Andre Norton Ostemplowane gwiazdy Przelozyli Danuta i Piotr Teczynscy Tytul oryginalu: postmarked the Stars SCAN-dal Rozdzial 1 Nagle przebudzenie Czolgal sie na czworakach poprzez gesta mgle i lepkie bloto, w ktorym prawie tonal. Nie mogl oddychac... a jednak musial isc... wydostac sie stad...Bardzo wychudzony czlowiek lezal bezwladnie na lozku. Ramiona mial szeroko rozpostarte. Rekoma bezsilnie szarpal sklebione przykrycie, a jego glowa, nieznacznie podwyzszona, obracala sie wolno to w jedna, to w druga strone w bezustannej, smiertelnej udrece. Wilgotny dotyk zatrzymujacego go, lepkiego blota... ale musi isc dalej! To jest konieczne... musi! Lapal powietrze z takim trudem, ze kazdy oddech przyprawial go o dreszcz, wstrzasajacy calym wychudlym cialem. Z wysilkiem sprobowal sie podniesc, choc oczy mial nadal zamkniete. W pewnym momencie zrozumial, ze juz nie czolga sie przez zadne moczary wsrod mgly. Kiedy podniosl wyzej glowe, zobaczyl zamiast nich sciany pomieszczenia, ktore zdawaly sie wznosic i opadac w rytm jego ciezkiego oddechu. Dan Thorson, asystent szefa transportu, wolny frachtowiec Krolowa Slonca, rejestr Ziemi numer 565-724910-JK - przeczytal te slowa, jakby stanowily one czesc ognistoszkarlatnego znaku wydrukowanego na ciezkiej zaslonie, ktora mial przed oczami. Cos mu to przypominalo, chociaz... ale czy rzeczywiscie rozumial te slowa? On... tak, to on byl Danem Thorsonem. A Krolowa Slonca... Oddychajac z trudem, na wpol krzyczac poderwal swoje cialo, tak ze teraz juz siedzial, a nie lezal na lozku. Jednak wciaz musial trzymac sie mocno, gdyz powierzchnia pod nim, ktora powinna zapewnic bezpieczenstwo i stabilnosc, koziolkowala i plywala. Mimo to przypomnienie, kim jest, przelamalo jakas bariere, mogl teraz normalnie myslec. Nadal byl smiertelnie chory i mial zawroty glowy, ale potrafil zmusic sie do uporzadkowania zdarzen z najblizszej przeszlosci. A przynajmniej czesci z nich. Jest Danem Thorsonem, obecnie szefem transportu na Krolowej, poniewaz jego przelozony Van Ryck przebywa teraz w odleglych swiatach i przylaczy sie do nich najwczesniej pod koniec tej podrozy. I oto znajduje sie na wolnym frachtowcu Krolowa Slonca... Ale gdy Dan ostroznie odwrocil glowe, zrozumial, ze nie bylo to prawda. Nie znajdowal sie w znajomej kabinie na pokladzie statku... byl w jakims nie znanym mu pokoju. Ogladal dokladnie otoczenie w poszukiwaniu jakichs wskazowek, ktore pomoglyby kulejacej pamieci. Bylo tu lozko, na ktorym wlasnie lezal, i dwa skladane krzesla przy scianie. Nie bylo zadnego okna, ale pod sufitem znajdowal sie otwor wentylacyjny. Bylo tez dwoje zamknietych drzwi. Umieszczony na suficie szklany pret dawal blade swiatlo. Byl to surowy pokoj, calkiem podobny do celi. Cela... zaczal sobie cos przypominac. Pochwycil ich patrol pocztowy. To jest cela... Nie! To wszystko zostalo wyjasnione - wysuneli skrzydla na Xecho, gotowi do wyruszenia w swoja pierwsza podroz z poczta na Trewsworld... Gotowi do drogi! Dan sprobowal stanac na nogi, jak gdyby te slowa byly zakleciem. O malo sie nie przewrocil, ale posuwajac sie wzdluz sciany zdolal jakos zachowac rownowage, narazajac tylko swoj zoladek na ciezka probe. Zlapal sie najblizszych drzwi, ktore ustapily pod ciezarem jego ciala i zobaczyl, ze cudem trafil do lazienki. Ogarnely go gwaltowne mdlosci. Ciagle drzac z oslabienia, ochlodzil sie woda. Zauwazyl, ze gdzies podziala sie bluza od munduru, chociaz nadal mial na sobie spodnie i buty astronauty. Woda i co dziwniejsze takze nudnosci przywracaly mu przytomnosc. Powlokl sie z powrotem do pokoju wypelniajacego sie gwiazdami, gdy tylko probowal myslec. Ostatnim jego wspomnieniem bylo... Co? Wiadomosc... jaka wiadomosc? Ze zarejestrowano przesylke do zabrania na standardowych warunkach pierwszenstwa. Przez kilka sekund wydawalo mu sie, ze widzi wyraznie pokoj sluzbowy szefa transportu na Krolowej i stojacego w drzwiach technika lacznosci Tanga Ya. Ostania minuta przed odlotem... ostatnia minuta! Krolowa odprawiona do odlotu! Ogarnela go panika. Nie pamietal, co sie wowczas zdarzylo. Wiadomosc... z pewnoscia opuscil statek... ale, gdzie jest? I - co wazniejsze jaka jest data? Krolowa kursuje wedlug rozkladu lotu, jest bowiem statkiem pocztowym. Od jak dawna znajduje sie tutaj? Z pewnoscia nie polecieli bez niego! A swoja droga, tak samo interesujace jak pytanie "gdzie", jest pytanie "dlaczego"... Przetarl reka mokre czolo. Dziwne. Ociekal potem, a jednak wewnetrznie trzasl sie z zimna. Zobaczyl mundur... Zatoczyl sie w kierunku lozka i zaczal ogladac cisniete na nie ubranie. Nie nalezalo do niego. Nie bylo w kolorze cieplego brazu, jaki nosili astronauci. Mialo barwe krzykliwego, choc wyblaklego, szkarlatu i bylo przyozdobione skomplikowanym haftem. Poniewaz jednak marzl, naciagnal je na siebie. Zwrocil sie w strone drzwi, ktore, jak sadzil, musza wyprowadzic go stad na zewnatrz... gdziekolwiek sie znajduje! Krolowa jest gotowa do odlotu, a jego nie ma na pokladzie... Nogi nadal uginaly sie pod nim, lecz byl w stanie utrzymac sie na nich i przejsc kilka krokow. Drzwi ustapily pod lekkim naciskiem i znalazl sie na korytarzu, wzdluz ktorego ciagnal sie dlugi szereg kolejnych drzwi. Wszystkie byly zamkniete. Ale w odleglym koncu pomieszczenia dostrzegl luk, zza ktorego dochodzily dzwieki i widac bylo jakis ruch. Dan, wciaz probujac przypomniec sobie wiecej faktow, skierowal sie w te strone. Wiadomosc, aby odebrac... z pewnoscia natychmiast opuscil Krolowa. Nagle przystanal, aby spojrzec na swoje cialo pod zgniecionym, nie dopietym mundurem, nazbyt ciasnym i za krotkim na niego. Jego pas bezpieczenstwa... tak, ciagle mial go na sobie. Ale... Poszukal prawa reka. Wszystkie kieszenie byly puste, z wyjatkiem tej jednej, ktora zawierala jego znaczek identyfikacyjny, lecz byla to rzecz bezuzyteczna dla zlodzieja. Reagowal on na przemiany chemiczne zachodzace w jego ciele. Gdyby tylko wzial go ktos inny, po kilku minutach zawarte w nim informacje zostalyby wymazane. A wiec zostal obrabowany. Ale dlaczego znalazl sie w tym pokoju? Gdyby zostal napadniety, porzucono by go w miejscu rabunku! W glowie czul ogien... to nie bylo bolesne potluczenie czy guzy. Oczywiscie istnieja srodki dzialajace na uklad nerwowy, za pomoca ktorych mozna obezwladnic czlowieka. A jesli dmuchnieto mu w twarz gazem usypiajacym... Ale dlaczego znalazl sie w tym pokoju? Pozniej bedzie mial czas na rozwiazywanie zagadek. Krolowa gotowa do odlotu... musi dostac sie na Krolowa! Gdziez sie jednak znajduje? Ile ma czasu? No tak, z pewnoscia nie odlecieli bez niego. W lej sytuacji na pewno przybeda go szukac. Zaloga Krolowej Slonca stanowila zbyt zgrana grupe przyjaciol, zeby zostawic jednego ze swych czlonkow na odleglej planecie, nie podejmujac akcji ratunkowej. Teraz mogl sie przynajmniej sprawniej poruszac i mial jasny umysl. Obciagnawszy mundur, ktorego nie byl wstanie jednak zapiac, zblizyl sie do zakonczonego lukiem wyjscia z korytarza i rozejrzal sie. Duzy pokoj wydal mu sie znajomy. Do polowy byl zastawiony ciagnacymi sie wzdluz sciany kabinami, wewnatrz ktorych staly na stolach tace do podawania posilkow. Reszte powierzchni zajmowal automat rejestrujacy, bank danych i ekran do wyswietlania serwisow informacyjnych. To byl... byla... Nie mogl przypomniec sobie nazwy, ale rozgladal sie w jednym z tych malych, tanich barow znajdujacych sie na lotnisku i zaopatrujacych w zywnosc glownie czlonkow zalog oczekujacych na odprawe. Wczoraj jadl przy tym stoliku z Ripem Shannonem i Alim Kamilem... ale czy to bylo rzeczywiscie wczoraj? Krolowa i czas odlotu... niepokoj znow scisnal mu serce. Ale przynajmniej nie oddalil sie zbytnio od lotniska. Chociaz w tym swiecie, gdzie suchy lad stanowily zaledwie archipelagi wysp na plytkich, parujacych morzach, nawet nie mozna bylo oddalic sie wiele kilometrow od lotniska, by wciaz pozostawac na tym samym skrawku ladu. To wszystko nie mialo teraz zadnego znaczenia. Musi dostac sie z powrotem na Krolowa, Postanowil skupic cale swoje sily, aby osiagnac ten cel. Stawial ostrozne kroki, jeden za drugim, kierujac sie ku najblizszym drzwiom. Widzial, albo tylko mu sie zdawalo, ze jeden z ludzi siedzacych w najblizszej kabinie poderwal sie, tak jakby chcial go zatrzymac. Byc moze wygladal na kogos potrzebujacego pomocy. Ale niech tylko dostanie sie na Krolowa... Dan ani nie wiedzial, ani nie troszczyl sie o to, czy zwraca na siebie uwage. Wazny byl w tej chwili fakt, ze na zewnatrz znajdowal sie wolny slizgacz. Wyjal swoj znaczek identyfikacyjny i w chwili gdy usiadl, a raczej runal na siedzenie, odpowiednio go podlaczyl i wcisnal przycisk "start". Uporczywie wpatrywal sie w pas startowy. Jeden..., dwa... trzy statki! A jako ostatnia w szeregu stala Krolowa! Dokona tego! Dygotal wraz z silnikiem slizgacza. Osiagnal maksymalna predkosc, choc nie pamietal, jak uruchomil silnik. Wygladalo to prawie tak, jakby maszyna wyczula jego strach i zniecierpliwienie i sama go prowadzila. Wlaz towarowy Krolowej byl zamkniety, ale oczywiscie tego sam dopilnowal. Rampa wystawala jeszcze na zewnatrz. Slizgacz gwaltownie zahamowal i Dan zszedl z niego na rampe. Zaczal posuwac sie, reka za reka, wzdluz poreczy. Postepowal naprzod wylacznie dzieki ogromnej sile woli, gdyz powrocilo oslabienie i zawroty glowy. Nagle rampa zaczela drzec! Przygotowywali sie do odlotu! Dan zdobyl sie na ostateczny wysilek, by dotrzec do konca rampy, a potem przeszedl przez wlaz. Nie byl w stanie dostac sie do wlasnej kabiny tak szybko, aby zdazyc zapiac pasy. Dokad isc? Najblizsza byla kabina Vana Rycka... w gore, po drabince. Musial pokonac wlasne cialo. Dan nie zdawal sobie sprawy z tego, ze szarpie sie z linka, uderza w drzwi kabiny, dociera do koi i pada na poslanie. Ogarnela go ciemnosc. Tym razem nie snil, ze przedziera sie przez geste bagno i zaslone z pary. Czul silny ucisk gniotacy mu klatke piersiowa i ostre pazurki na brodzie. Dan otworzyl oczy i napotkal zaciekawiony wzrok kota. Sindbad, ulubieniec zalogi, ponownie dotknal go nosem i wbil swoje pazury w obolale cialo Dana z taka sila, ze ten zaprotestowal. Choc, z drugiej strony, otoczenie, w ktorym sie teraz znajdowal, bylo mu dobrze znane. To byl Sindbad. To znaczy, ze dotarl na Krolowa, ktora wlasnie znalazla sie w przestrzeni poza planeta. Poczul niezmierna ulge. Po chwili dopiero zaczal myslec o czyms innym. Probowal przypomniec sobie, co sie z nim dzialo... Wyszedl, aby odebrac zarejestrowana przesylke i zostal gdzies napadniety oraz obrabowany. Tylko kiedy: przed czy po odebraniu pakunku? Pojawilo sie nowe zmartwienie. Jesli podpisal odbior, wowczas on, a wlasciwie cala zaloga Krolowej bylaby odpowiedzialna za poniesiona strate. Im predzej zlozy raport kapitanowi Jellico, tym lepiej. -Tak - powiedzial glosno i odepchnal Sindbada, zeby usiasc. - Dostac sie do starego. Jego samopoczucie w barze bylo straszne. Teraz nie bylo lepiej. Musial sie trzymac koi i zamykac oczy, by nie upasc. Nie mial pewnosci, czy w ogole potrafi sie poruszac o wlasnych silach. W sciane wmontowany byl mikrofon. Dostac sie do niego i poprosic o pomoc... Moze zostal otruty? Czy to mozliwe, zeby oni... tajemniczy oni... czy on... czy to cos... co go zaatakowalo, uzylo trucizny? Kiedys, dawno temu, znajdowal sie juz w tak beznadziejnym stanie. To bylo na Sargol, gdy po sukcesie w polowaniu na gorpa, zgodnie z tamtejszym zwyczajem, wzial udzial w ceremonialnym piciu... i przyplacil to choroba. Tau... lekarz Tau... Dan otworzyl usta, zlapal zebami zwisajacy ze sciany plik mikrofilmow i podciagnal sie do gory. Zdolal wyszarpnac jeden mikrofon, ale gdy chcial nacisnac klawisz umozliwiajacy polaczenie z izolatka chorych, oslabl tak bardzo, ze klawisze rozmazywaly mu sie przed oczami. Musial zaryzykowac. Gdy sie podniosl, poczul, ze nie powinien wracac na koje. Kiedy stal, resztki sily zdawaly sie tlic w nim jeszcze. Byc moze, gdyby teraz sprobowal sie wydostac... Musi przeciez zlozyc raport Jellico. Musi... Dotknal stopa czegos miekkiego i uslyszal ostrzegawczy pomruk Sindbada. Wielki kot, urazony w swej godnosci przez nadepniecie na ogon, pacnal lapa w but Dana. Przepraszam. - Dan, probujac uniknac zderzenia z reszta cielska Sindbada, zatoczyl sie w przod i wypadl za drzwi, w ciemnosc korytarza. Wyciagnal rece przed siebie, aby chwycic sie czegos, co pozwoliloby zachowac mu rownowage. Kapitan... musi zlozyc raport... Co...? Dan wprawdzie nie stanal na glowie wspinajacego sie po drabince czlowieka, ale byl tego bliski. Tak, jak w starciu z Sindbadem, probowal uniknac zderzenia i odskoczyl upadajac na ziemie. Nadchodzacy czlowiek nie mogl go nawet podtrzymac. Przed oczami Dana zamajaczyly rysy twarzy Alego Kamila. Obraz zniknal, gdy Dan poczul czyjs uscisk. -Pojsc... zlozyc... raport - powiedzial Dan. - Zobaczyc... kapitana... -Na Piec Nazw Stayfola, co sie dzieje! - Kamil oparl go o sciane. Twarz Kamila byla przez chwile wyrazna, po czym znow zasnula ja mgla. Zobaczyc Jellico - powtorzyl Dan. Wiedzial, ze to mowi, ale nie slyszal wlasnego glosu. Nie mogl tez wyzwolic sie z uscisku Kamila. Na dol... chodz... - uslyszal. Nie na dol... do gory! Musi isc zobaczyc sie z Jellico... Znalezli sie na drabince. Widocznie Ali zrozumial. Tyle tylko, ze szli w dol... w dol... Chcac odzyskac zdolnosc jasnego myslenia, Dan potrzasnal glowa, co tylko wzmoglo mdlosci. I to w takim stopniu, ze nic mial odwagi w ogole sie poruszac. Zawisl na drabince, jedynej stalej rzeczy w krazacej wokol niego przestrzeni. Jakies rece wyciagnely sie do niego. Mowil cos z wysilkiem, ale jego slowa nie mialy zadnego sensu. -Zlozyc raport... - Mimo kolosalnego wysilku, by mowic wyraznie, z jego gardla wydobywal sie jedynie charczacy szept. Dwoje ludzi znajdowalo sie przy nim. Ali i ktos jeszcze. Dan nie byl w stanie odwrocic glowy, zeby zobaczyc kto. A oni prowadzili go w strone drzwi kabiny. Ali pchnal je plecami i przeszli przez nie, ciagnac Dana miedzy soba. Nagle mgla rozciagajaca sie przed oczami Dana zniknela na dluzsza chwile. Nadal bezwladnie zwisal pomiedzy dwojgiem podtrzymujacych go ludzi, ale widzial wyraznie. Tak jakby doznal szoku na widok czlowieka, lezacego na koi. Mezczyzna spal spokojnie, wciaz zapiety w pasy startowe, jak gdyby nie ocknal sie po starcie. Jego mundur... glowa... twarz... Dan szarpnal sie, tak ze zdolal rozluznic uscisk trzymajacych go ludzi. Ich zaskoczenie musialo byc takie samo, jak jego wlasne. Potykajac sie, zrobil jeden lub dwa kroki w kierunku koi i zaczal intensywnie wpatrywac sie w lezacego czlowieka. Ten mial zamkniete oczy, byl najwyrazniej uspiony lub nieprzytomny. Podtrzymujac sie jedna reka w celu zachowania rownowagi, Dan wyciagnal druga, chcac dotykiem upewnic sie, czy ktos rzeczywiscie tam lezy, czy przypadkiem jego oczy nie klamia. Poniewaz twarz lezaca po przeciwnej, lekko uniesionej stronie koi byla jego wlasna, ktora widywal w lustrach, patrzyl w dol na... siebie! Pod palcami wyczuwal twarde miesnie i kosci. Jakies cialo rzeczywiscie lam lezalo, ale twarz... czy byla to wizja bioraca sie z jego choroby? Dan odwrocil glowe. Stal za nim Kamil, a wraz z nim Frank Mura, steward kuchenny. Obaj gapili sie na faceta lezacego na koi. -Nie! - Dan z lkaniem zaprzeczyl temu, co widzial. Ja... ja jestem... to ja! Ja jestem Danem Thorsonem! I wyrecytowal te sama formule, ktora przyszla mu do glowy w barze, zaraz po przebudzeniu: -Dan Thorson, asystent szefa transportu, wolny frachtowiec Krolowej Slonca, rejestr Ziemi numer 565-724910-JK. Znaczek identyfikacyjny! Ma dowod! Teraz wydobyl go ze swojej kieszeni w pasie i trzymal tak, by i oni mogli go widziec i dowiedziec sie, ze naprawde jest Danem Thorsonem. Ale jesli on byl Danem Thorsonem, to kim byl... -Co sie dzieje? Tau! Lekarz Tau! Dan z ulga odetchnal i pomimo ze nadal trzymal sie koi, zwalil sie na podloge. Ten bedzie wiedzial, kim on jest. Dlatego, ze on i Craig Tau przeszli razem bardzo wiele na Khatcie. Ja jestem Dan - powiedzial. - Moge to udowodnic. Ty jestes Craig Tau i obaj bylismy na Khatcie, gdzie uzyles magii, zeby zmusic Limbuloo do polowania na samego siebie. A... a... - drzaca reka wskazal na Alego - ty jestes Ali Kamil, ktorego znalezlismy uwiezionego w labiryncie na Limbo. A ty ... ty jestes Frank Mura. Grajac na fujarce wprowadziles nas do tego labiryntu. Tak wiec udowodnil im, kim jest. Nikt oprocz Dana Thorsona nie wiedzialby tego wszystkiego. Musza mu teraz uwierzyc. Ale zatem kto - a wlasciwie co lezy na jego koi, ubrane w jego mundur? Poznawal go dzieki lacie, ktora przyszyl trzy dni temu. On jest Danem Thorsonem... Ja jestem Danem Thorsonem... - Teraz juz nie tylko trzesly mu sie rece, lecz drzal na calym ciele. Wygladalo na to, ze choroba znow go atakuje. Nic nie mogl na to poradzic. Byc moze... byc moze to wszystko bylo czyms w rodzaju szalenstwa! -Ostroznie! Chwyc go, Kamil! - Tau byl juz przy nim. Dan znow znalazl sie w lazience i wymiotowal. -Czy mozesz go trzymac? - uslyszal glos Taua tak niewyrazny, jakby dochodzil z duzej odleglosci. - Bede musial dac mu zastrzyk. Zostal... -Otruty, jak sadze. - Dan wiedzial, ze sam to mowi. Nie potrafilby jednak powiedziec, czy mowi na glos. W tej samej chwili znow ogarnela go ciemnosc. Ocknal sie po raz trzeci; tym razem jednak budzil sie powoli. Tym, co przywrocilo mu swiadomosc, nie byl ucisk na klatke piersiowa ani drapanie kocich pazurkow. Bylo to raczej poczucie spokoju, tak jakby zrzucil z siebie jakis ciezar. Przez dluzsza chwile czul sie nawet dobrze, az do momentu, w ktorym zaczal sobie przypominac pewne fakty. Pamietal cos... cos dotyczacego raportu dla kapitana. Dan myslal bardzo wolno. Otworzyl oczy, odwrocil lekko glowe i obraz zdarzen wyostrzyl sie. Znajduje sie w izolatce dla chorych. Choc nigdy przedtem tu nie lezal, kabina wydawala mu sie znajoma. Poruszyl sie nieco i w tym momencie w drzwiach pojawil sie lekarz. -Znow razem z nami, co? Zobaczymy... - Sprawnie zabral sie do pracy, tzn. zbadal Dana. Calkiem niezle, choc w zasadzie powinienes byc juz martwy. Martwy? Byl martwy. Dan zmarszczyl brwi. W jego koi spoczywalo jakies cialo. -Ten czlowiek w mojej koi? zadal pytanie. -Nie zyje. A ty, jak sadze, jestes teraz wystarczajaco gotow... - Tau podszedl do mikrofonu. Izolatka chorych wzywa kapitana. Kapitan... raport dla kapitana! Dan sprobowal wstac, lecz Tau juz nacisnal guzik, zapewniajac mu oparcie powstale przez podniesienie czesci lozka. Powrocilo lekkie drzenie, ktore po chwili ustapilo. -Ten czlowiek... jak... Z powodu zlego stanu serca zabilo go przyspieszenie. Nie byl to dobry pomysl, proba wydostania sie z planety powiedzial Tau. -Jego... jego twarz... Tau wzial z pobliskiej polki plastikowa maske i zblizyl ja do twarzy Dana. Cale szczescie, ze zamiast oczu miala dziury. Dan bowiem odniosl wrazenie, jakby spojrzal w lustro. Po rozciagnieciu od tylu, maska pokryta blond wlosami, takimi, jak jego wlasne, uzyskala forme calej glowy. -Kim on byl? - W masce bylo cos okrutnego. Dan szybko odwrocil od niej wzrok. Czul sie tak, jakby patrzyl na samego siebie, oslabionego i cierpiacego na stole operacyjnym. -Mielismy nadzieje... mamy nadzieje... ze ty wiesz odparl Tau. Teraz kapitan chce z toba rozmawiac. Tak jakby byla to oficjalna wizyta, wszedl kapitan Jellico. Na jego sniadej twarzy, z blizna po ranie od kuli, ciagnaca sie wzdluz jednego policzka, jak zwykle nie mozna bylo dostrzec zadnych uczuc. Popatrzyl na trzymana przez Taua maske, a nastepnie na Dana. -Dobra robota - skomentowal. - Nie wykonano jej w pospiechu. -Powiedzialbym takze, ze nie zrobiono jej na naszej planecie, Xecho. - Ku zadowoleniu Dana Tau odlozyl maske na bok. To jest robota fachowca. Kapitan podszedl do Dana i wyciagnal reke z fotografia jakiegos mezczyzny . Na jego dloni widnialy trzy kolorowe litery "d". Oznaczaly czlowieka. Jego skora nie przypominala brazowej opalenizny pozostalych czlonkow zalogi, lecz byla lekko zbielala, chociaz musial byc Ziemianinem lub w kazdym razie przybyszem z ziemskiej kolonii. W niewzruszonym spojrzeniu jego oczu i spokojnych rysach twarzy krylo sie cos niepokojacego. Wlosy mial rzadkie, piaszczystobrazowe, brwi waskie i poskubane, a na skorze policzkow ciemne plamy. Dan zupelnie go nie znal. -Kto...? - rozpoczal Dan. -Facet ukryty pod tym. Jellico wskazal na maske. Nie znasz go? -Nigdy go nie widzialem... o ile sobie przypominam. W swoim bagazu mial twoje rzeczy, podrobiony znaczek identyfikacyjny i te maske. Zostal wyslany na poklad, aby udawac ciebie. A gdzie byles ty? Dan strescil swoje przygody od chwili obudzenia sie w barze, dodajac to, co pamietal na temat zagubionej przesylki... jesli zostala zagubiona. -Moze poinformowac policje portowa? - zasugerowal niesmialo. -Ale nie o fakcie grabiezy, jak sadze. Jellico patrzyl na trzymana w dloniach fotografie, tak jakby moca swojego spojrzenia mogl z niej wydobyc jakies rozwiazanie zagadki. - To przedsiewziecie wymagalo wielu przygotowan. Twierdze, ze jego celem bylo umieszczenie czlowieka na pokladzie. -Zaokretowanie szefa transportu, panie kapitanie - gwaltownie poprawil Dan - ktory mialby dostep do... -To teza mozliwa do przyjecia. - Jellico zdecydowanie skinal glowa. - Mialby dostep do raportow o zaladunku... Co takiego przewozimy, co byloby warte tak niebezpiecznego dzialania? Dan, ktoremu po raz pierwszy powierzono pelnij odpowiedzialnosc za towar, byl w stanie wyrecytowac cala jego liste. Pospiesznie odtworzyl ja w pamieci. Ale nie bylo na niej niczego... niczego tak waznego. Maski nie wykonywano by z blahego powodu. Zwrocil sie do lekarza: -Zostalem otruty? -Tak. Gdyby nie odpornosc organizmu, ktora osiagnales podczas ceremonialnego picia na Sargol... - Tau potrzasnal glowa. - Cokolwiek bylo ich zamiarem: zabicie cie czy jedynie wylaczenie z gry na dluzszy czas, w normalnych warunkach powinno cie to wykonczyc. -Zatem on mial byc mna... jak dlugo? zapytal Dan wlasciwie samego siebie, ale kapitan udzielil odpowiedzi: Sadze, ze nie dluzej niz na czas podrozy na Trewsworld. Po pierwsze, pomimo dobrego ekwipunku, nie bylby w stanie grac swojej roli przed towarzyszami z zalogi, ktorzy naprawde cie znaja. Dokonanie tego wymagaloby wymiany calej pamieci, a na to nie mieli ani czasu, ani mozliwosci. Opusciles statek i -jak widac - powrociles nan w przeciagu jednego xechojanskiego dnia. Wymiana pamieci zabiera przynajmniej jeden dzien planetarny. Nie mogl w tym czasie udawac chorego, gdyz wowczas zajmowalby sie nim Tau. Pozostawalo mu udawac, ze pochlania go praca, gdyz jest to pierwsza jego podroz, podczas ktorej zarzadza towarem. No i mialby mozliwosc sprawdzania tasm i tym podobnych materialow. Podroz na Trewsworld nie nalezy do dlugich. Moglby przy odrobinie szczescia przebyc ja cala, i zapewne zamierzal tego dokonac pod takim pretekstem. Po drugie, sa tylko dwie przyczyny, ktore mogly sprowadzic go na poklad... Albo zabieral cos, co musial przetransportowac osobiscie, albo mial inny bardzo wazny powod, aby w takim przebraniu dostac sie na Trewsworld. Zostal zdemaskowany glownie przez przypadek: dzieki temu, ze ty przezyles juz taki wewnetrzny wstrzas na Sargol i ich trucizna nie zadzialala, a poza tym on sam okazal sie nie przygotowany do podrozy kosmicznej. -Czy przyniosl cos ze soba? - zapytal Dan. - Zarejestrowana przesylke... sadze, ze poszukiwali jej od samego poczatku, jednak zaplanowali, iz zgarna ja w Trewsworld, zamiast napadac na mnie na Xecho. -W tym tkwi problem! - odparl Jellico. Przy tym ten czlowiek zostal sprawdzony przez komorke na rampie, a nikogo z nas przy tym nie bylo. Nie wiemy wobec tego czy cos ze soba przyniosl czy nie. W kabinie niczego nie bylo, a do ladowni nie mial dostepu. -Ale do skarbca mogl miec - odparl Dan. - Zostawilem go na wpol zapieczetowany, gdyz nie moglem go zamknac, zanim nie nadejdzie przesylka. Jellico podszedl do mikrofonu. - Shannon! - zawolal, zeby przywolac asystenta astronawigatora. - Zejdz do skarbca na drugim pokladzie. Zobacz czy jest w pelni zapieczetowany, czy nie! Dan sprobowal odgadnac, gdzie jeszcze, skoro ladownie byly w pelni zaplombowane, mozna by ukryc cos na Krolowej? Rozdzial 2 Zagubione i odnalezione wspomnienie -Dwie ladownie calkowicie zaplombowane, skarbiec opieczetowany w polowie - glos Ripa rozlegl sie z laczacego kabiny glosnika dostatecznie glosno, aby i Dan go uslyszal. Kapitan Jellico spojrzal w jego strone, a ten skinal glowa.-Tak jak je zostawilem. Musze sprawdzic skarbiec... Intruz nie byl w stanie otworzyc w pelni zaplombowanych komor, w ktorych spoczywala wieksza czesc ladunku, ale nie ta najcenniejsza. To skarbiec byl przeznaczony do przechowywania towarow rejestrowanych i wymagajacych specjalnej ochrony. Jednak w kabinie Dana oprocz martwego ciala nie znaleziono niczego. Z faktu, iz czlowiek zapial pasy, wynika w oczywisty sposob, ze zamierzal odbyc podroz, a nie wykorzystac przebranie do jednorazowego napadu na Krolowa. Zatem, jesli rzeczywiscie wniosl cos na poklad, to bedzie lepiej, jezeli jak najszybciej dowiedza sie co. Kiepsko wygladasz... zaczal Tau, ale Dan juz siedzial. -Pozniej wszyscy mozemy kiepsko wygladac, jesli ja sie teraz nie pozbieram! - odparl zawziecie. Krolowa przewozila juz kiedys bez wiedzy zalogi zabojczy towar i wspomnienie tamtego zdarzenia jeszcze dlugo towarzyszyc bedzie calej ekipie wyprawy. Drewno zabrane na statek na Sargol bylo zakazone stworzeniami zdolnymi zmieniac swe zabarwienie, w zaleznosci od tego, czego dotknely. Zwierzatka te przenosily srodek nasenny, ktory gnebil zaloge jak plaga. Dan byl pewien, ze dzieki inspekcji w skarbcu przekona sie, czy na pokladzie jest czy tez nie ma jakiegos nie zarejestrowanego towaru. Albowiem szef ladowni, dzieki dlugiej praktyce w swym zawodzie, pamietal o kazdym ladunku. Pozwolili mu wszystko sprawdzic. Bezpieczenstwo Krolowej bylo sprawa najwazniejsza. Tau wiec podal ramie Danowi, aby ten mogl sie na nim oprzec, a kapitan osobiscie szedl po drabince, wyciagajac ramiona tuz przed nim, by wesprzec oslabionego kolege. Dan potrzebowal pomocy przez caly czas. gdy szli do skarbca. Przez dluga chwile trzymal sie kurczowo Tau, serce mu walilo i z trudem lapal oddech. Slowa lekarza, ze byl bliski smierci, zdawaly sie znajdowac potwierdzenie. Dan potknal sie i przystanal, by odpoczac. Trewsworld byla graniczaca z Xecho, slabo skolonizowana planeta. Poczta, ktora przewozili do jej jedynego portowego miasta, nie wazyla wiele: mikrofilmy z informacjami z zakresu rolnictwa i komunikacji, prywatna korespondencja pomiedzy osadnikami z odleglych swiatow oraz pakiet oficjalnych tasm dla patrolu pocztowego. Bylo bardzo malo materialow wymagajacych specjalnej ochrony, a ich zasadnicza czesc stanowily skrzynie z embrionami, tj. zarodkami zywych organizmow. Poniewaz import zwierzat domowych odbywal sie na wiekszosci swiatow bardzo rzadko, kazdy taki ladunek wymagal zachowania najwyzszej ostroznosci. A dzialacze zajmujacy sie ochrona przyrody, okreslili zasady, co wolno, a czego nie wolno przewozic. Zbyt wiele razy w przeszlosci bezmyslnie naruszano naturalne srodowisko niektorych planet poprzez sprowadzanie takich form zycia, ktorym nie zapewniano odpowiednich warunkow rozwoju. Moglo to prowadzic do powstania lancucha niekontrolowanych produktow, ktore stawaly sie raczej zagrozeniem zycia, a nie zrodlem zysku, jakiego spodziewali sie importerzy. Po przeprowadzeniu dokladnych badan pozwalano sprowadzac embriony wylacznie w celu wzbogacenia zycia na niektorych planetach. Krolowa przewozila wlasnie w zapieczetowanych kontenerach piecdziesiat takich embrionow. Byly to piskleta lafsmerow. Zostaly wyhodowane laboratoryjnie i byly bardzo drogocenne. Na Trewsworld rozwinal sie odpowiedni dla nich klimat, a ptactwo to stanowilo poszukiwany towar na duzym obszarze przestrzeni kosmicznej. Dorosle okazy oskubywano raz do roku z ich wspanialego puchu, a mieso pisklat bylo niezmiernie delikatne. Gdyby lafsmery sie rozmnozyly, pierwsi osadnicy na planecie mieliby towar eksportowy, ktory znacznie umocnilby ich pozycje w handlu miedzy galaktykami. Zdaniem Dana, wlasnie te ptaki byly "skarbami" przewozonymi przez Krolowa. Skrzynie zostaly zabezpieczone podwojnymi zasuwami i zapakowane w sposob chroniacy je przed wstrzasami. Sam tego dopilnowal. Pakunki byly nietkniete i zabezpieczone. Kilka innych toreb i skrzyn bylo rowniez nie uszkodzonych. W koncu Dan stwierdzil, ze o tyle, o ile on sobie przypomina, nic nie bylo tu ruszane. Ale mimo tego, gdy Tau pomogl mu wyjsc, zalozyl u wyjscia podwojna pieczec, tak jak powinien byl to zrobic przed startem Krolowej. Zanim cialo nieznajomego zostalo zapieczetowane w worku i zamrozone, Tau poddal je szczegolowym badaniom, ktore potwierdzily fakt, ze obcy umarl z powodu zlego stanu serca, zbyt przeciazonego przy starcie. Czlowiek ten prawdopodobnie pochodzil z Ziemi. Trudno bylo okreslic jego wiek, a poza tym rownie dobrze mogl pochodzic z innych swiatow, ktorych mieszkancy sa tak blisko spokrewnieni z Ziemianami, ze nie mozna ich rozroznic. Nikt z zalogi Krolowej nie widzial wczesniej tego mezczyzny. Pomimo badan lekarzowi nie udalo sie takze otrzymac i okreslic nazwy trucizny, uzytej wobec Dana. Znaczek identyfikacyjny zostal sfalszowany w doskonaly sposob. Jellico stal wlasnie ogladajac go ze wszystkich stron, tak jakby sam ten przedmiot mogl dostarczyc jakiegos klucza do rozwiazania zagadki. -Taki staranny plan swiadczy o tym, ze to musiala byc bardzo wazna akcja. Mowisz, ze wezwanie do odbioru przesylki poleconej przeszlo przez wieze kontrolna lotniska? - zapytal Dana. -Zgodnie z przepisami. Nie ma zadnego powodu, aby podejrzewac podstep. -Prawdopodobnie wiadomosc byla rzetelna. Kazdy mogl im ja przekazac skomentowal Steen Wilcox, astronawigator. - Nic niezwyklego w tym nie dostrzegasz? -Nic - westchnal ciezko Dan. Byl tylko pelniacym obowiazki w zastepstwie Vana Rycka. (Och, jakze chcialby teraz, zeby zazwyczaj wszechwiedzacy szef transportu byl tutaj, a on sam mogl wrocic do mniej odpowiedzialnej roli asystenta.) Ale wiedzial przynajmniej, co przewoza. Osobiscie ukladal wiekszosc towarow w specjalnych pojemnikach. Tym, co zlozono oddzielnie, byly skrzynie z zarodkami i klatka z brachami. Klatka z brachami! To byla jedyna rzecz, o ktorej zapomnial. Glownie dlatego, ze jej zwierzeta, jako zywe i wymagajace opieki istoty, zostaly umieszczone w strefie Mury, nie opodal pomieszczenia gromadzacego plony z roslin hodowanych w sztucznych warunkach, na pokladzie statku. -Co z brachami? - zapytal Dan. -Nic. Natychmiast odpowiedzial Tau. - Zagladam do nich codziennie. Samica spodziewa sie wlasnie mlodych, co prawda nie wczesniej, niz wyladujemy, ale trzeba jej dogladac. Dan rozmyslal o brachach. Byly pospolitymi stworzeniami na Xecho, najwiekszymi zwierzetami rodzimymi, to znaczy ladowymi. Ale w porownaniu z innymi nie byly tak bardzo duze. Dorosly samiec siegal Danowi mniej wiecej do kolan; samica byla nieco wieksza. Zabawne, sympatyczne stworzenia, pokryte miekkim wlosiem, ktore nie bylo ani futrem, ani puchowymi piorami, ale przypominalo troche i jedno, i drugie. Mialy kremowy kolor, ciemniejszy u samcow, z lekkim odcieniem rozu u samic. Samce posiadaly dodatkowe faldy skory pod gardlem i kiedy je nadymaly, robily sie one szkarlatne. Na czubku wydluzonej glowy znajdowal sie ostry rog, ktory sterczal nad spiczasta, waska mordka. Rog sluzyl do rozprawiania sie z ulubionym pokarmem skorupiakami, ktore trzeba przed zjedzeniem otworzyc. Na uszach brachy mialy pierzaste fredzelki. Zwierzeta te mozna bylo latwo oswoic, ale obecnie, od czasu gdy pierwsi osadnicy na planecie prowadzili nielegalny handel ich skorami, znajdowaly sie na Xecho pod scisla ochrona prawna. Czasem, wylacznie w ramach umow naukowych, eksportowano wybrane pary dla specjalistow - biologow. W tym tez celu wieziono brachy do laboratorium na Trewsworld. Stworzenia te z jakichs powodow zdawaly sie stanowic zagadke dla wiekszosci zoologow i na wielu roznych planetach naukowcy poswiecali czas na szczegolowe badania nad nimi. -No tak - powiedzial Dan po krotkiej chwili. Przegladal wlasnie tasme, na ktorej utrwalano wszystkie towary... nigdzie niczego nie dostrzegl. Wciaz byl jedynie martwy czlowiek, ktory najwyrazniej stanowil zaledwie czesc bardzo dokladnie przygotowanego planu. -Wiec... - Wilcox wygladal tak, jakby mial przystapic do rozwiazywania jednego ze swoich ukochanych zadan matematycznych. I to takiego, ktore po raz pierwszy spotkal i wlasnie podziwial jego zawilosc. - Jesli nie zrobiono tego dla przechwycenia ladunku, to musi chodzic o czlowieka. Przebranie przygotowano albo po to, zeby przeprowadzic go przez oba porty, albo tylko przez jeden. Ryzykowal, ze go odkryjemy i aresztujemy. No i morderstwo, poniewaz z pewnoscia zamierzali cie sprzatnac. - Skinal na Dana. - A to jest bardzo wysoka cena. Jakie sa wiadomosci na temat tego, co sie dzieje na Trewsworld? Wszyscy wiedzieli, ze polityka planetarna bywa niebezpiecznym zajeciem. Wolni kupcy z ostroznosci nie opowiadali sie po zadnej ze stron. Astronautom wbijano do glowy twierdzenie, ze sam statek jest ich planeta i jemu winni sa wiernosc przede wszystkim. Zabroniono uczestnictwa w lokalnym zyciu rodzinnych galaktyk. Trudno bylo sie tej regule poddac, kiedy wszyscy wokol dyskutowali o pewnych zdarzeniach. Wiedzieli jednak, ze nie wolno im lamac tej zasady. Dan, jak dotad, nie musial jeszcze nigdy wybierac pomiedzy bezpieczenstwem statku a checia poparcia czyjegos stanowiska lub przeciwstawienia sie mu. Zawsze towarzyszylo mu szczescie i pozostawalo miec nadzieje, ze i tym razem go nie opusci. Nie rozumial, dlaczego niektorzy mieli takie problemy. -Z tego, co wiem, nic niezwyklego. - Jellico nadal uderzal znaczkiem identyfikacyjnym o swoja dlon. - Gdyby cos sie dzialo, zostalibysmy ostrzezeni glownym rozkazem. Te trase wyznaczono w wyniku porozumienia obu stron. Wraz z umowa otrzymalismy wszystkie pozostale dokumenty i materialy. -Zawsze pozostaje powiedzial Ali - grozba Inter-Solaru. Inter-Solar... Dwa razy w przeszlosci Krolowa Slonca miala klopoty z ta spolka. I oba razy wygrala starcie. Spolki, ze swymi rozleglymi szlakami handlowymi, setkami statkow, tysiacami, a nawet milionami pracownikow zatrudnionych wzdluz galaktycznych drog komunikacyjnych, rywalizowaly ze soba o kontrole nad handlem z kazda nowa planeta. Wolne frachtowce takie jak Krolowa Slonca, niczym zebracy na uczcie, zbieraly okruszki zysku, ktore zostaly wzgardzone przez bogaczy. Krolowa Slonca miala umowe na zabranie z Sargol kamieni Koros... Dazac do jej dotrzymania kapitan stoczyl nawet pojedynek z czlowiekiem Inter-Solaru. To wlasnie Inter-Solar przyczynil sie do ogloszenia Krolowej zarazonym statkiem, gdy tajemnicza plaga, ktora nieswiadomie wraz z ladunkiem zabrali na poklad, powalila wiekszosc zalogi. Statek i zycie ludzi uratowaly tylko wytrwalosc i determinacja mlodszych czlonkow zalogi, ktorych ominela choroba. Nadali oni z portu apel, odwolujacy sie, w istocie wbrew prawu, ale za to skutecznie, do ogolu Ziemian. Za drugim razem kapitan Jellico, lekarz Tau i Dan zniszczyli reprezentantom Inter-Solaru ich nielegalny handel na Khatcie, gdzie zostali na prosbe Glownego Straznika. Tak wiec ludzie Inter-Solaru nie darzyli Krolowej sympatia, a jej zaloga - znalazlszy sie w jakichkolwiek tarapatach - zawsze sklonna byla w pierwszym rzedzie wlasnie ich podejrzewac o spowodowanie klopotow. Dan wzial gleboki oddech. To mogl byc Inter-Solar! Oni mieli odpowiednie srodki i warunki do przeprowadzenia takiego planu. Podczas pobytu Krolowej na Xecho nie bylo na planecie zadnego statku Inter-Solaru - bylo to terytorium Porozumienia Miedzyplanetarnego, ale to nie mialo znaczenia. Mogli przyslac tam swojego czlowieka z innego systemu, np. na neutralnym wahadlowcu. Ale jesli byla to zaplanowana akcja Inter-Solaru... To mogliby byc oni - rzekl Jellico. - Jednak watpie w to. Faktem jest, ze rzeczywiscie nie darza nas cieplymi uczuciami, ale jestesmy dla nich bardzo malo znaczacym problemem. Gdyby dostrzegli szanse zaspawania nam rur bez klopotow, prawdopodobnie by to zrobili. Ale zeby przeprowadzic jakis dokladnie opracowany plan... co to, to nie. Przewozimy poczte i jakiekolwiek klopoty doprowadzilyby do sledztwa ze strony Patrolu, a to mogloby zle sie dla nich skonczyc. Nie wykluczam Inter-Solaru, ale nie uwazam ich za glownego podejrzanego. Porozumienie nic donosi nic na temat klopotow politycznych na Trewsworld, a zatem... -Jest sposob, zeby dowiedziec sie czegos wiecej. - Tau koncem palca bebnil bezmyslnie o krawedz wiszacej polki, a Dan obserwowal te czynnosc. Craig Tau interesowal sie magia czy raczej tymi nie wyjasnionymi mocami i talentami, ktorych prymitywni ludzie na pol tysiacu swiatow uzywali, by osiagnac swoje cele. Wiedze o tych sprawach wykorzystal na Khatcie do tego, zeby wydostac ich z pulapki. Podczas tamtej akcji to wlasnie beben w duzym stopniu posluzyl do przywolania sily, ktorej uzyl do zlamania woli strasznego, odprawiajacego czary medrca. Wowczas tylko Dan, zgodnie z rozkazami Tau, uderzyl w beben. Teraz Danowi sie wydawalo, jakby jakas mysl przeplynela z umyslu lekarza do jego wlasnego. Choc nie przypisywal sobie nadzwyczajnych zdolnosci, Tau dopuszczal mozliwosc, ze to wlasnie dzieki nim tak dobrze pokonal wroga na Khatcie. -Nie mozesz przypomniec sobie, co wydarzylo sie pomiedzy twoim opuszczeniem statku a przebudzeniem w barze? - zapytal lekarz. Dan przestal sie interesowac bebniacym palcem i odparl: -Chcesz dokonac badania poza pamiecia? Czy to sie uda? - dopytywal sie Jellico. -Nie mozna powiedziec, zanim sie nie sprobuje. Dan jest odporny na pewne zaklecia. Chociaz nie mozemy powiedziec, jak bardzo. Jednak martwy czlowiek nosil jego mundur, co oznacza, ze prawdopodobnie sie spotkali. Jesli Dan chcialby sprobowac, zbadanie jego umyslu moze dostarczyc nam jakichs wyjasnien. Dan mial ochote krzyknac "nie". Tego typu badania stosowano na polecenie sadu wobec kryminalistow. Dzieki nim - jesli pacjent byl dosc ulegly - mozna bylo wydobyc z niego informacje na temat kazdego wydarzenia z jego zycia, lacznie z najwczesniejszymi wspomnieniami z dziecinstwa. Ale ich nie interesowala tak odlegla przeszlosc a jedynie ostatnie wypadki. Dan widzial pewien sens w propozycji Tau. -Przeprowadzimy badania dotyczace jedynie tego okresu, kiedy nie bylo cie na statku. - Tau chyba rozumial przyczyne jego zastrzezen. Ale i to moze sie nie udac, nie jestes dobrym obiektem. Ponadto nie wiemy, jakie zmiany w procesach chemicznych zachodzacych w twoim ciele mogla wywolac trucizna. W pewnym sensie takie badanie moze ci pomoc, poniewaz bedziemy mogli okreslic zmiany, jakie mogla spowodowac w twoim organizmie podana ci dawka. Dan poczul znow ten sam chlod, ktory porazil go, gdy walczyl o odzyskanie sily w barze. Czy Tau sadzi, ze doznal on urazu psychicznego? Ale przeciez pamietal wszystkie zaladowane na poklad towary, a tasmy potwierdzily sprawnosc jego pamieci. Byl tylko pewien krotki okres, ktory wymknal sie z pamieci Dana i ktory Tau chcial zbadac. Nie mogl sie zdecydowac... niechec do wynikow, jakie moze przyniesc eksperyment lekarza oraz przekonanie, ze nie chce wiedziec, czy narkotyk spowodowal w jego organizmie jakies uszkodzenia, sprawily, iz nie mogl podjac decyzji. Wiedzial jednak, ze jesli sie nie zgodzi, niewiedza moze okazac sie w najblizszej przyszlosci znaczenie gorsza niz dzisiejsze wahanie. -Dobrze - powiedzial, chociaz nastepnie przez sekunde lub dwie zalowal, ze nie odmowil. Poniewaz statek pozostawal w nadprzestrzeni, wystarczyl tylko jeden straznik dyzurujacy na mostku. Obowiazek ten powierzono Ripowi. Stad tez zarowno kapitan, jak i Wilcox towarzyszyli Tau w przygotowaniach do przeprowadzenia badan. Jellico przyniosl magnetofon i tasmy, by nagrac opowiesci Dana. Tau zrobil pacjentowi zastrzyk, aby wprawic go w stan uspienia. Dan uslyszal cichy szmer, a potem... Szedl w dol rampy troche zaniepokojony i jednoczesnie oburzony tym, ze w ostatniej chwili wzywano go do odebrania poleconej przesylki. Na szczescie slizgacz lotniskowy stal zaparkowany w poblizu. Wgramolil sie do niego, podlaczyl swoj znaczek identyfikacyjny i skierowal pojazd ku bramie. -Deneb - powtorzyl glosno nazwe miejsca, do ktorego mial sie udac. Przypominal sobie niejasno, ze jest to stolowka niezbyt odlegla od lotniska. Dobrze chociaz, ze nie musi leciec daleko. Tasme pocztowa mial przy sobie i by otrzymac przesylke, potrzebowal tylko nagrania glosu i odcisku kciuka jej nadawcy. Slizgacz dotarl do bramy i Dan w poszukiwaniu restauracji rozejrzal sie po biegnacej w dol od lotniska drodze. Xecho, lezaca na skrzyzowaniu szlakow, byla portem zlecen dla statkow przenoszacych sie z jednego sektora do drugiego. Dlatego miala wprawdzie otaczajaca lotnisko dzielnice kawiarn, stolowek i hotelikow dla zalog kosmicznych, ale byla ona ciasna i ponura w porownaniu z podobnymi dzielnicami, otaczajacymi porty na innych swiatach. Tutaj byla to po prostu jedna ulica, zapchana parterowymi budynkami - i to wszystko. Upal panujacy poznym popoludniem byl jak zwykle intensywny. Danowi bylo szczegolnie goraco, poniewaz mial na sobie kompletny mundur. Musi zalatwic te sprawe jak najszybciej. Wypatrywal budynku, w ktorym mial sie zglosic. Te same jasne swiatla, ktore ulatwialy poruszanie sie noca, teraz mylily droge. Stracil wiec troche czasu, zanim dotarl na miejsce znajdujace sie miedzy sklepem ze starymi przedmiotami a barem, ktory pamietal, gdyz jadl w nim poprzedniego dnia. Na ulicy nie bylo wielu ludzi - upal zatrzymal wiekszosc mieszkancow planety w domach. Dan szedl tak szybko, jak tylko pozwalal mu na to lejacy sie z nieba zar.W pewnej chwili minal dwoch astronautow. Lecz nie przyjrzal sie blizej zadnemu z nich. Wejscie do wnetrza Deneb bylo niemal doslownie przejsciem z goracego pieca w chlodny polmrok. Uwolnil sie od koszmarnego xechojanskiego dnia. Nie byla to restauracja, a raczej nocny bar. Dan poczul niepokoj, nie bylo w zwyczaju, aby ktos z przesylka wymagajaca specjalnej ochrony oczekiwal w takim miejscu. Ale w koncu byla to jego pierwsza podroz pocztowa i Dan nie mial podstaw, by oceniac, co jest normalne, a co nie. jesli otrzyma nagranie glosu i odcisk kciuka, wowczas Krolowa bedzie odpowiedzialna tylko i wylacznie za bezpieczne przetransportowanie przesylki, nie zas za jej zawartosc. Gdyby mial jakies szczegolne watpliwosci, wystarczy, ze wstapi w drodze powrotnej do biura bezpieczenstwa na lotnisku i zlozy dodatkowe nagranie, chroniace Krolowa przed podejrzeniami o udzial w jakiejs ciemnej aferze. Wzdluz przeciwleglej sciany stal szereg kabin wyposazonych w tace do podawania napojow oraz posiadajacych miejsce dla palaczy. Znajac dzielnice otaczajace porty, Dan domyslal sie, ze mozna tu zamowic takze narkotyki, jesli zna sie wlasciwe haslo. Bylo tu bardzo spokojnie. W najdalszej kabinie siedzial jakis pijany astronauta. Stala przed nim pusta szklanka, a jego palce wciaz zaciskaly sie na niej kurczowo. Nie dostrzegl nikogo wiecej, a mala kabina obok drzwi byla pusta. Przez chwile lub dwie Dan oczekiwal niecierpliwie. Z pewnoscia to nie ten pijany z rogu poslal po niego. W koncu zastukal w kratke przeslaniajaca otwor w kabinie - kasie. Wewnatrz rozlegl sie halas glosniejszy, niz sie tego spodziewal. -Ciszej, ciszej... Slowa zostaly wypowiedziane w miedzyplanetarnym jezyku, ale w taki "syczacy" sposob, ze zlewaly sie w cos, co bylo po prostu seria dzwiekow "s". Zaslona w tyle kabiny odsunela sie na bok i weszla kobieta - to znaczy osoba plci zenskiej na tyle czlekoksztaltna, aby mozna ja zaliczyc do ludzkiego gatunku, pomimo bladej, pokrytej drobnymi luskami skory i wlosia zwieszajacego sie wokol ramion. Ale rysy twarzy miala dosc zblizone do jego wlasnych, calkiem ludzkie. Nosila waskie spodnie z metalicznej tkaniny i kurtke bez rekawow z puszystego futra. Srebrno-miedziana maska, ze zwieszajacymi sie czesciowo na nos zwojami metalu, zakrywala jej oczy i czolo. Zachowywala poze ziemskiej pewnosci siebie, ktora Dan widywal ostatnio na tej planecie. Sukienka w wytwornym, ziemskim stylu, choc sluzyla za przebranie, tak nie pasowala do tej obskurnej dziury, jak nie na miejscu byloby picie tu szampana. -Pan sobie zyczy...? - znow ta syczaca wymowa. -Szanowna Damo, ktos zwrocil sie do statku pocztowego Krolowa Slonca z prosba o zabranie przesylki poleconej. Wasz znaczek identyfikacyjny, Szanowny Czlowieku? Dan wyjal go, a ona pochylila lekko glowe, tak jakby maska przeslaniala jej wzrok (a jej rozmowcom wyraz jej twarzy). Ach! Tak, jest taka paczka. - Kto jest nadawca? Tedy prosze. Nie odpowiedziala na jego pytanie i otwierajac wejscie do kabiny, gestem zaprosila Dana do srodka. Aby mogl przejsc, odsunela zaslone. Korytarz byl wlasciwie waskim tunelem, tak waskim, ze Dan ramionami ocieral o sciany. Automatycznie zwolnila sie belka wejsciowa, i drugie drzwi, wbudowane w sciane, rozsunely sie, kiedy do nich podszedl. Pokoj, w ktorym sie znalazl, kontrastowal z obskurna, ogolnie dostepna, czescia Deneb. Ozdobiony byl tapeta przedstawiajaca egzotyczne krajobrazy. A jednak, pomimo piekna scian, Dan poczul nagle taki smrod, ze niemal go zatkalo. Nie mogl jednak dostrzec zrodla tego okropnego zapachu. Zobaczyl natomiast mezczyzne, rozwalonego w wielkim lozu. Gdy wszedl Dan, tamten nie podniosl sie, i nie powital go, jedynie uwaznie mu sie przyjrzal. Kobieta szybko przeszla obok Dana w drugi koniec pokoju i podniosla metalowa skrzynke w ksztalcie zblizonym do szescianu, ktorego kazdy bok mial dwie dlonie dlugosci. -To zabieracie - powiedziala. Kto podpisuje? - Dan przeniosl wzrok z kobiety na mezczyzne, ktory nadal wpatrywal sie w niego z takim uporem, ze obserwowany poczul sie nieswojo. Jesli to potrzebne, ja to zrobie - rzekl mezczyzna. -To konieczne. - Dan wydobyl przyrzad nagrywajacy i skierowal obiektyw na skrzynke. -Co robisz?! - Kobieta krzyknela tak gwaltownie, jakby zamierzal wytracic jej paczke z rak. -Pobieram oficjalne nagranie - powiedzial. Przyciskala do siebie przesylke tak mocno, ze wygladalo to na probe zakrycia wlasnym cialem jak najwiekszej powierzchni skrzynki. -Wysylacie to statkiem - wyjasnil Dan - wiec musicie postepowac zgodnie z przepisami. Znow wygladalo na to, jakby oczekiwala na jakis znak ze strony mezczyzny, lecz on ani sie nie poruszyl, ani tez nie przestal wpatrywac sie w Dana. Ostatecznie, z widoczna niechecia, kobieta postawila skrzynke na krawedzi malego stolu i cofnela sie o krok. Pozostala jednak w poblizu, z rozpostartymi rekoma, gotowa porwac przesylke w bezpieczne miejsce w przypadku jakiegokolwiek niebezpieczenstwa. Dan nacisnal klawisz, zrobil zdjecie ladunku, a potem wyciagnal mikrofon, by zarejestrowac glos na tasmie dzwiekowej. Szanowna Damo, prosze potwierdzic, ze wysylacie pakunek statkiem jako przesylke polecona. Podajcie swoje nazwisko, dzisiejsza date, a potem przylozcie kciuk do rolki tasmy... dokladnie tutaj. Dobrze. Jesli takie sa przepisy, zatem musze to zrobic. - Ale podniosla skrzynke i pochylajac sie w przod, zeby wziac mikrofon, trzymala ja przed soba. Tyle tylko, ze nie dokonczyla tego gestu. Zamiast tego reka wyciagnieta po mikrofon walnela Dana w brzuch, a paznokciem niezwyklej dlugosci skaleczyla jego cialo. Przez moment byl zbyt oszolomiony, aby wykonac jakikolwiek ruch. Nagle zdretwiala mu reka i bezwladnie opadla, a tasma spadla na podloge. Mial jedynie tyle sily, zeby odwrocic sie do drzwi, ale nie zdolal zrobic chocby jednego kroku w ich kierunku. Jego ostatnim wyraznym wspomnieniem byl fakt, ze upadl na kolana. Rownoczesnie odwrocil nieco glowe, tak ze napotkal swidrujace spojrzenie faceta lezacego na lozu. Tamten ani drgnal. Nie zdarzylo sie nic wiecej az do chwili, gdy przedzieral sie przez okolice pelna mgly, unoszacej sie nad blotami. I po raz drugi przebudzil sie w pokoju sasiadujacym z barem, aby odbyc powrotna droge na Krolowa. Ocknal sie wsrod towarzyszy stloczonych w izolatce chorych. Pochylal sie nad nim Tau, ktory orzezwiajacym zastrzykiem przywrocil mu pelna swiadomosc tego, gdzie sie znajduje. Tym razem jednak, dzieki eksperymentowi lekarza, przypomnial sobie wszystko, co sie z nim dzialo od chwili opuszczenia Krolowej. Rozdzial 3 Klopoty z ladunkiem -Urzadzenie nagrywajace. - Dan wypowiedzial swoja pierwsza mysl.-Jedyna z rzeczy nalezacych do ciebie, ktorej nieznajomy nie przyniosl ze soba - odpowiedzial Jellico. -A skrzynka? -Tu jej nie ma. Mogla byc tylko przyneta. Dan jakos w to nie wierzyl. Zachowanie kobiety, na tyle, na ile je pamietal, swiadczylo o czyms wrecz przeciwnym. A moze zamierzali calkowicie skupic jego uwage na ladunku, po to, zeby nie byl przygotowany na jej atak? Wiedzial, ze zgromadzeni w malej izbie chorych slyszeli kazdy szczegol opowiesci o jego przezyciach. Podczas badania, kiedy odzyskiwal pamiec, ujawnil zdarzenia z niedalekiej przeszlosci, a jego relacje nagrano na tasmie. Tak wiec pewne fakty, choc bylo ich niewiele, staly sie jasne. -W jaki sposob dostalem sie z Deneb do baru? - zastanawial sie. Bylo jeszcze cos, co z trudem sobie przypominal. Niejasne, dokuczliwe wspomnienie twarzy, ktora zobaczyl przelotnie i nie zdolal jej dokladnie zapamietac. Czy, kiedy po przebudzeniu wychodzil z baru, widzial w zewnetrznym pokoju tego mezczyzne, ktory siedzial tak milczaco, podczas gdy zaatakowala go kobieta? Nie byl tego pewien. -Mogli zaniesc cie tam jako pijanego zauwazyl Ali. - W dzielnicy otaczajacej port jest to calkiem normalna sprawa. Zreszta o ile dobrze zrozumialem, kiedy wychodziles, tez mogles sprawiac takie wrazenie. -Musialem dostac sie z powrotem na statek odparowal Dan. Myslal o skrzynce, ktorej tak pilnowala tamta kobieta. Nie byla duza, akurat taka, zeby bez trudu znalezc dla niej kryjowke. Lecz przeszukali przeciez skarbiec, jego kabine... -Skrzynka... Mniej wiecej taka duza, nieprawdaz? - Kapitan Jellico wstal i rekoma nakreslil wymiary w powietrzu. Dan potwierdzil. -W porzadku. Wytropimy ja. Choc Dan bardzo pragnal przylaczyc sie do poszukiwan, byl tak bardzo oslabiony, ze musial pozostac w lozku. Drugi zastrzyk,' ktory zrobil mu Tau, przestal dzialac. Poczul sie nagle tak senny, ze nie potrafil dluzej walczyc z wlasnym organizmem. Wierzyl jednak, ze poszukiwania, ktore zorganizuje kapitan, siegna do najbardziej tajnych zakamarkow Krolowej. Kiedy jednak Dan obudzil sie, duzo silniejszy niz przed zasnieciem, dowiedzial sie, iz nie znaleziono niczego. Wciaz mieli cialo zamrozonego martwego czlowieka i nagranie z przebiegu eksperymentu Tau. Nic wiecej. Kapitan Jellico bez przerwy przesluchiwal tasme z relacja Dana, zywiac nadzieje, iz znajdzie jakis drobny, nowy szczegol, ktorego nie dostrzegl poprzednio. Danowi w koncu obrzydlo sluchanie wlasnego glosu. Mogl dodac jedno jeszcze przypuszczenie: ze mezczyzna obserwujacy jego wyjscie z baru to ten sam, ktory byl w Deneb. Jesli to prawda, musial byc zaszokowany - zadumal sie kapitan. Ale juz bylo zbyt pozno na zmiane ich planow. No coz, nie mozemy nic wiecej zrobic, zanim nie polaczymy sie z miejscowym Patrolem pocztowym na Trewsworld. Przysiaglbym, ze u nas nie ukryto zadnej skrzynki. -Mowisz, ze nie znasz tamtej kobiety. Wciaz zastanawiam sie... zaczal technik lacznosci, Tang Ya, popijajac kawe. Siedzieli w stolowce, do ktorej Dan wybral sie na swoja pierwsza wycieczke z izolatki chorych. Z wewnetrznej kieszeni munduru Ya wyjal szkicownik. Obrazek widniejacy na jednej z kartek przedstawial postac, narysowana krotkimi, zdecydowanymi liniami. Polozyl rysunek przed Danem: Czy wygladala podobnie? Dan byl zaskoczony. Tang Ya, tak jak kazdy czlonek zalogi, mial swoje hobby, ktoremu poswiecal czas podczas wolnych godzin w trakcie wypraw. Ale, o ile Dan sie orientowal, lacznosciowiec konstruowal miniaturowe elektroniczne mechanizmy i zabawki. Nie wiedzial jednak, ze byl on takze artysta, wykonujacym tego typu obrazki, jak ten, ktory Dan wlasnie ogladal. Analizowal wizerunek dokladnie, krytycznie, nie z punktu widzenia artyzmu dziela, ale pod katem podobienstwa do postaci z jego wspomnien. -Twarz... byla wezsza w okolicach podbrodka. Oczy... wydawaly sie bardziej skosne, o ile to maska nie sprawila takiego efektu. Ya wzial szkicownik, chwile poprawial rysunek i linie, o ktorych wspomnial Dan, zmienily sie, przybierajac taki ksztalt, jak zasugerowal. Tak! zawolal zdumiony przemiana. Technik lacznosci ponownie polozyl szkicownik na stole i przesunal go w kierunku kapitana Jellico. Ten studiowal obrazek przez dluzsza chwile, po czym przekazal go Tau. Od lekarza obrazek powedrowal do Steena Wilcoxa. Astronawigator podniosl go i przysunal blizej swiatla. -Sitllith... Slowo to nie mialo dla Dana zadnego znaczenia, ale i najwyrazniej oznaczalo cos dla kapitana, poniewaz wyszarpnal kartke swojemu zastepcy i zaczal sie w nia ponownie intensywnie wpatrywac. -Jestes pewien? -Sitllith! - Wilcox byl pewien. - Ale to nie moze byc! -Nie - zgodzil sie gniewnie Jellico. -Tylko co to jest Sitllith... lub kto? - zapytal Tau. -Co i kto zarazem - odparl Wilcox. - Czlekoksztaltny obcy, ale w istocie, w dziewiecdziesieciu procentach obcy... Dan poderwal sie i pochylil w przod, aby przyjrzec sie obrazkowi lezacemu przed kapitanem. W dziewiecdziesieciu procentach obcy! Od szefow transportu wymagano znajomosci srodowiska innych swiatow, poniewaz czesto z przyczyn handlowych to na nich spoczywalo zadanie nawiazania pierwszego kontaktu z obcymi rasami. Bezustannie zglebiali zwyczaje, potrzeby i cechy osobowosci obcych ludow. Dan jednak nigdy nie spotkal sie z przypadkiem, by tak czlekoksztaltna forma miescila tak obca osobowosc, jak to utrzymywal Wilcox. Bylo to podobne do twierdzenia, ze psychika weza zyjacego na Ziemi jest podobna do jego wlasnej. Ale ona... mowila normalnie. Byla... byla bardzo ludzka - zaprotestowal. -Ona cie otrula odparl oschle astronawigator. I to nie jakas substancja, w ktorej zanurzyla paznokiec. Ta trucizna pochodzila z gruczolu w jej palcu! W jaki sposob jej wyglad tak zblizyl sie do ludzkiego, tego nie wiem. Pewna role mogl tu odegrac przymus. Sitllith na Xecho! Zazwyczaj uwaza sie, ze sa one przywiazane do swojej planety. Tak bardzo obawiaja sie otwartej przestrzeni, ze jakakolwiek nawet przypadkowa - proba rozlaczenia z ich swiatem, doprowadza je do samousmiercenia, gdyz tak bardzo boja sie znalezc gdzies indziej. Ich swiat lezy w podczerwieni i dlatego dotarlo tam niewiele wypraw. Widzialem tylko jednego Sitllitha, zamrozonego na Barbarossie. I nie byl to dorosly osobnik. Mial pusty worek na trucizne. Sledzil Zwiad Badawczy i schowal sie w jego statku, a ten wystartowal. Kiedy sie zorientowal, byl juz w przestrzeni - Wilcox wzruszyl ramionami - i tak to sie skonczylo. Zabrali go zamrozonego ze soba. Ale ty spotkales osobe dorosla, dzialajaca poza jej swiatem. A przysiaglbym, ze to niemozliwe. -Nic nie jest niemozliwe - powiedzial Tau. Mial racje, wiedzial o tym kazdy astronauta. To, co byloby wysoce niemozliwe, nieprawdopodobne, nie do uwierzenia na jednym swiecie, moglo okazac sie powszechne na innej planecie. Cos, co na Ziemi odbierano jako dzika zmore, bylo gdzie indziej uczciwym i wartosciowym mieszkancem. Zwyczaje tak dziwaczne, ze az nie do uwierzenia, stawaly sie w odleglych galaktykach zgodnymi z prawem obrzedami. Tak wiec, dawno temu, astronauci, a zwlaszcza wolni kupcy, ktorzy przeszukiwali mniej znane oraz nowo odkryte planety, zaczeli wierzyc, ze wszystko jest mozliwe. I to niezaleznie od tego, jak bardzo nieprawdopodobne zdawaloby sie ludziom, ktorzy cale zycie spedzili w jednym miejscu. -Mozna utrwalic ten rysunek? - zapytal Jellico astronawigatora, ponownie podnioslszy szkic. -Nacisnij w srodku, a wowczas obraz zostanie utrwalony na tak dlugo, az zechcesz go wymazac. -Mamy wiec martwego czlowieka, maske - Wilcox odstawil pusty kubek - i obcego, zyjacego na planecie w ogromnej odleglosci od jego czy tez jej rodzimego swiata. Mamy poza tym skrzynke i powracajacego szefa transportu... i, jak dotad, zadnego rozwiazania. Jesli nie natrafimy na jakis trop przed wyladowaniem na planecie... Mamy cos jeszcze... - W drzwiach stal Frank Mura. Choc mowil swoim zwyklym, spokojnym tonem, bylo w jego glosie cos, co zwrocilo ich uwage. - Mamy dwa zaginione brachy. Co do...! - Jellico poderwal sie na nogi. Poniewaz interesowal sie biologia, spedzil sporo czasu na obserwacjach zwierzat z Xecho. Niekiedy, aby na jakis czas uwolnic te stworzenia z klatki, zabieral je do swojej kabiny. Wtedy jednak Queex, obrzydliwy hoobat, posiadajacy swa siedzibe w ich sasiedztwie, gwaltownie protestowal. Zwykle kapitan uciszal papugo-krabo-ropuche, gwaltownie rzucajac jego klatka o podloge. Jednak podczas wizyt brachow Queex buntowal sie tak zawziecie, ze ta metoda nie skutkowala i Jellico musial przenosic go w inne miejsce. Ale zamek klatki - probowal nadal protestowac. Mura wyciagnal reke. W palcach trzymal cienki drut skrecony na jednym koncu. -Tym sie posluzono stwierdzil. Na Siedem Nazw Trutex! - Ali wzial drut i obracal nim pomiedzy kciukiem a palcem wskazujacym. - Wytrych! -Wyciagnalem go kontynuowal Mura - z wewnetrznej siatki w klatce. Oczywiscie zwrocil uwage wszystkich. Skrecony wewnatrz klatki? Ale to musialoby oznaczac... Wczesniejsza gotowosc Dana do spokojnej akceptacji zjawiska wrecz nieprawdopodobnego, gdy chodzilo o Sitllithy, zalamala sie w zetknieciu z ta niesamowita informacja. Jesli wewnatrz klatki, to oznacza, ze brachy same wykonaly wytrych. Lecz sa to zwierzeta niezbyt bystre. O ile dobrze pamietal, byly mniej inteligentne niz Sindbad, siedzacy wlasnie w odleglym kacie stolowki i pracowicie czyszczacy sobie pyszczek. -Musze to zobaczyc! - Jellico wzial drut i przygladal mu sie z taka sama uwaga, jaka wczesniej poswiecil obrazkowi. - Odlamany... i... tak, to jest wytrych. -Brachow - powtorzyl Mura - nie ma. Nie moga byc w ladowniach, pomyslal Dan, gdyz te sa zaplombowane. Pozostaje zatem pokoj techniczny, izolatka chorych, ich osobiste kabiny, sektor kontrolny i kilka pozostalych, mniej istotnych pomieszczen. Zadne z nich nie zapewni dostatecznego schronienia tym zwierzetom. Tym bardziej, ze zaloga poznala wszystkie mozliwe kryjowki podczas wczesniejszych, intensywnych poszukiwan skrzynki. Teraz musieli jeszcze cos wytropic. Dwa, na pewno przerazone, zwierzeta. A do tego samica spodziewala sie potomstwa i nie powinno sie jej sploszyc. Beda musieli zabrac sie do poszukiwan ostroznie. Jellico wybral do pomocy wylacznie tych, ktorzy mieli juz kontakt z brachami, poniewaz widok nieznajomego moglby spowodowac ich ucieczke. W pokoju technicznym wydal instrukcje inzynierowi Stotzowi, dwom laborantom - Kostii i Weekesowi - oraz Alemu, ktory mial bezzwlocznie powrocic do pozostalych czlonkow zalogi. Polecil, aby pozostali na miejscu dopoty, dopoki nie zostanie ogloszone, ze w ich poblizu nie ma brachow. Wielcox i Ya mieli dolaczyc do Shannona dyzurujacego przy sterach, sprawdzic wylacznie ten rejon i zamknac sie w swoich pokojach. Wlasciwe poszukiwania pozostawiono Danowi, Tau, Murze i kapitanowi, ktorzy byli odpowiedzialni za zywy transport. Dodatkowym srodkiem ostroznosci bylo zamkniecie Sindbada w kuchni. Kiedy zarowno z pokoju technicznego, jak i od strony sterow zameldowano o zakonczeniu poszukiwan bez skutku, pozostala czworka przystapila do dziela. Dan zszedl wyznaczona trasa w dol, na poziom towarowy, ale pieczecie na ladowniach byly nie naruszone. Nie bylo mozliwosci, by brachy tam sie dostaly. Nadal dreczyla go mysl o wytrychu. Jak brachy to zrobily? Lecz czy to one? A moze ktos uczynil to specjalnie, tak aby wygladalo, ze same sie uwolnily? Wiedzial jednak, ze zaden z czlonkow zalogi nie bawilby sie w tak bezsensowne kawaly. A nieznajomy wciaz lezal martwy w zamrazarce. Wyobraznia Dana podsunela makabryczne wyjasnienie... Przylapal sie na tym, ze zmusza sie do przejscia w boczny korytarz, wiodacy ku drzwiom nastepnego pomieszczenia. Te takze byly zapieczetowane. Stwierdzil z ulga, ze ta straszna wizja byla rzeczywiscie niemozliwa. Zmarli nie powracaja do zycia. Teraz pozostaly do sprawdzenia ich osobiste kabiny. Na poczatek te, ktore nalezaly do personelu technicznego. Zadna z nich nie byla umeblowana luksusowo. Ciasnota i ilosc sprzetow swiadczyly o tym, ze ich mieszkancy, jesli wczesniej nie przywykli do porzadku, tutaj musieli sie go nauczyc. Dan nie natknal sie na zadna otwarta szafke czy pozostawione na lasce losu pomieszczenie magazynowe. Wszedl do kazdego kata, skontrolowal wszystkie miejsca, w ktorych mozna by sie ukryc. Kryjowek o odpowiednich rozmiarach bylo bardzo niewiele. Nie znalazl niczego. Nastepny, wyzszy poziom stanowila kwatera mieszkalna i biuro Vana Rycka. Tutaj tez nic nie zwrocilo jego uwagi. Pragnal, nie po raz pierwszy w czasie tej wyprawy, zeby stary szef transportu byl teraz na pokladzie. Potrzebowali Vana Rycka. W odczuciu Dana byl on, po latach doswiadczen w handlu i kontaktach z obcymi, najlepiej przygotowany do wyjasnienia tego, co sie przydarzylo. Dotarl do skarbca naprzeciwko kwatery szefa transportu - pieczec byla nie uszkodzona, dokladnie taka, jaka zostawil. Nastepny poziom stanowily kwatery mlodszych oficerow - Ripa i naprzeciwko jego wlasna. Dalej rozciagal sie sztuczny ogrod, nastepnie galeria i rejon Mury. To byl koniec jego poszukiwan, a nawet nie wszystko nalezalo do niego, gdyz Mura sam przeszuka swoja kwatere i rejon wodny. Danowi zostala tylko kabina wlasna i Ripa. Najpierw zajal sie kabina kolegi. Wszystko w porzadku. Teraz kolej na jego siedzibe. Gdy otworzyl drzwi, cudem ocalal, tylko dzieki czyjejs niecelnosci; ogluszajacy snop swiatla przelecial z trzaskiem ponad jego uchem. Zachwial sie i wypadl z powrotem na korytarz. Zdolal zatrzasnac drzwi i ciezko oparl sie o nie. Trzymajac sie za glowe, probowal powstrzymac wirowanie mysli i rozumowac logicznie. Ktos... cos... wewnatrz bylo uzbrojone w ogluszacz i probowalo powalic go, gdy wchodzil. Czy ukryl sie tam jeszcze jeden intruz? Bylo to jedyne prawdopodobne wyjasnienie. Slaniajac sie na nogach doszedl do najblizszego mikrofonu i wlaczyl czerwony przycisk alarmowy. -Co...? - zabrzmial zdenerwowany glos Wilcoxa. Dan slyszal go jednak bardzo slabo, jakby wstrzas, ktory wymiotl go z kabiny, czesciowo go ogluszyl. -Ktos... w mojej kabinie... ogluszaczem... - wydobyl z siebie pojedyncze slowa. Patrzyl na drzwi, chociaz nie wiedzial, w jaki sposob, bedac bez broni, moglby przeszkodzic wrogowi w opuszczeniu pomieszczenia, gdyby tylko tamten zechcial to zrobic. Ale jesli intruz w kabinie zdawal sobie sprawe ze swojej przewagi, dlaczego nie staral sie jej wykorzystac do utorowania sobie drogi na zewnatrz? Dan probowal domyslic sie, gdzie mogl do tej pory ukrywac sie nieznany osobnik. Byc moze we wnetrzu planetolotu? Choc jesli wziac pod uwage przeciazenie przy starcie oraz szarpniecie przy przechodzeniu w nadprzestrzen, przy braku zabezpieczenia wykonczyloby to wiekszosc ludzi. Ale, oczywiscie, to wcale nie musial byc czlowiek. Rozlegl sie stukot na drabince i pojawil sie Jellico. W tej samej chwili nadszedl z obszaru wodnego Mura. Tau wylonil sie zza plecow kapitana i natychmiast podszedl do przyjaciela. -Trzepnal mnie ogluszaczem - wyjasnil Dan. Nadal jest wewnatrz? - Jellico spojrzal w kierunku kabiny. Tak. -W porzadku. Tau, co sadzisz o wpuszczeniu gazu usypiajacego przez przewod wentylacyjny? -Nie ruszaj sie stad! polecil lekarz popychajac Dana w strone sciany. Potem pobiegl z powrotem do swojego laboratorium. Powrocil z malym pojemnikiem oraz dluga rura. -Wszystko gotowe. Podal przyrzady kapitanowi. -Czy widziales, kto to jest? - zapytal Tau Dana, kiedy szef wkroczyl do kwatery Ripa i zaczal odkrecac siatke ochraniajaca przewod wentylacyjny. -Nie. To nastapilo zbyt szybko. Zreszta, po tym, jak mnie trzasnal, nie widzialem zbyt wyraznie. Ale gdzie mogl sie ukrywac do tej pory... w planelolocie? Podczas startu? No coz, moze... przyznal Tau - jesli jest wystarczajaco wytrzymaly. Ale przy przejsciu w nadprzestrzen... w to watpie. Chyba, ze wskoczyl na koje Shannona, ktory w tym czasie pelnil sluzbe, a martwy czlowiek lezal na twojej... Przez otwarte drzwi widzieli, jak Jellico, stojac na koi Ripa, przepycha ostroznie rure w glab przewodu dochodzacego do sasiedniej kabiny. Przygarbiwszy ramiona, skupil sie na tym, aby zobaczyc jak najwiecej przez wezowy kanal rury, zanim dosiegnie ona kratki wentylacyjnej od strony kwatery Dana. Potem wykonal ostrozny ruch i Dan domyslil sie, ze manewruje koncem rury, chcac uderzyc nim o kratke po to, zeby uwolniony gaz wlecial dokladnie do wnetrza zamknietego pomieszczenia. -Teraz! - Jedna reka uchwycil maly zbiornik, i druga przytrzymal maske, ktora Tau owinal mu wokol nosa i ust, zeby ochronic go przed ewentualnym wstecznym podmuchem z rury. Danowi wydawalo sie, ze oczekiwanie, az zbiornik sie oprozni, ciagnie sie w nieskonczonosc. Z wolna dochodzil do siebie po strzale z ogluszacza. W koncu Jellico wyciagnal rure z powrotem i opuscil ja na poklad. -Jesli ten, kto tam jest, jeszcze zyje - powiedzial i okrutna satysfakcja - i tak jest juz zalatwiony. Zdanie to zabrzmialo dla Dana tak, jakby kapitan podzielal jego potworne podejrzenie, ze zmarli moga powracac do zycia. Dan pierwszy dotarl do drzwi. Nie byly zamkniete od wewnatrz i latwo ustapily, mogli wiec zajrzec do srodka. Teraz wszyscy uzywali masek dostarczonych przez Tau, a lekarz przy pomocy ssawki wyciagal opary gazu z kabiny. Dan tak bardzo spodziewal sie zobaczyc czlowieka, ze przez dluzsza chwile byl zmieszany faktem, iz nikogo nie ujrzal. Na podlodze kabiny, z jedna przednia lapa nadal spoczywajaca na ogluszaczu, lezal samiec bracha. Na koi znajdowala sie samica. Oboje byli nieprzytomni. -Brachy! - Dan przykleknal na jedno kolano i nie mogac uwierzyc, ze to prawda, dotknal siersci samca. To rzeczywiscie byl brach. Nie bylo w pomieszczeniu nikogo wiecej. Zwierze uzylo ogluszacza tak, jak uczynilby to czlowiek, ktory musi sie bronic. Dan zerknal na kapitana i po raz pierwszy w czasie swej sluzby na Krolowej zobaczyl, ze Jellico stracil swoj zwykly, kamienny spokoj. Tau przecisnal sie obok Dana i pochylil nad samica bracha, by ja zbadac. -Ona rodzi. Przepusccie mnie! - Podniosl oslabione zwierze i przeszedl obok ogluszonego samca. -Co wy na to? - Dan przeniosl wzrok z kapitana na Mure i z powrotem na samca bracha. - To... to... ponad wszelka watpliwosc uzylo ogluszacza. Ale... -Tresowany brach? - zasugerowal steward. - Nauczony uzywania broni w okreslonych okolicznosciach? -Byc moze - zgodzil sie Jellico. - Ale nie jestem pewien. Frank, czy mozesz zabezpieczyc klatke przed ponownym otwarciem? -Moge zalozyc lancuch, zamontowac tez alarm... - Mura wyliczal mozliwosci. Podszedl do przodu, pochylil sie nad uspionym zwierzeciem i przyjrzal mu sie. Dan podniosl ogluszacz, wepchnal go do najblizszej szafy i zatrzasnal ja z hukiem. -Zwierze - powiedzial Mura. - Przysiaglbym, ze to jest... bylo... zwierze. Widywalem juz brachy. A te tutaj nie zachowywaly sie jakos wyjatkowo. Dlaczego, gdy napelnialem ich skrzynke na pokarm... - przerwal i zmarszczyl lekko ciemne brwi. -Napelniales ich skrzynke na pokarm i... co sie stalo? - Chcial wiedziec kapitan. -Ten tutaj, samiec, przygladal mi sie, kiedy zatrzaskiwalem zamek. Potem siegnal lapa przez prety i potrzasnal zamknieciem. Myslalem, ze chcial tylko wiecej pozywienia i dalem mu jeszcze troche. Teraz jednak sadze, ze on sprawdzal zamek w drzwiach. -Dobra, wezmy go z powrotem do klatki, zanim sie obudzi - powiedzial Jellico. - A ty zamontuj i lancuch, i alarm. Jako dodatkowy srodek ostroznosci mozemy ustawic video i podlaczyc je tak, zeby obraz pojawial sie na glownym ekranie. Chce miec nagrany moment jego przebudzenia. Mura podniosl bracha i zaniosl do klatki. Jellico i Dan obserwowali go, kiedy montowal zabezpieczenia. Potem przywolano Ya. Mial przygotowac video, ktore umozliwi ciagla obserwacje zwierzecia tak, jakby bylo ono podejrzanym w celi. -Kto jest nadawca tego ladunku? - Jellico zwrocil sie do Dana. -Laboratorium Norax. Wszystkie papiery sa w porzadku. Brachy maja byc dostarczone naukowcom z Simplexu na Trewsworld w ramach projektu autoryzowanego przez Rade. -Nie ma nic na temat mutantow? -Nie, szefie. Zwyczajny wykaz. Sa tam wszystkie typowe informacje i uwagi, a ludzie z Noraxu sami przyslali technika z klatka, by ja odpowiednio ustawil. Dostarczyl on tez Murze zywnosc i opis diety dla nich. -Ustawil klatke powtorzyl kapitan z namyslem. Podniosl reke i oparl ja o scianke ponad klatka. Czy sam wybral wlasnie to miejsce? Dan probowal sobie przypomniec. Technik wszedl na poklad z dwoma ludzmi niosacymi klatke. Czy on sam wybral miejsce? Nie, niezupelnie. -- Nie, szefie. - Mura mial gotowa odpowiedz. - To ja powiedzialem "tutaj", bo stad latwiej mozna obserwowac zwierzeta. Ale jednego nie rozumiem. Samica miala przed soba jeszcze okolo miesiaca, male mialy urodzic sie na Trewsworld. Kapitan Jellico postukal palcami w przegrode za klatka, tak jakby sprawdzal, czy jest solidnie zbudowana. -Skarbiec lezy dokladnie pod tym miejscem - powiedzial. Lecz Dan nie potrafil dostrzec zwiazku pomiedzy tym faktem a tajemniczym zachowaniem sie pary brachow. Mial jednak swiadomosc, ze podczas tej podrozy jedna tajemnica goni druga. Jellico nie wyjasnil, co ma na mysli. Zamiast tego przykucnal i poprosil Mure o wytlumaczenie, w jaki sposob dziala zamkniecie. Potem przyszedl Ya, aby umocowac video. Kapitan upieral sie przy zamaskowaniu go przed mieszkancem klatki, by brach, kiedy sie obudzi, nie spostrzegl, ze jest pod obserwacja. Zupelnie tak, jakby zwierze bylo groznym przestepca. Dan nie wiedzial, co o tym wszystkim sadzic. Kiedy wszystko zostalo przygotowane, Jellico wydal ostatnie zarzadzenie. Miano zostawic zwierze samo i trzymac sie, w miare mozliwosci, z daleka od klatki. Dan po raz ostatni rzucil okiem na spokojnie spiace stworzenie. Nawet teraz nie mogl uwierzyc, ze probowalo go zabic jego wlasna bronia. Potem wrocil do swojej kabiny i wyciagnal sie na koi. Na prozno usilowal nadac sens temu, co sie wydarzylo. Juz wczesniej uczestniczyl na Krolowej w roznych perypetiach, ale nigdy nie bylo takiej serii nie wyjasnionych zdarzen. Inteligentnie zachowujace sie zwierzeta, martwy czlowiek noszacy jego twarz, obca kobieta... wszystko to bylo rownie fantastyczne, jak trojwymiarowy film video. Video... co kapitan spodziewal sie uzyskac, zakladajac podglad? Co z sugestia Mury, ze brach zostal tak przystosowany, aby atakowac czlowieka? Cos takiego miesci sie w granicach prawdopodobienstwa. Dan zszedl z koi i poszedl posluchac nagran dotyczacych brachow. Wszystko bylo dokladnie tak, jak pamietal: dwa brachy - samiec i samica - wyslane z laboratorium Norax na Xecho do stacji Ro Simplex na Trewsworld. Otrzymali wszystkie potrzebne zezwolenia. Dokumenty zdawaly sie byc autentyczne. Tym niemniej skopiowal wszystkie nagrania. Wlasnie skonczyl, gdy z glosnika dobiegl go alarmujacy gwizd. -Ekran - rozlegl sie glos Jellico. Danwyciagnal reke i wlaczyl video. Rozdzial 4 Lot pelen klopotow Na ekranie pojawil sie obraz krotkiego korytarza i klatki bracha. Brach juz stal i krecil glowa tak, jakby czegos szukal. Potem, okazujac duzo bardziej gwaltowne emocje, niz Dan uznalby za mozliwe u tak sympatycznego stworzenia, rzucil sie na drzwi klatki. Zlapal sztabe zamykajaca wejscie, oplotl ja lapami i potrzasnal energicznie, jakby chcial utorowac sobie droge na wolnosc.Jednakze jego szal nie trwal dlugo. Po kilku chwilach przysiadl i utkwil wzrok w nieruchomej przeszkodzie. Wygladalo to tak, jakby zwierze probowalo inteligentnie rozwazyc sytuacje. Brach ponownie podszedl do bariery. Wyciagnal jedna lape tak daleko, jak na to pozwalaly odstepy miedzy pretami i badal dotykiem nowe zamkniecie. Obserwujac to, Dan znowu zaczal rozwazac mozliwosc, ktora odrzucil tak pospiesznie po przejrzeniu nagran. Brach opanowal juz swoj strach czy gniew. Pragnal powtornie rozprawic sie z zamkami, ktore staly na strazy jego wiezienia. Czy byl to mutant? Jesli tak, to naukowcy z Noraxu wykroczyli poza posiadane zezwolenia. Lecz byli zbyt powazni, jak sadzil Dan, zeby pozwolic sobie na cos takiego. Ponadto, jezeli brachy rzeczywiscie pochodzily z laboratorium Norax, ich opiekunowie powinni wiedziec, ze sa wyjatkowymi okazami swojej rasy. Pozostawalo zatem tylko jedno mozliwe wyjasnienie: wbrew dokumentom, nie byly to zwierzeta z Noraxu. Stanowily raczej element precyzyjnie zaplanowanego oszustwa, przygotowanego tak starannie, jak wtargniecie na poklad nieznajomego, ktory zmarl przypadkowo. Brach i ow intruz - czy to bylo polaczenie, ktore powinni rozwazyc? Brach, zawiedziony nieudana proba rozbicia nowego zamka, przycupnal spokojnie i gapil sie wprost na drzwi oddzielajace go od wolnej przestrzeni. Potem, jakby cos postanowil, zwrocil sie smialo ku tylnej scianie klatki. Rogiem podwazyl kawalek grubego przykrycia wyscielajacego podloge, sluzacego ochronie zwierzat w chwili przyspieszenia statku i skoku w nadprzestrzen. Odslonil miejsce, w ktorym jeden z drutow byl wyrwany i odlamany. Wytrych... to stad mial wytrych! Dan patrzyl zafascynowany. Czy zamierzal jeszcze raz sprobowac tej samej sztuczki? Najwyrazniej tak, poniewaz naprezyl sie i wepchnal rog w dziure. Szarpnal glowa, aby wydostac drut. Pracowal zawziecie, ze skupieniem, ktore Dan widzial dotychczas wylacznie wsrod ludzi. W koncu odlamal dluzszy kawalek drutu. Czy stalo sie to przypadkiem, czy tez rzeczywiscie zrozumial, ze nowy zamek jest umieszczony dalej od poprzedniego, z ktorym dal sobie rade, wiec potrzebuje teraz wiecej drutu, aby go dosiegnac? Podszedl znow do drzwi. Przepchnal drut, usilujac manipulowac w nowej sztabie zamka, lecz natychmiast go puscil. Odskoczyl, podrzucajac glowe do gory, tak jakby zostal ostrzezony i zraniony zarazem. Dan wiedzial, ze bracha lekko porazil prad, podlaczony po to, zeby zapobiec wlasnie takiemu dzialaniu. Zwierzak ponownie przycupnal, skulil sie i potrzasnal lapa. Potem przycisnal ja mocno do klatki piersiowej, wyciagnal blady jezyk i polizal zakonczone pazurami palce. Dan wiedzial jednak, ze wstrzas byl lekki, wylacznie w celach ostrzegawczych i nie mogl go zranic. To, co zobaczyli, wystarczylo, zeby zrozumiec, iz nie maja do czynienia ze zwyklym brachem. -Kapitanie! - Z glosnika rozleglo sie wolanie Tau. - Prosze przyjsc do izby chorych! Coz znowu? Dan wstal. Tau wzywal kapitana, ale jesli pojawily sie jakies klopoty z samica bracha, to jako asystent szefa transportu ponosil za nia odpowiedzialnosc. Stanowila czesc towaru podlegajacego nominalnie jego kontroli. Poszedl wiec takze. Gdy dotarl do drzwi izolatki, Jellico juz tam byl. Ale ani on, ani lekarz nie zwrocili na niego uwagi. Wpatrywali sie w zaimprowizowane gniazdo, w ktorym spoczywala samica. Lezala tak bezwladnie, ze przez dluzsza chwile Dan myslal, iz nie zyje. Dwie male, futrzaste kuleczki podnosily wysoko glowki. Choc oczy mialy zamkniete, weszyly, jakby probowaly wylowic jakis szczegolny zapach. Dan widzial wprawdzie, w laboratorium na Xecho, dwa bardzo mlode brachy, ale nie byly one az tak male. Tak czy inaczej, w porownaniu z dorosla braszyca, ktora wlasnie obwachiwaly, te stworzenia byly jakies dziwne. -Mutanty? zapytal Jellico, nie wiadomo, czy samego siebie czy Tau. - One... no coz, moze zaraz po urodzeniu one... -Spojrzcie tu! - Tau odwrocil sie, nie w kierunku skulonych, nowo narodzonych zwierzatek, ale skrzynki ustawionej w jednym koncu gniazda. Na jej powierzchni znajdowala sie tarcza, a wskazowka wychylala sie w te i z powrotem. -Promieniowanie - rzekl. - Nie moge przysiac, ze sa mutantami, ale jest oczywiste, iz roznia sie od swojej matki. Maja na pewno wiekszy mozg. Ponadto, jak na noworodki, sa bardzo pobudzone i aktywne. Nie jestem chirurgiem weterynaryjnym i moja wiedza ogranicza sie do podstawowych informacji, ale powiedzialbym, ze sa wyjatkowo dobrze rozwiniete, jak na przedwczesny porod i wykraczaja poza zasadniczy wzorzec swojego gatunku. -Promieniowanie! - Dan podchwycil to slowo, ktore mialo dla niego najwieksze znaczenie. Nie posiadal .wprawdzie umiejetnosci przeczuwania i nie potrafil tez nazwac uczuc, ktore go wlasnie ogarnely. Pomimo to byl pewien, ze czeka ich jakies nieszczescie. Nie patrzac wiecej na brachy, zwrocil sie do Tau: -Czy to jest przenosne? - Wskazal na skrzynke w gniezdzie. Dlaczego? Ale kapitan najwyrazniej zrozumial, o co mu chodzi. -Jezeli to nie jest ta i tak musimy sie nia zajac!- Polozyl reke na skrzynce, podczas gdy lekarz wpatrywal sie w nich nic nie rozumiejac. Ya, przynies na dol urzadzenia wykrywajace promieniowanie! - krzyknal Jellico do mikrofonu. -Promieniowanie... na statku! Ale... teraz i Tau zrozumial. Zdaniem Dana nie bylo co do tego zadnych watpliwosci. Jesli to, co podejrzewal, okaze sie prawda, to wszystkie domysly zaczynaly tworzyc logiczna calosc. Obcy czlowiek przyniosl skrzynke na poklad i schowal tak dobrze, ze nie mogli znalezc jej przy pierwszym przeszukaniu skarbca. A przeciez Jellico zwrocil uwage na to, ze klatka brachow znajdowala sie ponad nim. -Czy jest szkodliwe dla zalogi? - zwrocil sie teraz z pytaniem do Tau. -Nie. Zbadalem je pod tym katem. Choc byc moze nalezy odizolowac brachy. To promieniowanie wykracza poza skale... -Ale co z zarodkami lafsmerow? - Dan myslal dalej. I nie czekajac na odpowiedz Tau, ruszyl do skarbca. Zerwal pieczec, ktora, jak sadzil, miala doskonale chronic ich towar. W tej samej chwili nadszedl kapitan, a za nim Tau, Shannon i Ya. Ten ostatni trzymal skrzynke, przystosowana do noszenia na pasku, by ulatwic poruszanie sie badacza na planecie. Tau wzial ja od niego i wlaczyl. Momentalnie igla wskaznikowa zaczela drgac, tak samo jak tamta, w izbie chorych. Weszli do ladowni. Juz po kilku sekundach urzadzenia pokazaly, ze to, co tropia, rzeczywiscie znajduje sie na linii skrzynek z embrionami. Jednakze nie pomiedzy ani tez za nimi, gdzie szukali wczesniej, lecz tuz ponad. Dan wyszarpnal kilka bocznych scianek pustych polek i uzywajac ich jako drabiny, wspial sie ponad pojemniki. Jellico podal mu wykrywacz promieniowania. Wycelowal nim w sufit. Urzadzenie zareagowalo momentalnie, odkrywajac przed Danem widok rys na suficie. -Za tym... - Podal na dol niewygodny przyrzad i wyciagnal z pochewki u pasa maly noz. Zabral sie do pracy, nie obchodzac sie z blacha zbyt delikatnie. Rozszarpywal powierzchnie, ktora wczesniej zostala rozcieta i oczyszczona. Byla tam kieszen dokladnie takiej wielkosci, aby utrzymac skrzynke. Te sama, ktorej tak strzegla kobieta! -Nie dotykaj jej golymi rekoma! - ostrzegl Tau. - Poczekaj na rekawice. Rip pobiegl, by je przyniesc, a Dan w tym czasie starannie zbadal zakamarek. Skrzynka nie spoczywala na zadnej polce lub wieszaku. Byla najwyrazniej przyczepiona czy przywiazana do blachy statku. Bez urzadzen wykrywajacych nie znalezliby jej. Biorac pod uwage koniecznosc pospiechu przy rozcinaniu i ponownym maskowaniu otworu, byl on zrobiony przemyslnie. Wrocil Rip, niosac pare dobrze izolowanych rekawic, ktora odkrecil od kombinezonu kosmicznego. Dan wsunal je na rece i siegnal po skrzynke. Przylegala do metalu tak dobrze, jakby byla przyspawana. Przez chwile, gdy szarpal ja i ciagnal, probowal uderzac to z jednej, to z drugiej strony, myslal, ze beda musieli posluzyc sie palnikiem, aby ja wydobyc, byc moze nieodwracalnie niszczac jej zawartosc. W koncu, gdy po raz ostatni przekrecil ja jak korkociag, obluzowala sie. Dan wyjal ja z otworu i trzymajac w duzej odleglosci od siebie, zeskoczyl na poklad. -Wezcie sie do tego ze Stotzem - powiedzial Jellico do Ya. - Nie wiemy, co to jest, wiec nie ryzykujcie za bardzo! Dan polozyl skrzynke na pokladzie w znacznej odleglosci od innych towarow. Zdjal rekawice, aby mogl je z kolei zalozyc Ya i przygladal sie technikowi lacznosci, niosacemu znalezisko do pracowni Stotza. Dluzej nie klopotal sie skrzynka. Myslal o tym, w jakim stanie sa zarodki. Jesli promieniowanie, poprzez warstwe pokladu, wywarlo taki wplyw na brachy, to co z ich najcenniejszym towarem? Jellico zastanawial sie nad tym samym problemem. -Naswietlanie czy badanie czujnikiem? Kapitan, zadumany, chodzil wokol zapieczetowanych kontenerow. -I jedno, i drugie - odpowiedzial Tau z naciskiem. - Mam w archiwach wyniki poprzednich ich badan. Latwo bedzie porownac. -Czy przygotowano ten schowek ze wzgledu na brachy, lafsmery, czy tez byl to tylko przypadek? - zapytal Dan, choc wiedzial, ze nikt nie zna odpowiedzi. -To nie byl przypadek! Kapitan wydawal sie byc tego pewny. - Gdyby chodzilo tylko o przewiezienie skrzynki, nieznajomy mogl ja ukryc w twojej kabinie. Nie, ladunek umieszczono tutaj celowo. I jestem sklonny przypuszczac, ze zostalo to przygotowane ze wzgledu na lafsmery. Bylo to przypuszczenie najgorsze z mozliwych. Byli statkiem pocztowym, a takie zniszczenie towaru w trakcie pierwszej podrozy moglo oznaczac wpisanie Krolowej na czarna liste. Gdyby nie odkryli skrzynki dostatecznie szybko, gdyby poddane promieniowaniu lafsmery zostaly dostarczone osadnikom, ktorzy zaplacili za nie ogromne sumy...? Dan siedzial ponownie nad dokumentami i rozwazal niewesola przyszlosc. Moze okazac sie, ze sa odpowiedzialni za uszkodzenie ladunku wartego wiecej niz ich roczny zysk. A Krolowa nie jest przygotowana na poniesienie takiej straty. Gdyby nawet udzielono im pozyczki, to fakt posiadania dlugow doprowadzilby do automatycznego zerwania umowy pocztowej. Skutkiem tego, przez caly czas splacania zaciagnietej pozyczki, musieliby podejmowac sie ryzykownych i slabo oplacanych prac przewozowych. Inter-Solar? To byla pierwsza odpowiedz, jaka przychodzila mu do glowy. Ale Krolowa tak niewiele przeciez znaczyla dla Inter-Solaru. Oczywiscie, zniszczyli tej spolce dwa przedsiewziecia. Lecz powazna instytucja nie narazalaby sie na tak wielkie klopoty, tylko po to, by w ten sposob odegrac sie na malej zalodze wolnego frachtowca... nie, to nie bylo proste wyjasnienie. Dan byl przekonany, iz odpowiedz znajduje sie na Trewsworld. Czlowiek noszacy maske jego twarzy najwyrazniej zamierzal tam wyladowac. A skrzynka... byc moze kapitan mylil sie, twierdzac, ze skrzynke umieszczono w skarbcu celowo. Aby poznac rozmiary zniszczenia, potrzebuja tylko raportu Tau na temat stanu zarodkow. Ale lekarz nie spieszyl sie z jego przygotowaniem. Zamknal sie w swoim laboratorium, wiec pozostawiono go samego. Zaloga oczekiwala niespokojnie na jego werdykt. Stotz, zwykle powolny i nieporzadny, pierwszy przygotowal swoj raport. Skrzynka stanowila zrodlo stalego promieniowania i nie mozna jej bylo otworzyc, nie ryzykujac jej calkowitego rozpadniecia sie. Kiedy poprosil o zgode na rozbicie jej, Jellico odmowil. Ali, ubrany w chroniacy przed promieniowaniem kombinezon, poszedl na koniec kadluba Krolowej i umiescil skrzynke w zewnetrznej czesci statku, gdzie jak zadecydowali inzynierowie - wyrzadzala najmniej szkod. Gdy w koncu Tau podszedl do mikrofonu, wciaz nie mial gotowej odpowiedzi. Poprosil jedynie o pewne fachowe nagrania i odczyty ze zbiorow kapitana. Dostarczyl mu je Dan, ale lekarza zobaczyl tylko przelotnie. Tamten ledwo wychylil glowe, zlapal materialy i natychmiast silnie trzasnal drzwiami tuz przed nosem szefa ladowni. Zblizala sie chwila, kiedy powinni wyjsc z nadprzestrzeni. Wlasnie wtedy Mura zawolal Jellico, zeby ten spojrzal na samca bracha. Dan poszedl za nim i zobaczyl, ze steward i kapitan klecza w korytarzu, wpatrujac sie z uwaga w klatke. Zwierze, ktore wczesniej tak gwaltownie probowalo wydostac sie na wolnosc, lezalo teraz skulone w odleglym rogu klatki. Jedzenie i woda, w pojemniku na karme, byly nie tkniete. Siersc stracila polysk, a wlosie otaczajace nos bylo splatane. Brach nie podniosl sie nawet wtedy, gdy Mura zagadal do niego i pokazal mu przez prety soczyste liscie. Dobrze by bylo, gdyby Tau go zbadal - powiedzial Jellico, podczas gdy Mura rozluznial specjalne zabezpieczenia na drzwiach klatki. Na wpol uchylil drzwi i siegnal reka w glab, aby delikatnie zlapac chore zwierze. Wtedy brach nagle zerwal sie. Mignal rog i Mura z krzykiem wyszarpnal okrwawiona reke z klatki. Brach tymczasem byl juz na zewnatrz. Omijajac przeszkody, popedzil z taka predkoscia, jakiej Dan nigdy wczesniej u niego nie widzial. Szef ladowni pobiegl za nim i dopadl go przygotowujacego sie wlasnie do skoku na drzwi izby chorych, uderzajac w nie rogiem i lapami. To dzialanie tak pochlonelo jego uwage, ze nie zauwazyl przybycia Dana, zanim ten nie sprobowal go chwycic. Wtedy obrocil sie i uderzyl rogiem w reke napastnika z duzo wieksza sila niz podczas ataku na Mure. Stal na tylnych lapach, oparty o drzwi, ktore probowal otworzyc. Mial dzikie i zaczerwienione oczy. Nagle zaczal wydawac niskie, drzace odglosy. Dzwieki brzmialy tak, jakby wymawial slowa w jakims nieznanym jezyku. -Samica... - Nadszedl Mura, opatrujac rozerwana reke. Chce dostac sie do samicy. W tym momencie drzwi sie otworzyly i stanal w nich Tau. Brach tylko na to czekal. Blyskawicznie minal lekarza, zanim ten zorientowal sie, co sie dzieje. Dan i Jellico rzucili sie za zwierzeciem i zobaczyli, ze pochyla sie nad skrzynka z gniazdem. Drzacy glos stal sie teraz bardziej miekki. Brach, jedna trzecia ciala przechylony ponad krawedzia, kiwal sie zaniepokojony. Wyciagnal przednie lapy w dol, jakby chcial objac swoja partnerke. -Lepiej go zabierzmy... zaczal kapitan, ale Tau potrzasnal glowa. -Pozwolmy im na razie zostac razem. Byla bardzo niespokojna, a teraz sie uspokoila. Nie chcemy przeciez takze i jej stracic... -Takze? - zapytal Jellico. Zatem male? -Nie. Chodzi o lafsmery. Spojrzcie tutaj. Pociagnal ich na lewo od skrzynki, dosc daleko od zajetych soba i brachow. Na stole stal monitor i kiedy lekarz go uruchomil, na malym ekranie pojawil sie wyrazisty obraz. - Zdolalem ustalic, ze tak wlasnie obecnie wygladaja i zarodki. Rozumiecie? Kapitan polozyl rece na stole i pochylil sie w kierunku ekranu, tak, jakby obraz zawieral informacje o decydujacym znaczeniu. W rzeczywistosci widac bylo na nim podobne do gadow stwory, zwiniete spiralnie w ciasnej paczce. Trudno bylo rozroznic w tym klebowisku nogi, dluga szyje, mala glowe i inne czesci ciala. To nie jest lafsmer! -Nie, a przynajmniej nie wspolczesny. Ale patrzcie tu... - Teraz Tau wlaczyl czytnik tasmy. Pojawil sie bardzo dokladny obrazek o miedzianym odcieniu, przedstawiajacy jakiegos gada. Mial on dluga szyje, mala glowe, podobne do nietoperza skrzydla i dlugi ogon. Wygladalo na to, ze do poruszania sie uzywal raczej skrzydel, gdyz jego nogi sprawialy wrazenie bardzo watlych. -Tak wygladal przodek lafsmera powiedzial lekarz. Nikt nie wie, ile tysiecy lat planetarnych temu. Z informacji, ktore zawieraja nagrania, wynika, ze istoty te wymarly mniej wiecej w tym samym czasie, kiedy nasi przodkowie uzyskali postawe wyprostowana i zaczeli uzywac kamienia lupanego jako broni. Nie mamy zarodkow lafsmerow; uzyskalismy stwora z tak odleglej przeszlosci, ktorej nasi specjalisci nic potrafia juz datowac. Ale w jaki sposob do tego doszlo? - Dan byl oszolomiony. Z jego dokumentacji wynikalo, ze zarodki pochodzily z typowej, wspolczesnej rasy hodowlanej, wywodzacej sie z uznanej krzyzowki, ktora gwarantowala rozwoj potomstwa o nie zmienionych cechach gatunkowych. W jaki sposob nagle staly sie tymi... tymi bestiami? Zwrot ku przeszlosci! Jellico przygladal sie z uwaga to jednemu, to drugiemu obrazkowi. -Tak odpowiedzial Tau. Ale jak sie to stalo? Czy wszystkie zarodki tak sie rozwinely? - Dan przeszedl do najistotniejszego dla nich pytania o obecny stan ladunku. Bedziemy musieli sprawdzic. - W tonie Tau nie bylo jednak nadziei. -Nic rozumiem. - Dan zerknal na brachy. - Mowisz, ze zarodki ulegly uwstecznieniu. Ale jesli inteligencja brachow wzrosla... No wlasnie... Jellico wyprostowal sie. Jezeli promieniowanie podzialalo na lafsmery w taki sposob, to dlaczego u brachow wystapila inna reakcja? -Powodow moglo byc wiele. Zarodki nie sa w pelni uksztaltowanymi osobnikami. A brachy zostaly wystawione na dzialanie promieniowania juz jako stworzenia dorosle. Dan wpadl na inny pomysl: -Czy to mozliwe, zeby brachy byly juz w przeszlosci wyzsza forma zycia? I juz kiedys ulegly uwstecznieniu? Moze wlasnie teraz powracaja do grona inteligentnych gatunkow? -Moglibysmy podac wiele takich odpowiedzi. Tau przegarnal rekoma swoje krotkie wlosy. Bez odpowiedniego sprzetu jednak nie jestesmy w stanie potwierdzic zadnej z nich. Bedziemy musieli poczekac do czasu, az wyladujemy na planecie, gdzie zajma sie tym technicy z laboratorium. -Ale czy zdolamy je dowiezc? - Jellico nieznacznym ruchem potarl blizne na policzku. - Sadze, ze mozemy nic doczekac sie opinii ekspertow. Wyobrazacie sobie, co moze sie dziac, kiedy bedziemy mieli na glowie osadnikow, ktorzy zainwestowali w zarodki lafsmerow oszczednosci calego swojego zycia? Thorson, jaka date dostawy przewiduja ich listy przewozowe? Gdy tylko transport bedzie mozliwy odparl z naciskiem Dan. Mozliwy, bez gwarantowanej daty dostawy. Mogli wiec zakladac, ze embriony przybeda nastepnym rejsem. -Nie jestesmy w stanie ukryc tych skrzynek - stwierdzil Tau. -Chyba nie. A juz z pewnoscia nie, gdy w trakcie odprawy wpusci sie klientow na poklad. Rownoczesnie chce, zanim zloze jakiekolwiek oswiadczenie, odwolac sie do Rady Kupieckiej. Sadzi pan, szefie, ze to jakies specjalne dzialanie, na przyklad Inter-Solaru? zapytal Dan. Nie podejrzewam. Gdyby Inter-Solar dostrzegl szanse zniszczenia nas w krytycznej sytuacji, zrobilby to. Ale wypadki, z ktorymi mamy do czynienia, zostaly zbyt dokladnie zaplanowane. Sadze, ze centrum zdarzen znajduje sie na Trewsworld i chce wiedziec wiecej, zanim pograzymy sie w to duzo glebiej niz do tej pory. Jezeli pokazemy sie bez skrzynek z zarodkami lafsmerow i bez brachow, ktos moze szczegolnie zainteresowac sie tym faktem. Moze zaczac zbyt glosno protestowac, kiedy wyladujemy bez spodziewanego ladunku zwierzat oraz lego, co przemycono na poklad. To bedzie dla nas wskazowka odnosnie do osob, ktore przygotowaly ten plan. Chyba nie wyrzucimy skrzyn ze statku! zaprotestowal Dan. O nic, w kazdym razie nie w przestrzen. Ale Trewsworld nie jest gesto zaludnionym swiatem. Posiada tylko jeden glowny port kosmiczny, do ktorego zawozimy nasz ladunek. Nikt nie bedzie przeszukiwal calego obszaru, jezeli zejdziemy po przepisowym lorze. Tak wiec zaladujemy zarodki i brachy na lodz ratunkowa, ktora osadzimy w nie zamieszkanym rejonie. Van Ryck ma przyjaciol w Radzie. Sprobuje sie z nim skontaktowac i wypytac dyskretnie o sytuacje panujaca na planecie. Dan zauwazyl, ze kapitan nie wspominal nic o zwroceniu sie do Patrolu. Powiedzial tylko o jednej instytucji do ktorej moga odwolywac sie wolni kupcy. Musi to oznaczac, ze Jellico nie chce mieszac do swych decyzji zadnych wladz, nim nic bedzie zupelnie pewny, iz potrafia sie obronic. Ale przed czym obronic? Sytuacja jest czysta, wszyscy moga poddac sie przesluchaniu i udowodnic swoja niewinnosc. Chyba ze Jellico uwaza, iz sa tak beznadziejnie uwiklani w te sprawe, ze nawet sad ich nie uniewinni. -Kto sprowadzi lodz ratunkowa? zapytal Tau. Jellico momentalnie spojrzal na Dana. -Jesli ktos oczekuje twojego sobowtora, nie jest w stanie sledzic wszystkich orbit, by sprawdzic, czy nie opusciles Krolowej podczas ladowania. Mamy martwego czlowieka na pokladzie. Przez jakis czas wlasnie on moze uchodzic za Dana Thorsona. I mozemy poswiecic dwoch mlodszych oficerow. Shannon bedzie pilotem, choc lodz ratunkowa znajdzie droge automatycznie i nie bedziecie musieli ustalac kursu. A Kamil zaopiekuje sie ta piekielna skrzynka. Chce, zeby i ona znalazla sie poza statkiem, zanim dotrzemy do portu. Wilcox wykresli kurs, ktory zaprowadzi was daleko od jakichkolwiek osad. Zabierzecie ze soba radiolatarnie, za pomoca ktorej bedziemy sie kontaktowac. Odczekajcie kilka dni... a potem wlaczcie ja. Odezwiemy sie do was, kiedy tylko bedziemy mogli. -Co z tymi zarodkami? - Odwrocil sie ponownie do Taua. - Czy ktoregos nie trzeba juz wyjac? -Trudno podjac jakakolwiek decyzje. -Zatem im wczesniej sie ich pozbedziemy, tym lepiej. Mura, przygotuj pozywienie dla zalogi i zwierzat. Lodz ratunkowa bedzie zatloczona. - Jellico znow mowil do Dana. Ale wasza podroz nie potrwa dlugo. Dan przygotowal wlasne rzeczy, majac nadzieje, ze zabiera to, co moze mu sie okazac potrzebne. Trewsworld miala ziemski klimat, ale nie byla cywilizowanym swiatem. Bezpiecznie bylo tylko w rejonie zamieszkalym przez osadnikow, budujacych domy od strony portu. Schowal do torby dodatkowa zmiane odziezy, przywiazal pas zwiadowczy z podrecznymi narzedziami i sprawdzil, czy ma dodatkowe ladunki do ogluszacza. Kiedy sprawdzal jego dzialanie, pomyslal o brachu. Inteligentny... wrocil do wyzszej formy inteligencji? Alez to oznaczaloby, ze brachy w rzeczywistosci wcale nie sa zwierzetami! Zaloga Krolowej miala juz jedno bliskie spotkanie z pozostalosciami starozytnych Przodkow, kiedy podbila cene na aukcji i kupila prawa do handlu z Otchlania. A Otchlan, chociaz czesciowo wypalona w trakcie jakiejs galaktycznej wojny (na ktorej slady ziemscy badacze nieustannie natrafiali w swoich podrozach), kryla w sobie niezniszczalna tajemnice. Sekret ten byl rownie potezny w dzisiejszych czasach, jak w dniu, kiedy po raz pierwszy zastosowali go jego dawno zmarli tworcy. Z centrum, ukrytego gleboko pod powierzchnia planety, wysylano sile siegajaca daleko w przestrzen i przyciagajaca kazdy statek, ktory znalazl sie w jej zasiegu. W efekcie, na wpol zniszczone wnetrze planety przez wieki zostalo wypelnione wrakami statkow. Choc wspolczesni piraci odkryli te sile i nauczyli sie wykorzystywac ja w pewnym stopniu do wlasnych celow, dzialala samodzielnie na dlugo przed ich przybyciem. Jej tworcy, ktorzy skonstruowali ja jako narzedzie walki, nie pozostawili po sobie zadnego namacalnego sladu. Nigdy nie odnaleziono ich grobowca, zamrozonego w przestrzeni wraku z cialami na pokladzie, ani zadnych szczatkow, dzieki ktorym dowiedziano by sie, jak wygladali. Byli czlekoksztaltni czy tez calkowicie obcy... pozostawaly jedynie domysly. Lecz jezeli brachy, ktore znali jako zwierzeta, kiedys byly inteligentna forma zycia, to byc moze mieli teraz na pokladzie jakies rozwiazanie zagadki Przodkow? Jesli to prawda - Dan podchwycil inna mysl - wowczas wszystkie szkody wyrzadzone zarodkom sa niewazne. Brachy staly sie bezcennymi skarbami, takimi, za ktore naukowcy wiele zaplaca. Ale jakos nie mogl uwierzyc, iz celem mezczyzny, ktory ukryl skrzynke na Krolowej, byly brachy. Byc moze zamierzal zniszczyc lafsmery, ale nie przewidzial, ze przypadkowe ustawienie klatki brachow w takim, a nie innym miejscu, wywola niespodziewany skutek. Rozdzial 5 Czasowe zawieszenie broni Zanim ukonczono ostatnie przygotowania do wyslania lodzi ratunkowej, wyszli z nadprzestrzeni i znalezli sie na orbicie otaczajacej Trewsworld. Dan zostal przeszkolony i poinstruowany w zakresie opieki nad brachami. Pojemniki z zarodkami zaladowano do lodzi. Tau sprawdzil niektore, lecz wszystkie, ktore zbadal, byly uszkodzone przez promieniowanie. Skrzynke, ktora spowodowala te klopoty, dokladnie opakowano. Stotz zapewnial, ze la oslona zabezpiecza przed mozliwoscia wycieku promieniotworczego. Umieszczono przesylke w lodzi ratunkowej, najdalej, jak to bylo mozliwe, od zalogi i reszty ladunku. Ali otrzymal rozkaz, zeby natychmiast po wyladowaniu ukryl ja bezpiecznie i oznakowal schowek.Los im sprzyjal, poniewaz lodz ratunkowa byla znakomicie wyposazona. Mogla sluzyc nawet do ochrony rannych, byle tylko zdolali w niej dotrzec na miejsce. Miala wiec rowniez urzadzenia wykrywajace promieniowanie, automatycznego pilota, ktory wybiera do ladowania najlepsze miejsce, jakie tylko zdolaja ustalic czujniki. Gotowi do startu, lezeli teraz w hamakach, czekajac na wylot z Krolowej. W waskim przejsciu stala klatka z brachami. Samych zwierzat nie bylo widac, gdyz Tan wypelnil pomieszczenie, az po sama gore, wszelkimi dostepnymi materialami chroniacymi przed obiciem badz zranieniem. Pozostawil tylko otwory przepuszczajace powietrze. Gdy urzadzil juz stworzeniom wygodna siedzibe, przyznal ze zdziwieniem, ze male rozwijaja sie duzo szybciej niz zazwyczaj kilkudniowi mlodzi przedstawiciele tego gatunku. Rodzice malenstw skulili sie obok siebie. Samiec przednimi lapami otaczal swoja partnerke, tak jakby chcial oslonic ja przed kazda krzywda. Male zwinely sie w drugim koncu skrzynki. Az do chwili startu Dan byl tak pochloniety przygotowaniami, ze nie mial czasu na rozmyslanie o czymkolwiek innym poza czekajacym go zadaniem. Teraz, gdy znalazl sie juz w lodzi ratunkowej, zaczal ponownie rozwazac decyzje Jellico, ktory postanowil usunac "niewygodny" ladunek z Krolowej. Dlaczego kapitan tak bardzo nie chcial, zeby wyladowali i zlozyli raport z wydarzen, pozostawiajac rozwiazanie tego problemu wladzom? Wygladalo nieomal tak, jakby on jeden przewidywal i wyczuwal niebezpieczenstwa lego posuniecia, ktorych nie dostrzegala reszta zalogi. Ale wiara w Jellico byla czescia tradycji Krolowej. Gdyby byl tu Van Ryck! Dan wiele dalby za mozliwosc poznania opinii swojego szefa. Trewsworld byla zasadniczo przeciwienstwem Xecho. Podczas gdy na wodnej planecie, zalanej rozleglymi morzami, lad mial wylacznie charakter wysp, tutejsza powierzchnie wypelnialy stloczone masy ladu, oddzielone od siebie waskimi wstegami wod, niewiele szerszymi od rzek. Planety roznily sie takze klimatem. Na Xecho panowaly wilgotne upaly, podczas gdy tutaj bylo znacznie chlodniej. Lata byly krotsze, a w trakcie dlugich zim lod i snieg splywal z biegunow, niszczac ludzkie osiedla. Kiedy lodz ratunkowa wyladowala, czlonkowie jej niewielkiej zalogi byli pewni, ze kurs wykreslony pospiesznie przez Wilcoxa i wprowadzony do pamieci automatycznego pilota zaprowadzil ich na len sam kontynent, na ktorym miala wyladowac Krolowa. Nie mieli jednak pojecia, jaka odleglosc dzieli ich od portu. Zeszli z hamakow i zalozyli ocieplane kurtki, gdyz temperatura, pomimo ze na zewnatrz bylo poludnie, nadal byla duzo nizsza od tej, do ktorej byli przyzwyczajeni. Shannon otworzyl wlaz i przez niewielki otwor wydostali sie na powierzchnie, gdzie zalal ich snop swiatla. Na Xecho dominowaly jaskrawe barwy, glownie zolc, czerwien. Tutaj takze bylo kolorowo, ale w zupelnie innych odcieniach. Pograzyli sie w ziemi na rowninie porosnietej trawa, obecnie szara i zwiedla. Cala jej sterta, wraz z wierzchnimi warstwami gleby, ktora statek zagarnal podczas ladowania, znalazla sie tuz przed dziobem lodzi ratunkowej. W dole rozciagalo sie jezioro o wodzie tak zielonej, ze wygladala jak szmaragd w najpiekniejszym odcieniu, oprawiony w srebro. Na wprost od miejsca, w ktorym wlasnie stali, wznosila sie wysoka sciana lodowca, odbijajaca sie w wodzie. Na ich oczach wielki kloc lodu odlamal sie od powierzchni i wpadl do jeziora. Tak jak woda jeziora byla zielona, lak lodowa sciana niebieska. Jednak na jej chropowatej powierzchni wyrastaly gdzieniegdzie zastygle, biale wierzcholki, niczym zamarzniete morskie fale. Najpierw zwrocili uwage na kolory, a potem na cisze. Byli przyzwyczajeni do nieustannego pomruku silnika statku. Na astronautow dzialal ten glos w pewnym sensie uspokajajaco. Tutaj, pominawszy halas pekajacego lodu, nie rozlegal sie zaden dzwiek. Nie wial tez wiatr i Dan, spogladajac poprzez wode w kierunku lodu, cieszyl sie, ze nie musieli stanac oko w oko z podmuchem niesionym od jego mroznej powierzchni. Teren, na ktorym wyladowali, byl calkiem plaski. Gdyby zerwal sie wiatr, to nawet chroniac sie w lodzi ratunkowej mogliby zmarznac. Ponadto sam statek byl latwo dostrzegalny. Wprawdzie Jellico nie wydal im rozkazu ukrywania sie, lecz juz sam sposob, w jaki kazal im ladowac, sugerowal ostroznosc i niesciaganie na siebie uwagi. Wrocili znad brzegu jeziora i poszli na poludnie, zeby zobaczyc, co sie tam znajduje. Natkneli sie na gwaltowny spadek terenu, ktory stopniowo przechodzil w lagodniejsze zbocze, pokryte platanina suchej trawy. Dalej wznosily sie ciemne zarosla, ustepujace w koncu miejsca drzewom. W odroznieniu od trawy, ktora zwiedla od chlodu, krzaki i drzewa byly gesto pokryte liscmi. Roslinnosc ta byla jednak bardzo ponura. Z tej odleglosci Dan nie potrafil okreslic, czy jest niebieska, zielona, szara, czy tez jej kolor jest mieszanina wszystkich tych trzech barw. -Czy da sie sprowadzic statek na dol? zapytal. Rip spojrzal do tylu na lodz ratunkowa, a potem na urwista krawedz. -Nie jest planetolotem. Ale ma silnik przystosowany do tego, by w razie niebezpieczenstwa zmienic miejsce ladowania. Mysle, ze mozemy sprobowac. Ali, co o tym sadzisz? Kamil wzruszyl ramionami. -Raz mozna sprobowac wszystkiego... zabrzmiala jego niezbyt zachecajaca odpowiedz. - Ale im bedzie lzejsza, tym lepiej. Ty sie wzniesiesz, a my rozejrzymy sie w dole za miejscem do ladowania. Sciana urwiska byla tak poszarpana, ze mieli o co zaczepic rece i nogi. Kiedy tylko Dan przerzucil swoje cialo ponad krawedzia, dolaczajac do idacego przodem Alego. odkryl, ze jest tu duzo cieplej. Byc moze plaskowyz zatrzymywal czesc zimna promieniujacego od lodowca? Oznaczaloby to dodatkowy punkt na ich korzysc. Dan bowiem martwil sie juz faktem, ze brachy, pochodzace z duzo goretszej Xecho, nic przezyja dlugo w tym chlodzie. Znalezli sie u podnoza urwiska i skierowali sie w strone zarosli, rozgladajac sie za jakims wolnym miejscem, w ktorym Rip przy swoich umiejetnosciach i z odrobina szczescia - moglby wyladowac. Dan ocenil, ze gaszcz znajdujacy sie na wprost jest nie do przebycia. Znalazl sie teraz wystarczajaco blisko, zeby zobaczyc, iz liscie sa koloru ciemnoniebieskiego oraz zielone. Barwy mieszaly sie i raz przewazala jedna, a raz druga. Liscie byly grube i miesiste, poznaczone latkami szarego wlosia, ktore pokrywalo jak fredzelki takze ich krawedzie. Nie probowali zaglebiac sie w ten gaszcz. Ali skrecil w lewo, Dan w prawo. Poniewaz lodz ratunkowa nie byla poduszkowcem i nie mogla unosic sie ponad gruntem, Rip oczekiwal na wierzcholku urwiska na sygnal. Dan czul, ze panujaca wokol cisza staje sie coraz grozniejsza. Na Krolowej mieli niewiele czasu, zeby przejrzec posiadane tasmy z informacjami na temat Trewsworld. Zreszta ich materialy dotyczyly tylko portu i osad. Bylo to zrozumiale z punktu widzenia zasadniczego celu ich wyprawy. Moglo sie bowiem zdarzyc, ze rozwozac towary, ktore zobowiazali sie dostarczyc, beda musieli udac sie do ktorejs z posiadlosci. Znalazl niewiele na temat tego terenu, w ktorym przebywali obecnie. Zycic na planecie nie ogranicza sie tylko do roslinnosci. A jednak Dan nie widzial zadnych ptakow, owadow, czy innych zwierzat. Byc moze ladowanie lodzi ratunkowej wystraszylo je i sprawilo, ze wiele z nich sie ukryto. Wciaz jednak mial nadzieje, iz zauwazy jakis chocby pojedynczy trop, jakikolwiek dowod, ze nie znalezli sie w opuszczonym swiecie. Dzwiekiem, ktory przerwal te narastajaca, zlowieszcza cisze, byl gwizd Alego. Dan obrocil sie szybko i zobaczyl Kamila machajacego do Ripa, ktory natychmiast zniknal z pola widzenia. Jednak Dan nie od razu zawrocil. Powodowany potrzeba upewnienia sie czy rozwija sie tu jakies zycie, poszedl kawalek dalej. Znalazl wysuszony, czarny kawalek ziemi. Niewatpliwie palono tu swego czasu ognisko. Otoczone nierownym kregiem kamieni lezaly zweglone klody drewna. Na kamieniach zgromadzil sie piasek przywiany podmuchami wiatru. A wiec od chwili, gdy zorganizowano to obozowisko, uplynelo sporo czasu. Kto mogl tu przebywac? Mierniczy z jakiejs posiadlosci? Grupa badawcza? A moze schronil sie w tym pustkowiu osobnik wyjety spod prawa? Chociaz posiadane przez nich dokumenty nazywaly Trewsworld spokojna, pracowita i praworzadna planeta. Dan zszedl troche ponizej ogniska i natknal sie na miejsca, w ktorych wycieto roslinnosc, zapewne po to, aby utorowac droge czemus przerastajacemu rozmiary czlowieka. Po chwili znalazl jeszcze jedno pozbawione roslinnosci miejsce. Z pewnoscia kiedys byla tu miekka glina. Teraz jednak ziemia zamarzla w nierowne, ostre grudy, miedzy ktorymi rozpoznal slad jakiegos pojazdu, prawdopodobnie pelzacza. Pas stratowanej roslinnosci i niewyrazne slady wiodly dalej, znikajac w cieniu drzew. Gdyby kiedys szukali przejscia, moga skorzystac z tego tropu. Ale na razie... Uslyszal swist powietrza i odwrocil sie akurat w sama pore, zeby zobaczyc lodz ratunkowa zeslizgujaca sie ze szczytu urwiska. Kierowala sie w strone Alego. Nie po raz pierwszy podziwial Ripa w roli pilota. Nie byli w stanie zatrzec sladow ladowania, poniewaz lodz ratunkowa wyrabala korytarz w zaroslach i zatrzymala sie dopiero wtedy, gdy dziobem natrafila na brzeg lasu. Rosliny jednak okazaly sie bardzo gietkie. W miejscach gdzie nie zostaly polamane, zaczely z wolna podnosic sie i skrywac slady zostawione przez lodz ratunkowa. Dan nie potrafil wyjasnic, dlaczego nieustannie boi sie, ze moga zostac dostrzezeni. Byl zdania, ze cale to przedsiewziecie jest bardzo dziwaczne i na pewno niebezpieczne. Wiedzial tez, ze kapitan przeznaczyl na wykonanie tego zadania dosc czasu. Nie niepokoili brachow w ich gniazdo-klatce. Ali natomiast ubral sie w kombinezon, wzial skrzynke i poruszajac sie niezgrabnie w swym ochronnym ubraniu, pomaszerowal ociezale pomiedzy drzewa. Kiedy wrocil, utrwalil na tasmie dane dotyczace miejsca, w ktorym zakopal skrzynke. Nawet teraz nie mieli pewnosci, ze nie ma jakiegos wycieku promieniotworczego poprzez opakowanie, tak pospiesznie wykonane w technicznej kabinie naprawczej na Krolowej. -Prawde mowiac, powinnismy wyrzucic ja w przestrzen! - wyrazil swoj poglad Rip, wyjmujac paczki zjedzeniem. Usiedli, opierajac sie plecami o lodz ratunkowa i zaczeli sie posilac. -Gdybysmy wyrzucili ja w przestrzen, nie mielibysmy zadnej szansy, by ja odzyskac odparl Ali. Po tym, jak kapitan zlozy raport, moze znalezc sie wiele tegich mozgow, ktore beda chcialy sie nia zajac. Sa jeszcze brachy. Dan, ktorego mysli biegly zupelnie innym torem, tylko jednym uchem sluchal ich rozmowy. - No dobrze, jesli ulegly kiedys uwstecznieniu, to co nalezy zrobic? Czy jestesmy zobowiazani do uzycia skrzynki lub czegos podobnego, aby przywrocic ich gatunkowi inteligencje? Istnieje przepis zabraniajacy takich poczynan... jak dzialalby w takim przypadku? -To musialby rozstrzygnac prawnik. - Ali konczyl swoj posilek. Jesli masz stacje na planecie oznaczonej jako pozbawiona zycia typu I, a polem odkrywasz, ze mozesz stworzyc takie zycie, to czy mozna od ciebie zadac, abys, stosujac sie do przepisow prawa, tak wlasnie postapil? -Masz na mysli to, ze Porozumienie Miedzyplanetarne moze wystepowac przeciwko podwyzszaniu inteligencji gatunku? - zapytal Dan. Czy Xecho jest tak wazna planeta, by dla wzbogacenia zycia na niej ryzykowac konflikt z Rada? -Xecho odpowiedzial Rip - jest skrzyzowaniem drog, stacja przelotowa. Sama w sobie nie jest istotna, liczy sie tylko ze wzgledu na port. Tak wiec, gdyby Porozumienie bylo przekonane, ze brachy sa w stanie go utrzymac, mogloby nie wystepowac przeciwko podwyzszaniu inteligencji tego gatunku. Istnieje jednak ryzyko. Uwaza sie, ze brachy sa niegrozne, a te zachowywaly sie wrogo... Wyobraz sobie, ze nagle budzisz sie ze snu i dostrzegasz, iz jestes wiezniem obcej rasy, a musisz obronic zone oraz dzieci... Co bys zrobil? - zapytal Ali. -Dokladnie to samo, co zrobil brach zgodzil sie Dan. - Tak wiec teraz od nas zalezy, wylacznie od nas trzech, czy nawiazemy kontakt z brachami i przekonamy je do tego, by widzialy w nas przyjaciol. -To jest do zrobienia. Nie podoba mi sie natomiast ten ladunek zarodkow - zauwazyl Ali. - Mysle, ze lepiej bedzie, jesli wyniesiemy je ze statku. Sa teraz tak uszkodzone, ze nie nadaja sie do niczego. No i jeszcze jedno... braszyca powila mlode przed czasem. Przypuscmy, ze promieniowanie podzialalo tak samo na zarodki, skracajac okres inkubacji. Stotz nie mogl zmontowac zadnego aparatu zamrazajacego, ktory powstrzymalby ten proces. -Nie wyjmiemy ich odparl Dan. - Gdybys to zrobil w tym chlodzie, bylyby zalatwione. Teraz przepadlo. - Ale byly to z jego strony wylacznie slowa. Tak jak pomocnik inzyniera, odczuwal chec zabrania z lodzi ratunkowej tych skrzynek wraz z ich przerazajaca zawartoscia. Im predzej beda mieli pewnosc, ze to, co lezy wewnatrz, nigdy nie rozwinie sie dalej, tym lepiej. Przystapili do pracy. Wyciaganie skrzynek przez wlaz, przedzieranie sie z nimi wsrod drzew i ukladanie w sterte pomiedzy dwoma stosami kamieni, bylo meczacym zajeciem. Po kostki zapadali sie w ziemie, pokryta gruba warstwa suchych lisci. Zakopali skrzynki w ziemi i pyle, a nastepnie przykryli je kamieniami, aby nie dostala sie do nich jakas miejscowa zywa istota. Chociaz Dan nie potrafil wyobrazic sobie zadnego stworzenia, ktore byloby zdolne je rozbic i otworzyc. Nim skonczyli, zapadl zmrok. Zmeczeni, skierowali sie znuzonym krokiem z powrotem do lodzi ratunkowej, marzac jedynie o odpoczynku w hamakach. Dan jednak najpierw podszedl do klatki brachow, podniosl wieko i odgarnal na bok nieco warstwy ochronnej. Material poruszyl sie i cos podnioslo sie tuz pod jego reka. Wychylila sie glowa, sadzac z wielkosci, nalezaca do jednego z malych. Stworzenie wlepilo oczy w Dana. Nie byl to jednak bezradny szczeniak. Dan na pewno nie mylil sie, dostrzegajac inteligencje w tym upartym spojrzeniu. Zdumial sie tez niesamowitym tempem rozwoju braszatka. Osiagnelo juz polowe, a moze nawet dwie trzecie wielkosci rodzicow. Oceniajac na podstawie skali rozwoju brachow, mozna je bylo uznac za co najmniej o rok starsze, niz byly w rzeczywistosci. Pomimo ze czas w nadprzestrzeni plynal inaczej niz czas planetarny, nic oprocz efektow promieniowania nie wyjasnialo tego zjawiska. Dan byl tak wstrzasniety, ze nastepny ruch mlodego bracha calkowicie go zaskoczyl. Mala istota rzucila sie na klatke. Zahaczyla obiema przednimi lapami o jej krawedz i uniosla sie z taka predkoscia, jakiej Dan nigdy przedtem nie widzial moze z wyjatkiem drugiej ucieczki doroslego bracha z klatki na statku. Rip... wlaz! Shannon szarpnal klape, zatrzaskujac ja w ostatniej chwili i nieomal przytrzaskujac dlugi nos stworzonka. Zanim zdolal nachylic sie i zlapac uciekiniera, zwierze odwrocilo sie i umknelo. Wskoczylo na najblizszy hamak i usadowiwszy sie tam, zaczelo im sie przygladac. Sciagnelo pyszczek, odslaniajac dobrze juz rozwiniete zeby. Dan w sama pore zatrzasnal drzwi klatki, poniewaz trzy nastepne glowy podniosly sie z poslania i kolejne lapy zaczely dosiegac krawedzi. Zblizyl sie do braszatka na hamaku. Chodz... Nie chce cie zranic. Chodz... Z calych sil staral sie, aby jego glos brzmial miekko, przymilnie i uspokajajaco. Maly wydal drzacy, wysoki dzwiek i sprobowal uderzyc rogiem jego reke. Ale Ali zakradl sie od tylu i zlapal go w hamak, jak w siec. W rekach trzymal teraz szamoczacy sie klab. Zwierz kopal rozpaczliwie we wszystkie strony, a jego piskliwy glos, wyrazajacy jednoczesnie strach i wscieklosc, odbijal sie glosnym echem od klatki. W koncu wszyscy trzej mezczyzni musieli zabrac sie do wpychania malego z powrotem do jego klatki. Dan nie uniknal przy tym ugryzienia w reke. Trzeba je nakarmic - powiedzial, opatrujac rane. A nie mozemy wlozyc im tam jedzenia, zanim nie usuniemy nieco tego uszczelnienia... -Zatem wyjasnij im to, uprzejmie i powoli - rzeki Ali. - Ale nie sadze... -W porzadku, zrobie to przerwal mu Dan. Nikt nie potrafil dokladnie okreslic, co rozumieja, a czego nie rozumieja brachy. Dan nie znal sie na oswajaniu dzikich istot, ale nie mogl pozwolic, aby brachy pozostawaly dluzej bez jedzenia i picia. A bylo oczywiste, ze jesli ponownie otworzy klatke, zostanie zaatakowany. Zabandazowal reke, zeby nie zabrudzic rany i wydobyl pojemnik z woda oraz torbe, do ktorej Mura zapakowal zapas zywnosci dla brachow. Napelnil woda plytka miske i postawil ja na pokladzie lodzi ratunkowej. Potem otworzyl torbe, wysypal z niej do innego naczynia troche znajdujacej sie wewnatrz mieszaniny, skladajacej sie z suszonych owadow, skorupiakow i odrobiny przywiedlych lisci. Oba naczynia ustawil tak, aby brachy widzialy jedzenie i poczuly jego zapach. Wszystkie cztery glowy odwrocily sie w jego kierunku i stworzenia zaczely przygladac mu sie uwaznie. Sprobowal porozumiec sie z nimi na migi. Dotknal rekoma obu misek, a potem popchnal naczynia nieco w kierunku klatki. -Czy wlaz jest zamkniety? zapytal, nie odrywajac oczu od brachow, ktore rowniez odpowiadaly mu spojrzeniem. -Na mur beton - zapewnil go Rip. W porzadku. Jesli mozecie, zejdzcie im z linii wzroku. Jak? Przenikajac przez sciany? - chcial wiedziec Ali. Ale Dan uslyszal stukot butow o poklad i wiedzial, ze odsuneli sie tak daleko, na ile pozwalala ograniczona przestrzen. Chyba nic zamierzasz pozwolic im wyjsc? zaczal dopytywac sie Ali w chwile pozniej. Jezeli maja zamiar jesc, to musze im to umozliwic. Powinny juz zglodniec na tyle, by zalezalo im przecie wszystkim na pozywieniu. Podniosl sie wolno z kucek i przykleknal. Namacal klamke przykrywy, ktora dopiero co zatrzasnal i sprobowal ja otworzyc. Poruszal sie wolno i najciszej jak potrafil. Dan byl przekonany, ze kiedy tylko uchyli wejscie, wszystkie cztery pomkna na zewnatrz tak szybko, jak wczesniej zrobil to maly. Ale nie uczynily tego. Nadal poruszajac sie ostroznie, calkiem otworzyl wieko, a nastepnie pomalu sie wycofal. Przez dluzsza chwile brachy przygladaly mu sie uwaznie. Najpierw poruszyl sie maly, ktorego z takim trudem zmuszono do powrotu do klatki. Ale ktores z rodzicow machnelo lapa, ktora wyladowala na mlodym nosie nieco powyzej czubka rogu. Wywolalo to pelen oburzenia pisk. Samiec osobiscie podciagnal sie w gore i wygramolil z grubej wysciolki na zewnatrz. Zeskoczyl i dotknal nosem jedzenia oraz miski z woda. Nastepnie, zerkajac na swoja rodzine, wydal krotki, mrukliwy dzwiek. Dwa male wyskoczyly natychmiast, ale samica poruszala sie wolniej. Samiec wrocil wiec i kiwajac sie na krawedzi klatki, zachecal ja drzacym glosem do opuszczenia legowiska. Raz po raz odwracal dluga glowe, zeby popatrzec na Dana i jego towarzyszy, ktorzy wycofali sie mozliwie jak najdalej. Male nie czekaly na swoich rodzicow. Oba jadly lapczywie. Przerywaly posilek tylko od czasu do czasu, zeby napic sie wody. Jeden mial najwyrazniej ochote wlozyc do miski przednia lape i zlizywac plyn z jej poduszek. Poduszek? Dan nie osmielil sie podejsc blizej, ale byl przekonany, ze przednie lapki malych sa innego ksztaltu niz lapy doroslych... jakby bardziej podobne do reki. Kiedy samiec zdolal pieszczotami naklonic samice do przejscia ponad krawedzia i podejscia do naczyn, wydal kilka niskich warkniec. Jeden z malych zapiszczal z oburzenia, lecz oba, wciaz przezuwajac, wycofaly sie. Samiec popchnal swoja partnerke naprzod i stal na strazy, podczas gdy ona - poczatkowo ociezale, a potem okazujac wieksze zainteresowanie - posilala sie. Dopiero gdy odwrocila sie z wlasnej woli, sam zjadl to, co pozostalo. I co dalej? - zastanawial sie Dan. Beda musieli umiescic je z powrotem w klatce, chociaz nie obejdzie sie prawdopodobnie bez szamotaniny. Jaki dokladnie jest poziom inteligencji brachow? A jesli sa zdolne do logicznego myslenia, to jak bardzo roznia sie procesy zachodzace w ich mozgach od tych, ktore maja miejsce w umyslach przedstawicieli jego wlasnej rasy? Dwie inteligentne istoty nie zawsze umieja sie porozumiec. Gdyby to tylko bylo mozliwe, chcialby nawiazac z nimi kontakt. Traktowanie ich jak zwierzeta moze doprowadzic je do stalej wrogosci i gotowosci do ucieczki, a ludzi zmusic do nieustannego pilnowania ich. Dan sprobowal powtorzyc ten krotki, przypominajacy cmokanie dzwiek, ktory wydal samiec, naklaniajac swoja partnerke do wyjscia z klatki. Odniosl sukces o tyle, ze glowy wszystkich czterech brachow zwrocily sie w jego kierunku. Najwyrazniej wzbudzil ich zainteresowanie. Jednak wyczuwal w nich pewna wrogosc oraz gotowosc do gwaltownego oporu w razie ataku. Nadal cmokajac, Dan poruszyl sie. Starajac sie nie zblizac do zwierzakow, lecz zwrocony twarza w ich kierunku, przesuwal sie pomalenku wzdluz brzegu lodzi ratunkowej, odpychajac na bok hamaki, az znalazl sie po przeciwnej stronie klatki. Podniosl wieko. Natychmiast wszystkie przywarly mocniej do podlogi. Samiec wydal z glebi gardla ostrzegawczy dzwiek, a samica zaslonila dwa malenstwa, ktore piszczaly drzacymi glosami. Dan nachylil sie i przesunal reke wzdluz krawedzi pokrywy. Mial nadzieje, ze klatka jest dosc mocna. Pracujac nad zwolnieniem zamkniecia, trzymal wieko w gorze jak przed napascia brachow. Jeszcze przez jakis czas samiec warczal groznie. Potem, widzac, ze Dan zajmuje sie wylacznie pokrywa, podniosl sie nieco, najwyrazniej chcac zobaczyc, co zamierza uczynic ten czlowiek. Po chwili brach wskoczyl na skrzynke. Posuwal sie wolno wzdluz jej krawedzi, az w koncu tracil rogiem palce Dana. Ten, zaskoczony, odskoczyl do tylu, i rog natychmiast dostal sie pod zamkniecie. Brach zaczal uderzac w zawias, az w koncu rozluznil go i otworzyl. Nastepnie kolyszacym krokiem przeszedl wzdluz krawedzi i uporal sie z kolejnym zamkiem. Dan podniosl i odrzucil pokrywe. Stanal z tylu, niepewny, czy jego gest zostanie wlasciwie zrozumiany, chociaz postepowanie bracha przy usuwaniu zamkniecia dawalo taka nadzieje. Samiec nadal kolysal sie na krawedzi klatki i popatrywal to na Dana, to na wieko, oparte teraz o sciane kabiny. Dan sie poruszyl. Zaczal przesuwac sie bokiem wokol kabiny, zachowujac jednak pomiedzy soba a brachami odleglosc, o ktorej sadzil, ze jest bezpieczna. Potem nachylil sie i po kawalku zaczal usuwac wysciolke klatki. Pozostawil jej tylko tyle, zeby mozna bylo uformowac z. tego wygodne legowisko. Brach wciaz znajdowal sie na krawedzi klatki i przygladal sie. Wtedy poderwala sie samica. Usiadla obok partnera, a po chwili skoczyla na dno. Zlapala ostatni zwoj wysciolki, wyrywajac go z rak Dana i wymoscila nim klatke. Zawolala swoje male, ktore, ku radosci Dana, przybiegly do niej. W koncu i samiec skoczyl w dol, pragnac przebywac wraz ze swoja rodzina. Dan odszedl kilka krokow. -Czy to oznacza, ze sa sklonne tam przebywac, mimo iz nie beda zamkniete? zastanawial sie Rip. -Mozemy miec taka nadzieje. Ale bedziemy musieli trzymac zamkniety wlaz. Na zewnatrz jest zbyt zimno. - Dan dodatkowo rozeslal na podlodze troche wysciolki. Nagle poczul sie bardzo zmeczony, niezdolny do jakiegokolwiek wysilku. Tak jakby "rozmowa" z brachami byla rownie duzym przezyciem, jak to na Xecho. Pragnal spokoju, ciszy i snu. I mial nadzieje, ze moze na to liczyc, bez zadnych dodatkowych komplikacji - przynajmniej na razie. Rozdzial 6 Potwor z przeszlosci Ocknij sie i wstawaj!Dan zostal wyrwany ze snu. Jego hamak kiwal sie pod wplywem solidnego pchniecia, ktore zafundowal mu Rip, trzymajacy nadal uniesiona reke, gotow powtorzyc akcje, gdyby jego pierwszy atak okazal sie nieskuteczny. Dan, roztrzesiony, usiadl. Przez chwile nie wiedzial, gdzie sie znajduje. To nie byla jego kabina na Krolowej... Kiedy wreszcie Dan zebral mysli, oprocz Ripa zobaczyl rowniez Alego, ktory ubrany w ocieplana kurtke stal juz u wlazu, tak jakby niecierpliwie czekal na niego. Co do...? -Mozemy miec klopoty odpowiedzial Ali. Patrz. Wskazal reka. Kiedy sporzadzili dwie kryjowki - ze skrzynka i z zarodkami - Ali zamontowal w nich urzadzenia zabezpieczajace. Na kazdej umocowal maly sygnalizator talowy. W lodzi ustawil zmontowane napredce odbiorniki, ktore mialy ostrzegac ich, gdyby zdarzylo sie cos nieoczekiwanego. A teraz jeden z nich mrugal alarmujaco czerwonym swiatlem. Dan calkowicie otrzasnal sie ze snu. -Ktora z nich? Przy ich obecnym szczesciu bedzie to oczywiscie skrzynka. Wstal i zaczal sie ubierac. Ale Ali zaskoczyl go: -Ta z zarodkami. Moglbys ruszac sie szybciej... to jest pilna robota! Wyszli na zewnatrz, gdzie ogarnal ich poranny chlod, pod wplywem ktorego Dan przykryl sie kapturem oslaniajacym twarz i wsunal dlonie w rekawice. Pamietal jednak o zamknieciu wlazu, a przedtem zdazyl upewnic sie, ze brachy sa bezpieczne w cieplej kabinie. Galezie i liscie pokrywal mrozny szron, otulajac roslinnosc srebrnym plaszczem. Oddechy maszerujacych ludzi tworzyly male, biale obloczki. -Posluchajcie! Rip podniosl reke, jakby chcial zagrodzic wejscie na sciezke, ktora wydeptali wczoraj, przenoszac pakunki clo kryjowki. Do ich uszu dochodzily trzaski, tak jakby cos duzego przedzieralo sie przez zarosla. z, kilku miejsc dotarl takze inny halas cos w rodzaju parskania pozwalajacy sie domyslac, ze maja do czynienia z duzym stworzeniem. Dan wyciagnal ogluszacz, kciukiem nastawil regulator na pelna moc i dostrzegl, ze jego towarzysze robia to samo. Rosliny przyslanialy widocznosc, wiec kierowali sie wylacznie sluchem. Lecz wnioskujac po odglosach, "cos" oddalalo sie, a nie zblizalo do nich. Przez kilka minut nasluchiwali, dopoki nie upewnili sie, ze stworzenie wycofalo sie glebiej w las. Dan byl pewien, ze to "cos" weszylo wokol kryjowki z zarodkami. Byc moze przyciagnal je lam jakis zapach. Zdecydowal, ze musza pojsc i zobaczyc wyrzadzone szkody. Bylo calkowicie pewne, ze te lafsmery sa w obecnym stanie bezuzyteczne dla osadnikow, ale zaden ladunek nie moze zostac zniszczony przed wydaniem rozkazu, a Dan takiego polecenia nie otrzymal. Dlatego musi ochraniac skrzynki tak dlugo, az nie zapadna decyzje. Nic uszli zbyt daleko sciezka wydeptana przez nich samych poprzedniego dnia, kiedy natkneli sie na slady pozostawione przez tajemnicza istote, ktora musiala tupac czy raczej stapac ciezko. Znaki odcisniete w zamarznietej glinie byly na tyle duze, ze kiedy Dan przykleknal i zmierzyl je reka, wystawaly poza jego rozcapierzone palce. Slady nie byly zbyt wyrazne, poniewaz gleba skuta mrozem opierala sie nawet tak znacznemu ciezarowi, ale na pewno przypominaly bardziej okragle dziury niz cokolwiek innego. Ogluszacz, ustawiony na maksymalna moc, teoretycznie powinien pokonac wiekszosc stworow. Ale na niektorych swiatach istnialy zmory, na ktore takie promieniowanie wywieralo wrazenie nie wieksze od plasniecia galazka. Wowczas jedynym rozwiazaniem byl miotacz, lecz tej broni akurat nie mieli. Posuwali sie teraz wolno, nasluchujac i liczac na to, ze obce zwierze wciaz oddala sie od nich, gdyz odglos jego krokow stawal sie slabszy. Kiedy doszli do miejsca, w ktorym ukryli skrzynki, znalezli kolejne dowody sily tej istoty, ktorej jeszcze nie widzieli. Kamienie i ziemia, ktore usypali w jednym miejscu z tak wielkim wysilkiem, zeby ukryc kryjowke, zostaly rozsypane. Same pojemniki byly porozbijane, chociaz wykonano je tak, aby mogly oprzec sie wszelkim wstrzasom i naciskom, jakie wystepuja podczas lotu w przestrzeni. Byly poskrecane i polamane, a dwa z nich otwarte, co bylo widac bez jakiegokolwiek wysilku. I byly calkiem puste. Dan kopnal jedna skrzynke lezaca na uboczu i jego wzrok skupil sie na nastepnej, ktora zostala pogieta i porzucona. Nie mylil sie. To, co spoczywalo w jej wyscielanym wnetrzu, poruszalo sie. Ale nie nadszedl jeszcze czas, kiedy powinno wyjsc na zewnatrz. Tak jak w przypadku brachow, "narodziny" tego stwora nastapily przed terminem. Widzial, jak potworne cialo wewnatrz skrzynki sie wije. Jeszcze kilka minut i z pewnoscia zwierze umrze. Poniewaz to potwor, niech tak sie stanie. Poczucie obowiazku mowilo jednak Danowi, ze ladunek musi pozostac nienaruszony. A byc moze zachowanie tych zarodkow takimi, jakie sa, az do chwili, gdy specjalisci stwierdza, co sie z nimi stalo, bedzie dowodem niewinnosci zalogi. Ale to pokryte luska, na wpol wezowate cos... nie moga sie tym opiekowac w lodzi ratunkowej. I jak dlugo potrwa, zanim Jellico przysle im polecenia, co maja robic dalej. Dan uklakl obok rozbitego pojemnika. Z pewnoscia to "cos" wkrotce zamarznie i zesztywnieje. Gady sa szczegolnie wrazliwe na temperatury, zarowno niskie, jak i wysokie. Hyc moze mogliby to "cos" zamrozic i przechowac tak, jak przechowywali cialo zmarlego nieznajomego na Krolowej. Stworzenie, ktore z poczatku zdawalo sie ledwo ruszac, zamiast slabnac, wilo sie coraz zwawiej. Jesli to "cos" czulo zimno, to chlod, zamiast wpedzac je w odretwienie, pobudzal do zwiekszonego wysilku. Skrzynka chwiala sie tam i z powrotem, az w koncu przewrocila sie na bok. Poprzez pekniecie w pokrywie, zbyt male, aby stworzenie wypelzlo przez nie na zewnatrz, wypchnela pokryta luskami stope. Drapiac duzymi pazurami skuta mrozem ziemie, probowalo sie wydostac. Dan ustawil regulator ogluszacza na pol mocy i napromieniowal pojemnik. Pazurzasta stopa znieruchomiala, a pojemnik przestal sie trzasc. -Jeszcze dwa inne chca sie wydostac na zewnatrz. Ali zdazyl juz poukladac skrzynki w sterte. Teraz wskazywal na dwie, odstawione na bok. Grasujacy osobnik nie obszedl sie z nimi az tak zle. Zanim jednak ludzie zdolali sie poruszyc, pokrywy nagle rozwarly sie na osciez, jakby zostaly wlaczone na "rodzenie", a stwory ze srodka zaczely wypelzac na zewnatrz. Rip momentalnie napromieniowal je tak, ze stracily przytomnosc. Smocze glowy na dlugich szyjach zwisaly teraz bezwladnie przewieszone przez krawedzie skrzyn. Co z innymi? - Dan poszedl sprawdzic, lecz w pozostalych pojemnikach nie znalazl zadnych oznak zycia. Etykiety ostrzegawcze na przykryciach byly nienaruszone. -Co robimy? Czy zastosowac im maksymalne promieniowanie i wykonczyc je? - zapytal Ali. Prawdopodobnie byloby to najbardziej sensowne posuniecie. A jednak sa towarem i moga okazac sie potrzebne. Dan akurat tyle zdazyl powiedziec, kiedy zobaczyl, ze Rip wolno kiwa glowa, tak jakby sie zgadzal. -Laboratoriom moze na nich zalezec. Prawdopodobnie po zbadaniu ich beda mogli powiedziec cos wiecej na temat promieniowania. Ale gdzie je umiescimy? -No wlasnie, gdzie? - dopytywal sie Ali. - W lodzi ratunkowej? Jesli tak, to musielibysmy sami wyniesc sie stamtad. Juz i tak mamy tam zoo. A te stwory - zmarszczyl nos nie sa najlepszym towarzystwem na statku. Ich zapach jest lagodnie mowiac, nieprzyjemny... Smrod wydzielany przez bezwladne gady rzeczywiscie sprawial, ze byly one ostatnia rzecza, ktora chcialoby sie trzymac pod lozkiem czy w jego okolicy. Ale pozostajac na zewnatrz nie maja zadnej szansy przezycia, o ile nie znajda sie w jakiejs ogrzewanej zagrodzie. Dan glosno zastanawial sie nad tym. Mamy klatke brachow. Jesli beda wspolpracowaly z nami, tak jak ostatniej nocy zaproponowal Rip - to mozemy umiescic je na dodatkowym hamaku. A te pojemniki... czyz nie moglibysmy ich naprawic, zamontowac wokol klatki i podlaczyc urzadzenie ogrzewcze? Nie mozna przewidziec, czy to sie uda Ali podniosl jeden z pogruchotanych pojemnikow ale warto sprobowac. W kazdym razie nie mozemy ich wpuscic na lodz ratunkowa, ani swobodnie, ani w skrzynkach. To cuchnie tak, ze momentalnie przyprawia o wymioty. Jak dlugo pozostana one nieprzytomne? Dan nie chcial dotykac bezwladnych gadow, a nic dysponowal zadnym innym sposobem, zeby je zbadac. Jedynym rozwiazaniem bylo pozostawienie przy nich jednego straznika, podczas gdy pozostali czlonkowie zalogi beda pracowac. -Jest jeszcze jeden problem - powiedzial Rip. - To "cos", co narobilo tu tego balaganu, moglo upodobac sobie pseudolafsmery. Jesli tropi lub poluje za pomoca wechu, moze dotrzec do lodzi ratunkowej. Czy zalezy nam na tym? Nie przyszlo mi to do glowy, pomyslal Dan. Pierwszym rozwiazaniem, jakie mu sie nasunelo, to zabrac stwory na statek i wybudowac ogrzewana zagrode w poblizu. Ale czy byl to dobry pomysl? -Mozemy zamontowac urzadzenie - odpowiedzial Ripowi Ali ktore porazi pradem kazda istote, ktora przyjdzie tu polowac. Kiedy wyruszalismy, Stotz dal mi zestaw narzedzi potrzebnych do skonstruowania takiego zabezpieczenia. Mozemy lez doprowadzic do klatki kabel ze statku i ustawic pole silowe... Dan mial zaufanie do Alcgo. Kazdy, kto byl uczniem Johana Stotza, znal swoj zawod, a zaloga wolnego frachtowca nie po raz pierwszy musi polegac na wlasnych pomyslach. Ich zycie w nadprzestrzeni w duzej mierze zalezalo od umiejetnosci radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Tak wiec spedzili ten dlugi dzien na ciezkiej pracy - Ali dostarczal informacji i wiedzy technicznej, ktora byla im potrzebna, a Rip i Dan wykonywali jego polecenia. Naprawili trzy pojemniki, zniszczone przez nieznajomego stwora, oraz dwa inne, ktorych etykiety wskazywaly, ze zarodki w nich obumarly. Resztki zle uksztaltowanych plodow wyrzucili do dolu w znacznej odleglosci od miejsca, w ktorym planowali ustawic zagrode i przysypali je kamieniami. W koncu wybudowali cos w rodzaju pomieszczenia, przypominajacego klatke brachow, ktora ogolocili z calej wysciolki. Byla wystarczajaco duza, zeby pomiescic trzy nadal uspione stwory. Ali zamontowal pole silowe, ostrzegajac jednoczesnie swych towarzyszy, ze w ten sposob wyczerpuja moc lodzi ratunkowej. Brachy wydawaly sie byc zadowolone z przeniesienia do czwartego hamaka w kabinie. Wiekszosc dnia przespaly i Dan zastanawial sie, czy w stanie naturalnym nie prowadza nocnego trybu zycia. Rownoczesnie upomnial sam siebie, ze nie wolno mu zapomniec o solidnym zatrzasnieciu wlazu na noc, na wypadek, gdyby zwierzeta nabraly ochoty na spacer. Nie zostawili reszty skrzynek w poblizu smoczej zagrody. Ponownie ustawili je w stos i przykryli, tym razem duzo wieksza sterta kamieni. Dodatkowo Ali scial trzy duze drzewa i ulozyl je tak, ze ich grube, gorne galezie stykaly sie i splataly ponad kryjowka. Zagrode ustawili blizej lodzi ratunkowej i za pomoca pily oczyscili teren wokol wybranego miejsca. Ponadto utorowali droge do swej siedziby. Dzieki temu uzyskali wygodna sciezke wiodaca do zagrody, na wypadek gdyby musieli szybko sie tam dostac. Dan nie mial pojecia, czym beda sie zywic uwiezione stwory. Sadzac po zebach, mogly byc miesozerne. Przygotowal im wiec pelna miske jedzenia z zapasow przygotowanych dla zalogi, ustawil ja przy wejsciu do klatki, do czasu, kiedy przebudza sie z wywolanego ogluszaczem snu. Jesli kiedykolwiek w ogole to nastapi - wydawalo mu sie bowiem, ze ich trwajacy caly dzien sen jest nienaturalny, choc bardzo ulatwil im wykonanie ich wlasnego zadania. Ali zamontowal alarm, ktory mial ich zbudzic w przypadku, gdyby cos zblizylo sie do zagrody. Kiedy ulozyli sie na noc w hamakach, wszyscy byli tak zmeczeni, ze nawet nie chcialo im sie przygotowac kolacji. Dan, zanim zasnal, sprawdzil drzwi. Brachy byly ozywione. Zostawil im wiec zywnosc i wode. Mial tylko nadzieje, ze jesli rzeczywiscie wyjda sie powloczyc, nie obudza czlonkow zalogi. W jego glowie powstala jednak pewna obawa. Przez caly dzien brachy byly bardzo spokojne i chetnie wspolpracowaly z nimi. Zastanawial sie, czy przypadkiem nie oznacza to, ze knuja jakis wrogi plan. Fakt, ze na zewnatrz panowalo przejmujace zimno, mogl powstrzymac je przed ucieczka, nawet jesli potrafilyby poradzic sobie z systemem zamkow, zamocowanych na klapie wlazu. Byl jednak tak zmeczony, ze nawet ten niepokoj nie zdolal wybic go ze snu. Czul przejmujacy chlod, przenikajacy do szpiku kosci. Zakopano go w lodowcu wznoszacym sie ponad szmaragdowym jeziorem. Musi sie poruszyc, by przelamac powloke lodu... jesli tego nie zrobi, to potoczy sie w dol wraz z lawina i utonie w zielonych glebiach jeziora. Musi wyrwac sie i uwolnic. Zdobyl sie na potezny wysilek. Bryla lodowa zakolysala sie i zatrzesla. Osuwal sie... wpadl do jeziora! Musi sie uwolnic... Hamak zakolysal sie i nagly upadek obudzil Dana. Wciaz dygotal z zimna, chlod nie byl jedynie snem! Mrozne powietrze otaczalo go rzeczywiscie. Wstal i w przytlumionym swietle lampki zawieszonej nad sterami zobaczyl uchylona klape wlazu i uslyszal wycie wiatru na zewnatrz. Brachy! Zatrzasnal wlaz i podszedl do hamaka lafsmerow. Tak jak oczekiwal, byl pusty. Lezala tam tylko sterta poslania wyniesiona z ich klatki. Dan odciagnal hamak na bok, majac nadzieje, ze znajdzie stwory schowane pod nim. Wciaz trzymal linke hamaka w swojej rece, kiedy w lodzi ratunkowej rozlegl sie glos brzeczyka ostrzegawczego, zamontowanego przez Alego. Jesli nieznany stwor zwietrzyl brachy na zewnatrz, to moga byc narazone nie tylko na zmarzniecie, ale sa takze bezradne wobec zagrozenia. Dan zlapal swoja ocieplana kurtke dokladnie w tym momencie, gdy Rip i Ali wyskoczyli ze swoich hamakow. -Brachy uciekly - powiedzial Dan krotko - i wlaczyl sie alarm przy klatce. - Nie potrzebowal tego dodawac, gdyz brzeczenie dzwonka bylo az nazbyt dobrze slyszalne w tej ograniczonej przestrzeni. Podniosl reczna latarke i przyczepil ja do pasa, by pozostawic sobie wolne rece. W pierwszym rzedzie musza zajac sie raczej brachami, a nie smokami. Na zewnatrz lodzi ratunkowej bylo bardzo zimno. Zegarek wskazywal, ze jest juz dawno po polnocy - zblizal sie swit. Slaby promien swiatla jego latarki padal na slady odcisniete w zamarznietej ziemi. Nie byly zbyt wyrazne, ale sadzil, ze sa to tropy pozostawione przez brachy. Mial nadzieje, ze zbita sciana zarosli zmusi je do trzymania sie sciezki. Dan uslyszal dzwiek zatrzaskiwanego wlazu i domyslil sie, ze towarzysze podazaja za nim. Posuwali sie naprzod starajac sie wyrzadzac jak najmniej halasu i z taka predkoscia, na jaka pozwalaly noc, slabe swiatlo i nierowny grunt. Na szczescie, nie mieli zbyt dlugiej drogi do przebycia. Dan byl przekonany, ze brachy weszly w obszar pola silowego, ktore Ali umiescil wokol klatki ze smokami. Dan spostrzegl, ze przed nim idzie cos, co wcale nie usiluje zachowywac ostroznosci. Dochodzil go glosny, gluchy odglos tego samego ociezalego stapania, ktore slyszal juz wczesniej. A wiec obca istota powrocila w poszukiwaniu zarodkow. Nagle, kiedy Dan przystanal, trzymajac ogluszacz nastawiony na pelna moc, chociaz nie wiedzial, jaka odleglosc dzieli go od stwora, uslyszal przerazliwy krzyk, wyrazajacy strach. I choc nigdy wczesniej Dan nie slyszal wycia bracha, byl pewien, ze to wlasnie ktorys z uciekinierow tak nawoluje. Naglym ruchem przestawil latarke na maksimum i pobiegl; magnetyczne plytki na podeszwach jego butow uderzaly glosno o zamarzniety grunt. Juz po kilku sekundach wpadl na wolny teren, ktory przygotowali wokol klatki. Unosila sie tu mgielka pola silowego. W tej mglistej oslonie skulily sie brachy. Jeden z malych lezal na ziemi. Jego brat lub siostra - opieral sie o niego bezwladnie. A dwa dorosle, ze spuszczonymi glowami, grozac swojemu przeciwnikowi rogami na nosach, staly na strazy. Zalosny to byl widok, poniewaz stwor, ktory zaatakowal brachy, byl w stanie jednym ciosem ktorejkolwiek ze swoich szesciu konczyn roztrzaskac oba zwierzeta na krwawa miazge. Potwor uniosl sie wysoko i wycofal. Dotykal ziemi okraglym brzuchem i czterema konczynami, ktore przywieraly do niej jak kotwica statku do morskiego dna. Rownoczesnie mniejszy tulow i dlugie przednie ramiona kolysaly sie tam i z powrotem tuz przed ekranem silowym. Najwyrazniej obawial sie go, poniewaz nie probowal przedrzec sie przez mgielke. Widok atakujacego oszolomil Dana do tego stopnia, ze przez chwile nie byl w stanie wykonac zadnego ruchu. Mrowko-chrzaszcz? Nie, nie mial twardej, zewnetrznej powloki, jaka posiadaja te owady. Zamiast niej, wokol zaokraglonego, duzego brzucha, plecow i klatki piersiowej mial dlugie futro splatanych siwoczarnych wlosow, miedzy ktorymi tkwily galazki oraz liscie. Wygladal prawie tak, jak poruszajacy sie krzak, gdyby pominac glowe i lapy w nieustannym ruchu. Gorne konczyny mial zakonczone dlugimi, waskimi, zachodzacymi na siebie pazurami, ktore caly czas rozwieral i zaciskal, uderzajac o pole silowe. Najwidoczniej jednak wciaz nie mogl sie zdecydowac, by siegnac do srodka. Dan wzial na cel okragla glowe z wielkimi, przypominajacymi owady, oczyma. Stwor wstrzasnal sie, a wiec ogluszajaca wiazka wystrzelona przez Dana musiala dosiegnac osrodka nerwowego. Potem to "cos" zgielo sie tak, jakby w ogole nie posiadalo szkieletu czy kregoslupa. Zamachalo jedna z pazurzastych przednich konczyn, ale Dan nieugiecie trwal na swojej pozycji, nadal celujac w jego glowe wiazka z ogluszacza ustawionego na pelna moc. Mimo to skutecznosc promieniowania byla niewielka, az zaczal sie obawiac, czy nie wybral zlego sposobu ataku. Czy mozg tego stworzenia nie miescil sie w glowie, a w innym miejscu ogromnego ciala? Ali i Rip widzac, ze strzaly oddane przez Dana nic powalily go, celowali nizej - pierwszy w klatke piersiowa, a drugi w beczulkowaty brzuch. Ktorys z ich trojki musial trafic w centralny uklad nerwowy, poniewaz konczyny opadly i uderzyly kilka razy o cialo. Stwor zatoczyl sie, jakby probowal uciekac, a potem runal tuz obok klatki oraz obleganych brachow. Ali gwaltownie wylaczyl pole silowe i pospieszyli do uciekinierow. Troje z nich nie bylo rannych. Lecz maly, lezacy na ziemi, otrzymal rane, biegnaca wzdluz ramienia az do zebra. Zaskomlal zalosnie, kiedy Dan pochylil sie nad nim. Reszta rodziny cofnela sie, lak jakby wiedziala, ze chodzi o udzielenie pomocy. Smoki... - Ali zdazyl juz podejsc do klatki i zajrzec do srodka ...uciekly. Patrzcie tutaj! - Ledwo dotknal drzwi, a te otworzyly sie na osciez, jakby nie zamkneli ich na zatrzask. Ale Dan przysiaglby, ze to zrobili. Delikatnie podniosl malego bracha i ruszyl z powrotem do lodzi ratunkowej. Pozostale trzy zwierzaki podazyly tuz za nim, wydajac drzace dzwieki, ktore coraz bardziej przypominaly ludzkie glosy. Pojdziemy poszukac smokow - powiedzial Rip jesli poradzisz sobie z brachami sam. Poradze sobie. - Dan chcial je zabrac do cieplej i bezpiecznej lodzi ratunkowej. Wiedzial o tym, ze Ali i Rip beda postepowac ostroznie z. tym ogluszonym potworem. Teraz trzeba przede wszystkim zajac sie rannym brachem. Nie mial mozliwosci przekonac sie, czy leki przeznaczone dla ludzi uzdrowia ranne zwierzatko. Lecz nie znal innego sposobu ratunku. Spryskal wiec rane antybiotykiem, pokryl ja cienka warstwa masci gojacej i usadowil malca w hamaku. Matka szybko dolaczyla sie do niego, przytulila go delikatnie do siebie i lizala mu glowe, dopoki nie zasnal. Samiec wraz z drugim potomkiem nadal siedzieli na polce, na ktora wszystkie brachy wspiely sie, zeby obserwowac, jak Dan opatruje rane. Teraz, odlozywszy na bok lekarstwa i opatrunki, szef ladowni spojrzal na nie. To, ze rozmawialy ze soba, bylo oczywiste. Czy potrafia jednak z nimi sie porozumiec? W wyposazeniu lodzi ratunkowej byl sprzet, ktory mogl posluzyc temu celowi. Podszedl do schowka z paczkami, wyjal jedna ze skrzynek i wypakowal ostroznie jej zawartosc. Znajdowal sie lam maly mikrofon, sztuczna krtan, ktora mozna przyczepic do wlasnego gardla oraz plaska metalowa tarcza. Drugi, podobny zestaw odlozyl na bok. Potem umiescil tarcze przed samcem. -Ja, Dan... -wyprobowal najstarszego ze wszystkich sposobow nawiazywania znajomosci, podajac swoje imie. - Ja, wasz przyjaciel... Z metalowego krazka wydobyla sie seria piskow. Ale Dan nie potrafil okreslic, czy ten automatyczny tlumacz wiernie przekazal jego slowa. Samiec rzucil sie w bok, tak wstrzasniety, ze nieomal spadl z polki, a maly zapiszczal i skoczyl na hamak, padajac bezwladnie obok samicy. Ta podniosla nos i zaprezentowala swoj rog. Cofnela pyszczek z ostrzegawczym warknieciem. Ale samiec nie uciekl. Przykucnal natomiast i popatrywal to na Dana, to na tarcze, tak jakby rozwazal problem. Nadal nie spuszczajac wzroku z Dana, przysunal sie blizej. Czlowiek sprobowal ponownie: -Ja, przyjaciel... Tym razem odglosy wydobywajace sie z krazka nie przestraszyly bracha. Wysunal przednia lape i polozyl ja na urzadzeniu, a potem dotknal krotkiej antenki, popatrujac jednoczesnie na mikrofon w gardle Dana. -Moja reka, ona jest pusta. Ja, przyjaciel... Dan, poruszajac sie ostroznie, wyciagnal dlon skierowana do gory. I tak, jak powiedzial, nic w niej nie trzymal. Brach pochylil sie w przod, wysunal swoj dlugi nos i weszyl. Dan cofnal reke, wstal wolno, wyjal torbe z pokarmem i napelnil nim miske. Jedzenie - powiedzial dobitnie. Nalal wody do pojemnika. - Woda, do picia... - Ustawil oba pojemniki tak, aby brach mogl je widziec. Samica zawolala, a jej partner podniosl naczynie i zaniosl do hamaka. Braszyca usiadla, siegnela po jedzenie i zlizala je z lapy. Wieksza porcje wepchnela w usta rannego malego, ktory od razu sie ozywil. Samiec pociagnal dlugi lyk wody, zanim zaniosl ja rodzinie usadowionej w hamaku. Ale nie pozostal wraz z nimi, lecz wskoczyl ponownie na polke. Teraz przycupnal tuz obok urzadzenia przetwarzajacego dzwieki, wydajac co pewien czas drzace odglosy. Zrozumial przynajmniej troche z wypowiedzi Dana, ktory niezmiernie sie ucieszyl. Czy zdola teraz naklonic zwierze do zalozenia drugiego mikrofonu gardlowego, tak zeby tlumacz pracowal w obie strony? Zanim zdazyl to uczynic, otworzyl sie wlaz. Samiec uciekl na hamak, a Dan odwrocil sie zdenerwowany i stanal oko w oko z Ripem oraz Alim. Na widok ich twarzy niemal zapomnial o swej "rozmowie" z brachami. Rozdzial 7 Zwloki w okowach lodu -Jak duze bylo stworzenie, ktore ogluszylismy? - zapytal Ali. Nie odpial nawet munduru i nadal trzymal ogluszacz w pogotowiu, tak jakby spodziewal sie ataku.-- Wyzsze od nas wszystkich. - Dan nie umial podac konkretnych rozmiarow. Zreszta, jakie to moglo miec znaczenie? To "cos" wygladalo na potwora, ale udowodnili, ze ogluszacze moga poradzic sobie ze wszystkim. -W rzeczywistosci - Rip schowal bron i teraz odmierzal rekoma w powietrzu odcinek dlugosci okolo trzydziestu centymetrow - nie powinno byc wieksze niz takie, no i oczywiscie sa takze inne roznice. -Moze powiecie laskawie, o co wam chodzi. Glosno i wyraznie. - Dan nie mial ochoty na rozwiazywanie nastepnej zagadki. -- Na Asgard - Ali przystapil do wyjasnien - zyje pewien ryjacy stwor, niezbyt rozniacy sie od ziemskiej mrowki, z wyjatkiem wielkosci i tego, ze nie zyje w stadach, lecz jest samotnikiem. Nie jest co prawda porosniety wlosami ani futrem. I nie jest w stanie odciac czlowiekowi glowy pazurami, ani tez zadeptac go. Osadnicy... nazywaja go... mrowkorodem. To, z czyni walczylismy na zewnatrz, jest rodzajem mrowkoroda. Ale... - Dan zaczal protestowac, lecz Rip wszedl mu w slowo: Tak, ale i ale, i ale. Obaj jestesmy pewni, ze to byl... jest... mrowkorod z pewnymi zmianami. Nastapil proces dokladnie taki sam, jak w przypadku zarodkow lafsmerow i brachow. -Zatem skrzynka... Mysli Dana znalazly sie przy niebezpiecznym ladunku, ktory niedawno zakopali. A wiec zabezpieczenia Stolza zawiodly. Promieniowanie znow podzialalo. Tym razem na jakies stworzenie, ktore rylo blisko miejsca ukrycia skrzynki. Wygladalo na to, ze Rip czyta w jego myslach: -To nie skrzynka powiedzial zdecydowanie. Poszlismy sprawdzic. Jest nienaruszona. Ponadto, stworzenie to nie mogloby z dnia na dzien przeobrazic sie w swoja obecna postac. Poszlismy troche dalej po sladach. To zwierze bylo tulaj juz przed naszym ladowaniem. Jakie macie na to dowody? -Wyryta nore - twarz Alego wyrazala odraze zapelniona odpadkami. To jest z cala pewnoscia mrowkorod. Skad masz te pewnosc? Powiedziales, ze mozna dostrzec powierzchowne podobienstwo pomiedzy ziemska mrowka a mrowkorodem. Rownie dobrze tutaj moze wystepowac zwierze czy owad, wywodzace sie z lego samego pragatunku, nieprawdaz? A sam powiedziales, ze sa miedzy nimi inne roznice. -Rozsadnie mowisz - odparl Ali. - I my nie mielibysmy pewnosci, gdyby na Asgard nie bylo muzeum przyrodniczego. Kilka podrozy temu wiezlismy do niego ladunek - pewne wykopaliska, ktorymi Van Ryck kazal nam sie szczegolnie opiekowac. Podczas gdy kustosz muzeum wychwalal nasza odpowiedzialnosc, rozejrzelismy sie troche wokol. Byl lam model wczesniejszej odmiany mrowkoroda, ktora wymarla na dlugo przed przybyciem pierwszych osadnikow na tle planete: zostaly zalane podczas powodzi, zakopane gleboko w glebie i w len sposob zakonserwowane. Dlatego wiemy, ze byly duze, owlosione i bardzo podobne do tego potwora na zewnatrz. Na pewno moga uchodzic za jego ukochane rodzenstwo! Jako ze Asgard lezy daleko stad, jak wyjasnisz odnalezienie lulaj zyjacego stworzenia, ktore na innym swiecie wymarlo okolo piecdziesieciu tysiecy lat planetarnych temu? Skrzynka... Dan wciaz powracal do tego zrodla. A siad zrodzila sie nastepna mysl. - Inna skrzynka? -Nie tylko inna skrzynka Rip skinal glowa ale z cala pewnoscia przekazywanie roznych form zycia. Nie ma drugiego takiego zwierzecia na zadnym ze swiatow. Tak wiec ktos musial sprowadzic wspolczesnego mrowkoroda, poddac go procesowi uwstecznienia i stworzyl to "cos". Dokladnie, w taki sam sposob, w jaki narodzily sie nasze smoki. -Smoki! Dan przypomnial sobie zaginiony towar. - Czy ten potwor je zjadl? -Nie... maly... uwolnil je... - padly slowa wypowiedziane wysokim glosem z delikatna, metaliczna nuta. Dan przyjrzal sie uwaznie swoim dwom towarzyszom. Zaden z nich tego nie mowil. Obaj natomiast wpatrywali sie w punkt za nimi, tak jakby nie mogli uwierzyc w to, co widza. Odwrocil glowe. Brach ponownie przycupnal na polce, skad przysluchiwal sie drzacym tonom wypowiedzi Dana, wydobywajacym sie z metalowej plytki urzadzenia tlumaczacego. Dodatkowo zwierze trzymalo cos w przednich lapach, przyciskajac to sobie do gardla. Dan rozpoznal przetwarzacz dzwiekow. -Maly je uwolnil. Samiec z cala pewnoscia przemawial do nich, a jego slowa mialy sens. - Jest ciekawski, a pomyslal, ze to nie jest w porzadku... tamte stwory w naszym domu. Kiedy otworzyl klatke, zostal zraniony. Zawolal... podbieglismy po niego. Wtedy przybylo to wielkie "cos", ale smoki juz uciekly w las. Tak to bylo. Do licha. - Wykrzyknal Ali. On mowi! -Przy pomocy tlumacza! - Dan byl tak samo wstrzasniety. Pamietal, ze zostawil drugi mikrofon gardlowy na boku. Widocznie brach poszedl po niego, gdy odkryl, ze to wlasnie mikrofon przylozony do gardla Dana sprawia, iz dzwieki wydawane przez czlowieka staja sie zrozumiale. I tez postanowil go uzyc. Ale jak musial byc inteligentny, zeby to wykonac! Byc moze tak naprawde brachy nigdy nie byly bezmyslnymi zwierzetami, na jakie wygladaly i skrzynka promieniotworcza nie musiala az tak bardzo oddzialywac, jak zdawalo sie Ziemianom? -Ty mowiles. Brach wskazal na mikrofon, ktory trzymal przycisniety do swojego gardla i na tarcze. - Ja slyszalem. Ja mowie, ty slyszysz. To jest prawda. Ale te smoki w klatce nie zostaly zjedzone przez to duze. One takze nie byly male... nie miescily sie w swoim mieszkaniu. Pchaly sie na sciany, drapaly drzwi pazurami... Maly pomyslal, ze jest im ciasno, otworzyl klatke, aby im pomoc. One leca... -Leca? - powtorzyl Dan. To prawda, ze stworzenia mialy trzepoczace faldy skorne, ktore w odleglej przyszlosci mogly stac sie skrzydlami lafsmerow. Ale zeby potrafily latac...! -Musimy je zlapac, bo jesli lataja po lasach... - zaczal w chwili, gdy brach dodal: -One nie lataja dobrze, wiele razy spadaja na ziemie... hop... hop... - Wolna lapa wykonal gest, przedstawiajacy wznoszenie sie i opadanie. -Moga zatem byc wszedzie - powiedzial Rip. Brach popatrzyl na niego pytajaco i Dan zdal sobie sprawe, ze rozumie on tylko wowczas, kiedy sie do niego mowi poprzez tlumacza. -Mogly udac sie w dowolnym kierunku - powtorzyl slowa Ripa. -Szukaja wody... potrzebuja wody... - odparl brach. - Woda tam... - Wskazal teraz na poludnie, tak jakby widzial staw, jezioro, czy strumien poprzez solidne sciany lodzi ratunkowej. -Ale jezioro lezy w tamtym kierunku. - Rip skinal glowa na polnocny zachod. -W tamtym kierunku... jezioro - przetlumaczyl Dan. -Nie, nie udaja sie tu... ale tam! - I brach ponownie wyciagnal lape ku poludniowi. -Widzisz je? zapytal Ali. A potem uswiadomil sobie, ze tylko Dan moze przekazac pytanie i dodal: Zapytaj go, skad jest tego taki pewien. Ale Dan juz zaczal. Zauwazyl na dlugopyskiej twarzy tej obcej istoty wyraz zdziwienia. Potem brach dotknal lapa tej czesci swojej glowy, ktora u czlowieka bylaby czolem i odpowiedzial: -Smoki ogromnie pragna wody, wiec my mamy... mamy pragnienie... -Telepatia! - Rip prawie krzyknal. Ale Dan nie byl tego pewien: -Czujesz, co mysli inne stworzenie? - - Mial nadzieje, ze wyrazil sie jasno. Nie, co mysli. Najwyzej co mysli inny brach... i to tylko niekiedy. My zaledwie czujemy to samo, co inne stworzenia. Ono czuje mocno, wiemy o tym. -Swego rodzaju przekaz uczuc - podsumowal Ali. -Maly czul, ze smoki chca wyjsc, wiec pozwolil im na to mowil dalej brach. - Potem smok zranil malego. To zle... -Jest zimno - powiedzial Rip. - Jesli wedruja w poszukiwaniu wody na poludnie, chlod je wykonczy. Zatem musimy je znalezc - odpowiedzial Dan. -Ktos powinien pozostac, by czekac na wiadomosci z Krolowej - zauwazyl Ali. -Pilot - powiedzial szybko Dan, zanim Rip zdazyl zaprotestowac. - Wezmiemy ze soba mikrofony. Gdyby zaszla potrzeba, bedziesz mogl wezwac nas z powrotem. Spodziewal sie protestu ze strony Shannona, ale tamten juz otwieral szafki magazynowe z zapasami i wyciagal paczki. Tym, ktory przemowil, byl brach: -Pojde z wami. Moge czuc smoki... powiem gdzie... -Jest zbyt zimno - odpowiedzial szybko Dan. Byc moze, ze stracili juz czesc towaru, ale brachy sa duzo wazniejsze od rozwijajacych sie zarodkow i nie zamierza ryzykowac ich straty. -Moze... - Rip trzymal jedna z zapasowych toreb. - Wlozcie tu male urzadzenie ogrzewcze, nastawcie na minimalna moc i zapakujcie naszego przyjaciela razem z tym. - Skinal glowa w kierunku wysciolki, ktora usuneli z klatki. - Powinno mu byc cieplo. To, co mowi brach, ma sens. Jesli potrafi byc waszym przewodnikiem w poszukiwaniu smokow, oszczedzicie wiele czasu i energii. Dan wzial torbe od Ripa. Przeznaczona do przenoszenia zaopatrzenia na planetach posiadajacych szkodliwy klimat, byla wodoszczelna i czesciowo przystosowana do utrzymywania cisnienia powietrza zblizonego do ziemskiego. Jeszcze jedno doskonale urzadzenie ratownicze z wyposazenia lodzi ratunkowej, wystarczajaco przestronne, zeby pomiescic bracha, nawet z tymi ocieplajacymi dodatkami, ktore wymienil Rip. Jesli prawda jest to, o czym mowi brach: ze poprzez odczuwanie potrafi pozostawac w kontakcie z odmiencami lafsmerow, wowczas jego towarzystwo uchroni ich przed strata czasu. A Dan coraz bardziej zdawal sobie sprawe z tego, ze im szybciej opuszcza ten teren, tym lepiej. Wycwiczone rece Alego przygotowaly poslanie dla niezwyklego pomocnika. Male urzadzenie ogrzewcze powedrowalo na spod torby. Wokol niego oraz wzdluz bokow torby Ali owinal wysciolke, pozostawiajac w srodku miejsce dla bracha. Pasy po bokach torby, sluzace do wkladania na ramiona, wydluzyl tak, zeby pasowaly na Dana. Sam Ali niosl pojemnik z zaopatrzeniem. Kazdy z nich zabral osobisty mikrofon, ktory przypial do kaptura kurtki. Dan dodatkowo przymocowal sobie blisko policzka automatycznego tlumacza. Brach udal sie do swojej rodziny w hamaku i ze stlumionego mruczenia, jakie stamtad dochodzilo, Dan domyslil sie, ze wyjasnia swoja zblizajaca sie nieobecnosc. Dan nie znal tresci rozmowy, poniewaz samiec zostawil tlumacza, aby mogli przywiazac go do torby. Wyruszyli o poranku. Drzwi klatki zastali otwarte na osciez, a mrowkorod, jesli to "cos" rzeczywiscie bylo jego odmiana, uciekl. Gleboko wyzlobione w gruncie slady wiodly na wschod i swiadczyly o tym, ze potwor raczej czolgal sie, anizeli szedl. -Udal sie w kierunku nory - zauwazyl Ali. Sadze, ze spedzenie nocy na zewnatrz w tym zimnie nie wyszlo mu na zdrowie. Dobre chociaz to, ze slychac, gdy nadchodzi. -Jezeli to jest mrowkorod przywrocony do swojej wczesniejszej formy... - Dan nadal mial trudnosci z zaakceptowaniem tej mysli. -Zatem kto go tutaj sprowadzil i dlaczego? - Ali dokonczyl pytanie za niego. - Jest sie nad czym zastanawiac. Mozemy, jak sadze, zalozyc, iz nasza skrzynka nie byla pierwsza tego typu. A takze, ze jej konstruktorzy bardzo spieszyli sie przy zaladunku. Wyglada na to, ze zmuszeni sa do szybkiego dzialania. Porozumienie Miedzyplanetarne nie mialo nigdy zadnych klopotow na tej trasie pocztowej. Oznacza to, ze jesli ta droga przywedrowala kiedys inna skrzynka, to albo lepiej ja ukryto, albo nie bylo na pokladzie zywego towaru, ktory uleglby zniszczeniu. Lecz w to nie chce mi sie wierzyc. Osadnicy regularnie sprowadzaja ladunki zarodkow, nie tylko lafsmerow, ale i innych zwierzat. -- Moga sie nie poslugiwac oficjalnymi srodkami transportu... kimkolwiek sa - zwrocil uwage Dan. -To prawda. Na Trewsworld jest tylko jeden glowny port i nie posiada systemu radarowego obejmujacego cala planete. Nie ma takiej potrzeby. Nie istnieje tu nic, co przyciagneloby klusownikow, bandytow czy przemytnikow... a moze jednak cos jest? -Narkotyki - strzelil Dan, podajac pierwsza i najprostsza odpowiedz. Niektore rosliny sluzace do produkcji srodkow odurzajacych mozna bylo uprawiac na suchym gruncie, a maly, lekki ladunek byl wart bardzo wiele i przynosil zysk hodowcom i dostawcom. -Ale po co skrzynka? Chyba, ze w jakis sposob uzywa sie jej do wymuszania wzrostu roslin. Narkotyki, to moze byc prawdopodobna odpowiedz. Jesli lak, to mozemy stanac oko w oko z bandytami lubiacymi poslugiwac sie miotaczami. Ale po co sprowadzac mrowkoroda i przeksztalcac go w potwora? I dlaczego jakis facet przyszedl na poklad w masce twojej twarzy? Wyglada to bardziej na plan przygotowany specjalnie w zwiazku z Krolowa. Moglbym lez przedstawic cala mase innych dowodow... -Woda przed nami... wysoki pisk bracha zadzwieczal w uchu Dana. -Czy wyczuwasz obecnosc smokow? - Dan zajal sie najpilniejsza w tej chwili sprawa. -Woda... teraz zadnego smoka. Ale smok potrzebowal wody. -Jezeli on ich nie czuje skomentowal Ali, gdy Dan przekazal mu te informacje - to znaczy, ze moga juz nie zyc. Dan zgodzil sie z ta opinia. Przepychali sie wlasnie miedzy drzewami, a ich stopy tonely w gnijacej masie opadlych lisci. Zarosla, zbite dotad ciasno, zniknely i droga zaczela opadac. Odwrociwszy sie. Dan widzial wyrazne slady ich dotychczasowego marszu. Aby wrocic do lodzi ratunkowej, nie beda musieli korzystac z radarow, ale po prostu pojda po wlasnych sladach. Wode, o ktorej mowil brach, zobaczyli tak nagle, ze omal nie popadli w tarapaty. Grunt konczyl sie niespodziewanie. Stali na skraju przepasci o stromych scianach. W dole wil sie potok. -Odplyw z jeziora - powiedzial Ali patrzac z ukosa w kierunku, z ktorego bral poczatek. Potok byl skuty lodem, ale w samym srodku powstal i waski kanal, ktorym przeplywal bystry nurt z polnocnego wschodu na poludniowy zachod. Nie bylo widac zadnego smoka. -Czy teraz je czujesz? - zapytal Dan bracha. -Nie tutaj. Dalej... poza... -Ktoredy? Dan probowal uzyskac jakies dokladniejsze wskazowki. -Ponad woda... Jesli przekroczyly te rzeke, to rzeczywiscie musialy wzniesc sie na skrzydlach. Nie bylo innego sposobu przedostania sie na druga strone. Dan nie potrafil zrozumiec, jakim cudem udalo im sie przezyc w tym zimnie. Chyba, ze sa duzo mniej wrazliwe na lodowaty klimat, anizeli przypuszczal. On i Ali musieli teraz poszukac jakiegos miejsca, w ktorym mozna by zejsc w dol przepasci i przerzucic mostek przez strumien. W zasiegu wzroku nie bylo jednak zadnego takiego miejsca. Rozdzielili sie wiec w celu sprawniejszego przeprowadzenia poszukiwan. Ali poszedl na polnocny wschod, w kierunku jeziora, a Dan na poludniowy zachod. Ale rzeka byla wciaz szeroka. W koncu jednak Dan doszedl do miejsca, w ktorym dojrzal wyrwe w scianie. Urzadzenie, ktore ja wyrylo, znajdowalo sie na powierzchni rzeki, obrocone dookola wlasnej osi i zlapane w potrzask grubego lodu. Woda uderzala w jego sciany, pokrywajac kolejnymi warstwami lodu. Pelzacz - pojazd przystosowany do poruszania sie po nierownym terenie! W kabinie nie bylo widac nikogo. Dan nie spodziewal sie znalezc kierowcy, poniewaz wszystko wskazywalo, ze maszyna tkwi tu od dluzszego czasu. A jednak zesliznal sie w dol po rozkruszonej scianie skalnej, zeby przeszukac maszyne. Byl przekonany, ze przy braku specjalnych urzadzen, jakich uzywa sie w porcie, nie ma szansy uwolnienia pojazdu z potrzasku. Gdyby poziom rzeki podniosl sie nieco, byc moze woda ponioslaby go dalej. Watpil, ze pelzacz moze im sie do czegos przydac. Nie byla to maszyna rolnicza, do ktorej przymocowuje sie rozne przyrzady, ulatwiajace prace w polu. Pojazd byl za to wyposazony w maly swider - obecnie odlamany i skrzywiony oraz czerpak, z ktorego pozostaly tylko powyginane szczatki. Mogl spelniac role maszyny gorniczej, i prowadzic poszukiwania na niewielka skale. Z nadzieja, ze znajdzie jakies slady najblizszego obozu czy osady, Dan ostroznie przemierzal droge po nierownym lodzie. Kiedy dotarl do pelzacza, otworzyl drzwi kabiny i, pozalowal, ze to zrobil. Wewnatrz znajdowaly sie dwa martwe ciala, oba spalone miotaczem. Pasek blaszki identyfikacyjnej zwisal z przodu sterow i Dan energicznie go oderwal. Kiedy... jesli... powroca do portu, moze jakos przydac sie do wyjasnienia tej smierci... tego morderstwa. Zamknal drzwi, zabezpieczajac je kawalkiem lodu. Ale zanim odszedl, otworzyl komore towarowa. Racje zywnosciowe moga im sie przydac, choc Dan nie byl teraz w stanie zabrac ich ze soba. Najbardziej jednak zalezalo mu na tym, zeby zobaczyc, co lezy w skrzyni transportowej. Ludzi zabito. A czy ograbiono takze? Jego podejrzenia okazaly sie sluszne. Pieczec na komorze transportowej zostala nadpalona, a drzwi na wpol stopione. Skrzynia byla pusta, z wyjatkiem malego kawalka skaly, lezacego na krawedzi rozbitych drzwi. Byl on wystarczajaco maly, zeby zabrac go wraz z identyfikatorem. A jezeli mial taka wartosc, ze trzymano go w zamknietym pojemniku, nalezy sprawdzic, jakie jest jego znaczenie. Dan nie potrafil okreslic, od jak dawna pelzacz tkwi w tym miejscu. Ale wnioskujac z ilosci otaczajacego go wokol lodu, uplynelo juz troche czasu. Kiedy wspial sie na szczyt przepasci, szedl kawalek po sladach zostawionych przez maszyne, biegnacych rownolegle do brzegu urwiska. Moglo to oznaczac, ze zejscie w dol nie bylo proba ucieczki, ale ze maszyna byla prowadzona automatycznie i juz tutaj wiozla martwa zaloge. Czy to jest ta sama maszyna, ktora pozostawila slady na rowninie? Bylo to prawdopodobne, tyle tylko, ze Dan musial teraz przerwac swa wedrowke. -Wzywam Thorsona! Wzywam Kamila! - Sygnal z nadajnika zabrzmial tak ostro, ze Dan az drgnal. Wracajcie do lodzi ratunkowej, wracajcie do lodzi ratunkowej... natychmiast! Taki alarm - to niepodobne do Ripa. Chyba, ze stalo sie cos naprawde bardzo groznego! Mrowkorod? A moze - myslal Dan zawracajac z drogi i patrzac w dol na pelzacz, kiedy mijal go, biegnac w kierunku lodzi - maja takze dwunogich wrogow? Czy ci, ktorzy zamordowali zaloge pojazdu, zainteresowali sie teraz statkiem kosmicznym? Czy Rip znalazl sie w takim polozeniu, ze nie mogl lagodniej przekazac im ostrzezenia? Brach nie wydal zadnego dzwieku. Jezeli wyczuwal czekajace ich klopoty - tak, jak potrafil wyczuwac dzialania smokow nie mowil tego. Nagle przez glowe Dana przebiegla inna mysl, niemal tak samo wstrzasajaca, jak nagle wezwanie ze statku. Wydawala sie nieprawdopodobna. Kiedy odnalezli brachy osaczone przez, rnrowkoroda, znajdowaly sie one wewnatrz pola silowego, ktore utrudnilo potworowi atak. Ale i smoki wydostaly sie przez nie. Pole bylo slabe, to prawda, lecz Ali wyprobowal je i dzialalo. Zatem, w jaki sposob stworzenia obu gatunkow zdolaly sie przez nie przebic? Kiedy maly Dan mowil do tlumacza odnalazl klatke, wokol niej byla ochrona. A jednak pokonal ja i otworzyl smokom drzwi... - Czy wyrazal sie na tyle jasno, ze brach zrozumial? I co rzeczywiscie wydarzylo sie z polem. Czy stworzenia wylaczyly je, a potem wlaczyly ponownie? Gdyby zrozumialy zasade jego dzialania, moglyby je wylaczyc. Ale przeciez nie mogly go ponownie wlaczyc od wewnatrz. Brach odpowiadal niepewnie, tak jakby sam mial trudnosci z wyjasnieniem procesu, ktory wydawal mu sie zjawiskiem naturalnym. Albo lez nie dysponowal odpowiednim slownictwem, aby wyrazac sie zrozumiale: -My myslimy... jesli rzecz nie jest zywa, mozemy myslec, co chcemy i ona to robi... Dan potrzasnal glowa. Jesli jego towarzysz dobrze przekazal umiejetnosci brachow, to znaczy, ze posiadaja one pewna kontrole nad swiatem nieozywionym. Niesamowite! Byl jednak na to dowod. Brachy przeszly przez pole obronne. Ale smoki tez. A przeciez jest niemozliwe, zeby i smoki posiadaly te zdolnosc. -A smoki... w jaki sposob one przedostaly sie przez oslone? -Maly... kiedy one go zranily... otworzyl im. Pragnely wyjsc, wiec skorzystaly z tego - padla natychmiast logiczna odpowiedz bracha. No dobrze, to wszystko pasuje. Pod jednym warunkiem: ze uwierzy sie w umiejetnosci brachow, polegajace na otwieraniu drzwi sila woli poprzez pole energetyczne. Pojawialo sie coraz wiecej niezrozumialych kwestii zwiazanych z tymi niesamowitymi zwierzetami - nie, one nie byly zwierzetami tylko ludzmi, gdyz nalezalo przyznac im to okreslenie, niezaleznie od tego, jak traktowano je na Xecho. Dan zobaczyl biegnacego z tylu Alego. Zwolnil i zatrzymal sie, czekajac, az tamten dolaczy do niego. -Posluchaj - Dan odlozyl na pozniej pytania dotyczace brachow i pospiesznie przedstawil Kamilowi historie porzuconego pelzacza, jego zalogi oraz ladunku. -Sadzisz wiec, ze Rip moze miec gosci? - Ali natychmiast zrozumial. W porzadku, wejdziemy tam wolno i ostroznie. Podczas rozmowy zaslaniali kciukami w rekawicach mikrofony, lak ze nic z tego, co mowili, nie bylo slyszalne dla przypadkowego odbiorcy. Dan zaslonil sie kapturem, chroniacym przed mroznym powietrzem. Chociaz swiecilo slonce, dawalo niewiele ciepla tu, na otwartej przestrzeni. A gdy ponownie weszli w cien lasu, nawet to wrazenie jasnosci i ciepla przepadlo. Ostroznie podeszli do lodzi ratunkowej. Odetchneli nieco, gdy spostrzegli, ze troche ponizej, na otwartej przestrzeni, stoi planetolot zwiadowczy z Krolowej. Dan poczul ulge. A wiec Jellico przyslal po nich... byc moze zakoncza sie ich tarapaty. Uspokojeni, podbiegli do wlazu. Wewnatrz czekal na nich Rip oraz Craig Tau, ale trzecim facetem nie byl - jak spodziewal sie Dan kapitan. Nie byl to takze nikt inny z zalogi Krolowej. A pozbawiona wyrazu twarz Ripa i chlodna postawa Tau ostrzegaly, ze klopoty sie jeszcze nie skonczyly. Nieznajomy byl niewatpliwie Ziemianinem, jednak nieco nizszym od czlonkow zalogi, szerokim w ramionach, dlugorekim. Cechy te podkreslalo futro, stanowiace wierzchnia czesc jego ubrania. Pod spodem mial zielony mundur, ktory na wysokosci piersi mial naszyta rozetke, skladajaca sie z dwoch srebrnych lisci, wychodzacych z pojedynczej lodyzki. Straznik Meshler, Dan Thorson, obecny szef ladowni, Ali Kamil, asystent inzyniera - lekarz Tau dokonal prezentacji i dodal wyjasnienie dla towarzyszy z zalogi - straznik Meshler jest teraz odpowiedzialny za ten okreg. Dan drgnal. Byc moze mylil sie w ocenie ich obecnej sytuacji. Ale jedna z zasad postepowania w przypadku bezposredniego spotkania z wrogiem, znana wiekszosci wolnych kupcow, glosila, ze nalezy wytracic przeciwnika z rownowagi, by ten sie ujawnil. I nalezy zrobic to w jak najbardziej nieoczekiwany sposob. Jesli pan reprezentuje prawo, mam do zgloszenia morderstwo, a raczej dwu morderstwa. Wyjal pasek identyfikacyjny, pochodzacy z pelzacza oraz okruch kamienia, ktory znalazl zaczepiony na brzegu oproznionej skrzyni. -Nad rzeka znajduje sie uwieziony przez lod pelzacz. Sadze, ze tkwi tam od dluzszego czasu, ale wiem tak malo na temat warunkow klimatycznych panujacych na waszej planecie, ze trudno odgadnac, od jak dawna. W kabinie znajduje sie dwoch ludzi... spalonych miotaczem. Aby otworzyc zamykana skrzynie przewozona przez nich, ktos ja nadpalil. To znalazlem zahaczone o drzwi. - Polozyl kamien na polce. - A tu jest karta identyfikacyjna, wyjeta z koncowki w sterach. - Polozyl pasek metalu obok kawalka skaly. Jesli miala nastapic wojna na terytorium wroga, to Dan wlasnie ja rozpoczal. Meshler gapil sie na przemian to na niego, to na dwa znaleziska. -Musimy takze zlozyc raport - Ali przerwal cisze - jesli Shannon nie zrobil tego jeszcze, o obecnosci wyjatkowego mrowkoroda. Meshler w koncu przyszedl do siebie. Teraz jego twarz, poczatkowo bez wyrazu, nabrala surowosci i zniknelo z niej zaskoczenie. -Wygladaloby na to - mowil glosem tak lodowatym, jak powietrze na zewnatrz - ze dokonaliscie bardzo wielu dziwnych odkryc... niezmiernie dziwnych odkryc. Dan pomyslal, ze straznik mowi w taki sposob, jakby uwazal wiekszosc z tego nie tylko za nieprawdopodobne, ale wrecz zmyslone. Ale oni posiadali na wszystko potwierdzenie, dobre, solidne dowody. Rozdzial 8 Lot wbrew woli -Jak przedstawia sie sytuacja, szefie? - Dan zignorowal ostatnia uwage straznika i zwrocil sie do Tau, zrobiwszy wszystko, co lezalo w jego mocy, zeby wytracic przeciwnika z rownowagi. Chcial po prostu wiedziec, co ich czeka.Odpowiedzi udzielil mu sam Meshler: Jestescie aresztowani! - powiedzial wyniosle, lak jakby tymi slowami mogl ich pokonac, a przynajmniej uzyskac przewage nad nimi czterema. Mam dostarczyc was do portu Trewsworld, gdzie zostaniecie oddani w rece Patrolu... O co jestesmy oskarzeni?- Kamil nie ruszyl sie od wlazu. Jedna reke zalozyl za plecy i Dan przypuszczal, ze nadal trzyma dlon na klamce. Bylo jasne, ze Ali nie uznaje przewagi Meshlera. -Zniszczenie ladunku, wtracanie sie do poczty, morderstwo... Straznik wyliczal kolejne punkty oskarzenia, tak jakby byl sedzia oglaszajacym wyrok. Morderstwo? - Ali wygladal na zaskoczonego. - Kogo zamordowalismy? Nieznana osobe, ktora pojawila sie na statku rzekl Tau. Jego wczesniejsza pewnosc siebie oslabla. Oparl sie o sciane i polozyl reke na krawedzi hamaka, w ktorym siedzialy brachy. - Widziales go martwego skinal glowa w kierunku Dana - swego czasu nosil twoja twarz... W tym momencie Meshler zmierzyl przenikliwym spojrzeniem Dana, ktory zrzucil kaptur, zeby ulatwic rozpoznanie. I po raz drugi szef ladowni zobaczyl zaskoczenie malujace sie na twarzy straznika. Tau wydal z siebie dzwiek, przypominajacy smiech. -Jak widzisz, strazniku Meshler, nasza opowiesc byla prawdziwa. I tak samo, jak pokazujemy ci czlowieka z tymi samymi rysami twarzy co maska, mozemy udowodnic pozostale zdarzenia. Dysponujemy skrzynka, ktora spowodowala wszystkie klopoty, rozwijajacymi sie zarodkami lafsmerow, brachami... Pozwolcie, zeby wasi technicy i naukowcy przebadali te dowody, a przekonacie sie, ze mowilismy prawde. Cos zatrzeslo sie na ramionach Dana. Dopiero teraz przypomnial sobie o brachu w torbie. Rozluznil paski i wypuscil na wolnosc towarzysza swej wedrowki, ktory zaraz dolaczyl do swojej rodziny na hamaku. Straznik Meshler obserwowal to bez slowa. Po chwili wydobyl z wewnetrznej kieszeni munduru trojwymiarowe zdjecie. Trzymajac je w rece, podszedl do hamaka, w ktorym znajdowali sie "ludzie" z Xecho i spogladal to na obrazek, to na brachy. - Sa pewne roznice rzeki w koncu. - Tak jak powiedzielismy. Slyszales je, a raczej ja, jak mowila odparl Rip. W jego glosie wyczuwalo sie zdenerwowanie, pozwalajace wnioskowac, ze czas przed przybyciem Alego i Dana nie uplynal na przyjemnej rozmowie. -A gdzie znajduje sie la tajemnicza skrzynka? - Straznik nie patrzyl w ich kierunku, ale nadal przygladal sie brachom. Wyraz jego twarzy wskazywal, ze w dalszym ciagu jest pelen watpliwosci. -Zakopalismy ja opakowana bardzo dokladnie odpowiedzial Dan. - Tyle tylko, ze ona z pewnoscia nie jest pierwszym tego rodzaju ladunkiem, ktory tu przyslano. Teraz calkowicie skupil na sobie uwage Meshlera. Straznik utkwil w nim oczy, przypominajace dwa okruchy lodu. -Macie podstawy, zeby tak uwazac? - zapytal. Dan opowiedzial mu o mrowkorodzie. Nie potrafil stwierdzic, czy wywarl jakies wrazenie na strazniku, ale przynajmniej nareszcie mezczyzna sluchal go bez zadnych zewnetrznych objawow niedowierzania. -Mowisz, ze znalezliscie jego nore? I ze pozostawal pod wplywem promieniowania z ogluszacza, kiedy widzieliscie go po raz ostatni? -Juz wczesniej poszlismy po jego sladach do nory - wtracil Ali. - Tym razem wystarczyl rzut oka, by stwierdzic, ze po oddaleniu sie od klatki poszedl w kierunku swej nory. Nie tropilismy go ponownie. -Oczywiscie, ze nie, poniewaz byliscie zajeci szukaniem innych potworow, aby ukryc to, co tu przywiezliscie. Meshler nie ustepowal. A te potwory... gdzie sa teraz? -Szlismy za nimi az do rzeki -kontynuowal Ali.- Brach powiedzial, iz przelecialy nad nia, wiec szukalismy drogi, zeby sie przeprawic. A wtedy zostalismy przywolani z powrotem do lodzi. -Brach mowil? odezwal sie Tau. - A skad to wiedzial? -Twierdzi on, ze odbiera uczucia innych istot. Dzieki temu mozliwa byla ucieczka smokow. Jedno z dzieci - Dan swiadomie polozyl nacisk na tym slowie - wyczulo ich gniew spowodowany zamknieciem w klatce i poszlo je uwolnic. Smoki zaatakowaly malenstwo, a potem uciekly... Spodziewal sie, ze straznik mu nie uwierzy i zlekcewazy jego wypowiedz. Lecz tamten nie zrobil tego. Sluchal uwaznie, raz po raz spozierajac na brachy. -Zatem, oprocz tego mrowkoroda, mamy na wolnosci kilka innych potworow... -Mamy tez dwoch zamordowanych ludzi wtracil Dan - ktorzy byli martwi na dlugo przed naszym wyladowaniem na planecie. -Jesli sa martwi od dawna, jak powiedziales -odrzekl straznik - nie zaszkodzi, jesli jeszcze troche poczekaja, az ktos sie nimi zajmie. To, czym my musimy sie najpierw zajac, sa te wasze "smoki". Odlozyl na bok trojwymiarowe zdjecie i wydobyl mape. Choc miniaturowa, byla tak wyraznie oznaczona, ze nie bylo zadnego problemu z jej odczytaniem. -Jezioro - wskazal Meshler. - Skad wyplywa rzeka? -Stad, jak sadze - pokazal Dan. -I wasze smoki przekroczyly ja? - Troszeczke za linia rzeki widnialy narysowane bladozielone znaki. Straznik postukal w nie koncem palca. - Posiadlosc Cartla. Jezeli wasze smoki zmierzaja w jej kierunku... -Zwinal mape w rulon. - Bedzie lepiej, jesli odnajdziemy je, zanim tam dotra. To... to stworzenie potrafi je tropic? Jestescie tego pewni? -Mowi, ze potrafi. Zaprowadzil nas do rzeki - Dan drgnal; nie pozwoli, aby straznik zabral bracha. Pomimo wszystko, niewazne jak zmieniony, stwor stanowil nadal czesc ladunku, za ktory Dan byl odpowiedzialny. Ale Meshlerowi zalezalo na brachu. -Jestescie aresztowani! Rozejrzal sie wokol, patrzac kolejno na kazdego z nich swym uwaznym spojrzeniem, jak gdyby oczekiwal sprzeciwu. -Jezeli bedziemy czekac na grupe poszukiwawcza z portu Trewsworld, moze byc za pozno. Znam swoje obowiazki. Jesli posiadlosc Cartla znalazla sie w niebezpieczenstwie, musze udzielic pomocy. Ale to wy wypusciliscie na wolnosc te niebezpieczne zwierzeta. Dlatego takze wy macie obowiazek... -Nie zaprzeczamy temu - odparl Tau. - Zrobilismy wszystko, co lezalo w naszej mocy, zeby zabezpieczyc port przed skazeniem. -Wszystko, co lezalo w waszej mocy? Pozwalajac, zeby te smoki zaatakowaly posiadlosc? -Nie moge jednak zrozumiec - powiedzial wolno Dan, a jego slowa byly skierowane do Tau jak one wytrzymuja te niska temperature. Zostaly wypuszczone o swicie. Spodziewalem sie, ze znajdziemy je zamarzniete. Gady nie znosza zimna... -Lafsmery - poprawil go Meshler - nie sa gadami i sa dobrze przystosowane do chlodu. Sa przyzwyczajone do trewsworldzkich zim, zanim zostaja wyjete przy wylegu. -Alez mowie ci - powiedzial gniewnie Dan - ze to nie sa wcale lafsmery, ale najprawdopodobniej ich przodkowie sprzeci miliona lat. Z cala pewnoscia sa gadami. Wystarczy na nie spojrzec! -Nie mamy podstaw twierdzic, czym sa, a czym nie sa lagodzil Tau. - Dopoki nie bedziemy mieli mozliwosci przeprowadzenia na nich laboratoryjnych badan specjalistycznych. Odpornosc na zimno moze rownie dobrze stanowic te ich ceche, na ktora promieniowanie nie mialo wplywu. -Nie mamy czasu na tego typu spory! - oswiadczyl stanowczo Meshler. - Odnajdziemy smoki, zanim spowoduja dalsze klopoty. Najpierw nadam raport. Wy pozostancie tutaj! Przepchnal sie za Alim i wyszedl przez wlaz, zamykajac go z trzaskiem za soba. Kamil przemowil do Tau: -Co naprawde sie dzieje? -Wszyscy chcielibysmy poznac troche wiecej faktow - odpowiedzial z rezygnacja Tau. Kiedy wyladowalismy, wiedzieli juz o naszych klopotach... od samego poczatku bylismy podejrzani. Potem bylismy przesluchiwani w sprawie zgonu na pokladzie... - Ale jak? zaczal Shannon. -Co jak? - odparl Tau. - Nic mielismy czasu na zlozenie raportu. Odpowiadalismy zgodnie z prawda i pokazalismy im cialo. Przekazalem lekarzowi portowemu wyniki moich badan. Zazadali dokumentow tego nieboszczyka. Kiedy im powiedzielismy, ze poslugiwal sie twoimi papierami i pokazalismy im te maske, nie dowierzali nam, albo udawali, ze nic wierza. Powiedzieli, ze nie sadza, aby taka zamiana byla mozliwa bez naszej wiedzy. Uznali tez, ze oszustwo musialoby wyjsc na jaw w trakcie podrozy. Tu prawdopodobnie mieli racje. Wychodzac od tych zalozen logicznie przeszli do kolejnego pytania. Co mianowicie sklonilo tego czlowieka do przedarcia sie na statek. -Wiec opowiedzieliscie im o skrzynce - uzupelnil Ali. -Musielismy, poniewaz ludzie z laboratorium dopytywali sie o swoje brachy, a osadnicy o embriony. Moglismy powiedziec, ze jeden towar nie nadszedl, ale w tej sytuacji nie bylo sensu twierdzic, ze oba. Jellico domagal sie skontaktowania z Rada Kupiecka. Krolowa skonfiskowano, a zaloge aresztowano. Wyslali tego Meshlera, zeby was zabral, a ja mam sie zajac brachami. Zgodnie z prawem handlowym, przy transporcie zywego ladunku konieczna jest obecnosc oficera medycznego. -Sadzisz, ze stoi za tym Inter-Solar? - dopytywal sie Rip. -Nie wierze w to. Duza spolka nie zrealizowalaby tak skomplikowanego planu, zeby sciagnac klopoty na jakis wolny frachtowiec. I w dodatku wcale nie konkurowalismy z nimi w sprawie podpisania tego kontraktu pocztowego. Przez lata stanowil on wlasnosc Porozumienia Miedzyplanetarnego. Nie. Sadze, ze bylismy po prostu pod reka i ktos nas wykorzystal. Byc moze to samo przytrafiloby sie statkowi Porozumienia, gdyby nadal kursowal na tej trasie pocztowej. -Craig - Dan nie sluchal uwaznie, jego mysli zwrocily sie w innym kierunku - ten martwy czlowiek... czy to mozliwe, ze jego smierc byla zaplanowana? Moze byl przeznaczony na straty i dlatego nie troszczyli sie, czy przezyje te podroz? -Moze byc. Tylko dlaczego...? -Dlaczego, dlaczego i dlaczego? Rip potrzasnal rekami, zdenerwowany iloscia pytan, na ktore nie bylo odpowiedzi. Ali podniosl kamien, przyniesiony przez Dana z rozbitego pelzacza. Obracal go w palcach, przygladajac mu sie uwaznie. -Trewsworld jest calkowicie planeta rolnicza, prawda? -Tak sie ja okresla. -Co z tymi poszukiwaczami z pojazdu, ktorych zamkniety ladunek skradziono? Gdzie dokladnie znalazles ten kamien? Ali nagle rzucil pytanie pod adresem Dana. -Byl zahaczony pod stopionymi drzwiami. Sadze, ze ktos wymiotl zawartosc skrzyni w wielkim pospiechu i przeoczyl ten kawalek skaly. -Wedlug mnie - Rip ponad ramieniem Alego spojrzal na kamien - wyglada na zwykly kamien. -Och, ale ty sie na tym nie znasz. Tak jak nikt z nas. - Ali wazyl skale w reku. - Mam wrazenie, ze to jest klucz do wyjasnienia tego wszystkiego, ale za malo wiemy, zeby ocenic jego znaczenie. Nadal trzymal skale, gdy zgrzytnal otwierany wlaz i Meshler znow znalazl sie w srodku. -Ty - wskazal na Shannona zostajesz tutaj. Przysla z portu statek strazy, ktory cie zabierze. I ciebie takze. - Tym razem wycelowal palcem w Alego. Ale ty i ty, i to... to stworzenie, o ktorym mowicie, ze moze wytropic wasze smoki... pojdziecie ze mna. Bierzcie planetolot i lapiemy te stwory. Tylko szybko! Przez moment wydawalo sie, ze Shannon i Kamil beda protestowac. Spojrzeli jednak na Tau. Chociaz w wyrazie twarzy lekarza nie zaszla zadna zmiana, Dan byl przekonany, iz otrzymali rozkaz, aby nie sprzeciwiac sie zarzadzeniom Meshlera. Po raz drugi Dan umiescil bracha w torbie. Ten nie sprzeciwial sie, tak jakby podazal za tokiem ich rozmowy i znal cel tej drugiej wyprawy. Straznik nie domagal sie, zeby Dan oddal swoj ogluszacz. -Najpierw wyruszymy do posiadlosci Cartla - oznajmil Meshler swoim nie znoszacym sprzeciwu tonem. Zasiadl za sterami i wskazal Danowi miejsce obok siebie. Podczas gdy szef ladowni ukladal torbe z brachem na kolanach, Tau zajal jedno z tylnych siedzen. Trzeba bylo przyznac, ze straznik okazal sie doskonalym pilotem. Sprawial wrazenie, jakby co dzien podrozowal planetolotem. Bez wysilku uniosl statek w powietrze, obrocil go dziobem na poludniowy wschod i przestawil dzwignie predkosci na maksimum. Juz po kilku sekundach przelecieli nad rzeka. Potem znow pojawily sie gesto ulistnione drzewa, przypominajace swoja zielenia jakas wode. Brach siedzial cicho na kolanach Dana z glowa wysunieta z torby. W kabinie bylo cieplo, wiec nikt z nich nie naciagnal kaptura. Poniewaz nos bracha wraz z rogiem obracal sie nieznacznie tam i z powrotem, Dan odniosl wrazenie, ze stworzenie weszy w poszukiwaniu jakiegos okreslonego zapachu. Nagle brach wycelowal nosem w prawo, bardziej na zachod od ich obecnej linii lotu. Zapiszczal cienkim glosem i z nadajnika przyczepionego do kaptura Dana rozlegly sie slowa: -Smoki, tam... Meshler, zaszokowany, odwrocil sie od sterow. Nos bracha nadal wskazywal kierunek, jak gdyby stworzenie odbieralo jakis sygnal. -Skad wiesz? - dopytywal sie straznik. Dan powtorzyl jego pytanie. -Smoki glodne, poszukuja miesa... Polowanie! No tak, glod odruchem, a u dzikiego stworzenia moze byc bardzo gwaltowny. Ale lotem kieruje Meshler. Czy zdecyduje sie skorzystac z informacji bracha czy tez bedzie upieral sie przy utrzymaniu ustalonego kursu? Zanim Dan zaczal namawiac go na polowanie, straznik zmienil kierunek lotu. Nos bracha, tak jakby rzeczywiscie byl wskaznikiem polaczonym ze sterami, celowal teraz dokladnie na wprost. -Posiadlosc - poinformowal ich Meshler. Pomiedzy wystajacymi z ziemi pniami rozstawiono slupki tworzace dziwne ogrodzenie. Nie bylo zestawione w parkan, ale slupki rozmieszczono w rownomiernych odstepach. Najwyrazniej stanowily one podpory szczebli czy poreczy. W swietle popoludnia zobaczyli, ze na wiekszosci z nich siedza jakies stworzenia, ktore wsciekle miotaja dlugimi szyjami, walczac jednoczesnie miedzy soba. Lafsmery! - Pozwalacie im biegac swobodnie bez zadnego nadzoru? zdziwil sie Dan, przypominajac sobie o mrowkorodzie. A byc moze na Trewsworld zyja takze inne drapiezniki. Meshler wydal z siebie glos, ktory mozna bylo uznac za smiech. Maja swoje wlasne srodki obronne. Obecnie ludzie nie wchodza na ich teren nawet z ogluszaczem. Chociaz, jesli wjechac pelzaczem i prowadzic go wolno, lafsmery zachowuja sie obojetnie. Ale nie ma zbyt wielu stworzen, ktore bylyby dostatecznie duze czy wytrzymale, zeby zwyciezyc w walce z grupa lafsmerow. Kiedy przelatywali wysoko ponad polem bitwy, na ktorym klebily sie okrutne stwory, siedzacy na kolanach Dana brach zaskrzeczal, choc nie bylo to zadne konkretne slowo. Dalej liczba lafsmerow zmniejszyla sie. Na ziemi lezaly sponiewierane i martwe ciala. Ale dwoch mieszkancow grzedy nadal jeszcze dzielnie walczylo. Miotali pozbawionymi pior glowami, celujac dziobami w swoich wrogow. Byly to... W pierwszej chwili Dan nie chcial uwierzyc w to, co widzi. Zarodki w momencie wylegu mialy wielkosc mniej wiecej samicy bracha. A te stwory byly nieco wieksze od pozostalych lafsmerow. Ich szybkie ataki, ciosy, sposob uzycia szponow, uderzenia ogonem, lopoczace skrzydla, na ktorych moglyby wzniesc sie tak wysoko, by nacierac na przeciwnikow z gory, byly typowe dla dojrzalych i zaprawionych w wielu bitwach doroslych. -One... one urosly! - zawolal zdumiony Dan. Wciaz nie mogl uwierzyc, ze przez jeden czy dwa dni mogly ulec takiemu przeksztalceniu. -Czy te stworzenia to wasze smoki? I wy oczekujecie, zebym uwierzyl, ze one sa nowo narodzone? - Meshler nie dowierzal. Podobnie jak Dan. Ale to byly te same stwory, ktore umiescili w klatce wowczas o wiele mniejsze. -To sa one. Meshler zawrocil planetolot, poniewaz oddalili sie juz spory kawalek od pola bitwy. Maszyna stanela i Dan pomyslal, ze straznik probuje odstraszyc smoki od pozostalych lafsmerow. Trzymal ogluszacz w pogotowiu. Nie mogl go jednak uzyc, zanim sie nie przybliza. Meshler poszperal reka w kieszeni swojego munduru i podal Danowi jajoksztaltny przedmiot. -Wepchnij zawleczke u gory - polecil. Kiedy ponownie przelecimy ponad nimi, zrzuc to najblizej, jak tylko zdolasz. Jeszcze raz oddalili sie od walczacych stworow. Dan otworzyl okno po swojej prawej stronic, opuscil bracha pomiedzy kolana, zeby zapewnic mu bezpieczenstwo i wychylil sie, przygotowany do zrzucenia jajoksztaltnego przedmiotu. Przy trzecim przelocie Meshler poprowadzil planetolot blizej ziemi. Dan liczyl na to, ze potrafi wlasciwie ocenic odleglosc. Kciukiem wcisnal guzik znajdujacy sie na szczycie pocisku i opuscil go w dol. Straznik zwiekszyl predkosc pojazdu. Planetolot wystrzelil lukiem do przodu z taka szybkoscia, ze Dana wcisnelo w fotel. Po chwili Meshler zaczai zwalniac, a kiedy statek jeszcze raz zawrocil, osiagneli predkosc, przy ktorej moze nastapic ladowanie. Wygladalo na to, ze opuszczenie sie na ziemie w tym miejscu, pomiedzy palikami, na nierownym terenie, bedzie trudnym manewrem. Ponownie skierowali sie ku zniszczonej grzedzie. Teraz jednak wokol roztrzaskanych slupow unosila sie zielonkawa mgla. Rozwiewala sie cienkimi, wznoszacymi sie ku gorze wstegami, by zniknac znacznie powyzej wysokosci ich lotu. Stworzenia, ktore kilka chwil wczesniej prowadzily bezlitosna wojne, teraz zgodnie i spokojnie lezaly na ziemi. Meshler wyladowal na jedynej wolnej przestrzeni, w pewnej odleglosci od grzedy. Dan pozostawil bracha w planetolocie i pobiegl wraz z Meshlerem oraz Tau w kierunku pola bitwy. Jezeli smoki przybyly tu z zamiarem upolowania czegos do jedzenia, to pewnie lafsmery swoim oporem przyczynily sie do wlasnej zaglady. Lub tez. nie bylo to ze strony smokow zwykle, bezsensowne zabijanie, ale obrona przed atakiem stworzen, ktore ich nie docenily. Smoki i ostatnie dwa lafsmery lezaly tak, jak upadly, lecz nie byly martwe. Opary wywolywaly mniej wiecej taki sam skutek, jak napromieniowanie ogluszaczem. Meshler pochylil sie nad nie znanymi mu stworami i przygladal im sie uwaznie. -Mowicie, ze to sa przodkowie lafsmerow? - w jego glosie pobrzmiewalo wahanie. Samego Dana rowniez trudno byloby przekonac, gdyby nie widzial ich dwa dni temu wypelzajacych z pojemnikow. -Chyba ze nastapila pomylka podczas zaladunku - stwierdzil Tau. Ale sadze, ze to mozemy wykluczyc. Zostaly przeswietlone w porcie na Xecho... co prawda bez jakichs szczegolnych badan... ale eksperci na lotnisku nie pomijaja niczego istotnego. Meshler schylil sie i uniosl skrzydlo stwora, odslaniajac szkielet, pokryty pofaldowana, przypominajaca gume skora. Gdy je puscil, opadlo z powrotem na luskowate cialo. Odrazajaca skora rozciagala sie i kurczyla z kazdym parskajacym oddechem gada. -Jesli wasza magiczna skrzynka jest w stanie zdzialac cos takiego... -Nie nasza skrzynka poprawil go Dan. - I nie zapominaj o mrowkorodzie. Nasz ladunek prawdopodobnie nie jest pierwszym tego rodzaju. -Raport! - Meshler mowil jak gdyby do siebie. - Teraz... - wyjal zza pasa line, zdolna calkowicie unieruchomic kazdego wieznia. Uzyl jej doskonale. Solidnie spetal konczyny, ogony, skrzydla i okrutnie uzebione szczeki smokow. Zawlekli wiezniow do planetolotu i zaladowali do pomieszczenia towarowego. Meshler obejrzal dwa z pozostalych przy zyciu lafsmerow. Sadzil, ze te, ktore walczyly do konca, ocaleja. Ale pozostale byly martwe. Musza zawiadomic o tym nieszczesciu wlasciciela hodowli. -Bedzie domagal sie odszkodowania - skomentowal Meshler zlosliwie. A jesli zechce poprzysiac wam wszystkim szkode rolna... Dan nie mial pojecia, co to jest szkoda rolna, ale wnoszac z tonu straznika, oznaczala ona kolejne klopoty. -My tego nie zrobilismy - odpowiedzial Tau. -Nie? Nie wyladowaliscie przeciez waszego towaru w porcie... przynajmniej tej jego czesci... tak wiec jestescie nadal za niego odpowiedzialni. A ladunek dokonal zniszczen... Czy wystapilismy przeciwko prawu, zastanowil sie Dan. Odpowiedzialnosc za uszkodzenie towaru to jedno, a odpowiedzialnosc za szkody wyrzadzone przez towar jest zupelnie czyms innym? Goraczkowo przypominal sobie wszystkie tasmy z przepisami i regulaminami, ktore przestudiowal podczas lat nauki i sluzby na Krolowej. Czy jakis przypadek tego rodzaju trafil kiedys do sadu? Nie mogl sobie przypomniec. Byc moze Van Ryck wiedzialby cos o tym. Ale on jest daleko stad, w innym rejonie galaktyki i nie wiadomo, kiedy powroci. -Wybrac najkrotsza droge. Meshler znow zdawal sie mowic do samego siebie. Ale kilka minut pozniej, zamiast skrecic na wschod, gdyz taki byl jego poczatkowy zamiar, dziob malego statku sam obrocil sie na zachod. Meshler krzyknal i grzmotnal piescia w jeden ze wskaznikow na stole sterowniczym. Wskazowka na tarczy poruszyla sie nieznacznie, ale nie odwrocila sie. Meshler zaczal szarpac drazki sterow i przyciskac kolejne guziki. Pomimo to ich kurs nie ulegl zmianie. O co chodzi? - Dan znal sie na sterowaniu planelolotem na tyle, zeby zrozumiec, iz statek zachowuje sie w taki sposob, jakby jego automatyczny pilot zostal zablokowany na ustalonym kursie, a straznik nie byl w stanie zlamac blokady i sterowac recznie. Tau pochylil sie do przodu i jego glowa znalazla sie tuz obok glowy Dana. -Patrzcie na ten wskaznik! Znalezlismy sie w obszarze przyciagania! Na jednej z tarcz rzeczywiscie mozna bylo odczytac, ze leca bezwladnie w kierunku silnego promieniowania. -Nie moge sie z tego wydostac! - Rece Meshlera osunely sie ze sterow. - Nie da sie recznie prowadzic. -Ale jesli nikt nie okreslil tego kursu... i nie... Dan gapil sie na tarcze. Ustawienie, a nawet trwale zablokowanie automatycznego pilota jest mozliwe. Ale zaden z nich tego nie zrobil, i chociaz byli zajeci przenoszeniem smokow na poklad, nikt obcy nie mogl podejsc nie zauwazony do planetolotu. -Wiazka przyciagajaca - powiedzial z namyslem Meshler ale to jest niemozliwe! W tym kierunku nic ma nic takiego. Spotkac tam mozna najwyzej kilku wedrujacych mysliwych. Dopiero znacznie dalej na polnoc znajduje sie stacja doswiadczalna Trosli. I nawet jej pracownicy nie dysponuja sprzetem, potrzebnym do... -Za to ktos inny nim dysponuje powiedzial Tau. - I wyglada na to, ze wasza dzika planeta kryje wiecej, niz przypuszczacie, strazniku Meshler. Tak czy inaczej, jak dokladnie ja patrolujecie? Meshler podniosl glowe. Zaczerwienil sie, rozgniewany. -Dzika jest obecnie polowa obszaru. Opracowano mapy lotnicze naszej planety, ulatwiajace orientacje. Ale jesli chodzi o kontrole, to mamy malo ludzi i pieniedzy na rozbudowe bazy. Nasza praca polega przede wszystkim na patrolowaniu i ochronie posiadlosci. Nigdy nie bylo na Trewsworld zadnych klopotow, zanim... Jezeli zamierzacie powiedziec, ze zanim my przybylismy - przerwal Dan - to nieprawda. Nie my stworzylismy potwornego mrowkoroda, ani nie zamordowalismy tych dwoch w pelzaczu. I to oczywiscie nie my wciagamy w pulapke nasz wlasny statek. Jesli zlapano nas w obszar promieniowania, jakies urzadzenie musi je wysylac. Tak wiec w tej dziczy kryje sie wiecej, niz wam wiadomo. Ale Meshler zdawal sie nie sluchac. Wlaczyl mikrofon i trzymajac go w reku, podawal serie liter, ktore musialy stanowic jakis szyfr. Powtorzyl je trzykrotnie, za kazdym razem czekajac na odpowiedz. Potem, poniewaz zadna nie nadeszla, wzruszyl lekko ramionami i odwiesil mikrofon na haczyk. Nie dziala? - zapytal Tau. -Na to wyglada - odpowiedzial Meshler. A planetolot nadal lecial na zachod, w nieznane, w zapadajaca ciemnosc. Rozdzial 9 Lowcy ludzi Mrok gestnial. Dan sie poderwal, zeby wlaczyc swiatla planetolotu, poniewaz Meshler nie kwapil sie, by to zrobic. Ale straznik zlapal go za reke.-Nie ma potrzeby. Nie chce, zeby nas zauwazyli - wyjasnil. Dan poczul sie zaklopotany tym mogacym sprowadzic na nich niebezpieczenstwo odruchem. -Gdzie jestesmy? Widzisz jakies znane ci miejsca? - zapytal Tau. -Na poludniowym zachodzie! Zgodnie z naszymi informacjami nie ma tu nic, oprocz dziczy - odparl Meshler. - Czyz nie powiedzialem tego? A ta stacja Trosti? - upieral sie lekarz. - Czego dotycza ich badania? -Przede wszystkim zajmuja sie przekazywaniem okazow zycia naszej planety na inne swiaty. I okreslaja zasady przystosowania ich do zmienionych warunkow. Ale oni nie sa warci zainteresowania. Odwiedzalem ich w trakcie moich objazdow. Juz dawno minelismy ich siedzibe, a poza tym nie maja tam urzadzenia zdolnego do emisji takiego promieniowania jak to, pod ktorego wplywem sie znalezlismy. -Trosti - powtorzyl Tau z namyslem. - Trosti... -Vegan Trosti to nazwisko fundatora. Oplacil budowe i wyposazenie tej stacji doswiadczalnej - uzupelnil Meshler. Vegan Trosti! Dan przypomnial sobie setki plotek i setki byc moze prawdziwych opowiesci, ktore slyszal na jego temat. Byl jednym z tych ludzi, ktorych Ziemianie nazywaja "urodzonymi w czepku". Kazdy wynalazek, ktory poparl, badanie, ktore sfinansowal, stawaly sie sukcesem, pomnazajac jego skarby. Nikt nigdy nic dowiedzial sie, jak wielki majatek zgromadzil Trosti. Co pewien czas przeznaczal ogromne sumy na projekty badawcze. Jesli ktorys z nich okazywal sie oplacalny - a zwykle tak sie wlasnie dzialo - zysk wedrowal na szczesliwa planete, na ktorej go realizowano. Oczywiscie pojawialy sie na jego temat i inne opowiesci ze jego "powodzenie" nie zawsze wynika z przeprowadzania uczciwych badan, ze prowadzone sa one na dwoch poziomach: jednym, ktory mozna poddac oficjalnej kontroli, i drugim, ukrytym, wymierzonym przeciwko spolecznosciom poszczegolnych planet. Nigdy nie znaleziono najmniejszego dowodu, potwierdzajacego prawdziwosc tych poglosek. A bogactwo Trostiego wywieralo duze wrazenie. Jezeli wiec popelnil jakies bledy lub podejmowal nielegalne dzialania, wladze zdawaly sie tego nie dostrzegac. Ale czy Vegan Trosti zyl rzeczywiscie? Powiadano, ze wystrzega sie rozglosu. Krazyly opowiesci, ze czesto bral udzial, nie ujawniajac sie, w przygotowywanych przez wlasnych pracownikow, wyprawach badawczych. Zanim zniknal, przygotowal tak dokladna kontrole prawna nad swoim majatkiem, gwarantujac w ten sposob wykorzystanie go dla wiedzy i dobra powszechnego, ze na wielu swiatach traktowano go jak bohatera, prawie polboga. Pomimo sledztwa Patrolu nie bylo wiadomo, w jaki sposob zniknal. Ponoc kilka lat planetarnych temu wystapili po prostu jego zastepcy i oglosili, ze prywatny siatek Trostiego nie wrocil w wyznaczonym czasie, a oni maja wyrazne polecenie, aby w takim przypadku dokonac podzialu majatku. I zrealizowali to, nie ukrywajac niczego. Nikt nigdy nie dowiedzial sie niczego o mlodosci Trostiego, rownie tajemniczej, jak jego smierc. Byl jak kometa, ktora przemknela przez zamieszkana czesc galaktyki, zmieniajac wszystkie swiaty, do ktorych sie zblizyla. -Tracimy wysokosc - wykrzyknal nagle Meshler. -Cos jeszcze... - Tau znow pochylil sie do przodu, tak ze jego glowa i ramiona znalazly sie tuz obok siedzacej przed nim dwojki. -Czy widzicie to? - Cien jego reki widoczny w mrocznej kabinie wyciagal sie ku tarczy rozjasnionej wokol wlasnym swiatlem. Wskazowka na tarczy zadrzala i odchylila sie w prawo. Slychac bylo brzeczenie, ktore w odczuciu Dana zdawalo sie narastac. -Co...? zaczal Meshler. -Przed nami jest zrodlo promieniowania tego samego typu, jak to wysylane przez skrzynke z Krolowej. Tyle tylko, ze silniejsze. Byc moze wkrotce uzyskamy odpowiedzi na pewne pytania. -Sluchajcie... - Dan nie widzial twarzy straznika. Byla tylko plama odznaczajaca sie na tle ciemnosci, ale w glosie tamtego brzmial ton, ktorego nie znali. Mowicie, ze pod wplywem tego promieniowania rozne stworzenia cofaja sie w czasie, przybierajac postac swych form wczesniejszych... -Wszystko, czym dysponujemy, to dowod w postaci rozwijajacych sie zarodkow i bracha powiedzial Tau. -Ale zalozmy, ze wplynie szkodliwie na nas. Czy to mozliwe? -Nie wiem. Skrzynka zostala przyniesiona na poklad przez czlowieka. Thorson widzial, jak dotykala jej obca kobieta. Oczywiscie, mogli poslac swojego wyslannika na poklad, wiedzac, ze umrze. Ale nie sadze, aby tak bylo. Potrzebowali Krolowej, by przewiezc tutaj swoj towar. A przeciez zaloga, ktora uleglaby uwstecznieniu tak szybko, jak tamte zwierzeta, nie moglaby sterowac statkiem. Nie bylibysmy w stanie wyjsc z nadprzestrzeni. Jesli jednak tutaj promieniowanie jest silniejsze, nie jestem pewien... -I mowisz, ze to promieniowanie jest tego samego rodzaju? -Zgodnie z tym, co wskazuja przyrzady, tak. Ale jesli Tau mial ochote cos dodac, nigdy nie dowiedzieli sie tego, poniewaz planetolot runal nagle w dol. Meshler krzyknal i zaczal szarpac stery - bez rezultatu. Nie potrafil wydostac statku spod wplywu sily ciagnacej go w kierunku ziemi. -Zabezpieczenie przedwypadkowe! Dan raczej wyczul, anizeli zobaczyl, jak pilot usiluje trafic w przycisk alarmowy. Nacisnal taki sani po swojej stronie kabiny. Ile mieli czasu? Czy wystarczajaco duzo? Ziemia stanowila tylko ciemna mase w oddali i Dan nie mial pojecia, jak szybko pedza na spotkanie z nia. Na ciele poczul piane ochronna, ktora siegala mu juz do podbrodka. Postepujac zgodnie z instrukcja, usadowil sie gleboko w fotelu i zamknal oczy, a przykrycie ochronne szczelnie wypelnialo przestrzen wokol trzech czlonkow zalogi i bracha. Dan powinien wczesniej ostrzec tego ostatniego, ale calkiem zapomnial o stworzeniu, ktore siedzialo tak cicho. A teraz bylo juz za pozno. Rozluznij sie! Umysl Dana staral sie zapanowac nad nerwami. Rozluznij sie, pozostaw wszystko urzadzeniom ochronnym! Jesli bedziesz spiety, oslabisz ich dzialanie zabezpieczajace. Rozluznij sie! W tym momencie skupil na tym cala swoja wole. Uderzyli o ziemie. Pomimo piany ochronnej, Dan doznal wstrzasu, od ktorego stracil przytomnosc. Nie wiedzial, ile czasu uplynelo, zanim przyszedl do siebie na tyle, zeby poszukac po omacku uchwytu na drzwiach kabiny po swej prawej stronie. Musial pokonac opor otaczajacej go galarety, ale w koncu dosiegna! palcami zasuwy. Ktos jednak otworzyl drzwi od zewnatrz tak gwaltownym szarpnieciem, ze wyrwal mu zasuwe z reki. Piana poplynela w kierunku otworu, unoszac Dana ze soba. Ten probowal sie uwolnic, lecz byl bardzo oslabiony. Ktos usuwal te warstwe ochronna. Duzy jej pas opadl z glowy i ramion Dana, ktory otworzyl oczy prosto w oslepiajacy blask latarki. Zamrugal nic nie widzac, ani tez nie rozumiejac, co sie wlasciwie wydarzylo. Ulegli katastrofie, a potem... Czyjes rece, dosc gwaltownie, uwalnialy go z ucisku piany. Wydawalo sie, ze komus bardzo sie spieszy. Kiedy Dan poczul swobode ruchow, zdecydowanym szarpnieciem zostal postawiony na nogi. Latarka nadal swiecila tak, ze nie widzial, kto go trzyma, ale z pewnoscia bylo dwoje ludzi. Kiedy juz uporali sie z galareta, obrocili go i zwiazali mu rece za plecami. Byl unieszkodliwiony. Mezczyzni popchneli Dana do przodu, a ten uderzyl bolesnie o jakas powierzchnie. Dzieki temu odzyskal rownowage i rozejrzal sie ostroznie dookola. Zaczal odzyskiwac wzrok. Widzial niewyrazne cienie dwoch ludzi zajmujacych sie w tej chwili Tau. Dan przypuszczal, ze napastnikow bylo wiecej, lecz czesc z nich przebywala poza polem swiatla. Mezczyzni pracowali tak sprawnie, ze wydawalo sie, iz przeprowadzaja wielokrotnie przecwiczona akcje. Uwiezili juz zaloge planetolotu. Ale nie odkryli torby z brachem! Czy nie wiedzieli nic o obecnosci zwierzecia czy tez nie zalezalo im na nim? Galareta wystawiona na dzialanie powietrza zaczela znikac. A wiec wkrotce brach bedzie wolny. Moze byc jednak tak przerazony katastrofa, ze... Dan nie wiedzial, czego spodziewac sie po brachu... ani co sie z nim stanie... Wtem uslyszal loskot czegos, co moglo byc tylko zblizajacym sie pelzaczem. Mial nadzieje, ze jego towarzysz pozostanie nie zauwazony. Z ciemnosci, w krag swiatla latarki wplynela wijaca sie lina. Zahaczono ja pospiesznie o dziob planetolotu i ten, ciagniety przez pelzacz, ruszyl z jekiem. Danowi nie bylo dane zobaczyc, co sie dalej dzialo z ich wrakiem. Czyjas reka zlapala go za ramie, odciagnela od sciany, o ktora sie opieral i zaczela popychac wzdluz niej. Droga byla bardzo nierowna. Dan potykal sie i gdyby jego niewidoczny straznik, a zarazem przewodnik, nie trzymal go w uscisku, kilka razy upadlby. W koncu wkroczyli na polane, na ktorej rozbito obozowisko. W gorze, niby dach, sterczal wystep skalny. Na trawie stala przenosna kuchenka i lezalo mnostwo roznych narzedzi. Z ilosci zgromadzonego sprzetu mozna bylo sie domyslac, ze mezczyzni przebywaja tu od dluzszego czasu i sa dobrze wyposazeni. Znajdujaca sie tam lampa oswietlala obozowisko. Ustawiono ja na najnizszej mocy, jak gdyby jej wlasciciele oszczedzali paliwo. W tym slabym swietle Dan zobaczyl trzech ludzi, ktorzy ich tutaj przyprowadzili. Nosili zwyczajne, jednoczesciowe kombinezony mysliwskie oraz pasy sluzace do zawieszania przyrzadow i narzedzi - typowe wyposazenie podrozujacych, zapuszczajacych sie w dzikie obszary obcej planety. Wszyscy trzej napastnicy byli Ziemianami. Ale ten, ktory wyszedl im na spotkanie, nim nie byl. Nalezal do rasy nie znanej Danowi. Byl tak wysoki, ze musial garbic sie i pochylac glowe pod wystepem skalnym, stanowiacym dach. W swietle lampy jego skora wydawala sie zolta (nie brazowozolta, jaka moglby miec przedstawiciel jednej ze starozytnych ziemskich ras orientalnych). Jego oczy i zeby swiecily jasnym blaskiem. Ponadto oczy mial okolone jakas blyszczaca substancja. Jego czaszke pokrywaly rzadkie wlosy, pomiedzy ktorymi przeswiecala skora. Ale jego sylwetka, pomimo ze rece i nogi wydawaly sie nazbyt dlugie, byla podobna do ziemskiej, okryta kombinezonem mysliwskim. Dan zastanawial sie, czy Tau, ze swoja wieksza wiedza z zakresu rozpoznawania obcych istot, potrafilby nazwac te rase. Z jakiegokolwiek swiata pochodzil obcy, bylo oczywiste, ze to wlasnie on dowodzi obozem. Nic nie powiedzial, ale dal znak reka i cala trojke z planetolotu ustawiono plecami do sciany skalnej, a potem posadzono tak, by nie widzieli oswietlonego obszaru obozowiska. W tym czasie dowodca przykucnal przy lampie. W rekach, przypominajacych pozbawione kosci macki, trzymal mikrofon. Ale zamiast mowic, uderzal w niego czubkami gietkich palcow. Zaden z tych ludzi nie przemowil do wiezniow, Meshier takze o nic nie pytal. Dan zerknal na straznika i zauwazyl, ze mezczyzna przyglada sie scenie tak uwaznie, jakby chcial utrwalic w pamieci kazdy szczegol. Nieznajomi nosili ubrania mysliwych. Uzywali tez sprzetu, jaki Dan widywal juz na innych swiatach u ludzi polujacych dla rozrywki. Ale gdyby wykorzystali lowiectwo jako pretekst i wkroczyli do dziczy na Trewsworld, posiadajac odpowiednie zezwolenie, towarzyszylby im przewodnik. Nie bylo go jednak widac. Nie slyszeli rowniez pelzacza, ktory ciagnal planetolot. Dan przypuszczal, ze ludzi jest wiecej i byc moze maja jakies powody ku temu, aby pozostawac poza zasiegiem ich wzroku. Po nadaniu wiadomosci wysoki obcy wyjal dlugi plaszcz z kapturem. Owinal sie nim dokladnie i ulozyl sie w drugim koncu obozu, pod wystepem skalnym. Po , chwili dwoch z trojki Ziemian podazylo w jego slady | zapadajac w drzemke. Od chwili, gdy przyprowadzili ' swoich wiezniow, zaden z nich nawet nie rzucil na nich okiem. Trzeci czlowiek pozostal przy lampie. Na kolanach trzymal line. Dan znal sie troche na elektronice, ale w tym obozie nie zobaczyl nic, co przypominaloby skrzynke Krolowej. Ani tez nic, co wskazywaloby na to, ze silne promieniowanie, ktore sciagnelo planetolot w dol, bylo wysylane wlasnie stad. Dan byl zmeczony, ale nie na tyle, zeby zasnac w tak niewygodnej pozycji. Gdy spojrzal na Tau i Meshlera, stwierdzil, ze i oni nie spia. Wartownik przy lampie raz po raz podnosil sie i przechadzal lam i z powrotem. Przy kazdym takim obchodzie zerkal na jencow. Lecz znacznie wiecej czasu poswiecal na wpatrywanie sie w mrok. Przechodzil wlasnie, kiedy Dan zauwazyl ruch na drugim koncu obozowiska. Cos poruszalo sie tam z wielka ostroznoscia. Bylo to zbyt male jak na czlowieka - nawet gdyby pelzal. Brach! Dan nie potrafilby wyjasnic, dlaczego wierzyl, ze obcy dotrze za nimi az tutaj. Duzo bardziej prawdopodobne bylo to, ze stworzenie ucieknie przed zagrozeniem ze strony istot, ktore z taka latwoscia pokonaly zaloge planetolotu. Wartownik odwrocil sie i zaslonil Danowi pole widzenia. Kiedy mezczyzna powrocil w krag swiatla, Dan nie dostrzegl juz niczego. Jednak nadal ukradkiem spozieral w tamtym kierunku, starajac sie nie odwracac glowy, aby nie zwrocic uwagi wartownika. Kilka sekund pozniej zobaczyl, ze cos znow przemknelo miedzy roslinami. Tym razem wybieglo zza zarosli i skrylo sie za druga zaslona - kilkoma skrzynkami z zaopatrzeniem. Nie mylil sie, ten dlugi, zakonczony rogiem pysk, bez watpienia nalezal do bracha. Dan nie potrafil odgadnac, co stworzenie zamierza zrobic (chyba ze zwyczajnie podazal tu za trojka ludzi z planetolotu, gdyz bliskosc znanych osob dawala mu poczucie bezpieczenstwa). Byl juz swiadkiem, jak brach uzyl ogluszacza. Ale oni zostali rozbrojeni. I nawet jesli zostala w planetolocie jakas bron, a brach znalazl ja, nie mialby najmniejszych szans, gdyby zostal odkryty. Nie bylo zadnego sposobu skontaktowania sie z tym dziwnym przyjacielem. A jednak Dan zastanawial sie, jak mozna go ostrzec... Wartownik wstal i wyruszyl na kolejny obchod. Kiedy odwrocil sie plecami, brach wybiegl na otwarta przestrzen. Poruszal sie tak cicho, jak gdyby byl cieniem. Przykucnal tuz za plecami Tau. Wyciagnal glowe i rogiem sprobowal rozciac krepujaca ich line! Nie bylo to latwe. Byla mocna i ustepowala pod naciskiem ostrza noza, ale nie dawala sie rozciac rogiem. A jednak Dan widzial, jak brach nieznacznie porusza glowa - najwyrazniej rozszarpywal wiezy. Tau krzywil sie, tak jakby te wysilki sprawialy mu bol, ale nie poruszyl sie. Potem ramiona Tau rozluznily sie odrobine i Dan. poczul zdenerwowanie. W jaki sposob brach rozerwal sploty liny? Tau byl wolny. Na razie nie zrobil jednak nic, aby skorzystac z tej wolnosci. Pochylil sie wolno do przodu, odsuwajac jak najdalej od sciany. Dan byl przekonany, ze brach przeslizguje sie za plecami Tau, aby z kolei jemu udzielic pomocy. I mial racje, poniewaz w chwile pozniej poczul cieplo puszystego ciala przylegajacego ciasno do niego, oraz szarpanie i pociaganie za peta, ktore brach zaczal przecinac rogiem. Wkrotce rowniez i on byl wolny. Teraz Dan odsunal sie nieznacznie, zeby umozliwic stworzeniu dotarcie do Meshlera. Wartownik skonczyl swoj obchod i usadowil sie z powrotem przy lampie. Nadal obserwowal wiezniow, lecz przede wszystkim wpatrywal sie w ciemnosci. W koncu wstal, podszedl do jednego ze spiacych towarzyszy i obudzil go. Co dziwne, brutalnie potrzasniety mezczyzna nic nie powiedzial, tylko przejal line i rozpoczal warte przy lampie. Konczacy sluzbe owinal sie tym samym przykryciem, spod ktorego nowy wartownik wlasnie sie wylonil. Ich milczenie bylo bardzo dziwne... byc moze nie potrafili mowic? Brach wysunal sie zza plecow Meshlera i Dan byl pewien, ze len rowniez jest wolny. Ich wybawiciel przemykal sie, uzywajac ludzi i cieni jako zaslony. Wreszcie ponownie przykucnal za sterta skrzynek. Wartownik byl akurat w trakcie obchodu. Nagle brach poruszyl sie. Dan nie widzial dokladnie, co sie stalo, ale cos potoczylo sie z loskotem w kierunku lampy, przewrocilo ja i swiatlo zgaslo. Dan i jego towarzysze rzucili sie naprzod, niewidoczni dla wrogow. Przynajmniej taka mieli nadzieje. Dan nie probowal wstac, ale czolgal sie w strone otwartej przestrzeni. Dobiegajace go glosy przekonywaly, ze dwaj pozostali uciekinierzy zastosowali te sama technike. Oczekiwal, ze uslyszy krzyk wartownika, jakis glos majacy na celu przebudzenie spiacych. Zamiast tego uslyszal tylko szuranie nogami i gwizd wystrzalu z petacza. Ale strzal go nie dosiegnal. Gdy znalazl sie poza obozowiskiem, wstal. Przypadkiem dotknal jakiegos innego wymachujacego ramienia i poczul pod palcami gladka powierzchnie kurtki termicznej. Zlapal tamtego za reke i razem, najszybciej jak tylko potrafili, pognali w geste zarosla. Ta roslinnosc chronila ich przed wystrzalami z petacza. Ale obozowicze z pewnoscia dysponowali bardziej niebezpiecznymi rodzajami broni... - Tau? -Tak doszedl do niego glos z boku. -Gdzie jest Meshler? -Nie wiem - wyszeptal lekarz. Bezszelestne przedzieranie sie przez te zarosla bylo niemozliwe. Trzaski towarzyszace ich przejsciu stanowily z pewnoscia wyrazna wskazowke dla podazajacej za nimi pogoni. Nagle czyjes rece chwycily Dana i zatrzymaly w miejscu. Zakolysal sie, wymierzajac napastnikowi cios na oslep. -Cicho! - Bez watpienia byl to glos Meshlera. - Robcie to cicho... spokojnie! Szarpnal Dana, a ten pociagnal za soba lekarza, ktorego nadal trzymal za reke. Dan doszedl do wniosku, ze Meshler musi posiadac niezwykla zdolnosc poruszania sie w ciemnosci, poniewaz przestali bladzic wsrod zarosli. Nadal jednak wpadali na siebie, gdyz bez przerwy zmieniali kierunek wedrowki. Szli dosyc wolno. Dan stale zastanawial sie, dlaczego nie slychac zadnych odglosow alarmu w obozie. Wtem ujrzeli swiatlo. Najwyrazniej nie tylko ponownie wlaczono lampe, ale ustawiono ja na wieksza moc. Lecz rosliny zaslanialy juz zbiegow. Podeszwy ich butow zastukaly o twardsza powierzen nie, a zarosla zniknely. Po obu stronach pojawily sie jakies ciemne, jednolite sciany. Dan spojrzal w gore. Zobaczyl waski pas nieba z kilkoma gwiazdami. Cos otarlo sie o jego kolana. Wyrwal rece z uscisku swoich towarzyszy, schylil sie i dotknal drzacego bracha. Dan odpial kurtke i otulil nia zmarznieta istote. -Co to jest? - wyszeptal Meshler. -Brach... zimno mu. Dan zastanawial sie, jak dlugo stworzenie znosilo okrutne, nocne powietrze. -Czy to... on... wie, gdzie jest planetolot?- szept Meshlera byl natarczywy. Dan zauwazyl, ze brach nadal ma przy sobie tlumacza. Pociagnal za kaptur i zaszeptal do mikrofonu: -Ta latajaca rzecz... gdzie ona jest? -W dziurze... w ziemi. - Ku jego zadowoleniu stworzenie odpowiedzialo natychmiast. Dan obawial sie, ze brach moze byc wykonczony chlodem. -Gdzie? Brach wykrecil sie w jego uscisku i Dan poczul uderzenie w brode, to znaczy, ze przewodnik wskazuje na lewo. -Mowi, ze na lewo... w dziurze - zrelacjonowal straznikowi Dan. Meshler ruszyl w tym kierunku tak pewnie, jak gdyby widzial wyraznie. Ale kiedy Ziemianie potykali sie, spozniali, zawrocil. -Pospieszcie sie! -Pospiech nic nam nie da, jesli polamiemy sobie przy tym kosci - odparl rozsadnie Tau. -Ale - zaczal Meshler - to jest otwarty teren. -W ciemnosciach - skontrowal Tau - to moze byc cokolwiek. -Ciemnosc? Chcesz przez to powiedziec, ze nie widzicie? - w glosie Meshlera odbijalo sie szczere zaskoczenie, prawie szok. -Nie w nocy, nie na tyle dobrze, zeby puscic sie szarza przez cos takiego odpowiedzial Tau. -Nie wiedzialem. Poczekajcie zatem! - Niewyrazna postac Meshlera obrocila sie. Potem tuz obok Dana pacnal koniec pasa. - Polaczcie sie razem... ja poprowadze. Kiedy tylko Dan zlapal pas, a Tau polozyl reke na jego ramieniu, straznik zaczal stapac tak pewnie, jakby oswietlal sciezke przed soba latarka. -Nadal tedy? - zapytal w chwile pozniej. -Tedy? - Dan poslugujac sie tlumaczem, powtorzyl pytanie brachowi. -Tak. Wkrotce duza dziura... Dan przekazal te informacje. I wkrotce rzeczywiscie doszli do duzej dziury. Z poziomu, na ktorym stali, wyrwa wydawala sie ciemnym zaglebieniem wiodacym w nieznane. -Widzisz cos? - zapytal. -Zniszczyli planetolot odparl ponuro Meshler. - Ale bedziemy potrzebowali zapasow... o ile jakies zostawili. Nagle pas zwisl miekko i luzno w uscisku Dana i Dan uslyszal odglosy, ktore z pewnoscia oznaczaly, ze Meshler opuszcza sie do planetolotu. Rozdzial 10 Pulapka Nie ma w ogole czasu, aby dokonczyc przeszukiwania wraku, Dan zaprotestowal cicho. Z pewnoscia tamci z tylu wkrotce rozpoczna polowanie, uzywajac lej blyszczacej lampy. A kto kierowal pelzaczem, ktory przywlokl tutaj planetolot? Ci nieznani czlonkowie grupy wroga moga wlasnie brac ich w okrazenie!Przypomnial sobie, ze brach potrafi wytropic kogos wyczuwajac jego uczucia. Z pewnoscia emocje, towarzyszace zamykaniu okrazenia przez grupe prowadzaca polowanie, beda wystarczajaco silne, zeby obcy mogl je wyczuc. -Czy nadchodza jacys inni? - zamruczal do mikrofonu tlumacza. Poczul, ze brach poruszyl sie w jego uscisku i domyslil sie, iz obcy kreci glowa, jak gdyby jego dlugi nos byl odbiornikiem jakiegos superradaru. -Z tylu, nigdzie indziej nie... Rakieta wybuchnie i plomien spali Meshlera! Musza sie stad wydostac, a straznik zostawil ich w potrzasku i sam poszedl weszyc wokol bezuzytecznego wraka. Jest oczywiste - musi byc - ze ci, ktorzy wzieli ich do niewoli, nie pozostawili tam w dole zadnej broni. A moze zostawili? Zalozmy, ze probowali tak zorganizowac caly ten balagan, zeby wygladalo, jakby statek ulegl wypadkowi. Wowczas z pewnoscia nie spladrowaliby go. Ale we wraku potrzebne sa ciala... Chlod przebiegl wzdluz kregoslupa Dana. Ciala byly pod reka, gotowe do wykorzystania w chwili, kiedy beda potrzebne do uzupelnienia tego kamuflazu. Byc moze przed zamiana zywych jencow w martwe ciala chcieli zdobyc jakies informacje. A im dluzej ich trojka marudzi tutaj czworka, upomnial sam siebie Dan (poniewaz jak dotad brach udowodnil, ze jest naprawde uzytecznym, czlonkiem ich grupy) - tym bardziej staje sie prawdopodobne, ze plany wroga zakoncza sie sukcesem. -Musimy sie stad wydostac! Dan oznajmil Tau cos, co bylo oczywiste. Co nam moze dac to grasowanie Meshlera tam w dole? Wkrotce nas dogonia. Chcesz sprobowac tego na wlasna reke? - zapytal: lekarz. - Jest oczywiste, ze Meshler dysponuje niezwykla zdolnoscia widzenia w nocy. O ile ci bandyci nie podzielaja tej umiejetnosci, dzieki niemu mozemy przebyc szybciej!, trase, po ktorej oni beda mogli nas scigac tylko bardzo powoli. -Bandyci? - Dan podchwycil to slowo, ktore za skoczylo go duzo bardziej, niz powinno w tych okolicznosciach. Bylo przeciez jasne, ze zetkneli sie z nielegalni grupa dzialajaca w ukryciu. Chociaz bandyci zazwyczaj nie zadaja sobie trudu ukladania drobiazgowych piano Uderzyc i uciec to zasadniczy wzorzec ich postepowania. -Czego by tutaj szukali? -Kto wie? Byc moze Meshler wie, albo przynajmniej powinien. Posluchaj! Zamarli. Dan wyczuwal napiecie lekarza, kiedy stali tak ramie w ramie obok siebie. Ten dzwiek nie dobiegal z tylu. Dochodzil z dolu. Wspinajacy sie do gory Meshler? Dan mial goraca nadzieje, ze taka jest prawda. -Chodzmy - glos Meshlera zabrzmial tuz pod nogami Dana. Ziemianin ruszyl do tylu i poczul, ze pas w jego reku zostal szarpniety i naprezyl sie. A potem, holowany tak jak uprzednio, z reka Tau na swoim ramieniu, szedl za straznikiem. Raz po raz Meshler wydawal szeptem zwiezle polecenia, ale nie powiedzial, co znalazl we wraku. A jednak na ramieniu mial przewieszone zawiniatko, co jakis czas uderzajace Dana w reke, ktora trzymal pas. Posuwali sie szybciej, niz Dan oczekiwal, chociaz byl tak otumaniony ciemnoscia, ze nie potrafil powiedziec, w jakim kierunku obecnie wedruja. Jesli wyruszyli z powrotem do lodzi ratunkowej, z pewnoscia maja przed soba wiele dni wedrowki. Byc moze wiec to, ze Meshler przeszukal wrak, aby znalezc jakies zaopatrzenie, bylo konieczne. Stracil poczucie czasu. Raz po raz Meshler przystawal, zeby dac im okazje do zlapania oddechu. Dan i Tau, na zmiane, niesli bracha wewnatrz swoich kurtek. Kiedy na Dana przyszla kolej ponownego wziecia na siebie jego ciezaru, maly obcy nie drzal juz, ale wydawal sie cieply i rozluzniony. Ziemianin mial wiec nadzieje, ze nie rozchorowal sie on wskutek pobytu w nocnym chlodzie. Swit zastal ich w miejscu, gdzie wiatr rzezbil skaly nadajac im niesamowite ksztalty. Masywne, ciezkie bryly kamienia zawieraly otwory i szczeliny, niektore wielkosci malych jaskin. Miejsce to doskonale nadawalo sie do tego, zeby sie tu ukryc, a nie tylko zatrzymac na krotki odpoczynek. Najwyrazniej Meshler wybral je wlasnie z ta mysla. Dan nie zdawal sobie sprawy z tego, jak bardzo jest zmeczony, dopoki nie przykucnal w wybranym przez straznika miejscu wglebieniu pomiedzy kilkoma skalami. Wedrowanie w butach kosmicznych bylo bardzo meczace. Na zadnym ze swiatow nie mozna bylo znalezc bardziej wytrzymalego i mocniejszego obuwia. A jednak ciezar blach magnetycznych przymocowanych do podeszew wywolywal uczucie, jak gdyby wokol kostek zostaly przylutowane masywne bransoletki z zelaza. ; -Poluznij zapiecia. - Mowiac to, Tau pochylil sie do przodu, zeby odpiac swoje buty. - Ale nie zdejmuj; ich... nie rob tego, jesli chcesz szybko wlozyc je z powrotem. Juz samo rozluznienie ciasnych zapiec przynosilo tak wielka ulge, ze Dan westchnal uszczesliwiony. Meshler otworzyl torbe, ktora zabral z planetolotu. Wyjal jedzenie i podzielil na cztery czesci, tak by rowniez brach otrzymal swoja porcje. Jedzenie bylo bardzo pozywne. Czlowiekowi wystarczala niewielka jego ilosc, by mogl przetrwac. Ale oczywiscie nie zaspokajala apetytu i Dan nadal czul sie glodny. - Idziemy na polnoc. Jak daleko jest stad do lodzi ratunkowej albo do tej posiadlosci, o ktorej mowiles? - chcial wiedziec Dan, gdy upewnil sie, ze nic ma juz nic do jedzenia. -Zbyt daleko... do obu miejsc... zeby dostac sie tam pieszo - zabrzmiala zniechecajaca odpowiedz Meshlera. - Nie zdolamy tam dotrzec bez odpowiedniego srodka transportu, jedzac tak niewiele i nie posiadajac broni... -Wydawalo mi sie, ze mowiles, iz nie ma tu zadnych naprawde niebezpiecznych zwierzat - nie ustepowal Dan. Nie mogl uwierzyc, ze znalezli sie w tak trudnym polozeniu. -Jestesmy scigani - przypomnial Tau. - No dobrze, ale skoro nie mozemy skierowac sie na polnoc, to co robimy? -Pelzacz... - Meshler zamknal torbe. - A takze to... - Wyciagnal reke do Tau i Dan rozpoznal przyrzad, ktory umozliwil lekarzowi wykrycie promieniowania, kiedy znajdowali sie w planetolocie. -Czy nadal dziala? - zapytal straznik. Tau obejrzal go dokladnie, a potem nacisnal wylacznik. Wskazowka natychmiast obrocila sie, wycelowujac dokladnie w kierunku trzymajacego urzadzenie czlowieka. -Dziala. A teraz powiedz, gdzie byl ten oboz? Mnie tak sie pokrecily kierunki, ze nie odrozniam polnocy od poludnia. -Tam... - Meshler wskazal palcem na lewo z taka pewnoscia siebie, ze musieli mu uwierzyc. -Zatem zrodlo promieniowania nie znajduje sie w obozie. -W zasiegu wzroku nie bylo zadnego sprzetu, ktory sluzylby temu celowi zauwazyl Dan. -Skrzynka zajmuje malo miejsca. Mogli gdzies zakopac cos podobnego do niej. Ale wskazowka pokazuje, ze zrodlo znajduje sie w tym kierunku... - Lekarz wykonal gest ponad swoim ramieniem. -Nie ma zadnego sposobu, zeby stwierdzic, jak daleko stad? - zapytal Meshler. -Nie. Mozna tylko powiedziec, ze promieniowanie jest tu silniejsze. -Nie jestesmy w stanie przebyc tej drogi pieszo, nawet do posiadlosci Cartla. - Straznik odchylil glowe do tylu i oparl ja o skale. A jest to najbardziej wysunieta na poludnie osada. - Byc moze Meshler, ujawniajac te informacje, po prostu myslal glosno. - Pelzacz jest powolna i ciezka maszyna. Normalnie uzywa sie go w poblizu obozu-bazy, gdzie mozna go co rusz kontrolowac. -Tamci poszukiwacze mieli pelzacz - wtracil Dan. -Musieli wiec takze miec oboz - odparl ciezko Meshler. - A ten pod wystepem skalnym - dodal jest tylko tymczasowy. Dlatego... -Mamy wpasc z powrotem w ich rece? wybuchnal Dan. Czlowieku, czy ty jestes kosmicznie pokrecony? -Jestem wyszkolonym straznikiem. - Meshler nie okazal zdenerwowania z powodu wybuchu Dana. - Tamci ludzie, w ubraniach mysliwskich... nie sadze, ze sa mysliwymi. -Nie mamy zadnej broni - przypomnial mu Tau. - A moze znalazles jakas w planetolocie? -Nie. Jestem przekonany, ze uwieziliby nas ponownie, gdybysmy powrocili w tamto miejsce. Ci ludzie beda nas szukac, to prawda, ale spodziewaja sie, ze kierujemy sie na polnoc. Jezeli pojdziemy na poludnie i zdobedziemy ten pelzacz - lub inny srodek transportu mamy szanse. Inaczej... - nie dokonczyl lego zdania. Zamknal oczy i Dan nagle uswiadomil sobie, ze ta nocna wyprawa wymagala podwojnego wysilku od straznika, ktory im przewodzil. -Czy mam objac pierwsza warte? - Tau spojrzal w kierunku Dana. Dan chcial powiedziec, ze nie, ale ogrom zmeczenia, ktore odczuwal, nie pozwolil mu zaprzeczyc. -Dobrze zgodzil sie Dan i usadowil sie wygodniej na kamieniu, mniej wiecej w tej samej pozycji co Meshler, ktory na wpol juz spal. Kiedy Tau go zbudzil, by przejal warte, blade, zimowe slonce stalo juz wysoko na niebie i przygrzewalo lekko. Przypadkiem czy celowo, Meshler dobrze wybral to zaglebienie na miejsce postoju. Bylo skierowane na polnocny zachod - w strone, z ktorej mogli nadciagnac przesladowcy. A jedyna droga, ktora mozna bylo sie do nich dostac, wiodla przez waski pas otwartej przestrzeni i wymagala wspinaczki. Sciezka byla wystarczajaco stroma, zeby mozna zepchnac po niej w dol kilka duzych glazow. Tyle tylko, ze w poblizu nie bylo takich kamieni - Dan przekonal sie o tym, kiedy zdretwialy wyczolgal sie z jaskini i przeciagal sie ukryty w jej cieniu. - W powietrzu lataly jakies stworzonka. Wznosily sie i opadaly na rozpostartych skrzydlach, ktorymi trzepotaly raz po raz. Najwyrazniej byly stalymi mieszkancami tej krainy. Wsrod zarosli nic sie nie poruszalo. Dan zalowal, ze nie ma lornetki, ktora zapewne zostala w planetolocie. Meshler byl najwyrazniej zdecydowany wykonac swoj plan wyruszenia wprost na terytorium wroga. Dan jednak wahal sie. W chwili, gdy pochylil sie ku wejsciu do ich schronienia, brach wyczolgal sie spomiedzy Meshlera i Tau. Podszedl do Dana i usiadl obok niego. -Czy jest ktos w dole? - powiedzial Dan do mikrofonu przyczepionego clo kaptura. Brach obracal dluga glowa, kolyszac nia wolno w prawo i w lewo. -Nikt nie nadchodzi. Mysliwy tam... - Wskazal na jedna z krecacych sie, uskrzydlonych istot. - Jest glodny, czeka... ale nic na nas. Dan ufal wyczuciu bracha, ale nic na tyle, zeby porzucic swoje wygodne miejsce i zrezygnowac z obserwowania terenu w dole. -Niedawno... - kontynuowal brach. -Co niedawno? - ponaglil go Dan. -Niedawno byli tutaj ludzie. -Tutaj! - Dan byl wstrzasniety. -Nie w tym miejscu, nizej... tam... Brach wskazal ponownie, tym razem w dol zbocza, na lewo. -Skad wiesz? -Smrod maszyny. Danowi zdawalo sie, ze brach zmarszczyl dlugi nos z wyrazem niesmaku. - Nie teraz... ale kiedys. -Zostan tu... popilnuj powiedzial Dan do bracha. Nie widzial sladow zadnej maszyny. A jesli przechodzil ta droga pelzacz, zostawilby jakies tropy, po ktorych mogliby podazyc. Lepsze to od podejmowania podrozy w nieznane z urzadzeniem Tau jako jedynym przewodnikiem. Przedzierajac sie w dol wzniesienia przedsiewzial wszelkie srodki ostroznosci. Chociaz Meshler wytknalby mu z pewnoscia wszelkie mozliwe bledy. Kiedy dotarl do miejsca, o ktorym mowil brach, stwierdzil, ze stwor mial racje. W ziemi byly glebokie slady pozostawione przez pelzacz. A na skale widniala plama smaru, ktora z pewnoscia podraznila wrazliwy nos bracha. Ktos prowadzil maszyne w tym bardzo nierownym terenie. Trop rzeczywiscie biegl na poludnie. Nie prowadzil dokladnie w tym samym kierunku, jaki wskazywal przyrzad Tau, lecz byl z nim na tyle zbiezny, zeby przypuszczac, iz slad konczy sie w tym samym miejscu, w ktorym lezy zrodlo promieniowania. Nie chcac byc zauwazony przez kogokolwiek, Dan przeszedl tylko kawalek wzdluz sladu. Krotko po jego powrocie na stanowisko u wejscia do ich schronienia przebudzil sie Meshler. Wyszedl na zewnatrz i przylaczyl sie do Dana. Ten opowiedzial mu o swoim odkryciu i straznik od razu zaczal ostroznie skradac sie w dol. Powrocil bardzo szybko. -To nic jest staly szlak powiedzial siegajac po torbe, zeby wyjac nastepna porcje zywnosciowa. - Pelzacz przejechal tam tylko raz i mial jakies klopoty. -Sadzisz tak na podstawie rozlanej plamy smaru? - zapytal Dan. -To tez... a poza tym jedno z wglebien ma postrzepiona krawedz. Bardzo mozliwe, ze prowadzono maszyne do naprawy i dlatego wybrano droge na skroty. - Meshler sprawiedliwie odmierzyl cztery porcje jedzenia. Zjadl swoj przydzial i zanim podal tubke z zywnoscia Danowi, wycisnal jedna porcje dla bracha. Szef ladowni zjadl swoja czesc i zostawil reszte dla Tau, do czasu, gdy ten sie przebudzi. -Nic wiecej nie odkryles? - zapytal straznik. -Nie. On sie z tym zgadza. Dan wskazal na bracha, ktory dlugim jezykiem oblizywal swoj pysk. -Wyruszymy, kiedy sie sciemni. Meshler podniosl glowe, mniej wiecej tak, jak robil to brach, kiedy weszyl. - Dzisiejszej nocy bedzie jasniej... spodziewani sie pelni ksiezyca... To nie ma wiekszego znaczenia, pomyslal Dan. Meshler moze sobie twierdzic, ze noc bedzie jasniejsza, lecz nawet jesli jemu w czyms to pomoze, dla reszty towarzyszy pozostanie zbyt mroczna, by poruszac sie swobodnie. Dan zasnal ponownie i Tau zbudzil go dopiero poznym popoludniem. Jeszcze raz podzielili sie racja zywnosciowa, a potem Meshler dal sygnal, zeby ruszac, Slonce czesciowo skrylo sie za gory, a cienie zlewaly siei z nadchodzacym zmierzchem. Czekajac na ostrzezenie ze strony bracha. Dan nie zapinal kurtki, w ktorej niosl przyjazna istote. Jednak tracil przez to pewna ilosc ciepla. Ruszyli wzdluz slad pozostawionego przez pelzacz. Zanim sciemnilo sie calkowicie, mineli miejsce, w ktorym przeryta ziemia swiadczyla o tym, ze maszyna ugrzezla i aby ja uwolnic, trzeba bylo odkopywac zbity piach. Slady stop byly zatarte i nie mozna bylo sie domyslic, ilu pasazerow przewozil pojazd. Urzadzenie trzymane przez Tau nadal wskazywalo mniej wiecej ten sam kierunek. Jednakze lekarz utrzymywal, ze moc promieniowania nie zwieksza sie. Okolo polnocy ostrzegl ich glos bracha. -Stworzenia... - rozlegl sie jego pisk w mikrofonie umocowanym przy kapturze Dana. - Niebezpieczenstwo... -Ludzie? - zapytal szybko Dan. -Nie. Podobne do smokow... Dan powtorzyl to swoim towarzyszom. W slabym swietle ksiezyca zobaczyl, ze Meshler, ktory kroczyl na czele, uniosl glowe; znow zdawal sie weszyc. -Cholerny smrod! - wyrwalo sie straznikowi. Dan odwrocil glowe, kaszlac i zatykajac nos. To byl naprawde obrzydliwy zapach! Duzo gorszy od tego, ktory wydzielaly stworzenia, wylegajace sie w pojemnikach na zarodki, a nawet od smrodu mrowkoroda. I byl tak wyrazny, jakby stali tuz przy smietniku. -Jest tam pole silowe. - Tau wyjal przyrzad i zobaczyli, ze wskazowka drga. Wowczas Dan dostrzegl delikatna, blekitna mgielke, ktora rozciagala sie dokladnie na wprost nich. Staneli przed mroczna, splatana masa roslinnosci, ale wczesniej rozciagalo sie jeszcze pole silowe. W skrytosci ducha Dan byl z tego nawet zadowolony. Gdyby zanurzyli sie po ciemku w te mgle... I to niezaleznie od tego, czy Meshler potrafi ich prowadzic, czy tez nie. A smrod najwyrazniej dochodzil wlasnie stamtad. -Slady pelzacza skrecaja w lewo. - Meshler ruszyl wzdluz nich. Dan z wahaniem zrobil to samo, a kiedy Tan ruszyl na koncu, szef ladowni wyczul, ze lekarz wcale nie jest z tego bardziej zadowolony niz on sam. Jak dotad szli po swego rodzaju szosie, a przynajmniej ubitej drodze utworzonej przez pelzacze. Albo jedna maszyna przejechala te trase wiele razy, albo tez jezdzilo tedy wiecej pojazdow. Poruszali sie rownolegle do mgielki, ktora niklym i dosc niesamowitym blaskiem oswietlala ich droge. Blaskiem wystarczajacym do... To nie Dan sapnal. To wlasnie Meshler, pomimo calego swojego obycia z dzicza, jeknal i zatrzymal sie tak gwaltownie, jak gdyby pole silowe wystrzelilo nagle ramie, ktore go zatrzymalo. A Dan stanal jak wryty. Mgielka sie poruszyla. Spojrzeli teraz w gore i zobaczyli cos, co nawet w tym bardzo ograniczonym swietle byloby w stanie doprowadzic do szalenstwa kazdego zdrowego na umysle czlowieka. Widzieli to cos tylko przez moment. Po chwili obraz zniknal i Dan nie byl w ogole pewien, czy rzeczywiscie cokolwiek widzial, Teraz nie dochodzil do nich zaden dzwiek ani ruch. Co z tego, kiedy to cos bylo tak straszne, ze nawet gwiezdny podroznik wzdrygal sie na mysl o ponownym spotkaniu z tym oko w oko. -Czy to...? Czy to bylo tam rzeczywiscie, chcial spytac Dan. Ale Meshler ruszyl tak dlugimi susami, ze pozostali towarzysze, slizgajac sie i potykajac na porytej kamieniami drodze, musieli biec, aby go dogonic. Wygladalo tak, jakby ta zawzieta ucieczka straznik probowal zaprzeczyc temu, co zobaczyl. Zaden z nich nic nie mowil. Takze brach siedzial cicho. Mgielka sciany silowej skrecila w prawo, ale kamienista droga biegla dalej prosto. Po jakims czasie Meshler przystanal, a Dan uderzyl w jego wysunieta na ksztalt bariery reke. Stali na szczycie malego wzniesienia. U ich stop znajdowala sie przepasc, a z jej glebi dochodzil dzwiek plynacej wody. Ale nad potokiem byl przerzucony most. Oba jego konce oznaczono swiatlami lamp, ustawionymi na najnizszej mocy. O ile mogli zobaczyc z tej wysokosci, nie bylo tam zadnego wartownika. Mogl byc jednak ukryty w jakims niewidocznym miejscu. -Sa tam ludzie? Dan przemowil do bracha. -Zadnych ludzi odpowiedzial natychmiast brach. -Musimy zaryzykowac postanowil Meshler, kiedy Dan przekazal te wiadomosc. - Bardzo prawdopodobne, ze nie ma innej drogi umozliwiajacej przejscie na druga strone potoku. Gdyby byla, nie zadawano by sobie trudu budowania mostu. Pelzacz zazwyczaj potrafi przeprawic sie przez plytka wode. Przez caly czas, gdy pedzili w dol zbocza, przekraczali most i biegli pospiesznie ku upragnionej ciemnosci, Dan czul sie calkowicie bezbronny i wystawiony na ciosy. -Jestesmy bardzo blisko zrodla promieniowania - powiedzial Tau, kiedy gnali po sladach pelzacza. Ale ono jest bardziej na lewo. Jak gdyby jego slowa byly zakleciem, sciezka takze skrecila w tym kierunku. Nadal widzieli mgielke, chociaz, ku radosci Dana, juz nie tak blisko. Droga byla teraz waska sciezka pomiedzy mrocznymi scianami zarosli. Oczyszczono ja niestarannie. Wedrowke utrudnialy pozostalosci korzeni i pomiazdzone oraz polamane pnie mlodych drzew. Musieli poruszac sie tu bardzo wolno i ponownie zaufac umiejetnosciom Meshlera, widzacego w nocy i omijajacego wszelkie pulapki. Nie widzieli stad mgielki, a Dan wciaz przypominal sobie ten potworny widok sprzed kilku chwil. Pomyslal, ze byc moze to krotkie spotkanie bylo w gruncie rzeczy czyms gorszym nawet od walki. Slad ponownie skrecil i zobaczyli przed soba lampy, jak gdyby byly drogowskazami. Kiedy zwrocili sie do bracha, ponownie oswiadczyl, ze nie ma tu zadnych ludzi. Ale Dan wahal sie. Wydawalo mu sie, ze i Tau podziela jego uczucia. Dla nich ta wyprawa w mrok, bez zadnego wyobrazenia na temat tego, co moze ich spotkac, byla kompletnym szalenstwem. Dan powiedzial to tak stanowczo, jak tylko potrafil. -Maszyny - zapiszczal brach - maszyny tak... ludzie nie. -A widzicie odparl Meshler, kiedy Dan przekazal uwage swego towarzysza. Wejdziemy, wezmiemy pelzacz i wyjdziemy... jezeli ten stworek nadal bedzie nas ostrzegal. -Jesli maja podglad na terenie zarosli - powiedzial Tau, poruszajac urzadzeniem pomiarowym z boku na bok - ukrywa go tamto promieniowanie. -Jestesmy zagrozeni upieral sie Dan. Uczucie, iz znalezli sie na skraju groznej pulapki, nic opuszczalo go i nie chcial ustapic Meshlcrowi. -Pojde na zwiady rzekl w koncu straznik. - Zostancie tutaj! Cien Meshlera opadl na kolana i badal rekoma nierowny grunt. Tak sprawdzajac droge przed soba, poczolgal sie przez otwarta przestrzen az do lamp. Nie podniosl sie na nogi, ale wrocil w ten sam sposob i ta sama droga. -Zadnego promienia alarmowego. - Skad mozesz miec pewnosc? -Sa swieze slady damara. Przeszedl przez brame. Jezeli bylby tam jakis alarm, przygotowano by go dla istot chodzacych na dwoch nogach. A przynajmniej wiekszych od damara. Dan nie wiedzial, co to jest damar prawdopodobnie zwierze. Ale Meshler byl pewien swego. A skoro takze brach relacjonowal, ze nie ma przed nimi nic, czego nalezaloby sie obawiac, Dan nie mogl sie dluzej wahac, opierajac sie wylacznie na przeczuciach. I oto czolgal sie pomiedzy lampami, choc w kazdej chwili spodziewal sie uslyszec jakis glos, znow poczuc zaciskajaca sie na jego ciele line. Byl tak pewien, ze to sie stanie, iz nie mogl uwierzyc, gdy bezpiecznie dotarl do celu drogi. -Nic ci sie nie stalo? - Czy w glosie straznika brzmial cien wzgardy? Jesli nawet tak bylo, nie urazilo to dumy Dana. Na nieznanych swiatach obowiazywala przede wszystkim zasada bezpieczenstwa. Zostala ona tak silnie wpojona wszystkim wolnym kupcom, ze nawet podejrzenie o tchorzostwo nie skloniloby Dana do wyciagniecia broni w celu udowodnienia, ze tak nie jest. Nadal trzymajac bracha w uscisku stwierdzil, ze pomimo wysilkow trudno mu sie podniesc. Byl jeszcze na kolanach, kiedy wydarzylo sie wlasnie to, czego tak sie obawial. Chociaz zaden dzwiek nie rozdarl nocnej ciszy, ani tez nikt nie napadl na nich z ukrycia. Nagle cos blysnelo po lewej stronie. Gdy Dan odwrocil sie gotow do ucieczki, zobaczyl, ze z dwoch stron otacza ich mgielka. Stali w waskim, slepym korytarzu, ktorego sciany stanowilo pole silowe. Jego koniec zaczal sie przysuwac, spychajac ich w jedna wolna droge w dol, na prawo. Sciany zblizyly sie i zatrzasnely. Teraz nie byl to juz korytarz, ale jednolita sciana, ktora nadal pchala ich przed soba, tak jakby znalezli sie w sieci, a ten, ktory ja zarzucil, teraz wyciagal zdobycz. Rozdzial 11 Bezpieczenstwo - czy...? Spychano ich na wschod, z powrotem w kierunku miejsca, w ktorym widzieli to potworne stworzenie. Wlasnie tam...! Nie bylo jednak zadnego sposobu, by pokonac pole silowe.Jak tego dokonac? Brachy przedostaly sie przez pole, ustawione w celu ograniczenia smokom swobody ruchow. Ale tamto bylo bardzo slabe w porownaniu z tym, ktore ich teraz otacza. To, oceniajac na podstawie mgielki, jest duzo silniejsze. Jedynym sposobem byloby wylaczenie jego zrodla. A poniewaz musi sie ono znajdowac po drugiej stronie sciany, nie sa w stanie tego dokonac. Jednak Dan ciagle myslal o tym, ze brachy przelamaly jedno pole. I, jak sie wydaje, zrobily to wylacznie wysilkiem woli. Cala trojka towarzyszy bardzo niechetnie cofala sie pod powolnym, choc zdecydowanym, naciskiem mgielki. Na moment zatrzymali sie pod jednym z. drzew. -Zadnych alarmow, co? - Dan nie mogl powstrzymac sie od wypowiedzenia tej uwagi. - Nie potrzebuja zadnego alarmu. Sami uruchomilismy pulapke. Moze wlaczac sie automatycznie, tak wiec nie musza sie martwic o nieoczekiwanych i nieproszonych gosci. Wystarczy pozwolic im wejsc i juz sa uwiezieni. -Jesli w ogole zalezy im na nich dodal Tau. A ukryta za tymi slowami grozba mrozila krew w zylach, zwlaszcza ze podejrzewali, iz znajduja sie obecnie na terenie, po ktorym wloczy sie tamto okropne stworzenie. Brach zaczal sie wiercic w uscisku Dana, jak gdyby chcial sie uwolnic. Wysunal glowe i zwrocil ja w kierunku mgielki. Nie zaszkodzi sprawdzic, zdecydowal Dan, czy brach potrafi przedostac sie przez nia. Podzielil sie ta mysla z pozostalymi. -Pole wokol smokow bylo slabe odpowiedzial Tau. - A to ma pelna moc. Brachy dostaly sie do srodka obszaru i wypuscily smoki na zewnatrz... - Meshler podchwycil mysl Dana. Sadzisz, ze ten potrafilby zrobic to dla nas? Zatem chodz...! Zlapal Dana za ramie i popchnal w kierunku pola silowego. Ta rzecz - Dan powiedzial do mikrofonu tlumacza - jest silna, ale podobna do tej, ktora byla wokol klatki. Czy potrafisz zrobic w niej dziure, bysmy mogli wydostac sie na zewnatrz? Brach wyrwal sie z rak Dana i niepewnym krokiem podazyl w kierunku mgielki. Szedl z podniesionym nosem, jak gdyby zamierzal przedrzec sie przez pole torujac sobie droge rogiem. Ale zatrzymal sie, zachowujac bezpieczna odleglosc. Potem zaczal wolno kiwac glowa. Byc moze odmierzal obszar, w ktorym chcial przebic otwor. Kiedy jednak przycupnal na zadzie, z mikrofonu Dana dobiegl piskliwy glos: -To jest silne, bardzo silne. Byc moze potrafie zrobic male przejscie dla siebie... bedzie to wymagalo wiele wysilku. Ale wy jestescie za wielcy, a ja nie potrafie utrzymac tak duzego otworu przez dluzszy czas. Dan powtorzyl to pozostalym. -A zatem - powiedzial Meshler - to... on... moze sie wydostac, ale nie my. -Jest inny sposob - zasugerowal Dan. - Jesli potrafi wydostac sie i wylaczyc nadajnik pola... -Bardzo nikla szansa. Meshler nie wierzyl w sukces takiego przedsiewziecia. -Nie az tak bardzo... - Tau opadl na jedno kolano. - To jest pole produkowane przez typowy nadajnik. Mozna zmieniac ilosc wysylanej energii i to nie jest trudne. Jesli brach potrafi sie przedostac przez... Dan... - zwrocil sie do mlodszego kolegi - czy mozna w jakis sposob wytlumaczyc mu, czego ma szukac i co musi zrobic, jezeli to znajdzie? -Gdybym mogl mu to narysowac... -Masz kartke i olowek? - Tau spojrzal na Meshlera - i jakies swiatlo? -Jest latarka na pasku. Co do reszty... - Straznik potrzasnal glowa. Dan przykleknal obok Tau i zaczal przeszukiwac teren, az w koncu znalazl maly patyk. Podniosl go z na wpol zamarznietej ziemi. -Jest cos - Dan zwrocil sie teraz do bracha co mozna zrobic dla nas wszystkich. Stworek obrocil sie i przycupnal pomiedzy Danem a Tau. Dan wygladzil rekawica kawalek powierzchni. Meshler wyjal mala latarke na pasku. Zawiesiwszy ja na reku Dana, rozpial i zdjal wierzchni mundur. Zrobil z niego oslone, pod ktora mogli uzywac swiatla. Dan przykucnal, probujac przypomniec sobie wyglad nadajnikow pola silowego. Jak zauwazyl Tau, wszystkie byly podobne do siebie i proste w obsludze. -Gdzies... niezbyt daleko... -zaczal Dan, mowiac wolno i najbardziej zrozumiale, jak tylko potrafil - jest skrzynka. Bedzie wygladala w ten sposob. - Starannie nakreslil patykiem na ziemi nadajnik pola silowego. - Na gorze sa trzy klawisze, takie. - Umiescil je na rysunku. - Jeden bedzie obrocony do gory... w ten sposob... - Narysowal krotka linie. Pozostale dwa w dol... w takim polozeniu. Ten, ktory jest do gory - przerwal, zeby wymazac pierwsza linie i narysowac ja od nowa - trzeba przestawic w dol, a pozostale dwa podniesc do gory. Ten otworzy nam sciane. Nie wiem, gdzie znajduje sie ta skrzynka. Byc moze zdolasz ja odnalezc, a ona bedzie strzezona przez ludzi. Ale to jest nasza jedyna nadzieja na odzyskanie wolnosci. Czy rozumiesz? -Rozumiem. Ale czy ty rozumiesz? Nie bylo jasne, o co chodzi brachowi. Stworzenie mowilo dalej, starajac sie wyrazac tak samo dokladnie, jak wczesniej wypowiadal sie Dan: -Ja robie to... wy jestescie wolni. A co wy potem robicie dla mnie... dla moich? Uklad! Dan byl oszolomiony. Zapomnial, ze brachy sa towarem i nie maja zadnego powodu, zeby przylaczyc sie do zalogi na prawach uczestnika wyprawy. Jesli sie nad tym zastanowic, to nawet nie zapytali bracha, czy zechce im pomoc. Korzystali z jego szczegolnych umiejetnosci tak, jakby wykorzystywali zwierze, za ktore swego czasu uchodzil. Dan wyjasnil to Tau i Meshlerowi. -Alez oczywiscie odezwal sie lekarz. - Dlaczego mielibysmy sadzic, ze dla nas bedzie sie narazal na niebezpieczenstwo? -Uwolnil nas w tamtym obozie - wtracil Meshler. - Jesli nie chcial nam pomoc, dlaczego zatem tak zrobil? -Bylismy mu potrzebni. - Danowi zdawalo sie, ze | zna odpowiedz. - Chcial, zebysmy zaopiekowali sie nim w nieznanym, dzikim terenie. -Zatem i teraz bedzie potrzebowal tej opieki. - Meshler sie ucieszyl. - Jestesmy skazani na siebie. -Sytuacja - zauwazyl Tau - nie jest dokladnie taka sama. Tam byla dzicz, a tutaj gdzies niedaleko musi byc jakis oboz lub osada. W tej chwili on nie potrzebuje nas tak bardzo, jak my jego. -Czego chcesz? - Nie zwracajac najmniejszej uwagi na swoich towarzyszy, Dan podjal targ z brachem. -Zadnej klatki... byc wolnym wraz ze swoimi... -Ten odpowiedzial natychmiast. Brachy nadal byly towarem. Danowi nie bylo wolno podejmowac takiej decyzji. Ale z drugiej strony - istot inteligentnych nie przewozono jako towaru byly pasazerami, niezaleznie od tego, czy wladze wyrazaly na to zgode, czy nie. A pasazerowie pod warunkiem, ze nie popelnili zadnego przestepstwa na pokladzie Krolowej - sa wolni i moga pojsc, dokad chca. Tyle tylko, ze Dan nie byl zadna wladza i nie mogl podejmowac decyzji. Nie mogl tez skladac obietnic bez pokrycia. Ryzykuje cala swoja przyszla kariere bez wzgledu na to, co teraz postanowi. Byc moze Meshler nie zdawal sobie z tego sprawy. Lecz przekazujac zyczenie bracha. Dan byl przekonany, ze przynajmniej Tau go zrozumie. -Jezeli jest inteligentny - mruknal Meshler - nie ma nic do roboty w klatce. Powiedz "tak" i niech on nas stad uwolni! Czy to jest takie proste? Co sie stanie, gdy Dan powie tak, a, prawnicy handlowi powiedza pozniej nie? Brachy sa towarem, i to towarem, ktory nie dotarl na miejsce przeznaczenia. Jest nadawca na Xecho i odbiorca, oczekujacy w porcie. A czy oni bez protestu zaakceptuja ten uklad z brachem? -Na co czekasz? Meshler nalegal coraz bardziej zniecierpliwiony. - Jezeli ten brach potrafi znalezc nadajnik i wylaczyc pole, wyjdzie na tym lepiej. Czy zdajesz sobie sprawe z tego, ze wraz z nami moze byc tutaj ten potwor? Ale Dan nie zamierzal podejmowac pochopnej decyzji. -Ja powiedzialbym "idz wolno" - probowal starannie dobierac swoje slowa, aby miec pewnosc, ze brach rozumie - ale sa tacy, wazniejsi ode mnie, ktorzy moga powiedziec, ze nie mam racji. Nie moge obiecac, ze oni tego nie powiedza. Wczesniej, kiedy tylko Dan skonczyl rysowac, Tau wylaczyl latarke, a Meshler naciagnal kurtke. Dan nie widzial wiec teraz bracha zbyt dobrze. Dostrzegal tylko tyle, ze stworzenie trzyma nos wycelowany wprost w niego. Potem nadeszla odpowiedz obcego: -Ty nam wspolczujesz. Czy wstawisz sie za nami? -Zrobie to. Tak samo postapia wszyscy ze statku. -Potrzeba czegos wiecej. -Nie moge dawac wam obietnicy wolnosci, ktorej inni moga nie spelnic. To by byla zla rzecz. Ale wstawie sie za wami. Zatem zrobie to, co sie da zrobic. Jezeli odnajde te skrzynke... Brach podszedl do mgielki i potarl ja nosem kilka razy, tak jakby szukal jakiegos slabszego miejsca. Potem zamarl w bezruchu ze zwieszona glowa. Tau krzyknal cicho i zlapal Dana za ramie, zeby przyciagnac jego uwage. Wskazowka na blado oswietlonej tarczy urzadzenia pomiarowego poruszyla sie, nabierajac coraz wiekszej predkosci, az zatarl sie jej ksztalt. Pod wplywem na wpol zdlawionego okrzyku Meshlera podniesli wzrok z powrotem na bariere. Dan nie widzial, zeby mgielka rozstapila sie, a jednak brach juz przez nia przechodzil. Chwile pozniej byl po drugiej stronie. Obrocil sie i spojrzal do tylu, jak gdyby uspokajajac ich. Potem pobiegl w kierunku, w ktorym zmierzali, zanim pole zlapalo ich w potrzask. -Zostanmy w poblizu poradzil Meshler i wykorzystajmy to jako oslone skinal glowa w kierunku zarosli. Nie powiedzial nic wiecej, poniewaz nagle rozlegl sie przenikliwy, rozdzierajacy cisze nocy, dzwiek. Takiego wrzasku Dan nie slyszal nigdy w zyciu. Zakryl rekoma uszy i skulil ramiona, jak gdyby dzwiek ten bolesnie go uderzyl. Po chwili uslyszeli drugi wrzask i w blasku slabego swiatla mgielki Dan zobaczyl, ze nie jest jedynym, ktory skulil sie pod wplywem tego ataku na ich uszy. -Co... co to bylo? Z pewnoscia Meshler jako straznik tych terenow musial znac zrodlo tego dzwieku. -Nic, co znam. Takze Meshler byl gleboko wstrzasniety. -Pole silowe jest nie tylko pulapka - Tau podsunal im grozbe tego, co moze ich teraz spotkac - ale prawdopodobnie takze klatka. I nie sadze, zebym mial ochote spotkac sie z naszym wspollokatorem. Byloby duzo lepiej, uznal Dan, gdyby wlasciciele tej klatki przyszli i zabrali ich jako swoich wiezniow. Bali sie odsunac zbyt daleko od bariery, gdyby brachowi sie powiodlo, musza byc gotowi, zeby szybko czmychnac na wolnosc. Ale z tym potworem, z ktorym zostali zlapani w ten sarn potrzask... musza takze sie zmierzyc. A nie maja zadnej broni. -Ogien... pochodnia... To byl glos Tau. Dan uslyszal trzask i zobaczyl, ze lekarz odlamuje kawalek gesto pokrytej liscmi galezi. -Czy masz cos, czym mozemy podtrzymac ogien? Tau zapytal Meshlera. -Zielony material... moze sie nie palic - odpowiedzial straznik. Ale jeszcze raz siegnal w glab torby. - Trzymaj to z daleka od siebie... w duzej odleglosci... Dan nie widzial, co wyjal Meshler, ale straznik wydawal sie zadowolony. -To jest nasaczone paliwem. Wystarczy jedna iskra i zaplonie solidnym ogniem. Masz racje, sadzac, ze ogien moze powstrzymac bestie przed zblizeniem sie. Tyle tylko, ze nie mamy pewnosci, co sie tutaj wloczy. Swiatlo... latarki... tez jest do pewnego stopnia skuteczne. -Brach poszedl w te strone - powiedzial Dan. Jezeli podazymy za nim, na granicy mgielki... -Taka sama dobra droga, jak kazda inna - zgodzil sie Meshler. Jednakze nadal ukrywali sie za zaroslami idac wolno i ostroznie. Okropny wrzask nie rozlegl sie powtornie. Mimo to Dan ciagle spodziewal sie, ze jakis potwor wyskoczy na nich z mroku. Po chwili droga utorowana przez pelzacz skrecila, ponownie oddalajac sie od mgielki. Zatrzymali sie na jakis czas w tym miejscu, nic chcac oddalac sie od jedynego miejsca, z ktorego mogla dla nich nadejsc wolnosc. Pierwszy przerwal cisze Tau: -Oboz musi znajdowac sie gdzies lam... Dan zobaczyl cien reki Tau na tle mgielki. Lekarz wskazywal wzdluz skretu drogi. -Zrodlo promieniowania lezy w tym kierunku. - Nie rozumiem jednak - powiedzial wolno Dan -jak moze istniec tego rodzaju urzadzenie, a wladze nic o nim nie wiedza. Oczekiwal jakiegos, raczej nieprzyjemnego komentarza ze strony Meshlera. Poniewaz straznik nic nie powiedzial, zrodzilo sie w nim podejrzenie. -Ty cos wiesz! - Tau wyrazil slowami mysl Dana. - Czy jest to projekt rzadowy? A jesli tak... -Wlasnie. Jesli tak, powinienes wydostac nas stad! Meshler przenosil ciezar ciala z jednej nogi na druga. Nie widzieli wyrazu jego twarzy, ale w jego milczeniu krylo sie cos, co wzmoglo niepokoj Dana. - Czekamy - powiedzial Tau. Tau... Tau powinien wiedziec, jak dotrzec do prawdy. Lekarz interesowal sie magicznymi sztuczkami, ktore czesto kontrolowaly mysli. Na wielu swiatach spotykal sie z istotami obdarzonymi niezwyklymi zdolnosciami, a takze z oszustami, ktorzy potrafili nabrac nawet bystrego obserwatora. Na Khatcie, zeby pokonac czlowieka, ktory uwazal sie za czarodzieja, ukazal mu jego wlasne zludzenia. Dan, choc byl swiadkiem tego zdarzenia, nie potrafil w zaden sposob wyjasnic, co zrobil Ta u dla uratowania jego i kapitana Jellico... a byc moze i calego tamtego swiata, poniewaz Limbuloo probowal objac nad nim rzady. Obecnie lekarz nie mial zadnego pomyslu, aby wydobyc z Meshlera prawde. Musi cos wymyslic. On jeden z calej zalogi Krolowej moze sprawic, zeby Meshler zdradzil, co wie. -Obowiazuje zakaz wstepu na to terytorium. - Meshler wyznal otwarcie -Ale zaciagnales nas tutaj - zauwazyl Tau. - Czy zgodnie z rozkazami? -Nie! Straznik zaprzeczyl szybko i zdecydowanie. - To, co wam powiedzialem, jest prawda. Nie wydostaniemy sie bez pojazdu. Jedyna szanse przezycia daje odnalezienie stacji badawczej. -Stacji Trosti? Ale zgodnie z wczesniejsza informacja samego Meshlera, lezala ona na polnocny zachod stad. Dan pozostawil Tau zadawanie pytan. -Ich dodatkowej siedziby, a nie glownej. Jej istnienie jest objete scisla tajemnica. Wiemy tylko, ze dziala, nie wiemy jednak, gdzie sie znajduje... -Nie wiecie tez, co oni tam robia - dodal Tau. Czy przypadkiem nie wykorzystales naszego polowania na smoki, zeby troszeczke rozejrzec sie w tym terenie? Jesli tak, z, czyich rozkazow? -Przypuszcza sie, ze Rada wie, ale nasz miejscowy zarzad... wydaje nam sie... -Ze wy takze powinniscie byc dopuszczeni do wszelkich tajemnic? Zastanawiam sie - glosno myslal Tau - czy nie kryje sie za tym cos wiecej anizeli zwyczajna wojna pomiedzy wladzami. Nic dziwnego, ze mielismy klopoty po wyladowaniu. Ktos... ktos wazny... spodziewal sie, ze przywieziemy to, co zrzucilismy do lodzi ratunkowej. Czy tak bylo? -Nie wiem - glos Meshlera stal sie szorstki. Albo ogarniala go wscieklosc i nie chcial dzielic sie swoimi myslami, albo tez rzeczywiscie byl zbity z tropu. -A co to byla za grupa mysliwska? No i nasz planetolot zostal uwieziony w obszarze promieniowania... ale czy rzeczywiscie tak bylo? -Tak! A na temat tamtych mysliwych nie wiem nic wiecej od was. - Jego wybuch byl bardzo gwaltowny. - Wiem tylko, ze to jest teren objety scisla tajemnica. -A jednak pozwoliles nam wyslac bracha, zeby wylaczyl nadajnik pola - nie ustepowal Tau. - A to oznacza jedno z dwojga: albo wiedziales, ze mu sie nie powiedzie, albo podejrzewales, ze... Ale lekarz nie dokonczyl zdania. W gaszczu za nimi rozlegl sie trzask. Jednoczesnie poczuli ten sam smrod, ktory wczesniej doprowadzil ich niemal do wymiotow. Bylo oczywiste, ze to stworzenie, ktore widzieli przelotnie, wlasnie poluje i zmierza w ich strone. Ale czy zdola ich pokonac... -Zawracamy! - Meshler zlapal Dana za ramie i pociagnal za soba. - Pospieszcie sie! I znow musieli zaufac zdolnosci straznika do sprawnego poruszania sie w ciemnosci, gdyz mgielka po lewej stronie swiecila bardzo blado. Szli tak szybko, jak tylko mogli, ale coz z lego, kiedy pozostawali daleko od celu. Dan trzymal reke w gorze, zeby ochronic twarz i oczy przed uderzeniami twardych galezi. Podarly juz jego kurtke, a z policzka, w ktory wbil mu sie kolec, ciekla krew. Potem wyszli spomiedzy gestych zarosli na otwarta przestrzen, ktora oswietlal ksiezyc, a grunt byl tutaj wystarczajaco rowny, zeby po nim biec. -Na prawo! polecil Meshler. Dan posluchal, ale glownie dlatego, ze sam takze zobaczyl cos czarnego i wysokiego wznoszacego sie nad powierzchnia. Nie byla to roslina, ale jakas budowla. Tuz za nimi rozlegal sie ten potworny ogluszajacy glos. Meshler dopadl najblizszego slupa podpierajacego budowle, podskoczyl do gory i zlapal sie mocno jakiegos wybrzuszenia, ktorego Dan nie widzial. Wspial sie szybko, a wtem cos polecialo w dol z. taka sila, ze przycisneloby Dana do ziemi, gdyby upadlo kilkanascie centymetrow blizej. Tau zlapal ten przedmiot. -Drabina! - wysapal i od razu zrobil z niej uzytek. Dan deptal mu doslownie po pietach. Lekarz znalazl sie u gory i przeskoczyl ponad murem otaczajacym wierzcholek budowli. Po chwili Dan wsliznal sie za nim. Skulil sie przy scianie, podczas gdy straznik zlapal drabine i gwaltownie wciagnal ja do gory. Dan ostroznie przekradl sie ku krawedzi i wypatrywal w watlym swietle ksiezyca, co nadejdzie w slad za nimi. Pojawilo sie zgarbiony ksztalt, wygladajacy jak ciemna plama. Z podwyzszenia trudno bylo ocenic jego rozmiary, ale Dan przysiaglby, ze stwor jest kilkakrotnie wyzszy od niego. Chociaz wyszedl z ukrycia na czterech nogach, stanal teraz na dwoch i powlokl sie ku nim ze swobodnie zwisajacymi przednimi lapami. Stworzenie nie podnioslo glowy na tyle wysoko, zeby Dan mogl zauwazyc cos wiecej, oprocz ciemnej, poruszajacej sie plamy. Wlasciwie Dan byl nawet z tego zadowolony, gdyz sama sylwetka stworzenia swiadczyla o tym, ze maja do czynienia z potworem z nocnego koszmaru, a jego smrod przyprawial o mdlosci. Od czasu do czasu to "cos" opadalo na cztery lapy i Dan pomyslal, ze prawdopodobnie nie poluje przy pomocy wzroku, ale posluguje sie wechem. Najwyrazniej ich szukalo. W koncu doszlo do podstawy budowli. Jezeli dostanie sie na jej szczyt, jak zdolaja je pokonac? Choc nie potrafil ocenic, jaka sile posiada ten stwor, bylo w nim cos, co mowilo mu, iz jest groznym przeciwnikiem nawet dla uzbrojonego czlowieka. Meshler wspial sie bez drabiny. Czy "cos" tez potrafi to uczynic? Nagle pod nimi rozlegl sie przerazliwy wrzask, a budowla zadrzala nie od halasu, ale dlatego, ze potwor z ogromna sila walnal w jedna z podpor. Dan nie osmielil sie wychylic na tyle, zeby zobaczyc, co sie dzieje na dole. Czul jednak, ze stworzenie probuje przewrocic najblizszy z czterech filarow podpierajacych ich kryjowke. Ciosy i szarpniecia byly tak silne, ze konstrukcja bez przerwy drzala i kiwala sie. Gluchy odglos... szarpniecie... gluchy odglos! Stworzenie nie ustawalo. Jak dlugo potrwa, zanim budowla upadnie wraz z nimi? Tutaj, u gory, zrozumieli, ze przegrali. Jednakze wspinaczka na szczyt tej konstrukcji wydawala sie byc jedynym mozliwym schronieniem. -Popatrz! - Tau polozyl Danowi reke na ramieniu i obrocil go nieznacznie. Lekarz takze lezal, jak gdyby sadzil, iz maja w ten sposob wieksza szanse na przezycie. Patrz? Gdzie? Na co? Na ludzi z Patrolu zdazajacych im na ratunek? Takie akcje widzial jedynie na filmach. Ale w rzeczywistosci w miejscu, lub blisko miejsca, z ktorego wczesniej wynurzyl sie potwor, zobaczyl zielonobiala, swiecaca sie plame. Rozdzial 12 Ukryta baza Budowla drzala. Dan zastanawial sie, jak dlugo jeszcze potrwa, zanim konstrukcja rozpadnie sie w gruzy. Tymczasem tamta blyszczaca, zielonkawa plama przyblizala sie.Plyniecie bylo najlepszym okresleniem sposobu, w jaki sie posuwala. Nie miala stalego ksztaltu, jak gdyby byla zbudowana z jakiejs polplynnej substancji. Im byla blizej, tym mniej przypominala jakakolwiek znana Danowi zywa istote. Inny, rownie obrzydliwy zapach zaczal sie teraz mieszac ze smrodem wydzielanym przez pierwszego przybysza. Ten nagle przestal walic w podpore i wrzasnal ponownie. Ze swojego podwyzszenia uciekinierzy nie widzieli znajdujacego sie w dole potwora. Dan domyslil sie jednak, ze ten nie wita z radoscia zblizajacego sie stwora. Ogromna plynaca masa swiecila, co sprawialo, ze byla widoczna w ciemnosci. Jest - ocenil Dan - mniej wiecej wielkosci rozbitego planetolotu. Drgajaca plama, zblizajac sie do budowli, wysuwala od czasu do czasu biale, jasniejsze od podstawowej barwy jej ciala, wypustki. Wszystkie one kierowaly sie w jedna strone i celowaly w ryczacego potwora. Pojawialy sie jednak tylko na krotka chwile, a potem na powrot ginely w glownej masie. Wygladalo na to, ze ich wystawianie wymaga od nowo przybylego ogromnego wysilku, na ktory potrafi sie zdobyc tylko przez krotki czas. Pierwszy potwor wrzasnal raz jeszcze, ale ani nie rzucil sie do ataku, ani nie uciekl. Wygladalo to tak, jakby wahal sie, nie bedac calkowicie pewnym, ktory sposob postepowania okaze sie bezpieczniejszy. Plama w mgnieniu oka pokonala otwarta przestrzen. Pojawialo sie na niej coraz wiecej wypustek, ktore wydluzaly sie, stawaly coraz ciensze i przeksztalcaly w wyraziste, ostre zakonczenia, coraz bardziej przypominajace macki. Nadal jednak utrzymywaly sie tylko przez krotka chwile. Potwor znow ryknal i jak sie zdawalo - podjal decyzje. Ruszyl naprzod, na prawo, z blyskawiczna predkoscia. Uderzyl ciemna lapa w poprzek plamy i odcial przynajmniej ze trzy macki. Te, upadlszy na ziemie, zaczely sie poruszac i polaczyly sie w mala, samodzielna bryle. Ale potwor nie zwrocil na to najmniejszej uwagi. Obrocil sie i uniosl przednie lapy, wymachujac nimi zawziecie. W tym czasie plama zmienila kurs i skierowala sie wprost na niego. Wprawdzie poruszala sie teraz wolniej, ale z widoczna zacietoscia. Jeszcze raz pierwszy przybysz blyskawicznie zaatakowal. Odcinal lapami biale wypustki i odrzucal je na bok. Fragmenty te znow polaczyly sie i utworzyly mniejsze cialo, ktore - jak poprzednia nowo powstala istota -ruszylo w kierunku potwora. Ten stal obecnie twarza w twarz nie z jednym przeciwnikiem, lecz z trzema, choc dwaj przybyli teraz wydawali sie duzo mniej niebezpieczni niz glowne cialo. Stworzenie znow zaatakowalo dwukrotnie, raniac swojego przeciwnika i za kazdym razem powstawal nowy, chociaz duzo mniejszy, wrog. -Biora go w okrazenie! - wykrzyknal Meshler. - Sadzi, ze zabija przeciwnika, ale w rzeczywistosci zamyka samego siebie w pulapce. Straznik mial racje. Bylo juz osiemnascie plam. Potwor nie atakowal z taka sama predkoscia jak na poczatku. Widocznie byl zmeczony, bo jego sily zostaly juz wczesniej nadszarpniete przy zmaganiu sie z podpora budowli. Albo tez stal sie ostrozny, gdyz zaczynal rozumiec, o ile posiadal umysl zdolny do myslenia, ze jego wysilki wpedzaja go tylko w coraz wieksze niebezpieczenstwo. Obecnie glowna plama byla co najmniej o polowe mniejsza niz w chwili, kiedy wplynela na otwarta przestrzen. Ale podczas gdy ona kurczyla sie, przybywalo jej potomstwa. Teraz najwiekszy z nowych kleksow zaczynal sam wytwarzac krotkie, machajace macki, a wszystkie wyciagaly sie w kierunku stworzenia, wokol ktorego plamy zbudowaly ciasny pierscien. Nastapila przerwa w tej niesamowitej walce. Potwor przycupnal w bezruchu, ciagle skierowany przodem do pierwszego Kleksa. Pozostale nie poruszyly sie. Zamiast tego zaczely teraz machac na wszystkie strony mackami, ktore wysunely, celujac w swojego wroga. Macki stawaly sie coraz ciensze. Wily sie w powietrzu na wszystkie strony. Lecz wkrotce okazalo sie, jaki jest w tym cel. Dwie macki, nalezace do osobnych, mniejszych plam, zetknely sie. Kleksy natychmiast zlaly sie i z dwoch staly sie jednym - cienkim i bardziej trzymajacym sie ziemi. W ich slady poszla reszta mniejszych plam. W ten sposob pierscien wokol ich wroga prawie zamknal sie, z wyjatkiem miejsca bezposrednio przed potworem, gdzie spoczywala rodzicielska plama. Byc moze bezruch glownego kleksa mial na celu uspienie czujnosci ofiary. Tak sie przynajmniej wydawalo, poniewaz pierwszy swiecacy przybysz najwyrazniej nie zauwazal lub nie troszczyl sie o swe potomstwo lezace teraz nieruchomo na ziemi. Dan nie wiedzial, co stanowilo sygnal do podjecia dalszej walki, ale dwa wolne konce pierscienia poderwaly sie, aby polaczyc sie z rodzicem. Pierscien przewrocil potwora, wrzeszczacego i machajacego lapami, na plecy. A glowna istota uniosla polowe swego cielska, a potem opadla miazdzac jenca. Ten probowal dzwignac sie, lecz zakolysal sie jedynie otoczony, teraz calkowicie polaczonym, pierscieniem. Chociaz pokonany, potwor nie poddal sie. Plama wirowala wokol niego zmieniajac bezustannie ksztalt, gdy zmagajacy sie w jej wnetrzu potwor szarpal sie i walil na oslep. Ale szamotanina stopniowo ustawala. Kleks zaciskal sie, kurczyl, malal, az w koncu stal sie nieruchoma kula. -Trawi - powiedzial Tau. - No dobra, to zobaczylismy, jak wyglada walka potworow. -Co to jest? Dan, szukajac wyjasnienia, zwrocil sie do Meshlera, ktory powinien cos wiedziec na lemat miejscowych, dzikich istot. -Nie wiem. - Straznik, oslupialy, nadal gapil sie na kule. - To nie jest zwierze stad. Nie pierwszy tego typu przypadek... To sa dwa... trzy, jesli liczyc to, co ono zjada - powiedzial Dan. Tamten mrowkorod i te dwa. Mrowkorod z pewnoscia pochodzil z odleglego swiata. A te byc moze tez. -Ale - Meshler z wyraznym wysilkiem odwrocil glowe - sprowadzanie obcych istot bez zgody wladz jest sprzeczne z prawem. Ludzie z Trosti nie... -Kto powiedzial, ze zostaly sprowadzone? A jezeli tak, to czy w takiej formie? - zapytal Tau. Jesli oni maja skrzynke, te potwory moga byc wynikiem procesu uwstecznienia zupelnie innych stworzen. Oczywiscie, ludzie z Trosti ciesza sie dobra opinia, ale czy jestes calkowicie pewien, Meshler, ze to jest czesc ich badan? -To jest obszar pod zarzadem Trosti, objety scisla tajemnica - powiedzial wolno straznik. -Rozkazy mozna niekiedy wydawac w celu ukrycia czegos rzekl lekarz, wyrazajac cos, czego wolni kupcy nauczyli sie juz dawno. -Po co komus potwory? - Dan spojrzal na swiecace plamy, a potem w ciemnosc. Pragnal zapomniec o przebiegu obserwowanej walki, chociaz nie darzyl sympatia bestii, ktora przegrala. -Byc moze nie potwory dla nich samych przyznal Tau. Te prawdopodobnie powstaly w wyniku przeprowadzenia jakichs badan naukowych przy uzyciu promieniowania. Ale takie promieniowanie mozna zastosowac takze w inny sposob. Zalozmy, ze ktos ukryl taka skrzynke w jakiejs posiadlosci. Jak dlugo osadnik potrafilby wytrzymac z nia, gdyby jego zwierzeta zaczely zmieniac sie w takim stopniu i tak szybko? To doskonaly sposob, aby wykonczyc osadnikow. Albo tez, gdyby potrafili za pomoca tego promieniowania wplywac na istoty ludzkie... Dan usiadl prosto. Tau dal wyraz obawom, ktore on sam podzielal. Ale Meshlera bardziej zainteresowala pierwsza czesc rozwazan lekarza. -Dlaczego chcieliby pozbywac sie osadnikow? -Wiesz wiecej ode mnie na temat swojej wlasnej planety. Zapytaj wiec o to samego siebie. Zastanawiam sie, czy to stworzenie potrafiloby sie wspiac tutaj. - Tau obserwowal plame. - A takze, jak dlugo trwa, zanim on po takiej porcji pozywienia... Dan podniosl sie. Na jego rodzinnej planecie zyly wielkie gady, ktore zjadlszy duzy posilek byly potem ospale przez wiele nastepnych dni. Nie mozna wprawdzie oceniac nieznanych stworow na podstawie tego, co wiadomo o innych gatunkach, ale mogli oczekiwac, ze maja tu do czynienia wlasnie z takim przypadkiem. Odwrocil sie, zeby poszukac mgielki pola silowego. Powinni widziec ja stad i ustalic droge, na wypadek, gdyby brachowi udalo sie zlikwidowac pole promieniowania. -Nie ma zadnego powodu... - Meshler nadal rozmyslal o problemie osadnikow. - Nie ma zadnego powodu do wypedzania ich. A Rada z pewnoscia nic nie wie na temat takiego... tego dzialania. W porzadku. Wydostanmy sie stad, to bedziesz mogl im wszystko o nim opowiedziec - odparl Tau. - Czy pole nadal jest wlaczone? - zapytal Dana. Tak - rzadka mgielka pozostawala nie naruszona. Ile czasu uplynie, zanim beda musieli uznac, ze brachowi sie nie powiodlo? A ile, zanim kleks podniesie sie, szukajac pozywienia? Czy potrafi sie wspinac? Dan wolal nie domyslac sie tego. Pomimo to jego umysl nie przestawal mu podpowiadac, ze nie ma zadnego powodu, zeby podejrzewac, iz nie potrafi. Sprobowal skupic sie na najwazniejszej w tej chwili sprawie - okresleniu najblizszego punktu mgielki. Uznal, ze lezy on w kierunku polnocnym i przekazal te informacje towarzyszom. -Pozostaje pytanie, czy zostajemy tutaj, czy probujemy dotrzec do pola, zanim nasz gosc zbudzi sie ze swego poobiedniego snu - powiedzial Tau. Zastanawiam sie, ile kolejnych niespodzianek czeka nas jeszcze. Dan nie sluchal dalej, gdyz zobaczyl, ze mgielka drgnela. Czy brachowi udalo sie? Ale bariera nie zniknela. Jednakze po chwili nastapilo drugie drgniecie, a potem pole silowe zniknelo. -Wylaczone! Ruszajmy sie! - Tau schylil sie i podniosl cos, co Meshler polozyl obok swojej torby. Byla to pochodnia zrobiona z galezi. Lekarz zwazyl ja w jednej rece, jak gdyby ocenial jej przydatnosc jako broni, a nastepnie wepchnal pniak za pas. Dan prawidlowo okreslil polozenie najblizszego punktu lezacego poza oddzialywaniem pola. Ziemia byla tam wyrownana i umozliwiala szybsze poruszanie sie. Rzucil ostatnie spojrzenie na swiecaca plame, ale ta pozostawala tak spokojna, ze mozna by ja uznac za skale. Zrzucil drabine na zewnatrz, uslyszal, jak jej ciezki koniec uderzyl o ziemie i przeniosl ciezar ciala na druga strone. Ale opuszczajac sie w dol, nadal spogladal pomiedzy podpory, obserwujac potwora. Wolal, zeby nie musieli uciekac przed jego atakiem. Od otwartej przestrzeni oddzielaly ich geste i splatane zarosla, przez ktore wczesniej przeprowadzil ich Meshler. Gdy biegli w ich kierunku, Tau wyciagnal pochodnie zza pasa. -Czy te zarosla trudno sie pala? - Zrownal sie ze straznikiem, zeby zapytac. -Jest zima i liscie sa wysuszone. Opadna na wiosne, zastapione przez swieze. Co chcialbys zrobic? -Ustawic za nami sciane ognia... dla pewnosci, ze nie czekaja nas inne paskudne niespodzianki. Znow chwycili sie za rece i Meshler powiodl ich przez krzaki. Kiedy znalezli sie na otwartym terenie, Tau podpalil pochodnie. Buchnela gwaltownym plomieniem, a lekarz odwrocil sie, okrecil ja ponad glowa i cisnal w gaszcz. -To jest doskonala latarnia - zaprotestowal Dan. -Byc moze. Ale skoro nie mozna ponownie ustawic pola, jest to najlepszy sposob na powstrzymanie poscigu. Nie mam ochoty, aby cokolwiek z tego potwornego terenu szlo po moich sladach! Pedzili co tchu przez otwarta przestrzen. Kiedy, potykajac sie, wpadli na droge pozostawiona przez pelzacz, za nimi rosla sciana ognia. -Dokad teraz? Dan byl pewien, ze Meshler zrezygnuje z wyprawy droga oswietlona przez lampy. Ale straznik zwrocil sie wlasnie w jej kierunku. Nadal potrzebujemy srodka transportu... i to bardziej niz kiedykolwiek, zwlaszcza ze oni beda chcieli pojmac nas po tym... - Wykonal gest w kierunku ognia, ktory w tej chwili nie tylko rozprzestrzenial sie na ziemi czerwono-zoltym pierscieniem, ale takze wystrzelal w gore obejmujac drzewa. -Po prostu wejdziemy i wezmiemy... - Dan nie ruszal sie. To jest mniej wiecej takie glupie, jak podejmowanie walki z potworami... -Nie. Meshler zachowal przynajmniej troche rozsadku. Poczekamy. - Rozejrzal sie dookola, zdejmujac torbe z ramienia. Mozemy sprobowac przedostac sie w innym miejscu, nieco wyzej. Chodzilo mu o wyrwe pozostawiona przez pelzacz, biegnaca pomiedzy nieco wyzszymi skalami. Byla troche oslonieta rozkruszonymi kawalkami ziemi. Gdyby mieli miotacze, byloby to doskonale miejsce na przygotowanie zasadzki. Czy Meshler sadzi, ze ogien zwroci czyjas uwage i sprowadzi tutaj pojazd, ktory uda im sie zdobyc? Ale bez broni...? -Co zrobisz? - dopytywal sie. Zatrzymasz ich machaniem reki? Po raz pierwszy uslyszal glos przypominajacy zardzewialy, halasliwy zgrzyt. Czy to mozliwe, ze Meshler sie smial? -Cos w tym rodzaju. O ile bedziemy mieli tyle szczescia, ze ktos przybedzie zobaczyc, co sie dzieje. Wyjal cos z torby, ale Dan nie widzial, co. Wygladalo na to, ze straznik nie zamierza zdradzic swojego planu. Najrozsadniejsza rzecz, ktora mogli on i Tau - zrobic, to uciec i pozostawic Meshlera jego glupocie. Ale nie mieli czasu na podjecie decyzji. Do ich uszu doszedl dzwiek zblizajacego sie pelzacza. Dan i Tau pospiesznie ukryli sie za niskim wzniesieniem. Straznik stal po przeciwnej stronie drogi i tak dobrze sie schowal, ze Dan nie wiedzial, gdzie on lezy. Pelzacz posuwal sie z maksymalna predkoscia. Silnik i rama trzesly sie, wydajac przy tym rozmaite piskliwe odglosy. Zobaczyli, jak pelzacz zaglebia sie dziobem w wawoz i mija ich klekoczac. Przez caly czas Dan z napieciem oczekiwal na atak Meshlera. Kiedy jednak nic nie nastapilo, odetchnal z ulga. Najwidoczniej straznik zrezygnowal ze swojego szalonego pomyslu. Gdy pelzacz posuwal sie dalej, ciemny ksztalt oderwal sie od przeciwnej sciany i spadl na droge. Dan nie widzial wyraznie tego, co sie dalej dzialo, ale wydawalo mu sie, ze Meshler rzucil cos na tyl maszyny. Pelzacz potoczyl sie jeszcze kawalek, a potem zaczela sie w nim klebic para. Z kabiny dobiegal kaszel i niezrozumiale dla Ziemian okrzyki. Drzwi z jednej strony otworzyly sie i na zewnatrz wyskoczyl czlowiek. Ogien z miotacza wymierzonego w gore rozswietlil ciemnosci. Dzieki temu Dan zobaczyl, jak dwoch kolejnych mezczyzn wypada z krzykiem z kabiny, zaslaniajac twarze. Miotacz wypadl z reki swego wlasciciela i lezal teraz na zboczu drogi, wysylajac wzdluz niej swoj smiercionosny promien, ktory odbijal sie od waskich scian przepasci. Swiatlo miotacza nadal zapewnialo im mozliwosc obserwacji tego, co sie dzieje. Pelzacz, z rozwartymi na osciez drzwiami kabiny, toczyl sie dalej, ale ludzie, ktorzy wypadli z niego, lezeli nieruchomo. Jeszcze dwoch podjelo wysilek wydobycia recznej broni. Jeden z nich, zanim padl bez sil, zdolal wydostac swoja z torby. Nagle pojawil sie Meshler. Ruszyl szybko rownolegle do drogi. Wskoczyl na pelzacz i zawisl na otwartych drzwiach. Przez jakis czas pelzacz wlokl go za soba, az w koncu straznik zdolal podciagnac sie i wsliznac do srodka. Ciezka maszyna poruszala sie przez chwile zgrzytajac, po czym stanela. Miotacz ciagle wysylal ogien wzdluz drogi. Dan i Tau, biegnac, zeby przylaczyc sie do straznika, ostroznie omineli te wiazke promieniowania. Tau przystanal przy pierwszej lezacej postaci. Nie dotknal mezczyzny, lecz tylko wciagnal powietrze, a potem pospiesznie wykonal serie szybkich oddechow dla oczyszczenia pluc. -Gaz usypiajacy - powiedzial do Dana. - A wiec w rzeczywistosci mial bron. -I uzyl jej znakomicie! - Dan docenil umiejetnosci i zaslugi straznika. Ale co by bylo, gdyby choc jeden z tamtych w pelzaczu mial dosyc czasu, zeby sie wlasciwie przygotowac do strzalu? Meshler mogl latwo stracic zycie. Dan przykleknal na jedno kolano, zlapal rozladowujacy sie miotacz i wylaczyl go kciukiem. Zabraklo teraz swiatla, uprzednio pochodzacego od miotacza, zmuszony wiec byl poruszac sie po omacku, od jednego ciala do drugiego, zbierajac reszte broni nalezacej do pokonanych. Meshler, pomimo nadmiernej pewnosci siebie, zrealizowal swoj ryzykowny plan i oplacil sie on bardzo dobrze. Mieli pelzacz i cztery miotacze, choc jeden z nich byl niemal rozladowany, czyli srodek transportu oraz bron. Kiedy jednak Dan i Tau dolaczyli do Meshlera, ten nie wygladal na w pelni zadowolonego. Pelzacz wolno, plynnie ruszyl. Gdy przyjaciele gratulowali straznikowi sukcesu, ten odburknal tylko, jak gdyby myslal o czyms innym. -Usuncie ich z drogi, dobrze? - powiedzial, gdy maszyna obrocila sie przodem do miejsca, z ktorego przybyla. - Ulozcie ich porzadnie za wzniesieniem. Przespia to. -Ale dokad zamierzasz pojechac? - dopytywal sie Dan. -Wiesz, jak szybko porusza sie taka maszyna? W tym pytaniu byla pogarda. - Oczywiscie, mozemy ja wziac. A potem oni nas napadna, i to duzo wczesniej, nim dotrzemy do posiadlosci Cartla. Potrzebny nam jest planetolot lub wahadlowiec. -Myslisz, ze mozemy po prostu wjechac do ich obozu i wybrac sobie taki rodzaj srodka transportu, jaki chcemy? zdumial sie Dan. -Nie dowiemy sie, dopoki nic sprawdzimy, czy to jest w ogole mozliwe, nieprawdaz? - Stwierdzenie Meshlera brzmialo rozsadnie, ale rozsadek i jego propozycja zupelnie sie ze soba nie zgadzaly. - Pelzacz wyruszyl z ich ludzmi w srodku... teraz wraca. Jak mieliby poznac, ze to nie sa ich ludzie? I macie miotacze... Och! Wszystko to bylo w pewien chorobliwy sposob logiczne. Mogli skierowac miotacze na Meshlera, ale straznik wiedzial, ze tego nie zrobia. A pelzacz porusza sie bardzo wolno. Zapal dwie laseczki modlitewne Xampbremie tajemniczo powiedzial Tau. - Uderz w beben, przywolaj siedem duchow Alba Nuca... Mozliwe, ze cytowal jedno ze znanych sobie zaklec. - On jest wystarczajaco szalony, zeby to zrobic. Po wszystkim, co juz przeszlismy, rownie dobrze mozemy wziac i w tym udzial. Dan i Tau przeniesli spiacych za jedno ze wzniesien i ulozyli ich, zeby oczekiwali przebudzenia. W tym czasie pelzacz kierowany przez Meshlera, kolyszac sie, mijal miejsce zasadzki. Dan byl zadowolony - wchodzac do kabiny - ze rzeczywiscie, jak zauwazyl Meshler, ma teraz miotacz. Ale... ale brach! Pod naporem ostatnich zdarzen zapomnial o swoim przyjacielu. On musi gdzies byc... nie moga oddalic sie i zostawic go. Pelzacz, posuwajac sie swoim wlasnym sladem, dowiozl ich do dolinki o owalnym ksztalcie. Kiedy spojrzeli w dol, Dan zaczal potrzasac glowa i przecierac oczy. Bylo tam cos... -Wjedz szybko do srodka! Tau wydal ten rozkaz gwaltownie, jak gdyby uciekali przed niebezpieczenstwem. Dziob pelzacza zaglebil sie w ziemi. Poczuli sie tak, jakby tracili orientacje, podobnie, jak to sie dzieje w momencie wchodzenia w nadprzestrzen. Ale przeciez nie znajdowali sie w tej chwili na pokladzie statku. Dan zamknal oczy, zeby odpedzic to dziwaczne uczucie. Po chwili otworzyl je i zobaczyl, ze pelzacz zjezdza po stromym zboczu. To przyprawiajace o zawrot glowy rozmazanie obrazu, ktore porazilo ich chwile wczesniej, zniknelo. Na zboczu doliny widoczne byly lampy. Chociaz zadnej z nich nie ustawiono na maksymalna moc, swiecily wystarczajaco silnie, zeby sluzyc za latarnie naprowadzajace. Tyle tylko, ze wczesniej ich nie widzieli. Pozostawali w ciemnosci, dopoki nie przeslizneli sie przez cos, co przypominalo dach, a stanowilo cos w rodzaju wieczka zaslaniajacego doline od gory. -Zmiana pola widzenia - zamruczal Tau. z zadnej latajacej maszyny nie mozna by zauwazyc tego miejsca. Ale Dana bardziej w tym momencie zainteresowal widok rozciagajacy sie przed nimi. Lampy oswietlaly cztery beczulkowate budowle - zwyczajne budki, jakie znajdowaly sie w kazdym obozie zwiadowczym. Ponizej staly dwa budynki. Wyposazone w niskie sciany i okryte glina, wygladaly bardziej na wydrazone w ziemi anizeli na wybudowane ponad jej powierzchnia. W tej chwili jednak najwazniejszy byl parking, znajdujacy sie po przeciwnej stronie obozu. Stal tam nastepny pelzacz, ponizej planetolot, a dalej nieruchomy... Dan wydal stlumiony okrzyk, poniewaz w wielkim dole dojrzal, balansujacy na ogonie, statek kosmiczny. W swietle stojacych blisko lamp dyfuzyjnych widac bylo zryta ziemie. A wiec statek ladowal tu wiecej niz jeden raz. Wiele razy statek musial wznosic sie i opadac, a ze sladow na powierzchni wynikalo, ze pilot prowadzil rakiete na ograniczonej mocy. Planetolot... - Meshler skinal glowa, jak gdyby przez caly czas domyslal sie, ze tak bedzie. Oboz bynajmniej nie byl wyludniony. Jacys ludzie pedzili w strone tego drugiego pelzacza. W swietle lamp Dan zobaczyl wyraznie dluga lufe rozrywacza. Co robila tutaj ta zakazana w cywilizowanym swiecie bron, bylo oczywiscie kolejna zagadka. Ponadto z jednego z pokrytych ziemia budynkow wznosil sie metalowy drazek wielkie urzadzenie nadawczo-odbiorcze, za pomoca ktorego mozna bylo nie tylko skontaktowac sie z portem na polnocy, ale byc moze takze nadawac wiadomosci w przestrzen. Meshler prowadzil pelzacz ze stala predkoscia. Aby dotrzec do planetolotu, beda musieli przejechac obok tamtego drugiego pojazdu. Straznik wcale nie mial zamiaru go omijac. Byc moze sadzil, ze w ten sposob uda sie ich sztuczka. Kiedy zblizyli sie do podobnego, ruszajacego juz pelzacza, ten potoczyl sie kawalek ze zgrzytem i zatrzymal sie. Z jego kabiny wychylili sie ludzie i zaczeli na nich krzyczec. Meshler pomachal im reka przez okno. Byc moze mial nadzieje, ze tym gestem zyska troche na czasie. Sciany pelzacza ochronia ich przez jakis czas. Ale kiedy juz wyjda z niego, zeby pobiec do planetolotu... Dan trzymal miotacz w pogotowiu, oceniajac pozostajaca jeszcze odleglosc. Meshler obrocil dziob pelzacza i ustawil go lak, aby sciany pojazdu posluzyly im jako oslona. Krzyki z sasiedniej maszyny staly sie glosniejsze i bardziej natarczywe. Nastepnie dano im sygnal do zatrzymania sie strzelajac z miotacza, ktorego ogien przecial ziemie przed nimi. Tau z trzaskiem otworzyl drzwi. - Teraz! - Byl juz na zewnatrz i biegl w kierunku planetolotu. Rozdzial 13 Schronienie w dziczy Dan naciagnal kaptur w taki sposob, ze jego wargi dotknely mikrofonu tlumacza.-Brach... do planetolotu! Nie wiedzial, gdzie znajduje sie stworzenie. Byc moze ucieklo juz z obozu. Ale jezeli nie. Dan musi je odnalezc. Do planetolotu, brach! -Ruszaj sie! - Meshler probowal wypchnac Dana z kabiny pelzacza. Ale ten z uporem trwal w fotelu i reka wskazal straznikowi, zeby sam wychodzil. -Brach... przyjdz do planetolotu! - zawolal raz jeszcze, opedzajac sie rownoczesnie przed ciagnacym go Meshlerem. Z gniewnym okrzykiem straznik przecisnal sie obok Dana i pobiegl za Tau. Jednak w polowie drogi do planetolotu odwrocil sie. Wycelowal miotacz w ziemie przed soba i wystrzelil, zeby zatrzymac tych, ktorzy nadbiegali ich uwiezic. Brach! Dan nie mogl czekac ani chwili dluzej. Opuscil kabine i pobiegl zygzakiem w kierunku planetolotu. Wokol niego, z prawa i z lewa, blyskaly ognie z miotaczy. Strzaly nie mialy na celu uzyskania wiezniow - oddawano je, by zabic. Zanim Dan dotarl do otwartych drzwi kabiny planetolotu, cos smignelo w kierunku statku. Rozpoznal bracha. Rownoczesnie wpadli do srodka. Tym razem jednak za sterami usiadl Tau, ktory pierwszy znalazl sie w planetolocie. Najwidoczniej z calych sil przycisnal klawisz wznoszenia sie, poniewaz maszyna wystrzelila w gore pionowo z predkoscia zblizona do szybkosci wznoszenia sie statku kosmicznego. Dana i bracha na moment wcisnelo w fotele. Zanim zdolali sie pozbierac, planctolot, oddalajac sie ciagle od obozu z najwyzsza predkoscia, jaka byl w stanie rozwinac, wdzieral sie z wyciem w poranne niebo. -Sadze, ze ucieklismy! zawolal Tau. Nie zauwazylem innego planetolotu. Chyba, ze ponownie beda nas sciagac wiazka przyciagajaca... Na pewno maja takie mozliwosci. Przypomnijcie sobie, jak zlapali nas poprzednio stwierdzil Dan. Przez caly czas oczekiwal powtornego pojawienia sie tej sily, ktora sciagnie ich ku ziemi. Dlaczego Meshler jest przekonany, ze zdolaja uciec, skoro wczesniej im sie to nie udalo? Obecnie, kiedy Dan mial czas na zastanowienie sie nad tym, bardzo go to zaciekawilo. Z pewnoscia straznik nie zapomnial... -Na polnoc i na wschod... - Meshler, jak gdyby byl pewien, ze nie maja sie teraz czego obawiac, pochylil sie, aby sprawdzic wskaznik kierunku. Tau poslusznie ustawial stery, az wskazowka osiagnela wlasciwy punkt na tarczy, Brach przytulil sie do Dana. Ten poczul, ze stworzenie dyszy z wysilku, jaki wlozylo w ten pospieszny bieg. Naciagnal kurtke na lezacego na jego kolanach obcego. -Zadnego przyciagania z ziemi... - Dan nie potrafil zrozumiec, w jaki sposob tak latwo udalo im sie uciec. -Przynajmniej jak dotad skomentowal Tau. Wyraz twarzy lekarza, widocznej w przycmionym swietle, mowil, ze on takze spodziewa sie w kazdej chwili pojawienia sie tej sily. Uplywaly kolejne minuty, a oni wciaz nie zostali zlapani w obszar promieniowania. Lecz nadal nie uspokoili sie. -Dostac sie do posiadlosci Cartla - powiedzial Meshler, bardziej do siebie anizeli do nich. - Nadac przez ich mikrofon wiadomosc do portu... -I co chcesz im powiedziec? - dopytywal sie Dan. - Z pewnoscia twoje wladze wiedza o tym wszystkim ... -Ale czy na pewno wiedza? - przerwal Tau z namyslem. To nie bylby pierwszy wypadek, ze badacze wykroczyli poza posiadane zezwolenia i nie pierwszy, gdy wyniki ich prac przerosly oczekiwania samych wykonawcow. -Lub pracuja dla kogos innego... -Dla kogo? chcial wiedziec Dan. - I dlaczego? Straznik jednak zaledwie potrzasnal glowa. Bylo oczywiste, ze jest wstrzasniety wydarzeniami ostatniej nocy. Dawno juz stracil swoje sluzbowe podejscie, ktore mial w lodzi ratunkowej. To, co tutaj zobaczyl, z pewnoscia przekonalo go, ze historia opowiedziana przez zaloge Krolowej jest prawdziwa, a na jego wlasnej planecie dzieje sie duzo wiecej, niz wiedza jego szefowie, zobowiazani do ochrony i utrzymywania porzadku w tym kraju. -To pole silowe... - powiedzial. - Czy za pomoca swego przyrzadu potrafisz okreslic, czy ustawiono je ponownie? -Nie. On odbiera promieniowanie, lecz nie okresla jego rodzaju. Bez przerobienia go nie moge miec pewnosci, czy docierajace do niego sygnaly pochodza wlasnie od pola silowego. -Byc moze jest pewien sposob. - Dan odwrocil glowe, zeby mowic do mikrofonu tlumacza. Brach nadal nosil na gardle blizniacze urzadzenie. -Skrzynka... zostawiles dzwignie tak... Nie, nie moglem tego zrobic... -Jak to? -Ludzie przychodzili i odchodzili. Mogli latwo znalezc. Przekrecic z powrotem... wiec brach przechylil glowe i wykonal ruch rogiem teraz skrzynka nie dziala. Kiedy Dan przekazal te informacjei, uslyszal chrapliwy i swiszczacy oddech Meshlera. -Posiadlosc Cartla. - Straznik pochylil sie do przodu, jak gdyby sila woli potrafil sprawic, ze dotra szybciej do celu. - Musimy ostrzec posiadlosc Cartla! Dopiero wtedy jego towarzysze zrozumieli przyczyne jego niepokoju. -Te potwory! wykrzyknal Dan. -Ile... - dodal Tau. Czy po tym zniszczeniu sciany silowej ludzie, ktorzy sa odpowiedzialni za ten obszar, potrafia zagnac je z powrotem? Czy mozna uporac sie z czyms takim jak swiecaca plama... oprocz, oczywiscie, spalenia miotaczem? I, jak zapytal Tau, ile bylo tam potworow lub raczej jakie? A len mrowkorod... czy nie uciekl juz wczesniej i nie powedrowal na polnoc? -Ile ich jest i jakie, to sluszne pytania - powiedzial ponuro Meshler. Bedziemy musieli ostrzec wszystkie najbardziej wysuniete na poludnie posiadlosci. A nie mamy zadnego wyobrazenia, z czym byc moze przyjdzie zmierzyc sie osadnikom. -Chyba ze potrafisz ustalic, kto jest za to odpowiedzialny i wycisnac z niego jakies informacje - odparl Tau. - Czy ta posiadlosc rzeczywiscie ma bezposrednia lacznosc z portem? -Wszystkie maja odpowiedzial Meshler. Switalo, ale dzien nie zapowiadal sie pogodny. Pomiedzy planetolot a odlegle, zimowe slonce wcisnely sie chmury. Potem zostali nagle zaskoczeni burza deszczu ze sniegiem, zamarzajacego szybko na zewnetrznej powloce pojazdu. Widocznosc byla bardzo zla. Tau wskazal na wysokosciomierz. -Jakas sila sciaga nas w dol. -Ale nadal pozostajemy na kursie - odpowiedzial Meshler. - Lec dalej! Deszcz ze sniegiem tlukl o statek, a porywy wiatru spychaly go z kursu. Tau wiec, aby utrzymac ich na wlasciwym szlaku, musial bezustannie walczyc ze sterami. Wygladalo to tak, jakby ktos uzyl pogody jako broni, chcac w ten sposob opoznic ich dotarcie do celu podrozy. Z drugiej strony, taka pogoda mogla powstrzymac potwory przed zbytnim oddalaniem sie od lasow, znajdujacych sie za - teraz wylaczonym - polem silowym. Tau, ktory obserwowal radar i wysokosciomierz, odwrocil szybko glowe. -Powinnismy ladowac - ostrzegl. - Mamy do wyboru: ladowanie lub ryzyko katastrofy. Dan nigdy nie lecial podczas takiej burzy. A poniewaz jej sila wciaz rosla, sklonny byl uwierzyc, ze jeden z gwaltownych porywow wiatru moze roztrzaskac ich o ziemie. Zastanawial sie, czy w ogole mozliwe jest w takich warunkach bezpieczne ladowanie. Nie mozna bylo w zaden sposob ocenic, czy znajduja sie ponad zalesionym, czy otwartym terenem. -Uwaga! Tau nie czekal na zgode towarzyszy. Walczyl z burza, wiatrem i deszczem ze sniegiem. Przez caly czas obserwowal radar, ktory informowal o tym, co znajduje sie pod nimi. Dan zauwazyl, ze znacznie zboczyli z kursu wyznaczonego przez Meshlera, ale przynajmniej nie znalezli sie nad terenem gorzystym. Zamiast leciec na polnocny zachod, byli spychani na poludnie. Planetolot posuwal sie z maksymalna predkoscia i na mozliwie najwiekszej wysokosci. Pedzili jedyna trasa, po ktorej pozwalala im poruszac sie burza na poludnie. I zaden z nich nie wiedzial, jak dlugo potrwaja te zmagania z nia. Ale w koncu deszcz ze sniegiem ustal. Pozostawil jednak slady w postaci lodowego pancerza na oknach kabiny. Lecieli zatem nic nie widzac, prowadzeni wylacznie przez przyrzady. -Wyladujmy dopoki jestesmy w stanie - przekonywal Tau. - Jesli burza zaatakuje ponownie, mozemy tego nie przetrzymac. Jestesmy zbyt oblodzeni, zeby utrzymac wlasciwa wysokosc. -W porzadku. Jezeli potrafisz tego dokonac, laduj - zgodzil sie niechetnie Meshler. Dan okropnie sie denerwowal. Zalowal, ze nie trzyma sterow we wlasnych rekach. Tau, jak kazdy czlonek zalogi Krolowej, potrafil pilotowac. Ale siedzenie tutaj w takiej chwili, bez wykonania jakiegokolwiek gestu i czekanie na koniec... Musial skupic sie, zeby zachowac spokoj. Lekarz bedzie musial znizyc lot i obserwowac radar w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do ladowania. Opuszczenie planetolotu przy tak silnym wietrze jest jednak prawie niemozliwe. Skrzywione usta Tau dowodzily, iz zdaje sobie sprawe z tego, ze moze zdarzyc sie najgorsze. Statek zawisl i natychmiast prawic przekoziolkowal pod wplywem poteznego podmuchu. Ale na szczescie nie zdarzylo sie to po raz drugi. Meshler pochylil sie w przod i nosem nieomal dotknal tarczy radaru, jak gdyby w ten sposob mogl wymusic potrzebny im odczyt. -Teraz! rozkazal gniewnie. Ladowali. Dan domyslil sie tego. Dzieki wielkiemu wysilkowi woli nie patrzyl na tarcze, ani nie obserwowal walczacego ze sterami Tau. Zapial pas bezpieczenstwa wokol siebie i bracha. Meshler nacisnal przycisk uruchamiajacy piane ochronna. Czekal, podczas gdy galareta unosila sie coraz wyzej. Ale tworzywo nie zdazylo podniesc sie do poziomu ich ramion, gdy uderzyli o ziemie z szarpnieciem, ktore wbilo ich gleboko w fotele. Z gluchym odglosem rozlupal sie i odpadl duzy kawal lodu przykrywajacego okna kabiny. Natkneli sie na gruba sciane roslinnosci. Jak sie okazalo, byla tak blisko nich, ze czubki galezi dotykaly kabiny. Gdy Dan otworzyl drzwi, aby piana ochronna mogla wyplynac, do srodka wdarl sie lodowaty deszcz. Dan uwolnil bracha i usadowil go na drugim siedzeniu planetolotu. Polem naciagnal kaptur i wyszedl zobaczyc, jak wyglada miejsce, w ktorym wyladowali. W chwile pozniej stal zmrozony czyms wiecej niz tylko wiatrem i deszczem. Zrozumial, jak wielkie mieli szczescie. Albowiem kiedy spojrzal na ogon planetolotu, zobaczyl krawedz skaly, na ktorej osiedli. Ta wysepka bezpieczenstwa byla tak niewielka, ze Dan prawie nie byl w stanie uwierzyc, iz w ogole tego dokonali. Wokol rozciagal sie olbrzymi obszar splatanej roslinnosci. Skala pod stopami byla niebezpiecznie sliska od zamarzajacego deszczu. W butach kosmicznych potrafil jednak utrzymac rownowage, kiedy, wspierajac rece w rekawicach o planetolot, przedzieral sie do tylu, by dokladnie obejrzec uskok skalny. Nie osmielal sie podchodzic blizej do krawedzi, niz bylo to konieczne, zeby przesliznac sie wokol planetolotu na druga strone. W trakcie poszukiwan nie dostrzegl jednak nic wiecej ponad to, co odkryl od razu. Dokonali ryzykownego ladowania na waskiej, sterczacej w przestrzen skale, majac tuz przed soba gesta roslinnosc. Ale podwozie zaczelo przymarzac do skaly. Meshler i Tau rowniez czolgali sie wokol statku. Najpierw przebrneli przez gesta piane, ktora zgromadzila sie pod drzwiami. Deszcz rozrzedzal ja, a jednak nie zniknela calkowicie - raczej zamarzla. Kiedy tamci dotarli do Dana, ukryta pod oslona twarz Tau byla lekko zielona z przerazenia, a Meshler wolno potrzasal glowa. -Do licha! - wykrzyknal straznik. Nigdy dotad czegos takiego nie widzialem! Co za szczescie! Dlugosc reki... stopy... czy to w te strone, czy w tamta... - Znow potrzasnal glowa, gapiac sie na planetolot. -Powiadaja - glos Tau brzmial obco - ze jezeli czlowiek urodzil sie, aby utonac, to nie umrze od miotacza. Wydaje sie, iz mamy podstawy wierzyc, ze nie jest nam jeszcze pisane umrzec. A teraz - zwrocil sie bardziej energicznie do Meshlera czy wiesz, gdzie jestesmy? -W znacznej odleglosci od naszego kursu... wysunieci na poludniowy zachod. To wlasciwie wszystko, co potrafie powiedziec. Ale nie mozemy wystartowac, dopoki nie poprawi sie pogoda. Lecz kiedy to nastapi... - Wzruszyl ramionami. -Jesli w ogole wystartujemy - poprawil Dan. Bardzo ostroznie przykucnal, zeby spojrzec na podwozie. Bylo oczywiscie oblodzone. Ponadto przesaczylo sie tam troche gestej piany, mieszajac sie z na wpol stajalym i zamarzajacym deszczem ze sniegiem. Najwidoczniej skala obnizala sie ku srodkowi, gdzie spoczal planetolot. Zanim wystartuja, beda musieli starannie rozmrozic podwozie. Zwrocil na to uwage, podczas gdy pozostali dwaj przykucneli, zeby zobaczyc. Przynajmniej pelni teraz role kotwicy. Im silniej przymarza, tym mniejsza jest szansa, ze zostaniemy stad zrzuceni tam. - Ta u wskazal w kierunku przepasci. - Przeczekajmy burze, a potem uwolnimy planetolot i wystartujemy. Ale lepiej zrobimy, jesli teraz wrocimy do srodka. Mial racje. Zimno przenikalo nawet przez ocieplane ubranie. Strzasneli z siebie lod i snieg i wspieli sie z powrotem do planetolotu, ktory raz po raz kolysal sie niebezpiecznie pod pchnieciami wiatru. Czy ktorys z porywow okaze sie az tak silny, ze zerwie ich "kotwice"? Meshler podzielil kolejna porcje jedzenia. A Dan przeszukal pomieszczenie magazynowe i stwierdzil, ze nie jest jeszcze najgorzej z zapasami; nawet jezeli mala torba, ktora Meshler niosl na ramieniu, byla pusta. W magazynie znajdowaly sie dwie skrzynki jedna z zywnoscia, a druga z lekami i przyborami medycznymi oraz lornetka i nieco ladunkow do miotacza. -Dobrze sie o nas zatroszczyli - skomentowal Dan, kiedy z powrotem schowal do pomieszczenia wiekszosc tego, co znalazl. -A co z polaczeniem? Czy nie mozesz wywolac tej posiadlosci, przekazac im informacji i poprosic, zeby ja podali innym osadnikom? Po powrocie do planetolotu Meshler zajal fotel pilota. Teraz odrzucil do tylu kaptur i rozpial kurtke. -Ta burza przerwala wszelka lacznosc. Ale skoro tylko sie skonczy... Tymczasem chodzmy spac. To byla jedyna rozsadna rzecz, ktora mogli zrobic. A na sama wzmianke o snie Dan poczul nagle, jak bardzo jest zmeczony. Od chwili, gdy schowali sie w jamie pomiedzy skalami i odpoczywali na zmiane, uplynely wiecej niz dwadziescia cztery godziny. Ale, jako ze planetolot od czasu do czasu trzasl sie pod naciskiem podmuchow wiatru. Dan zastanawial sie, czy potrafia zasnac, wiedzac, ze moga byc zrzuceni w przepasc. W rzeczywistosci jednak usnal, tak jak i jego towarzysze. Kiedy przebudzil sie, uplynelo kilka sekund, zanim w pelni odzyskal przytomnosc i swiadomosc tego, gdzie sie znajduje. Planetolot przestal sie trzasc pod naporem wiatru i nie bylo slychac bebnienia deszczu o blache. Czul na sobie goracy ciezar lezacego na nim w poprzek bracha. Wygramolil sie spod zwierzecia, a ono sapnelo i wydalo cichy pisk skargi. Dan spojrzal przez okno lub raczej spojrzalby, gdyby nic gruba powierzchnia pokrywajacego je, iskrzacego sie lodu. Docieral jednak stamtad taki blask, ze szef transportu pomyslal, iz moze to byc jedynie swiatlo sloneczne. A jesli burza minela, to najwyzszy czas, aby ruszali w droge. Poruszajac sie, potracil fotel przed soba i Tau, kaszlac i rozgladajac sie wokol, podniosl glowe z oparcia. -Co... - zaczal i dopiero wowczas uprzytomnil sobie, gdzie sie znajduje. -Tam, na zewnatrz swieci slonce... byc moze... - Dan wskazal na okno. Tau obrocil sie i sprobowal otworzyc drzwi. Stawialy opor, tak jakby mroz zalozyl dodatkowy zamek, lecz po chwili ustapily. Tau popchnal je i otworzyl. Poczuli przenikliwy chlod, ktory zaparl im dech w piersiach, a slonce zaswiecilo im prosto w oczy. Lekarz spuscil nogi na zewnatrz kabiny, lecz posliznal sie i zlapal za krawedz drzwi. Czyniac wiele halasu opadl na kolana. Jednak nadal trzymal sie, wiszac w otwartych drzwiach. Z trudem odwrocil sie, zeby wyjrzec na zewnatrz. Kiedy Dan ujrzal twarz Tau, miala ona taki wyraz, jakby dostal on strzal z miotacza z odleglosci wystarczajacej do osmalenia. Ostroznie wciagnal sie z powrotem do kabiny. Najwidoczniej nie mogl poruszac nogami, gdyz podciagal sie na rekach, dopoki ponownie nie znalazl sie w fotelu. Potem gwaltownie zatrzasnal drzwi. -Gladki lod powiedzial. - Nic sadze, zeby ktokolwiek potrafil na tym ustac, nie mowiac juz o chodzeniu. Meshler otworzyl drzwi po swojej stronie i gapil sie na powierzchnie ziemi. -Z tej strony to samo - dodal. -Zanim wystartujemy, musimy uwolnic podwozie - powiedzial Dan. - Ogien z miotacza ustawionego na minimum? - sformulowal to jako pytanie. -Potrzebujemy czegos w rodzaju liny ratunkowej dla tego, kto podejmie sie to zrobic - skomentowal Tau. Czy mamy wsrod zapasow cos takiego? Dan odepchnal bracha i otworzyl szafke, ktora przeszukal poprzedniej nocy. Nie pamietal, by widzial jakas line, ale moze cos takiego tam bylo. Niestety, nic nie znalazl. -Co to jest? - Meshler obrocil sie na fotelu i wskazywal ponad glowa Dana jakis ciasno zwiniety przedmiot. Szef ladowni siegnal reka. Okazalo sie, ze nieprzemakalny brezent z tworzywa sztucznego. Byc moze sluzyl do ochrony planetolotu przed burza. Planetolot z Krolowej nie mial w wyposazeniu czegos takiego. -Potniemy to na pasy, powiazemy i bedziemy mieli nasza line. - Meshler przygotowal sie do pracy, wyjmujac zza pasa ostry noz o dlugim ostrzu. Bylo to jednak trudne zajecie, poniewaz tworzywo sztuczne, wystarczajaco wytrzymale, zeby chronic od burzy, nie poddawalo sie latwo ostrzu noza. Straznik cial cierpliwie, dopoki nie uzyskal trzech pasow. Pomimo oporu materialu zwiazal je w dluga line. Nie pytajac, czy ktos z pozostalych chce wyjsc, by roztopic lod wokol podwozia, przywiazal swe dzielo do wlasnego pasa. Gwaltownym ruchem opuscil oslone kaptura, zapial ciasno wierzchnia kurtke oraz spojrzal, czy Tau i Dan zlapali mocno drugi koniec liny. To nie powinno potrwac dlugo... przy uzyciu tego. - W dloni oslonietej rekawica trzymal przygotowany miotacz. Ponownie otworzyl drzwi i wysliznal sie na zewnatrz. Pomimo ze trzymal reke na ramie pojazdu, najwyrazniej nie mogl utrzymac rownowagi. Dan i Tau skupili uwage. Trzymali line okrecona wokol nadgarstkow i zaciskali palce na jej postrzepionych krawedziach. Meshler sprobowal postawic krok. Stracil oparcie i zniknal z pola widzenia. Obciazona lina ciagnela ich do przodu, lecz oni ze wszystkich sil starali sie utrzymac w jednym miejscu. Lina drzala i okrecala sie, jak gdyby Meshler slizgal sie na wszystkie strony. Ile czasu zabierze mu stopienie lodu? Dan czul bol w ramionach. Jego nadgarstki zbielaly i zaczely dretwiec w miejscach, gdzie wrzynalo sie tworzywo sztuczne. Nagle, kiedy mysleli, ze wyczerpali wszystkie sily, w drzwiach pokazalo sie ramie. Meshler wciagnal sie do srodka. Opadl na siedzenie, a Dan przechylil sie ponad nim i z trzaskiem zamknal drzwi. Straznik otrzasnal sie, zrzucil rekawice i usiadl. Kciukiem wcisnal klawisz startowy i Dana odrzucilo do tylu. Przycisnal bracha, ktory krzyknal i sprobowal sie wydostac. Znalezli sie w powietrzu i szybko wznosili sie, chociaz mogli sie tego tylko domyslac. Zamarzniete okna nadal zaslanialy widok. -Znioslo nas na poludnie powiedzial Meshler- - Dlatego polecimy na polnoc, choc nie jestem pewien co do drugiego kierunku, to znaczy, jak daleko zepchnelo nas na zachod. Co z mikrofonem? - zapylal Tau. Meshler odczepil mikrofon pokladowy i zapial na szyi zatrzask, przeznaczony na gardlo pilota. -Wzywam Cartla... Cartla... Cartla wypowiadal kilkakrotnie nazwisko. Wszyscy oczekiwali na jakas odpowiedz. Ale rozlegl sie tylko charczacy, halasliwy chrzest, prawie tak samo nieprzyjemny jak wrzaski potwora. -Zaklocenia. - Meshler odlozyl mikrofon. - Nic sie przez nie nie przebije. -Czy to normalne? chcial wiedziec Tau. -Skad moge wiedziec? - Straznik jak zwykle wybuchnal. Oczy odrobine zapadly mu sie, a na twarzy pojawily sie zmarszczki, jak gdyby od chwili ich pierwszego spotkania postarzal sie o cale miesiace. - To jest dla mnie, jak sie okazuje, nie znany kraj. Ale te dzwieki sa tak glosne i uporczywe, ze powiedzialbym, iz musza byc nadawane celowo. -Moga spodziewac sie, ze nadamy ostrzezenie - rzeki lekarz. - No dobra, od nas zalezy, czy polecimy osobiscie, skoro nie mozemy wyslac wiadomosci. Lecieli na polnoc, poniewaz znioslo ich na poludnie i na wschod, a Meshler byl przekonany, ze zboczyli takze na zachod. Ale skad straznik mial pewnosc? Nie bylo zadnego punktu, na ktory mogliby sie nakierowac. Gdyby Meshler zdolal nawiazac lacznosc z posiadloscia, mogliby wykorzystac jej nadajnik jako radiolalarnie. Teraz nic dysponowali niczym, oprocz domyslow straznika. A kraj pod nimi byl niezbadana dzicza - i byc moze kryl w sobie jeszcze dodatkowe niespodzianki, takie jak np. oboz w dolinie. Burza juz nie szalala, a podczas lotu z okien kabiny z wolna znikaly lodowe zaslony. Widzieli wiec, ze dzien jest wyjatkowo pogodny. Meshler znalazl maly monitor, ktory ustawil w taki sposob, ze mogli ogladac kraine w dole. Sadzac po pozycji slonca na niebie, byl wczesny poranek. Oznaczalo to, ze przespali czesc poprzedniego dnia oraz cala ostatnia noc - byla to strata czasu, ktora martwila Meshlera. Chociaz, uwzgledniajac odleglosc pomiedzy dolina a posiadloscia Cartla, nie powinien sie niepokoic, ze ktorykolwiek z uwolnionych stworow juz tam dotarl. Nie bylo w dole zadnej kolejnej dolinki ukrytej pod nietypowym uksztaltowaniem terenu, zadnej innej maszyny w powietrzu, zadnych pelzaczy, ani tez sladow pojazdow na ziemi. Pod nimi rozciagal sie jednostajny krajobraz rzadkich lasow, przecietych dwiema duzymi rzekami. Tu i owdzie pojawialy sie obszary nagich skal. I nigdzie zadnego znaku, ze jest tu cos wiecej, poza dzicza - jak wczesniej twierdzil Meshler. Rozdzial 14 Posiadlosc Cartla Od czasu do czasu straznik probowal uruchomic mikrofon, ale wciaz slyszeli wylacznie trzaski zaklocen. Nagle Meshler wskazal na rzeke o oblodzonych brzegach.-Veecorox! -Widziales ja juz kiedys? zapytal Tau. Dan pomyslal, ze lekarz jest byc moze zaniepokojony ich niezbyt dokladnie ustalona trasa. W ubieglym roku wyprawa dotarla az do tego miejsca. Meshler usadowil sie glebiej w fotelu pilota i rozluznil sie, tak jakby poczul ulge. Najwidoczniej straznik, podobnie jak oni, denerwowal sie z powodu nieznanego kursu planetolotu. -Wystarczy, ze bedziemy sie posuwac wzdluz rzeki az do miejsca, gdzie zasila ja doplyw Corox, a potem skrecimy na wschod. Tam zaczyna sie posiadlosc Cartla. Przechylil maszyne i skrecil, aby prowadzic ja wyznaczona trasa. Na ziemi pod nimi nie bylo widac zadnych sladow, wskazujacych na to, ze ludzie byli tutaj kiedykolwiek. -A zatem wasze poludniowe ziemie sa w wiekszosci dzicza - stwierdzil lekarz. -Oczyszczanie terenu jest trudne. Sprawdzanie i utrzymanie urzadzen mechanicznych jest zbyt kosztowne i nie mozemy pozwolic sobie na staly doplyw paliw oraz zatrudnienie technikow, ktorzy obslugiwaliby i naprawiali maszyny. A koni, dwurozcow z Astry czy jakichkolwiek innych zwierzat pociagowych z odleglych swiatow osadnicy nie sprowadzaja tutaj... a przynajmniej nie w pierwszym pokoleniu. W stacji badawczej probuja wyhodowac jakas rase, ktora potrafilaby zyc tutaj bez stalej kontroli czlowieka. Wystepuje tu pewien miejscowy owad - much tork ktory atakuje oczy zwierzat. Jak dotad nie zdolalismy temu zaradzic. A tutejsze zwierzeta wcale sie nie nadaja do ciezkiej pracy. Mamy wiec urzadzenia mechaniczne, ktore sa wspolna wlasnoscia wszystkich posiadlosci. Przenosi sie je z miejsca na miejsce. Poza tym w razie suszy osadnicy probuja stosowac wypalanie. Pozary wymagaja jednak kontroli, a to oznacza, ze potrzebni sa ludzie do pracy. -A wiec osadnictwo nie rozwinelo sie zbytnio od chwili przybycia tutaj pierwszych osadnikow? - zapytal Tau. Dan zobaczyl, ze straznik zaciska usta, tak jakby poczul sie obrazony ta uwaga. -Trewsworld - odpowiedzial Meshler - zrobil wystarczajaco wiele, aby sie usamodzielnic. Nie zostaniemy poddani kolejnej fali osadnictwa... jesli o to ci chodzilo. - Przerwal i spojrzal na Tau, a Dan zobaczyl cien niepokoju na jego twarzy. Sadzisz... ze o to moze chodzic? -Istnieje taka mozliwosc, czyz nic? - odparl Tau. Przypuscmy, ze stracilibyscie to, co zdobyliscie z takim trudem. Albo chocby czesc z tego. To juz jest powod, zeby uznac was za niesamodzielnych. Dan zrozumial. Kazda planeta, na ktorej osiedlaja sie ludzie, musi rozwijac sie i co roku wykazywac znaczacymi przyrostami ludnosci oraz wysylanych towarow. W przeciwnym wypadku Wielkie Biuro do Spraw Osadnictwa zgodnie z prawem moze podjac decyzje o wymianie wladz i ludzkosci. Wowczas dotychczasowi osadnicy, o ile nie sa w stanie wykupic swych ziem, traca wszystko, co zdobyli tak ciezka praca. -Ale dlaczego? - zapytal Meshler. Jestesmy planeta, na ktorej osadnictwo dopiero sie zaczyna. Kazdy napotka tutaj dokladnie te same trudnosci, z ktorymi my walczylismy od poczatku. Nie ma tu niczego, co zainteresowaloby ludzi z zewnatrz... zadnych bogactw na tyle wartosciowych, zeby oplacalo sie je wydobywac... -A co z ta skala z rozbitej skrzynki z pelzacza poszukiwaczy? - zapytal Dan. Znalezli cos, co uznali za tak wartosciowe, aby to dokladnie zabezpieczyc. Zabito ich, a towar zabrano. Byc moze tutaj, na Trewsworld, znajduje sie wiecej, niz ci wiadomo, Meshler. -W trakcie jednej z wypraw - straznik potrzasnal glowa - przeprowadzono badania skal i ziemi za pomoca specjalnych przyrzadow. Wystepuja tu normalne ilosci zelaza, miedzi i innych skladnikow, ale nic na tyle wartosciowego, zeby to wysylac do odleglych swiatow. Sami wykorzystujemy to, co potrafimy. Poza tym byc moze tamtych ludzi nie spalono miotaczem ze wzgledu na to, co przewozili, ale z powodu tego, co zobaczyli. A skale zabrano, zeby nas zmylic. Mowiliscie, ze tam w poblizu wloczyl sie mrowkorod. Byc moze wyruszyli grupa, zeby go zlapac. -Calkiem mozliwe - zgodzil sie Tau. - Proponowalbym jednak, zebyscie jeszcze raz przeprowadzili badania skal... o ile zostalo wam na to dosyc czasu. -Oboz w dolinie - powiedzial Dan znajduje sie tam juz od jakiegos czasu. Od jak dawna dziala tutaj stacja Trosti? -Osiem lat... czasu planetarnego. -A czy w tym czasie jakies nowe posiadlosci zostaly wybudowane wokol niej? - Teraz Tau podrzucil Danowi mysl, ktorej ten szukal juz od pewnej chwili. -Cartl... zastanowmy sie. Cartl zwolal ludzi do oczyszczania terenu wiosna dwudziestego czwartego, zanim wzrosly trawy. Teraz mamy dwudziesty dziewiaty. Jego posiadlosc jest najbardziej wysunieta na poludnie. A zatem uplynelo juz piec lat. Co z innymi osadami... od wschodu, zachodu, polnocy? Na polnocy jest za zimno dla lafsmerow. Na polnoc od portu znajduje sie tylko kilka stacji badawczych. - Meshler odpowiedzial natychmiast. - Na wschodzie mieszka Hancorn, ktory osiedlil sie w dwudziestym piatym. A na zachodzie... Lansfeld. Od dwudziestego szostego. -Zatem uplynely trzy lata od czasu, gdy przeprowadzono ostatnie oczyszczanie terenu - zauwazyl Tau. A w poprzednich latach, ilu bylo nowych osadnikow? Popedzany pytaniami Meshler, sadzac z wyrazu jego twarzy, juz liczyl. -Az do dwudziestego czwartego mielismy rocznie jedno lub dwa, a czasami trzy nowe osiedla. W dwudziestym trzecim przybyly cztery statki pelne ludzi. Od tamtej pory tylko jeden, a jego pasazerami byli glownie technicy i ich rodziny, ktorzy osiedlili sie w porcie. Rozwoj osadnictwa ulegl zahamowaniu. -I nikt nie zwrocil na to uwagi? zapytal Dan. Jezeli ktos zauwazyl, nic na ten temat nie mowil. Ludzie z posiadlosci sa w zasadzie samowystarczalni. Przybywaja do portu najwyzej raz lub dwa razy do roku... po prostu wtedy, kiedy maja towar do przekazania na statek. W posiadlosci mieszka jakies piec, szesc rodzin, ktore podpisuja umowy. Do lzejszych prac w polu uzywaja samonaprawiajacych sie robotow, ktore nie nadaja sie jednak do oczyszczania terenu. Od czasu, kiedy zaczal sie handel lafsmerami, zyje sie latwiej. Nie trzeba uprawiac ziemi specjalnie dla ptakow. Wystarczy tylko udostepnic im przestrzen zyciowa i zasiac ze dwa pola smesu, ktorego ziarno jest dodatkowym pokarmem w zimie. Lafsmery lubia miejscowe owady, a takze kilka tutejszych roslin jagodowych i dobrze sie nimi odzywiaja. Kupujacy sadza, ze to wlasnie nadaje wyjatkowy smak potrawom przyrzadzanym z ich miesa i podnosi ich wartosc. Lafsmery mozna wpuscic na czesciowo tylko oczyszczona ziemie. Aby je dokarmiac, wystarczy posluzyc sie robotem. Ale do oskubywania ich z puchu, ktory wysyla sie do innych swiatow, potrzeba ludzi... Te prace wykonuje sie pozna wiosna. Puch zbiera sie do puszek, przekazuje do portu, gdzie formuje sie go w bele. -A wiec doprowadzacie do tego, zeby stac sie producentem jednego towaru? Meshler ponownie okazal zaniepokojenie pytaniem Tau, jak gdyby do tej pory nigdy nie zastanawial sie nad tym. -Nie... no coz... byc moze... tak. Hoduje sie coraz wiecej lafsmerow, poniewaz tylko je oplaca sie wysylac. Tak, jestesmy swiatem jednego produktu i w dodatku nie powstaja tu nowe posiadlosci... - Meshler skrzywil usta. Jestem straznikiem. Do moich obowiazkow nalezy tylko patrolowanie. Czasem rysuje mapy i uczestnicze w badaniach oraz odwiedzam posiadlosci lezace na pograniczu. Ale Rada... ktos z pewnoscia wie, co sie dzieje! -Na pewno - zgodzil sie Tan. Pozostaje tylko sprawdzic, czy komus nic zalezalo na tym, aby tak wlasnie sie stalo. Widziales, jak te smoki wykonczyly lafsmery... a one powstaly, pod wplywem promieniowania, z zarodkow wspolczesnych lafsmerow. Wyobraz sobie, ze jedna z tych okropnosci z obszaru pola silowego, czy chocby ten mrowkorod, wkracza na teren upraw? Albo tez jedna z tych skrzynek zostaje ukryta w jakims oddalonym rejonie i poraza wszystkie ptaki przechodzace w jej poblizu... Im predzej dotrzemy do Cartla i uzyskamy lacznosc ze swiatem, tym lepiej! - powiedzial zaniepokojony Meshler. Wkrotce dolecieli do miejsca, gdzie rzeka wraz ze swoim doplywem laczyly sie w ksztalcie litery V. Meshler skrecil i ruszyl wzdluz mniejszego, miejscami przykrytego lodem, strumienia. Troszeczke pozniej lecieli juz nad pierwszymi czesciowo oczyszczonymi polami. Dostrzegli grzedy, ale nie bylo widac lafsmerow. Na bialej warstewce lezacego na ziemi sniegu nie zostawiono zadnych sladow. Pierwsze pole przeszlo w nastepne, takze pozbawione oznak zycia. Meshler skrecil planetolotem i przelecial nisko ponad zagospodarowana ziemia. Nic rozumiem. Te tereny to pola hodowlane... sa to centralne miejsca, w ktorych znajduja sie grzedy. Raz jeszcze uruchomil kciukiem mikrofon i probowal wezwac wlasciciela posiadlosci. Lecz nadal slychac bylo zaklocenia, choc juz nie tak glosne i meczace dla uszu. Meshler zwiekszyl wysokosc lotu i z maksymalna predkoscia popedzil naprzod. Dwa nastepne pola... i na ostatnim zobaczyli wreszcie ptaki biegajace na wszystkie strony. Kiedy przesuwal sie nad nimi cien planetolotu, zdawaly sie szalec ze strachu. Probujac wzleciec, rzucaly sie na boki, nieudolnie rozposcieraly i wykrecaly skrzydla. Tratowaly przy tym niektore mniejsze okazy. Ptaki tworzyly ciemna, klebiaca sie chmure. Wreszcie planetolot minal je. -Przypuszczam - powiedzial Tau - ze takie ich zachowanie nie jest naturalne. -Nie - odpowiedzial Meshler krotko. Za ustawionym w polu ogrodzeniem rozciagaly sie kolejne pola, ktore oczyszczono staranniej niz te przeznaczone dla lafsmerow. Poprzez snieg widac bylo jakies uprawy. Rzeka skrecala, a wzdluz jej brzegu wznosily sie zabudowania mieszkalne i gospodarcze. Nie byl to dom, lecz szereg domow ustawionych w kwadrat. W srodku zauwazyli wieze nadawcza, wystajaca znacznie ponad dachy budynkow. W polowie jej wysokosci umieszczono znak firmowy Cartla; symbol, ktory jest na wszystkich towarach sprzedawanych przez niego. Domy zbudowane byly z kamiennych blokow, ale pokryto je dachami z gliny. Pod spodem ulozono jednak dachowki Dan wiedzial o tym z tasm informacyjnych, ktore przesluchiwal przed wyprawa. Na wierzchniej warstwie ziemi gesto posadzono cebulki roslin. Wiosna zakwitna one barwnymi szeregami. A jesienia osadnicy zbiora starannie ziarna i zmiela na proszek, stanowiacy na tej planecie cos w rodzaju kawy, uprawianej w odleglych swiatach. Dan pomyslal, ze jak na swiat, na ktorym nie ma zadnych miejscowych niebezpieczenstw - a tak przynajmniej okreslano Trewsworld zabudowania przypominaja twierdze. Domy, ktorych wszystkie drzwi otwieraly sie na wewnetrzne podworze, byly polaczone scianami z gliny, rowniez ozdobionymi roslinami. Tuz przed brama, na wygladzonej ziemi, wybudowano parking. Po jednej stronie stal pelzacz i mniejszy slizgacz, wedlug Dana nazbyt lekki, aby podrozowac po tym dzikim i pozbawionym drog kraju. Meshler wyladowal i wyskoczyl na zewnatrz, zanim jeszcze ucichl glos silnika. Zwinal rece i zawolal glosno: -Hej tam, w domu! Posiadlosc Cartla wydawala sie opuszczona tak jak dwa pierwsze pola lafsmerow. -Podaj swoje nazwisko! - Nagle ktos zawolal cienkim glosem zza sciany tuz przed nimi. Meshler odrzucil do tylu kaptur, odslaniajac twarz. -Wim Meshler, straznik. Znasz mnie? Nie nadeszla zadna odpowiedz. Czekali, stojac w chlodzie. Dan trzymal bracha. Po chwili ciezkie drzwi uchylily sie ze zgrzytem. -Wchodzcie, szybko! Byl to tak zdecydowany rozkaz, ze Dan zerknal ponad ramieniem. To miejsce przypominalo oblezona twierdze. Ale kto... lub co... doprowadzilo mieszkancow do ukrycia sie w niej? Nie widzieli zadnego zywego stworzenia. Jedynie lafsmery, ktorych przerazenie bylo ostrzezeniem, ze nie wszystko jest w porzadku. Przecisneli sie przez waskie przejscie. Oczekujacy tam czlowiek natychmiast zatrzasnal drzwi, jak gdyby spodziewal sie, ze sarna smierc depcze im po pietach. Zaryglowal brame, opuszczajac sztabe. Wlasciciel domu byl wysokim mezczyzna, ubranym w futro, zarzucone luzno wokol ramion jak peleryna. Puste rekawy lopotaly, kiedy sie poruszal. Nalezal do innej rasy niz Meshler. Skore mial ciemna, tak jak Rip, a wlosy sztywne, niczym druciana szczotka. Nosil koszule ze skory lafsmera, na ktorej pozostawiono puszek, tu i owdzie juz wytarty. Mial szeroki pas, za ktorym, zgodnie ze zwyczajem osadnikow, nosil dwa noze. Jeden, zatkniety z przodu, sluzyl do przygotowywania jedzenia i do wykonywania prac w gospodarstwie. Drugi, umieszczony z tylu w zdobionej pochwie, byl oznaka dojrzalosci i uzywano go w rzadkich obecnie wypadkach zemsty honorowej. Jego spodnie oraz buty uszyte byly z wlochatej skory. Wszystko to sprawialo wrazenie, iz jest nie mniej "opierzony" niz jego lafsmery. Byla jednak pewna roznica. W reku trzymal pistolet na kule, pochodzacy z dawnych czasow. Taki rodzaj broni Dan widywal tylko w muzeach na Ziemi. Uzywano jej obecnie jedynie na niewielu prymitywnych swiatach, gdzie ladunki do miotaczy sa zbyt kosztowne i osadnicy sami organizuja sobie bron. -Meshler! Mezczyzna wyciagnal reke, a straznik uczynil to samo i obaj przycisneli lokcie w tradycyjnym powitaniu. -Co sie dzieje? - dopytywal sie straznik, nie przedstawiwszy nawet swych towarzyszy. Byc moze ty potrafisz nam powiedziec - odparl tamten ostro. - Lub raczej powiesz to wdowie po Jaycorze. Ledwo wrocil tu ostatniej nocy... Zdazyl opowiedziec nam jedynie niesamowita historie o potworach i ludziach. Przeprowadzal kontrole odleglych pol, kiedy napadnieto na niego. -Napadnieto na niego? powtorzyl Meshler. Wlasnie tak. Nigdy nie widzialem takich ran! Skrylismy sie, kiedy zauwazylismy, ze cos nie jest w porzadku z nadajnikiem... zaklocenia! Kaysee zabral planetolot i polecial do portu. Zrobil to, zanim zorientowalismy sie, ze Angria i dzieci nie powrocily! Probowalem zatrzymac ich przez mikrofon w posiadlosci Vanatara... bez rezultatu. Inditra i Forman wyruszyli duzym transporterem, zeby tam dotrzec pospiesznie wyrzucal z siebie slowa, jak gdyby koniecznie musial opowiedziec to komus. Meshler, nadal trzymajacy jego ramie w uscisku, przerwal ten potok wymowy: -Nie wszystko naraz. Yanalar... zatem on w koncu zaklada swoja posiadlosc? -Tak, prosili nas przez nadajnik, zebysmy zabrali sie do oczyszczania terenu. Ja znow mialem drgawki, ale Angria, Mabla, Carie i dzieci oraz Singi, Refal, Dronir, Lanlgar... wszyscy wyruszyli planetolotem towarowym. Kaysee mial przeprowadzic kontrole na zachodzie, Jaycor na wschodzie, a Inditra i Forman stawiali nowa szope na narzedzia. I co ja powiem Carie... Jaycor nie zyje! Przedwczoraj sluchalismy poludniowych wiadomosci z portu. Mowili tylko o jakichs kryminalistach z wolnego frachtowca, ktorzy sprawiaja klopoty. A potem... trzaski... zaklocenia. Od tamtej pory nie mozemy uzyskac polaczenia. Kaysee powrocil caly i zdrowy. Ale Jaycor sie spoznial. Potem zobaczylismy zblizajacy sie pelzacz. Poruszal sie tak, jakby nikt nim nic kierowal. W zasadzie tak bylo. Jaycor byl prawie martwy. Powiedzial cos o ludziach i potworach, ktorzy wyszli z lasu... po chwili zmarl! Nie moglismy nawiazac z nikim lacznosci, wiec Kaysee powiedzial, ze poleci planetolotem do portu. Inditra i Forman uruchomili transporter i wyruszyli do posiadlosci Vanatara, zeby zaopiekowac sie kobietami. Z powodu tych przekletych drgawek nie nadawalem sie do niczego. Brr, znow sie zaczyna! Wysoki mezczyzna zaczal gwaltownie drzec i Tau natychmiast ruszyl do przodu, aby go podtrzymac. -Goraczka przestrzenna! -Niezupelnie - odrzekl Meshler. Ma taki sam przebieg, ale leki nie skutkuja. Jak dotad w zaden sposob nie zdolano go wyleczyc. Byc moze ty potrafisz cos dla niego zrobic! Drgawki wstrzasaly wychudzonym cialem osadnika i sprawialy, ze kiwal sie na wszystkie strony. Glowa opadla mu bezsilnie do tylu. Gdyby straznik i lekarz nie podtrzymywali go w pozycji stojacej, upadlby na ziemie. -Zabierzmy go do lozka powiedzial Tau. Leki moga nie skutkowac, ale cieplo mu pomoze. Powlekli go do srodkowego budynku, ktory stal na wprost bramy. Dan szedl przodem, zeby otworzyc drzwi. Bylo oczywiste, ze osadnicy lecza sie w cieple, poniewaz w szerokim i glebokim kominku plonal silny ogien. Przed kominkiem stalo lozko polowe przykryte kilkoma grubymi kocami. Polozyli tam mezczyzne, a Tau okryl go dokladnie. W tym czasie Meshler podszedl do garnuszka wiszacego nad ogniem. Powachal parujaca zawartosc. Podniosl ze stojacego nie opodal stolu kubek oraz lyzke i nalal do kubka odrobine plynu z garnuszka. -Napar Esama - wyjasnil. - Jest dosc cieply, zeby go rozgrzac. Ale i tak Cartl jest skazany na atak odretwienia. Tau uniosl dobrze okrytego mezczyzne i przy pomocy Meshlera wlal mu do gardla pelen kubek plynu. Kiedy jednak polozyli go z powrotem, wydawalo sie, ze stracil przytomnosc. Dan postawil bracha, ktory podszedl ostroznie do kominka i przycupnal w cieple bijacym od ognia. Stworek zachowywal sie tak, jakby byl w pelni zadowolony i szczesliwy. Dan zastanawial sie, w jaki sposob brach potrafil wytrzymac zimno, ktore towarzyszylo im przez wieksza czesc wedrowki. -Jest tutaj sam? - Tau skinal glowa w kierunku swojego pacjenta. -Z tego, co powiedzial, tak. To jest Cartl. Musial miec ciezki atak drgawek, skoro nie wzial udzialu w akcji. -A ten Vanatar... czy istnieje jakas inna poludniowa posiadlosc? - zapytal Dan. -Vanatar od dluzszego czasu mowil cos o osiedleniu sie tutaj. Nic wiedzialem jednak, ze akurat teraz sie na to zdecydowal. Z pewnoscia podjal decyzje w pospiechu. Mialem akurat inne obowiazki i nic zajmowalem sie patrolowaniem pol. Zobaczmy... Podszedl do sciany po lewej stronie. Dan podazyl za nim i dostrzegl wymalowana tam mape. Przydzialy gruntu z mniej lub bardziej wyraznymi granicami pol, takich jak te, ponad ktorymi przelatywali, byly pokolorowane na zolto. Nie oczyszczone zas ziemie na szaro. Na wschodzie wyrysowano zakropkowane obszary, ktore oznaczaly tereny jeszcze nie przydzielone. -Vanatar zmierzyl te ziemie jakies piec lat temu. Meshler wskazal na zakropkowane pola. Potem wahal sie i nie byl pewien, czy kiedykolwiek je wezmie. Te tereny leza na wschodzie, lecz sa bardziej wysuniete w kierunku poludniowym. Dan wpatrywal sie w szara plame oznaczajaca dzikie obszary. W ktorym miejscu znajdowal sie las z polem silowym i oboz w dolinie? A moze ten teren w ogole nie byl zaznaczony na mapie? -Vanatar nie ma broni... A prace w polu... sa rozproszeni... poszerzali teren upraw we wszystkich kierunkach... kobiety i dzieci zajete byly pilnowaniem. Jesli tamte potwory dotarly do nich... - Urywane zdania Meshlera nie wymagaly dodatkowych wyjasnien, aby Dan je zrozumial. -Moze wezmiemy nasz planetolot i sprobujemy ich odszukac? - zaproponowal Tau, kiedy dolaczyl sie do nich. -Nie da rady zabrac ich wszystkich na raz. - Meshler juz o tym myslal. -Te zaklocenia w nadajniku... -zaczal Tau-jak sadzisz, jak daleko siegaja? -Kto wie? - Meshler wzruszyl ramionami. - Moze przynajmniej Kaysee sprowadzi pomoc, kiedy dotrze do portu. -Jest tez lodz ratunkowa - powiedzial Dan. - Lodz ratunkowa z Ripem i Alim na pokladzie... i ukryta niedaleko skrzynka. Co sie stanie, jezeli ci, dla ktorych byla wieziona, wiedza juz, gdzie jej szukac? -Nie daloby sie poleciec lodzia. - Meshler zle go zrozumial. A poza tym, nie mozemy skontaktowac sie z ludzmi na jej pokladzie. Mysle, ze do tej pory zabrano ich juz z powrotem do portu. Jest cos jeszcze. - Tau uwaznie obserwowal straznika. - Co ten Cartl powiedzial o kryminalistach zabranych ze statku kosmicznego? Wynika z tego, ze byc moze nasi ludzie znalezli sie w gorszych niz nasze klopotach... A to cale zamieszanie, to twoja robota, a nie nasza. Im wczesniej wladze beda o tym wiedzialy, tym lepiej. O tym, co stalo sie w porcie, wiem tyle samo, co i wy. - Meshler wygladal na wyprowadzonego z rownowagi. - Najwazniejsze jest to, co dzieje sie wlasnie tu i teraz. Musimy zajac sie ludzmi w posiadlosci Vanatara. Czy probowales ostatnio uzyc swego miernika promieniowania? Dan nie wiedzial, po co straznikowi to urzadzenie, ale Tau odpial je od pasa i nacisnal przycisk. Wskazowka obrocila sie szybko. Nie poruszala sie w waskim obszarze pomiedzy dwoma najblizszymi punktami, ale drgala pomiedzy symbolami oznaczajacymi polnoc i poludnie, zakreslajac na tarczy polokrag, jak gdyby byla przyciagana jednoczesnie przez dwie rowne sily. -Co to oznacza? - dopytywal sie Meshler. Tau wylaczyl urzadzenie, dokladnie obejrzal pojemnik, a potem ustawil przyrzad pod innym katem i wlaczyl ponownie. Wskazowka drgala tak samo, jak poprzednio. Wygladalo to tak, jakby urzadzenie rejestrowalo dwa odmienne zrodla promieniowania, znajdujace sie naprzeciw siebie. -To moze oznaczac istnienie dwoch roznych pol promieniowania odpowiedzial Tau. -Ich skrzynke i byc moze te z lodzi ratunkowej! domyslil sie Dan. Czy to mozliwe, ze promieniowanie wysylane z poludnia zwiekszylo sile oddzialywania zakopanej przez nich skrzynki? Jezeli tak, jak wplynie to na lodz ratunkowa? Ali i Rip mieli rozkazy, aby zabrac ja do portu, przewozac w tyle statku. Czyzby oznaczalo to wiec, ze nadal tkwia tam, gdzie ich zostawili i sa narazeni na dalsze klopoty? -Czy sila promieniowania skrzynki - Meshler ciagle stal i trzymal reke na mapie sciennej w miejscu, gdzie zaznaczono obszar nalezacy do Vanatara - moze przyciagnac te stworzenia do siebie? -Kto wie? Oba zrodla sa silne - brzmiala odpowiedz lekarza. -Mam cos. Dan przypomnial sobie rozmowe, ktora slyszal kiedys na Krolowej. Obsluga systemu nadawczo-odbiorczego nalezala do obowiazkow Ya. Dan orientowal sie wylacznie w ogolnych podstawach nawiazywania lacznosci; wiedzial tylko tyle, ile jest konieczne, aby - gdyby zaszla taka potrzeba uzyskac kontakt ze swiatem zewnetrznym. Ale pewnego razu Ya rozmawial z Yanem Ryckiem. I wspomnial cos o tym, jak bandyci zagluszali wiadomosci przekazywane przez zaloge statku. Powiedzial tez, co zrobili, aby pomimo to nadac sygnal wezwania o pomoc. Nadali przeciwzagluszenie, w ktorym ukryli prosta wiadomosc, wyrazona pojawianiem sie i zanikaniem dzwiekow. Technicznie bylo to zbyt skomplikowane, aby sam mogl tego sprobowac. W tej posiadlosci znajdowal sie jednak nadajnik. Ktos z pewnoscia nie tylko potrafil go obslugiwac, ale orientowal sie w jego konstrukcji na tyle, zeby przeprowadzic naprawe. Co? Meshler niecierpliwil sie. -Cos, co uslyszalem pewnego razu. Kto zajmuje sie tutaj nadajnikiem? -Glownie Cartl. Zanim sie tu osiedlil, byl technikiem w porcie. Ale ten sprzet nie dziala... lub... mozemy zobaczyc... Przeszedl pospiesznie przez pokoj do miejsca, w ktorym stala tablica sterownicza nadajnika, prawie tak skomplikowana jak na Krolowej. Kiedy uruchomil mikrofon, uslyszeli trzaski. Nie byly juz tak nieznosne dla uszu, ale nadal silne. -Nadal zagluszany. Czy Cartl jest bardzo chory? - Teraz Dan spojrzal na lekarza. Moze bylby w stanie zrobic cos z interkomcm? -Jezeli ta choroba przebiega tak samo jak goraczka przestrzenna, atak minie za jakies cztery lub piec godzin, Bedzie wowczas oslabiony i roztrzesiony, ale umysl bedzie mial jasny. Problem tkwi w tym, ze nie wiem, ile mial juz tego typu atakow, a to jest bardzo wazne. -Tak czy owak nie moze w tej chwili niczego zrobic z nadajnikiem wtracil Meshler. Czy nic sadzisz, ze juz wczesniej probowal cos poradzic? -Probowal tylko zwyczajnie nadawac - odpowiedzial Dan. - A istnieje mozliwosc bardziej skomplikowanego przekazania wiadomosci. I jezeli przy odbiorniku w porcie siedzi ktos z wrazliwym uchem... -Opowiesc Ya o Erguard! Tau zrozumial, o co chodzi Danowi. To nam moze pomoc. Ale musimy poczekac, az Cartl dojdzie do siebie. Byc moze wy wiecie, o czym mowicie. Meshler przenosil wzrok z jednego na drugiego. - Ja jednak nic nie rozumiem. Ale nie sadze, zebysmy mieli inne mozliwosci dzialania. Nie jestem nawet pewien, czy potrafie ustalic miejsce, gdzie lezy posiadlosc Vanatara. Rozdzial 15 Akcja ratunkowa Nareszcie znow mieli prawdziwe jedzenie. Dan siedzial przy stole, na ktorym stala potrawa z, miesa lafsmera. doprawiona miejscowymi ziarnami i jagodami. I smakowalo to naprawde wspaniale po tylu dniach, podczas ktorych zywili sie niewielkimi porcjami sztucznego jedzenia zabranego z Krolowej. Nadchodzila noc. Tau pielegnowal na wpol swiadomego, od czasu do czasu niezrozumiale mamroczacego Cartla. Nie powrocili jeszcze ludzie, ktorzy pracowali wraz z Vanatarem, ani tez ci, ktorzy wystartowali po nich. Ponadto z nadajnika, ktory zostawili wlaczony, nie dochodzil zaden dzwiek oprocz brzeczenia odcinajacego ich lacznosc ze swiatem.-Jak daleko jestesmy od lodzi ratunkowej? Dan skonczyl pic goracy napar i postawil kubek przed Meshlerem. Straznik dwukrotnie podchodzil do mapy sciennej. Studiowal jej linie, za kazdym razem wodzac po nich palcem, tak jakby chcial upewnic samego siebie, ze rzeczywiscie sie tam znajduja. Polem usiadl przy stole. -Jakies dwie godziny lotu przy normalnej predkosci odpowiedzial. Ale dlaczego? Nie ma tam waszych ludzi. Miano ich zabrac zaraz po naszym odlocie. I zabrali na pewno skrzynke. -Zabrali? spytal Tan. - A co z odczytem miernika? Nie sadze, ze wskazywalby obecnosc pola, gdyby skrzynka dotarla do portu. Co o tym myslisz? - spytal Dana. -Zastanawiam sie, czy jesli mielibysmy skrzynke przy sobie... czy ona moglaby odciagnac potwory? - odparl. -Nic i tego, tym bardziej, ze wlasciwie nic wiemy, jak ona dziala. Tau potrzasnal glowa. - Dan, daj mi jeszcze troche tego napoju! Cartl poruszyl sie pod grubym okryciem nalozonym na niego przez lekarza. Staral sie zrzucic z siebie ten ciezar. Dan podszedl do parujacego naczynia, nalal pol kubka aromatycznego plynu i zaniosl lekarzowi. -Teraz spokojnie - powiedzial Tau i podparl reka ramiona osadnika. Podsunal kubek do ust Cartla, a ten, spragniony, wypil do dna. Nastepnie, przy pomocy Tau, podniosl sie, odrzucajac na bok okrycia. Nie drzal juz, a na jego ciemna twarz powrocil wyraz opanowania. -Jak dlugo bylem nieprzytomny? - zapytal. -Okolo trzech godzin odpowiedzial Tau. -Angria... dzieci... reszta? Wyczytal odpowiedz ze spojrzenia Tau. Jego reka powedrowala do zatknietego z tylu za pasem noza. -A zatem... - Lecz nie dokonczyl tej grozby. -Posluchaj! - Dan obrocil sie do niego. Nie wiedzial, co moze zrobic zaniepokojony o los swojej rodziny Cartl. Chcial jednak od razu sprawdzic, czy osadnik ma doswiadczenie potrzebne do rozwiazania problemu nadajnika. Mikrofon jest nadal zagluszony. Ale istnieje sposob, za pomoca ktorego moglibysmy przeslac prosta wiadomosc i poprosic o pomoc. Cartl zmarszczyl brwi. W ogole nie spojrzal na Dana. Zamiast tego wyciagnal noz i lekko pocieral ostrzeni wewnetrzna strone kciuka, jak gdyby sprawdzal ostrosc, swej broni. -Mikrofon jest zagluszony - powtorzyl osadnik bezbarwnym glosem. Potem obrocil sie do Meshlera. Przybyles planetolotem. Pozwol mi go wziac... teraz nie mam dreszczy. -Na jak dlugo? - spytal Tau z takim naciskiem, ze przyciagnal uwage Cartla, ktory teraz spojrzal na lekarza. - To prawda, ten atak minal. Ale chlod wywola nastepny. A jesli wystartujesz, a potem stracisz przytomnosc, to jaka to przyniesie korzysc tobie lub komukolwiek innemu? Prosze, posluchaj Thorsona. Mozliwe, ze nie slyszales o tym sposobie, ktory on chce ci przekazac. Ta metoda juz kiedys, w podobnej sytuacji, zdala egzamin. Jestes wyszkolonym technikiem lacznosci, wiec powinienes z tego skorzystac, aby pomoc swoim ludziom. -Zatem w czym rzecz? - Teraz Cartl rzeczywiscie zwrocil sie do Dana. Byl jednak zniecierpliwiony, tak jakby nie spodziewal sie uslyszec czegos waznego i z gory zloscil sie koniecznoscia skupienia na tym mysli. -Nie jestem technikiem lacznosci i nie znam waszych specjalistycznych terminow... zaczal Dan ale ten sposob zastosowal pewien wolny kupiec, gdy jego statek zagluszal bandyta, chcacy uzyskac jego ladunek - i przekazal bogata w szczegoly opowiesc. Gdy Dan zaczal mowic, Cartl obracal w palcach noz tam i z powrotem. Teraz jednak przestal. -Informacja nadana przeciwzagluszaczem - powiedzial osadnik. - A jaki rodzaj wiadomosci? -Nic wyszukanego. Tylko podanie naszych nazwisk i wolanie o pomoc. -No tak. Cartl schowal noz do pochwy. - A jesli Kaysee nie dotarl... Podniosl sie i zachwial na moment, ale nie byla mu potrzebna pomoc Tau, ktory chcial go podtrzymac. Potem podszedl do nadajnika. Wcisniecie przelacznika spowodowalo, ze trzaski staly sie glosniejsze. Cartl sluchal uwaznie. Jego wargi poruszaly sie. Mozliwe, ze liczyl. Usiadl, nadal sluchajac z tym samym skupieniem. Siegnal pod stol, na ktorym stala czesc wyposazenia i wyjal skrzynke z narzedziami. Wylaczyl odbiornik, odkrecajac jakas czesc. Nastepnie zabral sie do pracy. Z poczatku dzialal wolno, prawie niezdarnie, potem szybciej i z wieksza pewnoscia siebie. W koncu przechylil sie do tylu, oparl dlonie o krawedz stolu i opuscil lekko ramiona, lak jakby praca bardzo go wyczerpala. -Gotowe. Ale czy sie uda? - zdawalo sie, ze pyta samego siebie, a nie trzech mezczyzn stojacych za nim. Brach lezal wyciagniety przed kominkiem, wylegujac sie w cieple. Lecz nagle usiadl na zadzie i zlozyl na brzuchu przednie lapy. Nie odwrocil glowy w kierunku ludzi w rogu, lecz zdawal sie nasluchiwac. Przyciagnelo to uwage Dana, ktory obecnie obserwowal raczej bracha, a nie Cartla. Osadnik delikatnie polaczyl dwa kable i teraz wystukiwal przerywany rytm. Dan przeszedl w poprzek pomieszczenia i usiadl na lozku polowym, ktore dopiero co opuscil Cartl. -Co sie dzieje? - Wzial swoja kurtke i powiedzial do mikrofonu w kapturze. -Zbliza sie - odpowiedzial brach. -- Cos, czego musimy sie lekac? - spytal szybko Dan. -Jest lam strach... ale on tkwi w tych, ktorzy nadchodza. I sa tam takze rany... -Jak daleko? Brach wolno kolysal glowa tam i z powrotem, jak gdyby jego dlugi nos byl wskazowka miernika. -Ida szybko, ale jeszcze nie tutaj - padla niejasna odpowiedz. - Jest tam lek, duzo, duzo leku. I boja sie wszyscy. -- Brach mowi - Dan wstal i rzekl do pozostalych - ze zblizaja sie jacys ludzie. Twierdzi, ze sa ranni i przestraszeni. Pomimo glosnej mieszaniny dzwiekow, ktora dochodzila z glosnika, Cartl musial uslyszec. Odwrocil sie do Dana. -Kiedy tu beda? -Brach mowi, ze zblizaja sie szybko. Cartl stal juz na nogach. Nie siegnal nawet po futro, lecz blyskawicznie zlapal bron. Ale Meshler, z miotaczem w reku, pierwszy znalazl sie przy drzwiach. Wszyscy biegli do bramy; Cartl na czele. Reszta dogonila go dopiero wtedy, gdy juz wskoczyl na wzniesienie biegnace wzdluz jednego z budynkow po stronie bramy, skad dobrze widac bylo okolice. Swiecil jasny ksiezyc, a snieg skrzyl sie odbitym blaskiem. ; Wreszcie uslyszeli dzwiek dudnienia silnika planetolotu. Cartl wydal okrzyk radosci i pochylil sie, szukajac jakiegos przycisku. Rozblysly swiatla ladowiska. Meshler podniosl reke, by je wylaczyc, ale w koncu nie zrobil tego, Planetolot nie mial zadnych swiatel pozycyjnych, Zblizal sie ciemny i w jakis sposob grozny, oswietlany jedynie blaskiem ksiezyca. Kiedy wyladowal, zobaczyli, ze pojazd jest nieco wiekszy od tego, ktory ukradli z obozu w dolinie i prawie dwa razy wiekszy od planetolotu wozonego przez Krolowa. Jego kulisty ksztalt wskazywal, ze jest przeznaczony do transportu towarow. Nagle otworzyly sie wlazy kabiny oraz ladowni i grupa ludzi wybiegla na ladowisko z takim pospiechem, iz kilkoro potknelo sie i upadlo. Pozostali schylali sie, podnoszac swych towarzyszy. Zachowywali sie tak, jakby byli wiezniami uciekajacymi na wolnosc. Zostawiajac za soba otwarte na osciez drzwi, rzucili sie do bramy. Byc moze gonil ich ktorys z potworow. Kobiety... trzy, cztery, piec, szesc... dzieci... tak wiele, ze musialy byc stloczone wewnatrz ramie przy ramieniu. A za nimi dwoch zabandazowanych mezczyzn, podtrzymujacych trzeciego, ktory potykal sie, daremnie probujac stawiac kroki. Cartl otworzyl na osciez brame i rzucil sie, aby chwycic jedna z kobiet - te, ktora kurczowo trzymala za rece dwoje dzieci. Kiedy przytulil ja do siebie, pozostali zgromadzili sie wokol nich. Krzyczeli jakims planetarnym, niezrozumialym dla Ziemian, jezykiem. Tau jednak, z Meshlerem i Danem tuz za plecami, przecisnal sie pomiedzy kobietami i dotarl do rannych. Wspolnie przeniesli ich do pokoju, ktory przed chwila opuscili. Troche pozniej uslyszeli cala historie. Przybyszami byly kobiety z posiadlosci Cartla, a wraz z nimi trzy z grupy Vanatara oraz dzieci z obu osad. Dwoch rannych mezczyzn pochodzilo z terenow Cartla, a ten, ktory byl w najgorszym stanie, z posiadlosci Vanatara. Katastrofa nastapila bez zadnego ostrzezenia. Tak, jak wczesniej przypuszczal Cartl, rozeszli sie po polach, nadzorujac prace. Kobiety rozpalily ogniska, aby zaparzyc napoje oraz przygotowac jedzenie. Nagle zaczal sie ten koszmar. Ich relacje dotyczace tego, co widzieli i przed czym uciekali, calkowicie sie od siebie roznily. Dan domyslil sie, iz w sklad atakujacej grupy wchodzily rozne potwory. Zaden z nich nie przypominal stworzen znanych osadnikom, co zwiekszylo ich przerazenie. Czesc pracujacych wpadla na pomysl, zeby skierowac na pola roboty, ktore mialy oslaniac ich ucieczke. Ci, ktorzy dotarli do Cartla, mieli szczescie, ze znajdowali sie blisko parkingu planetolotow i zdolali sie tam przedrzec. Ale nawet wtedy ratunek nie byl oczywisty, poniewaz za potworami nadciagali ludzie, ktorzy strzelali z miotaczy. Jednak z kilku opowiesci, zwlaszcza jednego z mezczyzn, wynikalo, ze nieznajomi jednoczesnie popedzali potwory i bronili sie przed nimi. Pojawil sie jakis planetolot i zawisl nad parkingiem pojazdow, a bestie zaczely przesuwac sie za nim, prawie tak, jak gdyby prowadzil je na smyczy. Dwa potwory stoczyly bitwe. Natomiast oba zaparkowane planetoloty zostaly rozbite zaraz po probie wzniesienia sie w powietrze. Tak wiec zawiodl pierwszy plan osadnikow: ucieczki do posiadlosci Cartla, a nastepnie ratowania pozostalych grup, -Potem im przyladowalismy... - powiedzial mezczyzna noszacy bandaz na lewej rece ponizej ramienia. - Vanatar mial na pelzaczu zamontowany palnik, ktorym zamierzal zniszczyc geste zarosla. Yashty i ja dopadlismy do niego. Trafilismy w sam srodek klebowiska potworow. Potem przybyl statek Cartla, wiec moglismy uciec nim wraz z kobietami. Nie mialem wielkiego pozytku z mojej reki, a Yashty oberwal w glowe, ale razem stanowilismy sprawnego pilota. Asmual otrzymal silny cios i lezal nieprzytomny. Tak wiec Thanmore kazal sie nam wynosic, poki niebo jest jeszcze czyste. Powiedzial, ze z ludzmi Cartla utrzymaja parking, a moze wezma ten pelzacz z wlaczonym palnikiem i zdolaja dotrzec na wzniesienie. Slyszelismy jeszcze, jak wyruszali, wiemy wiec, ze kilku naszych ludzi dotarlo tam. Ale nawet jesli utrzymaja sie przez jakis czas, nie sa w stanie bronic sie w nieskonczonosc. Ich glownym narzedziem walki sa roboty i maly palnik. Nie dysponuja niczym wiecej. -Ilu was tam dotarlo? chcial wiedziec straznik. -Trudno powiedziec. - Mezczyzna potrzasnal glowa. - Bylismy najwieksza grupa, zlozona w wiekszosci z kobiet i dzieci. Widzialem troje... przynajmniej troje ludzi uciekajacych przed tymi cholernymi stworzeniami. A dwa ciala potworow lezaly spalone na dziedzincu, zanim do nich wystrzelilismy. -Gdzie znajduje sie to wzniesienie? - przerwal Meshler. Na moment mezczyzna przymknal oczy, tak jakby probowal przywolac w pamieci obraz miejsca schronienia. Potem odpowiedzial: -Na poludniowy wschod od ladowiska. To jest duzy obszar nagich skal. Vanatar sadzil, ze mozna tam zorganizowac jakas superbezpieczna grzede i rozkazal nam go nie wypalac. Stanowi dobre miejsce do obrony. -Czy planetolot moglby wyladowac w poblizu? -Tylko na otwartym terenie - mezczyzna potrzasnal glowa - a tam musialbys walczyc z tymi stworzeniami. Gdyby nie udalo im sie wedrzec na skaly... -Czy twoi ludzie wiedzieliby, jak sie zachowac, gdyby planetolot zawisl nad nimi, a my uzylibysmy pasow ratunkowych? - upieral sie straznik. -Nie wiem. Propozycja Meshlera byla niebezpieczna. Dan wiedzial, ze stosuje sie ja na stacjach treningowych, ale ludzie z Krolowej nigdy nie zostali zmuszeni do jej zastosowania. A czy osadnicy maja odpowiedni sprzet? Zapytal o to drugi ranny mezczyzna: -Czy macie tutaj planetolot ratunkowy? Potrzebne bylyby pasy i liny ratunkowe. I trzeba opuscic nisko maszyne. Oni uzywaja miotaczy. A wiec jesli siatek sie obnizy, wystarczy jeden strzal, aby przeciac line pasa. -Potrafimy zawisnac nisko. Meshler byl pewny siebie. Dan jednak pomyslal, ze jest to szalony pomysl. Rozejrzal sie po pokoju. Tau zajmowal sie ciezko rannym mezczyzna. Z pewnoscia zostanie tutaj. Ci trzej, ktorzy przybyli planetolotem uciekinierow, nie zdolaja podjac takiego wysilku. A Cartl, jesli nawet sie zdecyduje, moze miec kolejny atak. Wszystko wskazywalo na to, ze misja ratunkowa spadnie na nich dwoch - Mashlera i jego samego. Straznik nie spytal, czy sa jacys ochotnicy. Wszystkich, z wyjatkiem Tau, zapedzil do pracy przy pospiesznym przygotowaniu potrzebnego wyposazenia. Ostatecznie mieli gruby pas, podwojnie spleciona stalowa linke i niewielka dzwignie. Wszystko to zajmowalo tak wiele miejsca we wnetrzu planetolotu. ze Dan nie pojmowal, jak zmiesci sie tu wiecej niz dwoch - co najwyzej trzech uciekinierow na raz. Ponadto, aby w ogole moc wykorzystac te konstrukcje, musieli skorzystac z wolniejszego planetolotu transportowego. I nawet Cartl ostrzegl ich, ze w chwili, gdy zawisna, najmniejsze przeciazenie moze spowodowac runiecie planetolotu na ziemie. Ale o swicie wystartowali. Meshler znow usiadl za sterami. Dan i brach, ktory dolaczyl do ich kompanii w ostatniej chwili, usadowili sie za dzwignia, w ogonie pojazdu. -To jest zle. - Dan probowal naklonic bracha do pozostania. - Pakujemy sie w olbrzymie niebezpieczenstwo. -Isc z toba, dotrzec z toba, zawsze, z toba znalezc nasze wlasne miejsce - stanowczo oswiadczyl brach, jak gdyby w Danie pokladal cala nadzieje powrotu do swej rodziny. A Dan, pamietajac, jak czesto w przeszlosci stworzenie bylo im pomocne, nie potrafil go po prostu wyrzucic. Meshler obral kurs zgodnie ze wskazowkami uciekinierow i rozwinal najwieksza predkosc, jaka mogl utrzymac ciezki statek. Ludzie z posiadlosci Cartla przygotowywali sie w tym czasie do oblezenia, a sam Cartl powrocil do nadajnika, choc zdawalo sie, ze nie wierzy w powodzenie proby, ktora zdecydowal sie podjac. Nie padalo, ale dzien byl pochmurny, a slonce stanowilo tylko bardzo blada plamke swiatla, przeslonieta chmurami. Poza dwoma miotaczami nie mieli innej broni. Dan nie probowal sobie nawet wyobrazac, co sie stanie, jesli wrog zdobedzie jeden z palnikow i skieruje go w gore, aby spalic siatek przybywajacy na pomoc. Kiedy pojawili sie nad polami, gdzie pracowal Vanatar ze swoimi ludzmi, poszarpana ziemia, swiadczaca o naglym przerwaniu pracy, stanowila wystarczajacy drogowskaz. Z planetolotu zestrzelonego przez uciekinierow pozostaly spalone szczatki, czesciowo zaslaniajace dwa pelzacze, na ktore runela maszyna. Z wraka wystrzelil w kierunku ich statku snop promienia z miotacza. Czy to przyjaciel sadzi, ze sa wrogami, czy tez napastnicy probuja uniemozliwic odsiecz? W kazdym razie strzal ich nie dosiegnal. Chociaz, gdyby sie znizyli, mogli zostac trafieni... Meshler zawrocil planetolot daleko od parkingu. Sterowanie ta maszyna, nie przeznaczona w ogole do szybkiego manewrowania, a tym bardziej w ograniczonej przestrzeni, wymagalo od pilota skupienia calej uwagi na sterach. Ale byl jeszcze brach, ktory dal im wskazowke. -Duzo leku... bolu... tam... - Wskazal nosem. Dan przetlumaczyl, a Meshler obral nowy kurs. Ujrzeli skaly. Widziane gory przypominaly bardziej jakas sztuczna budowle niz naturalnie uksztaltowany teren, chociaz nie ukladaly sie w zaden wzor, a tylko wznosily sie ku niebu masa podziurawionego przez wiatr kamienia. Meshler podprowadzil planetolot blizej. W polowie z grubsza oczyszczonego pola lezal przewrocony pelzacz. Sterczal z niego uchwyt palnika, a wzdluz pojazdu ciagnal sie dlugi pas czarnej i osmalonej gleby. Widocznie maszyna zostala przewrocona, gdy palnik byl maksymalnie rozgrzany i dlatego tak dlugo spalal ziemie, dopoki nie wyczerpalo sie urzadzenie ogrzewcze. Ale zanim maszyna ulegla zniszczeniu, odbyla walke z wrogiem. Lezaly za nia trzy na pol spalone ciala potworow. Jednakze wiekszosc koszmarnych stworow wciaz zyla i polowala wokol skal. Nie mogly atakowac, powstrzymywane przez trzy roboty trzymajace straz wokol skalnego obszaru. Przygotowane do obrony, wymachiwaly swymi dlugimi, polaczonymi ramionami, zakonczonymi narzedziami do skrobania i przecinania. Dwa roboty byly uszkodzone. Jeden krecil sie w kolko, ciagnac za soba dwa pogruchotane ramiona, ktore uderzaly o ziemie. Polowa skrzynki kontrolnej, ktora sluzyla mu za glowe, byla stopiona. Drugi stal w miejscu. Najwidoczniej nastapilo uszkodzenie mechanizmu wspomagajacego ruchy nog. Wsciekle jednak tlukl ziemie ramionami. Sadzac z czterech pocietych i pomiazdzonych cial, te takze stoczyly ciezka walke. Ale roboty byly przydatne tylko dopoty, dopoki starczalo im energii. Wlasnie gdy planetolot zawisl nad kamieniami, dwa z trzymajacych straz robotow zaczely poruszac sie wolniej, a jeden zatrzymal sie calkowicie. Uniosl wysoko swe uzbrojone ramiona i znieruchomial. Meshler mocowal sie ze sterami planetolotu. Tak, jak ostrzegal Cartl, ciezki transportowiec nie byl lak zwrotny jak statki, do ktorych przywykl straznik. Dlatego trudno mu bylo dokladnie ocenic, czy znalezli sie na wlasciwej wysokosci. Ukrywajacy sie ludzie musieli rozpoznac statek, poniewaz rozpaczliwie wymachiwali rekoma zza oslony kamieni. Dan kopnieciem otworzyl wlaz i przygotowal sie do opuszczenia pasa ratunkowego. Jednak przekorny planetolot podskakiwal, nie chcac sie zatrzymac. Sprzet kolysal sie tam i z powrotem. Dan nie zastanawial sie nawet, czy dzwignia bedzie dzialac. Pozostawalo im tylko sprobowac. Chroniac line przed splataniem, obserwowal, jak pas powoli opada. Kiedy poczul szarpniecie, zrozumial, ze ludzie trzymaja pas. Teraz... -Obserwuj i uwazaj, czy wszystko przebiega prawidlowo- powiedzial do bracha. Musze sie teraz zajac... Stwor podbiegl do wlazu i wysunal glowe. Zaparl sie nogami o krawedz otworu, aby nie wypasc z kolyszacego sie statku. -Przywiazuja jakiegos mezczyzne... jest ranny... Wysylaja na poczatek rannego. Dan zalowal, ze ci na dole nie byli na tyle domyslni, aby jako pierwszego przyslac zdrowego pomocnika. Jesli pas nie wytrzyma... Uruchomil dzwignie polaczona z silnikiem. Lina zaczela sie naprezac, a kiedy naciagnela sie zupelnie, silnik steknal. Dzwignia dzialala bardzo wolno, zbyt wolno... pomimo to Dan nie mogl zrobic nic innego, jak tylko czekac i pilnowac, czy silnik nadal pracuje, a lina zwija sie rownomiernie. Oczekiwanie zdawalo sie nie miec konca, a wtem odezwal sie brach: -Jeden jest tu... nie potrafi pomoc sam sobie. -Chodz tutaj. - Dan podjal szybka decyzje. - Obserwuj... jesli ta lina poluzni sie, krzycz! Przecisnal sie obok bracha, ktory poslusznie podszedl do dzwigni. Pas znajdowal sie dokladnie pod wlazem. Nieruchomego i bezwladnego mezczyzne przymocowano do niego poskrecanymi lachmanami. Dan, bardzo ostroznie, wciagal go do srodka. Kiedy polozyl go na pokladzie, poczul, ze jest caly zlany potem. Rozwiazujac line krepujaca cialo rannego, probowal robic to delikatnie. Potem raz jeszcze rzucil pas przez otwor wlazu. Nie bylo czasu na zbadanie pierwszego przybysza. Meshler nawet nie obejrzal sie za siebie. Tak byl zajety sterami, ze wydawal sie teraz czescia statku, ktory probowal zmusic do posluszenstwa. Jeszcze jedno szarpniecie liny, a potem pojawil sie kolejny ranny mezczyzna. Tym razem jednak przytomny i zdolny sam wciagnac sie na poklad. -Ilu was tam jeszcze zostalo? - spytal Dan, szarpiac zapiecie trzymajace osadnika w pasie. -Dziesieciu - odpowiedzial osadnik. Dziesieciu! Nie sa w stanie zmiescic tutaj tak wielu ludzi. I na pewno nie za pomoca tej dzwigni, ktora zajmuje tak wiele miejsca. To oznacza jeszcze dwa kursy... ale czy maja tyle czasu? Znow zrzucil pas, poprosil osadnika, aby pilnowal dzwigni, a sam przysunal sie do Meshlera. -Jest ich dwunastu. Nie jestesmy w stanie zabrac wszystkich. -Nie mamy zbyt wiele czasu. Mozemy nie zdazyc zrobic drugiego kursu odpowiedzial Meshler, nie odwracajac sie od sterow. To bylo oczywiste. Ale bylo takze jasne, ze nie moga liczyc na to, iz zdolaja uciec przeciazonym planetolotem. Jak dotad, widzieli tylko potwory wokol robotow i domyslali sie obecnosci kogos, kto strzelal do nich z miotacza. Ale to nie oznaczalo, ze nieprzyjaciel sie wycofal. Nagle planetolot przechylil sie, zupelnie jakby szarpnela go jakas niewidzialna lina. Przestali unosic sie ponad skalami - zaczeli sie od nich oddalac. -Wiazka promieniotworcza! - krzyknal straznik. Jest slaba, ale tym statkiem nie potrafie sie z niej wyrwac. Promieniowanie! Znow sciagali ich, dokladnie tak jak wtedy, gdy siedzieli w tamtym planetolocie. Nastepna katastrofa? -Co do... - uslyszeli dobiegajacy z tylu krzyk drugiego rannego mezczyzny. - Mijamy skaly! Dan powrocil do wlazu. Pod nimi zwisal pas. Mineli juz skaly i na cale szczescie nikogo w nim nie bylo. Uwaga! Kiedy wiazka sprowadzila ich nizej, Dan zobaczyl, jak pas osiada i nagle zaczepia o wysuniete w gore ramie rozladowanego robota. Trzeba miec wielkiego pecha, aby byc tak zlapanym. Pomimo zrecznosci Meshlera planetolot ostro zadarl dziob do gory, a oni runeli ogonem ku ziemi. Rozdzial 16 Pulapka z przyneta Nagly przechyl statku cisnal Dana do tylu. Szef ladowni trzasnal w dzwignie i bolesnie uderzyl glowa w jej ramie. Byc moze podszycie ocieplanego kaptura uratowalo mu zycie, ale momentalnie stracil przytomnosc.Ocknal sie z okropnym bolem glowy. Wyciagnal obolala reke, aby zbadac kark i ramiona. Wtem uslyszal glosny, przerywany dzwiek, ktory docieral do niego spoza czerwonej mgielki przeslaniajacej mu wzrok. Ktos usilowal go podniesc. Przeszyl go tak gwaltowny bol, ze az krzyknal, aby zostawic go w spokoju. Gwaltowne traktowanie poniewaz brutalnie ciagnieto go dalej - nasililo bol, choc nie stracil ponownie przytomnosci. Niosacy rzucili go raczej, niz polozyli. Nieznacznie uniesli mu glowe, a nastepnie zostawili samego. Powoli, mruzac oczy, zdolal rozejrzec sie troche wokol siebie. Poniewaz nie mogl podniesc wyzej glowy, nie widzial szczatkow rozbitego statku. Po kilku minutach powolnego odzyskiwania pamieci, domyslil sie, ze planetolot musial wbic sie ogonem w ziemie. W jego polu widzenia pojawil sie i zaraz zniknal machajacy wielkimi ramionami robot. -Meshler? - szorstkim i charczacym glosem wymowil nazwisko straznika, ale twarz mezczyzny, ktory pochylil sie nad nim, byla mu calkowicie obca. Nieznajomy spojrzal obojetnie na Dana i nie probowal nawet zbadac jego ran. -Ten jeszcze zyje - zameldowal komus. -Tym lepiej. Jesli bedzie sie troche szamotac, bedzie to wygladalo bardziej przekonywajaco. Co z pozostalymi? -Jeden nie zyje, jeden nadal oddycha. A pilot? -Unieszkodliwilismy go. Z tymi spetanymi nogami moze takze wywrzec wrazenie. Wepchnij go czesciowo pod wrak i to bedzie cala dekoracja. Teraz krzyknij do tych parszywych osadnikow... glosno i wyraznie... Slowa zdawaly sie rozplywac w uszach Dana. Niektore byly ostre, wyrazne i mialy sens. Inne docieraly tak slabo, ze mogl sie ich tylko domyslac. -Wy... tam na gorze, wsrod skal! Wrzasnal tak glosno, ze glos odbil sie echem w czaszce Dana jak przerazliwy zgielk. -Posluchajcie - krzyknal slabiej... -Sluchamy -jeszcze slabiej... -Mamy dla was propozycje. -Przyslijcie kilku swoich ludzi na rozmowe... -Przyslijcie swoich tutaj... nieuzbrojonych - padla odpowiedz zza skal. -Dostana to, czego chca wtracil sie nastepny, zniecierpliwiony glos. - Nie mamy teraz duzo czasu. Musimy wykonac plan. -Podejdziemy bez miotaczy, do tamtej skaly... -Zgoda. Mezczyzna stojacy obok Dana oddalil sie. Kiedy mijal robota, maszyna odsunela sie od niego, poniewaz zamontowane w jej wnetrzu urzadzenie do rozpoznawania istot ludzkich nie pozwalalo jej na zaatakowanie czlowieka. Drugi mezczyzna poszedl za nim. Stali plecami do Dana, ale w zasiegu jego wzroku. Mgielka, przeslaniajaca jego oczy, stopniowo ustepowala. Obserwowal teraz sytuacje obojetnie, jak gdyby nie mialo to zadnego znaczenia, poniewaz zajmowal go przede wszystkim wlasny bol. Z ukrycia wyszlo dwoch mezczyzn ubranych we wlochate wyjsciowe stroje osadnikow. Poruszali sie ostroznie. Nie odchodzac zbytnio od skal, staneli dosc daleko od wroga. -Czego chcecie? spytal jeden z nich. -Jedynie wydostac sie... z waszego swiata. Mamy statek kosmiczny, ktorym mozemy poleciec, ale potrzebujemy czasu, aby do niego dotrzec... i potrzebujemy srodka transportu... jakiegos planetolotu. -A zatem? No coz, nie mamy planetolotu odpowiedzial osadnik. - I nie potrafimy zbudowac go z kamieni... -Zawrzyjmy uklad - odrzekl ten drugi. Zabierzemy stad te bestie. Skierujemy je w inna strone. Na polnocy jest nadajnik, do ktorego podaza, jesli tylko wylaczymy nasz. Nadamy przez mikrofon prosbe o pomoc. Ktokolwiek przybedzie, zobaczy ten wrak i wyladuje obok niego. Przejmiemy jego pojazd. Och, nie przy pomocy miotaczy... ogluszymy tylko zaloge. Potem, kiedy .wyniesiemy sie stad, bedziecie wolni. Wszystko, czego potrzebujemy, to planetolot. Wzielibysmy ten, gdyby nie zderzyl sie z tym spalonym robotem. Siedzcie cicho i spokojnie tam, gdzie jestescie. Nie probujcie zadnych sztuczek, zanim nie zdobedziemy planetolotu. Potem odlecimy. Osadnik odwrocil sie do swojego towarzysza. Dan zobaczyl, ze rozmawiaja, ale z miejsca, w ktorym lezal, nie slyszal slow. -Co z nimi? - Osadnik wskazal na wrak i Dana. -Zostana tutaj az do czasu przybycia planetolotu. Potem mozecie ich zabrac. I aby was przekonac, ze mowimy powaznie, zabierzemy stad bestie. To znaczy, jesli sie zgodzicie. -Przemyslimy to... Przedstawiciele osadnikow zaczeli sie wycofywac. Nie obrocili sie plecami do wroga, ale powoli szli tylem, dopoki nie znikneli za dostatecznie duzymi, aby ich zaslonic, skalami. Dwoch nieznajomych powloklo sie z powrotem, nie podejmujac zadnych srodkow ostroznosci przed mozliwoscia strzalow zza kamieni. Dan mimo bolu wlasciwie pojal sens zaslyszanej rozmowy. Zrozumial warunki urnowy, ale dla niego osobiscie nie miala ona wielkiego znaczenia. Wzbudzila w nim tylko niepokoj. Bylo oczywiste, ze osadnicy nie ufaja tym obcym ludziom. Ale czy sie zgodza? A jesli sie zgodza... Przyneta! Wyjasnienie pojawilo sie w umysle Dana niczym sygnal alarmowy wskazujacy mu, co to moze oznaczac z punktu widzenia szansy jego przezycia. Fragmenty rozmowy, ktore uslyszal, gdy po raz pierwszy odzyskal przytomnosc, nabraly sensu. On... pozostali, ktorzy przezyli katastrofe... mieli zostac tutaj jako przyneta! Jeszcze jeden planetolot moze wyladowac, aby udzielic im pomocy. Jezeli wrog zabierze stad bestie i nie bedzie widac innych oznak jego dzialalnosci, to zasadzka moze sie udac. A przypuscmy, ze ludzie ukryci wsrod skal nie zrobia nic, aby ostrzec nowo przybylych... wtedy pulapka natychmiast sie zatrzasnie. Ale czy nieznajomi, gdy zdobeda juz srodek transportu, rzeczywiscie wycofaja sie? Dan, probujac pokonac bol glowy, sprobowal rozwazyc sytuacje. Jesli osadnicy zgodza sie na ten uklad, okaza sie glupcami. Ale z drugiej strony oni nie sa dobrze uzbrojeni, a robotom wyczerpuje sie energia. Na przyklad ten, ktory krazyl tam i z powrotem za szczatkami planetolotu, wlasnie znieruchomial. Zamachal jeszcze kilka razy ramionami, a potem zastygl, celujac nimi prosto przed siebie, jak gdyby chcial powstrzymac dalsze ataki wroga. Tak wiec bez miotaczy i z bezwladnymi robotami mogliby latwo stac sie lupem potworow. Uchodzcy moga wiec byc tak zrozpaczeni, ze zaryzykuja zawarcie ukladu, wierzac, ze dzieki temu moga ocalec. Pragnac ostrzec osadnikow, Dan poczul przyplyw sily. Sprobowal poruszyc sie, a przynajmniej uniesc jedna dlon. Podnosil ja wolno, az zwisla bezwladnie na nadgarstku, jak gdyby nie nalezala do niego, lecz do kogos innego. Zwrocil uwage na swe palce. Byly zdretwiale i bez czucia, ale poruszaly sie zgodnie z jego wola. Teraz potrzebowal jednak duzo wiecej sil. Sprobowal usiasc. Lecz kiedy uniosl glowe, swiat zawirowal oblednie wokol niego, a on znow o malo co nie stracil przytomnosci. Tak wiec lezal spokojnie, wykorzystujac tylko tyle sil, ile konieczne, by sprawdzic, czy druga dlon i nogi nic zostaly uszkodzone. Nie poczul, by jakas kosc mial zlamana. A zdretwienie dloni ustepowalo. Byc moze skonczylo sie na uderzeniu w glowe i ogolnym potluczeniu. -Czy sadzisz, ze sie zgodza... Dan zamarl na dzwiek tego glosu, ktory rozlegl sie tuz za nim. -Jaki maja wybor? Kiedy tylko roboty wyczerpia swa energie, bestie natychmiast ich zaatakuja. Wiedza o tym. Pozwolmy im jeszcze troszeczke zwlekac z odpowiedzia, a potem postawmy im warunek... teraz albo nigdy. -Jak sadzisz, dlugo bedziemy musieli czekac na planetolot? -No coz, tamta grupa uciekla, a ci przybyli przygotowani do zabrania pozostalych. Tak wiec, gdzies juz wszczeto alarm. A Dextis otrzymal wiadomosc z portu. Zdaje sie, ze wolni kupcy nagadali juz dosyc, aby wywarlo to wrazenie na Largos i komendancie Patrolu. -Myslalem, ze Spuman dal sobie z tym rade... -Mial wszystko dokladnie opracowane, az do czasu tej ostatniej przesylki. Ona wszystko zniszczyla. Grotler nie popelnilby wiekszego bledu, gdyby rozmyslnie sprobowal zatkac komory odrzutowe. Dobrze, ze nie przezyl tego rejsu. Dextis rozszarpalby go na kawalki i nakarmil nimi jednego ze swoich ulubiencow. To wszystko moglo zepsuc cale przedsiewziecie. I tak sie stanie, o ile Spuman nie zdola wykorzystac mozliwosci Trosti. Jeden czlowiek... tylko jeden czlowiek... dzialajacy tak glupio i tracimy trzy lata pracy! A byc moze na dodatek wyjda na jaw wszystkie nasze dzialania. -Grotler z pewnoscia byl juz chory. Czy nie umarl podczas startu? -Miejmy nadzieje, ze przynajmniej ta czesc historii jest prawdziwa. Bo jesli ktos pomogl mu sie wyniesc z tego swiata, to sprawy stoja gorzej, niz sie wydaje. Nie, w tym punkcie Dextis ma racje... nalezy zapobiec naszym dalszym stratom tutaj, wydostac sie stad i pozwolic tym osadnikom wyczerpac sily w starciu z potworami. Dextis wlaczy urzadzenia pobudzajace, aby doprowadzic potwory do szalu i rozeslac je na wszystkie strony. Osadnicy beda tak zajeci ucieczka i wyciaganiem swoich przyjaciol ze szczek ulubiencow Dextisa, iz bedziemy mieli dosc czasu, zeby zatrzec za soba slady. Wiedz, ze czasem sie zdarza, iz trzeba opracowac jakis plan na goraco. -Myslisz, ze to moze zniszczyc caly interes Trosti? -Kto wie, co moze znalezc Patrol, kiedy zacznie weszyc wokol? Byc moze moglibysmy zatuszowac sprawe Grotlera i wolnego frachtowca, gdyby ten straznik i ci kupcy nie przylecieli tutaj wtracac sie w nie swoje sprawy, nie wylaczyli pola silowego i nie wypuscili olbrzymow. Po tym nie pozostawalo nam nic innego, tylko pokierowac nimi. A tego nie moglismy zrobic z powodu jakiegos innego zrodla promieniowania znajdujacego sie na polnocy. -Skrzynka Grotlera? -Coz by innego? Wolny frachtowiec nie przywiozl jej do portu. Slyszelismy ostatnio od Spumana, ze kupcy sami przyznali sie, iz sprowadzili ja do dziczy w jakiejs lodzi ratunkowej. Umiescili ja tam sadzac, ze bedzie nieszkodliwa, dopoki nie zbada jej jakis technik. Do licha, zrzucic to wlasnie tam i wtedy! Probowalismy im przeszkodzic i co? Wpadlismy w... -Dextis powiedzial, zeby ich zabic. Niech straznicy mysla, iz zrobily to bestie. -Wiem, wiem. I co? Niektorzy z nich i tak uciekaja! Tak wiec musimy czekac w poblizu, aby upewnic sie, ze ci nie beda mowic, kiedy nadejdzie pomoc... Mozemy wtedy stracic planetolot. Nie wrocisz tu pelzaczem, skoro wiesz, ze bestie potrafia otworzyc go jak tubke z zywnoscia i wyssac cie, jakbys byl porcja jedzenia... -Wiec czekajmy na nastepny planetolot. -Potrafisz wymyslic lepsze rozwiazanie? Eilik zaprzestal zagluszania. Wysyla, celowo slaby, sygnal SOS. Pomiedzy naszym statkiem a portem leza cztery lub nawet piec duzych posiadlosci. Kazda z nich moze zareagowac na wezwanie pomocy... taki jest zwyczaj osadnikow. Tak wiec zdobedziemy planetolot, a potem wlaczymy na pelna moc urzadzenie pobudzajace potwory. Zwazywszy, ze ich roboty nie dzialaja, pragnienia Dextisa zostana spelnione... nie pozostanie zywy nikt, kto moglby mowic. Choc w tym planie nadal brakowalo pewnych fragmentow, dla Dana wydarzenia ostatnich dni nabieraly wiekszego sensu niz kiedykolwiek, od momentu, gdy zobaczyl w swojej koi martwego mezczyzne. Tak jak sie obawial, ci nieznajomi nie mieli najmniejszego zamiaru dotrzymac swej czesci umowy. W jaki sposob moglby ostrzec ludzi ukrytych wsrod skal? -Wy... tam na zewnatrz! - Tym razem pierwsi zawolali osadnicy. Dan sprobowal zapanowac nad swoim cialem. Gdyby tylko mogl krzyknac! Lecz kiedy sprobowal to zrobic, wydal z siebie jedynie niezrozumialy charkot. Jeden z przechodzacych nieznajomych spojrzal na niego, a potem kopnal wyciagniete nogi Dana. Zanim ten zdazyl pomyslec, ze traci przytomnosc, bol tego uderzenia przeszyl jego cialo. Kiedy troche oprzytomnial, zobaczyl, ze nieznajomi i osadnicy stoja naprzeciwko siebie. Zgadzamy sie. Wezmiecie stad te stworzenia, a my pozwolimy wam wziac planetolot... jezeli przyleci. -Przyleci - odparl nieznajomy. - Nadajemy na polnoc wezwanie o pomoc. Jesli nie poslecie zadnego sygnalu ostrzegawczego, zeby trzymali sie z daleka, wycofamy stad bestie. Dacie sygnal ostrzegawczy, a my wypuscimy je. One najpierw zajma sie tamtymi... Wskazal reka na wrak, a byc moze takze na innych pozostalych przy zyciu, ktorych Dan nie widzial. Czy brach jest pomiedzy nimi? Znow prawie o nim zapomnial. Poniewaz nieznajomi nie wspominali o stworzeniu z Xecho, calkiem mozliwe, ze brach zostal zgnieciony gdzies w planetolocie. Bylby to smutny koniec niezwyklego towarzysza tej niebezpiecznej przygody. Kaptur Dana lezal zmiety pod jego glowa. A kiedy sprobowal sie poruszyc, zeby zorientowac sie, czy jest w stanie dosiegnac mikrofonu tlumacza, przeszyl go ostry bol, wiec zrezygnowal z dalszych prob. Odniosl wrazenie, ze mikrofon zostal zmiazdzony. To juz koniec. Nie moze przywolac bracha, nawet jesli ten zyje i uniknal grozniejszych ran. Ale kiedy mezczyzni wrocili ze skal i przystaneli obok niego, Dan myslal o czyms innym. Na tyle, na ile potrafil ocenic, obaj pochodzili z Ziemi, a w kazdym razie nalezeli do ziemskiej rasy osadnikow. Nosili ocieplane kurtki przypominajace jego wlasna, na glowach mieli kaptury, chociaz odchylili oslony. Potem jeden z nich kucnal, ale nie wyciagnal reki, zeby dotknac Dana. -Slyszales wszystko. - Nie bylo to pytanie, lecz stwierdzenie. W porzadku, teraz nie dasz zadnego sygnalu ostrzegawczego i nie pomieszasz nam szykow. Jesli zrobisz cokolwiek, znow wypuscimy tutaj naszych ulubiencow. Jak sadzisz, kogo pierwszego zjedza ze smakiem? Dan nie odpowiedzial, a mezczyzna wydawal sie zadowolony; wzbudzil strach w zrozpaczonym i bezbronnym jencu. -Musimy miec cie na oku - dodal. - To wy, przekleci kupcy, wpedziliscie nas w te klopoty. Gdyby nie wy... -Daj spokoj. - Jego towarzysz polozyl mu reke na ramieniu. Nie ma sensu obarczac go tym wszystkim. To wina Grotlera, a nie ich. Grotlera i czegos, czego nie moglismy nawet przewidziec. A ten i tak jest skonczony. Obaj znikneli. Dan lezal samotny, gapil sie na wrak, nieruchomego robota i kamienie, a w jego umysle blakaly sie slowa: i tak skonczony. Ale to stwierdzenie podzialalo jak nagle uderzenie biczem w plecy. A wiec sadza, ze jest skonczony, ze wszystko, co mu pozostaje, to lezec tutaj w roli przynety w ich pulapce, a potem zginac od ciosu jednego z ich potworow! Gdyby tylko mogl zobaczyc, co znajduje sie za nim... Co powiedzieli wczesniej... ze Meshler jest caly i zdrow, a oni tylko zwiazali mu nogi i wepchneli go pod wrak, aby wygladal na jeszcze jedna ofiare... Tym razem nie bylo w poblizu bracha, ktory by ich uwolnil. A zatem, jezeli cokolwiek mozna zrobic, Dan skazany jest na samotne dzialanie. Raz jeszcze, powoli i ostroznie, sprobowal poruszyc rekoma i nogami. Tym razem poszlo mu lepiej. Wygladalo na to, ze pomoglo j kopniecie nieznajomego. Rowniez bol glowy stal sie j lagodniejszy. Wprawdzie nie zniknal, ale nie powodowal juz uczucia, ze swiat wirowal wokol niego. Sprobowal ocenic czas na podstawie wygladu nieba. Wciaz bylo zachmurzone. Nie potrafil stwierdzic, ile czasu zostalo do zapadniecia zmierzchu. Ale z pewnoscia bandyci moga ustawic jakies swiatla, aby przyciagnac pomoc, ktorej nadejscia sie spodziewaja. Nie zmarnuja przeciez swojej przynety z powodu ciemnosci. Jak silne beda te swiatla? Dan nasluchiwal najuwazniej, jak tylko potrafil. Doszlo do jego uszu szczekanie dwoch ostatnich robotow broniacych skal i... bardzo slabo... szmer odleglej rozmowy... nie rozroznial jednak jej slow. Woda... Duch Przestrzeni... jakze byl spragniony! Dan zawsze myslal, ze jest wytrzymaly... wolni kupcy slyna ze swoich zdolnosci radzenia sobie w najgorszych warunkach, jakie tylko moga napotkac na obcej planecie. Zawsze potrafia walczyc do konca o przetrwanie, nawet gdy znajduja sie w sytuacji bez wyjscia. Na Ziemi nauczano pewnych sposobow... metod przetrwania, opierajacych sie nie na posiadanym sprzecie, ale na silach tkwiacych w samym czlowieku. Dan nigdy nie potrafil zbyt dobrze ich stosowac. Watpil, czy teraz jest w stanie zrobic to lepiej. Lecz kiedy czlowiekowi pozostaje tylko jedna droga, chcac nie chcac, musi nia podazyc. Zabral sie do dziela, stosujac metody, ktore cwiczyl podczas kursow. Wtedy jednak jego zachowania przyprawialy instruktorow o rozpacz. Umysl panujacy nad cialem... tyle tylko, ze Dan nie mial zadnych zdolnosci pozaumyslowych... Pragnienie... byl spragniony. Czul, ze moglby lezec w basenie pelnym wody i wchlaniac ja w siebie jak gabka. Woda! Przez chwile pozwolil sobie myslec o wodzie, wysuszonych ustach i gardle. Potem jednak zastosowal wlasciwa technike... lub to, co jego instruktorzy, siedzacy wygodnie w odleglosci polowy galaktyki stad przed klasa poczatkujacych astronautow, uwazali za wlasciwa technike. Woda... pragnal jej, wiec postanowil ja zdobyc. Aby to zrobic, musi sie ruszyc. W tym celu jednak, musi panowac nad swoim cialem. Lecz teraz byl ograniczony obawa, ze jesli okaze zbyt wiele zycia, napastnicy moga zadbac o to, by znow siedzial nieruchomo. Dan rozlozyl rece, ale dlonie trzymal na ziemi. Uniosl sie nieco i odkryl, ze nie jest juz tak bardzo oslabiony i zdola podniesc sie o wlasnych silach. Czy potrafi udawac obled? A czy wrogowie osmiela sie potraktowac go brutalnie na oczach ludzi skrytych pomiedzy skalami? Zawarli przeciez umowe, nawet jesli nie zamierzaja jej dotrzymac. Przypuscmy, ze sprobuje sie poruszyc, a oni go zaatakuja. Obserwujacy moga wtedy dojsc do wniosku, ze i oni zostana nie lepiej potraktowani. Poprzednio kopniety zostal bez powodu, a dla osadnikow wygladal z pewnoscia na nieprzytomnego. A wiec... Dan przechylil sie na jeden bok. Istotne bylo, w ktora strone sie przesunie. Jesli sprobuje potoczyc sie w kierunku kamieni, zatrzymaja go. Lecz jesli potoczy sie w strone wraka? Pozostalo sprobowac. Zebral wszystkie sily i obrocil sie na jeden bok. Lezal nieruchomo, znow czujac bol i zawroty glowy. Teraz jednak widzial caly wrak. Niedaleko od niego lezal, twarza do ziemi, jakis czlowiek. Byl to ow ciezko ranny mezczyzna, ktorego wzieli na poklad, a ktory teraz najwyrazniej nie zyl. Troche dalej zauwazyl Meshlera. Straznik utkwil wzrok w towarzyszu niedoli i zaczal sie daremnie szamotac. Dan nie widzial jego zwiazanych rak i nog, gdyz cialo Meshlera, od klatki piersiowej w dol, przyciskala wyrwana z zawiasow klapa wlazu. Nad nim zwieszalo sie niebezpiecznie jedno z ramion dzwigni. -Ten sie rusza! Dan nie widzial mowiacego, ale ten czlowiek musial stac tuz za nim. -Wody... Dan uznal, ze czas juz przystapic do odegrania swojej roli. Wody... Mowil glosem chrapliwym i niewiele glosniejszym od szeptu, lecz tym razem zdolal wypowiedziec slowa wyrazniej. -Wyglada na to, ze chce mu sie pic. -Dobra, daj mu troche. Nie mozemy teraz dopuscic, aby zobaczyli, ze zachowujemy sie nieodpowiednio. Mogliby wpasc na pomysl... Dan byl zadowolony: wlasciwie ocenil sytuacje. Nagle gwaltownie zlapano go za ramie i przewrocono na plecy. Zdazyl tylko zobaczyc zarys kubka kosmicznego i poczul, ze upragniony plyn zalewa mu usta i wypelnia gardlo. Oblano go woda tak, ze zadlawil sie i kilka kropli splynelo po jego brodzie w faldy kaptura. Potem brzeg kubka znalazl sie pomiedzy jego zebami, a on zaczal chciwie wysaczac resztki plynu. -Przeciagnij go gdzies tutaj - padl rozkaz, kiedy wyrwano mu kubek spomiedzy zebow, tak samo brutalnie lekcewazac jego bol jak w chwili, gdy mu go podawano. - Lezy zbyt blisko skal. Ktos moglby wpasc na pomysl, aby podjac probe dotarcia do niego, kiedy sie sciemni. Czyjes rece chwycily go pod pachy, podniosly troche, a potem powlokly po ziemi do tylu. Tylko dzieki tej drobnej czastce energii, jaka sobie pozostawil, zdolal zniesc to ciagniecie. Staral sie nie tracic przytomnosci, jak gdyby swiadomosc byla bronia, ktora ktos probowal mu wydrzec. Kiedy go puszczono, uderzyl ciezko o ziemie. Glowe i ramiona mial ulozone znacznie wyzej niz poprzednio. A Meshler lezal prawie w zasiegu reki. -Doskonale... - uslyszal Dan i otworzyl oczy. Teraz nie odgrywal swej roli - on nia zyl. Jak przez mgle zobaczyl jakiegos czlowieka stojacego przed nim. Czlowieka? Nie, to byl obcy przybysz przypominajacy tamtego z obozu pod wystepem skalnym. O ile nie ten sam. Mowil miedzyplanetarnym jezykiem. Przynajmniej to jedno slowo w nim wypowiedzial, choc z dziwnym akcentem. -Tak, dobra robota, Yuljo. Teraz przedstawia soba widok, ktory wzruszy czlonkow kazdej wyprawy ratunkowej. Niewatpliwie przywlokl sie o wlasnych silach do tego miejsca, aby sprobowac uwolnic swego schwytanego towarzysza, a potem oslabl. Bardzo dobrze zainscenizowane... poniewaz istoty zyjace na tych pogranicznych swiatach sa bardzo przejete obowiazkiem pomagania sobie nawzajem, kiedy zdarzy sie jakies nieszczescie. Gdyby nie byla znana ta ich slabosc, nie mielibysmy co liczyc na powodzenie naszego planu. Uniosl glowe okryta ciasno przylegajacym helmem, z tylu ktorego sterczala antena... nie byl to helm kosmiczny, ale byc moze urzadzenie lacznosci pochodzace z dalekich swiatow. Patrzyl teraz na polnoc. Dan zastanawial sie, czy spodziewaja sie nadejscia pomocy tak szybko? O ile sie orientowal, znajdowali sie w duzej odleglosci od jakiejkolwiek polnocnej posiadlosci. A z posiadlosci Cartla nie przybedzie zadna nastepna wyprawa. -Byloby dobrze ustawic lampy. Nie ma burzy, ale zapowiada sie ciemna noc. Rzeczywiscie, ciemnosci poglebily sie. Ale z miejsca, gdzie lezal, Dan mogl ogladac wiekszy obszar terenu. O drugim mezczyznie, ktorego wciagneli do statku przed katastrofa, nic nie wiedzial. Meshler lezal nieruchomo, chociaz twarz mial zwrocona w strone Dana i od czasu do czasu zerkal na niego. Nieznani napastnicy montowali dwie polowe lampy. Ustawiali ich klosze tak, aby rzucaly jak najwiecej swiatla... jedno swiatlo skierowali na wrak i lezacych tam dwoch mezczyzn, drugim oznaczyli miejsce ladowania dla statku, ktorego przybycia oczekiwali. Dan zastanawial sie, dlaczego ponownie nie uzyja wiazki sterujacej. A potem sam udzielil sobie odpowiedzi. Sprobowali tego i skonczylo sie rozbiciem statku. Nie chca, zeby to sie powtorzylo. Starannie przygotowawszy teren, przeprowadzili koncowa kontrole. Dwoje ludzi ukrylo sie w cieniu wraka. Od gory oslanialy ich szczatki planetolotu. Obaj byli uzbrojeni w liny. Nieznajomy raz jeszcze podszedl i stanal przed Danem oraz straznikiem. -Jakichkolwiek macie bogow, modlcie sie i pokladajcie w nich nadzieje - powiedzial abyscie nie musieli czekac dlugo. Powstrzymujemy te bestie z daleka, ale nie mamy tutaj sprzetu o duzej mocy. A jak dlugo potrafimy je zatrzymac... kto wie? To jest gra, w ktorej najwiecej do stracenia macie wy i tamci glupcy ukryci za skalami. Dziala ich ostatni robot... a jak dlugo dwa miotacze i para ogluszaczy zdola obronic ich przed grasujacymi tam stworzeniami... skoro tylko beda wolne? Wskazal w kierunku na pol oczyszczonej ziemi i Dan zobaczyl, ze te grozne, obrzydliwe stworzenia rzeczywiscie czekaja. Wiekszosci z nich nie potrafilby nawet opisac. Byly jednak wystarczajaco podobne do potworow, z ktorymi juz sie zetknal, aby zdal sobie sprawe, jak czarno rysuje sie przyszlosc... czarniej niz bezksiezycowa noc, ktorej nie rozjasnialy zadne gwiazdy. Rozdzial 17 Wyprawa do gniazda zmij -Musimy sie opierac - kontynuowal obcy przybysz - na tej zasadzie, ktora wpajaja wam w trakcie wychowania. Gdy zagrozone jest zycie kogos z waszego gatunku, kazdy z was musi natychmiast popedzic mu na pomoc, pozwalajac uczuciom wziac gore nad ostroznoscia. Przygotowalismy dla tych wrazliwych smutny widok.Dan uznal te wypowiedz za przyklad czarnego humoru, jak gdyby obcy okrutnie kpil ze sposobu wychowania. Ale czy bral pod uwage, ze ta scena jest zbyt starannie przygotowana... ze kazdy, nieco podejrzliwy osobnik, odpowiadajac na wezwanie pomocy, bedzie wystrzegal sie tak dobrze oswietlonej i opracowanej sceny katastrofy? Przyjawszy, ze sygnaly przeciwzakloceniowe Cartla przedarly sie przez trzaski i... Ale Danowi nie wolno bylo rozmyslac o tej zludnej nadziei. Powinien zastanowic sie wylacznie nad tym, co czekalo go w najblizszej przyszlosci. Jezeli ci, ktorzy przybeda z pomoca - o ile w ogole to zrobia - nie okaza sie podejrzliwi... Obcy poszedl sobie. -Moze im sie udac - wycharczal Meshler, jak gdyby zupelnie zaschlo mu w gardle i z wielkim trudem wydobywal slowa. - Z pewnoscia z gory nie widac nic podejrzanego. A jesli sprobujemy ich ostrzec... -Tak czy owak, dla nas nie ma zadnej nadziei - odpowiedzial Dan. Slyszalem ich rozmowe. - Dan nie mogl uwierzyc, ze Meshler chocby przez chwile sadzil, iz bandyci dotrzymaja danego slowa. , Swiecace lampy ustawiono w taki sposob, aby wydawalo sie, ze przynajmniej jeden czlowiek wyszedl calo z katastrofy planetolotu i za pomoca swiatla usilowal dostarczyc wskazowek statkowi przybywajacemu na ratunek. Przycmione oswietlenie ustawiono tak zrecznie, ze Dan i Meshler byli widoczni jak na dloni. Najmniejszy wykonany przez nich ruch zostanie natychmiast zauwazony przez tamtych w zasadzce. Ale oczekujacy tam mezczyzni nie mieli przy sobie miotaczy. Czy oznacza to, ze wrogom koncza sie ladunki do tej smiercionosnej broni i oszczedzaja te, ktore im jeszcze zostaly? A ile jest potworow? Znieruchomiale roboty i polujace tu bestie... Dan sprobowal odpedzic od siebie ten obraz i myslec tylko o najblizszej przyszlosci oraz o tym, co mozna zrobic dla nich obu tu i teraz. Tyle tylko, ze nie mial zadnego pomyslu! Wciaz odczuwal pragnienie. Woda... nie, nie myslec o wodzie, tak samo w tym momencie niedostepnej dla niego jak Krolowa. Krolowa, lodz ratunkowa... co stalo sie z jego wlasnym, wedrujacym wsrod gwiazd swiatem? Najwyrazniej skrzynka nadal znajduje sie w miejscu, w ktorym ja zakopali. W przeciwnym razie nie przyciagalaby potworow. A wiec wysylane przez nia promieniowanie potrafilo pokonac zabezpieczenia zamontowane przez Stotza i oddzialywac jak wiazka przyciagajaca. Dan byl tak pochloniety tymi myslami prowadzacymi donikad, ze zrazu nie zauwazyl, iz jakis zimny metal wsliznal sie pod jego lezaca na ziemi reke. Jednakze uporczywe tracanie w koncu zwrocilo jego uwage. Nie osmielil sie spojrzec w dol. Obawial sie nie tylko, ze moze to wywolac zawroty glowy, ale takze wzbudzic podejrzenia tamtych w zasadzce. A jezeli dzieki jakiemus nieprawdopodobnemu usmiechowi szczescia nastepowalo wlasnie to, czego sie domyslal, nie wolno mu bylo niczego okazac. Ukradkiem poruszyl reka i troche ja podniosl. Tracajacy go przedmiot zostal natychmiast wcisniety pomiedzy dlon a ziemie. Najpierw poczul lufe, a potem kolbe, ktora obracano ostroznie dookola, tak, zeby mogl zacisnac na niej palce. Ogluszacz! Brach! Widocznie obcy z Xecho ukrywal sie za wrakiem, a teraz przyniosl mu bron. Nie byla wprawdzie tak dobra jak miotacz, ale lepsza od lin, ktore mieli tamci w zasadzce. Dan niestety nie wiedzial, ile pozostalo w niej ladunku. Znow tracono go w reke i wyczul druga lufe. Te jednak brach trzymal mocno i dotknal nia dloni Dana tylko na chwile, a potem cofnal. Widocznie stworek chcial tylko poinformowac Dana, iz ma jeszcze swoja bron. Ten pamietal, jak stworzenie zmierzylo sie z nim na Krolowej... wiedzialo, jak posluzyc sie ogluszaczem. Gdyby tylko Dan mogl sie z nim porozumiec... powiedziec, zeby dzialal w poblizu planetolotu i wykorzystal ogluszacz przeciwko tym dwom w zasadzce. Ale to bylo niemozliwe. Sprobowal pomacac w poszukiwaniu lap, ktore musialy trzymac drugi ogluszacz, ale nie natknal sie na nic. Gdyby nie to, ze nadal trzymal pierwszy ogluszacz, moglby pomyslec, iz wszystko to przysnilo mu sie w goraczce. Szybko zapadaly ciemnosci, a lampy dyfuzyjne jasnialy w polmroku. Najbardziej denerwujace byly tamte stwory, grasujace poza zasiegiem swiatel. Ogluszacz... jak bedzie mozna wykorzystac te bron, kiedy nadejdzie decydujaca chwila? Nie myslec o tym teraz! Czy zdola dosiegnac obu mezczyzn w zasadzce? Dan powoli obrocil glowe. Powieki trzymal na wpol przymkniete, a jednak nieco widzial. Przypuscmy, ze przybywa statek z pomoca... czy potrafi zalatwic przynajmniej jednego z bandytow, zanim zdaza uzyc swoich lin? I czy Dan sie osmieli... lub tez, czy nie odpowie mu ogien z miotacza wystrzelony z cienia, w ktorym ukryla sie reszta wrogow? Ilu bylo bandytow? Obcy, ktory jak sie zdawalo byl dowodca, przynajmniej szesciu innych... bardzo prawdopodobne. Ten plan byl szalenczy i nierealny, ale to bylo jedyne, co Dan mogl uczynic. Czlowiek nie moze zyc tylko nadzieja. Niepokoj, towarzyszacy dlugiemu oczekiwaniu, potrafi znacznie ja oslabic. Dan znal z doswiadczenia taki stan oczekiwania przed dzialaniem, lecz nigdy przedtem nie byl tak bezradny. Ta noc nie byla spokojna. Wokol rozbrzmiewaly zlowieszcze dzwieki wydawane przez bestie powstrzymywane na razie przez swoich panow. Te dzwieki byly gorsze od wygladu samych potworow. Ale w koncu poprzez dobiegajace z ich strony ryki, warczenia i syczenia przedostal sie inny dzwiek - rownomierne lomotanie silnika planetolotu. Dan odchylil glowe do tylu, probujac wypatrzyc swiatla na dziobie, ale widocznie statek nadlatywal z polnocy i byl skierowany przodem ku poludniowi. -Nadlatuja... - powiedzial chrapliwym glosem Meshler. Straznik probowal wyszarpnac sie spod klapy wlazu. - Czy nie mozesz czegos zrobic... ostrzec ich? -Nie wydaje ci sie, ze zrobilbym to, gdybym mogl? - odcial sie Dan. Nie bylo jednak najmniejszego sensu poruszac bronia i ujawniac, ze ja w ogole ma, dopoki nie mogl zrobic z niej uzytku. Ku zaskoczeniu Dana dzwiek nie nasilal sie. I ten doszedl do wniosku, ze pilot musi byc przezorny i zamierza przed wyladowaniem przyjrzec sie dokladnie terenowi. Czy domysli sie czegos i nie wyladuje? Stlumiony warkot silnika oslabl i zanikl. Dan byl zrozpaczony i pomyslal, ze jego domysly okazaly sie sluszne. Teraz, kiedy przyneta nie chwycila, wrogowie uwolnia potwory. Ale najwyrazniej przywodca bandytow mial duzo cierpliwosci i bardzo ufal w swoj plan oraz wiedze o ludzkiej naturze, poniewaz tamci w zasadzce nie poruszyli sie. Okazalo sie, ze mial racje, gdyz raz jeszcze w mroku nocy rozlegl sie warkot. Teraz dobiegal z poludnia, gdzie przedtem zniknal planetolot. Tym razem Dan widzial swiatla na dziobie - zielone jak blyszczace w nocy oczy mysliwego. Maszyna zanurkowala bardzo cicho prawie wprost na nich. Potem statek zaczal sie opuszczac, a warkot motoru stal sie glosniejszy. Dan spojrzal na jedynego z bandytow, ktorego widzial ze swojego miejsca. Mezczyzna byl spiety. Trzymal bron tak wycelowana, ze bez problemu mogl dosiegnac Dana i Meshlera. Dan nie widzial niczego, co znajdowalo sie poza obrebem swiatel. Byl jednak pewien, ze reszta wrogiej grupy nie czeka bezczynnie. Z pewnoscia przygotowywali sie do ataku w chwili, gdy tylko planetolot dotknie ziemi. Przypuszczal jednak, ze nie zrobia tego, zanim nie upewnia sie, iz wszyscy pasazerowie opuscili statek. W przeciwnym razie pilot moglby wystartowac, pozostawiajac ich nadal bez srodka transportu. Potem akcja potoczyla sie zgodnie z przewidywaniami Dana. Zanim podwozie dotknelo gruntu, przedni wlaz otworzyl sie i ktos wyskoczyl z planetolotu i zaczal biec. Lecz nie skierowal sie najkrotsza droga ku rannym lezacym przy wraku, ale pobiegl zakosami, jak gdyby wiedzial o zasadzce. Wtedy Dan sie poruszyl. Przewrocil sie na jeden bok, nie zauwazony przez bandyte, ktory - byc moze - byl oszolomiony faktem, ze z planetolotu wyskoczyl tylko jeden pasazer, a planetolot poderwal sie ku gorze i zawisl ponad wrakiem. Dan wystrzelil. I choc zupelnie nie mial czasu, zeby dobrze wycelowac, reka mezczyzny opadla. Upuscil bron, a probujac ja odzyskac, posliznal sie i runal do przodu. Dan nie unieszkodliwil calkiem wroga, ale uczynil go - przynajmniej na kilka godzin - jednorekim. Biegnacy, potykajac sie na ostatnim odcinku drogi, zanim dopadl Meshlera, zdolal odwrocic sie i wypalic z ogluszacza. Jego strzal okazal sie celniejszy. Wiazka promieniowania uderzyla mezczyzne, nadal szukajacego utraconej broni. Dostal w glowe i natychmiast padl. Drugi mezczyzna czatujacy w zasadzce wystrzelil z broni nastawionej na zarzucanie sieci. A wiec nici beda teraz automatycznie szukaly najblizszego ludzkiego ciala. Na swoje nieszczescie, strzelajacy, aby trafic w nowo przybylego, ktory przykucnal obok Meshlera, musial wysunac sie nieznacznie na otwarta przestrzen. A Dan i czlowiek z planetolotu wystrzelili jednoczesnie w jego reke. Bron wypadla mu z reki. Nadal jednak produkowala nici, ktore obecnie wystrzelaly w gore. Chwile pozniej siec znalazla swoj cel - stal sie nim sam atakujacy. Nici zaczely szybko omotywac jego glowe i ramiona. -Czy sytuacja jest bardzo zla? - Glos Ripa wyrwal Dana z rozmyslan nad przebiegiem tej akcji, ktora wydawala sie byc zeslaniem losu. -Pokrzyzowalismy im plany, ale gotowi sa wyslac przeciwko nam swoje potwory. A pomiedzy kamieniami sa osadnicy... -Sadze, ze beda mieli dosyc innych spraw na glowie odpowiedzial Shannon. - A jesli chodzi o ich potwory... Jedna reka, trzymajac w drugiej przygotowany do strzalu ogluszacz, wyciagnal spod swojej kurtki skrzynke. - Gdzie sa te potwory? - spytal, wciskajac klawisz na jej wieczku. Po raz ostatni widzialem je gdzies tam... - Dan odchylil sie od wraka. Nadal mial zawroty glowy, ale probowal wziac sie w garsc. -W porzadku. Rip wstal, zanim Dan zdazyl zaprotestowac przeciwko takiemu ujawnianiu sie wrogom. Zamachnal sie tak, jakby przymierzal sie do wyslania granatu z gazem usypiajacym i rzucil skrzynke w ciemnosci. Dan poczul dziwne mrowienie skory i bol oczu - znow poczul sie smiertelnie chory. -Granat ogluszajacy wyjasnil zwiezle Rip. - Jest nastawiony na unieszkodliwienie mrowkoroda. Miejmy nadzieje, ze podziala na cala reszte tych bestii. Chwile pozniej Rip runal pomiedzy Dana i straznika, a ognisty promien wystrzelony z miotacza przelecial wzdluz wraka w miejscu, gdzie jeszcze przed chwila znajdowala sie jego glowa i ramiona. Palacy podmuch plomienia przemknal ponad cala trojka. Dan probowal nie myslec o tym, ze w nastepnej wiazce z pewnoscia sie usmaza. Nie nastapil jednak drugi wystrzal. Zamiast tego slychac bylo zamieszanie gdzies w mrokach nocy... krzyki, strzaly. Jednakze zaden z nich nie byl wycelowany w ich kierunku. -Zaczyna sie. - Rip powiedzial Danowi wprost do ucha, kiedy ramie w ramie przywarli do ziemi. - Oprocz nas beda mieli wiele innych spraw na glowie... -Co...? - zaczal Dan, ale Rip nie dal mu dokonczyc pytania. Odpowiedzial szybko, jak gdyby byl przekonany, ze uspokajajace wiesci podzialaja jak dobry lek wzmacniajacy: Widzisz, nie przybylismy tutaj bezposrednio. Spuscilismy w poblizu kilku ludzi z Patrolu, dwoch straznikow i kilku z ochrony portu. Potem sciagnelismy na siebie uwage waszych napastnikow, podczas gdy nasi ludzie zajmowali pozycje na tylach. To wlasnie oni ruszaja teraz do akcji. Granat ogluszajacy zmusi potwory do ucieczki daleko stad... -A tamta skrzynka z Krolowej... oni powiedzieli, ze to wlasnie ona przyciagala potwory na polnoc... wtracil Dan. -Tez dobrze. Jesli tam powedruja, bedzie je mozna wylapac. Ale najpierw, co z wami? Rip dzwignal i odsunal na bok szczatki wraka, ktorymi przycisnieto Meshlera. Uwolnil z wiezow jego spetane konczyny. Straznik z jekiem wypelzl na zewnatrz, machajac zdretwialymi i zesztywnialymi rekoma i nogami. W poblizu ladowal planetolot, ktory do tej pory unosil sie nad nimi. Tym razem jednak nie wzbil sie z powrotem w gore tuz po dotknieciu ziemi. Otworzyl sie wlaz i z pojazdu wypadlo kilku ludzi. Kapitan Jellico! - Dan rozpoznal pierwszego z nich. Drugi nosil mundur Patrolu ze skrzydlatym, usianym gwiazdami znaczkiem sluzb medycznych. Nieznajomy niosl w jednej rece zestaw pierwszej pomocy lekarskiej. -Co sie z toba dzialo, Thorson? - Kapitan przykleknal na jedno kolano i nieznacznie uniosl Dana. -Ostroznie, szefie! - Dan zlapal Jellico za rekaw i sprobowal przyciagnac go blizej ziemi. - Maja miotacze. -Ale sa im bardziej potrzebne gdzie indziej - odparl kapitan. - Zajmiemy sie toba... Pomimo protestow Dan znalazl sie w rekach lekarza. Ten dal mu zastrzyk wzmacniajacy, a w chwile pozniej wydal orzeczenie: -Otrzymales potezny cios w glowe, ale czaszke masz cala. A to wyrzucil pelna garsc metalowych skrawkow - poharatalo ci troche skore. Teraz, powachaj! Rozlamal ampulke tuz pod nosem Dana. Ostry zapach dotarl do jego nozdrzy i uwolnil go od bolu glowy. Lekarz odszedl pomiedzy skaly do tych, ktorzy mogli potrzebowac jego pomocy, a Dan lezal i odpoczywal. Kiedy go badano, kapitan zniknal, ale Rip nadal pozostawal w poblizu. -Skad wzial sie tutaj kapitan? -To dluga historia odpowiedzial Shannon. Zbyt dluga, zeby ja teraz opowiedziec. Ale Cartl zdolal przeslac wiadomosc. A my juz bylismy w drodze na poludnie. Z drugiego nadanego stad wezwania zrozumielismy tyle, iz jest to prawdopodobnie pulapka. Tak wiec stary osadnik spodziewal sie tego. -Cartl powiedzial, ze nadeszly wiadomosci o uwiezieniu i oskarzeniu naszej zalogi. -Tak to sie zaczelo, ale w koncu uzbieralo sie tyle faktow, ze nawet ta tepa policja portowa musiala przyznac, iz cos nie jest w porzadku. Wtedy zaczeli nas sluchac. Zadali nam mnostwo pytan, a na kazde z nich mozna bylo udzielic wyczerpujacych odpowiedzi. Patrol zaaresztowal kilka osob z miejscowych wladz i poddal ich badaniom psychologicznym. To bylo bardzo wazne... gdyby ich podejrzenia nie potwierdzily sie, dowodzacy oficerowie mogliby stracic swoje stopnie i stanowiska kosmiczne. - Ta afera obejmuje nie tylko ten rejon... ma wiekszy zasieg i wykracza poza Trewsworld. A gdyby nie to, ze Patrol juz cos podejrzewal, byc moze nie wysluchaliby nas tak szybko. Wszystkie nici prowadza do stacji Trostiego... -Thorson... - przerwal Shannonowi kapitan Jcllico, ktory wszedl w obreb swiatel - ilu ludzi tutaj widziales? -Szesciu czy siedmiu. Wiekszosc byla Ziemianami lub pochodzila z rasy osadnikow. Ale przewodzil im obcy. Byl im bardzo potrzebny planetolot... musieli dostac sie z powrotem do swojego obozu. Planowali wycofac sie stad... Ale wydawalo sie, ze kapitan przestal go sluchac. Jellico pociagnal troche swoj kaptur i Dan zobaczyl, ze z boku ma przymocowany mikrofon. Urzadzenie bardzo przypominalo to, ktorego on sam uzywal w rozmowach z brachem. Brach! Dlaczego ciagle zapominal o tym, ktory dwukrotnie uratowal mu zycie... trzykrotnie, jesli wliczyc pokonanie pola silowego? Wygladalo to prawie tak, jakby cos ustawicznie zmuszalo go do spychania obrazu tej istoty w niepamiec. W tym momencie zza wraka wybieglo stworzenie z Xecho. Poruszalo sie na trzech lapach, a czwarta podwinelo pod siebie, sciskajac w niej ogluszacz. Z planetolotu wypadl inny brach i ruszyl pedem na spotkanie swego partnera. Dotknely sie nosami, a potem odwrocily sie ku Ziemianom. Kapitan Jellico podniosl dlon, odsunal rekawice i wskazal jeszcze jedno urzadzenie przypominajace mikrofony osobiste uzywane przez badaczy. -Finnerstan, wlasnie wystartowal jakis maly statek powietrzny... wzial kurs na poludnie. Brachy utrzymuja, ze na pokladzie znajduje sie jeden z bandytow. Na podstawie tego, co one wyczuwaja, przypuszczam, ze jest to ich przywodca. Z pewnoscia leci do ich punktu dowodzenia. Zatrzymajcie... Nie nadeszla zadna odpowiedz oprocz potwierdzajacego pstrykniecia, ktore rozleglo sie w mikrofonie przymocowanym na nadgarstku kapitana. Dan usiadl i zauwazyl, ze bol glowy calkowicie go opuscil. Dzieki lekarzowi, pomimo oslabienia, mogl sie poruszac. Rip wstal i wyciagnal do niego reke. Dan oparl sie na niej i rowniez wstal. -Bierze kurs na doline... -Doline? Jaka doline? dopytywal sie Jellico. Dan, placzac sie, opowiedzial o uwiezieniu w polu silowym i polozonej za nim glownej siedzibie bandytow. Jellico zsunal kaptur do tylu i skubal dolna warge. Wyraz jego twarzy, ktora zazwyczaj przypominala kamienna maske, zapowiadal dzialanie. -Mieli planetolot - powiedzial Dan ale zestrzelili go osadnicy. Te pulapke zastawili wlasnie po to, zeby zdobyc inny pojazd. Musieli dostac sie z powrotem... maja tam statek kosmiczny, ktorym chca odleciec. -Finnerstan - kapitan Jellico nagle ozywil sie - oni posiadaja statek kosmiczny, ktory jest gotowy do odlotu z planety... w bazie na poludniu. Czy masz jakis pojazd, ktorym mozna wyslac ludzi w tamtym kierunku? Odpowiedz zagluszyly trzaski. Jellico zmarszczyl brwi i przylozyl glosnik do ucha. -Ten granat ogluszajacy - Rip zaszeptal do Dana - wywoluje zaklocenia. I nie sadze, zeby udalo im sie skontaktowac z portem, dopoki on dziala. A jesli go wylacza... -Wlasnie! - Dan nie byl pewien, czy Jellico odpowiada Shannonowi, czy tez temu, kogo uslyszal poprzez trzaski. -Meshler powinien znac polozenie doliny - podsunal Dan. Ale rozejrzawszy sie wokol, nie dostrzegl straznika. -Mamy urzadzenia wykrywajace sygnaly. Tyle tylko, ze one nie beda dzialaly w poblizu granatu ogluszajacego. Chodzcie! Jellico ruszyl ku planetolotowi. Dan, Rip i dwa brachy biegnace na czele, jak gdyby niosly jakies ostrzezenie, podazyli za nim. Ale trzymajac juz reke na wlazie, kapitan odwrocil sie i spojrzal na Dana. Jestes chory, Thorson. Dan zaprzeczyl potrzasnieciem glowy. Zaraz jednak pozalowal tego, gdyz gwaltowny bol glowy przypomnial mu, ze nie powinien pozwalac sobie na takie gesty. -Bylem tam... Stanowilo to watle uzasadnienie, gdyz Meshler z pewnoscia okazalby sie lepszym przewodnikiem. Dan pragnal jednak zobaczyc, jak to wszystko sie skonczy. Kiedy zas nadbieglo trzech ludzi w mundurach Patrolu i jeden policjant z portu kosmicznego, znalazlo sie uzasadnienie wlaczenia go do lej wyprawy. Albowiem gdy zaczeto szukac straznika, okazalo sie, ze ten poszedl na parking, by zobaczyc, czy nie daloby sie zdobyc jakiegos pojazdu do przewiezienia rannych. W koncu zebrano czlonkow wyprawy. Dwa brachy wcisnely sie w glab planetolotu i przykucnely obok siebie. Wydawaly sie calkowicie zdecydowane na pozostanie w tym miejscu i zaatakowalyby kazdego, kto chcialby je wyciagnac. Pozostala czesc zalogi stanowili trzej ludzie z Patrolu wraz z, dowodca, Finnerstanem - ktory wskoczyl do planetolotu w chwili, gdy zatrzaskiwali wlaz - - policjant z portu kosmicznego, dwoch straznikow oraz Jellico, Rip i Dan. W kabinie bylo dosyc ciasno. Fotel pilota zajal sam kapitan, obok niego usiadl Finnerstan, a reszta wepchnela sie do tylu. Poniewaz nie byl to planetolot towarowy, lecz transportowiec osobowy z portu, mieli przynajmniej miejsca do siedzenia i nie musieli cisnac sie na podlodze. Dan siedzial tuz za Jellico. Kapitan wzniosl maszyne w powietrze i zapytal, nie odwracajac glowy: -W ktora strone? -Na poludniowy zachod... to wszystko, co potrafie powiedziec, szefie. -Tam nic nie ma. Finnerstan odwrocil sie nieznacznie i zmierzyl Dana wzrokiem. - Kontrolujemy ten rejon od miesiecy... -Znajduja sie w dolinie - odpowiedzial Dan - przykrytej skalnym dachem. Z gory niczego nie widac... -Znieksztalcenie pola widzenia! - W glosie Finnerstana brzmialo niedowierzanie. W tak duzym stopniu... niemozliwe! -Z tego, co slyszalem i widzialem - kapitan Jellico mowil chlodnym tonem - ci ludzie z Trosti udowodnili, ze wiele pozornie niemozliwych rzeczy jest jednak mozliwe. Juz teraz wyobrazam sobie, ile uznanych teorii naukowych upadnie z chwila, gdy wyjdzie na jaw wszystko, czego dokonali. Znieksztalcenie pola widzenia, co? Zatem w jaki sposob wy ja odnalezliscie? -Podazalismy po sladach pelzacza. To nam cos daje... pod warunkiem, ze dotrzemy wystarczajaco blisko przy swietle dziennym. Ale musimy sie pospieszyc. Nie podoba mi sie fakt, ze tamta maszyna poleciala na poludnie. Pilot przybedzie z ostrzezeniem i wyniosa sie stamtad. A wtedy... - mowil do Finnerstana. - Mozliwe, ze pokrzyzowales im plany, ale wszystko, co ci zostawia, to slady po swojej ucieczce. A przypuszczam, ze bedzie ich niewiele. Zniszcza wszystko, czego nie beda mogli wziac ze soba. A na to nie mozemy im pozwolic. Najlepiej nadaj zaszyfrowana wiadomosc, natychmiast, kiedy znajdziemy sie poza zasiegiem dzialania granatu ogluszajacego. Sprawdz, czy mozesz uzyskac pomoc z portu. Krolowa nie jest dostatecznie dobrze uzbrojona, aby zatrzymac jakikolwiek statek w przestrzeni kosmicznej. A wasze pojazdy? -Mozna sprobowac. - W glosie Finnerstana wyczuwalo sie jednak niepewnosc. Dan doskonale rozumial jego obawy, poniewaz bandyci najwyrazniej mieli w swoim wyposazeniu niespotykane, skutecznie dzialajace urzadzenia. Jezeli Finnerstan snul jakies wlasne rozwazania, nie przeszkadzalo mu to w uruchamianiu mikrofonu planetolotu, az w koncu nawiazal lacznosc z portem. Nadal zaszyfrowana w postaci szeregu liczb wiadomosc. Powtorzyl ja kilkakrotnie, az w koncu nadszedl sygnal potwierdzenia przyjecia informacji. Odwiesil mikrofon na uchwyt i powiedzial: Nasz kuter wyruszy w przestrzen kosmiczna i bedzie ja patrolowal. Byc moze zdazy na czas... Poszerzaja zasieg swojego radaru, tak wiec zarejestruja wszystko, co wystartuje z tej planety. -Czas... powtorzyl Jellico. - No dobra, nie mamy zadnego sposobu, zeby zyskac na czasie. Chyba, ze potrafimy ich jakos zatrzymac. Ale nie ma sensu robic planow, dopoki nie mamy pewnosci, ze dysponujemy czyms konkretnym, na czym moglibysmy je oprzec. Rozdzial 18 Lupy zwyciezcow -Co tu sie naprawde dzieje! zapytal Dan i wcisnal sie obok Ripa.-A co sie nie dzieje? odparl Rip zartobliwie, ale potem zaczal wyjasniac: - Nie wiemy jeszcze wszystkiego, ale badacze w stacjach Trostiego, tutaj i prawdopodobnie rowniez w innych swiatach, prowadza podwojna gre. Oficjalnie robia to, o czym wiemy i za co ich cenimy. Ale poza tym, no coz... Patrol posiada obecnie dowody, ze opanowali przynajmniej cztery rzady planetarne w znacznie od siebie oddalonych obszarach galaktyki i stworzyli gleboko ukryta siatke wladzy... -Kim sa oni? - przerwal Dan. Trosti umarl... czy rzeczywiscie? -To jest wlasnie jedna z tajemnic, choc istnieja dwa podejrzenia. Jedno glosi, ze on ciagle zyje sobie w najlepsze i kieruje tym wszystkim przy pomocy przedstawicieli nie tylko jednego gatunku. Inna wersja glosi, ze Trosti stanowil zawsze tylko zaslone innej, tajnej organizacji, ktora oddzialywala na spoleczenstwa planetarne w ten sposob, ze skupiala ich uwage na postaci Trostiego, podczas gdy jej czlonkowie dzialali w celu opanowania wielu swiatow. -Tak czy inaczej, badacze stacji Trostiego sa dzis swego rodzaju tajnym rzadem. Lecz Patrol juz od jakiegos czasu cos podejrzewal. Ale dopiero w chwili, gdy zdarzyl sie len wypadek na Krolowej, wiele z ich planow wyszlo na jaw i prawo moglo wkroczyc swobodnie. -Wiem, ze maja tutaj nielegalna stacje badawcza, w ktorej trzymaja uzyskane w wyniku uwstecznienia rozwoju potwory powiedzial Dan. - Ale czy to jest wszystko? -Nie, to dopiero poczatek. Potem odkryli cos jeszcze. -Skale! Mineral poprawil go Rip - i to bardzo szczegolnego rodzaju. Dziala na zachowania pozarozumowe... sluzy miedzy innymi do przekazywania mysli poza swiadomoscia. Wystepuje na kilku planetach. Prawdopodobnie jest to jedno z tych przypadkowych odkryc, ktore czesto towarzysza zasadniczym badaniom. Istnieja powody do przypuszczen, ze wiekszosc tych przedsiewziec zostala przeprowadzona wlasnie na tych terenach. Jednak teraz potrzebowali Trewsworld. Tutejsze posiadlosci stanowily zagrozenie dla wszelkiej oficjalnej dzialalnosci. Dlatego kierowano rozwojem potworow i stopniowo je uwalniano, zeby doprowadzic do wycofania sie osadnikow. -Patrol wiedzial o tym i nic nie robil? -To byly tylko podejrzenia. Potem zjawilismy sie my. Wyslannik Trosti w porcie chcial, zebysmy siedzieli cicho. Ale by to osiagnac, musialby nas zabic. Kapitan zlozyl odwolanie na rece przedstawiciela Rady Kupieckiej. W odpowiedzi przybyl Patrol i mogl rozpoczac oficjalne sledztwo. Wprawdzie tutejsza Rada byla opanowana przez ludzi z Trosti, ale nie miala zadnej wladzy naci Patrolem. Usilowano wywierac na nas naciski, az w koncu kapitan przedstawil raport, a bomba wybuchla na ich oczach. I zniszczylo ich to jak prawdziwa bomba. Prawdopodobnie zrozumieli to. Pomysleli, ze uwalniajac potwory zyskaja troche czasu potrzebnego do zatarcia sladow swojej dzialalnosci tutaj... -To my zrobilismy... a raczej zrobil to brach - wtracil Dan. Opowiedzial o barierze z pola silowego i podsluchanej rozmowie bandytow, z ktorej wynikalo, ze potwory byly przyciagane na polnoc przez druga skrzynke. - Ale ci poszukiwacze - przypomnial sobie nagle - jezeli nie byli ludzmi z Trosti, to skad oni... Lub raczej, czy oni wiedzieli, jaka skale znalezli? Przypuszczamy, ze mieli jakis nowy rodzaj wykrywacza, ktory zarejestrowal niezwykly rodzaj promieniowania wysylanego przez mineral, co doprowadzilo ich do przekonania, ze znalezli cos wartosciowego. Pobrali probki, ale byc moze pochodzily one z tego samego miejsca, ktore wczesniej odkryli ludzie z Trosti. Zabito poszukiwaczy, a skale zabrano. Zrobiono to w pospiechu i niedbale. Powiedzialbym, ze ostatnio dzialacze Trosti nie pracowali zbyt solidnie. Ta skomplikowana operacja zwiazana z zaladowaniem skrzynki na Krolowa... -No tak, ale skoro mieli juz tutaj mineral i inne takie skrzynki, po co podejmowali ryzyko sprowadzenia jeszcze jednej? To jest jedna z mniej istotnych tajemnic. Moze ta... nasza skrzynka... pochodzila z jakiegos innego ich laboratorium i wyslano ja do sprawdzenia, a z pewnoscia pochodzila z bardziej ukrytego miejsca. Dlatego wyslali ja w taki sposob. Mieli pecha, ze wsrod naszego towaru znajdowaly sie brachy i zarodki lafsmerow, a ich czlowiek umarl. Gdyby nie zostal wykryty i przedostal sie ze skrzynka do portu, wystarczyloby, ze sciagnalby maske i zniknal. Ten plan byl ryzykowny, ale z pewnoscia mieli jakis wazny powod do przewiezienia tej skrzynki. Kiedy Patrol zbada cala sprawe, byc moze dowiemy sie, dlaczego... o ile wszystko to nie bedzie tajemnica wagi panstwowej. -Trosti... trudno uwierzyc, ze Trosti... -To zdanie bedzie powtarzane na wielu roznych planetach. Jeden z ludzi z Patrolu wtracil sie do ich ; rozmowy. Caly klopot w tym, ze oni rzeczywiscie dokonali wielu wspanialych odkryc dla dobra swiatow, na ktorych dzialali. Dlatego musimy uzyskac niepodwazalne dowody, ze oficjalne badania stanowily tylko zaslone. W przeciwnym razie bedziemy zmuszeni dzialac, majac przeciwko sobie opinie publiczna... A na dodatek oni zatrudnia najbardziej utalentowanych prawnikow i beda w sianie wplywac na decyzje kazdego sadu, w ktorym wytoczymy im sprawe. Mamy nadzieje, ze ta akcja, ktora jak dotad ujawnila najwiecej ich tajemnic, dostarczy nam dowodow... nagran, tasm. I ze tego wystarczy, zeby rozbic te szajke, a takze znalezc slady jej powiazan z innymi. -Jezeli dotrzemy tam na czas zauwazyl Dan. - Moga odeslac stad najwazniejsze materialy i zniszczyc reszte. Znow zaczynala go bolec glowa. Mial nadzieje, ze lekarstwo bedzie dzialalo dluzej. Podobnie jak kapitan oraz wszyscy pozostali znajdujacy sie na pokladzie, rozumial, iz musza sie spieszyc. A na dodatek nie mieli pojecia, jaka bron posiadaja ci w dolinie. Wrog poslugiwal sie wiazka sterujaca, za pomoca ktorej potrafil przejac kontrole nad innymi planetolotami i sciagnac je na Ziemie. Mogl takze wykorzystac takie przyciaganie do rozbicia statku. Wystarczy, ze bandyci uzyja promieniowania, a ich przesladowcy zostana pokonani, zanim rozpocznie sie jakakolwiek walka. Istnialo tez wiele innych rodzajow broni, za pomoca ktorych mogli ich zgladzic jednym nacisnieciem guzika. Na nieszczescie wyobraznia podsuwala Danowi cala mase straszliwych obrazow, wraz z roznymi okrutnymi szczegolami. Wygladalo na to, ze jego mysli byly tak zrozumiale dla towarzyszy, jak gdyby mial je wypisane na czole. -Nie moga uzyc wiazki sterujacej, jezeli przygotowuja sie do startu - zauwazyl Rip. - Im samym uniemozliwilaby lot... -Nawet jesli nie uzyja wiazki sterujacej, moga posluzyc sie piecioma innymi rodzajami broni - odrzekl Dan ponuro. Odchylil do tylu obolala glowe, oparl sie o sciane i zamknal oczy. Masz! - Ktos wcisnal mu do reki jakis przedmiot. Zerknal w dol i zobaczyl, ze trzyma tubke z jedzeniem. Pokrywka termiczna byla odkrecona i z pojemnika unosila sie waska smuzka pary. Dan poczul, ze jest bardzo glodny. Drzaca reka podniosl tubke do ust i wycisnal paste. Byla na tyle podgrzana, ze kiedy splynela : mu w usta, poczul blogie cieplo. Pomyslal, ze uplynelo juz bardzo wiele czasu od tamtego posilku w posiadlosci i Cartla. Jeszcze wiecej od czasu, kiedy jadal regularnie o stalych porach. f Ale chociaz ta porcja zywnosci nie zawierala niczego, co czlowiek moglby gryzc i byla pozbawiona smaku, rzeczywiscie odpedzala glod. A tym razem nie musial ograniczac sie co do ilosci jedzenia. Mial cala tubke dla siebie, a reszta zalogi takze sie posilala. -A brachy? przypomnial sobie o nich od razu, gdy tylko zaczal jesc. -Dostaly swoje. - Rip wskazal glowa do tylu. Pomimo slabego oswietlenia Dan zobaczyl, ze z obu zakonczonych rogami pyskow stercza tubki z pozywieniem. -Co z nimi bedzie? zapytal chwile pozniej, gdy wycisnal juz ostatnia krople z tubki i zwinal ja w rulonik. Male sa w laboratorium, poddawane badaniom rzadowym odpowiedzial Rip. - Ale braszyca uparla sie, ze poleci razem z nami. Jezeli brachy sa inteligentna forma zycia, zanosi sie na to, ze Xecho bedzie miec klopot. I wszystko wskazuje na to, iz tak wlasnie jest. Prawdopodobnie beda zobowiazani do przywrocenia im odpowiednich warunkow zycia... zmieni to wiele spraw i bedzie niemalym problemem dla wszystkich zainteresowanych. -Czy one maja w ogole jakies zdolnosci pozarozumowe? - zastanawial sie Dan. -Nie wiemy wlasciwie, do czego te stworzenia sa zdolne... przynajmniej na razie. Laboratorium przerwalo wszystkie inne badania i zajelo sie nimi. Urzadzenie wywolujace uwstecznienie rozwoju zbudowano wykorzystujac mineral, ktory wzbudza zdolnosci pozaumyslowe. Jest wiec mozliwe, ze w zetknieciu z nim kazde stworzenie, ktore posiada takie zdolnosci chocby w niewielkim stopniu, bardziej je rozwinie. To jest kolejny problem... -Ha... - odezwal sie oficer z Patrolu. Wyciagnal reke, a na jej nadgarstku byl przymocowany wykrywacz promieniowania podobny do tego, ktory nosil Tau. Tyle, ze ten byl znacznie mniejszy. - Promieniowanie wlasciwego typu, dwa stopnie na zachod... -W porzadku! - Jellico lekko zmienil kurs. - Jak daleko? -Mniej niz dwie jednostki. Przenika przez powierzchnie. Dan zobaczyl, ze kapitan nieznacznie potrzasnal glowa. Chwile pozniej Jellico oznajmil: -Brachy mowia, ze pod nami poruszaja sie jakies dwa naziemne srodki transportu. -Czy to mozliwe, ze nadal sciagaja ludzi? - zapytal Finnerstan. Sciagaja ludzi, w myslach powtorzyl Dan. A jednak zaloga stloczona w tym planetolocie wyrusza wlasnie przeciwko czemus, co moze okazac sie wyposazona w znakomity system ostrzegawczy i dobrze broniona baza. Jednakze przyjrzawszy sie twarzom ludzi zgromadzonych wokol niego, nie zauwazyl cienia niepokoju. Wszyscy wygladali jak podczas normalnego lotu. Choc nie byl juz glodny, nadal czul pulsujacy bol glowy i ogromne zmeczenie. Kiedy spal spokojnie po raz ostatni? Probowal przypomniec sobie minione wydarzenia. Ostatnie kilka dni wydawaly sie teraz dlugie niczym miesiace. Jellico znany byl z tego, ze jesli tylko istnialo inne wyjscie, nie decydowal sie na niepotrzebne ryzyko. Gdyby jakikolwiek wolny kupiec postepowal odmiennie, nic utrzymalby dlugo statku. A kapitan najwyrazniej byl zdecydowany na ten atak. -Obecnie mamy tylko jedna jednostke przed nami powiedzial Finnerstan, nie podnoszac wzroku znad urzadzenia wykrywajacego. Radar pokazuje, ze niczego nie ma w powietrzu - odpowiedzial Jellico. - Odczyty z powierzchni ziemi sa niewyrazne i mamy mnostwo zaklocen. Dan odwrocil glowe i probowal wyciagnac sie, zeby wyjrzec przez okno kabiny. Ale nawet gdyby otaczala ich jasnosc, a nie ciemnosci wczesnego poranka, fizyczna niemozliwoscia bylo dostrzezenie powierzchni Ziemi z miejsca, na ktorym siedzial. -Nie ma zadnej wiazki sterujacej. - Nie wiadomo, czy Jellico powiedzial to do nich, czy tez glosno myslal. Zaczynam wychwytywac cos nowego... byc moze to znieksztalcenie pola widzenia. Finnerstan zerknal do tylu, na Dana. -Dobra, Thorson, co jest tam na dole? - zapytal Jellico, a Dan podjal decyzje. Nadszedl czas, kiedy musial udowodnic, ze nie przypadkiem znajduje sie na pokladzie. -Na poludniu musi byc ladowisko statku kosmicznego. - Zamknal oczy, szkicujac w pamieci obraz tego, co widzial podczas ich krotkiego pobytu w dolinie. - Okolo siedmiu dlugosci polowych na polnoc grupa trzech barakow w ksztalcie beczulek... za nimi dwie dlugie budowle, na wpol wkopane w grunt, ze scianami z ziemi i dachami pokrytymi glina... obok tamtych barakow jest parking dla pojazdow. To wszystko. -Byc moze, beda oczekiwali na powrot swoich ludzi w zdobytym planetolocie powiedzial Jellico. A oni wyladowaliby bez wahania. Tak wiec sprobujemy zrobic to wlasnie w ten sposob. I byc moze, jezeli sie nie uda i rozpoznaja w nas wrogow, ogien z miotacza trafi nas w sam srodek, uznal Dan. Marzyl, by miec jakis pancerz ochronny, w ktorym moglby skryc sie na przeciag kilku nastepnych minut. Ale oficer z Patrolu nie wyrazil zadnych sprzeciwow wobec szalonego planu Jellico. -Spojrzcie tam! Finnerstan przylgnal do okna kabiny po swojej stronie i gapil sie w dol. Ale zgromadzeni z tylu nie mieli zadnej szansy zobaczenia, co przyciagnelo jego uwage. -W dol. Jellico pilnowal sterow. - To musi byc to znieksztalcenie pola widzenia. Obnizam lot... Dan dostrzegl ruch wokol siebie. Czlowiek z Patrolu, znajdujacy sie obok wlazu wyjsciowego, trzymal w pogotowiu rece na zamku. A planetolot powoli zaczal opadac. Zza okien dochodzilo dziwne swiatlo. Nagle zrobilo sie tak jasno, jak gdyby ktos wlaczyl jego zrodlo na maksymalna moc. Byc moze przeszli wlasnie przez znieksztalcenie pola widzenia, ktore do tego momentu tlumilo swiatlo lamp. Teraz opadali wprost na oboz, ktory oswietlono jasno, aby ulatwic prace. -Teraz! - To Finnerstan, a nie kapitan, wydal ten rozkaz, tuz przed wstrzasem, ktory oznajmil im, ze dotkneli ziemi. Mezczyzna z Patrolu szarpnieciem otworzyl wlaz i blyskawicznie wyskoczyl. Jego sasiad ruszyl w slad za nim. Policjant z portu kosmicznego i straznicy podazyli z nieco mniejsza zwinnoscia. Sam Finnerstan zniknal juz w przednim wlazie. I nagle, zanim Rip i Dan ruszyli na zewnatrz, brachy czmychnely z zaskakujaca predkoscia, zwazywszy ich krepa budowe ciala. Rip skoczyl. Dan wyczolgal sie jako ostatni. Ruszal sie powoli, ale w reku trzymal ogluszacz. Jellico zniknal i prawdopodobnie znajdowal sie po drugiej stronie planetolotu. Dan uderzyl o ziemie i poczul cisnienie w obolalej glowie. Rozejrzal sie dookola. Bylo jasno, ale dzieki jakiemus szczesliwemu przypadkowi wyladowali w pewnej odleglosci od zrodla swiatla. Statek kosmiczny stal nadal, z dziobem wycelowanym wprost w niebo. Oba jego wlazy ladunkowe byly szeroko otwarte, a dzwigi pracowaly przy zaladunku. Wiele robotow-tragarzy pedzilo od strony dwoch budynkow o dachach pokrytych ziemia. Wszyscy dzwigali skrzynki i pojemniki, ale byly one male. Zabieraja tylko lzejsze, latwiejsze do zapakowania rzeczy - osadzil Dan wprawnym okiem kogos, kto przywykl do radzenia sobie z zaladunkiem. Reszte prawdopodobnie zniszcza. Nie opodal stal pelzacz z dwiema przykrytymi klatkami na platformie. Nie bylo jednak przy nim nikogo. Pomost statku kosmicznego wiodacy do pomieszczen dla zalogi i pasazerow nie byl jeszcze umocowany i... Dana zatkalo. Pomost znajdowal sie pod straza. Dwoch ludzi w mundurach stalo na jego szczycie, w otwartym wlazie. Obaj byli uzbrojeni w miotacze i pilnie wpatrywali sie w dol. Kiedy Dan dokladniej przyjrzal sie scenie, zauwazyl takze, ze podobna straz pilnuje dwoch wlazow ladowni. Obaj wartownicy przygladali sie ladunkom, ktore roboty ukladaly w stos, przygotowujac do zabrania na poklad. Jak sie wydawalo, nikt dotychczas nie zauwazyl ladowania planetolotu i jego pasazerow. Blizej statku stala grupka ludzi. Ich rece bezwladnie zwisaly wzdluz bokow ciala, a oni gapili sie na strzezony pomost oraz ladownie. -Nie maja miejsca. - Dan uslyszal cicha uwage Finnerstana. - Dowodztwo zamierza zostawic swoich podwladnych. Zastanawiam sie, czy zgodza sie... -Sa nie uzbrojeni, szefie - stwierdzil jeden z jego ludzi. Przez szczek robotow-tragarzy i ogolny szum towarzyszacy zaladunkowi przebil sie jakis dzwiek. Nie dochodzil od strony grupki ludzi z gorycza obserwujacych przygotowania do ucieczki, ale skads dalej. Wkrotce dwa kolejne pelzacze wjechaly na jasno oswietlony teren wokol statku. W pierwszym znajdowalo sie tylko trzech ludzi. Kazdy z nich przyciskal do siebie paczke czy skrzynke, jak gdyby oslaniajac ja przed wstrzasami i szarpnieciami, towarzyszacymi jezdzie po bardzo nierownym terenie. Na drugim stala wielka, oslonieta skrzynia. Kiedy pelzacze mijaly oczekujacych ludzi, rozlegly sie okrzyki i grupa nieznacznie przesunela sie w przod, jak gdyby zamierzala rzucic sie na pojazdy. Wtedy ogien z miotacza rozcial ziemie w poprzek, przypominajac im, ze maja pozostac tam, gdzie sa. Ludzie, potykajac sie, uskoczyli, odsuwajac sie od tej bariery ognia. Pelzacze nie zatrzymaly sie, a ich pasazerowie nie rzucili nawet okiem na tych, ktorych zaatakowano. Pojazdy jechaly dalej i zatrzymaly sie dopiero przy pomoscie i wlazie towarowym. Chodzace przedtem w szeregu roboty juz sie nie poruszaly. Wiekszosc z nich zostala wylaczona i stala teraz w ciasnej grupie, ktora przypominala gromade bezradnych ludzi. Tylko dwa roboty nadal pozostawaly wlaczone i przystapily do przenoszenia skrzyni z drugiego transportowca. Pracowaly bardzo ostroznie, co swiadczylo o tym, ze ten bagaz ma wielka wartosc. W momencie, kiedy zaczely przymocowywac do skrzynki liny, potrzebne do wciagniecia jej do ladowni, ludzie z drugiego transportowca ruszyli w gore pomostu. Niesli swoje bagaze z taka sama ogromna ostroznoscia. -Sa juz prawie golowi clo startu powiedzial Jellico. Najwyzszy czas sie ruszyc. Ale jeszcze ktos inny wpadl na ten sam pomysl. Podczas gdy oni pozostawali w cieniu planetolotu i obserwowali scene, probujac wybrac najlepszy sposob dzialania, zaatakowaly brachy. Zobaczyli, ze samiec, trzymajac ogluszacz w przednich lapach, przysiadl na zadzie. Znajdowal sie u stop pomostu. Wiazka promieni z ogluszacza omiotl szerokim lukiem tam i z powrotem, probujac trafic obu straznikow. Byli tak calkowicie pochlonieci przygotowaniami do startu, ze kiedy zauwazyli obca istote, bylo juz za pozno. Ostatni z mezczyzn wnoszacych paczki zachwial sie, upadl do tylu i zesliznal sie bezwladnie w dol pomostu, tak, ze brach musial usunac sie z drogi. Nie byla to jedyna ofiara wystrzalu. Jeden ze straznikow na gorze wypuscil z nagle zmartwialych rak miotacz. Drugi, przestraszony, natychmiast wycelowal. Nie mierzyl jednak w bracha, ale w tamtych, ktorzy mieli zostac, a o ktorych wiedzial, ze sa wrogami. Strzelal prosto w nich i ci, ktorzy nie zostali zabici, rozbiegli sie z wrzaskiem. W tym momencie zaczeli strzelac pozostali dwaj straznicy, stojacy w ciagle otwartym wlazie towarowym. Wkrotce jednak upadli, trafieni promieniowaniem z ogluszacza bracha. Rownoczesnie drugi straznik - nadal strzelajac - upadl i potoczyl sie w dol pomostu. Wypuscil z rak miotacz, ktory - wciaz wysylajac na prawo i lewo smiercionosna wiazke promieniowania - upadl obok niego, a nastepnie potoczyl sie na ziemie. -Teraz! Ludzie z Patrolu ruszyli do akcji. Popedzili w kierunku statku, a za nimi podazyli tamci z portu. Zeby odleciec, musza wciagnac pomost do srodka i zamknac wlaz. Nagle wybiegl z ukrycia ktorys z brachow. Zmierzal w kierunku miotacza, nadal zionacego ogniem. Ale nie zdazyl go dopasc. Z wlazu wystrzelil snop ognia. Brach nie zostal trafiony, gdyz ponownie przypadl do ziemi. Jednakze ludzie z Patrolu juz otoczyli statek kosmiczny. Mierzyli w otwarte wlazy i strzelali do kazdego, kto probowal je zamknac. Dan, potykajac sie, ruszyl za kapitanem i Shannonem. Mial trudnosci z chodzeniem i tamci zostawili go z tylu. Ale zaden z wolnych kupcow nie skierowal sie w strone bitwy przy wlazach. Pobiegli do trzeciego transportowca tego, na ktorym staly dwie skrzynie. Rip dopadl do niego pierwszy, wgramolil sie na siedzenie kierowcy i wlaczyl silnik. W tym czasie kapitan wskoczyl z drugiej strony i na wpol stojac, na wpol kucajac, przygotowal sie do obrony ich zdobyczy. I rzeczywiscie musial jej bronic, poniewaz kilku ludzi z tych, ktorych nie zabrano na siatek, a ktorzy przezyli strzal z miotacza, probowalo przepedzic Ziemian. Jellico uporal sie z dwoma. Dan strzelil do ostatniego, raniac ogluszaczem. Rip ruszyl z maksymalna predkoscia i sprobowal zawrocic pojazd. W tym momencie Dan zrozumial, co tamten zamierza zrobic. Ciezar transportowca, gdyby udalo sie wepchnac go na koniec pomostu, przytrzymalby statek na ziemi, uniemozliwiajac start. Przy pomoscie nadal trwala strzelanina. Jellico czujnie obserwowal wlaz, by w razie ataku ochronic kierujacego transportowcem Ripa. Asystent astronawigatora zdazyl juz ustawic dziob pojazdu dokladnie wymierzony na cel. Dan zobaczyl, ze ramie Ripa unosi sie i opada. Trzymal ogluszacz za lufe i uderzal kolba jak mlotkiem. Rozbijal stery, bez ktorych nie bedzie mozna zmienic kursu tej ciezkiej maszyny. Rip wyskoczyl na jedna strone, Jellico na druga i pelzacz sam potoczyl sie dalej ze szczekiem. Krzykom ludzi towarzyszyl glosny zgrzyt i odglosy miazdzenia. Rownoczesnie rozlegl sie strzal z miotacza. Dziob transportowca uniosl sie ponad skrajem pomostu i maszyna zawisla. Nic mogac jechac dalej, zakopywala sie coraz glebiej w ziemie. Ale i tak zatrzymala statek, nawet jesli aresztowanie jego pasazerow nastapi troche pozniej. Jezeli nadejdzie pomoc z portu, byc moze zdolaja uzyc bomb gazowych. Uporawszy sie ze statkiem, spedzono razem pozostalych przy zyciu ludzi, ktorzy rozbiegli sie w trakcie strzelaniny z miotaczy. Dan powlokl sie za Jellico i Finnerstanem, ktorzy ruszyli przyjrzec sie bazie. Wiekszosc z tego, co sie tam znajdowalo, zostala juz zniszczona. Jedna z wmurowanych w ziemie budowli zburzono za pomoca bomby. Wszystkie pozostale budynki wygladaly, jakby opuszczano je w pospiechu. Dobrze wyposazona stacja nadawcza pozostala nie uszkodzona. Jeden z policjantow portowych wyszukal wlasciwy kanal i nadal wezwanie o pomoc. -Klopot w tym - skomentowal Finnerstan - ze jezeli oni rzeczywiscie beda chcieli zachowac tajemnice za wszelka cene, wowczas zniszcza to, co maja na statku. Spojrzal na statek kosmiczny takim wzrokiem, jak gdyby mial ochote rozbic go, tak jak roztrzaskuje sie skorupe jajka, zeby dostac sie do zoltka. -Do czasu, zanim uzyskamy pomoc, usuna wszystko, na czym nam zalezy. -Sprobujemy sie z nimi dogadac? - zapytal Jellico. - To da im tylko wiecej czasu na pozbycie sie wszystkich podejrzanych materialow. Gdyby to byla drobna operacja, zwykly napad bandytow, moglibysmy dobic targu. Ale ta sprawa jest zbyt powazna. Na pokladzie z pewnoscia maja informacje, ktore zaprowadza nas do innych swiadkow. Mozliwe, ze niektorych z nich w ogole jeszcze nie podejrzewamy. Zdobycie tego, co przewoza, jest dla nas wazniejsze od aresztowania ich. -A co - zapytal Dan - z tamtymi? Poprzez drzwi pokoju z nadajnikiem wskazal na zgromadzonych ludzi. - Nie maja zadnego interesu, aby stac po stronie tych ze statku. Moze potrafia udzielic ci jakichs wskazowek na temat tego, co znajduje sie na pokladzie i czy tamci moga latwo to zniszczyc. Widocznie Finnerstan juz wczesniej pomyslal o tym, poniewaz ruszyl sie, zeby przystapic do przesluchania. Wiekszosc ludzi byla niechetna do wspolpracy, ale ktorys z kolei zapytany udzielil im wskazowek, jakich potrzebowali. Wzieci do niewoli byli glownie straznikami i pracownikami stanowisk nizszych od technika trzeciego stopnia. Dowodztwo spisalo ich na straty. Piaty mezczyzna, ktorego przyprowadzono, roznil sie od pozostalych. Zataczajacy sie i prawie nieprzytomny jeniec o malo nie zginal na pomoscie, zmiazdzony przez pelzacz. Byl to ten, ktory wsiadal na statek ostatni i zesliznal sie z pomostu po strzale bracha. Byl jednym z dowodzacych. Kiedy straznicy prowadzili go obok reszty wiezniow, dwoch z nich, przeklinajac, rzucilo sie ku niemu. Gdy stanal przed Finnerstanem, drzal ze strachu i byl w glebokim szoku. Atak ogluszaczem, otarcie sie o smierc pod pelzaczem i nienawisc podwladnych - wszystko to zalamalo go. Oficer z Patrolu dowiedzial sie wszystkiego, czego chcial. Pod przewodnictwem Finnerstana wyciagneli z wraka znajdujacego sie w bazie rure, przez ktora wrzucili w otwarte wlazy bomby gazowe. Gdy te wybuchly, wypelnily pomieszczenia statku gazem usypiajacym. Ubrana w maski straz z planetolotu wkroczyla na poklad, zwiazala wiezniow, a nastepnie przystapila do zabezpieczenia wszystkich materialow, ktore o malo co nie zostaly stad wywiezione. Trzy dni pozniej, w porcie Trewsworld, po raz pierwszy od chwili odlotu lodzi ratunkowej, zaloga Krolowej zebrala sie w komplecie. Rzad osadnikow upadl. Wladze sprawowalo Tymczasowe Dowodztwo Patrolu, a do zbadania laboratoriow Trosti i materialow zabranych ze statku sprowadzono specjalistow z odleglych swiatow. Dan siedzial, sciskajac kubek z kawa. Dlugo utrzymujacy sie bol glowy wreszcie minal i szef ladowni czul sie dziwnie lekko. Przespal okolo dwudziestu godzin planetarnych i w tej chwili mogl skupic uwage na tym, co mowil kapitan Jellico: -...tak wiec, gdy tylko skoncza przeszukiwac, ma byc sprzedany jako przedmiot odebrany dzialajacej niezgodnie z prawem szajce. Na tej planecie nie ma jednak nikogo, kto chcialby miec statek kosmiczny lub wiedzial, co z nim zrobic, gdyby mu go podarowano. Prawdopodobnie jestesmy jedynymi zainteresowanymi jego kupnem, poniewaz Patrol nie zamierza zadawac sobie trudu przewozenia go na inny swiat tylko po to, zeby go tam sprzedac. Mam slowo Finnerstana, ze jesli na czas zlozymy oferte, jest nasz! -Mamy statek... dobry statek! - stanowczo zaprotestowal Stotz. Widac bylo, ze nie da sie latwo przekonac. -Mamy dobry statek, ale nie jestesmy w stanie go utrzymac - odrzekl Jellico. - Oplaty pocztowe sa niewielkie. A jezeli mamy okazje zebrac troche pieniedzy na czas, kiedy umowa sie skonczy... Nabycie kolejnego, drugiego po Krolowej Slonca, statku bylo powaznym posunieciem. Bardzo niewielu wolnych kupcow zdobyloby sie na taki krok. -Nie musimy dlugo go trzymac kontynuowal kapitan. - Nie mowie nawet o wyruszaniu na nim w odlegle rejony przestrzeni kosmicznej, a tylko o lataniu w tym systemie. Trewsworld jest planeta rolnicza. Ale gdyby potrafili wyprodukowac wiecej roslin... szybko rosnacych roslin... a takze wyhodowac duza liczbe lafsmerow, byliby wkrotce gotowi do podjecia regularnego handlu miedzygwiezdnego. Teraz popatrzcie tutaj. Wyswietlil na scianie obraz z aparatu projekcyjnego. - To jest uklad Trewsworld. Mapy pokazuja, ze podczas gdy tutaj jest troszeczke tego mineralu... nazywaja go pozarozumowcem... duzo wiecej znajduje sie go na Riginni, nastepnej planecie ukladu. Mozna na niej wybudowac kopalnie, ale nie da sie stworzyc ziemskich warunkow zycia. A gornicy musza jesc. Musza tez przesylac mineral lulaj celem przeladunku galaktycznego. Macie tu wspaniale warunki handlu... pewne i ciagle rozwijajace sie, kiedy zacznie przybywac kopaln. A biorac pod uwage fakt, ze mielismy swoj udzial w uporzadkowaniu tego balaganu, ktorego narobilo Trosti, mamy spora szanse na uzyskanie pierwszenstwa w organizacji. Same zyski. -A zaloga? - zapytal Steen Wilcox. Jellico przesunal czubkiem palca wzdluz blizny na twarzy. -Podroz pocztowa jest latwa... Latwa? - pomyslal Dan, ale nie powiedzial tego glosno. -Na jakis czas rozdzielimy nasze sily. Pierwszy raz wezmiesz go ty, Sleen. Kamil bedzie twoim inzynierem, a Weeks zajmie sie napedem. Jako kucharza zatrudnimy kogos sposrod miejscowych. A ty, Thorson, dopoki Van Ryck nie wroci na Krolowa, zostaniesz szefem transportu. Nastepnym razem na odwrot, Shannon moze objac stanowisko astronawigatora... bedziemy sie zmieniac. Bedzie troche brakowalo rak do pracy, ale podroz wewnatrz ukladu nie jest trudna, a uzywajac robotow, nawet bardzo nieliczna zaloga powinna sobie poradzic. Zgoda? Dan przenosil wzrok z jednej twarzy na druga. Dostrzegal korzysci, o ktorych wspominal Jellico. Domyslil sie tez, ze kapitan nie wspomnial o trudnosciach. Ale kiedy nadeszla jego kolej, tak jak pozostali, wyrazil, zgode. Kupia statek kosmiczny, wyrusza w podroz z Trewsworld na sasiednia planete, podziela swoje sily na dwa., statki i bedzie liczyc na sukces. Wciaz jednak gotowi beda zmierzyc sie z najgorszymi trudnosciami, tak jak niejednokrotnie robili to juz wolni kupcy. I jakie to nieszczescie przytrafi im sie nastepnym razem? Dan doszedl do, wniosku, ze nie ma zadnego pozytku z fantazjowania i malowania ponurych obrazow. Zaloga Krolowej wiele juz przezyla. Jej nowy, blizniaczy statek tez bedzie uczestniczyl w jej przygodach. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/