JAMES PATTERSON Pamietnik Pisany Miloscia KATIE Katie Wilkinson brala ciepla kapiel w troche dziwacznej, lecz pieknej staroswieckiej, porcelanowej wannie w nowojorskim mieszkaniu. Dzieki takim sympatycznym starociom jej mieszkanie roztaczalo urok, o jakim amatorzy niegdysiejszej elegancji mogli sobie pomarzyc. Ginewra, perska kotka Katie, o wygladzie swojskiego szarego swetra, umoscila sie na umywalce. Czarny labrador Merlin siedzial w drzwiach prowadzacych do sypialni. Pilnowali Katie, jak gdyby niepokoili sie o nia.Po zakonczeniu lektury dziennika spuscila glowe i odlozyla oprawny w skore brulion na drewniany taboret obok wanny. Przeszedl ja dreszcz. Rece zaczely jej sie trzasc, szloch wstrzasnal cialem. Calkiem sie rozkleila, chociaz zdarzalo jej sie to niezwykle rzadko. Na co dzien byla silna. Po czym wyszeptala slowa, ktore niegdys uslyszala w kosciele swojego ojca w Asheboro, w Karolinie Polnocnej: -O Boze, dobry Boze, czy Ty w ogole istniejesz? Nigdy by nie przypuszczala, ze taki niepozorny brulion moze ja tak poruszyc. Oczywiscie nie sam dziennik tak nia wstrzasnal i dostarczyl tylu emocji. Nie, nie chodzilo wylacznie o dziennik Suzanne dla Nicholasa. Wyobrazila sobie Suzanne. Doslownie zobaczyla ja oczyma duszy w przytulnym skromnym domku przy Beach Road na wyspie Martha`s Vineyard. Nastepnie malego Nicholasa, rocznego szkraba, z jasniejacymi radoscia blekitnymi oczami. I wreszcie Matta. Tate Nicholasa. Meza Suzanne. Bylego kochanka Katie. Co teraz myslala o Matcie? Czy potrafilaby mu wybaczyc? Gubila sie we wlasnej ocenie. Ale przynajmniej zaczynala wreszcie rozumiec, co sie stalo. Dziennik podsunal jej strzepy brakujacej wiedzy, lecz rowniez ujawnil bolesne sekrety, ktorych byc moze lepiej by bylo nie znac. Zanurzyla sie glebiej w cieplej wodzie i wrocila mysla do 19. lipca, kiedy to trafil w jej rece ten zeszyt. Na wspomnienie tamtego dnia znow sie rozplakala. RANO dziewietnastego cos pociagnelo Katie nad rzeke Hudson. Zapragnela odbyc rejs statkiem spacerowym wokol Manhattanu. Za pierwszym razem Matt i ona mieli po prostu fantazje, zeby sie nim przeplynac, ale tak im sie spodobalo, ze wciaz tam wracali. Wybrala sie na pierwszy rejs tego dnia. Targal nia smutek, a zarazem gniew. O Boze, sama juz nie wiedziala, co czuje. Wczesna pora nie przyciagnela zbyt wielu turystow. Katie zajela miejsce na gornym pokladzie i ogladala Nowy Jork z wyjatkowej perspektywy - omywajacych go melancholijnych nurtow. Kilka osob, zwlaszcza mezczyzn, zwrocilo uwage na kobiete siedzaca samotnie. Katie zazwyczaj wyrozniala sie z tlumu. Byla wysoka, miala metr osiemdziesiat, a przy tym cieple, zyczliwe niebieskie oczy. Trapily ja kompleksy na tle wzrostu, totez podejrzewala, ze ludzie dlatego sie na nia gapia. Przyjaciele zapewniali ja, ze tak nie jest. Ze ludzie podziwiaja jej olsniewajaca urode. Katie nie podzielala tego zdania. Uwazala sie za calkiem zwyczajna. W glebi duszy nadal byla wiejska dziewczyna z Karoliny Polnocnej. Czesto zaplatala dlugie ciemne wlosy, hodowane od osmego roku zycia, w warkocz. Dawniej wygladala w nim urwisowato, teraz trafila w wielkomiejska mode na naturalnosc. Chyba wreszcie dogonila swoje czasy. Prawie sie nie malowala, czasem pociagnela tylko rzesy tuszem i usta szminka. Dzisiaj nie byla umalowana. I z cala pewnoscia nie wygladala olsniewajaco. Plakala kilka godzin, oczy miala podpuchniete. Poprzedniego dnia ukochany mezczyzna zerwal z nia nagle bez slowa wyjasnienia. Cios spadl tak nieoczekiwanie. Wciaz nie mogla uwierzyc, ze Matt od niej odszedl. No i niech go diabli wezma! Jak on mogl? Czyzby przez tyle miesiecy mnie oklamywal? Na to wyglada! Lajdak. Chciala zastanowic sie nad tym, co tez moglo rozdzielic ja z Mattem, ale myslala tylko o wspolnie spedzonych, w przewazajacej mierze pieknych, chwilach. Z zadra w sercu musiala przyznac, ze zawsze mogla z nim porozmawiac na kazdy wazny dla niej temat. Tak samo jak rozmawiala z kolezankami. Zatem co sie stalo? Za wszelka cene chciala sie dowiedziec. Byl taki troskliwy, przynajmniej do tej pory. Jej urodziny wypadaly w czerwcu, totez przez caly, jak powiadal, urodzinowy miesiac przysylal jej dzien w dzien po jednej rozy. Zawsze zdawal sie dostrzegac jej nastroje - dobre, zle, a czasem okropne - i nowa bluzke czy sweterek. Laczyly ich wspolne gusty, przynajmniej tak twierdzil. "Ally McBeal", "Praktyka", "Wyznania gejszy". Kolacja, potem drinki w barze. Jeden za tych, co na ladzie, drugi za tych, co na morzu. Zagraniczne filmy w kinie Lincoln Plaza. Stylizowane czarno-biale fotografie, plotna olejne, ktore wyszukiwali razem na pchlich targach. W niedziele chodzil z nia do kosciola, gdzie prowadzila lekcje religii dla przedszkolakow. Oboje uwielbiali niedzielne popoludnia u niej - Katie czytala "Timesa", od deski do deski, a Matt pracowal nad swoimi wierszami, ktore rozkladal jej na tapczanie, na podlodze, a nawet na drewnianym kuchennym stole. Przy nim czula spokoj, cudowny i blogi, jak jeszcze nigdy przy nikim. Katie nie potrafila znalezc niczego, co by cenila sobie ponad milosc do Matta. Chciala spedzac z nim caly czas. Moze to zbyt staromodne, ale prawdziwe. Kiedy wyjezdzal na wyspe Martha`s Vineyard, na ktorej mieszkal i pracowal, co wieczor rozmawiali godzinami przez telefon albo przysylali sobie zabawne listy elektroniczne. Nazywali to romansem miedzymiastowym. Zawsze jednak powstrzymywal Katie przed odwiedzeniem go na Vineyard. Moze powinna w tym upatrywac przestrogi. I tak jedenascie wspanialych miesiecy minelo jak z bicza trzasnal. Katie lada dzien spodziewala sie oswiadczyn. W duchu miala taka pewnosc. Uprzedzila juz nawet mame. Tym bardziej wiec czula sie teraz upokorzona, ze tak ja zawiodla intuicja. Nie mogla sobie darowac, iz sie tak srodze pomylila. Nagle uswiadomila sobie, ze chlipie, a wszyscy na pokladzie jej sie przygladaja. -Przepraszam - szepnela. Poczula sie jak idiotka. - Nic mi nie jest. Chociaz mijalo sie to z prawda. Nigdy w zyciu nie czula sie tak zraniona. Stracila jedynego mezczyzne, ktorego kiedykolwiek w zyciu kochala. Boze, jak ona kochala Matta! TEGO dnia Katie nie miala sily isc do pracy. Nie potrafilaby spojrzec w oczy kolegom z redakcji. Ani nawet obcym w autobusie. Miala serdecznie dosyc takich zaciekawionych spojrzen jak te na statku. Kiedy wrocila do domu po rejsie wokol Manhattanu, zastala pod drzwiami przesylke. W pierwszej chwili uznala, ze to pewno maszynopis z redakcji. Nie mogliby, choc na dzien zostawic ja w spokoju? Raz na jakis czas miala prawo do jednego dnia wolnego. Przeciez nie oszczedzala sie w pracy. Wszyscy wiedzieli, ile serca wklada w przygotowanie ksiazek. Byla starszym redaktorem w renomowanym wydawnictwie nowojorskim, specjalizujacym sie w literaturze pieknej. Uwielbiala swoja prace. Tam wlasnie poznala Matta. Rok przedtem z wielkim przekonaniem kupila w niewielkiej agencji literackiej w Bostonie prawa na wydanie jego pierwszego tomiku poezji. Od razu cos miedzy nimi zaiskrzylo, i to mocno. A juz po kilku tygodniach wybuchla milosc... w kazdym razie dotad Katie swiecie w to wierzyla. Kiedy teraz schylila sie po paczke, rozpoznala charakter pisma. Nie miala najmniejszych watpliwosci, ze to pismo Matta. Omal nie upuscila przesylki. A po chwili zapragnela odrzucic ja jak najdalej od siebie. Nie zrobila tego jednak. Zawsze sobie to wyrzucala, te samokontrole i opanowanie. Wpatrywala sie w paczke. W koncu westchnela gleboko i rozdarla papier. W srodku znalazla maly staroswiecki dziennik. Nie zrozumiala. Dopiero po chwili cos ja scisnelo w dolku. "Dziennik Suzanne dla Nickolasa" widnial tytul na okladce, chociaz nie napisal go Matt. Suzanne? Nagle w glowie jej sie zakrecilo, ledwie zachowala przytomnosc. Matt zawsze milczal jak zaklety na temat swojej przeszlosci. Jednak pewnego wieczoru, kiedy wypili dwie butelki wina, dowiedziala sie, ze zona Matta miala na imie Suzanne. Ale nie chcial o niej mowic. Jedyne nieporozumienia miedzy nimi dotyczyly jego milczenia na temat przeszlosci. Katie koniecznie chciala sie dowiedziec czegos wiecej, a wtedy Matt jeszcze bardziej sie zamykal. Wcale to do niego nie pasowalo. Kiedy wreszcie doszlo na tym tle do klotni, przysiagl Katie, ze Suzanne nie jest juz jego zona. Ale nie chcial puscic pary z ust. Kim byl Nickolas? Dlaczego Matt przyslal jej ten dziennik? Katie drzacymi rekami otworzyla brulion. Matt dolaczyl w nim list. Przeczytala. Kochana Katie. Nie potrafie wyrazic, co teraz czuje. Zaluje, ze dopuscilem do takiej sytuacji. Cala wine biore na siebie. Ty jestes wspaniala, cudowna, piekna. Moze ten dziennik wyjasni Ci wszystko lepiej, niz ja bym potrafil. Jezeli masz odwage, przeczytaj go. Dowiesz sie o mojej zonie i synu, o mnie. Uprzedzam, ze pewne fragmenty moze Ci bedzie trudno czytac. Nigdy nie sadzilem, ze sie w Tobie zakocham, ale tak sie stalo. Matt Katie przewrocila strone. DZIENNIK Kochany Nickolasie, moje ty ksiazatko.Wiele lat temu zastanawialam sie, czy kiedykolwiek zostane matka. I przyszlo mi do glowy, ze warto byloby co roku robic nagranie wideo dla moich dzieci, mowic im, o czym mysle, jak bardzo je kocham, czym sie martwie, z czego smieje lub dlaczego placze. Bardzo cenilabym sobie takie tasmy, gdyby moi rodzice rok w rok mowili mi, kim sa, co czuja wobec mnie, co mysla o swiecie. Niestety, wyszlo tak, ze nie wiem nawet dobrze, kim byli. Dlatego postanowilam robic dla ciebie co roku takie nagranie, ale mam jeszcze jeden pomysl. Bede prowadzila ten pamietnik, syneczku, i obiecuje wszystko w nim wiernie opisywac. Kiedy pisze te slowa, masz dwa tygodnie. Chcialabym ci opowiedziec o czyms, co sie zdarzylo przed twoim urodzeniem. Zaczne wiec nie od poczatku, a jeszcze wczesniej. Pisze tylko dla ciebie, Nick. Oto jak wyglada historia Nickolasa, Suzanne i Matta. ZACZNE od pewnego cieplego wiosennego wieczoru w Bostonie. Pracowalam wtedy w Szpitalu Publicznym Massachusetts. Od osmiu lat bylam lekarka. Czasem wprost uwielbialam swoja prace - zwlaszcza, kiedy pacjenci na moich oczach wracali do zdrowia. Ale dobijala mnie biurokracja i beznadziejna niedoskonalosc panstwowej sluzby zdrowia. Wlasnie zeszlam skonana z calodobowego dyzuru. Wybralam sie na spacer ze swoim wiernym labradorem Gustawem, zdrobniale Gusem. Moze opisze ci siebie z tamtego okresu. Mialam dlugie jasne wlosy, metr szescdziesiat piec wzrostu. Nawet jesli nie bylam piekna, to chyba tez niebrzydka. I usmiechalam sie zyczliwie do wiekszosci ludzi. Nie szalalam na punkcie swojego wygladu. Byl piatek wieczor, zapadal zmierzch, powietrze wydawalo sie krystalicznie czyste. Wlasnie mijalismy lodzie w ksztalcie labedzi w Parku Bostonskim. Czesto tamtedy chodzilismy, zwlaszcza kiedy Michael, moj chlopak, pracowal, tak jak owego wieczoru. Gus zerwal sie ze smyczy, zeby pogonic za kaczka. Skoczylam za nim. Wtem przeszyl mnie nieopisany bol. Tak silny, ze upadlam na ziemie. Zupelnie jakby mnie ktos dzgal nozem w reke, w plecy, w szczeke. Jeknelam. Nie wiedzialam, co sie ze mna dzieje, ale cos mi mowilo, ze to serce. Chcialam wolac o pomoc, nie moglam jednak wydobyc z siebie nawet slowa. Drzewa w parku wirowaly nade mna jak karuzela. Obstapili mnie zatroskani gapie. Serce? Boze, przeciez mam dopiero trzydziesci piec lat. -Wezwijcie karetke! - zawolal ktos. - To cos powaznego. Ona chyba umiera. Nie! Chcialam krzyknac. To niemozliwe. Oddech mialam coraz plytszy, zapadalam w ciemnosc, w pustke. O Boze, myslalam. Suzanne, zyj, oddychaj, nie odchodz. Musialam stracic przytomnosc na dobrych kilka minut. Kiedy sie ocknelam, niesiono mnie do karetki. Lzy plynely mi po twarzy. Ociekalam potem. Kobieta w bialym fartuchu powtarzala: -Prosze sie nie przejmowac. Wszystko bedzie dobrze. Ale wiedzialam, ze dzieje sie cos zlego. Zebralam w sobie resztki sil, spojrzalam na nia blagalnie i rwacym glosem szepnelam: -Nie dajcie mi umrzec. Jeszcze tylko pamietam, jak wkladano mi maske tlenowa na twarz. Potem ogarnela mnie smiertelna slabosc. NAZAJUTRZ przeszlam operacje wszczepienia bajpasow w Szpitalu Publicznym Massachussetts. Dostalam zwolnienie z pracy na dwa miesiace. W ciagu okresu rekonwalescencji mialam okazje przemyslec niejedno. Moze po raz pierwszy w zyciu trafilo mi sie tyle wolnego czasu. Zastanowilam sie nad swoim zabieganym zyciem w Bostonie, nad dyzurami, nadgodzinami, podwojnymi zmianami. Przypomnialam sobie, jak sie czulam przed tym nieszczesnym atakiem. Zrozumialam, jak dalece odsuwam od siebie prawde. Przeciez w mojej rodzinie od pokolen chorowano na serce, a mimo to nie zachowalem nalezytej ostroznosci. Kiedy wracalam do zdrowia, kolezanka opowiedziala mi przypowiesc o pieciu pilkach. Zawsze o niej pamietaj, Nick. Wiele ci moze dac. Posluchaj. Wyobraz sobie, ze zycie polega na zonglowaniu piecioma pilkami. Ich nazwy to praca, rodzina, zdrowie, przyjaciele i prawosc. Wszystkie udaje ci sie utrzymywac w powietrzu. Ale pewnego dnia wreszcie do ciebie dociera, ze praca jest gumowa pilka. Jezeli ja upuscisz, odbije sie i wroci. Pozostale cztery pilki - rodzina, zdrowie, przyjaciele, uczciwosc - to szklane kule. Jesli sie ktoras upusci, moze sie obic, wyszczerbic lub nawet roztrzaskac. Kiedy pojmiesz nauke o pieciu pilkach, wkroczysz na droge budowania rownowagi w zyciu. Nick, ja wreszcie pojelam. Nickusiu. Jak sie zorientowales, pisze o czasach przed poznaniem twojego taty, czyli Matta. Opowiem ci o doktorze Michaelu Bernsteinie. Poznalam go w 1996 roku na weselu Johna Kennedy`ego juniora i Carolyn Bessette na Cumberland Island w stanie Georgia. Przyznaje, ze do tamtej pory zycie nam obojgu ukladalo sie jak po rozach. Moi rodzice wprawdzie zgineli, kiedy mialam dwa lata, ale na szczescie wychowali mnie kochajacy dziadkowie w Cornwall, w stanie Nowy Jork. Stamtad wyjechalam na studia do Lawrenceville Academy w New Jersey, a potem na Uniwersytet Duke`a, a wreszcie trafilam na Wydzial Medyczny Uniwersytetu Harvarda. Trudno bylo o lepsze wyksztalcenie, tyle ze po drodze zabraklo lekcji o pieciu pilkach. Michael rowniez studiowal medycyne w Harvardzie, ale poznalismy sie dopiero na weselu Kennedy`ego. Bylam gosciem Carolyn. Michael nalezal do swity Johna. Wesele przebiegalo w magicznej atmosferze, nioslo mnostwo nadziei i obietnic. Moze wlasnie ten magiczny nastroj zblizyl mnie z Michaelem. Nastapily cztery lata dosc skomplikowanego zwiazku. W pewnej mierze pociagala nas ku sobie atrakcyjnosc fizyczna. Michael byl wysokim, czarujacym mezczyzna o zarazliwym usmiechu. Mielismy duzo wspolnych zainteresowan. Oboje tez bylismy pracoholikami. Wierz mi jednak, Nickolasie, ze to jeszcze nie milosc. Mniej wiecej miesiac po zawale serca obudzilam sie ktoregos dnia o osmej rano. Lezalam i napawalam sie panujaca w mieszkaniu cisza. W koncu wstalam, poszlam do kuchni, zeby zrobic sobie sniadanie przed wyjsciem na rehabilitacje. Az podskoczylam, kiedy uslyszalam jakis halas. Zdumial mnie widok Michaela w domu, bo zawsze wychodzil przed siodma. Siedzial przy stole w naszym sniadaniowym kaciku. -Omal mnie nie przyprawiles o kolejny zawal - wysapala, uwazajac to za niezly dowcip. Michael wcale sie nie rozesmial. Poklepal krzeslo obok. Po czym z dobrze mi znanym spokojem oznajmil, ze odchodzi. Wymienil trzy powody: po pierwsze, bo nie moze ze mna rozmawiac tak jak z kolegami, po drugie, poniewaz nie sadzi, bym po zawale mogla miec dziecko, a po trzecie, w kims sie juz zakochal. Wybieglam z kuchni, potem z domu. Tego ranka rozrywal mnie bol gorszy od zawalu. Nic mi sie nie ukladalo, wszystko szlo absolutnie fatalnie. Uwielbialam swoja prace, ale wykonywalam ja w zbiurokratyzowanym wielkomiejskim szpitalu, co mi zupelnie nie odpowiadalo. Harowalam tak ciezko, bo nie postawilam wlasciwie na nic innego. Zarabialam sto dwadziescia tysiecy dolarow rocznie, ale wyrzucalam je na kolacje w restauracjach, sobotnio-niedzielne wypady za miasto, niepotrzebne ciuchy. Przez cale zycie marzylam o dzieciach, az tu nagle ocknelam sie bez partnera zyciowego, bez dziecka, bez planu. I wiesz, co zrobilam, malutki? Skorzystalam z lekcji o pieciu pilkach. Rzucilam prace w szpitalu w Massachussetts. Wyjechalam z Bostonu. Zerwalam z morderczym trybem zycia. Przeprowadzilam sie tam, gdzie zawsze czulam sie szczesliwa. Przyjechalam tu doslownie po to, zeby podleczyc serce. Krecilam sie dotad w kolko jak chomik biegajacy po obreczy w klatce. Naciagnelam zycie do granic wytrzymalosci, cos musialo puscic. Niestety, pierwsze nie wytrzymalo serce. Dokonalam ogromnej zmiany. Postanowilam zmienic wszystko. Nick, posluchaj. Przyjechalam na wyspe Martha`s Vineyard niczym zagubiona turystka, targajac za soba bagaz przeszlosci, bo nie mialam jeszcze pomyslu, co z nim zrobic. Przez pierwsze miesiace napelnialam spizarnie zdrowa zywnoscia, wyrzucalam pisma, ktore przywiozlam ze soba, aklimatyzowalam sie w nowej pracy. Od piatego do siedemnastego roku zycia wszystkie wakacje spedzalam z dziadkami na Martha`s Vineyard. Uwielbialam tam wracac. Teraz czesto pod wieczor chodzilam z Gusem na plaze, zeby poganial za pilka do zachodu slonca. Ubiegalam sie o etat internisty, ktory przenosi sie do Illinois. Zupelnie jakbysmy sie zamieniali na role. On jechal do Chicago, a ja zrywalam z miejskim zyciem. Dostalam gabinet sasiadujacy z czterema innym w bialym drewnianym domu w Vineyard Haven. Dom liczyl sobie ponad sto lat. Na frontowym ganku staly cztery antyczne fotele na biegunach. Okreslenie "lekarz wiejski" brzmialo w moich uszach cudownie, jak dzwonek na przerwe w starej wiejskiej szkole. Wywiesilam zatem stosowna tabliczke: SUZANNE BEDFORD - LEKARZ WIEJSKI. W drugim miesiacu mojego pobytu na Matha`s Vineyard zjawili sie pacjenci. Emily Howe, lat siedemdziesiat, szacowna czlonkini Cor Rewolucji Amerykanskiej, kobieta z charakterem, przeciwna wszystkiemu, co sie zdarzylo po roku 1900. Diagnoza: bronchit. Rokowania: dobre. Dorris Lathem, dziewiecdziesiat trzy lata, dama, ktora przezyla trzech mezow, jedenascie psow i pozar domu. Konskie zdrowie. Diagnoza: staruszka. Rokowania: bedzie zyla wiecznie. To bylo cos dla mnie. Poczulam sie jak w srodku bajki oddalonej o milion mil od mojego zycia w Bostonie. Nareszcie znalazlam swoj dom. Nickolasie. Oczywiscie nie mialam pojecia, ze tu spotkam milosc swego zycia. Gdybym wiedziala, natychmiast, bez wahania, rzucilabym sie w ramiona tatusia. Kiedy przyjechalam na Martha`s Vineyard, dreczyly mnie same watpliwosci. Nie moglam podjac decyzji, gdzie zamieszkac. Jezdzilam po wyspie w nadziei, ze gdzies uslysze wskazowke: "tu jest dom dla ciebie", "rozgosc sie tutaj", "juz nie szukaj". Polnocna czesc wyspy zawsze nosze w sercu, bo spedzilam tam wiele cudownych wakacji. Rozposcierala sie jak ksiazka dla dzieci z obrazkami, przedstawiajaca farmy i ploty, polne drogi i skaly. Poludniowa czesc wyspy stanowila labirynt sciezek, klombow, latarni i przystani. Wreszcie moje serce podbil domek rybacki z przelomu wieku. Do dzis go uwielbiam. Poczulam sie w nim jak u siebie. Wymagal odremontowania, ale najwazniejsze, ze nadawal sie na zime. Zakochalam sie w nim od pierwszego wejrzenia. Staroswieckie belki u sufitu. Caly parter przeszklony z widokiem na morze. Wrota wielkie jak w stodole, rozsuwane na obie strony, zapraszaly niejako swiat z zewnatrz do srodka. Wyobrazasz sobie, Nick, zycie prawie jak na plazy? Uskrzydlala mnie jedna mysl, ze podjelam sluszna decyzje. Zamieszkalam wiec miedzy Vineyard Haven a Oak Bluffs. Czasem przyjmowalam pacjentow u siebie albo jezdzilam do nich na wizyty domowe, ale najczesciej pracowalam w szpitalu Martha`s Vineyard albo w przychodni w Vineyard Haven. A jednoczesnie odbywalam rehabilitacje. Bylam sam, nie liczac Gusa, ale nie narzekalam. Moze dlatego, ze sama nie wiedzialam, kogo mi naprawde brakuje - twojego taty czy ciebie. Nick. Ktoregos dnia zajechalam pod dom po powrocie ze szpitala Martha`s Vineyard i nie mialam pojecia, kto tez, do licha, siedzi na moim ganku. Nie mogl to byc elektryk, monter telefoniczny ani fachowiec od telewizji kablowej - bo wszyscy oni odwiedzili mnie poprzedniego dnia. Nie, to byl Matt, malarz, ktory mial mi pomoc w pracach wykonczeniowych wymagajacych drabiny, gniazdka albo pedzla. Obeszlismy dom, pokazalam mu niedomykajace sie okna, wypaczone podlogi, przeciek w lazience. Poza tym caly dom az sie prosil o skrobanie i malowanie. Mimo calego uroku mial sporo drobnych usterek. Matt okazal sie nieoceniony. Zapisywal, zadawal drobiazgowe pytania, obiecal wszystko naprawic do konca tysiaclecia. Nastepnego. Od razu zawarlismy porozumienie. Wtem zycie nabralo rozowych barw. Mialam nowa ukochana prace i malarza pokojowego cieszacego sie dobra renoma. Kiedy zostalam wreszcie sama w swoim domku nad morzem, wyrzucilam rece do gory i zakrzyknelam: "Hura!" Kochany Nicku. Pamietasz malarza, o ktorym ci opowiadalam? Nazajutrz zabral sie od rana od gruntownego odswiezania domu. A wiem o tym, bo zostawil mi bukiet przepieknych polnych kwiatow - rozowych, czerwonych, zoltych, fioletowych, ustawionych elegancko w sloju przed wejsciem. Cudowny, mily gest, ujmujaca niespodzianka. Do kwiatow dolaczyl liscik: Droga Suzanne Swiatla w kuchni jeszcze sie nie pala, ale oby chociaz te kwiaty rozjasnily Ci dzien. Moze bysmy sie spotkali w wybranym przez Ciebie czasie i celu. Picasso - ostatnio raczej Twoj malarz pokojowy Oslupialam. Odkad Michael Bernstein mnie zostawil, unikalam wszelkich spotkan. Uslyszalam, ze moj malarz gdzies stuka, wyszlam na ganek. Siedzial w kucki na stromym, spadzistym dachu. -Hej, Picasso! - zawolalam. - Dzieki za piekne kwiaty. -Alez prosze. Przypominaly mi ciebie. -Niezle trafiles. To moje ulubione. -Suzanne, nie mialabys ochoty wyrwac sie, zeby cos zjesc, albo na przejazdzke, albo pograc w scrabble? Cos pominalem? Usmiechnelam sie mimo woli. -Teraz mam w pracy mlyn z pacjentami. Musze sie w to wszystko wciagnac. Ale dziekuje za zaproszenie. Przyjal odmowe godnie i poslal mi usmiech. Po czym przejechal reka po czuprynie i dodal: -Rozumiem. Ale chyba zdajesz sobie sprawe z tego, ze jesli sie choc raz ze mna nie umowisz, to bede musial podniesc ci cene. -Tego nie wiedzialam! - odkrzyknelam. -Tak to wyglada. Wiem, ze to ohydna, niesprawiedliwa praktyka. Ale co poczac? Tak jest ten swiat urzadzony. Rozesmialam sie i obiecalam, ze powaznie to rozwaze. -A skoro o pieniadzach mowa, ile jestem ci winna za dodatkowa naprawe nad garazem? - spytalam. -Za tamto? E, nic... To drobiazg. Wzruszylam ramionami, usmiechnelam sie, pomachalam mu. Jego slowa mile poglaskaly mnie po sercu, moze dlatego, ze wlasnie tak nie krecil sie ten swiat. -Hej, dziekuje, Picasso! -Hej, nie ma za co, Suzanne! I znow zabral sie do dachu nad moja glowa. Kochany Nickolasie. Przygladam ci sie, piszac te slowa. Jestes przeuroczy. Czasem, kiedy na ciebie patrze, nie moge uwierzyc, ze nalezysz do mnie. Masz podbrodek ojca, ale usmiech z cala pewnoscia moj. Nad kolyska wisi mala pozytywka. Kiedy sie pociagnie za sznurek, gra "Zagwizdz wesola melodyjke". Natychmiast sie wtedy smiejesz. Chyba tatus i ja lubimy te melodie nie mniej niz ty. Czasem nie moge sobie wyobrazic ciebie w innym wieku niz teraz. Podejrzewam, ze wszystkie matki chcialyby tak zatrzymac czas albo zasuszyc dzieci jak kwiaty, zeby wiecznie byly doskonale, zastygle w nieskonczonosci. Czasem tulac cie do piersi, czuje sie, jak gdybym kolysala okruch nieba. Mysle o tym, jak bardzo moja milosc rosla, kiedy byles jeszcze w moim brzuszku. I pokochalam cie od pierwszej chwili, kiedy cie zobaczylam. Spojrzales na tate i na mnie, a potem zrobiles taka minke, jakbys mowil: "Czesc. Juz jestem!". Wreszcie tata i moglismy cie zobaczyc. Bo przez dziewiec miesiecy wyobrazalismy sobie tylko, jaki bedziesz. Przytulilam twoja glowke delikatnie do piersi. Trzymalam na reku dwa i pol kilo bezbrzeznego szczescia. Nastepnie wzial cie na rece tata. Nie mogl uwierzyc, ze patrzy na niego czlowieczek, ktory kilka minut temu przyszedl na swiat. Synek Matta. Nasz sliczny maly Nickolas. KATIE "Synek Matta""Nasz sliczny maly Nickolas" Katie Wilkinson odlozyla dziennik i zaczerpnela gleboko tchu. Az ja cos zaczelo drapac w gardle. Przeczesala palcami miekkie szare futro Ginewry, na co kotka zamruczala milo. Nie byla zupelnie przygotowana na taki wstrzas. Nie byla przygotowana na Suzanne. Ani na Nickolasa. Na ten caly uklad: Nickolas, Suzanne i Matt. -Ginko, w co ja sie wkopalam - poskarzyla sie kotce. - Koszmar! Wstala i zaczela chodzic po mieszkaniu. Zawsze sie nim szczycila. Wlozyla w nie sporo roboty. Wprost uwielbiala konstruowac i montowac wlasne szafki, polki na ksiazki. Pelno tu bylo antykow z mahoniu, starych dywanikow na scianach, akwarelek, chocby ta przedstawiajaca most Pisgah na poludnie od Asheboro, jej rodzinnego miasteczka lezacego w zaglebieniu miedzy lancuchem Pasma Blekitnego a Great Smoky Mountains w Karolinie Polnocnej. Babcina serwantka stala w jej gabinecie, a ze srodka wciaz dobywala sie won domowych dzemow i konfitur. Teraz staly tam recznie szyte ksiazki. Katie wykonala je w Szkole Rzemiosla Artystycznego w Penland, w Karolinie Polnocnej. Do dzis przyswiecalo jej zaslyszane tam haslo: "Rece do pracy, serca do Boga". Tyle pytan cisnelo jej sie do glowy, ale nie miala nikogo, kto by na nie odpowiedzial. No, niezupelnie nikogo. Miala przeciez dziennik. Suzanne. Polubila ja. Niech to licho, polubila Suzanne. W innych okolicznosciach moglyby sie nawet zaprzyjaznic. Suzanne miala odwage wyniesc sie z Bostonu i przeprowadzic na Martha`s Vineyard. Zrealizowala swoje marzenia o pracy, o spelnieniu wlasnej kobiecosci. Pomogl jej w tym zawal serca. Dzieki temu nauczyla sie cenic kazda chwile. Ale co myslec o Matcie? Co dla niego znaczyla Katie? Czyzby padla ofiara przelotnego romansu? A moze zasluzyla na szkarlatna litere, emblemat cudzoloznicy? Raptem sie zawstydzila. Ojciec bez przerwy zadawal jej w mlodosci pytanie: "Katie, jestes w porzadku wobec Boga?". Teraz nie miala tej pewnosci. -Palant - szepnela. - Co za gadzina! Nie o tobie mowa, Ginewro. Mam na mysli Matta! Niech go cholera! Czyli zdradzal swoja cudowna zone? Dlaczego nie chcial z nia rozmawiac o Suzanne? Ani o Nickolasie? Jak mogla dopuscic, zeby tak opieczetowal przed nia swoja przeszlosc? Widocznie nie nalegala wystarczajaco skutecznie. A dlaczego? Bo nie chciala sie narzucac. Bo miala taki charakter. Ale najbardziej paralizowal ja smutek w oczach Matta, kiedy zaczynali mowic o przeszlosci. No i Matt przysiagl jej, ze nie jest juz zonaty. Wciaz wracalo do niej wspomnienie tego strasznego wieczoru, osiemnastego lipca, kiedy Matt ja zostawil. Przygotowala wtedy elegancka kolacje, wystawila stolik z gietego zelaza na maly taras, wyjela okazala porcelane Royal Crown Derby, srebra po babci. Kupila tuzin czerwono-bialych roz. Kiedy Matt sie zjawil, czekala na niego cudowna niespodzianka, zredagowany przez nia pierwszy egzemplarz jego tomiku wierszy. Przekazala mu rowniez wiadomosc, ze szykuja naklad w wysokosci jedenastu tysiecy egzemplarzy, niezwykle duzo jak na zbior poezji. -Start godny pozazdroszczenia - pogratulowala. - Nie zapomnij o przyjaciolach, kiedy dotrzesz na szczyt. Niecala godzine pozniej tonela we lzach. Trzesla sie na calym ciele, jakby spotkal ja niewyobrazalny koszmar. Ledwie Matt przekroczyl prog, juz wiedziala, ze cos jest nie tak. Wyczytala to z jego oczu. Wreszcie wyrzucil z siebie: -Katie, musze zerwac nasz zwiazek. Nie moge sie z toba spotykac. Przestane w ogole przyjezdzac do Nowego Jorku. Wiem, jak to okropnie brzmi. Bardzo cie przepraszam. Musialem sam ci o tym powiedziec. Tylko dlatego dzis tu przyszedlem. Nie, ni mial pojecia, jak to okropnie brzmi. Po prostu zlamal jej serce. A przeciez zaufala mu. Otworzyla sie przed nim calkowicie. Jak nigdy przedtem. I wlasnie tego wieczora szykowala sie na rozmowe. Miala mu cos waznego do powiedzenia. Ale odebral jej te szanse. Kiedy od niej wyszedl, otworzyla szuflade w starej komodce przy drzwiach prowadzacych na taras. Tam schowala jeszcze jeden prezent dla Matta. Wyjatkowy prezent. Trzymala go teraz w rece i znow sie rozdygotala. Usta jej zadrzaly, zeby zaczely dzwonic. Nie mogla sie opanowac. Zerwala wstazeczke, opakowanie, otworzyla male podluzne pudeleczko. O Boze! Natychmiast sie rozplakala. Wstrzasnal nia bol nie do zniesienia. Tego wieczoru miala powiedziec Mattowi tak wazna i cudowna nowine. W pudeleczku lezala piekna srebrna grzechotka. Katie byla w ciazy. DZIENNIK Nickolas.Tak wyglada teraz moj rytm dnia, nie mniej regularny i kojacy niz fale Atlantyku widziane z domu. Wstaje o szostej, wyprowadzam Gusa na dlugi spacer obok farmy Rowe`a. Dochodzimy do odcinka plazy za trzymetrowymi wydmami i falujacymi nadmorskimi trzcinami. Nieodmiennie towarzyszy mi w tych spacerach poczucie blogiej lekkosci. Chyba najbardziej dlatego, ze odzyskalam swoje zycie, a zarazem siebie. Pamietaj o pieciu pilkach, Nick. Zawsze pamietaj o tych pieciu pilkach. Taka mysl kolatala mi po glowie, kiedy wracalam do domu. Zanim skrecilam na swoj podjazd, minelam dom sasiadow. Zaraz po moim wprowadzeniu sie Melanie Bone okazala mi duzo serca. Pospieszyla ze wszystkim, od przydatnych telefonow po zimna, cierpka lemoniade. Przez nia tez poznalam swojego malarza. Bo to Melanie polecila mi Picassa. Ona jest w moim wieku i juz ma czworo dzieci. Podziwiam wszystkie kobiety, ktore stac na taki wyczyn. Melanie jest drobna atramentowoczarna brunetka. Ma niewiele ponad metr piecdziesiat wzrostu i przepiekny, ujmujacy usmiech. Mowilam ci, ze ma same dziewczynki? W wieku od roku do czterech lat! Mowie na nie wedlug ich wieku. "czy Dwojka spi? - pytam. - Czy Czworka jest na hustawce?". Wtedy dziewczynki zanosza sie smiechem. Ich zdaniem, musze byc szalona, skoro nadalam Gusowi honorowy tytul Piatki. Gdyby ktokolwiek mnie przy tym podsluchal, nigdy by sie nie zglosil po porade do doktor Bedford. Ale zglaszaja sie, Nick, a ja ich lecze. I jednoczesnie lecze siebie. Moj maly mezczyzno. Posluchaj, Nick. Uwazaj teraz pilnie, bo opowiem ci cos z pogranicza magii. Jest cos takiego, uwierz mi. Pewnego wieczoru po meczacym dniu w gabinecie dzielna wiejska lekarka postanowila przekasic cos w drodze do domu. Mialam ochote na drobny wystepek. I uznalam, ze hamburger z frytkami doskonale zakonczy moj dzien. Bodajze chwile po osmej weszlam do barku "Hamburgery Harry`ego". W pierwszej chwili go nie zauwazylam. Siedzial przy oknie i palaszowal cos z nosem w ksiazce. W polowie hamburgera zauwazylam, ze to Picasso, moj malarz. Nie mialam z nim prawie kontaktu, odkad zostawil mi wtedy sliczne polne kwiaty. Czasem, wychodzac do pracy, slyszalam, jak stuka na dachu albo zastawalam go przy malowaniu domu, ale najczesciej zamienialismy tylko kilka slow. Wstalam, zeby zaplacic. Moglam wyjsc bez slowa, bo siedzial odwrocony do mnie plecami, ale nie chcialam wypasc nieladnie, jakbym sie wywyzszala. Stanelam wiec przy jego stoliku i zapytalam, co slychac. Moj widok go zaskoczyl. Spytal, czy nie napilabym sie z nim kawy. Wymowilam sie slabo, tlumaczac, ze musze wracac do domu do Gusa, ale Matt juz uprzatnal dla mnie miejsce, no wiec sie przysiadlam. Nie zwrocilam wczesniej uwagi, ze ma taki mily glos. Oczy tez mi sie spodobaly. -Co czytasz? - spytalam, nieco speszona, moze nawet wystraszona, zeby rozmowa nie utknela w martwym punkcie. -Dwie rzeczy. Melville`a. - Podniosl "Moby Dicka". - A druga to "Lowienie pstragow w Ameryce". Zeby miec cos w rezerwie, jezeli gruba ryba zawiedzie. Rozesmialam sie. Picasso byl bardzo inteligentny, zabawny. -"Moby Dick", hmmm, ksiazka na lato czy kac moralny, bo nie zaliczyles w szkole lektury obowiazkowej? -I to, i to - przyznal. - Przez cale zycie zawsze cos figuruje na pierwszym miejscu listy niezalatwionych rzeczy. Ksiazka doslownie wlepia w ciebie galy i przygaduje: "Nie odejde, dopoki mnie nie przeczytasz". Przegadalismy ponad godzine, czas uplynal niepostrzezenie. Nagle zorientowalam sie, ze zmrok dawno zapadl. -Musze wracac - powiedzialam. Rano wczesnie zaczynam. -Ja tez - odparl z usmiechem. - Moja obecna szefowa przypomina w kazdym calu poganiacza niewolnikow. Rozesmialam sie. -Podobno. Wstalam i odruchowo wyciagnelam do niego reke. -Picasso - powiedzialam. - Nawet nie wiem, jak sie nazywasz. -Harrison - przedstawil sie. - Matthew Harrison. Twoj ojciec. KIEDY nastepnym razem zobaczylam Matta Harrisona, siedzial na moim dachu i jak szalony przybijal dachowki. Minelo kilka dni od naszego spotkania w "Hamburgerach Harry`ego". -Ej, Picasso! - zawolalam, teraz bardziej odprezona i wrecz uradowana na jego widok. - Napilbys sie czegos zimnego? -Juz schodze. Chetnie. Piec minut pozniej rzeczywiscie stal na ganku, ogorzaly jak polerowany miedziak. -Jak tam na gorze? - spytalam. Rozesmial sie. -Swietnie, chociaz goraco. Mozesz nie wierzyc, ale prawie skonczylem dach. Niech go piorun trzasnie! A ja wlasnie zaczelam doceniac jego obecnosc. -A jak tam na dole? - spytal Matt, opadajac w dzinsowych szortach i rozchelstanej dzinsowej koszuli wprost na bujany fotel. Fotel odchylil sie pod jego ciezarem i uderzyl w kratke. -No, niezle - pochwalilam. - Dobrze, ze dzis obylo sie bez tragicznych naglowkow z linii frontu. I wtedy kratka za plecami Matta zalamala sie i jej gorna czesc runela na nas. Zerwalismy sie, zaczelismy oboje wciskac biala drewniana krate na miejsce. Platki roz i powoju obsypaly nam glowy. Rozesmialam sie na widok swojego majstra. Wygladal jak nieco dziwaczny pan mlody. Nie pozostal mi dluzny. -A ty sama nie wygladasz jak Carmen Miranda? Wzial mlotek, gwozdzie i umocowal kratke. Musialam ja tylko przytrzymac. Poczulam musniecie jego muskularnego uda, a przy wbijaniu ostatniego gwozdzia niemal przywarl piersia do moich plecow i az mnie ciarki przeszly. Co to ma znaczyc? Nasze oczy sie spotkaly, blysnelo w nich cos w rodzaju glebokiego porozumienia. Cokolwiek to bylo, przypadlo mi do gustu. Niewiele myslac, spytalam, czy nie zostalby na kolacji. -Nie mam wprawdzie nic szczegolnego. Wrzucilabym po prostu befsztyki i kukurydze na ruszt. Zawahal sie, i wtedy pomyslalam, ze przeciez moze kogos miec. W koncu taki przystojny facet. Cala moja niepewnosc znikla, kiedy powiedzial: -Wiesz, Suzanne, tak sie nieswiezo czuje. Moglbym wziac prysznic? Chetnie zostane na kolacji. No wiec, Matt poszedl do lazienki, a ja do przygotowywania kolacji. I wtedy uprzytomnilam sobie, ze nie mam ani befsztykow, ani kukurydzy. Na szczescie nigdy sie nie dowiedzial, ze pobieglam do sasiadki po jedzenie. I ze Melanie dolozyla mi jeszcze wino, swiece, a nawet polowe wisniowego placka. Dodala, ze uwielbia Matta, podobnie zreszta jak wszyscy, totez zyczy mi jak najlepiej. Po kolacji dlugo siedzielismy na ganku zagadani. Czas znow nam zlecial niepostrzezenie. Kiedy spojrzalam na zegarek, dochodzila jedenasta. Nie moglam uwierzyc wlasnym oczom. -Jutro mam szpital! - wykrzyknelam. - Od rana obchod. -Chcialbym ci sie zrewanzowac, Suzanne - rzekl Matt. - Czy moglbym cie zaprosic jutro na kolacje? Nie moglam oderwac wzroku od jego oczu. Byly takie przejrzyscie piwne. -Jak najbardziej. Nie moge sie doczekac! - wyrwalo mi sie. Rozesmial sie. -Nie musisz juz teraz czekac, droga Suzanne. Przeciez jeszcze tu jestem. -Wiem i doceniam, ale nie moge sie doczekac jutra. Dobranoc, Matt. Pochylil sie, pocalowal mnie delikatnie w usta, a potem odjechal. I tak jak zawsze w moim zyciu - przynajmniej dotad - wreszcie nadeszlo upragnione jutro. Pierwszy sygnal dnia dal Gus. Codziennie rano wybiega na ganek i przynosi mi gazete "Boston Globe". Trudno o lepszego przyjaciela! Tego dnia po pracy Picasso obwiozl mnie po wyspie swoim wysluzonym chevroletem. Nadal nie przestawaly mnie zachwycac widoki na Martha`s Vineyard. W koncu wyladowalismy wsrod pieknych kolorowych skal Gay Head. Matt przypomnial mi, ze harpunnik w "Moby Dicku", Tashtego, jest Indianinem pochodzacym wlasnie z Gay Head. Zupelnie nie pamietalam. Kilka dni pozniej, kiedy skonczyl u mnie remont, znow wybralismy sie na przejazdzke. Jeszcze dwa dni pozniej pojechalismy az na wyspe Chappaquiddick. Na plazy widniala mala tabliczka: NIE PRZESZKADZAC. TAKZE MALZOM I INNYM MIECZAKOM. Mile. Wiem, ze zabrzmi to glupio albo jeszcze gorzej, ale rozpierala mnie radosc tylko dlatego, ze siedzialam obok Matta w samochodzie. Spojrzalam na niego i pomyslalam sobie: coz to za mezczyzna. A przed nami przygoda. Od dawna sie tak nie czulam. Bardzo mi tego brakowalo. Matt odwrocil sie do mnie i spytal, o czym mysle. -O niczym. Ogladam widoki - sklamalam. -A jesli zgadne - nie dawal za wygrana - to mi potwierdzisz? -No pewnie. -Jezeli zgadne - spytal z podstepnym usmiechem - to umowimy sie znowu? Chocby jutro wieczorem? -Dobrze, ale jesli nie zgadniesz, to juz sie nigdy nie zobaczymy. Wysoka stawka. Rozesmial sie radosnie, po czym puscil do mnie oko i rabnal prosto z mostu: -Myslalas o nas. Nie moglam nawet blefowac, tylko sie zarumienilam. -Moze. -Mialem racje! - zawolal i wyrzucil w gore rece w triumfalnym gescie. - No wiec jak? -No wiec, trzymaj rece na kierownicy. -Na co masz ochote jutro? Rozesmialam sie... i pomyslalam, ze czesto sie przy nim smieje. -Oj, nie wiem. Mialam zamiar wykapac Gusa, bo juz bardzo powinnam, kupic cos do jedzenia, moze wypozyczyc film. -Wszystko to mi odpowiada. Jesli tylko sie zgodzisz, chetnie ci potowarzysze. Musialam przyznac, ze bawilam sie z Mattem doskonale. Byl przeciwienstwem Michaela, ktory wszystko robil z zelazna logika, ani razu nie wzial wolnego dnia, pewno nigdy nie skrecil w piekna kreta droge, urzeczony tylko i wylacznie jej uroda. Matt wprost przeciwnie. Interesowal sie doslownie wszystkim. Byl ogrodnikiem, obserwatorem ptakow, zapalonym czytelnikiem, niezlym kucharzem, koszykarzem i, oczywiscie, majster-klepka. Tego dnia czulam wprost skrzydla u ramion. Tak podzialala na mnie ta przejazdzka bez celu. Napawalam sie wszystkim: nadmorskimi trzcinami, mietowoblekitnym niebem, plaza, odleglym rykiem oceanu. Ale najbardziej urzekal mnie Matthew Harrison. Jego swiezo uprana flanelowa koszula w krate, dzinsy, ogorzala sniada cera, przydlugie brazowe wlosy. Urzekal tak dalece, ze jak raz sie nim zachlysnelam, to juz nie chcialam go wypuscic. Och, Nick, Nick. Przez nastepne dwa tygodnie widywalam go codziennie. Nie moglam doslownie uwierzyc. Wciaz sie tylko szczypalam. I usmiechalam sie do siebie, kiedy nikogo nie bylo w poblizu. -Suzanne, jezdzilas kiedys konno? - spytal Matt w sobote rano. - Pytam powaznie. -To sie czuje. Kiedy bylam malym dzieckiem - odparlam z kowbojskim akcentem. -Dobra odpowiedz, bo znow bedziesz dzieckiem. A jezdzilas kiedys niebieskim rumakiem w czerwone paski ze zlotymi kopytami? Potrzasnelam glowa. -Nie, bo zapamietalabym. -Wiem, gdzie jest taki kon - powiedzial. - Wiem, gdzie sa ich cale tabuny. Pojechalismy do Oak Bluffs, i tam oczy wyszly mi na wierzch. Pod olsniewajacym sklepieniem zobaczylam dziesiatki jaskrawo pomalowanych ogierow, stojacych w jednym kregu. Wszystkie recznie rzezbione, z czerwonymi rozdetymi chrapami, czarnymi szklanymi oczami, galopowaly niezmordowanie w kolko. Matthew zawiozl mnie na Fruwajace Konie, najstarsza karuzele w kraju. Weszlismy na platforme, ktora przechylila sie i zakolysala pod nogami. Dosiedlismy idealnych rumakow. Kiedy zabrzmiala muzyka, pochwycilam srebrna konska grzywe, po czym wznosilam sie i opadalam na przemian. Poddalam sie wirujacemu urokowi karuzeli. Matt zlapal mnie za reke, nawet udalo mu sie skrasc calusa w locie. Co za jezdziec! -Gdzies sie tak nauczyl jezdzic, kowboju? - zawolalam, kiedy jezdzilismy tak gora dol, krecac sie jednoczesnie w kolo. -Jezdze od lat - odkrzyknal wesolo. - Zaczalem brac lekcje, kiedy mialem trzy lata. Widzisz tego ogiera blekitnego jak niebo, jak blawatek? -Owszem. -Zrzucil mnie kilka razy. Dlatego chcialem, zebys na poczatek dosiadla Aksamitke. Jest lagodna i ma cudowna szelakowa siersc. -Przyznaje, ze jest piekna. Wiesz, w dziecinstwie jezdzilam tu z dziadkiem. Az dziwne, ze dopiero teraz mi sie przypomnialo. Dobre wspomnienia sa jak swiecidelka, Nick. Kazde jest wyjatkowe. Nanizujesz je, az pewnego dnia ogladasz sie za siebie i widzisz, ze utworzyly dluga kolorowa bransoletke. Tego dnia zyskalam pierwsze wspomnienie do kolekcji pieknych talizmanow zwiazanych z Matthew Harrisonem. KATIE KATIE nie mogla zapomniec, kiedy po raz pierwszy zobaczyla Matta Harrisona. Poznala go w swoim niewielkim, przytulnym gabinecie redakcyjnym w wydawnictwie. Od wielu dni czekala na to spotkanie. Uwielbiala jego "Piesni malarza pokojowego", niezwykle ujmujace wiersze na temat codziennego zycia - refleksje nad uprawianiem ogrodu, malowaniem domu, grzebaniem ukochanego psa, zachwyt nad nowo narodzonym dzieckiem. Jego dobor slow nad wyraz przekonujaco krystalizowal zycie. Wciaz nie mogla sie nadziwic, ze trafila na jego utwory.A kiedy wszedl do gabinetu, jej zdziwienie wzroslo. Przeszlo w oszolomienie. Najtajniejszymi zakamarkami mozgu i calego systemu nerwowego zareagowala na stojacego przed nia mezczyzne, poete. Poczula, ze serce jej drgnelo i pomyslala: no, no. Uwazaj, uwazaj. Byl od niej sporo wyzszy, mial z metr osiemdziesiat osiem. Ksztaltny nos, mocno zarysowany podbrodek, rysy regularne jak rytm w jego wierszach. Wlosy dlugie, brazowoplowe, lsniace. Opalenizna czlowieka pracujacego na swiezym powietrzu. Usmiechnal sie, miala nadzieje, ze nie drwi w duchu z jej wzrostu, niezdarnosci ani cielecego wyrazu twarzy. Wieczorem zjedli kolacje, potem wybrali sie do klubu jazzowego - mimo zaplanowanego szkolnego wieczoru, jak Katie nazywala swoje wieczory poswiecone redagowaniu. O trzeciej nad ranem odwiozl ja do domu, stokrotnie przepraszajac, pocalowal cudownie w policzek, po czym odjechal taksowka. Katie stala na schodkach przed domem. Dopiero teraz nieco sie ocknela. I zaraz zadala sobie pytanie: czy Matthew Harrison jest zonaty? Nazajutrz rano znow zjawil sie w jej gabinecie, ale juz w poludnie oboje wyrwali sie na wczesny obiad i potem nie wrocili do pracy. Pobiegli do muzeum. Okazalo sie, ze Matt swietnie sie zna na sztuce. Wciaz myslala, co to za facet. I dlaczego pozwalam sobie wobec niego na takie porywy? A potem, dlaczego nie mialabym sie tak czuc przez caly czas. Wieczorem przyszedl na kolacje do jej domu. Katie nadal dziwila sie takiemu, a nie innemu obrotowi spraw. W swoim najblizszym srodowisku uchodzila za osobe oszczedzajaca cnote, zanadto romantyczna i staroswiecka w sprawach seksu, ale teraz nie zdolala sie oprzec temu przystojnemu, pociagajacemu malarzowi i poecie z Martha`s Vineyard. Przy akompaniamencie wieczornego deszczu po raz pierwszy poszli do lozka, a Matt zwrocil jej uwage na muzyke kropli bebniacych po chodniku i w konarach drzew przed domem. Owszem, bylo to nader nastrojowe, ale niebawem przestali slyszec szum deszczu czy cokolwiek innego, bo tak ich ciagnelo do siebie. W lozku Katie czula sie z nim tak swobodnie, naturalnie i dobrze, ze az sie przerazila. Zupelnie, jakby znala go od dawna. Wiedzial, jak ja tulic, gdzie dotykac, kiedy czekac, a potem wszystko w jej srodku doslownie wybuchlo. Uwielbiala jego delikatne pocalunki w usta, w policzki, w szyje, w plecy, w piersi... ech, wszystko. -Jestes czarujaca, i chyba nie wiesz o tym, prawda? - szepnal, po czym sie usmiechnal. - Masz takie delikatne cialo. I przepiekne oczy. I uwielbiam ten twoj warkocz. -Dobraliscie sie z moja mama - rozesmiala sie Katie. Rozpuscila warkocz i dlugie wlosy rozsypaly jej sie po plecach. -Tak mi sie tez podoba - pochwalil Matt i puscil oko. Kiedy nazajutrz rano od niej wyszedl, pomyslala z rozrzewnieniem, ze nigdy z kims takim nie byla, ze nie przezyla dotad takiej bliskosci z drugim czlowiekiem. Juz za nim tesknila. To jakis obled, po prostu smieszne, ale naprawde za nim tesknila. A kiedy jeszcze tego samego ranka dotarla do redakcji, Matt juz tam na nia czekal. Serce jej zamarlo. -Wiesz, zabierzmy sie jednak do pracy - poprosila bez przekonania. - Mowie powaznie. Nie odezwal sie slowem, tylko zamknal i drzwi i calowal ja, az poczula, ze wtapia sie w drewniane drzwi. W koncu jednak odsunal sie od niej, spojrzal jej gleboko w oczy i powiedzial: -Stesknilem sie zaraz po wyjsciu od ciebie. DZIENNIK Moj Nickolasku.Pamietam wszystko, jakby to bylo wczoraj. Matt i ja jechalismy droga do Edgartown do Vineyard Haven moim starym niebieskim dzipem. Zabralismy Gusa. -Nie mozesz jechac szybciej? - spytal Matt, bebniac palcami w deske rozdzielcza. - To ja juz szybciej chodze. Przyznaje, ze jezdze dosc wolno i ostroznie. Matt trafil na moja pierwsza slabosc. -Dostalam nagrode za ostrozne prowadzenie na kursie prawa jazdy. Powiesilam ten dyplom pod dyplomem z medycyny. Matt rozesmial sie i wzniosl oczy do nieba. Jechalismy do domu jego matki. Uznal, ze warto, bym ja wreszcie poznala. Ciekawe dlaczego? -Ooo, jest mama! Kiedy podjechalismy, siedziala na dachu i naprawiala stara antene telewizyjna. Wysiedlismy, Matt zawolal do niej z dolu. -Mamo, to jest Suzanne, a to Gus. Suzanne, to moja mama, Jean. Nauczyla mnie majsterkowania. Jego mama byla wysoka, szczupla, siwowlosa. -Bardzo milo cie poznac, Suzanne! - zawolala z gory. - Rozgosccie sie na werandzie, zaraz schodze. Matt i ja zajelismy miejsca przy drewnianym stole. Gus wolal ogrod przed domem. Dom przypominal stara kanciasta puszke na sol z widokiem od polnocy na port. Po stronie poludniowej ciagnely sie lany kukurydzy i geste lasy. -Piekna okolica. Tu sie wychowales? - spytalam. -Nie. Urodzilem sie w Edgartown. Ten dom mama kupila kilka lat po smierci taty. -Och, tak mi przykro, Matt. Wzruszyl ramionami. -Chyba i to nas jeszcze laczy. -To dlaczego mi nie powiedziales? Usmiechnal sie. -Chyba nie lubie mowic o smutnych rzeczach. Teraz ty poznalas moja slabosc. Po co roztrzasac dawne smutki? Jean wyrosla jak spod ziemi z mrozona herbata i taca pelna ciasteczek z czekolada. -Suzanne, obiecuje, ze nie bede ci robila zadnego przesluchania. Obie jestesmy na to za dorosle - rzekla, puszczajac do mnie oko. - Ale Matt powiedzial mi, ze jestes lekarka. Ciekawi mnie twoja praca. Bo przeciez ojciec Matta tez byl lekarzem. Spojrzalam na niego. Takze o tym mi nie napomknal. -Niewiele przeciez pamietam. Umarl, kiedy mialem osiem lat - usprawiedliwil sie. -Matthew jest juz taki skryty. Bardzo przezyl smierc ojca. Chyba nie chce wprawiac innych w zaklopotanie swoimi przezyciami. I mrugnela do Matta, a on do niej. Bardzo mnie ujela laczaca ich bliskosc. -Wobec tego opowiedz mi cos o sobie, Jean. -A co chcialabys wiedziec? Okazalo sie, ze Jean jest miejscowa artystka, malarka. Oprowadzila mnie po domu, pokazala prace. Naprawde miala talent. Moglaby sprzedawac swoje plotna w nowojorskich galeriach. Rozesmiala sie na moje komplementy i powiedziala: -Kiedys widzialam taki rysunek. Para stoi przed obrazem Jacksona Pollocka. Pod spodem tabliczka z cena milion dolarow. Mezczyzna zwraca sie do kobiety: "Przynajmniej cena jest zrozumiala". Umiala podejsc z poczuciem humoru do wlasnej pracy, zreszta do wszystkiego. Matt sporo po niej odziedziczyl. Zapadl wieczor, zostalismy na kolacji. Znalazl sie nawet czas na obejrzenie bezcennego starego albumu z fotografiami Matta z wczesnego dziecinstwa. Byl uroczym bobasem. Mial takie same jasniutkie wlosy jak ty, Nick, i podobnie czupurna mine. -Nie ma tu nagiej pupy na niedzwiedziej skorze? - spytalam przekornie Jean, przegladajac zdjecia. Rozesmiala sie. -Z pewnoscia sie znajdzie. Matt ma zgrabny tylek. Jezeli jeszcze nie widzialas, to sie upomnij. Parsknelam smiechem. Niezla z niej byla numerantka. Okolo jedenastej zebralismy sie do odjazdu. Jean usciskala mnie. I szepnela na ucho: -Matt nigdy mi tu nikogo nie przywiozl. Nie wiem, co o nim myslisz, ale ty musialas mu sie bardzo spodobac. Nie skrzywdz go, prosze, Suzanne. To wrazliwy chlopak, a przy tym zlote serce. -Ej! - zawolal Matt od samochodu. - Wy dwie tam! Przestancie! -Za pozno - odparla jego matka. - Co sie stalo, to sie nie odstanie. Musialam wywlec cala prawde. Teraz Suzanne wie wystarczajaco duzo, zeby porzucic cie jak kiepski nalog. I W ISTOCIE, co sie mialo stac, to sie chyba stalo - przynajmniej jesli chodzi o mnie. Zakochiwalam sie w Matthew Harrisonie. Nie moglam uwierzyc, ale moze juz sie zakochalam. "Goracy Blaszany Dach" to zwariowany klub nocny w Edgartown. W piatek wieczorem wybralam sie tam z Mattem, zeby pojesc ostryg i posluchac bluesa. Wtedy zreszta wszedzie bym z nim poszla. -Zatanczysz cos wolnego? - spytal Matt, kiedy juz najedlismy sie ostryg i popilismy zimnym piwem. -Cos ty! Zartujesz chyba. Nikt nie tanczy. To w ogole chyba nie jest taneczny lokal. -Suzanne, to moj ulubiony kawalek. Moge cie prosic do tanca? Zareagowalam tak, jak rzadko reaguje. Zarumienilam sie. -Prosze cie - szepnal mi Matt do ucha. - Nikt nie powie innym lekarzom w szpitalu. -No dobrze. Ale tylko jeden taniec. Zaczelismy dreptac w kolko w naszym kaciku. Wszystkie oczy zwrocily sie w nasza strone. -Nie przeszkadza ci to? - upewnil sie Matt. -Wiesz, ze nie? Wrecz rozpiera mnie radosc. A co to za kawalek? Podobno twoj ulubiony. -Nie mam pojecia. Szukalem pretekstu, zeby potrzymac cie w objeciach. I z tymi slowy Matt przyciagnal mnie do siebie. Coz to bylo za uczucie! Moze zabrzmi to staromodnie, ale nie sklamie, gdy powiem, ze czulam sie szczesliwa. -Chcialbym cie o cos spytac - szepnal. - Co na razie myslisz o nas? Pocalowalam go. -Wszystko mi sie podoba. Usmiechnal sie. -Mnie tez. -To dobrze. -Mieszkalem kiedys z dziewczyna przez trzy lata - powiedzial. - Poznalismy sie na studiach, w Brown. Ale Vineyard jej nie odpowiadalo, a mnie tak. -Ja tez. Cztery lata. Z lekarzem - wyznalam. Matt przytulil mnie i znow lekko pocalowal w usta. -Suzanne, wrocisz dzis ze mna do domu? - spytal. Chcialbym jeszcze z toba potanczyc. Zgodzilam sie. Puscilam oko. Matt twierdzi, ze to slynne mrugniecie Suzanne. Ha, ha. Wtedy po raz pierwszy tak mrugnelam. Od razu mu sie to spodobalo. DOM Matta byl w stylu wiktorianskim, pokryty piernikowa dachowka tworzaca zarazem okap. Kratki i rosliny wiszace wygladaly jak swiezo zdjete z wyrafinowanego tortu weselnego. Zaprosil mnie do siebie po raz pierwszy. Raptem ogarnela mnie trema. Zaschlo mi w ustach. Nigdy nie zblizylam sie di nikogo po odejsciu Michaela, a jego akurat nie wspominalam najlepiej. Po wejsciu natychmiast zauwazylam biblioteke liczaca tysiace ksiazek. Wodzilam oczami po polkach: Scott Fitzgerald, John Cheever, Virginia Woolf. Cala sciana wylacznie z tomami poezji: W.H. Auden, Wallace Stevens, Sylvia Plath. Stal tam antyczny globus, stara angielska lodz plaskodenna, wielki sosnowy stol zaslany gazetami i stosami zapisanych papierow. -Cudowny ten pokoj. Moge sie rozejrzec? - spytalam. -Ja tez go lubie. Jasne, ze mozesz. Zainteresowala mnie tez pierwsza strona na jednym z licznych stosow. Widnial na niej napis: "Piesni malarza pokojowego. Wiersze - Matthew Harrison". Czyzby Matt byl poeta? Slowem sie nie zajaknal. Chyba nie lubi zbytnio mowic o sobie? Jakie jeszcze tajemnice trzyma w zanadrzu? -No dobrze, przyznam sie - powiedzial cicho. - Gryzmole od czasu do czasu. Polknalem bakcyla w wieku szesnastu lat. A od ukonczenia studiow w Brown usiluje cos z tym zrobic. Mam dyplom magistra filologii angielskiej i malarza pokojowego. Oj, wyglupiam sie. Suzanne, pisalas kiedys? -Nie - odparlam. - Ale zawsze chcialam prowadzic pamietnik. NA POLUDNIU Francji podobno ktoras noc nosi miano nocy spadajacych gwiazd. W te jedna noc gwiazdy leja sie doslownie jak smietana z dzbanka. Z nami tez bylo podobnie. Zobaczylam tyle gwiazd, ze poczulam sie jak w niebie. -Mam pomysl - zaproponowal Matt. - Przejdzmy sie nad morze. -Zauwazylam, ze miewasz sporo pomyslow. -Moze odzywa sie ten poeta we mnie. Wzial stary koc, odtwarzacz CD i butelke szampana. Ruszylismy kreta sciezka przez wysokie trawy, az znalazl splachetek piasku, na ktorym dalo sie rozlozyc koc. Otworzyl szampana, ktory iskrzyl sie i migotal na tle atramentowej nocy. Nacisnal guzik odtwarzacza i w rozgwiezdzone niebo poplynely dzwieki muzyki Debussy`ego. Zatanczylismy znowu. Wirowalismy w kolko zgodnie z rytmem oceanu, wzbijajac tumany piasku, zostawiajac szalone slady. Bebnilam mu palcami po plecach, po szyi. Przeczesywalam wlosy. -Nie wiedzialam, ze umiesz tanczyc walca - dziwilam sie. -Sam nie wiedzialem - odpowiadal ze smiechem. Wrocilismy z plazy pozno, ale nigdy nie bylam bardziej rozbudzona. Wszystko zdarzylo sie tak nieoczekiwanie. Ale jesli nie teraz, to nigdy. Jakby tysiac lat uplynelo od mojego zawalu serca na bostonskich bloniach. Matt wzial mnie za reke i zaprowadzil do swojego pokoju. Mialam ochote, a jednoczesnie sie balam. Nie robilam tego od dawna. Milczelismy oboje. Wtem az rozwarlam usta ze zdumienia. Przerobil cale poddasze na olbrzymia sypialnie ze swietlikami, ktore jakby wsysaly do srodka nocne niebo. Powiedzial, ze moze z lozka liczyc spadajace gwiazdy. -Pewnej nocy doliczylem sie szesnastu. To moj rekord. Podszedl do mnie wolno, lecz zdecydowanie. Przyciagnal do siebie jak magnes. Czulam, jak rozpina mi guziki bluzki na plecach. Przejechal mi palcami po krzyzu, bardzo delikatnie. Zsunal bluzke. Sfrunela na podloge niczym puch dmuchawca na wietrze. Stalam tak blisko Matta i czulam sie tak blisko, ze ledwie oddychalam. Ogarnela mnie jakas lekkosc, oszolomienie, magia. Zsunal mi rece na biodra. Nastepnie polozyl mnie na lozku. Wpatrywalam sie w niego w cieniu ksiezyca. Byl piekny. Nie moglam sie nadziwic swojemu szczesciu. Otulil mnie swoim cialem jak koldra w chlodna noc. Nic wiecej nie powiem, nic wiecej nie napisze. Kochany Nicku. Mam nadzieje, ze kiedy dorosniesz, zdobedziesz wszystko, a zwlaszcza milosc. Jesli dobrze trafisz, milosc da ci tyle radosci, ile nie da absolutnie nic innego. Wierz mi, bo sama jestem zakochana, mowie z wlasnego doswiadczenia. My to zawsze cos duzo wiecej niz ja. Nigdy nie sluchaj nikogo, kto by ci wmawial, ze jest inaczej. I nigdy, przenigdy, Nick, nie stan sie cynikiem! Patrze na twoje male raczki. Licze palce nog i przesuwam niczym koraliki w liczydle. Caluje cie w brzuszek, az zanosisz sie smiechem. Taki jestes niewinny. I taki badz, kiedy przyjdzie czas na milosc. Nie moge sie na ciebie napatrzec. Masz zgrabny nosek i usta. Niezrownane oczy i usmiech. Juz widze, jak ksztaltuje ci sie charakter. O czym teraz myslisz? O zabawce nad glowa? O pozytywce? Tata twierdzi, ze pewnie myslisz o dziewczynach, narzedziach i szybkich samochodach. "Wierz mi, Suzanne, to prawdziwy facet." Ma racje, i to pewnie naturalne. Ale wiesz, co najbardziej lubisz? Misie. Tak rozkosznie bawisz sie zawsze misiami. Tym, czego tata i ja najbardziej pragniemy dla ciebie, jest milosc, to, zeby cie zawsze otaczala. Milosc to dar. Jezeli zdolam, postaram sie ciebie nauczyc, jak ja sobie zaskarbic. Bo zycie bez milosci, to zycie bez laski, ktora jest w zyciu najwazniejsza. My to cos duzo wiecej niz ja. Jesli chcesz dowodu, spojrz na nas. -SUZANNE, co sie z toba dzieje? Mow mi natychmiast - poprosila moja przyjaciolka, Melanie Bone. - Naleza mi sie najswiezsze wiesci. Miala racje. Nie mowilam jej o przebiegu zwiazku z Mattem, ale mogl to wyczytac z mojej twarzy. Szlysmy plaza w poblizu naszych domow, dzieci z Gusem biegly przed nami. -Bystra jestes - pochwalilam ja. - I wscibska. -Tyle sama wiem, a teraz powiedz mi to, czego nie wiem. No, prosze. Zaczynaj. Nie moglam sie dluzej opierac. -Mel, zakochalam sie. Zakochalam sie do szalenstwa w Matcie Harrisonie. Melanie az zapiszczala i podskoczyla kilka razy na piasku. Taka z niej fajna babka, a przy tym wspaniala przyjaciolka. -To cudownie, Suzanne! Wiedzialam, ze jest swietnym malarzem, ale nie wiedzialam o pozostalych talentach. -Wiedzialas, ze jest poeta? I to bardzo dobrym. -Nie. Chyba zartujesz - zdziwila sie. -I swietnym tancerzem. -To mnie akurat nie dziwi. Tak zwinnie chodzi po dachach. No wiec, jak to sie stalo? Jak doszlo od bielenia twojego domu do waszej milosci? Rozesmialam sie jak podlotek. -Pewnego wieczoru pogadalismy sobie troche dluzej w barku z hamburgerami. Melanie uniosla brwi. -No dobrze, pogadaliscie sobie w barku z hamburgerami... -Posluchaj, Mel; z Mattem moge rozmawiac doslownie o wszystkim. Z nikim wczesniej sie tak nie czulam. Jest zarliwy, intrygujacy. A przy tym skromny. Chyba nawet za bardzo. Wtem Melanie chwycila mnie wpol. -Suzanne, to jest to! Ja to czuje. Wspaniale. Moje gratulacje. Wpadlas po uszy. Rozesmialysmy sie jak para szalonych pietnastolatek i zawrocilysmy. Potem gadalysmy u niej w domu non stop o wszystkim, od pierwszych randek po pierwsze ciaze. Melanie wyznala, ze rozwaza piate dziecko, co zwalilo mnie z nog. Nickolas, ja tez wtedy snulam marzenia o dziecku. Wiedzialam, ze z powodu zawalu bylaby to ciaza wysokiego ryzyka, ale nie przejmowalabym sie tym. Moze po prostu wierzylam, ze ktoregos dnia musisz sie zjawic. Mialam lut nadziei. Albo przeczuwalam, co musi przyniesc milosc dwojga ludzi. Ciebie - przyniosla ciebie. NICKOLAS, zle rzeczy tez sie zdarzaja. Czasem nie wiadomo zupelnie dlaczego. Zza zakretu wypadla czerwona polciezarowka, jechala prawie setka, ale wszystko rozegralo sie jak na zwolnionym filmie. Gus przebiegal przez ulice w kierunku plazy, gdzie lubil ganiac z falami i szczekac na mewy. Zle wyliczyl. Wszystko odbylo sie na moich oczach. Otworzylam usta, zeby krzyknac, go ostrzec, ale chyba i tak juz bylo za pozno. Polciezarowka wyprysnela zza slepego zakretu jak mazniecie. Niemal czulam smrod palonych gum. I widzialam, jak lewy przedni zderzak rabnal Gusa. Zabraklo sekundy, a umknalby spod tego bezlitosnego zelastwa. Gdyby kierowca jechal dziesiec kilometrow na godzine wolniej zdazylby Gusa wyminac. -Niee! - zawylam. Juz bylo po wszystkim. Gus lezal jak stlamszona szmata na poboczu. Rozdzierajacy widok. A kilka sekund wczesniej tak beztrosko biegal. Polciezarowka zatrzymala sie, wysiadlo dwoch niedogolonych mezczyzn po dwadziescia kilka lat. -O rany, przepraszam. Nie zauwazylem go - wybaknal kierowca. Nie mialam czasu myslec, klocic sie, krzyczec. Chcialam tylko zorganizowac pomoc. Rzucilam kierowcy moje kluczyki. -Z tylu mojego dzipa - krzyknelam, podnoszac ostroznie Gusa. Byl ciezki, bezwladny, ale wciaz oddychal, wciaz byl Gusem. Polozylam go z tylu dzipa. Jego kochane, znajome oczy teraz patrzyly na mnie jak zza mgly. Skamlal zalosnie. -Gus, nie umieraj - blagalam szeptem. - Trzymaj sie, chlopcze - mowilam przez zeby, wyjezdzajac z podjazdu. - Nie odchodz. Zadzwonilam z komorki do Matta, spotkalismy sie u weterynarza. Doktor Pugatch natychmiast przyjela Gusa. -Ciezarowka jechala za szybko - pozalilam sie Mattowi. Wszystko stanelo mi przed oczami, widzialam najdrobniejsze szczegoly. Matt wpadl w jeszcze wiekszy gniew niz ja. -To ten cholerny zakret. Zawsze sie martwie, kiedy z niego wyjezdzasz. Musze zrobic ci nowy podjazd z drugiej strony domu. Zebys przy wyjezdzie widziala szose. -To jest takie straszne. Gus byl przy mnie, kiedy... - urwalam. Jeszcze nie powiedzialam Mattowi o zawale. Gus wiedzial, a Matt nie. Bede musiala mu wkrotce powiedziec. -Cii, Suzanne, juz dobrze. Wszystko bedzie dobrze. Matt trzymal mnie w ramionach. Wtulilam twarz w jego piers i tak zastyglam. Po dwoch godzinach pani weterynarz wyszla. Minela doslownie wiecznosc, zanim wykrztusila slowo. Zrozumialam, jak czuja sie moi pacjenci, kiedy brak mi slow. -Suzanne, Matt... - odezwala sie wreszcie. - Tak mi przykro. Gus nie przezyl. Rozszlochalam sie nieopanowanie. Gus byl zawsze ze mna, dla mnie. Byl mi wiernym towarzyszem, wspollokatorem, powiernikiem. Przezylismy razem czternascie lat. Nickolas, zle rzeczy czasem sie zdarzaja. Zawsze o tym pamietaj, ale pamietaj tez, ze trzeba isc naprzod. Trzeba podniesc glowe, zapatrzyc sie w cos pieknego i brnac, do diabla, naprzod. Nickolas. Nazajutrz przyszedl do mnie niespodziewanie list. Stalam na koncu podjazdu przed wysluzona skrzynka pocztowa, z ktorej oblazila biala farba. Otworzylam delikatnie koperte, wyjelam list i trzymalam mocno, zeby nie wyrwal mi go wiatr znad oceanu. Nick, zamiast przytaczac go niedokladnie, po prostu go tu wkleje. Droga Suzanne Jestes jak luna gozdzikow w ciemnym pokoju. Albo niespodziewany zapach sosniny z dala od Maine. Jestes walentynka, wystrzepiona, ukochana, czytana dziesiatki razy. Jestes slodyczka, cynamonem i wonnymi przyprawami z Indii, ktore zginely ze statku nalezacego niegdys do Marco Polo. Jestes zasuszona roza, pierscionkiem z perla i czerwona buteleczka perfum znaleziona nad Nilem. Jestes prastara dusza ze starozytnego miasta, sprzed tysiaca lat, sprzed wiekow, sprzed tysiacleci. Przybylas az stamtad, zebym mogl cie pokochac. I kocham. Matt Co moglabym powiedziec, Nickolasie, czego twoj kochany, cudowny tata nie potrafi ujac lepiej? Jest tak znakomitym pisarzem, a nawet nie wiem, czy jest tego swiadom. Tak bardzo go kocham. Nick, moj chlopcze. Nazajutrz rano, okolo siodmej, zadzwonilam do Matta. Wstalam po czwartej. Przepowiadalam sobie w glowie, co i jak mu powiem. Nie bylo to latwe. Cos mnie paralizowalo. -Czesc, Matt. Mowi Suzanne. Mam nadzieje, ze nie dzwonie za wczesnie? Wpadlbys wieczorem? Na wiecej nie umialam sie zdobyc. -Jasne. Wlasnie mialem do ciebie dzwonic. Przyjechal troche po siodmej. Mial na sobie zolta koszule w krate i granatowe spodnie, jak na niego dosc eleganckie. -Chcialabys pojsc na plaze, Suzanne? Obejrzec ze mna zachod slonca? Jakby mi czytal w myslach. Wlasnie to chcialam zaproponowac. Kiedy tylko przemierzylismy uliczke i nasze bose stopy dotknely piasku, zapytalam: -Mozemy porozmawiac? Bo mam ci cos do powiedzenia. Usmiechnal sie. -Jasne, mow. Zawsze podobalo mi sie brzmienie twojego glosu. Biedny Matt. Podejrzewalam, ze nie spodoba mu sie brzmienie tego, co mam mu do zakomunikowania. -Od dawna zbieralam sie, zeby ci to powiedziec. I wciaz odkladalam. Teraz tez zreszta nie wiem, od czego zaczac. Wzial mnie za reke, rozbujal delikatnie w rytm naszych krokow. -Juz zaczelas. Mow, prosze, Suzanne. Scisnelam mu mocniej reke. -Oj, no dobrze. Matt, tuz zanim przyjechalam na Vineyard... -Przeszlas zawal serca - dokonczyl bardzo cieplo. - Omal nie umarlas w parku miejskim, ale, chwala Bogu, nie umarlas. A teraz jestesmy razem i nikt nie jest szczesliwszy od nas. W kazdym razie ode mnie. Trzymam cie za reke i patrze w twoje piekne niebieskie oczy. Stanelam w pol kroku, spojrzalam na Matta z niedowierzaniem. Zachodzace slonce wisialo tuz nad jego ramieniem. -Skad wiesz? - wykrztusilam. -Slyszalem, jeszcze zanim podjalem u ciebie prace. To mala wyspa, Suzanne. Prawie sie spodziewalem jakiejs babinki popychajacej balkonik. -Zebys wiedzial, ze w Bostonie przez kilka dni uzywalam balkonika. Przeszlam operacje. Skoro wiedziales, to dlaczego nie zajaknales sie slowem? -Nie uwazalem, by to do mnie nalezalo. Wiedzialem, ze sama mi powiesz, jak do tego dojrzejesz. Przez ostanie kilka tygodni duzo myslalem nad tym, co cie w zyciu spotkalo. Nawet doszedlem do pewnego wniosku. Chcesz go uslyszec? Wzielam Matta pod reke. -Jasne. -Zawsze o tym mysle, kiedy jestesmy razem. Co za szczescie, ze Suzanne nie umarla w Bostonie, bo nie bylibysmy teraz razem. A mozemy podziwiac zachod slonca. Albo czy to nie szczescie, ze siedzimy na werandzie i gramy w kierki lub sluchamy Mozarta? Wciaz mysle, jaka ta chwila jest niesamowita tylko dlatego, ze tu jestes, Suzanne. Rozplakalam sie, a Matt wzial mnie w ramiona. Stalismy tak przytuleni dluzsza chwile, posrod pustej plazy, a ja marzylam, zeby to trwalo wiecznie. -Suzanne? - szepnal, az poczulam jego cieply oddech na szyi. -Jestem - odszepnelam. - Nigdzie sie nie wybieram. -To dobrze. Bo chce, zebys zawsze tu byla. Uwielbiam trzymac cie w ramionach. I tez chcialbym ci cos powiedziec. Bardzo cie kocham. Wszystko w tobie cenie. Tesknie za toba, kiedy sie rozstajemy nawet na kilka godzin. Od dawna cie szukalem, tyle ze nie zdawalem sobie z tego sprawy. Suzanne, wyjdziesz za mnie? Dalam krok do tylu i spojrzalam w oczy temu skarbowi, ktory w koncu znalazlam, albo moze to on znalazl mnie? Wciaz sie usmiechalam, a w srodku czulam niewyobrazalne cieplo. -Kocham cie, Matt. Tez cie tak dlugo szukalam. Tak, wyjde za ciebie. KATIE KATIE znowu zamknela dziennik.Tym razem prawie go zatrzasnela. Ilez cierpienia sprawiala jej lektura tych kart. Mogla czytac tylko po kilka stron naraz. Matt uprzedzil ja o tym w liscie. "Pewne fragmenty moze Ci bedzie trudno czytac". Ech, delikatnie to ujal. Dziennik wciaz ja zaskakiwal. Teraz wzbudzil w niej zazdrosc o Suzanne. Poczula sie jak idiotka, jak osoba malostkowa. A moze to szalejace hormony? Albo normalna reakcja na to cos nienormalnego, co wydarzylo sie ostatnio w jej zyciu. Zamknela oczy i poczula sie niewiarygodnie samotna. Chciala koniecznie porozmawiac z kims poza Ginewra i Merlinem. Jak na ironie, ktos, z kim najchetniej porozmawialaby, bawil wlasnie na Martha`s Vineyard. Ale chociaz serce jej sie wyrywalo, za nic by nie zadzwonila. Powiodla wzrokiem po zbudowanych przez siebie regalach. Jej mieszkanie przypominalo niewielka ksiegarenke. "Wiek niewinnosci", "Piekna Toskania", "Harry Potter i Czara Ognia". Czytala zachlannie od siodmego albo osmego roku zycia. Znow zrobilo jej sie troche niedobrze. I owional ja chlod. Otulila sie kocem, polozyla na sofie w salonie. Nie mogla przestac myslec o dziecku rosnacym w jej lonie. -Wszystko bedzie dobrze, moje malenstwo - szepnela. - A w kazdym razie mam nadzieje. Katie pamietala noc, w ktora zaszla w ciaze. Nawet cos ja takiego wtedy tknelo, ale odrzucila te mysl. Nigdy dotad jakos nie zachodzilam. Cykle miala bardzo regularne. Tej nocy z Mattem Katie przezyla cos wyjatkowego. Jak gdyby pekla jakas tama. Inaczej ja tulil, inaczej na nia patrzyl lsniacymi piwnymi oczami. Jak gdyby dojrzal, zeby opowiedziec jej o rzeczach, o ktorych nie chcial mowic przedtem. Czy tego sie wlasnie przestraszyl? A wszystko zaczelo sie tak zwyczajnie. Splotl palce jednej reki z jej palcami. Druga reke wsunal jej pod plecy i spojrzal w oczy. Potem zetknely sie ich nogi, a potem ciala przywarly do siebie. Nie odrywali od siebie wzroku, nieomal stali sie jednoscia jak nigdy przedtem. W jego oczach wyczytala przeslanie: Kocham cie, Katie. Podlozyl jej pod plecy swe silne ramiona, a ona oplotla go dlugimi nogami. Wiedziala, ze nie zapomni tych obrazow ani uniesien. Wsparty na lokciach i kolanach, bynajmniej jej soba nie przytlaczal. Byl wysportowany, zwinny, hojny, wladczy. Wciaz powtarzal jej imie: "Katie, najdrozsza Katie". Czula, ze przezywa cos najwazniejszego. Matt zestroil sie z nia bez reszty, a ona nigdy wczesniej nie przezyla takiej milosci. Kochala go, uwielbiala, totez wciagnela go gleboko w siebie, gdzie zrobili dziecko. KATIE wiedziala, co powinna uczynic nazajutrz rano. Wstala o siodmej, ale bylo jeszcze za wczesnie. Zadzwonila do domu na Asheboro, gdzie zycie zawsze wydawalo sie prostsze. I pelne dobroci. Znacznie bardziej przepelnione dobrocia. -Witaj, Katie. - Mama odebrala po trzecim dzwonku. - Alez z ciebie dzisiaj ranny ptaszek. I co tam, kochanie? Wiec juz i do centrali w Asheboro dotarla funkcja identyfikacji dzwoniacego. Swiat sie zmienia, nie ma co. Choc w sumie nie wiadomo, czy na lepsze. -Czesc, mamo. Co u was nowego? -Lepiej sie dzis czujesz? - zapytala z troska mama. Od poczatku wiedziala wszystko o Matcie, totez lubila telefony Katie z opowiesciami o nim. Zwlaszcza kiedy corka napomknela o planowanym slubie. A teraz chlopak ja zostawil i przyprawil o cierpienie. Nie zasluzyla na to. Mama probowala sciagnac ja do siebie, ale Katie odmowila. Nabrala hardosci wielkomiejskiej dziewczyny. Chociaz mama wiedziala swoje. -Moze troche. Chociaz, wiesz... nadal jestem w rozsypce. W ogole jestem beznadziejna. A tak sie zaklinalam, ze nie bede nigdy cierpiala przez faceta, i co? Opowiedziala mamie o dzienniku, ktory zaczela czytac. O lekcji pieciu pilek. O codziennym dniu Suzanne na Martha`s Vineyard. -I wiesz, mamo, co najdziwniejsze? Ze polubilam Suzanne. Taka ze mnie ofiara losu. Powinnam ja znienawidzic, ale nie potrafie. -Nic dziwnego. Ten durny Matt ma przynajmniej dobry gust do kobiet - skomentowala mama. Powiedz jej, pomyslala Katie. Powiedz jej wszystko. Zrozumie. Mama zrozumie. Ale nie mogla sie przelamac. Nie chciala ranic rodzicow. Za duzo dla niej znaczyli. Czula, jak wzbiera w niej zolc. Rozmawiala z mama blisko godzine, po czym sluchawke wzial tata. Katie laczyla z nim prawie taka sama bliskosc jak z mama. Byl pastorem, bardzo lubianym w okolicy. Tylko raz sie rozgniewal na Katie, kiedy przeprowadzala sie do Nowego Jorku. Bo jej rodzice tacy byli. Dobrzy. O sobie zreszta tez tak myslala. No wiec, dlaczego Matt ja zostawil? Czego miala sie dowiedziec z tego dziennika, co pomoze jej zrozumiec? Ze Matt ma cudowna zone i kochanego synka, ktorych zdradzil dla niej? Bo wdal sie w romans z dziewczyna z Nowego Jorku? Ze po raz pierwszy w tym przykladnym malzenstwie zdecydowal sie na skok w bok? Niech go cholera. Kiedy przestala rozmawiac z tata, skulila sie na kanapie z Ginewra i Merlinem, wyjrzala przez okno na Hudson. Uwielbiala te rzeke, jej zmieniajace sie codziennie oblicze. -I co ja mam robic? - spytala szeptem Ginewre i Merlina. Oczy nabiegly jej lzami, pociekly po policzkach. Znow siegnela po telefon. Siedziala, stukajac nerwowo paznokciem w sluchawke. Musiala zdobyc sie na nie lada odwage, jednak w koncu wybrala numer. Jeszcze w ostatniej chwili chciala odlozyc, ale odczekala kilka dzwonkow. Wreszcie polaczyla sie z automatyczna sekretarka. Dech jej zaparlo, kiedy uslyszala w sluchawce jego glos. "Tu Matt. Twoja wiadomosc jest dla mnie wazna. Zostaw ja, prosze, po uslyszeniu sygnalu. Dziekuje". Zostawila. Z nadzieja, ze naprawde okaze sie wazna dla Matta. -Czytam dziennik - powiedziala. I nic wiecej. DZIENNIK NICK, zapraszam cie na nasz slub. Chcialabym, zebys poznal ze szczegolami dzien, w ktorym twoi rodzice przysiegli sobie milosc.Proszyl snieg. W czystym, rzeskim grudniowym powietrzu dzwonily dzwonki, kiedy dziesiatki oszronionych gosci przekraczalo prog kosciola Gay Head, ktory jest zarazem najstarszym indianskim zborem baptystow w kraju. I jednym z najpiekniejszych. Istnieje tylko jedno slowo na podsumowanie naszego slubu - radosc. Matt i ja przezylismy zawrot glowy. Zupelnie jakbysmy fruwali wsrod aniolow wyrzezbionych w czterech rogach sufitu kaplicy. W bialej sukni na wzor antycznej tuniki, naszywanej lsniacymi perlami, naprawde czulam sie jak anielica. Moja babcia przyjechala na Martha`s Vineyard po raz pierwszy od pietnastu lat tylko po to, zeby poprowadzic mnie glowna nawa do oltarza. Wszystkie moje kolezanki lekarki pofatygowaly sie w srodku zimy z Bostonu. Przyjechali nawet niektorzy pacjenci. Kosciol Gay Head udostepnial swoje progi obrzadkom innych wyznan chrzescijanskich. Pewno domyslasz sie, Nick, ze prawie wszyscy mieszkancy wyspy to przyjaciele Matta. On sam prezentowal sie niezwykle atrakcyjnie w szykownym czarnym smokingu, wlosy mial przystrzyzone, chociaz nie tak znowu krotko, oczy blyszczace, usmiech bardziej promienny niz zwykle. Wyobrazasz sobie, Nick, taki widok w sniegu proszacym lekko znad oceanu? Cos cudownego. -Tez jestes taka szczesliwa? - spytal mnie szeptem Matt przed oltarzem. - Slicznie wygladasz. Oblalam sie rumiencem. Spojrzalam Mattowi prosto w oczy i poczulam bezbrzeznie oddanie. Wiedzialam, ze to sluszny krok. -Nigdy w zyciu nie czulam sie szczesliwsza - powiedzialam. Zlozylismy przysiege 31 grudnia, tuz przed nadejsciem Nowego Roku. Bylo cos niemal magicznego w tych zaslubinach w sylwestra. Jak gdyby caly swiat swietowal razem z nami. Matt i ja zlozylismy sobie przysiege, a wszyscy zebrani w kosciele zawolali: -Matt i Suzanne, szczesliwego Nowego Roku! Z dziesiatkow atlasowych saszetek zawieszonych u sufitu sypnal srebrzystobialy puch. Wtem Matt i ja znalezlismy sie w sniezycy aniolow, oblokow i golebi. Pocalowalismy sie, mocno w siebie wtuleni i tacy szczesliwi. -Pani Harrison, jak sie pani czuje chwile po slubie? - zapytal. Spodobalo mi sie to "pani Harrison", zwlaszcza ze zwrocil sie tak do mnie po raz pierwszy. -Gdybym wiedziala, jakie to cudowne uczucie, juz dwadziescia lat temu nalegalabym na nasz slub - szepnelam. Matt sie usmiechnal. -Co ty wygadujesz? Przeciez sie nie znalismy. -Och, Matt - sprzeciwilam sie. - Musielismy sie znac przez cale zycie. Wciaz mi kolataly w glowie slowa wypowiedziane przez Matta owego wieczoru, kiedy mi sie oswiadczyl na plazy przed moim domem. "Czy to nie szczescie, ze Suzanne nie umarla w Bostonie i ze mozemy dzisiaj byc razem". Niewiarygodne szczescie! Az mnie przeszedl dreszcz, kiedy stalam tam z Mattem w nasz slubny wieczor. Oto jak sie czulam, Nick. A teraz nie posiadam sie z radosci, ze moglam ci choc w ten sposob tamta chwile przyblizyc. Nickolasie, sluchaj dalej. W Nowy Rok wyjechalam z Mattem w szalona trzytygodniowa podroz poslubna. Pierwsze dwa tygodnie spedzilismy na Lanai na Hawajach. To cudowne miejsce, tylko dwa hotele na calej wyspie. Wkrotce sie przekonalam, ze kocham Matta jeszcze bardziej niz przed oswiadczynami. W ogole nie chcielismy stamtad wyjezdzac. On moglby tam malowac domy i konczyc pierwszy tomik poezji. Ja podjelabym prace lekarza. Trzeci tydzien spedzilismy w domu na Vineyard, ale z nikim sie nie widywalismy. Napawalismy sie radoscia, ze bedziemy razem do konca zycia. Nick, posluchaj, co zrobil twoj tata, a czego nigdy nie zapomne. Codziennie, przez calutki miesiac miodowy, budzil mnie prezentem. Czasem dostawalam cos malutkiego, jakis drobiazg, czasem cos zabawnego, a czasem ekstrawagancki podarek, ale wszystkie pochodzily wprost z serca. Prawda, ze to szczescie? NIGDY tej chwili nie zapomne. Siodmego lutego zrobilo mi sie niedobrze. Niestety, Matt wyjechal juz do pracy i bylam w domu sama. Usiadlam na brzegu wanny. Czulam sie, jakby uchodzilo ze mnie zycie. Na karku wystapily mi krople potu. Po raz pierwszy od roku uznalam, ze powinnam wezwac lekarza. Dziwne, ale zapragnelam uslyszec czyjes zdanie. Zawsze stawialam sobie diagnozy sama. Czulam sie tak fatalnie, ze chcialam sie kogos poradzic. "Hej, i co o tym myslisz?". Zamiast tego spryskalam sobie twarz zimna woda i orzeklam, ze pewnie przyplatala sie grypa. Zazylam cos na zoladek, ubralam sie, pojechalam do pracy. W poludnie czulam sie znacznie lepiej, a przy kolacji w ogole nie pamietalam tego epizodu. Dopiero nazajutrz rano znow siedzialam na brzegu wanny - oklapla, zmeczona, nekana mdlosciami. I wtedy zrozumialam. Zadzwonilam do Matta na komorke. Zdziwil sie, ze dzwonie, bo ledwo co wyjechal z domu. -Nic ci nie jest, Suzanne? Wszystko w porzadku? -Tak... mysle, ze jest wspaniale - uspokoilam go. - Ale chcialabym, zebys zaraz wrocil do domu. A po drodze wstap do apteki po test ciazowy. Chce sie upewnic, Matt, bo chyba jestesmy w ciazy. Nickolasie. Rosles we mnie jak ziarenko zboza. Radosc przepelnila nasze serca. Po slubie Matt wprowadzil sie do mnie. To byl jego pomysl. Powiedzial, ze najlepiej bedzie wynajac jego dom, bo ja dorobilam sie stalych pacjentow i mieszkam w idealnej odleglosci od szpitala. Uznalismy, ze urzadzimy ci gniazdko w slonecznym pokoju. Wydawalo nam sie, ze polubisz poranne swiatlo wlewajace sie przez okna. Tatus i ja zaczelismy go przerabiac na pokoik dziecinny. Na tapetach widnialy ilustracje do opowiesci Mamy Gaski, twoich pierwszych ksiazeczek. Na scianie kolorowe narzuty nad twoim lozeczkiem, lozeczkiem taty z dziecinstwa. Babcia Jean przechowala je przez tyle lat dla ciebie, serduszko. Z regalow doslownie wysypywaly sie kolorowe pluszaki i pilki do wszystkich mozliwych dyscyplin sportowych. Tatus wystrugal debowego konia na biegunach, pyszniacego sie purpurowo-zlota grzywa. Zrobil ci tez zabawke nad lozeczko w ksiezyce i gwiazdki. I pozytywke nad glowe. Za kazdym pociagnieciem sznurka grala: "Zagwizdz wesola melodyjke". Zawsze kiedy ja slysze, mysle o tobie. Nie moglismy sie ciebie doczekac. Nick. Matt znow oszalal. Kiedy wrocilam dzis z pracy, na stole kuchennym czekal na mnie prezent. Zloty papier w serduszka, obwiazany niebieska wstazka, ukrywal zawartosc. Potrzasnelam, spod wstazki wypadl bilecik. "Suze, pracuje dzis do pozna, ale jak zawsze o Tobie mysle. Otworz, kiedy wrocisz i odrobina wypoczniesz. Bede o dziesiatej, Matt". Otworzylam, unioslam wieczko. W srodku byl medalion w ksztalcie serca z szafirem, na srebrnym lancuszku. Nacisnelam zameczek, serce otworzylo sie, odslaniajac wygrawerowany napis: NICKOLAS, SUZANNE I MATT - NA ZAWSZE RAZEM. Kochany Nicku. Jakis czas temu byla modna powiesc "Co sie zdarzylo w Madison County". Niosla przeslanie, ze milosc moze trwac tylko krotki czas. Szczescie bohaterow tej ksiazki, Roberta i Franceski, trwalo jedynie kilka dni. Nick, prosze cie, nie wierz w to. Milosc dwojga ludzi moze trwac dlugo, jezeli nie koncentruja sie na sobie i kazde jest gotowe dac drugiemu cos z siebie. Ja bylam gotowa i Matt podobnie. Twoj ojciec mnie po prostu rozpieszcza. Chocby dzisiaj... Kiedy zeszlam rano na dol w luznej rozowej pizamie, w domu zaroilo sie od krewnych i przyjaciol. Zupelnie zapomnialam, ze mam urodziny. Trzydzieste szoste. Ale Matt nie zapomnial. Zrobil mi niespodzianke, zapraszajac gosci na urodzinowe sniadanie. Naprawde mnie zaskoczyl. -Och, Matt - zwrocilam sie do niego ze smiechem, zazenowana, kulac sie w wymietej pizamie. - Chyba cie zamorduje. Przebilismy sie przez tlum gosci tloczacych sie w kuchni, uraczyl mnie szklanka soku pomaranczowego i z glupia frant usmiechem. -Wszystkich biore za swiadkow. Sami slyszeliscie - obwiescil. - Niby wyglada niewinnie i uroczo, ale to urodzona morderczyni. Wszystkiego najlepszego, Suzanne. Babcia Jean wreczyla mi prezent, domagajac sie, zebym natychmiast otworzyla. W srodku byl piekny niebieski jedwabny szlafrok, ktory zaraz narzucilam, by schowac zapyziala flanele. Usciskalam Jean za ten trafiony prezent. -Jedzenie czeka na stole. Chyba niezle, a co najwazniejsze, gotowe! - zawolal Matt i wszyscy ruszyli do stolu kuszacego jajkami, wedlinami, slodkimi buleczkami, babka domowej roboty Jean i goraca kawa. Po sutym sniadaniu, zakonczonym oczywiscie tortem, goscie zostawili nas samych. Matt i ja padlismy na wielka, wygodna kanape w salonie. -I jak, Suzie? Ot, kolejne urodziny? Musialam sie usmiechnac. -Wiesz, ze wiekszosc ludzi boi sie urodzin? Zeby nikt nie widzial, jak sie starzeja. Ja sie czuje dokladnie odwrotnie. Kazdy kolejny dzien przyjmuje jak niesamowity dar. Ze moge tu byc, zwlaszcza z toba. Dziekuje ci za przyjecie. Kocham cie. Matt zareagowal prawidlowo. Nachylil sie i pocalowal mnie czule w usta. A nastepnie zaniosl na gore do sypialni, gdzie spedzilismy reszte urodzinowego poranka i, przyznam od razu, wiekszosc popoludnia. Kochany Nicku. Wciaz jestem rozdygotana, gdy sobie przypomne wydarzenie sprzed kilku tygodni. O jedenastej rano przywieziono na ostry dyzur miejscowego robotnika. Spadl z drabiny z wysokosci pieciu metrow i doznal urazu glowy. Mlody czlowiek, trzydziesci lat, nazywa sie John Macdowell, ma zone i czworo dzieci. Tomografia komputerowa wykazala krwiak nadtwardowkowy. Natychmiast trzeba bylo usunac ucisk na mozg. Blisko trzy godziny walczylismy o zazegnanie kryzysu. Omal nie zszedl. Akcja serca sie zatrzymala. Wreszcie udalo sie go uratowac. Mialam chec ucalowac go za to, ze przezyl. Przyjechala jego zona z dziecmi. Byla sparalizowana strachem. Gdy tylko probowala cos powiedziec, wybuchala placzem. Miala na imie Meg, trzymala w reku niemowle. Mimo mlodego wieku wygladala, jakby dzwigala na barkach caly swiat. -Dziekuje, pani doktor - powiedziala zarliwie. - Tak bardzo Johna kochamy. To zloty czlowiek. -Wiem. Poznalam po trosce, jaka mu tu wszyscy okazywali. Cala brygada przyszla do mnie na ostry dyzur. Zatrzymamy go w klinice przez kilka dni. Przy wypisie dam pani dokladne zalecenia, co robic w domu. W tej chwili jego stan nie budzi obaw. Prosze do niego wejsc, chetnie przypilnuje dzieci. Pani Macdowell podala mi niemowlaka. Chlopczyk byl malutki, mial co najwyzej dwa do trzech miesiecy. -Naprawde chce pani to zrobic, pani doktor? Nie szkoda pani czasu? - spytala. -Dla pani absolutnie nie. Siedzialam tam z tym chlopczykiem na reku i myslalam o dziecku rosnacym we mnie. Juz wiedzialam, ze jestem niezla lekarka. Ale dopiero kiedy wzielam w objecia malutkiego Macdowella, zrozumialam, ze bede tez dobra matka. Nie, Nick, wiedzialam, ze bede fantastyczna matka. -CO TO bylo? - spytalam. - Matt, kochanie? Mowilam z trudem. -Matt... cos sie dzieje. Troche mnie tam... boli. Auuu. A wlasciwie to bardzo mnie boli. Upuscilam widelec na podloge w tawernie "Pod Czarnym Psem", gdzie jedlismy kolacje. Bol byl przedwczesny. Przeciez jeszcze kilka tygodni do wyznaczonego terminu porodu. Matt zareagowal natychmiast. Byl na to lepiej przygotowany niz ja. Rzucil gotowke na stolik, wyprowadzil mnie z "Czarnego Psa". Podejrzewalam, co to moze byc. Skurcze Braxtona i Hicksa. To jeszcze nie sa skurcze porodowe. Czasem takie bole zdarzaja sie kobietom nawet w pierwszym trymestrze, ale juz w trzecim nietrudno je pomylic z porodowymi. Mnie jednak bol dzgal powyzej macicy, promieniowal az pod lewe pluco. Zupelnie jakby ktos mnie klul ostrym nozem. Dotarlismy jakos do dzipa, pojechalismy do szpitala. -Z pewnoscia to drobiazg - pocieszalam sie. - Dziecko fika koziolki na znak, ze jest cale i zdrowe. -To swietnie - podchwycil Matt, ale nie zdejmowal nogi z gazu. Co tydzien mialam wizyty kontrolne ze wzgledu na ciaze wysokiego ryzyka. Dotad jednak wszystko szlo jak po masle. Gdyby wyniknal jakis klopot, pierwsza bym go rozpoznala. Przeciez jako lekarka mialam do tego przygotowanie. Ale mylilam sie. Przeoczylam cos. Posluchaj, jak omal oboje nie postradalismy zycia. Nickolas. Mielismy najlepsza lekarke na Martha`s Vineyard, a zarazem jedna z najlepszych w calej Nowej Anglii. Doktor Constance Cotter zjawila sie w szpitalu niecale dziesiec minut po moim przyjezdzie. Chociaz poczulam sie juz dobrze, Connie siedziala przy mnie przez dwie godziny. Widzialam troske w jej oczach. Martwila sie o moje serce. Czy wytrzymam? Martwila sie tez o ciebie, Nick. -Zagrozenie nie minelo - powiedziala w koncu, oszczedzajac mi zludzen. - Suzanne, masz tak wysokie cisnienie, ze rozwazam nawet wywolanie porodu zaraz. Wiem, ze to jeszcze nie czas, ale zmartwilas mnie. Na pewno zostawie cie tu na noc. I tyle nocy, ile bedzie trzeba. Wytrzeszczylam oczy na Connie z mina "chyba zartujesz?". Przeciez jestem lekarka. Mieszkam niedaleko szpitala. W razie potrzeby przyjechalabym natychmiast. -Wybij to sobie z glowy, Suzanne. Zostajesz. Zalatw wpis, a ja przed wyjsciem jeszcze do ciebie zajrze. I bez dyskusji. Godzine pozniej Matt i ja siedzielismy w mojej sali, czekajac na powrot Connie. Mowilam mu, co wiem na temat stanu przedrzucawkowego. Prosil, zebym to powtorzyla ze szczegolami zrozumialymi dla laika. Kiedy mu wyjasnilam, gwaltownie zmienil pozycje, jakby nagle zrobilo mu sie niewygodnie na krzesle. Wreszcie weszla Connie. Znow zbadala mi cisnienie. -Suzanne - powiedziala zmartwionym glosem. - Cisnienie znowu podskoczylo. Jezeli nie opadnie w ciagu najblizszych godzin, wywoluje akcje porodowa. Nigdy nie widzialam Matta tak zdenerwowanego. -Suzanne, zostane tu z toba na noc. -Nie wyglupiaj sie - poprosilam. Ale Connie spojrzala na mnie i profesjonalnym tonem, zarezerwowanym wylacznie dla pacjentow, poparla go w calej rozciaglosci. -Uwazam, ze to swietny pomysl. Matt powinien z toba zostac. Przed pojsciem na noc do domu przyszla jeszcze raz sprawdzic mi cisnienie. Wypatrywalam w jej twarzy oznak niepokoju. Co ona ma w oczach? Nie bardzo moglam wyczytac. I wtedy Connie powiedziala sama: -Suzanne, odczyt pracy serca dziecka nie jest silny. Musimy odebrac je zaraz. - Chwycila mocno moja reke. - Nie mam zamiaru narazac ani ciebie, ani dziecka. Robimy cesarke. Lzy naplynely mi do oczu. Skinelam glowa. -Ufam ci , Connie. Wtedy wszystko potoczylo sie blyskawicznie. Connie zalozyla mi wenflon, podala siarczan magnezowy, natychmiast zrobilo mi sie niedobrze. I dostalam oslepiajacego bolu glowy. Dopiero wtedy powiedziala mi co sie dzieje. Mialam opuchnieta watrobe. Liczba plytek krwi drastycznie spadla, a cisnienie skoczylo 190 na 130. co gorsza, Nick, twoje tetno slablo. -Suzanne, nic ci nie bedzie - powtarzala. Jej glos dochodzil niczym echo z odleglego kanionu. -A co z dzieckiem? - szepnelam spierzchnietymi wargami. Czekalam na odpowiedz: "Jemu tez nic nie bedzie". Ale nie doczekalam sie. Znow lzy nabiegly mi do oczu. Przewieziono mnie na sale operacyjna, gdzie nie tylko mozna bylo przyjac porod, lecz rowniez przetoczyc osiem jednostek krwi. Liczba plytek znow opadla. Wiedzialam, co sie swieci. Gdyby zaczal sie krwotok wewnetrzny, umarlabym. Kiedy robiono mi znieczulenie miedzyoponowe, zobaczylam, ze obok anestezjologa stoi doktor Leon, moj kardiolog. Po co go tu sprowadzono? Nie robcie mi tego. Prosze was, blagam. Wlozono mi maske tlenowa na twarz. Probowalam sie opierac. Connie podniosla glos. -Nie, Suzanne. Przyjmij tlen. Wydawalo mi sie, ze plone. Nie wiedzialam, ze moje nerki odmawiaja pracy, liczba plytek krwi spadla, a cisnienie podskoczylo do zatrwazajacego poziomu 200 na 115. nie wiedzialam, ze dostaje steroidy dla poprawy pracy pluc dziecka i zwiekszenia jego szans na przezycie. Nastepne minuty pamietam jak za mgla. Widzialam zblizajacy sie retraktor. I zatroskany wzrok Connie. Slyszalam cicho rzucane polecenia, zimny, nieczuly pisk maszyny i bezradne slowa pocieszenia z ust Matta. Slyszalam glosne zasysanie, kiedy wypompowywano ze mnie wody plodowe i krew. A potem odretwienie, odurzenie i przedziwne uczucie, jak gdybym byla gdzie indziej, a wlasciwie nigdzie. Z tego nierealnego uczucia wkraczania w inny swiat wyrwal mnie krzyk. Wyrazny i silny. Oglosiles swoje przybycie jak wojownik. Rozplakalam sie, Matt i Connie tez. Byles takim okruszkiem, wazyles tylko dwa kilo szescdziesiat. Ale byles silny i czujny. Szczegolnie zwazywszy na stres, ktory przeszedles. Spojrzales wprost na tatusia i na mnie. Nigdy nie zapomne twojej malutkiej twarzy widzianej pierwszy raz. Dali mi cie chwilke potrzymac, po czym szybko zabrali na oddzial intensywnej opieki. Zdazylam spojrzec na twoje zmruzone oczka, ktore tak probowales utrzymac otwarte i szepnela ci wtedy po raz pierwszy: "Kocham cie". Nickolas wojownik! KATIE Tego wieczoru znowu strach i strapienie ogarnely Katie. Przeczytala jeszcze kilka stron dziennika, po czym wmusila w siebie makaron z sosem primavera i popila herbata. Wszystko krecilo sie za szybko. Nie tylko w jej glowie, lecz rowniez w obolalym, nabrzmiewajacym pomalu lonie.Urodzil sie maly chlopiec. Nickolas wojownik. A w niej roslo kolejne dziecko. Katie musiala przemyslec sytuacje, rozwazyc wszystkie mozliwosci i zachowac roztropnosc. Jakie ewentualnie dopuszczala? Matt przez tyle miesiecy zdradzal Suzanne? Matt zdradzal zone, a Katie byc moze nie byla pierwsza? Matt zostawil Suzanne i Nickolasa, a teraz byl juz po rozwodzie? Suzanne umarla, bo serce w koncu nie wytrzymalo? Suzanne zyje, ale jest bardzo chora? Gdzie teraz jest Suzanne? Moze powinna sprobowac ja odszukac na Martha`s Vineyard i zadzwonic? Ale nie byla pewna, czy to dobry pomysl. Sprobowala sie temu przyjrzec. Co ma do stracenia? Musialaby co najwyzej przelknac dume. A Suzanne? Czy to mozliwe, ze nie ma pojecia o zdradzie Matta? Oczywiscie, wszystko bylo mozliwe. Nie mogla sie z tym pogodzic. Kochala tego mezczyzne, ufala mu, wydawalo jej sie, ze w pelni ja rozumie, a raptem ja zostawil. Przypomniala sobie pewna sytuacje z Mattem, ktora nie dawala jej spokoju. Ktorejs nocy Matt obudzil sie przy niej i plakal. Dlugo go wtedy tulila i glaskala po policzku. W koncu zapewnil ja szeptem: -Katie, bardzo sie staram, zeby wszystko zostawic za soba. I musi mi sie udac. Katie zaczela bic sie piescia w udo. Serce walilo jej jak oszalale. Piersi bolaly. Zerwala sie z kanapy, pobiegla do lazienki i zwrocila caly zjedzony wlasnie makaron. Nieco pozniej weszla do kuchni i dolala sobie herbaty. Siedziala z Ginewra, wpatrzona w cztery sciany. Sama powiesila szafki. Miala wlasna skrzynke z narzedziami i szczycila sie tym, ze nigdy nie musi nikogo wzywac do zadnych napraw. Skoro jestes taka madra, pomyslala, to napraw wlasne serce! W koncu siegnela po telefon. Nerwowo wystukala numer. Uslyszala, jak mama odbiera. -Czesc, mamo, to ja - powiedziala znacznie ciszej, niz zamierzala. -Katie, co ci jest, kochanie? Moze jednak powinnas przyjechac na kilka dni do domu? Na pewno wszystkim nam by to swietnie zrobilo. Tak gryzla sie tym, co miala im obwiescic. -Moglabys poprosic tate, zeby tez wzial sluchawke? - spytala. -Jestem, Katie - wlaczyl sie ojciec. Odebralem w gabinecie. Podnioslem, kiedy zadzwonil telefon. Co u ciebie? Westchnela glosno. -No wiec... jestem w ciazy. I wtedy wszyscy troje rozplakali sie przy telefonach, bo tacy byli. Ale mama i tata od razu zaczeli ja pocieszac. -W porzadku, Katie. Kochamy cie. Jestesmy z toba. Rozumiemy. Bo tacy byli. DZIENNIK Nickolasie.Wczesnie zaczales przesypiac noce. Moze ni codziennie, ale czesto. Juz od trzeciego tygodnia zycia. Wszystkie matki mi zazdroscily! Rosniesz jak na drozdzach i budzisz sie glodny jak wilk. A jak jesz? Palaszujesz wszystko - i cmoktasz piers do syta, i dudnisz mieszanke z butelki. Podczas pierwszej wizyty u pediatry lekarka nie mogla sie nadziwic, ze juz skupiasz wzrok na rozlozonych zabawkach. To nie lada wyczyn jak na dwutygodniowego szkraba. Nickolas wojownik! Ochrzcilismy cie w kosciele Swietej Marii Magdaleny. Byl piekny dzien. Miales na sobie szatke z moich chrzcin, recznie szyta. Wygladales przeuroczo. Wielebny Dwyer omal sie w tobie nie zakochal. Przez cala ceremonie wciaz siegales po modlitewnik i dotykales jego reki. Wpatrywales sie w niego z uwaga. Pod koniec uroczystosci, w ktora tak sie zaangazowales, pastor Dwyer zwrocil sie do ciebie: -Nie wiem, kim zostaniesz, jak dorosniesz, Nickolasie. W gruncie rzeczy uwazam, ze juz jestes dorosly. Nickolasie, moj synku. Dzis wrocilam do pracy. I juz za toba tesknie. Albo inaczej: czuje sie bez ciebie samotna. Myslac o tobie, miedzy jednym pacjentem a drugim, napisalam wierszyk. Moj Nikielek, bezcenny moj pieniazek, Ukochany moj ksiaze rymowanych ksiazek. Uwielbiam wszystkie twoje smieszki I okragle oczka niczym dwa orzeszki! Chyba moglabym wymyslic dziesiatki rymowanek o tobie. Same mi sie pchaja do glowy, kiedy zrobisz cos smiesznego albo sie usmiechniesz, albo po prostu spisz. Najwyrazniej przynosisz mi natchnienie. Oo, chocby teraz! Cudny Niczku, kochany moj kruszynku, Kochamy cie oboje, moj malutki synku. Kocham twoje paluszki, kolanka i nosek, I wszystko, na czym tylko calusa wyprosze. Caluje na okraglo, a co potem? Reszte calusow dowoze samolotem. No dobrze, maly mezczyzno, musze juz isc. Nastepna pacjentka czeka. Gdyby wiedziala, co robie za zamknietymi drzwiami gabinetu, chyba ucieklaby do darmowej przychodni w Edgartown. Nick, to znowu ja. W nocy obudzil mnie twoj placz. Wstalam, zeby zobaczyc, co sie stalo. Podniosles na mnie smutne oczka. Sprawdzilam, czy masz sucho, ale miales. Potem, czy nie jestes glodny, ale nie byles. Wyjelam cie z lozeczka i usiadlam z toba na bujanym fotelu. Kolysalismy sie tak razem. Po pewnym czasie oczy zaczely ci sie kleic, a lzy rozplynely sie w slodkich snach. Polozylam cie znow do lozeczka i patrzylam, jak unosi sie i opada twoj maly brzuszek. Chyba po prostu zapragnales towarzystwa. -Suzie, co robisz? - zapytal szeptem Matt. Nie slyszalam, kiedy wszedl do pokoju. Tatus czasem skrada sie jak kot. -Nick sie obudzil. Matt zajrzal do lozeczka, zobaczyl twoja raczke przylozona do buzi niczym kolko do zabkowania. -Jaki on sliczny - szepnal. - Przesliczny. Spojrzalam znow na ciebie. Wprost nie moglam sie napatrzec. Matt objal mnie w pasie. -Zatanczy pani ze mna, pani Harrison? Nie zwracal sie tak do mnie od dnia slubu. Serce zatrzepotalo mi jak wrobel w kaluzy. -Chyba graja nasza melodie. I w takt wysokich mechanicznych dzwiekow twojej pozytywki tanczylam tamtej nocy z Mattem dokola twojego pokoju. Tylko migaly mi przed oczami twoje pluszaki, kon na biegunach, gwiazdy i ksiezyc domowej roboty, falujace nad twoim lozkiem. Tanczylismy tez wolno i romantycznie w przycmionym swietle twojego malenkiego kokonu. A kiedy muzyka ucichla, Matt pocalowal mnie i rzekl: -Dziekuje ci, Suzanne, za te noc, za taniec, a nade wszystko za naszego synka. Caly moj swiat miesci sie w tym pokoju. Gdybym juz nigdy niczego nie zdobyl, i tak mialbym wszystko. Po czym - czary-mary - jak gdyby pozytywka odpoczela tylko na chwile, znow zabrzmial slodki refren. Nick. Kiedy pojechalam do pracy, przyszla sie toba zajac Melanie Bone. Swoje dzieci wyslala z mama na tydzien do Maine, mogla wiec pozwolic odpoczac babci Jean. Dziwnie sie czuje, opuszczajac cie na tak dlugo. Bez przerwy zastanawiam sie, co wlasnie robisz. Ostatnio czulam sie tak zmeczona, jak wowczas, kiedy zaharowywalam sie w Szpitalu Bostonskim w Massachusetts. Moze znow za duzo wzielam na swoje barki. Praca i male dziecko naprawde daja w kosc. Moj szacunek do matek jeszcze wzrosl, choc i przedtem nie byl maly. Dzis w szpitalu wydarzylo sie cos, co przypominalo mi twoj porod. Przywieziono czterdziestojednoletnia kobiete z Nowego Jorku, ktora akurat bawi tutaj na wakacjach. Byla w siodmym miesiacu, poczula sie nie najlepiej. Kiedy zaczela krwawic, na izbie przyjec rozpetalo sie prawdziwe pieklo. W koncu stracila dziecko, a ja probowalam ja pocieszyc. Pewno sie zastanawiasz, dlaczego to pisze. Bo uswiadomilam sobie, ze wszyscy jestesmy naznaczeni kruchoscia. Ze zycie przypomina chodzenie po linie. Wystarczy jeden falszywy krok i czlowiek spada. Dzisiaj na widok tej kobiety przypomnialam sobie, jakie mielismy szczescie, ze przezylam. Och, Nick, czasem chcialabym cie ukryc jak jakas cenna schede. Ale czym byloby zycie, gdybys nie przezyl go sam? Przypomina mi sie powiedzonko mojej babci: "Jeden dzien dzisiejszy wart dwoch jutrzejszych". Drogi Chwacie. Zaczynasz sam trzymac butelke. Nikt w to nie wierzy. Zeby niemowlak w wieku dwoch miesiecy sam sie zywil. Kazdy twoj nowy krok w rozwoju przyjmuje jako dar dla tatusia i dla mnie. Czasem mi cos odbija. Wtedy ulegam snobistycznej wizji rodzinnych samochodow, dobrych dzielnic i wypastowanych bucikow dzieciecych. No wiec, musialam zaprowadzic cie do fotografa. Kazda mama musi sie na to raz w zyciu skusic. Dzisiaj jest wymarzony dzien. Tata pojechal do Nowego Jorku, bo komus spodobaly sie jego wiersze. Wprawdzie nie robi sobie zbytnich nadziei, ale to wspaniala wiadomosc. Zostalismy wiec w domu sami. Wystroilam cie w sprane ogrodniczki dzinsowe (wygladasz w nich super), ciezkie buciory (identyczne jak taty) i czapke baseballowke (z wygietym daszkiem). Kiedy zajechalismy do studia fotograficznego "Jak w kinie", patrzyles na mnie, jakbys chcial zapytac: czy to aby nie pomylka? Moze i tak. Fotograf mial piecdziesiat lat i ani krztyny podejscia do dzieci. Dobre checi owszem, tylko zero profesjonalizmu w tym wzgledzie. Chyba moglby sie specjalizowac w martwych naturach, bo probowal cie ozywic kompozycja warzyw i owocow. Jedno jest pewne. Teraz mamy unikalny zestaw zdjec. Na pierwszym przybrales zdziwiona mine, ktora szybko przerodzila sie w cokolwiek zdenerwowana. Potem wkroczyles w faze rozdraznienia, ktore wreszcie dalo nieprzejednane zaciecie. Przepraszam, synku. Obiecuje, ze nigdy nie pokaze tych zdjec twoim dziewczynom ani starym kumplom, ani babci Jean. Do wieczora pewno rozwiesilaby je we wszystkich witrynach na Vineyard. Nick. Na dworze troche sie ochlodzilo, ale dobrze cie opatulilam, spakowalismy kosz piknikowy i wybralismy sie na plaze Bend przy Road Beach, zeby swietowac trzydzieste siodme urodziny taty. Budowalismy zamki i anioly z piasku, a potem wypisalam twoje imie, ale przyplynela fala i je splukala. Nie moglam sie napatrzec, jak bawisz sie z tata. Jestescie jak dwie krople wody. Obaj weseli, pelni uroku, dobrze zbudowani, uczta dla oka. Kiedy wrociliscie na koc po bojach z piaskowymi zyjatkami i przyjaznymi jezowcami, Matt wyciagnal z kieszeni list i mi go wreczyl. -Wydawca w Nowym Jorku na razie odrzucil moj tomik... ale dostalem nagrode pocieszenia. Wyslal swoj wiersz do pisma "Atlantic Monthly", i tam go przyjeli. Nawet mi o tym nie powiedzial. Matt rozlozyl kartke papieru. To wiersz. Az mi oczy mgla zaszly, kiedy zobaczylam tytul: "Nickolas i Suzanne". Okazalo sie, ze tata spisywal wszystko, co do ciebie mowilam i spiewalam, podsluchiwal moje wierszyki i rymowanki. Dlatego upiera sie, ze to w rownej mierze moj wiersz. Przeczytal nam fragment na glos, przekrzykujac loskot fal. Nickolas i Suzanne Przy kim wierzcholki drzew maja niebo za nic? Kto przyciaga do domu okrety z zagranic, I skreca zwykla slome w czyste, zywe zloto, Kto milosci udziela w krag z taka ochota... Kto przegania deszcz z chmur na boczne flanki, I ksiezycowi spiewa czule kolysanki? Kto tez spelniac zyczenia z glebi studni umie I slyszy cale piesni w morskich muszli szumie... Kto ma dar pomnazania wszystkiego dookola, Czego sie tylko dotknie, o co kto zawola? Kto klejnoty radosci sypie w moje dlonie? Za to dziekuje Synkowi i Zonie. Tata powiedzial, ze nigdy nie mial tak wspanialych urodzin. Nickolasie. Stalo sie cos nieoczekiwanego. Niestety, chyba niezbyt dobrego. Znow nadszedl czas na twoje znienawidzone kolejne szczepienie. Twoja lekarka z Vineyard byla na urlopie, dlatego zdecydowalam sie zajrzec do zaprzyjaznionego lekarza w Bostonie. I przy okazji zrobic sobie badania okresowe. Dotarlismy promem do Woods Hole, o dziewiatej rano juz bylismy na drodze numer 3. to byla nasza pierwsza wspolna wyprawa z wyspy. Podroz Nickolasa do wielkiego miasta! Miales pierwszy numerek. Inne dzieci plakaly i wiercily sie, a tys siedzial cichutko jak myszka, rozgladales sie tylko w nowym miejscu. -Nickolas Harrison - wywolala cie recepcjonistka. Dziwnie zabrzmialo twoje imie i nazwisko, tak oficjalnie ogloszone przez obca osobe. Niemal sie spodziewalam, ze odpowiesz: "Obecny". Milo zobaczyc mojego dawnego kolege, Dana Andersona. -Promieniejesz szczesciem, Suzanne - rzekl z uznaniem, kiedy juz cie zmierzyl, zwazyl i opukal, Nick. - Doskonale ci zrobil wyjazd z miasta. No i dorobilas sie nie lada zawodnika. Nie posiadalam sie z dumy. -To najwspanialszy malec na swiecie. Oddal mi ciebie. -Bardzo sie ciesze, ze znow cie zobaczylem, mamo Bedford. A twoj syn jest okazem zdrowia. Tak jakbym sama nie wiedziala! TERAZ nadeszla moja kolej. Siedzialam juz ubrana na brzegu kozetki do badan i czekalam na powrot Phila Bermana, mojego lekarza. Phil kiedys prowadzil mnie w Bostonie, a teraz pozostawal w kontakcie ze specjalista na Martha`s Vineyard. Badanie trwalo nieco dluzej niz zwykle. Pilnowala cie pielegniarka, a ja marzylam juz, zeby cie porwac w objecia i jak najpredzej wrocic na Vineyard. Wtedy wszedl Phil i zaprosil mnie do gabinetu. -Twoj test wysilkowy nie wypadl najlepiej, Suzanne. Zauwazylem drobne nieregularnosci w EKG. Pozwolilem sobie zajrzec do doktor Davis. Wiem, ze Gail byla tu twoim kardiologiem, kiedy sie u nas leczylas. Jakos cie jeszcze dzisiaj wcisnie. -Chwileczke, Phil - sprzeciwilam sie. Nie posiadalam sie ze zdziwienia. Musiala zajsc jakas pomylka. Czulam sie dobrze, wrecz swietnie. Nigdy w zyciu nie czulam sie lepiej. - Jestes pewien? -Znam twoja przeszlosc, totez popelnilbym blad, gdybym nie poprosila Gail Davis o konsultacje. To nie potrwa dlugo. Z najwieksza przyjemnoscia zajmiemy sie Nickolasem. Czulam doslownie dejr vu, kiedy podazalam do gabinetu Gail Davis. O Boze, nie pozwol, zeby to sie powtorzylo. Nie teraz, kiedy wszystko zaczelo mi sie ukladac. Weszlam do poczekalni jak w zlym snie. Nie moglam zebrac mysli. Podeszla pielegniarka. -Pani Suzanne, prosze za mna. Poszlam za nia jak na sciecie. TRZYMALI mnie tam blisko dwie godziny. Zrobili chyba wszystkie mozliwe badania kardiologiczne. Martwilam sie o ciebie, chociaz wiedzialam, ze jestes pod dobra opieka w gabinecie doktora Bermana. Juz po wszystkim weszla Gail Davis. Miala smetna mine, jak to ona. Ale miewa taka nawet na przyjeciach, bo spotykalam ja tez w sytuacjach towarzyskich. -Nie denerwuj sie, Suzanne, do kolejnego zawalu nie doszlo. Ale wykrylam oslabienie dwoch zastawek. Najprawdopodobniej spowodowane ciaza. Z powodu uszkodzenia zastawek serce ma klopoty z przepompowywaniem krwi. To wielkie szczescie, ze ostrzezenie przyszlo w pore. -Jakos nie czuje tego wielkiego szczescia - westchnelam. -Wiekszosc ludzi nie dostaje takiego ostrzezenia, dlatego nie ma okazji podreperowac tego, co sie lada moment zepsuje. Po powrocie na Martha`s Vineyard zrobimy kolejne badania, a potem porozmawiamy o dalszych mozliwosciach. Moze trzeba bedzie wymienic zastawki. Teraz istotnie z trudem chwytalam oddech. Byle sie tylko nie rozplakac przy Gail. -Jakie to dziwne - jeknelam. - Wszystko idzie jak po masle, i nagle... lup!... spada cios. Ohydny cios zza wegla, ktorego sie czlowiek nie spodziewal. Gail nie skomentowala. Objela mnie tylko delikatnie. Nickusiu. Przygladalam ci sie we wstecznym lusterku w drodze do domu. Jak majtasz nozkami, jak wyciagasz do mnie raczki. I rozmawialam z toba, Nick, naprawde rozmawialam. -Moje zycie jest scisle zwiazane z twoim. Nie wierze, zeby cos zlego moglo mi sie teraz przydarzyc. Chociaz przypuszczam, ze to tylko falszywe poczucie bezpieczenstwa, jakie daje milosc. Zastanowilam sie przez chwile. To, ze zakochalam sie w Matcie, i potem gwaltowny rozwoj naszej milosci daly mi zwodnicze poczucie bezpieczenstwa. Jakim cudem moglo nam cokolwiek zagrozic? Raptem lzy, wstrzymywane w gabinecie doktor Davis, wezbraly mi w oczach. Jednak otarlam je zdecydowanym ruchem. -Umowmy sie, syneczku, dobrze? Kazdy twoj smiech oznacza jeszcze jeden wspolny rok. Juz nam zapewniles ponad tuzin lat razem, bo co najmniej tyle razy sie usmiechnales. Tak liczac, ja dozyje stu trzydziestu szesciu, a ty dziarskich osiemdziesieciu dwoch. Wtedy usmiechnales sie do mnie jak nigdy wczesniej. Rozesmialam sie i szepnelam: -Nickolas, Suzanne i Matt... na zawsze razem. To moja modlitwa. Nickolasie Minal juz pierwszy trudny miesiac, odkad nadeszly wyniki z Bostonu. Matt zabral cie na przejazdzke dzipem, siedze sama w kuchni. Orzeczenia wszystkich lekarzy sa zgodne. Mam chorobe zastawek, na szczescie uleczalna. Nawet nie mowia jeszcze o wymianie. Na razie zastosuja naswietlania. Dostalam jednak ostrzezenie - zycie nie trwa wiecznie. Napawaj sie kazda chwila. Wdycham w nozdrza poranne powietrze, ktore przynosi won trzcin z mokradel. Oczy mam zamkniete, morska bryza porusza dzwoneczkami wiszacymi za oknem. Taka dzwonkowa muzyka. -Alez ja mam szczescie - mowie w koncu na glos. - Ze siedze tu i patrze na ten piekny dzien... Ze mieszkam na Martha`s Vineyard tak blisko oceanu, doslownie rzut kamieniem od fal... Ze jestem lekarka i kocham swoja prace... Ze cudem trafilam na Matthew Harrisona i ze zakochalismy sie w sobie do szalenstwa... Ze mamy synka, ktory usmiecha sie najpiekniej na swiecie, ma tez cudowne usposobienie i rozkoszny zapach malego dziecka. Jakie to szczescie, Nick, prawda? W kazdym razie ja tak uwazam. ROSNIESZ jak na drozdzach, to wspaniale moc sie temu przygladac. Rozkoszujemy sie kazda chwila. Mam nadzieje, ze inni rodzice tez dbaja, zeby tego nie przegapic. Uwielbiasz jezdzic ze mna na rowerze. Masz wlasny kask druzyny hokejowej Boston Bruins i specjalne krzeselko z tylu mojego roweru. Przywiazuje co do niego bidon, i ruszamy w droge. Kask ukrywa burze twoich jasnych loczkow. Wiem, ze jesli je obetne, to juz na zawsze. Z niemowlaka zmienisz sie bezpowrotnie w malego chlopca. Uwielbiam obserwowac, jak rosniesz, chociaz nie podoba mi sie to, ze czas tak pedzi. Chcialabym zatrzymac kazda chwile, kazdy twoj usmiech, przytulenie i pocalunek. Chyba uwielbiam byc potrzebna, a zarazem czuje potrzebe dawania milosci. Chcialabym przezyc to wszystko jeszcze raz. Zeby powtorzyla sie kazda chwila od twojego urodzenia. Mowilam ci, ze bede wspaniala mama. OSTATNIO doswiadczam pelni kazdego dnia. Codziennie rano Matt odwraca sie do mnie, zanim wstaniemy. Caluje mnie, a potem szepcze mi do ucha: -Suzanne, mamy kolejny dzien. Wstanmy, zeby zobaczyc naszego synka. Dzisiaj czulam sie troche dziwnie. Nie bylam pewna dlaczego, ale intuicja podpowiedziala mi, ze cos sie dzieje. Tatus wyszedl do pracy, nakarmilam cie, ubralam sie. Wciaz nie czulam sie najlepiej. Mialam zawroty glowy, ogarnelo mnie zmeczenie wieksze niz zwykle. Czulam, ze musze sie polozyc. Utulilam cie w lozeczku i musialam zasnac. Bo kiedy znow otworzylam oczy, dochodzilo poludnie. Przelecialo mi pol dnia. Wtedy uznalam, ze musze sprawdzic, co mi jest. A teraz juz wiem. Nickolasie Kiedy tata polozyl cie dzis spac, usiedlismy na werandzie i patrzylismy na zachod slonca w pomaranczowo-czerwonej lunie. Matt glaskal mnie po rekach i nogach, co uwielbiam jak prawie nic na swiecie. Ostatnio bardzo ekscytuja go sprawy zwiazane z jego poezja. Najwiekszym marzeniem taty jest wydanie zbiorku, bo nagle jego wiersze zaczely budzic zainteresowanie. Lubie to podniecenie w jego glosie, pozwalam mu puszczac wodze fantazji. -Matthew, cos sie dzisiaj stalo - szepnelam, kiedy opowiedzial mi juz o swoim dniu. Odwrocil sie do mnie. W jego oczach blysnal przestrach. -Oj, przepraszam - uspokoilam go. - Stalo sie cos dobrego. Czulam, jak odpreza sie w moich objeciach. -Co takiego? Mow. -No wiec, w srody nie pracuje, chyba ze dostane pilne wezwanie. Ale nie dostalam, wobec czego zostalam w domu z Nickiem. Matt polozyl mi glowe na kolanach, a ja glaskalam go po jego gestych wlosach. -Fantastycznie to brzmi. Moze ja tez zaczne brac w srody wolne - zazartowal. -Mam szczescie, ze moge cale srody spedzac z Nickiem, prawda? Pocalowalismy sie. Nie wiem, jak dlugo bedzie trwal nasz miodowy miesiac, ale nie moge sie nim nacieszyc. Nie moglabym sobie wymarzyc lepszego przyjaciela niz Matthew. Kazda kobieta znalazlaby przy nim szczescie. I gdyby kiedys do tego doszlo - ze musialbys miec inna mamusie - z pewnoscia Matt dokonalby wlasciwego wyboru. -No i co? - spytal. - Spedzilas cudowny dzien z Nickiem? Spojrzalam Mattowi gleboko w oczy. -Jestem w ciazy - powiedzialam. I wtedy Matt zachowal sie tak, jak powinien. Pocalowal mnie. -Kocham cie - szepnal. - Musimy bardzo uwazac, Suzanne. -Dobrze - odparlam. - Bede uwazala. Nickolas. Nie wiem czemu, ale zycie lubi komplikowac nam plany. Wybralam sie do swojego kardiologa na Vineyard, powiedzialam mu o ciazy, przeszlam kilka badan. Po czym, zgodnie z jego zaleceniem, pojechalam znow do Bostonu do doktor Davis. Nie wspominalam o tej wizycie Mattowi, zeby go nie martwic. Poszlam wiec do pracy na kilka godzin, a po poludniu pojechalam do Bostonu. Obiecalam sobie, ze porozmawiam z nim po powrocie do domu. Kiedy okolo siodmej wieczorem zajechalam pod dom, na ganku palilo sie swiatlo. Spoznilam sie. Matt juz wrocil. Zwolnil babcie Jean, ktora zajmowala sie Nickiem. Czulam cudowny zapach domowego jedzenia - won kurczaka i ziemniakow z sosem rozchodzila sie po calym wnetrzu. Matt przygotowywal kolacje. -Gdzie jest Nick? - spytalam, wchodzac do kuchni. -Polozylem go spac. Byl zmeczony. Pozno wracasz, skarbie. Uwazasz na siebie? -Tak - potwierdzilam i pocalowalam go. - Rano mialam tylko kilka wizyt. Potem pojechalam do Bostonu do doktor Davis. Matt przestal mieszac. Spojrzal na mnie bez slowa. Mial tak urazona mine, ze nie moglam tego zniesc. -Powinnam cie byla uprzedzic, ale chcialam oszczedzic ci zmartwien. Wiedzialam, ze zechcesz ze mna pojechac. Platalam sie w wyjasnieniach, dlaczego tak postapilam. -I co powiedziala doktor Davis? -Powiadomilam ja o dziecku. I wiesz? Dosc sie zdenerwowala. Nie przyjela tego najlepiej. Nastepne slowa uwiezly mi w gardle. Nie moglam mowic. Lzy naplynely mi do oczu, zaczelam dygotac. -Gail uwaza, ze kolejna ciaza niesie nadmierne ryzyko dla mnie. Twierdzi, ze nie powinnam miec tego dziecka. Oczy Matta tez nabiegly lzami. Ale opanowal sie i odezwal, przerywajac narosle miedzy nami milczenie. -Suzanne, zgadzam sie z nia. Nie przezylbym, gdybym cie stracil. Rozplakalam sie, zaczelam szlochac, trzesac sie niemilosiernie. -Matt, nie rezygnuj tak predko z tego dziecka. Spojrzalam na niego, czekalam na slowa otuchy. Ale milczal jak zaklety. -Przepraszam, Suzanne - wybakal w koncu. Nagle zapragnelam odetchnac swiezym powietrzem. Wybieglam z domu. Puscilam sie przez wysokie trawy, wpadlam na plaze. Roztrzesiona, zdyszana, zmeczona. W uszach cos mi dudnilo. I to wcale nie byl huk oceanu. Rzucilam sie na piasek i zaplakalam. Czulam przejmujacy smutek z powodu tego malenstwa we mnie. Po chwili uswiadomilam sobie, ze ty i Matt czekacie na moj powrot do domu. A ja? Czyzbym zachowywala sie samolubnie, glupio, niedorzecznie? Przeciez jestem lekarka. Znalam zagrozenia. Ale to dziecko bylo dla mnie bezcennym, nieoczekiwanym darem. Nie moglam tak latwo z niego zrezygnowac. Objelam ramionami kolana i kolysalam sie doslownie wieki. Rozmawialam z dzieckiem rosnacym we mnie. Po czym spojrzalam w niebo na pelnie ksiezyca. Czas bylo wracac. Kiedy przyszlam skonana z plazy, Matt czekal na mnie w kuchni. Znow sie rozplakalam. I zachowalam sie przedziwnie, nawet nie mam pojecia, dlaczego. Zastukalam do drzwi, po czym ukleklam na pierwszym schodku. Moze odezwalo sie zmeczenie po dlugim ciezkim dniu. A moze cos innego, nie wiem do dzis. -Wybacz, ze tak wybieglam - poprosilam, kiedy Matt otworzyl mi drzwi siatki. - Powinnam byla zostac i omowic to z toba. -Widocznie bylo ci to potrzebne - powiedzial szeptem i delikatnie mnie poglaskal. - tu nie ma nic do wybaczania. Podniosl mnie, objal czule. Poczulam niewymowna ulge, a zaraz potem rozlalo sie po mnie cieplo plynace od niego. -Czy to takie straszne, ze chce zachowac wlasne dziecko? -Nie, Suzanne. Nie ma w tym nic strasznego. Tylko nie znioslbym, gdybym mial stracic ciebie. Chybabym tego nie przezyl. Tak bardzo cie kocham. Ciebie i Nicka. Och, Nick. Naucz sie, kochanie, ze zycie bywa czasem bezlitosne. Wlasnie wrocilam po kilku godzinach przyjec w gabinecie. Nic szczegolnego. Czulam sie jak skowronek. Wrocilam do domu, zeby sie zdrzemnac przed kolejna wizyta po poludniu. Tys wyjechal do babci na caly tydzien. Matt do pracy w East Chop. Chcialam zadbac o siebie i uciac sobie drzemke dla zdrowia. Nazajutrz wybieralam sie do Connie na wizyte kontrolna... w sprawie dziecka. Raptem zakrecilo mi sie w glowie i upadlam na lozko. Serce zaczelo mi walic. Dziwne. Czulam, ze zbliza sie bol glowy. Spokojnie, powiedzialam do siebie. Polez sobie, odpocznij. Wystarczy ci godzina, chwila przerwy, od razu lepiej sie poczujesz. Tylko zasnij, zasnij, zasnij... -SUZANNE, co sie stalo? - Slyszac czuly szept Matta, przewrocilam sie na lozku na drugi bok. Nadal nie czulam sie najlepiej. Zobaczylam troske w jego oczach. - Suzanne? Kochanie, mozesz mowic? -Jutro jade do Connie - wykrztusilam wreszcie. Musialam naprawde zebrac sily, zeby powiedziec tych kilka slow. -Zaraz jedziemy do Connie - sprzeciwil sie Matt. Kiedy przyjechalismy do gabinetu Connie, ledwie rzucila na mnie okiem, powiedziala: -Bez urazy, Suzanne, ale nie wygladasz najlepiej. Zmierzyla mi cisnienie, pobrala krew i mocz do analizy. Zrobila EKG. Wszystkie badania przechodzilam jak we mgle. Po badaniach Connie usiadla z Mattem i ze mna. Nie miala najweselszej miny. -Cisnienie ci podskoczylo, ale w ciagu doby mozemy je uregulowac. Juz ja tego dopilnuje. Niby wszystko wydaje sie stabilne, ale nie podoba mi sie twoj wyglad. Najchetniej zatrzymalabym cie w klinice. Podzielam zdanie doktor Davis na temat aborcji. To twoja decyzja, ale podejmujesz spore ryzyko. -Connie - rzeklam tak jakos blagalnie. - Poza tym, ze nie zlozylam broni w sprawie pracy, naprawde bardzo dbam o siebie. Bardzo uwazam. -W takim razie rzuc prace - poradzila bez namyslu. - Ja nie zartuje. Jezeli obiecasz, ze do konca przelezysz w domu, masz pewne szanse. W przeciwnym razie klade cie do szpitala. Wiedzialam, ze z Connie nie ma zartow. -Wobec tego wracam do domu - wybakalam. - Nie rezygnuje z tego dziecka. Kochany Nickolasie. Tak mi przykro, skarbie. Minal miesiac, a tys mnie tak absorbowal. Poza tym szybko sie mecze i nie bardzo mam kiedy pisac. Sprobuje ci to wynagrodzic. W jedenastym miesiacu zycia twoje ulubione slowa to "tata", "mama", "bach", "woda", "auto" (ata) i chyba najulubiensze "swiatlo". Wymawiasz je "jato". Jestes teraz jak nakrecana zabawka. Dzialasz do wyczerpania energii. Wlasnie spiewalam ci rap "Badz grzecznym chlopczykiem", kiedy zadzwonil telefon. Pielegniarka Connie Cotter polaczyla mnie z jej gabinetem. Wydawalo mi sie, ze czekam wiecznosc. W koncu Connie podeszla. -Suzanne? -No, jestem, Connie. Odpoczywam w domu. -Posluchaj, wrocily twoje ostatnie wyniki badan. Ech, jak ja znalam to zawieszenie glosu lekarza. -I... nie jestem zadowolona. Balansujesz na krawedzi przepasci. Chcialabym, zebys sie natychmiast zglosila do szpitala. Jak szybko mozesz tu przyjechac? Te slowa zadudnily mi w glowie, zebralam mysli. Musialam usiasc. -Nie wiem, Connie. Siedze sama z Nickiem. Matt jest w pracy. -Nie ma gadania, Suzanne. Jestes zagrozona, kotku. Zadzwonie do Jean, jezeli sama tego nie zrobisz. -Och, zadzwonie. Poczekaj. Odlozylam sluchawke, a tys mnie trzymal za reke jak dzielny maly zolnierz. Wiedziales, co robic. Pewno nauczyles sie tego od taty. Pamietam, ze wlozylam cie do lozeczka, pociagnelam sznurek pozytywki. Pamietam, ze zapalilam nocna lampke i zaciagnelam zaslony. Pamietam, ze schodzilam na dol, by zadzwonic do babci Jean i do Matta. A dalej juz nie pamietam. MATT znalazl mnie lezaca jak szmaciana lalka u podnoza schodow. Mialam glebokie rozciecie nosa. Zadzwonil po babcie Jean i zawiozl mnie pedem na ostry dyzur. Stamtad trafilam na oddzial intensywnej terapii. Kiedy sie obudzilam, wokol odbywala sie jakas nerwowa krzatanina. Zawolalam Matta. W jednej chwili zjawil sie przy mnie razem z Connie. -Suzanne, upadlas - odezwal sie pierwszy. - Zemdlalas w domu. -Z dzieckiem wszystko dobrze Connie? -Suzanne, slyszymy tetno, ale masz niebotycznie wysokie cisnienie, poziom bialka wariuje, i... -I co? - spytalam. -Masz zatrucie ciazowe. Dlatego zemdlalas. Wiedzialam oczywiscie, co to znaczy. Moja krew zatruwala dziecko i mnie. Nigdy nie slyszalam, zeby komus sie to zdarzylo w tak wczesnej fazie ciazy, ale Connie nie mogla sie przeciez mylic. Niemal czulam, jak wzbiera we mnie ta zatruta krew, jakby zaraz miala przerwac tame. I wtedy uslyszalam, jak wypraszaja Matta z pokoju, a wpada ekipa lekarzy. Poczulam maske tlenowa wkladana na nos i usta. Wiedzialam, co sie ze mna dzieje. Ujmujac to w sposob zrozumialy dla laika: Nerki przestaly pracowac. Cisnienie tetnicze spadalo. Watroba, ktora strzeze przed kazda trucizna, ledwie dzialala. Ogarnialy mnie drgawki. Przez kroplowke podawano mi plyny i leki, zeby powstrzymac rzucawke, ale zaczelam krwawic. Bardzo sie balam. Lecialam w ciemny tunel. Czarne sciany zaciesnialy sie, wyciskaly ze mnie ostatnie tchnienie. Umieralam. MATT czuwa przy moim lozku dzien i noc. To najlepszy maz, najlepszy przyjaciel, jakiego mozna sobie wyobrazic. Connie zaglada bez przerwy, po kilka razy dziennie. Nie podejrzewalam, ze jest az tak oddana lekarka, az tak dobra przyjaciolka. Slysze ja i slysze twojego tate. Tyle ze nie moge odpowiedziec. Nie wiem, dlaczego. Z ich rozmowy wnosze, ze stracilam dziecko. Gdybym mogla plakac, plakalabym bez konca. Gdybym mogla krzyczec, uderzylabym w krzyk. Ale nie moge, wiec obchodze zalobe w gluchej ciszy. Babcia Jean tez mnie tu odwiedza. Podobnie jak moi przyjaciele z okolic Vineyard. Melanie Bone wpada codziennie. Dobiegaja mnie strzepy rozmow wokol -Jesli nie masz nic przeciwko temu, przyprowadze dzis po poludni Nicka - powiada tata do Connie. - Bo teskni za mama. Chyba to wazne, zeby ja zobaczyl. - Po czym dodaje: - Chocby to mial byc ostatni raz. Chyba powinienem zadzwonic do pastora Dwyera. Matt przyprowadza cie na moja sale. Och, Nickolasie, siedzicie z tata przy moim lozku, opowiadacie mi historyjki, zegnacie sie. Slysze, jak Mattowi glos sie zalamuje, martwie sie o niego. Sama trwam przy zyciu. A w kazdym razie tak mi sie zdaje. Bo inaczej jak moglabym slyszec twoj smiech, Nick? Albo twoje wolanie: "Mamo!", przez czarna dziure snu? A slysze. Twoj slodki glosik przedziera sie przez te czarna czelusc, w ktorej tkwie uwieziona. Zupelnie jakbyscie wolali mnie z tata z dziwnego snu, a wasze glosy prowadzily mnie niczym swiatlo latarni morskiej. Zbieram wszystkie sily, ide za dzwiekiem waszych glosow, coraz wyzej i wyzej. Jeszcze raz musze zobaczyc ciebie i tatusia. Czuje, jak czarny tunel zamyka sie za mna, moze znalazlam wyjscie z tej samotni. Wszystko sie rozjasnia. Rozpraszaja sie ciemnosci wokol, widze promienie ciepla, swojskie przyjazne swiatlo Martha`s Vineyard. I wtedy staje sie cos nieoczekiwanego. Otwieram oczy. -Witaj, Suzanne - szepcze Matt. - Chwala Bogu, ze wreszcie do nas wrocilas. KATIE Mogla strawic tylko po kilka stron dziennika naraz. Matt uprzedzil ja w liscie: Pewne fragmenty moze Ci bedzie trudno czytac". Trudno czytac? Chwilami czula, ze ta lektura po prostu ja obezwladnia.Coraz czesciej dziennik szarpal jej nerwy. I wciaz nie wiedziala, co poczac z wlasnym zyciem. Nie skonczyla z Mattem, podobnie jak nie skonczyla z Suzanne i Nickolasem. Zastanawiala sie nad czyms, co przeczytala na tych kartach wczesniej: nad lekcja o pieciu pilkach - praca, rodzina, zdrowie, przyjaciele, uczciwosc. Praca jest gumowa pilka, prawda? Suzanne sama do tego doszla i wtedy w jej zyciu nagle zapanowaly spokoj i harmonia. Uciekla od pracy, stresu, naporu, terminow, tlumow, nerwow w korkach, uszarpania codziennoscia. Zanurzenie sie w cudzym zyciu pozwolilo Katie przewartosciowac rzeczy, ktore sama robila mechanicznie przez ostatnie dziewiec lat. Dostala prace jako dwudziestodwulatka, przedtem dyplom z wyroznieniem na Uniwersytecie Polnocnej Karoliny w Chapel Hill. Dwa lata z rzedu odbywala wakacyjna praktyke w wydawnictwie Algonquin Press w Chapel Hill, co otworzylo przed nia prestizowe drzwi na Manhattanie. Zamieszkala wiec w Nowym Jorku pelna jak najlepszych checi, choc czula, ze to nie do konca jej miejsce. Teraz zrozumiala dlaczego. Od dluzszego czasu w jej zyciu brakowalo rownowagi. Zarywala noce, sleczac nad maszynopisami, ktore usilowala doprowadzic do perfekcji. Dobrze wynagradzana i satysfakcjonujaca praca, w porzadku, ale praca jest przeciez gumowa pilka, prawda? Natomiast rodzina, zdrowie, przyjaciele i prawosc to bezcenne szklane kule. No i dziecko rosnace w jej lonie tez bylo taka szklana kula. NAZAJUTRZ rano siedziala w zoltej taksowce z dwiema przyjaciolkami, Susan Kingsolver i Laurie Raleigh. Jechala do swojego ginekologa, doktora Alberta K. Sassoona. Susan i Laurie towarzyszyly jej dla moralnego wsparcia. Wiedzialy o ciazy Katie i uparly sie by z nia pojechac. Teraz trzymaly ja za rece. -Dobrze sie czujesz, kochanie? - zapytala Susan. Byla nauczycielka w szkole podstawowej na Dolnym Wschodnim Manhattanie. Pewnego lata poznaly sie na terenach rekreacyjnych Hamptons i bardzo zaprzyjaznily. -Doskonale. Po prostu nie moge w to wszystko uwierzyc. I nie moge uwierzyc, ze zaraz znajde sie przed Sassoonem. Kiedy wysiadla, zdala sobie sprawe, iz gapi sie tepo na dobrze znane witryny sklepow. Co ona powie doktorowi Sassoonowi? Kiedy byla u Alberta na poczatku roku, tak sie cieszyl, ze kogos znalazla... A teraz taki numer? Wszystko docieralo do niej jak z oddali, chociaz Susan i Laurie trajkotaly serdecznie, zeby podtrzymac ja na duchu. Naprawde bardzo jej pomagaly. -Cokolwiek postanowisz - szepnela Laurie, kiedy wezwano Katie do gabinetu - wyjdzie na dobre. Bo ty jestes dobra. Cokolwiek postanowi? Nie wierzyla, ze to sie dzieje naprawde. Albert Sassoon przyjal ja z usmiechem. Katie od razu pomyslala o serdecznosci Suzanne Harrison wobec jej pacjentow. -A zatem... - powiedzial lekarz, kiedy Katie wkladala nogi w strzemiona. -A zatem, taka bylam zakochana, ze zapomnialam o zabezpieczeniu. I wpadlam - rzekla z trudem i rozesmiala sie niepewnie. Ale po chwili smiech przeszedl w placz. Albert delikatnie przytulil jej glowe do piersi. -Juz dobrze, Katie, juz dobrze. Juz dobrze. -Chyba wiem, co zrobie - mowila Katie ze szlochem. - Chyba... chyba... zatrzymam... dziecko. -Gratuluje decyzji - powiedzial doktor Sassoon i poklepal ja delikatnie po plecach. - Bedziesz wspaniala matka. DZIENNIK Hej, Nickolas.Dzisiaj wrocilam ze szpitala. Co za rozkosz byc znow w domu. Zreszta, gdziekolwiek. Uwielbiam nasz domek na Beach Road. Bardziej niz kiedykolwiek. Doceniam kazdy jego zakamarek, kazdy zakatek. Matt przygotowal w pokoju slonecznym drugie sniadanie. Nakryl stol obrusem w czerwono-biala krate. Podal salatke nicejska, chleb z dwunastu ziaren, herbate sloneczna. Prawdziwa uczta. Potem trzymal mnie za reke, a ja ciebie. Nickolas, Suzanne i Matt. Szczescie jest takie proste. Nick, moj urwisie. Kazda chwila z toba to dla mnie istny cud i wielkie szczescie. Wczoraj po raz pierwszy zabralam cie nad Atlantyk. Byl pierwszy lipca. Oszalales z radosci. Woda byla piekna, fale niewielkie. W sam raz dla ciebie. Jeszcze lepsza okazala sie plaza, twoja prywatna piaskownica. Po powrocie do domu pokazalam ci zdjecie naszej dwuletniej sasiadeczki Bailey Mae Bone. Usmiechnales sie, a potem wydales usta. Ech, juz czuje, jaki bedzie z ciebie podrywacz. Jako facet masz niezly gust. Uwielbiasz patrzec na piekne rzeczy - drzewa, ocean, zrodla swiatla. Lubisz tez brzdakac na klawiszach fortepianu, co niepomiernie mnie cieszy. I uwielbiasz sprzatac. Jezdzisz po domu dziecinnym odkurzaczem i scierasz plamy papierowymi recznikami. Moze jak podrosniesz, bedziesz mnie czasem wyreczal. Tyle mi sprawiasz radosci. Przytulam do serca kazdy twoj usmieszek, kazdy przejmujacy placz. -OBUDZ sie, slicznotko. Dzisiaj kocham cie jeszcze bardziej niz wczoraj. Matt budzi mnie codziennie tak samo od powrotu ze szpitala. Nawet jeszcze zanim sie dobudze, glaszcze mnie po sercu ten jego kojacy glos i te slowa. Mijaly tygodnie, wracalam do zdrowia. Zaczelam wychodzic na dlugie spacery po plazy. Zaczelam nawet przyjmowac czasem pacjentow. I gimnastykowalam sie wiecej niz kiedykolwiek w zyciu. Minelo jeszcze kilka tygodni, sily mi wrocily. Naprawde bylam dumna. Pewnego ranka Matt obudzil mnie, stojac z toba na reku przy moim lozku. Obaj sie usmiechaliscie. Zwietrzylam spisek. -Obudz sie, sliczna. Kocham cie. I oznajmiam uroczyscie, ze wlasnie zaczal sie trzydniowy weekend rodziny Harrisonow! Wstawaj, bo juz jestesmy spoznieni. -Co takiego? - spytalam, wygladajac przez okno sypialni. Na dworze bylo jeszcze ciemno. Zrobiles taka mine, jakby twoj tata do reszty zwariowal. -Poczekaj tu, lobuziaku - zakomenderowal Matt, kladac cie na lozku, obok mnie. - A ty pakuj sie. Wyjezdzamy. Zamowilem weekend w "Zajezdzie Hob Knob" w Edgartown. Krolewskie loza, wiejskie sniadanie, po poludniu podwieczorek. Nie bedziesz musiala kiwnac palcem, nie mowiac o zmywaniu czy odbieraniu telefonow. Czy ci to odpowiada? Bardzo odpowiadalo. O czyms takim marzylam. TO JEST opowiesc milosna, Nickolasie. O tobie, o mnie i o tatusiu. O tym, jak moze byc cudownie, jesli trafi sie na wlasciwa osobe. O tym, jak trzeba sie cieszyc kazda chwila z ta najblizsza istota. Kazdym ulamkiem sekundy. Nasza trzydniowa przygoda rozpoczela sie na karuzeli Fruwajace Konie, gdzie dosiedlismy zaczarowanych rumakow i jezdzilismy po wzgorzach Oak Bluffs jak za dawnych czasow. Naprawde jedno wielkie szalenstwo! Odwiedzilismy plaze, na ktorych tak dawno nie bylismy. Przeszlismy sie, trzymajac sie za rece po Lobsterville w Quansoo i po mojej ulubionej Bend przy Road Beach. Przyjechalismy sie powozem na farmie Scrubby Neck, gdzie karmiles konie, a tak sie przy tym zanosiles smiechem, ze balam sie, czy nie dostaniesz czkawki. Promieniales ze szczescia pod grzywami wspanialych belgijskich olbrzymow. Jedlismy w przeuroczych restauracjach. W "Czerwonym Kocie", w barku "Slodkie Zycie", w "L`Etoile". Wygladales jak calkiem duzy chlopiec, kiedy tak siedziales miedzy nami na wysokim krzeselku i usmiechales sie w blasku swiec. Niedaleko znajdowal sie sklepik rzemiosl artystycznych Splatter. Zrobilismy tam sobie filizanki i spodki. Pomalowales, Nikielku, wlasny talerz, zdobiac go jaskrawymi, niebieskimi i zoltymi, bohomazami, ktore mialy wyobrazac mnie, tate i ciebie. I wtedy nadszedl czas wracac do domu. Nick. Pamietasz jeszcze? Za ostatnim zakretem do naszego domu zobaczylam jakies samochody zaparkowane niedbale na poboczu Beach Road. Dalej stalo jeszcze kilka innych wozow i ciezarowek, ale, o dziwo, nie widzialam podjazdu. Na jego miejscu wznosila sie nowa przybudowka, a dopiero po drugiej stronie dostrzeglam podjazd. -Co to ma byc? - spytalam, w lekkim szoku. -Suzanne, to tylko taka mala przybudowka. Skromne poczatki. Masz nowy gabinet przy domu. Zebys nie musiala jezdzic do pracy. Na trawniku zebraly sie dziesiatki naszych przyjaciol i kolegow Matta z pracy. Kiedy wysiedlismy z samochodu, przywitali nas burzliwymi oklaskami. -Suzanne! Matt! - wykrzykiwali. Po prostu mowe mi odebralo. Przez te trzy dni wspolpracownicy i koledzy Matta musieli sie uwijac dzien i noc, zeby dokonac czegos takiego. -Jeszcze zostala mi elektrycznosc i hydraulika - wyjasnil przepraszajaco Matt. -Och, tak mnie rozpieszczasz - powiedzialam zawstydzona, tulac go mocno. -O nie - szepnal. - To nawet nie dosyc, Suzanne. Tak sie ciesze, ze mam cie z powrotem. Nickolasku, moj kochany Nickolasku. Wszystko znow najwyrazniej zmierza w dobrym kierunku. Czas pedzi jak szalony. Jutro skonczysz roczek! Sporo, prawda? Co tu dodac poza tym, ze uwazam to za dar od Boga? Moge patrzec, jak rosniesz, jak wyrasta ci pierwszy zabek, jak stawiasz pierwszy krok, wypowiadasz pierwsze zdanie, rozwijasz dzien po dniu. Dzis rano bawiles sie wielkimi gumiakami taty, ktore trzyma na dnie szafy. Wyszedles w nich. Zaczales sie smiac. Wtedy ja tez sie rozesmialam, wszedl tata, on rowniez zaczal sie smiac. Nickolas, Suzanne i Matt! Co za trio. Jutro bedziemy obchodzic twoje pierwsze urodziny. Wszystkie prezenty juz dla ciebie wybralam. Jednym z nich sa nasze zdjecia z wakacji. Wybralam najlepsze i dalam do oprawienia. Nie powiem, ktore najbardziej mi sie podobaja, to niespodzianka. Ale wyjawie ci, ze beda w srebrnych ramkach z wygrawerowanymi ksiezycami, gwiazdkami i aniolkami. Zeby ci sie spodobaly. Och, Nickolas. Jest juz pozno, tata i ja dostalismy malpiego rozumu. Minela polnoc, czyli wlasciwie juz sa twoje urodziny. Nie moglismy sie powstrzymac, dlatego zakradlismy sie do twojego pokoju i przygladalismy ci sie chwile. Trzymalismy sie za rece i przesylalismy caluski. Ty tez tak umiesz, bo jestes bystry. Tata przyniosl jeden z twoich prezentow, jaskrawoczerwony kabriolet corvette. Polozyl ci go ostroznie w nogach lozka. Alez ty i twoj tata macie bzika na punkcie samochodow. Faceci chyba zyja dla aut, tak fascynuje ich ped. Matthew i ja przytulilismy sie do siebie, patrzac, jak spisz. To dla mnie jeden z najcudowniejszych widokow na swiecie. Sam tez tego nie przegap! Przygladaj sie, jak spi twoje dziecko. Potem w tym wesolym nastroju pociagnelam za sznurek twojej pozytywki. Zagrala pieknie "Zagwizdz wesola melodyjke". Matt i ja kolysalismy sie w takt muzyki. Najchetniej spedzilibysmy tak przy tobie cala noc. Obejmujac, sie, przygladajac ci sie pograzonemu we snie, tanczac w takt dzwiekow twojej pozytywki. -Alez mamy szczescie - szepnelam do Matta. - Prawda, ze nie istnieje w zyciu nic lepszego? -Prawda, Suzanne. To takie proste, ale masz racje. Wreszcie poszlismy do lozka i tam przezylismy drugie w kolejnosci szczescie. Kiedy Matt juz zasnal, wstalam i napisalam ci krociutki liscik: "Kocham Cie, malenki. Do zobaczenia rano. Nie moge sie doczekac." MATTHEW Witaj, najdrozszy Nickolasie, tu Tata.Pisalem ci, jak bardzo cie kocham? Jakim jestes dla mnie bezcennym skarbem? No to pisze. Jestes najlepszym, najcudowniejszym synkiem, jakiego mozna sobie wyobrazic. Tak bardzo cie kocham. Wczoraj rano cos sie stalo. Dlatego pisze do ciebie zamiast mamusi. Musze to napisac. Jeszcze nie wiem jak, wiem jedno, ze musze to z siebie wyrzucic. Musze z toba porozmawiac. Ojcowie powinni wiecej rozmawiac z synami. Wielu z nas boi sie okazywac uczucia, ale chcialbym, zeby miedzy nami bylo inaczej. Zebym zawsze mogl ci powiedziec, co czuje. Chocby tak jak teraz. Tyle ze to takie trudne, Nick. Nigdy w zyciu nie mialem trudniejszego zadania. Mama jechala do sklepu po prezent urodzinowy dla ciebie, piekne zdjecia w oprawkach. Tak bardzo sie cieszyla. Slicznie wygladala, opalona po spacerach na plazy. Do tej pory widze, jak wychodzi i nie moge usunac tego obrazu spod powiek. Pieknie sie usmiechala. Miala na sobie zolty sweterek i biala bluzke. Jej jasne loki powiewaly w rytm krokow. Nucila pod nosem twoja piosenke: "Zagwizdz wesola melodyjke". Powinienem byl ja ucalowac, usciskac na pozegnanie. A ja tylko zawolalem za nia: "Kocham cie" - i poslalem jej calusa. Wciaz widze, jak odsyla mi calusa samymi wargami. Widze, jak sie oglada, jak puszcza do mnie oko, slynne perskie oko Suzanne. Och, Nick, Nick. Jak ci to napisac? Syneczku, mama dostala zawalu serca w drodze do miasta. To jej serce, tak wielkie, tak wyjatkowe, nie wytrzymalo dluzej. Jeszcze nie pogodzilem sie z ta wiadomoscia, jeszcze do mnie nie dotarla. Powiedziano mi, ze stracila przytomnosc, zanim uderzyla w barierke na Old Pond Bridge Road. Jej dzip wpadl do wody, wyladowal na boku. Doktor Cotter twierdzi, ze umarla natychmiast w wyniku rozleglego zawalu, ale kto moze znac przebieg ostatnich sekund? Mam nadzieje, ze nie cierpiala. Az mnie poraza taka mysl. Kiedy widzialem ja po raz ostatni, byla szczesliwa. Pieknie wygladala. O Boze. Zeby tak moc ja jeszcze raz zobaczyc. Chyba to nie jest az tak wygorowane, az tak niedorzeczne pragnienie? Bardzo kochalem Suzanne. Byla najbardziej szczodra osoba, jaka znalem, pelna serca i zrozumienia dla innych. Moze najbardziej uwielbialem w niej umiejetnosc sluchania. I byla taka wesola. Teraz tez pewno obrocilaby wszystko w dowcip. Moze zreszta to robi. Usmiechasz sie, Suzanne? Chcialbym myslec, ze tak. Tak sobie ciebie wyobrazam. Dzisiaj pojechalem na cmentarz Abel's Hill, zeby wybrac specjalne miejsce dla mamy. Miala zaledwie trzydziesci siedem lat. Co za marnotrawstwo. Chwilami ogarnia mnie taki gniew, ze najchetniej roztrzaskalbym jakies szklo. Teraz jest wieczor. Siedze w twoim pokoju i patrze, jak twoja smieszna lampka z klaunem rzuca w polmroku wesole cienie na sciany. Debowy kon na biegunach, ktorego ci zrobilem, przypomina mi karuzele Fruwajace Konie. Pamietasz nasza wspolna eskapade, kiedy jezdzilismy na tych kolorowych koniach? Nickolas, Suzanne i Matt. Siedziales przede mna i z przejeciem glaskales prawdziwa konska grzywe. Widze mamusie jadaca przed nami na Aksamitce. Odwraca sie i puszcza do nas to swoje slynne perskie oko. Och, Nick, gdybym mogl wrocic w czasie do zeszlego tygodnia, zeszlego miesiaca, zeszlego roku. Nie wyobrazam sobie jutra. Szkoda, ze to nie jest szczesliwe zakonczenie. Szkoda, ze nie moge powtorzyc bodaj tylko raz - prawda, jakie to szczescie? Kochany, najdrozszy Nicku. Wciaz jeden obraz Suzanne wraca do mnie w myslach. Pokazuje, co bylo w niej cudownego i wyjatkowego. Jest wieczor. Mama kleczy na frontowym ganku. Prosi mnie o wybaczenie, chociaz nie ma czego wybaczac. Tego dnia dostala smutna wiadomosc, ale mysli tylko o tym, ze mogla mnie skrzywdzic. Zawsze najpierw myslala o innych, ale zwlaszcza o nas dwoch. Rozpuscila nas, Nickolasie. Dzisiaj z zadumy i melancholii wyrwal mnie nieoczekiwany telefon. Do mamy. Po raz pierwszy przeszly mi przez gardlo te straszne slowa: "Suzanne odeszla". W sluchawce dlugie milczenie, po czym nerwowe slowa wspolczucia. Dzwonil wlasciciel sklepu z ramami Chilmark. Mama nie zdazyla tam dotrzec, a zdjecia w ramkach wciaz czekaly na odbior. Powiedzialem wlascicielowi, ze po nie podjade. Nigdy nie umialem plakac, a teraz placze bez przerwy. Wciaz mi sie zdaje, ze lzy powinny sie wyczerpac, ale plyna nieprzerwanie. Dawniej uwazalem placz za niemeski, teraz juz wiem, ze tak nie jest. Snuje sie bez celu po domu, rozpaczliwie usiluje znalezc miejsce, w ktorym znajde spokoj. Zawsze trafiam w koncu do twojej sypialni, siedze w tym samym bujanym fotelu, w ktorym tak czesto siadywala mama, kiedy rozmawiala z toba albo ci czytala. Teraz tez tu siedze i wpatruje sie w zdjecia, ktore dzis odebralem w Chilmark. Jest sliczny dzien, wszyscy siedzimy na karuzeli Fruwajace Konie. Ty miedzy nami, mamusia obejmuje cie, a nogi trzyma na moich kolanach. Calujesz mame, ja laskocze ciebie, wszyscy sie smiejemy. Nickolas, Suzanne i Matt, na zawsze razem. CZAS opowiedziec ci pewna historie, Nicku. Chyba najsmutniejsza, jaka slyszalem w zyciu, a na pewno najsmutniejsza, jaka kiedykolwiek opowiadalem. Az mi trudno oddychac spokojnie. Trzese sie jak lisc. Dostalem gesiej skorki. Wiele lat temu, kiedy mialem osiem lat, umarl nagle moj tata. Byl w pracy. Nikt sie tego nie spodziewal, nawet sie nie pozegnalismy. Jego smierc scigala mnie potem latami. Tak bardzo sie balem kogos podobnie stracic. Chyba dlatego nie ozenilem sie wczesniej. Az do czasu poznania Suzanne. Balem sie, Nick. Twoj duzy, silny tata bardzo sie bal, zeby nie stracic ukochanej osoby. Nigdy nie zwierzylem sie z tej tajemnicy przed nikim, dopoki nie poznalem twojej mamy. A teraz mowie to tobie. Pociagnalem za sznurek pozytywki i zagrala "Zagwizdz wesola melodyjke". Uwielbiam ja, Nick. Placze przy niej, ale to niewazne. Uwielbiam twoja melodyjke, wciaz chce jej sluchac od nowa. Siegam do twojego lozeczka, dotykam twojego policzka. Tarmosze twoje jasne wloski, zawsze takie miekkie i pachnace. Pocieram nosem twoj nosek w eskimoskim pocalunku. I jeszcze raz, jak cudownie sie smiejesz. Wierz mi, ze taki jeden twoj usmiech wart jest dla mnie tyle, co caly swiat. Podaje ci palce wskazujace, a ty je sciskasz z calej sily. Ales ty silny, chlopcze. "Zagwizdz wesola melodyjke" wciaz rozbrzmiewa. Moj kochany chlopczyku, kochany synku. Muzyka gra, ale ciebie nie ma w lozeczku. Pamietam mame, jak wychodzila tamtego ranka. Zawolalem "Kocham cie", poslala mi calusa. Po czym zmarszczyla nos jak to ona. Na pewno znasz te jej mine. Po czym puscila perskie oko, do teraz potrafie je przywolac. Widze Suzanne. Rece miala zajete, bo trzymala ciebie. Chciala, zebys pierwszy zobaczyl nasze zdjecia w ramkach w urodzinowy ranek. Wyniosla cie i ostroznie przypasala do fotelika w samochodzie. Siedziales w dzipie z mama, kiedy rozbila sie na Old Pond Bridge Road. Byliscie razem. Ja tez powinienem byl z wami jechac, Nickolasie. Nie powinienem byl puszczac was samych. Moze na cos bym sie przydal, moze bym was jakims cudem uratowal. Przynajmniej mialbym szanse, tyle by to dla mnie znaczylo. Kochany synku, moj niewinny okruszku, moj na zawsze malenki synku. Tak za toba tesknie i tak mnie to teraz gryzie, ze nigdy nie uslyszysz, jak tatus cie kocha. Tak bardzo mi ciebie brak. Ale czy to nie cudowne, ze mialem cie i kochalem przez caly rok, zanim Pan Bog zabral cie na zawsze? Jakie to szczescie, ze moglem cie poznac, moj okruszku, kochany, najukochanszy synku. KATIE Katie powoli podniosla oczy, spojrzala na sufit w lazience, po czym je zamknela. Z gardla wyrwal jej sie cichy jek. Lzy spod powiek ciekly i potoczyly sie po policzkach. Piers jej zafalowala, a bol dzgnal ja w pluca niczym rozpalony pogrzebacz. O Boze, jak mogles do czegos takiego dopuscic?W koncu otworzyla oczy. Ledwo cokolwiek widziala przez lzy. Na ostatniej stronie znalazla koperte przyklejona tasma do dziennika. Widnialo na niej jedno slowo: "Katie". Otarla lzy obiema rekami. Zaczerpnela gleboko tchu. Jeszcze raz. Otworzyla czysta zwykla koperte zaadresowana do siebie. W srodku list napisany odrecznie przez Matta. Rece jej drzaly. I znow puscily lzy. Katie, najdrozsza Katie. Teraz rozumiesz, czego nie potrafilem Ci przez tyle miesiecy powiedziec. Znasz moja tajemnice. Chcialem Ci ja wyznac niemal pierwszego dnia. Chociaz tak dlugo obchodzilem zalobe, nie znalazlem pociechy. Dlatego ukrywalem przed Toba swoja przeszlosc. Wlasnie przed Toba. Zacytuje ci wiersz o miejscowych kutrach rybackich i ich zalogach wyryty w kontuarze baru w "Tawernie Portowej" na Vineyard. "Gdy wytesknione lodzie Wracaja puste lub tona w glebi hen, To oczy traca najpierw - lzy, a potem sen". Zobaczylem te slowa pewnego wieczoru w "Tawernie", kiedy juz nie moglem ani plakac, ani spac, i omal mnie nie zdruzgotala zawarta w nich okrutna prawda. Matt To bylo wszystko, co napisal, ale Katie nie moglo wystarczyc. Musiala odszukac Matta. ZAWSZE byla typem wojowniczki. Swego czasu przezwyciezyla wszelkie obawy i przyjechala do Nowego Jorku. Zawsze znajdowala odwage do realizacji swoich zamiarow. Nazajutrz z samego rana poleciala do Bostonu. Z lotniska Logan specjalnym samochodem dojechala do portu Zeglugi Srodladowej w Woods Hole. Kupila bilet, wsiadla na dwupokladowy prom na Martha`s Vineyard. Musiala porozmawiac z Mattem. Nie mogla go zostawic bez informacji. Matt musi sie dowiedziec o dziecku. Przez cale trzy kwadranse na pokladzie myslala o Suzanne i o jej przyjezdzie na wyspe. I przypomnialy jej sie ostatnie slowa Suzanne do Nickolasa: "Kocham cie, malenki. Do zobaczenia rano. Nie moge sie doczekac". Zdala sobie sprawe, ze tym razem wbrew rutynie nie wziela w podroz maszynopisu do czytania. Ale praca to przeciez gumowa pilka. Matt natomiast jest szklana kula. Zostal drasniety, naznaczony, bolesnie pokiereszowany, jednak byc moze nie rozbity. A moze tak. Nie dowie sie, dopoki go nie odnajdzie. Kiedy prom zblizal sie do wybrzezy Martha`s Vineyard, Katie nie mogla oderwac oczu od starej przystani Oak Bluffs. Stal tam szary drewniany pietrowy budynek, szalowany drewnem, ktory wygladal, jakby mial ze sto lat. Z jednej strony ciagnela sie plaza, z drugiej niewielkie miasteczko Oak Bluffs. Powiodla wzrokiem w poszukiwaniu Matta. Nigdzie go nie bylo. Ale przeciez nie mogl czekac na nia. Nie wiedzial, ze przyjedzie. Zreszta gdyby wiedzial, moglby nie przyjsc. Kiedy ruszyla w strone postoju taksowek, zobaczyla "Tawerne Portowa". Serce jej drgnelo. Czyzby to jakis znak? Zamiast szukac taksowki, skierowala kroki do baru. Tam wlasnie Matt przeczytal wersy wyryte na kontuarze, ktore przepisal jej w liscie wklejonym do dziennika. W srodku panowal polmrok, dym wisial w powietrzu, ale dalo sie wytrzymac. Ze starej szafy grajacej, tknietego zebem czasu wellingtona, dobiegaly dzwieki piosenki Bruce`a Springsteena. Przy barze stalo kilkunastu gosci, pozostali siedzieli w wysluzonych drewnianych lawach. Wiekszosc podniosla na nia wzrok. Katie wiedziala, ze ma wlosy w nieladzie, ze zle wyglada, ze to nie jej dzien. -Przychodze w dobrych zamiarach - odezwala sie z usmiechem. Miala jednak straszna treme. Zdecydowala sie przyjechac na Martha`s Vineyard juz o trzeciej nad ranem. Bo musiala sie jeszcze raz zobaczyc z Mattem. Tak bardzo pragnela znalezc sie w jego objeciach, uscisnac go, nawet gdyby tylko na tym mialo sie skonczyc. Potrzebowala jego ramion. Powiodla wzrokiem po twarzach jakby wprost z "Gniewu oceanu". Serce jej zalopotalo. Matta nie bylo. Chwala Bogu, ze nie przesiaduje tu przez caly czas. Poszla odszukac wiersz wyryty na kontuarze. Chwile jej to zabralo. Wreszcie znalazla go w drugim koncu baru, obok tarczy do strzalek i automatu telefonicznego. Przeczytala jeszcze raz. "Gdy wytesknione lodzie Wracaja puste lub tona w glebi hen, To oczy traca najpierw - lzy, a potem sen". -Moglbym w czyms pani pomoc? Czy pania interesuje tylko poezja? Podniosla wzrok na dzwiek meskiego glosu. Zobaczyla barmana, dobrze po trzydziestce, ruda broda, szorstka przystojnosc. Moze tez byly marynarz we wlasnej osobie. -Szukam znajomego. Chyba tutaj zaglada - wybakala. -No, to ma dobry gust do knajp. A nosi jakies nazwisko? Usilowala zapanowac nad drzeniem w glosie. -Matt Harrison. Barman pokiwal glowa, zmruzyl ciemnobrazowe oczy. -Matt wpada tu czasem na obiad. Maluje domy na wyspie. To pani znajomy? -Pisze rowniez ksiazki - dodala Katie, jakby na swoja obrone. - Wiersze. Barman wzruszyl ramionami i nadal przygladal jej sie dosc podejrzliwie. -Ja tam nic nie wiem. Zreszta nie ma go tu dzisiaj. Jak pani sama widzi. - W koncu rudy brodacz usmiechnal sie do niej. - To co pani podac? Patrzac na pania, obstawialbym dietetyczna cole. -Nie, dziekuje. Mam jego adres. Nie wie pan przypadkiem, jak tam dotrzec? Jestem jego znajoma, redaktorka. Barman zastanowil sie chwile, po czym wydarl kartke z bloczka zamowien. -Przyjechala pani samochodem? - zapytal, spisujac wskazowki. -Chyba wezme taksowke. -No, to taryfiarz bedzie wiedzial - ucial barman. - Wszyscy tu znaja Matta Harrisona. KATIE wsiadla do toczonej rdza niebieskiej taksowki na przystani portowej. Nagle ogarnelo ja zmeczenie. Zwrocila sie do kierowcy: -Poprosze na cmentarz Abel`s Hill. Zna go pan? Taksowkarz ruszyl bez slowa. Domyslila sie, ze zna wyspe jak wlasna kieszen. Z cala pewnoscia nie chciala go urazic. Cmentarz znajdowal sie dwadziescia minut dogi od przystani, malowniczy zakatek, stary i zabytkowy, podobnie jak wszystkie domy mijane po drodze. -Nie zabawie dlugo - powiedziala taksowkarzowi, wysiadajac z tylnego siedzenia. - Prosze poczekac. -Zaczekam, ale z wlaczonym taksometrem. -Oczywiscie, rozumiem - zgodzila sie. - Jestem z Nowego Jorku. Przywyklam. Taksowka czekala, a ona wolno i z namaszczeniem przechadzala sie wzdluz rzedow grobow na Abel`s Hill, sprawdzajac wszystkie nagrobki, szczegolnie te nowsze. Az ja cos sciskalo w srodku. Szukajac tego grobu, czula sie niemal jak intruz. Wreszcie znalazla. Zobaczyla litery wyryte na kamiennej plycie na zboczu wzgorza: SUZANNE BEDFORD HARRISON. Znow serce jej sie scisnelo, poczula zawrot glowy. Pochylila sie, przyklekla. -Musialam tu przyjsc, Suzanne - szepnela. - Jestem Katie Wilkinson. Czuje sie, jakbym cie dobrze znala. Przebiegla wzrokiem napis: LEKARZ WIEJSKI, UKOCHANA ZONA MATTHEW, NAJLEPSZA MATKA NICKOLASA. Wzruszona odmowila modlitwe, ktora nauczyl ja ojciec, kiedy miala kilka lat. Podeszla do mniejszego nagrobka obok. Az jej dech zaparlo. NICKOLAS HARRISON, NIEODZALOWANY CHLOPIEC, NAJUKOCHANSZY SYN SUZANNE I MATTHEW. -Witaj, kochanie. Witaj, Nickolasie. Jestem Katie. I rozszlochala sie bez pamieci. Cale jej cialo rozkolysalo sie jak wierzba placzaca podczas wichury. Tak oplakiwala biednego malego Nickolasa. Nie mogla ogarnac rozumem, jak Matt mogl przezyc cos takiego. Wyobrazila go sobie w pokoju dziecinnym, jak puszcza w kolko melodie z pozytywki, usilujac przypomniec sobie chwile przezyte z synkiem, usilujac przywolac na powrot Nickolasa. Na obu grobach rosly kwiaty - stokrotki i mieczyki. Ktos tu niedawno byl, moze nawet dzisiaj. I wtedy jej uwage przykulo co innego, data wyryta na obu nagrobkach. 18 LIPCA 1999 Mroz przeszedl ja po krzyzu. Dwa lata pozniej, dokladnie 18 lipca, zaplanowala dla Matta przyjecie u siebie na tarasie w Nowym Jorku, tego wieczoru, kiedy wreczyla mu pierwszy egzemplarz zbiorku jego wierszy. Nic dziwnego, ze uciekl. Gdzie on teraz sie podziewa?Katie musiala go zobaczyc, chocby tylko jeszcze raz. DWADZIESCIA minut pozniej rozklekotana taksowka dotelepala sie z cmentarza do starego domku rybackiego, w ktorym Katie rozpoznala natychmiast dom Suzanne. Teraz byl pomalowany na bialo. Drzwi przypominajace wrota do stodoly i obramowania byly szare. Od frontu ogrod pelen hortensji, azalii i lilii. Od razu pojela, dlaczego Suzanne tak go kochala. Bo to byl prawdziwy dom. Wychylila sie z taksowki. Bryza znad oceanu rozwiewala jej wlosy. Muskala delikatnie po twarzy i po nagich nogach. Serce znow zaczelo walic jak oszalale. -Mam poczekac? - zapytal taksowkarz. Katie zagryzla gorna warge. Spojrzala na zegarek. 15.28. -Nie, dziekuje. Tym razem moze potrwac dluzej. Zaplacila, wysiadla. Serce podchodzilo jej do gardla, kiedy stapala zwirowa sciezka w strone domu. Nigdzie nie widziala Matta. Ani samochodu. Moze za domem. Zapukala, poczekala, przestepujac nerwowo z nogi na noge, chwycila za stara drewniana kolatke. Nikt jednak nie otworzyl. Ani sladu zywej duszy. Postanowila zaczekac na Matta. Niemal wyobrazala go sobie nadchodzacego: stare dzinsy, koszula khaki, buciory, promienny usmiech. Czy Matt usmiechnalby sie na jej widok? Musiala z nim porozmawiac, cos z siebie wyrzucic. Teraz przyszla jej kolej. Na tyle przynajmniej zasluzyla. Chciala sie z nim podzielic swoja tajemnica. Czekala tak w nieskonczonosc. Wreszcie usiadla na trawniku, masujac sobie brzuch, wsluchana w szum fal. Potem przeszla na druga strone Beach Road, tam gdzie czerwona ciezarowka potracila ongis wiernego psa Suzanne, Gusa. Usiadla na plazy, gdzie Matt i Suzanne tanczyli niegdys w swietle ksiezyca. Miala ich przed oczyma. Ale po chwili wyobrazila sobie, ze sama znow tanczy z Mattem. Nie tanczyl najlepiej, ale uwielbiala czuc na sobie jego silne ramiona. Niechetnie sie do tego przyznawala, ale tak bylo. I zawsze bedzie. Doszla do wniosku, ze rozwiazala dreczaca ja zagadke. Matt nie mogl przebolec Suzanne i Nickolasa, nie mogl sie otrzasnac z zaloby. Pewnie sadzi, ze nigdy nie zdola. Albo poraza go mysl, ze znow moglby kogos stracic. Nie sposob go za to winic. Katie po przeczytaniu dziennika zrozumiala, co przeszedl. Co gorsza, wlasnie teraz pokochala Matta bardziej niz kiedykolwiek. Gdy podniosla glowe, zobaczyla drobna brunetke w jasnoniebieskiej sukience, idaca w jej strone ulica. Katie zaczepila ja. -Domyslam sie, ze pani Melanie Bone, prawda? Melanie usmiechnela sie cieplo, serdecznie. -A pani to na pewno Katie, redaktorka Matthew z Nowego Jorku. Opowiadal mi o pani. Ze jest pani smukla, piekna i zwykle nosi wlosy zaplecione w warkocz. Katie najchetniej pociagnelaby Melanie za jezyk, co jeszcze Matt jej opowiadal, ale nie potrafila. -Wie pani, gdzie on teraz jest? - spytala tylko bezradnie. Melanie skrzywila sie, potrzasnela glowa. -Przykro mi, Katie. Nie ma go tu i nie wiem, gdzie moze byc. Wszyscy sie o niego martwimy. Mialam nadzieje, ze jest teraz z pania w Nowym Jorku. -Nie - zaprzeczyla Katie. - Tez go nie widzialam. Poznym popoludniem Melanie podrzucila Katie na przystan promowa Oak Bluffs. Coreczki Mel jechaly z tylu wielkiego kombi. Byly nie mniej urocze od matki. Od razu nawiazala sie nic przyjazni. -Nie rezygnuj z Matta - poradzila Melanie, kiedy Katie juz wchodzila na prom. - To wartosciowy chlopak. Nikt nie przezyl tyle, co on. Ale on sie otrzasnie. To naprawde chlopak o golebim sercu. I kocha cie. Katie pokiwala glowa, pomachala Melanie i dziewczynkom. Po czym opuscila wyspe Martha`s Vineyard tak jak przyjechala - sama. MINAL kolejny tydzien. Katie rzucila sie z zapamietaniem w wir pracy, ale rozwazala tez powrot do domu, do Karoliny Polnocnej. Moglaby tam urodzic dziecko, w otoczeniu kochajacych ludzi. Tego ranka w poniedzialek, niedlugo po przyjsciu do pracy, uslyszala, ze ktos ja wola. Wlasnie przelala herbate z niebieskiego papierowego kubka do zabytkowej porcelanowej filizanki, ktora trzymala na biurku. Od rana czula sie nie najgorzej. A moze po prostu przyzwyczaila sie do swojego stanu? -Katie! Chodz szybko! Troche sie zdenerwowala. -Co takiego? Przeciez ide. Nie poganiaj mnie tak. Jej asystentka, Mary Jordan, stala przy przeszklonej scianie wychodzacej na Wschodnia Piecdziesiata Trzecia Ulice. Machala na Katie. -Chodz tutaj! Zaintrygowana, podeszla do okna, wyjrzala. I az oblala sie goraca herbata, omal nie wypuscila z rak pamiatkowej filizanki. Mary zgrabnie zdazyla ja zlapac. Ale Katie jak zahipnotyzowana minela Mary, ruszyla korytarzem w strone windy. Nogi miala jak z waty, w glowie jej sie krecilo. Odgarniala nerwowo wlosy z twarzy. Nie wiedziala, co zrobic z rekami. Minela wlasciciela wydawnictwa, ktory wlasnie wjechal na pietro. -Katie, musimy porozmawiac... Ale ona machnela reka i pokrecila glowa. -Zaraz wracam, Larry - rzucila w locie i wybiegla do windy, ktora ruszyla na dol. Siedziba wydawnictwa miescila sie na najwyzszej kondygnacji. Powinnam wziac sie w garsc, pomyslala. Ale nie bylo juz na to czasu. Winda wjezdzala na parter, nie zatrzymujac sie po drodze. Katie stanela w holu, przywolala wewnetrzny spokoj. Udalo jej sie uporzadkowac mysli. Raptem wszystko wydalo sie takie jasne i proste. Pomyslala o Suzanne, o Nickolasie, o Matcie. O lekcji pieciu pilek. Wyszla na ulice. Cieple promienie slonca ograly jej twarz. Boze, daj mi sile, zebym zdolala sprostac temu, co mnie czeka. Zobaczyla Matta na Piecdziesiatej Trzeciej Ulicy. KLECZAL na chodniku, kilka metrow od Katie, przed jej budynkiem. Mial pochylona glowe. Znalazl sobie miejsce na uboczu, w ktorym nie przeszkadzal przechodniom zbytnio. Nie mogla oderwac od niego oczu. Oczywiscie sciagal na siebie wzrok gapiow. Kto by przepuscil taka gratke? Szukanie sensacji ulicznych uroslo w Nowym Jorku do rangi sztuki. Wygladal wspaniale - opalony, szczuply, wlosy nieco dluzsze niz zwykle, dzinsy, czysta, choc znoszona, mechata koszula. Zrozumiala, ze nadal go kocha. Kleczal przed jej budynkiem. Wlasciwie przed nia. Tak jak Suzanne kleczala niegdys na ganku, zeby prosic o wybaczenie, chociaz nie bylo nic do wybaczania. Katie wydalo sie, ze wie, co robic. Zdala sie na intuicje, poszla za glosem serca. Zaczerpnela tchu, po czym uklekla naprzeciwko Matta, niemal go dotykajac kolanami. Serce walilo jej jak oszalale. Na chodniku zrobil sie maly zator. Z ust przechodniow zaczely padac niemile uwagi na temat utraty cennych sekund w drodze do pracy, czy dokad tam kto pedzil rano. Matt wyciagnal reke. Katie zawahala sie, po czym podala mu swoje dlugie, szczuple dlonie. Alez stesknila sie za jego dotykiem. Boze, jak bardzo sie stesknila. Stesknila za niejednym, ale chyba najbardziej za spokojem u boku Matta. I teraz tez, o dziwo, ogarnal ja nagly spokoj. Co to znaczy? Co teraz? Po co on tu przyszedl? Zeby przeprosic, zeby jej wytlumaczyc? Ale co? W koncu Matt podniosl glowe i spojrzal na nia. Stesknila sie tez za jego piwnymi, przejrzystymi oczami, bardziej niz sadzila. Za silnymi koscmi policzkowymi, bruzdami na czole, pieknie zarysowanymi wargami. A kiedy sie odezwal... Boze, jakzez jej brakowalo tego glosu. -Uwielbiam patrzec w twoje oczy, Katie, bo bije z nich taka uczciwosc. Uwielbiam twoje przeciaganie zglosek. Doceniam twoja wyjatkowosc. Uwielbiam z toba byc. Nigdy mi sie nie nudzisz. Od poczatku napawam sie kazda spedzona z toba chwila. Jestes wspaniala redaktorka. Masz nie gorsza smykalke do stolarki. Mimo wysokiego wzrostu jestes olsniewajaca. Katie sie usmiechnela. Cos podobnego! Oboje kleczeli w sercu miasta. Na pewno nikt nie rozumial, o co w tym wszystkim chodzi. Zreszta i oni chyba nie do konca rozumieli. -Witaj, przybyszu - odezwala sie wreszcie. - Szukalam cie. Bylam na Vineyard. W koncu tam dotarlam. Teraz Matt sie usmiechnal. -Tak. Slyszalem. Od Melanie i dzieci. Wszyscy zgodnie uznali, ze jestes olsniewajaca. -I co jeszcze? - spytala Katie. Chciala wyciagnac od niego jak najwiecej. Boze, tak sie ucieszyla na jego widok. Nigdy nie przypuszczala, ze widok Matta sprawi jej az tyle radosci. -Co jeszcze? Klecze przed toba, bo chcialbym caly ci sie oddac, Katie. Teraz mam pewnosc. Wreszcie jestem gotow. Jezeli mnie zechcesz, jestem twoj. Chcialbym byc z toba. Chcialbym miec z toba dzieci. Kocham cie. Juz nigdy nie opuszcze. Obiecuje, Katie. Obiecuje calym sercem. I w koncu sie pocalowali. W PAZDZIERNIKU na cudownym wybrzezu Karoliny Polnocnej Katie Wilkinson i Matt Harrison wzieli slub w kaplicy Kitty Hawk. Ich rodziny od poczatku znalazly wspolny jezyk. Z Nowego Jorku zjechali sie przyjaciele Katie, ktorzy potem spedzili jeszcze kilka dni nad oceanem i spiekli sie oczywiscie na raka. Jej znajomi z Karoliny Polnocnej, rzecz jasna, kryli sie w cieniu werand i drzew. Obie grupy osiagnely pelne porozumienie co do drinkow z mieta. Po szczuplej Katie niewiele bylo widac. Zaledwie kilkoro gosci wiedzialo, ze spodziewa sie dziecka. Matt na wiesc o jej ciazy przytulil ja, wycalowal i powiedzial, ze jest najszczesliwszym mezczyzna pod sloncem. -A ja najszczesliwsza kobieta - szepnela Katie. - Czyli jest nas troje. Slub i wesele odbyly sie bez szumnych ceremonii, ale w atmosferze piekna wynikajacego z prostoty, pod bezchmurnym niebem, przy temperaturze dwudziestu kilku stopni. Katie wygladala jak bialy aniol ze skrzydlami. Wysoka. Olsniewajaca. Zaslubiny od poczatku do konca bezpretensjonalne. Stoly ozdobiono fotografiami rodzinnymi. Druhny niosly bladorozowe hortensje. Kiedy mlodzi skladali sobie nawzajem przyrzeczenia, Katie przemknelo przez mysl: rodzina, zdrowie, przyjaciele, uczciwosc, cenne szklane kule. Teraz w pelni to zrozumiala. I tak miala zamiar przezyc do konca zycie, z Mattem i ich wspolnym dzieckiem. Prawda, jakie to szczescie? This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-18 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/