dojedziemy. A na razie, panie prezydencie, gdyby pan potrzebowal tego inhalatora z alupentem, prosze tylko powiedziec. -Jasne. Panie Shapiro, chyba nic wiecej z tym dzielem juz sie nie da zrobic. Jak zwykle swietnie sie pan spisal. Pan studiowal na Uniwersytecie Stanforda, prawda? Jaka pan mial specjalizacje? -Kompozycja literacka. Zanim ktokolwiek zdazyl to skomentowac, limuzyna zatrzymala sie przed bocznym wejsciem do Centrum Kongresowego w Baltimore. -Do wszystkich - odezwal sie Griswold do mikrofonu przy rekawie. - Maverick przemieszcza sie do wejscia. Odbior... No dobrze. Panie prezydencie, panie doktorze, wejdziemy tamtymi drzwiami, a potem na trzecie pietro. Winda czy schodami? -Moga byc schody - powiedzial Stoddard. -Pojedzmy winda - zaoponowal Gabe, zanim zdazyl pomyslec, ze wlasnie podwaza decyzje najpotezniejszego czlowieka na ziemi. Na moment zapadla absolutna cisza. -Ruszamy prosto do windy - oznajmil do mikrofonu Griswold, wolna reka podnoszac z podlogi pistolet maszynowy. - Odbior. Wszystkie drzwi limuzyny otwarly sie w jednej chwili. Wysiedli z niej czterej pasazerowie, ktorych natychmiast otoczyl pierscien ludzi z Secret Service. Griswold, jak zawsze skupiony, pozostal tuz obok prezydenta. Od lysiejacej czaszki odbijaly sie promienie slonca, a na faldzie skory masywnego karku lsnil pot. Gabe przez chwile wyobrazil sobie, ze agent upodabnia sie do komiksowego superbohatera, mutanta Bena Grimma, i przebija sie przez sciane z kamienia i cementu, zeby dotrzec do zrodla zagrozenia czyhajacego na prezydenta. Kiedy weszli do srodka, Gabe wlaczyl mikrofon, zadowolony, ze znow moze sie zabawic w radio. -Tu Kowboj do zespolu medycznego. Tu Kowboj do zespolu medycznego. Odbior. -Jestesmy - doktor uslyszal miekki glos Alison. - Wypakowujemy sie. Spotkamy sie na trzecim. Odbior. -Pamietajcie o zestawie pierwszej pomocy, kroplowce i butli z tlenem. Odbior. -Przyjelam. Zestaw pierwszej pomocy, kroplowka i tlen. Wszystko w porzadku? Odbior. -Lepiej, zeby miec te rzeczy pod reka i zeby nie bylo potrzeby ich uzyc - odparl Gabe, czujac spokoj i komfort plynace z faktu, ze znow byl praktykujacym lekarzem. - Zobaczymy sie na trzecim. Odbior. -Na trzecim. *** -Wdech... wydech...Za aksamitna, ciemnogranatowa kotara rozmiarow trzy na trzy metry Gabe badal swego pacjenta na tyle dokladnie, na ile tylko potrafil w ciagu dwunastu minut, ktorymi dysponowal. To, co widzial i slyszal, nieszczegolnie go niepokoilo, ale rowniez nie czul sie w pelni spokojny. Prezydent mial swiszczacy oddech - to charakterystyczna oznaka astmy. Dzwiek ten, w tym przypadku nieslyszalny bez stetoskopu, powodowalo zwezenie oskrzeli, efekt skurczu scianki miesniowej oskrzeli oraz ich zatkania sluzem. -No i jak brzmie? - spytal Stoddard. -Wazniejsze pytanie: jak sie czujesz? -Naprawde niezle. Cos takiego zdarza mi sie co ktorys dzien. To chyba przez te plesn. Plesn w limuzynie, plesn w rezydencji, plesn w Camp David, plesn w moim gabinecie. -Jak ty w ogole zostales z tym dopuszczony do latania mysliwcami? -Wtedy wlasciwie mi to nie dokuczalo. Poza tym o ile wiem, wlasciwie leczone schorzenia, w tym astma, nie moga przeszkodzic pilotowi w uzyskaniu licencji, nawet na samoloty pasazerskie. Chociaz nie jestem pewien, jak to jest z wojskowymi. -Chcesz inhalator? -Szczerze mowiac, to swinstwo strasznie mnie nakreca. Jesli tylko moge, wole go unikac. Tam na tej sali czeka pare milionow potencjalnych datkow. To mnie wystarczajaco pobudzi. Gabe zastanowil sie nad sytuacja, uwzgledniajac wynik badania. -W takim razie rzuc ich na kolana, bracie. ROZDZIAL 23 -Moi drodzy, nadeszla pora. Pora, aby polaczyla nas wizja naszego kraju i jego mieszkancow. Nadeszla pora, aby dzieci naszych ubogich rodakow pozbawionych prawa glosowania przestaly dostrzegac w narkotykach jedyna ucieczke od otaczajacej je beznadziei. Nadeszla pora, aby zwrocily sie o pomoc do swych nauczycieli i opiekunow, a moze nawet do swych rodzicow. Nadeszla pora, aby nauczyly sie korzystac z komputerow, ktore znajda sie na kazdej szkolnej lawce, i aby poprzez prace w klasach rozsadnej wielkosci zwalczyly swoj strach i niepokoj, uwolnily swa ciekawosc i zrealizowaly swe marzenia. Nadeszla pora, aby w szpitalach i osrodkach resocjalizacyjnych nie zabraklo lozek dla naszych rodakow dotknietych choroba psychiczna lub uzaleznieniem oraz aby panstwowe programy ubezpieczen sfinansowaly ich leczenie. Nadeszla pora, aby kazdy, kto chce pracowac, mogl znalezc zatrudnienie oraz aby nie zabraklo inicjatyw umozliwiajacych ludziom godne zycie bez pomocy panstwa. Tak, moi drodzy, nadeszla pora, aby wszystkich rodakow polaczyla jedna wizja...Gabe'a nigdy szczegolnie nie interesowala polityka, nie mial rowniez zaufania do rzadzacych i ich obietnic. Teraz jednak, gdy stal z boku sceny w sali na trzecim pietrze wspaniale wyremontowanego Centrum Kongresowego w Baltimore, byl pod wielkim wrazeniem umiejetnosci, intelektu oraz charyzmy czlowieka, z ktorym kiedys wspolnie pil i zakuwal - i ktory wtedy byl tylko jednym z chlopakow z akademii. W limuzynie Gabe w ciszy obserwowal, jak prezydent oraz jego blyskotliwy asystent sprawnie i doglebnie analizuja kazde zdanie tej przemowy. Ponownie sluchal tych slow, ktore wczesniej widzial na papierze i ktore teraz wirtuoz przeksztalcil w autentyczny koncert. Zdawaly sie magiczne i wyjatkowe. -Ja mu wierze. Alison Cromartie nagle pojawila sie tuz obok Gabe'a. -Kiedys widzialem nagranie z przemowienia Kennedy'ego - szepnal doktor, wciaz wpatrzony w mownice, ale w pelni swiadomy zapachu kobiety. - Glowe daje, ze wtedy publicznosc czula to samo co teraz. -Przygotowalismy sie tak, jak chciales. -To dobrze, dziekuje. Ale chyba nie bedziemy potrzebni. -Amen. W ciagu kwadransa poprzedzajacego wystapienie prezydenta Gabe i Alison zamienili kilka slow, lecz ich rozmowa byla beznamietna. Singleton wciaz nie potrafil albo nie chcial zapomniec o wszystkich klamstwach, ktore mu zaserwowala, gdy sie poznali, o jej gorliwej checi dowiedzenia sie czegos na temat zdrowia Stoddarda, a przede wszystkim o tym, ze to ona byla na dyzurze w klinice, kiedy zniknely probki krwi prezydenta. Nie powrocili do kwestii wizyty w domu Jima Ferendellego ani do enigmatycznej uwagi Alison, ze "to nie jest tak, jak sie Gabe'owi wydaje". Zreszta nie byl to czas ani miejsce, zeby Singleton ja o to pytal. -Chce powiedziec kilka slow - mowil prezydent - o naszej propozycji pokoju na Bliskim Wschodzie, ktora obecnie rozwazaja... Zdanie przerwal krotki spazm kaszlu. Gabe natychmiast stal sie czujny. Stoddard napil sie wody, a potem podjal urwana mysl. I znow zaczal kaslac. Lekarz spojrzal na Treata Griswolda. Porozumieli sie bez slow. -Moga byc klopoty - doktor szepnal do Alison. - Idz sprawdzic, czy zestaw pierwszej pomocy jest otwarty, a kroplowka i tlen gotowe. -Tak jest. Stoddard przeprosil. Wymamrotal cos o przeziebieniu, po czym zaczal mowic dalej. Tym razem Gabe niemal slyszal jego swiszczacy oddech. -Kowboj, Kowboj, panujesz nad sytuacja? - Singleton uslyszal w sluchawce dramatyczny szept Griswolda. -Jesli sie pogorszy, wkrocze - odparl. Zauwazyl, ze kilku gosci przygladalo mu sie, kiedy mowil do mikrofonu przy rekawie. Wyczul, ze nastroj na sali zmienil sie w mgnieniu oka. -Nasz wyslannik, pan Chudnofsky, jest w tej chwili w Am- manie i omawia... Prezydent napil sie wody i zerknal na Gabe'a. Doktor bez chwili zastanowienia ruszyl ku niemu na scene. -Panie prezydencie - szepnal - chodzmy za kulisy, zanim bedziemy mieli powazny klopot. Prosze nam wybaczyc - odezwal sie glosno do oniemialej publicznosci. -Nagle - szepnal ochryplym glosem Stoddard, kiedy Gabe asekurowal go ze sceny - strasznie mnie scisnelo w klatce piersiowej. Griswold pokazal prezydenckiemu asystentowi, zeby podszedl do mikrofonu, po czym pomogl Gabe'owi sprowadzic Stoddarda z podwyzszenia i posadzic na krzesle za aksamitna kotara. Kiedy asystent prosil publicznosc o pozostanie na miejscach, kordon agentow Secret Service wokol oslonietej przestrzeni zdazyl juz utworzyc pierscien o srednicy trzech metrow. Wewnatrz tego pierscienia Alison otworzyla zestaw pierwszej pomocy i wlasnie przygotowywala sprzet. Singleton zaczal juz badac prezydenta, ktory z pomoca Griswolda zdjal koszule. -Maska z tlenem - zarzadzil Gabe, odkladajac stetoskop. - Szesc litrow. Griz, masz inhalator z salbutamolem? -Mam. Szef prezydenckich agentow Secret Service podal Stoddardowi inhalator. -Panie prezydencie, prosze wziac dwa wdechy z inhalatora - powiedzial Gabe. - Albo moze lepiej trzy. Alison, jak tylko skonczysz z tlenem, podlacz prezydenta pod oksymetr. Jesli trzeba, przyklej go do stojaka od kroplowki, zebym widzial odczyt. Potem wez z zestawu inhalator z kortyzonem. Alupent mamy tutaj, wiec drugiego nie potrzeba. Panie prezydencie, swietnie pan sobie radzi. Nie jest zle. A teraz powoli oddychamy. Spokojnie. -Przez... przez chwile nie moglem... zlapac oddechu. -Ale teraz juz jest dobrze - powiedzial Gabe uspokajajaco. - Pewnie po prostu sluz zatkal oskrzela. Nie ma sie czym martwic. Jestem w tym dobry. -Ciesze... sie. -Przez ten pustynny piasek ludzie w Wyoming ciagle maja swiszczacy oddech. Alison, jak tylko bedziesz gotowa, niech prezydent wezmie pare wdechow kortyzonu. Potem postaw tutaj tamta kroplowke. Ja wloze wenflon, wiec bede potrzebowal opaski uciskowej, betadyny i tasmy. Atak jest na tyle niegrozny, ze jesli szybko nawodnimy pacjenta i rozszerzymy mu oskrzela, powinnismy bez problemu opanowac sytuacje... Alison? -Slucham? A tak... przepraszam. Prosze, tutaj jest inhalator z kortyzonem. Sprawdz, czy plomba jest nienaruszona. A tutaj kroplowka. Ja tez trzeba sprawdzic. Jesli sa jakies watpliwosci, mamy zapasy. Przygotuje wenflon. -Dziekuje - odrzekl Gabe, zaskoczony ta jej przelotna, acz wyrazna utrata koncentracji. Biorac pod uwage, kim jest pacjent, az trudno uwierzyc, ze Alison mogla nie byc perfekcyjnie skupiona. Wazne, ze on sam w tej chwili byl skupiony za oboje. Towarzyszyly mu znajome uczucia, ktore pojawialy sie zawsze, gdy musial sie zmierzyc z naglym przypadkiem. Wzrok i sluch zdawaly sie nadzwyczajnie wyostrzone. Mozg przetwarzal informacje z niezwykla predkoscia - Gabe szybciej niz najlepszy komputer laczyl cala swoja wiedze o astmie z tym, co wiedzial o Drew Stoddardzie. Chociaz bez watpienia byl podenerwowany, to przypuszczal, ze jego puls wrecz zwolnil. Od pierwszych dni w akademii medycznej Gabe wlasnie takie sytuacje lubil najbardziej. To dla takich chwil poswiecalo sie niezliczone godziny na nauke, szkolenia i praktyki. Teraz zas wszystko powinno pojsc jak z platka, jesli tylko zdola zapomniec, kim jest pacjent. Z prawej strony stanal Magnus Lattimore, ktory zdolal sie przecisnac przez kordon agentow Secret Service. W jego spojrzeniu czaily sie wazkie pytania. -Panie prezydencie - ciagnal Gabe, zwracajac sie w rownym stopniu do samego prezydenta, jak i do jego szefa sztabu - teraz sprobujemy niezwlocznie przerwac ten atak astmy. Jesli to sie nam uda, nie bedzie trzeba korzystac z karetki i jechac do szpitala, chociaz i na to jestesmy przygotowani. -Doprowadz mnie do stanu uzywalnosci, doktorze... Nie chce isc do szpitala... Sam wiesz... jak tam jest... Na pewno godzinami bede musial siedziec w poczekalni. -Pewnie tak. Dobrze, zrobimy w ten sposob: wygodnie ci w tym krzesle? Bo jesli nie, sanitariusze moga przyniesc nosze z karetki. -Wygodnie mi. -Zawsze byl z ciebie twardziel. Gabe zacisnal opaske na ramieniu prezydenta, znalazl na nadgarstku odpowiednia zyle, po czym - wyglosiwszy obowiazkowa formulke: "Teraz mozesz poczuc uklucie" - bez trudu wbil igle. -Nawet nie bolalo - powiedzial Stoddard. - Cholera, naprawde jestes dobry. -A nie mowilem? Ty rzadzisz krajem, ja wbijam ludziom igly w zyly. -W mojej Ameryce kazdy musi miec jakies powolanie. -Ta kroplowka cie nawodni i troche rozcienczy sluz, ktory dal ci sie we znaki. Kiedy tylko bede przekonany, ze sytuacja jest opanowana, wyjme igle. Poza tym podamy ci kortyzon oraz srodek rozszerzajacy oskrzela, zeby zredukowac stan zapalny i ulatwic oddychanie. Na skali od jednego do dziesieciu, gdzie dziesiec to najgorszy atak astmy, jaki sobie mozna wyobrazic, twoj nie przekroczyl trzech i pol. -Chyba juz mi sie latwiej oddycha. -To dobrze - odrzekl Gabe, upewniwszy sie, ze oddech sie normalizuje. - Rzeczywiscie moze tak byc. Alison, dajmy mu podskornie zero trzy epinefryny. -Zero trzy epinefryny podskornie. Sprawdz plombe na pudelku, a ja je otworze i podam srodek. Podobnie jak w przypadku inhalatora z kortyzonem Gabe upewnil sie, ze opakowanie jest nienaruszone. Nastepnie wyjal je z folii i podal Alison. Nie liczac tej chwilowej utraty koncentracji, kobieta budzila zaufanie, a praca z nia byla rownie duza przyjemnoscia, jak przebywanie w jej towarzystwie. "Gabe... To nie jest tak, jak ci sie wydaje". Co ona, u diabla, chciala przez to powiedziec? Minelo piec minut. Gabe wciaz byl skupiony, stale sprawdzal cisnienie krwi pacjenta, puls, szybkosc i glebokosc oddechu, poziom tlenu we krwi. Pluca sie oczyszczaja... liczba oddechow na minute spadla z dwudziestu szesciu do osiemnastu... cisnienie sto trzydziesci na osiemdziesiat piec... nasycenie tlenu wzroslo z dziewiecdziesieciu dwoch do dziewiecdziesieciu pieciu. Kolejne piec minut. Z kroplowki ubylo pol litra plynu... Kolor prawidlowy... swiszczacy oddech niemal ustapil... Nasycenie tlenu dziewiecdziesiat szesc... Lattimore wrocil na sale i stanal przed publicznoscia. Gabe slyszal, jak mowi do mikrofonu, ale nie potrafil rozroznic slow. Tak czy inaczej, to, co powiedzial szef sztabu, wywolalo niemaly aplauz. Po chwili Magnus byl znow przy prezydencie. -Wlasnie im powiedzialem, ze dobrze sie czujesz - szepnal do Stoddarda. - Te sepy chca wiedziec, czy do nich wrocisz. -Nie! - warknal Gabe. - Nie wroci. -Czuje sie juz duzo lepiej - powiedzial prezydent. - No i ten zastrzyk... co to jest? Cos jak adrenalina? -To jest wlasnie adrenalina. -Naprawde mnie nakrecila. Czuje sie, jakbym mial wystartowac z lotniskowca. -Panie prezydencie, pan sie musi oszczedzac. Malo brakowalo, zebysmy zaliczyli wycieczke do szpitala. -Pomysl tylko, jak moi ludzie od kontaktow z mediami beda mogli to sprzedac, jesli uda mi sie zebrac w sobie i wrocic na scene. Swiat bedzie pod wrazeniem. -Swiat uzna, ze jestes szalencem, ktory nie dba o wlasne zdrowie i ma absolutnie niekompetentnego lekarza. -Gabe, posluchaj. Nic na to nie poradze, ze jestes naprawde swietny w tym, co robisz. -Ale ty jestes podlaczony pod kroplowke. -Tym lepiej. Wezme ja ze soba. Minutka, moze dwie. Tylko zakoncze wystapienie... i zapozuje do paru zdjec. -Nie! -Gabe, my tu mowimy o wyborach prezydenckich. To moja ostatnia szansa, zeby naprawde cos zmienic w tym kraju i na calym swiecie. Twoj lekarski mozg zawsze bedzie ci podpowiadal wybor ostroznego rozwiazania. No, moze prawie zawsze. Ale prosze cie, spojrz na to z szerszej perspektywy. Opanowales moj napad astmy. Udalo ci sie! Juz to czuje. Patrz, nawet nie musze lapac powietrza po kazdym zdaniu. Ja tylko pojde na scene, podziekuje im, pozegnam sie i pokaze wszystkim, ze nic mi nie jest. Wroce, zanim sie obejrzysz. Zrezygnowany, a jednoczesnie podekscytowany Gabe zwrocil sie do Lattimore'a: -Jak dlugo pracujesz dla tego faceta? -Wystarczajaco dlugo, zeby wiedziec, jak to sie skonczy - odparl szef sztabu Stoddarda. ROZDZIAL 24 To tylko zly sen.Alison powtarzala to sobie, kiedy wraz z sanitariuszami pakowala zestaw pierwszej pomocy i przygotowywala sie do powrotu do wozu medycznego. Scena, ktorej byla swiadkiem, oraz wnioski, jakie z niej wyciagala - to musial byc tylko zly sen. Jednak wiedziala, ze to nieprawda. Treat Griswold, legendarny Treat Griswold, najwazniejszy agent Secret Service przy prezydencie, siegnal do kieszeni, wyjal z niej inhalator dla astmatykow, pozwolil prezydentowi przyjac jego zawartosc, po czym schowal go z powrotem. To wszystko brzmialo niewinnie i pewnie nie zwrocilo uwagi nikogo sposrod pozostalych swiadkow tego zdarzenia - chociaz niewiele osob w ogole mialo okazje to zauwazyc. Problem tkwil w tym, ze wszelkie leki przeznaczone dla prezydenta musialy byc przekazywane w scislym, niezmiennym porzadku. Lekarz lub pielegniarka z Bialego Domu dostarczaja recepte zarzadcy centrum medycznego, ktory nastepnie, korzystajac z jednego z kilku fikcyjnych nazwisk, dostarcza ja do konkretnego, posiadajacego odpowiednie zezwolenie farmaceuty. Ma on swiadomosc, ze lekarstwo przeznaczone jest dla kogos z Bialego Domu, nie wie natomiast, czy odbiorca jest prezydent, czy inny pacjent albo po prostu klinika w Eisenhower Building. Farmaceuta realizuje recepte i jesli to konieczne, przygotowuje kilka zamknietych pojemnikow, ktore nastepnie odbiera za pokwitowaniem kierowca z Bialego Domu. Kierowca przekazuje je pielegniarce, rowniez za pokwitowaniem, ta zas zamyka je w szafce z lekami. Stamtad lek zabiera prezydencki lekarz i wlasnorecznie podaje prezydentowi. Jesli chodzilo o inhalatory, prezydent mogl dostac jeden do lazienki w rezydencji. Pozostale znajdowalyby sie, zabezpieczone, na pokladzie Air Force One, Marine One, w torbie jego osobistego lekarza oraz w Camp David. Prezydent mogl z inhalatora korzystac sam, ale poza tym lek mogl podawac tylko jego doktor, wzglednie lekarz, ktory go zastepowal. Tego porzadku prawdopodobnie nie daloby sie obronic w sadzie, niemniej jednak obowiazywal, na podstawie zalozenia, ze zadna z osob odpowiedzialnych za leki na poszczegolnych szczeblach nie chcialaby skrzywdzic prezydenta. Alison kiedys dowiedziala sie o tym niepisanym protokole od lekarza, ktory troche sie przed nia popisywal, a byc moze takze probowal flirtowac - wygladalo jednak na to, ze Gabe Singleton po zaledwie kilku dniach od przybycia do Waszyngtonu jeszcze nie zostal o nim poinformowany. Kiedy Gabe przybyl do Bialego Domu, admiral Wright byl nieobecny, wiec mozliwe, ze zastepujaca go osoba, ktora odbyla z Gabe'em wprowadzajaca odprawe, zwyczajnie zapomniala o kwestii lekow badz tez ja zbagatelizowala. Reszta lekarzy w centrum medycznym pewnie takze o tym nie wspomniala. Nic wiec dziwnego, ze gdy Treat Griswold wyjal z kieszeni inhalator, musialo sie to nowemu doktorowi wydac calkiem naturalne, skoro nie wiedzial jeszcze, ze nikomu poza osobistym lekarzem nie wolno podawac lekarstw prezydentowi. Alison pomyslala, ze byc moze powinna sprobowac sie przebic przez ten caly mur nieufnosci i powiedziec o tym Gabe'owi, chociaz pewnie byloby lepiej, gdyby zrobil to za nia ktorys z pozostalych lekarzy. -Alison, chodz! - zawolal Gerrity, asystent medyczny. - Mam juz cala reszte. Chodzmy do samochodow, bo inaczej bedziemy musieli lapac taksowke, zeby wrocic do domu i zaczac szukac nowej pracy. Kobieta po raz ostatni rozejrzala sie wokol. Na ziemi, przed aksamitna kotara lezala foliowa torebka, w ktorej znajdowal sie inhalator z kortyzonem, zgodnie z porzadkiem zaplombowana i podpisana przez kazdego, kto mial z nia stycznosc. Ostatnim etapem calego ciagu, dopelniajacym procedury, po zerwaniu plomby i uzyciu lekarstwa przez prezydenta - niezaleznie od tego, jaki to byl srodek - bylo natychmiastowe pozbycie sie go i uruchomienie nowej procedury. To pewnie nic wielkiego, ze Treat Griswold mial przy sobie inhalator prezydenta. Griswold od co najmniej dwoch dekad byl lojalnym, a nawet bohaterskim straznikiem prezydentow. Alison przypuszczala, ze najlepiej zrobi, zapominajac o calej sprawie. Jednak doktor Ferendelli zniknal, ja zas umieszczono incognito w Centrum Medycznym Bialego Domu wlasnie po to, aby miala oczy i uszy otwarte i raportowala szefowi spraw wewnetrznych o wszystkim, co moze sie wydawac niezwykle - absolutnie o wszystkim. Na mysl o doniesieniu na kogokolwiek, nie mowiac juz o Griswoldzie, przechodzily ja ciarki. Przypomniala sobie potworne doswiadczenia z Los Angeles. Wtedy miala racje - calkowita racje niekompetentny chirurg naprawde zabil pacjenta i zniszczyl zycie dobrej, oddanej pielegniarce. Dowody, ktorymi dysponowala Alison, nawet jesli nie decydujace, na pewno byly mocne. W kazdym razie takie miala przekonanie, zanim jej zycie zaczeto stopniowo podkopywac, a swiat wokol niej legl w gruzach. Ale tym razem bedzie inaczej. Nawet jesli jej zadanie polegalo na obserwowaniu i raportowaniu, nie miala zamiaru donosic na Treata Griswolda bez niezbitych, niepodwazalnych dowodow, ze swiadomie i celowo zlamal zasady. Postanowila natomiast, ze dowie sie wszystkiego o agencie i znajdzie luke w jego aurze kompetencji i oddania sluzbie. A jesli jej prywatne sledztwo niczego nie wykaze, przynajmniej utwierdzi sie w przekonaniu, ze nic nie kala nieposzlakowanej opinii Griswolda i zasluguje on na wszelkie honory, jakie staly sie jego udzialem przez te wszystkie lata. -Alison! Chodz juz albo mozemy sobie dac spokoj! Popedzila do windy i wraz z Gerritym zjechala na dol. Wojskowi zatrudnieni w Bialym Domu w roli sluzby to specjalisci, wyszkoleni, by nadzorowac przygotowywanie posilkow dla prezydenta i osobiscie je podawac. Maja oko na wszystkie potrawy, a czasem nawet ich probuja. Czy dopusciliby, zeby w kuchni zjawil sie agent Secret Service i podal prezydentowi obiad? Nigdy w zyciu. Alison musiala przyjrzec sie tej sytuacji, byle tylko ostroznie. Bardzo mozliwe, ze prezydent sam postanowil nagiac zasady dla wlasnej wygody, a Griswold po prostu wykonywal jego polecenia. Kiedy dotarli do furgonetki zespolu medycznego, agenci Secret Service byli juz gotowi do odjazdu. Alison spojrzala na limuzyne, ktora otwierala kawalkade. Gabe na pewno siedzial w niej obok faceta, z ktorym na studiach pijal alkohol, a ktory teraz byl najpotezniejsza, najbardziej wplywowa osoba na ziemi. Zastanawiala sie, czy gdyby Ojcowie Zalozyciele wiedzieli o broni jadrowej i narkotykach, o ubezpieczeniach zdrowotnych i o bezdomnych, o podboju kosmosu i postepie nauki - czy mimo wszystko zdecydowaliby sie zlozyc tak ogromna odpowiedzialnosc na barki jednej osoby. Z punktu widzenia prezydenta ten dzien przyniosl wielki sukces. Dzieki szybkosci dzialania, dobremu osadowi oraz opanowaniu Gabe'a Singletona atak astmy zostal powstrzymany, nim zdazyl sie przerodzic w prawdziwy problem. Skurcz oskrzeli ustapil, a wydzielanie sluzu sie zmniejszylo, wiec po niecalej polgodzinie Stoddard schowal koszule w spodnie (nie zapinajac kolnierzyka i mankietow), zlapal stojak z kroplowka i smialo wkroczyl z nim na scene. Stanal tam, lekko sie nan opierajac, podczas gdy sale wypelnila burza oklaskow. Kiedy ustaly, prezydent wyjasnil, ze jego lekarz z latwoscia opanowal - jak to okreslil - lagodny atak astmy, kroplowke odlaczy zas wowczas, gdy splynie caly roztwor. Nastepnie Stoddard wyglosil krotkie, moze dwuminutowe improwizowane przemowienie, ktore wystarczylo, zeby zamknac wystep przed sponsorami, pokazac sie przed kamerami oraz - jak z usmiechem pomyslala Alison - zdobyc glosy przynajmniej dziewiecdziesieciu procent astmatykow w kraju. Decyzja o powrocie przed publicznosc byla ze strony prezydenta ruchem skrajnie teatralnym - zaden showman by sie tego nie powstydzil. Jesli jednak wziac pod uwage potencjalne niebezpieczenstwo zwiazane z atakiem astmy, w tym kroku nie bylo nic falszywego. Sadzac zas po entuzjastycznej reakcji widzow, cos, co potencjalnie moglo sie okazac ciosem dla kampanii - wzrost niepokoju o zdrowie prezydenta - poszlo w swiat jako sygnal, ze Stoddard jest gotow bez leku realizowac swoj program "Wizji dla Ameryki". Wydawalo sie, ze w przyszlosci Andrew Stoddard byc moze wspomni ten dzien jako moment, w ktorym rozne aspekty jego staran o reelekcje zlaczyly sie w spojna calosc. Istniala jednak takze mozliwosc - tylko mozliwosc - ze wsrod jego stronnikow, a konkretnie w osobie jego ulubionego, najbardziej zaufanego agenta Secret Service, czaily sie potencjalne klopoty. ROZDZIAL 25 Na niewidomego, ktory przebijal sie przez tlumy na Reagan National Airport, musial zwrocic uwage kazdy, kto go mijal. Byl wysoki, mial szerokie ramiona, a spod kowbojskiego kapelusza z ozdobnymi, turkusowymi medalionami, polaczonymi recznie obrabianym srebrem, wystawal kruczoczarny warkocz. Mezczyzna maszerowal naprzod z zaskakujaca pewnoscia siebie, a jego cieniutka biala laska stukala w wylozona plytkami podloge niczym czulek insekta. Jego twarz, stanowcza, z wydatnymi koscmi policzkowymi, byla czerwonobrazowa jak gliniasta ziemia, na ktorej od wiekow zyl jego lud, Indianie Arapaho.Kiedy wylonil sie ze strefy przylotow, Gabe zrownal sie z nim krokiem, nie mowiac ani slowa. -Doktor Singleton, jak mniemam - odezwal sie doktor Kyle Blackthorn po zaledwie kilku sekundach, mimo ze nie doszlo miedzy nimi do zadnego kontaktu. -Jak zgadles? -Nie zgadywalem, przyjacielu. Tego mozesz byc pewien. I sadze, ze naprawde nie chcesz wiedziec, ktory z moich zmyslow wykorzystalem. -Nie. Pewnie nie. Masz bagaz? -Tutaj. Ubrania na jeden dzien i materialy do badan. Pojutrze ucze w Wind River. -Wciaz co tydzien jezdzisz do rezerwatu? -Taka dola wzoru do nasladowania. -Te dzieciaki maja szczescie, ze jestes. -Nie, to ja mam szczescie. Podobnie jak ty, kiedy pracujesz, choc nie musisz. -Swietnie powiedziane. Dziekuje, ze zgodziles sie wszystko rzucic i tu przyjechac. Wiem, jaki jestes zajety. Gabe usmiechnal sie, widzac, jak ogladaja sie za nimi kolejni podrozni. Juz wczesniej zastanawial sie, czy przemycenie do prezydenckiej rezydencji w Bialym Domu Indianina, ktory ma metr dziewiecdziesiat wzrostu, bedzie latwym zadaniem. Teraz zas przyszlo mu do glowy, ze byc moze dwaj mezczyzni powinni sie spotkac na trzy- czy czterogodzinne badanie gdzies indziej. Jednak jesli Blackthorna trudno bylo ukryc, tym bardziej dotyczylo to prezydenta Stanow Zjednoczonych. Sesja musiala sie zatem odbyc w Bialym Domu. -Jestes gotow wziac sie do pracy? - odezwal sie Gabe. -Chodzi o prezydenta? - niemal szeptem spytal Blackthorn. Gabe skinal glowa. -Zgadles. -Nie bylo trudno. Kiedy wyjechales, lokalna gazeta pisala o tobie na pierwszej stronie. Juz wczesniej cale miasto bylo z ciebie dumne z uwagi na to, co robiles z dzieciakami. Teraz jestes absolutnym bohaterem. Bez zadnego znaku ze strony Gabe'a Blackthorn skrecil w strone schodow prowadzacych w dol ku parkingowi. Moze slyszal stamtad jakis charakterystyczny dzwiek, moze kierowal sie nasilonymi odglosami krokow zmierzajacych w tamta strone, a moze po prostu lekkim powiewem. Nie wiadomo, na jakie impulsy reagowal, cechowala go jednak pewnosc siebie, laska zas sluzyla mu raczej do tego, by mogl sie upewnic o swojej slusznosci, niz by znalezc droge. Jesli Gabe dobrze sie orientowal, Blackthorn nie widzial od urodzenia. Nikt w Tyler zbyt duzo o tym nie mowil. Zupelnie jakby nie postrzegano tego jako niepelnosprawnosci - przynajmniej nie w jego przypadku. Oczywiscie bylo to pewne utrudnienie, z ktorym mezczyzna musial sobie radzic, ale niejako na rowni z innymi nieuniknionymi rzeczami; bylo to cos, z czym czlowiek zyje, a nie cos, co musi przezwyciezyc. Mniej wiecej jak leworecznosc. W drodze do miasta Gabe szczegolowo opowiedzial o niesamowitym ataku, ktory na wlasne oczy zaobserwowal u Drew Stoddarda, zanim jego zona oraz szef sztabu poinformowali go, ze byl to przynajmniej czwarty taki przypadek. Blackthorn trzymal swoj nieodlaczny kapelusz na kolanach, a ciemne okulary przeslanialy jego niewiazace oczy. Sluchal w milczeniu, lecz Gabe wiedzial, ze psycholog analizuje kazde slowo. W sadzie Wodz - jak oczywiscie nazywano go z dala od stenografow - byl ekspertem, z ktorym nalezalo sie liczyc. Rownie umiejetnie potrafil zdemaskowac oskarzonego, ktory usilowal uniknac kary, zaslaniajac sie rzekomym brakiem poczytalnosci, jak tez z zelazna logika bronic twierdzen obrony, kiedy rzeczywiscie zachodzil przypadek zmniejszonej odpowiedzialnosci. -Wiesz, jak zaczynaly sie te ataki? - spytal Blackthorn, kiedy Gabe skonczyl swoj szczegolowy opis. -Nie bylo mnie przy tym, ale szef sztabu powiedzial, ze dosc gwaltownie. Najpierw jakis tik w kaciku oka, chyba prawego, nastepnie kilka chaotycznych, bezsensownych zdan, a zaraz potem pelne szalenstwo z halucynacjami, nadpobudliwoscia ruchowa i zaburzeniami mowy. Kiedy dotarlem na miejsce, Stoddard autentycznie zachowywal sie jak oblakany: rozkojarzony, pobudzony, pocil sie, cisnienie i puls oszalaly. -A potem rownie szybko objawy zaczely ustepowac. -No wlasnie. Po dwudziestu, moze trzydziestu minutach szalenstwo i halucynacje zastapilo ogromne zmeczenie, a wkrotce gleboki sen. Na dluzsza chwile zapadlo milczenie, ktore w koncu przerwal Blackthorn, kiedy wjezdzali do miasta przez George Mason Bridge. -Zobaczymy, co wykaza badania - powiedzial - ale z tego, co uslyszalem, wyglada na to, ze mogl sie znajdowac pod wplywem substancji toksycznych. -Jakas reakcja narkotyczna? -Albo cos wydzielanego przez organizm. -Masz na mysli nowotwor? Bralem to pod uwage. Mial prawidlowe wyniki rezonansu i tomografii, ale badali mu wylacznie glowe. Guz wydzielajacy substancje toksyczna moze sie znajdowac wszedzie. -Wiec co postanowiles z tym wszystkim zrobic? -Nie rozumiem? -Coz, ten czlowiek ma spora... jak by to powiedziec... odpowiedzialnosc. -Jest swietnym prezydentem. -Zgadzam sie. To zdanie podzielaja przedstawiciele prawie wszystkich mniejszosci w kraju. -I az trudno sobie wyobrazic, ile jeszcze moze osiagnac przez nastepne cztery lata. -O ile calkiem mu nie odbije i nie wcisnie duzego, czerwonego guzika. -Kyle, ja sie musze dowiedziec, co mu jest. -Wlasnie widze. Jestes pewien, ze to nie ty potrzebujesz pomocy? Gabe zaryzykowal spojrzenie na towarzysza podrozy, ale Wodz siedzial nieruchomo z twarza zwrocona przed siebie. -Chcialbym juz byc w domu - powiedzial Gabe. Blackthorn polozyl mu dlon na ramieniu. -Wrocisz, kiedy nadejdzie pora - odrzekl. - Tymczasem prezydent jest pod opieka wlasciwego lekarza. Tego jestem pewien. *** Z pomoca Treata Griswolda Gabe zaskakujaco latwo wprowadzil Blackthorna do Bialego Domu, a nastepnie do kliniki, ktora tego dnia zostala zamknieta jeszcze przed wyjazdem doBaltimore. Nastepnie - upewniwszy sie, ze w okolicy nie kreca sie dziennikarze ani inni niezapowiedziani goscie - Griswold stanal na strazy, a dwaj doktorzy przeszli do windy i wjechali na gore do rezydencji prezydenta, gdzie wraz z zona oczekiwal ich szef panstwa. Gabe krotko przedstawil Blackthorna, po czym skorzystal z okazji, by upewnic sie, ze pluca Stoddarda wciaz sa czyste i ze mezczyzna rzeczywiscie jest w stanie poddac sie szczegolowym badaniom psychologicznym i neurologicznym. Na wypadek jakichkolwiek problemow Carol miala czekac w pokoju obok, a Gabe - w klinice. Ani prezydent, ani Pierwsza Dama nie zareagowali na wyglad Blackthorna oraz fakt, ze jest niewidomy. Stoddard spytal za to psychologa, czy jest demokrata, czy republikaninem. -Jestem Arapaho - padla odpowiedz. ROZDZIAL 26 Wrociwszy do biura, Gabe odnalazl wizytowke Lily Sexton i zadzwonil do Stajni Lily Pad. Kandydatka na sekretarza odebrala po pierwszym sygnale, sprawiajac, ze doktor zaczal sie zastanawiac, co pokazywala identyfikacja numeru, gdy dzwoniono z Bialego Domu.-Mowi Lily. Gabe przypomnial ja sobie, elegancka, ponetna, a zarazem majestatyczna w tym swoim smokingu - bez dwoch zdan jedyna w swoim rodzaju. Pomimo rysunku znalezionego w domu Ferendellego i swiadomosci, ze Lily w ten czy inny sposob musialo cos wiazac z poprzednim lekarzem prezydenta, mysl o tym, by spedzic z nia troche czasu, szczegolnie w siodle, nadal byla atrakcyjna. -Lily, tu Gabe. Gabe Singleton. -A, witam. Po tamtym wieczorze liczylam na to, ze sie odezwiesz. Czy z prezydentem wszystko dobrze? Gabe przywolal w myslach to, co wraz z Lattimore'em zakomunikowali spoleczenstwu po uroczystej kolacji. Nic dziwnego, ze lista osob zaniepokojonych stanem zdrowia Drew wciaz rosla. -Wszystko w porzadku. -To swietnie. Po naszej ostatniej rozmowie, kiedy popedziles czynic swa powinnosc, uznalam, ze potrzebujesz Solidnej Terapii, wiec tylko czekalam na okazje, zeby ci o tym powiedziec. -Jestes az tak spostrzegawcza? Co drugi znajomy uwaza, ze przydalby mi sie dobry psychoterapeuta. -Zaden psychoterapeuta, doktorze. Solidna Terapia. To imie mojego najlepszego konia pod siodlo. Kawal byka. -A ja juz myslalem, ze tak swietnie mnie zdiagnozowalas po paru minutach rozmowy. -Moze i zdiagnozowalam. Spedzisz troche czasu z Terapia, to zobaczymy, czego ci trzeba. Prezydent dwa razy jezdzil na tym koniu. -Zanim Drew zostal przywodca wolnego swiata, kilka razy jezdzilismy na moim ranczu w Wyoming. Jak na faceta z marynarki calkiem niezle umie sie obchodzic z koniem. Solidna Terapia brzmi obiecujaco. -To kiedy? -Jutro, jesli to mozliwe. Poznym rankiem albo wczesnym popoludniem? -Solidna Terapia jutro, powiedzmy o pierwszej? Bedziesz zachwycony. -Z pewnoscia. -A wczesniej herbata i lunch? -Byloby wspaniale. A, i jeszcze cos, panno Lily. Jak duzo wiesz o nanotechnologii? Zanim odpowiedziala, zawahala sie przez moment - trwalo to ledwie ulamek sekundy, ale Gabe zdazyl to wyczuc. -Zanim ci odpowiem, powinnam zapytac, dlaczego chcesz wiedziec. Ale tego nie zrobie. Powiem ci za to, ze w pewnych kregach moge uchodzic za swego rodzaju eksperta w tej dziedzinie. -To swietnie. Mialabys cos przeciwko, gdybysmy polaczyli lunch i przejazdzke z kursem doskonalenia zawodowego z zakresu nanotechnologii? Troche poczytalem na ten temat, ale chcialbym sie dowiedziec wiecej. -Zrobie, co moge. Powiesz mi, skad u ciebie to nagle zainteresowanie? -Jasne. To pewnie nic waznego, ale jeden z lekarzy w klinice powiedzial mi, ze moj poprzednik, doktor Ferendelli, mial w swoim domu w Georgetown pokazna biblioteke literatury medycznej. Pomyslalem, ze moglbym pozyczyc kilka podstawowych podrecznikow do centrum medycznego Bialego Domu. Tam, skad pochodze, jestem dosc znany z tego, ze przy pacjentach sprawdzam rozne rzeczy w zrodlach. Wychodze z prostego zalozenia: jesli zobacza, ze nie boje sie przyznac do swojej niewiedzy, moze nie beda ode mnie tyle wymagac. Tak czy owak, wspomnialem o tych ksiazkach Drew i okazalo sie, ze ma klucze do domu Ferendellego. Kiedy tam pojechalem, stwierdzilem, ze oprocz tych ksiazek, ktorych potrzebowalem, doktor mial sporo lektur na temat nanotechnologii. Zabralem je do domu i zaczalem czytac. Fascynujaca, naprawde fascynujaca sprawa. Ale samodzielna nauka idzie mi powolnie. Pomyslalem, ze moze moglabys mnie nieco podszkolic. -Chetnie sprobuje - odparla Lily. - Niesamowite, ze Ferendelli interesowal sie takim niezwyklym tematem. -Nigdy o tym nie wspomnial? -Nie. Szczerze mowiac, poza jakims krotkim spotkaniem, kiedy nas sobie przedstawiono, nigdy z nim nie rozmawialam. Gabe zesztywnial. Rysunek w szufladzie biurka Ferendellego, umiejetnie wykonany, bez watpienia z uczuciem, na pewno przedstawial Lily. Wydawalo sie mozliwe - chociaz bardzo malo prawdopodobne - ze doktor narysowal ten portret z fotografii, ale po co? Jakze tych dwoje mogloby sie nie znac, i to dobrze? Gabe z trudem zachowal spokoj i w pore znalazl odpowiednie slowa. -No coz - wydusil - wyglada na to, ze mielibyscie o czym rozmawiac. -Pewnie tak. Poza przemyslem i telekomunikacja medycyna jest chyba najbardziej obiecujaca dziedzina badan nano-technologicznych. W glowie Gabe'a roilo sie od potencjalnych przyczyn, dla ktorych Lily moglaby zaprzeczyc znajomosci z Ferendellim. Doktor chcial jak najszybciej skonczyc ta rozmowe, zanim zdradzi sie ze swym niepokojem. -W takim razie - powiedzial - na jutro jestesmy umowieni na nanotechnologie i Solidna Terapie. -I na herbate - dodala Lily Sexton. - Nigdy nie zapominaj o herbacie. ROZDZIAL 27 Poznopopoludniowe cienie kladly sie po esplanadzie, ktora wsrod niezbyt nasilonego ruchu jechal Treat Griswold w swoim dwuletnim jeepie cherokee. O kilka dlugosci samochodu za nim podazala ostroznie Alison. Co prawda Griswold nie mial powodu podejrzewac, ze jest sledzony, byl jednak zawodowcem, a na dodatek widzial ja juz kilkakrotnie, miedzy innymi tego ranka w Baltimore.Wrociwszy z Centrum Kongresowego, Alison udala sie na rozmowe z szefem spraw wewnetrznych Secret Service, Markiem Fullerem - tym samym, ktory wczesniej wyslal ja incognito do centrum medycznego Bialego Domu. Pilnujac sie, zeby w zaden sposob nie wspomniec o Griswoldzie, wyjasnila, ze czekajac, az sledztwo w sprawie znikniecia Ferendellego przyniesie jakis rezultat, postanowila sprawdzic pracownikow Bialego Domu, w tym kilku agentow. Fuller rozwazyl jej prosbe o udostepnienie akt osobowych, po czym dosc niechetnie podal hasla, ktorych potrzebowala. Alison nie bez wysilku przejrzala dokladnie akta kilkunastu losowo wybranych osob. Za nic nie chciala sie zdradzic z tym, ze moze byc zainteresowana tylko jedna z nich - a zwlaszcza najwazniejszym straznikiem prezydenta. Przerazala ja mysl, ze najprawdopodobniej ma do czynienia z najdokladniejsza i najskuteczniejsza agencja dochodzeniowa w kraju. Skoro ona otrzymala polecenie, by obserwowac Bialy Dom, nie bylo powodu przypuszczac, ze i jej samej nie kazano inwigilowac. Zonglujac aktami i skrupulatnie liczac, ile czasu poswieca kazdej z osob, powoli zaczynala skladac w calosc informacje o czlowieku, ktorego trzykrotnie nagradzano za zaslugi w sluzbie trzem roznym prezydentom i ktory poza praca najwyrazniej prawie nie mial wlasnego zycia. Griswold, w liceum mistrz stanu w zapasach, urodzil sie i wychowal w Kansas. Przed miesiacem skonczyl piecdziesiat jeden lat. Studiowal prawo karne na tamtejszym uniwersytecie. W wieku trzydziestu dwoch lat byl juz dwukrotnie rozwiedziony. Pierwsze malzenstwo trwalo cztery lata, drugie zaledwie dwa. Nie mial dzieci. Wiecej juz sie nie zenil. Mieszkal w kompleksie mieszkalnym w Dale City w stanie Wirginia, piecdziesiat kilometrow na poludnie od stolicy. W aktach nie bylo praktycznie zadnych innych informacji na jego temat. Zarabial powyzej sredniej krajowej, okolo 175 tysiecy dolarow rocznie, wliczajac wynagrodzenie z tytulu szczegolnych funkcji. Zyl jednak duzo skromniej. W pelni wykorzystywal dosc dlugi urlop, ktory mu przyslugiwal, jednak nigdy nie wzial chocby dnia zwolnienia lekarskiego. Ani razu. W trakcie szkolenia Alison przechodzila kursy obserwacji zespolowej oraz indywidualnej. Trzymac sie nieco na prawo od sledzonego samochodu. Nie zmieniac gwaltownie pasow. Przewidywac ruchy obserwowanego, byc gotowym do plynnej reakcji. Wykorzystujac wszystkie znane sobie zasady, kobieta w slad za Griswoldem przekroczyla Potomac i wjechala na autostrade 1-95 w kierunku Wirginii. Zarowno na papierze, jak i w rzeczywistosci, Treat Griswold robil wrazenie az nazbyt idealnego. W tym momencie jedynym problemem - jesli nie liczyc faktu, ze agenta trudno bylo zaliczyc do najatrakcyjniejszych mezczyzn na swiecie - wydawal sie ow inhalator, ktory Griswold nosil przy sobie, lamiac reguly, a przynajmniej tradycje i niepisany protokol. Najbardziej prawdopodobne, choc niezbyt ekscytujace wyjasnienie bylo proste: prezydent uznal takie rozwiazanie za wygodniejsze, nie chcac polowac na dyzurnego lekarza za kazdym razem, gdy z dala od szafki z lekami w swej rezydencji bedzie mial trudnosci z oddychaniem. Griswold jechal bez pospiechu, jednak w koncu zdarzylo sie cos ciekawego. Mezczyzna minal zjazd do Dale City i podazyl dalej na poludnie. Alison wyciagnela mape i rozlozyla ja na kierownicy. Zadnych watpliwosci. Griswold nie jechal do domu. Piec kilometrow... dziesiec... dwadziescia... Alison wyciagnela z torebki dwa listki tridenta o smaku gumy balonowej i zaczela je energicznie zuc. Gume zula od podstawowki. Zaczynala od fleers double bubble, potem bylo juicy fruit, wrigley's spearmint, a w koncu trident bez cukru - a od czasu do czasu jakies lamiszczeki. Wiedziala, ze to nieszczegolnie atrakcyjny nawyk, ale byla uzalezniona. Przez lata przyzwyczaila sie zuc gume glownie wowczas, gdy czula sie spieta. Niczym jakis brzuchomowca opanowala sztuke zucia bez widocznego poruszania ustami. Dojezdzali do Fredericksburga, gdy Griswold opuscil autostrade. Alison zwolnila i zdolala utrzymac miedzy nimi dystans jednego samochodu. Sytuacja robila sie ryzykowna, nic jednak nie wskazywalo na to, by kobieta zostala zauwazona. Podjela ryzyko - zostala pol przecznicy za agentem Secret Service. Wedlug mapy miasto lezalo nad rzeka Rappahannock, jakies osiemdziesiat kilometrow na poludnie od Waszyngtonu, dokladnie w polowie drogi do Richmond. Jesli Alison pamiec nie mylila i Richmond bylo stolica Konfederacji, to podczas wojny secesyjnej Fredericksburg musial sie znajdowac w naprawde kiepskiej sytuacji. Przekroczyli rzeke i wjechali w gaszcz ulic, przy ktorych staly rzedy zaniedbanych domow. Alison znajdowala sie przecznice od Griswolda, gdy ten nagle skrecil na niewielki podjazd przed dwustanowiskowym garazem z pustakow, ktory mial oddzielne wrota dla kazdego samochodu. Widzac, ze agent lustruje wzrokiem ulice, kobieta schylila sie i zerknela znad deski rozdzielczej. Griswold, chyba w koncu przekonany, ze nic mu nie grozi, otworzyl blizsze wrota i szybko wjechal do srodka. Przy tej ulicy, teraz kompletnie opustoszalej, stalo kilka domow dwu- i trzyrodzinnych, jednak cala okolica nie robila wrazenia miejsca, w ktorym ludzie zwracaja uwage na to, co robia sasiedzi. Minelo piec minut. Alison wlasnie miala zamiar przejechac obok domu, by zobaczyc, dokad poszedl mezczyzna, gdy ten ponownie wylonil sie z budynku. Czarny garnitur zmienil na ciemna, sportowa wiatrowke i jasnobrazowe spodnie, a oficjalne obuwie na stylowe mokasyny - Alison przypuszczala, ze europejskie. Zdawalo sie nawet, ze cala jego postura sie zmienila, choc lysina oraz gruby, pekaty kark nadal byly takie same. Mezczyzna zamknal za soba wrota i rozejrzal sie uwaznie po ulicy. Alison, skulona za kierownica, oddychala powoli i gleboko, usilujac sie uspokoic. Wtedy, najwyrazniej upewniwszy sie ponownie, ze nikt go nie obserwuje, Griswold wlozyl klucz w zamek drugich drzwi. Dawno nieoliwione zawiasy zgrzytnely glosno, kiedy otworzyl wrota, i mezczyzna znow zniknal w garazu. Po kilku sekundach otaczajaca cisze zaklocil stlumiony pomruk silnika. Alison zsunela sie jeszcze nizej - tak bardzo, ze ledwie cokolwiek widziala znad kierownicy. Halas silnika nie ustawal: miarowy, niski, potezny pomruk. Wreszcie agent wyjechal z garazu w nowiutkim srebrnym kabriolecie porsche 911. Alison stwierdzila, ze ten samochod musial kosztowac co najmniej osiemdziesiat, dziewiecdziesiat tysiecy. Lysina mezczyzny odbijala promienie slonca, a on najwyrazniej chcial sie stad oddalic, jak najszybciej sie dalo. Zamknal za soba wrota garazu, ruszyl z podjazdu i popedzil ulica w kierunku, z ktorego przyjechali, mijajac Alison skulona za kierownica o zaledwie kilkadziesiat centymetrow. Kiedy kobieta odwazyla sie wyprostowac i zawrocic swoja toyote camry, porsche odjechalo. Agentka przypuszczala, ze Griswold ruszyl z powrotem w strone autostrady miedzystanowej, jednak nie robila sobie zbyt wielkich nadziei, ze go znajdzie. Rozpedziwszy samochod do stu trzydziestu na godzine, zaczela sie przebijac przez ruch uliczny i wreszcie przejechala na drugi brzeg Rappahannock. W ostatniej chwili dostrzegla porsche - srebrny pocisk, ktory wlasnie wpadal na 1-95 w kierunku Richmond. Alison potrzebowala dluzszej chwili, by dogonic agenta, czula jednak, ze nie zostala zauwazona. Gdy dojezdzali do stolicy Konfederacji, kobieta zdazyla juz spisac numer wozu Griswolda. Samochod, ubranie, nawet sposob poruszania sie - wydawalo sie, ze Treat Griswold, ktory wjechal do rozsypujacego sie garazu w Fredericksburgu, oraz ten, ktory nastepnie sie stamtad wylonil, to dwaj rozni mezczyzni. Agent opuscil teraz autostrade i wjechal w uboga dzielnice Richmond. Alison, uspokojona jego stylem jazdy oraz tym, ze nie zwracal uwagi na to, co dzialo sie za nim, zaparkowala niecala przecznice od miejsca, gdzie zatrzymalo sie porsche. Domy przy tej ulicy, wszystkie z dwuspadowymi dachami, w czasach wojny secesyjnej musialy byc bardzo atrakcyjne, jednak obecnie wymagaly otynkowania, remontu i wymiany stolarki. Wszystkie z wyjatkiem jednego. Griswold skrecil w prawo, by wjechac na podjazd tego wlasnie domu - pieknie odnowionego trzypietrowego budynku w stylu wiktorianskim, otynkowanego na szaro, z brazowymi akcentami oraz bialymi szprosami w ponad dwudziestu oknach. Dom byl masywny, chyba z poltora raza wiekszy od reszty budynkow przy Beechtree Road. Kiedys musial byc bardzo elegancki. Dwie wiezyczki od strony ulicy mialy zgrabnie wygiete daszki, a dwa dolne pietra - szerokie, okragle, zadaszone balkony. W wiekszosci okien zaciagnieto zaslony, mimo ze Beechtree Road, podobnie jak ulica we Fredericksburgu, wydawala sie miejscem, w ktorym mieszkancy pilnuja glownie wlasnego nosa. Kiedy Alison wreszcie odwazyla sie powoli przejechac obok domu, Griswolda juz nie bylo, a porsche stalo zamkniete w garazu. Cos z niczego. Inhalator z lekiem na astme zawiodl ja sto piecdziesiat kilometrow od Bialego Domu do... no wlasnie, dokad? Do jakiegos domu publicznego? Instynkt podpowiadal kobiecie, ze nie, ale przeczucie nieraz juz ja zawodzilo. Obok numeru rejestracyjnego porsche Alison zanotowala adres domu. Nie mogla sie dowiedziec, kto jest wlascicielem jednego lub drugiego, w taki sposob, by nie wyjawic informacji, ktore chciala zachowac dla siebie. Po prostu musiala poczekac, az wroci do Waszyngtonu. W przyszlosci mogla zajsc potrzeba, by doniesc na Griswolda w zwiazku z jakas nielegalna sprawa, jednak Alison wiedziala, ze wowczas bedzie potrzebowac dowodow mocniejszych niz kiedys, w szpitalu w Los Angeles. Miala tez zamiar o wiele lepiej przygotowac sie do kontrataku, ktory musialby w konsekwencji nastapic. Teraz zas nalezalo sie po prostu odprezyc, uzbroic w cierpliwosc i czekac, az cos sie wydarzy. Powoli zapadal zmierzch. Alison zaparkowala w glebi ulicy, siegnela po dwa swieze listki gumy trident i usiadla wygodniej w fotelu. Trzy godziny, postanowila, wkladajac do odtwarzacza skladanke najwiekszych przebojow Stinga. Wyszukala Fields of Gold. Jesli po trzech godzinach nic sie nie stanie, miala zamiar wrocic do miasta, a te jednoosobowa obserwacje wznowic kiedy indziej. Z czasem - co trudno bylo uznac za niespodzianke - Alison coraz wiecej rozmyslala o Gabie Singletonie. Pod maska twardego kowboja kryly sie wdziek i delikatnosc, ktore natychmiast ja zainteresowaly. Mezczyzni, z ktorymi wiazala sie w przeszlosci, byli, owszem, gladcy - inteligentni, pewni siebie, ambitni, lecz praktycznie wszyscy niezbyt szczerzy. Gabe stracil wiare w uczciwosc Alison owej pierwszej nocy, kiedy przylapal ja na klamstwie, do ktorego zmuszalo ja wykonywane zadanie. Ale nie bylo mowy o tym, zeby dla ochrony statusu tajnego agenta pozwolila mu zginac ani by wyjasnila mu swoje zachowanie inaczej niz poprzez wyjawienie prawdy. Gabe zastanawial sie nawet, czy ten caly zamach na jego zycie nie byl tylko sztuczka, dzieki ktorej Alison zdobylaby jego zaufanie, a nastepnie sklonila go, zeby zdradzil jej sekrety dotyczace zdrowia prezydenta. To byly absolutnie bezpodstawne podejrzenia, jednak gdyby agentka zdecydowala sie im otwarcie zaprzeczyc, osiagnelaby jedynie odwrotny skutek. Postanowila rowniez nie wspominac Gabe'owi o zaslyszanych pogloskach: ze prezydent cierpi na chorobe umyslowa. Byly kompletnie niepotwierdzone - ot, pytania zadawane po nocy szeptem w ciemnych barach przez czlonkow personelu medycznego. Nie mogla oczekiwac, ze Gabe podzieli sie z nia tego typu informacjami. Pozostawalo absolutna tajemnica, dokad zawiedzie ja to zainteresowanie doktorem. Alison wiedziala natomiast, ze kiedy znajdowal sie w poblizu, czula cos niezwyklego. Niczym mala dziewczynka zaczynala sobie wowczas wyobrazac, jak by to bylo przytulic sie do niego w mrozna, zimowa noc. Zarazem jednak zadawala sobie pytanie, jak to mozliwe, ze mezczyzna tak inteligentny, przystojny i troskliwy nie mial zony... ani dzieci. Jakiz sekret ukrywasz, Gabie Singletonie? - zastanawiala sie teraz. Dlaczego wydajesz sie taki wrazliwy? Minela godzina. W domu, w kilku oknach, ktorych nie zakrywaly zaslony, pojawily sie swiatla. Dwie wciaz dzialajace latarnie uliczne dalej migotaly, jednak zadna nie znajdowala sie w poblizu samochodu Alison. Po chwili - podczas gdy agentka zaczynala sie wlasnie zastanawiac, czy nie skrocic obserwacji z trzech do dwoch godzin - zapalilo sie swiatlo na ganku, otworzyly sie drzwi frontowe i wyszly z nich dwie osoby. Agentka siegnela po lornetke i ustawila ostrosc na ich twarze. Jedna z osob byla posagowej urody kobieta o skorze podobnej w barwie do skory Alison. Wygladala na Latynoske. Towarzyszka owej damy byla mlodsza - duzo mlodsza. Miala dziesiec, moze jedenascie lat, jasnobrazowa skore i ciemne oczy. Dziewczynka rowniez byla bardzo ladna. Nie, nie ladna, pomyslala nagle Alison. Ona byla olsniewajaco piekna. Miala idealne, delikatne rysy twarzy, niezwykle zmyslowe usta, zgrabna figure - wciaz bardziej dziewczeca niz kobieca, choc juz z wyraznie zarysowanym biustem. Tego typu rzeczy sa niemal zawsze kwestia gustu, jednak Alison nigdy nie widziala osoby piekniejszej niz ta mala. Co Treat Griswold robil w towarzystwie tak atrakcyjnej kobiety i olsniewajaco pieknej dziewczynki? Wydawalo sie, ze odpowiedzi na to pytanie mogly dostarczyc tylko one same. Obie ramie w ramie niespiesznie zeszly po schodkach i ruszyly ulica, oddalajac sie od Alison. Agentka przez chwile rozwazala dostepne mozliwosci. W koncu odlozyla lornetke, wylaczyla plyte i podazyla za nimi. ROZDZIAL 28 Kolejna osoba klamie?Minela godzina od rozmowy Gabe'a z Lily Sexton - rozmowy, podczas ktorej kobieta zaprzeczyla znajomosci z mezczyzna posiadajacym w szufladzie biurka jej piekny i bardzo wierny portret. Pytania pojawialy sie duzo szybciej niz odpowiedzi. Czy bylo mozliwe, ze to nie jej wizerunek? Jesli nie, to czy wchodzila w gre mozliwosc, ze rysunek wykonano na podstawie zdjecia, na przyklad z gazety? Biorac pod uwage styl, elegancje, niecodzienna urode oraz niewatpliwa inteligencje Lily Sexton, wydawalo sie, ze gdyby Jim Ferendelli adorowal te kobiete z daleka, nie bylby pierwszym takim cichym wielbicielem. A moze po prostu Lily bala sie powiazania z jakimkolwiek skandalem, skoro Kongres mogl wkrotce rozwazac jej kandydature na rzadowe stanowisko? Taka odpowiedz zdawala sie nieco bardziej sensowna. Czy warto bylo poruszyc kwestie portretu i zazadac wyjasnienia? I wreszcie: czy Gabe mogl w ogole ufac slowom Lily? Pytania bez odpowiedzi. Gabe pomasowal skronie, ktore nagle zaczely gwaltownie pulsowac. Z szuflady biurka wyjal fiolke lekow przeciwbolowych i rownie szybko ja schowal. Owszem, dokuczal mu autentyczny bol glowy, jednak zeby sobie z nim poradzic, musial zmierzyc sie z przyczynami: zdiagnozowac prezydenta, znalezc Jima Ferendellego i czym predzej wrocic do Wyoming, gdzie snucie i realizacja ukrytych planow rzadko kiedy byly sposobem na zycie. Bol glowy mogl Gabe'owi pomoc sie skupic. Rozsadek podpowiadal, ze kodeina wywola odwrotny skutek. Pietro wyzej, w rezydencji prezydenta, przyjaciel Singletona Kyle Blackthorn przeprowadzal testy neuropsychologiczne, ktore mialy pomoc stwierdzic, czy czlowiek odpowiedzialny za bezpieczenstwo wszystkich ludzi na naszej planecie byl zdolny do dalszego pelnienia tej funkcji. Blackthorn byl osoba wielkiego charakteru, pasji oraz intelektu. Z tego, co Gabe'owi bylo wiadomo, jego przyjaciel nigdy nie podjal wobec pacjenta badz podsadnego decyzji, ktora nie okazala sie sluszna. Wiceprezydent Cooper, Magnus Lattimore, admiral Wright, LeMar Stoddard, Lily Sexton, no i oczywiscie Alison - czy ktorejkolwiek z tych osob Gabe mogl naprawde zaufac? Raczej nie. Na pewno nie tak jak Wodzowi. Gabe usiadl przy biurku. Dla zabicia czasu zaczal przekladac papiery, zastanawiajac sie, czy moze warto by skontaktowac sie z Alison i umowic na kolejna wycieczke do domu Ferendellego. W koncu uznal, ze nie. W kazdym razie nie z nia. Zbytnio sie interesowala zdrowiem prezydenta - a przynajmniej takie robila wrazenie. Byloby wspaniale, absolutnie cudownie, gdyby Gabe sie co do niej mylil. Odkad z mieszkania Ferendellego odwiozl ja do domu, rzadko przestawal o niej myslec. Kiedy prezydent mial atak astmy, Alison wykazala sie szybkoscia w dzialaniu, duza wiedza medyczna oraz - jesli nie liczyc tej jednej chwili, gdy byla jakby nieobecna - duzym opanowaniem. Cinnie miala te same cechy. Wydawalo sie, ze Alison powiedziala prawde o swojej roli tajnej agentki Secret Service, choc mozliwe, ze zmuszona byla improwizowac, kiedy dzieki szybkiej reakcji uratowala Gabe'owi zycie - a w kazdym razie tak to wygladalo. O ile sama nie zaaranzowala zamachu, musiala bezzwlocznie jakos wytlumaczyc, dlaczego wczesnym rankiem sledzila Singletona, gdy ten opuszczal Bialy Dom. Jesli historia z tajnym zadaniem nie byla prawdziwa, to Alison wpadla na genialny pomysl. Genialny - ale klamstwo to klamstwo. Poza tym wciaz pozostawala kwestia zaginionych probek krwi. Jak mozna bylo to wytlumaczyc? Czy ktokolwiek poza Alison mogl za to odpowiadac? Minela godzina. Gabe mial wrazenie, ze ktos wsadzil jego mozg w imadlo i mocno zacisnal. Bol glowy - bez watpienia spowodowany napieciem - okazal sie odporny na paracetamol, jednak lekarz nie siegnal juz po kodeine. "Nigdy w zyciu nie wzialem leku na cos, co mi nie dolegalo". Takie zdanie Gabe uslyszal kiedys na spotkaniu AA od pewnego czlowieka, ktory wychodzil z nalogu. "Nigdy w zyciu nie wzialem leku na cos, co mi nie dolegalo". Doktor pomyslal, ze minelo mnostwo czasu, odkad ostatni raz poszedl na spotkanie Anonimowych Alkoholikow. Przynajmniej pare lat. Moze znow powinien zaczac chodzic? W koncu AA istnialo po to, by uczyc nie tylko tego, jak z dnia na dzien trzymac sie z dala od alkoholu czy narkotykow, ale rowniez - jak podjac wlasciwa decyzje, kiedy zycie stawia nas przed trudnym wyborem. Moze juz czas. Dlaczego, do cholery, w ogole przestal tam chodzic? Szczesliwy, ze zamknal na dzis gabinet i przekierowal wszystkich pacjentow - z wyjatkiem samego prezydenta - do kliniki w Eisenhower Building, Gabe odpowiedzial na pare telefonow, po czym usiadl wygodnie w fotelu i sie zdrzemnal. Fakt, ze mogl sobie na to pozwolic, byl jedna z korzysci prowadzenia praktyki w niepelnym wymiarze godzin. Dzwonek telefonu zburzyl mglista scene, w ktorej wraz z Alison jechali konno przez pustynie, na oklep, chyba na Kondorze. Kobieta obejmowala Gabe'a wokol bioder, przyciskajac policzek do jego plecow. Doktor nieprzytomnym wzrokiem spojrzal na zegarek. Blackthorn byl u prezydenta juz cztery i pol godziny. -Doktor Singleton - powiedzial do sluchawki i w ten sposob sam sobie przypominal, jak sie nazywa. -Panie doktorze, mowi agent Blaisdell. Jestem na gorze w rezydencji prezydenta. Pana czlowiek juz skonczyl. Sprawdzamy, czy droga wolna. Potem go sprowadzimy. -Wszystko w porzadku? -Chyba tak, panie doktorze. Agent Griswold wyszedl kilka godzin temu. Prosil, zeby zadzwonic do pana gabinetu, kiedy prezydent skonczy spotkanie z gosciem. -No dobrze, sprowadzcie go, ale uwazajcie, zeby nikt go nie zobaczyl. Lekarz popedzil do niewielkiej lazienki i ochlapal twarz zimna woda. Odkad Magnus Lattimore wprowadzil go do sypialni prezydenta, gdzie jego dawny wspollokator rzucal sie, pocil obficie i belkotal niezrozumiale, Gabe czul sie odosobniony. Samotny ze swymi uczuciami i swa wrazliwoscia. Samotny z tym, co wydawalo sie wlasciwe, i z tym, co na pewno takie bylo. Samotny z niesamowita presja dwudziestej piatej poprawki. Teraz przynajmniej zyska sojusznika, na ktorym bedzie mogl polegac w swych staraniach, by to wszystko wyjasnic. Przyjaciela bez skrywanych zamiarow, ktorego jedyna motywacja jest postawienie wlasciwej diagnozy. Gabe wlasnie zdazyl wytrzec twarz, kiedy - choc nikt nie zapukal - otworzyly sie i zamknely drzwi zewnetrzne biura. Posrodku poczekalni stal Kyle Blackthorn z kapeluszem w dloni i wcale nie bylo po nim widac, ze wlasnie zakonczyl wielogodzinna sesje z pacjentem. Walizke z materialami do badan postawil tuz obok na podlodze. Gabe'owi wydawalo sie, ze Blackthorn w spokoju pobudza dostepne mu zmysly - przerosniete od naduzywania jak miesnie ciezarowca - aby zorientowac sie w swym polozeniu. Po zaledwie kilku sekundach odwrocil sie prosto w strone lazienki. -A wiec, doktorze - powiedzial - zdrzemnales sie pod moja nieobecnosc. Gabe wszedl do poczekalni. -Tak sie sklada, ze...ja pod twoja nieobecnosc... no dobrze, tak, w zasadzie to owszem. Ale skad ty...? -Gdybys sobie nie ucial drzemki, witalbys mnie tutaj, zamiast wycierac twarz recznikiem. -No, przynajmniej nie zaczales wyjasnienia od: "To proste, drogi Singletonie". -Kusilo mnie. Gotowy na rozmowe? -Prawie piec godzin. To musiala byc nie lada sesja. -Jak na niezwykle niecierpliwego i ruchliwego czlowieka twoj przyjaciel, pan Stoddard, wykazal sie godna uznania powsciagliwoscia oraz glebokim pragnieniem, by zglebic sytuacje. -Nie dziwi mnie to. -Myslisz, ze twoj gabinet to najlepsze miejsce? Gabe przypomnial sobie o Alison pracujacej pod przykrywka dla Secret Service. Czy mogla zalozyc w gabinecie podsluch? Wydawalo sie to bardzo malo prawdopodobne, jednak zaufanie doktora do kogokolwiek stalo sie ostatnio niebezpiecznie kruche. -Jestes glodny? -Ja zawsze moge jesc. -A mnie by sie przydalo troche swiezego powietrza. Chodzmy na wczesna kolacje do Old Ebbitt Grill. Magnus Lattimore, tutejszy szef sztabu, pokazal mi to miejsce. Maja swietne zarcie, a poza tym nawet w chwilach spokoju jest tam tak glosno, ze slychac tylko to, co mowi osoba tuz obok. -Mam swiadomosc, ze chcesz jak najszybciej zrozumiec sytuacje - powiedzial Blackthorn - ale z pewnoscia wiesz, ze na moje ostateczne wnioski trzeba bedzie poczekac do czasu, az przeanalizuje wszystkie wyniki badan i porownam je z moimi notatkami. -Notatkami? -Co prawda nie uzywalem piora, ale elektronicznej brajlowskiej maszyny do pisania. -Tylko pilnuj tych notatek. -Jesli ktos sprobuje dostac sie do nich bez podania hasla, maszyna usunie cala zawartosc. -No dobrze, rozumiem, ze chcesz przeanalizowac zapiski i porownac je z wynikami badan. To ma sens. Ale czy nie wyrobiles sobie jeszcze wstepnej opinii? -Wyrobilem. -I podzielisz sie nia ze mna? -Podziele. Mezczyzni opuscili Bialy Dom przez Wschodnie Skrzydlo i w gasnacych promieniach popoludniowego slonca ruszyli Fifteenth Street. -Jeszcze raz ci dziekuje, ze sie zgodziles - powiedzial Gabe. - Wiem, jaki jestes zajety i jak bardzo nie lubisz wyjezdzac z domu. Szczegolnie wtedy, kiedy chodzi o prace na rzecz panstwa. -Nie jestem typem czlowieka, ktory dlugo zywi uraze - odrzekl Blackthorn. - Kiedy tylko ogarniaja mnie przygnebiajace mysli o zagladzie mojego narodu, natychmiast przypominam sobie o tych wszystkich pieknych, lsniacych kasynach i o tym, jak to dobrze, ze zajmuje sie nami zorganizowana przestepczosc. Gabe ze wspolczuciem poklepal przyjaciela po plecach. Przez te wszystkie lata wiele razy slyszal, jak psycholog w przemowach z wielka swada potepia zaglade Indian. -No dobrze - rzekl Singleton - a tak poza badaniami to co sadzisz o moim pacjencie? -Co ja ci mam powiedziec? -Nie wiem. Chyba chcialbym od ciebie uslyszec, ze jako psychiatra i psycholog uznales go za czlowieka wielkiego charakteru majacego wszelkie zadatki na wybitnego przywodce. Tym razem to Blackthorn poklepal Gabe'a po plecach. -Moj drogi przyjacielu - powiedzial - zeby stwierdzic cos takiego, musialbym z twoim panem Stoddardem spedzic duzo wiecej czasu niz te dzisiejsze kilka godzin. Poza tym w tej chwili liczy sie obiektywizm. -Obiektywizm - powtorzyl Gabe, gdy przekraczali prog Old Ebbitt Grill. Restauracja, przerobiona z dziewietnastowiecznego pubu, wciaz szczycila sie ciemna stolarka, mosieznymi barami z blatami z marmuru oraz wspaniala fasada w stylu Beaux Arts. Z fotografii oraz dokumentow, ktore wisialy na scianach, wynikalo, ze byl to ulubiony lokal prezydentow Granta, Clevelanda, Hardinga i Teddy'ego Roosevelta. Gabe zastanawial sie, ile razy przy tutejszych stolach wazyly sie losy prezydentury. Niewielu mogloby przypuszczac, ze wysoki niewidomy oraz jego ogorzaly towarzysz przyszli, aby jako kolejni poruszac tutaj ten temat. Old Ebbitt nie byl w tej chwili ani tak zatloczony, ani tak gwarny, jaki powinien sie stac za jakas godzine, jednak mlodzi i piekni, ktorzy pociagali w stolicy za sznurki - oraz mlodzi i piekni, ktorzy chcieliby za nie pociagac - juz tworzyli tlumek przy barze. -Chyba w Tyler nie mamy takiego lokalu - powiedzial Gabe, podczas gdy czekali, az kelner wskaze im boks. Blackthorn mocno wciagnal powietrze nosem. -Pachnie sukcesem - stwierdzil. Zlozyl laske, usiadl naprzeciw Gabe'a i poprosil wylacznie o wode. Kiedy obgadali juz wszystko i wszystkich w Tyler, a takze zamowili rybe, Gabe uznal, ze nie moze dluzej czekac. -No wiec? -Nie uzywajmy zadnych nazwisk - zaproponowal Blackthorn. -Zgoda. -Po pierwsze, przynajmniej z pozoru, on sie naprawde stara. Na pewno czekalo na niego wiele waznych spraw, a jednak ani przez chwile nie pozwolil mi odczuc, ze zajmuje jego cenny czas. Ani przez chwile nie byl szorstki czy protekcjonalny i, jak juz mowilem, z calego serca chce zrozumiec, co sie z nim dzieje. Poza przeprowadzeniem samego badania zebralem od niego dokladny wywiad, nalegajac na to, by powiedzial mi wszystko, co pamieta. Zebralem tez wyczerpujacy wywiad od jego zony, wypytujac o wszystko, czego byla swiadkiem. Biorac pod uwage, ze mezczyzna pamieta niewiele szczegolow, opisy byly podobne, choc wystapily pewne roznice. -Wyjasnij. -Gabe, naprawde nie moge. W kazdym razie dopoki nie zbiore wszystkich wynikow. W kazdym razie specyfika tych napadow nie jest zgodna z charakterystyka atakow, ktore wystepuja w konkretnej czesci mozgu albo na przyklad wskutek nowotworu. Gabe rozejrzal sie wokol, chcac sie upewnic, ze w poblizu nie ma nikogo znajomego lub tez kogos, kto zwracalby na nich zbyt wiele uwagi. Lokal powoli sie zapelnial, lecz doktor nie dostrzegl zadnej znanej mu twarzy. -To co w tej chwili obstawiasz? Blackthorn nachylil sie ku swemu rozmowcy. -Reakcje toksyczna - odparl chropowatym szeptem. -Narkotyki? -Owszem, pewnego rodzaju. -Ale? -Gabe, nie pytaj mnie, bo na razie nie znam odpowiedzi. W tej chwili tylko to rozwiazanie wydaje mi sie sensowne. Ten czlowiek bierze cos, co powoduje taka reakcje, lub tez ktos znalazl sposob, zeby wprowadzac taki srodek do jego organizmu. Gabe westchnal i powoli wypuscil powietrze. Konsekwencje tego, co sugerowal psycholog, byly zatrwazajace. -Nie mam bladego pojecia, co z tym poczac. -Warto byloby zaczac od tych probek krwi, ktore pobrales. Moge znalezc najlepszego bieglego chemika, ktory przebada je w poszukiwaniu wszystkiego, co zwykle nie wystepuje w organizmie. Cokolwiek to jest, on to znajdzie. Gabe'a az skrecalo na mysl o tym, ze dopuscil do znikniecia probek. Powinien byl wykazac sie przytomnoscia umyslu i zabrac je do domu. -Zrobi sie - rzekl. Jednoczesnie zastanawial sie, czy jest sens brac krew od Drew pomiedzy atakami. Negatywny wynik z pewnoscia niczego nie dowiedzie. -Jeszcze cos - powiedzial Blackthorn, odgarniajac z czola kilka niesfornych kosmykow siwych i czarnych wlosow. -Slucham. -Nie za bardzo wiem, jak to powiedziec, wiec na poczatek zaznacze, ze to, co ci teraz wyjawie, mozesz albo przyjac do wiadomosci, albo odrzucic. Nie potrafie tego wyjasnic inaczej niz tym, ze od urodzenia nie widze. Ale mialem juz wystarczajaco wiele doswiadczen z moja niecodzienna zdolnoscia, zeby upewnic sie, ze rzeczywiscie istnieje. -Niecodzienna zdolnoscia? Psycholog zawahal sie przez moment, byc moze po to, by podkreslic fakt, ze ma zamiar wyjawic cos bardzo osobistego. -Zwykle, choc nie zawsze - rzekl w koncu - potrafie z dosc duza pewnoscia stwierdzic, gdy ktos klamie. Mozesz to nazwac szostym zmyslem, choc w moim przypadku bylby to w zasadzie piaty. W kazdym razie kiedy ktos nie mowi prawdy albo nawet tylko zataja informacje i mowi polprawdy, czuje w myslach cos, co trudno opisac. Jest takie slowo, chyba z filozofii zen: shingan. Oznacza "oko umyslu" i odnosi sie do umiejetnosci wyczuwania czyichs mysli i uczuc. Wierze, ze ja mam kontakt ze swoim shingan. Przez te wszystkie lata Gabe zetknal sie z tak wieloma przykladami silnej wiezi miedzy umyslem a organizmem, ze nic w tej dziedzinie nie moglo go zaskoczyc. Wszystkie te przypadki dotyczyly jednak wiezi w odniesieniu do konkretnej osoby. Mysl, ze istnieja ludzie potrafiacy czytac w aurach i umyslach innych, wciaz trudno bylo przyjac. A teraz mezczyzna, ktorego Gabe darzyl szacunkiem graniczacym z czcia, twierdzil, ze jest chodzacym wykrywaczem klamstw - swego rodzaju jasnowidzem. Shingan. -Jaki zwiazek ma ta twoja zdolnosc z osoba, o ktorej rozmawiamy? - spytal w koncu lekarz. -No coz - odparl Blackthorn - nie jestem pewien, czy potrafie w pelni odpowiedziec na twoje pytanie. Moge jednak stwierdzic, ze ten czlowiek klamie na jakis temat, a w kazdym razie ukrywa jakies informacje. -Na jaki temat? -Nie wiem. Ale musi to byc cos bardzo istotnego. Wyczuwalem to niemal za kazdym razem, gdy sie odezwal, o czymkolwiek by mowil. W tym czlowieku jest cos, co przed nami ukrywa. Moze nawet wiele. -Ale... -Mozliwe, ze kiedy przeanalizuje i zinterpretuje wyniki badan, troche wiecej sie wyjasni. W tej chwili powiedzialem ci wszystko, co wiem. -I jestes przekonany o tym shingan... o tej twojej zdolnosci? Kyle Blackthorn podniosl glowe, zwracajac twarz ku Ga-be'owi. Swiatla za plecami prezydenckiego lekarza dziwnie sie odbijaly w ciemnych okularach psychologa. -Jestem rownie gleboko przekonany o mojej zdolnosci - powiedzial Blackthorn - jak o tym, ze postanowiles zataic przede mna fakt znikniecia probek krwi pobranej od naszego pacjenta. ROZDZIAL 29 Atrakcyjna kobieta oraz jej oszalamiajacej urody mloda towarzyszka szly Beechtree Road bez specjalnego pospiechu, caly czas prowadzac ozywiona rozmowe, czesto przerywana wybuchami smiechu. Kiedy Alison dorastala, wokol niej mowilo sie zarowno po hiszpansku, jak i po kreolsku - jednym i drugim jezykiem poslugiwala sie bardzo dobrze, jesli nie biegle. Teraz, chociaz z tej odleglosci nawet przez otwarte okno nie byla w stanie doslyszec slow, czula, ze ta dwojka rozmawia po hiszpansku.Kobieta i dziewczynka skrecily w prawo w Foster Street - czwarta czy piata z kolei ulice. Alison wyprzedzila je i przez dwie przecznice jechala z przodu, wciaz majac je na oku w lusterku wstecznym. Nastepnie skrecila w boczna uliczke i po chwili przystanela. Czekala. Jesli sie pomylila w zalozeniu, ze para, ktora sledzila, nie opusci Foster Street, bedzie musiala zdecydowac, czy warto zawrocic i rozpoczac poszukiwania. Moze powinna na razie zakonczyc obserwacje, ustalic, kto jest wlascicielem porsche oraz eleganckiego wiktorianskiego domu na Beechtree, i w przyszlosci sprobowac jeszcze raz. Wreszcie, po dwoch nerwowych minutach, kobiety przeciely uliczke, w ktorej zaparkowala Alison. Wciaz szly przed siebie Foster Street. Agentka odlozyla notatki i lornetke na podloge, zamknela samochod i ruszyla za nimi. Foster Street to tetniaca zyciem ulica handlowa, niepozbawiona jednak malomiasteczkowej atmosfery. Fasady wielu bistr i sklepikow odnowiono, co nadalo okolicy zaskakujacego uroku. Podobnie jak kobiety Alison szybkim krokiem przeszla na druga strone ulicy. Sledzila je az do momentu, gdy weszly do Kacika Paznokci, niewielkiego salonu tuz przy rogu Foster i Coulter. Pol godziny na manikiur i lakier, kalkulowala Alison, plus pietnascie, dwadziescia minut na suszenie. Razem piecdziesiat minut - cala wiecznosc dla kogos takiego jak ona, pokaranego przez los cierpliwoscia komara. Niewielka szansa, by kobiety udaly sie pozniej w jakiekolwiek miejsce, ktore wskazaloby na to, kim sa oraz co je laczy z prezydenckim agentem numer jeden. Alison nie miala innego wyjscia: sama musiala z nimi porozmawiac. "Zapraszamy bez rezerwacji", zachecala tabliczka w witrynie salonu. Alison przyjrzala sie swym paznokciom. Starala sie o nie dbac, choc nie czula sie na tyle komfortowo, zeby je lakierowac. Gdy zblizala sie do kobiety przy ladzie - dziewczyny pochodzacej z poludniowo-wschodniej Azji, tak samo jak wszystkie pracownice salonu, ktory Alison odwiedzila wkrotce po przyjezdzie do Waszyngtonu - zrozumiala, ze oto nadarza sie wielka szansa. W Kaciku Paznokci pracowaly cztery manikiurzystki. Dwie zajmowaly sie wlasnie atrakcyjna kobieta i sliczna dziewczynka, a trzecia lamana angielszczyzna zagadywala blekitnowlosa matrone po osiemdziesiatce. Czwarta stala za lada i witala Alison szerokim usmiechem. -Znajdzie pani dla mnie czas? - spytala agentka, pokazujac paznokcie. -O, niedobrze, bardzo niedobrze - rzekla kobieta z niemal takim samym akcentem jak dziewczyny w waszyngtonskim salonie. - Co ty robic? Zmywac naczynia? Budowac domy? Dziewczynka z Beechtree Road podniosla wzrok, by spojrzec na nowa klientke. Teraz nie ulegalo juz watpliwosci, ze jest Latynoska, z bliska jeszcze piekniejsza niz ogladana przez lornetke. Trudno stwierdzic, czy miala na sobie makijaz, ale z pewnoscia go nie potrzebowala. Jej jasnobrazowa twarz byla gladka i spokojna. Ciemne, sarnie oczy okolone dlugimi rzesami oraz pelne, zmyslowe usta przyciagaly uwage. Pod ochrowym bezrekawnikiem miala wyraznie juz zarysowane piersi, choc - jak przypuszczala Alison - jeszcze nie tak pociagajace dla mezczyzn, jakie stana sie juz za kilkanascie miesiecy. Towarzyszka dziewczynki siedziala plecami do lady, totez nie widziala, ze na moment nawiazaly kontakt wzrokowy. Jej podopieczna - jesli rzeczywiscie nia byla - usmiechnela sie wstydliwie, po czym spuscila swoje piekne oczy i ponownie skupila sie na manikiurze. -Szczerze mowiac - powiedziala agentka do manikiurzystki, choc wciaz nie wiedziala, jakie bedzie jej kolejne slowo - prowadze przedszkole. Dla dzieci. Po minie kobiety Alison poznala, ze ani troche jej to nie interesuje. -Wybrac kolor - powiedziala, wskazujac na polke z mniej wiecej osiemdziesiecioma niewielkimi buteleczkami. - Wybrac i przyjsc. Alison zauwazyla, ze krzeslo, na ktorym miala usiasc, stalo naprzeciwko starszej z kobiet Griswolda. Zabawne, ze o nich tak mysli, stwierdzila, skoro nie ma zielonego pojecia, co je laczy z legendarnym agentem. Popedzila do polki z lakierami i wybrala jeden o wdziecznej nazwie "Kasztany oproszone zlotem". Miala niewiele czasu, zeby wkroczyc w zycie tych dwoch kobiet, a nawet gdyby kolor lakieru jej sie nie spodobal, zawsze mogla wrocic do salonu w Waszyngtonie. -Wymoczyc... Wymoczyc tutaj - polecila chuda jak szczapa, lecz najwyrazniej stanowcza manikiurzystka. - Co ty robic w paznokcie? - mamrotala pod nosem, z niedowierzaniem krecac glowa. - Co ty robic? Alison zaryzykowala spojrzenie na kobiete z naprzeciwka. Chyba do tej pory zbytnio zaaferowala sie dziewczynka, gdyz dopiero teraz zauwazyla, ze jej towarzyszka - ktora musiala miec niewiele ponad dwadziescia lat - byla rownie olsniewajaca. Szczupla, swobodna, skore miala nieco ciemniejsza, oczy duze i lagodne, a wydatne kosci policzkowe i zmyslowe usta - niczym u modelki z najslynniejszych magazynow mody. No dobra, pomyslala Alison. Badz ostrozna, ale nie nazbyt ostrozna... Pora wejsc do gry. -Jaki kolor wybralas? - zagadnela. Kobieta najwyrazniej przywykla do tego, ze ludzie nawiazuja z nia rozmowe, i chyba jej to nie przeszkadzalo. -Zawsze uzywam "Purpurowej rozy z Kairu". Swietnie mowila po angielsku, z ledwie wyczuwalnym latynoskim akcentem, ktory swiadczyl o tym, ze kiedys jej pierwszym jezykiem byl hiszpanski. Alison spojrzala na buteleczke. -Swietna nazwa. I swietny kolor. Ja pracuje z dziecmi, wiec jestem cala szczesliwa, jesli moje paznokcie wytrzymuja tydzien. -Zle paznokcie - mruknela manikiurzystka. - Bardzo zle. -Prowadzisz przedszkole. Slyszalam, co mowilas przy ladzie. Gdzies niedaleko? -Nie. Szczerze mowiac, to pod Fredericksburgiem. Wpadlam do miasta, bo ide do znajomych na kolacje, ale mam jeszcze troche czasu. "Szczerze mowiac". Alison uznala, ze najczesciej to wyrazenie stanowilo wstep do jakiegos klamstwa. W kazdym razie w jej swiecie. "Szczerze mowiac, jestem astronauta... Tak, wlasnie, astronauta". Nigdy nie lubila klamac i nie byla w tym zbyt dobra, jednak podczas szkolenia do obecnej misji musiala opanowac te sztuke i okazala sie pojetna uczennica. Zastanawiala sie, czy po zakonczeniu zadania bedzie mogla przejsc jakis kurs, by znow nauczyc sie szczerosci, ktora tymczasowo zamknela pod kluczem. -Och, uwielbiam dzieci - powiedziala kobieta. - Mam nadzieje, ze kiedys bede miala wlasne. -Na pewno. Nazywam sie Suzanne. Blad! Fredericksburg... przedszkole... Suzanne. Alison zdala sobie sprawe z tego, ze podala zbyt duzo informacji. Chociaz bardzo sprawnie naginala, a nawet calkiem wykoslawiala prawde, to zupelnie zapomniala, ze jesli kobieta opowie Griswoldowi o spotkaniu w Kaciku Paznokci, agent dysponuje wszelkimi srodkami niezbednymi, by stwierdzic, ze taka kombinacja nie istnieje. Wtedy zrobi sie bardziej czujny niz dotychczas. Nawet jesli nie podejmie zadnych radykalnych dzialan, to zacznie czesciej spogladac w lusterko wsteczne. -A ja jestem Constanza... Connie. -Milo mi cie poznac, Connie. Jestescie razem? Skinieniem glowy wskazala dziewczynke. -Tak. -To twoja siostra? Pogodna twarz Connie na ulamek sekundy sie zachmurzyla. -Nie - odrzekla kobieta lagodnie. - Beatriz to... kolezanka. Jestem jej... - zawiesila glos, szukajac wlasciwego okreslenia - jej korepetytorka. Co prawda nie poprzedzila tego wyjasnienia slowami "szczerze mowiac", ale rownie dobrze moglaby to zrobic. Alison postanowila podjac ryzyko. -Czesc, Beatriz - zwrocila sie do dziewczynki. - Nazywam sie Suzanne. Olsniewajaca pieknosc usmiechnela sie do niej. -Witaj, milo cie poznac- powiedziala z silnym akcentem. Nastepnie opuscila wzrok i znow skoncentrowala sie na swoich paznokciach. Jej odpowiedz byla automatyczna, jakby wyuczona z tasmy... albo od korepetytorki. "Witaj". "Witaj, milo cie poznac". -Moj Boze, jaka ona sliczna - powiedziala Alison. -Prawda? - odparla Connie. - I coraz lepiej mowi po angielsku, chociaz ciagle jeszcze sie wstydzi. -Ty mowisz doskonale. Skad jestescie? Tak jest! Draz dalej, powtarzala sobie Alison. Szukaj jakiegos punktu zaczepienia. -Obie jestesmy z Meksyku, ale z innych miast. -No tak, powinnam byla poznac. W dziecinstwie cale lata mieszkalam u babci w Chihuahua. Beatriz, donde vas a close? "Gdzie chodzisz do szkoly?". Zaklopotana dziewczynka podniosla wzrok. -Uczy sie w domu - powiedziala szybko i jakby z zazenowaniem Connie. Blekitnowlosa matrona udala sie w kierunku suszarek. Rowniez para Meksykanek prawie skonczyla manikiur. Mogly pojsc wysuszyc paznokcie albo po prostu opuscic lokal. Nie nalezaly chyba do osob, ktore chcialyby ryzykowac, ze rozmaze im sie lakier, lecz Alison obawiala sie, ze swoim pytaniem o szkole mogla sklonic korepetytorke do podjecia takiej decyzji. Agentka miala teraz alternatywe: albo przystopowac, z nadzieja ze w przyszlosci poprzez obserwacje dowie sie czegos wiecej, albo jeszcze troche przycisnac, ryzykujac, ze zaniepokoi kobiete lub - co gorsza - ze ta niechcacy zaalarmuje Griswolda. Manikiurzystka Alison pracowala bez wytchnienia i juz niemal dogonila swoje kolezanki. Do salonu weszla mloda matka ze spiacym dzieckiem w wozku. Rozpoczela ozywiona dyskusje z wolna manikiurzystka. Alison postanowila zaryzykowac. -Vives con familia? - spytala, liczac na to, ze Beatriz wlaczy sie do rozmowy. "Mieszkasz z rodzina?". -Nie... to znaczy tak - odpowiedziala kobieta swoja zwiezla angielszczyzna. - Z wujkiem. W tym momencie Beatriz wstala, wyciagnela przed siebie dlonie z mokrymi, blyszczacymi paznokciami i udala sie w strone suszarek. Alison pomyslala, ze dziewczynka jest zaskakujaco wysoka i podswiadomie dostojna w ruchach. Jej gibka sylwetka, podkreslona przez markowe dzinsy oraz bezrekawnik, byla oszalamiajaca. Niesamowicie urodziwa Meksykanka w okresie dojrzewania... piekna, mloda korepetytorka... zadnej rodziny w Richmond poza fikcyjnym wujkiem... wspaniala, stara rezydencja, ktora niemal na pewno nalezala do sekretnego alter ego Treata Griswolda. Alison napredce analizowala wszystkie mozliwe wyjasnienia i az ja skrecalo w trzewiach. Wiecej informacji, myslala. Wyciagnij z niej jeszcze wiecej. -Czym sie tu w Richmond zajmuje jej wujek? - zapytala po angielsku. -Beatriz, pare minut suszenia i idziemy - powiedziala Connie po hiszpansku, ostroznie przenoszac komorke na siedzenie obok dziewczynki. - Jest sprzedawca - rzucila przez ramie do Alison. -Prosze, paznokcie brzydkie, a teraz ladne - oznajmila bunczuczna manikiurzystka. - Teraz suszyc. W salonie bylo szesc suszarek - trzy z jednej i trzy z drugiej strony. Alison usiadla naprzeciw Beatriz i Connie. Obmyslala pytanie, ktore pomogloby jej odkryc, co laczy te kobiety z Griswoldem. Jednoczesnie czekala na odpowiedni moment, by nie wyjsc na zbyt ciekawska. -Wlasnie zerwalam z chlopakiem - zaczela po angielsku. - Okazal sie strasznym dupkiem. Wiecie, myslal tylko o sobie. Twoj wujek jest moze kawalerem? Beatriz na pewno zrozumiala, bo opuscila wzrok, nie mogac stlumic lobuzerskiego usmieszku. -Jest kawalerem - powiedziala Connie - ale bardzo ciezko pracuje i nie ma czasu na kobiety... z wyjatkiem bratanicy. I znow ten szelmowski usmieszek Beatriz. Alison ogarnial coraz wiekszy wewnetrzny niepokoj. Miedzy Griswoldem a ta dziewczyna cos bylo. Podpowiadala jej to najglebsza intuicja. -No coz - powiedziala agentka. - Facet pochloniety praca to nie jest to, czego szukam. Ja chce takiego, ktory bylby pochloniety mna. Wystarczy. Alison i tak poszczescilo sie bardziej, niz mogla przypuszczac. Teraz powinna wrocic do Waszyngtonu i zaczac sie zastanawiac nad waznym pytaniem: czy istnial jakikolwiek zwiazek miedzy tym, czego dzis sie dowiedziala o Treacie Griswoldzie, a jego nieprzepisowym postepowaniem z inhalatorem prezydenta? Rozmyslania agentki przerwal dzwonek w komorce Connie - La Vida Loca. Ostroznie, tak zeby nie rozmazac lakieru, kobieta odebrala telefon. Mowila grzecznym polszeptem, lecz Alison i tak slyszala slowa. -Tak? U nas wszystko w porzadku... Swietnie wyglada. Jest bardzo zadowolona... Wybrala kolor "Scarlet O'Hara", twoj ulubiony... Tak, teskni za toba... Tak, niedlugo wrocimy... Jeszcze jest wczesnie. Jesli chcesz ja wziac na przejazdzke, to by bylo super. Wiesz, jak uwielbia jezdzic z otwartym dachem... Beatriz znow sie niesmialo usmiechnela. -Digale que venga a buscarme - powiedziala cicho dziewczynka. "Powiedz mu, zeby po mnie przyjechal". ROZDZIAL 30 Shingan.Blackthorn rejestrowal sie w recepcji hotelu przy lotnisku, gdy po raz pierwszy wyczul obecnosc mezczyzny, ktory stal niedaleko, na prawo od niego. W pierwszej chwili uwage psychologa zwrocilo bicie serca tamtego - powolne, w tempie niecalych czterdziestu uderzen na minute, a kazde z niepokojaca sila. Mezczyzna stal praktycznie bez ruchu. W kazdej minucie robil osiem, moze dziesiec glebokich oddechow. Sila, pomyslal Blackthorn. Sila i zagrozenie. Psycholog podniosl z ziemi teczke oraz torbe z ubraniem, po czym udal sie w strone windy. Mezczyzna ruszyl za nim, lecz przystanal, kiedy Blackthorn przykucnal i zaczal gmerac przy zamku swojej teczki - czekajac, az minie go otyly jegomosc wraz ze swa rownie otyla zona. Oboje dyszeli ciezko zmuszeni do jakiegokolwiek ruchu. -Dzien dobry - mruknal grubas do tego drugiego mezczyzny, niebezpiecznego, ktory ze zloscia burknal cos w odpowiedzi. Cala czworka weszla do windy. Tamten stanal na tyle daleko od Blackthorna, by uniknac wszelkiego kontaktu. Mial metr osiemdziesiat wzrostu, nie uzywal wody kolonskiej ani zadnego innego zapachu. Blackthorn w myslach widzial mezczyzne jako bruneta o ciemnych oczach bez przerwy w niego utkwionych. Na trzecim pietrze drzwi windy sie rozsunely i wyszlo z niej otyle malzenstwo. Blackthorn odczekal do ostatniej chwili, a wtedy ruszyl za nimi, mimo ze dostal pokoj numer 419 - pietro wyzej. Drzwi zamknely sie za nim i juz nie otworzyly. Nie pomagajac sobie laska, psycholog szedl za tamtymi az do momentu, gdy zatrzymali sie przy drzwiach swego pokoju, minal ich i na koncu korytarza odnalazl klatke schodowa. Moze mylil sie co do tamtego mezczyzny i zle odczytal jego zamiary. Jego instynkt nie zawsze dzialal idealnie. Blackthorn wszedl na korytarz na czwartym pietrze i sprobowal sobie wyobrazic, gdzie moze sie znajdowac jego pokoj. Namacal numerki na pierwszych dwoch drzwiach: 430... 428. Wyjal z kieszeni elektroniczny klucz i ruszyl korytarzem. 425... 423... 421. -Nastepne drzwi - oznajmil mezczyzna cichym, spokojnym glosem z poludniowym zaspiewem. - Czterysta dziewietnascie. Tak mowila dziewczyna w recepcji. Czterysta dziewietnascie. Idz naturalnym krokiem albo zginiesz. Wiesz, ze nie zartuje, prawda? -Wiem. Dusza mezczyzny byla zimna jak sama smierc. Blackthorn poczul miedzy zebrami lufe pistoletu. Nie mogl uwierzyc, ze kiedy wchodzil na korytarz, nie wyczul obecnosci tego czlowieka. Zupelnie jakby caly byl z lodu. -Wloz klucz do zamka, otworz drzwi i wejdz do srodka. Szybko. Przyjemny tembr glosu maskowal sile mezczyzny. Blackthorn czul, ze jesli nie zacznie dzialac, nie przezyje tego spotkania. Postawil teczke na ziemi, stanal szerzej na nogach i nerwowo zaczal celowac kluczem w szpare. Ten mezczyzna jest zawodowcem - tego psycholog byl pewien. I to nie zawodowym zlodziejem, ale zawodowym zabojca. -Blagam! - zajeczal Blackthorn, wciaz dlubiac przy zamku. - Nie mam duzo pieniedzy, ale niech pan wszystko wezmie. I... i zegarek tez. Niech pan wezmie moj zegarek. -Otwieraj drzwi. Blackthorn wiedzial, ze w zagraconym pokoju bedzie zdany tylko na laske czlowieka z pistoletem. Jesli mial cos zrobic, musial dzialac teraz, tutaj, na korytarzu. Przez wiele lat uczyl sie sztuk walki. Najpierw karate, a potem aikido, drogi ku duchowej harmonii. Potrafil pokonac wiekszosc mezczyzn, z ktorymi przyszlo mu walczyc, ale ten czlowiek, czlowiek zimny jak lod, byl inny. Indianin mial nad nim z pewnoscia tylko jedna przewage: mezczyzna o powolnej mowie nie wiedzial, ze Blackthorn nie ma zamiaru dopuscic do tego, by obaj weszli do pokoju. Zanim wreszcie wsunal klucz do zamka, naprezyl miesnie. Nastepnie, kiedy poczul, ze lufa pistoletu oddala sie nieco od jego boku, odwinal sie, biorac gwaltowny zamach i mierzac torba tam, gdzie z pewnoscia byly dlon i nadgarstek mezczyzny. Bron uderzyla o sciane, a Blackthorn wyczul, ze napastnik usiluje po nia siegnac. Psycholog jednym ruchem do konca wepchnal klucz, otworzyl drzwi i zatrzasnal je za soba. Dwie kule przebily drewno tuz przy zamku, ktory jednak wytrzymal. -Ej, co sie dzieje? - zawolal jakis czlowiek z glebi korytarza. - O kurwa, on ma bron! Barbara, wracaj do pokoju i dzwon do recepcji! Blackthorn przeczolgal sie z przedsionka do lazienki i zamknal drzwi na klucz. Gdyby zabojca wpadl do pokoju, sforsowanie tej przeszkody zajeloby mu dodatkowe kilka sekund. Poza tym psycholog nie mogl sie juz inaczej zabezpieczyc. Ale wiecej strzalow nie padlo. Blackthorn nie ruszal sie z miejsca. Minela minuta, a potem kolejna. Wreszcie uslyszal lomot do drzwi. Towarzyszyly mu glosy. Zdazyl tylko otworzyc lazienke, kiedy do pokoju wpadlo dwoch ochroniarzy z bronia w reku. -Nic sie panu nie stalo? -Nic mi nie jest. Gdzie moja teczka? -Jezu, on jest niewidomy. -Gdzie moja teczka i moje okulary? - warknal Blackthorn. -Okulary sa tutaj - odrzekl jeden z ochroniarzy, wkladajac je psychologowi do reki - ale teczki nie widze. -Cholera. -Policja juz tu jedzie. -Co on im w ogole powie? - spytal drugi z mezczyzn. - Przeciez on nic nie widzi. ROZDZIAL 31 -Metr osiemdziesiat, moze metr osiemdziesiat pare. Silnypoludniowy akcent. Mysle, ze z Alabamy albo Missisipi. Wyglada na to, ze pojechal za nami z Bialego Domu do hotelu. Gabe, oniemialy, sluchal slow Kyle'a Blackthorna, ktory opisywal mu przez telefon, jak zostal napadniety. -Zawodowy zabojca? Skad on mogl o tobie wiedziec? -Cos mi sie zdaje, ze w tym twoim Bialym Domu tajemnice nie sa zbyt bezpieczne. -Ciesze sie tylko, ze nic ci sie nie stalo. I przykro mi z powodu teczki. -Duzo sie z niej nie dowiedza. Poza tym pamiec mam znacznie lepsza niz wzrok. Niedlugo dam ci znac, do jakich doszedlem wnioskow, chociaz juz teraz mozesz wprowadzic w zycie to, o czym rozmawialismy. -Kyle, tak mi przykro. Chcesz przenocowac u mnie? -Dali mi tutaj apartament dla VIP-ow. Tamten facet mnie nie trafil, wiec to chyba niezly uklad. Ale jedno ci powiem. To byl najzimniejszy czlowiek, jakiego kiedykolwiek spotkalem, nie liczac tych w kostnicy. Jesli to z nim musisz sie zmierzyc, to masz klopot. Ja nie. Jutro z samego rana wracam do Cheyenne. -Chcialbym poleciec z toba. Wiesz, tak bardzo tesknie za rowninami. Nawet sie jeszcze calkiem nie rozpakowalem, a juz chce wracac do domu. -Poradzisz sobie. Tylko na siebie uwazaj, doktorku. Ja sie naprawde malo czego boje, ale ten facet mnie przerazil. -Obiecuje, Wodzu. Gabe odlozyl sluchawke i zaczal chodzic po mieszkaniu. Ta sprawa zataczala szersze kregi, niz dotychczas przypuszczal. Wychodzilo na to, ze w cala afere jest jeszcze zamieszany profesjonalny morderca. Najwyrazniej wszyscy wiedzieli albo przynajmniej przeczuwali, ze z prezydentem jest cos nie tak, ale na szczescie na razie nikt nie orientowal sie, o co konkretnie chodzi ani jak powazna jest ta dolegliwosc. Tymczasem sam Stoddard czul sie swietnie. Kiedy Gabe odwiozl Kyle'a do hotelu na lotnisku, wrocil do Bialego Domu i odwiedzil Drew w rezydencji. Dzieki swym wyczynom w Centrum Kongresowym w Baltimore prezydent po raz pierwszy od kilku tygodni nieco zyskal w sondazach. Swietnie sie czul. Magnus Lattimore zapewnial Singletona, ze jego szef nigdy nie byl w lepszej formie. Mimo to naiwnoscia byloby wierzyc, ze napady irracjonalnego zachowania po prostu ustaly lub tez ze wciaz bedzie sie je udawalo tuszowac. Gabe'owi potrzebne byly odpowiedzi, i to zanim dwudziesta piata poprawka znow podniesie swoj wstretny leb. "Wszystko po kolei... Dzien po dniu... Akceptuj to, czego nie mozesz zmienic. Zmieniaj to, co mozesz". Zabawne, ze w trudnych momentach doktorowi wciaz przychodzily do glowy stare slogany z AA. Ostatnio coraz czesciej. Moze, pomyslal teraz, kilka spotkan by nie zaszkodzilo. Zrobil sobie troche kawy bezkofeinowej i podreptal do jadalni, gdzie na stole lezaly ksiazki o nanotechnologii z biblioteczki Ferendellego. Gabe uznal, ze lektura pomoze mu zapomniec o ataku na Blackthorna. Ktos - nie wiadomo kto i nie wiadomo skad - dowiedzial sie, po co psycholog przyjechal do Waszyngtonu. Pozostawalo kwestia czasu, zanim ciche spekulacje przerodza sie w glosne naglowki gazet. Gabe przysunal sobie krzeslo i skoncentrowal sie na przygotowaniach do spotkania z kobieta, ktora twierdzila, ze praktycznie nie zna czlowieka majacego w szufladzie biurka jej bardzo wierny portret. Rano lekarz zamierzal pojechac na farme Lily Sexton niedaleko Flint Hill i Parku Narodowego Shenandoah, jakies sto trzydziesci kilometrow na zachod od Waszyngtonu. Nawet jesli z tego spotkania nie mialoby wyniknac nic wiecej, kobieta przynajmniej bedzie w stanie wyjasnic fascynacje Ferendellego nauka o nanomaszynach i konstrukcjach o rozmiarach atomowych. Kawa, ktora doktor wybral z kolekcji LeMara Stoddarda, byla mieszanka brazylijskich ziaren, tak bogata i aromatyczna, ze az trudno bylo uwierzyc w jej bezkofeinowosc. Gabe uznal, ze pewnie i ona, podobnie jak wszystko w tym miescie, to jedno wielkie oszustwo, wiec musi zawierac pelna dawke kofeiny. Nanorurki i fulereny. Minelo troche czasu, zanim doktor zdolal odegnac przerazajace mysli o profesjonalnym zabojcy oraz o napasci na Blackthorna i wreszcie skoncentrowac sie na temacie swojej lektury, ale teraz w koncu byl w stanie robic notatki i sporzadzac szkice. Przedrostek nano pochodzi od greckiego slowa oznaczajacego "karzel". W nauce oznacza miliardowa czesc, na przyklad jedna miliardowa metra, czyli jedna siedemdziesieciopieciotysieczna grubosci ludzkiego wlosa. Laikowi trudno to sobie wyobrazic - nawet jesli ma wyksztalcenie scisle. Nanorurki i fulereny. Nanotechnologia opiera sie na atomach wegla stanowiacych podstawe zycia na ziemi. Wystepuja one w formie milionow roznych czasteczek - jako ciala stale, plynne i gazowe. Nanoprodukcja bazuje na atomach wegla powiazanych w submikroskopowe rurki o roznej dlugosci i grubosci, a takze na podobnych do pilek czasteczkach zawierajacych dokladnie szescdziesiat atomow wegla. Te czasteczki, idealne kule, okresla sie mianem fulerenow, znanych takze jako pilki Bucky'ego, na czesc architekta Buckminstera Fullera, autora konstrukcji kopuly geodezyjnej, ktora fulereny przypominaja z wygladu. Niesamowite. Doprawdy niesamowite. Wiekszosc naukowych wyjasnien przerastala pojecie Gabe'a. Mozliwosci, jakie oferowala nanotechnologia, byly jednak zrozumiale i nieograniczone. Wszystko dzieki temu, ze wegiel ma zdolnosc wiazania sie z innymi atomami. Co wiecej, wynalezienie futurystycznych urzadzen takich jak skaningowy mikroskop tunelowy i elektronowy mikroskop transmisyjny umozliwialo obrazowe przedstawienie nanorurek i fulerenow. Niesamowite. Obecnie na rynku dostepnych bylo juz ponad siedemset produktow zbudowanych przy uzyciu nanomaterialow - od kosmetykow przez kije golfowe az po kamizelki kuloodporne. Pasta do zebow z nanohydroksyapatytem wiaze sie z bialkiem w kamieniu nazebnym, co ulatwia jego usuniecie, a jednoczesnie wypelnia rysy na powierzchni zeba. Powloki z nanosrebra na sztuccach, klamkach, opatrunkach, kranach, przyborach do makijazu i skarpetkach spowalniaja lub wrecz uniemozliwiaja rozwoj bakterii. Lista produktow wykorzystujacych nanotechnologie oraz ich roznorodnosc jest oszalamiajaca. To juz nie science fiction w stylu szarej mazi. To element rzeczywistosci wkraczajacy w nasze zycie ze zdumiewajaco wielu stron, i to z predkoscia, ktora musiala zaskoczyc nawet genialnych tworcow tej dziedziny nauki, laureatow Nagrody Nobla. Okolo pierwszej nad ranem Gabe zasnal nad notatkami. O wpol do drugiej obudzil go dzwonek telefonu. Mezczyzna podniosl glowe z blatu stolu i siegnal po sluchawke. -Doktor Singleton? -Tak. -Panie doktorze, przepraszam, ze niepokoje pana o takiej godzinie. Mowi McCabe z ochrony. Mam tu dla pana koperte. Przed chwila przyniosl ja kurier. Jest na niej napisane, zeby ja panu natychmiast doreczyc. Czy wyslac ja na gore? Gabe przetarl oczy i przeczesal wlosy palcami. -Nie, nie. Zaraz zejde. Kurier? -Tak, panie doktorze. Nie zauwazylismy, z jakiej byl firmy, a na kopercie nie jest to napisane. Tylko zeby panu natychmiast doreczyc. -Za chwile tam bede. Bol glowy, ten znajomy, elektryzujacy bol w oczodolach, najwyrazniej obudzil sie razem z Gabe'em. Zanim mezczyzna dobrze zastanowil sie nad tym, co robi, otworzyl szuflade komody i wyjal plastikowy pojemnik z kodeina oraz innymi lekami. "Nigdy w zyciu nie wzialem leku na cos, co mi nie dolegalo". Ta mysl sprawila, ze Gabe zamarl. Od chwili, gdy dawny kolega z pokoju wyladowal na pokladzie Marine One na jego ranczo, wygodne i nieskomplikowane zycie doktora oplotla gesta siec polprawd i kompletnych klamstw. Teraz zas, przynajmniej wedlug Blackthorna, wychodzilo na to, ze Drew ukrywal cos wiecej niz tylko swoje klopoty ze zdrowiem psychicznym. Mozna bylo jedynie miec nadzieje, ze czas pokaze, czy Kyle mial racje z tym swoim shingan, czy tez nie. Gabe coraz lepiej rozumial, ze jesli chodzi o osoby, ktore go otaczaly, to nie mial wielkiego wyboru: zadnej z nich nie mogl ufac. Mogl natomiast poradzic cos na oszustwo, ktore sam sobie serwowal. Na calym swiecie tysiace, moze nawet dziesiatki tysiecy" osob, ktore dzieki AA wychodzily z nalogu, potrafily radzic sobie z rutynowymi bolami glowy bez siegania po srodki przeciwbolowe o dzialaniu odurzajacym. Przez wszystkie lata od tragedii w Fairhaven konsekwencja tamtych wydarzen byla nieustajaca depresja, ktora wiele Gabe'a kosztowala - lacznie z malzenstwem. Probowal o niej zapomniec, zakladajac Lasso i wyjezdzajac na misje medyczne do Ameryki Srodkowej. Udalo mu sie takze na trwale odstawic alkohol. Jednak sam fakt polegania na lekach - a moze wrecz uzaleznienia od nich - stale przypominal Singletonowi, ze depresja wciaz czai sie tuz pod skora. Gabe wrzucil pojemnik z powrotem do szuflady. Zamiast kodeiny siegnal po ekstramocna dawke paracetamolu. Projekt calkowitego odstawienia lekow chwilowo odlozyl na pozniej. Mogl zas przynajmniej zaczac sie lepiej pilnowac. Zgodnie z programem dwunastu krokow wychodzenie z nalogu polega na ciaglym rozwoju, a nie dazeniu do perfekcji. Wierzch kartonowej koperty formatu trzynascie na osiemnascie byl kompletnie pusty. Widnialy na niej wylacznie imie i nazwisko adresata: "DR GABE SINGLETON", wypisane odrecznie rownymi, czarnymi, drukowanymi literami, oraz podobnie wykaligrafowana wskazowka, by przesylka zostala doreczona natychmiastowo. Bardziej z ciekawosci niz z obawy Gabe zadal szereg pytan mezczyznie, ktory przyjal list. Przekonawszy sie, ze ochroniarz nie dysponuje zadnymi pomocnymi informacjami, lekarz wrocil do mieszkania i otworzyl koperte. Musimy sie spotkac. Prosze nikomu nie mowic. Niech pan przyjdzie sam. Prosze udac sie do biura, ktore obaj zajmowalismy. Spotkamy sie za dokladnie dwadziescia cztery godziny. W biurze wisza cztery fotografie, ktore sam wykonalem. Prosze sie przyjrzec trzeciej od prawej. Spotkamy sie pod ta konstrukcja. Ten koszmar musi sie skonczyc. J.F. ROZDZIAL 32 Donald Greenfield.Alison z kazda godzina - glownie dzieki Internetowi oraz kursom w zakresie korzystania z tego medium, ktore odbyla podczas szkolenia - dowiadywala sie o tym czlowieku coraz wiecej. Donald Greenfield, wlasciciel rocznego porsche 911, numer rejestracyjny z Wirginii DG911, garazowanego na Lido Court we Fredericksburgu. Za samochod najwyrazniej zaplacil z gory. Donald Greenfield, wlasciciel trzystuosiemdziesieciometrowe-go domu w stylu wiktorianskim przy Beechtree Road 317 w Richmond zakupionego za 321 tysiecy dolarow, a ostatnio wycenionego na 591 tysiecy. Dom zrefinansowany piec lat temu. Greenfield dzielil go z co najmniej jedna piekna Meksykanka, Constanza, oraz jedna oszalamiajaco urodziwa meksykanska dziewczynka Beatriz. Poprzednie miejsce zamieszkania: Collins Avenue 14, Salina, Kansas. Mieszkal tam przez czternascie lat. Donald Greenfield, zawod: bezrobotny. Numer ubezpieczenia spolecznego 013-32-0875. Kredyt hipoteczny w wysokosci 2139 dolarow miesiecznie. Zadnych innych kredytow. Brak dlugu na karcie kredytowej. Nie ma bylej zony. Nie ma dzieci. Bez przeszlosci kryminalnej. Rachunek biezacy w oddziale Bank of America w Richmond. Ocena zdolnosci kredytowej: 650. ("Dlaczego tak malo?" - zanotowala Alison przy tej liczbie). Agentka przegladala swoje notatki zadowolona z wynikow pierwszego dnia sledztwa, lecz takze nimi zaniepokojona. Przez chwile zastanawiala sie, kim byl Donald Greenfield, zanim Treat Griswold przywlaszczyl sobie jego nazwisko i tozsamosc. Choc w calym kraju istnialy setki, a moze nawet tysiace agencji federalnych, zadna z nich wciaz nie zajmowala sie koordynacja urodzin i zgonow. Griswold zapewne przeszukal cmentarze w poszukiwaniu dziecka lub niemowlecia, ktore urodzilo sie mniej wiecej wtedy, kiedy on sam. Czlowiek znajacy zasady funkcjonowania rzadu federalnego rownie dobrze jak on bez watpienia mogl z latwoscia zdobyc numer ubezpieczenia spolecznego na nazwisko zmarlego dziecka. Opracowanie calej tozsamosci musialo byc jeszcze prostsze. Wciaz wiele pytan pozostawalo bez odpowiedzi. Skad Griswold bral pieniadze na swoje podwojne zycie? I czy istnial jakis zwiazek miedzy tym, co odkryla Alison, a faktem, ze mezczyzna nosil przy sobie inhalator prezydenta? Agentke dreczyl tez jeszcze jeden problem, ktory wymagal predkiego rozwiazania: kiedy bedzie mogla podzielic sie z kims brzemieniem tej tajemnicy - i z kim? To bylo wlasnie najtrudniejsze pytanie. Minela pierwsza w nocy. Alison bolaly szczeki po wielu godzinach zawzietego zucia gumy. Po napietym dniu agentka byla bardziej nakrecona niz zmeczona, ale zwykle wystarczyl jeden kieliszek merlota, zeby nabrala ochoty do spania. Otworzyla nowa butelke wina w sredniej cenie z nieznanej Alison kalifornijskiej winnicy, z etykieta, ktora sie jej spodobala. Nalala sobie kieliszek, wypila powoli, po czym zdecydowala sie na kolejny, z ktorym uporala sie juz szybciej. "St. Boniface's Winery. Dobra etykieta, dobre wino". Zanotowala nazwe i zdawkowa ocene w niewielkim kolonotatniku, ktory zawsze nosila w torebce. Nie musiala pisac, ze to merlot. Alison w ogole rzadko pila, a jeszcze rzadziej - jako ze byla osoba o silnych nawykach - siegala po jakikolwiek inny gatunek. -Griswoldzie... Griswoldzie... Griswoldzie - mruczala pod nosem, znow siadajac przy biurku. - Co z toba, Griswoldzie? Czy ty naprawde zajmujesz sie tym, o czym mysle? Porwania? Handel ludzmi? Pedofilia? Seks z nieletnimi? Alison wziela z rogu biurka koperte i wyjela z niej list. Przeczytala go - po raz drugi tej nocy, ale chyba dwudziesty, odkad otrzymala go rok temu. Droga Cro! Czy jeszcze mowia na Ciebie Cro? Kiedys uwazalam, ze to najfajniejsze przezwisko na swiecie. Niespodzianka! To ja, Janie. Tym razem pisze do ciebie z pieknego miasta Bakersfield, gdzie w szacownej knajpie Driller Diner pracuje jako kelnerka. Tylko jedno jest tutaj jeszcze mniej apetyczne niz klienci: jedzenie. Minelo juz pare lat, ale mam nadzieje, ze nie przeprowadzilas sie z Teksasu i ten list do Ciebie dojdzie. Jesli o mnie chodzi, to juz chyba dziesiate miasto, w ktorym mieszkam, odkad wyrzucili mnie ze Szpitala Miejskiego imienia Kopa w Dupe za to, ze nic zlego nie zrobilam. Oczywiscie od tamtej pory nie odzyskalam dyplomu pielegniarki. Mialam juz mase gownianych posad takich jak ta, ale to nic, bo zadnej nie potrafilam dlugo utrzymac. Wiesz: depresja, leki, gorsza depresja, wiecej lekow. Pisze do Ciebie, bo siostra przyslala mi artykul o smierci doktora Matola Corcorana, tego nieudolnego sukinsyna, od ktorego sie to wszystko zaczelo. Dwie kolumny i zdjecie w "L.A. Times". Nawet jednego slowa o ludziach, ktorych usmiercil, ani o tej jednej osobie, o mnie, ktorej on i jego kolesie z Klubu Koniaku i Kubanskich Cygar zrujnowali zycie. No, przynajmniej umarl na raka. Mam nadzieje, ze umieral dlugo i w bolach. Z uwagi na nas wszystkich. Dzieki, Cro, ze staralas sie z nimi walczyc. Przynajmniej probowalas. Nie mozna tego powiedziec o innych, a przeciez tylu ludzi wiedzialo, ze jestem niewinna. Dzieki, ze probowalas. Nie mam Ci za zle, ze w koncu sie poddalas. Nigdy nie mialam. Chce, zebys o tym wiedziala. Probowalas. Dbaj o siebie. Nie wiem, co teraz robisz, ale mam nadzieje, ze jestes szczesliwa. A ja? Co pare miesiecy jezdze do Los Angeles, zeby zobaczyc, jak rosna moje dzieci. Zawsze bylam dobra mama i wciaz je kocham, chocby nie wiem co. Walcz dalej w slusznej sprawie. Janie "Walcz dalej w slusznej sprawie". Nim Alison skonczyla lekture, merlot zaczal dzialac. To dobrze. Zwykle sen nie przychodzil latwo. Teraz, gdy kobieta chwiejnym krokiem podazala do lozka, cieszyla sie, ze juz za kilka minut odplynie w ciemnosc. To wszystko ja przerastalo. Mozliwe, ze jesli bedzie dalej drazyc, w koncu skonczy tak jak Janie. Jako kelnerka w barze albo kasjerka w supermarkecie bedzie sie zastanawiac, co, u diabla, stalo sie z jej calym zyciem. Gdyby Treat Griswold byl chirurgiem z Los Angeles, na pewno nalezalby do Klubu Koniaku i Kubanskich Cygar. Natomiast w Secret Service byl kims - szanowanym, nawet czczonym. A ona zamierzala go pograzyc. Wciaz jeszcze miala czas, by to zostawic, wyniesc sie stad po cichu i wrocic za biurko do San Antonio. Wciaz jeszcze miala czas... *** -Skarbie, chce isc na gore i spedzic troche czasu z Beatriz.-Donnie, kotku, jest pierwsza w nocy. Ona spi. -To sie obudzi. Jutro caly dzien mnie nie ma. Bedzie miala duzo czasu na sen. Ostatnio naprawde ciezko pracuje. Potrzebuje masazu plecow. -Ja ci moge wymasowac plecy. Wiem, jak bardzo to lubisz. -Chce, zeby ona tez wiedziala, jak bardzo to lubie. Chce, zeby wiedziala, jak bardzo lubie wszystko. Znasz reguly. Twoj czas przy mnie dobiega konca. Twoim zadaniem jest ja przygotowac. A potem bedziesz wszystkiego pilnowac, do czasu az Beatriz cie zastapi i zacznie sie opiekowac ta, ktora przyjdzie po niej. -To wlasnie robie, prawda? -Tak, skarbie. Dobrze sie spisujesz, pod warunkiem ze rozumiesz zasady. -Rozumiem. Kiedy przyjdzie czas, bede gotowa odejsc. -Ale to jeszcze nie teraz. Tymczasem idz obudz Beatriz i zaprowadz ja na gore do pokoju. Ja pojde wziac prysznic. A potem przyjde. Ona tez ma wziac prysznic. -Ma umyc wlosy? -Jesli uznasz to za stosowne. -Rozumiem. -Swietnie. Uwielbiam, kiedy rozumiesz. -Dobrze zrobilam, ze ci powiedzialam o tej kobiecie w salonie, prawda? -Dobrze zrobilas... moze nawet bardzo dobrze, w zaleznosci od tego, czyje odciski palcow znajdziemy na butelce lakieru, ktora odkupilem od Viang. -"Kasztany oproszone zlotem". To ten kolor wybrala. Kobiety zauwazaja takie rzeczy. -"Kasztany oproszone zlotem" - powtorzyl Donald Greenfield, przesuwajac dlon po jedrnych piersiach Constanzy, po jej szczuplym, kakaowym ciele, w dol, ku gladko wygolonemu wzgorkowi miedzy udami. - Zobaczymy, co nam powie nasza mala buteleczka. ROZDZIAL 33 "Ten koszmar musi sie skonczyc".Gabe z trudem sie powstrzymywal, zeby nie popedzic o drugiej w nocy do Bialego Domu i sprawdzic, co znajduje sie na trzecim zdjeciu od prawej na scianie jego gabinetu. Wczesniej z przyjemnoscia spogladal na te czarno-biale prace, ale teraz bylo mu wstyd, ze nigdy nie przyjrzal im sie z bliska i nie mial pojecia, kto byl fotografem. Biorac pod uwage jakosc portretu Lily Sexton oraz pejzazu przy oknie na pietrze, Gabe nie mogl sie czuc zaskoczony talentem tworczym Jima Ferendellego. Jeszcze bardziej niz to, ze skontaktowal sie z nim Ferendelli, Singletona ekscytowal sam fakt, ze mezczyzna zyje. Tak dobra wiadomosc trudno bedzie ukryc przed prezydentem. W koncu Gabe zdecydowal, ze po kolejnym dlugim, wyczerpujacym emocjonalnie dniu najbardziej potrzebuje snu. Owszem, bardzo pragnal rozwiazac zagadke Jima Ferendellego, ale z odkryciem miejsca spotkania mogl poczekac do rana. Mial juz w planie zbadac prezydenta i przeanalizowac jego jak zawsze napiety plan dnia, akceptujac lub odrzucajac poszczegolne punkty. Potem musial znalezc lekarza na zastepstwo i zdobyc od Drew pozwolenie na wyjazd "poza zasieg" do Stajni Lily Pad. Podroz za miasto miala potrwac od poznego przedpoludnia zapewne az do wczesnego wieczoru. Walczac z zamykajacymi sie powiekami, Gabe jeszcze raz przeczytal naglaca wiadomosc od Ferendellego. Musimy sie spotkac. Prosze nikomu nie mowic. Niech pan przyjdzie sam. Prosze udac sie do biura, ktore obaj zajmowalismy. Spotkamy sie za dokladnie dwadziescia cztery godziny. W biurze wisza cztery fotografie, ktore sam wykonalem. Prosze sie przyjrzec trzeciej od prawej. Spotkamy sie pod ta konstrukcja. Ten koszmar musi sie skonczyc. J.F. Gabe spal przez cztery godziny i nic mu sie nie snilo. Po przebudzeniu mial wrazenie, ze przez caly ten czas ani razu sie nie poruszyl. Gdy otwieral oczy, w jego myslach pojawilo sie nastepujace pytanie: czy mezczyzna, ktory usilowal go zabic, oraz ten, ktory napadl na Kyle'a, to ta sama osoba? Nie mialo to wiekszego sensu, ale doktor byl swiadom tego, ze dopoki nie stanie z Jimem Ferendellim twarza w twarz, wiele rzeczy bedzie pozbawionych logiki. Dwa razy po trzydziesci pompek przedzielone setka brzuszkow, nastepnie szklanka swiezego soku z pomaranczy, dlugi prysznic i kubek podrozny z niesamowicie bogata mieszanka kawy z Sumatry - i Gabe juz byl w pelni gotowy zmierzyc sie z nadchodzacym dniem. Cos sie wreszcie musi stac, mowil sobie w drodze do garazu. Czy to bedzie wiadomosc od Kyle'a Blackthorna, wzbogacenie wiedzy o Lily, czy tez rozwiazanie tajemnicy znikniecia Ferendellego lub nawet jakas wskazowka, co prezydent mogl ukrywac podczas badan neuropsychologicznych - niedlugo sprawy musialy sie zaczac ukladac w jakas calosc. *** Zanim Gabe przyjechal tu do pracy, nigdy wczesniej nie odwiedzil Bialego Domu - ani jako turysta, ani jako student, ani jako kadet w akademii. Zastanawial sie teraz, ile czasu bedzie musialo minac, zanim przyzwyczai sie do tego, ze moze po prostu podejsc do stanowiska ochrony, ktora natychmiast go rozpozna, pospiesznie sprawdzi jego papiery, po czym Gabe bedzie mogl spokojnie wejsc do siedziby wladzy wykonawczej Stanow Zjednoczonych. Czy w ogole kiedykolwiek do tego przywyknie? Usmiechnal sie do siebie na mysl, ze skoro Jim Ferendelli zyje i nawiazal z nim kontakt, to byc moze on sam wroci na swoje ranczo, zanim zdazy sie o tym przekonac.O dziwo, drzwi wejsciowe do kliniki nie byly zamkniete na klucz. Gabe uchylil je i wszedl do srodka. Zza zamknietych drzwi do lazienki i pokoju zabiegowego dochodzil glos kobiety, ktora spiewala goracego bluesa. -Swiat nie zawsze smakuje jak cukierek... Glos miala aksamitny, gleboki i lekko zachrypniety - urzekajacy, stworzony wlasnie po to, by spiewac bluesa. Gabe wstrzymal oddech i sluchal. -Tak mi kiedys rzekla mama... Wystarczylo przejsc przez drzwi gabinetu, by sprawdzic fotografie Ferendellego. Jednak Gabe stal jak zaczarowany, oszolomiony dzwiekiem tego glosu, tak niezwyklego w tym miejscu. -Czasem cie szarpnie, czasem cie zgniecie, czasem cierpienie przyniesie... Pewnie ktos z personelu sprzatajacego, uznal Gabe. Kobieta, ktora wydzwignela sie z biedy i teraz pracowala w ekipie porzadkowej Bialego Domu, by utrzymac rodzine. Moglaby odniesc sukces w Idolu, gdyby ten program powstal, kiedy byla mlodsza. Zreszta moze i tak rodzina i znajomi zachecali ja, zeby poszla na przesluchanie... ale ona tylko sie usmiechnela i pokrecila glowa. To byl jej blues, jej smutek, a nie cos, czym chciala sie dzielic ze swiatem. -Czasem zwali cie z nog... Gabe powoli przekroczyl prog swego gabinetu. Po lewej rece mial zdjecia. Po prawej - kobiete, ktora czyscila teraz albo lazienke, albo szafki, albo blat. Z tego miejsca nie byl w stanie jej zobaczyc. Piosenka byla zbyt wyjatkowa, by ja przerwac, totez doktor po cichu zblizyl sie do sciany, na ktorej wisialy prace Ferendellego. Gabe nie nalezal do znawcow fotografii, ale te zdjecia - kazde w osobnej ramce, z opisem na niewielkiej, mosieznej tabliczce - byly ladne, a w pewnym sensie wrecz fascynujace. Studium swiatlocienia, katow i ksztaltow. Ujecie przez zbiornik wodny pod pomnikiem Waszyngtona. Niezwykle zblizenie fragmentu Kapitolu. Blues, ktory rozbrzmiewal w klinice, swietnie pasowal do tego zestawu. -Wiec kiedy przyjda ciezkie dni, pamietaj: ze slodycza gorycz latwiej zniesc. Trzecia fotografie, bardziej posepna niz pozostale, podpisano: "Anacostia z Benning Street Bridge". Anacostia. Gabe kilka razy slyszal o tej dzielnicy Waszyngtonu, choc z tego, co wiedzial, byla to biedna okolica. Mieszkali tam glownie Murzyni i Latynosi. Nie mial jednak pojecia, gdzie to wlasciwie jest. W biurku trzymal plan miasta. Postanowil, ze jesli po zbadaniu Drew zostanie mu jeszcze troche czasu, pojedzie tam, zeby zobaczyc most i okolice bezposrednio pod nim. Ostatni raz zerknal na fotografie, po czym ruszyl w strone pokoju zabiegowego. Alison Cromartie, ubrana w spodnie, jasnoniebieska bluzke i granatowy blezer, opierala sie o framuge drzwi. Na rekach miala gumowe rekawice. -Czesc - powiedziala. Dopoki Gabe nie uslyszal wlasnego glosu, nie byl pewny, czy w ogole bedzie mogl sie odezwac. Mial wrazenie, ze serce na chwile przestalo mu bic. -No czesc - wydukal. - Bardzo... bardzo ladna piosenka. -Dzieki. Kiedy bylam mlodsza i bralam pod uwage kariere w show-biznesie, nocami spiewalam w roznych podejrzanych lokalach. Teraz dalej kocham spiewac, ale glownie pod prysznicem. Gabe z najwyzszym trudem przyjal te mysl ze spokojem. Musial sobie przypomniec, ze tu przeciez chodzi o kogos, kogo umieszczono w centrum medycznym po to, by szpiegowal i oszukiwal, i kto niemal na pewno ukradl probki krwi. -Wczesnie przyszlas - powiedzial. -Bynajmniej. Zawsze przychodze o tej godzinie, zeby sie rozejrzec i sprawdzic, czy czegos nie trzeba uporzadkowac. A propos porzadkowania... - Alison wspiela sie na palce i poprawila mu krawat. - Moj tatus zawsze nosil krawaty. Przerozne. -Ja, jak widac, rzadko je nosze - odparl Gabe oszolomiony bliskoscia kobiety tak samo jak wowczas, tamtego pierwszego wieczoru. Alison cofnela sie, by ocenic swe dzielo, ale tylko na pol kroku. -Myslalam, ze dzis nie masz dyzuru - powiedziala. -Bo... bo to prawda. Mam spotkanie, ktore pewnie zajmie wiekszosc dnia. Przyszedlem tylko po to, zeby... wziac troche papierow i zajrzec przed wyjazdem do prezydenta i Pierwszej Damy. Alison uniosla dlonie, zsunela rekawice i rzucila je do skorzanego kosza obok biurka. Choc chyba nie miala takiego zamiaru, ten prozaiczny gest okazal sie jednoczesnie zmyslowy i niesamowicie sexy. Jeszcze bardziej zmyslowe byly jej ciemne oczy, ktore ani na chwile nie stracily kontaktu z jego oczami. Gabe'a mocno sciskalo w gardle. To bylo cos innego niz dotychczas, gdy przebywali razem - nawet tamtego pierwszego wieczoru. Wiez, ktora teraz miedzy nimi wyczuwal, byla o wiele silniejsza, oszalamiajaca. Wypelnialo go wszechogarniajace pragnienie, by jej dotknac, by ja przytulic, a zarazem czul sie rownie zaklopotany jak nastolatek na pierwszej randce. -Chcesz jeszcze pospiewac? - odwazyl sie spytac. -Moze kiedys zalapiesz sie na prywatny wystep. Gabe zmniejszyl ten niewielki dystans, ktory wciaz ich dzielil, objal Alison i przytulil jej policzek do swej piersi. Jej wlosy pachnialy latem. Zanurzyl w nich twarz, przycisnal usta do skory jej glowy. Zniknela gdzies mysl, ze ona jest szpiegiem, a moze nawet zlodziejem. W tej chwili chcial ja tylko tulic w ramionach. Wsunal dlonie pod jej zakiet, dotknal jej ramion. Alison sciskala go coraz mocniej. Jej palce sunely w strone miesni jego plecow. -Nie moglam przestac o tobie myslec - szepnela. Gabe wsunal dlonie pod jej bluzke. Czubkami palcow dotknal aksamitnej skory w zaglebieniu plecow. W tej chwili nic innego nie mialo znaczenia - nic poza jej dotykiem, poza jej skora. Tak wiele czasu minelo, odkad seks byl czyms wyjatkowym, pomyslal. Tak wiele czasu, odkad pocalunek naprawde cos znaczyl. -Gabe - szepnela Alison - powiedz, ze bedziemy jeszcze mieli czas. Mezczyzna dotknal ustami jej szyi. -Nie wierze, ze to sie dzieje naprawde. Bedziemy mieli czas. Obiecuje. Tyle czasu, ile tylko chcesz. Odsunela sie nieco, nie spuszczajac z niego wzroku. -Wiedzialam, ze gdzies tam jestes. Madry, serdeczny, delikatny, dowcipny mezczyzna. Wiedzialam. -Nie chce, zebys mnie przestala dotykac. -Zamierzam nadac temu czasownikowi nowe znaczenie. Ale w kazdej chwili moze tu wejsc lekarz, ktory ma cie zastapic. Nie jestem pewna, czy powinien nas tak zastac. -To jest cudowne - powiedzial Gabe, przytulajac ja mocno po raz ostatni. - I obiecuje ci, ze bedziemy jeszcze mieli czas. Ale ten gosc tam na gorze i jego zona w tej chwili na mnie czekaja i chyba powinienem do nich zajrzec, skoro sa moimi jedynymi pacjentami. Alison wyprostowala sie i wsunela bluzke w spodnie. -Juz sie mnie nie boisz? -Juz sie nie boje czy juz ci ufam? Bo nigdy sie ciebie nie balem. Pocalowala go w szyje. Potem znowu poprawila mu krawat i wygladzila marynarke. -To co chcialbys wiedziec? - spytala znienacka. Gabe wbil w nia wzrok. -Czy tamtej nocy naprawde mnie uratowalas, czy to byla tylko ukartowana scena, zeby zdobyc moje zaufanie? -Gabe, nic nie bylo ukartowane. To sie dzialo naprawde. Wspiela sie na palce i delikatnie pocalowala lekarza w usta. Odsunal ja ostroznie, nie puszczajac jej ramion. Wiedzial, ze nawet jesli klamie, w tej chwili i tak nie umialby tego ocenic. Mimo to goraco pragnal zadac Alison jeszcze jedno pytanie - o ile mogl to zrobic, nie ujawniajac poufnych informacji. -Krew, ktora pobralem od prezydenta. - Gabe nagle uslyszal wlasny glos - Dlaczego zabralas ja z lodowki? Poza mna bylas jedna z niewielu osob, ktore mialy do niej dostep. Na twarzy kobiety odmalowalo sie nieklamane zaskoczenie. Po chwili niespodziewanie skinela glowa ze zrozumieniem. -Gabe, musisz mi zaufac. Nie mozesz mnie wiecej pytac o te krew. -Ale dlaczego? - napieral. - Wzielas te probki czy nie? -Obiecaj mi. Zadnych pytan. Przynajmniej na razie. -W tym momencie nikomu nie potrafie zaufac. Ale jesli czeka nas wspolna przyszlosc, na ktora licze, to zgoda, obiecam ci, ale pod warunkiem ze dasz mi slowo: juz mnie wiecej nie oklamiesz. -Juz cie wiecej nie oklamie, skarbie - szepnela Alison. -W takim razie zadnych pytan. -No dobrze - odparla kobieta. - Naprawde nie wzielam tych probek. Ale chyba wiem, kto to zrobil. ROZDZIAL 34 Podroz do Stajni Lily Pad, droga numer 66 w kierunku zachodnim do zjazdu numer 647, zajmowala poltorej godziny. Stajnie mialy zapewne adres we Flint Hill, ale wedlug Lily dom, stodola, budynki gospodarcze, a takze otoczone bialymi plotami pastwiska znajdowaly sie u stop Blekitnego Pasma, kilka kilometrow od miasta.Starannie zbadawszy prezydenta i - ku rozgoryczeniu Magnusa Lattimore'a - odrzuciwszy polowe zaplanowanych przez glowe panstwa spotkan, Gabe przebral sie w sypialni Lincolna, przekazal swe obowiazki dyzurnemu lekarzowi, rozlozyl na siedzeniu swego buicka plan Waszyngtonu, po czym ruszyl Pennsylvania Avenue w kierunku Anacostii. Gdzies w tym miescie Jim Ferendelli przygotowywal sie psychicznie do ich spotkania. Nie pytajac, dlaczego go to interesuje, Lattimore i prezydent opowiedzieli Gabe'owi o Anacostii, ktora obejmowala wschodnia i poludniowo-wschodnia czesc miasta - glownie tereny na wschod od rzeki o tej samej nazwie. Wedlug obu mezczyzn Anacostia byla rejonem, ktory pilnie potrzebowal rewitalizacji. Zreszta wkrotce miala sie ona rozpoczac, jesli tylko polaczonej komisji wladz miejskich i federalnych, ktora powolali do zycia, uda sie przeforsowac projekt. Jednak na razie, jak w kazdej ubogiej dzielnicy, noca lepiej miec sie tam na bacznosci. Na podstawie fotografii i mapy Gabe mial niemal calkowita pewnosc, ze Ferendelli chcial sie z nim spotkac pod wschodnim krancem mostu. Przed wyruszeniem do Flint Hill musial zatem zapoznac sie z okolica oraz znalezc miejsce do zaparkowania, ktore znajdowaloby sie mozliwie blisko podstawy mostu, a jednoczesnie niedaleko latarni. Znalezienie zadowalajacego miejsca zajelo Gabe'owi raptem kilka minut. Oczywiscie nie mozna porownywac przedpoludnia z godzina pierwsza w nocy, ale Anacostia zrobila na doktorze wrazenie sympatycznej, tetniacej zyciem okolicy. Miejsce, w ktorym zamierzal zostawic samochod, na Clay Street, wydawalo sie raczej bezpieczne. Przeprowadzil szybki rekonesans okolicy pod mostem, po czym ruszyl przez miasto, wjechal na droge numer 66 przy Roosevelt Memorial Bridge i podazyl na zachod. Po drodze do Stajni Lily Pad Gabe nie musial wlaczac radia. Wystarczylo, ze towarzyszyl mu glos Alison rozbrzmiewajacy w jego myslach. Minelo tak wiele czasu, odkad jakakolwiek kobieta wywolala w nim podobna fascynacje, wzbudzila taki optymizm i taka radosc jak ona. Dzialala jak naturalny antydepresant, z ktorym nie mogly sie rownac ani prozac, ani welbutrin zazywane od wielu lat. Wskazowki, ktore Gabe otrzymal od Lily, byly idealne. Musialy byc - drogi szybko zrobily sie wezsze, bardziej krete i slabiej oznakowane. Jesli Lily wciaz jeszcze nie miala swojego pied-r-terre w Waszyngtonie, po otrzymaniu od Drew nominacji do gabinetu na pewno je sobie sprawi. Gabe zerknal na licznik. To juz musialo byc gdzies niedaleko. Szose otaczal gesty las poprzecinany od czasu do czasu pastwiskami oraz waskimi drogami gruntowymi oznaczonymi jedynie skrzynka pocztowa albo tabliczka domowej roboty. Natychmiast znikaly posrod letniego lasu. -Wiec kiedy przyjda ciezkie dni, pamietaj: ze slodycza gorycz latwiej... Gabe przestal spiewac. Zwolnil, calkowicie oszolomiony widokiem jak z pocztowki, ktory sie przed nim rozposcieral. Skonczyl sie las zastapiony rozleglym, pofaldowanym pastwiskiem przecietym czysciutkim, pobielonym plotem z dwoma zebrami. Posrod lak spokojnie pasly sie dwa tuziny koni. Po lewej stronie drogi stala profesjonalnie wykonana tablica, ktora glosila: STAJNIE LILY PAD Glowne wejscieStrzalka wskazywala na wprost. Po drugiej stronie wybrukowanego dojazdu umieszczono druga tablice ze strzalka w prawo: STAJNIE LILY PAD Tylne wejscieStajnie 800 metrow Dojazd dla dostaw Gabe skrecil w lewo, wjechal na niewielkie wzniesienie i tym razem calkiem sie zatrzymal. Przycupniety w zielonej dolinie, na tle widocznych w oddali, zapierajacych dech w piersiach gor, stal glowny budynek Stajni Lily Pad - ogromny bialy dom o czarnych okiennicach, ktory spokojnie mozna by nazwac rezydencja. Jednak to nie absolutne piekno tego miejsca tak oszolomilo lekarza. Singleton widzial je juz wczesniej - te gory, budynki gospodarcze, pastwiska, ten dom. Minela chwila, zanim zrozumial, jak to mozliwe. Krotka chwila. Wlasnie te scene przedstawial niedokonczony obraz olejny, ktory stal na sztalugach przy oknie na pietrze domu Jima Ferendellego w Georgetown. Gabe zacisnal dlonie na kierownicy, tak mocno, ze az klykcie zbielaly. Stal na wzniesieniu przez kilka minut, nim odzyskal panowanie nad soba. Zastanawial sie, w jaki sposob poruszyc temat zwiazku Lily z poprzednim lekarzem prezydenta, nie wzbudzajac podejrzen, ze wie wiecej, niz daje po sobie poznac. Nie przychodzil mu do glowy zaden plan, wiec postanowil improwizowac. Zdjal noge z hamulca i samochod zaczal sie powoli staczac z pierwszej z kilku niewielkich pochylosci. Podjazd przed glownym budynkiem mial ponad pol kilometra dlugosci. Kiedy Gabe zblizal sie do szerokiej zatoczki, granatowy ford taurus, ktory jechal za nim, odkad lekarz opuscil garaz w Watergate, minal glowna droge dojazdowa i ruszyl w kierunku tylnego wjazdu na farme. ROZDZIAL 35 Ospaly poranek w klinice Bialego Domu Alison spedzila na rozmyslaniu, czy jest psychologicznie i metafizycznie mozliwe, by jednoczesnie miec obsesje na punkcie dwoch mezczyzn.Gabe pociagal ja od momentu, kiedy sie poznali. Teraz kobieta z trudem mogla skoncentrowac mysli na czymkolwiek innym - z jednym wyjatkiem. Byl nim Treat Griswold, wzglednie Don Greenfield albo jeszcze inne alter ego, jakie przybral na ten dzien as Secret Service. Szczerze mowiac, to mial byc wlasnie dzien, a przynajmniej poranek, kiedy na pierwszy plan wysuwal sie Griswold. Alison widziala, jak mezczyzna jedzie na gore do rezydencji prezydenta, po chwili zas znow wychodzi z windy, a przy jego nodze poslusznie maszeruje ukochany pies Stoddarda, okazaly, potezny pitbull. Agent udal sie z nim na jakis czas do Ogrodu Rozanego. Potem wrocil. To wszystko zdawalo sie tak absolutnie normalne. Ale juz nigdy nic, co dotyczy tego czlowieka, nie bedzie normalne. Niespokojna i rozkojarzona Alison bezmyslnie zalatwiala jakies sprawy i dwukrotnie odwiedzila znajomych w klinice na pierwszym pietrze Eisenhower Building. Cale szczescie, ze do tej pory ani prezydent, ani zaden z gosci Bialego Domu nie mieli problemow zdrowotnych. Trudno sobie wyobrazic, jak Alison moglaby reagowac w takiej sytuacji. Towarzyszacy jej dyzurny doktor, ponury major, ktory robil wrazenie zdecydowanie zbyt mlodego jak na lekarza, a tym bardziej lekarza w Bialym Domu, caly ranek spedzil z nosem w czasopismach. Mysli Alison o Griswoldzie nieuchronnie mieszaly sie ze wspomnieniami Los Angeles, jej przyjaciolki Janie i chirurgow z Klubu Koniaku i Kubanskich Cygar. Kobieta wciaz jeszcze nie byla gotowa na drastyczne konsekwencje, ktore musiala za soba pociagnac proba zdemaskowania agenta. Zreszta jego zboczenie - jesli rzeczywiscie w tych kategoriach nalezalo pojmowac role Beatriz - moglo nie miec nic wspolnego z prezydentem i jego inhalatorem, a to oznaczalo, ze w zasadzie nie bylo czego demaskowac. Ale dzieki temu, ze Alison nie chciala pogodzic sie z faktem pozornie nieznacznego naruszenia protokolu, pojawila sie pewna sciezka. Byloby glupota nie pojsc nia teraz az do konca. W miare uplywu czasu agentce coraz bardziej nie dawalo spokoju przypuszczenie, chocby nawet bardzo malo prawdopodobne, ze inhalator, ktory Griswold podawal prezydentowi, zawieral cos wiecej niz tylko salbutamol. W tym momencie taki pomysl nie wydawal sie zbyt sensowny, ale na dobre zadomowil sie w swiadomosci Alison. Pogloski - te same, ktore doprowadzily do umieszczenia jej w Bialym Domu w charakterze tajnej agentki - mowily, ze Drew Stoddard jest niezrownowazony umyslowo. Niezaleznie od tego, czy to prawda, jej zadaniem bylo dyskretne i szybkie sprawdzenie wszystkiego, co mogloby miec zwiazek z tym przypuszczeniem. Uznala, ze oprocz przeswietlenia Donalda Greenfielda i jego relacji z kobietami mieszkajacymi przy Beechtree Road musi zbadac zawartosc inhalatora, ktory Griswold nosil w wewnetrznej kieszeni marynarki. Bulka z maslem, pomyslala, usmiechajac sie sarkastycznie. Wlasnie przejrzala zapasy i upewnila sie, ze defibrylator jest gotowy do uzycia. Nawet jesli Treat Griswold nie byl najtwardszym i najbystrzejszym ze wszystkich straznikow prezydenta, to bardzo niewiele mu brakowalo. Moglaby sie zaczac do niego przystawiac, ale sama mysl napawala ja obrzydzeniem. Innego sposobu, zeby zblizyc sie do inhalatora, nie mowiac juz o tym, by go podmienic, Alison sobie nie wyobrazala. Gdy mezczyzna z agenta Secret Service przemienil sie w Donalda Greenfielda, swa marynarke albo zostawil w samochodzie Griswolda zaparkowanym w garazu we Fredericksburgu, albo tez wlozyl do schowka w porsche. To moglo stwarzac potencjalna okazje, by dostac sie do inhalatora, jednak Alison nie przychodzilo do glowy zadne praktyczne rozwiazanie. Szybko wyeliminowala kilka sposobow, za kazdym razem wracajac do tego, ktory kategorycznie odrzucala: zeby doprowadzic do zblizenia posunietego na tyle daleko, by zdjac Griswoldowi marynarke. Nie ma mowy, stwierdzila z cala stanowczoscia. Jako agentka Secret Service przysiegala poswiecic wszystko dla kraju i prezydenta. Ale pozwolic, zeby potwor taki jak Treat Griswold... Mysl przerwal jej pewien pomysl. Przez kilka nastepnych minut, tak jak znawca win postepuje z napojem nowego gatunku, Alison badala to rozwiazanie pod kazdym katem. Nastepnie zaczela sie nim delektowac. Na razie to tylko luzna mysl - nic wiecej. Zeby wprowadzic j a w zycie, musialoby sie ulozyc kilka elementow, a nastepnie trzeba by miec cholernie duzo szczescia. Jednak alternatywa byla nie do przyjecia. Kobieta podeszla do mlodego lekarza wciaz pograzonego w lekturze. Poprosila, zeby na reszte dnia dal jej wolne ze wzgledu na wyjatkowo dotkliwa migrene. -Chce pani jakis lek? - spytal, niemal nie podnoszac wzroku znad "New England Journal of Medicine". -Nie, nie. Mam w domu wszystko, czego mi trzeba. Tak naprawde wszystko, czego jej bylo trzeba, miala przy sobie: notes z adresami w torebce oraz telefon komorkowy w kieszeni zakietu. Gdzies w tym notesie znajdowalo sie cos, co pozwoli zrobic pierwszy krok w kierunku przemiany owej luznej mysli w konkretny plan - numer telefonu Setha Owensa z San Antonio. Setha Owensa, agenta FBI. ROZDZIAL 36 -No, doktorze - powiedziala Lily - az nie potrafie wyrazic, jaka to dla mnie przyjemnosc. Pije herbate i lamie sie chlebem z mezczyzna, o ktorym mowi caly Waszyngton.-Caly Waszyngton? Troche trudno mi w to uwierzyc. -Ale to prawda. O nikim innym tyle sie nie rozmawia. W Waszyngtonie wszystko sprowadza sie do jednej kwestii: dostepu do prezydenta. Natomiast na nizszych szczeblach: dostepu do osob, ktore maja dostep do prezydenta. A pan, drogi doktorze, to nowa twarz na naszym podworku. Do tego jest pan przystojny, skromny i ma nieograniczony dostep do faceta na samej gorze. Jesli to niedostateczny powod, zeby o panu mowili, to ja juz lepszego nie znam. Lily wzruszyla ramionami i zrobila gest, ktory mial znaczyc: taka jest prawda. Nie, pomyslal Gabe. Prawda jest taka, ze cos cie laczy z Jimem Ferendellim i jestes gotowa klamac, zeby to ukryc. Siedzieli naprzeciw siebie na wspanialych, skorzanych kanapach w wylozonym elegancka boazeria pokoju wypoczynkowym. Saczyli herbate z duzych, orientalnych kubkow, zagryzajac przeroznymi ciasteczkami i wafelkami. -Przed nami jeszcze stek z tunczyka i salatka - przypomniala Lily. - Nie mozemy sie objadac. -Nie ma sprawy. Ja juz jestem gotowy na lunch. I chetnie usadze tylek w siodle. Lily, bardzo ci jestem wdzieczny za dzisiaj. Nie czulem takiego luzu, odkad prezydent pojawil sie u mnie na farmie i zaproponowal, zebym tu przyjechal. -To bardzo mile z pana strony, doktorze. -Dobra, koniec z tym "doktorem", chyba ze chcesz, zebym i ja cie zaczal tak nazywac. Zreszta na pewno wiesz, ze duzo trudniej zdobyc doktorat w dowolnej dziedzinie niz dyplom doktora medycyny. Wiec jesli ktokolwiek zasluguje na ten tytul, to wlasnie wy, naukowcy. -Moze chcesz jeszcze herbaty... Gabe? -Moze jeszcze jeden kubek. Wlasciwie nie przepadam za herbata. Jesli juz pije, to zwykle mrozona, i to wylacznie w upalne dni. Ale ta jest naprawde doskonala. -Dzieki niej przestawilam sie z kawy na herbate. Odkrylam ja, kiedy bylam na wycieczce w zachodnich Chinach i od tamtej pory regularnie ja sprowadzam. Powiedziano mi, ze to specyficzna odmiana Camellia sinensis, ktora nie rosnie w zadnej innej czesci kraju, a moze i nigdzie indziej na swiecie. Najblizsza tego smaku jest czarna herbata Keemun, ale podobienstwo nie jest zbyt wielkie. Lily zadzwonila niewielkim dzwonkiem, ktory podniosla ze stolika. Kilka sekund pozniej pojawila sie usmiechnieta, korpulentna Murzynka z kolejnym kubkiem wspanialego naparu. Byl przejrzysty, mial gleboka, rdzawobrazowa barwe, a jego smak i aromat przypominaly Gabe'owi... no wlasnie, co? Cynamon? Miod? Jakies orzechy? To wszystko niezle skojarzenia, ale lekarz byl przekonany, ze zadne z nich nie jest do konca trafne. Gleboko wciagnal powietrze, a potem wypuscil je z zadowoleniem. Brzmialo to niemal jak westchnienie. Od poczatku planowal, ze niezaleznie od pierwotnego tematu skieruje rozmowe na dwa tory, aby poruszyc kwestie, ktore go interesowaly - Jim Ferendelli oraz nanotechnologia. Teraz jednak poczul, ze juz mu sie tak nie spieszy. Wypil kolejny lyk herbaty. Nastepnie niemal wbrew sobie usiadl prosto i sprobowal sie oprzec euforii i samozadowoleniu, ktore go opanowaly. Stalo sie to nieco latwiejsze, kiedy na szyi Lily spostrzegl ten sam niezwykly turkusowy naszyjnik, ktory miala na portrecie autorstwa Ferendellego. Dlaczego kobieta klamala? -Gotowy na lunch? - spytala, siegajac po dzwonek. -Za chwile. -Wszystko w porzadku? Masz dziwne szkliste oczy. -Nie, nie. Wszystko dobrze. Troche jestem zmeczony, nic wiecej. -Moze przelozymy konna przejazdzke na kiedy indziej? -Nie ma mowy. Dlugo na to czekalem. Jak sie nazywa ten kon? Intensywna Opieka? -Blisko. Solidna Terapia. Spodoba ci sie. Gabe czul, ze zaczyna odzyskiwac panowanie nad sytuacja. -Opowiem ci, jak to bylo - powiedzial. - Odkad przyszedlem do Bialego Domu, usilowalem ulozyc sobie z kawalkow zycie Jima Ferendellego. Mialem nadzieje, ze w ten sposob natrafie na jakas wskazowke. Czy wiedzialas, ze zniknal nie tylko on sam, ale i jego corka? Studiowala w Nowym Jorku. -Tak? Nie wiedzialam. Przerazajace. -Mowilas, ze go poznalas, tak? -Spotkalam go tylko raz. Nie mielismy czasu sie poznac. -Wyglada na to, ze z niego nie lada gosc. Taki troche czlowiek renesansu zainteresowany sztuka, fotografia, medycyna, muzyka. -Fascynujace. -Tak. Wiem, ze zarowno FBI, jak i Secret Service wyznaczyly wielu ludzi do poszukiwan, ale mimo to postanowilem zajrzec do jego mieszkania i zobaczyc, czy sledczy nie przeoczyli czegos, co ja jako lekarz moglbym uznac za istotne. Wyobraz sobie, ze cos takiego znalazlem na regale z ksiazkami. Przynajmniej tak mi sie wydaje. -Mow dalej. -Jim Ferendelli byl zafascynowany nanotechnologia, a szczegolnie jej zastosowaniem w medycynie. Mial w bibliotece wiele ksiazek na ten temat, od Nanotechnology for Dummies po dosc skomplikowane teksty naukowe. Przypomnialo mi sie, ze podczas naszej pierwszej rozmowy wspomnialas te dziedzine nauki, wiec pomyslalem, ze upieke trzy pieczenie na jednym ogniu: spotkam sie z toba, przejade sie konno i wyciagne od ciebie troche informacji na ten temat. -Moglam wspomniec, ze administracja interesuje sie nano- technologia, ale zapewniam cie, ze nie jestem ekspertem w tej dziedzinie. Powiedziawszy to, Lily zaskoczyla Gabe'a, ponownie korzystajac z dzwoneczka, zupelnie jakby chciala ostatecznie zakonczyc ten temat. -Maddy - odezwala sie do sluzacej - czy lunch jest juz gotowy? -Wszystko czeka, panno Lily. -Dobrze. Za chwile przyjdziemy. Wiem, ze masz w miescie pare spraw do zalatwienia. Mozesz isc, jak tylko skonczysz zmywac -Dziekuje, panno Lily. -Aha, Maddy. Prosze, zadzwon do Williama w stajni i powiedz mu, ze za trzydziesci piec minut bedziemy gotowi do drogi. -Tak, prosze pani. Gabe bezskutecznie probowal sobie wyobrazic siebie w podobnej sytuacji. Nie umialby z taka latwoscia obchodzic sie ze sluzba. On nawet z konmi zawsze postepowal jak rowny z rownym. Jesli Lily Sexton nie urodzila sie jako pani na wlosciach, to bez dwoch zdan swietnie sie przystosowala do tej roli. Dopiero kiedy oboje usiedli przy jednym koncu ogromnego stolu w jadalni, kobieta wreszcie powrocila do tematu nano-technologii. -Domyslam sie, ze skoro odrobiles prace domowa z lektur, to orientujesz sie juz w podstawach - powiedziala. -No coz, wiem o wykladzie Erica Drexlera, od ktorego w zasadzie wszystko sie zaczelo. Mniej wiecej sie orientuje w podstawach chemicznych, wiem o potencjale, jaki tkwi w tej nauce, oraz o tym, ze w przyszlosci moze miec wplyw na zycie nas wszystkich. Wciaz natomiast nie jestem pewien, gdzie sie koncza spekulacje, a zaczyna rzeczywistosc. -Coz, tego nie wiedza rowniez prezydent ani zadna agencja rzadowa, od Kapitolu po najmniejsze miasteczko. Mozna sie cieszyc, ze powstaje nowa galaz przemyslu zajmujaca sie produkcja obuwniczych srodkow dezynfekcyjnych z nanosrebra. Ale zupelnie inna rzecza jest koniecznosc ustalenia wplywu wdychanych czasteczek nanosrebra na ludzkie narzady. -Wiec uwazasz, ze potrzebne sa nowe przepisy w zakresie zdrowia? -Prezydent tak uwaza. Tylko to sie liczy. -Ale co sie stanie, kiedy kazda agencja rzadowa, od Kongresu po rade miejska najmniejszej pipidowy, zacznie opracowywac wlasne przepisy, zwlaszcza opierajac sie na przestarzalych materialach naukowych albo w ogole bez takich podstaw? -Wlasnie temu chce zapobiec prezydent poprzez powolanie nowego stanowiska w gabinecie, scentralizowanie kontroli nad nowymi galeziami nauki oraz opracowanie przemyslanego, kompleksowego prawodawstwa, ktore ograniczyloby samowolne badania. Wiemy, ze firmy, szczegolnie wielkie koncerny farmaceutyczne, wola prosic o wybaczenie niz o zezwolenie. Bedziemy sie starali uporac z problemem, nie ograniczajac przy tym swobody naukowcow i nie tlumiac rozwoju tego, co prawdopodobnie stanie sie najwazniejszym elementem postepu cywilizacyjnego od czasu techniki swiatlowodowej i moze sie okazac filarem nauki na najblizsze stulecia. -Zdolnosc budowania poczawszy od atomow. To jest dopiero potega - powiedzial Gabe, troche do swej gospodyni, a troche do siebie. -Tak naprawde wcale nie pociagaja mnie wladza i odpowiedzialnosc, ktore beda sie wiazac z objeciem stanowiska sekretarza do spraw nauki i techniki - przyznala Lily. - Ale jednoczesnie nie chce, zeby przypadly komukolwiek innemu. -Masz pomysl, dlaczego Jim Ferendelli mogl sie tak bardzo zainteresowac tym zagadnieniem? Lily pokrecila glowa. -Nigdy nie kontaktowal sie ze mna w tej sprawie. Powinienes jednak wiedziec, ze z wyjatkiem zagadnien z zakresu chemii organicznej dotyczacych fulerenow i nanorurek absolutnie nie jestem ekspertem. Jesli doktor Ferendelli zglebial tematyke z takim zaangazowaniem, o jakim mowisz, to mozliwe, ze ja wiem mniej, niz on wiedzial... to znaczy: niz on wie. -Oj, mam nadzieje, ze masz racje z czasem terazniejszym - powiedzial Gabe. Gdyby tak towarzyszyl mu Kyle Blackthorn. On potrafilby stwierdzic, jak wiele z tego, co mowi Lily, to klamstwo. Gabe wiedzial, ze wieczorne spotkanie w Anacostii wiele wyjasni, jednak w miare jak ustepowala euforia, a on sam odzyskiwal koncentracje, coraz bardziej zalowal, ze nie bedzie mu dane w spokoju pomyszkowac po rezydencji w poszukiwaniu dowodow na to, ze Lily znala Jima Ferendellego lepiej, niz przyznawala. -Chcesz dokladke? - spytala kobieta, wskazujac na pusty talerz lekarza. -Hm... nie, dziekuje. Najadlem sie. Lily zadzwonila jednym ze swych wszechobecnych dzwoneczkow. Maddy wyrosla jak spod ziemi i zaczela sprzatac ze stolu. -Wiesz co? Odpowiem na twoje pytania podczas jazdy i po powrocie. Maddy, kiedy bedziesz wychodzic, zostaw dom otwarty. Wrocimy za godzine, gora dwie. Sluzaca usmiechnela sie wesolo, uklonila szefowej, potem Gabe'owi, a nastepnie po cichu wycofala do kuchni. Singleton przez chwile sie zastanawial, czy Maddy rzeczywiscie jest tak bardzo zadowolona ze swego zycia, czy tylko robi takie wrazenie. Tak czy inaczej, byl niemal pewny, ze dawno nie zlapala nikogo na tak kolosalnym klamstwie, w jakie teraz najwyrazniej uwiklala sie Lily Sexton. Moze w zyciu Lily byl jakis mezczyzna, pomyslal Gabe. I moze miala potajemny romans z Ferendellim. Ruszyl za nia po schodach w dol, na nizszy poziom, ktorego od frontu w ogole nie bylo widac. Nastepnie przez tylne drzwi wyszli w strone stajni. Teoria potajemnego romansu pasowalaby do wiekszosci faktow. Zgodnie z poleceniem Lily oporzadzone konie juz na nich czekaly. Solidna Terapia byl gniadym koniem rasy Quarter Horse. Przez leb, od czola az do pyska, biegla mu charakterystyczna biala strzalka. -Juz go lubie - powiedzial Gabe, sprawdzajac napiecie popregu i dlugosc strzemion. Nastepnie bez trudu wskoczyl na siodlo recznej roboty, ktore musialo kosztowac tyle co jego samochod. Stajenny William zaproponowal Lily pomoc, za ktora podziekowala. Korzystajac z niskiego stolka, wsiadla na Belle Starr, zgrabna, stalowoszara klacz. Gabe i Lily powoli ruszyli wzdluz zagrod. Jechali obok siebie. Lekko zacieniony szlak prowadzil w kierunku gestszego lasu na wzgorzach. Pochwaly pod adresem Solidnej Terapii nie byly przesadzone. Ten kon byl wyjatkowy - silny, czujny, blyskawicznie reagowal na komendy. Pozniej, kiedy Gabe zastanawial sie nad tymi przymiotami, uznal, ze zapewne wlasnie one uratowaly mu zycie. Zatracony w cudownej atmosferze tej chwili, pograzony w rozmyslaniach o tajemniczej kobiecie, ktora jechala z lewej strony, jakies dwa metry przed nim, Gabe nie byl pewien, czy rzeczywiscie przed nimi, gdzies tam na prawo, pomiedzy drzewami, dostrzegl jakis ruch. Ta niepewnosc wywolala niewielki przyplyw adrenaliny - wystarczajacy, by mezczyzna predko zareagowal, kiedy zagrozenie stalo sie oczywiste. Wjezdzali na lagodny pagorek, wiec konie zwolnily. Z prawej strony, mniej wiecej dwadziescia piec metrow od nich, zza drzewa wylonil sie ubrany na czarno mezczyzna w czarnej kominiarce. Strzelba, chyba z celownikiem optycznym, wymierzona byla prosto w Gabe'a. -Lily! - warknal lekarz. Odruchowo sciagnal lejce, szarpiac nimi w lewo. Kon wspial sie na zadnie nogi i obrocil sie w miejscu niczym baletmistrz. W tej samej chwili padl strzal, a zaraz potem nastepny. Gabe uslyszal, jak druga kula trafia w drzewo gdzies po lewej stronie. Belle Starr stanela deba tak samo jak Solidna Terapia, jednak Lily zupelnie sie na to nie przygotowala. Zanim zdazyla zareagowac, stracila rownowage i wyleciala z siodla. Obrocila sie niezgrabnie, po czym lewym bokiem grzmotnela o ubita ziemie. Zawyla z bolu. Gabe zeskoczyl z konia przekonany, ze kobieta zostala postrzelona. Skulony zygzakiem popedzil do miejsca, gdzie upadla. Lily, jeczac, zwijala sie z bolu. Belle Starr stala poslusznie tuz obok. Napastnik zniknal. Lekarz mial wrazenie, ze gdzies daleko, wsrod drzew dostrzegl jakis ruch, ale tylko przez chwile. Ostroznie, wciaz wpatrzony w las, zwrocil sie do Lily. Byla przytomna, ale bardzo cierpiala. -Postrzelil cie? -Chyba... chyba nie. Moje ramie. Chyba je zlamalam albo... -Spokojnie. Uszkodzilas kark? -Nie... raczej nie. -W kazdym razie lepiej nie ruszaj glowa. Kobieta byla bardzo blada. Wykazywala pierwsze objawy szoku. Dbajac o to, by jej lewe ramie pozostawalo nieruchome, Gabe pospiesznie sprawdzil, czy nie zostala postrzelona. Nastepnie kazal jej poruszyc nogami i lewa reka, a w koncu skoncentrowal sie na ramieniu, ktore, jesli Lily miala szczescie, uleglo zlamaniu tuz ponizej glowy kosci ramiennej, jesli zas miala mniej szczescia - uleglo zarowno zlamaniu, jak i zwichnieciu. W kazdym razie kobieta byla w szoku i wymagala opieki. Gabe zdjal siodlo Belle Starr, ktore nastepnie podlozyl Lily pod nogi. Potem unieruchomil jej ramie za pomoca derki. W koncu zsunal kobiecie buty i podlozyl jej pod kark, czubkami do przodu, po jednym z kazdej strony. Upewniwszy sie, ze choc troche ja stabilizuja, polecil, zeby Lily nie krecila glowa i nie ruszala sie, chyba ze to bedzie absolutnie konieczne. Nastepnie wskoczyl na grzbiet Solidnej Terapii. Kiedy tylko wlozyl nogi w strzemiona, kon ruszyl galopem w droge powrotna. ROZDZIAL 37 Alison niecierpliwie spacerowala tam i z powrotem u podnoza szerokich schodow, ktore prowadzily do wnetrza pomnika Lincolna. Co jakis czas spogladala na figure Wielkiego Emancypatora, wobec ktorej trudno zachowac obojetnosc. Jako osoba mieszanej krwi Alison zawsze szanowala tego prezydenta, jego osiagniecia oraz bolesne decyzje, ktore zmuszony byl podjac.Czlowiek Setha Owena sie spoznial - i to juz kwadrans. Treat Griswold zwykle konczyl sluzbe o czwartej, a czasami, jak zaobserwowala Alison, o trzeciej. Jeszcze troche i bedzie mozna zapomniec o jakiejkolwiek szansie, zeby juz dzis przystapic do dzialania. Nastepna grupa dzieci, z kolejnych kolonii, przetoczyla sie tuz obok niej i zaczela sie wspinac po schodach. Za dziecmi podazylo jeszcze troje zdyszanych, spoconych opiekunow. Alison zerknela na zegarek i znow sie rozejrzala. Postanowila, ze odczeka jeszcze piec minut, a potem zadzwoni do Setha. Trzy lata temu Seth i ona podolali nielatwej transformacji z pary kochankow w pare przyjaciol. W owym czasie mezczyzna odreagowywal rozwod i wciaz kochal swoja byla zone, choc nigdy sie do tego nie przyznal. Z kolei Alison, ktora jeszcze nie zaleczyla ran po nieudanym zwiazku w Los Angeles, liczyla na nieskomplikowana fizyczna wiez bez zobowiazan, na dobra zabawe i swietny seks. Lecz chociaz taki zwiazek w teorii wydawal sie bardzo dorosly i bardzo leczniczy, w praktyce szybko wyszlo na jaw, ze Alison po prostu sie do tego nie nadaje. Miala nadzieje, ze zwiazek z Gabe'em okaze sie czyms glebszym. Dobrze bylo jednak wiedziec, ze inteligentny, dowcipny i przedsiebiorczy Owens jest po jej stronie - szczegolnie w sytuacjach takich jak ta, kiedy tylko agent FBI potrafil niezwlocznie spelnic jej prosbe. Owens ucieszyl sie z jej telefonu, ale poczatkowo niczego nie obiecywal. Jednak po niecalych trzydziestu minutach oddzwonil i podal jej jedno imie: Lester, godzine spotkania: druga trzydziesci, a takze miejsce: wlasnie tu, gdzie teraz stala. Alison siegnela do kieszeni kurtki po komorke, kiedy ta akurat zaczela dzwonic. -Tak? -Alison? Tu Seth. Wszystko w porzadku? -No niezbyt. Tutaj przed pomnikiem jest chyba trzydziestopieciostopniowy upal, cala milosc, jaka mialam dla dzieci w wieku szkolnym, przegonily mi z serca kolejne hordy bachorow, a twoj Lester jeszcze sie nie pojawil. -Jestes pewna? -Oczywiscie, ze jestem. -Bardzo pewna? -Ojej. -Wspominalem juz, ze Lester ma slabosc do teatralnych gestow, prawda? -Owszem, chyba cos takiego mowiles. -Wiec Alison, kwiatuszku, mozesz mi przypomniec, o co mnie prosilas? -Prosilam cie o najlepszego kieszonkowca na ziemi. Takiego, ktorego wyslalibyscie do jakiegos premiera, zeby mu zgarnal z marynarki kartke z przemowieniem, zanim ten zdazy je wyglosic. -Tak, to wlasnie mowilas. Wiec zajrzyj moze do swojej torebki. -Do mojej... Kiedy tylko dotknela torebki, od razu zrozumiala, ze cos jest nie tak. Otworzyla ja. Brakowalo portfela. Brakowalo tez notesu, szminki, co najmniej czterech paczek gumy do zucia oraz miniaturowego wydania przewodnika po Waszyngtonie. W zasadzie torebka byla pusta. Kompletnie pusta. No, moze nie do konca. Lester - bo przypuszczala, ze to musial byc on - zastapil wszystkie jej rzeczy co najmniej tuzinem plastikowych opakowan tik takow, ktore w sumie wazyly tyle ile wszystko, co zabral. -Twoj prawy kolczyk? -Nie ma - powiedziala natychmiast; nie musiala nawet sprawdzac. -Lester, podobnie jak ty, jest bardzo dobry w swoim zawodzie. -Na to wyglada. Dobra, Owens. Juz ci wierze. Gdzie on jest? -Widzisz grupke dzieci na drugim koncu schodow? -Widze? -A widzisz faceta, ktory je zabawia? -Tego zonglera? -To Lester. -Wlasnie do mnie pomachal, nie przestajac zonglowac pileczkami. Owens, wisze ci wielka przysluge. Kiedy wroce do San Antonio, zabiore cie na obiad do Paloma Blanca. -Przeciez mowilas, ze nie chcesz wracac - odparl Seth. -Jesli teraz schrzanie sprawe, to pewnie mnie odesla do czyszczenia pisuarow. Musze leciec. Lester wlasnie znow do mnie pomachal maczuga, a druga reka zonglowal takimi dwiema. Chyba sie z nim dogadam, o ile wczesniej nie zgarnie go straznik, ktory wlasnie tu idzie. Dzieki, stary. ROZDZIAL 38 Malomowny stajenny William - wysoki, wychudzony mezczyzna po siedemdziesiatce - przyjal wiadomosc o napasci i kontuzji Lily ze spokojem, choc nie bez zainteresowania. Zadzwonil pod numer ratunkowy i wezwal do Stajni Lily Pad policje i pogotowie. W tym czasie Gabe przygotowywal wode, bandaze, koce oraz wszystko, co moglo posluzyc jako lubki.-Czy to mozliwe, ze czlowiek ze strzelba zaszedl az tak gleboko w las? - spytal, sadowiac sie z powrotem na Solidnej Terapii. -I to na pare sposobow. W lesie sa drogi po wycince, drogi po gornikach i nawet drogi wojskowe z czasow wojny. Wojny secesyjnej, znaczy sie. Sukinkot mogl pojsc ta o tam, u stop wzgorka. Idzie sie nia az do opuszczonej kopalni, bedzie z dziesiec kilometrow w las. Biegnie wzdluz Zoltej Ceglanej Drogi, znaczy sie tego szlaku, coscie nim jechali, przez jakies piec, szesc kilometrow, a potem odbija w bok. -Prosze wyslac do nas pogotowie, jak tylko przyjedzie - polecil Gabe, po czym lekkim ruchem piet naklonil konia do galopu. Lily lezala tak, jak ja zostawil. Miala zamkniete oczy i jeczala z bolu. Wygladalo na to, ze wciaz ma bardzo niskie cisnienie. Gabe zajmowal sie nia przez ponad pol godziny. Wymienial lubki chroniace jej ramie i szyje, dbal o to, zeby nie marzla i zeby jak najwiecej pila, szeptal slowa otuchy. Uraz byl powazny - najprawdopodobniej zlamanie i zwichniecie z obfitym krwotokiem. Niemal na pewno czekala ja wizyta na sali operacyjnej. Kiedy Gabe zrobil juz wszystko, co tylko mogl, uklakl obok Lily i spojrzal w las, w strone miejsca, w ktorym stal zamachowiec. Uznal, ze warto bedzie zaprowadzic tam policjantow, na wypadek gdyby mezczyzna zostawil po sobie jakies slady - choc wydawalo sie to malo prawdopodobne. Im wiecej Gabe myslal o tym zdarzeniu, tym wiekszej nabieral pewnosci, ze napastnik, ktory o malo co go nie zabil na ulicy w poblizu Bialego Domu, i ten czlowiek tutaj to ta sama osoba - albo przynajmniej dwie zatrudnione przez tych samych mocodawcow. Trudno byloby uwierzyc, ze jest inaczej. Ale dlaczego ktos chcialby go zabic? Gabe usilowal znalezc odpowiedz, ktora pasowalaby do wszystkich faktow - i az go od tego rozbolala glowa. -Cierpliwosci, Lily - powiedzial. - Pomoc powinna tu byc juz za pare minut. -Czy dam rade dojechac do szpitala w Waszyngtonie? - spytala kobieta slabym, chrypliwym glosem. -Jestes w takim stanie, ze wolalbym nie ryzykowac. Przypuszczam, ze stracilas duzo krwi, ktora splynela pomiedzy miesnie reki i klatki piersiowej. Wczesniej czy pozniej konieczna bedzie narkoza, zeby nastawic ci ramie. Moze potem da sie zalatwic przewiezienie do szpitala akademii medycznej. -Dzieki, doktorze. Zamknela oczy i znow odplynela w polsen. Glosno oddychala. Chwile pozniej Gabe uslyszal zblizajacy sie dzwiek syren i juz po minucie na miejsce, podskakujac na pelnej kolein Zoltej Ceglanej Drodze, zajechaly dwa radiowozy i karetka. Sanitariusze - jak niemal wszyscy, ktorych Gabe kiedykolwiek obserwowal przy pracy - byli sprawni, kompetentni i po prostu cholernie dobrzy. Dwoje z nich, mlody mezczyzna i troche starsza kobieta, pochwalili go nawet za umiejetne udzielenie pierwszej pomocy. Unieruchomili Lily szyje, podpieli ja pod kroplowke, podali tlen, szybko, sprawnie zbadali, czy nie odniosla innych obrazen i niezwykle fachowo unieruchomili ramie. Gabe przypomnial sobie cos, o czym wiedzial od dawna: jesli kiedykolwiek cos mu sie stanie, a nie bedzie mogl dotrzec do szpitala, zaden lekarz z urazowki - moze z wyjatkiem wybitnych specjalistow - nie zapewni mu lepszej opieki niz sanitariusz. Po drodze kierowca znalazl miejsce, w ktorym mozna bylo zawrocic, totez kiedy Lily znalazla sie juz w karetce, a czlonkowie personelu jeszcze raz pogratulowali Gabe'owi dobrej roboty, woz ruszyl w tamta strone na wstecznym biegu. W slad za nim podazyl jeden z samochodow policyjnych. Jak mozna sie bylo spodziewac, ani w lesie, ani na drodze, ktora znajdowala sie za drzewami, nie udalo sie znalezc niczego, co mogloby pomoc w ustaleniu tozsamosci napastnika. Pozostawil po sobie jedynie kilka zlamanych galezi. Gabe uznal za stosowne wyjawic policjantom nature swych koneksji z prezydentem, nie wspomnial jednak o poprzednim zamachu na jego zycie. Mial zamiar skontaktowac sie z Alison zaraz po powrocie do Waszyngtonu. Nastepnie, o ile nie bedzie miala powaznych zastrzezen, doktor chcial porozmawiac z Magnusem Lattimore'em, a zapewne rowniez z samym prezydentem. To juz drugi zamach w ciagu tygodnia. Najwyzsza pora, zeby Secret Service przydzielilo Gabe'owi ochrone. Jednak teraz czekalo go inne zadanie: musial przeszukac dom Lily Sexton. Gdy wyjezdzali, pozostal otwarty. Jesli gosposia juz sobie poszla - a niemal na pewno tak bylo - Gabe powinien miec troche czasu, by rozejrzec sie za informacjami o Jimie Ferendellim. Dopiero potem mial zamiar odwiedzic Lily w szpitalu. Lekarz odprowadzil konia do stajni, gdzie czekal William. Mruknawszy cos o teczce, ktora zostawil w pokoju wypoczynkowym, Gabe wrocil do domu. Zaczal od glownego apartamentu, ktory znajdowal sie z tylu budynku. Skladal sie z ogromnej, wylozonej dywanem sypialni oraz eleganckiej lazienki. Stalo tam niewielkie biurko, jednak ani na blacie, ani w szufladach Gabe nie znalazl zadnych ciekawych dokumentow. Zawartosc szaf okazala sie natomiast o wiele bardziej interesujaca. Jedna szafa byla duza, w formie wneki, druga zas o wiele mniejsza. Te pierwsza wypelnialy suknie oraz odziez codzienna kobiety, ktora bardzo dbala o swoj wyglad. Druga zajmowaly meskie ubrania. Nalezaly do mezczyzny, ktory ubieral sie rownie gustownie jak pani domu. Garnitury, kilka smokingow, znoszona odziez robocza, stroj jezdziecki, sportowe koszule i spodnie. Osiemdziesiat cztery centymetry w pasie, dlugosc nogawki osiemdziesiat jeden, dlugosc rekawa szescdziesiat siedem, kolnierzyk numer czterdziesci jeden. Gabe szacowal, ze mezczyzna musial miec okolo metra osiemdziesieciu wzrostu, wazyc jakies siedemdziesiat piec kilo i byc w niezlej formie. Lekarz nie wiedzial, czy ma przed soba ubrania Jima Ferendellego, jednak ani troche by sie nie zdziwil, gdyby okazalo sie to prawda. Klatka schodowa prowadzila na dol, do trzech sypialni dla gosci, z ktorych kazda miala wlasna lazienke. Nadzieja na znalezienie czegokolwiek istotnego gwaltownie gasla, totez Gabe tylko powierzchownie zbadal te pokoje. Tu i owdzie zajrzal do szuflady, pobieznie sprawdzil zawartosc szaf. Wszystkie puste i gotowe na przyjecie gosci. Nie bylo tam nic poza kocami i recznikami. Juz chcial wrocic na gore po teczke, kiedy zauwazyl cos w goscinnej sypialni, ktora miescila sie najdalej od klatki schodowej, dokladnie pod pokojem wypoczynkowym. W scianie, za dlugim lustrem oraz stylowa komoda z drzewa debowego, znajdowaly sie drzwi. Mozna je bylo dostrzec z obu stron komody, ale tylko pod katem ostrym. Gabe ostroznie odsunal mebel. Na drzwiach, wysokich na nie wiecej niz poltora metra, wisiala zafoliowana kartka z napisanym na maszynie tekstem. Farma Lily Pad i kolej podziemna Glowny dom Stajni Lily Pad wybudowano w latach 1835-1837. Pierwszymi wlascicielami byli hodowca owiec Thaddeus Boxley oraz jego synowie. Nie wiadomo, czy rod Boxleyow sie urwal, czy tez rodzina sie stad wyprowadzila. W polowie lat czterdziestych XIX wieku w posiadanie gospodarstwa wszedl abolicjonista James Sugarman. Farma stala sie waznym przystankiem tzw. kolei podziemnej - systemu kryjowek dla niewolnikow, ktorzy uciekali ku wolnosci w miastach Polnocy oraz Kanady. Niewielkie pomieszczenie za tymi drzwiami czesto sluzylo jako schronienie nawet dla dziesieciu osob przez caly dzien. Zajrzyjcie do srodka, ale niczego nie dotykajcie. Niskie, waskie drzwi, zlozone z trzech zrecznie polaczonych desek, osadzono na szynie. Chowaly sie w szczeline w scianie. Gabe zastanawial sie, czy komoda zawsze stala w tym samym miejscu. Chyba tak, zwlaszcza ze w pokoju ciezko byloby inaczej ustawic meble. Istnienie drzwi moglo ujsc czyjejs uwagi, pod warunkiem ze przeszukiwalo sie sypialnie bardzo pobieznie. Lekarz potrafil sobie jednak wyobrazic sytuacje, w ktorych moglo to wystarczyc. Rozsunal zaslony, zeby wpuscic do pomieszczenia wiecej swiatla. Wlaczyl tez lampke przy lozku. Nastepnie bardzo ostroznie wsunal dwa palce w pionowe wyzlobienie tuz przy prawej krawedzi drzwi i pociagnal. Przesunely sie z zadziwiajaca latwoscia, ukazujac ciemne, dosc zakurzone pomieszczenie o rozmiarach trzy na trzy metry. Mialo klepisko z ubitej, rudej gliny. Wzdluz scian staly z gruba ciosane lawy. Byly tu takze stara, slomiana miotla, drewniane wiadro na wode z czerpakiem oraz drugie, wieksze, wyposazone w pokrywe. Gabe przypuszczal, ze sluzylo za toalete. Brakowalo zrodel swiatla, jednak o ile nikt nie stal w drzwiach, z sypialni wpadalo go wystarczajaco duzo, zeby oswietlic niemal cale pomieszczenie. Trzy z czterech scian zbudowano z tej samej czerwonej gliny co podloge. Czwarta, na lewo od wejscia, okazala sie z gruba ciosana plyta. Ot i wszystko - kryjowka dla niewolnikow, praktycznie niezmieniona od stu szescdziesieciu lat. Gabe, zirytowany, juz mial zamknac za soba drzwi, lecz najpierw postanowil sie upewnic, ze nie pozostawil po sobie sladow. Rzeczywiscie, obcasy odcisnely kilka wgniecen w gladko zamiecionej podlodze. Ostroznie, tak aby nie naniesc gliny do sypialni, Gabe zdjal buty i odstawil je na bok. Nastepnie uklakl i zaczal wyrownywac podloze. Wtedy to wokol nog lawki opartej o sciane z drewna zauwazyl niewielkie grudki gliny. Zupelnie jakby ktos odsunal lawke, a nastepnie z powrotem ustawil ja w tym miejscu. Gabe ostroznie zblizyl sie do lawki i pociagnal ja do siebie. Okazalo sie, ze jest przymocowana do sciany, a na jednym jej koncu bylo dokladnie tyle miejsca, zeby wsunac palce. Mezczyzna pociagnal raz jeszcze, tym razem mocniej. Lawka odchylila sie na niemal niewidocznych zawiasach, ukazujac niskie wejscie, a za nim tunel podobny do pomieszczenia, w ktorym Gabe sie znajdowal. Tunel co dziesiec metrow wsparty byl ustawionymi pionowo podkladami kolejowymi oraz poprzecznymi belkami. W srodku panowal mrok, jednak gdzies z daleka saczylo sie slabe swiatlo. Lekarz, wciaz bez butow, przemierzyl pomieszczenie i wszedl do tunelu. W ciszy i skupieniu ruszyl w kierunku swiatla, ktore widzial w oddali. Przebyl moze sto metrow, gdy jego uszu dobieglo dudnienie maszyn. Zrodlo swiatla przeslaniala gruba kotara. Gabe odsunal ja ostroznie na kilka centymetrow, odslaniajac na wpol przeszklone drzwi z matowej stali. Za nimi zaczynal sie czysciutki, jasno oswietlony korytarz z posadzka wylozona plytkami. Na prawej scianie korytarza znajdowalo sie piec par drzwi identycznych z tymi, ktore Gabe mial przed soba. Kazde z nich oznaczono litera i liczba namalowanymi tuz nad szyba. Poza tym na niektorych wisialy mosiezne tabliczki z nazwiskami. Doktor zrobil gleboki wdech, wstrzymal oddech, otworzyl drzwi i wslizgnal sie do srodka. Miarowe dudnienie maszyn dochodzilo z konca korytarza. Innych dzwiekow Gabe nie slyszal. Zadnego ruchu. Stanal tak, aby pod katem zajrzec przez szybe pierwszych drzwi oznaczonych symbolem B-10. Napis na tabliczce glosil: "Dr K. Rawdon". Nie ulegalo watpliwosci, ze pomieszczenie za drzwiami, lsniace w swietle bialych lamp jarzeniowych, to jakies laboratorium. W tej chwili nikogo tam nie bylo. Gabe zauwazyl kilka terminali komputerowych ustawionych wzdluz skomplikowanego urzadzenia, na ktore skladala sie gmatwanina chromowanych rur, grubych i cienkich, zlaczonych srubami i nitami. We wnetrzu tej konstrukcji osadzono szereg soczewek i okularow. Calosc wygladala jak wnetrze atomowej lodzi podwodnej. Ale Gabe wiedzial, co to takiego. W materialach pozyczonych z biblioteki Jima Ferendellego znajdowalo sie kilka fotografii urzadzen niemal identycznych z tymi w pokoju B-10. To skaningowy mikroskop tunelowy umozliwiajacy uzyskanie obrazu powierzchni materialow przewodzacych ze zdolnoscia rozdzielcza rzedu pojedynczego atomu. Ten przyrzad jak zaden inny jest niezbedny przy projektowaniu i konstrukcji systemow nanoskalowych. Mozna powiedziec, ze stal sie podstawa calej galezi nauki znanej jako nanotechnologia. ROZDZIAL 39 -Jak ci idzie, Lester?Alison, zadowolona, ze zaopatrzyla sie w zestaw sluchawkowy, odwinela z papierka listek gumy trident i wlozyla go do ust, gdzie znajdowaly sie juz dwa takie listki. Odkad tylko namierzyla Treata Griswolda, podazajacego w strone swego auta, wiedziala, ze czeka ja operacja na trzy gumy. Co najmniej trzy. -Mijam Dale City - odparl Lester. - Wyszedl juz? -Wyszedl. Wlasnie wsiada do samochodu. Sluchaj, Lester, jestes pewien, ze chcesz to zrobic? I tak znala odpowiedz. Styl bycia Lestera nie pozostawial cienia watpliwosci, ze mezczyzna jest tym szczesliwszy, im trudniejsze stoi przed nim wyzwanie. Byl drobny, mial ciemne, madre oczy o takim wyrazie, ze nawet kiedy siedzial nieruchomo, zdawalo sie, ze na pewno cos knuje. Przywitawszy sie z nim pod pomnikiem Lincolna, Alison kupila mu kawe w budce, a potem znalazla lawke w cichym miejscu, gdzie mogli spokojnie porozmawiac. Juz po kilku minutach Lester byl gotow podjac sie zadania. Powiedzial agentce, by zamiast zawracac sobie glowe jego nazwiskiem, zadbala o uzgodnione trzysta dolarow wynagrodzenia - chociaz ona pierwotnie zaproponowala mu piecset. Lester odparl, ze jest tylko ulicznym artysta o nieskomplikowanych gustach. Tylko tyle i az tyle. Alison czula, ze mezczyzna wiele ukrywa, jednak on konsekwentnie podawal sie za zwyklego sztukmistrza, ktory czasami przyjmuje zlecenia od FBI, poniewaz lubi dreszczyk emocji. -Dlaczego mialbym nie chciec? - odparl teraz. Alison odczekala, az mina ja jeep Griswolda oraz dwa inne samochody. Wtedy wlaczyla sie do ruchu. -Lester, to nie jest zwykly facet. Wielki jak wol, uzbrojony i wyszkolony do zabijania. Wiem, ze to ty sie narazasz, ale ja zaczynam miec pietra. -W takim razie - odrzekl Lester - umowmy sie na trzysta dwadziescia piec. -Zgoda, trzysta dwadziescia piec. Nawet nie ma korkow. Niedlugo wyjedziemy z miasta. Jak tylko nasz czlowiek minie zjazd do dzielnicy, w ktorej mieszka, bedziemy wiedziec, ze jedzie do Fredericksburga. Ubrales sie wlasciwie? -Tak jak chcialas. Dla zwiekszenia efektu uzylem nawet wody kolonskiej marki Jack Daniel's. Ja sie umiem poznac na dobrym pomysle. Uda nam sie, Alison. Bulka z maslem. -Lester, kim ty w ogole jestes? Alison niemal slyszala, jak mezczyzna usmiecha sie od ucha do ucha. -Jak ci juz mowilem w parku, jestem zwyklym facetem, ktory od czasu do czasu potrzebuje w zyciu odrobiny napiecia i ryzyka, a przy tym wisi twojemu kumplowi Sethowi przysluge. No dobrze, pare przyslug. Seth mowil, ze powaznie traktujesz robote i nie organizowalabys tego numeru, gdyby nie chodzilo o wazna sprawe. Taka wiedza mi wystarczy. -Jak uwazasz. -O, i to mi sie podoba. -Skoro tak stawiasz sprawe, to sadze, ze entuzjastyczna rekomendacja Setha kwalifikuje mnie do poznania tajemnicy tej sztuczki z tik takami. -Nawet gdyby Kongres przyznal ci Medal Honoru, i tak by cie to nie kwalifikowalo. Jak ci idzie? -Zblizamy sie do jego zjazdu... i... i... przejechal. Do dziela, kolego. -Dobra. Rozlozylem sobie tutaj plan Fredericksburga. Znajde bezpieczne miejsce w poblizu garazu, zeby zaparkowac tego gruchota. Potem sie tam przejde i poczekam na naszego czlowieka, udajac, ze probuje sforsowac zamek. -Ale wybierz drzwi po prawej. Mniejsza szansa, ze rozerwie cie za to na strzepy, niz gdybys probowal sie wlamac tam, gdzie trzyma porsche. I nie daj sie przymknac tamtejszej policji. Zadzwonie i dam ci znac, kiedy bedzie zjezdzal z dziewiecdziesiatki piatki. -W porzadku. Ale wtedy zostawie komorke pod siedzeniem. Ty sie odprez i zjedz tik taka. Mimo gumy Alison miala sucho w ustach. Jechala trzy samochody za jeepem Griswolda. Natezenie ruchu bylo idealne - ani za duze, ani za male. Kiedy zblizali sie do zjazdu na Dumfries, Griswold nagle zrobil cos nieprzewidzianego. W ostatniej chwili skrecil w prawo i opuscil autostrade. Alison niemal widziala, jak mezczyzna wbija wzrok w lusterko wsteczne, wypatrujac za soba gwaltownego manewru. Gdyby teraz za nim pojechala, natychmiast by to zauwazyl. Bezsilna przyhamowala nieco i pojechala dalej przed siebie. Wybrala numer Lestera, by go ostrzec, ze cos jest nie tak. Moze powinni sobie dzis dac spokoj i sprobowac kiedy indziej. Nikt nie odbieral. Alison miala zle przeczucie. Dodala gazu i zjechala na lewy pas. ROZDZIAL 40 Treat Griswold nie mial pojecia, dlaczego nagle skrecil z autostrady na zjezdzie do Dumfries. Wiedzial jedynie, ze stale byl podenerwowany, odkad nieznajoma kobieta o egzotycznej urodzie i jasnobrazowej karnacji zaczepila Constanze i Beatriz u manikiurzystki. Obie mialy zakaz prowadzenia z kimkolwiek dluzszych rozmow oraz polecenie, by donosily o wszystkich nietypowych kontaktach. I tak wlasnie zrobily.Griswold skrecil zbyt gwaltownie i poczul, jak srodek ciezkosci jeepa przesuwa sie na prawo. Patrzac na fald tluszczu, ktory wylewal sie znad paska mezczyzny, trudno byloby uznac, ze uplywajacy czas byl dla niego laskawy, a jednak w sytuacji kryzysowej agent nie stracil nic ze swego opanowania i refleksu. Uniknal dachowania, spojrzawszy zas w lusterko wsteczne, przekonal sie, ze nikt go nie sledzi. Zaczal sobie tlumaczyc, ze powoli wpada w paranoje. I nic wiecej. Ot, tylko paranoja... Chociaz nie mozna powiedziec, ze kompletnie nieuzasadniona. Kimkolwiek byl mezczyzna, ktory sledzil go w zeszlym roku - a jak przypuszczal Griswold, musial to byc cholernie dobry prywatny detektyw albo moze czlowiek ktorejs z pozostalych agencji rzadowych - rozpracowal jego potajemne zycie w Richmond w drastycznych szczegolach, lacznie z fotografiami i nagraniami wideo. Tamtej nocy, gdy zadzwonil telefon przy Beechtree Road, mezczyzna po drugiej stronie mial wszystko perfekcyjnie przygotowane. Zadnych dyskusji, zadnych protestow, zadnego zaprzeczania, powiedzial glos w sluchawce. Griswold mial postapic zgodnie z poleceniami. W przeciwnym razie bylby skonczony - zdemaskowany, wyrzucony z Secret Service, a najprawdopodobniej takze postawiony przed sadem. Posluszenstwo mialo mu natomiast przyniesc wystarczajaco duzo gotowki, zeby za kilka lat, kiedy Beatriz podrosnie i bedzie juz zmeczona, Griswolda stac bylo na pozyskanie i wyksztalcenie nastepczyni. Agent prowadzil jeepa dobrze sobie znanymi bocznymi drogami. Wrocil na autostrade 1-95 w Garrisonville. Lekka paranoja, nic wiecej. Laboranci obiecali, ze juz dzis dostarcza mu wyniki badania sladow zdjetych z butelki lakieru. Suzanne... przedszkole... Fredericksburg... Na razie Griswold mogl sie opierac wylacznie na tych wskazowkach. Zdazyl juz rozpoczac dyskretny wywiad, ale na razie zaden z jego informatorow nie natrafil na kobiete, ktora spelnialaby powyzsze kryteria. Mimo to byl spokojny. W koncu ja znajda. Jesli tylko ta osoba naprawde istnieje. Wedle wszelkiego prawdopodobienstwa Griswold robil z igly widly. I tyle. Mezczyzna poprawil sie za kierownica i odprezyl sie, przywolujac barwne wizje nadchodzacego wieczoru z Beatriz. Dziewczyna szybko sie uczyla, a przy tym byla cholernie podatna na programowanie - za pomoca odpowiedniego zestawu narkotykow, technik prania mozgu stosowanych przez CIA oraz oczywiscie Constanzy. Jeszcze pol roku i Beatriz stanie sie najbardziej zmyslowa, oddana, dostrojona do potrzeb towarzyszka, jaka mozna sobie wyobrazic. Zreszta pod wieloma wzgledami juz nia byla. Ostatni rzut oka w lusterko - nic podejrzanego. Griswold wsunal do odtwarzacza plyte Grateful Dead i wybral kawalek Truckin', jego ulubiony numer wszech czasow. Gdy piosenka sie skonczyla, dojezdzal juz do garazu. Oblizal usta, myslac o tym, ze juz za chwile usiadzie za kierownica porsche. Owszem, jeep to sprawny i niezawodny woz, ale porsche... coz, porsche bylo jak Beatriz. Skreciwszy w Lunt Street, Griswold natychmiast zauwazyl mezczyzne, ktory za pomoca lomu usilowal otworzyc drzwi do pustej czesci garazu. Facet wygladal na bezdomnego - drobno zbudowany, ubrany w tenisowki, obdarte spodnie, znoszona, jasnobrazowa wiatrowke i nijaka niebieska czapke z daszkiem. Przez te wszystkie lata Griswold odbyl przerozne szkolenia z zakresu ofensywnego i defensywnego prowadzenia pojazdow. Wiekszosc z nich, polaczona z cwiczeniami strzeleckimi, odbywala sie na wyremontowanym torze wyscigowym na polach Wirginii znanym jako "Huk i trzask". Odruchowo wybral manewr przecwiczony dziesiatki razy. Przyspieszyl. Z rykiem silnika ruszyl wprost na mezczyzne, ktory stal jak wryty i z wybaluszonymi oczami patrzyl, jak krata chlodnicy zbliza sie z oszalamiajaca predkoscia. W ostatniej chwili Griswold wcisnal hamulec i szarpnal kierownica w prawo. Wiedzial, ze jesli wykona manewr prawidlowo, tyl wozu obroci sie, praktycznie przygwazdzajac rabusia do drzwi garazu. W przypadku pomylki, nawet minimalnej, cialo mezczyzny zostaloby od pasa w dol wgniecione w ciezkie, drewniane wrota. Manewr okazal sie perfekcyjny. Jeep z piskiem i dymem opon obrocil sie o nieco ponad sto osiemdziesiat stopni, lekko stuknal w drzwi garazu i zatrzymal sie, odcinajac bezdomnemu droge ucieczki. Zlodziej mogl zrejterowac tylko w lewo. Nim zdazyl zareagowac, rowniez na to bylo juz za pozno. Griswold wyskoczyl z auta z bronia w reku, rzucil sie pedem w strone intruza, ktory wciaz stal jak zamurowany. Zlapal mezczyzne za kurtke i grzmotnal nim o wrota garazu. Lom brzeknal o chodnik. Twarz rabusia wyrazala autentyczne przerazenie. Bezdomny cuchnal bieda i alkoholem. -P... prosze, niech mi pan nie robi krzywdy. -Co ty tu, kurwa, wyrabiasz? -Wszystko w porzadku? - zawolala jakas kobieta z naprzeciwka. - Mam zadzwonic na policje? Wszystko widzialam. -Nie! - warknal Griswold, nie odwracajac sie. - Poradze sobie... No, slucham. -Ja... ja tylko patrzylem, czy co by tu sie dalo sprzedac - wybelkotal mezczyzna. - Ciezko jest, panie. Griswold wpakowal intruzowi lufe miedzy zebra. -Lzesz, smieciu? Sprobuj mnie tylko oklamac, a daje slowo, ze ci leb odstrzele. Dlaczego wybrales ten dom? -Bo... bo do tamtego sie nie moglem dostac. Ja tu szlem od domu do domu. Serio mowie, prosze pana. Ja tu tylko obrabiam ulice. W tym momencie rozlegl sie dzwonek komorki Griswolda. Agent puscil kurtke zlodzieja, nie odsuwajac jednak lufy pistoletu ani na centymetr. Sprawdzil, kto dzwoni, a nastepnie przylozyl telefon do ucha. -Slucham, tu Griswold. -Czesc, Griz, z tej strony Harper z laboratorium. Chyba zidentyfikowalismy te odciski palcow na butelce lakieru. -Poczekasz chwile? -Jasne, ale sie pospiesz. To cie powinno zainteresowac. -Moment. Griswold ponownie skoncentrowal sie na intruzie, ktory wlasnie zaczynal plakac. -B... blagam. Kurwa, czlowieku, ja mieszkam na ulicy. Przepraszam. Strasznie przepraszam. To juz sie wiecej... -Jesli cie tutaj jeszcze raz zobacze, to nie zyjesz. Zrozumiano? Nie zyjesz! Griswold cofnal sie, tak ze mezczyzna wreszcie mogl sie wydostac z potrzasku. Bezdomny zrobil kilka niepewnych krokow naprzod. Nastepnie, chwiejnym, niezdarnym krokiem, ruszyl w dol ulicy. Po chwili skrecil za rog, a wtedy usmiechnal sie od ucha do ucha. -Dobra - powiedzial Griswold, ponownie przylozywszy telefon do ucha. - Co jest? -Tylko posluchaj, co jest - odrzekl laborant. - Odciski palcow wskazuja na federalna. -Ze co? -Federalna. Co wiecej, jesli sie nie myle, to kobitka jest z Secret Service, tak jak ty. ROZDZIAL 41 Zdumiony, oszolomiony Gabe stal nieruchomo we wnece prowadzacej do laboratorium B-10. Czekal, az serce przestanie mu lomotac jak szalone, do glosu zas dojdzie zdrowy rozsadek.Wracaj do domu... Wracaj i pozbieraj mysli! Gabe znajdowal sie w pustym, jasno oswietlonym korytarzu jakiegos podziemnego laboratorium, ktore mialo na wyposazeniu co najmniej jeden skaningowy mikroskop tunelowy - kosztowne, niezwykle skomplikowane urzadzenie, nieodzowne w badaniach nanotechnologicznych. Do osrodka ukrytego we wzgorzach Blekitnego Pasma, niedaleko doliny Shenandoah, mozna sie bylo dostac przez rzadko uzywane, tajne przejscie w skrzydle goscinnym przestronnej wiejskiej rezydencji Lily Sexton. Musialy jednak istniec rowniez inne wejscia - kto wie jak daleko. Wracaj! Dwa fakty staly sie az nazbyt oczywiste. Elegancka, czarujaca, blyskotliwa panna Sexton duzo glebiej niz tylko pobieznie interesowala sie nanotechnologia - jedna z dziedzin, ktore chciala objac panstwowa kontrola, gdyby dostala stanowisko pierwszego w historii sekretarza do spraw nauki i techniki. Poza tym, mimo ze przyznawala sie jedynie do powierzchownej znajomosci z doktorem Jimem Ferendellim, niemal na pewno znala go o wiele lepiej. Gabe znajdowal sie w polowie drogi miedzy wlotem tunelu, ktory prowadzil do domu Lily Sexton, a kolejnymi drzwiami w korytarzu. Oznaczono je symbolem B-9. Najmadrzej byloby teraz niezwlocznie zawrocic, a potem jak najpredzej zapoznac sie z rejestrami agencji nieruchomosci oraz mapami okolicy. Jednak jakis wewnetrzny glos - ten, ktory zawsze byl zrodlem klopotow - namawial Gabe'a, zeby brnal dalej, przynajmniej do nastepnego pomieszczenia. To glupota i niepotrzebne ryzyko, wyrzucal sobie lekarz, przesuwajac sie wzdluz sciany w kierunku sali B-9. Glupota i niepotrzebne ryzyko. Gabe czul przyplyw adrenaliny, ktory juz od dawna nie odgrywal w jego zyciu znaczacej roli, choc niegdys przyczynial sie do podjecia tak wielu ryzykownych decyzji. Na siedem godzin przed zaplanowanym spotkaniem z Ferendellim brakowalo tylko tego, zeby ktos go tu nakryl. Przesunal sie o kolejny metr. Wneka i drzwi do pomieszczenia B-9 nie roznily sie absolutnie niczym od poprzednich: matowa stal, nowoczesny wyglad, grube szklo. Gabe zajrzal do jasno oswietlonej sali, w ktorej miescilo sie kolejne opustoszale laboratorium, w nim zas jeszcze jedno urzadzenie badawcze, ktore mezczyzna pamietal z ksiazek o nanotechnologii - elektronowy mikroskop skaningowy, w skrocie SEM. Aparat ten moze tworzyc niezwykle wyrazne obrazy malenkich nanorurek i fulerenow w wyniku bombardowania probki wiazka elektronow. Na miedzianej tabliczce ponizej szyby widnialo proste haslo: "Mikroskopia elektronowa". Zadnego nazwiska. Zapewne doktor K. Rawdon, odpowiedzialny za mikroskop tunelowy, opiekowal sie rowniez tym dzialem. Gabe byl rozkojarzony - w przeciwnym razie odrobine szybciej zareagowalby na glosy, ktore nagle dobiegly gdzies z prawej strony, z glebi korytarza. Wstrzymal oddech i z calej sily wcisnal sie we wneke przy laboratorium B-9. Ledwie zdazyl to zrobic, z korytarza wylonilo sie dwoch mezczyzn w mundurach straznikow. Gawedzili i glosno sie smiali. Obaj mieli przy pasie bron. -Cokolwiek z tego wszystkiego zrozumiales? - spytal pierwszy. -Nie, ale od tego sa ci jajoglowi. I wlasnie dlatego oni zarabiaja kupe szmalu, a my nie. -Ale strasznie mi sie podobalo to, co pokazywal doktor Rosenberg. Autentyczne, zywe mozgi pozbawione cial. Uwierzylbys? Juz wczesniej slyszalem, ze trzyma je w swoim laboratorium w skrzydle A, ale teraz po raz pierwszy zobaczylem to na wlasne oczy. -Tak, ciekawe, co one sobie mysla. Moze cos w stylu: "Ojejku, ale tu ciemno". -No. I jeszcze: "Ej, i do tego ni cholery nie slysze. Gdzie sie wszyscy podziali?". Obaj wybuchneli glosnym smiechem. Gdyby ktorys z nich obejrzal sie w lewo, spojrzalby wprost na Gabe'a, ktory stal zaledwie dziesiec metrow dalej i nie mogl calkowicie sie ukryc w plytkiej wnece. Na szczescie skrecili w przeciwna strone, czyli w prawo, poszli w kierunku stalowych drzwi wahadlowych i po chwili opuscili korytarz B. W duszy Gabe'a glod odpowiedzi znow podjal walke ze zdrowym rozsadkiem. Choc straznicy juz sobie poszli, nie zapadla kompletna cisza. Lekarz nadal slyszal niskie buczenie jakiegos urzadzenia, a takze czyjes glosy. "Autentyczne, zywe mozgi pozbawione cial". Fascynujace. Teraz nie moglo juz byc mowy o tym, by Gabe sie wycofal, nie probujac sie dowiedziec czegokolwiek wiecej. Zdrowy rozsadek w ogole sie nie liczyl. Troche wiecej informacji... Tylko troszeczke. Na kolkach obok elektronowego mikroskopu skaningowego wisialy dwa biale fartuchy. Gabe nacisnal klamke i ciezkie drzwi sie otwarly. Kilka sekund pozniej mezczyzna wylonil sie z pomieszczenia ubrany w jeden z fartuchow. Buty zostaly przy wlocie do tunelu, wiec spod dzinsow doktora wystawaly teraz ciemne skarpetki. Wygladalo to dosc glupio, ale pozwalalo mu poruszac sie ciszej. Mimo to Gabe mial wrazenie, ze kazdy w poblizu natychmiast zwroci uwage na lomot jego serca. Rowniez laboratorium B-8, krolestwo doktora P. Wilans-ky'ego, w tej chwili opustoszale, wypelnialy skomplikowane urzadzenia. Dalej korytarz sie rozwidlal - prowadzil na wprost oraz w prawo, skad przyszli straznicy. Niskie buczenie bylo tu glosniejsze, podobnie jak meski glos - na tyle, by mozna bylo rozroznic niektore slowa. -Zanotowac... mozg... zabarwione... immunofluorescen- cja... Gabe ostroznie wyjrzal zza wegla. Na koncu korytarza znajdowaly sie kolejne dwie pary drzwi identyczne ze wszystkimi poprzednimi. Te po prawej byly zamkniete, te po lewej zas - otwarte. Mezczyzna, przytulony do sciany, powoli przesuwal sie naprzod. Kazdy miesien mial napiety jak struna. Gdyby z drzwi znajdujacych sie za nim ktos teraz wyszedl, lekarz moglby sie pozegnac z mysla o ucieczce, a wedle wszelkiego prawdopodobienstwa - rowniez o spotkaniu z Ferendellim. Mimo to po prostu musial poznac prawde. -Na tym slajdzie widzimy zdjecie wykonane dwa miesiace po tym, gdy badanym podano dziesiec mikrogramow fulerenow powleczonych antycialami zakodowanymi wybiorczo do neuroprotein podwzgorza. W tym przypadku zaaplikowano je doustnie, jednak rezultaty podania w formie zastrzyku oraz aerozolu sa jednakowe. Jak widac, praktycznie nie wystapila zmiana polozenia i nasilenia immunofluorescencji, nawet po uplywie trzydziestu dni. Kiedy te maluchy juz sie przyczepia, to trzymaja sie mocno, chociaz wiazania bardzo powoli slabna. Gabe sadzil, ze wyrazenie "te maluchy" oraz sposob, w jaki Rosenberg to powiedzial, powinny wywolac smiech, jednak cala sala wciaz milczala. Jeszcze poltora metra. Singleton znajdowal sie juz tylko kilka krokow od drzwi. Przez szybe widzial siedmioro naukowcow w bialych fartuchach: pieciu mezczyzn i dwie kobiety. Stali ramie przy ramieniu w przeciwleglym koncu pomieszczenia, tylem do Gabe'a. Pomieszczenie - pokoj o wymiarach mniej wiecej osiem na osiem metrow - mialo na podlodze wykladzine i wygladalo na sale konferencyjna, z ktorej usunieto meble. Odwroc sie i wyjdz! Wynos sie stad, poki jeszcze mozesz! Na niewielkim ekranie prezentowano slajd. Przedstawial chyba przekroj poprzeczny mozgu. Jeden z rejonow tego mozgu - najwidoczniej bylo to podwzgorze - wypelnial jasnozielony znacznik immunofluorescencyjny. W czasach gdy wiedza Gabe'a z zakresu neuroanatomii byla swieza, czyli kilka minut po zakonczeniu zajec w akademii medycznej, z latwoscia zidentyfikowalby struktury mozgowe widoczne na tym przekroju. Jednak teraz, wiele lat pozniej, musial wierzyc doktorowi Rosenbergowi na slowo. W kazdym razie ziarniste zdjecie ze znacznikiem fluorescencyjnym to jeszcze nie autentyczne, zywe mozgi pozbawione cial, o ktorych rozmawiali straznicy. Gabe przysunal sie blizej. W tej samej chwili, jak na zawolanie, jedna z badaczek stojaca posrodku szeregu zrobila kilka krokow w tyl i obrocila sie w lewo, zeby zakaslac. Dzieki temu Gabe ujrzal trzy spore, szklane cylindry o srednicy trzydziestu centymetrow, wysokie na ponad metr. Niemal po brzegi wypelnione byly polprzejrzystym, zlocistym plynem - surowica lub jakas inna substancja odzywcza - natlenianym przez barboter wmontowany w podstawe. Wlasnie on byl zrodlem mechanicznego buczenia, ktore Gabe slyszal juz z glebi korytarza. Z kazdego cylindra wychodzil pek przewodow podlaczonych do skomplikowanych urzadzen monitorujacych. Wsrod nich znajdowal sie co najmniej jeden encefalogram. Wykazywal stala aktywnosc mozgu. Przeciwlegle konce przewodow wetkniete byly w mozgi umieszczone w jakichs pleksiglasowych ramach. W kazdym cylindrze znajdowal sie jeden z nich - i to nie tylko dwie polkule i mozdzek, ale takze pien mozgu i dwadziescia centymetrow rdzenia kregowego. "Ojejku, tutaj rzeczywiscie jest ciemno!". Funkcjonujace, metabolizujace mozgi! Zywe, myslace mozgi! Mozliwe, ze byly to mozgi ludzkie, jednak Gabe na pierwszy rzut oka przypuszczal, ze jesli nawet to prawda, to na pewno nie nalezaly do osob doroslych. Nie zdazyl sie jednak lepiej przyjrzec ani im, ani zadnemu innemu elementowi tej makabrycznej sceny, gdyz badaczka przestala kaslac i wrocila do szeregu. A teraz uciekaj! Gabe zaczal powoli, ostroznie wycofywac sie w strone korytarza B oraz wyjscia z laboratorium. Pozniej przyjdzie czas na spokojne przemyslenie tego, co wlasnie widzial i slyszal, ale na razie trzeba sie bylo skoncentrowac na wydostaniu z tego miejsca i powrocie do Waszyngtonu. Nie odrywajac wzroku od drzwi do pomieszczenia, w ktorym trwala prezentacja, mezczyzna przesuwal sie wzdluz sciany. Co chwile spogladal przez ramie, w obawie ze w kazdej chwili moga powrocic straznicy. Jednak niebezpieczenstwo nadeszlo skadinad - z samej sali konferencyjnej. Nagle rozlegl sie krotki, zdawkowy aplauz, po czym naukowcy odwrocili sie i niemal bez slowa jeden za drugim wylegli na korytarz. Wprost na Gabe'a, ktory stal niecale osiem metrow dalej. Mezczyzna mial tylko kilka sekund na reakcje. Instynkt podpowiadal, zeby rzucic sie do ucieczki, ale nawet gdyby zdolal dobiec do tunelu, uzbrojeni straznicy niemal na pewno dopadliby go, nim zdazylby zajsc zbyt daleko. Zreszta nawet gdyby Gabe'owi udalo sie im umknac, o jego wizycie w laboratorium dowiedzialaby sie Lily, a to musialoby pociagnac za soba konsekwencje. Mimo to ucieczka wydawala sie jedynym rozwiazaniem. Singleton wlasnie szykowal sie do biegu, kiedy nagle pomyslal o swym pierwszym towarzyszu z celi w Hagerstown, Dannym Jamesie. James byl sprytnym zlodziejem klejnotow. Kiedys, ubrany w smoking, wszedl do ogromnej rezydencji podczas wystawnego przyjecia, pomaszerowal do glownej sypialni wlascicieli, za lustrem znalazl sejf, wlamal sie do niego i wypchal kieszenie klejnotami, ktorych pani domu nie miala w owej chwili na sobie. Nastepnie przeszedl do jadalni, poczestowal sie przekaskami i dopiero wtedy spokojnym krokiem udal sie do samochodu. Wszystko uszloby mu na sucho, gdyby nie wyjal klejnotow z kieszeni i nie ulozyl na fotelu pasazera, by je podziwiac podczas jazdy. Chwile pozniej przypadkowo stuknal w radiowoz. "Kazdy, kto ma w ogole jakies zycie, na okraglo mysli o swoich sprawach - powiedzial James ktoregos wieczoru. - Sztuka polega na tym, zeby miec tupet i udawac, ze sie wie, co sie robi. Wtedy ludziom nic nie przeszkodzi myslec o swoich dwoch ulubionych tematach: o pracy i o nich samych". Nastepnego dnia, ubrany jak smieciarz i zapewne takze zachowujac sie jak smieciarz, James jakims cudem smieciarka wyjechal z wiezienia i udal sie w kierunku zachodzacego slonca. Kiedy Gabe konczyl odsiadywac swoj dwunastomiesieczny wyrok, Danny'ego Jamesa podobno wciaz nie zlapano. "Sztuka polega na tym, zeby miec tupet i udawac, ze sie wie, co sie robi". Niemal instynktownie, nie myslac o tym, ze ma na nogach tylko skarpetki, Gabe zarzucil mysl o ucieczce. Zamiast tego ruszyl przed siebie, ku pierwszej z nadchodzacych osob - tyczkowatemu, zgarbionemu profesorowi w grubych okularach. Naukowiec mial na glowie niesforna strzeche snieznobialych wlosow, ktore wygladaly tak, jakby mezczyzna zostal porazony pradem. -Juz po spotkaniu z doktorem Rosenbergiem? - spytal Gabe radosnie. Naukowiec, ktory mogl miec jakies szescdziesiat lat, zerknal na niego, wymamrotal, ze strasznie dlugo to trwalo, po czym poszedl dalej, a reszta ruszyla za nim jak stado lemingow. Gabe wcale nie mial pewnosci, czy ten mezczyzna lub ktokolwiek z pozostalych naukowcow zauwazyl, ze czlowiek, ktory wlasnie probowal zaklocic ich mysli o przedluzajacym sie spotkaniu, chodzil boso i nie mial na szyi identyfikatora. Gabe musial sie powstrzymac, zeby teraz z kolei nie wparowac do sali konferencyjnej i nie spytac doktora Rosenberga o wyniki badan oraz o to, czy to aby nie sa ludzkie mozgi. Watpil jednak, zeby ochroniarze okazali sie tak nieobecni duchem jak naukowcy i zeby rowniez wierzyli, ze kazdy, kto ubral sie w bialy fartuch, jest tu na wlasciwym miejscu, chocby nawet nie mial butow. Singleton ostroznie przedostal sie z powrotem do korytarza B, a nastepnie udal do drzwi wahadlowych prowadzacych do Stajni Lily Pad. Mijajac laboratorium B-10, zobaczyl, jak doktor K. Rawdon pochyla sie nad okularem skaningowego mikroskopu tunelowego. Powyzej na scianie wisiala ozdobna tabliczka w prostej, czarnej ramce. Gabe nie zauwazyl jej, kiedy mijal pomieszczenie po raz pierwszy. Wymalowany malymi literami napis glosil: "Male jest piekne". Male jest piekne. ROZDZIAL 42 -Mowi farmaceuta.-Pana nazwisko? - spytala Alison. -McCarthy. Duncan McCarthy. Alison spojrzala na liste uprawnionych farmaceutow umieszczona dyskretnie na koncu rejestru pacjentow kliniki w Bialym Domu. Bylo na niej nazwisko McCarthy'ego. -Chce zrealizowac kompletna recepte na inhalatory z alupentem na nazwisko Alexander May. Nazwiska May uzywano jako kodu dla zamowien Bialego Domu, "kompletna recepta" oznaczala zas siedem jednakowych inhalatorow. -Kto je bedzie odbieral? -Cromartie - odpowiedziala kobieta, po czym przelitero-wala swoje nazwisko. - Alison Cromartie. Kiedy przyjade, okaze dowod. -Kiedy to bedzie? -Jeszcze dzis wieczorem. Nie, nie, zaraz. Jutro. Przyjade do szpitala jutro rano. -Dobrze - odparl farmaceuta. - Bede czekal. Alison odlozyla sluchawke telefonu w pokoju zabiegowym i weszla do gabinetu - gabinetu Gabe'a. Zblizala sie siodma, a jego wciaz nie bylo. Kobieta zalowala, ze w ktoryms momencie nie wziela od niego numeru komorki. Tak wiele chciala z nim omowic. Jednak moze i lepiej, ze jeszcze do niego nie zadzwonila. Dzieki temu miala czas przemyslec, jak wiele chce wyjawic - zarowno jemu, jak i szefowi spraw wewnetrznych Markowi Fullerowi. Alison miala dowody na to, ze Treat Griswold najprawdopodobniej jest zamieszany w perwersyjne kontakty z nieletnimi - a przynajmniej z jedna, konkretna nieletnia. To by w zupelnosci wystarczylo, zeby wydalic go z Secret Service. Co wiecej, Alison miala rowniez niepodwazalne dowody na to, ze Griswold zlamal niepisany protokol Bialego Domu, wielokrotnie samodzielnie podajac prezydentowi lekarstwa, a w szczegolnosci inhalator. Istnienia zwiazku miedzy inhalatorem a rzekomymi problemami psychicznymi prezydenta musialyby dowiesc szczegolowe badania zawartosci tego urzadzenia. Mozliwe, ze informacje, ktore Alison juz zdobyla, wystarczylyby Fullerowi, jednak kobieta nie miala zamiaru isc na wojne z najpotezniejszym i najbardziej szanowanym agentem Secret Service uzbrojona jedynie w spekulacje i poszlaki. Potrzebowala po pierwsze mocnych dowodow na zwiazek Griswolda z dziewczynami z Beechtree Road, a po drugie pozytywnych wynikow analizy zawartosci inhalatora, ktory agent wielokrotnie podawal prezydentowi. Lester dobrze sie spisal, chociaz z tego, co mowil, zycie uratowal mu telefon Griswolda. Jesli Alison miala wystapic przeciwko prezydenckiemu agentowi numer jeden, potrzebowala niepodwazalnych dowodow jego wystepkow. Wydarzenia z Los Angeles nauczyly ja, ze niepotwierdzone informacje, dobre zamiary oraz gotowosc do konfrontacji, w ktorej decyduje slowo przeciwko slowu, to za malo, kiedy chce sie zdemaskowac wplywowa osobe. Kobieta zamierzala zbadac zawartosc kilku inhalatorow z alupentem, w tym tego, ktory Lester ukradl Griswoldowi. Nie mogla jednak zalatwic tego przez Marka Fullera ani kogokolwiek powiazanego z Secret Service. Co prawda Fuller jak dotad umiejetnie chronil jej tozsamosc, jednak trudno bylo uwierzyc w jego zapewnienia, ze tylko on jeden wie o jej tajnym zadaniu w Bialym Domu. Secret Service to organizacja pelna powiazan. Biorac pod uwage, ze chodzilo tu o czlowieka z pozycja Griswolda, przeciek pozostawal wylacznie kwestia czasu. Kiedy Alison pierwszy raz rozmawiala z Lesterem, ten bardzo uwazal na slowa. Jesli on naprawde byl z FBI, czy wydalaby go, proszac o rozmowe z Fullerem? Zreszta wykorzystanie tajnego agenta FBI przeciwko czlonkowi Secret Service tak czy inaczej nie zostaloby dobrze przyjete. Czy znalazlby sie jakis sposob, zeby tego uniknac? W tej chwili inhalator znajdowal sie pod siedzeniem w jej samochodzie. Czy istnialo niepowiazane z rzadem laboratorium dysponujace odpowiednia aparatura analityczna, a do tego na tyle dyskretne i kompetentne, by Alison mogla mu zaufac? Bez watpienia tak, chociaz agentka nie miala pojecia, jak je znalezc i w jaki sposob porozumiec sie z jego pracownikami. Przez Internet? Moze. Zapewne potrafilaby ocenic rzetelnosc laboratorium na podstawie rozmowy z kierownikiem placowki. Jednak gra toczyla sie o bardzo wysoka stawke, Alison zas byla w posiadaniu tylko jednej probki. Dlatego tez chciala miec pewnosc, ze laboratorium, na ktore sie zdecyduje, jest najlepsze. Lepiej byloby to zalatwic przez Gabe'a. Najwyzszy czas, by wreszcie zaczac komus ufac - a on pierwszy przychodzil jej na mysl. I tak juz wiedzial, kim Alison jest naprawde. Niczym by raczej nie ryzykowala, mowiac mu o Griswoldzie. Na dodatek, przy odrobinie szczescia Gabe mogl w przeszlosci wspolpracowac z takim wlasnie laboratorium, jakiego w tej chwili szukala. Alison siegnela po koperte oraz kartke z papeterii, ktora znajdowala sie na biurku lekarza. Mamy wazne sprawy do obgadania, brachu. Dzwon o dowolnej porze dnia i nocy. A. Dodala numer domowy i na komorke, zakleila koperte, opatrzyla ja nazwiskiem i tytulem Gabe'a, po czym starannie wsunela list w rog podkladki na biurku. W tej samej chwili uslyszala, jak drzwi do recepcji cichutko sie otwieraja, a nastepnie zamykaja. -Gabe? - zawolala. Cisza. Alison jeszcze raz spojrzala na koperte, po czym wykonala kilka krokow w tamta strone. Pomieszczenie wydawalo sie puste. Czy naprawde cos uslyszala? Serce zabilo jej mocniej. -Gabe? Jest tam kto? Przekroczyla prog biura i weszla do recepcji. Drzwi na korytarz byly zamkniete. Alison wyczula jakis ruch po prawej stronie. Sprobowala sie odwrocic, ale zrobila to o wiele za wolno. Masywne, silne ramie zacisnelo sie na jej szyi z oszalamiajaca moca, odcinajac doplyw powietrza i uniemozliwiajac krzyk. Napastnik przycisnal jej do ust szmatke nasaczona jakims plynem. Zwolnil uscisk na tyle, zeby Alison mogla odetchnac. -Griswold! - sprobowala krzyknac, szamoczac sie i bez skutku usilujac kopac i tluc piesciami w jego kamienna sylwetke. - Griswold, nie! -I jak ci sie to podoba? Co, Cromartie? - spytal Griswold chrypliwym szeptem. - Supernowoczesna narkoza w plynie. Nie ma zapachu, nie ma smaku, skutkuje natychmiast, dlugo dziala. Wynaleziona przez naszych ludzi, przeznaczona tylko dla nas. Gdyby to podac bawolowi, za pol minuty lezalby na ziemi. Nie slyszalas o tym? Ojej, tak mi przykro. Wyglada na to, ze o takich rzeczach mowia tylko prawdziwym agentom, a nie pielegniarkom donosicielkom. Informuja nas o wszystkich nowych srodkach. Zreszta sama sie przekonasz. Przerazenie Alison szybko ustapilo miejsca bezsilnosci, a nastepnie dziwnej obojetnosci. Probowala wstrzymac oddech. Nie przestawala kopac Griswolda po goleniach. Wbijala lokcie w jego sztywny tors. Usilowala ugryzc dlon, ktora coraz mocniej przyciskala jej galgan do ust. Przygniotla zebami wargi. Zawroty glowy i mdlosci sprawily, ze Alison nie mogla sie dluzej opierac. Czula, ze zaraz zwymiotuje... Ze zwymiotuje i zadlawi sie na smierc. Ze zaraz... Strach, bezsilnosc i silne zawroty ustapily, ich miejsce zajely nagla beztroska i znuzenie, a zaraz potem - ciemnosc. Ostatnim, co Alison uslyszala z ust, ktore znajdowaly sie tuz obok jej ucha, byly ciezki oddech Griswolda i jego gardlowy glos. -Wydali cie, Alison... Wystarczyl mi jeden telefon i od razu cie wydali. To sie nazywa szacunek, co? ROZDZIAL 43 -A oto nasz bohater.Prezydent Stanow Zjednoczonych, ubrany w bialy szlafrok frotte i kapcie od kompletu, powital Gabe'a w salonie swojej rezydencji w Bialym Domu. Chociaz byla dopiero godzina dwudziesta druga, czyli do pory, kiedy Stoddard zwykl chodzic spac, pozostaly jeszcze dwie, trzy godziny, to znuzenie widoczne w oczach mezczyzny bylo jeszcze wyrazniejsze niz zwykle. -Bohater? - spytal Gabe. -Dzwonila Evon Mayo, asystentka Lily Sexton. Opowiedziala nam o wszystkim, co sie stalo. Lekarze mowili, ze gdyby nie twoja pierwsza pomoc, Lily moglaby nie przezyc. Okazalo sie, ze oprocz zlamanego ramienia miala jeszcze przebite pluco i mogla sie wykrwawic na smierc. -Szczerze mowiac, niewiele moglem dla niej zrobic, ale mam zasade, ze nie wyprowadzam z bledu nikogo, kto uwaza mnie za bohatera. -Ciekawe, czemu nie wierze ani w jedno, ani w drugie -odparl Stoddard. -Siedzialem przy niej w szpitalu Fauquier w Warrenton, dopoki jej nie zaintubowano, nie przetoczono krwi i jej stan sie nie ustabilizowal. Jak na taka mala placowke to jest swietny szpital. Zreszta nawet z duzymi moglby konkurowac. Od razu przypomnial mi sie dom. Gdybys tam wyslal prezydenckie "co nieco", to na pewno by im bylo milo. -Zalatwione - odparl prezydent, nawet nie robiac notatki. Gabe nie watpil, ze dotrzyma slowa. -Ale jakikolwiek by ten szpital byl - kontynuowal lekarz - Lily chce, zeby jej ramieniem zajeli sie ludzie z uniwersytetu. Obok oddzialu urazowego jest ladowisko dla helikopterow, wiec jutro rano, o ile Lily bedzie w ogole w stanie odbyc podroz, przetransportuja ja do Georgetown. -To co tam sie wlasciwie stalo? Przeciez Lily jest piekielnie dobrym jezdzcem. Jezdzilem z nia po tamtej okolicy. Poza tym pare razy odwiedzala nas w Camp David i we trojke z Carol wyruszalismy na szlak. Przy Lily wygladam jak nowicjusz. Gabe przygotowywal sie na ten moment przez cala droge powrotna z Warrenton. Nadszedl czas, zeby Drew dowiedzial sie o niektorych rzeczach, ktore dzialy sie wokol niego. Nie o wszystkich, ale przynajmniej o niektorych. -Ktos strzelal do nas z lasu. Ze strzelby. Mial czarna kominiarke i czarne ubranie. Kiepski strzelec, przynajmniej jak na standardy z Wyoming. Z odleglosci, jaka go od nas dzielila, powinien byl postrzelic przynajmniej ktoregos konia, a trafil tylko w drzewo trzy metry od nas. Kon Lily stanal deba i zrzucil ja z siodla. Moj chyba zdazyl sie zmeczyc noszeniem mnie na grzbiecie i ani drgnal. -Czarna kominiarka, czarne ubranie, tam w lesie, gdzie akurat pojechaliscie... Napastnik nie wyglada mi na swira. -Bo nie sadze, zeby nim byl. -Wiec chcial zabic Lily? -Nie, mnie - odparl Gabe bez ogrodek. Zaskoczenie zagoscilo na twarzy Stoddarda tylko na chwile. -To zabrzmialo, jakbys byl pewien, ze to mezczyzna - stwierdzil. - Mam wrazenie, ze chcesz mi jeszcze o czyms powiedziec. Gabe na chwila zamilkl. Delikatnie mowiac, jego dawny kolega z pokoju mial juz na glowie wystarczajaco duzo klopotow. Niestety, nadszedl czas, zeby dodac do nich kolejny. -Odkad tu przyjechalem, juz dwa razy probowano mnie usmiercic - oznajmil w koncu lekarz. - Sadze, ze w obu przypadkach byl to ten sam czlowiek. Stoddard zmruzyl oczy i niewzruszony sluchal opowiesci Gabe'a o nieudanym zamachu na G Street. Z pytaniami czekal, az mezczyzna skonczy mowic. -Czyli ten czlowiek bylby cie zabil, gdyby w tym momencie ktos cie nie stuknal z tylu? -Tak. Jesli to ten sam facet, to sadzac po jego probie ze strzelba, watpie, zeby byl profesjonalnym zabojca. Ale z poltora metra nikt by nie chybil. -I ta stluczka to szczesliwy przypadek? Stoddard jak zwykle wykazywal wielka przytomnosc umyslu. Gabe przygotowal sie na to pytanie. Najpierw Alison, potem wiadomosc od Ferendellego, wreszcie niesamowite odkrycie w domu Lily Sexton. Lekarza zaczynala przytlaczac waga tych wszystkich tajemnic ukrywanych przed czlowiekiem, ktory sprowadzil go do Waszyngtonu. W drodze ze szpitala w Warrenton Gabe zdecydowal, co wyjawi prezydentowi, a co przed nim zatai - przynajmniej do czasu, az zdobedzie wiecej informacji. -Osoba, ktora uderzyla w moj samochod i najprawdopodobniej uratowala mi zycie, sledzila mnie celowo - odrzekl. -Zeby cie skrzywdzic? -Nie. Chyba po to, zeby mnie chronic. -Chcesz mi powiedziec, kto to byl? -Nie, Drew, nie chce. W zasadzie obiecalem, ze dobrze sie zastanowie, zanim komukolwiek o tym powiem. Ale teraz jestem juz na to gotowy. Gabe znow widzial, jak umysl Drew w blyskawicznym tempie przetwarza wszystkie informacje, ktore do tej pory otrzymal. -I ten ktos jechal za toba z Bialego Domu o drugiej nad ranem? -Tak. -To ktos z Secret Service? Lekarza bynajmniej nie zaskoczylo, ze prezydent tak szybko powiazal fakty. Badz co badz, Gabe mial przed soba czlowieka, ktory po wypadku w Fairhaven - choc wczesniej byl przecietnym studentem - ukonczyl studia w Annapolis z najlepszym wynikiem w grupie, pozniej zostal gubernatorem, a wreszcie prezydentem. -Dzialajacy incognito - odparl Gabe. -W jakim celu? I na czyje polecenie? -Moge odpowiedziec na drugie pytanie, ale co do pierwszego nie mam pewnosci. Polecenie wydal szef spraw wewnetrznych. Celem operacji mialo chyba byc zbadanie, ile jest prawdy w... -W pogloskach, ze mi odbija - dokonczyl Stoddard. -Tak. Poza tym chyba jeszcze znalezienie informacji, ktore rzucilyby troche swiatla na sprawe zaginiecia Jima Ferendellego. Gabe po raz kolejny niemal czul, jak prezydent przetwarza fakty i analizuje mozliwosci. -To ta kobieta, prawda? - nagle odezwal sie Stoddard. - Ta pielegniarka. Moj kumpel Mike Posnick z Kalifornii prosil mnie, zebym ja protegowal do Secret Service. -Tak, panie prezydencie. Alison Cromartie. -Ona byla z nami w Baltimore, prawda? Tak mi sie wlasnie wydawalo, ze ja skads jeszcze kojarze. Tylko raz sie z nia widzialem, pare lat temu. Niebrzydka. -Musze przyznac racje. Stoddard spojrzal na Gabe'a z blyskiem w oku. Usmiechnal sie szelmowsko, ale tylko przelotnie. Zaraz potem twarz mu spochmurniala. -Gabe, oni zataczaja coraz ciasniejsze kregi - powiedzial. - Jak jakies cholerne hieny, kiedy czuja padline. Podniosl z podlogi kartke i podal ja przyjacielowi. Byl to wydruk felietonu z "Montgomery Mirror", ktory ukazal sie takze w wielu innych gazetach w kraju. Stanowil komentarz do najnowszych sondazy Instytutu Gallupa, ktore wskazywaly na spadek prowadzenia demokratow z dwunastu do osmiu procent. To najmniejsza przewaga od czasu konwencji republikanow. Nie ma dymu bez durnia Pytanie: jaki prezydent ryzykuje wlasne zdrowie oraz dobro kraju, zeby popisac sie przed kasiastymi liberalami na spotkaniu swoich zwolennikow w Baltimore? Wyobrazcie sobie, ze ow prezydent dostal ataku astmy, w wyniku czego przerwal wystapienie w pol zdania. Latwo mozna sobie wyobrazic, jak powazny musial byc ten atak. Czy trzezwo myslacy czlowiek wrocilby na mownice zaraz po otrzymaniu pomocy lekarskiej? Watpie. Mozliwe, ze w plotkach, ktore kraza po stolicy, jest zdzblo prawdy - moze nawet jest jej wiele. Otoz mowi sie, ze facet na zlotym tronie, nasz zloty przystojniaczek, nasz drogi liberal, ktory kocha wyciagac szmal od ciezko pracujacych Amerykanow, wykazuje sie iscie niksonowska irracjonalnoscia. Tak, tak, Nixon byl republikaninem, a ja tak sie nad nim znecam - wrzucam go do jednego wora z tym, ktorego nie godzi sie nazywac z imienia. No coz, szalenstwo nie zna podzialow partyjnych. I jesli naszemu prezydentowi, gosciowi z palcem na Duzym Guziku, odbija, to mam gdzies, z ktorej partii pochodzi. Tak wiec Drogi Preziu, powinny pana zasmucic te sondaze. Powinien sie pan bardzo martwic. Amerykanie zaczynaja sie niepokoic tym, o czym ja od poczatku wiedzialem - ze ma pan nierowno pod sufitem. Nie 277jest pan pierwszym prezydentem, ktory usiluje cos zataic przed nami, praworzadnymi podatnikami, i pewnie tez nie ostatnim. Przypuszczam, ze kiedy panskie notowania po raz ostatni przetna sie na wykresie z wynikami Brada Dunleavy'ego, wreszcie poznamy prawde. Gabe odlozyl wydruk i glosno westchnal. -Masz racje, hieny - przyznal. -Musimy dotrzec do sedna, zanim wszystko pojdzie w diably. -Pracuje nad tym. Naprawde. -I? -Daj mi jeszcze jeden dzien. Wtedy porozmawiamy. -Miales jakies wiesci od swojego kolegi psychologa? Gabe zesztywnial. Jedna z rzeczy, ktore postanowil, przynajmniej tymczasowo, zataic przed Drew, byl napad na Blackthorna w hotelu przy lotnisku, a zwlaszcza zaginiecie teczki. Oby prawdziwe okazaly sie zapewnienia Kyle'a, ze brak w niej informacji, do ktorych ktos niepowolany moglby miec dostep. -Nie rozmawialem z nim, odkad wrocil do Tyler - odparl lekarz - ale wstepnie przypuszczal, ze jakims cudem do twojego organizmu co pewien czas dostaja sie toksyczne zwiazki chemiczne. -Trucizna? -Niekoniecznie. Istnieja inne wytlumaczenia. Drew, to ty tutaj rzadzisz, ale ja naprawde wolalbym zdobyc jeszcze troche wiecej danych, zanim ci powiem, czego sie zdolalem dowiedziec. -Dobrze, to ty jestes lekarzem. Ale prosze cie, pospiesz sie. Czytales felieton. -Rozumiem. Uwierz mi, bardzo dobrze rozumiem. -Wyjasnij mi tylko pare rzeczy. Czy uwazasz, ze facet, ktory probowal cie zabic, zabil tez Jima? Jutro, postanowil Gabe. Jutro, po spotkaniu z Ferendellim, poinformuje o wszystkim Drew. Jednak na razie, zgodnie z prosba swojego poprzednika, nic nikomu nie powie. -Mozliwe - odrzekl. - Ale jesli dzialal tak nieudolnie jak w moim przypadku, to jest spora szansa, ze Jim wciaz zyje. -A ta kobieta, Alison? -Mam nadzieje, ze dzis albo jutro z nia porozmawiam. Z tego, co wiem, na razie niczego nie odkryla. -Ale jest bystra? -Chyba nawet bardzo bystra. -Spodobala ci sie? -Za wczesnie, zeby o tym mowic. Twarz Stoddarda nabrala nieprzeniknionego wyrazu. -Tylko pamietaj, dla kogo pracujesz, dobrze? Musze miec pewnosc, ze ja jestem na pierwszym miejscu. -Jestes na pierwszym miejscu, przyjacielu - odparl Gabe. - A teraz ja chcialbym cie o cos zapytac. -Slucham. -Czy jest cos waznego, o czym mi nie mowisz? Cokolwiek. Stoddard przez moment patrzyl na niego dziwnym wzrokiem, po czym pokrecil glowa. -O co ci chodzi? - spytal. -Kyle Blackthorn powiedzial mi, ze ma swego rodzaju szosty zmysl. Gdy rozmawia z ludzmi, potrafi stwierdzic, czy sa calkowicie szczerzy. Zastanawial sie, czy przypadkiem czegos nie ukrywasz albo nie zatajasz prawdy na jakis temat. Badz co badz, kiedy przyleciales do Wyoming, udalo ci sie przemilczec dosc wazna kwestie. Znow to dziwne spojrzenie. -Ale nie tym razem - powiedzial Stoddard. - Jesli dowiem sie czegos waznego, natychmiast cie o tym powiadomie. Tymczasem informuj mnie o wszystkim, a jesli bedziesz potrzebowal czegokolwiek, co ja moglbym ci zapewnic, tylko powiedz. -Im dyskretniej to rozegramy, tym lepiej - odparl Gabe. -No to do zobaczenia jutro. Dwaj przyjaciele wstali i podali sobie rece. -Do jutra - powiedzial Gabe, po czym udal sie w strone swojego gabinetu, zeby przygotowac sie na spotkanie z Ferendellim. Kiedy jechal niewielka winda na dol, skonstatowal dwie rzeczy. Po pierwsze, jego zmysly nie byly tak wyostrzone jak u Blackthorna. Po drugie, nawet pozbawiony tego daru niemal bez cienia watpliwosci potrafil ocenic, ze Stoddard, pomimo zapewnien, albo cos przed nim ukrywa, albo wrecz go oklamuje. ROZDZIAL 44 Mamy wazne sprawy do obgadania, brachu. Dzwon o dowolnej porze dnia i nocy.A. Cos bylo nie tak. Gabe oparl liscik od. Alison o lampe na biurku, po czym jeszcze raz zatelefonowal pod jej numer domowy oraz na komorke. Cisza. Kiedy ona mogla byc w klinice? Jakie wazne sprawy do obgadania miala na mysli? "Brachu" - takie okreslenie sugerowalo, ze Alison byla rozentuzjazmowana i w dobrym humorze. Wiec dlaczego teraz Gabe nie mogl sie do niej dodzwonic? Dochodzila dwudziesta trzecia pietnascie. Za godzine i trzy kwadranse tajemnica znikniecia Jima Ferendellego oraz jego relacji z Lily Sexton miala zostac wyjasniona. Biorac pod uwage wczesniejsze wydarzenia w Stajni Lily Pad oraz mocne przeswiadczenie, ze prezydent klamie lub cos ukrywa, spokojnie mozna bylo powiedziec, ze Gabe mial za soba cholernie ciezki dzien. A teraz w dodatku Alison nie odbierala telefonow. Gdzie ona sie, u diabla, podziewala o tej porze? Jak zwykle w stresujacych momentach Gabe'owi zaczely pulsowac skronie. Kazde uderzenie serca bylo jak wybuch pocisku. Czym dalo sie usprawiedliwic fakt, ze kobieta najpierw zostawila taka notke, a potem nie odbierala ani komorki, ani telefonu domowego? To na pewno cos glupiego. Wysiadla jej bateria albo telefon sie zepsul. W Wyoming Gabe nosil przy sobie komorke, poniewaz byli do tego zobligowani wszyscy pracownicy szpitala. Jednak kompletnie nie ufal tym urzadzeniom - ani w Tyler, ani tutaj. Tak, to nie moglo byc nic innego, uspokajal sie mezczyzna. Na pewno wysiadla komorka. Gabe zacisnal zeby - w odruchu frustracji i niepokoju. Chociaz nie przypominal sobie, zeby w ogole grzebal w biurku, nagle zrozumial, ze trzyma w reku fiolke z pastylkami. Pacjenci majacy problemy z nadwaga wielokrotnie opowiadali mu o takim zjawisku - powtarzali smutna, zawsze taka sama historie o tym, jak nagle dociera do nich, ze stoja przed otwarta lodowka, choc zupelnie nie wiedza, jak sie tam znalezli. Dlaczego, u diabla, on, podobno trzezwy alkoholik, siegal po proszki za kazdym razem, kiedy zaczynalo byc ciezko? Gabe musial wreszcie pogodzic sie z tym, ze podobnie jak istnieja czynni alkoholicy, ktorzy mimo picia potrafia nie stracic pracy, a moze nawet utrzymac malzenstwo, tak on mogl funkcjonowac pomimo nieustajacej depresji, ktora nie dawala mu spokoju od lat, od czasu koszmaru w Fairhaven. Od czasu, kiedy odebral zycie kobiecie i jej nienarodzonemu dziecku. Tylko jedno Valium. Piec miligramow go uspokoi. To wcale nie tak duzo. Do cholery, przeciez sam producent robi dawki po dziesiec miligramow. Gabe po raz trzeci sprobowal zadzwonic pod oba numery. Nagral sie na poczte glosowa i automatyczna sekretarke. To tutaj, tuz obok, Alison zawiazala mu wtedy muszke. To tutaj wspiela sie na palce, pocalowala go lekko i obiecala, ze jeszcze beda mieli czas. Teraz zas zniknela, a on chcial rozwiazac kryzys kolejna dawka lekow. Ona zaslugiwala na cos wiecej. On tez. Gabe zaniosl swoja tajna kolekcje proszkow do lazienki, wysypal do sedesu i spuscil wode. *** Ciemnosc... tasma izolacyjna... i szczury...Przez jakis czas po odzyskaniu swiadomosci Alison potrafila stwierdzic wylacznie to, ze usta zaklejono jej tasma izolacyjna oraz ze taka sama tasma przytwierdzono jej nadgarstki, lokcie, kostki i kolana do jakiegos ciezkiego krzesla. Nastepnie, gdy zaczela jej wracac przytomnosc umyslu, kobieta zdala sobie sprawe z czyjejs obecnosci. Ktos przechodzil z jednej strony pomieszczenia na druga, przynajmniej dwukrotnie sie o nia ocierajac. Z czasem Alison zaczela widziec na tyle dobrze, by skape swiatlo, ktore przeswitywalo spod drzwi, pomoglo jej zapoznac sie z otoczeniem. Znajdowala sie w zagraconym pomieszczeniu - chyba jakims skladziku. Powietrze, ktore nie bez trudu wciagala przez nos, bylo chlodne i nieco zatechle. Naprzeciwko siebie widziala zarysy harfy... Nastepnie dostrzegla wieszak na kapelusze... I wreszcie, nieco z tylu, wielki transparent z napisem: "Wszystkiego najlepszego, Panie Prezydencie". Zatem Alison nadal przebywala w Bialym Domu. Byla wiezniem w magazynie, ktory znajdowal sie w suterenie, a moze nawet w jakiejs nizszej piwnicy, o ile taka w ogole istniala. Wiezil ja najbardziej zaufany ochroniarz prezydenta. Niewygodne peta i trudnosci w oddychaniu dostatecznie ja rozpraszaly, tak ze nawet pomimo obecnosci szczurow nie bala sie az tak bardzo, jak pewnie balaby sie w innej sytuacji. Wyrzucala sobie, ze nie napisala Gabe'owi nic wiecej. Powinna byla przynajmniej wspomniec, ze chodzi o Treata Griswolda. Byla zbyt ostrozna. Kobieta sprawdzila kolejno wszystkie wiezy. Zadnych szans. Nawet tasme na ustach owinieto jej szczelnie wokol glowy, a nastepnie wzmocniono z przodu czyms sztywnym, tak zeby nie zdolala jej przegryzc. W tej chwili jasne byly tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, Alison byla kompletnie bezradna. Po drugie, ciagle jeszcze zyla. Zastanawiala sie, w jaki sposob Griswold trafil na jej slad. Nie potrafila tego odgadnac. Co do jednego nie miala zas watpliwosci: jesli agent nie poczuje sie usatysfakcjonowany tym, co mu powie, i jesli nie zadowoli go jej wytlumaczenie, dlaczego wtykala nos w jego zycie osobiste, wowczas Alison bedzie miala sie okazje przekonac, jak wielki bol moze wytrzymac. Czy Griswold zaryzykuje dalsze przetrzymywanie jej tutaj, w Bialym Domu? Choc to malo prawdopodobne, zawsze moglo sie zdarzyc, ze ktos bedzie czegos stad potrzebowal. Za drzwiami palilo sie swiatlo. A to znaczylo, ze jej wiezienie wcale nie bylo odciete od swiata. Mniej wiecej godzine pozniej Alison poznala odpowiedz na swoje pytania. Drzwi otworzyly sie z cichym skrzypnieciem. Pomieszczenie zalalo swiatlo z korytarza. Treat Griswold wszedl do srodka, wlaczyl lampe - jedna, naga zarowke, ktora zwisala z sufitu - i zamknal za soba drzwi. -Pora w droge, paniusiu - wychrypial jej do ucha. - Ale najpierw dam ci cos, zebys mi sie nie porzygala w samochodzie. Nie mowiac nic wiecej, okrazyl krzeslo, wbil Alison igle gleboko w kark, po czym oproznil zawartosc strzykawki. Po chwili pomieszczenie zaczelo wirowac jak szalone. ROZDZIAL 45 W drodze powrotnej ze szpitala w Warrenton do Waszyngtonu Gabe na pol godziny zboczyl do Anacostii. Nastepnie przejechal przez Benning Street Bridge. Wedlug informacji, ktore doktor odnalazl przez Google'a, no i oczywiscie na Wikipedii, Anacostia byla niegdys popularna dzielnica zamieszkiwana przez klase srednia. W polowie lat piecdziesiatych rozpoczal sie proces, ktory spowodowal, ze z okolicy w dziewiecdziesieciu procentach "bialej" zmienila sie w dziewiecdziesiecioprocentowo "czarna". Chociaz wiele budynkow czasy swietnosci mialo juz dawno za soba, to wciaz tu i owdzie natrafialo sie na dobrze utrzymane domy i podworka o charakterystycznym stylu z przelomu dziewietnastego i dwudziestego wieku.Doktor John Torrence, czarnoskory major z zespolu medycznego Bialego Domu, wychowywal sie w Anacostii i nadal mial tam rodzine. "Bez wzgledu na kolor skory - powiedzial Gabe'owi - nikomu nie polecalbym przyzwyczajac sie do spacerow po Anacostii o polnocy. Ale gdybym kiedys absolutnie musial tam pojsc o takiej porze, tobym poszedl. Tak jak w innych tego typu okolicach sa tam gangi i jest troche cpunow, ale w wiekszosci mieszkaja tam bardzo przyzwoici ludzie". Wieczor byl pochmurny i niezwykle chlodny jak na te pore roku. Podczas wczesniejszego rekonesansu Gabe znalazl dobre miejsce do zaparkowania, bardzo blisko mostu. Teraz dotarl tam za dwadziescia pierwsza. Znajdowal sie na waskiej ulicy, ktora biegla wzdluz Anacostia Reservation, rozleglego pasa zieleni, ktory przed zaledwie kilkoma godzinami tetnil zyciem; pelen piknikowiczow, grupek grajacych w softball i futbol, dzieci puszczajacych latawce oraz osob bawiacych sie frisbee. Oswietlenie wokol parku pozostawialo wiele do zyczenia. Zapewne miedzy innymi dlatego Ferendelli wybral wlasnie to miejsce. Dziesiec minut. Gabe opuscil szybe. Na ulicy prawie nie bylo zywej duszy. Lekarz dwukrotnie uslyszal czyjes glosy, a raz zobaczyl cienie trzech, moze czterech osob - pewnie jakichs chlopcow - przemierzajacych pas zieleni. Na gorze po moscie nieustannie jezdzily samochody. Kiedy wzrok mezczyzny przywykl do panujacej ciemnosci, Gabe dostrzegl rzeke - doplyw Potomacu, od ktorego miala sie rozpoczac rewitalizacja tej czesci miasta. Jakies poltora kilometra na poludnie rzeke przecinala East Capitol Street. W kierunku zachodnim wiodla w strone Wzgorza Kapitolu, The Mall i oczywiscie Bialego Domu. Tylko poltora kilometra. Ta ironia losu wywolala u Gabe'a gorzki usmiech. W zaniedbanej okolicy mialo dojsc do spotkania, ktore moglo wplynac na losy swiata - spotkania rownie waznego jak te, ktore odbywaja sie tam, w szacownych, wiekowych gmachach. Juz niedlugo. Przez jakis czas doktora dreczyla kwestia napadu na Blackthorna. Skad zabojca mogl wiedziec, gdzie Kyle zatrzyma sie na noc? Naciskany przez psychologa Gabe poprosil Treata Griswolda, zeby jego ludzie przeszukali mieszkanie w Watergate w poszukiwaniu podsluchu. Podobno nic nie znaleziono. Dwie minuty. Park wciaz byl pusty. Gabe nie dostrzegal rowniez zadnego ruchu pod mostem. Zaczal sie zastanawiac, co zrobi, jesli Ferendelli nie przyjdzie na spotkanie. Moze powinien odwiedzic Lily Sexton w szpitalu i zaproponowac, ze nastawi jej ramie bez znieczulenia, jesli kobieta wciaz bedzie milczec. Ferendelli chyba swiadomie wybral fotografie w gabinecie, tak aby Gabe mial absolutna pewnosc, ze to wlasnie on prosi go o spotkanie. Pomimo to Singleton z przykroscia stwierdzil, ze doswiadczenie zdazylo go nauczyc, by w kwestiach zwiazanych z prezydentem nie ufal absolutnie nikomu. Mezczyzna uchylil drzwi buicka - ostroznie, tak by nie zapalila sie lampka w kabinie - i wyslizgnal sie z samochodu. Zaczynal zalowac, ze nie wzial ze soba jakiegos tepego narzedzia. Zamknal woz i ruszyl w poprzek pasa zieleni, prosto w mrok pod mostem. W miare jak sie zblizal, nasilal sie halas przejezdzajacych gora samochodow. Blyskaly swiatla reflektorow. Z lewej strony Gabe czul coraz intensywniejsza won rzeki. Juz niedlugo, pomyslal. Niedlugo bedzie po wszystkim. Sam park byl swietnie utrzymany i prawie niezasmiecony, lecz pod mostem smierdzialo moczem, zwietrzalym piwem i rzecznym mulem. Pod stopami chrzescilo potluczone szklo. Gabe wkroczyl w gesty cien przy samym krancu mostu. Nastepnie odwrocil sie w strone parku i rozpoczal oczekiwanie na mezczyzne, ktorego zastapil w Bialym Domu. Na czlowieka renesansu przez wielu uwazanego za zmarlego. -Mam bron - odezwal sie cichy, kulturalny glos za plecami Gabe'a. - Rece do gory, tak zebym je widzial. Prosze sie nie obracac. Nazwisko? -Singleton. Doktor Gabe Singleton. -Jak dostac sie z gabinetu do rezydencji? -Winda po drugiej stronie korytarza. -Nikt pana nie sledzil? -Nikogo nie widzialem, ale tez nie zachowywalem szczegolnej ostroznosci. -A szkoda. -Przepraszam. -Niech pan podejdzie do tamtej podpory. Prosze trzymac rece w gorze. Gabe zrobil to, o co prosil tamten. -Prosze sie powoli odwrocic, nie opuszczajac rak. Gabe znow wykonal polecenie. Zobaczyl przed soba wychudzonego, nieogolonego mezczyzne. Nie byl uzbrojony. Podal Singletonowi koscista reke i scisnal mu dlon z zaskakujaca sila. Wlosy mial w nieladzie i cala jego powierzchownosc sprawiala, ze wygladal na duzo wiecej niz piecdziesiat szesc lat - a taki wiek figurowal w aktach osobowych Ferendellego. Choc w mroku Gabe nie widzial zbyt wiele, mogl stwierdzic, ze mezczyzna mial ponury wyraz twarzy. Byl roztrzesiony i zdecydowanie przydalby mu sie prysznic. Jego napiecie bylo niemal namacalne. -Nie potrafie wyrazic, jak bardzo sie ciesze, ze widze pana zywego, doktorze - powiedzial Gabe. -Mamy do czynienia z kryzysem o gigantycznych rozmiarach. Przypuszczono atak na naszego prezydenta. Kazdego dnia jego zycie jest zagrozone. -Czyli te jego incydenty psychiatryczne sa... -Jesli mowiac "psychiatryczne", ma pan na mysli jakas chorobe, samoczynny defekt mozgu, to zapewniam pana, ze jego problemy absolutnie nie sa natury psychiatrycznej. -Ale... Pomimo panujacej pod mostem ciemnosci Gabe widzial blysk oczu rozmowcy. -Prezydent Stoddard nie jest szalony - powiedzial Ferendelli. - Jest zatruwany srodkiem psychoaktywnym. Inaczej: wieloma srodkami psychoaktywnymi. -Zastanawialem sie nad tym, gdy bylem swiadkiem jednego z atakow - powiedzial Gabe - wiec pobralem krew do analizy. Ale probowki zostaly skradzione z lodowki w gabinecie. -Skradzione? Wie pan, kto je wzial? -Nie. A pan? -Mam pewne przypuszczenia. -Panie doktorze... Jim, czy nic ci nie jest? Jestes chory? -Od wielu tygodni nie sypiam dluzej niz po dwie godziny na dobe. Grozi mi niebezpieczenstwo rownie wielkie jak prezydentowi. Moga mnie tak samo latwo zabic. Wystarczy... wystarczy wcisnac jeden guzik. - Ferendelli ukradkiem rozejrzal sie wokol siebie. - Jest pan pewien, ze nikt pana nie sledzil? W tym pytaniu bylo cos dziwnego, ale Gabe nie potrafil okreslic co. -Nie, nie jestem pewien - odparl. - Juz mowilem. Niech pan poslucha, mam tutaj samochod. Zawioze pana do szpitala albo... albo do mnie. -Po prostu porozmawiajmy - rzekl Ferendelli. - Niech pan ze mna porozmawia i niech mnie pan poslucha. Oni mnie otruli. Otruli mnie tak jak prezydenta. Nie zglosilem sie do wladz, bo nie wiem dokladnie, kim oni sa, a nie ucieklem, bo moj prezydent i moj kraj zasluguja na to, zebym tu zostal. -Czy pana corka jest bezpieczna? -Tak. Z tego, co wiem, nic jej nie jest. Kiedy to wszystko sie zaczelo, balem sie, ze posluza sie nia, zeby dotrzec do mnie. Dlatego kazalem jej wyjechac do przyjaciol. Jak dlugo tam pozostanie, tak dlugo nikt jej nie znajdzie. A teraz prosze, niech mnie pan poslucha. -Poslucham, ale niech sie pan sprobuje skupic. Kim oni sa? Czy jest wsrod nich Lily Sexton? To nazwisko podzialalo na Ferendellego jak cios obuchem. Przez jakis czas mezczyzna milczal. Kiedy sie wreszcie odezwal, jego glos wyraznie drzal. -Blagam, niech mi pan powie, ze pan sie nigdy nie kontaktowal z ta kobieta. -Opowiem o moich kontaktach z nia, kiedy pan skonczy mowic. Jim, prosze... Niech pan zacznie od poczatku. -Oj, niedobrze - powiedzial Ferendelli. - Bardzo niedobrze. Widzial sie pan z nia, prawda? Przebywal pan w jej towarzystwie? -Tak. Blagam, spokojnie. Niech mi pan powie, o co w tym wszystkim chodzi. Wynalazca, lekarz, artysta, mysliciel. Czlowiek renesansu, o ktorym Gabe tak wiele slyszal, byl teraz klebkiem nerwow. -Mam przyjaciela, nazywa sie Wysocki - powiedzial Ferendelli. - Zeke Wysocki. Jest chemikiem analitykiem. Ma niewielkie laboratorium na przedmiesciach Durham. To odludek, aspoleczny typ, ale za to geniusz chemiczny, a do tego cholernie dobry pokerzysta. Wlasnie tak sie poznalismy, przy prywatnej partii pokera. Lubil opowiadac o zleceniach, ktore od czasu do czasu dostawal od policji i FBI. Sprawach, z ktorymi nie potrafily sobie poradzic zwykle laboratoria. Wiec pewnego razu, kiedy badanie krwi prezydenta niczego nie wykazalo, wyslalem przy okazji jedna probke Wysockiemu. -I on cos znalazl. -I to sporo. Pobralem krew po dwoch atakach. Wysocki znalazl slady roznych halucynogenow, ale za kazdym razem innych. -Jim, mow dalej. Swietnie ci idzie. Ferendelli znowu zaczynal sie trzasc. Z kieszeni kurtki wyjal niewielka butelke wody. Rozedrgana dlonia podniosl ja do ust i pociagnal glebszy lyk. Gabe zastanawial sie, czy w butelce jest wodka, ale go o to nie zapytal. Ferendelli nie byl pijany, tylko przerazony - przerazony i kompletnie wyczerpany. -Na pewno nikt pana nie sledzil? Odkad tylko pan przyjechal, czulem, ze cos jest nie tak. Gabe zerknal na pusty pas zieleni. -Nie za bardzo wiem dlaczego, ale mozemy pojechac gdzies indziej albo po prostu porozmawiac podczas jazdy. -Chyba... chyba mozemy tu zostac. -Jim, mow dalej. Co znalazl twoj przyjaciel? Wszystko powoli zaczyna mi sie ukladac w pewna calosc. Dotrzemy do sedna. Obiecuje. I zalatwimy wam wszystko, czego wraz z prezydentem potrzebujecie, zeby wyzdrowiec. Mam w Secret Service przyjaciolke, ktorej mozemy zaufac. O ile uda nam sie ja znalezc. -Oby... -Jim, slusznie postapiles, ze sie ze mna skontaktowales. Jestes juz bezpieczny i daje ci slowo, ze nie jestes sam. A teraz prosze cie, mow dalej. -Nie jestem sam - powtorzyl Ferendelli odrobine spokojniejszy. - To dobrze brzmi. Przecznice dalej ulica nadjechala biala furgonetka ze zgaszonymi reflektorami. Na dachu wozu powoli obracala sie antena. ROZDZIAL 46 Alison wiedziala, ze zaraz poczuje bol, ale nie mogla temu zapobiec. Lezala na plecach ze wzrokiem utkwionym w duza strzykawke w dloni Treata Griswolda. Patrzyla z przerazeniem, jak mezczyzna wsuwa igle w gumowy wlot na przewodzie kroplowki.-Wiem, ze niezbyt to pani lubi, siostro Alison - powiedzial Griswold - ale naprawde musze sie dowiedziec, o co tu chodzi, a szczerze mowiac, na razie niezbyt jestem usatysfakcjonowany pani wyjasnieniami. -Ale ja juz wszystko powiedzialam - jeknela Alison. Pot sciekal jej z ramion. Slone struzki plynely po gornej wardze. - Wszystko! Przysiegam. Blagam, juz nic wiecej nie wiem. Nie rob tego, prosze. Lezala na trzeszczacym lozku polowym. Kostki i nadgarstki miala przywiazane do ramy. Cienki, niczym nieprzykryty materac cuchnal plesnia. Pomieszczenie - ktore bez watpienia sluzylo jako magazyn - oswietlala jedna naga zarowka zwisajaca z sufitu. Bylo mniej zagracone niz to w Bialym Domu. Alison zostala ubrana w jasnoniebieski kostium lekarski, zapewne wziety z kliniki. Obok lozka lezalo jej rowniutko zlozone ubranie, a na samym wierzchu - stanik i majteczki, niezbyt subtelny znak, ze jest kompletnie bezsilna. Kobieta uznala, ze niemal na pewno znajduje sie w piwnicy domu przy Beechtree Road w Richmond - domu Donalda Greenfielda. To mial byc juz trzeci zastrzyk, ktory Griswold aplikowal jej w ciagu ostatnich dwoch godzin... a moze dwoch dni. Na sama mysl, ze znow powroca bol i drgawki, zolc podniosla jej sie do gardla. Agent poinformowal ja, jak nazywa sie ten srodek, ale nigdy o nim nie slyszala. Zreszta mezczyzna wspomnial, ze specyfik wlasciwie wciaz jest w fazie eksperymentalnej. Pracuja nad nim jego znajomi z CIA. Kiedy Alison przebudzila sie z narkozy zaaplikowanej w Bialym Domu, Griswold wyrecytowal pytania, na ktore chcial uzyskac odpowiedz, po czym, nie czekajac na reakcje kobiety, wstrzyknal srodek do kroplowki. Powiedzial, ze to "cwiartka mocy". Nie uplynela minuta, gdy zaczelo sie drzenie miesni. Po chwili zlapal je skurcz - wszystkie, co do jednego. Silniejszy niz wszystkie skurcze, ktorych w zyciu doswiadczyla. Spetana Alison nie mogla przyjac zadnej pozycji, w ktorej nie dreczylyby jej drgawki. Miesnie czworoglowe stwardnialy niczym dwa okragle kamienie. Sciegna kolanowe napiely sie z rowna sila, lecz w przeciwnym kierunku. Szczegolnie niemilosierne byly skurcze miesni brzusznych. Szczeka zacisnela sie tak mocno, ze kobieta nie potrafila otworzyc ust do krzyku. Mozliwe - a nawet bardzo prawdopodobne - ze wkrotce po drugim zastrzyku Alison zemdlala z bolu. Kiedy sie obudzila, pokryta zimnym potem, czula sie tak, jakby ktos stlukl ja kijem. Teraz Griswold mial zamiar zaaplikowac srodek po raz trzeci. -Griswold... Treat, prosze cie, posluchaj. Posluchaj mnie, do cholery - jeknela z wysilkiem. - Zostalam umieszczona w Bialym Domu, bo Mark Fuller ze spraw wewnetrznych chcial sie dowiedziec, co sie moglo stac z doktorem Ferendellim. Poza tym prosil, zebym sie zorientowala, czy w pogloskach o klopotach umyslowych prezydenta jest choc troche prawdy. No i mialam zwracac uwage na wszystko, co wydawalo mi sie podejrzane. Fuller nie wspominal o zadnym konkretnym agencie Secret Service, a juz na pewno nie o tobie. Prosze, nie dawaj mi juz tego wiecej. Blagam. -Dlaczego mnie sledzilas? -Juz mowilam. Jako jedyny zrobiles cos, co wydawalo mi sie choc troche nietypowe. -Wbrew przepisom mialem przy sobie inhalator. -Wlasnie. Moze to jest niepisana zasada, ale u nas w klinice kazdy wie, ze nikomu poza nami i samym prezydentem nie wolno ruszac jego lekarstw. Pracujesz tu dostatecznie dlugo, zeby tez o tym wiedziec. Kobieta nie wspomniala o kieszonkowcu Lesterze ani o tym, ze udalo mu sie podmienic inhalatory. Gdyby Griswold sie o tym dowiedzial, a jego inhalator rzeczywiscie zawieral jakas podejrzana substancje, Alison czekalby bol, ktorego moglaby nie zniesc. Patrzyla na ogromna glowe agenta otoczona poswiata z zarowki pod sufitem, patrzyla na gruba falde na krotkiej szyi - i nienawidzila go jeszcze bardziej niz niegdys tamtych chirurgow w Los Angeles. W myslach wyrzucala sobie wlasna ostroznosc i uraz, ktory jej pozostal po dawnych przezyciach. Powinna byla powiedziec o legendarnym agencie Gabe'owi, a moze i samemu Fullerowi. Przez kilka chwil oboje milczeli. Griswold stal nieruchomo, patrzac na nia bez zadnych emocji. Alison zaswital promyk nadziei. Miala wrazenie, ze mezczyzna zastanawia sie nad jej slowami. Prosze, pomyslala. Prosze, nie rob tego. Bezskutecznie usilowala wyczytac z jego twarzy, co zamierza. Wykazala sie juz w zyciu pewna odwaga i tolerancja na bol, ale bynajmniej nie nadludzka. Prosze, blagam... nie. W koncu Griswold pokrecil swa wielka glowa i wzruszyl szerokimi ramionami. -Zupelnie tego nie rozumiem, siostro Alison, ale chocbym sie nie wiem jak staral, nie moge sie pozbyc wrazenia, ze cos przede mna ukrywasz. Podniosl do oczu przewod kroplowki i przez chwile przygladal sie gumowemu wlotowi, jakby to byl jakis cenny, delikatny kwiat. Wreszcie westchnal i szybkim ruchem wtloczyl specyfik wprost do krwiobiegu kobiety. Kiedy tylko Griswold napial kciuk na tloku strzykawki, Alison zaczela krzyczec. ROZDZIAL 47 Ketamina... psylocybina... LSD... metamfetamina... DIPT... atropina... meskalina... PCP.Znajomy chemik Jima Ferendellego znalazl w krwi prezydenta Andrew Stoddarda slady osmiu roznych srodkow halucynogennych. Osmiu! -Zeke ma w zwyczaju powtarzac, ze przeprowadzanie analizy chemicznej przypomina rozpoznanie roznicowe u pacjenta - powiedzial Ferendelli. - Jesli czegos nie szukasz, to nigdy tego nie znajdziesz. -W pelni sie z tym zgadzam - odparl Gabe. - Przypuszczenia i zalozenia a priori sa dla lekarza rownie niebezpieczne jak arogancja i brak wiedzy. -Zeke poszedl o krok dalej. Po uzyskaniu pozytywnych rezultatow postanowil poszukac odpowiedzi na pytanie, ktore samo sie nasuwalo: jakim cudem tak znikome ilosci narkotykow mogly sie znalezc w krwi prezydenta? Uznal, ze byly zbyt male, zeby wplynac na system nerwowy, chyba ze dotarly bezposrednio do tych czesci mozgu, w ktorych mogly zadzialac najskuteczniej. Dal mi kilka artykulow streszczajacych teorie, ktora, jak sie zdawalo, podsuwala najbardziej prawdopodobne wyjasnienie. -Nanotechnologia - wyszeptal Gabe poruszony tym, ze wszystko zaczyna sie ukladac w logiczna calosc. - Nie znalazlem artykulow, ale za to trafilem na pare ksiazek na ten temat, kiedy przegladalem twoje mieszkanie w poszukiwaniu jakichs informacji o tobie. Zabralem je do siebie i wzialem sie do lektury. Wciaz jestem tylko amatorem, ale wiem juz nieco wiecej niz na poczatku. Ferendelli po raz pierwszy sie usmiechnal. Poklepal Gabe'a z aprobata po ramieniu. -Daje glowe, ze swietny z ciebie lekarz - powiedzial. -A ja jestem pewien, ze z ciebie rowniez. Skontaktowales sie z Lily Sexton, zeby dowiedziec sie czegos o nanotechnologii, prawda? Tym razem nazwisko kobiety nie wywolalo juz tak nerwowej reakcji jak poprzednio. -Z moich lektur - rzekl Ferendelli - wynikalo, ze wykorzystywanie nanobotow o rozmiarach molekularnych w celu dostarczania lekarstw bezposrednio do ognisk nowotworu lub okreslonych miejsc w organizmie wciaz pozostaje w sferze projektow oraz marzen futurystow. Spotkalem sie z Lily, zeby sprawdzic, czy wie nieco wiecej na temat obecnego stanu zaawansowania badan w tej dziedzinie. Poza tym szukalem jakiegos rozsadnego wyjasnienia nastepujacej kwestii: jesli prezydentowi podawano sladowe ilosci srodkow halucynogennych, to w jaki sposob sie to odbywalo? Jak narkotyki mogly dotrzec do tych obszarow w mozgu, gdzie ich dzialanie byloby najsilniejsze? I co najwazniejsze, a zarazem najbardziej przerazajace: jak to mozliwe, ze wyzwalano ich dzialanie na komende? To nie przyszlosc! - chcial zawolac Gabe, przypominajac sobie pozbawione cial mozgi w szklanych cylindrach doktora Rosenberga oraz immunofluorescencyjny osad na fotografiach. To terazniejszosc! To mozliwe juz dzis! Najpierw jednak Singleton musial sie dowiedziec, w jaki sposob jego poprzednik oraz Drew znalezli sie w takim niebezpieczenstwie. Gabe nie mial najmniejszych watpliwosci, ze Jim Ferendelli jest bohaterem. W zadziwiajaco krotkim czasie zebral ogromna ilosc informacji, a wszystko po to, by ratowac prezydenture swego pacjenta i wieloletniego przyjaciela. To jednak sprawilo, ze zycie lekarza znalazlo sie w niebezpieczenstwie. W tym momencie Jim powinien stac na zlotym piedestale, przed Kongresem i calym narodem amerykanskim, oczekujac najwyzszych laurow, jakie ten kraj moze przyznac - a nie kryc sie w cieniu, w smrodzie, posrod potluczonych butelek po piwie, wychudzony, rozczochrany i zalekniony. -Jim, powiedz mi, co sie stalo - poprosil miekko Gabe. Przed oczami mial wykonany z wielkim uczuciem portret, ktory znalazl w biurku mezczyzny. - Jak to bylo z Lily Sexton? -Kiedy sie z nia skontaktowalem, zeby porozmawiac o nanotechnologii, ona zaprosila mnie do swoich stajni na przejazdzke. Odwiedzilem ja kilkakrotnie. Nie bylo latwo, bo musialem mowic ogolnikami i w zaden sposob nie wspominac o prezydencie. Jednak przypuszczalem, ze i tak sie domyslila. W koncu poza nim i jego rodzina nie mam innych pacjentow. W ciagu ostatnich miesiecy nasilaly sie pogloski o klopotach ze zdrowiem psychicznym Drew, a Lily to bardzo spostrzegawcza osoba. -Z tym sie musze zgodzic - odrzekl Gabe. -Nie powiedziala mi na temat nanotechnologii zbyt wielu rzeczy, ktorych bym wczesniej nie wiedzial. Dziedzina rozwija sie w zawrotnym tempie, a bogacze zaczynaja spekulowac i wydawac niewyobrazalne kwoty na nowe szanse. Jednak wciaz wiecej w tym teorii i potencjalu niz realnych rozwiazan. Lily umozliwila mi wizyte w osrodku badawczo-produkcyjnym w New Jersey. Porozmawialem z kilkoma naukowcami, a nawet dwoma powaznymi inwestorami. -W osrodku produkcyjnym? -Tak, to firma, ktora produkuje nanorurki o roznej dlugosci i srednicy oraz fulereny w kilku rozmiarach. Wsrod fabryk i laboratoriow na calym swiecie rosnie obecnie popyt na te nanoczasteczki. Ci ludzie z New Jersey sprzedaja to wszystko na wage jak banany. -Swietnie ci idzie, Jim. Mow dalej. Ferendelli wychynal z cienia i ukradkiem rozejrzal sie po okolicy. -Oni mnie moga zabic. - Glos mezczyzny znow przybral piskliwy ton. - Wystarczy, ze nacisna przycisk. Moga mnie zabic, kiedy tylko zechca. I prezydenta tez. Kiedy tylko zechca, beda go mogli zabic. Ot tak. Gabe ujal Ferendellego pod ramie i ostroznie wprowadzil z powrotem w cien. -Kim oni sa? - zapytal. -Mam pewne teorie, ale nic poza tym. Ja... dalej odwiedzalem Lily w jej posiadlosci. W Waszyngtonie nigdy sie nie spotkalismy. Zawsze tylko w Lily Pad. Gabe wiedzial, co za chwile uslyszy. -Zakochales sie w niej, prawda? - spytal. -Tak mi glupio. -Nonsens. Nie wiem, czy kiedykolwiek spotkalem ciekawsza i bardziej atrakcyjna kobiete. -Do niczego miedzy nami nie doszlo... to znaczy jesli chodzi o seks. Wciaz zapraszala mnie na przejazdzki, ale za kazdym razem, kiedy probowalem przejsc w naszym zwiazku do nastepnej fazy, sugerowala, ze zanim bedzie sie mogla powaznie zaangazowac, najpierw musi sie wyplatac z innego romansu. Tymczasem ja kontynuowalem badania, rozmawialem z ekspertami i potajemnie analizowalem probki krwi Drew. Nie chcialem uwierzyc w to, ze moj zwiazek z Lily nie ma przyszlosci, a ona nadal proponowala spotkania. Teraz wiem, ze to ona wyciagala ode mnie informacje, a nie na odwrot. -Przykro mi, Jim- powiedzial Gabe. - Bardzo mi przykro. -Bylem glupcem, ze wczesniej nie dostrzeglem prawdy. Moja etyke i zdolnosc osadu zaburzylo uczucie, ktorym ja darzylem. Odkad odeszla moja zona, bylem taki samotny... Ja... Gabe polozyl dlon na ramieniu mezczyzny. -Spokojnie, Jim. Dzialales w interesie swojego pacjenta. Nikt nie moglby cie za to winic. -W koncu, zeby ja do siebie przekonac, postanowilem podzielic sie z nia cala moja wiedza. Przeciez byla przyjaciolka Drew, a on mial zamiar powierzyc jej stanowisko w rzadzie. Wobec tego wyjawilem jej, czego sie dowiedzialem, jaka mialem teorie i co zamierzalem zrobic w tej sprawie. Ferendelli znow podszedl do granicy cienia i spojrzal na widok, ktory kiedys sfotografowal z taka wrazliwoscia. Park byl pusty, a rzeka spokojna, co silnie kontrastowalo z szumem pojazdow na moscie i drganiami, jakie one wywolywaly. Czujac, ze laczaca ich wiez sie zaciesnia, Gabe zrobil kilka krokow do przodu i zblizyl sie do swego poprzednika. Stali ramie w ramie - dwie sylwetki oswietlane przez reflektory przejezdzajacych samochodow. -Jak zareagowala? - spytal Gabe. Ferendelli zwrocil ku niemu twarz. W jego oczach malowaly sie strach i zal. -Stwierdzila, ze nie zrobie nic z tego, co zaplanowalem. I ze postapie dokladnie tak, jak ona mi kaze. Nic mniej i nic wiecej. Powiedziala, ze to bylo w herbacie, ktora mnie czestowala, zanim wyjezdzalismy na szlak. A teraz bylo we mnie, ukryte w moim mozgu. Gabe zdretwial. Herbata! Lily taka byla dumna z tej swojej herbaty. Tak sie cieszyla, kiedy poprosil o druga filizanke. -Jakie "to"? - zapytal, choc slowa przychodzily mu z trudem. -Fulereny. Puste nanokule wypelnione narkotykami. Powiedziala, ze do herbaty dodawala dokladnie taka dawke srodkow odurzajacych, zebym sie rozluznil, zeby mi zasmakowala i zebym prosil o jeszcze. -O Boze - wymamrotal Gabe. -Wlasnie w ten sposob wprowadzila fulereny do mojego organizmu. Nie wiem, jak jej sie to udalo w przypadku Drew ani w jaki sposob fulereny z mikrodawkami narkotykow trafiaja dokladnie tam, gdzie moga wyrzadzic najwieksze szkody. -Obawiam sie, ze ja wiem - odparl Gabe. W tym momencie nie chcial tracic czasu na opowiesc o swym doswiadczeniu z naukowcami w laboratorium nanotechnologicznym Lily. - Fulereny powleczono antycialami zakodowanymi konkretnie do neuroprotein czy neurotransmiterow, na przyklad tych we wzgorzu, zwojach podstawy mozgu albo jadrze ogoniastym. Moze rowniez w innych obszarach mozgu. Fulereny podrozuja w krwiobiegu, dopoki nie natrafia na konkretne rodzaje protein. Wtedy przyczepiaja sie do nich i pozostaja w tym stanie, az okreslony sygnal nie spowoduje rozerwania wiazan chemicznych zapewniajacych fulerenom utrzymanie idealnie kulistego ksztaltu, a w konsekwencji nie uwolni zawartosci. -Ale potrzeba jeszcze wielu lat, zeby biotechnologia osiagnela tak zaawansowany poziom - powiedzial Ferendelli. -Nie potrzeba. Uwierz mi. Posluchaj, Jim, czy nie domyslasz sie, jakim sygnalem otwierane sa fulereny? -Dzwiekowym. Oni maja jakis nadajnik, ktory najwyrazniej emituje dzwiek o okreslonej czestotliwosci. Mozliwe, ze urzadzenie wytwarza dzwieki o roznej czestotliwosci dla poszczegolnych narkotykow. Lily mowila, ze srodki chemiczne, ktore stopniowo umieszczano w moim pniu mozgowym oraz w pniu mozgowym prezydenta, moga wstrzymac prace serca lub oddychanie albo i jedno, i drugie. Wystarczy wcisnac przycisk nadajnika. Zupelnie jakby chodzilo o otwarcie drzwi garazu albo... albo przelaczenie kanalu w telewizorze. Ona mi nawet pokazala jeden taki nadajnik. Potem powiedziala, ze jesli bede pilnowal swojego nosa, to nikomu nie stanie sie krzywda, a juz na pewno nie prezydentowi. -Ale ty na to nie poszedles. -Kiedy zrozumialem jej zamiary, nie potrafilem uwierzyc, ze prezydent bedzie bezpieczny. Wiec ucieklem. Ja wiem, co zrobila Lily. Sadzilem, ze ona i jej ludzie nie moga skrzywdzic prezydenta, dopoki mnie nie maja i dopoki nikomu o niej nie powiedzialem. -Czego od ciebie zadala? -Dokladnie nie wiem, ale z tego, co powiedziala, wynikalo, ze wczesniej czy pozniej beda chcieli, zebym wprowadzil w zycie zapis dwudziestej piatej poprawki i rozpoczal procedure usuniecia Drew z urzedu z powodu choroby psychicznej. -O rany. Ale dlaczego? Myslisz, ze stoi za tym Bradford Dunleavy? -Przypuszczam, ze to mozliwe. -A Tom Cooper? -Nie wiem. Wydaje sie szczery, a poza tym caly czas byl lojalnym wiceprezydentem, ale wiem rowniez, ze to bardzo ambitny czlowiek, a tutaj przeciez chodzi o prezydenture Stanow Zjednoczonych. -Bardzo swojski, ale bardzo inteligentny. Pare dni temu przyszedl do mojego gabinetu i wypytywal o stan zdrowia Drew. -Powiedziales mu cos? -Nie, oczywiscie ze nie. Dlaczego zostales w Waszyngtonie? -Czekalem. -Na co? -Na ciebie. Na to spotkanie. Ja nikomu nie ufam. To znaczy nikomu poza toba. -Moglbys wytlumaczyc? -W to wszystko jest zamieszany ktos z bezposredniego otoczenia prezydenta. Ktos naprawde bliski. Blizszy niz Lily. Nie mam powodow przypuszczac, ze Drew pijal z nia herbate, a juz na pewno nie tak czesto, zeby dalo sie tym wytlumaczyc wszystkie ataki. Wedlug Lily te srodki dostarczano do mozgu stopniowo, w wielu dawkach. To oznacza, ze ktos musial aplikowac prezydentowi fulereny z ladunkami narkotykow, a takze wyzwalac ich dzialanie. Do tego jest potrzebny nadajnik. Gabe nie mogl sie przemoc, by powiedziec Ferendellemu, ze najprawdopodobniej, podobnie jak prezydent oraz jego poprzedni lekarz, takze on sam byl teraz chodzaca bomba zegarowa - przynajmniej w stopniu, jaki moglo zapewnic kilka filizanek herbaty wypitej u Lily. -Jakie osoby masz na mysli? Kto mialby mozliwosc to zrobic? - spytal. -Lista osob jest bardzo dluga. Zona i dzieci prezydenta, mniej wiecej dwudziestopiecioosobowa ekipa kuchenna, szef sztabu i ludzie z jego biura, sekretarz sztabu i ludzie z jej biura, czlonkowie gabinetu, biuro wojskowe. -Czyli moj kolega Ellis Wright. -Ach tak, admiral - powiedzial Ferendelli. - Mam nadzieje, ze jestes z nim w lepszych stosunkach niz ja. -Gdzie tam - odparl Gabe. - Najwyrazniej nie potrafi zniesc nikogo, nad kim nie ma wladzy. Twoja lista robi sie dluga. -Ja dopiero zaczynam. W osrodku medycznym pracuje mniej wiecej trzydziesci osob. Pomysl jeszcze o dziesiatkach pokojowek i reszcie sluzacych. Ludziach, ktorzy poruszaja sie po Bialym Domu praktycznie niezauwazeni. -Tak jak Secret Service. -Wlasnie. Nie wiem, ilu dokladnie jest agentow, ale przypuszczam, ze w roznych momentach do prezydenta ma dostep kilkuset. -Iz tych wszystkich osob wystarczy tylko jedna. -Wystarczy tylko jedna - powtorzyl Ferendelli ze smutkiem w glosie. - I sadze, ze musi sie znajdowac bardzo blisko niego, zeby nadajnik zadzialal. -Czemu tak myslisz? -Goni mnie pewien czlowiek, profesjonalny zabojca. Gabe'a przeszedl dreszcz. -Skad wiesz, ze to zawodowiec? -Uzywa tlumika. Jakis tydzien, moze poltora temu wpadlem do mojego mieszkania w Georgetown po dokumenty. Bylem tam niecale dwadziescia minut, kiedy uslyszalem, ze otwiera kluczami drzwi frontowe. Pewnie Lily je dorobila. Udalo mi sie uciec przez piwnice i wyjsc nad Potomac, gdzie schowalem sie nad brzegiem. Pozniej, kilka dni temu, pojawil sie w wiosce bezdomnych, gdzie postanowilem sie ukryc do czasu, az wy mysle, jak sie z toba skontaktowac. Zabil jednego z kloszardow. Strzelil mu prosto w twarz, ot tak po prostu. Znowu udalo mi sie uciec, zanim mnie znalazl. Potem tam wrocilem. Chlopcy powiedzieli, ze uzyl nadajnika. Nie moglem byc wtedy dalej niz piecdziesiat, moze siedemdziesiat piec metrow i nic sie nie stalo. -Piecdziesiat metrow - powtorzyl Gabe, ktorego zaczynalo ogarniac zle przeczucie. - Jim, czy potrafisz mi cos jeszcze powiedziec o tym mezczyznie? Cokolwiek. -Widzialem go tylko w tunelu. W domu nie. Bylo raczej ciemno. Ale wiem jedno: on jest z Poludnia. Nie mam watpliwosci. Mial silny akcent. Z Georgii, a moze z Alabamy. Nie jestem w tym zbyt dobry. Niedobrze. Na Ferendellego i Blackthorna polowal ten sam czlowiek. Gabe instynktownie powiodl wzrokiem od rzeki poprzez pas zieleni az do ulicy i z powrotem. W tym samym momencie gdzies z dala, z tylu dobiegl cichy, niemal nieslyszalny chrzest szkla. Urzadzenie naprowadzajace! - pomyslal nagle Gabe. Zabojca musial przymocowac cos takiego do jego samochodu. -Jim - odezwal sie nerwowym szeptem - on tu jest. Gdzies za nami. Przygotuj sie do biegu. Moj samochod jest tam na lewo, pod latarnia. -Ale... Gabe nie mogl juz dluzej czekac. Zlapal Ferendellego za ramie i pociagnal go za soba. -Tam sa! - uslyszeli za plecami glos mezczyzny o poludniowym akcencie. - O tam! ROZDZIAL 48 -Tam sa! O tam!Jest ich co najmniej dwoch, pomyslal Gabe, w biegu ciagnac za soba Ferendellego przez pas zieleni Anacostia River Basin. Urzadzenie naprowadzajace w samochodzie! Tak jest. To by wyjasnialo, w jaki sposob zabojca znalazl hotel Blackthorna. Jesli zas mezczyzna na szlaku w poblizu posiadlosci Lily nie sledzil Gabe'a az do Flint Hill, mogl go bez trudu namierzyc za pomoca GPS-u. Lekarz nie przestawal myslec o tym, jakiego narobil balaganu, nie zachowujac wiekszej czujnosci. Chociaz Ferendelli byl od niego tylko o pare lat starszy, te kilka tygodni, ktore spedzil w ukryciu, doszczetnie go wycienczyly. Reagowal z opoznieniem i juz po kilku krokach zaczal ciezko dyszec. -Widze ich! - zawolal gdzies za ich plecami mezczyzna z poludniowym akcentem. - Biegna przez park w twoja strone. "W twoja strone"! Gabe spojrzal przed siebie, w strone buicka. Zza samochodu wyszedl jakis mezczyzna z pistoletem w reku - albo moze, pomyslal nagle Singleton, to ultradzwiekowy nadajnik, o ktorym wspomnial Ferendelli. Nadajnik, za pomoca ktorego mozna bylo odebrac zycie im obu. Zerknal za siebie przez ramie. Z cienia pod mostem wlasnie wylanial sie profesjonalny zabojca, o ktorym opowiadal Ferendelli. On takze trzymal cos w dloni. -O Boze - wymamrotal Gabe. - Tedy, w strone rzeki. To nasza jedyna szansa. -Nie moge. -Daj spokoj, mozesz! Musisz! Ferendelli slanial sie juz na nogach. Wisial Gabe'owi na ramieniu i chwial sie to w prawo, to w lewo. Singleton zaryzykowal kolejny rzut oka wstecz. Tamci byli coraz blizej. Mezczyzna czul, ze slabnie i zaczela go ogarniac panika. Dreczyla go dokuczliwa kolka w prawym boku, a kazdy oddech rozrywal mu pluca. -Uciekaj! - wysapal Ferendelli. - Ja... juz... nie moge. -Daj spokoj, Jim. Do jasnej cholery, rusz sie! Do rzeki mieli jeszcze jakies piecdziesiat metrow. Ale co potem? Co zrobia, jesli uda im sie tam dobiec? Gabe znow obejrzal sie za siebie. Tamtych mezczyzn wciaz jeszcze dzielila od nich znaczna odleglosc, ale ten, ktory biegl od strony mostu, ten profesjonalista, zblizal sie z duza predkoscia. Jesli w reku mial pistolet, juz teraz powinni byc w zasiegu strzalu. Mimo to napastnik nie strzelal. Albo dostali zakaz zwracania na siebie uwagi, albo mieli pojmac Singletona i Ferendellego zywych. Oczywiscie istniala jeszcze jedna mozliwosc. Jesli nadajniki mialy zasieg rzedu trzydziestu metrow, tamci juz wkrotce beda mogli ich uzyc. Ferendelli potknal sie, probowal zlapac rownowage, ale zaraz upadl na jedno kolano skrajnie wyczerpany. Pod wplywem adrenaliny Gabe chwycil go za drugie ramie i bezceremonialnie podciagnal do pionu. Biegli niezdarnie, ich ruchy byly nieskoordynowane, lecz mimo to zblizali sie do rzeki. Nagle Ferendelli zlapal sie za skronie, zawyl i runal twarza na ziemie. Z jego gardla dobiegal przerazajacy charkot. Gabe przypadl do niego i sprawdzil mu puls na tetnicy szyjnej. Byl tak slaby, ze praktycznie niewyczuwalny. Ferendelli wciaz oddychal, ale nieefektywnie. W kazdej innej sytuacji Gabe natychmiast rozpoczalby reanimacje. Jednak teraz na podjecie decyzji mial tylko sekunde, moze dwie. Zabojca, ktory zblizal sie od strony mostu - i ktory juz dwa razy o malo nie zabil Ferendellego - przystanal dwadziescia metrow od nich. Mierzyl w ich kierunku czyms, co na pewno nie bylo pistoletem. Po chwili opuscil reke. Pomimo mroku Gabe mogl przysiac, ze mezczyzna sie usmiecha. -Przestan, sukinsynu! - wrzasnal lekarz. - Przestan natychmiast! Nie musial przestawac. Smiercionosna bron, ktora bez watpienia byla nadajnikiem, juz spelnila swoje zadanie. Ferendelli lezal twarza w trawie. Szarpaly nim konwulsje. Jego zanikajace, agonalne oddechy szybko staly sie kompletnie nieefektywne. Na tetnicy szyjnej mezczyzny Gabe nie czul juz tetna. Swiadom, ze za chwile sam moze zginac, przesunal sie kilka metrow na czworakach, a potem zerwal na nogi. Po lewej stronie widzial drugiego z napastnikow, lysego jak kolano, ktory nadal pedzil w jego kierunku od strony samochodu. Wygladal na wyzszego i lepiej zbudowanego niz jego towarzysz. -No dalej - krzyknal. - Naciskaj! Zabojca znow podniosl nadajnik. Gabe zerwal sie i na wpol skulony popedzil w strone rzeki. Biegl zygzakiem, jak w dawnych czasach, kiedy byl futbolista. -Nacisnales? - uslyszal za soba glos mezczyzny. -Tak! - odkrzyknal ten z poludniowym akcentem. - Moze sie musi naladowac albo... albo moze on juz jest poza zasiegiem. -Nie sadze. W tej samej chwili Gabe poczul dziwny, nawet dosc przyjemny zapach, ktory dochodzil jakby z glebi nosa. Odpowiadal on rowniez smakowi, ktory mezczyzna czul na jezyku. Cialo wydawalo sie teraz lzejsze i szybciej reagowalo na bodzce. Gabe prul naprzod z opuszczona glowa, slalomem, kiedy tylko zdolal sobie przypomniec, ze to konieczne. Glosy mezczyzn wydawaly sie odlegle... znieksztalcone i niewyrazne. Na wprost lekarz widzial swiatla po drugiej stronie rzeki - rozmyte i rozedrgane. Gabe byl biegaczem, olimpijczykiem, pedzil szybciej, niz to sie w ogole wydawalo mozliwe. Jego stopy ledwie dotykaly ziemi. Przerazenie wywolane mordem na Ferendellim, jego wlasny strach o zycie - to wszystko niemal calkowicie poszlo w zapomnienie. Ogarniala go euforia, ktora rosla z sekundy na sekunde. Nagle ciemna noc wybuchla feeria barw. Smugi czerwone i zlote, pomaranczowe, zielone i biale przeciely niebo i eksplodowaly nad rzeka niczym fajerwerki. Nad tafla wody frunely swietlne wiatraki. Towarzyszyl im takze dzwiek. Umilkly juz glosy i teraz mezczyzna slyszal jedynie swoj oddech, rowny, gleboki... Wdech... wydech... wdech... wydech. Gabe frunal - stapal w powietrzu. Niepokonany. Byl Herkulesem... Batmanem... Indiana Jonesem. Brnal przez ciemna, zimna wode, potem zanurkowal glowa w dol. Chociaz mocno zamknal oczy, barwy wciaz lsnily, rozlewaly sie po powiekach i rozgrzewaly je. Woda splywala mu do gardla i wypelniala dusze. Woda byla jego domem. Przemieszczal sie w niej bez trudu, wciagal ja nosem i wypluwal ustami. Byl ryba... rekinem... Aquamanem. Byl niesmiertelny. Byl bogiem. ROZDZIAL 49 -Prosze pana... Hej, prosze pana!Czyjs glos irytowal, penetrowal pustke, przebijal sie do swiadomosci Gabe'a, az wreszcie mezczyzna byl zmuszony zareagowac. -Prosze pana, pan sie obudzi. Nic panu nie jest? Czy pan jest pijany? Czy chce pan, zeby moja mama zadzwonila po karetke? Gabe jeknal i przewrocil sie na plecy. Powieki mial jak z olowiu. Zamrugal oczami. Wreszcie zaczynal widziec wyraznie. Najpierw zobaczyl szaroniebieskie, wczesnoporanne niebo. Zaraz potem - zatroskana twarz mlodego murzynskiego chlopca, ktory kleczal obok. Kawalek po kawalku, fragmenty koszmarnego spotkania z Ferendellim ukladaly sie w spojna calosc. -Gdzie... gdzie ja jestem? Chlopiec, moze dziesiecioletni, mial pelna wyrazu twarz o duzych, ciemnych oczach. Byl ubrany w cienka, granatowa wiatrowke oraz czapke Redskinsow przekrzywiona o czterdziesci piec stopni. -Lezy pan pod plotem na pustej posesji na koncu mojej ulicy. Gabe oparl sie na lokciu, po czym zaczal analizowac sytuacje. Ubranie mial przemoczone, brakowalo mu butow, podobnie zreszta jak radia, komorki i portfela. Posesja, ktora chlopiec okreslil jako pusta, nie zaslugiwala na takie miano. Przypominala raczej scenka typu "przed robotami" z reklamowki prac rekultywacyjnych. Wokol pelno bylo smieci, zlomu i odpadkow. Nieco dalej zaczynal sie rzad sypiacych sie dwupietrowych domow. W polowie drogi Gabe zobaczyl szczura wielkosci wiewiorki, ktory przemykal z kryjowki do kryjowki. Mezczyzna usiadl. Krecilo mu sie w glowie. Mdlilo go, a w ustach czul paskudny smak ziemi. Cisnienie w galkach ocznych bylo nieznosne. -Czy to jest Anacostia? -No jasne ze Anacostia - odparl chlopiec. - A co pan myslal? Raju, przez chwile to mi sie wydawalo, ze pan nie zyje. Chodze sobie tedy na skroty, jak roznosze gazety. Rozne rzeczy juz widzialem o tej porze, ale jeszcze nigdy martwego bialasa pod plotem. -Nie jestem martwy. -Teraz to nie. Ale skad ja to mialem wiedziec? Gabe przetarl oczy. Czul piach pod powiekami. -Jak sie nazywasz? -Louis. A pan? -Gabe. Louis, mozesz mi powiedziec, ktora godzina? -Kolo piatej. Chyba troche po. Ale wie pan co, mnie nie wolno rozmawiac z obcymi. Pan jest pijany czy jak? -Dobre pytanie - odparl Gabe. - Sadze, ze odpowiedz brzmi wlasnie: "czy jak". Westchnal zalosnie. Stopniowo przypominal sobie kolejne szczegoly ataku pod Benning Street Bridge. Jim Ferendelli niemal na pewno zostal zamordowany. Zamordowany dokladnie w ten sam sposob, w jaki zostanie zabity prezydent, jesli tak postanowi osoba dysponujaca nadajnikiem. Zamordowany przez Lily Sexton i jej dwoch zbirow, ktorzy nigdy by ich nie znalezli, gdyby doktor Gabe Singleton byl bardziej ostrozny i zadal sobie troche trudu, zeby wyjasnic pewne wydarzenie, ktore wrecz wymagalo wyjasnienia - napad na Kyle'a Blackthorna. Teraz pojawilo sie jednak inne pytanie: dlaczego Gabe rowniez nie zostal zabity? Z tego, co pamietal, wsciekla psychodeliczna reakcja na uaktywnienie chemicznej bomby zegarowej w jego mozgu byla inna niz w przypadku Ferendellego. Prawdopodobnie bardziej przypominala objawy, ktorych doswiadczal Drew. Byc moze przyczyna bylo to, ze zarowno prezydent, jak i Ferendelli otrzymywali dawki fulerenow naladowanych narkotykami wielokrotnie, Gabe zas zostal nimi nafaszerowany tylko raz, podczas jednej wizyty u Lily. Mezczyzna bral rowniez pod uwage inne wyjasnienia: moze srodki chemiczne wystepowaly w wiekszym stezeniu, moze byly bardziej roznorodne, moze obrano za cel inne obszary mozgu, fulereny i nadajniki skonstruowano w tak zlozony sposob, ze odmienne czestotliwosci wyzwalaly rozne narkotyki. Niech ich szlag! Gabe usilowal wstac, ale nagly przyplyw mdlosci i zawrotow glowy sprawil, ze mezczyzna znowu runal w piach. Podniosl sie na kolana i niespodziewanie zwymiotowal - mieszanka wody z rzeki, zolci i niestrawionego jedzenia. Z miny Louisa mozna bylo wywnioskowac, ze widzial juz gorsze rzeczy. -Wie pan, to jest paskudne - stwierdzil rzeczowo chlopak. - Moj wujek Robbie ciagle wymiotuje. Mama mowi, ze to od picia. -Mozesz mi powiedziec, jak daleko jestesmy od rzeki? -Ze trzy ulice. -A od twojego domu? -Moj dom jest tam, na koncu ulicy. -Zabralbys mnie do siebie? -Mama by mnie zabila, jakbym przyprowadzil do domu obcego, a do tego menela. A w ogole to jeszcze nie skonczylem chodzic z gazetami. I tak mam malo klientow. -Masz racje. Idz skonczyc runde. Mnie nic nie jest. Jesli wciaz tutaj bede, kiedy wrocisz, to pogadamy. Maly odszedl pare krokow, ale po chwili zawrocil. -Dobra, niech tam. I tak nie mam szkoly. A moj kolega Omar zaczyna runde dopiero o siodmej. Louis pomogl Gabe'owi sie podniesc, uwazajac przy tym, zeby nie wdepnac w niewielka kaluze wymiocin. Mezczyzna zlapal sie ogrodzenia, a kiedy wreszcie mogl isc, Louis wzial go pod reke, przyjmujac na siebie czesc jego ciezaru. W ten sposob ruszyli w kierunku domu. -Mama chyba jest jeszcze w lozku - szepnal Louis, kiedy na palcach przekraczali prog skromnego, obitego deskami szalunkowymi blizniaka. Budynek mial ziemne podworko oraz pomalowana na szaro elewacje, z ktorej odchodzila farba. -Postaram sie jej nie obudzic - odparl cicho mezczyzna. Louis zaprowadzil go do niewielkiej, schludnie utrzymanej kuchni. Posrodku byl stol z blatem z laminatu, a na oknach wisialy perkalowe zaslony. -Potrzebna mi umywalka, zebym obmyl rece i twarz. A potem musze chwile pomyslec - powiedzial Gabe. -O czym? -O tym, jak sie skontaktowac z moim szefem. -To pan ma szefa? -W pewnym sensie. Mezczyzna stracil wszystkie dokumenty, nie pamietal zadnych numerow telefonow. W tej sytuacji nawiazanie kontaktu z prezydentem Stanow Zjednoczonych moglo przedstawiac pewne trudnosci. Jesli chodzilo o pieniadze na taksowke, to mozliwe, ze daloby sie zawrzec z Louisem jakis uklad, jednak chlopak troche by Gabe'a zawiodl, jesli zgodzilby sie rozstac z zarobkiem - chocby nawet umowa brzmiala bardzo obiecujaco. Zreszta nawet gdyby Gabe dotarl do Bialego Domu w tym stanie, brudny i przemoczony, mogl co najwyzej podejsc do jednego z umundurowanych agentow Secret Service w ktoryms z punktow kontrolnych i blagac, zeby go wpuszczono. Gabe chwycil sluchawke telefonu wiszacego na scianie i wybral numer informacji. Zamierzal jak najszybciej zwrocic z nawiazka koszt tej rozmowy. -Prosze podac miasto i stan - odezwal sie glos elektronicznego operatora. -Waszyngton, Dystrykt Kolumbii. -Prosze podac nazwe zadanej instytucji lub powiedziec "miejsce zamieszkania". -Bialy Dom. Gabe widzial, jak Louisowi oczy robia sie okragle ze zdziwienia. Tymczasem przelaczono go do kolejnego automatycznego operatora. Dostepne menu skladalo sie z szesciu mozliwych operacji, ale zadna z nich nie byla rozmowa z jakimkolwiek czlowiekiem z krwi i kosci, nie wspominajac juz o prezydencie. -Co tu sie dzieje? Gabe obrocil sie zaskoczony. W drzwiach korytarza stala matka Louisa, boso, w cienkim, znoszonym szlafroku. Rece zalozyla na piersiach i patrzyla na niego groznie. Byla tega, czarnoskora kobieta, ktora gdy sie usmiechala, musiala wygladac dosc ujmujaco. Jednak teraz zdecydowanie daleko jej bylo do smiechu. -Ten pan dzwoni do swojego szefa w Bialym Domu - zawolal podniecony Louis. - W Bialym Domu! -I co, dodzwonil sie pan do niego, panie... -Singleton - powiedzial Gabe, usmiechajac sie z zazenowaniem. - Doktor Gabe Singleton. Kobieta uslyszala juz wystarczajaco duzo. Wbila wzrok w syna. -Louis, jest piata trzydziesci rano, a ty jeszcze nie skonczyles rundy z gazetami. A w ogole to ile razy ja ci mowilam... -Zebym nie rozmawial z obcymi. Wiem, wiem. Ale on lezal pod plotem na tej pustej posesji... i ja myslalem, ze jest martwy, a przynajmniej pijany. A on nie jest ani martwy, ani pijany. Po prostu wymiotuje i potrzebuje naszej pomocy, zeby porozmawiac z szefem. -W Bialym Domu. Gabe widzial, jak kobieta lagodnieje. Na pewno nie potrafila sie dlugo gniewac na syna. -W Bialym Domu - potwierdzil lekarz. - Pozwoli mi pani wyjasnic? Kobieta przygladala mu sie przez chwile. Nastepnie bez slowa odwrocila sie i ruszyla przed siebie korytarzem. Po chwili wrocila, niosac w reku spodnie od dresu, recznik i czarna koszulke z dlugim rekawem. -To sa rzeczy Shauna, brata Louisa - powiedziala. - Pracuje na nocnej zmianie w sklepie przy ukladaniu towaru, a jesienia wyjezdza do szkoly. Powinny na pana pasowac, chociaz Shaun jest wyzszy. Niestety, nie mamy zadnych zapasowych butow. Moze sie pan przebrac w lazience na koncu korytarza. Swoje rzeczy prosze wlozyc do tej reklamowki. Jak pan skonczy, to sobie porozmawiamy o tym, kim pan wlasciwie jest i jak mozemy panu pomoc. Gdy Gabe znalazl sie w lazience, podszedl do umywalki i przejrzal sie w lustrze. Natychmiast zmienil zdanie i wybral prysznic. Koniecznie musial sie porozumiec z Drew. Wydawalo mu sie oczywiste, ze Lily Sexton lub jakis jej wspolpracownik zamierzali - za pomoca technik naukowych, nad ktorymi Drew chcial roztoczyc scisla kontrole rzadu - zabic prezydenta, a przynajmniej zrujnowac jego kariere. Ironia losu. Czy smierc Ferendellego i ucieczka Gabe'a wplyna na zmiane planu dzialania tych ludzi? Jesli tak, Drew mogl sie znajdowac w bezposrednim niebezpieczenstwie, i to zapewne ze strony kogos ze swego otoczenia. Z kolei Gabe, z ktorym Ferendelli przed smiercia zdazyl sie podzielic swa wiedza, stanowil dla zamachowcow powazne zagrozenie. Mezczyzna wytarl sie recznikiem i wlozyl ubranie Shauna, ktore wcale nie okazalo tak duze, jak przypuszczala matka chlopaka. Brudny, mokry i rozczochrany Gabe musial sie wydawac drobniejszy niz w rzeczywistosci. -Od razu lepiej - stwierdzila mama Louisa, przygladajac sie lekarzowi. Podala mu kubek kawy, upewnila sie, ze pija czarna, i przedstawila sie jako Sharon Turner. -Prosze pani - powiedzial Gabe - jestem ogromnie wdzieczny Louisowi i nawet nie umiem wyrazic, jak bardzo doceniam to, ze obdarzyla mnie pani zaufaniem i zrobila dla mnie tak wiele. Domyslam sie, ze widzac mnie w tym stanie, musiala pani byc zszokowana. No dobrze, czego chcialaby sie pani dowiedziec? -Chce znac nazwisko czlowieka, ktorego zastapil pan w Bialym Domu - odparla kobieta. Nie probowala ukryc rozbawienia, gdy zobaczyla jego zaskoczona mine. -Ferendelli. Doktor James Ferendelli. -Maz mojej siostry, Herman, pracuje w Bialym Domu w pralni. Zadzwonilam do niego i o pana zapytalam. Powiedzial, ze nigdy pana nie spotkal, bo dopiero co pan przyszedl do pracy. Nie pamietal nazwiska doktora, ktorego pan zastapil, ale pana odpowiedz byla taka szybka, ze panu wierze. Umysl Gabe'a zadzialal blyskawicznie. -Czy on jest teraz w domu? - zapytal. -Herman? Wlasnie sie zbiera do pracy. Gabe ledwie mogl ukryc podniecenie. -Moglbym z nim porozmawiac? Sharon Turner siegnela po telefon, wybrala numer i podala lekarzowi sluchawke. -Prosze pana - powiedzial Gabe, uprzednio sie przedstawiwszy - czy moze pan wziac kartke i cos do pisania? Swietnie. Chcialbym, zeby pan napisal kilka slow do prezydenta. Moglby pan to zrobic? -Mamy ludzi, ktorzy nosza posciel do rezydencji. Czasami pomagam. -Jesli to tylko mozliwe, wolalbym, zeby sam pan zaniosl te karteczke. Gotowy? Moge dyktowac? Oto tresc: "Czlowiek, ktory jezdzi na Kondorze, chce, zebys do niego zadzwonil". Na dole niech pan zapisze numer telefonu pani Turner. Jesli pana zwierzchnik z jakiegos powodu nie zgodzi sie pana puscic na gore, niech pan znajdzie agenta Secret Service i poprosi go, zeby dostarczyl list. Ale lepiej, zeby pan to sam zrobil. Ma pan jakies pytania? Herman zaprzeczyl, wiec Gabe odlozyl sluchawke. Potem usiadl z kubkiem kawy i pograzyl sie w myslach. Jak odseparowac prezydenta od wszystkich osob, ktore mogly stanowic dla niego zagrozenie - wlacznie z obstawa z Secret Service? Kiedy po przeszlo trzech kwadransach zadzwonil telefon, w glowie mezczyzny zaczynal juz kielkowac pewien pomysl. Jego realizacja wymagalaby bardzo sprawnego planowania, a takze ogromnego farta, lecz biorac pod uwage, o jaka stawke toczyla sie gra, trzeba bylo sprobowac. Sharon odebrala telefon, kilka chwil sluchala rozmowcy, a potem drzaca dlonia podala sluchawke Gabe'owi. -To do pana - powiedziala. - Czlowiek po drugiej stronie mowi, ze jest... -Bo jest - odparl Gabe z usmiechem, kiedy kobieta wzdragala sie przed podaniem nazwiska lub tytulu rozmowcy. - Czy moze pani podac mi swoj adres? Sharon zapisala mu go na kartce. -Gabe, to ty? - spytal prezydent. -We wlasnej osobie. -Cala noc probuje sie z toba porozumiec. Gdzies ty sie, do cholery, podziewal? -Dlugo by mowic. Powiem ci, jak sie spotkamy. -Dobrze. Niezle posuniecie z tym Kondorem. Nigdy nie zapominam koni. -Panie prezydencie, ktos mnie musi stad zabrac. -Zaraz wysle samochod. -Wspaniale. Gabe odczytal adres. -Bedzie tam za dwadziescia minut - powiedzial Stoddard. -I przyslij od razu dwa zdjecia z autografem. Jedno z dedykacja dla Turnerow, a drugie z osobistymi podziekowaniami dla Louisa Turnera. Licze, ze wkrotce zaprosisz pania Turner z rodzina na obiad. -Tak jest. Wszyscy twoi przyjaciele sa przyjaciolmi Stoddardow. -Swietnie. Powiedziales, ze probowales sie ze mna skontaktowac. Cos sie stalo? -Cos niedobrego - odparl Stoddard. - Bardzo niedobrego. Kilka godzin temu otrzymalismy informacje, ze twoja pacjentke, Lily Sexton, znaleziono martwa w szpitalnym lozku. ROZDZIAL 50 Dwaj przyjaciele siedzieli naprzeciw siebie w ponurym milczeniu. Dwadziescia piec lat temu mogliby sie znajdowac w swym pokoju w Bancroft Hall, w Akademii Marynarki Wojennej. Gadac o kobietach albo o zblizajacym sie egzaminie. Teraz jednak spotkali sie w gabinecie w rezydencji prezydenta, by zastanowic sie nad znaczeniem strasznych, przygnebiajacych wiadomosci: o smierci dawnego prezydenckiego lekarza Jima Ferendellego oraz Lily Sexton, kandydatki na sekretarza do spraw nauki i techniki.-Ani policja, ani Secret Service nie znalazly niczego podejrzanego pod Benning Street Bridge - powiedzial w koncu Stoddard. -Nic dziwnego. Ci ludzie, kimkolwiek by byli, to swietnie zorganizowani zawodowcy. -Jestes pewien, ze Jim nie zyje? -Bardziej pewny moglbym byc tylko wtedy, gdybym dostal zwloki do zbadania. Moze nie na wielu rzeczach sie znam, ale po tylu latach w zawodzie potrafie stwierdzic, czy ktos zyje. To bylo naprawde straszne. Uciekalismy i on nagle zlapal sie za skronie, wydal z siebie krzyk rodem z Edgara Allana Poe i runal na ziemie. Kiedy przy nim przykleknalem, w ogole nie reagowal. Nie oddychal efektywnie i nie moglem namierzyc tetna. Wszystko trwalo dziesiec, moze pietnascie sekund. Chyba wywolali zatrzymanie pracy serca albo bezposrednio, albo poprzez mozg. Tamci szybko sie zblizali, wiec zaczalem uciekac. Zostawiajac Jima, kierowalem sie odruchem, ale jestem pewien, ze gdybym przy nim zostal, ja tez juz bym nie zyl, czy to od srodkow chemicznych, ktorymi zostalem naszpikowany, czy po prostu od kuli. Przykro mi, Drew. Naprawde bardzo mi przykro. -Mnie tez. Jim byl dobrym czlowiekiem. Wyglada na to, ze cholernie duzo wycierpial przez te ostatnie tygodnie. Mowil, ze Jennifer jest bezpieczna? -Nie powiedzial, gdzie ona jest, ale owszem, mowil, ze nic jej nie grozi. -Mam nadzieje, ze znajdziemy jego cialo. Poza Jenny wlasciwie nie mial rodziny, ale chocby ze wzgledu na nia powinnismy je znalezc. -Sekcja zwlok moglaby pomoc wyjasnic takze twoja sytuacje. "Sekcja zwlok". Te slowa podzialaly na Stoddarda jak policzek. -Gabe, to jest straszne - powiedzial prezydent. - Po prostu straszne. Sluchaj, opowiedz mi to jeszcze raz. Chcialbym miec pewnosc, ze wszystko dobrze rozumiem. Gabe cierpliwie raz jeszcze opisal wszystkie wydarzenia, ktore poprzedzaly spotkanie z Ferendellim w Anacostii, poczawszy od listu, ktory otrzymal w Watergate. Chwilowo tylko napomknal o pechowej przejazdzce z Lily Sexton i niewiarygodnych wynikach przeszukania jej posiadlosci. Szczegoly mial zamiar przedstawic wowczas, gdy zdobedzie pewnosc, ze prezydent pogodzil sie ze straszna, zaskakujaca smiercia Ferendellego. Stoddard raz po raz przerywal, proszac o detale polgodzinnej rozmowy Gabe'a z Ferendellim. Interesowala go takze nieodwzajemniona milosc mezczyzny do Lily Sexton. Kiedy Stoddard uznal, ze dowiedzial sie juz wszystkiego, z uwaga wysluchal opisu pojawienia sie zabojcow, ucieczki w strone rzeki, upadku Ferendellego, dzialania halucynogenow w mozgu Gabe'a i wreszcie chwili, gdy Louis Turner znalazl go nieprzytomnego na pustej posesji. Kiedy Singleton uznal, ze prezydent przyjal juz do wiadomosci smierc swego lekarza i zarazem przyjaciela, krok po kroku opisal odkrycie podziemnego korytarza oraz laboratorium nano-technologicznego. Zajelo mu to niemal godzine. Wymagalo wykonania wielu szkicow przedstawiajacych budowe mozgu oraz fulerenow przenoszacych narkotyki. W koncu Stoddard zrozumial zwiazek miedzy swoimi napadami, silnymi halucynacjami Gabe'a oraz smiercia Ferendellego. Prezydent opadl na wysokie, obite skora oparcie fotela. Spojrzal przez okno i zaczal powoli, gleboko oddychac przez nos. Gabe pamietal to cwiczenie uspokajajace z akademii. -Przykro mi z powodu samochodu - powiedzial doktor. - W drodze powrotnej przejechalismy tamtedy, ale juz go nie bylo. -Sadze, ze ojciec go ubezpieczyl - skwitowal Stoddard. - Gabe, kto to mogl byc? Kto mi to robi? I dlaczego? -Jak dobrze wiesz i jak wie kazdy inny prezydent i prezydencki lekarz, lista mozliwych przyczyn jest praktycznie nieskonczona. Moge ci tylko powiedziec jedno: Ferendelli byl przekonany, ze aby podac ci odpowiednia dawke fulerenow ze srodkami chemicznymi, a potem uruchomic nadajnik, przynajmniej jedna z osob odpowiedzialnych za to wszystko musi byc kims z twojego otoczenia. To moze byc ktos, kto pozostaje na drugim planie. Jakis asystent, sluzacy czy sekretarka. Albo ktos bardziej widoczny, na przyklad ktorys z twoich doradcow, agent Secret Service, a moze nawet czlonek gabinetu. -Juz od samego myslenia na ten temat rozbolala mnie glowa. -Skoro mowa o agentach Secret Service, to jest jeszcze jedna sprawa, ktora mnie bardzo niepokoi. Zniknela Alison Cromartie, ta agentka, ktora pracuje w klinice. Zostawila mi liscik, w ktorym prosila, zebym zadzwonil pod jeden z dwoch numerow, ale do momentu wyjazdu do Anacostii zaden nie odpowiadal. -Boze. Moze sprobuj teraz. -Obawiam sie, ze mialem tamten list w kieszeni, kiedy poszedlem sobie poplywac. Moze zabral go ten, kto mnie wyciagnal. Ale w klinice jest lista pracownikow. Na pewno tam znajde te numery. -To dobrze. Ja zaraz skontaktuje sie z Markiem Fullerem z Secret Service i zlece ludziom, zeby sie tym zajeli. -Dzieki. Byloby swietnie. -Przykro mi, Gabe. Mam nadzieje, ze nic jej sie nie stalo. Najpierw Jim, potem Lily. -A teraz zaginela Alison. Tez o tym myslalem. Co sie wlasciwie stalo Lily? -Niewiele ci moge powiedziec. Wczoraj w nocy przewieziono ja do centrum medycznego tu w Waszyngtonie. Z tego, co mi doniesiono, jej stan byl calkowicie stabilny. Dzisiaj miala przejsc operacje ramienia. Po kilku godzinach od przyjecia do szpitala znaleziono ja w lozku martwa. Podobno nikt nic nie widzial. -Powiedzialem ci, to profesjonalisci. -Uwazasz, ze ja zamordowano. Magnus mowi, ze podejrzewali zator. To sie zdarza przy zlamaniach kosci i operacjach. -Zator tluszczowy - uscislil Gabe. - Chodzi o tluszcz w szpiku kostnym. Wybacz moj sceptycyzm, ale dwie powiazane z toba osoby, ktore sie znaly, zginely w ciagu kilku godzin. Niezbyt wierze w podobne zbiegi okolicznosci. Ona byla podlaczona pod kroplowke i miala rurke intubacyjna w klatce piersiowej. Na wiele sposobow mozna bylo zadbac o to, zeby sie nie wygadala. -Autopsje zaplanowano na dzisiaj. -Nie licz na to, ze cos znajda. Ci ludzie sa naprawde dobrzy. -Po prostu nie moge uwierzyc. Gabe, co ja powinienem zrobic? Doktor przez chwile przygladal sie swoim dloniom. Brud z rzeki oraz pustej posesji, ktory wciaz nie zmyl sie do konca spod paznokci, jakby podkreslal tragizm sytuacji. Ktos, kto znajdowal sie w bezposrednim otoczeniu prezydenta, przynajmniej raz na jakis czas, dysponowal mozliwoscia, by doprowadzic Stoddarda do szalenstwa, a nawet go zabic - i praktycznie nikt nie mogl temu zapobiec. -Problem w tym - rzekl Gabe - ze nie wiemy, czy smierc Ferendellego spowodowala zmiane zasad. Moze ten, kto za tym stoi, zmodyfikuje teraz swoj plan dzialania. -Sadzisz, ze to moglaby byc sprawka Toma Coopera? Sporo by zyskal, gdyby mi odbilo albo stalo sie cos jeszcze gorszego. -Albo jego, albo Dunleavy'ego, albo Koreanczykow, albo zeswirowanych terrorystow, albo baronow narkotykowych, albo... albo... albo... -Jesli masz racje, to rowniez tobie moze grozic niebezpieczenstwo. -Owszem. Ale ja nie jestem prezydentem Stanow Zjednoczonych. I szczerze mowiac, bez urazy, nie chcialbym nim byc. -To wymaga szczegolnego szalenstwa. -Ale ty naprawde robisz cos dobrego, przyjacielu. W tym kraju znow czuc optymizm. Musimy zadbac o to, zebys byl zdrowy i zdolny do walki. -Wiedzialem, ze sprowadzenie cie tutaj to dobry pomysl, chocby dlatego, ze mozesz mi przypominac o takich rzeczach. -Moim zdaniem powinnismy zaczac przesluchiwac naukowcow i pracownikow administracyjnych z laboratorium przy posiadlosci Lily. Dowiedziec sie, dla kogo poza nia sama pracuja, i wyciagnac z nich informacje, ktore pomoga nam zneutralizowac albo wyeliminowac te fulereny. Ale najpierw musimy cie gdzies ukryc przed wszystkimi, ktorzy potencjalnie moga byc w to zamieszani. -Co masz na mysli, mowiac: "wszystkimi"? -Dokladnie to, co slyszales. -To znaczy przed kim? Moja zona? Ochrona z Secret Service? Moimi ludzmi? Calym krajem? -Posluchaj, Drew. Martwy na nic nam sie nie przydasz. W tej chwili wlasciwie kazdy w twoim otoczeniu moze byc podejrzany. -Wybacz, przyjacielu, ale czy ty przypadkiem nie zdazyles sie jeszcze zorientowac, jak wyglada moje zycie? Poza tym naszym tymczasowym mieszkankiem nawet do ubikacji nie moge pojsc bez brygady agentow. Taka jest ich praca i swietnie sie z niej wywiazuja. Gabe zlozyl dlonie w piramidke i postukal palcami o palce. W myslach jeszcze raz powtarzal sobie plan, ktory nie tak dawno obmyslil. -Mam pomysl, jak cie od wszystkich odseparowac. To znaczy od wszystkich z wyjatkiem mnie. -Teraz z kolei ty wybacz moj sceptycyzm, ale ja widzialem Secret Service w akcji. Watpie, zebys ty umial to co oni. -Nie mowilem, ze to bedzie proste. Gabe spojrzal przez okno i jeszcze raz w myslach powtorzyl kolejne kroki swego planu. -Chcesz mi powiedziec, ze wymysliles, jak porwac prezydenta Stanow Zjednoczonych? - spytal Drew. -To nie bedzie porwanie, skoro prezydent zgodzi sie na wspolprace. Raczej pozyczenie go sobie. Potrzebujemy jakiegos miejsca, gdzie moglbys sie na pare dni ukryc. -Musielibysmy poinformowac Toma Coopera, ze zostanie prezydentem. -Nonsens. Gotowosc do zostania prezydentem to jeden z jego obowiazkow. Z tego powodu go wybrales. Poza tym, jak sam zasugerowales, byc moze jest on ostatnia osoba, ktora powinnismy o czymkolwiek informowac. Posluchaj, Drew, konstytucja i cale ustawodawstwo w tym panstwie zostaly tak skonstruowane, zeby mozna sobie bylo poradzic z sytuacja, kiedy najdzie cie ochota zrobic sobie przerwe w rzadzeniu krajem. -Pewnie masz racje. W glowie mi sie nie miesci, ze moj stary kumpel kowboj prawi mi kazania na temat prawa konstytucyjnego. -Uwierz mi, twoj stary kumpel kowboj wlozyl ostatnio sporo pracy w to, zeby stac sie swego rodzaju ekspertem w tej dziedzinie. No dobrze, jesli ma sie nam udac odseparowanie cie od reszty swiata, musimy dzialac szybko. Najlepiej juz dzis, ale przedtem musze zalatwic pare spraw. Dlatego zajmiemy sie tym jutro. -Do tego czasu postaram sie tutaj przebywac sam albo z Carol. Gabe przypomnial sobie dziwna rozmowe z Pierwsza Dama tamtego wieczoru, kiedy Drew mial atak. -Tak, z Carol byloby lepiej - stwierdzil. - Nie powinienes zostawac sam. I jesli to mozliwe, bylbym ci bardzo wdzieczny, gdybys przede wszystkim zmobilizowal ludzi do poszukiwan Alison. Naprawde sie o nia martwie. -Masz to jak w banku. -Od wszystkich innych trzymaj sie z daleka. I prosze cie, powiedz Carol tak malo, jak to tylko mozliwe. -Gabe, nasze malzenstwo nie dziala w ten sposob. -Rozumiem. Zrob to, co uznasz za stosowne. Pamietaj tylko, ze osoba, ktorej musimy sie wystrzegac, rownie dobrze moze pochodzic z otoczenia twojej zony. No dobra. Teraz przede wszystkim trzeba znalezc miejsce, gdzie nikt cie nie zobaczy, a przynajmniej bardzo niewiele osob. To powinno byc w promieniu, powiedzmy, stu piecdziesieciu kilometrow od Camp David. -Co takiego? -Od Camp David. Jutro po poludniu, a moze wieczorem, uciekniemy z Camp David. -To sie nigdy nie uda. -Moze nie, a moze tak. Przedstawie ci wszystkie szczegoly i wtedy podzielisz sie ze mna opinia. Ale najpierw musimy znalezc odpowiednie miejsce. -W promieniu stu piecdziesieciu kilometrow od Camp David. -Mniej wiecej. Szczerze mowiac, zastanawialem sie nawet, czy dom Sharon Turner, tutaj w Waszyngtonie, nie nadalby sie do tego. -Nie chce narazac jej ani jej rodziny na niebezpieczenstwo - powiedzial Stoddard. - Poza tym, chociaz ta kobieta robi na mnie bardzo dobre wrazenie, malo kto potrafi sie oprzec pokusie, zeby wspomniec przyjaciolce albo jakiemus krewnemu: "A tak na marginesie, nie zgadniesz, kto sie u mnie zatrzymal na pare dni". -To moze dom Ferendellego? -To jedno z pierwszych miejsc, ktore zostaloby przeszukane przez Secret Service. Jako detektywi ci goscie sa najlepsi. Mam nadzieje, ze sie o tym przekonasz, kiedy wyrusza na poszukiwanie Alison. - Zanim Stoddard znow sie odezwal, wyraznie sie zawahal. Na twarzy mezczyzny odmalowal sie wyraz rezygnacji. - Znam jedno miejsce - powiedzial z ociaganiem. - W hrabstwie Berkeley w Wirginii Zachodniej, jakies piecdziesiat kilometrow na zachod od... -Hagerstown - Gabe wpadl mu w slowo. - Znam te okolice. Spedzilem tam rok zycia, glownie na studiowaniu map, z mysla o dniu, kiedy bede mial dosc i postanowie uciec. -O Boze, Gabe, przepraszam. To bylo strasznie niedelikatne z mojej strony. Naprawde mi przykro. -Niech ci nie bedzie przykro. Tak sie akurat zlozylo, ze jest tam wiezienie, i tak sie akurat zlozylo, ze ja tam trafilem. Powiedz lepiej, co masz na mysli. -To miejsce nazywa sie The Aerie. To autentyczny sredniowieczny zamek. Ma nawet fose. Stoi na szczycie wysokiego wzgorza, a moze nawet niskiej gory, w samym srodku najdzikszego, najgestszego lasu w calym kraju. Wybudowal go moj dziadek, to znaczy ojciec ojca. -Czyli to miejsce jest ustronne. -Nikt tam juz nie jezdzi, ale zamek dalej nalezy do rodziny. Istnieje jakas rodzinna fundacja, ktora jednak zbiera sie tylko raz na pare lat. Poza tym nikt tam nie bywa. Nie mam pewnosci, ale chyba co miesiac albo dwa ktos tam jezdzi usuwac pajeczyny i odkurzac kolekcje broni i zbroi, ktora nalezala do dziadka. W kazdym razie ja jestem jednym z zarzadcow i mam klucz. -Jest tam prad? -Z tego, co pamietam, to tak. Zreszta jest generator. -Brzmi obiecujaco. -Gabe, czy ty jestes pewien, ze to konieczne? -A czy ty jestes pewien, ze nie? -No dobrze, dobrze. I nie martw sie za bardzo o Alison. Na pewno to, ze nie mozesz sie do niej dodzwonic, da sie jakos latwo i logicznie wyjasnic. ROZDZIAL 51 Nienawisc.W wiezieniu Alison nie bylo okien - tylko nagie, betonowe sciany, rozrzucone po podlodze rupiecie oraz gola, wiszaca wprost nad glowa zarowka, ktora sprawiala, ze nie dalo sie otworzyc oczu bez bolu. Griswold przesluchal kobiete cztery razy i kazde przesluchanie konczylo sie wstrzyknieciem potwornego, rozrywajacego miesnie specyfiku. W koncu wyszedl i jak dotad nie wrocil. Opierajac sie na wlasnym poczuciu czasu oraz slowach, ktore mezczyzna rzucil na odchodnym, Alison ustalila, ze wowczas musial byc ranek. Przypuszczala, ze teraz znow jest wieczor. Minelo trzydziesci szesc godzin, moze nawet wiecej. Na zmiane budzila sie i tracila przytomnosc. Wciaz lezala na plecach, przywiazana w kostkach i nadgarstkach do metalowej ramy lozka. Alison byla bezradna. Cale jej cialo przeszywal pulsujacy bol. W szczegolnie niewygodnym polozeniu znajdowaly sie ramiona wyciagniete ponad jej glowa i niemal calkowicie unieruchomione. Kobieta zastanawiala sie, czy nie odpadna, kiedy wreszcie bedzie je mogla opuscic - jesli to w ogole nastapi. W pewnym momencie, byc moze w trakcie samych tortur, Alison musiala sie zmoczyc. Jesli nawet Griswold to zauwazyl, to nawet nie zasugerowal, zeby sie przebrala lub ze moglby jej w tym pomoc. Obok lozka znajdowal sie stojak kroplowki, a na nim dwie plastikowe, rownolegle polaczone butelki, z ktorych, kropla po kropli, do ramienia kobiety splywal roztwor soli fizjologicznej. Czemuz by oprawca mial pozwolic, zeby jego ofiara odwodnila sie na smierc i pozbawila go zabawy? Kiedy Alison byla przytomna, zzerala ja nienawisc do Treata Griswolda. Tak silna, ze jeszcze w zyciu nie doswiadczyla rownie gwaltownego uczucia. Kobieta byla w jednej czwartej Murzynka, wiec zdarzalo jej sie stykac z przejawami rasizmu, jednak nigdy nie przybieraly one formy jawnej nienawisci. Kiedy zas w Los Angeles obserwowala, jak sypie sie zycie jej przyjaciolki Janie, z pewnoscia nienawidzila aroganckich, wyrachowanych chirurgow, ktorzy byli za to odpowiedzialni. Jednak nigdy tak bardzo, aby chciec ich zabic. Tym razem wcale nie miala pewnosci, czyby sie do tego nie posunela. Najwazniejszy straznik prezydenta byl mistrzem tortur. Potrafil zlamac ofiare tak bardzo, az w koncu mogl byc przekonany, ze wszystko, co powie, wszystko, co wyjawi swemu oprawcy, to czysta prawda. Najwyrazniej wciaz jeszcze nie uwazal, ze tym razem rowniez udalo mu sie osiagnac ten etap. Dawki stawaly sie coraz wieksze, a ich dzialanie coraz bardziej nie do zniesienia. Pod koniec calonocnego przesluchania Alison nie potrafila calkowicie rozluznic miesni nawet w przerwach pomiedzy zastrzykami. Nieustajace skurcze w okolicach szczeki grozily starciem zebow na proch, a skurcze miesni glowy - zgnieceniem czaszki. "Kto jeszcze o tym wie?"... "Dlaczego mnie sledzilas?"... "Czy ktos kazal ci zajac sie wlasnie mna?"... "Opowiedz jeszcze raz o inhalatorze. Co takiego zrobilem, ze nabralas podejrzen?"... "Co ci powiedzialy Constanza i Beatriz?"... "Kto jeszcze o tym wie?"... "Kto jeszcze o tym wie?". Nawet teraz, w gluchej ciszy, glos mezczyzny byl jak sol na swieze, otwarte rany jej umyslu. Mimo to Alison czula, jak z kazda uplywajaca sekunda, z kazda koszmarna minuta rosl w niej opor. Skoro - jak wszystko na to w tej chwili wskazywalo - miala umrzec, to zamierzala umrzec niepokonana, zachowujac godnosc i nie zdradzajac tajemnicy. Moze jakis czas po jej smierci zglosi sie Lester, a FBI znajdzie i starannie przeszuka jej samochod... Moze zauwaza inhalator... Moze zbadaja jego zawartosc i odkryja cos niepokojacego... Moze... Alison usmiechnela sie jadowicie na mysl, ze to wlasnie nienawisc, ktora wzbudzil w niej Griswold, powstrzymywala ja od wyjawienia mu tego, czego chcial sie dowiedziec. To wlasnie bol sprawial, ze chciala dalej walczyc. To wlasnie swiadomosc, ze mezczyzna niemal na pewno nie daruje jej zycia, miala spowodowac, ze Alison nigdy nie powie mu o Lesterze ani o inhalatorze, ktory lezal teraz pod fotelem jej auta. A jednak bala sie bolu. Kiedy chciala, by godziny szybciej mijaly, koncentrowala swa nienawisc na wyobrazeniu Griswolda - jego lysiejacego lba, okraglego jak pilka do koszykowki, jego sciagnietej twarzy, jego malych, nikczemnych oczek. Alison sprobowala podniesc glowe z cienkiej, wojskowej poduszki. Miesnie karku pozwolily jej na to, jednak za cene dotkliwego bolu. Jak czlowiek moze robic cos takiego drugiemu czlowiekowi? Glupie pytanie. Ludzie torturuja innych ludzi, odkad tylko wymyslono ku temu sposoby. "I Bog stworzyl czlowieka na swoj obraz i podobienstwo... i widzial Bog, ze bylo to dobre". Nie tym razem. Powieki Alison wreszcie sie zamknely i nadszedl upragniony sen. Zasypiajac, zastanawiala sie, dlaczego Griswold wciaz wracal do pytan o inhalator. Odpowiadala nie tylko wiarygodnie, ale wrecz zgodnie z prawda. Nie wiedziala, czy mezczyzna zrobil cos niewlasciwego, poza tym, ze mial stycznosc z inhalatorami. Fakt, ze nie chcial w to uwierzyc, byl doprawdy zastanawiajacy. Nim sie poddala i wreszcie zasnela, Alison stwierdzila, ze niezaleznie od tego, co powie na temat inhalatora, Griswold i tak raczej nie da wiary jej slowom. Wczesniej czy pozniej, bez wzgledu na to, co mezczyzna uslyszy - czy prawde, czy falsz - i tak ja zabije. Torturujac ja w taki sposob, w zasadzie przekroczyl granice i nie zostawil sobie innej mozliwosci. Alison postanowila, ze skoro nie ma nic do stracenia, przynajmniej zrobi co w jej mocy, zeby wytracic Griswolda z rownowagi. Zeby cos z niego wyciagnac i zasiac w nim niepokoj, ze moze nie tylko ona zna prawde na jego temat. Kiedy znow otworzyla oczy, ten potwor juz tam byl. Stal nad nia, przygladal sie wciaz ubrany w koszule, krawat i garnitur agenta Secret Service. -Dlugi dzien, co? - powiedzial. -Idz w cholere. -Zupelnie nie wiem czemu, ale mam wrazenie, ze mnie nie lubisz. -Wystarczyloby to, ze jestes zboczonym pedofilem i sadysta, ale ty na dodatek jestes jeszcze zdrajca. W oczach Griswolda, niemal calkowicie ukrytych pod miesistymi powiekami, Alison dostrzegla blysk. -Dlaczego tak mowisz? -Dobrze wiesz dlaczego. -Powiedz. -Idz w cholere. Griswold napelnil strzykawke srodkiem, ktorego uzywal do tortur. -Powiedz - rzekl slodkim glosem, wsuwajac igle w gumowy wlot na przewodzie kroplowki. -Pracowalem na kolei - Alison zaczela spiewac tak glosno, jak tylko pozwalaly na to jej nadwerezone struny glosowe - przez calutki dzien. Pracowalem... Griswold z bardzo niepokojacym usmiechem wyjal igle i odlozyl strzykawke. -Mam lepszy pomysl - powiedzial. Nagle robil wrazenie wielce zadowolonego z siebie. Teatralnym ruchem siegnal do wewnetrznej kieszeni marynarki i wyjal z niej inhalator z alupentem. Oby to byl wlasnie ten inhalator, pomyslala Alison nerwowo. Zacisnela usta, sprawdzajac, jak zaciekle bedzie umiala sie bronic. -Chyba juz pora - powiedzial Griswold - zeby ciebie i naszego nieustraszonego przywodce zlaczyla pewna wiez. Nie mam czasu, a mowiac szczerze, rowniez ochoty opowiadac ci o zawartosci tego cudenka, ale zabawnie bedzie ogladac, jak sobie radzisz. I teraz, i w niedlugiej przyszlosci. Wiedzialam, pomyslala Alison. Inhalator! Wiedzialam, wiedzialam, wiedzialam! -Jestes podly. -Szczerze mowiac - odparl mezczyzna - to ja nawet lubie goscia. Glosowalem na niego i nigdy bym sie na to wszystko nie zgodzil, gdyby nie... -Gdyby nie zagrozono ci ujawnieniem, ze lubisz mlode dziewczynki - przerwala Alison. - I to byl wlasnie twoj najwiekszy grzech: tak prosto naraziles sie na szantaz. Griswold, ale ty jestes glupi. -I pewnie to dlatego ja stoje tutaj, a ty lezysz tam - odparl mezczyzna nieco zmieszany. -Pan Bog nierychliwy, ale sprawiedliwy. Jeszcze ci sie dostanie. Kto cie szantazuje? Co jest w inhalatorze? -Powiedzmy, ze to supernowoczesna kapsulka o opoznionym dzialaniu. Pewne srodki chemiczne dostaja sie do krwiobiegu i osadzaja w mozgu. Moge uruchomic ich dzialanie dowolnym z tych malutkich przyciskow. Niektore sprawia, ze zaczniesz swirowac na kilka bardzo zabawnych sposobow. Inne zas spowoduja, ze bedziesz szalec. Kombinacja dwoch konkretnych srodkow cie zabije. Agent wyjal czarny, pekaty nadajnik i pokazal go kobiecie. Urzadzenie, ktore przypominalo Alison kanapke lodowa, mialo siedem czy osiem kremowych przyciskow w ksztalcie rombow ulozonych w dwa rzedy. Griswold w koncu to zrobil. Alison nareszcie wiedziala, co sie dzieje, nawet jesli nie miala pojecia, w jaki sposob srodki chemiczne docieraja do celu ani kto i dlaczego szantazuje czlowieka, ktory podaje te chemikalia prezydentowi. Zaczela rozpaczliwie szukac sposobu - jakiegokolwiek sposobu - zeby sie wydostac, przynajmniej na tak dlugo, by zdazyla powiedziec Gabe'owi, o co tu chodzi. -Treat, ujawnij to. Ujawnij to, a nikomu nie zrobisz krzywdy. A ja opowiem wszystkim, ze wspolpracowales. Mozesz... -Dosc tego, paniusiu - przewal Griswold. Scisnal jej nozdrza tak mocno, ze az zabolalo. - Wystarczajaco duzo sie juz nasluchalem. A teraz oddychaj gleboko. Masywna dlonia zlapal Alison za brode, sila rozwarl jej szczeki i wepchnal ustnik miedzy zeby. Nastepnie zatkal jej usta i poczekal, az kobieta zrobi wdech. Wtedy wtloczyl jej w gardlo i pluca strumien sprayu. Alison nie miala nawet mozliwosci sie opierac. Pierwszy strumien srodka pobudzajacego smakowal jak rdzawa woda, drugi wywolal zawroty glowy, trzeci sprawil, ze sie nasilily. Griswold sciskal szczeki Alison coraz mocniej. Nastepny strumien, a potem jeszcze jeden. Serce kobiety bilo jak szalone. W glowie jej lomotalo. Kwas znow zalal jej gardlo, a ona po raz kolejny usilowala polknac plyn, starala sie nie wciagnac go do pluc, aby ich nie poparzyc. Zdawalo sie, ze nastepujace po sobie dawki wywoluja skurcze, zamiast rozszerzac oskrzeliki. Alison sie dusila. Wiedziala, ze jej system nerwowy nie wytrzyma nastepnej porcji trujacego srodka. Ze dostanie autentycznego ataku padaczki. Po raz ostatni spojrzala na swego oprawce z nadzieja, ze zabierze ten widok do grobu. Potem mocno zacisnela powieki i czekala na smierc. ROZDZIAL 52 -Masz o niej jakies wiesci? - spytal Gabe.Stoddard pokrecil glowa. -Mark Fuller ze spraw wewnetrznych mowi, ze jest jeszcze za wczesnie, zeby sie martwic. -Bzdura. Cos jej sie stalo. -Mowi, ze jutro rano zacznie przydzielac ludzi do tej sprawy. -Byle nie pozniej. -Jutro z samego rana. Sam tego przypilnuje. -Moze byc. Podobno jestes tutaj jakas szycha. -I licze na to, ze pomozesz mi utrzymac taki stan rzeczy. To teraz powiedz, co nas czeka. Prawie dwie godziny zajelo Gabe'owi i Stoddardowi omowienie szczegolow planu, ktory za nieco ponad dobe mial umozliwic odsuniecie prezydenta od czyhajacego nan niebezpieczenstwa. Stoddard mial przy tym zostac odseparowany zarowno od zony, jak i od samej prezydentury. Obowiazki mial przejac wiceprezydent Tom Cooper, z punktu widzenia Gabe'a jeden z glownych podejrzanych. Na szczescie to nie potrwa dlugo. Kiedy tylko Stoddard znajdzie sie w absolutnie bezpiecznym miejscu, Gabe zamierzal porozmawiac z Pierwsza Dama i poinformowac ja, gdzie przebywa jej maz. Planowal takze poproszenie jej o pomoc w zorganizowaniu nalotu na laboratorium przylegajace do Stajni Lily Pad. Laboratorium, ktore posrednio odpowiadalo za smierc jej lekarza oraz napady szalenstwa grozace zniszczeniem jej meza. Przy odrobinie szczescia naukowcy, odizolowani i przesluchani przez profesjonalistow, beda gotowi do wspolpracy. Przy odrobinie szczescia sledczy predko ustala, kto wynajal i oplacal personel laboratorium. Przy odrobinie szczescia osoba, ktora podtruwala Stoddarda i poslugiwala sie nadajnikiem, zostanie aresztowana. I wreszcie, przy odrobinie szczescia ludzie odpowiedzialni za cala intryge poniosa kare. -Dwa dni - powiedzial Gabe. - Moze nawet mniej. Bedzie cie szukal caly swiat, wiec musisz zniknac na dwa dni. Czy wyjazd do The Aerie moze to zagwarantowac? -Mozliwe, ze slyszales lub czytales o moim dziadku, Bedardzie Joe Stoddardzie. Zbil fortune na gornictwie, przeroznych patentach oraz produkcji. Byl bezkompromisowy w interesach, a takze wobec zwiazkow zawodowych. Niektorzy twierdzili wrecz, ze bezlitosny. Jak wielu geniuszy B.J. byl mocno ekscentryczny. I podobnie jak w przypadku wielu z nich rowniez w przypadku mojego dziadka trafiali sie krytycy, ktorzy uwazali, ze czesto przekraczal te niewidzialna granice miedzy ekscentrycznoscia a szalenstwem. -Wiekszosc moich przodkow po prostu dawala sobie spokoj z etapem ekscentrycznosci - odrzekl Gabe. -W kazdym razie w pewnym momencie B.J. uznal, ze potrzebuje odosobnionego, bezpiecznego schronienia. I wlasnie dlatego zbudowal The Aerie, dokladna kopie zaniku z polnocnej Anglii, ktory kiedys zwiedzil i obfotografowal. Sprowadzil cale wagony zagranicznych robotnikow, glownie Chinczykow, ktorzy pracowali przy budowie kolei. Opracowal labirynt drog gruntowych wiodacych do lasu. Wiekszosc z nich sie urywa albo prowadzi w kolko. To, ktore drogi rzeczywiscie prowadza do zamku, bylo i wciaz pozostaje pilnie strzezona tajemnica. -Ale te drogi sa zaznaczone na mapie, ktora mi dales. -Istnieje tylko kilka kopii tej mapy, wiec dobrze jej pilnuj. -Gdyby media dowiedzialy sie, gdzie sie ukrywasz, ruszyloby tam wiecej gapiow niz do Wielkiego Kanionu. -Pewnie by sie pogubili w lesie. Ukonczenie calego projektu zajelo osiem lat - ciagnal Stoddard. - Kilkadziesiat lat pozniej moj ojciec przez dlugi czas udoskonalal zamek, wzbogacal dziwaczna kolekcje sredniowiecznych broni i narzedzi tortur, ktora nalezala do dziadka, oraz umacnial zabezpieczenia. Powiedzial mi kiedys, ze gdyby kiedykolwiek doszlo do ataku jadrowego, mam zapomniec o bunkrze w Bialym Domu i czym predzej uciekac do The Aerie. Nazywa ten zamek najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. -Dokladnie tego nam trzeba - stwierdzil Gabe. - Jak czesto twoj ojciec tam bywa? -W zasadzie nigdy. Woli przyjmowac gosci i knuc swoje intrygi na lodzi. Ostatnio odwiedzilem zamek dawno temu, ale juz wtedy byl w oplakanym stanie. -Brzmi idealnie - rzekl Gabe. -Bo to naprawde idealne miejsce, szczegolnie jesli kreca cie pajeczyny, makabra i wiedza tajemna. Poczekaj, az to wszystko zobaczysz. -Mam zamiar sie tam dzis wybrac jeszcze przed zmrokiem. Tymczasem musze cie prosic o dwie rzeczy. -Slucham. -Obiecaj mi, ze zaszyjesz sie tutaj z Carol. I blagam cie, na razie mow jej tak malo, jak to tylko mozliwe. Twoja zona moze nie wierzyc, ze sprawa rzeczywiscie jest az tak powazna, bo ona nie widziala, jak Jim Ferendelli umiera. Poza tym Lily Sexton byla jej przyjaciolka. Moze uplynac troche czasu, zanim Carol przyjmie do wiadomosci, ze Lily byla w to zamieszana. Nie wiem, jaki zasieg maja te nadajniki, ale nie chce ryzykowac, ze strace mojego jedynego pacjenta. Nie mam rowniez pojecia, jak zginela Lily, ale jesli ktos chce zabic chorego w szpitalu, to latwiejsze zadanie mialby juz tylko na strzelnicy. -Myslisz, ze byla slabym ogniwem? -Mysle, ze z chwila gdy skontaktowal sie ze mna Ferendelli, a mnie udalo sie uciec, zasada "zrobic z Drew wariata" zmienila sie w "zrobic z Drew trupa". Dlatego tak bardzo sie o ciebie martwie. -Doceniam to. -No dobrze, wrocmy do Carol. Usun wszystkich z tego mieszkania. Wszystkich pomocnikow, wszystkich sluzacych, wszystkich agentow Secret Service. Niech Carol zatrzymuje kazdego, kto przebije sie przez agentow na dole i zawraca ich z powrotem na schody. Jesli ktokolwiek bedzie sie awanturowal, nawet ktos taki jak Magnus, powinna natychmiast wezwac straz. -Masz moje slowo. A druga prosba. -Pieniadze. Gotowka. Bede jej potrzebowal naprawde duzo. I pewnie jeszcze kilka portfeli, zebym mial ja gdzie wlozyc. Dalbys rade to zalatwic? -Znam w First Washington Trust bankiera, ktoremu mozna zaufac. Dam ci czek i zadzwonie do niego. -Tylko mu nie mow, na co te pieniadze. -Nie bede musial. Walter naprawde dobrze by sie czul w banku w Szwajcarii albo na Kajmanach. Uwielbia okazje do zachowania dyskrecji niemal tak bardzo jak uswiadamianie ludziom, ze jest niezwykle dyskretny. -Czyli zaaranzujesz nam wieczorna przejazdzke, tak? -Jak tylko wyjdziesz, wszystko przygotuje. W stajniach kolo Camp David mamy piekielnie dobre konie. -Chce, zeby w jakas godzine po naszym zniknieciu zrobilo sie ciemno. Musimy widziec, dokad jedziemy, ale ci, ktorzy beda cie szukac, powinni miec jak najtrudniej. -Dlaczegoz mieliby mnie szukac? -Bo ja wiem? W koncu jestes tylko prezydentem. Wiem, ze ciezko ci przyjmowac czyjes polecenia, skoro przyzwyczailes sie do bycia capo del capo. Ale uwierz mi, podjelismy wlasciwa decyzje. Jedyna wlasciwa. -Czy nie mozemy po prostu... -Po prostu co? Po prostu wszystkich aresztowac? Patrzylem, jak Jim pada na ziemie i przestaje oddychac. To bylo straszne. Moglby miec wokol siebie stu agentow Secret Service albo nawet tysiac i niczego by to nie zmienilo. Stoddard zlozyl dlonie w piramidke i postukal palcami. Gabe widzial, ze mezczyzna rozwaza wszystkie mozliwosci, ktore pozwolilyby mu pozostac prezydentem. -Masz te mape, na ktorej zaznaczylem, gdzie powinienes zostawic quada? - spytal w koncu. -Tutaj. -Pamietaj, ze od lat tam nie bylem, wiec nie recze za dokladnosc. -Mam zamiar zrobic dzisiaj probny kurs. -Zadzwon, gdybys sie zgubil. -Wlasnie, o czyms mi przypomniales. Moglbys mi pozyczyc komorke? Ja mialem swoja w kieszeni razem z portfelem. Drew podreptal do sypialni. Po chwili wrocil z czekiem i telefonem. -Tylko uwazaj - powiedzial, podajac Gabe'owi aparat. - Nie naciskaj ukrytego guzika, bo zmieciesz Moskwe z powierzchni ziemi. Dwaj przyjaciele przez chwile stali w milczeniu. Potem podali sobie rece, a w koncu sie objeli. -Od czego zaczniesz? - spytal Stoddard. -Musze zalatwic pare spraw, ale najpierw mam zamiar sie przekonac, czy latwo jest kupic samochod i ruszyc w droge, kiedy ma sie wylacznie gotowke. -Wierze w ciebie. Wlasnie rozmawialem z Carol i powiedzialem jej, co nas czeka. Ufa, ze zrobisz to, co najlepsze dla jej meza. -Podziekuj jej ode mnie. -Wiedzialem, ze dobrze robie, sciagajac cie tu z Wyoming. -A ja wiedzialem, ze dobrze robie, glosujac na ciebie. ROZDZIAL 53 "Wielki Al - auta za maly szmal".Taki napis, a obok niego karykatura wlasciciela, widniala na tablicy umieszczonej ponad budka, w ktorej miescilo sie biuro. Nieco dalej rozciagal sie plac z mniej wiecej czterdziestoma uzywanymi samochodami przyozdobionymi czerwonymi, bialymi i niebieskimi balonami. Podczas gdy Gabe powtarzal w myslach poszczegolne elementy planu, ktory mial uratowac prezydenture Andrew Stoddarda, a zapewne rowniez jego zycie, Wielki Al Kagan powtarzal wszystkie frazesy z folderu reklamowego, usilujac sprzedac Gabe'owi kilkuletniego, bordowego chevroleta impale, wyposazonego" w odtwarzacz plyt kompaktowych, elektrycznie odsuwany dach, alufelgi oraz ogranicznik predkosci. -Wystarczy tylko - mowil Wielki Al - ze przejedzie sie pan tym cudenkiem, ot, tutaj po dzielnicy i pare kilometrow po szescdziesiatce szostce, a nigdy wiecej nie bedzie sie pan chcial z nim rozstac. -Czego potrzebuje? -Wystarczy mi pana prawo jazdy. Zaraz zaloze na to malenstwo probna tablice i moze pan jechac. -Ja... no... nie mam w tej chwili prawa jazdy. Ukradli mi portfel. -To moze dowod osobisty? Gabe pomyslal o odrecznej notce od prezydenta do bankiera Waltera Sugarmana - notce, ktorej nawet nie musial pokazac, zeby otrzymac dwadziescia tysiecy dolarow gotowka. -Tez nie. -Ma pan samochod na wymiane? -Nie, juz go sprzedalem. -W takim razie musi pan miec tablice rejestracyjne. -No... tak, owszem. Mam jedna. -Jedna wystarczy. -Czy jesli przyniose tablice, bede mogl wziac samochod? -Oczywiscie, jak tylko uporam sie z papierkowa robota. Ale nie chce pan sie wczesniej... Dzwonek komorki Stoddarda przerwal zaskoczonemu sprzedawcy w pol slowa. Telefon gral melodie Chwala wodzowi. -Niech pan mi da kilka minut - poprosil Gabe. Odszedl na odleglosc dziesieciu metrow i oparl sie o srebrne infiniti z klimatyzacja, zmieniarka CD, malym przebiegiem, oponami bridgestone turanza i czerwonym balonem na dachu. -Ellen? -Siemasz, kowboju. -Dzieki, ze tak szybko oddzwonilas. Gabe wyobrazil sobie, jak smukla, doswiadczona pani weterynarz siedzi w swym gabinecie na przedmiesciach Tyler wylozonym sosnowa boazeria. Otaczaly ja fotografie, rysunki dzieci oraz obrazy koni. Dziesiatek koni. Szczerze mowiac, nawet krzesla w gabinecie oraz skromnej poczekalni powstaly z recznie wykonanych siodel, do ktorych wdzieczny wlasciciel jednego z pacjentow dorobil nogi i oparcia. -W mgnieniu oka stales sie w okolicy zywa legenda. -Obiecuje, ze wyprostuje to bledne przekonanie, kiedy tylko wroce do domu. -Zanim zabierzesz sie do jakiegokolwiek prostowania, moje dzieci chcialyby dostac twoj autograf i podpisana fotografie twojego szefa. -Powiedz im, ze jesli szukaja legendy, to wystarczy, ze spojrza na swoja mame... No dobrze, dobrze. Harry i...? -Sarah, z "h" na koncu. Harry i Sarah. Po jednym dla kazdego. -Tak jest. Ty tez chcesz? -Pod warunkiem ze prezydent bedzie na koniu. W takim razie powinno byc zadedykowane doktor Ellen K. i Gilbertowi F. Williamsom. Gilbert nie cierpi, gdy sie go pomija. A dzieki inicjalom drugich imion bedzie wiadomo, ze nie chodzi o pierwszych lepszych Ellen i Gilberta Williamsow. -Dobra. -Do rzeczy. Mowiles, ze chodzi o twojego pacjenta. Wybacz, ale to dosc intrygujace. Coz takiego moge ja, skromny weterynarz, zrobic dla ciebie i twojego szacownego prezydenta? -Chcialbym, zebys sporzadzila pewna miksture i czym predzej mi ja wyslala, tak zebym mial ja tutaj jutro do poludnia. Pozniej moze byc juz po wszystkim. -A jakie mialoby byc dzialanie tej mikstury? Przygladajac sie, jak Wielki Al Kagan chodzi tam i z powrotem po pustym placu, Gabe szczegolowo opisal swoje zapotrzebowanie. Dwa tysiace siedemset kilometrow na zachod, doktor Ellen K. Williams sluchala w skupieniu. -I to wszystko - zakonczyl Gabe. - To wszystko, czego potrzebuje. -To wszystko, he? Posluchaj no, panie doktorze. O cos cie zapytam. Jak bys zareagowal, gdybym zadzwonila do ciebie z drugiego konca kraju i poprosila, zebys zrobil cos takiego ludziom? Gabe zamarl. Za bardzo pochlonelo go obmyslanie zagadnien logistycznych, totez ani przez chwile nie pomyslal, ze Ellen Williams, ktora znal od lat, zarowno na gruncie zawodowym, jak i towarzyskim, i ktora zasiadala w zarzadzie Lassa, zglosi moralne obiekcje wobec planu, w wyniku ktorego mogly zginac konie. Mezczyzna zaczal desperacko szukac innych rozwiazan. Moglby co najwyzej znalezc gdzies w okolicy specjalista od duzych zwierzat i otworzyc jeden z portfeli wypchanych pieniedzmi. Wiedzial, ze na Ellen Williams nie podziala zadna kwota. -Masz racje, Ellen - powiedzial w koncu. - Jesli mialbym w ogole rozwazyc taka prosbe, chcialbym poznac szczegoly. I musialbym wiedziec, o jaka stawke toczy sie gra. Niestety, ja nie moge ci wyjawic szczegolow. Moge tylko powiedziec, ze zycie czlowieka, ktorym sie opiekuje, jest w niebezpieczenstwie. Jestem na tyle zdesperowany, zeby blagac o pomoc, ale nie na tyle, zeby oczekiwac, ze poswiecisz swoj profesjonalizm i milosc do zwierzat. Jako lekarz w pelni rozumiem twoje watpliwosci. Nastapila dluga cisza. -Bedziesz ostrozny? -Obiecuje. Przeciez u mnie bylas. Nawet razem jezdzilismy. Znasz moj stosunek do koni. -Dobrze, Gabe - powiedziala w koncu Ellen. - Wlasnorecznie przyrzadze miksture i dopilnuje tego, zeby przesylka dotarla do ciebie przed poludniem. To bedzie mieszanka keta-miny, pentobarbitalu i moze jeszcze odrobiny fentanylu, choc na razie nie wiem, w jakich proporcjach. Bede musiala zgadywac, w ktorym momencie zadzialaja poszczegolne srodki i jak na siebie wplyna. Jest tu kilka uratowanych zwierzat, na ktorych moglabym wyprobowac rozne kombinacje. Przyda im sie odpoczynek. -Jestem twoim dluznikiem - rzekl Gabe - i caly kraj chyba tez. Podal kobiecie adres apartamentu w Watergate, schowal telefon do kieszeni dzinsow, ktore rowniez dostal od Stoddarda, po czym na powrot skoncentrowal uwage na Wielkim Alu, niezbyt dumny z tego, do czego wlasnie namowil wspaniala lekarke. -Pan poslucha - powiedzial do sprzedawcy. - Polece do domu po stara tablice i zaraz wroce. Dobrze, ze jej nie wyrzucilem. -Ja tez sie ciesze - zawolal Wielki Al za odchodzacym Gabe'em. Dotarlszy do ulicy, doktor rozejrzal sie uwaznie. Odkad opuscil Bialy Dom, zachowywal jak najdalej idaca ostroznosc. Doswiadczenie z Anacostii bylo niezwykle bolesne, lecz mimo to bardzo pouczajace. Poza wiedza wyniesiona z filmow i kilku powiesci sensacyjnych Gabe nie mial pojecia o akcjach z gatunku plaszcza i szpady. Potrafil jednak myslec logicznie i zazwyczaj nie robil glupstw. Chodzil pustymi chodnikami. Przemykal przez sklepy i restauracje, ktore mialy tylne wyjscia. Wsiadal do jednej taksowki, potem do nastepnej. Nieustannie walczyl z wygodnictwem. Usilowal nie dopuscic do tego, by presja czasu zmusila go do popelnienia bledu. Wciaz mial swiadomosc, ze tak samo, jak Drew rowniez moze byc celem. Opusciwszy posesje Wielkiego Ala, Gabe przemieszczal sie z rozmyslem. Od czasu do czasu znikal w jakichs drzwiach. Lapal taksowki, by przez piec minut jechac zygzakiem w blizej nieokreslonym kierunku. Dwie przecznice od komisu Wielkiego Ala Gabe wstapil do sklepu z narzedziami. Po jakims czasie wyszedl tylnymi drzwiami wyposazony w dwa srubokrety: zwykly i krzyzakowy. Pod sciana bocznej uliczki stal stary Chevrolet. Robil wrazenie, jakby od pewnego czasu nikt nim nie jezdzil. Srednio przypominal auto, ktore Gabe mial wlasnie zamiar kupic, ale lepsze to niz nic. Lekarz przykucnal za gruchotem i po niecalej minucie wylonil sie z tablica rejestracyjna w dloni. Przynajmniej sprawi, ze Wielki Al bedzie mial dobry dzien. Wreszcie - po tym jak wrocil do komisu, przykrecil tablice do impali, zaplacil Alowi i odczepil balon - przyszla pora, zeby wykorzystac kolejna czesc ciezko zarobionej gotowki prezydenta i za jej pomoca rozjasnic dzien komus innemu. Tym razem padlo na stajennego Lily Sexton, Williama. ROZDZIAL 54 Zabloconego quada Gabe pierwszy raz zobaczyl pod stodola na terenie Stajni Lily Pad. Idealnie nadawalby sie na wyboiste drogi wiodace po zboczu gory Fiat Top w kierunku The Aerie. Tam mozna by go bylo latwo ukryc w lesie. Najpierw jednak trzeba pojazd przetransportowac z Flint Hill do stop gory oddalonej o mniej wiecej osiemdziesiat kilometrow.Po szczegolowym wyjasnieniu, ktoremu towarzyszylo solenne zapewnienie, ze Lily Sexton na pewno chcialaby pozyczyc Gabe'owi tego quada, lekarz siedzial w swojej nowo zakupionej impali i pilotowal Williama szosa 1-81 w strone Wirginii Zachodniej. Na tyle pick-upu Williama znajdowal sie quad marki Honda - podobny do tego, ktorego Singleton uzywal na ranczu. Zgodnie z planem Gabe'a i Drew nastepnego dnia mieli pojechac konno do miejsca, w ktorym doktor zostawi chervoleta, a nastepnie, godzine pozniej, zamierzali ukryc auto u stop gory i udac sie do zamku quadem. Nalezalo sie spodziewac, ze gdy tylko rozniesie sie wiadomosc o zniknieciu prezydenta, niebo wypelni sie helikopterami i samolotami, drogi zas zaroja sie od radiowozow. Wczesniej czy pozniej jakis blyskotliwy detektyw uslyszy o The Aerie i skontaktuje sie z LeMarem Stoddardem. Wtedy jednak, o ile wszystko sie powiedzie, Drew bedzie gotow wyjsc z ukrycia. Prezydent zasugerowal, ze jesli to w ogole mozliwe, powinni unikac drog - nawet tej plataniny slepych zaulkow, ktora jego dziadek stworzyl wokol The Aerie. Drew od dziecka jezdzil terenowymi motocyklami, a potem quadami. Chociaz ostatni raz odwiedzil zamek jeszcze przed wyborami, to wciaz czul sie na silach skorzystac z waskich, pieszych sciezek, ktore wily sie miedzy drzewami osloniete przed podniebnymi obserwatorami gestwa listowia. William, malomowny siedemdziesieciolatek, urodzil sie i wychowal w dolinie Shenandoah. Pracowal w Stajniach Lily Pad juz wowczas, gdy niemal dziesiec lat temu przejela je Lily Sexton. Mezczyzna nie mial pojecia, jakiej sumy zazadac w zamian za wypozyczenie quada, ktory Gabe obiecal jak najpredzej zwrocic - i czy w ogole powinien za to brac pieniadze. W koncu stajenny przystal na kwote tysiaca dolarow, ktore postanowil przeslac siostrzenicy w Harrisonburgu. Wowczas Singleton zaproponowal mu jeszcze dwiescie dolarow w zamian za to, ze obieca zatrzymac pieniadze dla siebie. Tuz za Winchester przekroczyli granice Wirginii i wjechali do Wirginii Zachodniej. Gabe zaczal spogladac na dzienny licznik oraz na mape, ktora sporzadzil Stoddard. Gdzies tam po lewej stronie, na wzgorzu o nazwie Flat Top, stal zamek The Aerie. Gabe zwolnil i opuscil autostrade na zjezdzie numer 13. William podazyl w slad za nim. Dokladnie 1,9 kilometra dalej waska, jednopasmowa szosa skrecala w prawo. W lewo odbijala od niej ledwie widoczna, wyboista droga gruntowa i zaraz potem znikala w lesie. "Na prawo, pietnascie, moze trzydziesci metrow dalej - powiedzial Gabe'owi Stoddard - zaczyna sie jedna z tych drog, ktore prowadza donikad. To tam zostawimy quada i przykryjemy go galeziami. Potem w ten sam sposob schowamy tam twoj samochod". Nic nie mowiac Williamowi o swych intencjach, lekarz zatrzymal auto, nim dotarli do rozwidlenia. Mezczyzni wspolnie wyladowali quada z pick-upa. Zeby wyprobowac maszyne, Gabe uruchomil silnik, William usiadl za nim i we dwoch przejechali sie utwardzona droga pol kilometra tam i z powrotem. Quad na poczatku zdawal sie powolny, ale z czasem sie rozkrecil. Doktor uznal, ze jesli tylko sciezki wiodace do The Aerie nie beda zbyt strome, plan powinien sie powiesc. Jeszcze raz wyraziwszy ubolewanie w zwiazku z nagla, tragiczna smiercia Lily oraz pogodziwszy sie odmowa przyjecia kolejnych stu dolarow przez Williama, Gabe odprowadzil wzrokiem pick-upa, ktory podskakiwal na wyboistej drodze prowadzacej z powrotem do Wirginii. Nastepnie za pomoca niedawno zakupionego noza o osiemnastocentymetrowym ostrzu nascinal galezi, ktorymi zarowno dzis, jak i jutro zamierzal przykryc chevroleta. Wreszcie, nieco zmachany, oparl sie o pien dojrzalego orzesznika i zaczal wsluchiwac w halasliwa cisze lasow Wirginii Zachodniej. Nadeszla pora, by zapoznac sie z The Aerie. Nastepnego dnia Gabe zamierzal kupic pare kowbojskich butow, a nastepnie wynajac kuriera, ktory odbierze paczke od Ellen Williams z kompleksu w Watergate i dostarczy ja do biura firmy. Gabe postanowil unikac zarowno Bialego Domu, jak i swojego mieszkania. Nastepnym razem mial zamiar pokazac sie dopiero w Camp David w gorach Catoctin, dziewiecdziesiat kilometrow od miejsca, w ktorym sie teraz znajdowal. *** Zapadal zmrok. Gabe podskakiwal na wybojach, przyciskajac mape Drew do kierownicy quada. Droga byla tak waska, ze z trudem zmiescilby sie na niej samochod. Po obu stronach roztaczala sie najprawdziwsza dziewicza puszcza - taka, o jakiej powstaja wiersze i piesni. Gabe nie przypominal sobie, by kiedykolwiek widzial las rownie gesty. Pioropusz lisci przeslanial resztki wieczornego slonca.Ze wzgledu na pasje do wedkowania Singleton wiedzial duzo o przyrodzie, a w szczegolnosci o drzewach. Pedzac przez las, dostrzegl cedry, czarne deby, jesiony, buki, wisnie, lipy, osiki i brzozy. Dwukrotnie presja czasu przegrywala z oszalamiajaca atmosfera tego miejsca. Gabe wylaczal silnik i przystawal, by wsluchac sie w puszcze, wdychajac chlodne, slodkie powietrze. Nastepnego dnia Drew mial ich poprowadzic do The Aerie nie tymi drogami, lecz kretymi sciezynkami, przez geste listowie, po lesnym poszyciu i korzeniach. Gabe uznal, ze to bedzie latwizna w porownaniu z posadzeniem mysliwca za dwadziescia milionow dolarow na pokladzie rozkolysanego lotniskowca. Przyspieszyl. Plynnie wchodzil w ostre zakrety i coraz bardziej wczuwal sie w rytm ujezdzania czterokolowego rumaka. W miare zblizania sie do szczytu gory las rzedl. Formacje skalne stawaly sie coraz wieksze i bardziej efektowne. Nagle znikla wszelka roslinnosc i oczom Gabe'a, jakby wyrosle z ziemi, ukazalo sie The Aaerie - ogromna, ponura gotycka forteca z szarego kamienia, ktora wznosila sie wysoko ponad okoliczne drzewa. Zamek zbudowany byl na planie nieomal kwadratu o rogach zwienczonych wiezami. Wzdluz murow ciagnely sie blanki. Budowle otaczala fosa trzymetrowej szerokosci. Mozna ja bylo przebyc po moscie zwodzonym, ktory wiodl do ogromnej brony. Drew nie zartowal z ta ekscentrycznoscia! Gabe zostawil quada w poblizu linii drzew i wszedl na most. W jednym z waskich okien widzial swiatlo. Zgodnie ze slowami prezydenta w zamku byl prad, oswietlenie zas regulowaly wylaczniki czasowe. Otworzywszy wejscie kluczem otrzymanym od Drew, doktor wszedl do ogromnej, zatechlej sali glownej wspartej na odslonietej konstrukcji slupowo-ryglowej. Manekiny w zmatowialych zbrojach staly wzdluz scian, na ktorych wisialy nadjedzone przez mole flagi. Jeden z manekinow siedzial na grzbiecie konia, wysokiego na metr szescdziesiat, moze metr siedemdziesiat, i rowniez ubranego w pelna zbroje. Eksponaty pokryte byly gestymi pajeczynami. Jesli rzeczywiscie, tak jak mowil Drew, co miesiac przychodzil tu dozorca, to jego wizyta musiala sie wlasnie zblizac. W kuchni Gabe znalazl latarke. Przyswiecajac nia sobie, zrobil szybki obchod zamku. Zapalal swiatla wszedzie tam, gdzie mogl bez trudu znalezc wlacznik. Przyjrzal sie wiekowym organom w glownej sali, po czym przeszedl do przestronnej jadalni z dlugim stolem pokrytym gruba warstwa kurzu. Kiedys moglo przy nim zasiasc dwadziescia osob. Gabe opuscil pomieszczenie wyjsciem po przeciwleglej stronie, wszedl po kilku schodkach i dotarl do pustego, kamiennego basenu, glebokiego na co najmniej trzy metry. Wnetrze basenu porastal mech. Kroki Gabe'a odbijaly sie upiornym echem od kamiennych i betonowych scian. Postanowiwszy darowac sobie zwiedzanie reszty zamku, mezczyzna zszedl ciemna klatka schodowa do podziemi. W piwnicy znajdowalo sie pomieszczenie ochrony z kilkoma ekranami monitoringu. Zaden nie dzialal. Byla tu rowniez sala z siedmioma czy osmioma sredniowiecznymi narzedziami tortur, ktore pokrywaly pajeczyny. Gabe'a az przeszly ciarki. Jednak dopiero poziom nizej znalazl to, czego szukal: bunkier, ktory na tak dlugo, jak to bedzie potrzebne, mial sie stac domem prezydenta. Bylo to pomieszczenie o wymiarach trzy i pol na trzy i pol metra, prawie niezakurzone i niemal wolne od pajeczyn. W srodku znajdowaly sie dwa pojedyncze, rustykalne lozka oraz regal mieszczacy kilkaset ksiazek, wbudowany telewizor, kilkadziesiat filmow - glownie starych tasm wideo, choc bylo tam rowniez kilka DVD - oraz wieza stereo. Na podlodze wzdluz scian staly duze butelki z woda, a niewielka spizarnie wypelnialy puszki z zywnoscia, ktora calej rodzinie wystarczylaby na wiele tygodni. Lodowka, choc wlaczona do pradu, byla pusta, obszerna lazienka, wylozona kafelkami, okazala sie zas nadspodziewanie przytulna. Gabe znalazl wlacznik klimatyzacji i uruchomil ja zgodnie z propozycja Drew. "Zbrojone sciany, grube na dwa metry - powiedzial lekarzowi prezydent - a w srodku filtrowane powietrze. Bunkier zbudowal Bedard Stoddard. W latach osiemdziesiatych zmodernizowal go LeMar. Podobno w przypadku wybuchu nuklearnego ludzie w schronie przezyja tak dlugo, jak dlugo beda dzialac generatory, chocby nawet glowica uderzyla w Waszyngton". Gabe przez dwadziescia minut sprzatal pomieszczenie. Drew utyskiwal na to lokum, ale w koncu musial przyznac, ze sensem calej misji jest przeciez jego bezpieczenstwo. Nim doktor wrocil na gore, jeszcze raz rozejrzal sie po schronie. Trzy pietra pod ziemia. Wokol lity granit i zbrojony cement. Pomimo usilnych staran, by to miejsce stalo sie wygodne i przytulne, Gabe czul podskorny, klaustrofobiczny lek. Niemniej musial przyznac, ze to idealne schronienie dla prezydenta... albo idealna trumna. ROZDZIAL 55 Od strony schodow Alison uslyszala cichy odglos - ktos otworzyl drzwi. Ktos stanal na najwyzszym schodku.Ten odglos mial ogromne znaczenie. Wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa oznaczal, ze Alison jeszcze zyje. Nie miala pojecia, przez ile godzin jej uklad krwionosny, oddechowy i nerwowy dochodzily do siebie po przedawkowaniu orcyprenaliny, farmakoaktywnej substancji zawartej w alupencie. Alison wciaz jednak miala drgawki, czula sie bardzo dziwnie i bylo jej niedobrze, chociaz od co najmniej trzydziestu szesciu godzin nic nie jadla. Poza tym potwornie bolaly ja miesnie, pomimo ze nie przypominala sobie, by Griswold po naszpikowaniu jej alupentem robil kolejny zastrzyk. Watpila, zeby mezczyzna zdawal sobie sprawe z tego, jaka dawke orcyprenaliny moze przyjac czlowiek, aby nie okazala sie smiertelna. Bardziej prawdopodobne, ze wtlaczal lekarstwo do pluc i krwiobiegu Alison az do oproznienia inhalatora. To cud, ze jej cialo zwyczajnie nie dalo za wygrana - pluca nie eksplodowaly, serce nie przestalo bic, a mozg calkowicie sie nie wylaczyl. Alison musiala znalezc jakis sposob, zeby sie stad wydostac - zeby zmusic Griswolda do popelnienia bledu. Kroki na schodach nie ustawaly. Potwor wracal na kolejna sesje. Jak dotad kobiecie udawalo sie z nim wygrac. Potrafila nawet sprawic, ze zaczal sie chelpic - i potwierdzil obecnosc narkotykow w inhalatorze prezydenta. Alison poprzysiegla sobie, ze w jakis sposob znow go pokona. Albo umrze. Zaczela cicho nucic. W myslach spiewala slowa piosenki, przygotowujac sie na to, co za chwile mialo ja spotkac. "Swiat nie zawsze smakuje jak cukierek... Tak mi kiedys rzekla mama...". Kolejny krok... i nastepny. Alison mocniej zamknela oczy i zacisnela piesci. "Czasem cie szarpnie, czasem cie zgniecie...". Kroki dotarly do betonowej posadzki. Zaraz potem Alison uslyszala kobiecy stlumiony okrzyk zaskoczenia. -Ay, dios mio! Katem oka Alison zobaczyla Constanze. -Nie moge uwierzyc, ze pozwolil ci tu zejsc - wychrypiala agentka suchymi, spekanymi wargami. Constanza podniosla glowe Alison i przylozyla jej do ust butelke wody. W dzinsach i czarnym swetrze z koralikami wygladala elegancko, jednak delikatna, egzotyczna twarz wyrazala bol i zmartwienie. -Donald nie wie, ze tu jestem - powiedziala. - Nie pozwolil mi schodzic, ale ja wiem, gdzie jest klucz. Mieszkam w tym domu od dziesieciu lat. Malo jest rzeczy, o ktorych bym nie wiedziala. Wczoraj i przedwczoraj w nocy slyszalysmy z Beatriz twoje krzyki, chociaz to pomieszczenie jest pod piwnica. To bylo przerazajace. -On mi sprawil straszny bol - odrzekla Alison. - I ma zamiar dalej mnie torturowac, dopoki nie bedzie przekonany, ze powiedzialam mu wszystko, co chce uslyszec. -Wiec dlaczego mu tego nie powiesz? -Bo wtedy mnie zabije. Wczesniej czy pozniej i tak zamierza mnie zabic. -Nie wierze, ze Donald moglby to zrobic. -Constanzo, blagam, wysluchaj mnie. Musisz mnie wysluchac i mi pomoc. Pomoz mi, bo inaczej umre. Donald pracuje dla rzadu. -Nieprawda, on jest biznesmenem. -Popatrz na mnie. Czy to wyglada jak robota biznesmena? -Kim ty jestes? Pamietam cie z salonu manikiurzystki. Jak sie nazywasz? -Prosze, ja juz dluzej nie wytrzymam. Nazywam sie Alison. Ja tez pracuje dla rzadu, tak jak Donald. -Przykro mi, ze musial ci to zrobic. Alison przygladala sie twarzy kobiety, ale nie widziala w niej ani sladu falszu. Nic nie wskazywalo na to, ze Griswold przyslal ja tutaj, by osiagnela to, czego nie zdolal zdzialac wyniszczajacy miesnie srodek ani nadmiar alupentu. -On tego nie musial robic, Constanzo. On to zrobil, bo chcial. Prosze, rozwiaz mnie. Tak strasznie cierpie. -Donald odsyla nas do Meksyku - powiedziala pieknosc, ostentacyjnie ignorujac blaganie Alison. -Ciebie i Beatriz? -Tak. Zna pewna kobiete w stolicy. Za pare minut mamy byc gotowe i czekac, az Donald kogos po nas przysle. Jestesmy spakowane. Mamy pieniadze. Zostaniemy zawiezione na lotnisko. Lepiej pozegnaj sie z mysla o powrocie w te strony, pomyslala Alison. Tego domu juz nie bedzie. Niedlugo, byc moze nawet dzis w nocy, twoj Donald zadba o to, zeby ten budynek splonal w niewyjasnionych okolicznosciach. W tym wlasnie tacy jak on sa mistrzami: w zacieraniu sladow i kontratakowaniu. Doniesc na ludzi z takimi koneksjami i o cos ich oskarzyc to jedno. Przedstawic wystarczajace dowody to juz zupelnie inna kwestia. -Ktora teraz godzina? - spytala Alison. -Dochodzi dziewiata rano. Donald poszedl do pracy. -Constanzo, blagam, posluchaj mnie. Nie zostawiaj mnie tak. Wiem, ze Donald byl dla ciebie dobry, ale mnie skrzywdzil. Bardzo. I jeszcze nie skonczyl. Bedzie mnie dreczyl, poki nie nabierze przekonania, ze powiedzialam mu wszystko, co wiem. Wtedy mnie zabije. -Ale on bedzie na mnie wsciekly. Czasami bywa bardzo nerwowy i potrafi sie strasznie gniewac. Alison rozpaczliwie szukala wlasciwych slow. -Pomysl o... o tym, jak ty bys sie czula, gdyby ktos cie tak zwiazal. Constanza rzeczywiscie przez chwile sie zastanawiala. Potem pokrecila glowa, odwrocila sie i ruszyla w strone schodow. -Przykro mi - wymamrotala przez ramie. Alison stracila nadzieje. ROZDZIAL 56 Na razie dobrze idzie... Na razie dobrze idzie...Gabe pod prysznicem powtarzal te mysl jak mantre. Na razie dobrze idzie... W zamku nie mial zasiegu, ale na dworze - owszem. Kolejno wybral dwa numery, ktore dostal od Alison. W glebi duszy liczyl, ze uslyszy jej glos - lub moze raczej o to sie modlil. Cisza. Mantra zwolnila i wreszcie ustala. Czy komukolwiek mozna bylo zglosic zaginiecie kobiety? Czy kogokolwiek mozna bylo o nia zapytac? Gabe przez moment zastanawial sie, czy nie skontaktowac sie z admiralem. Ellis Wright mogl cos wiedziec. Doktor zadzwonil pod trzeci numer - odebrano przy pierwszym sygnale. -Tak? -Czesc Drew, mowi Gabe. -Czesc! Dzwonisz z The Aerie? -Stoje przy fosie. W srodku nie ma zasiegu. -I co myslisz? -Urocza chatynka. Pomnik zyczliwego zaniedbania... troche jak ja sam. -Spojrz na pozytywy: przynajmniej sie tam nie wychowywales. -U mojego pacjenta wszystko dobrze? -Nigdy nie bylo lepiej. Wstalem godzine temu. Troche sie porozciagalem, wypilem kawe, zrobilem kilka przysiadow, zawetowalem pare ustaw. Wiesz, jak to jest w tej robocie. -Gotowy do drogi? -Jestem gotowy wreszcie zakonczyc cala te afere. Czuje sie kompletnie bezradny. Co mi z tego, ze jestem prezydentem, skoro nie moge wszystkiego kontrolowac i wszystkich rozstawiac po katach? -Nie martw sie. Zanim sie obejrzysz, znowu bedziesz trzasl tym calym interesem. Tylko pamietaj, ze poki nie wiemy, kto stoi za ta sprawa i o co mu chodzi, kazdy moze byc potencjalnym zamachowcem, chocby nie wiem jak sie wydawal lagodny i niewinny. Miej oczy otwarte i do ostatniej chwili nie zdradzaj nikomu naszych planow. Wpadne do miasta, zeby zalatwic pare spraw. Potem znajde bezpieczna kryjowke dla mojej nowej bryki przy ktorejs z konnych sciezek. -Dasz rade znalezc samochod, kiedy bedziemy galopowac przez las? -Mam zamiar jak najpredzej pojechac do stajni i przekonac kierownika... Zaraz, jak on sie nazywa? -Rizzo. Joe Rizzo. -Przekonac go, zeby dal mi konia na krotka przejazdzke dla oczyszczenia umyslu. -Zadzwonie tam i ci to zalatwie. Masz te mape, na ktorej zaznaczylem stajnie? -Dobrze sie sklada, ze znajduja sie poza calym kompleksem. Czy konie ktos nam przyprowadzi? -Pewnie tak. -Powinienem wybrac jakies konkretne wierzchowce? -To juz zostawiam tobie. Za malo je znam. Tak w ogole wszystko w porzadku, prawda? -Nie jestem pewien - odrzekl Gabe. -Zadnych wiesci od Alison? -Zadnych. To juz ponad dwie doby. -Obiecalem, ze poprosze Marka Fullera, zeby zlecil poszukiwania, i dotrzymam slowa. -Zadzwonisz do niego zaraz? -Jak tylko skonczymy te rozmowe. Przykro mi, ze tak to przezywasz. Na pewno nic jej nie jest. Przekonasz sie. Musialo zajsc jakies nieporozumienie. -Dzieki, Drew. Gabe jeszcze raz zaapelowal do prezydenta o ostroznosc, a potem obmyl kubek i nalal sobie pierwsza, lecz z pewnoscia nie ostatnia porcje kawy. Pil, przechadzajac sie tam i z powrotem, a w myslach odhaczal kolejne pozycje z listy rzeczy do zrobienia. Najwazniejsze bylo odebranie mieszanki przeslanej przez Ellen Williams. Gdyby srodek uspokajajacy z jakiejs przyczyny nie dotarl na czas, Gabe musial wraz z Drew znalezc sposob, by opoznic wszystko o jeden dzien - w sytuacji gdy kazda minuta oznaczala wzrost zagrozenia, nie tylko dla prezydenta, lecz takze dla jego doktora. Zachod slonca mial nastapic o dziewietnastej czterdziesci piec. Gabe wolalby, zeby slonce zaszlo troche wczesniej, ale i tak mrok mogl byc ich sojusznikiem, nim dotra do The Aerie. Kiedy mezczyzni znajda sie na szlaku, wowczas im mniej swiatla, tym lepiej. Gdyby zaszla koniecznosc, doktor musial znalezc sposob, by dac znac Drew, ze powinni wyruszyc kilka minut pozniej. Szczegoly. Szczegoly. Kwadrans po szostej Gabe pedzil quadem po zboczu gory, w kierunku miejsca, gdzie zostawil samochod. Slabo zamaskowany uznal, kiedy juz z daleka dostrzegl woz na poboczu drogi, ktora i tak wlasciwie nikt nie jezdzil. Za pomoca swojego mysliwskiego noza scial jeszcze kilkanascie galezi. Nastepnie wyprowadzil auto z kryjowki, a na to miejsce wstawil quada i starannie go przykryl. Pojazd momentalnie wtopil sie w las. Na siedzeniu chevroleta lezal niewielki plecak, a w nim miedzy innymi lina, narzedzia i dwie butelki wody. Gabe wrzucil tam jeszcze swoj noz, chociaz nie mial pojecia, kiedy - i czy w ogole -to wszystko moze mu sie przydac. W plecaku znajdowalo sie jeszcze kilka jablek i kostki cukru dla koni. Szczegoly. O dziesiatej czterdziesci piec na komorke Gabe'a zadzwoniono z recepcji kompleksu apartamentow w Watergate. Poinformowano go, ze kurier z firmy FedEx dostarczyl paczke na nazwisko lekarza. Gabe spacerowal wlasnie waszyngtonskimi ulicami. Chcial rozchodzic swoje nowe buty z cielecej skory, ktore na dobra sprawe wcale tego nie wymagaly. Kosztowaly chyba tyle, ile wszystkie buty, ktore Gabe kiedykolwiek mial, razem wziete. Doktor wybral firme kurierska przy L Street i dobrze zaplacil za swoje zlecenie. Jeden kurier mial przywiezc paczke z Watergate do biura, a drugi - wyjsc z nia tylnymi drzwiami i zaniesc trzy przecznice dalej, gdzie Gabe zaparkowal impale. Po drodze mezczyzna nie wytrzymal. Ulegl swemu strachowi, poddal sie frustracji i jeszcze raz zadzwonil do Alison. Nic. Kiedy dotarl na miejsce, przykucnal za jakas furgonetka i rozejrzal sie po ulicy w poszukiwaniu czegokolwiek lub kogokolwiek podejrzanego. Nie mogli tu za nim przyjechac, myslal, ale jednoczesnie mial przed oczami Jima Ferendellego, ktory osuwa sie na kolana, a nastepnie pada twarza na ziemie. Tam tez teoretycznie nie powinni byli za nim przyjechac. Zjawil sie kurier. Wymiana przebiegla szybko i bez niespodzianek. Gabe dal chlopakowi piecdziesiat prezydenckich dolarow napiwku. Dodal takze drugie piecdziesiat dla kuriera, ktory odebral przesylke z Watergate. Jeszcze raz rozejrzal sie po okolicy, a nastepnie wslizgnal sie za kierownice chevroleta. Paczke polozyl na fotelu pasazera. Nadszedl czas. Odjechawszy czterdziesci kilometrow od miasta, Gabe mial juz wystarczajaca pewnosc, ze nikt go nie sledzi, totez mogl zjechac na parking przy szosie 1-270 i zajrzec do paczki od Ellen Williams. Starannie zapakowane pudelko zawieralo plastikowy pojemnik, w nim zas znajdowalo sie piec foliowych torebek na zywnosc. W kazdej torebce byly dwa duze kawalki gazy nasaczone plynem. Napis na pojemniku glosil: "Specjalna mieszanka. W zaleznosci od potrzeb jedna lub dwie dawki". Serce Gabe'a mowilo, ze jedna wystarczy. Rozum podpowiadal, ze potrzebne beda dwie. Jesli im sie nie uda, drugiej szansy juz nie bedzie. Rozejdzie sie wiesc o irracjonalnym zachowaniu prezydenta i wkrotce ktos wcisnie guzik, ktory sprawi, ze Pierwszy Pacjent na oczach spoleczenstwa dostanie ataku podobnego do tego, ktory Gabe widzial w Bialym Domu, lub co gorsza - do tego, ktorego Gabe byl swiadkiem u Ferendellego. Z ta ponura mysla doktor odlozyl paczke i siegnal po mape, na ktorej Drew zaznaczyl polozenie stajni. Nastepnie, jadac duzo wolniej, niz wynosila dozwolona predkosc, ruszyl na polnoc do Thurmond w stanie Maryland i nieco dalej, do Camp David. ROZDZIAL 57 "Przykro mi".Slowa zostaly wypowiedziane tak cicho, niemalze szeptem. Czy Constanza naprawde to powiedziala, zastanawiala sie Alison, czy tez to tylko efekt lekow, ktorymi naszpikowal ja Griswold? Czy tamta kobieta mogla tak po prostu zostawic ja w tej potwornej sytuacji? Odpowiedz na to pytanie brzmiala oczywiscie: tak. Dziesiec lat. Tak dlugo Constanza pozostawala pod wplywem Treata Griswolda. Dziesiec lat. Alison usilowala oddychac. Walczyla ze skurczem miesni nog. Zamknela oczy i odplynela w sen. W ten sposob duzo latwiej znosila bol. Kiedy sie obudzila - moze po paru minutach, a moze po paru godzinach - wciaz lezala na plecach, a kostki i nadgarstki nadal miala mocno zwiazane. Wizyta Constanzy byla tylko snem, stwierdzila Alison zrezygnowana. Tylko wywolanym chemicznie snem. A potem poczula, ze na jej dloni lezy noz. Powoli, z bolem zacisnela palce na trzonku. Przekrzywila glowe w prawo, by na niego spojrzec. Zwykly, solidny noz kuchenny - czarny, plastikowy uchwyt, pietnastocentymetrowe, zabkowane ostrze. I to niemal na pewno nie byl sen. Dlaczego Constanza po prostu nie przeciela sznurow? Odpowiedz byla oczywista. Alison zdazyla juz doswiadczyc mocy Griswolda, a takze jego pogardy dla ludzkiego zycia i cierpienia. Byl cierpliwym panem naginajacym innych do swej woli. Wystarczyly niecale dwie doby, zeby niemal calkowicie zlamal Alison. Jaki wplyw na umysl Constanzy moglo miec dziesiec lat manipulacji, maltretowania i szpikowania chemikaliami? Bardzo mozliwe, ze biedna kobieta nie potrafila sie zdobyc na taki akt nieposluszenstwa wobec czlowieka, ktory zabral ja z domu, zanim jeszcze stala sie nastolatka. Mozliwe, ze podlozenie noza to wszystko, na co bylo ja stac. Teraz to Alison musiala dokonczyc dziela. Przez jakis czas kobieta lezala nieruchomo. Nasluchiwala i przygotowywala sie. Absolutny spokoj. Gleboka cisza. Dom byl pusty. Alison nie miala co do tego watpliwosci. Constanza i Beatriz wyjechaly. Powoli, pelna obawy, ze lada chwila noz wysunie jej sie z dloni, kobieta obrocila trzonek w sztywnych, opuchnietych palcach. Zebate ostrze dotknelo sznura. Alison zaczela pilowac, niewielkimi, niespelna centymetrowymi ruchami. Nie dbala o to, czy tnie sznur, czy skore. Poprzysiegla sobie, ze nie spocznie, nie zaryzykuje, by zmorzyl ja sen. Miesnie bolaly przerazliwie. Alison brakowalo sil. Jednak Treat Griswold dal jej moc, by przeciela te wiezy. Dal jej nienawisc. Dwadziescia minut? Trzydziesci? Godzina? Alison nigdy sie nie dowiedziala, jak dlugo zajelo jej przeciecie sznurow. Zapamietala natomiast, ze nie przestala pilowac ani na moment. Kilka milimetrow z kazdym niezdarnym ruchem. Ostrze ranilo jej skore, ale bol byl niczym w porownaniu z tym, ktorego wczesniej doswiadczyla. Najbardziej bala sie tego, ze przetnie sciegno albo trafi w tetnice. Kiedy wydawalo sie juz, ze nawet nienawisc do Griswolda nie wystarczy, by dlonie chcialy dalej pracowac, sznur pekl. Kobieta dlugo siedziala na krawedzi lozka, czekajac, az ustapia zawroty glowy, a nogi beda gotowe udzwignac jej ciezar. Odciela kilka strzepow powloczki na poduszke, by zatamowac nimi krwawienie ran nadgarstka. W koncu, opierajac sie o rame lozka, stanela na nogi. Kolana natychmiast sie pod nia ugiely. Miesnie czworoglowe byly wycienczone. Za drugim razem Alison znow niezdarnie opadla na podloge. Za trzecim zachwiala sie, lecz ustala. Rowno zlozone ubranie wciaz lezalo pod sciana. Brakowalo torebki i portfela, jak rowniez smyczy z identyfikatorem. Bylo jednak cos, czego Griswold nie schowal ani nie wyrzucil. Cos, z czego, jak sadzil, Alison juz nigdy nie miala skorzystac. Kobieta z ogromnym wysilkiem usiadla na krawedzi zaniedbanej pryczy i wlozyla ubranie. Potem znow sie podniosla. Tym razem miala wiecej sily w nogach. Zrobila krok w strone schodow i przystanela. Usmiechnela sie okrutnie. Nadeszla chwila, na ktora przestala juz czekac. -Ide po ciebie, sukinsynu - wychrypiala. Sprawdzila baterie w swojej krotkofalowce, w tej pomylce Griswolda. Nastepnie przypiela ja do pasa. -Ide po ciebie. ROZDZIAL 58 Jeszcze trzy godziny.Na razie dobrze idzie. Slowa tej mantry powrocily samoistnie, kiedy Gabe poprawil sie w siodle umiesnionego czarnego ogiera imieniem Grendel, otworzyl mape szlakow, ktora dostal od kierownika stajni, Joego Rizzo, i ruszyl w las. Musial znalezc miejsce, w ktorym wraz z prezydentem uciekna ochroniarzom z Secret Service. Gabe zaparkowal chevroleta w miescie, a do Camp David pojechal taksowka. Prezydent zadbal o jego pozwolenie na wejscie, wiec Singleton niezatrzymywany przemaszerowal przez piecdziesieciohektarowy teren osrodka, wyszedl strzezona brama polnocna i udal sie do pobliskich stajni. Drew mowil, ze najprawdopodobniej bedzie im towarzyszyc trzech agentow - niezlych jezdzcow wyposazonych w bron, ktora calkiem dobrze umieli sie poslugiwac. Zgodnie z planem Gabe'a, kiedy agenci zorientuja sie, ze ich wierzchowce nie chca przyspieszyc, natomiast prezydent i jego lekarz nie zamierzaja zwolnic, znajda sie juz zbyt daleko i beda zbyt skolowani, by ryzykowac uzycie broni. Jesli Gabe sie mylil, pierwszy strzal bez watpienia zostanie oddany wlasnie do niego. Na razie dobrze idzie. Gabe wciaz bardzo sie martwil o Alison, ale teraz i tak nic nie mogl zrobic, a czekalo go niezwykle trudne zadanie. Trzeba bylo wziac pod uwage tyle roznych zmiennych - tyle rzeczy moglo sie nie powiesc. Juz za trzy godziny, jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, Gabe mial sie stac drugim najbardziej poszukiwanym czlowiekiem na ziemi. Popoludnie bylo chlodne, a niebo zasnuwaly chmury. Grendel mial ochote przyspieszyc, ale posluchal, kiedy Gabe chcial jechac stepa. Po pierwsze, nalezalo ustalic, dokad dotra w ciagu dwudziestu pieciu minut. Wtedy, jesli nic nie zawiedzie, konie agentow nie beda mogly dotrzymac tempa uciekajacym. Zostawiwszy za soba ochrone, mezczyzni mieli skrecic w pierwsza sciezke w lewo i popedzic ku utwardzonej drodze. Na mapie byla rozmazana, ale moglo tu chodzic o szose numer 491. Dwadziescia piec minut. Gabe odjal piec minut od trzydziestu - taki czas dzialania mieszanki oszacowala Ellen Williams. Te piec minut potrzebne bylo na to, by dotarli z powrotem do stajni, po tym jak dosiada koni przy polnocnej bramie. Dwadziescia piec minut. Gabe usmiechnal sie szeroko, gdy zdal sobie sprawe z tego, ze cala operacje traktuje jak naukowy eksperyment. Wielkosc koni minus dwukrotnosc wagi agentow plus kwadrat predkosci przyswajania srodka od Williams minus kat padania promieni slonecznych rowna sie... dwadziescia piec minut. Proste. Dokladnie po dwudziestu pieciu minutach jazdy Gabe zatrzymal Grendela, naostrzyl noz mysliwski wyjeta z plecaka oselka i oznakowal kilka drzew na wysokosci wzroku jezdzca. Nastepnie ruszyl dalej, powoli i ostroznie. Przygladal sie drzewom po lewej stronie w poszukiwaniu przesieki. Zdal sobie sprawe z tego, ze kiedy nastepnym razem zobaczy te okolice, najprawdopodobniej wraz z Drew Stoddardem bedzie pedzil pelnym galopem. Czy jest jakis inny sposob? Gabe zadal sobie to pytanie po raz tysieczny. Czy jest jakis inny sposob? Pozostaly juz tylko trzy elementy ukladanki. Po pierwsze, trzeba bylo znalezc sciezke prowadzaca w lewo, w kierunku szosy. Po drugie, podczas ucieczki konie nalezalo zostawic w takim miejscu, gdzie ktos je w koncu znajdzie. Wreszcie po trzecie, potrzebne bylo nierzucajace sie w oczy miejsce tuz przy drodze numer 491, w ktorym moglby na nich czekac samochod. Straznicy lesni nie powinni go znalezc przez przynajmniej dwie godziny. Gdyby jednak trafili na auto i zaczeli je obserwowac albo gdyby je odholowali, jakis kierowca ciezarowki bedzie mial szanse opowiadac nie lada historie o tym, jak podwiozl dwoch autostopowiczow. Droga na lewo, czyli pierwszy element, okazala sie waska sciezka, na ktorej Gabe dostrzegl kilka zaschnietych sladow kopyt, jednak nie wygladala ona na zbyt uczeszczana. Znajdowala sie o zaledwie kilka minut od miejsca, w ktorym mial nadzieje wraz z Drew odlaczyc sie od ochroniarzy. To blizej, nizby sobie zyczyl, ale dostatecznie daleko, zeby sie udalo. Poza tym sciezka pod kazdym wzgledem byla idealna. Gabe koniecznie musial dobrze oznakowac drzewa, tak by pozniej dostrzec znaki w pelnym galopie. Zrobil kilka naciec na pniach, po czym zsiadl z konia. Dziesiec metrow przed boczna sciezka z prawej strony glownego szlaku ulozyl niepozorny kopczyk z kamieni. Kiedy agenci Secret Service wroca po pomoc - zapewne w postaci samochodu terenowego - nie powinni miec zbyt latwego zadania. Gdy Gabe i Drew znajda sie juz w aucie, z kazdym przebytym przez nich kilometrem agenci i policja beda musieli brac pod uwage coraz szerszy krag mozliwosci. To znacznie zmniejszy szanse natkniecia sie na ktoras z blokad. Dwa ostatnie elementy Gabe znalazl duzo szybciej, niz przypuszczal. Niewielka polana dziesiec metrow od sciezki i dwadziescia od szosy stanowila idealny punkt, by zostawic tam konie, a czesciowo zarosniety parking zaledwie trzydziesci, moze czterdziesci metrow dalej byl swietnym miejscem, w ktorym Chevrolet nie rzucalby sie w oczy i jednoczesnie nie wydawal sie zbyt podejrzany. Teraz nalezalo juz tylko przemiescic samochod z Thurmond, zatknac za szyba informacje, ze auto jest zepsute i czeka na pomoc drogowa, a nastepnie wrocic do stajni i pomoc stajennemu w przygotowaniach do wczesno-wieczornej przejazdzki prezydenta. Jednak najpierw Gabe postanowil, ze pozwoli cierpliwemu Grendelowi sie wyzyc. Mezczyzna wskoczyl na grzbiet konia, szepnal rumakowi kilka slow zachety, po czym lekko spial go obcasami nowych butow. Grendel zawahal sie przez chwile, po czym pomknal w strone domu niczym blyskawica. ROZDZIAL 59 Alison dostrzegla mezczyzne w samochodzie zaparkowanym o pol przecznicy od jej mieszkania, gdy tylko taksowka z Richmond skrecila w jej ulice.-Niech pan jedzie dalej! - polecila i rzucila sie na podloge. Kazala kierowcy pare razy objechac okolice. Jednoczesnie obserwowala, czy nikt ich nie sledzi. W koncu poprosila, zeby taksowkarz zatrzymal sie pod domem o przecznice dalej. Czlowiek w tamtym aucie mogl byc albo agentem Secret Service przyslanym przez Gabe'a, albo - co o wiele mniej prawdopodobne - kims, kogo umiescil tam Griswold, kiedy Constanza zmienila zdanie. Tak czy inaczej, Alison nie chciala miec z nim do czynienia. Kierowca przyjal wczesniej ustalona kwote stu dolarow gotowka, po czym opuscil osiedle inna droga. Alison znalazla pieniadze - w sumie czterysta dolarow - w szufladzie ze skarpetkami w komodzie Griswolda. Tak jak przypuszczala, kiedy wyszla z piwnicy, okazalo sie, ze Constanza i Beatriz wyjechaly. Agentka przez chwile rozwazala dokladne przeszukanie domu, ale w koncu uznala, ze nie ma na to ani sil, ani czasu. Robilo sie jej niedobrze od samego dotykania ubran Griswolda. Mezczyzna zbrukal ja w sposob rownie bezwzgledny, bezduszny i upokarzajacy jak wowczas, gdyby ja zgwalcil. Wkrotce mial za to zaplacic. Bylo jednak miejsce, ktore postanowila odwiedzic, nim wezwala taksowke - pomieszczenie na strychu, gdzie Donald Greenfield szkolil swe dziewczeta. Pokoj, rodem z lat szescdziesiatych, byl tak odrazajacy, ze Alison wytrzymala tam tylko kilka minut. Okragle lozko wodne... posciel z czerwonej satyny... lustro na suficie... grube zaslony w psychodeliczne wzory... lampy w roznych kolorach... zestaw audio... i ogromny telewizor HD z duza kolekcja filmow porno, glownie z udzialem dziewczat i starszych mezczyzn. Co dziwne, w pomieszczeniu nie bylo kamer - a w kazdym razie Alison ich nie widziala. Pomyslala o osobie, ktora szantazowala Griswolda. Jesli kiedykolwiek byla tutaj kamera, mozliwe, a nawet bardzo prawdopodobne, ze szantazysta mial nagranie. Kobieta nie potrafila sie zmusic do otwarcia szuflad. Jesli, jak przypuszczala, Griswold spali to miejsce, swiat tylko na tym zyska. Podczas jazdy taksowka do Arlington Alison starala sie zlozyc w calosc wszystko, co wiedziala o tym czlowieku. Agent prawdopodobnie byl niegdys oddanym i skutecznym funkcjonariuszem panstwowym, ktory padl ofiara wlasnej perwersji oraz kogos, kto potrafil te perwersje udokumentowac, a nastepnie zmusic Griswolda, by sprzeniewierzyl sie misji ochrony prezydenta. Porsche, drugi dom i wiele innych wskazowek sugerowalyby, ze agent odniosl rowniez materialne korzysci. W tej chwili nie mozna tego bylo stwierdzic z cala pewnoscia. Wygladalo na to, ze Griswold mial za zadanie podawac prezydentowi srodki halucynogenne za posrednictwem inhalatora z alupentem. Jednak, co zaskakujace, narkotyki pozostawaly nieaktywne az do momentu, gdy ich dzialanie wyzwalano za pomoca jakiegos nadajnika. W ten sposob szef panstwa stal sie marionetka - wystarczylo wcisnac przycisk, by oszalal. Jak na ironie, ten przycisk wciskala inna marionetka. W gre wchodzila niewiarygodnie zaawansowana technika daleko przekraczajaca zdolnosci pojmowania Griswolda, stwierdzila Alison, choc to niemal na pewno on ukradl probki krwi, ktore Gabe schowal w lodowce w klinice. Alison na razie nie miala pojecia, skad wezmie dowody na poparcie wszystkiego, o czym sama wiedziala. Bez odpowiedzi pozostawalo takze inne pytanie: kto tu wlasciwie pociaga za sznurki? Jedno bylo pewne. Kobieta nie miala zamiaru zaatakowac czlowieka tak wplywowego i szanowanego jak Griswold, nie dysponujac mocnymi, wiecej: niezbitymi dowodami. Zakladala, ze jej samochod wciaz stoi na parkingu Bialego Domu, czyli tam, gdzie go zostawila. Inhalator pod siedzeniem to dobry poczatek, jesli tylko dalej tam lezal oraz jesli zawieral narkotyki i nosil odciski palcow Griswolda. Jednak Alison potrzebowala czegos wiecej. Nauka wyniesiona z doswiadczenia w Los Angeles mowila, ze pewnie nawet duzo wiecej. Tymczasem kobieta musiala sie rowniez zabezpieczyc, tak aby ponownie nie stac sie ofiara - tym razem w pelnym znaczeniu tego slowa. Griswold cieszyl sie rownie wielka wladza i rownie wielkim szacunkiem jak chirurdzy z Los Angeles, a przy tym byl jeszcze bardziej bezwzgledny. Jesli Alison chciala go zniszczyc, a takze odkryc tozsamosc osoby, ktora wydawala mu polecenia, musiala dzialac szybko i zadbac o to, by Griswold pozostal niepewny i zdezorientowany. Poza tym potrzebowala pomocy kogos, kogo obdarzylaby zaufaniem. Lista osob, do ktorych moglaby sie bez obaw zglosic, byla krotka - bardzo krotka. Alison czym predzej musiala sie rozmowic z Gabe'em. Agentka przebyla przestrzen miedzy budynkami i ostroznie podeszla do swego domu przez podworko z tylu. Lokciem wypchnela zaslepke okienna w drzwiach, wlozyla reke do srodka i otworzyla zamek. Przyjemne, trzypokojowe mieszkanko dokladnie przetrzasnieto. Zawartosc wszystkich szuflad wysypano na podloge. Sciagnieto dywany, oprozniono szarki, porozcinano poduszki na kanapie w salonie. Wszedzie lezalo potluczone szklo. Alison nie przywiozla z San Antonio zbyt wielu rzeczy osobistych, ale wszystkie zostaly zniszczone. Czy to mozliwe, by Griswold zorientowal sie, ze Alison z pomoca Lestera podmienila inhalatory, czy tez byl po prostu dokladny i szukal czegokolwiek, na co mogla natrafic? W pierwszej chwili powstrzymywala lzy, zupelnie jakby obserwowal ja Griswold, i nie chciala mu dac tej satysfakcji. Jednak potem, gdy weszla pod prysznic, wreszcie pozwolila sobie na nieskrepowany, oczyszczajacy placz. Stan, do jakiego doprowadzono jej mieszkanie, nie ma znaczenia, uznala, wycierajac sie po kapieli. Od tej chwili az do konca wojny z Treatem Griswoldem i tak tu nie wroci - chocby na minute. Alison odnalazla czysta pare dzinsow oraz granatowa koszulke z dlugim rekawem. Nastepnie rozpoczela poszukiwania dwoch rzeczy - tylko dwoch - ktorych stad potrzebowala. Pierwsza z nich, zapasowe kluczyki od samochodu, znalazla pod jakas miska na podlodze w kuchni. Druga lezala dokladnie tam, gdzie Alison ja ukryla - krotki, skuteczny dziewieciomilimetrowy glock 26 schowany za nylonowa podkolanowka w bucie na dziesieciocentymetrowym obcasie. Alison nigdy w tych butach nie chodzila, w obawie ze skreci sobie kostki. W drugim bucie, rowniez ukryte za zwinieta ponczocha, znajdowaly sie dwa pelne magazynki amunicji. W koncu agentka przypomniala sobie, ze jej krotkofalowka odzyskala zasieg, i wlaczyla urzadzenie. Pierwszym glosem byl wlasnie ten, ktory chciala uslyszec. -Uwaga, wszystkie stanowiska - mowil Griswold - tutaj agent specjalny Griswold. Przygotowac sie do odlotu Mavericka w Marine One". Odlot za dwie godziny. Powtarzam, odlot za dwie godziny. "Marine One". Griswold nie powiedzial, dokad leca. Baza powietrznych sil zbrojnych Andrews? Camp David? A moze prezydent ma gdzies wystapic? Mniejsza z tym. Alison uznala, ze kiedy bedzie gotowa, to ich znajdzie. Jednak na razie musiala sie skontaktowac z Gabe'em. Telefon w mieszkaniu wciaz dzialal. Stojac posrod pobojowiska, podniosla sluchawke i wybrala numer kliniki medycznej Bialego Domu. ROZDZIAL 60 Wirniki.Minelo zaledwie kilka tygodni, odkad prezydent wpadl z wizyta na ranczo Gabe'a. Mezczyzna siedzial wtedy w siodle, podobnie jak teraz. Tym razem pomagal Joemu Rizzo, szefowi stajni, oraz jego dziesiecioletniemu synowi Pete'owi przeprowadzic cztery konie do tylnego wyjscia z Camp David, skad Drew Stoddard zamierzal sie udac na wieczorna przejazdzke ze swoim lekarzem. Miala sie ona roznic od wszystkich, ktore kolejni prezydenci odbywali od 1942 roku, kiedy to Camp David - wczesniej, zanim prezydent Eisenhower przemianowal osrodek na czesc swego wnuka, znane pod jakas inna nazwa - stalo sie oficjalnym azylem szefow panstwa. Tym razem prezydent mial z niej nie wrocic. Mniej wiecej za godzine Andrew Stoddard, jeden z najwiekszych wizjonerow, ktorzy kiedykolwiek sprawowali urzad prezydenta, mial potwierdzic pogloski o swojej niepoczytalnosci, uciekajac ochroniarzom z Secret Service. Gabe, bardzo zadowolony z Grendela, zapytal, czy i tym razem moze wziac go na szlak. Pete - z ktorym doktor natychmiast nawiazal nic porozumienia, szczegolnie po tym, jak wyjal z plecaka lasso i nauczyl chlopaka kilku fajnych sztuczek z lina - obiecal, ze o to zadba. Konia czekaly masaz, chlodzaca kapiel i dodatkowa porcja owsa. Rowniez Joe Rizzo najwyrazniej z przyjemnoscia obcowal z mezczyzna, ktory byl zarazem lekarzem i kowbojem. Kiedy Gabe, obejrzawszy zwierzeta, zasugerowal, ze prezydentowi powinien odpowiadac jablkowity kon pelnej krwi o imieniu Pan Grzeczny, stajenny skwapliwie przyznal mu racje. Kon mial dlugie nogi i dluga szyje - musial szybko biegac, bez dwoch zdan. Mozna by spokojnie isc o zaklad, ze Grendel i Pan Grzeczny przegonilyby konie agentow w uczciwym wyscigu, a co dopiero w sytuacji, gdy przeciwnicy beda odurzeni ketamina, pentobarbitalem i fentanylem. -Wyladowali! - zawolal Rizzo z tym swoim uroczym akcentem, slyszac, jak odlegly lopot wirnikow zwolnil i wreszcie ustal. - Powinniscie miec mila przejazdzke, doktorze Gabe. Lekki wietrzyk, nie za duzo owadow. -I tak by nie smialy gryzc prezydenta Stanow Zjednoczonych - odparl Gabe. W poblizu tylnej bramy osrodka znajdowal sie slupek do przywiazywania koni. Doktor pomogl uwiazac zwierzeta, po czym zaczal sie przygotowywac do niezwykle trudnego zadania: musial wsunac gazy nasaczone chemikaliami pod siodlo kazdego z wierzchowcow, tak by nie wystawal nawet najmniejszy kawalek. Z plecaka wyjal rekawice jezdzieckie - ktorych normalnie pod zadnym pozorem by nie wlozyl, jednak teraz musial uwazac, by przez skore dloni do jego organizmu nie przedostala sie taka ilosc odurzajacych substancji, ktora moglaby spowodowac, ze wypadnie z siodla. Grzebiac w plecaku, zdjal wieko z plastikowego pojemnika, wyjal trzy torebki - w kazdej byly po dwie nasaczone gazy - i ponownie zamknal pudelko. W tym momencie nagle odezwala sie krotkofalowka i az drgnal przestraszony. -Doktorze, tu Griswold. Jest pan tam? Odbior. -Griz, siemasz, brachu. Jestem przy tylnej bramie. Mamy dla was pierwszorzedne wierzchowce. -Bedziemy za piec minut, jak tylko pielegniarka i sanitariusz zaladuja vana. Bez odbioru. Gabe'a zmrozilo. -Joe, o jakim vanie on mowi? -Medycznym, ma sie rozumiec. Prezydent nigdy nie wybiera sie na szlak bez trzech albo czterech agentow Secret Service i vana medycznego. Ej, moment, przeciez to pan jest jego lekarzem. -Jego nowym lekarzem - poprawil mezczyzne Gabe. W glowie mu wirowalo. - Nigdy wczesniej nie bylem z nim na szlaku. Wszystkie starannie obmyslone naukowe formuly wziely w leb. Jak, do jasnej cholery, Drew mogl nie wspomniec o tym, ze bedzie za nim jechac van? Gabe zaczal nerwowo powtarzac w myslach nieliczne znane sobie metody unieruchamiania samochodow. Najlepszym pomyslem, jaki w tej chwili przychodzil mu do glowy, byloby wrzucenie do baku kostek cukru z plecaka i liczenie na cud. Niedorzecznosc. -A co sie dzieje, kiedy van nie miesci sie na waskiej sciezce? - spytal. -Wtedy czeka tam, gdzie moze. Pare lat temu kon zrzucil jednego z gosci prezydenta i facet zlamal noge. Agenci musieli go zaniesc do samochodu. Zadnej pomocy. Ale szambo! Gabe zerknal na zegarek. Nawet jesli uda im sie wraz z Drew unieruchomic konie i uciec, van dowiezie agentow do osrodka w kilka minut. Uciekinierzy moga nawet nie dotrzec do samochodu, kiedy rozpocznie sie zakrojony na szeroka skale poscig. W Marine One przylecialo sporo ludzi z Secret Service. Skad Gabe'owi w ogole przyszlo do glowy, ze to sie moze udac? -Doktorze, tu Griswold. Van gotowy. Juz idziemy. Bez odbioru. Cholera! -Joe - odezwal sie Gabe, podajac mezczyznie dwa jablka - czy moglbys dac to Grendelowi i Panu Grzecznemu? Ja po raz ostatni sprawdze siodla. Nie mam ochoty robic tutaj za doktora. Szybko obszedl konie, udajac, ze oglada derki, strzemiona i popregi. Jednoczesnie wsunal gazy tak gleboko, jak tylko sie dalo. Wlasnie zajmowal sie ostatnim koniem, kiedy przybyla swita prezydenta. Gabe spojrzal na zegarek i zaczal w myslach liczyc czas potrzebny na absorpcje narkotykow. Trzydziesci minut. Grupa dotarla do strozowki. Za prezydentem i jego trzema ochroniarzami jechal niewielki van marki Mitsubishi. W srodku siedzieli pielegniarka i sanitariusz. Gabe znal oboje z kliniki w Bialym Domu. Z trzydziestu minut zrobilo sie dwadziescia dziewiec, moze nawet dwadziescia osiem. Tylko spokojnie, powtarzal sobie Gabe. Zachowaj spokoj i staraj sie myslec. Podszedl do prezydenta i serdecznie uscisnal mu dlon. -Dlaczego nic mi nie powiedziales o vanie? - syknal przez zacisniete zeby. Minelo kilka sekund, zanim do Stoddarda dotarla waga problemu. -W ferworze przygotowan kompletnie o tym zapomnialem - odparl. - Juz nie zyjemy? Gabe zerknal w kierunku auta. Dostrzegl przymocowane z tylu kolo zapasowe. -Musze przez chwile byc sam przy samochodzie - szepnal nagle. - Mozesz mi to zalatwic? -Tylko patrz. Prezydent bez wahania zlozyl sie wpol, zlapal za gardlo i chwiejnym krokiem ruszyl w strone wejscia. Nastepnie oparl sie o sciane strozowki i zaczal kaslac... i kaslac. Kiedy tylko agenci zrozumieli, co sie dzieje, natychmiast do niego przyskoczyli. W tym samym czasie Gabe zdazyl juz wysunac z plecaka noz mysliwski. -Jakis owad! - zawolal jeden z agentow. - Mowi, ze jakis owad wpadl mu do tchawicy. Stoddard wciaz zanosil sie od kaszlu. Gabe musial przyznac, ze tym wystepem jego przyjaciel zasluzyl na Oscara. Singleton, znalazlszy sie calkowicie poza zasiegiem wzroku agentow i personelu medycznego, oparl trzonek noza o klatke piersiowa i naparl nan ze wszystkich sil, calym swym ciezarem. Doskonale ostrze bez trudu rozcielo gume i zaglebilo sie az po rekojesc w zapasowej oponie. Gabe wyjal noz z kola i zdazyl go schowac z powrotem do plecaka, kiedy zawolal go Griswold. -Hej, doktorze, co sie dzieje? Niech pan tu przyjdzie! -Juz ide, juz ide. Nie zawracajac sobie glowy wyjasnianiem, co go zatrzymalo, Gabe pedem dolaczyl do grupy. Wszyscy stali bezradnie wokol skulonego, krztuszacego sie prezydenta. Doktor polozyl jedna dlon na klatce piersiowej, a druga na plecach Stoddarda. -Juz dobrze, panie prezydencie - szepnal. Delikatnie nacisnal z obu stron. Kaszel momentalnie ustal. Stoddard dla efektu jeszcze raz sie zachlysnal. Zaraz potem wyprostowal sie z usmiechem. -Juz po wszystkim - powiedzial. - Ale cholernie sie przestraszylem. Cale towarzystwo, zaskoczone i pelne absolutnego podziwu, spojrzalo na Gabe'a. -To taka wersja manewru Heimlicha, ktora stosuje sie w Wyoming - wyjasnil doktor rzeczowo. - A teraz w droge. Minelo juz szesc minut. Mezczyzni dosiedli koni i ruszyli na szlak. Jedno kolo mamy z glowy, myslal Gabe, jeszcze co najmniej jedno do zalatwienia. Trojka agentow trzymala sie z tylu. Pomiedzy nimi a prezydentem i jego lekarzem powstal dystans dwudziestu, moze nawet trzydziestu metrow. -Niezle przedstawienie, panie prezydencie - powiedzial Gabe. -Zupelnie jak za dawnych czasow. Pamietasz te studentki z Goucher? -Ten numer przed chwila byl jeszcze lepszy. -Udalo ci sie? -Przebilem zapasowa gume. Teraz musze zalatwic jeszcze przynajmniej jedno albo dwa kola i wtedy bedziemy mieli szanse. -Przepraszam, ze zapomnialem o vanie. -Mniejsza z tym. Posluchaj, Drew, jestem ci bardzo wdzieczny, ze mi zaufales. Wiem, ze to dla ciebie trudne. -Umieram ze strachu. Ale tak samo bym sie bal, gdybysmy sie na to nie zdecydowali. Gabe spojrzal na zegarek. -Jesli wszystko przebiega zgodnie z planem, mamy jeszcze pietnascie, moze dwadziescia minut. Im dalej odjedziemy od Camp David, tym lepiej. Jesli ich konie ciagle beda sie normalnie zachowywac, chyba trzeba bedzie odwolac akcje. Ale jesli srodki uspokajajace zadzialaja, podjade do nich. Ty masz sie wciaz oddalac. Wroce spojrzec na konie i wtedy sprobuje cos zrobic z samochodem. Jakies pytania? -Kiedy mam ruszyc z kopyta? -Jedz przed siebie. Potem, jak tylko zobaczysz, ze do ciebie pedze, ruszaj. Gdzies tam na lewo od tego szlaku odchodzi sciezka, ktora zaprowadzi nas do samochodu. Po prawej stronie, jakies dziesiec metrow wczesniej, ulozylem kopczyk z kamieni. Wypatruj go. Poza tym w miejscu, gdzie musisz skrecic, oznakowalem drzewa na wysokosci wzroku. Ale do tego czasu powinienem cie juz dogonic. -Mniej bym sie bal, gdybym probowal uciec moim ochroniarzom mysliwcem. -Spokojnie, dobrze ci idzie. Przez kilka minut dwaj mezczyzni jechali w milczeniu. Wreszcie Gabe nachylil sie lekko w kierunku swego dawnego wspollokatora. -Drew, musze ci cos powiedziec. Nie wiem, jak to ujac delikatnie, ale chce, zebys wiedzial, ze chociaz od wielu, wielu lat nie tknalem alkoholu, to od dawna lykam proszki. Nigdy bez przyczyny, wiesz, bole glowy, bezsennosc, takie tam... ale pewnie sie domyslasz, ze te przyczyny to raczej wymowki. Powinienem byl ci to powiedziec wtedy, na ranczu. -Naprawde myslisz, ze to by mialo dla mnie jakiekolwiek znaczenie? Spojrz na wszystko, co osiagnales w zyciu. -Najdziwniejsze jest to, ze odkad zobaczylem, jak Jim umiera, odkad skupilem sie na tym, jak ktos krzywdzi ciebie i panstwo, i odkad musialem sobie radzic ze zniknieciem Alison, nie ciagnie mnie do proszkow, chocbym byl nie wiem jak spiety, zmeczony albo cierpial na bezsennosc. Zupelnie jakby smierc Jima podzialala na mnie jak policzek i kazala mi spojrzec na wlasne zycie z wlasciwej perspektywy. Zrozumialem, ze pamiec tamtej kobiety z Fairhaven i jej dziecka nie zasluguje na to, zebym sie systematycznie wyniszczal. Musialem ci to powiedziec, zanim... -Doktorze, tu Griswold - zahuczalo radio. - Zwolnijcie i wroccie tu do nas. Cos jest nie tak z konmi. -Do dziela - zawolal Stoddard. -Niech Bog blogoslawi Ellen Williams. Dobra, panie prezydencie, po prostu jedz przed siebie. Powoli i spokojnie. Nie odpowiadajac przez krotkofalowke, Gabe leciutko sciagnal lejce Grendela w prawo i spial konia pietami. Silne zwierze obrocilo sie niczym weteran rodeo, po czym popedzilo przed siebie. Gabe z zadowoleniem stwierdzil, ze miedzy nim i prezydentem a ochroniarzami powstal spory dystans. Nawet gdyby agenci, zajmujac sie konmi, wciaz zwracali uwage na prezydenta - co bylo malo prawdopodobne - to i tak z trudem by zauwazyli, ze szef panstwa wciaz sie oddala. Chaos i zamieszanie. To w tej chwili najwieksi sprzymierzency. Chaos i zamieszanie. Nawet z pewnej odleglosci Gabe widzial wyraznie, ze konie agentow nie moga isc dalej. Dwa staly nieruchomo, z pyskami zwieszonymi niemal do ziemi. Ich jezdzcy wciaz siedzieli w siodlach i usilowali zmusic wierzchowce, by ruszyly z miejsca. Trzeci kon, wierzchowiec Griswolda, opieral sie o orzesznik i z zadowoleniem ocieral bokiem o chropowata kore. Griswold, stojac pod drzewem, zagladal zwierzeciu do oka. Najlepsze bylo jednak to, ze zarowno sanitariusz, jak i pielegniarka wysiedli z furgonetki, by sprawdzic, czy moga w czyms pomoc. Zachowaj spokoj, powtarzal sobie Gabe, zsiadajac z konia i prowadzac go w strone vana. Zachowaj spokoj i sprawiaj wrazenie, ze wiesz, co robisz. W dloni mial trzonek noza. Ostrze - schowane w rekawie. -Niech ktos dogoni prezydenta - polecil Griswold. -Te konie nie maja zamiaru sie ruszyc - odparl jeden z agentow. Schyliwszy sie, Gabe wbil szerokie ostrze noza w scianke opony lewego tylnego kola. Auto bezdzwiecznie przechylilo sie na bok. -To zsiadac z koni i za nim! - krzyczal Griswold. - Niewazne, niewazne. Sam go dogonie. Panie prezydencie! Niech pan zaczeka! Ze wszystkich trzech agentow to wlasnie Griswold byl najbardziej masywny. Jego obecna kondycja, pomyslal Gabe, lada chwila zostanie poddana probie. Agent zrzucil z siebie kurtke i puscil sie pedem za Stoddardem. Poniewaz wszyscy patrzyli w slad za nim, Gabe jednym energicznym pchnieciem unieszkodliwil prawe tylne kolo. Auto przysiadlo jak bokser, ktory wlasnie dostal cios w szczeke. -Ja go dogonie! - zawolal lekarz w przestrzen. - Ja go dogonie! Nie potrafil sobie przypomniec, kiedy ostatnio dosiadl konia w biegu, ale nie zastanawial sie ani chwili. Masywny Grendel w jednym kroku przeszedl w galop. Gabe zlapal go lewa reka za gesta grzywe, prawa za rog siodla, a lewa noge wlozyl w strzemie. Chcial sie odbic prawa noga, ale nim to zrobil, juz byl w powietrzu i frunal przy boku konia niczym choragiew. Sekunde pozniej podciagnal sie z sila, o jaka by siebie nie podejrzewal, wyprostowal w siodle i przemknal obok Griswolda. -Dogonie go! - krzyknal. Kilkadziesiat metrow przed nim prezydent spojrzal za siebie i sie usmiechnal. Zebral lejce i popedzil siwka jednym mocnym kopnieciem. -Jedz, jedz! - wrzasnal Gabe, doganiajac Stoddarda. Mezczyzni galopowali ramie w ramie przez nastepna minute. Gabe dostrzegl kopczyk z kamieni, wskazal go prezydentowi, po czym machnal dlonia w lewo - tam, gdzie zaraz miala sie pojawic waska drozka. Stoddard uniosl zacisnieta piesc. Gabe probowal okazac rownie wielki entuzjazm, ale mial swiadomosc, ze mu to nie wyszlo. Jedyne, o czym potrafil myslec, to wewnetrzny glos, ktory w kolko wykrzykiwal to samo zdanie. "Cos ty, do cholery, narobil?". ROZDZIAL 61 Jechali ze zgaszonymi swiatlami. Prowadzil prezydent Stanow Zjednoczonych, za nim siedzial jego osobisty lekarz. Quad wspinal sie kretymi sciezkami po zboczu gory Flat Top w kierunku The Aerie. Kiedy dotarli do zamku i ukryli pojazd w malo widocznym miejscu na skraju lasu, zapadl juz zmrok.Przez kilka chwil dwaj mezczyzni stali przy moscie zwodzonym nad fosa, obserwujac sylwetki na wschodnim niebie. Byly to chyba trzy helikoptery i kilka samolotow. -Udalo sie! - zawolal Stoddard. - Nie wierze. Udalo sie! W Waszyngtonie musi teraz panowac absolutny chaos. -Tak jak mowilem, ten kraj zbudowano w taki sposob, zeby wladze mozna bylo przekazac natychmiastowo i przy mozliwie najmniejszym zamieszaniu. Jesli cala ta lektura dwudziestej piatej poprawki tuz po przyjezdzie do Waszyngtonu czegos mnie nauczyla, to wlasnie tego. Kraj umie i zawsze bedzie umial przetrwac kazdego pojedynczego czlowieka. -Moze i tak. Ale mimo to chcialbym wierzyc, ze sie o mnie martwia. -Na pewno. Fantastycznie sobie radzisz. -Dzieki. A propos tych, ktorzy sie martwia, musze zadzwonic do Carol. Zostawilem jej koperte ze wskazowkami, miedzy innymi z numerem telefonu do zaufanego komendanta policji stanowej w Wirginii i do pewnego sedziego federalnego. Carol sie z nimi skontaktuje, a oni zalatwia potrzebne nakazy i przydziela dobrych ludzi do ich wykonania. Beda na ciebie czekac z samego rana pod posiadloscia Lily. -Doskonale. Drew, jestes prawdziwym bohaterem. Nie potrafie sobie wyobrazic, co musi oznaczac pozostawienie za soba stanowiska takiego jak twoje. -Mam szczera nadzieje, ze je odzyskam. -Na pewno, o ile tylko ochronimy cie przed tymi nadajnikami. -Skoro mowa o bohaterach, ty takze nim jestes... Nawet kims wiecej. Gabe, jestes cudownym przyjacielem. Nie zasluzylem sobie na taka przyjazn. Coz za dziwne slowa, pomyslal Gabe. -Nonsens - odparl. - A teraz uspokoj Carol. Powiedz jej, ze nic ci nie jest, a ja nie oszalalem. Potem chce ci pokazac, jakie lokum wybral dla ciebie Nadworny Medyk Jego Krolewskiej Mosci. -Chyba sie domyslam. Przez kolejna minute mezczyzni stali jeszcze pograzeni w halasliwej ciszy lasu. Usilowali objac umyslem ogrom tego, czego wlasnie dokonali. W koncu Stoddard dal Gabe'owi znak, by sie nie oddalal, po czym zadzwonil do zony. Po kilku minutach oddal telefon doktorowi. -Gabe, naprawde sadzisz, ze stoi za tym ktos z naszego personelu? - spytala Carol Stoddard. -Uwazam, ze zamieszany jest w to ktos, kto regularnie bywa w bezposrednim otoczeniu Drew. Nic wiecej nie potrafie powiedziec. -I myslisz, ze Lily tez jest... byla w to zamieszana? -Jestem tego pewien. W jej domu widzialem bezposrednie dowody. Potwierdzil to takze Jim Ferendelli, zanim... zanim zostal zamordowany. -Ale... ale Lily byla jedna z moich najserdeczniejszych przyjaciolek. Byla jak rodzina. -Przykro mi. -I sadzisz, ze ja takze zabito? -Tak. Zywa stanowila dla kogos zagrozenie. Kiedy odkrylem tunel do laboratorium, stala sie slabym ogniwem. -Gabe, trudno mi to wszystko przetrawic. -Rozumiem. Mnie tez byloby trudno, gdybym tego wszystkiego nie zobaczyl. Czekaj na mnie jutro na farmie Lily, powiedzmy w poludnie. Sprowadz ludzi i miej niezbedne nakazy, a sama sie przekonasz. W tej chwili twojemu mezowi nie grozi zadne niebezpieczenstwo i to jest najwazniejsze. Przypuszczam, ze bedzie mogl tu pozostac przez dwadziescia cztery godziny, moze trzydziesci szesc, jesli zajdzie taka potrzeba, ale to tylko kwestia czasu, zanim ktos domysli sie, gdzie jestesmy. Wolalbym sie ze wszystkim uporac, zanim ktokolwiek zdazy zareagowac. Gabe poczekal, az Pierwsza Dama nie bedzie miala juz nic do powiedzenia, a wtedy oddal telefon jej mezowi, mowiac ruchem warg: "Nie wiem". -Kocham cie, skarbie - odezwal sie Stoddard. - Uwierz mi, Gabe zrobil dla nas cos wspanialego. Przekonasz sie. Gabe nie wiedzial, co mowi Carol Stoddard, ale mial pewnosc, ze nie byla to entuzjastyczna pochwala jego teorii ani poczynan obu mezczyzn. -Dziekuje, kotku - odparl Stoddard. - Dzieki, ze tak nam ufasz. Kiedy bedziesz rozmawiac z chlopcami, powiedz im tylko, ze ich kocham i ze jestem bezpieczny. Nic wiecej. Dobrze?... Dobrze? Prezydent schowal telefon i zwrocil sie do Gabe'a. -Lepiej, zeby ten tunel do fabryki nanobotow byl tam, gdzie mowisz - powiedzial. - W przeciwnym razie bedziemy sie mieli z czego tlumaczyc. Mezczyzni weszli do zamku. -Masz zamiar wsadzic mnie do bunkra na dole, prawda? - powiedzial Drew. -Morderca Jima i Lily, a twoj przesladowca jest bezlitosny i przedsiebiorczy. Chce, zebys byl bezpieczny, na wypadek gdyby cos poszlo nie tak. To wszystko. Wczoraj tam posprzatalem. "Morderca Jima i Lily...". Gdy padly te slowa, odzyl strach o Alison. Gabe poprzysiagl sobie, ze jutro, kiedy tylko wszystko sie wyjasni, kazda minute poswieci na poszukiwania, chocby mialy nie wiadomo ile trwac. -Mysle, ze przesadzasz - powiedzial Stoddard. - Gabe, nam sie juz udalo. Porwalismy mnie wszystkim sprzed nosa. Wiec teraz moze bys mi dal pokoj z widokiem? -Na scianach bunkra sa plakaty. -Boze, alez ja nie cierpie, jak mi ktos rozkazuje. -Mysle, ze nie tak bardzo, jak ja nie cierpie rozkazywac. Panie prezydencie, zaszlismy juz tak daleko. Nie ryzykujmy, ze wszystko pojdzie w diably, bo spoczelismy na laurach. Tutaj chodzi wylacznie o twoje bezpieczenstwo. Stoddard z westchnieniem pozwolil sie zaprowadzic na dol, do bunkra. Kiedy Gabe juz go tam zostawil, poczul sie tak, jakby obil sie o sciane. Adrenalina wciaz buzowala, jednak zaczynala sie juz mieszac z krancowym wyczerpaniem, ktore z pewnoscia narastalo w organizmie mezczyzny od wielu dni. Oplacilo sie kupic buty za tysiac sto dolarow - chociaz chodzil i jezdzil konno od samego rana, prawie nie czul, ze ma je na nogach. Singleton powlokl sie po kreconych, kamiennych schodach wiodacych na szczyt zachodniej wiezy. Taszczyl plecak, ktorego zawartosc tak bardzo sie przydala. W wysokiej, okraglej sypialni panowal chlod. Pomieszczenie bylo calkiem wygodne. Gabe zsunal buty i polozyl sie na lozku. W oczekiwaniu, az uczucie wyczerpania powroci, zaczal przerzucac strony magazynu dla wedkarzy sprzed trzech lat. Artykul o lowieniu pstragow w gorach Teton sprawil, ze mezczyzna mocno zatesknil za domem. Postanowil, ze kiedy juz uzyskaja wszystkie potrzebne nakazy i zaczna sie aresztowania, warto by napisac do prezydenta wniosek o zwolnienie z funkcji jego osobistego lekarza. Chociaz Gabe nigdy o tym z Alison nie rozmawial, mial nieodparte wrazenie, ze z checia zalozylaby wodery i weszla do krystalicznie czystej rzeki gdzies w Wyoming, z wedka w dloni. Dochodzila polnoc, gdy lekarz w koncu odlozyl magazyn i udal sie do lazienki. Po drodze dostrzegl krete, metalowe schodki, ktore prowadzily na mury zamku. Nagle zapragnal przed snem jeszcze raz spojrzec na oszalamiajaca panorame. Nie zawracajac sobie glowy wkladaniem butow, wspial sie po schodach i otworzyl ciezkie drzwi na dwor. Niebo bylo z lekka zachmurzone, jednak w przejrzysty dzien widocznosc z wiezy siegala osiemdziesieciu kilometrow. Gabe spogladal na zachod i polnoc, chociaz punkt widokowy zapewnial pelna, 360-stopniowa panorame. Niemal przez przypadek zerknal w dol wlasnie w tym momencie. Za fosa, na skraju lasu dostrzegl postac przemykajaca ukradkiem miedzy drzewami. Cale zmeczenie ustapilo blyskawicznie. -Stoj! - krzyknal. - Widze, ze obaj mamy bron! Noc wchlonela jego slowa. Postac znikla w lesie. Z prawej strony Gabe dostrzegl drugi cien. Poruszal sie rownolegle do tamtego. To nie byly zadne psotne dzieciaki. Kazdy nerw w ciele Singletona mowil, ze nadchodza klopoty. Przez jakis czas Gabe nadal wpatrywal sie w ciemnosc. Potem puscil sie po schodach na dol, wsunal buty i popedzil do drzwi. Juz mial je zamiar otworzyc, kiedy spojrzal na plecak. Wyciagnal z niego noz, a calosc - z lina i kolekcja narzedzi - zarzucil na plecy. Nastepnie, z bronia w reku, wymknal sie z sypialni i ostroznie, bezglosnie ruszyl na dol po kamiennych schodach. ROZDZIAL 62 Co za glupota - w ten sposob krzyczec z wiezy. Absolutna glupota.Gabe karcil sie w myslach, schodzac ostroznie na glowne pietro z nozem mysliwskim w dloni. Co teraz? Bez powodzenia usilowal odpowiedziec na pytanie, kto moglby ich tutaj odnalezc w ciagu zaledwie szesciu godzin. Drew musial sie mylic, sadzac, ze poza najblizsza rodzina malo kto lub wrecz nikt nie slyszal o The Aerie. O zamku musial wiedziec ktos jeszcze. Ktos, kto zestawil ze soba wszystkie elementy ukladanki. Gabe slyszal, ze sposrod wszystkich agencji sledczych, lacznie z CIA i FBI, Secret Service bylo najbardziej zaradne, skuteczne i pomyslowe. Wcale by sie nie zdziwil, gdyby sie okazalo, ze The Aerie figurowalo w ich aktach - lacznie z jego historia, a moze nawet planami. Oby ludzmi, ktorzy zaczynali oblezenie zamku, byli wlasnie agenci Secret Service. Szczerze mowiac, chociaz Gabe byl gotow posadzic o zdrade Stoddarda absolutnie kazdego, agencji odpowiedzialnej za ochrone prezydenta ufal najbardziej. Jedno nie ulegalo watpliwosci: to nie zludzenie. Postacie, ktore widzial z wiezy, byly prawdziwe. Mezczyzna wyobrazal sobie, jak pod oslona nocy czlonkowie brygady specjalnej Secret Service albo podobnej sluzby w kompletnej ciszy zajmuja pozycje. Sforsowanie murow zamku wymagaloby sporych przygotowan i nie lada wysilku. Nalezalo przypuszczac, ze napastnicy wybiora bardziej bezposrednie rozwiazanie: zamiast sie skradac, po prostu wysadza w powietrze masywna brame. Co ja, do cholery, narobilem? - znow zastanawial sie Gabe. Z klatki schodowej w zachodniej wiezy wychodzilo sie do jadalni. Zeby dostac sie do Drew, lekarz musialby przejsc przez cale to ogromne pomieszczenie, poniewaz schody do piwnicy znajdowaly sie na przeciwleglym koncu. Gabe w wielkim pospiechu usilowal stwierdzic, czy moze cokolwiek zyskac, alarmujac prezydenta, zanim wyjdzie na jaw, z kim maja do czynienia. Czy Drew zgodzilby sie pozostac w ukryciu, dopoki nie poznaja skali zagrozenia? W tej chwili, w bunkrze, prezydent byl przynajmniej w miare bezpieczny. Ale Gabe mial takze komorke. Przez chwile rozwazal i predko odrzucil pomysl, by wymknac sie na dwor, zejsc ze wzgorza i wezwac pomoc. Moze ci na zewnatrz nie dadza rady sforsowac murow ani wysadzic bramy w powietrze. Moze to tylko psotne dzieciaki. Moze... Jego rozmyslania przerwaly przenikliwe szepty, ktore dochodzily z kuchni. Tamci musieli sie znajdowac maksimum piec, szesc metrow od Gabe'a. Jak oni sie tu, u diabla, dostali? Tunel oblezniczy! Gabe nie mial watpliwosci. W wiekszosci sredniowiecznych zanikow znajdowal sie co najmniej jeden tajny korytarz, ktorym mozna sie bylo dostac na tyly wroga, aby uciec albo uzupelnic zapasy. Gabe zdziwilby sie, gdyby ekscentryczny Bedard Stoddard rowniez takiego tunelu nie wybudowal. -Crackowski, cos ty sobie tam, do cholery, zrobil? Gabe natychmiast rozpoznal ten silny, poludniowy akcent. Serce mu stanelo, przez chwile rozwazalo, czy juz tak nie pozostac, po czym znow zaczelo bic, choc niemiarowo. -Przyjebalem glowa w ten jebany tunel - odpowiedzial ten drugi, Crackowski. - Cholera, krwawi. -Masz za swoje. Bylo nie golic lba. -Pierdol sie, Carl. Jak tu skonczymy, to ja tobie leb ogole. -Ciezko ci bedzie z kulka w oku. A teraz do roboty. -Ty idz w jedna strone, a ja w druga. Jak tylko znajdziesz jakis wlacznik, to zapalaj swiatlo. Ten gosc, ktory krzyczal, wie, ze tu jestesmy, wiec i tak nikogo nie wezmiemy przez zaskoczenie. Jednego zywcem, drugiego ubic. -Jednego zywcem, drugiego ubic - powtorzyl zabojca Jima Ferendellego. Gabe cichcem wycofal sie do wielkiej sali, w ktorej znajdowalo sie kilka mieczy oraz pare wloczni. Bylo tam rowniez sporo miejsc, w ktorych mezczyzna mogl sie schowac. Jesli dobrze zrozumial polecenie faceta, ktory nazywa sie Crackowski, to ten drugi zabojca, Carl, szedl wlasnie tutaj. "Jednego zywcem, drugiego ubic". Lekarz bez trudu polapal sie, ze to wlasnie jego przeznaczyli na straty. Dysponujac nanotechnologia, mocodawca tych mezczyzn mogl sie uporac z prezydentem, kiedy tylko chcial. Oczywiscie istniala mozliwosc, ze prawdziwym celem byl sam Drew, a nie tylko jego prezydentura, tak jak uwazal Ferendelli. Jednak Gabe, podobnie jak Lily Sexton, stal sie teraz zbednym ciezarem. Zabojcy wiedzieli o tunelu oblezniczym. Czy wiedzieli rowniez o bunkrze? Jesli Drew pozostanie zamkniety wewnatrz, piekielnie trudno bedzie im sie do niego dostac... chyba ze odetna doplyw powietrza. Serce znow bilo Gabe'owi nierowno. Mezczyzna przywarl do sciany za ogromnym, przybranym w zbroje rumakiem oraz jego jezdzcem. Sam na sobie wymusil spokoj. Trzeba sie bylo skupic, tak jak nieraz, gdy stawalo sie wobec kryzysu medycznego. Istniala duza szansa, ze Gabe zginie. Jesli jednak mialo sie tak stac, to tamci beda sie najpierw musieli napracowac. W tej wlasnie chwili do pomieszczenia ostroznym krokiem wszedl Carl z ciezkim pistoletem gotowym do strzalu. Gabe scisnal w dloni noz i bez skutku probowal wyobrazic sobie jakikolwiek scenariusz, w ktorym mialby nad mezczyzna chocby niewielka przewage. Skulil sie i schowal glebiej w cieniu za koniem i jezdzcem, a zabojca coraz bardziej sie zblizal. Piec metrow... trzy metry... metr... Jeszcze chwila i Carl go zobaczy. Gabe oparl sie o zbroje okrywajaca zad konia. Mocniej zacisnal dlon na trzonku noza, przygotowujac sie do ciosu z gory. Zbroje konia i jezdzca musialy lacznie wazyc przynajmniej dziewiecdziesiat kilo, moze wiecej. Wszystko to powinno runac szybko i celnie. Jeszcze jeden krok, ostatni i... Gabe naparl ramieniem na zbroje, jakby probowal unieruchomic szarzujacego futboliste. Reakcja zabojcy nie byla zaskakujaca; mezczyzna obrocil sie i strzelil. Impet spadajacego zelastwa pchnal go w tyl, Carl runal na ziemie, a wiekszosc konskiej zbroi poleciala na niego. Gabe wskoczyl na wierzch i zaczal siec nozem gdzie popadnie, raz za razem, az wreszcie poczul, ze trafil w cialo, i uslyszal krzyk Carla. Sekunde pozniej Gabe zostal postrzelony. Kula, jedna z wielu wystrzelonych na oslep przez Carla, przebila tkanke miesniowa tuz ponad prawym biodrem Gabe'a. Doktor obrocil sie i zsunal z konia. Widzial ponad zbroja, ze zabojca usiluje sie zlozyc do kolejnego, celniejszego strzalu. Pomimo panujacego mroku dostrzegl jednak rowniez swoj noz mysliwski, ktory sterczal z uda napastnika. Gabe zdolal sie wdrapac na manekina i docisnac nim zabojce tak mocno, jak tylko potrafil. Potem stoczyl sie na ziemie i podniosl na nogi, syczac z bolu. W tym samym czasie Carl wolal: -Ty skurwielu! Dzgnales mnie! Zajebie cie! Ty kurwo! Zajebie! Huknely kolejne strzaly. Odglos rozniosl sie echem po rozleglej sali. Powloczac noga, Gabe rzucil sie do jadalni, w strone niewysokich schodow, ktore prowadzily na pietro, w kierunku przeciwnym do tego, skad powinien nadejsc drugi z intruzow, Crackowski. Dzinsy doktora w szybkim tempie przesiakaly krwia. Gabe czul rowniez, ze krew splywa mu do buta. Ale cokolwiek by sie teraz stalo, przynajmniej zemscil sie za Jima Ferendellego. Bol byl silny, ale dalo sie go wytrzymac. Opierajac sie o kamienna balustrade, Gabe wdrapal sie na drugie pietro i wszedl na balkon, ktory otaczal pusty basen znajdujacy sie trzy i pol metra ponizej. Latwo sobie wyobrazic, jak prezydent, jego ojciec i dziad oraz ich rodzina i znajomi skacza stad do wody. Wedlug slow Drew ponad basenem zainstalowano siec rur, dzieki ktorej na komende wywolywano sztuczny deszcz. Zreszta te rury wciaz tam byly. Gabe widzial je w swietle, ktore, odbite od chmur, wpadalo przez szklany dach rozmiarami dorownujacy calemu basenowi. W glowie doktora zaczynal switac pewien pomysl. Nie zwazajac na piekacy bol w biodrze, Gabe stanal na murku okalajacym balkon i oparl sie o jeden ze slupow, na ktorych spoczywal szklany dach. Nastepnie sprawdzil wytrzymalosc glownej rury solidnie przymocowanej do metalowej ramy wychodzacej z dachu. Trudno powiedziec, czy konstrukcja wytrzymalaby obciazenie przekraczajace dwukrotnosc ludzkiego ciezaru, jednak na to wlasnie liczyl Gabe. Mezczyzna nie mial juz noza, a w tej chwili nie byl na tyle sprawny, zeby poszukac sobie innej broni. Pewien orez - w kazdym razie potencjalny - Singleton mial jednak w plecaku i co wiecej, cholernie dobrze wiedzial, jak sie nim poslugiwac. Ostroznie wyjal line, za pomoca ktorej uczyl i zabawial Pete'a, syna szefa stajni w Camp David. Pietnascie metrow wybornego sznura na lasso zakupione w tym samym sklepie co buty. Jeden koniec przerzucil przez rure, po czym obwiazal sie nim w pasie. Zlapal oba konce, podciagnal sie do gory, jeszcze raz testujac wytrzymalosc rury, a nastepnie z powrotem opuscil sie na posadzke balkonu. Zaden problem. To bedzie piekielnie trudny rzut, ale w ktoryms z pudel w piwnicy Gabe'a znajdowalo sie kilkadziesiat zasniedzialych pucharow, ktore udowadnialy, ze mezczyzna potrafil cos takiego zrobic. Wyczerpany bolem i wysilkiem doktor usiadl ciezko na kamiennej podlodze i czekal. Staral sie tylko glosno nie dyszec. Wydawalo sie prawdopodobne, ze kiedy Carl sie podniesie, dwaj zabojcy ponownie sie rozdziela. Odniesiona rana powinna Carla wzburzyc, rozsierdzic, moze nawet troche wytracic z rownowagi - a to doskonaly przepis na pomylke. Teraz Gabe mogl tylko liczyc na to, ze zaden z napastnikow nie wejdzie na balkon. Mezczyzna zmienil pozycje i natychmiast poczul swidrujacy bol, ktory promieniowal z rany az do pachwiny. Chcial sprawdzic, czy kula przeszla na wylot, ale wlasnie w tym momencie uslyszal jakis halas i wyczul, ze na dole ktos sie rusza. Gabe wyjrzal pomiedzy slupkami balustrady. Widzial sylwetke czlowieka, ktory ostroznym krokiem przesuwal sie wzdluz basenu. Nie kulal. Po chwili swiatlo przebijajace przez szklany dach padlo na jego ogolona czaszke. Crackowski. Gabe znow zmienil pozycje, sprawdzil wiazanie wokol swej talii, a nastepnie petle, ktora zawiazal na drugim koncu. Spojrzal w gore, by sie upewnic, ze wszystko jest na swoim miejscu, a nastepnie chwycil luzna line, z bolem przykucnal i czekal. Ponizej, krok po kroku, zabojca zblizal sie do miejsca, gdzie z rury zwieszal sie sznur. W normalnych okolicznosciach Gabe na dziesiec rzutow trafilby dziesiec razy i dobrze o tym wiedzial. Ale w normalnych okolicznosciach za nim i nad nim nie bylo sciany, mezczyzna mial mozliwosc rozgrzewki, a przede wszystkim cel rzutu nie trzymal w dloni pistoletu. Tym razem musialo sie udac za pierwszym razem. Inaczej czekala go perspektywa ucieczki przed zawodowym zabojca, i to w sytuacji, gdy Gabe ledwie powloczyl jedna noga. Ocenil w dloni ciezar lassa i wyobrazil sobie krok po kroku ruchy, jakie bedzie musial wykonac, by zacisnac petle, przeskakujac przez murek, i opuscic sie na dol, wykorzystujac cialo Crackowskiego jako przeciwwage, dzieki ktorej Gabe nie roztrzaska sie o brzeg basenu. Zero litosci, powtarzal sobie Gabe. Zero litosci... Zero wahania... Zrobil krok do tylu, wychylil sie przez balustrade, raz zakrecil lassem, by petla sie rozluznila, po czym poslal ja prosto na szyje zabojcy. Nim Crackowski zdazyl zareagowac, Gabe runal z balkonu, z calej sily sciskajac line przewieszona przez rure. Zeskok byl szybki, trzask lamanego karku ohydny, a smierc Crackowskiego natychmiastowa. Gabe mocno uderzyl o betonowa posadzke, ale tylko go to oszolomilo. Puscil sznur, ktorym wciaz byl przewiazany w talii. Zabojca huknal o ziemie tuz obok. Powietrze zdazyl juz wypelnic fetor odchodow. Przez niemal minute Gabe staral sie dojsc do siebie po tym, co musialo byc wstrzasnieniem mozgu. W koncu w zamglonej swiadomosci pojawil sie obraz Carla. Mieszal sie z wizja trenera z liceum, ktory pochyla sie nad Gabe'em, podaje mu sole trzezwiace i pyta, czy nic mu nie jest i czy da rade wrocic do gry. Gabe musial sie spieszyc. Carl odniosl bolesna rane, ale mogl sie ruszac i mial bron. Doktor pomyslal z podnieceniem, ze moglby poszukac pistoletu Crackowskiego. Po chwili przypomnial sobie jednak, jak bron spadala na dno pustego basenu. Czy to sie naprawde wydarzylo? Stekajac przy kazdym ruchu, Gabe przeczolgal sie do krawedzi betonowej niecki i spojrzal w dol. Ledwie widzial dno i nie byl w stanie dostrzec czegokolwiek wiecej. Moze sie mylil... Moze bron wciaz gdzies tu lezala... Moze pod cialem Crackowskiego. Gabe zdawal sobie sprawe z tego, ze nie mysli przytomnie, ale nie potrafil sie bardziej skupic. W glowie mu lomotalo, a rana nad biodrem sprawiala, ze z trudem wykonywal kazdy obrot. Przeczolgal sie do zwlok Crackowskiego. Oczy zabojcy byly tak bardzo wybaluszone, jakby zaraz mialy wypasc z oczodolow, a wysuniety jezyk przypominal sliwke. Oddychajac przez usta ze wzgledu na fetor, Gabe przetoczyl cialo mezczyzny raz, a potem nastepny. Pusto. Choc wciaz jeszcze nie calkiem minal zamet w glowie, mezczyzna sprobowal wstac i natychmiast znow opadl na kolana. Gdy ponownie odwrocil sie w strone basenu, Carl juz tam stal. Przygladal mu sie bacznie. W jego dloni luzno spoczywal ciezki pistolet. -No prosze, czegos takiego sie nie widuje na co dzien - odezwal sie z zaspiewem. Zastrzyk adrenaliny w okamgnieniu rozwial otumanienie Gabe'a. -Boli rana po nozu? - spytal lekarz. -Nie tak bardzo, jak ciebie zaraz bedzie bolec. -Coz za blyskotliwa riposta. Czasami Gabe zastanawial sie, co czuli jego pacjenci w chwili smierci. Teraz musial przyznac, ze to nawet nic strasznego. Carl o nieznanym nazwisku zaraz pociagnie za spust, a wtedy Gabe Singleton przestanie istniec. Banalne. -Wstawaj! Nie ulatwie ci tego, Carl, pomyslal Gabe. Przysiegam, ze ci tego nie ulatwie. -Czy wygladam, jakbym mogl sie podniesc? - spytal. -Wstawaj albo daje slowo, ze przestrzele ci kazdy staw, poczynajac od palcow u nog. Gabe wystarczajaco duzo sie nasluchal. Niech to sie tutaj skonczy, pomyslal. Niech to sie tutaj skonczy dla nas obu. Nie zastanawiajac sie dluzej, lekarz odepchnal sie prawa noga i z cala sila, jaka wciaz mu pozostala, grzmotnal glowa w krocze mezczyzny. Carl runal do basenu, a wraz z nim Gabe, trzymajac sie go kurczowo jak maly szympans matki. Podczas lotu chyba jeszcze padl strzal. Singleton znow poczul przeszywajacy bol - tym razem w ramieniu. Nastepnie z impetem uderzyl o betonowe dno. Sila upadku wypchnela mu powietrze z pluc. A potem nie bylo juz nic. ROZDZIAL 63 Razace, jasne swiatlo wdzieralo sie pod powieki Gabe'a i klulo go w oczy. Czul sie jak pacjent, ktory dochodzi do siebie po ciezkiej operacji - tyle ze bez znieczulenia. Stopniowo zaczynal katalogowac bol. Rwala go rana w prawym biodrze, jednak nie mniej niz ta w lewym ramieniu. Czubek glowy oraz przestrzen pomiedzy oczami byly jak monitor pracy serca, ktory rejestrowal kazde uderzenie potwornie nieprzyjemnym pulsowaniem. W gardle Gabe czul kwas i zolc.Mezczyzna rozchylil powieki. Oslepil go blask. Zaskakujacy byl widok zyrandoli i podartych proporcow. Gabe znajdowal sie w glownej sali. Powoli przypominal sobie starcia z dwoma zabojcami. Zmusil powieki do szerszego rozwarcia. -Niezle pan tam napaskudzil, doktorze. Powinien pan zobaczyc, jak mozg naszego drogiego Carla rozprysnal sie na dnie basenu. Gabe zesztywnial, ale nie sprobowal nawet spojrzec w kierunku, skad dochodzil glos. Nie bylo potrzeby. -Myslisz, ze dostaniesz za to kolejna pochwale, Griswold? - spytal lekarz. -Kazdy z nas musi robic swoje. -A ty po prostu musisz zniszczyc zycie czlowiekowi, ktorego przysiagles chronic. Nie bez trudu Gabe przewrocil sie na brzuch i podniosl na rece i kolana - a wlasciwie na jedna reke i kolana. Lewe ramie nie wytrzymywalo nacisku. Nieopodal stalo krzeslo z ciemnego drewna z wysokim oparciem. Gabe przeczolgal sie w jego kierunku i wciagnal na siedzisko. Griswold mu nie pomogl. Na spodniach i koszuli lekarza krzepla krew. -Nie opowiadaj mi tu o niszczeniu zycia - parsknal Griswold. - Dwa zabojstwa przed pojsciem do wiezienia, dwa zabojstwa dzisiaj. Jestes jak maszyna do zabijania. Dam glowe, ze pacjentow tez usmiercasz. -Wystarczy, panie Griswold - odezwal sie znajomy, stanowczy glos. Nalezal do mezczyzny, ktory stal w cieniu kolumn na drugim koncu pomieszczenia. - Ja sie tym zajme. LeMar Stoddard wyszedl z cienia. W reku niosl duzy, cienki futeral. Gabe patrzyl na niego ze skrajnym niedowierzaniem. Jego umysl nie chcial przyjac do wiadomosci ogromu tego, czego wlasnie byl swiadkiem. Najpierw zabojcy, potem Treat Griswold, a teraz w koncu, na samym czubku piramidy, Pierwszy Ojciec. -Zakladam, ze prezydent jest na dole w bunkrze - rzekl LeMar. Gabe, zszokowany, pokrecil glowa ze wstretem. -O ile cos mi nie umknelo - odparl - to ten "prezydent", o ktorym mowisz, jest przy okazji twoim synem. Stoddard, ubrany w spodnie khaki i zeglarska wiatrowke, dystyngowanym krokiem przemaszerowal przez sale, polozyl dziwnie wygladajacy futeral na ziemi, po czym stanal na lewo od Griswolda, jakies dwa metry od Gabe'a. Mial swidrujace, elektryzujaco blekitne oczy. Ich sila sprawiala, ze doktor nagle poczul sie nieswojo. Byl zdezorientowany i spiety. Ojciec Drew nie znajdowal sie na liscie osob, ktorych Gabe sie obawial, chociaz teraz - szczegolnie ze zdazyl spedzic z LeMarem troche czasu - ta mysl o dziwo wcale go nie zaskakiwala. -Zapewniam, ze nikt nie wie o tym lepiej niz ja sam. -To dlaczego probujesz go zabic? -Nie chce go zabic. Dlaczegoz mialbym to robic? Kocham go. Po prostu nie moge pozwolic, zeby przez kolejne cztery lata narzucal obywatelom naszego panstwa swoja wersje komunizmu. -I dlatego chcesz wszystkich przekonac, ze Drew traci rozum. -W pewnym sensie owszem. A w innym sensie to nawet jest zgodne z prawda. Kurt Vonnegut napisal kiedys: "Jestesmy tym, kogo udajemy". -Wiec skoro twoj syn zachowuje sie jak szaleniec, to znaczy, ze nim jest. -Wlasnie tak. -Doprawdy slodkie. Ale widzisz, tatulu, problem w tym, ze wiceprezydent Cooper niemal w pelni podziela polityczna filozofie Drew. Z sondazy wynika, ze gdyby wybory odbyly sie dzis, prawdopodobnie pokonalby Dunleavy'ego. -Ach, ale wybory nie odbywaja sie dzis - odparl Stoddard takim tonem, jakby ta oczywistosc byla wielkim odkryciem. - Zanim niepoczytalnosc prezydenta Stoddarda wyjdzie na jaw, co zmusi go do wycofania sie z wyscigu, wybory beda tuz-tuz. Jestem przekonany, ze w chaosie, ktory wtedy powstanie, amerykanscy wyborcy, z odrodzona religijna prawica oraz milczaca wiekszoscia na czele, opowiedza sie stanowczo za prezydentem Dunleavym. -Wiec te ataki, ktore twoj syn mial do tej pory, to tylko eksperymenty... -Potrzebne, by uznac, jaka kombinacja lekarstw jest najlepsza - dokonczyl zdanie LeMar. -Narkotykow - poprawil go Gabe. - Nie lekarstw, a narkotykow. Halucynogennych, wycienczajacych organizm, smiercionosnych narkotykow, ktorymi faszerowales organizm swojego jedynego dziecka. I to tylko dlatego, ze osmielil sie miec inne przekonania polityczne niz ty. Obrzydliwe. -Owszem, to wygodne z politycznego punktu widzenia - rzekl LeMar - ale na pewno nie obrzydliwe. Sztuczki wobec kandydatow stosuje sie, odkad tylko istnieja kandydaci. Stoddard zaczal mowic z pewnym wysilkiem, jakby ciezko mu bylo uwierzyc w swoja wlasna retoryke i wyrazic plynace z niej przeslanie. Gabe zmuszal sie, by nie patrzec wladczemu magnatowi w oczy. Cos tu jest nie tak, myslal. Ten czlowiek byl ze wszech miar zdolny do msciwosci. Bez watpienia. Jednak skala jego zemsty na synu zdawala sie nieproporcjonalna do urazy, jaka LeMar zapewne czul wskutek politycznej metamorfozy Drew. To zupelnie tak, jakby mscic sie na musze za pomoca strzelby na slonie. Cos tu jest nie tak... Cos... W tym wlasnie momencie Gabe zwrocil uwage na ubior Stoddarda: jego buty, spodnie, markowa koszule, starannie wyprasowana wiatrowke. Te rzeczy Gabe juz gdzies niedawno widzial - bardzo niedawno. Luzne mysli nagle ulozyly sie w konkretna calosc. -To twoje ubrania widzialem w szafie na farmie Lily, prawda? - spytal nagle Gabe. - A moze powinienem raczej powiedziec: na twojej farmie? -Nie wiem, o czym ty... -Byles jej kochankiem, jej sponsorem. To ty przekonales Drew i swoja synowa, zeby nominowali ja na nowe stanowisko w rzadzie, na wypadek gdyby twoj plan sie nie powiodl i syn zostal prezydentem. -Nonsens - odparl LeMar, ale to bylo kiepskie klamstwo. -Ale dlaczego? - ciagnal Gabe. - Dlaczego? Nie, zaraz... zaraz, ja ci powiem dlaczego. Bo to ty jestes wlascicielem tego podziemnego laboratorium. Oto dlaczego. Najwybitniejsi swiatowi specjalisci z zakresu nanotechnologii, potajemnie sprowadzeni pod jeden dach. Jesli w dziedzinie precyzyjnej aplikacji nanolekow caly swiat nauki wciaz raczkuje, to ty jestes juz w pelnym biegu. Wyprzedziles wszystkich o cale okrazenie, tatulu. Zrobiles sobie monopolik. LeMar juz chcial zaprzeczyc, ale w koncu cofnal sie o krok. Rece mial zalozone na piersiach, a mine dumna. -W tak niedlugim czasie wiele sie nauczyles, doktorze. Gabe jeszcze nie skonczyl. -Ile cie kosztowalo stworzenie tego podziemnego bastionu nauki i kupienie sobie tych wszystkich naukowcow, co, tatulu? Chyba miliardy dolarow, nie? Dziesiatki miliardow? Z tego, co pamietam, "Forbes" twierdzil, ze nie masz az tyle pieniedzy. W jaki sposob dorobiles sie takiej forsy? Na ile sie zadluzyles? -Przestan! -Zaryzykowales, co? Nie wystarczalo ci, ze jestes wsrod dziesieciu czy dwudziestu najbogatszych ludzi na ziemi. Ty chciales byc numero uno, carem imperium farmaceutycznego, jakiego swiat jeszcze nie widzial. A program kontroli nanotechnologii opracowany przez twojego liberalnego synka zmusilby cie do ujawnienia sie, zanim bylbys gotowy. Ile lat stracisz, jesli jego plan wejdzie w zycie? Ile forsy pojdzie w bloto? Wiekszosc? Wszystko? Iloma tajemnicami bedziesz sie musial podzielic ze spolecznoscia naukowa, jesli twoj syn wygra wybory? Tutaj nigdy nie chodzilo o idee polityczne. Jaki ja bylem glupi, ze w to uwierzylem. LeMar zrobil sie nagle niespokojny, jakby stracil pewnosc siebie. Czyzby mruzyl oczy? -Gabe, ja cie potrzebuje - wypalil nagle. -Co? -Potrzebuje cie. Moge ci zapewnic bogactwo, jakiego sobie nawet nie wyobrazasz. -Do czego mnie potrzebujesz? -Potrzebuje, zebys milczal o wszystkim, czego sie dowiedziales, a kiedy przyjdzie czas, musisz powiedziec swiatu, ze pogloski sa prawdziwe i ze prezydent wraz z wiceprezydentem zwodzili amerykanska opinie publiczna w kwestii zdrowia Andrew. -Chodzilo wylacznie o pieniadze - powiedzial Gabe, calkowicie ignorujac prosbe Stoddarda. - Idee polityczne nic cie nie obchodza. Tylko forsa. Lily Sexton byla twoja kochanka. Twoja powiernica. Tak po prostu podniosles sluchawke i kazales ja zabic, bo stala sie dla ciebie kula u nogi? Ktoremu z tych troglodytow zleciles robote? Crackowskiemu? Carlowi? -To niepowazne. -Czyzby, ty arogancki sukinsynu? Bardzo sie usmiales, ze za pomoca tych samych fulerenow i nanorurek, ktore mialy ci zapewnic fortune, jakiej nawet ty sam nie potrafisz sobie wyobrazic, razem z tym tutaj, twoim slugusem, wprowadzales toksyczne substancje do mozgu wlasnego syna? -Ty maly, niewdzieczny gnojku! - ryknal LeMar. Twarz mu nagle poczerwieniala, a glos podniosl sie o cala oktawe. - Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobilem, kiedy wpadles w klopoty. Pieniadze, adwokaci, lapowki w zamian za zmniejszenie wyroku... Tak jest, moj naiwny przyjacielu, byly lapowki. I... i jeszcze to teraz. Przekonalem prezydenta, zeby cie sprowadzil do Waszyngtonu. Dalem ci mieszkanie. Dalem ci samochod. Coraz bardziej zwracalo uwage to, ze Stoddard rytmicznie mruzy oczy. Policzki mial juz niemal purpurowe. Gabe przypomnial sobie o tych wszystkich proszkach na nadcisnienie, ktore bral mezczyzna. -Wez je sobie z powrotem - powiedzial lekarz. - Samochod, mieszkanie... ich koszt jest zbyt wysoki. -U... uwierz mi, Gabe, prezydent nie zasluguje na swoj urzad. Co sie dzieje z jego mowa? -To wyborcy powinni o tym zdecydowac... tatulu - odparl Gabe. -Nie rozumiesz. Powiadam ci, tej prezydentury nie warto ratowac. -Ja mu przemowie do rozsadku - wtracil sie Griswold, wymachujac pistoletem. - Obiecuje, ze zrozumie. -O nie, mendo! - zawolal kobiecy glos gdzies z boku. - Ja obiecuje, ze to ty zrozumiesz. Z korytarza prowadzacego do bramy wylonila sie Alison. W dloni trzymala pistolet wycelowany prosto w Griswolda. Znajdowala sie moze osiem metrow od niego. -Alison! - zawolal Gabe. -Rzuc bron, Griswold. Rzuc na podloge i kopnij przed siebie. Mocno! Griswold chyba przez chwile rozwazal mozliwosci. W koncu powoli wykonal polecenie. -Jak sobie pani zyczy - wymamrotal. - Prosze, prosze... -Nie powinienes byl mi zostawiac radia, Griz. Dorwalam cie, kiedy opusciles wszystkich i poleciales z Camp David do Bialego Domu. Od razu mi sie to wydawalo podejrzane. -Ach, te niegrzeczne dziewczeta - powiedzial Griswold z niezwykle niepokojacym usmiechem. - Doskonale wiedza, ze niesubordynacja nie bedzie tolerowana. A teraz, agentko Cromartie, jesli pani pozwoli, teraz ja z kolei pania poprosze o odlozenie broni. Mezczyzna podniosl lewa dlon, w ktorej trzymal nadajnik. -I co masz zamiar tym zrobic? - zapytala Alison. -Co mam zamiar zrobic? Coz, zacznijmy od tego, ze mam zamiar nacisnac te guziki, o tutaj, co spowoduje uwolnienie srodkow chemicznych, ktore moj inhalator wprowadzil do twojego pnia mozgowego i innych obszarow w tej twojej uroczej lepetynce. Tyle srodkow chemicznych, ze moglyby ci rozsadzic mozg, doslownie i w przenosni. Wielokrotnie wiecej, niz dostal nasz prezio. -Rzuc nadajnik albo daje slowo, ze wpakuje ci kulke miedzy oczy. -Z tej odleglosci? Tym swoim malutkim... co to jest? Glock? Czyzby glock dwadziescia szesc? Chyba zartujesz. Jestes tak daleko, raczki trzesa ci sie jak liscie na wietrze, smierc w mojej osobie patrzy ci w twarz... Bedziesz miala szczescie, jesli w ogole trafisz w sciane za moimi plecami. Policze teraz do trzech. Odloz bron na ziemie albo nacisne te guziki. Wszystkie naraz. Jeden... dwa... trzy! Griswold wdusil przyciski nadajnika. Jego waskie oczy rozwarly sie szeroko. Rozwarly sie jeszcze szerzej, kiedy Alison podniosla plastikowy worek z inhalatorem prezydenta. -Zgadnij, co to takiego - powiedziala. - Nie powinienes byl puszczac wolno tego kieszonkowca pod garazem we Fredericksburgu. Podmienil inhalatory, gnoju. Alupent, ktorym o malo mnie nie zabiles, nie byl niczym wiecej tylko wlasnie alupentem. Ale ciesze sie, ze wcisnales te guziki. Dzieki temu mam prawo do obrony wlasnej. Griswold siegnal po pistolet za pasem. -Ty jebana su... Nie zdazyl dokonczyc. Alison przykleknela na jedno kolano, wyciagnela ramiona, wycelowala i oddala strzal - tylko jeden. Posrodku szerokiego czola Griswolda natychmiast pojawil sie idealnie okragly otwor. Agent patrzyl na kobiete ze skrajnym niedowierzaniem, dopoki w jego oczach calkiem nie zgaslo zycie. Wtedy runal twarza na kamienna posadzke. To juz nie bedzie moje slowo przeciw twojemu, Griswold, myslala z wsciekloscia Alison. Ani teraz, ani nigdy. Ostroznie podeszla do agenta i tracila jego cialo stopa. Nastepnie odwrocila sie do Gabe'a i pobieznie przyjrzala sie jego obrazeniom. -Nie martw sie, skarbie - powiedziala, obejmujac go ramieniem. - Nie zawsze jestem taka nieprzyjemna. Zaraz cie zabierzemy do szpitala. Bedziesz jak nowy. -Alison, pozwol, ze ci przedstawie LeMara Stoddarda, kochajacego ojca Drew. Mial za malo pieniedzy. -Owszem, slyszalam. -Gabe, pro... prosze, posluchaj mnie - powiedzial LeMar. - Prosze pa... pani, niech pani tez poslu... poslucha. Posluchajcie, a oboje zgodzicie sie dla mnie pracowac. Posluchajcie, a przekonacie sie, ze... ze prezydent nie nadaje sie na to sta... stanowisko. Daje slowo. Stoddard schylil sie i podniosl dziwnie wygladajacy futeral, ktory lezal w poblizu zwlok Treata Griswolda. Gabe westchnal. -Nie wyobrazam sobie, tatulu, co takiego moglbys powiedziec, zebym ja chcial to uslyszec, ale nie krepuj sie. LeMar wciaz mruzyl oczy i wciaz sie jakal. Gabe czul, ze w mozgu mezczyzny cos sie dzieje. Cos niedobrego. Stoddard musial miec w tej chwili porazajace cisnienie. -No dobrze - ciagnal LeMar. - Oto, co ma... mam ci do powiedzenia. Tamtej nocy w Fairhaven to nie ty prowadziles samochod, ktory zabil te kobiete i jej nienarodzone... dziecko. Prowadzil go czlowiek, ktory spi na dole w bunkrze. -To niemozliwe. Jednak chociaz Gabe odruchowo zaprzeczyl, od razu wiedzial, ze to, o czym mowi LeMar, jest wiecej niz mozliwe. Wiedzial, ze to prawda. Ostrzegal go Blackthorn, ostrzegal go wlasny instynkt: Drew go oklamywal. Ukrywal cos waznego. -Twoje zy... zycie zrujnowal wypadek... wypadek, ktory spowodowal... spowodowal prezydent. Ty sie... tamtej nocy upi... upiles do nieprzytomnosci, ale on nie. On wie... wiedzial, co sie stalo. Wiedzial, kto... kto prowadzil. Znalezli was w ro... rowie trzydziesci metrow od mie... miejsca wypadku. Miales silny uraz glo... glowy i absolutnie nic nie pamietales. LeMar coraz bardziej sie jakal i coraz czesciej mrugal oczami. -Nie wierze, ze Drew moglby wiedziec, co sie stalo, i wszystko przede mna zataic. -Drew... bal sie ko... konsekwencji... Poprosil... poprosil mnie o pomoc. Nie moglem odmowic. To moj syn. Uratowalem mu zycie. I uratowalem mu... kariere. Zajalem sie policjantami... I zobacz, jak... jak mi sie odplacil. Zrobil ze mnie idiote! Idiote, przez te wszystkie la... lata. A teraz chce mi wszystko odebrac. Wszystko! LeMar mowil pospiesznie, z duzym wysilkiem - i coraz bardziej niewyraznie. Wciaz byl ozywiony, duzo gestykulowal, ale Gabe zauwazyl, ze prawa reka porusza sie duzo rzadziej niz lewa. Wlasciwie pozostawala niemal nieruchoma. -LeMarze? -Potem zrobilem, co mo... moglem, zeby nie bylo ci za ciezko. Za... zalatwilem ci najlepszych prawnikow. Po... porozmawialem z sedzia i pomoglem mu w pewnej sprawie... Za... zalatwilem ci najmniejszy mozliwy wyrok. Udar wyraznie sie rozwijal. Stoddard mamrotal z coraz wiekszym wysilkiem. Reka zwisala bezwladnie. -Prosze pana - zawolala zaniepokojona Alison. Ruszyla z miejsca, zeby podtrzymac mezczyzne, nim sie przewroci. Jednak LeMar belkotal dalej. Wydawalo sie, ze kleci niezdarne zdania wylacznie sila woli. -Mam dowod... Mam dowod, ze to on. Poczal gmerac przy mosieznym suwaku futeralu, nie przestajac mamrotac: "Mam dowod... Mam dowod". W koncu pod Stoddardem kompletnie ugiely sie nogi i Alison nie mogla go juz utrzymac. Ostroznie ulozyla go na posadzce. Gabe zsunal sie z krzesla i uklakl przy mezczyznie. Sprawdzil puls w tetnicach szyjnych. W obu byl wyczuwalny. -To chyba wylew, a nie zakrzep - powiedzial do Alison. - Ale tego takze nie wykluczam. -Futeral... futeral. Gabe rozpial suwak i wyjal kierownice jakiegos starego auta zawinieta w duzy, plastikowy worek z hermetycznym zapieciem. -Z wypadku? - spytal. -Samochod, ktory po... pozyczyles... Tylko jego odci... odciski... Zadnych twoich... Przez te wszystkie la... lata w sejfie... LeMar Stoddard nie mogl juz dalej mowic. Zamknal oczy i przekrzywil glowe. Z kacika ust wyplywala slina. Alison podlozyla mu pod glowe swoja kurtke. Mezczyzna oddychal glosno i gleboko. Gabe wsunal kierownice z powrotem do futeralu, po czym z bolem podniosl sie na nogi. Mocno przytulil Alison. -Bylem pewien, ze cos ci sie stalo. -Teraz juz nic nie ma znaczenia - powiedziala kobieta, odgarniajac Gabe'owi wlosy z czola. -Chcesz wezwac policje? - spytal doktor. -Nic ci nie bedzie? -Na razie wytrzymam. Musze isc na dol i powaznie porozmawiac z facetem w bunkrze. ROZDZIAL 64 Wystarczylo, by Gabe raz wcisnal guzik elektrycznego dzwonka przy drzwiach bunkra. Po kilku sekundach otworzyl sie waski panel posrodku drzwi.-Czesc, doktorze - powiedzial prezydent. Choc wlasnie sie obudzil, byl od razu w pelni przytomny, niczym lekarz pogotowia... albo glowa panstwa. - Czemu tak wczesnie? -Drew, mielismy gosci. Ale juz po wszystkim. Zagrozenie minelo. Stoddard otworzyl ciezka zasuwe po wewnetrznej stronie drzwi. W korytarzu panowal polmrok, totez minelo kilka chwil, zanim do prezydenta dotarlo, jak bardzo Gabe ucierpial. Szybko wciagnal lekarza do pomieszczenia i pomogl mu usiasc. -Przyszli po mnie? - spytal Stoddard. -Wlasciwie to nie - odparl Gabe. - Przyszli po mnie. Za duzo wiedzialem. -I ja to wszystko przespalem? -Chyba lepiej, ze tak wyszlo. Stoddard, ubrany w pizame i cienki szlafrok, nalal sobie i Gabe'owi wody. -Opowiadaj - poprosil. Gabe, ktory nie wiedzial, jak dlugo jeszcze da rade usiedziec, zwiezle, acz wyczerpujaco opisal atak na The Aerie przeprowadzony przez dwoch zabojcow, ktorych wynajeto, by chronili tajemnice ogromnego kompleksu badawczego nalezacego w calosci do ojca Drew. -Obaj nie zyja. -Ty ich zabiles? -Nie chce o tym nawet myslec. Treat Griswold takze nie zyje. Prezydent wygladal na zaskoczonego, ale nie zszokowanego. -Tez ty? -Alison. Sledzila go. Probowal ja zabic. -Dobrze, ze nic sie jej nie stalo. -Griswoldowi tego na pewno nie zawdziecza. Torturowal ja, ale uciekla. Porozmawiamy o tym pozniej. Wychodzi na to, ze wlasnie przed Griswoldem tutaj ucieklismy. To on mial nadajnik. Twoj ojciec szantazem zmusil go, zeby cie zatruwal. Griswold porywal mlode dziewczeta z Meksyku i trzymal je w domu dla swojej przyjemnosci. -Treat i moj ojciec - powiedzial Stoddard. - Komu w ogole mozna ufac? -Coz, na pewno nie im. -Chcialbym byc bardziej zaskoczony, ze za wszystkim stal moj ojciec. Czy on wciaz zyje? -Na razie tak. Przy udarach na poczatku trudno cokolwiek prorokowac, a ten byl bardzo rozlegly. -Tata zbudowal na dachu ladowisko dla helikopterow. Zamek jest tak swietnie skonstruowany, ze podpory okazaly sie prawie niepotrzebne. Wezwe pomoc. -Dobrze. I powiedz, ze beda musieli zrobic dwa kursy. -Bardzo jestes ranny? -Jak na kogos, kogo dwukrotnie postrzelili i niezle poturbowali, to nie za bardzo. -Czy LeMar przezyje? -Mozliwe. Tak czy inaczej, jego zycie jako pana wszystkiego wokol juz nie wroci. Biorac pod uwage, co go czeka, chyba wolalby szybki koniec. -Przykro mi. Niezaleznie od wszystkiego, to jednak jest moj ojciec. -Chyba nigdy nie rozumial, ze to powinien byc jego priorytet. -No, przyjacielu, ty z pewnoscia zrobiles dla mnie znacznie wiecej, niz wynika z przysiegi Hipokratesa. Gabe poprawil sie w fotelu, poszukujac pozycji, w ktorej moglby wytrzymac jeszcze kilka minut. -Drew, nie wiem, jak dlugo jeszcze usiedze. Ale zanim pojdziemy na gore, chcialbym ci to dac. Doktor podal Stoddardowi futeral LeMara. Prezydent otworzyl go, zajrzal do wnetrza, po czym powoli zamknal suwak. -Z Fairhaven? -Twoj ojciec zdobyl ja po wypadku. Mowi, ze sa na niej twoje odciski palcow. Moich nie ma. -Chcialem porozmawiac z toba o Fairhaven, kiedy bedzie juz po wszystkim... to znaczy po wyborach - powiedzial Stoddard. - Bylo mi ciezko. -Drew, ciezko to bylo mnie! -Tak bardzo... tak bardzo sie wtedy balem ojca. Balem sie, co wtedy bedzie. Wychodzi na to, ze wiedzial od poczatku. -Powiedzial, ze prosiles go, zeby cie uchronil przed klopotami. -No... moze. Moze prosilem. To bylo dawno temu. -Ojejku, dawno temu bylem w wiezieniu i pamietam w szczegolach kazdy dzien, wiesz? Pamietam, jak bardzo wstydzil sie za mnie moj ojciec. Tak bardzo, ze nie rozmawial ze mna az do smierci. Pamietam, jak chodzilem na spotkania AA i oklamywalem wszystkich, ze jestem czysty i trzezwy, chociaz bez przerwy lykalem proszki. Masz szczescie, ze twoja pamiec jest bardziej wybiorcza, a dziury w niej o wiele trwalsze niz moje. -Probowalem tak pokierowac swoim zyciem, zeby zadoscuczynic za to, co zrobilem. -Kraj jest ci bardzo wdzieczny. Byles cholernie dobrym prezydentem. -Podasz to do publicznej wiadomosci? Na pewno zdajesz sobie sprawe z tego, ze wtedy nie bede mial nawet cienia szansy na reelekcje. -Nie wiem, Drew. W tej chwili wiem tylko tyle, ze mam prawie piecdziesiat trzy lata i ponad polowa zycia minela mi w cieniu dwoch morderstw, ktorych nie popelnilem. Stoddard podniosl sie, podszedl do wieszaka i wyjal z kieszeni dzinsow zlozona na pol koperte. -Otrzymalem ten list cztery lata temu, wkrotce po wyborach. Mialem ci go dac, opowiedziawszy... o wypadku. Wczoraj, tuz przed wyjazdem do Camp David, postanowilem wziac go ze soba. Gabe siegnal po koperte. Wyjal z niej jeden arkusz papieru maszynowego zapisany nierownym, odrecznym pismem. Panie prezydencie, Irina Kursowa i ja mielismy sie pobrac, kiedy zginela w zderzeniu z samochodem, ktorym pan jechal. Razem z nia zginal moj syn Dimitrij, ktorego nosila pod sercem. Nie moge znalezc tego czlowieka nazwiskiem Singleton, ktory wtedy prowadzil samochod. Gdybym go znalazl, tobym go zabil. Wiem, ze pan go chroni, ale jesli wysle pan jego adres do Miltona na Nolan Street 253, Annapolis 01409, to ja sie zajme reszta. -To ten czlowiek probowal mnie zabic... dwukrotnie - powiedzial Gabe. - Ktos mu pewnie pokazal artykul w gazecie informujacy o moim przybyciu do ekipy Bialego Domu. Po tych wszystkich latach nagle wrocilem. -Nie nazywa sie Milton. Nazywa sie Leon. Leon Urecki. Pracuje w Bowie jako piekarz. Secret Service znalazlo go bez trudu, ale poza kilkoma grozbami nie mogli nic zrobic. Nie wiedzialem, ze trafil na twoj slad, dopoki nie wspomniales o tamtych dwoch atakach. -Mogles mi powiedziec o tym liscie, kiedy przyleciales do Tyler - odparl Gabe ze znuzeniem. - Mogles mi powiedziec o wielu rzeczach, ktore postanowiles przemilczec. -Przepraszam. Naprawde. -Ponad trzydziesci lat. Jakze on musial cierpiec, skoro po trzydziestu latach wciaz chcial zabic sprawce. Czy on sie pozniej ozenil? -Z tego, co wiem, to nie. -Chce dostac jego adres. Tak szybko, jak to tylko mozliwe. -Gabe, posluchaj, ja... -I wiesz, czego jeszcze chce? Chce, zebys go odnalazl i do niego pojechal. -Ale... -Jutro. Chce, zebys odnalazl Leona Ureckiego, pojechal do niego i powiedzial mu, kto tamtej nocy siedzial za kierownica. Jesli tego nie zrobisz, to przysiegam, ze podejmiesz za mnie decyzje. Pojde z tym prosto do gazet i opowiem kazdemu, kto tylko bedzie chcial sluchac. -Ale ty tez sie z nim spotkasz, prawda? -Tak. Jesli tylko sie zgodzi. Musimy porozmawiac. O cierpieniu... i o stracie. Musimy porozmawiac o tobie. -Gabe, to mnie zniszczy. Jesli ta sprawa wyjdzie na jaw, bede skonczony, a wraz ze mna wszystko, o co walczylem. -Mozliwe. - Gabe podniosl sie i pokustykal w strone drzwi. - Mozliwe, ze tak bedzie. ROZDZIAL 65 Gabe odwiedzil Fairhaven w stanie Maryland po raz pierwszy od czasu wypadku. Byl wieczor. Mezczyzna zdjal temblak i jechal ulicami miasta, posilkujac sie wydrukiem z MapQuesta. Na dworze padala rownomierna mzawka. Nastroj Gabe'a byl tak ponury jak pogoda za szyba samochodu. W bagazniku wypozyczonej hondy lezaly walizki. Wczesnym rankiem lekarz zostawi Alison w pokoju hotelowym, w ktorym razem mieszkali, i ruszy na lotnisko, a stamtad - w powrotna podroz do Wyoming.Minely trzy dni od koszmarnych zdarzen w The Aerie. Gabe nie wrocil do Bialego Domu. Postanowil, ze jego noga nigdy wiecej tam nie postanie. Z prezydentem rozmawial tylko tak dlugo, by sie upewnic, ze uszanowal on jego zyczenie i spotkal sie z Leonem Ureckim. Na opracowanie ran w biodrze i ramieniu nie wystarczyla godzina na sali operacyjnej. Na szczescie zaden z urazow nie byl szczegolnie powazny i Gabe opuscil szpital po dwunastu godzinach. Od tamtej pory, gdy tylko nie skladal zeznan dla policji i Secret Service, doktor spedzal mozliwie najwiecej czasu z Alison. Nie wiedzial jeszcze, co kobieta zamierzala zrobic, gdy wszystko sie uspokoi, ale liczyl na to, ze w jej planach jest miejsce dla niego. Alison powiedziala, ze strzal, ktory zabil Treata Griswolda - ten nieprawdopodobny, imponujacy strzal - wczesniej wiele razy odgrywala w myslach, gdy lezala w piwnicy domu przy Beechtree Road, spetana, upokorzona i obolala. Przez te dlugie godziny cala jej nadzieja, chociaz minimalna, skupiala sie na tym jednym pociagnieciu spustu. W setkach strzalow, ktore oddala w wyobrazni, ani razu nie chybila. Podczas nocy, ktore razem spedzili, Gabe kilka razy trzymal Alison w ramionach i osuszal jej lzy, gdy docieralo do niej, ze w taki sposob odebrala komus zycie - nawet komus tak niegodziwemu jak Treat Griswold. Kiedy opowiedziala o walce z chirurgami w Los Angeles w imie oczyszczenia kolezanki z nieslusznych zarzutow, a takze o torturach, ktorych dopuscil sie wobec niej Griswold, Gabe uznal, ze czyn Alison byl w pelni uzasadniony. A jednak kobieta plakala. On sam mniej emocjonalnie radzil sobie ze swiadomoscia, ze zabil tamtych dwoch mezczyzn. Na pewno pogodzil sie z tym duzo latwiej niz wowczas, gdy - dwukrotnie w jego lekarskiej karierze - wskutek decyzji podjetej w sytuacjach kryzysowych umieral pacjent. Cmentarz Pine Grove. Z ciezkim sercem, a nawet z odrobina niepokoju Gabe pozostawil auto na ulicy i przez furtke z kutego zelaza wszedl na teren niewielkiego cmentarza. Wspieral sie na lasce. W wolnej rece niosl pojedyncza roze. Mimo mroku i nieustajacej mzawki przy jednym z nagrobkow dostrzegl nieruchoma sylwetke mezczyzny. Trzydziesci lat. Mezczyzna, wzrostu Gabe'a, lecz szczuplejszy, stal z opuszczona glowa. Gdy doktor sie zblizyl, tamten spojrzal na niego. Mial pociagla twarz i sylwetke pelna godnosci. -Singleton? -Gabe. -Dobrze, niech bedzie Gabe. Jak uwazasz. Zgadzam sie, zebys mowil mi Leon. Urecki mial leciutki rosyjski akcent i wschodnioeuropejski sposob frazowania. -Dziekuje za to spotkanie. -Dwukrotnie probowalem cie zabic. Uznalem, ze powinnismy sie przynajmniej spotkac. -Ciesze sie, ze slabo sobie radziles z bronia. -Szczerze mowiac, bardzo dobrze sobie radze z bronia. Zanim w wieku dwudziestu pieciu lat przyjechalem do Stanow, bylem strzelcem wyborowym w radzieckiej armii. Bron, z ktorej strzelalem w obu przypadkach, nalezy do mnie. Kupilem ja kilka lat temu do cwiczen... zeby pozostac w formie. Przez te wszystkie lata marzylem o zemscie. Jednak w ostatniej chwili, w obu przypadkach, nie moglem sie na to zdobyc. Mysle, ze trzydziesci lat temu bym sie nie zawahal. Probowalem cie odnalezc, kiedy wyszedles z wiezienia, ale bylem swiezo upieczonym imigrantem i brakowalo mi srodkow. Wszystkie drogi prowadzily donikad i tylko tracilem pieniadze. W koncu sie poddalem. Ale nigdy nie zapomnialem. A potem znajomy pokazal mi artykul o tobie... Leon nie mogl mowic dalej. Gabe zblizyl sie na krok. Nie mial pewnosci, czy wilgoc, ktora czul na policzkach, to deszcz czy lzy. Jedno bylo pewne. W mgnieniu oka lekarz poczul nieopisana wiez z tym mezczyzna. -Bardzo ja kochales - powiedzial. -Po to przyszedlem na swiat, zeby ja kochac - odparl Urecki. Wskazal nagrobek, na ktorym wyryte byly nazwiska Iriny Kursowej i Dimitrija Ureckiego. - I wierzylem, ze to ty mi ja odebrales. Ja i mojego syna. -Nie mielismy prawa tyle pic. Nie mielismy prawa w ogole pic, a potem wsiadac do samochodu. -Nikt nie ma takiego prawa. Wyslales do mnie prezydenta, bo wiedziales, ze nigdy bym ci nie uwierzyl, gdybys sam mi powiedzial, kto naprawde wtedy prowadzil. -A teraz mi wierzysz? -Tak. -Przez trzydziesci lat musialem zyc ze smiercia Iriny i Dimitrija na sumieniu. Choc na pewno nie cierpialem tak bardzo jak ty, to nie rozni nas pod tym wzgledem zbyt wiele. -Stoddard wyrzadzil ci wielkie zlo, od poczatku ukrywajac prawde. -Zgadzam sie. Nie masz pojecia, co czulem, kiedy wyrzucili mnie ze studiow, a potem na rok trafilem do wiezienia o zaostrzonym rygorze. W pewnym sensie to ty, Leonie, przerwales spirale tragedii, swoim oporem przed odebraniem mi zycia. Nie mogles zrobic dla Iriny nic wspanialszego. -Mozliwe - odrzekl Urecki. - Moze masz racje. Czy wciaz zamierzasz wyjechac, tak jak mowiles mi przez telefon? -Tak. Wylatuje jutro z samego rana. Mam dosc Waszyngtonu i polityki. -Sadzisz, ze spoleczenstwo powinno poznac tajemnice czlowieka, ktoremu powierzylo rzady swojego kraju? -Jeszcze nie zdecydowalem. A ty? -Musze pomyslec. Wrocic to pieczenia chleba i pomyslec. Irina byla tu tylko od pol roku, gdy zginela. Zdazyla juz zrobic wielkie postepy w nauce angielskiego. -Sadze, ze powinnismy pozostac w kontakcie, ty i ja. Rozmawiac co tydzien albo dwa. Chcialbym cie lepiej poznac i chcialbym wiedziec, co postanowisz. Jesli zdecydujesz sie pojsc z tym do prasy, pewnie bede cie wspieral. -Andrew Stoddard skrzywdzil nas obu. -I to bardzo. Ale obaj mamy jeszcze zycie przed soba. Mysle, ze teraz to on bedzie cierpial. Drew potrafi byc egocentryczny i bezduszny, ale jest tez niezwykle ludzki. Niezaleznie od naszej decyzji bedzie cierpial. Czy musimy sie mscic za to, co zrobil? Nie wiem. Naprawde nie wiem. -Tym krajem moze rzadzic ktos inny. -Mysle, ze Drew zrobil duzo dobrego, ale to prawda. Ktos inny moze rzadzic krajem i mozliwe, ze rownie skutecznie. -Albo i skuteczniej. Musze sie zastanowic. -Rozumiem. -Mam twoj numer do Wyoming. Obiecuje, ze zadzwonie. -A ja mam twoj. -Musimy jeszcze troche porozmawiac. Podzielic sie tym, co czujemy. -Tez tak sadze, Leonie. Mysle, ze mozemy sobie nawzajem pomoc. -To by mi sie przydalo. -Mnie tez. Gabe polozyl roze u stop nagrobka. Skinal glowa Ureckiemu, potwierdzajac ich wiez, po czym stal w milczeniu jeszcze przez minute. W koncu odwrocil sie i pokustykal w strone furtki. EPILOG To moglaby byc scena z olejnego obrazu Frederica Remingtona albo fotografii Berta Greera Phillipsa. Stodola... Chata... Dym, ktory snul sie z kamiennego komina... Porecz do wiazania koni... Para unoszaca sie z nozdrzy trzech osiodlanych zwierzat... Bielusienki szron, ktory pokrywal ziemie az po horyzont... Szaroniebieskie niebo...Srodek zimy na rowninach. Gabe, okutany ze wzgledu na przenikliwy chlod, wyszedl przez tylne drzwi domu na swym ranczu i celowo zostawil je uchylone. Dosiadl Kondora plynnym, zgrabnym ruchem, ktory wskazywal na doswiadczenie. Skrzywil sie lekko, bo wciaz odczuwal bol, kiedy na biodrze i ramieniu rozciagaly sie blizny sprzed pieciu miesiecy. -Chodzcie no! - zawolal. - Kiedy wybije dziesiata, chce byc jak najdalej od cywilizacji. -Wstrzymaj konie, przyjacielu! - odkrzyknal meski glos. - Mila pani pomaga mi wlozyc buty. Ej, "wstrzymaj konie"... to bylo zabawne, nie? Ty naprawde trzymasz konie. W koncu na dworze pojawila sie Alison. Miala na sobie skorzany plaszcz ranczera z grubym futrzanym kolnierzem oraz kowbojski kapelusz z wstazka z grzechotnika i dwudziestocentymetrowym piorkiem. Promienna, pomyslal Gabe, tak jak zawsze, kiedy ja widzial. Niewiarygodnie promienna. Za nia ostroznie kroczyl Leon Urecki w swoich nowych butach. Pozyczony kapelusz spoczywal na plecach mezczyzny. Leon mial kruczoczarne wlosy, ciemne oczy oraz ostre, pociagajace rysy twarzy. -Lewa noga w strzemie - poinstruowal Gabe. - Potem zlap za lek, o tutaj, i przerzuc prawa noge przez siodlo. -Obmysliles sobie, ze w ten sposob wyrownasz ze mna rachunki, prawda? - zasmial sie Leon. -No dalej, twardzielu - namawiala go Alison. - Spodoba ci sie. Poza tym i doktor, i ja pracujemy w szpitalu. Nie pozwolimy, zeby cos ci sie stalo. Urecki przerzucil noge przez siodlo jak wytrawny kowboj. Przez chwile trojka jezdzcow siedziala nieruchomo. Upajali sie powietrzem i oszalamiajaca cisza. -Pieknie - mruknal pod nosem Urecki.-Po prostu pieknie. Nigdy dotad nie widzialem takiego miejsca. Nawet w Rosji. -A nie mowilem? - odrzekl Gabe, zawracajac Kondora niezwykle delikatnym ruchem. - Bardzo sie ciesze, ze wreszcie sie zgodziles tu przyjechac. -Oboje sie cieszymy - dodala Alison. - Kochanie, czy juz czas? -Jeszcze nie. Przed dziesiata zdazymy na Gran Czarnoksieznika. Trzy konie "ruszyly spod domu i pomaszerowaly na szlak wyznaczony jedynie przez nieliczne slady. -Co jest takiego szczegolnego w Grani Czarnoksieznika? - spytal Urecki. -Nic... i wszystko. Nazwalem ja tak dlatego, ze... no, sam zobaczysz. Chleb masz w sakwie? -Mam. A poza tym maslo i dzem, chyba ze juz zamarzly. -Mmm... Uwielbiam swiezy chleb - rozmarzyla sie Alison. -Przez najblizsze piec dni bedziesz go miala pod dostatkiem. Kazdego dnia mam zamiar piec inny chleb. A poza tym jeszcze pare innych smakolykow. -Wspaniale. Za piec dziesiata wjechali na niewielkie wzniesienie i zatrzymali sie na Grani Czarnoksieznika. Przed nimi az do stop gor rozciagaly sie kilometry snieznobialej pustyni. -Niezwykly widok - odezwala sie Alison. - Gabe, tu jest naprawde pieknie. Kocham to miejsce. I na wypadek gdybym ci tego jeszcze dzis nie mowila wystarczajaco duzo razy: ciebie tez kocham. -A ja kocham ciebie - odrzekl Gabe i wciaz nie mogl uwierzyc, z jaka latwoscia przychodzily mu te slowa. - Leonie, kiedy latem wyjechalem z Waszyngtonu, mowilem ci, ze na ranczu zawsze bedziesz mile widziany. I oto jestes. Ogromnie sie ciesze, ze wlasnie z toba przyjdzie mi dzielic ten moment. Nastepnym razem przyjedz z ta kobieta, z ktora zaczales sie spotykac, o ile tylko zechce nas odwiedzic. -Dolores? Moze. Moze z nia przyjade. Wiesz, im lepiej cie poznaje, tym bardziej sie ciesze, ze cie nie zabilem. -Ja tez sie ciesze, ze mnie nie zabiles, przyjacielu. Strata piekarni Zakladu Karnego w Hagerstown, dokad bys trafil, to nasz zysk. No dobrze, moi drodzy, wybila dziesiata. Moze bysmy przelamali wspolnie swiezy chleb? Okragly, miekki bochen powedrowal z rak do rak. Kazde z nich oderwalo sobie spory kawalek. Dwa tysiace siedemset kilometrow stamtad czyjas dlon spoczela na Biblii. Tlumy ludzi, ktorzy przybyli w ten mrozny, styczniowy dzien, aby zobaczyc, jak na ich oczach tworzy sie historia, wstrzymaly oddech. W glosnikach zabrzmial glos, ktory wszyscy przyszli uslyszec; wypowiadal slowa, na ktore czekali. -Ja, Andrew Joseph Stoddard, uroczyscie przysiegam wiernie sprawowac urzad prezydenta Stanow Zjednoczonych oraz ze wszystkich sil strzec i bronic Konstytucji Stanow Zjednoczonych. -Leonie, moglbys podac dzem? - poprosil Gabe. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-08 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/