DEAN KOONTZ Pieczara G|romow THE HOUSE OF THUNDER PRZELOZYL: ROMUALD SZOKA Powiesc ta jest wytworem wyobrazni autora, tak jak wszystkie wystepujace w niej postacie, miejsca i zdarzenia. Ewentualne podobienstwo do rzeczywistych zdarzen oraz osob, zywych lub umarlych, jest zupelnie przypadkowe. POWOLNE ZBLIZANE SIE STRACHU 5 l Obudzila sie i pomyslala, ze oslepla. Otworzyla oczy, ale nie widziala nic, tylko zlowrogie, bezksztaltne cienie, wylaniajace sie z purpurowego mroku. Nie zdazyla jednak wpasc w panike, gdyz ciemnosc szybko ustapila miejsca delikatnej mgielce, a ta rozplynela sie zaraz, odslaniajac bialy sufit wylozony dzwiekoszczelnymi plytkami.Poczula zapach swiezo wypranej poscieli, srodkow antyseptycznych, dezynfekcyjnych, spirytusu. Odwrocila glowe i w tym momencie rozdzierajacy bol niczym prad elektryczny przeszyl jej czaszke na wysokosci czola, od skroni do skroni. Natychmiast rozmyl sie obraz przed jej oczami, a gdy znow zaczela widziec ostro, spostrzegla, ze znajduje sie w sali szpitalnej. Nie pamietala, jak sie tu znalazla. Nie znala nawet nazwy szpitala ani miejsca, w ktorym sie on znajdowal. Co sie stalo? Podniosla reke i stwierdzila z przerazeniem, ze jest bardzo slaba. Potem dotknela czola i odkryla, ze czesc glowy, od brwi w gore, pokryta jest bandazami. Wlosy miala krotko ostrzyzone, choc zawsze byly dlugie i puszyste. Brakowalo jej sily, zeby trzymac dluzej uniesiona reke, wiec opuscila ja z powrotem na koldre. Lewej reki w ogole nie mogla podniesc, poniewaz tkwila w niej igla polaczona z dluga rurka. Kolo lozka stal metalowy statyw, na ktorym zawieszono butelke z glukoza. Karmiona byla dozylnie. Pewna, ze to tylko zludzenie, zamknela oczy. Ale gdy je otworzyla, ujrzala ten sam nie zmieniony pokoj: bialy sufit, biale sciany, zielona wykladzine na podlodze, rozsuniete na boki bladozolte zaslony, ktore odslanialy olbrzymie okno. Za szyba widziala gaszcz wysokich, wiecznie zielonych krzewow i zachmurzone niebo, na ktorym uchowalo sie tylko kilka kawalkow blekitu. W sali znajdowalo sie jeszcze jedno lozko, ale nie zajete przez nikogo. Byla sama. 5 Lozko, na ktorym lezala, mialo z boku metalowa kratke, ktora podniesiona - tak jak to teraz mialo miejsce - zabezpieczala pacjenta przed spadnieciem na podloge.Poczula sie tak bezradna jak dziecko w kojcu. Nagle uprzytomnila sobie, ze nie pamieta, jak sie nazywa. Ani ile ma lat. W ogole nie mogla przypomniec sobie zadnych szczegolow z wlasnego zycia. Wytezyla sily, probujac zburzyc biala sciane w umysle, ktora wiezila po drugiej strome jej pamiec, ale bez powodzenia. Sciana wciaz stala, nieporuszona, nietknieta. Zelektryzowal ja nagly strach, ktory w postaci ciezkiej, lodowej bryly osiadl w zoladku. Jeszcze raz sprobowala ozywic pamiec, ale znow przegrala. Amnezja. Uszkodzenie mozgu. Ta zatrwazajaca konstatacja uderzyla ja z sila mlota kowalskiego, powodujac straszny wstrzas. Na pewno miala jakis powazny wypadek i mozg ulegl silnemu uszkodzeniu. Ponura wizja dalszego zycia w stanie ciaglej niepamieci sprawila, ze wstrzasnal nia dreszcz. Ale nagle, zupelnie niespodziewanie, przypomniala sobie, jak sie nazywa. Susan. Susan ?orton. I ze ma trzydziesci dwa lata. Ale tych kilka kropli z oceanu pamieci nie pociagnelo za soba spodziewanej strugi wspomnien. Susan nie mogla przypomniec sobie nic wiecej ponad nazwisko i wiek. Choc starala sie bardzo, nadal nie potrafilaby powiedziec, gdzie na stale mieszka, gdzie pracuje, czy ma meza, dzieci, skad pochodzi, gdzie uczeszczala do szkoly, jakie sa jej ulubione potrawy ani jakiej najchetniej slucha muzyki. Nie potrafila znalezc odpowiedzi zarowno na istotne, jak i na blahe pytania. Amnezja. Uszkodzenie mozgu. Serce ze strachu zabilo jej szybciej. Ale wtedy los sie nad nia zlitowal i wyswietlil w jej pamieci obraz wakacji w stanie Oregon. Nie wiedziala nadal, skad pochodzi ani dokad miala wrocic do pracy po skonczonym urlopie, ale przynajmniej wiedziala juz, gdzie sie aktualnie znajduje. Gdzies w Oregonie. Ostatnia rzecza, ktora pamietala, byla piekna gorska szosa. Obraz ten miala teraz przed oczami i widziala najdrobniejsze szczegoly. Prowadzila samochod przez sosnowy las, w dali widac bylo brzeg oceanu. Sluchala radia. Byl piekny, bezchmurny poranek i cieszyla sie na rozpoczynajacy sie dzien. Zjechala z glownej drogi, przeciela niewielka osade, wyprzedzila kilka sunacych powoli ciezarowek i znow znalazla sie na drodze zupelnie sama. Po kilku kilometrach... No tak, tu film sie urywa. Potem jest juz tylko sala szpitalna i ona zmieszana i nie widzaca. -Co ja widze? Nareszcie! Prosze pani...! Susan odwrocila glowe, szukajac wlasciciela glosu. Obraz znow sie rozmyl, a jej czaszke przeszyl tepy bol. -Jak sie pani czuje? Wyglada pani blado, ale po tym, co pani przeszla, nie nalezy sie dziwic. Prawda? Co do tego nie ma watpliwosci. Glos nalezal do pielegniarki, ktora zblizala sie od strony otwartych drzwi. Byla pulchna jak bochenek chleba, szpakowata, miala cieple brazowe oczy i szeroki usmiech. Na obfitej, matczynej piersi spoczywaly szkla w bialej oprawce, umocowane na lancuszku zawieszonym na szyi. Susan chciala cos powiedziec, ale nie mogla. Proba wypowiedzenia chociaz kilku slow kosztowala ja tyle wysilku, ze nagle przed oczami pojawily sie mroczki i o malo znow nie stracila przytomnosci. Nie przypuszczala, ze jest az tak slaba. Wystraszyla sie niezmiernie. Pielegniarka doszla juz do Susan i usmiechnela sie dobrotliwie. - Wiedzialam, ze wyjdziesz z tego, skarbie. Po prostu wiedzialam. Niektorzy nie byli tutaj tego tak pewni, ale ja bylam. Wiedzialam, ze ma pani dosc sily, zeby sie z tego wygrzebac. Nacisnela guzik przyzywajacy pomoc. Susan ponowila probe wypowiedzenia slowa i tym razem z glebi jej gardla dobyl sie nieartykulowany gulgot. Przez glowe przemknela mysl, ze moze juz nigdy nie odzyska glosu. Moze bedzie skazana na wydawanie przez cale zycie niepodobnych do ludzkiej mowy chrzakniec i mrukniec. Przeciez czasami uszkodzenia mozgu powoduja utrate mowy, prawda? Prawda? W glowie Susan bez ustanku dudnil werbel. Wydawalo sie jej, ze siedzi na karuzeli, ktora kreci sie coraz szybciej i szybciej. Ogarnely ja mdlosci; zapragnela zsiasc z tej karuzeli. Pielegniarka musiala dostrzec panike w oczach Susan, bo powiedziala uspokajajaco: -Niczym sie nie przejmuj, moje dziecko. Wszystko bedzie dobrze. Sprawdzila kroplowke, po czym wziela Susan za przegub prawej reki, by zmierzyc tetno. Wielki Boze, pomyslala Susan, jesli nie moge mowic, to pewnie nie moge tez chodzic. Sprobowala ruszyc nogami, najpierw jedna, potem druga, ale zupelnie nie miala w nich czucia. Byly zdretwiale i jeszcze ciezsze niz rece. Pielegniarka po zmierzeniu pulsu puscila reke pacjentki, ale Susan kurczowo uchwycila sie jej fartucha, nie pozwalajac odejsc siostrze i znow chciala cos powiedziec. -Musi pani jeszcze troche poczekac - rzekla spokojnie pielegniarka. Lecz Susan wiedziala, ze nie moze czekac. Znow balansowala na krawedzi utraty swiadomosci. W glowie pulsowal piekielny bol, a obraz raz po raz rozmywal sie i ustepowal miejsca powoli, ale stanowczo rozprzestrzeniajacym sie falom ciemnosci. Do pokoju wszedl lekarz w bialym fartuchu, zapewne wezwany przez pielegniarke, gdy ta nacisnela guzik. Byl to krzepki, piecdziesiecioletni mezczyzna o surowej twarzy. Grube ciemne wlosy zaczesane mial do tylu, tak ze odslanialy cala twarz, pokryta glebokimi zmarszczkami. Susan blagalnie spojrzala na lekarza, gdy zblizal sie do lozka, i spytala: -Czy mam sparalizowane nogi? Przez chwile wydawalo sie jej, ze faktycznie wypowiedziala to zdanie na glos, ale zaraz zdala sobie sprawe, iz nie odzyskala jeszcze glosu. Nie mogla ponowic proby, bo obraz przed oczami znow zalala fala ciemnosci, lapczywie pozerajaca kazdy skrawek rzeczywistego swiata. Ciemnosc. Zasnela. Miala zle sny, bardzo zle sny. Koszmary. Po raz nie wiadomo ktory snila jej sie Pieczara Gromow i mnostwo swiezej, cieplej jeszcze krwi. 9 2 Gdy Susan sie obudzila, bol glowy ustapil. Obraz przed oczami nie byl juz rozmydlony, lecz calkiem wyrazny.Zapadla noc. Za oknem panowala absolutna ciemnosc, ale w sali ktos zapalil delikatne oswietlenie. Susan odlaczono juz od kroplowki. Pokluta iglami, blada i wychudzona reka spoczywala bezwladnie na bialej poscieli. Odwrocila glowe i znow zobaczyla lekarza o srogim obliczu. Stal nad lozkiem i na nia patrzyl. Jego brazowe oczy posiadaly dziwna, niepokojaca moc: Susan odniosla wrazenie, ze nie spoglada na nia, lecz przenika do jej wnetrza, jakby chcial poznac najskrytsze tajemnice kobiety. A przy tym jego oczy nic nie wyrazaly, byly puste i enigmatyczne. -Co... co sie... ze mna stalo? - zdolala z siebie wydusic. Jej glos byl slaby, chrapliwy i raczej trudny do zrozumienia, ale przynajmniej wiedziala juz, ze nie doznala wstrzasu ani innego uszkodzenia mozgu, czego tak okropnie z poczatku sie bala. Jednakze nadal byla bardzo slaba. Niezmiernie wyczerpalo ja wyszeptanie nawet tych kilku slow zapytania. -Gdzie... ja jestem? - wychrypiala, a w gardle palila ja jak ogien kazda z trudem wypowiadana sylaba. Lekarz nie odpowiedzial od razu na jej pytanie. Pochylil sie i wzial do reki przelacznik, dyndajacy na kawalku kabla biegnacego wzdluz metalowej krawedzi lozka. Nacisnal jeden z czterech guzikow i oparcie lozka unioslo sie do gory, tak ze Susan znalazla sie w pozycji siedzacej. Nastepnie nalal do szklanki troche wody z metalowej kara?i, ktora stala przy lozku na tacy z zoltego plastyku. -Prosze pic malymi lykami - powiedzial. - Minelo juz troche czasu od dnia, kiedy po raz ostatni pokarmy i plyny przyjmowala pani doustnie. Wziela od niego wode. Byla przepyszna. I nareszcie wyschniete gardlo Susan zostalo nawilzone. 9 Gdy wypila wszystko, lekarz odebral od niej szklanke i postawil z powrotem na nocnej szafce. Potem z kieszeni fartucha wyjal punktowa latareczke, nachylil sie i zajrzal w oczy Susan. Jego oczy, ukryte pod linia gestych, laczacych sie brwi, byly wciaz nieprzeniknione.W czasie gdy lekarz badal jej zrenice, Susan znow podjela probe poruszenia nogami. Byly miekkie jak z waty i wciaz bardzo slabe, ale jednak daly sie przesunac. Nie byly wiec sparalizowane. Kiedy lekarz skonczyl badanie, przysunal dlon do twarzy pacjentki i spytal: -Czy widzi pani moja dlon? -Oczywiscie - odpowiedziala Susan. Jej glos wciaz drzal i byl slaby, ale przynajmniej nie chrypiala juz niezrozumiale. Glos lekarza byl gleboki, zabarwiony lekkim, gardlowym akcentem, ktory zdradzal obce, nie znane Susan pochodzenie. -Ile palcow pani widzi? -Trzy - odpowiedziala, swiadoma, ze on sprawdza, czy nie doznala wstrzasu mozgu. -A teraz ile? -Dwa. -A teraz? -Cztery. Lekarz skinal glowa z zadowoleniem, a glebokie bruzdy na jego czole nieco sie wygladzily. Oczy mezczyzny jednak wciaz wpatrywaly sie w nia z natezeniem. Peszylo ja to. -Czy pamieta pani swoje imie i nazwisko? -Tak. Nazywam sie Susan ?orton. -Zgadza sie. A drugie imie? -Kathleen. -Dobrze. Wiek? -Mam trzydziesci dwa lata. -Dobrze. Bardzo dobrze. Zdaje sie, ze pod tym wzgledem pani nie ucierpiala. Zaschlo jej w gardle, a glos miala chrapliwy. Chrzaknela i powiedziala: -Ale to wszystko, co pamietam... Znow ujrzala glebokie bruzdy na zmarszczonym od troski czole lekarza. -Co pani chce przez to powiedziec? -No... nie pamietam, gdzie mieszkam, gdzie pracuje, nie wiem, czy jestem zamezna, czy tez nie... Przez chwile patrzyl na nia badawczo, po czym oznajmil: -Mieszka pani w Newport Beach w stanie Kalifornia. 11 Gdy tylko wymienil te nazwe, Susan ujrzala swoj dom. Wzniesiony w stylu hiszpanskim, mial pokryty czerwona dachowka dach, sciany ozdobione sztukateria, otwierane - zamiast podnoszonych - okna i schowany byl bezpiecznie wsrod wysokich palm.Ale mimo wysilkow, wciaz nie mogla przypomniec sobie ani numeru domu, ani nazwy ulicy. -Pracuje pani w Korporacji Milestone w Newport - dodal lekarz. -Milestone? - powtorzyla Susan. Cos zaczelo jej switac, jakies slabe swiatelko we mgle pamieci. Lekarz znow przyjrzal sie jej badawczo. -Co sie stalo? - spytala drzac cala. - Dlaczego tak pan na mnie patrzy? Zamrugal zdziwiony, po czym usmiechnal sie niesmialo. Widac bylo wyraznie, ze usmiech nie przychodzi mu latwo i ze ten jest wymuszony. -No... no przeciez sie o pania martwie... I chce wiedziec, z czym mamy do czynienia. W takim przypadku, jak pani, mozna sie spodziewac czasowej utraty pamieci, ale jest ona latwo uleczalna. Natomiast jesli cierpi pani na cos wiecej niz tylko czasowa amnezja, bedziemy musieli zmienic sposob naszej kuracji. A wiec to dla mnie bardzo wazne, zebym wiedzial, czy nazwa "Milestone" cos dla pani oznacza. -Milestone - powtorzyla w zamysleniu. - Tak. To znajoma nazwa. Ale nic poza tym. -Pracuje pani w Milestone jako fizyk. Kilka lat temu zrobila pani doktorat na UCLA i zaraz po tym rozpoczela prace w Milestone. -Och - rzucila, gdy w glowie zaczelo jej sie troche rozjasniac. -Dowiadywalismy sie w Milestone o podstawowe fakty z pani zycia - ciagnal lekarz. - Jest pani niezamezna i bezdzietna... - Mowil i patrzyl, jakie to robi na niej wrazenie. - Uklada sie to juz jakos w spojna calosc? Susan odetchnela z ulga. -Tak. Do pewnego stopnia tak. Niektore rzeczy mi sie przypominaja, ale nie wszystko. Brakuje wielu kawalkow. -To jeszcze troche potrwa - zapewnil ja. - Po takim wypadku trudno oczekiwac, zeby wszystko wrocilo do normy w ciagu jednej nocy. Miala wiele pytan do lekarza, ale ciekawosc nie byla na tyle silna, zeby pokonac ociezalosc, slabosc i pragnienie. Poprosila wiec tylko o jeszcze jedna szklanke wody. Nalal jedna trzecia naczynia i znow upomnial, by pila malymi lyczkami. Nie trzeba jej bylo tego przypominac. Po wypiciu poprzedniej porcji wody czula, ze ma zoladek tak pelny, jakby zjadla porzadny obiad. Gdy skonczyla pic, zauwazyla, ze lekarz jeszcze sie nie przedstawil. -Och, bardzo przepraszam. Jestem Viteski. Doktor Leon Viteski. 11 -Zastanawialam sie, skad ma pan ten dziwny akcent - powiedziala. - Chyba dobrze zauwazylam, prawda? Viteski... Czy jest pan z pochodzenia Polakiem?Wygladal na zaklopotanego i odwrocil wzrok. -Tak. Bylem dzieckiem wojny. Po utracie rodzicow przyjechalem w 1946 roku do Ameryki. Mialem wtedy siedemnascie lat. Wujek zabral mnie ze soba. - Spontanicznosc zniknela z jego glosu, ktory teraz brzmial tak, jakby lekarz recytowal wyuczona na pamiec kwestie. - I tak mowie juz lepiej niz na poczatku, ale chyba nigdy zupelnie nie wyzbede sie polskiego akcentu. Najwidoczniej Susan dotknela drazliwego tematu. Delikatna wzmianka o akcencie sprawila, ze lekarz stal sie dziwnie defensywny. Zaczal mowic szybciej niz do tej pory, jakby chcial skonczyc z tym, co ma do powiedzenia, i zmienic temat. -Jestem w tym szpitalu naczelnym lekarzem, szefem calego personelu medycznego. A przy okazji... czy pani w ogole wie, gdzie znajduje sie ten szpital? -Noo... pamietam, ze bylam na wakacjach w stanie Oregon, choc nie potrafie sobie przypomniec nazwy zadnej miejscowosci. Jestem w Oregonie, prawda? -Tak. Miejscowosc nosi nazwe Willawauk. Liczy okolo osmiu tysiecy mieszkancow. Willawauk jest siedziba wladz okregu o tej samej nazwie. To glownie przemyslowy teren. Znajduje sie tu tylko jeden szpital i wlasnie w nim przebywamy. Nie jest zbyt duzy; cztery pietra, dwiescie dwadziescia lozek. Ale to dobry szpital. Powiem wiecej: naszym zdaniem jest to lepszy szpital niz niejeden w duzym miescie, poniewaz u nas pacjentom poswieca sie wiecej uwagi. A to wyraznie ma dodatni wplyw na liczbe szczesliwie zakonczonych kuracji. Jego glos nie zawieral cienia dumy czy entuzjazmu, jak powinien, biorac pod uwage tresc wypowiedzi. Byl prawie tak monotonny i bezbarwny jak glos komputera. A moze tylko tak mi sie wydaje? pomyslala Susan. Moze moje zmysly nie dzialaja jeszcze jak nalezy? Nie zwazajac na ociezalosc i nieznosne pulsowanie, ktore znow pojawilo sie pod czaszka, Susan uniosla glowe z poduszki i spytala: -Panie doktorze, dlaczego ja tu jestem? Co sie ze mna stalo? -Nie pamieta pani wypadku? -Nie. -Zawiodly hamulce, a na tym odcinku drogi - trzy kilometry na poludnie od skretu do Viewtop - bylo wyjatkowo duzo zakretow. -Viewtop? -Tam pani jechala. W torebce znalezlismy potwierdzenie rezerwacji hotelowej. -Viewtop to hotel? 13 -Tak. "Viewtop Inn". Lezy w miejscowosci wypoczynkowej o tej samej nazwie. To wymarzone miejsce dla amatorow pieszych wedrowek. Hotel wybudowano piecdziesiat czy szescdziesiat lat temu. I mysle, ze teraz jest jeszcze bardziej popularny, niz byl wtedy.To naprawde miejsce, dokad jedzie sie, zeby o wszystkim zapomniec. Sluchajac doktora Viteskiego, Susan przypominala sobie powoli pewne fakty. Zamknela oczy i zobaczyla hotel na serii kolorowych fotografii z lutowego numeru miesiecznika Travel. Ilustrowaly one artykul, po ktorego przeczytaniu byla tak oczarowana obiektem, ze natychmiast zarezerwowala pokoj na czesc wakacji. Widziala teraz wyraznie spadziste dachy, szerokie tarasy, obszerne foyer z licznymi kolumnami i ogrody otaczajace "Viewtop Inn". -A wiec zawiodly hamulce - kontynuowal Viteski - i stracila pani panowanie nad pojazdem, ktory przecial balustrade nad urwiskiem, przekoziolkowal dwa razy i zatrzymal sie na drzewach. -O Boze! -Samochod rozbity byl doszczetnie. - Lekarz potrzasnal glowa. - To cud, ze pani przezyla. Gwaltownie poderwala reke do gory i jeszcze raz dotknela bandazy na glowie. -Jak ciezko jestem ranna? Viteski zmarszczyl krzaczaste brwi, tak ze znow laczyly sie prawie w jedno, dlugie pasmo. Susan odniosla niespodziewanie wrazenie, ze jego mimika jest sztuczna, teatralna. -Nie jest to cos bardzo powaznego - powiedzial. - Szerokie rozciecie glowy. Na poczatku bardzo pani krwawila. Zeszylismy jednak rane bardzo starannie i jutro albo pojutrze zamierzamy zdjac szwy. Rana nie chciala sie szybko goic, ale teraz wszystko jest juz dobrze i blizna na pewno nie bedzie szpecaca. -Czy doznalam wstrzasnienia mozgu? -Tak, ale to naprawde nic powaznego i sami nie wiemy, dlaczego tak dlugo byla pani w stanie spiaczki. Jeszcze przed momentem czula rosnace znuzenie i ociezalosc, ale po tym co uslyszala, wzmogla czujnosc. - Spiaczki? Viteski skinal glowa. -Zrobilismy badanie tomograficzne mozgu, ale oczywiscie nie natrafilismy na zadne slady zatorow. Nie bylo tez obrzeku tkanki mozgowej ani innych objawow wzrostu cisnienia wewnatrzczaszkowego. Doznala pani silnego uderzenia w glowe, ktore na pewno bylo przyczyna spiaczki, ale obawiam sie, ze na razie nic wiecej na ten temat nie bedziemy w stanie powiedziec. W przeciwienstwie do tego, co mozna by wysnuc, ogladajac telewizyjne seriale, wspolczesna medycyna jest jeszcze daleka od doskonalo13 sci i nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Najwazniejsze, ze odzyskala pani swiadomosc i nie ma widocznych komplikacji ubocznych. Wiem, ze te "dziury" w pamieci moga na psychike dzialac frustrujaco, a nawet destrukcyjnie, ale jestem przekonany, ze wkrotce to minie. On nadal mowi tak, jakby recytowal wyuczony na pamiec tekst, pomyslala Susan z niepokojem. Ale nie zatrzymala sie dluzej nad tym spostrzezeniem, gdyz to, co powiedzial Viteski, bylo duzo ciekawsze od dziwnej maniery, z jaka sie wypowiadal. "Spiaczka". To slowo ja zelektryzowalo. "Spiaczka". -Jak dlugo bylam nieprzytomna? - spytala. -Dwadziescia dwa dni. Wlepila w niego spojrzenie pelne zdumienia i niedowierzania. -To prawda - potwierdzil. Potrzasnela glowa. -Nie, to niemozliwe. Susan zawsze mocno trzymala zycie w rekach. Wszystko miala dokladnie zaplanowane i wydawalo jej sie, ze jest przygotowana na kazda niespodzianke. Zyciem prywatnym rzadzily u niej te same prawa systematycznosci i metodycznosci co w pracy naukowej, ktore pozwolily jej uzyskac doktorat w dziedzinie fizyki czasteczkowej duzo wczesniej od rowiesnikow. Nie lubila byc zaskakiwana, nie lubila rowniez zdawania sie na kogokolwiek procz siebie samej. Stan bezbronnosci, w ktorym sie teraz znalazla, wprawil ja w przerazenie. Przerazenie stalo sie jeszcze wieksze, gdy uslyszala od doktora Viteskiego, iz przez dwadziescia dwa dni lezala w spiaczce, a wiec byla zupelnie uzalezniona od obcych ludzi. A gdyby juz nigdy sie nie obudzila? Albo - co gorsza - gdyby obudzila sie i stwierdzila, ze jest sparalizowana od szyi w dol i calkowicie zdana na czyjas laske? Gdyby przez reszte zycia musiala byc karmiona, ubierana i zanoszona do toalety przez platnych opiekunow? Wstrzasnal nia dreszcz. -Nie - powiedziala do doktora Viteskiego. - Nie moglam stracic tyle czasu. Nie moglam. To na pewno jakas pomylka. -Czyzby pani nie zauwazyla swej chudosci? - spytal Viteski. - Stracila pani siedem kilo albo i wiecej. Podniosla rece, cienkie jak dwa patyki. Juz wczesniej zauwazyla, ze jest chuda, ale nie chciala sie nad tym zastanawiac. -Oczywiscie przez caly ten czas podawalismy pani dozylnie rozne plyny - zapewnil doktor Viteski. - W przeciwnym razie juz dawno by pani umarla z odwodnienia organizmu. Zawieraly one rowniez srodki odzywcze, glownie glukoze. Normalnego stalego pozywienia nie otrzymywala pani przez caly ten czas. 15 Susan miala metr szescdziesiat piec wzrostu i jej idealna waga wynosila piecdziesiat piec kilo. W tej chwili wazyla miedzy czterdziesci piec a czterdziesci osiem kilo, czego efekt byl dramatyczny. Polozyla rece na poscieli i nawet przez jej gruba warstwe czula wystajace kosci ud i kolan.-Dwadziescia dwa dni - rzekla z niedowierzaniem. Az wreszcie, z wielkim oporem, przyjela do wiadomosci te niewiarygodna informacje. Gdy przestala negowac niezaprzeczalne fakty, powrocil bol glowy i ociezalosc. Jak kopka mokrej slomy opadla na poduszke. -Na pierwszy raz wystarczy juz tych wrazen - stwierdzil Viteski. - I tak pozwolilem pani za duzo mowic. Tylko sie pani niepotrzebnie meczy. A teraz potrzebuje pani wypoczynku. -Wypoczynku? - spytala. - Nie, na milosc boska! Wypoczywam juz od dwudziestu dwoch dni! - Spiaczka to nie jest prawdziwy wypoczynek - wyjasnil Viteski. - To nie to samo co normalny sen. Troche jeszcze potrwa odbudowanie sil i odpornosci organizmu. Wzial do reki regulator i opuscil oparcie lozka. -Nie! - Susan wpadla nagle w panike. - Niech pan jeszcze nie odchodzi! Prosze poczekac! Zignorowal jej protest i opuscil oparcie lozka do pozycji horyzontalnej. Susan zaczela czepiac sie metalowej kratki, chcac pozostac w pozycji siedzacej, ale byla jeszcze zbyt slaba, zeby utrzymac swoj ciezar. -Chyba nie chce pan, zebym spala, co? - spytala, choc wiedziala, ze sen jest jej potrzebny. Miala obolale, zmeczone, palace oczy, a powieki byly ciezkie jak z olowiu. -Teraz najbardziej potrzeba pani wlasnie snu - powiedzial lekarz. -Ale ja nie moge spac. -Wyglada pani tak, jakby organizm domagal sie czegos wrecz przeciwnego - odparowal Viteski. - I wcale sie nie dziwie. -Nie, nie! Ja nie odwaze sie pojsc spac. Co bedzie, jesli sie juz nie obudze? -Obudzi sie pani. -A co bedzie, jesli zapadne w nastepna spiaczke? -Nie zapadnie pani. Susan zazgrzytala zebami ze zlosci, ze lekarz nie potrafi zrozumiec jej leku, i nie dawala za wygrana. -A jesli jednak zapadne? -Moja droga, nie mozna przez cale zycie bac sie zasnac. - Viteski mowil teraz powoli, cierpliwie, jakby zwracal sie do dziecka. - Niech sie pani odprezy. Juz pani wyszla z tej spiaczki. Wszystko bedzie dobrze. A teraz, prosze mi wybaczyc, zrobilo sie pozno... Musze isc cos zjesc i samemu polozyc sie spac. Powtarzam - niech sie pani odprezy, a wszystko bedzie dobrze. Zgoda? 15 Jesli on tak wyglada, kiedy stara sie byc mily, myslala Susan, to jak sie zachowuje, kiedy sie nie stara?Lekarz podszedl do drzwi. Susan chciala krzyczec: "Nie zostawiaj mnie samej!" Ale silne poczucie niezaleznosci nie pozwolilo jej zachowac sie jak wystraszone dziecko. Nie chciala polegac na doktorze Viteskim ani na kimkolwiek innym. -Musi pani wypoczac - rzekl. - Jutro wszystko bedzie wygladac lepiej. Wychodzac z sali wylaczyl gorne oswietlenie. Cienie wyskoczyly nagle ze wszystkich zakamarkow, jakby tylko na te okazje czekaly, i przybraly najrozniejsze ksztalty. Susan nigdy nie bala sie ciemnosci, ale teraz poczula sie nieswojo, a serce zaczelo jej bic przyspieszonym rytmem. Sale oswietlal jedynie zimny blask mrugajacej na korytarzu lampy fluorescencyjnej - doktor Viteski nie zaniknal jeszcze drzwi - oraz slabe swiatelko malej lampki nocnej stojacej na stole w rogu pokoju. Doktor Viteski zatrzymal sie w drzwiach. Jego sylwetka byla ostro zarysowana przez oswietlenie z holu, a twarz niewidoczna. Wygladal jak wyciety z tektury manekin. -Dobranoc - powiedzial. Zamknal drzwi za soba. Teraz swiecila juz tylko nocna lampka z pietnastowatowa zarowka. Ciemnosc podeszla blizej do lozka i polozyla na poscieli swe dlugie paluchy. Susan zostala zupelnie sama. Spojrzala na drugie lozko, calkowicie spowite przez mrok. Wygladalo jak plachta czarnej krepy i skojarzylo jej sie z czuwaniem na marach. Zapragnela zarliwie, zeby dokwaterowano do jej pokoju jakas pacjentke. To nie w porzadku, pomyslala, nie powinni mnie tak zostawiac. Przeciez dopiero co obudzilam sie ze spiaczki! Ktos powinien caly czas przy mnie czuwac, jesli nie pielegniarka, to chociaz sanitariusz, ktokolwiek. Powieki miala ciezkie, coraz ciezsze. Nie! powiedziala do siebie. Nie wolno mi zasnac tak dlugo, az bede pewna, ze niewinna drzemka nie przerodzi sie w kolejna, dwudziesto-dwudniowa spiaczke. Przez kilka minut walczyla z ogarniajacym ja uczuciem sennosci, zaciskala piesci tak mocno, ze az paznokcie wbijaly sie jej w dlonie. Ale oczy piekly ja coraz bardziej, a powieki byly jak z olowiu. Stwierdzila, ze chyba nic zlego sie nie stanie, jesli zamknie je na chwile, aby dac im wypoczac. Byla pewna, ze jesli nie bedzie chciala zasnac, to nie zasnie, nawet jesli zamknie oczy. W koncu zawsze wszystko bylo tak, jak ona chciala. Momentalnie przeleciala przez granice jawy i snu jak kamien wrzucony do studni. Miala sen. We snie lezala na twardej, wilgotnej podlodze w duzym, mrocznym pomieszczeniu. Nie byla sama. Byli z nia o n i. Wstala i zaczela biec w ciemnosci, potykajac sie o wystajace skaly, uciekajac przed koszmarem, ktory byl wspomnieniem tragicznego przezycia z czasow, gdy Susan miala dziewietnascie lat. Znajdowala sie w Pieczarze Gromow. 3 Nastepnego dnia rano, kilka minut po przebudzeniu Susan, do sali weszla pulchna, szpakowata pielegniarka. Tak jak poprzednio nie miala okularow na nosie, tylko dyndaly na lancuszku na jej obfitych, matczynych piersiach. Wsunela pod jezyk Susan termometr, zmierzyla jej tetno, po czym zalozyla okulary, by odczytac wynik pomiaru temperatury. Przez caly ten czas niezmordowanie trajkotala. Nazywa sie ?elma Baker.Zawsze mowila, ze Susan wyjdzie z tej spiaczki. Jest pielegniarka od trzydziestu pieciu lat, najpierw pracowala w San Francisco, teraz jest tu, w Oregonie, i rzadko myli sie co do szans pacjentow na wyzdrowienie. Ma taki doskonaly zmysl zawodowy, ze nieraz sie zastanawiala, czy w poprzednim wcieleniu nie byla tez pielegniarka i to wysoko wykwalifikowana. -Oczywiscie w innych sprawach nie jestem taka dobra - dodala zaraz ze smiechem. - Na przyklad w prowadzeniu domu! - Opowiedziala, jak to nie wystarcza jej nigdy pieniedzy do kolejnej wyplaty, a rownowazenie salda na ksiazeczce czekowej to prawie niewykonalne zadanie. Malzenstwo tez jej nie wyszlo. Ani jedno, ani drugie. Dwa rozwody, ani jednego dziecka - oto efekt koncowy. Nie potrafi rowniez gotowac. Nie znosi cerowania, do tej czynnosci czuje wprost wstret. - Ale za to jestem cholernie dobra pielegniarka i jestem z tego dumna! - rzekla na koniec z emfaza i z tym niezmiennie czarujacym usmiechem. Smiala sie nie tylko ustami, ale cala twarza, a przede wszystkim oczami, ktore pokazywaly, ze naprawde siostra ?elma kocha swoja prace. Susan polubila te kobiete. Zwykle nie miala cierpliwosci do gadul, a w kazdym razie jej cierpliwosc szybko sie wyczerpywala. Ale paplanie siostry ?elmy bylo, dzieki obnazaniu wlasnych slabosci, tak czarujace, ze na Susan dzialalo kojaco. -Nie jest pani glodna? - zapytala pielegniarka. -Umieram z glodu. - Susan istotnie obudzila sie z wilczym apetytem. -Zaczniemy juz dzisiaj podawac pani normalne jedzenie - powiedziala siostra ?elma. - Oczywiscie dietetyczne. 19 Jakby na potwierdzenie jej slow w drzwiach pojawil sie mlody blondyn, sanitariusz, wiozacy sniadanie: kisiel o smaku wisniowym, grzanke z niewielka iloscia dzemu i wodnista, biala jak kreda tapioke*. Nigdy zaden posilek nie byl dla Susan tak apetyczny. Rozczarowala ja tylko wielkosc porcji i zwierzyla sie z tego pielegniarce.-Zgoda, porcje sa male, ale uwierz mi, kochanie - zapewnila siostra ?elma - wystarczy zjesc polowe tego, a juz bedzie pani nasycona. Prosze pamietac, ze nie jadla pani od ponad trzech tygodni. Zoladek sie skurczyl. Minie troche czasu, zanim bedzie pani w stanie jesc normalne porcje. Pielegniarka wyszla, by zajac sie innymi pacjentami, a Susan po chwili przekonala sie, ze siostra miala racje. Choc nie dostala duzo, to juz po kilku kesach miala dosyc. A wszystko smakowalo jej jak ambrozja. Jedzac pomyslala o doktorze Viteskim. Nadal uwazala, ze nie powinien byl jej wtedy zostawic samej, bez opieki. Mimo witalnosci pani Baker caly szpital wydawal sie zimny i nieprzyjazny. Kiedy uznala, ze juz wiecej nie zje, wytarla usta papierowa serwetka, odsunela blacik i poczula, ze jest obserwowana. Podniosla wzrok. W drzwiach stal wysoki, elegancki mezczyzna pod czterdziestke. Nosil ciemne buty, ciemne spodnie, bialy fartuch, nie do konca zaslaniajacy biala koszule i zielony krawat. W rece trzymal notatnik. Uwage przyciagala wrazliwa twarz, a idealnie zharmonizowane rysy nasuwaly skojarzenie z posagiem starannie wyrzezbionym przez jakiegos mistrza dluta. Blekitne oczy byly jasne niczym perly i kontrastowaly ostro z czernia zaczesanych do gory wlosow. -Dzien dobry, pani ?orton - powiedzial. - Ciesze sie niezmiernie, ze widze pania siedzaca na lozku i swiadoma tego, co sie dzieje dokola. - Podszedl blizej. Usmiechnal sie jeszcze bardziej czarujaco niz ?elma Baker. - Jestem pani lekarzem. Nazywam sie McGee. Doktor Jeffrey McGee. Wyciagnal reke na przywitanie. Dlon mial sucha, twarda i silna, ale dotyk byl lekki i czuly. -Myslalam, ze moim lekarzem jest doktor Viteski. -Doktor Viteski jest szefem personelu medycznego - rzekl McGee - ale pani przypadkiem ja sie zajmuje. - Jego glos mial silny meski tembr, ale byl jednoczesnie dziwnie lagodny i kojacy. - Mialem akurat ostry dyzur, kiedy pania przywieziono do naszego szpitala. -Ale wczoraj doktor Viteski... -Wczoraj nie pracowalem - wyjasnil McGee. - W moim prywatnym gabinecie nie przyjmuje przez dwa dni w tygodniu, ale w szpitalu mam wolny tylko jeden dzien. I pani oczywiscie na wyjscie ze spiaczki wybrala wlasnie ten jeden jedyny dzien, kiedy po dwudziestu dwoch dniach zmartwien, co tez z pania bedzie, wzialem sobie *Tapioka - potrawa dietetyczna, sporzadzona z maczki ziemniaczanej i skrobi ryzowej (przyp. tlum.) 19 wolne. - Zaczal krecic glowa i udawac, ze jest jednoczesnie zdumiony i rozgoryczony.-I nawet nikt mnie nie poinformowal az do chwili, kiedy dzis rano przyjechalem do szpitala. - Zmarszczyl czolo, udajac dezaprobate. - Prosze pamietac, panno ?orton - droczyl sie dalej - jesli ktos z moich pacjentow odprawia jakies ozdrowiencze czary, to ja, jako jego lekarz, zycze sobie byc przy tym obecny, zrozumiano? Nie chce, zeby kto inny chodzil potem w blasku chwaly. Susan usmiechnela sie do niego, zdziwiona swobodnym zachowaniem lekarza. -Tak jest, panie doktorze. Zrozumialam. -Dobrze. Bardzo dobrze. Ciesze sie, ze mamy co do tego jasnosc. - Usmiechnal sie. -Jak sie pani czuje? -Lepiej - przyznala. -Czy na tyle dobrze, zeby wyjsc wieczorem na tance, a potem powloczyc sie od knajpy do knajpy? -Moze jeszcze nie dzisiaj... -Trzymam pania za slowo. - Spojrzal na tacke ze sniadaniem i zmienil temat. -Widze, ze odzyskala pani apetyt. -Probowalam zjesc wszystko, ale nie moglam. -To cytat z Orsona Wellesa. Susan zasmiala sie. -Ale i tak niezle pani idzie - stwierdzil pokazujac palcem resztki sniadania. -Musi pani zaczac od skromnych, ale czestych posilkow. I z czasem zacznie pani jesc solidne dania, wtedy zas bedziemy musieli uwazac, zeby nie wpadla pani w nadwage. Prosze sie nie martwic chwilowym brakiem sil. Krok po kroku dojdziemy do zdrowia. Czy ma pani bol glowy? Czy jest pani senna? -Nie. -Zmierze pani puls - powiedzial wyciagajac dlon. -Juz robila to siostra ?elma. -Wiem. To byl pretekst, zeby potrzymac pania za reke. Susan znow sie zasmiala. -Jest pan inny niz wiekszosc lekarzy. -Czy pani uwaza, ze lekarz powinien byc jak biznesmen, chlodny, ponury i pozbawiony poczucia humoru? -Niekoniecznie. -Czy uwaza pani, ze powinienem byc podobny do doktora Viteskiego? -Zdecydowanie nie. -To jest barrrdzo dobrrry lekarz - powiedzial McGee doskonale nasladujac wymowe kolegi. -Co do tego nie mam watpliwosci. Ale podejrzewam, ze pan jest jeszcze lepszy. 21 -Dziekuje. Komplement zostal przyjety. Gdy bede pani wystawial rachunek koncowy, zastosuje specjalna znizke.Wciaz trzymal ja za reke. Wreszcie spojrzal na zegarek i naprawde zaczal mierzyc tetno. -Czy bede zyc? - spytala, gdy skonczyl. -Jestem o tym przekonany. Jest pani pelna energii zyciowej. - Trzymal ja jeszcze za reke, kiedy powiedzial: - A tak naprawde, to uwazam, ze nigdy nie zaszkodzi troche humoru w stosunkach miedzy lekarzem a pacjentem. Wierze, ze pozwala to pacjentowi utrzymac pozytywny stosunek do leczenia, co przyspiesza wyzdrowienie. Ale niektorzy ludzie nie chca miec do czynienia z wesolymi lekarzami, wola takich, ktorzy udaja, ze caly swiat spoczywa na ich barkach. Wtedy czuja sie bardziej bezpieczni. Tak wiec jesli moj pogodny styl nie odpowiada pani, moge go zredukowac lub zupelnie wyciszyc. Najwazniejsze dla mnie jest to, zeby pacjent czul sie dobrze i wiedzial, ze troszcze sie o niego najlepiej, jak tylko potrafie. -Niech pan sie niczym nie przejmuje i nie zmienia swego zachowania - odparla Susan. - Mnie sie podoba, a mojej duszy potrzeba teraz pogody. -Zwlaszcza ze nie ma powodow do smutku. Najgorsze ma juz pani za soba. Uscisnal delikatnie dlon pacjentki, po czym ja puscil. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Susan poczula nagle rozczarowanie, gdy lekarz przestal ja trzymac za reke. -Doktor Viteski powiedzial mi, ze ma pani luki w pamieci - rzekl McGee. -Juz mniejsze niz wczoraj. Mam nadzieje, ze z czasem wszystko wroci do normy. Ale nadal jest wiele rzeczy, ktorych nie moge sobie przypomniec. -Chce z pania o tym porozmawiac. Tyle ze teraz musze isc na obchod. Wroce za pare godzin i wspolnie sprobujemy odblokowac te pamiec, jezeli nie ma pani nic przeciwko temu. -Jakzebym mogla miec...! -Teraz prosze wypoczywac. -A co mi innego pozostaje? -Racja. W tenisa bedzie pani mogla grac dopiero po uzyskaniu ode mnie zgody. -Kurcze, a mam umowiony mecz z siostra ?elma! -Musi go pani odwolac. -Tak jest, panie doktorze. McGee wyszedl, odprowadzany usmiechem pacjentki. Poruszal sie swobodnie, z duza i niewymuszona gracja. Juz zaczal na nia wywierac pozytywny wplyw. Nie dostrzegala jeszcze tego, ze powoli dojrzewa w niej paranoja. Zauwazyla natomiast, ze pierwotny niepokoj mial zupelnie subiektywne podloze - wynikal ze slabosci i zdezorientowania. Teraz dziwne zachowanie doktora Viteskiego nie mialo dla niej zadnego znaczenia, a szpital juz nie wydawal sie zimny i nieprzyjazny. 21 *** Pol godziny pozniej, kiedy pielegniarka znow zajrzala do sali, Susan poprosila o lusterko. Gorzko tego zalowala. Zobaczyla odbicie bladej, wymizerowanej twarzy.Szarozielone oczy byly przekrwione i podkrazone obwislymi worami. Widac bylo, ze sanitariusze opatrujacy jej glowe, by ulatwic sobie zadanie, cieli dlugie blond wlosy byle jak i bez szacunku dla pozniejszego wygladu kobiety. W efekcie glowa Susan pokryta byla strzecha nierownych, sterczacych na wszystkie strony kosmykow. Na dodatek, po dwudziestu dwoch dniach wlosy byly przetluszczone i rozczochrane. -Moj Boze! - wykrzyknela. - Jak ja strasznie wygladam! -Alez skad! - zaprzeczyla pani Baker. - Jest pani tylko troche zaniedbana. Nie ma zadnych uszkodzen twarzy. Gdy odzyska pani swoja normalna wage, wypelnia sie policzki i znikna wory spod oczu. -Musze umyc wlosy. -Jest pani jeszcze zbyt slaba, zeby pojsc do lazienki i stac przy umywalce. Nogi bedzie pani miala jak z gumy. Poza tym nie moze pani umyc glowy, dopoki nie zdejmiemy bandazy, a to nastapi najwczesniej jutro. -Nie, ja chce dzisiaj, zaraz! Mam tak brudne wlosy, ze cala glowa mnie swedzi! Ten stan doprowadza mnie do depresji i na pewno nie przyczynia sie do wyzdrowienia. -Kochana, tu nie ma o czym dyskutowac. W tych sprawach pacjent niewiele ma do powiedzenia, wiec niech pani lepiej oszczedza sily na inna okazje. Moge najwyzej zrobic pani mycie "na sucho". - "Na sucho"? Co to znaczy? -Wsypuje sie we wlosy specjalny proszek, ktory wchlania pot, a pozniej sie go wyczesuje. Nie jest to metoda doskonala, bo zawsze zostanie troche brudu, ale stosowalismy ja co kilka dni, gdy lezala pani w spiaczce. -Czy to naprawde pomaga? -Tak jak powiedzialam. -No, to niech bedzie to mycie "na sucho". Siostra ?elma wyszla i za chwile wrocila z pudelkiem proszku i szczotka do wlosow. -Czy cos sie uratowalo z bagazu, ktory mialam w samochodzie? - spytala Susan. -Tak. Wszystko jest tu, w szafie. -Czy moglaby mi pani podac kosmetyczke? Pielegniarka usmiechnela sie z przekasem. -Przystojny z niego czort, prawda? I jaki mily! - Pokiwala glowa. - Ale niestety zonaty. Susan zachnela sie. 23 -Nie wiem, o czym pani mowi.Siostra zasmiala sie cichutko i poglaskala pacjentke po dloni. -Nie przejmuj sie, moje dziecko. Jeszcze nie widzialam zadnej pacjentki doktora McGee, ktora nie chcialaby dla niego wygladac jak najkorzystniej. Nastolatki dostaja migotania serca, kiedy doktor jest w poblizu. Kobiety w pani wieku maja dziwnie blyszczace oczy. Nawet siwe babcie, zlamane reumatyzmem, dwadziescia lat starsze ode mnie, a czterdziesci od niego, chca w jego obecnosci lepiej wygladac. Lepszy wyglad powoduje, ze i czuja sie lepiej. A o to przeciez w medycynie chodzi. *** Krotko przed dwunasta w poludnie wrocil doktor McGee. Pchal przed soba wozek do rozwozenia posilkow.-Pomyslalem sobie - powiedzial - ze moglibysmy zjesc razem lunch i przy okazji porozmawiac o pani problemach z pamiecia. -Lekarz jedzacy lunch z pacjentka? - spytala Susan rozbawiona. -Nie jestesmy tu tacy sztywni, jak lekarze w duzych, miejskich szpitalach. -A kto placi za moj lunch? -Sama pani placi. Tak dalece nowatorscy jeszcze nie jestesmy. Zasmiala sie. -A co dzisiaj mamy? -Dla mnie kanapka z salatka z kurczaka i jablecznik, a dla pani grzanka, tapioka i... -To juz sie robi monotonne. -Alez nie! Jest pewien element urozmaicenia. Zamiast kisielu o smaku wisniowym, dostanie pani kisiel o smaku cytrynowym! -Moje serce chyba peknie z radosci! -I kawalek brzoskwini w syropie. Cos dla prawdziwych smakoszy. Wyrownal poziom lozka z siedzeniem obrotowego krzeselka, zeby mogli wygodnie prowadzic rozmowe w trakcie spozywania lunchu. Nastepnie wysunal blat do posilkow, postawil na nim tacke, zerwal folie, w ktora byla owinieta, i powiedzial: -Wyglada pani ladnie i swiezo. -Wygladam jak odgrzebany nieboszczyk. -Co tez pani opowiada! -Tak, tak. -Tapioka wyglada jak odgrzebany nieboszczyk, ale pani wyglada ladnie i swiezo. Prosze pamietac, ze ja jestem lekarzem, a pani pacjentka. Pacjenci musza zawsze sluchac tego, co mowi lekarz. Nie zna pani swoich obowiazkow szpitalnych? Jesli mowie, ze wyglada pani ladnie i swiezo, to - do stu piorunow! - tak musi byc! 23 Susan usmiechnela sie i kontynuowala zabawe.-Rozumiem; jakze moglam byc taka niesforna! -Wyglada pani ladnie i swiezo, Susan. -Och, dziekuje, panie doktorze. -Juz lepiej... Susan miala wlosy umyte "na sucho", na twarzy delikatny makijaz, a usta pokryte szminka. Dzieki uzyciu kropel "Murine" jej oczy nie byly juz zaczerwienione, choc niezdrowej mglistosci pozbyc sie nie mogla. Przebrala sie takze w jedwabna pizame, ktora znalazla wsrod swych rzeczy, a oddala szpitalna koszule. Wiedziala, ze nie wyglada jeszcze najlepiej, ale przynajmniej nieco korzystniej niz poprzednio. Ten fakt powodowal, ze czula sie duzo lepiej, a wiec potwierdzily sie slowa pani Baker. W trakcie posilku rozmawiali o lukach w pamieci Susan. Starali sie je wypelnic. Wczoraj bylo ich ogromnie duzo, dzis juz zdecydowanie mniej. Zaraz po przebudzeniu stwierdzila, ze - bez wiekszego wysilku - potrafi sobie przypomniec duza czesc "brakujacych" faktow. Urodzila sie i wychowala na przedmiesciach Filadelfii. Jako dziecko mieszkala z rodzicami w ladnym, jednopietrowym domku o bialych scianach, ktory stal w rzedzie podobnych budynkow przy alei wysadzanej klonami. Pamietala do dzis zielone dywany trawnikow i hustawki zawieszone na gankach. Co roku wszyscy sasiedzi bawili sie razem w Dniu 4 Lipca*, a na Boze Narodzenie chodzili z koledami. Byla to okolica jakby zywcem przeniesiona z telewizyjnego show o Harriet i Ozziem** - Miala pani szczesliwe dziecinstwo - zauwazyl McGee. Susan przelknela lyzeczke kisielu o smaku cytrynowym i powiedziala: -Wszystko wygladalo na to, ze bede miala szczesliwe dziecinstwo, ale los chcial inaczej. Bylam bardzo samotnym dzieckiem. -Zaraz po przyjeciu pani do szpitala - rzekl McGee - probowalismy nawiazac kontakt z pani rodzina, ale okazalo sie, ze nie ma pani nikogo bliskiego. Susan opowiedziala lekarzowi historie swoich rodzicow. Czesciowo dlatego, by upewnic sie, ze juz absolutnie wszystko pamieta, a czesciowo dlatego, ze po dwudziestu dwoch dniach przebywania w swiecie ciemnosci i ciszy czula potrzebe rozmowy, a doktor McGee byl wymarzonym partnerem. Matka Susan, Regina ?orton, zginela w wypadku samochodowym, gdy dziewczynka miala siedem lat. Chevrolet jej mamy przejezdzal wlasnie skrzyzowanie, kiedy zostal staranowany przez ciezarowke z transportem piwa, ktorej kierowca dostal ataku serca. Nie pamietala mamy zbyt dokladnie, ale nie mialo to zadnego zwiazku z wypadkiem, ktoremu teraz ulegla, i chwilowa amnezja. W koncu miala tylko siedem lat, kiedy mama odeszla, i z uplywem czasu obraz robil sie coraz bardziej wyblakly, jak na starej fotografii. Smutny to fakt, ale prawdziwy. Znacznie lepiej pamietala swego ojca. Frank ?orton byl wysokim, tegawym mezczy*Swieto narodowe USA (przyp. tlum.) **Program amerykanskiej telewizji o typowych przedstawicielach klasy sredniej (przyp. tlum.) 25 zna, wlascicielem przecietnie prosperujacego sklepu z meska odzieza. Susan bardzo kochala ojca i wiedziala, ze on ja rowniez kocha, choc nigdy tego nie powiedzial. Pamieta go jako spokojnego, ostroznego i raczej niesmialego mezczyzne o lagodnym spojrzeniu i znizonym glosie. Najlepiej czul sie w domowym zaciszu z ksiazka w rece i nieodlaczna fajka w ustach. Moze gdyby mial syna, lepiej potrafilby nawiazac z nim kontakt. W towarzystwie mezczyzn czul sie bardziej rozluzniony niz w towarzystwie kobiet.Dorastajaca corka w domu na pewno stanowila dla niego ciezki orzech do zgryzienia. Umarl na raka dziesiec lat po swej zonie i w rok po ukonczeniu przez Susan szkoly sredniej. Tak wiec w dorosle zycie weszla jeszcze bardziej samotna, niz byla do tej pory. Doktor McGee skonczyl jesc kanapke z salatka, wytarl usta serwetka i spytal: -A jakies ciotki, jacys wujkowie...? -Mialam wujostwo, ale oboje byli mi zupelnie obcy. Dziadkowie juz dawno nie zyli. Ale... wie pan co? Samotne dziecinstwo ma takze i swoje dobre strony. Nauczylam sie polegac wylacznie na sobie i to procentuje przez cale moje zycie. A potem zaczela mowic o swoich studiach. Opowiadala, grzebiac widelczykiem w brzoskwini, a doktor sluchal jedzac jablecznik. Studia magisterskie ukonczyla w Pensylwanii w Briarstead College. Potem pojechala do Kalifornii na studia podyplomowe, a wreszcie zrobila doktorat na Uniwersytecie Stanowym w Los Angeles. Lata te pamieta z zadziwiajaca dokladnoscia, choc niektorych rzeczy, ktore wydarzyly sie w Briarstead, gdy byla na drugim roku, wolalaby zapomniec. -Czy zle sie pani poczula? - spytal McGee, cofajac od ust nadziany na widelec kawalek ciasta. Susan zamrugala oczami. -Slucham? -Przez chwile miala pani taka mine, jakby zobaczyla ducha - powiedzial lekarz, marszczac brwi. -Bo w pewnym sensie to prawda. Nagle minal jej apetyt. Przestala jesc i odsunela blacik. -Czy chce pani o tym porozmawiac? -To tylko niemile wspomnienia - odparla wymijajaco. - Zaluje, ze nie potrafie tego zapomniec. McGee zrezygnowal z dokonczenia deseru i odstawil na bok tacke z naczyniami. -Prosze mi o tym opowiedziec. -Och, tylko bym panu niepotrzebnie zawracala glowe... -Ja chce, zeby mi pani zawracala glowe. -To ponura historia. -Ale widze, ze nie daje pani spokoju. Wiec prosze mi ja opowiedziec. Bardzo lubie ponure historie. 25 McGee zapewne oczekiwal, ze pacjentka usmiechnie sie na te slowa. Ale nawet on nie mogl zmienic faktu, ze dla Susan ?orton Pieczara Gromow nigdy nie bedzie niczym zabawnym.-No dobrze... A wiec gdy bylam na drugim roku studiow w Briarstead, spotykalam sie z pewnym chlopakiem. Nazywal sie Jeny Stein. Byl bardzo mily. Lubilam go. Bardzo go lubilam. Nawet zaczelismy sie zastanawiac, czy po skonczeniu studiow nie wezmiemy slubu. A potem zostal zamordowany. -Bardzo mi przykro - powiedzial McGee. - Jak do tego doszlo? -Chcial byc pasowany na czlonka wspolnoty*... -O Boze! - jeknal McGee, uprzedzajac wypadki. - ...i w czasie slubowania wiernosci tak sie nad nim zaczeli znecac... -Coz za glupia, bezsensowna smierc! -Jerry byl takim zdolnym, wrazliwym i pracowitym chlopcem - ciagnela Susan zalamanym glosem. -Zdarzylo sie kiedys, gdy mialem ostry dyzur, ze przywieziono chlopca, ktory omal nie splonal zywcem w czasie odprawiania podobnego rytualu w tutejszym college'u. Koledzy zrobili mu "probe ognia". Idiotyczna zabawa; nie wiem, co chcieli sobie udowodnic, bo na pewno nie to, ze sa doroslymi mezczyznami. Nieszczesnik mial poparzenia trzeciego stopnia na prawie calym ciele i po dwoch dniach zmarl. -Jerry nie zginal w wypadku - oznajmila Susan. - Jerry padl ofiara nienawisci. Dreszcz przeszedl jej po ciele na wspomnienie tamtego wydarzenia. -Co pani chce przez to powiedziec? - spytal McGee. Przez chwile sie nie odzywala, bladzac myslami trzynascie lat wstecz. Chociaz w szpitalu bylo cieplo, nagle zrobilo jej sie tak zimno, jakby znalazla sie wlasnie w Pieczarze Gromow. McGee czekal cierpliwie, pochylajac sie lekko nad lozkiem. W koncu Susan potrzasnela glowa i powiedziala: -Nie. Nie chce wracac do tamtej sprawy ze wszystkimi szczegolami. To zbyt bolesne. -Stracila pani w ciagu tych trzydziestu dwoch lat zycia wiele bliskich osob. -Tak, czasami nawet zastanawiam sie, czy nie jestem naznaczona jakas klatwa. -Matka, ojciec, potem narzeczony... -Wlasciwie to nie bylismy jeszcze zareczeni. -Ale na to sie zanosilo... -Chyba jednak nie doszloby do malzenstwa. -No dobrze, jakkolwiek by bylo, musimy porozmawiac o tym nieszczesciu, zeby ulzyc pani duszy. *Oryg. "fraternity" ("sorority") - popularny na amerykanskich uniwersytetach i w college'ach rodzaj nieformalnych zrzeszen chlopcow (dziewczat), nazywanych zwykle kombinacjami liter alfabetu greckiego. Wspolnoty utrzymuja razem wlasne miejsce zakwaterowania, rywalizuja ze soba, a przynaleznosc do 27 -Nie - zaprotestowala stanowczo.-Niech pani bedzie rozsadna. Jesli trzynascie lat pozniej nadal mecza pania te koszmary... Susan mu przerwala. -Panie doktorze, ja wiem, ze w tej sprawie nic nie ulzy mojej duszy. Te rzeczy sa zbyt straszne, zeby mozna bylo o nich zapomniec. Poza tym sam pan mowil, ze dobre samopoczucie wplywa na przyspieszenie wyzdrowienia. Pamieta pan? McGee usmiechnal sie. -Pamietam. -Wiec prosze nie zmuszac mnie do opowiadania o rzeczach, ktore sa dla mnie bolesne. Przygladal jej sie przez dluzsza chwile. Mial intensywnie blekitne oczy i patrzyl na Susan z taka troska, ze nie miala zadnych watpliwosci co do jego intencji. Westchnal i powiedzial: -W porzadku, wrocmy wiec do sprawy zasadniczej, do pani amnezji. Wyglada na to, ze pamieta pani niemal wszystko. Ktore luki sa jeszcze nie wypelnione? Zanim cokolwiek odpowiedziala, nacisnela odpowiedni przycisk i podniosla oparcie lozka, by moc usiasc wygodniej. Bolaly ja plecy, ale przyczyna nie byly obrazenia odniesione w wypadku, tylko nieruchome lezenie w lozku przez ponad trzy tygodnie. Gdy usadowila sie juz wygodnie, odlozyla urzadzenie regulujace ustawienie oparcia i rzekla: -Nadal nie pamietam przebiegu wypadku. Wszystko, co moge sobie przypomniec, to boczna droga, okolo trzy kilometry na poludnie od skretu do "Viewtop Inn". Chcialam dojechac tam jak najpredzej i zjesc obiad. A potem nastala ciemnosc. Jakby ktos zgasil swiatlo. -Nie bedzie w tym nic niezwyklego, jesli juz nigdy nie przypomni pani sobie przebiegu wypadku - uspokoil ja McGee. - W takich sytuacjach nawet jesli pacjent pamieta wiekszosc faktow ze swego zycia, to jednak rzadko moze przywolac wydarzenie lub innego rodzaju wstrzas, ktory spowodowal amnezje. Taka dziura w pamieci czesto zostaje na cale zycie. -Tez tak podejrzewalam - oznajmila. - I przyznam sie, ze bardzo mnie to nie martwi. Ale jest jeszcze jedna rzecz, ktora zginela w niepamieci, i to juz przyprawia mnie o szalenstwo. Moja praca. Cholera! Nie wiem nic o swej pracy, nie pamietam najbardziej podstawowych faktow, a juz tym bardziej zadnych szczegolow! Wiem tylko, ze z zawodu jestem fizykiem, pamietam, jak robilam doktorat na Uniwersytecie Stanowym w Los Angeles i cala moja specjalistyczna wiedza tkwi w glowie nienaruszona. Jutro moglabym wrocic do pracy bez potrzeby odswiezania wiadomosci. Tylko jest pytanie - gdzie ja pracuje i co dokladnie robie? Poza tym - kto jest moim przelozonym, kim 27 sa moi wspolpracownicy? Czy pracuje w biurze? A moze w laboratorium? Mysle, ze w laboratorium. Co pan na to? Ale nie pamietam jego wygladu, wyposazenia ani miejsca na tej przekletej ziemi, gdzie sie ono znajduje!-Pracuje pani dla Korporacji Milestone w Newport Beach w stanie Kalifornia - powiedzial McGee. -Tyle to juz wiem od doktora Viteskiego. Ale sama nazwa nic mi nie mowi. -Wszystko sobie pani przypomni. Tylko bez pospiechu, mamy czas. -To dziwna sprawa - rzekla Susan, krecac glowa. - Do tej pory wszystkie luki udawalo sie mniej lub bardziej wypelnic, bo zawsze bylo jakies swiatelko w tej ciemnosci niepamieci, zawsze byl choc jeden obraz, ktory pozwalal na stopniowe odtworzenie innych obrazow. Ale co do mojej pracy, to mam w glowie absolutna pustke, zadnego punktu zaczepienia. I gdy staram sie pokonac te bariere, to ogarnia mnie nieokreslony lek... McGee pochylil sie jeszcze bardziej nad pacjentka, siedzac juz na krawedzi krzesla. Zmarszczone brwi znow sie polaczyly. -Pracownicy izby przyjec znalezli w pani torebce legitymacje sluzbowa z Milestone - wyjasnil. - Moze gdyby ja pani obejrzala, odswiezyloby to pamiec. -Moze... - zgodzila sie Susan z nuta niepewnosci w glosie. - Niech mi ja pan pokaze. Lekarz wysunal dolna szuflade nocnej sza?i i wyjal torebke Susan. Otworzyla torebke i znalazla legitymacje. Byl to laminowany kartonik z niewielkim zdjeciem. Na gorze napisano niebieskimi literami na bialym tle dwa slowa: KORPORACJA MILESTONE. Pod spodem tlustym drukiem bylo jej nazwisko, a jeszcze nizej imie i dokladny rysopis: wiek, wzrost, waga, kolor wlosow, kolor oczu. Na samym dole czerwona czcionka wybity byl jej numer identyfikacyjny. I to wszystko. Doktor McGee stal przy lozku i patrzyl wyczekujaco na Susan, gdy ogladala swoja legitymacje. -Czy to cos pani pomoglo? -Nie - odpowiedziala. -Nic a nic? -Nigdy tego nie widzialam, a przynajmniej nie pamietam, zebym widziala. Susan obracala w palcach laminowany kartonik, wytezajac umysl, by znalezc najmniejszy chociaz punkt zaczepienia z przeszlosci. Ale wszystko na prozno. Pomyslala sobie, ze ta legitymacja sluzbowa jest dla niej rownie obca, jak wytwor pozaziemskiej cywilizacji przywieziony wlasnie z planety Mars. -To wszystko takie dziwne - oznajmila. - Probowalam odnalezc w mej pamieci wspomnienie ostatniego dnia w pracy, zanim poszlam na urlop. Natrafilam na jakies strzepy faktow, niektore pamietam nawet dosc wyraznie. Przypominam sobie, jak wsta29 lam, zjadlam sniadanie, przejrzalam gazete. To wszystko mam przed oczami tak dokladnie, jak ten lunch, ktory przed chwila jedlismy. Pamietam dalej, jak poszlam do garazu, wsiadlam do samochodu, wlaczylam silnik... - Znow spojrzala na kartonowy identyfikator i glos jej sie zalamal. Przez chwile patrzyla nan z takim natezeniem, jakby to byla czarodziejska kula, w ktorej zobaczy minione dni swego zycia. - Wyjechalam na ulice... a nastepna rzecza, ktora pamietam, jest powrot po pracy do domu. Wszystko, co wydarzylo sie w tym czasie, nie istnieje w mojej pamieci. I nie dotyczy to tylko jednego dnia, ale wszystkich dni. Czynnosci przed i po pracy moge z wiekszym lub niniejszym trudem odtworzyc, ale przebieg mojej pracy to po prostu czarna dziura. Wessala absolutnie wszystkie wspomnienia. Doktor McGee wciaz stal przy lozku swej pacjentki. -Tak sie tylko pani wydaje - powiedzial lagodnym, uspokajajacym tonem. -Prosze mocniej potrzasnac podswiadomoscia. Niech pani jeszcze raz przypomni sobie siebie siedzaca tamtego ranka za kierownica samochodu... -Wracalam do tego juz wiele razy. -To prosze jeszcze raz sprobowac. Susan zamknela oczy. -To byl normalny dzien, jak kazdy sierpniowy dzien w Poludniowej Kalifornii - zaczela mowic, budujac w myslach tlo wydarzen. - Bylo goraco, bezchmurnie, unosil sie tylko lekki smog. Nie - poprawila sie po chwili. - Bylo goraco i bezchmurnie, ale zadnego smogu nie bylo. Nawet malenkiego obloczka. -Wsiadla pani do samochodu i wlaczyla silnik. Potem wyjechala na ulice. Teraz prosze przypomniec sobie jazde do pracy. Susan milczala przez dluzszy cza. -To nie ma sensu. Ja nic nie pamietam. McGee nalegal delikatnie. -Prosze wymienic ulice, ktorymi jechala pani do pracy. -Nic nie pamietam. -Musi pani pamietac. Prosze podac chociaz jedna nazwe, a potem pojdzie jak z platka. Susan czynila, co mogla, by zlapac chocby najmniejszy slad wspomnien, jakis detal, na ktorym moglaby oprzec rekonstrukcje calego obrazu, ale wszystko na nic. -Bardzo mi przykro - oznajmila. - Ale nie moge panu podac nawet jednej nazwy ulicy. -Powiedziala pani, ze pamieta, jak wyjezdzala samochodem na ulice. W porzadku. Jesli to pani pamieta, to na pewno potrafi mi pani objasnic, w ktora strone pani wtedy skrecila, w prawo czy w lewo? 29 Wciaz z zamknietymi oczami Susan probowala wyobrazic sobie nakreslona przez lekarza scene, ale skonczylo sie to tylko bolem glowy. Wreszcie otworzyla oczy, spojrzala na McGee i wzruszyla ramionami.-Nie wiem. -Philip Gomez - rzucil McGee. -Co? -Philip Gomez. -Kto to jest? Czy powinnam go znac? -Nic pani nie mowi to nazwisko? -Nie. -To pani szef w Milestone. -Naprawde? - Susan wytezyla umysl, by wyobrazic sobie, jak moglby wygladac ten Philip Gomez. Nie mogla jednak odtworzyc rysow jego twarzy, nie umiala rowniez powiedziec absolutnie nic na temat tego czlowieka. - Moj szef? Philip Gomez? Czy jest pan pewien, doktorze? McGee wlozyl rece do kieszeni fartucha. -Po tym, jak przywieziono pania do naszego szpitala, probowalismy odnalezc kogos z pani rodziny. Szybko zorientowalismy sie, ze raczej nikogo nie znajdziemy, bo jest pani zupelnie samotna. Dlatego zadzwonilismy do pani pracodawcy. Osobiscie rozmawialem z panem Gomezem. Zgodnie z tym, co powiedzial, pracuje pani w Milestone od ponad czterech lat. Byl bardzo zmartwiony wypadkiem. Od tego czasu dzwonil juz do nas cztery albo piec razy i pytal o pani stan. -Czy mozemy teraz do niego zadzwonic? - spytala Susan. - Moze gdybym uslyszala jego glos, to by mi cos zaskoczylo w glowie? Moze pomogloby to w zapelnieniu luk w pamieci? -Nie znam numeru jego domowego telefonu - powiedzial McGee. - Tak wiec bedziemy mogli zadzwonic dopiero jutro do pracy. -Dlaczego nie dzis? -Bo dzis jest niedziela. -Och! Nie wiedziala nawet, jaki byl dzien tygodnia, i ta konstatacja znow wytracila ja z rownowagi. -Jutro na pewno zadzwonimy - zapewnil McGee. -A co bedzie, jesli po rozmowie z nim nadal nie bede mogla sobie nic przypomniec? -Nie wierze w taka sytuacje. -To frazes. Niech pan bedzie ze mna szczery, panie doktorze, zgoda? Prosze mi powiedziec, czy istnieje mozliwosc, ze juz nigdy nie przypomne sobie nic, co ma zwiazek z moja praca zawodowa? 31 -Nie jest to bardzo prawdopodobne.-Ale teoretycznie mozliwe? -Teoretycznie wszystko jest mozliwe. Opadla na poduszki wyczerpana, przygnebiona i zalekniona. -Niech mnie pani poslucha - zaczal McGee. - Nawet jesli nie przypomni pani sobie nic na temat Milestone, wcale nie znaczy to, ze nie bedzie pani mogla wrocic tam do pracy. W koncu swojej wiedzy fachowej pani nie zapomniala, jest pani nadal doskonalym naukowcem. Nie utracila pani ani doswiadczenia zawodowego, ani umiejetnosci. Gdybysmy mieli do czynienia z calkowita utrata pamieci, ktora jest najgorsza rzecza, jaka moglaby sie pani przytrafic, to wtedy zapomnialaby pani prawie wszystko, czego sie w zyciu nauczyla, wlaczajac w to umiejetnosc czytania i pisania. Ale nie cierpi pani na calkowita amnezje i za to nalezy byc wdziecznym losowi. Dlatego tez twierdze, ze z czasem wszystko sobie pani przypomni. Jestem o tym gleboko przekonany. Susan pomyslala, ze nie byloby zle, gdyby McGee mial racje. Do tej pory starannie planowala swoje zycie, a tu nagle wszystko stanelo na glowie. Meczyla ja ta sytuacja. Gdyby ten brak uporzadkowania mial sie stac permanentna cecha jej zycia, to egzystencja bylaby dla niej czyms nieznosnym. Susan nie potrafila zyc w warunkach, kiedy nie mozna bylo przewidziec najblizszej chociaz przyszlosci. McGee wyjal rece z kieszeni fartucha i spojrzal na zegarek. -Musze juz isc. Ale przed zakonczeniem dyzuru wpadne jeszcze do pani na kilka minut. Przez ten czas, bardzo prosze, niech pani wypoczywa, dokonczy swoj lunch i przede wszystkim - niczym sie nie przejmuje. Gdy przyjdzie na to czas, przypomni pani sobie wszystkie szczegoly dotyczace Milestone. Nagle, sluchajac lekarza, Susan poczula, ze byloby dla niej lepiej, gdyby juz nigdy nie przypomniala sobie, co robila w Milestone. Nie wiedziala, skad wzielo sie to przeczucie. Ogarnal ja po prostu paniczny strach, na ktory trudno bylo znalezc wytlumaczenie. *** Spala dwie godziny. Tym razem nic jej sie nie snilo, a przynajmniej nic nie pamietala.Po przebudzeniu poczula, ze jest jej zimno i cala lepi sie od potu. Wlosy znow miala splatane, wyjela wiec grzebien i zaczela sie czesac. Wlasnie odkladala go z powrotem do szuflady, kiedy do sali weszla siostra ?elma. Pchala przed soba wozek na kolkach. -Czas na przejazdzke, moje dziecko. -Dokad mamy jechac? 31 -Na male zwiedzanie pasjonujacych korytarzy na drugim pietrze tajemniczego, romantycznego i bajecznego szpitala powiatowego w Willawauk - odpowiedziala pielegniarka. - To bedzie dla pani najwspanialsza przygoda w zyciu. Duzo zabawy. Poza tym doktor chce, zeby miala pani juz troche ruchu.-Na wozku raczej nie bede miala duzo ruchu. -Tak sie tylko pani wydaje. Wiele wysilku bedzie pania kosztowac samo zachowanie rownowagi na wozku i trzymanie sie poreczy. Zmeczy tez pania wymiana spojrzen z innymi pacjentami, ktorych bedziemy mijac na korytarzach. W koncu nie jest pani w formie olimpijskiej, prawda? -Ale jestem pewna, ze bede w stanie isc o wlasnych silach - powiedziala Susan. -Moze z poczatku bede potrzebowac asysty, ale jesli wespre sie na pani ramieniu i zdolam utrzymac prosto, to na pewno uda mi sie tez... -Jutro moze pani sprobowac przejsc pare metrow - oswiadczyla pielegniarka, opuszczajac metalowa barierke z boku lozka. - Ale dzisiaj pojezdzimy sobie, a ja bede kierowac. -Nie chce udawac kaleki. - Susan sie nachmurzyla. -Na milosc boska, co tez pani wygaduje! Jest pani po prostu chwilowo unieruchomiona i to wszystko! -To tez nie jest dla mnie mile. Siostra ?elma przysunela wozek do lozka. -Zanim usiadzie pani na nim, niech pani przesunie sie na krawedz lozka, zwiesi nogi i przez dwie minuty kolysze nogami w przod i w tyl, tak zeby pracowaly kolana. -Po co? - Zeby rozruszac miesnie. Susan podniosla sie z poduszek sama, bez pomocy, usiadla na krawedzi lozka i zwiesila nogi. Czula sie slabo, do tego zakrecilo jej sie w glowie. Zlapala sie kurczowo materaca, bo bala sie spasc na podloge. -Czy wszystko w porzadku? - spytala siostra ?elma. -Jak najbardziej - sklamala Susan i zmusila sie do usmiechu. -Prosze zginac i wyprostowywac nogi. Susan zaczela wykonywac polecenie pielegniarki, choc czula sie tak, jakby zamiast nog miala sztaby olowiu. Wreszcie siostra jej przerwala: -Juz wystarczy. Susan skonstatowala z niesmakiem, ze znow jest cala mokra od potu i na dodatek trzesie sie jak w febrze. Mimo to powiedziala: -Mysle, ze moge pospacerowac o wlasnych silach. -Jutro - odparla ?elma. -Ale ja sie naprawde swietnie czuje. 33 Pielegniarka podeszla do szafy i wyciagnela z niej szlafroczek. Byl w tym samym kolorze co pizama Susan, najwyrazniej stanowily komplet. Siostra ?elma wyszukala w jednej z walizek kapcie Susan i wlozyla na jej drzace stopy.-W porzadku, skarbie. A teraz niech sie pani zsunie z lozka i oprze o mnie calym ciezarem. Wtedy pomoge pani usiasc na wozku. Susan zsunela sie z lozka, ale zamiast posluchac pielegniarki i dac sie przez nia posadzic na wozku, postanowila sprawdzic sily i stanac samodzielnie na nogach. Wystarczylo jednak, ze lekko dotknela stopami ziemi, a juz wiedziala, ze nie zdola sie na nich utrzymac. Chociaz przed chwila nogi miala jak z olowiu, to teraz okazaly sie z waty. Nie chciala upokorzyc sie przed pielegniarka, padajac jak dluga na podloge, wiec chwycila sie mocno jej fartucha i dala posadzic na wozku. Prawie jak niemowle do kolyski, pomyslala. Siostra ?elma mrugnela okiem. -Nadal chce pani startowac w maratonie? Susan byla jednoczesnie rozbawiona i zazenowana swa niedyspozycja. Zarumienila sie i silac sie na usmiech powiedziala: -Jutro. Jutro tyle pobiegam po korytarzu, ze bede miala dziury w kapciach. Zobaczy pani. -No coz, moja droga, rozsadkiem pani nie grzeszy, ale jedno mi sie u pani podoba - upor, pewnosc siebie i odwaga. Pielegniarka przeszla za wozek i wypchnela go z sali. Z poczatku ruch posuwisty wywolywal u Susan rewolucje w zoladku, ale juz po chwili nad tym zapanowala. Szpital wybudowano na planie wielkiej litery T. Sala, w ktorej lezala Susan, znajdowala sie na koncu prawego, krotszego skrzydla. Pielegniarka poprowadzila wozek do polaczenia z glowna czescia budynku, skrecila w lewo i pojechala razem ze swa pacjentka do konca korytarza. Wyjscie z lozka i opuszczenie pokoju wystarczylo, by Susan poczula sie lepiej. Podloga na korytarzach pokryta byla ciemnozielona wykladzina z winylu, a sciany do pewnej wysokosci - lamperiami w podobnym odcieniu. Wyzej pomalowano je na kolor jasnozolty, podobnie jak sufit. Jednym slowem - ciemno na dole, jasno na gorze. Efekt tego, najwyrazniej zamierzony, byl taki, ze oczy same kierowaly sie do gory, odnosilo sie wrazenie, ze korytarze sa nadzwyczaj wysokie. Panowala na nich czystosc rownie absolutna jak w sali Susan. Zupelnie inaczej niz w olbrzymim szpitalu w Filadelfii, w ktorym umarl na raka jej ojciec. Tam farba odlazila ze scian, korytarze byly mroczne i nie sprzatane od lat, na parapetach okien gruba warstwa lezal kurz, a sam szpital pamietal chyba jeszcze wojne secesyjna. Susan byla wdzieczna losowi, ze wyladowala wlasnie tu, w okregowym szpitalu Willawauk. Lekarz, pielegniarki i sanitariusze tez byli inni niz tam. Tutaj wszyscy sie do niej usmiechali i sprawiali takie wrazenie, jakby na33 prawde martwili sie o losy swoich pacjentow. Gdy przejezdzala korytarzem, wiele osob sposrod personelu przerywalo swoje zajecia, zeby zamienic z nia pare slow. Wszyscy wyrazali zadowolenie, iz widza ja obudzona ze spiaczki i na najlepszej drodze do calkowitego wyzdrowienia. Siostra ?elma dopchala wozek do konca glownego korytarza, tam zawrocila i zaczela pchac wozek z powrotem. Susan byla nieco podniesiona na duchu, aczkolwiek przejazdzka juz ja meczyla. Dzisiaj czula sie lepiej niz wczoraj, a po poludniu lepiej niz rano. Zapowiadalo to, ze z dnia na dzien bedzie coraz zdrowsza i silniejsza. Nie oczekiwala, ze cos niczym grom z jasnego nieba zakloci jej dobre samopoczucie. Mijaly wlasnie windy znajdujace sie na wprost dyzurki siostr, kiedy z jednej z nich wysiadl pacjent i stanal tuz przed wozkiem Susan. Ubrany byl w pizame w bialo-niebieskie pasy, ciemnobrazowy szlafrok i brazowe kapcie. Pielegniarka zatrzymala wozek, by pozwolic mu przejsc. Gdy Susan ujrzala jego twarz, chciala krzyczec. Chciala, ale nie mogla wydobyc z siebie glosu. Przerazajacy strach sparalizowal jej pluca i zatkal gardlo. Tym pacjentem byl Ernest Harch, barczysty mezczyzna o wojowniczej twarzy i szarych oczach w odcieniu brudnego sniegu. Gdy w sadzie zeznawala przeciw niemu, patrzyl na nia nieruchomo tymi szarymi oczami i ani na chwile nie odwracal od niej wzroku. Zawarte w jego spojrzeniu przeslanie mozna bylo odczytac bez trudu: "Jeszcze bedziesz zalowac swoich zeznan." Ale to mialo miejsce 13 lat temu. W tym czasie zrobila wszystko, zeby po wyjsciu z wiezienia nie mogl jej odnalezc. I juz dawno przestala obawiac sie zagrozenia z jego strony. A teraz byl tu razem z nia. Mezczyzna spojrzal na pacjentke siedzaca na wozku. Susan po blysku w oczach Harcha zorientowala sie, ze i on ja poznal. Mimo uplywu lat i zmiany w jej wygladzie zwlaszcza teraz, po wypadku, mezczyzna wiedzial, kim jest Susan. Chciala zerwac sie z wozka i uciekac. Ale strach sparalizowal ja tak, ze nie mogla sie ruszyc. Od momentu, kiedy otworzyly sie drzwi windy, minely zaledwie dwie sekundy, choc Susan wydawalo sie, ze patrzy na twarz Harcha juz co najmniej od kwadransa. Czas zgestnial nagle i ciagnal sie jak plastelina. Harch usmiechnal sie do Susan. Kazdemu ten usmiech moglby sie wydac niewinny, nawet przyjazny. Kazdemu, tylko nie jej. Ona widziala w nim nienawisc i zagrozenie. Ernest Harch byl mistrzem ceremonii wspolnoty, ktorej czlonkiem chcial zostac Jerry Stein. Ernest Harch zabil Jerry'ego. Nie przez przypadek, lecz umyslnie. Z zimna krwia. W Pieczarze Gromow. Teraz mrugnal do Susan, wciaz sie usmiechajac. Nagle paraliz, wywolany przez strach, ustapil i Susan jakos zebrala sily, by zsunac sie z wozka i stanac na nogach. Zrobila krok do przodu, chcac uciec jak najdalej od Harcha. Uslyszala za soba okrzyk zdumienia wydany przez siostre ?elme. Postapila kolejny krok do przodu, czujac sie tak, jakby szla po pas w wodzie. W pewnym momencie zabraklo jej sil i zaczela upadac. W ostatniej chwili zlapaly ja czyjes rece. Zdala sobie sprawe, ze to rece Ernesta Harcha. Znajdowala sie w jego ramionach. Spojrzala mu w twarz, ktora byla wielka jak ksiezyc w pelni. Ciemnosc wypelnila jej umysl. 4 -W niebezpieczenstwie? - spytal McGee. Wygladal na zaklopotanego.W sali, obok lozka, znajdowala sie rowniez siostra ?elma. Susan za wszelka cene starala sie byc spokojna i wiarygodna. Miala dosc oleju w glowie, by wiedziec, ze jesli zachowa sie histerycznie, nie potraktuja jej serio, przeciez w wypadku doznala obrazen glowy. I tak zachodzila duza obawa, ze nikt jej nie uwierzy, i uznaja wszystko za przywidzenie. Dlatego Susan bardzo zalezalo na tym, by w umysle doktora McGee nie zasiac zadnych watpliwosci. Po tym, jak zemdlala na korytarzu, przewieziono ja z powrotem do lozka i tu sie obudzila zaledwie pare minut pozniej. Doktor McGee mierzyl jej wlasnie cisnienie. Zaczekala, az skonczy badanie, i dopiero wtedy powiedziala mu, ze jest w niebezpieczenstwie. McGee stanal obok lozka, jedna reke oparl o metalowa barierke i pochylil sie nad pacjentka, tak ze stetoskop zawieszony na szyi bujal sie jak wahadlo. -Jakie to niebezpieczenstwo? -Ten mezczyzna... - zaczela Susan. -Jaki mezczyzna? -Ten, ktory wysiadl z windy. McGee spojrzal na pielegniarke. Siostra ?elma przytaknela. -To jeden z pacjentow. -Czy to on jest dla pani niebezpieczny? - spytal McGee wciaz tym samym dobrotliwym tonem. -Doktorze, czy pamieta pan historie o moim chlopcu, Jerrym Steinie? - spytala Susan, mietoszac w palcach kolnierzyk pizamy. -Oczywiscie, ze pamietam. Tylko on sie liczyl w pani zyciu. Susan westchnela. -A potem zostal zabity przez kolegow - kontynuowal McGee. -Och, nie! - jeknela pielegniarka, ktora po raz pierwszy dowiedziala sie o tej historii. - Jakie to straszne. 37 Susan oblizala spieczone usta i kilkakrotnie przelknela sline.-Wspolnota nazywala to "rytualem upokorzenia". Ubiegajacy sie o przyjecie musial wytrzymac upokarzanie przez kolegow w obecnosci jakiejs dziewczyny, najlepiej tej, z ktora chodzil. Nie mial prawa sie bronic. Zabrali nas do jaskini wapiennej, polozonej w odleglosci kilku kilometrow od campusu w Briarstead. Bylo to ich ulubione miejsce do odprawiania ceremonii znecania sie. Bardzo dbali o odpowiednie, dramatyczne tlo dla swoich idiotycznych zabaw. Od samego poczatku nie chcialam miec z tym nic wspolnego. Nie, zebym sie czegos bala, bo nastroj byl nawet przyjemny, jak w czasie niewinnej gry. Jerry bardzo sie palil do calego przedsiewziecia. Ale w podswiadomosci czulam, ze ci chlopcy maja w gruncie rzeczy zle zamiary. Podejrzewalam tez, ze sa podpici. Mieli dwa samochody i nie chcialam jechac zadnym z nich wlasnie dlatego, ze pili. Wreszcie zdecydowalam sie, ale tylko ze wzgledu na Jerry'ego, ktory bardzo chcial zostac czlonkiem tej wspolnoty. Wolalam nie stawac mu na drodze. Wyjrzala przez okno na ciemniejace, wrzesniowe niebo. Zerwal sie wiatr i targal galeziami drzew. Mowienie o smierci Jerry'ego sprawialo jej bol, ale chciala, by McGee i siostra ?elma zrozumieli, dlaczego Ernest Harch stanowil dla niej tak wielkie i zupelnie realne zagrozenie. Musiala przekazac im wszystko. - Lancuch jaskin wapiennych w okolicach Briarstead jest bardzo dlugi. Liczy okolo dziesieciu podziemnych komor, z ktorych niektore sa naprawde olbrzymie. W powietrzu unosi sie wilgoc, zapach plesni i smrod zgnilizny. Ale dla roznego rodzaju metow jest to miejsce wymarzone. McGee, jakby nieco zniecierpliwiony przydlugim wstepem, powiedzial: -Tak rozlegle jaskinie na pewno sa atrakcja turystyczna, ale jakos o nich nie slyszalem. -One nigdy nie byly wykorzystywane w celach turystycznych - odparla Susan. -To nie to, co Carlsbad* czy Luray**. Te nie sa wcale ladne. Wszedzie tylko ponure sciany z szarego wapienia. Sa duze, i to wszystko. Najwieksza pieczara jest rozmiarow katedry. Indianie z plemienia Shawnee nazwali ja "Pieczara Gromow". -Dlaczego Gromow? - spytal McGee. -Wysoko nad sklepieniem pieczary plynie podziemny strumien, spada po polkach skalnych, a woda uderzajaca o bloki wapienia wywoluje odglos huku, ktory zwielokrotniany jest przez echo. Daje to takie wrazenie, jakby bez przerwy walily tam gromy. Wspomnienie jaskini bylo dla Susan tak zywe, iz mowiac czula w nozdrzach stechle, wilgotne i chlodne powietrze, ktore tam sie unosilo. Zadrzala z zimna i przykryla nogi dodatkowym kocem. *Park narodowy z grotami wapiennymi na poludniowy wschod od miasta Carlsbad w pd.-wsch. czesci stanu Nowy Meksyk (przyp. tlum.) **Ciag grot w okregu Page w pn.-zach. czesci stanu Virginia, kolo miasta Luray. Naleza do parku narodowego Shenandoah (przyp. tlum.) 37 Podniosla wzrok i napotkala spojrzenie lekarza. W jego oczach dostrzegla zrozumienie i wspolczucie. McGee na pewno wiedzial, jak wielkim bolem bylo dla Susan mowienie o Jerrym Steinie.Ten sam wyraz mialy oczy siostry ?elmy. Pielegniarka wygladala tak, jakby miala ochote podejsc do lozka i po matczynemu usciskac Susan. Po chwili McGee zaczal delikatnie namawiac Susan, by kontynuowala opowiesc. -A wiec ceremonia upokarzania miala miejsce w Pieczarze Gromow? -Tak. To byla noc. Prowadzili nas do srodka, oswietlajac droge latarka, a potem zapalili swiece i postawili je na wystepach skalnych dokola nas. Bylismy w szostke, Jerry, ja i tamtych czterech. Nigdy nie zapomne ich nazwisk ani wygladu. Nigdy. Carl Jellicoe, Herbert Parker, Randy Lee Quince... i Ernest Harch. Harch byl tego roku mistrzem ceremonii. Na zewnatrz zbieralo sie coraz wiecej ciemnych, deszczowych chmur. W sali znow pojawily sie cienie, wypelzajace ze wszystkich katow, i zagarnialy dla siebie wiecej powierzchni. Doktor McGee zapalil nocna lampke, a Susan mowila dalej: -Skoro tylko znalezlismy sie pod ziemia i zapalone zostaly swiece, Harch i trzej pozostali wyciagneli butelki z whisky. Pili juz wczesniej! Mialam racje! I nie przestali pic w czasie ceremonii. Im bardziej byli pijani, tym bardziej obrzydliwe rozgrywaly sie sceny. Najpierw zaczeli draznic Jerry'ego, ale byly to jeszcze niewinne, zartobliwe zaczepki. Wszyscy sie wtedy smialismy, nawet Jerry i ja. Powoli jednak ich szyderstwa stawaly sie coraz bardziej zlosliwe i... okrutne. Niektore byly wprost niesmaczne. Gorzej nawet, posuwali sie az do wulgarnosci. Czulam sie skrepowana i zgorszona. Chcialam wyjsc stamtad, Jerry tez mi to polecil, ale tamci nie pozwolili mi wziac ani latarki, ani swiecy. W takiej piekielnej ciemnosci nie znalazlabym wyjscia z groty, wiec musialam zostac. Kiedy zaczely sie uszczypliwe uwagi na temat zydowskiego pochodzenia Jerry'ego, wiedzialam juz, ze bedzie zle, bardzo zle. Oczywiscie wszyscy czterej znajdowali sie pod wyraznym wplywem alkoholu. Ale to nie byla pijacka awantura, o nie. A przynajmniej nie tylko. Tu nie chodzilo jedynie o jakies uprzedzenie czy nieuzasadniona agresje. Ci czterej, a szczegolnie Harch, wprost kipieli antysemityzmem. Briarstead nie byla duza szkola - kontynuowala Susan. - Nie bylo w niej mieszanki srodowisk ani narodowosci, jak to zwykle ma miejsce w wiekszych college'ach. W campusie nie spotkalby pan wielu Zydow, a we wspolnocie, do ktorej chcial wstapic Jerry, nie bylo ani jednego. Nie istnialy jakies zasady zabraniajace przyjmowania Zydow w szeregi wspolnoty, ale tak sie zlozylo, ze przez kilka ostatnich lat zaden Zyd nie byl czlonkiem tej grupy, choc kiedys bylo ich kilku. I nikt - z wyjatkiem Harcha i jego trzech kumpli - nie byl przeciwny przyjeciu Jerry'ego. Oni sie jednak uparli, ze tak mu dokucza, iz nie wytrzyma wszyst39 kich prob i wycofa swoj wniosek o przyjecie. Ceremonia w Pieczarze Gromow to mial byc dopiero poczatek calej serii prob, rozlozonych w czasie na miesiac. Nie sadze, zeby w istocie planowali zabic Jerry'ego, w kazdym razie nie na poczatku, nie wtedy, kiedy zawiezli nas do jaskin, nie wtedy, kiedy byli jeszcze odrobine trzezwi. Chcieli jedynie, by poczul sie jak smiec. Chcieli go troche poturbowac, przestraszyc, udowodnic mu, ze nie jest w ich gronie mile widziany. Bardzo szybko od slow przeszli do czynow. Otoczyli go kolem i zaczeli odbijac jak pilke. Jerry nie byl glupcem; szybko zorientowal sie, o co chodzi. Nie byl tez mieczakiem. Nie chcial, zeby pozwalali sobie na zbyt wiele, i zaczal im oddawac. To tylko wzmoglo ich agresje. Poniewaz nie przestawali miotac nim na wszystkie strony, w pewnej chwili uderzyl Harcha piescia i rozcial sukinsynowi warge. -I wtedy sie zaczelo... - dokonczyl McGee. -Tak. Wtedy puscily im hamulce. Za oknem uderzyl piorun, zwiastujac nadejscie burzy, i przez chwile mrugaly swiatla. Susan miala dziwne, zatrwazajace wrazenie, jakby jakies nadprzyrodzone sily chcialy przeniesc ja w czasie do jaskini, gdzie woda spadala kaskadami po skalach, do Pieczary Gromow. -Panowala tam dziwna atmosfera, ktora wyzwolila z nich bestie - podjela watek Susan. - Przenikliwe zimno, wilgoc, mrok, nieprzerwany huk wodospadu, poczucie izolacji... To wszystko sprawilo, ze zaczeli bic Jerry'ego, a gdy upadl, kopali go po calym ciele. - Na wspomnienie tego wszystkiego przeszyl ja dreszcz. Potem zaczelo drzec cale cialo, az wreszcie ogarnely ja spazmatyczne drgawki, nad ktorymi juz nie miala kontroli. - Zachowywali sie jak dzikie psy, atakujace intruza z innego stada - mowila, wciaz drzac nerwowo. - Zaczelam krzyczec, by przestali, ale nie moglam ich powstrzymac. W koncu Carl Jellicoe zorientowal sie chyba, ze przebrali miare, i wycofal sie. Po nim to samo zrobili Quince i Parker. Harch opanowal sie ostatni, ale jako pierwszy uswiadomil sobie, ze za to, co zrobili, wszyscy wyladuja w wiezieniu. Jerry stracil przytomnosc i... Tu glos jej sie zalamal. Wszystko wydawalo sie odbyc nie trzynascie lat temu, ale wczoraj. -Prosze kontynuowac - powiedzial spokojnie McGee. - ...krwawil z nosa... z ust... i z ucha. Byl bardzo ciezko ranny. Jak juz powiedzialam, Jerry stracil przytomnosc, ale drzal niepohamowanie. Musial doznac uszkodzenia systemu nerwowego albo mozgu. Chcialam... -Prosze kontynuowac, Susan. -Chcialam podejsc do niego, ale Harch odepchnal mnie tak mocno, ze upadlam. Potem powiedzial do kumpli, ze jesli nie zrobia czegos radykalnego, zeby ocalic skore, to wyladuja w wiezieniu. A wtedy ich przyszlosc, ich kariery - wszystko bedzie skonczone... Chyba ze ukryja cala te sprawe. Staral sie ich przekonac, ze musza zalatwic Jerry'ego, a potem zabic mnie i ukryc w glebokich dziurach, jakich bylo tam niemalo. 39 Jellicoe, Parker i Quince wytrzezwieli juz troche, zobaczywszy, co zrobili, ale nadal znajdowali sie pod wplywem alkoholu, a dodatkowo byli wystraszeni i niepewni, co maja zrobic. Zrazu nie zgadzali sie z Harchem, pozniej przyznali mu racje, potem sie zastanowili i znow nie chcieli zgodzic. Bali sie popelnic morderstwo, bali sie rowniez, co bedzie, jesli tego nie zrobia. Harch wsciekal sie na nich za te chwiejnosc i nagle postanowil, ze zmusi ich do zgody, nie zostawiajac po prostu innego wyboru. Odwrocil sie w strone Jerry'ego i... i...To wspomnienie bylo bardzo, bardzo przykre. McGee wzial ja za reke. - ...kopnal go w glowe... trzy razy... i poprawil obcasem. Pielegniarka westchnela. -Zabil go - dokonczyla Susan. Na zewnatrz pojasnialo, na niebie rozkwitla blyskawica, scigana przez gluchy grzmot. O szybe uderzyly pierwsze grube krople deszczu. McGee scisnal mocniej dlon Susan. -Zlapalam jedna z latarek i zaczelam uciekac - mowila znow Susan. - Tak byli zajeci cialem Jerry'ego, ze nawet tego nie zauwazyli, mialam wiec kilka minut przewagi. Nie bylo to duzo, ale wystarczylo, zeby nie wiedzieli, w ktora strone pobieglam. Spodziewali sie, ze bede chciala opuscic jaskinie, ale ja ucieklam w przeciwna strone. Wiedzialam, ze inaczej dogoniliby mnie, a tak zyskalam nad nimi jeszcze wieksza przewage. Ruszylam w glab, a raczej w dol jaskin, pokreconym tunelem w skale doszlam do groty polozonej ponizej Pieczary Gromow, a potem zeszlam po skalach jeszcze nizej. Tam zgasilam latarke, zeby nie dostrzegli poswiaty, po ktorej trafiliby na moj slad. Dalej szlam w zupelnej ciemnosci. Posuwalam sie powoli, krok za krokiem, macajac przed soba skale. Wreszcie znalazlam nisze w scianie, w ktorej mozna bylo przebywac tylko w pozycji skurczonej. Dziura ta miala jednak te zalete, ze ukryta byla za wapiennym stalagmitem. Schowalam sie tam, wciskajac, jak tylko moglam najglebiej. Siedzialam, wstrzymujac oddech. Slyszalam, jak Harch z kumplami mnie szukaja. Trwalo to kilka godzin. Wreszcie stwierdzili, ze musialo mi sie jakos udac wyjsc z podziemi. Ale ja jeszcze dlugo nie ruszylam sie z miejsca, w obawie, ze moga czekac na mnie na zewnatrz. Dopiero po siedmiu - osmiu godzinach, kiedy nie moglam juz wytrzymac z pragnienia i kiedy zaczynalam dostawac klaustrofobii, wyszlam z ukrycia. Deszcz bebnil o szybe, a wiatr targal koronami drzew i gonil po ciemnym niebie wielkie chmurzyska. -O Boze! - westchnela pielegniarka. - Biedne dziecko! -Oczywiscie wszyscy czterej staneli przed sadem? - spytal McGee. -Tak. Prokurator okregowy nie mialby szans zwyciestwa, gdyby oskarzyl ich o morderstwo pierwszego lub drugiego stopnia. Zbyt wiele bylo okolicznosci lagodzacych, jak na przyklad stan upojenia alkoholowego oraz fakt, ze to Jerry pierwszy uderzyl Harcha i rozcial mu warge. Ostatecznie skazano Harcha na piec lat w zakladzie poprawczym. 41 -Tylko piec lat? - spytala siostra ?elma.-Myslalam, ze wsadza go na dozywocie - wyznala Susan gorzko, z zalem nie mniejszym niz ten, ktory czula podczas czytania wyroku. -A co z reszta? - spytal McGee. -Uznano ich winnymi wspoludzialu w morderstwie, ale poniewaz uprzednio nie byli karani i pochodzili z dobrych rodzin oraz poniewaz zaden z nich nie zadal smiertelnego ciosu, wiec nalozono na nich jedynie nadzor prokuratorski. -Niebywale! - wykrzyknela siostra ?elma. McGee wciaz trzymal Susan za reke i byla mu za to wdzieczna. -Oczywiscie wszyscy czterej zostali wyrzuceni z college'u - ciagnela. - I tak sie dziwnie zlozylo, ze Parkerowi i Jellicoe los wymierzyl sprawiedliwosc. Obaj chcieli isc na medycyne, ale szybko sie zorientowali, ze zadna akademia nie przyjmie kandydatow z kryminalna przeszloscia. Przez rok skladali podania, gdzie tylko sie dalo, wreszcie przyjeto ich na jakis trzeciorzedny uniwersytet. Urzadzili wielka libacje, zeby to uczcic. Potem wsiedli do samochodu. Prowadzil Parker. W pewnym momencie stracil panowanie nad kierownica, przekoziolkowali dwa razy i zgineli na miejscu. Moze powinnam sie wstydzic, ale - gdy uslyszalam o tym wypadku - poczulam ulge i zadowolenie. -Wcale sie nie dziwie - powiedziala pielegniarka. - To naturalne. Nie ma sie czego wstydzic. -A co z Randym Lee Quince'em? - spytal McGee. -Nie wiem, co sie z nim stalo - odpowiedziala Susan. - I nie chce wiedziec. Mam nadzieje, ze wiedzie mu sie jak najgorzej. Na dworze eksplodowala blyskawica, po ktorej przeszedl momentalnie dlugi grzmot. Wszyscy troje patrzyli przez chwile przez okno na deszcz padajacy coraz intensywniej. Potem odezwala sie pielegniarka. -To straszna historia, po prostu straszna. Ale nie bardzo rozumiem, co to ma wspolnego z ta historia na korytarzu. Zanim Susan zdazyla odpowiedziec, wtracil sie McGee: -Zapewne mezczyzna, ktory wysiadl z windy wprost na wozek Susan, byl jednym z tych mordercow, ktorzy jeszcze zyja. -Tak - powiedziala Susan. -Harch? Quince? -Ernest Harch - odrzekla. -Co za niezwykly zbieg okolicznosci - zdziwil sie McGee. Uscisnal jeszcze raz, delikatnie, dlon swej pacjentki. - Trzynascie lat pozniej i to na drugim krancu kontynentu! Pielegniarka zmarszczyla czolo. -To musi byc jakas pomylka. 41 -Alez skad! - Susan gwaltownie potrzasnela glowa. - Nigdy nie zapomne jego twarzy. Nigdy.-Ale on nie nazywa sie Harch - oswiadczyla siostra ?elma. -Jak to nie?! - wybuchnela Susan. -Ten pacjent nazywa sie Bili Richmond. -No to znaczy, ze zmienil nazwisko. -Nie sadze, zeby przestepcy pozwolono na zmiane nazwiska - zauwazyla siostra ?elma. -Przeciez nie mowie, ze zmienil je legalnie, przed sadem - powiedziala Susan, zgorszona brakiem wiary ze strony pielegniarki. - To na pewno byl Harch! -Z jakiego powodu on tu jest? - spytal McGee. -Jutro bedzie mial operacje - odrzekla siostra. - Doktor Viteski ma usunac z plecow Richmonda dwa spore guzy. -Czy nie sa to guzy kregowe? -Nie. To typowe tluszczaki. Ale olbrzymie. -Zlosliwe? - spytal jeszcze McGee. -Nie. Ale sa wyjatkowo duze i sprawiaja mu pewien dyskomfort. -Przyjety dzis rano? -Zgadza sie. -I na pewno nazywa sie Richmond? -Tak. -Ale to byl Harch! Jestem o tym przekonana! - upierala sie Susan. Siostra ?elma zdjela okulary, ktore znow zawisly na jej obfitej piersi. Potarla nos, spojrzala na pacjentke kpiaco i spytala: -Ile lat mial ten Harch, kiedy zamordowal Jerry'ego Steina? -Byl wtedy na ostatnim semestrze - powiedziala Susan. - A wiec mial dwadziescia jeden lat. -No, to nie ma sprawy - oznajmila pielegniarka. -Jak to? - spytal McGee. -Bo Richmond ma wlasnie okolo dwudziestu lat. -Niemozliwe! - zaprotestowala Susan. -Zdaje sie nawet, ze dokladnie dwadziescia jeden. W chwili kiedy zamordowano Steina, mial wiec osiem. -On ma trzydziesci cztery lata, a nie dwadziescia jeden! - wykrzyknela Susan. -Richmond nie wyglada na wiecej niz dwadziescia jeden - zapewnila siostra. -Powiedzialabym nawet, ze wyglada mlodziej. Duzo mlodziej. To jeszcze prawie dziecko. Jesliby cos krecil przy podawaniu swojego wieku, to predzej dodalby cos, niz odjal. 43 Po zachmurzonym niebie znow rozeszla sie blyskawica, a zaraz potem zagrzmialo.Doktor McGee spojrzal na swoja pacjentke i rzekl: -Na ile lat wygladal, kiedy wyszedl z windy? Susan przez chwile sie zastanawiala. Nagle poczula skurcz w zoladku. -No, nie wiem... Ale on wygladal dokladnie jak Ernest Harch. -Jak Ernest Harch trzynascie lat temu? -Nnno... tak. -Jak dwudziestojednoletni uczen college'u? Susan skinela glowa niezbyt pewnie. McGee zdawal sie osiagnac swoj cel. -A wiec nie wygladal na trzydziestoczteroletniego mezczyzne? -Nie. Ale moze dobrze sie trzyma. Niektorzy trzydziestoczterolatkowie wygladaja dziesiec lat mlodziej. Susan byla zdezorientowana ta wyrazna niezgodnoscia wieku pacjenta. Ale jego tozsamosci byla pewna: to jest Harch! -Moze on jest tylko bardzo podobny do Harcha? - zasugerowala siostra ?elma. -Nie! - zaprzeczyla Susan. - To byl Harch we wlasnej osobie. Poznalam go i wiem, ze i on mnie poznal. Jestem w niebezpieczenstwie. To przez moje zeznania Harch poszedl siedziec. Gdybyscie widzieli, jak on na mnie patrzyl w sadzie... McGee i pielegniarka spojrzeli na nia tak, ze poczula sie, jakby znow byla w sali sadowej, jakby stala przed sedzia, oczekujac na ogloszenie wyroku. Przez chwile odwzajemniala ich spojrzenie, ale szybko opuscila wzrok, bo nie mogla zniesc watpliwosci, ktore widziala w ich oczach. -Niech pani poslucha, Susan - powiedzial McGee. - Pojde do kancelarii przejrzec papiery tego czlowieka. Moze nawet zamienie z nim dwa slowa. Zobaczymy, moze to cos wyjasni. -Oczywiscie - rzekla Susan, pewna, ze to nic nie da. -Jesli to naprawde Harch, zadbamy o to, zeby nie pojawil sie w poblizu. A jesli to nie Harch, to bedzie sie pani mogla zrelaksowac. Ale to na pewno Harch, do cholery! pomyslala Susan, ale sie nie odezwala. -Wroce za kilka minut - zapewnil McGee. Susan spojrzala na swe biale, splecione dlonie. -Wytrzyma pani te kilka minut? - spytal przed wyjsciem. -Jasne. Wyczula jednoznaczna wymowe spojrzenia, ktore doktor wymienil z pielegniarka. Potem McGee wyszedl na korytarz. -Wszystko sie niedlugo wyjasni, skarbie - uspokoila ja siostra ?elma. Na zewnatrz zagrzmialo, jakby w poblizu spadla lawina. 43 *** Za oknami, mimo wczesnej pory, bylo juz zupelnie ciemno. Burza przepedzila jesienne popoludnie, a gdy ustapila, zapadl niespodziewany mrok.-To jest Bili Richmond i co do tego nie ma zadnych watpliwosci - oznajmil McGee, gdy wrocil po kilku minutach. Susan siedziala sztywno w lozku. Wciaz nie wierzyla. Byli juz tylko we dwoje. Pielegniarka skonczyla swoj dyzur i poszla do domu. McGee mietosil w palcach zawieszony na szyi stetoskop. -I nie ma tez watpliwosci co do jego wieku - dwadziescia jeden lat. -Mial pan za malo czasu, zeby sprawdzic jego przeszlosc - odezwala sie Susan. -Jesli ograniczyl sie pan do przeczytania jego karty szpitalnej, to w ogole nie jest to wiarygodny material. Przeciez mogl podac falszywe dane. -Tak, tylko ze Leon... doktor Viteski powiedzial mi, ze zna rodzicow Billa, panstwa Grace i Harry'ego Richmondow, juz od cwiercwiecza i sam, tu, w tym szpitalu, odbieral po kolei cala trojke ich dzieci. Pewnosc na twarzy Susan ustapila miejsca watpliwosci. McGee mowil dalej: -Viteski leczyl Billa w dziecinstwie, zna wszystkie jego choroby. Kto jak kto, ale on moze z absolutna pewnoscia stwierdzic, ze w czasie, kiedy Ernest Harch zamordowal Jerry'ego Steina, trzynascie lat temu w Pensylwanii, Bili Richmond mial osiem lat i bawil sie z rowiesnikami tu w Oregonie, w miasteczku Pine Wells, cztery i pol tysiaca kilometrow od miejsca tamtej tragedii. -Cztery i pol tysiaca? -Nawet troche wiecej. Susan zrzedla mina. Mimo zmeczenia nie dawala jednak za wygrana. -Ale on wygladal dokladnie jak Ernest Harch. Gdy wysiadl z windy prosto na mnie i zobaczylam te jego szare, zimne oczy, moglabym przysiac, ze... -O, na pewno nie panikowalaby pani bez zadnego powodu - przyznal pojednawczo McGee. - Jestem przekonany, ze zachodzi miedzy nimi wielkie podobienstwo. Chociaz Susan zdazyla juz w ciagu jednego dnia polubic doktora McGee, zla byla na niego za mentorski ton, ktory wkradl sie do jego glosu. Zlosc dodala jej troche sily, usiadla wyzej na lozku, a na koldrze polozyla zacisniete dlonie. -To cos wiecej niz ogromne podobienstwo. Ten mezczyzna wyglada, jakby byl Harchem! -Ale prosze pamietac, ze minelo trzynascie lat od czasu, kiedy ostatni raz widziala pani Harcha. -No to co? -A wiec obrazy mogly sie pozacierac. 45 -Ja pamietam dokladnie. Richmond jest tego samego wzrostu i tej samej budowy ciala co Harch.-To typowa sylwetka. -Ma te same blond wlosy, te same rysy twarzy, te same oczy. Szare, wodniste i zimne. Ilu ludzi ma takie oczy? Niewielu. Kazdy element rysopisu sie zgadza. Richmond to kopia Harcha. To cos wiecej niz tylko zwykle podobienstwo. Strasznie dziwna sprawa. I niesamowita. -Dobrze, dobrze - rzekl McGee, podnoszac reke, by przerwac Susan. - Moze istotnie sa dziwnym trafem niemal identyczni. Jesli to prawda, to mamy tu nieslychany zbieg okolicznosci, ze spotkala pani jednego i drugiego w odstepie trzynastu lat i to na roznych krancach kontynentu. Ale to tylko wielki zbieg okolicznosci - i nic wiecej. Susan skostnialy dlonie i cala trzesla sie z zimna. Zaczela pocierac dlonia o dlon, by sie rozgrzac. -Jesli sprowadzamy to do zbiegow okolicznosci, to musze sie zgodzic z Philipem Marlowe'em. -Z kim? -Z Marlowe'em. To prywatny detektyw, wystepujacy w powiesciach Raymonda Chandlera. Kobieta w jeziorze, Wielki sen, Dlugie pozegnanie... -Ach tak, pamietam. No wiec, co Marlowe mial powiedziec o zbiegach okolicznosci? -Powiedzial, ze jesli nazwie sie cos zbiegiem okolicznosci, to on, Marlowe, udowodni, ze w srodku tego zbiegu okolicznosci siedzi co najmniej dwoch facetow, ktorzy knuja intrygi. McGee zmarszczyl brwi i pokrecil glowa. -To akurat filozofia dla bohatera powiesci kryminalnej. Ale tutaj, w rzeczywistym swiecie, brzmi ona nieco paranoicznie, nie sadzi pani? Znow mial racje i byla za to na niego zla. Gdy gniew jej minal, odeszly tez sily. Opadla bezwladnie na poduszke. -Czy naprawde moze istniec dwoch tak bardzo podobnych do siebie ludzi? -Nie slyszala pani o sobowtorach? Mowi sie, ze kazdy czlowiek ma gdzies w swiecie swojego sobowtora, blizniaka bez pokrewienstwa krwi. -Slyszalam. Ale to co innego - powiedziala Susan bez przekonania. - Moge przysiac, ze on tez mnie poznal. Usmiechnal sie w taki dziwny sposob. I... pomachal do mnie! Po raz pierwszy, od chwili kiedy wrocil do sali, McGee usmiechnal sie. -Pomachal do pani? Przeciez w tym nie ma nic dziwnego ani tajemniczego. -Blekitne oczy lekarza smialy sie rozbawione. - Czyzby pani nie wiedziala, ze mezczyzni zwykle machaja reka do atrakcyjnych kobiet? Niech mi pani nie opowiada, ze jeszcze nikt nie zaczepial pani w ten sposob. Prosze mi nie wmawiac, ze spedzila pani cale zycie w klasztorze albo na pustyni. 45 -W tej chwili nie jestem chyba zbyt atrakcyjna. - Susan nie ustepowala.-Bzdura! -Wlosy nalezaloby umyc naprawde, a nie posypywac jakims proszkiem. Jestem wychudzona, a pod oczami mam wory. Nie mysle, zebym teraz mogla sie komus wydawac interesujaca. -Niech pani tak wiele od siebie nie wymaga. Wychudzona? Wcale nie. Mozna by powiedziec, ze jest pani teraz "zrobiona na Audrey Hepburn". Trudno sie bylo oprzec czarowi doktora McGee, ale Susan jeszcze sie to udawalo. Chciala powiedziec mu wszystko, co lezalo jej na zoladku. -To nie bylo takie zwykle machniecie reka. -Aha - powiedzial McGee. - A wiec teraz przyznaje sie pani, ze nie byl to pierwszy raz, kiedy do pani machano. Jeszcze sie okaze, iz jest pani ekspertem od machania. Susan zignorowala wypowiedz lekarza. -Dobrze, wiec jakiz to byl rodzaj machania? - spytal McGee pojednawczym tonem. -Cwaniacki. Zimny. Pewny siebie. Nie bylo w nim nic sympatycznego, cieplego ani przyjacielskiego, predzej wulgarnego i... jak by tu powiedziec?... groznego - mowila i nagle zdala sobie sprawe z tego, jak absurdalnie musi to wszystko brzmiec. Zbyt szczegolowo i zbyt emocjonalnie rozwodzila sie nad czyms tak zwyklym jak machniecie reka. Zdaje sie, ze McGee podzielal te opinie. -Dobrze, ze nie poprosilem pani o opis wyrazu jego twarzy - zauwazyl. - To by na pewno trwalo do jutra rana. Susan poddala sie wreszcie i usmiechnela. -Chyba plote trzy po trzy, prawda? -Zwazywszy, ze wiemy na pewno, iz chodzi o czlowieka nazwiskiem Richmond, a nie Harch, i ktory ma lat dwadziescia jeden, a nie trzydziesci cztery, to raczej tak. -Wiec i to machniecie reka bylo zwyklym machnieciem, a reszta to wytwor mojej fantazji? -Sklonny jestem przypuszczac, ze ma pani racje - przyznal McGee dyplomatycznie. Susan westchnela. -Taak... Chyba bede musiala przeprosic za cale to zamieszanie. -Nie bylo zadnego zamieszania - orzekl wspanialomyslnie McGee. -Jestem okropnie zmeczona, slaba i moje zmysly nie sa wystarczajaco sprawne. W nocy snil mi sie Harch, wiec gdy potem zobaczylam tego mezczyzne wychodzacego z windy, tak bardzo podobnego do Harcha... po prostu wszystko mi sie pomieszalo. Wpadlam w panike. 47 Duzo kosztowalo ja to wyznanie. Nie zwykla zachowywac sie jak mysz na widok kota. Susan Kathleen ?orton oczekiwala od siebie niezaleznie od sytuacji, w jakiej sie znalazla, spokoju i opanowania, i zwykle jej sie to udawalo. Wynikalo to z samotnego dziecinstwa, ktore dosc szybko zmusilo ja do polegania wylacznie na samej sobie.Nawet w Pieczarze Gromow nie wpadla w panike, kiedy Ernest Harch kopal Jerry'ego po glowie. Udalo jej sie uciec, schowac i przezyc tylko dlatego, ze w sytuacji, w ktorej wiekszosc ludzi stracilaby glowe, ona utrzymala nerwy na wodzy. Ale teraz byla przerazona, a co gorsza, pozwolila, by ludzie to widzieli. Czula sie zazenowana swa postawa i upokorzona. -Od tej chwili bede wzorowa pacjentka - zadeklarowala. - Bede bez sprzeciwu przyjmowac wszystkie lekarstwa. Bede jesc, ile wlezie, zeby jak najszybciej odzyskac sily. Bede zazywac ruchu, kiedy mi pan to poleci, i tylko tyle, ile mi pan poleci. Bede tak grzeczna, ze zanim przyjdzie do mojego wypisania, zdazy pan zapomniec, panie doktorze, o tym zamieszaniu, ktorego dzisiaj narobilam, i bedzie pan chcial, zeby wszystkie pacjentki byly takie jak ja. Obiecuje. -Ja juz chce, zeby wszystkie pacjentki byly takie jak pani - powiedzial McGee. -Moze mi pani wierzyc, ze przyjemniej jest miec do czynienia z mloda, atrakcyjna kobieta niz chorymi na serce staruszkami. McGee poszedl sobie, a Susan zamowila u sanitariusza wypozyczenie telewizora. Poznym popoludniem przyniesiono jej odbiornik, tak ze zdazyla jeszcze obejrzec druga polowe jednego z odcinkow "?e Rockford Files", a potem setna powtorke programu z serii "?e Mary Tyler Moore Show". Mimo czestych jeszcze wyladowan atmosferycznych obejrzala przedwieczorne wiadomosci ze studia w Seattle. Z konsternacja zauwazyla, ze glowne problemy miedzynarodowe nie zmienily sie od czasu, gdy po raz ostatni ogladala telewizje ponad trzy tygodnie temu. Zjadla cala kolacje; po kilku minutach zadzwonila na pielegniarke z nocnej zmiany, by ta przyniosla jej jeszcze cos do przekaszenia. Przyszla nieco opryskliwa blondyna Marcia Edmonds i przyniosla salatke owocowa. Susan pochlonela cala porcje. Starala sie nie myslec o Billu Richmondzie, ktory byl sobowtorem Harcha. Starala sie nie myslec o Pieczarze Gromow i tych wszystkich straconych dniach, gdy lezala w spiaczce. Starala sie nie myslec o lukach w pamieci ani o ciaglym stanie bezradnosci, w jakim wtedy sie znajdowala. Nie chciala myslec o niczym, co mogloby znow zaklocic jej rownowage. Chciala byc wzorowa pacjentka, ktorej nie nekaja zadne troski poza jedna - jak najszybciej dojsc do siebie. A jednak od czasu do czasu nieokreslone, ale wywolujace gesia skorke przeczucie niebezpieczenstwa pojawialo sie w jej glowie; czajaca sie jeszcze w ukryciu zapowiedz czegos niedobrego. 47 Ilekroc mysli Susan kierowaly sie na te mroczne sciezki, zmuszala sie, zeby myslec o rzeczach przyjemnych. Zwykle myslala wtedy o doktorze Jeffreyu McGee.Przywolywala w pamieci gracje, z jaka sie poruszal, mily dla ucha tembr jego glosu, cieplo spojrzenia i niezwykle iskrzenie blekitnych oczu, wreszcie silne i zgrabne dlonie o dlugich palcach. Poznym wieczorem deszcz przestal padac. Susan wziela ostatnia juz na ten dzien porcje lekow uspokajajacych, ale nie byla spiaca. Za oknem wciaz szalal wiatr i probowal wedrzec sie do sali przez wszystkie mozliwe szpary miedzy framugami. Gwizdal przy tym, huczal i kwilil jak niemowle. Susan nasunelo sie skojarzenie z psiakiem obwachujacym zamkniete drzwi do pomieszczenia, do ktorego chcialby sie dostac. Moze to z powodu odglosow, jakie wydawal wiatr, Susan snily sie tej nocy psy. Psy i szakale. Szakale i wilki. A potem wilkolaki. Zmienialy sie nieustannie ze zwierzat w ludzi i z powrotem w zwierzeta. Kreatury te przesladowaly Susan, skakaly wokol niej i ujadaly. Wypadaly raz po raz z ciemnosci, szczerzyly kly i znikaly w mroku. Gdy po raz kolejny przybraly ludzkie ksztalty, poznala, kim byli: Jellicoe, Parker, Quince i Harch. Potem znow uciekala przed nimi przez ciemny las. Nagle wpadla na polane oswietlona jasnym blaskiem ksiezyca. Na polanie siedzialy cztery wilki, pochylone nad zwlokami Jerry'ego Steina. Ostrymi klami szarpaly jego wnetrznosci. Gdy podeszla blizej, zawarczaly groznie. Z pyskow ciekla im krew, a miedzy klami sterczaly kawalki ludzkiego miesa. Potem znow snila, ze w ludzkich postaciach scigaja ja przez podziemne jaskinie, wsrod wapiennych stalaktytow i stalagmitow, waskimi korytarzami wyzlobionymi w skale. Pozniej przesladowcy byli psami, ktore gonily ja przez pole usiane delikatnymi kwiatami o czarnych platkach. Innym znow razem psy grasowaly po opustoszalych ulicach miasta, idac za jej zapachem, wykurzajac ja po kolei ze wszystkich kryjowek i niezmordowanie klapiac szczekami tuz przy jej lydkach. Raz nawet jeden z przesladowcow dostal sie do sali szpitalnej - byl to wilkolak przykucniety na podlodze, w nogach jej lozka. Ksztalty potwora byly niewyrazne, na dodatek ginal czesciowo w ciemnosci. Lypal na Susan jednym, swiecacym i zlowrogim okiem. Kiedy poruszyl sie i wszedl w smuge swiatla, dostrzegla, ze ulega on metamorfozie i zmienia sie w czlowieka. Czlowieka w pizamie i szlafroku. To byl Ernest Harch!. (To nie jest sen! pomyslala. Zimny pot zlal jej plecy.) Nocny gosc podszedl blizej do lozka Susan. Pochylil sie nad nia, by ja lepiej widziec. Chciala krzyczec, ale glos uwiazl jej w gardle. Chciala uciekac, ale nie mogla sie ruszyc. Jego twarz zaczela sie nagle rozmazywac. Susan zebrala sie w sobie, by zogniskowac spojrzenie i nie stracic go z oczu, ale juz po chwili wiedziala, ze to bezcelowe. Wracala na znane sobie pole dziwnych, czarnych kwiatow... (Musze sie z tego otrzasnac. Musze sie obudzic. To wszystko przez te lekarstwa! To mialy byc tylko lekkie srodki uspokajajace! Cholera!) ...i rysy Harcha rozplynely sie w jedna, szara plame. Zniknela tez sala szpitalna i Susan znow zanurzyla sie w morze czarnych platkow. Gdzies za soba slyszala ujadanie wilkow. Na niebie swiecil ksiezyc w pelni, ale jakos malo bylo swiatla. Susan nie widziala, dokad idzie, potknela sie o cos i upadla. Dopiero wtedy zobaczyla, ze w polu czarnych kwiatow lezaly okaleczone, na wpol pozarte zwloki Jerry'ego Steina. Nagle pojawil sie wilk, nachylil nad lezaca kobieta i warczac zaczal ja obwachiwac. Zimny nos byl coraz blizej drzacego ze strachu ciala Susan, az wreszcie dotknal jej policzka. Wtedy wstretny ryj bestii znow zaczal sie rozmazywac i zmienil sie w jeszcze wstretniejsze oblicze Ernesta Harcha. I to juz nie nos wilka dotykal policzka, ale zimny paluch mordercy. Wzdrygnela sie, a serce zaczelo jej bic tak mocno, jakby chcialo wyskoczyc. Harch zabral reke i usmiechnal sie. Pole czarnych kwiatow zniknelo. Snilo jej sie, ze znow jest w swoim lozku, w szpitalu... (Tylko ze to nie jest sen. To sie dzieje naprawde. Harch jest tutaj i chce mnie zabic.) ...sprobowala usiasc na lozku, ale nie mogla sie poruszyc. Chciala siegnac po przycisk, za pomoca ktorego moglaby wezwac pielegniarke albo sanitariusza. Ale choc guzik czekal raptem kilka centymetrow dalej, to ta odleglosc wynosila dla niej cale lata swietlne. Napiela wszystkie miesnie, by jakos dosiegnac przycisku, i nagle jej reka wydluzyla sie magicznie, jakby byla z gumy. Ale palec wciaz jeszcze nie mogl osiagnac celu. Poczula sie tak, jak musiala sie czuc Alicja, gdy po przejsciu na druga strone lustra znalazla sie w krainie czarow, a scislej - w tej jej czesci, gdzie nie mialy zastosowania zwykle prawa perspektywy. Tutaj male bylo duze, a duze - male. Blisko znaczylo daleko, a daleko - blisko. Nie istniala roznica miedzy "wysoko" a "nisko", "w srodku" a "na zewnatrz" oraz "nad" i "pod". Ta senna, narkotyczna dezorientacja zaczela przyprawiac Susan o mdlosci. Poczula, ze w gardle zbiera jej sie zolc. Czy moglaby to czuc, gdyby naprawde spala? Nie byla pewna. Jednak goraco pragnela wiedziec, czy to wszystko jej sie sni, czy tez dzieje naprawde. "Dawnosmy sie nie widzieli", powiedzial Harch. Starajac sie utrzymac ostrosc widzenia, Susan spojrzala na niego, ale twarz przesladowcy znow zaczela sie rozmydlac. Czasami zas, doslownie na sekunde lub dwie, zamiast ludzkich oczu lypaly na nia wilcze slepia. "Czy myslalas, ze przede mna mozesz sie gdzies ukryc?" spytal szeptem, nachylajac sie nad nia tak bardzo, ze prawie dotkneli sie twarzami. Mial cuchnacy oddech i Susan znow zastanowila sie, czy to, ze czuje smrod, nie oznacza, iz wszystko dzieje sie na jawie. "Czy myslalas, ze przede mna mozesz sie gdzies ukryc?" ponowil pytanie. Nie mogla mu odpowiedziec, bo glos zamarl jej w gardle i nic na to nie mogla poradzic. "Ty wstretna dziwko!" krzyknal Harch i usmiech zmienil mu sie w grymas zlosliwosci. "Ty wstretna, smierdzaca dziwko. I jak sie teraz czujesz? Co? Czy zalujesz, ze zeznawalas przeciwko mnie? He?! Taak, zaloze sie, ze zalujesz". Zasmial sie cicho i przez krotka chwile smiech ten byl wyciem wilka, ale zaraz zmienil sie z powrotem w ludzki smiech. "Czy wiesz, co ja ci teraz zrobie?" spytal. Jego twarz znow zaczela sie rozmywac. "Czy wiesz, co ci teraz zrobie?" Susan byla w jaskini. Z kamiennego podloza wyrastaly czarne kwiaty. Uciekala przed ujadajacymi wilkami. Skrecila w jakis skalny korytarz, ale znalazla sie na opustoszalej ulicy w miescie. Na chodniku pod latarnia stal wilk. "Czy wiesz, co ja ci teraz zrobie?" spytal. Susan znow zaczela uciekac i uciekala tak poprzez gesta, straszna ciemnosc. Nastepnego dnia, a byl to poniedzialek, obudzila sie zaraz po wschodzie slonca. Byla mokra od potu i drzala na calym ciele. Pamietala, ze snily jej sie wilki oraz Ernest Harch. Teraz w szarym, lagodnym swietle poranka mysl o tym, ze Ernest Harch mogl w nocy odwiedzic jej pokoj, wydawala sie nieprawdopodobna. Zwlaszcza ze byla cala i zdrowa - nikt nie wyrzadzil jej krzywdy. Wszystko to byl zly sen. Po prostu zly sen. 51 5 Niedlugo potem przyszla pielegniarka i obmyla gabka cialo Susan. Odswiezona, wlozyla druga pizame, zielona w zolte grochy. Salowa wziela stara, przepocona pizame, wyprala ja w umywalce i powiesila do wyschniecia na wieszaku za drzwiami. Sniadanie tym razem bylo obfitsze, ale Susan - choc zjadla wszystko - nadal byla glodna.Zaraz potem zaczela sie nowa zmiana, a wraz z nia pojawila sie siostra ?elma. Przyszedl tez doktor McGee, ktory dzien zaczynal dzis od obchodu, a potem jechal do prywatnego gabinetu w Willawauk. Przy pomocy pielegniarki uwolnil Susan od bandazy. Nic nie bolalo, czula tylko lekkie uklucia, kiedy material odrywany byl od miejsc, w ktorych przykleil sie do skory. Doktor McGee ujal w dlon podbrodek Susan i obrocil jej glowe z jednej strony na druga, dokladnie ogladajac, jak goja sie rany. -Moze to zabrzmi nieskromnie, ale niezli z nas krawce. Siostra Baker podala Susan lusterko z sza?i, by ta mogla sie przejrzec. Zobaczyla, ze rana nie jest wcale taka straszna, jak sie obawiala. Stanowilo to dla niej mile zaskoczenie. Rana miala okolo dziesieciu centymetrow dlugosci, byla waska, rozowiutka, skora wokol niej nieco nabrzmiala, a w miejscach, z ktorych zdjeto szwy, widac bylo drobne kropeczki. - Slady po szyciu znikna za jakies dziesiec dni - zapewnil McGee. -Myslalam, ze to bedzie jedna wielka, krwawa miazga - przyznala Susan, podnoszac reke, by dotknac mieciutkiej skory. -To byla krwawa miazga, ale nie taka wielka - powiedzial McGee. - Aczkolwiek krew leciala jak z odkreconego kranu, gdy tu pania przywiezli. A potem nie chcialo sie goic, zapewne dlatego, ze lezac w spiaczce, marszczyla pani czolo. Niewiele moglismy na to poradzic. Nie potrafimy jeszcze rozsmieszac spiacych pacjentow. - Usmiechnal sie. -Gdy znikna slady po szyciu, blizna tez sie tak zagoi, ze prawie nie bedzie jej widac. Moze byc pani pewna, ze nie zostanie tak szeroka i jasna, jak jest teraz. A zreszta, jesli uzna pani, ze nadal rana za bardzo szpeci twarz, to dobry chirurg plastyczny moze dokonac przeszczepu tkanki. 51 -To na pewno nie bedzie konieczne - rzekla. - Jestem pewna, ze blizna bedzie zupelnie niewidoczna. Najwazniejsze, ze nie wygladam jak narzeczona Frankensteina.Siostra ?elma zasmiala sie glosno. -Z pani sliczna buzka nigdy nie byloby to mozliwe. Dziecko drogie, to zbrodnia tak sie nie doceniac! Susan spasowiala. McGee wygladal na rozbawionego. Pielegniarka pokrecila glowa, zebrala pociete bandaze, nozyczki i wyszla z sali. -A teraz - powiedzial lekarz - moze pani porozmawiac ze swoim szefem z Milestone. Zgoda? -Philem Gomezem? - Susan powtorzyla obce sobie nazwisko. - Nadal nie moge nic sobie o nim przypomniec. -Przypomni pani sobie - odpowiedzial McGee, spogladajac na zegarek. - Jeszcze jest wczesnie, ale niewykluczone, ze zastaniemy go juz w pracy. Podniosl sluchawke telefonu stojacego na nocnej szafce i przez szpitalna centrale zamowil rozmowe z Korporacja Milestone w Newport Beach, Kalifornia. Gomez byl juz w pracy i podszedl do aparatu. Przez kilka minut przysluchiwala sie rozmowie, slyszac tylko to, co mowi McGee. Lekarz poinformowal Gomeza, ze Susan obudzila sie ze spiaczki, ze ma pewne luki w pamieci, oczywiscie "przejsciowo". Nastepnie oddal jej sluchawke. Susan dotknela jej, jakby to byl jadowity waz. Nie bardzo wiedziala, o czym ma rozmawiac. Z jednej strony perspektywa dalszego zycia z olbrzymia dziura w pamieci nie wydawala sie jej interesujaca, z drugiej jednak pamietala az nadto dobrze niemile uczucie, ktorego doznala poprzedniego dnia. Uczucie to sprowadzalo sie do wniosku, ze moze lepiej byloby nigdy juz nie wiedziec, na czym polegala jej praca. Gdy myslala o Milestone, wciaz ogarnialo ja nieokreslone, trudne do racjonalnego wyjasnienia przerazenie. -Halo? -Susan? Czy to naprawde ty? -Tak, to ja. Gomez mowil chaotycznie, wysokim, milym glosem. -Susan, dzieki Bogu, dobrze, ze cie slysze, jak to dobrze, bardzo dobrze, naprawde... ciesze sie, ze cie slysze, o tak... Wszyscy tu martwilismy sie o ciebie, zamartwialismy sie na smierc. Nawet Breckenridge martwil sie o ciebie, a przeciez powszechnie sie uwaza, ze on nie ma ludzkich uczuc, prawda? Jak sie czujesz? Czy nic ci juz nie dolega? Glos Gomeza nie wywolal w pamieci Susan zadnych skojarzen. Byl to glos zupelnie obcej osoby. Rozmowa trwala prawie dziesiec minut i Gomez staral sie w jej trakcie przypomniec Susan szczegoly dotyczace jej pracy w Milestone. Korporacja byla niezaleznym, prywatnym centrum badawczym, pracujacym miedzy innymi dla ITT, IBM, Exxon i innych 53 duzych firm. Susan nic to nie mowilo. Nie miala zielonego pojecia, co oznacza "niezalezne, prywatne centrum badawcze". Podobno zajmowala sie tam zastosowaniami lasera w komunikacji, ale nic na ten temat nie pamietala. Potem Gomez opisal jej biuro w Milestone; brzmialo to jak opis nieznanej planety. Nie mniej obce byly Susan nazwiska jej przyjaciol i wspolpracownikow: Eddie Gilroy, Ella Haversby, Tom Kavinsky, Anson Breckenridge i inne. Pod koniec rozmowy w glosie Gomeza czuc bylo nie skrywane rozczarowanie. Poprosil Susan, by dzwonila do niego, kiedy tylko zechce, jesli uzna, ze to moze pomoc jej pamieci. Doradzil, zeby porozumiala sie telefonicznie takze z innymi wspolpracownikami z Milestone.-I jeszcze jedno - dodal na koniec. - Niewazne, jak dlugo trwac bedzie twoja rekonwalescencja, miejsce pracy w Milestone caly czas czeka na ciebie. -Dziekuje bardzo - powiedziala, wzruszona wspanialomyslnoscia szefa i glebia jego troski. -Nie masz za co dziekowac - odrzekl. - Jestes cennym pracownikiem i po prostu nie chcemy cie stracic. Gdyby nie to, ze znajdujesz sie ponad poltora tysiaca kilometrow stad, to bysmy cie odwiedzali i dokladali staran, zebys jak najszybciej wrocila do formy. Chwile pozniej pozegnali sie i Susan odlozyla sluchawke. -No i co? - zapytal McGee. - Pomoglo? -Nie. Wciaz nic nie moge sobie przypomniec. Ale Phil Gomez byl bardzo sympatyczny. Nie dodala, ze zdziwilo ja, dlaczego nie pamieta tego czlowieka, skoro jest taki mily i serdeczny. Nie dodala, ze w czasie rozmowy pojawil sie cien nieokreslonego zagrozenia, ktory przyslonil dobre wrazenie, wywolane przez Phila Gomeza. W ogole coraz czesciej, gdy myslala o Korporacji Milestone, czula sie nieswojo. Wiecej niz nieswojo; po prostu sie bala. Tylko nie wiedziala czego. *** Dwie godziny pozniej siedziala na krawedzi lozka i machala nogami; cwiczyla.Potem siostra ?elma pomogla jej usiasc w fotelu na kolkach i powiedziala: -Mysle, ze tym razem moze juz pani wybrac sie na przejazdzke samodzielnie. Prosze zrobic runde po calym pietrze. Gdy omdleja pani rece, wystarczy poprosic pierwsza napotkana pielegniarke, a przywiezie pania z powrotem. -Czuje sie wysmienicie - odparla Susan. - Na pewno sie nie zmecze. Wlasciwie to moglabym nawet objechac pietro ze dwa razy. 53 -Wiedzialam, ze pani tak powie - rzekla pielegniarka. - Ale niech sie pani lepiej nastawi na jedna runde, bo jestem pewna, ze to wystarczy. Na maraton jeszcze przyjdzie czas. Moze po lunchu i przepisowej drzemce pozwole pani zrobic druga runde.-Rozpieszcza mnie siostra. Jestem duzo silniejsza, niz sie siostrze wydaje. -Wiedzialam, ze pani tak powie. Jest pani niepoprawna, moje dziecko. Susan zawstydzila sie, bo pamietala wczorajsza historie, kiedy postanowila stanac o wlasnych silach, a okazalo sie, ze nie jest w stanie nawet usiasc na wozku bez pomocy pielegniarki. -Dobrze - zgodzila sie. - Jedna runda. Ale po lunchu i drzemce zrobie kilka rund. Poza tym obiecala mi wczoraj siostra, ze dzis bede mogla sprobowac przejsc pare krokow. Trzymam siostre za slowo. -Niepoprawna - powtorzyla z usmiechem pielegniarka. -A teraz chce wreszcie wyjrzec przez to okno - powiedziala Susan. Minela sasiednie, wciaz jeszcze nie zajete, lozko i podjechala do okna, przez ktore ze swojego lozka widziala tylko niebo i wierzcholki wyzszych drzew. Ale nawet teraz, ze wzgledu na to, ze parapet byl dosc wysoko, musiala mocno wyciagnac szyje, by zobaczyc cos wiecej. Odkryla, ze szpital stoi na szczycie wzgorza, jednego z lancucha wzgorz, ktore otaczaly mala doline. Niektore stoki porosniete byly gestym lasem sosnowym, jodlowym, swierkowym lub mieszanym, a inne pokrywaly szmaragdowe laki. Na dnie doliny znajdowalo sie miasteczko, ktorego krance wchodzily juz na niektore wzgorza. Wiekszosc budynkow zbudowana byla z cegly lub kamienia, zdarzaly sie tez drewniane domostwa. Wszedzie bylo duzo drzew i zieleni. Choc dzien byl szary i ponury, a po niebie gnaly brzydkie, burzowe chmury, grozace deszczem, miasteczko podobalo sie Susan, moglaby nawet ocenic je jako calkiem ladne. -Urocze - stwierdzila. -Prawda? - podchwycila pielegniarka. - Wcale nie zaluje, ze przenioslam sie tu z wielkiego miasta. - Westchnela. - No, ale czeka na mnie praca. Gdy juz pani wroci z przejazdzki, prosze zadzwonic, to pomoge pani wrocic do lozka. - Pogrozila Susan palcem. - Tylko niech sie pani nie wazy sama tego robic. Wydaje sie pani, ze jest silna, ale ja twierdze, ze wciaz jest pani slaba. Prosze po mnie zadzwonic. -Dobrze - zgodzila sie Susan, choc naprawde pomyslala wlasnie, ze jesli po przejazdzce nie bedzie zmeczona, to moze sprobowac dostac sie do lozka o wlasnych silach. Pielegniarka wyszla z pokoju, a Susan siedziala jeszcze chwile przy oknie, podziwiajac pejzaz. Po kilku minutach doszla do wniosku, ze zwlekanie z opuszczeniem pokoju nie wynika stad, ze za oknem jest tyle do ogladania, lecz ze strachu. Bala sie, ze znow spotka 55 Billa Richmonda, ktory wyglada jak Harch. Bala sie jego ironicznego usmiechu i zimnych, wodnistych oczu. Bala sie, ze pomacha do niej reka i spyta: "Jak sie ma twoj Jerry?" Do diaska! Przeciez to wszystko smieszne! pomyslala, zla na sama siebie.Wzdrygnela sie, jakby chciala stracic osiadajacy na niej irracjonalny strach. To nie jest Ernest Harch. To nie jest zabojca Jerry'ego Steina, przekonywala sie w duchu. Harch bylby trzynascie lat starszy. To Richmond, Bili Richmond z Pine Wells, czlowiek, ktory mnie w ogole nie zna. Co wiec sie ze mna dzieje? Dlaczego siedze tu, sparalizowana ze strachu, i nie ruszam na przejazdzke po korytarzu? Ujela w dlonie kola od wozka, zawrocila i wyjechala na korytarz. Troche sie zdziwila, gdy po przejechaniu zaledwie jednej piatej planowanego dystansu, czyli bocznych skrzydel szpitala, poczula bol w ramionach. Zatrzymala sie i palcami pomasowala miesnie ramion i plecow. I wtedy jej chude palce przypomnialy jej to, o czym wolala nie wiedziec: ze jest straszliwie zmizerowana, wyczerpana, daleka od doskonalej, lub dobrej chociaz, formy. Zgrzytnela zebami i zaczela jechac dalej, skrecajac w glowny korytarz. Poruszanie wozkiem, a zwlaszcza manewrowanie, wymagalo nie lada koncentracji i nie pozwalalo spozierac na boki. Susan mimo to dostrzegla katem oka mezczyzne, stojacego kolo dyzurki pielegniarek. Zobaczyla go i zatrzymala sie. W calkowitym bezruchu wpatrywala sie w niego. Potem zamknela oczy, odliczyla spokojnie do trzech, otworzyla je... ale on tam wciaz byl, oparty o kontuar plotkowal z jakas pielegniarka. Byl wysoki, mogl miec ponad metr osiemdziesiat i wszystko w nim wydawalo sie wydluzone, jakby z rozciagnietej gumy. Pociagla twarz, wysokie czolo, dlugi nos o waskich nozdrzach i spiczasta broda. Wlosy mial ciemne i takiez oczy. Ubrany byl w biala pizame i ciemnoczerwony szlafrok: wygladal jak zwykly pacjent. Ale z punktu widzenia Susan jego widok tutaj nie byl zwykly. Spodziewala sie, ze moze gdzies na korytarzu spotkac Billa Richmonda, ktory wygladal jak Ernest Harch i - do pewnego stopnia - byla na taka ewentualnosc przygotowana. Ale czegos takiego nigdy by nie podejrzewala. Tym mezczyzna byl Randy Lee Quince! Jeden z czterech dreczycieli Jerry'ego. Patrzyla na niego w szoku, nie dowierzajac wlasnym oczom, pragnac, by zniknal. Bala sie. Zaczela sie modlic, by okazal sie tylko zjawa lub wybrykiem jej rozgoraczkowanej wyobrazni. Ale mezczyzna nie chcial byc dzentelmenem i nie znikal. Stal na korytarzu namacalny i rzeczywisty. Zanim zdazyla podjac decyzje, czy odwazyc sie na konfrontacje, czy tez uciec do sali, mezczyzna skonczyl rozmowe, odwrocil sie do Susan plecami, nawet na nia nie patrzac, i odszedl. Zaobserwowala, ze wszedl do piatej sali za windami, po lewej stronie korytarza. 55 Dopiero teraz zdala sobie sprawe z tego, ze wstrzymywala oddech. Zaczerpnela gwaltownie powietrza, ktore wypelnilo jej pluca ostrym i zimnym strumieniem, niczym podmuch styczniowego wiatru w Gorach Skalistych, dokad czasami jezdzila na narty.Przez chwile wydawalo jej sie, ze juz sie nigdy nie ruszy. Czula sie tak, jakby byla slupem soli. Obok przeszla pielegniarka, skrzypiac butami na gumowej podeszwie. Skrzypienie skojarzylo sie Susan z piskiem nietoperzy. Dostala gesiej skorki. W Pieczarze Gromow byly nietoperze. Ukryte w zalomach pod sklepieniem, oswietlane raz po raz snopami swiatla z latarek lub slabym blaskiem swiec, jazgotaly w swoim jezyku i obserwowaly znecanie sie nad Jerrym. A potem, gdy ukradla latarke i uciekala z nia w ciemnosci, nietoperze zerwaly sie do chaotycznego lotu i zataczajac w powietrzu kola, muskaly ja po twarzy skrzydlami. Pielegniarka w dyzurce, ta, z ktora rozmawial Quince, zobaczyla Susan i dostrzegla przestrach na jej twarzy, gdyz spytala: -Czy wszystko w porzadku? Susan wypuscila powietrze. Goraca struga ogrzala jej zeby i wargi. Niezbyt przekonywajaco przytaknela glowa. Pisk nietoperzy oddalil sie i rozmyl w ciszy. Podjechala wozkiem do dyzurki i spojrzala na pielegniarke. Byla to ciemnowlosa kobieta, ktora Susan widziala po raz pierwszy. -Z kim siostra rozmawiala? Pielegniarka przechylila sie w jej strone ponad kontuarem, spojrzala na Susan i spytala: -Chodzi o tego, ktory wszedl do sali 216? -Tak, o niego. -Dlaczego pani pyta? -Chyba go znam. Lub raczej znalam. Dawno temu - mowila zerkajac nerwowo w strone sali, w ktorej zniknal Quince. - Ale nie jestem pewna i wole sie upewnic, zanim zrobie z siebie idiotke. Czy siostra wie, jak on sie nazywa? -Alez oczywiscie. Peter Johnson. Mily chlopak, tylko troche gadatliwy. Czesto przychodzi tu na plotki i przez niego zaczynam miec zaleglosci w pracy. Susan zamrugala oczami. -Peter Johnson? Czy jest siostra pewna? Czy on nie nazywa sie Randy Lee Quince? Pielegniarka zmarszczyla czolo. -Quince? Nie. To jest Peter Johnson. Jestem tego absolutnie pewna. Mowiac ni to do siebie, ni to do pielegniarki, Susan mruknela pod nosem: 57 -Trzynascie lat temu... w Pensylwanii... znalam chlopaka, ktory wygladal dokladnie tak jak ten.-Trzynascie lat temu? - powtorzyla pielegniarka. - Noo... Wiec to na pewno nie jest ten sam facet. Peter ma dopiero dziewietnascie albo dwadziescia lat. Trzynascie lat temu byl malym chlopcem. Susan przestraszyla sie, ale trwalo to tylko chwile. Szybko zdala sobie sprawe z tego, ze ten czlowiek naprawde wygladal na dwadziescia lat. Prawie dziecko. Przypominal co prawda Randy'ego Lee Quince'a, ale sprzed trzynastu lat. Dzisiaj musialby wygladac inaczej, chyba ze ostatnie trzynascie lat spedzil w stanie hibernacji. *** Na lunch dostala odpowiednio wieksza porcje i bylo to juz jedzenie bardziej zblizone do normalnego. Zmiane diety powitala z zadowoleniem i wszystko zmiotla z talerzy do czysta. Bardzo jej zalezalo na jak najszybszym odzyskaniu sil i wyjsciu ze szpitala.Na prosbe siostry ?elmy obnizyla oparcie lozka, przewrocila sie na bok i zaczela udawac, ze spi. Oczywiscie spanie nie wchodzilo teraz w gre. Nie mogla przestac myslec o Billu Richmondzie i Peterze Johnsonie. To juz druga para sobowtorow! Drugi czlonek tej samej bandy, w tym samym miejscu i to w ciagu dwoch dni! Jakie jest prawdopodobienstwo zaistnienia takiej sytuacji? Prawie zerowe! Gdzie tam, to zupelnie niemozliwe! A jednak... Obaj przeciez, cholera jasna, byli tutaj! Widziala ich. Nieco bardziej prawdopodobna wydawala jej sie mozliwosc, ze przez przypadek prawdziwy Harch i prawdziwy Quince zostali skierowani do tego samego szpitala. Potem zaczela rozpatrywac ewentualnosc, iz obaj mezczyzni sa doskonalymi kopiami Harcha i Quince'a. A wiec powrot do teorii sobowtorow. Ale trudno jej bylo zebrac fakty na poparcie takiej hipotezy. A jesli po uplywie okresu nadzoru prokuratorskiego obaj zmienili nazwiska i przyjmujac nowe tozsamosci, zaczeli nowe zycie? Przez caly czas, kiedy Harch byl za kratkami, mogli pozostawac w kontakcie, a pozniej razem zamieszkac w tym samym miescie w stanie Oregon. Przyjecie takiego scenariusza miescilo sie najbardziej w granicach zdrowego rozsadku; w koncu obaj byli bliskimi przyjaciolmi. Nawet to, ze zachorowali tego samego dnia i zostali przyjeci do tego samego szpitala, nie wydawalo sie takie nieprawdopodobne, owszem - bylby to zbieg okolicznosci, ale wcale nie szczegolny. Jeden tylko element nie pasowal Susan do zmontowania takiego obrazu rzeczywistosci - zdumiewajaco mlody wyglad obu mezczyzn. Jeszcze gdyby jeden z nich zachowal cechy chlopiece, to powiedzialaby: Zgoda, mial szczescie posiasc geny Matuzalema; ale to niemozliwe, zeby obaj wygladali na dwudziestolatkow! Nie mogla przyjac, ze zadnego z nich nie nadgryzl zab czasu. 57 I znow pozostaje nam teoria sobowtorow. Ale jesli przyjmiemy, ze istotnie obaj sa tylko idealnymi kopiami przestepcow, to jak nazwac pojawienie sie ich w tym szpitalu i to wlasnie teraz? Czy to nie jest jakas intryga? Nie, na milosc boska, co za glupie mysli!Otworzyla oczy i spojrzala w bok, na puste, sasiednie lozko, a potem na stalowoszare niebo za oknem. Ciarki przeszly jej po plecach nie wiedziec czemu, wiec mocniej otulila sie kocami. Zaczela rozwazac inne mozliwosci. Moze chlopcy wcale nie byli tak bardzo podobni do Harcha i Quince'a, jak sie jej wydawalo? Przeciez McGee sugerowal, ze w ciagu tych minionych lat, choc Susan mogla tego nie byc swiadoma, ich obrazy zatarly sie w jej pamieci i znieksztalcily. Moze McGee mial racje? Zapewne gdyby skonfrontowac Richmonda i Johnsona z portretami Harcha i Quince'a sprzed trzynastu lat, to podobienstwo nie byloby ludzace. Czyzby wszystko stanowilo tylko wytwor jej nadpobudliwej wyobrazni? Susan nie byla sklonna przychylic sie do tej teorii. A jakie moze byc prawdopodobienstwo, ze obaj chlopcy sa synami Harcha i Quince'a? Zadne. To beznadziejna koncepcja. Byli wprawdzie zbyt mlodzi, by byc Harchem i Quince'em, ale rownoczesnie zbyt dorosli, by mozna ich uznac za dzieci tamtych mezczyzn. Ani Harch, ani Quince nie osiagneli jeszcze dojrzalosci plciowej w czasie, kiedy urodzili sie Richmond i Johnson, nie mogli wiec ich splodzic. Ale idea wiezow krwi zaprzatnela umysl Susan na tyle, ze zaczela teraz rozwazac, czy Richmond i Johnson nie sa bracmi Harcha i Quince'a. Nie wiedziala jednak, czy Harch mial kiedykolwiek brata. Pamietala, ze na procesie obecna byla rodzina mordercy, reprezentowana jednak przez rodzicow i mlodsza siostre. Jak przez mgle przypomniala sobie, ze widziala brata Quince'a, rowniez obecnego na sali sadowej. Miedzy obu bracmi bylo pewne fizyczne podobienstwo. Ale jedynie podobienstwo. Trudno ich nazwac blizniakami. Poza tym Randy byl duzo mlodszy od swego brata. Chyba ze nie byli jedynymi synami swych rodzicow? Moze Randy mial jeszcze brata, ktory w czasie procesu byl za maly, by przypatrywac sie rozprawie?... Bracia. Nie, tego nie mogla tak latwo wykluczyc... Ci dwaj mogli byc bracmi oprawcow z Pieczary Gromow. Ale i tym rozwiazaniem nie byla usatysfakcjonowana. Zostala juz tylko jedna ewentualnosc: obled. Moze Susan dostawala powoli krecka? Miala omamy, halucynacje? Moze nic nie znaczace elementy urastaly w jej umysle do rangi paranoicznych iluzji? Nie. Susan zdecydowanie odrzucila taka mozliwosc. Ale czy nie traktowala swego zycia nazbyt serio? Trudno by to nazwac zarzutem bezpodstawnym. Sama czesto myslala, ze jest zbyt ostrozna w kazdym dzialaniu, za bardzo sie kontroluje, nie przyznaje innym prawa do fantazji, do zycia na goraco, do dzialan irracjonalnych, ale jakze eks59 cytujacych. Gdyby potrafila zyc bardziej na luzie, to nie stracilaby w zyciu wielu przyjemnosci. Zbyt rzeczowa, zbyt powazna, zbyt ulozona? Tak. Ale szalona, chora na umysle? Zdecydowanie nie. I tak wyczerpaly sie wszystkie mozliwe rozwiazania lamiglowki z sobowtorami. Zadne z nich nie zadowalalo Susan. Zdecydowala, ze o Peterze Johnsonie nie wspomni ani siostrze ?elmie, ani doktorowi McGee. Bala sie, ze naprawde wyjdzie na stuknieta. Krecila sie pod koldra i patrzyla na ciemne chmury, pedzace za oknem. Zastanawiala sie, czy nie powinna wyrzucic z mysli tych sobowtorow i o nich zapomniec. Zastanawiala sie, czy zamiast bac sie, nie powinna zartowac z tej dziwnej sytuacji. Zastanawiala sie... *** Po poludniu bez niczyjej pomocy podniosla sie z lozka i przesiadla na wozek. Malo brakowalo, by nogi odmowily posluszenstwa, choc musiala na nich stanac jedynie przez dwie lub trzy sekundy. Miala wrazenie, jakby z jej konczyn niewidzialna reka usunela kosci. Zakrecilo jej sie w glowie, a na czole wystapil obfity pot. Jednak zadanie zostalo wykonane.Chwile potem do sali weszla siostra ?elma i popatrzyla na Susan spode lba: -Sama pani wyszla z lozka? -A tak! Mowilam siostrze, ze jestem silniejsza, niz mogloby sie wydawac. -To bardzo nierozwazne. -Ej, niee... Poszlo calkiem gladko. -Naprawde? -Jak bulka z maslem. -To dlaczego sie tak pani spocila? -Goraco tutaj. - Susan z zaklopotaniem wytarla pot z czola. -Prosze nie obracac tego w zart - powiedziala pielegniarka. - Nalezy sie pani ode mnie upomnienie. Dlaczego jest pani taka krnabrna? -Ja? Krnabrna? - spytala Susan, udajac rozbawienie tym pomyslem. - Ja wcale nie jestem krnabrna. Po prostu wiem, czego chce. Czy o to siostrze chodzi? Pielegniarka skrzywila sie. -Krnabrna, powiedzialam i chodzi mi wlasnie o to, o nic innego. Przeciez mogla sie pani zeslizgnac i upasc na podloge. -Ale nie upadlam. -Mogla sobie pani zlamac reke, noge albo jeszcze cos innego, a wtedy nie wyszlaby pani ze szpitala wczesniej niz za kilka tygodni! Przysiegam, ze gdyby byla pani dzieckiem, to przelozylabym pania przez kolano i nauczyla dyscypliny. 59 Susan wybuchnela smiechem.Pielegniarka przez chwile sprawiala wrazenie zaskoczonej wlasna wypowiedzia. Potem sama zaczela sie smiac i az podrygiwala cala, opierajac sie o metalowa scianke lozka. Ledwo Susan zdazyla opanowac smiech, spojrzala na siostre ?elme, mrugnely do siebie porozumiewawczo i znow obie wybuchnely smiechem. Kiedy chichot zaczal przechodzic w rzezenie, pielegniarka otarla lzy z oczu i odezwala sie: -Sama nie moge uwierzyc w to, co powiedzialam. -Siostro, niech mnie siostra przelozy przez kolano, dobrze? -Chyba rozbudzila pani we mnie instynkt macierzynski. -No coz, nie jest to chyba pielegniarska rutyna - stwierdzila pacjentka. -Ciesze sie, ze sie pani nie obrazila. -A ja sie ciesze, ze nie jestem dzieckiem - wyznala Susan i znow obie smialy sie do rozpuku. Kilka minut pozniej Susan wyjechala wozkiem na korytarz, by zazyc troche ruchu. Od czasu wyjscia ze spiaczki nie czula sie jeszcze psychicznie tak dobrze jak wlasnie teraz. Spontaniczne, nie kontrolowane zasmiewanie sie razem z siostra ?elma mialo cudowne, lecznicze dzialanie. Ta chwila nieoczekiwanej, ale przyjemnej intymnosci pozwolila Susan oddalic uczucie osamotnienia. Szpital wydawal jej sie teraz mniej zimny i obcy niz do tej pory. Ramiona wciaz bolaly ja od porannej jazdy po korytarzu, ale mimo cierpienia postanowila, ze zrobi co najmniej jedna runde wiecej. Nie bala sie spotkania z Richmondem lub Johnsonem. Byla pewna, ze teraz sobie z nimi poradzi, lub raczej miala nadzieje, ze na nich nie trafi. Gdyby mogla z nimi porozmawiac i przyjrzec im sie z bliska, zapewne rozmyloby sie zdumiewajace podobienstwo do Harcha i Quince'a. Co prawda nie byla o tym do konca przekonana, ale wolala byc otwarta na wszystko. A gdyby nadal wygladali jak Harch i Quince sprzed trzynastu lat, to moze rozmowa z nimi i poznanie ich oddalilyby strach przed nieznanym. Niezaleznie od tego, co powiedzial niezrownany detektyw Philip Marlowe, Susan bardzo chciala uwierzyc, ze to wszystko jest jednak niewiarygodnym zbiegiem okolicznosci. Inne mozliwosci byly dziwaczne i napawaly ja strachem. Przejechala wzdluz korytarza i zatrzymala sie przed sala 216. Na razie nie widziala zadnego z sobowtorow. Zdobyla sie na odwage, by wejsc do pokoju Petera Johnsona. Twarz ozdobila nic nie znaczacym usmiechem, a w duchu modlila sie, by w ostatniej chwili nie opuscila ja smialosc. Przygotowala sobie zawczasu kwestie, ktora brzmiala: "Widzialam pana dzis rano na korytarzu. Jest pan niezwykle podobny do mojego starego znajomego. Pomyslalam wiec, ze zajrze tu i sprawdze, czy..." 61 Ale w srodku nie bylo Petera Johnsona.Sala 216 byla mala, dwuosobowa, podobna do tej, w ktorej lezala Susan. Mezczyzna na drugim lozku spojrzal na nia i spytal: -Szuka pani Pete'a? Jest na dole, na radiologii. Mieli mu zrobic jakies badania. -Aha - powiedziala. - No, to moze zajrze pozniej. -Cos mu przekazac? -Nie, nie mam nic waznego. Na korytarzu zastanowila sie, czy nie zapytac pielegniarki, gdzie lezy Bili Richmond, ale zaraz przypomniala sobie, ze Bili mial miec dzisiaj operacje, wiec na pewno nie bedzie mogl z nia rozmawiac. To nie byl czas na wizyty. Kiedy dojechala z powrotem do swojego pokoju, siostra ?elma zaciagala wlasnie zaslonki wokol drugiego lozka. -Ma pani towarzyszke - oznajmila odwracajac sie do Susan. -Dobrze. W towarzystwie czas mija szybciej. -Niestety, ona nie bedzie zbyt towarzyska - ciagnela pielegniarka. - Sadze, ze wiekszosc czasu bedzie spac. Zreszta ona i tak w ogole nie reaguje na otoczenie. -Jak sie nazywa? -Jessica Seiffert. -Czy jest ciezko chora? Pielegniarka westchnela i skinela glowa. -Schylkowa faza rozwoju raka. -Jakie to przykre... -No coz, na pocieszenie powiem, ze pani Seiffert ma siedemdziesiat osiem lat i prowadzila bardzo aktywne zycie - dodala siostra ?elma. -Znala ja pani? -Tak, pochodzi z Willawauk. A co z pania? Czy czuje sie pani na silach, zeby przejsc pare krokow, rozruszac troche nogi? -Oczywiscie. Pielegniarka dosunela wozek do samego lozka. -Kiedy juz pani wstanie, prosze prawa reka zlapac sie lozka, a mnie podac lewa. Przejdziemy sie powolutku wzdluz lozka. Susan poczatkowo podtrzymywala sie, bo trzesly jej sie kolana, ale z kazdym krokiem nabierala pewnosci siebie. Choc stapala coraz szybciej, nie byla jeszcze w stanie rywalizowac z kimkolwiek, nawet z nieszczesna pania Seiffert. Jednakze czula, jak miesnie napinaja sie pod skora, i doznawala milego, atawistycznego uczucia, ze istnieje i funkcjonuje. Nie miala watpliwosci co do tego, ze wroci do pelni sil szybciej, niz spodziewa sie tego McGee, i wypisza ja ze szpitala przed terminem. Gdy doszly juz do drugiego kranca lozka, siostra ?elma powiedziala: 61 -Wystarczy. Prosze sie polozyc.-Chwileczke. Niech mi siostra da chwilke odpoczac, a potem chce jeszcze raz przejsc te odleglosc. -Nie mozna sie nadwerezac. -Czuje, ze dam rade i nic mi nie bedzie. -Jest pani pewna? -Nie klamalabym przeciez, prawda? Bo dostalabym klapsa. -No wlasnie! - Pielegniarka mrugnela okiem. Gdy tak staly, Susan zbierajac sily do powtorki cwiczenia, a siostra ?elma asekurujac pacjentke, spojrzenia ich powedrowaly mimowolnie w strone zaslonek przy sasiednim lozku. -Czy ona ma jakas rodzine? - spytala Susan. -Raczej nie, a w kazdym razie nikogo bliskiego. -To straszne - szepnela Susan. -Co? -Umierac w samotnosci. -Nie musi pani szeptac - powiedziala pielegniarka. - Ona i tak nie uslyszy. Nie ma powodu do niepokoju. A te zaslonki to uklon w strone jej proznosci. Gdy byla mloda, nalezala do pieknych kobiet. I nawet do niedawna jeszcze byla przystojna. Ale przez chorobe bardzo stracila na wadze, rak zzera ja z tygodnia na tydzien i teraz jest chuda jak szczapa. Zawsze dbala o swoj wyglad i zniszczenie organizmu przez chorobe stanowi dla niej wieksza tragedie niz sam fakt umierania. Ma w miasteczku bardzo wielu przyjaciol, ale specjalnie ich prosila, by nie przychodzili do szpitala w odwiedziny; chce, by zapamietali ja taka, jaka byla. Dopuszcza do siebie tylko lekarzy i pielegniarki. Dlatego wlasnie zasunelam wokol niej zaslonki. Gdyby sie obudzila i zobaczyla, ze inni pacjenci na nia patrza, to mimo iz jest cicha i spokojna, narobilaby rabanu. -Biedaczka - westchnela Susan. -Tak - przyznala siostra. - Ale pani niech sie tym nie przejmuje. Na wszystkich z nas przyjdzie kiedys czas, predzej czy pozniej, a na pania Seiffert i tak przyszedl pozniej niz dla wielu ludzi. Powtorzyly wedrowke wzdluz lozka, po czym Susan z rozkosza spoczela na poduszkach. -Glodna? - spytala siostra. -Teraz, kiedy siostra o to spytala... tak! Umieram z glodu. - Swietnie! Musimy przeciez pania podtuczyc. Zaraz przyniose cos do jedzenia. Susan podniosla sie do pozycji siedzacej i spytala: -Czy jesli wlacze telewizor, nie bedzie to przeszkadzalo pani Seiffert? 63 -Wcale. Raczej nie zwroci na to uwagi. A zreszta moze nawet sama zechce ogladac?Moze dzieki temu wyjdzie ze swej skorupy? Gdy pielegniarka wyszla, Susan siegnela po pilota i wlaczyla odbiornik. Przeleciala kilka kanalow, az znalazla rozpoczynajacy sie wlasnie stary film ze Spencerem Tracym i Katherine Hepburn pt. "Zebro Adama". Juz go widziala, ale byl to jeden z tych smiesznych, moralizatorskich obrazow, ktory z nie mniejszym zainteresowaniem chetnie obejrzalaby ponownie. Odlozyla pilota i usadowila sie wygodniej. Po chwili zauwazyla, ze trudno jej skupic uwage na wydarzeniach z ekranu. Wzrok Susan raz po raz wedrowal w strone lozka pani Seiffert. Zaciagniete zaslony ja draznily. Byly to zwykle zaslony z przescieradel, jakie mozna bylo powiesic wokol kazdego lozka, rowniez lozka Susan. Przyczepione do metalowej szyny w ksztalcie litery U, ktora wisiala przy samym suficie, splywaly do podlogi, tak ze widac bylo spod nich tylko zakonczone kolkami nogi lozka. Susan korzystala ze swoich zaslon tylko dwa razy, kiedy musiala uzyc basenu oraz zmienic pizame. Tak czy owak przescieradla wokol lozka pani Seiffert ja draznily. Dlaczego mi przeszkadzaja? zaczela sie zastanawiac. A moze przeszkadza mi to, ze jestem w tej samej sali z umierajaca osoba? Kazdy czulby sie w takiej sytuacji nieswojo. Jeszcze raz zerknela na zaslony. Nie, to nie obecnosc smierci jej przeszkadzala, ale cos innego. Cos, czego nie potrafila okreslic. Biale zaslony wisialy nieruchomo, jakby to byly fotografie zaslon. W filmie nastapila przerwa na reklamy i Susan wylaczyla dzwiek. Pokoj zastygl w ciszy jak owad w bursztynie. Zaslony nie ruszaly sie, ich bezruchu nie zaklocal zaden podmuch powietrza. -Pani Seiffert? - wyszeptala Susan. Cisza. Tymczasem wrocila siostra ?elma z duza porcja lodow waniliowych z jagodami. -Co pani na to? - spytala pacjentke, wysuwajac blacik i stawiajac na nim lody. -Straszne! - odpowiedziala Susan, odwracajac wzrok od drugiego lozka. - Nigdy tego nie zjem! -Zje pani, zje. Wraca pani do formy, to widac. Sama sie pani zdziwi, jaki apetyt bedzie pani miec w przeciagu najblizszego tygodnia lub dwoch. - Przejechala reka po szpakowatych wlosach i powiedziala: - No, ale moja zmiana juz sie skonczyla. Musze wracac do domu i wyszykowac sie na randke. Mam dzis wieczorem wazne spotkanie, jesli kregle i hamburgery z piwem mozna nazwac waznym spotkaniem. Tyle ze facet, z ktorym sie spotykam, powinna go pani zobaczyc, rekompensuje mi wszystko. Mowiac jezykiem mlodziezowym - niezly z niego ogier. Przez cale zycie byl drwalem. Moze sobie pani wyobrazic, ze ledwie by sie zmiescil w tych drzwiach. A jakie ma dlonie - duze, twarde, zrogowaciale, ale rowniez delikatne i czule! 63 Susan usmiechnela sie.-Zanosi sie na pamietna noc. - Zeby pani wiedziala! - zakonczyla pielegniarka, odwracajac sie w strone drzwi. -Hmm... Zanim siostra odejdzie... Pielegniarka obejrzala sie. -Tak, skarbie? Czego pani potrzeba? -Mmm... moze zajrzalaby siostra do pani Seiffert...? Siostra ?elma wygladala na zmieszana. -Tak tam cicho... - wykrztusila Susan. - Ja... ja wiem, ze ona spi, ale... ale i tak troche tam zbyt cicho... Pomyslalam, ze moze by siostra... Pielegniarka podeszla do drugiego lozka, odchylila zaslone i wsunela sie za nia. Przez krotki moment, kiedy siostra wchodzila za zaslony, Susan probowala rzucic okiem do srodka, ale poza plecami pielegniarki nic nie dostrzegla. Wrocila do ogladania filmu, nie wlaczajac jednak dzwieku. Tracy i Hepburn gestykulowali zywo w absolutnej ciszy. Susan zjadla lyzeczke lodow. Byly pyszne, ale mrozily zeby. Po chwili znow spojrzala na lozko pani Seiffert. Siostra ?elma wyszla spomiedzy zaslon, ale szpara i tym razem byla zbyt waska, zeby Susan mogla cokolwiek dostrzec. -Spokojnie - powiedziala siostra. - Pani Seiffert zyje. Spi jak niemowle. -Aha. -Niech pani poslucha, Susan. Prosze sie nie zamartwiac pania Seiffert, dobrze? Ona na pewno nie umrze w tej sali. Polezy tu kilka dni, moze tydzien, az jej stan pogorszy sie na tyle, ze trzeba ja bedzie przewiezc na intensywna terapie. Jesli umrze, to tam, wsrod tych wszystkich pikajacych i cykajacych maszyn do sztucznego podtrzymywania przy zyciu, ktore w pewnych sytuacjach tez sa bezradne. Susan kiwnela glowa. -Rozumiem. -Dobra dziewczynka. Teraz prosze zjesc lody. Zobaczymy sie jutro rano. Po wyjsciu pielegniarki Susan znow wlaczyla dzwiek i zjadla do konca lody. Przez caly czas starala sie nie patrzec w strone drugiego lozka. Ruch i duza porcja slodyczy sprawily wreszcie, ze Susan poczula sie senna. Zasnela przed telewizorem. Snilo jej sie, ze brala udzial w telewizyjnym show, gdzie publicznosc stanowili ludzie poprzebierani w smieszne kostiumy. Ona sama ubrana byla w stroj szpitalny, miala na sobie pizame, a na glowie bandaze. Zorientowala sie, ze bierze udzial w programie pt. "Zrobmy interes!", prowadzonym przez Monty'ego Halla. Stal obok niej. "Dobra, Susan", odezwal sie z nienaturalna slodycza w glosie, "czy chcesz zatrzymac ten tysiac dolarow, ktory wlasnie wygralas, czy wolisz wymienic go na to, co znajduje sie za zaslona 65 numer l?" Susan rozejrzala sie po studiu i zobaczyla, ze zamiast zwyczajnych trzech zaslon byly trzy lozka szpitalne zakryte bialymi przescieradlami. "Zatrzymuje tysiac dolarow", odpowiedziala. A na to Monty Hall: "Och, Susan, czy naprawde sadzisz, ze to takie madre? Czy jestes przekonana co do slusznosci swojej decyzji?" A Susan: "Chce zatrzymac ten tysiac dolarow, Monty". Monty Hall rozejrzal sie po widowni, szczerzac w usmiechu snieznobiale zeby. "A co o tym sadzi publicznosc? Czy Susan ma zatrzymac tysiac dolarow, zwazywszy, jak malo w dzisiejszych czasach, ze wzgledu na inflacje, mozna kupic za tysiac dolarow, czy tez ma wymienic je na to, co znajduje sie za zaslona nr l?" Publicznosc zgodnie ryknela: "Wymienic! Wymienic!" Susan twardo pokrecila glowa: "Ja nie chce tego, co jest za zaslona. Nie chce i juz!" Monty Hall, ktory tymczasem przestal wygladac jak Monty Hall i teraz raczej przypominal diabla, wyrwal tysiac dolarow z reki Susan, uniosl czarne, hakowate brwi, wykrzywil usta i powiedzial: "Odslon kurtyne numer l, to wszystko, na co zaslugujesz! Zaraz zobaczysz, co na ciebie czeka! Kurtyna! Niech naszym oczom odsloni sie wygrana dla Susan ?orton!" Opadly przescieradla zakrywajace szpitalne lozko. Na jego brzegu siedzialo dwoch mezczyzn:Harch i Quince. Obaj trzymali skalpele, na ktorych ostrzach blyszczalo swiatlo reflektorow. Harch i Quince wstali z lozka i ruszyli w strone widowni oraz Susan, nie wypuszczajac skalpeli z rak. Publicznosc wyla z zachwytu i bila brawo. *** W kilka minut po przebudzeniu Susan uslyszala dzwonek telefonu. Podniosla sluchawke.-Slucham? -Susan? -Tak. -Moj Boze, tak sie ucieszylam slyszac, ze juz wyszlas ze spiaczki. Burt i ja zamartwialismy sie na smierc... -Bardzo przepraszam... ale... hmmm... chyba nie wiem, kto mowi. -To ja, Franny. -Franny? -Franny Pascarelli, sasiadka. -Ach, Franny. Teraz poznaje. Przepraszam. Przez chwile panowala cisza, potem odezwala sie Franny Pascarelli: -Eeee... Wiesz chyba, o kogo chodzi? -Oczywiscie. Po prostu nie poznalam cie po glosie. -Slyszalam cos o... amnezji... -Juz prawie po wszystkim. 65 -Dzieki Bogu!-Co u ciebie, Franny? -Niewazne, co u mnie. Jakos leci z dnia na dzien, walcze z drugim podbrodkiem, tluszczem na biodrach, ale tak naprawde to nic mnie nie jest w stanie ruszyc. Znasz mnie przeciez. Ale ty przeszlas niemalo! Jak sie czujesz? -Coraz lepiej. -Ludzie od ciebie z pracy... mowili, ze mozesz w ogole nie wyjsc z tej spiaczki. Naprawde strasznie sie martwilismy. Ale dzisiaj rano zadzwonil pan Gomez i powiedzial, ze wszystko bedzie dobrze. Tak sie ucieszylam, ze zjadlam na raz cale pudelko ciastek. Susan zasmiala sie. -Sluchaj - ciagnela Franny - nie martw sie o swoje mieszkanie, my tu wszystkiego pilnujemy. -Wierze; dobrze, ze to wlasnie wy jestescie moimi sasiadami. -Przeciez ty bys na naszym miejscu zrobila to samo. Rozmawialy jeszcze przez kilka minut, ale o niczym waznym. Ot, zwykla pogawedka miedzy sasiadkami. Gdy Susan odlozyla sluchawke, po raz pierwszy poczula sie tak, jakby odzyskala kontakt z przeszloscia, ktora uznala juz za stracona. Nie czula nic takiego podczas rozmowy z Philem Gomezem, jego glos nie wywolywal skojarzen z zadna twarza, byl anonimowy. Natomiast pamietala, jak wyglada Franny Pascarelli. Na tym polegala roznica, istotna roznica. Choc nigdy nie byly bliskimi przyjaciolkami, ich rozmowa dala Susan poczucie, ze poza szpitalem w Willawauk istnieje jeszcze normalny, rzeczywisty swiat, do ktorego Susan kiedys wreszcie powroci. Z drugiej strony kontakt z Franny sprawil, ze Susan poczula sie jeszcze bardziej wyizolowana i samotna. *** Krotko przed kolacja, w ramach wieczornego obchodu, przyszedl doktor McGee.Mial na sobie blekitne spodnie, koszule w szkocka krate, chabrowy sweter i rozpiety, bialy fartuch. Spod nie dopietej takze koszuli wychodzily kosmyki ciemnych wlosow. McGee byl tak przystojny i dobrze zbudowany, ze wygladal bardziej na modela, ktory wyszedl z zurnala mody, niz na lekarza. Przyniosl swej pacjentce elegancko opakowane pudelko czekoladek i kilka ksiazek w miekkich okladkach. -Nie powinien pan mnie tak rozpieszczac, doktorze - powiedziala Susan, zastanawiajac sie, czy przyjac prezenty. -To drobiazgi. Poza tym takie mialem pragnienie. 67 -No coz... Bardzo dziekuje.-To wszystko w ramach kuracji. Slodycze pomoga pani przybrac na wadze, a ksiazki pozwola zapomniec o troskach. Nie wiedzialem, jaka literature najbardziej pani lubi, ale poniewaz wspomniala pani Philipa Marlowe'a z powiesci Chandlera, wiec pomyslalem, ze moze najlepsze beda kryminaly. - Swietnie! - odpowiedziala. Doktor McGee przysunal krzeslo do lozka pacjentki i rozmawiali przez nastepne dwadziescia minut. Troche o zazywaniu przez Susan ruchu, troche o jej apetycie, a troche o wciaz jeszcze wystepujacych dziurach w pamieci. Jednak najwiecej uwagi poswiecili rzeczom bardziej prywatnym, ulubionym ksiazkom, potrawom, filmom. Nie rozmawiali o sobowtorze Quince'a, Peterze Johnsonie, ktorego widziala dzis rano. Susan bala sie, ze to, co powie, zabrzmi histerycznie, a nawet irracjonalnie. Dwa sobowtory naraz? McGee zaczalby sie wtedy zastanawiac, czy z jej glowa wszystko w porzadku. Nie chciala, by myslal, ze jest niezrownowazona. Zreszta tak naprawde nie byla przekonana, czy rzeczywiscie w czasie wypadku nie doznala obrazen, ktore mogly teraz wywolywac halucynacje. Podejrzenia te nie byly w niej jasno sprecyzowane i nie dopuszczala ich do glosu, niemniej jednak istnialy. Wreszcie, gdy McGee zbieral sie do wyjscia, powiedziala: -Panie doktorze, pan chyba nie ma w ogole zycia prywatnego, skoro tyle czasu spedza z pacjentami. -Z innymi pacjentami nie spedzam tyle czasu, co z pania. Pani to wyjatkowy przypadek. -Chyba nieczesto zdarza sie panu przypadek amnezji? Usmiechnal sie. Smialy sie nie tylko jego delikatnie wykrojone usta, lecz rowniez czyste, blekitne, wypelnione oddaniem oczy. -Nie z powodu amnezji jest pani dla mnie kims wyjatkowym. I jestem pewien, ze dobrze sobie pani z tego zdaje sprawe. Susan nie wiedziala, o co mu chodzi. Nie wiedziala, czy jest dla niej mily, by ja podniesc na duchu, czy dlatego, ze rzeczywiscie mu sie podobala. Ale jak mogla mu sie podobac w obecnym stanie? Ilekroc spogladala w lusterko, widziala odbicie wyglodzonego szczura. Na pewno ten flircik nalezal do zwyklych elementow kuracji. -Jak sie sprawuje pani towarzyszka? - spytal sciszonym, niemal konspiratorskim tonem. Susan rzucila okiem na zaslony. -Lezy cicho jak myszka - szepnela. -Dobrze. To znaczy, ze nie cierpi. Niewiele juz moge dla niej zrobic, ale przynajmniej moge jej w tych ostatnich dniach oszczedzic bolu. -Pani Seiffert tez jest pana pacjentka? 67 -Tak. Wspaniala kobieta! To smutne, ze tak dlugo musi umierac i tak powoli.Zaslugiwala na szybsze, mniej upokarzajace odejscie z tego swiata. Podszedl do drugiego lozka, lekko odchylil zaslone i wszedl za nia. I tym razem Susan nie udalo sie zobaczyc pani Seiffert. Po chwili uslyszala przytlumiony glos lekarza. -Dzien dobry. Jak sie pani dzisiaj czuje? W odpowiedzi rozleglo sie jakies chrapliwe mrukniecie, ledwie slyszalne i tak gardlowe, ze nie mozna bylo wyroznic zadnych slow. Trudno to bylo nawet nazwac ludzkim glosem. Przez krotki czas slyszala jeszcze, ze McGee cos mowi do staruszki, a potem zalegla cisza. Wreszcie lekarz wyszedl zza zaslony. Susan znow wyciagnela szyje, by cos zobaczyc, ale nadaremnie. Material opadl szybko na plecy wychodzacego lekarza, nie pozostawiajac ani centymetra szczeliny. -To twarda kobieta - powiedzial McGee z wyraznym podziwem. Potem spojrzal na Susan i dodal: - Zupelnie tak jak pani. -Nonsens! - skomentowala Susan. - Ja wcale nie jestem twarda. Na milosc boska, szkoda, ze pan nie widzial, panie doktorze, jak sie tu meczylam, chodzac wzdluz lozka. Gdyby nie wsparcie siostry ?elmy, juz po dwoch krokach wyladowalabym na ziemi. -Mialem na mysli to, ze jest pani silna psychicznie - wyjasnil McGee. -No coz... Silna, slaba plec - rzekla, zmieszana nieco komplementem, bo nadal nie wiedziala, co lezalo u jego podloza. Czy sie do niej zalecal? Czy to tylko rutyna? Wolala zmienic temat: - Gdyby pan odsunal te zaslonki, to pani Seiffert moglaby ze mna poogladac telewizje. -Ona spi - wyjasnil McGee. - Zasnela, gdy do niej mowilem. Ona teraz sypia po szesnascie godzin na dobe. -Moze pozniej sie obudzi - nalegala Susan. -Problem polega na tym, ze ona nie chce, zeby ja odslaniac. Wstydzi sie swojego obecnego wygladu. -Wiem. Siostra ?elma mowila mi o tym. Ale ze mna czulaby sie dobrze. Moze z poczatku bylaby zmieszana, ale ja juz bym ja rozruszala. -Wiem, ze jest pani do tego zdolna, ale... -To takie straszliwie nudne lezec caly dzien w lozku. Telewizja umililaby jej czas, ktory zaczalby wtedy plynac szybciej. McGee pokrecil przeczaco reka. -Susan, wiem, ze pani ma dobre intencje, ale mysle, ze lepiej bedzie, jesli zostawimy zaslonki tak, jak sa. Nie chce sie sprzeciwiac zyczeniu pani Seiffert. Prosze nie zapominac, ze ta kobieta umiera. Moze ona nie chce, zeby czas plynal szybciej? Moze, zamiast ogladania kolejnego odcinka "Dallas" czy "Jeffersonow" woli spokojna kontemplacje? Chociaz McGee mowil glosem lagodnym, Susan czula sie skarcona. Lekarz mial racje. Telewizja nie byla tym, o czym mogla teraz marzyc umierajaca staruszka, zawieszona miedzy pelna cierpien jawa a na wpol narkotycznym snem. -Niech pan nie mysli, ze jestem nieczula - probowala usprawiedliwic sie Susan. -Nigdy bym tak nie pomyslal. Ale niech pani da jej spac w spokoju i nie martwi sie o nia. - Wzial Susan za reke, poglaskal po dloni i polozyl na koldrze. - Zajrze do pani rano. Na kilka minut. Wyczula, ze mezczyzna zastanawia sie, czy nachylic sie nad nia i pocalowac ja w policzek. Zaczal juz to robic, potem cofnal sie, jakby nie byl pewien, w jaki sposob ona na to zareaguje. A moze Susan tylko to sobie wyobrazala? Trudno jej bylo rozstrzygnac, jaki naprawde jest doktor McGee. - Zycze pani dobrej nocy. -Jestem pewna, ze bedzie dobra - odpowiedziala. Lekarz podszedl do drzwi, zatrzymal sie i odwrocil w strone lozka. -Ach, jeszcze cos... Zaplanowalem dla pani na jutro fizykoterapie. -Co to jest? -Cwiczenia miesni, gimnastyka, glownie po to, zeby rozruszac nogi. Beda tez zajecia w basenie z masazem podwodnym. W jakis czas po sniadaniu przyjedzie po pania sanitariusz i zabierze na dol. *** Pani Seiffert nie byla w stanie jesc samodzielnie, wiec musiala byc karmiona przez pielegniarke. Ale nawet ta czynnosc odbywala sie za zaciagnietymi zaslonkami.Susan jadla kolacje, czytajac kryminal. Bardzo ja zaciekawil, a co najwazniejsze nie pozwalal myslec o sobowtorach Harcha i Quince'a. Pozniej, gdy zjadla juz wszystkie ciasteczka i popila mlekiem, poczlapala do lazienki, podtrzymujac sie sciany. Droga powrotna do lozka wydawala jej sie dwa razy dluzsza. Jeszcze pozniej siostra z nocnej zmiany przyniosla jej srodki uspokajajace. Susan wiedziala, ze i bez nich bedzie spac calkiem niezle, ale je zazyla. Wkrotce zasnela. "Susan... Susan... Susan..." ...obudzil ja cichy glos przyzywajacy jej imie. Nie mogla spac i usiadla prosto na lozku. "Susan..." Serce zaczelo walic jej jak mlotem, bo choc z natury nie byla strachliwa, to w glosie tym wyczula cos zlowieszczego. Lampka nocna nie dawala duzo swiatla, ale w pomieszczeniu nie bylo zupelnie ciemno. Rozejrzala sie wokol. Nie dostrzegla nikogo. Wstrzymala oddech, oczekujac, co nastapi. Cisza. -Kto tam? - spytala wreszcie, wpatrujac sie uporczywie w zaciemniony kat. Zadnej odpowiedzi. Odegnala resztki snu i zdala sobie sprawe z tego, ze glos dobiegl z lewej strony, tam gdzie znajdowalo sie zasloniete lozko, a glos nazwalaby raczej meskim niz kobiecym. Zaslony wciaz wisialy wokol lozka. Widziala je mimo panujacego mroku. Biala materia odbijala i nawet wzmacniala slabe swiatlo nocnej lampki. Przescieradla wydawaly sie blyszczec, jakby byly nafosforyzowane. -Jest tam kto? - spytala. Cisza. -Pani Seiffert? Zaslony sie nie poruszyly. N i c sie nie poruszylo. Spojrzala na stojacy na stoliku zegar, wyswietlajacy czas jasnym swiatlem. 3:42. Susan wahala sie przez chwile, a potem zapalila gorne oswietlenie. Jasny blask oslepil ja na chwile. Szybko zgasila swiatlo, gdy tylko zorientowala sie, ze nikt nie chowa sie po katach. Zasloniete lozko Jessiki Seiffert w jasnym blasku tez wygladalo mniej groznie niz w ciemnosciach. Po zgaszeniu swiatla cienie wrocily na swoje miejsca, czyli znow przykryly prawie cala sale. Moze to mi sie snilo? pomyslala. Moze ten glos slyszalam tylko we snie? Ale raz zasiany niepokoj musial dac efekt w postaci nieprzespanej nocy. Byla o tym przekonana. Pomanipulowala z boku lozka i uniosla oparcie do pozycji polsiedzacej. Przez chwile wsluchiwala sie w cisze i czekala. Myslala, ze juz nie zasnie. Ten dziwny glos przypomnial jej o istnieniu sobowtorow Harcha i Quince'a i strach do reszty wybil ja ze snu. Ale wkrotce daly o sobie znac lekarstwa, ktore zazyla. Ich dzialanie sprawilo, iz po uplywie kilku minut znow znalazla sie w objeciach Morfeusza. 71 6 Caly poprzedni dzien byla burza. Przez posiniale niebo gnaly kleby chmur. Raz po raz przecinaly je blyskawice.We wtorkowy poranek znow, i to zupelnie niespodziewanie, zaczela sie kolejna zawierucha. Jedyna jej zapowiedzia bylo pojedyncze uderzenie pioruna, ale tak potezne, ze szpital zatrzasl sie w posadach. Potem zaczal padac deszcz, grubymi kroplami rozbijajac sie o szyby i parapety. Teraz, kiedy lozko po przeciwleglej stronie bylo zasloniete, Susan nie widziala okna, nie mogla wiec tez widziec burzy. Ale slyszala uderzenia piorunow, a swiatlo blyskawic co chwila rozswietlalo sale. Wrazenie uzupelnial werbel kropli deszczu. Zjadla pozywne sniadanie, skladajace sie z platkow kukurydzianych z goracym mlekiem, grzanki, soku i slodkiej buleczki, a potem przespacerowala sie do lazienki i z powrotem. Tym razem kosztowalo ja to mniej bolesnego wysilku, ale szla bardziej uwaznie. Wreszcie polozyla sie do lozka z kolejnym kryminalem w rece. Zdazyla przeczytac zaledwie kilka stron, kiedy przybylo dwoch sanitariuszy z lozkiem na kolkach. Jeden z nich juz od progu rzucil gromkim glosem: -Mamy pania zabrac na dol, na oddzial fizykoterapii. Susan odlozyla ksiazke na bok, spojrzala do gory i... zamarla z przerazenia. Sanitariusze ubrani byli w normalne, szpitalne fartuchy z niebieskimi literkami na kieszeniach na piersi, ukladajacymi sie w napis: SZPITAL OKREGOWY W WILLAWAUK. Ale to nie byli zwykli sanitariusze. Pierwszy z nich, ten, ktory odezwal sie przez drzwi, byl niskim, krepym, ciemnym blondynem o okraglej twarzy, nosie boksera i malych, rozbieganych, swinskich oczkach. Jego cecha charakterystyczna byl dolek w podbrodku. Drugi byl wyzszy, mial rude wlosy, brazowe oczy i jasna cere, ozdobiona siatka piegow. Nie byl przystojny, ale jego delikatna, irlandzka uroda miala w sobie jakies dostojenstwo. Tym niskim byl Carl Jellicoe. Rudzielcem byl Herbert Parker. 71 Jellicoe i Parker to dwaj pozostali czlonkowie bandy z Pieczary Gromow, przyjaciele Harcha i Quince'a.Niemozliwe! To senne koszmary! Ich miejsce jest w zlych snach! Ale Susan nie spala. I oni byli prawdziwi. Materialni. -Ale burza, co? - rzucil Jellicoe po tym, jak gdzies w poblizu uderzyl piorun. Parker wepchnal do sali lozko i ustawil rownolegle do lozka Susan. Obaj usmiechali sie do niej. Zdala sobie sprawe, ze sa mlodzi, maja dwadziescia lub dwadziescia jeden lat. Tak jak tamci dwaj, nic nie zmienili sie przez te trzynascie lat. Jeszcze dwa nowe sobowtory w tym samym miejscu? Obaj zatrudnieni w szpitalu jako sanitariusze? Nie, to juz szczyt! Absurd! Prawdopodobienstwo takiego zbiegu okolicznosci musi byc zerowe! Nagle poczula gwaltowny ucisk w zoladku - przypomniala sobie, ze Jellicoe i Parker nie zyja! A tymczasem obaj stali nad lozkiem i sie usmiechali. Paranoja! pomyslala. -Nie! - wykrztusila, cofajac sie pod sciane, az metalowa barierka wbila jej sie w plecy i chlod przeniknal rozgoraczkowane cialo. - Nigdzie z wami nie pojade. Co to, to nie! Jellicoe wygladal na zaklopotanego. Udajac, ze nie widzi jej przerazenia, udajac, ze nie rozumie, o co chodzi pacjentce, spojrzal na Parkera i powiedzial: -Czy cos ci sie nie pomylilo? Mowiles, ze mamy zawiezc ?orton z sali 258. Parker zanurzyl dlon w kieszeni fartucha i wyciagnal swoj grafik. -Wszystko sie zgadza - oswiadczyl. - ?orton z 258. Susan nie mogla powiedziec, ze zna obu mezczyzn wystarczajaco dobrze, by po trzynastu latach rozpoznac ich glosy. Po raz pierwszy widziala ich w dniu, w ktorym zginal Jerry Stein. W czasie procesu Jellicoe nie odezwal sie ani slowem, korzystajac z przyslugujacego mu prawa nieskladania samoobciazajacych zeznan. Parker zeznawal, ale nie trwalo to dlugo. Tak wiec glosu Carla Jellicoe nie byla w stanie zidentyfikowac. Ale gdy uslyszala Herberta Parkera, czytajacego jej nazwisko ze swojego grafika, az podskoczyla z wrazenia. To byl bostonski akcent, ktorego tak dawno nie slyszala! Mezczyzna wygladal jak Parker. Mowil jak Parker. To musial byc Parker. Ale Herbert Parker juz dawno nie zyl, pochowany gdzies daleko lezal w grobie! Sanitariusze popatrzyli na nia dziwnie. Chciala spojrzec w bok, na nocna sza?e, by sprawdzic, czy pod reka nie znalazlaby czegos, co mogloby zostac uzyte jako bron, ale bala sie spuscic ich z oczu. -Czy lekarz nie powiedzial pani, ze przyjedziemy dzis rano, zeby zabrac pania na fizykoterapie? - spytal Jellicoe. 73 -Idzcie sobie! - krzyknela nieswoim glosem. - Wynocha!Mezczyzni spojrzeli na siebie. Seria niezwykle jasnych blyskawic przeciela niebo ciemne od chmur, odbila swoj blask od niewidocznych z sali parapetow okiennych i zaprezentowala na scianach feerie swiatel i cieni. Zlowroga poswiata zmienila na ulamek sekundy twarz Carla Jellicoe. Znieksztalceniu ulegly jego oczy, a wlasciwie oczy wyparowaly pozostawiajac ziejace pustka, zlowrogie oczodoly. -Nie ma sie czego bac - powiedzial Parker do Susan. - To nic nie boli, a wszystko dla pani dobra. -Jest tak, jak on mowi - poparl kolege Jellicoe. Galki oczne wrocily na swoje miejsce. Jellicoe rozswietlil swa swinska twarz nienaturalnie szerokim usmiechem. -Na pewno sie tam pani spodoba, panno ?orton. - Podszedl do lozka i zaczal opuszczac metalowa barierke. - A z basenu to nie bedzie pani chciala wyjsc! -Wynocha, powiedzialam - krzyknela Susan. - Wynocha! Idzcie do diabla! Jellicoe zawahal sie, a potem cofnal. Susan drzaly rece, a serce walilo jak mlotem. Jesli pozwole sie wsadzic na to lozko i zawiezc gdzies na dol, to juz nigdy tu nie wroce. To bedzie moj koniec. Wiem o tym, myslala. Wiem! -Wydrapie wam oczy, jesli bedziecie probowali ruszyc mnie z tego pokoju! - krzyknela, starajac sie wyeliminowac drzenie glosu. - Ja nie zartuje! Jellicoe spojrzal na Parkera. -Wezwij lepiej pielegniarke. Parker wybiegl z sali. Gdzies w oddali uderzyl piorun i w szpitalu na chwile zgaslo swiatlo. Zapanowal mrok jak w grobowcu. Potem znow wrocil doplyw pradu. Jellicoe skierowal swe male, swinskie oczka na Susan i obdarzyl ja beznamietnym usmieszkiem, ktory jeszcze bardziej zmrozil jej krew w zylach. -Niech sie pani nie denerwuje. Prosze sie odprezyc. Czy moze to pani dla mnie zrobic? -Trzymaj sie ode mnie z daleka! -Ja wcale nie zamierzam sie do pani zblizac. Spokojnie... - mowil lagodnym, spiewnym glosem, a rekami czynil uspokajajace gesty. - Nikt nie chce zrobic pani krzywdy. Wszyscy jestesmy pani przyjaciolmi. -Cholera, nie udawaj, ze masz mnie za wariatke! - krzyknela Susan. Byla juz nie tylko przestraszona, ale i wsciekla. - Doskonale wiesz, ze w glowie mam wszystko na swoim miejscu. Wiesz, czego sie boje. I wiesz, co tu jest grane, choc ja jeszcze nie wiem! 73 Sanitariusz patrzyl na nia i nic nie mowil. W jego oczach widac bylo drwine, podobnie jak w skapym polusmiechu.-Cofnij sie! - powiedziala Susan. - Odejdz od mojego lozka! Ale juz! Jellicoe wycofal sie do drzwi, ale nie wyszedl z sali. W uszach czula pulsowanie krwi, ktore wraz z biciem serca zagluszalo nawet chor, zlozony z uderzen kropli deszczu, wycia wiatru i trzasku piorunow. Oddychala z trudem, a kazdy haust gwaltownie zaczerpnietego powietrza palil jej gardlo i rozrywal pluca. Jellicoe patrzyl na nia. To wszystko jest niemozliwe, mowila do siebie w myslach. Jestem kobieta myslaca racjonalnie. Jestem naukowcem. Nie wierze w cudowne zbiegi okolicznosci i dzialanie sil nadprzyrodzonych. Duchow tez nie ma. Umarli nie wracaja. Nie wracaja i juz! Jellicoe patrzyl na nia. Susan przeklinala swe zmizerowane cialo. Nawet gdyby miala mozliwosc ucieczki, daleko by nie pobiegla. A gdyby musiala walczyc o zycie, w ogole nie miala szans na zwyciestwo. Wreszcie powrocil Herbert Parker wraz z pielegniarka. Byla to surowo wygladajaca blondynka, ktora Susan widziala po raz pierwszy. -Co sie stalo? - spytala. - Dlaczego jest pani taka zdenerwowana? -To przez nich - odpowiedziala Susan. -Dlaczego? - Pielegniarka zblizala sie do lozka. -Chca mi zrobic krzywde - tlumaczyla Susan. -Alez skad! Sanitariusze chca tylko zawiezc pania na dol, na oddzial fizykoterapii - oznajmila. Po chwili byla juz przy lozku Susan. -Nic pani nie rozumie - probowala sie bronic pacjentka. Ale nie wiedziala, co ma mowic dalej, jak wyjasnic wszystko tej obcej kobiecie, nie narazajac sie na posadzenie o szalenstwo. Parker stal w otwartych drzwiach. -Powiedziala, ze nam wydlubie oczy. Jellicoe powolutku zblizal sie do lozka, az wreszcie znalazl sie blisko Susan. Zbyt blisko. -Odsun sie, sukinsynu! - krzyknela Susan, kierujac te slowa najwyrazniej do niego. Jellicoe ja zignorowal. Wtedy Susan zwrocila sie do pielegniarki: -Niech mu siostra powie, zeby sie cofnal. Siostra nie rozumie, ale ja naprawde mam powody, zeby sie go obawiac. 75 -Teraz nie musi sie juz pani niczego obawiac - powiedziala pielegniarka.-Wszyscy jestesmy pani przyjaciolmi - powtorzyl Jellicoe. -Susan, czy pani wie, gdzie sie znajduje? - spytala pielegniarka tonem, jakim zwykle mowi sie do dzieci, starcow oraz kretynow. Susan krzyknela na nia, bo nie mogla juz wytrzymac ze zlosci i frustracji: -Kurcze, wiem, gdzie jestem! W szpitalu okregowym w Willawauk. Doznalam ciezkich obrazen i przez trzy tygodnie znajdowalam sie w stanie spiaczki, ale na mozg nic mi sie nie rzucilo. Nie mam ani omamow, ani nie histeryzuje. Ci mezczyzni to... -Susan, czy moge pania o cos prosic? - spytala siostra, wciaz uzywajac tego samego lagodnego, slodkiego, ale protektorskiego tonu. - Czy moglaby pani nie krzyczec? Czy moglaby pani sciszyc glos? Jestem pewna, ze jesli przez chwile przestanie pani krzyczec i zaczerpnie gleboko powietrza, od razu poczuje sie lepiej. Prosze wziac kilka glebokich wdechow i sie odprezyc. Nic nie osiagniemy, jesli bedziemy na siebie krzyczec i nie bedziemy potrafili zachowac spokoju. -Boze! - powiedziala Susan kompletnie zalamana. -Przykro mi, ale jestem zmuszona... - rzekla pielegniarka, podnoszac reke, w ktorej trzymala strzykawke wypelniona zlotawa ciecza. W drugiej rece miala tampon z waty. -Nie! - wyrzucila z siebie Susan, krecac glowa. -To pomoze pani sie uspokoic. -Nie! -Czy nie chce sie pani uspokoic? -Chce zachowac swiadomosc! -To nie boli, Susan. -Odejdzcie ode mnie! Pielegniarka pochylila sie nad lozkiem. Susan zlapala ksiazke, ktora czytala, i rzucila nia pielegniarce w twarz. Kobieta cofnela sie i ksiazka upadla na podloge. Siostra spojrzala na Jellicoe. -Pomozesz mi? -Jasne - odpowiedzial mezczyzna. -Zjezdzaj! - ostrzegla go Susan. Jellicoe zaczal posuwac sie wzdluz lozka. Susan nachylila sie do nocnej sza?i, zlapala szklanke i rzucila w glowe Jellicoe. Mezczyzna przykucnal, szklanka przeleciala nad nim i rozbila sie o sciane. Susan rozejrzala sie, czym jeszcze moglaby rzucic. W tym czasie sanitariusz skoczyl na nia i choc starala sie spelnic grozbe i wpakowac mu paznokcie w oczodoly, on byl szybszy. Susan poczula, ze palce Jellicoe jak szczeki imadla zaciskaja sie na jej nadgarstkach. Byl silniejszy, niz na to wygladal. Nie uwolnilaby sie, nawet gdyby byla w lepszej formie. 75 -Prosze nie stawiac oporu - powiedziala pielegniarka.-Wszyscy jestesmy pani przyjaciolmi - po raz trzeci zapewnil Carl Jellicoe. Susan szamotala sie jeszcze przez chwile, ale nic jej to nie dalo. Jellicoe przygwozdzil ja do materaca. Lezala teraz unieruchomiona i bezbronna. Jellicoe rozlozyl ja na lopatki. Pielegniarka podciagnela rekaw zielonej pizamy. Susan zaczela wierzgac, kopac i wolac o pomoc. -Trzymaj ja tak, zeby sie nie ruszala - polecila pielegniarka sanitariuszowi. -To nie takie proste - odpowiedzial Jellicoe. - Skad ona ma tyle pary? To byla prawda. Susan sama byla zaskoczona swa wytrzymaloscia. Strach uruchomil w niej rezerwowe poklady energii. -Przynajmniej, jak sie napreza, dobrze widac zyly - stwierdzila pielegniarka. - Latwiej bedzie wcelowac. Susan krzyknela. Pielegniarka szybko przemyla ramie pacjentki. Wacik byl mokry i zimny. Susan poczula zapach alkoholu i jeszcze raz krzyknela. Na zewnatrz rozlegla sie seria dlugich, gluchych grzmotow. W szpitalu zamigotaly wszystkie swiatla. -Susan, jesli nie przestanie sie pani szarpac, to kiedy bede robic zastrzyk, moge niechcacy zlamac igle. Chyba nie chce pani do tego doprowadzic? Susan nie rezygnowala. Rzucala sie na wszystkie strony, probujac uwolnic z uchwytu Jellicoe. Nagle uslyszala znajomy glos: -Co tu sie dzieje, do diabla? Co wy jej robicie? Pielegniarka, ktora wlasnie miala wbic igle, cofnela strzykawke. Uscisk rozluznil sie, gdy sanitariusz odwrocil glowe, by zobaczyc, kto mowi. Susan z wielkim wysilkiem uniosla sie z materaca. To byla siostra ?elma. -Dostala ataku histerii - wyjasnila pielegniarka z jasnymi wlosami. -Zachowywala sie agresywnie - dodal sanitariusz. -Agresywnie? - powtorzyla siostra ?elma, najwyrazniej nie dowierzajac. Spojrzala na Susan. - Kochanie, o co chodzi? Susan przeniosla wzrok na Carla Jellicoe, ktory wciaz ja trzymal. Jego spojrzenie przewiercalo ja na wylot. Znow wzmocnil uscisk, a Susan poczula, ze palce mezczyzny sa cieple jak cialo zywego, a nie umarlego. Zwrocila spojrzenie na siostre ?elme i zupelnie spokojnie spytala: -Czy pamieta siostra te historie sprzed trzynastu lat? Te, ktora opowiedzialam wczoraj siostrze i doktorowi McGee? -Tak - odpowiedziala pani Baker, zdejmujac z piersi okulary zawieszone na lancuszku i wsadzajac je na nos. - Oczywiscie, ze pamietam. To okropna historia. dwaj. -Cala ta heca z powodu zlego snu? - spytala siostra ?elma. -Tak - klamala dalej Susan. Chciala, zeby Jellicoe, Parker i ta nieznajoma pielegniarka wyszli z sali. Gdyby ich nie bylo, moze udaloby sie jej wszystko wyjasnic. Ale jesliby teraz zaczela sie tlumaczyc, siostra ?elma zapewne zgodzilaby sie z diagnoza tej drugiej: histeria. -Pusc ja - polecila sanitariuszowi siostra ?elma. - Dam sobie z nia rade. -Ona jest agresywna - ostrzegl Jellicoe. -Miala zly sen - powiedziala siostra ?elma. - Ale teraz juz doszla do siebie. Pusc ja. - ?elma... - odezwala sie blondynka. - Kiedy rzucila we mnie ksiazka, nie wygladala na spiaca. -Bala sie, biedne dziecko - wyjasnila siostra ?elma, przysuwajac sie blizej lozka i kazac odejsc kolezance. - Idzcie juz sobie. My we dwie o tym porozmawiamy. -Wedlug mnie... - zaczela druga pielegniarka. -Millie - powiedziala pani Baker - wiesz, ze ufam ci bezgranicznie. Ale to sprawa szczegolna. Poradze sobie sama. Nie martw sie. Jellicoe, nie bez wahania, puscil Susan. Susan odetchnela z ulga i usiadla prosto w lozku. Zaczela masowac nadgarstki. Wciaz czula na nich uscisk zelaznych palcow Jellicoe. Obaj sanitariusze wyszli z sali, zabierajac ze soba lozko na kolkach. Pielegniarka z jasnymi wlosami nie chciala ustapic. Stala, przygryzajac wargi i przestepujac z nogi na noge, ale w koncu rowniez i ona sie oddalila. W rekach nadal trzymala strzykawke i tampon z waty. Siostra ?elma obeszla lozko, uwazajac, zehy nie nadepnac na jakis odlamek szkla. Spojrzala w strone pani Seiffert, a potem powiedziala do Susan: -Staruszenka nawet sie nie obudzila w czasie calego tego zamieszania. Nastepnie wziela z nocnej sza?i druga szklanke, siegnela po zroszony metalowy dzbanek, stojacy wyzej na plastykowej tacce i napelnila szklanke woda. -Dziekuje - rzekla Susan. Wziela wode i wypila ja duszkiem. Zaschlo jej w gardle od krzyku i plyn podzialal kojaco. -Jeszcze? -Wystarczy - podziekowala Susan, odstawiajac szklanke na sza?e. -A teraz - odezwala sie siostra ?elma - o co, do diaska, w tym wszystkim chodzilo? Odprezenie Susan zniknelo. Znow byla spieta i wystraszona, bo zdala sobie sprawe, ze zagrozenie nie minelo. To byl dopiero poczatek. KURTYNA UCHYLA SIE 79 7 Burza z piorunami przeniosla sie nad granice sasiedniego okregu, ale deszcz wciaz jeszcze padal. Cale jego strugi laly sie z nieba, czyniac dzien posepnym i nieprzyjemnym.Susan siedziala w lozku i choc nie spadla na nia ani jedna kropla, czula sie tak, jakby deszcz wyplukal z niej cala energie zyciowa. Kolo lozka stal Jeffrey McGee. -Wiec teraz twierdzi pani - rzekl, trzymajac rece w kieszeniach swego fartucha - ze sa juz trzy sobowtory? -Cztery. -Co? -Nic nie powiedzialam panu o tym, ktorego widzialam wczoraj. -Czy to byl... Quince? -Tak. -Tu go pani widziala? A moze to byl ktos bardzo podobny? -Jezdzilam wozkiem po korytarzu i wtedy go zobaczylam. To pacjent, tak jak Harch. Lezy w sali 216. Podobno nazywa sie teraz Peter Johnson. - Zawahala sie, po czym dodala: - Wyglada tak, jakby mial dziewietnascie lat. McGee przez chwile przygladal sie Susan w zupelnej ciszy, ale unikal jej wzroku. Odniosla wrazenie, ze intensywnie mysli o tym, co mu powiedziala i - nie chcac wyciagac przedwczesnych wnioskow - stara sie po prostu uwierzyc w jej historie. Rzeczy, ktore od niej uslyszal, byly nawet w odczuciu Susan tak dziwaczne, ze sama, jako naukowiec, wstydzila sie, iz musiala je wypowiedziec. Spuscila wzrok, spogladajac na dlonie splecione na koldrze. Wreszcie McGee zapytal: -Czy tak wlasnie wygladal Randy Lee Quince, kiedy wspoluczestniczyl w zabojstwie Jerry'ego Steina? Czy wtedy mial tylko dziewietnascie lat? -Tak. Byl najmlodszy z calej czworki. 79 Wiem, o czym teraz myslisz, powiedziala do siebie Susan. Myslisz o moich obrazeniach glowy, o spiaczce, o mozliwosci blahego uszkodzenia mozgu, ktorego istnienia nie wykazaly ani zdjecia rentgenowskie, ani inne badania, o jakims niewielkim skrzepie lub krwotoku z wloskowatych naczyn krwionosnych kory mozgowej. Zastanawiasz sie, czy ewentualne uszkodzenie mozgu nie dotyczylo tej partii szarych komorek, w ktorych przechowywane byly wspomnienia z Pieczary Gromow. Zastanawiasz sie, czy takie uszkodzenie - jakas maciupenka skrzeplina lub pekniete naczynko krwionosne - moglo sprawic, ze te wspomnienia staly sie nagle tak zywe, iz biore je za rzeczywiste. Czy wciaz wracam do sprawy zabojstwa Jerry'ego Steina tylko i wylacznie dlatego, ze jakis ucisk w moim mozgu kieruje moje mysli nieugiecie w strone Pieczary Gromow? Czy to on powoduje rozwoj fantazji na temat koszmaru sprzed trzynastu lat? Czy to jakas ohydna mala krosta na moim mozgu tak odmienila mi zmysly, ze widze sobowtory Harcha i pozostalych trzech czlonkow wspolnoty w ludziach takich, jak Richmond, Johnson czy ci sanitariusze, ktorzy w istocie w ogole nie sa do tamtych podobni? No coz, moze tak jest naprawde? Ale z drugiej strony, skad ta pewnosc? Raz mysle, ze znam rozwiazanie, za chwile nie jestem juz tego pewna. Raz uwazam, ze to sa sobowtory, a raz, ze nie. Raz mysle, ze mam do czynienia z prawdziwymi Harchem, Quince'em, Jellicoe i Parkerem, a innym razem w to watpie. N i e wiem. Boze, pomoz mi, ja po prostu nie wiem, co sie ze mna dzieje! Do pana tez, drogi panie McGee, nie moge miec pretensji o to, ze jest pan zaklopotany i pelen watpliwosci.-A wiec teraz jest ich czterech - rzucil McGee. - I wszyscy czterej znajduja sie w naszym szpitalu. -Nooo... ja nie wiem... -Przeciez przed chwila sama mi pani powiedziala... -To znaczy, oni naprawde wygladaja tak jak ci, ktorzy zamordowali Jerry'ego Steina. Ale ja nie wiem, czy to sobowtory, czy oni sami, czy... -Co jeszcze? -Moze to cos... nieziemskiego? -Na przyklad? -Chodzi mi o Parkera i Jellicoe. - Smialo! - zachecil ja lekarz. Susan nie potrafila wyartykulowac podejrzenia, ktore w sobie nosila, bo byloby to przyznanie sie publiczne i przed sama soba, ze wierzy w duchy. Kiedy Carl Jellicoe przyciskal ja do materaca i czula jego silne rece, zacisniete wokol nadgarstkow, zadne "pozaziemskie" wytlumaczenie nie wchodzilo w rachube. Nawet teraz wstydzila sie mowic o trupach, ktore wstaja z grobow, by mscic sie krwawo na zyjacych. -Susan? Spotkali sie wreszcie wzrokiem. 81 -Niech pani to z siebie wydusi - poprosil. - Jesli sanitariusze nie sa sobowtorami Jellicoe i Parkera, jesli sa czyms "nieziemskim", to co to jest?-Jezu! - Susan wzniosla oczy do gory. - Nie wiem. To znaczy nie wiem, jak to panu powiedziec, wyjasnic, nie umiem tego wytlumaczyc nawet sobie samej. Po prostu nie wiem, co o tym wszystkim myslec. Moge tylko opisac to, co widzialam na wlasne oczy... czy tez to, co wydawalo mi sie, ze widzialam. -Nie chce pani zmuszac... - powiedzial natychmiast McGee. - Wiem, ze to nie taka prosta sprawa wydusic to z siebie. W jego slicznych, blekitnych oczach dostrzegla wspolczucie i natychmiast odwrocila wzrok. Nie chciala, zeby ktokolwiek jej zalowal, a zwlaszcza McGee. Sama mysl o tym napawala ja wstretem. Doktor McGee przez dluzsza chwile milczal, wpatrzony w podloge, najwyrazniej zaglebiony w swoich myslach. Susan wytarla o posciel spocone dlonie, oparla sie wygodniej o poduszki i zamknela oczy. Na dworze grzmial werbel kropli deszczu. Susan wyobrazila sobie, ze w Willawauk odbywa sie wlasnie jakas parada. -Czy moge cos zasugerowac? - spytal McGee. -Prosze bardzo. -Moze to byc dla pani niemile. -Niech pan sie nie martwi, panie doktorze. -Prosze wyrazic zgode na zawolanie tutaj Bradleya i O'Hary. -Jellicoe i Parkera. -Oni nazywaja sie Bradley i O'Hara. -Siostra ?elma juz mi mowila. -Prosze wyrazic zgode, zebym ich tutaj zawolal. Kaze im opowiedziec w pani obecnosci o ich zyciu: gdzie sie urodzili, wychowali, gdzie chodzili do szkoly i jak to sie stalo, ze pracuja w tym szpitalu. A potem bedzie pani mogla ich pytac, o co tylko zechce. Moze, jesli porozmawia pani z nimi troche i nieco ich pozna... -To stwierdze, ze wcale nie przypominaja Parkera i Jellicoe? - dopowiedziala Susan. McGee przysunal sie blizej, polozyl reke na ramieniu pacjentki, zmuszajac ja do spojrzenia mu w oczy. I znow ujrzala w nich wspolczucie. -Czyz nie istnieje prawdopodobienstwo, ze gdy pozna ich pani, to bedzie wszystko inaczej postrzegac? -Och, tak - odparla Susan. - To nie tylko prawdopodobienstwo, lecz prawie pewnosc! Widac bylo, ze zaskoczyla go rzeczowosc i jasnosc umyslu Susan. 81 -Jestem w pelni swiadoma - powiedziala - ze moje zmartwienie najlepiej da sie wyjasnic jakas ograniczona dysfunkcja mozgu, powstala w czasie lub po wypadku, ktoremu uleglam, lub tez powstala w zwiazku z trzytygodniowym przebywaniem w stanie spiaczki.McGee pokrecil glowa i usmiechnal sie z zazenowaniem. -Zapominam wciaz, ze jest pani naukowcem. -Nie musi mi pan tak schlebiac, panie doktorze. Najwyrazniej mu ulzylo. Usiadl na brzegu lozka i przeciagnal sie z rozkosza, podpierajac dlonmi opartymi plasko na materacu. Ten szczery i spontaniczny gest zadowolenia, ta fizyczna ekspresja ukontentowania z rozsadnej wypowiedzi pacjentki, sprawil, ze wygladal dziesiec lat mlodziej i jeszcze bardziej pociagajaco. -Widzi pani, nie bardzo wiedzialem, jak zwrocic delikatnie uwage na to, ze cala ta sprawa z sobowtorami najprawdopodobniej zrodzila sie w pani glowie, a tu sie okazuje, ze pani tez o tym myslala! To oznacza, ze chyba mozemy wykluczyc rozwiazanie metafizyczne. Pani, jako naukowiec, slusznie je odrzuca. Nie ma tez zadnego zagrozenia fizycznego. -A wiec cala nadzieja na wyjasnienie problemu tkwi w uszkodzeniu mozgu? - spytala Susan ironicznie. McGee spochmurnial. -Panno ?orton, zapewniam pania, ze naprawde nic nie zagraza pani zyciu, to na pewno nie jest zaden powazny skrzep w mozgu ani nic takiego. Gdyby bylo inaczej, to nie bylaby pani w tak dobrej, jak na rekonwalescentke, formie fizycznej, a zwlaszcza duchowej. W czasie spiaczki robilismy pani EEG i nic nie wykrylismy. To musi byc cos malutkiego, niegroznego. Susan skinela glowa. -Ale nadal boi sie pani Bradleya i O'Hary. I tamtych dwoch - dodal. -Tak. -Nawet jesli wie pani, ze to zrodzilo sie raczej w pani mozgu? - "Raczej" to bardzo wygodne slowo. -Posune sie dalej i powiem, ze to zdecydowanie sprawa dysfunkcji mozgu. -Mysle, ze ma pan racje. -Ale nadal sie pani ich boi. -Bardzo. -Kuracji nie moze towarzyszyc stres i depresja - oznajmil marszczac brwi. -Sadze, ze umiem stawic czolo trudnosciom. Na drugie imie mam Pollyanna. - Swietnie! To byl dopiero charakter! Ani przez chwile nie uwazalam, ze mam cos nie w porzadku z mozgiem, pomyslala Susan. Ja po prostu czuje, ze to niemozliwe. Intelektualnie mozna by ten pomysl za83 akceptowac, ale wewnetrznie cos mi mowi, ze tak nie jest. To, co wydaje sie wlasciwa odpowiedzia, pozbawione jest sensu: ci mezczyzni s a sobowtorami calej czworki nie w moich oczach, ale w rzeczywistosci; przyszli, bo czegos chca, najprawdopodobniej mnie zabic. Przesunela reka po twarzy, jakby w ten sposob mogla usunac zmeczenie. -Dobrze... - odezwala sie. - Miejmy to z glowy... Prosze wezwac Jellicoe i Parkera. Zobaczymy, co sie stanie. -Bradleya i O'Hare. -No juz dobrze. -Panno ?orton, jesli mysli pani o nich jako o Jellicoe i Parkerze, to tak samo bedzie ich pani widziec. Sama nakreca pani sprezyne problemow z postrzeganiem. Prosze pomyslec o nich jako o Dennym Bradleyu i Pacie O'Harze i moze dzieki temu nie bedzie zaburzen percepcji. Moze dzieki temu zobaczy pani ich prawdziwy wyglad. -Dobrze. Bede tak o nich myslec. Ale jesli nadal beda wygladali jak Jellicoe i Parker, to bedzie mi potrzebny egzorcysta, a nie neurolog. Lekarz zasmial sie, Susan nie. *** McGee, zanim sprowadzil do pokoju sanitariuszy, pokrotce wyjasnil im, o co chodzi.Wygladali na przejetych stanem zdrowia Susan i chetnych do wszelkiej pomocy. Susan starala sie nie okazac, jak bardzo ich obecnosc dziala na nia niepokojaco. W zoladku czula kluske, a serce walilo jej jak szalone. Mimo to zmusila sie do usmiechu, zeby okazac zyczliwosc. Chciala sprawiac wrazenie odprezonej. Naprawde pragnela pomoc lekarzowi w sprawdzeniu tego, czy obaj sanitariusze, po blizszym poznaniu, okaza sie nieszkodliwymi mlodziencami bez zadnych wrogich wobec niej zamiarow. McGee stal oparty o porecz lozka i podtrzymywal Susan na duchu, od czasu do czasu dotykajac jej ramienia. Sanitariusze stali na wprost Susan, poczatkowo byli sztywni i spieci jak uczniowie wywolani do tablicy przez sroga nauczycielke. Potem sie rozluznili. Pierwszy mowil Dennis Bradley. To on przytrzymywal Susan i przyciskal do materaca, gdy siostra zamierzala zrobic jej zastrzyk. -Najpierw chcialbym przeprosic, jesli bylem troche brutalny - zaczal Bradley. -Nie chcialem zrobic pani krzywdy, ale nieco sie pani balem. - Przestapil z nogi na noge. - Teraz... wiedzac o wszystkim... o wszystkich pani problemach... i o tym, co sie stalo z pani oczami... 83 -Wszystko w porzadku - powiedziala Susan, chociaz nadal czula silny chwyt, palce bezlitosnie miazdzace jej kosci. - Ja tez sie balam. Wlasciwie, to ja tez powinnam pana przeprosic. Obu panow.McGee ponaglil Bradleya, by ten zaczal mowic o sobie. Dowiedzieli sie, ze Bradley urodzil sie w Tucson w stanie Arizona i ze w lipcu mial wlasnie dwudzieste urodziny. Jako dziewiecioletni chlopiec przeniosl sie z rodzicami do Portland w Oregonie. Nie mial braci, tylko starsza siostre. Chodzil do dwuletniej szkoly sredniej, przygotowujacej do pracy w charakterze pomocy medycznej. Rok temu zaczal pracowac tu, w szpitalu w Willawauk, jako sanitariusz i dyspozytor karetek. Odpowiedzial nastepnie na wszystkie pytania Susan. Byl niebywale szczery, przyjazny i zgodny. Podobnie bylo z rudzielcem. Nazywal sie Patrick O'Hara, urodzil sie i wychowal w Bostonie w katolickiej rodzinie pochodzenia irlandzkiego. Nie, nigdy nie znal nikogo nazwiskiem Herbert Parker. Co wiecej, nie znal w Bostonie nikogo, kto nazywalby sie Parker, Herbert lub podobnie. Tak, ma starszego brata, ktory jednak zupelnie nie jest do niego podobny. Nigdy nie uczeszczal do Briarstead College w Pensylwanii, nawet nigdy o takiej szkole nie slyszal. Przybyl do Oregonu, gdy mial osiemnascie lat, a wiec trzy lata temu. W Willawauk przebywal od... chwileczke... poltora roku... mniej wiecej. Susan musiala przyznac, ze obaj byli bardzo przyjaznie do niej nastawieni. Teraz, gdy dowiedziala sie troche o ich zyciu, nie istnial zaden logiczny powod, dla ktorego mialaby sie bac z ich strony jakiegos zagrozenia. Zaden z nich nie wydawal sie klamac. Zaden z nich nie wydawal sie czegos ukrywac. Ale w jej oczach Bradley nadal wygladal dokladnie tak jak Carl Jellicoe. I niewazne, z jakiego powodu. O'Hara wciaz byl sobowtorem Herberta Parkera. A Susan miala uczucie, choc ani zachowanie, ani wypowiedzi sanitariuszy nie dawaly jej do tego podstaw, ze obaj klamali, ukrywali cos i nie byli tymi ludzmi, za ktorych sie podawali. Intuicja mowila jej, wbrew oczywistym faktom, ze cale to przedstawienie jest czescia misternie utkanej i perfekcyjnie odegranej intrygi. Chyba juz mnie zupelnie pokrecilo, pomyslala zgryzliwie. Gdy sanitariusze opuscili sale, McGee spytal: -No i co? -I nic. Myslalam o nich jako o Bradleyu i O'Harze, ale dla mnie to nadal Jellicoe i Parker. -Wie pani, ze to w zaden sposob nie wplywa na teorie, w mysl ktorej pani klopoty z postrzeganiem zwiazane sa z uszkodzeniem mozgu? -Wiem. -Jutro zrobimy nowa serie badan. Zaczniemy od rentgena. 85 Susan skinela glowa.McGee westchnal. -Cholera, mialem nadzieje, ze rozmowa z nimi wyzwoli pani umysl z ograniczen, ze poczuje sie pani lepiej, bezpieczniej do czasu, kiedy znajdziemy przyczyne zmartwien i ja usuniemy. -Czuje sie teraz tak jak kotka na rozpalonym blaszanym dachu. -Nie chce, zeby przytlaczal pania stres lub lek. To spowolni jedynie proces zdrowienia. A wiec nie bede pani przekonywal co do swoich racji. -Tak jak powiedzialam, z intelektualnego punktu widzenia przyjmuje pana wyjasnienia. Ale intuicyjnie, wewnetrznie, wciaz czuje, ze ta czworka z Pieczary Gromow wraca po latach, by sie na mnie zemscic. Zrobilo jej sie zimno i schowala rece pod koldre az po ramiona. -Niech pani poslucha - powiedzial McGee, decydujac sie jednak na probe przekonania Susan co do swoich racji. - Niech pani poslucha, moze ma pani powody, by byc podejrzliwa wobec Richmonda i Johnsona. Nie jest to zbyt prawdopodobne, ale teoretycznie nie mozna wykluczyc, ze Harch i Quince zyja teraz pod przybranymi nazwiskami. -Zaraz, zaraz... Zdaje sie, ze mial pan robic wszystko, zebym czula sie lepiej i bezpieczniej... -Zmierzam do tego, ze nie ma pani absolutnie zadnych powodow, zeby byc podejrzliwa wobec Bradleya i O'Hary. Oni nie moga byc Jellicoe i Parkerem, poniewaz Jellicoe i Parker nie zyja. -Wiem. Nie zyja. -Nie powinna wiec sie pani bac Bradleya i O'Hary. -Ale nie potrafie. -Co wiecej, Bradley i O'Hara przybyli tu duzo wczesniej niz pani, duzo wczesniej, niz pani nawet planowala swoje wakacje w Oregonie, duzo wczesniej, niz po raz pierwszy uslyszala pani o "Viewtop Inn". Dlatego smialo mozemy wykluczyc jakakolwiek nikczemna intryge, polegajaca na przyslaniu tu Bradleya i O'Hary w celu dokonania zemsty na pani za zeznania w czasie procesu. Chyba nie powie pani, ze ktos mogl w jakis tajemniczy sposob przewidziec, ze ulegnie pani wypadkowi okreslonego dnia i w okreslonym miejscu, a potem znajdzie sie w naszym szpitalu? Wrozka musialaby przepowiedziec to ponad poltora roku temu, gdyz Dennis Bradley jest tu od roku, a O'Hara od poltora. Twarz Susan poczerwieniala; pod wplywem tego, co mowil lekarz, poczula sie glupio. -Nie, nie powiem tak. -Dobrze. 85 -To glupie.-Zgadza sie. Tak wiec naprawde moze sie pani w obecnosci obu sanitariuszy czuc bezpiecznie. -Ale ja nie potrafie! - wykrzyknela z bolem. -Musi pani sprobowac. To byla kropla, ktora przebrala miare. Susan wybuchnela: -Do jasnej cholery, czy pan sobie wyobraza, ze to dla mnie zabawa, ze sprawia mi przyjemnosc ten ciagly strach?! Nie znosze tego. To sie sprzeciwia mojej naturze. Ale czuje, ze nie mam nad tym kontroli. Jeszcze nigdy w zyciu nie kierowaly mna w jakichkolwiek dzialaniach emocje, tak jak teraz ma to miejsce. Jestem, kurcze, naukowcem! Jestem rozsadna, praktyczna i racjonalna kobieta! I zawsze bylam z tego dumna! W tym swiecie, ktory czasami wyglada jak dom wariatow, nigdy nie zachwialy sie moje pryncypia. Czy pan tego nie widzi, panie doktorze? Czy pan nie widzi, co sie ze mna dzieje? Moj umysl zawsze byl scisly, matematyczny, nawet w dziecinstwie. Nigdy nic nie moglo wyprowadzic mnie z rownowagi. Czasami nawet wydaje mi sie, ze w zwiazku z tym nigdy nie mialam prawdziwego dziecinstwa. - I wtedy, ku zaskoczeniu samej Susan, dlugo i gleboko skrywane zale, cierpienia i frustracja uzewnetrznily sie z moca tryskajacej pod niebo fontanny. - Bywalo nieraz - zaczela mowic glosem pelnym bolu, ktory wydawal sie nie jej glosem, lecz obcej osoby - ze pozna noca, kiedy bylam zwykle - lub prawie zawsze - sama, kiedy rozmyslalam nad tym, ze czegos mi brak, jakiejs malutkiej czastki, bedacej jednak podstawowa czescia ludzkiego organizmu, dochodzilam do wniosku, ze jestem inna od zwyklych ludzi, ze moglabym uchodzic za przedstawicielke innego gatunku. Boze! Tak jest. Widze, ze reszta swiata kieruje sie w rownym stopniu emocjami, co rozumem, w rownym stopniu sentymentami, co faktami. Widze, jak ludzie poddaja sie swym uczuciom, nie zwazajac na czynniki obiektywne, jak robia rzeczy absurdalne, nie majace zadnego racjonalnego podloza. Zadnego racjonalnego podloza! Ja nigdy w zyciu nie zrobilam nic bez racjonalnego podloza. Czesto widuje przyjaciol lub znajomych, ktorzy poddaja sie emocjom i wprost czerpia z tego rozkosz. Ja tak nie potrafie! I nigdy nie potrafilam. Jestem zbyt sztywna! Zbyt opanowana! Zawsze taka bylam! Zelazna dziewica. Nigdy nie plakalam po smierci matki. No, dobrze, moze majac siedem lat, nie rozumialam jeszcze, ze powinnam zaplakac, ale na pogrzebie ojca tez nie plakalam. Wszystkie sprawy w zakladzie pogrzebowym, na cmentarzu i w kosciele zalatwialam ze stoickim spokojem. Wcale nie plakalam. Kochalam ojca, mimo jego ozieblosci, i brakowalo mi go, Bog jeden wie jak bardzo. Ale nie plakalam. Kurcze! Ja wcale nie plakalam! Tak wiec owej nocy orzeklam, ze to dobrze, iz jestem inna. Powiedzialam sobie, ze jestem lepsza niz inni ludzie, a na pewno lepsza niz wiekszosc motlochu. Bylam szalenie dumna z umiejetnosci kontrolowania sie i na tej dumie zbudowalam cale swoje zycie. - Zaczela drzec na calym ciele. Objela sie ramionami 87 i spojrzala w gore na lekarza. McGee byl zszokowany. Susan nie przestawala mowic:-Na tej dumie zbudowalam cale swoje zycie, cholera jasna! Moze - wedlug wiekszosci miar - nie bylo ono szczegolnie barwne, ale bylo to jednak zycie. Zylam w zgodzie z sama soba. I teraz przytrafia mi sie cos takiego! Wiem, ze to nie jest racjonalne, zebym bala sie Richmonda, Johnsona, Bradleya i O'Hary... Ale ja sie po prostu boje, i juz! Nic na to nie moge poradzic. Owladnelo mna dziwne przekonanie, rozumowo bezzasadne, ale uczuciowo nie do odrzucenia, ze cala ta sprawa ma niezwykle, trudne do okreslenia, moze nawet magiczne, ale realnie mi zagrazajace podloze. Stracilam panowanie nad soba. Poddalam sie uczuciom. Stalam sie kims, kim nigdy nie bylam. Nie jestem juz dawna Susan ?orton i boje sie, ze nigdy nia nie bede. Krecila sie i zwijala na lozku, obejmowala ramionami podkurczone kolana, z trudem lapala powietrze i plakala. Lala lzy. McGee zaniemowil. Potem przyniosl papierowe chusteczki. Gdy zuzyla wszystkie, poszedl po nowe. -Tak mi przykro - powiedzial. - Czy juz dobrze? - zapytal, gdy nie zareagowala. Potem przyniosl jej szklanke wody. Nie chciala wody. Postawil szklanke na nocnej szafce. Wygladal na zaklopotanego. -Co moge dla pani zrobic? - zapytal. - Boze! - wykrzyknal. Dotknal jej ramienia. Pogladzil. Tylko tyle mogl zrobic. Przytulila sie do niego i zalkala. Powoli zdala sobie sprawe, ze lzy nie zwiekszaja jej zalosci do samej siebie, wbrew temu co myslala, starajac sie zawsze je powstrzymywac. Zamiast tego czula, jak oczyszczaja jej cialo i umysl, wymywaja bol i zal, ktore byly ich przyczyna. -Juz dobrze - powiedzial McGee. - Wszystko bedzie dobrze. Nie jest pani sama - dodal. Susan zdala sobie sprawe z tego, ze nikt jej jeszcze do tej pory nie pocieszal. Moze dlatego, ze nigdy nikomu na to nie pozwalala? *** Minelo kilka minut.-Jeszcze chusteczek? - spytal McGee. -Nie, dziekuje. -Jak sie pani czuje? -Jak przecisnieta przez wyzymaczke. 87 -Tak mi przykro.-To nie pana wina, doktorze. -Za bardzo zmeczylem pania tymi sanitariuszami. -Nieprawda. Chcial mi pan przeciez pomoc. -Bezskutecznie. -Pomogl mi pan. Zmusil mnie pan, zebym spojrzala w twarz czemus, czego unikalam, a na co musialam wreszcie spojrzec. Nie jestem juz tak pewna siebie, jak bylam kiedys. Zmienilam sie. Moze to i lepiej. -Czy naprawde wierzy pani w te wszystkie rzeczy, o ktorych pani mowila? W te odmiennosc i dume z bycia inna? -Tak. -Zawsze? -Tak. -Ale kazdy kiedys przezywa zalamanie. -Teraz o tym wiem. -I nie ma w tym nic zlego, jesli czlowiek nie potrafi stawic czola nieprzewidzianym trudnosciom. -I znow mowi pan o mnie. McGee ujal w dlon twarz Susan, trzymajac ja za podbrodek, i spojrzal na nia swymi blekitnymi jak niebo oczami. -Prosze sie nie martwic o to, co naprawde sie z pania dzieje. Cokolwiek by to bylo, dotre do korzeni pani zmartwien. Postaram sie, zeby wrocila pani do formy. Czy wierzy mi pani, Susan? - spytal. -Tak. - Susan zauwazyla, ze po raz pierwszy w zyciu nie wbrew wlasnej woli, przynajmniej do pewnego stopnia, powierza swoj los w rece drugiego czlowieka. -Wspolnie odkryjemy, co jest przyczyna klopotow z percepcja, dlaczego uparcie wraca pani myslami do Pieczary Gromow i wyleczymy to. Nie chce, zeby przez reszte swego zycia szla pani w towarzystwie Ernesta Harcha i jego kompanow, zeby widziala ich pani w Bogu ducha winnych ludziach. -Jesli tak by mialo byc... -Tak by bylo. -Dobrze. Do chwili, kiedy znajdzie pan przyczyne mego obecnego stanu i mnie wyleczy, bede sie starala walczyc z tym szalenstwem, z niezyjacymi juz osobami, ktore nagle powracaja pod postaciami sanitariuszy. Naprawde bede sie starala, jak tylko moge. -Wiem, ze pani potrafi. -Ale to nie znaczy, ze nie bede sie bala. 89 -Ma pani pelne prawo, zeby sie bac - powiedzial McGee. - Nie jest juz pani zelazna dziewica.Susan usmiechnela sie i wytarla nos. McGee siedzial jeszcze przez minute na brzegu lozka i o czyms myslal. Wreszcie odezwal sie: -Mam pomysl, jak uchronic pania przed panika w sytuacji, gdyby znow zobaczyla pani ktoregos z nich. -Chetnie poslucham. -Pamietam, ze bardzo, bardzo dawno temu, kiedy konczylem praktyke w szpitalu w Seattle, mielismy tam wiele przypadkow przedawkowania narkotykow. Na ostry dyzur przychodzili do nas ludzie, lub tez przywozila ich policja, ktorzy uskarzali sie na nie kontrolowane wizje i inne koszmary, powodujace, ze chodzili po scianach albo strzelali do wyimaginowanych wrogow z prawdziwej broni. Niewazne, czy to bylo LSD, PCP czy inne swinstwa; nie podawalismy narkomanom wylacznie antysrodkow. Rozmawialismy z nimi. Naklanialismy do oprzytomnienia. Trzymalismy ich za rece i uspokajalismy. Przekonywalismy, ze ten drab, ktory chcial im zrobic krzywde, nie istnieje. I wie pani co? Najczesciej zwykla rozmowa wywierala najlepszy skutek i faktycznie ich uspokajala. Dzialala szybciej i skuteczniej niz srodki medyczne. -I chce pan, zebym zrobila to samo, gdy znow zobacze Harcha i reszte? Chce pan, zebym mowila do siebie? -Tak. - Zebym mowila do siebie, ze ich nie ma? -Tak. Prosze powtarzac sobie, ze ich nie ma i nie moga pani zrobic nic zlego. -To tak jak modlitwa, zeby odegnac wampira. -Jesli modlitwa mialaby pani pomoc, by odegnac Harcha, to niech sie pani i przed nia nie zawaha. Nie ma sie czego wstydzic. -Nigdy nie bylam szczegolnie religijna. -Niewazne. Jesli chce sie pani pomodlic, niech sie pani modli. Niech pani robi wszystko, co odniesie pozytywny skutek, podziala na pania uspokajajaco i pomoze zakonczyc kuracje. -Dobra. Pan w koncu wie lepiej. -Och, jak mi milo, ze nareszcie nabrala pani wlasciwego stosunku do swojego lekarza. Susan sie usmiechnela. McGee spojrzal na zegarek. -Przeze mnie spozni sie pan do gabinetu - powiedziala Susan. -Tylko pare minut. -Przepraszam. -Nie ma za co. I tak wszyscy zamowieni na dzis rano to hipochondrycy. 89 Zasmiala sie, zaskoczona, ze w ogole potrafi sie smiac.McGee pocalowal ja w policzek. Bylo to tylko musniecie wargami, tak ulotne, ze zanim Susan zorientowala sie, co zaszlo, zostalo po nim tylko wspomnienie. Juz wczoraj miala wrazenie, ze chcial ja pocalowac w policzek i w ostatniej chwili zrezygnowal. Teraz to zrobil. Susan wciaz nie wiedziala, co to oznacza. Czy byl to bardziej wyraz sympatii, czy wspolczucia? A moze dowod przyjazni, zainteresowania lub czegos wiecej? Zaraz po tym, jak ja pocalowal, wstal i wygladzil zgnieciony fartuch. -Bardzo prosze, zeby reszte dnia spedzila pani na wypoczynku. Niech pani czyta, oglada telewizje, robi cokolwiek, byle tylko nie myslala pani o Pieczarze Gromow. -Zawolam tu wszystkich czterech i bedziemy grac w pokera - powiedziala. McGee zamrugal oczami i usmiechnal sie. -Widze, ze szybko wraca pani do formy. -Zgodnie z zaleceniami lekarza, ktory chce, zebym mimo jakichkolwiek przeciwnosci losu nie poddawala sie. -Siostra ?elma ma racje. -Z czym? -Powiedziala, ze ma pani niebywala zywotnosc. -Ona sie latwo ekscytuje. -Siostra ?elma? Nie bylaby podekscytowana nawet w obecnosci papieza idacego po korytarzu ramie w ramie z naszym prezydentem. Susan dobrze wiedziala, ze po tej scenie zalamania i placzu nie zaslugiwala na zadne pochwaly. Dlatego nie odpowiedziala na komplement, tylko wygladzila posciel wokol siebie. -Prosze zjesc wszystko, co bedzie na lunch - zalecil nastepnie McGee. - A po poludniu chce, zeby pojechala pani na fizykoterapie, ktora byla zaplanowana na rano. Susan zamarla. McGee musial dostrzec w niej nagla zmiane, gdyz powiedzial: -To bardzo wazne, Susan. Pani jest potrzebna fizykoterapia. Szybciej stanie pani na nogi. A jesli odkryjemy jakies fizyczne zrodla problemow z percepcja, cos, co bedzie wymagac powaznego zabiegu chirurgicznego, to wtedy stres zwiazany z operacja nie bedzie dla pani takim obciazeniem, jakim bylby, gdyby nie poddano pani fizykoterapii. Susan odparla zrezygnowana: -No dobrze. -Wspaniale! -Ale prosze... -O co chodzi? -Niech pan nie przysyla po mnie Jelli... - Przelknela sline. - To znaczy Bradleya i O'Hary. -W porzadku. Mamy wielu sanitariuszy. -Dziekuje. -Tylko prosze nie zapominac - glowa do gory! Susan podparla glowe zacisnieta dlonia i podniosla ja w teatralnym gescie heroizmu i determinacji. -To jest wlasciwa postawa - pochwalil McGee. - Niech sie pani czuje jak Sylvester Stallone w "Rocky". -Mysli pan, ze wygladam jak Sylvester Stallone? -No coz... bardziej niz jak Marlon Brando. -Pan wie, jak pochlebiac kobiecie, doktorze McGee. -W koncu jest sie tym Casanova. - McGee pomachal jej i byl to naturalny, przyjazny gest, jakze rozny od tego, ktory poprzedniego dnia na korytarzu wykonal Bili Richmond. - Przyjde do pani pozniej, po wieczornym obchodzie. I wyszedl. Susan zostala sama. Byla jeszcze co prawda Jessica Seiffert, ale tak, jakby jej w ogole nie bylo. Susan wciaz nie widziala tej kobiety. Spojrzala na lozko zasloniete przescieradlami. Nie dobiegal zza nich nawet najmniejszy dzwiek. Susan nie chciala w tej chwili byc zupelnie sama, wiec zawolala: -Pani Seiffert? Zadnej odpowiedzi. Postanowila wstac, podejsc do lozka pani Seiffert i zobaczyc, czy wszystko w porzadku. Ale z jakichs przyczyn, trudnych do wyjasnienia, bala sie odchylic zaslony. 8 Susan starala sie wypelniac zalecenia lekarza. Wziela ksiazke i przez kilka minut czytala, ale akcja jej nie wciagnela. Wlaczyla telewizor, ale nie mogla znalezc programu, ktory by ja zainteresowal. Jedyna rzecza, ktora zajmowala jej umysl, byla tajemnica czterech sobowtorow i wyjasnienie ich istnienia. Co oni zamierzali jej zrobic? Teraz juz, ignorujac rady McGee, caly czas myslala z lekiem o Harchu i trzech pozostalych bandytach.To najlepszy dowod jakiejs fiksacji, obsesji, choroby umyslowej albo dysfunkcji mozgu, pomyslala. Wmawiam sobie, ze nie wierze w te wyszukane fantazje, nie wierze w sily nadprzyrodzone, a mimo to caly czas mysle, ze ci czterej naprawde istnieja. A przeciez dwoch sposrod nich od dawna lezy w grobie! To wszystko nie ma sensu. Ale nie przestawala sie bac. Z niepokojem czekala, kto przyjdzie, by zabrac ja na fizykoterapie. Nie znaczy to, ze w tej sali czula sie nadzwyczaj bezpiecznie, ale przynajmniej tu znajdowala sie na znanym obszarze. Nie chciala jechac na dol. Dobrze jeszcze pamietala slowa Jelli... Dennisa Bradleya: "Mamy zabrac pania na dol..." Brzmialo to bardzo zlowrogo. Na dol. Czujac wstyd, ze nie dostosowala sie do polecen doktora McGee, postanowila, ze zje caly lunch i chociaz pod tym wzgledem bedzie posluszna. Przekleta kobieta jadla swoj ostatni posilek... pomyslala o sobie z wisielczym humorem, po czym zdenerwowala sie na sama siebie: Cholera, przestan z tym! Pozbieraj sie do kupy, ?orton! Skonczyla jesc i zaraz zabrzeczal telefon. Dzwonili jej wspolpracownicy z Milestone. Nie pamietala nikogo, ale starala sie byc mila i myslec o nich jako o przyjaciolach. Niemniej byla to dziwna i meczaca rozmowa, wiec Susan odetchnela z ulga, gdy wreszcie mogla odlozyc sluchawke. Godzine po obiedzie przyszlo dwoch sanitariuszy z lozkiem na kolkach. Zaden z nich nawet w najdrobniejszym szczegole nie przypominal ktoregos z czterech czlonkow wspolnoty. Pierwszy byl tegim mezczyzna okolo piecdziesiatki z brzuchem piwosza. Mial geste, szpakowate wlosy i siwe wasy. 93 -Czesc, slicznotko. Zamawiala pani taksowke? - spytal.Drugi mezczyzna mial okolo trzydziestu pieciu lat. Byl lysy i mial gladka, niemal dziecinna twarz. -Mamy pania stad zabrac - oznajmil. -Spodziewalam sie limuzyny - powiedziala Susan. -A pani mysli, ze co to jest? - rzucil starszy i przejechal dlonia po powierzchni lozka niczym po karoserii eleganckiego samochodu. - Prosze spojrzec na te ksztalty! -Dotknal palcem miekkiego, piankowego materaca. - Prosze spojrzec na te tapicerke! To wszystko kunsztowna robota najlepszych stylistow! -Czy jest jeszcze jakis srodek transportu poza ta limuzyna, w ktorym moze pani podrozowac w pozycji lezacej? - zauwazyl lysy. -I to z kierowca - dodal brzuchaty, zdejmujac barierke przy lozku Susan. -Z dwoma kierowcami - uzupelnil lysy, przysuwajac wozek rownolegle do dluzszego brzegu lozka. - Jestem Phil. A moj kolega nazywa sie Elmer Murphy. -Mowia na mnie Murf. -Bywa, ze mowia na niego jeszcze gorzej. Chociaz Susan wciaz bala sie jazdy na dol, w nieznane, to jednak bawil ja dialog sanitariuszy. Widac bylo, ze staraja sie bardzo jej pomoc i chca, by sie rozluznila. Ich przyjazne nastawienie oraz pragnienie, by nie zawiesc doktora McGee, dodalo jej odwagi i zeslizgnela sie ze swojego lozka na lozko na kolkach. Patrzac na sanitariuszy, powiedziala: -Zawsze tacy jestescie? -Jacy? - spytal Murf. -Czarujacy - podsunal Phil i wlozyl jej pod glowe mala poduszeczke. -O, tak - odrzekl Murf. - Zawsze jestesmy czarujacy. -Cary Grant przy nas wysiada. -To u nas cecha wrodzona. -Jesli bedzie pani patrzec w slowniku pod haslem "czarujacy"... - zaczal Phil. - ...to zobaczy pani nasze zdjecia - dokonczyl Murf. Przykryli ja przescieradlem, przewiazali je w jednym miejscu paskiem, by nie sfrunelo w czasie jazdy, i wyjechali na korytarz. Wiezli ja na dol. Starajac sie nie myslec o tym, dokad ja wioza, zapytala: -Po co tyle ceregieli? Nie wystarczylby zwykly wozek? -Nie mozemy wozic pacjentow wozkami - odpowiedzial Phil. -Pacjenci sa strasznie ruchliwi - dodal Murf. -Amerykanie lubia sie przemieszczac. -Nie znosza siedziec w miejscu. 93 -Gdybysmy zostawili pacjenta samego chocby na dziesiec sekund... - rzekl Phil - ...to zanimbysmy zdazyli wrocic, juz by sie znajdowal w polowie drogi do Mezopotamii - dokonczyl za niego Murf.Dojechali do wind. Murf nacisnal guzik ze strzalka w dol. -Piekne miejsce - powiedzial Phil, gdy drzwi otwarly sie szeroko. -Co? - spytal Murf. - Winda? Piekna? -Nie - odparl Phil. - Mezopotamia. -Byles tam, co? -Zawsze tam jezdze w zimie. -Zdaje sie, ze Mezopotamia juz nie istnieje. -Lepiej, zeby Mezopotamczycy nie slyszeli tego, co powiedziales - ostrzegl go Phil. Paplali przez cala droge, jadac winda, a potem pchajac lozko korytarzem na parterze az do oddzialu fizykoterapii. Znajdowal sie on w jednym z bocznych skrzydel gmachu. Tam skrecili do pokoju Florence Atkinson, ktora byla szefowa. Florence Atkinson, niska, ciemna kobieta o ptasiej twarzy, pelna energii i entuzjazmu, poprowadzila Susan do sali, w ktorej znajdowaly sie przyrzady i sprzet gimnastyczny na kazda grupe miesni. Nie bylo tam nic, co mogloby skrajnie wyczerpac; zdrowy czlowiek uznalby takie cwiczenia za smiesznie proste. -W czasie kilku pierwszych wizyt - objasniala pani Atkinson - chce, zeby skoncentrowala sie pani na najprostszych cwiczeniach. Mimo to po uplywie pol godziny, kiedy pierwsza sesja dobiegla konca, Susan byla juz wyczerpana i bolaly ja miesnie. Po gimnastyce nadszedl czas na masaz, po ktorym czula sie tak, jakby zlozono ja do kupy z poskladanych luzno kosci i wiazadel. Po masazu przyszla kolej na podwodny masaz. Strugi goracej wody wygnaly z niej resztki napiecia, czula sie zupelnie lekka i niematerialna. Na koniec, i to podobalo jej sie najbardziej, zaprowadzona zostala pod natrysk, gdzie znajdowaly sie uchwyty dla inwalidow i krzeselko, na ktorym mozna bylo usiasc w trakcie kapieli. Uczucie lekkosci, zapach mydla i pary byly tak przyjemne, tak rozkoszne, ze zapragnela moc czesciej tu przychodzic. Pani Atkinson wysuszyla suszarka wlosy Susan, podczas gdy pacjentka siedziala przed lustrem. Nie widziala swej twarzy od wczoraj i z zadowoleniem zauwazyla, ze zginely wory pod oczami. Skora wokol oczu byla jeszcze wprawdzie nieco szara, ale policzki zaczynaly nabierac rumiencow. Blizna tez wygladala duzo lepiej niz poprzedniego dnia, nie byla taka nabrzmiala i czerwona jak bezposrednio po zdjeciu bandazy. Teraz Susan naprawde uwierzyla w zapewnienia lekarza, ze blizna nie bedzie szpecaca. Potem ubrano ja w pizame, kazano polozyc sie na lozko na kolkach i pani Atkinson osobiscie zawiozla ja do poczekalni oddzialowej. -Zaraz przyjda tu po pania Phil i Murf. 95 -Niech sie nie spiesza. Czuje sie tak, jakbym unosila sie na falach cieplego oceanu.Moglabym tu lezec po wsze czasy - powiedziala Susan, dziwiac sie teraz, ze tak bardzo bala sie zabrania na fizykoterapie. Patrzyla na dzwiekoszczelny sufit i laczyla przypadkowe kropki w wyimaginowane ksztalty: zyrafy, zaglowca, palmy. Nagle poczula sie senna, przymknela oczy i ziewnela. -Dobrze jej, Phil. -O, tak, Murf. Susan otworzyla oczy i usmiechnela sie do sanitariuszy. -Nie nalezy za bardzo rozpieszczac pacjentow - powiedzial Phil. -Masaze, kapiele, kierowcy... -Jeszcze troche, a zazyczy sobie sniadania do lozka. -Powiedz, Phil, czy to jest szpital, czy hotel? -Czasami sie zastanawiam, Murf. -Jestescie zupelnie jak Flip i Flap - zauwazyla Susan. Zaczeli wyprowadzac lozko z poczekalni oddzialowej. -Flip i Flap? - powtorzyl Murf. - Raczej Bob i Ray. Skrecili w korytarz w glownym skrzydle szpitala. Poduszka pod glowa unosila Susan na tyle wysoko, ze mogla widziec korytarz. Byl kompletnie pusty. Czegos takiego jeszcze tu nie przezyla. -Bob i Ray? - spytal Phil. - Mow za siebie. Ja jestem raczej tutejszy Robert Redford. -Robert Redford nie nosi peruki. -Ja tez nie. -Racja, ty przykrywasz czaszke niedzwiedzia skora. Dojechali do wind. -Okrutny jestes, Murf. -Pomagam ci tylko spojrzec prawdzie w oczy, Phil. Murf nacisnal guzik ze strzalka w gore. -No coz, panno ?orton - powiedzial Phil - mam nadzieje, ze jest pani zadowolona z tej przejazdzki. -Bylo fantastycznie - przyznala Susan. -To dobrze - rzekl na to Murf. - Zapewniamy pania, ze powrot bedzie nie mniej ciekawy. -Bardzo ciekawy - zgodzil sie z kolega Phil. Otwarly sie drzwi windy. Wepchneli lozko do srodka, ale sami nie weszli. W windzie byli juz inni ludzie. Czterech mezczyzn. Harch, Quince, Jellicoe i Parker. Harch i Quince mieli na sobie pizamy i szlafroki; stali po lewej stronie. Jellicoe i Parker, w swych szpitalnych fartuchach, znajdowali sie po prawej rece Susan. 95 Podniosla glowe, by spojrzec na Murfa i Phila, ktorzy zostali na korytarzu i wciaz patrzyli na nia z usmiechem, machajac przy tym na do widzenia. Byla wstrzasnieta i nie wierzyla oczom.Drzwi zamknely sie z cichym szumem. Winda zaczela jechac do gory. Ernest Harch nacisnal jakis guzik i zatrzymali sie miedzy pietrami. Spojrzal na Susan. Jego szare, zimne oczy przypominaly kawalki brudnego lodu. Spojrzenie mrozilo jej krew w zylach. -Czesc, ty dziwko! - odezwal sie Harch. - Wiedzialem, ze sie jeszcze spotkamy. Jellicoe zachichotal. Brzmialo to jak chrzakanie i doskonale wspolgralo z jego swinska twarza. -Nie - powiedziala stanowczo Susan. -Nie zamierzasz krzyczec? - zdziwil sie Parker, krzywiac swa piegowata gebe. -Mielismy nadzieje, ze troche pokrzyczysz - oznajmil Quince, a jego dluga twarz z perspektywy Susan wydawala sie jeszcze dluzsza. -Jest zbyt zaskoczona - wyjasnil Jellicoe i znow zachichotal. Susan zamknela oczy i uczynila to wszystko, co sugerowal jej Jeffrey McGee. Mowila sobie, ze ci mezczyzni nie istnieja w rzeczywistosci, a wiec nie moga zrobic jej zadnej krzywdy. Mowila sobie, ze to tylko wytwory jej wyobrazni, sen na jawie lub raczej - koszmar na jawie. Ktorys z nich polozyl dlon na jej gardle. Serce zabilo Susan mocniej i otworzyla oczy. To Harch. Przydusil ja lekko, a czynnosc ta musiala mu sprawic przyjemnosc, bo zasmial sie cicho. Susan obiema rekami chwycila przedramie mezczyzny, probujac uwolnic sie z uscisku. Bezskutecznie. Harch byl silny. -Nie boj sie, ty dziwko! - krzyknal. - Nie zabije cie. To byl glos prawdziwego Harcha, taki, jaki zapamietala na procesie i w Pieczarze Gromow. To byl glos, ktorego nigdy nie zapomni. Gleboki, donosny, zimny i bezlitosny. -Nie, nie zabijemy cie - powiedzial Quince. - Jeszcze nie teraz! -Na to przyjdzie czas - uzupelnil Harch. Poczula, ze dretwieja jej konczyny. Opuscila bezwladnie rece. Stopy i dlonie miala lodowato zimne. Zaczela trzasc sie jak w febrze, a walace gwaltownie serce rozrywalo jej cialo na kawalki. Harch pogladzil ja delikatnie po gardle, z czuloscia, jakby zachwycajac sie jego delikatna linia. Wstrzasnal nia dreszcz. Odwrocila glowe i spojrzala na Jellicoe. Swinskie oczka blyszczaly. -Jak ci sie podobal nasz poranny wystep w twojej sali? -Ty sie nazywasz Bradley - powiedziala Susan, chcac, by to byla prawda, pragnac, by wrocila do rzeczywistosci. -Nie - zaprzeczyl. - Ja jestem Jellicoe. -A ja jestem Parker, a nie O'Hara - wykrzyknal rudzielec. -Obaj juz dawno lezycie w grobie - oznajmila Susan. -Wszyscy czterej juz dawno lezymy w grobie - rzekl Quince. Spojrzala na tego mezczyzne o jastrzebiej twarzy i nie wiedziala, co powiedziec. Quince zaczal wyjasniac: -Po tym, jak wylali mnie z Briarstead, wrocilem do rodzinnej Virginii. Rodzice nie szli mi na reke. Wprost przeciwnie, chcieli miec ze mna jak najmniej do czynienia. To bardzo staroswiecka, ukladna rodzina ziemianska, rozumiesz? Bron Boze, zeby choc cien skandalu zbrukal ich dobre imie! - Tu twarz stezala mu od gniewu. - Dali mi skromne kieszonkowe, zebym mogl sie utrzymac do czasu, az znajde prace, i wyrzucili z domu. Wyrzucili z domu! Moj ojciec - ten egoistyczny, swietoszkowaty sukinsyn - potraktowal mnie jak jakis wrzod na zdrowym ciele rodziny. Gdzie ja mialem znalezc prace, ktora by mi nie uwlaczala? Ja przeciez pochodzilem z dobrego domu i nie moglem pracowac jako zwykly robotnik. - Quince mowil teraz przez zacisniete zeby. -Nie mialem szansy, zeby dostac sie na prawo, tak jak chcialem. To wszystko przez ciebie i przez twoje zeznania! O Boze, jak ja cie nienawidze! To przez ciebie skonczylem w tamtym zawszonym motelu w Newport News. To przez ciebie podcialem sobie zyly w tamtej parszywej lazience. Susan przymknela oczy. Oni nie istnieja naprawde, pomyslala. Nie moga mi zrobic nic zlego. -Mnie zamordowali w wiezieniu - powiedzial Harch. Susan zaciskala mocno oczy. -Na trzydziesci dwa dni przed planowanym zwolnieniem - dodal po chwili. - Jezu, spedzilem tam p i e c lat i na miesiac przed wyjsciem mialem to paskudne szczescie, ze scialem sie z jednym czarnuchem, ktoremu udalo sie przemycic do celi noz. Oni nie istnieja w rzeczywistosci. Nie moga zrobic mi nic zlego. -Ale nareszcie cie dopadlem - mowil dalej Harch. - Przysiegalem sobie, ze tego dokonam. W wiezieniu tysiace razy przysiegalem sobie, ze pewnego dnia cie dopadne. A wiesz, dziwko, co mamy w najblizszy piatek? Rocznice mojej smierci. W ten piatek minie siedem lat od chwili, kiedy tamten czarnuch przycisnal mnie do sciany i poderznal mi gardlo. Piatek. W piatek wlasnie zamierzamy sie z toba rozprawic. W nocy. Zostaly ci, dziwko, trzy dni zycia. Zebys wiedziala. Zebys miala czas spocic sie jeszcze ze strachu. W piatek. Na ten dzien przygotowalismy dla ciebie cos specjalnego. -To ty nas wszystkich zabilas - powiedzial Jellicoe. Oni nie istnieja naprawde. Ich glosy smagaly ja niczym rozgi. - ...gdybysmy wtedy odkryli, gdzie sie ukryla... - ...tez bysmy ja skopali na smierc... - ...podcieli to sliczne gardlo... - ...wykroili jej serce... - ...ta dziwka nie moze miec serca... Nie moga mi zrobic nic zlego. - ...cuchnaca, zydowska kochanka... - ...ale niezla... - ...mozemy sie z nia zabawic, zanim ja zabijemy... - ...jak dla mnie troche za chuda... - ...do piatku troche sie podtuczy... - ...czy kiedys przelecial cie juz nieboszczyk?... Susan wciaz miala oczy zamkniete. Oni nie istnieja w rzeczywistosci. - ...wszyscy cie przelecimy... - ...przenicujemy... Nie moga mi zrobic nic zlego. - ...poczujesz w sobie... - ...nasze martwe czlonki. Nie moga mi zrobic nic zlego, nie moga, nie moga... -W piatek... -W piatek... Czyjas reka dotknela jej piersi, inna przejechala po zamknietych powiekach. Krzyknela. Ktos zakryl jej usta twarda dlonia. Uslyszala glos Harcha: "Dziwka". I to chyba Harch zlapal ja mocno za prawa reke i uszczypnal. Stracila przytomnosc. 99 9 Ciemnosc opadla. Zastapilo ja mleczne swiatlo fluorescencyjne i cienie tanczace leniwie do dzwiekow nieslyszalnej muzyki. Nad jej glowa poruszaly sie jakies zamazane ksztalty, ktore mowily znajomymi glosami.-Patrz, kogo tu mamy, Murf. -Kto to, Phil? - Spiaca Krolewna. Zaczela lepiej widziec. Lezala na lozku na kolkach. Spojrzala na sanitariuszy, a ci patrzyli na nia. -Myslisz, ze jestes ksieciem, w ktorym sie ona zakocha? - Murf spytal Phila. -Predzej ja moge byc ksieciem niz ty - rzekl Phil. Nad glowami sanitariuszy Susan zobaczyla dzwiekoszczelny sufit poczekalni na oddziale fizykoterapii. -Mysli, ze moze byc ksieciem - powiedzial do Susan Murf. - A to przeciez jeden z siedmiu krasnoludkow. -Krasnoludkow? - zdziwil sie Phil. -Krasnoludkow - powtorzyl Murf. - Brzydaczek albo Gderaczek. -W tej bajce nie bylo Brzydaczka. -No, to Gderaczek. Susan nie wiedziala, co sie stalo, i tylko pokrecila glowa z prawa na lewo i z lewa na prawo. Znow znajdowala sie na parterze. -Poza tym - powiedzial Phil - w Spiacej Krolewnie nie bylo zadnych krasnoludkow. Pomylilo ci sie z Krolewna Sniezka - Krolewna Sniezka! -Krolewna Sniezka - powtorzyl Phil, chwytajac lozko z jednej strony i chcac wypchnac je na korytarz. Murf trzymal je z drugiej strony. Doszli do podwojnych drzwi, przez ktore wychodzilo sie poza oddzial. Zdziwienie Susan w jednej chwili zmienilo sie w strach. Probowala usiasc, ale przeszkadzal jej w tym pasek, ktory opasywal ja na wysokosci podbrzusza. 99 -Nie! - krzyknela. - Poczekajcie! Poczekajcie! Poczekajcie chwile, do cholery!Zatrzymali sie. Obaj wygladali na zaskoczonych jej niespodziewanym wybuchem. Murf zmarszczyl swe krzaczaste brwi, a okragla, dziecinna twarz Phila stanowila ilustracje do definicji zaklopotania. -Dokad mnie bierzecie? - zazadala odpowiedzi Susan. -Noo... z powrotem na sale - odparl Murf. -Czy cos nie tak? - spytal Phil. Dotknela palcami plociennego paska, ktory ja przytrzymywal, w poszukiwaniu zapiecia. Gdy je odnalazla, poczula na swych dloniach delikatny, lecz stanowczy chwyt Murfa. Usunal jej rece z paska. -Panno ?orton - powiedzial. - Niech sie pani uspokoi i powie, o co chodzi. Znow wlepila w nich wzrok. -Juz raz mnie stad wyprowadzaliscie i dopchaliscie az do wind... -Alez skad! - ...a potem wepchneliscie lozko do windy i zostawiliscie mnie z nimi. Nie chce, zeby powtorzylo sie cos podobnego. -Panno ?orton, my... -Jak mogliscie mi cos takiego zrobic? Co ja wam, na Boga, zlego uczynilam? Co macie przeciwko mnie? Wcale mnie przeciez nie znacie. Nigdy przedtem sie nie widzielismy. Murf spojrzal na Phila. Phil wzruszyl ramionami. Potem Murf spytal Susan: -Z jakimi "nimi"? -Dobrze pan wie - powiedziala Susan z gorzkim wyrzutem. - Prosze nie udawac. Prosze nie traktowac mnie jak idiotki. -Kiedy ja naprawde nie wiem, o czym pani mowi - bronil sie sanitariusz. -Ja tez nie wiem - potwierdzil drugi. -Zostawiliscie mnie z Harchem i cala reszta. Z czterema nieboszczykami, cholera jasna! -Nieboszczykami? - spytal Phil. Murf spojrzal na nia jak na kompletnie pomylona. Potem nagle sie usmiechnal. -Ach, teraz wszystko rozumiem. Miala pani zly sen. Susan zerknela na nich. Obaj wydawali sie zaklopotani jej oskarzeniami. -Podejrzewam - zwrocil sie Murf do swego kolegi - ze snilo sie biedaczce, iz wyprowadzilismy ja z poczekalni do windy i tam zostawilismy sama z pacjentami, ktorzy... byli martwi. - Spojrzal na Susan. - Czy tak? Czy miala pani taki wlasnie zly sen? -Nie moglam miec zlych snow, bo w ogole nie spalam - odpowiedziala ostro. -Spala pani, spala... - powiedzial Phil rownie spokojnie i cierpliwie, jak ona ostro i ze zloscia. - Przeciez sami widzielismy, jak sie pani budzi. 101 -Prawdziwa Spiaca Krolewna - oswiadczyl Murf.Gwaltownie potrzasnela glowa. -Nie, nie, nie! Na pewno nie spalam, kiedy weszliscie tu po raz pierwszy - mowila, starajac sie wszystko wyjasnic, ale wiedziala, ze brzmi to nieracjonalnie. - Ja... ja tylko na chwile zamknelam oczy zaraz po tym, jak zostawila mnie tu pani Atkinson. Nie mialam czasu, zeby chrapnac, kiedy przyszliscie i zabraliscie mnie do windy... -Nie widzi pani, ze to wszystko byl sen? - powiedzial lagodnie Murf, usmiechajac sie do niej przyjaznie. -No wlasnie - dodal Phil. - To na pewno byl sen, umarlych pacjentow bowiem nie przewozimy do kostnicy ogolnie dostepnymi windami. -Nigdy - potwierdzil Murf. -Nieboszczycy transportowani sa specjalnymi windami. - Zeby bylo dyskretnie. -Dyskretnie - powtorzyl Phil. Susan chcialo sie krzyczec. Zamiast tego pomyslala: Ja nie o takich nieboszczykach mowilam, stare dranie! Mialam na mysli takich, ktorzy wstaja z grobu! Takich, ktorzy wygladaja jak zywi i groza, ze mnie zabija! Nie wypowiedziala na glos ani jednego slowa z tego, co pomyslala, bo wiedziala, ze wtedy potraktowaliby ja tak, jakby oszalala do reszty. -To byl tylko sen - uspokajal Murf. -Zly sen - dorzucil Phil. Patrzyla w ich twarze, wiszace nad nia i wydajace sie z tej perspektywy olbrzymie. Szpakowaty, ojcowski Murf mial mile spojrzenie. Twarz Phila byla niezmiennie gladka, uprzejma i dziecinnie niewinna. Czy mogla tak nikczemnie klamac? Nie, na pewno nie. Szczerosc wymalowana na obliczu Phila byla tak wielka jak strach i zmieszanie Susan. -Jakze to mogl byc sen? - spytala. - Kiedy wszystko bylo takie... zywe? -Nieraz mialem takie "zywe" sny, ze jeszcze w minute po przebudzeniu nie moglem sie od nich opedzic - rzekl Phil. -Ja tez - pochwalil sie Murf. Susan przypomniala sobie o tym, co Quince powiedzial o swoim samobojstwie. Przypomniala sobie czyjes dlonie na piersiach, powiekach i ustach, kiedy probowala wolac o pomoc. -To wszystko bylo takie... rzeczywiste - oznajmila, choc sama zaczynala w to watpic. - Przynajmniej wydawalo mi sie... rzeczywiste... przerazajaco rzeczywiste... -Przysiegam, ze nie minelo wiecej niz piec minut od czasu, kiedy pani Atkinson zadzwonila po nas, zebysmy tu przyszli - zapewnil Murf. -I przyszlismy od razu - potwierdzil Phil. -I jestesmy tu. Po raz pierwszy. 101 Susan zwilzyla usta jezykiem.-Myslalam... -To byl tylko sen - nie dal jej dokonczyc Murf. -To musial byc zly sen - powiedzial Phil. W koncu, acz niechetnie, Susan im przytaknela. -Chyba macie racje. Przepraszam. -Nie ma za co, slicznotko - uspokoil ja Murf. -Nie powinnam byla zachowywac sie wobec was tak agresywnie - zgodzila sie Susan. -Phil, czy stalo ci sie cos? -Nie, absolutnie nic. A czy tobie cos sie stalo, Murf? -Nic a nic. -Widzi pani? - zwrocil sie Phil do Susan. - Nie ma pani za co nas przepraszac. -Nie ma pani zadnego powodu - wtorowal mu Murf. -Czy czuje sie pani w formie do odbycia zaleglej podrozy? - spytal Phil. -To bedzie mila, spokojna podroz - obiecal Murf. -Malownicza trasa bedzie. -I pierwszorzedny serwis na calej trasie - dodal Murf. -Dla smakoszy szef kuchni poleca dania z menu kapitana. -Co noc dancing w sali balowej. -A na pokladzie bezplatne lezaki, gry i podwieczorek - zachecal Murf. Nagle Susan zapragnela, by przestali kpic; juz jej to nie bawilo. Czula sie niedobrze, krecilo jej sie w glowie i nie mogla zebrac mysli, jakby za duzo wypila albo wziela jakis narkotyk. Ich paplanina powodowala, ze glowa bolala ja coraz bardziej, slowa padajace nieprzerwanie wokol niej byly jak pilki odbijajace sie od scian wewnetrznych jej czaszki. Niestety nie wiedziala, jak powiedziec im, by przestali gadac. Nie chciala zranic ich uczuc. Gdyby koszmar w windzie naprawde byl tylko zlym snem, to okazalaby sie dla nich strasznie niegrzeczna. -Zgoda... - powiedziala pojednawczo. - Podniesmy kotwice i wyplynmy z portu. -Szczesliwej podrozy! - zyczyl Phil. Sanitariusze przeszli przez podwojne drzwi i wypchneli lozko na korytarz. -Jestes pewny, ze Spiaca Krolewna nie miala wokol siebie calego stada krasnoludkow? - spytal Murf, Phila. -Juz ci powiedzialem, ze to byla Krolewna Sniezka. Murf, bo zaczne cie posadzac o kompletny analfabetyzm. -Jak ci nie wstyd, Phil. Jestem wyksztalcony! Skrecili w korytarz glownego skrzydla szpitala i udali sie w strone wind. 103 Murf znow sie odezwal:-Ja po prostu nie czytuje juz bajek dla dzieci. To cos w sam raz dla ciebie. Ja preferuje ambitniejsza literature. -Masz na mysli prase codzienna? -Raczej Karola Dickensa. -A nie National Enquirer! Doszli do wind. -Musisz wiedziec, ze przeczytalem wszystkie wydane dziela Louisa L'Amoura - powiedzial Murf, naciskajac guzik ze strzalka do gory. -Od Dickensa do L'Amoura - rzekl Phil. - Niezly rozrzut, Murf. -Moje zainteresowania sa rozlegle - oswiadczyl Murf. Susan wstrzymala oddech, czekajac, az otworza sie drzwi. W piersi czail sie krzyk, gotow w kazdej chwili uwolnic sie poprzez gardlo. Boze, prosze cie, nie! Jeszcze raz tego samego nie przezyje. -A ty co ostatnio czytales, Phil? Pewnie znowu jakis fascynujacy przepis przyrzadzania platkow sniadaniowych? Drzwi windy rozsunely sie z delikatnym szumem. Susan lezala glowa do przodu, wiec nie mogla zobaczyc, kto znajduje sie w kabinie. Murf i Phil wprowadzili lozko do windy i tym razem do niej wsiedli. W kabinie nie bylo zadnych nieboszczykow. Susan wypuscila powietrze przez usta i zamknela oczy. Wraz z uczuciem ulgi nadszedl bol glowy. W czasie jazdy do sali nic sie juz nie wydarzylo, ale gdy przenosila sie z lozka na kolkach na swoje lozko, poczula w prawym przedramieniu okrutny bol. Rozchodzil sie on z osrodka tuz nad zgieciem w lokciu, po wewnetrznej stronie. Przypomniala sobie nagle, ze Harch - lub ktorys z jego kompanow - zlapal ja mocno za prawa reke i uszczypnal. Zaraz potem stracila swiadomosc. Sanitariusze opuscili sale. Susan siedziala w bezruchu, z lokciami na kolanach. Bala sie spojrzec na bolaca reke. W koncu jednak podciagnela rekaw pizamy. Na bladej skorze przedramienia, nieco powyzej zgiecia w lokciu, dostrzegla okragly siniak wielkosci pieciocentowki. Nie byl jeszcze ciemny, ale z kazda minuta nabieral barwy. W tej chwili mial kolor truskawki. Przy dotyku sprawial bol. To byl swiezy siniak, co do tego nie miala zadnych watpliwosci. Co to oznacza? zastanowila sie Susan. Czy jest to dowod na to, ze spotkanie z cala czworka faktycznie mialo miejsce? Dowod, ze to wszystko nie bylo tylko zlym snem w trakcie krotkiej drzemki? A moze siniak zrobila sobie sama w trakcie cwiczen w sali gimnastycznej, a pozniej pod wplywem bolu - mniej lub bardziej nieswiadomie - wywolala we snie o nieboszczykach w windzie sytuacje, ktora mogla go spowodowac. 103 Chciala przypomniec sobie, czy na oddziale fizykoterapii uderzyla sie o cos w prawe przedramie, ale nic nie przychodzilo jej do glowy. Czy pod prysznicem nie zauwazyla jakiejs zmiany zabarwienia skory na przedramieniu? Moze byla juz wtedy jakas mala plamka? Jednak nie mogla sobie przypomniec, zeby dostrzegla wtedy jakiekolwiek znamie, czy poczula w owym miejscu chocby najmniejszy bol. Ale w koncu moze siniak byl wtedy jeszcze zbyt maly, takie rzeczy rozwijaja sie powoli.Na pewno uderzylam sie w czasie gimnastyki, pomyslala. To jedyne logiczne wytlumaczenie. Ernest Harch i jego koledzy nie istnieja w rzeczywistosci. Nie moga mi zrobic krzywdy. To tylko zjawy, powstajace na skutek jakiejs dziwnej formy dysfunkcji mozgu. Gdy odzyskam sily, a McGee znajdzie zrodlo halucynacji, zywe trupy natychmiast przestana istniec. A na razie i tak nie moga mi nic zrobic. *** Jeff McGee pojawil sie na wieczornym obchodzie o wpol do szostej. Ubrany byl tak, jakby po pracy szedl na przyjecie: mial na sobie dobrze skrojony granatowy garnitur z jasnoblekitna chusteczka w gornej kieszonce marynarki, perlowa koszule i krawat w szaro-niebieskie paski.Wygladal tak elegancko i poruszal sie z taka wyjatkowa gracja, ze Susan zlapala sie na tym, ze pomyslala o nim jako o potencjalnym obiekcie seksualnym. Co prawda juz w niedziele rano, gdy zobaczyla lekarza po raz pierwszy, uznala go za wyjatkowo atrakcyjnego mezczyzne, ale dopiero teraz poczula delikatny, cieply i nieodparty dreszcz pozadania. Boze! pomyslala z rozbawieniem. Musze wracac do zdrowia, bo jestem cala podniecona! McGee podszedl do lozka i, tym razem bez zadnego wahania, pochylil sie nad Susan calujac ja w policzek, tuz kolo kacika ust. Pachnial delikatna woda po goleniu o zapachu cytryny i mieszanki roznych ziol, ale Susan pod tym subtelnym zapachem wyczula bardziej pociagajaca won jego skory. Zapragnela zarzucic mu ramiona na szyje i nie puszczac, zapragnela sie przytulic; chciala przyciagnac go do siebie, blisko, i odebrac mu troche jego sily, sily, ktorej tak teraz potrzebowala, a ktorej on mial w nadmiarze. Ale chociaz w ostatnich dniach ich wzajemne kontakty posunely sie daleko, to jednak jeszcze nie az tak daleko. McGee najwyrazniej cos do niej czul, tego byla pewna. Ale jednoczesnie swiadoma byla, ze pomiedzy lekarzem a pacjentem nie powinno byc flirtow i to hamowalo jej spontanicznosc. Oprocz tego nie byla pewna swych zmyslow. Moze ja oszukiwaly, moze McGee nie czul do niej nic poza zwykla sympatia? Wolala nie ryzykowac i dlatego w odpowiedzi na pocalunek lekarza odwazyla sie dac mu tylko krotkiego, suchego calusa rowniez w policzek. 105 -Dzis wieczorem nie mam zbyt duzo czasu - powiedzial McGee, odsuwajac sie od Susan nieco zbyt szybko. - Wybaczy pani, ze zajrze na moment do pani Seiffert. Zaraz wroce.Podszedl do drugiego lozka i zniknal za zaslonami. W Susan zaczela rosnac zazdrosc. Dla kogo on sie tak wystroil? Z kim wybieral sie na kolacje? Z kobieta? No, na pewno z kobieta i to niebrzydka. Facet nie ubiera sie w najlepszy garnitur, na dodatek z chusteczka w kieszonce, tylko po to, zeby pojsc z kolegami na piwo. Jeffrey McGee byl bardzo pociagajacym mezczyzna, a na takich kobiety zawsze leca. I ten na pewno z tego korzysta. A jakze! Korzysta z zycia ile wlezie i zalicza panienki, nie czekajac na jedna jedyna panne Susan Kathleen ?orton. Susan nie ma prawa byc zazdrosna, bo dopiero teraz pojawila sie na scenie. Inne kobiety byly szybsze. A poza tym miedzy nimi nie ma nic powaznego, McGee nie jest zobowiazany do wiernosci. Rozbawilo ja to, ze cos podobnego w ogole przyszlo jej do glowy. Ale nadal byla zazdrosna i nic na to nie mogla - ku swemu zaskoczeniu - poradzic. McGee wyszedl zza zaslon i powrocil do Susan. Wzial ja za reke i usmiechnal sie. Reka lekarza byla silna i ciepla, a odsloniete zeby biale i rowne. -Prosze mi opowiedziec, jak tam bylo na fizykoterapii. Czy pani Atkinson dobrze sie pania zajela? Susan zamierzala opowiedziec lekarzowi swoj straszny sen, w ktorym znalazla sie zamknieta w windzie z Ernestem Harchem i pozostalymi czlonkami wspolnoty. Ale nagle postanowila, ze nic mu nie powie. Nie chciala, zeby widzial w niej jedynie slaba, wystraszona, zalezna od innych kobiete. Nie chciala wspolczucia. -W kazdym calu bylo to udane popoludnie - sklamala. -Wspaniale! Ciesze sie, ze to slysze. -Tak. Fizykoterapia to dokladnie to, czego mi trzeba - powiedziala Susan i przynajmniej to bylo blizsze prawdy. -Buzia sie pani zarozowila. -Umylam tez wreszcie wlosy. -Tak, od razu wygladaja slicznie. -Niezly z pana klamca, doktorze McGee. Przez najblizsze dwa miesiace nie bede podobna do ludzi, a wszystko przez tutejszego fryzjera, ktory nowych pacjentow strzyze zapewne za pomoca tepej kosy. Ale przynajmniej prawda jest to, ze sa nareszcie czyste. -Dla mnie pani wlosy sa nie tylko czyste, ale i sliczne - nie ustepowal McGee. -A te sterczace kosmyki przypominaja mi Piotrusia Pana. -Wielkie dzieki. Piotrus Pan byl chlopcem. -W zadnym wypadku nikt nie wezmie pani za chlopca. Prosze zapomniec o tym nieszczesliwym porownaniu. Wyglada pani jak... -Owczarek szkocki? 105 -Dlaczego odrzuca pani wszystkie komplementy z mojej strony?-A co, nieprawda? Owczarek szkocki? -Skoro sama pani poruszyla ten temat... - rzekl McGee - to zaraz sprawdzimy, czy ma pani psie cechy. Czy umie pani sluzyc? Susan podciagnela do piersi zgiete w lokciach rece i zwiesila luzno dlonie. -Dobrze - ocenil McGee. - Widze, ze wraca pani do formy. Poza rumiencami nabiera tez pani masy. -W tej sali tylko pan wyglada jak nalezy. Szyk i klasa. -Dzieki - powiedzial McGee, ale nie wyjasnil, dlaczego ma na sobie najlepszy garnitur, choc Susan tylko na te informacje czekala. - Czy widziala dzis pani Harcha lub reszte? -Na szczescie nie - sklamala. -To pozytywna oznaka. Na jutro rano zaplanowalem badania. Krew, mocz, rentgen i... - jesli to bedzie konieczne - opukamy jeszcze kregoslup. -Och! -Nie bedzie bolalo! - Latwo panu powiedziec. To nie w pana kregoslup beda pukac! -Racja, ale jesli bedzie to naprawde konieczne, to doloze staran, zeby nic pani nie czula. Znany jestem z tego, ze wykonuje badania delikatnie. - Spojrzal na zegarek. -No, ale musze juz isc. Przykro mi. -Randka? -Chcialbym, zeby tak bylo! Niestety, to tylko comiesieczne spotkanie w Okregowym Zrzeszeniu Lekarzy. Mam dzis wyglosic wyklad i bierze mnie niezla trema. Susan nieomal odetchnela z ulga. -Trema? - spytala i miala nadzieje, ze nie poznal po niej, jak bardzo obawiala sie, ze idzie na spotkanie z kobieta. - Nie wierze. Pan jest taki nieustraszony, doktorze. -Boje sie - zaczal wymieniac - miedzy innymi: wezy, zamknietych pomieszczen i publicznych wystapien. -A owczarkow szkockich? -Uwielbiam owczarki szkockie - powiedzial i jeszcze raz pocalowal ja w policzek. -Na pewno wypadnie pan znakomicie - zapewnila go. -Mam nadzieje, ze bedzie to najgorsza czesc wieczoru. - Usmiechnal sie. -A znajac kuchnie sieci "Holiday Inn", moge miec nadzieje, ze moj wyklad bedzie lepszy niz kolacja. Susan odwzajemnila usmiech. -A wiec do jutra! McGee nie wychodzil. -Czy na pewno wszystko w porzadku? -Wszystko jest w najlepszym porzadku. -Gdyby pani znow ujrzala ktoregos z nich, prosze nie zapominac: oni nie istnieja w rzeczywistosci i... - ...nie moga mi wyrzadzic krzywdy. -Niech pani o tym nie zapomina. -Bede pamietac. -I jeszcze cos. Wszystkie pielegniarki na tym pietrze sa poinformowane. Gdyby cos sie dzialo... gdyby miala pani kolejne halucynacje, prosze wezwac siostre, a ona pani pomoze. -Dobrze wiedziec. -Nie jest pani sama. -Jestem tego swiadoma i wdzieczna panu za to. Wyszedl. Przy drzwiach odwrocil sie do niej, usmiechnal i pomachal reka. Jeszcze przez kilka minut po odejsciu doktora McGee Susan trwala w stanie blogiego podniecenia seksualnego, az wreszcie temperatura jej ciala wrocila do normalnej 36,6?C. O Boze! Zachowuje sie w jego obecnosci jak jakas siksa, pomyslala. Jak jakas niewyzyta siksa. Zasmiala sie z siebie. A potem, choc nie byla sama, poczula sie samotna. Przy kolacji przypomniala sobie uwage McGee na temat jej oporu w przyjmowaniu od niego komplementow. To byla prawda. Osobliwa prawda. Myslala o tym przez chwile. Jeszcze nigdy nie pragnela slyszec komplementow od mezczyzny tak bardzo, jak pragnela tego od McGee. Moze dlatego uchylala sie od ich przyjmowania, zeby zmusic doktora do ciaglego powtarzania? Nie... Im wiecej o tym myslala, tym bardziej podejrzewala, ze sprawy mialy sie wprost przeciwnie. Susan po prostu bala sie pochlebstw McGee i dlatego ich nie zauwazala. A bala sie z tego powodu, ze McGee dzialal na nia tak silnie, iz akceptujac jego pochlebstwa latwo poddalaby sie bez reszty jemu samemu. Miala w zyciu kilku kochankow, niezbyt wielu, ale dosyc; w kazdym wypadku pilnowala sie bardzo i gdy nadchodzil czas pozegnania, to ona zrywala zwiazek. Z zalem, ale bez specjalnych sentymentow. Potrafila rzadzic swym sercem tak samo jak swoja kariera zawodowa. Ale czula, ze z McGee nie byloby to takie proste. To bylby bardziej intensywny zwiazek, bardziej emocjonalny, bardziej wiazacy. Moze to wlasnie tak ja wystraszylo, mimo iz podswiadomie tego chciala. Wiedziala, ze pragnie Jeffreya McGee. To, jak na nia dzialal, nie podlegalo dyskusji. Ale czy poza pozadaniem byla milosc? To pytanie, ktorego nigdy przedtem nie musiala sobie zadawac. Milosc? To niemozliwe, do jasnej cholery! pomyslala. Nie moge byc zakochana w mezczyznie, ktorego spotkalam trzy dni temu. Prawie nic o nim nie wiem. Nawet go tak naprawde nie pocalowalam. Ani on tego nie zrobil. To byly tylko buziaki w policzek. Na milosc boska, nie moge powiedziec z cala pewnoscia, ze on cos do mnie czuje. Przeciez nikt nie zakochuje sie w ciagu jednej nocy. To sie po prostu nie zdarza. Ale wiedziala, ze to sie zdarzylo wlasnie jej. Tak jak w kinie. Dobra, pomyslala, jesli to milosc, to skad sie ona wziela? Czy zakochalam sie w nim jedynie dlatego, ze jestem chora, slaba i bezbronna, tylko dlatego, ze on jest silny, powazny i jest akurat pod reka? Jesli tak jest, to nie mozna tego nazywac miloscia, to raczej wdziecznosc i wyprzedaz wlasnych idealow. Jednakze, im wiecej o tym myslala, tym bardziej sklonna byla przypuszczac, ze to jednak milosc. Lub jednoczesne polaczenie milosci z desperackim pragnieniem posiadania u swego boku silnego mezczyzny. Co bylo pierwsze, zastanawiala sie, jajko czy kura? I czy to w ogole ma jakies znaczenie? Znaczenie ma to, co ja do niego czuje. A czuje naprawde duzo. W koncu uznala, ze rekonwalescencja jest wazniejsza od romansow i jakos udalo jej sie odegnac niepokojace mysli. Zjadla do konca kolacje, przeczytala kilka rozdzialow dobrego kryminalu, pochlaniajac przy tym kilka czekoladek. Siostra z nocnej zmiany, dziarska brunetka nazwiskiem Tina Scolari, przyniosla jej piwo imbirowe. Susan zabrala sie do dalszego czytania ksiazki, ktora stawala sie coraz ciekawsza. Na dworze deszcz przestal padac, dzieki czemu ustalo tez monotonne i irytujace walenie kropel o parapet. Zadzwonila po pielegniarke i poprosila o jeszcze jedna szklanke napoju. Wieczor uplywal wzglednie przyjemnie. Na razie. 109 10 Pietnascie po dziewiatej przyszla siostra Tina.-Jutro rano bedzie pani miala duzo wrazen. Duzo badan. - Podala Susan talerzyk, na ktorym lezala rozowa tabletka, lekki srodek uspokajajacy przepisany jej przez doktora McGee. Pacjentka przelknela lekarstwo, popijajac ostatnim lykiem napoju, jaki zostal jej w szklance, a tymczasem siostra Tina zajrzala do pani Seiffert. Ale i ona odchylila zaslone tylko na tyle, aby przez nia sie przecisnac, i zaraz zasunela ja za soba. Kiedy znow sie pojawila, powiedziala do Susan: - Niech pani nie siedzi dlugo w nocy. -Skoncze tylko ten rozdzial i ide spac - odpowiedziala Susan. Wskazala na ksiazke i dodala: - Jeszcze tylko dwa akapity. -Czy potrzebna bedzie pani pomoc w lazience? -Och nie, mysle, ze sama dam sobie rade. -Jest pani pewna? -Oczywiscie. Pielegniarka zatrzymala sie przy drzwiach i przekrecila wylacznik slabego, nocnego swiatelka, ktore zapalilo sie w rogu pokoju. Dzieki temu Susan nie bedzie musiala wstawac, zeby to zrobic, gdy zechce zgasic swiatlo dzienne. Siostra Tina odpiela takze gumowa petelke, przytrzymujaca do framugi drzwi od sali, i zamknela je za soba. Susan przeczytala rozdzial do konca i poszla do lazienki. Jedna reka opierala sie o sciane, na wypadek gdyby zaslabla i nie mogla sie utrzymac na nogach. Nogi wciaz miala slabe i obolale, zwlaszcza lydki i tylna strone ud, ale nie trzesla sie juz cala w czasie chodzenia, jak to mialo miejsce do tej pory. Umyla zeby i wrocila do lozka. Szla bez strachu, ze upadnie, mimo iz nie stala na nogach calkiem pewnie i mimo swiadomosci, ze o wlasnych silach nie potrafi pokonac jeszcze wiekszych odleglosci niz ta. Wzruszyla poduszki, by byly bardziej puszyste, i obnizyla oparcie lozka. Potem zgasila lampke, ktora stala kolo niej na nocnej szafce. Ponad przescieradlami okrywajacymi lozko pani Seiffert wplynelo do sali lagodne, przefiltrowane przez szyby swiatlo ksiezyca. Tak jak minionej nocy biala powierzchnia plotna zdawala sie absorbowac ten blask, uszlachetniac go i emitowac jako wla109 sny. Fosforyzujaca poswiata idaca od zaslon czynila lozko pani Seiffert najwazniejszym obiektem w tej mrocznej sali. Susan wpatrywala sie w nie przez kilka minut i czula, jak ogarnia ja uczucie niesamowitosci i niepokoju, uczucie znajome od pierwszych chwal, kiedy sprowadzono niewidzialna pania Seiffert. -Susan... Az podskoczyla na lozku z zaskoczenia, usiadla prosto, zadrzala, koldra opadla gdzies na bok. Oddech uwiazl jej w plucach, a serce przestalo bic na moment. -Susan... To cichy, delikatny, drzacy glos. Susan pomyslala, ze taki glos dochodzic moze tylko z gardla obracajacego sie w popiol, z gardla ciala rozkladajacego sie w grobie. Zawieral w sobie cos przerazliwie i niewytlumaczalnie zlowrogiego, cos, co mrozilo jej krew w zylach. -Susan... Susan... Pomimo iz dochodzace do niej dzwieki byly ledwo slyszalne, nie miala watpliwosci co do jednego - glos ten musial nalezec do mezczyzny. I dobiegal zza niesamowitej zaslony otaczajacej lozko pani Seiffert. Susan odwazyla sie wreszcie zaczerpnac tchu. Zrobila to na tyle halasliwie, ze serce znow zabilo jej mocniej ze strachu. -Susan... Poprzedniego dnia, kiedy budzila sie ze snu i wkraczala w martwe godziny wczesnego poranka, wydawalo sie jej, ze slyszy glos wolajacy ja zza zaslon. Szybko jednak doszla do wniosku, ze sie przeslyszala. Jej zmysly stepione byly przez srodki uspokajajace i nie miala na tyle jasnego umyslu, by zauwazyc, ze ow glos jest prawdziwy. Teraz jednak nie spala, nawet nie byla na tyle spiaca, by ponownie uznac wolanie za produkt swojej wyobrazni. Lekarstwo tez nie zaczelo jeszcze dzialac, byla wiec zupelnie pewna swych zmyslow. -Susan... Ten glos byl jak blagalny, syreni spiew, jednoczesnie pelen determinacji i trwogi. Wywieral emocjonalny wplyw na sluchacza, jego natezenie pociagalo wprost ku miejscu, skad doplywal. Susan bala sie niezmiernie niesamowitego glosu i jego wlasciciela - czlowieka czy innej istoty - ale nie mogla sie opanowac, by nie pojsc za tym wolaniem. Czula niepowstrzymana chec, by odrzucic na bok biale zaslony i zobaczyc te istote, ktora ja przyzywa. Zlapala jedna reka za metalowa barierke, druga scisnela posciel i natezyla sile woli, chcac przeciwstawic sie tajemniczemu wolaniu. -Susan... Zaczela goraczkowo szukac wylacznika lampki stojacej kolo lozka. Dlugo nie mogla go wymacac, ale wreszcie rozblyslo swiatlo i usunelo cienie do ich kryjowek w dalekich zakamarkach pokoju. Odeszly powoli i niechetnie, jakby byly stadem glodnych wilkow, odpedzanych od latwej zdobyczy. 111 Susan wciaz patrzyla na zasloniete lozko i czekala.Cisza. Minelo kilka sekund. I jeszcze kilka. Minelo pol minuty. Nic. Cisza. Wreszcie Susan odezwala sie: -Jest tam kto? Zadnej odpowiedzi. Minely dwadziescia cztery godziny od chwili, kiedy Susan, powrociwszy na sale, odkryla, ze drugie lozko jest juz zajete. Siostra ?elma powiedziala jej, ze chora nazywa sie Jessica Seiffert. Gdyby nie to, Susan moglaby myslec, ze za zaslonami nie ma nikogo, bo przez caly ten czas nie dobiegla do niej zadna oznaka zycia. Nie uslyszala ani jednego slowa wypowiedzianego przez staruszke, jesli nie liczyc tych nieartykulowanych mrukniec, ktore byly odpowiedziami na pytania doktora McGee i pielegniarek, gdy wchodzili za zaslony. W gruncie rzeczy odbywal sie tam ciagly ruch - personel szpitalny z duzym zaangazowaniem i przykladnoscia zajmowal sie pania Seiffert, wciaz mierzono jej temperature, cisnienie i tetno, dostarczano lekarstwa, posilki, sprzatano puste talerze i basen, zmieniano posciel. Przez caly ten czas nie udalo sie Susan ani na ulamek sekundy zerknac za biale przescieradla i zobaczyc, jakaz to tajemnicza pacjentka zajmuje sasiednie lozko. A teraz meczylo ja nieodparte podejrzenie, iz od samego poczatku ktos inny, a nie starsza pani Seiffert, lezal za zaslonami. Ernest Harch? Ktorys z jego kompanow? A moze ktos - lub cos - znacznie gorszego? Paranoja. To musi byc Jessica Seiffert, bo jesli to nie ona, to caly szpital bylby wtedy uczestnikiem jakiejs szalonej konspiracji! A to przeciez niemozliwe. Takie mysli, mysli paranoidalne, ze wszyscy knuja cos przeciwko Susan, sa tylko najlepszym dowodem na to, ze doznala jakiegos uszkodzenia mozgu. Siostra ?elma nie klamala. Tego Susan byla pewna tak jak swojego nazwiska. Nie potrafila jednak nie myslec o tym, ze pani Seiffert moze w rzeczywistosci nie istniec, a niewidzialna pacjentka nie jest wcale pacjentka, ale jakas zlowroga istota, ktora nie ma nic wspolnego ze staruszka umierajaca na raka. -Jest tam kto? - spytala jeszcze raz. I znow nie bylo zadnej odpowiedzi. -Cholera! - zaklela. - Przeciez sie nie przeslyszalam. A moze jednak? pomyslala. -Slyszalam, ze mnie wolasz - powiedziala w pustke przed soba. A moze mi sie wydawalo? -Kim jestes? Co robisz? Czego ode mnie chcesz? -Susan... 111 Podskoczyla, jakby ja ktos uszczypnal. W oswietlonym pomieszczeniu glos brzmial jeszcze bardziej zlowrogo anizeli w ciemnosciach. Teraz wydawal sie wszechpotezny i wszechobecny.Zachowaj spokoj, powiedziala do siebie w duchu. Nie przejmuj sie. Trzymaj sie. Jesli doznalas urazu glowy, ktory powoduje przywidzenia, to jest najzupelniej normalne, ze moze wywolywac rowniez zludzenia sluchowe. Takie rzeczy sie zdarzaja. -Susan... Musze odzyskac kontrole nad soba, pomyslala, zanim te zludzenia zaczna sie rozwijac, zanim zaowocuja czyms na ksztalt trudnej do opanowania histerii. Musze sama uwierzyc, ze zza zaslon nie dobiega zaden glos, ze on istnieje tylko w mojej wyobrazni. Nie ma innego wyjscia, jak tylko przekonac sie o tym na wlasne oczy i uszy - musze wstac, podejsc tam, odsunac zaslony - wtedy zobacze wylacznie starsza kobiete umierajaca na raka. -Susan... -Cisza! - wrzasnela. Rece zaczely jej sie pocic i marznac. Wytarla je o posciel. Zaczerpnela gleboko powietrza, jakby pragnela wraz z nim nabrac odwagi. -Susan... Susan... Na co czekasz? spytala siebie. Rusz sie! Podejdz tam i miej to juz za soba! Odpiela metalowa barierke, zabezpieczajaca przed wypadnieciem z lozka, odkryla sie i usiadla, zwieszajac nogi na podloge. Potem, przytrzymujac sie materaca, wstala powoli. Bose stopy dotknely zimnej podlogi; kapcie Susan staly pod lozkiem, ale poza jej zasiegiem. Trudno. Odleglosc do sasiedniego lozka nie byla duza, moze ze trzy metry. Susan powinna pokonac ja, robiac trzy - cztery kroki. Zrobila pierwszy krok. -Suuuuusaaaaan... Ta rzecz w lozku (mimo calej swej odwagi i glebokiego, moze nazbyt optymistycznego przeswiadczenia, ze wszystko to tylko pomylka, Susan nie potrafila myslec o istocie wydajacej ten glos inaczej niz "ta rzecz") jakby wyczula zblizanie sie Susan oraz jej bojazn. Glos stal sie bardziej chrapliwy, nie znoszacy sprzeciwu i zlowrogi. Juz nie przyzywal jej w normalny sposob, teraz z wyraznym zalem powtarzal, jakby sam do siebie, jej imie. -Suuuuuuusaaaaaan... Zastanowila sie, czy nie nalezaloby wrocic do lozka, nacisnac guzika i przywolac pielegniarki. Ale co bedzie, jesli siostra przyjdzie i nic nie uslyszy? Co bedzie, jesli siostra odsunie zaslony i pokaze Susan umierajaca pania Seiffert, mamroczaca cos bez sensu we snie pod wplywem silnych lekow? Bo przeciez to prawdopodobnie by sie stalo, coz by innego? 113 Zrobila drugi krok w strone lozka swej towarzyszki. Podloga zdawala sie jeszcze zimniejsza niz przed chwila.Zaslony poruszyly sie, jakby po drugiej stronie ktos sie o nie otarl. Krew w zylach Susan zamarzala juz niczym zima woda w sadzawce. Serce, bijac ze zdwojona predkoscia, nadrabialo zaniedbania z czasu, gdy jego wlascicielka lezala w spiaczce. -Suuuuuuusaaaaaan... Cofnela sie o krok. Zaslony znow sie poruszyly i tym razem Susan ujrzala za nimi jakis ciemny ksztalt. Znow odezwal sie glos wolajacy ja po imieniu, a jego brzmienie bylo jeszcze bardziej przerazajace niz do tej pory. Biale przescieradla zaszelescily, drgajac gwaltownie. Potem skrzypnely zabki, za pomoca ktorych zaslony przyczepione byly do karnisza. Ten sam ciemny ksztalt, na pewno zbyt wielki, by byc chora na raka staruszka, otarl sie o tkanine, przemieszczajac sie na lozku i najwyrazniej nie mogac znalezc dla siebie miejsca. Susan ogarnelo przeczucie smierci. Moze byl to widomy znak braku rownowagi umyslowej, moze niezbity dowod na to, ze Susan cierpi na manie przesladowcza, ale przeczucie to bylo tak silne, iz nie potrafila go zignorowac. Smierc. Smierc byla w poblizu. Nagle Susan pomyslala, ze ostatnia rzecza, jaka pragnelaby w zyciu zobaczyc, bylo to, co znajdowalo sie za zaslonami. Odwrocila sie i uciekla do swojego lozka. Zatrzymala sie tuz przed nim i obejrzala za siebie. Biale przescieradla powiewaly, jakby skierowano na nie strumien powietrza. Jednak Susan nie czula zadnych podmuchow. Zaslony drgaly we wszystkie strony, tanczyly na karniszu i zaczynaly sie powoli odsuwac. Susan rzucila sie do lazienki - drzwi na korytarz znajdowaly sie za daleko i nogi na pewno odmowilyby jej posluszenstwa. Zamknela za soba drzwi i - bez tchu - oparla sie o nie plecami. To wszystko mi sie wydaje. Nic mi nie grozi, przekonywala sie w myslach. W lazience panowala ciemnosc, a Susan nie zyczyla sobie teraz ciemnosci. Odnalazla na scianie wylacznik swiatla i juz po chwili w jego pelnym blasku zajasnialy biale kafelki, umywalka, sedes i terakota. Nic mi nie grozi. Wciaz trzymala klamke. Ta poruszyla sie nagle. Ktos probowal wejsc do lazienki. Susan chciala zamknac drzwi na haczyk, ale haczyk byl urwany. Nie! zawolala w duchu. Nie! Trzymala klamke mocno do gory, jednoczesnie calym swym ciezarem opierajac sie o drzwi, zeby nieproszony gosc nie mogl ich otworzyc. Ugiela nogi w kolanach i, 113 choc czula, ze slabnie, postanowila walczyc do ostatka. Ktos, kto znajdowal sie po drugiej stronie, ruszal klamka jeszcze przez jakis czas, ale Susan blokowala ja z zacisnietymi zebami. Wkrotce klamka przestala podskakiwac. To moze byc podstep, pomyslala Susan, nie wierzac, aby nieznajomy tak szybko sie poddal, i nie przestala przytrzymywac drzwi.Potem uslyszala drapanie. Przeszedl ja dreszcz, bo odglos ten rozlegl sie dokladnie na wysokosci jej twarzy i stawal sie coraz glosniejszy. Ktos drapal paznokciami o drzwi. -Kto tam? Nie dostala odpowiedzi. Agresywne drapanie trwalo przez mniej wiecej pol minuty. Potem ucichlo. I znow rozleglo sie, ale tym razem bardzo slabe. I tak bylo na zmiane - raz gwaltowne i halasliwe, potem - slabe i ciche. -Czego ode mnie chcesz? W odpowiedzi otrzymala tylko nowa serie skrobania. -Jesli powiesz mi kim jestes, to otworze drzwi. Ta obietnica nic nie zmienila. Nagle zdala sobie sprawe, ze czyjes palce wedruja po powierzchni drzwi w poszukiwaniu szczeliny lub innego otworu, ktory w jakis sposob pomoglby w ich wywazeniu lub zniszczeniu. Minely kolejne dwie lub trzy minuty aktywnego chrobotania, ale nie przyniosly spodziewanego rezultatu. Potem drapanie nagle ucichlo. Susan naprezyla sie, ponownie gotowa stawic czolo nacierajacej klamce, ale - ku jej milemu zaskoczeniu - kolejna proba sforsowania drzwi nie zostala podjeta. Czekala, co nastapi, i niemal bala sie oddychac. Lazienka blyszczala w ostrym blasku swietlowki. Z kranu kapala do umywalki woda miarowym "kap... kap... kap..." Powoli przerazona Susan zaczela sie uspokajac. Znow zakielkowalo w jej umysle ziarenko niepewnosci i gwaltownie sie rozwijalo. Susan ponownie rozwazala mozliwosc halucynacji. Przeciez jesli za tymi drzwiami, a wczesniej na lozku pani Seiffert, znajdowal sie ktos, prawdopodobnie mezczyzna, pragnacy dostac Susan w swoje rece, to bez trudnosci powinno mu sie to udac. Byla zbyt slaba, zeby wygrac ten pojedynek. Trudno sobie wyobrazic, by napastnik byl slabszy od niej, a tylko to tlumaczyloby fakt, ze Susan udalo sie przytrzymac drzwi i nie wpuscic atakujacego do lazienki. Ale przeciez nikt w tak fatalnej kondycji fizycznej nie porywalby sie na to, zeby wyrzadzic jej krzywde. Susan czekala, nadal mocno oparta o drzwi. Oddech jej sie uspokoil. Czas mijal powoli, serce Susan zaczynalo bic normalnie. Nie dzialo sie nic szczegolnego. 115 Ale nadal nie byla w stanie na tyle sie odprezyc, zeby zwolnic uscisk na klamce.Spojrzala na dlon. Skora na kostkach byla napieta i biala jak kreda, a palce jakby wrosly w klamke. Uprzytomnila sobie, ze w najblizszym otoczeniu tylko pani Seiffert byla slabsza fizycznie od niej. Czy to mozliwe, aby staruszka dala rade wygramolic sie z lozka o wlasnych silach? Czy to stad te dziwne ksztalty szamocace sie za zaslonami i gwaltowne podrygiwanie przescieradel? Czy to narkotyczne dzialanie lekow czy tez jakis straszliwy bol spowodowaly, ze starsza kobieta przeszla przez caly pokoj? Czy to pani Seiffert drapala w drzwi, szukajac pomocy, niezdolna wykrztusic z siebie zadnego slowa; czy to ona skrobala tak dlugo, az oslabla, starajac sie zwrocic na siebie uwage? Wielki Boze! pomyslala Susan. Czyzbym podpierala drzwi, broniac sie przed umierajaca staruszka, ktora jedynie wzywala pomocy? Ale nadal nie otwierala drzwi. Wiedziala, ze jest jeszcze na to za wczesnie. Doszla do wniosku, ze pani Seiffert, jezeli istnieje, jest zbyt slaba, aby mogla wstac z poscieli i przejsc przez caly pokoj o wlasnych silach. To przeciez przykuta do lozka osoba, suchy worek kosci, ktory sam nigdzie sie nie ruszy. To nie mogla byc pani Seiffert. Zwlaszcza ze ksztalt przewalajacy sie za zaslonami byl zbyt wielki, zeby mogl byc cialem starszej pani. Kolejna kropla wody spadla do umywalki. Z drugiej strony, moze w ogole nie bylo zadnego ksztaltu, poruszajacego sie na lozku pani Seiffert, moze zaslony wcale nie trzepotaly, moze nie bylo zadnego tajemniczego glosu, a klamka nie drgala gwaltownie? Moze nie bylo zadnego drapania w drzwi, a wszystko pojawilo sie tylko w glowie Susan? Dysfunkcja mozgu. Maciupenka skrzeplina. Niewielki krwotok z wloskowatych naczyn krwionosnych. Zaburzenia czynnosci bioelektrycznej mozgu. Im dluzej o tym myslala, tym latwiej przychodzilo jej eliminowanie wszystkich nadprzyrodzonych lub spiskowych teorii wyjasniajacych sytuacje. Po dlugich rozwazaniach pozostaly jej dwie mozliwosci: albo wszystko bylo wytworem jej wyobrazni, albo... pani Seiffert lezy niezywa po drugiej stronie drzwi, a Susan przez swe zaburzenia umyslowe przyczynila sie do jej smierci. W obu wypadkach nie bylo miejsca na zadnego przesladowce, a wiec nie istniala potrzeba dalszego blokowania drzwi. Odeszla od nich. Bolaly ja plecy, a lewe ramie zupelnie zdretwialo. Zwolnila zelazny uscisk na klamce, ktora lsnila teraz, cala mokra od potu. Otworzyla drzwi. Tylko na pare centymetrow. Nikt nie staral sie wtargnac do lazienki. 115 Wciaz w strachu, gotowa natychmiast zatrzasnac drzwi, gdyby spostrzegla chocby najmniejszy ruch w sasiednim pomieszczeniu, otworzyla drzwi o kilka centymetrow szerzej. Spojrzala na podloge, spodziewajac sie najgorszego. Nie lezala tam jednak zadna martwa staruszka, Susan nie dostrzegla zadnej twarzy zastyglej na zawsze w grymasie pogardy i oskarzenia.Sala szpitalna wygladala normalnie. Kolo lozka Susan wciaz palila sie lampka, posciel lezala sklebiona w nieladzie, tak jak ja zostawila. Zapalone bylo rowniez nocne swiatelko w rogu pokoju. Zaslony wokol lozka pani Seiffert zwisaly nieruchomo, nie poruszane zadna wroga reka. Susan powoli otworzyla drzwi na osciez. Nikt sie na nia nie rzucil. Nie rozlegl sie rowniez zaden przytlumiony, nieludzki glos. No tak... pomyslala. To wszystko bylo wytworem mojej chorej wyobrazni, ktora wyskoczyla z torow i popedzila na oslep w nieznanym kierunku. Ja naprawde musze byc szalona. Przez cale zycie Susan unikala alkoholu, ograniczajac jego spozycie tylko do sporadycznych okazji towarzyskich. Ale nawet wtedy pozwalala sobie jedynie na dwa koktajle w trakcie jednego wieczoru. Nie znosila stanu upojenia. Raz w zyciu, jeden jedyny raz, na krotko przed ukonczeniem szkoly sredniej, byla porzadnie wstawiona i do dzis pamieta, ze czula sie wowczas okropnie. Uwazala, ze sztuczne podniety, nawet jesli wprawiaja w stan blogosci, nie sa warte ceny, ktora trzeba za nie zaplacic - utraty kontroli nad soba. A teraz, nie pijac ani kropli alkoholu, w oka mgnieniu tracila te kontrole i nawet nie byla tego swiadoma. Przynajmniej kiedy czlowiek sie upija, to wodze puszczaja mu powoli, stopniowo, tak ze zdaje sobie sprawe z tego, iz nie jest juz u steru. Pijany wie, ze nie moze ufac zmyslom. Ale dysfunkcja mozgu to cos bardziej zdradzieckiego. Przestraszyla sie swoich mysli. Co sie stanie, jesli doktor McGee nie potrafi jej wyleczyc? Co bedzie, jesli nikt nie znajdzie lekarstwa na jej chorobe? Co zrobi ze soba, jesli przyjdzie jej reszte zycia spedzic na krawedzi szalenstwa, ostrej jak brzytwa, jesli raz po raz bedzie sie zanurzac w mroczny, nie istniejacy swiat swych fantazji? Wiedziala, ze nie potrafi tak zyc. Wtedy smierc bylaby lepsza od egzystencji pelnej tortur. Wylaczyla swiatlo w lazience i pomyslala z humorem, ze teraz poczuje na swych barkach ciezar ciemnosci. 117 Wzdluz sciany powedrowala do lozka, krzywiac sie za kazdym razem, gdy w udach pojawial sie tepy bol.Gdy dotarla wreszcie do lozka, obnizyla jego oparcie i zalozyla metalowa barierke z boku. Polozyla sie, po chwili znow usiadla prosto i przez chwile wpatrywala sie w biale zaslony. Wiedziala, ze teraz nie zasnie tak szybko i pogodzila sie z tym faktem. Nadszedl czas, by zrobila to, na co przedtem zabraklo jej odwagi. Musi podejsc do lozka pani Seiffert, odsunac zaslony i udowodnic samej sobie, ze jej towarzyszka z sali to chora staruszka. Jesli tego nie zrobi, to zaraz po tym, jak zgasi swiatlo i przylozy glowe do poduszki, moga wrocic halucynacje. Jesli nie zacznie natychmiast walczyc z choroba, to moze ja ona opanowac i pokonac, zanim zdazy zareagowac. Zreszta Susan Kathleen ?orton nigdy nie ucieka przed przeciwnosciami losu. Wstala i tym razem siegnela po kapcie. Wsunela w nie zmarzniete stopy. Ruszyla wzdluz lozka, przytrzymujac sie barierki. Powloczac nogami, dotarla do drugiego lozka. Tu, na otwartej przestrzeni, nie miala sie o co oprzec i z ulga chwycila wreszcie biale plotno. W pomieszczeniu panowala niezwykla cisza, jak gdyby nie tylko Susan wstrzymywala oddech. Powietrze bylo nieruchome niczym w krypcie. Zacisnela piesc, mietoszac w palcach zaslone. Odsun ja wreszcie, cholera jasna! powiedziala w mysli, gdyz zorientowala sie, ze juz od dobrej minuty zastanawia sie, co zrobic. Przeciez tam nie ma nic niebezpiecznego, tylko staruszka dozywajaca swych ostatnich dni. Odsunela zaslone. W gorze skrzypnely metalowe zabki przesuwane po szynie przymocowanej do sufitu. Nastepnie przysunela sie blizej lozka, oparla o barierke i spojrzala w dol. W tym momencie zoladek podszedl jej do gardla i wiedziala, ze jezeli istnieje pieklo, to chyba sie tam dostala. Na lozku nie lezala pani Seiffert, tak jak sie tego nalezalo spodziewac, lecz ktos zupelnie inny. A raczej zwloki kogos innego. Zwloki Jerry'ego Steina. Nie. To halucynacja. Zaburzenia wzroku. Dysfunkcja mozgu. Jakis niewielki krwotok z wloskowatych naczyn krwionosnych. Albo... o, tak... to doskonale juz znana i omowiona maciupenka, zlosliwa skrzeplina. Susan odtworzyla w glowie cala liste roznych logicznych wytlumaczen tego zjawiska, ale cialo nie chcialo zniknac ani w zaden sposob zmienic sie w pania Seiffert. Mimo to Susan udalo sie powstrzymac od krzyku. Nie uciekla. Byla zdecydowana stawic czolo obledowi i sila woli skierowac swoj umysl z powrotem do realnego swiata. Jedynie przytrzymala sie metalowej barierki, zeby nie upasc. 117 Zamknela oczy.Policzyla do dziesieciu. To nie jest rzeczywiste. Otworzyla oczy. Cialo znajdowalo sie wciaz w tym samym miejscu. Martwy mezczyzna lezal na plecach, koldre podciagnieta mial do polowy piersi i robil wrazenie spiacego. Jego czaszka wygladala okropnie: z jednej strony przecinaly ja liczne, glebokie rany oblepione ciemnoczerwona, zaschnieta krwia - najwyrazniej w to wlasnie miejsce kopal lezacego Ernest Harch. Nagie ramiona Jerry'ego wystawaly spod koldry, lezaly rozlozone na boki. Palce dloni zwroconych wnetrzem do gory wykrzywial smiertelny skurcz, jakby umierajacy ostatkiem sil chwytal sie jeszcze ulatujacego zen zycia. Zwloki nie przypominaly dokladnie Jerry'ego Steina, ale tylko dlatego, ze smierc wycisnela juz na nich swe pietno. Skora byla szara, a wokol zapadnietych oczu tworzyla zielonoczarne wory. Nie mniej ohydnie sczerniala w kacikach nabrzmialych i zaropialych, ale wciaz czerwonych ust. Brzydkie plamy pokrywaly zaskorupiale powieki. Z otworow nosowych wychodzily i kladly sie na gorna warge ciemne, pekajace pecherze, z ktorych saczyla sie cuchnaca, brazowa ciecz. Nozdrza byly rozdete i zdeformowane. Ale mimo wszystkich tych znieksztalcen i odrazajacych zabarwien w niezyjacym czlowieku mozna bylo bez trudu rozpoznac Jerry'ego Steina. Ale Jerry nie zyl juz od trzynastu lat. Przez ten czas smierc powinna byla dokonac powazniejszych zniszczen w jego ciele. Przez te wszystkie lata wnetrznosci powinny calkowicie sie rozlozyc. Powinien pozostac jedynie szkielet, pokryty gdzieniegdzie pasemkami wlosow i strzepami materialu. Dzisiaj cialo Jerry'ego Steina powinno byc zbiorem luznych kosci zamknietych w zmumifikowanej powloce cielesnej. Tymczasem to cialo wygladalo tak, jakby Stein umarl dziesiec, siedem, a moze jeszcze mniej, dni temu. A wiec to najlepszy dowod, ze wszystko jest halucynacja, uspokoila sie Susan, sciskajac jednoczesnie metalowa porecz tak mocno, ze pozniej nie mogla zrozumiec, dlaczego nie pekla. Wylacznie halucynacja. To, co zobaczylam, w zaden sposob nie laczy sie z rzeczywistoscia, prawami natury ani zdrowym rozsadkiem. To tylko przywidzenie. Straszne przywidzenie zrodzone w moim umysle. Kolejnym dowodem na nieistnienie zwlok byl fakt, ze Susan nie czula najmniejszego nawet smrodu rozkladajacego sie ciala. Jesli trup faktycznie znajdowal sie w sali, to - nawet w tym wczesnym stadium rozkladu - odor powinien byc nie do zniesienia. Tymczasem w szpitalnym powietrzu dawal sie wyczuc jedynie charakterystyczny zapach lizolu. Dotknij tego! nakazala sobie Susan. Wtedy zjawa zniknie. Przeciez nie mozna poczuc zjawy pod palcami. Dotknac zjawy to tak, jak dotknac powietrza; reka przetnie ze swistem pusta przestrzen. No, dalej! Dotknij tego, a przekonasz sie, ze nic tu nie ma. 119 Nie potrafila zdobyc sie na tak wiele. Bardzo chciala puscic metalowa porecz i dotknac reka nie istniejacego ramienia nie istniejacego trupa, ale jakos brakowalo jej odwagi.Zamiast tego powiedziala na glos slowa, ktore niczym magiczne zaklecie mialy odpedzic zjawe: -Tego tutaj nie ma. To nie istnieje. To wszystko jest tylko w mojej glowie. Zaskorupiale powieki trupa drgnely. Nie! Potem sie otworzyly. Nie! pomyslala z przerazeniem. Nie, nie, nie. To niemozliwe! Nawet gdy sie otworzyly, nie przypominaly oczu zywego czlowieka. Byly cofniete daleko w glab czaszki, tak ze Susan widziala jedynie bialka. Bialka te niewiele jednak mialy w sobie bieli - byly raczej zolte i poprzecinane brazowoczerwonymi nitkami zakrzeplej krwi. I nagle te straszne galki sie poruszyly. Nieboszczyk wytrzeszczyl oczy, powiodl nimi po sali i zatrzymal na postaci Susan. Powleczone zacma nie mialy prawa widziec, a jednak patrzyly. Chciala krzyknac, ale nie mogla wydobyc z siebie glosu. Poczula, ze krzyk, ktory nie zdolal wyzwolic sie z krtani, opada teraz powoli gdzies do jej wnetrza, tak jak spada po schodach do glebokiej piwnicy mala pileczka. Gwaltownie potrzasnela glowa, wstrzasana wewnetrznym dreszczem i jednoczesnie przelykajac gorzka sline. Nieboszczyk poruszyl sztywna reka o poszarzalej skorze. Skurczone palce stopniowo sie prostowaly i nagle ruszyly w strone Susan. Susan szybko puscila metalowa poprzeczke, jakby okazalo sie, ze rozgrzano ja do czerwonosci. Trup otworzyl znieksztalcone usta. Buchnelo smrodem zgnilizny. Poruszyl sie sczernialy jezyk i z martwej krtani dobieglo imie kobiety: -Suuuuuuusaaaaaan... Susan postapila krok do tylu. On nie istnieje, powtarzala sobie, on nie istnieje, nie istnieje, nie... Nagle, tak gwaltownie, jakby byl stymulowany impulsem elektrycznym, nieboszczyk usiadl prosto na lozku. To wszystko mi sie sni, tlumaczyla sobie Susan, dokladnie wykonujac zalecenia otrzymane od doktora McGee. Nieboszczyk jeszcze raz wymowil jej imie, po czym sie usmiechnal. Susan odwrocila sie od zjawy i rzucila w strone drzwi na korytarz (Boze, trace nad soba kontrole!), jej kapcie znow zaszuraly po podlodze, a tych kilka chwil potrzebnych do pokonania dlugosci pokoju wydawalo sie calymi godzinami. Dopadla wreszcie klamki, szarpnela za nia, ale drzwi wazyly nagle setki ton i nie mogla ich otworzyc. (Musze sie opanowac; musze sie uspokoic.) Uslyszala za soba jakis chrapliwy odglos (To tylko zludzenie sluchowe!) i przestraszyla sie jeszcze bardziej. 119 Wiedziala, ze nie ma czasu do stracenia, ze musi pokonac slabosc i wykonac cos tak prostego jak otwarcie drzwi. Natarla na nie ramieniem i wreszcie sie udalo. Wypadla na korytarz (Uciekam przed halucynacja!), nie ogladajac sie za siebie i nie sprawdzajac, czy trup (Halucynacja!) goni ja, czy nie. Zachwiala sie, z trudem utrzymala rownowage, po czym skrecila w lewo i wzdluz sciany zaczela posuwac sie w strone glownego skrzydla. Nie byla w stanie isc prosto, wciaz chwiala sie i zataczala na coraz slabszych nogach.Pomyslala, ze nie dojdzie do dyzurki siostr, kiedy poczula (Wyobrazilam to sobie!) na plecach zimny oddech scigajacego ja trupa. To dodalo jej sil i energii, w koncu znalazla sie na glownym korytarzu szpitalnym, widziala juz windy, w poblizu ktorych przebywaly dyzurne pielegniarki, chciala krzyknac, ale wciaz nie mogla wydobyc z siebie glosu, puscila sie sciany, rzucila srodkiem korytarza w strone dyzurki. W strone pomocy. W strone bezpieczenstwa. *** Siostra Tina oraz pulchna, czerwona na twarzy pielegniarka, Beth Howe, zrobily dla Susan tylko tyle, ile ona sama byla w stanie dla siebie uczynic: uspokajaly ja tak, jak McGee uspokajal czubkow w szpitalu w Seattle. Wziely ja do siebie do dyzurki i posadzily w fotelu z odchylanym oparciem. Nastepnie podaly jej szklanke zimnej wody.Przemawialy do niej lagodnie, kojaco, sluchaly tego, co miala im do powiedzenia, a przynajmniej sprawialy takie wrazenie. Zadna z nich nie potrafila jednak do konca przekonac Susan, ze bedzie bezpieczna, gdy wroci do sali 258, do jej sali. Susan domagala sie miejsca w innym pokoju, chociaz na te noc. -Bardzo mi przykro, ale to niemozliwe - powiedziala siostra Tina. - W ciagu ostatnich kilku dni mamy bardzo duzo przyjec i ledwo wystarcza miejsc. W tej chwili w ogole nie ma wolnych lozek. A zreszta 258 to sala jak kazda inna. Przeciez pani doskonale wie, ze nic jej tam nie grozi, prawda? Przeciez zdaje sobie pani sprawe z tego, ze to, co sie wydarzylo, to tylko kolejny atak. Jeszcze jeden wybryk nie funkcjonujacego jak nalezy umyslu. Susan przytaknela, aczkolwiek nie byla pewna, co naprawde o tym wszystkim myslec. -Ja wciaz... Ja... nie chce tam wracac... - oznajmila szczekajac zebami. Siostra Tina wyslala kolezanke, by sprawdzila sale 258, a sama przez ten czas bawila pacjentke rozmowa. Po kilku minutach siostra Beth wrocila i stwierdzila, ze wszystko jest w porzadku. -A pani Seiffert? - spytala Susan. -Lezy w lozku, tam gdzie jej miejsce - odparla pielegniarka. 121 -Czy jest siostra pewna, ze to o n a?-Oczywiscie. Spi jak zabita. -I nic siostra nie zauwazyla? -Nie - zapewnila ja pielegniarka. -Moze on sie gdzies schowal? -Nie ma tam duzo kryjowek. -Czy szukala siostra? -Oczywiscie. Nikogo tam nie ma poza pania Seiffert, oczywiscie. Wsadzily Susan na wozek i razem zawiozly do sali 258. Im byly blizej, tym bardziej trzesla sie Susan na wozku. Zaslony znow szczelnie zakrywaly lozko. Siostry pchaly wozek w jego strone. -Chwileczke! - krzyknela Susan, wyczuwajac, co chca zrobic. -Musi sie pani sama przekonac - powiedziala Beth Howe. -Nie! Ja nie chce! -Musi sie pani przekonac - powtorzyla pielegniarka. -Tak, tak - wtorowala kolezance siostra Tina. -Ale... ja nie wiem... czy to wytrzymam... -Jestem pewna, ze wytrzyma pani. - Siostra Tina probowala dodac Susan odwagi. Dojechaly do samej krawedzi lozka. Beth Howe odsunela zaslony. Susan zamknela oczy. Zacisnela dlonie na oparciu wozka. -Niech pani spojrzy - powiedziala siostra Tina. -No, prosze - odezwala sie siostra Beth. - To tylko biedna pani Seiffert. -Widzi pani? -Tylko biedna pani Seiffert. Pod zamknietymi powiekami Susan wciaz miala obraz martwego chlopca, ktorego kiedys chyba nawet kochala, a ktorego teraz sie bala, albowiem zywy czlowiek zawsze boi sie smierci. Wciaz widziala oczyma wyobrazni, jak nieboszczyk podnosi sie na lozku i usmiecha do niej, a jego usta przypominaja pekniecie na skorce gnijacego owocu. Pomyslala nagle, ze byc moze to, co ujrzy, naprawde jest mniej straszne od powracajacych wspomnien, wiec zdecydowala sie otworzyc oczy. W lozku lezala starsza kobieta, tak mala i tak wysuszona przez chorobe, ze - o ironio losu! - wygladala jak male dziecko, przez pomylke polozone do lozka dla doroslych. Jedynie skora zdradzala wiek chorej - byla zniszczona, pokryta plamami, o zoltawym zabarwieniu. Daleko jej bylo do rozowosci i delikatnosci skory dziecka. Pomarszczone, rozchylone spierzchniete wargi z widocznym trudem lapaly powietrze. Siwe wlosy mialy zoltawy, niezdrowy odcien. Tuz przy lozku stala kroplowka, do ktorej podlaczona byla pani Seiffert. Jej reka, z ktorej wystawala igla, byla tak drobna jak reka dziecka. 121 Oto pani Jessica Seiffert, powiedziala do siebie Susan. Poczula wreszcie ulge, ze ta osoba naprawde istnieje. Jednoczesnie szokowal ja fakt, ze jej umysl z taka latwoscia i sugestywnoscia przeksztalcil cialo staruszki w zwloki mlodego mezczyzny.-Biedaczka - skwitowala siostra Beth. -Jak siegam pamiecia, byla to najpopularniejsza postac w naszym miescie - stwierdzila siostra Tina. -A Tina siega pamiecia daleko - wyjasnila druga pielegniarka. -Wszyscy ja kochali. Pani Seiffert nieprzerwanie spala i tylko jej usta drgaly, gdy wciagala do pluc powietrze. -Kazdego dnia bylyby tu dziesiatki odwiedzajacych, ale pani Seiffert nie zyczy sobie wizyt - oswiadczyla Beth Howe. -Jakby rak w jakis sposob czynil ja kims gorszym. -A w koncu wszyscy kochali Jessie za to, co miala w srodku. -Dokladnie. -Czy juz pani lepiej? - Siostra Beth wrocila do tematu Susan. -Chyba tak. Howe zasunela zaslony. -Czy zagladala pani do lazienki? - spytala Susan. -Oczywiscie - odrzekla siostra Beth. - Nie ma tam nikogo. -Jesli nie ma siostra nic przeciwko temu, chcialabym sie osobiscie o tym przekonac - powiedziala Susan. Czula sie jak idiotka, ale wciaz byla wiezniarka swego strachu. -Prosze bardzo - odrzekla przychylnie pielegniarka. - Zaraz tam podjedziemy, zeby mogla pani zajrzec do lazienki i uwolnic sie od niepokoju. Siostra Tina pchnela wozek w strone otwartych drzwi lazienki, a jej kolezanka zapalila swiatlo. Zajasnialy biale kafelki i urzadzenia sanitarne. W srodku nie ukrywal sie zaden trup. -Naprawde czuje sie jak skonczona idiotka - wyznala Susan, czujac, ze czerwienieja jej policzki. -To nie pani wina - skwitowala Beth. -Doktor McGee przekazal nam dokladna notatke na temat pani kondycji. Wiemy, co pani dolega, i niczemu sie nie dziwimy - wyjasnila Tina Scolari. -Szczerze pani wspolczujemy - dodala Beth Howe. -I czynimy wszystko, by pani pomoc. -Wkrotce dojdzie pani do siebie. Naprawde. McGee to czarodziej. Nie ma tu lepszego lekarza. Pomogly Susan polozyc sie do lozka. -A teraz - powiedziala siostra Tina - skoro jedna porcja srodkow nasennych nie podzialala, pozwalam pani wziac jeszcze jedna. One nie sa silne, a na pewno pomoga pani zasnac. -Bez nich w ogole bym teraz nie zasnela - zgodzila sie Susan. - Zastanawiam sie... czy siostra moglaby... -Taak? -Czy ktos... moglby zostac ze mna... az zasne? Susan poczula sie jak mala dziewczynka, ktora boi sie zostac sama w ciemnym pokoju przed zasnieciem, jak niedorosla, ssajaca kciuk, bojaca sie duchow trzydziestodwuletnia dziewczynka. Byla zgorszona z tego powodu, ale nic nie mogla poradzic. Chocby nie wiadomo jak czesto powtarzala sobie, ze te stany wywolywane sa przez jakies przejsciowe zmiany w mozgu, jakas malutka skrzepline, ze to, co pojawia sie jej przed oczami, naprawde nie istnieje, lecz jest wyprodukowane w jej chorej wyobrazni, to jednak nadal panicznie bala sie zostac sama w sali 258 lub gdziekolwiek indziej. Tina Scolari spojrzala na Beth Howe, unoszac pytajaco brwi. Siostra Beth zastanawiala sie przez chwile, a potem odrzekla: -Chyba nie mamy zadnych spietrzen, prawda? -Raczej nie - rzekla siostra Tina. - Jestesmy na dyzurze wszystkie i nie mamy duzo pracy. Przynajmniej na razie. Beth Howe usmiechnela sie do Susan. -Spokojna noc. Jeszcze nie wydarzyl sie zaden gigantyczny wypadek drogowy, nie przywiezli tez zadnych uczestnikow bojki w barze. Mysle, ze jedna z nas moze wykroic godzinke i posiedziec tu z pania, az zadzialaja srodki usypiajace. -Podejrzewam, ze nawet nie trzeba bedzie siedziec przez cala godzine - zauwazyla siostra Tina. - Przecenia sie pani, panno Susan. Bedzie pani lulac juz po kilku minutach. A jutro rano obudzi sie pani swieza i wypoczeta. -Zostane z pania - oznajmila Howe. -Dziekuje za pani poswiecenie, siostro - powiedziala Susan, zlorzeczac w duchu na siebie, ze nie potrafi spedzic sama kilku minut w ciemnym pokoju. Siostra Tina wyszla, ale po chwili wrocila z tabletka nasenna w kieliszku. Susan przelknela rozowa pastylke i popila woda ze szklanki. Trzesly jej sie rece i nie dopila plynu do konca. Miala wrazenie, ze obie pielegniarki slysza wyraznie, jak jej zeby dzwonia o szklo, i szybko odstawila naczynie. Pigulka zrazu zatrzymala jej sie w gardle, ale Susan pomogla sobie, przelykajac sline. -Jestem przekonana, ze dobrze sie pani wyspi - rzekla wychodzac siostra Tina. Siostra Beth przysunela sobie krzeslo do lozka Susan i usiadla, podciagajac fartuch nad okragle kolana. Dobyla skads jakies czasopismo i zaczela je czytac. Susan wpatrywala sie przez chwile w sufit, a potem przeniosla wzrok na lozko pani Seiffert. Nastepnie odwrocila glowe w druga strone i spojrzala do wnetrza ciemnej lazienki. Przypomniala sobie, jak opierala sie od srodka o otwarte teraz drzwi, jak posuwajacy sie za nia martwy mezczyzna drapal o nie i opukiwal je w poszukiwaniu jakiejs szczeliny. Przeciez to wszystko nie dzialo sie naprawde! To tylko jej wymysl! Zamknela oczy. Jerry, pomyslala. Kochalam cie kiedys. A przynajmniej bylo to uczucie najblizsze milosci, na jakie stac bylo niedoswiadczona, dziewietnastoletnia dziewczyne. Ty tez mowiles, ze mnie kochasz. A wiec dlaczego wracasz po latach i mnie terroryzujesz? Przeciez to wszystko nie dzialo sie naprawde! To tylko jej wymysl! Jerry, prosze cie, nie opuszczaj tego cmentarza w Filadelfii, gdzie pochowalismy cie dawno temu. Prosze cie, zostan tam. Nie wracaj do mnie. Zostan tam. Prosze. Nawet nie zauwazyla, kiedy znalazla sie na krawedzi snu, przekroczyla ja i zasnela. 125 11 Nastepnego dnia byla sroda. Pielegniarka obudzila Susan o szostej rano. Na dworze nadal bylo pochmurno, ale deszcz nie padal.Jeffrey McGee przyszedl o wpol do siodmej. Znow pocalowal pacjentke w policzek, ale tym razem jego usta zatrzymaly sie przy jej skorze troche dluzej. -Nie myslalam, ze przychodzi pan tak wczesnie. -Chcialem osobiscie uczestniczyc w niektorych badaniach. -Przeciez do pozna w nocy byl pan wczoraj na zebraniu... -Tak, ale zaraz na poczatku wyglosilem swoje planowane na pozniej przemowienie i zmylem sie, zanim zdazyli mnie zatrzymac. -I jak poszlo? -No coz, nikt nie rzucal we mnie deserem. -Mowilam, ze odniesie pan sukces! -Tak, ale moze nikt nie rzucil we mnie deserem, bo byla to jedyna jadalna czesc kolacji i nikt nie chcial jej stracic. -Jestem pewna, ze wypadl pan cudownie. -Nie sadze, zebym mogl planowac kariere jako objazdowy wykladowca. No, ale skonczmy rozmawiac na moj temat. Slyszalem, ze w nocy bylo troche zamieszania. -Jezu, czy one musza o wszystkim panu opowiadac?! -Oczywiscie! I pani rowniez. Ze szczegolami. -Dlaczego? -Bo ja tak mowie. -A jest pan lekarzem i musze pana sluchac. -No wlasnie. A wiec prosze zaczynac. Susan byla zmieszana, ale opowiedziala cala historie o zwlokach na lozku pani Seiffert. Teraz, po przespanej dobrze nocy, wszystko wydawalo sie tak niewiarygodne, ze Susan dziwila sie sobie, jak - choc przez chwile - mogla wierzyc w realnosc wydarzen. 125 -O Boze! Toz to wlosy staja deba, gdy sie tego slucha! - powiedzial McGee, gdy skonczyla opowiesc.-Szkoda, ze pana wtedy nie bylo, doktorze. -Mam nadzieje, ze teraz, na trzezwo, dostrzega pani absurdalnosc i nierzeczywistosc tych wydarzen? Ze byl to kolejny akt... -Opery mydlanej autorstwa Susan ?orton? -Mialem na mysli kolejny atak halucynacji. Czy dostrzega to pani? -Tak - odparla ze smutkiem. McGee rzucil jej badawcze spojrzenie. -Cos sie stalo? -Nie. Nachylil sie nad pacjentka i polozyl dlon na jej czole, by sprawdzic, czy nie wzrosla jej temperatura. -Czy czuje sie pani dobrze? -Jezeli w mojej sytuacji mozna sie czuc dobrze... - rzekla markotnie. -Zimno pani? -Nie. -Ale trzesie sie pani. -Troche. -Bardzo. Objela sie ramionami, ale nic nie powiedziala. -Co sie stalo? - spytal McGee. -Boje sie... -Nie ma czego. -No, to co sie ze mna dzieje? -Wkrotce bedziemy wiedziec. Susan nie potrafila opanowac drzenia. Po wczorajszym zalamaniu nerwowym i wybuchu, ktory zakonczyl sie wtuleniem w ramiona lekarza, Susan myslala, ze osiagnela dno i gorzej byc juz nie moze. Sadzila, ze przyszlosc poprowadzi ja jasnymi i szerokimi sciezkami, wsrod przychylnych i pomocnych jej ludzi. Po raz pierwszy w zyciu stwierdzila, ze potrzebuje bliznich i - choc sprawialo jej to pewien psychiczny dyskomfort - jest od nich zalezna. Bylo to odkrycie szokujace dla kobiety, ktora we wszystkim przez cale dotychczasowe zycie polegala wylacznie na sobie. Pogodzila sie z tym jednak i zaufala lekarzom i pielegniarkom ze szpitala okregowego w Willawauk. Dlatego z rownowagi wyprowadzilo ja teraz nowe odkrycie, iz ludzie, od ktorych zalezy jej zdrowie, moga ja, wbrew swojej dobrej woli, zawiesc. Sa wszak jedynie ludzmi i tez popelniaja bledy lub nie potrafia przewidziec wszystkiego. A niepowodzenie jest niepowodzeniem, choremu nie pomoze wiedza, ze 127 personel zawinil nieswiadomie. Jakakolwiek by byla przyczyna bledu w sztuce lekarskiej, pacjent skazany zostanie na wieczna egzystencje w swiecie chaosu, gdzie nie ma roznicy miedzy snem a jawa, i w koncu wpadnie w zupelne szalenstwo.I dlatego Susan nie mogla opanowac drzenia. -Co sie ze mna stanie? -Wszystko bedzie dobrze - odpowiedzial McGee. -Ale... na razie wszystko sie pogarsza - zauwazyla Susan zalamujacym sie glosem, choc bardzo sie starala, by brzmial normalnie. -Nie, wcale nie. -Mowie panu, ze wszystko sie pogarsza - powtorzyla. -Susan, mozliwe, ze ostatnia halucynacja byla bardziej przerazajaca od poprzednich... -Mozliwe...? -No dobrze, ostatnia halucynacja byla bardziej przerazajaca od poprzednich... -I jeszcze bardziej zywa, rzeczywista... - ...i bardziej rzeczywista. Ale jednoczesnie byla to pierwsza halucynacja od rana, kiedy to w sanitariuszach widziala pani Jellicoe i Parkera. A wiec nie znajduje sie pani w stanie ciaglego przemieszania snu zjawa... Susan potrzasnela glowa i przerwala lekarzowi: -Nie. Ta historia z sanitariuszami... i potem to w nocy... to nie jedyne halucynacje, jakie mialam wczoraj. Bylo jeszcze cos... w tym czasie... McGee zmarszczyl brwi: -Kiedy? -Po poludniu. -Wczoraj po poludniu byla pani na fizykoterapii u pani Atkinson. -Zgadza sie. To sie wydarzylo zaraz po zakonczeniu cwiczen, kiedy lezalam i czekalam na sanitariuszy, ktorzy mieli zabrac mnie z powrotem na gore. Opowiedziala lekarzowi wszystko o tym, jak Murf i Phil zostawili ja sama w windzie z czterema napastnikami. -Dlaczego od razu mi pani o tym nie powiedziala? - spytal McGee tonem reprymendy. -Tak sie pan spieszyl... -Nie spieszylem sie az tak... Czy jestem dobrym lekarzem? Mysle, ze tak. A dobry lekarz zawsze ma czas dla pacjenta w stresie. -W czasie obchodu nie bylam w stresie - zaprotestowala Susan. -Tylko tak sie pani wydaje. Na zewnatrz byla pani spokojna, ale kumulowala pani stres w srodku. -Nie chcialam, zeby przeze mnie spoznil sie pan na zebranie. 127 -Nie jest to wytlumaczenie, Susan. Jestem pani lekarzem i ma mnie pani do dyspozycji o kazdej porze.-Przepraszam - wybakala Susan, opuszczajac wzrok. Nie mogla spojrzec prosto w blekitne oczy doktora McGee. Nie wiedziala, jak ma mu wytlumaczyc to, ze milczala o wypadku w windzie. Doktor moze uznac, ze bala sie posadzenia o histerie lub tego, ze zle sobie o niej pomysli? Co gorsza, bala sie tez, ze McGee moglby jej wspolczuc. A teraz, kiedy przypuszczala, ze sie w nim zakochuje, wspolczucie bylo ostatnim uczuciem, jakiego pragnelaby z jego strony. -Niech pani nigdy nic przede mna nie ukrywa. Musi mi pani opowiadac o wszystkim, co sie dookola pani dzieje i o wszystkim, co pani czuje. Absolutnie o wszystkim. Jesli nie poslucha mnie pani, to moze sie zdarzyc, ze nie dostrzege jakiegos waznego symptomu, ktory moglby przyblizyc nam zrodlo pani zmartwien. Musze miec wszystkie informacje, zeby moc postawic wlasciwa diagnoze. Susan skinela glowa. -Ma pan racje. Od tej pory nic nie bede przed panem ukrywac. -Slowo honoru? -Slowo honoru. -Dobrze. -Wcale nie dobrze - powiedziala Susan, nadal wpatrzona w swoje dlonie, ktore nerwowo to zaciskala w piesci, to rozprostowywala. - Jest coraz gorzej. McGee dotknal jej twarzy i poglaskal po policzku. Dopiero wtedy spojrzala na niego. -Susan - rozpoczal uspokajajacym tonem - nawet jesli ataki zdarzaja sie teraz czesciej, to przeciez zawsze maja swoj koniec. I wtedy zdaje sobie pani sprawe, ze to bylo tylko zludzenie sluchowo-wzrokowe. Jesli jednak nadal sie pani czegos boi, nadal nie jest pewna, czy wszystko to byl tylko nocny koszmar, to naprawde mi pani szkoda. Trzeba zachowac spokoj. Widze, ze cala sie pani trzesie i poci. Prosze wziac przyklad ze mnie. Czy ja sie poce? Czy widzi pani strugi mokrego potu, splywajace mi z czola? Czy mam mokre plamy pod pachami? Czy wygladam jak facet z reklamy dezodorantow osobistych? He? Susan usmiechnela sie. -Jest pan suchy jak grzanka. -Suchy jak pieprz. Suchy jak kreda. Suchy jak stek smazony przeze mnie - powiedzial McGee. - A propos, czy umie pani smazyc steki? -Umiem je piec - oznajmila Susan. -Czy pani tez wychodza takie suche? - ciagnal niespeszony McGee. -Nie. - Usmiechnela sie. - Tylko czasami mi sie przypalaja. -To swietnie! Ciesze sie, ze umie pani gotowac. 129 Co on chce przez to powiedziec? zastanowila sie Susan. Blekitne oczy lekarza sugerowaly, ze powiedzial dokladnie to, co Susan myslala, ze powiedzial: jest nia zainteresowany nie mniej niz ona nim. Ale nadal bala sie zaufac zmyslom i nie mogla miec pewnosci co do intencji doktora.-Czy od tej pory bedzie pani starala sie sluchac mych rad? - spytal McGee. -Sprobuje - przyrzekla. Ale nadal sie trzesla. -Niech pani zrobi cos wiecej niz tylko probe. Glowa do gory! To polecenie lekarza. Teraz pojde znalezc jakichs sanitariuszy, lozko na kolkach i zabierzemy pania wreszcie na dol, na badania. Miejmy to juz z glowy! Gotowa do odbycia malej przejazdzki? -Gotowa. -Usmiech, prosze. Susan usmiechnela sie. McGee odwzajemnil usmiech. I dodal: -Prosze trzymac go na twarzy az do odwolania. - Ruszyl w strone drzwi i rzucil przez ramie: - Zaraz wracam. Wyszedl z sali i usmiech zniknal z twarzy Susan. Spojrzala na lozko pani Seiffert. Chciala, zeby go tam nie bylo. Przez to lozko nie widziala nieba. Moze gdyby zobaczyla jego skrawek, nawet zachmurzony i deszczowy, to nie czulaby sie niczym w potrzasku. Nigdy przedtem nie czula sie jeszcze tak zalosnie, wyzeta i bezuzyteczna. Niewiele pomagal fakt, ze fizycznie powracala do zdrowia calkiem szybko. Depresja ogarniala ja coraz bardziej. To byl teraz jej wrog. Depresja spowodowana nie tym, ze obcy ludzie przejeli nad nia kontrole, ale ze przejeli calkowita kontrole. Byla zupelnie bezradna. Nie mogla zrobic absolutnie nic, by odegnac od siebie chorobe. Pozostawalo jej tylko lezec w szpitalu i jezdzic na badania, w czasie ktorych opukiwano ja, ogladano, przeswietlano, mierzono, i tak dalej. A wszystko po to, by znalezc odpowiedz na pytanie, co jej dolega. Jeszcze raz spojrzala na lozko pani Seiffert. Biale zaslony wisialy rowno i nieruchomo. W nocy odsunelam nie tylko tamte zaslony, pomyslala Susan. Odsunelam takze zaslone, za ktora kryje sie szalenstwo. Na kilkanascie koszmarnych minut weszlam do swiata obledu, z ktorego niewiele osob wraca do stanu normalnosci. Zaczela sie zastanawiac, co by bylo, gdyby zostala juz na zawsze w tamtej mrocznej krainie destrukcji? Co by sie stalo, gdyby nie zlekla sie widoku rozkladajacego sie ciala Jerry'ego Steina i nie uciekla od niego? Susan podejrzewala, ze zna odpowiedz na to pytanie, jakkolwiek byla ona straszna. Gdyby wiec stala dalej przy lozku pani Seiffert, Jerry podnioslby sie, objal Susan, przylozyl do jej ust swe gnijace wargi, kradnac jej goracego 129 i dajac w zamian lodowatego calusa. Wtedy by sie zalamala. Peklaby jak zbyt rozciagnieta gumka. To, czy widok byl halucynacja, czy rzeczywistoscia, nie mialoby juz znaczenia. Znalezliby ja zwinieta na podlodze, mamroczaca cos pod nosem, chichoczaca nerwowo i zupelnie juz zwrocona w strone swego chorego wnetrza. Przewiezliby ja ze szpitala okregowego w Willawauk do jakiegos zacisznego domu wariatow, gdzie dostalaby przytulny pokoik ze scianami obitymi pluszem i drzwiami bez klamki.Nie mogla o tym myslec. Nie chciala o tym myslec. Byla krancowo wyczerpana. Wiedziala jednak, ze jesli wyjdzie z tego, to moze ulozy sobie zycie; moze z Jeffreyem McGee? Boze, pomyslala. Niech te badania cos ujawnia. Niech McGee rozwiaze ten problem. Prosze... *** Susan lezala na lozku na kolkach, plasko i nieruchomo, jedynie jej glowa byla podniesiona o kilka cali, gdyz spoczywala na malej poduszeczce. Susan widziala nad soba jasnoblekitny sufit i czula sie tak, jakby zawisla gdzies wysoko na niebie.Obok pojawil sie McGee. -Zrobimy teraz badanie EEG - oswiadczyl. -Elektroencefalografia - odezwala sie Susan. - Nigdy tego nie mialam. -Miala pani, tylko nie pamieta, bo robilismy badanie w trakcie spiaczki - rzekl McGee. - Prosze sie nie bac. To nic nie boli. -Wiem. -To nam da obraz pracy pani mozgu. Gdyby byla zaburzona jego funkcja, to odzwierciedli sie to w zapisie. -Musi? -Musi, choc nie wszystko da sie wylapac. Pielegniarka wyprowadzila z rogu pomieszczenia urzadzenie do EEG i przysunela do lozka, na ktorym lezala Susan. -Wynik bedzie lepszy, jesli sie pani odprezy - powiedzial McGee. -Jestem odprezona. -Wynik nie bedzie wiarygodny lub tez bedzie go trudno zinterpretowac, jesli w trakcie badania bedzie pani w stresie. -Jestem odprezona - ponownie zapewnila Susan. -Prosze dac mi reke. Podniosla prawa reke. -Prosze trzymac ja w gorze i zlaczyc palce. Dobrze. A teraz prosze mozliwie jak najszerzej rozstawic palce. - McGee nachylil sie i przez kilka sekund obserwowal dlon Susan. Potem odetchnal z ulga. - Dobrze. Widze, ze nie stara sie mnie pani wymanewrowac. Jest pani naprawde odprezona. Juz tak sie pani cala nie trzesie. 131 To prawda. Gdy znalezli sie na dole, Susan byla prawie zupelnie spokojna, sama zauwazala ten postep. Wplyw na to mialo otoczenie i atmosfera badania. Jako naukowiec dobrze sie czula w laboratorium, wsrod roznego typu urzadzen pomiarowych i wykresow. Ufala tej scenerii i pracujacym w niej ludziom.Ufala tez Jeffreyowi McGee. Pokladala gleboka wiare w jego umiejetnosci medyczne i jasny umysl. On juz najlepiej bedzie wiedzial, jak, gdzie i czego szukac, a gdy juz wszystko znajdzie, bedzie potrafil to odpowiednio zinterpretowac. Badania musza dostarczyc odpowiedzi na pytanie, co jej dolega. Moze nie nastapi to od razu, ale w kazdym razie szybko. McGee czynil pierwszy krok w tym kierunku i nalezalo mu pomoc. Dlatego byla spokojna. -Jestem spokojna jak zolwica - zazartowala. -Jak ostryga - powiedzial McGee. -Dlaczego ostryga? -Bo jest bardziej do pani podobna. -Dziekuje za watpliwy komplement. -Mialem na mysli to, ze we wnetrzu ostryg znajduje sie perly. Susan zasmiala sie. -Zaloze sie, ze bajeruje pan tak wiekszosc kobiet. -Jestem salonowym lwem - rzekl McGee. Nastepnie umocowal na glowie Susan elektrody pokryte roztworem soli fizjologicznej, po cztery z kazdej strony. -Bedziemy odbierac impulsy z prawej i lewej polkuli - objasnil - i potem je porownamy. To bedzie nasz pierwszy krok w strone zidentyfikowania nekajacej pania choroby. Pielegniarka wlaczyla aparat. -Prosze nie ruszac glowa - powiedzial McGee. - Kazde drgniecie zmienia wykres pracy mozgu. Susan wlepila wzrok w sufit. McGee obserwowal tymczasem zielony, fluorescencyjny monitor elektroencefalografu, ktory nie byl w zasiegu spojrzenia Susan. -Na razie wszystko dobrze - oswiadczyl lekarz z lekka, ale dostrzegalna nuta rozczarowania w glosie. - Zadnych ekstremow, jedynie ladny, regularny wykres, wszystko w granicach normy. Susan sie nie odzywala. -Nic nie wykryto - rzekl McGee bardziej do siebie niz do pacjentki czy pielegniarki. Susan uslyszala pstrykniecie. McGee wylaczyl urzadzenie. 131 -Porownam teraz dwa wykresy - powiedzial lekarz. Przez chwile w pokoju panowala cisza.Pielegniarka przeniosla sie do swojego kata i zaczela przygotowywac jakies przyrzady do nastepnych badan dla Susan albo kogos nastepnego w kolejce. -No i co? - spytala Susan, widzac, ze McGee skonczyl porownywanie. -Nic. -Zupelnie nic? -No coz, elektroencefalograf jest pomocnym urzadzeniem, ale nie zawsze wszystko potrafi wychwycic. Zdarza sie, ze pacjent cierpi na powazne dolegliwosci wewnatrzczaszkowe, a EEG daje zapis najzupelniej prawidlowej pracy mozgu. I przeciwnie - pacjenci, u ktorych nie obserwuje sie zewnetrznych objawow choroby, maja odbiegajacy od normy elektroencefalogram. Tak wiec to urzadzenie jest przez nas wykorzystywane, ale nie znaczy, ze na nim poprzestajemy. Od niego zaczynamy nasze badania. Rozczarowana, ale pelna wiary, iz nastepne badania przyniosa oczekiwany rezultat, Susan spytala: -Co teraz? McGee pozdejmowal z glowy pacjentki wszystkie elektrody i odpowiedzial: -Najblizej mamy stad na radiologie. Zrobimy pani rentgen czaszki. -Fajnie sie zapowiada. -Bo tez jest to fajna zabawa. *** Laboratorium radiologiczne pelne bylo duzych, ciezkich przedmiotow, glownie metalowych, polakierowanych na bialo lub czarno. Oczywiscie Susan nie byla specjalistka w tej dziedzinie, jednak aparatura wydawala jej sie nieco przestarzala. No, ale w koncu nie mozna oczekiwac, zeby szpital w rolniczym Oregonie dysponowal najnowoczesniejszym sprzetem. Stare czy nowe - najwazniejsze, ze pozwalaly na wykonanie niezbednych badan.Radiologiem byl mlody mezczyzna. Nazywal sie Ken Piper. Na poczekaniu wywolal blony i rozwiesil je na negatoskopie. Potem razem z McGee ogladal je i obaj mruczeli cos miedzy soba, pokazujac palcami rozne cienie i jasne plamy na negatywie. Susan przeniosla sie ze stolu, na ktorym zrobiono jej zdjecia, na swoje lozko. Lekarze zdjeli pierwsza partie zdjec i powiesili nastepna. Znow cos sobie pokazywali i mamrotali niezrozumiale. Wreszcie McGee odwrocil sie do Susan. Wygladal na zaklopotanego. -Co znalezliscie? - spytala Susan. McGee westchnal i odpowiedzial: 133 -Wszystko, z wyjatkiem sladow uszkodzenia mozgu.-Nie odkrylismy takze wodoglowia - dodal Ken Piper. -Nie ma rowniez przesuniecia szyszynki, ktore czasami wystepuje w przypadkach, kiedy pacjent skarzy sie na niezwykle rzeczywisty obraz halucynacji - mowil dalej McGee. - Nie zauwazylismy tez ani wgniecen czaszki, ani najmniejszego wzrostu cisnienia wewnatrzczaszkowego. -Obraz jak u zdrowego czlowieka - powiedzial Piper usmiechajac sie szeroko do Susan. - Nie ma sie czym martwic, panno ?orton. Susan spojrzala na McGee i w jego oczach ujrzala odbicie wlasnych uczuc. Niestety, Ken Piper sie mylil. Susan ma powody do zmartwienia. -I co teraz? - spytala. -Zrobimy punkcje - odpowiedzial McGee. -Co? -Naklucie ledzwiowe. -Chce mi pan nakluc kregoslup? -Tak. Mozliwe, iz w czasie EEG i rentgena umknelo nam cos, co wylapiemy teraz. Bywaja dolegliwosci, ktore zdefiniowac mozna jedynie przez analize plynu mozgowordzeniowego. McGee podszedl do telefonu i zadzwonil do odpowiedniego laboratorium. Polecil technikowi po drugiej stronie sluchawki, zeby przygotowal wszystko do zrobienia analizy plynu, ktory McGee zamierzal wlasnie pobrac od pacjentki. Potem odlozyl sluchawke i powiedzial: -No, to miejmy juz z glowy te sprawe! *** Chociaz McGee znieczulil nowokaina dolna partie kregoslupa Susan, punkcja nie byla bezbolesna. Ale Susan i tak spodziewala sie czegos gorszego. Gdy przyszedl najwiekszy bol, lzy trysnely jej z oczu, jeknela i przygryzla dolna warge; potem juz lezala cicho i spokojnie, bojac sie, ze igla moglaby sie zlamac i w niej pozostac, gdyby gwaltownie sie poruszyla.W czasie, gdy McGee pobieral probke, spogladal jednym okiem na manometr. -Cisnienie w porzadku - powiedzial. Kilka minut pozniej pobrane juz byly wszystkie probki. Susan odetchnela z ulga i wytarla lzy rozlane po calej twarzy. McGee podniosl do swiatla jedna z probowek, w ktorych znajdowal sie pobrany plyn mozgowo-rdzeniowy. -Przynajmniej jest klarowny - ocenil. 133 -Jak dlugo bedziemy czekac na wyniki? - spytala Susan.-Troche to potrwa - odpowiedzial McGee. - Tymczasem zrobimy kilka drobniejszych testow. Gotowa do oddania krwi? -Jesli to moze nam pomoc, to - zawsze. *** Krotko po dziesiatej Murf i Phil pojawili sie, by zabrac Susan do jej sali. McGee poszedl wlasnie sprawdzic, jak posuwaja sie badania plynu. Wiedziala, ze obaj sanitariusze nie mieli nic wspolnego z fatamorgana, ktora dotyczyla wydarzen w windzie, i ze byli calkowicie niewinni, ale jednak czula sie w ich obecnosci jakos nieswojo.-Wszyscy pytaja, gdzie sie pani podziala - oznajmil Phil, gdy jechali juz korytarzem w strone wind. -I wszyscy bardzo sie o pania martwia - dodal Murf. -Akurat! - rzucila Susan. -Naprawde - zapewnil Phil. -Tak tam bez pani smutno - rzekl Murf. -Jak na pogrzebie - powiedzial Phil. -Jak na cmentarzu - uzupelnil Murf. -Jak w szpitalu - przebil go Phil. -Przeciez jestesmy w szpitalu - zauwazyla Susan, podchwytujac gre swiadomie, by nie myslec o niemilych skojarzeniach z winda. -Ma pani calkowita racje - zgodzil sie Murf. -Oczywiscie, ze jestesmy w szpitalu - potwierdzil Phil. - ...ale w pani towarzystwie, mloda damo... - ...swiat staje sie jasniejszy, piekniejszy... - ...jak hotel w jakims kurorcie... - ...w jakims kraju, gdzie zawsze swieci slonce... - ...w jakims egzotycznym kraju... - ...na przyklad w Mezopotamii. Dojechali do wind. Susan wstrzymala oddech. -Phil, juz ci mowilem, ze nie ma Mezopotamii. Jeden z nich nacisnal guzik. -No, to dokad jezdze kazdej zimy? W biurze podrozy zawsze mi mowia, ze to Mezopotamia. -Obawiam sie, ze korzystasz z uslug niekompetentnego biura, Phil. Prawdopodobnie co roku jezdzisz do New Jersey. 135 Otworzyly sie drzwi windy. Susan znieruchomiala, ale w srodku nie bylo zadnych zywych nieboszczykow.-Jestem pewien, ze nigdy nie bylem w New Jersey, Murf. -To New Jersey mialo szczescie! Cholera, nie moge zyc z tym dluzej, pomyslala Susan ponuro, gdy Phil i Murf wyprowadzali lozko z windy na korytarz pierwszego pietra, gdzie znajdowala sie jej sala. Przeciez nie moge przez cale zycie bac sie i podejrzewac kazdego, kogo spotkam. Nie moge walczyc z koszmarami, ktore moga na mnie czyhac w kazdej dziurze. Nikt nie bylby w stanie zyc w ciaglym napieciu, podnieceniu i wyczerpujacym strachu, ze oto za chwile wydarzy sie cos strasznego. Jaki sens mialoby takie zycie? *** Lozko pani Seiffert bylo odsloniete.Staruszki nie bylo. Sanitariusz zebral z lozka ostatnia partie poscieli i zaraz wrzucil ja do duzego worka z brudna bielizna. Na pytanie Susan odpowiedzial nastepujaco: -Pogorszylo sie jej. Zabrali ja na dol na intensywna terapie. -Tak mi przykro. -Mozna sie bylo tego spodziewac - odparl sanitariusz. - Ale i tak szkoda. Taka mila staruszka. Susan naprawde bylo przykro, ale odetchnela z ulga, ze nie ma juz w sali dziwnej towarzyszki. Nareszcie znow bedzie widac niebo. To nic, ze bylo ciemno, pochmurno i zanosilo sie na ulewe. *** Minelo dziesiec minut od chwili, kiedy Phil i Murf przetransportowali Susan do jej sali. Siedziala wsparta na poduszkach i muskala dlonia posciel. Nagle weszla siostra ?elma, niosac tace z jedzeniem.-Ominelo pania sniadanie. A na to nie moze sobie pani pozwolic. Jeszcze troche brakuje pani do moich wymiarow. Tylko ja moge pozwolic sobie na glodowke. -Umieram z glodu. -Nie watpilam w to ani przez chwile - powiedziala pielegniarka, stawiajac tace na stoliku. - Jak sie pani dzis czuje, moje dziecko? 135 -Jak poduszeczka do igiel - odparla Susan, wciaz czujac w plecach pamiatke po punkcji.-Czy doktor McGee wykonal wiekszosc czynnosci osobiscie? -Tak. -No to nie jest tak zle - zauwazyla siostra ?elma, zrywajac folie z tacki. - Inni lekarze nie sa tacy delikatni. -Owszem, ale boje sie, ze przez to spozni sie do swego gabinetu. -W srody rano nie przyjmuje pacjentow - wyjasnila siostra. - Ma tylko piec godzin po poludniu. -O, i jeszcze cos... - rzekla Susan. - Wczoraj tak krotko widzialam siostre, ze zapomnialam zapytac, jak sie udala wtedy randka. Siostra ?elma zerknela ze zdziwieniem na pacjentke i zmarszczyla czolo. -Randka? -No, sama siostra mowila. Kregle i hamburgery... Przez chwile pielegniarka sprawiala takie wrazenie, jakby nie wiedziala, o czym Susan mowi. Nagle oczy jej pojasnialy. -Ach, randka! Oczywiscie! Z tym wesolkiem! -Z tym, co ledwie by sie zmiescil w drzwiach - powtorzyla Susan slowa pielegniarki na temat jej przyjaciela. -Z tym, ktory ma duze, twarde, ale i czule dlonie - uzupelnila siostra ?elma z teskna nuta w glosie. Susan zmarszczyla nosek. -A juz myslalam, ze siostra zapomniala. -Tej nocy nigdy nie zapomne. -Zazdroszcze siostrze. Figlarny usmieszek pojawil sie na twarzy pielegniarki. -Moj przyjaciel nie ma klopotow z tym, zeby dobrze wycelowac i trafic. I nie mam na mysli wylacznie kregli. Susan sie zasmiala. -Ale z siostry lubieznica. ?elma Baker blysnela zza szkiel bialkami oczu. - Zycie trzeba czasami ostro przyprawic, bo inaczej jest mdle. Susan rozlozyla na swiezo zmienionej, blekitnej pizamie, papierowa serwetke. -Mysle, ze najczesciej uzywa siostra pieprzu. -Czasami sypie go lyzkami. -Tak myslalam. Prawdziwa z siostry sybarytka. -Jestem metodystka, a metodysci potrafia sie zabawic. A teraz niech pani wszystko ladnie zje z tej tacy. Juz zaczyna pani nabierac ksztaltow i kolorow, przynajmniej na twarzy. Nie chcemy tu miec chudzielcow. 137 Przez nastepne pol godziny Susan jadla powoli spoznione sniadanie i obserwowala chmury klebiace sie za oknem. Gnaly po calym niebie, tworzac plynna mozaike roznych odcieni granatu i szarosci.Kilka minut po jedenastej przyszedl Jeffrey McGee. -Przepraszam, ze tak dlugo mnie nie bylo. Wyniki dostalem juz jakis czas temu, ale musialem zajac sie pania Seiffert, ktora jest teraz na oddziale intensywnej terapii. -Jaki jest jej stan? -Coraz gorszy. -Niedobrze. -Tak. To niedobrze, ze musi umrzec. Ale z drugiej strony nic nie mozna juz dla niej zrobic, wiec lepiej, zeby umarla szybko i sie nie meczyla. Zawsze byla aktywna kobieta i z trudem znosila przykucie do lozka, cierpiala z tego powodu bardziej niz wiekszosc chorych. To byl dla mnie bardzo przykry widok. - Pokrecil glowa, po czym splotl dlonie i zaczal wyginac palce. - Kiedy bylem tam na dole, przyszlo mi cos do glowy. Cos, co moze byc wyjasnieniem, dlaczego obecnosc Jessiki Seiffert wywolala w pani umysle obraz Jerry'ego Steina. Element, ktory podzialal od razu na pani podswiadomosc i dlatego nie moglismy zdac sobie z niego sprawy. -To znaczy? -Inicjaly. -Inicjaly? - powtorzyla Susan, niezbyt pewna, o czym mowi McGee. -Jeszcze pani nie rozumie? Jerry Stein - Jessica Seiffert, J. S. -Nie zwrocilam na to uwagi. -Oczywiscie. Ale pani podswiadomosc to wychwycila. Jest, skubana, tak spostrzegawcza, ze nic jej nie umknie. Moze to wlasnie zbieg okolicznosci z tymi inicjalami ukierunkowal pania podswiadomie na lozko staruszki, na nia sama i stad caly strach. Jesli to prawda, to zaden z atakow nie mial przypadkowego, spontanicznego charakteru, ale wszystkie wywolane byly za kazdym razem przez jakis skrywany w podswiadomosci element zwiazany z pani przezyciami w Pieczarze Gromow. I halucynacje pojawialy sie regularnie, gdy tylko element ten zaczynal dzialac na pani podswiadomosc. Teoria ta najwyrazniej zafascynowala doktora McGee, ale Susan zapytala prozaicznie: -Jakie to moze miec dla mnie znaczenie? -Trudno mi powiedziec. Nie mialem jeszcze czasu, zeby gruntownie przemyslec wszystkie warianty. Ale podejrzewam, ze moze mi to pomoc w podjeciu decyzji, jaka postawic diagnoze, czy sklonic sie bardziej w strone urazu fizycznego, czy tez nie. Nie spodobalo jej sie to, co uslyszala. Nachmurzyla czolo i spytala: -Jesli moje halucynacje nie sa przypadkowymi i spontanicznymi obrazami wyrzucanymi przez uszkodzony mozg, to moze ich korzenie nie maja w ogole charakteru fizycznego? Czy to ma pan na mysli, doktorze? Jesli wizje wywoluje jakis sprzezony z podswiadomoscia mechanizm, to moze lepiej zostawic cala sprawe psychiatrom? 137 -Nie, nie, nie - zaprzeczyl szybko McGee, machajac rekami. - Nie mamy podstaw, by tak twierdzic, a w kazdym razie jest ich zbyt malo. Na razie zakladamy uraz fizyczny, bo ta wersja wydaje sie najbardziej prawdopodobna, zwazywszy, ze istotnie doznala pani urazu czaszki w czasie wypadku oraz ze przebywala w stanie spiaczki przez trzy tygodnie.Susan bardzo chciala uwierzyc w to, ze jej zmartwienia sa wylacznie natury fizycznej, ze sa jedynie konsekwencja pewnych niebezpiecznych urazow. Jesli chodzilo tu o jakas skrzepline w mozgu, uszkodzenie tkanki lub innego rodzaju zmiany chorobowe, to medycyna jest juz tak rozwinieta, ze ja wyleczy. Ufala medycynie bezgranicznie, bo to byla dziedzina nauki. Nie wierzyla zas psychiatrii, gdyz - w odczuciu jej scislego umyslu - psychiatria nie byla nauka, lecz czyms na ksztalt mieszaniny religii i magii. Zdecydowanie pokrecila glowa. -Myli sie pan, panie doktorze. Te inicjaly nie maja z halucynacjami nic wspolnego. To faktycznie niebywaly zbieg okolicznosci, ale moja podswiadomosc na pewno nie podchwycila tego faktu. -Sklonny bylbym zgodzic sie z pania - powiedzial McGee - ale na naszym etapie nie mozemy wykluczyc zadnej hipotezy. -Ja moge. I wykluczam. -Ale ja, jako lekarz, musze byc obiektywny. Wzial ja za reke, po raz pierwszy od chwili, kiedy wszedl do pokoju, a jego dotyk podzialal na Susan dziwnie kojaco. Odwzajemnila uscisk i spytala: -Jakie sa wyniki analiz? Wolna reka McGee podrapal sie za uchem. -Analiza protein nie wykazala nieprawidlowosci. Liczba czerwonych cialek we krwi rowniez nie odbiega od normy, a wiec nie ma podstaw przypuszczac, ze nastapilo krwawienie wewnatrz czaszki, gdzies u jej podstawy, albo wzdluz kregoslupa. -A biale cialka? - spytala Susan, wyprzedzajac doktora. -Gdyby bylo ich zbyt duzo, wtedy swiadczyloby to o infekcji mozgowej lub kregowej. -Ale ich liczba tez jest w normie? -Tak. Susan poczula sie zapedzona w kozi rog przez armie zimnych, niezaprzeczalnych faktow. "Jestes fizycznie zdrowa jak nastolatka", mowily fakty. "Twoje cialo cie nie oszukuje. Ani twoj mozg. Uszkodzeniu ulegla twoja psychika. Nie jestes chora na ciele, lecz na umysle. Masz po prostu swira. Swira takiego jak stad do Nowego Jorku i z powrotem". Susan nie chciala sluchac tego nienawistnego glosu wewnetrznego, chciala wyciszyc przekrzykujacy sie pod czaszka chor, ktory wprawial ja w zaklopotanie, zwatpienie i depresje. 139 -Czy punkcja nie wykazala nic odbiegajacego od normy? - spytala placzliwie.-Nic a nic. Zrobilismy nawet analize zawartosci cukru w wyciagu kregowym. Zdarzaja sie takie choroby, gdzie bakterie pozeraja ten cukier i wtedy jego niski wskaznik w plynie daje nam znac, ze cos jest nie tak. Ale u pani zawartosc cukru wynosila dwie trzecie poziomu cukru we krwi, czyli tyle, ile trzeba. -Zdaje sie, ze jestem standardowym modelem zdrowej trzydziestodwuletniej kobiety - powiedziala ironicznie. McGee sprawial wrazenie najwyrazniej zaklopotanego trudnosciami ze zidentyfikowaniem dolegliwosci, na jakie uskarza sie jego pacjentka. -Nie. Cos jest nie tak, tylko ze jeszcze nie wiem gdzie. -Ale co? -Wlasnie nie wiem. -Nie brzmi to pocieszajaco. -Bedziemy mieli pania pod stala obserwacja. -Zdaje sie, ze zostane tu nieco dluzej...? -Raczej nie. Powinnismy szybko znalezc zrodlo pani zmartwien. To nasz obowiazek. -Ale jak to zrobicie? -Przede wszystkim zabiore ze soba do domu pani elektroencefalogram, zdjecia rentgenowskie i analizy. Wszystko przestudiuje jeszcze raz w spokoju, wspomagajac sie - jesli bedzie potrzeba - szklaneczka. Moze w pospiechu cos przeoczylismy. Moze odpowiedz jest w wynikach, tylko jej jeszcze nie dostrzeglismy. Moze ja przeoczylismy, gdyz jest to cos trudno dostrzegalnego... -A jesli nadal nic pan nie znajdzie? McGee wahal sie chwile z odpowiedzia, wyraznie skonsternowany. Wreszcie powiedzial: -No coz... jest jeszcze jedno badanie, ktore bedziemy musieli zrobic. -Jakie? -Trudno okreslic to jednym zdaniem... -Widze to po wyrazie pana twarzy, doktorze. -Angiografia szyjna mozgu. To technika diagnostyczna, rezerwowana zwykle dla ofiar ciezkich urazow wstrzasowych, ktore maja zostac poddane operacji mozgu w celu usuniecia skrzepliny lub zatamowania krwotoku wewnetrznego. -Jak to wyglada? -Wprowadzamy do krwiobiegu, a dokladniej do arterii laczacej serce z mozgiem, specjalna substancje cieniodajna. Trzeba nakluc tetnice szyjna i nie jest to przyjemne. -Domyslam sie. -Jest to nawet dosyc bolesne. 139 Susan wciagnela przez zeby powietrze i przeciagnela dlonia po karku.-Zabieg nie jest w stu procentach bezpieczny - dodal. - W nastepstwie jego wykonania pewien procent pacjentow umiera. "Pewien" nie znaczy w tym wypadku "niewielki" lub "maly". -Czyli znaczy to ni mniej, ni wiecej, ze jest wystarczajaco duzy, by wziac go pod uwage. -Dokladnie. -To taka bardziej wyrafinowana odmiana przeswietlenia mozgu? - spytala Susan. -Mam racje? -Tak. Gdy tylko substancja dotrze do mikroskopijnych naczyn krwionosnych w mozgu, natychmiast zaczynamy sledzic jej rozproszenie dzieki zastosowaniu promieni rentgenowskich. To daje nam najbardziej dokladny wglad w mozgowy uklad naczyniowy. O jeszcze dokladniejszym mozemy na razie tylko marzyc. Ale i tak potrafimy w ten sposob jasno okreslic rodzaj i ksztalt wszystkich zyl oraz tetnic. Mozemy zlokalizowac kazda skrzepline, krwotok, deformacje w scianie arterii, doslownie wszystko, niezaleznie od rozmiaru. -Moze wiec ta sonda rozwiaze wreszcie moje problemy - westchnela Susan. -W normalnej sytuacji nawet bym nie wzial angiografii pod uwage. Stosujemy ja, tak jak juz powiedzialem, w ciezkich przypadkach, jak na przyklad utrata mowy, kontroli motorycznej, czesciowy paraliz lub udarowe problemy z postrzeganiem rzeczywistosci, powstale wskutek jakiegos wstrzasu, ktore uniemozliwiaja normalne zycie psychiczne. -To chyba o mnie? - spytala Susan ponuro. -Alez nie! Wcale nie! Jest bardzo duza roznica miedzy udarowymi problemami z postrzeganiem rzeczywistosci a typem halucynacji, na ktore pani cierpi. Moze mi pani wierzyc lub nie, ale w pani wypadku normalne zycie psychiczne jest mozliwe. Przez dluzsza chwile panowala cisza. Zadne z nich nie odezwalo sie slowem. McGee stal przy lozku i trzymal Susan za reke. Kobieta siedziala wsparta wysoko na poduszkach. W koncu sie odezwala: -Zalozmy, ze po ponownym przejrzeniu w domu wszystkich wynikow nic pan nie znajdzie. -Zalozmy... -Czy wtedy zalecilby pan wykonanie angiografii? McGee zamknal oczy i zastanawial sie przez jakis czas. Susan zauwazyla, ze lewa powieka drga mu nerwowo. -Nie wiem. Po prostu nie wiem - powiedzial wreszcie. - Jest to uzaleznione od wielu czynnikow. Wlasciwie nalezaloby sie trzymac - i zawsze to robie - starej, lekarskiej zasady: Jesli nie mozesz pomoc, przynajmniej nie wyrzadzaj krzywdy. Chce przez to powiedziec, ze jesli nie ma najmniejszego nawet symptomu wskazujacego na fizyczne zrodlo choroby, to wtedy wykonanie angiografii byloby... 141 -Zrodlo mojej choroby jest fizyczne - rzekla twardo Susan.-Dobrze, ale nawet jesli istnialby na to dowod, powazny dowod, sankcjonujacy wykonanie angiografii, wolalbym zaczekac z tym kilka dni, az nabierze pani wiecej sil. Susan oblizala suche, spierzchniete wargi. -A jesli zrobimy angiografie i nie wykaze ona zadnego uszkodzenia mechanicznego, halucynacje zas bede sie powtarzac, co wtedy? - spytala. -Wtedy bedziemy musieli powiedziec, ze wykorzystalismy wszystkie mozliwosci wspolczesnej medycyny. -Nie. -Wtedy bedziemy musieli powiedziec, ze zrodlo choroby nie jest fizyczne i trzeba szukac gdzie indziej. -Nie. -Susan, ale taka jest prawda! -Nie. -Konsultacja u psychiatry nie jest niczym wstydliwym. To tylko... -Nie wstydze sie tego - powiedziala Susan. - Ja po prostu nie wierze, ze to cos da. -Wspolczesna psychiatria ma wiele osiagniec... -Nie - uciela krotko, bojac sie nawet pomyslec o tym, jak lata cale bylaby zamknieta w jakims zakladzie, skazana na ciagle halucynacje. - Nie. Musi byc cos, czego nie moze pan jeszcze znalezc. Ale znajdzie pan, panie doktorze, musi pan znalezc. McGee przestal sie upierac i powiedzial: -Dobrze, postaram sie. -Bardzo pana o to prosze. -Przed niczym sie nie wymawiam. -Mam nadzieje. McGee zauwazyl, ze Susan wciaz oblizuje wyschniete usta i zapytal: -Moze cos do picia? -O, tak! Poprosze... Nalal wody z dzbanka, a Susan wypila ja kilkoma szybkimi haustami i odstawila na bok pusta szklanke. -Czy przypomina sobie pani cos dotyczacego pracy? - spytal McGee. Jego pytanie nia wstrzasnelo. Ostatni raz myslala o Korporacji Milestone wtedy, kiedy dzwonil do niej z Newport Beach niejaki Phil Gomez. Bylo to juz dwa dni temu. Od tamtego czasu nie zaprzatala sobie umyslu sprawa pracy i zepchnela ja w glab swej pamieci. Zreszta bala sie o niej myslec. Dlatego teraz na wspomnienie Korporacji ciarki znow przeszly jej po plecach. Co wiecej, wypelnilo ja dziwne i trudne do odrzucenia przekonanie, ze wszystkie halucynacje, makabryczne spotkania z nieboszczykami, sa w jakims stopniu zwiazane z jej praca w Milestone. 141 McGee najwyrazniej wyczul ten strach, nachylil sie bowiem i spytal:-Susan, co sie stalo? Susan powiedziala mu o swoich przeczuciach, ze miedzy halucynacjami i Korporacja Milestone musi byc jakas stycznosc. -Stycznosc? - powtorzyl McGee. Byl wyraznie zaskoczony. - Jaka stycznosc? -Nie mam najmniejszego pojecia. Ale czuje, ze tak jest. -Sugeruje pani, ze przed wypadkiem tez miala pani takie halucynacje? -Nie, nie, nie! Skadze znowu! -A wiec nie jest pani pewna, czy przed wypadkiem miala halucynacje? -Jestem pewna, ze n i e mialam! -Pani wybaczy, ale to nie jest zaden argument. Susan zamilkla na jakis czas. McGee wpatrywal sie w nia wyczekujaco. Wreszcie oswiadczyla: -Tak, tak. Jestem tego absolutnie pewna. Halucynacje zaczely sie dopiero po wypadku. Gdybym miala je przedtem, to na pewno bym o nich nie zapomniala. Czegos takiego trudno zapomniec. McGee potrzasnal glowa i pochylil sie jeszcze bardziej nad lozkiem Susan. -Jesli istnieje fizyczna przyczyna pani choroby, czego oboje bardzo pragniemy, to na pewno zwiazana jest z ranami odniesionymi przez pania w wypadku. -Wiem. -Dlatego praca w Milestone nie moze sie z tym laczyc w zaden sposob. Bo jesli choroba wywolana bylaby jakims stresem polaczonym z praca lub czyms takim, to... - ...to wtedy mielibysmy do czynienia z umyslowa przyczyna choroby - dokonczyla Susan. - Krotko mowiac z choroba nerwowa. -Tak. -Ale ja nie jestem nerwowo chora! -A wiec dlaczego ma byc jakas stycznosc z Milestone? Susan zmarszczyla czolo. -Nie wiem. -Dlatego uwazam, ze myli sie pani... -Chyba tak. Ale nadal... -Nadal sie pani boi? -Tak - To jest latwe do wyjasnienia - powiedzial McGee. - Boi sie pani Korporacji Milestone z tego samego powodu, z ktorego bala sie pani zaslon wokol tego drugiego lozka. Nie mogla pani zobaczyc, co jest za nimi, i wtedy do glosu doszla fantazja. To samo dotyczy pracy w Milestone. Ta czesc pani zycia otoczona jest "zaslonami", przez ktore nic nie mozna dojrzec. Te luke w pamieci wypelnia wiec pani na wlasna reke, dajac swej 143 bogatej wyobrazni okazje do stwarzania roznych przerazajacych wizji. A tymczasem jakies drobne, nie zlokalizowane jeszcze przez nas uszkodzenie mozgu powoduje, ze cala pani uwaga kierowana jest na Pieczare Gromow i wydarzenia, ktore sie w niej rozegraly. W praktyce oznacza to, ze wyobraznia podsuwa pani - kiedy tylko ma do tego okazje - rozne obrazy zwiazane z tragedia w jaskini. I w zaden sposob nie ma to zwiazku z praca w Korporacji Milestone, poniewaz oba te miejsca dziela nie tylko tysiace kilometrow, ale i caly szmat czasu - trzynascie lat! Nie wiem, dlaczego stara sie pani polaczyc jedno z drugim... Moze jedna obsesje chcialaby pani zamienic inna?-Moze... -Wciaz boi sie pani nazwy Milestone? -Za kazdym razem, gdy pan ja wypowiada, przechodza mnie ciarki - przyznala Susan. Faktycznie, na odslonietej czesci ramion pacjentki widac bylo gesia skorke. McGee, przez caly ten czas pochylony nad lozkiem, wyprostowal sie teraz gwaltownie i usiadl na jego brzegu. Wciaz trzymal Susan za reke. -Wiem, ze to pania przeraza - powiedzial lagodnym tonem. - Ma pani takie zimne rece... A jeszcze kilka minut temu byly zupelnie normalne. Dopiero gdy zaczelismy rozmawiac o Milestone, zamienily sie niemalze w sople lodu. -Widzi pan? -Tak, ale wszystko, te podejrzenia i ciarki, to tylko przejawy obsesji. Strach przed Milestone jest rowniez jednym z nich, jest zminiaturyzowana wersja ataku, w czasie ktorego wydawalo sie pani, ze widzi cialo Jerry'ego Steina. Nie istnieje zaden logiczny powod, dla ktorego mialaby sie pani bac Milestone czy kogokolwiek z jej pracownikow. Susan kiwnela glowa. Niejasnosc stanu, w jakim sie znalazla, napawala ja przerazeniem. -Mam nadzieje - westchnela. -Musi miec pani przekonanie, a nie tylko nadzieje. Susan westchnela. -Czy wie pan, czego bym sobie zyczyla? Zyczylabym sobie, zeby istnialy duchy. Chcialabym uwierzyc, ze zmarly moze wstac z grobu, by sie zemscic, tak jak to sie odbywa w komiksach. O Boze, jakze prostsze byloby wtedy to wszystko! Nie trzeba byloby robic punkcji ani angiografii. Nie szarpalyby mna wewnetrznie sprzeczne uczucia. Wystarczyloby zadzwonic do ksiedza i poprosic, zeby przyjechal odprawic egzorcyzmy i wyslac te cholerne duchy z powrotem do piekla. McGee zmarszyl czolo i w oczach jego pojawil sie wyraz zaklopotania. -Susan, nie jest mi przyjemnie sluchac takich rzeczy. 143 -Niech pan sie nie przejmuje - pospieszyla z pomoca Susan. - Nie mam zamiaru bawic sie w egzorcyzmy, bo nie wierze w sily nadprzyrodzone, diably i duchy. Zreszta nawet gdyby duchy istnialy i byly przyczyna moich zmartwien, to wygladalyby jak latajace przescieradlo z dziurami na oczy, prawda? Albo w ogole nie moglabym ich zobaczyc, bo bylyby przezroczyste. Tak przeciez wygladaja duchy. Nikt nie powie mi, ze duchy sa materialne, ze mozna je dotknac i poczuc ich cieplo. Ci czterej, ktorzy mnie przesladuja, nie moga byc duchami! - Susan usmiechnela sie do lekarza. - A, juz wiem, dlaczego tak sie pan nagle zmartwil! Gdyby okazalo sie, ze to naprawde duchy, to nie potrzebowalabym juz pana jako lekarza; potrzebowalabym ksiedza! Prawda?McGee odwzajemnil usmiech. -Prawda. -Boi sie pan, doktorze, ze przy moim lozku stanie jakis klecha z ksiazeczka do nabozenstwa i zlotym krucyfiksem w rece. -Naprawde moglaby mi pani to zrobic? -Nigdy. Ja tylko zartowalam. Przeciez nie oddalabym swego losu w rece ksiedza! Co by bylo, gdyby w ksiedzu tym zachwiala sie akurat jego wiara? Albo gdyby ksiadz byl katolicki, a duchy - wyznania protestanckiego? Czy wtedy egzorcyzmy pomoglyby? Susan widziala, ze McGee nie daje sie tak latwo przekonac do wymuszonego humoru pacjentki, ktora w gruncie rzeczy nadal znajduje sie w glebokim stresie. Ale oboje kontynuowali te slowne gierki; Susan, gdyz chciala otrzasnac sie z koszmaru, a McGee, gdyz wiedzial, ze dalsze tlamszenie w sobie problemow wywola u niej jeszcze gorsze komplikacje. Susan potrzebowala swiezego powietrza i lekarz powinien je pacjentce zapewnic. -No coz - powiedzial - o ile mi wiadomo, egzorcyzmy dzialaja niezaleznie od tego, wyznawca jakiej wiary byl czlowiek za zycia. Poza tym, czy wyobraza pani sobie, jaki balagan panowalby w swiecie nadprzyrodzonym, oczywiscie jezeliby kierowal sie on logika, gdyby katolickie egzorcyzmy nie dzialaly na protestanckie duchy, a krucyfiksy nie odstraszaly judaistycznych wampirow? -No dobrze, a jak odstraszylby pan judaistycznego wampira? -Nie wiem. Moze zamiast krzyza pokazalbym mu mezuze*? -Ja bym zaprosila go na obiad z wieprzowiny. -Jezeli bylby to praktykujacy judaista. A jak by poradzila sobie pani z muzulmaninem? -Widzi pan? - odpowiedziala pytaniem Susan. - To wcale nie jest takie proste. Dlatego nie zamierzam zamieniac pana na zadnego ksiedza. -Jak milo slyszec, ze sie jest potrzebnym. -Oczywiscie, ze jest pan potrzebny - zapewnila go Susan. - Ja naprawde bardzo pana potrzebuje. - Czula, jak jej glos w trakcie mowienia sie zmienia, jak zarto*Mezuza - zydowski talizman chroniacy przed nieszczesciami (przyp. tlum.) 145 bliwy ton ustepuje miejsca zarliwemu uczuciu. - Mowie zupelnie powaznie. - Oboje wydawali sie zaskoczeni tym naglym wyznaniem, ale Susan nie potrafila juz powstrzymac potoku slow. Mogla jedynie kontynuowac chaotyczna nieco mowe, mogla wreszcie ulzyc swemu sercu. - Potrzebuje pana, doktorze McGee. I jesli pan tego pragnie, to gotowa jestem powtarzac to panu codziennie, tak dlugo, az ochrypne.McGee spojrzal na nia badawczo, a jego piekne, blekitne oczy mialy odcien bardziej intensywny niz kiedykolwiek do tej pory. Susan odwzajemnila spojrzenie, ale choc bylo ono nie mniej wnikliwe, nie potrafila orzec, jakie mysli kryja sie za urzekajacymi oczami Jeffa McGee. Czekala, az lekarz sie odezwie. Jednoczesnie zaczela sie zastanawiac, czy nie powiedziala czegos glupiego. Czyzby zle interpretowala jego dotychczasowe zachowanie? Moze to, co brala za romantyczne zainteresowanie, bylo tylko zawodowa troska o ciezko chora pacjentke? Jesli to wszystko prawda, to zaraz sie wyjasni i beda to najbardziej przykre chwile w jej zyciu. Chciala, zeby istniala mozliwosc cofniecia zegara chocby o minute, chciala odwolac wypowiedziane przed chwila slowa. Wtedy McGee ja pocalowal. Nie byly to niewinne pocalunki, ktore do tej pory skladal na policzku Susan albo w kacikach jej ust. Tym razem nie bylo to nic niesmialego i niewinnego. Pocalowal ja prosto w usta, delikatnie, lecz pewnie, dajac i biorac, pragnac i pozadajac. Odpowiedziala natychmiast z zarliwoscia, jakiej dotad u siebie nie znala. Nie bylo w niej juz nic z lodowej dziewicy, dbajacej o utrzymanie kontroli nad swym zachowaniem, pelnej rezerwy i dystansu. To bedzie romans zupelnie odmienny od poprzednich, pomyslala. Teraz dam sie poniesc uczuciom. Ten pocalunek zaangazowal nie tylko moje usta i jezyk, ale rowniez namietnosc i pragnienie milosci. McGee ujal jej twarz w obie dlonie i trzymal delikatnie, lecz stanowczo, jakby obawial sie, ze Susan rozmysli sie i cofnie na poduszki. Kiedy wreszcie zakonczyli pocalunek i oddalili swe twarze, spojrzeli na siebie, by zobaczyc reakcje partnera. Susan odczytala z oblicza McGee mieszanke uczuc: szczescia, zaskoczenia, niepewnosci, zmieszania, zazenowania i... McGee oddychal we wzmozonym tempie. Susan dzielnie mu w tym wtorowala. Przez chwile myslala, ze w jego oczach widzi jeszcze cos, cos... negatywnego. Na ulamek sekundy pojawil sie w oczach lekarza strach, ale bylo to migniecie tak ulotne jak ruch skrzydla nietoperza. Strach? Zanim zdazyla pomyslec, co to moze oznaczac i czy na pewno to byl strach, McGee sie odezwal. Przerwal cisze, czar prysnal. 145 -To bylo dla mnie zaskoczenie - powiedzial. - Nie spodziewalem sie...-A ja sie balam, ze cie obrazilam. -Nie, skadze znowu! Nie zdawalem sobie... tylko sprawy... -Zdaje sie, ze oboje nie zdawalismy sobie sprawy. -A wiec uczucie jest wzajemne... -Do samego konca nie bylam pewna... czy wlasciwie interpretuje... wysylane przez ciebie... sygnaly... -Sposob, w jaki mnie calowalas, polozyl kres wszystkim moim watpliwosciom. -Boze, jak to dobrze! -Co to byl za pocalunek! -Pocalunek jak pocalunek. Pocalowal ja jeszcze raz, ale lekko, i caly czas patrzyl z niepokojem na drzwi. Nie miala mu za zle ostroznosci. To w koncu lekarz, a Susan jest pacjentka. Pieszczoty z pacjentkami byly ostatnia rzecza, jakiej oczekiwalo sie od lekarzy. Tak bardzo pragnela zarzucic mu rece na szyje i sie przytulic, chciala miec go na wlasnosc i oddac mu sie na wlasnosc. Wiedziala jednak, ze nie czas i nie miejsce po temu. McGee sie wyprostowal. -Od jak dawna...? - spytala. -Nie wiem. Moze juz wtedy, gdy znajdowalas sie w stanie spiaczki... -Juz wtedy? Juz wtedy mnie kochales? -Bylas taka sliczna. -Ale wtedy wcale mnie jeszcze nie znales. -Prawdopodobnie wtedy nie byla to jeszcze milosc. Ale cos juz bylo. Juz wtedy cos czulem. -Milo mi. -A potem, gdy sie obudzilas... - ...stwierdziles, ze jestem czarujaca i sie zabujales? McGee sie usmiechnal. -Dokladnie. I stwierdzilem tez, ze posiadasz to, co siostra ?elma nazywa "energia zyciowa". Lubie kobiety tryskajace energia zyciowa. Na kilka sekund oboje zamilkli i tylko na siebie patrzyli. -Czy to naprawde moglo sie zdarzyc tak szybko? - spytala nagle Susan. -Przeciez sie zdarzylo. -Jest tyle rzeczy, o ktorych musimy porozmawiac. -O, tak. -Ja prawie nic o tobie nie wiem. -Czy warto zawracac ci tym glowe? -Chce wiedziec o tobie absolutnie wszystko - powiedziala, trzymajac w swych dloniach dlon lekarza. - Chce znac kazdy szczegol twojego zycia. Tylko ze... ten szpital... -Tak. Nie jest to najlepsze miejsce do tych celow - zgodzil sie McGee. -Szpitale w ogole nie sprzyjaja chyba nawiazywaniu romansow. -Mysle, ze dopoki bedziesz tu przebywac, dopoty musimy trzymac sie relacji: lekarz - pacjentka. I nie wolno nam od niej nigdy odstapic. Pozniej, kiedy juz bedziesz czuc sie lepiej i przyjdzie czas na wypisanie ze szpitala, kiedy nasze stosunki nie beda juz tak bardzo formalne... -Masz zupelna racje - przyznala Susan nie bez trudnosci, albowiem chciala go dotknac i chciala byc przez niego dotykana w sposob bynajmniej nie praktykowany miedzy lekarzami i pacjentkami. - Ale czy naprawde nie wolno nam od niej nigdy odstapic? Czy nie daloby sie troche zboczyc z tej drogi? Czy nie moglbys od czasu do czasu pocalowac mnie w policzek? Jeff usmiechnal sie i zaczal udawac, ze sie zastanawia. -No coz... niech pomysle... nie wiem... ale, o ile pamietam, w przysiedze Hipokratesa nie bylo zakazu calowania pacjentek w policzek. -No to na co czekasz? Pocalowal ja w policzek. -Ale powaznie - powiedzial po chwili - uwazam, ze oboje musimy teraz skoncentrowac cala energie na wyleczeniu cie. Jesli uda nam sie tego dokonac, to cala reszta, a w tym nasza milosc, przyjdzie sama. -Dajesz mi nowa motywacje do zwalczania koszmarow - odparla Susan. -Jestem przekonany, ze uda ci sie je zwalczyc - rzekl tonem nie zawierajacym ani cienia watpliwosci. - Zreszta bedziemy zwalczac je razem. Patrzac na niego, Susan przypomniala sobie, ze jeszcze kilka minut temu widziala strach w jego oczach. Chociaz Jeff nie wyrazil zadnych pesymistycznych opinii, to jednak czula, ze tkwily w nim watpliwosci co do tego, czy naprawde uda im sie wszystko ulozyc tak szczesliwie, jak tego sobie zyczyli. McGee nie byl glupcem. Wiedzial, ze nie moze wykluczyc u niej choroby psychicznej. Tak, mial wszelkie prawa, by sie bac. Mial prawo bac sie, ze pokochal kobiete, ktora stumilowymi krokami zblizala sie do kompletnego zalamania lub - co gorsza - do krainy szalenstwa. -Nie przejmuj sie - powiedziala. -Nie przejmuje sie. -Jestem silna. -Wiem. -Jestem wystarczajaco silna, by podzwignac ten ciezar. Z twoja pomoca. Pocalowal ja jeszcze raz w policzek. Susan znow pomyslala o tym, ze dobrze by bylo, gdyby istnialy duchy. Wtedy jej zmartwienia bylyby latwe do wyjasnienia. Duchy i juz. Zmartwychwstali nieboszczycy, ktorych nietrudno przepedzic za pomoca modlitwy i wody swieconej. Jak przyjemnie byloby moc stwierdzic, ze problem nie tkwi w Susan, ale ma swe zrodlo poza nia. Wiedza taka lezala na razie w kregu domyslow, ale Susan pragnela bardzo, by lekarz udowodnil w koncu, ze Harch i pozostale trzy zjawy istnialy naprawde, a nie tylko w glowie Susan. Jestem przeciez zdrowa! pomyslala. Troche pozniej zyczenie jej sie spelnilo, przynajmniej do pewnego stopnia. 149 12 Po poznym sniadaniu lunch nastapil tak szybko, ze Susan nie byla w stanie zjesc wszystkiego. Wmusila w siebie jednak wystarczajaco duzo, by zyskac przychylnosc siostry ?elmy.Minelo poltorej godziny i zabrano Susan na druga runde fizykoterapii z pania Atkinson. Tym razem przyszlo dwoch nowych sanitariuszy, ale na szczescie zaden z nich nie mial oblicza przesladowcy Susan. Przy windach oczekiwala najgorszego. Nie wydarzylo sie nic. Przez caly dzien nie pojawily sie halucynacje. Ostatnie wizje miala w nocy, kiedy w lozku pani Seiffert ukazaly jej sie zwloki Jerry'ego Steina. W czasie jazdy korytarzem na oddzial fizykoterapii zaczela liczyc godziny, ktore minely od ostatniego ataku. Wyszlo jej prawie szesnascie. Prawie szesnascie godzin spokoju. Moze juz nie nastapi zaden atak? Moze wizje skoncza sie rownie szybko, jak sie zaczely? Cwiczenia u pani Atkinson byly tego dnia bardziej intensywne niz poprzedniego. Ale masaz usunal zmeczenie, a natrysk ponownie wprowadzil ja w stan blogosci. Przy windach, wracajac na gore, Susan wstrzymala oddech. I znow nic sie nie wydarzylo. Ponad siedemnascie godzin bez ataku. Susan pomyslala, ze gdyby caly dzien udalo jej sie przezyc bez halucynacji, to uwolnilaby sie juz od nich na zawsze. Moze tego wlasnie jej trzeba, by oczyscic umysl i dusze: jeden dzien bez duchow. Do konca dnia zostalo jeszcze prawie siedem godzin. Kiedy znow znalazla sie w swojej sali, zauwazyla, ze pod jej nieobecnosc ktos przyniosl dwa bukiety swiezych kwiatow. Byly tam chryzantemy, gozdziki, roze i galazki gipsofili. Do kazdej wiazanki dolaczony byl liscik. Pierwszy z nich wzywal Susan do rychlego powrotu do zdrowia. Podpisano: "Twoj Phil Gomez". Druga kartka komunikowala: "Brak nam Ciebie ogromnie" i podpisana zostala przez kilka osob, ktorych nazwiska 149 Susan pamietala z poniedzialkowej rozmowy z Philipem Gomezem. Oczywiscie nadal nic jej nie mowily. Spojrzala na liste: Ella Haversby, Eddie Gilroy, Anson Breckenridge, Tom Kavinsky... Lacznie dziewiec nazwisk. Ale z zadnym z nich nie laczyla sie w pamieci Susan znajoma twarz.I znow, jak zawsze gdy w gre wchodzila Korporacja Milestone lub jakikolwiek zwiazany z nia element, Susan poczula przerazliwe zimno rozlewajace sie po karku. Oczywiscie, nie potrafila wyjasnic sobie, dlaczego tak sie dzialo. Ale nie tak dawno podjela decyzje - i zamierzala przy niej wytrwac - ze nie bedzie ulegac zlym nastrojom. Przestala wiec myslec o Milestone i oddala sie kontemplacji kwiatow. Byly naprawde piekne i mozna je bylo podziwiac, nie zastanawiajac sie nad tym, skad je przyslano. Lezala juz w lozku, kiedy siegnela po ksiazke, by wrocic do lektury. Po przeczytaniu kilku linijek poczula, ze jest senna. Na pewno zmeczyly ja cwiczenia. Zdrzemnela sie. Nic jej sie nie snilo. Gdy sie obudzila, slonce chylilo sie juz ku zachodowi. Choc do wieczora pozostalo jeszcze troche czasu, to jednak niebo pociemnialo za sprawa zbierajacych sie chmur oraz okolicznych wzgorz przyslaniajacych juz o tej porze tarcze sloneczna. Sala szpitalna stala sie miejscem wspolnych plasow rozlicznych cieni i zlocistych promykow. Susan ziewnela, usiadla prosto i wierzchem dloni przetarla oczy. Drugie lozko wciaz bylo puste. Spojrzala na stojacy przy lozku zegar. Bylo wpol do piatej. Dziewietnascie godzin bez ataku. Czyzbym spokoj zawdzieczala rozwojowi uczucia miedzy nami? - zastanowila sie Susan, myslac o Jeffie McGee. Kochac kogos i byc kochanym - to odpedza wszelkie depresje. Caly ten czas Susan nie chciala uwierzyc w psychiczna nature swej choroby. Ale teraz, kiedy zmartwienia zdawala sie miec juz za soba, sklonna byla rozwazyc i te ewentualnosc. Moze milosc jest jedynym lekarstwem, ktorego jej trzeba. Wstala, wlozyla kapcie i poszla do lazienki. Zapalila swiatlo. Na opuszczonej klapie sedesu lezala ucieta glowa Jerry'ego Steina. Susan stanela jak wmurowana w snieznobiala terakote, a jej twarz byla rownie blada jak kafelki skapane w jaskrawym swietle lampy. Nie wierzyla swym oczom. To nieprawda, powiedziala do siebie. Glowa znajdowala sie w takim samym stanie rozkladu, jak minionej nocy, kiedy Susan zobaczyla cialo Jerry'ego Steina lezace na lozku pani Seiffert. Skora na twarzy miala szarozielony odcien, a usta - te same, ktore wtedy wolaly Susan po imieniu - wciaz nosily slady zepsucia. Wokol kacikow zebrala sie zakrzepla juz ropa, a na gornej wardze wyrosl obrzydliwy pecherz. Podobne pecherze zebraly sie wokol rozdetych nozdrzy. Pod wytrzeszczonymi nienaturalnie, zmatowialymi i przekrwionymi oczami, 151 o bialkach zabarwionych na zolto, widac bylo ciemne plamy posmiertne. Na szczescie te straszne oczy nie patrzyly na Susan, gdyz byly martwe, slepe. Glowa oddzielona zostala od reszty ciala w brutalny sposob, skora w miejscu uciecia byla poszarpana i tworzyla wokol szyi makabryczny plisowany kolnierzyk. Nagle wsrod faldow pociemnialej skory blysnelo cos malego, jakis wisiorek lub medalion. To byla mala, zlocona mezuza, ktora Jerry Stein nosil zawsze na szyi.To nieprawda, nieprawda, nieprawda...! To zaklecie bylo jeszcze mniej skuteczne niz do tej pory, im dluzej Susan patrzyla na zlowroga glowe, tym bardziej stawala sie ona zywa i rzeczywista. Susan przepelniona lekiem, ale zdecydowana odegnac koszmarna wizje, zblizyla sie o krok do sedesu. Martwe oczy wpatrywaly sie w jakis wyimaginowany punkt za jej plecami, nieswiadome i nie widzace. To nieprawda! Wyciagnela reke, by dotknac zszarzalej twarzy. W ostatniej chwili sie zawahala. Co bedzie, jesli po dotknieciu twarz powroci do zycia? Co bedzie, jesli te zapadniete oczy ozyja i obroca sie w strone Susan? Jesli ropiejace usta polkna jej dlon, a wypadajace zeby chwyca palce i nie zechca puscic? Co bedzie, jesli... Dosyc! rozkazala sobie. Nagle do jej uszu dobiegl dziwny, dychawiczny odglos. Po chwili zdala sobie sprawe z tego, ze wydaje go sama, oddychajac astmatycznie. Odprez sie, Susan Kathleen ?orton, powiedziala sobie. Jestes zbyt stara, zeby wierzyc w takie bzdury. Ale glowa nie znikala z klapy sedesu, jakby nie byla przywidzeniem, lecz istniala naprawde. Wreszcie Susan opanowala sie i jeszcze raz wyciagnela reke. Szlo jej opornie. Powietrze zdawalo sie tak geste, jak woda w basenie. Dotknela pomarszczonego policzka. Poczula go pod palcami. Wydawal sie rzeczywisty. Byl zimny i miekki. Szybko cofnela reke i zaczela trzasc sie ze strachu. Pokryte zacma oczy nawet nie drgnely. Susan spojrzala na swoje palce. Na koniuszkach, ktorymi dotknela glowy trupa, zobaczyla wilgotny, srebrzysty nalot, produkt rozkladu ciala. Zrobilo jej sie tak niedobrze, iz przez chwile myslala, ze bedzie wymiotowac. Wytarla nerwowo palce o pizame, brudzac tkanine gnijaca piana. To nieprawda, nieprawda, nieprawda... 151 Chociaz powtarzala poslusznie magiczne slowa, ktore powinny odpedzic zle moce, nagle zabraklo jej odwagi, by kontynuowac konfrontacje z koszmarem. Myslala juz tylko o tym, zeby uciec jak najpredzej z tej lazienki na korytarz, do dyzurki pielegniarek, gdzie znalazlaby schronienie. Obrocila sie gwaltownie......i zamarla. W otwartych drzwiach lazienki stal Ernest Harch i blokowal wyjscie. -Nie! - krzyknela cienkim glosem. Usta Harcha skrzywily sie w cynicznym usmiechu. Wszedl do lazienki i zamknal za soba drzwi. To nieprawda. -Niespodzianka! - powiedzial znanym jej juz niskim, tubalnym glosem. On nie moze zrobic mi nic zlego. -Ty dziwko! - powiedzial. Nie ukrywal sie juz pod postacia pacjenta, Williama Richmonda. Zamiast szpitalnej pizamy mial na sobie to samo ubranie, ktore nosil trzynascie lat temu, tej nocy, kiedy w Pieczarze Gromow zamordowal Jerry'ego Steina. Czarne dzinsy, czarne buty, czarne skarpetki. Do tego granatowa koszula, tak ciemna, ze prawie czarna. Susan pamietala ten jego stroj, bo skojarzyl jej sie wowczas, w migotliwym swietle swiec i latarek, z postaciami esesmana lub gestapowca, ktore znala ze starych filmow wojennych. Oni tez nosili sie na czarno. Kanciasta, niemalze kwadratowa twarz Harcha, jasnoblond wlosy, stalowoszare oczy - wszystkie te cechy jednoznacznie nasuwaly jej przed oczy obraz bezwzglednego bojowkarza, obraz, ktory Harch swiadomie stworzyl i kultywowal, znajdujac w tym jakas perwersyjna przyjemnosc. -Jak ci sie podoba prezent ode mnie? - spytal pokazujac palcem glowe na klapie sedesu. Susan nie mogla dobyc z siebie glosu. -Wiem, ze bardzo kochalas swojego zydlaka - powiedzial Harch, a jego niski glos wypelniony byl nie skrywana nienawiscia. - Dlatego pomyslalem sobie, ze przyniose ci kawalek jego trupa. Zebys miala pamiatke. Czy nie jestem wspanialomyslny? Zasmial sie cicho. Susan nagle odzyskala glos i eksplodowala potokiem slow: -Sam jestes martwy, cholera jasna! Nawet sie poprzednio do tego przyznales! Jestes martwy, martwy! Spokojnie, ta zabawa moze byc niebezpieczna. Nie wpuszczaj sie swiadomie w swoje halucynacje, rzekla w duchu. Pamietaj o tym, co caly czas sobie powtarzasz. Na milosc boska, to nie jest prawda! Wycofaj sie z rozmowy z wlasnym przywidzeniem! -Tak - odparl Harch. - Oczywiscie, ze jestem martwy. -Nie chce tego sluchac. - Susan potrzasnela glowa. - Ciebie tutaj nie ma. Ty nie istniejesz naprawde. 153 Harch zrobil krok do przodu.Susan cofnela sie, az poczula za plecami chlod kafelkow. Z lewej strony miala umywalke, a z prawej sedes. Nie bylo dokad uciec. Martwe oczy Jerry'ego Steina wpatrywaly sie w Ernesta Harcha. Silna reka napastnika wystrzelila przed siebie i - zanim Susan sie zorientowala, co ma zamiar zrobic - zlapala kobiete za nadgarstek. Zaczela sie szamotac, ale bez powodzenia. W wyschnietym na wior gardle zaczelo ja palic, a jezyk prawie jej przyrosl do podniebienia. Harch trzymal ja tak, ze nie mogla sie ruszyc. Wciaz usmiechajac sie cynicznie, przyciagnal kobiete do siebie, jej kapcie zaszuraly po podlodze. Reke, za ktora ja trzymal, przycisnal sobie do piersi, olbrzymiej i twardej jak skala. -I co czujesz? - spytal. - Czy jestem wystarczajaco materialny, zeby cie zadowolic? Susan zaczerpnela oddechu. Ciezar powietrza w jej plucach byl tak wielki, ze miala wrazenie, iz za chwile upadnie na podloge albo jeszcze nizej, glebiej, w bezdenna ciemnosc. Nie! pomyslala, przestraszona faktem, ze traci nad soba kontrole i moze obudzic sie calkowicie oszalala. Nie wolno mi odplynac w nieswiadomosc. Na milosc boska, musze walczyc! Musze walczyc z calych sil! -Czy jestem wystarczajaco materialny, ty dziwko? Co? Jak ci sie podoba to, co czujesz? W blasku swietlowki jego szare oczy, zwykle barwy brudnego lodu, byly prawie biale. Patrzyly na nia z nienawistnym blyskiem, dokladnie tak jak wtedy, trzynascie lat temu, w blasku swiec. Przejechal dlonia Susan po swej wyprezonej piersi. Tkanina byla szorstka w dotyku, a guziki - zimne. Guziki? Czy kiedykolwiek podejrzewalaby, ze w halucynacji poczuje pod palcami element tak drobny i marginalny, jak guziki? Czy wizje moga byc az tak zywe, konkretne, szczegolowe? -Teraz chyba wierzysz, ze ja tu jestem naprawde? - spytal Harch, a z jego twarzy nie znikal triumfalny usmiech. Susan ponownie zebrala sily, by odezwac sie i odrzucic mozliwosc istnienia zmartwychwstalego Ernesta Harcha. Wyschniety jezyk oderwal sie jakos od podniebienia i wymodulowal plynacy z krtani strumien powietrza w dzwieki tak ciche, ze sama Susan ledwie je slyszala. -Nie. Ty nie mozesz byc tutaj. Nie mozesz... -Nie? 153 -Ciebie nie ma w rzeczywistosci.-Co za glupia dziwka! -Nie mozesz mi zrobic nic zlego. -Jeszcze zobaczymy, ty mala kurewko! Zobaczymy, czy nie moge zrobic ci nic zlego. Wciaz trzymal ja za nadgarstek lewej reki. Powiodl teraz jej dlonia wzdluz swego ramienia, zeby poczula twardosc napietych bicepsow. Susan jeszcze raz sprobowala sie uwolnic. I znow nic z tego nie wyszlo. Szamotanie sie sprawialo jej bol, gdyz uscisk Harcha byl mocny jak szczeki imadla. Harch znow skierowal uwieziona dlon Susan na swa klatke piersiowa, a potem nizej, na napiete miesnie brzucha. -No i co? Jestem rzeczywisty? Istnieje naprawde? Co o tym myslisz, Susan? Poczula, ze cos sie w niej zalamuje. Nadzieja. Albo ostatnie szczatki samokontroli. Albo jedno i drugie. To tylko wizja, wytwor chorej wyobrazni, napedzanej przez uszkodzony mozg. Cholerna wizja, ale tylko wizja. Niedlugo minie. Bardzo szybko minie. W koncu, jak dlugo moze trwac wizja? myslala. Nagle znalazla przerazajaca odpowiedz na to pytanie. Wizja moze trwac cale wieki, moze trwac do konca jej zycia, do chwili, kiedy w jakims podlym zakladzie wyda ostatnie tchnienie. Kto powiedzial, ze wlasnie tak nie moze byc? Tymczasem Harch pociagnal dlon Susan w strone swojego krocza. Susan zauwazyla, ze jest podniecony. Nawet przez gruby dzins czuc bylo twardy, goracy i pulsujacy ksztalt jego meskosci. Ale Harch jest przeciez martwy! -Czujesz to? - zapytal lubieznym tonem, usmiechajac sie szyderczo. - Czy to tez nie istnieje? Susan zaczely ogarniac czarne mysli. Wiedziala, ze jedynym jej ratunkiem jest zdystansowanie sie do tego, co widzi. Zaczela smiac sie w duchu z tej zjawy, a jej wesolosc polaczyla sie z nielicznymi juz fragmentami zdrowego rozsadku dryfujacego na wzburzonych falach oceanu szalenstwa. -W piatek wsadze ci gleboko, gleboko. W piatek w nocy. Czy wiesz, co bedzie w piatek w nocy? Siodma rocznica mojego przedwczesnego zgonu. W piatek w nocy minie siedem lat od chwili, kiedy ten czarnuch poderznal mi gardlo. Tak wiec tej nocy ja tez cie zarzne, ale przedtem zrobie uzytek ze swojej fujary. Poczula, ze chce jej sie smiac na cale gardlo, ale bala sie, iz nie bylby to normalny, zdrowy smiech, lecz nerwowy chichot. Wiedziala, ze nie moze wypuscic go z krtani, gdyz to oznaczaloby jej koniec. Reszte zycia spedzilaby w jakims zamknietym zakladzie, mruczac do siebie slowa bez ladu i skladu. 155 Harch puscil jej reke.Susan natychmiast oderwala ja od jego krocza. Harch pchnal kobiete z powrotem na sciane tak silnie, ze az zabolaly ja kosci. Przysunal sie do niej i naparl cialem na jej cialo. Zblizyl wargi do ust Susan. Usmiechnal sie krzywo. Chciala sie wyrwac, ale nie mogla, byla doslownie przygwozdzona do sciany. -Powinienem byl zerznac ci te sliczna dupke trzynascie lat temu - powiedzial Harch. - Mielibysmy w tej jaskini troche wiecej zabawy. Potem poderznelibysmy ci gardlo i schowalibysmy do jakiejs dziury, razem z twoim zydlakiem. Jego nie ma, nie moze zrobic mi nic zlego, jego nie ma... Nie. Ta litania wiele nie pomoze. Harch jest tu naprawde. On tu jest! Ale to przeciez niemozliwe! On tu jest, on istnieje naprawde, moze zrobic jej krzywde i na pewno zrobi jej krzywde. Susan zrezygnowala z walki o utrzymanie panowania nad soba. Odrzucila glowe do tylu i zaczela krzyczec. Harch odsunal sie do tylu, uwalniajac Susan od swego ciezaru. Nastepnie pokrecil glowa, przygladajac sie ofierze z nie skrywanym rozbawieniem. Bawil go jej krzyk, sluchal go z rozkosza, jakby to byla jego ulubiona melodia. Nikt nie przybiegl sprawdzic, dlaczego pacjentka krzyczy. Gdzie sa wszystkie pielegniarki, gdzie sa sanitariusze, lekarze? Dlaczego nikt jej nie slyszy? Choc drzwi od lazienki byly zamkniete, jej krzyk powinien byc slyszalny na korytarzu. Harch znow zblizyl sie do Susan, przysunal twarz do jej twarzy. Jego szare oczy swiecily jak oczy drapieznika noca w swietle reflektorow. -A moze dasz mi teraz probke tego, co dostane od ciebie w piatek w nocy? - spytal slodkim, przymilnym glosem. - Tylko buziaka. Daj mi malego buziaka. Dasz staremu wujkowi Erniemu malego buziaka? He? Susan nie wiedziala wciaz, czy to dzieje sie naprawde, czy tez nie, ale wiedziala, ze nie moze sie poddac, nie moze pozwolic sobie na pocalowanie... halucynacji. Odwrocila glowe w druga strone, uciekajac przed jego nacierajacymi wargami. -Ty stara zdziro! - krzyknal gniewnie, kiedy musial zrezygnowac z wysilkow. -Chowasz buziaki dla swojego zydlaka? - Cofnal sie o krok. Spojrzal na glowe, lezaca na sedesie, potem na Susan, jeszcze raz na glowe i znow na Susan. Zasmial sie przerazliwie. - Oszczedzasz buziaki dla biednego Jerry'ego Steina, prawda? - Glos Harcha byl zabarwiony sadyzmem i udawanym rozbawieniem. - Czy to nie wzruszajace? Coz za staromodna stalosc uczuc! Godna podziwu postawa! Jestem gleboko poruszony. Naprawde. O, tak, twoje pierwsze, dziewicze pocalunki naleza sie wylacznie Jerry'emu. 155 Obrocil sie powoli i teatralnym gestem wskazal na glowe Jerry'ego.Nie! Harch zaczal zblizac sie do sedesu. Susan spojrzala na gnijaca twarz i poczula, ze zbiera jej sie na wymioty. Harch wciaz rozwodzil sie nad wiernoscia i staloscia uczuc. Susan trzesla sie z obrzydzenia, bo wiedziala, ze Harch zamierza zmusic ja, by pocalowala te rozkladajace sie usta. Serce bilo jej mocno tak, ze prawie eksplodowalo. Nagle zauwazyla mozliwosc ucieczki, szansa byla niewielka, ale Susan uczepila sie jej bez wahania. Jeszcze raz krzyknela i rzucila sie do drzwi. Harch byl akurat odwrocony i zajety podnoszeniem glowy za wlosy. Susan minela go, spodziewajac sie, ze zaraz zelazna reka spadnie jej na kark, dopadla klamki, otworzyla drzwi i wyskoczyla z lazienki. Zatrzasnela za soba drzwi i znow byla w swojej sali, oswietlonej dogasajacymi promieniami zachodzacego slonca. Zrazu chciala dobiec do lozka, przy ktorym znajdowal sie przycisk do wezwania siostry. Szybko jednak zdala sobie sprawe, ze nie zdazy go nacisnac, gdyz Harch ja zlapie wczesniej. Rzucila sie wiec w przeciwna strone, ku otwartym drzwiom na korytarz. Nogi miala jak z waty, ale dzielnie walczyla o utrzymanie rownowagi. W drzwiach zderzyla sie z siostra ?elma, ktora wchodzila wlasnie do sali. Gdyby pielegniarka jej nie podtrzymala, Susan by upadla. -Skarbie, co pani jest? - spytala. -Tam, w lazience...! Siostra objela Susan ramieniem. -Jest pani mokra od potu. -W lazience!!! Pacjentka skwapliwie skorzystala z pomocy i oparla na pielegniarce caly swoj ciezar. -Co w lazience, moje dziecko? -On! -Kto? -Ten s-su... s-su... s-sukinsyn! Susan trzesla sie cala. -Kto? - ponowila pytanie pielegniarka. -Harch. -O, nie. Nie. Nie. -Tak! -Skarbie, to tylko... -On tam jest! -To tylko przywidzenie. 157 -On tam jest naprawde!-Dobrze, chodzmy. -Dokad? -Do lazienki. -O, nie. -Nie ma sie czego bac. -Wyjdzmy w ogole z tej sali! -Niech pani wejdzie ze mna do lazienki. Pielegniarka podtrzymywala Susan, prowadzac ja w strone zamknietych drzwi. -Widzialam glowe Jerry'ego... -Biedne dziecko... - ...odcieta... -Tylko sie pani zdawalo. -Nie! -To tylko przywidzenie. -Chcial mnie zmusic, zebym ja... p-p-pocalowala. -To juz minelo. Obie kobiety doszly do lazienki. -Co pani robi? - krzyknela przerazona Susan. -Zajrzymy tam tylko. -Na milosc boska, co pani robi? Siostra ?elma zlapala za klamke. -Chce pani jedynie pokazac, ze nie ma sie czego bac. Susan chwycila ja za reke. -Nie! -Nie ma sie czego bac - powtorzyla pielegniarka lagodnym tonem. -Jesli to byla tylko halucynacja... -To na pewno byla halucynacja. - ...to dlaczego wyraznie czulam pod palcami chlod guzikow od jego koszuli? -Susan... -Jesli to byla tylko halucynacja, to dlaczego przez grube spodnie czulam jego nabrzmialy, goracy czlonek? Siostra ?elma wygladala na zaklopotana. Ona uwaza, ze ja plote bez sensu, pomyslala Susan. Na pewno juz mnie ma za skonczona wariatke. A czy ja na jej miejscu nie sadzilabym tak samo? Nagle poczula sie zupelnie bezradna i obnazona. -Zajrzyjmy tam, Susan. -Niech mi pani da spokoj. 157 -To dla pani wlasnego dobra.-Prosze... -Zobaczy pani, ze tam nikogo nie ma. -Prosze... - jeknela Susan. Pielegniarka zaczela otwierac drzwi. Susan zamknela oczy. -Niech pani spojrzy. Susan jeszcze mocniej zacisnela oczy. -Susan, tu nikogo nie ma. -On tam jest! -Nie ma. -Czuje, ze jest. -Jestesmy tu tylko pani i ja. -Ale... -Czy ja bym pania oklamywala? Dreszcz przeszedl Susan po karku i splynal wzdluz kregoslupa. -Niech pani spojrzy. Susan bala sie spojrzec, ale jednoczesnie bala sie trzymac oczy nadal zamkniete. Zdecydowala sie posluchac siostry. Otworzyla oczy. Zobaczyla lazienke skapana w jaskrawym blasku swietlowki. Biale sciany. Biala umywalka. Biala podloga. Ani sladu Ernesta Harcha. Ani sladu ucietej, gnijacej glowy na bialej klapie sedesu. -Widzi pani? - powiedziala cieplo pielegniarka. -Nikogo nie ma. -I nigdy nie bylo. -Och...! -Czy juz lepiej sie pani czuje? Susan byla otepiala. Robilo jej sie zimno. -Susan? -O, tak. Juz mi lepiej. -Biedne dziecko... Przygnebienie opadlo na Susan i czula sie tak, jakby ktos kazal jej dzwigac na plecach olowiane sztaby. -Wielkie nieba - wykrzyknela siostra ?elma. - Pani pizama jest przemoczona do suchej nitki. -Brrr... -Nie dziwie sie, ze pani zimno. -Nie, to glowa... Ta glowa byla zimna i nieprzyjemna. -Nie bylo zadnej glowy. -Na sedesie. -Susan, nie. Nie bylo zadnej glowy na sedesie. To tylko halucynacja. -Och! -Czy zdaje pani sobie z tego sprawe? -Tak. Oczywiscie. -Susan? -Hm? -Dobrze sie pani czuje? -Oczywiscie. Nic mi nie bedzie. Pozwolila odprowadzic sie do sali i pomoc przy ukladaniu na lozku. Siostra ?elma zapalila lampke stojaca na szafce nocnej. Popoludniowe cienie uciekly do swych katow. -Najpierw musi sie pani przebrac w cos suchego - zarzadzila pielegniarka. Druga pizama, zielona, prana byla rano i jeszcze nie zdazyla wyschnac. Siostra pomogla Susan sciagnac mokra od potu blekitna pizame (rzeczywiscie, mozna by ja wyzymac) i ubrala w standardowa, zapinana z tylu koszule szpitalna. -Prawda, ze lepiej? - powiedziala siostra ?elma. -Co? -Susan? -Hm? -Martwie sie o pania. -Nie ma potrzeby. Musze tylko odpoczac. Musze odplynac. -Odplynac? -Tylko na chwile. Musze. 13 -Susan?Susan otworzyla oczy i zobaczyla nad soba Jeffa McGee z troska wymalowana na twarzy. -Czesc - odpowiedziala z usmiechem. McGee rowniez sie usmiechnal. To smieszne, pomyslala, jak wolno zmienia mu sie wyraz twarzy, z zafrasowanego w radosny. Zmarszczone brwi prostowaly sie tak dlugo, jak gdyby Susan ogladala tasme puszczona na zwolnionych obrotach. -Jak sie czujesz? Jego glos tez jest smieszny, stwierdzila nastepnie Susan. Brzmi bardziej cicho, jakby plynal z oddali, jakby go cos tlumilo. Kazde slowo, ktore wypowiadal, dochodzilo do niej znieksztalcone. Porownala to nawet do dzwieku z plyty, puszczonej z niewlasciwa predkoscia. -Nie najgorzej - odpowiedziala. -Slyszalem, ze to sie powtorzylo. -Tak. -Opowiedz mi o tym. -Nie. To nudne. -Jestem pewny, ze dla mnie nie bedzie nudne. -Moze... Ale mnie nudzi. -Rozmowa nam pomoze. -Pomaga mi tylko sen. -Spalas? -Troche... Ciagle przysypiam. Jeff odwrocil sie do kogos, kto znajdowal sie przy przeciwleglym krancu lozka i spytal: -Czy spala od tamtej pory? To byla pielegniarka. Siostra ?elma. 161 -Drzemala. To najwyrazniej rozdwojenie jazni.-Jestem po prostu zmeczona - wyjasnila Susan. McGee spojrzal na nia, znow marszczac brwi. Susan usmiechnela sie do niego i zamknela oczy. -Susan? - powiedzial Jeff McGee. -Hm? -Nie chce, zebys teraz spala. -Tylko troche. Czula sie tak, jakby dryfowala po powierzchni cieplego morza, lekka i odprezona. Bylo jej tak dobrze... -Nie - powiedzial krotko Jeff. - Chce, zebysmy porozmawiali. Nie spij. Rozmawiaj ze mna. Zlapal ja za ramie i potrzasnal delikatnie. Susan otworzyla oczy i sie usmiechnela. -To nie jest wyjscie - rzekl lekarz. - Nie mozesz szukac ucieczki w spaniu. Dobrze o tym wiesz. Susan wytrzeszczyla na niego oczy. -Nie wiedzialam, ze spanie jest szkodliwe. -Nie teraz. -Spanie pozwala mi zapomniec - podsumowala po swojemu i zamknela oczy. -Susan? -Tylko troche... - mruknela. - Tylko troche. *** -Susan?-Tak? -Zaraz dostaniesz zastrzyk. -Dobrze. Cos cichutko brzeknelo. - Zebys sie lepiej poczula. -Czuje sie dobrze - oznajmila pokonujac ziewanie. - Zebys nie byla taka senna. -W porzadku. Dotyk wilgotnej watki na ramieniu. Zapach spirytusu. -Przez chwile moze bolec. -Dobrze. Igla przebila jej skore. Drgnela. -Juz po wszystkim. 161 -W porzadku.-Wkrotce poczujesz sie lepiej. -W porzadku. *** Susan siedziala na lozku.Oczy ja bolaly i piekly. Zaczela je trzec wierzchem dloni. Jeff McGee zadzwonil po pielegniarke, by ta przyniosla krople. Nastepnie sam je zapuscil Susan. Byly zimne, ale usmierzyly bol. Zaschlo jej w ustach, wiec Jeff nalal wody do szklanki. Wypila wszystko duszkiem, ale kwasnometaliczny niesmak pozostal. Wciaz jeszcze byla troche senna, choc trzezwiala z minuty na minute. Byla troche zla na Jeffa, ze przerwal jej drzemke. -Co mi dales? - spytala, pocierajac palcem slad na skorze po zastrzyku. -Metylofenidat - odpowiedzial. -Co to jest? - Srodek pobudzajacy. Wyrwie z depresji najwiekszego melancholika. Susan jeknela. -Ja nie bylam w depresji. Po prostu chcialo mi sie spac. -Susan, bylas na najlepszej drodze do calkowitego wycofania sie z rzeczywistosci. -Bylam po prostu senna - powtorzyla placzliwym tonem. -Nie. Znajdowalas sie w ekstremalnej fazie depresyjnej - nie dawal za wygrana McGee. Potem usiadl na brzegu lozka. - Chce, zebys powiedziala mi, co wydarzylo sie w lazience. Susan westchnela. -Czy musze? -Tak. -Wszystko? -Wszystko. Opadly z niej resztki sennosci. Jesli do tej pory cierpiala na jakas depresje, ktora kazala jej szukac ucieczki w spaniu, to na pewno nie mialo to juz miejsca. Czula sie naladowana energia, ale byl to stan nienaturalny, gdyz towarzyszylo mu wewnetrzne rozdraznienie. Pomyslala o Ernescie Harchu napastujacym ja w lazience, o glowie na sedesie. Wstrzasnal nia dreszcz. Spojrzala na Jeffa i ogrzala sie jego usmiechem dodajacym otuchy. Zmusila sie, zeby odwzajemnic pogodny wyraz twarzy i bagatelizujac ciezkie chwile, ktore przeszla, powiedziala: -Chodzcie, dzieci. Usiadzcie przy ognisku, a babcia opowie wam historie mrozaca krew w zylach. *** Kolacja byla godzine pozniej niz zwykle. Susan nie chciala jesc. Nie byla glodna.Jednakze Jeff nalegal, by spozyla posilek. Usiadl nawet przy niej, kontrolujac, czy slucha jego zalecen. Rozmawiali przez ponad godzine. Obecnosc lekarza uspokoila ja wewnetrznie. Chciala, zeby zostal z nia dluzej, ale on oczywiscie nie mogl tkwic przy jej lozku przez cala noc. Poza tym musial isc do domu, zeby w spokoju przeanalizowac wszystkie wyniki badan swojej pacjentki: EEG, rentgena i analizy plynu mozgowo-rdzeniowego. Nadszedl wiec wreszcie czas pozegnania. -Nie przejmuj sie - powiedzial. - Wszystko bedzie dobrze. Susan chciala zaprezentowac swa dzielnosc, wiec powiedziala: -Wiem. Nie martw sie o mnie. Przeciez tryskam energia zyciowa, pamietasz? McGee sie usmiechnal. -Metylofenidat przestanie dzialac akurat, gdy nadejdzie pora na spanie. Wtedy dostaniesz srodek nasenny, troche silniejszy niz do tej pory. -Myslalam, ze nie chcesz, zebym spala. -To bylo co innego. Nie chcialem, zebys zapadla w nienaturalny, depresyjny sen, ktory wylaczal cie z rzeczywistosci. Ale teraz chodzi o sen normalny, krzepiacy. Bo w czasie normalnego snu, dopowiedziala sobie Susan, nie moge miec halucynacji, tych wypadow do krainy szalenstwa. A jesli zdarzy mi sie jeszcze jeden atak... jeszcze jedno safari po dzungli szalenstwa... to juz na pewno nie wroce do rzeczywistosci. Pozra mnie dzikie lwy lub tygrysy. Jedno klapniecie szczek... i juz! Nie ma mnie. -Pielegniarki beda zagladac do ciebie przez caly wieczor - zapewnil ja Jeff. - Co pietnascie minut. Beda patrzec, czy wszystko w porzadku. Poza tym chce, zebys miala swiadomosc, ze nie jestes sama. -W porzadku. -Tylko nie siedz tak bezczynnie. -Dobrze. -Wlacz telewizor. Zajmij czyms swoj umysl. -Dobrze - obiecala. Pocalowal ja. To byl bardzo przyjemny, czuly i cieply pocalunek. Podzialal na nia kojaco. Potem McGee wyszedl. Od drzwi spojrzal raz jeszcze na Susan. Zostala sama. *** Przez caly wieczor czekala w napieciu, az cos sie stanie, ale nic sie nie wydarzylo.Ogladala telewizje. Zjadla nawet dwie czekoladki z bombonierki, ktora kilka dni temu przyniosl jej Jeff. Dwie pielegniarki z nocnego dyzuru - Tina Scolari i Beth Howe - zagladaly do niej na zmiane i Susan odkryla, ze jest w stanie z nimi zartowac. Nieco pozniej, juz po zazyciu srodka nasennego, przepisanego jej przez Jeffa, poczula, ze musi isc do lazienki. Z drzeniem serca zerknela na zamkniete drzwi i postanowila, ze skorzysta z basenu. W tym celu musialaby jednak zadzwonic po siostre. Zawahala sie. Wstydzila sie swej bojazni i uczucie to wypelnialo ja coraz bardziej. Gdzie jest ta dzielna, nieugieta Susan ?orton? Gdzie sie schowala? pomyslala ironicznie. Ale zwrocila sie w strone guzika. Znow sie zawahala. Wreszcie, opornie, ale kierowana juz nie umyslem, lecz protestujacym pecherzem, odrzucila na bok przykrycie, wstala i poszla do lazienki. Otworzyla drzwi. Zapalila swiatlo. Zadnego nieboszczyka. Zadnej odrabanej glowy. Dzieki Bogu, pomyslala i odetchnela z ulga. Weszla do srodka, zamknela za soba drzwi i zaczela zalatwiac potrzebe. Gdy skonczyla, umyla rece. W tym czasie serce jej zwolnilo do normalnego rytmu. Nie zanosilo sie na zaden atak. Oderwala z rolki papierowy reczniczek i wytarla rece. Nagle dostrzegla, ze cos lsni na posadzce w rogu lazienki. Cos malego, metalowego. Wyrzucila reczniczek do kosza. Odsunela sie od umywalki i schylila. Podniosla blyszczacy przedmiot. Wpatrzyla sie wen, nie dowierzajac. Nie tak dawno pragnela, zeby duchy istnialy naprawde. Wygladalo na to, ze jej zyczenie sie spelnilo. Dowod na to trzymala w dloni. Przedmiotem, ktory podniosla z podlogi, byl pozlacany talizman na cienkim, zlotym lancuszku. Mezuza Jerry'ego Steina. Ta sama, ktora Susan widziala zwisajaca na szyi odrabanej glowy. Czesc trzecia WYPRAWA DO MIASTA 14 Susan wrocila do lozka i nie pokazala nikomu, co znalazla w lazience.Kiedy podnosila mezuze z podlogi, jej pierwsza mysla bylo, zeby pobiec do dyzurki pielegniarek. Chciala udowodnic wszystkim, ktorych napotka, ze nie cierpi wcale na uszkodzenie mozgu, ze odwiedziny dawno niezyjacych postaci to prawda, a nie halucynacja, na co dowod ma w rece! Po chwili jednak pomyslala sobie, ze musi byc ostrozna. Nie mogla byc pewna, czy mozg prawidlowo interpretuje obrazy przekazywane mu przez zmysly. Moze wlasnie nastepowal kolejny atak, maly epizod dysfunkcji mozgu? Moglaby narobic sobie klopotow, gdyby zaciskajac w garsci znalezisko, pobiegla bez tchu na korytarz, a po otwarciu dloni, okazalo sie, ze to wcale nie mezuza, lecz jakis papierek, zakrzywiony gwozdzik, srubka, ktora wypadla z uchwytu na reczniki, albo jakikolwiek inny, banalny przedmiot. Lepiej troche poczekac, ukryc mezuze i zobaczyc, co bedzie dalej. Jesli to byl atak, to minie. I wtedy mezuza nie bedzie mezuza. Poza tym Susan nie palila sie teraz do uznania mozliwosci istnienia zywych trupow, ktore dokonuja zemsty zza grobu. Kiedy rozmawiala z Jeffem McGee, wyrazila w zartach zyczenie, zeby istnialy duchy, bo wtedy mozna by uznac jej przywidzenia za cos, co ma zrodlo fizyczne, a nie psychiczne. Ale nie pomyslala wtedy, jak by sie poczula, gdyby jej zyczenie sie spelnilo. Dopiero teraz, gdy po plecach przechodzily jej ciarki, zdala sobie sprawe, co to znaczy. A znaczylo jeszcze glebsze pograzenie sie w morzu szalenstwa. Susan po prostu nie byla przygotowana na uznanie faktu, ze umarli wstaja z grobow. Jako naukowiec i kobieta kierujaca sie w swych dzialaniach logika i zdrowym rozsadkiem, smiala sie z przesadow i pietnowala je u swoich znajomych. W jej filozofii zycia nie bylo miejsca na sily nadprzyrodzone. I dlatego wlasnie do tej pory udawalo jej sie utrzymac panowanie nad soba, gdyz - przede wszystkim - zachowala w umysle przekonanie, ze dreczyciele sa tylko wymyslem jej chorej wyobrazni, ze sa tylko fantomami, zjawami. Ale jesli nie miala to byc prawda? Co wtedy? Jak sie zachowac? 167 Spojrzala na swe odbicie w lusterku i zobaczyla, ze jej szarozielone oczy pelne sa determinacji i strachu.Bylo teraz o czym rozmyslac. Nowe fakty, nowe mozliwosci... Jak sie zachowac? Nie chciala jednak teraz o tym myslec. Nie bylo sensu o tym myslec do czasu, kiedy nie nabierze pewnosci, ze mezuza jest prawdziwa. Poza tym silny srodek nasenny, ktory zazyla, zaczal juz dawac pierwsze efekty. Powieki raptownie zrobily sie ciezkie, a mysli rozbiegly sie chaotycznie we wszystkie strony. Susan zawinela starannie mezuze w papier toaletowy, robiac niewielkie, kwadratowe zawiniatko. Wyszla z lazienki, gaszac swiatlo. Polozyla sie do lozka i wysunela gorna szuflade sza?i nocnej. Umiescila w niej, tuz obok swojego portfela, zawiniatko i wsunela z powrotem szuflade. Moja slodka tajemnica, pomyslala. Srodek nasenny byl jak fala na morzu, wznosil sie nad nia coraz wyzej i wyzej, by w koncu pogrzebac ja w swej glebi. Wyciagnela reke, zeby zgasic lampke, ale zauwazyla, ze nikt nie wlaczyl nocnego oswietlenia sali. Gdyby usunela jedyne zrodlo swiatla, zostalaby w absolutnej ciemnosci, jesli nie liczyc poswiaty plynacej z korytarza. Nie chciala lezec po ciemku, nawet przez te kilka minut, dzielacych ja od zasniecia. Cofnela reke. Wyciagnela sie na plecach i, probujac nie myslec o niczym, wlepila wzrok w sufit. Nie minela nawet minuta, gdy zasnela. *** Czwartek rano. Znowu chmury. I kilka skrawkow czystego, blekitnego nieba, niczym sztandary w ciemnosci.Susan lezala bez ruchu przez kilka minut i patrzyla przez okno. Potem przypomniala sobie o skarbie, ktory schowala do szuflady. Podniosla oparcie lozka, usiadla prosto, przeczesala palcami zmierzwione wlosy i wysunela szuflade. Kolo portfela wciaz tkwilo jej zawiniatko. Przynajmniej tyle istnialo naprawde. Wyjela paczuszke i przez chwile trzymala w otwartej dloni. Wreszcie zaczela rozwijac papier z niemniejsza starannoscia, z jaka go zawijala. Religijny symbol wciaz znajdowal sie w papierze i polyskiwal zlotym swiatlem, podobnie jak splatany lancuszek. Susan przysunela przedmiot do oczu. Mezuza byla prawdziwa. Co do tego nie miala zadnych watpliwosci. 167 To nieprawdopodobne, ale wynika z tego, ze Harch i reszta istnieli naprawde! pomyslala. Czy to duchy?Zaczela obracac w palcach pozlacany przedmiot, a lancuszek splynal jej z dloni i zwisal wzdluz przegubu. Susan zastanawiala sie, czy ma uwierzyc w istnienie duchow, czy tez nie. Ale nawet gdyby chciala uwierzyc, to czy potrafilaby? Jej materializm, sceptycyzm praktykowany w takich sytuacjach i sklonnosc do zadowalania sie uzasadnionymi naukowo odpowiedziami utrudnialy bezkolizyjne poddanie sie przesadom. Ale nawet gdyby chciala uznac dzialanie sil nadprzyrodzonych, to pojawienie sie mezuzy czynilo ten wariant niemozliwym do zaakceptowania. Skoro zle duchy znikaly w okamgnieniu, tak jak Harch poprzedniego dnia w lazience, to wyparowac powinna i mezuza. W koncu czesc halucynacji nie mogla nalezec do rzeczywistego swiata. Coz wiec spoczywalo w dloni Susan? Wczoraj przed zasnieciem, kiedy Susan poddawala sie juz dzialaniu srodka nasennego, pomyslala, ze mezuza moze byc dowodem na istnienie duchow. Jednakze teraz zdala sobie sprawe z tego, ze istnienie talizmanu dowodzilo, lub tylko wskazywalo mozliwosc, ze nieboszczycy nie byli zjawami. Nie, pomyslala, nie wierze w duchy. Z drugiej zas strony, zrzucenie calej winy na dysfunkcje mozgu - co usprawiedliwialo fizyczne istnienie mezuzy - wydawalo sie Susan zbyt latwa odpowiedzia. Oczywiscie, nie nalezalo wykluczyc zadnej z tych hipotez. Ale na jakis czas mozna sie przeciez zajac innymi. Coz wiec jeszcze zostalo? Susan spojrzala ponownie na mezuze i zmarszczyla brwi. Zdaje sie, ze powrocilam do punktu wyjscia, pomyslala, czyli do teorii sobowtorow. Ale ta wersja tez nie zadowalala Susan. Przede wszystkim dlatego, ze nie wyjasniala, dlaczego wszyscy czterej mlodociani bandyci pojawili sie, by dreczyc ja i prawdopodobnie na koniec zabic, wlasnie tu, w szpitalu okregowym w Willawauk. Nie, stwierdzila. Teoria sobowtorow nie ma sensu. Takze teoria spisku nie tlumaczyla, w jaki sposob Harch wyparowal wczoraj z lazienki pozbawionej okna ani tez jakim cudem tak szybko stanal na nogi po poniedzialkowej operacji usuniecia torbieli. Teoria spisku nie wyjasniala, jak zwloki Jerry'ego Steina mogly zmienic sie w zywa pania Seiffert ani dzieki czemu trzynascie lat nie zmienilo ich w wyschniety szkielet. Duchy? Dysfunkcja mozgu? Wrogi spisek? Zadna z hipotez nie odpowiadala na wszystkie pytania, zadna z nich nie odpowiadala nawet na wiekszosc z nich. Kazda nowa koncepcja rodzila kolejne watpliwosci. 169 Susan poczula sie kompletnie skolowana.Zacisnela dlon na pozlacanym kawalku metalu, jak by pragnela wycisnac z niego prawde. Do sali weszla pielegniarka. Byla to Millie, kraglutka blondynka o lisiej twarzy, ta sama, ktora probowala dac Susan zastrzyk we wtorek rano, wtedy gdy sanitariusze Bradley i O'Hara - dokladne kopie Jellicoe i Parkera - pojawili sie z zamiarem przetransportowania pacjentki na parter. -Jada juz ze sniadaniem - powiedziala Millie, przechodzac kolo lozka i kierujac sie do lazienki. - Zaraz powinni tu byc - dodala i zanim Susan zdazyla odpowiedziec, zniknela za drzwiami. Jednak nie zamknela ich do konca i Susan mogla dostrzec, ze siostra kleka na podlodze i zaglada za sedes, a potem obmacuje posadzke tam, gdzie nie siega juz swiatlo lampy. Nastepnie odwrocila sie plecami do sedesu i zaczela lustrowac reszte podlogi, zerkajac na wszystkie strony i posuwajac sie metodycznie w strone umywalki. Gdy i pod nia nic nie znalazla, zajrzala za drzwi. Susan mimowolnie zerknela na zacisnieta dlon. Mezuza zaczynala ja palic, jakby byla z rozgrzanego metalu. Spomiedzy palcow wyslizgnal sie kawalek zlotego lancuszka. Nie wiedzac dokladnie dlaczego, dzialajac raczej pod wplywem odruchu, Susan rozwarla lekko palce i starannie schowala mezuze w dloni. Potem przykryla piesc druga, wolna dlonia i oparla sie wygodnie o poduszki. Chciala sprawiac wrazenie odprezonej. Podciagnela do gory kolana, rozwierajac lekko uda i wyciagniete rece zlozyla na lonie. Ziewnela, udajac znudzenie, i zaczela rozgladac sie wokol siebie, jakby nigdy nic. Siostra Millie wyszla z lazienki i podeszla do lozka. Przez chwile stala, jakby wahajac sie, co ma zrobic, wreszcie spytala: -Czy nie znalazla tam pani jakiejs bizuterii? -Bizuterii? -Tak. -Tam? - Susan udawala glupia. Ziewnela i spytala: - To znaczy w lazience? -Tak. -To znaczy jakiegos sznura perel albo diamentowej broszki - kpila, udajac, ze sadzi, iz pielegniarka zartuje. -Alez skad! To tylko taki maly drobiazg. Gdzies go wczoraj zgubilam i nie moge znalezc. -Co to za drobiazg? Pielegniarka zawahala sie przez chwile, a potem powiedziala: -Mezuza. Na zlotym lancuszku. 169 W czujnych oczach siostry Millie Susan widziala przebieglosc, podstep i determinacje.To nie twoje, pomyslala. To nie ty ja zgubilas. Klamiesz i tyle! A wiec mezuze zostawiono tu przez nieuwage. Najprawdopodobniej spadla z martwej szyi Jerry'ego. Teraz starali sie odnalezc zgube, zatuszowac wpadke i grac dalej. -Przykro mi - powiedziala. - Nic nie znalazlam. Pielegniarka spojrzala na nia. Susan pojela ich plan. Chcieli, by uwierzyla, iz zobaczywszy na podlodze w lazience mezuze nalezaca do Millie, skojarzyla ja z Jerrym i w ten sposob dostala ataku koszmarnej halucynacji. Zachowanie siostry Millie wzmoglo w Susan czujnosc. Byla juz absolutnie pewna, ze nie jest chora umyslowo, ze to personel szpitalny poddaje ja jakiemus... tajemniczemu badaniu albo... doswiadczeniu, ktorego celu nie potrafila zrozumiec. Ale kto odpowiadal za eksperyment? - Zycze powodzenia w poszukiwaniu - odezwala sie do siostry i usmiechnela slodko. -Musial zerwac mi sie lancuszek - odpowiedziala Millie. - Pewnie juz tego nie znajde. Nie umiala klamac. Ani glos, ani spojrzenie nie byly w zadnym stopniu przekonywajace. Do sali wszedl pielegniarz, pchajac przed soba wozek ze sniadaniem. Siostra Millie polozyla tacke dla Susan na stoliku i wyszla za kolega. Susan znow zostala sama. Rozwarla dlon i spojrzala na mokra od potu mezuze. *** Susan nie tknela sniadania, weszla do lazienki, zapalila swiatlo i zamknela za soba drzwi.Przykucnela i zaczela dokladnie ogladac sciany, poczawszy od tej, przy ktorej stal sedes. Nie byla to konstrukcja nosna, lecz scianka dzialowa ze zwyklej sklejki, pomalowana niedawno na bialo i bez zadnych pekniec. Szczegolnie dokladnie Susan przyjrzala sie scianie w rogu, przy podlodze, ale i tam nie odkryla nic podejrzanego. Rowniez sasiednia sciana nie miala zadnych rys, tak przy podlodze, jak i wyzej. Umywalka znajdowala sie na trzeciej scianie, na ktorej tez nie bylo najmniejszej nawet szczeliny, choc Susan uwaznie zbadala ja centymetr po centymetrze, ze szczegolna troska sprawdzajac brzegi wysokiego az do sufitu lustra. Dopiero pod koniec inspekcji Susan znalazla to, czego szukala. W kacie za drzwiami wyraznie rzucala sie w oczy nienaturalnie prosta rysa, ciagnaca sie od listwy przypodlogowej do samego sufitu. 171 Paranoja! pomyslala Susan.Przetarla oczy, nie dowierzajac swojemu wzrokowi. Spojrzala jeszcze raz. Pekniecie wciaz tam bylo, rowne, jakby kreslone przy linijce, a wiec na pewno nie powstalo przez lata wskutek wewnetrznych napiec w scianie. Byl to najwyrazniej sztuczny twor. Znow podeszla do umywalki i spojrzala na lustro, na jego powierzchnie; tym razem nie interesowalo jej odbicie wlasnej twarzy. To byla pojedyncza tafla szkla. Lustro nie skladalo sie, jak to czesto bywa, z dwoch - lub wiecej - dopasowanych do siebie kawalkow. Widocznie linia podzialu sciany biegla pod warstwa szkla, a lustro bylo prawdopodobnie przytwierdzone do sciany tylko z lewej strony. Susan przyklekla na zimnej terakocie i zajrzala pod umywalke. Cala hydraulika, tak rury zasilajace, jak i odprowadzajace wode, wychodzily z podlogi, a nie ze sciany. Susan weszla najglebiej, jak tylko mogla, pod umywalke i zbadala sciane. Bylo tu ciemno i golym okiem niewiele mozna bylo dostrzec. Wyczula palcami jeszcze jedna ryse, ktora najwyrazniej ciagnela sie od sufitu, w wiekszosci zakryta lustrem i umywalka, a tu byl jedyny jej odcinek mozliwy do wykrycia. Ta rysa tez wydala sie nienaturalnie prosta, zupelnie jak szczelina za drzwiami. Listwa przypodlogowa byla przecieta dokladnie w miejscu polaczenia ze szczelina. Susan mogla wsadzic paznokiec w nie zaszpachlowana szpare. Palce Susan owial lekki, ale wyrazny strumien zimnego powietrza. Wycofala sie spod umywalki i wstala, otrzepujac dlonie z kurzu. W zamysleniu spojrzala na sciane, pokryta dziwnie prostymi peknieciami. Podejrzewala, ze cala jej czesc byla ruchoma, otwierala sie i pozwalala wydostac z lazienki. To tedy uciekl Ernest Harch, trzymajac ucieta glowe na tyle nieuwaznie, ze zgubil mezuze i tego nie spostrzegl. Co znajdowalo sie po drugiej stronie sciany? Paranoja! *** Susan zaczela badac sciane za drugim lozkiem, tym, w ktorym lezala pani Seiffert, zanim zostala przeniesiona na intensywna terapie. Tu rowniez odkryla cienka jak wlos, ale prosta jak strzala szczeline. Ciagnela sie od podlogi do sufitu. Podobna szpara znajdowala sie w rogu pomieszczenia. Z wiekszej odleglosci ani jedna, ani druga nie byly widoczne.Susan naparla z calych sil na sciane, najpierw po jednej, a potem po drugiej stronie szczelin. Sadzila, ze moze mechanizm obrotowy uruchamiany jest pod wplywem nacisku. Jednakze sciana ani drgnela. 171 Nastepnie Susan przyklekla i jedna reka zaczela badac listwe przypodlogowa.I znow, w miejscu, gdzie pekniecia dobiegaly do podlogi, poczula lekki prad chlodnego powietrza. Kolo szczeliny, ktora miala po lewej rece, znalazla tluste slady. Czyzby to byl smar z zawiasow sekretnego mechanizmu? Naciskala listwe centymetr po centymetrze, ale, niestety, tu takze nie znalazla elementu uruchamiajacego obrotowa sciane. Nagle sama przerazila sie swych mysli. Nie, to tak wyrafinowane rozwiazanie, ze az nieprawdopodobne! Tajemniczy konspiratorzy przechodzacy w skrytosci przez sciany? To klasyczna fantazja paranoikow. No, ale te pekniecia...? Halucynacja. A prad powietrza lecacy ze szpar? Zludzenie. A smar? Bledna interpretacja bodzcow wzrokowo-dotykowych, wywolana dysfunkcja mozgu. Krwotokiem z naczyn krwionosnych. Albo skrzeplina. Albo uszkodzeniem mechanicznym mozgu. Albo... Alez oczywiscie, ze tak musi byc! mruknela pod nosem. *** Tymczasem owsianka wystygla i zrobila sie z niej packa. Susan i tak ja zjadla. Teraz bardziej niz kiedykolwiek musiala zachowac sily.W trakcie jedzenia zastanawiala sie, o co w tym wszystkim chodzilo. Zdaje sie, ze najbardziej przemawiala do jej wyobrazni teoria spisku, jakkolwiek nie miala ona zadnego racjonalnego uzasadnienia. Ktoz mialby takie srodki i samozaparcie, zeby zorganizowac te misterna intryge, te niewiarygodna maskarade? Komu chcialoby sie szukac, zapewne po calym kraju, czterech sobowtorow? I w jakim celu? Przeciez to straszne marnotrawstwo czasu i pieniedzy! Stawka w tej grze musialaby byc olbrzymia. Czy ktos z rodziny tych czterech mezczyzn - ojciec, matka, siostra lub brat - szukali po latach zemsty na Susan za to, co zeznala przed sadem? Przeciez mowila szczera prawde, nie klamala! Czy chcieli doprowadzic ja do obledu? Boze, przeciez to absurdalne! To historia zywcem z kiepskiego horroru. Ludzie nie mszcza sie w tak skomplikowany oraz kosztowny sposob. Biora po prostu noz, rewolwer lub trucizne i ida mordowac tego, kto im podpadl. I nie czekaja z tym trzynascie lat! Tak dlugiej proby czasu nie przetrwa nawet najbardziej zawzieta nienawisc. 173 Ale z drugiej strony, gdzie sa takie szpitale, ktore maja w scianach tajemne przejscia do pokoi ukrytych za nimi?W domach wariatow, w sanatoriach dla nieuleczalnie chorych moga byc tajemne przejscia - ale tylko w ogarnietych goraczka umyslach najciezszych przypadkow. A przejscia, ktore odkryla Susan, nie byly wytworem jej oblakanej wyobrazni, tak jak i ona sama nie byla schizofreniczka, siedzaca w celi dla furiatow i wyobrazajaca sobie, ze znajduje sie w zwyklym szpitalu okregowym w jakims Willawauk. Ja naprawde jestem w szpitalu okregowym w Willawauk, do jasnej cholery! pomyslala. To wszystko rozgrywa sie naprawde, a sekretne przejscia rzeczywiscie istnieja. Analizujac ostatnie dni, Susan przypomniala sobie wydarzenia, ktore wowczas nie wydaly jej sie istotne, ale ktore teraz wygladaly na bardzo wazne dla calej sprawy. Byly to wydarzenia, ktore powinny wzbudzic w niej czujnosc, szpital bowiem niekoniecznie musi byc szpitalem, tak jak personel medyczny niekoniecznie musi byc personelem medycznym. Pierwsza poszlaka, ze cos jest nie w porzadku, bylo zachowanie Viteskiego. W sobote, gdy Susan obudzila sie ze spiaczki, doktor Viteski byl sztywny, nienaturalny, wyrazne zle sie czul w obecnosci pacjentki. Gdy opowiadal jej o wypadku i o szpitalu, jego glos byl taki dretwy, taki drewniany, ze Susan miala wrazenie, jakby Viteski recytowal wyuczona lekcje. Moze dokladnie to wlasnie robil? Siostra ?elma rowniez popelnila blad. W poniedzialek, gdy po skonczonej zmianie szykowala sie do domu, powiedziala, ze ma wieczorem randke z mezczyzna tak dobrze zbudowanym, ze ledwie by sie zmiescil w drzwiach. Dwa dni pozniej, kiedy Susan zapytala, jak udala sie randka, pielegniarka przez chwile nie wiedziala, o co chodzi. Przez dluga chwile. Zbyt dluga. Teraz Susan byla najzupelniej pewna, ze cala historyjka o drwalu, kreglach i hamburgerach byla niczym innym, jak wymyslonym na poczekaniu pustoslowiem, barwnym i obfitujacym w szczegoly dla stworzenia pozorow prawdziwosci. Potrafi to kazdy dobry aktor. W rzeczywistosci nie bylo zadnego zmyslowego drwala, zadnej randki ani zadnych kregli. Biedna, siwiejaca ?elma Baker nie przezyla upojnej nocy pelnej namietnosci. Romantyczna opowiesc byla improwizacja i udalaby sie do konca, gdyby pielegniarka tak szybko nie zapomniala tego, o czym mowila. Susan zjadla zimna owsianke i zabrala sie do grzanki z kielkami pszenicy, ktora zdazyla juz obeschnac, ale tylko w tych miejscach, gdzie nie splynal z wierzchu miod. Nastepnie wypila kilka lykow soku pomaranczowego. Siniak, pomyslala, kontynuujac sniadanie. Siniak byl kolejnym elementem, ktory powinien byl wzbudzic jej podejrzenia. We wtorek po poludniu, kiedy zostala uwieziona w windzie z czterema napastnikami, poczula, jak Harch szczypie ja w ramie, a potem zauwazyla siniaka, tuz nad lokciem. Susan 173 wmowila sobie, ze siniak pochodzil od uderzenia w czasie cwiczen z pania Atkinson, uderzenia, na ktore nie zwrocila uwagi, ale ktore jej podswiadomosc wlaczyla do halucynacji. Ale to nie bylo tak. Siniak to dowod na prawdziwosc istnienia Harcha i jego kompanow. Tak, jak mezuza, ktora ze sladem po uderzeniu laczylo to, ze oba te elementy, fragmenty rzekomej halucynacji, nie zniknely wraz z domniemanymi zjawami.Nagle Susan zrozumiala, dlaczego Harch uszczypnal ja tak mocno. Tu nie chodzilo o przyjemnosc z zadawania bolu. Uszczypniecie nastapilo na krotko przed tym, jak Susan poczula, ze kreci jej sie w glowie. Potem zemdlala. Zrozumiala teraz, ze okrutne uszczypniecie mialo odwrocic jej uwage od uklucia igla. Harch scisnal Susan tak mocno, ze az poplynely jej lzy. W tym samym czasie, nie czekajac, az bol minie, jeden z pozostalych trzech mezczyzn zrobil jej zastrzyk. W ten sposob Susan nie poczula wbijania igly. Ale po co zastrzyk? Po to, zeby za pomoca narkotyku uspic niesforna pacjentke, ktora nie chciala zemdlec na widok czterech zjaw. Zjawy musialy kiedys w koncu odejsc. Nie mogly po prostu wyparowac, bo nie byly ani halucynacja, ani prawdziwymi, niematerialnymi duchami, ktore rozplywaja sie w oblokach pary. Dlatego Susan musiala utracic na chwile swiadomosc i pozwolic sobowtorom na tajemnicze znikniecie godne mar nocnych. Susan zrobila przerwe w rozmyslaniach, poniewaz zamierzala zabrac sie do slodkiej buleczki z polewa cytrynowa. Wsadzila ja do ust i podwinela rekaw szpitalnej koszuli. Siniak wciaz byl na ramieniu, mial teraz zoltawy odcien. Zaczela dokladniej przypatrywac sie skorze dookola, ale od tamtej sceny w windzie minelo zbyt wiele czasu, zeby mozna bylo teraz znalezc drobny slad po ukluciu igla. Niewatpliwie przesladowcy popelnili jeszcze wiele innych bledow, ktorych jednak Susan nie zauwazyla. Bo przeciez gdyby sobowtor Harcha nie zgubil w lazience przez nieuwage mezuzy Jerry'ego, to Susan nie mialaby podstaw do snucia tak nieprawdopodobnych teorii, nie nabralaby zadnych podejrzen, nie spojrzalaby na minione dni z innej perspektywy i nie zwrocilaby uwagi na potkniecia personelu. Ale i tak konspiratorzy radzili sobie do tej pory calkiem niezle, mozna nawet powiedziec, ze dzialali wyjatkowo sprawnie i blyskotliwie. Lecz kim byli ci ludzie? Kto zainwestowal tyle energii, czasu i pieniedzy w to przemyslane do ostatniego szczegolu przedstawienie? I w jakim celu? Czego oni ode mnie chca, na Boga?! To na pewno cos wiecej niz tylko zemsta. Co do tego nie ma watpliwosci. To cos powazniejszego i... straszniejszego. Oblecial ja blady strach i osiadl ciezko na zoladku. Mimo to dokonczyla buleczke, niezbedne paliwo do prawidlowego funkcjonowania; naladowala sie energia, by lepiej stawic czolo trudnosciom, ktore ja dzisiaj niewatpliwie czekaly. 175 Powoli, acz niechetnie uzmyslawiala sobie role, jaka mial do odegrania w calym tym przedsiewzieciu Jeffrey McGee. Slodka buleczka, ktora jadla na deser, zaczela jej smakowac jak gorzkie migdaly. O malo sie nia nie udlawila.Nie istniala mozliwosc, zeby Jeff nie wiedzial, co tu z nia robia. McGee byl czescia calej intrygi. Byl jednym z nich, kimkolwiek by oni byli. Susan stracila apetyt i nie mogla dokonczyc deseru, choc wiedziala, ze musi jesc, by zachowac sily, zwlaszcza teraz, kiedy okazalo sie, iz choroba nie jest jej jedynym przeciwnikiem. Widok jedzenia powodowal u niej odruch wymiotny, odstawila wiec tacke na bok. Zaufala draniowi. Oszukal ja. Pokochala go. Ladnie ja wykorzystal! Najgorsze ze wszystkiego bylo to, ze dobrowolnie oddala swoj los w jego rece. Bylo to cos, czego nigdy do tej pory nikomu nie podarowala, zawsze jej wlasne zycie zalezalo tylko od niej. Nigdy nawet nie myslala, ze bedzie istnial ktos, komu tak bezgranicznie zaufa, moze z wyjatkiem ojca, ktory i tak do przesady sie o nia troszczyl. A teraz, kiedy zlamala swa podstawowa zasade zyciowa dla tego jedynego wybranca, ktory pomogl jej wydostac sie ze skorupy wstrzemiezliwosci, on ja zawiodl. I to swiadomie. Susan zaczela zalowac, ze pospieszyla sie z wyznaniem swych uczuc. McGee, tak jak i cala reszta, mial tu swoja role do odegrania. Zdaje sie, ze zadaniem ich wszystkich bylo doprowadzenie Susan do szalenstwa. Poczula sie wykorzystana. Poczula sie jak skonczona idiotka. Nienawidzila go. *** Korporacja Milestone.Tak sie skladalo, ze wydarzenia ostatnich dni laczyly sie z ta instytucja. Przez kilka nastepnych minut bardzo sie starala odgarnac czarna woalke amnezji, ktora skutecznie zaciemniala wszystko, co wiazalo sie z praca Susan dla korporacji. Niestety, bezskutecznie. Woalka znow okazala sie bariera nie do pokonania, olowiana sciana, broniaca dostepu do tego, co sie za nia krylo. Im bardziej Susan starala sie przypomniec sobie swoje zycie w Milestone, tym wiekszy i coraz bardziej metafizyczny ogarnial ja strach. Intuicja podpowiedziala jej jednak, ze nie pamieta, czym zajmowala sie zawodowo, bo nie wolno jej tego pamietac. Pamiec oznaczalaby smierc. Czula to do szpiku kosci, choc nie wiedziala dlaczego. Boze, co za diabel siedzial w Milestone? 175 *** Zaczela myslec o wypadku samochodowym, ktoremu jakoby ulegla. A moze to tez bylo klamstwo?Zamknela oczy i starala sie odtworzyc ostatnie minuty na szosie, bezposrednio przed domniemana katastrofa, ktora jakoby miala miejsce miesiac temu. Zakret... lekki skret kierownica... potem nagla ciemnosc. Tu zaczynal sie obszar amnezji, ktorej granice Susan na prozno starala sie przekroczyc. Miala podstawy, by przypuszczac, ze tego wypadku w ogole nie bylo. Na pewno wtedy na zakrecie stalo sie cos, cos strasznego, ale nie byl to wypadek samochodowy. Oni tam na nia czekali, kimkolwiek "oni" byli. Stamtad zabrali ja tutaj przemoca. Stad obrazenia glowy. Susan nie miala wprawdzie zadnych dowodow na to, ze zostala uprowadzona, ale nie miala tez zadnych watpliwosci, iz tak bylo. *** Niespelna pol godziny po tym, jak Susan skonczyla jesc zimne sniadanie, zajrzal do niej Jeff McGee.Pocalowal ja w policzek, a Susan odpowiedziala tym samym, chociaz wolalaby, zeby jej nie dotykal. Usmiechnela sie i udawala zadowolona z tego, ze go widzi. Nie chciala dac po sobie poznac, ze domysla sie wszystkiego. -Jak sie czujesz? - spytal, nachylajac sie nad lozkiem i usmiechajac. Najwidoczniej pewny byl swoich zdolnosci do oszukiwania. -Cudownie - odparla Susan, walczac z przemozna checia walniecia go z calej sily w twarz. - Czuje, ze nabieram sil. -Dobrze spalas? -Jak niedzwiedz w stanie hibernacji. Niezle te prochy. -Ciesze sie, ze podzialaly. A skoro o lekarstwach mowa, to dostaniesz dzis rano i po poludniu po jednej tabletce metylfenidatu. -A po co? -Prosze nie wyreczac lekarza. Czyzbys w nocy ukonczyla potajemnie studia medyczne? Pokaz dyplom. -Nie musialam nic konczyc. Zamowilam dyplom listownie i wlasnie mi przyslali. -Ile kosztuje taka przyjemnosc? -Piecdziesiat papierow. -To taniej niz moj dyplom - powiedzial McGee. -Mam nadzieje - rzekla Susan i usmiechnela sie, choc wcale nie bylo jej do smiechu. - Sluchaj, Jeff, ja nie potrzebuje metylfenidatu z tej prostej przyczyny, ze nie cierpie juz na depresje. 177 -Teraz. Ale w kazdej chwili moze powrocic fala glebokiej depresji narkoleptycznej, zwlaszcza jesli powtorza sie halucynacje. Profilaktyka przede wszystkim - oto moja dewiza.Oszustwo przede wszystkim - oto twoja dewiza, pomyslala Susan, a na glos powiedziala: -Ale ja naprawde nie potrzebuje zadnych lekarstw. Naprawde! Mowie ci, czuje sie swietnie! -Ja tu jestem lekarzem. -A pacjenci musza sluchac lekarzy. -Bezwarunkowo. -Dobrze juz, dobrze. Jedna rano, druga po poludniu. -To mi sie podoba. Dlaczego nie poglaszczesz mnie po glowie i nie podrapiesz za uszami jak ulubionego psa? pomyslala Susan, starannie kryjac prawdziwe uczucia. -Czy miales czas przeleciec w nocy moje wyniki? - spytala. -Tak. Poswiecilem im prawie piec godzin. Ty cholerny klamco, zaklela w duchu. Nie poswieciles im nawet zalosnych pieciu minut, poniewaz wiesz, ze wcale nie jestem chora. -Piec godzin? - spytala zamiast tego z podziwem. - Czy nie zanadto sie dla mnie poswiecasz? Dziekuje ci bardzo. A co znalazles? -Chyba nic. Z wykresu EEG nie dowiedzialem sie wiecej ponad to, co moglem odczytac w ciagu dnia. A zdjecia rentgenowskie mozna by zamiescic w podreczniku dla studentow medycyny z podpisem: "czaszka absolutnie zdrowego czlowieka". -Dobrze chociaz, ze zdjecie nie wykazalo, iz jestem malpa - zazartowala Susan. -A co z badaniami plynu mozgowego? Susan podjela prowadzona przez McGee gre. Glosowi swemu nadala nerwowe zabarwienie, pelne troski i niepokoju, oraz zmarszczyla lekko brwi, pozwalajac, by McGee ze zmarszczek na jej czole rowniez mogl odczytac lek i niepewnosc jutra. -Zdaje sie, ze niczego nie zaniedbano - powiedzial McGee. - Patolog niczego nie przeoczyl ani nie postawil blednej diagnozy. Susan westchnela ciezko i spuscila ramiona. McGee zareagowal na jej westchnienie, biorac ja za reke i probujac uspokoic. Susan walczyla z checia, by wyrwac mu dlon i uderzyc w twarz. Spytala jednak bez cienia nienawisci w glosie: -I co teraz? Czy bedziemy robic angiografie, o ktorej wczoraj wspominales? -Nie, nie. Jeszcze nie teraz. Wciaz zastanawiam sie nad celowoscia tego posuniecia. Zreszta zanim na serio zaczniemy rozpatrywac taka mozliwosc, musisz odzyskac wiecej sil. Musimy wiec poczekac przez kilka najblizszych dni. Wiem, ze to dziala na ciebie frustrujace i bardzo mi z tego powodu przykro, Susan. 177 Rozmawiali jeszcze okolo pieciu minut, glownie o sprawach osobistych. Przez caly czas McGee nie sprawial wrazenia, ze wie o domyslach Susan, o tym, iz patrzy ona na niego z innej i bezwzglednie mniej przychylnej, niz do tej pory, perspektywy. Susan dziwila sie swoim zdolnosciom aktorskim i stwierdzila, ze na pewno nie jest gorsza aktorka od siostry ?elmy.Pokonam tych sukinsynow ich wlasna bronia, pomyslala z niemala satysfakcja. Musze tylko zrozumiec, o co w tym wszystkim chodzi. Nikt w calej tej straszliwej grze nie byl jednak tak dobry, jak McGee. On mial styl, klase, potrafil nad wszystkim panowac. Chociaz Susan wiedziala, ze McGee jest klamca, to wystarczylo piec minut pogawedki, by nieomal znow wpadla w jego sidla. Byl taki mily i uwazajacy, a jego oczy takie wrazliwe i niewinne, ze wprost plynela z nich uczciwosc. Rowniez troskliwosc wydawala sie szczera. Zawsze niezmiennie czarujacy McGee, z tym swoim naturalnym, niewymuszonym usmiechem. Ale najbardziej dzialalo na Susan promieniowanie jego milosci. W towarzystwie McGee czula sie slodko i bezpiecznie jak dziecko w ramionach matki. W jej zyciu bylo tylko dwoch mezczyzn, ktorzy ja kochali, chociaz ona nie odwzajemniala tego uczucia. Ale ani w jednym, ani w drugim przypadku nie odbierala tak silnych fal milosci, jak teraz. McGee wprost emanowal swym uczuciem. A to wszystko bylo udawane. To musialo byc udawane. On na pewno wiedzial, o co w tym wszystkim chodzilo. Ale gdy McGee wreszcie wyszedl, by kontynuowac obchod, Susan znow pelna byla watpliwosci. Znow zaczela myslec o tym, ze moze naprawde dostaje pomieszania zmyslow. Ukryte pomieszczenia, sekretne przejscia, szpital pelen spiskowcow? W jakim celu? Za jaka cene? Latwiej bylo uwierzyc we wlasne szalenstwo niz w to, ze McGee to lajdak i oszust. Polozyla glowe na poduszce i przez kilka minut spoczywala tak w bezruchu, poplakujac troche w bezsilnej zlosci na sama siebie, ze brak jej wiary w czlowieka, ktory byc moze naprawde ja kocha. A moze wprost przeciwnie, moze plakala z powodu jego perfidii? Zal jej sie zrobilo samej siebie. Bala sie, ze utraci mezczyzne, ktory stanowil ideal, o jakim marzyla przez cale zycie. Ale z drugiej strony moze nalezalo odrzucic go jako cynicznego klamce? Mysli te wprawily ja w jeszcze wieksze zaklopotanie, nie wiedziala, co jest prawda, a co nie i co ma czuc w stosunku do tego czlowieka. W koncu siegnela pod poduszke i wyciagnela pozlacana mezuze. Wpatrzyla sie w nia. Zaczela obracac w palcach w rozne strony. Materialnosc przedmiotu rozwiala wreszcie wszystkie watpliwosci. Nie, nie trace zmyslow, pomyslala Susan. Jestem umyslowo zupelnie zdrowa. Ale za to ogarnia mnie coraz wieksza zlosc. 179 *** O dziewiatej siostra Millie przyniosla tabletke metylfenidatu. Susan odwinela ja z opakowania i spytala:-A gdzie siostra ?elma? -W czwartki ma wolne - powiedziala pielegniarka, nalewajac dla Susan wody z dzbanka. - Miala jechac przed poludniem do myjni, zeby jej nawoskowali karoserie, a po poludniu wybierala sie z przyjaciolmi na ostatni juz w tym roku piknik. Ale nie pojedzie chyba, bo na popoludnie zapowiadaja dzis ulewne deszcze. Slicznie. Widze, ze dbamy o szczegoly, pomyslala Susan z odrobina sarkazmu i podziwu dla autorow scenariusza. W czwartki ma wolne. Coz za wspanialy pomysl! Ilez dodaje on realizmu i wiarygodnosci! Nawet jesli nie jest to zwykly szpital, nawet jesli ?elma Baker nie jest zwykla pielegniarka i nawet jesli wszyscy jestesmy zaplatani w niebywala maskarade, to jedna z aktorek ma wolny dzien, by uwiarygodnic swa role. Woskowanie karoserii. Ostatni juz w tym roku piknik. To naprawde sliczne szczegoliki, naprawde wiarygodne! Millie odstawila dzbanek i podala Susan szklanke z woda. Susan udala, ze wklada do ust tabletke, a w rzeczywistosci ukryla ja miedzy palcami. Nastepnie wypila dwa spore lyki wody z lodem. Od tej pory nie zamierzala przyjmowac zadnych lekarstw, ktore by jej podawano. Wszystko przeciez wskazywalo na to, ze ci ludzie ja powoli truja. *** Susan byla naukowcem, wiec w jej umysle szybko pojawila sie mysl, ze jest przedmiotem eksperymentow medycznych. Moze nawet sama sie zglosila do udzialu w jednym z nich. A dotyczyly one manipulacji zmyslami oraz kontroli umyslu.Istnialo wystarczajaco duzo faktow usprawiedliwiajacych takie zalozenie. W latach szescdziesiatych oraz siedemdziesiatych niektorzy naukowcy poddawali sie na ochotnika doswiadczeniom polegajacym na wyeliminowaniu wrazen zmyslowych. Zamykano tych ludzi w dzwieko- i swiatloszczelnych komorach na tak dlugi okres, ze stopniowo tracili kontakt z rzeczywistoscia i zaczynali miec halucynacje. Susan byla pewna, ze to, co sama widzi, to nie sa przywidzenia, podejrzewala jednak, ze cale jej pietro stanowilo zamkniety oddzial, na ktorym poddawano ja, a moze i jeszcze kogos, wyrafinowanemu eksperymentowi z kontrolowaniem umyslu. W gre wchodzilo rowniez pranie mozgu. O, tak, pomyslala Susan. Pranie mozgu to brzmi bardzo prawdopodobnie. Czy przypadkiem Korporacja Milestone nie byla w cos takiego zamieszana? 179 Przez dluzsza chwile bardzo powaznie rozwazala taka ewentualnosc, ale ostatecznie ja odrzucila. Nie potrafila uwierzyc w to, ze sama pozwolilaby sie w ten sposob wykorzystywac, nawet jesli bylaby to czesc jej pracy lub czesc niezwykle waznego, z punktu widzenia nauki, przedsiewziecia. Zrezygnowalaby z pracy, ktora wymagalaby od niej takich niebezpiecznych zobowiazan.Zreszta, kto by sie wlaczyl w takie brudne moralnie doswiadczenia? Slyszala, ze takie rzeczy robili hitlerowcy ze swoimi ofiarami. Ale zaden szanujacy sie naukowiec nie dalby sie wciagnac w cos takiego. Co wiecej, Susan byla fizykiem i jej dziedzina w zaden sposob nie wiazala sie z naukami biologicznymi. Pranie mozgu bylo wystarczajaco odlegle polu jej dzialania, by mogla spokojnie wykluczyc siebie jako osobe zaangazowana w taki eksperyment. Nie, pomyslala, na pewno nie znalazlam sie tu swiadomie. Na pewno nie przyjechalam tu z wlasnej woli. *** Kilka minut przed godzina dziesiata, na ktora zaplanowana byla dla Susan kolejna sesja fizykoterapeutyczna u pani Atkinson, zjawili sie Murf i Phil. Jak zwykle gadali jak najeci i sypali z rekawa dowcipy. Susan chciala im przerwac i powiedziec, ze mogliby kandydowac do Oscara w kategorii rol drugoplanowych, ale nie chciala sie zdemaskowac i przez cala droge na dol milczala. Usmiechala sie tylko do nich od czasu do czasu i smiala na glos, gdy uznawala to za stosowne.W czasie pierwszej czesci gimnastyki wykonala wszystkie cwiczenia zalecone przez pania Atkinson. Pozniej jednak udala, ze zlapal ja bolesny skurcz miesnia udowego. Oczywiscie, nic jej nie bylo, ale markowala bol tak przekonywajaco, ze instruktorka szczerze sie jej stanem przejela. Susan planowala na te noc ucieczke i nie chciala sie niepotrzebnie wyczerpywac. Wolala zachowac sily na pozniej. Na pewno bedzie ich potrzebowala. Pani Atkinson pozwolila zakonczyc cwiczenia i zrobila pacjentce dluzszy niz zwykle masaz. Potem dodala jej jeszcze nadliczbowe dziesiec minut masazu podwodnego. Pod natryskiem i pozniej, w trakcie suszenia wlosow, Susan stwierdzila, ze od czasu wyjscia ze stanu spiaczki, nie czula sie jeszcze tak dobrze jak teraz. Na gore przewozili ja znow Phil i Murf. W poblizu wind Susan zastygla w oczekiwaniu na kolejna "halucynacje", ale widac zadna nie byla teraz planowana. Winda zjawila sie pusta i jazda minela bez przeszkod. To dobrze, bo Susan nie ustalila jeszcze taktyki na taka ewentualnosc. Co prawda bardzo by chciala zareagowac agresywnie na pojawienie sie napastnikow, chcialaby zaskoczyc ich swoim kontratakiem, chcialaby paznokciami poryc ich twarze az do krwi i krew najlepiej udowodnilaby, czy sa halucynacja, czy tez nie, ale wiedziala, ze nie moze wyrzadzic im krzywdy, ze nie moze ich do niczego prowokowac, bo dopoki nie byli swiadomi tego, co Susan wie, dopoty przewaga lezala po jej stronie. Z chwila odsloniecia kart utracilaby te odrobine przewagi oraz mozliwosc zaskoczenia przeciwnika. Musiala dzialac szybko, bo wkrotce ta maskarada skonczy sie, a wtedy "oni" przestana starac sie realizowac plan doprowadzenia Susan do szalenstwa i zrobia cos jeszcze gorszego. Byla o tym absolutnie przekonana. *** Susan zjadla wszystko, co podano jej na lunch. Kiedy pojawila sie siostra Millie, by zebrac naczynia, Susan ziewnela i powiedziala:-No, to teraz ucielabym sobie drzemke. -Zamkne drzwi, zeby nie przeszkadzaly pani halasy z korytarza - zaproponowala pielegniarka o lisiej twarzy. Gdy tylko siostra wyszla z sali, zamykajac za soba drzwi, Susan wstala z lozka i podeszla do szafy. Otworzyla ja. Na polce staly walizki, ktore jakoby wydostano z rozbitego samochodu. Susan wyjela je i rozlozyla na podlodze. Nastepnie, modlac sie, zeby w ciagu najblizszych kilku minut nikt nie wszedl do pokoju, otworzyla jedna po drugiej i zaczela grzebac w rzeczach, kompletujac ubior do ucieczki. Para dzinsow. Ciemny sweter. Grube, biale, welniane skarpetki i para adidasow. Zwinela wszystko razem, wrzucila na dno szafy i zastawila walizkami, by nic nie wystawalo. Zamknela szafe i szybko wrocila do lozka, podniosla barierke zabezpieczajaca, obnizyla oparcie, polozyla glowe i zamknela oczy. Czula sie bardzo dobrze, bo wiedziala, ze nareszcie trzyma swoj los we wlasnych rekach. Po chwili przyszlo jej do glowy cos bardzo niepokojacego. Co prawda wiekszosc jej mysli byla teraz niepokojaca, ale najnowsze podejrzenie przyprawilo ja o gesia skore. A co by bylo, gdyby mnie teraz obserwowali? Moze sa tu gdzies ukryte kamery, ktore sledza kazdy moj ruch przez 24 godziny na dobe? Jesli zadali sobie tyle trudu, zeby zbudowac ruchome sciany, to system wewnetrznej telewizji nie jest dla nich zadnym problemem. I wtedy wiedzieliby, ze jestem w posiadaniu mezuzy oraz ze planuje ucieczke. Otworzyla oczy i rozejrzala sie po pokoju, szukajac miejsc, gdzie moglyby byc ulokowane obiektywy kamer. Najbardziej podejrzane byly kratki wentylacyjne, tuz pod sufitem. Byly dwa takie miejsca i znajdowaly sie na przeciwleglych scianach. Jesli kamery umieszczono wlasnie tam, w pewnym oddaleniu od kratek, by przypadkowy refleks swietlny na soczewce nie zdradzil intrygi, to swym zasiegiem obejmowaly prawie cala sale. Pod warunkiem, oczywiscie, ze byly ruchome i posiadaly zdolnosc obracania sie tak pionowo, jak i poziomo. Susan byla zrozpaczona. Wcisnela glowe w ramiona i zastygla w posepnym bezruchu. W miare uplywu czasu depresja ustepowala, gdyz Susan stwierdzila, ze nie moze byc zadnych kamer. Gdyby takowe istnialy, to widzieliby, ze bawila sie mezuza i Millie nie musialaby przychodzic i o nia pytac. A gdyby widzieli ja z mezuza, to baliby sie, ze rozszyfrowala ich gre i mogliby zrobic jej krzywde. Czy na pewno zdecydowaliby sie na to? Pewnie tak... Skoro Susan nie dawalaby sie juz nabierac na "halucynacje", to jakiz by byl sens w ich odgrywaniu? Jednak nie miala co do tego pewnosci, gdyz nie wiedziala, jakie kierowaly nimi motywy. Moze mieli jakis cel w tym, by dalej sie z nia bawic. Trzeba poczekac, pomyslala, wtedy sie zobaczy. Jesli udaloby sie jej dzis w nocy uciec z tego "szpitala", mialaby dowod na to, ze w sali nie ukryto zadnych kamer. Z drugiej zas strony, co by zrobila, gdyby wydostala sie z sali i na schodach spotkala czterech usmiechajacych sie do niej nieboszczykow? Wzdrygnela sie cala, choc teraz wiedziala juz, ze oni nie byli martwi. Trzeba poczekac. Potem sie zobaczy. 183 15 Wczesnym popoludniem zerwal sie silny wiatr. Wraz z nim nadciagnely ciemne deszczowe chmury, ktore nieprzejrzystym calunem nakryly wrzesniowe niebo. I znow przedwczesny mrok wypelnil sale szpitalna.Byla to oczywista zapowiedz, iz nadciaga burza. Rozlegl sie grzmot, ktory przetoczyl sie gdzies wysoko i odbil glosnym echem. Tylko na to czekaly wielkie jak groch krople deszczu; sypnely hojnie o szybe, niczym seria z automatu. Wiatr zaszumial, jeknal i zaskowytal jak raniony zwierz, po czym ryknal rozjuszony. Tymczasem deszcz jakby zelzal, ale tylko na chwile, bo zaraz znow rozlegl sie glosny, rytmiczny stukot po szybie. I tak nastepowac mialy po sobie fazy ulewy i mzawki, lejacych sie z nieba potokow wody i drobnego kapusniaczku. Choc burza na zmiane to atakowala, to wycofywala sie, niebo nie chcialo sie przetrzec i z minuty na minute stawalo sie coraz ciemniejsze. Noc zblizala sie wielkimi krokami, a Susan z wyraznym strachem oraz podnieceniem czekala, co jej przyniesie. Juz od godziny, lezac na boku, plecami do zamknietych drzwi, markowala sen. W rzeczywistosci oczy miala szeroko otwarte, wpatrzone w padajacy deszcz. Wlasciwie nie musiala udawac, gdyz przez caly ten czas nikt nie pojawil sie w sali, by sprawdzic stan pacjentki. Susan podniosla sie i wlaczyla telewizor. Spedzila przed nim reszte popoludnia, choc nie zwracala szczegolnej uwagi na to, co miga jej przed oczami. Jej umysl zajety byl czyms innym, a mianowicie planowaniem ucieczki. Punktualnie o piatej przyszla siostra Tina, ktora swa zmiane zaczela godzine wczesniej, i przyniosla zapowiedziana tabletke metylfenidatu oraz kara?e swiezej wody z lodem. Susan udala, ze bierze lekarstwo do ust, podobnie jak uczynila to rano, a tabletke ukryla w dloni. W porze kolacji pojawil sie McGee z dwiema tackami w reku i oznajmil, ze zje posilek wraz z Susan. -Nie ma wprawdzie swiec ani szampana - powiedzial - ale sa za to swietne kotlety wieprzowe i na deser szarlotka z orzechami. 183 -Swietnie - odparla Susan. - Ja raczej nigdy nie bylam smakoszka swiec.McGee przyniosl rowniez plik czasopism i dwie ksiazki. -Pomyslalem, ze moze nie masz juz nic do czytania. Jego wizyta trwala ponad dwie godziny i rozmawiali o roznych rzeczach. Po pewnym czasie sytuacja stala sie dla Susan nie do zniesienia. Musiala udawac niewiniatko i okazywac milosc do czlowieka, ktorego w rzeczywistosci nienawidzila. Gra meczyla ja bardzo; odkrycie, iz jest calkiem niezla aktorka, nie rekompensowalo wyczerpania. Odetchnela wiec z ulga, gdy McGee pocalowal ja na dobranoc i wyszedl. Odetchnela z ulga, ale jednoczesnie poczula zal. Sama nie uwierzylaby, ze to mozliwe, do czasu, kiedy doswiadczyla tego, widzac, jak McGee wychodzi. A gdy zniknal za drzwiami, wypelnila ja nieznosna pustka, jakby utracila cos sobie bliskiego. Wiedziala, ze moze go juz wiecej nie zobaczyc, najwyzej w sadzie, na lawie oskarzonych, gdzie zasiadzie za wspoludzial w porwaniu i znecaniu sie. Chociaz wiedziala, ze to oszust i lajdak, jednak dobrze sie czula w jego towarzystwie. Byl wciaz taki czarujacy. Z latwoscia rozmawialo sie z nim na kazdy temat. Mial wspaniale poczucie humoru oraz sympatyczny, zarazliwy smiech. A co gorsza, wciaz sprawial wrazenie zakochanego w Susan. Wiedziala, ze pod maska swietoszka kryje sie nikczemnik, nie potrafila jednak znalezc ani jednego klamstwa w potoku czulych slowek, ktorymi ja zalewal. Susan rzekla do siebie: przeciez wiesz, co to za typ. A wiec zapomnij o nim, wyrzuc go z pamieci. I nie wracaj juz do niego myslami. Pomysl raczej, jak sie stad wydostac. To jest w tej chwili najwazniejsze - wydostac sie stad. Spojrzala na zegar stojacy przy lozku. Byly trzy minuty po osmej. Za oknem blyskawica rozswietlila mrok. A deszcz padal i padal. O dziewiatej siostra Tina przyniosla przepisany przez McGee srodek nasenny. Susan przylozyla dlon do ust i udala, ze polyka tabletke. Nastepnie przyjela od pielegniarki szklaneczke z woda i popila na niby to, co w rzeczywistosci trzymala zacisniete w dloni. - Zycze pani dobrej nocy - powiedziala pielegniarka. -Dziekuje. Wierze, ze bedzie dobra - odrzekla Susan. Kilka minut pozniej, gdy pielegniarki nie bylo juz w sali, Susan zgasila boczna lampke. Noc wtargnela do pomieszczenia, brutalnie wysysajac zen wszelkie barwy. Teraz wszystko wydawalo sie stalowoszare lub, tam gdzie padala mleczna poswiata ksiezyca, matowobiale. Padajace przez okno blade swiatlo nie bylo w stanie rozproszyc gromady cieni, jednak Susan zupelnie wystarczalo. Odczekala w lozku jeszcze kilka minut, wpatrzona w ciemny sufit, na ktorym raz po raz odbijaly sie jasne reflektory blyskawic, te same, ktore na ulamki sekund pokrywaly 185 mokre od deszczu szyby swietlistym calunem. Susan chciala miec pewnosc, iz pielegniarka nie wroci za chwile z jakims dodatkowym lekarstwem albo informacja o porannych badaniach.W koncu wstala i podeszla do szafy. Z gornej polki wziela dwie poduszki oraz dwa przescieradla i zaniosla je na lozko. Tam upozorowala za ich pomoca ludzki ksztalt, zeby wygladalo na to, iz pacjentka grzecznie spi. Byla to wielka prowizorka, ale Susan nie miala czasu, zeby zajmowac sie drobiazgami, zreszta nie przewidywano zadnej nagrody za dokladnosc. Wrocila do szafy, schylila sie i zza walizek wyciagnela zwiniete ubranie. Nastepnie zdjela szpitalna koszule i wlozyla dzinsy, sweter, skarpetki i adidasy. Podeszla do sza?i nocnej i z szuflady wyjela swoj portfel. Katem oka dostrzegla na zegarze cyfry 21:34. Mezuze schowala starannie do kieszeni spodni, nawet jesli dla nikogo, poza nia sama, nie bylaby ona zadnym dowodem. Zblizyla sie do drzwi, przytknela do nich ucho i nasluchiwala. Z korytarza nie dobiegaly zadne odglosy. Przez chwile wahala sie jeszcze, a serce bilo jej jak mlotem. Potem wytarla spocone dlonie o spodnie i otworzyla drzwi. Ale nie szeroko. Wyjrzala na korytarz. Byl jasno oswietlony. Otworzyla drzwi nieco szerzej i wysunela glowe. Rozejrzala sie wokol, ale nikogo nie dostrzegla. Na korytarzu panowala cisza, cisza tak gleboka, ze mozna by podejrzewac, iz wszyscy opuscili budynek. Gdyby nie wyslizgana podloga i zapalone swiatlo, mozna by sadzic, ze od lat nie stanela tu ludzka stopa. Susan wyszla z sali i delikatnie zamknela za soba drzwi. Ale bala sie zrobic krok naprzod. Wstrzymala oddech i przywarla plecami do sciany, gotowa w kazdej chwili - jesli tylko uslyszalaby kroki nadchodzacej pielegniarki - wrocic do sali, schowac pod lozko manekina z kocy oraz przescieradel, polozyc sie i udawac, ze spi. Po lewej rece Susan miala te czesc korytarza, ktora zbiegala sie z glownym holem i korytarzami bocznych skrzydel. Jesli mialyby byc jakies klopoty, to nalezalo ich sie spodziewac raczej z tamtego kierunku, gdyz tam wlasnie, w korytarzu glownego skrzydla, znajdowala sie dyzurka. Wszedzie panowala niemal absolutna cisza, macona od czasu do czasu plynacym z oddali pomrukiem grzmotow. Susan stwierdzila wreszcie, ze dalsze wyczekiwanie moze okazac sie bardziej ryzykowne niz jakiekolwiek dzialanie. Ruszyla wiec w prawo, w strone przeciwna do zbiegu trzech korytarzy, kierujac sie do schodow przeciwpozarowych, do duzych drzwi, nad ktorymi widnial czerwony napis: WYJSCIE. Szla, trzymajac sie sciany, i stale patrzyla za siebie. 185 Skrzypienie gumowych podeszew jej butow o wypolerowana podloge bylo doprawdy nieznosne. Nie byl to glosny dzwiek, ale denerwowal nie mniej niz zgrzyt paznokci po tafli szkla.Dotarla bez przeszkod do metalowych drzwi wyjscia ewakuacyjnego i je otworzyla. Klamka zgrzytnela, zaskrzypialy zawiasy i Susan nerwowo zadrzala. Wyszla szybko na klatke schodowa i zamknela za soba ciezkie drzwi, jak tylko potrafila najciszej. Schody byly z golego betonu. Oswietlaly je slabe zarowki, po jednej na kazdym polpietrze. Po scianach pelzaly cienie o najprzerozniejszych ksztaltach. Susan zatrzymala sie na chwile i nasluchiwala. Szybko zauwazyla, ze panowala tam jeszcze glebsza cisza niz na korytarzu. No tak, pomyslala zaraz, tyle halasu narobilam z tymi drzwiami, ze jesli tu, na schodach, bylby jakis straznik, to oczywiste jest, ze teraz siedzialby cicho, nasluchujac, czy ktos sie nie zbliza. Po chwili nabrala pewnosci, iz jest na klatce sama. Chyba nie wystawili strazy, bo nie spodziewali sie zapewne, ze pacjentka podejmie probe ucieczki, nie spodziewali sie, ze Susan przejrzy ich gre. A personel szpitala - lub tego, co w jej oczach za szpital mialo uchodzic - poruszal sie miedzy pietrami winda, uzywajac schodow tylko w przypadku awarii zasilania. Susan podeszla do czarnej metalowej poreczy, przechylila sie i spojrzala do gory, potem w dol. Nad soba miala dwa pietra, a ponizej juz tylko parter. Zeszla na dol. Na parterze czekaly na nia dwie pary drzwi. Jedne, na wprost schodow, prowadzily najwyrazniej na korytarz. Drugie, przeciwlegle, musialy wiesc na zewnatrz. Susan podeszla do nich i uchylila lekko. Zimny prad powietrza wtargnal gwaltownie do srodka i zaczal plasac od sciany do sciany. Upodobal sobie szczegolnie nogi Susan, wokol ktorych skakal jak pies, niepewny, czy ma ugryzc, czy tez pomachac ogonem. Na zewnatrz znajdowal sie parking skapany w deszczu. Oswietlaly go dwie wysokie latarnie, kazda z nich zakonczona para kulistych lamp sodowych, ktore rzucaly wokol zoltawy blask. Parking byl na tyle maly, ze nie mogl sluzyc nikomu wiecej poza personelem oraz odwiedzajacymi "szpital". Ale dlaczego tak malo stalo aut? Wprawdzie minal juz czas wizyt, ale przeciez w nocy tez pracowali tu ludzie. Tymczasem na betonowej plycie staly tylko cztery samochody: pontiac, ford i dwa pojazdy nie znanych Susan marek. Na parkingu nie bylo nikogo, wiec wyszla z budynku, a drzwi zamknely sie za nia prawie bezszelestnie. Deszcz wlasciwie przestal juz padac i na ziemie zaczela splywac delikatna mgielka. Burza uspokoila sie i tylko cienkie nitki blyskawic przecinaly nocne niebo. Jednak wiatr byl nadal gwaltowny, wyl jak ranne zwierze, targal wlosy Susan we wszystkie strony i wyciskal jej lzy z oczu. Wtulila glowe w ramiona i zmruzyla oczy. Niezaleznie od wiatru na zewnatrz musiala panowac zaskakujaco niska temperatura, 187 gdyz Susan poczula, jak marzna jej policzki i ramiona. Zalowala, ze nie miala kurtki.Pogoda wydala jej sie wyjatkowo nietypowa jak na Oregon we wrzesniu. Taki ziab przemawialby bardziej za listopadem lub nawet grudniem. Czyzby oklamywali ja, jesli chodzi o date? Ale dlaczego mieliby to robic? A dlaczego nie? Wszystko bylo teraz jednakowo prawdopodobne. Susan przyczaila sie na chwile w cieniu wiecznie zielonego krzewu iglastego. Zastanawiala sie, w ktora strone ma sie teraz udac. Mogla pobiec wzdluz frontu budynku do drogi, ktora prowadzila bezposrednio do miasteczka. Mogla tez wybrac okrezna, ale bardziej bezpieczna droge przez wzgorza: wtedy nie zostalaby zauwazona z okien szpitala. Znow uderzyl gdzies w poblizu piorun. Zabrzmialo to jak huk przy wykolejeniu sie pociagu. Czyzby powracala burza? W tej sytuacji, a takze ze wzgledu na wilgotna mgle, Susan grozilo, ze bardzo szybko przemoczy ubranie do suchej nitki. Nagle przyszla jej do glowy szalona mysl, tak bardzo szalona, ze nie rozwazala jej nawet, tylko od razu wcielila w czyn. Podbiegla do najblizszego samochodu, zielonego pontiaca. Na parkingu staly cztery auta, a wiec byly cztery szanse, ze ktos pozostawil kluczyki w stacyjce, schowal pod siedzeniem lub za daszkiem przeciwslonecznym. W takich prowincjonalnych miasteczkach jak Willawauk, w przeciwienstwie do duzych miast i ich przedmiesc, nie istnial problem zlodziei samochodowych, gdyz tutaj wszyscy sie znali i ufali sobie wzajemnie. Zobaczymy, pomyslala Susan. Chyba jednak nie bede miala szczescia. Nacisnela klamke zielonego pontiaca. Klamka ustapila. Drzwi nie byly zamkniete kluczykiem. Susan otworzyla je i w tej samej chwili zapalilo sie sufitowe swiatelko, ktore wydalo jej sie tak jasne, jak snop swiatla z latarni morskiej. Przestraszyla sie, ze za chwile wlaczy sie alarm, a to oznaczaloby wpadke. Cholera! zaklela w duchu. Usiadla na przednim siedzeniu za kierownica i zatrzasnela za soba drzwi. Nie martwila sie juz o to, czy robi halas, czy nie. Najwazniejsze, zeby zgasic to cholerne swiatlo! Glupia jestem, zwymyslala sie po chwili. Przez skapana w strumieniach deszczu przednia szybe rozejrzala sie po okolicy. Nie zauwazyla nikogo. Potem spojrzala na oswietlone okna trzypietrowego szpitala. W zadnym z okien nie dostrzegla stojacej sylwetki. Odetchnela z ulga i zaczerpnela gleboko powietrza. We wnetrzu samochodu unosil sie stechly dym papierosowy. Susan nie palila i latwo wyczuwala te drazniaca ja won. Tym razem jednak zapach wydal jej sie nawet przyjemny, bo byl to zapach normalnego, pozaszpitalnego swiata. 187 Nagle nabrala pewnosci, ze wszystko sie uda. Schylila sie i zaczela macac podloge pod siedzeniem w poszukiwaniu kluczykow. W pewnym momencie jej wzrok spoczal na stacyjce oswietlonej skapo przez padajace z zewnatrz swiatlo. I wtedy zmartwiala...W stacyjce tkwily kluczyki. Ich widok wybil Susan z rownowagi. Patrzyla na nie z mieszanina podniecenia i przestrachu. Rozne mysli zaczely przychodzic jej do glowy. Cos tu nie tak. Dlaczego? Nareszcie sprzyja mi szczescie. To wszystko idzie mi zbyt latwo. Przeciez chcialam, zeby tak bylo. Ale to naprawde idzie mi zbyt latwo. W malych miasteczkach ludzie zostawiaja kluczyki w stacyjce. I ja mialam akurat szczescie znalezc taki samochod? A co w tym podejrzanego? To, ze jest to pierwszy samochod z brzegu. Mam po prostu szczescie. Nalezalo mi sie. To zbyt proste! Nagle gesta siec blyskawic przeciela czarne jak smola niebo, a za chwile nadciagnal za nimi gluchy grzmot. Zaczal padac deszcz, najpierw niesmialo, drobnymi kropelkami, wkrotce juz odwaznie siekl powietrze ciezkimi strugami. Susan wsluchala sie w jego rytm, wybijany na dachu samochodu. Patrzyla na potoki wody, splywajace po przedniej szybie i tworzace na betonowej nawierzchni kaluze, w ktorych odbijalo sie zoltawe swiatlo latarni. Teraz juz wiedziala, ze na pewno nie uda sie do miasteczka na piechote, zwlaszcza ze bylo odlegle co najmniej o kilometr. A gdyby isc okrezna, bezpieczniejsza droga, to dystans jeszcze by sie zwiekszyl. Po co pchac sie na deszcz, majac do dyspozycji zupelnie przyzwoity samochod? No, dobrze, moze istotnie wszystko dzialo sie zbyt latwo, ale kto powiedzial, ze zawsze ma isc jak po grudzie? Jesli wszystko udawalo sie do tej pory jak najlepiej, to po prostu do Susan nareszcie usmiechnelo sie szczescie. I nic poza tym. Coz bowiem moglo sie kryc za tym, ze Susan z latwoscia realizowala plan ucieczki? Przekrecila kluczyk w stacyjce. Silnik zapalil za pierwszym razem. Wlaczyla swiatla i wycieraczki, zwolnila hamulec, wrzucila bieg i ruszyla. Celowo wjechala pod prad na jednopasmowy, krotki odcinek jezdni, ktory prowadzil na parking. Gdyby wyjechala normalna droga, musialaby zapewne minac jakas budke straznika, ktory zainteresowalby sie samochodem i kierowca. Na szczescie nikt w tym czasie nie wjezdzal na parking i Susan bezkolizyjnie, acz z dusza na ramieniu, wyjechala na ulice. 189 Zatrzymala sie na chwile i spojrzala przez ramie na budynek, z ktorego udalo jej sie uciec. Na rowno przystrzyzonym trawniku stal okolony krzewami wysoki kamienny postument, z ktorego wyrastala blekitna tablica. Oswietlona byla malymi reflektorkami, umieszczonymi u gory, dzieki czemu, mimo nie sprzyjajacej pogody, Susan bez trudu mogla odczytac napis, tworzony przez duze, biale litery: KORPORACJA MILESTONE Zatkalo ja ze zdziwienia.Patrzyla i nie mogla uwierzyc. Jeszcze raz uniosla oczy, by spojrzec na niski, trzypietrowy budynek. Poczula metlik w glowie, strach i zlosc. To w ogole nie byl szpital! A wiec co to bylo, na Boga?! Przeciez Korporacja Milestone miala sie miescic w Newport Beach w Kalifornii. Tam, gdzie mieszkala. Tam, gdzie podobno pracowala. Dobra, przede wszystkim musze stad splywac, potem bede sie zastanawiac, zdecydowala w duchu. Skrecila w lewo i zaczela oddalac sie od budynku Korporacji Milestone, jadac w dol, do miasta. Poprzez deszcz i delikatna mgle, kladaca sie w kotlinie, Susan widziala Willawauk jako mozaike niewyraznych swiatel, ktorych pochodzenie trudno bylo ustalic. Pamietala, ze doktor Viteski mowil, iz w Willawauk mieszka osiem tysiecy osob. To musiala byc zwykla przechwalka, gdyz miasteczko nie wygladalo na takie, w ktorym mieszkaloby wiecej niz cztery tysiace ludzi. W polowie drogi zorientowala sie, ze Willawauk istotnie musi byc bardzo male. Spozierajac poprzez pracujace rytmicznie wycieraczki, widziala tylko jedno skupisko kolorowych, migoczacych i pulsujacych swiatel, jakby cala osada byla wielkim neonem. To jednak moglo byc wrazenie powodowane przez deszcz ograniczajacy widocznosc. Mimo wszystko Susan byla przekonana, ze nawet cztery tysiace to przesadzona liczba. Miasteczko robilo wrazenie jeszcze mniejszego. W pewnym momencie droga skrecala ostro w prawo i to oznaczalo juz ostatni odcinek jazdy ze wzgorza do miasta, tu spotykalo sie pierwsze przycupniete przy trasie domy. W niektorych oknach blyskalo swiatlo, inne pozostawaly ciemne, a wszystkie byly niewyrazne ze wzgledu na padajacy deszcz i mgle. Droga zmienila sie nagle w ulice Glowna. Mogli wymyslic dla swojej glownej arterii jakas bardziej oryginalna nazwe, pomyslala Susan. Srodmiescie Willawauk przypominalo tysiace innych miasteczek w Stanach - centralnym punktem byl tu niewielki park, przy wejsciu do ktorego znajdowal sie pomnik bohaterow wojny domowej. Obok usytuowany byl wyszynk oraz grill-bar "Dew Drop Inn", ktory zapraszal pomaranczo189 wym neonem z dogasajaca juz literka D w pierwszym wyrazie. W oknach knajpy swiecily kolorowe, powyginane rurki neonowe, ukladajace sie w nazwy marek serwowanych tam gatunkow piwa. Jadac ulica, Susan mijala liczne sklepy, glownie mniej znanych, lokalnych sieci, oraz to, co w kazdym miescie znajdowac sie powinno, a wiec kino, grajace aktualnie dwie komedie, przeboje minionego lata, filmy "Arthur" oraz "Continental Divide", bank (First National Bank of Willawauk), kase oszczednosciowo-pozyczkowa (?ri? Savings and Loan), dom sprzedazy wysylkowej Searsa oraz - na skrzyzowaniu - trzy stacje benzynowe koncernow Arcon, Union 76 i Mobil. Nad pomieszczeniami ?ri?a swiecila elektroniczna tablica pokazujaca czas i temperature powietrza. Obok znajdowal sie duzy Dom Kawy, gdzie mozna bylo nie tylko kupic dziesiatki roznych jej gatunkow, ale i napic sie przy stoliku aromatycznego napoju. Susan widziala nawet przez szybe kilku klientow. Dalej znajdowal sie sklep braci Giullini z elektronika, mala ksiegarnia, jeszcze jedna knajpa, salon gier "Galaktyka", apteka, sklep branzy "1001 drobiazgow", zaklad pogrzebowy - firma Hathaway i Synowie, cofniety troche od ulicy - i wreszcie tani bar szybkiej obslugi oraz sklep meblowy. Na samym rogu przy kolejnym skrzyzowaniu straszyl ciemnymi oknami wystawowymi pusty lokal z napisem "Do sprzedania". Typowe, amerykanskie miasteczko. Bylo w nim jednak cos, co napawalo Susan niepokojem. Cos nie podobalo sie jej w tym miejscu, wszystko bylo zbyt nowe i wymuskane, jakby sztuczne. Nawet stacje benzynowe, splukane deszczem i blyszczace teraz w swietle latarni, sprawialy wrazenie zbyt czystych, zbyt porzadnych, jak gdyby dopiero je wybudowano albo uzywano ich bardzo rzadko. Dookola ani sladu smieci, plam i zapachow charakterystycznych dla stacji benzynowych. Wszystkie dystrybutory, budynki stacji, lacznie z pobliskim warsztatem, tchnely wprost swiezoscia. Po obu stronach ulicy wycieto w chodniku rownoboczne dziury, w ktorych rosly drzewa, wszystkie jednakowej wysokosci i o rowniutko przycietych koronach, tak ze prawie nie roznily sie jedno od drugiego. W stojacych po obu stronach ulicy latarniach ani jedna zarowka nie byla wypalona. Ani jedna. Zdaje sie, ze najgorszym - i jedynym - odstepstwem od porzadku w tym miescie byla dopalajaca sie literka w neonie baru "Dew Drop Inn". Mozliwe, ze Willawauk zamieszkiwali ludzie o duzym poczuciu lokalnej obywatelskiej godnosci, a przy tym niezwykle prezni w dzialaniu. A moze to tylko deszcz splukal wszystkie brudy, mgla zas rozmyla obraz, powodujac, iz niewidoczne stawaly sie wszystkie razace szczegoly? Tyle ze deszcz zwykle czynil ulice bardziej ponurymi i zaniedbanymi, anizeli byly w istocie. I czy naprawde przesadnie porzadny, niemal sztuczny wyglad miasta mozna bylo wytlumaczyc lokalnym patriotyzmem jego mieszkancow? Inna dziwna rzecza, ktora zauwazyla Susan, byla mala liczba samochodow. Przy kraweznikach na odcinku od parku do stacji benzynowych zaparkowane byly tylko trzy samochody osobowe i jeden terenowy. Na parkingu przed kinem staly tylko dwa auta, a przy barze tez dwa, w tym jeden dostawczy. Na calej ulicy tylko pontiac Susan znajdowal sie w ruchu. 191 No, coz... Psia pogoda. W taki deszcz lepiej siedziec w domu.Z drugiej strony, czy ludzie nie wychodza na ulice, gdy tylko spadnie z nieba kilka kropel? Cholera, nie! Na pewno nie tylu z nich zostaje wtedy w czterech scianach. "Dew Drop Inn" to taki rodzaj lokalu, ktory w czasie brzydkiej pogody powinien robic najlepsze interesy! Deszcz nie powstrzyma pijaczkow przed udaniem sie do zrodelka, wielu z nich przybedzie do knajpy samochodami, a w drodze powrotnej do domu, o drugiej nad ranem, rozbije sie na sliskiej nawierzchni. Jedz dalej, powiedziala do siebie Susan. Przejedz przez te osade i sie nie zatrzymuj. Cos tu jest nie tak. Niestety, nie miala zadnej mapy, a okolicy zupelnie nie znala i nie wiedziala, w jakiej odleglosci znajduje sie najblizsza miejscowosc. Bala sie poza tym, ze po przejsciach w szpitalu... nie, w Milestone, naprawde moze cierpiec na jakies zaburzenia psychiczne. W tym momencie zobaczyla na rogu tablice: SZERYF OKREGU WILLAWAUK SIEDZIBA GLOWNA WILLAWAUK, OREGON Susan pomyslala, ze moze nareszcie tu znajdzie jakas pomoc i wjechala na parking przed budynkiem szeryfa.Byl to przysadzisty dom z piaskowca, pokryty dachowka, z calkowicie przeszklonymi drzwiami wejsciowymi; nie mial powagi i majestatu, jakie cechowaly zwykle tego typu budowle. Susan zatrzymala skradzionego pontiaca tuz przy wejsciu. Cieszyla sie, ze moze wreszcie wysiasc z samochodu, bo smrod nikotynowy zaczal juz dawac sie jej we znaki. Przebiegla pod strugami deszczu i skryla sie pod olbrzymim swierkiem. Wsrod konarow hulal wiatr, zawodzac przy tym i szepczac na przemian. Stamtad dala nura pod aluminiowa markize, ktora oslaniala wejscie do budynku. Pchnela szklane drzwi i znalazla sie w srodku. Bylo to typowe wnetrze instytucji panstwowej, szare, smutne sciany, mrugajace swietlowki i poplamione plytki PCV na podlodze. Drewniany kontuar z blatem w ksztalcie litery U pomalowanym na trudny do okreslenia kolor oddzielal poczekalnie, w ktorej znajdowala sie Susan, od urzedowej czesci pomieszczenia. Minela rzad metalowych, na pewno bardzo niewygodnych krzesel, ustawionych pod sciana, oraz dwie tablice, na ktorych wisialy rozne plakaty propagandowe. Podeszla do kontuaru. Po drugiej stronie staly biurka, stoly, szafy na akta, fotokopiarka oraz butla z woda pitna. Na scianie wisialy: duza mapa okregu Willawauk oraz tablica pokryta instrukcjami, zdjeciami, listami gonczymi i wycinkami z gazet. 191 W sasiednim pomieszczeniu, poza zasiegiem wzroku Susan, musiala siedziec policjantka obslugujaca radiostacje, gdyz przez uchylone drzwi dobiegal kobiecy glos, wysylajacy rozkazy i przyjmujacy meldunki. Wyladowania atmosferyczne wyraznie psuly jakosc polaczen.W pomieszczeniu glownym znajdowal sie tylko jeden mezczyzna. Siedzial przy biurku plecami odwrocony do barierki i pisal cos na maszynie marki IBM Selectric. -Przepraszam - zaczela Susan, ocierajac wierzchem dloni krople deszczu z twarzy. - Czy moze mi pan pomoc? Policjant odwrocil sie na swym obrotowym krzesle, usmiechnal i powiedzial: -Oczywiscie. Jestem inspektor Whitlock. Czym moge sluzyc? Wygladal mlodo, mogl miec dwadziescia, moze dwadziescia jeden lat. Byl nieco korpulentny. Mial ciemne blond wlosy, okragla twarz, dolek w brodzie, krotki, zadarty nos i male, rozbiegane swinskie oczka. Usmiechal sie wrednie. To byl Carl Jellicoe. Susan zaczerpnela gleboko powietrza, ktore tysiacem drobnych igielek zaczelo ranic jej pluca. Koszmarny obraz nie znikal. Gdy ten mezczyzna nosil stroj sanitariusza, nazywal sie Dennis Bradley. Teraz mial na sobie brazowy mundur z plakietkami Biura Szeryfa Okregu Willawauk, przyszytymi do lewego ramienia oraz kieszonki na piersi, a w czarnej, skorzanej kaburze przy pasie - rewolwer kalibru 45. Przedstawial sie jako inspektor Whitlock. Susan odebralo mowe. Szok byl tak wielki, ze z gardla, ktore nagle stalo sie sztywna skorupa, nie mogla wydobyc nawet jeku. Koniuszkiem jezyka oblizala spierzchniete, gorace wargi. Nie mogla sie ruszyc. Powoli wypuscila z pluc powietrze i udalo jej sie opanowac oddech, ale wciaz nie potrafila ruszyc sie z miejsca. -Niespodzianka, niespodzianka! - krzyknal Jellicoe, usmiechajac sie glupkowato, podczas gdy wstawal z krzesla. Susan pokrecila glowa, zrazu powoli, potem gwaltownie i szybko, jakby chcac zaprzeczyc istnieniu tego, co widziala na wlasne oczy. -Czy ty rzeczywiscie myslalas, ze tak latwo przed nami uciekniesz? Naprawde tak myslalas? - spytal, stajac w rozkroku i dotykajac swej kabury. Susan, wciaz patrzac na niego, znieruchomiala, stopy wrosly jej w podloge. Dlonmi zlapala mocno za drewniany blat, jakby stanowil on jedyny pomost do rzeczywistosci. Nie odwracajac od Susan swych malych, swinskich oczek, Jellicoe krzyknal do kogos, kto znajdowal sie w drugim pomieszczeniu: 193 -Chodz, zobacz, kogo tu mamy!Z sasiedniego pokoju wyszedl kolega Jellicoe. Mogl miec dwadziescia albo dwadziescia jeden lat. Rude wlosy, brazowe oczy i twarz nakrapiana piegami - wszystko to bylo dla Susan znajome. W szpitalu udawal sanitariusza i przedstawial sie jako Patrick O'Hara. Susan nie wiedziala, pod jakim nazwiskiem teraz wystepuje, za to pewna byla jego tozsamosci sprzed trzynastu lat, kiedy ten mlody mezczyzna uczyl sie w Briarstead College i kiedy wspoluczestniczyl w zabojstwie Jerry'ego Steina, dokonanym przez bande w Pieczarze Gromow. Wtedy nazywal sie Herbert Parker. -Fiu, fiu! - Parker udal rozbawienie. - Tylko dlaczego ona taka blada? -Biedaczka miala juz nadzieje, ze udalo jej sie przed nami uciec - wyjasnil Jellicoe. -Naprawde? -Tak. -Coz za naiwnosc! Czy ona nie wie, ze przed nami nie ma ucieczki, gdyz jestesmy... martwi? Jellicoe skrzywil sie w usmiechu, skierowanym do Susan. -Czy nie wiesz, ze my jestesmy martwi, ty stara dziwko? -Przeciez czytalas o tym w gazetach - przypomnial jej Parker. - Nie pamietasz juz? -To byl wypadek samochodowy - podpowiedzial Jellicoe. -Przed jedenastu laty. W sasiednim pomieszczeniu jakas kobieta obslugiwala spokojnie radiostacje i porozumiewala sie z wozami patrolowymi krazacymi po calym okregu, tak jakby tu nic nadzwyczajnego sie nie dzialo. Ale na pewno tez zamieszana byla w te intryge! -Nasz samochod przekoziolkowal jak dziecinna zabawka - powiedzial Carl Jellicoe. -Przekoziolkowal dwa razy - dodal Parker. -Nic z niego nie zostalo. -Z nas tez nic nie zostalo. -Wszystko przez te fladre. Obaj zaczeli zblizac sie do kontuaru, ale bez pospiechu; szli powoli miedzy biurkami i usmiechali sie do Susan. -Teraz tez pewnie mysli, ze uda jej sie uciec przed nami - powiedzial Jellicoe. -Ty glupia dziwko! - krzyknal Parker. - My jestesmy martwi. Czy nie rozumiesz, co to znaczy? Przed nami nie mozesz sie nigdzie ukryc! -Poniewaz my mozemy byc wszedzie. -Zawsze. -Czas i odleglosci nie stanowia dla nas przeszkod. 193 -To jedna z zalet bycia martwym.-Jedna z niewielu zalet bycia martwym. Jellicoe zachichotal. Byli juz prawie przy kontuarze. Spokojny oddech Susan zamienil sie w astmatyczne rzezenie. -Wy wcale nie jestescie umarli, wy... skubancy! - Susan wreszcie odzyskala glos. -O tak! Jestesmy umarli! -Pochowali nas w grobach. -A potem poszlismy do piekla. -Skad wrocilismy tutaj. -Teraz tutaj bedzie pieklo. -Tylko dla ciebie, Susan. Specjalnie dla ciebie urzadzimy tutaj prawdziwe pieklo. Jellicoe byl juz przy klapie w kontuarze, ktora, uniesiona do gory, pozwalala przejsc z urzedowej czesci pomieszczenia do poczekalni. Na drewnianym blacie, prawie w zasiegu reki Susan, stala ciezka, szklana popielniczka. Susan podbiegla dwa kroki do barierki, zlapala przedmiot i rzucila, celujac w glowe Jellicoe. Mezczyzna nie zamierzal udowadniac, ze naprawde jest duchem. Nie stal dalej wyprostowany i nie pozwolil, by popielniczka przeszyla na wylot jego niematerialne cialo. Wykazal wyjatkowa - jak na nieboszczyka - trwoge przed uszkodzeniem ciala. Schylil sie i przykucnal na podlodze. Popielniczka nie trafila go, uderzyla w metalowe biurko, rozbila sie i w kawalkach spadla na ziemie. Na kontuarze stala tez wielka, policyjna latarka z dlugim trzonem. Susan zlapala ja i podniosla wysoko nad glowa, gotowa w kazdej chwili uderzyc napastnika. Zauwazyla jednak katem oka, ze Herbert Parker siega po rewolwer. Zrezygnowala wiec z walki i czym predzej wybiegla na zewnatrz. Na dworze wiatr szarpal galezie olbrzymiego swierku, a blyskawice oswietlaly jasnym swiatlem kazda z dziesiatkow tysiecy zielonych igielek. Susan podbiegla do skradzionego pontiaca i otworzyla gwaltownym ruchem drzwi. Wsiadla i wyciagnela reke w strone stacyjki, w ktorej zostawila kluczyki. Kluczykow nie bylo. "Specjalnie dla ciebie urzadzimy tutaj prawdziwe pieklo". Susan obejrzala sie na drzwi do budynku. Jellicoe i Parker wlasnie z niego wychodzili. Nie spieszylo sie im. Susan blyskawicznie przesunela sie na fotel pasazera i wysiadla z samochodu na druga strone, tak ze oddzielal ja teraz od obu mezczyzn. Rozejrzala sie dokola, szukajac najlepszej drogi ucieczki, z nadzieja, ze oslabione nogi wytrzymaja te eskapade. Bogu niech beda dzieki za fizykoterapie u pani Atkinson! Gdyby nie gimnastyka, Susan nie dotrwalaby do tej chwili. Ale cztery dni cwiczen i obfitego jedzenia to jeszcze za malo, by porywac sie na takie czyny. Na pewno zabraknie jej sil duzo wczesniej niz obu napastnikom. Jellicoe otworzyl usta i, przekrzykujac wycie wiatru oraz uderzenia piorunow, oznajmil Susan: -Przed nami nie ma ucieczki! -Nigdzie sie przed nami nie ukryjesz! - dorzucil Parker. -Odpierdolcie sie ode mnie! - krzyknela Susan i zaczela biec. 16 Dom wygladal z zewnatrz porzadnie i zapraszajaco. Ogrodzony byl plotem z drewnianych sztachet pomalowanych na bialo, posiadal duzy ganek rowniez z drewniana, rzezbiona balustrada, do ktorego prowadzila otoczona krzewami alejka. Na werandzie zawieszona byla stara, zniszczona hustawka. Poprzez koronkowe firanki w oknach na parterze wyplywalo cieple, zoltawe swiatlo.Przez kilka minut Susan stala przy furtce i zastanawiala sie, czy bedzie tu bezpieczna. Deszcz wciaz padal i padal, a Susan przemoczona byla do suchej nitki. Zmarznieta, szczekala zebami i bardzo chciala dostac sie do srodka, gdzie moglaby sie ogrzac i wysuszyc, ale nie chciala ryzykowac dostania sie w kolejna pulapke. Dlatego stala przed domem i starala sie ocenic, czy rowniez tam moze sie kryc niebezpieczenstwo. No, dalej! nakazala sobie w mysli. Nie stoj tak! Idz tam! Przeciez cale miasteczko nie moze brac udzialu w tej intrydze! Oczywiscie, w szpitalu wszyscy spiskowali przeciwko niej, ale to nie byl prawdziwy szpital! To byla Korporacja Milestone, cokolwiek sie pod ta nazwa krylo! Wyrazny udzial policji w calej aferze stanowil fakt przerazajacy i godny ubolewania, ale po okresie zdumienia Susan szybko zrozumiala, jak to jest mozliwe. Czasami w malych miastach, gdzie zycie gospodarcze zdominowane jest przez jeden koncern, ktory daje zatrudnienie wiekszosci mieszkancow oraz placi olbrzymie podatki, bywa tak, iz koncern ten wywiera wplyw na lokalne wladze. Jego mozliwosci nacisku sa tak duze, ze moze nawet wykorzystywac samorzadna policje do ochrony swoich interesow, a nawet wykonywania pewnych dzialan, do ktorych nie jest powolana. Susan nie wiedziala, jaka czesc mieszkancow Willawauk zatrudniala Korporacja Milestone, ale widziala wyraznie, ze wplywy i pieniadze zrobily w biurze szeryfa swoje; stroze porzadku byli doszczetnie skorumpowani. Wyjasnienie tej sytuacji nie czynilo jej jednak ani troche mniej odrazajaca. Na tym spisek powinien sie konczyc. Jego czescia byla korporacja, wszyscy jej pracownicy oraz policja. Tyle Susan byla w stanie przyjac. Konspiracja nie mogla jednak obejmowac tysiecy ludzi, bo wtedy nie bylaby konspiracja. Nalezy wykluczyc uczestnictwo w spisku zwyklych mieszkancow miasteczka, gdyz taka ewentualnosc jest zupelnie nieprawdopodobna. 197 Ale nadal stala w deszczu i patrzyla na dom. Nie wazyla sie jeszcze otworzyc furtki i podejsc do ganku. Zazdroscila ludziom, ktorzy tam, w srodku, mieli sucho i cieplo, a jednoczesnie sie ich bala.Znajdowala sie trzy przecznice od siedziby szeryfa. Nie miala wiekszych trudnosci, by zgubic Parkera i Jellicoe. Skryl ja mrok, pod ktorego oslona uciekla, posuwajac sie po trawnikach, od drzewa do drzewa, az wybiegla na te ulice. Gdy teraz myslala o swej ucieczce przed falszywymi policjantami, doszla do wniosku, ze znow, tak jak z kradzieza samochodu, wszystko poszlo jej zbyt latwo. Pomyslala, ze juz wczesniej powinna byla obudzic sie w niej czujnosc. Nagle wyjatkowo jasna blyskawica zmienila na chwile noc w dzien. Deszcz zaczal padac jeszcze intensywniej i Susan zauwazyla, ze sie ochlodzilo. To wystarczylo, by zdecydowala sie otworzyc furtke, podejsc do werandy, wejsc na ganek i zadzwonic do drzwi. Byla to w tej chwili jedyna rzecz, jaka mogla zrobic, a przynajmniej zadna inna nie przychodzila jej do glowy. Nie miala dokad pojsc, nie miala do kogo sie zwrocic, pozostali jej tylko obcy ludzie, wybrani na chybil trafil, mieszkajacy w obcych domach przy obcych ulicach obcego miasta. Zapalilo sie gorne swiatlo na werandzie. Susan zmusila sie do milego usmiechu i miala nadzieje, ze wyglada niegroznie. Wiedziala, ze jej postac nie moze w tej chwili budzic zaufania. Na glowie miala mokre, pozlepiane i potargane wlosy. Twarz wciaz chuda i wymizerowana, rozgoraczkowane i przestraszone oczy. Na dodatek cala ociekala woda. Bala sie, ze taki wyglad moze nie zachecic ludzi do otwarcia przed nia drzwi. Drzacy usmiech na twarzy nie gwarantowal, iz przyjeta zostanie bardziej sympatycznie od jakiegos domokrazcy, ale w tej chwili na nic wiecej nie bylo jej stac. Na szczescie drzwi otwarly sie i na zewnatrz wyjrzala zaskoczona kobieta. Mogla miec czterdziesci kilka lat lub nawet zblizala sie do piecdziesiatki. Miala niewinna twarz aniola i krotko ostrzyzone ciemne wlosy. Nawet nie czekala na to, co powie Susan, lecz sama sie odezwala: -Wielki Boze, co pani robi na ulicy w taki deszcz bez parasolki albo peleryny? Czy stalo sie cos niedobrego? -Mialam klopoty - zaczela Susan. - Bylam... -Klopoty z samochodem? - spytala kobieta, ale nie zaczekala na odpowiedz. Stanowila typ ekstrawertyka, w dodatku latwo sie egzaltowala i widac bylo, ze tylko czeka na kogos, przed kim moglaby sie wygadac. - Tak, samochody zawsze musza psuc sie w najgorsza pogode! Nigdy w sloneczny, letni dzien. Zawsze w nocy i zawsze w czasie burzy. I wtedy nigdy nie mozna znalezc ani mechanika, ani telefonu. A jak juz sie znajdzie telefon, to czlowiek stwierdza, ze nie ma zetonu. Zapewne chcialaby pani ode 197 mnie zadzwonic, prawda? Prosze bardzo! Niech pani wejdzie do srodka, tu jest cieplo, i niech sobie pani dzwoni, a ja przez ten czas zaparze kawy. Jesli nie chce pani dostac zapalenia pluc, musi sie pani napic czegos goracego. - Kobieta skonczyla mowic i przesunela sie, by Susan mogla wejsc.Susan, zmieszana nieoczekiwana goscinnoscia kobiety oraz jej nieprzerwana paplanina, zdolala jedynie wyjakac: -Ale... ale... ze mnie... sie leje... -Nic pani nie zniszczy. Mam ciemna wykladzine; nie moge miec jasnej ze wzgledu na dzieci, chyba to pani rozumie... Poza tym to jest Antron Plus, ktora nie lapie plam, chocby te male diabelki nie wiem jak sie staraly. A w koncu nie kapie z pani sos od spaghetti ani syrop czekoladowy, tylko woda. Troche deszczowki nic mi nie zniszczy. Prosze smialo wejsc. Susan weszla do srodka, a kobieta zamknela drzwi. Znalazla sie w przytulnym przedsionku, wytapetowanym - jak na gust Susan - nieco pstrokato, ale ostatecznie uznala kolorowe kwiatki na scianach za przyjemne. Przy jednej ze scian stal maly stolik, nad nim wisialo oprawione w mosiezna rame lustro, w ktorym odbijala sie stojaca na blacie kompozycja z suszonych kwiatow. W jakims pokoju gral telewizor. Ogladano film sensacyjny, slychac bylo pisk opon, krzyki, strzaly oraz dramatyczna muzyke. -Jestem Enid - powiedziala gospodyni. - Enid Shipstad. -Susan ?orton. -Powinna pani zawsze wozic ze soba parasolke, nawet wtedy, gdy nie zanosi sie na deszcz, po prostu na wypadek czegos takiego jak teraz. Parasolke, latarke i apteczke pierwszej pomocy. Moj mezus, Ed, zawsze wozi ze soba w bagazniku pompke elektryczna, ktora mozna podlaczyc do gniazdka na zapalniczke i dopompowac detke, z ktorej ucieka powietrze, jesli nie ma w niej wiekszej dziury, i w ten sposob dojezdza sie do najblizszej stacji bez koniecznosci zmieniania kola samemu, gdzies na drodze, moze nawet w zla pogode, jak ta teraz. No, ale nie czas teraz na rozmowy o podrecznym wyposazeniu kazdego skauta, prawda? Co sie ze mna dzieje? Daje tu dobre rady na przyszlosc, podczas gdy stoi pani mokra i trzesie sie z zimna. Czasami wydaje mi sie, ze moj jezyk jest zupelnie samodzielnym organem. Chodzmy do kuchni, to miejsce, gdzie w tym domu jest najcieplej. Zaparze pani dobrej, goracej kawy. W kuchni tez jest aparat telefoniczny. Susan postanowila, ze najpierw napije sie kawy, a dopiero potem wyjasni, ze znalazla sie tu nie z powodu klopotow z samochodem. Poszla za Enid Shipstad waskim korytarzem, ktory oswietlony byl tylko odblaskiem swiatla z przedsionka oraz z telewizora, ktory gral w salonie po prawej stronie. 199 Kiedy przechodzily kolo otwartych drzwi do salonu, Susan stanela jak wryta. Byl to raczej typowy amerykanski salon z telewizorem w centralnym punkcie, tyle ze znajdowalo sie w nim mnostwo krzesel i kanap, na ktorych siedzialo kilkanascioro dzieci.Wszystkie z zapalem ogladaly telewizje. Ekran, wraz z niewielka lampka w rogu pokoju, stanowil tam jedyne zrodlo swiatla. W pewnej chwili wszystkie glowki odwrocily sie w strone drzwi, jak gdyby stanowily czesc jednego organizmu, spojrzaly na Susan bez zadnej emocji, po czym powrocily do ogladania akcji na ekranie. W oczach dzieci odbijalo sie sine, migotliwe swiatlo z telewizora. Ich fascynacja filmem, wyciem syren policyjnych, strzelanina, ich ukladne zachowanie oraz beznamietnosc, wydaly sie Susan mocno podejrzane. -Mam tylko Hills Brothers - oswiadczyla gospodyni, gdy zblizaly sie do kuchni. -To jedyny gatunek kawy, ktory pije Ed. Osobiscie lubie takze Folger's, ale Ed uwaza, ze Hills Brothers jest bardziej aromatyczna. Poza tym reklama Folger's dziala mu na nerwy i dlatego nie kupujemy tej kawy. Ta aktorka z reklamy przypomina mu stara nauczycielke, ktora go gnebila. -Cokolwiek mi pani da, wypije - powiedziala Susan. -No coz, jak juz powiedzialam, mamy tylko Hills Brothers. Mam nadzieje, ze lubi pani Hills Brothers. -Lubie. Susan myslala teraz nad tym, jak panstwo Shipstad dawali sobie rade z wychowaniem tych wszystkich dzieci w zwyklym, jednopietrowym domku. Nie byl on maly, ale tez nie byl odpowiednio duzy, by pomiescic kilkanascioro malych ludzi oraz ich rodzicow. Sypialnie wygladaly zapewne jak w koszarach, polowe lozka jedno przy drugim, co najmniej cztery w jednym pokoju. Enid Shipstad pchnela obrotowe drzwi do kuchni, a Susan rzekla: -Ma pani niezla gromadke! -Teraz rozumie pani, dlaczego nie moge miec bialych wykladzin na podlodze? - powiedziala gospodyni i zasmiala sie. Weszly do kuchni. Wyposazona byla miedzy innymi w biale sza?i z porcelanowymi uchwytami oraz w zolty, ceramiczny blat do przygotowywania posilkow. Kuchnie oswietlala lampa zawieszona przy suficie. Bokiem do drzwi, oparty lokciami o stol i z glowa w otwartych dloniach, siedzial mlody mezczyzna i czytal ksiazke. -To moj najstarszy syn, Tom - przedstawila z duma pani Shipstad. - Jest w college'u, niedlugo go skonczy i ciagle sie uczy. Kiedy wreszcie zostanie bogatym adwokatem, tak jak zamierza, to wtedy zapewni biednej mamusi i biednemu tatusiowi luksusy do konca ich zycia. Prawda, Tom? - spytala, mrugajac jednoczesnie do Susan na znak, ze zartowala. 199 Tom opuscil rece, odwrocil glowe i spojrzal na goscia.Byl to Ernest Harch. Paranoja! pomyslala Susan, a serce zabilo jej mocniej. Szalenstwo! -Tej pani zepsul sie samochod. - Pani Shipstad wyjasnila synowi. - Chcialaby od nas zadzwonic. Harch usmiechnal sie i powiedzial: -Czesc, Susan. Gospodyni zamrugala powiekami. -Och, widze, ze sie znacie. -Tak - oznajmil Harch. - Bardzo dobrze sie znamy. Susan poczula, ze ziemia zapada jej sie pod stopami. Harch wstal od stolu. Susan cofnela sie i wpadla plecami na lodowke. -Mamo - odezwal sie Harch do pani Shipstad. - Jesli chcesz wrocic na film, to ja juz zajme sie Susan. -No tak... - zaczela pani Shipstad, biegnac wzrokiem od Susan do Harcha i z powrotem. - Wlasnie mialam zaparzyc kawy... -Jest pelny dzbanek swiezej kawy - przerwal jej Harch. - Wlasnie zaparzylem. Wiesz, ze zawsze, gdy ucze sie w nocy, musze miec pod reka kawe. -No coz... - powiedziala pani Shipstad, udajac, ze nie widzi naglego przestrachu swego goscia. - To moj ulubiony serial, prosze pani, i bardzo bym nie chciala stracic chocby jednego odcinka, bo akcja jest tak zagmatwana, ze potem nie bede wiedziec, o co chodzi w nastepnych... -Niech pani zamknie te jape! - krzyknela nerwowo Susan. - Niech pani przestanie pieprzyc! - Miala juz naprawde dosyc paplaniny pani domu. Enid Shipstad rozdziawila usta w doskonale udawanym zdziwieniu i spojrzala pytajaco na nagle agresywnego goscia. Harch sie zasmial. Susan zrobila krok w strone obrotowych drzwi na korytarz. -Nie probujcie mnie zatrzymywac! Przysiegam na Boga, ze wydlubie wam oczy i przegryze gardla! Przysiegam! -Czy pani oszalala? - spytala Enid Shipstad. Harch, nie przestajac sie smiac, ruszyl w strone Susan. -Tom, czy twoja kolezanka robi jakies zarty? - spytala gospodyni. -Nie probujcie mnie zatrzymywac! - powtorzyla Susan i dala nastepny krok w strone drzwi. -Jesli to ma byc zart, to dla mnie nie jest on wcale smieszny - stwierdzila pani Shipstad. -Susan, to nie ma sensu - rzekl Harch. - Czy jeszcze tego nie zrozumialas? 201 Susan odwrocila sie, wpadla na drzwi i wybiegla na korytarz. Oczekiwala, ze za drzwiami czekac na nia beda dzieci sprzed telewizora, uniemozliwiajac ucieczke, ale korytarz byl pusty. Dzieci wciaz siedzialy w salonie i ogladaly film, kiedy Susan biegiem minela ten pokoj. Ich twarze skapane byly w metalicznym swietle z ekranu, ktore migotalo, zmieniajac jasnosc i barwe. Wygladalo na to, ze w ogole nie slyszaly krzykow Susan.Co to za dziwny dom? zastanawiala sie Susan, biegnac ciemnym korytarzem. Co to za dziwne dzieci? Male zombie przed telewizorem. Dopadla do drzwi wejsciowych, nacisnela na klamke, ale drzwi nie ustapily. Zamknieto je na zamek. Harch wyszedl niespiesznie z kuchni. -Sluchaj, ty stara dziwko - mowil pewnym siebie tonem bez cienia emocji, zupelnie jak Jellicoe i Parker. - Czy bedziesz uciekac, czy nie, i tak cie dostaniemy. Susan zaczela szarpac klamke. Harch szedl w jej strone zupelnie spokojnie. -Jutro wieczorem zaplacisz za te krzywde, ktora nam wyrzadzilas. Jutro wieczorem minie siodma rocznica mojej smierci i ty za wszystko zaplacisz. Zerzniemy cie po kolei na wszystkie mozliwe sposoby, a potem wyprujemy z ciebie flaki... Drzwi zadrgaly, gdy Susan rzucila sie na nie calym swym ciezarem, ale sie nie otworzyly. - ...zrobimy to, czego zaniedbalismy wtedy w jaskini. Wybebeszymy cie, a potem utniemy ci leb. Szkoda, ze wtedy, trzynascie lat temu, nie zrobilismy tego od razu. Susan bardzo chciala miec tyle odwagi, by obrocic sie na piecie i rzucic z pazurami na tego drania, sprobowac przegryzc mu gardlo lub zrobic cokolwiek innego, co mogloby go unieszkodliwic. Smak krwi Harcha w ustach sprawilby jej tylko przyjemnosc. Bala sie jednak, ze mezczyzna naprawde moze byc martwy, a wtedy raniac go i widzac, iz nie krwawi, kompletnie by sie zalamala. Wiedziala, ze to niemozliwe, ale jednak sie bala. Zbyt wiele rzeczy niemozliwych zdarzylo sie ostatnio, by Susan nie stracila pewnosci siebie. Zwlaszcza to, ze znow widziala Harcha, te jego szare, zimne i pelne nienawisci oczy, sprawilo, ze sklonna byla uwierzyc w sily nadprzyrodzone. Znow zalamywal sie jej swiat naukowej argumentacji i logiki, znow tracila panowanie nad soba. Czula w zwiazku z tym wstret do samej siebie i odraze, ale proces utraty wiary w rozum postepowal nieodwracalnie. Jak echo powrocily do niej slowa wypowiedziane przez Jellicoe: "Specjalnie dla ciebie urzadzimy prawdziwe pieklo!" Susan, ogarnieta panika, natarla raz jeszcze na drzwi i tym razem otworzyly sie ze skrzypnieciem. Nie byly wcale zamkniete na zamek, jedynie wypaczone przez wilgoc. -Niepotrzebnie tracisz energie, kochanie - zawolal za nia Harch. - Oszczedzaj sily na jutro! Bedziemy sie gniewac, jesli jutro bedziesz zbyt zmeczona do zabawy. 201 Susan wybiegla na werande, a z niej po trzech niewielkich stopniach na sciezke prowadzaca do furtki. Deszcz i wiatr pospolu znow zaczely smagac ja po twarzy.Po chwili byla juz na ciemnej ulicy i rozpryskiwala butami glebokie kaluze. Za soba slyszala glos Harcha: -To nie ma sensu... Oszczedzaj sie... Przed nami nie ma ucieczki! *** Susan zblizala sie w strone kina, ktore widziala wczesniej z samochodu. Nie szla jednak ulicami, lecz przemykala sie chylkiem przez skwery i parkingi. Zanim wyszla na jasno oswietlona ulice Glowna, rozejrzala sie dokola, czy nie ma w poblizu jakiegos radiowozu.Kasa byla zamknieta. Trwal wlasnie ostatni w tym dniu seans. Susan weszla przez otwarte drzwi do poczekalni. Nie bylo w niej nikogo. W srodku panowalo blogie cieplo. Bufet byl zamkniety, a swiatla wygaszone. Dziwne, pomyslala Susan. Od czasu, kiedy kina zaczely wiecej zarabiac na sprzedazy prazonej kukurydzy oraz napojow, bufety otwarte sa zwykle do ostatniej minuty seansu, do chwili, kiedy ostatni widz zaspokoi pragnienie i pojdzie do domu. Z sali dobiegaly przytlumione smiechy publicznosci, muzyka i glos Dudleya Moore'a. Najwyrazniej wyswietlano komedie "Arthur". Susan weszla do kina, bo chciala ogrzac sie i wyschnac, ale nade wszystko musiala zebrac mysli. Musiala zebrac mysli, zanim zupelnie zwariuje. Od chwili kiedy dotarla do biura szeryfa, gdzie spotkala Jellicoe, jej zachowanie bylo raczej ciagiem odruchowych reakcji, nie zas przemyslanego dzialania. Susan wiedziala, ze musi przestac pozwalac na to, zeby wymuszano na niej reakcje. Nalezy przejac w swoje rece kontrole nad biegiem wydarzen. W pierwszej chwili chciala wybrac sie do Domu Kawy, ale stwierdzila, ze tam, przez duza szybe, wypatrzylyby ja patrole policji. Dlatego przyszla do kina. Tu przynajmniej bylo ciemno i przez dluzszy czas mogla pozostac przez nikogo nie zauwazona. Rozejrzala sie po poczekalni, po obitych pluszem scianach, i wreszcie podeszla do prowadzacych na sale dzwiekoszczelnych drzwi, uchylila je lekko, wslizgnela sie do srodka i szybko zamknela drzwi za soba. Na wielkim ekranie Arthur budzil sie wlasnie po nocy rozpusty. Byla to pierwsza scena, w ktorej pojawial sie John Gielgud. Susan widziala ten film w lecie, kiedy wchodzil na ekrany. Tak jej sie podobal, ze poszla na niego nawet dwa razy. Dlatego wiedziala, ze film zaczal sie niedawno. Do napisow koncowych byla co najmniej godzina, godzina, ktora Susan mogla spedzic w cieplym i suchym pomieszczeniu i przez ten czas pomyslec spokojnie o tym, co jej sie dzisiaj przytrafilo. 203 Jej oczy nie dostosowaly sie jeszcze do ciemnosci. Nie widziala wiec, czy na sali jest komplet, czy tez zaledwie kilku widzow. Wtedy przypomniala sobie, ze na parkingu przed kinem staly tylko dwa samochody. A wiec na pewno nie ma duzo widzow, pomyslala, nikt w taki deszcz nie chadza do kina na piechote.Stala przy ostatnim rzedzie i po lewej rece miala najblizsze krzeslo, ktore mogla dostrzec. Bylo wolne. Usiadla, bo nie chciala szukac innego miejsca, przez co niewatpliwie zwrocilaby na siebie uwage. Mokre ubranie plasnelo o siedzenie i przykleilo sie jej do ciala. Znow poczula nieprzyjemny chlod. Nie zwracala uwagi na film. Myslala o duchach. Demonach. Zywych trupach. Kolejny raz stwierdzila, ze wyjasnieniem calej historii nie jest dzialanie sil nadprzyrodzonych. Nie moze przyjac takiego rozwiazania. Jeszcze nie teraz. Gdyby tak uczynila, to nie byloby juz dla niej zadnej nadziei. Coz ona jedna moglaby zdzialac przeciwko calej armii sil piekielnych, sprzysiezonych przeciwko niej? Dlatego, jesli chciala sie jeszcze bronic, musiala wykluczyc taka ewentualnosc. Odrzucila tez mozliwosc utraty zmyslow. Teoretycznie mogla byc szalona, ale wtedy tez nie bylaby w stanie nic zmienic. Lepiej nawet o tym nie myslec. Pozostala wiec tylko teoria spisku. To tez jej nie zadowalalo. Nie miala najmniejszego pojecia, kto i dlaczego mogl zorganizowac taka niesamowita intryge. Gdy tak rozwazala kolejne warianty rozwiazan, jej mysli zagluszyla fala smiechu, ktora przetoczyla sie po widowni. Chociaz byla to zupelnie naturalna reakcja na jeden z gagow, zupelnie na miejscu, skoro wyswietlano komedie, to jednak Susan uznala ten smiech za nieco dziwny. Moze dlatego, iz sila smiechu wskazywala na obecnosc w kinie co najmniej setki osob, co przy prawie pustym parkingu stanowilo dla Susan zaskakujace odkrycie. Ale nie, cos innego zwrocilo uwage Susan. Cos zupelnie innego. Cos, co tkwilo w samym brzmieniu smiechu. Sala ucichla i mysli Susan powrocily do planow ucieczki. Kiedy nastapil moment, w ktorym wszystko zaczelo sie zle ukladac? Wtedy, gdy opuscila szpital lub raczej - Milestone. Kluczyki zostawione w pontiacu mogly oznaczac, ze podejrzewali Susan o probe ucieczki i chcieli, by ja podjela. Pontiac zostal tam zaparkowany specjalnie dla niej. 203 Ale skad wiedzieli, ze ona zajrzy do srodka w poszukiwaniu kluczykow? I skad mieli pewnosc, ze zatrzyma sie u szeryfa?Skad wiedzieli, ze zapuka nastepnie do drzwi pani Shipstad? W Willawauk bylo przeciez wiele innych domow, byli inni ludzie, do ktorych mogla zwrocic sie o pomoc. Dlaczego sobowtor Harcha czekal na nia wlasnie w domu pani Shipstad? Skad ta pewnosc? Susan znala najbardziej prawdopodobna odpowiedz na te pytania, ale nie chciala jej dopuscic do swiadomosci. Nawet nie chciala jej rozwazyc. A brzmiala ona nastepujaco: moze "oni" wiedzieli o kazdym jej posunieciu, gdyz tak wlasnie ja zaprogramowali? Moze w czasie spiaczki wprowadzili do jej podswiadomosci pewne rozkazy, ktore teraz wykonywala? To wyjasnialoby, dlaczego wcale nie starali sie jej scigac, gdy uciekala. Wiedzieli, ze i tak wpadnie w ich rece w wyznaczonym miejscu. Moze ubezwlasnowolnili ja do tego stopnia, ze zaden czyn, ktorego dokonywala, nie wynikal z jej wlasnej woli? Na te mysl ze strachu rozbolal ja zoladek. Kim byli ci, ktorzy przejeli nad nia cala wladze, ci podobni bogom manipulatorzy? Z rozmyslan znow wytracil ja glosny smiech na widowni i tym razem odkryla, co bylo w tym dzwieku dziwnego. To byl smiech mlodziezy, bardziej spontaniczny, beztroski i piskliwy niz smiech doroslych. Jej oczy przywykly juz do ciemnosci, podniosla wiec glowe i rozejrzala sie po sali. Bylo tam ze dwiescie osob. Nie, wiecej... Moze nawet i trzysta! Sama mlodziez, przynajmniej ci, siedzacy najblizej Susan, ktorych widziala dokladnie. Wszyscy w wieku trzynascie do osiemnastu lat. Jeszcze nie dorosli, a juz nie dzieci. Wszystko wskazywalo na to, ze Susan byla jedyna pelnoletnia osoba w sali. Susan nie rozumiala, jak to mozliwe, zeby trzy setki mlodych ludzi przyszlo w taka pogode do kina obejrzec film sprzed prawie pol roku. Jacyz to nieczuli rodzice pozwolili im wyjsc z domu, narazajac na zlapanie zapalenia pluc lub razenie piorunem w drodze do kina? Nagle przypomniala sobie gromadke dzieci w domu pani Shipstad zapatrzonych hipnotycznie w telewizje. Cholera, pomyslala, co te dzieci maja wspolnego ze mna? Wiedziala, ze maja cos wspolnego, ale nie wiedziala co. Gdy tak rozmyslala o dziwnej mlodziezy w Willawauk, zobaczyla, ze pod ekranem, z lewej strony sali, otwieraja sie drzwi. Dostrzegla sylwetke wchodzacego mezczyzny, podswietlona od tylu przez lampke, zapalona w pomieszczeniu, z ktorego wychodzil. Mezczyzna zamknal za soba drzwi i zapalil punktowa latarke. Waski snop swiatla skierowal przed siebie i ruszyl wzdluz rzedow prosto na Susan. Bileter? 205 Sala kinowa byla dluga, prawie trzykrotnie dluzsza niz szeroka. Bileter nie zdazyl pokonac nawet jednej czwartej odleglosci, ktora dzielila go od Susan, kiedy ta zorientowala sie, ze nadchodzi niebezpieczenstwo.Wstala, a towarzyszylo temu glosne klasniecie mokrej odziezy odrywanej od fotela. Przez niecaly kwadrans, ktory Susan spedzila w kinie, nie zdazyla jeszcze wyschnac i nie bardzo chcialo jej sie opuszczac cieplej sali. Bileter byl coraz blizej. Z kazdym jego krokiem podskakiwal snop swiatla z latarki. Susan opuscila rzad krzesel i skryla sie w mroku. Odwrocila glowe, by spojrzec na twarz mezczyzny. Byl jeszcze kilkanascie metrow dalej i szedl powoli. Jego twarz ginela w ciemnosci. Jedynie blask z ekranu oswietlal kontrastowo jego postac. Dudley Moore powiedzial cos smiesznego. Sala sie zasmiala. Susan zaczela drzec. John Gielgud tez powiedzial cos smiesznego, a zaraz po nim Liza Minelli, i cala sala znow wybuchnela smiechem. Jesli zostalam zaprogramowana, zeby ukrasc pontiaca, pomyslala Susan, i jesli zostalam zaprogramowana, zeby pojechac do szeryfa, a potem do domu pani Shipstad, to zapewne zostalam rowniez zaprogramowana, zebym przyszla tutaj, a nie do Domu Kawy lub gdziekolwiek indziej. Bileter byl juz bardzo blisko. Cofnela sie kilka krokow, az dotknela plecami drzwi wyjsciowych. Drzwi ustapily, ale zanim znalazla sie znow w poczekalni, bileter podniosl latarke i zaswiecil prosto w twarz Susan. Swiatlo nie bylo mocne, ale ja oslepilo, gdyz oczy Susan przywykly juz do ciemnosci. To jeden z nich, pomyslala. Jeden z sobowtorow. Moze Quince? Tylko Quince nie pojawil sie jeszcze tej nocy. A moze to Jerry Stein, myslala dalej, Jerry o twarzy odlazacej kawalkami od czaszki, z wrzodami na nabrzmialych sinych ustach? Moze to Jerry, ubrany w schludny mundurek biletera, idzie w moja strone, by powiedziec mi "dzien dobry" i dac buzi? Tu nie ma zadnych duchow, zaczela wmawiac sobie, desperacko probujac nie wpasc w panike. A moze to naprawde Jerry, Jerry o ziemistej twarzy, skorze pozielenialej wokol oczu i brazowo-czarnych pecherzach sterczacych z nozdrzy? Moze to Jerry, pragnacy usciskac mnie i wziac w ramiona? Moze pragnie przylozyc do mych ust swe zimne, martwe wargi i, manipulujac owrzodzonym jezykiem, zlozyc na nich swoj trupi pocalunek? 205 "Specjalnie dla ciebie urzadzimy prawdziwe pieklo!" Susan odwrocila sie na piecie i przez pusta poczekalnie wybiegla z kina na ulice. Nie odwazyla obejrzec sie za siebie. Na rogu skrecila w prawo, w strone parkingu i skweru, przez ktory przyszla. Gleboko wciagnela do pluc wilgotne, geste niczym wata, powietrze.Ubranie znow miala przemoczone do suchej nitki, jak kilkanascie minut temu, kiedy wchodzila na sale kinowa. Ostry bol przeszyl jej nogi, ale to zignorowala. Wmowila sobie, ze - jesli zajdzie taka potrzeba - bedzie w stanie biec przez cala noc. Ale wiedziala, ze oszukuje sama siebie. Wiedziala, ze konczy sie energia, ktora udalo jej sie zmagazynowac przez ostatnie dni. Czerpala z ostatnich jej pokladow. *** Stacja benzynowa kompanii Arco byla juz zamknieta. Deszcz oplukiwal czyste dystrybutory oraz bebnil o szyby pawilonu sklepowego.Tuz przy stacji, ukryta w ciemnosciach, stala budka telefoniczna. Susan weszla do srodka, ale nie zamknela za soba drzwi, zeby nie zapalilo sie swiatlo. Wczesniej w pralni automatycznej rozmienila dolara na drobne. Wrzucila do aparatu dziesiec centow. Zglosila sie centrala. Susan nie panowala juz nad swoimi odruchami i trzesla sie z zimna oraz wyczerpania. -Chcialabym zamowic miedzymiastowa na moj domowy rachunek - powiedziala drzacym glosem. -Jaki numer pani zamawia? Susan podala numer Sama Walkera w Newport Beach. Spotykala sie z Samem przez ponad rok, ale nie traktowala go serio. Sam, wprost przeciwnie, byl bardzo zaangazowany. Zerwali ze soba na wiosne, nie bez zalu, ale wciaz pozostawali przyjaciolmi. Czesto rozmawiali przez telefon i spotykali sie przypadkowo w tej samej restauracji, ktora oboje lubili. Tak wiec czesto jadali wspolnie kolacje. Teraz mscila sie na Susan jej samotnicza natura, jej pragnienie polegania na sobie samej i obchodzenia sie bez niczyjej pomocy. Nie miala zadnej bliskiej przyjaciolki, do ktorej moglaby sie teraz zwrocic o pomoc. Pozostawal jej tylko Sam, ktorego ostatni raz widziala piec tygodni przed wyjazdem na urlop do Oregonu. -Na jaki numer ma byc rachunek? - spytala telefonistka. Susan podala numer swojego telefonu w Newport Beach. Po ucieczce z kina stwierdzila, ze bez pomocy kogos z zewnatrz wydostanie sie z Willawauk jest niemozliwe. Nie miala pewnosci, czy uda jej sie przekonac Sama, ze znala207 zla sie w niebezpieczenstwie i ze lokalna policja nie jest godna zaufania. Sam wiedzial co prawda, iz Susan sie nie narkotyzowala ani nie naduzywala alkoholu, ale na pewno zastanowilby sie, czy dziewczyna nie dostala pomieszania zmyslow. Nie mozna powiedziec mu wszystkiego, pomyslala. Nie mozna powiedziec mu nawet duzej czesci z tego, co przezylam, bo na pewno pomysli wtedy, ze mam nie po kolei w glowie. Trzeba powiedziec dokladnie tyle, by zdecydowal sie tu przyjechac lub powiadomic FBI. O, kurcze! FBI? To wszystko brzmialo jak scenariusz filmu sensacyjnego. Ale do kogo mozna zadzwonic, jesli lokalna policja jest skorumpowana? Do kogo sie zwrocic? Zreszta w gre wchodzilo porwanie, a to juz jest zakres kompetencji wladz federalnych, a wiec FBI. Zadzwonilaby sama do stanowego biura FBI w Oregonie, ale watpila w to, czy uda jej sie przekonac obcego czlowieka po drugiej stronie sluchawki, ze naprawde grozi jej niebezpieczenstwo. Nie byla nawet pewna, czy uda jej sie przekonac o tym dobrego przyjaciela, Sama Walkera. W sluchawce uslyszala, ze dzwoni telefon w domu Sama. Och, zebym go tylko zastala! modlila sie w duchu. Powiew lodowatego powietrza wdarl sie do budki przez uchylone drzwi, a wraz z nim struga deszczu. Susan cofnela sie w sam rog budki. Telefon zadzwonil juz trzy razy. Cztery razy. Och, zeby byl, zeby byl w domu! Piec razy. Potem ktos podniosl sluchawke. -Halo? -Sam? -Halo? Na linii rozlegly sie jakies trzaski. -Sam? -Tak. Kto mowi? Jego glos byl niewyrazny. -Sam, to ja, Susan. Wahanie. A potem: -Suzie? -Tak. -Suzie ?orton? -Tak - odpowiedziala z ulga, ze nareszcie udalo jej sie skontaktowac z kims spoza Willawauk. -Gdzie jestes? - spytal. 207 -Willawauk, Oregon.-Bilard? Luk? Nie rozumiem. - Zaden bilard, zaden luk, tylko Willawauk - rzekla Susan i przeliterowala mu nazwe miejscowosci. -Tak cie slychac, jakbys dzwonila z Tahiti - stwierdzil Sam w chwili wolnej od trzaskow. W pewnym momencie Susan przyszlo do glowy cos, co sprawilo, ze na plecach poczula mrowienie. Nie, to niemozliwe, pomyslala, ale podejrzenie zadomowilo sie w jej umysle na dobre i nie chcialo go opuscic. -Ledwo cie slysze - powiedziala. Sam powtorzyl: -Tak cie slychac, jakbys dzwonila z Tahiti. Susan przycisnela mocno do ucha sluchawke, a drugie ucho przykryla otwarta dlonia. -Sam, ty... -Co? Suzie, jestes tam? -Sam... Ty... Ty masz taki dziwny glos... -Susan, co masz na mysli? Susan juz otworzyla usta, by mu odpowiedziec, ale nie mogla wydusic z siebie tego strasznego podejrzenia. -Suzie? W Willawauk nie mozna ufac nawet kompanii telefonicznej! -Suzie, jestes tam? Jej glos zalamal sie, pelen bezsilnej wscieklosci, ale wykrztusila z siebie zlowrogie zdanie: -Ty nie jestes Samem Walkerem. Trzaski. Cisza. Znow trzaski. Wreszcie mezczyzna po drugiej stronie sluchawki zachichotal i powiedzial: -Oczywiscie, ze nie jestem Samem Walkerem, ty glupia dziwko! To byl chichot Carla Jellicoe. Susan poczula sie tak, jakby miala tysiac lat albo i wiecej i wszystkie te lata spoczywaly teraz na jej barkach, przygniatajac ja do ziemi. Czula sie kompletnie pusta i wyjalowiona. Wiatr zmienil swoj kierunek i znow zaczal uderzac o szyby budki telefonicznej. -Dlaczego caly czas masz nadzieje, ze uda ci sie przed nami uciec? - spytal Jellicoe. 209 Susan nie odpowiedziala.-Przed nami nigdzie sie nie ukryjesz. Nigdzie. -Skurwiel! - krzyknela Susan. -Jestes skonczona! - odpowiedzial Jellicoe. - Juz po tobie! Witaj w piekle, ty stara zdziro! Susan rzucila sluchawke na widelki i wybiegla z budki. Minela tonaca w deszczu stacje benzynowa i rozejrzala sie wokol. Na calej ulicy nie bylo zywej duszy. Przynajmniej nikogo nie widziala. A wiec na razie nikt jej nie scigal. Wciaz byla wolna. Nie, nie byla wolna. Miala swobode ruchow, ale trzymano ja na smyczy. Byla to dluga smycz, ale zawsze smycz i Susan podejrzewala, ze niedlugo zaczna ja zwijac. *** Przez chwile szla, prawie nieswiadoma padajacego deszczu i wiejacego wiatru. Wciaz uparcie ignorowala bol w nogach. Niestety, nie byla w stanie obmyslic nowego planu ucieczki. Szla, by zabic czas, bo w gruncie rzeczy oczekiwala, ze zaraz po nia przyjada.Zatrzymala sie przed frontem luteranskiego kosciola sw. Jana. W srodku palilo sie swiatlo. Wyplywalo na zewnatrz przez duze, lukowate okna z kolorowych szybek. Deszcz odswiezyl barwy i nadal witrazom blask, ktory poprzez mgle wygladal jak miniaturowa tecza. Przy kosciele stala plebania, typowa wiktorianska budowla: dwie kondygnacje z attyka w szczycie i oknami wykuszowymi na pietrze. Rowno przyciety trawnik oswietlony byl bogato zdobiona, metalowa lampa, ktora stala na wysokim slupku na poczatku alei prowadzacej do budynku. Dodatkowo swiecily dwie mniejsze lampy, zawieszone po jednej na kolumnach werandy. Na tabliczce przymocowanej do furtki widnial napis: O. POTTER B. KINFIELD. Susan stala przez kilka minut przy wejsciu do domu ojca Kinfielda i zastanawiala sie, czy wejsc. Byla zbyt zmeczona, by kontynuowac gre, ale byla tez zbyt dumna, by po prostu usiasc na ulicy i plakac.Nie miala co prawda zadnej nadziei na powodzenie, ale nie miala tez rowniez innego wyjscia. Dlatego podazyla w strone plebanii, weszla po schodkach na werande i zadzwonila do drzwi. Uczono nas, ze duchowni zawsze sluza pomoca, pomyslala. Uczono nas, ze mozna udac sie do nich z kazdym zmartwieniem, a uzyska sie pomoc. Czy sprawdzi sie to w przypadku pastora z Willawauk? Raczej nie. Chociaz na zewnatrz palily sie lampy, samo wnetrze plebanii pozostawalo ciemne. Nie znaczy to jednak, ze kaznodziei nie ma w domu. Moze poszedl juz spac? W koncu to juz pozna pora. Susan nie wiedziala dokladnie, ktora godzina, stracila bowiem poczucie czasu. Ale na pewno bylo miedzy jedenasta a dwunasta w nocy. 209 Zadzwonila jeszcze raz.I jeszcze raz. W srodku nie zapalilo sie zadne swiatlo. Nikt nie odpowiedzial. Wybiegajac myslami naprzod, Susan widziala juz w wyobrazni cieple przyjecie przez pastora: duzy, miekki fotel w salonie z kominkiem, suche ubranie, obszerny szlafrok, papucie pozyczone od zony pastora, moze nawet cos do jedzenia i goracy napoj, a nade wszystko - sympatia, rozczulajaca po tym wszystkim, co sie stalo, zapewnienia o dobrej woli i checi pomocy; potem lozko z twardym materacem, szeleszczaca, swieza posciel, ciezki welniany koc, dwie poduszki i cudowne poczucie bezpieczenstwa. Mimo iz nikt nie otwieral drzwi, Susan nie mogla wymazac z wyobrazni tych obrazow, okazaly sie zbyt sugestywne. Nie byla w stanie odejsc. Rozczarowanie bylo bolesne, moze nie nalezalo sobie tyle obiecywac. Stala na stopniach, powstrzymujac sie od placzu. Tak bardzo pragnela teraz tego suchego ubrania i goracej kawy! Pragnienie bylo na tyle silne, ze ze swiadomosci Susan usunelo inne emocje, lacznie ze strachem przed Ernestem Harchem, reszta zywych trupow i ludzmi z Milestone. Nacisnela klamke. Drzwi byly zamkniete. Przeszla po tarasie, szukajac nie domknietego okna. Trzy okna, znajdujace sie po lewej stronie od drzwi, byly zamkniete. Pierwsze po prawej tez bylo zamkniete, ale drugie juz nie. Otwieranie nie szlo jej latwo, bo wilgoc spaczyla rame, ale w koncu Susan zdolala zrobic szpare na tyle szeroka, by wsunac sie przez nia do srodka. W tym momencie weszlam w konflikt z prawem, pomyslala. Ale desperacja byla silniejsza, zreszta Susan wierzyla, ze wielebny Potter B. Kinfield wybaczylby jej wszystko, znajac motywy. Poza tym znajdowala sie w Willawauk, Oregon, gdzie nie rzadzily normalne prawa w miedzyludzkich stosunkach. Wnetrze plebanii bylo czarne jak smola. Pole widzenia Susan ograniczalo sie do paru krokow. Co dziwniejsze w domu bylo bardzo zimno, niemalze tak samo zimno, jak na dworze. Susan ruszyla po omacku. Skrecila w lewo, minela zamkniete okno i doszla do drzwi. Wyciagnela reke i namacala wylacznik swiatla, ktore zaraz rozblyslo w korytarzu. Zamrugala oczami przywyklymi do ciemnosci, a po chwili zamrugala raz jeszcze, ze zdziwienia. Plebania kosciola luteranskiego wcale nie byla tym, na co wygladala z zewnatrz. Nie byl to wcale stary, wiktorianski dom, ale... magazyn! Susan znalazla sie w wielkiej, pietrowej hali bez zadnych scian, z gola, betonowa posadzka. Pod sufitem wisialy na sznurkach naturalnej wielkosci manekiny oraz czekajaca, az nadejdzie jej czas, bozonarodzeniowa dekoracja, przedstawiajaca wielkie, puste sanie, ciagniete przez renifery. Hala wypelniona byla setkami kartonowych pudel, ustawionych po cztery - piec w pionowych kolumnach. Wokol lezaly wielkie drewniane skrzynie 211 oraz mnostwo czesci manekinow luzem, rece, nogi, torsy. Uwage Susan przykulo kilkadziesiat metalowych kontenerow o wymiarach: ponad dwa metry wysokosci, metr dwadziescia szerokosci i dwa i pol metra dlugosci. Wszystkie pojemniki staly uporzadkowane w rowne szeregi, z odstepami zapewniajacymi dostep do towarow.Kompletnie zdezorientowana Susan ruszyla na zwiedzanie magazynu. W dwoch pierwszych kontenerach znajdowaly sie czarne sutanny, wiszace na wieszakach i zapakowane w plastikowe worki. W trzecim Susan odkryla kilka kompletow przebran Swietego Mikolaja, dwa kostiumy Zajaczka Wielkanocnego i cztery zestawy pielgrzymich szat, ktore najwyrazniej wykorzystywane byly w czasie obchodow Swieta Dziekczynienia. Natomiast pierwsze z pudel kartonowych, zgodnie z napisem na naklejce, zawieralo wydawnictwa koscielne, biblie i spiewniki. Wszystkie te rzeczy, lacznie z zawieszona pod sufitem dekoracja, mogly byc magazynowane na wlasne potrzeby w kazdym kosciele. Tylko dlaczego na plebanii? Chyba ze to nie byla prawdziwa plebania. Po co wiec ta maskarada z zewnatrz, od ulicy? Potem Susan znalazla inne rzeczy. Te wydawaly sie juz zupelnie niewlasciwe w tym miejscu. Dziwne to byly rzeczy. Trzy wielkie rzedy drewnianych skrzyn, kazdy o dlugosci dwunastu metrow, w sumie dwa albo trzy tysiace pojemnikow, zawieraly ubrania. Ale nie to bylo zaskakujace, lecz rodzaje ubran, o ktorych mowily naklejki. Kilkaset pierwszych skrzyn opatrzono etykietkami: UBRANIA AMERYKANSKIE SUKIENKI 1960-1964 (EPOKA KENNEDY'EGO) Nieco mniejsza liczbe pojemnikow oblepiono karteczkami z napisem: UBRANIA AMERYKANSKIE GARNITURY I KRAWATY 1960-1964 (EPOKA KENNEDY'EGO) Poza tym byly jeszcze ubrania damskie, meskie i dzieciece ze wszystkich sezonow az do konca lat siedemdziesiatych. Susan znalazla nawet kilka skrzyn, w ktorych zgromadzono ubiory przedstawicieli roznych subkultur, jak na przyklad: 211 UBRANIA AMERYKANSKIE ROZNE UBRANIA MESKIE HIPPISI Magazyn ten byl czyms wiecej niz tylko dowodem na ambitne plany zaopatrzeniowe dla misji na innych kontynentach. Musial byc czescia jakiegos nie znanego Susan przedsiewziecia.Na pewno nie chodzilo tu o zaden program muzealniczy, o zbior probek mody amerykanskiej z ostatnich dwudziestu lat do celow wystawienniczych, ale o zgromadzenie odziezy dla wielu setek osob. Byly tu wlasciwie ubrania dla kazdego. Wygladalo to tak, jakby wszyscy mieszkancy Willawauk, zarowno dorosli, jak i dzieci, byli na tyle zapobiegliwi, ze zgromadzili tu te niemodne stroje na wypadek, gdyby kiedys znow staly sie modne. Bylo to madre i godne uznania, zwazywszy bezwzglednosc, z jaka dyktatorzy mody wciaz zmieniali obowiazujace trendy, narazajac obywateli na ciagle wydatki. Ale w koncu Amerykanie przyzwyczajeni sa do tego, ze kupuja rzeczy na jeden sezon, a potem je wyrzucaja. Komu by sie chcialo magazynowac na przyszlosc tysiace ubran? Kto bylby do tego zdolny? Jakie spoleczenstwo byloby na to stac? Zapewne spoleczenstwo robotow. Albo mrowek. Susan kontynuowala wedrowke wzdluz rzedow skrzyn, a jej zdumienie wzrastalo. Znalazla partie opakowan z naklejka: ROZNE OKAZJE - ZADUSZKI. Zerwala tasme z jednego z pudel i otworzyla je. Pelno w nim bylo masek na twarz - przedstawialy chochliki, wiedzmy, gnomy, wampiry, wilkolaki, najezdzcow z kosmosu i rozne inne szkarady, a wsrod nich nawet potwora Frankensteina. Otworzyla drugie pudlo, w ktorym znajdowaly sie materialy dekoracyjne do przygotowania maskarady - pomaranczowe i czarne serpentyny, plastikowe latarenki, indianskie pioropusze oraz wyciete z czarnego kartonu sylwetki kotow i duchow. Ta olbrzymia kolekcja akcesoriow do zabawy w Dzien Zaduszny znacznie przewyzszala potrzeby parafii Swietego Jana. Wystarczylaby do udekorowania calego miasta i przebrania wszystkich mieszkajacych w nim dzieci. Susan szla dalej i czytala napisy na kolejnych etykietkach: ROZNE OKAZJE - WALENTYNKI SWIETA OFICJALNE - BOZE NARODZENIE SWIETA OFICJALNE - NOWY ROK SWIETA OFICJALNE - SWIETO NIEPODLEGLOSCI SWIETA OFICJALNE - SWIETO DZIEKCZYNIENIA PRZYJECIA DOMOWE - CHRZCINY 213 PRZYJECIA DOMOWE - URODZINY PRZYJECIA DOMOWE - ROCZNICA SLUBU PRZYJECIA DOMOWE - BARMICWA PRZYJECIA DOMOWE - WIECZOR KAWALERSKI W koncu przestala chodzic wsrod pakunkow, gdyz stwierdzila, iz nie znajdzie tam odpowiedzi na nurtujace ja pytania. Dziwne nalepki wywolywaly tylko nowe watpliwosci. Im dluzej byla w tym magazynie, tym bardziej czula sie zdezorientowana, zagubiona i zalamana. Znow miala wrazenie, ze jest Alicja, ktora goniac Bialego Krolika wpadla za nim do nory i po dlugim spadaniu znalazla sie w dziwnej i malo przyjaznej Krainie Czarow. Co robily akcesoria do zydowskiego swieta w luteranskim kosciele? I czy nie bylo dziwne, ze na plebanii trzymano rekwizyty do wieczoru kawalerskiego? Swinskie filmy, zdjecia nagich kobiet, serwetki z obscenicznymi rysunkami - to wszystko trzymano w kosciele?! Dlaczego plebania nie byla plebania? Czy wielebny Potter B. Kinfield istnial naprawde, czy tylko na tabliczce przy furtce? Jesli istnial naprawde, to gdzie mieszkal? Czy mieszkancy Willawauk nigdy niczego nie wyrzucali, tylko gromadzili pod tym dachem? Co sie dzialo w Willawauk? Na pierwszy rzut oka wszystko wygladalo normalnie. Ale, gdy czlowiek przyjrzal sie temu z bliska, to kazdy element zycia w miasteczku okazywal sie dziwny i nietypowy.Czy inne budynki rowniez nie byly tym, na co wygladaly z zewnatrz? Susan wyszla spomiedzy skrzyn i wrocila do okna. Zaczela tracic nadzieje, ze uda jej sie w koncu wydostac z tej Krainy Czarow i dotrzec do rzeczywistego swiata. Boje sie, ze zostane tu na zawsze, pomyslala, czujac mrowienie na plecach. Wyszla na zewnatrz i znow poczula bol w nogach. Mokre od deszczu ubranie ciazylo jej, jakby wazylo tysiace kilogramow. Krople deszczu bily ja po twarzy, a silny wiatr nieomal przewrocil na kolana. Z trudem utrzymywala sie na nogach. Wiedziala, ze predzej czy pozniej Harch i jego kompani po nia przyjda. Wiedziala, ze nie uniknie przeznaczenia, dlatego zamiast uciekac, zapragnela usiasc gdzies w cieple i zaczekac. Moze w kosciele bedzie cieplo? Przynajmniej bedzie tam sucho i bezwietrznie. Oczywiscie pod warunkiem, ze kosciol jest prawdziwy, ze nie jest tylko atrapa z hollywoodzkiego filmu. W kazdym razie w srodku palilo sie swiatlo. Moze to dobry znak? Moze w srodku bedzie tez wlaczone ogrzewanie? Susan weszla na schody, ktore prowadzily do glownego wejscia. Miala nadzieje, ze ciezkie, rzezbione recznie, debowe drzwi nie beda zamkniete. Drzwi do kosciola nie powinny byc w zasadzie nigdy zamykane, tak aby wierni mogli w nim przez dwadziescia cztery godziny na dobe znajdowac schronienie i mozliwosc do modlitwy. Tak bylo przynajmniej w normalnym swiecie, ale w Willawauk, Oregon, nigdy nie mozna byc niczego pewnym do konca. 213 Susan doszla do drzwi. Byly ich dwie pary, obie zlozone z polowek. Nacisnela pierwsza klamke po prawej stronie. Ustapila.Przynajmniej kosciol Swietego Jana byl w Willawauk taki, jaki powinien byc. Susan zaczela otwierac potezne drzwi, by wejsc do srodka, kiedy uslyszala za soba odglos nadjezdzajacego samochodu, pisk opon na mokrej nawierzchni i zgrzyt hamulcow. Odwrocila sie i spojrzala na ulice. Przy krawezniku, na wprost kosciola, stanela karetka z wymalowanym na boku napisem: SZPITAL OKREGOWY W WILLAWAUK. Cholera jasna! zaklela w duchu Susan, mile zaskoczona, ze zdolna jest jeszcze do odczuwania gniewu. Przeciez taki szpital nie istnieje! Z karetki wysiedli Jellicoe i Parker. Spojrzeli na Susan. Nie byli juz w mundurach policyjnych., Mieli na sobie biale peleryny, czarne gumowce i biale nieprzemakalne kapelusze. Znow udawali pielegniarzy ze szpitala. Susan nie zamierzala przed nimi uciekac. Zreszta nie bylaby w stanie. Opuscily ja juz sily i wola walki. Z drugiej jednak strony wiedziala, ze nie zejdzie po prostu po schodach na ulice, by dobrowolnie oddac sie w ich rece. Beda musieli przyjsc tu po nia i zaniesc ja do samochodu. Moze jeszcze wejsc do srodka, gdzie bylo cieplo, i pokustykac jak najdalej, aby Jellicoe i Parker musieli taszczyc ja do karetki kilkadziesiat metrow. Stac ja jeszcze bylo na taki symboliczny i nieco patetyczny protest. Na czynny opor nie miala juz sily. W kosciele istotnie bylo cieplo. Zrobilo jej sie blogo na ciele. Powloczac nogami ruszyla przed siebie, srodkiem miedzy rzedami lawek, w strone oltarza. Kosciol byl bardzo ladny. Duzo drewna, marmurow i mosiadzu. Na pewno jeszcze ladniejszy byl w ciagu dnia, kiedy slonce padajace przez kolorowe szybki oswietlalo sciany barwnymi plamami. Susan uslyszala, ze Carl Jellicoe i Herbert Parker weszli do srodka. Nogi bolaly ja coraz bardziej i zaczynaly drzec. Choc doprowadzily ja juz do pierwszego rzedu lawek, wiedziala, ze jesli uczyni jeszcze jeden krok, to upadnie. -Poczekaj, zdziro! - uslyszala za soba glos Jellicoe. Usiadla na lawce blyszczacej od lakieru. -Tu jestes, dziwko! Susan spojrzala przed siebie na wielki, mosiezny krzyz stojacy przed oltarzem i zalowala, ze jest niewierzaca. Moze wtedy ukoilby ja widok tego symbolu. Nagle z lewej strony oltarza otworzyly sie drzwi od zakrystii. Wyszlo przez nie dwoch mezczyzn. 215 Ernest Harch.I Randy Lee Quince. Teraz juz byla jasna skala calej manipulacji. Ucieczka nie byla jej wlasnym pomyslem. To byl ich pomysl, to byla czesc ich gry. Bawili sie nia jak kot schwytana przez siebie mysza. Pozwolili jej miec nadzieje, iz jest naprawde wolna, pozwolili jej odejsc kilka krokow, myslec, ze to ucieczka, a potem znow ja zlapali, niespodziewanie i brutalnie. Nikt nie zgubil mezuzy przez nieuwage. Zostawili ja w lazience celowo, by Susan myslala, ze sama wpadla na pomysl ucieczki, tymczasem oni mieli niezla zabawe. Nigdy nie istniala szansa ucieczki. Harch i Quince zeszli po stopniach przed oltarzem i byli juz przy klecznikach. A po obu bokach Susan wyrosli Jellicoe i Parker. Obaj krzywili twarze w zlosliwym usmieszku. Susan, zrezygnowana, przygarbila sie i opuscila ramiona. Nie miala nawet sily, by podniesc reke i obronic sie, gdyby chcieli zlapac ja zbyt brutalnie. -Czy dobrze sie bawilas? Bo my wysmienicie - rzekl Carl Jellicoe. Parker sie zasmial. Susan nie odpowiedziala. Patrzyla prosto przed siebie. Harch i Quince mineli kleczniki i podeszli do lawki, na ktorej siedziala Susan. Spogladali na nia i, tak jak Jellicoe z Parkerem, usmiechali sie zlosliwie. Susan nadal patrzyla prosto przed siebie, ponad postaciami napastnikow, starajac sie nie spuszczac wzroku z krzyza. Nie chciala, by widzieli, jak bardzo sie boi. Nie chciala dac im tej satysfakcji, przynajmniej jeszcze nie teraz. Harch stanal naprzeciwko Susan, zmuszajac ja, by na niego spojrzala. -Biedaczka - powiedzial swym chrapliwym glosem, parodiujac wspolczucie i sympatie. - Nasza mala kurewka jest zmeczona? Troche sie dzisiaj nabiegala? Przez chwile Susan chciala po prostu zamknac oczy i zapasc sie w nicosc. Chciala wejsc do wlasnego wnetrza i przeczekac tam najgorsze. Ale wiedziala, ze to niebezpieczne. Dlatego spojrzala odwaznie w szare, zimne i pelne nienawisci oczy Harcha. Zoladek podszedl jej do gardla, ale nie odwrocila wzroku w druga strone. -Nie masz jezyka w gebie? - warknal. -Lepiej, zeby miala - wlaczyl sie Quince - bo chcialbym go wyrwac jej osobiscie. Jellicoe zachichotal. -Czy chcesz wiedziec wreszcie, o co tu chodzi? - Harch spytal Susan. Nie odpowiedziala. -Czy chcesz wiedziec, co jest grane? Wciaz niemo patrzyla na niego. 215 -Udajesz twarda? - spytal zniecierpliwiony. - Myslisz, ze naprawde jestes taka dzielna? Dobrze ja uwielbiam lamac takich ludzi.Trzej pozostali wybuchneli smiechem. -Jestem pewien, ze bardzo chcesz wiedziec, co tu jest grane - kontynuowal Harch. -Wprost umierasz z ciekawosci. -Umierasz... - powtorzyl Jellicoe, chichoczac. Quince i Parker zasmiali sie glosno, jakby to byl przedni dowcip, Harch mowil dalej: -Pamietasz ten wypadek? Trzy kilometry na poludnie od skretu do Viewtop Inn. Do tej pory wszystko sie zgadza. Susan nie dawala sie wciagnac w konwersacje. -Przejechalas przez balustrade, oddzielajaca droge od drzew, i rozbilas na nich samochod. Jesli o to chodzi, nie klamalismy. Natomiast zmyslona jest cala reszta. -Jestesmy wszyscy tanie dranie - zachichotal Jellicoe. -Wcale nie lezalas trzy tygodnie w spiaczce - mowil dalej Harch. - Szpital, oczywiscie, tez nie byl prawdziwy. Wszystko to byly male oszustwa, maskarada, taka nasza zabawa i musze przyznac, ze bawilismy sie dobrze. Susan czekala, co bedzie dalej, i nie uciekala wzrokiem przed jego zimnym spojrzeniem. -Nie moglas lezec w stanie spiaczki, bo zginelas w wypadku na miejscu. O, kurcze! pomyslala Susan z przestrachem. Co to ma znaczyc? -Na miejscu - powtorzyl Parker. -Mialas rozlegle uszkodzenie mozgu - wyjasnil Jellicoe. - Zadnego drasniecia na czole - rzekl Quince. -Jestes martwa, Susan - oznajmil Harch. -Jestesmy razem w krainie cieni - powiedzial Jellicoe. Nie, to niemozliwe, pomyslala Susan. Ja chyba snie albo oszalalam. -Witamy w piekle! - zawolal Harch. -Witamy - powtorzyl Jellicoe. -Jestesmy z toba, by umilac ci czas - stwierdzil Quince. -I nie mozemy juz sie tego doczekac - zauwazyl Parker. -O, tak! - westchnal Quince. Nie! -Nigdy bym nie przypuszczal, ze przyjdzie ci wykorkowac wlasnie tutaj - powiedzial Jellicoe. -Ty bezbozna dziwko! - dorzucil Parker. -Moze to tylko pozory? - zastanowil sie Jellicoe. -Cieszymy sie, ze nie przeszkadza ci ta sceneria - rzekl Quince. Harch nic nie mowil, tylko patrzyl na nia srogo i przenikliwie swymi zimnymi, szarymi oczami. -Zabawimy sie - oswiadczyl Jellicoe. -To bedzie nie konczaca sie zabawa - dodal Quince. -Tylko ty i my - zauwazyl Jellicoe. -Starzy przyjaciele - stwierdzil Parker. Susan zamknela oczy. Wiedziala, ze to nie moze dziac sie naprawde. Pieklo nie istnialo. Ani pieklo, ani niebo. Cale zycie byla o tym przekonana. A przeciez wlasnie niewierzacy mieli isc do piekla! pomyslala. -Zerznijmy ja wreszcie - rzucil Jellicoe. - Tu i teraz. -Tak - zgodzil sie Quince. Susan otworzyla oczy. Jellicoe odpinal rozporek. Wtedy odezwal sie Harch. -Nie. Dopiero jutro wieczorem. W siodma rocznice mojej smierci. Chce, zeby czula sie wyrozniona. Jellicoe zawahal sie, bo rozporek mial juz odpiety do polowy. -Poza tym - powiedzial Parker - wszystko musi odbyc sie we wlasciwym miejscu, a to nie jest wlasciwe miejsce. -Dokladnie - poparl go Harch. O Boze, prosze, pozwol mi znalezc wyjscie z tej kroliczej nory, do ktorej wpadlam, pomyslala Susan, albo pozwol mi zasnac. Moglabym tu... teraz... polozyc sie na lawce i spac w nieskonczonosc. -Zabierzmy stad te dziwke - nakazal Harch. Nachylil sie nad Susan, zlapal za sweter i podniosl. - Dlugo na te chwile czekalem - powiedzial, zblizajac do jej twarzy swoje oblicze. Susan probowala sie wyrwac. Uderzyl ja w twarz. Trzasnely zeby, przed oczami ujrzala gwiazdy. Zwisla bezwladnie w rekach napastnika. Wyniesli ja z kosciola. Nie robili tego delikatnie. W karetce przywiazali ja pasami do lezanki, a Harch wyjal strzykawke. Susan ocknela sie wreszcie z letargu i krzyknela: -Jesli jestem w piekle, to dlaczego musicie robic zastrzyk, zeby mnie obezwladnic? Dlaczego po prostu nie rzucicie na mnie uroku? -Dlatego, ze ze strzykawka jest wiecej zabawy - wyjasnil Harch, usmiechajac sie zlosliwie i z dzika furia wbil jej igle w ramie. Krzyknela z bolu. Po chwili zasnela. 17 Migotanie swiatla.Tanczace cienie. Ciemny sufit, wysoko, wysoko. Susan lezala w lozku. Szpitalnym lozku. Ramie, w ktore Harch wbil igle z taka nienawiscia, bolalo. Bolalo ja zreszta cale cialo. Nie byl to ten sam pokoj, w ktorym lezala poprzednio. Miejsce tchnelo chlodem, jaki nie mogl wystepowac w szpitalu. Cialo, przykryte posciela, miala cieple, ale ramiona, ktore wystawaly spod koca, byly lekko zmarzniete. Tak samo szyja i twarz. W powietrzu czulo sie wilgoc i plesn. Duzo plesni. To miejsce wydalo jej sie znajome. Nagle obraz przed oczami sie zamazal. Natezyla wszystkie sily, by powrocila ostrosc spojrzenia, ale wysilek wywolal tylko zawroty glowy. Nadal nic nie widziala. Poczula sie tak, jakby siedziala na karuzeli. Krecila sie, krecila, az znow zapadla w sen. *** Minal jakis czas.Obudzila sie. Zanim otworzyla oczy, lezala przez chwile nasluchujac. Dobiegal ja szum wody. Czyzby na dworze wciaz padal deszcz? Szum byl tak potezny, ze przywodzil na mysl biblijny potop. Otworzyla oczy i znow zakrecilo jej sie w glowie, choc juz nie tak bardzo, jak poprzednim razem. Znow ujrzala migoczace swiatlo i tanczace cienie. Dopiero teraz zdala sobie sprawe z tego, ze pali sie swieca, a podmuchy wiatru kolysza plomieniem. Odwrocila glowe w bok i zobaczyla, ze swiec jest wiecej. Umocowano je na wapiennych skalach, kamieniach i ziemi. Nie! 219 Odwrocila glowe w druga strone, skad dochodzil szum wody, ale nic nie zobaczyla. Swiece odegnaly mrok na niewielka odleglosc, a wodospad musial byc duzo dalej, w glebi jaskini. Jednak Susan nie watpila w jego istnienie, gdyz loskot byl niezwykle wyrazny.Znajdowala sie w Pieczarze Gromow. Nie, to niemozliwe! pomyslala znow. To musi byc jakis sen. Albo postradalam zmysly. Zamknela oczy, by nic nie widziec. Ale nie mogla odgrodzic sie od zapachu plesni i dudnienia wody spadajacej po skalach. Dudnienia, ktore przypominalo uderzenie pioruna. Cholera, przeciez jestem w Oregonie, a nie w Pensylwanii! Oregon jest oddalony od Pieczary Gromow o prawie piec tysiecy kilometrow! Paranoja! A moze jestem w piekle? Ktos zerwal z niej koc i Susan otworzyla oczy. Krzyknela przy tym wystraszona. To Ernest Harch. Jedna reke polozyl na jej udzie i dopiero teraz zdala sobie sprawe z tego, ze jest naga. Harch przeciagnal dlonia wzdluz wewnetrznej strony uda, po wzgorku lonowym, brzuchu, az do piersi. Susan zdretwiala. Mezczyzna sie usmiechnal. -Nie boj sie. Jeszcze nie teraz, slodka kurewko. Dopiero wieczorem. Zrobimy to wieczorem. Dokladnie w godzine mojej smierci. Dokladnie co do minuty, kiedy ten smierdzacy czarnuch przebil mi nozem gardlo. Zrobie dokladnie to samo, ale najpierw zerzne cie do bolu, az wyjda ci flaki. Teraz nic ci jeszcze nie zrobie. Zdjal dlon z jej piersi, ale podniosl druga reke. Dzierzyl w niej strzykawke. Susan sprobowala usiasc na lozku. Pojawil sie Jellicoe i przytrzymal ja mocno. -Teraz musisz troche odpoczac - powiedzial Harch. - Musisz nabrac sil przed wieczorna zabawa. - I znow brutalnie wbil jej igle w ramie. Gdy schowal strzykawke, spytal kompana: - Carl, czy wiesz, co najbardziej podoba mi sie w zabijaniu tej dziwki? -Co takiego? - spytal Jellicoe. - Ze mozemy powtarzac je w nieskonczonosc. Jellicoe zachichotal. -Taki juz twoj los, dziwko. Bedziesz umierac w nieskonczonosc. Bedziemy cie gwalcic co noc i co noc bedziemy cie mordowac. Tylko ze za kazdym razem w inny sposob. Sa tysiace... nie, jest nieskonczenie wielka liczba mozliwosci umierania. Doswiadczysz ich wszystkich. Paranoja, pomyslala Susan. Zapadla w gleboki, narkotyczny sen. 219 *** Byla pod woda. Byla pod woda i zapadala w nia coraz glebiej i glebiej.Otworzyla oczy, lapiac spazmatycznie powietrze, i zauwazyla, ze nadal jest w lozku, a wrazenie toniecia wywolywane jest przez odglos huczacego wodospadu. Uniosla sie z poscieli, koc i przescieradlo zsunely sie z lozka, ale byla zbyt slaba, by siedziec o wlasnych silach. Opadla na poduszki, a jej serce walilo jak mlotem. Zamknela oczy. Tylko na minutke. A moze na cala godzine. Nie byla juz pewna... -Susan... Otworzyla oczy i zamarla ze strachu. Obraz byl zamazany, ale te twarz poznala bez trudu. -Susan... W migotliwym swietle widziala oblicze Jerry'ego Steina. Po chwili przysunal twarz jeszcze blizej i wtedy byla juz zupelnie pewna. Tak, to on. Znajome, gnijace cialo, wydete usta, nabrzmiale jak balony, z ktorych kapala ropa. -Susan... Krzyknela z calych sil. Im dluzej krzyczala, tym szybciej wirowalo jej lozko. W koncu zapadla w nicosc. *** Znow sie obudzila.Narkotyk chyba przestal dzialac. Ale Susan bala sie otworzyc oczy. Wolalaby nie budzic sie juz nigdy. Chciala zasnac na zawsze. Chciala umrzec. -Susan? Lezala bez ruchu. Harch podniosl sila jej jedna powieke. Susan zadrzala z przestrachu i odrazy. Harch sie skrzywil. -Nie probuj mnie wyprowadzac w pole. Wiem, ze nie spisz, ty glupia dziwko! Poczula, ze jest calkowicie sparalizowana. Bala sie, ale nie mogla ruszyc nawet palcem. Moze, pomyslala, jak dobrze pojdzie, paraliz bedzie jedyna rzecza, ktora bede czula. -Juz niedlugo - powiedzial Harch. - Wiesz o tym? Za jakas godzinke zaczynamy zabawe. A mniej wiecej za trzy godziny poderzne ci gardlo. Latwo obliczyc, ze bawic bedziemy sie przez dwie godziny. Przeciez nie mozna zawiesc przyjaciol, prawda? Mysle, ze dwie godziny ich zadowola. A co ty o tym myslisz? Taka wystrzalowa z ciebie dziewczyna, na pewno zmeczysz ich przez ten czas. 221 To wszystko nie moglo dziac sie naprawde. Sytuacja byla zbyt wariacka i zupelnie pozbawiona sensu. Szpitalne lozko w jaskini? Nie, to niemozliwe. Caly ten koszmar, gwalt i przemoc nosily znamiona zlego snu.Jednak czula wyraznie bol w miejscach, gdzie Harch gwaltownie wbil jej igle strzykawki. Ten bol byl rzeczywisty. Harch sciagnal z niej przykrycie, odslaniajac nagie cialo. -Sukinsyn - powiedziala Susan, ale tak cicho, ze sama ledwie slyszala swoj glos. -Musze obejrzec towar przed uzyciem - wyjasnil Harch. - Powiedz, skarbie, czy twoje podniecenie rowne jest mojemu? He? Zamknela oczy i czekala, az znow zapadnie w niebyt, ale zamiast tego uslyszala: -Harch! To byl glos Jeffa McGee! Otworzyla oczy i zobaczyla, ze Harch odwraca sie zmieszany w strone, skad dobieglo wolanie. -Co ty tu robisz? - spytal. Susan nie miala tyle sily, by podniesc sie i usiasc na lozku. Zdolala zaledwie wyciagnac troche szyje, co wystarczylo, by katem oka dostrzec sylwetke rzekomego lekarza. Stal prawie przy samym lozku, w nogach. Jaskinia oswietlona drgajacymi plomieniami swiec tonela w morzu dlugich cieni. Padaly one takze na sylwetke McGee, wywolujac wrazenie, jakby mezczyzna ubrany byl w czarna, falujaca peleryne. McGee trzymal w dloni pistolet, ktory wymierzony byl w Harcha. Pistolet mial bardzo dluga lufe. -Co, do cholery...? - zaczal Harch, ale nie skonczyl. McGee strzelil mu prosto w twarz. Harch zatoczyl sie do tylu i z gluchym loskotem upadl na ziemie, gdzies poza zasiegiem wzroku Susan. Odglos strzalu zabrzmial jak odkorkowanie butelki. Susan zrozumiala, ze lufa dlatego jest taka dluga, iz umocowano na niej tlumik. Strzal z pistoletu, eksplodujaca glowa Harcha, loskot, z jakim upadl na ziemie - wszystko to nosilo tym razem znamiona rzeczywistosci. Nic nie bylo wyrezyserowane, przesadzone lub nie dopracowane. W ostatniej scenie nie wystepowala surrealistyczna przemoc, ktorej poddawano Susan przez ostatnie dni, nic nie tchnelo sztucznoscia. To byla prawdziwa smierc: szybka, chlodna, wyzuta z emocji. McGee podszedl z boku do krawedzi lozka. Susan zerknela na pistolet. Nagly zwrot w wydarzeniach wprawil ja w nie lada zdumienie. Znaczylo to rowniez, ze panicznie bala sie tego, co teraz nastapi. -Mam byc nastepna? McGee schowal bron do kieszeni plaszcza. W drugiej rece trzymal teczke, ktora postawil teraz na lozku. Nie, to nie byla teczka, ale plocienna torba podrozna, wypchana czyms po brzegi. McGee otwieral ja wlasnie, kiedy powiedzial: 221 -Zjezdzamy stad.Potem zaczal wyciagac z torby ubrania. Ubrania Susan. Spodnie, rajstopy, bialy sweter. Ale to wciaz nie bylo wszystko, co znajdowalo sie w torbie i Susan zaczela odczuwac lek przed nieznanym przedmiotem, ktory spoczywal na dnie. Fantazja wziela gore nad poczuciem rzeczywistosci i Susan byla pewna, ze ostatnia rzecza, ktora McGee wyciagnie, bedzie odrabana, gnijaca glowa Jerry'ego Steina. -Nie! - krzyknela. - Przestan! McGee wyciagnal ostatnia czesc garderoby - zwiniety w kule sztruksowy blezer Susan. A wiec zadna glowa nieboszczyka. Susan nie czula sie jednak duzo lepiej. Wciaz nie orientowala sie w tym wszystkim, niezdolna byla do oddzielenia snu od jawy. -Nie - powiedziala. - Nie. Ja juz mam dosyc. Wiec lepiej skoncz ze mna. McGee popatrzyl na nia zdziwiony, a potem zrozumienie pojawilo sie na jego twarzy. -Myslisz zapewne - zapytal - ze to tylko poczatek nowej serii koszmarow? -Jestem juz taka zmeczona. -Juz wszystko skonczone. -Chce, zeby ze mna tez byl koniec. -Posluchaj. Zmeczenie wynika w glownej mierze z tego, ze wstrzykneli ci narkotyk. Ale to niedlugo minie. -Odejdz ode mnie. Szyja zdretwiala jej juz i musiala opuscic glowe na poduszke. Wlasna nagosc nie peszyla jej wcale. Susan nawet nie siegnela po przykrycie. Zreszta nie byla pewna, czy starczy jej do tego sily, a poza tym w obliczu wszystkich koszmarnych przezyc, ktore byly jej udzialem, jakakolwiek wstydliwosc nie miala sensu. Co mieli zobaczyc, zobaczyli. Bylo jej zimno, ale to tez nie mialo znaczenia. Nic juz nie mialo znaczenia. -Posluchaj - kontynuowal McGee. - Nie oczekuje od ciebie, zebys rozumiala, o co w tym wszystkim chodzi. Wyjasnie ci pozniej. Teraz musisz mi po prostu zaufac. -Juz raz ci zaufalam - powiedziala Susan. -Dlatego tu jestem. -Tak. Dlatego tu jestes. -Jestem tu, by cie uratowac - oznajmil, a w jego glosie zabrzmialo zaangazowanie i determinacja. -Przed czym? 223 -Przed pieklem - odpowiedzial. - Czy nie obiecywali ci, ze pojdziesz do piekla?Pieklo - to byl cel calego przedsiewziecia. -Przedsiewziecia? McGee westchnal. -Nie mamy teraz zbyt duzo czasu. Musisz mi zaufac. -Odejdz ode mnie. McGee podlozyl reke pod plecy Susan i uniosl ja do pozycji siedzacej. Nastepnie wzial bialy sweter i probowal wsunac ramiona Susan w rekawy. Stawiala opor na tyle, na ile miala sile. -Dosyc tego! - powiedziala. - Dosyc waszych zabaw! -O rany! - wykrzyknal mezczyzna. Odlozyl sweter na lozko i pomogl Susan polozyc sie z powrotem. - Poczekaj, zaraz cos uslyszysz. A raczej przestaniesz slyszec. Zanim zdazyla cokolwiek powiedziec, McGee wyjal z kieszeni plaszcza latarke, zapalil ja i odszedl w mrok, w kierunku wodospadu. Wkrotce odglos spadajacej wody zagluszyl jego oddalajace sie kroki. Moze zostawi mnie w spokoju, pomyslala, albo zaraz wykonczy. Jedno z dwojga. Zamknela oczy. Huk wodospadu nagle umilkl. W jednej sekundzie Pieczara Gromow zamienila sie w Pieczare Ciszy. Otworzyla oczy i zmarszczyla brwi. Czyzbym ogluchla? zastanawiala sie przez chwile. I nagle gdzies z ciemnosci dobiegl ja podniesiony glos Jeffa McGee. -Slyszysz? Nie ma wodospadu. To tylko nagranie z tasmy. - Jeff mowil i wracal w strone Susan. Znow slyszala jego kroki, byly coraz glosniejsze i nic ich juz nie zagluszalo. - To bylo tylko nagranie puszczone przez cztery kwadrofoniczne glosniki. -Wszedl w krag swiatla, rzucanego przez swiece, i zgasil latarke. - To najsuchszy wodospad na swiecie. A ta pieczara? To wszystko sa atrapy, wykonane z papieru, tektury, gipsu i kleju. Dlatego jest tu tak malo swiatla. Gdybys mogla spojrzec pare metrow dalej, odkrylabys prawde. Dekoracje wybudowano posrodku szkolnej sali gimnastycznej, zebys miala wrazenie otwartej przestrzeni dookola siebie. Gdybym zapalil oswietlenie, sama bys sie o tym przekonala, ale nie chce zwracac na nas uwagi. Co prawda okna sa zaciemnione, ale zawsze moze przeslizgnac sie maly promyczek i jesli ktos by go zauwazyl, wszczalby alarm. A ten zapach plesni rozpylilismy z aerozolu. Mamy takich zdolnych chemikow w laboratorium. Prawda, ze smierdzi jak prawdziwa plesn? -Czym jest Willawauk? - spytala i choc bala sie, ze znow ja robia w konia, czula rosnaca ciekawosc. -Wyjasnie ci w samochodzie - powiedzial McGee. - Teraz nie mamy na to czasu. Musisz mi zaufac. 223 Susan nie dawala sie przekonac.-Jesli mi nie zaufasz, to moze juz nigdy nie dowiesz sie, czym naprawde bylo dla ciebie Willawauk - oswiadczyl. Susan powoli wypuscila powietrze z pluc. -W porzadku. -Wiedzialem, ze jestes rozsadna - stwierdzil McGee z usmiechem. -Sama nie dam rady wstac. -Wiem. Pozwolila mu, by ja ubral. Gdy wkladal jej po kolei: sweter, rajstopy, spodnie, skarpetki i buty, czula sie jak mala dziewczynka. -Nie wiem, czy bede w stanie isc o wlasnych silach - rzekla. -Nawet bym ci tego nie proponowal. Wystarczy, ze potrzymasz latarke. -Sprobuje. Wzial ja na rece. -Jestes lekka jak piorko. Jak duze piorko. Zlap mnie mocno za szyje. Gdy McGee wynosil ja z falszywej groty, Susan oswietlala latarka te miejsca, ktore jej wskazywal. Snop swiatla skakal po lakierowanym, blyszczacym parkiecie i z namalowanych na nim pasow Susan zorientowala sie, ze przeszli pod koszem do gry. Nastepnie musieli zejsc po kilku betonowych stopniach i znalezli sie w szatni, do ktorej drzwi staly szeroko otwarte. W pomieszczeniu palilo sie swiatlo. Na niewielkiej przestrzeni, miedzy sza?ami na ubrania a kantorkiem nauczyciela gimnastyki, lezaly ciala trzech mezczyzn. Byli to: Jellicoe ze zmasakrowana polowa twarzy, Parker z dwoma sladami po strzalach w piers oraz przewieszony przez lawke Quince, ktoremu z rany na szyi wciaz kapala krew. McGee wygladal na nieco zdenerwowanego, ale nic nie mowil, tylko dalej niosl Susan. Mineli dwa rzedy wysokich metalowych szafek, weszli pod natryski i, przez kolejne, otwarte na osciez drzwi, wyszli na jasno oswietlony korytarz. Na podlodze lezaly nastepne zwloki. -Kto to? - spytala Susan. -Straznik - odparl McGee. Przeszli kilka metrow i skrecili w inny korytarz, zakonczony para metalowych drzwi, przy ktorych lezaly jeszcze jedne zwloki. To chyba tez straznik, pomyslala Susan. -Zgas latarke - powiedzial McGee. Susan wykonala polecenie. Mezczyzna otworzyl drzwi i wyszli na zewnatrz. Byl chlodny, szary wieczor. Gdy Susan lawirowala na krawedzi narkotycznego odretwienia i jawy, minal caly dzien. Na parkingu przed szkola czekaly dwa samochody. McGee podszedl do blekitnego chevroleta i oparl Susan plecami o karoserie. Byla zbyt slaba, by ustac o wlasnych silach nawet przez kilka sekund, ktore potrzebne byly Jeffowi McGee do otwarcia auta. 225 Nie zatrzymujac sie nigdzie po drodze, wyjechali z Willawauk. Ulica Glowna, ktora sie posuwali, przechodzila na rogatkach w zwykla szose. Ale to nie byla tylko ucieczka z Willawauk, lecz przede wszystkim z tego koszmarnego niby-szpitala. Przez caly czas jazdy przez miasto zadne z nich nie wypowiedzialo slowa. Dopiero gdy znalezli sie na dzikim pustkowiu, Susan poruszyla sie w fotelu i, spogladajac na McGee, poprosila, by wyjasnil jej, o co w tym wszystkim chodzi.Na twarzy mezczyzny odbijaly sie zielonkawe swiatelka z deski rozdzielczej. Nadawaly jego obliczu dziwny, lecz zupelnie niegrozny wyraz. Susan nadal mu nie ufala. Byla kompletnie zdezorientowana. -Nie wiem, od czego zaczac - powiedzial McGee po chwili. -Wszystko jedno, od czego zaczniesz, cholera jasna, bylebys wreszcie zaczal! -Zaczne od Korporacji Milestone. -To ten budynek, z ktorego ucieklam? -Nie, nie, nie! Tablica, ktora widzialas na trawniku przed szpitalem, zostala postawiona po to, by wprowadzic cie w blad, by zamieszac ci w glowie. -A wiec to byl naprawde szpital? -Tak. A przy okazji pare innych rzeczy. Prawdziwa korporacja miesci sie w Newport Beach. -I ja dla niej pracuje? -O, tak. To wszystko prawda. Aczkolwiek przez telefon nie rozmawialas z prawdziwym Philem Gomezem, tylko z kims z Willawauk. -Czym zajmuja sie w Milestone? -Korporacja Milestone jest, jak zapewne pamietasz, wielkim centrum badawczym. Dziala jednak nie na potrzeby prywatnego przemyslu, lecz dla amerykanskiego wywiadu wojskowego. Podlega bezposrednio sekretarzowi obrony oraz prezydentowi. Kongres nie ma nawet zielonego pojecia o jej istnieniu. Dlatego fundusze trzeba zdobywac stosujac setki roznych forteli. W Milestone pracuja najtezsze umysly w kraju. Maja do dyspozycji najnowoczesniejszy na swiecie sprzet komputerowy oraz najbogatszy bank danych. Kazdy z ponad dwudziestu zatrudnionych w korporacji naukowcow jest wybitnym specjalista w okreslonej dziedzinie, a reprezentowane sa wlasciwie wszystkie. -Czy ja jestem jednym ze specjalistow? - spytala Susan, wciaz niezdolna do przypomnienia sobie zadnego faktu dotyczacego pracy i nie do konca przekonana, czy to wszystko prawda. -Tak. Twoja dziedzina jest fizyka molekularna. -Nie pamietam. -Wiem. 225 W czasie jazdy przez mroczne pustkowie McGee opowiedzial jej wszystko, co wiedzial o Korporacji Milestone, lub raczej wszystko, co mogl powiedziec.Wlasciwie jedynym zadaniem Milestone bylo - wedlug McGee - wynalezienie takiej broni, ktora uczynilaby arsenaly nuklearne nie tyle przestarzalymi, ile po prostu bezuzytecznymi. Moglo to byc cokolwiek - jakies promieniowanie, nowy rodzaj broni laserowej lub biologicznej. Od pewnego czasu rzad amerykanski byl przekonany, ze Zwiazek Sowiecki dazy do przewagi nuklearnej z wyraznym zamiarem dokonania pierwszego uderzenia i odniesienia blyskawicznego zwyciestwa. Ale przez wiele lat niemozliwe bylo przekonanie amerykanskiej opinii publicznej o koniecznosci remilitaryzacji. Dlatego w polowie lat siedemdziesiatych prezydent i sekretarz obrony jedyna nadzieje widzieli w skonstruowaniu cudownej broni, ktora zlikwidowalaby sowieckie arsenaly i uwolnila ludzkosc od widma atomowej zaglady. Nie bylo funduszy na zwiekszenie produkcji broni ciezkiej, gdyz w gre wchodzilyby setki miliardow dolarow, ale mozna bylo stworzyc tajne laboratorium, zatrudniajace swietnie oplacanych fachowcow i dysponujace ogromnym, jak na instytut naukowy, budzetem. Jedynym zadaniem tej instytucji bylaby ochrona Ameryki przed sowieckim zagrozeniem. W pewnym sensie Milestone byla ostatnia deska ratunku. -Ale jestem pewna, ze juz wczesniej prowadzono podobne prace - powiedziala Susan. - Dlaczego ich nie kontynuowano? -Nastroje antywojenne byly bardzo rozpowszechnione takze wsrod personelu naukowego. Zwlaszcza studenci i laboranci wystepowali aktywnie przeciwko zbrojeniom. Kradli oni informacje i przekazywali je kazdemu, kto tylko chcial sie przylaczyc do walki z machina wojenna Pentagonu. W polowie lat siedemdziesiatych zalamaly sie uniwersyteckie programy badan zbrojeniowych. Prezydent chcial, zeby prace badawcze prowadzone byly przez waski krag naukowcow, dzieki czemu zadne odkrycia nie wydostawaly sie na zewnatrz, a zwlaszcza poza kraj. Przez dlugi czas sowiecki wywiad nie wiedzial o istnieniu Milestone. Kiedy wreszcie agenci KGB odkryli tajne laboratorium, wystraszyli sie, ze Amerykanie sa juz blisko osiagniecia swego celu, a moze nawet juz go osiagneli i moga zniszczyc wszystkie sowieckie arsenaly. Mieli jedyne wyjscie - porwac ktoregos z naukowcow zatrudnionych w Milestone i poddac go zmudnym przesluchaniom. Zjezdzali z gorki i McGee nacisnal lekko hamulec, gdyz chevrolet zaczal sie niebezpiecznie rozpedzac. -Naukowcom z Milestone zezwalano na wymiane w ich gronie doswiadczen i wynikow badan. Mialo to sluzyc wszechstronnosci prac oraz zapladnianiu umyslow nowymi ideami. Kazdy wiec orientowal sie dosc dobrze we wszystkim, co narodzilo sie w Milestone. Znaczy to, ni mniej, ni wiecej, iz wystarczylo schwytac jednego z pracownikow instytutu, by dowiedziec sie wielu ciekawych rzeczy o planach Pentagonu. 227 -Sowieci wybrali mnie? - spytala Susan, ktora powoli zaczynala wierzyc w to, co mowil McGee, choc wciaz pelna byla roznych watpliwosci.-Tak. KGB zdobylo liste specjalistow zatrudnionych w korporacji. Dokladnie sprawdzili sylwetke kazdego z nich i wybrali ciebie, gdyz mialas powazne zastrzezenia co do wartosci moralnych prowadzonych badan. Jestes mloda; kariere naukowa zaczelas dosc szybko, zaraz po doktoracie, w wieku dwudziestu szesciu lat. Nie zdazylas wiec jeszcze sie zmanierowac i zobojetniec na wszystko. Swych obowiazkow nie wykonywalas bezdusznie, ale myslalas tez nad tym, jaki wplyw moze miec ta praca na zycie przyszlych pokolen. Pojawily sie watpliwosci. Wyrazalas je w obecnosci kolegow z pracy, wzielas nawet miesieczny urlop, w czasie ktorego chcialas przemyslec swoja przyszlosc, ale widocznie nie doszlas do zadnych wnioskow, bo wrocilas do pracy i wciaz targaly toba watpliwosci. -Do tej pory wszystko, co mowisz, moze dotyczyc kogos zupelnie innego - powiedziala podejrzliwie. - Dlaczego nic nie pamietam? -Zaraz ci wyjasnie - odparl McGee. - Na razie jednak bedziemy musieli sie zatrzymac. Dotarli na szczyt wzgorza i droga w tym miejscu zakrecala. Dalej, na odcinku ponad poltora kilometra, biegla prosto jak strzala. Mniej wiecej w polowie tego dystansu majaczyla jakas blokada. -Co to? - przestraszyla sie Susan. -Punkt kontrolny. -Czy tam znow oddasz mnie w ich lapy i zabawa zacznie sie od nowa? - spytala, nie mogac do konca uwierzyc, iz mezczyzna byl po jej stronie. McGee spojrzal na nia nachmurzony. -Czy dasz mi szanse? Prosze... Opuszczamy wlasnie scisle strzezona strefe wojskowa i musimy przejechac przez punkt kontrolny. - Zdjal jedna reke z kierownicy i z kieszeni plaszcza wydobyl plik papierow. - Poloz sie i udawaj, ze spisz. Poslusznie wykonala polecenie. Przez chwile mruzac powieki obserwowala punkt kontrolny, ktory stanowily dwa baraki i szlaban. Potem zamknela oczy i otworzyla usta, udajac, ze spi gleboko. -Pamietaj, ani slowa! - dodal McGee. -Dobrze - odpowiedziala. -Ani slowa, cokolwiek by sie dzialo! McGee zwolnil, zatrzymal samochod i opuscil boczna szybe. Susan slyszala, ze ktos podchodzi do auta. Straznik powiedzial cos, McGee rowniez. Ale nie po angielsku. Kobieta tak sie zdumiala, slyszac obcy jezyk, ze niewiele brakowalo, a otworzylaby oczy. Wczesniej nie pomyslala, dlaczego kazal jej udawac, ze spi, skoro byl w posiada227 niu dokumentow pozwalajacych na wyjazd ze strefy wojskowej. Jedno jej slowo po angielsku i oboje byliby zgubieni. McGee nie chcial po prostu, by zostala zagadnieta przez straznika. Nie wiedziala, jak dlugo czekali, ale wreszcie uslyszala, ze podnosza szlaban. Samochod ruszyl. Otworzyla oczy, ale bala sie obejrzec za siebie. -Gdzie jestesmy? - spytala. -Nie wiesz, co to byl za jezyk? -Obawiam sie, ze wiem. -Rosyjski - potwierdzil McGee. Odebralo jej mowe. Potrzasnela tylko glowa, jakby chciala odrzucic ten straszny fakt. -Znajdujemy sie prawie piecdziesiat kilometrow na polnoc od wybrzeza Morza Czarnego - oswiadczyl McGee. - I jedziemy w tamta strone. Nad morze. -Jestesmy w Zwiazku Sowieckim? To niemozliwe! To absurd! -To prawda. -Nie! - krzyknela, opierajac sie o drzwi samochodu. - To nie moze byc prawda! To jakas wasza kolejna zagrywka! -Wysluchaj mnie do konca. Nie miala innego wyboru. Nie mogla przeciez wyskoczyc teraz z pedzacego samochodu. Nawet gdyby nie odniosla zadnych obrazen, to nie bylaby w stanie zrobic nawet kilku krokow. Co prawda czula, ze mija dzialanie narkotykow, czula, ze wracaja jej sily, ale jeszcze nie na tyle, by zdecydowala sie podjac kolejna probe ucieczki. Zreszta, niewykluczone, ze tym razem McGee mowil prawde. Nie chciala ryzykowac zycia, by to natychmiast sprawdzic. -Agenci KGB porwali cie, gdy spedzalas urlop w stanie Oregon - kontynuowal. -Nigdy nie bylo wiec wypadku? -Zgadza sie. To byla tylko historyjka wymyslona dla uwiarygodnienia twojej obecnosci w szpitalu w Willawauk. W rzeczywistosci porwano cie w Oregonie i przetransportowano do Moskwy w bagazu dyplomatycznym. -Dlaczego nic nie pamietam? -Bylas przez caly ten czas pod wplywem srodkow uspokajajacych. -Powinnam pamietac chociaz moment porwania. -Wszystkie wydarzenia dotyczace tego faktu zostaly dokladnie wymazane z twojej pamieci za pomoca specjalnych technik hipnotycznych oraz farmaceutykow. -Zrobili mi pranie mozgu? -Tak. Bylo to konieczne, inaczej cale przedsiewziecie zwiazane ze szpitalem w Willawauk nie nosiloby cech prawdopodobienstwa. 229 Susan cisnelo sie na usta tysiace pytan dotyczacych Willawauk i owego "przedsiewziecia", ale postanowila, ze pozwoli McGee, by sam wszystko opowiedzial po swojemu.-W Moskwie zawieziono cie od razu na Lubianke, gdzie KGB ma swoje wiezienie. To naprawde nieprzyjemne miejsce. Najpierw poddano cie rutynowemu przesluchaniu, ktore w miare uplywu czasu stawalo sie coraz bardziej wyrafinowane. Ale ty nie chcialas nic powiedziec. Robili sie okrutni, choc nie bylo w tym fizycznej przemocy. Nie bili cie, nie lamali zeber ani nie wyrywali paznokci. To jednak, czemu cie poddawali, bylo do pewnego stopnia duzo gorsze od cierpien cielesnych. Stosowali wobec ciebie roznorakie srodki chemiczne, narkotyki o niebezpiecznych efektach ubocznych, niszczace czlowieka tak fizycznie, jak i umyslowo. Czegos takiego nie wolno nigdy podawac ludzkiej istocie w jakimkolwiek celu. Tylko ze dla KGB to byla normalka. Zawsze w ten sposob wyciagano informacje od opornych. Ale w twoim wypadku stala sie rzecz dziwna. Gdy tylko zaczeli stosowac te metody, gdy tylko zaczeli gwaltem starac sie wydobyc z ciebie dane dotyczace Milestone, stracilas nagle cala pamiec o swojej pracy. Wtedy powstala owa luka, ktora wciaz jeszcze istnieje. Z twojej glowy cos wymiotlo doslownie kazdy skrawek informacji na temat Korporacji Milestone. -Ach, wiec to tak... -Owszem. I nie pomogl tu zaden narkotyk. KGB nic od ciebie nie moglo wyciagnac. Pracowali nad toba piec dni, piec dlugich dni, zanim odkryli, co sie stalo. McGee przestal mowic i zwolnil, gdyz dojezdzali do jakiejs niewielkiej osady. Ta wioska, liczaca nie wiecej niz sto domostw, w niczym nie przypominala Willawauk. Stalo sie teraz oczywiste, ze nie znajdowali sie w Ameryce. Budynki byly przysadziste, brudne i ponure. Niektore z nich pokryto dachowka lub sloma, inne mialy dachy drewniane. Poprzez malutkie okna wylewalo sie na droge zoltawe swiatlo i byl to jedyny element przynaleznosci tych chat do dwudziestego wieku. Inaczej sadzic by mozna, ze przeniesiono je prosto ze sredniowiecza. Gdy wyjechali poza osade i znow znalezli sie na otwartej przestrzeni, McGee przycisnal pedal gazu. -Mowiles wlasnie o tym, jak to sie stalo, ze zapomnialam wszystko o Milestone - powiedziala Susan. -Otoz, by zapobiec ewentualnym przeciekom informacji, wszyscy kandydaci do pracy w Milestone musza zgodzic sie na serie wyrafinowanych zabiegow, ktore tak modyfikuja zespol ich zachowan, ze rozmowa na temat pracy z kimkolwiek spoza korporacji jest wykluczona. Jesli nie chca poddac sie tym zabiegom, to po prostu nie otrzymuja angazu. Tak wiec wszyscy naukowcy z Milestone maja zaszczepione gleboko w podswiadomosci psychologiczne mechanizmy, ktore blokuja uzyskanie przez niepowolane osoby, a juz zwlaszcza obcych agentow, wszelkich danych dotyczacych korporacji. I gdy 229 ktos stara sie je wymusic, czy to przez tortury fizyczne, podawanie narkotykow czy stosowanie hipnozy, uruchomiona zostaje zapadka w mozgu, ktora cala tajna wiedze cofa gleboko, gleboko na dno podswiadomosci, skad nie wyciagnie jej zadna sila.Teraz Susan wiedziala, dlaczego nie jest w stanie przypomniec sobie nawet wygladu wlasnego laboratorium. -Czyli ta wiedza jest gdzies we mnie caly czas? -Oczywiscie. Jesli uda ci sie uciec z Rosji i wrocic do Stanow, to w Milestone z pewnoscia wypracowali i zastosuja wobec ciebie czynnosci, pozwalajace na odblokowanie pamieci. Ale podejrzewam, ze taka operacja mozliwa bedzie tylko tam, w korporacji, z zastosowaniem ich systemu komputerowego. Zapewne najpierw zbadaja twoje linie papilarne, by potwierdzic tozsamosc. Nastepnie komputer przekaze do twojego mozgu zaszyfrowane haslo, ktore zwolni blokade. Oczywiscie, to tylko moje przypuszczenia. Tak naprawde nie wiemy, w jaki sposob wypelnia luke w twojej pamieci. Gdybysmy wiedzieli, sami zastosowalibysmy te technike. Zamiast tego trzeba bylo zorganizowac cale przedsiewziecie pod nazwa "Szpital Okregowy w Willawauk", w nadziei, ze brutalna seria wstrzasow psychicznych przywroci ci pamiec. Zapadla noc. Ksiezyc rzucal na okolice upiorne, mlecznobiale swiatlo. Bylo tu bardziej plasko niz wokol Willawauk, roslo takze mniej drzew. Susan skulila sie na swoim siedzeniu i w napieciu obserwowala mowiacego mezczyzne. Mimo zmeczenia zachowala przytomnosc umyslu i starala sie wychwycic kazda falszywa nute w glosie McGee. Jednoczesnie miala nadzieje, ze ta straszna prawda bedzie rzeczywiscie prawda, a nie kolejnym elementem gry. -Blokada pamieci moze opierac sie na dowolnym uczuciu - milosci, nienawisci, strachu. Najbardziej efektywny jest strach. I dlatego w twoim wypadku korporacja zastosowala blokade przez strach. W glebokich pokladach twojej podswiadomosci tkwi lek, zeby nie zdradzic nikomu tajemnic zwiazanych z praca. Za pomoca technik hipnotycznych i roznych farmaceutykow zaszczepiono w tobie przekonanie, ze jesli przekazesz obcym agentom chocby strzep informacji, to zginiesz okrutna i bolesna smiercia. Taka blokade najtrudniej jest zlamac; na ogol jest to wlasciwie niemozliwe. Strach jest zbyt silny. -Jednak podjeliscie probe. -Tak. KGB zatrudnia mnostwo naukowcow specjalizujacych sie w technikach modyfikacji behawioralnej, takich jak na przyklad pranie mozgu. Niektorzy z nich uwazaja, ze mozna zlamac blokade strachu, jesli wystawi sie delikwenta na strach jeszcze wiekszy niz ten, na ktorym opiera sie zahamowanie pamieci. Tylko ze to nie takie proste znalezc cos, czego czlowiek balby sie bardziej niz smierci. Dla wiekszosci z nas smierc jest rzecza, od ktorej nie ma nic straszniejszego. Ale KGB, zanim zdecydowalo sie na porwanie, dokladnie zapoznalo sie z twoim zyciorysem i znalazlo cos, co moglo byc pieta Achillesa. Znalezli w twojej przeszlosci wydarzenie, ktore bylo tak koszmarne, ze bardziej niz smierci moglas sie bac jego powtorzenia. 231 -Zabojstwo w Pieczarze Gromow - rzekla ponuro. - Powrot Ernesta Harcha.-Tak - potwierdzil McGee. - To klucz do calego przedsiewziecia zwiazanego ze szpitalem w Willawauk. KGB obserwowalo cie przez dluzszy czas. Stwierdzono, ze jestes niezwykle uporzadkowana, systematyczna i racjonalna kobieta, ktora nie znosi balaganu i niechlujstwa. Cechy te rozwinelas prawie do przesady, stosujac je do wszystkich aspektow swego zycia. -Do przesady? Moze... - zastanowila sie Susan. -W KGB doszli do wniosku, ze najlepszym sposobem, by cie zlamac, bedzie umieszczenie cie w sztucznym, koszmarnym swiecie, w ktorym wszystko stawaloby sie coraz bardziej irracjonalne, w ktorym umarli powstaliby z grobow, a rzeczy nie bylyby naprawde tym, czym pozornie byly. Tak wiec zostalas przetransportowana do Willawauk, gdzie znajduje sie szpital specjalizujacy sie w badaniach behawioralnych. Cale skrzydlo tego szpitala zostalo zamkniete i zmienione w teatr. Chcieli pchac cie stopniowo w strone depresji psychicznej i umyslowego szalenstwa. Punktem kulminacyjnym miala byc scena w Pieczarze Gromow, falszywej oczywiscie. Natomiast zupelnie realne byly plany gwaltow i tortur, jakim mialas byc poddana ze strony czterech "nieboszczykow". Susan z niedowierzaniem pokrecila glowa. -Ale co by im dalo wpedzenie mnie w obled? Nawet gdyby blokada zostala przerwana, moj stan nie pozwalalby na przekazanie zadnych sensownych informacji. Zrobiliby ze mnie trzesacy sie klebek nerwow... -Taki stan nie musi trwac wiecznie. Zalamanie nerwowe i psychiczne, wywolane dzialaniem silnych, ale krotkotrwalych bodzcow, leczy sie dosc latwo - powiedzial McGee. - Najpierw by cie zlamali, a potem obiecujac polozenie kresu koszmarom, usuneliby z twojej podswiadomosci blokade. Pamietaj, ze bylabys juz zupelnie ubezwlasnowolniona i im poddana. Nastepnie skierowaliby cie niezwlocznie na rehabilitacje; pozwoliliby wrocic do zdrowia albo przynajmniej do takiego stanu, ktory umozliwialby rozpoczecie przesluchan. -Poczekaj - przerwala Susan. - Poczekaj chwile. Przeciez wyszukanie sobowtorow, rozpisanie scenariusza na role dla wszystkich aktorow, przygotowanie dekoracji... to wszystko musialo zabrac bardzo duzo czasu. A porwano mnie kilka tygodni temu, prawda? McGee nie odpowiedzial. -Prawda? - powtorzyla Susan. -Znajdujesz sie na terytorium Zwiazku Sowieckiego od ponad roku - oswiadczyl McGee. -Nie. Och, nie. Nie, nie. To niemozliwe! 231 -Mozliwe. Wiekszosc czasu spedzilas na Lubiance, w celi. Oczywiscie nic nie pamietasz, bo przed wyslaniem cie do Willawauk, wszystko, co tam sie wydarzylo, zostalo z twojej pamieci wymazane.Niedowierzanie Susan ustapilo miejsca bialej furii. -Wymazane?! - krzyknela. Nastepnie wyprostowala sie i dlonie zacisnela w piesci. -I tak gladko ci to przechodzi przez gardlo! "Wymazane"! Tak, jakby chodzilo o tasme magnetofonowa, a nie czlowieka. O, Boze! Spedzilam rok w smierdzacym wiezieniu, a oni jakby nigdy nic ukradli mi jeszcze wszystkie wspomnienia. A potem urzadzili maskarade z Harchem i cala reszta. - Z jej glosu buchala nienawisc. I dopiero teraz zrozumiala, ze wierzy w to, co powiedzial McGee. A przynajmniej w to, ze w ogolnych zarysach historia jest prawdziwa. -Masz prawo sie denerwowac - przyznal McGee, spogladajac na Susan. W jego oczach odbijalo sie zielonkawe swiatlo z deski rozdzielczej i czynilo ich wyraz nieodgadnionym. - Ale prosze cie, zebys nie byla zla na mnie. Nie mam nic wspolnego z tym, co ci wyrzadzono przed twoim pojawieniem sie w Willawauk. A potem czekalem tylko na najdogodniejsza sposobnosc, by uciec wraz z toba. Przez chwile w samochodzie panowala cisza. Gniew Susan stygl powoli. Za oknem widac bylo zalana swiatlem ksiezyca powierzchnie morza. Zjechali na szersza droge, po ktorej poruszaly sie wreszcie i inne samochody. Bylo ich wprawdzie niewiele, i to glownie ciezarowki, ale do tej pory na drodze nie widzieli zadnego ruchu. -Kim jestes, do cholery?! - spytala Susan podniesionym glosem. - Jaki jest twoj udzial w tym wszystkim? - Zeby to zrozumiec, musisz najpierw wiedziec, czym jest Willawauk - powiedzial McGee. Susan znow nie wiedziala, o co chodzi, i zaczela byc podejrzliwa. -Nawet w ciagu roku nie zdolaliby wybudowac calego miasta. Zreszta nie wmawiaj mi, ze cala ta heca jest tylko po to, zeby z jednej Amerykanki wydobyc jakies informacje na temat jej pracy. -Masz racje - zgodzil sie McGee. - Willawauk wybudowano na poczatku lat piecdziesiatych. Mial to byc idealny model typowego amerykanskiego miasteczka. Ciagle dokonywane tam sa zmiany, ktore dopasowuja Willawauk do wspolczesnosci. -Ale po co? Po co na obszarze Zwiazku Sowieckiego atrapa amerykanskiego miasteczka? -Do celow treningowych - odparl McGee. - To wlasnie tam sowieccy superszpiedzy ucza sie myslec i czuc jak Amerykanie. -Superszpiedzy? - powtorzyla Susan. 233 McGee zjechal tymczasem na lewy pas, by wyprzedzic posuwajaca sie ospale ciezarowke, ktora wygladala tak, jakby za chwile miala sie rozsypac.-Co roku w calym Zwiazku Sowieckim wybiera sie od trzystu do czterystu szczegolnie uzdolnionych dzieci we wczesnym wieku przedszkolnym i zwozi do Willawauk. Sa odbierane rodzicom, ktorzy nie wiedza, co sie stanie z dziecmi i ktorzy nigdy juz ich nie zobacza. Dzieciom przydziela sie nowych rodzicow w Willawauk. I od tego momentu zaczyna sie edukacja. Przebiega dwutorowo. Przede wszystkim dzieci poddawane sa intensywnej indoktrynacji ideologicznej, ktora ma uczynic z nich fanatycznych komunistow. I wierz mi, ze slowo "fanatyzm" nie jest w ich przypadku uzyte bezpodstawnie. Przy nich zwolennicy Ajatollaha Chomeiniego przypominaja rzeczowych i zrownowazonych wykladowcow z Oksfordu. Zajecia odbywaja sie co rano, po dwie godziny dziennie. W nocy zas, gdy dzieci spia, puszcza im sie duzo gorsze tasmy z tekstami ideologicznymi, dzialajace na podswiadomosc. -Brzmi to jak fantastyczna opowiesc o tworzeniu armii dzieci-robotow - zauwazyla Susan. -Alez to wlasnie ma tam miejsce. Dzieci-roboty do celow szpiegowskich. Drugim elementem wychowania jest uczynienie z nich "prawdziwych Amerykanow", przynajmniej na pozor. Dzieci uczone sa zyc, myslec i dzialac jak Amerykanie. Musza byc zdolne prezentowac swoj patriotyzm jako obywatele Stanow Zjednoczonych bez odsloniecia swego prawdziwego oblicza. W Willawauk uzywa sie wylacznie amerykanskiej odmiany angielskiego. Dzieci nie potrafia powiedziec ani jednego slowa po rosyjsku. Wszystkie ksiazki i filmy pochodza ze Stanow. Programy telewizyjne nagrywa sie na tasme z trzech amerykanskich sieci oraz kilku niezaleznych stacji. Sa wsrod nich programy rozrywkowe, sportowe, informacyjne. Odtwarzane sa w zamknietym obiegu we wszystkich domach w Willawauk, gdzie dzieki temu dzieci wychowywane sa na tej samej pozywce kulturowej, co amerykanska latorosl. Kazda grupa wychowankow zapoznaje sie gruntownie z tym wszystkim, co znaja i z czym utozsamiaja sie ich rowiesnicy za oceanem. Wreszcie, po wielu latach, konczy sie intensywny trening i dzieci staja sie zewnetrznie "prawdziwymi Amerykanami", choc w ich sercach bije milosc do komunistycznej Rosji. Nadchodzi czas umieszczenia ich w spoleczenstwie amerykanskim. Dzieje sie to zwykle, gdy sa w wieku od osiemnascie do dwudziestu lat. Zaopatrzeni w swietnie podrobione dokumenty, wyposazeni w niepodwazalne zyciorysy, zwlaszcza gdy pomoga w tym mieszkajacy w Ameryce prosowieccy entuzjasci, mlodzi ludzie "laduja" w college'ach i na wyzszych uczelniach albo od razu zaczynaja prace w strategicznych instytucjach. Rozmieszczeni sa po calym kraju i niemal w kazdej galezi przemyslu. Niektorych udaje sie nawet umiescic w rzadzie. W ciagu dziesieciu, pietnastu, dwudziestu lat, a czasem pozniej, dochodza do wysokich stanowisk. Niektorych nie wykorzystuje sie wcale. Nie musza wykonywac zadnej brudnej roboty, zyja i umieraja jak praw233 dziwi amerykanscy patrioci, choc w glebi serca pozostaja wierni komunistycznej ideologii. Innych wykorzystuje sie do szpiegostwa i sabotazowych akcji. Niektorych wykorzystuje sie do tego na okraglo. -Wielki Boze! - wykrzyknela Susan. - Ilez to musi kosztowac! Doprawdy nie potrafie sobie nawet wyobrazic nakladow, ktore musza byc poniesione, by zorganizowac i utrzymac cos takiego! Czy naprawde to sie oplaca? -Rzad sowiecki uwaza, ze tak - powiedzial McGee. - Odniesiono nawet kilka zdumiewajacych sukcesow. Zdolano umiescic takich ludzi na czolowych stanowiskach w amerykanskim przemysle kosmicznym, armii, marynarce wojennej, lotnictwie wojskowym. Lacznie kilkaset osob, wsrod ktorych jest wielu wysokich oficerow. Ludzie z Willawauk znajduja sie rowniez w amerykanskich srodkach masowego przekazu, dzieki czemu moga siac dezinformacje. Z sowieckiego punktu widzenia najwiekszym osiagnieciem jest posiadanie "swojego" senatora, gubernatora stanu, dwoch kongresmanow i jeszcze kilku wplywowych postaci w elicie wladzy Stanow Zjednoczonych. -O, moj Boze! Gdy do Susan dotarla cala zlozonosc intrygi, gniew i strach ustapily miejsca podziwowi graniczacemu ze zgroza. -Bardzo rzadko zdarza sie, zeby ktos z Willawauk zostal z wlasnej woli podwojnym agentem, sluzacym Amerykanom. Indoktrynacja jest tak silna, ze ludzie ci pozostaja wiernymi komunizmowi fanatykami. Szkolenie ideologiczne wspierane jest oczywiscie naukowymi metodami modyfikacji ludzkich zachowan oraz kontroli umyslu. Szpital w Willawauk, w ktorym cie trzymalismy, sluzy miastu jako doskonale wyposazona placowka medyczna, wyposazona o wiele lepiej niz podobne szpitale na terenie Zwiazku Sowieckiego. Jednoczesnie jest rowniez centrum badawczym, wypracowujacym techniki kontroli jazni tych mlodych ludzi. Tak powstaje godna zaufania, zlozona z oddanych agentow, siatka szpiegowska. -A ty? Kim ty jestes, McGee? Jaka jest twoja rola w tej historii? Czy naprawde nazywasz sie McGee, a moze inaczej? -Nazywam sie Dimitrij Nikolnikow. Urodzilem sie w Kijowie, a moi rodzice byli Rosjanami. Mam trzydziesci siedem lat. Nazwisko McGee nadano mi w Willawauk. Nalezalem do pierwszej grupy dzieci, objetych programem szkolenia. Wtedy jeszcze zaczynano pozno, w wieku kilkunastu lat, i trening trwal trzy lub cztery lata. Dopiero po jakims czasie zaczeto odbierac rodzicom dzieci trzy-, czteroletnie. Jestem tez jednym z nielicznych agentow, ktorzy odkryli sie sami i przeszli na druga strone. Na razie Rosjanie o tym nie wiedza. -Dowiedza sie, gdy znajda wszystkie te ciala, ktore tam zostawiles. -Do tego czasu bedziemy daleko stad. -Skad taka pewnosc? 235 -Alternatywa jest zbyt straszna - odpowiedzial McGee, usmiechajac sie lekko - zeby watpic w mozliwosc powodzenia ucieczki.Susan znow odczula sile tego mezczyzny - jedna z tych jego cech, ktore sprawily, ze sie w nim zakochala. Czy nadal go kocham? pomyslala. Tak. Nie. Moze. -W jakim wieku oddano cie do Willawauk? -W wieku trzynastu lat. Szkolili mnie przez piec lat. Bylo to jeszcze w czasach, kiedy, jak juz mowilem, nie myslano o wczesniejszym "poborze rekrutow". -A wiec ukonczyles szkolenie prawie dwadziescia lat temu. Dlaczego nie skierowano cie do Ameryki? Dlaczego wciaz przebywales w Willawauk, kiedy ja sie tam pojawilam? Nie zdazyl odpowiedziec. Samochody, jadace przed nimi, hamowaly, wiec i oni musieli zwolnic. W mroku nocy nie widac bylo, jaka jest tego przyczyna. -Co sie dzieje? - spytala Susan z trwoga. -Punkt kontrolny kolo Batumi. -Co to znaczy? -Tu sprawdzaja zezwolenia na przemieszczanie sie. Dojezdzamy do miasta Batumi, skad odplyniemy za granice. -Mowisz to tak lekko, jakby chodzilo o wyjazd na wakacje - powiedziala Susan. -Jesli szczescie nadal bedzie nam dopisywac, to bedzie to wlasnie wyjazd na wakacje - odrzekl McGee. Posuwali sie teraz bardzo wolno. Kierowcy musieli zatrzymac sie przy wartowni i pokazac straznikowi w wojskowym mundurze dokumenty. Zolnierz mial przewieszony przez lewe ramie pistolet maszynowy. Drugi straznik podnosil w niektorych ciezarowkach plandeke z tylu i swiecac latarka, kontrolowal ladunek. -Czego oni szukaja? - spytala Susan. -Nie wiem. Zwykle nie sa tacy drobiazgowi. -Moze nas szukaja? -Watpie. Nie powinni wczesniej niz przed polnoca zauwazyc naszej ucieczki z Willawauk. Mamy wiec jeszcze przynajmniej godzine. Nie wiem, czego oni szukaja, ale nie moze to byc nic bardzo waznego, bo widze, ze nie przykladaja sie zbytnio. Straznicy przepuscili kolejna ciezarowke i sznur samochodow znow ruszyl do przodu. Przed chevroletem staly jeszcze trzy pojazdy. -Podejrzewam, ze szukaja kontrabandy - powiedzial McGee. - Gdyby chodzilo o nas, a nie o zwyklych spekulantow, to nie ograniczyliby sie tylko do dwoch zaspanych straznikow. -To my jestesmy tacy "niezwykli"? 235 -A co? Moze nie? - zachnal sie mezczyzna. - Jesli wymkniesz im sie z rak, straca szanse na dokonanie w dziedzinie szpiegostwa wspanialego numeru.Samochody znow posunely sie o kilka metrow do przodu. -Gdyby udalo im sie zlamac cie i wydobyc wszystkie informacje - kontynuowal McGee - to obecna rownowaga sil pomiedzy Wschodem a Zachodem przesunelaby sie zdecydowanie na korzysc Wschodu. Droga pani, jest pani dla nich bardzo cenna. A gdy tylko zorientuja sie, ze dzialalem na dwie strony, to beda mnie chcieli dostac w swe lapy nie mniej niz ciebie. Moze nawet bede dla nich wazniejszy, bo zapragna dowiedziec sie, ilu ich agentow w Stanach, za moja namowa, pracuje dla Amerykanow. -A ilu przeciagnales na druga strone? -Wszystkich - odrzekl mezczyzna, usmiechajac sie triumfalnie. Nadeszla ich kolej sprawdzenia dokumentow. McGee odkrecil boczna szybke i podal straznikowi plik papierow. Kontrola byla powierzchowna i papiery wrocily do reki McGee niemal natychmiast. McGee podziekowal straznikowi, ktorego zainteresowanie zwrocone juz bylo w strone nastepnego pojazdu. Ruszyli w strone miasta. -Na pewno szukaja handlarzy - powiedzial McGee, zakrecajac szybe. Po chwili byli juz na rogatkach portowego Batumi. Susan spytala: -Jesli skonczyles trening w Willawauk w wieku osiemnastu lat, to dlaczego nie wyslano cie od razu do Stanow? -Wyslano mnie. Tam ukonczylem college oraz wyzsze studia medyczne. Specjalizacje zrobilem w zakresie modyfikacji behawioralnych. Potem otrzymalem wazne stanowisko w kregach zblizonych do Departamentu Obrony. Ale przestalem juz wierzyc w sowiecka ideologie. Pamietaj, ze w owych czasach indoktrynacja nie obejmowala jeszcze trzy-, czteroletnich maluchow i trwala duzo krocej. Zanim zabrano mnie do Willawauk, dwanascie lat zylem w sowieckim systemie, w warunkach, jakie ma przecietna rodzina. Dzieki temu moglem porownac oba systemy i nie mialem zadnych oporow przed zdradzeniem komunistow. Powodowala mna zadza wolnosci. Poszedlem do FBI i powiedzialem im wszystko o sobie oraz o Willawauk. Zaczeli mnie wykorzystywac, a trwalo to kilka lat, do przekazywania Sowietom falszywych informacji. Narobilo to tam niezlego balaganu. Pozniej, dokladnie piec lat temu, postanowili wyslac mnie z powrotem do ZSRR w charakterze podwojnego agenta. W tym celu najpierw mnie "aresztowali". Zorganizowano duzy proces, w czasie ktorego nie wypowiedzialem ani slowa. Gazety nazwaly mnie "Milczacym Szpiegiem". -O, Boze! Pamietam! To byla wielka afera! -Szeroko rozpowszechniono historyjke, ze - pomimo przylapania mnie na goracym uczynku - zaprzeczalem przekazywaniu tajnych informacji i nie chcialem powiedziec, dla jakiego panstwa pracuje. Wszyscy wiedzieli, ze dla Zwiazku Sowieckiego, ale nikt nie uslyszal tego ode mnie. To bylo mydlenie oczu KGB. 237 -Niezly pomysl.-Oczywiscie. Skazano mnie na dlugoletnie wiezienie, ale nie odsiedzialem nawet miesiaca. Szybko wymieniono mnie na amerykanskiego agenta trzymanego w Moskwie. Po powrocie do kraju witano mnie jak bohatera. Wierzono, ze nie zdradzilem istnienia Willawauk oraz tajnej sieci superagentow. Bylem slynnym Milczacym Szpiegiem. Wreszcie odeslano mnie do pracy w mojej starej alma mater, a o to wlasnie CIA chodzilo. -I od tego czasu przekazujesz informacje w druga strone, do Ameryki? -Tak jest - potwierdzil McGee. - Znam dwoch ludzi w Batumi, dwoch rybakow, ktorzy dzieki interesom z lokalnymi wladzami maja prywatne kutry. Sa Gruzinami. My tez poruszamy sie teraz caly czas po terytorium Gruzji. Wielu Gruzinow pogardza rzadem centralnym w Moskwie. Tym dwom gruzinskim rybakom przekazuje informacje, a oni podaja je dalej swoim tureckim odpowiednikom, z ktorymi spotykaja sie gdzies na Morzu Czarnym. Turcy swoimi kanalami puszczaja te informacje dalej, az docieraja one do CIA. To wlasnie jeden z tych rybakow przeszmugluje nas na swoim kutrze do Turcji. Przynajmniej taka mam nadzieje. *** Dojazd do dokow portu w Batumi byl zablokowany. Zeby dostac sie na jakikolwiek statek, nawet rybacki kuter, trzeba bylo najpierw przejsc przez jedno sposrod kilku stanowisk kontrolnych. Specjalne punkty, ktorych strzegli uzbrojeni straznicy, przepuszczaly ladunki towarow, inne - pojazdy wojskowe, a reszta - dokerow, marynarzy i inne upowaznione osoby, podazajace piechota. Do takiego wlasnie przejscia podeszli Susan i Jeff.W nocy nabrzeza byly slabo oswietlone. Wyjatek stanowily tylko te, przy ktorych znajdowaly sie posterunki kontrolne. Tam olbrzymie reflektory dawaly blask rowny pelni ksiezca. Przejscia strzeglo dwoch zolnierzy wyposazonych w karabiny Kalasznikowa. Siedzieli w malej budce i zywo o czyms dyskutowali. Zadnemu z nich nie chcialo sie wyjsc z cieplego wnetrza, by blizej przyjrzec sie Susan i Jeff owi. McGee podal im przez okienko plik jakichs podrobionych dokumentow, ktorych nawet nie przejrzeli. Starszy, nie przerywajac glosnej dyskusji ze swoim kompanem, rzucil na nie okiem i zaraz oddal. Potem nacisnal odpowiedni przycisk i brama zwienczona drutem kolczastym otworzyla sie automatycznie. Susan i McGee bez przeszkod weszli do doku. Brama zamknela sie za nimi z cichym brzeczeniem. Susan zlapala mezczyzne za reke i oboje poszli poprzez noc w strone szeregu budynkow zaslaniajacych basen portowy. 237 -Co teraz? - wyszeptala.-Pojdziemy do nabrzeza rybakow i poszukamy kutra o nazwie "Zlota Siec" - odpowiedzial McGee. -Wszystko idzie nam gladko. -Zbyt gladko - rzekl McGee z nuta niepokoju w glosie. Odwrocil sie i spojrzal na posterunek, przez ktory wlasnie przeszli. Na jego twarzy malowal sie lek. *** Kapitan "Zlotej Sieci" nazywal sie Leonid Golodkin. Byl postawnym mezczyzna o kanciastej, czerstwej twarzy i silnych dloniach. Dowodzil trzydziestometrowym trawlerem rybackim, posiadajacym olbrzymie chlodnie do magazynowania ryb.Wezwany przez kogos z zalogi, podszedl do trapu, przed ktorym Susan i McGee czekali na pozwolenie wejscia na poklad. Popatrzyl na nich spode lba, po czym zaczal rozmawiac z Jeffem po rosyjsku. Susan nie rozumiala, o czym mowili, ale nie miala najmniejszej trudnosci z okresleniem nastroju kapitana. Ten olbrzym byl podenerwowany i zalekniony. Zwykle, gdy McGee mial informacje do przekazania za granice, podawal je przez czarnorynkowych handlarzy wodka, ktorzy dzialali w Batumi, niedaleko od portu. McGee i Golodkin niezwykle rzadko spotykali sie twarza w twarz, a juz nigdy na trawlerze. Dzis nastapilo to po raz pierwszy. Golodkin spogladal co pewien czas na dok, jakby obawial sie jakichs ciekawskich oczu, na przyklad agenta tajnej policji. Przez dluzsza, pelna zlowrogiego napiecia chwile Susan podejrzewala, ze kapitan nie wezmie ich na poklad. Jednak w koncu, acz z niechecia wymalowana na twarzy, Golodkin zdjal lancuch, zamykajacy wejscie po trapie i ponaglil ich, by wchodzili. Teraz, gdy podjal juz ryzyko, widac bylo wyraznie, ze zalezy mu na tym, by klopotliwi pasazerowie jak najszybciej przestali rzucac sie w oczy. Golodkin poprowadzil ich do kretych, metalowych schodkow, ktore wiodly pod poklad, a tam poszli zimnym, wilgotnym i skapo oswietlonym korytarzykiem do kajuty kapitana. Co za paskudne miejsce! pomyslala Susan. Podobne wrazenie odniosla w kajucie kapitana, ktora znajdowala sie na koncu korytarza. Choc oswietlona az trzema lampami i dobrze ogrzana, kwatera Golodkina byla obca i nieprzyjemna. Znajdowaly sie w niej: biurko, na ktorego blacie stala oprozniona do polowy butelka brandy, sza?a na ksiazki z przeszklonymi drzwiczkami, barek i cztery krzesla, wliczajac to, ktore stalo przy biurku. Czesc sypialna oddzielona byla od reszty kabiny zaciagnieta zaslona. Golodkin gestem reki wskazal krzesla i usiedli. 239 -Napijesz sie brandy? - spytal Susan McGee.Susan trzesla sie z zimna i rozgrzala ja juz sama mysl o alkoholu. -Tak - odparla. - To mi na pewno dobrze zrobi. McGee zwrocil sie do Golodkina po rosyjsku z prosba o podanie butelki, ale zanim ten zdazyl odpowiedziec, poruszyla sie zaslona. Wszyscy spojrzeli w tamta strone. Zaslona poruszyla sie raz jeszcze i odsunieta zostala na bok. Z sypialnej alkowy wyszedl... doktor Viteski. Usmiechal sie. W rece trzymal pistolet z tlumikiem. Susan wpadla w szal. Byla wsciekla, ze znow ja oszukano, ze znow odegrano przed nia przedstawienie, a ona sama we wszystko uwierzyla. Spojrzala na McGee z nienawiscia. Ale mezczyzna wygladal na nie mniej zaskoczonego od niej. Na widok Viteskiego podniosl sie z krzesla i siegnal do kieszeni plaszcza po bron. Kapitan Golodkin zlapal go i odebral mu pistolet. -Leonid! - powiedzial McGee oskarzycielskim tonem i dodal cos po rosyjsku, czego Susan nie mogla zrozumiec. -Nie win biednego Leonida - rzekl doktor Viteski. - On nie mial innego wyjscia. Musial tanczyc, jak my mu zagralismy. A teraz siadaj! McGee przez chwile wahal sie, wreszcie usiadl. Spojrzal na Susan i widzac w jej oczach rozczarowanie, oswiadczyl: -Nie mam z tym nic wspolnego. Susan chciala mu wierzyc. Twarz mezczyzny byla szara jak popiol i wyrazala okrutny lek. To byla twarz czlowieka, ktory nagle stanal oko w oko ze smiercia. McGee to dobry aktor, pomyslala. Przez tyle dni mnie oszukiwal. Moze nadal mnie oszukuje? Viteski obszedl biurko i usiadl na kapitanskim krzesle. Golodkin stal nieporuszony przy drzwiach. Jego twarz nie zdradzala zadnych emocji. -Od dwoch i pol roku wiedzielismy, ze jestes zdrajca - powiedzial Viteski do McGee. Blade oblicze Jeffa nagle poczerwienialo. Wygladal na naprawde zaskoczonego. -Niewiele pozniej odkrylismy, ze kontaktujesz sie z Leonidem - dodal Viteski. -Skoro tylko dowiedzielismy sie, ze jest twoim kurierem, zmusilismy go, by zaczal pracowac dla nas. McGee spojrzal na Golodkina. Kapitan splonal rumiencem i spuscil wzrok. -Leonid? - spytal McGee. Golodkin zmarszczyl brwi, wzruszyl ramionami i powiedzial cos po rosyjsku. Przez caly ten czas Susan obserwowala McGee. Nie sprawial wrazenia, ze gra narzucona role. 239 -Leonid nie mial innego wyjscia. Musial cie oszukiwac - odezwal sie Viteski.-Mielismy go w garsci. Gdyby nie zgodzil sie na wspolprace, ucierpialaby jego rodzina. Zdawal sobie z tego sprawe i dlatego, acz na pewno niezbyt chetnie, zostal podwojnym agentem. Byl bardzo uzyteczny i mam nadzieje, ze nadal bedzie uzyteczny w przyszlosci. Dzieki niemu mamy zamiar wykryc jeszcze innych zdrajcow. -Od ponad dwoch lat przekazywalem mu dokumenty... - zaczal McGee. - ...a on oddawal je nam - dokonczyl Viteski. - Mysmy przerabiali je odpowiednio, by zdezinformowac CIA, a potem za posrednictwem Leonida szly one, jakby nigdy nic, do Turkow. -Cholera jasna! - zaklal McGee. Viteski sie zasmial. Nalal sobie brandy do szklaneczki i wypil jednym haustem. Susan obserwowala obu mezczyzn i nagle poczula, ze robi jej sie niedobrze. Przyszlo jej do glowy, iz moze odgrywa sie przed nia kolejna scene koszmarnego przedstawienia. Moze McGee tez byl tylko pionkiem w grze i zostal oszukany, by bardziej wiarygodnie odegral swoja role? Oznaczaloby to, ze ostatnia nadzieja na odzyskanie wolnosci prysla jak banka mydlana. -Jesli wiedziales, ze bede chcial uratowac Susan - spytal McGee - to dlaczego nie udaremniles mi porwania jej z sali gimnastycznej, ktora sluzyla za atrape Pieczary Gromow? Viteski znow napil sie alkoholu. -Stwierdzilismy, ze nie uda nam sie jej zlamac. Cale przedsiewziecie wzielo w leb i nie musielismy juz sie martwic, ze powiesz jej prawde o Willawauk. -O malo nie zwariowalam ze strachu - powiedziala Susan. Viteski spojrzal na nia i pokiwal glowa. -Wlasnie. Ale to bylo wszystko, co moglismy osiagnac. Nie zamierzalas sie poddac i odblokowac swej pamieci. Jestes zbyt silna albo tez zbyt dobrze cie zaprogramowali w Milestone. A moze jedno i drugie... W kazdym razie nie zanosilo sie na to, ze wyciagniemy z ciebie jakiekolwiek informacje. Co najwyzej wpedzilibysmy cie w stan kompletnego oblakania. Dlatego postanowilismy przerwac przedsiewziecie i przystapic do realizacji planu awaryjnego. -Jakiego planu awaryjnego? - spytal McGee. Viteski spojrzal na Golodkina i powiedzial cos szybko po rosyjsku. Golodkin kiwnal glowa i wyszedl z kajuty. -Co chciales przez to powiedziec? - nalegal McGee. Viteski nie odpowiedzial. Usmiechnal sie lekko i podniosl do ust szklaneczke brandy. Susan nie wytrzymala i spytala McGee: -O co tu chodzi? 241 -Nie wiem - odrzekl McGee.Wyciagnal do niej reke. Susan wahala sie przez chwile, po czym ich dlonie spotkaly sie w mocnym uscisku. McGee usmiechnal sie do niej, pragnac jej dodac otuchy, ale usmiech wyszedl mu slaby i niesmialy. Widac bylo, ze sam sie boi. -Niezla brandy - odezwal sie Viteski. - Na pewno czarnorynkowa. W sklepie nie mozna takiej kupic, chyba ze w specjalnych bufetach dla wysokich urzednikow partyjnych. Bede musial zapytac kapitana, gdzie zaopatruje sie w alkohol. Drzwi do kajuty otwarly sie i wszedl Leonid Golodkin. Tuz za nim postepowaly jeszcze dwie osoby. Pierwsza z nich byl Jeffrey McGee. Druga - Susan ?orton. Jeszcze dwa sobowtory. Oboje byli nawet ubrani dokladnie tak, jak Jeff i Susan. Widok ten zmrozil krew w zylach kobiety. Sobowtor Susan sie usmiechnal. Podobienstwo bylo zdumiewajace. Krew znowu odplynela z twarzy prawdziwego Jeffa McGee, a w jego oczach czaila sie zgroza. -Co to ma znaczyc, do jasnej cholery?! - spytal doktora Viteskiego. -To plan awaryjny - odparl Viteski. - Mielismy go w zanadrzu od samego poczatku, ale oczywiscie nie moglismy ci o nim powiedziec. Falszywa Susan zwrocila sie do prawdziwej: -To naprawde fascynujace, ze wreszcie jestem z toba w tym samym pomieszczeniu. -Ona ma dokladnie taki sam glos, jak ja! - wykrzyknela oszolomiona Susan. Falszywy McGee powiedzial: -Przez prawie rok uczylismy sie z tasmy mowic waszymi glosami. - Jego glos byl glosem prawdziwego McGee. Viteski z ojcowska niemalze duma usmiechnal sie do sobowtorow. A potem zwrocil sie do prawdziwego McGee: -Po wyplynieciu w morze zostaniecie zastrzeleni i wrzuceni do wody. Na wasze miejsca wroci do Stanow wlasnie ta para. Nasza Susan podejmie znow prace w Korporacji Milestone. - Tu odezwal sie do prawdziwej Susan: - Moja droga, niezmiernie zaluje, ze nie dalas sie zlamac. To by nam dalo duza przewage. Ale i tak bedziemy mieli to, co chcemy, gdyz na twoje miejsce pojedzie nasza agentka. Cala operacja potrwa po prostu nieco dluzej. To wszystko. Najdalej za rok bedziemy wiedzieli to, czego ty nie chcialas nam powiedziec. A jesli dobrze pojdzie i bedziemy mogli trzymac ja tam dluzej, to zdobedziemy jeszcze wiecej informacji niz te, ktore ty posiadasz. - Nastepnie Viteski 241 zwrocil sie do prawdziwego Jeffa. - Twoj sobowtor osiadzie w amerykanskim wywiadzie. Moze uda nam sie zalatwic mu uczestnictwo w pracach nad technikami modyfikacji behawioralnych. I tak bedziemy miec jeszcze jedna wtyczke.-Nie uda sie wam - powiedzial McGee. - Moga miec takie same glosy, jak my, moga miec taki sam wyglad, jak my - tu musze przyznac, ze wasi chirurdzy plastyczni wykonali dobra robote - ale nikt nie podrobi odciskow palcow. -Racja - powiedzial Viteski. - Jednakze my wcale nie zamierzamy ich podrabiac. Udalo nam sie zdobyc dostep do systemu komputerowego Departamentu Obrony, w ktorym przechowywane sa odciski palcow wszystkich pracownikow sluzb specjalnych. Wystarczy wiec, ze wymazemy elektroniczny zapis waszych odciskow i wprowadzimy na to miejsce zapis odciskow naszych ludzi. Dzieki postepowi w dziedzinie komputerowego gromadzenia danych nie jest juz konieczne podrabianie niczego, wystarczy niewygodne informacje zastapic takimi, jakie sa potrzebne. -A wiec wszystko wam sie uda - podsumowala prawdziwa Susan, a oczyma wyobrazni widziala juz wlasne zwloki wrzucane przez burte "Zlotej Sieci" do Morza Czarnego. -Oczywiscie! - wykrzyknal Viteski. - Czy ktos w to watpil? Zreszta nawet gdybys pekla i powiedziala nam wszystko, co wiesz, to i tak wyslalibysmy do Stanow wasze sobowtory. - Wypil ze szklaneczki reszte brandy i mruknal z zadowolenia. Potem wstal od biurka, a w rece wciaz trzymal pistolet. - Kapitanie, bede pana oslanial. Prosze przez ten czas skrepowac im rece. Golodkin trzymal juz kawalek sznura. Kazal wstac Susan i McGee, po czym zwiazal im rece na plecach. -Zabierz ich teraz w jakies odosobnione i bezpieczne miejsce - polecil Viteski. Z kolei odwrocil sie do Susan i Jeffa: - Sobowtory jeszcze was odwiedza. Chcieliby dowiedziec sie roznych rzeczy, ktore pomoga im lepiej odegrac wasze role, jak na przyklad: z kim sie przyjaznicie, jakie sa wasze ulubione potrawy, gdzie spedzacie wolny czas i tak dalej. Radze odpowiadac zgodnie z prawda, bo niektore pytania, ktore zostana wam zadane, maja na celu sprawdzenie waszej prawdomownosci. Sobowtory znaja odpowiedzi na te pytania sprawdzajace i jesli bedziecie klamac, to tak dlugo zadawac wam beda bol, az zrozumiecie, ze wspolpraca jest waszym jedynym wyjsciem. Susan spojrzala na falszywego McGee. Mezczyzna usmiechal sie, ale jego usmiech nie byl przyjemny. Wygladal jak prawdziwy McGee pod kazdym wzgledem, z wyjatkiem jednego: w oczach sobowtora nie bylo wrazliwosci i czulosci, obecnych u prawdziwego McGee. Wierzyla, ze czlowiek ten faktycznie zdolny jest zadawac drugiemu bol tak dlugo, az ofiara zacznie wypelniac jego wole. Wstrzasnal nia dreszcz. 243 -Teraz sie pozegnam - powiedzial Viteski. - Nie wyplywam z wami w morze.-Usmiechnal sie, zadowolony z siebie. - Bon voyage! Golodkin wyprowadzil skrepowana pare na korytarz, a Viteski zostal z sobowtorami w kajucie kapitana. McGee powiedzial cos do niego, ale Golodkin eskortowal ich w milczeniu, nie reagujac na zaczepki. Doszli do kolejnych kretych schodkow, ktore prowadzily jeszcze nizej pod poklad statku, prawie na samo dno, gdzie znajdowaly sie luki bagazowe. Smierdzialo tam ryba. Zaraz przy schodach znajdowal sie maly, ciasny skladzik. Golodkin wprowadzil ich tam i kazal usiasc na golej, zimnej podlodze. Nastepnie zwiazal im nogi w kostkach, sprawdzil, czy wezly na przegubach dloni sa wystarczajaco mocne, zgasil swiatlo i wyszedl, zamykajac drzwi na klucz. Zostali w absolutnej ciemnosci. Susan pamietala, ze na scianach skladziku wisialy zwoje zapasowych lin okretowych, takich samych jak te, ktore lezaly na pokladzie. Poza tym znajdowaly sie tam rozne narzedzia, czesci nie znanych jej urzadzen, harpuny, sieci i skrzynie. -Boje sie - wyznala. McGee nie odpowiedzial. Susan slyszala, ze mezczyzna szura nogami, szarpie sie gwaltownie i o cos ociera. -Jeff? Mruknal pod nosem. Nadal slychac bylo odglos szarpania, a McGee zaczal posapywac. -Co robisz? - spytala - Tssst! - Uslyszala w odpowiedzi. Chwile pozniej poczula na ramionach czyjes rece i az podskoczyla ze strachu, zanim uprzytomnila sobie, ze to McGee. Zdolal sie uwolnic, a teraz szukal w ciemnosci wezlow na jej przegubach. Wkrotce przecial sznur krepujacy Susan i przysunal do jej ucha swoje usta. Szeptem najdelikatniejszym z mozliwych powiedzial: -Watpie, zeby ktos nas podsluchiwal, ale ostroznosci nigdy dosyc. Golodkin, udajac, ze sprawdza mi wezly, nieco je poluzowal. Susan tymczasem gladzila sie po zdretwialych przegubach. Gdy tylko przynioslo jej to troche ulgi, nachylila sie i rowniez szepnela do ucha mezczyzny: -Jak duzo moze on jeszcze zrobic, by nam pomoc? -Prawdopodobnie to juz wszystko - rzekl cicho McGee. - To z jego strony i tak olbrzymie ryzyko. Od tej chwili mozemy liczyc tylko na siebie. Nikt nam nie da drugiej szansy. Oboje wstali z podlogi. McGee przez jakis czas obijal sie o sciany, zanim znalazl wreszcie wylacznik swiatla. 243 Gdy pomieszczenie wypelnilo sie jasnoscia, McGee siegnal po wielki rybacki harpun na dlugim trzonku, ktory stal na specjalnym stojaku. Podal go Susan i drugi wzial dla siebie.Susan podejrzewala, zanim jeszcze rozblyslo swiatlo, iz McGee zdecyduje sie uzyc tej broni. Mimo to wzdrygnela sie, czujac ja we wlasnej dloni. -Nie moge - jeknela. -Musisz. -O moj Boze! -Wybieraj - twoje zycie albo ich zycie - McGee mruknal zniecierpliwiony. Susan pokiwala glowa. -Dasz sobie rade - rzekl McGee. - A jesli bedziemy mieli szczescie, pojdzie to w okamgnieniu. Nie spodziewaja sie tego. Jestem pewien, ze nie podejrzewaja Golodkina o zamkniecie nas w kabinie pelnej ostrych narzedzi. Nastepnie pokazal jej najlepsza pozycje do ataku z zaskoczenia. Susan patrzyla uwaznie. Zgasili swiatlo. Zalala ich najglebsza ciemnosc, jaka Susan kiedykolwiek poznala w zyciu. *** W ciemnosci McGee uslyszal jakis szelest, jakby ktos sie skradal. Znieruchomial i nadstawil ucha. Po chwili domyslil sie zrodla dzwiekow i sie odprezyl.-To tylko szczur - rzekl uspokajajaco do Susan. Nie odpowiedziala. -Susan? -Wszystko w porzadku - oznajmila ze swego miejsca przy przeciwleglej scianie pomieszczenia. - Nie boje sie szczurow. Mimo iz ich polozenie nie bylo wesole, McGee usmiechnal sie lekko, sam do siebie. Mijaly dlugie, meczace minuty. Nagle "Zlota Siec" zadrzala i caly kadlub zaczal dygotac. To znak, ze zapuszczono silniki. Wkrotce dobiegl ich odglos dzwonu okretowego. Sruby zaczely wreszcie obracac sie w wodzie i zmniejszyla sie wibracja. Czas mijal, a oni wciaz czekali. Dopiero po dziesieciu, a moze pietnastu minutach, kiedy powinni juz dawno wyplynac z portu w Batumi, rozleglo sie chrobotanie przy drzwiach. McGee wyprostowal sie i podniosl harpun. Drzwi otworzyly sie i do skladziku wpadlo troche swiatla z korytarza. Do kabiny weszli falszywa Susan i falszywy McGee. 245 McGee stal po lewej stronie od wejscia, ukryty za otwartymi drzwiami. Nagle wyskoczyl zza nich, skierowal ostrze harpuna w strone korpusu swojego sobowtora i wbil je w cialo mezczyzny. "Blizniak" zdolal jeszcze zapalic swiatlo i upadl u stop swej niedoszlej ofiary. McGee wzdrygnal sie na widok tryskajacej krwi, ale opanowal sie i zrobil jeszcze to, co musial zrobic. Przekrecil ostrze harpuna w brzuchu, wypruwajac mu wnetrznosci. Falszywy McGee nie zdazyl nawet krzyknac.Agentka, ktora z nim przyszla, miala bron. Ten sam rewolwer z tlumikiem, ktory trzymal w rece Viteski, gdy przebywali w kajucie kapitana. Cofnela sie zaskoczona, ale przytomnie wypalila, celujac w McGee. Chybila. Strzelila jeszcze raz. McGee poczul, jak kula przeszywa mu ramie. Przed odniesieniem kolejnej rany, a moze i smiercia, uratowala go prawdziwa Susan. Do tej pory ukryta za drewniana skrzynia, zaatakowala harpunem swoja "blizniaczke". Fontanna krwi trysnela z gardla falszywej Susan, a oczy wyszly jej niemal z orbit. Wypuscila bron na podloge. Serce McGee zamarlo z przerazenia. Wiedzial, ze oglada smierc sobowtora Susan, ale widok zmiazdzonego strzepa ludzkiego ciala, ciala tak podobnego do tego, ktore kochal, nie mogl nim nie wstrzasnac. Falszywa Susan upadla na kolana, a krew plynela gesta struga z jej otwartych ust, ktore juz nigdy nie wypowiedza slowa. Po chwili martwe cialo zwalilo sie z loskotem na drewniana podloge. McGee odwrocil sie i spojrzal na swoja doskonala kopie. Mezczyzna trzymal sie za brzuch, probujac wepchnac jelita do srodka. Twarz wykrzywiona mial w agonii. Smierc zlitowala sie nad nim wreszcie i zgasila swiatlo w jego oczach. Zupelnie, jakbym ogladal samego siebie, pomyslal ze zgroza McGee. Poczul wewnetrzna pustke i chlod. Zabijanie nigdy nie sprawialo mu przyjemnosci. Ale zawsze byl w stanie robic to, kiedy musial. Bez wyraznej koniecznosci nie moglby nikogo zabic. Susan odwrocila sie w druga strone, by nie patrzec na ciala, podeszla do sciany i zwymiotowala. McGee zamknal drzwi. *** Troche pozniej Susan i McGee znalezli sie w kajucie, w ktorej spac mieli agenci.Kobieta usiadla na dolnej koi i spytala: -Czy Golodkin poznal, ze nie jestesmy sobowtorami? 245 -Poznal - odpowiedzial Jeff. Stal przy iluminatorze i spogladal na spienione fale.-Skad masz pewnosc? -Czy nie zauwazylas, ze nie odezwal sie do ciebie po rosyjsku? Wiedzial, ze nie zrozumiesz ani slowa. -Dobrze, wiec teraz bedziemy nadawac Rosjanom lipne informacje jako prawdziwe, podszywajac sie pod agentow, ktorych zgladzilismy? -Tak - potwierdzil McGee. - Oczywiscie, jezeli zdolamy ustalic, na jakich czestotliwosciach mialy byc przekazywane. Przez chwile oboje milczeli. McGee patrzyl na morze za gruba tafla szkla i, choc niewiele pozna noca mogl zobaczyc, zdawal sie zafascynowany widokiem. Susan siedziala i patrzyla na wlasne dlonie. Sprawdzala, czy na skorze nie pozostaly jeszcze jakies slady krwi. Po chwili odezwala sie: -Czy ta butelka, ktora zostawil Golodkin, zawiera brandy? -Tak. -Musze sobie strzelic jednego. -Naleje ci podwojna porcje - zaproponowal McGee. *** Wciaz na morzu. Niedawno wzeszedl swit.Susan z przerazeniem zerwala sie z koi i zaczela krzyczec. McGee obudzil sie i zapalil swiatlo. Przez dluzsza chwile Susan nie wiedziala, gdzie sie znajduje. W koncu oprzytomniala. Wiedziala juz, gdzie jest, ale koszmar senny byl tak sugestywny, ze wciaz drzala ze strachu i z trudem lapala powietrze. Poza tym pomyslala sobie, ze taki sen moglby sie rownie dobrze okazac jawa. McGee zeskoczyl z gornej koi i ukleknal obok Susan. -Juz dobrze - zaczal ja uspokajac. - To tylko sen. Jestesmy na morzu i wkrotce doplyniemy do Turcji. -Nie doplyniemy. -Co?! -Zaloga. -Co zaloga? -Harch, Quince, Jellicoe i Parker sa czlonkami zalogi. -Nie, nie. To byl tylko sen. -Oni tu sa! - wykrzyknela Susan. 247 -Co zle, minelo. Juz nigdy nie zobaczysz tych czterech przesladowcow - mowil spokojnie i cierpliwie McGee.-Cholera, oni tu sa! - nalegala Susan. McGee nie mogl jej uspokoic. Musieli przejsc po calym kutrze, na ktorym zaloga rozpoczynala wlasnie kolejny dzien. Musieli zajrzec w kazdy zakamarek na pokladzie i pod pokladem, przyjrzec sie kazdemu rybakowi, zeby Susan uwierzyla wreszcie, ze nie ma wsrod nich Harcha z kolegami. *** Sniadanie zjedli w swojej kajucie, bez Golodkina, by nie stwarzac klopotow jezykowych.-Gdzie oni znalezli sobowtory Harcha i calej reszty? - spytala Susan. -Agenci sowieccy w Stanach zdobyli z gazet i archiwow szkolnych zdjecia wszystkich czterech chlopcow - odpowiedzial McGee. - I w calym kraju zaczeto wylapywac mlodych ludzi, choc troche do nich podobnych. Potem wybrano najodpowiedniejszych, poddano ich operacjom plastycznym, charakteryzacji... -Oczy Harcha... -Specjalne szkla kontaktowe... -Zupelnie jak w kinie. -Co? -Efekty specjalne. -O, tak. Mysle, ze dorownywaly tym z Hollywoodu. -Cialo Jerry'ego Steina... -Niezly kawalek roboty, co? Susan zaczela drzec na calym ciele. -Opanuj sie - powiedzial McGee. - Juz nic ci nie grozi. Nie mogla sie opanowac. McGee wzial ja w ramiona. *** Nastepnego dnia znalezli sie juz na tureckim statku, ktory przyplynal na spotkanie.Susan czula sie lepiej. Dostali kajute wygodniejsza i czystsza niz ta na gruzinskim kutrze. Jedzenie tez bylo smaczniejsze. W czasie obiadu, zlozonego z wedlin i serow, Susan powiedziala do McGee: -Musze byc wazna dla wywiadu amerykanskiego, skoro zdecydowal sie odkryc ciebie, by wydobyc mnie od Rosjan. 247 McGee zmieszal sie i mruknal pod nosem:-No coz... Nie byl to pierwotny plan. -Co? -Moim zadaniem nie bylo wydostanie cie od Rosjan. Susan nic nie rozumiala. -Mialem za zadanie zlikwidowac cie, zanim przedsiewziecie w Willawauk moglo dac pozytywne dla Rosjan efekty. Troche powietrza w strzykawce i - bach! Smiertelna embolia w mozgu. Czy cos takiego. Cos, czego nikt nie skojarzylby ze mna. W ten sposob nie musieliby mnie odkrywac, a niebezpieczenstwo, ze pekniesz, zostaloby usuniete. Krew odplynela jej z twarzy. Nagle stracila apetyt. -Dlaczego wiec mnie nie zabiles? -Bo sie w tobie zakochalem. Zamrugala, wciaz wpatrzona w Jeffa McGee. -To prawda - powiedzial. - Przez wszystkie te tygodnie, kiedy programowalismy cie, zaszczepialismy ci hipnotyczne sugestie, ktore potem owocowaly twoja ucieczka ze szpitala oraz wedrowka po Willawauk, obserwowalem cie i bylem pod wrazeniem sily, ktora z ciebie emanowala. Wcale nie bylo latwo cie programowac, manipulowac twoja wola. Masz w sobie duzo zyciowej energii. -A moze zakochales sie w mojej energii zyciowej? McGee sie usmiechnal. -Moze... -I nie mogles mnie zabic? -Nie moglem. -Oszaleja z wscieklosci, gdy to uslysza. -Mam ich gdzies. *** Dwa dni pozniej byli juz w Stambule. Zamieszkali w rezydencji ambasadora Stanow Zjednoczonych.W nocy Susan obudzila sie z krzykiem. Natychmiast przybiegla sluzaca, a za nia straznik, ambasador i McGee. -Obsluga - jeknela Susan, przywierajac do Jeffa. - Nie mozemy ufac obsludze rezydencji. -Nikt z nich nawet nie przypomina Harcha - powiedzial McGee. -Skad moge miec pewnosc? Nie widzialam ich wszystkich. -Susan, jest trzecia nad ranem - zauwazyl straznik. Ambasador patrzyl na nia chwile w milczeniu, potem przeniosl wzrok na McGee, a w koncu na straznika. Powiedzial do niego: -Zwolaj cala sluzbe. Po kilku minutach okazalo sie, ze ambasador Stanow Zjednoczonych w Turcji nie zatrudnial ani Harcha, ani Quince'a, ani Jellicoe, ani Parkera. -Przepraszam - wybakala Susan. -Wszystko w porzadku - pocieszyl ja McGee. -To mi tak predko nie przejdzie - dodala na wlasne usprawiedliwienie. -Wiem o tym. -Moze nawet zostanie mi to na cale zycie. *** Tydzien pozniej byli juz w Waszyngtonie. Od amerykanskiego rzadu otrzymali apartament w hotelu i tam po raz pierwszy poszli ze soba do lozka. Bylo im ze soba bardzo dobrze. Pasowali do siebie jak kostki domina. Poruszali sie miekko i delikatnie, jakby stanowili jeden organizm. Tej nocy, naga w objeciach Jeffa McGee, Susan po raz pierwszy od czasu opuszczenia Willawauk nie miala zadnych snow. Czesc pierwsza 3 POWOLNE ZBLIZANE SIE STRACHU l 4 2 8 3 17 4 35 5 50 6 70 Czesc druga 77 KURTYNA UCHYLA SIE 7 78 8 91 9 98 10 108 11 124 12 148 13 159 Czesc trzecia 164 WYPRAWA DO MIASTA 14 165 15 182 16 195 17 217 Document Outline 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-28 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/