ROBIN COOK Oznaki Zycia PROLOG 16 lutego 1988 Zjadliwe bakterie naplynely wartkim strumieniem, jakby trysnely z rynsztoka.W jednej chwili miliony paleczkowatych mikroorganizmow wypelnily swiatlo jajowodow. Bakterie w wiekszosci tworzyly male zbite grudki. Osiadaly na aksamitnych faldach blony sluzowej, zagniezdzaly sie w jej przyjaznych, zyznych zaglebieniach. Znajdowaly tam niewyczerpane ilosci pozywienia. Tam rowniez wydalaly swoje trujace produkty. Delikatne komorki wyscielajace wnetrze jajowodow okazywaly sie bezradne w obliczu atakujacej hordy. Gnilne wydaliny bakterii - wsrod nich zrace proteiny i lipidy - parzyly jak kwas, powodujac natychmiastowe uszkodzenie delikatnych rzesek, ktorych wlasciwym zadaniem bylo przesuwanie komorki jajowej w strone macicy. Komorki walcowate uwolnily wlasne chemiczne substancje obronne oraz wyslaly sygnaly wzywajace cale cialo na pomoc. Niestety, obronne wydzieliny nie mogly zaszkodzic bakteriom, ktorych powierzchnie pokrywala brazowawa, woskowata warstewka lipidow. Studenci medycyny swiezo po zajeciach z mikrobiologii z latwoscia mogliby te bakterie rozpoznac. Lsniace woskiem sciany komorek bakteryjnych byly kwasooporne. Mialy zdolnosc pochlaniania roznych barwnikow i wykazywaly odpornosc na proby odbarwienia za pomoca kwasnych alkoholi. Studenci krzykneliby zgodnie: "Gruzlica!", odczuwajac przy tym pewien rodzaj samozadowolenia. Gruzlicze czy jakiekolwiek inne, dla komorek we wnetrzu jajowodow wszystkie bakterie oznaczaly klopoty. Uwalniane mediatory chemiczne zainicjowaly zlozony system obrony immunologicznej, skierowany przeciwko najezdzcom. Ten system to cudo, ktore ulegalo stalemu doskonaleniu od poczatku zycia na Ziemi. Pod wplywem czynnikow chemicznych nastapily zmiany w miejscowych naczyniach krwionosnych. Wydatnie wzrosl w nich przeplyw krwi, w ich sciankach zas otworzyly sie miniaturowe "okienka", umozliwiajace wyplyw osocza do tkanek. Przez okienka te wydobywaly sie takze granulocyty, wysoko wyspecjalizowane do walki z bakteriami komorki, tworzace pierwsza linie obrony. Granulocyty zaczely wydzielac kolejne substancje chemiczne, wsrod nich potezne enzymy. Przystapily takze do bezposredniej walki z drobnoustrojami. Przypominaly jednak przy tym samobojczych lotnikow kamikadze, wszystkie bowiem ginely wyczerpane walka z bakteriami. Ich miejsce zajely wkrotce wieksze komorki nazywane makrofagami. Przyzwane sygnalami chemicznymi, przybywaly one prosto ze szpiku kostnego. Podobnie jak granulocyty, po drodze musialy sie wydostac z naczyn poprzez niewielkie pory. Zaraz po tym wlaczaly sie do szalonej bijatyki. W walce byly skuteczniejsze od granulocytow. Z powodzeniem pochlanialy znaczne ilosci bakterii. Wydzielaly rowniez pewne substancje do otoczenia, ktore coraz bardziej przypominalo zielonkawa rope. W ciagu siedmiu godzin na placu boju zaczely sie pojawiac limfocyty. Oznaczalo to uruchomienie drugiego etapu obrony immunologicznej. Poniewaz organizm nigdy wczesniej nie zetknal sie z bakteriami, jakie pojawily sie obecnie, totez we krwi nie bylo specyficznych, skierowanych przeciw nim przeciwcial. Jednak proces ich wytwarzania wlasnie sie rozpoczal. Gromadzily sie limfocyty T, ulegajace transformacji pod wplywem impulsow chemicznych. Komorki te przywolywaly kolejne falangi makrofagow, ktore z kolei wzmagaly naplyw limfocytow T. W ten sposob zostala uruchomiona samonakrecajaca sie spirala odpornosci typu komorkowego. Po dwudziestu czterech godzinach od poczatku inwazji szala zwyciestwa zaczela sie przechylac na niekorzysc bakterii. Zwyciezaly komorki jajowodow, jednak zwyciestwo mialo sie okazac pyrrusowe. Rozlegle obszary sluzowki ulegly zniszczeniu w wyniku wlasnej reakcji immunologicznej. Nieuniknionym tego skutkiem musialo byc powstanie masywnego bliznowacenia we wnetrzu jajowodow. Do powiekszenia strat przyczynily sie takze zaburzenia w ukrwieniu zajetego obszaru. Wreszcie niedobitki bakterii oraz ich metabolity nadal pobudzaly uklad odpornosciowy. Organizm w dalszym ciagu przysylal zastepy komorkowych wojownikow, nieswiadomy, ze wojna juz zostala wygrana. Ciagle przybywaly makrofagi, a ich dzialalnosc powiekszala zniszczenia. Niektore komorki w zapale walki ulegaly nieprawidlowym podzialom komorkowym, czego wynikiem bylo pojawienie sie olbrzymich komorek o licznych jadrach. Studenci medycyny ogladajac pod mikroskopem opisywane zjawiska zapewne znow by sie usmiechneli. Tak, w ten wlasnie sposob powstawala struktura guzka ziarniny, zwanego gruzelkiem. Dalsza czesc dramatu komorkowego rozgrywala sie jeszcze przez wiele kolejnych tygodni w mrocznych zakamarkach ciala Rebeki Ziegler. Sama Rebeka nie miala pojecia ani o zawzietej wojnie toczacej sie wewnatrz jej organizmu, ani tez o poniesionych stratach. Odczuwala wprawdzie niewielkie dolegliwosci, takie jak stany podgoraczkowe czy przyspieszenie czynnosci serca. Miewala bolesne skurcze w brzuchu, zauwazyla tez zwiekszona ilosc wydzieliny z pochwy. Zaden z tych objawow nie wzbudzil w niej jednak niepokoju. Przeciez nawet nieprawidlowy wynik wymazu cytologicznego z pochwy wkrotce ulegl calkowitej normalizacji. Rebeka postanowila zignorowac te drobne dolegliwosci. W koncu, w jej zyciu wszystko ukladalo sie znakomicie. Szesc miesiecy temu, ku zadowoleniu matki, wyszla za maz, zdobyla takze prace w prestizowej bostonskiej firmie prawniczej jako jedna z najmlodszych specjalistek od prawa procesowego. Bylo wspaniale i Rebeka po prostu nie miala zamiaru psuc sobie nastroju drobnymi dolegliwosciami. Jednak zakazenie, ktore zbagatelizowala, mialo przyniesc powazniejsze konsekwencje, jakich nawet w najsmielszych przypuszczeniach nie mogla sobie wyobrazic. Bakterie uruchomily lancuch zdarzen daleko wykraczajacych poza immunologie. Ich skutki mialy zaatakowac znienacka, odbierajac Rebece Ziegler radosc zycia i posrednio doprowadzajac ja do smierci. 21 lutego 1988 Przerazliwy zgrzyt metalu tracego o metal draznil stargane nerwy Marissy Blumenthal, gdy stara kolejka podziemna usilowala pokonac ostry zakret przy wjezdzie na stacje Harvard Square w Cambridge, w stanie Massachusetts. Marissa uchwycila sie poreczy i przymknela na chwile oczy, daremnie probujac ignorowac halas. Chciala wydostac sie z kolejki. Oprocz ciszy i spokoju pragnela swiezego powietrza. Drobna, wcisnieta pomiedzy roslych wspolpasazerow, odczuwala klaustrofobie silniej niz zwykle. Dzien byl deszczowy i unoszacy sie w wagonie zapach wilgotnej welny pogarszal jej samopoczucie. Podobnie jak reszta ludzi w kolejce, Marissa probowala unikac kontaktu wzrokowego ze stloczonymi wokol pasazerami. Byl to tlum mieszany - Harvard Street przyciagala ludzi wszelkiego autoramentu. Z prawej strony stal ktos w typie prawnika z Ivy League z czarna aktowka, z nosem utkwionym w pomietym egzemplarzu "Wall Street Journal". Przed soba widziala mlodziana w stylu "skinhead" o cuchnacym oddechu, odzianego w drelichowa kurtke z obcietymi rekawami i majacego niechlujnie wytatuowane swastyki na kostkach palcow. Po lewej stronie stal ubrany w szary sweter potezny Murzyn, z dredami zwiazanymi w konski ogon i w tak ciemnych okularach przeciwslonecznych, ze ukradkiem zerkajac, nie mogla dostrzec jego oczu. Pociag zatrzymal sie z szarpnieciem, ktore omal nie rzucilo Marissy na podloge, i drzwi rozsunely sie. Z westchnieniem ulgi wyszla wreszcie na peron. Normalnie przyjechalaby swoim samochodem, zostawiajac go pod hotelem "Charles", ale dzisiaj nie byla pewna, jak sie bedzie czula po drobnym zabiegu chirurgicznym - dlatego postanowila pojechac metrem. Wczesniej byla mowa o podawaniu jej jakichs srodkow uspokajajacych lub przeciwbolowych. Nie miala co do tego zastrzezen, gdyz wiedziala, ze zle znosi bol. Otepiala po znieczuleniu wolala nie prowadzic. Pospiesznie minela trzech muzykow ulicznych zbierajacych datki od przechodniow i wbiegla po schodach prowadzacych na ulice. Deszcz padal caly czas, wiec przystanela na chwile, aby rozlozyc parasolke. Zapiela plaszcz i mocno trzymajac parasolke przeciela plac, kierujac sie w gore Mount Auburn Street. Gwaltowne porywy wiatru udaremnialy proby osloniecia sie przed deszczem. Zanim dotarla do Kliniki Kobiecej przy koncu Nutting Street, krople deszczu zrosily jej twarz jak perelki potu. Po wejsciu do oszklonego wiaduktu, spinajacego obie strony ulicy i laczacego glowny budynek kliniki z jego czescia szpitalna i sekcja ostrego dyzuru, zlozyla parasolke, otrzasajac ja z wody. Klinika miescila sie w niemodnym juz budynku z czerwonej cegly i lustrzanego szkla, zwroconym w kierunku ceglanego dziedzinca. Do glownego wejscia, znajdujacego sie poza podworzem, prowadzily szerokie granitowe schody. Westchnawszy gleboko weszla na nie. Jako lekarka nawykla do odwiedzania instytucji medycznych, po raz pierwszy jednak robila to w charakterze pacjentki, idac nie do pracy, lecz by poddac sie zabiegowi. Fakt, ze nie mialo to byc nic powaznego, pocieszal ja duzo mniej, niz oczekiwala. Marissa uswiadomila sobie, ze dla pacjenta nie istnieja drobne zabiegi. Zaledwie dwa i pol tygodnia wczesniej wchodzila tymi schodami, aby wykonac coroczny rutynowy wymaz Papa. Kilka dni pozniej dowiedziala sie, ze wyniki badania cytologicznego byly zle. Byla tym szczerze zdziwiona, gdyz do tej pory cieszyla sie doskonalym zdrowiem. Bez przekonania zastanawiala sie, czy ta nieprawidlowosc ma cos wspolnego z jej swiezo zawartym malzenstwem z Robertem Buchananem. Niewatpliwie od slubu czerpali wiele przyjemnosci z fizycznej strony swego zwiazku. Ujela mosiezna galke masywnych drzwi i weszla do hallu. Wystroj wnetrza byl raczej surowy, ale w dobrym stylu i z pewnoscia wskazywal na bogactwo. Podloge pokrywal ciemnozielony marmur, a przy oknach staly fikusy w duzych donicach. Posrodku pomieszczenia znajdowal sie punkt informacji. Marissa musiala chwile poczekac, odpiela wiec plaszcz i strzasnela krople wody ze swych dlugich kasztanowych wlosow. Dwa tygodnie wczesniej, poznawszy zaskakujace wyniki badania, Marissa odbyla dluga rozmowe ze swym ginekologiem, Ronaldem Carpanterem, ktory usilnie zalecal wykonanie biopsji i kolposkopii. -To nic groznego - powiedzial z przekonaniem. - Pojdzie jak z platka, a my bedziemy wiedziec na pewno, co sie tam dzieje. To prawdopodobnie nic groznego. Jeszcze troche poczekajmy i zrobmy nastepny wymaz. Nawet gdyby chodzilo o moja zone, to w tym przypadku powiedzialbym: kolposkopia. Znaczy to, ze nalezy obejrzec wycinek pod mikroskopem. -Ja wiem, co to jest kolposkopia - rzekla Marissa. -Zatem wie pani rowniez, jakie to proste - odpowiedzial. - Obejrze szyjke jeszcze raz, pobiore drobny wycinek, i to wszystko. Wyjdzie pani stad za godzine. Podamy pani jakis srodek znieczulajacy. Na ogol lekarze nie stosuja tego przy biopsji, ale my jestesmy bardziej cywilizowani. Jest to tak proste, ze moglbym to robic nawet przez sen. Marissa zawsze lubila doktora Carpantera i cenila jego bezposredni i niefrasobliwy styl. Niemniej jednak jego stosunek do biopsji... Uswiadomila sobie, ze punkty widzenia lekarza i pacjenta nie maja z soba nic wspolnego. Nie obchodzilo ja, jak latwy ten zabieg jest dla lekarza, martwila sie bardziej o siebie. W koncu, pomijajac bol, zawsze istniala grozba komplikacji. Postanowila jednak przezwyciezyc swe opory, gdyz jako lekarz zdawala sobie sprawe z konsekwencji odlozenia biopsji. Po raz pierwszy poczula sie zagrozona, zawsze istniala bowiem niewielka, ale realna mozliwosc, ze biopsja wykaze nowotwor. W takim przypadku im szybciej sie o tym dowie, tym lepiej. -Dzienna chirurgia jest na drugim pietrze - odpowiedziala pogodnie recepcjonistka. - Prosze isc wzdluz czerwonej linii. Marissa spojrzala na podloge. Od punktu informacji prowadzily w rozne strony kolorowe linie: zolta, czerwona i niebieska. Czerwona doprowadzila ja do wind. Na drugim pietrze doszla wzdluz linii do oszklonego okienka. Bialo ubrana pielegniarka, widzac zblizajaca sie pacjentke, odsunela szybe. -Nazywam sie Marissa Blumenthal - rzekla Marissa z trudem. Musiala przelknac sline, aby slowa przeszly jej przez gardlo. Pielegniarka znalazla karte, sprawdzila rzutem oka dane, wyjela plastykowa bransolete identyfikacyjna i przechylajac sie pomogla ja zamocowac. Niespodziewanie Marissa odczula cala te procedure jako ponizajaca. Juz od trzeciego roku studiow czula sie pewnie w otoczeniu szpitalnym, a nagle role sie odwrocily. Wstrzasnal nia dreszcz strachu. -To potrwa kilka minut - rzekla melodyjnie pielegniarka i wskazujac na podwojne drzwi dodala - tam jest wygodna poczekalnia, wywolaja pania, gdy wszystko bedzie gotowe. Szklane okienko zasunelo sie, a Marissa poslusznie weszla do duzego kwadratowego pokoju, umeblowanego w trudnym do opisania modernistycznym stylu. Czekalo tam juz okolo trzydziestu osob. Poczula obojetne spojrzenia, gdy zazenowana szla w strone wolnego miejsca przy koncu kanapy. Z okna widac bylo Charles River plynaca przez maly park. W szarej wodzie odbijaly sie bezlistne szkielety rosnacych na brzegach drzew fikusowych. Odruchowo wziela jedno z czasopism z lsniacymi okladkami i zaczela je z roztargnieniem przegladac. Ukradkiem zerknela znad pisma na innych pacjentow i z ulga stwierdzila, ze powrocili oni do czytania swoich pism. Jedynym slyszalnym w poczekalni dzwiekiem byl szelest przewracanych stron. Spojrzala na kilka innych czekajacych kobiet, zastanawiajac sie nad celem ich wizyty. Wszystkie wygladaly bardzo spokojnie. Przeciez nie mogla byc jedyna, ktora jest zdenerwowana. Probowala czytac artykul o najnowszych trendach mody wiosennej, ale nie mogla sie skoncentrowac. Jej anormalny wymaz Papa wydawal sie synonimem wewnetrznej zdrady, ostrzezeniem przed tym, co mialo nadejsc. Majac trzydziesci trzy lata zaczela zauwazac pierwsze oznaki starzenia - na przyklad drobne zmarszczki pojawiajace sie w kacikach oczu. Koncentrujac sie na chwile na reklamach wypelniajacych czasopismo kobiece, Marissa spogladala na twarze szesnasto- i siedemnastolatek wypelniajace strony. Ich mlodziencze, swieze cery wydawaly sie z niej kpic; nagle poczula sie bardzo stara. Co bedzie, jesli biopsja da wynik dodatni? Jesli okaze sie, ze to nowotwor? Choc nieczesto, ale zdarza sie to wsrod kobiet w jej wieku. Wielki Boze! Moze czekac ja wyciecie macicy - a to oznacza bezplodnosc. Serce zaczelo jej mocniej bic, poczula zawrot glowy i ogladane ilustracje zamazaly sie przed oczami. Mysl o bezdzietnosci byla koszmarem. Wychodzac za maz zaledwie pol roku temu, nie planowala natychmiastowego powiekszenia rodziny, ale zawsze wiedziala, ze dzieci beda odgrywac wazna role w jej zyciu. Bala sie pomyslec o perspektywach zarowno osobistych, jak i swego malzenstwa, gdy okaze sie, ze nie moze miec dzieci. Uswiadomila sobie, ze do tej chwili oczekiwania na biopsje - ktora wedlug slow doktora Carpantera miala pojsc jak z platka - nigdy powaznie nie brala takiej mozliwosci pod uwage. Nagle Marissa poczula zal, ze Robert tak latwo jej uwierzyl, gdy przekonywala go, ze czuje sie na silach pojsc sama do kliniki. Spogladajac wokol zauwazyla, ze wiekszosc pacjentek przyszla w towarzystwie mezow badz przyjaciol. Jestem smieszna, strofowala sie w duchu, probujac opanowac emocje. Byla zaskoczona i zaklopotana, gdyz zawsze sadzila, ze nielatwo ulega nastrojom. Poza tym wiedziala, ze Robert nie moglby z nia pojsc, nawet gdyby chcial. Tego ranka mial w pracy wazna narade kierownictwa, spotkanie zaplanowane juz od wielu miesiecy. -Marissa Blumenthal! - wywolala ja pielegniarka. Marissa drgnela, odlozyla tygodnik i podazyla za pielegniarka dlugim, bialym, pustym korytarzem. Weszla do szatni, w ktorej byly drugie drzwi prowadzace do jednego z gabinetow zabiegowych. Z tego miejsca mogla widziec fotel ginekologiczny z jego polyskujacymi strzemionami z nierdzewnej stali. -Na wszelki wypadek - pielegniarka sprawdzila bransolete identyfikacyjna na reku Marissy. Upewniwszy sie, ze ma do czynienia z wlasciwa pacjentka, powiedziala wskazujac na lezace rzeczy: - Prosze sie przebrac w te koszule, pantofle i szlafrok, a swoje ubranie powiesic w szafie. Rzeczy wartosciowe mozna zamknac w szufladzie. Gdy bedzie pani gotowa, prosze przyjsc i usiasc na fotelu. Usmiechnela sie i zamknela za soba drzwi. Byla profesjonalistka, nie pozbawiona jednak pewnej dozy ciepla. Marissa sie rozebrala. Podloga ziebila jej bose stopy. Probujac zawiazac z tylu tasiemki szpitalnego szlafroka, przyznala, ze ma duzo sympatii dla personelu tej kliniki, poczawszy od recepcjonistki, a skonczywszy na swym lekarzu. Glownym jednak powodem jej sentymentu byl prywatny status kliniki i dyskrecja, jaka zapewniala pacjentom. Teraz, przeprowadzajac biopsje, byla jeszcze bardziej zadowolona ze swego wyboru. Gdyby poszla do ktoregos z wiekszych szpitali bostonskich, niewatpliwie zetknelaby sie z ludzmi, ktorych zna. Marissa zawsze dbala o to, aby jej zycie osobiste nie stawalo sie przedmiotem rozmow kolegow w pracy. A nawet gdyby nie rozmawiali, nie chciala spotykac swego ginekologa na szpitalnych korytarzach czy w szpitalnej kawiarence. Cienki, nie dajacy sie zawiazac na plecach szlafrok szpitalny i tekturowe pantofle bez piet dopelnily przemiany Marissy z lekarza w pacjentke. Czlapiac zle dopasowanymi pantoflami, przeszla teraz do gabinetu i usiadla na brzegu fotela zabiegowego. Spogladajac na zwyczajne dla niej instrumenty, ponownie wpadla w panike. Obawa przed zabiegiem i mozliwoscia potrzeby usuniecia macicy wzrosla; intuicja ostrzegala przed nadciagajacym nieszczesciem. Nagle Marissa uswiadomila sobie, jak bardzo zaczela cenic swoje zycie - szczegolnie w ostatnich latach. Maz, zaliczenie do grupy renomowanych pediatrow - wszystko szlo zbyt dobrze, tak wiele bylo do stracenia; to ja przerazilo. -Halo! Jestem doktor Arthur - powiedzial barczysty mezczyzna, wchodzac do pokoju z wycwiczona zawodowa pewnoscia siebie i niosac garsc opakowanych w celofan pudeleczek oraz butelke do kroplowki. - Jestem anestezjologiem i bede podawal pani rozne srodki przed rozpoczeciem zabiegu. Czy jest pani na cos uczulona? -Nie - odpowiedziala. Odczula ulge, gdyz towarzystwo doktora uwalnialo ja od przykrych mysli. -Tego prawdopodobnie nie potrzebujemy - rzekl doktor Arthur, zrecznie wprowadzajac kaniule w nadgarstek Marissy - ale dobrze jest zalozyc to na wszelki wypadek. Jesli doktor Carpanter potrzebowalby wiecej srodkow znieczulajacych, latwo mozemy je podac. -Dlaczego mialby potrzebowac? - nerwowo spytala Marissa. Spogladala na krople plynu spadajace na mikroporowaty filtr. Nigdy wczesniej nie uzywala kroplowki. -A co, jesli zdecyduje sie nagle na biopsje macicy zamiast punkcji? - odpowiedzial doktor, zwalniajac przeplyw plynu niemal do kropelek. - Lub gdy zaleci inna szersza procedure? Bedziemy wtedy musieli podac cos dodatkowo. W koncu chcemy caly zabieg uczynic jak najmniej przykrym. Marissa wzdrygnela sie, slyszac o szerszej procedurze, i zanim sie pohamowala, powiedziala: -Chce oswiadczyc bez niedomowien, ze podpisalam zgode wylacznie na biopsje, a na nic szerszego w stylu hysterektomii. Doktor Arthur zasmial sie, po czym przeprosil za to, ze slowa Marissy tak go ubawily. -Nie ma obawy, z cala pewnoscia nie robimy hysterektomii w gabinecie przystosowanym do drobnych zabiegow. -Co panowie beda mi podawac? - spytala pokornie. -Chce pani znac nazwy lekow, ktorych bede uzywal? Marissa skinela glowa. Nikt w klinice nie wiedzial, ze jest lekarzem, i wolala utrzymac ten stan rzeczy. Gdy podawala dane do kartoteki kliniki, w rubryce "pracodawca" wymienila szpital Boston Memorial - jako ze wowczas odbywala tam roczna praktyke w zakresie endokrynologii dzieciecej. Swego zawodu nie trzymala w tajemnicy, nikt jednak nie pytal. Uznala to za kolejny dowod oczekiwanej dyskrecji kliniki. Doktor Arthur zdziwil sie, po czym wzruszyl ramionami i odpowiedzial: -Bede uzywal mieszaniny malych ilosci valium i specyfiku zwanego ketamina. Nastepnie, zajmujac sie swymi narzedziami, dodal: -Jest to doskonaly koktajl przeciwbolowy, ktory czasami moze spowodowac niewielka amnezje. Marissa znala ketamine z Boston Memorial - uzywano jej przy przebieraniu poparzonych dzieci - ale nie wiedziala o stosowaniu jej do znieczulen przy zabiegach. Gdy powiedziala o tym doktorowi Arthurowi, ten usmiechnal sie, po ojcowsku. -Poczytala pani sobie troszke, co? - zakpil dodajac: - Niewielka wiedza bywa niebezpieczna, prosze pamietac! Prawde mowiac, zastosowanie tego leku pacjentom w lecznictwie otwartym jest bardzo powszechne. Popatrzyl uwaznie na Marisse. -Pani naprawde wyglada na nieco spieta! -Probuje to opanowac - przyznala Marissa. -Pomoge pani - zaoferowal. - Podamy nieco tego leku natychmiast. Wychodzac do gabinetu po strzykawke, dorzucil: -Caly zabieg biopsji pojdzie jak z platka. Marissa przytaknela bez entuzjazmu. Czula sie nieco znuzona tym powtarzaniem kwiecistej metafory. Pojawienie sie doktora Arthura tylko chwilowo poprawilo jej samopoczucie. Jego bezceremonialny sposob mowienia o bardziej zaawansowanych procedurach nie wplywal dobrze na nastroj. Intuicja ponownie ostrzegala ja przed nadciagajacym nieszczesciem. Znow musiala sie zmagac z irracjonalna checia ucieczki. Jestem lekarzem - powtarzala w kolko w mysli. - Nie moge tego tak odbierac. Drzwi otworzyly sie gwaltownie i wpadl doktor Carpanter w stroju operacyjnym, z czapeczka i maska. Towarzyszyla mu kobieta ubrana podobnie, ale z maska zawieszona na piersi. Marissa poznala go natychmiast. Jego jasne, niebieskie oczy i opalona cera byly nie do pomylenia. -To na pewno tylko biopsja? - zapytala nerwowo, widzac pelny stroj operacyjny. -Pani Blumenthal niepokoi sie, ze mozemy jej usunac macice - wyjasnil doktor Arthur, przygotowujac strzykawke i wypuszczajac z niej babelki powietrza. Nastepnie powrocil do boku Marissy. -Hysterektomia? - z widocznym zdziwieniem zapytal doktor Carpanter. - O czym my mowimy? Doktor Arthur uniosl brwi. -Sadze, ze nasza pacjentka troche sobie poczytala - rzekl. Uchwycil aparature do kroplowki i wstrzyknal zawartosc strzykawki, nastepnie otworzyl na chwile szybszy wyplyw. Doktor Carpanter podszedl do Marissy i kladac reke na jej ramieniu, spojrzal prosto w oczy. -Robimy tylko biopsje, nikt nie mysli o hysterektomii. Jesli chodzi o moj stroj, to wlasnie operowalem. A maske nosze, gdyz jestem nieco przeziebiony i nie chce zarazac pacjentow. Marissa spojrzala w jego niebieskie oczy i juz chciala odpowiedziec, gdy ten blekitny kolor skojarzyl sie jej z czyms, co dlugo usilowala w sobie stlumic: ze wspomnieniem sprzed kilku lat, gdy napadnieta w hotelu w San Francisco, broniac sie, musiala wielokrotnie uderzyc napastnika. To bylo przerazajace. Teraz epizod ten powrocil z taka sila, ze niemal czula rece napastnika zaciskajace sie na jej gardle. Zaczela kaszlec i pokoj zawirowal jej przed oczami. Slyszala buczenie, ktore stopniowo narastalo. Poczula chwytajace ja rece. Usilowaly ja przewrocic. Probowala walczyc, gdyz oddychala latwiej w pozycji pionowej, ale na prozno. Jej glowa opadla na stol i wirowanie nagle ustalo, a oddech wyrownal sie. Uswiadomila sobie, ze ma zamkniete oczy. Gdy je otworzyla, zobaczyla twarze doktora Arthura, pielegniarki i zamaskowana twarz doktora Carpantera. -Czy juz w porzadku? - zapytal doktor Carpanter. Marissa probowala cos powiedziec, ale glos odmawial jej posluszenstwa. Och! Czyzby byla uczulona na ketamine? Doktor Arthur szybko zmierzyl cisnienie krwi. Przynajmniej to jest w porzadku. Szczescie, ze nie podalem pelnej dawki. Glosy w pokoju jeszcze bardziej sie oddalily; slyszala smiech, pozniej radio. Czula dotyk narzedzi i slyszala ich metaliczny dzwiek. Marissa zamknela oczy. Nareszcie byla spokojna. Slyszala jakies rozmowy, ale docieraly do niej z duzej odleglosci i nie jej dotyczyly. Jednoczesnie poczula sie tak, jakby owijala ja niewidoczna olowiana zaslona. Czula, jak jej nogi sie unosza, ale bylo to obojetne. Byla rozluzniona, ale w pewnym momencie poczula skurcz - taki jak przy menstruacji, tylko ze mocniejszy i niepokojacy. Probowala otworzyc oczy, lecz powieki miala bardzo ciezkie i musiala zrezygnowac. Poczula nastepny skurcz, tak mocny, ze jej glowa zsunela sie na bok. Pod dzialaniem narkotykow widziala jak przez mgle. Mogla dostrzec jedynie czubek glowy doktora Carpantera, operujacego pomiedzy jej rozlozonymi nogami, i wziernik z prawej strony. Dzwieki nadal dochodzily do niej jakby z bardzo daleka, chociaz nabraly teraz poglosu, czegos w rodzaju echa. Ludzie w pokoju poruszali sie w zwolnionym tempie. Doktor Carpanter uniosl glowe, jak gdyby wyczul jej spojrzenie. Jakas reka uchwycila ramie Marissy, ukladajac ja na stole. Gdy znow lezala, jej otepialy umysl odtwarzal rozmyty obraz zamaskowanej twarzy doktora Carpantera, wywolujacy przerazenie mrozace krew w zylach. W jej wyobrazni lekarz przemienial sie w demona. Jego oczy zmienily sie z krysztalowoniebieskich w czarne jak onyks, ciezkie jak kamien. Chciala krzyczec, ale sie powstrzymala. Czesc jej swiadomosci pozostala wystarczajaco trzezwa, by przypomniec, ze jej percepcja byla zmieniona dzialaniem narkotyku. Znow probowala usiasc, ale powstrzymaly ja czyjes rece. Silujac sie z tymi rekami, ponownie powracala swiadomoscia do San Francisco, kiedy musiala walczyc z zabojca. Pamietala, jak uderzyla napastnika aparatem telefonicznym, pamietala krew Nie panujac juz dluzej nad soba, Marissa probowala krzyknac, ale zaden dzwiek nie wyszedl z jej ust. Byla na krawedzi przepasci i zsuwala sie w dol. Probowala sie czegos uchwycic, ale powoli tracila punkt zaczepienia, spadala... 27 lutego 1988 - Do diabla! - zaklela Marissa, przeszukujac oczyma swoj pokoj. Nie miala pojecia, gdzie polozyla klucze. Juz chyba dziesiaty raz otwierala gorna szuflade biurka - zawsze je tam kladla, a tym razem ich nie bylo. Zirytowana, przejrzala zawartosc szuflady i zatrzasnela ja. -Wielkie nieba! - krzyknela, spogladajac na zegarek. Pozostalo mniej niz pol godziny, aby dostac sie do hotelu "Sheraton", gdzie miano jej wreczyc nagrode. Wszystko sprzysieglo sie przeciw niej. Najpierw przyjmowala na ostrym dyzurze szescioletnia Cindy Markham cierpiaca na astme, a teraz nie mogla znalezc kluczy. Wydela usta w zaklopotaniu i probowala przesledzic swoje kroki. Nagle przypomniala sobie - zeszlego wieczoru zabierala do domu plik papierow. Zajrzala za szafke z dokumentacja i natychmiast dostrzegla klucze. Chwycila je i pospiesznie ruszyla ku drzwiom. Telefon zadzwonil, gdy juz chwytala klamke. W pierwszym momencie probowala go zlekcewazyc, ale ruszylo ja sumienie. Zawsze istniala mozliwosc, ze telefon dotyczy Cindy Markham. Z westchnieniem wrocila do biurka i przechylajac sie przez nie podniosla sluchawke. -O co chodzi? - spytala z obca jej szorstkoscia. -Czy doktor Blumenthal?. -Tak, to ja - odpowiedziala. Nie rozpoznala glosu w sluchawce. Oczekiwala raczej swej sekretarki, ktora znala jej plan zajec. -Mowi doktor Carpanter, czy ma pani chwile czasu? -Tak - sklamala Marissa. Poczula dreszcz ciekawosci: czekala na te rozmowe od kilku dni. Wstrzymala oddech. -Po pierwsze, chcialem pani pogratulowac dzisiejszej nagrody - powiedzial doktor Carpanter. - Nie wiedzialem, ze jest pani lekarzem, a do tego jeszcze nagradzanym naukowcem. To nieco oniesmielajace, gdy o swoich pacjentach czyta sie artykuly w gazetach. -Przepraszam, sadze, ze moglam panu to wczesniej powiedziec - odparla Marissa spogladajac na zegarek. -Jak to sie stalo, ze pediatra podjal badania nad Ebola Hemorrhagic Fever? Brzmi to bardzo tajemniczo. Niech spojrze, mam gazete pod reka: "Nagrode Peabody Research otrzymala doktor Marissa Blumenthal za wyjasnienie czynnikow zwiazanych z przeniesieniem wirusow Ebola z kontaktow pierwotnych na wtorne". Ho, ho! -Spedzilam kilka lat w CDC w Atlancie - wyjasnila Marissa. - Badalam przypadki celowego roznoszenia wirusa Ebola wsrod homoseksualistow. -Oczywiscie! Pamietam wyklad na ten temat - powiedzial doktor Carpanter. - Moj Boze, to byla pani? -Niestety, tak. -O ile pamietam, omal pani nie zabito rzekl doktor - Carpanter z wyczuwalnym szacunkiem. -Mialam szczescie, duzo szczescia. Pomyslala, co by powiedzial doktor Carpanter wiedzac, ze podczas operacji jego niebieskie oczy kojarzyly sie jej z oczami niedoszlego mordercy. -Imponuje mi to i rad jestem, ze mam dla pani dobre nowiny. Zazwyczaj takie informacje przekazuje moja sekretarka, ale po przeczytaniu artykulu w dzisiejszej prasie postanowilem zadzwonic osobiscie. Probki z biopsji sa zupelnie w porzadku. To byla tylko lagodna dysplazja. Jak pani wtedy powiedzialem, kolnoskopia tyle wlasnie sugerowala, ale lepiej byc zupelnie pewnym. Moze by pani wykonala powtorny wymaz Papa w ciagu czterech do szesciu miesiecy? Po tym mozna zrobic co najmniej rok przerwy. -Wspaniale, zrobie - zgodzila sie - i dziekuje za dobre nowiny. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. Marissa przestapila z nogi na noge. Byla ciagle zawstydzona swoim zachowaniem w czasie biopsji. Przeprosila doktora jeszcze raz. -Och! Niech pani wreszcie o tym zapomni - odrzekl - chociaz po doswiadczeniu z pania zdecydowalem sie nie uzywac juz tego preparatu z ketamina. Powiedzialem anestezjologom, by nie stosowali tego wiecej przy moich zabiegach. Wiem, ze ten lek ma pewne zalety, ale mialem juz kilka pacjentek reagujacych negatywnie, podobnie jak pani. Prosze wiec, niech pani nie przeprasza. Czy miala pani jakies inne problemy od tego czasu? -Raczej nie - odparla Marissa. - Najgorszym przezyciem byly koszmary spowodowane narkotykami. Jeden z tych narkotycznych snow nawet mi sie powtarzal kilka razy od czasu biopsji. -To ja powinienem pania przeprosic - zauwazyl doktor Carpanter. - W kazdym razie nastepnym razem nie podamy pani ketaminy. Obiecuje. -Sadze, ze przez jakis czas bede unikac lekarzy - odpowiedziala Marissa. -O to zdrowe podejscie do sprawy - doktor Carpanter rozesmial sie. - Ale, jak juz mowilem, prosze pokazac sie gdzies za cztery miesiace. Odlozywszy sluchawke, Marissa wybiegla z pokoju. Pospiesznie pomachala reka swej sekretarce Mindy Valdanus, a po chwili niecierpliwie, wielokrotnie naciskala guzik windy. Pozostalo jej pietnascie minut na dotarcie do hotelu "Sheraton", co wydawalo sie niewykonalnym wyczynem w ulicznym ruchu Bostonu. Byla jednak zadowolona z rozmowy z doktorem Carpanterem. Lubila go. Zachichotala, gdy pomyslala o zlowrogiej kreaturze, w ktora przemienial sie w jej snach. Zadziwialy ja skutki dzialania narkotykow. Wreszcie winda przyjechala. Najwazniejsze, ze biopsja byla w normie. Gdy winda zblizala sie do garazu, Marisse zaczela przesladowac nastepna obawa: co zrobi, jesli kolejny wymaz Papa wykaze anomalie? -Do diabla - powiedziala glosno, odsuwajac natretna mysl. - Zawsze musze sie czyms przejmowac. ROZDZIAL 1 19 marca 1990, godz. 7.41 Marissa zatrzymala sie nagle na srodku eleganckiego orientalnego dywanu, nadajacego charakter jej wspanialej sypialni. Wlasnie szla do szafy po ubranie, ktore wybrala poprzedniego wieczoru. Telewizor, stojacy na masywnym francuskim kredensie pod sciana, naprzeciw olbrzymiego loza, byl nastawiony na Dzien dobry, Ameryko. Charlie Gibson, rozmawiajac ze Spencerem Christianem, zartowal na temat wiosennego treningu baseballistow. Spaniel Kudlacz Drugi popiskiwal, proszac o wypuszczenie go na dwor.-Co mowiles? - zapytala niewidocznego Roberta, ktory byl w lazience. Slyszala wlasnie szum wody plynacej z prysznica. -Powiedzialem, ze nie pojde dzisiaj do tej cholernej Kliniki Kobiecej! - odkrzyknal. W uchylonych drzwiach ujrzala jego namydlona twarz. Nastepnie, obnizajac ton, ale glosem wystarczajaco mocnym, aby zagluszyc telewizje, dorzucil: -Nie chce dzisiaj dostarczac probki spermy, po prostu nie! - Wzruszyl ramionami i znow zniknal w lazience. Przez chwile Marissa stala nieruchomo. Nerwowo przygladzila wlosy, probujac sie opanowac. Czula krew pulsujaca w uszach, gdy powtarzala w mysli zdawkowa odmowe Roberta. Jak on mogl sie w ostatniej chwili wycofac? Byla tak wsciekla, ze patrzac na radio, ktore obudzilo ich pol godziny temu, odczula nieposkromiona ochote, aby wyrwac wtyczke z gniazdka i potluc je o kominek. Pohamowala sie jednak. Slyszala otwarcie drzwi w lazience, a nastepnie zmiane dzwieku wody; Robert wszedl pod prysznic. -Nie moge uwierzyc - mowila do siebie polglosem. Podeszla do drzwi lazienki i otworzyla je z trzaskiem na osciez. Pies towarzyszyl jej do progu. Zza oslony prysznica wydobywala sie klebami para; Robert lubil gorace prysznice. Widziala jego naga atletyczna sylwetke przez przyciemnione szklo oslony. -Powtorz jeszcze raz! - zawolala. - Chyba zle uslyszalam. -To proste - odpowiedzial. - Nie ide dzisiaj do kliniki. Nie mam nastroju. W koncu nie jestem spermodawca. Ze wszystkich sukcesow i niepowodzen kuracji nieplodnosci, tego Marissa nie przewidziala. Mogla sie w tej chwili zdobyc jedynie na powstrzymanie od kopniecia drzwi prysznica, zanim Robert skonczy. Pies, wyczuwajac jej nastroj, zanurkowal pod lozko. W koncu Robert zakrecil wode i wyszedl. Krople wody splywaly kaskadami po jego muskularnym ciele. Pomimo nawalu pracy, ciagle znajdowal czas na gimnastyke kilka razy w tygodniu. Nawet jego zdyscyplinowanie w tej chwili irytowalo Marisse. Z przykroscia zdala sobie sprawe, ze w czasie kuracji przybrala na wadze piec kilogramow. Robert wygladal na zaskoczonego, widzac ja ciagle pod drzwiami. -Mowisz, ze nie pojdziesz dzisiaj ze mna, aby oddac nasienie? - zapytala w momencie, gdy ja zauwazyl. -Owszem - odparl. - Mialem ci to powiedziec wczoraj wieczorem, ale bolala cie glowa. Nic dziwnego, ostatnio zawsze boli cie glowa albo brzuch, albo cos innego. Pomyslalem, ze lepiej ci tego oszczedze. Za to mowie to teraz. W klinice moga odmrozic troche nasienia z poprzedniego razu. Mowili, ze czesc probki zamroza. Niech wiec teraz tego uzyja. -Po wszystkim, co przeszlam, ty nie poswiecisz nawet pieciu minut swego cennego czasu? -Daj spokoj, Marisso - rzekl Robert wycierajac sie - obydwoje wiemy, ze mowimy o wiecej niz pieciu minutach. Marissa poczula sie bardziej sfrustrowana postawa Roberta niz wlasna nieplodnoscia. -W trudnych momentach wszystko spada na mnie! - wybuchnela. - Ja jestem ta, w ktora pompuja hormony. Oczywiscie, ze mam bole glowy. Jestem w stanie ciaglego pobudzenia, aby produkowac jajeczka. Spojrz na te slady po zastrzykach na moich rekach i nogach - Marissa wskazala na liczne naklucia pokrywajace jej cialo. -Widzialem je - odparl Robert, nie odwracajac glowy. -To mnie robiono anestezje, laparoskopie i biopsje jajowodow! - krzyknela Marissa. - Ja cierpialam fizyczne i psychiczne ponizenia. -Wiekszosc ponizen - wtracil Robert - ale nie wszystkie. -Ja musze mierzyc temperature codziennie, przez wiele miesiecy i nanosic na wykresy, zanim nawet pojde zrobic siusiu. Robert byl juz w swoim pokoju, wybierajac garnitur i odpowiedni krawat. Odwrocil sie do Marissy, ktora przeslaniala swiatlo padajace przez drzwi sypialni: -Rowniez ty poprawialas wykazy, dopisujac dodatkowe krzyzyki - rzekl niedbale. Marissa zawrzala: -Musialam nieco oszukac, aby lekarze w klinice nie mysleli, ze nie probowalismy wystarczajaco, zaniedbujac uprawianie milosci. Ale nigdy nie oszukiwalam w okolicy czasu owulacji. -Uprawianie milosci! Ha, ha! - zasmial sie Robert. - My tego nie robimy od chwili, gdy ta cala sprawa sie zaczela. Nawet nie uprawiamy seksu. My uprawiamy tarlo. Marissa probowala reagowac, ale Robert krzyknal przerywajac jej: -Nawet nie pamietam, czym jest uprawianie milosci. To, co kiedys bylo przyjemnoscia, zostalo sprowadzone do seksu na komende: tarlo na rozkaz. -Coz, nie uprawiasz tego tarla zbyt czesto, a twoje mozliwosci sa nienadzwyczajne - odciela sie Marissa. -Uwazaj! - ostrzegl Robert widzac, ze Marissa staje sie zlosliwa. - Dla ciebie to latwe; wszystko, co masz do roboty, to udawac trupa, a na mnie spada cala robota. -O Boze! Robota? - z niesmakiem zapytala Marissa. Probowala cos powiedziec, ale stac ja bylo tylko na stlumione lkanie. Robert mial troche racji. W czasie calej kuracji trudno bylo byc spontanicznym w sypialni. Mimowolnie lzy naplynely jej do oczu. Widzac, ze ja zranil, Robert nagle zlagodnial. -Przepraszam - powiedzial. - Nie jest to latwe dla nas obojga, szczegolnie dla ciebie; ale chce podkreslic, ze mnie tez nie jest latwo. Co do dzisiejszego dnia, to naprawde nie moge isc. Mam wazne spotkanie z ludzmi z Europy. Przykro mi, ale moja praca nie moze byc zawsze warunkowana przez humory lekarzy z kliniki lub nieregularnosci twojego okresu. Az do soboty nie mowilas nic o tym pobieraniu jajeczek. Nie wiedzialem, ze masz dzisiaj dokonac tego uwalniajacego wstrzykniecia, czy jak to sie tam nazywa. -Przeciez postepujemy wedlug tego samego schematu juz od trzech cykli fertylizacyjnych. Nie myslalam, ze musze ci to tlumaczyc za kazdym razem. -No coz. Kiedy planowano te konferencje, nie bylismy jeszcze uwiklani w kuracje, a ja nie zrewidowalem mojego calego kalendarza pod katem twoich cykli. Nagle Marissa znow poczula gniew. Robert podszedl do szafy, aby wybrac koszule. Nad jego glowa, na ekranie telewizora, Joan Lunden przeprowadzala wywiad z jakas znakomitoscia. -Ty myslisz tylko o interesach - mruknela Marissa. - Masz ciagle jakies spotkania. Nie mozesz odlozyc dzisiejszego nawet na pol godziny? -To bedzie trudne - odpowiedzial. -To jest wazniejsze niz cokolwiek innego. Sadze, ze mylimy kolejnosc waznosci spraw. -Masz prawo do wlasnej opinii - spokojnie odpowiedzial Robert, probujac uniknac nastepnego starcia. Wlozyl koszule i zaczal ja zapinac. Wiedzial, ze powinien zachowac spokoj, ale Marissa dotknela czulego miejsca. -W pracy nie ma niczego zlego. Daje nam dach nad glowa i strawe na stol. Poza tym, przeciez znalas moj stosunek do tych spraw przed slubem. Lubie prace, a to nagradza czlowieka na wiele sposobow. -Przed slubem mawiales, ze dzieci sa istotne - odparowala Marissa - teraz interesy wychodza na plan pierwszy. Robert podszedl do lustra i zaczal zakladac krawat. -Tak uwazalem, zanim dowiedzielismy sie, ze nie mozesz miec dzieci, przynajmniej w zwyczajny sposob - urwal. Uswiadomil sobie, ze zrobil blad. Spojrzal na zone i stwierdzil, ze jego niefrasobliwy komentarz nie przeszedl bez echa. - Chcialem powiedziec: zanim stwierdzono, ze MY nie mozemy miec dziecka w normalny sposob. Ale ta poprawka nie zlagodzila uderzenia. W mgnieniu oka gniew Marissy przemienil sie w rozpacz. Lzy naplynely jej do oczu, zaczela szlochac. Robert probowal polozyc reke na ramieniu zony, lecz odsunela sie i pobiegla do lazienki. Probowala zatrzasnac drzwi, ale Robert je zablokowal, schwycil ja w ramiona, przytulajac policzek do jej szyi. Szloch wstrzasal calym cialem Marissy przez dobre dziesiec minut. Wiedziala, ze nie zachowuje sie w sposob naturalny. Niewatpliwie, zazywane hormony przyczynily sie do rozchwiania jej stanu emocjonalnego. Ta swiadomosc w niczym jednak nie pomagala. Robert uwolnil ja i podal chusteczke. Polykajac lzy, Marissa wytarla nos. Odczuwajac smutek i gniew, czula sie zazenowana. Lamiacym sie glosem wyznala, ze to ona ponosi wine za ich bezdzietnosc. -To nie jest tak wielki problem - powiedzial Robert w nadziei ulzenia jej. - W koncu na tym swiat sie nie konczy. Marissa spojrzala na niego ze znuzeniem. -Nie wierze ci - rzekla. - Zawsze chciales miec dzieci, mowiles to. Jesli juz wiem, ze to moja wina, dlaczego ukrywasz swoje odczucia? Czuje sie lepiej, gdy mam do czynienia z uczciwym stawianiem sprawy. Powiedz, ze jestes zly. -Jestem zawiedziony, nie zly... - odrzekl. Spojrzeli na siebie - ...no, moze tylko chwilowo - przyznal. -Zobacz, co zrobilam z twoim ubraniem. Robert spojrzal na plamy lez na koszuli i na pol zawiazanym krawacie, i gleboko westchnal. -Niewazne, przebiore sie. - Szybko zdjal koszule i wrzucil ja do kosza z brudna bielizna. Widzac w lustrze swoje czerwone, spuchniete oczy, Marissa poczula sie bezradna wobec zadania doprowadzenia sie do sensownego wygladu. Szybko weszla pod prysznic. Kwadrans pozniej poczula sie znacznie lepiej, jak gdyby goraca woda oczyscila zarowno jej umysl, jak i cialo. Gdy wytarla wlosy i wrocila do sypialni, znalazla Roberta niemal gotowego do wyjscia. -Przepraszam, ze tak histeryzowalam - rzekla. - To silniejsze ode mnie. Ostatnio jestem ciagle podenerwowana. Nie powinnam wpadac w zlosc z tego powodu, ze ty nie masz ochoty pojsc po raz kolejny do kliniki. -To ja powinienem przeprosic - powiedzial Robert. - Przepraszam za idiotyczny sposob wyrazania frustracji. Gdy bralas prysznic, rozmyslilem sie. Pojade jednak do kliniki. Juz dzwonilem do pracy, aby to zorganizowac. Po raz pierwszy od wielu tygodni Marissa poczula przyplyw otuchy. -Dziekuje - szepnela. Miala ochote objac Roberta, ale cos ja powstrzymalo. Zastanawiala sie, czy moglby zle przyjac jej gest. Nie wygladala najlepiej. Wiedziala, ze ich stosunki ulegaja zmianom w trakcie kuracji. Podobnie jak jej wyglad, nie byly to zmiany na lepsze. Westchnela. -Czasem mysle, ze ta cala kuracja jest czyms wiecej, niz mozna zniesc. Nie zrozum mnie zle; nie ma dla mnie drozszej mysli niz ta, aby miec z toba dziecko, ale czuje obawe kazdego dnia, gdy sie budze. Wiem tez, ze dla ciebie nie jest to latwe. Marissa weszla do swego pokoju z bielizna w reku i ubierajac sie rozmawiala z Robertem. Ostatnio bylo im latwiej rozmawiac, gdy ich oczy sie nie spotykaly. -Mowilam o naszym problemie tylko niewielu ludziom, i to bardzo ogolnie. Wspominalam, ze bardzo chcemy miec dziecko. Kazdy, komu to mowilam, czul sie zobowiazany do dawania dobrych rad: "Nie denerwuj sie" albo "Wyjedz na urlop". Jesli ktos mi to jeszcze raz powtorzy, to powiem mu prawde. Zadne odprezanie mi nie pomoze, gdyz mam jajowody niedrozne jak zamulone rury kanalizacyjne. Robert nie odpowiadal, wiec Marissa podeszla do drzwi i zajrzala do sypialni. Zobaczyla go siedzacego na brzegu lozka i wkladajacego buty. -Nastepna osoba, ktora mnie irytuje, jest twoja matka - powiedziala. Robert podniosl glowe. -Coz ona ma z tym wspolnego? -Po prostu zawsze, gdy sie widzimy, przypomina nam, ze powinnismy miec dzieci. Jesli jeszcze raz o tym wspomni, to jej powiem prawde. Wlasciwie to dlaczego ty jej tego sam nie powiesz? W ten sposob uniknelabym konfrontacji. Od chwili gdy zaczela sie spotykac z Robertem, probowala sie przypodobac jego matce, odnoszac tylko czesciowy sukces. -Nie chce tego mowic mojej mamie - powiedzial Robert. - Juz wspominalem. -Dlaczego nie? - spytala Marissa. -Poniewaz nie chce slyszec kazania, ze zasluzylem na to, poslubiajac zydowska dziewczyne. -No, wiesz! - wykrzyknela Marissa z nowym przyplywem gniewu. -Nie odpowiadam za uprzedzenia mojej matki. - rzekl Robert - i nie chce ani nie moge jej pouczac. Znowu rozdrazniona, Marissa wrocila do ubierania sie. Niedbale zapiela guziki i zaciagnela suwak. Wkrotce jej wscieklosc na matke Roberta zmienila sie w niezadowolenie z powodu wlasnej nieplodnosci. Po raz pierwszy w zyciu poczula sie prawdziwie przekleta przez los. Teraz wydawalo sie ironia losu, ze tak wiele pieniedzy i czasu poswiecila na zapobieganie ciazy w college'u i w czasie studiow - nie chciala miec dziecka w niewlasciwym czasie. Teraz, gdy nadszedl wlasciwy czas, stwierdzila, ze nie moze miec dziecka bez pomocy nowoczesnej wiedzy medycznej. -To niesprawiedliwe - powiedziala glosno. Nowe lzy poplynely jej po twarzy. Comiesieczna hustawka od nadziei do rozpaczy sprawiala, ze byla na granicy wytrzymalosci. Kuracja ponownie zawiodla, a niecierpliwosc Roberta narastala, ale nie mogla miec do niego pretensji. -Sadze, ze masz obsesje na punkcie nieplodnosci, Marisso - rzekl Robert miekko. - Zaczynam sie naprawde niepokoic o ciebie i o nas. Marissa odwrocila sie. Robert stal w drzwiach, opierajac rece o framuge. W pierwszym momencie nie widziala wyrazu jego twarzy; stal w cieniu, a blond wlosy rozjasnialo mu swiatlo padajace z tylu z sypialni. Gdy podszedl blizej, zauwazyla, ze wyglada na zmartwionego i zaniepokojonego; szczeki mial tak zacisniete, ze waskie wargi tworzyly linia prosta. -Gdy zaczynalas kuracje, uwazalem, ze nalezy sprobowac. Sadze jednak, ze stracilismy nad tym wszystkim kontrole. Teraz mysle, ze mozna zastanowic sie, czy nie zrezygnowac, zanim stracimy to, co mamy, w imie tego, czego nie mozemy zdobyc. -Myslisz, ze mam obsesje? Oczywiscie, ze mam! A ty bys nie mial, gdybys musial poddawac sie takim zabiegom jak ja? Znosze to wszystko, gdyz chce miec dziecko, chce, abysmy mieli rodzine. Chce zostac matka i chce, zebys ty byl ojcem. Chce miec rodzine! - Mowiac te slowa, Marissa stopniowo podnosila glos az do krzyku. -Ten krzyk powoduje, iz jestem coraz bardziej pewny, ze nalezy zrezygnowac - powiedzial Robert. - Spojrz na nas dwoje: ty w ciaglym napieciu, ja u granic wytrzymalosci. Istnieja przeciez inne sposoby. Moze je rozwazyc? Mozemy przeciez pogodzic sie z bezdzietnoscia, mozemy pomyslec o adopcji. -Dlaczego wlasnie teraz to mowisz? - wybuchnela Marissa. - Teraz, kiedy po raz czwarty beda pobierane jajeczka. Ja jestem gotowa na bol i poniesienie ryzyka, jestem wrakiem emocjonalnym, a ty wlasnie teraz mowisz o zmianie strategii. - Zaden czas nie jest stosowny do dyskusji w trakcie tej calej kuracji. - Robert stracil cierpliwosc. - A kiedy mam o tym mowic? Gdy szalejesz z niecierpliwosci, zastanawiajac sie, czy juz jestes w ciazy? A moze gdy jestes w depresji, gdy znow dostalas okres? Czy tez gdy wyszlas z depresji i zaczynasz kolejny cykl kuracji? Powiedz mi kiedy - a ja wtedy podejme temat. Robert przyjrzal sie zonie. Zaczynala byc mu obca. Stala sie nieprawdopodobnie pobudliwa. Znacznie przybrala na wadze, jej twarz wydawala sie spuchnieta. Miala zimne, odpychajace spojrzenie. Jej oczy byly tak mroczne, jak jej nastroj, a skora zaczerwieniona, jakby miala goraczke. Byla nie tylko obca, gorzej: wygladala jak histeryczka. Nie zdziwilby sie, gdyby nagle rzucila sie na niego jak dziki kot. Zdecydowal, ze lepiej sie wycofac. Odchodzac o kilka krokow, powiedzial: -W porzadku, masz racje, to nie jest najlepszy czas na takie rozmowy. Przepraszam! Porozmawiamy innego dnia. Dokoncz sie ubierac, pojdziemy do kliniki. - Potrzasnal glowa. - Mam nadzieje, ze dostarcze probki nasienia. Przy moim aktualnym samopoczuciu nie jest to latwe. To nie jest sprawa czysto mechaniczna. Nie mam juz szesnastu lat. Wyczerpana Marissa bez slowa zaczela sie ubierac. Myslala, co zrobia, jesli Robert nie dostarczy probki. Nie miala pojecia, w jakim stopniu uzycie odmrozonego nasienia zmniejsza szanse zaplodnienia. Przypuszczala, ze zmniejsza, co bylo czesciowym powodem jej gniewu, gdy Robert poczatkowo odmowil pojscia do kliniki, szczegolnie ze ostatni cykl laboratoryjny zawiodl i zaplodnienie nie nastapilo. Uchwyciwszy swe spojrzenie w lustrze i widzac kolor policzkow, Marissa uswiadomila sobie, jak bardzo ogarnela ja obsesja. Nawet jej nieruchome oczy patrzyly z obca sila. Poprawila ubranie. Po tylu niepowodzeniach probowala nie zywic zbyt wielkich nadziei. Bylo tak wiele etapow, na ktorych cos moglo sie nie udac. Po pierwsze, musiala wytworzyc jajeczko, ktore powinno byc wyjete, zanim zacznie owulowac spontanicznie. Nastepnie powinno dojsc do zaplodnienia. Po tym embriony mialy byc przeniesione do jej macicy i tam sie zagniezdzic. Jesli to wszystko pojdzie dobrze, powinna byc w ciazy. Wtedy tez zacznie bac sie mozliwosci poronienia Szanse niepowodzenia byly duze. Oczyma wyobrazni ujrzala napis w poczekalni oddzialu "In vitro": PONOSISZ KLESKE TYLKO WTEDY, GDY ZREZYGNUJESZ. Musiala przejsc przez to wszystko jeszcze raz. Pomimo calego pesymizmu, po przymknieciu oczu widziala jednak siebie z malym dzieckiem na reku. -Cierpliwosci, malenstwo - wyszeptala. W glebi serca poczula, ze nie pozaluje zadnego trudu, jesli dziecko kiedykolwiek przyjdzie na swiat. Wiedzac, ze nie powinna, pomyslala jednak, ze tylko dziecko moze uratowac jej malzenstwo. ROZDZIAL 2 19 marca 1990, godzina 9.15 Robert i Marissa przeszli oszklonym tunelem laczacym glowny budynek kliniki z sekcjami szpitalna i ostrego dyzuru, mineli dziedziniec i weszli na schody prowadzace do glownego wejscia. Szczegolny kolor i wzor granitu przypomnial Marissie wszystkie chwile, kiedy szla tymi schodami na drobne zabiegi. Instynktownie zwolnila, zapewne na wspomnienie bolu od tysiaca ukluc igla strzykawki. Robert, trzymajac jej reke, wyczul opor.-Chodz, chodz - przynaglil. Spogladajac na zegarek, stwierdzil, ze sa juz spoznieni. Marissa sprobowala przyspieszyc. To mialo byc czwarte pobieranie jajeczek. Dobrze wiedziala, jakie przykrosci ja czekaja, ale strach przed bolem byl mniejszy niz obawa przed komplikacjami. Trudnosc bycia jednoczesnie lekarzem i pacjentem polegala na swiadomosci tego, co moze sie nie udac. Przeszedl ja dreszcz, gdy zauwazyla, ze w mysli uklada liste potencjalnie smiertelnych wariantow. Wchodzac do kliniki, mineli punkt informacyjny i skierowali sie na oddzial "In vitro" na drugim pietrze. Tak wiele razy przebywali te droge, a przynajmniej Marissa na pewno. W cichej zwykle poczekalni, ujrzeli scene, na ktora zadne z nich nie bylo przygotowane. -Nie dam sie splawic! - krzyczala dobrze ubrana, szczupla kobieta, ktora Marissa ocenila na jakies trzydziesci lat. W poczekalniach szpitalnych rzadko slyszalo sie ludzi mowiacych glosniej niz szeptem. To tak, jak gdyby ktos krzyczal w kosciele. -Pani Ziegler, prosze... - przestraszona recepcjonistka skryla sie za swym fotelem. -Prosze nie mowic do mnie: pani Ziegler. Juz po raz trzeci przychodze po wyniki i chce je dostac natychmiast - krzyknela kobieta, a nastepnie jednym ruchem reki zmiotla wszystko z biurka recepcjonistki. Rozlegl sie przerazliwy dzwiek tluczonego szkla i innych przedmiotow, gdy wszystko, co stalo na biurku, wyladowalo na podlodze. Pacjenci w poczekalni zamarli, zaskoczeni gwaltownoscia tej sceny, i wiekszosc z nich utkwila wzrok w czasopismach, nie chcac w niej uczestniczyc. Marissa skrzywila sie, slyszac brzek tluczonego szkla. Przypomniala sobie o radiu, ktore chciala potluc zaledwie pol godziny wczesniej. Z przerazeniem rozpoznala u pani Ziegler nieobcy jej stan nadpobudliwosci. Juz wiele razy miala wrazenie, ze jest na granicy wytrzymalosci. W pierwszym odruchu Robert stanal przed Marissa, oslaniajac ja przed rozhisteryzowana pacjentka. Gdy jednak zobaczyl, ze pani Ziegler okraza biurko najwyrazniej w zamiarze zaatakowania biednej recepcjonistki, blyskawicznie rzucil sie naprzod i chwycil napastniczke od tylu w pasie. -Spokoj, prosze - powiedzial glosem, ktory jak mial nadzieje, brzmial rozkazujaco i jednoczesnie uspokajajaco. Pani Ziegler, jak gdyby oczekujac takiego biegu wydarzen, odwrocila sie i zakreslajac luk swa pokazna torebka, uderzyla go w twarz, rozcinajac mu warge. Robert nie rozluznil uscisku, wiec znowu sie zamachnela. Widzac to, Robert pusci ja i probowal zlapac za rece. Ale nie zdazyl, otrzymal kolejny cios, tym razem zacisnieta piescia. -Aach! - krzyknal zaskoczony uderzeniem i odepchnal pania Ziegler. Kobieta siedzaca naprzeciw pospiesznie uciekla w drugi koniec poczekalni. Masujac uderzone ramie, Robert czujnie obserwowal pania Ziegler. -Niech pan zejdzie mi z drogi - warknela - to pana nie dotyczy. -Juz dotyczy - odpowiedzial. Drzwi poczekalni otworzyly sie gwaltownie i wbiegl doktor Carpanter z doktorem Wingate'em, a wraz z nimi umundurowany straznik z opaska Kliniki Kobiecej na rekawie. Wszyscy trzej podeszli do pani Ziegler. Doktor Wingate, dyrektor kliniki i ordynator oddzialu "In vitro" natychmiast zapanowal nad sytuacja. Byl roslym mezczyzna z duza broda, mowil z lekkim, ale wyraznym angielskim akcentem. -Rebeko, co sie z pania dzieje? - zapytal kojacym glosem. - Niezaleznie od tego, jak bardzo zle sie pani czuje, takie zachowanie jest niedopuszczalne. -Chce dostac wyniki - rzekla Rebeka. - Zawsze, kiedy tutaj przychodze, jestem zbywana. Tu sie dzieje cos zlego, cos podstepnego. Chce dostac wyniki, one sa moje. -Nie, nie pani - spokojnie odpowiedzial doktor Wingate. - Naleza do kliniki. My wiemy, ze leczenie nieplodnosci pociaga za soba stresy i ze czasem pacjenci moga wyladowywac swa frustracje na lekarzach i personelu, ktory probuje im pomoc. Mozemy zrozumiec pani niezadowolenie i rozdraznienie. Mowilem juz nawet, ze jesli zdecyduje sie pani zmienic klinike, to z przyjemnoscia przeslemy wyniki do pani nowego lekarza. On zadecyduje, czy je pani pokazac. Tajemnica danych byla zawsze jedna z naszych cenionych cech. -Jestem prawnikiem i znam swoje prawa - rzekla Rebeka ze znacznie mniejsza pewnoscia siebie. -Nawet prawnicy moga sie mylic - doktor Wingate usmiechnal sie, a doktor Carpanter przytaknal kiwnieciem glowy.- Moze pani przejrzec swoje wyniki. Prosze pojsc ze mna, udostepnimy je pani. Moze to pani ulzy. -Dlaczego nikt nie zaoferowal mi tego od razu? - denerwowala sie pani Ziegler. Lzy splywaly jej po twarzy. - Gdy przyszlam pierwszy raz, mowilam recepcjonistce, ze chce zadac kilka waznych pytan na temat mojego stanu. Nikt nigdy nie powiedzial mi, ze moge przejrzec moje wyniki. -To bylo niedopatrzenie - tlumaczyl sie doktor Wingate. Przepraszam w imieniu personelu. Rozeslemy odpowiedni okolnik, aby w przyszlosci uniknac takich problemow. A teraz doktor Carpanter pojdzie z pania na gore i udostepni pani wszystko. Prosze! - zrobil zapraszajacy gest reka. Zaslaniajac oczy, Rebeka pozwolila sie wyprowadzic doktorowi Carpanterowi i straznikowi. Doktor Wingate zwrocil sie do pacjentow w poczekalni: -Przepraszamy panstwa za ten drobny incydent - rzekl, wygladzajac swoj dlugi bialy kitel. W jednej kieszeni mial sluchawke, a w drugiej kilka plytek Petriego. Podszedl do Roberta trzymajacego chusteczke na rozcietej wardze. - Bardzo pana przepraszam - powiedzial, ogladajac skaleczenie. Rana caly czas krwawila, chociaz, juz znacznie slabiej. - Lepiej niech pan pojdzie na ostry dyzur. -Wszystko w porzadku - mruknal Robert, pocierajac bolace ramie. - Nie jest tak zle. Marissa podeszla blizej, chcac obejrzec rane. -Lepiej niech ci to opatrza - powiedziala. -Moze trzeba bedzie zszyc - stwierdzil doktor Wingate, przechylajac glowe Roberta, aby lepiej zobaczyc rane. - Prosze! Pojde z panem. -Ciagle nie moge uwierzyc. - Robert z niesmakiem patrzyl na plamy krwi na chustce. -To nie zajmie duzo czasu - przynaglila Marissa. - Ja tymczasem zarejestruje sie i poczekam tutaj. Po chwili wahania Robert pozwolil sie wyprowadzic. Patrzac na zamykajace sie za nim drzwi, Marissa pomyslala, ze nie moze miec pretensji, jesli dzisiejsze wydarzenie powiekszy jeszcze jego niechec do calej kuracji. Nagle ogarnela ja fala watpliwosci. Dlaczego dzisiaj mialoby sie udac lepiej niz poprzednio? Poczula sie calkowicie bezradna. Ciezko wzdychajac, z trudem powstrzymywala lzy. Rozgladajac sie po poczekalni, stwierdzila, ze reszta pacjentek w milczeniu powrocila do swych czasopism. Z jakiegos powodu nie mogla zmusic sie do podejscia do recepcjonistki. Znalazla wolne miejsce i opadla bezsilnie na fotel. Po co miala oddawac jajeczka, skoro i tak byla pewna kleski? Ukryla twarz w dloniach. Nie odczuwala tak glebokiej rozpaczy od chwili, gdy konczyla swoj staz pediatryczny. To wtedy Roger Shulman zerwal ich dlugo trwajacy zwiazek; wydarzenie, ktore w efekcie zaprowadzilo ja do Centrum Epidemiologii. Wspomnienie Rogera pogorszylo jej samopoczucie. Jeszcze pozna wiosna ich uklad wydawal sie trwaly, gdy nagle Roger zawiadomil ja, ze wyjezdza do UCLA na stypendium w zakresie neurochirurgii. Chcial jechac sam. Marissa byla zaszokowana. Teraz wiedziala, ze bez niej, nieplodnej, znalazl sie w lepszej sytuacji. Probowala odepchnac te mysli. To szalenstwo - mowila sobie. Przypomniala sobie sytuacje sprzed dwoch i pol roku, gdy postanowili z Robertem zalozyc rodzine. Wyjechali wtedy na weekendowa wycieczke do Nantucket Island i uczcili swa decyzje oszalamiajacym toastem cabernet souvignon. Chcieli miec dziecko, postanowili, ze bedzie to kwestia tygodni lub najwyzej miesiecy. Zawsze do tamtej chwili wystrzegala sie ciazy i nigdy nie przyszlo jej do glowy, ze zajscie w ciaze moze byc problemem. Gdy minelo siedem miesiecy, Marissa zaczela sie niepokoic. Jej niepokoj rosl i przechodzil w depresje, gdy dostawala miesiaczke. Po dziesieciu miesiacach oboje zdali sobie sprawe, ze cos jest nie w porzadku. Po roku podjeli trudna decyzje, ze nalezy dzialac. Wtedy poszli do Kliniki Kobiecej, aby poddac sie badaniom na oddziale leczenia nieplodnosci. Pierwsza przeszkode - analize nasienia Roberta - pokonali z doskonalymi wynikami. Pierwsze badania Marissy byly bardziej zlozone i obejmowaly przeswietlenia rentgenowskie macicy i jajowodow. Bedac lekarzem, Marissa miala ogolne wyobrazenie testow. Ogladala nawet niektore ilustracje w ksiazkach; ale nie bylo to wystarczajacym przygotowaniem. Ten test pamietala tak, jakby to bylo wczoraj. Nieco nizej prosze powiedzial radiolog, doktor Tolentino. Ustawial olbrzymi aparat rentgenowski nad dolna czescia jej brzucha. Swiatlo aparatu rysowalo siatke na jej ciele. Marissa przesunela sie nieco w dol po twardym jak kamien stole. W jej prawe przedramie wkluto kaniule. Po podanym valium czula sie nieco oszolomiona. Podswiadomie obawiala sie, ze moze cierpiec na zwidy spowodowane narkotykami. -Okay! - powiedzial doktor Tolentino. - Doskonale. Srodek wspolrzednych byl ustawiony nieco ponizej jej pepka. Lekarz przerzucil kilka przelacznikow i lampa fluoroskopu zaswiecila lekkim szarym swiatlem. Idac do drzwi, Tolentino poprosil doktora Carpantera. Doktor Carpanter przyszedl z pielegniarka. Obydwoje zalozyli ciezkie olowiane fartuchy, takie jak ten, ktorego uzywal doktor Tolentino, chroniace cialo przed promieniowaniem. Widzac tak ciezkie ubiory, Marissa czula sie jeszcze bardziej bezbronna i obnazona. Poczula, jak jej nogi sa unoszone, rozchylane i umieszczane w strzemionach. Nastepnie koniec stolu opadl tak, ze jej siedzenie pozostalo dokladnie na krawedzi. -Poczuje pani wziernik - ostrzegl doktor Carpanter. Marissa zacisnela zeby, czujac wslizgujacy sie do wnetrza, a nastepnie rozszerzajacy sie instrument. -Teraz poczuje pani uklucie. Bede robil miejscowe znieczulenie. Marissa zagryzla wargi w oczekiwaniu na bol. Zgodnie z zapowiedzia poczula silne uklucie gdzies w dolnej czesci podbrzusza. -Znow zaboli - powiedzial lekarz. Robil jej wstrzykniecia w roznych miejscach, wyjasniajac, ze wykonuje blokade okoloszyjkowa, aby znieczulic szyjke macicy. Marissa gleboko odetchnela. Nieswiadomie wstrzymywala do tej chwili oddech. Najbardziej pragnela, aby badanie juz sie skonczylo. -Jeszcze chwile - rzekl doktor Carpanter, jak gdyby czytajac w jej myslach. W wyobrazni widziala dlugi przyrzad, uksztaltowany jak nozyce, ze szczekami podobnymi do klow. Wiedziala, ze te kly nadgryza delikatna tkanke szyjki. Slyszac ostry metaliczny dzwiek, zamiast bolu odczula nacisk i ciagniecie. Slyszala, jak Carpanter rozmawia z pielegniarka i doktorem Tolentino. Slyszala prace aparatury rentgenowskiej, mogla tez dostrzec fragment obrazu na ekranie fluorescencyjnym. -Okay, Marisso - powiedzial doktor Carpanter. - Jak juz mowilem, zamocowalem kaniule, a teraz wstrzykne kontrast. Pewnie troche zaboli. Poczula cos w rodzaju skurczu, ktory stawal sie tak intensywny, ze nie mogla powstrzymac odruchu bolu. -Nie ruszac sie - polecil lekarz. -Nie moge - jeknela. Bol zlagodnial, gdy myslala, ze nie zniesie go juz ani chwili dluzej; odetchnela z ulga. -Znacznik sie nie przesuwa - ze zdziwieniem stwierdzil doktor Carpanter. -Spojrze na zdjecie - rzekl doktor Tolentino. - Wydaje mi sie, ze widze slepe zakonczenia jajowodow: tu i tam - wskazal olowkiem na ekranie. -Okay - powiedzial doktor Carpanter, a nastepnie zdecydowal, ze trzeba wykonac nastepne zdjecia i kazal Marissie lezec nieruchomo. -Cos jest nie tak? - spytala z niepokojem, ale Carpanter zignorowal pytanie, a moze nie uslyszal. Cala trojka zniknela za ekranem, a Marissa pozostala sama, z zawieszona nad nia wielka maszyneria. -Prosze sie nie ruszac! - krzyknal doktor Tolentino. Uslyszala trzask i ciche bzyczenie. Wiedziala, ze jej cialo bylo w tej chwili bombardowane przez tysiace przenikliwych promieni. -Sprobujemy jeszcze raz - powiedzial doktor Carpanter wylaniajac sie zza ekranu. - Teraz moze bardziej zabolec. Marissa kurczowo uchwycila krawedzie stolu rentgenowskiego. Bol, ktory za chwile odczula, byl najgorszy ze wszystkich dotychczas doznanych. Poczula, jakby ktos wbil jej noz w podbrzusze i probowal go obracac. Gdy wszystko minelo, spojrzala na troje ludzi kolo niej. -Co pan znalazl? - spytala. Wyczytala z twarzy doktora Carpantera, ze cos nie jest w porzadku. -Teraz przynajmniej wiemy, dlaczego pani nie miala dzieci - odpowiedzial powaznie. -Probowalem przepchnac znacznik przez kazdy z pani jajowodow. Popychalem naprawde mocno, co zapewne pani poczula. Obydwa sa kompletnie zaslepione. -Jak to sie moglo zdarzyc? - spytala zaniepokojona Marissa. Lekarz wzruszyl ramionami. -Musimy zbadac. Prawdopodobnie miala pani jakas infekcje. Pewnie niczego pani nie pamieta, prawda? -Nie - odpowiedziala. - Nie sadze. -Czasem potrafimy okreslic powod blokady, a czasem nie - wyjasnial doktor Carpanter. - Spowodowac to moze nawet wysoka goraczka w dziecinstwie. - Wzruszyl ramionami i poklepal ja po ramieniu. - Zajmiemy sie tym. -Jaki bedzie nastepny krok? - zapytala Marissa niecierpliwie. Juz w tamtej chwili czula sie winna swej nieplodnosci. To zagadkowe odkrycie dotyczace jej jajowodow spowodowalo, ze zaczela sie zastanawiac, czy nie zostala zarazona przez ktoregos ze swych poprzednich partnerow. Nigdy, jak daleko siegala pamiecia, nie byla samotna. Uprawiala seks, glownie z Rogerem. Czyzby on? Poczula skurcze zoladka. -Nie jest to dobry moment do omawiania strategii - powiedzial doktor Carpanter. - Prawdopodobnie zalecimy laparoskopie, a moze nawet biopsje. Jest szansa, ze wystarczy mikrochirurgia. Jesli nie, lub jesli okaze sie to niedogodne, to zawsze jeszcze pozostaje zaplodnienie in vitro... -Marisso! - ostro zawolal Robert, gwaltownie przywolujac ja do rzeczywistosci. Podniosla glowe i ujrzala go stojacego przed nia. -Co ty wyprawiasz?! - zapytal z az nadto widoczna irytacja. - Pytalem o ciebie i recepcjonistka powiedziala, ze nawet sie nie zapisalas. Marissa zerwala sie na rowne nogi. Robert spojrzal na zegarek. -No chodz! - zniecierpliwiony pospieszyl do recepcji. Marissa poszla za nim. Popatrzyla na napis: PONOSISZ KLESKE TYLKO WTEDY, GDY ZREZYGNUJESZ. -Przepraszam - tlumaczyla sie recepcjonistka. - Jestem tak roztrzesiona po tym zajsciu. Nawet do glowy mi nie przyszlo, ze pani Blumenthal sie nie zapisala. -Prosze poinformowac lekarzy, ze ona jest tutaj - powiedzial Robert. -Oczywiscie - odparla wstajac - ale najpierw chcialam podziekowac panu za pomoc. Ta kobieta zaatakowalaby mnie. Mam nadzieje, ze pan zbytnio nie ucierpial. -Tylko dwa szwy - Robert bagatelizowal zajscie. - Wszystko w porzadku. - Obnizyl glos i ukradkowo rozgladajac sie po poczekalni, zapytal: - Czy moze mi pani dac jeden z tych, eee... plastykowych pojemnikow? -Naturalnie. - Schylila sie i wyjela maly pojemniczek z czerwonym wieczkiem i podzialka, wreczajac go Robertowi, ktory ukryl go w dloni. -Warto chocby dla tego... - szepnal sarkastycznie do Marissy i nie ogladajac sie podszedl do drzwi prowadzacych do jednej z szeregu kabin. Patrzyla w slad za nim, ubolewajac nad tym, ze oddalaja sie od siebie. Przezywali kryzys we wzajemnym rozumieniu sie, a szczegolnie w laczacych ich uczuciach. -Powiadomie doktora Wingate'a, ze pani jest tutaj - powiedziala recepcjonistka. Marissa skinela glowa. Powoli podeszla do fotela i ciezko usiadla. Nic sie nie udawalo. Nie mogla zajsc w ciaze, a malzenstwo rozpadalo sie na jej oczach. Pomyslala o wszystkich ostatnich sluzbowych podrozach Roberta. Po raz pierwszy od slubu zastanowila sie, czy on jej nie zdradza. To moglo byc powodem jego gwaltownej niecheci do dostarczenia probki nasienia. Moze dostarcza probek gdzies indziej? -Pani Buchanan! - zawolala pielegniarka przez otwarte drzwi i kiwnieciem reki przywolala Marisse. Marissa wstala. Poznala pielegniarke - pani Hargrave. -Czy jest pani gotowa do pobrania jajeczek? - zapytala pogodnie, podajac Marissie ubior szpitalny i pantofle. Miala akcent podobny do akcentu doktora Wingate'a. Zapytana kiedys o to, odpowiedziala ku zdumieniu Marissy, ze jest Australijka, nie Angielka. -Pobieranie jajeczek jest ostatnia rzecza na swiecie, na jaka mam ochote - stwierdzila Marissa z przygnebieniem. - Naprawde nie wiem, po co przez to wszystko przechodze. -Mamy lekka depresje, prawda? - lagodnie zapytala pani Hargrave. Marissa nie odpowiedziala, westchnela tylko, wziela ubior od pielegniarki i ruszyla do szatni. Pani Hargrave lekko dotknela jej ramienia: -Czy chce pani porozmawiac? Marissa spojrzala na nia. W szarozielonych oczach dojrzala cieplo i wspolczucie. Tlumiac lzy, zdobyla sie tylko na potrzasniecie glowa. -Problemy emocjonalne czesto przesladuja ludzi poddajacych sie kuracji in vitro - powiedziala pani Hargrave. - Ale zazwyczaj rozmowa pomaga. Z naszego doswiadczenia wynika, ze czesc problemu sprowadza sie do osamotnienia, jakie odczuwa sie w takich sytuacjach. Marissa skinela potakujaco. Oboje z Robertem odczuwali osamotnienie. Gdy frustracja poglebiala sie, zaczeli unikac przyjaciol, szczegolnie tych z dziecmi. -Czy ma pani problemy z mezem? - zapytala. - Nie chce byc wscibska, ale naprawde stwierdzilismy, ze najlepiej komus sie zwierzyc. Marissa potaknela. Spojrzala na pelna zrozumienia twarz pani Hargrave. Poczatkowo nie chciala mowic, ale starlszy lzy wierzchem dloni, opowiedziala o ostatniej klotni. Powiedziala tez, ze mysli o rezygnacji z dalszej kuracji. -Jest to pieklo i dla mnie wyznala - i dla niego. -Uwazam, ze nienormalna bylaby odwrotna sytuacja - stwierdzila pielegniarka. - To jest stresujace dla wszystkich, nawet dla personelu. Ale musi sie pani nauczyc otwartosci. Rozmawiac! I miec swiadomosc tego, ze obie strony maja opory, zahamowania. -Prosimy pania Buchanan! - zawolala inna pielegniarka przez otwarte drzwi gabinetu USG. Pani Hargrave pocieszajaco uscisnela lokiec Marissy. -Niech pani zaczyna powiedziala. A potem moge przyjsc i porozmawiamy. Co pani na to? -Okay - odrzekla Marissa, probujac okazac entuzjazm. Kwadrans pozniej ponownie lezala w gabinecie, oczekujac na bolesny i ryzykowny zabieg. Lezala na wznak z wyprostowanymi nogami. Wkrotce jej nogi mialy byc wlozone w az zbyt znajome strzemiona. Nastepnie bedzie dezynfekcja, a po niej miejscowe znieczulenie. Skulila sie na mysl o tym wszystkim. Sam gabinet wygladal odstraszajaco. Zimne, nieprzytulne wnetrze wypelnialy przyrzady elektroniczne, czesciowo jej znane, a czesciowo nie. W aparature wbudowane byly liczne ekrany oscyloskopowe. Litosciwie nie zostawiono na widoku dlugiej, trzydziestocentymetrowej igly uzywanej do pobierania jajeczek. Laborantka, ktora wprowadzila Marisse, byla zajeta przygotowaniami do zabiegu. Doktor Wingate, prowadzacy w klinice wiekszosc kuracji nieplodnosci wraz z procesami in vitro, jeszcze nie przyszedl. Uslyszawszy stukanie do drzwi, pielegniarka podeszla do nich i otworzyla. Marissa odwrocila glowe i ujrzala stojacego w progu Roberta. Chociaz wnetrze gabinetu oniesmielalo go jeszcze bardziej niz Marisse, zmusil sie do wejscia i pokazujac przez ramie rzekl: -Pani Hargrave powiedziala, ze moge wejsc na moment. Laborantka skinela glowa i powrocila do swoich zajec. Robert szybko przeszedl pod aparatura USG i spojrzal na swa lezaca zone. Uwazal, aby nie dotknac delikatnych urzadzen ani samej Marissy. -No, ja sobie poradzilem - powiedzial, jak gdyby obwieszczal duzy wyczyn. - A teraz, gdy moja rola sie skonczyla, pojde do pracy. Niefortunnie, bo z powodu tego szycia bede pozniej, niz planowalem. Musze leciec. Przyjde pozniej i zabiore cie. Jesli spotkanie mialoby sie przeciagnac, zadzwonie i zostawie wiadomosc u pani Hargrave. Okay? -Okay - odrzekla. - Dzieki za probke, doceniam to. Robert zastanawial sie, czy Marissa mowila to ironicznie, ale nie mogl wykryc ironii w jej glosie. -Prosze bardzo - odpowiedzial w koncu. - Powodzenia przy pobieraniu jajeczek. Mam nadzieje, ze zlozysz ich caly tuzin. - Klepnawszy ja po ramieniu, odwrocil sie i wyszedl z pokoju. Marissa poczula znow naplywajace lzy, ale nie wiedziala: ze smutku czy z gniewu. Poczula sie straszliwie samotna. Ostatnio Robert byl rzeczowy i oschly, nawet gdy cos dotyczylo jej. Czula zal za to, ze zostawil ja sama w obliczu tak ciezkiej proby. Dzisiejszy Robert wydawal sie innym czlowiekiem niz ten, ktorego tak szczesliwie poslubila kilka lat temu. Na wiele sposobow dawal jej do zrozumienia, ze praca zajmuje pierwsze miejsce; utozsamial sie z nia i stanowila dla niego ucieczke. Lza splynela jej po policzku do ucha. Mocno zamknela oczy, probujac oddzielic sie od swiata. Wydawalo sie, ze jej zycie rozpada sie w gruzy i nic nie moze juz tego powstrzymac. -Przepraszam, doktorze - pani Hargrave zatrzymala Wingate'a, gdy szedl do gabinetu zabiegowego. - Czy moge zamienic z panem kilka slow? -Czy to wazne? - zapytal. - Jestem spozniony z zabiegiem pani Buchanan. -O niej wlasnie chce rozmawiac - odpowiedziala pani Hargrave, podnoszac glowe. Byla wysoka kobieta, ponad metr osiemdziesiat, ale przy olbrzymim lekarzu wygladala na drobna. -Czy to poufne? -A czy nie wszystko jest tu poufne? - zapytala pielegniarka z zagadkowym usmiechem. -No tak - odpowiedzial. Szybkim krokiem ruszyl korytarzem do swego gabinetu. Weszli bocznymi drzwiami, omijajac sekretariat. Doktor Wingate zamknal drzwi. -Streszcze - zaczela pani Hargrave. - Zauwazylam, ze pani Buchanan... powinnam powiedziec - doktor Buchanan. Pan pamieta, ze ona jest lekarzem, prawda? -Oczywiscie - odrzekl Wingate. - Powiedzial mi to doktor Carpanter dwa lata temu, gdy przeczytal o niej w "Globe". To bylo zaskoczenie. -Powinnismy pamietac, ze ona jest lekarzem - podkreslila pani Hargrave. - Jak pan wie, lekarze bywaja trudnymi pacjentami. Doktor skinal glowa. -W kazdym razie - ciagnela pielegniarka - uwazam, ze ona popada w depresje. -Nic szczegolnego - odpowiedzial doktor Wingate - niemal wszystkie nasze pacjentki poddajace sie kuracji in vitro popadaja kiedys w depresje. -Istnieje tez podejrzenie narastajacych niezgodnosci w tym malzenstwie - stwierdzila pani Hargrave. - Rozwazaja nawet mozliwosc wycofania sie po tym cyklu. -To byloby niefortunne - zgodzil sie doktor Wingate, okazujac zainteresowanie. -Depresja, problemy malzenskie i fakt, ze ona jest lekarzem, sklonily mnie do wniosku, ze moglibysmy zmodyfikowac plan kuracji. Doktor Wingate oparl sie na biurku, podpierajac podbrodek kciukiem, a nos palcem wskazujacym i zamyslil nad propozycja. Z cala pewnoscia pani Hargrave miala racje, a on zawsze byl zwolennikiem elastycznosci. -Byla tez swiadkiem sceny z Rebeka Ziegler - dodala pielegniarka. - To moglo poglebic jej stres. Bardzo sie o nia niepokoje. -Ale dotychczas byla zrownowazona - zauwazyl doktor Wingate. -Tak, ale mnie bardziej niepokoi fakt, ze ona jest lekarzem - odparla pani Hargrave. -Doceniam pani troske - powiedzial Wingate. - Ta dbalosc o szczegoly powoduje, ze nasza klinika odnosi sukcesy. Uwazam jednak, ze mozemy postepowac z doktor Blumenthal-Buchanan tak jak zwykle. Ona wytrzyma dwa nastepne cykle, ale prawdopodobnie trzeba bedzie zalecic konsultacje domowe zarowno dla niej, jak i meza. -W porzadku - zgodzila sie pani Hargrave. - Zasugeruje to jej, chociaz jako lekarz moze sie na to nie zgodzic. Po podjeciu tych decyzji doktor Wingate ruszyl do drzwi i otworzyl je przed pielegniarka. -A mowiac o pani Ziegler... - powiedziala - ...wierze, ze jest pod dobra opieka? -Ona, jak to my mowimy, czyta swoje wyniki - odrzekl doktor, idac za pania Hargrave do hallu. - Niedobrze, beda dla niej przygnebiajace. -Rozumiem doskonale - zgodzila sie pani Hargrave. ROZDZIAL 3 19 marca 1990, godzina 11.37 Dorothy Finklestein pospiesznie przeszla oszklonym tunelem i weszla na dziedziniec Kliniki Kobiecej. Jak zwykle byla spozniona. Zawsze sie spozniala. Badania zostaly wyznaczone na godzine jedenasta pietnascie.Gwaltowny podmuch wiatru przechylil jej kapelusz. Wlasnie chwytala go, by nie sfrunal z glowy, gdy cos w gorze przykulo jej wzrok. Spadal damski but na wysokim obcasie. Wyladowal w poblizu, na kwietniku rododendronow. Pomimo pospiechu Dorothy zatrzymala sie i spojrzala w gore, odtwarzajac tor lotu buta. Na najwyzszym pietrze kliniki, szesc pieter wyzej, z przerazeniem dostrzegla tak jakby sylwetke kobiety siedzacej na parapecie okna. Glowa kobiety byla pochylona, a jej nogi zwisaly w dol. Dorothy zamrugala oczami, majac nadzieje, ze to zludzenie, ale obraz sie nie zmienil. Tam byla kobieta - mloda kobieta! Dorothy zamarla widzac, ze kobieta centymetr po centymetrze posuwa sie do przodu, a nastepnie w zwolnionym tempie nurkuje glowa na dol. Kobieta spadala jak duza lalka, nabierajac predkosci przy mijaniu kolejnych pieter. Upadla na ten sam kwietnik, co jej but z gluchym odglosem, jak ciezka ksiazka rzucona plasko na gruby dywan. Dorothy skrzywila sie, tak jakby to ona ucierpiala, potem krzyknela, powracajac do rzeczywistosci. Biorac sie w garsc, pobiegla w kierunku kwietnika, nie majac pojecia, co zamierza zrobic. Bedac handlowcem w duzym domu towarowym w Bostonie, nie umiala udzielac pierwszej pomocy, mimo ze w szkole tego uczyli. Kilku przechodniow zareagowalo na jej krzyk. Po otrzasnieciu sie z pierwszego wrazenia podbiegli do kwietnika. Ktos wbiegl do kliniki, by sprowadzic pomoc. Znalazlszy sie na krawedzi kwietnika, Dorothy z przerazeniem spojrzala na kobiete, ktora lezala na wznak z otwartymi oczami skierowanymi w niebo i patrzacymi w nicosc. Nie wiedzac, co robic, Dorothy schylila sie i zaczela sztuczne oddychanie metoda usta-usta. Najwyrazniej kobieta nie oddychala. Po kilku oddechach musiala przestac. Odwracajac glowe zwymiotowala. Wtedy nadszedl lekarz w szeleszczacym bialym fartuchu. -Oczywiscie, ze pania pamietam - powiedzial doktor Arthur. - Byla pani tak wrazliwa na ketamine. Jakze moglbym zapomniec? -Chcialam tylko byc pewna, ze pan nie uzyje jej ponownie - rzekla Marissa. W pierwszej chwili nie poznala doktora Arthura, gdyz nie miala z nim kontaktu od czasu biopsji. Ale gdy zaczal przygotowywac zastrzyk, cos zaswitalo w jej pamieci. -Wszystko, czego dzisiaj potrzebujemy, to nieco valium - zapewnil doktor Arthur. - Zamierzam podac je pani juz teraz. Poczuje sie pani po tym bardzo spiaca. Marissa patrzyla, jak lekarz wstrzykuje lek do bocznej kaniuli i wyprostowala glowe. Teraz, gdy pobieranie jajeczek mialo sie zaczac, jej stosunek do zabiegu ulegl zmianie. Nie miala juz watpliwosci. Z chwila gdy valium zadzialalo, uspokoila sie, ale nie spala. Rozmyslala nad swymi niedroznymi jajowodami oraz nad mozliwa przyczyna blokady. Potem zaczela rozwazac inne zabiegi, ktore przeszla. Przypomniala sobie, jak sie czula, przytomniejac po ogolnym znieczuleniu w czasie laparoskopii. Gdy oprzytomniala, doktor Carpanter powiedzial, iz jej jajowody sa tak pokiereszowane, ze mikrochirurgia jest absolutnie wykluczona. Wszystko, co mozna zrobic, to biopsja. Wtedy wlasnie powiadomil ja, ze jedyna jej szansa jest metoda in vitro. -Czy jestesmy gotowi? - zapytal tubalny glos. Marissa podniosla glowe, uniosla ciezkie powieki i ujrzala brodata twarz doktora Wingate'a. Kladac sie znow, probowala nie myslec o swoim bezwladnym ciele, aby zwalczyc niepokoj. Mysla powedrowala do swojej wizyty po laparoskopii u doktora Kena Muellera na oddziale patologii w Memorial. Klinika Kobieca czesto posylala niektore dane do Memorial w celu potwierdzenia diagnozy. Marissa dowiedziala sie, ze jej wyniki biopsji tam wlasnie zostaly poslane. Majac nadzieje na utrzymanie anonimowosci, poszukala preparatow osobiscie. Wiedziala, ze klinika uzywa jako numeru identyfikacyjnego numeru jej polisy ubezpieczeniowej. Po zdobyciu szkielek, odszukala Kena. Przyjaznili sie jeszcze od czasow licealnych. Poprosila go, aby obejrzal mikroskopowe zdjecia, nie mowiac, ze dotycza jej. -Bardzo ciekawe - rzekl Ken po pobieznym przejrzeniu pierwszego preparatu. Wyprostowal sie znad mikroskopu. - Co mozesz mi powiedziec o tym przypadku? -Nic - odpowiedziala. - Nie chce ci niczego sugerowac. Powiedz, co widzisz. -Rodzaj zagadki, hm? - usmiechnal sie Ken. -W pewnym stopniu. Ken powrocil do mikroskopu. -Moim zdaniem, jest to wycinek jajowodu. Wyglada na totalnie zniszczony infekcja. -Bardzo dobrze - powiedziala Marissa z uznaniem. - Co mozesz powiedziec o tej infekcji? Przez kilka minut Ken uwaznie przygladal sie probce. Gdy w koncu sie odezwal, Marissa oslupiala. -Gruzlica - oznajmil, rozkladajac rece. -Gruzlica? - Marissa omal nie spadla z krzesla. Oczekiwala jakiegos blizej nieokreslonego zapalenia, ale nigdy gruzlicy. -Co sklania cie do takiej opinii? - zapytala. -Popatrz sama - odrzekl Ken. Marissa popatrzyla w okular. - To, na co patrzysz, to ziarnina - ciagnal. - Zawiera komorki olbrzymie i epitelioidalne. W niewielu chorobach spotyka sie takie ziarniniaki, np. w gruzlicy, sarkoidozie czy niektorych grzybicach. Statystycznie na pierwszym miejscu jest gruzlica. Marissa poczula sie slabo. Mysl, ze mogla miec jedna z tych chorob, przerazila ja. -Czy mozesz zrobic dalsze badania dla potwierdzenia diagnozy? - spytala. -Oczywiscie - odpowiedzial. - Ale pomoze mi znajomosc historii pacjentki. -Okay - zgodzila sie Marissa. - Jest zdrowa biala kobieta w wieku lat trzydziestu kilku z zupelnie normalna przeszloscia chorobowa. Ma asymptomatycznie zablokowane jajowody. -Wiarygodna historia? - zapytal Ken, przygryzajac warge. -Calkowicie. -Negatywny wynik przeswietlenia pluc? -Zupelnie normalny. -Problemy z oczami? - Zadnych. -Wezly limfatyczne? -Wynik negatywny - powiedziala Marissa z emfaza. - Z wyjatkiem zablokowanych jajowodow pacjentka jest zupelnie normalna i zdrowa. -Przeszlosc ginekologiczna w normie? - zapytal. -Tak - odpowiedziala Marissa. -Coz, to niesamowite - przyznal Ken. - Gruzlica dostaje sie do jajowodow z krwi lub z wezlow limfatycznych. Jesli to gruzlica, to gdzies tam powinno byc ognisko. To nie wyglada na grzybice, nie ma strzepkow lub czegos takiego. Nadal twierdze, ze gruzlica jest najbardziej prawdopodobna. W kazdym razie porobie dodatkowe zabarwienia.. -Marissa! - ktos zawolal, przywolujac ja do rzeczywistosci. Otworzyla oczy. To byl doktor Arthur. -Doktor Wingate zamierza zrobic zastrzyk znieczulajacy. Nie chcemy, aby pani nagle podskoczyla. Marissa skinela glowa. Niemal natychmiast poczula klujacy bol w kilku miejscach, ale to szybko minelo i znow zatopila sie w swoich rozmyslaniach, wspominajac pelna paniki wizyte u internisty tego samego dnia, kiedy widziala sie z Kenem. Ale kompletne badania nie wykryly niczego, za wyjatkiem dodatniego testu PPD (proba tuberkulinowa), co sugerowalo, ze rzeczywiscie niegdys przechodzila gruzlice. Chociaz Ken przeprowadzal rozmaite testy, nie znalazl zadnych pratkow gruzliczych czy innych. Obstawal jednak przy swej pierwotnej diagnozie gruzliczej infekcji jajowodow, pomimo ze Marissa nie miala pojecia, w jaki sposob mogla zarazic sie tak rzadko juz spotykana choroba. -Doktorze Wingate! - zawolal czyjs zaniepokojony glos. Marissa powrocila do rzeczywistosci. Obrocila glowe. Przy drzwiach pokoju stala pani Hargrave. -Na milosc boska, nie widzi pani, ze jestem zajety? - warknal lekarz. -Obawiam sie, ze mamy wypadek. -Robie to cholerne pobieranie jajeczek! - krzyknal doktor Wingate, przerzucajac czesc swojego niezadowolenia na pania Hargrave. -Przepraszam - szepnela, wycofujac sie za drzwi. -O! Jest! - powiedzial doktor Wingate z zadowoleniem, intensywnie wpatrujac sie w ekran kineskopu. -Czy mam zobaczyc, co tam sie stalo? - spytal doktor Arthur. -Nie, najpierw wybierzmy jajeczka - zadecydowal doktor Wingate. Przez nastepne pol godziny czas wlokl sie niewiarygodnie. Marissa byla spiaca, ale nie mogla zasnac w czasie bolesnego sondowania. -W porzadku - rzekl doktor Wingate. - To juz ostatni z widocznych pecherzykow. Niechze popatrze, cosmy wyciagneli. Odlozywszy sonde i zdjawszy rekawice, wyszedl razem z laborantka do sasiedniego pokoju, aby obejrzec probki pod mikroskopem. -Dobrze sie pani czuje? - spytal doktor Arthur. Marissa potaknela. Za kilka minut wszedl do pokoju szeroko usmiechniety doktor Wingate. -Jest pani wspaniala dziewczyna. Wydala pani osiem dorodnych jajeczek. Marissa glosno odetchnela i zamknela oczy. Chociaz cieszyla sie z tego, ten dzien nie byl szczesliwy. Czula sie odurzona i wyczerpana, a teraz, gdy napiecie minelo, szybko zapadla w niespokojny, narkotyczny sen. Polswiadomie czula, jak klada ja na wozek i wioza oszklonym wiaduktem do czesci szpitalnej kliniki. Na chwile przebudzila sie, pomagajac w ulozeniu siebie w lozku, i zapadla w glebszy, wzmacniany przez valium sen. Sposrod wielu obowiazkow i powinnosci w klinice doktor Norman Wingate najbardziej lubil prace bezposrednio zwiazane z biologiczna strona sztucznego zaplodnienia. Doktora filozofii i doktora medycyny bardzo interesowala biologia komorek. Kiedy patrzyl przez mikroskop na jajeczka Marissy, odczuwal satysfakcje i oniesmielenie. Tam, w polu widzenia mikroskopu, lezal zaczatek ludzkiego zycia. Jajeczka te byly naprawde dorodnymi okazami, potwierdzajacymi fachowe dawkowanie hormonow w okresie owulacji. Doktor Wingate starannie obejrzal kazde z osmiu jajeczek. Byly calkiem dojrzale. Z szacunkiem umiescil je w uprzednio przygotowanym, lekko rozowym plynnym podlozu w pojemniku Falcona. Pojemniki te wkladano do inkubatora o regulowanej temperaturze i skladzie gazow. Nastepnie zajal sie nasieniem Roberta, ktore pozostawil, by uzyskalo plynna konsystencje. Teraz rozpoczal koncowy proces polaczenia. Bedac perfekcjonista, wolal osobiscie wykonywac prace z zakresu biologii komorkowej. Skutecznosc sztucznego zaplodnienia byla efektem zarowno nauki, jak i sztuki eksperymentatora. -Panie doktorze - powiedziala pani Hargrave, wchodzac do laboratorium. - Przepraszam, ze przeszkadzam, ale mamy wypadek Rebeki Ziegler, ktory wymaga pana obecnosci. Doktor Wingate podniosl glowe znad swojej pracy. -Nie mozecie tego sami zalatwic? - spytal. -Niestety, to prasa - odpowiedziala. - Nawet przyjechali z kamera telewizyjna. Chyba konieczna jest panska obecnosc. Spojrzal niechetnie na butelke zawierajaca nasienie Roberta. Nie znosil sytuacji, w ktorych obowiazki administracyjne przerywaly mu prace biologiczne. Jako dyrektor kliniki nie mial jednak wyboru. Spojrzal na laborantke. -Teraz pani ma szanse powiedzial. - Prosze doprowadzic do konca proces polaczenia, koncentracji i wyplyniecia. Widziala pani wystarczajaco czesto, jak ja to robilem, a wiec teraz pani kolej. Odwrocil sie i wyszedl z pania Hargrave. -Pani Buchanan! Halo! Prosze pani! Czy pani mnie slyszy? - zawolal przyjazny glos. Powracajac z glebin swego snu, Marissa uslyszala, ze ktos ja wola. Snilo sie jej, ze byla uwieziona na jalowym pustkowiu. Probowala wlaczyc glos do snu, ale pielegniarka postanowila ja obudzic. -Prosze pani, pani maz przyszedl. Marissa otworzyla oczy i ujrzala szeroko usmiechnieta twarz pielegniarki. Odczytala naszywke z nazwiskiem Judith Holiday na jej fartuchu. Zamrugala oczami, probujac zobaczyc pokoj. Wtedy zauwazyla Roberta z plaszczem na ramieniu, stojacego za pielegniarka. -Ktora godzina? - zapytala Marissa, podnoszac sie na lokciu. Wydawalo sie jej, ze zapadla w sen chwile temu. Na pewno Robert nie zdazyl na spotkanie i wrocil. -Jest szesnasta pietnascie - odpowiedziala Judith, zawijajac mankiet aparatu do pomiaru cisnienia krwi na ramieniu Marissy i nadmuchujac gruszke. -Jak sie czujesz? - spytal Robert. -Mysle, ze dobrze - odpowiedziala. Nie byla tego zupelnie pewna. Valium caly czas dzialalo. Jej usta byly tak suche, jak pustynny krajobraz we snie. Zdziwila sie, ze dzien przeszedl tak szybko. -Daje pani znaki zycia - rzekla Judith, zdejmujac rekaw aparatu. - Jesli pani czuje sie na silach, to moze pani isc do domu. Marissa przelozyla nogi przez krawedz lozka i przez chwile czula zawroty glowy. Powrocily, gdy zesliznela sie z lozka i dotknela stopami zimnej podlogi. -Jak sie pani czuje? - zapytala Judith. Marissa odrzekla, ze dobrze, czujac sie nieco slabo. Wypila lyk napoju ze szklanki stojacej na stoliku obok lozka i to jej pomoglo. -Pani ubranie jest w szafce - rzekla Judith. - Czy w czyms pani pomoc? -Nie sadze - odpowiedziala. Usmiechnela sie blado do zyczliwej pielegniarki. -Prosze w razie czego zawolac - rzekla Judith, wycofujac sie za drzwi. Przymknela je pozostawiajac niewielka szpare. -Pozwol - Robert pospieszyl z pomoca, widzac Marisse kierujaca sie do szafki. Dwadziescia minut pozniej Marissa niepewnym krokiem schodzila frontowa klatka schodowa kliniki. Wsiadla do samochodu Roberta. Czula ociezalosc i jedynym jej pragnieniem bylo dostac sie do domu i polozyc do lozka. Nieobecnym spojrzeniem popatrzyla na ruchliwy o tej porze Harvard Square. Zapadal zmierzch, wiekszosc samochodow miala zapalone swiatla. -Doktor Wingate mowil, ze oddawanie jajeczek poszlo bardzo dobrze - rzekl Robert. Marissa przytaknela i spojrzala na niego. Jego profil rysowal sie ostro w wieczornych swiatlach. Nie patrzyl na nia. -My mamy juz osiem jajeczek - powiedziala, podkreslajac "my". Przygladala sie mezowi, starajac sie ocenic reakcje. Miala nadzieje, ze zrozumial aluzje, ale Robert zmienil temat. -Czy slyszalas o tragedii w klinice? -Nie - odrzekla. - Jakiej tragedii? -Pamietasz kobiete, ktora mnie uderzyla? - zapytal Robert, jakby Marissa mogla zapomniec. - Te, ktora zrobila scene w poczekalni, gdy przyszlismy. Zanurkowala z szostego pietra na kwietnik. Podawali w poludniowych wiadomosciach. -Moj Boze! - Marissa pamietala az nadto dobrze, ze identyfikowala sie z ta kobieta. Rozumiala doskonale jej frustracje, gdyz czesto sama przezywala podobna. - Czy ona nie zyje? - zapytala, zywiac niesmiala nadzieje, ze moze jej ktos przeszkodzil. - Smierc na miejscu - odpowiedzial Robert. - Jakas biedna pacjentka widziala cale zajscie, gdy szla do kliniki. Mowila, ze tamta siedziala na parapecie okna i poleciala glowa w dol. -Biedaczka - westchnela Marissa. -Ktora? - spytal Robert. -Obie - odpowiedziala, chociaz miala na mysli Rebeke Ziegler. -Pewnie znow powiesz, ze to nie jest dobry moment do rozmowy o kuracji - rzekl Robert. - Ale to, ze ta kobieta dostala szalu, potwierdza moje poranne odczucia. Wyraznie nie jestesmy jedynymi, ktorzy odczuwaja napiecie. Naprawde sadze, ze powinnismy przerwac te cala kuracje po tym cyklu. Pomysl, jak to rujnuje twoja praktyke lekarska. Praktyka pediatryczna byla ostatnia rzecza, o ktora dbala Marissa. -Rozmawialam szczerze z dyrektorem mojego zespolu i on wszystko rozumie - wyjasnila nie pierwszy juz raz. - Wspolczuje mi z powodu wszystkiego, co przechodze, nawet jesli inni tego nie robia. -To bardzo ladnie ze strony dyrektora - powiedzial Robert - ale co z pacjentami? Musza sie czuc opuszczeni. -Maja zapewniona opieke - odciela sie Marissa, chociaz naprawde sie o nich niepokoila. -Poza tym - dodal Robert - to chodzenie do kliniki, pobieranie tych plastykowych pojemnikow, czyli to wszystko, co wiaze sie z wykonaniem mojej roli, odczuwam jako naprawde ponizajace. -Ponizajace? - powtorzyla Marissa, tak jakby nie doslyszala. Pomimo valium poczula sie sprowokowana. Po tym, jak cierpiala caly dzien z powodu bolesnego i ryzykownego zabiegu, nie mogla uwierzyc, ze Robert podnosi sprawe swego drobnego, bezbolesnego udzialu. Probowala sie pohamowac, ale musiala powiedziec, co mysli. - Ponizajace? Ty odczuwasz ponizenie? A co bys powiedzial, gdybys spedzil caly dzien lezac na plecach z nogami rozlozonymi przed twymi kolegami po fachu, ktorzy caly czas grzebia i sonduja? -Nie zamierzam sugerowac, ze to latwe dla ciebie - rzekl Robert. - To jest ciezkie dla nas obojga. Zbyt ciezkie. A w kazdym razie dla mnie zbyt ciezkie. Chce to przerwac juz teraz. Marissa patrzyla przed siebie. Byla zla i wiedziala, ze Robert tez jest zly. Ostatnio ciagle sie klocili. Patrzyla na droge pedzaca w jej kierunku. Zatrzymali sie obok kasy przy wjezdzie do stanu Massachusetts. Robert ze zloscia wrzucil monety do automatu. Po dziesieciu minutach jazdy w milczeniu uspokoila sie. Odwrocila sie do Roberta i oznajmila, ze pani Hargrave odwiedzila ja tego popoludnia. -Byla bardzo wyrozumiala - dodala - i udzielila mi rady. -Slucham uwaznie - powiedzial Robert. -Sugerowala, abysmy skorzystali z konsultacji oferowanych przez klinike. I sadze, ze to moze byc dobry pomysl. Jak powiedziales, inni w naszej sytuacji rowniez odczuwaja napiecie. Pani Hargrave twierdzi, ze konsultacje pomogly wielu ludziom. Poczatkowo Marissa nie byla zachwycona pomyslem konsultacji, im wiecej jednak rozmyslala, szczegolnie o tym, jak sie ukladaja jej stosunki z Robertem, tym bardziej przekonywala sie do nich. Potrzebowali pomocy, i to bylo oczywiste. -Nie chce rozmawiac z konsultantem - oswiadczyl Robert, nie pozostawiajac miejsca na dyskusje. - Nie interesuje mnie inwestowanie czasu i pieniedzy w to, zeby ktos mi tlumaczyl, dlaczego mam po dziurki w nosie kuracji, ktora gwarantowala, ze uczyni nas nieszczesliwymi sobie i rzuci nawzajem do gardel. Juz zuzylismy wystarczajaco duzo czasu, wysilku i pieniedzy. Chyba wiesz, ze wydalismy juz ponad piecdziesiat tysiecy dolarow. Znow zapadla cisza. Po kilku chwilach Robert ja przerwal: -Slyszalas, co mowilem, prawda? Piecdziesiat tysiecy dolarow! Marissa odwrocila sie do niego, jej policzki plonely. -Slyszalam! Piecdziesiat tysiecy, sto tysiecy. Coz to wszystko znaczy, jesli to nasza jedyna szansa, aby miec dziecko? Czasami nie wierze ci. Nie wyglada na to, abysmy zyli w nedzy. Wystarczylo ci w tym roku na kupno tego glupiego, drogiego samochodu. Zastanawiam sie, co jest dla ciebie najwazniejsze. Marissa znow spojrzala przed siebie, z irytacja skrzyzowala rece na piersiach i pograzyla sie w myslach. Jej mentalnosc byla tak kompletnie rozna od mentalnosci biznesmena, ktora mial Robert, ze dziwila sie, w jaki sposob mogli nawiazac blizszy kontakt. -Przeciwnie niz dla ciebie - przerwal cisze Robert, gdy juz zblizali sie do domu - piecdziesiat tysiecy dolarow stanowi dla mnie duza sume. W zamian za to nie mozemy sie niczym pochwalic, z wyjatkiem zburzonego spokoju i rozkladu malzenstwa. Cena wydaje sie wysoka, z kazdego punktu widzenia. Zaczynam nienawidzic kliniki. Nigdy nie czulem sie tam dobrze. W dodatku atak tej zrozpaczonej kobiety tez mi nie pomogl. Czy zauwazylas tego straznika? -Jakiego straznika? - spytala Marissa. -Tego, co przyszedl z lekarzami, gdy ta kobieta sie awanturowala. Azjata w mundurze. Zauwazylas, ze byl uzbrojony? -Nie, nie zauwazylam broni. Robert mial denerwujacy sposob zmiany tematu w kierunku malo znaczacych szczegolow. Przeciez wlasnie borykali sie ze swoimi problemami i mowili o przyszlosci, a on myslal o strazniku. -On mial colta pythona 0.357 - ciagnal Robert. - Za kogo on sie uwaza, za azjatyckiego Harry'ego od brudnej roboty? Wlaczywszy swiatlo, doktor Wingate wszedl do ukochanego laboratorium. Byla godzina jedenasta w nocy i klinika opustoszala. W czesci szpitalnej i w gabinecie ostrego dyzuru po drugiej stronie ulicy byli ludzie, ale nie w glownym budynku. Doktor zdjal plaszcz, zalozyl czysty bialy fartuch, starannie umyl rece. Mogl wprawdzie poczekac do rana, ale po pobraniu osmiu dorodnych jajeczek byl ciekaw ich dalszego rozwoju. Gdy uporal sie juz w miare swoich mozliwosci ze sprawa Rebeki Ziegler, powrocil do laboratorium i stwierdzil, ze laborantka bardzo dobrze przygotowala nasienie. Juz o drugiej po poludniu wszystkie jajeczka byly w starannie przygotowanym osrodku inseminacyjnym i zostaly umieszczone w oddzielnych pojemnikach. Do kazdego doktor Wingate dodal okolo 150 000 kapacytowanych plemnikow. Jajeczka i nasienie przechowywano w inkubatorze, w atmosferze 5% CO2 o wilgotnosci 98% i temperaturze 37 stopni Celsjusza. Doktor Wingate wlaczyl oswietlenie w mikroskopie, otworzyl inkubator, umiescil pierwsza probke pod mikroskopem i spojrzal przez okular. W srodku pola obserwacyjnego lezalo wspaniale jajeczko, ciagle jeszcze otoczone komorkami wienca promienistego. Patrzac dokladniej i zrecznie poslugujac sie pipeta, odczul dreszcz asystowania przy poczeciu, gdy zauwazyl dwa jadra w cytoplazmie jajeczka. Uleglo zaplodnieniu i wygladalo zupelnie normalnie. Powtorzywszy te procedure dla reszty jaj, doktor Wingate bardzo sie ucieszyl, gdy stwierdzil, ze wszystkie zaplodnily sie normalnie. Nie wystapilo zaplodnienie polispermiczne, gdy wiecej niz jeden plemnik penetruje jedno jajeczko. Pieczolowicie przeniosl zaplodnione oocyty do swiezego osrodka o wyzszej koncentracji osocza. Nastepnie wszystkie zaplodnione jajeczka znalazly sie w inkubatorze. Gdy skonczyl, podszedl do telefonu. Pomimo poznej godziny wykrecil numer Buchananow. Pomyslal, ze dla dobrych wiesci nigdy nie jest za pozno. Po piatym dzwonku sadzil, ze sie pomylil. Przy szostym mial juz zamiar zrezygnowac, gdy Robert podniosl sluchawke. -Przepraszam, ze dzwonie tak pozno - zaczal doktor Wingate. -Nie ma problemu - odpowiedzial Robert. - Bylem w moim gabinecie. To jest telefon w pokoju mojej zony. -Mam dla was dobre nowiny, moi mili - ciagnal doktor Wingate. -Chetnie ich wysluchamy - rzekl Robert. - Prosze zaczekac, obudze Marisse. -Prosze jej nie budzic - powiedzial doktor. - Moze pan jej powiedziec rano lub ja jeszcze raz zadzwonie. Po tym, co dzisiaj przeszla, lepiej dajmy jej spac. -Ale ona sie ucieszy - zapewnil Robert. - A poza tym zaraz zasnie. To dla niej zaden problem. Prosze zaczekac. Za chwile w sluchawce dal sie slyszec zmeczony glos Marissy, gdy podniosla sluchawke drugiego telefonu. -Przepraszam, ze pania budze - powiedzial doktor Wingate - ale pani maz zapewnil mnie, ze moge to zrobic. -Robert mowil, ze ma pan dobre wiesci? -Istotnie - odpowiedzial doktor Wingate. - Wszystkie osiem jajeczek juz zostalo zaplodnionych. Poszlo bardzo szybko i jestem optymista. Zwykle zapladnia sie najwyzej osiemdziesiat procent. Wydala wiec pani wyjatkowo zdrowy plon. -Wspaniale! - ucieszyla sie Marissa. - Czy to daje pewnosc pozytywnego skutku przeniesienia? -Powiem uczciwie - odrzekl. - Nie wiem, czy istnieje jakis zwiazek. Ale nie moze zaszkodzic. -Na czym polegala roznica? - spytala. - W poprzednim cyklu zadne jajeczko sie nie zaplodnilo. -Sam chcialbym to wiedziec - wyznal doktor. - Zaplodnienie pozostaje dla nas procesem tajemniczym. Nie znamy wszystkich czynnikow. -Kiedy bedziemy robic przeniesienie? - zapytala Marissa. -Za jakies czterdziesci osiem godzin - odpowiedzial. - Jutro sprawdze embriony i zobacze, jak sie rozwijaja. Jak pani wie, chcemy zobaczyc ich podzial. -I wtedy bedzie pan je przenosil? -Dokladnie tak - potwierdzil doktor Wingate. - Jak juz mowilismy, doswiadczenie wskazuje na to, ze wiecej niz cztery zwieksza ryzyko wielokrotnego zaplodnienia, a nie ma wplywu na skutecznosc przeniesienia. Pozostale cztery embriony zamrozimy. W takiej sytuacji ma pani szanse na dwa przeniesienia bez przechodzenia procesu hiperstymulacji. -Miejmy nadzieje, ze to przeniesienie bedzie udane - powiedziala Marissa. -Badzmy optymistami. -Z przykroscia uslyszalam o smierci tej kobiety - rzekla Marissa. Wspomnienie to przesladowalo ja caly wieczor. Zastanawiala sie, ile cykli zniosla biedna pani Ziegler. Identyfikujac sie z Rebeka, juz przewidywala psychologiczne efekty nastepnej porazki. Poniosla ich tak wiele, ze nie mogla sie zdobyc na optymizm. Czy nastepna doprowadzi ja do granicy wytrzymalosci? -To byla straszna tragedia - powiedzial doktor Wingate. Jego dotad entuzjastyczny ton stal sie posepny. - Bylismy zdruzgotani. Nasz personel jest zwykle wyczulony na symptomy depresji. Az do wczorajszego wybuchu nie mielismy zadnych sygnalow swiadczacych o tym, ze pani Ziegler byla w takiej rozpaczy. Najwyrazniej ona i jej maz rozstali sie. Probowalismy namowic ich na konsultacje, ale nie przyszli. -Ile miala lat? - spytala Marissa. -Trzydziesci trzy, o ile pamietam. Tragiczna strata mlodego zycia. Niepokoje sie w zwiazku z mozliwym wplywem tego wypadku na innych pacjentow. Nieplodnosc jest przyczyna emocjonalnych napiec kazdego, kogo dotyczy. Jestem pewien, ze ogladanie tego zajscia w poczekalni nie poprawilo pani nastroju. -Ja sie z nia identyfikowalam - przyznala Marissa. Szczegolnie teraz, pomyslala, uslyszawszy o jej problemach malzenskich. Byly nawet obie w zblizonym wieku. -Niech pani tego nie mowi - doradzil doktor Wingate. - A teraz o weselszych rzeczach: czekajmy na transfer embrionow. Pozytywne nastawienie jest bardzo wazne. -Sprobuje - obiecala Marissa. Po odwieszeniu sluchawki byla zadowolona, ze poruszyla temat tamtego samobojstwa. Rozmowa zlagodzila w pewnym stopniu przezyty wstrzas. Wstala z lozka i nalozywszy szlafrok zeszla do hallu, kierujac sie do gabinetu Roberta. Zastala go siedzacego przed komputerem. Podniosl na chwile glowa, widzac wchodzaca Marisse. -Wszystkie sa zaplodnione - oswiadczyla, usiadlszy na kanapie pod sciana, w ktora byly wbudowane polki biblioteczne. -Zachecajace - odpowiedzial. Patrzyl na nia sponad szkiel swych waskich okularow. -To pierwsza przeszkoda - ciagnela. - Teraz wszystko, co nalezy zrobic, to zmusic jeden z embrionow, aby przylgnal do wnetrza mojej macicy. - Latwiej powiedziec, niz zrobic - stwierdzil Robert, powracajac wzrokiem do ekranu komputera. -Nie mozesz mnie chociaz troche pocieszyc? - pozalila sie. Robert znow spojrzal na nia. -Obawiam sie, ze moje pocieszenia zachecily cie tylko do bicia glowa w sciane. Mam caly czas powazne watpliwosci na temat tego calego procesu. Jesli sie uda tym razem, to dobrze; ale nie chce widziec cie przygotowujacej sie do kolejnego rozczarowania. -Odwrocil sie z powrotem do ekranu. Przez moment Marissa nie odzywala sie. Robert mowil rozsadnie, chociaz w tej chwili jego slowa budzily w niej sprzeciw. Sama tez sie obawiala, aby jej nadzieje nie poszly zbyt daleko. -Czy myslales jeszcze o sprawie konsultacji? - spytala. Robert popatrzyl na nia po raz trzeci. -Nie - odrzekl. - Juz mowilem, ze zupelnie mnie to nie interesuje. Za duzo juz tego mieszania sie innych w nasze zycie. Moim problemem jest to, ze stracilismy nasze zycie osobiste. Czuje sie jak ryba w akwarium. -Doktor Wingate mowil, ze jedna z przyczyn samobojstwa tej kobiety bylo nieskorzystanie z konsultacji. -Czy jest to cos w rodzaju pozornie malego szantazu? - spytal Robert. - Skok z dachu kliniki, jesli ja nie zgodze sie na konsultacje? -Nie! - gwaltownie zaprzeczyla Marissa. - Ja tylko powtarzam. Ta kobieta i jej maz mieli trudnosci. Zalecano konsultacje. Oni nie poszli. Najwyrazniej zerwali ze soba, co bylo jedna z przyczyn jej rozstroju. -A konsultacje wszystko by rozwiazaly? - zapytal Robert sarkastycznie. -Niekoniecznie - odpowiedziala - ale watpie, aby zaszkodzily. Zaczynam sie przekonywac, ze tez powinnismy skorzystac z konsultacji, niezaleznie od tego, czy bedziemy kontynuowac kuracje, czy nie. -Coz mam ci powiedziec? - rzekl Robert. - Nie jestem zainteresowany traceniem czasu i pieniedzy na konsultacje. Sam wiem, dlaczego jestem przygnebiony i nieszczesliwy. Nie potrzebuje, aby mi ktokolwiek o tym mowil. -I nie chcesz nad tym popracowac? - spytala Marissa. Zawahala sie, chcac powiedziec "wspolnie". -Nie sadze, by konsultacje byly wlasciwa droga - stwierdzil Robert. - Nie potrzeba wybitnego specjalisty, aby powiedziec, co jest zle. Kazdy czulby sie wykonczony po tym, cosmy przeszli w ostatnich miesiacach. Niektore sprawy w zyciu czlowiek musi rozwiazywac, inne nie. Nie musimy zmagac sie z nieplodnoscia, o ile nie chcemy. Na obecnym etapie wolalbym te sprawe wykluczyc z naszego zycia. -Och, na milosc boska! - krzyknela Marissa z rozgoryczeniem. Wstala i wyszla, zostawiajac Roberta z jego ulubionym komputerem i arkuszem obliczeniowym. Nie miala juz sily podejmowac kolejnej sprzeczki. Przeszla przez hall do swojej sypialni, trzaskajac drzwiami. Wygladalo na to, ze kryzys w ich zwiazku poglebia sie. ROZDZIAL 4 20 marca 1990, godzina 8.45 Wysoce aktywne jony, zwane jonami wodorowymi, przenikaly przez delikatne scianki czterech rozwijajacych sie embrionow Marissy. Nieoczekiwanie jony uderzyly gwaltowna fala na dzielace sie komorki. Systemy buforowe zostaly zmobilizowane w celu neutralizacji czesci aktywnych czasteczek, ale bylo ich zbyt wiele. Poczatkowo powoli, a pozniej coraz szybciej, pH komorek zaczelo spadac. Ulegaly one zakwaszeniu. Jony wodorowe powstawaly zawsze, gdy do roztworu wodnego dodawany byl kwas. W glebokim wnetrzu embrionow molekuly DNA przechodzily proces replikacji, przygotowujac sie do kolejnego podzialu.Same bedac slabymi kwasami, byly nadzwyczaj wrazliwe na jony wodorowe grupujace sie w ich wnetrzu. Proces replikacji trwal, ale napotykal trudnosci: enzymy odpowiedzialne za reakcje chemiczne byly rowniez wrazliwe na kwasy. Wkrotce wystapily defekty replikacji. Najpierw bylo to tylko kilka drobnych bledow, z ktorych zaden nie mogl miec znaczenia, jesli uwzglednic istniejace nadmiary genow. Gdy jednak atakowalo coraz wiecej czasteczek kwasowych, cale grupy genow zaczely replikowac zupelny bezsens. Komorki ciagle sie jeszcze dzielily, ale byla to juz tylko kwestia czasu. Pomylki juz zaczely byc smiertelne. -To wspaniale! - zawolala Marissa. Nie mogla uwierzyc, ze oglada poczecie jednego ze swych dzieci. Embrion, bedacy w stadium dwukomorkowym, przejrzyscie rysowal sie w krysztalowo czystym osrodku odzywczym. Marissa zachwycajac sie widokiem komorki pod mikroskopem, nie mogla widziec chaosu powstajacego na poziomie molekularnym. Myslala, ze widzi poczatek nowego ludzkiego zycia. W rzeczywistosci byla swiadkiem pierwszych krokow smierci. -Zdumiewajace, prawda? - powiedzial stojacy obok doktor Wingate. Marissa przyszla tego ranka pytajac, czy moze obejrzec ktorys ze swych embrionow. W pierwszym odruchu doktor zakwestionowal sensownosc takiej prosby, ale przypominajac sobie, ze Marissa jest lekarzem, pomyslal, ze trudno bedzie jej odmowic, chociaz niechetnie dopuszczal kogokolwiek do kontaktu z embrionami w tym stadium. -Nie moge uwierzyc, ze ten drobny pylek moze sie stac pelna istota ludzka - rzekla Marissa. Nigdy przedtem nie widziala zywego dwukomorkowego embrionu, nie mowiac juz o swoim wlasnym. -Mysle, ze lepiej wlozyc tego malego diabla z powrotem do inkubatora - powiedzial doktor Wingate. Uwaznie przeniosl pojemnik do inkubatora i wsunal go na wlasciwa polke. Marissa szla za nim jak urzeczona. Widziala, jak pojemnik dolaczyl do trzech pozostalych. -Gdzie sa pozostale cztery? - spytala. -Tam - wskazal doktor. - W plynnym azocie. -Juz zostaly zamrozone? -Zrobilem to dzisiaj rano - oznajmil doktor Wingate. - Nasze doswiadczenie wskazuje, ze dwukomorkowe embriony radza sobie lepiej niz wieksze. Wybralem taka czworke, o ktorej sadzilem, ze najlepiej zniesie zamrazanie i odmrazanie. Bedziemy je trzymac w rezerwie na wszelki wypadek.. Marissa podeszla do chlodni z plynnym azotem i dotknela pokrywy. Swiadomosc, ze czworka jej potencjalnych dzieci znajduje sie w srodku w stanie wstrzymanej animacji, wywolala w niej niesamowite odczucie. Takie zastosowanie nowoczesnej techniki az nadto przypomnialo jej Nowy wspanialy swiat. -Czy chce pani zajrzec? - Marissa potrzasnela glowa. -Juz zabralam panu zbyt wiele czasu - odrzekla. - Dziekuje. -Prosze bardzo - odpowiedzial doktor Wingate. Marissa pospiesznie wyszla z laboratorium, podeszla do wind i nacisnela guzik GORA. Przyczyna, ktora sprowadzila ja dzisiaj do kliniki, bylo spotkanie z Linda Moore, psychologiem. Pomiedzy ostatnia rozmowa z Robertem poprzedniego wieczoru, a jego decyzja spedzenia nocy w pokoju goscinnym Marissa postanowila rano zalatwic konsultacje. Niezaleznie od tego, czy Robert zamierzal isc czy nie, zdecydowala, ze musi porozmawiac ze specjalista na temat stresow zwiazanych z leczeniem nieplodnosci. Gdy wykrecila numer kliniki, sadzila, ze bedzie musiala czekac na wizyte, ale pani Hargrave uprzedzila psychologa klinicznego, ze Marisse trzeba przyjac szybko. Gabinet Lindy Moore znajdowal sie na szostym pietrze, dokladnie tym samym, z ktorego skoczyla pani Ziegler. Ten zbieg okolicznosci spowodowal, ze Marissa poczula sie nieprzyjemnie. Gdy przechodzila przez hall, obsesyjnie probowala zgadnac, z ktorego okna skoczyla Rebeka. Zastanawiala sie, czy szale tej decyzji przewazylo cos, co pacjentka znalazla w swojej kartotece - dobrze pamietala, ze Rebeka opuscila poczekalnie z zamiarem przejrzenia swoich wynikow. -Prosze do gabinetu - poprosila sekretarka, gdy Marissa sie przedstawila. Idac do drzwi, zastanawiala sie, czy naprawde chce tego spotkania. Wlasciwie nie potrzebowala specjalisty, aby dowiedziec sie, ze kuracja nieplodnosci powoduje stresy. Ponadto byla zaklopotana, iz bedzie musiala wyjasniac przyczyne nieobecnosci Roberta. -Prosze wejsc - zachecila sekretarka widzac, ze Marissa zatrzymuje sie przed drzwiami. Uswiadamiajac sobie, ze nie ma juz wyboru, Marissa weszla do gabinetu. Wystroj pokoju urzadzonego w lagodnych odcieniach szarosci i zieleni, z meblami obitymi tapicerka, dzialal uspokajajaco. Okno jednak wychodzilo na surowy, ceglany dziedziniec szesc pieter nizej. Marissa zastanawiala sie, co Linda Moore robila w chwili, gdy Rebeka skoczyla w nicosc. -Dlaczego pani nie zamyka drzwi? - zapytala Linda, robiac gest wolna reka. Byla mloda, wygladala na mniej wiecej trzydziesci lat. Miala akcent podobny do tego, z jakim mowila pani Hargrave. -Prosze usiasc, ja zaraz podejde - powiedziala Linda. Rozmawiala wlasnie przez telefon. Marissa usiadla na ciemnozielonym krzesle przed biurkiem. Linda byla raczej drobna kobieta z krotkimi rudymi wlosami i lekko piegowatym nosem. Najwyrazniej rozmawiala przez telefon z pacjentem, co krepowalo Marisse. Probowala nie sluchac. Szczesliwie Linda wkrotce skonczyla i skierowala cala swoja uwage na Marisse. -Ciesze sie, ze pani przyszla - usmiechnela sie. Niemal natychmiast Marissa tez poczula sie zadowolona. Linda zrobila na niej wrazenie osoby zarowno fachowej, jak i milej. Zachecona przez Linde, wkrotce zaczela mowic. Chociaz Linda przyjmowala w klinice pacjentow z roznymi problemami, Marissa przekonala sie, ze znaczna czesc jej praktyki dotyczyla spraw dziejacych sie wokol sztucznego zaplodnienia. Linda doskonale rozumiala stan emocjonalny Marissy, prawdopodobnie lepiej niz ona sama. -Zasadniczo jest to problem wyboru - mowila Linda. - Ma pani dwie, rownie niezadowalajace mozliwosci: moze pani zaakceptowac swa nieplodnosc bez dalszej kuracji, jak sugeruje pani maz, i prowadzic zycie niezgodne ze swymi oczekiwaniami lub moze pani kontynuowac kuracje, co prowadzi do ciaglych stresow pani i was obojga, a takze wielu kosztow, bez zadnych gwarancji sukcesu. -Nigdy nie slyszalam, aby ktos ujal to tak zwiezle - powiedziala Marissa. -Mysle, ze bardzo wazne jest postawienie sprawy jasno - mowila Linda - i uczciwie. A uczciwosc zaczyna sie w pani samej. Musi pani zrozumiec, jaki wybor stoi przed pania, i podjac racjonalna decyzje. Stopniowo Marissa zaczynala czuc sie coraz pewniej, ujawniajac swoje odczucia. Zadziwialo ja to, ze lepiej rozumiala sama siebie, gdy o tym opowiadala. -Jednym z moich najwiekszych problemow jest to, ze nie moge sama sobie z tym poradzic. -Tak - powiedziala Linda - chocby pani nie wiem jak probowala, w przypadku nieplodnosci nie ma to znaczenia. -Robert uzyl okreslenia "obsesja" - przyznala Marissa. -Moze miec racje - zgodzila sie Linda. - A to sie jeszcze pogarsza przez emocjonalna hustawke towarzyszaca kuracji: od nadziei do rozpaczy, od smutku do wscieklosci, od zawisci do samoobwinienia. -Co pani ma na mysli, mowiac o zawisci? - zainteresowala sie Marissa. -Odczuwa pani zawisc w stosunku do kobiet, ktore maja dzieci - wyjasnila Linda. - Bol, ktory moze pani czuc, widzac matki z dziecmi w sklepie oraz temu podobne sceny. -Tak jak gniew, ktory kieruja na matki w mojej praktyce lekarskiej - powiedziala Marissa. Szczegolnie te zaniedbujace w jakis sposob swoje dzieci. -No wlasnie - przytaknela Linda. - Trudno mi wyobrazic sobie gorsza prace dla nieplodnej kobiety niz pediatria. Dlaczego pani nie specjalizowala sie w czyms innym? - Linda zasmiala sie, a Marissa zawtorowala jej. W jej sytuacji pediatria w istocie byla szczegolnie okrutna dyscyplina. Prawdopodobnie miedzy innymi z tego powodu starala sie unikac swej pracy na tyle, na ile to bylo mozliwe. -Gniew i zlosc sa okay - mowila Linda. - Moze je pani odczuwac. Prosze nie probowac tlumic tych uczuc z tego powodu, ze uwaza je pani za niestosowne. Latwiej powiedziec, niz zrobic, pomyslala Marissa. -Zanim skonczymy - ciagnela Linda - chcialabym podkreslic kilka waznych spraw. Powrocimy do nich w szczegolach w czasie nastepnych spotkan i mam nadzieje, ze namowimy Roberta na udzial w jednym czy dwoch z nich. Chce jednak pania uprzedzic, aby to wymarzone dziecko nie stalo sie ucielesnieniem pani marzen. Niech pani sobie nie wmawia, ze wszystko sie zmieni z chwila, gdy pojawi sie dziecko, poniewaz tak nie jest. Proponuje, aby realistycznie okreslila pani czas kolejnych prob leczenia. Jak rozumiem, jest pani w czwartym cyklu, prawda? -Tak - potwierdzila Marissa. - Jutro bede miala przenoszenie embrionow. -Statystycznie cztery to prawdopodobnie za malo - powiedziala Linda. - Zapewne powinna pani pomyslec o osmym jako granicy. W naszej klinice osiagamy wysoki poziom sukcesow w okolicy osmej proby. Jesli wtedy nie uzyska pani ciazy, to powinna pani przerwac i rozwazyc inne mozliwosci. -Robert juz o tym mowi - przerwala Marissa. -Bedzie bardziej chetny do wspolpracy, jesli sie dowie, ze ustalila pani limit, ze ta udreka nie bedzie trwala wiecznie. Takie jest nasze doswiadczenie. W kazdej parze ktorys z partnerow jest gotow do wiekszych poswiecen niz drugi. Niech pani da mu troche czasu. Prosze traktowac jego zahamowania tak samo jak swoje. -Zobacze, co sie da zrobic - odpowiedziala Marissa. Rozwazajac ostatnie slowa Roberta na ten temat, nie byla optymistka. -Czy sa jakies inne sprawy, na ktorych chcialaby sie pani skoncentrowac? - spytala Linda. Marissa sie zawahala. -Tak - powiedziala w koncu. - Wspomnielismy o winie. Jest to dla mnie powazny problem. Pewnie dlatego, ze jestem lekarzem, przesladuje mnie to, ze nie potrafie okreslic, w jaki sposob uleglam infekcji, ktora zablokowala moje jajowody. -Doskonale rozumiem - odrzekla Linda. - To naturalne rozumowanie. Sprobujemy zmienic pani sposob myslenia. Mozliwosc, ze powodem jest pani przeszlosc, jest nieskonczenie mala. To nie to co choroby weneryczne czy cos w tym stylu. -Skad mam wiedziec? - spytala Marissa. - Mam potrzebe znalezienia przyczyn. Staje sie to dla mnie coraz wazniejsze. -Dobrze, na pewno porozmawiamy o tym dokladniej. - Otwierajac kalendarz, Linda uzgodnila termin kolejnej wizyty i wstala. Marissa rowniez. - Chce jeszcze cos pani zasugerowac - powiedziala Linda. - Odnosze wrazenie, ze z powodu swojej nieplodnosci czuje sie pani osamotniona. Marissa przytaknela, tym razem zupelnie szczerze. -Zachecam pania do kontaktu ze stowarzyszeniem "Resolve" - ciagnela Linda, wreczajac Marissie wizytowke z numerem telefonu. - Mogla pani o nim slyszec. Jest to samorzutnie zorganizowana grupa ludzi dotknietych nieplodnoscia. Sadze, ze ten kontakt pani pomoze. Omawia sie tam rozne sprawy, takze te, o ktorych rozmawialysmy. Zawsze to pokrzepiajace, jesli wiemy, ze nie jestesmy zupelnie samotni. Wychodzac od psychologa, Marissa byla zadowolona, ze zdecydowala sie na ten wysilek. Odniosla wrazenie o wiele lepsze, niz sobie wyobrazala. Spojrzala na wizytowke z telefonem "Resolve". Byla nawet zdecydowana tam zadzwonic. Slyszala juz dawniej o tej organizacji, ale nigdy nie myslala powaznie o kontakcie, po czesci dlatego, ze byla lekarzem. Zawsze wydawalo sie jej, ze glownym celem tego stowarzyszenia bylo wyjasnianie zwyklym ludziom naukowych podstaw nieplodnosci. To, ze zajmowano sie tam aspektami emocjonalnymi, bylo dla niej nowoscia. Juz zjezdzajac winda, przypomniala sobie, ze nie zapytala Lindy o Rebeke Ziegler. Zanotowala sobie w pamieci, ze zrobi to na nastepnym spotkaniu. Po wyjsciu z kliniki Marissa poszla do swego zespolu pediatrycznego. Robert mial racje, jej praktyka lekarska byla w gruzach. Mindy Valdanus zastepowala inne sekretarki przebywajace na urlopach. Marissa nie byla wiec zaskoczona, gdy przechodzac przez sekretariat, zobaczyla puste biurko. Na swoim biurku znalazla sterte nie otwartej korespondencji oraz cienka warstwe kurzu. Powiesila plaszcz i zadzwonila do doktora Fridericka Housera, szefa grupy. Nie byl zajety, wiec poszla wprost do jego gabinetu. -Na jutro mam planowane przenoszenie embrionow - powiedziala swemu mistrzowi, gdy usiedli w pokoju konferencyjnym. - To moze byc ostatni cykl, jesli moj maz podtrzyma swoje zdanie. Doktor Houser, lekarz starej daty, byl roslym, dostojnym mezczyzna, prawie lysym, z wyjatkiem srebrnego polpierscienia wlosow zdobiacego tyl jego glowy. Nosil okulary w drucianej oprawce i nieodlaczna muszke. Tworzyl wokol siebie mila, ciepla atmosfere, ktora powodowala, ze wszyscy czuli sie dobrze w jego towarzystwie, poczynajac od pacjentow, na kolegach konczac. -Ale gdy sie nie uda - ciagnela Marissa - i jesli zalagodze sprawy z Robertem, sprobujemy jeszcze kilka razy. Nie wiecej jednak niz osiem. Tak czy inaczej, powroce do normy najwyzej za pol roku. - Zyczymy pani jak najlepiej - oswiadczyl doktor Houser - ale musimy znow obnizyc pani pensje. Oczywiscie zmieni sie to z chwila, gdy zacznie pani wnosic swoj wklad do dochodow zespolu. -Rozumiem - powiedziala Marissa - i doceniam cierpliwosc, ktora pan mi okazuje. Gdy znalazla sie w swoim gabinecie, wyjela wizytowke otrzymana od Lindy i wykrecila numer. Odezwal sie przyjazny kobiecy glos. -Czy to "Resolve"? - zapytala Marissa. -Tak, naturalnie - odpowiedziala kobieta. - Jestem Susan Walker. W czym moge pani pomoc? -Doradzono mi, abym do was zadzwonila - powiedziala Marissa. - Jestem zwiazana z oddzialem "In vitro" w Klinice Kobiecej.. -Pracownik czy pacjent? -Pacjent, jestem w czwartym cyklu. -Czy chce pani przyjsc z mezem na nasze najblizsze spotkanie? - spytala Susan. -Moj maz prawdopodobnie odmowi - odrzekla nieco zaklopotana Marissa. -To brzmi swojsko - stwierdzila Susan. - Zdarza sie u wiekszosci par. Mezowie sa niechetni do chwili pierwszej wizyty. Pozniej wiekszosc z nich uwielbia spotkania. To samo bylo z moim mezem. On z przyjemnoscia zadzwoni do pani meza. Potrafi byc zachecajacy. -Nie sadze, aby to byl dobry pomysl - szybko zaoponowala Marissa. Wyobrazala juz sobie reakcje Roberta, gdyby ktos obcy zadzwonil w imieniu stowarzyszenia samopomocy. - Porozmawiam z nim sama. Lecz jesli sie nie zgodzi, czy bedzie niezrecznoscia, gdy przyjde sama? -Na Boga, nie! - wykrzyknela Susan. - Bedzie pani mile widziana i bedzie pani miec mnostwo towarzystwa. Wiele kobiet przechodzi kuracje nieplodnosci i wiele z nich bedzie solo. - Potem Susan podala rozne szczegoly i date spotkania. Odwieszajac sluchawke, Marissa miala nadzieje, ze spotkanie okaze sie rownie owocne, jak wizyta u Lindy. Mimo iz miala pewne watpliwosci, postanowila sprobowac, glownie z powodu rekomendacji Lindy. Zalozywszy krotki bialy fartuch, Marissa zeszla do przychodni kliniki, aby sprobowac zarobic na skromna pensje, ktora wciaz pobierala. Po przyjeciu kilkorga zakatarzonych dzieci z lekka infekcja uszu lub gardla, znalazla sie w gabinecie z osmiomiesiecznym dzieckiem i jego znudzona nastoletnia matka. -W czym problem? - spytala, chociaz widziala sama az nadto dobrze. Dziecko mialo szereg ropiejacych ran na plecach i ramionach. W dodatku bylo przerazliwie brudne. -Nie wiem - odpowiedziala matka zujac gume i rozgladajac sie po pokoju. - Dziecko placze caly dzien. Nie zamknie sie ani na chwile. -Kiedy pani je ostatnio kapala? - spytala, ogladajac owrzodzenia. Domyslala sie, ze to gronkowiec. -Wczoraj. -Niech pani nie kreci - rzekla ostro Marissa. - Dziecko nie bylo kapane co najmniej tydzien. -Moze kilka dni temu - przyznala mloda kobieta. Marissa byla wsciekla. Chciala wygarnac matce, co o niej mysli. Powstrzymujac sie nacisnela guzik dzwonka, by wezwac pielegniarke. -Co sie stalo? - spytala Amy Perkins.. Marissa nie mogla sie zmusic do spojrzenia na matke, zrobila tylko gest w jej kierunku.. -Dziecko wymaga kapieli - wyjasnila pielegniarce. - Prosze rowniez opatrzyc te otwarte rany. Ja zaraz wroce. Wyszla z gabinetu i poszla do pustego w tej chwili pokoju gospodarczego. Tlumiac lzy, zakryla twarz dlonmi. Byla przerazona swym brakiem panowania nad soba; byla tak bliska wybuchu. Mogla nawet pobic te dziewczyne. Doznania te uczynily dyskusje z Linda znacznie mniej akademicka. Po raz pierwszy zaczela sie zastanawiac, czy w takim stanie emocjonalnym powinna nadal przyjmowac pacjentow. -Moze poszlibysmy na kolacje - zaproponowal Robert, przychodzac jak zwykle pozno z pracy. - Chodzmy do tej chinskiej restauracji. Dawno tam nie bylismy. Wyjscie z domu Marissa uznala za dobry pomysl. Chciala porozmawiac z Robertem, szczegolnie po tym, gdy spedzil noc w pokoju goscinnym, co ja zaniepokoilo. Poza tym byla glodna i chinskie dania wydawaly sie jej szczegolnie apetyczne. Predko wziela prysznic, po czym oboje wsiedli do samochodu Roberta i skierowali sie w strone miasta. Wydawalo sie, ze Robert jest w dobrym humorze, co przyjela jako dobry znak. Byl zadowolony z kontraktu z inwestorami europejskimi, dotyczacego budowy i utrzymania domow rencisty na Florydzie. Marissa sluchala z roztargnieniem. -Poszlam dzisiaj na konsultacje do Kliniki Kobiecej - powiedziala, gdy Robert skonczyl swoja opowiesc. - Psycholog pomogl mi bardziej, niz oczekiwalam. Robert milczal. Nie spojrzal nawet na nia. Marissa wyczula jego niechec do zmiany tematu. -Ona nazywa sie Linda Moore - ciagnela uporczywie. - Jest bardzo dobra. Ma nadzieje, ze przyjdziesz przynajmniej na jedno spotkanie. Robert spojrzal na Marisse i zwrocil oczy na droge. -Mowilem ci wczoraj, ze nie interesuje mnie to - powiedzial. -Ale to moze nam pomoc - Marissa nalegala. - Jedna z jej sugestii jest wyznaczenie limitu cykli, po ktorym zrezygnujemy z kuracji. Mowila, ze mniej stresujaca jest sytuacja, w ktorej wiadomo, ze to nie bedzie trwac wiecznie. -Ile sugerujesz? - spytal Robert. -Osiem - odpowiedziala. - Cztery to za malo. -Osiemdziesiat tysiecy dolarow. Marissa nie zdobyla sie na odpowiedz. Czy on zawsze myslal tylko o pieniadzach? Jak mogl sprowadzac problem dziecka do jakiejs sumy pieniedzy? Jechali chwile w milczeniu. Zainteresowanie Marissy rozmowa z Robertem zmniejszylo sie, chociaz caly czas chciala poruszyc sprawe spania w pokoju goscinnym. Czula, ze musi to zrobic. Dojechali do restauracji, Robert nie mial trudnosci ze znalezieniem miejsca do parkowania. Gdy otwierala drzwi samochodu, zdobyla sie w koncu na odwage. Robert jednak nie mial ochoty rozmawiac na ten temat. -Potrzebuje odpoczynku od tego wszystkiego - powiedzial z irytacja. - Juz mowilem, ze ta cala kuracja doprowadza mnie do szalu. Jesli nie jedno, to drugie, a teraz te bzdury z konsultacjami. -To nie sa bzdury! - warknela Marissa.. -Znow od poczatku - powiedzial Robert. - Ostatnio nie moge rozmawiac z toba bez wyprowadzania cie z rownowagi. Wrogo popatrzyli na siebie nad dachem samochodu. Po chwili milczenia Robert zmienil temat. -Chodz, zjemy cos. Zdegustowana Marissa poszla za nim do restauracji. "Chinska Perla" prowadzona byla przez rodzine chinska, ktora przeniosla sie ostatnio z Chinatown na przedmiescia Bostonu. Wystroj restauracji byl typowy: proste stoly pokryte plastykiem i kilka czerwonych ceramicznych smokow. O tak poznej porze tylko cztery czy piec z okolo dwudziestu stolikow bylo jeszcze zajetych. Marissa usiadla na krzesle, z ktorego miala widok na ulice. Czula sie okropnie. Nagle zupelnie przestala byc glodna. -Dobry wieczor - rzekl kelner, podajac im menu. Popatrzyla na niego, biorac podluzna, oprawiona w plastyk karte. Robert spytal, czy ma ochote sie czegos napic. Zanim zdazyla odpowiedziec, nagle oblal ja zimny pot. W mgnieniu oka poczula, ze znajduje sie w Klinice Kobiecej w czasie zabiegu biopsji. Wrazenie bylo tak uderzajaco zywe, jak gdyby byla tam rzeczywiscie. -Zabierzcie mnie stad! - krzyknela. Skoczyla na rowne nogi i odrzucila menu. -Niech on mnie nie dotyka! Nie!! - krzyknela. W wyobrazni Marissa widziala twarz doktora Carpantera pomiedzy swymi nakrytymi przescieradlem kolanami. Doktor przemienil sie w demona. Jego oczy nie byly juz niebieskie. Byly znieksztalcone i blyszczace jak zimny czarny onyks. -Marissa! - zawolal Robert, czujac jednoczesnie niepokoj, zaskoczenie i zaklopotanie. Inni biesiadnicy przerwali posilek i patrzyli na Marisse w oslupieniu. Robert wstal i staral sie ja objac. -Nie dotykaj mnie! - wykrzyknela ponownie. Odtracila reke meza. Odwrocila sie i uciekla z restauracji, otwierajac z lomotem drzwi. Robert dogonil ja tuz za drzwiami. Uchwyciwszy za ramiona, mocno potrzasnal. -Marissa! Co sie z toba dzieje? Zamrugala oczami, jakby budzac sie z transu. -Marissa! - jeknal. - Co sie dzieje? Powiedz cos! Nie wiem - odpowiedziala nieprzytomnie. - Nagle znalazlam sie w klinice i robili mi biopsje. Cos nagle uruchomilo narkotyczne majaki, ktore mialam po ketaminie. Obejrzala sie w kierunku restauracji. Ludzie wygladali przez okno, przypatrujac sie jej. Poczula sie zawstydzona i przerazona. To wszystko bylo tak bardzo realne. Robert objal ja. -Chodz - powiedzial. - Chodzmy stad. Podszedl do samochodu. Marissa zwolnila, caly czas probujac znalezc wyjasnienie. Nigdy nie stracila w taki sposob panowania nad soba. Nigdy. Co sie z nia dzialo? Czyzby wpadala w szalenstwo? Wsiedli do samochodu. Robert nie wlaczyl od razu silnika. -Jestes pewna, ze juz w porzadku? - zapytal. Cale wydarzenie wytracilo go z rownowagi. Marissa skinela glowa. -Jestem przerazona - powiedziala. - Nigdy czegos takiego nie doswiadczylam. Nie wiem, co mi sie stalo. Wiem, ze ostatnio bylam nadmiernie zdenerwowana, ale to nie jest wystarczajace wyjasnienie. Bylam glodna, ale z pewnoscia nie moze to byc przyczyna. Mozliwe, ze to ten ostry zapach wewnatrz. Nerwy wechowe sa bezposrednio polaczone z ukladem limbicznym. - Marissa poszukiwala wyjasnienia w fizjologii, aby uniknac rozwiazan psychologicznych. -Powiem ci, co o tym sadze - rzekl Robert. - Uwazam, ze bralas za duzo lekarstw. Te wszystkie hormony nie moga dobrze wplywac na twoj stan. Jest to jeszcze jeden znak, ze powinnismy zaprzestac tej nonsensownej kuracji. Pronto. Marissa nic nie powiedziala. Byla wystarczajaco przerazona, aby rozumiec, ze Robert ma racje. ROZDZIAL 5 21 marca 1990, godzina 7.47 - Czy chcesz rzucic moneta, kto bedzie cial? - Ken Mueller spytal Grega Hommela, stazyste patologii, przyslanego na miesiac praktyki w zakresie sekcji zwlok. Ken byl szczegolnie zadowolony z Grega. Chlopak byl chetny i szybki jak bicz. Ken usmiechal sie w duchu, nazywajac Grega chlopcem; facet byl tylko piec lat mlodszy od niego.-Orzel: ja wygrywam, reszka: ty przegrywasz - rzekl Greg. -Rzucaj - rzekl Ken, juz zaglebiony w papierach. Pacjentka byla trzydziestotrzyletnia kobieta, ktora spadla z szostego pietra na kwietnik rododendronow. -Reszka! - zawolal Greg. - Przegrales! - Zasmial sie z zadowoleniem. Greg uwielbial robienie sekcji. Wiekszosc praktykantow nie znosila tej pracy, natomiast Greg uwazal, ze to zgadywanka; detektywistyczna historia owinieta w tajemnice ciala. Ken nie podzielal tego entuzjazmu dla sekcji, ale pogodnie przyjal swe obowiazki mistrza, szczegolnie dla takiego ucznia jak Greg. Wlasnie przegladal karte pacjentki i czul sie nieco zirytowany. Minelo juz dobrze ponad dwadziescia cztery godziny od smierci kobiety, a Ken uwazal, ze sekcje nalezy robic mozliwie szybko. Mozna sie wtedy wiecej dowiedziec. Cialo przywieziono ambulansem do Memorial z zamiarem wykonania proby sztucznego oddychania, stwierdzajac jednoczesnie, ze zabrano ja z miejsca wypadku martwa. Nastepnie umieszczono cialo w chlodni. Zwloki mialy byc poslane do badania, ale w potoku wypadkow i zapasci sprawa zostala zapomniana. W koncu doszla do nich prosba, aby wykonac sekcje w Memorial i szef Kena skwapliwie sie zgodzil. Posiadanie dobrej opinii w badaniach powypadkowych zawsze bylo wskazane. Nigdy nie wiadomo, czy nie bedzie potrzeba czegos w zamian. Zapierajac sie lewa reka w rekawicy, Greg wlasnie zamierzal wykonac typowe dla sekcji naciecie w ksztalcie litery Y, gdy Ken go wstrzymal. -Przejrzales karte? - spytal. -Oczywiscie - odpowiedzial Greg, z lekka urazony podejrzeniem. -Wiesz o tej historii z nieplodnoscia? - spytal Ken, ciagle przegladajac papiery. -Proby sztucznego zaplodnienia i zablokowane jajowody. Zablokowane jajowody zapalily swiatelko ostrzegawcze w jego swiadomosci i Ken przypomnial sobie wizyte Marissy. -Tak jest, a ona wyglada z tego powodu jak poduszka do igiel - powiedzial Greg. Ken obejrzal cialo, a Greg pokazal mu liczne slady ukluc oraz since w miejscach, skad pobierano krew do badania. Ken westchnal, dokonujac tych ogledzin. -A tu jest zupelnie swiezy - zauwazyl Greg, pokazujac na zgiecie lokcia. - Widzisz wylew podskorny? Pobierano jej krew kilka godzin przed skokiem. Tego nie robili nasi z pogotowia. Ona byla juz martwa, gdy ja przywiezli. Powoli oczy lekarzy spotkaly sie. Obaj mysleli o tym samym. Pacjentka z pewnoscia nie byla narkomanka. -Moze trzeba bedzie zrobic badania toksykologiczne? - zlowieszczo powiedzial Greg. -Wlasnie chcialem to powiedziec - rzekl Ken. - Pamietaj, ze placa nam za podejrzliwosc. -Tobie placa- zasmial sie Greg. - Moja pensja praktykanta wystarcza raczej na papierosy. -Och, daj spokoj! - rzekl Ken. - Gdy bylem stazysta... -Oszczedz mi tego - przerwal Greg, wznoszac skalpel wysoko nad glowa. Zasmial sie. - Juz slyszalem, czym byla medycyna w czasach sredniowiecznych. -Jak wygladaja symptomy urazow po upadku? - spytal Ken. Greg szybko zanotowal zewnetrzne objawy uderzenia. Bylo oczywiste, ze obie nogi sa zlamane; miednica rowniez. Prawy nadgarstek byl takze wykrzywiony pod nienaturalnym katem. Glowa pozostala nietknieta. -W porzadku - powiedzial Ken. - Rozcinaj. Kilkoma zrecznymi ruchami, uzywajac do ciecia skory skalpela ostrego jak brzytwa, Greg obnazyl pokryte siatka zylek jelita. Nastepnie, za pomoca duzych nozyc, przecial zebra. -Ho, ho - rzekl Greg, unoszac manubrium, czyli rekojesc mostka. - Mamy troche krwi w klatce piersiowej. -Co to oznacza? - zapytal Ken. -Powiedzialbym, ze przerwanie aorty - odparl Greg. - Szesc pieter moze wytworzyc niezbedna do tego sile tysiaca kilogramow. -Ho, ho - zakpil Ken. - Pewnie dokonujesz jakichs nadprogramowych studiow. -Od czasu do czasu - przyznal Greg. Lekarze starannie oczyscili z krwi obie wneki plucne. -Moze sie myle z tym uszkodzeniem aorty - zauwazyl Greg, patrzac uwaznie na cylinder mierniczy. - Tylko kilkaset centymetrow szesciennych. -Nie sadze - odpowiedzial Ken, wyciagajac reke z klatki piersiowej. - Pomacaj wzdluz haku aorty. Patrzac w sufit i koncentrujac sie na dotyku, Greg posuwal sie wzdluz aorty. Jego palce wsliznely sie do wnetrza. Aorta byla bez watpienia przerwana. -Nareszcie zapowiadasz sie obiecujaco jako patolog - rzekl Ken. -O dzieki ci, wszystkowiedzacy Mumifikatorze Doskonaly - zazartowal Greg, chociaz byl najwyrazniej zadowolony z komplementu. Zajal sie teraz patroszeniem ciala. W miare posuwania sie pracy jego dociekliwy umysl zaczal podnosic alarm. Bylo cos zlego w tym przypadku, cos bardzo zlego. Marissa przezyla juz jedno przenoszenie embrionow, wiedziala wiec, czego sie spodziewac. Zabieg nie pociagal za soba specjalnego bolu w porownaniu z niezliczonymi procedurami, przez ktore przechodzila w ciagu roku. Bylo to jednak nieprzyjemne i upokarzajace przezycie. Chcac utrzymac macice we wlasciwej pozycji, musiala lezec twarza do dolu, z kolanami podciagnietymi do piersi i siedzeniem wypietym do gory. Chociaz narzucono na nia przescieradlo, czula sie kompletnie obnazona. W pokoju przebywali doktor Wingate, jego laborantka Tara MacLiesh i pani Hargrave. Nagle drzwi sie otworzyly i weszla Linda Moore. Dlatego wlasnie, ze inni mogli wchodzic i wychodzic, Marissa czula sie tak nieswojo. -Musi pani byc odprezona, to wazne - powiedziala Linda, sadowiac sie u wezglowia. Poklepala Marisse po ramieniu. - Prosze myslec o rzeczach przyjemnych. Marissa wiedziala, ze terapeutka zyczy jej dobrze, ale mowienie, by myslala o rzeczach relaksujacych, wydawalo sie absurdalne. Nie wyobrazala sobie, jakie to moglo miec znaczenie. Tym bardziej trudno bylo jej sie odprezyc, gdyz wiedziala, ze Robert czeka na zewnatrz. Byla zdziwiona, ale tym razem przyszedl z nia, mimo ze nadal sypial w pokoju goscinnym. -Wszystko gotowe - rzekl doktor Wingate, jak zwykle informujac Marisse. - Podobnie jak poprzednim razem, najpierw musimy zrobic dezynfekcje. Poczula, ze odchylono przescieradlo. Teraz byla naprawde obnazona. Przymknela oczy, sluchajac monotonnego glosu Lindy mowiacej o relaksie. Nie mogla jednak sie odprezyc. Zbyt wiele zalezalo od tego zabiegu, mozliwe nawet, ze przyszlosc jej malzenstwa. Robert towarzyszyl jej do kliniki, ale w czasie jazdy z Weston do Cambridge nie odezwali sie do siebie nawet slowem. -Najpierw sterylny wziernik - uslyszala glos doktora Wingate'a. Kilka sekund pozniej poczula instrument. - Teraz przeplucze plynna pozywka - ciagnal lekarz. We wnetrzu poczula strumien plynu. Poczula tez reke na ramieniu. Otwierajac oczy, zobaczyla piegowata twarz Lindy kilka centymetrow od swojej. -Czy jest pani odprezona? - spytala Linda. Marissa przytaknela, lecz bylo to klamstwem. -Jestesmy przygotowani do embrionow - rzekl doktor Wingate do Tary. Laborantka poszla do laboratorium, a doktor zwrocil sie do Marissy: -Moze pani czuc slabe skurcze przy przenoszeniu, ale prosze sie nie niepokoic. Bedzie tak jak poprzednio. Marissa wolala, aby nie robil porownan: poprzednim razem zabieg sie nie udal. Slyszala, ze Tara wrocila. W wyobrazni ujrzala teflonowy przyrzad zwany "tomcat". -Zaczynamy - ciagnal doktor Wingate. -Prosze sie odprezyc - mowila Linda. -Niech pani mysli o slicznym, zdrowym dziecku - dodala pani Hargrave. Marissa poczula dziwna sensacje, jakby bol, ale wrazenie nie bylo wystarczajaco silne, aby nazwac je bolem. -Musimy dostac sie na odleglosc centymetra do dna macicy - wyjasnil doktor Wingate. - Teraz wstrzykuje. -Prosze oddychac gleboko - powiedziala pani Hargrave. -I odprezyc sie - dodala Linda. Pomimo zywionych nadziei Marissa nie czula optymizmu. -Doskonale - rzekl doktor. - Teraz wyjde. Marissa wstrzymala oddech, czujac bardzo lagodny skurcz. -Prosze sie nie ruszac, az sprawdzimy, czy wszystkie embriony zostaly wypchniete z przyrzadu - powiedzial doktor, po czym wyszedl wraz z Tara do laboratorium. -Czy dobrze sie pani czuje? - spytala pani Hargrave. -Dobrze - odrzekla Marissa, zazenowana jak zwykle, z ciagla obawa, ze ktos moze wejsc do pokoju. -No, juz po wszystkim - rzekla Linda, klepiac Marisse po ramieniu. - Pojde juz. Po drodze zamienie kilka slow z pani mezem. Powodzenia, pomyslala Marissa. Nie sadzila, by Robert byl w najlepszym nastroju do rozmowy. Doktor Wingate wrocil, gdy Linda wychodzila. -Wszystkie embriony zostaly przeniesione - powiedzial. Marissa poczula wycofywany wziernik. Doktor klepnal ja lekko po siedzeniu. -Moze sie pani juz polozyc na brzuszku, ale nie przekrecac sie. Tak jak poprzednio: prosze lezec na brzuchu przez trzy godziny, nastepnie mozna przekrecic sie na plecy na godzine. Po tym moze pani isc do domu. Przykryl ja przescieradlem. Pani Hargrave zwolnila hamulec wozka i zaczela go prowadzic. Tara przytrzymywala otwarte drzwi do hallu. Marissa podziekowala doktorowi Wingate' owi. -Wszystko bedzie dobrze, moja droga - rzekl, a jego australijski akcent stal sie nagle silniejszy niz zwykle. - Trzymamy za pania kciuki. Gdy przekroczyli prog poczekalni, Marissa uslyszala pania Hargrave wymawiajaca imie Roberta. Rozmowa z Linda musiala byc krotka, jako ze nie bylo jej juz tam. Robert dolaczyl do nich, gdy pani Hargrave prowadzila wozek przez oszklony korytarz do czesci szpitalnej. -Slyszalem, ze wszystko poszlo gladko - powiedzial. -Jestesmy optymistami - odparla. - Jajeczka byly bardzo dobre i embriony tez. Marissa sie nie odzywala. Czula, ze Robert nie byl zadowolony. Niewatpliwie Linda zirytowala go. Pokoj, w ktorym umieszczono Marisse na cztery godziny, byl bardzo przytulny. W oknach wychodzacych na Charles River wisialy zolte zaslony, a sciany pomalowane byly na spokojny zielony kolor. Niezwlocznie przeniesiono Marisse z wozka na lozko. Zgodnie z zaleceniami lezala spokojnie na brzuchu, z glowa zwrocona w bok. Robert usiadl naprzeciw niej na winylowym krzesle. -Czy czujesz sie dobrze? - zapytal. -Na tyle, na ile mozna oczekiwac - odrzekla wymijajaco. -Czy wszystko bedzie w porzadku? - spytal. Marissa wyczuwala, ze Robert niecierpliwi sie i chce wyjsc. -Wszystko, co mam do roboty, to lezec tutaj - powiedziala. - Jesli masz cos do zalatwienia, idz. Ja sobie poradze. -Na pewno? - Robert wstal. - Jesli nie jestem ci potrzebny, chcialbym zalatwic kilka spraw. Marissa czula, ze byl wdzieczny za zwolnienie go. Zanim wyszedl, zdawkowo pocalowal ja w policzek. Przy swoim samopoczuciu poczatkowo wolala nawet byc sama. Gdy czas mijal bardzo wolno, zaczela sie jednak czuc osamotniona, nawet opuszczona. Wyczekiwala kolejnych wizyt kogos z personelu kliniki, wpadajacego z rzadka, aby sprawdzic, co sie z nia dzieje. Po czterech godzinach pani Hargrave przyszla pomoc jej sie ubrac. W pierwszej chwili Marissa ociagala sie ze wstawaniem w obawie, by nie zepsuc kuracji, mimo ze wyznaczony czas juz minal. Pielegniarka musiala ja do tego zachecac. Przed opuszczeniem kliniki pani Hargrave doradzila, by przez kilka dni nie przemeczala sie, jak rowniez unikala seksu. Z tym nie ma problemu, pomyslala z zalem, szczegolnie, jesli Robert bedzie nadal sypial w pokoju goscinnym. Nie pamietala juz, kiedy ostatnio uprawiali seks. Zamowila taksowke. Ostatnia rzecza, ktorej pragnela, bylo dzwonienie do Roberta, by po nia przyjechal. Spedzila reszte dnia odpoczywajac. O siodmej ogladala dziennik telewizyjny, nasluchujac odglosow samochodu Roberta na podjezdzie. O osmej zaczela niespokojnie spogladac na telefon. O osmej trzydziesci nie wytrzymala i zadzwonila do jego biura. Trzymala sluchawke przez dwadziescia piec dzwonkow, majac nadzieje, ze Robert tam jest i w koncu uslyszy, nawet jesli telefon nie dzwoni w jego pokoju. Nikt jednak nie odebral. Odkladajac sluchawke, Marissa popatrzyla na zegar, zastanawiajac sie, gdzie Robert moze byc. Probowala sobie wmawiac, ze on juz prawdopodobnie jedzie do domu. Przyrzekla sobie, ze nie bedzie plakac. Obawiala sie, ze moze to zaszkodzic embrionom. Gdy jednak tak siedziala w ciemnosci wieczoru czekajac na Roberta, ogarnelo ja poczucie samotnosci i, pomimo staran, lzy zaczely splywac po policzkach. Nawet, jesli juz byla w ciazy, nie miala pewnosci, czy to wystarczy dla ocalenia jej malzenstwa. W narastajacej rozpaczy zastanawiala sie, co moze jeszcze czekac ja w zyciu. Marissa wyjechala ze Storrow Drive na Revere Street u podnoza Beacon Hill. Jak zwykle byla niespokojna. Od przeniesienia embrionow minal juz prawie tydzien i trudno bylo jej myslec o czyms innym niz o tym, czy jest w ciazy, czy nie. Za kilka dni miala wyznaczona wizyte w klinice w celu pobrania krwi i zbadania, czy zabieg byl skuteczny. Czekajac na zmiane swiatel, Marissa patrzyla w kierunku miejsca, ktorego adres zapisala w czasie rozmowy z Susan Walker - o stowarzyszeniu "Resolve". Miala skrecic w prawo przy Charles, pozniej w lewo na wzgorze Vernon i znow na prawo przy Walnut. Zalecano, by zaparkowala samochod w jakimkolwiek wolnym miejscu na Beacon Hill. Gdy zapalilo sie zielone swiatlo, Marissa skrecila w prawo. Zanim jednak dojechala na wzgorze Vernon, znalazla wolne miejsce. Dom Susan Walker okazal sie ladnym, malym miejskim domkiem w stylu georgianskim, polozonym wsrod wielu innych na malowniczej Acorn Street. Drzwi otworzyla wyjatkowo przystojna ciemnowlosa kobieta w wieku lat trzydziestu kilku, nadzwyczaj elegancko ubrana w jedwabny stroj, przy ktorym Marissa w welnianych spodniach i swetrze poczula sie naga. -Jestem Susan Walker - powiedziala kobieta, wyciagajac reke i potrzasajac mocno reka Marissy. Marissa przedstawila sie. -Tak sie cieszymy, ze pani przyszla - rzekla Susan, zapraszajac Marisse gestem do salonu. Wewnatrz krecilo sie okolo trzydziestu osob zajetych rozmowa. Sprawialo to wrazenie normalnego koktajl party z niewielka, lecz widoczna, przewaga kobiet. Susan jako pani domu oprowadzila Marisse i przedstawila gosciom. Za chwile znow zadzwieczal dzwonek przy drzwiach i Susan musiala ja zostawic. Marissa ze zdziwieniem i ulga stwierdzila, ze natychmiast poczula sie swobodnie. Wydawalo sie jej, ze moze sie czuc nie na miejscu, ale jej obawy nie spelnily sie. Wszystkie kobiety byly mile i przyjacielskie. -Czym sie pani zajmuje? - spytala Sonia Breverton. Susan zdazyla je sobie przedstawic, zanim odeszla, uslyszawszy dzwonek u drzwi. Sonia juz powiedziala Marissie, ze jest maklerem gieldowym zatrudnionym w Paine Webber. -Jestem pediatra - rzekla Marissa. -Nastepny lekarz - zauwazyla Sonia. - To pocieszajace, ze wy, lekarze, cierpicie z nami. Mamy jeszcze jedna lekarke, okulistke Wendy Wilson. -Wendy Wilson! - wykrzyknela Marissa, przeszukujac salon wzrokiem. Ozywila sie. Czy to moze byc ta sama, z ktora studiowala medycyne w Kolumbii? Zatrzymala wzrok na krotkowlosej, niewiele od niej wyzszej blondynce po drugiej stronie pokoju. Marissa przeprosila Sonie i kluczac miedzy ludzmi zaczela isc w strone swojej starej przyjaciolki. Gdy podeszla blizej, nie miala watpliwosci. Figlarne rysy twarzy kobiety wykluczaly pomylke. -Wendy! - zawolala, przerywajac tamtej w pol slowa. Wendy spojrzala na nia. -Marissa! - ucieszyla sie, sciskajac ja. Nastepnie przedstawila Marisse swej rozmowczyni, wyjasniajac, ze jest ona jej dawna kolezanka z medycyny i ze nie widzialy sie od tamtego czasu. Po wymianie kilku uprzejmosci dotychczasowa rozmowczyni Wendy zostawila je same, uwazajac, ze maja sobie wiele do powiedzenia. -Kiedy przyjechalas do Bostonu? - spytala Marissa. -Jestem tu juz ponad dwa lata. Skonczylam praktyke w UCLA, pracowalam przez kilka lat w szpitalu, a nastepnie pojechalam na wschod wraz z mezem, ktory podjal prace chirurga w Harvardzie. Pracuje w lecznicy okulistyczno-laryngologicznej. A co z toba? Gdy wrocilam, pytalam o ciebie. Powiedziano mi, ze przenioslas sie do Atlanty. -To byl dwuletni staz obowiazkowy w CDC - wyjasnila Marissa. - Wrocilam prawie trzy lata temu. Krotko opowiedziala Wendy o swym malzenstwie, pracy, mieszkaniu. -Weston! - zasmiala sie Wendy. - Jestesmy sasiadkami. My mieszkamy w Wellesley. Hej, ty nie masz tu dzisiaj przemowienia, prawda? -Raczej nie - odrzekla Marissa. - A ty? -Ja tez nie - odpowiedziala Wendy. - Od dwoch lat probujemy z mezem miec dziecko. To jest nieszczescie. -To samo ze mna - przyznala Marissa. - Nie moge w to uwierzyc. Pomysl! Trzeba bylo nie moc miec dzieci, aby ciebie spotkac. A ja sie obawialam, ze natkne sie na kogos znajomego. -To twoja pierwsza wizyta w "Resolve"? - spytala Wendy. - Bylam tu juz chyba pieciokrotnie, ale nigdy nie slyszalam twego nazwiska. -Pierwsza - przyznala Marissa. - Zawsze bylam niechetna tego rodzaju spotkaniom, ale ostatnio psycholog mi to zalecil. -Lubie te zebrania - powiedziala Wendy. - Mam problem z przyprowadzeniem tu mego twardoglowego meza. Wiesz, jacy sa chirurdzy. Oni nigdy nie przyznaja, ze ktos moze miec cos do zaoferowania w postaci rady czy doswiadczenia. -Jak sie nazywa? - spytala Marissa. -Gustaw Anderson - odrzekla Wendy. - On jest taki jak brzmienie jego nazwiska: jeden z tych jasnowlosych Szwedow z Minnesoty. -Ja takze nie moge sklonic mego meza Roberta, by zblizyl sie do czegokolwiek zwiazanego z terapia. Nie jest chirurgiem, ale jest rownie twardoglowy. -A moze powinni porozmawiac ze soba? - zasugerowala Wendy. -Nie wiem - odrzekla Marissa. - Robert nie lubi byc manipulowany. Psycholog probowal rozmawiac z nim po ostatnim przeniesieniu jajeczek, ale to tylko pogorszylo sprawe. -Uwaga! Przepraszam! - zawolala Susan Walker, przekrzykujac ogolny halas. -Niech kazdy zajmie miejsce, zaczynamy! Wendy i Marissa usiadly na pobliskiej kanapie. Marissa miala jeszcze mnostwo pytan do Wendy, lecz musiala wykazac cierpliwosc. W czasie studiow byly bliskimi przyjaciolkami. Pozniej stracily sie z oczu glownie z powodow geograficznych, ale tez i zawodowej kariery. Po dlugim okresie wymuszonego braku kontaktu, Marissa z radoscia odnalazla swa dawna przyjaciolke, ktorej zawsze ufala. Jej cierpliwosc zostala nagrodzona i wkrotce Marissa ulegla nastrojowi spotkania. Wiele kobiet wstawalo i zwracajac sie do obecnych, opowiadalo wlasne historie. Bylo to dla niej wazne przezycie. Slyszac kolejne historie, Marissa identyfikowala sie z nimi. Gdy jedna z kobiet przyznala, ze zwymyslala sklepikarke, uwazajac, ze zaniedbuje ona swoje dzieci, Marissa pokiwala glowa, wspominajac nastoletnia matke z jej zaniedbanym dzieckiem. Nawet jeden z mezow wstal i przemawial. Marissie zrobilo sie szczegolnie przykro, ze nie potrafila namowic Roberta do przyjscia. Mezczyzna mowil o stresie z meskiego punktu widzenia, pozwalajac jej lepiej zrozumiec to, co Robert probowal jej powiedziec o swej reakcji na "wykonawstwo". Jedna z kobiet, prawniczka, mowila o potrzebie prawnego dochodzenia swych racji przez pary, ktore przeszly nieudana kuracje nieplodnosci. Po elokwentnym opisie klopotow takich par dodala cicho: -Jesli istnialyby prawne podstawy dochodzenia swych racji, mozliwe, ze moja przyjaciolka Rebeka Ziegler przyszlaby na dzisiejsze spotkanie. Gdy usiadla, zebrani uczcili pamiec zmarlej chwila ciszy. Najwyrazniej wspomnienie Rebeki wywarlo wrazenie na sluchaczach. Gdy wstal nastepny mowca, Marissa zwrocila sie do Wendy: -Czy Rebeka Ziegler czesto tu przychodzila? -Tak. Biedaczka! - westchnela Wendy. - Nawet z nia rozmawialam na ostatnim spotkaniu. To, ze sie zabila, bylo wielkim wstrzasem. -Czy bywala bardzo przygnebiona? - spytala Marissa. Wendy potrzasnela glowa. -Nigdy nie zauwazylam. -Widzialam ja w dniu smierci - rzekla Marissa. - Uderzyla mojego meza. Wendy popatrzyla na Marisse ze zdziwieniem. -To bylo w Klinice Kobiecej. Stracila panowanie nad soba - wyjasnila Marissa. -Robert probowal ja uspokoic. Dziwne, ze wtedy tez nie sprawiala wrazenia przygnebionej. Byla wsciekla, nie przygnebiona. Czy w ogole byla spokojna? -Zawsze wydawala sie spokojna - odpowiedziala Wendy. -Dziwne - rzekla Marissa. -Przerwa na kawe! - oznajmila Susan Walker, gdy ostatni mowca skonczyl. - A pozniej posluchamy naszego goscia, ktory zaszczycil nas dzisiaj, doktor Alicja Mortland z Kolumbijskiego Centrum Medycznego w Nowym Jorku. Bedzie ona mowic o nowych aspektach przeniesien wewnatrzjajowodowych gamet GIFT. Marissa spojrzala na Wendy. -Interesuje cie ten wyklad? -Absolutnie nie. Mam zablokowane jajowody i GIFT nic mi nie pomoze. -No, tak. Ja mam ten sam problem. -Cos takiego - Wendy zasmiala sie z niedowierzaniem. - Moze jestesmy blizniaczkami? Chodzmy na wagary, jak w szkole. Mozemy przesliznac sie do tego barku na dole i tam sie ukryc. -Nie urazimy gospodyni? - spytala Marissa. -Nie Susan! - zapewnila Wendy. - Ona zrozumie. Dziesiec minut pozniej przyjaciolki siedzialy na pokrytych winylem krzeselkach naprzeciw siebie przy ozdobnym oknie wychodzacym na ruchliwa Beacon Street, z ciemnym, widocznym w dali Boston Garden. W swiatlach latami widac bylo trawe, ktora zaczynala sie zielenic, pierwszy znak wiosny. Smiejac sie, zamowily wode mineralna. -Bez alkoholu! Niech zrodla nadziei bija wiecznie! - rzekla Wendy. -Mialam czwarte przeniesienie embrionow mniej wiecej tydzien temu - oznajmila Marissa. -Nastepna zbieznosc - zauwazyla Wendy. - Ja tez, tylko ze drugie. Gdzie to robisz? -W Klinice Kobiecej w Cambridge - odpowiedziala Marissa. -Niemozliwe - rzekla Wendy. - Ja tez! Doktor Wingate? -Naturalnie! - wykrzyknela Marissa. - Moim ginekologiem jest doktor Carpanter, ale musze chodzic do doktora Wingate'a na zabiegi in vitro. -Mnie leczy Megan Carter - powiedziala Wendy. - Zawsze wolalam ginekologow kobiety. Ale musze chodzic do doktora Wingate'a, gdyz on przeprowadza zabiegi in vitro. -Zadziwiajace, ze nie spotkalysmy sie nigdy - zauwazyla Marissa. - Ale wracajac do kliniki, oni sa bardzo dyskretni. To wlasnie bylo pierwszym powodem, dla ktorego zaczelam sie tam leczyc. -Ja tez - rzekla Wendy. - Moglam pojsc do kogos w szpitalu ogolnym, ale nie czulabym sie dobrze. -Czy bylo dla ciebie wstrzasem, gdy dowiedzialas sie, ze masz zablokowane jajowody? - spytala Marissa. -Kompletnie. Nigdy tego nie oczekiwalam. Co za ironia, biorac pod uwage wszystkie srodki ostroznosci, ktore podejmowalam w college'u i na medycynie. Teraz juz nie pamietam, co to znaczy nie chciec dziecka. -Odczuwam to samo - odrzekla Marissa. - Bylam jeszcze bardziej zaskoczona, gdy dowiedzialam sie, ze to z powodu gruzliczego zapalenia jajowodow. Zaskoczona Wendy opuscila szklanke na stol. -Te zbieznosci przesladuja nas jak duchy. Mialam taka sama diagnoze: reakcja ziarninowa zwiazana z gruzlica. Nawet proba tuberkulinowa byla dodatnia. Prawie przez minute patrzyly na siebie w milczeniu. Bylo zbyt duzo zbieznosci, aby uznac je za przypadkowe. Majac doswiadczenie epidemiologiczne, Marissa zaczela cos podejrzewac. Analogie ich przypadkow byly zaskakujace, a jedynym miejscem, gdzie ich drogi sie przecinaly, byla szkola medyczna. -Czy myslisz o tym samym co ja? - spytala Wendy. -Chyba tak - potwierdzila Marissa. - Mysle o tych miesiacach rotacyjnych praktyk spedzonych w Bellevue. Pamietasz te przypadki gruzlicy, ktore tam widzialysmy, szczegolnie te odporne na leki? Pamietasz, uwazano, ze gruzlica powraca? -Tak, oczywiscie. -Szczesliwie, moje przeswietlenie klatki piersiowej jest zupelnie w porzadku. -Moje tez - odpowiedziala Wendy. -Ciekawe, czy nasze przypadki sa odosobnione, czy jest takich wiecej. Zapalenie gruzlicze nalezy do rzadkosci, szczegolnie wsrod tak zdrowego narodu jak amerykanski. - Marissa potrzasnela glowa. - Nie, to nie ma sensu. -A moze zapytac na spotkaniu "Resolve", czy jest jeszcze ktos z taka diagnoza? - zasugerowala Wendy. -Myslisz? Szanse sa tak male, prawie zadne. -Mowie powaznie - rzekla Wendy. - Chodz, to jest blisko i bedziemy mialy ulegle audytorium. Gdy szly z powrotem do Acorn Street, Marissa poruszyla temat swojej sytuacji malzenskiej. Bylo jej trudno mowic, ale czula potrzebe zwierzen. Opowiedziala Wendy o problemach z Robertem. -Zaczal sypiac w pokoju goscinnym - wyznala. - I odmawia poddania sie terapii. Mowi, ze nie potrzebuje, by mu ktos mowil, dlaczego jest nieszczesliwy. -Wiele z nas, kobiet nieplodnych, ma problemy malzenskie - stwierdzila Wendy. - Szczegolnie zwiazane ze sztucznym zaplodnieniem, a o takich wlasnie mowisz. Oczywiscie, kazdy radzi sobie inaczej. Moj maz Gustaw przeniosl calkowicie te niewielka uwage, ktora mnie poswiecal, na swoja prace zawodowa. Zawsze jest teraz w szpitalu. Praktycznie nigdy go nie widuje. -Robert tez to robi - powiedziala Marissa. - Jesli ktorys z embrionow nie przyjmie sie, czarno widze szanse przetrwania naszego malzenstwa. -Wracacie! - ucieszyla sie Susan, otwierajac im drzwi. - Akurat na deser. Wendy wyjasnila, co zamierzaja zrobic. Susan zabrala im plaszcze i poprowadzila do salonu, gdzie goscie, dyskutujac w malych grupach, jedli ciasto w czekoladzie. -Czy moge po raz ostatni prosic wszystkich o uwaga? - zawolala Susan i wyjasnila, ze Wendy ma do zebranych kilka pytan. Zajmujac miejsce posrodku pokoju, Wendy przedstawila sie, na wszelki wypadek informujac, ze jest lekarzem. Nastepnie spytala, ktora z obecnych pan ma zablokowane jajowody. Trzy kobiety podniosly rece. -Czy mowiono ktorejs z was, ze wasze jajowody zostaly zablokowane przez infekcje gruzlicza lub cos, co pod mikroskopem wygladalo jak gruzlica? - zapytala Wendy. Kobiety rozlozyly rece i uniosly brwi. Nie byly pewne. -Czy ktorejs z was podawano lek zwany izoniazyd lub INH? - spytala Marissa. -Lek ten mogl byc zalecany do zazywania przez szereg miesiecy. Dwie panie podniosly rece. Obie powiedzialy, ze po laparoskopii poslano je do internistow i wspominano o mozliwosci podawania im tego leku przez dlugi czas. W obu przypadkach jednak lek nie byl zastosowany. Pacjentki mialy sie tylko co trzy miesiace zglaszac na badanie. Marissa zapisala ich nazwiska i numery telefonow. Marcia Lyons i Catherine Zolk. Obiecaly zapytac lekarzy domowych, czy lek nazywal sie izoniazyd. Zaskoczona Marissa odwolala Wendy na strone. -Niewiarygodne! Wyglada na to, ze mamy cztery przypadki. Lecz jesli te dwie kobiety mialy gruzlice, to nasze praktyki w Bellevue mozemy wykluczyc. -Cztery przypadki nie tworza serii - ostrzegla Wendy. -Ale jest to mocno podejrzane - rzekla Marissa. - Cztery przypadki rzadkiej choroby w jednym miejscu. Poza tym wyglada na to, ze zadna z nas nie ma innych objawow infekcji. Sadze, ze jestesmy na tropie czegos podejrzanego. Zamierzam te sprawe zbadac. -Zrobmy to razem - zaproponowala Wendy. -Doskonale - przystala Marissa. - Po pierwsze, skorzystajmy z moich kontaktow w Centrum Epidemiologii. Mozemy zaczac juz dzis wieczorem. Gdzie masz samochod? -Zostawilam przy Lecznicy Okulistyczno-Laryngologicznej - odpowiedziala Wendy. -Moj jest blizej. Podwioze cie do twojego i pojedziesz za mna. Masz ochote? -Przyjmuje - odrzekla Wendy. Juz po pozegnaniu z gospodynia Marissa wpadla na nowy pomysl. Spytala Susan, czy znala przyczyne nieplodnosci Rebeki Ziegler. -Wydaje mi sie, ze to byly niedrozne jajowody - odpowiedziala Susan po chwili namyslu. - Nie mam pewnosci, ale chyba to bylo przyczyna. -Czy przypadkiem ma pani jej numer telefonu? -Sadze, ze tak - odparla Susan. -Moze mi pani ten numer podac? - poprosila Marissa. Susan znalazla w swoim pokoju numer i podala go Marissie, -Chyba nie zamierzasz dzwonic do meza Rebeki'? - spytala Wendy, gdy wyszly na ulice. - Pewnie biedak jest w szoku. -Zadzwonie, jesli zdobede sie na odwage - odrzekla Marissa. - Poza tym slyszalam, ze byli w separacji. -Co za roznica? - rzekla Wendy. - A jesli juz, sadze, ze to pogarsza sprawe. Moze sie czuc winny. Marissa przytaknela. W czasie drogi powrotnej jej podniecenie roslo. Cztery przypadki gruzliczego zapalenia jajowodow mogly zmieniac klasyfikacje jej przypadku jako anomalii. Mogly nawet sugerowac trend o pewnym znaczeniu dla publicznego zdrowia. Marissa wjechala prosto do garazu, a potem wyszla na zewnatrz spotkac Wendy, ktora zaparkowala swoj samochod na podjezdzie. Nastepnie weszly do domu frontowym wejsciem. - Ladny dom - powiedziala Wendy, idac korytarzem za Marissa do jej pokoju. -Tak uwazasz? - spytala Marissa bez entuzjazmu. - Zanim pobralismy sie, to byl dom Roberta. Prawde mowiac, nigdy go nie lubilam. Otworzyla spis telefonow, szukajac domowego numeru Cyryla Dubczeka. -Zadzwonie do szefa jednego z wydzialow Centrum Epidemiologii - wyjasnila Marissa. - Bylismy przez jakis czas razem w czasie mojego ostatniego roku w Centrum. Bardzo przystojny mezczyzna. Znalazla numer i przycisnela otwarty spis otwieraczem do listow. -Nie wyszlo? - spytala Wendy. Marissa potrzasnela glowa. -To byl burzliwy zwiazek od samego poczatku. O ironio, przyczyna niezgody byly dzieci. On mial ich kilkoro, zanim zmarla jego zona. Nie chcial nastepnych. Oczywiscie, bylo to przed tym, zanim dowiedzialam sie o moich jajowodach. Wystukala numer i czekala na polaczenie. -To dluga historia - ciagnela. - Sprzeczalismy sie w czasie moich pierwszych miesiecy w Centrum. Pozniej zaczal sie romans. A potem stalismy sie para dobrych przyjaciol. Koleje losu nie daja sie przewidziec. Wendy zaczela cos mowic, lecz Marissa uciszyla ja, podnoszac reke i dajac sygnal, ze Cyryl odpowiedzial. Pierwsza czesc rozmowy byla przyjacielska pogawedka. Pozniej Marissa poruszyla glowny temat. -Cyryl - rzekla. - Jestem tutaj z moja przyjaciolka lekarka i przelacze cie na glosnik. - Nacisnela odpowiedni przelacznik. - Czy slyszysz mnie? Glos Cyryla wypelnil pokoj. Marissa przeszla do rzeczy. -Czy slyszales ostatnio w Centrum o wzroscie liczby przypadkow gruzliczego zapalenia jajowodow? -Nic takiego, abym mogl sobie w tej chwili przypomniec - odrzekl Cyryl. - Dlaczego pytasz? -Mam powody, by sadzic, ze odnotowalismy cztery takie przypadki tutaj, w Bostonie. Wszystkie u stosunkowo mlodych kobiet i bez widocznych ognisk infekcji w innych miejscach. Przede wszystkim nic w plucach. -Co rozumiesz przez "stosunkowo mlode kobiety?" - spytal Cyryl. -Przed i po trzydziestce - odpowiedziala. -To raczej za stare na pacjentki pediatry - stwierdzil Cyryl. W jaki sposob zetknelas sie z tymi przypadkami? Marissa sie usmiechnela. -Powinnam byla wiedziec, ze z toba te sztuczki nie wyjda, Cyryl - powiedziala. -Znaczacym faktem jest, ze ja jestem jedna z tych osob. Od ponad roku poddaje sie kuracji sztucznego zaplodnienia. Dzisiaj odkrylam trzy kolejne kobiety dotkniete tym samym rzadkim schorzeniem. -Przykro mi, ze masz takie klopoty - rzekl Cyryl - ale w potocznych plotkach w Centrum nie slyszalem niczego o tym schorzeniu. Moge zapytac bakteriologow. Jesli cokolwiek takiego mialo miejsce, z pewnoscia beda wiedziec. Zadzwonie do ciebie, jak sie czegos dowiem. Pozegnali sie i Marissa odlozyla sluchawke. Po krotkim milczeniu spytala Wendy, co mysli o zadzwonieniu pod numer Rebeki Ziegler. Wendy spojrzala na zegarek. -Widze, ze twoj zapal nie slabnie, ale jest juz po dziesiatej. -Mysle, ze warto zaryzykowac - z determinacja stwierdzila Marissa i zaczela wybierac numer. Sygnal zabrzmial wielokrotnie, az w koncu ktos podniosl sluchawke. W glebi bylo slychac glosna muzyke. Wszystko wskazywalo na party. Marissa spytala, czy to numer panstwa Ziegler. -Chwileczke - odpowiedzial glos w sluchawce. Nastepnie uslyszaly okrzyk: - o ton ciszej, na chwile! - I mezczyzna powrocil do telefonu. -Czy pan jest mezem Rebeki Ziegler? - spytala Marissa. -Bylem - odrzekl mezczyzna. - Kto mowi? -Doktor Blumenthal - odpowiedziala. - Mam nadzieje, ze nie trudze pana o niewlasciwej porze. Otrzymalam panski numer z "Resolve" - stowarzyszenia nieplodnych par. Pan zna te organizacje? -Tak. Co sie stalo? -Jesli odpowiedz nie stanowi dla pana problemu, chcialabym zapytac o Rebeke. -Czy to ma byc ktorys z tych wariackich zartow? - spytal mezczyzna. W glebi domu dal sie slyszec wybuch smiechu. -Nie - mowila szybko Marissa. - Zapewniam pana, ze nie. Interesuje mnie tylko, czy problem Rebeki mial cos wspolnego z jajowodami. To sa przewody transportujace jajeczka do macicy. -Wiem, co to sa jajowody - odpowiedzial. - Chwileczke. - Nastepnie zwracajac sie do swych gosci, wrzasnal: Dajcie spokoj, moi drodzy, zamknijcie sie, nic nie slysze! - Wracajac do telefonu, przeprosil za halas: - Moi przyjaciele - wyjasnil - zachowuja sie jak holota. -A co do Rebeki? - przypomniala Marissa, przewracajac oczami do Wendy. -Tak - odpowiedzial. - Miala niedrozne jajowody. -Czy wie pan, jak do tego doszlo? -Wiem tylko, ze byly niedrozne, a o reszte musi pani zapytac jej lekarza. - W tym momencie dal sie slyszec loskot i odglos tluczonego szkla. - O, Jezus! - wykrzyknal mezczyzna. - Musze tam isc - i w sluchawce zalegla cisza. Marissa sie rozlaczyla. Przez chwile patrzyly na siebie, po czym Wendy sie odezwala: -I tak wiele, jak na wdowca w zalobie. -Przynajmniej nie musimy czuc sie winne ze tak pozno zadzwonilysmy - rzekla Marissa. - A wiec ona miala niedrozne jajowody. Sadze, ze warto poszukac przyczyny. Jesli przypadkiem jej jajowody byly zablokowane w ten sam sposob co nasze, to moze to nadac inny obrot calej sprawie. Wendy przytaknela. -Zaczekaj moment! - wykrzyknela Marissa. -Co sie stalo? - spytala Wendy. -Zapomnialysmy spytac pozostalych dwoch kobiet, gdzie sie lecza. O Rebece wiedzialam, ze w Klinice Kobiecej. -Masz przeciez ich telefony - zauwazyla Wendy. - Zadzwon do nich. Marissa szybko wystukala numery. Obie byly w domu i udzielily tej samej odpowiedzi: Klinika Kobieca. -To zaczyna byc interesujace - powiedziala Wendy. -Za slabo powiedziane - stwierdzila Marissa. - Uwazam, ze powinnysmy zlozyc wizyte w klinice. Im szybciej, tym lepiej. Na przyklad jutro rano. Pojedziesz ze mna? -Nie przepuszcze tej okazji za skarby swiata - zapewnila Wendy. -Halo! - odezwal sie glos. Zwrocily oczy w strone drzwi. Stal tam Robert, ubrany w sweter wyciety pod szyja w serek, brazowe proste chinskie spodnie i pantofle domowe wlozone na nogi bez skarpetek. Na nosie mial okulary do czytania. Marissa wstala z fotela i przedstawila przyjaciolke, wyjasniajac, ze spotkaly sie na zebraniu "Resolve". Powiedziala, ze Wendy rowniez poddaje sie zabiegom sztucznego zaplodnienia u doktora Wingate'a. Robert i Wendy uscisneli sobie rece. -Szedlem wlasnie do kuchni zrobic sobie herbate - rzekl Robert. - Czy zrobic rowniez dla was? -Z przyjemnoscia sie napije - odpowiedziala Wendy. Robert odwrocil sie i zniknal w kuchni.. -Oho! - rzekla Wendy. - A ja myslalam, ze Gustaw jest przystojny... Marissa skinela glowa. -Naprawde go kocham - przyznala. - Ale ostatnio mamy bardzo burzliwy okres. - Wzruszyla ramionami. - Przynajmniej ja tak to sobie tlumacze. Zanim weszly do kuchni, Robert zdazyl juz nastawic czajnik i postawic na stole trzy filizanki oraz kilka pudelek roznych herbat. -Jak tam bylo na zebraniu? - spytal, wyjmujac cukier i miod. Marissa opowiedziala o spotkaniu, podkreslajac, ze bylo bardzo mile i wielu mezow bralo w nim udzial. -Czy byl tam tez pani maz? - Zapytal Robert Wendy. -Mial dyzur w szpitalu i nie mogl przyjsc - odpowiedziala wymijajaco, nie wyjasniajac juz, ze Gustaw nie przyszedlby, nawet gdyby mial czas. Ale Robert byl dociekliwy. -A czy byl na ktoryms z poprzednich spotkan? - spytal. W tej wlasnie chwili czajnik zaczal gwizdac. Robert poszedl robic herbate. Marissa wyreczyla Wendy. -Nie mogl byc na zadnym ze spotkan. -Rozumiem - rzekl, nalewajac wrzatek do filizanek. Na jego twarzy pojawil sie jeden z tych polusmiechow, ktore draznily Marisse. -Jestem pewna, ze traktowalbys to inaczej, gdybys nie byl taki uparty i poszedl na jedno spotkanie. -Moze powinienem porozmawiac z mezem Wendy - rzekl Robert. - Wyglada mi na bratnia dusze. - Odstawil czajnik na kuchenke. -Doskonaly pomysl - zgodzila sie Wendy. -Wszystko, co moge powiedziec, to ze dzisiejsze spotkanie bylo dla mnie wyjatkowo owocne - rzekla Marissa. - Nie tylko spotkalam Wendy, ale stwierdzilysmy, ze cztery z nas maja taka sama dziwna diagnoze. -Czy mowisz o tych sprawach gruzliczych? - spytal Robert. -Wlasnie - potwierdzila Wendy. - Jestem jedna z czworki. -Powaznie? Tracac w pospiechu oddech, Marissa zaczela wyjasniac, na czym polega znaczenie odkrycia. -To jest tak nieoczekiwane, ze musimy zbadac sprawe. Jutro pojdziemy do kliniki, aby wszczac oficjalne dochodzenie. -Co rozumiesz przez "oficjalne dochodzenie"? - zaciekawil sie Robert. -Chcemy wiedziec, jak wiele zaobserwowano takich przypadkow jak nasze. Chcemy sprawdzic, czy Rebeka Ziegler cierpiala na to samo. Juz wiemy, ze miala zablokowane jajowody. -Klinika Kobieca nie udzieli wam tego rodzaju informacji. -Dlaczego nie? To moze byc wazne - powiedziala Marissa. Moze miec powazne konsekwencje dla zdrowia spoleczenstwa. Mozemy byc na tropie czegos... czegos na ksztalt wstrzasu septycznego. Robert popatrzyl na zone, nastepnie na Wendy. Zauwazyl, ze ich zapal nie slabnie, przypomnial sobie ostatni wybuch Marissy w restauracji. Niewatpliwie Wendy byla faszerowana tymi samymi hormonami. -Sadze, dziewczyny, ze powinnyscie sie uspokoic - powiedzial. - Nawet jesli zglebicie te sprawe, to i tak nie cofnie to waszych dolegliwosci. Bardzo watpie, czy dowiecie sie czegos w klinice. Byloby wysoce nieetyczne, a nawet nielegalne z ich strony, gdyby ujawnili informacje na temat pacjentow bez ich zgody. Ale Marissa nie chciala o tym slyszec. -Sprawa gruzlicy niepokoila mnie od poczatku. Chce dotrzec do przyczyny. Wysilek nie ma znaczenia. Rozmawialam z Cyrylem Dubczekiem i on moze poprzec nasze dzialanie autorytetem Centrum Epidemiologii. Robert potrzasnal glowa. Najwyrazniej pomyslu nie pochwalal. -No coz - rzekl sucho. - Pozostawiam was, dwojke detektywow, sam na sam ze spiskiem. Po wygloszeniu tej kwestii wzial filizanke i wyszedl. Gdy jego kroki ucichly, klopotliwa cisze przerwala Wendy. -On ma racje. Mozemy miec problem z dostaniem sie do kartoteki medycznej. -Musimy sprobowac. Moze jako lekarki mamy szanse. Wiesz, fachowe podejscie do sprawy. Jesli to nie pomoze, sprobujemy czegos innego. Zgadzasz sie ze mna, prawda? -Absolutnie - odrzekla Wendy. - Jestesmy wspolniczkami. Marissa sie usmiechnela. Nie mogla doczekac sie ranka. ROZDZIAL 6 22 marca 1990, godz. 9.30 Walczac na wietrze z parasolkami, Marissa i Wendy weszly na dziedziniec Kliniki Kobiecej. Gdy wchodzily przez glowne wejscie, strzasnely wode z plaszczy. Zmoczone deszczem wlosy oblepialy im czola.-Czy wiesz, gdzie jest archiwum wynikow badan? - Marissa spytala Wendy. -Nie mam najmniejszego pojecia - odrzekla Wendy. - Zapytam. Gdy Marissa walczyla z parasolka, ktora wiatr wywinal na lewa strone, Wendy poszla do informacji. Po chwili skinela na przyjaciolke, by szla za nia w kierunku wind. -Szoste pietro - powiedziala, gdy Marissa ja dogonila. -Moglam sie tego domyslic - rzekla Marissa. - Z tego pietra skoczyla Rebeka Ziegler po przeczytaniu swoich wynikow. -Ciekawi cie, co mogla tam przeczytac? Marissa skinela glowa. Na szostym pietrze latwo bylo znalezc archiwum. Stuk maszyn do pisania dal sie slyszec juz przy windzie. Marissa z ulga stwierdzila, ze archiwum jest po przeciwnej stronie niz gabinet Lindy Moore. W tej chwili wolala nie natknac sie na nikogo znajomego. Ten pokoj bez watpienia miescil archiwum. Wypelniony byl szafami biurowymi. Trzy maszynistki ze sluchawkami na uszach pisaly na maszynach dyktowany tekst. Kobieta zajmujaca biurko po prawej stronie wejscia, przywitala Marisse i Wendy. -Czym moge sluzyc? - spytala. Mogla miec, w ocenie Marissy, okolo piecdziesieciu lat. Nosila przypieta plakietke identyfikacyjna z napisem: Helen Solano, archiwista medyczny. Naprzeciw siebie miala terminal komputera. -Jestem doktor Blumenthal - sluzbowo przedstawila sie Marissa. - A to jest doktor Wilson. Wendy skinela glowa, a pani Solano usmiechnela sie. -Mamy do pani pytanie - rzekla Wendy. - Interesuje nas, czy wasz system gromadzenia danych umozliwia wyprowadzanie raportow na temat wybranej diagnozy, na przyklad dotyczacej niedroznosci jajowodow. -Naturalnie - potwierdzila pani Solano. -A na temat niedroznosci spowodowanej ziarnina? - spytala Marissa. -Tego przypadku nie jestem pewna - powiedziala pani Solano. - Musze sprawdzic w naszych kodach chorob. Chwileczke. Odwrocila sie na obrotowym fotelu do skrzynki wypelnionej roznymi opisami i instrukcjami. Wyciagnela jeden zeszyt i zaczela go kartkowac. -Mamy kod ziarninowej infekcji jajowodow - powiedziala pani Solano znad zeszytu. -Wspaniale - z usmiechem stwierdzila Marissa. - Jesli nie sprawiloby to zbytniego klopotu, poprosilybysmy o wydruk na temat tego schorzenia. -Nie ma problemu - odpowiedziala pani Solano. Marissa i Wendy wymienily spojrzenia pelne zadowolenia. -Maja panie zezwolenie? - spytala archiwistka. -Nie wiedzialysmy, ze jest potrzebne przy zbieraniu danych do celow naukowych - powiedziala Wendy. -Jest potrzebne w kazdym przypadku - wyjasnila pani Solano. -Dobrze. Do kogo mamy sie zwrocic w celu uzyskania zezwolenia? -Jest tylko jedna osoba, ktora moze je wydac - odpowiedziala pani Solano. - Doktor Wingate, dyrektor kliniki. Przy windach Marissa potrzasnela glowa. -Do diabla! Myslalam, ze juz jestesmy w domu, gdy powiedziala, ze maja sklasyfikowane przypadki ziarniny. -Ja tez - przyznala Wendy. - Ale teraz mysle, ze twoj maz mial racje. Nie sadze, abysmy byly w stanie przekonac dyrektora, by dal nam zezwolenie. -Nie zniechecajmy sie przedwczesnie - rzekla Marissa, gdy juz wsiadaly do windy. Gabinet doktora Wingate'a znajdowal sie na drugim pietrze. Jeden - dyrektora kliniki, a drugi - dyrektora wydzialu "In vitro". Marissa i Wendy weszly najpierw do pierwszego, ale zostaly skierowane do drugiego. Jak sie przekonaly, doktor Wingate byl zajety w laboratorium. -Powiem doktorowi, ze panie sa tutaj - oswiadczyla sekretarka. Przyjaciolki usiadly. -Milo tu, gdy sie nie przychodzi na kolejny zabieg - szepnela Wendy. Marissa usmiechnela sie. -Doktor Wingate moze panie przyjac - zawolala recepcjonistka pol godziny pozniej. Poprowadzila je wzdluz dlugiego hallu do trzecich drzwi na prawo. Wendy zapukala i uslyszala: "Prosze!" - No, no! - powiedzial doktor Wingate, wstajac znad mikroskopu stojacego na laboratoryjnym stole. Mimo biurka i kilku szaf z dokumentami pokoj sprawial wrazenie laboratorium, a nie gabinetu. - Nie wiedzialem, ze panie sie znaja. Wendy wyjasnila, ze sa kolezankami jeszcze ze studiow. -W czym dzisiaj moge paniom pomoc? - Zaprosil je gestem, by usiadly, chociaz sam nadal stal. - Musze paniom powiedziec, ze bede niebawem zaczynal proces zaplodnienia, nie mam wiec zbyt duzo czasu. -To nie zajmie wiele - zapewnila Marissa. Krotko opowiedziala, jak obie odkryly, ze maja taki sam problem, i jak natknely sie na dwa podobne przypadki. - Cztery przypadki rzadkiej ziarninowej infekcji jajowodow zwiazanej z gruzlica sa zaskakujace - stwierdzila. - Oczywiscie, chcemy sprawe zbadac. Jestesmy rym zainteresowane naukowo. -Ale potrzebujemy od pana upowaznienia - dodala Wendy. - Chcemy sprawdzic, czy istnieja jeszcze inne przypadki. -Nie moge go wydac - rzekl Wingate. - Polityka kliniki opiera sie na scislej tajemnicy. Nie moge zezwolic na dostep do kartotek pacjentow. Ten nakaz pochodzi z naszej centrali w San Francisco. -Ale to moze miec znaczenie dla zdrowia publicznego - przekonywala Marissa. -Te przypadki moga byc sygnalem nowego zjawiska klinicznego, jakim jest wstrzas toksyczny. -Rozumiem - doktor Wingate chcial zakonczyc rozmowe - i dziekuje za informacje. Na pewno sie tym zainteresujemy. Licze, ze panie rozumieja moja sytuacje. -Mozemy porozmawiac z kobietami, ktorych to dotyczy, i uzyskac ich zgode - oswiadczyla Wendy. -Przykro mi, drogie panie - rzekl doktor z narastajaca niecierpliwoscia w glosie. - Wyjasnilem nasze reguly. Musza je panie uznac. A teraz powinienem wracac do pracy. Czy obie panie beda mialy wkrotce sprawdzenie stezenia hormonow? Skinely glowami. -Czy moze pan przynajmniej rozwazyc sprawe i poinformowac nas pozniej? -Nie musze tego rozwazac - odrzekl doktor Wingate. - Nie moge paniom dac upowaznienia. To decyzja ostateczna. A teraz, jesli panie zechcialyby mi wybaczyc... Przy windach popatrzyly na siebie. -Tylko nie mow, ze Robert mial racje - ostrzegla Marissa. - Jesli sprobujesz, zaczne wyc. Na pierwszym pietrze zatrzymaly sie przy kiosku, informacji. -Czy znasz wystarczajaco dobrze kogos z personelu, aby uzyskac dostep do komputera? - spytala Wendy. Marissa potrzasnela glowa. -Niestety nie, ale mam inny pomysl, ktory nie pomoze nam w tej sprawie, choc moze dac odpowiedz na kilka pytan zwiazanych z Rebeka Ziegler. To byl przypadek samobojstwa, a wiec cialo poddano badaniom i sekcji zwlok. Mozliwe, ze obejrzano rowniez jej jajowody. -Warto sprobowac - przyznala Wendy. - Chodzmy do kostnicy miejskiej. Ale najpierw zadzwonie do pracy i spytam, czy sobie radza beze mnie. -A ja zadzwonie do prosektorium. Przeszly przez ulice do automatow telefonicznych. Wendy skonczyla pierwsza i czekala na przyjaciolke. -Jestem wolna - oznajmila Wendy. -Dobrze - powiedziala Marissa. - Dobrze tez, ze zadzwonilam do prosektorium. Chociaz Rebeka powinna miec u nich sekcje zwlok, skierowano ten przypadek do szpitala Boston Memorial. Chodzmy tam. Po niepowodzeniu w Klinice Kobiecej Marissa miala nadzieje, ze to wlasnie jej kolega Ken Mueller wykonywal sekcje Rebeki. Wierzyla, ze nie bedzie zadnych problemow z dotarciem do wynikow. -Ken jest w sali sekcyjnej - powiedziala sekretarka. - Wszedl tam kilka minut temu i nie podejrzewam, by wyszedl wczesniej niz za godzine. -W ktorym pokoju? - spytala Marissa. -Numer trzy. -Czy nie mozemy poczekac? - zapytala Wendy, gdy szly przez zaklad patologii do sali sekcyjnej. Ta specjalnosc nigdy nie budzila wielkiego sentymentu Wendy. Niektore studenckie wspomnienia z tym zwiazane przyprawialy ja o mdlosci. -Lepiej porozmawiajmy z nim, dopoki sie daje - powiedziala Marissa. Lecz gdy juz miala wchodzic do srodka, zauwazyla blada twarz Wendy. - Czy dobrze sie czujesz? - spytala. Wendy przyznala, ze autopsja nigdy nie byla jej mocna strona. -Poczekaj tutaj - zaproponowala Marissa. - Szybko wroce. Ja tez tego nie lubie. Gdy weszla do sali, uderzyl ja ostry odor, charakterystyczny dla prosektorium. Przeszukala wzrokiem pokoj i zobaczyla dwie postaci ubrane w fartuchy i okulary ochronne. Pomiedzy nimi lezalo nagie cialo mlodego mezczyzny, rozciagniete na stole z nierdzewnej stali. -Ken?! - odezwala sie niesmialo. Obaj mezczyzni podniesli glowy. Byli wlasnie zajeci sekcjonowaniem zwlok. -Witaj, Marisso! zawolal Ken przez maske. - Chodz tutaj i poznaj najgorszego stazyste, jakiego kiedykolwiek goscil Memorial. -Uprzejmie dziekuje - odpowiedzial Greg. Marissa podeszla do stolu. Ken formalnie przedstawil jej Grega, zmieniajac swa zartobliwa ocene na lepsza. Greg pomachal na powitanie skalpelem. -Ciekawy przypadek? - spytala Marissa, zeby nawiazac rozmowe. -To wszystko sa ciekawe przypadki - wyjasnil Ken. - Jesli mialbym inne zdanie, poszedlbym na dermatologia. Czy skladasz nam wizyte towarzyska? -Nie calkiem - powiedziala Marissa. - Slyszalam, ze robiliscie sekcje zwlok Rebeki Ziegler. -Czy to ta, co nie umiala latac? - spytal Ken. -Oszczedz mi waszych patologicznych zartow - rzekla Marissa. - A co do niej: tak, to ona wyskoczyla z okna szostego pietra. -Ja robilem sekcje - oznajmil Greg. - Ken patrzyl. -To byl ciekawy przypadek. -Mowiles, ze wszystkie sa interesujace - przerwal Greg. -Masz racje, madralo - przyznal Ken, a nastepnie zwrocil sie do Marissy. - To byl szczegolnie bardzo ciekawy przypadek. Ta kobieta miala przerwana aorte. -Czy ogladaliscie jajowody? - spytala Marissa; nie byla zainteresowana duzymi obrazeniami. -Ogladalem wszystko - rzekl Greg. - Co chce pani wiedziec? -Czy widzieliscie juz preparaty mikroskopowe? -Naturalnie - odpowiedzial Greg. - Miala ziarninowa destrukcje obu jajowodow. Poslalem caly plik preparatow mikroskopowych do obrobki. Jeszcze nie wrocily. -Jesli jestes ciekawa, czy one wygladaly tak jak te, ktore pokazywalas mi przed miesiacem - rzekl Ken - to odpowiadam: tak, wygladaly dokladnie tak samo. Dlatego nasza wstepna diagnoza tego przypadku byla powtorzeniem starej rozwiazanej zagadki gruzliczej. Oczywiscie, to bylo odkrycie uboczne. Nie mialo ono nic wspolnego z jej smiercia. -Bedziesz mowil tez o reszcie? - spytal Greg. -Jakiej reszcie? - zainteresowala sie Marissa. -Cos, nad czym obaj lamiemy sobie glowy - rzekl Ken. - Nie jestem pewien, czy powinienem o tym mowic. -Dlaczego mialbys mi o tym nie mowic? No mow, zaciekawiasz mnie - nastawala Marissa. -Nie mozemy sie zdecydowac - wyznal Greg. - Jest kilka rzeczy, ktore nas niepokoja. -No sprobuj - prosila Marissa. -Coz, nie powtarzaj tego nikomu - powiedzial Ken. - Moze bede musial przedyskutowac to z patologiem sadowym. Nie chce, by uslyszal o tym od osob trzecich. -No, wydus wreszcie - zazadala Marissa. - Mozesz mi wierzyc. -Kazdy mysli, ze patologia jest dyscyplina scisla - rzekl Ken wymijajaco. - Rozumiesz? Ostatnim slowem, koncowa odpowiedzia. Ale tak nie jest. Nie zawsze. Zdarza sie, ze twoja intuicja mowi cos, czego nie mozesz kategorycznie udowodnic. -O Jezu, powiedz jej - zniecierpliwil sie Greg. -Dobrze - zgodzil sie Ken. - Zauwazylismy, ze Rebeka Ziegler miala swieze naklucie na jednej z zyl na ramieniu. -Na milosc boska! - krzyknela zniecierpliwiona Marissa. - Przeciez jej caly czas podawano hormony i pobierano krew do analiz. Czy z tego powodu ten caly niepokoj? Powiedz prawde, prosze! Ken wzruszyl ramionami. -To zaledwie czesc - rzekl. - Jesli bylo by tylko to, nie mielibysmy klopotu. Wiem, ze byla mnostwo razy nakluwana w ciagu ostatnich miesiecy. Slady byly na calym ciele. Ale to naklucie wygladalo na zrobione tuz przed smiercia. I to zaczyna byc podejrzane. Dlatego zdecydowalismy sie na wykonanie badan toksykologicznych, sprawdzajacych obecnosc innych srodkow niz zwykle hormony. Jako patolodzy powinnismy byc z natury podejrzliwi. -I znalezliscie cos? - z przerazeniem spytala Marissa. -Nie - rzekl Ken. - Toksykologicznie sprawa byla czysta. Probujemy kilku innych analiz, ale jak dotad bez rezultatu. -Czy to mial byc swoisty zart? - spytala. - Zaden zart - zaprzeczyl Ken. - Druga czescia zagadki jest to, ze ona miala tylko kilkaset centymetrow szesciennych krwi w klatce piersiowej. -To znaczy? -Gdy aorta peka, zwykle jest mnostwo krwi w klatce piersiowej - tlumaczyl Ken. -Ta ilosc, ktora znalezlismy, jest mozliwa, ale malo prawdopodobna. To nie jest nic konkretnego, lecz moze cos sugerowac. -Co? - spytala Marissa. - Ze gdy spadala, byla juz martwa. Marissa oslupiala. Przez moment nie mogla nic powiedziec. Wnioski byly zbyt przerazajace. -Rozumiesz teraz nasz problem - rzekl Ken. - Jesli oglosimy te diagnoze oficjalnie, musimy miec wiecej dowodow. Podac wyjasnienie, co ja zabilo, zanim spadla. Niestety nie znalezlismy niczego ani wsrod ciezkich obrazen, ani w badaniach mikroskopowych. Starannie zbadalismy jej mozg, lecz tam tez nic nie bylo. Jedyna szansa jest toksykologia, ale dotychczas - wielkie zero. -A co, jesli zmarla w czasie spadania? - zasugerowala Marissa. - Ze strachu czy czegos w tym rodzaju. -Daj spokoj, Marisso, badz powazna - zirytowany Ken machnal reka. - To sie zdarza tylko na filmach. Jesli byla martwa, zanim uderzyla o ziemie, to byla martwa, zanim spadla. Oczywiscie, to znaczy, ze zostala wypchnieta z okna. -Moze nie zaplacila rachunku - zartobliwie zasugerowal Greg. - Ale, z calym szacunkiem naleznym sprawie, zajmijmy sie teraz tym przypadkiem, zanim cialo zacznie sie psuc. -Jesli chcesz, zadzwonie do ciebie, gdy do czegos dojdziemy. -Tak, prosze - odparla Marissa. Gdy szla do drzwi, krecilo jej sie w glowie. Ken wstrzymal ja jeszcze, wolajac: -Pamietaj, ani slowa. Nikomu nic nie mow. -Nie boj sie - odrzekla przez ramie. - Twoje sekrety sa bezpieczne. Ale oczywiscie musiala powiedziec o tym Wendy. Przy drzwiach zatrzymala sie jeszcze raz i zawolala do Kena: -Czy masz jej karte? -Raczej nie - odpowiedzial. - Tylko to, co napisali ci z pogotowia, a nie jest tego wiele. -Mysle, ze w administracji maja jakies dane do wykazow - rzekla Marissa. -Z pewnoscia - przytaknal Ken. -Nie wiesz przypadkiem, czy maja numer jej polisy ubezpieczeniowej? - spytala. -Zupelnie nie wiem - rzekl Ken. - Ale jesli chcesz sprawdzic, to karta lezy na moim biurku. Marissa otwarla drzwi i wyszla z prosektorium. -Czuje, ze nie mozemy tego uznac za prawde - rzekla Wendy, potrzasajac szklanka wody mineralnej z kostkami lodu. - Rozwazanie, czy Rebeka Ziegler zostala zabita i wypchnieta z okna, jest zbyt absurdalne. To nie moze byc prawda. Ilosc krwi w klatce piersiowej po przerwaniu aorty jest opisana krzywa w - ksztalcie dzwonu. Dane Rebeki byly na granicy wykresu. To powinno byc wyjasnieniem. Wendy usadowila sie w rogu kanapy w pokoju Marissy. Kudlacz Drugi siedzial na podlodze, czekajac na kolejnego krakersa Godfish. Marissa siedziala przy biurku. Czekaly na Gustawa. Tego popoludnia, mial dyzur w szpitalu, lecz powinien nadejsc lada moment. Z inicjatywy Wendy obie panie zdecydowaly sie spotkac ze swymi mezami na towarzyskiej kolacji, przy pizzy. Mialy nadzieje, ze gdy ich mezowie sie poznaja, to moze zdecyduja sie wziac udzial w spotkaniach "Resolve". Wendy uwazala, ze wspolna kolacja moze byc bardzo pomocna. Marissa nie byla tego zbyt pewna. -Przynajmniej zdobylam z jej karty numer polisy ubezpieczeniowej - oswiadczyla. - Jesli znajdziemy sposob dostania sie do danych w klinice, to zobaczymy, co biedna Rebeka w swym ostatnim dniu przeczytala. To znaczy, jesli w ogole cos czytala. -A ty znow pobudzasz swoja dzika wyobraznie - zaoponowala gwaltownie Wendy. - Pewnie wiec ciagle myslisz, ze to oni zabrali ja na gore, rabneli po glowie i wyrzucili przez okno. Daj spokoj, to zbyt absurdalne, by brac to pod uwage. -Niewazne - rzekla Marissa. - Zostawmy to teraz. Przynajmniej wiemy, ze miala ona taka sama infekcje w jajowodach. To wiemy z pewnoscia. Marissa zaczela przegladac papiery, szukajac numerow telefonow Marcii Lyons i Catherine Zolk. Laczac sie z obydwoma numerami po kolei, dowiedziala sie tego, czego intuicyjnie sie domyslala: obie kobiety potwierdzily, ze ich lekarze wspominali o podawaniu izoniazydu. Obawiali sie gruzlicy. Odkladajac sluchawke Marissa powiedziala: -Mamy juz piec stwierdzonych przypadkow. Do diabla z Wingate'em i jego tajemniczoscia. Nie mozemy jeszcze wyciagac wnioskow statystycznych. Musimy sprawdzic, czy nie ma wiecej. -Uczciwie mowiac - stwierdzila Wendy - Wingate postepuje zgodnie z poleceniem swych wladz. Sam moze juz zaczal badac te sprawe. -Mam nadzieje - rzekla Marissa. - Tymczasem sprawdzmy w naszych szpitalach, czy nie napotkamy wiecej przypadkow. Ty sprawdz w General, a ja w Memorial. Kudlacz Drugi podniosl sie, slyszac dzwonek do drzwi, i zaczal wsciekle ujadac. Wendy opuscila nogi na podloge. -To z pewnoscia Gustaw - powiedziala wstajac i przeciagajac sie. Spojrzala na zegarek; dochodzila dziewiata wieczorem. Marissa byla zaskoczona postura Gustawa. Przy niej, mierzacej metr piecdziesiat wygladal jak olbrzym. Byl barczystym, wysokim mezczyzna - metr dziewiecdziesiat piec wzrostu - o falujacych blond wlosach. Jego oczy byly pastelowoniebieskie. -Przepraszam, ze tak pozno - tlumaczyl sie Gustaw po przedstawieniu go Marissie i Robertowi. Na dzwiek dzwonka Robert wyszedl ze swego gabinetu. - Musielismy czekac na anestezjologa, zanim zaczelismy operacje. -Nie ma problemu - zapewnila Marissa. Poprosila meza, by podal Gustawowi drinka, w czasie gdy ona i Wendy wyszly po pizze. Niebawem wszyscy usiedli w pokoju obok kuchni. Panowie pili piwo. Marissa byla zadowolona, chociaz nieco zdziwiona, ze Robert polubil towarzystwo Gustawa. Na ogol nie przepadal za lekarzami. -Nie slyszelismy jeszcze o waszej dzisiejszej wizycie w klinice - odezwal sie Robert, gdy rozmowy nieco przygasly. Marissa spojrzala na Wendy. Nie miala pewnosci, czy wdawac sie w rozmowy o wizycie, wiedzac, ze moze uslyszec komentarz meza: "Przeciez ci mowilem". -No powiedz - nalegal Robert - co sie zdarzylo? - Zwracajac sie do Gustawa wyjasnil, ze panie probowaly dostac sie w klinice do komputera. -Prosilysmy, a oni odmowili - przyznala Wendy. -Nie dziwi mnie to - powiedzial Robert. - Czy byli niemili? -Alez nie - odrzekla Wendy. - Musialysmy pojsc do dyrektora kliniki, tego samego, ktory prowadzi oddzial "In vitro". On wyjasnil, ze dyskrecja jest polityka kliniki nakazana przez centrale w San Francisco. -Mysle, ze to jest krotkowzrocznosc - skwitowala Marissa, decydujac sie w koncu zabrac glos. - Pomimo ze nie znalazlysmy niczego w klinice, dowiedzialysmy sie o piatym przypadku. A piec przypadkow rzadkiego schorzenia w jednym miejscu zasluguje juz na zbadanie. -Piec przypadkow? - spytal Gustaw. - Piec przypadkow czego? Wendy krotko poinformowala go o sytuacji, wyjasniajac, ze dotyczy to rowniez zapalenia jej jajowodow. -Dlatego poszlysmy do kliniki, aby zobaczyc, czy sa jeszcze inne przypadki - wyjasniala Marissa. - Ale nie udostepniono nam kartotek pod pozorem tajemnicy danych. -Jesli ty bys prowadzil klinike - spytal Robert - czy zezwolilbys, aby dwoje ludzi z ulicy weszlo i uzyskalo dostep do kartoteki? -Absolutnie nie - zgodzil sie Gustaw. -Wlasnie to probowalem wyjasnic naszym paniom wczoraj wieczorem - rzekl Robert. -Ta klinika dziala w sensowny, etyczny i zgodny z prawem sposob. -Tylko ze my nie jestesmy "ludzmi z ulicy" - goraco zaprotestowala Wendy. - Jestesmy lekarkami i rownoczesnie pacjentkami. -Skoro stanowicie dwa z pieciu przypadkow, to trudno mowic o waszym obiektywizmie - wytknal Gustaw. - Szczegolnie, ze przyjmujecie hormony. -Wypije na te intencje - rzekl Robert, wznoszac butelke piwa. Obie spojrzaly na siebie z przygnebieniem. -Piec przypadkow? Wczoraj byla mowa o czterech - przypomnial Robert, zwracajac sie do Marissy i wycierajac usta wierzchem dloni. -Rebeka Ziegler miala ten sam problem - odrzekla Marissa. -Naprawde? - zdziwil sie Robert, a zwracajac sie do Gustawa, wyjasnil: - To ta, ktora popelnila samobojstwo w klinice. Bylismy tam z Marissa, gdy tamta dostala szalu, a pozniej wyskoczyla przez okno. Probowalem ja uspokoic, a ona mnie uderzyla. -Probowales ja powstrzymac tuz przed skokiem? -Nie az tak tragicznie - tlumaczyl Robert. - Ona chciala zaatakowac recepcjonistke. Wygladalo na to, ze recepcjonistka nie chciala jej pokazac wynikow badan. Wtedy jej nie pokazali, a pozniej ona wyskoczyla oknem. Z najwyzszego pietra, nie z poczekalni. Gustaw pokiwal glowa. -Tragiczny wypadek - powiedzial. -Moze byc jeszcze bardziej tragiczny, niz myslisz - spontanicznie rzucila Marissa. - Odkrylysmy dzisiaj jeszcze cos. Istnieje prawdopodobienstwo, ze Rebeka nie popelnila samobojstwa, lecz zostala zamordowana. Oto jak sensownie, etycznie i zgodnie z prawem Klinika Kobieca jest prowadzona. Pozalowala swych slow juz w chwili, gdy je wypowiadala. Bylo kilka przyczyn, dla ktorych nie powinna byla tego mowic, przeciez obiecala Kenowi. Probowala zmienic temat, ale Robert byl czujny. -Lepiej powiedz, co masz na mysli - nastawal. Zdajac sobie sprawe ze swego bledu, Marissa zdecydowala, ze nie ma innego wyjscia, jak opowiedziec cala historie. Gdy skonczyla, Robert wyprostowal sie w fotelu i spojrzal na Gustawa. -Ty jestes lekarzem - rzekl. - Co o tym sadzisz? -Przypadek - stwierdzil Gustaw. - Sadze, ze ci dwaj patolodzy popuszczaja wodze swej dochodzeniowej wyobrazni. Jak sami mowia, nie ma konkretnych dowodow. Przerwana aorta - to jest z cala pewnoscia smiertelne. Prawdopodobnie w chwili uderzenia serce bylo w rozkurczu, a wiec wlasnie sie napelnialo, gdy zostalo zatrzymane. Jedynym krwawieniem byl wsteczny wyplyw z aorty, czyli krew tylko z niej. -To brzmi rozsadnie - zgodzil sie Robert. -Gustaw pewnie ma racje - przyznala Marissa, zadowolona, ze moze zmienic temat. Nie zamierzala mowic o swoich watpliwosciach dotyczacych zachowania sie Rebeki w poczekalni, zachowania, ktore trudno bylo nazwac depresyjnym. -Tym bardziej - ciagnela - smierc Rebeki wzmaga nasze zainteresowanie komputerem w Klinice Kobiecej. Chcialabym bardzo przeczytac jej kartoteke, zobaczyc, co moglo przyczynic sie do jej smierci. -A moze znajdziemy jakiegos mlodego zdolnego hackera komputerowego poza Massachusetts Institute of Technology - rzekla Wendy. - Byloby wspaniale, gdybysmy zdobyly te dane z zewnatrz. -To byloby fantastyczne - zgodzila sie Marissa. - Ale tak naprawde, nie pozostaje nam nic innego niz dostac sie tam w nocy i uzyskac dostep do jednego z ich terminali komputerowych. W szpitalu Memorial kazdy moze to zrobic przy odrobinie pomyslowosci. -Chwileczke! - zaoponowal Robert. - Zaczynacie byc nieodpowiedzialne. Zgodnie z naszym prawem stanowym, nielegalne dojscie do czyichs danych komputerowych jest uznawane za klasyczna kradziez. Jesli zrobicie cos tak szalonego, staniecie sie zlodziejkami. Marissa niecierpliwie przewrocila oczami. -To nie zarty - mowil Robert. - Nie wiem, co sie z wami dzieje. -My z Wendy uwazamy, ze ta sprawa jest nadzwyczaj wazna - powiedziala Marissa. - Sadzimy, ze powinna byc zbadana. Wyglada na to, ze jestesmy jedynymi osobami gotowymi to zrobic. Czasem nalezy ryzykowac. Gustaw przelknal sline. -Obawiam sie, ze w tej sprawie zupelnie sie zgadzam z Robertem - oswiadczyl. - Nie mozecie mowic powaznie o wlamywaniu sie do klinicznego komputera. Niezaleznie od waszych motywow, to byloby przestepstwo. -Problem jest tylko w tym, co uznaje sie za wazniejsze - rzekla Marissa. - Wy, mezczyzni, nie zdajecie sobie sprawy, jakie to moze byc wazne. My jestesmy odpowiedzialne za zbadanie tej sprawy, nie odwrotnie. -Moze zmienimy temat - zaproponowala Wendy. -Sadze, ze nalezy podjac decyzje zanim obie uwiklacie sie w powazne klopoty - powiedzial Gustaw. -Badz cicho, Gustawie - warknela Wendy. -Tych piec przypadkow moze byc wierzcholkiem gory lodowej - oznajmila Marissa. - Jak juz mowilam, to mi przypomina o odkryciu zespolu wstrzasu septycznego. -To nie jest uczciwe porownanie - rzekl Robert. - Dotychczas nikt nie umarl. -Nie? - zaatakowala Marissa. - A Rebeka Ziegler? ROZDZIAL 7 30 marca 1990, godzina 8.15 Robert otworzyl zdobione mahoniem drzwi w budynku City Hall i wszedl do swojego prywatnego gabinetu. Cisnal aktowke na kanape i podszedl do okna. Widok na School Street byl rozmyty strumieniami deszczu splywajacymi po szybach. Nie pamietal tak deszczowego marca w Bostonie.Uslyszal, ze jego sekretarka, Donna, weszla do pokoju, wnoszac poranna kawe i, jak zwykle, stos telegramow. -Ale pogoda - powiedziala z silnym bostonskim akcentem. Robert odwrocil sie. Donna usadowila sie po lewej stronie jego biurka i zaczela zalatwiac telefony, co nalezalo do ich codziennego rytualu. Popatrzyl na nia. Byla postawna dziewczyna, prawie metr siedemdziesiat piec. W pantoflach na obcasach niemal dorownywala mu wzrostem. Miala jasne tlenione wlosy z ciemnymi odroslami. Jej twarz byla okragla, sylwetka wskazywala na codzienne uprawianie cwiczen aerobiku. Byla wspaniala sekretarka: uczciwa, zaangazowana i godna zaufania. Miala niewygorowane potrzeby i przez chwile Robert zastanawial sie, dlaczego nie ozenil sie z kims takim jak Donna. Zycie byloby wtedy znacznie spokojniejsze. -Czy poslodzic kawe? - spytala lagodnie. Slowo "kawa" zabrzmialo bardziej jak "kaffa". -Nie, nie chce kawy - ostro odmowil Robert. Donna podniosla glowe znad papierow. -Jestesmy dzisiaj rozdraznieni? Robert przetarl oczy, podszedl do biurka i usiadl. -Przepraszam - odezwal sie. - Moja zona doprowadza mnie do szalu. -Ta sprawa nieplodnosci? - niesmialo spytala Donna. Robert skinal glowa. -Zaczela sie zmieniac mniej wiecej wtedy, gdy uznalismy, ze mozemy miec problemy - powiedzial. - Teraz, gdy sie szamoce pomiedzy tym belkotem o sztucznym zaplodnieniu a przyjmowaniem hormonow, stala sie zupelnie niezrownowazona. -Wspolczuje panu - szepnela Donna. -Co gorsza, spotkala jedna ze swych szkolnych kolezanek, ktora jest w takiej samej sytuacji i zachowuje sie rownie nieodpowiedzialnie - ciagnal Robert. - Wyglada na to, ze nawzajem sie podjudzaja. Teraz chca wlamac sie do kliniki, aby zobaczyc swoje wyniki badan. Niestety, ze wzgledu na stan emocjonalny Marissy, musze to brac na serio. Nie recze za nia, ale co moge zrobic? Co gorsza, ta klinika ma straznikow uzbrojonych w colty pythony. -Maja weze w klinice? - Oczy Donny rozszerzyly sie ze zdziwienia. -Hm? Nie, nie weze. Colt python jest rewolwerem zdolnym zalatwic czarnego nosorozca. -Moge cos doradzic - rzekla Donna. - Jesli pan naprawde obawia sie tego, co moze zrobic Marissa, niech pan wynajmie na kilka dni prywatnego detektywa. Moze ja uchronic od klopotow. Tak sie sklada, ze znam kogos, kto jest w tym dobry. Korzystalam z jego uslug przy sledzeniu mojego bylego meza. Ten dupek uwiklal sie w dwie kobiety jednoczesnie. -Jak sie ten detektyw nazywa? - zainteresowal sie Robert. Nie wpadl do tej pory na pomysl sledzenia Marissy, ale mialo to swoje zalety. -Paul Abrums - powiedziala Donna. - Jest najlepszy. Zdobyl nawet fotografie mego malzonka w lozku z obydwiema dziewczynami, oczywiscie oddzielnie. Moj maz byl typem nieszczegolnym. A Paul nie jest specjalnie drogi. -Jak sie moge z nim skontaktowac? - spytal Robert. -Mam numer w spisie telefonow - rzekla Donna. - Zaraz go znajde. Marissa zagladala przez wziernik do ucha wiercacego sie niemowlaka lezacego na stole, probujac dojrzec blone bebenkowa. Matka usilowala utrzymac dziecko, ale slabo sobie z tym radzila. Zniecierpliwiona Marissa zrezygnowala. -Niczego nie widze - rzekla. - Nie moze pani utrzymac dziecka, pani Bartlett? Przeciez ma tylko osiem miesiecy i nie jest silne. -Probuje - odpowiedziala matka. -Probuje pani za malo - rzekla Marissa. Otworzyla drzwi gabinetu i poprosila o pielegniarke. -Zaraz kogos przysle! - odkrzyknela Muriel Samuelson, starsza pielegniarka. -Na milosc boska - mamrotala Marissa. Ta praca stawala sie dla niej coraz bardziej irytujaca. Robila wszystko z wysilkiem i miala trudnosci ze skupieniem sie. Jej mysli krazyly wylacznie wokol testu zaplodnienia, ktory miala odbyc po weekendzie. Wychodzac z gabinetu, by uciec od krzyczacego dziecka, Marissa masowala sobie kark. Jesli juz byla tak niespokojna, to co bedzie sie dzialo w poniedzialek, gdy bedzie oczekiwala na wynik badania? Osobna sprawa bylo to, co ona i Wendy zamierzaja zrobic w zwiazku z Klinika Kobieca. Mialy sie przeciez dostac do swoich danych. Tego ranka poszla do archiwum szpitala Memorial i namowila jedna z pracownic, by przejrzala kartoteki w poszukiwaniu przypadkow pogruzliczego zwezenia swiatla jajowodow. Nie bylo problemu. Jesli jeszcze Klinika Kobieca chcialaby pomoc... -Doktor Blumenthal, telefon do pani na trzeciej linii! - zawolala Muriel, przekrzykujac placz dziecka. -Co tam znowu? - mruknela do siebie, wchodzac do wolnego pokoju i podnoszac sluchawke telefonu wewnetrznego. - Tak? - warknela, spodziewajac sie glosu Mindy Valdanus. -Doktor Blumenthal? - spytal ktos obcy. To byla telefonistka. -Tak? - powtorzyla Marissa. -Prosze mowic - rzekla telefonistka. -Wygladasz na zabiegana - powiedzial Dubczek. -Cyryl! - zawolala. - Jestes mila niespodzianka w srodku zlego dnia. To miejsce to ogrod zoologiczny! -Mozesz rozmawiac przez chwile teraz, czy chcesz zadzwonic do mnie pozniej? - spytal. -Moge rozmawiac - rzekla Marissa. - Prawde mowiac, wlasnie bezczynnie czekam na pielegniarke, gdyz chce obejrzec infekcje ucha u dziecka. Wybrales wiec dobry moment. Co nowego? -Wreszcie dzwonie do ciebie w zwiazku z twoimi pytaniami na temat zapalenia jajowodow - mowil Dubczek. - No coz, mam troche interesujacych informacji. Byly zglaszane sporadyczne przypadki wygladajace na gruzlicze zapalenie jajowodow. Zgloszenia przychodzily z terenu calego kraju, glownie ze Wschodniego i Zachodniego Wybrzeza. -Cos takiego! - wykrzyknela zdumiona Marissa. - Czy komus udalo sie te bakterie wyhodowac? -Nie - powiedzial Dubczek. - Ale nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Pamietasz, jak trudno jest hodowac pratki gruzlicy? Z tego, co wiem, nikt nie widzial zadnej bakterii w zadnym z tych przypadkow. -A to dziwne. -Tak i nie - rzekl Dubczek. - Czesto trudno znalezc bakterie w ziarninie gruzliczej. Tyle przynajmniej mowia moi koledzy bakteriolodzy. Nie przejmuj sie wiec. Z epidemiologicznego punktu widzenia wazniejsze jest, ze nie wystepuja zadne obszary koncentracji. Wszystkie przypadki sa szeroko rozsiane i nie powiazane. -Mam juz piec przypadkow w Bostonie - stwierdzila Marissa. -Boston wygrywa konkurs - mowil Dubczek. - Drugie jest San Francisco: cztery przypadki. Ale nikt sie temu tak naprawde nie przygladal. Nie zrobiono zadnych badan, dlatego sa to dane przypadkowe. Jesliby sie tym zajac, to pewnie znalazloby sie nastepne. W kazdym razie mam kilku kolegow, ktorzy sprawdza to w naszym Centrum. Zadzwonie znow, gdy pojawi sie cos ciekawego. -Tych piec przypadkow, o ktorych mowilam, wystapilo w jednej klinice - powiedziala Marissa. - Zaczelam dzis rano tez sprawdzac w szpitalu Memorial. Co naprawde chce zrobic, to dostac sie do dokumentacji w Klinice. Niestety, odmowili. Czy Centrum moze mi pomoc? -Nie wiem jak - powiedzial Dubczek. - To wymagaloby nakazu sadowego, a przy ubostwie danych i niskim stopniu zagrozenia spolecznego powaznie watpie, by jakikolwiek sedzia taki nakaz wydal. -Powiadom mnie, gdy sie dowiesz czegos nowego - rzekla Marissa. -Dobrze. Marissa odlozyla sluchawke i oparla sie o sciane. Wiadomosc, ze ziarnina gruzlicza w jajowodach byla stwierdzana w calym kraju, bardzo ja zaciekawila. Za tym moglo sie kryc interesujace uzasadnienie epidemiologiczne. Kaprysem losu ona sama nie tylko cierpiala na te chorobe, ale byla w obszarze najwiekszej koncentracji. Musi sie dostac do archiwum Kliniki. Musi stwierdzic, czy takich przypadkow jest wiecej. -Doktor Blumenthal - rzekla Muriel, wchodzac do pokoju. - Nie mam w tej chwili nikogo do pomocy, ale moge to zrobic sama. -Wspaniale - rzekla Marissa - Zaczynajmy. Szklane drzwi rozsunely sie automatycznie, gdy Marissa wkraczala do hallu Lecznicy Okulistyczno-Laryngologicznej Massachusetts. Pomimo wieczornego chlodu miala na sobie tylko cienki bialy fartuch lekarski. Po uzyskaniu informacji skierowala sie do oddzialu ostrego dyzuru. Tam spytala o doktor Wilson. -Jest na zapleczu - odpowiedziala zapytana, wskazujac otwarte dwuskrzydlowe drzwi wahadlowe. Marissa nadal szukala. Gdy przeszla przez drzwi, zobaczyla szereg gabinetow okulistycznych, kazdy z fotelem jak u fryzjera i zamocowana specjalistyczna lampa. W pierwszym gabinecie siedzial samotny pacjent. W drugim zgaszone bylo gorne swiatlo i dwie postacie pochylaly sie nad pollezacym pacjentem. Gdy jej oczy przywykly do mroku, rozpoznala w jednej z tych osob Wendy. -Teraz nacisnij lekko i patrz, gdzie naciskasz - mowila Wendy, dajac wskazowki mlodszemu stazyscie. - Powinienes widziec rozdarcie na brzegu siatkowki. -Widze! - wykrzyknal stazysta. -Dobrze - rzekla Wendy. Katem oka zauwazyla Marisse i pomachala do niej reka. Zwracajac sie ponownie do stazysty powiedziala: - Zapisz to i popros starszego stazyste. Wendy wyszla z ciemni i mruzac oczy w ostrym swietle hallu, rzekla: -Jaka niespodzianka! Czy cos sie stalo? -Mialam bardzo ciekawa rozmowe z Centrum Epidemiologii - rzekla Marissa. Znizajac glos spytala: - Gdzie mozemy porozmawiac? Wendy zastanawiala sie przez chwile, nastepnie zaprowadzila Marisse do pustego pokoju laserowego. Gdy weszly, zamknela ciezkie drzwi. -Wygladasz na zaintrygowana. Co sie dzieje? -Nie uwierzysz - zaczela Marissa. Nastepnie strescila swoja rozmowe z Dubczekiem podkreslajac, ze maja do czynienia z problemem w skali ogolnokrajowej. -Cos takiego! - wykrzyknela Wendy, przejmujac entuzjazm Marissy. - Jestesmy na progu powaznego odkrycia. -Nie ma watpliwosci - rzekla Marissa. - W calym przedsiewzieciu jest tylko jedna drobna bariera. -Wingate - rzekla Wendy. -Dokladnie! - przyznala Marissa. - Musimy sprawdzic, czy sa jeszcze jakies przypadki. Jestem pewna, ze tak. Musza byc. Gdy juz je poznamy, zaczniemy badania statystyczne pod katem takich cech, jak: styl zycia, praca, historie chorob i inne. Jestem pewna, ze gdy zrobimy to z wystarczajaca liczba przypadkow, uda nam sie stworzyc teorie co do zrodla choroby oraz drog przenoszenia. Zazwyczaj gruzlica jest przenoszona poprzez drogi oddechowe. Ale jako ze nikt z badanych nie wykazuje zmian patologicznych w plucach, mozliwe, ze przenosi sie ona w inny sposob. -Co wiec proponujesz? -Dzisiaj jest piatek. Mysle, ze powinnysmy pojsc do Kliniki Kobiecej i zachowywac sie tak, jakbysmy byly u siebie w domu. Zostalam w fartuchu lekarskim, wlasnie zeby sprobowac. Nikt mnie tu nie zatrzymywal. Weszlam prosto do srodka, tak jakbym nalezala do personelu. -Kiedy chcesz to zrobic? -A kiedy ty bedziesz wolna? -Moge wyjsc w kazdej chwili - odpowiedziala Wendy. -Wez bialy fartuch, piora i sluchawke - przypomniala Marissa. - Im wiecej atrybutow lekarskich, tym lepiej. Pol godziny pozniej Marissa i Wendy powoli przejezdzaly pod przejsciem dla pieszych, mijajac wjazd na dziedziniec Kliniki Kobiecej. Gdy wyruszaly, rozmawialy z ozywieniem, lecz teraz, widzac juz klinike, zamilkly. Byly zdenerwowane, spiete i nieco wystraszone. Chociaz Marissa probowala o tym nie myslec, przesladowaly ja slowa Roberta, ktory nazwal ich zamierzenia przestepstwem. -A tutaj ciagle wrze jak w ulu - rzekla Wendy. -Masz racje - przyznala Marissa. Ludzie wchodzili i wychodzili. Okna byly rzesiscie oswietlone. -Moze wstapilybysmy gdzies i nieco ochlonely - zaproponowala Wendy. - Co myslisz o barku? -Szkoda, ze nie mozemy pic - rzekla Marissa. - Szklanka wina moglaby mnie uspokoic. To mi cos przypomnialo: kiedy masz badanie krwi? -Jutro - rzekla Wendy. -Pewnie tez sie tym niepokoisz. -Jestem ruina - przyznala Wendy. Paul Abrums szukal w swej prawej kieszeni monety dziesieciocentowej. Jedna z osobliwosci Bostonu bylo to, ze jesli udalo sie znalezc automat telefoniczny Amerykanskiej Agencji Telefonicznej, za miejscowa rozmowe nadal placilo sie dziesiec centow. Wrzucil monete do automatu i wykrecil biurowy numer Roberta. Dochodzila osma, ale wierzyl, ze jeszcze go zastanie. Robert powiedzial mu, ze bedzie w biurze do dziewiatej, a pozniej w domu. Podal Paulowi oba telefony. Czekajac na polaczenie, Abrums odwrocil sie, nadal obserwujac restauracje "Viceroy Indian" przy Central Square. Marissa weszla tam wraz ze swoja towarzyszka okolo godziny temu. Gdyby zamierzala wyjsc, Paul chcial o tym wiedziec. -Halo - odebral Robert. -Mowi Paul Abrums. -Czy sa jakies problemy? - spytal Robert, nieco zaniepokojony. -Niespecjalnie - odrzekl Paul. Mowil powoli i z namyslem. - Panska zona jest z niska blondynka, chyba tez lekarka. -To jest Wendy Wilson - powiedzial Robert. -Jedza teraz w indianskiej restauracji - kontynuowal Paul. - Przejechaly obok Kliniki Kobiecej. Wydawalo mi sie, ze sie juz zatrzymuja, ale nie. -Dziwne - rzekl Robert. -Jest jeszcze cos - dodal Paul. - Czy moze pan powiedziec, dlaczego jakis Azjata w szarym garniturze sledzi pana zone? -Wielkie nieba, nie! Jest pan pewny? -Na dziewiecdziesiat procent - odrzekl Paul. - Jechal za nia zbyt dlugo jak na przypadek. Zauwazylem go, gdy panska zona opuscila klinike pediatryczna. Wydaje mi sie, ze to jakis mlody facet. Czasami nie potrafie okreslic wieku Azjatow. Ubrany w dobry garnitur. -To bardzo dziwne - rzekl Robert, zadowolony, ze skorzystal z rady Donny i wynajal prywatnego detektywa. -Nie bede panu zabieral wiecej czasu - powiedzial Paul. - Bylo to jednak na tyle dziwne, ze zadzwonilem. -Niech pan sprawdzi, co to za czlowiek i dlaczego sledzi moja zone. Na Boga, jak dobrze, ze pan tam jest. -Nie mialem zamiaru pana denerwowac. Panuje nad sytuacja. Niech pan bedzie spokojny. Sprawdze... Och! Panska zona wlasnie wychodzi z restauracji. Musze leciec. Paul odlozyl sluchawke i pobiegl w poprzek ulicy do swego wozu. Zaparkowal w takim miejscu, ze mogl widziec zarowno samochod obu kobiet, jak i Azjaty. -Zgadza sie! - mruknal ruszajac. Gdy juz jechal, pospiesznie zapisal numer rejestracyjny samochodu Azjaty. W poniedzialek zadzwoni do kolegi z biura rejestracyjnego i sprawdzi, do kogo nalezy ten woz. -Mozna pomyslec, ze zamierzamy obrabowac bank - rzekla Wendy. - Moj puls przyspiesza. - Wysiadly obie. Na zewnatrz byla ciemna, wietrzna noc. -Moj tez - przyznala Marissa, gdy zatrzasnely drzwi samochodu. - To z winy Roberta, ktory ciagle mowil o przestepstwie. Zaparkowaly przy koncu ulicy na opustoszalym parkingu dla pracownikow szpitala. Podnioslszy kolnierze i pochylajac sie twarzami do wiatru, szly z powrotem na dziedziniec szpitala. Tam przystanely. Bylo tu bardziej zacisznie. Z wyjatkiem szpitalnego hallu reszta okien byla juz ciemna. Nikt nie wchodzil ani nie wychodzil. Na horyzoncie nie bylo zywego ducha. -Jestes gotowa? - spytala Marissa. -Nie jestem pewna - odrzekla Wendy. - Jaki mamy plan? Oprocz tego, ze byla zdenerwowana, trzesla sie jeszcze z zimna. Temperatura spadla do pieciu stopni i wial przenikliwy marcowy wiatr. Cienkie fartuchy lekarskie, ktore mialy na sobie, nie dawaly zadnej ochrony przed zimnem. -Musimy znalezc terminal komputerowy - rzekla Marissa, przekrzykujac wiatr. -Niewazne gdzie, przynajmniej tak dlugo, jak dlugo zostawia nas w spokoju. Chodz, Wendy. Inaczej tutaj zamarzniemy. -Dobrze. - Wendy gleboko wciagnela powietrze. - Idziemy. Bez dalszego zwlekania przeszly dziedziniec i weszly na schody. Idac, spojrzaly na kwietnik rododendronow i pogniecione kwiaty, az nazbyt zywe wspomnienie losu Rebeki Ziegler. Marissa nacisnela klamke drzwi wejsciowych, stwierdzajac tylko, ze sa zamkniete. Oslaniajac dlonmi twarz popatrzyla przez szybe do srodka. Wewnatrz, uzywajac elektrycznej froterki, sprzataczki pilnie polerowaly podloge. Kilka razy zastukala w szybe, ale nikt nie zareagowal. -Cholera! - rzekla. Oczami przeszukala dziedziniec w poszukiwaniu innych drzwi, ale ich nie znalazla. - Kto mogl przewidziec, ze juz zamkna - zauwazyla. -Jest mi zimno - rzekla Wendy. - Chodzmy do samochodu i zmienmy plan. Zawrocily i zbiegly po schodach. Przechodzac przez podworze, pochylone z powodu wirujacych klebow pylu, spotkaly mezczyzne podazajacego do Kliniki. -Drzwi sa zamkniete - powiedziala Wendy, mijajac go. Ale czlowiek szedl dalej. W tym momencie, przy wejsciu na dziedziniec pojawil sie inny mezczyzna podazajacy do kliniki. -Drzwi zamkniete - powtorzyla Wendy. Skrecily w prawo, kierujac sie w strone parkingu. Nagle Marissa stanela i zawrocila w strone dziedzinca. -Chodz - przynaglila Wendy. Znow zobaczyly pierwszego, a pozniej drugiego mezczyzne. Tamci, dostrzeglszy kobiety, szybko oddalili sie w przeciwnych kierunkach. -Co sie dzieje? - spytala Wendy. -Zauwazylas pierwszego faceta? -Jak gdyby. Marissa wzdrygnela sie, tym razem nie z zimna. -Przyprawil mnie o dreszcze - rzekla idac dalej. - Przypomnial mi zwidy, ktore mialam po ketaminie. Niesamowite! Na parkingu Wendy wygrzebala kluczyki do samochodu. Miala dretwe z zimna palce; z trudnoscia nimi poruszala. Gdy wsiadla, siegnela do klamki po drugiej stronie i otworzyla drzwi Marissie. Natychmiast wlaczyla silnik i ogrzewanie na pelny regulator. -Gdy zauwazylam tego czlowieka, mialam przedziwne sensacje - stwierdzila Marissa. -To bylo niemal jak deja vu. Jak mozna miec deja vu z halucynacji? -Raz mialam paskudne przejscia w zwiazku z marihuana - przyznala Wendy. - To bylo w Kalifornii. Zawsze, gdy tego probowalam, bylo to samo. To byl dla mnie koniec narkotykow. -Mialam nawet ostatnio cos w rodzaju halucynacji, gdy poszlismy z Robertem do chinskiej restauracji. Bardzo to wszystko dziwne. -Coz - rzekla Wendy - pierwszy typ byl Chinczykiem, a przynajmniej Azjata. -Pewnie pomyslisz, ze jestem histeryczka - z nerwowym smiechem stwierdzila Marissa. Wszelkie procesy psychiczne, nad ktorymi nie miala kontroli, budzily jej niepokoj. -Co teraz zrobimy? - spytala Wendy. -Mysle, ze gdy drzwi sa zamkniete, nie mamy wielkiego wyboru - odpowiedziala Marissa. -A moze pojsc do czesci szpitalnej po drugiej stronie ulicy i przejsc tu korytarzem? - Swietny pomysl! Tylko geniusz zauwaza rzeczy oczywiste. Chodzmy! Wendy usmiechnela sie, dumna ze znalazla rozwiazanie. Znow wysiadly z samochodu i Poszly szybko do czesci szpitalnej i ostrego dyzuru naprzeciw glownego budynku kliniki. Nad nimi majaczyla ciemna sylwetka wiaduktu laczacego obie czesci. Drzwi nie byly zamkniete; weszly bez trudnosci. Bedac juz wewnatrz, ruszyly krotkim korytarzem prowadzacym do poczekalni. Kilku mezczyzn przegladalo tam czasopisma. Po prawej stronie byla oszklona portiernia. Dokladnie na wprost siedziala przy biurku recepcjonistka, czytajac jakas ksiazke w popularnym wydaniu. -Oho - szepnela Wendy. -Nie panikuj - odpowiedziala cicho Marissa. - Idz tak, jakbysmy byly stad. Zblizyly sie do biurka i skrecily w prawo w glowny korytarz, gdy recepcjonistka odlozyla ksiazke. -W czym moge... - zaczela i urwala, mowiac tylko - przepraszam, panie doktor. Marissa i Wendy nie odpowiedzialy. Lekko sie usmiechnely i nadal szly korytarzem w kierunku schodow. Gdy drzwi klatki schodowej zamknely sie za nimi, nerwowo zachichotaly. -Moze to w koncu okaze sie latwe - zauwazyla Wendy. -Niech cie nie ponosi - ostrzegla Marissa. - Ta sztuczka nie wyjdzie, gdy spotkamy kogos, kto nas rozpozna, na przyklad naszych lekarzy. -Dzieki - powiedziala Wendy. - Tak jakbym miala za malo rzeczy, ktorych moge sie obawiac. Zaczely wchodzic schodami w gore. -Cholera - mruknal Paul Abrums, obserwujac Azjate wchodzacego do czesci szpitalnej Kliniki. To, co wygladalo na prosta robote, nagle zaczelo sie komplikowac. Jego pierwotne zlecenie polegalo na tym, by sledzic Marisse, sprawdzic, do czego zmierza i jesli wejdzie do kliniki, powstrzymac ja od zrobienia czegokolwiek nielegalnego. Tak bylo, zanim pojawil sie tajemniczy Azjata. Teraz Robert kazal mu sprawdzic, kim byl ten czlowiek. Co bylo wazniejsze? Paul nie wiedzial. Jego niezdecydowanie spowodowalo, ze nie mial juz wyboru. Jesli dopuscil do tego, ze kobiety weszly do srodka, pozostalo mu sledzenie Chinczyka. Zgasiwszy papierosa, Paul przebiegl przez ulice, szarpnieciem otworzyl drzwi Kliniki w sama pore, by dostrzec jeszcze Azjate zdazajacego korytarzem na prawo. Paul ostroznie posuwal sie naprzod. Najpierw zauwazyl recepcjonistke czytajaca powiesc przy biurku, nastepnie poczekalnie, a w niej kilkoro ludzi przegladajacych czasopisma. Widzac przez szyby po prawej jakis ruch, Paul zwolnil. Stwierdzil, ze widzi portiernie. Wewnatrz zauwazyl sledzonego Azjate rozmawiajacego z umundurowanym straznikiem. -Slucham? - spytala recepcjonistka, odkladajac ksiazke i spogladajac na niego sponad okularow. Paul podszedl blizej. Z roztargnieniem wyginal w palcach mala blaszke spinacza do papieru, probujac wymyslic, jakiego chwytu uzyc tym razem. -Czy pani Abrums juz przybyla? - spytal. -Chyba nie - przebiegla oczami wykaz przypiety przed soba na tablicy. - Nie, nie przybyla. -Bede wiec musial poczekac - rzekl Paul. Obejrzal sie w kierunku oszklonej portierni. Azjata i straznik pochylili glowy i wydawalo sie, ze interesuja sie czyms ponizej okna. Starajac sie nie rzucac w oczy, Paul zaczal spacerowac po poczekalni, udajac niepokoj przez czeste spogladanie na zegarek i przez okno. Gdy recepcjonistka powrocila do czytania, Paul skierowal sie do tego samego korytarza, do ktorego wszedl Azjata. Kilka metrow dalej znajdowalo sie wejscie do portierni. Drzwi byly uchylone. Zauwazywszy przy koncu korytarza fontanne z pitna woda, Paul szybko tam sie udal. Po kilku lykach powolnym krokiem powlokl sie w kierunku poczekalni, przystajac na moment przy drzwiach do portierni. Straznik i Azjata siedzieli bez ruchu. Paul zauwazyl, ze spogladali na rzad monitorow, zamontowanych ponizej parapetu. Przez chwile probowal podsluchac, co mowia, ale nie bylo to mozliwe: rozmawiali w obcym jezyku. Wydawalo mu sie, ze po chinsku, ale nie mial pewnosci Innym szczegolem, ktory zauwazyl, byl rewolwer Magnum 0.357, bedacy uzbrojeniem straznika, co wydawalo sie przesadne, jak na potrzeby ochrony szpitala. Paul, doswiadczony emerytowany policjant, uznal, ze to wszystko jest dziwne. Bardzo dziwne. -Chryste, zamkniete! - rzekla Wendy po bezskutecznej probie otwarcia ognioodpornych drzwi blokujacych wejscie do glownego budynku kliniki. Wlasnie przeszly oszklonym wiaduktem ponad ulica, myslac, ze juz po wszystkim, gdy natknely sie na te koncowa przeszkode. -Zamykaja tu wszystko jak w Forcie Knox - rzekla Marissa. - Cholera. -Nie mam juz wiecej pomyslow - stwierdzila Wendy. - A ty? -Najlepsze juz wykorzystalysmy. Chyba bedziemy musialy sprobowac naszych sztuczek w ciagu dnia, gdy klinika jest otwarta. Zawrocily i pospieszyly z powrotem przez wiadukt. Nie chcialy byc widoczne z ulicy. Zanim doszly do czesci szpitalnej, Wendy przystanela. -Zaczekaj - powiedziala. - Wyglada na to, ze to jest jedyne polaczenie pomiedzy budynkami. -I co z tego? -A ktoredy biegna rury wodne, cieplownicze i kable elektryczne? - spytala Wendy. - Nie budowali przeciez dwoch podstacji elektrycznych dla obu budynkow, to byloby niepraktyczne. -Masz racje! - przyznala Marissa. - Obejrzyjmy jeszcze raz klatke schodowa. Powrocily do schodow i zeszly do suteren. Zaskrzypialy otwierane drzwi. Korytarz byl slabo oswietlony i, na ile mogly dostrzec, pusty. Przez chwile nasluchiwaly, lecz nie uslyszaly zadnego dzwieku. Weszly ostroznie i zaczely sie rozgladac. Wiekszosc drzwi korytarza po stronie glownego budynku byla zamknieta. Te, ktore byly otwarte, prowadzily do malych magazynow. Dalej korytarz skrecal zachecajaco w kierunku budynku glownego. Zblizajac sie do naroznika, ostroznie sie rozgladaly. Nagle stanely. Ktos szedl w ich kierunku. Niemal jednoczesnie uslyszaly odglos zblizajacych sie krokow i echo w waskim hallu. Ogarniete panika pobiegly z powrotem do wind. Nie mialy zbyt wiele czasu. Odglos krokow narastal. Nerwowo poczely probowac kolejnych drzwi, majac nadzieje, ze ktores beda otwarte. -Tutaj - syknela Wendy. Odkryla pokoj sprzataczek ze zlewem, szczotkami i zmywakami. Marissa, a za nia Wendy wsliznely sie do srodka, zamykajac za soba drzwi. Wstrzymaly dech, gdy kroki przyblizyly sie. Nie mialy pojecia, czy ktos je widzial, czy nie. Gdy bez wahania przeszedl obok pomieszczenia, obie wydaly westchnienie ulgi. Uslyszaly, ze otwieraja sie i zamykaja drzwi windy, a po tym zalegla cisza. -Och - szepnela Wendy.- Nie sadze, by moje nerwy mogly zniesc duzo wiecej takich podchodow. -Kimkolwiek byl, dobrze, ze nas nie widzial - rzekla Marissa. - Watpie, by pomogly nam nasze fartuchy lekarskie. -Chodzmy stad, zanim dostane ataku serca - zaproponowala Wendy. Marissa szybko otworzyla drzwi. Korytarz byl pusty. Zaryzykowaly powrot do skretu w kierunku budynku glownego. Nadal nie zauwazyly nikogo. -Okay - powiedziala Marissa. - Chodzmy. Korytarz obnizyl sie i znow sie wznosil. Grube, obnazone rury biegly wzdluz prawej sciany i sufitu. Przy koncu korytarza doszly do nastepnych drzwi ognioodpornych. Nie byly zamkniete. Pchnawszy je dostaly sie do glownego budynku Kliniki. Czerwony napis "Exit" widnial nad wejsciem do klatki schodowej. Czujac coraz wiekszy niepokoj, poszly schodami w gore, mijajac parter, na ktorym sprzataczki nadal polerowaly marmurowa podloge. Przy drzwiach drugiego pietra przystanely i nasluchiwaly znakow czyjejs obecnosci. Na szczescie wokol panowal grobowy spokoj. -Gotowa? - spytala Wendy, przystawiajac ramie do drzwi. -Gotowa, jak zawsze - odrzekla Marissa. Przezwyciezajac opor zamykajacego automatu, Wendy otwarla drzwi. Wewnetrzny hall byl ciemny i swietlowki klatki schodowej rozlewaly jasna, blyszczaca kaluze swiatla na winylowej podlodze. Przez chwile nasluchiwaly, po czym szybko wsliznely sie do srodka. Z chwila zamkniecia drzwi zrobilo sie ciemno. Musialy chwile odczekac, by oczy przywykly do polmroku; z ulicy ciagle wpadalo przez okna nieco swiatla. Z chwila gdy oswoily sie z ciemnoscia, nie mialy trudnosci w orientacji. Znajdowaly sie tuz za glownymi windami, w poblizu poczekalni oddzialu "In vitro". Byl to obszar kliniki az nadto im znany. Idac wolno korytarzem zblizyly sie do poczekalni. Oswietlenie bylo tu nieco lepsze. Obeszly biurko recepcjonistki i skierowaly sie wprost do drzwi glownego korytarza. Stamtad byl dobry dostep do gabinetow lekarskich, gabinetow zabiegowych i do samego laboratorium "In vitro". Pierwsze otwarte drzwi ukazaly im wnetrze gabinetu do badan. W przycmionym swietle padajacym z hallu wywieral on szczegolnie zlowrogie wrazenie. Zbrojony nierdzewna stala fotel polyskiwal w mroku, a ze swoimi strzemionami wygladal bardziej jak sredniowieczne narzedzie tortur, niz przyrzad medyczny. -To miejsce w ciemnosci przyprawia mnie o dreszcze - rzekla Marissa. - Poza tym tu nie ma terminalu komputerowego. -Sprawdzmy gabinety lekarskie - zaproponowala Wendy. - W kazdym powinien byc terminal. W glebi korytarza widac bylo przycmione swiatlo pochodzace z oszklonych drzwi laboratoriow; poza tym cala klinika pograzona byla w ciemnosciach. Poruszaly sie sprawnie, lecz ostroznie. Marissa sprawdzala drzwi po lewej stronie, a Wendy po prawej. Wszystkie byly pozamykane. -Alez oni sa ostrozni - rzekla Marissa. - To miejsce wyglada bardziej na bank niz klinike. -Nie sadze, by ktorys z gabinetow byl otwarty - stwierdzila Wendy, zatrzymujac sie w polowie hallu. - Wrocmy i sprawdzmy sekcje USG. Mysle, ze kazdy oddzial ma swoje terminale. -Ja sprawdze reszte gabinetow - rzekla Marissa. - Ty idz do sekcji USG. -O, nie! - zaoponowala Wendy. - Nie bede nigdzie chodzic sama. Nie wiem jak ty, ale ja czuje sie tak, jakby tu straszylo. -Ja tez. Caly pomysl przyjscia tu wydawal sie znacznie lepszy, zanim tu weszlysmy. -Moze wyjdzmy - powiedziala Wendy. - Nie najlepiej znosimy to miejsce. -Najpierw sprawdzmy USG, to jest po drodze. Wracaly w kierunku poczekalni. Podskoczyly, slyszac nagly, ostry dzwiek syreny. Glos narastal, po czym ucichl w oddali. Z ulga uswiadomily sobie, ze to tylko przejezdzajacy radiowoz policyjny. -Boze! - zawolala Wendy. - Naprawde nasze nerwy sa w zlym stanie. Przechodzac po raz drugi obok biurka recepcjonistki, sprawdzily drzwi do sekcji USG. Byly otwarte. Idac tam wezszym korytarzem, sprawdzaly drzwi do trzech gabinetow USG. Juz pierwsze byly otwarte. -Dobry znak - powiedziala Marissa. W pomieszczeniu nie bylo okien, wiec zapalily swiatlo. Marissa wrocila i zamknela drzwi do poczekalni i gabinetu. Pokoj mial ksztalt kwadratu o boku okolo szesciu metrow i dwa wejscia: to, przez ktore sie tu dostaly, i drugie do laboratorium. W glebi pokoju stal zespol aparatury USG i stol do badan lekarskich. W konsoli sterujacej byly wbudowane liczne aparaty elektroniczne, w tym rowniez terminal komputera. -Eureka! - wykrzyknela Wendy, podchodzac do terminalu. Usadowila sie na fotelu na kolkach i podjechala blizej do konsoli. -Pozwolisz? - spytala. - Komputer byl moim mlodszym bratem w szkole. -Naturalnie - zgodzila sie Marissa. - Liczylam na ciebie. -Trzymaj kciuki - rzekla Wendy, wlaczajac zasilanie. Ekran ozywil sie zielonkawa poswiata. -Jak dotad dobrze - stwierdzila Wendy. -Ho, ho! - wykrzyknal umundurowany straznik Alan Fong. Miales racje. Te kobiety weszly. - Mowil po chinsku, a dokladniej, w dialekcie kantonskim. Wskazal na lampke kontrolna na srodku pulpitu, pod monitorami TV. Pulpit przedstawial schemat sieci komputerowej w klinice. -Gdzie sa? - w tym samym dialekcie spytal David Pao. Byl znacznie spokojniejszy niz jego towarzysz. -Weszly do jednego z gabinetow USG. - Alan wlaczyl monitor gabinetu. Ekran pozostal pusty. -Nie ten pokoj - powiedzial. Wprowadzil nowe dane do komputera. Ekran nadal byl pusty. -Klopoty? - spytal David Pao. -Ten pokoj tez nie - odrzekl Alan. Wprowadzil kod trzeciego gabinetu USG. Ekran zamigotal, a potem pojawil sie obraz. Ukazala sie Wendy siedzaca przy terminalu komputerowym wbudowanym w konsole aparatury USG. Obok stala Marissa. -Nagrac? - spytal Alan. -Tak, prosze - odrzekl David. Alan wlozyl tasme do magnetowidu, polaczyl z monitorem i wcisnal przycisk nagrywania. -Jak dlugo? - spytal. -Bez znaczenia - rzekl David. - Pewnie juz wystarczy. Alan wylaczyl nagrywanie, wyjal tasme i starannie nakleil na niej nalepke identyfikacyjna. -Juz czas, by sie nimi zajac - rzekl David, wyciagajac z kieszeni i wkladajac na rece czarne skorzane rekawiczki. Alan wyjal z kabury swoj dlugi rewolwer i sprawdzil bebenek. Byl zaladowany miekko zakonczonymi nabojami. Na spokojnej twarzy Davida blakal sie slad sarkastycznego usmiechu. -Mam nadzieje, ze nie beda stawiac oporu. -Nie martw sie - Alan usmiechnal sie szeroko. - Zawsze mozemy je do tego zmusic. -Nie ma trudnosci w zrozumieniu tej bazy danych - rzekla Wendy. - Ona jest bardzo prosta. O! Tu sa moje dane. Wystukawszy na klawiaturze odpowiednie polecenia, Wendy wprowadzila numer swojej polisy ubezpieczeniowej. Gdy tylko wcisnela klawisz, jej dane z kartoteki kliniki wypelnily ekran. -Tak, jak mowilam! - Wendy byla wyraznie zadowolona. Gdy miala juz przejsc do nastepnej strony, Marissa wstrzymala ja i wskazala na rubryke "zawod". -Co to znaczy "pracownik sluzby zdrowia"? - spytala. -Drobne oszustwo - wyjasnila Wendy. - Nie chcialam, by wiedzieli, ze jestem lekarzem. Balam sie, ze to dotrze do General, mojej lecznicy, i ze moje prywatne zycie nie bedzie juz tak bardzo prywatne. Marissa zasmiala sie. -Zrobilam to samo z tego samego powodu. -Niesamowite, jak jestesmy podobne - powiedziala Wendy. -Teraz mozemy wywolac dane poszczegolnych osob. Jak sie do tego najlepiej zabrac? - spytala Marissa. -Sprawa jest prosta - rzekla Wendy. - Potrzebujemy kodu diagnostycznego niedroznosci jajowodow pod wplywem ziarniny, o ktorym mowila archiwistka. Musimy go znalezc. Mam nadzieje, ze napotkamy go w twojej lub mojej kartotece. To bedzie wygladac jak kombinacja liter i cyfr. -Rownie dobrze mozemy przejrzec dane Rebeki Ziegler - zauwazyla Marissa. Zdobyla juz wczesniej numer polisy Rebeki. Przejrzaly wszystkie dane Wendy, zwracajac szczegolna uwage na strone opisujaca patologie biopsji jej jajowodow. Gdy dotarly do strony koncowej, mialy juz szereg mozliwych kombinacji, ktore mogly byc szukanym kodem. Marissa pospiesznie je zanotowala. -Po przejrzeniu stwierdzam, ze tam nie ma niczego, o czym bym dotychczas nie wiedziala - rzekla Wendy. - A przynajmniej niczego, co sklanialoby mnie do skakania z okna. Popatrzmy teraz na twoje. -Pierwsze Rebeki - zaproponowala Marissa i podala numer polisy Rebeki. Wendy wprowadzila numer i wywolala dane. Komputer zareagowal natychmiast, wyswietlajac: "Danych nie znaleziono". -Tego sie obawialam - powiedziala Marissa. - No dobrze, przejdzmy do moich. Wyrecytowala swoj numer, a Wendy go wprowadzila. Natychmiast ujrzaly dane Marissy na ekranie. Wendy od razu przeszla do opisu patologii. Starannie czytajac, zauwazyly kilka sformulowan, ktore wystepowaly rowniez w danych Wendy. -To ciekawe - zauwazyla Wendy. - "Sprawdzic badania mikroskopowe!" Marissa zaczela czytac tekst z ekranu jeszcze raz. -Widzisz cos dziwnego? -Nie sadze - odrzekla Marissa. - Czy cos cie zaintrygowalo? -Sprawdzmy ponownie, moze zauwazysz. - Wendy sprawnie powrocila do wlasnych danych i wywolala strone opisu patologii. "Przejrzec badania mikroskopowe!" Marissa przeczytala tekst. -Okay - powiedziala po lekturze. - O co chodzi? -Nadal nie widzisz? - dziwila sie Wendy. - Sekunde. Wymazala dane z ekranu i ponownie wrocila do opisu patologii w danych Marissy. - Czytaj jeszcze raz. Marissa poslusznie wykonala polecenie, po czym spojrzala na przyjaciolke. -Teraz widze - rzekla. - To jest dokladnie to samo, slowo w slowo, verbatim. -No wlasnie - powiedziala Wendy. - Nie uwazasz, ze to dziwne? -Nie, mysle, ze nie - stwierdzila Marissa po chwili zastanowienia. - Te raporty byly najwyrazniej dyktowane. Lekarze czesto dyktuja z glowy, gdy spotykaja podobne przypadki. Z pewnoscia slyszalas, jak dyktuja chirurdzy. Jesli nie zaistnieja komplikacje, ich teksty sa za kazdym razem dokladnie takie same. Tez tak robilam, gdy bylam na chirurgii. Nasuwa mi to tylko przypuszczenie, ze musi byc tutaj wiecej takich przypadkow; to, co wlasnie caly czas podejrzewamy. -Moze masz racje. - Wendy wzruszyla ramionami. - Na pierwszy rzut oka wygladalo to dziwnie. Wrocmy jednak do tego, co robilysmy. Sprobuje szukac, uzywajac kodow z naszych kartotek. Powrociwszy do poziomu menu systemu, Wendy zaczela probowac roznych kombinacji cyfrowo-literowych, zapisanych przez Marisse. Trzecia proba dala liste osiemnastu liczb przypominajacych numery polis ubezpieczeniowych. -Wyglada bardzo obiecujaco - stwierdzila Wendy, przygotowujac sie do wykonania wydruku listy. Jedynym dzwiekiem w pokoju byl ledwie slyszalny stuk klawiatury komputerowej, lecz gdy Wendy miala juz uruchomic drukarke, Marissa uchwycila niezbyt odlegly odglos zamykanych drzwi. -Wendy! - szepnela. - Slyszalas? Wendy zareagowala natychmiast, wylaczajac zarowno komputer, jak i swiatlo. Zapadla zupelna ciemnosc. Przez kilka minut obie wystraszone kobiety nasluchiwaly, probujac uchwycic najlzejszy szmer. W jednej chwili powrocil caly poprzedni strach. Wstrzymaly oddech. W oddali slyszaly przytlumiony dzwiek wlaczajacego sie kompresora chlodni w laboratorium. Slyszaly nawet autobus jadacy po Mount Auburn Street, niemal o cale skrzyzowanie dalej. W ciemnosciach chwycily sie za rece, co dodalo im troche otuchy. Piec minut ciagnelo sie w nieskonczonosc. W koncu Wendy przemowila ledwie slyszalnym szeptem: -Jestes pewna, ze slyszalas te drzwi? -Tak mi sie wydaje - odrzekla Marissa. -Mysle, ze lepiej sie stad wynosic - powiedziala Wendy. - Ogarnelo mnie straszne uczucie. -Dobrze - zgodzila sie Marissa. - Staraj sie nie denerwowac. - Sama nie czula sie spokojna. - Kierujmy sie do drzwi. Trzymajac sie za rece i bojac sie zapalic swiatlo, zaczely po omacku malymi kroczkami, wyciagajac przed siebie rece, posuwac sie w poprzek pokoju, az dotknely sciany. Idac wzdluz niej, dotarly do drzwi do waskiego hallu. Marissa uchylila je, a potem otworzyla najciszej, jak umiala. Przy koncu krotkiego hallu dostrzegly slaby odblask swiatla padajacego z okien poczekalni. -O Boze! - jeknela Marissa. - Drzwi do poczekalni sa otwarte, a ja je zamknelam. -Co teraz zrobimy? - spytala Wendy. -Nie wiem - odpowiedziala Marissa. -Musimy sie dostac do schodow. Staly przez kilka chwil sparalizowane brakiem decyzji. Nie uslyszaly w tym czasie zadnego dzwieku. -Chce stad wyjsc - powiedziala w koncu Wendy. -Okay - zgodzila sie Marissa. Byla rownie przerazona. Skradaly sie ostroznie korytarzem az do wejscia do poczekalni. Przystanely i powoli wyjrzaly zza rogu, podejrzliwie przygladajac sie cieniom. Za poczekalnia w nastepnym krotkim korytarzu dostrzegly jarzacy sie napis "Exit", wskazujacy wejscie do klatki schodowej. -Gotowa? - spytala Marissa. -Chodzmy - powiedziala Wendy. Szybko ruszyly przez poczekalnie, idac do hallu wiodacego do klatki schodowej. Nie doszly tam jednak. Nagle stanely i Marissa wydala zduszony okrzyk przerazenia. Naprzeciw nich, z wneki przy windach wylonila sie jakas postac. Twarz byla niewidoczna, tonela w mroku. Blyskawicznie zawrocily w nadziei ucieczki do gabinetu USG. Na ich oczach jednak drzwi do sekcji USG zatrzasnely sie z rozmachem. Ku ich przerazeniu wyszla stamtad inna ciemna sylwetka. Dwaj nieznajomi zaczeli sie zblizac z obu stron. Znalazly sie w pulapce. -Co tu sie dzieje? - zapytala Marissa. Daremnie probowala nadac swojemu glosowi brzmienie autorytatywne. - Ja jestem doktor Blumenthal, a to jest doktor... Nie zdazyla dokonczyc. Cios z ciemnosci dosiegnal skroni, rzucajac Marisse na podloge. Poczula dzwonienie w uszach. -Nie bijcie jej! - krzyknela Wendy. Starala sie przyjsc Marissie z pomoca, lecz zostala powalona na dywan takim samym ciosem. Zablysly swiatla. Marissa zamrugala oczami w razacej jasnosci. W glowie dzwonilo jej od uderzenia. Uniosla sie do pozycji siedzacej. Dlonia pocierala bolace miejsce nad lewym uchem. Spojrzala na dlon, spodziewajac sie krwi, lecz reka byla sucha. Podniosla wzrok na stojacego nad nia czlowieka. Byl nim straznik kliniki, ubrany w starannie uprasowany ciemnozielony mundur z epoletami. Zauwazyla, ze jest Azjata. Straznik usmiechnal sie do niej, a jego czarne oczy blyszczaly jak onyks. -Dlaczego pan mnie uderzyl? - zapytala Marissa. Nigdy nie spotkala sie z taka brutalnoscia. -Zlodzieje! - warknal straznik w niezdarnej angielszczyznie. Ponownie uderzyl Marisse w to samo miejsce. Padajac na dywan, poczula palacy bol. -Stop! - zawolala Wendy, probujac wstac. Ale czlowiek w szarym garniturze podcial jej nogi, wiec znow runela na podloge. Lezac, z trudem odzyskiwala oddech. -Dlaczego to robicie? - jeknela Marissa. Uniosla sie na kolanach i rekach, wstala. Wydawalo jej sie, ze ma do czynienia z szalencami. Probowala jeszcze raz cos powiedziec, lecz nagle ogarnely ja ketaminowe koszmary, tak mocno, jak wtedy w restauracji, co wprawilo ja w panike. -Zlodzieje! - powtorzyl straznik. Zblizyl sie do Marissy i bezlitosnym trzecim uderzeniem pchnal ja na biurko recepcjonistki. Biurko zlagodzilo upadek Marissy. Zrzucila z niego na podloge metalowy zszywacz do papierow i kilka bloczkow recept. Instynkt mowil jej, ze powinna uciekac, ale nie mogla zostawic Wendy. Popatrzyla z wsciekloscia na napastnika. -Nie jestesmy zlodziejkami! - zawolala. - Czy pan oszalal?! Straznik usmiechnal sie szerzej; wlasciwie ohydnie wyszczerzyl, ukazujac psujace sie zeby. Nagle jego twarz przybrala surowy wyraz. -Nazywasz mnie szalencem? - warknal i siegnal po rewolwer. Oczami rozszerzonymi ze strachu Marissa widziala, jak podniosl bron, kierujac lufe w jej strone. Uslyszala przerazajacy mechaniczny trzask odwodzonego kurka. Zamierzal ja zastrzelic. -Nie! - krzyknela Wendy. Juz odzyskala oddech i siedziala na podlodze. Marissa zaniemowila. Myslala o jakims wyjasnianiu, ale slowa nie chcialy jej przejsc przez gardlo. Byla sparalizowana strachem. Nie mogla oderwac oczu od ciemnego wylotu lufy, skamieniala w oczekiwaniu wystrzalu. -Stoj! - zawolal jakis glos. Marissa drgnela przerazona. Strzalu nie bylo. Gleboko westchnela, gdy wycelowany rewolwer obnizyl sie. Nawet nie czula, ze wstrzymuje przez caly czas oddech. Oderwala oczy od rewolweru i spojrzala na twarz straznika. Ten patrzyl z niedowierzaniem w kierunku krotkiego korytarza, prowadzacego do wind i klatki schodowej. Oczy Marissy powedrowaly za jego wzrokiem. Stal tam niechlujny osobnik, oburacz trzymajac bron wycelowana w straznika. -Czy nie przesadzacie, chlopcy? - Spytal przybysz. - A teraz odloz bron na biurko i przejdz pod sciane. Zadnych szybkich ruchow. Zastrzelilem mnostwo ludzi w swoim czasie. Jeden wiecej nie stanowi duzej roznicy. Przez chwile nikt sie nie ruszyl ani nie odezwal. Straznik przeniosl wzrok z przybysza na Chinczyka w szarym garniturze. Wydawalo sie, ze sie zastanawia, czy spelnic polecenie. -Bron na biurko! - powtorzyl przybysz. - Nie ruszaj sie! - dodal, zwracajac sie do mezczyzny w szarym garniturze, ktory zaczal okrazac pokoj. -Kim jestes? - spytal straznik. -Paul Abrums. Na co dzien emerytowany glina, probujacy dorobic kilka dolarow do emerytury. Na szczescie bylem w poblizu, by powstrzymac rozwoj wypadkow. Teraz mowie jeszcze raz: Odlozcie bron na biurko! Marissa odsunela sie, gdy straznik podszedl do biurka i polozyl swoj rewolwer. Wendy wstala z podlogi i dolaczyla do Marissy. -Teraz - powiedzial Paul - jesli obydwaj panowie zechcieliby podejsc do tej sciany i polozyc na niej rece, to czulbym sie znacznie lepiej. Azjaci wymienili spojrzenia i usluchali. Paul podszedl do biurka i zabral rewolwer wtykajac go do kieszeni spodni. Nastepnie podszedl z tylu do straznika i przeszukal go sprawdzajac, czy nie ukrywa innej broni. Zadowolony, zajal sie mezczyzna w szarym garniturze. W tym momencie tamten odwrocil sie i wydajac gardlowy okrzyk, kopnal rewolwer w reku Paula, posylajac go szerokim lukiem pod okno na podloge. Nie tracac sekundy przyjal pozycje atakujaca i ponownie wydajac okrzyk, skierowal nastepnego kopniaka w glowe Paula. O ile pierwszy kopniak zaskoczyl Paula, to na drugi byl juz przygotowany. Doswiadczony w walkach ulicznych, przykucnal i uchwycil krzeslo, ciskajac je w brzuch przeciwnika. Chinczyk przewrocil sie. Teraz straznik pochylil sie, szykujac do ataku. Jego ruchy zdradzaly duze doswiadczenie w sztuce walki. Zaszedl Paula z boku, gdy ten bezskutecznie probowal uwolnic colta o dlugiej lufie z kieszeni spodni. Pozostawiajac na chwile rewolwer, detektyw chwycil ze stolu lampe i odparl nia blyskawiczne ciosy straznika. Gdy nowe przedmioty znalazly sie w akcji, Marissa i Wendy uciekly przez drzwi do oddzialu terapii ultradzwiekowej. Chcialy jednego: znalezc sie w bezpiecznym miejscu. Wpadlszy do gabinetu USG, w ktorym byly zaledwie kilka minut temu, pospiesznie zapalily swiatlo i pobiegly do drzwi laboratorium. Wendy odnalazla wylacznik swiatla i wlaczyla go. Marissa zamknela drzwi, a zauwazywszy zamek, przekrecila go. Nastepnie popedzily pomiedzy stolami laboratoryjnymi i inkubatorami do drzwi glownego korytarza. Zanim sie tam znalazly, uslyszaly, ze ktos dobija sie do drzwi gabinetu za nimi, a potem dobiegl je odglos tluczonego szkla szyby w drzwiach. W panice dopadly drzwi glownego korytarza, Wendy probowala je otworzyc, lecz stwierdzila, ze sa zamkniete. Gdy szarpala sie z zamkiem, Marissa odwrocila sie i spostrzegla scigajacego je straznika. Chwytajac rozne naczynia laboratoryjne, zaczela nimi rzucac w zblizajaca sie postac. Tlukace sie szklo przeszkodzilo nieco straznikowi, ale go nie powstrzymalo. W koncu Wendy wywazyla drzwi. Obie kobiety wpadly do ciemnego glownego korytarza. Chcac ominac poczekalnie, w panice pobiegly na oslep wprost, majac nadzieje, ze skreca do innej klatki schodowej. Na ostrym zakrecie w prawo, w ciemnym korytarzu gwaltownie zwolnily, slizgajac sie i niemal przewracajac. Teraz widzialy okno przy koncu korytarza, przez ktore saczylo sie swiatlo uliczne. Nie bylo tam jednak czerwonego swiatla "Exit". Z tylu uslyszaly, ze drzwi laboratorium rozwarly sie z hukiem. Straznik byl juz niedaleko. Zatrzymaly sie gwaltownie, niemal z poslizgiem, przy koncu hallu pod oknem i poczely goraczkowo sprawdzac drzwi po obu stronach. Wszystkie byly zamkniete. Spojrzaly wzdluz korytarza i dostrzegly, ze straznik juz jest na zakrecie. Szedl nadal w ich kierunku, lecz zwolnil kroku; byly osaczone. Po prawej stronie Marissa dostrzegla oszklona wneke. Szarpnela drzwiczki i chwycila ciezka koncowke weza przeciwpozarowego. Zwoje weza wypadly na podloge w bezladnej plataninie. -Odkrec zawor - krzyknela. Wendy siegnela do szafki, probujac przekrecic galke, lecz ta ani drgnela. Uzyla obu rak. Gdy sprobowala z calej sily, waz ozyl. Nagle ruszony zawor obrocil sie lekko i Wendy otworzyla go do konca. Marissa oburacz trzymala ciezka koncowke, kierujac ja w strone zblizajacego sie straznika. Pomimo ze stala pewnie, nie byla przygotowana na sile odrzutu, ktora cisnela ja do tylu. Koniec weza wypadl jej z rak i zaczal wsciekle miotac sie po podlodze. Marissa uskoczyla w bok, gdyz z wijacego sie weza woda tryskala we wszystkich kierunkach. Zauwazywszy przy wnece punkt alarmowy, Wendy pociagnela dzwignie, uruchamiajac zarowno alarm, jak i system automatycznego gaszenia. Tym jednym ruchem wyzwolila tez alarm w oddziale strazy ogniowej w Cambridge, przerywajac wysoko obstawiona partie pokera. Marissa i Wendy rozplakaly sie, nie mogac powstrzymac lez i zapanowac nad emocjami, ktore przeszly od przerazenia do ulgi, a teraz do uczucia ponizenia. Tej przygody nie bedzie mozna zapomniec. Obie przyznaly, ze byla najgorsza ze wszystkiego, co je dotychczas w zyciu spotkalo. Siedzialy na pokiereszowanych drewnianych krzeslach, z ktorych lakier odpadal platami, jak skora po ciezkim poparzeniu slonecznym. Krzesla staly posrodku pustego obskurnego pokoju, zasmieconego odpadkami i cuchnacego alkoholem i wyschnietymi wymiocinami. Jedyna ozdoba pomieszczenia byl wizerunek niezadowolonej twarzy Michaela Dukakisa powieszony na scianie. W poblizu siedzieli Robert i Gustaw. George Freeborn, osobisty adwokat Roberta, siedzial na krzesle pod oknem, balansujac aktowka ze skory aligatora na kolanach. Byla godzina druga rano. Znajdowali sie w pomieszczeniu sadu dzielnicowego. Marissa zaczela wreszcie odzyskiwac panowanie nad soba, ale do oczu nadal naplywaly jej lzy. -Sprobuj sie wziac w garsc - rzekl Robert. Marissa spojrzala na Wendy, ktora siedziala ze spuszczona glowa i twarza ukryta w chusteczce higienicznej. Wstrzasaly nia dreszcze. Gustaw polozyl reke na ramieniu zony. Przy stole na srodku pokoju siedziala z nadasana mina kobieta w wieku okolo czterdziestu pieciu lat. Nie byla zadowolona ze swojej obecnosci w tym miejscu i dawala to wszystkim do zrozumienia. Zostala wyciagnieta z lozka w srodku nocy. Przed nia lezal jeden z formularzy, ktorych wiele juz wypelniono. Uzupelniala go demonstracyjnymi pociagnieciami piora. Spojrzawszy na zegarek, kobieta podniosla glowe. -A wiec gdzie jest kasjer? -Zostal powiadomiony, pani sedzino - zapewnil pan Freeborn. - Jestem pewien, ze za chwile przybedzie. -Jesli nie, to te panie ponownie sie zamknie - zagrozila sedzina. - To, ze stac je na wysoko oplacanego adwokata, nie oznacza, ze maja byc odmiennie traktowane przez prawo. -Naturalnie - przyznal pan Freeborn. - Rozmawialem z kasjerem osobiscie. Zaraz tu bedzie. Zapewniam pania. Marissa wzdrygnela sie. Nigdy dotychczas nie byla w areszcie i nie chciala tam wracac. Doswiadczenia tego wieczoru byly przytlaczajace. Skuto ja nawet kajdankami i poddano osobistej rewizji. Byly zachwycone, gdy straz pozarna przybyla do kliniki. Miotajacy sie waz hydrantu utrzymywal straznika w szachu. Ale razem ze strazakami przybyla policja, a policja wysluchala, co straznik - a nie one - ma do powiedzenia. W wyniku tego zostaly aresztowane i wyprowadzone w kajdankach. Najpierw zabrano je do komisariatu w Cambridge, gdzie po raz drugi odczytano im ich uprawnienia, spisano protokol, pobrano odciski palcow i sfotografowano. Pozniej pozwolono im zadzwonic do mezow i zamknieto w areszcie policyjnym. Byly narazone nawet na ponizajace uzywanie odslonietej toalety. Nastepnie zabrano je z cel aresztu policyjnego, ponownie zakuto w kajdanki i zawieziono do budynku sadu rejonowego w Middlesex, gdzie zamknieto w areszcie powazniej wygladajacym. Tam zmienily wlasne przemoczone ubrania na suche, wiezienne. Pani sedzina musiala czekac jeszcze dziesiec minut, zanim przybyl kasjer inkasujacy kaucje. Byl otylym lysiejacym mezczyzna. Wszedl, niosac w reku winylowa aktowke. Podszedl wprost do stolu i z hukiem rzucil nan swa teczke. -Jak sie masz, Gertrudo - rzekl, zwracajac sie do sedziny, i odpial zamek teczki. -Czys ty szedl pieszo, Haroldzie? - spytala sedzina. -Co ty mowisz? - zdziwil sie kasjer. - Mieszkam az przy szpitalu w Somerville. Jak moglbym isc? - Zartowalam - powiedziala sedzina z wyrazem niesmaku na twarzy. - Mniejsza o to. Tu sa nakazy platnicze kaucji dla tych dwoch pan. Po dziesiec tysiecy dolarow za kazda. Kasjer wzial papiery. Byl zadowolony, a suma zrobila na nim wrazenie. -Ho, ho, dziesiec tysiecy! - rzekl. - Co one zrobily? Napadly na Bay Bank przy Harvard Square, czy co? -Prawie - odpowiedziala sedzina. - Beda sadzone przez sedziego Burano w poniedzialek rano za wlamanie, naruszenie wlasnosci, nieautoryzowany dostep do komputera, kradziez komputerowych danych i... - sedzina zajrzala do lezacych przed nia dokumentow. - No tak! Napasc z pobiciem. Najwyrazniej pobily straznika. -To nieprawda - wrzasnela Marissa, tracac panowanie. Ten nagly wybuch spowodowal kolejna fale lez. Zaczela tlumaczyc, ze wszystko bylo odwrotnie: to straznik je zaatakowal. - I Paul Abrums, emerytowany policjant, to potwierdzi - dodala. -Marissa, uspokoj sie! - rzekl Robert. Ciagle nie mogl uwierzyc w eskapade zony. Sedzina z wsciekloscia spojrzala na Marisse. -Pani pewnie zapomina, ze pan Abrums jest rowniez oskarzony w tej sprawie i bedzie odpowiadal pod tymi samymi zarzutami, gdy wyjdzie ze szpitala. -Pani Buchanan jest w szoku - rzekl Freeborn. -To oczywiste - stwierdzila sedzina. -Kto jest Buchanan, a kto Anderson? - spytal kasjer, podchodzac do mezow. -Ja sie tym zajme - rzekl Freeborn. - Bankier pana Buchanana oczekuje pana telefonu, by zalatwic sprawe obu podejrzanych. Tu jest jego numer. Kasjer wzial kartke z numerem telefonu. -Mozesz stad zadzwonic - rzekla sedzina, wskazujac piorem aparat na stole. Po rozmowie telefonicznej z bankiem reszta procedury poszla sprawnie. - To byloby wszystko - oznajmila sedzina. Marissa wstala. -Dziekuje - rzekla. -Przykro mi, ze pani sie nie podobalo nasze zakwaterowanie tutaj w sadzie - rzucila sedzina, ciagle poirytowana, szczegolnym, jak sie jej wydawalo, traktowaniem Marissy i Wendy, uzyskanym przez adwokata. Pan Freeborn towarzyszyl obu parom, gdy wychodzily z opustoszalego budynku sadu. Kroki odbijaly sie glosnym echem, kiedy szli po marmurowej posadzce. Marissa i Wendy porzadnie zmarzly w drodze do samochodow. Wsiedli w milczeniu. Od chwili gdy opuscili gmach sadu, nikt nie powiedzial slowa. -Dzieki za przybycie, George - zawolal Robert do adwokata. -Tak, dziekujemy - dolaczyl Gustaw. -Widzimy sie wszyscy w poniedzialek rano! - odkrzyknal Freeborn. Pomachal reka i wsiadl do swego lsniacego czarnego mercedesa. Robert i Gustaw wymienili spojrzenia i pokiwali glowami na znak solidarnosci. Robert wsiadl do samochodu i zatrzasnal drzwi. Spojrzal na Marisse, lecz ona zaciskajac usta, patrzyla przed siebie. Wlaczyl silnik i ruszyl wyjezdzajac na ulice. -Nie zamierzam przypominac, ze cie uprzedzalem - powiedzial w koncu, gdy przejezdzali przez stara zapore na rzece Charles. -Dobrze. Nie mow nic. - Po swych przejsciach Marissa czula bardziej potrzebe pocieszenia niz pouczen. -Mysle, ze jestes mi winna wyjasnienie - rzekl Robert. -A ja mysle, ze nie jestem ci nic winna - odparla Marissa, patrzac z wsciekloscia na Roberta. - I pozwol, ze cos ci powiem: ten straznik w klinice to szaleniec. Omal nie strzelil mi w twarz z odleglosci kroku. Detektyw, ktorego najales, juz ci to powiedzial. Zostalysmy nawet pobite. -W to wszystko troche trudno uwierzyc - stwierdzil Robert. -Chcesz powiedziec, ze klamiemy? - spytala Marissa z niedowierzaniem. -Wierze, iz jestescie przekonane, ze to sie wam wydarzylo - odpowiedzial wymijajaco. Ponownie skierowala spojrzenie przed siebie. Znowu nie potrafila zapanowac nad emocjami. Nie wiedziala, czy plakac, czy tluc piesciami w tablice rozdzielcza. Nie mogac sie zdecydowac, zacisnela piesci i zaciela zeby. Jechali we wrogiej ciszy wzdluz Storrow Drive. Gdy dotarli do Mass Pike, Marissa zwrocila sie do Roberta: -Dlaczego kazales mnie sledzic? -Jak sie okazalo, byl to bardzo dobry pomysl. -Nie w tym rzecz. Dlaczego kazales mnie sledzic? - powtorzyla. - Nie znosze tego. -Kazalem cie sledzic, by uchronic przed klopotami - odpowiedzial. - Najwyrazniej nie wyszlo. -Ktos musi zbadac te przypadki zapalenia gruzliczego. Czasami trzeba ryzykowac. -Ale nie posuwajac sie do robienia czegos zupelnie nielegalnego - zauwazyl Robert. - Ogarnela was jakas irracjonalna obsesja. To wyglada jak krucjata i doprowadza mnie do szalu. Nie moge uwierzyc: nadal probujesz sankcjonowac dzialanie, ktorego nie mozna usprawiedliwic. -A co, jesli ci powiem, ze tylko w samej klinice odkrylysmy osiemnascie przypadkow tego schorzenia? - spytala. - Czy nie sadzisz, ze to moze umacniac moje podejrzenia? W tej grupie nie ma Rebeki Ziegler. Jej dane juz zostaly usuniete z komputera. Co powiesz o tym? Robert z irytacja wzruszyl ramionami. -Powiem ci, co mysle. Uwazam, ze maja cos do ukrycia - ciagnela Marissa. - Mysle, ze w kartotece Rebeki bylo cos, czego nie chcieli nikomu ujawnic. -Uspokoj sie - ucial Robert. Zaczynasz byc melodramatyczna i paranoidalna. To wszystko sa domysly. Tymczasem oplaty, aby uchronic cie przed wiezieniem sa az nadto realne. -Wszystko sprowadza sie do pieniedzy? - odpalila Marissa. - To jest twoj najwiekszy problem, prawda? Przymknela oczy. Czasem zastanawiala sie, co spowodowalo, ze poslubila tego czlowieka. Teraz wylanialo sie przed nia w najblizszej przyszlosci widmo wiezienia. Sytuacja zmieniala sie ze zlej na jeszcze gorsza, jak w finale greckiej tragedii. Otworzyla oczy i patrzyla na ruchliwa droge. Przeskakiwala myslami z jednego niepokojacego tematu na drugi. Zastanawiala sie, jak uderzenie straznika moglo wplynac na embriony. Poniedzialek byl dla niej dniem proby pod wieloma wzgledami. Nie tylko miala stanac przed sadem w roli oskarzonej, ale rowniez miala sie poddac testowi ciazowemu. Lzy ponownie naplynely jej do oczu. W aktualnym stanie rzeczy nie trudno bylo przewidziec wynik badania. Nagle przestala sie dziwic, ze Rebeka Ziegler wyskoczyla oknem. Mozliwe, ze odczuwala podobne emocje. Ale przeciez mozliwe tez, ze nie wyskoczyla, lecz zostala wypchnieta... ROZDZIAL 8 2 kwietnia 1990, godz. 9.35 Wczesnie rano w niedziele Marissa rozmawiala z Wendy przez telefon, ale nie widziala przyjaciolki az do spotkania w sadzie w poniedzialek rano. Gdy razem z Robertem weszli do sali sadowej, zobaczyli Wendy, Gustawa i ich adwokata, siedzacych na lawie po lewej stronie. Robert probowal skierowac Marisse do pustej lawy po prawej stronie, lecz ona podeszla do przyjaciolki.Wendy wygladala strasznie. Patrzyla przed siebie jak w transie. Miala czerwone, podkrazone i zapadniete oczy. Bylo oczywiste, ze plakala, zapewne bardzo duzo. Marissa dotknela jej ramienia i wyszeptala imie. Na widok przyjaciolki lzy ponownie zaczely splywac po policzkach Wendy. -Co sie stalo? - spytala Marissa. Wendy wygladala na bardziej zrozpaczona, niz mozna sie bylo spodziewac. Probowala cos powiedziec, ale bezskutecznie. Byla w stanie tylko potrzasnac glowa. Marissa chwycila ja za ramie i wyprowadzila z lawki. Przez klebiacy sie tlum obie wyszly z sali. Marissa zaprowadzila przyjaciolke do toalety. -Co sie dzieje? Czy zaszlo cos pomiedzy toba a Gustawem? Wendy znow potrzasnela glowa i nadal szlochala. Marissa mocno ja objela. -Czy to z powodu sadu? - spytala. Wendy potrzasnela glowa. -Z powodu badania krwi - powiedziala w koncu. - Robilam badanie w sobote. Nie jestem w ciazy. -Ale to byl dopiero pierwszy test - rzekla Marissa. - Beda jeszcze robic nastepny, by sprawdzic, o ile sie podniosl poziom hormonow. Probowala byc optymistka, ale wiedziala, ze jesli Wendy uwaza, ze nie jest w ciazy, to prawdopodobnie nie jest. Ta wiadomosc spowodowala, ze poczula w sercu igielki lodu. Przeciez wlasnie tego ranka przed pojsciem do sadu sama wstapila do Memorial, by oddac krew do badania. -Poziom hormonow byl bardzo niski - szlochala Wendy. - Nie moge byc w ciazy. Ja to wiem. -Tak mi przykro - rzekla Marissa. -Czy sadzisz, ze to, co nas spotkalo w klinice w piatek w nocy, moglo miec wplyw na zaplodnienie? -Alez nie! - zapewnila Marissa, chociaz przesladowala ja ta sama mysl - Przepraszam - przerwala zujaca gume kobieta w waskiej minispodniczce. - Czy ktoras z was jest Blumenthal? -To ja - odpowiedziala zdziwiona Marissa. Kobieta wskazala kciukiem przez ramie: -Pani maz czeka. Mowi, ze chce tam pania widziec natychmiast. -Pewnie zaczynaja posiedzenie - rzekla Marissa do Wendy. - Musimy isc. -Wiem - powiedziala Wendy, ciagle placzac. Wziela od przyjaciolki chusteczke i wytarla oczy. - Strasznie wygladam - stwierdzila - az sie boje spojrzec w lustro. -Wygladasz dobrze - sklamala Marissa. Wyszly z toalety. Robert stal tuz przy drzwiach, z rekami wspartymi na biodrach. -Co sie znow stalo? - spytal z rozdraznieniem, po jednym spojrzeniu na Wendy. - Chyba rozumiecie, ze powinnyscie byc w sali, gdy wywoluja wasza sprawe, prawda? Marissa odpowiedziala niskim, prawie niegrzecznym tonem: -Sluchaj, wiem, ze trudno ci to zrozumiec, ale Wendy jest zrozpaczona, gdyz jej ostatnie przeniesienie embrionow nie udalo sie. Dla nas jest to przezycie na rowni z poronieniem. Robert przewrocil oczami. -Chodzcie! - rzekl. - Niech ona zostawi to swojemu terapeucie. Nie chce, zebyscie pograzyly sie jeszcze bardziej, nie idac na wlasna rozprawe. Pomimo niepokoju Roberta nie zostaly wywolane przez dalsze pol godziny. Gdy wszyscy nerwowo czekali, pan Freeborn wyjasnil, ze sprawy sa rozpatrywane w kolejnosci kompletowania dokumentow przez wladze dokonujace aresztowania. Musieli wiec czekac, gdy przez sale sadu przewijala sie cala galeria typow oskarzanych o morderstwo, rabunek, probe gwaltu, prowadzenie pojazdow w stanie nietrzezwym, handel narkotykami, nabycie skradzionych dobr czy napasc i pobicie. Wreszcie o godzinie dziesiatej dwadziescia urzednik sadowy wywolal: -Sprawa 90-45CR-987 i 998, oskarzenie publiczne przeciwko BlumenthalBuchanan i Wilson-Anderson. -Okay, to nasze - rzekl Freeborn. Podniosl sie i skinal na Marisse, by zrobila to samo. Marissa widziala, ze Wendy i jej adwokat rowniez wstaja. Adwokat byl wysokim chudym czlowiekiem ubranym w toge o przykrotkich rekawach, ktore sprawialy, ze jego kosciste rece wydawaly sie nienaturalnie dlugie. Cala czworka przeszla z galerii i stanela przed stolem sedziego. Sedzia Burano wygladal na znudzonego. Nadal przegladal sterte lezacych przed nim papierow. Byl otylym czlowiekiem w wieku ponad szescdziesieciu lat, o pomarszczonej twarzy nadajacej mu niewiarygodne podobienstwo do buldoga. Okulary do czytania mial osadzone na koncu szerokiego nosa. Urzednik sadowy przelknal sline i glosno odczytal, tak by wszyscy slyszeli: -Marissa Blumenthal-Buchanan jest oskarzona z oskarzenia publicznego przez wladze stanu Massachusetts o wkroczenie do cudzej posiadlosci z wlamaniem. Czy oskarzona przyznaje sie do winy? -Pani Marissa Blumenthal-Buchanan nie przyznaje sie do winy - powiedzial pan Freeborn swym donosnym glosem. -Marissa Blumenthal-Buchanan jest oskarzona przez wladze stanu Massachusetts o naruszenie praw wlasnosci... - monotonnie czytal urzednik. W ten sposob odczytal cala liste oskarzen, a za kazdym razem pan Freeborn powtarzal te sama formulke o niewinnosci. Gdy juz wszystkie oskarzenia pod adresem Marissy zostaly odczytane, urzednik powtorzyl cala procedure w stosunku do Wendy. Nastepnie wstala kobieta, ktora, jak sie Marissa domyslala, byla zastepca prokuratora rejonowego. Spogladajac na szereg trzymanych w reku dokumentow, przemowila do sadu: -Wysoki Sadzie, oskarzyciel publiczny wnioskuje, aby grzywna ustanowiona przez Sedziego Pokoju zostala w obu przypadkach utrzymana w mocy. Mamy do czynienia z powaznymi przestepstwami i rozumiemy, ze zaistnialo powazne uszkodzenie mienia w klinice. -Wysoki Sadzie, jesli mozna - powiedzial pan Freeborn. - Moja klientka, doktor Blumenthal-Buchanan, jest lekarzem cenionym w naszym stanie, za swa prace zostala wyrozniona nagroda. Mocno wierze, ze powinna byc uwolniona na mocy swej reputacji. Skladam wniosek, by ustanowiona kaucja zostala uchylona. -Wysoki Sadzie - rzekl adwokat Wendy. - Chcialbym powtorzyc wniosek mego szanownego kolegi. Moja klientka, doktor Wendy Wilson-Anderson, pracuje w Okulistyczno-Laryngologicznej Lecznicy stanu Massachusetts w charakterze okulisty. Po raz pierwszy od chwili, gdy Marissa i Wendy podeszly do stolu, sedzia podniosl glowe znad papierow. Chlodnym okiem obejrzal stojaca przed nim grupe. Wlasnie wtedy czlowiek ubrany w elegancki garnitur podszedl do pani prokurator. Klepnal ja po ramieniu i cos dlugo wyjasnial. Gdy skonczyl, prokurator zaczela konferowac ze swymi dwoma kolegami. -Sad ustanawia date nastepnej sesji w tej sprawie na dzien 8 maja 1990 - obwiescil urzednik sadowy. -Jesli Wysoki Sad pozwoli. - Zastepca prokuratora ponownie podeszla do stolu. - Zaistnialy nowe okolicznosci w rozpatrywanej sprawie. Pan Brian Pearson chcialby zlozyc oswiadczenie. -Kim jest pan Brian Pearson? - zapytal sedzia Burano. -Wysoki Sadzie. Jestem pelnomocnikiem prawnym Kliniki Kobiecej - odpowiedzial pan Pearson. - Wspomniane wykroczenia zostaly przez oskarzone popelnione na terenie Kliniki Kobiecej. Doktor Wingate, dyrektor Kliniki, upowaznil mnie do zlozenia w sadzie oswiadczenia w tej sprawie. Pomimo ze zachowanie oskarzonych nie zostalo w zadnej mierze puszczone w niepamiec, Klinika rezygnuje z wniesienia oskarzenia, pod warunkiem ze oskarzone uznaja swoja wine i przyrzekna, ze w przyszlosci uszanuja wlasnosc Kliniki i zaplaca rozsadne odszkodowanie za naprawe szkod, ktore spowodowaly swym dzialaniem. -To nietypowe, delikatnie mowiac - stwierdzil sedzia Burano. Przelknal sline. Zwracajac sie do prokuratora, spytal: - Jaka jest opinia oskarzenia? -Nie stawiamy przeszkod, Wysoki Sadzie - odparla zastepca prokuratora. - Jesli Klinika rezygnuje z oskarzenia, nie nalegamy. -Coz, czy to nie dziwne? - rzekl sedzia, zwracajac sie do Marissy i Wendy. - Nolle prosequi! To sie zdarza po raz pierwszy w mojej praktyce. Ale jesli nikt nie chce oskarzac, to mnie wypada oddalic oskarzenie z urzedu przez umorzenie sprawy. Zanim jednak to zrobie, chcialbym wypowiedziec sie na ten temat. Sedzia Burano pochylil sie do przodu i przez chwile przygladal sie oskarzonym. -Z materialow, ktore przestudiowalem, wynika, ze wy, dwie dorosle kobiety, postapilyscie wysoce nieodpowiedzialnie, szczegolnie jako lekarki. Nie aprobuje takiego braku poszanowania prawa i cudzej wlasnosci. Sprawa jest umorzona, ale obie powinnyscie byc wdzieczne dyrektorowi Kliniki Kobiecej za wspanialomyslnosc. Marissa poczula, ze ktos ciagnie ja za ramie. Spojrzala na pana Freeborna, dajacego jej znaki. Urzednik sadowy wywolywal juz numer nastepnej sprawy. Zmieszana, ale szczesliwa, ze opuszcza sale sadowa, Marissa szla w milczeniu do hallu wypelnionego dymem tytoniowym. Robert tuz za nia prowadzil Gustawa i Wendy. -Co sie stalo? -To proste - wyjasnil pan Freeborn. - Tak, jak sedzia powiedzial, Klinika postanowila byc wspanialomyslna i wycofala oskarzenie. Prokurator nie zglosil sprzeciwu. Oczywiscie, bedziemy jeszcze musieli wynegocjowac "rozsadne odszkodowanie". -Ale poza tym, juz po wszystkim? - spytala Marissa. To wygladalo na pierwsza dobra wiadomosc od szeregu miesiecy. -Tak - odpowiedzial pan Freeborn. -Jak sadzisz, jakiego rzadu odszkodowanie oni beda chcieli? - zapytal Robert. -Nie mam pojecia - odrzekl adwokat. Wendy objela Marisse i mocno uscisnela. Marissa poklepala przyjaciolke po plecach. -Zadzwonie do ciebie - szepnela jej do ucha. Wiedziala, ze mimo umorzenia sprawy Wendy bedzie przygnebiona. Wendy skinela glowa, po czym wyszla z Gustawem i adwokatem. Robert przez kilka minut rozmawial jeszcze z panem Freebornem. Nastepnie pozegnali sie i Robert z Marissa poszli do samochodu. -Mialyscie duzo szczescia, dziewczyny - powiedzial Robert, gdy juz wjechali na autostrade Monsignor O'Brian. - George nigdy o czyms takim nie slyszal. Musze przyznac, ze to bylo bardzo ladnie z ich strony, ze odstapili od oskarzenia. -To wszystko jest przebieglym kamuflazem - rzekla Marissa. Robert popatrzyl na nia, jakby nie doslyszal. -Co? -Przeciez slyszales - powiedziala. - To byl cwany chwyt, aby ludzie nie dowiedzieli sie, jakie bydleta zatrudniaja tam w charakterze straznikow. Byl to rowniez dobry sposob, by nas zmusic do zaniechania naszych dociekan w sprawie tego schorzenia i smierci Rebeki Ziegler. -Och, Marissa! - jeknal Robert. -Sedzia nie zna innych szczegolow - mowila Marissa. - Nie ma pojecia o rozmiarze tej sprawy. Robert poczal bic piescia w kierownice. -Nie wiem, czy jeszcze dluzej to zniose! -Zatrzymaj samochod! - powiedziala Marissa. -Co? -Chce, abys stanal. -Czy ci niedobrze? -Zatrzymaj. Robert obejrzal sie przez ramie i zajechal na podjazd przed Muzeum Nauki. Marissa otworzyla drzwi, wysiadla i zatrzasnela drzwi za soba. Zaczela isc pieszo. Zaklopotany Robert opuscil szybe i zawolal za nia: -Co sie, do cholery, dzieje?! -Ide pieszo - odpowiedziala Marissa. - Chce byc sama, doprowadzasz mnie do szalu. -Ja doprowadzam cie do szalu? - zapytal Robert z niedowierzaniem. Przez moment nie mogl sie zdecydowac, po czym mruknal: - Jezu Chryste! - i zakrecajac szybe odjechal bez ogladania sie za siebie. Z rekami gleboko wetknietymi w kieszenie plaszcza przeciwdeszczowego, Marissa przeszla wzdluz Esplanade biegnacej rownolegle do Charles River. Byl kolejny pochmurny dzien. Rzeka miala szarospizowy kolor. Chodnik znaczyly liczne kaluze. Poszla do fortu Arthura Fiedlera i skrecila w Arlington Street. Na rogu Arlington i Boylston wsiadla do metra, udajac sie w kierunku Huntington Avenue do swojej kliniki pediatrycznej. Do budynku weszla tylnym wejsciem. Nie miala ochoty na rozmowe z kimkolwiek. Schodami pozarowymi, a potem przez szereg pokoi przesliznela sie do swego gabinetu. Zamykajac za soba drzwi nie pofatygowala sie, by zapalic swiatlo. Byla pewna, ze nikt nie wiedzial o jej obecnosci w pokoju. Chciala sie ukryc ze swoja depresja. Nie sprawdzala, czy sa dla niej jakies wiadomosci, bojac sie, ze mogly juz przybyc wyniki jej testu ciazowego. Usiadla przy biurku i pograzyla sie w ponurych rozmyslaniach. Nigdy jeszcze nie czula sie tak osamotniona. Nie znala nikogo procz Wendy, z kim moglaby rozmawiac. Po godzinie zaczela czekac na pacjentow, ktorzy zajeliby jej uwage, lecz szybko zdala sobie sprawe z tego, ze byla zbyt przygnebiona, by sie skoncentrowac. Mogla myslec jedynie o Klinice Kobiecej. Gdy zadzwonil telefon, podniosla sluchawke juz po pierwszym dzwonku. Przestraszyla sie. -Halo? - powiedziala. -Doktor Blumenthal? - spytal kobiecy glos. -Tak. -Mowie z laboratorium w Memorial. Mamy wyniki badania. Poziom hormonow jest bardzo niski. Jesli pani chce, mozemy powtorzyc badanie w ciagu dwudziestu czterech lub trzydziestu szesciu godzin. Nie wyglada to najlepiej. -Dziekuje - powiedziala Marissa zupelnie bezbarwnym glosem. Zapisala wynik i odlozyla sluchawke. Bylo dokladnie tak, jak przewidywala: to samo co u Wendy. Nie byla w ciazy. Przez moment wpatrywala sie w zapisana w notatniku liczbe. Po chwili lzy naplynely jej do oczu i zamglily obraz. Tak bardzo byla tym wszystkim zmeczona. Zaczela myslec o Rebece Ziegler i klopotach, ktore pchnely te biedna kobiete do samobojstwa - jesli to bylo samobojstwo. Nagle zadzwonil telefon. Marissa schwycila sluchawke z absurdalna nadzieja, ze to laboratorium w Memorial, ze dzwonia, by powiedziec o popelnionym bledzie. Czyzby jednak ciaza? -Halo? - odezwala sie. -Powiedziano mi, ze jest pani u siebie - wyjasnila recepcjonistka. - Ma pani goscia w glownej recepcji. Czy... -Nikogo nie przyjmuje - przerwala Marissa i odlozyla sluchawke. Niemal natychmiast telefon zadzwonil ponownie. Tym razem Marissa nie zareagowala. Po dziewieciu dzwonkach telefon ucichl. Kilka minut pozniej ktos zapukal do drzwi. Marissa nie drgnela. Pukanie rozleglo sie ponownie, lecz ona nadal nie reagowala, majac nadzieje, ze ten ktos sobie pojdzie. Ale w koncu zobaczyla, ze klamka sie porusza. Gdy ujrzala w progu dostojna postac doktora Fridericka Housera, zmiekla. -Czy stalo sie cos zlego, Marisso? - spytal doktor Houser. W reku trzymal okulary w drucianej oprawce. -Klopoty osobiste - wyjasnila Marissa. - Wszystko w porzadku. Dziekuje za troske. Nie zniechecony, doktor wszedl do gabinetu. Marissa dostrzegla, ze ktos mu towarzyszy. Z pewnym zdziwieniem rozpoznala Cyryla Dubczeka. -Mam nadzieje, ze nie przeszkadzam - rzekl Cyryl. Ozywiajac sie, Marissa wstala i poprawila wlosy. -Doktor Dubczek powiedzial mi, ze pracowaliscie wspolnie w Centrum Epidemiologii - rzekl doktor Houser. - Gdy recepcjonistka zadzwonila do mnie i powiedziala, ze pani nie przyjmuje gosci, pomyslalem, ze powinienem interweniowac. Mam nadzieje, ze postapilem wlasciwie. -Och, oczywiscie! - potwierdzila Marissa. - Nie mialam pojecia, ze to doktor Dubczek. Cyryl, przepraszam. Wejdz i usiadz - wskazala fotel. Nie widziala Cyryla przez wiele lat, nie zmienil sie ani odrobine. Jak zwykle, byl nienagannie ubrany i elegancki. Gdy pomyslala o wlasnej prezencji, ogarnelo ja silne zaklopotanie. Wiedziala, ze wyglada odpowiednio do swojego podlego samopoczucia, szczegolnie po ostatniej fali lez. -Panstwo pozwola, ze zostawie ich samych. - Doktor Houser wyszedl, zamykajac drzwi za soba. -On mi powiedzial, ze zupelnie nie masz czasu w zwiazku z ta kuracja nieplodnosci - powiedzial Cyryl. -Jest to denerwujace - wyznala Marissa. Opadla na fotel za biurkiem. - Przed chwila dostalam wiadomosc, ze moje ostatnie przeniesienie embrionow nie udalo sie. Jestem tak przygnebiona, ze znow plakalam, W ostatnich miesiacach wyplakalam sie za wszystkie czasy. -To smutne - rzekl Cyryl. - Zaluje, ze nie moge ci pomoc. Ale wygladasz doskonale. -Prosze - powiedziala Marissa - nie patrz na mnie. Nie chce nawet wyobrazac sobie, jak wygladam. -Bedzie mi trudno rozmawiac z toba nie patrzac na ciebie - stwierdzil Cyryl, usmiechajac sie ze wspolczuciem. - Chociaz przyznaje, widac, ze plakalas, ale dla mnie jestes jak zawsze ladna. -Zmienmy temat - zaproponowala Marissa. -Powiem ci, dlaczego tu wstapilem - powiedzial Cyryl. - Przylecialem w interesach, ale dzis wczesnym rankiem przyszedl do mnie jeden z bakteriologow z informacja, ze istnieje jeszcze jeden rejon koncentracji gruzliczego zapalenia jajowodow, ktore cie tak interesuje. -O? -Zdumiala mnie lokalizacja. Czy chcesz zgadywac? -Nie czuje sie na silach - rzekla Marissa. -Brisbane - powiedzial Cyryl. -Australia? -Dokladnie! Brisbane, Australia. To jest w tej czesci, ktora nazywaja Zlotym Wybrzezem. -Nawet nie wiem, w ktorej czesci Australii lezy Brisbane - wyznala Marissa. -W Queensland, na wschodnim wybrzezu - powiedzial Cyryl. - Bylem tam raz. Czarujace miasto. Wspanialy klimat. Mnostwo wysokosciowcow wzdluz plazy, na poludnie od miasta. Bardzo atrakcyjne miejsce. -Czy ktos ma jakis poglad na ten temat, dlaczego wlasnie tam? - spytala Marissa. Z jej punktu widzenia moglo to byc rownie dobrze Timbuktu. -Raczej nie - przyznal Cyryl. - Wystapil ogolny wzrost zachorowan na gruzlice, szczegolnie w krajach majacych znaczaca imigracje z poludniowo-wschodniej Azji. Czy Brisbane przyjelo wiecej uchodzcow, nie mam najmniejszego pojecia. W USA rowniez byl pewien wzrost powyzej sredniego poziomu oraz powyzej stanu oczekiwanego z uwzglednieniem imigracji z obszarow endemicznych. Mysle, ze jest to raczej efekt wtorny narkotykow i AIDS, niz patogeniczne zmiany bakterii. W kazdym razie mam tutaj artykul dotyczacy Australii. Cyryl wreczyl Marissie kopie artykulu, ktory pojawil sie w "Australian Journal of Infectious Diseases". -Najwyrazniej autor jest patologiem, ktory znalazl dwadziescia trzy przypadki podobne do opisywanych przez ciebie. To calkiem dobry artykul. Marissa zaczela go przegladac. Trudno jej bylo popasc w entuzjazm. Australia lezala na drugim koncu swiata. -Bakteriolog powiedzial mi jeszcze cos - ciagnal Cyryl. - W Memorial byl przypadek gruzlicy rozsianej. Wspominam o tym tylko dlatego, ze pacjentka byla dwudziestodziewiecioletnia kobieta z bogatej rodziny bostonskiej. Nazywa sie Evelyn Welles. Zaskoczyla mnie socjologiczna charakterystyka tego przypadku. Pomyslalem, ze moze zainteresowac rowniez ciebie. Dlatego o tym mowie. -Dziekuje, Cyrylu - powiedziala Marissa. Probowala sie usmiechnac. Obawiala sie, ze wybuchnie placzem. Widok starego przyjaciela wplywal na jej emocje. Cyryl posiedzial jeszcze pietnascie minut, po czym stwierdzil, ze musi isc. Wieczorem ma byc w Atlancie. Gdy wyszedl, Marisse ponownie ogarnela depresja. Przez dlugi czas siedziala przy biurku i niczego szczegolnego nie robila. Przynajmniej nie plakala. Patrzyla przez okno na psujaca sie pogode, a w koncu zaczela rozmyslac o informacjach przyniesionych przez Cyryla. Popatrzyla na artykul; zamierzala przeczytac go pozniej. Chwilowo miala kilka spraw do zalatwienia. Mobilizujac sie, zalozyla plaszcz i zmusila do pojechania do Memorial. Pacjentka Evelyn Welles lezala w izolatce i byla w trakcie intensywnej terapii. Kartoteka chorobowa najlepiej odzwierciedlala jej ciezki stan; dokumenty wazyly dwa i pol kilograma. Marissa nie miala specjalnych trudnosci, odszukujac ja i opiekujacego sie nia stazyste. Byl drobnym czlowiekiem z Nowego Jorku, o przenikliwych, pelnych wyrazu oczach z nerwowym tikiem na twarzy. Nazywal sie Ben Goldman. Byl on drobnym czlowiekiem z New York City, o przenikliwych, pelnych wyrazu oczach z nerwowym tikiem na twarzy. -Jest w zlym stanie - przyznal. - Naprawde zlym. Agonalnym. Nie oczekuje, by przezyla dluzej niz dzien. Trzymamy ja na intensywnej chemioterapii, ale wyglada, ze bezskutecznie. -Czy to definitywnie gruzlica? - zapytala Marissa, spogladajac przez szybe izolatki na pacjentke. Byla oblozona rurkami aparatury do sztucznego oddychania. Przebywajaca w kabinie pielegniarka odziana w szczelny ubior i maske opiekowala sie chora. Wezowisko rurek laczylo liczne butelki kroplowki nad glowa pacjentki z jej cialem. -Nie ma watpliwosci - powiedzial Ben. - Znalezlismy kwasooporne bakterie wszedzie: w zoladku, krwi, nawet przy biopsji oskrzeli. To gruzlica. -Jakies podejrzenia na temat zrodla? -O, tak! - odrzekl Ben. - Znamy kilka ciekawych faktow. Pacjentka odwiedzila Tajlandie mniej wiecej rok temu i przebywala tam kilka tygodni, co moglo sie przyczynic do rozwoju choroby. Ale wazniejsze jest, ze stwierdzono jak dotad nie rozpoznane oslabienie immunologiczne. Nasi chlopcy z hematologii wlasnie nad tym pracuja. W tej chwili uwaza sie, ze to produkt blizej nieokreslonej postaci kolagenozy. Obie sprawy moga wyjasniac chorobe. -Czy udalo sie z nia porozmawiac? -Nie. Byla w stanie spiaczki, gdy ja tu przywieziono. Prawdopodobnie ma ropien w mozgu. Uwazalismy, ze nie warto ryzykowac dodatkowych badan. Marissa z roztargnieniem przegladala gruba dokumentacje choroby. Pomimo wszystkich rozsadnych wyjasnien miala wrazenie, ze ten przypadek ma cos wspolnego z przypadkami gruzliczego zapalenia jajowodow. Moze, zgodnie z sugestia Dubczeka, wiek i status spoleczny pacjentki. -Czy macie jej dane ginekologiczne? -Niewiele - przyznal Ben. - Przy tak silnej infekcji potraktowalismy pobieznie te czesc badan. Wiele danych otrzymalismy od jej meza. -Nie wie pan, czy bywala w Klinice Kobiecej w Cambridge? -Pewnie nie. Ale zapytam jej meza, gdy przyjdzie. Przychodzi kazdego wieczoru okolo dziesiatej, -Jesli byla w tej klinice, byloby wspaniale, gdyby poprosil pan jej meza o kopie wynikow badan z kliniki - powiedziala Marissa. - I jeszcze jedna rzecz. Czy moglby pan zrobic wymaz wydzieliny z pochwy i sprawdzic, czy tam rowniez sa bakterie gruzlicy? -Naturalnie - rzekl Ben, wzruszajac waskimi ramionami. Siedzac na tylnym siedzeniu Marissa zaplacila za taksowke, wciskajac pieniadze przez okienko w pleksiglasowej przegrodce. Bylo juz ciemno i rozpadalo sie na dobre, dlatego gdy wysiadla z taksowki, pobiegla, by nie zmoknac. W domu zdjela i powiesila na wieszaku przemoczony plaszcz. Omijajac kuchnie, poszla wprost do swojego pokoju. Chociaz nie jadla caly dzien, nie byla w ogole glodna. Wyczerpana, nie miala najmniejszej ochoty na sen. Wizyta w szpitalu i stan Evelyn Welles podsycily zarowno jej strach, jak i ciekawosc. -Juz prawie dziewiata - rzekl Robert, zaskakujac ja swoja obecnoscia Nie uslyszala jak wszedl. Stal w drzwiach, ubrany w stroj domowy, z rekami skrzyzowanymi na piersiach. Jego ton i zachowanie cechowala irytacja, ktora ostatnio czesto okazywal. -Dobrze wiem, ktora godzina. - Marissa usiadla i zapalila lampe. -Moglas zadzwonic - powiedzial. - Ostatnio widzialem cie, gdy wysiadalas pod Muzeum Nauki. Juz mialem dzwonic na policje. -Wzrusza mnie twoja troska - oswiadczyla Marissa. Wiedziala, ze go prowokuje, lecz nie mogla sie powstrzymac. - W sprawie, ktora cie interesuje: nie jestem w ciazy. -Tak myslalem - glos Roberta zlagodnial. Wzruszyl ramionami. - Coz, nikt nas nie moze obwiniac, ze nie probowalismy. Niestety, to oznacza nastepne dziesiec tysiecy dolarow wyrzucone w bloto. -Boze, daj mi cierpliwosc - szepnela Marissa do siebie. -Czy jestes glodna? - spytal Robert. - Ja jestem glodny jak wilk. Moze wyjdziemy gdzies na kolacje? Powinno nam to dobrze zrobic. Uczcimy twoje prawne zwyciestwo. Wiem, ze nie zastapi ci to ciazy, ale jest to cos. -Idz sam - rzekla Marissa. Nie byla w nastroju do swietowania. Poza tym byla pewna, ze jej "prawne zwyciestwo", jak to ujal Robert, to przebiegle maskowanie. Chciala sie jeszcze zrewanzowac za wypomniane dziesiec tysiecy dolarow, ale nie miala juz sily do klotni. -Jak wolisz. - Robert wyszedl, a Marissa wstala i zamknela drzwi do pokoju. Chwile pozniej uslyszala przytlumione odglosy krzatania sie w kuchni, gdy maz robil sobie kolacje. Polowa swojej swiadomosci Marissa towarzyszyla Robertowi. A moze powinna byla z nim porozmawiac? Po chwili potrzasnela glowa. Wiedziala, ze nigdy mu nie wytlumaczy ani nie wzbudzi jego zainteresowania sprawa gruzliczego zapalenia jajowodow. Westchnawszy, usiadla na kanapce i zaczela czytac artykul przyniesiony przez Cyryla. Mial racje. Artykul byl dobry. W klinice w Brisbane zanotowano dwadziescia trzy przypadki tej choroby. Przypominalo to sytuacje w Klinice Kobiecej. Nazwa kliniki brzmiala Female Care Australia - w skrocie FCA. Tak jak w Bostonie, wszystkie australijskie pacjentki mialy okolo trzydziestki. Wszystkie nalezaly do klasy sredniej i byly mezatkami. Wszystkie, z wyjatkiem jednej, byly biale. Tym wyjatkiem byla Chinka, ktora przybyla ostatnio z Hongkongu. Dzwonek telefonu przestraszyl ja, ale czytala dalej, zakladajac, ze to telefon do Roberta. Autor artykulu pisal o diagnozie, ktora postawiono prawdopodobnie tylko na podstawie badania histologicznego wycinkow z jajowodow, poniewaz nie wyhodowano ani nie wykryto zadnych organizmow. Badania rentgenologiczne i badania krwi wykluczyly mozliwosci takich chorob, jak grzybice i sarkoidoza. We wnioskach autor wysuwal hipoteze, ze przyczyna schorzenia pozostaje w zwiazku z naplywem imigrantow z poludniowo-wschodniej Azji, ale nie wypowiadal sie w ogole na temat mozliwych sposobow rozprzestrzeniania sie. -Marissa! - krzyknal Robert. - Telefon do ciebie! Cyryl Dubczek! Marissa pospiesznie podniosla sluchawke. -Przepraszam, ze dzwonie tak pozno - rzekl Cyryl - ale gdy przybylem do Centrum Epidemiologii, dostalem dodatkowe informacje, ktore moga cie zainteresowac. -Oo?! - zdziwila sie Marissa. -Te gruzlicze zapalenia jajowodow nie sa ograniczone do obszaru USA czy Australii. Wystepuja tez w Europie - takze w roznych miejscach. Nie ma skupisk, tak jak w Brisbane. Dotychczas nie mamy znanych przypadkow tylko w Ameryce Poludniowej i Afryce. Nie wiem, co o tym myslec, ale tak rzecz wyglada. Jesli bede wiedzial cos wiecej, zadzwonie do ciebie. A teraz ja mam prosbe. Powiadom mnie, gdy zaczniesz wysnuwac jakies teorie. Marissa podziekowala za telefon i skonczyli rozmowe. Ta nowa informacja byla wyjatkowo wazna. Znaczyla ona, ze obszar wystepowania gruzliczego zapalenia jajowodow nie mogl juz byc uwazany za zjawisko przypadkowe. Problem pojawial sie w skali miedzynarodowej. Nawet Cyryl sie tym zainteresowal. W tej chwili Marissa zapomniala o swym smutku, gniewie i wyczerpaniu. Rozwazala szereg mozliwosci. Czyzby gruzlica jakos ulegla mutacji i stawala sie choroba weneryczna? Czyzby pratki mogly bezobjawowo pasozytowac u mezczyzn jak chlamydia i mycoplasma? Czy powinna nalegac, by Robert poddal sie badaniom? Czy Robert mogl sie jakos zarazic w czasie ktorejs ze swych wielu sluzbowych podrozy? Nie gustowala w takim sposobie myslenia, ale musiala rozumowac naukowo. Siegnela po sluchawke i zadzwonila do Wendy. Odebral Gustaw. -Przykro mi, ale ona nie przyjmuje telefonow. -Rozumiem. Jesli znajdziesz stosowny moment, powiedz jej, ze dzwonilam i prosze, zeby oddzwonila, gdy tylko bedzie sie czula na silach. -Boje sie o nia - wyznal Gustaw. - Nigdy nie widzialem jej w takiej depresji. Nie wiem, co robic. -Czy myslisz, ze bedzie chciala rozmawiac, jesli przyjade? - spytala Marissa. -Mysle, ze jest szansa - rzekl Gustaw zachecajacym tonem. -Zaraz bede - powiedziala Marissa. -Dziekuje, doceniam twoj trud. Wendy z pewnoscia tez. Marissa zdjela plaszcz z wieszaka i poszla do garazu. Gdy juz miala wsiadac do samochodu, pojawil sie Robert. -Dokad masz zamiar jechac o tej porze? - spytal gniewnie. -Do Wendy - odpowiedziala, popychajac dzwignie automatycznego otwierania drzwi garazu. - Przynajmniej jej maz martwi sie o nia. -Co to mialo znaczyc? - zapytal Robert. -Jesli nie wiesz, to watpie, by ci ktos wyjasnil - odrzekla. Wycofala samochod z garazu i opuscila drzwi. Potrzasnela glowa z niedowierzaniem, ze tak bardzo pogorszyly sie jej stosunki z Robertem. Jazda do wiktorianskiego domu Wendy zajela jej zaledwie kwadrans. Gustaw najwyrazniej jej oczekiwal. Otworzyl drzwi, zanim zdazyla zadzwonic. -Jestem ci naprawde wdzieczny za przybycie o tak poznej porze - powiedzial i wzial od niej plaszcz. -Tez sie ciesze - odrzekla Marissa. - Gdzie jest Wendy? -Na gorze, w sypialni. Od schodow drugie drzwi na prawo. Czy przyniesc wam cos? Kawe, herbate? Marissa potrzasnela glowa i weszla po schodach. Przy drzwiach przystanela i nasluchiwala. Z wnetrza nie dochodzil zaden dzwiek. Lekko zapukala. Nie uzyskawszy odpowiedzi, zawolala Wendy po imieniu. Drzwi otwarly sie niemal natychmiast. -Marissa! - Wendy byla szczerze zdziwiona. - Co tu robisz? Byla w bialej aksamitnej podomce i domowych pantoflach. Miala nadal zapadniete zaczerwienione oczy, ale poza tym wygladala lepiej niz rano w sadzie. -Gustaw powiedzial, ze nie przyjmujesz telefonow. Powiedzial tez, ze niepokoi sie o ciebie. Naprawde jest wystraszony. Chcial, zebym przyjechala. -Na milosc boska! Nie jest ze mna tak zle - rzekla Wendy.- To prawda, ze jestem w depresji, ale jestem tez wsciekla na niego. On chce, zebym byla wdzieczna za cos, co nazywa "wielkodusznoscia kliniki". -Robert tez - powiedziala Marissa. -Mysle, ze to byl manewr maskujacy - stwierdzila Wendy. -Zgadzam sie! -A co z twoim testem ciazy? - spytala Wendy. -Lepiej nie pytaj - Marissa potrzasnela glowa. -Moze cos do picia? - zaoferowala Wendy. - Kawe? Herbate? A, do diabla, skoro nie jestesmy w ciazy, to moze szklaneczke wina? -To brzmi cudownie - przystala Marissa. -A on niech troche pocierpi - powiedziala Wendy. - Dzisiaj po poludniu bylam na niego tak wsciekla, ze omal nie przylozylam mu jedna z tych dlugich igiel do ekstrakcji jajeczek. Moze w koncu zrozumialby, co ja przezywalam przez ostatnie kilka miesiecy. Otworzyla butelke drogiego Chardonnay i poprowadzila Marisse do salonu. -Nie wiem, czy jestes we wlasciwym nastroju - rzekla Marissa, gdy juz usiadly - ale przynioslam ci artykul do przeczytania. -Wlasnie na to mialam ochote - odpowiedziala z sarkazmem Wendy. Postawila swoj kieliszek na barku kawowym i wziela od przyjaciolki artykul. Przeczytala streszczenie. W tym czasie Marissa opowiedziala wszystko, czego dowiedziala sie od Dubczeka. -Nieprawdopodobne - przyznala Wendy, gdy podniosla glowe znad artykulu. - Brisbane, Australia! Czy wiesz, dlaczego Brisbane jest tak ciekawe? Marissa potrzasnela glowa. -Tam sa wrota do jednego z najwiekszych cudow swiata. To znaczy? -Wielka Rafa Koralowa. Raj dla nurkow. -Naprawde? - spytala Marissa. Po czym przyznala: - To jest cos, o czym nie wiem zbyt wiele. -To jest jedno z miejsc swiata, ktore zawsze chcialam zwiedzic - rzekla Wendy. - Nurkowanie jest moja pasja. Zaczelam w Kalifornii, w czasie odbywania stazu. Kiedys cale wakacje spedzalam na Hawajach nurkujac. I tam spotkalam Gustawa. Czy ty kiedys nurkowalas, Marisso? -Niewiele. Przechodzilam kurs nurkowania z akwalungiem w szkole i jezdzilam kilka razy na Wyspy Karaibskie. -Uwielbiam to - rzekla Wendy. - Szkoda, ze od jakiegos czasu nie uprawiam juz tego sportu. -A co myslisz o artykule? - spytala Marissa, wracajac do glownego tematu. Wendy ponownie popatrzyla na artykul. -To dobry material, ale nic tu nie mowia o sposobie zakazenia. Autor wspomina o zwiazku zachorowan z imigracja, ale jak to sie przenosi? -Zadawalam sobie to samo pytanie - powiedziala Marissa. - Jak to sie dostaje do jajowodow? Nie wyglada na przenoszenie przez krew lub limfe, ktore sa normalnymi drogami przenoszenia gruzlicy. Zastanawialam sie nad droga weneryczna. -Co powiesz o zakazonych tamponach? -To jest mysl - przyznala Marissa, przypominajac sobie, ze tampony okazaly sie niegdys zrodlem zespolu wstrzasu toksycznego. - Ja uzywam wylacznie tamponow. -Ja tez - przyznala Wendy. - Klopot w tym, ze w artykule nie wspominaja o tamponach. -Mam pomysl - rzekla Marissa. - Zadzwonmy do Brisbane i porozmawiajmy z autorem. Mozemy go spytac o tampony. Interesujace tez bedzie dowiedziec sie, czy podjeto jakies dalsze badania tych dwudziestu trzech przypadkow oraz czy wystapily jakies nowe w ich klinice. W koncu ten artykul byl napisany ponad dwa lata temu. -Jaka jest roznica czasu pomiedzy nami a Australia? - spytala Wendy. -Pytasz niewlasciwa osobe. Wendy podniosla sluchawke telefonu. Wybrala numer centrali rozmow miedzykontynentalnych i spytala o czas. Odlozyla sluchawke. -Maja wyprzedzenie o czternascie godzin - oznajmila. -To znaczy, ze... -Okolo poludnia jutro - rzekla Wendy. - Probujmy. W informacji zdobyly numer FCA w Brisbane i zamowily rozmowe. Wendy wlaczyla glosnik. Uslyszaly, ze telefon dzwoni i ktos odbiera po drugiej stronie. Z glosnika dotarl do nich wesoly glos o szorstkim australijskim akcencie. -Mowi doktor Wilson z Bostonu w USA - przedstawila sie Wendy. - Czy moge mowic z doktorem Tristianem Williamsem? -Nie sadze, by doktor Williams u nas pracowal - odparla telefonistka. - Chwileczke. Gdy przelaczono je na oczekiwanie, doslyszaly z glosnika muzyke. Po czym telefonistka zglosila sie ponownie: -Powiedziano mi, ze doktor Williams pracowal u nas, ale juz nie pracuje. -Czy moze nam pani powiedziec, jak do niego dotrzec? - spytala Wendy. -Przykro mi, ale nie mam pojecia. -A czy maja panstwo wydzial kadr? -Naturalnie. Czy przelaczyc tam pania? -Tak. Prosze - powiedziala Wendy. Powtorzyla swa prosbe skontaktowania sie z Tristianem Williamsem. Przelaczono telefon ponownie na oczekiwanie, tym razem dluzsze. -Przepraszam - rzekl urzednik, gdy podszedl znow do telefonu. - Sprawdzilem, ale nie znamy miejsca pobytu doktora Williamsa. Zostal zwolniony okolo dwoch lat temu. -Rozumiem. Czy moze mnie pan przelaczyc na patologie? -Oczywiscie - odpowiedzial urzednik. Minelo dobre dziesiec minut, zanim do telefonu podszedl jeden z patologow. Wendy przedstawila sie i powtorzyla pytanie. -Nigdy go nie spotkalem - stwierdzil lekarz. - Nie bylo go juz, gdy tu przyszedlem. -Napisal artykul, pracujac w waszej klinice - wyjasnila Wendy. - Tekst dotyczyl grupy pacjentek. Chce sie dowiedziec, czy byly prowadzone jakies dalsze badania. Chcialabym rowniez wiedziec, czy zanotowano dalsze przypadki zachorowan. -Nie mamy nowych przypadkow -rzekl doktor. - Co do badan, to nie prowadzono zadnych. -Czy mozna otrzymac nazwiska pacjentek z opisywana choroba? - spytala Wendy. - Chce sie z nimi skontaktowac bezposrednio, aby przedyskutowac ich historie chorobowe. Mamy piec podobnych przypadkow tutaj w Bostonie. -To jest kompletnie wykluczone - oswiadczyl lekarz. - Mamy scisle zasady. Przykro mi. Uslyszaly stuk odkladanej sluchawki. -Odlozyl sluchawke - rzekla Wendy z oburzeniem. - Cham jeden. -Stary argument tajemnicy - powiedziala Marissa z rezygnacja wzruszajac ramionami. -Jaka szkoda! Dwadziescia trzy przypadki to prawdopodobnie wystarczajaco duzo, aby wyciagac rozsadne wnioski. -A co myslisz o tym, zeby bardziej szczegolowo porozmawiac z tymi dwiema kobietami, ktore znalazlysmy na spotkaniu "Resolve"? - zaproponowala Wendy. -Przypuszczam - Marissa zaczela tracic entuzjazm, jako ze uzyskanie informacji wygladalo na niemozliwe - ze bardziej chcialabym dostac sie do tych osiemnastu przypadkow, o ktorych dowiedzialysmy sie z komputera Kliniki Kobiecej. -Oczywiscie to wykluczone - rzekla Wendy. - Ale jestem ciekawa, co powiedzieliby ci z kliniki FCA, gdybysmy sie pojawily tam, w Australii? -O, tak - skomentowala Marissa. - Dlaczego by nie pojsc tam ktoregos ranka i nie zapytac? -To wcale nie jest taka bzdura - oczy Wendy rozblysly. - Jestem ciekawa, co zrobiliby, gdybysmy tak odwiedzily ich klinike. Mysle, ze byliby dumni, ze okrazylysmy pol swiata, aby zapoznac sie z ich urzadzeniami. -Mowisz powaznie? - z niedowierzaniem spytala Marissa. -Czemu nie? - zdziwila sie Wendy. - Im wiecej o tym mysle, tym bardziej pomysl mi sie podoba. Przeciez mozemy na to poswiecic urlopy. Lepiej poszukajmy tego Tristiana Williamsa. Ktos z oddzialu patologii w tej klinice bedzie prawdopodobnie wiedzial, dokad sie wyniosl. Musisz przyznac, ze to byloby duzo latwiejsze niz przez telefon. -Wendy - zmeczonym glosem rzekla Marissa - nie pociaga mnie podrozowanie trzydziesci tysiecy kilometrow po to, by szukac jakiegos patologa. -Ale tam czeka nas mnostwo atrakcji. - Oczy Wendy byly coraz bardziej ozywione. - Jesli inne rzeczy nie wyjda, to chociaz zwiedzimy Wielka Rafe Koralowa. Zadne prawo nie zabrania miec troche przyjemnosci po ciezkim trudzie - usmiechnela sie. - Wygladasz rownie zle jak ja. -Dziekuje ci, przyjaciolko - kwasno stwierdzila Marissa. -Mowie powaznie - obie bylysmy przez pol roku na hormonalnej kuracji. Plakalysmy jak dzieci. Przybralysmy na wadze. Kiedy ostatnio uprawialas jogging? Pamietam, ze dawniej robilas to codziennie. -Naprawde, stosujesz chwyty ponizej pasa. -Rzecz w tym, ze obydwie mamy prawo zrobic sobie wakacje - przekonywala Wendy. - I obie jestesmy zafascynowane tym lancuchem chorobowym, ale jestesmy tutaj uziemione. Mozemy upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. -Mozemy jeszcze poznac jakies przypadki w Memorial i w General - oponowala Marissa. - Jeszcze nie wyczerpalysmy naszych mozliwosci na miejscu. -Czy chcesz powiedziec, ze nie mozesz wziac urlopu? - nalegala Wendy. -Urwanie sie stad ma swoje uroki... - zaczela Marissa. -Dziekuje za przyznanie racji - przerwala jej Wendy. - Czasami potrafisz byc bardzo uparta. -Ale nie wiem, jak Robert to przyjmie. Mamy ostatnio wystarczajaco duzo klopotow. Juz sobie wyobrazam jego reakcje, gdy powiem, ze chce sama pojechac do Australii. -Jestem pewna, ze Gustaw zaakceptuje ten pomysl - rzekla Wendy. - On potrzebuje odpoczynku. -Chcesz, by nasi mezowie tez pojechali? - spytala zaintrygowana Marissa. -Do diabla! Nie! Gustaw potrzebuje odpoczynku ode mnie! Sprawdzmy, czy mam racje. Wendy zaszokowala Marisse wrzasnawszy imie Gustawa. Jej glos odbil sie echem w wysokich pokojach. -Normalnie takie zachowanie nie uchodzi mi na sucho - przyznala i pociagnela kolejny lyk wina z kielicha. Gustaw przybiegl natychmiast. -Cos sie stalo? - spytal nerwowo. -Wszystko w porzadku, moj drogi - stwierdzila Wendy. - Doszlysmy do wniosku, ze maly urlop we dwie dobrze by nam zrobil. Co o tym sadzisz? -Mysle, ze to wspanialy pomysl - ucieszyl sie Gustaw. Zmiana nastroju Wendy najwyrazniej przyniosla mu ulge. -Marissa obawia sie, ze Robert moze nie byc taki zgodny. Co o tym myslisz? -Nie znam go zbyt dobrze - rzekl Gustaw - ale wiem, ze ma po dziurki w nosie tej calej kuracji in vitro. Mysle, ze potrzebuje odpoczynku. Dokad chcecie pojechac? -Do Australii - rzekla Wendy. Gustaw przelknal sline. -Dlaczego nie na Wyspy Karaibskie? - spytal. Gdy Marissa pozniej jechala do domu, miala w glowie chaos. Ten dzien byl dziwny, pelen skrajnych emocji i nieoczekiwanych wydarzen. Kilka minut po pozegnaniu podekscytowanej Wendy zaczela zastanawiac sie nad sensownoscia wjazdu do Australii wlasnie teraz. Chociaz perspektywa wyrwania sie stad bardzo ja pociagala, to sam pomysl takiej podrozy stanowil mocne zakonczenie tego szalonego dnia. Poza tym, nie byla pewna, czy poradzi sobie z Robertem rownie latwo, jak Wendy z Gustawem. Wjechala do garazu, nie bardzo wiedzac, co dalej robic. Przez chwile siedziala przy kierownicy i probowala cos obmyslic. W koncu, bez specjalnego planu, wysiadla i weszla do domu. Zdjela plaszcz i powiesila go w szafie w hallu. Dom byl cichy. Robert pracowal w swoim gabinecie na gorze - dochodzil stamtad przytlumiony stuk klawiszy komputera. Przystanela na chwile w ciemnosciach jadalni. -To smieszne! - powiedziala do siebie. Nigdy dotad nie miala takich trudnosci w podejmowaniu decyzji. Energicznie weszla po schodach, a potem do gabinetu meza. - Robert, chce z toba porozmawiac. Robert odwrocil sie w jej strone. -Pomyslalysmy o czyms z Wendy - ciagnela. -Och? -To moze wygladac na szalony pomysl... -W ostatnim czasie niewiele mnie dziwi. -Pomyslalysmy, ze pewnie dobrze nam zrobi, jesli wyrwiemy sie stad na krotki czas - rzekla Marissa. - Takie wakacje. -Ja teraz nie moge wziac urlopu - stwierdzil Robert. -Nie, nie my we dwoje - wyjasnila Marissa. - Ja z Wendy. Same dziewczyny. Robert zastanawial sie przez chwile. Pomysl mial swoje zalety. To daloby jemu i zonie czas, by ochlonac. -To nie wyglada na taki szalony pomysl. Dokad chcecie pojechac? -Do Australii - odpowiedziala Marissa. Skrzywila sie, gdy wypowiadala to slowo. -Do Australii! - wykrzyknal Robert. Zerwal okulary i cisnal je na stos korespondencji. -Do Australii! - powtorzyl tak, jakby nie doslyszal. -Mamy powody - rzekla Marissa. - Nie wytrzasnelysmy Australii z rekawa. Dzisiaj sie dowiedzialam, ze jedynym miejscem koncentracji przypadkow gruzlicy jajowodow, czyli tego, co mam i ja, i Wendy, jest Brisbane w Australii. Mozemy wiec zarowno poprowadzic badania, jak i miec nieco atrakcji. To byl pomysl Wendy. Ona jest entuzjastka nurkowania, a Wielka Rafa Koralowa... -Tak, mialas racje - przerwal Robert. - To wyglada na zupelne szalenstwo. Jest to najbardziej poroniony pomysl, jaki kiedykolwiek slyszalem. Twoja praktyka lekarska jest w ruinie, a ty chcesz leciec na drugi koniec swiata, aby kontynuowac krucjate, przez ktora omal nie wyladowalas w wiezieniu. Sadzilem, ze masz na mysli krotki wyjazd, w rodzaju weekendu na Bermudach. Cos rozsadnego. -Nie musisz sie tak irytowac. Myslalam, ze mozemy o tym porozmawiac. -Jak mam sie nie irytowac? - z rozdraznieniem spytal Robert. -To nie jest takie nierozsadne - wyjasniala Marissa. - Dzisiaj dowiedzialam sie rowniez, ze ta dziwna forma gruzlicy pojawila sie tez na innych kontynentach. Nie tylko w Australii, lecz takze w Europie. Ktos musi sie tym zajac. -I ty jestes tym kims? - spytal Robert. - W twoim stanie? Myslisz, ze jestes wlasciwa osoba? -Mam wszelkie kwalifikacje. -Coz, moim zdaniem mylisz sie - rzekl Robert. - Nie mozesz byc obiektywna. Sama stanowisz jeden z przypadkow. I jesli cie w ogole interesuje, co ja mysle, to uwazam, ze twoja podroz do Australii jest absurdalna. To wszystko, co mam do powiedzenia. Siegnal po okulary i zalozyl je na nos. Odwrocil sie od zony i cala uwage poswiecil ekranowi komputera. Widzac, ze naprawde nie zamierza dalej dyskutowac, Marissa odwrocila sie i wyszla. Caly problem podrozy do Australii polegal na tym, ze w przewazajacej czesci podzielala zastrzezenia Roberta. Pomysl wygladal na ekstrawagancje zarowno pod wzgladem czasowym, jak i finansowym - chociaz pieniadze nie byly jej glownym problemem. Ciagle nie mogla otrzasnac sie z dziwnego wrazenia: wydawalo sie jej nierozsadne nagle leciec na drugi koniec swiata. Siegnela po sluchawke i zadzwonila do Wendy. Polaczenie uzyskala po pierwszym dzwonku, tak jakby Wendy czekala przy telefonie. -I co? - spytala Wendy. - Zle - odparla Marissa. - Robert jest bardzo przeciwny pomyslowi wyjazdu do Australii, chociaz popiera sam pomysl urlopu. -Cholera. Jestem zawiedziona. Praktycznie pakowalam juz walizke. Juz czulam to gorace letnie australijskie slonce. -Innym razem - rzekla Marissa. - Zaluje, ze jestem kula u nogi. -Przespij sie z tym - powiedziala Wendy. - Moze jutro ty i Robert spojrzycie na sprawy inaczej. Jestem pewna, ze pobalujemy. Marissa odlozyla sluchawka. Pomysl pojscia spac nagle sie jej spodobal. Poszla na gore, myslac, ze Robert ja zaskoczy i przyjdzie do niej. Tak dla odmiany. Marissa otworzyla oczy i natychmiast zorientowala sie, ze zaspala. W pokoju bylo jasniej, niz byc powinno. Przewracajac sie na bok, spojrzala na zegar. Miala racje, bylo prawie pol do dziewiatej, godzine pozniej niz zwykle. Nie byla zaskoczona. Obudziwszy sie o czwartej nad ranem, nie mogla zasnac i wziela jedna tabletke valium Roberta. Nalozywszy szlafrok, zajrzala do pokoju goscinnego. Lozko bylo puste i nie zaslane. Idac na gore, zawolala Roberta. Jesli byl, nie odpowiadal. Schodzac, przeprowadzila szybka inspekcje kuchni, a w koncu garazu. Samochodu Roberta nie bylo. Wracajac sprawdzila, czy na biurku nie ma jakiegos lisciku; bezskutecznie. Pojechal do pracy bez zostawienia jakiejkolwiek wiadomosci. Za kazdym razem, gdy myslala, ze ich stosunki osiagnely dno, pogarszaly sie jeszcze bardziej. -Dziekuje za nic - rzekla glosno, tlumiac lzy. Lecz nagle otrzasnela sie. - Boze! Zaledwie dziesiec minut od obudzenia znow placze. Zrobila sobie filizanke rozpuszczalnej kawy i zabrala na gore, by wypic goraca w czasie ubierania. -Wiadomosc to nie za wiele, by prosic - powiedziala, wchodzac pod prysznic. Ubierajac sie i robiac makijaz, postanowila sprobowac uporzadkowac swoje zycie. Po pierwsze przyznala, ze Robert mial racje: jej praktyka zawodowa lezala w gruzach. Moze powinna zaczac pracowac bardziej regularnie i wtedy jej stosunki z Robertem polepsza sie. Z glowa pelna takich mysli Marissa zdecydowala, ze pojdzie prosto do kliniki. Ogladajac sie w duzym lustrze w hallu przed zejsciem do samochodu, mruknela: -Znow zaczne cwiczyc. Byloby wspaniale powrocic do mojej poprzedniej wagi. Zdecydowana wziac sie w garsc, Marissa przeszla glownym korytarzem na pietrze i weszla do swojego gabinetu. W przeciwienstwie do innych poczekalni, jej byla pusta. Zobaczyla Mindy Valdanus przy biurku recepcjonistki, otwierajaca poczte. -Doktor Blumenthal! - wykrzyknela Mindy. -Niech sie pani tak nie dziwi - rzekla Marissa. - Prosze przyniesc ksiazke zapisow. Musimy zaplanowac wizyty. -Byl do pani telefon z oddzialu intensywnej terapii z Memorial - rzekla Mindy. Wreczyla Marissie kartke z wiadomoscia telefoniczna. - Doktor Ben Goldman prosil, by pani do niego zadzwonila. Marissa poczula uklucie w sercu. Pomyslala, ze Evelyn Welles zmarla. -Prosze sie wstrzymac z ksiazka zapisow - rzekla. Otworzyla drzwi i weszla do gabinetu. Po odwieszeniu plaszcza zadzwonila do doktora Goldmana. Telefon odebrala jedna z pielegniarek i przelaczyla na czekanie. Marissa nerwowo bawila sie spinaczem do papieru. Chwile pozniej zglosil sie doktor Goldman. -Dzwonilem w zwiazku z Evelyn Welles - powiedzial nie tracac czasu. -Co sie z nia dzieje? - spytala Marissa, obawiajac sie odpowiedzi. -Klinicznie bez wiekszych zmian - rzekl Goldman. - Ale zrobilismy wymaz wydzieliny z pochwy, jak pani sugerowala, i znalezlismy tam kwasooporne organizmy. Gruzlicze organizmy. Moj szef byl zdziwiony, ja tez nie wierzylem. Przyznaje, ze uleglem pokusie. Skad pani wiedziala, ze one tam beda? -Gdybym chciala wyjasnic, zajeloby to godzine - odpowiedziala Marissa. - A co z Klinika Kobieca? Pamietal pan, by zapytac jej meza? -Oczywiscie - rzekl doktor Goldman. - Odpowiedz brzmi "tak". Byla ich pacjentka przez wiele lat. -A co z dokumentacja wynikow? -Tego nie wiem - przyznal. - Ale poprosilem jej meza, by dostarczyl nam kopie. Jesli cos sie zdarzy, zawiadomie pania. -Wyniki moga stanowic klucz - stwierdzila Marissa. - Ciekawe bedzie je obejrzec. Prosze, niech pan zadzwoni, gdy bedzie je mial. -Z pewnoscia to zrobie - rzekl doktor Goldman. - Dziekuje za rade szukania gruzlicy w pochwie. Oczekuje dzisiaj konsultanta ginekologicznego. Rozmowa doszla do punktu, w ktorym Marissa przestala sie dziwic, ze jej podejrzenia w koncu sie sprawdzily. Poczula sie prawie nagrodzona tym, ze czesci tej ukladanki zaczely do siebie pasowac. Jesli Goldman nie skontaktowalby sie w sprawie tych wynikow, byla gotowa osobiscie porozumiec sie z mezem Evelyn. Uslyszala pukanie do drzwi, po czym pojawila sie jej sekretarka. Trzymala w reku ksiazke zapisow. -Czy chce pani teraz przejrzec wizyty? - spytala. -Nie, nie teraz - rzekla Marissa. - Mamy mala zmiane w planie zajec. Musze na chwile wyjsc. Zrobimy to, gdy wroce. Wziela swoj plaszcz. Podjela nagla decyzje. Problem tej choroby byl zbyt wazny, aby go zignorowac. Musiala zbadac sprawe. Robert powinien to zrozumiec. Porozmawia z nim powaznie. To juz nie bedzie rozmowa polserio. Postanowila pojsc do niego do pracy. Po dobrze przespanej nocy obydwoje moga byc w nastroju bardziej sprzyjajacym dyskusji. Odjezdzajac z garazu kliniki, Marissa czula sie tak dobrze, jak nigdy w ciagu minionych miesiecy. Robila wlasnie to, co powinna byla zrobic dawno. Miala wyjasnic Robertowi swoje poglady i wysluchac jego. Powinni powstrzymac rozwijajaca sie spirale niepowodzen. W dolnej czesci Bostonu parkowanie bylo platne. Pozostawila samochod dozorcy przy hotelu "Omni Parker House" i wcisnela mu do reki pieciodolarowy banknot. Gdy wyraz twarzy tamtego nie zmienil sie, dodala nastepny. Nie miala ochoty na targi. Przecinajac School Street, weszla do eleganckiego odnowionego budynku ratusza, w ktorym miescilo sie biuro Roberta. Pojechala winda na czwarte pietro i skierowala sie do drzwi z wytrawionym na szkle napisem BIURO FINANSOW RESORTU ZDROWIA. Odetchnela gleboko i weszla. Recepcja urzadzona byla elegancko, dekorowana bogata mahoniowa boazeria, fotelami obitymi skora, podloga wyslana orientalnymi dywanami. Recepcjonistka poznala Marisse i usmiechnela sie. Wlasnie rozmawiala przez telefon. Marissa, znajac wnetrze na pamiec, poszla wprost do biura Roberta. Donna, jego sekretarka, nie siedziala przy swoim biurku, ale parujaca filizanka kawy wskazywala na to, ze nie moze byc daleko. Marissa podeszla do drzwi gabinetu Roberta. Zerknela na telefon sekretarki sprawdzajac, czy swieci sie ktoras z lampek telefonow wewnetrznych. Nie chciala mu przeszkadzac w rozmowie. Widzac, ze wszystkie lampki sa wygaszone, Marissa lekko zapukala i weszla. Spowodowala gwaltowne poruszenie: Donna wyprostowala sie, a Robert omal nie spadl z fotela. Szybko jednak usiadl z powrotem. Donna z zaklopotaniem obciagala krotka spodniczke i poprawiala sznur perel wokol szyi. Wlosy, ktore zwykle spinala w ogon, byly czesciowo w nieladzie. Oniemiala Marissa patrzyla na meza. Mial obluzowany krawat i rozpiete dwa guziki koszuli. Jego blond wlosy, zwykle starannie uczesane, byly zmierzwione. Na dywanie przy biurku Roberta spostrzegla pare butow na wysokim obcasie. Scena byla tak banalna, ze nie wiedziala, czy smiac sie, czy plakac. -Moze powinnam wyjsc na kilka minut - rzekla w koncu. - I dac wam czas na dokonczenie pracy. To powiedziawszy, zaczela sie wycofywac z pokoju. -Marissa! - zawolal Robert. - Czekaj! To nie bylo to, o czym myslisz! Donna tylko masowala mi ramiona. Donna! Powiedz jej! -Tak! - potwierdzila Donna. - Masowalam ramiona. Byl taki napiety. -Wszystko jedno - rzekla Marissa z nieszczerym usmiechem. - Lepiej pojde. Poza tym przemyslalam te sprawe, o ktorej mowilismy wczoraj wieczorem. Pojade do Australii na kilka dni. -Nie! - krzyknal Robert. - Zabraniam! -O, czyzby? Po tej odpowiedzi Marissa gwaltownie sie odwrocila i wyszla z gabinetu meza. Slyszala, ze wola za nia, by natychmiast wrocila, lecz nie zareagowala. Recepcjonistka, slyszac krzyki swojego szefa, popatrzyla na nia z wyrazem zainteresowania, lecz Marissa usmiechnela sie i szla dalej. Podeszla wprost do wind i nacisnela guzik "W dol", nie ogladajac sie na drzwi biura Roberta. Byla zadowolona, ze winda jechala sama. Pomimo ogarniajacej ja wscieklosci, poczula, ze po policzkach splywaja jej gorace lzy. -Skurwiel - rzekla polglosem. Przechodzac przez School Street, wstapila do "Omni Parker House" i zadzwonila do biura linii lotniczych. Nastepnie odebrala kluczyki samochodowe od dozorcy, po czym pojechala okrezna droga przez dolny Boston i wyjechala w kierunku Cambridge Street. Zaparkowala na parkingu Lecznicy Okulistyczno-Laryngologicznej i weszla na oddzial ostrego dyzuru. Sprawdziwszy obydwa gabinety okulistyczne, znalazla Wendy w jednej z mniejszych sal chirurgicznych, pomagajaca mlodszemu stazyscie w operacji. Gdy Wendy skonczyla, Marissa odwolala ja na bok. -Nadal chcesz jechac do Australii? -Pewnie - odparla Wendy. - Wygladasz na nieco zdenerwowana. Czy wszystko w porzadku? Marissa udala, ze nie slyszy pytania. -Kiedy mozesz jechac? -Kiedykolwiek zechce - odpowiedziala Wendy. - A kiedy ty chcesz? -Co myslisz o jutrze? - spytala Marissa. - O trzeciej pietnascie jest amerykanski rejs do Sydney, z polaczeniem do Brisbane. Wydaje mi sie, ze moga byc potrzebne wizy. Zadzwonie do konsulatu australijskiego i sprawdze. -Ho, ho! - Wendy byla zaskoczona. - Zobacze, co moge zrobic. Skad ten pospiech? -Aby nie zmienic zamiaru - rzekla Marissa. - Wyjasnie ci w czasie podrozy. ROZDZIAL 9 5 kwietnia 1990, godzina 8.23 - Moj Boze! - westchnela Wendy, czekajac z Marissa na bagaz na lotnisku w Brisbane. - Nie mialam pojecia, ze Pacyfik jest tak olbrzymi.-Czuje sie tak, jakbysmy podrozowaly przez tydzien - zgodzila sie Marissa. Polecialy z Bostonu do Los Angeles, a nastepnie juz non stop do Sydney. Byl to dla nich najdluzszy lot w zyciu: prawie pietnascie godzin. Po zalatwieniu formalnosci w Sydney weszly na poklad samolotu Australian Airlines udajacego sie do Brisbane. -Wiedzialam, ze Australia jest daleko - ciagnela Wendy. - Ale nie wiedzialam, ze az tak. Gdy zobaczyly swoje bagaze, odetchnely z ulga. Po tylu przesiadkach z samolotu do samolotu obawialy sie, ze moga ich juz nie zobaczyc. Zaladowaly swoje rzeczy na wozki bagazowe i poszly do postoju taksowek. -To lotnisko niewatpliwie wyglada nowoczesnie - skomentowala Wendy. Wsiadanie do taksowki okazalo sie fraszka. Kierowca pomogl im zaladowac bagaze, a nawet otworzyl i zamknal za nimi drzwi. Gdy sie juz usadowily, odwrocil sie do nich i spytal: -Dokad, moje drogie? -Prosze do hotelu "Myfair Crest International" - odpowiedziala Marissa. Nazwe hotelu podal jej agent z Beacon Hill Travel. Ten agent bardzo wiele im pomogl, wlasciwie wzniosl sie na szczyty operatywnosci zalatwiajac dokumenty i rezerwacje w ciagu jednego popoludnia. -Zapnijcie, panie, pasy - powiedzial kierowca, spogladajac na nie we wstecznym lusterku. - Czterdziesci dolarow, gdy glina zlapie bez nich. Marissa i Wendy usluchaly. Byly zbyt zmeczone, by dyskutowac. -Czy "Myfair" to dobry hotel? - spytala Marissa. -Nieco drogi - odrzekl kierowca. - Ale w porzadku. Marissa usmiechnela sie do Wendy. -Lubie australijski akcent - szepnela. - Podobny do angielskiego, ale z naszym narodowym brzmieniem. -Panie sa jankeskami? - spytal kierowca. Marissa potwierdzila. -Jestesmy z Bostonu, z Massachusetts. -Witajcie w krainie szczescia - rzekl kierowca. - Czy bylyscie juz tutaj? -Nie, pierwszy raz. Kierowca zaczal wiec opowiadac bogata historie Brisbane, lacznie ze wzmianka o poczatkach miasta, jako karnej kolonii dla najciezszych skazancow z Sydney. Marissa i Wendy byly zaskoczone obfita zielenia. Bujna tropikalna roslinnosc otaczala drogi, pokrywajac cale budynki zywa gra kolorow. Purpurowe drzewa dzakarandy konkurowaly z rozowymi oleandrami i krwistoczerwonymi pnaczami bugenwilli. Gdy pojawily sie zwykle, oszklone, miejskie wiezowce, Marissa i Wendy byly mniej zaskoczone. -Wyglada jak kazde inne miasto - stwierdzila Wendy. A mozna sie bylo spodziewac, ze przejmie cos z otaczajacego piekna i bedzie na swoj sposob oryginalne. -Dziwne, dlaczego oni buduja tutaj tak wysoko, jesli wokol jest tyle wolnej przestrzeni - zauwazyla Marissa. Z bliska miasto robilo lepsze wrazenie. Mimo ze minely juz godziny szczytu, wszedzie byli ludzie, opaleni i zdrowo wygladajacy. Niemal wszyscy mezczyzni nosili krotkie spodnie. -Mysle, ze polubie Australie - dowcipkowala Wendy. Podczas czekania na zielone swiatlo Marissa przygladala sie opalonym twarzom. Wiekszosc mezczyzn miala jasnoblond wlosy i kwadratowe szczeki. -Przypominaja mi Roberta - rzekla. -Zapomnij o nim - poradzila Wendy. - Przynajmniej na razie. W czasie lotu Marissa opowiedziala przyjaciolce o zdarzeniach w biurze Roberta. Wendy byla zaskoczona i wspolczula jej. -Nie dziwie sie, ze chcialas tak szybko wyjechac - stwierdzila. -Nie wiem, co zrobie po powrocie - zwierzyla sie Marissa. - Jesli Robert i Donna na serio romansuja, to koniec z naszym malzenstwem. Taksowka wjechala na duzy prostokatny plac, obramowany drzewami palmowymi. -To wasz hotel - rzekl kierowca, wyciagajac reke. Nastepnie, wskazujac kciukiem przez ramie, powiedzial: - Ten budynek piaskowego koloru po drugiej stronie ulicy, z zegarem na wiezy, to ratusz. Zbudowany w latach dwudziestych. Ma wspaniale marmurowe schody. Doskonale widac z niego cale miasto. Zakwaterowanie w hotelu odbylo sie bez problemow. Wkrotce znalazly sie w skromnie urzadzonym pokoju z klimatyzacja, z ktorego okien roztaczal sie widok na miasto i czesciowo na rzeke. Po rozpakowaniu walizek wyciagnely sie na lozkach. -Czy tez jestes tak zmeczona jak ja? - spytala Wendy. -O, tak - odpowiedziala Marissa. - Ale to przyjemne wyczerpanie, jak katharsis. Ciesze sie, ze przyjechalysmy, i chce obejrzec miasto. -Teraz potrzebuje kapieli i drzemki - rzekla Wendy. - Kto jest szefem? -Drzemka to dobry pomysl - przyznala Marissa. - Ale lepiej nie spijmy za dlugo, bo nie przystosujemy sie do zmiany czasu. Zadzwonimy do recepcji i zamowimy budzenie za dwie godziny. A pozniej pojdziemy zwiedzac miasto. Klinike zostawmy na jutro, gdy bedziemy wypoczete. -Chce sie dowiedziec, jak sie dostac do Wielkiej Rafy Koralowej - powiedziala Wendy. - Nie chce czekac. Slyszalam, ze tam sa najpiekniejsze na swiecie miejsca do nurkowania. -Dlaczego nie pojdziesz pierwsza pod prysznic? - spytala Marissa. - Ja tymczasem sprawdze numer telefonu kliniki FCA i zobacze na planie miasta, gdzie ona jest. Wendy nie wyrazila sprzeciwu. Zerwala sie z lozka i zniknela w lazience, podczas gdy Marissa przegladala przy nocnym stoliku, stojacym pomiedzy lozkami, ksiazke telefoniczna. Klinika lezala w bliskiej podmiejskiej dzielnicy zwanej Herston, w polnocnej czesci Brisbane. Marissa zlokalizowala ja na planie miasta znajdujacym sie w pokoju, a jej adres zapisala w firmowym notatniku hotelowym. Juz miala odlozyc spis telefonow, gdy pomyslala o Tristianie Williamsie. Otworzyla ksiazke na "W" i poczela przesuwac palcem po kolumnie. Wlasnie wtedy uchylily sie drzwi lazienki, a do pokoju buchnely kleby pary. -Twoja kolej - zawolala Wendy. Glowe miala okrecona recznikiem, drugim owinela cialo. - Nie uwierzysz, jaka mi to sprawilo przyjemnosc, szczegolnie umycie wlosow. -Naszego przyjaciela patologa nie ma w spisie telefonow - powiedziala Marissa. -To byloby zbyt latwe - usmiechnela sie Wendy. Marissa odlozyla ksiazke telefoniczna i weszla do lazienki, by wziac prysznic. Gdy zadzwonil telefon, Marissa miala trudnosci z oprzytomnieniem. Po omacku szukala sluchawki. Wesoly glos z drugiej strony poinformowal, ze juz jest poludnie. Marissa nie wiedziala, co o tym myslec, az ujrzala spiaca na sasiednim lozku Wendy, i wtedy uswiadomila sobie, gdzie jest. Polozyla sie ponownie i omal znow nie zasnela. Przypomniala sobie jednak, co niedawno sama mowila, i zmusila sie do wstania. Przez moment czula sie tak wyczerpana, ze az poczula mdlosci, ale wiedziala, ze musi sie przystosowac do roznicy czasu. Wendy nie drgnela. Chwiejnie stajac na nogi, Marissa lekko potrzasnela ramieniem przyjaciolki. -Wendy! - cicho zawolala. Po czym juz glosniej: - Wendy! Czas wstawac. -Juz? - spytala Wendy nieprzytomnie i usiadla. Po czym jeknela: - Ojej, jak fatalnie sie czuje. Marissa skinela glowa. -Wiem, ze to meczace. Czujesz sie jak o polnocy, a to dopiero poludnie. Lepiej sie do tego przyzwyczaic. Wendy rzucila sie z powrotem na lozko. -Powiedz kierownikowi wycieczki, ze umarlam - rzekla. Godzine pozniej, czujac sie znacznie lepiej, zjechaly winda do hallu. Nastepny prysznic i wyzerka, jak hotelowy chlopiec nazwal jedzenie, orzezwily je bardziej, niz sie tego spodziewaly. Z hallu Wendy poszla do pobliskiej agencji podrozy po informacje o Wielkiej Rafie Koralowej, a Marissa stanela w kolejce, by zamowic wycieczke po Brisbane. Obie spotkaly sie pol godziny pozniej. -Wszystko mam zapisane - powiadomila Wendy. - Popatrz na to. - Rozlozyla mape calego wybrzeza Queensland obejmujaca wszystkie odlegle wyspy. -Wielkie nieba! - wykrzyknela Marissa. - Jaka dlugosc ma ta rafa? Wyglada na to, ze siega az do Nowej Gwinei. -Praktycznie tak - powiedziala Wendy. - Ma okolo poltora tysiaca kilometrow dlugosci, a obszarem przerasta Wielka Brytanie. Ale my udamy sie na wyspe Hamilton - wskazala palcem miejsce w polowie polwyspu. - Nalezy ona do archipelagu Whitsunday. -Czy myslisz, ze bedzie mi sie podobalo? - spytala Marissa. Nie byla tak dobrym pletwonurkiem jak jej przyjaciolka. -Ty to pokochasz! - wykrzyknela Wendy. - Wyspa Hamilton jest dobrym miejscem, poniewaz ma lotnisko regularnie przyjmujace odrzutowce. Mozemy leciec z Brisbane liniami Anset Airlines. Zwykle miejsca sa zajete, ale okazuje sie, ze kwiecien jest poza sezonem. -To nie zbyt dobrze - rzekla Marissa. - Jesli ten okres jest poza sezonem, to istnieja ku temu przyczyny, jakies niekorzystne warunki. -Powiedziano mi, ze mozemy miec jedna lub dwie burze, i to wszystko. -Czy nurkowanie jest tam niebezpieczne? - spytala Marissa. -Nie martw sie, bedzie z nami instruktor - zapewnila Wendy. - Zamowimy lodz i poplyniemy do zewnetrznej rafy. Tam jest najwiecej ryb i najczystsza woda. -A co z rekinami? -Nic mi o nich nie mowiono - stwierdzila Wendy. - Ale rekiny bywaja dalej, w glebszych wodach. Bedziemy nurkowac przy samej rafie. Spodoba ci sie na pewno. Mozesz mi wierzyc. -Ja mam bardziej banalne informacje - rzekla Marissa. - Recepcjonistka radzila jechac autobusem miejskim. Najpierw mowila, by pojsc pieszo, ale gdy powiedzialam, ze wlasnie przylecialysmy, podala informacje o autobusach. Radzila tez, by pojsc do rezerwatu niedzwiadkow koala. -Wspaniale - ucieszyla sie Wendy - uwielbiam niedzwiadki koala. Wycieczka autobusowa byla ich pierwszym przedsiewzieciem. Komfortowy klimatyzowany autobus obwiozl je po miescie. Obejrzaly ginach parlamentu w stylu francuskiego renesansu i skarbnice w stylu wloskiego renesansu. Wszedzie wzdluz ulic widzialy liczne kawiarenki. Marissa nie mogla sie nadziwic, ze wszyscy wydawali sie odprezeni i beztroscy. W koncu jednak ogarnelo je znuzenie. W drugiej godzinie obie juz drzemaly, gdy autobus stanal przed centrum kulturalnym Queensland. Ozywily sie dopiero w czasie wizyty w rezerwacie. Bylo tam nie tylko mnostwo niedzwiadkow koala, lecz tez takie zwierzeta, jak dingo, zimorodki olbrzymy, kangury, a nawet dziobak. Mogly chodzic pomiedzy kangurami i karmic je z reki. Zwierzeta te mialy zadziwiajaco silne przednie lapy. Najmilszymi stworzeniami okazaly sie jednak niedzwiadki koala. Wendy niezmiernie sie wzruszyla, gdy dowiedziala sie, ze moze wziac misia na rece. Kiedy jednak to zrobila, jej entuzjazm zmniejszyl sie, poniewaz niedzwiadki wydzielaly szczegolny niemily zapach. -To z powodu diety eukaliptusowej - wyjasnil jeden z dozorcow. Gdy obejrzaly niedzwiadki i dowiedzialy sie wiele na ich temat, mialy juz dosyc. Wsiadly do miejskiego autobusu i wrocily do hotelu. -Nie, nie rob tego - rzekla Marissa powstrzymujac Wendy od rzucenia sie na lozko. -Prosze - blagala Wendy. - Powiedz szefowi wycieczki, ze zachorowalam na dzume. Po trzecim prysznicu tego dnia postapily zgodnie z rada recepcjonistki i poszly na krotki spacer przez most Wiktorii do centrum kulturalnego Queensland. Odpoczely w stosunkowo nowoczesnej restauracji nazwanej "Pokojem Fontanny", jedzac swoj pierwszy obiad w Australii. Za blotnista rzeka rozciagal sie wspanialy widok miasta. -Chce sprobowac czegos australijskiego - rzekla Wendy, zaslaniajac sie olbrzymia karta dan. Zamowily barramudi, pewien rodzaj tutejszego okonia, oraz dla uswietnienia posilku butelke chlodzonego miejscowego Chablis. Gdy przyniesiono i otwarto wino, panie wypily toast za australijska przygode. Po skosztowaniu wina Marissa usmiechnela sie z zadowoleniem. Jego cierpki smak byl rozkosza dla podniebienia. W tej chwili byla zupelnie przekonana, ze pobyt bedzie polaczeniem odpoczynku i pracy badawczej. -O, tak - rzekla polglosem Wendy, spogladajac w glab swego kieliszka na wysokiej nozce. - To jest to, co doktor zalecil. -Amen - potwierdzila Marissa. Nastepnego dnia rano, po obfitym angielskim sniadaniu. Marissa i Wendy zamowily taksowke. -Czy pan zna ten adres? - spytala Marissa, wreczajac kierowcy kartke z adresem kliniki FCA. -Pewnie, droga pani. To jest Klinika Kobieca. Zapnijcie pasy, a zaraz tam bedziemy. Jazda do Herston byla przyjemna. Gdy wjechaly na teren zielonych, lezacych na wzgorzach przedmiesc, zauwazyly szereg oryginalnych rozlozystych, krytych blacha domow, zbudowanych na palach. -Nazywaja je "tubylcami" - wyjasnil kierowca. - Sa zawieszone w powietrzu dla ochrony przed woda. Werandy daja troche chlodu. Latem bywa tu strasznie goraco. W ciagu kilku minut taksowka zajechala przed imponujacy nowoczesny czteropietrowy budynek, pokryty w calosci brazowym lustrzanym szklem. Teren wokol zdobily wspaniale, obsypane kwiatami drzewa i krzewy. Gdy wysiadaly z taksowki, ogluszyl je spiew ptakow. Wydawalo sie, ze sa wszedzie: zywo ubarwione, cwierkajace i spiewajace. Na chodniku prowadzacym do wejscia kliniki spotkaly stado gwarkow awanturujacych sie o kawalek chleba. Tuz za drzwiami wejsciowymi przystanely, zafascynowane wnetrzem budynku. FCA nie przypominala zadnej kliniki, jaka kiedykolwiek widzialy. Podlogi byly wylozone lsniacym onyksem, a sciany ciemnym tropikalnym drewnem wypolerowanym na wysoki polysk. -Wyglada jak firma prawnicza - rzekla z zaklopotaniem Wendy. - Jestes pewna, ze to tutaj? Centrum budynku zajmowal wspanialy ogrod, zlozony z takich samych ukwieconych drzew, jakie rosly przed budynkiem. Byl tam nawet maly stawek z wodospadem, zbudowany z blokow czerwonego granitu. Przy koncu obszernego hallu znajdowala sie recepcja, kojarzaca sie bardziej z recepcja luksusowego hotelu niz kliniki. -Czy mozemy w czyms pomoc? - spytala jedna z energicznych recepcjonistek. Zamiast bieli, ktora obowiazywala w klinikach amerykanskich, dziewczyny mialy na sobie jasne kwieciste ubrania. -Jestesmy lekarkami ze Stanow Zjednoczonych - powiedziala Marissa. - Interesuje nas wyposazenie waszej kliniki. Interesuje nas... -Z Ameryki! - wykrzyknela ucieszona dziewczyna. - Wlasnie wrocilam z Kalifornii. Jak milo, ze panie nas odwiedzaja. Prosze zaczekac, zadzwonie do pana Carstansa. Wykradla numer na stojacym przed nia aparacie telefonicznym i odbyla krotka rozmowa. Odkladajac sluchawka powiedziala: -Pan Carstans zaraz tu przyjdzie. Moze zechcialyby panie usiasc w poczekalni, tam, za tymi donicami - rzekla, wskazujac piorem. -Kto to jest pan Carstans? - spytala Wendy. -To nasz rzecznik prasowy - wyjasnila recepcjonistka. Marissa i Wendy przeszly do poczekalni. -Rzecznik prasowy? - zdziwila sie Wendy. - Ile znasz klinik, ktore maja takiego rzecznika? -Dokladnie to samo pomyslalam - rzekla Marissa. - Ta klinika musi miec dobre dochody, aby pozwolic sobie na taki luksus. Po kilku minutach Carstans podszedl do nich i przywital sie. Byl to wysoki, korpulentny mezczyzna o rumianych policzkach, ubrany w szorty, marynarke i krawat. -Witamy w FCA. Jestem Bruce Carstans. Czym mozemy paniom sluzyc? -Jestem doktor Blumenthal, a to jest doktor Wilson - powiedziala Marissa. -Ginekolodzy? - spytal Carstans. -Jestem pediatra - rzekla Marissa. -A ja okulista - dodala Wendy. -Nasza slawa musi siegac daleko - Carstans usmiechnal sie. - Zwykle z zagranicy przyjezdzaja do nas ginekolodzy. Czy maja panie ochote zwiedzic nasza firme? Wymienily spojrzenia i wzruszyly ramionami. -Czemu nie? - powiedziala Wendy. -To byloby ciekawe - zgodzila sie Marissa. Przez nastepna godzine ogladaly najnowoczesniejsze urzadzenia medyczne, jakich dotychczas nigdy nie widzialy. Klinika oferowala pelny zakres zabiegow ginekologicznych. Byly tam gabinety rentgenowskie, tomograf komputerowy, a nawet aparatura diagnostyczna wykorzystujaca zjawisko magnetycznego rezonansu jadrowego (NMR). Ogladaly gabinety lekarskie, poczekalnie, gabinety chirurgiczne oraz sale porodowe. Byl tam rowniez oddzial szpitalny. Zdecydowanie najwieksze wrazenie wywieral oddzial leczenia nieplodnosci, majacy sekcje chirurgiczna przystosowana do przeprowadzania powaznych operacji. Bylo tam tez szesc w pelni skomputeryzowanych pracowni ultrasonograficznych. Zastawione absolutnie najnowsza aparatura, wygladaly jak wyjete z Gwiezdnych Wojen. Laboratorium oddzialu leczenia nieplodnosci bylo duzym pomieszczeniem z inkubatorami, wirowkami i nowoczesna aparatura kriogeniczna. Myslaly, ze to juz wszystko, gdy Carstans otworzyl potezne drzwi i przepuszczajac panie przed soba wprowadzil je do oszklonego pomieszczenia, ktore bylo sluza wejsciowa bezpylowej sali wypelnionej supernowoczesnymi przyrzadami. Po drugiej stronie szklanej sciany krzatali sie przy pracy laboranci. Cale laboratorium wygladalo jak stacja kosmiczna z wieku dwudziestego pierwszego. -To jest serce FCA - wyjasnil Carstans. - Wydzial badan naukowych. Stad wywodzi sie wiele odkryc w zakresie zaplodnienia in vitro. Obecnie koncentrujemy sie na wykorzystaniu techniki kriogenicznej przy przechowywaniu zarowno embrionow, jak i gamet. Pracujemy tez nad badaniami dotyczacymi wykorzystania tkanki plodowej, szczegolnie przy chorobie Parkinsona, cukrzycy, a nawet przy problemach immunologicznych. -Nigdy nie widzialam takiego wyposazenia - rzekla Wendy. -To przywilej kapitalizmu - usmiechnal sie Carstans. - Prywatna inicjatywa i prywatny kapital. Jest to jedyny sposob dazenia do celu w dzisiejszym swiecie. Pacjenci zyskuja zarowno na dostepnosci nowoczesnej techniki, jak i na doskonalej opiece klinicznej. -Jaki poziom skutecznosci osiaga FCA w zaplodnieniach in vitro? - spytala Marissa. -Dochodzimy do osiemdziesieciu procent - oznajmil Carstans z widoczna duma. - Nikt inny tego nie osiaga. Carstans odprowadzil je do frontowego wejscia. Zauwazyl, ze klinika zrobila na nich wrazenie. -Cieszymy sie, ze panie nas odwiedzily - rzekl, zatrzymujac sie w poblizu poczekalni, z ktorej zaczely zwiedzanie. - Mysle, ze wiekszosc panie zobaczyly. Mam nadzieje, ze sie wam tu podobalo. Czy maja panie jeszcze jakies pytania? -Rzeczywiscie mam pytanie - przytaknela Marissa, wyjmujac z zawieszonej na ramieniu torebki otrzymany od Cyryla artykul. Wreczyla go Carstansowi. - Rozumiem, ze pan zna ten artykul. Jest on o serii przypadkow chorobowych, ktore mialy miejsce tutaj w FCA. Carstans zawahal sie, po czym wzial artykul. Spojrzal nan i oddal z powrotem. -Nigdy tego nie widzialem. -Jak dlugo jest pan zwiazany z FCA? - spytala Wendy. -Okolo pieciu lat - odparl. -Ten artykul jest sprzed dwoch lat - rzekla Wendy .- W jaki sposob biuro prasowe moze o tym nie wiedziec? Sadze, ze taki tekst jest dla was wazny. Dotyczy wzglednie mlodych kobiet majacych gruzlice jajowodow. -Z reguly nie czytuje czasopism specjalistycznych - oswiadczyl Carstans. - Gdzie byl opublikowany? -W "Australian Journal of Infectious Diseases" - powiedziala Marissa. - A co pan wie na temat autora, doktora Tristiana Williamsa? Najwyrazniej byl on tutaj pracownikiem oddzialu patologii. Czy pan go znal? -Obawiam sie, ze nie - rzekl Carstans. - Ale nie znam wszystkich pracownikow. W tej sprawie moge panie skierowac do Charlesa Lestera, dyrektora kliniki. -Mysli pan, ze bedzie chcial z nami rozmawiac? - spytala Marissa. -Mysle, ze porozmawia z przyjemnoscia - powiedzial Carstans. - Jesli wykazalyby panie troche cierpliwosci, to pobiegne na gore i zobacze, czy jest w tej chwili wolny. Marissa i Wendy patrzyly, jak Carstans znika w drzwiach klatki schodowej. Nastepnie spojrzaly na siebie. -Co o tym myslisz? - spytala Wendy. -Zabij mnie, ale nie wiem, czy on byl szczery, czy nie - stwierdzila Marissa. -Zaczynam miec dziwne wrazenie - rzekla Wendy. - To miejsce wyglada za dobrze, aby bylo prawdziwe. Czy widzialas kiedys taki przepych w klinice? -Jestem zaskoczona, ze istnieje szansa spotkania z dyrektorem - odparla Marissa. - Nie uwazalam tego za mozliwe bez formalnego polecenia. Wlasnie wtedy pojawil sie Carstans. -Maja panie szczescie - oznajmil. - Dyrektor powiedzial, ze bardzo sie cieszy mogac powitac szanowne kolezanki z Bostonu, oczywiscie, jesli panie moga poswiecic na to troche czasu. -Naturalnie - rzekla Marissa. Carstans poprowadzil je schodami do gory. Wystroj biur dyrektora byl jeszcze bogatszy niz wszystko, co do tej pory widzialy. -Zapraszam! - dyrektor wstal zza biurka, by powitac gosci. Uscisnal im rece i wskazal fotele. Nastepnie odprawil Carstansa, ktory dyskretnie wyszedl, zamykajac za soba drzwi. Lester zwrocil sie do Amerykanek: -Moze napija sie panie kawy? Wiem, ze wy, jankesi, pijecie mnostwo kawy. Charles Lester byl wysokim, dobrze zbudowanym mezczyzna, ale nie tak muskularnym jak Carstans.Wygladal jak starzejacy sie z wdziekiem sportowiec, caly czas zdolny do zagrania porzadnej partii tenisa. Mial geste wasy, gleboko osadzone oczy i opalona twarz, jak wszyscy w tym miescie. -Poprosze kawe - rzekla Wendy, a Marissa z aprobata skinela glowa. Lester nacisnal dzwonek i poprosil sekretarke o kawe dla trzech osob. Gdy czekali, zabawial obie lekarki rozmowa pytajac, z jakimi szpitalami sa one zwiazane i gdzie przechodzily praktyke specjalistyczna. Przyznal, ze robil specjalizacje w Bostonie. -Jest pan lekarzem? - spytala Wendy. -O, tak - odpowiedzial Lester. - Chirurgiem ginekologiem. Ale nie pracuje ostatnio zbyt wiele w moim zawodzie. Niestety, uwiazany do tego biurka wykonuje wiecej prac administracyjnych, niz chcialbym. Sekretarka podala kawe. Lester dodal do swojej nieco smietanki i rozsiadl sie w fotelu. Sponad filizanki uwaznie przygladal sie gosciom. -Pan Carstans wspomnial, ze panie pytaly o jakis stary artykul - powiedzial. - Jaki byl jego temat? Marissa ponownie wyciagnela artykul ze swojej torebki i wreczyla go Lesterowi. Podobnie jak Carstans, dyrektor tylko spojrzal na tekst i oddal go. -Co panie w nim interesuje? -To dluga historia - rzekla Marissa. -Mam czas - odrzekl Lester. -Coz - zaczela Marissa - zarowno doktor Wilson, jak i ja mamy taki sam problem, jak kobiety opisane w artykule, pogruzlicza niedroznosc jajowodow. Po czym opowiedziala o swojej pracy w Centrum Epidemiologii i praktyce w tym zakresie. -Gdy stwierdzilysmy, ze problem pojawia sie w skali miedzynarodowej, postanowilysmy go zbadac. Artykul przyslano mi z Centrum Epidemiologii. Dzwonilysmy tutaj do kliniki, ale nie moglysmy skontaktowac sie z autorem. -O co by go panie zapytaly, gdyby sie wam udalo z nim skontaktowac? - spytal Lester. -Przede wszystkim o dwie rzeczy - odpowiedziala Marissa. - Chcemy wiedziec, czy wykonal badania epidemiologiczne opisywanych przypadkow. Chcemy takze wiedziec, czy zaobserwowano jakies nowe przypadki. W Bostonie znamy jeszcze trzy oprocz nas. -Panie wiedza, ze liczba przypadkow nieplodnosci ogolnie zwieksza sie? - rzekl Lester. - Mam na mysli nieplodnosc powodowana roznymi przyczynami, a nie tylko niedroznoscia jajowodow. -Wiemy o tym - powiedziala Marissa. - Ale to zwiekszenie liczby przypadkow blokady jajowodow jest wynikiem zwyklego procesu zapalnego lub endometriozy, a nie specyficznej infekcji, w szczegolnosci tak rzadkiej, jak gruzlica. Te przypadki nasuwaja wiele pytan z dziedziny epidemiologii, na ktore nalezy znalezc odpowiedz. Z tego moze sie nawet wylonic nowy znaczacy przypadek kliniczny. -Przykro mi, ze panie przejechaly taki kawal drogi, by dowiedziec sie czegos wiecej o tym artykule. Moim zdaniem, autor calkowicie zmyslil dane. Caly material zostal sfabrykowany. Nie ma w nim ziarna prawdy. Opisywane przypadki nie dotyczyly realnych pacjentek. Coz, moze jeden czy dwa z opisanych przypadkow byly rzeczywiscie prawdziwe. Pozostale sa fikcja. Jesliby panie do mnie zatelefonowaly, wlasnie to bym wam powiedzial. -Och, niemozliwe - jeknela Marissa. Mysl, ze caly artykul jest fikcja, nigdy nie przyszla jej do glowy. -Gdzie teraz przebywa autor? - spytala Wendy. -Nie potrafie powiedziec - rzekl Lester. - Oczywiscie, zwolnilismy go natychmiast. Od tego czasu, o ile wiem, byl zamieszany w jakas afere zwiazana z narkotykami. Co sie w koncu z nim stalo, nie wiem. Nie wiem rowniez, gdzie jest teraz, ale jedno wiem na pewno: nie zajmuje sie patologia. -Jak pan radzi go szukac? - spytala Marissa. - Chcialabym z nim porozmawiac, szczegolnie, ze spotkalam przypadki, ktore on opisywal. Nawet jesli zmyslil wszystkie dane, to dlaczego wybral cos tak nietypowego? Co spodziewal sie osiagnac? To sie nie trzyma kupy. -Ludzie robia dziwne rzeczy z dziwnych powodow - stwierdzil Lester, wstajac. -Mam nadzieje, ze ten artykul nie byl dla pan jedynym powodem przybycia do Australii. -Chcialysmy takze zobaczyc Wielka Rafe Koralowa - rzekla Wendy. - Nieco pracy i nieco rozrywki. -Mam nadzieje, ze rozrywka da paniom wiecej przyjemnosci niz praca - zakonczyl Lester. - Teraz, jesli zechca mi panie wybaczyc, wroce do swoich obowiazkow... Kilka minut pozniej Marissa i Wendy ponownie znalazly sie w hallu. Recepcjonistka zamawiala dla nich taksowke. -To bylo raczej obcesowe - stwierdzila Wendy. - Najpierw mowi, ze ma czas, a potem wyrzuca nas za drzwi. -Nie wiem, co o tym wszystkim myslec - zgodzila sie Marissa. - Ale jest jedna rzecz, ktorej jestem pewna. Chce odnalezc tego Tristiana Williamsa, by mu przetracic kark. Pomysl, co za bezczelnosc: wymyslac pacjentki po to, by opublikowac artykul! -Ach, ta wieczna zasada: "publikuj lub gin" - powiedziala Wendy. -Taksowka zaraz podjedzie - oznajmila recepcjonistka, odkladajac sluchawke. -Proponuje, by panie zaczekaly na zewnatrz. Postoj jest nieco oddalony od kliniki. Wyszly na ulice zalana wspanialym porannym sloncem. -Co teraz poleci nam szef wycieczki? - spytala Wendy. -Nie bardzo wiem - odrzekla Marissa. - Moze pojsc na uniwersytet i poszperac w ich bibliotece medycznej? -Ho, ho! - sarkastycznie powiedziala Wendy. - To brzmi podniecajaco! Charles Lester nie zajal sie jednak swoja praca. Wizyta Marissy i Wendy zaniepokoila go. Minal juz rok od ostatniego pytania o ten irytujacy artykul Williamsa. Wowczas mial nadzieje, ze bedzie to ostatnie pytanie na ten temat. -Cholera - zaklal glosno, uderzajac piescia w blat biurka. Mial niepokojace przeczucie, ze nadciagaja klopoty. Juz sam fakt, ze te dociekliwe lekarki przebyly taki kawal drogi z Bostonu, byl, oglednie mowiac, niepokojacy. Najbardziej niepokojace bylo jednak to, ze mogly nadal poszukiwac Williamsa. To juz bylaby katastrofa. Zdecydowal, ze nadszedl czas, by skontaktowac sie z niektorymi ze swoich wspolnikow. Po zapoznaniu sie z roznica czasu uniosl sluchawke telefonu i zadzwonil do Normana Wingate'a do domu. -Charles! - wykrzyknal ucieszony doktor Wingate. - Bardzo sie ciesze, ze cie slysze. Jak sie rzeczy maja na antypodach? -Poprawilo sie - rzekl Lester. - Musze z toba pomowic o czyms waznym. -Okay - rzekl Wingate. - Bede rozmawial z telefonu wewnetrznego. Lester slyszal, ze Wingate mowil cos do zony. Za kilka minut podniesiona zostala druga sluchawka. -Juz, moj drogi - powiedzial Wingate i jednoczesnie rozlegl sie trzask odkladanej sluchawki pierwszego telefonu. - O co chodzi? - spytal Wingate. -Czy nazwisko Marissa Blumenthal cos ci mowi? -O Boze, tak - stwierdzil Wingate. - Dlaczego pytasz? -Ona i jej kolezanka o nazwisku Wendy Wilson wlasnie wyszly z mojego biura. Przyjechaly tu w zwiazku z tym artykulem o gruzliczym zapaleniu jajowodow. -Moj Boze! - rzekl Wingate. - Nie moge uwierzyc, ze sa w Australii. A mysmy byli dla nich tak laskawi. - Opowiedzial, jak ta para probowala sie wlamac do komputerowej bazy danych w klinice. -Czy wydobyly cos z twojego komputera? - spytal Lester. -Sadzimy, ze nie - stwierdzil Wingate. - Ale przysparzaja klopotow. Cos trzeba bedzie zrobic. -Doszedlem do tego samego wniosku powiedzial Lester. -Dziekuje. Konczac rozmowe, Lester nacisnal guzik interkomu. -Penny - powiedzial. - Zadzwon do Neda Kelly z ochrony. Powiedz mu, niech ruszy dupe i natychmiast tu przyjdzie. Ned Kelly naprawde nazywal sie Edmund Stewart. Ale w mlodosci Edmund tak lubil historie o znanym australijskim rozbojniku Nedzie Kellym, ze przyjaciele zaczeli nazywac go Ned. Chociaz wiekszosc australijskich mezczyzn chetnie porownywala sie do slawnych wyrzutkow spoleczenstwa, Ned posuwal sie jeszcze dalej, na przyklad poslal jadra byka zonie czlowieka, z ktorym mial nieporozumienia. Jego pogarda dla wladz i upodobanie do drobnych wykroczen sprawily, ze przydomek Ned Kelly naprawde do niego pasowal. Lester odepchnal fotel od biurka i podszedl do okna. Wlasnie teraz, kiedy sprawy szly juz gladko, znowu musialy sie pojawic te irytujace problemy. Pomyslal o swoim marnym rodowodzie - pochodzil z Nowej Poludniowej Walii. Majac dziewiec lat przybyl wraz z rodzina z Anglii do Australii. Jego ojciec, blacharz z zawodu, skorzystal z liberalnej polityki imigracyjnej tuz po zakonczeniu drugiej wojny swiatowej. Rzad australijski zaplacil nawet za podroz calej rodziny. Lester bardzo wczesnie zaczal sie uczyc. Uznal to za szanse wyrwania sie z trudnej do zniesienia monotonii zycia na rozleglej australijskiej prowincji. W przeciwienstwie do swego brata, chcial sie uczyc. Korzystal z kursow korespondencyjnych, by nadrobic niski poziom szkoly w swoim miasteczku. Od tego czasu nigdy nie ogladal sie za siebie. Nigdy tez nie zwalnial przed przeszkodami. Gdy ktos stawal mu na drodze, deptal go. -O co chodzi? - spytal Ned wchodzac. Za nim pojawil sie Willy Tong, drobny, lecz muskularny Chinczyk. Ned kopniakiem zamknal z hukiem drzwi i przysiadl na poreczy kanapy. Nie byl wysokim mezczyzna, ale sprawial wrazenie zawadiaki. Podobnie jak Carstans, nosil krotkie spodnie oraz koszule i krawat. Na rekawie mial naszyta odznake wydzialu ochrony kliniki. Jego spalona sloncem twarz byla jak wygarbowana. Wygladal, jakby cale swoje trzydziesci osiem lat spedzil w pustynnym sloncu. Nad lewym okiem mial blizne po bojce w pubie. Poklocili sie wtedy o kufel piwa. Lester z przykroscia korzystal z uslug takich ludzi. Obcowanie z osobnikami w rodzaju Neda Kelly'ego bylo udreczeniem. Niemniej jednak od czasu do czasu bywalo to niezbedne, jak wlasnie w tej chwili. Lester spotkal Neda zupelnie przypadkowo, w czasie ostatniego roku studiow. Ned przybyl do szpitala uniwersyteckiego z kolejna rana postrzalowa. W czasie leczenia poznali sie. W ciagu wielu lat Lester wykorzystywal Neda do roznych celow, az zatrudnil go jako szefa sluzby ochrony kliniki. -Mamy dwie kobiety zainteresowane artykulem Williamsa - zaczal Lester. - Chodzi o ten sam artykul, ktory sprowadzil tu tego ginekologa z Los Angeles. Pamieta pan? Okolo roku temu. -Jakze moglbym zapomniec - rzekl Ned ze zlowrogim usmiechem. - To byl ten biedny czlowiek, ktory mial ten straszny wypadek samochodowy. Pamietasz, Willy? Chinczyk usmiechnal sie szeroko, a jego oczy zwezily sie, -Te kobiety chca odnalezc Williamsa - ciagnal Lester. - Nie mozemy dopuscic, aby do tego doszlo. -Powinien pan w swoim czasie pozwolic mi zaopiekowac sie Williamsem - powiedzial Ned. - Teraz oszczedziloby to mnostwa klopotow. -Za duzo sie o nim wtedy mowilo - stwierdzil Lester. - Ale teraz nie on jest grozny. Teraz musimy obawiac sie tych dwoch kobiet. Chce cos z tym zrobic, i chce, by to sie stalo, zanim one znajda jakiekolwiek informacje na temat gruzliczego zapalenia jajowodow. -Czy ma to wygladac na jakis wypadek? - spytal Ned. -Tak byloby najlepiej - odparl Lester. - W przeciwnym razie bedzie dochodzenie, czego wolalbym uniknac. Ale czy poradzi pan sobie z wypadkiem, gdy dotyczy dwojga ludzi? -To trudniejsze - przyznal Ned. - Choc z pewnoscia nie wykluczone. Byloby latwe, gdyby wypozyczyly samochod. Jankesi sa slabymi kierowcami w ruchu lewostronnym - zasmial sie. - To mi przypomina tego ginekologa. Omal sie sam nie zabil, bez naszej pomocy. -Te kobiety to Marissa Blumenthal i Wendy Wilson. - Zapisal informacje na skrawku papieru i wreczyl Nedowi. -Gdzie sie zatrzymaly? - spytal Ned. -Tego nie wiem - powiedzial Lester. Wiem tylko, ze planuja wypad na Rafe. -Rzeczywiscie! - rzekl Ned. - Ta informacja moze sie przydac. Czy wie pan, kiedy zamierzaja tam jechac? -Nie - odpowiedzial Lester. - Ale niech pan dlugo nie czeka. Chce szybkiego dzialania. Jasne? -Jak tylko zejdziemy, zaczniemy dzwonic po hotelach - rzekl Ned. - To bedzie zabawa. Jak strzelanie na chybil trafil. -Przepraszam - szeptem powiedziala Marissa. - Jestem doktor Blumenthal, a to jest doktor Wilson. - Wendy uklonila sie. Byly w glownej recepcji biblioteki medycznej Uniwersytetu Queensland. Przejechaly juz polowe drogi do St. Lucia, gdzie znajdowal sie uniwersytet, gdy spytaly kierowce taksowki, czy wie, gdzie jest biblioteka medyczna. Ku ich zdziwieniu ten natychmiast zawrocil i skierowal sie z powrotem do Herston. Wydzial medyczny byl w poblizu kliniki FCA. -Jestesmy ze Stanow Zjednoczonych - rzekla Marissa do mezczyzny za biurkiem - i nie bylysmy pewne, czy mozemy skorzystac z waszej biblioteki. -Nie widze przeszkod. Ale lepiej spytajcie panie na dole w biurze. Prosze poprosic pania Pierce, bibliotekarke. Marissa i Wendy Poszly korytarzem do biura administracji. -Naturalnie - odparla pani Pierce w odpowiedzi na ich prosbe. - Serdecznie zapraszam do skorzystania z naszych zbiorow. Oczywiscie, nie mozemy paniom tych materialow wypozyczyc. -Rozumiem - rzekla Marissa. -Czy moge w czyms pomoc? - zapytala pani Pierce. - Nie codziennie mamy gosci z Bostonu. -Chetnie skorzystamy z pomocy - ucieszyla sie Marissa. - Mialysmy sporo szczescia i oprowadzono nas dzisiaj po klinice FCA. Musze przyznac, ze naprawde robi wrazenie. -Jestesmy bardzo dumni w Brisbane z naszej kliniki - powiedziala pani Pierce. -I maja panstwo powody - rzekla Marissa. - Chcialybysmy przeczytac niektore z ich artykulow. Mysle, ze publikuja sporo materialow. -Istotnie - potwierdzila pani Pierce. - W Australii przoduja w zakresie badan nad rozrodczoscia, a takze wnosza duzy wklad do rozwoju medycyny; mamy mnostwo ich publikacji. -Interesuje nas tez jeden z patologow australijskich, Tristian Williams - dorzucila Wendy. - Mamy kopie jego artykulu, opublikowanego w czasopismie australijskim. Chcemy sprawdzic, czy napisal rowniez jakies inne. -Chcemy go odnalezc - wtracila Marissa. - Moze pani ma jakis pomysl, jak to zrobic. -Czy w artykule nie wspomniano, gdzie praktykowal? -Pracowal w FCA, gdy opublikowal artykul - rzekla Wendy. - Ale to bylo dwa lata temu i w tym czasie opuscil klinike. Pytalysmy tam, ale nikt nie byl w stanie wskazac jego adresu. -Mamy tutaj roczniki publikacji Royal College of Pathology - poinformowala pani Pierce. - Tam podaja przynaleznosc organizacyjna wszystkich australijskich patologow. Mysle, ze bedzie to najbardziej obiecujacy material na poczatek. Prosze pojsc ze mna. Pokaze paniom nasz katalog i sekcje czasopism. Marissa i Wendy poszly za pania Pierce, ktorej wyglad rzucal sie w oczy: miala ognistorude wlosy i byla wysoka, szczegolnie w porownaniu z nimi. W trojke zeszly kreconymi schodami na nizsza kondygnacje. Pani Pierce szla szybkim krokiem. Lekarki z trudem za nia nadazaly. Bibliotekarka przystanela przed zespolem monitorow komputerowych. Polozyla reke na pierwszym z nich. -Tu mamy terminale do przeszukiwania literatury. To jest najprostsza droga odnalezienia ostatnich artykulow doktora Williamsa. Odchodzac od komputerow, pani Pierce podeszla do rzedu niskich polek z ksiazkami. Wyjela ciemno oprawiony tom i wreczyla go Wendy. -Tu sa publikacje Royal College of Pathology. Jest to najprostszy sposob znalezienia patologa, przynajmniej w zakresie jego powiazan zawodowych. Pani Pierce pomaszerowala dalej rownym krokiem. Marissa i Wendy niemal biegiem podazyly za nia. -Ona chyba uprawia triatlon w czasie weekendow - mruknela Wendy, tracac oddech. Pani Pierce zaprowadzila je na drugi koniec pokoju periodykow. -Ta czesc - rzekla, zakreslajac szeroki luk reka - miesci artykuly zwiazane z klinika FCA. Moga wiec panie tutaj spedzic troche czasu. Jesli pojawia sie jakies pytania, to prosze bez skrepowania przyjsc do mnie do biura. Lekarki podziekowaly pani Pierce i ta pozostawila je same. -Okay, co najpierw? - spytala Wendy. -Poszukaj Williamsa w ksiazce, ktora trzymasz w reku - rzekla Marissa. - Jesli okaze sie, ze wyjechal do Perth, to zaczne wyc. Czy wiesz, ze to okolo pieciu tysiecy kilometrow stad? Wendy polozyla ksiege na regale z periodykami i otwarla na "W". Tristiana Williamsa tam nie bylo. -Przynajmniej nie ma go w Perth - stwierdzila. -Podejrzewam, ze Charles Lester powiedzial nam prawde - rzekla Marissa. -Czy w to watpilas? -Raczej nie. To byloby za latwe do sprawdzenia. - Marissa popatrzyla na otaczajace polki. - Zajrzyjmy do niektorych z tych materialow FCA. Przez nastepna godzine obie sleczaly nad szerokim zakresem tematow zwiazanych z rozrodczoscia. Zakres i liczba publikacji FCA byly tak imponujace, jak sama klinika. Wkrotce okazalo sie, ze FCA zajmuje pionierska pozycje w badaniach tkanki plodowej i plodnosci, szczegolnie w uzyciu tkanki plodowej do leczenia chorob metabolicznych i degeneracyjnych. Wiekszosc artykulow tylko przejrzaly, odkladajac na bok te dotyczace metod in vitro, ktorymi zajely sie po pobieznym przegladzie pozostalych. -To imponujace, ale zgubilam sie - rzekla Wendy po pol godzinie. - Pewnie czegos nie zauwazam. -Mam to samo wrazenie - przyznala Marissa. - Kiedy czyta sie te artykuly po kolei, widac, ze osiagany przez nich poziom zaplodnien na cykl, w znaczeniu osiagniecia ciazy, corocznie sie podwyzsza. Przykladowo, dla pieciu cykli poziom wzrosl z dwudziestu procent w roku 1983, do prawie szescdziesieciu procent w 1987. -Dokladnie - rzekla Wendy. - Ale co sie zdarzylo w 1988? Moze to pomylka drukarska? -To nie moze byc pomylka - stwierdzila Marissa. - Spojrz na dane z 1989 - rzucila artykul na kolana Wendy, a ta zaczela go studiowac. - Dziwne, ze nawet nie obliczyli poziomu zaplodnienia na cykl, a przedtem fatygowali sie, by robic to corocznie. -To proste obliczenie - powiedziala Marissa. - Zrob je sama dla pieciu cykli. Wendy wyciagnela z torebki kartke i zaczela liczyc. -Masz racje - rzekla po skonczeniu. - Jest taki sam jak w 1988, a w porownaniu do 1987 znacznie gorszy, ponizej dziesieciu procent. Dzialo sie cos zlego. -A popatrz na poziom zaplodnienia liczony na pacjentke - powiedziala Marissa. - Zmienili zasade statystyki. Juz nie mowia o stopie procentowej na cykl, zaczeli liczyc poziom na pacjentke. A ten wskaznik zwiekszal sie zarowno w 1988, jak i 1989 roku. -Poczekaj chwile - rzekla Wendy. - To chyba niemozliwe. Zrobie wykresy. Niechze znajde troche papieru. - Wendy podeszla do biurka. W tym czasie Marissa przegladala dane. Zgodnie z tym, co sugerowala Wendy, nie bylo mozliwe, by wartosc wskaznika na cykl zmniejszala sie, podczas gdy w przeliczeniu na pacjentke zwieksza sie, dochodzac w 1988 roku do osiemdziesieciu procent. -Znalazlam! - wykrzyknela Wendy po powrocie, wymachujac kartkami papieru. Zabrala sie do pracy, sprawnie szkicujac dwa wykresy. Przez chwile ogladala wynik swojej pracy, po czym popchnela papiery przez stol do Marissy. -Musi byc cos, o czym nie wiemy - rzekla. - Dla mnie to wszystko nie ma sensu. Marissa uwaznie obejrzala wykresy Wendy. Dla niej rowniez byly bez sensu, skoro krzywe, rzekomo wspolzalezne, biegnace w roznych kierunkach wygladaly na sprzeczne. -Szalenstwo polega na tym, ze ta statystyka nie jest sfalszowana - stwierdzila Wendy. -Jesli juz to podaja, to z pewnoscia nie mogli miec zmniejszenia wartosci wskaznika liczonego na cykl. Nie moga byc tak naiwni. -Nie wiem, co o tym myslec. - Marissa oddala wykresy przyjaciolce. Wendy zlozyla je i schowala do torebki. -Przespijmy sie z tym - zaproponowala. -Mozna by pojsc znow do FCA i spytac Lestera - rzekla Marissa. - Ale najpierw sprawdzmy, czy nasz Tristian Williams napisal jeszcze jakies artykuly. Po ulozeniu z powrotem wszystkich publikacji w odpowiednich miejscach na polkach, Marissa i Wendy wrocily do terminalu komputerowego, ktory wskazala im pani Pierce. Wendy usiadla, a Marissa pochylila sie nad nia. Bez wiekszych klopotow Wendy uruchomila poszukiwanie artykulow pisanych przez Tristiana Williamsa. Po otrzymaniu polecenia komputer pracowal zaledwie kilka sekund, po czym wyswietlil rezultat. Tristian Williams opublikowal tylko jeden artykul, ktory juz znaly. -Nie nazwalabym go plodnym typem - rzekla Wendy. -To nawet za slabo powiedziane - stwierdzila Marissa. - Zaczynam byc troche zniechecona. Czy masz jakies pomysly? -Oczywiscie - odparla Wendy. - Chodzmy na lunch. Zasiegnawszy informacji w wypozyczalni, poszly do baru samoobslugowego i kupily kanapki. Wyszly z nimi na zewnatrz i usiadly na lawce pod pieknym ukwieconym drzewem, ktorego nazwy nie znaly. -Nie sadzisz, ze szkoda wysilku na poszukiwanie tego typa Williamsa? - spytala Wendy pomiedzy jednym a drugim kesem. - On moze nawet tego nie docenic. Wyglada na to, ze ten epizod z jedynym artykulem stanowil koniec jego kariery. -Przypuszczam, ze w tej chwili moim jedynym motywem jest czysta ciekawosc - przyznala Marissa. - Sprobujmy jeszcze jednej rzeczy. Zadzwonmy do Royal College of Pathology i zapytajmy o niego. Jesli tam nie beda wiedziec, lub gdy powiedza, ze wyjechal do jakiegos odleglego miejsca, jak na przyklad Perth, to poddamy sie. To zaczyna byc podobne do poszukiwania igly w stogu siana. -Wtedy pozwolimy sobie na troche przyjemnosci! - rzekla Wendy. -Zgoda - przystala Marissa. Po skonczeniu jedzenia wrocily do biblioteki i poszukaly w publikacji Royal College of Pathology numeru telefonu i adresu. Z automatu w bibliotece Marissa wykrecila numer. Odebrala uprzejma telefonistka i dowiedziawszy sie, o co chodzi, przelaczyla rozmowe do administratorki, Shirley McGovern. -Przykro mi - powiedziala Shirley McGovern, gdy Marissa powtorzyla pytanie. -Mamy zasade, ze nie udzielamy informacji o czlonkach naszego stowarzyszenia. -Rozumiem - rzekla Marissa. - Ale moze chociaz moglaby pani powiedziec, czy jest on czlonkiem waszej organizacji. Na chwile zapadla cisza. -Przyjechalam tutaj swiat drogi z Ameryki - dodala. - Jestesmy dawnymi kolegami... -No, coz... - rzekla pani McGovern. - Mysle, ze moge pania poinformowac, iz nie jest on juz czlonkiem naszego stowarzyszenia, ale nie moge powiedziec niczego wiecej. Marissa odlozyla sluchawke i przekazala Wendy, jak niewiele sie dowiedziala, dodajac: -Jednak dala do zrozumienia, ze w przeszlosci byl ich czlonkiem. -Przypuszczam, ze to potwierdza wersje Lestera - stwierdzila Wendy. - Dajmy sobie spokoj z tym petakiem. Im dluzej mysle o tym jego fikcyjnym artykule, tym mniejsza mam ochote na rozmowe z nim. Chodzmy ponurkowac. -Mam dla ciebie propozycje - rzekla Marissa. - Jesli juz tu jestesmy, poszukajmy biura absolwentow i sprawdzmy, czy studiowal na tej uczelni. Jesli te biura sa podobne do naszych, to z pewnoscia beda mieli jego ostatni adres, aby miec gdzie posylac rachunki. Jesli nic o nim nie wiedza, to damy spokoj. -Masz propozycje dla siebie - odparowala Wendy. Biuro absolwentow znajdowalo sie w glownym budynku administracji na drugim pietrze. Bylo male i zatrudnialo tylko trzy osoby. Kierownik, niejaki Alex Hammersmith, byl przyjazny i pelen dobrych checi. -Nie znam tego nazwiska - rzekl w odpowiedzi na pytanie - ale poszukajmy w wykazach. Na stojacym na biurku komputerze wystukal "Tristian Williams". -Jak pani poznala tego faceta? - spytal uruchamiajac poszukiwanie komputerowe. -Stary kolega - wymijajaco odparla Marissa. - Wpadlysmy na chwile do Australii i chcemy go zobaczyc, by powiedziec mu "czesc". -Cholernie po przyjacielsku z waszej strony - stwierdzil Hammersmith, spogladajac na ekran. - Mamy go. Tak, Mr Tristian Williams byl naszym absolwentem w roku 1979. -Czy ma pan jego aktualny adres? - zapytala Marissa. To byl pierwszy zachecajacy trop od poczatku dnia. -Tylko adres do pracy. Czy pani chce go zapisac? -Tak, bardzo - odpowiedziala Marissa, zwracajac sie do Wendy po kartke papieru. Wendy wyjela z torebki i podala jej kartke. -Pan Williams pracuje w poblizu - poinformowal Hammersmith, - Tylko kilka blokow stad, w klinice FCA. To tak blisko, ze mozna pojsc pieszo. Marissa oddala Wendy dlugopis i papier. -Tam juz bylysmy - westchnela. - Powiedziano nam, ze odszedl dwa lata temu. -O! - zdziwil sie Hammersmith. - Przepraszam. Probujemy aktualizowac nasze dane, ale nie zawsze sie to udaje. -Dziekujemy za pomoc - rzekla Marissa wstajac. - Podejrzewam, ze nigdy juz nie spotkam Tristiana. -Cholerna sprawa - zmartwil sie Hammersmith. - Ale chwileczke. Sprobuje jeszcze jednego sposobu. Wrocil do komputera i zaczal wystukiwac cos na klawiaturze. -Porownalem liste naszych pracownikow z lista absolwentow roku 1979. U nas pracuje troje ludzi z tego roku. Radze ich spytac o Tristiana Williamsa. Jestem pewien, ze ktorys bedzie wiedzial, gdzie on jest. - Zapisal dane na kartce i podal ja Marissie. - Sprobowalbym najpierw z tym z poczatku listy - powiedzial. - Obecnie dziala jako sekretarz w czasopismie absolwentow. Pracuje na wydziale anatomii, w budynku naprzeciw. Jesli po rozmowie z nim i pozostalymi nadal nie odkryjecie Williamsa, to wracajcie tutaj. Mam jeszcze kilka pomyslow, ktore mozna wykorzystac. Po pierwsze, moge skontaktowac sie z Komisja Ubezpieczen Zdrowotnych w Canberze. Jesli on przyjmuje jakichs pacjentow, to musza miec jego adres. Poza tym, jest jeszcze Australijskie Stowarzyszenie Medyczne. Mysle, ze rowniez maja dane, niezaleznie od tego, czy ktos praktykuje, czy nie. Mamy jeszcze Panstwowy Rejestr Lekarzy. Naprawde, istnieje wiele sposobow, by go odszukac. -Pan jest wyjatkowo uprzejmy - rzekla Marissa. -Powodzenia - Hammersmith usmiechnal sie. - My, Australijczycy, uwielbiamy przyjmowac przyjaciol z zagranicy. Byloby wstyd, gdyby pani go nie spotkala po przebyciu takiej drogi. Po wyjsciu z biura Marissa zatrzymala Wendy na schodach. -Nie zaprotestujesz, jesli bedziemy szukac dalej, prawda? - spytala. - To wykracza poza uzgodnienia. -Jestesmy na miejscu - powiedziala Wendy. - Probujmy. Z odnalezieniem Zakladu Anatomii nie mialy zadnych trudnosci. Weszly i zapytaly o doktora Lawrence'a Spencera. -Trzecie pietro - poinformowala je sekretarka. Anatomia Ogolna. Po poludniu bywa zwykle w laboratorium. Gdy wchodzily po schodach, Wendy zauwazyla: -Sam zapach budzi we mnie niemile wspomnienia. Tak dobrze to pamietam z moich studenckich dni. Czy na pierwszym roku lubilas anatomie ogolna? -Nie bylo tak zle - rzekla Marissa. -A ja nie znosilam - mowila Wendy. - Ten zapach. Nie moglam usunac go z wlosow przez cale trzy miesiace. Drzwi laboratorium byly uchylone, wiec zajrzaly do srodka. Wewnatrz stalo okolo dwudziestu stolow pokrytych narzutami. Na koncu pomieszczenia stal samotny mezczyzna ubrany w fartuch i gumowe rekawice. Byl do nich odwrocony plecami. -Przepraszamy. Szukamy doktora Lawrence'a Spencera. Mezczyzna odwrocil sie. Mial ciemne krecone wlosy. W porownaniu z ludzmi, ktorych tu widzialy, wydawal sie blady. -Znalazly go panie - odpowiedzial z usmiechem. - Czym moge sluzyc? -Chcemy zadac kilka pytan - zawolala Marissa. -Coz, trudno konwersowac przez cala sale - odkrzyknal Spencer. - Prosze wejsc. Marissa i Wendy weszly i zaczely przeciskac sie pomiedzy nakrytymi stolami. Dobrze wiedzialy, ze plastykowe narzuty przykrywaja trupy. Wendy probowala oddychac ustami, by nie czuc zapachu formaliny. -Witajcie na anatomii ogolnej - rzekl Spencer. - Nie miewamy tu wielu gosci. Wendy odwrocila sie, gdy zobaczyla przedmiot jego pracy. Byl to tors trupa, odciety na poziomie pepka. Oczy byly polotwarte, a wykrzywione w szyderczym usmiechu usta odslanialy ledwie widoczne konce zoltych zebow. Skora lewego policzka byla usunieta, a przez to sploty nerwow twarzy odsloniete. Zauwazywszy spojrzenie Wendy, Spencer powiedzial: -Przepraszam za tego Archibalda. Jemu sie ostatnio nie powiodlo. -Przychodzimy tu prosto z biura absolwentow - rzekla Marissa. -Przepraszam - przerwala Wendy. - Lepiej poczekam na zewnatrz. - Odwrocila sie i pobiegla do hallu. -Czy nic ci nie jest? - krzyknela za nia Marissa. -Dojde do siebie - Wendy machnela reka. - Nie spiesz sie. Poczekam na zewnatrz. Zwracajac sie do Spencera Marissa powiedziala: -Anatomia nie byla jej ulubionym przedmiotem. -Przepraszam - rzekl Spencer. - Jesli to sie robi codziennie, zapomina sie, ze na innych moze wywierac przykre wrazenie. -Wracajac do naszej rozmowy - ciagnela Marissa. - Bylysmy w biurze absolwentow i pan Hammersmith podal nam panskie nazwisko. Jestesmy lekarkami ze Stanow Zjednoczonych. Szukamy Tristiana Williamsa. Pan Hammersmith powiedzial, ze skoro razem studiowaliscie, to pan moze miec o nim informacje. -Pewnie, ze mam - powiedzial Spencer. - Prawde mowiac, rozmawialem z nim okolo pol roku temu. Dlaczego panie go szukaja? -Jestesmy starymi znajomymi. Zdarzylo sie nam byc w Brisbane i chcialysmy go pozdrowic, ale on opuscil FCA. -I to nie w najlepszych okolicznosciach - dodal Spencer. - Biedny Tris przezywal ciezkie czasy, ale teraz juz jest lepiej. Prawde mowiac, mysle, ze jest mu dobrze tam, gdzie teraz jest. -Czy jest w okolicy Brisbane? - spytala Marissa. -Alez nie! - odparl Spencer. - Wyjechal do Nigdy Nigdy. -Nigdy Nigdy? Czy to jest miasto? Spencer zasmial sie rozbawiony. -Niezupelnie - powiedzial. To miejscowe okreslenie, odpowiadajace wyrazeniu: "gdzie diabel mowi dobranoc" lub "na koncu swiata!" To wiaze sie z bezdrozami, z australijskim buszem. Tris pracuje jako lekarz ogolny w Krolewskiej Lotniczej Sluzbie Medycznej za Charleville. -Czy to daleko stad? -Gdzies w odleglej Australii. To duzy kraj i w wiekszosci pustynny. Charleville lezy okolo siedmiuset kilometrow od Brisbane, na krawedzi Wielkiego Basenu Artezyjskiego. Stamtad Tris lata do Betoota Hotel, Windorah, Cannamulla i takich innych miejsc zapomnianych przez Boga i ludzi. Odwiedza izolowane osrodki hodowli bydla. Z tego, co wiem, wyjezdza na kilka tygodni. Taka praca wymaga szczegolnych ludzi. Podziwiam go. Ja bym tego nie mogl robic, w kazdym razie nie po tym, jak tu sie zadomowilem. -Czy trudno sie tam dostac? -Dostac sie do Charleville nie jest trudno - wyjasnil Spencer. - Prowadzi tam asfaltowa droga. Mozna tam nawet poleciec. Ale dalej drogi sie pogarszaja, przechodzac w drogi gruntowe i bezdroza. Nie polecam tego na urlop. -Dziekuje, ze poswiecil pan czas na rozmowe za mna - powiedziala Marissa. - Wysoko cenie panska pomoc. W rzeczywistosci byla tymi wiadomosciami przygnebiona. Wygladalo na to, ze gdy tylko sie nieco przyblizala do Tristiana Williamsa, on zawsze sie wyslizgiwal. -Ciesze sie, ze moglem pomoc - rzekl Spencer. - Jesli jednak bylbym na pani miejscu, zapomnialbym o Trisie i calej sprawie. Pojechalbym na Zlote Wybrzeze z jego typowo australijskimi plazami. Czlowiek nie wie, co to znaczy pustkowie, dopoki nie zobaczy australijskiej ziemi. Po pozegnaniu Marissa wyszla na zewnatrz. Znalazla Wendy siedzaca na frontowych schodach budynku. -Dobrze sie czujesz? - spytala, siadajac obok przyjaciolki. -Och, teraz juz tak - tlumaczyla sie Wendy. - Przepraszam, ze cie opuscilam. Mozna powiedziec, ze jakos doszlam do siebie po tamtym widoku. -Ciesza sie, ze mialas dosc rozsadku, by wyjsc. Przepraszam, ze narazilam cie na takie przejscia. Ale znalazlysmy Tristiana Williamsa. -Eureka! - wykrzyknela Wendy. - Czy jest blisko? -Wszystko jest wzgledne - powiedziala Marissa. - Nie ma go w Perth, ale jest w Australii, gdzies na prowincji. Najwyrazniej opuscil patologie lub tez patologia opuscila jego. Pracuje jako lekarz ogolny latajacy samolotem do odosobnionych miejsc, takich jak stadniny bydla. -Wyglada na romantycznego dobroczynce, i pomyslec, ze sfalszowal dane do artykulu. Marissa skinela glowa. -Jego baza jest miasto zwane Charleville, okolo siedmiuset kilometrow stad. Ale bywa, ze czasem wyjezdza na kilka tygodni. Mysle, ze bardzo trudno go spotkac. Co o tym sadzisz? -Wyglada na to, ze bedzie mnostwo klopotow, a wynik raczej watpliwy. Ale pomyslimy o tym. Tymczasem zasluzylysmy na przerwe w tych wszystkich dzialaniach. Chodzmy ponurkowac. Moze pozniej bedziemy mialy wiecej entuzjazmu. -Okay - zgodzila sie Marissa. - Bylas cierpliwa. Teraz chodzmy zobaczyc, jak naprawde wyglada Wielka Rafa Koralowa! Zlapaly taksowke przy budynku administracji i powrocily do hotelu. Wziely czeki podrozne i poszly do agencji podrozy, ktora Wendy odwiedzila poprzedniego dnia. Pomimo weekendu nie mialy trudnosci z rezerwacja samolotu na dzien nastepny. Udalo sie tez zarezerwowac pokoj w "Hamilton Island Resort". Agent nawet tam telefonowal, by zamowic pokoj z widokiem na morze. -Jak najlepiej zorganizowac jednodniowe nurkowanie? - spytala Wendy, gdy agent zakonczyl rozmowe. -Moze pani zlecic to hotelowi - odparl. - To jest na pewno najprostsze. Ale prawde mowiac, ja na pani miejscu sam wynajalbym przewoznika, juz w Hamilton. Jest tam spora przystan, a w niej duzo lodzi rybackich przystosowanych do nurkowania. Teraz jest martwy sezon i bedzie pani mogla znacznie latwiej zalatwic sprawe. Wendy wziela bilety i broszury informacyjne. -To brzmi fantastycznie. Posluchamy panskich rad - powiedziala. - Dziekujemy za pomoc. -Ciesze sie, ze moglem byc przydatny. Ale jest jeden problem, przed ktorym chcialem panie przestrzec. Marissa poczula, jak zamiera jej serce. Perspektywa nurkowania w egzotycznych glebinach juz teraz napelniala ja niepokojem. -O co chodzi? - spytala Wendy. -Slonce - rzekl agent. - Prosze uzywac kosmetykow chroniacych skore. Marissa sie rozesmiala. -Dziekuje za rade - powiedziala Wendy, po czym wziela przyjaciolke za reke i skierowaly sie do wyjscia. -Czym moge sluzyc? - agent zwrocil sie do nastepnego klienta. Byl nim zylasty Australijczyk. Agent domyslal sie, ze pochodzi z buszu. W czasie gdy Amerykanki zalatwialy rezerwacje, przegladal europejskie foldery podrozne znajdujace sie z prawej strony biurka agenta. Gdy klientki weszly, agentowi wydawalo sie, ze byli razem. -Potrzebuje dwa bilety Lotnicze do Hamilton Island i z powrotem - odpowiedzial mezczyzna. - Nazwiska pasazerow: Edmund Stewart i Willy Tong. -Czy rowniez rezerwacja hotelu? - spytal agent. -Nie, dziekuje - odrzekl Ned. - Wynajmiemy cos na miejscu. ROZDZIAL 10 7 kwietnia 1990, godz. 13.40 Przyciskajac nos do okna samolotu odrzutowego Linii Ansett, Marissa widziala rozlegly obszar oceanu rozciagajacy sie tysiace metrow nizej. Od chwili startu o godz. 12.40 caly czas lecialy nad woda. Poczatkowo ocean byl ciemnoszafirowy, ale w miare pokonywanej drogi jego kolor sie zmienial i przeszedl w jaskrawoturkusowy. Obszary podwodnych raf koralowych byly juz widoczne. Trasa prowadzila nad mozaika atoli, plycizn, raf koralowych i wysp kontynentalnych.Wendy niecierpliwila sie. Na lotnisku kupila przewodnik, ktorego fragmenty czytala glosno przyjaciolce. Marissa nie miala sumienia jej powiedziec, ze nie moze sie skupic. Caly czas zastanawiala sie, co wlasciwie tu robi, lecac samolotem wzdluz wybrzezy Australii. Nie poczynily przeciez zadnych postepow w zdobywaniu informacji mogacych wyjasnic przyczyne ich nieplodnosci, a to stawialo pod znakiem zapytania celowosc calej podrozy. Moze lepiej bylo zostac w domu i zajac sie doprowadzeniem swego zycia do porzadku? Zastanawiala sie, co tez moze robic Robert i jak jej nieobecnosc wplynela na jego postepowanie. Jesli on romansuje z Donna, to jej wyjazd mogl tylko dac mu carte blanche. A jesli to nieprawda, to ten wyjazd mogl pchnac Roberta w ramiona Donny. -Tworzenie Wielkiej Rafy Koralowej trwalo dwadziescia piec milionow lat - czytala Wendy. - Istnieje co najmniej trzysta piecdziesiat gatunkow korali oraz ponad tysiac piecset gatunkow ryb tropikalnych. -Wendy - powiedziala w koncu Marissa - moze bedzie lepiej, gdy bedziesz czytala tylko dla siebie. Takie statystyki nie pozostaja mi w pamieci, dopoki sama ich nie przeczytam. -Poczekaj! - rzekla Wendy, nie zwracajac uwagi na jej slowa. - Tu jest cos ciekawego. Widocznosc w wodzie siega szescdziesieciu metrow. - Wendy popatrzyla na przyjaciolke. - Niewiarygodne, to prawie dwiescie stop. Czy nie oszalamiajace? Marissa tylko skinela glowa. Wendy nie zrazona czytala nadal. Marissa odwrocila sie do okna i patrzyla na bezkresny Pacyfik. Znow myslala o Robercie znajdujacym sie na drugim koncu swiata. Komunikat delikatnie przerwal czytanie Wendy i rozmyslania Marissy. Kapitan informowal, ze zblizaja sie do Hamilton Island i niebawem beda ladowac. Po kilku minutach kola samolotu dotknely ziemi. Wyspa byla tropikalnym rajem. Chociaz zaskoczyl je widok szeregu wiezowcow, ktore zupelnie nie pasowaly do otoczenia, pozostala czesc wyspy odpowiadala ich oczekiwaniom. Bujna roslinnosc miala tu kolor jasnej zieleni i byla ubarwiona pieknymi kwiatami. Plaze skrzyly sie bialym piaskiem, a wody zapraszaly. Zakwaterowanie w hotelu poszlo gladko. Pokoj z widokiem na morze juz na nie czekal. Zbudowany w ksztalcie laguny basen kusil Marisse, ale Wendy miala inne plany. Chciala isc bezposrednio do przystani i zorganizowac nurkowanie juz na nastepny dzien. Zaproponowala, ze pojdzie sama, ale Marissa czula sie zobowiazana jej towarzyszyc. Tak, jak powiedzial agent biura podrozy, przystan byla rzeczywiscie duza. Kilkaset lodzi roznych typow i rozmiarow stalo przycumowanych do wybrzeza, a jeszcze pozostawalo miejsce dla innych. Wszedzie bylo mnostwo ogloszen reklamujacych wycieczki na ryby i wypady na nurkowanie. Duza tablica ogloszen na frontowej scianie magazynu portowego byla zapelniona, ale te informacje Wendy nie odpowiadaly. Nalegala, by poszly na molo i same obejrzaly lodzie. Marissa poszla z nia, podziwiajac bardziej otoczenie niz jachty. Dzien byl wspanialy. Gorace tropikalne slonce prazylo na lazurowym niebie. Na horyzoncie, nad szczytami pobliskich wysp, widnialy duze cumulusy. Daleko, na polnocy, klebily sie ciemne chmury, zapowiadajac burze. -Ta jest dobra - powiedziala Wendy, zatrzymujac sie przy jednej z wiekszych lodzi, umocowanej do slipu. Na pawezy widniala nazwa "Oz". Byla to lodz kabinowa, pomalowana na bialo, z obszernym kokpitem, na ktorym zamontowano kilka obrotowych krzeselek do lowienia ryb. W przedniej czesci byly umocowane akwalungi. -Dlaczego ta jest lepsza niz inne? - spytala Marissa. -Ma doskonala platforme do nurkowania dokladnie na linii wodnej - rzekla Wendy, wskazujac na drewniana, podobna do kraty konstrukcje przymocowana do pawezy lodzi. - Widac, ze maja na pokladzie kompresor. Znaczy to, ze moga sami napelniac butle akwalungow. Poza tym, wyglada, ze ma ona okolo pietnastu metrow dlugosci, wiec jest stabilna. -Rozumiem - powiedziala Marissa. Imponowalo jej, ze Wendy wie tak wiele o lodziach. Poczula, ze znalazla sie w dobrych rekach. -Panie interesuja sie lowieniem ryb lub nurkowaniem? - zapytal mezczyzna z broda. -Mozliwe - odrzekla Wendy. - Jaka jest cena za caly dzien nurkowania? -Prosze na poklad i potargujemy sie - odpowiedzial mezczyzna. - Jestem Rafe Murray, kapitan tego jachtu. Pewnym krokiem Wendy weszla na polmetrowy parkan z desek ogradzajacy slipy, z niego na burte "Oz", a nastepnie na poklad lodzi. Marissa probowala postapic rownie smialo, ale zawahala sie z jedna noga na ogrodzeniu, a druga na lodzi. Kapitan wyciagnal reke, co umozliwilo jej wejscie na poklad. Z kabiny wyszedl przystojny muskularny mlody czlowiek. Usmiechnal sie i na powitanie kobiet dotknal ronda swego australijskiego kapelusza. -Oto moj pierwszy pomocnik i instruktor nurkowania, Wynn Jones - rzekl kapitan. - Zna rafe jak wlasna kieszen, naprawde. Wendy spytala, czy moga obejrzec lodz, po czym przeszla z uprzejmym kapitanem od dzioba do rufy. Zadowolona, usiadla razem z nim w kabinie i zaczela uzgadniac cene calodziennej wycieczki z nurkowaniem. Marissa nigdy nie widziala swej przyjaciolki w roli tak nieustepliwej negocjatorki. W koncu dobito targu. Wendy i Rafe uscisneli sobie dlonie. Kapitan zapytal, czy panie nie maja ochoty na kilka "pienkow", ktore, jak wkrotce przekonala sie Marissa, byly malymi brazowymi butelkami piwa. Po piwie Marissa i Wendy weszly na burte i wyskoczyly na lad. Wynn pomogl Marissie, podajac jej reke. -Psia ich mac, cholerne jankeskie owieczki - powiedzial kapitan, gdy Wynn wszedl do kabiny. - Wytargowala tyle, ze ledwie zwroci sie za paliwo. -Nie wyplywalismy juz przez cztery dni - przypomnial Wynn. - Najwyzej poplyniemy do najblizszej rafy i pokazemy im martwe, zrogowaciale korale. Beda mialy to, na co zasluzyly. -Halo! - ktos zawolal. -Co tam? - spytal Rafe. Rzucil okiem przez drzwi kabiny. - Moze bedzie lepiej. Mamy Japonczyka. -Nie wyglada mi na Japonczyka. Raczej Chinczyk - powiedzial Wynn. Wyszli z lodzi na popoludniowe slonce. -Czym moge panu sluzyc? - zagail Wynn mezczyzne stojacego na przystani. -Czy mozna pana wynajac na jutro? -Czego pan potrzebuje? - zapytal Rafe. Byl gotow zapomniec o kobietach. -Chcialbym poplynac na ryby na zewnetrzna czesc rafy. -Jestesmy do dyspozycji - powiedzial Rafe. - Ale zewnetrzna rafa jest czterdziesci mil morskich stad. Moze byc zbyt drogo. -Jestem przygotowany na koszty - stwierdzil przybysz. - Lecz nie chcialbym miec tlumow na pokladzie. Czy ma pan duzo osob zamowionych na jutro? Rafe spojrzal na Wynna i uniosl brwi, probujac podjac decyzje. Nie chcial stracic pieniedzy zarowno Chinczyka, jak i Amerykanek. Wynn wzruszyl ramionami. Rafe zwrocil sie do przybysza: -Mamy dwie Amerykanki na nurkowanie - powiedzial. - Ale zawsze moge z nich zrezygnowac. -Dwie kobiety nie przeszkodza mi w lowieniu - oswiadczyl Chinczyk. - Ale niech zostana tylko one. Zadnych innych pasazerow. -Mnie to odpowiada - zgodzil sie Rafe, skrywajac podniecenie. Zapraszam na poklad, wszystko uzgodnimy. Za calodzienny rejs do rafy zewnetrznej pobieramy czesc pieniedzy z gory. Chinczyk zrecznie wskoczyl na poklad. -Jestem Harry Wong - przedstawil sie. - W tej chwili nie mam zbyt duzo czasu. Co pan sadzi o dwustu dolarach za rezerwacje lodzi? - Otworzyl portfel i wyjal pieniadze. Rafe wzial banknoty. -To w zupelnosci wystarczy - powiedzial. - O ktorej godzinie chcialby pan wyplynac? -A jak sie pan umowil z tymi kobietami? -Na osma - odparl Rafe. - Lecz moge to zmienic. -Osma mi odpowiada - rzekl Chinczyk. - Ale gdybym chcial sie przespac w czasie rejsu do rafy, czy ma pan odpowiednia kabine? -Oczywiscie - stwierdzil Rafe. - Moze pan korzystac z kabiny glownej. Chinczyk usmiechnal sie. -Do zobaczenia o osmej - rzucil. Wyskoczyl z lodzi na nabrzeze i odszedl szybkim krokiem. Willy Tong byl zadowolony. Wiedzial, ze Ned Kelly tez sie ucieszy. Jedynym niepewnym punktem calego planu byl problem zabrania tych kobiet na rafe zewnetrzna. Teraz wydawalo sie to pewne. Wszedl do pubu "Crab" przy nabrzezu i zamowil piwo. Nim zdazyl je wypic, zjawil sie Ned. -Jak poszlo? - spytal, wskakujac na stolek barowy. -Zupelnie gladko - rzekl Willy i opowiedzial Nedowi szczegoly. -Doskonale! - pochwalil Ned. - Ja tez nie mialem zadnych klopotow. Wynajalem jedna z najwiekszych lodzi motorowych, ktora ma silnik wystarczajacy do napedu supertankowca. No dobrze, skoncz piwo. Musimy kupic przynete. Mnostwo przynety. W kurorcie Hamilton Island byl olbrzymi wybor regionalnych restauracji. Marissa i Wendy nie mogly sie zdecydowac. W koncu weszly do lokalu "Polynesian", uznajac go za najbardziej egzotyczny. Aby wprawic sie w nastroj, nabyly w hotelowym sklepie z upominkami dwa sarongi. Po zakonczeniu spraw zwiazanych z planowanym na nastepny dzien nurkowaniem, Marissa i Wendy spedzily reszte popoludnia wylegujac sie przy basenie i grzejac w cieplych promieniach tropikalnego slonca. Chociaz nie bylo tlumow, bylo jednak wystarczajaco duzo ludzi, aby ich ogladanie stalo sie interesujace. Nawet wdaly sie w rozmowe z kilkoma samotnymi mezczyznami, ktorzy byli zaskoczeni, gdy dowiedzieli sie, ze dziewczeta przybyly z Bostonu. Marissa byla zdumiona liczba Australijczykow, ktorzy odwiedzili Stany Zjednoczone. Wielu z nich dotarlo do Bostonu. Australia wydawala sie kontynentem podroznikow. Ich coroczne szesciotygodniowe urlopy byly nagroda dla smialych. -Zamowmy szampana, aby uczcic nasz pobyt tutaj - zaproponowala Wendy. - Jestem tak bardzo podekscytowana jutrzejsza wyprawa! Jedzenie podano "interesujace" jak to ujela Wendy, ale wieprzowina nie byla przysmakiem Marissy. Podobnie jedzenie duzych tropikalnych lisci nie pobudzalo jej apetytu. Gdy czekaly na deser, Marissa popatrzyla na przyjaciolke. -Czy duzo myslalas o Gustawie? - spytala. -Oczywiscie - odparla Wendy. - Pomimo wysilku trudno mi tego nie robic. A ty myslalas o Robercie? Marissa przyznala, ze tak. -Mam plan - rzekla. - Czy sadzisz, ze powinnam zadzwonic? Moze przesadzilam z reakcja na Donne? -Zadzwon - poradzila jej Wendy. - Jesli cie to meczy, zadzwon. Moze i ja zadzwonie do Gustawa? Przyniesiono deser - "kokosowa ekstrawagancje". Obie sprobowaly. Wendy ocenila, ze jest "taki sobie" i odlozyla lyzeczke. -Mysle, ze nie jest wart swych kalorii. Marissa pochylila sie ku niej. -Wendy - rzekla znizajac glos - za toba siedzi Azjata, ktory nas obserwuje. Wendy zareagowala natychmiast sie odwracajac. -Gdzie? - spytala. Marissa chwycila ja za ramie. -Nie ogladaj sie - powiedziala. Wendy zwrocila twarz w jej strona. -Jak to sobie wyobrazasz? Jak mam go zobaczyc? -Dyskretnie! - szepnela Marissa. - Siedzi trzy stoly dalej, za toba, razem z ciemnowlosym czlowiekiem, ktorego twarzy nie widze. Och, ho ho! -Co sie dzieje? -A teraz patrzy ten ciemnowlosy - rzekla Marissa. Wendy nie mogla sie juz dluzej opanowac. Znow sie odwrocila, po czym zwracajac sie do Marissy stwierdzila: -Nic groznego, podobaja sie im nasze sarongi. -W tym Azjacie jest cos, co mnie niepokoi - powiedziala Marissa. - Cos z wypruwania flakow. -Czy poznajesz go? - spytala Wendy. -Nie. -Moze on ci przypomina ten koszmar w Klinice Kobiecej? - podsunela Wendy. -To jest mysl - zgodzila sie Marissa. -Moze on jest z Chin Ludowych - mowila Wendy. - Znajomi, ktorzy byli W Chinach, mowili, ze oni tam wszyscy tak bezczelnie sie gapia. -On mnie doprowadza do szalu - powiedziala Marissa, zmuszajac sie do odwrocenia glowy. Jesli skonczylas, to chodzmy stad. -Jestem gotowa - rzekla Wendy, narzucajac serwetke na swoja "ekstrawagancje kokosowa". Gdy wyszly, Marissa z zachwytem spojrzala w niebo. Nigdy nie widziala takich gwiazd, jak w miekkiej purpurze australijskiej nocy. Patrzac na ich mocne swiatlo, natychmiast poczula sie lepiej. Zastanawiala sie, dlaczego byla tak uczulona na tego Azjate. Przeciez siedzial w drugim koncu sali, daleko od nich. Juz w hotelu Marissa usiadla na krawedzi lozka i obliczyla, ktora godzina jest w Stanach. -W Bostonie jest teraz siodma pietnascie rano - powiedziala. - Dzwonmy. -Ty pierwsza - rzekla Wendy i wyciagnela sie na lozku. Drzacymi palcami Marissa wykrecila swoj numer domowy. Sluchajac sygnalu, zastanawiala sie, co powiedziec. Przy czwartym dzwonku wiedziala, ze Roberta nie ma w domu. Odczekala na wszelki wypadek do dziesiatego dzwonka, zanim odlozyla sluchawke. Odwrocila sie do Wendy. -Nie ma tego drania w domu - rzekla. - A nigdy nie wychodzi do pracy przed osma. -Moze wyjechal w delegacje? -Mala szansa stwierdzila Marissa. - Pewnie jest u Donny. -Nie wyciagaj pochopnych wnioskow - ostrzegla Wendy. - Istnieje mnostwo innych mozliwosci. Zobaczmy, jak mnie sie uda. Usiadla i wykrecila swoj numer. Marissa patrzyla na przyjaciolke, ktora czekala na polaczenie i w koncu odlozyla sluchawke. -Gustawa tez nie ma - rzekla. - Moze jedza sniadanie we dwoch. - Probowala sie usmiechnac. -Gustaw jest chirurgiem - powiedziala Marissa. - O ktorej zwykle wychodzi do pracy? -Okolo siodmej trzydziesci. Chyba ze ma operacje. To prawda, ze ostatnio duzo operuje. -Hm, tak to wyglada - rzekla Marissa. -No, wlasnie. - Wendy wygladala na bardzo poruszona. -Chodzmy na spacer - zaproponowala Marissa. Wstala i wyciagnela reke do przyjaciolki. Powolnym krokiem poszly na plaze. Przez jakis czas zadna nie odezwala sie ani slowem. W koncu Marissa przerwala milczenie. -Mam zle przeczucia w zwiazku z moim malzenstwem - wyznala. - Ostatnio mam z Robertem odmienne spojrzenie na wszystko. To nie jest tylko ta sprawa z Donna. Wendy skinela glowa. -Musze powiedziec, ze to cale leczenie nieplodnosci wywolalo ogromny konflikt miedzy mna a Gustawem. -A pomyslec, jak obiecujaco zaczynal sie nasz zwiazek. - Marissa westchnela. Przystanely. Ich oczy przyzwyczaily sie do ciemnosci. W dali przed soba widzialy zarys obejmujacej sie pary. -Ten widok budzi moja tesknote - rzekla Wendy - i smutek. -Na mnie tez tak dziala - przyznala Marissa. Lepiej chodzmy w innym kierunku. Zawrocily w strone uzdrowiska. Za chwile minely pare z placzacym brzdacem w wozku. Rodzice beztrosko ogladali wystawy, ignorujac zawodzacego malca. -Az trudno uwierzyc, ze ci dwoje zabrali takie male dziecko tutaj na wyspe - rzekla Wendy. - Pewnie biedactwo spalilo sie na sloncu. -To straszne, zeby o tak poznej porze nie polozyc jeszcze dziecka do lozka - powiedziala Marissa z rownym wzburzeniem. - Dziecko musi byc zmeczone. Uchwycila spojrzenie przyjaciolki. Obie usmiechnely sie do siebie, po czym potrzasnely glowami. -Zazdrosc to straszna rzecz - zauwazyla Wendy. -Przynajmniej my wiemy, czym ona jest - odrzekla Marissa. Wendy obudzila Marisse bladym switem na duze angielskie sniadanie zlozone z kawy, jajek, bekonu i tostow. W czasie sniadania na bezchmurnym niebie rozjarzylo sie olbrzymie tropikalne slonce. Dotarly do lodzi tuz przed osma. Kapitan uruchomil juz obydwa silniki Diesla, ktore pracowaly na wolnych obrotach. Wrzuciwszy na poklad torby podrozne, zawierajace kostiumy kapielowe i inne podreczne rzeczy, Wendy i Marissa przekroczyly burte. -Dzien dobry - rzekl Rafe. - Gotowe na przygode? -Zgadl pan - odpowiedziala Wendy. -Czy zechca mi panie troche pomoc? -Naturalnie. -A wiec zrzuccie te liny z rufy, gdy krzykne - rzekl Rafe, po czym zniknal w kabinie. Wynn byl juz na dziobie. Slonce polyskiwalo na jego nagich plecach. Marissa poczula drzenie pokladu, w miare jak silniki nabieraly obrotow. Wynn poczal luzowac cumy. -Dobrze! - krzyknal Rafe. - Rzucajcie! Wendy chwycila prawa, a Marissa lewa line. Zdjely je z kolkow i rzucily na nabrzeze. Z drzeniem lodz zesliznela sie ze slipu. Kiedy przeplywali przez port, Marissa i Wendy z rufy obserwowaly ruch w tym pelnym zycia miejscu. Z chwila gdy wyplyneli na otwarte wody i kapitan zwiekszyl szybkosc, poszly do kabiny. Wynn byl caly czas na pokladzie dziobowym. Opierajac sie o dwie lodzie palil papierosa. Marissa zauwazyla, ze tego dnia zalozyl inny kapelusz, rownie zniszczony jak poprzedni, ale z dekoracyjna siateczka na ryby wokol wstazki kapelusza. Marissa zobaczyla na pokladzie jedna rzecz, ktorej poprzedniego dnia nie bylo: klatke z mocnych stalowych pretow. Wierzcholek klatki byl zamocowany lina do jednego z przednich bomow. -Do czego ta klatka? - pokazala przez szybe Marissa, usilujac przekrzyczec huk silnikow. -To klatka przeciwko rekinom - rzekl Rafe, patrzac na zblizajaca sie boje. -Na cholere nam to? - zdziwila sie Marissa. Spojrzala pytajaco na Wendy, lecz ta tylko wzruszyla ramionami. -Nie plyniemy do miejsca, gdzie sa rekiny, prawda? - spytala Wendy Rafe'a. -To jest ocean - odkrzyknal Rafe. - W oceanie sa rekiny. Zawsze jest mozliwosc, ze ktorys znajdzie sie w poblizu. Ale uspokojcie sie! Klatka jest srodkiem bezpieczenstwa, szczegolnie na rafie zewnetrznej, dokad wlasnie was zabieram, szczesciary. Rafa zewnetrzna jest miejscem, gdzie sa wszystkie ryby oraz najladniejsze korale. Nawet widocznosc jest tam najlepsza. -Nie chce widziec zadnych rekinow! -Zapewne pani nie zobaczy! - zawolal Rafe w odpowiedzi. - To Wynn chce klatki. Dla bezpieczenstwa. Tak jak pasy w samochodzie. Marissa poprowadzila Wendy w dol do saloniku i zamknela drzwi. Dudniacy glos silnikow gwaltownie przycichl. -Mnie sie to wszystko nie podoba - rzekla podniecona Marissa. - Klatka przeciw rekinom! W co my sie pakujemy? -Marissa, uspokoj sie! - powiedziala Wendy. - Wszystko, co mowi kapitan, jest prawda. Nawet na Hawajach widzialam czasem rekiny. Ale one nie niepokoja nurkow. Sadze, ze powinnysmy byc zadowolone z tego, ze ci faceci maja klatke. To znaczy, ze sa bardzo ostrozni. -Ciebie to nie niepokoi? - spytala Marissa. -W najmniejszym stopniu - odpowiedziala Wendy. - No juz, nie denerwuj sie tak. Polubisz to, uwierz mi. Marissa uwaznie przyjrzala sie twarzy przyjaciolki. Ona najwyrazniej wierzyla w swoje slowa. -Okay - ustapila. Jesli mi uczciwie powiesz, ze to jest bezpieczne, to sprobuje sie uspokoic. Ja po prostu nie lubie rekinow. Zawsze mialam lekkie uprzedzenie do oceanu, ktore jednak mnie nie odstraszalo, ale jestem ostrozna, jesli juz tutaj sie znalazlam. W ogole nie lubie groznych sliskich stworzen. -Moge ci osobiscie zagwarantowac, ze nie bedziesz musiala dotykac groznych sliskich stworzen - zapewnila Wendy. Poczuly, jak lodz zadrzala, gdy silnik wszedl na pelne obroty. -Chodzmy - przynaglila Wendy. - Wyjdzmy na poklad i popatrzmy. Porwana entuzjazmem przyjaciolki, Marissa poszla za nia na poklad. Lodz plynela prawie dokladnie na wschod, w kierunku wznoszacego sie slonca. Najpierw przecinali turkusowe wody, lecz wkrotce zaczeli przeplywac nad sama rafa. Wtedy woda nabrala koloru blekitnego. Wendy poprosila Wynna o wyciagniecie aparatow do nurkowania, poniewaz chciala je sprawdzic. Omowila wszystkie techniczne sprawy z Marissa, aby odswiezyc jej pamiec. Po sprawdzeniu aparatow obie usiadly na krzeselkach wedkarskich i ogladaly widowiskowy krajobraz. -Dziwie sie, ze jestesmy jedynymi pasazerami tak duzej lodzi - powiedziala Wendy do Wynna, gdy ten do nich dolaczyl. -To jest nasz martwy sezon - wyjasnil Wynn. - Jesli przyjedziecie jeszcze raz we wrzesniu lub pazdzierniku, to lodz bedzie wypelniona po burty. -Czy wtedy jest lepiej? - spytala Wendy. -Pogoda jest pewniejsza - odrzekl Wynn. - Nigdy nie ma fal. Jest zawsze spokojnie. Niemal dokladnie w momencie, gdy Wynn o tym mowil, Marissa poczula, ze o lodz zaczynaja uderzac drobne fale. -Trudno o lepsza pogode niz dzisiaj - zauwazyla Wendy. -Ostatnio mamy szczescie - zgodzil sie Wynn. Napotkamy tylko fale przybrzezna przy rafie zewnetrznej. Ale rzeczywiscie nie powinno byc najgorzej. -Ile nam jeszcze zostalo drogi? - spytala Marissa. Wyspy Whitsunday byly juz ledwie widocznymi plamkami na zachodnim horyzoncie. Wydawalo sie, ze podazaja do srodka Morza Koralowego. Przebywanie tak daleko od ladu ponownie obudzilo zle przeczucia Marissy. -Jeszcze pol godziny - rzekl Wynn w odpowiedzi na jej pytanie. Marissa skinela glowa. Pomyslala, ze podobnie lubi plywanie lodzia, jak Wendy anatomie ogolna. Mogla sie przeciez zabawiac nurkowaniem z "fajka". Wtedy przebywalyby blisko brzegu. Tuz po dziesiatej kapitan zmniejszyl obroty silnikow i poslal Wynna na dziob. Powiedzial, ze szuka jednego kanalu, aby tam zakotwiczyc. -To bedzie najbardziej boskie nurkowanie na swiecie - zapewnil. Po polgodzinnych poszukiwaniach Rafe krzyknal do Wynna, by rzucal kotwice Marissa zauwazyla, ze znajdowali sie pomiedzy dwiema olbrzymimi rafami koralowymi. Nad nimi zalamywala sie fala. Wysokosc fal dochodzila tam do okolo metra. -Kotwica w dol! - zawolal Wynn. Rafe zamknal przepustnice silnikow i lodz zaczela szybko dryfowac, az skierowala sie ku polnocnemu zachodowi, dziobem do wiatru. Z rufy Marissa widziala, ze zakotwiczyli okolo dziesieciu metrow od zewnetrznej sciany rafy. Kolor wody gwaltownie sie zmienial ze szmaragdowozielonego nad rafa na ciemnoszafirowy nad glebia oceanu. Teraz, gdy lodz juz sie nie poruszala, byla bardziej podatna na dzialanie ruchu wody. Podskakiwala na falach nadbiegajacych z oceanu, a jednoczesnie kolysala sie w przod i w tyl, pobudzana przyplywem zalamujacym sie na rafie. Marissa poczula nadchodzace mdlosci, spowodowane gwaltownym, nieregularnym kolysaniem. Chwytajac sie jedna reka poreczy, odwrocila sie i poczela powoli wracac do Wendy. -Czy tu mamy nurkowac? - spytala Wendy Rafe'a. -Tak - odpowiedzial. - Bawcie sie obie dobrze. Ale badzcie caly czas z Wynnem, jasne? Mam troche roboty na dole w maszynowni, pozostaniecie wiec we trojke. Nie plywajcie samotnie. -Zanurz klatke, zanim pojdziesz na dol! - zawolal Wynn. -A, tak - powiedzial Rafe. - Zapomnialbym. -Wkladajmy kostiumy - rzekla Wendy do Marissy, po czym cisnela w jej kierunku torbe i zeszla na dol. Marissa dziwila sie, jak dobrze Wendy czula sie na morzu. Poruszala sie po pokladzie tak pewnie, jakby lodz nadal stala na przystani. Po przejsciu przez salonik Wendy weszla do jednej z kabin. Marissa podeszla do drzwi naprzeciw i sprobowala je otworzyc. Byly zamkniete, wiec przeszla do nastepnych. Ta kabina byla otwarta i Marissa weszla do srodka. Miala nieco trudnosci z przebieraniem sie w stroj kapielowy w ciasnej kabinie. Gdy wychodzila, czula mdlosci jeszcze silniej niz przedtem. Z pewnoscia przyczynil sie do tego takze zapach paliwa. Gdy wyszla na poklad, poczula sie lepiej, lecz nadal nienadzwyczajnie. Miala nadzieje, ze w wodzie to wrazenie minie. Wendy juz mocowala butle na swojej kamizelce, gdy Marissa do niej dolaczyla. Pomagal jej Wynn. Manipulacje Rafe'a z klatka przeciw rekinom wywolaly kakofonie zgrzytow. Marissa widziala, jak klatka zostala wywindowana wysoko ponad poklad, nastepnie obrocona na prawa burte. Przy akompaniamencie pisku i furkotu zostala opuszczona do wody. Gdy Wynn skonczyl pomagac Wendy, podszedl do Marissy, by przypiac jej butle. Zaprowadzil ja na tyl lodzi. Wendy stala juz gotowa na platformie do nurkowania. Kiedy fala uderzala o lodz, woda siegala jej az do kolan. Po wlozeniu maski i rekawic Marissa przegramolila sie ponad rufa i stanela obok Wendy. W pierwszej chwili poczula chlod wody, ale szybko do tego przywykla. Woda byla niewiarygodnie przejrzysta. Patrzac wprost w dol, Marissa widziala piaszczyste dno dziesiec metrow nizej. Gdy popatrzyla nieco w bok, widziala, ze piasek nagle sie urywa na krawedzi niezmierzonej glebi oceanu. Wendy klepnela ja po ramieniu. -Czy pamietasz znaki nurkow? - spytala. Jej glos brzmial glucho, gdyz maska zakrywala twarz. -W pewnym stopniu - odrzekla Marissa. Wendy pokazala wszystkie glowne sygnaly, demonstrujac je wolna reka. Druga musiala sie mocno trzymac, by nie spasc z platformy. Marissa w czasie pokazu trzymala sie oburacz. -Zrozumialas? - spytala Wendy. Marissa pokazala sygnal "okay". -Dobrze! - rzekla Wendy i klepnela ja po ramieniu. -Gotowe? - spytal Wynn. Dolaczyl do nich i siedzial teraz na burcie. Przyjaciolki skinely twierdzaco glowami. -Za mna! - rzekl. Wlozyl ustnik do ust i wywinal kozla do wody. Wendy niemal natychmiast uczynila to samo. Marissa wlozyla ustnik i wciagnela pierwszy haust chlodnego sprezonego powietrza. Odwrocila glowe i tesknie spojrzala na lodz. Katem oka widziala Rafe'a, gdy znikal w kabinie Spojrzala do wody i widziala, jak przeplywa pasmo alg, a potem trochej wodorostow. Wygladalo na to, ze prad jest wartki i znosi w kierunku morza. Nie mogac juz dluzej zwlekac, Marissa chwycila maske, oderwala sie od lodzi i zanurzyla w wodzie. W jednej chwili bable powietrza zniknely. Marissa byla zdumiona. Czula sie tak, jakby znalazla sie w innym swiecie. Przejrzystosc wody przekraczala wszelkie oczekiwania. Otoczylo ja stado ryb. Dziesiec metrow przed soba ujrzala Wynna i Wendy czekajacych na krawedzi podwodnej doliny. Widziala ich tak dobrze, jakby byli zawieszeni w powietrzu. Pod nia polyskiwal piasek i mialo sie wrazenie, ze mozna dostrzec kazde ziarnko. Patrzac na lewo i na prawo, spostrzegla sciany koralowe o fantastycznych ksztaltach i kolorach. Za soba widziala dno lodzi i zawieszona na linie klatke przeciwko rekinom. Bez najmniejszego ze swojej strony wysilku byla unoszona przez prad w kierunku tamtych dwojga. Gdy wszyscy wymienili znaki "okay", zaczeli wyplywac z kanalu, skrecajac w lewo. Przy krawedzi Marissa przystanela i popatrzyla w niesamowita przepastna glebie. Odglos wydychanego powietrza dzwonil jej w uszach. Zwalczajac instynktowna obawe, wzdrygnela sie, gdy pomyslala, jakie stwory moga sie czaic w zimnej mrocznej otchlani. Widziala, ze Wendy i Wynn juz ja wyprzedzili. Bojac sie pozostac sama, poplynela szybko, zeby ich dogonic. Przestala sie wkrotce bac, dzieki czystemu pieknu otaczajacego ja swiata. Wszystkie jej fobie znikly, gdy znalazla sie wsrod ryb kardynalskich. Plynela za Wendy i Wynnem do koralowego wawozu. Byla oszolomiona mnogoscia gatunkow ryb. Roily sie wokol, w roznych ksztaltach i kolorach, bardziej jaskrawych niz cokolwiek na ladzie. Korale byly rownie imponujace. Rywalizowaly barwa z rybami, a ich ksztalty wahaly sie od niezgrabnych bryl do fantastycznych form przypominajacych jelenie rogi. Algi lagodnie falowaly w morskim pradzie. Urzeczona otaczajacym pieknem, Marissa nagle spostrzegla, ze jej towarzysze znikneli. Pospiesznie poplynela naprzod, okrazajac duza korone koralowa. Wynn zatrzymal sie dalej, w gorze. Widziala, jak siega do siatki zamocowanej przy pasie. Gdy wyciagnal reke, zauwazyla, ze trzyma w niej rybki na przynete. W jednej chwili zostal otoczony przez ryby nietoperze i ryby papuzie. Wyraznie jednak nie byl tymi gatunkami zainteresowany, gdyz odstraszyl je ruchem reki. Podplynal do wlotu jaskini podwodnej i tam zaczal rozsiewac swoje rybki. Nagle serce podeszlo Marissie do gardla, omal nie wyplula ustnika. Z cienia jaskini wyplynal olbrzymi, dwumetrowy, trzystukilogramowy dorsz. Marissa byla na granicy paniki, gdy spostrzegla, ze Wynn nie tylko sie nie przestraszyl, lecz jeszcze probowal wywabic rybe na zewnatrz. Wtedy, ku zdziwieniu Marissy, olbrzym zaczal jesc Wynnowi z reki. Wendy podplynela do Wynna i dala znak, ze ona tez chce sprobowac karmic olbrzyma. Wynn podal jej kilka rybek i pokazal, jak je trzymac. Dorsz byl bardzo szczesliwy, otwierajac swa wielka paszcze i wsysajac rybki jak ogromny podwodny odkurzacz. Wynn kiwnal Marissie, by sie zblizyla, ale ona wolala pozostac z dala, co zasygnalizowala mchem reki. Obserwowala, jak Wendy karmi rybe, ale nie bylo jej latwo utrzymac sie w jednym miejscu. Ruch wody odbijajacej sie od rafy rzucal ja tam i z powrotem, zmuszajac do odpychania sie rekami od koralowych blokow. To falowanie ponownie obudzilo w niej mdlosci, ktore odczuwala juz na lodzi. Gdy dorsz pozarl cala przynete, leniwie zawrocil do swojej nory. Wendy zblizyla sie do samej krawedzi jaskini i zajrzala do srodka, po czym podplynela do Marissy i kiwnela reka, by podazyla za nia. Bez entuzjazmu Marissa poplynela za Wendy. Minely gardziel jaskini i znalazly sie blisko piaszczystego dna. Wendy wskazala wnetrze szczeliny, po czym usunela sie na bok, aby przyjaciolka mogla tam zajrzec. Marissa trzymala sie skaly koralowej, by nie uniosl jej prad, i odczekala chwile, aby wzrok przyzwyczail sie do mroku. W tym momencie docenila grube rekawice. W koncu dostrzegla to, co Wendy jej pokazywala: duza zielona murene z otwartym pyskiem i obnazonymi, ostrymi jak igly zebami. Marissa cofnela sie. Byl to wlasnie jeden z tych widokow, ktorych nie chciala ogladac. Wynn dolaczyl do nich. Wyciagnal jedna rybke na przynete i wywabil drapieznika ze szczeliny, przerazajac tym Marisse. Murena rzucila sie naprzod, uchwycila pokarm swymi straszliwymi szczekami i wycofala sie do swojej kryjowki. Gdy Wendy wziela od Wynna rybke i probowala znow zwabic murene, Marissa zaczela rozumiec, ze pod fascynujacym pieknem raf, kryje sie drapiezny swiat. Potencjalne niebezpieczenstwo czai sie na kazdym kroku. Obowiazuje zasada: "zjedz lub bedziesz zjedzony". Nawet niektore przepiekne korale w dotyku sa ostre jak brzytwa. Podczas gdy Wendy i Wynn zajmowali sie murena, Marissa uslyszala niskotonowa wibracje, ktora kazala jej spojrzec w kierunku powierzchni. Sila dzwieku narastala, ale kiedy Marissa zaczela sie juz niepokoic, dzwiek ustal. Wstrzymujac oddech, uwaznie nasluchiwala. Slyszala jedynie szum fal. Gdy stalo sie jasne, ze ani Wendy, ani Wynn nie zwracaja na dzwiek uwagi, Marissa postanowila sie nim nie przejmowac. Po zabawie z murena Wendy i Wynn poplyneli wzdluz rafy. Dziesiec metrow dalej zaglebili sie w nastepny koralowy wawoz. Znow Wendy zatrzymala sie, aby cos pokazac przyjaciolce. Marissa ostroznie sie zblizyla, majac nadzieje, ze nie zobaczy jeszcze jednego drapieznika. Ku jej uldze Wendy spostrzegla kilka kolorowych rybek "clown" zadomowionych posrod trujacych galezi zawilca morskiego rosnacego na dnie. Rybki byly jaskrawopomaranczowe i mialy biale paski o ciemnych obrzezach. Przez kilka minut Marissa i Wendy z rozbawieniem obserwowaly ich pocieszne igraszki. Po godzinie nurkowania Marissa miala dosc. Nadal czula lekkie mdlosci i byla zmeczona borykaniem sie z pradem. Caly czas musiala walczyc, by nie byc rzucona na koralowe sciany. W koncu zdecydowala, ze wystarczy. Dala sygnal towarzyszom, ze chce juz wrocic do lodzi. Wendy skinela glowa i podplynela w jej kierunku, ale Marissa dala jej znak, by pozostala. Nie chciala odciagac przyjaciolki od nurkowania, dopoki miala ona ochota. Wynn zasygnalizowal Marissie "okay". Obydwoje pomachali jej na pozegnanie, Marissa rowniez, po czym odplynela. Gdy dotarla do ujscia kanalu, w ktorym byla zakotwiczona lodz, obejrzala sie na Wendy i Wynna. Oboje ogladali cos z zainteresowaniem na koralowej powierzchni okolo dwudziestu metrow dalej. Marissa wplynela do kanalu. Przed soba widziala dno lodzi, klatke przeciw rekinom i nieco na lewo cos, co wygladalo jak druga, mniejsza lodz. Doplynawszy do platformy, z trudem sie na nia wgramolila. Byla wyczerpana i chciala chwile posiedziec oparta o rufe, z zanurzonymi w wodzie nogami. Gdy lodz kiwala sie na fali, platforma raz wynurzala sie, raz byla zalewana tak, ze i ona pograzala sie w wodzie do pasa. Marissa wyjela ustnik i zsunela maske na czolo. Przetarla oczy i siegnela reka do balustrady okalajacej rufe. Jednak nie wstala. Nadal siedziala na platformie. Wydawalo sie jej, ze ruchy lodzi byly wieksze, niz wynikalo to z dzialania fal. Chyba jestem szczurem ladowym powiedziala do siebie. Byla zaklopotana, ze nawet takie spokojne morze tak silnie na nia oddzialywalo, ale zawsze byla wrazliwa na ruch. Jako dziecko zle znosila nawet jazde samochodem. Gdy tak czekala na poprawe samopoczucia, nagle zdala sobie sprawe z narastajacego ruchu wokol jej nog. Pochylila sie i zobaczyla mnostwo malych ruchliwych rybek uwijajacych sie w wodzie. Patrzac uwazniej, spostrzegla kawalki ryb unoszonych pradem wody, a za chwile wiekszy kawalek czegos, co wygladalo jak krew i wnetrznosci. Stado rybek zapalczywie zerowalo. Marissa przygladala sie i byla zdumiona, ogladajac ozywiona uczte wciaz powiekszajacego sie stada kolorowych tropikalnych rybek. Ale nagle sytuacja zmienila sie. Pojawila sie poltorametrowa barrakuda i jak blyskawica przeciela zerowisko, znikajac tak szybko, jak sie pokazala. Mniejsze rybki, ktore rozproszyly sie na widok drapieznika, wkrotce wrocily, w jeszcze wiekszej liczbie. Krew zastygla Marissie w zylach. Instynktownie wciagnela nogi na platforme. Wlasnie wtedy nadplynelo z pradem wiecej klebow wnetrznosci w ciemnych obloczkach czegos, co musialo byc krwia. Oprocz pluskania fal o rufe, Marissa uslyszala tez inny dzwiek. Wstala i przesunela sie w lewo, aby zobaczyc zrodlo dziwnego halasu. Spostrzegla dwoch mezczyzn. Jeden przebywal na pokladzie mniejszej lodzi, ktora przedtem widziala od dolu, drugi znajdowal sie na pokladzie "Oza". Obaj uwijali sie, wyrzucajac przynete z wiader do wody. Powiew wiatru przyniosl do niej niemily odor psujacej sie ryby. Rafe'a nie bylo w zasiegu wzroku. Marissa odwrocila glowe w kierunku rufy i zobaczyla poszerzajaca sie plame krwi, ktora zabarwila teraz wode na ciemnoczerwono. Ryby zaczely wyskakiwac z wody, spragnione karmy. -Hej! - wrzasnela Marissa. - W wodzie nurkuja ludzie! Mezczyzni blyskawicznie podniesli glowy i popatrzyli na nia. Zauwazyla, ze jeden byl Azjata. Po czym wrocili do swego zajecia, wsciekle wyrzucajac reszte odpadkow. -Rafe! - ryknela Marissa. Azjata przeskoczyl z pokladu "Oza" do mniejszej lodzi, trzymajac line cumownicza w reku. Nagle ryknely silniki mniejszej lodzi, i smignela ona w kierunku zachodnim, pozostawiajac po sobie szary klab spalin. -Rafe! - wrzasnela Marissa najglosniej, jak potrafila. Rafe wyszedl z kabiny, oslaniajac oczy przed razacym sloncem. Na jego policzkach widnialy slady smaru, a w reku trzymal duzy klucz. -Dwoch ludzi wrzucalo tutaj przynete do wody! - krzyczala Marissa. - Uciekli na slizgaczu! - pokazala na znikajacy slad na wodzie. Rafe przechylil sie przez burte i popatrzyl na slizgacz. -Cos takiego, oni plyna na zachod! - powiedzial. - A przeciez chcieli lowic ryby za rafa. -Ryby?! - wrzasnela Marissa. - Popatrz, co oni wrzucili do wody! Rafe spojrzal. -O, Jezu! - krzyknal. Pobiegl na rufe i popatrzyl na rozplywajaca sie czerwona plame. Coraz wiecej ryb wyskakiwalo w powietrze. -Jezu! - powtorzyl. -Czy to moze sprowadzic rekiny? - spytala Marissa. -O Boze, tak! - rzekl. - O, moj Boze! Pomimo przerazenia Marissa ponownie naciagnela maske na twarz, wlozyla ustnik i skoczyla do wody. Wokol niej roilo sie stado ryb o roznych ksztaltach i rozmiarach. Widocznosc gwaltownie sie pogorszyla. Nerwowo przygryzajac ustnik, plynela naprzod, probujac nie myslec o niczym innym niz sprowadzeniu Wendy do lodzi. Gdy osiagnela wylot kanalu, zobaczyla pierwszego rekina, malego z bialym pyskiem, ktory powoli okrazal oblok przynety. To upiorne stworzenie przerazilo ja bardziej niz cokolwiek w calym jej zyciu. Obserwujac go, Marissa poplynela na lewo, blisko koralowej sciany. Na jej oczach drapieznik rzucil sie w ucztujace stado i porwal pek jelit. W tym momencie pojawil sie nie wiadomo skad wiekszy rekin i przegonil tamtego. Trzesac sie ze strachu, Marissa okrazyla wylot kanalu, omiatajac spojrzeniem otoczenie w poszukiwaniu Wynna i Wendy. Rekinow pojawialo sie coraz wiecej i byly coraz wieksze. Jednego z nich Marissa rozpoznala jako "mlotoglowego". Te wielkie ryby mialy wyglad prehistoryczny, jak monstra z epoki dinozaurow. W koncu w dali przed soba ujrzala Wynna. Wendy byla ponizej niego, badajac podwodna rozpadline; widac bylo tylko jej nogi z pletwami. Marissa poplynela w ich kierunku, ale zanim tam dotarla, Wynn podniosl glowe i zobaczyl ja. Goraczkowo wskazala przez ramie na ucztujace stado. Wynn - zareagowal natychmiast, nurkujac w kierunku Wendy i pociagajac ja. Po czym spiesznie poplynal do Marissy. Marissa skierowala sie z powrotem do lodzi. Z lewej strony zauwazyla, jak jeden rekin zaatakowal drugiego, raniac mu bok. Za chwile ten zraniony zostal zywcem pozarty przez pozostale. Wynn minal Marisse i wplynal do kanalu. Marissa obejrzala sie, majac nadzieje dostrzec Wendy tuz za Wynnem, ale zobaczyla tylko jej pletwy, wystajace z tej samej rozpadliny. Przez chwile zastanawiala sie, co robic. Wtedy Wendy wreszcie wynurzyla sie i zaczela rozgladac za Wynnem. Natychmiast spostrzegla stado rekinow, ktorych liczba rosla z sekundy na sekunde. W panice Wendy rzucila sie w kierunku Marissy. Musiala jednak gwaltownie sie zatrzymac, gdyz rozdzielilo je stado drapieznikow. Marissa zaczela plynac w taki sposob, aby caly czas widziec Wendy. Z przerazenia brakowalo jej powietrza. Nagle wszystkie rekiny rozproszyly sie, energicznie poruszajac ogonami. Marissa pomyslala, ze moze to odpowiedz na jej modly, lecz wtedy zobaczyla, co sklonilo je do ucieczki. Z mrocznej blekitnej glebi wynurzyl sie wielki bialy rekin. Byl przynajmniej czterokrotnie wiekszy od pozostalych. Gdy Wendy ujrzala potwora, wpadla w panike. Mlocac ramionami i kopiac wode nogami, ruszyla naprzod. To samo zrobila Marissa. Przy wlocie kanalu zaryzykowala i obejrzala sie. Wendy caly czas posuwala sie w szalonym tempie, ale Marissa dostrzegla, ze olbrzymi drapieznik okraza ja. Rekin na chwile zatrzymal sie, po czym poteznym ruchem rzucil sie wprost na Wendy. Przechylajac glowe na bok, olbrzymia ryba chwycila swa ofiare wpol i poteznie potrzasnela pyskiem. Ustnik wypadl Wendy z ust i bable powietrza zaczely wydobywac sie do wody. Oblok krwi przeslonil widok. W potwornej panice Marissa odwrocila sie i wplynela do kanalu. Niemal nie mogla juz myslec, byla zupelnie przerazona. Spostrzegla dno lodzi i klatke przeciw rekinom. Wynn juz byl w srodku; Marissa zdazala wprost do niego. Gdy dotarla do klatki, chwycila drzwi i probowala je popchnac, ale nie drgnely. Wynn trzymal je od wewnatrz, opierajac sie o nie. Marissa nie wiedziala, co on usiluje zrobic. Probowala zajrzec mu w oczy, ale szyba jego maski odbijala swiatlo. Odwrociwszy sie dostrzegla, ze olbrzymi rekin wplywa do kanalu. Z jego pyska ciagle sciekala krew. Majac juz tylko sekundy, Marissa przemknela na druga strone klatki. Zwinela sie w klebek i przylgnela desperacko do stalowych pretow. Gwaltownym poteznym susem bialy rekin runal na metalowa konstrukcje, chwytajac ja w swe olbrzymie szczeki. Marissa nie puscila swej oslony, gdy drapieznik probowal przegryzc stalowe prety. Ponad ramieniem Wynna mogla widziec wnetrze paszczy potwora, najezone rzedami pietnastocentymetrowych zebow. Oko olbrzyma bylo duzym owalem o nieprzeniknionej czerni. Konstrukcja zaczela sie giac pod szczekami rekina. Ryba potrzasala klatka z taka sila, ze Marissie spadla maska i wypadl ustnik, ale nadal nie rozluznila chwytu. Nagle olbrzym poddal sie, pozostawiajac czesc swoich zebow. Marissa jedna reka siegnela po ustnik, druga nadal trzymajac sie pretow. Bez maski widziala niewyraznie. Zauwazyla jednak, ze Wynn wlozyl swoj ustnik i poczal jak szalony szarpac za line idaca do gory. Zobaczyla tez na jego ramieniu duza rane, ktora obficie krwawila. Rekin najwyrazniej zrezygnowal z przegryzienia metalu, lecz nadal krazyl wokol. Poruszajac sie w tym samym kierunku, Marissa caly czas starala sie ukrywac po przeciwnej stronie klatki, gdy ta nagle zaczela sie wznosic. Wiedzac, ze bez tej oslony jest zgubiona, Marissa kurczowo trzymala sie pretow i wsciekle kopala wode, by nadazyc za jej ruchem. Kiedy metalowe pudlo wynurzylo sie na powierzchnie, zdobyla sie jeszcze na wysilek, by wtoczyc sie na jego wierzch. Pelznac w przod, uchwycila line mocujaca klatke. Dokladnie wtedy rekin uderzyl po raz drugi, powodujac silny wstrzas. Uderzenie czesciowo odrzucilo Marisse, a jej nogi zawisly nad woda, W panice podciagnela je, i walczac o zycie, zwinela sie w klebek wokol liny. ROZDZIAL 11 8 kwietnia 1990, godzina 11.47 Marissa pozostala zwinieta w klebek wokol liny do chwili, gdy klatka osiadla na pokladzie lodzi. Wtedy otworzyla oczy.Rafe zamaszystym ruchem otworzyl drzwi klatki. Wynn wyszedl z niej. Reka tamowal krew plynaca z rany na ramieniu. Pomimo to krwawil obficie. Marissa puscila line i, caly czas z pletwami na nogach, zeszla z dachu klatki na poklad. Uplynela chwila, zanim uswiadomila sobie okrutna prawde: Wendy nie bylo z nimi na pokladzie. W wyobrazni widziala przyjaciolke w paszczy rekina. -Wendy jest nadal w wodzie! - krzyknela. Ale Rafe byl zajety opatrywaniem rany Wynna. Obaj pobiegli do pokladowej apteczki pierwszej pomocy. Przydeptujac pletwy Marissa probowala biec za nimi. Zdjela butle, porzucajac ja na pokladzie, po czym schylila sie i zdjela pletwy. Gdy dobiegla do mezczyzn, Rafe probowal zatamowac krwotok z arterii za pomoca bandaza elastycznego. -Co z Wendy?! - krzyknela Marissa. Rafe nawet nie oderwal oczu od swej pracy. -Wynn mowi, ze tam w dole jest wielki, glodny bialy rekin. -Musimy ja znalezc! - krzyczala Marissa. - Nie mozemy jej tak zostawic Prosze! -To wszystko, co teraz moge zrobic, stary - rzekl Rafe do Wynna, ktory skinal glowa. Wynn zacisnal palce wokol bandaza. Nie mogac sie opanowac, Marissa wybuchnela placzem. -Prosza! - mowila szlochajac. Rafe zignorowal ja i podszedl do radiostacji pokladowej, by wezwac na pomoc straz przybrzezna. Marissa wychodzila z siebie. Gdy kapitan odszedl do radiostacji, ona na przemian lkala i blagala go, by szukal w wodzie Wendy. -Pani mysli, ze kim jestem?! - krzyknal Rafe. - Cholernym szalencem? Nigdy nie wchodzi sie do wody, gdy bialy rekin jest w poblizu. Przykro mi z powodu pani przyjaciolki, ale nic nie moge zrobic, oprocz czekania na powierzchni. Moze uciekla w rafy koralowe. -Widzialam, jak rekin ja chwycil - szlochala Marissa. - Musi pan cos zrobic - prosila. -Jesli pani wymysli cos innego, niz wchodzenie do wody, to niech mi pani powie - rzekl Rafe i poszedl zajac sie Wynnem. Nie wiedzac, co innego mozna zrobic, Marissa opadla na kolana, zakryla twarz dlonmi i plakala. Wkrotce uslyszala narastajacy w powietrzu lomot smigiel. Siedzac na pokladzie i opierajac sie o burte, zauwazyla kierujacy sie ku nim helikopter. Gdy znalazl sie dokladnie nad "Ozem", zawisl w miejscu. Marissa widziala w gorze w otwartych drzwiach mezczyzne, przygotowujacego do opuszczenia wyciag przymocowany do sciany helikoptera. Rafe podszedl do radia i wdal sie w rozmowe z patrolem przybrzeznym, po czym polaczyl sie z pilotem. Powiedzial mu, ze udalo sie zatamowac krwotok. Obydwaj zdecydowali, ze teraz nie warto ryzykowac zabierania Wynna do helikoptera i ze krwotok zostal opanowany. -Nadal brakuje mi jednego nurka - rzekl Rafe do mikrofonu. -Przyslemy lodz patrolowa - odrzekl pilot i zakonczyli rozmowe. Helikopter pochylil sie do przodu i polecial w kierunku ladu. Rafe odwiesil sluchawke. -Lepiej poczekajmy tutaj, az przyplynie patrol - powiedzial. -Nie moge uwierzyc! - plakala Marissa. - Wy naprawde nie zamierzacie zrobic niczego dla Wendy, prawda? Rafe nie zareagowal i zaczal sprawdzac bandaz Wynna. Byl suchy. -A ty - rzekla Marissa jadowicie, wskazujac na Wynna - nie wpusciles mnie do tej przekletej klatki. -Probowalem pani pomoc - powiedzial Wynn. - Drzwi otwieraja sie na zewnatrz, nie do srodka. Probowalem pokazac, ale pani nie pozwolila. Oczy Marissy powedrowaly ku klatce. Drzwi byly uchylone; rzeczywiscie na zewnatrz. Zwrocila sie do Rafe'a. -Kim byli ci faceci, ktorzy rzucali przynete do wody? - spytala rozkazujacym tonem. -Chcieli plynac na ryby - odparl Rafe. - Ten, ktory wynajal "Oza", byl Azjata. Przebywal w kabinie do chwili, kiedy przyplynal slizgacz. Nie wiem, dlaczego to zrobili. Domyslani sie, ze zrezygnowali z ryb i powyrzucali przynete. Nie pozwolilbym na to, gdybym wiedzial. -To ta przyneta zwabila rekiny - rzekla Marissa. -Niewatpliwie - przyznal Rafe. Marissa nie wiedziala, co o tym myslec. Drzala jeszcze. Minela godzina. Nadal nie bylo patrolu. Woda wokol lodzi zrobila sie czysta. Nawet fale ucichly. Patrzac za rufe, Marissa nie widziala juz zadnej ryby. -Moje ramie znow zaczyna krwawic - z niepokojem powiedzial Wynn. Rafe obejrzal bandaz. -Troche - przyznal. - Nie jest zle. Bedziemy sie zbierac. Do cholery z ta lodzia patrolowa. -Nie odplyniemy, dopoki nie poszukamy Wendy - rzekla Marissa. -To nie ma sensu - odpowiedzial Rafe. Ona by juz wyplynela, gdyby istniala jakas szansa. -Jesli pan odmawia poszukiwan zawolala Marissa - to sama to zrobie! - Podeszla do rzedu butli i uwolnila jedna z uchwytu. Nastepnie wlozyla pletwy, ktore nadal lezaly na pokladzie dziobowym. Gdy wrocila, Rafe chwycil ja za ramie. -Pani jest szalona, jesli chce pani wchodzic do wody. Marissa z oburzeniem wyrwala reke. -Przynajmniej nie jestem tchorzem. -Ja pojde - powiedzial Wynn, podnoszac sie chwiejnie. -Nigdzie nie bedziesz szedl! - ryknal Rafe. - Juz dobrze! Ja pojde i poszukam. Wyraznie wzburzony Rafe zszedl pod poklad, po czym wrocil przygotowany do nurkowania. Wlozyl kamizelke i butle, zabral pletwy, maske i ponadmetrowy stalowy lom. -Opuscisz mnie w klatce - powiedzial do Wynna. W trojke poszli na przod lodzi. Przez chwile ogladali pogiete stalowe prety. -Nie moge uwierzyc, ze zywe stworzenie moglo cos takiego zrobic - rzekl Rafe. Wszedl do srodka i zalozyl pletwy i maske. -Opuszczaj! - zawolal. Wynn podszedl do windy i uniosl klatke z Rafe'em okolo pol metra nad poklad. Korzystajac tylko ze zdrowej reki, wymanewrowal pudlo nad wode. Marissa pomagala mu. Nastepnie opuszczal klatke, az poczul szarpniecie liny, ktora trzymal w reku. Spogladajac przez burte dol, Marissa i Wynn widzieli, ze Rafe wyplynal z kryjowki i zniknal pod dnem lodzi. Za chwile wyskoczyl z wody na platforme. -W dole calkiem spokojnie - powiedzial. - Gdzie byla Wendy, gdy ja pani ostatnio widziala? -Poplyne z panem - odpowiedziala Marissa. Pomimo strachu uwazala, ze przynajmniej tyle jest dluzna przyjaciolce. Szybko sie przebrala. Wynn pomogl jej w mocowaniu butli. W nastepnej chwili stala na platformie obok Rafe'a. -Pani mnie zadziwia - powiedzial Rafe. - Naprawde. Nie boi sie pani wracac do wody po tym, co sie zdarzylo? -Jestem przerazona - rzekla Marissa. - Chodzmy, zanim zmienie zdanie. Zamiast skakac do wody, Marissa powoli sie w niej zanurzyla, rzucajac wokol niespokojne spojrzenia. Rafe mial racje. Woda byla rownie cicha i lagodna jak wtedy, gdy tego ranka po raz pierwszy do niej wchodzila. Kilka ryb motylkowych i anielskich przeplynelo obok. Obejrzala sie na klatke, postanawiajac szybko do niej poplynac, jesli zajdzie taka potrzeba. Skrecajac za Rafe'em, podazyla w kierunku wylotu kanalu. Teraz prad byl tam slabszy niz poprzednio. Przy ujsciu kanalu do oceanu obydwoje zawahali sie. Nawet w dali nie mogli dostrzec niczego wiekszego niz kilka rybek papuzich igrajacych przy scianie rafy. Nigdzie nie bylo potwora, ktory godzine temu tak ja przerazil. Serce w niej zamarlo, gdy nagle poczula dotyk na ramieniu. Odwrociwszy sie spostrzegla jedynie Rafe'a. Dawal jej sygnaly, pytajac, ktoredy poplyna. Marissa wskazala reka, po czym obydwoje skrecili w tym kierunku. Dziesiec metrow dalej Marissa ruchem reki zatrzymala Rafe'a. Dala sygnal, ze sa w miejscu, w ktorym ostatnio widziala Wendy. Zaczeli starannie przegladac piaszczyste dno, lecz nie znalezli niczego, nawet fragmentu ekwipunku do nurkowania. W koncu Rafe zasygnalizowal powrot do lodzi. Wychodzac na platforme, Marissa byla wstrzasnieta. Wendy naprawde zginela. Nie pozostal po niej zaden slad. To wygladalo zbyt niewiarygodnie, aby moglo byc prawda. W tej chwili Marissa nie umiala juz nawet plakac. -Naprawde pani wspolczuje, moja droga - rzekl Rafe. Zdjal stroj nurka. - Obaj z Wynnem czujemy sie strasznie, naprawde. Nigdy przedtem nic takiego sie na "Ozie" nie zdarzylo. Zapewniam pania. To byl straszliwy wypadek. Podszedl do Wynna i poprosil, aby zajal sie klatka, gdy on uruchomi radiostacje. Rafe powiadomil patrol, ze musi tu jeszcze przyplynac lodz. Ponownie podal wspolrzedne i powiedzial, ze chociaz brakuje jednego nurka, to odplywaja po pomoc dla rannego zastepcy kapitana. Po uruchomieniu silnikow podniesli kotwice i skierowali sie do Hamilton Island. -Mowi pani, ze widziala, jak rekin chwycil te biedna kobiete? - spytal pan Griffith, inspektor Australijskiej Policji Krolewskiej. Marissa i Rafe stali przed siegajaca do piersi balustrada na posterunku policji w Hamilton Island. Poszli tam bezposrednio po zostawieniu Wynna w szpitalu. -Tak - odpowiedziala Marissa. Ciagle pamietala w szczegolach te straszliwa scene i robilo sie jej slabo. -I widziala pani krew? - spytal inspektor. -Tak, tak! - krzyknela Marissa. Lzy zaczely splywac jej po policzkach. Poczula reke Rafe'a na ramieniu. -I jeszcze raz weszliscie do wody i przeszukaliscie teren? -Tak, zrobilismy to - odpowiedzial Rafe. - Podkreslam, ze bylo to ponad godzine pozniej. Oboje, ja i pani Blumenthal, rozpoczelismy poszukiwania. Nic nie znalezlismy, nawet sladu. Ale moj zastepca powiedzial, ze byl to najwiekszy rekin, jakiego w zyciu widzial, mial prawdopodobnie okolo dziesieciu metrow. -A to jest paszport tej pani? - spytal policjant. Marissa skinela glowa. Wyjela paszport z torebki Wendy. -Paskudna sprawa - stwierdzil Griffith. Spojrzal na Marisse ponad szklami okularow i dodal: - Czy moze pani zawiadomic najblizszych krewnych? Lepiej, gdy takie wiadomosci przekazuje przyjaciel. Ocierajac lzy, Marissa potaknela. -Planujemy badanie sprawy przez koronera - rzekl Griffith. - Czy chcieliby panstwo jeszcze cos dodac? -Tak - powiedziala Marissa. Wziela gleboki oddech. - Rekiny byly zwabione przez, przynete, ktora zostala celowo wrzucona do wody. Griffith zdjal okulary. -Co pani sugeruje? -Nie jestem pewna, czy smierc Wendy byla wypadkiem - wyjasnila Marissa. -To powazne podejrzenie - stwierdzil inspektor. -Na lodzi byl Azjata - powiedziala Marissa. - Nie pokazal sie, az doplynelismy do raf i weszlismy do wody. Tak sie zdarzylo, ze wrocilam na lodz sama. Widzialam, jak on i jeszcze jeden osobnik wrzucali przynete do wody. Griffith spojrzal na Rafe'a. Rafe uniosl brwi. -Mielismy chinskiego klienta na pokladzie - przyznal. - Powiedzial, ze nazywa sie Harry Wong. Zamowil rejs na ryby do zewnetrznej rafy. Do niego doplynal slizgaczem kolega. Mieli mnostwo przynety. Gdy ostatnio z nimi rozmawialem, wybierali sie slizgaczem na marlina. Zmienili zamiar, i nic nie mowiac, wyrzucili przynete do wody. -Rozumiem - powiedzial Griffith. -Nie jestem przekonana, czy oni rzeczywiscie tego nie zaplanowali - rzekla Marissa. -Coz, dlatego bedziemy mieli dochodzenie koronera - rzekl Griffith. - Jest wtedy okazja do zbadania wszystkich szczegolow. Czujac, jak palaja policzki, Marissa postarala sie na tyle opanowac, by dopowiedziec swoje podejrzenia do konca. Powiedziala inspektorowi, ze jej zdaniem Azjata mogl byc tym samym czlowiekiem, ktory poprzedniego wieczoru przypatrywal sie jej i Wendy w czasie kolacji w "Hamilton Island Resort". -Tak - powiedzial inspektor. - Coz, rozumiem, jak pani musi byc roztrzesiona. Jesli to moze byc jakims pocieszeniem, moge pania zapewnic, ze bedziemy prowadzic w tej sprawie szczegolowe dochodzenie. Marissa miala zamiar ciagnac dalej, ale zmienila zdanie. Nie byla pewna tego, co mowila. Az do tego momentu nie pomyslala, ze Azjata byl ten sam czlowiek co w restauracji. Poza tym bylo jasne, ze inspektor zachowuje sie nieco protekcjonalnie. Miala wrazenie, ze z niej pokpiwa. -Jesli w tej chwili nie maja panstwo nic wiecej do dodania - powiedzial Griffith - to moga panstwo isc. Chcemy jednak prosic o pozostanie na wyspie. Skontaktujemy sie jutro. Chcialem tez zapewnic, ze przeprowadzimy dokladne poszukiwania szczatkow pani Wilson-Anderson. Marissa i Rafe wyszli razem z posterunku. Rafe odprowadzil ja do hotelu. W hallu przystanal na chwile przed odejsciem i powiedzial: -Jest mi naprawde przykro z powodu tego, co sie stalo. Jesli bede mogl pani w czyms pomoc, prosze przyjsc na "Oza". Marissa podziekowala i poszla do swojego pokoju. Po zamknieciu drzwi spojrzala na rzeczy Wendy i znow zalala sie lzami. -Nie moge uwierzyc, ze to sie stalo - mowila lamiacym sie glosem pol godziny pozniej, gdy oslabl jej szloch. Wstala z lozka, wziela walizke Wendy i spakowala wszystkie jej rzeczy. W tym czasie myslala o wszystkim, co zdarzylo sie w ciagu ostatnich kilku miesiecy. Wydawalo sie, ze jej niemoznosc posiadania dzieci pociaga za soba coraz bardziej tragiczne konsekwencje. Postawiwszy spakowana walizke Wendy w kacie szafy, podeszla do lozka i usiadla na brzegu. Przez dlugi czas spogladala na telefon, probujac zebrac sie na odwage. W koncu podniosla sluchawke i wybrala swoj domowy numer w Weston. Uslyszala sygnal dwa razy, po czym odezwal sie zaspany glos Roberta: -Halo. - Zdala sobie sprawe, ze w Bostonie jest okolo drugiej nad ranem. -Robert! - zajaknela sie Marissa. - Zdarzylo sie cos strasznego. Zanim powiedziala cokolwiek wiecej, wybuchnela histerycznym placzem. Opowiedzenie o wypadku Wendy zajelo jej piec minut. -Wielki Boze! - wykrzyknal Robert. Marissa podzielila sie z nim podejrzeniami, ze smierc Wendy mogla byc zamierzona, nieprzypadkowa. Po chwili milczenia Robert, tak jak inspektor policji, przypomnial jej, ze przeszla straszliwy szok. -Po takich przejsciach twoja wyobraznia moze podsuwac ci dziwne rzeczy - powiedzial. - Mozesz przypisywac wine komus niewinnemu. W kazdym razie sprobuj sie odprezyc. Staraj sie za duzo o tym nie myslec. -Czy mozesz przyjechac? - spytala nagle. -Do Australii?! - wykrzyknal Robert. - Mysle, ze to ty powinnas wrocic do domu. -Ale policja polecila mi zostac na wyspie - powiedziala Marissa. -Formalnosci nie zajma na pewno wiecej niz dzien - przekonywal Robert. - Mnie zajeloby prawie dwa dni dostanie sie tam. Zreszta trudno mi w tej chwili wyjechac. Brakuje zaledwie tygodnia do pietnastego kwietnia, a wiesz, co to znaczy; podatki. Lepiej byloby, zebys ty przyjechala do domu najszybciej, jak tylko bedziesz mogla. -Pewnie - rzekla Marissa nagle przygaszonym tonem. - Rozumiem. -Czy mam dzwonic do Gustawa? - spytal Robert. -Jesli mozesz - powiedziala, ale nagle zmienila zdanie. - Lepiej ja to zrobie. Gustaw moze chciec ze mna porozmawiac. -Dobrze - zgodzil sie Robert. - Zadzwon do mnie, gdy bedziesz wiedziala, kiedy wracasz. Marissa odlozyla sluchawke. Rozmowa z Gustawem miala nalezec do najtrudniejszych w jej zyciu. Probowala pomyslec, jak to powiedziec, ale nie widziala sposobu zlagodzenia wiadomosci. W koncu podniosla sluchawke i wykrecila numer. Gustaw odpowiedzial po pierwszym dzwonku. Jako chirurg byl niewatpliwie przyzwyczajony do budzenia w nocy. Jego glos nie wskazywal nawet na to, by zostal wyrwany ze snu, chociaz Marissa byla pewna, ze spal. Szybko przeszla do rzeczy, opowiadajac mu dokladnie, co sie stalo. Potrafila jakos powstrzymac lzy do chwili, gdy zakonczyla relacje z wydarzen tego dnia. Po drugiej stronie, tysiace kilometrow dalej, slyszala tylko ciezka cisze. -Gustawie... czy dobrze sie czujesz? - spytala. Jej glos zalamal sie. Po pauzie Gustaw odpowiedzial: -Ja... ja zaraz dojde do siebie. W to... tak trudno uwierzyc. Ale Wendy zawsze byla w nurkowaniu ryzykantka. Gdzie sa jej rzeczy? -Spakowalam je. - Marissa poczula ulge, a jednoczesnie zdziwila sie, ze Gustaw tak dobrze przyjmuje zle wiesci. Domyslala sie, ze pomaga mu zawodowe opanowanie i ze prawda dotknie go mocniej pozniej, gdy bedzie sam. -To musial byc dla ciebie straszny szok - stwierdzil Gustaw. - Czy dobrze sie czujesz? -Trzymam sie - odparla. -Marissa, doceniam to, ze dzwonisz. Jesli mozesz przeslac mi jej rzeczy, bede bardzo wdzieczny. Skontaktuje sie z wladzami australijskimi. Teraz lepiej zakonczmy rozmowe. Do widzenia. W sluchawce zalegla cisza i Marissa powoli odlozyla ja na widelki. W sercu czula taki sarn bol, jaki odczuwal Gustaw. Kladac sie do lozka, zakryla twarz rekami i szlochala tak dlugo, na ile starczylo jej lez. Potem jej smutek zaczal przemieniac sie w irytacje, a pozniej w gniew. Zamiast cieszyc sie, ze Gustaw byl taki opanowany, zaczelo ja to niepokoic. Gdy odtwarzala w pamieci rozmowe, nienawidzila Gustawa za to, ze reagowal tak zimno i niewzruszenie, jakby sluchal sprawozdania o swoim pacjencie, a nie o zonie. Zaczela sie zastanawiac, czy problemy zwiazane z leczeniem nieplodnosci mogly byc tak duze, ze smierc Wendy w jakims stopniu sprawila Gustawowi ulge. Rozmyslania o rozmowie z Gustawem sklonily ja do przemyslenia rozmowy z Robertem, co dalo podobny skutek. Fakt, ze nie chcial natychmiast przyjechac do Australii, wiedzac, jakiego doswiadczyla szoku, byl niewybaczalny. Podatki co za absurdalna wymowka! Po tym, co sie zdarzylo, myslala, ze da on pierwszenstwo ich malzenstwu. Wstala z lozka i podeszla do okna. Ocean polyskiwal w popoludniowym sloncu. Trudno bylo uwierzyc, ze Wendy spotkal taki okrutny los w tak sielankowym otoczeniu. Zastanawiala sie, co staloby sie z nia, gdyby nudnosci i zmeczenie nie zmusily jej do powrotu do lodzi. Moze juz by nie zyla. Moze na tym polegal pomysl: pozbyc sie ich obu. Zaschlo jej w gardle i z trudem przelknela sline. Miala niebezpieczne mysli, moze nawet szalone. Przypomniala sobie okrutnego chinskiego straznika w Klinice Kobiecej. Czy mogl miec jakis zwiazek ze zlowrogim Chinczykiem na "Ozie"? Zastanawiala sie, czy w ogole istnieja jakies powiazania pomiedzy Klinika Kobieca w Stanach i FCA w Australii. Wyszla na balkon i usiadla na lezaku. Bolalo ja, ze Wendy zginela tak bezsensownie. Jakze teraz mogla porzucic to wszystko i wracac do Bostonu? Mysli jej powedrowaly do nieuchwytnego Tristiana Williamsa. Po co wybitny patolog mialby zmyslac bzdurne dane, ktore mogly byc latwo podwazone. Dla watpliwej korzysci opublikowania artykulu? To wszystko do siebie nie pasowalo. Nerwowo bebnila palcami po poreczy lezaka. Ponownie pomyslala o tamtych osobnikach rzucajacych przynete. Jesli byli niewinni, dlaczego tak szybko uciekli, gdy do nich zawolala? Mogla przyjac, ze Tristian Williams popelnil zawodowe harakiri dla fantazji. Rownie dobrze mogla sobie wmawiac, ze tamci dwaj na pokladzie "Oza" nie wiedzieli, co robia. Ale cala ta dziwna sprawa zaczynala przypominac jej poczatek epidemii Ebola, gdy pracowala w Centrum Epidemiologii. Teraz, podobnie jak wtedy, pomyslala, ze nadszedl czas, by zaczac kierowac sie intuicja. Nawet jesli tylko podejrzewa, ze za tymi wydarzeniami cos sie kryje, musi starac sie to odkryc. Pod wplywem impulsu wrocila do pokoju i zadzwonila do Roberta. Obudzila go po raz drugi. -Potrzebuje cie tutaj, Robercie - poprosila. - Im wiecej mysle o smierci Wendy, tym bardziej jestem przekonana, ze zostala ona spowodowana celowo. -Prosze, Marissa. Przesadzasz. Przeszlas bardzo silny szok. Wroc lepiej do domu. -Ale wlasnie uwazam, ze powinnam tu zostac. -Nie moge jechac do Australii - powiedzial Robert. - Mowilem juz, ze praca jest... Zdawala sobie sprawe z tego, ze postepuje nieracjonalnie, ale odlozyla sluchawke, zanim Robert dokonczyl zdanie. Wtedy jednak uswiadomila sobie, ze jest jedna rzecz, ktora on moze zrobic. Chwycila sluchawke i zadzwonila jeszcze raz. -Ciesze sie, ze znow dzwonisz - rzekl Robert. - Mialem nadzieje, ze twoj rozsadek powroci. -Chce, abys sprawdzil dla mnie jedna rzecz - powiedziala Marissa, ignorujac jego komentarz. - Chce wiedziec, czy istnieja jakies powiazania zawodowe pomiedzy Klinika Kobieca w Stanach i FCA w Australii. -Moge to rano sprawdzic - rzekl Robert. -Chce, bys to zrobil teraz - nalegala Marissa. Wiedziala, ze komputer Roberta jest polaczony z roznymi bazami danych. -Jesli to zrobie - spytal - czy przestaniesz prosic, abym ja jechal do Australii i wrocisz do domu? -Przestane cie prosic o przyjazd do Australii - odparla Marissa. -Podaj twoj numer, oddzwonie. Za piec minut zadzwonil. Robert byl szybszy, niz przypuszczala. -Mialas racje, oni sa powiazani - oznajmil. - Zarowno nad Klinika Kobieca, jak i FCA nadzor sprawuje australijskie towarzystwo holdingowe o nazwie Fertility Ltd. Znalazlem to, czytajac tylna okladke prospektu Kliniki Kobiecej. -A do czego ci ten prospekt? - spytala Marissa. - Myslalam, ze jest to klinika prywatna. -Wypuscili duzy pakiet akcji kilka lat temu w celu sfinansowania rozbudowy w calym kraju - wyjasnil Robert. - To sa bardzo dobre akcje. Jestem z nich bardzo zadowolony. -Posiadasz akcje Kliniki Kobiecej? - zdziwila sie Marissa. -Tak - powiedzial Robert. - Mam pokazne sumy lokowane zarowno w FCA, jak i Klinice Kobiecej. -Posiadasz wiec tez akcje FCA? -Pewnie, ze tak - odparl Robert. - Kupilem je na gieldzie w Sydney. -Sprzedaj je! - krzyknela Marissa. Robert zasmial sie. -Nie mieszaj emocji z interesami - rzekl. - Obydwa pakiety niezle zaprocentuja w niedalekiej przyszlosci. -Mysle, ze w tych dwoch instytucjach jest cos bardzo zlego - gwaltownie powiedziala Marissa. - Ja nie wiem, co oni kombinuja, ale to moze byc zwiazane z tymi przypadkami gruzliczego zapalenia jajowodow. -Nie mow mi, ze znow zaczynasz krucjate - jeknal Robert. -Sprzedaj te akcje - zazadala Marissa. -Przemysle twoje rekomendacje - rzekl Robert wymijajaco. Marissa cisnela sluchawke na widelki, zanim zdazyl powiedziec cokolwiek wiecej. W tej chwili gniew przezwyciezyl jej smutek zwiazany z Wendy. Chociaz pomyslala, ze poziom hormonow mogl miec wiele wspolnego z jej zmianami nastroju, w tej chwili nie dbala o to. Zamiast poddawac sie depresji, przystapila do akcji. Podniosla sluchawke i wybrala numer Krolewskiej Lotniczej Sluzby Medycznej w Charleville. -Tak - powiedziala kobieta po drugiej stronie linii. - Doktor Tristian Williams pracuje u nas, ale w tej chwili wyjechal do odleglej stadniny bydla. Nie bedzie go przez wiele dni. -Czy ma okreslony plan objazdow? - spytala Marissa. -Tak, ma - potwierdzila kobieta. - o ile nie wystapi nic nadzwyczajnego. Nasi lekarze maja regularne trasy, gdy wyjezdzaja w teren. -Czy moze mi pani powiedziec, gdzie bedzie za dwa dni? - spytala Marissa. Pomyslala, ze to wystarczajacy czas, by tam dojechac, bez wzgledu na to, gdzie to jest. -Prosze zaczekac. - Przez kilka minut w sluchawce panowala cisza, az wreszcie kobieta odezwala sie ponownie: - Bedzie w poblizu miasta o nazwie Windorah. Ma tam odwiedzic osrodek Wilmington Station. -Czy w Windorah jest lotnisko? - spytala Marissa. Jej rozmowczyni zasmiala sie. -Nie, raczej nie - powiedziala. - Prawde mowiac, tam nawet nie ma asfaltowych drog. Nastepnie Marissa zadzwonila na lotnisko, by sprawdzic polaczenia z Charleville. Po uzyskaniu rezerwacji w liniach Flight West szybko spakowala walizki, i zeszla na dol do hallu. Bagaz Wendy zostawila w hotelowej przechowalni, zaplacila i opuscila hotel. W czasie krotkiej jazdy na lotnisko pomyslala, ze narusza polecenie pozostania w Hamilton Island. Zastanawiala sie, czy sluzba bezpieczenstwa na lotnisku moze probowac ja zatrzymac. Nie napotkala jednak zadnych trudnosci i bez jakichkolwiek przygod znalazla sie na pokladzie samolotu lecacego do Brisbane. W Brisbane musiala chwile poczekac, zanim wsiadla do malego samolotu, majacego tylko dwanascie miejsc. Wkrotce po dziewiatej wieczorem samolot wzniosl sie z pasa startowego i skierowal na zachod w kierunku Charleville, miasta polozonego na granicy rozleglej przestrzeni australijskiego buszu. Gdy Marissa leciala ponad Wielkimi Gorami Wododzialowymi, lancuchem gorskim oddzielajacym waskie zyzne wybrzeze od reszty kontynentu australijskiego, Ned Kelly i Willy Tong pieli sie w gore po schodach w zupelnie zaciemnionym budynku FCA i podazali do biur administracji. Drzwi do gabinetu Charlesa Lestera byly uchylone. Obydwaj przybysze weszli bez pukania. Charles uniosl glowe z kregu swiatla rzucanego przez mosiezna lampe na biurku. Padajace cienie oslonily jego glebokie oczodoly, tak ze sprawial wrazenie czlowieka pozbawionego oczu. Usta rysujace sie pod obfitymi wasami byly mocno zacisniete, a ich kaciki skierowane w dol. Charles nie byl w dobrym humorze. -Siadajcie! - rozkazal. Ned opadl niedbale na jeden z foteli naprzeciw biurka, podczas gdy Willy oparl sie o regal. -Juz slyszalem w wiadomosciach wieczornych, co sie stalo - rzekl Lester. - Udalo sie wam tylko pogorszyc sytuacje. Po pierwsze, pozbyliscie sie jednej kobiety. Ta, ktora uszla calo, mowi o spowodowaniu smierci swojej przyjaciolki, poniewaz widziala was obu. Policja zdaje sie wszczyna sledztwo. -Skad moglismy wiedziec, ze jedna wyplynie z wody, gdy bedziemy wrzucac przynete? - rzekl Ned. - Troche nie mielismy szczescia. W przeciwnym razie by sie udalo. Wrzucilismy wystarczajaco duzo przynety, zeby zwabic wszystkie rekiny Morza Koralowego. -Ale pozbycie sie tylko jednej oraz wzniecanie podejrzen nie bylo tym, co mieliscie zrobic - warknal Lester. - Teraz zabicie tej drugiej nie jest juz tylko zaleceniem, lecz koniecznoscia. W wiadomosciach mowili, ze nazywa sie Blumenthal-Buchanan. -Wiem, ktora to - oswiadczyl Ned. - To ta rusalka z brazowymi wlosami. -Czy chce pan, bysmy wrocili na Hamilton Island i ja zalatwili? - spytal Willy. -Chce, byscie zrobili to, co potrzeba - rzekl Lester. -A co, jesli ona juz opuscila wyspe? - dociekal Ned. -Watpie, by wyjechala, gdy dochodzenie jest w toku - odpowiedzial Lester. Ale zadzwonmy do hotelu. Mowiles, ze ona mieszka w "Hamilton Island Resort"? -Tak, w tym - odrzekl Ned. Lester podniosl sluchawke i po otrzymaniu numeru zadzwonil do hotelu. Ku swemu zdziwieniu dowiedzial sie, ze pani Buchanan juz sie wyprowadzila. Wstal i oparl sie o biurko. -Chce, koledzy, byscie te sprawe wyczyscili. Ned, szukaj tej kobiety we wszystkich hotelach tutaj i w Sydney. Uzyj naszych powiazan rzadowych i sprawdz, czy nie opuscila kraju. Willy, ty szukaj Tristiana Williamsa i badz w poblizu. Ta Buchanan na poczatku mowila o odszukaniu Williamsa. Jesli bedzie z nim rozmawiac, sytuacja jeszcze bardziej sie pogorszy. -A jesli juz wyjechala z kraju? - spytal Ned. -Chce sie jej pozbyc - rzekl Lester. - Niewazne, gdzie bedzie, w Stanach czy w Europie. Jasne? Ned wstal. -Zupelnie jasne - powiedzial. - To bedzie trudne. Ale ja lubie trudnosci. ROZDZIAL 12 9 kwietnia 1990, godz. 7.11 Marissa obudzila sie wyczerpana. Nie spala dobrze tej nocy. Zatrzymala sie w schludnym motelu w Charleville i pomimo ze jej lozko bylo wygodne, zdolala zaledwie sie zdrzemnac. Gdy tylko przymykala oczy, widziala tamtego wielkiego bialego rekina. Kilka razy przysnela, lecz budzila ja natarczywa wizja Wendy w paszczy potwora. W koncu zapadla w sen prawie na trzy godziny, gdy juz dnialo. Chociaz nie byla glodna, zmusila sie do zjedzenia jakiegos sniadania, zanim wyruszyla do biura wynajmu samochodow.Idac ulicami Charleville, miala wrazenie, ze czas sie cofnal o piecdziesiat lat i ze przebywa w ktoryms z zachodnich miast Stanow Zjednoczonych. Specyficzny styl wiktorianski, ktorego spodziewala sie juz w Brisbane, tutaj rzucal sie w oczy. Powietrze bylo przejrzyste, a ulice starannie wysprzatane. Poranne slonce grzalo wystarczajaco mocno, by dac przedsmak poludniowego zaru. W biurze wynajmu samochodow, znajdujacym sie przy stacji benzynowej Shella, Marissa wynajela forda falcona. Prosila rowniez o mape, ale agent zadnych map nie mial. -Dokad planuje pani jechac? - zapytal, wolno cedzac slowa. -Windorah - odpowiedziala. Urzednik spojrzal na nia jak na szalona. -Po kiego diabla? Czy pani chociaz wie, jak to daleko? -Niezbyt dokladnie - przyznala Marissa. -To jest ponad trzysta kilometrow - rzekl agent. - Trzysta kilometrow dziczy, kangurow, kudu i jaszczurek. To prawdopodobnie zajmie pani od osmiu do dziesieciu godzin. Lepiej niech pani wezmie do bagaznika kanister z benzyna, a drugi z woda. Prosze upewnic sie, ze sa pelne. -A jaka jest tam droga? - spytala Marissa. -Nazywanie tego droga jest przesada - odpowiedzial agent. - Jest waskie pasemko, ale bedzie mnostwo kurzu. W tym sezonie nie mamy duzo deszczu. A moze pani jutro do mnie zadzwoni z Windorah? Jesli nie otrzymam telefonu, powiadomie policje. Tam nie ma duzego ruchu. -Dziekuje - rzekla Marissa. - Zadzwonie. Pojechala samochodem z powrotem do hotelu. Stwierdzila, ze w ruchu lewostronnym niezrecznie sie jezdzi. Bedac w hotelu, poprosila wlasciciela, by zadzwonil do Krolewskiej Lotniczej Sluzby Medycznej. Sprawdzila, czy nie wystapily nieprzewidziane okolicznosci, ktore mogly zaklocic objazd Tristiana Williamsa. Po napelnieniu rezerwowych kanistrow woda i benzyna, Marissa przejechala przez Charleville i wjechala na droge do Windorah. Tak jak powiedzial agent, droga tuz za miastem przechodzila nagle w waskie pojedyncze pasmo. Na poczatku jazda nawet przypadla Marissie do gustu. Slonce swiecilo z tylu, nie w oczy, chociaz wiedziala, ze z uplywem dnia to sie zmieni. Roztaczajace sie wokol pustkowie stanowilo dobre lekarstwo dla jej nadwerezonych nerwow. Droga miala pomaranczowozolty kolor i wiodla przez pofaldowany jalowy teren, przypominajacy pustynny krajobraz, poprzecinany dziwnymi waskimi dolinkami i rowami odprowadzajacymi wode w porze deszczowej. Wszedzie widziala ptaki, ktore rozpierzchaly sie, gdy nadjezdzala. Zauwazyla nawet zwierzeta, o ktorych mowil agent. Od czasu do czasu widziala zaglebienia wypelnione woda koloru otaczajacych je tropikalnych malw. Pomimo tej niezwyklej scenerii wkrotce ogarnelo ja znuzenie. Gdy mijaly kilometry, Marissa poczula ulge, ze agent oczekiwal jej telefonu z Windorah. Nigdy dotychczas nie podrozowala przez takie pustkowia; perspektywa awarii samochodu mogla tu byc naprawde przerazajaca. Rowniez samo prowadzenie nie bylo latwe. Nierowna droga powodowala, ze ciagle musiala sie szarpac z kierownica. Kurz klebiacy sie za samochodem zaczal w koncu dostawac sie do srodka, pokrywajac wszystko cienka warstwa. Okolo poludnia byla pewna, ze temperatura zbliza sie do czterdziestu stopni. Upal dawal zludzenie falowania krajobrazu. Zdarzaly sie rozne naturalne przeszkody; po poludniu musiala gwaltownie zahamowac, wpadajac w poslizg, by przepuscic stado dzikich swin, ktore przechodzily przez droge. Nieco po osmej wieczorem, po jedenastu godzinach jazdy, Marissa zaczela spostrzegac nieznaczne slady cywilizacji. Dwadziescia minut pozniej wjechala do Windorah. Byla zadowolona, ze sie tutaj znalazla, chociaz miasto trudno bylo nazwac malownicza oaza. W centrum stal jednopietrowy zielony budynek z drewniana weranda, bedacy jednoczesnie pubem i hotelem. Jak glosil szyld, byl to hotel "Zachodnia Gwiazda". Naprzeciw znajdowal sie sklep wielobranzowy. Nieco dalej - stacja benzynowa, jakby zywcem wyjeta z lat trzydziestych. Marissa weszla do pubu i musiala wytrzymac wlepione w nia spojrzenia pieciu mezczyzn-klientow. Przerwali gre w strzalki i patrzyli na nia tak, jakby byla zjawa. Podszedl wlasciciel hotelu i spytal, w czym moze jej pomoc. -Potrzebuje pokoju na dwie noce - odparla Marissa. -Czy ma pani rezerwacje? - spytal. Marissa popatrzyla na jego szeroka twarz. Myslala, ze tamten zartuje, ale nie usmiechnela sie. Przyznala, ze nie ma rezerwacji. -Mamy dzisiaj wizyte druzyny bokserskiej - powiedzial. - Jest duzy ruch, ale sprawdze. Podszedl do kasy i zajrzal do ksiazki rezerwacji. Marissa rozejrzala sie po sali. Wszyscy goscie nadal na nia patrzyli. Nikt nie powiedzial nawet slowa, nikt nie tknal piwa. Wlasciciel wrocil. -Dam pani czworke - oznajmil. - Byla zarezerwowana, ale mieli przyjechac do szostej. Zaplacila za jeden nocleg, wziela klucz i zapytala o posilki. -Cos pani przygotujemy tu na miejscu - odparl wlasciciel. - Jak sie pani odswiezy, prosze przyjsc. -Jeszcze jedno pytanie - powiedziala Marissa. - Czy daleko stad jest Wilmington Station? -Calkiem blisko. Mniej niz trzy godziny jazdy samochodem na zachod. Marisse zastanowilo, jak dlugo nalezaloby jechac do odleglego osrodka, skoro do pobliskiego jedzie sie trzy godziny. Przed pojsciem do pokoju zadzwonila do agenta samochodowego z informacja, ze dojechala na miejsce. Z zadowoleniem stwierdzila, ze jej pokoj jest wzglednie czysty. Byla zaskoczona moskitiera oslaniajaca lozko. Juz wkrotce miala sie przekonac, jak jest przydatna. Wieczor uplynal szybko. Nawet nie byla glodna i ledwie tknela jedzenie, natomiast smakowalo jej lodowato zimne piwo. W koncu wdala sie w przyjacielska pogawedke z mezczyznami siedzacymi przy barze. Zostala nawet zaproszona na turniej bokserski, ktory dla miejscowych byl okazja zmierzenia sie z zawodowcami. Farmerzy mogli wygrac dwadziescia dolarow, jesli ktorys przetrzymal trzy jednominutowe rundy, ale nigdy zaden z nich tego nie dokonal. Poszla do siebie jeszcze przed koncem turnieju, przerazona okrucienstwem zabawy pijanych mezczyzn. Noc okazala sie straszna. Ponownie przesladowal Marisse obraz Wendy pozeranej przez rekina. W dodatku musiala znosic pijackie krzyki i odglosy piesciarskich rozgrywek. Walczyla tez z cala gromada insektow, ktore przedarly sie przez moskitiere do lozka. Rano byla jeszcze bardziej zmeczona niz przed pojsciem spac. Po prysznicu i kawie stwierdzila jednak, ze moze zaczac nowy dzien. Korzystajac ze wskazowek wlasciciela, wyjechala z Windorah i po zakurzonej polnej drodze skierowala sie do Wilmington Station. Ranczo wygladalo tak, jak sobie wyobrazala; skladalo sie z kilku niskich szop, bialych domow krytych blacha i duzej ilosci ogrodzenia. Wsrod nich widac bylo wiele psow, koni i kowbojow. W okolicy unosil sie niemily, ale dajacy sie zniesc, silny odor krowiego lajna. W przeciwienstwie do pubu w Windorah, gdzie gapiono sie na nia z niedowierzaniem, tutaj zostala powitana ze wszystkimi oznakami goscinnosci. Kowboje, zwani tu hodowcami bydla lub farmerami, niemal rozpychali sie nawzajem, probujac jej pomoc, przynoszac piwo i proponujac, ze zaprowadza ja na prowizoryczny pas startowy, kiedy przyleci lekarz. Jeden ze "stadomistrzow" wyjasnil ich zachowanie mowiac, ze atrakcyjna samotna kobieta pojawia sie w stadninie przecietnie raz na sto lat. Pol do dwunastej Marissa udala sie na lotnisko i czekala, siedzac w swym fordzie, pod kauczukowym drzewem. W poblizu, na sloncu, blizej pasa startowego oczekiwal land rover ze stadniny. Tuz przed dwunasta wyszla z samochodu i stanela w pelnym sloncu. Oslaniajac reka oczy, szukala samolotu na jasnoblekitnym niebie. Dzien byl tak goracy, jak poprzedni, i rownie bezchmurny. Samolot nie nadlatywal. Uwaznie nasluchiwala, lecz dochodzil ja tylko szum akacji na wietrze. Po dziesieciu minutach chciala z powrotem wsiasc do samochodu, gdy uslyszala odlegly warkot silnika. Wznoszac oczy ku niebu szukala zrodla dzwieku. Zauwazyla go dopiero wtedy, gdy znalazl sie tuz nad nia. Samolot okrazyl pas startowy. Wydawalo sie, ze pilot namysla sie, czy ladowac, czy nie. W koncu, przy drugim podejsciu, wyladowal i pokolowal w kierunku oczekujacego land rovera, ustawiajac sie pod wiatr. Pilot wygasil silniki i przygotowywal sie do wyjscia. Marissa szybko podeszla do samolotu, gdy pilot otwieral drzwi kabiny Kierowca land rovera wyszedl na slonce, wyrzucajac w piasek niedopalek papierosa. -Doktorze Williams! - zawolala Marissa. Pilot zatrzymal sie przy samolocie i spojrzal w kierunku Marissy. W reku trzymal staromodna torbe lekarska z mosieznymi okuciami. -Doktorze Williams! - powtorzyla Marissa. -Tak? - ostroznie spytal Tristian. Uwaznie obejrzal Marisse od stop do glow. -Jestem doktor Marissa Blumenthal - przedstawila sie. Wyciagnela na powitanie reke, ktora Tristian z wahaniem uscisnal. -Milo mi pania poznac - powiedzial. Jego glos nie zabrzmial przekonujaco. Marissa byla nieco zdziwiona. Nie wygladal na patologa, a przynajmniej nie przypominal tych, ktorych znala. Mial twarz mocno opalona, z trzydniowym zarostem, a na glowie splowialy klasyczny australijski kapelusz z szerokim rondem, zalozony na bakier. Wygladal bardziej na czlowieka pracujacego na swiezym powietrzu, na przyklad farmera, niz lekarza. Byl bardzo meski, wlosy mial nieco jasniejsze niz Robert. Jego kwadratowa szczeka przypominala szczeke Roberta, lecz tutaj podobienstwa sie konczyly. Oczy Tristiana byly glebiej osadzone, ale Marissa nie potrafila okreslic ich koloru, gdyz mruzyl je w blasku slonca. Usta, w przeciwienstwie do waskich ust Roberta, byly pelne i wyraziste. -Czy mozna bedzie z panem przez chwile porozmawiac? - spytala Marissa. - Czekalam na pana. Przyjechalam samochodem az z Charleville. -Cos takiego! - powiedzial Tristian. - Nieczesto mi sie zdarza, by czekala na mnie urocza dziewczyna. Mysle, ze w stadninie Wilmington moga przez kilka minut poczekac. Powiem kierowcy. Podszedl do land rovera i polozyl torbe na tylnym siedzeniu. Marissa zauwazyla, ze byl wyzszy od Roberta - mial okolo metra dziewiecdziesieciu centymetrow wzrostu. Gdy podszedl do niej, Marissa zaproponowala, by usiedli w jej samochodzie w cieniu. Tristian zgodzil sie. -Przyjechalam kawal drogi z Bostonu, aby z panem rozmawiac - odezwala sie Marissa, gdy juz siedziec w fordzie. - Nie bylo latwo pana znalezc. -Nagle odnioslem wrazenie, ze nie jestem pewny, czy to bedzie mi sie podobac. Tristian zmierzyl Marisse spojrzeniem. - Nie jestem zainteresowany, by byc odszukanym. -Chce z panem rozmawiac na temat panskiego artykulu - rzekla Marissa. - Tego o gruzliczym zapaleniu jajowodow. -Teraz juz jestem pewien, ze to mi sie nie podoba - powiedzial Tristian. Zechce mi pani wybaczyc, ale czekaja na mnie pacjenci. Polozyl reke na klamce drzwi samochodu. Marissa chwycila go za ramie. -Prosze! - zawolala. - Musze z panem porozmawiac. -Wiedzialem, ze to za dobrze wyglada, by bylo prawda. Odsunal jej reke i wysiadl z samochodu. Nie ogladajac sie, podszedl do land rovera, wsiadl i odjechal. Marissa oslupiala. Nie wiedziala, czy sie zloscic, czy obrazic. Po tylu trudnosciach z odnalezieniem go nie mogla uwierzyc, ze on nie poswieci jej nawet chwili. Usiadla w samochodzie i patrzyla na kurz klebiacy sie za land roverem. Po chwili pospiesznie uruchomila silnik forda, wrzucila bieg i ruszyla w poscig. W Wilmington Station byla zupelnie pokryta kurzem, gdyz caly czas jechala za land roverem we wzbijanym przez niego obloku. Piasek zgrzytal jej nawet w zebach. Tristian juz szedl drugim podjazdem w kierunku malego domu. W reku niosl swoja torbe. Marissa pobiegla za nim. Gdy sie z nim zrownala, probowala zwrocic na siebie uwage. Na kazde jego trzy kroki robila piec. -Musi pan ze mna rozmawiac - rzekla, gdy stalo sie jasne, ze ignoruje jej obecnosc. - To bardzo wazne. Tristian przystanal. -Nie interesuje mnie rozmowa z pania - oswiadczyl. - A poza tym jestem zajety. Mam do zbadania kilku pacjentow, w tym bardzo chora mala dziewczynke, a ja nie znosze pediatrii. Marissa odsunela z czola zakurzone wlosy i spojrzala w gore na jego twarz. Pomimo ze mial oczy gleboko osadzone, teraz zobaczyla, ze sa niebieskie. -Jestem pediatra, moglabym pomoc. Tristian przygladal sie jej twarzy, wsysajac bok policzka. -Pediatra, hm? - powiedzial. - Dobrze sie sklada. - Jego oczy powedrowaly do drzwi chaty. Gdy spojrzal na nia ponownie, rzekl: - Tej oferty nie moge odrzucic, przy tym, co ja wiem o pediatrii. Pacjentka okazala sie osmiomiesieczna dziewczynka i byla ciezko chora. Miala wysoka goraczke, kaszel i wodnisty katar. Gdy weszli do srodka, dziecko plakalo. Marissa badala malenstwo, a Tristian i zaniepokojona matka przygladali sie jej. Po kilku minutach Marissa wyprostowala sie i oznajmila: -To odra, nie ma watpliwosci. -Po czym pani poznala? - zainteresowal sie Tristian. Marissa pokazala mu male biale punkty w ustach dziecka, zaczerwienione oczy i lekka wysypke zaczynajaca sie pojawiac na czole. -Co mozemy zrobic? - spytal. -Tylko obnizyc goraczke - rzekla Marissa. - A jesli pojawia sie komplikacje, dziecko nalezy hospitalizowac. Czy jest to mozliwe? -Pewnie - powiedzial Tristian. - Mozemy ja zawiezc samolotem do Charleville, a nawet do Brisbane, jesli to konieczne. Przez kilka minut Marissa rozmawiala z matka, mowiac o mozliwych oznakach choroby. Po czym zaczely sie zastanawiac, gdzie dziewczynka mogla zlapac wirusa. Okazalo sie, ze dwa tygodnie temu cala rodzina odwiedzila krewnych w Longreach, a tam mieli chore dziecko. Po omowieniu profilaktyki wobec innych dzieci w stadninie lekarze pozegnali matke i poszli do kolejnego domu. -Dziekuje za pomoc - rzekl Tristian, gdy wchodzili na nastepna werande. -Mysle, ze poradzilby pan sobie beze mnie - powiedziala Marissa. Miala ochote jeszcze cos dorzucic, lecz intuicja kazala jej czekac. Marissa towarzyszyla Tristianowi podczas pozostalych wizyt u pacjentow w stadninie. Wszystkie byly rutynowe, z wyjatkiem wizyty u dziewiecdziesieciotrzyletniej kobiety umierajacej na raka, ktora nie chciala isc do szpitala. Lekarz uszanowal jej wole i dal tylko srodki usmierzajace. Gdy wychodzili z ostatniego domu, Tristian pierwszy nawiazal rozmowe. -Powiem, ze ulegam wlasnej ciekawosci - rzekl. - Co pania sklonilo do jazdy taki kawal drogi i pytania o artykul, ktoremu nikt nie dowierza? -Poniewaz sama cierpie na chorobe, ktora pan opisywal - odpowiedziala Marissa, starajac sie dotrzymac mu kroku. Podazali w kierunku stolowki. - I poniewaz to schorzenie zaczelo wystepowac w roznych miejscach w Stanach, a nawet w Europie. Miala wielka ochota zapytac go wprost, dlaczego pozmyslal dane, ale obawiala sie, ze to zakonczy ich rozmowe. Tristian przystanal i przyjrzal sie uwaznie Marissie. -Pani miala gruzlicze zapalenie jajowodow? - spytal. -Potwierdzone biopsja - odrzekla Marissa. - Nie wiedzialam, ze mam. Gdybym nie probowala zajsc w ciaze, prawdopodobnie nigdy bym sie o tym nie dowiedziala. Tristian gleboko sie zamyslil. -Usilowalam sie czegos o tym dowiedziec - ciagnela Marissa - ale bylo to trudne. Prawde mowiac, skonczylo sie nieszczesciem. Wlasnie stracilam przyjaciolke. Podejrzewam, ze zostala zamordowana. Tristian wlepil w nia oczy. -O czym pani mowi? -Przyjechalam do Australii z przyjaciolka - wyjasnila Marissa. - Tak jak ja, cierpiaca na gruzlicze zapalenie jajowodow. Przyjechalysmy z powodu panskiego artykulu i pytalysmy o pana w FCA w Brisbane. Przyjeto nas gorzej niz zle. Opisala szczegolowo, co zdarzylo sie na rafie, podkreslajac, ze smierc Wendy mogla nie byc przypadkiem. -Zaczynam sie obawiac, ze moje zycie moze byc takze zagrozone - dodala. - Ale nie mam na to konkretnych dowodow. Tristian westchnal. -To wszystko przywoluje moje zle wspomnienia - potrzasnal glowa. Przekrzywil kapelusz i podrapal sie po czole. - Opowiem pani moja historie, aby pani wiedziala, na co sie porywa. Moze potem wroci pani do domu i zacznie prowadzic spokojne zycie. Ale ta opowiesc zajmie nieco czasu i jest tylko do pani wiadomosci, zgoda? -Zgoda - rzekla Marissa. -W porzadku. Wejdzmy do srodka i napijmy sie czegos. Tristian wszedl do kantyny i poszedl wprost do kuchni. Zaloga zmywala naczynia po poludniowym posilku. Z lodowki wyjal dwa lodowate piwa i zaniosl je do pustej juz jadalni. Podszedl do stolu, zdjal na krawedzi blatu kapsle z butelek i jedna jej wreczyl. Marissa usiadla naprzeciw niego. -Zostalem zatrudniony w FCA bezposrednio po specjalizacji w patologii - powiedzial, pociagnawszy dlugi lyk piwa. Imponowala mi ta klinika. Ciagle sie rozwijala. Kiedy tylko zaczalem pracowac, szef mojego wydzialu, tak przynajmniej sam siebie nazywal, zachorowal na zapalenie watroby i musial wziac dlugie zwolnienie. Na naszym wydziale zostalo tylko dwoch lekarzy i sila rzeczy zostalem szefem. - Tristian zachichotal. - Niemal natychmiast - ciagnal dalej - zaczalem obserwowac jeden po drugim przypadki tego ziarninowego zapalenia jajowodow. Wiedzialem, ze schorzenie jest rzadko spotykane, a przyszedlszy tam wprost po specjalizacji, uwazalem zrobienie jakiegos akademickiego odkrycia za bardzo atrakcyjne. Musze przyznac, ze pociagal mnie pomysl opublikowania artykulu w ktoryms z fachowych periodykow. Zupelnie samodzielnie zdecydowalem sie opisac obserwowane przypadki. Moim pierwszym podejrzeniem byla gruzlica, pomimo ze rzadko wystepuje w Australii. Ale poniewaz mamy ostatnio zwiekszona imigracje z poludniowo-wschodniej Azji, gdzie gruzlica jest ciagle endemiczna, uwazalem to za mozliwe. Musialem byc jednak pewny, ze to gruzlica. Wyeliminowalem grzybice poprzez staranne barwienie preparatow mikroskopowych. To definitywnie nie byly grzybice. Uparcie szukalem mikroorganizmow, ale nigdy ich nie widzialem. Ciagle bylem jednak przekonany, ze to gruzlica. -A co z sarkoidoza? - spytala Marissa. Tristian potrzasnal glowa. -To nie byla sarkoidoza - powiedzial. - Zdjecia klatek piersiowych byly w porzadku, zadna z pacjentek nie miala powiekszonych wezlow chlonnych ani problemow z oczami. Bylem wiec pewien, ze to gruzlica, chociaz nie mialem pojecia, jak sie przenosi. Ale wtedy powiazalem to z czyms, co dzialo sie w klinice. Okolo roku przed zaobserwowaniem tych przypadkow klinika zaczela przyjmowac chinskich laborantow i straznikow, ktorzy przechodzili jakies ksztalcenie. Wydawalo mi sie, ze szkolono laborantow w dziedzinie in vitro. Nie bylem jednak pewien. Zawsze przybywali parami i nie pozostawali dlugo, tylko po kilka miesiecy. Wielu nawet nie mowilo po angielsku. Ale fakt, ze przyjezdzali z Hongkongu, dokad naplywalo duzo ludzi z poludniowowschodniej Azji, sklonil mnie do wniosku, ze moga miec cos wspolnego ze wzrostem liczby przypadkow gruzliczego zapalenia jajowodow. -A gdzie wyjezdzali po uzyskaniu tytulow? - spytala Marissa, przypominajac sobie dwoch Chinczykow w Klinice Kobiecej. -Nie mam pojecia - przyznal Tristian. - Myslalem, ze z powrotem do Hongkongu. Nigdy sie tym nie interesowalem, przynajmniej do chwili, gdy zaczalem badac przypadki gruzlicy. Wtedy mnie to zaciekawilo. Umowilem sie wiec na spotkanie z Charlesem Lesterem, dyrektorem kliniki, i zapytalem go o Chinczykow. Oswiadczyl, ze te informacje sa tajne. Wszystko, co mial do powiedzenia, to tyle, ze ma to cos wspolnego z uzgodnieniami rzadowymi! Co mialem zrobic? - Tristian wzruszyl ramionami. - Spytalem kilka innych osob, ale wygladalo na to, ze nikt nie chce o tym rozmawiac. Wtedy dwoch Chinczykow mialo paskudny wypadek. Na tyle paskudny, ze jeden zostal zabity, a drugi wyladowal w szpitalu. Umiescili go w klinice FCA. Byl jedynym pacjentem mezczyzna, jakiego tam kiedykolwiek mieli. Postanowilem odwiedzac tego pacjenta niemal codziennie. Byl malomowny, ale znal angielski. Nienadzwyczajnie, lecz wystarczajaco. Nazywal sie Chan Ho. Bez czyjejkolwiek wiedzy zbadalem go, szukajac gruzlicy, i bylem zawiedziony negatywnym wynikiem testu, gdyz to podwazalo moja teorie. Odwiedzajac tego faceta codziennie, poznalem go jednak troche. Dowiedzialem sie, ze byl czyms w rodzaju buddyjskiego mnicha. Jako czesc swego wyksztalcenia poznal chinska sztuke walki. To mnie zainteresowalo - sztuka walki byla moim ulubionym sportem od chwili, gdy siegalem kangurom do kolan. Kiedy ten czlowiek wyszedl ze szpitala, zaprosilem go do mojej sali gimnastycznej. Okazal sie nieprawdopodobnie dobry w kung fu. Marissa pamietala, jak Chinczyk w szarym garniturze rozbroil Paula Abrumsa jednym zrecznym kopnieciem. -Wtedy dowiedzialem sie jeszcze czegos: Chan uwielbial piwo. Nigdy go nie pil przed przybyciem do Australii, przynajmniej tak mowil. Zauwazylem, ze rozluznia sie po kilku dobrych australijskich piwach. Wtedy wlasnie mnie zaskoczyl. Wcale nie pochodzil z Hongkongu, lecz Kantonu w Chinskiej Republice Ludowej. -Pochodzil z komunistycznych Chin? - spytala Marissa. -Tak mi powiedzial - rzekl Tristian. - Tez bylem zdziwiony. Zapewne przyjechal z Hongkongu, nielegalnie, moglbym dodac. Jednego wieczoru dobrze mu dolozylem. -Rozzloscil go pan? - Marissa zgubila sie. -Nie! Upilem - wyjasnil Tristian. - Wtedy zaczal mowic. Powiedzial, ze w Chinach byl czlonkiem tajnej organizacji zwanej Bialy Lotos. Mowil, ze zostal wydobyty z Chin z powodu swej znajomosci sztuki walki przez jedna z triad Hongkongu, zwana Wing Sin. Najwyrazniej FCA placila rachunek. Przekonywal mnie, ze placono grube dolary za to, by on i jego koledzy zostali przeszmuglowani do Australii. -Ale dlaczego? - spytala Marissa. Opowiadanie Tristiana poszlo w kierunku, ktorego nigdy nie podejrzewala. Znalezli sie na zupelnie innym polu niz gruzlica. -Nie mam pojecia - przyznal Tristian. - Ale caly czas mnie to intrygowalo Wyglada na jakis dziwny rodzaj programu, szczegolnie gdy rzekomo jest w to zamieszany rzad. Zaczalem myslec o roznych rzeczach, miedzy innymi, ze to moze miec cos wspolnego z tym, iz Hongkong ma byc oddany komunistycznym Chinom w 1997 roku. -Ostatnia rzecza, ktorej Chiny moga potrzebowac, jest zapladnianie in vitro - stwierdzila Marissa. -Nie wiem - rzekl Tristian. - Nic tu nie ma sensu. Wtedy znow zaczalem po cichu rozpytywac w klinice, lecz nadal nie moglem znalezc nikogo, kto moglby cos powiedziec na temat tych ludzi, a szczegolnie nikogo w administracji. Znow rozmawialem z dyrektorem, ale on ostrzegl mnie, bym te sprawe zostawil w spokoju. Musialem posluchac tego ostrzezenia. Tristian odchylil w tyl glowe i wypil do konca piwo. Wstal i spytal Marisse, czy ma ochote na nastepne, lecz ona nie skonczyla jeszcze pierwszego. Tristian poszedl do kuchni, a Marissa rozmyslala o wszystkim, co uslyszala. Bylo to dziwne, lecz nie bylo tym, po co jechala kilka tysiecy kilometrow. Tristian wrocil z nowa butelka piwa i usiadl na swoim miejscu. -Wiem, ze to wszystko brzmi niesamowicie - przyznal. - Ale wydawalo sie logiczne, ze jesli ustale, po co Chinczycy tam przyjezdzali, to bede mogl wyjasnic te przypadki chorobowe. To zabrzmi dziwnie, lecz obie rzeczy dzialy sie w tym samym czasie i bylem przekonany, ze nie jest to przypadek. I czy Chiny tego potrzebowaly czy nie, myslalem, ze ci Chinczycy sa szkoleni w metodach in vitro. Gdy byli w klinice, zawsze przebywali w laboratorium. -Czy nic sadzi pan, ze moglo byc odwrotnie? Moze ci Chinczycy wlasnie dostarczali informacji? - dociekala Marissa. -Watpie - rzekl Tristian. - Nowoczesna medycyna techniczna nie jest mocna strona Chin. -Ale wlasnie w tym czasie, o ktorym pan mowi FCA zaczela wykazywac gwaltowny wzrost w efektywnosci metod in vitro. Czytalam o tym w bibliotece medycznej. -Z moich wielogodzinnych rozmow z Chan Ho - zapewnil Tristian - nie wynikalo, ze moglby sie on przyczynic do udoskonalenia naszej wiedzy technicznej. -A co z jego kompanem - spytala Marissa - z tym, co umarl? -Chan nie chcial o nim mowic - odrzekl Tristian. - Pytalem wiele razy. Wszystko, czego sie dowiedzialem, to ze nie byl ekspertem w sztukach walki jak Chan. -Moze byl akupunkturzysta - podpowiedziala Marissa. - Lub zajmowal sie ziololecznictwem. -Mozliwe, lecz moge pania zapewnic, ze FCA nie zaczela stosowac akupunktury jako czesci procedury in vitro. Ale doszedlem do wniosku, iz czul sie odpowiedzialny za swego kompana, gdyz obawial sie, ze po jego smierci bedzie odeslany do Chin. -Wyglada na to, ze ten towarzysz byl wazniejszy - zauwazyla Marissa. - Moze on wlasnie dostarczal jakiejs wiedzy lub umiejetnosci? -Trudno mi w to uwierzyc - rzekl Tristian. - Obydwaj byli prymitywni. Wtedy zaczalem myslec o narkotykach. -To znaczy? - spytala Marissa. -Szmugiel heroiny - odparl Tristian. Wiem, ze Hongkong stal sie stolica heroiny, centrum przerzutu ze Zlotego Trojkata do reszty swiata. Zaczalem myslec, iz wyjasnieniem tych dziwnych faktow jest przerzut heroiny, szczegolnie ze gruzlica jest w Zlotym Trojkacie endemiczna. -Wiec ci Chinczycy byli kurierami? -Tak wlasnie myslalem. Moze ten, ktory nie znal sztuk walki. Ale nie bylem pewien. Niemniej jednak to wydawalo sie tlumaczyc zamieszane w to pieniadze. -To znaczy, ze FCA musi byc zaangazowana w handel narkotykami - skonstatowala Marissa. Oczami wyobrazni zobaczyla zadziwiajace bogactwo kliniki. To nadawalo wypowiedziom Tristiana znamiona prawdopodobienstwa. -Ale nawet jesli tak bylo, to co to mialo wspolnego z gruzliczym zapaleniem jajowodow? -Zamierzalem to zbadac - rzekl Tristian. - Pojechac na urlop do Hongkongu i zbadac slad do Kantonu, jesli to okazaloby sie konieczne. -Dlaczego zmienil pan zamiar? - spytala Marissa. -Zdarzyly sie dwie rzeczy - wyjasnil Tristian. - Po pierwsze, powrocil szef patologii, i po drugie, wyszedl moj artykul w "Australian Journal of Infectious Diseases". Sadzilem, ze opisujac nowy syndrom kliniczny jestem na progu slawy zawodowej. Artykul jednak okazal sie dla mnie zgubny. Jak juz mowilem, nie uzgodnilem sprawy z administracja. Coz, oni oszaleli. Chcieli, bym odwolal ten artykul, ale tego nie zrobilem. Wykazalem swoja wyzszosc akademicka i nie ustapilem. -Czy opisane przypadki byly rzeczywiste? - w koncu zapytala Marissa. - Nie wymyslil ich pan? -Oczywiscie, ze ich nie wymyslilem - Tristian oburzyl sie. - Nie jestem zupelnym durniem. To jest ich wersja, ale nie jest prawdziwa. -Charles Lester stwierdzil, ze pan pozmyslal dane. -Ten klamca, petak - syknal Tristian. Wszystkie dwadziescia trzy przypadki to rzeczywiste pacjentki, gwarantuje. Ale nie jestem zdziwiony, ze powiedzial pani co innego. Probowali mnie zmusic, bym oswiadczyl to samo, lecz odmowilem. Byly nawet grozby. Nieszczesliwie zignorowalem je nawet wtedy, gdy dotyczyly mojej zony i dwuletniego syna. W tym czasie zniknal Chan Ho i sprawy sie pogorszyly. Szef patologii napisal do redakcji pisma, mowiac, ze sfalszowalem dane, dlatego artykul zostal oficjalnie uznany za niewiarygodny. Wtedy ktos podlozyl do mojego samochodu heroine, ktora znalazla policja, sprawdzajac anonimowy donos. Moje zycie stalo sie pieklem. Bylem oskarzony o zazywanie narkotykow. Moja zastraszona rodzina przechodzila meki. Ale ja, jak idiota, nie ustepowalem, prowokujac klinike, by zaprzeczyla istnieniu pacjentek, ktorych nazwiska zapisalem. Pijany idealizmem, nie zamierzalem sie poddac. Nie zrobilem tego do smierci mojej zony. Twarz Marissy zbladla. -Co sie stalo? - spytala, bojac sie sluchac reszty. Tristian przez chwile wpatrywal sie w swoje piwo, po czym pociagnal lyk. -To byla rzekomo napasc z rabunkiem - powiedzial, zacinajac sie. - Cos, co nieczesto zdarza sie w Australii. Uderzyli ja i zabrali torebke. Przy okazji zlamali kregoslup. -Och, nie! - krzyknela Marissa. -Oficjalnie zlamala kark przy upadku na chodnik - mowil Tristian. - Ale ja mysle, ze zlamanie nastapilo od kopniecia kung fu, chociaz nie moglem tego dowiesc. To sprawilo, ze zaczalem sie bac o syna. Poniewaz mialem byc sadzony, pozostalem tu, ale wyslalem Chaunceya do rodziny zony, do Kalifornii. Wiedzialem, ze nie moge zapewnic mu bezpieczenstwa. -Pana zona byla Amerykanka? - Tristian przytaknal. -Poznalem ja, gdy robilem specjalizacje w San Francisco. -Co sie dzialo na rozprawie sadowej? - zapytala Marissa. -Zostalem uwolniony od wiekszosci oskarzen kryminalnych - powiedzial Tristian. - Choc nie od wszystkich. Odsiedzialem krotko w wiezieniu, a pozostala czesc kary spedzilem przy pracach publicznych. Oczywiscie, wywalili mnie z FCA. Stracilem certyfikat specjalizacyjny, ale zachowalem prawo wykonywania zawodu lekarskiego. Wtedy wyjechalem do buszu. -Pana syn nadal jest w Stanach? Tristian skinal glowa. -Nie zamierzam go tutaj sprowadzac, az sie upewnie, ze sprawa ucichla. -Co za koszmar. -Mam nadzieje, ze wezmie pani to sobie do serca - rzekl Tristian. - Pewnie ma pani racje, ze smierc przyjaciolki nie byla przypadkowa. I zapewne ma pani racje, ze pani zycie jest w niebezpieczenstwie. Uwazam, ze lepiej pani zrobi, opuszczajac Australie. -Nie wiem, czy moge to teraz zrobic - stwierdzila Marissa. -Prosze nie byc tak glupia, jak ja bylem - przekonywal ja Tristian. - Juz pani stracila przyjaciolke. Niech sie pani nie upiera. Niech pani zapomni o swym idealizmie. Ta sprawa jest bardzo grozna. Prawdopodobnie dotyczy heroiny i wiaze sie ze zorganizowana chinska przestepczoscia, a to smiercionosne polaczenie. Gdy ludzie mowia o przestepczosci, zawsze mysla o mafii, ale mafia jest zabawa harcerska w porownaniu z chinskim syndykatem. Cokolwiek sie za tym kryje, ja zdalem sobie sprawe, ze nie moge tego sam zbadac. I pani tez nie. -Jak chinska przestepczosc moze byc powiazana z gruzliczym zapaleniem jajowodow? - zapytala Marissa. -Nie mam najmniejszego pojecia - rzekl Tristian. - Watpie, by istnialo bezposrednie polaczenie przyczynowo-skutkowe. To musi byc jakis nieoczekiwany efekt uboczny. -Czy pan wie, ze nadzor nad FCA sprawuje towarzystwo holdingowe, ktore nadzoruje rowniez wszystkie kliniki kobiece w Stanach Zjednoczonych? -Wiem - odparl Tristian. - To byla jedna z przyczyn, dla ktorej zaczalem tam pracowac. Wiedzialem, ze planowali rozszerzenie dzialalnosci na caly swiat z powodu swojej techniki zaplodnienia in vitro. Marissa dotknela ramienia Tristiana. Chociaz jej strata byla inna, poczula braterstwo wspolnej tragedii. -Dziekuje za rozmowe - powiedziala miekko. - Dziekuje za szczerosc i zaufanie. -Mam nadzieje, ze dalo to pozadany efekt i pojedzie pani do domu natychmiast. Musi pani porzucic krucjate, ktora pani prowadzi. -Nie sadze, bym mogla to zrobic - rzekla Marissa. - Nie po smierci Wendy i nie po wszystkich cierpieniach, na ktore gruzlicze zapalenie narazilo mnie i innych. Jesli juz doszlam tak daleko i tak duzo ryzykowalam, to musze sprawdzic, o co tu chodzi. -Wszystko, co moge powiedziec, to tyle, ze taka postawa zrujnowala mi zycie i zabila moja zone. - Tristian wygladal na zirytowanego. Chcial odwiesc ja od tej decyzji, ale widzac w jej oczach blysk determinacji, wiedzial, ze jego wysilki sa daremne. - Przykro mi, ze stanowi pani przypadek beznadziejny - westchnal. - Jesli juz musi pani to robic, to radze skontaktowac sie z Wing Sin Triad w Hongkongu. Moze oni beda chcieli pomoc - za pieniadze. Ja wlasnie to chcialem zrobic. Ale musze pania ostrzec, ze triady Hongkongu sa znane z przemocy i gwaltu, szczegolnie gdy w gre wchodzi heroina; sumy pieniedzy sa astronomiczne. Sama heroina, ktora tam rocznie wplywa, jest warta ponad sto miliardow dolarow. -Dlaczego pan ze mna nie pojedzie? - spytala Marissa. - Pana syn jest bezpieczny w Ameryce. Dlaczego pan nie podejmie tego, co pan juz planowal kilka lat temu? Razem mozemy cos osiagnac. Tristian rozesmial sie glosno. -Absolutnie nie - powiedzial. - Niech mnie pani nawet nie probuje skusic. Wyleczylem sie z idealizmu dwa lata temu. -Dlaczego FCA i Klinika Kobieca mialyby byc zamieszane w narkotyki? - nie ustepowala Marissa. - Dla pieniedzy? Czy nie za wiele ryzykuja? -To jest wlasnie pytanie - rzekl Tristian. - Sam je sobie zadawalem. Moge sie tylko domyslac, ze "piora" brudne pieniadze. Klinika potrzebuje mnostwa pieniedzy na swoj ogolnoswiatowy rozwoj. -Wiec Chinczycy przybywajacy z Chin sa kurierami przewozacymi pieniadze lub narkotyki. Albo jedno i drugie - skwitowala Marissa. -Tak sie domyslam. -Ale wracajac do gruzlicy - dociekala Marissa. - Jak to do wszystkiego pasuje? -Jak mowilem, nie znam wszystkich odpowiedzi. - Tristian wzruszyl ramionami. - Przypuszczam, ze moze to byc niezamierzony efekt. Nie wiem, jak kobiety sie tym zarazaja. Zazwyczaj gruzlica przenosi sie metoda kropelkowa. Jak dostaje sie do jajowodow, nie mam pojecia. -To nie jest sposob stawiania diagnozy w medycynie - powiedziala Marissa. - Wszystkie symptomy i znaki musza byc odniesione wprost do glownego rozpoznania. Niemal zawsze jest to jedna choroba. Uwazam, ze gruzlica moze byc tutaj uznana za problem glowny. -Zatem jest pani zdana na siebie sama - rzekl Tristian. - Nie moge w zaden sposob wyjasnic, co sie stalo z moim buntem. -Wiec niech pan jedzie ze mna - blagala Marissa. Ma pan rownie powazne powody jak ja, by poznac prawde. -Nie! - zaprotestowal Tristian. Nie bede sie do tego mieszal. Nigdy wiecej. Ostatnio pomyslalem, ze minelo wystarczajaco duzo czasu i zaoszczedzilem mnostwo pieniedzy, wiec zabiore mojego syna i przeniose sie gdzies daleko, moze nawet do Stanow. -Okay - powiedziala Marissa. Wydaje mi sie, ze rozumiem. - Ale widac bylo, ze nie rozumie. - Jeszcze raz dziekuje za rozmowe. Obydwoje wstali. Marissa wyciagnela reke, a Tristian potrzasnal nia na pozegnanie. -Powodzenia rzekl. Marissa zmruzyla oczy, gdy wyszla na palace promienie slonca. Podeszla do swojego samochodu i popatrzyla na pokrywajacy go kurz. Nie pociagala jej jazda powrotna do Windorah ani powrot do Charleville nastepnego dnia. Ostroznie wsiadla do samochodu, unikajac wznoszenia tumanow kurzu. Po uruchomieniu silnika wyjechala z Wilmington Station, machajac na pozegnanie kilku kowbojom pracujacym przy stawianiu plotu. Skierowala sie do Windorah. Jadac przez pustkowie, myslala jeszcze raz o wszystkim, co powiedzial Tristian. Nie dowiedziala sie niczego nowego o interesujacej ja chorobie, ale poznala wiele spraw, ktorych nigdy by sie nie domyslala, a wszystkie byly niepokojace. Prawdopodobnie najgrozniejsze bylo podejrzenie, ze zona Williamsa zostala zamordowana. Jesli Tristian mial racje, to przypuszczenie, ze rekiny zostaly celowo zwabione przez dwoch mezczyzn wrzucajacych przynete, nabieralo cech realnosci. A wiec jej zycie tez bylo zagrozone. Marissa prowadzila samochod machinalnie, zastanawiajac sie nad tym, jak sie zabezpieczyc. Nie miala jednak zadnych szczegolnie dobrych pomyslow. Jesli ludzie, ktorych nie znala, chcieli ja zabic, jak mogla obronic sie przednimi? Uchronic sie przed niespodziewanym to nielatwe zadanie. Zagrozenie moglo sie pojawic w dowolnym momencie. Wtedy wlasnie, jakby na potwierdzenie obaw, odczula dziwna wibracje. W pierwszej chwili pomyslala, ze ktos manipulowal przy jej samochodzie. Popatrzyla na wskazniki na tablicy rozdzielczej. Wszystkie wskazania byly normalne. Niemniej wibracja wkrotce narosla do ryku. W panice Marissa mocno chwycila kierownice. Wiedziala, ze musi cos szybko zrobic. Desperacko nacisnela hamulec i skrecila kierownice ostro w lewo. Ford wpadl w boczny poslizg. Przez chwile Marissa miala wrazenie, ze zacznie koziolkowac. Dokladnie w momencie ostrego hamowania nad samochodem przelecial samolot, mijajac dach zaledwie o pare metrow. Teraz Marissa juz wiedziala, ze ludzie, ktorzy zabili Wendy, znalezli takze ja. I probuja sie jej pozbyc. Silnik forda zgasl. Goraczkowo starala sie go uruchomic. Przez szybe widziala, ze samolot zawrocil, przechylil sie w skrecie i znow lecial w jej kierunku. Z oddali wygladal na nie wiekszy od owada, ale juz jego dzwiek powodowal drganie samochodu. Silnik w koncu zapalil i Marissa wlaczyla bieg. Samolot byl teraz prawie nad nia. Nie opodal roslo samotne drzewo akacji. Z jakiegos szalonego powodu Marissa myslala, ze jesli dojedzie do drzewa, to zdola sie uratowac. Skrecila kierownice w prawo, aby wyprostowac samochod, i mocno dodala gazu. Ford skoczyl do przodu. Samolot nadlatywal wprost na nia. Byl juz na wysokosci trzech metrow nad ziemia. Za nim w powietrze wznosil sie ogromny tuman kurzu. Zdajac sobie sprawe z tego, ze nie zdazy dojechac do drzewa, Marissa ostro nacisnela hamulec i uniosla rece, zaslaniajac oczy. Z narastajacym warkotem samolot lecial wprost na nia i w ostatniej sekundzie wzniosl sie do gory. Gdy z wyciem przemknal nad dachem auta, Marissa znow poczula jego drzenie. Otwierajac oczy, ponownie wcisnela pedal gazu do oporu. W ciagu kilku sekund dojechala do drzewa. Za soba slyszala, ze jej przesladowca zawraca. Spojrzala w tyl w pelni przygotowana na widok samolotu pikujacego w jej kierunku. Zamiast tego zobaczyla, ze leci on wzdluz drogi. Gdy ja minal, jego kola dotknely ziemi. Wysoki ton warkotu dwoch silnikow obnizyl sie. Wtedy rozpoznala siedzacego przy sterach Tristiana Williamsa. Ulga szybko przeszla w irytacje, gdy patrzyla, jak samolot zwalnia niemal sie zatrzymujac, obraca sie i koluje z powrotem. Gdy zrownal sie z samochodem, znow sie obrocil, ustawiajac wzdluz drogi. Silnik zostal zgaszony i Tristian wyskoczyl z kabiny. Podszedl do Marissy w kapeluszu naciagnietym zawadiacko na czolo. -Marisso Blumenthal! - zazartowal. - Niech pani sobie wyobrazi, ze sie znow spotykamy. -Na smierc mnie pan przerazil - powiedziala wzburzona Marissa. -I zasluzyla pani na to - rownie gwaltownie odrzekl Tristian, po czym usmiechnal sie. - Moze ja tez jestem nieco szalony, ale musze pania powiadomic, ze zmienilem zdanie. Moze ze wzgledu na pamiec mojej zony, a moze taki juz jestem. Niewazne. Mam troche urlopu i mnostwo pieniedzy, wiec pojade z pania do Hongkongu i sprobujemy rozwiazac te zagadke. -Naprawde? - spytala Marissa. - Jest pan pewny? -Niech mnie pani nie zmusza do ponownych przemyslen ostrzegl Tristian. - Ale w tych okolicznosciach nie moglem puscic tam pani samej. Czulbym sie winny, a tego mam juz dosc na cale zycie. -Nie uwierzy pan, jak sie ciesze. -Niech sie pani zbytnio nie cieszy, bo to nie zapowiada sie na normalny urlop, o tym moge pania zapewnic. To nie bedzie latwe, lecz bardzo niebezpieczne. Czy jest pani pewna, ze chce sie w to mieszac? -Niewatpliwie - odpowiedziala. - Szczegolnie teraz! -Dokad pani teraz jedzie? -Zatrzymam sie w hotelu "Zachodnia Gwiazda" - odpowiedziala. - Planowalam jazde do Charleville rano. -Mam propozycje - rzekl. - Prosze jechac do "Zachodniej Gwiazdy" i czekac na mnie. Tam sie spotkamy. Mam jeszcze jedna stadnine do odwiedzenia. Zalatwie, aby ten wynajety samochod odprowadzono do Charleville, jesli ma pani wystarczajaco odwagi, by leciec ze mna. -Zrobie wszystko, aby uniknac powrotnej jazdy z Windorah do Charleville - odpowiedziala Marissa. -Widzimy sie w "Zachodniej Gwiezdzie". - Tristian uchylil kapelusza, odwrocil sie i ruszyl w kierunku samolotu. -Tris! - zawolala Marissa. Tristian odwrocil sie. -Czy moge pana nazywac Tris? - Marissa zarumienila sie, -Moze mnie pani nazywac, jak pani chce - odparl. - Tutaj, na tej ziemi diabla, nawet "Skurwysyn" zabrzmi pieszczotliwie. -Chcialam podziekowac za to, ze zgodzil sie pan jechac ze mna do Hongkongu. -Jak juz mowilem, niech sie pani wstrzyma z podziekowaniami, az zobaczy, w co sie mieszamy - powiedzial Tristian. Czy byla pani kiedys w Hongkongu? -Nie - rzekla Marissa. -To bedzie pani wstrzasnieta. Australijska prowincja jest pelnym przeciwienstwem Hongkongu. Jest to miasto, nad ktorym nikt nie panuje, szczegolnie teraz, gdy chca za kilka lat przekazac je komunistycznym Chinom. To miejsce jest desperackie, tam dziala sie zawsze dla pieniedzy i tylko dla pieniedzy. Wszystko jest na sprzedaz, nawet zycie. A w Hongkongu zycie jest tanie. Dokladnie to mam na mysli, to nie jest zaden wyswiechtany frazes. -Jestem pewna, ze sama bym sobie nie poradzila. Tristian zmierzyl ja wzrokiem. -Nie jestem tego pewien powiedzial. - Sprawia pani wrazenie osoby bardzo zdeterminowanej. - Usmiechnal sie na pozegnanie i zawrocil do samolotu. Wkrotce ryknely silniki, a smigla poslaly w powietrze wsciekly tuman kurzu. Pomachawszy reka na pozegnanie. Tristian zwolnil hamulce i samolot wyrwal do przodu, wznoszac sie w oslepiajace slonce. ROZDZIAL 13 10 kwietnia 1990, godz. 7.15 - Czas wstawac! - czyjs glos obudzil Marisse z ciezkiego, jakby narkotycznego snu. - Zaczyna sie Wschodnia Wycieczka Williamsa i rozpoczniemy ja sniadaniem w wiejskim stylu.Marissa zamrugala oczami. Tristian stal przy oknie, odsuwajac zaslony. Nikle promienie porannego slonca oswietlily pokoj. -Chodzmy! - zawolal Tristian. Podszedl do jej lozka i pociagnal za narzute. Marissa w panice ja zlapala. Tristian zasmial sie i zawrocil do drzwi. - Oczekuje pani w jadalni za pol godziny - rzekl, po czym wyszedl. Marissa rozejrzala sie. Byla w pokoju goscinnym malego domku Tristiana, na przedmiesciach Charleville. Pokoj byl mansarda o scianach obitych oryginalnymi kwiecistymi tapetami. Stalo w nim zelazne lozko nakryte azurowa narzuta. Przyjechali tu tego samego dnia, kiedy Tristian powiedzial Marissie, ze bedzie jej towarzyszyl do Hongkongu. Przybyli do Charleville przed zmrokiem, po locie bez zadnych niespodzianek. Dopiero z samolotu Marissa zobaczyla, w jakim rozleglym i jalowym kraju sie znalazla. Niegdys czytala, ze Australia jest najstarszym kontynentem na ziemi. Z gory tak to wlasnie wygladalo. Noc w domu Tristiana zgodzila sie spedzic po malej sprzeczce. Z poczatku niechetnie sie na to zapatrywala, ale Tristian nalegal. -Jesli nie wierzy mi pani na tyle, by spedzic noc u mnie w pokoju goscinnym, to jak pani mi uwierzy w Hongkongu? W koncu Marissa przystala na to. Wieczor minal szybko. Tristian spedzil wiekszosc czasu, czyniac przygotowania do wyjazdu. Zadzwonil do swojego kolegi Boba Marlowe'a i poprosil o zastepstwo w czasie nieobecnosci. Marissa spala lepiej niz w ciagu dwoch poprzednich nocy. Z ociaganiem wysunela nogi spod koca i wstala z lozka. Po sutym sniadaniu, zlozonym z platkow, jajek i kielbasy, Tristian poczynil kilka ostatnich przygotowan, wlaczajac w to wizyte w banku. Nastepnie udali sie na lotnisko w Charleville i zajeli miejsca w samolocie linii Flight West, lecacym do Brisbane. W Brisbane pojechali szybko na inne lotnisko, by zdazyc na lot linii Quantas do Hongkongu. Przed kontrola paszportow Marissa odprowadzila Tristiana na bok i powiedziala mu, ze inspektor policji polecil jej zostac w Hamilton Island. -Oni moga mnie zatrzymac - rzekla. - A moze zaaresztuja? -Chodzmy! - zasmial sie Tristian. - Chyba pani nie sadzi, ze Krolewska Policja Australijska bedzie az tak przedsiebiorcza. Umundurowany urzednik kontroli paszportowej zaledwie na nia spojrzal. Lot minal spokojnie. Marissa ponownie nie mogla sie nadziwic rozleglosci Pacyfiku. Az do tej podrozy nie miala pojecia, czym jest wielki ocean. W poczuciu bezpieczenstwa i znacznie lepszego polozenia teraz, gdy obok byl Tristian, Marissa wkrotce zasnela. Dokladnie wedlug rozkladu, kola odrzutowca linii Quantas z gluchym uderzeniem dotknely pasa startowego lotniska Kai Tac o godzinie 5.43 po poludniu, pozwalajac Marissie po raz pierwszy spojrzec na Hongkong. Pomimo zamierzonego celu podrozy nie mogla powstrzymac dreszczu podniecenia. Z powietrza kolonia sprawiala wrazenie spokojnego skupiska skalistych zalesionych wysepek na szmaragdowozielonym morzu. Ale juz z pasa startowego lotniska wszystko wygladalo calkiem inaczej. Po drugiej stronie portu, nieprawdopodobnie zatloczonego kolyszacymi sie na wodzie statkami, przedstawialo sie to zupelnie po wielkomiejsku, podobnie do miasta przyszlosci zatloczonego wiezowcami z betonu i stali, z lustrzanymi szybami. Nawet przez okienko samolotu mogla odczuc egzotyczna tajemnicza nature tego bogatego i ruchliwego miasta. Formalnosci na lotnisku zalatwiano szybko. Gdy juz oczekiwali przy karuzeli bagazowej na swoje "manatki", jak to nazywal Tristian, podszedl do nich przedstawiciel hotelu "Peninsula", gdzie Tristian zarezerwowal dwa przylegajace do siebie pokoje. Ku zdziwieniu Marissy zostali ceremonialnie zaprowadzeni z budynku portu do oczekujacego rolls royce'a. -Czy to nie ekstrawagancja? - spytala Marissa, gdy wyjechali z lotniska. To musi byc jeden z najlepszych hoteli. -A dlaczego nie? - rzekl Tristian. - Czy wy, jankesi, nie macie czasem wrazenia, ze tylko wy podrozujecie po swiecie? Jestem na urlopie, a nie bylem na nim przez lata. Zamierzam sie zabawic, nawet jesli marny tu powazne sprawy do zalatwienia. Marissa zastanawiala sie, co by powiedzial Robert, gdyby zobaczyl ceny. Samochod hotelowy szybko utknal w olbrzymich korkach ulicznych, jakich Marissa nigdy nie widziala. Byla zszokowana, gdy kierowca powiedzial, ze ruch jest mniejszy niz zwykle. Nawet w wyciszonym wnetrzu rolls royce'a byla ogluszona przez loskot i halas miasta. Tak jak Tristian wspomnial, bylo tu na tyle odmiennie od australijskiego buszu, ze wydawalo sie jej, iz znalazla sie na innej planecie. Stali uwiezieni w natloku pietrowych autobusow, tramwajow, samochodow, motocykli i ludzi. Mnostwa ludzi. Po przybyciu do hotelu Marissa czula sie tak znuzona, jakby pieszo przeszla cala droge. Gdy jednak drzwi hotelu zamknely sie za nimi, swiat znow ulegl zmianie. Ogromny hall z pozlacanym sufitem byl urzadzony w luksusowym, ale umiarkowanym stylu, z niklymi sladami wplywow orientalnych. Najbardziej slyszalnym dzwiekiem byl odglos wysokich obcasow na polerowanej marmurowej posadzce. Procedura zakwaterowania odbyla sie sprawnie i bez zadnych klopotow. Pozostawili paszporty recepcjonistce. Szef poprowadzil ich do pokojow na szostym pietrze. Na prosbe Tristiana otworzyl zamek drzwi pomiedzy ich pokojami. Tristian uwazal, ze nie warto ryzykowac; chcial miec szybki dostep do drugiego pokoju w przypadku jakichkolwiek klopotow. Marissa podeszla do stojacego przy oknie Tristiana. Roztaczal sie stamtad rozlegly widok na port, ktory byl wypelniony lodziami wszelkich rodzajow i rozmiarow. Tristian wskazal na dwa mijajace sie promy, zielony i bialy: jeden wplywal, a drugi wyplywal z portu. Byly tam dzonki i plaskodenne lodzie rzeczne, majace zagle barwne jak motyle. Lekkie jachty byly cumowane naprzeciw fregat zakotwiczonych na srodku kanalu. Pomalowane zywymi kolorami lodzie motorowe przecinaly faliste wody. Nawet duzy statek rejsowy dostojnie podplywal do swej redy w terminalu oceanicznym. Bagaz przyniesiono niebawem. Tristian dal napiwek portierowi, ktory uklonil sie w milczeniu i wyszedl, zamykajac za soba drzwi. -A wiec - powiedzial Tristian, zacierajac rece - jestesmy juz w Hongkongu. Jak sie to pani na razie podoba? -Juz wiem, co pan mial na mysli, gdy o tym mowil - rzekla Marissa. - Jest to nieco przytlaczajace. -A moze tak mala przekaske przed obiadem? - zasugerowal. Nie czekajac na odpowiedz podniosl sluchawke telefonu i zadzwonil do obslugi pokojow. Zamowil piwo. -Dla mnie nie! - zawolala Marissa, zanim Tristian odlozyl sluchawke. Wypila juz wystarczajaco duzo piwa w Australii i na jakis czas miala dosc. -Zmienmy to na szampana - rzucil Tristian do telefonu. Dwa kieliszki. Chciala zaoponowac, ale Tristian juz odlozyl sluchawke. -Nie jestem w nastroju do zabawy - powiedziala. -Daj spokoj, Marissa. Tristian rzucil swoj kapelusz na wolne krzeslo i wyciagnal sie na lozku. -Musisz sie nieco rozpogodzic. Powinnas sie tez troche zabawic. W tym nie ma nic zlego. Majac wciaz w pamieci smierc Wendy, Marissa nie byla w dobrym nastroju. -Chcialabym sie zabrac do sprawy - rzekla. - Jak zamierzasz sie skontaktowac z Wing Sin Triad? Jaki bedzie pierwszy krok? Zanim Tristian odpowiedzial, uslyszeli lekkie pukanie. Tristian skoczyl do drzwi i otworzyl je na osciez. Kelner w bialych rekawiczkach sklonil sie w progu i wszedl do pokoju. Na tacy niosl wiaderko z butelka szampana i dwa kieliszki na wysokich nozkach. -To jest obsluga! - zawolal Tristian z uznaniem. - Najszybsza reakcja, jaka kiedykolwiek widzialem. - Wskazal reka na stol. - Tutaj, kolego, jesli pan moze. Kelner w milczeniu postawil tace, po czym z uklonem wycofal sie z pokoju. Tristian w mgnieniu oka otworzyl szampana. Z zachwytem patrzyl, jak wystrzelony korek odbija sie od sufitu. Napelnil kielichy i przyniosl je do Marissy, wreczajac jeden z nich. Marissa z ociaganiem wziela podany kieliszek. Tristian podniosl swoj do gory. -Za nasze sledztwo w Hongkongu - wzniosl toast. Stukneli sie kielichami i wypili. -Nazywam to babelkami - rzekl Tristian. Nastepnie, odwracajac sie do okna, wskazal panorame za nim. - Nic nie mowilas na temat widoku. Co o tym sadzisz? -Jest wspanialy - powiedziala Marissa, przygladajac sie gorom Hongkong Island. Biale wille odcinaly sie na tle ciemnozielonego tla roslinnosci. Ponizej, na krawedzi wody, a przy podstawie wzgorz, wznosily sie nowoczesne wiezowce, stanowiace niezbity dowod potegi Hongkongu jako waznego centrum ekonomicznego. -To jest jeszcze piekniejsze, niz myslalem - zachwycal sie Tristian. Marissa przytaknela. Nie wyobrazala sobie, ze miasto bedzie az tak nowoczesne. Ale komentarz Tristiana ja zdziwil. -Nigdy tu przedtem nie byles? - spytala, odwracajac sie do niego. -Pierwszy raz - odrzekl Tristian, nadal podziwiajac widok. -Po twoim opowiadaniu bylam pewna, ze znasz to miejsce. -Wielu moich przyjaciol bylo tutaj, ale ja nigdy. Mnostwo slyszalem o tym miescie i zawsze chcialem tu przyjechac. Nigdy nie mialem okazji. Spogladajac znow na Hongkong Island, Marissa poczula zawod. Liczyla na to, ze jego znajomosc Hongkongu przyspieszy ich poszukiwania. -W kazdym razie - powiedziala - wracajac do pytania, jaki bedzie nasz pierwszy krok w kontakcie z Wing Sin Triad? -Nie wiem. Sprobujmy cos wymyslic. -Zaraz - rzekla Marissa, stawiajac swoj kielich. - Mowisz mi, ze nie masz zadnego planu skontaktowania sie z Wing Sin Triad? -Jeszcze nie - przyznal Tristian. - Ale to duza organizacja. Nie przypuszczam, bysmy mieli jakies trudnosci. -Och, dajze spokoj! - Marissa zirytowala sie. - Jest to doskonaly moment do powiadomienia mnie, ze nigdy tu nie byles i ze nie masz zadnego pomyslu, jak sie skontaktowac z ludzmi z triady. Co mamy robic? Wyjsc na ulice i pytac przechodniow? -Zrobimy to, co nalezy - odpowiedzial Tristian. Marissa wpatrywala sie w niego z niedowierzaniem. Zaczela sie zastanawiac, jakiego sobie wybrala sprzymierzenca. -Ale po kolei - rzekl Tristian. - Chodzmy na obiad. Zadzwonie na dol i zapytam recepcjoniste o autentyczna chinska restauracje. -Dobrze! - zgodzila sie Marissa. Wziela prysznic i przebrala sie. Przez ten czas znacznie sie uspokoila, ale nadal byla zirytowana. Czula sie oszukana. Jednoczesnie byla jednak wdzieczna Tristianowi, ze przyjechal z nia tutaj. Recepcjonista doradzil im typowa chinska restauracje. Byla to czteropietrowa budowla z fasada pomalowana na kolor jasnozloty i purpurowy. W srodku bylo bardzo duzo pokojow biesiadnych, kazdy oswietlony ekstrawaganckim krysztalowym zyrandolem. Tak jak caly Hongkong, restauracja roila sie od ludzi. Marissa i Tristian poczuli sie nieco zagubieni w ogolnym rozgardiaszu. Ludzie byli wszedzie. W kazdej sali przy stolach odbywaly sie halasliwe uczty. Wydawalo sie, ze wszyscy goscie krzycza. Marissie to miejsce bardziej kojarzylo sie ze stadionem niz z restauracja. Pomimo poznej godziny ze wszystkich stron slychac bylo placz dzieci. Halasu dopelniala piskliwa chinska muzyka plynaca z ukrytych glosnikow. W koncu Marissa i Tristian znalezli wolny stol. Wreczono im karte oprawiona w purpure i zloto. Niestety, menu bylo napisane wylacznie chinskimi literami, bez zadnego tlumaczenia. Probowali przywolac kelnera, lecz zostali jawnie zlekcewazeni. W koncu podszedl jeden z nich. Na poczatku probowal udawac, ze nie mowi po angielsku. Po chwili zmienil zamiar. Rozmawial po angielsku, ale byl rozkojarzony i prawie w ogole im nie pomogl. Pomimo tych przeszkod udalo im sie zamowic posilek. -Czy wiesz, co nam przyniosa?! - krzyknela Marissa po zniknieciu kelnera, usilujac pokonac ogolny wrzask. -Nie mam najmniejszego pojecia! - odpowiedzial Tristian. Halas w restauracji wykluczal normalna rozmowe. Musieli sie zadowolic obserwowaniem sali. Niebawem przyniesiono im obiad. Skladal sie z nieznanych warzyw podanych w gotujacym sie kociolku, polmiska klusek, jakichs morskich stworzen w ciemnym slonym sosie, kilku miseczek ryzu i udka tlustego ptaka. Podano tez czajnik z zielona herbata. Najbardziej zadziwiajace bylo to, ze jedzenie okazalo sie nader smaczne. Do samego konca nie wiedzieli na pewno, co jedli, ale wyjatkowo im smakowalo. Opuszczajac halasliwa restauracje, wyszli na ulice, na ktorej ruch tylko nieznacznie zmalal w porownaniu do godzin szczytu. Byli po stronie Hongkongu zwanej Kowloon, w czesci Tsim Sha Tsui. Zamiast szukac taksowki, postanowili pieszo udac sie do hotelu. Miasto tonelo w kolorach i swiatlach. Wielkie neony siegaly wysokoscia dwoch pieter. Wszystkie sklepy byly otwarte, a ich wystawy wypelnione radiami Panasonic, walkmanami Sony, aparatura video, kamerami, aparatami fotograficznymi i telewizorami. Co trzecie drzwi byly wejsciem do podziemnego baru lub nocnego klubu. Wszedzie slychac bylo halasliwa muzyke. Atrakcyjne Chinki, o owalnych twarzach, w ciasnych ubiorach w chinskim stylu, przywolywaly gestami i powabnymi usmiechami. Do wrazen dzwiekowych i kalejdoskopu widokow dochodzila mieszanina zapachow: jedzenia, oleju jadalnego, kadzidel i spalin silnikow Diesla. Pomimo tloku byli w stanie rozmawiac, pod warunkiem ze trzymali sie wystarczajaco blisko. -Mam pomysl, jak skontaktowac sie z Wing Sin Triad - oznajmil Tristian, gdy czekali na zmiane swiatel ulicznych. -Wspaniale - rzekla Marissa. - Jaki? -Recepcjonisci. Ci faceci powinni wiedziec wszystko o miescie. Jesli on wie, gdzie mozna zjesc, to pewnie wie tez o triadach. Tristian usmiechal sie ze znawstwem. Marissa przewrocila oczami. Z jej punktu widzenia ta uwaga nie byla odkrywcza. -Mam pomysl, ale nie na temat kontaktu z triadami - zaproponowala. - Moze warto odwiedzic ktorys z duzych szpitali w miescie. Mozemy sie dowiedziec, czy gruzlica jest tutaj problemem. Mozemy nawet zapytac, czy spotykali tutaj gruzlicze zapalenie jajowodow. -Dobry pomysl - zgodzil sie Tristian. Po przyjsciu do hotelu Tristian nalegal, aby isc wprost do recepcji. Gdy czekali w kolejce, Marissa zaczela watpic w sens wypytywania recepcjonisty o triady. Pomyslala, ze to jest tak, jakby pojechac do Nowego Jorku i prosic o kontakt z mafia. Przepraszajac odeszla do glownego okienka po paszporty, po czym przeszla przez hall i usiadla w fotelu, czekajac na swego towarzysza. -W czym moge pomoc? - spytal recepcjonista nieskazitelna angielszczyzna. -W jednej rzeczy, kolego. - Tristian obejrzal sie przez ramie, by upewnic sie, ze nikt nie slyszy, a nastepnie pochylil sie do przodu. - Potrzebuje poufnych informacji. Chinczyk cofnal sie, spogladajac z zaklopotaniem. -Chce rozmawiac z kims z Wing Sin Triad - powiedzial Tristian. -Nigdy o tym nie slyszalem - rzekl recepcjonista. -Niech pan da spokoj. - Tristian wyjal dwadziescia dolarow z kieszeni i polozyl przed nim. - Przyjechalem tu z daleka. -Triady sa nielegalne w Hongkongu - recepcjonista odsunal banknot. -Nie interesuje mnie ich status prawny - powiedzial Tristian. - Chce rozmawiac z kims z Wing Sin. Potrzebuje pewnych informacji. Gotow jestem za nie zaplacic. -Przepraszam bardzo - rzekl tamten - ale ja nie wiem nic o triadach. - Wygladal na zdenerwowanego, nawet bardzo zdenerwowanego. Tristian przez moment przygladal sie jego twarzy, po czym skinal glowa. -Okay, ale zostawie te dwudziestke, moze pan sobie przypomni. Bedziemy tu kilka dni. Portier z niesmakiem popatrzyl na banknot. Nie byl wart ryzyka. W sprawach napiwkow i lapowek Australijczycy byli najgorsi. Prawdziwi barbarzyncy. Podniosl wzrok i patrzyl, jak jego rozmowca przechodzi przez hali do ciemnowlosej bialej kobiety, a potem oboje kieruja sie do baru. Gdy tylko stracil ich z oczu, schylil sie i podniosl sluchawke jednego ze swych wielu telefonow. Stykal sie z roznymi dziwnymi zadaniami w czasie swojej pracy w "Peninsuli", ale to bylo zdecydowanie najdziwniejsze. Marissa zakrecila kostki lodu w swojej szklance wody mineralnej i sluchala reminiscencji Tristiana na temat jego dziecinstwa na przedmiesciach Melbourne. Wygladalo to jak idylla. Jezdzil codziennie do miasta zielonym tramwajem i czerwonym pociagiem do szkoly publicznej w stylu angielskim. Zbieral znaczki pocztowe i chodzil do kosciola w niedziele. Jego ojciec byl nauczycielem. -To bylo spokojne zycie - przyznal. - Ale bardzo przyjemne. Do dzisiaj odczuwam tesknote za jego prostota. Potem zmarl moj ojciec - mowil Tristian. - Nigdy nie byl okazem zdrowia. Nagle opadl z sil i umarl. Nawet specjalnie dlugo nie chorowal. Wyprowadzilismy sie wtedy z Melbourne do Brisbane, gdzie rodzina mojej matki prowadzila restauracje na Zlotym Wybrzezu. W ten sposob znalazlem sie na uniwersytecie w Queensland. Marissa byla wyczerpana. Podroz dawala teraz znac o sobie. Z przyjemnoscia sluchala Tristiana, ale chciala sie juz polozyc. Myslala tez o telefonie do Roberta. -Moze juz na dzisiaj skonczymy - powiedziala, gdy Tristian zamilkl. - Mysle, ze powinnam zadzwonic do meza i powiadomic go, ze jestem tutaj. Opowiedziala Tristianowi o swoim dziecinstwie w Wirginii, o tym, Ze jej ojciec byl chirurgiem i w jaki sposob znalazla sie na medycynie. Opowiedziala mu tez o Robercie, starannie unikajac wspominania ostatnich malzenskich nieporozumien. -Tak, naturalnie, zadzwon do niego! - rzekl Tristian, umacniajac ja w tym zamiarze. - Idz na gore, ja wkrotce przyjde. Pomyslalem, ze moge zapytac o Wing Sin taksowkarzy. Marissa pojechala na szoste pietro. Miala klucz w reku, ale w momencie, gdy drzwi windy sie rozsunely, znikad zjawil sie portier hallu i otworzyl jej drzwi. Probowala mu podziekowac, lecz on tylko sklonil sie i nawet nie podniosl na nia oczu. Kiedy tylko weszla, zadzwonila do Roberta - na koszt odbiorcy, nie byla bowiem zbyt pewna swoich finansow. -Wlasnie wychodzilem do pracy - powiedzial Robert po zaakceptowaniu platnosci. -Sprzedales te akcje? - spytala Marissa. Myslala o tym, gdy czekala na polaczenie. -Nie, nie sprzedalem - przyznal Robert. - Kiedy wracasz do domu? I gdzie jestes? Probowalem dzwonic do twojego hotelu. Powiedziano mi, ze sie wyprowadzilas. -Nie jestem juz w Australii - odparla Marissa. - Dzwonie, by cie zawiadomic, ze jestem w Hongkongu. -Hongkong! - krzyknal Robert. - Co, do cholery, robisz w Hongkongu? -Tylko drobne prace dochodzeniowo-badawcze. -Marissa, tego juz za wiele! - syczal Robert. - Chce cie widziec w domu. Rozumiesz? -Wezme to pod uwage - prychnela Marissa, nasladujac odpowiedz Roberta na jej prosbe o sprzedaz akcji. Odlozyla sluchawke. Nie bylo sensu z nim rozmawiac. Nawet nie zapytal, jak sie czuje. Podeszla do okna i przygladala sie miastu. Rowniez w srodku nocy Hongkong kipial zyciem. Wygladalo to jak za dnia. Liczne oswietlone lodzie plynely po powierzchni wody jak robaczki swietojanskie. Po drugiej stronie portu, na Hongkong Island, okna wiezowcow byly rozswietlone, tak jakby biznes nie mial odwagi odpoczac przez godzine. W Hongkongu pokusy kapitalizmu byly uzupelniane po prostu moca ludzkich dazen nieprzerwanie przez dwadziescia cztery godziny. Wtedy uslyszala zamykajace sie drzwi. Domyslila sie, ze to Tristian. Za kilka sekund uslyszala pukanie do drzwi laczacych oba pokoje. Zawolala, zeby wszedl. -Dobre nowiny, moja droga - mowil z podnieceniem Tristian. - Jeden z bialych recepcjonistow dal mi cynk. Powiedzial, ze niedaleko stad, na skraju dzielnicy Kowloon, jest miejsce, gdzie panuja tylko triady. -Gdzie? - spytala Marissa. -W rejonie zwanym Walled City - rzekl Tristian. - Nie jest ono zgodnie z nazwa otoczone scianami, ale kiedys bylo. To byl fort zbudowany w dwunastym stuleciu przez dynastie Sung. W czasie drugiej wojny swiatowej japonskie sily okupacyjne zburzyly sciany, aby przedluzyc pasy startowe lotniska Kai Tac. Ani Chinczycy, ani Brytyjczycy nigdy nie mogli sie zdecydowac, kto tam rzadzi. Dlatego ten maly obszar od wielu lat istnieje w pewnego rodzaju pustce politycznej. -Mowisz jak przewodnik wycieczki - zauwazyla Marissa. -Najwyrazniej to miejsce ma zla slawe - ciagnal Tristian. - Recepcjonista powiedzial, ze jesli chcemy skontaktowac sie z triadami, to Walled City bedzie na poczatek dobrym miejscem. Co powiesz na temat pojscia tam i sprobowania? -Teraz? - zapytala Marissa. -Przeciez to ty tak sie niecierpliwilas. Marissa skinela glowa; to byla prawda. Rowniez prawda bylo to, ze nieudana rozmowa z Robertem zdenerwowala ja i nie dawala spokoju. -Okay! - powiedziala. - Sprobujmy. -Jestes dzielna - rzekl Tristian. Wzial swoj kapelusz i wyszli. Chinski taksowkarz nie byl zachwycony zamowionym kursem. -Nie sadze, zeby Walled City bylo dla was dobrym miejscem - stwierdzil, gdy pasazerowie ulokowali sie juz na tylnym siedzeniu jego toyoty. - To nie miejsce dla turystow. -Ale my tam nie jedziemy jako turysci - wyjasnil Tristian. -Walled City jest siedliskiem zbrodni - ostrzegal taksowkarz. - Policja tam nie wchodzi. -My nie szukamy policji - rzekl Tristian. - My szukamy Wing Sin. Taksowkarz niechetnie wlaczyl bieg. -W koncu wasza sprawa - powiedzial. Odjechali spod hotelu i skrecili w Nathan Road, w samo centrum jaskrawego nocnego zycia Tsim Sha Tsui. Podobnie jak port, miasto bylo rownie ruchliwe jak za dnia. Taksowka przeciskala sie przez roj pieszych, samochodow i autobusow. W gorze mnostwo neonow rozswietlalo nocne niebo. Nad ulica byly rozpiete transparenty wypisane wielkimi chinskimi literami. Czujac sie zmeczona widokami, Marissa cofnela sie w glab taksowki. Po wszystkich rozmowach o triadach zapytala Tristiana, czym one wlasciwie sa. -Tajne stowarzyszenia - wyjasnial Tristian. - Z wszystkimi tajemnymi zakleciami i rytualami. Nazwa "triada" pochodzi od relacji pomiedzy niebem, ziemia i czlowiekiem. Zaczely dzialac setki lat temu jako wywrotowe organizacje polityczne, lecz wkrotce stwierdzily, ze bardziej poplaca przestepczosc. Szczegolnie te, ktore byly zalozone w Hongkongu lub stad pochodza. Mowi sie, ze istnieje okolo piecdziesieciu gangow w samym tylko Hongkongu, skupiajacych tysiace ludzi. -To wysoce uspokajajace - powiedziala Marissa z ironicznym usmiechem. -Chinczykom przypada watpliwy zaszczyt wynalezienia zorganizowanej przestepczosci - ciagnal Tristian. - To jedna z przyczyn, dla ktorych sa w tym tak dobrzy. Wieki doswiadczenia. W obecnych czasach wieksze triady maja odgalezienia w Europie, USA, Kanadzie i nawet Australii. Gdziekolwiek istnieje chinska spolecznosc, tam moga byc czlonkowie triad. -I moze tez byc gruzlicze zapalenie jajowodow - dodala Marissa. -Mozliwe. Ale chinska przestepczosc nie jest niczym nowym. - Tristian wzruszyl ramionami. -Musze przyznac, ze do chwili, gdy ciebie spotkalam, nigdy nie slyszalam o triadach. -Nie dziwie sie - rzekl Tristian. - Tak jak wiekszosc ludzi. Mafia przyciaga uwage wiekszosci, a triadom to odpowiada. Ale triady sa gorsze niz mafia, ktora ma pewien rodzaj rodzinnej moralnosci, niewazne, jak skrzywionej. Z triadami jest inaczej. Ich interesuja wylacznie pieniadze. Profit jest jedyna znana im etyka. -Nie podoba mi sie to wszystko - rzekla zaniepokojona Marissa. -Ostrzegalem cie - przypomnial Tristian. Kierowca zatrzymal taksowke na Tung Tau Tsen Road. -Gdzie jest Walled City? - spytal Tristian, pochylajac sie pomiedzy siedzeniami i patrzac przed siebie. -Ja jade tylko dotad - odparl kierowca. Wskazal przez przednia szybe. - Widzi pan te wyloty tunelow po drugiej stronie ulicy? Tamtedy sie wchodzi. Walled City to ten bajzel na prawo. Jesli pan mnie pyta o rade, to niech pan nie wchodzi do srodka. To niebezpieczne. Zabiore panstwa do nocnego klubu, to bedzie naprawde "seksy". Tristian otworzyl drzwi taksowki, wysiadl i przytrzymal je dla Marissy. -Dziekuje za rade, koles - powiedzial. - Niestety, mamy sprawy z Wing Sin. Gdy tylko drzwi sie zamknely, taksowka wykonala szybki zwrot. Kierowca dodal gazu i odjechal. -Czy jestes pewien tego, co robimy? - spytala Marissa. Ostrzezenia kierowcy i opowiadanie Tristiana o triadach spowodowaly, ze zaczela myslec o niebezpieczenstwie. -Wyglada raczej strasznie, prawda? - stwierdzil Tristian. Stali przed skupiskiem domow dziesiecio- i jedenastopietrowych. Stloczone budynki znajdowaly sie w stanie absolutnego zaniedbania, a dobudowki dopelnialy ponurego wrazenia. Na sznurach zawieszonych pomiedzy domami suszyla sie bielizna. Zadne drogi nie wiodly do tego zakatka miasta, jedynie tunele, ktore wskazal taksowkarz. -Wejdzmy tam - rzekl Tristian wzruszajac ramionami. - Zawsze mozemy wyjsc. Z ociaganiem Marissa poszla za Tristianem wzdluz Tung Tau Tsen Road w kierunku tuneli. Po jednej stronie ulicy widzieli ciemna mase betonowych slumsow, po drugiej, jako silny kontrast, widoczne byly jasno oswietlone okna gabinetow dentystycznych z widocznymi na wystawach sloikami sztucznych zebow, sztucznymi szczekami i innymi czesciami uzebienia. Ponad gabinetami miescily sie normalnie wygladajace mieszkania z balkonami, donicami kwiatow i antenami telewizyjnymi. Po stronie ulicy mieszczacej gabinety dentystyczne bylo mnostwo ludzi, slychac tam bylo dzwieki audycji radiowych i telewizyjnych oraz rozmowy. Druga strona ulicy byla zlowieszczo cicha, mroczna i tylko z rzadka oswietlona. Opuszczajac obszar normalnego zycia, Marissa i Tristian zblizali sie do jednego z tuneli prowadzacych do Walled City. Zajrzeli do pustego korytarza. Widok nie zachecal. Waski mroczny tunel szedl prosto okolo pietnastu metrow, po czym skrecal w bok. Nawierzchnie chodnika stanowily zwaly smieci i kawalkow potluczonego cementu. Na suficie klebily sie zwoje kabli elektrycznych, od czasu do czasu widniala tam nie oslonieta zarowka. W wielu miejscach skapywala woda, tworzac na ziemi kaluze. Nagle dal sie slyszec przerazliwy gwizd, i Marissa odruchowo zlapala Tristiana za reke. Obydwoje podskoczyli ze strachu, gdy boeing 747 z rykiem przelecial nad ich glowami, i kierujac sie do pasow startowych Kal Tac prawie musnal dachy budynkow. -Moge powiedziec, ze jestesmy troche niespokojni - zauwazyl Tristian, smiejac sie nerwowo. -Moze lepiej zostawmy to Walled City - zaproponowala Marissa. -Sam juz nie wiem - rzekl Tristian. - To miejsce wyglada obiecujaco, jesli chcemy skontaktowac sie z Wing Sin. -Moim zdaniem wyglada okropnie. -Chodz - przynaglil Tristian. - Jak juz mowilem, wyjdziemy stad, jesli cos sie nie uda. -Idz pierwszy - powiedziala z ociaganiem Marissa. Tristian wszedl do tunelu; Marissa tuz za nim. Szli wzdluz waskiego korytarza, ktory wkrotce zaczal cuchnac jak kanal sciekowy. Juz po pierwszym skrecie nawet Marissa musiala schylac glowe, by nie zaczepic o zwisajace z sufitu kable elektryczne. Im glebiej sie posuwali, tym bardziej zamieraly za nimi odglosy miasta. Po wielu dalszych zakretach korytarz doprowadzil ich do plataniny tuneli biegnacych w roznych kierunkach. Byly tam tez ciemne klatki schodowe prowadzace i w gore, i do podziemi. Wszedzie walaly sie smieci i gruzy. Wybierajac na chybil trafil, weszli do innego korytarza. Minawszy jego zakret, spostrzegli pierwsze slady zycia. W kilku slabo oswietlonych altankach spoceni mezczyzni i kobiety szyli na archaicznych maszynach do szycia. Wygladalo na to, ze szyja meskie koszule. Marissa i Tristian pozdrawiali pracujacych skinieciem glow, ale ludzie patrzyli na nich jak na zjawy. -Czy ktos mowi po angielsku? - wesolo zagadnal Tristian. Nawet, jesli ktos zrozumial, nikt nie zareagowal. - Niemniej dziekuje rzekl i ponaglil Marisse, by szla dalej. Zaczeli zaglebiac sie w labirynt. Marissa zastanawiala sie, czy odnajda droge powrotna. Jej uczucia oscylowaly pomiedzy odraza a strachem. Nigdy w zyciu nie byla w bardziej obskurnym miejscu. Taki poziom zycia przekraczal granice jej wyobrazni. Wychodzac z kolejnego zakretu, poczula wyjatkowo przykry odor i zobaczyla sterte gnijacych smieci, a na niej zerujace stado szczurow. -O, Boze! - krzyknela. Nie znosila szczurow. Po chwili korytarz znow sie otworzyl, ukazujac kolejny rzad waskich altanek. W niektorych z nich palily sie otwarte ogniska, dodajac zapach dymu do ostrych zapachow otoczenia i podwyzszajac i tak juz wysoka temperature, a tym samym przeksztalcajac miejsce w sredniowieczna wizje piekla. Mineli piekarnie, ktora zalegaly bochenki chleba zlozone na brudnej podlodze. Tuz obok byl sklep z wezami, w ktorym czesc wezy wisiala na drutach, a czesc byla umieszczona w plecionych koszykach. -Czy szukacie heroiny? Marissa i Tristian odwrocili sie. Za nimi stal dwunastoletni chinski chlopiec. -O! - rzekl Tristian. - Nareszcie jest ktos, kogo potrzebujemy. Ktos mowiacy po angielsku. Nas nie interesuja narkotyki, chlopcze. Szukamy kogos z Wing Sin Triad. Czy mozesz nam pomoc? Chlopiec zaprzeczyl ruchem glowy. -To jest terytorium 14K - oswiadczyl dumnie. -Ach tak? - rzekl Tristian. - A gdzie mozemy znalezc terytorium Wing Sin Triad? Chlopiec pokazal korytarz z lewej, a w poblizu pojawila sie grupa groznie wygladajacych nastolatkow. -Dzieki, chlopcze - powiedzial Tristian i dotknal obrzeza swego kapelusza, po czym pociagnal Marisse dalej. -Nie podoba mi sie to wszystko - stwierdzila Marissa, gdy pochylajac sie, po omacku szli wyjatkowo mrocznym korytarzem. Wdepnela w kaluze i zastanawiala sie, jaki cuchnacy plyn ona zawierala. -Przynajmniej zblizamy sie do celu. Ten chlopiec byl pierwszym, ktory przyznal, ze slyszal o Wing Sin. Korytarz wyprowadzil ich na male zasmiecone podworze. Mloda dziewczyna siedziala na progu. -Czy chcesz troche "miodu"? - spytala niesmialo. - Tylko dwa dolary. - "Miod", - powtorzyl Tristian. - To stare okreslenie. -Co to znaczy? - spytala Marissa, wpatrujac sie w dziewczyne. Byla ubrana w poszarpane ubranie w chinskim stylu, z wysokim kolnierzem i tradycyjnym rozcieciem. -My, Australijczycy, uzywamy tutaj slowa "pier..." - wyjasnil Tristian. Marissa byla przerazona. -Przeciez ona miala najwyzej dziesiec lat! Tristian wzruszyl ramionami. -Chinczycy lubia mlodociane kurwy. Nie mogla oderwac oczu od dziewczyny. Dziecko wpatrywalo sie w nia bez wyrazu. Marisse przeszedl dreszcz. Nigdy nie zdawala sobie sprawy z tego, w jak cieplarnianych warunkach spedzila swoje dziecinstwo w Wirginii. -Ho, ho! - powiedzial Tristian. To wyglada na komitet powitalny. Marissa podazyla wzrokiem za jego spojrzeniem. Nadchodzila grupa mlodych zabijakow; wszyscy byli w wieku od pietnastu do dwudziestu lat, w ubraniach ze skory ozdobionych lancuchami z nierdzewnej stali. Wyrozniajacy sie postura czlonek grupy wzniosl reke i zatrzymal pozostalych. -Co tutaj robicie? - spytal ostrym tonem. - Nie wiecie, ze gweilos nie wolno wchodzic do Walled City? - Mowil plynnie po angielsku. Tristian odpowiedzial, ze usiluja znalezc Wing Sin Triad. -Po co? - spytal mlodzian. - Poszukujecie narkotykow czy seksu? -Nie tego rzekl Tristian. - Szukamy pewnych informacji i gotowi jestesmy za nic zaplacic. -Pokazcie pieniadze. Tristian zastanawial sie, co robic. Chcial jakos rozladowac sytuacje, ale nie wiedzial jak. Przygladal sie napietym twarzom i obserwujacym go oczom. Nikt nie drgnal, lecz Tristian domyslal sie, ze sa gotowi. Powoli siegnal do kieszeni i wyciagnal portfel. Wyjal kilka banknotow i uniosl je w reku. -Jeden z nich ma noz! - szepnela Marissa, zauwazywszy blysk stali. -Biegnij! - rozkazal Tristian, rzucajac pieniadze w powietrze i popychajac Marisse w kierunku, z ktorego przyszli. Nie potrzebujac wiecej zachety, Marissa zawrocila i rzucila sie do ucieczki ciemnym tunelem. Potknela sie na gmach i uderzyla o sciane. Za soba slyszala kroki biegnacego Tristiana. Wkrotce dobiegla do plataniny korytarzy, ktora chwile temu mijali. Nie mogla sobie przypomniec, ktoredy przyszli. Tristian zderzyl sie z nia i chwycil za reke. Razem pobiegli wzdluz najszerszego korytarza. Za soba slyszeli niezrozumiale krzyki. Po zebraniu rozrzuconych pieniedzy banda zawziecie ich teraz scigala. Zdali sobie sprawe z tego, ze sie zgubili. Wybiegli na podworze, ktorego przedtem nie widzieli. Na srodku stal niewielki zrujnowany dom, a nad nimi widac bylo maly wycinek nieba, pierwszy, jaki dostrzegli od wejscia do Walled City. Okrazajac dom wbiegli do innego tunelu. Z okrzykow i kociej muzyki wnioskowali, ze banda sie zbliza. Chinczycy mieli przewage: znali te okolice. Okrazajac naroznik, Marissa i Tristian wybiegli na inny rzad werand. Jeden z lokali byl restauracja, z widocznym duzym kotlem wrzacej zupy z krabow. Wokol kotla stalo okolo tuzina drewnianych stolow. Przy jednym z nich kilku starszych ludzi gralo w mah-jonga. Gwaltownie sie zatrzymujac, Tristian wciagnal Marisse do restauracji, przewracajac kilka stolow i rozrzucajac plytki mah-jonga po drewnianej podlodze. W tym momencie scigajaca banda dobiegla do nich, rownie zdyszana jak Tristian i Marissa. Wielu z nich wymachiwalo nozami. Na twarzach malowala sie determinacja. Wpychajac Marisse w rog za siebie, Tristian przyjal obronna postawe kung fu, spodziewajac sie, ze ktorys z mlodych Chinczykow go zaatakuje. Zamiast tego wszyscy znow zamarli w bezruchu, wlaczajac w to starszych ludzi, ktorzy zgromadzili sie pod oddalona sciana, mozliwie daleko od centrum zamieszania. Wydawalo sie, ze mlodzi Chinczycy respektuja, a moze nawet obawiaja sie groznej postawy Tristiana. Muskularny chlopak znow wystapil do przodu. Tristian czujnie mu sie przygladal. -Nie wygladacie na zbyt przyjacielskich - rzekl, starajac sie rozladowac sytuacje. - Jesli powiecie nam, jak to zrobic, to z przyjemnoscia stad wyjdziemy. Tylko powiedzcie. -Za drobnym "wyciskiem" wyprowadzimy was - odparl mlodzian. - "Wyciskiem?" - zdziwil sie Tristian. -Pieniadze. Reszte waszych pieniedzy. I rowniez wasze zegarki. -A wtedy pozwolicie nam odejsc? - spytal Tristian. - I wyprowadzicie nas stad? -Tak - odparl Chinczyk. - Uznamy wasz dlug za splacony. Reszta mlodych ludzi opuscila noze, jakby demonstrujac dobre zamiary. Tristian ponownie siegnal po portfel. Wyjal wszystkie pieniadze, ktore mial, i polozyl je na najblizszym stole. Nastepnie zdjal zegarek i polozyl go na kupce pieniedzy. -Zegarek kobiety tez - zazadal herszt. -To nie jest zbyt rycerskie - stwierdzil Tristian. Herszt usmiechnal sie szyderczo. -Na stol - rozkazal. -Przykro mi, moja droga - rzekl Tristian. Wyciagnal reke. Marissa zdjela zegarek, prezent od Roberta, i wreczyla go Tristianowi, ktory dolozyl go do malej kupki na stole. -Prosze bardzo, koles - powiedzial Tristian. - A teraz ty dotrzymaj przyrzeczenia. Herszt podszedl do stolu i zaganial lupy. Pieniadze pospiesznie podzielil pomiedzy reszte, a zegarki schowal do kieszeni. -Kiedy juz jestesmy w dobrych stosunkach - odezwal sie Tristian - to co powiecie o Wing Sin? Czy wy jestescie czlonkami tej malowniczej organizacji? -Nie - warknal lider. - My jestesmy Wo Sing Wo. Wing Sin to swinie. Splunal na podloge. -Macie jakies pojecie, gdzie te swinie przebywaja? - spytal Tristian. Herszt odwrocil sie i zaczal sie naradzac z jednym ze swoich kompanow. Po dluzszej chwili oznajmil: -Tse Mau wyprowadzi was z Walled City. Nie wracajcie tu. Jeden z bandziorow wystapil i popatrzyl zaczepnie na Tristiana. -Po takim powitaniu moge was zapewnic, ze nie wrocimy. Banda rozdzielila sie, czyniac przejscie dla intruzow. Tristian uchwycil swa towarzyszke za reke i poprowadzil ja. -Ach! - krzyknela Marissa, gdy jeden z Chinczykow uszczypnal ja w piers. Tristian blyskawicznie sie odwrocil, ale Marissa popchnela go naprzod. Szybko podazali przez labirynt, ich chinski przewodnik szedl kilka krokow przed nimi. Nikt nic nie mowil Po kilku zakretach Marissa zaczela sie obawiac, ze nie sa wyprowadzani na zewnatrz, lecz wprowadzani w glab. Ale po kolejnym zakrecie w korytarzu poczuli podmuch swiezego nocnego powietrza. Po drugiej stronie ulicy pojawil sie iluminowany jak latarnia morska gabinet dentystyczny. Nawet piskliwa chinska muzyka wydobywajaca sie z radioodbiornikow brzmiala w uszach Marissy znacznie przyjemniej teraz, gdy juz byla na zewnatrz. Tse zawrocil w kierunku korytarza, ale Tristian zawolal go po imieniu. Chinczyk odwrocil sie. -Czy mowisz po angielsku? -Tak - odparl wyniosle. Marissa oceniala go na dwadziescia lat; byl on jednym ze starszych czlonkow gangu. -To ulatwia sprawe - rzekl Tristian. - Chce cie poprosic o przysluge. Widzisz, my w tej chwili nie mamy pieniedzy. Wiem, ze ty dostales czesc pieniedzy, tam, w tej szczurzej norze. Czy mozesz odpalic nam troche, aby wystarczylo na powrot do hotelu? W odpowiedzi Tse wyciagnal swoj noz. Mial okolo dwudziestu centymetrow dlugosci i byl wygiety jak miniaturowy sztylet turecki. Marissa skrzywila sie. Nie mogla uwierzyc, ze Tristian zaryzykowal, irytujac Chinczyka taka prosba. Ale posuniecie Tristiana bylo przemyslane. Mial wlasnie nadzieje, ze bandyta wyciagnie noz w tak zaskakujacych okolicznosciach. Gdy to nastapilo, uderzyl jak blyskawica. W ulamku sekundy sztylet upadl na ziemie. Wydajac bojowe okrzyki, Tristian wymierzyl szereg ciosow zakonczonych kopniakiem z pol obrotu, ktory poslal chlopaka na ziemie. Tse skulil sie pod sciana, a Tristian kopnal noz, ktory wpadl do kanalu. Wtedy podszedl do Chinczyka i podniosl go za klapy skorzanej kamizelki. -A teraz pieniadze, ktore tak uprzejmie oferowales... Tse pospiesznie wyciagnal z kieszeni banknoty. Tristian przytrzymal jego reke. -Pech, nie ma zegarkow - powiedzial. -Tristian! zawolala Marissa. - Chodzmy stad! -Dzieki! - rzekl Tristian do Tse i spokojnie poszedl za Marissa. -Czy musiales to robic? - z rozdraznieniem spytala Marissa, gdy Tristian zrownal sie z nia. - Czy ten wyczyn byl rodzajem fizycznej rekompensaty moralnej? Ledwie wyszlismy z jednych klopotow, a juz probowales zaplatac nas w nastepne? -Ja to widze inaczej - rzekl Tristian. - A poza tym potrzebowalismy na taksowke. Stoj! - nagle zawolal. -Co znow? - krzyknela Marissa. -Musimy wrocic - stwierdzil Tristian. - Zgubilem moj ulubiony kapelusz. Marissa wyrwala ramie z uscisku Tristiana i poszla naprzod. Jego blazenstwa nie wydawaly sie jej zabawne. Zaczela drzec. Konfrontacja w Walled City wytracila ja z rownowagi i ten szok wlasnie mijal. Chodzenie tam bylo bledem. Byla zla na Tristiana za narazenie ich na niebezpieczenstwo; jeszcze bardziej byla zla za koncowa bojke z Tse. Tristian dogonil ja i szedl obok w milczeniu. Zaledwie jeden blok dalej od ciemnego korytarza, ktory wyprowadzil ich z Walled City, wrzalo normalne nerwowe zycie dzielnicy Kowloon. Z latwoscia znalezli taksowke. Zawiozla ich do hotelu "Peninsula". Podczas jazdy Marissa pograzyla sie w myslach. Zaczela zdawac sobie sprawe z tego, ze musi wymyslic jakis plan skontaktowania sie z Wing Sin Triad, o ile to w ogole jest konieczne. Jesli wypad do Walled City byl najlepszym pomyslem Tristiana, to nie mogla na nim polegac. Kilka lat temu czytala kryminal, w ktorym bohater probowal zdobyc informacje w nie znanym sobie miescie. Udalo mu sie dzieki temu, ze wynajal samochod. Istota zamierzenia polegala na tym, ze dobry taksowkarz znal swoje miasto od kazdej strony, od strony prawa i bezprawia. Zwracajac sie do Tristiana oznajmila: -Mam pomysl. - Swietnie - rzekl Tristian. - Mow! Klnac pod nosem, Robert krazyl po pokoju, od czasu do czasu akcentowal swoj strumien przeklenstw, zatrzymujac sie i uderzajac piescia w biurko. Marissa rzeczywiscie zlapala go, gdy mial wychodzic do pracy. Odlozyl aktowke, by rozladowac wscieklosc i odzyskac panowanie nad soba. -Co ona, do diabla, robi w Hongkongu? - zapytal glosno sam siebie. - Ciagle popada w krancowe sytuacje, prowadzac poscig wokol swiata kierujac sie jakims widzimisie. Robert usiadl przed komputerem. Zastanawial sie, czy nie powinien zadzwonic do lekarza. A co, jesli Marissa przechodzi zalamanie nerwowe? Czy nie trzeba interweniowac? Poderwal sie z fotela i zaczal znowu niespokojnie spacerowac. Nie potrafil usiedziec spokojnie. Co powinien teraz zrobic? Do tej chwili uwazal, ze najlepiej pozwolic jej, by sie zmeczyla swoja dzika aktywnoscia. Ale Australia byla jedna sprawa, a Hongkong czyms zupelnie nowym! -Dlaczego sie w ogole ozenilem? - pytal sam siebie, powracajac do swojego monologu. -Ach, te dobre kawalerskie czasy, gdy moim najwiekszym klopotem byl odbior wlasnych koszul z pralni. Zatrzymal sie. -Cholera - warknal - przeciez mam odebrac koszule z pralni. - Probowal znalezc korzysci, jakie dalo mu malzenstwo, ale w tej chwili niczego takiego nie widzial. -Co powinienem zrobic? Co moge zrobic? - zapytal glosno. W glebi duszy najbardziej pragnal, by jego zona po prostu wrocila do domu. Jesli sama nie chce wrocic, to moze nadszedl czas, by po nia pojechac. Robert przestal spacerowac i zapatrzyl sie w okno. Pomyslal o innej mozliwosci. A co, jesli jej nie ma w Hongkongu? A co, jesli klamala lub kpila? Wtedy przypomnial sobie, ze byla to rozmowa na koszt odbiorcy. Usiadl ponownie w fotelu i zadzwonil do centrali telefonicznej. Po niewielkich trudnosciach zdobyl numer telefonu. To byl numer w Hongkongu. Zadzwonil tam, majac nadzieje zdobycia adresu hotelu czy tez miejsca, gdzie sie zatrzymala. Nie bylo problemu: hotel "Peninsula", ten sam, w ktorym sie zatrzymywal w czasie swego dwukrotnego sluzbowego pobytu w Hongkongu. Robert rozlaczyl sie, ale nadal trzymal sluchawke w reku. Jedno bylo jasne: nie mogl wiecznie siedziec bezczynnie i pozwalac Marissie petac sie po swiecie wedlug jej uznania. Powinien tupnac noga i ukrocic to szalenstwo, szczegolnie wziawszy pod uwage, ile to wszystko niewatpliwie kosztuje. Ulegajac nastrojowi chwili, Robert zadzwonil do biura linii lotniczych, by sprawdzic bezposrednie loty do Hongkongu. Nastepnie zatelefonowal do swojego biura i poprosil o polaczenie z Donna. -Donna, dzisiaj nie przyjde. -W porzadku - odrzekla sekretarka. - Czy chcesz, zebym cos przygotowala? -Nie zapomnij wyslac te listy, ktore ci dyktowalem wczoraj wieczorem rzekl Robert. - I jeszcze jedna rzecz. Nie sadze, bym przyszedl dzis na kolacje. -Och, jaka szkoda. Dlaczego? Willy Tong zapukal do drzwi dwupietrowego budynku na rogu Eucalyptus Street i Jacaranda Street w Charleville. Wewnatrz zaszczekal pies, ale to nie zaniepokoilo Willy'ego. Domyslal sie, ze byl to jeden z tych malych psow pokojowych, prawdopodobnie rasy yorkie. Od wewnatrz ktos wlaczyl swiatlo na werandzie. Zarowka byla oslonieta kloszem w ksztalcie czary i wygladala jak nieprzejrzyste akwarium ze zlotymi rybkami. Za chwile dal sie slyszec dzwiek odsuwanego zamka i w koncu drzwi sie otworzyly. Instynktownie Willy przygotowal sie na najgorsze, ale czlowiek, ktorego zobaczyl, nie mogl byc zagrozeniem. Wygladal jak miotla i nosil grube okulary. -Czy pan doktor Marlowe? - spytal Willy. -Owszem - odpowiedzial doktor Marlowe. -Podano mi pana nazwisko w Lotniczej Sluzbie Medycznej - rzekl Willy. - Zadzwonilem i chcialem rozmawiac z doktorem Williamsem, ale powiedziano mi, ze jest na urlopie i pan go zastepuje. -Tak, to prawda - stwierdzil doktor Marlowe. - Czy ma pan jakies problemy? -To dotyczy mojej zony - mowil Willy. - Kiedy wroci doktor Williams? -Mniej wiecej za tydzien. Wyjechal dzisiaj rano. Jego wyjazd wypadl raczej nagle, dlatego obawiam sie, ze nie zdazyl powiadomic pacjentow. A co sie dzieje z pana zona? -Jest chora od lat - rzekl Willy. - Wiele czasu zajelo mi przekonanie jej, by zgodzila sie na wizyty doktora Williamsa. Wiem, ze nie pozwoli, by zastapil go ktos inny. Nie ma zaufania do zachodniej medycyny. -Rozumiem doskonale - zgodzil sie doktor Marlowe. - Jesli sprawa nie jest pilna, moze pan poczekac na powrot doktora Williamsa. -Moze wystarczy telefon - rzekl Willy. - Chodzi o to, aby potwierdzil dawkowanie. Czy mozna do niego zadzwonic? -Jesli jest pan gotow dzwonic do Hongkongu. Zostawil wiadomosc, ze bedzie w hotelu "Peninsula". Jesli zaczeka pan chwile, to podam panu numer telefonu. - Doktor Marlowe zniknal we wnetrzu domu. Willy spojrzal przez oszklone drzwi. Maly piesek w jasno- i ciemnobrazowe latki wyszczerzyl do niego zeby. Probowal wymyslic jakis sposob, zeby dowiedziec sie tez czegos o kobiecie, ale nic mu nic przychodzilo do glowy. -Prosze bardzo - powiedzial doktor Marlowe, wracajac i wreczajac mu skrawek papieru. - Powodzenia. Jesli pan bedzie czegos potrzebowal, prosze dzwonic. Willy postal jeszcze przez chwile, majac nadzieje, ze cos wymysli, ale nic, co nie zabrzmialoby podejrzanie, nie przychodzilo mu do glowy. W koncu po prostu podziekowal i wrocil do wynajetego samochodu. Wsiadl do auta i szybko zawrocil w kierunku lotniska w Charleville. Oczekujac na samolot, ktory wlasnie nabieral paliwa, zadzwonil do Charlesa Lestera. -Znalazlem cos ciekawego - rzekl, gdy tylko Lester podniosl sluchawke. - Tristian Williams dzisiaj rano nagle wyjechal do Hongkongu. -To niczego dobrego nie wrozy - warknal Lester. - Czy ta Blumenthal jest z nim? -Nie wiem - rzekl Willy. - Jesli zostalbym tutaj, moze udaloby mi sie to sprawdzic. -Chce, bys natychmiast wyjechal do Hongkongu - rozkazal Lester. - Na razie zakladamy, ze ona jest z nim. Lec przez Sydney; stamtad jest wiecej polaczen. Ned sprawdza kobiete w urzedzie imigracyjnym; do jutra powinnismy miec pewnosc. Czy masz jakiekolwiek pojecie, gdzie on mogl zatrzymac sie w Hongkongu? -W hotelu "Peninsula" - odpowiedzial Willy. -Dobra robota - pochwalil Lester. - Jesli ona tam jest, zabij ja. A przy okazji zabij tez Williamsa. Gdy to sie zdarzy poza terenem kraju, jego smierc wywola mniej szumu. -Czy chce pan, by wygladalo to raczej na wypadek? - spytal Willy. Takie zadanie wydawalo sie trudne. -Cokolwiek - rzekl Lester. - Tylko wykonajcie robote. Wing Sin zaopatrzy was w bron. Nawet jesli kobiety tam nie ma, zabijcie Williamsa. Stal sie naszym cierniem od chwili, gdy napisal ten przeklety artykul. Willy zakonczyl rozmowe, zadowolony z otrzymanego zadania. Przy jego znajomosci Hongkongu nie powinno byc to szczegolnie trudne. Powracajac do okienka rezerwacji, Willy pochylil sie. -Bedzie zmiana - powiedzial do urzednika. - Lece do Sydney, nie do Brisbane. ROZDZIAL 14 14 kwietnia 1990, godz. 8.00 Marisse obudzilo lekkie stukanie do drzwi. Postanowila to zlekcewazyc. Przewrocila sie na drugi bok i wetknela glowe pod poduszke. Uslyszala jednak ponowne stukanie. Unoszac sie na lokciu, zapytala: "kto tam?" Dotarl do niej stlumiony glos.Odrzucajac nakrycie, wlozyla hotelowy szlafrok i podeszla do drzwi. Powtorzyla pytanie. -Obsluga pokoi - uslyszala czyjs glos. -Nie zamawialam niczego - powiedziala Marissa. -Pokoj 604 - mowil glos za drzwiami. - Zamowione sniadanie na osma. Marissa przekrecila zamek i otworzyla drzwi. Zaledwie zdazyla je uchylic, oczekujaca osoba wtargnela do wnetrza. -Niespodzianka! - wykrzyknal Tristian, wyskakujac przed wozek dowozacy posilki, i wreczyl jej bukiet kwiatow. - Ty nie zamawialas sniadania, ale ja to zrobilem. Sniadanie dla dwojga. - Polecil kelnerowi, by nakryl stol pod oknem z widokiem na port. Marissa potrzasnela glowa. Nigdy nie wiedziala, czy sie cieszyc, czy zloscic z powodu wybrykow Tristiana. -Wstalem juz o wschodzie slonca - rzekl Tristian. - Dzis jest przepiekny dzien. Wzial kwiaty z rak Marissy, ktora caly czas stala przed drzwiami. Tristian powrocil do stolu i wlozyl kwiaty do uprzednio przygotowanego wazonu. -Na co czekasz? - spytal, widzac, ze Marissa nie drgnela. - Mamy przed soba pracowity dzien. Ruszaj sie! Marissa poszla do lazienki. Zamykajac za soba drzwi, widziala, ze kelner wychodzi do hallu. Przejrzala sie w lustrze zawieszonym nad umywalka. To, co zobaczyla, przerazilo ja. Miala ziemista cere, a pod oczami rysowaly sie ciemne polkola. Wlosy zwisaly w nieladzie pozbawione normalnego dla nich polysku. Przejrzala sie w duzym lustrze zawieszonym na drzwiach. Ten widok nieco ja pocieszyl; przynajmniej chudla, tracac kilogramy, ktorych nabrala wskutek dzialania hormonow. -Bede niecierpliwie czekal w moim pokoju - zawolal Tristian przez drzwi. - Krzyknij, gdy bedziesz gotowa do wyzerki. Marissa mimo woli usmiechnela sie. Zartobliwe zachowanie Tristiana, jego dobry humor i australijski dialekt stanowily balsam na jej stargane nerwy. Chwilami nie mogla przewidziec, ktore ze zlych mysli moga ja przesladowac: gwaltowna smierc Wendy, pogarszajace sie stosunki z Robertem, zrujnowane zycie czy nieplodnosc. Jej usmiech zamarl, gdy pomyslala o swoim zyciu. Wydawalo sie, ze trudno bedzie znalezc cos, co jeszcze mogloby sie nie udac. W dodatku ciagle nie czula sie normalnie ani psychicznie, ani fizycznie, pomimo nieprzyjmowania hormonow juz ponad tydzien. Zastanawiala sie, kiedy powroci do dawnej formy. Prysznic, makijaz i swieze ubranie zdecydowanie poprawily jej samopoczucie. Gdy byla juz gotowa, zastukala do drzwi laczacych oba pokoje. Tristian pojawil sie natychmiast. Sniadanie zjedli pod oknem z widokiem na odlegla panorame Hongkong Island. Gdy jedli, zielone wzgorza wylanialy sie z oslaniajacej je porannej mgly. -Tak, jak radzilas, juz zamowilem taksowke - oznajmil Tristian, gdy zaczynali kawe. - Powiedzialem portierowi, ze potrzebujemy doswiadczonego kierowcy, a on stwierdzil, ze wszyscy ich kierowcy sa doswiadczeni. -Jaki mamy plan? - spytala Marissa. -Najpierw pojedziemy do banku, w ktorym zamowilem telegraficznie pieniadze - rzekl Tristian. - Po doswiadczeniach ostatniego wieczoru mam wrazenie, ze bedziemy potrzebowac duzo "wycisku". Mysle, ze warto skorzystac z twojej rady i odwiedzic ktorys ze szpitali. Tam mozemy zapytac zarowno o Wing Sin jak i gruzlice. Jesli nadal nie bedziemy miec zadnych wskazowek na temat triad, to zapytamy kierowce. Co o tym myslisz? -To brzmi rozsadnie. Gdy zeszli na dol i wyszli z hotelu, samochod juz czekal. Byl to czarny mercedes sedan. Kierowca przedstawil sie jako Freddie Lam. -Do Hongkong National Bank, Freddie - rzucil Tristian, wygodnie sadowiac sie na tylnym siedzeniu mercedesa. Pokonanie polkilometrowej drogi do banku w ulicznym tloku zajelo pol godziny. -Predzej doszlibysmy pieszo - zauwazyla Marissa. Bank byl imponujaca budowla wykladana marmurem i funkcjonowal bardzo sprawnie. Twarz nienagannie ubranego urzednika bankowego nie drgnela, gdy Tristian podejmowal gotowke. -To wyglada na kupe pieniedzy - stwierdzila Marissa, gdy juz wsiadali do taksowki. -Kupa "wycisku" - poprawil Tristian, po czym przechylajac sie przez oparcie fotela, powiedzial Freddiemu, by zawiozl ich do nowoczesnego centrum handlowego. -Nie uwazasz, ze powinnismy jechac wprost do szpitala? - spytala Marissa. Nie wierzyla w jakiekolwiek handlowe zamiary Tristiana. -Cierpliwosci, moja droga! W rozleglym hallu z fontannami, schodami ruchomymi i sklepami roznego rodzaju Tristian wprowadzil Marisse do jednego ze sklepow jubilerskich. Nastepnie nalegal, by wybrala sobie zegarek, jako ze stracila swoj poprzedniego wieczoru. -Daj spokoj, Marissa - powiedzial Tristian, gdy probowala sie opierac. - Czuje sie dzisiaj nadziany. - Poklepal boczna kieszen swych spodni, do ktorej wcisnal pieniadze pobrane z banku. - Poza tym czuje sie odpowiedzialny za wczorajszy wieczor. W koncu kupili zegarki. Tristian zaplacil gotowka, wytargowawszy znacznie nizsza cene, niz zazadano na wstepie. Wyszli ze sklepu, z duma spogladajac na nowe zegarki na rekach. Podchodzac do samochodu, Tristian zarzadzil: -Z powrotem do hotelu, Freddie. Freddie usmiechnal sie i zasalutowal do blyszczacego daszka swej czapki. -Aha, przypomnialem sobie - rzekl Tristian, siedzac juz w taksowce. - Musze kupic nowy kapelusz. Wielka szkoda, ze stracilem tamten. -Ten kapelusz wygladal tak, jakbys przejechal po nim kilka razy swoim samochodem - stwierdzila Marissa. -Rzeczywiscie to robilem - odpowiedzial Tristian. - To prawda. W hotelu czekali jakis czas w kolejce do kasy. Gdy przyszla ich kolej, Tristian wypelnil formularz wynajecia sejfu. Podpisali oboje, po czym Tristian zdeponowal wieksza czesc pieniedzy podjetych w banku. Po zakonczeniu tych czynnosci znow wsiedli do taksowki. Tristian pochylil sie do kierowcy. -Freddie, ktory ze szpitali jest najwiekszy w Kowloon? - spytal. -Queen Elizabeth Hospital. -Tam wlasnie chcemy jechac - rzekl Tristian. Gdy samochod ruszyl, z hotelu wyszedl portier w towarzystwie trzech mlodych Chinczykow ubranych w ciemnoniebieskie garnitury. Portier wskazal na odjezdzajacego sedana, gdy ten juz skrecal w Salisbury Road. -To ich samochod - rzekl w dialekcie kantonskim. - Zlapiecie ich? Trzech jego towarzyszy skinelo glowami. -Dobrze postapiles, Pui-Ying - rzekl jeden z nich. - Wing Sin pamieta o swych przyjaciolach. Cala trojka wsiadla do oczekujacego na nich czarnego mercedesa, kazac kierowcy jechac sladem sedana. Kierowca mercedesa Chinczykow prowadzil agresywnie. Byl przyzwyczajony do ruchu ulicznego Hongkongu. Piesi natychmiast ustepowali z drogi, widzac numer rejestracyjny samochodu. Numer 42. Bez specjalnych trudnosci scigajacy samochod znalazl sie tuz za samochodem Marissy i Tristiana, podazajac na polnoc Nathan Road. -Jak to zrobic? - spytal jeden z Chinczykow. -Tego dowiemy sie, gdy ustalimy, dokad oni jada - odpowiedzial drugi. - To nie powinno byc trudne. Czlowiek siedzacy obok kierowcy, wyjal ze swojej kabury na piersi rewolwer kalibru 9,65 mm z krotka lufa. Trzymajac bron na kolanach, przekrecal bebenek, sprawdzajac naboje w kolejnych komorach. Zadowolony, wlozyl rewolwer do kabury. Jechali w milczeniu. Sedan skrecil w prawo przy Jordan Road i wjechal w Cascoigne. Zdziwili sie, gdy sledzony samochod skrecil w Princess, a ich zdziwienie jeszcze wzroslo, gdy wjechal na teren Queen Elizabeth Hospital. -Moze ktores z nich zachorowalo? - zauwazyl jeden z Chinczykow. -Badzmy teraz bardziej ostrozni - rzekl drugi. - Tu bywa czasami policja. Obydwa auta zwolnily. Gdy sedan Marissy i Tristiana przejechal na druga strone ulicy i zaparkowal dokladnie przed glownym wejsciem szpitala, samochod sledzacy zatrzymal sie tuz za nim. Siedzacy w nim Chinczycy obserwowali, jak Marissa i Tristian wysiadaja i ida do glownego wejscia szpitala. Uwaznie rozejrzeli sie wokol i stwierdziwszy, Ze w okolicy nie ma policji, wysiedli z samochodu. Stojac w promieniach slonca, jeszcze raz sprawdzili, czy nie widac policji, lecz teren byl czysty. -Proponuje uzyc ich samochodu - rzekl jeden z mezczyzn. Pozostali skineli glowami. Cala trojka zapalila papierosy i ruszyla naprzod. Freddie opuscil szybe w oknie i rozlozyl poranne wydanie "South China Morning Post". Uwielbial plotkarska kolumne drobnych wydarzen. Czytal, gdy nagle poczul przy prawym uchu ucisk zimnego metalu. Obawiajac sie zbyt gwaltownych mchow, zwrocil na prawo tylko oczy. Wiedzial, jaki przedmiot uciska jego glowe, a teraz stwierdzil, ze sie nie pomylil: to byl rewolwer. Spogladajac w gore, Freddie ujrzal twarz mlodego Chinczyka niedbale trzymajacego w zebach papierosa. Za nim stalo dwoch innych. -Wyjdz z samochodu - rzekl czlowiek z papierosem. - Powoli i spokojnie. Nic sie nikomu nie stanie. Freddie z trudem przelknal sline. Ci ludzie to bojowkarze triad. Wiedzac, z jaka latwoscia zabijaja, Freddie byl przerazony. W pierwszej chwili nie mogl sie ruszyc, ale pomoglo mu potracenie lufa. Powoli wyszedl z samochodu. -Przejdz do tamtego mercedesa - rozkazal czlowiek z rewolwerem, a Freddie usluchal. Gdy zblizyl sie do auta, Chinczyk kazal mu wsiadac. Freddie znow wykonal polecenie, a tamten usiadl obok. Freddie widzial, jak dwoch pozostalych zajmuje miejsca w jego sedanie. Przylot na lotnisko Kai Tac zawsze wprawial Willy'ego w dobry nastroj. Chociaz urodzil sie w Sydney i czul sie rdzennym Australijczykiem, jego rodzice pochodzili z Hongkongu i Willy zawsze byl z ta kolonia bardzo zwiazany. Poza tym nadal mial tu krewnych. Pierwsza rzecza, ktora zrobil, bylo wynajecie samochodu. Chociaz parkowanie w Hongkongu bylo koszmarem, nie przerazalo go to. Samochod mial stanowic baze operacji i w razie potrzeby mozna go bylo latwo opuscic. Do wynajecia uzyl falszywych dokumentow; mial przy sobie kilka takich kompletow. Pierwszym celem byla restauracja w rejonie Mong Kok, czesci Kowloon, jednego z najbardziej zaludnionych miejsc swiata. Restauracja miescila sie na Canton Street - ulicy waskiej i bardzo zatloczonej. Dajac jednak miejscowemu policjantowi odpowiedni "podatek", mogl pozostawic samochod pomiedzy dwoma pokrytymi plotnem straganami, wypelnionymi garnkami, patelniami i naczyniami.vW tak wczesnych rannych godzinach restauracja byla niemal pusta. Willy poszedl wprost do kuchni, gdzie spoceni kucharze przygotowywali posilki na lunch. Podloga byla pokryta gruba warstwa tlustych odpadkow i resztek opakowan. Z tylu za kuchnia miescilo sie kilka pomieszczen biurowych. W pierwszym z nich siedziala przy biurku starsza kobieta ubrana w czarny jedwabny stroj z wysokim kolnierzem. Przed nia stalo liczydlo. Drewniane krazki postukiwaly w czasie zliczania poszczegolnych pozycji. Willy sklonil sie z szacunkiem i przedstawil sie. Kobieta bez slowa otworzyla jedna z szuflad biurka, wyjela paczke zawinieta w brazowy papier i przewiazana sznurkiem. Podala paczke Willy'emu, ktory ponownie sie uklonil. Bedac juz w samochodzie, Willy rozwiazal sznurek i odwinal papier. Wewnatrz znalazl fabrycznie nowy pistolet Heckler and Koch, kaliber 9 mm. Zwazyl pistolet w reku. Doskonale pasowal do dloni. Willy wyciagnal magazynek i sprawdzil, czy jest pelny. Zauwazyl zapasowe naboje zapakowane w brazowy papier i wlozyl je do kieszeni spodni, chociaz wiedzial, ze nie beda mu potrzebne. Prawde mowiac, byl przekonany, ze wystarcza mu tylko dwa naboje. Magazynek zawieral osiem. Wlozywszy bron do kieszeni na piersi, Willy przejrzal sie we wstecznym lusterku samochodu. Pistolet odstawal. Zapial marynarke. Wiedzac, ze zatrzyma sie w hotelu "Peninsula", zalozyl swoj najlepszy garnitur. Ponownie sprawdzil swa sylwetke w lusterku. Teraz wygladalo to znacznie lepiej. Uruchomil silnik i ruszyl w kierunku Nathan Road, kierujac sie na poludnie. Gdy zblizal sie do hotelu "Peninsula", zaczal odczuwac dreszcz niecierpliwosci. Ze wszystkich rzeczy, ktore wykonywal dla FCA, ten rodzaj dzialania najbardziej mu odpowiadal. Poczatkowo zostal zatrudniony dlatego, ze plynnie mowil dialektem kantonskim, ale stopniowo przydzielano mu inne zadania, w ktorych sprawdzil sie w ciagu wielu lat. W wydziale "bezpieczenstwa" zajmowal pozycje zaraz po Nedzie Kellym. Podjezdzajac wprost przed glowne wejscie hotelu, Willy zaparkowal na pustym miejscu pomimo znaku, ktory tego zakazywal. Wysiadl z samochodu i podszedl do portiera przy drzwiach. Wreczyl portierowi dwiescie dolarow hongkongskich. -Mysle, ze moj samochod moze tu stac bezpiecznie? - spytal w dialekcie kantonskim. Portier uklonil sie i schowal pieniadze do kieszeni. Willy wchodzil do hotelu z poczuciem dumy. Sam byl przeciez zywym dowodem slusznosci etyki Hongkongu mowiacej, ze uporczywy wysilek jednostki owocuje sukcesem. Jako dziecko wyrastajace w brudzie i biedzie Sydney, nigdy nawet nie marzyl, ze pewnego dnia bedzie wchodzil do hotelu klasy miedzynarodowej i czul sie przy tym swobodnie. Podszedl do rzedu telefonow wewnetrznych i poprosil o polaczenie z Marissa Blumenthal. Czekal, az ktos odbierze telefon, majac nadzieje, ze ona rzeczywiscie sie tutaj zatrzymala. Bez zadnych trudnosci zostal polaczony z jej pokojem. Poczatkowo zamierzal natychmiast odwiesic sluchawke, ale nie mogl sobie odmowic przyjemnosci rozmowy ze swoja przyszla ofiara. Nikt jednak nie odebral. Willy ponownie polaczyl sie z centrala, proszac o polaczenie z Tristianem Williamsem. Tym razem rowniez nikt nie odebral. Pomyslal, ze zapewne razem wyszli z hotelu. To byl dobry znak. Potrzebowal spotkac ich razem. Mial prosty plan: podejdzie i zastrzeli oboje strzalami w glowe. Najlatwiej bylo to zrobic w jakims zatloczonym miejscu. Po zastrzeleniu ich zamierzal porzucic pistolet i wmieszac sie w tlum. Robil to juz wielokrotnie. W Hongkongu bylo to latwe, w Australii duzo trudniejsze. Willy odlozyl sluchawke, podszedl do kiosku z gazetami i kupil "Hongkong Standard". Z gazeta w reku przeszedl do glownej czesci hallu i usiadl w takim miejscu, by widziec zarowno drzwi wejsciowe, jak i recepcje. Postanowil czekac, az jego ofiary same do niego przyjda. -Medycyna w Hongkongu jest interesujaca mieszanina - rzekl doktor Myron Pao. Osobiscie szkolilem sie w Londynie, wiec naturalnie wole styl zachodni, ale nie lekcewaze tez medycyny tradycyjnej. Zielarze i akupunkturzysci tez spelniaja swoja role. Marissa i Tristian znalezli interniste, ktory z checia oprowadzal ich po szpitalu. Przyzwyczajona do standardow prywatnych szpitali w Bostonie, Marissa byla zaskoczona warunkami panujacymi w Queen Elizabeth Hospital, ale imponowala jej tutejsza skutecznosc dzialania. Liczba pacjentow byla zdumiewajaca. Doktor Pao wyjasnil, ze chinskie rodziny w znacznym stopniu same opiekuja sie pacjentami. -A co z gruzlica? - spytala Marissa. - Czy macie z tym problemy w Hongkongu? -Wszystko jest wzgledne - rzekl doktor Pao. - Obserwujemy przecietnie okolo osmiu tysiecy nowych przypadkow chorobowych rocznie. Ale to dotyczy populacji pieciu i pol miliona. Biorac pod uwage ciasnote mieszkaniowa, nie uwazam tego za niepokojace. Jestem pewien, ze stosowane u nas szczepienia ochronne BCG przyczyniaja sie do tego, iz nie mamy wiekszej liczby zachorowan. W przeciwienstwie do waszych doswiadczen w Ameryce, stwierdzamy, ze szczepienia BCG sa calkiem skuteczne. -Czy w ostatnich latach wystapil wzrost poziomu zachorowan na gruzlice? - spytala Marissa. -Owszem, gdy zaczeli przybywac uchodzcy z Wietnamu, Laosu i Kambodzy - odrzekl doktor Pao. - Ale obecnie jest to ograniczone do obozow na Lantau Island. -A co moze pan powiedziec na temat gruzliczego zapalenia jajowodow? -Nigdy czegos takiego nie widzialem - stwierdzil doktor Pao. -Nigdy? - Marissa chciala miec pewnosc. -Nigdy, przynajmniej w trakcie mojej praktyki lekarskiej. -Czy moze pan cos powiedziec na temat ludzi z Chin Ludowych? - spytala Marissa. - Czy zna pan ich doswiadczenia z gruzlica? -Maja nieco wiecej przypadkow niz my tutaj - odpowiedzial doktor Pao. - Ogolnie, w Chinach obserwuja wzrost poziomu chorob drog oddechowych, ale oni tez szeroko stosuja BCG z takim sukcesem jak my. -A wiec nie ma z tym duzego problemu? - nadal wypytywala Marissa. - Ostatnio zadnego gwaltownego wzrostu czy czegos w tym rodzaju? -Przynajmniej mnie o tym nie wiadomo - stwierdzil doktor Pao. - A na pewno slyszalbym. Mamy w medycynie ozywione kontakty z Chinami, szczegolnie z Kantonem. Marissa nie wiedziala, o co dalej pytac. -Czy wie pan cos o Wing Sin Triad? - spytal Tristian. -To niebezpieczne pytanie w Hongkongu - odrzekl doktor Pao. - Wiem, ze istnieja, i to wszystko. -Czy pan wie, jak sie z nimi skontaktowac? - pytal Tristian. -Stanowczo nie - odpowiedzial doktor Pao. -Jeszcze jedno pytanie - Marissa odniosla wrazenie, ze zabieraja lekarzowi zbyt wiele czasu. - Czy widzi pan jakis powod, dla ktorego Chinczycy z Chin Ludowych mogliby jechac do Australii, by poznawac tam technike zaplodnienia in vitro lub odwrotnie: przyczyniac sie, jesli to w ogole mozliwe, do rozwoju tej techniki? Doktor Pao myslal przez chwile, po czym potrzasnal glowa. -Niestety, nie - powiedzial. - Problem, ktory istnieje w Chinach, polega na zapobieganiu ciazy, nie na zapladnianiu. -Mialam podobne wrazenie. Dziekujemy za poswiecenie nam czasu. Obydwoje wyszli z kipiacego ruchem szpitala. Marissa z rezygnacja potrzasnela glowa. -To byla strata czasu dla wszystkich, szczegolnie dla doktora Pao. Czy widziales liste pacjentow zapisanych do niego na dzisiaj? Tristian przytrzymal otwarte skrzydlo drzwi, by ja przepuscic. -Czasem negatywne rezultaty sa rownie wazne, jak pozytywne rzekl, ujmujac ja za ramie. Nie badz dla siebie taka surowa. Wizyta tutaj byla dobrym pomyslem. -Co bedziemy teraz robic? - spytala Marissa, gdy szli do taksowki. Slyszeli juz narastajaca glucha wrzawa miasta. -Zapytamy Freddiego - powiedzial Tristian. Zajrzal w jej brazowe oczy i usmiechnal sie. - W ten sposob dowiemy sie, czy dreszczowiec, ktory czytalas, ma jakies uzasadnienie w rzeczywistosci. Gdy doszli do samochodu, kierowca wyskoczyl ze swego miejsca i otworzyl im tylne drzwi. Marissa byla juz jedna noga w samochodzie, gdy Tristian pociagnal ja na zewnatrz. Zauwazyl, ze to nie byl Freddie. Niemal jednoczesnie Marissa zauwazyla obcego Chinczyka siedzacego na tylnym siedzeniu. -Gdzie jest nasz kierowca? - spytal Tristian. Czlowiek trzymajacy otwarte drzwi byl mlodszy, drobniejszy i nosil ciemnoniebieski garnitur czlowieka biznesu, a nie uniform kierowcy. -Przepraszam, ale tamten kierowca ma inne zajecie - wyjasnil. -Czy to nie dziwne? - spytal Tristian. -Absolutnie nie - tlumaczyl nieznajomy. - Czesto sie zdarza, ze klienci zadaja konkretnego kierowcy. -Ktos jest w samochodzie - powiedziala Marissa. Tristian schylil sie, by ujrzec do srodka. -Prosze, niech panstwo wsiadaja - nalegal czlowiek trzymajacy drzwi. -Tristian! - krzyknela Marissa lapiac oddech. - On ma pistolet. Tristian wyprostowal sie. Spogladajac w dol, widzial w reku tamtego rewolwer z krotka lufa, skierowana w jego brzuch. -Co to ma byc, kolego? Jakis zart? - spytal Tristian, stajac w lekkim rozkroku. -Prosze wsiadac... - powtorzyl tamten, ale nie skonczyl. Szybki cios Tristiana dosiegnal jego szyi, a nastepny - reki. Drugie uderzenie wytracilo mu rewolwer, ktory z halasem upadl na chodnik. Kopniak z polobrotu w piers poslal Chinczyka na samochod, a jego padajace cialo z hukiem zamknelo drzwi. Tristian chwycil Marisse za reke i pociagnal ja przez zywoplot okalajacy niewielki trawnik. Po drugiej stronie zywoplotu byla ulica, na ktorej panowal normalny ruch i znajdowalo sie wielu przechodniow. Ryzykujac, Tristian obejrzal sie przez ramie i zobaczyl, ze do dwoch napastnikow dolaczyl trzeci, ktory dotychczas siedzial w innym samochodzie, po czym razem ruszyli w pogon. Tristian mial nadzieje, ze gdy tylko znajda sie na ulicy, beda mogli wmieszac sie w tlum Niestety, mylil sie. Byli ciagle zbyt blisko i napastnicy widzieli ich. Jedyna rzecza, ktora mogli robic, byla dalsza ucieczka. Pobiegli w kierunku zachodnim do czesci Yaw Ma Tei, dzielnicy Kowloon, rozpaczliwie rozgladajac sie w poszukiwaniu policjanta. Widzieli ich wielu na motocyklach, gdy przejezdzali tamtedy wczesniej. Nawet policjant ruchu drogowego mogl stanowic zbawienie. Niestety, nie bylo zadnego. Tlum chinskich przechodniow rozdzielal sie, przepuszczajac ich w biegu. Ludzie wygladali na zainteresowanych, ale nikt nie chcial sie w to mieszac. Wybiegli na szeroka arterie, zupelnie zablokowana tlumem pietrowych autobusow i innych pojazdow. Nawet rowerzysci nie mogli sie przecisnac w korku ulicznym. Przejscie przez ulice bylo trudne. Przedarlszy sie na druga strone, zauwazyli, ze od scigajacych dzieli ich tylko szerokosc ulicy. Gdy znalezli sie w czesci Yaw Ma Tei, tlok uliczny stal sie jeszcze wiekszy. Bezwiednie skrecili w ulice handlowa, na ktorej staly setki straganow oslonietych daszkami, zapelnionych ziolami, odzieza, rybami, garnkami, owocami i roznego rodzaju zywnoscia. W pospiechu zderzali sie z kupujacymi, a nawet z handlarzami ulicznymi. Pomimo strachu Marissa zaczela zwalniac. Hormony i zwiekszona waga powodowaly, ze sie zmeczyla. Nieswiadomie pozwalala Tristianowi ciagnac sie za reke. -Szybciej! - przynaglil Tristian, zauwazywszy, ze Marissa zostaje z tylu. -Nie moge! - wysapala. Tristian wiedzial, ze ona juz niedlugo dotrzyma mu kroku. Potrzebowali miejsca, w ktorym mogliby sie schronic. Tristian manewrowal pomiedzy licznymi straganami, nerwowo sie rozgladajac. Nie mogl dostrzec zadnej kryjowki. Obszar pomiedzy rzedem straganow a scianami blokow mieszkalnych byl wypelniony psujacymi sie na sloncu odpadkami zywnosci. W rynsztokach zerowaly koty, jedzac wszystko, co tam znalazly. Nie bylo widac zadnych wolnych przejsc. Nawet okna na parterze byly szczelnie zasloniete okiennicami. Wtedy, mniej wiecej pol bloku przed nimi, Tristian dostrzegl mala boczna uliczke. -Chodz! Jeszcze troche. Dobieglszy do uliczki, skrecili w nia. Byla tak waska, ze z trudem miescila jeden samochod. Mineli sklep na otwartym powietrzu, gdzie sprzedawano oskubane kaczki zawieszone za szyje. Dalej miescil sie sklep z jadalnymi insektami, a nieco dalej - z wezami. Uliczka, oddzielona od tej handlowej, wypelnionej halasem samochodow, dzwiekiem uderzajacych mlotkow i glosami ozywionych targow, byla stosunkowo cicha. Slychac tu bylo glownie niewidoczne radioodbiorniki oraz stuk plytek mahjonga. Starsi Chinczycy byli bardzo zajeci swa gra na drewnianych stolach. Gdy Marissa i Tristian biegli, zaledwie na nich zerkali, po czym spiesznie wracali do gry. -Kim sa ci, ktorzy nas scigaja? - wyrzucila z siebie Marissa pomiedzy kolejnymi sapnieciami. - Co tu sie dzieje? Dlaczego oni nas gonia? -Nie mam pojecia - odpowiedzial rownie zdyszany Tristian. - Ale coraz bardziej zaczynam nielubic Hongkongu. Plywanie w rojacych sie od krokodyli rzekach polnocnej Australii jest znacznie zdrowsze, jestem o tym przekonany. Nigdy nie lubilem broni palnej. - Nerwowo obejrzal sie przez ramie i z ulga stwierdzil, ze nikt za nimi nie podaza. -Musze na chwile usiasc - wysapala Marissa. Poddajac sie kuracji leczenia nieplodnosci i nie uprawiajac wcale, lub niewiele, cwiczen, nie byla zdolna do takich wysilkow fizycznych. Nieco dalej zobaczyli kawiarenke z lampionami zawieszonymi nad drzwiami ozdobionymi sznurami koralikow. Marissa wskazala reka: -Moze napilibysmy sie czegos? Po kolejnym spojrzeniu przez ramie, Tristian niechetnie sie zgodzil. Kawiarenka miescila sie w pokoju bez okien, przypominajacym bardziej magazyn niz lokal publiczny. Drewniane stoly z surowego drewna byly zniszczone. Przy wielu siedzieli goscie. Zgodnie ze zwyczajem wszyscy rozmawiajac prawie krzyczeli. Polaczenie glosnych rozmow z chinska muzyka, wydobywajaca sie z malego radia Panasonic tworzylo atmosfere nie sprzyjajaca wypoczynkowi. Pomimo to Marissa z przyjemnoscia usiadla; bolaly ja nogi i czula bol w boku. Wlasciciel przyjrzal sie im nieufnie. Podszedl do stolika i przemowil do nich gardlowo po chinsku. -Przepraszam, kolego - rzekl Tristian. - Nie mowimy po chinsku. Prosimy o herbate. Jakakolwiek. Niech pan wybierze. Wlasciciel popatrzyl na Tristiana, nie rozumiejac ani slowa. Tristian gestami pokazal picie herbaty, po czym wskazal innych gosci. Chinczyk najwyrazniej zrozumial, gdyz zniknal w wewnetrznych drzwiach kawiarni, zaslonietych sznurami kolorowych paciorkow, podobnie jak wejscie od strony ulicy. -Szczesliwie, ze nie bylo w okolicy policji - stwierdzila ironicznie Marissa - jej piers nadal falowala w przyspieszonym oddechu. - Jestesmy w Hongkongu krocej niz dobe, a juz dwukrotnie musielismy uciekac, zeby ratowac zycie. W zadnym z tych przypadkow nie widzialam ani jednego policjanta. -Ostrzegalem cie, ze ten wypad nie bedzie mial wiele wspolnego z wczasami - przypomnial Tristian. -Czy teraz powinnismy pojsc na policje? - spytala. -Nie bardzo wiem, co mozemy im powiedziec - rzekl Tristian. - A poza tym, z pewnoscia nie beda mieli ochoty pomoc nam w kontakcie z Wing Sin. - Wpadlismy po uszy. -To oczywiste. - Tristian obrocil sie i zaczal rozgladac za wlascicielem. - Co, do cholery, sie dzieje z nasza herbata? - Marissa nie niecierpliwila sie. Herbata przestala byc wazna. Tristian wstal. -Hongkong jest siedliskiem skrajnosci - powiedzial. - Zamowienia wykonuja natychmiast lub nigdy. Podszedl do zaslony, za ktora znikl wlasciciel. Rozchyliwszy sznury koralikow, zajrzal do srodka, po czym wrocil do stolu i usiadl. -Tam siedzi stado starych, chudych facetow palacych fajki - rzekl. - Mysle, ze wdepnelismy do jednej z tych melin opium, tolerowanych przez wladze jako przytulek dla starcow. Opium jest jedna z najbardziej ponurych i haniebnych spuscizn kolonii brytyjskich, ale od niego zaczyna sie historia Hongkongu. -Czy juz pojdziemy? - Marissa nie byla w tym momencie zainteresowana historia. -Gdy tylko bedziesz gotowa. -Jak sie stad wydostaniemy? -Dookola, bocznymi ulicami. Gdy dojdziemy do rynku, przez ktory przebiegalismy, zlapiemy taksowke. -Dobrze - rzekla Marissa. - Im szybciej znajde sie w hotelu, tym lepiej. Tristian odsunal stol, ulatwiajac jej wstanie. Marissa wyprostowala zbolale nogi, po czym poszla w kierunku drzwi i rozchylajac koraliki wyszla na zewnatrz. Podazajacy z tylu Tristian wpadl na nia, kiedy stanela jak slup soli. Dokladnie naprzeciw pojawila sie czarna limuzyna. Trzech scigajacych ich Chinczykow w niebieskich garniturach opieralo sie o samochod w leniwych, niedbalych pozach. Zauwazywszy Tristiana i Marisse, czlowiek stojacy z przodu samochodu wyprostowal sie. Marissa poznala, ze byl to ten, ktory udawal Freddiego. Tym razem nie mial rewolweru; u jego boku zwisal pistolet maszynowy, wygladajacy znacznie powazniej. Tristian chwycil Marisse za reke i usilowal wciagnac do kawiarni, lecz tylko zdazyl zauwazyc, Ze ciezkie drewniane drzwi tuz za nim z hukiem sie zamykaja. Chcial otworzyc je sila, ale uslyszal, Ze ktos przesuwa blokujace rygle po drugiej stronie. Zrezygnowany Tristian zawrocil w kierunku ulicy. - Zapraszamy - powiedzial czlowiek z pistoletem maszynowym i ruszyl do tylu samochodu. Tristian spostrzegl duze rozdarcie na rekawie jego marynarki. Domyslal sie, ze jest to slad po ich niedawnej bojce. W pierwszej chwili ani Marissa, ani Tristian nie drgneli. Ale uzbrojony Chinczyk nie zamierzal dluzej tolerowac ociagania. Krotka seria z pistoletu maszynowego skierowana w chodnik stanowila mocny argument. Pociski rykoszetowaly wzdluz ulicy, zmuszajac graczy w mah-jonga do szukania schronienia. Ten czlowiek mogl zabijac bez zmruzenia oka. Po takim pokazie Marissa i Tristian spelnili zyczenie i podeszli do tylnych drzwi samochodu, ale czlowiek z pistoletem potrzasnal przeczaco glowa. Lufa pistoletu wskazal na tyl samochodu. Drugi z Chinczykow otworzyl bagaznik. -Chcecie, bysmy weszli do bagaznika? - spytal Tristian. -Prosze - rzekl czlowiek z pistoletem. -Tam bedzie przytulnie - stwierdzil Tristian, wchodzac do bagaznika i zwijajac sie w klebek. Marissa zawahala sie, po czym weszla rowniez, kulac sie przy Tristianie. Klapa bagaznika zostala zamknieta, pograzajac ich w kompletnej ciemnosci. -Po raz pierwszy w zyciu obejmuje kobiete w bagazniku - powiedzial Tristian. Jego prawe ramie otaczalo cialo Marissy. -Czy nie mozesz byc w koncu powazny? - spytala. -Jestesmy jak para sledzi w konserwie - rzekl Tristian. Slyszeli, ze silnik samochodu zostal uruchomiony i samochod rusza wzdluz waskiej uliczki. -Mowi sie "sardynki w puszce" - poprawila Marissa. -Ale nie wtedy, gdy dorastalem. -Tris, boje sie - Marissa z trudem hamowala lzy. - Co bedzie, jesli sie tutaj podusimy? Zawsze balam sie ograniczonych przestrzeni. -Zamknij oczy - doradzil Tristian. To troche pomoze. Oddychaj normalnie. Duszenie sie nie jest nasza glowna sprawa. Jest nia pytanie, dokad oni nas wioza. Probujac zlagodzic klaustrofobie Marissy, Tristian mowil cokolwiek, co przyszlo mu do glowy. Po wielu skretach, hamowaniach i ruszaniach, samochod zatrzymal sie na dobre i silnik zostal wylaczony. Marissa i Tristian slyszeli, ze drzwi samochodu otwieraja sie, a nastepnie zamykaja. W chwile pozniej otwarto bagaznik. Z gory spogladali na nich ci sami trzej mezczyzni. -Prosze wyjsc z samochodu - powiedzial ten z pistoletem. Wymeczona Marissa wyszla z bagaznika, za nia Tristian. Znajdowali sie w duzym magazynie wypelnionym kontenerami przeznaczonymi do zaladowania na statek. -Ruszajcie - polecil czlowiek z pistoletem i wskazal przejscie pomiedzy dwoma kontenerami. Tristian objal Marisse ramieniem. Przerazeni, ruszyli we wskazanym kierunku, bojac sie tego, co mialo teraz nastapic. Za kontenerami znajdowaly sie zamkniete drzwi. Zatrzymali sie, oczekujac dalszych instrukcji. Jeden z porywaczy ruchem nakazal im, by weszli. Po przekroczeniu progu znalezli sie w dlugim korytarzu. Spelniajac milczace rozkazy, doszli do konca korytarza i zostali zatrzymani przed drzwiami pozbawionymi wszelkich znakow. Jeden z ludzi zapukal. Z wnetrza ktos odpowiedzial po chinsku i drzwi otworzyly sie. Marissa i Tristian zostali wepchnieci do srodka. Pokoj byl wyposazony w meble i sprzety biurowe. Na scianach wisialy tablice ogloszen i olbrzymie kalendarze z fotografiami statkow wyplywajacych na ocean. Przy biurku siedzial Chinczyk, nieco starszy niz ich porywacze. Byl nienagannie ubrany w bialy jedwabny garnitur. W jego mankietach blyszczaly zlote spinki, a krawat zdobila zlota szpilka. Czarne jak smola wlosy byly zaczesane do tylu i utrwalone lakierem. Obok niego stal inny Chinczyk w szarym garniturze. Gdy Marisse i Tristiana popchnieto w kierunku biurka, bialo ubrany czlowiek odchylil sie w tyl w fotelu i zalozyl rece za glowe. Przygladal sie im od stop do glow. Nastepnie pochylil sie do przodu i oparl lokcie na otwartej przed nim ksiedze buchalteryjnej. Czlowiek szybko powiedzial cos po chinsku. Natychmiast do Marissy i Tristiana podeszlo kilku ludzi w niebieskich garniturach i dokonalo rewizji. Zabrali portfele i zegarki i polozyli wszystko na biurku, a nastepnie cofneli sie. Powoli, jakby mial czas do konca swiata, mezczyzna zapalil papierosa. Trzymal go w zebach jak cygaro. Przechyliwszy glowe na bok, wzial portfele i przejrzal je, ogladajac fotografie i karty kredytowe. Wszystkie pieniadze wyjal i polozyl na biurku, po czym znow podniosl oczy na Tristiana i Marisse. -Interesuje nas, dlaczego pytaliscie o Wing Sin - odezwal sie nienaganna angielszczyzna, z akcentem wskazujacym na angielska szkole srednia. - Triady w Hongkongu nie sa w zgodzie z prawem i nie jest bezpiecznie o nich mowic. -Jestesmy lekarzami - odpowiedziala Marissa, zanim Tristian zdazyl zareagowac. - Jestesmy tylko zainteresowani pewnymi informacjami. Probujemy badac pewna chorobe. -Chorobe? - spytal czlowiek z niedowierzaniem. -Gruzlice - wyjasnila Marissa. - Probujemy badac slady pewnego rodzaju infekcji gruzliczej, ktora zaczela sie pojawiac w USA, Europie i Australii. Czlowiek w bialym garniturze zasmial sie. -O co chodzi? - zapytal. - Poszukujecie wiedzy medycznej w triadach? Co za ironia! Politycy od wielu lat nazywaja triady zaraza, -Nie oczekujemy od Wing Sin wiedzy medycznej - wyjasnil Tristian. - Tylko informacji o nielegalnym przerzucie ludzi z Chin do australijskiej firmy zwanej Female Care of Australia lub Fertility Limited. Chinczyk przyjrzal sie im uwaznie. -Najdziwniejsza rzecza w naszej rozmowie jest to, ze ja wam wierze - powiedzial i znow sie zasmial, tym razem nie tak wesolo. - To, co mowicie, jest tak absurdalne, ze nikt nie bylby w stanie tego zmyslic. Oczywiscie, prawda czy nie, to nie uwalnia was od konsekwencji zwiazanych z publicznymi rozmowami na temat Wing Sin. -Jestesmy gotowi zaplacic za informacje - rzekl Tristian. -Och! - usmiechnal sie czlowiek w bialym garniturze, a wraz z nim jego najemnicy. - Wy, Australijczycy, macie godna pochwaly umiejetnosc przechodzenia do sedna rzeczy. A skoro wszystko w Hongkongu jest na sprzedaz, to my tez mozemy zrobic interes. Prawde mowiac, jesli bylibyscie sklonni zaoferowac drobna sume, jakies dziesiec tysiecy dolarow hongkongskich, to moglbym troche popytac i zobaczyc, co moge dla was zrobic. Oczywiscie, nie daje zadnych gwarancji. -Moze piec tysiecy dolarow - targowal sie Tristian. Chinczyk znowu sie zasmial. -Podziwiam panska odwage, ale nie znajduje sie pan w pozycji przetargowej. Dziesiec tysiecy. -Dobrze - zgodzil sie Tristian. - Kiedy otrzymamy informacje? -Spotkamy sie jutro o dziesiatej na gorze Victoria Peak - powiedzial Chinczyk. -Przyjedzcie tramwajem. -Doskonale - rzekl Tristian. Zrobil krok do przodu i siegnal po portfele i zegarki. Czlowiek przy biurku powstrzymal reke Tristiana, po czym wzial portfele i podal mu. -Pieniadze i zegarki, niestety, musimy zatrzymac - powiedzial. - Przykro mi, ale to stanowi rodzaj premii dla moich ludzi za przyprowadzenie was do mnie. Pieniadze uznajemy za przedplate dziesieciu tysiecy dolarow. - Przejrzal banknoty i wyciagnal jedna dziesieciodolarowke, ktora wreczyl Tristianowi. - Na koszty podrozy od miejsca, do ktorego was podrzucimy. Tristian wzial banknot. -Dzieki, kolego, to mile z pana strony. Ale niech pan mi powie, czy jest pan czlonkiem Wing Sin? -Wiedzac, ze nie jestes obeznany z cywilizowanym zachowaniem, co jest typowe dla was, Australijczykow, wybacze ci to pytanie. Chcialem tez was ostrzec, byscie unikali policji od chwili obecnej do czasu naszego spotkania. Bedziecie pod obserwacja. Chce was widziec jutro z pieniedzmi. Milczac kiwnal reka, a trzech mezczyzn w garniturach podeszlo i wyprowadzilo Marisse i Tristiana z pokoju. Gdy wychodzili, czlowiek w bialym garniturze juz zajal sie swoja ksiega buchalteryjna. -Przyjacielski facet - z wyrazna ironia skomentowal Tristian, gdy juz wchodzili z korytarza do magazynow. Zatrzymali sie przy samochodzie. - Tylko nie do bagaznika, kolego! - rzekl Tristian, gdy facet z obstawy podniosl klape. Zostali wywiezieni w ten sam sposob, w jaki tu przybyli, lecz teraz byli nieco mniej zaniepokojeni. -Pewnie z czasem polubie ten sposob podrozowania - zartowal Tristian, przytulajac sie do Marissy. -Tris! - denerwowala sie dziewczyna. - Daj spokoj. Opowiadaj cos, jak poprzednio. To odwraca moja uwage od odczucia zamkniecia w ciasnej przestrzeni. -Coz, po pierwsze - rzekl Tristian - to oczywiste, dlaczego oni tu nas zapakowali: nie chca, abysmy wiedzieli, gdzie ten magazyn sie miesci. -Opowiedz mi o swoim dziecinstwie - poprosila Marissa. Przelknawszy sline, Tristian spelnil jej prosbe. Ta podroz byla znacznie krotsza od poprzedniej. Prawde mowiac, gdy klapa bagaznika zostala otwarta, byli zdumieni nie tylko dlatego, ze tak malo czasu uplynelo, lecz rowniez z tego powodu, ze silnik samochodu nadal pracowal. Kiedy wydostali sie na ostre swiatlo sloneczne, rozejrzeli sie, probujac okreslic, gdzie ich przywieziono. Znajdowali sie na ulicy, naprzeciw wejscia Mong Kok do metra. Kilku przechodniow zatrzymalo sie i przygladalo im ze zdziwieniem, po czym ruszyli dalej. To wystarczylo, by Marissa zaczela sie zastanawiac, czy w Hongkongu powszechnie widuje sie ludzi wychodzacych z samochodowego bagaznika. Ludzie w niebieskich garniturach bez slowa wsiedli do samochodu i odjechali. -To byloby wszystko na ten interesujacy ranek - rzekl Tristian. - Co myslisz o powrocie do hotelu? -O tak! - odparla Marissa. - Jestem wrakiem. Nie rozumiem, jak potrafisz byc tak spokojny. Dotknij mnie; cala drze. - Polozyla reke na reku Tristiana. -Rzeczywiscie drzysz! - stwierdzil Tristian. - Przykro mi, ze narazilem cie na takie przejscia, ale przynajmniej mamy kontakt. Moze teraz pojdzie nam lepiej. Przyjmujac naturalnie, ze nadal chcesz sie tym zajmowac. -Tak, chce - glos Marissy brzmial niepewnie. - Ale mysle, ze nie wytrzymam nastepnego poscigu. Zeszli w dol do metra. Z przyjemnoscia stwierdzili, ze jest czyste. Podroz do stacji Tsim Sha Tsui minela im szybko, wygodnie, a co najwazniejsze, bez zadnych wydarzen. Od stacji metra do hotelu przeszli spacerem. Gdy mijali jeden z wielu sklepow jubilerskich, Marissa zartobliwie nadmienila o potrzebie zakupu nowych zegarkow. -Jesli tak dalej pojdzie, to kupno kolejnych zegarkow okaze sie najwiekszym wydatkiem calej podrozy - zauwazyl Tristian. Gdy zatrzymali sie przed swiatlami ulicznymi, Tristian uchwycil ramie Marissy i powiedzial jej do ucha: -Nie chce cie niepokoic, ale wydaje mi sie, ze jestesmy sledzeni. Za nami idzie dwoch facetow ubranych tak jak ci, ktorzy nas scigali. Sledza nas juz od metra. -Och, nie! - jeknela Marissa. - Co zrobimy? Nie bede biegla, juz nie moge. Tristian sie wyprostowal. -Odprez sie - rzekl. - Nie bedziemy biegli; prawde mowiac, nie zrobimy niczego. Czlowiek w bialym garniturze powiedzial, ze bedziemy sledzeni. To prawdopodobnie jego ludzie. Mysle, ze jedyna rzecza, ktorej nie wolno nam uczynic, to rozmawiac z policja. Marissa przeszukala wzrokiem ruchliwe skrzyzowanie. W przeciwienstwie do poprzednich sytuacji, teraz widziala wielu policjantow. Ubrani w eleganckie niebieskie mundury, pewni siebie patrolowali ulice. -Gdzie oni wszyscy byli, gdysmy ich potrzebowali? - spytala. -To jest obszar turystyczny - wyjasnil Tristian. Gdy dotarli do hotelu, zatrzymali sie, a portier sklonil sie z szacunkiem i ceremonialnie otworzyl przed nimi drzwi. -Pojde do glownej recepcji - rzekl Tristian, gdy weszli. - Musze wziac troche pieniedzy z sejfu. Chce rowniez odnalezc tego portiera i zdrowo mu dolozyc. Wydaje mi sie, ze to on dal cynk triadzie. A pomyslec, ze wzial dwadziescia dolarow lapowki ode mnie. -Nie rob zadnych scen - zaoponowala Marissa, chwytajac go za ramie. Znajac Tristiana, nie bylaby zdziwiona, gdyby poszedl do portiera i spoliczkowal go. Obydwoje staneli przy wylozonym marmurem kontuarze kasy. W czasie gdy Tristian czekal, az zostanie obsluzony, Marissa wodzila oczami po hallu. Jak zwykle byl zatloczony. Spozywanie posilkow w eleganckim hallu nalezalo do tradycji hotelu "Peninsula" od ponad pol wieku. Wystrojone w klejnoty panie i elegancko ubrani panowie siedzieli przy nakrytych stolach. Kelnerzy w bialych rekawiczkach wartko kursowali pomiedzy sala a kuchnia. Wozki z ciastkami i slodyczami krazyly po sali. Klasyczna muzyka fortepianowa dopelniala atmosfery. Nagle Marissa gwaltownie zacisnela reke na ramieniu Tristiana, az sie skrzywil. -Tristian! - jeknela. - Zbliza sie do nas mezczyzna. Wydaje mi sie, ze go poznaje. Poczatkowo jej oczy minely w tlumie twarz tamtego czlowieka, ale w jej glowie zapalilo sie swiatelko ostrzegawcze, zmuszajac do bardziej bacznego przyjrzenia sie. W jego twarzy i sposobie uczesania kruczoczarnych wlosow bylo cos osobliwego, zmuszajacego ja do szukania w pamieci. Patrzyla, jak tamten odklada gazete i wstaje. Widziala, jak spojrzal na nia, po czym ruszyl ich kierunku, spostrzegla tez, ze reke wlozyl pod marynarke. Wtedy wlasnie chwycila Tristiana za ramie. -Kto to, moja droga? - spytal Tristian. -Idzie do nas - wyszeptala Marissa. - Chinczyk w szarym garniturze. Ja go juz widzialam. Wydaje mi sie, ze to ten, ktory rzucal przynete do wody, kiedy zginela Wendy! Oczy Tristiana omiotly hall. Bylo tam duzo ludzi, ale szybko spostrzegl Chinczyka przepychajacego sie przez tlum. Jego prawa reka byla zatknieta za klape marynarki i wydawalo sie, ze cos w niej trzyma. Tristian natychmiast wyczul niebezpieczenstwo. W sposobie zblizania sie tego czlowieka bylo cos niepokojacego. Wiedzial, ze musi zareagowac. Nie bylo czasu na ucieczke, szczegolnie w napierajacym na nich tlumie. Za plecami uslyszal, ze kasjer wywoluje jego nazwisko. Zblizajacy sie Chinczyk byl juz w odleglosci zaledwie trzech metrow. Wydawalo sie, ze sie usmiecha. Jego reka w kieszeni marynarki jakby sie poruszyla. Tristian spostrzegl blysk metalu. Z przerazliwym krzykiem Tristian pchnal stol na nacierajacego. W ostatniej chwili przed atakiem zauwazyl, ze tamten wyciaga spod klapy marynarki pistolet, ale Tristian uderzyl szybciej. Sila uderzenia rzucila ich obu na duzy, wykladany marmurem stol. Mebel przewrocil sie, a stojace na nim filizanki, spodki i ciastka polecialy na podloge. Osmioro biesiadujacych przy nim ludzi rowniez sie tam znalazlo. W jednej chwili wybuchla panika. To, co przed chwila bylo obrazem pelnym harmonii i elegancji, przemienilo sie w pieklo. Ludzie rozproszyli sie, niektorzy krzyczeli, inni uciekali, aby sie ukryc. Tristiana interesowal jedynie pistolet. Gdy obaj z Chinczykiem sturlali sie z przewroconego stolu, Tristian chwycil w przegubie reke napastnika. Pistolet wystrzelil, posylajac pocisk w pozlacany sufit. Probujac zastosowac uderzenie kung fu, Tristian zdziwil sie, gdy jego napastnik odparowal cios. Mial nie mniejsza wprawe niz on sam. Porzucajac sztuke walki, Tristian ugryzl napastnika w reke. Dopiero wtedy bron upadla na podloge. Tristian stracil jednak pozycje obronna, gdy chwycil zebami reke przeciwnika. Tamten z miejsca to wykorzystal i przerzucil go przez ramie. Tristian zamortyzowal upadek najlepiej, jak umial, i padl na podloge z gluchym loskotem. Zaraz potem poturlal sie, unikajac kopniecia przeciwnika. Nastepnie jednym skokiem wstal i przyjal pozycje obronna. Zanim jednak wykonal jakikolwiek ruch, poczul, ze od tylu uchwycilo go kilku ludzi. Widzial plecy uciekajacego napastnika. Jakis czlowiek probowal go zatrzymac, ale Chinczyk wykonal mistrzowskie uderzenie kung fu, posylajac interweniujacego na podloge druzgoczacym kopniakiem w piers. Chinczyk uciekal w kierunku drzwi wejsciowych, przedzierajac sie przez zbiegowisko spanikowanych hotelowych gosci. Gdy tylko znalazl sie na zewnatrz, wtopil sie w tlum, ktory zebral sie przed wejsciem do hotelu. Tristian nie wyrywal sie przytrzymujacym go ludziom. Zauwazyl przy ich pasach male nadajniki radiowe oraz miniaturowe sluchawki w uszach i byl przekonany, ze sa to ludzie z hotelowej sluzby bezpieczenstwa. Podbiegla Marissa i domagala sie uwolnienia Tristiana. Zaczela nawet szarpac detektywow za rekawy, gdy nie zwracali uwagi na jej prosby. Pomogla dopiero interwencja zarzadcy hotelowego. Widzial przebieg calego zajscia i polecil natychmiast puscic Tristiana. Marissa zarzucila Tristianowi rece na szyje i przytulila sie do niego. -Nic ci sie nie stalo? Nie jestes ranny? -Tylko moja duma - odparl Tristian. - Ten facet byl w kung fu lepszy ode mnie. -Czy mamy przyprowadzic lekarza? - spytal zarzadca. -Prosze sie nie trudzic - rzekl Tristian, po czym mocniej przygarnal Marisse. - To cale lekarstwo, ktorego potrzebuje. - Dziewczyna nadal mocno go obejmowala i opierala glowe na jego piersi. -Skad pan wiedzial, ze tamten jest uzbrojony? - dociekal hotelarz. -Taki australijski szosty zmysl - odrzekl Tristian. -Nasz hotel jest panu wdzieczny za odwage. Niewatpliwie ten czlowiek planowal jakis napad. -Nagroda w plynie nie bedzie odrzucona - rzucil Tristian. - Moze byc jakies piwo, najchetniej Foster's. - Objal ramionami Marisse i przycisnal ja mocniej do siebie. Z chwila gdy wybiegl z hotelu, Willy skrecil w prawo i zwolnil do szybkiego marszu. Nie chcial zwracac na siebie uwagi. Jego celem byl teraz terminal Star Ferry. Gdy tam doszedl, z ulga wmieszal sie w tlum. Setki ludzi oczekiwalo na najblizszy prom, ktory wlasnie podplywal do molo. Gdy pasazerowie przybywajacy do Kowloon zeszli na lad, oczekujacy zostali wpuszczeni na poklad. Willy pozwolil, by uniosla go fala ludzi. Jak wiekszosc pozostal na dolnym pokladzie. Trzymal sie w poblizu duzej rodziny, tak jakby do niej nalezal. Nikt nie zwracal na niego uwagi. Po krotkim, trwajacym dziesiec minut rejsie, Willy wysiadl na lad i poszedl w kierunku hotelu "Mandarin". Hotel nalezal do tej samej kategorii co "Peninsula". Wiedzial, ze nie bedzie mial trudnosci w uzyskaniu stad polaczenia miedzykontynentalnego. Problem nie lezal w samej rozmowie, lecz w tym, ze miala byc nieprzyjemna. To byla jego pierwsza powazna kieska i Willy nie mial powodow do radosci. Zanim wszedl do hotelu "Mandarin", przejrzal sie w szybie okna wystawowego, uporzadkowal ubranie i poprawil wlosy. Gdy ocenil, ze wyglada wystarczajaco przyzwoicie, wszedl do hallu. W dole schodow, w pomieszczeniu naprzeciw meskiej toalety, znalazl rzad telefonow zapewniajacych dyskrecje rozmowy. Gleboko wciagnal powietrze i zadzwonil do Charlesa Lestera. -Ta kobieta, Blumenthal, jest tutaj - powiedzial Willy, gdy tylko Lester odebral telefon. -Wiem - rzekl Lester. - Ned sprawdzil poprzez imigracje. Poleciala tam samolotem z Brisbane. -Kilka minut temu probowalem konferowac z naszymi kontrahentami - mowil Willy, uzywajac ustalonego szyfru, na wypadek gdyby ktos podsluchiwal. - Ale sprawy poszly zle. Nie udalo mi sie. Ten facet, Williams, nie chcial wspolpracowac i czynnie odwolal spotkanie, zanim moglem uzyc moich materialow. Willy trzymal sluchawke z dala od ucha, gdy wydobywala sie z niej seria australijskich epitetow. Kiedy uslyszal, ze glos Lestera znow ma normalne brzmienie, przylozyl ja do ucha. -Sytuacja zmienila sie ze zlej na gorsza - narzekal Lester. -Teraz bedzie juz znacznie trudniej odbyc to spotkanie - przyznal Willy. - Wszyscy beda sie nas spodziewac; ale jesli pan chce, to zrobie wszystko, co moge, by nadal konferowac. -Nie! - zdecydowal Lester. - Kaze tam pojsc Nedowi. On ma wiecej praktyki. Od ciebie oczekuje tylko, bys dopilnowal, aby nasi klienci nie uciekli. Obserwuj hotel. Jesli go zmienia, idz za nimi. Gdy stracimy w Hongkongu kontakt z ta Blumenthal, to tylko pogorszy sprawe. -Stracilem tez materialy, ktore zamierzalem im pokazac - powiedzial Willy. - Zostaly w miejscu spotkania. -Musisz zatem otrzymac nastepne - rzekl Lester. - Co powiesz o tych, ktore miales? -Byly doskonale - odpowiedzial Willy. - Absolutnie doskonale. Inspektor Policji Krolewskiej byl, jak go Tristian pozniej okreslil, "pieprzonym Angolem". Nawet wygladal na Brytyjczyka, majac wyblakla skore i noszac workowaty angielski garnitur, kamizelke i zegarek. Siedzieli obaj z Tristianem w biurze kierownictwa hotelu "Peninsula". -Powtorzmy to jeszcze raz - rzekl inspektor ze specyficznym angielskim akcentem. - Oddal pan klucz do swojego sejfu i w tym momencie zauwazyl, ze przybliza sie czlowiek o orientalnym wygladzie. -Zgadza sie kolego - rzekl Tristian. Wiedzial, ze jego zartobliwa australijska frazeologia dziala policjantowi na nerwy. Robil to swiadomie. Przesluchanie trwalo juz od dwoch godzin. Tristian usilowal byc cierpliwy. Zdawal sobie sprawe, iz inspektor przywiazywal taka wage do tego incydentu dlatego, ze policja nie chciala miec klopotow w turystycznym obszarze, szczegolnie w miejscu tak renomowanym, jak hotel "Peninsula". -W tym momencie pan sie odwrocil i zobaczyl idacego w pana kierunku czlowieka - ciagnal inspektor. -Tak jest - odpowiedzial Tristian. Mowili juz o tym po raz dwudziesty. -Skad pan wiedzial, ze on idzie wlasnie do pana, a nie do kogos innego? -Patrzyl wprost na mnie i to wyraznie ze zlymi zamiarami. O, tak! - Tristian wytrzeszczyl oczy, zartobliwie imitujac spojrzenie Chinczyka. -Tak, oczywiscie - powiedzial inspektor. - Ale nigdy pan go przedtem nie widzial? -Nigdy! - rzekl Tristian z emfaza. Wiedzial, ze wlasnie tym policja sie szczegolnie interesuje, ale nie chcial ujawnic, ze to Marissa rozpoznala napastnika. Obawial sie rowniez, ze planowane na dzien nastepny spotkanie z Wing Sin moze byc zagrozone. W koncu, po dwoch godzinach sledztwa, inspektor zrezygnowal, ale powiedzial, aby Tristian pozostal w Hongkongu az do odwolania. Zaraz po przesluchaniu Tristian podszedl do telefonu wewnetrznego i zadzwonil do Marissy. -Nareszcie jestem wolny - powiedzial. - Uczcijmy to kupujac nowe zegarki! Weszli do tego samego sklepu jubilerskiego, gdzie kupowali poprzednio. Tym razem Tristian stargowal cene jeszcze nizej. Po krotkim protescie sprzedawca sie poddal. Gdy powrocili do swych pokoi, zamkneli drzwi na klucz i zdecydowali, by nie wychodzic przez reszte popoludnia. Poniewaz nie jedli nic od sniadania, pierwsza rzecza, ktora zrobili, bylo zamowienie posilku. Czekajac na dostarczenie jedzenia, siedzieli przy oknie, podziwiajac malowniczy widok. -Urok Hongkongu przypomina mi o Wielkiej Rafie - rzekla Marissa, spogladajac w zamysleniu przez okno. - Jego piekno maskuje jego prawo: "Zjedz, albo bedziesz zjedzony". Tristian przytaknal. -Jak zauwazyl czlowiek w bialym garniturze, wszystko jest na sprzedaz. Wszystko! -Czy sadzisz, ze on przyjdzie? - spytala Marissa. - Ciekawa jestem, czy Wing Sin dowie sie o twoich dwoch godzinach spedzonych z policja. -Nie wiem - powiedzial Tristian. - Ale zaloze sie, ze wydarzenie w hallu znajdzie odbicie w gazetach. Wiec zapewne przeczytaja o tym i przynajmniej bedziemy mieli usprawiedliwienie. Marissa westchnela. -Co za przejscia mamy w tym Hongkongu; pamietam, ze mnie ostrzegales, ale nie wyobrazalam sobie, ze spotka nas cos takiego. Moje nerwy sa w strzepach. Boje sie wychodzic z hotelu. Do diabla! Boje sie nawet wychodzic do hallu. Nawet kupno tych nowych zegarkow bylo przezyciem. Ciagle oczekuje, ze moze sie wydarzyc cos strasznego. -Wiem, jak sie czujesz - rzekl Tristian. - Pamietaj, ze zawsze mozemy stad wyjechac. Nie musimy doprowadzac tej sprawy do konca. -Nie musimy - Marissa nie wykazywala entuzjazmu. Przez dluzszy czas w milczeniu spogladali na port. -Mysle, ze chce kontynuowac - przemowila w koncu Marissa. Wyprostowala sie w fotelu. - Mimo ze mnie to wszystko przeraza, nie potrafie zrezygnowac, nie teraz. Nigdy bym nie zaznala spokoju. Mam wrazenie, ze zblizamy sie do konca zagadki. A poza tym zawsze, gdy zamkne oczy, widze Wendy. -A ja widze moja zone - powiedzial Tristian. - Wiem, ze nie powinienem tego mowic, ale przebywanie z toba mi ja przypomina. Prosze, nie obrazaj sie. Nie robie zamierzonych porownan. Nie chodzi o to, ze wygladasz jak ona i postepujesz jak ona, chodzi o cos innego, o cos zwiazanego z uczuciami, ktore we mnie budzisz. - Tristian sam sie zdziwil. Takie wynurzenia nie lezaly w jego stylu. Marissa popatrzyla w niebieskie oczy Tristiana. Mogla sobie tylko wyobrazac udreczenie, ktore przezyl po stracie zony. -Nie traktuje tego jako obrazy - rzekla. - Prawde mowiac, odbieram to wszystko w sposob rownie skomplikowany. -Tak sie ulozylo - powiedzial Tristian, po czym usmiechnal sie z zaklopotaniem i spojrzal na drzwi. - Gdzie, do diabla, jest nasze jedzenie? Jestem glodny jak wilk. Podczas posilku wspominali Freddiego, kierowce taksowki. Zastanawiali sie, co sie z nim stalo. Mieli nadzieje, ze nic zlego. Nie mogli jednak uwierzyc, by byl wspolnikiem ich porwania, z drugiej zas strony w Hongkongu wszystko ma swoja cene. -Jesli juz o tym mowimy - rzekl Tristian. - Jesli zamierzamy nadal dzialac ta metoda, to mysle, ze powinnismy wynajac inny samochod, ktorego kierowca bylby jednoczesnie naszym gorylem. -I ktory mowi w dialekcie kantonskim - dodala Marissa. - Juz w kilku sytuacjach to moglo okazac sie pomocne. -Jesli bedziemy mieli szczescie, to bedzie nas wozil w bagazniku - przekomarzal sie Tristian. Marissa usmiechnela sie. Nie rozumiala, jak po takich przejsciach Tristian potrafi zachowac poczucie humoru. Gdy skonczyli posilek, odsuneli stol na bok i usiedli w fotelach przy oknie. Marissa dopijala swoje wino, a Tristian otworzyl nastepna puszke piwa Foster Lager, w ktore zaopatrzyl go zastepca kierownika hotelu. Mysli Marissy powedrowaly do wydarzenia w hallu. -Jesli ten Chinczyk byl tym samym, ktory wrzucal przynete do wody, to musial byc zatrudniony w FCA. -Tez tak pomyslalem - potwierdzil Tristian. -Oni musza bardzo chciec sie nas pozbyc. Musza byc przycisnieci do muru, jesli nawet probuja zastrzelic nas w miejscu publicznym. W przypadku Wendy poczynili duze starania, by wygladalo to na wypadek. -Ironia polega na tym, ze oni uwazaja, iz wiemy wiecej niz w rzeczywistosci. Jesli ja bym byl na ich miejscu i wiedzial, jak malo wiemy, nie zawracalbym sobie nami glowy. -Moze oni boja sie nie tyle tego, co wiemy, lecz tego, czego mozemy sie dowiedziec - Marissa westchnela. - Zastanawiam sie, jak on nas wysledzil. -To jest osobne pytanie - stwierdzil Tristian. -Moze zmienic hotel? -Nie sadze, by zrobilo to duza roznice - rzekl Tristian. - Najwyrazniej w tym miescie dziala podziemna informacja. Przypomnij sobie wlasciciela kawiarni. To on poinformowal Wing Sin, ze tam jestesmy. Zaloze sie, ze gdybysmy zmienili hotel, nie pozostanie to dlugo tajemnica. Tutaj przynajmniej sluzba bezpieczenstwa jest uczulona i rozpozna tego czlowieka, gdyby sprobowal wrocic. -Musimy byc bardzo ostrozni - powiedziala Marissa. - Szczegolnie jutro w czasie spotkania z czlowiekiem w bialym garniturze. -W pelni podzielam twoje zdanie - rzekl Tristian. - Sadze, ze dochowa on lojalnosci temu, kto zaplaci wiekszy "podatek". Pewnie bedziemy musieli wziac ze soba wiecej niz uzgodnione dziesiec tysiecy. -Czy stac cie na to, Tris? - spytala Marissa. Tristian sie zasmial. -Marisso, to tylko pieniadze - stwierdzil. ROZDZIAL 15 19 kwietnia 1990, godzina 8.47 Ubrany w swoj najlepszy niedzielny garnitur i niosac bukiet kwiatow, Ned Kelly szedl wzdluz Salisbury Road, ogladajac znajome zakatki. W Hongkongu byl juz wiele razy i zawsze podziwial bogactwo krajobrazu. Przybyl poprzedniego dnia pozno w nocy i dzieki Charlesowi Lesterowi zatrzymal sie w hotelu "Regent". Nigdy dotad nie mieszkal w tak luksusowym miejscu. Zalowal tylko, ze nie mogl skorzystac z uciech nocnego zycia oferowanych przez Sha Tsui. Gdy zblizal sie juz do hotelu "Peninsula", zaczal szukac Willy'ego Tonga. Takie otrzymal instrukcje. Dostrzegl go wreszcie siedzacego w zielonym nissanie stanza zaparkowanym przed Muzeum Astronomicznym, dokladnie naprzeciw hotelu. Ned otworzyl drzwi pasazera i wsliznal sie na przednie siedzenie. - Swietnie sie prezentujesz, przyjacielu - przywital go Willy. - Te kwiaty dla mnie?-Niezle wygladam, co? - Ned zadowolony byl ze swojej tweedowej marynarki od Harrisa, gabardynowych spodni i brazowych pantofli. Odlozyl bukiet kwiatow na tylne siedzenie. - Co sie dzieje? -Spokojnie, po awanturze, jaka wywolalem - odparl Willy. - Nie wiem, co sie stalo. Sytuacja byla idealna. Hall zatloczony, wiec sposob, ktory mi podales, uznalem za najlepszy. Bylem juz metr od Williamsa, gdy ten odwrocil sie i mnie zaatakowal! -Nie miales szczescia - stwierdzil Ned. - A byla tam ta kobieta? -Oczywiscie. Stala tuz obok niego. Jeszcze dziesiec sekund i zastrzelilbym oboje. -Moze ona zapamietala cie z lodzi - powiedzial Ned. - Zreszta, to juz nie ma znaczenia. Czy sa w hotelu? -Tak - rzekl Willy. - Bylem tutaj przez wieksza czesc nocy. Probowalem jeszcze raz dzwonic i natychmiast otrzymalem polaczenie. Nie wychodzili. -Fajnie. A co z pistoletem? -Mam - powiedzial Willy. Pochylil sie do przodu i otworzyl schowek. Wyjal pistolet i wreczyl go Nedowi. -Heckler and Koch! - Ned gwizdnal. - No, no, pierwsza klasa. A co z tlumikiem? Willy siegnal glebiej do schowka i podal male prostokatne pudelko. Ned otworzyl i wyjal tlumik. -Przyjemnie jest uzywac nowego sprzetu - stwierdzil. - Jedna rzecz mozna powiedziec o FCA: sa perfekcyjni we wszystkim. Nakrecil tlumik na lufe pistoletu. Byla teraz znacznie dluzsza. Wyjal magazynek i sprawdzil naboje. Upewniwszy sie, ze komora nabojowa jest pusta, Ned odciagnal zamek, napial sprezyne i nacisnal spust. Dal sie slyszec przyjemny suchy trzask. -Wspaniale - pochwalil. Obracajac sie calym cialem, popatrzyl przeciagle na Willy'ego. -To nie potrwa dlugo. Podjedz pod hotel i nie gas silnika. Daj mi okolo pieciu minut, zanim podjedziesz, zrozumiales? -Tak jest - gorliwie odpowiedzial Willy. -Ide - rzekl Ned. Pochylil sie do przodu i wcisnal pistolet z tylu za pas, po czym siegnal na tylne siedzenie po bukiet kwiatow. Wysiadl juz, ale zawahal sie, wrocil i pochylil przy otwartym oknie samochodu. -Nie widzialem tego Williamsa przez wiele lat. Myslisz, ze go poznam? -Chyba tak - odrzekl Willy. - Jest mniej wiecej twojego wzrostu, wlosy jasnoblond, rysy kanciaste. Wyglada bardziej jak farmer niz lekarz. -Rozumiem - rzucil Ned odchodzac, ale Willy jeszcze go zatrzymal. -Nie bedziesz mial trudnosci z rozpoznaniem kobiety, prawda? -Nie, zwlaszcza w kapieli - odparl Ned, robiac oko. Dal nura w ruchliwa Salisbury Road, uwazajac, zeby nie zgubic pistoletu zatknietego za pas. Portier otworzyl przed nim drzwi hotelu i Ned wszedl do srodka. O tej porze w hallu panowal raczej duzy ruch; wielu zagranicznych gosci przybywalo do hotelu lub wlasnie wyjezdzalo. Sterty waliz pietrzyly sie obok biurka szefa bagazowych, ktory rozpaczliwie usilowal utrzymac porzadek. Tam wlasnie skierowal sie Ned. Upatrzyl sobie jednego z mlodszych chlopcow bagazowych i podszedl do niego, gdy tamten ladowal walizki na wozek. Podczas swych wieloletnich kontaktow z Chinczykami Ned nauczyl sie troche dialektu kantonskiego. W tym wlasnie jezyku poprosil chlopca o przysluge. Tamten wygladal na zaskoczonego, ze gweilo mowi w jego rodzimym jezyku. Ned wcisnal mu tysiac dolarow hongkongskich. Oczy chlopca rozszerzyly sie, suma ta przekraczala bowiem jego wielomiesieczne zarobki. -Mieszkaja tutaj moi przyjaciele - rzekl Ned. - Chcialbym wiedziec, w ktorym pokoju, tak abym mogl im zrobic niespodzianke. Rozumiesz? Chlopiec kiwnal glowa i szeroko sie usmiechnal. -Nazywaja sie Williams i Blumenthal. Nie wiem, czy mieszkaja w jednym pokoju, czy osobno. Chlopiec ponownie kiwnal glowa i pobiegl do biurka swego szefa. Korzystajac z tego, ze szef byl zajety rozmowa telefoniczna, przejrzal szybko obszerna liste gosci i wrocil. W tym czasie Ned zapalil papierosa. -Ciesze sie, ze moge podac numery 604 i 606 - powiedzial z usmiechem chlopiec i kilka razy sie uklonil. Ned powstrzymal go reka przed tak widocznymi oznakami wdziecznosci i poszedl do kiosku z gazetami. Trzymajac pod pacha bukiet kwiatow, kartkowal ostatnie wydanie tygodnika "Thne" i uwaznie spogladal w kierunku bagazowych, by upewnic sie, czy jego transakcja z chlopcem nie przyciagnela czyjejs uwagi. Nic jednak na to nie wskazywalo. Rozradowany chlopak ladowal swoj wozek, tak jakby nic sie nie wydarzylo. Ned odlozyl tygodnik i wzial bukiet w prawa reke. Doswiadczonym okiem rozpoznal w hallu czlonkow hotelowej sluzby bezpieczenstwa. Bylo ich dwoch, ale zaden nie zwracal na niego uwagi. Podszedl do wind i nacisnal przycisk GORA. Na razie szlo gladko, byl zadowolony. Spodziewal sie, ze za kwadrans zda Lesterowi sprawozdanie telefoniczne. Cieszyl sie na mysl o niebagatelnej nagrodzie, ktora Lester obiecal za dobrze wykonana robote. Poczul przyspieszone bicie serca, kiedy winda dotarla do szostego pietra. Mimo staran zawsze byl zdenerwowany, gdy zblizal sie moment dzialania. Znajac zwyczaje panujace w luksusowych hotelach Hongkongu, po wyjsciu z windy czekal przy jej drzwiach, by podszedl do niego dyzurny portier. -Witaj, przyjacielu - powiedzial Ned po kantonsku, szeroko sie usmiechajac. Portier byl starszym juz Chinczykiem. Odwzajemnil usmiech, zastanawiajac sie, kim moze byc przybysz. Tego ranka nie oczekiwal zadnych nowych gosci. - Mam dla pana prezent - rzekl Ned i wreczyl mu tysiac dolarow hongkongskich. Chinczyk oslupial. Ned znow sie usmiechnal. -Potrzebuje pana pomocy - mowil dalej. - Chce, aby pan otworzyl drzwi pokoju mojej siostry, numer 604. Dzisiaj sa jej urodziny. Wkladajac pieniadze do kieszeni, portier poczlapal do drzwi pokoju 604. Juz mial zamiar zapukac, gdy Ned chwycil go za reke. -Nie - rzekl. - To ma byc niespodzianka. Portier skinal glowa i poczal szukac w kieszeni klucza. Wybral wlasciwy i wsunal do zamka. Gdy przekrecal klucz, Ned rozejrzal sie po korytarzu, po czym wyciagnal pistolet z dluga lufa. Drzwi otworzyly sie z lekkim trzaskiem. Portier wlasnie zamierzal ustapic z drogi, gdy Ned z calej sily pchnal go do wnetrza pokoju. Cialo starszego mezczyzny zderzylo sie z drzwiami, otwierajac je z trzaskiem na osciez. Portier polecial glowa w dol na dywan. W ulamku sekundy Ned wskoczyl do pokoju. Rzucil kwiaty i chwycil pistolet w obie wyprostowane rece. Jego ofiara siedziala na lozku, a swiatlo z okna rozswietlalo jasnoblond wlosy. Z pozycji Neda, patrzacego przez celownik automatycznego pistoletu, Tristian Williams wygladal na zaskoczonego, i poderwal sie na rowne nogi. Ned strzelil dwukrotnie celujac w czolo, tuz powyzej oczu. Za kazdym razem pistolet wydal tylko plujacy stlumiony odglos. To byla dziecinnie latwa zabawa. Ned rozejrzal sie wokol, szukajac Blumenthal. Nie bylo jej. Wtedy zauwazyl otwarte drzwi do drugiego pokoju. Uslyszal dzwiek cieknacej wody. Odwrocil sie, po cichu zamknal drzwi do hallu, a nastepnie lufa pistoletu pokazal portierowi, ktory zamarl ze strachu, siedzac na srodku dywanu, aby poszedl w kierunku szafy. Otworzyl ja i bezceremonialnie wepchnal portiera do srodka. Cicho zamknal drzwi i przekrecil tkwiacy w nich klucz. Wracajac do przejscia miedzy pokojami, chwile nasluchiwal. Woda caly czas plynela. Ostroznie zajrzal do pokoju: byl pusty, ale z lozka zdjeto posciel. Drzwi lazienki byly uchylone na szerokosc mniej wiecej dziesieciu centymetrow. Teraz lepiej slyszal, ze cieknie woda. Pani Blumenthal napelniala wanne. Ned bezszelestnie przeszedl przez pokoj i podszedl do drzwi lazienki. Biorac gleboki wdech uniosl noge i kopnal drzwi. W jednej sekundzie znalazl sie w srodku. Pani Blumenthal kleczala przy wannie, zwrocona plecami do drzwi. Kompletnie ja zaskoczyl. Probowala wlasnie wstac, gdy dwukrotnie strzelil w tyl jej glowy. Upadla, przewracajac wiadro wody z mydlinami. Ned z zaskoczeniem popatrzyl na wiadro. Przestepujac kaluze, chwycil kobiete za wlosy i odchylil jej glowe. -A niech to... - warknal. To nie byla Blumenthal, lecz chinska sprzataczka. Puscil jej wlosy. Glowa opadla do wanny jak przedmiot. Wrocil do pierwszego pokoju. Obszedl lozko i schylil sie, by lepiej przyjrzec sie Williamsowi. Nie bylo to latwe, cialo zaklinowalo sie pomiedzy sciana a lozkiem. Z pewnym trudem udalo mu sie cialo wyprostowac. Wtedy przeszukal kieszenie ofiary i wyjal z jednej z nich portfel. Po obejrzeniu dokumentow glosno zaklal. To nie byl Williams! To byl Robert Buchanan! Kim, do cholery, byl Robert Buchanan? Ned wyprostowal sie. Co sie stalo? Czyzby chlopiec mylnie podal numer pokoju? - zastanawial sie. Szybko przeszukal pokoj. W walizce stojacej u wezglowia lozka znalazl pakiet czekow podroznych American Express. Widnialo na nich nazwisko Marissy Blumenthal. Podszedl do drzwi prowadzacych na korytarz, przylozyl do nich ucho i chwile nasluchiwal. Nie uslyszawszy zadnych dzwiekow, otworzyl je. Korytarz byl pusty. Wzial lezaca w pokoju tabliczke NIE PRZESZKADZAC i zawiesil ja na zewnetrznej klamce, po czym wyszedl zamykajac za soba drzwi. Znalazlszy sie na parterze, niedbale zaczal sie krecic po hallu. Wolnym krokiem spacerowal przez jadalnie i inne pokoje, w ktorych goscie mogli sie spotykac. Nigdzie nie zobaczyl nikogo przypominajacego Williamsa czy Blumenthal. W koncu zrezygnowal i skierowal sie do drzwi wyjsciowych. Tuz przed hotelem zobaczyl siedzacego w samochodzie Willy'ego. Silnik nissana pracowal. Otworzyl drzwi i wsiadl do srodka. Willy zorientowal sie, ze poszlo zle. -Nie bylo tam Williamsa ani Blumenthal - rzekl Ned z irytacja. - Czy jestes pewien, ze nie widziales ich wychodzacych z hotelu? -Oczywiscie! Jestem tutaj prawie cala noc. Oni nie wyszli. Ned gapil sie przed siebie, po czym potrzasnal glowa. -Nie bylo ich w pokojach. Narobilem jeszcze wiekszego bigosu niz ty. Zabilem niewlasciwych ludzi! -O cholera! I co teraz chcesz zrobic? Ned potrzasnal glowa. -Jedyna rzecz, ktorej nie moge zrobic, to wziac nagrody. Smutne. Mysle, ze bedziemy musieli ja oddac Wing Sin. Jedzmy. -Niezrecznie o tym mowic, ale ten nowy zegarek bardziej mi sie podoba niz poprzedni. Jest bardziej kobiecy. - Marissa podziwiala swoj nowy wodoszczelny seiko. -Bardzo ladny - zgodzil sie Tristian, przygladajac sie swojemu zegarkowi. - Moze powinienem wybrac cos w innym stylu. Coz, pewno bede mial jeszcze okazje. Ciagle jestesmy w Hongkongu. Na razie zegarek starczal nam na jeden dzien. Znow posuneli sie kilka metrow do przodu. -Jak dlugi jest ten tunel? - spytala Marissa. Zaczynala sie czuc podobnie jak wtedy, gdy byli zamknieci w bagazniku. -Bij zabij, nie wiem - rzekl Tristian. Pochylil sie do przodu i otworzyl szybe oddzielajaca ich od kierowcy. - Hej, Bentley, jak dlugi jest ten tunel? -Okolo poltora kilometra, panie Williams - odparl Bentley. Tristian odchylil sie do tylu. -Slyszalas? -Niestety - odrzekla Marissa. - W tym tempie zajedziemy do Hongkong Island za godzine. Nigdy nie widzialam takich korkow. Znajdowali sie w tunelu Cross Harbor. Swojego nowego kierowce spotkali tego ranka po opuszczeniu hotelu przez wejscie dla personelu. Tristian uwazal, ze najrozsadniej bedzie wyjsc w sposob mozliwie najbardziej dyskretny. Bentley Chang okazal sie osobnikiem dokladnie takim, jakiego oczekiwali. Skladal sie glownie z miesni i mial posture zawodnika sumo. Jego jezykowe umiejetnosci kwalifikowaly go do pracy w ONZ. Mowil wspaniale po angielsku, a poza tym po japonsku, kantonsku, w jezyku mandarynow, troche w hakka i tanka. Przekonal rowniez Tristiana, ze zna kung fu. Wraz z pistoletem, ktory nosil w kaburze pod ramieniem, budzil zaufanie Marissy. Mial samochod rownie imponujacy jak on sam. Byl to opancerzony mercedes, normalnie rezerwowany dla przyjezdzajacych tu dygnitarzy. Gdy Marissa zapytala Tristiana, ile to kosztuje, odrzekl, by lepiej nie pytala. Poprzedniego wieczoru Tristian osobiscie go zaangazowal do pracy, dzwoniac do firmy wynajmujacej samochody i rezygnujac z posrednictwa portierow. Gdy dotarli do dolnej petli tramwajowej, z ktorej mieli jechac do Victoria Peak, byla juz dziewiata trzydziesci. -A ja myslalem, ze bedziemy za wczesnie - rzekl Tristian. Zanim wysiedli, powtorzyl instrukcje, ktore juz uprzednio przekazal Bentleyowi, zeby jechal za nimi i z daleka ich obserwowal. Jesli cos poszloby zle, Tristian mial dwukrotnie przeczesac reka wlosy. Widzac to Bentley powinien natychmiast interweniowac, jezeli uzna za stosowne. W przypadku, gdy wszystko bedzie szlo dobrze, Bentley podjedzie do miejsca, w ktorym wysiedli, i zaczeka na nich. -Jakies pytania? - zapytal Tristian muskularnego kierowce. -Tylko jedno - rzekl tamten. - Jesli jestescie zamieszani w narkotyki, chce o tym wiedziec. -Nie. Nie jestesmy zamieszani w zadne narkotyki - Tristian zasmial sie. -Bede wsciekly, jesli nie mowicie prawdy - ostrzegl Bentley. -Wcale nie chce, aby pan byl wsciekly - zapewnil Tristian. Jazda w gore czerwonym tramwajem, ktory byl w istocie kolejka linowa, okazala sie duza przyjemnoscia. Wkrotce pozostawili za soba mury centrum i wzniesli sie na zalesione zbocza, zarosniete jasminem, dzikim indygo, wilczym rykiem i rododendronami. Nawet w tramwaju slyszeli skrzeczenie srok. Sam szczyt rozczarowal ich. Poranna mgla ciagle spowijala wierzcholek i nie mogli zobaczyc legendarnego widoku. Roslinnosc za to byla piekna, szczegolnie egzotyczne drzewa, ciagle pokryte kroplami rosy. Demonstrujac swoja obecnosc, Marissa i Tristian kilka razy okrazyli stojacy na szczycie trzypietrowy budynek z restauracjami, lodziarnia, drogeria, a nawet supermarketem. Marissa zainteresowala sie straganami, na ktorych sprzedawano przedmioty chinskiego rekodziela.Spacerujac rozgladali sie w poszukiwaniu ludzi, ktorzy ich poprzedniego dnia porwali. Jednak jedyna znajoma osoba, ktora dostrzegli, byl Bentley. Przybyl na miejsce i zgodnie z umowa pozostawal dyskretnie w oddali. Okolo jedenastej pietnascie gotowi byli zrezygnowac. -Przypuszczam, ze dotarly do nich wiadomosci o wydarzeniach w "Peninsuli" - rzekla Marissa. -Cholera! - zaklal Tristian. - Nie wiem, co teraz robic. Znalezlismy sie w punkcie wyjscia. Przygnebieni, powoli poszli do gornej stacji tramwaju. Ze wzgledu na duze oczekiwania byl to srogi zawod. -Przepraszam - zaczepila ich starsza kobieta. Miala na glowie slomkowy kapelusz z szerokim, czarno obramowanym rondem. Siedziala na lawce przy przystanku tramwajowym. - Czy pan Williams? -Tak, to ja - odrzekl Tristian. -Pan Yip bardzo przeprasza, ale nie mogl przyjsc na dzisiejsze poranne spotkanie. Ale jesli zechca panstwo udac sie do restauracji "Stanley", to z przyjemnoscia sie z panstwem spotka. -Kiedy? - spytal Tristian. -To wszystko, co wiem - rzekla kobieta, po czym sklonila sie i utykajac, pospiesznie odeszla. -Co to znow ma znaczyc? - Tristian popatrzyl na Marisse. -Mysle, ze bialo ubrany czlowiek nazywa sie Yip. -Ale kiedy mamy isc do tej restauracji i gdzie ona jest? -Przypuszczam, ze powinnismy tam pojsc natychmiast - odparla Marissa o miejsce najlepiej zapytac Bentleya. Zjechali tramwajem w dol. Gdy sie tam znalezli, Bentley juz czekal w swoim opancerzonym mercedesie. Usiedli na tylnym siedzeniu. Tristian spytal, czy Bentley slyszal o restauracji zwanej "Stanley". -Znam ja, sir - odrzekl. -Gdzie to jest? -W Stanley, sir. -Okay, Bentley - Tristian rozparl sie na siedzeniu. - Jedziemy do Stanley. Ku udreczeniu Marissy pierwsza czesc trasy wiodla przez tunel o dlugosci ponad trzech kilometrow. Do czasu jazdy w bagazniku nigdy nie wiedziala, ze tak nie lubi tuneli. Na szczescie, ruch uliczny byl wzglednie sprawny; chociaz Aberdeen byl znacznie dluzszy niz Cross Harbor, przebyli go duzo szybciej. Gdy wynurzyli sie z tunelu, krajobraz zmienil sie z miejskiego, jak w dzielnicy Central czy Kowloon, na piekny, niemal wiejski. Jasne piaski plaz, szmaragdowozielona woda, taka jaka Marissa widziala lecac do Brisbane. Gdy jechali w kierunku Stanley wzdluz urozmaiconego wybrzeza, Tristian ponownie pochylil sie do przodu. -Bentley, czy pan kiedys slyszal nazwisko Yip? -To popularne chinskie nazwisko - odrzekl Bentley. -Gdy spotkalismy pana Yip, nosil raczej niezwykly garnitur - rzekl Tristian. - z bialego jedwabiu. Bentley odwrocil sie i spojrzal na Tristiana. Samochod lekko zboczyl, ale kierowca szybko to skorygowal. -Panstwo spotkali pana Yipa w bialym garniturze? - spytal. -Tak - potwierdzil Tristian. - Czy jest w tym cos dziwnego? -Jest tylko jeden pan Yip, ktory nosi bialy garnitur - odparl Bentley. - Egzekutor. -Co to znaczy? - zapytal Tristian. -On jest 426. To znaczy, ze jest wykonawca polecen triady. Egzekutor wykonuje dla triad brudna robote kazdego typu: sciaganie naleznosci, hazard, szmugiel, prostytucja itd. Tristian obejrzal sie na Marisse i widzac jej spojrzenie wiedzial, ze slyszala kazde slowo. -Jedziemy do restauracji "Stanley", aby spotkac sie z panem Yipem - oznajmil Tristian. Bentley zwolnil i zaparkowal samochod na poboczu drogi, po czym wylaczyl silnik. Odwrocil sie i spojrzal wprost na Tristiana. -Musimy porozmawiac - rzekl. Przez nastepne pietnascie minut ustalali nowa stawke godzinowa. W umowie nie bylo jazdy na spotkanie z panem Yipem. Gdy interes zostal ubity, Bentley uruchomil silnik, po czym ponownie wjechali na droge. -Czy pan wie, w ktorej triadzie jest pan Yip? -Nie mam zwyczaju mowic o triadach - oswiadczyl Bentley. -Okay - zgodzil sie Tristian. - Podam nazwe triady, o ktorej mysle, a pan kiwnie glowa. Co pan na to? Bentley przez chwile sie zastanawial, po czym sie zgodzil. -Wing Sin - rzucil Tristian. Bentley skinal glowa. Tristian odchylil sie do tylu. -No, coz. To potwierdza nasze podejrzenia. Pan Yip z cala pewnoscia wie to, co my chcemy wiedziec. Pozostaje pytanie, czy zamierza nam to przekazac. -W miare rozwoju sytuacji coraz bardziej sie boje - rzekla Marissa. - Pan Yip przerazil mnie, gdy go zobaczylam pierwszy raz. Teraz, kiedy wiem, kim jest, jestem przerazona jeszcze bardziej. -Jeszcze mozemy sie rozmyslic - zaproponowal Tristian. -Juz zaszlismy tak daleko. - Marissa potrzasnela glowa. - Teraz nie chce rezygnowac. Stanley okazalo sie atrakcyjnym miasteczkiem zbudowanym na polwyspie okolonym szerokimi piaszczystymi plazami. Roztaczal sie stad wspanialy widok na szmaragdowe morze. Same budynki robily gorsze wrazenie - czteropietrowe budowle wykonane bez wyobrazni z bialego cementu. Bentley wjechal na parking przy linii nabrzeza, po czym zawrocil, ustawiajac samochod w kierunku wyjazdu na ulice. Zgasil silnik i wskazal glowa budynek na prawo. -Restauracja "Stanley" - powiedzial. Marissa i Tristian przyjrzeli sie jej. Niczym sie nie wyrozniala, jak wiekszosc w tej okolicy. -Czy jestes gotowa? - spytal Tristian. -Jak nigdy - skinela glowa Marissa. Bentley wysiadl z samochodu i otworzyl tylne drzwi. Marissa i Tristian wyszli na slonce. Zanim zrobili pierwszy krok, otworzyly sie drzwi pobliskich samochodow i wyskoczylo z nich pol tuzina Chinczykow. Wszyscy byli ubrani w dwurzedowe garnitury. Marissa i Tristian rozpoznali trzech. Byli to ich porywacze z poprzedniego dnia. W pierwszej chwili Bentley chwycil za bron, ale szybko zrezygnowal. Kilku mialo w rekach pistolety maszynowe. Marissa zamarla w bezruchu i pomyslala, ze spelnily sie jej najgorsze przewidywania. Byla zaskoczona zimna nonszalancja, z jaka tamci pokazywali sie publicznie z bronia palna. -Prosze sie nie ruszac - rzekl jeden z Chinczykow, wystepujac naprzod, po czym siegnal do marynarki Bentleya i wyjal pistolet. Nastepnie powiedzial cos do niego po kantonsku. Bentley odwrocil sie i wsiadl do swojego mercedesa. Wrociwszy do Marissy i Tristiana, czlowiek sprawdzil, czy nie sa uzbrojeni, po czym wskazal glowa restauracje. Marissa i Tristian ruszyli w tym kierunku. -Na pewno pomocne bylo zabranie Bentleya - stwierdzil Tristian. - Milo jest wiedziec, ze sie wlasciwie wydalo pieniadze. -Oni nas zawsze o krok wyprzedzaja - westchnela Marissa. Restauracja urzadzona byla prosto i elegancko. Ustawiono tam drewniane stoly w starym stylu, a sciany pomalowano na kolor brzoskwiniowy. Przed poludniem nie bylo wielu gosci. Kelnerzy ustawiali nakrycia i czyscili krysztaly. Francuski szef sali w smokingu powital ich i chcial spytac, czy maja rezerwacje, ale rozpoznal eskorte. Pospiesznie sie uklonil i zaprowadzil do malej oddzielnej sali na pierwszym pietrze. Przy stole siedzial Yip, a przed nim lezala ksiega buchalteryjna i stala filizanka kawy. Byl ubrany, podobnie jak poprzednio, w nieskazitelnie bialy jedwabny garnitur. Czlowiek z obstawy zwrocil sie po kantonsku do Yipa, ktory sluchal, przygladajac sie twarzom Marissy i Tristiana. Gdy tamten skonczyl, Yip zamknal swoja ksiege i oparl sie na niej lokciami. -Obraziliscie mnie, przyprowadzajac ze soba uzbrojonego goryla - powiedzial. -Nie zamierzalismy pana obrazic - Tristian usmiechnal sie z zaklopotaniem. - Wczoraj mielismy niemila przygode. Ktos probowal nas zabic. -Gdzie? - spytal Yip. -W hotelu "Peninsula" - odparl Tristian. Yip popatrzyl na czlowieka, ktory ich przyprowadzil. Ten skinal glowa, najwyrazniej potwierdzajac. Yip powrocil spojrzeniem do Marissy i Tristiana, po czym wzruszyl ramionami. -Proby zabojstwa nie sa tu rzadkie - stwierdzil. - Jest to cena, jaka sie placi za robienie w Hongkongu pewnych interesow. Na mnie tez bylo szereg zamachow. -My nie jestesmy do tego przyzwyczajeni - powiedziala Marissa. -Mimo wszystko bylo bledem przyprowadzanie na spotkanie ze mna uzbrojonego czlowieka. Poza tym on by was i tak nie uchronil. -Jestesmy obcokrajowcami - tlumaczyla Marissa. - Nie znamy regul gry. -Tym razem wam przebacze - rzekl Yip. - Czy przyniesliscie pieniadze? -Naturalnie, kolego - odparl Tristian. - Ale najpierw, co z naszymi informacjami? -Prosze, panie Williams - Yip usmiechnal sie i z niedowierzaniem potrzasnal glowa. - Niech mnie pan wiecej nie drazni. I prosze nie nazywac mnie kolega. -Dobrze - odpowiedzial Tristian. - Przypuszczam, ze nasza pozycja przetargowa jest nieco slaba. - Siegnal do kieszeni i wyciagnal hotelowa koperte, do ktorej wlozyl dziesiec tysiecy dolarow hongkongskich. Wreczyl ja Yipowi. - Przyjemnego wydawania - dodal usmiechajac sie. -Szybko pan sie uczy naszych praktyk w biznesie - stwierdzil Yip. Rozdarl koperte i przeliczyl pieniadze, po czym wsunal je do kieszeni. - Dowiedzialem sie, Ze Wing Sin prowadzi interesy z australijska firma Fertility Limited. Od lat dostarczaja im co dwa miesiace dwoch Chinczykow z Chin Ludowych. Wing Sin organizuje transport z punktu zbornego na Pearl River, na polnoc od Zhuhai, do Aberdeen. Stamtad przerzuca ich na lotnisko Kai Tac i wsadza do samolotow lecacych do Brisbane. Jest to korzystny biznes, nienadzwyczajny, ale sensowny. -Kim sa ci ludzie? - spytal Tristian. -Nie wiem i nie dbam o to. - Yip wzruszyl ramionami. - Tak samo bylo ze studentami z placu Tiananmen. Nie interesowalo nas, kim sa. Chcemy tylko, by nam zaplacono za transport. -Dlaczego sa szmuglowani z Chin? - dociekal Tristian. -Nie mam pojecia. To nie jest wazne dla Wing Sin. Tristian z niecierpliwoscia machnal rekami. -Pan nie powiedzial nam nic nowego. To wszystko juz wiedzielismy - narzekal. Marissa niespokojnie sie poruszyla. Obawiala sie, ze Tristian rozdrazni Yipa. -Zgodzilem sie zrobic rozeznanie i je zrobilem - rzekl pan Yip. - Aby nieco ukoic pana niezadowolenie, moge jeszcze zaoferowac uslugi dodatkowe. Moze uzna pan za interesujace spotkanie z kapitanem dzonki, ktora dokonuje przerzutow. Marissa wiedziala, ze Tristian jest wsciekly. Bala sie, ze zrobi cos, co zagrozi ich bezpieczenstwu. Miala nadzieje, Ze ta nowa oferta go zainteresuje. Moze ten kapitan bedzie mogl dostarczyc informacji, ktorych poszukiwali. Tristian pochwycil jej spojrzenie. -Co sadzisz? - spytal. Marissa skinela glowa. -Okay - powiedzial do pana Yipa. - Zgadzamy sie. Jak mamy znalezc tego kapitana? -On jest w Aberdeen. Posle z wami kogos, kto was zaprowadzi. Dal jednemu ze swoich ludzi instrukcje, mowiac szybko po chinsku. -Tak sie balam, ze zrobisz jakies glupstwo - powiedziala Marissa. -Oszukal nas. Nedzna kreatura! - z oburzeniem odrzekl Tristian. - Ten cholerny pedal wzial nasze pieniadze i dal nam wiazanke frazesow. -Czasem sie zastanawiam, czy ty mowisz po angielsku - rzekla Marissa. Znow jechali opancerzonym mercedesem Bentleya za podobnie opancerzonym mercedesem, prowadzacym ich do kapitana, o ktorym mowil pan Yip. Bentley milczal, pognebiony wydarzeniem na parkingu przed restauracja "Stanley". -Bedzie lepiej dla tego kapitana, jesli bedzie mial cos do powiedzenia - odgrazal sie Tristian. -A jesli nie, to co? - zapytala Marissa. - Poskarzysz sie w Wing Sin czy w Female Care Australia? Tristian, pamietaj, z kim mamy do czynienia. -Niestety, masz racje - ponuro przyznal Tristian. Gdy wjechali do Aberdeen, przez chwile zapomnieli o swoich klopotach. To miasto bylo zadziwiajace: olbrzymi port zatloczony dzonkami i sampanami wszelkich rozmiarow, powiazanymi razem i tworzacymi gigantyczne plywajace slumsy. W srodku tego siedliska nedzy znajdowaly sie plywajace restauracje, bogato zdobione kolorami zlotym i purpurowym. -Jak duzo ludzi zyje w tych lodziach? - spytala Marissa. -Okolo dwudziestu tysiecy - odparl Bentley. - Wielu z nich rzadko wychodzi na lad. Ale rzad ich stad powoli przenosi. -I zadnej kanalizacji - z obrzydzeniem powiedzial Tristian. - Prawdopodobnie w wiekszosci nie ma ubikacji. Wyobrazasz sobie, jakie jest w tej wodzie stezenie bakterii coli? Gdy wjechali do srodmiescia, zobaczyli szereg bankow i sklepow jubilerskich. Aberdeen najwyrazniej bylo miastem posiadaczy i nedzarzy. -To wszystko z przemytu - odpowiedzial Bentley na pytanie Tristiana. - Aberdeen bylo centrum kontrabandy duzo wczesniej, zanim powstal Hongkong. Oczywiscie, nie nazywalo sie wtedy Aberdeen. W poblizu mostu Ap Lei Chou pierwszy mercedes podjechal do doku sampanow. Najemnicy pana Yipa wysiedli z samochodu. Bentley wjechal na parking. Zanim Marissa, Tristian i Bentley doszli do molo, jeden z ich przewodnikow juz zamowil lodz motorowa. Maly silnik Diesla sapal, wysylajac w powietrze kleby czarnego dymu. Wszyscy weszli na poklad. Wlasciciel sampana odbil od brzegu i wplyneli na metne wody. -Mam nadzieje, ze ta lodz sie nie wywroci - rzekl Tristian. - Jedna kapiel w takiej wodzie i wszyscy umrzemy. W tej wlasnie chwili spostrzegli grupe malych dzieci nurkujaca niedaleko jednej z dzonek. Figlujac w wodzie, krzyczaly z uciechy. -Cos takiego - zdziwil sie Tristian. - Te dzieciaki musza miec zelazny system odpornosciowy! -Kim sa ci ludzie? - spytala Marissa, z bliska jeszcze bardziej zaintrygowana. Widac bylo cale rodziny, na masztach i linach suszyly sie czesci garderoby. -Glownie Tanka - odparl Bentley z odcieniem szyderstwa w glosie. - Oni oraz ich przodkowie zyli na morzu od wiekow. -Rozumiem, ze pan nie jest Tanka - powiedzial Tristian. Bentley zasmial sie, tak jakby Tristian porownywal go do rasy podludzi. -Jestem Kantonczykiem - rzekl dumnie. -Uprzedzenia rasowe w Niebianskim Krolestwie? - zakpil Tristian. Najemnik Yipa kazal kierowac ich lodz wzdluz rzedu dzonek, a nastepnie podplynac do jednej z wiekszych. Gdy sie zatrzymali, ujrzeli na poziomie piersi otwor w burcie dzonki. Nagle pojawil sie tam mocno zbudowany Chinczyk i gniewnie spogladal na nich z gory. Nosil skapa kozia brodke, a jego czarne wlosy byly splecione w tradycyjny warkocz. Spodnie byly luzne i krotkie: siegaly mu tylko do lydek. Na nogach nosil rzemienne sandaly. Gdy tak stal w rozkroku, z rekami wspartymi na biodrach, robil imponujace wrazenie. Zaczal mowic po chinsku ponurym, glebokim glosem. Bentley stwierdzil, ze to jezyk tanka. Najemnik Yipa wdal sie z tamtym w ozywiona dyskusje. Obydwaj robili wrazenie zirytowanych. Marissa i Tristian zaczeli sie niepokoic. Nagle w srodku klotni, pomiedzy masywnymi nogami Chinczyka pojawilo sie trzyletnie dziecko o twarzyczce lalki i z ciekawoscia spojrzalo w dol na przybyszy. -Sprzeczaja sie o pieniadze. To nas nie dotyczy - wyjasnil Bentley. Tristian i Marissa odczuli ulge. Skorzystali z okazji, by obejrzec lodz. Miala okolo dwunastu metrow dlugosci i pieciu szerokosci. Zbudowana byla z twardego tropikalnego drewna nasyconego olejem, co dawalo jej kolor miodu. Poklad byl trojpoziomowy z polpokladem rufowym, a posrodku wznosil sie szesciometrowy maszt. Nagle kapitan odwrocil sie do Tristiana i Marissy i przemowil do nich gniewnym gardlowym glosem. -Okay - rzekl Bentley - mozemy wchodzic na poklad. -Wy mozecie wchodzic - poprawila Marissa. Popatrzyla na kapitana, ktory wpatrywal sie w nia nieruchomo swymi gniewnymi oczami. -Prosze - przekonywal ja Bentley. - Jesli pani nie wejdzie, on bedzie sie czul obrazony. Zaprosil nas. Marissa niepewnie popatrzyla na Tristiana, ktory mimo woli zasmial sie. -No, moja droga. Wchodzisz, czy nie? -Podsadz mnie - rzekla Marissa. Gdy tylko znalezli sie na pokladzie, sampan, posapujac silnikami, odplynal. Marisse przestraszyl ten niespodziewany odjazd. -Jak my wrocimy? - spytala. -Niech pani sie nie martwi - powiedzial Bentley. - Sampan tu wroci. Tamten facet musi wziac pieniadze, ktore jest winien kapitanowi. Poszli za Chinczykiem przez pomieszczenie wypelnione towarami i meblami. W rogu pokoju, na zapalonym prymusie, cos gotowalo sie w kotle. Kapitan wyprowadzil ich na przedni poklad, a stamtad po drabinie weszli na poklad glowny. -Kapitan chce sie przedstawic - powiedzial Bentley, gdy usiedli na bambusowych matach. Nazywa sie Zur Fa-Huang. Marissa i Tristian uklonili sie, podobnie jak kapitan. Nastepnie poprosili, by Bentley ich przedstawil. Po dalszych uklonach i usmiechach Tristian zapytal, czy kapitan wie, czego oni chca sie dowiedziec. Gdy Bentley rozmawial z Zurem, Marissa zauwazyla, ze z dolu przyszly dwie kobiety, obie ubrane na czarno. Mlodsza z nich miala na reku niemowle. Mala dziewczynka, ktora widzieli wczesniej, trzymala sie spodnicy matki. Bentley zwrocil sie do Marissy i Tristiana. -Czlowiek pana Yipa powiedzial kapitanowi, ze zezwolono wam zadawac pytania na temat ludzi przemycanych z Panstwa Srodka. Mam nadzieje, ze panstwo rozumieja, o co chodzi? -Tak, rozumiemy - rzekl Tristian. -Zatem pierwszym krokiem interesu jest okreslenie, ile to ma kosztowac. -Czy to znaczy, ze ja mam temu facetowi placic? - zapytal zaskoczony Tristian. -Jesli chce pan zdobyc jakies informacje - stwierdzil Bentley. -Do diabla! - zaklal Tristian. - Niech pan wysonduje, ile on chce. Bentley zaczal negocjacje. W srodku rozmowy kapitan najwyrazniej sie zdenerwowal i skoczyl na rowne nogi. Poczal krazyc po pokladzie, wsciekle gestykulujac. -Co sie stalo? - spytal Tristian. -On mowi o inflacji. -O inflacji? - z niedowierzaniem zapytala Marissa. -No, nie uzyl tego slowa - przyznal Bentley. - Ale to, co go drazni, do tego sie wlasnie sprowadza. Marissa przygladala sie kapitanowi, usilujac pamietac, ze targuja sie z pewnym siebie wspolczesnym piratem, ktoremu przydarzylo sie mieszkac w jednej z bezwzglednych stolic kapitalizmu. W koncu cena zostala ustalona na tysiac dolarow hongkongskich. Gdy Tristian wreczyl umowiona sume pieniedzy, kapitan spokojnie usiadl i zaoferowal swoja pomoc. Korzystajac z Bentleya jako tlumacza, Tristian zapytal o ludzi, ktorych Zur przemycal dla Wing Sin do Hongkongu, a w efekcie dla FCA w Australii. Pytal, kim byli i skad przybywali. Niestety, odpowiedzi byly krotkie: Fa-Huang nie mial pojecia. Tristian nie mogl uwierzyc. -Zaplacilem tysiac dolarow, by dowiedziec sie, ze on nie wie? - zapytal z rozdraznieniem. Wstal i poczal krazyc po pokladzie, jak poprzednio kapitan. - Niech pan spyta, czy on wie cokolwiek o tych ludziach. Cokolwiek! Bentley zapytal. Gdy kapitan odpowiedzial, Bentley zwrocil sie do Tristiana: -On mowi, ze niektorzy z nich byli mnichami. Przynajmniej tak mu sie wydaje. -To rzeczywiscie pomocne - z rozdraznieniem rzekl Tristian. - Niech mi powie cos, czego nie wiem. Kapitan cos dlugo wyjasnial Bentleyowi, podczas gdy Tristian wsciekal sie z powodu pieniedzy, ktore zaplacil za nic. Bentley ponownie zwrocil sie do Tristiana: -Kapitanowi jest przykro, ze nie jest pan zadowolony, ale ma dla pana nastepna oferte. Wyglada na to, ze wyplywa dzisiaj o szostej wieczorem po nastepny przerzut. Na ten wlasnie temat sprzeczal sie z czlowiekiem pana Yipa, gdyz oczekiwal wyzszej zaplaty z gory. On mowi, ze za dwa tysiace dolarow od osoby moze zabrac pana i panska zone. Przeplyniecie Pearl River zajmuje tylko trzy do czterech godzin. Wtedy bedzie pan mogl rozmawiac bezposrednio z ludzmi, ktorych on przerzuca, i otrzymac odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. Zaskoczony nieoczekiwana propozycja Tristian sie wahal. Nie pytajac Marissy o zdanie, odpowiedzial: -Niech pan mu powie, ze zaplace tylko trzy tysiace dolarow, i to wszystko. Gdy Bentley tlumaczyl, Marissa wstala i podeszla do Tristiana. -Mam nadzieje powiedziala ze wiesz, co robisz. Byla dotknieta, ze Tristian nie spytal jej o zdanie, i bala sie tej wyprawy. To nie wydawalo sie bezpieczne. -Czy jestes pewien, ze powinnismy sie w to mieszac? -To moze byc nasz najlepszy ruch - rzekl Tristian. - Jesli porozmawiamy z tymi ludzmi, zanim dotra do Australii, to najprawdopodobniej dojdziemy do sedna tej afery. -Mozliwe, ale mowimy o przemycie - stwierdzila Marissa. - Bedziemy przebywac na wodach komunistycznych Chin. A jesli to wiaze sie z narkotykami? Za przemyt narkotykow grozi w wiekszosci krajow azjatyckich kara smierci. -Masz racje - niechetnie rzekl Tristian. - Ale mozemy sprawdzic, czy to ma cos wspolnego z narkotykami. Tristian podszedl do Bentleya i Zur, przerywajac im rozmowe. -Niech pan zapyta, czy przerzut tych ludzi wiaze sie w jakis sposob z narkotykami. Bentley wykonal polecenie. Zur wysluchal i potrzasnal przeczaco glowa. Po krotkiej rozmowie Bentley zwrocil sie do Tristiana. - Zadnych narkotykow stwierdzil. - Czasami Zur bywal zamieszany w narkotyki, ale nie ostatnio. On mowi, ze ten interes stal sie zbyt niebezpieczny. - A co z cena? - spytal Tristian. -Trzy i pol tysiaca - rzekl Bentley. - Nie chce opuscic nizej. -Dobrze! - zgodzil sie Tristian. - Niech pan mu powie, ze wrocimy tu o szostej. -Tristian - powiedziala Marissa. - Nie wiem... -Jak wydostaniemy sie z tej dzonki? - spytal Tristian, przerywajac jej ruchem reki. -Nie poplyniemy tym wrakiem - oswiadczyla Marissa, gdy wsiedli do opancerzonego mercedesa. Byla zla na Tristiana za narazanie ich bez pytania jej o zgode. - Nawet jesli Zur nie jest zamieszany w obrot narkotykami, to wplywa jednak na wody terytorialne komunistycznych Chin. Jesli nas zlapia, pojdziemy do wiezienia na Bog wie jak dlugo. Nie mozemy ryzykowac. -Wydaje mi sie, ze wiecej ryzykujemy pozostajac w Hongkongu - rzekl Tristian. - Im wiecej o tym mysle, tym bardziej jestem przekonany, ze poplyniecie z kapitanem Fa-Huang moze byc jedyna droga do rozwiazania calej zagadki: poznaniem jej u zrodel. Taki wlasnie mialem pomysl na poczatku. -Dokad jedziemy? - spytal Bentley. Tristian nakazal mu gestem, by poczekal. -Ludzie ciagle jezdza do Chin - tlumaczyl. - Przypadkowo dowiedzialem sie, ze mozemy dostac wizy w kilka godzin. To oczywiscie znaczy, ze trzeba bedzie troche zaplacic. Jesli bedziemy mieli jakies klopoty, mozemy powiedziec, ze wynajelismy tego kapitana, by dowiozl nas do Chin, co jest prawda. Powiemy, ze jechalismy do Kantonu, ale kapitan nas oszukal. Zwracajac sie do Bentleya Tristian zapytal: -Czy nie jest prawda, ze wiele ludzi podrozuje pomiedzy Hongkongiem a Chinami? -Z kazdym dniem wiecej - odparl Bentley. - Chiny zachecaja ludzi, by przyjezdzali z Hongkongu i wydawali tam dolary. Ja mam stala wize i czesto jezdze do Shenzhen. -Dobrze - rzekl Tristian. - Poniewaz mam nadzieje, ze pan z nami pojedzie. -To mozliwe - powoli odpowiedzial Bentley. - Ale musimy znow przedyskutowac moja stawke godzinowa. -Tego sie spodziewalem - stwierdzil Tristian. - W koncu zaczynam rozumiec, jak dziala Hongkong. -Czy to cie uspokoi? - zwrocil sie do Marissy. Marissa skinela glowa, ale nadal z obawa myslala o czekajacej ich podrozy. Tristian widzial, ze nie jest do konca przekonana. -Coz westchnal. - Jesli naprawde nie masz na to ochoty, powiedz. Mozemy jeszcze dzisiaj stad odleciec. Mysle, ze to mniej ryzykowne niz to, co robilismy w Hongkongu. A Zur robi to z pewnoscia przez lata, Marissa nie byla pewna, co wybrac. Obawiala sie planowanej podrozy, ale nie potrafila podjac decyzji. W koncu powiedziala: -Wlasciwie dlaczego nie postarac sie o wizy? Pozniej mozemy jeszcze porozmawiac. W prywatnym apartamencie budynku towarzystwa bankowego HongkongShanghai Ned Kelly cierpliwie czekal na rozmowe z Haroldem Pangiem, jednym z taipanow miasta. Przewodniczac zarzadom wielu korporacji, byl w kolonii jedna z najbardziej wplywowych osobistosci. Posiadal bardzo luksusowy dom na Victoria Peak, odpowiadajacy jego pozycji spolecznej. Zajmowal rowniez stanowisko Pierwszego Smoka w Wing Sin i wlasnie to dawalo mu tak wielkie wplywy w Hongkongu. Ned spotykal juz Panga wiele razy zarowno w Hongkongu, jak i w Brisbane. Pamietal go jako lagodnego czlowieka, ktory byl mistrzem w T'ai Chi Chuan. -Pan Pang prosi - powiedziala wysoka sekretarka miekkim, zmyslowym glosem. Ned zobaczyl, Ze rozciecie jej ciasnej, klasycznej chinskiej spodniczki siegalo bioder. Zrobilo to na nim takie wrazenie, ze zastanawial sie, jak ktos moze w ogole pracowac, gdy ona znajduje sie w poblizu. Gdy Ned wszedl, pan Pang powstal zza swego masywnego biurka. Za nim, przez okno zajmujace cala sciane, widac bylo rozlegla panorame portu, z Kowloon i nowymi dzielnicami rysujacymi sie w oddali. Pan Pang sklonil sie i klasnal w dlonie. Niemal natychmiast pojawila sie sekretarka, niosac antyczny porcelanowy serwis do herbaty. Niebawem Ned spoczal na drugiej, obitej skora kanapie, oparlszy jedna z bezcennych filizanek na kolanie. Czekal, az wyjdzie sekretarka. -Pan Lester prosil, abym panu podziekowal za dluga i owocna wspolprace, ktora Fertility Limited ma przyjemnosc prowadzic z Wing Sin. -Cala przyjemnosc po naszej stronie - odrzekl pan Pang. - Jako przyjaciele korzystamy wzajemnie. To jest dobre polaczenie. -Pan Lester prosil tez, bym przekazal do Wing Sin nastepna prosbe. W Hongkongu znajduje sie mezczyzna i kobieta, ktorzy przeszkadzaja w naszym sprawnie funkcjonujacym biznesie. Musza byc wyeliminowani. -Czy ci ludzie sa osobistosciami publicznymi? - spytal pan Pang. -Nie. Sa tylko lekarzami. On jest Australijczykiem, a ona Amerykanka. -Jesli nie sa osobistosciami - rzekl Pang - to bedzie to kosztowac tylko sto piecdziesiat tysiecy dolarow hongkongskich. -Czy nie jest to nieco za drogo dla starego przyjaciela od wspolnych interesow? - spytal Ned. Poczul dreszcz nadziei; wiedzial, ze ta suma byla nizsza od premii, ktora obiecal Lester. Mial nadzieje, ze zgarnie roznice. -Ta cena obejmuje tylko moje koszty wlasne - odparl Pang. Ned skinal glowa. -To trzeba zrobic natychmiast - powiedzial. -Zatem musi pan dzisiaj odwiedzic egzekutora - rzekl Pang. - Po poludniu Yip bedzie w magazynie kontenerowym Szanghajskiego Towarzystwa Okretowego w Tai Kok Tsui. Bedzie tam na pana czekal. Ned sklonil sie. Odczul ulge. Poczul tez przyplyw nadziei. Gdy Wing Sin cos obiecywala, zawsze bylo to wykonane, niezaleznie od tego, o co chodzilo. Bentley podjechal swym opancerzonym mercedesem wprost na parking dostawczy hotelu "Peninsula". Czas uplynal szybko na probach zdobycia wizy wjazdowej do Chin. Bentley okazal sie bezcenny. Zawsze wiedzial dokladnie, dokad nalezy sie udac, i gdy tylko wyjechali z Aberdeen, zawiozl ich wprost do Chinskiej Agencji Turystycznej. Wiedzial rowniez, gdzie mozna ekspresowo zrobic zdjecia paszportowe. Bentley zatrzymal samochod i obrociwszy sie spojrzal na swych klientow. -Coz - zapytal - na co sie panstwo zdecydowali? Wiedzial, ze Marissa miala caly czas zastrzezenia. -No, co teraz? - Tristian spojrzal na nia pytajaco. Zawahala sie. Zaczynala widziec cala podroz w jasniejszych barwach. W koncu beda mieli niezbedne dokumenty. To nie rozwiewalo jednak jej watpliwosci. -Bentley, niech pan lepiej zaczeka - rzekl Tristian. - Wyglada na to, ze jeszcze nie podjelismy decyzji. Wysiadlszy z samochodu, weszli do hallu hotelowego. Tristian podszedl do sejfu i wyjal z niego nastepna porcje pieniedzy przeznaczonych dla kapitana, jesli zdecydowaliby sie na podroz. Gdy Tristian zajmowal sie sejfem, Marissa czujnym okiem rozgladala sie wokol w poszukiwaniu Chinczyka, ktory zaatakowal ich poprzedniego dnia. Po wzieciu pieniedzy Tristian poprowadzil Marisse do windy. Dziewczyna byla caly czas spieta, dopoki drzwi windy sie nie zamknely. -To napiecie doprowadza mnie do szalenstwa - przyznala. - Nie jestem pewna, czy dluzej to zniose. -Co jest nastepnym powodem, aby wsiasc do dzonki - powiedzial Tristian. - Im szybciej dowiemy sie, o co tu chodzi, tym lepiej. Wtedy opuscimy to miasto i pozwolimy, aby oddano je Chinom. Winda zatrzymala sie na szostym pietrze, wysiedli. Powoli szli do swoich drzwi, rozwazajac wszystkie za i przeciw podrozy dzonka. -A gdzie jest portier? - spytala Marissa, gdy zblizyli sie do swoich pokoi. Juz przywykla do czarodziejskiego pojawiania sie tego czlowieka za kazdym razem, gdy zjawiali sie na pietrze. -Dziwne - rzekl Tristian. Bezskutecznie rozgladal sie po hallu, poszukujac portiera. Wtedy zauwazyl znak wiszacy na klamce. -Co, do diabla? Dlaczego na drzwiach wisi tabliczka NIE PRZESZKADZAC? -Pewnie cos sie stalo - powiedziala Marissa. Tristian odsunal sie od drzwi. -Masz racje - zgodzil sie. Zawrocil i poszedl z powrotem do windy. Marissa szla za nim, nerwowo ogladajac sie przez ramie. Weszli do pustego kantorka portiera. W rogu zobaczyli rozgrzana do czerwonosci kuchenke i stojacy na niej pusty czajnik; woda dawno juz z niego wyparowala. -Wydarzylo sie tutaj cos zlego - stwierdzil Tristian. Podszedl do wind, podniosl sluchawke telefonu wewnetrznego i zadzwonil do sluzby bezpieczenstwa Dwie minuty pozniej drzwi windy otwarly sie i wysiadlo dwoch ludzi z ochrony. Jeden byl muskularnym Chinczykiem, drugi krzepkim Anglikiem. Pamietali oni Marisse i Tristiana po wydarzeniu w hallu poprzedniego dnia. Uzywajac uniwersalnych kluczy, otworzyli drzwi pokoju Tristiana. W pokoju panowala cisza, slychac bylo tylko odglos wody cieknacej z kranu do wanny. Drzwi wewnetrzne wiodace do pokoju numer 604 byly uchylone. Na lozku nie bylo poscieli. Na podlodze lezal przewrocony wozek sprzataczki. Pierwszy wszedl Chinczyk, za nim Anglik. Marissa i Tristian pozostali w progu. Chinczyk ruszyl w kierunku lazienki, a jego partner zajrzal do pokoju 604. -George! - zawolal podekscytowany Chinczyk. Anglik szybko dolaczyl do niego. Ich twarze pobladly. George zwrocil sie do Marissy i Tristiana, nakazujac im gestem, by zostali na swych miejscach. Wyjasnil, ze zdarzyl sie smiertelny wypadek. Wyraznie wstrzasnieci, ludzie z ochrony wyszli z lazienki i weszli do pokoju 604. Marissa i Tristian wymienili zaniepokojone spojrzenia. -O Boze! - krzyknal Anglik. W jednej chwili obydwaj wrocili do pokoju 606. Anglik podszedl do stojacego na stoliku telefonu. Ujmujac sluchawke przez plotno, zadzwonil do szefa i powiadomil, ze znalezli dwa ciala: sprzataczki i prawdopodobnie goscia hotelowego. W tym czasie drugi agent podszedl do Tristiana i Marissy. -Obawiam sie, ze mamy dwa trupy - powiedzial. - Prosze niczego nie dotykac. Jeszcze nie wiemy, kim jest mezczyzna. Sir, moze spojrzalby pan, czy jest to ktos, kogo pan zna - zwrocil sie do Tristiana. Tristian ruszyl naprzod, ale Marissa powstrzymala go, pociagajac za ramie. -Jestem lekarzem - powiedziala do agenta. - Mysle, ze rowniez moge popatrzec. -Jak pani sobie zyczy. - Czlowiek z ochrony wzruszyl ramionami. Idac za nim, oboje weszli do pokoju 604. Marissa spojrzala na cialo i z przerazenia wydala stlumiony okrzyk. Gwaltownie zakryla reka usta. Ofiara lezala na plecach, wpatrujac sie szeroko otwartymi oczami w sufit. W czole widnialy dwa otwory. Na dywanie pod glowa rozlala sie kaluza krwi w ksztalcie ciemnej aureoli. -To Robert! - wykrztusila Marissa. - To moj maz Robert! Tristian objal Marisse i odciagnal od tego straszliwego widoku. Wtedy uslyszeli dochodzace z szafy stukanie. Chinczyk zawolal Anglika, ktory natychmiast pojawil sie w pokoju. Ponownie rozleglo sie stukanie. Obydwaj podeszli do drzwi szafy; tkwil w nich klucz. Jeden z agentow ustapil na bok, a drugi przekrecil klucz i szarpnieciem otworzyl drzwi. We wnetrzu zobaczyli wystraszonego portiera. Po krotkich zachetach udalo sie sklonic portiera do wyjscia na zewnatrz. Gdy zrozumial, ze jest bezpieczny, zaczal szybko mowic po chinsku. Kiedy portier w koncu zamilkl, Chinczyk zwrocil sie do swego kolegi. -On mowi, ze morderca sterroryzowal go pistoletem i zmusil do otwarcia drzwi. Mowi, ze morderca byl gweilo. -Powiedz mu, by opisal morderce - rzekl Anglik. - I zapytaj, czy widzial go wczesniej. Chinczyk przetlumaczyl to portierowi, ktory odpowiedzial nastepna lawina slow. -Mowi, ze nigdy go przedtem nie widzial oraz ze nie moze go opisac, gdyz wszyscy gweilos wygladaja dla niego jednakowo - detektyw zwrocil sie do obecnych. Pod drzwiami pokoju 606 pojawil sie dyrektor i wywolal ich na zewnatrz. Wszyscy razem przeszli przez drzwi laczace obydwa pokoje i wyszli do hallu. Marissa byla wstrzasnieta. Tristian caly czas stal u jej boku obejmujac ja ramionami. Od chwili gdy rozpoznala cialo swego meza, nie powiedziala slowa, nie uronila ani jednej lzy. Jedyna rzecza, ktora czula w tym momencie, byl przenikliwy chlod, jakby ktos wlaczyl klimatyzacje na pelny regulator. -Policja jest juz w drodze - nerwowo powiedzial dyrektor ze swoim mocnym wloskim akcentem. - Gdzie sa ciala? Chinski agent bezpieczenstwa dal mu znak, by szedl za nim, po czym obaj odbyli krotki obchod. Gdy dyrektor wrocil, jego glos drzal. -W imieniu hotelu przepraszam za klopoty - przemowil do Marissy i Tristiana. -Szczegolnie po wydarzeniach, ktore spotkaly panstwa zaledwie wczoraj. Anglik nachylil sie do ucha dyrektora i powiedzial cos szeptem. Oczy hotelarza rozszerzyly sie, gwaltownie przelknal sline, zanim ponownie sie odezwal. -Bardzo przepraszam - rzekl zwracajac sie do Marissy. - Nie wiedzialem, ze pani znala ofiare. Moje najszczersze kondolencje. Gdy chwile temu rozmawialem z policja, powiedziano mi, zeby panstwo nie wracali do swoich pokoi. Nie wolno tez niczego dotykac. Dla panstwa wygody pozwolilem sobie przygotowac w zastepstwie nasz apartament Marco Polo. Znajda sie tam wszystkie przybory toaletowe i tym podobne rzeczy, ktorych panstwo beda potrzebowali. Kwadrans pozniej Marissa i Tristian zostali zaprowadzeni do luksusowego apartamentu. Marissa bezwladnie opadla na fotel, czujac sie kompletnie wyczerpana. -Nie moge w to wszystko uwierzyc - rzekla w koncu, przemawiajac po raz pierwszy od chwili, gdy zobaczyla cialo Roberta. - To wszystko jest zbyt niesamowite. Dlaczego on przyjechal? To byla ostatnia rzecz, ktorej sie spodziewalam. Zwlaszcza po rozmowie telefonicznej. -Co sie stalo? - spytal Tristian, majac nadzieje, ze skloni ja do rozmowy. Przysunal swoj fotel blizej i ujal ja za reke. Marissa zaczela mowic. Chociaz dotychczas nie wspominala Tristianowi o swoich konfliktach z Robertem, teraz wyznala, ze jej malzenstwo przezywalo kryzys, szczegolnie w ciagu ostatnich miesiecy. Opowiedziala, jak Robert po smierci Wendy odmowil przyjazdu do Australii. Chcial tylko, zeby wrocila do domu. Przyjazd do Hongkongu zupelnie nie byl w jego stylu. Ukryla twarz w dloniach. Gdyby nie ja, nie przyjechalby tutaj. -Marisso - Tristian potrzasnal glowa. Bylo mu trudno mowic, ale wiedzial, ze musi. - Nie mozesz siebie winic za te tragedie. Bedziesz do tego sklonna, ale nie wolno ci tego robic. Nie jestes winna. -Nie mam sobie nic do zarzucenia, ale czuje sie winna - stwierdzila Marissa. - Najpierw Wendy, teraz Robert. Gdyby nie ja, oni by dzisiaj zyli. -A gdyby nie ja, moja zona tez by zyla - powiedzial Tristian. - Wiem, jak sie czujesz. Przeszedlem przez to. Ale ty nie spowodowalas tego, ze Robert tu przyjechal. Nawet o tym nie wiedzialas. -Robert jest takim dobrym czlowiekiem. To takie straszne. Moze to nic byl on! - zawolala gwaltownie. - Moze sie pomylilam! Tristian czujnie popatrzyl na Marisse. Pamietal, jak sarn pragnal odsunac wiadomosc o smierci swojej zony. Po tak straszliwych wstrzasach mogla nastapic blokada swiadomosci. -Zadzwon do dyrektora - rzekla nagle. - Musimy przekonac sie, czy to byl Robert. -Czy jestes pewna, ze chcesz to zrobic? -Tak - odparla. Z jej oczu plynely lzy. Tristian podszedl do telefonu na stoliku. Zanim polaczyl sie z dyrektorem, uplynelo kilka minut. Po krotkiej rozmowie zasiadl ponownie na swym fotelu. -Nazwisko w paszporcie i dokumentach w portfelu brzmialo: Robert Buchanan - powiedzial miekko. Marissa patrzyla na niego nie widzacymi oczami. Przez chwile milczala. -Caly czas wyraznie go widze - odezwala sie w koncu bezbarwnym, martwym glosem. - Widze go przy jego komputerze. Gdy pracowal, zawsze mial ten sam wyraz twarzy. -Wiem - cicho powiedzial Tristian. Gdy patrzyl na Marisse, powracaly jego wlasne wspomnienia. Wiedzial, przez co ona w tej chwili przechodzi. -Ktora jest w tej chwili godzina na wschodnim wybrzezu Stanow? - zapytala Marissa. Tristian przez moment przygladal sie swemu zegarkowi. -Pomiedzy trzecia a czwarta nad ranem. -Musze wykonac kilka rozmow. - Wstala i poszla do sypialni, by rozmawiac z telefonu przy lozku. Tristian pozostal na miejscu. Nie wiedzial, co robic. Byl zaniepokojony stanem psychicznym Marissy. Smierc Roberta musiala byc poteznym ciosem. Powinien uwaznie ja obserwowac. Co wiecej, powinien probowac sklonic ja do wyrazania swego smutku. Marissa najpierw zadzwonila do swoich rodzicow w Wirginii. Jej matka zaproponowala, ze przyjedzie do Hongkongu natychmiast, ale Marissa poprosila, by tego nie robila. Miala zamiar wrocic do domu, gdy tylko wladze pozwola. Odkladajac sluchawke, zbierala odwage do znacznie trudniejszej rozmowy. Wiedziala, ze musi zadzwonic do swojej tesciowej, i wiedziala, jak gleboko przezyje te rozmowe. Marissa nie mialaby zalu, gdyby winila ja za smierc Roberta. Ku jej zdziwieniu pani Buchanan nie zrobila najdrobniejszego wyrzutu. Po chwili strasznej ciszy po prostu poinformowala, ze przyjezdza natychmiast do Hongkongu. Marissa nie probowala jej od tego odwodzic. W chwili gdy odkladala sluchawke, w drzwiach pojawil sie Tristian. -Przepraszam, ze ci przeszkadzam, ale ten cholerny Angol, inspektor policji, tu przyszedl i chce najpierw rozmawiac z toba. Inspektor zajal im niemal godzine, przyjmujac zeznania zarowno od Marissy, jak i od Tristiana. Powiedzial, ze bedzie przeprowadzone staranne dochodzenie i ze nie beda mieli dostepu do swoich rzeczy az do zakonczenia sledztwa. Uprzejmie przepraszal za utrudnienia. Poinformowal ich rowniez, ze dla celow dochodzenia bedzie wykonana sekcja zwlok i ze nie powinni opuszczac kolonii do chwili zakonczenia formalnosci. Gdy inspektor wyszedl, zostali sami. Tristian probowal sklonic Marisse do wynurzen. -Czuje sie jak odretwiala - wyznala Marissa. - Nie moge uwierzyc, ze to sie naprawde zdarzylo. -Moze zrobilibysmy cos, zamiast tak siedziec? - zapytal Tristian. -Moze pomogloby, gdybysmy wyszli z tego hotelu - odparla Marissa. - Swietnie - stwierdzil Tristian, zadowolony, ze Marissa wystapila z jakas propozycja. - Przeniesiemy sie do innego hotelu. Wstal i zaczal sie zastanawiac, ktory hotel wybrac. Wtedy przypomnial sobie o kapitanie Fa-Huang. -Mam lepszy pomysl - rzekl. - Co powiesz o rejsie dzonka? Musimy robic cos, co zajmie nasza uwage. -Calkiem o dzonce zapomnialam - powiedziala Marissa. - Nie wiem, czy starczy mi na to energii. Nie w tej chwili. -Marisso! Zbyt duzo sie wydarzylo, aby rezygnowac ze zbadania tej sprawy do konca. - Podszedl i objal ja. - Dzialajmy! Dzialajmy na zlosc tym wszystkim skurwysynom. Jej glowa chwiala sie bezwladnie. Nie byla w stanie spojrzec nawet na Tristiana. Chwilami myslala, ze oszalala. -Chodz, Marisso! - przynaglil Tristian. - Tego im nie przepuscimy. W koncu podniosla glowe i spojrzala na niego. Czula jego determinacje. Nie miala sily sprzeczac sie czy nawet oponowac. -Dobrze - zgodzila sie. - W tej chwili czuje sie tak, jakbym nie miala nic do stracenia. -Tak trzeba! - zawolal Tristian. Mocno ja uscisnal i energicznie wstal. Spojrzal na zegarek. - Nie mamy duzo czasu! - Szybko podszedl do telefonu, zadzwonil do obslugi pokoi i zamowil zapakowane posilki oraz butelkowana wode. Gdy zamowienie dostarczono, oboje zeszli do hallu i wyszli, tak jak rano, tylnym wejsciem dla obslugi. Bentley podjechal swoim mercedesem w alejke i czekal, czytajac gazete. Tristian otworzyl tylne drzwi dla Marissy, po czym okrazyl samochod i wskoczyl na siedzenie po drugiej stronie. -Aberdeen! - powiedzial do Bentleya. - Jedziemy na szmugiel. Wyjechali z alejki do East Tsim Sha Tsui, po czym wjechali do tunelu Cross Harbor. Niemal natychmiast zwolnili, utykajac w korku. W przycmionym swietle tunelu Tristian nerwowo spogladal na zegarek. -Do diabla - rzekl. - Beda trudnosci, jesli kapitan Fa-Huang podniesie kotwice punktualnie o szostej. Marissa przymknela oczy. Czula sie odretwiala, tak jakby wszystko, co sie dzialo, nie bylo realne. Egzekutor patrzyl ponad biurkiem na siedzacego przed nim najemnego gangstera. Wiszace w powietrzu napiecie bylo naturalne dla rozmowy dwoch ekspertow w tak specjalistycznej dziedzinie. Kazdy z nich wiedzial, ze drugi robi podobne rzeczy, ale na innym terenie. Yip uwazal Neda za prymitywnego barbarzynce. Ned myslal, Ze pan Yip jest pedalem w bialym garniturze. Siedzieli w tym samym biurze, do ktorego Yip kazal doprowadzic Marisse i Tristiana na ich pierwsze spotkanie. Willy, wraz z ludzmi pana Yipa, czekal za drzwiami. -Mysle, ze pan Pang dzwonil do pana - rzekl Ned. -Owszem - odparl Yip. - Ale mowil tylko, ze mamy do zrobienia interes. Powiedzial, ze dotyczy to zlikwidowania jakiejs pary, za co pan ma zaplacic Wing Sin sto piecdziesiat tysiecy dolarow. Nie mowil o zadnych szczegolach. -Chodzi o kobiete i mezczyzne - wyjasnil Ned. - On jest Australijczykiem, ona Amerykanka. On zbliza sie do czterdziestki, ona przekroczyla trzydziestke Nazywaja sie Marissa Blumenthal i Tristian Williams i mieszkaja w hotelu "Peninsula", ale moga sie gdzies przeniesc. Yip usmiechnal sie do siebie, zdajac sobie sprawe, ze Wing Sin moze zarobic na obydwu stronach bedacych w konflikcie. -Dziwnym zbiegiem okolicznosci - powiedzial - para, ktora pan opisuje, odwiedzila mnie wlasnie tutaj, w tym biurze. -W jakim celu? - spytal Ned. -Zaplacili mi za pewne informacje - odrzekl Yip. Interesowali sie przemytem ludzi z Chin dla FCA. Ned nerwowo poprawil sie na fotelu. -I co pan im powiedzial? -Niewiele, zapewniam pana - odparl Yip. - Wing Sin nigdy nie mieszala sie w sprawy Fertility Limited. A wiec - ciagnal - jak duzo z tego przypadnie dla mnie? Przyzwyczajony do robienia interesow w Hongkongu, a szczegolnie z Wing Sin, Ned nie byl zaskoczony bezposrednia aluzja do "podatku". -Jak zwykle, dziesiec procent - odpowiedzial. -Jesli jak zwykle, to znaczy pietnascie - rzekl Yip z usmiechem. -Zalatwione - zgodzil sie Ned. -Jest przyjemnoscia robienie interesow z kims obeznanym z naszymi zwyczajami - stwierdzil Yip. - Poza tym mamy szczescie. Nasza para ma zamiar wyplynac dzisiaj po poludniu na tankanskiej dzonce, by uczestniczyc w przerzucie dla FCA. To ulatwia zadanie. Ciala moga byc wrzucone do morza. Bardzo elegancko. Ned podciagnal rekaw i spojrzal na zegarek. -O ktorej godzinie wyplywaja? -Okolo szostej - odparl Yip. Wstal z fotela. - Lepiej wyjdzmy natychmiast. Kilka minut pozniej byli juz uwiezieni w korku ulicznym. -Czy nie ma jakiegos szybszego sposobu dostania sie tam? - niepokoil sie Ned. -Niech sie pan odprezy - rzekl Yip. - Moze pan uwazac robote za wykonana. O tej porze dnia nawet tunel Aberdeen byl zatloczony. Gdy w koncu wyjechali z niego, poludniowe wybrzeze okazalo sie rownie ruchliwe. Cala droge do Aberdeen posuwali sie metoda "podjedz i czekaj". Tristian byl niespokojny. Ledwie zdolal usiedziec na miejscu, ciagle spogladajac na zegarek. W przeciwienstwie do niego, Marissa siedziala nieruchomo, wpatrujac sie przed siebie pustymi oczami. Gdy tylko odretwienie zaczelo mijac, pograzyla sie we wspomnieniach. Myslala o Robercie i o dobrych chwilach, ktore z nim spedzila. Czula sie odpowiedzialna nie tylko za jego smierc, lecz rowniez za atmosfere ostatnich spedzonych z nim miesiecy. Lzy naplynely jej do oczu. Odwrocila glowe, by Tristian tego nie widzial. Gdyby nie apatia, ktora ja ogarnela, poprosilaby, aby zawrocili. Do tego wszystkiego Marissa zaczela sie bac wyplyniecia na pelne morze, obawiajac sie, ze dostanie choroby morskiej, co jeszcze pogorszy sytuacje. Gdy juz plyneli do dzonki motorowym sampanem, ponownie rozwazala, czy nic poprosic, by wracali. Odglosy tal i mysl o oceanie powodowaly nie tylko mdlosci, lecz rowniez przerazajaco dokladnie przywolaly- wspomnienie smierci Wendy. -Mamy szczescie! - wykrzyknal Tristian, gdy okrazali rzad dzonek i zobaczyli, ze Fa-Huang jeszcze nie odplynal. Sampan przybil do burty. Marissa spostrzegla, ze kapitan nie jest sam. Dwaj Chinczycy o zaczepnych spojrzeniach, stojacy przy poreczy na tylnym pokladzie, z zainteresowaniem przygladali sie ich przybyciu. Chwytajac Tristiana za ramie, Marissa spytala: -Kim sa ci dwaj? Wygladaja jak bandyci. -Nie mam pojecia - odrzekl Tristian. - To pewnie zaloga. Bentley wspial sie do luku ladunkowego i odwrocil, by podac Marissie reke. Tristian wreczyl mu zapakowane posilki i wode w butelkach. -Okay, moja droga - rzekl, ujmujac ramie Marissy. Podsadzana przez Tristiana i pociagana przez Bentleya, Marissa dostala sie na poklad dzonki. Gdy juz wszyscy znalezli sie na lodzi, po drabince weszli na poklad glowny. Kapitan glosno przywital przybyszy i przedstawil ich dwom marynarzom: Liu i Maa. Wszyscy sie uklonili. Wtedy kapitan krzyknal slowa komendy i marynarze powrocili do swej pracy. Dzonka byla w koncowej fazie przygotowan. Zajete byly nawet dwie kobiety, ktore Marissa widziala wczesniej. Mocowaly klatke zawierajaca cztery zywe kurczeta. W ciagu kwadransa od ich przybycia liny cumownicze zostaly zwolnione. Z duzym wysilkiem dzonka, poruszana tylko sila miesni, zostala wyprowadzona ze swojego stanowiska. Gdy byli juz na wodach kanalu, kapitan uruchomil dwa silniki Diesla. Lodz zaczela pulsowac glebokim gardlowym rytmem i powoli, ciezko poplynela przez zatloczony port. Skierowali sie wprost na zachodzace slonce. W innych okolicznosciach Marissa uznalaby to doznanie za radosne. Sceneria byla zachwycajaca, szczegolnie gdy wyplyneli poza wyspe Ap Lei Chou. Wtedy wlasnie zobaczyli po lewej stronie widok zalesionej wyspy Lamma i wprost przed soba znacznie wieksza gorzysta wyspe Lantau. Ale Marissa nie dostrzegala otaczajacego ja piekna. Siedziala przy relingu z zamknietymi oczami. Mocna bryza wiatru przyniosla jej ulge, suszac lzy, zanim ktokolwiek zdazyl je spostrzec. W dodatku, gdy lodz zaczela kolysac, poczula pierwsze objawy choroby morskiej. Ned Kelly klal siarczyscie, jak tylko Australijczyk potrafi, gdy patrzyl na puste miejsce, gdzie mial nadzieje zobaczyc zakotwiczona dzonke kapitana Fa-Huanga. -Czy nie moglismy przyjechac tu szybciej? - dyszal. Przybywajac z Australii, mial trudnosci w zrozumieniu, jak ludzie moga w ogole zyc w takim tloku. - Niech pan spyta sasiadow, czy Williams i Blumenthal byli na tej lodzi! -Nie jestem panskim sluga - odrzekl Yip. Ned irytowal go teraz bardziej niz zwykle. -Do ciezkiej cholery! - wykrzyknal Ned, zwracajac oczy ku niebu z prosba o cierpliwosc. Wiedzial, ze z Yipem nalezy sie liczyc, szczegolnie na jego wlasnym terenie. - Prosze, niech pan ich zapyta - poprawil sie. - Przepraszam, ze pana dotknalem. Yip powiedzial cos do rodziny na jednej z sasiednich dzonek. Mowil w jezyku tankanskim, ktorego Ned nie rozumial. -Na pokladzie byly dwa biale diably. Takie jest dokladne tlumaczenie - odpowiedzial w koncu Nedowi. -To musieli byc oni - rzekl Kelly. - Czy mozemy za nimi poplynac? -Naturalnie - zgodzil sie Yip. Polecajac sternikowi sampana, by zawrocil, pan Yip kazal jednemu ze swych najemnikow sprowadzic smukly scigacz. Ned, wraz ze sternikiem i Willym, usiadl na przednim siedzeniu, podczas gdy Yip i dwaj jego ludzie uzbrojeni w pistolety maszynowe zajeli miejsca z tylu. Z rykiem silnika opuscili molo i blyskawicznie przebyli caly port. Szybkosc slizgacza obudzila nadzieje Neda. Gdy jednak wyplyneli na otwarte wody, jego nastroj sie pogorszyl. Jak okiem siegnac, wszedzie widac bylo dzonki, a wszystkie wygladaly dokladnie tak samo. Po okrazeniu kilku bez sukcesu, zrezygnowali z dalszego poscigu. -Ta Amerykanka ma cholerne szczescie - narzekal Ned. Odwrocil sie i przekrzykujac ryk silnika, zapytal Yipa: - Co teraz zrobimy? Czekamy, az wroca czy co? -Nie ma potrzeby czekac! Niech sie pan cieszy przejazdzka. Porozmawiamy, gdy wejdziemy do restauracji. -Jakiej restauracji? - spytal Ned. Pan Yip wskazal reka. W dali widac bylo jedna z olbrzymich plywajacych restauracji Aberdeen, ozdobiona zlotymi smokami i purpurowymi flagami. Wsrod zdezelowanych dzonek stanowila ona niewiarygodna oaze dobrobytu. Kwadrans pozniej Ned ucztowal. Slonce juz zaszlo i swiatla Aberdeen mrugaly po drugiej stronie portu. Pan Yip postanowil zorganizowac wspaniala biesiade na wlasny koszt. To wystarczylo Nedowi, aby zapomniec o swoim rozdraznieniu. W czasie uczty Yip rozlozyl na stole mape morska, ktora przy niosl jeden z jego ludzi. -To jest ujscie rzeki Zhujiang Kou - wyjasnil. - Wiekszosc obcokrajowcow nazywaja Pearl River. Tutaj jest Kanton - pokazal swymi paleczkami do jedzenia. - A tutaj, powyzej Zhuhai, na polnoc od specjalnej strefy ekonomicznej, ktora Chiny ustanowily powyzej Makao, jest szereg malych wysepek. Tutaj kapitan Fa-Huang zabiera panskich ludzi. Jesli pan poplynie tam dzis w nocy z moimi ludzmi, spotka ich pan. Nie musi pan czekac do ich powrotu. -Jak sie tam dostane? - spytal Ned patrzac na mape. Ocenial, ze nie bylo to zbyt daleko, moze okolo siedemdziesieciu kilometrow. -Mamy specjalna lodz, ktora po pana przyplynie - powiedzial Yip. - Niektorzy nazywaja ja "torpeda". -Wspaniale! - Ned wiedzial, ze "torpeda" moze rozwijac szybkosc ponad osiemdziesiat kilometrow na godzine. -Jest tylko jeden problem - rzekl Yip. -Jaki? -Potrzebuje wiecej "podatku". ROZDZIAL 16 19 kwietnia 1990, godz. 22.51 - Marissa! - zawolal podniecony Tristian. - Nawiazalismy kontakt. Dlaczego nie wychodzisz na poklad?Marissa usiadla w ciemnosci. Lezala dotychczas na bambusowej macie w kajucie magazynowej. Nie byl to dobry wieczor. Poltorej godziny po wyplynieciu z Aberdeen, po okrazeniu polnocnego konca wyspy Lantau, napotkali gwaltowny szkwal. W ciagu kilku minut jasne niebo pokrylo sie czarna masa chmur. Male fale zmienily sie w ponadmetrowe balwany. Mdlosci, ktore Marissa odczuwala na poczatku, szybko przeszly w klasyczna chorobe morska. Na lodzi nie bylo zadnych sanitariatow, mogla wiec tylko przechylac sie przez porecz burty rufowej i wymiotowac do morza. Kiedy pozniej przyszedl deszcz, zmuszona byla zejsc do brudnej kabiny. Tristian staral sie jej pomoc, lecz niewiele mogl zrobic. Byl stale przy niej, ale gdy otworzyl jedna z paczuszek z posilkiem i zaczal jesc, widok i zapach jedzenia jeszcze pogorszyly stan Marissy. Wtedy poprosila go, by zostawil ja sama. Sztorm opoznil rowniez ich rejs. Przy porywistym wietrze zmuszeni byli zwinac duzy zagiel w ksztalcie motyla, z ktorego korzystali do tej pory. Uzywajac zamiast niego silnikow, kapitan ledwie utrzymywal lodz na kursie. Bentley wyjasnil, ze oszczedza paliwo. Nawet gdy sztorm minal i zagiel zostal ponownie rozwiniety, podroz nie byla przyjemna. Wiatr niemal zamarl i gesta mgla pojawila sie nad woda, tworzac zaslone o gestosci zupy. Szereg razy z mgly nagle wylanialy sie duze statki, wyjac syrenami, i przerazajac pasazerow malej dzonki. W koncu przybyli na miejsce i przez ostatnie pol godziny powoli plywali tam i z powrotem pomiedzy ladem a kilkoma malymi oddalonymi od brzegu wysepkami. Poczatkowo Marissa, wraz z innymi, ogladala wybrzeze, zdziwiona, ze patrzy na obszar komunistycznych Chin. Po jakims czasie zeszla jednak na dol, aby sie na chwile polozyc. Bardziej czula zmeczenie niz dolegliwosci morskiej choroby. -Chodz! - zawolal Tristian. - Wiem, ze nie czujesz sie dobrze, ale wreszcie mamy to, po co tu przybylismy. Marissa z trudem wstala. Przez chwile krecilo sie jej w glowie. -Czy masz troche naszej wody? - spytala. -No, pewnie. - Tristian podal jej butelke, ktora trzymal w kieszeni. Gdy skonczyla pic, oddala Tristianowi butelke i wytarla usta wierzchem dloni, po czym ujela go za ramie. Razem przeszli na przedni poklad. Lodz tonela w zupelnych ciemnosciach. Nie swiecilo sie ani jedno swiatlo. Kapitan uruchomil silniki, ale utrzymywal je na tak wolnych obrotach, ze tylko lekka wibracja, ktora odczuwala pod nogami, pozwalala Marissie stwierdzic, ze pracuja. Nie byly slyszalne, z wyjatkiem chwil, gdy woda zakrywala rure wydechowa, wywolujac przytlumione bulgotanie. Mruzac oczy, Marissa mogla dostrzec linie wybrzeza. Widziala zamglone sylwetki drzew na tle nieba. Kapitan Fa-Huang byl najwyrazniej zdenerwowany, podobnie jak dwoch czlonkow jego zalogi. Byla to najniebezpieczniejsza czesc calej wyprawy, nie tylko z tego powodu, ze mogli zostac odkryci, ale tez ze wzgledu na podwodne mielizny. Wszyscy milczeli. Znajdowali sie tak blisko wybrzeza, ze Marissa slyszala glosy bagiennych zwierzat. Jedynym innym dzwiekiem bylo klaskanie fal o burte lodzi; dopiero pozniej dotarl do nich glos latajacych moskitow. Nagle z cienia odleglych drzew blysnelo swiatlo. Znak powtorzono dwukrotnie w krotkich odstepach czasu. Kapitan natychmiast przymknal przepustnice silnikow, odpowiedzial w strone drzew wlasnym sygnalem swietlnym i dal reka mak marynarzowi przebywajacemu na dziobie. Po chwili uslyszeli przytlumiony odglos opadajacej do wody kotwicy. Kapitan i czlonkowie zalogi naradzali sie polglosem, gdy lodz powoli obracala sie na kotwicy dokladnie naprzeciw miejsca, skad ujrzeli swiatlo. Jeden z marynarzy na chwile zszedl na dol. Gdy sie ponownie pojawil, mial zalozona ladownice i trzymal wojskowy pistolet automatyczny AK47. W oddali dal sie slyszec krzyk egzotycznego ptaka, dodajac scenerii niesamowitej atmosfery. -Oni boja sie piratow - szepnal Bentley. -To tu jeszcze sa piraci? - cicho spytala Marissa. -Na Pearl River zawsze byli piraci - wyjasnil Bentley. - Zawsze byli i zawsze beda. W czasie pieciu pelnych napiecia minut cisze zaklocalo tylko brzeczenie komarow i chlupot fal. Wtedy z mgly wylonila sie mala drewniana lodka, a w niej dwaj mezczyzni. Jeden z nich siedzial z tylu i wioslowal pojedynczym wioslem. Drugi siedzial posrodku, twarza zwrocony w kierunku dzonki. Fa-Huang powiedzial cos do przybyszow. Uzbrojony marynarz caly czas trzymal wycelowany w nich automat. Jeden z nieznajomych odpowiedzial szeptem. Kapitan wysluchal go, po czym pozwolil im wejsc na poklad. W tym momencie wydawalo sie, ze wszyscy nieco sie odprezyli. -To sa ci oczekiwani - Bentley odetchnal z ulga. Czlowiek z wioslom ustawil lodke wzdluz burty dzonki. Marissa przechylila sie przez reling, by lepiej widziec dwoch Chinczykow wchodzacych na poklad. Zostawili mala lodke, pozwalajac jej swobodnie dryfowac w tumanach mgly. W ciagu kilku sekund wyciagnieto z wody kotwice. Kapitan kazal rozwinac zagiel, by skorzystac z wiejacego od ladu lekkiego wiatru. W ciszy dzonka odplynela w kierunku morza. Sylwetki wierzcholkow drzew majaczace we mgle wkrotce sie zamazaly. -Musimy byc bardzo cicho przez nastepne pol godziny - szepnal Bentley. Wszystkie oczy z natezeniem wpatrywaly sie w nieprzenikniona ciemnosc; wszystkie uszy nasluchiwaly najdrobniejszego odglosu innej lodzi. Jedyne jednak, co mogli uslyszec, to skrzypienie ich wlasnego ozaglowania. Dwaj przybysze w milczeniu, staneli przy maszcie. Byli ubrani w proste, czarne bawelniane ubiory, przypominajace Marissie zdjecia ludzi Vietcongu z czasow wojny wietnamskiej. -Co teraz zrobimy? - szeptem spytal Tristian Bentleya. - Czy mozemy z nimi rozmawiac? -Poczekajmy, az kapitan pozwoli - odrzekl Bentley. - Musimy sie wystarczajaco oddalic od brzegu. Nawet Marissa zaczela sie odprezac. Morze wygladalo jak tafla czarnego szkla. Spojrzawszy w gore, zobaczyla duza czasze zagla na tle szarej kopuly nieba. Przez mgle wypatrzyla jedna gwiazde, jak odlegle wolanie z obfitosci widzianej w australijskiej prowincji. Gdy spuscila wzrok, ze zdziwieniem ponownie spostrzegla zamglone wierzcholki drzew. Znajdowali sie nadal w poblizu ladu! -Tam znow widac wybrzeze - szepnela Marissa. -Dziwne - rzekl Bentley. - Moment, zaraz wroce. Bentley poszedl na rufe. Marissa i Tristian widzieli, jak rozmawia z kapitanem. Po dluzszej chwili wrocil i usiadl. -To nie zamieszkana wyspa przybrzezna - wyjasnil. - Wplyniemy na lagune, gdzie zarzucimy kotwice. Jakby na potwierdzenie uslyszeli plusk kotwicy opadajacej z dzioba do wody. Jednoczesnie poluzowano zagiel zamocowany na bomie. -Dlaczego sie zatrzymujemy? - spytala Marissa. Obawiala sie, ze stalo sie cos zlego. -Kapitan powiedzial, ze mamy czekac do switu, zanim zaczniemy plynac do Aberdeen - odpowiedzial Bentley. -Nigdy wczesniej o tym nie wspominal - rzekl Tristian. - Mysli pan, ze mamy tutaj spedzic cala noc? Dlonia zabil komara, ktory usiadl mu na reku. -Na to wyglada - stwierdzil Bentley. - Kapitan mowi, ze o swicie bedziemy sie mogli wmieszac w tlum lodzi rybackich wyplywajacych z lezacej na polnoc wsi. Jesli probowalibysmy przeplynac Pearl River w nocy, to ci z Chin mogliby nas zlapac radarem. Miejscowi nie wyplywaja w nocy a my wygladalibysmy bardzo podejrzanie. -Mogl nas o tym uprzedzic - narzekala Marissa. -Czy mozemy rozmawiac z ludzmi z przerzutu? - spytal Tristian. -Zapytam kapitana - odrzekl Bentley i poszedl w kierunku rufy. -Przepraszam, moja droga - powiedzial Tristian. Nie wiedzialem, ze to potrwa cala noc. Marissa wzruszyla ramionami. -Moglo byc znacznie gorzej - stwierdzila. Bentley szybko wrocil. -Kapitan mowi, ze mozecie rozmawiac, o czym chcecie, tylko niezbyt glosno. Gdy zaloga zwijala zagiel, Marissa, Tristian i Bentley przeszli do przodu i usiedli naprzeciw dwoch uciekinierow z Chin. -Po pierwsze, przedstawimy sie - powiedzial Tristian do Bentleya. Gdy Bentley tlumaczyl, Marissa uwaznie przygladala sie przybylym. Trudno bylo to ocenic, ale wydawalo sie jej, ze byli mniej wiecej w jej wieku. Obydwaj mieli krotko obciete wlosy i byli zdenerwowani. W polmroku ich oczy szybko biegaly od jednego do drugiego rozmowcy. -To jest Chiang Lam - rzekl Bentley pokazujac na delikatniej zbudowanego czlowieka. Tamten uklonil sie, gdy Bentley wypowiadal jego nazwisko. - A to jest Tse Wah. Po przedstawieniu Tristian powiedzial, ze chcialby sie dowiedziec, skad oni pochodza i kim sa z zawodu. Prosil, by Bentley zapytal, dlaczego sa przemycani z Chin. Kiedy Bentley mowil do przybyszow, Marissa i Tristian naradzali sie, jakie zadac nastepne pytania. Z tylu zaloga przygotowywala sie do spoznionego posilku i spania. Gdy Bentley skonczyl rozmowe, odwrocil sie do Marissy i Tristiana i powiedzial, ze obydwaj uciekinierzy pochodza z malych miasteczek w prowincji Guangdong. Chiang Lam byl mnichem w zakonie buddyjskim, ktory przetrwal ere komunistyczna, a Tse Wah byl wiejskim lekarzem, wspolczesna wersja "bosonogiego doktora" Rewolucji Kulturalnej. Bentley wyjasnil, ze przyczyna ich ucieczki z Chin byla oferta zarobienia duzych sum pieniedzy. Obydwaj byli zdecydowani pozniej wrocic. Zaden z nich nic potrafil jednak wyjasnic, dlaczego zaoferowano mu takie mozliwosci. -Jak doszlo do tego wyboru? - wypytywala Marissa. Bentley zapytal przybyszow, po czym powiedzial: -Chiang zostal wybrany z powodu znajomosci sztuki walki. W jego klasztorze odbyly sie zawody. Tse wybrano, poniewaz jest lekarzem. Nic bylo zadnego konkursu, ktos przyszedl do niego i zlozyl propozycje, ktorej on nie potrafil sie oprzec. Tse ma rodzine, zone i dziecko, rodzicow i tesciow. Marissa spojrzala na Tristiana. -Wydaje mi sie, ze przyczyna jest zwiazana z lekarzem - rzekla. Tristian skinal glowa. -Niech pan go spyta, czy wie cos na temat leczenia nieplodnosci - zwrocil sie do Bentleya. - Szczegolnie na temat technik in vitro. -Ja troche mowie po angielsku - nagle odezwal sie Tse, zaskakujac wszystkich. - Chiang nie mowi, ale ja tak. Nauczylem sie nieco angielskiego w ciagu kilku lat z ksiazek medycznych w Kantonie, gdzie studiowalem. -To interesujace - skomentowal Tristian. - Wyglada na to, ze pan pilnie studiowal. -Dziekuje - rzekl Chinczyk. - Szkoda tylko, ze lepiej czytam, niz mowie. -Pan rozumie termin "zaplodnienie in vitro"! - spytal Tristian. -Rozumiem - odparl Tse. - Ale wiem o tym bardzo malo. Tylko kilka wzmianek w ksiazkach, ktore czytalem. -Czy interesuje sie pan zaplodnieniem in vitro! - spytala Marissa. -Na nic by mi sie to nie zdalo. W Chinach mamy za duzo ludzi i za duzo dzieci. Pomimo zdenerwowania Tse zasmial sie. -A co pan wie o gruzlicy? - indagowala Marissa. - Czy jest ona problemem w Chinach? Czy widzial pan duzo przypadkow? -Ostatnio nie. Chiny maja ogolnonarodowy program szczepien BCG. Przed rokiem 1949 gruzlica byla szeroko rozprzestrzeniona, szczegolnie tutaj, na poludniu Chin. Szczepionka BCG zmienila te sytuacje. -Co pan powie o heroinie? - spytal Tristian. -Nie mamy heroiny. Narkotyki nie stanowia w Chinach problemu. -A co na temat chorob wenerycznych? - zapytala Marissa. -Bardzo malo przypadkow - odpowiedzial Tse. - Komunisci pozbyli sie chorob wenerycznych, jak rowniez opium, i uruchomili program nastawiony na profilaktyke. Nie bylo pieniedzy na leczenie w zachodnim stylu. -Co pan powie o swojej praktyce? - dociekal Tristian. - Co obejmuje? -Typowa praktyka w terenie - odparl Tse. - Prowadzilem mala przychodnie, odpowiedzialna za edukacje zdrowotna, regulacje urodzin i szczepienia ochronne dla niemal czterech tysiecy wiejskich ludzi. Czesto leczylismy duzo lzejsze choroby, a w powazniejszych sprawach kierowalismy do szpitala okregowego. -Czy stosuje pan tradycyjna chinska medycyne? - spytala Marissa. -Tak, jesli pacjent tego wymaga - odrzekl Tse. - Mamy kontakty z zielarzami i akupunkturzystami. Ale ja studiowalem wspolczesna medycyne w Kantonie, chociaz dysponowalem bardzo nielicznym nowoczesnym sprzetem. Marissa spojrzala na Tristiana. -Moje pytania sie skonczyly - stwierdzila. -Moje tez - powiedzial Tristian. Zmienil pozycje. Wszyscy siedzieli na pokladzie ze skrzyzowanymi nogami. Zwracajac sie ponownie do Tse, spytal: - Kto was rekrutowal? -Triada Bialy Lotos - odparl Tse. -Czy w Chinach sa triady? - spytala Marissa. -O, bardzo duzo - wtracil sie Bentley. - W koncu stamtad sie wywodza. -Niech pan spyta mnicha, dlaczego jego znajomosc sztuk walki jest tak wazna - polecil Tristian. -Ja moge odpowiedziec - rzekl Tse. - Chiang zostal najety, by mnie chronic. -Dlaczego pan potrzebuje ochrony? - zapytal Tristian. -Tego nie wiem. -Czy ktorys z was wczesniej byl gdzies poza Chinami? - pytal Tristian. -Nigdy - odpowiedzial Tse. -I nie macie przy sobie zadnego bagazu? - Zadnego. -Czy w ogole macie cos przy sobie? -Nic. -Czy wieziecie jakies narkotyki? - Zadnych. -A robicie to wszystko dla pieniedzy?! - Tse skinal glowa. -Obiecano nam sumy w wysokosci wieloletnich poborow. Juz przed wyjazdem otrzymalem tyle pieniedzy, co za caly rok pracy. -Jak dlugo zamierza pan byc za granica? -Nie jestem pewien. Rok, najwyzej dwa. Tristian przeczesal dlonia wlosy. Potrzasnal glowa i rzucil na Marisse zaklopotane spojrzenie. -Obawiam sie, ze nie wiem, o co jeszcze pytac. Zupelnie sie pogubilem. Nagle wszyscy zdali sobie sprawe z jeszcze czyjejs obecnosci. Spojrzawszy w gore zobaczyli kapitana. Gdy zauwazyl, ze go spostrzegli, odezwal sie. Bentley tlumaczyl: -Kapitan chce wiedziec, czy bedziemy cos jedli. Jego zona przygotowala dla nas posilek. -Czemu nie? - stwierdzil Tristian, wstajac. - Powinnismy cos dostac za te cholerne trzy i pol tysiaca dolarow. Kilka godzin pozniej Marissa i Tristian lezeli na bambusowych matach na tylnym pokladzie. Bylo to jedyne miejsce, gdzie mogli byc sami. Gdyby nie przelatujace od czasu do czasu komary i chlodna bryza, uznaliby te warunki za prawie komfortowe. Marissa nie jadla nic. Wypila za to wiekszosc pitnej wody, ktora wzieli ze soba na poklad. Torsje spowodowaly odwodnienie. -Musze znow cie przeprosic, moja droga - rzekl Tristian. - Bylem pewien, ze przybycie tutaj i rozmowa z tymi facetami wszystko wyjasni. Wyglada na to, ze nie jestesmy w lepszym polozeniu niz przed wyjazdem do Hongkongu. Ryzykowalismy zycie i spowodowalismy twoje dolegliwosci na prozno. -Ja tez myslalam, ze to przyniesie rozwiazanie - stwierdzila Marissa. - Dziwne. Nie rozumiem, co moglismy przeoczyc. Zupelnie nie widze motywacji dla FCA do podejmowania takich klopotliwych i nielegalnych krokow zwiazanych z przemytem tych Chinczykow. -Ciagle mysle, ze wiaza sie z tym w jakis sposob narkotyki - rzekl Tristian. - To musi byc heroina ze Zlotego Trojkata. -Ale przeciez ci ludzie niczego nie wioza - przypomniala Marissa. - Jest to mimo wszystko jedyne przychodzace mi do glowy wyjasnienie poziomu wydatkow FCA. Nie mowiac juz o srodkach, do ktorych sie uciekaja, by ukryc to, co robia. Uznali to za wystarczajaco wazne, by probowac zastrzelic nas na oczach ludzi. To musza byc narkotyki, nie uwazasz? -Nie wiem, co o tym myslec - powiedziala Marissa. - To, co mowisz, ma sens, ale tylko do pewnego punktu. Nadal nie ustalilismy zwiazku z gruzliczym zapaleniem jajowodow. A jesli nawet narkotyki, to w jaki sposob wiaza sie z wiejskim lekarzem i buddyjskim mnichem? -Nie mam odpowiedzi na zadne tych pytan. Nie rozumiem tego. Myslalem, ze moze sie wiazac z planem oddania Hongkongu Chinom w 1997 roku. Ale nawet ten dziki pomysl niczego nie wyjasnia. Obawiam sie, ze znalezlismy sie w martwym punkcie. Marissa wolala, by Tristian tego zwrotu nie uzywal. Przymknela oczy. Po wszystkim, co sie zdarzylo, nie spodziewala sie, ze bedzie spala spokojnie. Ale pomimo zmeczenia i cierpienia niemal natychmiast zapadla w sen. W jej snie Robert tonal w wydmie piaskowej, a ona nie mogla do niego dotrzec. Trzymajac sie galezi, wyciagala do niego reke, lecz galaz sie zlamala, a ona upadla. Godzine po zasnieciu Marissa nagle zerwala sie, myslac, ze znajduje sie na wydmie. Nadal jednak lezala na macie bambusowej, a obok niej spal Tristian. Wokol jej glowy unosil sie roj moskitow, a na czolo wystapily kropelki zimnego potu. Marisse obudzily odglosy krokow na pokladzie i otworzyla oczy. Nadciagal swit i zamglony krajobraz pojasnial. Byli pograzeni w gestej porannej mgle, ktora calkowicie zakryla pobliskie wyspy. Dal sie slyszec spiew ptakow, ale wybrzeze bylo niewidoczne. Siadajac, Marissa zauwazyla, ze zaloga przygotowuje sie do podniesienia kotwicy. Zagiel byl juz przygotowany do wciagniecia na maszt. Przez chwile slyszala placz dziecka pod pokladem. Wstajac, Marissa wyprostowala zdretwiale nogi. Byla zdziwiona, ze w ogole spala, szczegolnie po meczacym snie o Robercie. Gdy sie rozruszala, podeszla do poreczy. Po upewnieniu sie, ze wszyscy na pokladzie sa zajeci, zapomniala o swej dumie i zalatwila sie za burte, Z ulga stwierdzila, ze nikt nie zwrocil na nia najmniejszej uwagi. Tristian jeszcze spal. Nie budzac go, Marissa zeszla po drabinie. Na prymusie wrzala woda. Korzystajac z pomocy zony kapitana, Marissa zrobila herbate i zaniosla na tylny poklad. Tristian juz sie obudzil. -Dzien dobry, moja droga - przywital ja. Byl jak zwykle w dobrym humorze. Gdy pili herbate, na lodzi podnoszono zagiel. Chwile pozniej poczuli pod stopami wibracje silnikow. -Nasz przyjaciel musi sie spieszyc z powrotem - stwierdzil Tristian. - Uzywa jednoczesnie zagla i silnikow. Okazalo sie jednak, ze kapitan uzyl silnikow tylko do wyprowadzenia lodzi z laguny. Gdy znalezli sie z dala od ladu silniki zatrzymano, a zagle umocowane na bomie zostaly postawione. Plynac z lekkim porannym wiatrem, skierowali sie na poludnie, zblizajac sie do jakiegos punktu na stalym ladzie. Mgla sie uniosla i zobaczyli odbijajace od wybrzeza lodzie rybackie. Bylo calkiem spokojnie do chwili, kiedy z dala dolecial ryk silnikow lodzi motorowej. Uslyszawszy ten dzwiek, kapitan gniewnym glosem wydal zalodze jakies rozkazy. Zagiel opuszczono i uruchomiono silniki. Dzonka powoli zawrocila. Do Marissy i Tristiana podszedl Bentley i wyjasnil, ze plyna w strone brzegu. -Co sie dzieje? - spytal Tristian. Wydawalo mu sie, ze zaloga jest zaniepokojona. -Wplyniemy do jednej z tych przybrzeznych zatoczek - powiedzial Bentley. - Dla bezpieczenstwa. Fa-Huang obawia sie, ze to moze byc chinska lodz patrolowa. Mowi, ze to nic jest ani sampan, ani dzonka; ma za duze silniki. Jesli to nie jest lodz patrolowa, to moga byc piraci. -O Boze! - wykrzyknela Marissa. Gdy byli juz okolo stu metrow od brzegu ujrzeli zrodlo dzwieku. Byla to motorowka. Wszystko wskazywalo na to, ze plynie wprost w ich kierunku. Poniewaz mgla juz sie prawie rozproszyla, widzieli lodz wyraznie. Kapitan wydal rozkazy i obydwaj marynarze znikneli pod pokladem. Pojawili sie ponownie majac w rekach pistolety maszynowe AK47, a na ramionach tasmy z nabojami. -Nie podoba mi sie to - rzekla Marissa. - W ogole mi sie to nie podoba. Fa-Huang zaczal cos do nich krzyczec. Bentley przetlumaczyl, ze kapitan rozkazal zejsc pod poklad wszystkim, z wyjatkiem zalogi. Usluchali natychmiast. Bentley zamknal drewniane drzwi prowadzace na poklad przedni, po czym dolaczyl do Marissy i Tristiana, ktorzy stali w poblizu luku ladunkowego. Wybrzeze bylo dobrze widoczne w porannym swietle. -Czy to chinska lodz? - spytal Tristian Bentleya. Z miejsca, w ktorym stali, wyraznie slyszeli rozmowe kapitana z czlonkami zalogi, gdy lodz podplywala do prawej burty. -Nadal tego nie wiedza - nerwowo powiedzial Bentley. Uslyszeli, ze motorowka przybija do burty. Jej silnik warczal zlowrogo. Slyszeli, ze Fa-Huang cos glosno krzyczy. -Mowi, zeby sie nie zblizali - tlumaczyl Bentley. Pomiedzy przybyszami a kapitanem wywiazala sie glosna wymiana zdan. Obie strony wydawaly sie zdenerwowane. To, co bylo najwyrazniej klotnia, trwalo jakis czas i wtedy Marissa zauwazyla, ze Bentley zaczyna byc niespokojny. -O czym oni rozmawiaja? - nerwowo spytala Marissa. -To bardzo dziwne - powiedzial Bentley. - Ludzie z motorowki mowia, ze przyjechali po biale diably. -Kim sa biale diably? -Obawiam sie, ze mowia o pani i Tristianie - odrzekl Bentley. - Ale kapitan jest wsciekly, ze oni tu przyplyneli i narazaja go na niebezpieczenstwo. Marissa uchwycila ramie Tristiana. Klotnia na pokladzie nabierala rozmachu. Oboje wpatrywali sie w twarz Bentleya, ale nie mogli z niej niczego wyczytac. -Co tam sie dzieje? - w koncu spytala Marissa. -To zle wyglada - przyznal Bentley. - Kapitan nakazal lodzi odplynac, a oni odmawiaja, chca odplynac razem z wami lub... -Lub co? -Lub zostaniecie zastrzeleni - rzekl Bentley. - Sa z Wing Sin. -Czy moze pan cos zrobic? - wykrztusil Tristian. Bentley potrzasnal glowa. -Teraz juz nie - powiedzial. - Nie moge przeciez walczyc z Wing Sin. Poza tym kapitan wczoraj wieczorem zatrzymal moj pistolet. Oswiadczyl, ze ludzie na jego dzonce nie moga byc uzbrojeni, dopoki on tego nie nakaze. -O Boze! - jeknela Marissa. Tristian spogladal na odlegle o sto metrow wybrzeze. Zastanawial sie, czy mogliby sie tam dostac wplaw. Ale wlasnie wtedy, gdy ta mysl zaswitala mu w glowie, drzwi wiodace na przedni poklad zostaly otwarte kopniakiem i stanal w nich jeden z marynarzy. Mowil cos gwaltownie, wymachujac pistoletem. -Obawiam sie, ze on zada, abyscie oboje wyszli na poklad - powiedzial Bentley. - Bardzo mi przykro. Tristian odwrocil sie do niego. -Poniewaz pana mozliwosci jako goryla sa w tej chwili nieco ograniczone, moze posluzylby nam pan jako tlumacz. Czy moze pan pojsc z nami? -Jesli kapitan pozwoli - zgodzil sie Bentley. -Chodz, moja droga - Tristian zwrocil sie do Marissy. - To jest Hongkong, gdzie wszystko jest na sprzedaz. Zobaczymy, czy ubijemy z kapitanem interes. Bardziej przerazona niz kiedykolwiek w zyciu, Marissa pozwolila Tristianowi przeprowadzic sie obok czlowieka z pistoletem maszynowym i wyprowadzic na zewnatrz. Teraz, gdy slonce rozproszylo juz wiekszosc mgiel, budzil sie piekny dzien. Szara do tej pory woda, nabierala szmaragdowego koloru. Marissa slyszala spiew ptakow dochodzacy z pobliskiego wybrzeza i przebijajacy sie ponad stlumionym glosem pracujacego silnika motorowki, ktora powoli podplywala do burty dzonki. FaHuang stal na tylnym pokladzie. Chlodno spogladal na swych bialych pasazerow. Tristian rozmawial chwile z Bentleyem, ktory za chwile krzyknal do kapitana w jezyku tanka: -Bialy diabel daje panu piecdziesiat tysiecy dolarow za bezpieczne dowiezienie jego i jego zony z powrotem do Aberdeen. Wyraz twarzy kapitana zmienil sie. Poglaskal sie po swej koziej brodce i spojrzal na motorowke. Marissa rozpoznala dwoch ludzi siedzacych w lodzi. To byli ci, ktorzy rzucali przynete do wody, kiedy zginela Wendy. -Bialy diabel podniosl cene do stu tysiecy dolarow - wrzasnal Bentley po tankansku. Kapitan zaczal cos mowic do Bentleya, ale urwal w pol zdania. Wlepil oczy w lodz. W koncu potrzasnal glowa. -Nie moge przeciez walczyc z Wing Sin - stwierdzil. Bentley zwrocil sie do Tristiana i przetlumaczyl slowa kapitana. -Niech pan powie, ze podwajam stawke do dwustu tysiecy - licytowal Tristian. Zanim Bentley zdazyl przetlumaczyc, uslyszeli ryk innych silnikow. Wszystkie oczy skierowaly sie na mala wyspe przybrzezna, lezaca pol kilometra na wschod. Ryk narastal, gdy duzy, opancerzony szary kuter, uzbrojony w dzialko 50 milimetrowe, okrazal wysepke. Fa-Huang cos krzyknal do marynarza stojacego na glownym pokladzie. Tamten rzucil mu swoj AK47. Kapitan zlapal pistolet w locie, wystrzelil serie nad glowami ludzi siedzacych w motorowce i krzyknal cos na cale gardlo. Pozostali czlonkowie zalogi znow zaprowadzili Marisse i Tristiana pod poklad i zamkneli za nimi drzwi. -Co sie dzieje? - pytal Tristian. -Tamci byli z Chin - wyjasnil Bentley. - Lodz patrolowa marynarki. -Co krzyczal kapitan? -Krzyczal: "bandyci" - odrzekl Bentley. Siedzac w ukryciu, slyszeli, jak "torpeda" ucieka z rykiem swego poteznego silnika. Dzonka zakolysala sie, gdy fala odplywajacej lodzi uderzyla o jej burte. Za kilka sekund dobiegl ich niski odglos wystrzalu dziala lodzi patrolowej, po ktorym dal sie slyszec gwizd lecacego pocisku. -Strzelaja do nas? - zapytala Marissa. -Musza strzelac do motorowki - stwierdzil Tristian. - W przeciwnym razie juz bylibysmy w wodzie. Ryk lodzi patrolowej narastal, gdy zmierzala wprost w kierunku dzonki. Przeplynela z wielkim halasem obok. Dzonka znow zakolysala sie na fali. -Nigdy nie spodziewalem sie, ze wyratuja nas chinscy komunisci - rzekl Tristian. Drewniane drzwi otworzyly sie z trzaskiem. Na progu ukazal sie jeden z marynarzy, ktory wszedl do srodka i cos wrzasnal. -A teraz co znowu? - spytal Tristian. -Kaze nam szybko wychodzic na poklad - rzekl Bentley. - Wszystkim. Rowniez uciekinierom. Gdy Marissa znow wyszla na poklad, spostrzegla lodz patrolowa kierujaca sie na poludniowy wschod. Daleko na horyzoncie uciekala lodz cygaro. Fa-Huang wykrzyknal nastepny rozkaz. Bentley zbladl. Nawet uciekinierzy byli zaniepokojeni. Chiang Lam zaczal cos mowic do kapitana. Wygladal tak, jakby oszalal. -O co tu chodzi, kolego? - spytal Tristian. -Kapitan wlasnie kazal nam wyskakiwac za burte - odrzekl Bentley. -Co? - jeknela Marissa. - Dlaczego? -Poniewaz wic, ze ci z patrolu powroca, a wtedy on nie chce byc zlapany na przemycie. Chiang nadal mowil do kapitana. Byl wyjatkowo zdenerwowany i wykrzykiwal cos pelnym glosem. -Co sie dzieje z tym mnichem? - spytal Tristian. -Mowi, ze nie umie plywac - odparl Bentley. Fa-Huang wsciekle patrzyl na mnicha i reka pokazywal na brzeg. Gdy Chiang nadal zalewal kapitana powodzia slow, ten zdjal z ramienia swoj AK47 i bez chwili wahania przeszyl go seria z automatu. Cialo mnicha uderzylo o porecz, zanim opadlo na poklad. Marissa odwrocila sie. Tristian patrzyl na kapitana z niedowierzaniem, Bentley poczal przechodzic przez reling. Kapitan ryknal na jednego ze swoich marynarzy, ktory natychmiast podbiegi do martwego mnicha. Unoszac cialo z pokladu, wrzucil trupa do wody. W pospiechu Tristian pomogl Marissie wspiac sie przez porecz. Skoczyli jednoczesnie. Ostatni skoczyl Tse Wah. Gdy Marissa przestala zanurzac sie w zaskakujaco zimnej wodzie, szybko wyplynela na powierzchnie. Obrocila sie i spojrzala na dzonke, ktora juz odplywala, kierujac sie na polnoc, jak najdalej od chinskiej lodzi patrolowej. -Zdejmij buty doradzil Tristian. - Ale ich nie zgub. Trzymaj je w reku Bedzie ci duzo latwiej. ROZDZIAL 17 20 kwietnia 1990, godz. 8.05 Marissa doszla do wniosku, ze w przemoczonym ubraniu i z butami w reku zbyt szybko traci sily. Plynela juz kilka minut, a odleglosc do brzegu wydawala sie nie malec.Bentley i Tse plyneli przed nia, ale Tristian caly czas jej towarzyszyl. -Badz spokojna, moja droga - mowil. - Moze dasz mi swoje buty? Z wdziecznoscia podala mu pantofle. Tristian zwiazal sznurowki swoich i zawiesil je sobie na szyi, a buty Marissy wcisnal do kieszeni. Teraz Marissa zaczela plynac szybciej. Szok po strzelaninie i skoku do wody byl duzy. Jednoczesnie to, ze plynela i ze przebywala w oceanie, przywolalo wspomnienie smierci Wendy. W wyobrazni widziala wielkie szare potwory cicho krazace pod powierzchnia. Swiadomosc, ze w wodzie znajdowalo sie krwawiace cialo trupa, jeszcze bardziej potegowala jej niepokoj. -Czy myslisz, ze tutaj sa rekiny? - zdolala zapytac miedzy ruchami rak Miala nadzieje, ze odpowiedz ja uspokoi. -Zajmujmy sie jednym problemem naraz - odrzekl Tristian. -Oczywiscie, ze tu sa rekiny! - zawolal Bentley. -Dziekuje, kolego! - odkrzyknal Tristian. - Wlasnie to chcielismy uslyszec! Marissa probowala nie myslec o rekinach. Jednak przy kazdym ruchu bala sie, ze moze zostac wciagnieta w glab. Gdyby obok nie bylo Tristiana, z pewnoscia wpadlaby w panike. -Przygladaj sie ladowi - doradzil Tristian. - Wkrotce tam bedziemy. Po dosc dlugim czasie Marissa zobaczyla, ze wierzcholki drzew sie przyblizyly. Przed nia Bentley przestal juz plynac i stal w wodzie siegajacej do piersi. Szedl po dnie w kierunku brzegu. Do czasu gdy Marissa i Tristian dotarli do tego miejsca, Bentley i Tse juz wyzymali swoje ubrania. -Witaj w Chinach - powiedzial Tristian, biorac Marisse za reke, by pomoc jej na ostatnich dziesieciu metrach. Plaza, na ktorej sie znalezli, rozciagala sie pomiedzy dwoma skalistymi polwyspami i miala ksztalt sierpa. Dalej wzdluz bagien rosly tropikalne drzewa. Wszedzie slychac bylo spiew morskich i bagiennych ptakow. Marissa spojrzala na morze, na jego szmaragdowa powierzchnie upstrzona malymi przybrzeznymi wyspami. Taki pastelowy, pocztowkowy widok. W gorze leniwie krazyly mewy. Nie bylo widac sladow dzonki, lodzi-cygara ani lodzi patrolowej. Cala grupa leniwie rozlozyla sie na plazy, suszac ubrania i wygrzewajac sie na sloncu po pobycie w bardzo zimnej wodzie. Tristian wyjal ich paszporty i rozlozyl, by wyschly. To samo uczynil z pieniedzmi, przyciskajac banknoty muszlami. -Nie moge uwierzyc, ze kapitan mogl tak tego mnicha zastrzelic - z dreszczem rzekla Marissa. - Nie wahal sie nawet sekundy. -W tej czesci swiata zycie jest tanie - odparl Tristian. -Watpie, czy kiedykolwiek o tym zapomne - powiedziala Marissa. - Najpierw smierc Wendy, pozniej Roberta, a teraz to zabojstwo. A wszystko nie wiadomo po co! Tristian ujal jej dlon. -Nikt nigdy nie powie, ze nie probowalismy. Gdy odpoczywali juz ponad pol godziny, zaalarmowal ich odlegly, lecz wciaz narastajacy dzwiek. Przeczuleni po swoich ostatnich przejsciach, spojrzeli na siebie z niepokojem. Dzwiek nie tylko narastal, ale nabieral tez charakterystycznego pulsujacego brzmienia. W koncu Tristian rozpoznal jego zrodlo. -To helikopter! - krzyknal. - Wszyscy pod drzewa! Zaledwie zdazyli sie schronic pod galeziami, gdy z rykiem przelecial nad nimi duzy wojskowy smiglowiec, lecac w kierunku, w ktorym zniknela lodz patrolowa. Wynurzajac sie z ukrycia, popatrzyli za nim. Byl juz malenka kropka na bladoniebieskim niebie. -Czy myslisz, ze nas widzieli? - spytala Marissa. -Nie! - odparl Tristian. - Ale dziwie sie, ze nie widzieli tych wszystkich pieniedzy wylozonych na piasku. Po odpoczynku postanowili przejsc przez bagna. Prowadzil Tse, ktorego uznali za przewodnika. Na poczatku pokonywali trzesawiska, pozniej natrafili na strumienie. -Czy sa w tych okolicach jakies krokodyle? - spytal nerwowo zanurzony po pas Tristian, trzymajac nad glowa portfel z czesciowo wysuszonymi pieniedzmi. -Nie ma krokodyli - uspokoil go Bentley. - Ale za to mamy weze. -Co jeszcze? - zainteresowala sie Marissa z sarkazmem. Nie zauwazyli jednak zadnych wezy. Napotkali tylko wiecej niz kilka insektow. Gdy doszli do wyzej polozonego zalesionego terenu, moskity nadlecialy chmarami. Dla Marissy bylo to dodatkowym utrapieniem. Zapytala Tse o malarie i goraczke denga. -Tu zawsze wystepuje malaria - odparl Tse. - A goraczka denga? -Nie wiem, co, to jest. -Niewazne - rzekla Marissa. Istnialo tyle rzeczy, ktorymi musiala sie martwic. Usilowala myslec o dobrych stronach sytuacji. -Mielismy szczescie, ze udalo sie nam wydostac z tej dzonki. Dzieki Bogu, ze zjawila sie ta komunistyczna lodz patrolowa. -Oto wlasciwa postawa - powiedzial Tristian. -A oprocz tego zachowalismy nasze zegarki - dodala Marissa. Tristian zasmial sie, ucieszony, ze po wszystkim, co sie zdarzylo, Marissa potrafi miec dobry humor. -Czy poznales tego bialego, ktory siedzial w lodzi? - spytala. - To byl jeden z tych, ktorzy wrzucali do wody przynete, kiedy zginela Wendy. -Niezbyt dokladnie go widzialem - rzekl Tristian. - Chyba znam go z czasow, gdy pracowalem w FCA. Doszedlszy do konca bagien, zaczeli przedzierac sie przez geste zarosla. Z galezi zwisaly winogrona. Przebycie stu metrow wymagalo duzego wysilku. Pnacza nagle sie skonczyly, ustepujac miejsca poletku ryzowemu. -Juz wiem, gdzie jestesmy - powiedzial Tse. - Przed nami jest mala wioska. Moze tam pojdziemy i zdobedziemy nieco pozywienia. -Jak zdobedziemy pozywienie? - spytal Tristian. - Uzyjemy naszych kart kredytowych czy co? -Skorzystamy z panskich pieniedzy. -Ale czy oni przyjma dolary hongkongskie? - niepokoil sie Tristian. -Naturalnie - rzekl Tse. - W calej prowincji Guangdong istnieje czarny rynek waluty hongkongskiej. -A czy nie musimy obawiac sie wladz w wiosce? - nadal pytal Tristian. -Nie - odparl Tse. - Tam nie bedzie policji. Policja bedzie dopiero w Shigi. Zwracajac sie do Bentleya, Tristian zapytal: -Jakie pan widzi glowne problemy naszego pobytu w Chinach? Mamy przeciez wizy, -Sa tylko dwie rzeczy - odrzekl Bentley. - Nie macie stempla wjazdowego na dokumentach. Kazdy musi miec deklaracje celna. Jest to formularz, ktory nalezy przedlozyc przy wyjezdzie z Chin. -Ale nikt nie bedzie nas niepokoil, kiedy tu bedziemy? Sadzilem, ze pierwszy palkarz, ktorego spotkamy, nas przymknie. -Co to jest "palkarz"? - zapytala Marissa. -Policjant - odparl Tristian. - Czy sposrod nas wszystkich tylko ja mowie po angielsku? Ignorujac uwagi Tristiana, Marissa zwrocila sie do Bentleya: -A wiec mozemy sie martwic tylko naszym wyjazdem z Chin? -Tak mi sie wydaje - odpowiedzial. - W Chinach jest wielu turystow zagranicznych, szczegolnie w prowincji Guangdong. Nikt wiec nie bedzie was niepokoil. Jednak bez pewnej pomocy nie bedziecie mogli wyjechac ani do Hongkongu, ani do Makao. Bez deklaracji celnej, jak tez bez innych rzeczy, ktore zwykle woza ze soba turysci, typu aparaty fotograficzne, zostaniecie uznani za przemytnikow i wtraceni do wiezienia. -Przynajmniej tam bedziemy bezpieczni - zazartowal Tristian. - Ale w tej chwili nie musimy sie niczego obawiac, chodzmy wiec do wsi i sprobujmy zdobyc troche wyzerki. -Jedzenia! - przetlumaczyla Marissa. Okazalo sie, ze Tse mial racje. Wiesniacy z checia przyjeli dolary hongkongskie. Za sume, ktora Tristian uznal za grosze, otrzymali dla calej czworki suche ubrania i obfity posilek. Z wyjatkiem ryzu Marissa nie potrafila rozpoznac zadnej z pozostalych potraw. Podczas jedzenia przypomniala sobie zdanie Wendy, ze Chinczycy lubia sie gapic. Rzeczywiscie, wydawalo sie, ze cala wioska zbiegla sie do wiejskiej swietlicy, aby sie w nich wpatrywac z rozdziawionymi ustami. -Czy ma pan jakis pomysl, jak bysmy mogli sie wydostac z Chin? Moze pan wie, jak zdobyc kilka deklaracji celnych? - Po skonczonym posilku Tristian zwrocil sie do Tse. -Nigdy takiej deklaracji nie wdzialem - odparl Tse. - A jesli pan takiej nie ma, to obawiam sie, ze bedzie problem. Nasz rzad wymaga formularzy na wszystko, a nasi urzednicy sa z natury bardzo podejrzliwi. Sadze jednak, ze nie powinien sie pan udawac na przejscie graniczne. Najlepiej, jesli pojedzie pan do Kantonu. Wiem, ze tam miesci sie konsulat amerykanski. Bywalem tam, usilujac zdobyc ksiazki medyczne. -To jest dobra rada - rzekla Marissa. Tristian skinal glowa. -Zastanawiam sie, czy jest tam rowniez konsulat australijski. -Jesli nie ma, to przeciez moge rozmawiac z konsulem amerykanskim i prosic, by ci pomogl - obiecala Marissa. -Jak zorganizujemy nasza podroz do Kantonu? - spytal Tristian. - Przypuszczam, ze stad to dlugi marsz. Tse sie usmiechnal. -Bardzo dlugi marsz zgodzil sie. Ale niedaleko stad jest miasteczko, nieco wieksze niz ta wioska. Ktoregos wieczoru bylismy w tym miescie razem z Chiang i stad wiem, ze jest tam przychodnia podobna do tej, w ktorej ja pracowalem. Przypuszczam, ze maja zorganizowany transport do Shigi, gdzie znajduje sie szpital okregowy. Stamtad mozemy pojechac do Forshan, ktore jest duzym miastem. -W porzadku - stwierdzil Tristian. - Co ty o tym sadzisz, Marisso? -Brzmi zbyt dobrze, aby bylo prawdziwe - rzekla Marissa. - Podoba mi sie pomysl, aby amerykanski urzednik wdawal sie w rozmowy z komunistyczna biurokracja. Tak jak mowi Tse, jest to znacznie lepsze wyjscie, niz udawanie sie na granice i probowanie szczescia. Po tym wszystkim, co sie zdarzylo, nie wydaje mi sie, by mi jeszcze ono dopisywalo. -A co z panem, Bentley? - spytal Tristian. -Mysle, ze bede wracal przez Makao - odrzekl Bentley, - Mam hui shen jing, ktory upowaznia mnie do wielokrotnego bezwizowego przekraczania granicy chinskiej. Nie powinienem miec wiekszych klopotow. Moge miec drobne opoznienie; ale bede wam towarzyszyl az do Forshan. Marsz z wioski do najblizszego miasteczka nie zajal im nawet godziny. Najpierw przechodzili obok malych dzialek, nastepnie przez poletka ryzowe, ktore chlopi uprawiali uzywajac wolow. Jesli chlopi ich spostrzegali, zatrzymywali sie i wpatrywali w dziwna grupe, dopoki nie tracili jej z oczu. Marissa wyobrazala sobie, ze musieli dziwnie wygladac: cala czworka w zle dopasowanych ubraniach, w tym dwoje gweilos. Po wejsciu do miasta Tse zaczepil czlowieka popychajacego taczki. W czasie calej rozmowy wiesniak nie odrywal oczu od Marissy. -Mowi, ze przychodnia jest nieco dalej - niezwlocznie przetlumaczyl Tse. Wiekszosc domow w miescie zbudowano z drewna lub cegly, ale przychodnia byla biala betonowa budowla pokryta glinianymi dachowkami suszonymi na sloncu. Weszli do srodka przez niskie drzwi. Tristian i Bentley musieli sie schylic przy wejsciu. Pierwszy pokoj byl czyms w rodzaju poczekalni, wypelnionej w wiekszosci starszymi kobietami, kilku z nich towarzyszyly male dzieci. Jeden z mezczyzn w srednim wieku mial noge w gipsie. -Prosze, poczekajcie tutaj, a ja pojde i przedstawie sie lekarzowi - powiedzial Tse. Na drewnianych lawkach okalajacych poczekalnie nie bylo wolnych miejsc, wiec Marissa, Tristian i Bentley czekali stojac. Nikt z obecnych nie odezwal sie nawet slowem. Wszyscy wpatrywali sie w przybyszow, jakby byli oni mieszkancami innej planety. Szczegolnie zainteresowane byly dzieci. -Teraz wiem, jak czuja sie gwiazdy filmowe - stwierdzil Tristian. Tse wrocil wkrotce w towarzystwie wysokiego chudego Chinczyka, ubranego w koszule z krotkimi rekawami w stylu zachodnim. To jest doktor Chen Chi-Li przedstawil go Tse. Chi-Li uklonil sie, ukazujac w usmiechu duze zolte zeby. Szybko powiedzial cos po kantonsku. -Wita panstwa w swej klinice - tlumaczyl Tse. - Uwaza goszczenie amerykanskiego i australijskiego lekarza za honor. Pyta, czy panstwo zechcieliby obejrzec zaklad. -A co z transportem? - spytal Tristian. -Przychodnia ma samochod, ktory zabierze nas do Shigi. On mowi, ze stamtad mozna dojechac autobusem do Forshan, a dalej do Kantonu. -Ile policzy za transport? - zapytal Tristian. -Nie bedzie zadnych oplat. Pojedziemy z grupa pacjentow wysylanych do szpitala rejonowego - stwierdzil Tse. -Dobrze - zgodzil sie Tristian. - Chodzmy zatem i obejrzyjmy te cholerna przychodnie. Chi-Li i Tse oprowadzili ich po szpitaliku. Pokoje byly niemal puste, z wyjatkiem stojacych tu i owdzie grubo ciosanych mebli. Gabinet zabiegowy wygladal szczegolnie surowo: wyposazony w zardzewialy stalowy stol, porcelanowy zlew i archaiczna szafke wypelniona narzedziami lekarskimi. Widzac zainteresowanie Marissy, Chi-Li otworzyl drzwi szafy. Marissa skrzywila sie, gdy zobaczyla pudelko igiel wielorazowego uzytku, ktore sciemnialy od czestego uzywania. To jej uswiadomilo, jak wiele przyjmowala za cos oczywistego w swoim szpitalu w Bostonie. Gdy spojrzala na najwyzsza polke, zobaczyla pudelka szczepionek, miedzy innymi szczepionke przeciwko cholerze, produkcji amerykanskiej. Spostrzegla tez kilka fiolek szczepionki BCG. Pamietala, ze Tse mowil o uzywaniu jej do szczepien przeciwgruzliczych. Ta szczegolnie ja zainteresowala, gdyz w Stanach nigdy nie udowodniono, ze jest ona skuteczna. Siegnela do szafki i wyjela jedna z fiolek. Odczytujac nalepke, stwierdzila, ze lek zostal wyprodukowany we Francji. -Niech pan zapyta Chi-Li, czy spotyka on wiele przypadkow gruzlicy - powiedziala, odstawiajac fiolke na miejsce. Gdy Tse rozmawial z Li, Marissa przejrzala reszte lekow. -Spotykal podobna liczbe przypadkow jak ja - odpowiedzial Tse. Zamykajac drzwi szafki, spytala: -A czy spotkal kiedykolwiek gruzlice w powiazaniu z chorobami kobiecymi? Tse tlumaczyl pytanie, a ona przygladala sie twarzy Chi-Li. Zawsze moglo sie zdarzyc, ze zauwazy cos nieoczekiwanego. Ale wyraz twarzy Chinczyka nie zmienil sie. Tse wyjasnil, ze Chi-Li nie zna takich przypadkow. Opuszczajac gabinet zabiegowy, przeszli do gabinetu lekarskiego. W kacie na fotelu siedziala pacjentka, ktora widzac wchodzaca grupe, wstala i uklonila sie. Marissa odklonila sie, zaklopotana, ze przeszkadza. Nagle zatrzymala sie w pol kroku. Na srodku pokoju stal nowoczesny fotel ginekologiczny, wyposazony w strzemiona z nierdzewnej stali. Jego widok przywolal wspomnienie niemilych procedur, przez ktore przeszla w ciagu ostatniego roku leczenia nieplodnosci. Byla zaskoczona, widzac takie nowoczesne urzadzenie w tej klinice; niemal wszystko, co do tej chwili zobaczyla, nalezalo do wyposazenia elementarnego lub bylo przestarzale. Przechodzac obok, Marissa odruchowo dotknela jednego ze strzemion. -Jak ten fotel tutaj sie dostal? - spytala. -Ta sama droga, co reszta wyposazenia - odparl Tse. - Wiekszosc wiejskich osrodkow zdrowia ma takie same. Marissa kiwnela glowa. W rzeczywistosci jednak nie zrozumiala. Wydawalo sie dziwne, ze z wielu elementow wyposazenia wysylanego do wiejskich klinik wybrano ten fotel ze strzemionami. Poniewaz jednak czytala wiele na temat biurokracji i niegospodarnosci rzadow komunistycznych Chin, zalozyla, ze byl to jeden z tych przypadkow. -Czesto uzywamy tych urzadzen - wyjasnial Tse. - Regulacja urodzin ma priorytet rzadowy. -Rozumiem - odpowiedziala Marissa. Miala wlasnie przejsc dalej, lecz ponownie spojrzala na fotel. - Jaki rodzaj kontroli urodzin preferujecie? Spirale wewnatrzmaciczne? - spytala zaintrygowana. -Nie - odparl Tse. -Diafragmy? - zapytala, chociaz wiedziala, ze to malo prawdopodobne, gdyz sa one za drogie i niezbyt skuteczne. Dlaczego wiec uzywaja fotela sluzacego do badan wewnetrznych? -Robimy sterylizacje - rzekl Tse. - Przewaznie po pierwszym dziecku, ale czasem przeprowadzamy na prosbe sterylizacje, nawet zanim kobieta ma dziecko, lub jesli dana kobieta nie powinna miec dziecka. Tristian zawolal ja z sasiedniego pokoju, lecz Marissa nie odpowiedziala. Slyszala, ze w Chinach stosuje sie sterylizacje, nie mogla jednak sluchac, jak lekarz tak beznamietnie o tym mowi. Zastanawiala sie, do kogo nalezy decyzja o tym, kto moze miec dziecko, a kto nie. Cala ta sprawa wstrzasnela nia jako kobieta. -W jaki sposob dokonujecie sterylizacji kobiety? - spytala. -Kaniulujemy jajowody - spokojnie poinformowal Tse. -Pod narkoza? -Nie ma takiej potrzeby. -Jak to mozliwe? - zapytala Marissa. Wiedziala, ze w celu dotarcia do jajowodow nalezalo rozszerzyc szyjke macicy, a to jest wyjatkowo bolesne. -Dla nas, lekarzy wiejskich, jest to bardzo latwe. Uzywamy bardzo malego pojemnika na drucie. Robi sie to na wyczucie. Nie musimy tego widziec. Pacjentka nie odczuwa bolu. -Marissa! - zawolal Tristian. Pojawil sie na progu gabinetu. - Chodz tutaj i zobacz ogrod. Oni tu uprawiaja ziola lecznicze. Ale Marissa kiwnela mu reka, aby nie przeszkadzal. Wpatrywala sie w Tse, a umysl jej pracowal na zwiekszonych obrotach. -Czy doktor Chi-Li tez potrafi stosowac te technike? - spytala. -Jestem tego pewien - odparl Tse. - Tego sie uczy wszystkich wiejskich lekarzy. -A po kaniulacji jajowodow czego uzywacie do sterylizacji? -Zazwyczaj zracego roztworu ziolowego.Taki jakby rodzaj pieprzu - odrzekl Tse. Tristian wszedl do srodka i podszedl do Marissy. -Co sie stalo, moja droga? Wygladasz tak, jakbys zobaczyla ducha. Bez slowa Marissa pospiesznie poszla do gabinetu zabiegowego i podeszla do szafki. Uwaznie przejrzala stojace na polce szczepionki.Tristian Szedl za ni a, probujac zgadnac, co ona robi. -Marissa - powiedzial, chwytajac ja za ramiona i obracajac twarza do siebie. - Czy ty sie dobrze czujesz? -Wszystko w porzadku - odparla. - Tristian, mysle, ze wszystko odkrylam. Nagle wydaje mi sie, ze zrozumialam, i jesli mam racje, prawda jest znacznie gorsza, niz kiedykolwiek przypuszczalismy. Samochod przychodni podwiozl cala czworke do Sighi i zostawil przy dworcu autobusowym. Kursy do Forshan byly czeste, wiec nie czekali dlugo. Podczas podrozy Marissa siedziala obok Tristiana, a Bentley obok Tse. -Nigdy nie widzialem nikogo, kto spluwalby tak czesto, jak ci Chinczycy - rzekl Tristian, starajac sie podtrzymac rozmowe. W tym wzgledzie mial zupelna racje. W autobusie zawsze ktos albo przygotowywal sie do spluniecia, albo wlasnie spluwal przez okno. - Ci faceci musza miec cos nie w porzadku. -Jest to narodowa rozrywka - powiedzial Bentley, slyszac komentarz Tristiana. -Zobaczy pan to w calych Chinach. -To obrzydliwe - rzekl Tristian. - I przypomina mi te niemadra amerykanska gre baseball. Wszyscy w autobusie, z wyjatkiem Tristiana i Marissy, rozmawiali. Poczatkowo Tristian probowal ja zagadywac, lecz zbywala go monosylabami, wiec zamilkl. Marissa byla gleboko zamyslona. Nagle zwrocila sie do niego. -Czy znasz wskaznik pH czerwien fenolowa? -Niezbyt - Tristian byl zaskoczony niespodziewanym pytaniem. -Kiedy barwi sie na czerwono? - zapytala. - W srodowisku kwasowym czy alkalicznym?. -Wydaje mi sie, ze w alkalicznym - odrzekl Tristian. - W kwasowym nie powinien zmieniac barwy. -Tak tez myslalam - powiedziala i zamilkla. Przez jakis czas jechali w milczeniu. W koncu Tristian nie mogl juz dluzej powstrzymac swej ciekawosci. -Co sie dzieje, Marissa? Dlaczego nie mowisz mi, o czym myslisz? -Powiem. Ale jeszcze nie teraz. Musimy najpierw wydostac sie z Chin. Przedtem mam kilka rzeczy do sprawdzenia. Z Forshan do Kantonu jechali siedzac na twardych lawkach w wagonie kolejowym. Bentley i Tse pozegnali sie z nimi na dworcu autobusowym w Forshan. Gdy dotarli do Kantonu, bylo juz ciemno. Na stacji wsiedli do taksowki. Za rada kierowcy udali sie do hotelu "Bialy Labedz". Podczas krotkiej jazdy obydwoje zauwazyli, ze miasto mialo wyglad bardziej zachodni, niz tego oczekiwali, chociaz nawet w nocy liczba rowerow na ulicach znacznie przewyzszala liczbe pojazdow zmotoryzowanych. Hotel rowniez okazal sie niespodzianka. Mial imponujacy hall z fontanna. Pokoje byly nowoczesnie wyposazone, takze w telewizory, lodowki i, co wazniejsze, telefony z wyjsciem na miasto. Obejrzeli apartament z dwiema sypialniami i widokiem na Pearl River. Marissa byla wyczerpana. Tesknie spojrzala na lozko, majac nadzieje, ze w koncu bedzie sie mogla przyzwoicie wyspac. Ale przed pojsciem do lozka zainteresowala sie telefonem. Po ustaleniu, ktora w tej chwili jest godzina na wschodnim wybrzezu Stanow, postanowila odlozyc rozmowe o kilka godzin. Wiedziala, ze budzenie Cyryla Dubczeka w srodku nocy nie bedzie w tej sprawie pomocne. -Maja tu restauracje w zachodnim stylu - podnieconym glosem powiedzial Tristian, wpadajac do jej sypialni z hotelowym spisem telefonow w reku. - Czy nie zjadlabys wspanialego steku? Nie byla glodna, ale towarzyszyla mu, gdy wcinal duzy kawal miesa, popijajac kilkoma piwami. Marissa zamowila danie z kurczaka, lecz zaledwie tylko skubnela jedzenia, glownie przesuwajac je po calym talerzu. Postanowili, ze rano pojda do konsulatu i opowiedza historie o tym, jak wynajeli dzonke z zamiarem doplyniecia do Kantonu, ale kapitan zabral im pieniadze i zmusil do wyskoczenia z lodzi. -To najlepsze, co mozemy zrobic - stwierdzil Tristian. - I w dodatku jest dosc bliskie prawdy. Marissa powiedziala, ze bedzie probowala uzyskac przez CDC interwencje Departamentu Stanu USA. Kilka godzin pozniej uzyskala polaczenie. Znajac zwyczaje Cyryla, wybrala moment rozmowy tak, by zastac go w jego gabinecie, zanim wyjdzie do laboratorium. Pomimo ze slyszala dziwny poglos, rozumiala go calkiem dobrze. Wyjasnila, ze dzwoni z Kantonu w Chinach. -Gdyby ktos inny niespodziewanie zadzwonil do mnie z Chin, na pewno bylbym zdziwiony. Ale u ciebie, Marisso, nic mnie juz nie moze zdziwic. -Mam na to logiczne wytlumaczenie. -Nawet przez chwile w to nie watpilem. Marissa szybko wyjasnila, jak wraz z towarzyszem niefortunnie znalazla sie w Chinach, bez formalnego przechodzenia przez granice. Powiedziala, ze obawia sie trudnosci zwiazanych z wyjazdem. Zaznaczyla, ze kolega jest lekarz australijski, autor artykulu otrzymanego od Cyryla. -A wiec jestes z autorem? Rzeklbym, ze jest to dojscie do zrodla. -Gdy pracowalismy w CDC, powiedziales mi kiedys, ze masz nadzieje wynagrodzic mi wszystko, co przeszlam w zwiazku z afera wirusa Ebola. Coz, Cyryl, masz teraz doskonala okazje. -Co moge w tej sprawie zrobic? -Po pierwsze, chcialabym, bys uzyl powiazan CDC i nacisnal Departament Stanu, by wydostal z Chin mnie i doktora Williamsa. Dowiedzialam sie, Ze mamy tutaj amerykanski konsulat. Pojdziemy tam rano, mniej wiecej za dziesiec godzin. -Z przyjemnoscia zrobie, co bede mogl - rzekl Cyryl. - Ale oni moga zapytac, dlaczego CDC interweniuje. -Istnieje ku temu nadzwyczajna przyczyna - tlumaczyla Marissa. - wazne jest, abym szybko znalazla sie w CDC. To moze zostac uznane za istotna sprawe CDC. Powiedz to w Departamencie Stanu, a oni niech to przekaza Chinom. -Co to za sprawa? -To dotyczy gruzliczego zapalenia jajowodow - wyjasnila Marissa. - I pociaga za soba nastepna prosbe. Chcialabym, aby CDC zdobylo statystyki dotyczace skutecznosci kuracji in vitro we wszystkich klinikach kobiecych w USA. Chce miec dane na temat skutecznosci przeliczanej na pacjenta, jak rowniez na cykl. A jesli to mozliwe, chce miec dane o przyczynach nieplodnosci posrod kobiet przechodzacych w amerykanskich klinikach kuracje in vitro. -Ile miesiecy dajesz mi na to? - sucho zapytal Cyryl. -Potrzebujemy tego natychmiast - nalegala. - I jeszcze jedna rzecz: pamietasz przypadek pacjentki w szpitalu w Bostonie, o ktorym mi mowiles? Kobiety z rozsiana gruzlica? -Tak - odrzekl. -Sprawdz, co sie z nia stalo. Jesli umarla, a obawiam sie, ze musialo to juz nastapic, zdobadz probke surowicy i raport jej autopsji, jak rowniez kopie jej kartoteki chorobowej. Byla tez taka pacjentka: Rebeka Ziegler... -Poczekaj moment - jeknal Cyryl. - Probuje to wszystko zapisac. Marissa na chwile przerwala. Gdy Cyryl powiedzial "okay", ciagnela dalej: -Rebeka Ziegler podobno popelnila samobojstwo. Autopsje robiono w Boston Memorial. Zdobadz tez jej probke surowicy. -O Boze, Marissa! Czego to wszystko dotyczy? -Wkrotce sie dowiesz. Ale mam jeszcze nastepne sprawy. Czy istnieje test ELISA dla bakterii BCG? -Tak od reki to nie wiem. Ale jesli nie ma, mozemy go przygotowac. -Zrobcie to. I ostatnia rzecz. -Jezus, Maria! - westchnal Cyryl. -Bedziemy potrzebowac natychmiast amerykanskiej wizy dla doktora Tristiana Williamsa. -Chyba bede musial zadzwonic do prezydenta Busha i poprosic go, by osobiscie zajal sie ta sprawa - stwierdzil Cyryl. -Licze na ciebie - rzekla Marissa. Wiedziala, ze wymaga od przyjaciela wiele, ale byla przekonana, ze sa to nieslychanie wazne sprawy. Po pozegnaniu oboje odwiesili sluchawki. -Czy dobrze slyszalem, ze mamy w perspektywie podroz do Stanow? - spytal Tristian, zagladajac przez drzwi do pokoju. -Mam wlasnie taka nadzieje. Im szybciej, tym lepiej. Nastepnego ranka Marissa i Tristian byli milo zaskoczeni przyjeciem w konsulacie amerykanskim. Gdy Marissa podala swoje personalia, zaprowadzono ich do gabinetu konsula Davida Kriegera. W nocy dotarly tam depesze z Departamentu Stanu i z Pekinu, od ambasadora USA. -Nie wiem, kim panstwo sa, ale zamieszanie wywolane waszym pojawieniem sie zrobilo na mnie duze wrazenie - stwierdzil konsul. - Nieczesto mi sie zdarza otrzymywac polecenie wydania od reki wizy USA. Milo mi powiedziec, ze mam taka wize dla doktora Williamsa. David Krieger osobiscie towarzyszyl im do Biura Bezpieczenstwa Publicznego na Bei Lu Street, naprzeciw Yuexiu Park. Chociaz policja otrzymala w tej sprawie instrukcje, nadal jednak nalegala, by przesluchac Marisse i Tristiana, co zrobiono w obecnosci konsula. Potem sprawdzono zeznania, wysylajac helikopterem kilku funkcjonariuszy do dwoch wiosek, przez ktore Marissa i Tristian przechodzili. Podczas przesluchania stalo sie dla Marissy jasne, ze wladze chinskie laczyly ich obecnosc z incydentem z motorowka. Wtedy powiedziala, ze wlasnie po pojawieniu sie lodzi patrolowej i motorowki kapitan kazal im skakac za burte. Po powrocie do konsulatu David Krieger optymistycznie twierdzil, ze sprawa da sie szybko zalatwic. Byl tak uprzejmy, ze zaprosil ich oboje na lunch. Postaral sie rowniez o normalne ubrania dla nich. A w konsulacie czekala juz wiadomosc, ze maja pozwolenie na opuszczenie Chin w dowolnym momencie. -Jesli panstwo sie spiesza, to moge zorganizowac wasz lot do Hongkongu jeszcze dzisiaj po poludniu. -Nie, nie do Hongkongu - szybko wtracila Marissa. - Czy sa dostepne inne loty zagraniczne z Kantonu? Nie palala checia powrotu do Hongkongu, nawet jesli mial to byc tylko tranzyt. Nie chciala ryzykowac ponownego spotkania z gangsterami z FCA czy z Wing Sin. -Jest codzienny lot do Bangkoku - stwierdzil David Krieger. -Ten bylby znacznie lepszy. -Ale jest nieco okrezny, jesli panstwo zdazaja do Stanow. Marissa usmiechnela sie niewinnie. -Niewazne. Sadze, ze obydwoje chetniej stracimy czas na przelot niz na powtorna wizyte w Hongkongu. Prawda, Tristianie? -Masz zupelna racje, moja droga - zgodzil sie Tristian. -Tutaj sa wszystkie statystyki, ktore zdazylismy zebrac w tak krotkim czasie - powiedzial Cyryl Dubczek, wreczajac Marissie plik wydrukow komputerowych. Siedzieli we trojke w gabinecie Cyryla w CDC w Atlancie w stanie Georgia. Marissa i Tristian przybyli tego popoludnia, konczac swoj gigantyczny lot przez Pacyfik. Lecieli z Bangkoku do Honolulu, pozniej do Los Angeles, a nastepnie do Atlanty. Pomimo zmeczenia Marissa nalegala na natychmiastowa wizyte w CDC. Teraz, gdy uwaznie studiowala wydruki, Tristian spojrzal na Cyryla i wzruszyl ramionami. Podejrzenia Marissy nadal byly dla niego tajemnica. -Tak, jak myslalam - rzekla Marissa, podnoszac oczy znad wydrukow. - Te statystyki mowia dokladnie to samo, co dane FCA, ktore widzialam w Australii. Pokazuja, ze wszystkie kliniki kobiece w kraju maja wysoki procent zaplodnienia in vitro liczony na pacjentka, ale niski procent zaplodnienia liczony na cykl. Innymi slowy, wiekszosc pacjentek kuracji in vitro zachodzi w ciaze, ale potrzeba na to wielu cykli. Spojrzcie, jak wykres skutecznosci rosnie po piatej probie. Wskazala na trzymana w reku statystyke komputerowa. -Nic w tym dziwnego - skomentowal Tristian. - W kazdej klinice wiekszosc pacjentek musi przejsc kilka prob, zanim zajdzie w ciaze. Do czego zmierzasz? Zanim Marissa zdazyla odpowiedziec, przerwalo im pukanie do drzwi. Weszla laborantka. -Mamy wyniki testu ELISA - oznajmila. -Szybko sie uwineliscie - zauwazyl Cyryl. -Byly wyraznie dodatnie. Nawet przy duzym rozcienczeniu. -Wszystkie? - z niedowierzaniem zapytal Cyryl. -Wszystkie - powtorzyla laborantka. -To ten dowod, ktorego mi brakowalo - powiedziala Marissa. Gdy tylko przyjechala do CDC, poszla wprost do laboratorium i oddala probke krwi. Nastepnie poprosila, aby jej surowica byla przetestowana testem ELISA na BCG, podobnie jak surowica Rebeki Ziegler i Ewelyn Welles. -Nie rozumiem tego - rzekl Cyryl. - Jak sie to moglo stac? -To raczej jasne. Ewelyn Welles nie miala gruzlicy. Ona miala posiane bakterie BCG. Marissa siegnela po kartoteke szpitalna pani Welles i otworzyla ja na wynikach sekcji zwlok. -Patrzcie - powiedziala, wskazujac na opis mikroskopowych obserwacji jajowodow. - Tu jest napisane, ze wystapila silna infekcja w jej jajowodach. Powiem wam, dlaczego tak bylo: jajowody byly miejscem wprowadzenia BCG. Posiano je w zwiazku z jej problemami immunologicznymi. A patrzcie tez tu, na opis szyjki macicy. Zaobserwowali slad po skaleczeniu. To musialo byc miejsce biopsji. Przekartkowala wyniki, az znalazla wyniki ostatniego wymazu Papa. -Spojrzcie na to. Cztery tygodnie wczesniej wymaz byl normalny. Czy to dla was ma jakikolwiek sens, drodzy panowie? -Wydaje mi sie, ze zaczynam widziec cala sprawe - powiedzial Tristian. - Sugerujesz, ze dwadziescia trzy przypadki gruzliczego zapalenia, ktore podalem w moim artykule, byly w rzeczywistosci BCG, nie gruzlica? -Dokladnie - potwierdzila Marissa. - Ja tez nie mialam zapalenia gruzliczego. Bylam z premedytacja zaszczepiona szczepionka BCG. Mysle, ze podstawa calej zagadki jest sprawa dochodow. Kilka lat temu FCA odkryla, ze opanowawszy technike in vitro, siedzi na kopalni zlota. Jedynym klopotem bylo to, ze sukces obnizal zyski. Zdecydowali sie wiec podjac dwa rodzaje dzialan, by zapewnic zwiekszone dochody. Jednym z nich bylo kreowanie wiekszego zapotrzebowania. Jedynym przypadkiem absolutnie wymagajacym uzycia techniki in vitro sa beznadziejnie niedrozne jajowody. Ktos sie dowiedzial, iz wiejscy lekarze chinscy byli tak przebiegli, ze wynalezli sposob kaniulacji jajowodow bez uciekania sie do znieczulenia. FCA zaczela wiec sprowadzac tych lekarzy, aby robili to samo, co robili w Chinach: sterylizowali kobiety. Caly chwyt polegal na sterylizacji bez pozostawiania sladow lub pozostawieniu takich, ktore mogly byc blednie interpretowane. Ktos musial podrzucic pomysl uzycia szczepionki BCG. Powoduje ona silna reakcje immunologiczna, totalnie blokujaca jajowody i niszczaca przy okazji mikroorganizmy. Tak dziala BCG. W biopsji wyglada to jak gruzlica. Nie ma tam zadnych organizmow. Naturalnie, probowali tej sztuczki tylko na niektorych kandydatkach. Wybierali jedynie kobiety mlode, ktore ostatnio wyszly za maz, pochodzace z klasy sredniej. Jedynym problemem bylo zwabienie tych kobiet na jakis drobny zabieg, na przyklad biopsje szyjki macicy. Mozna bylo na przyklad powiedziec pacjentce, ze jej wymaz zawiera podejrzane komorki. W ten sposob zalatwili mnie i Wendy. Nie ujawnila klinice, ze jestesmy lekarkami. Gdyby to wiedzieli, prawdopodobnie z nami nie ryzykowaliby tej sztuczki. A juz z cala pewnoscia nie znali problemow immunologicznych Evelyn Welles. A teraz Rebeka Ziegler. Musiala byc wystarczajaco bystra, by wykryc, ze cos nie bylo w porzadku. Mysle, ze zabito ja, pozorujac samobojstwo. Marissa przerwala, by zaczerpnac oddechu, a po chwili kontynuowala swoj wyklad. -Drugim sposobem utrzymania wysokich dochodow bylo zapewnienie niezbyt szybkiej skutecznosci metody in vitro. Przy cenie dziesieciu tysiecy dolarow za cykl latwo zrozumiec, dlaczego chcieli poddac swe pacjentki mozliwie wielu probom. Ale w sumie dazyli do tego, by wszystkie ich pacjentki zaszly w ciaze. Oznaczalo to dla nich lepsza reputacje. Domyslam sie, ze aby powodowac zawodnosc prob, dodawali kilka kropli kwasu do podloza hodowlanego po tym, gdy fertylizacja juz nastapila. Przed moim ostatnim przeniesieniem jajeczek poprosilam, by mi je pokazali pod mikroskopem. Pamietam, ze roztwor byl krysztalowo czysty. Znaczenie tego uszlo mojej uwagi, dopiero ostatnio wywolalo skojarzenia. Zwykle wskaznikiem pH w pozywce do hodowli tkanek jest czerwien fenolowa, ktora staje sie przejrzysta w srodowisku kwasnym. Moje zygoty byly w kwasie. Nic dziwnego, ze ich implantacja sie nie udala. Cyryl przelknal sline. Popatrzyl na zarumieniona i rozgniewana twarz Marissy. Widzial, ze wierzy w to, co mowi, ale on tej wiary nic podzielal. Nie bardzo wiedzial, jak postapic. -Nie jestem pewien... - zaczal. -Czego nie jestes pewien? - zapytala Marissa. - Czy wam, mezczyznom, trudno uwierzyc, ze kobiety moga byc az tak gnebione i oszukiwane? -Nie o to chodzi - powiedzial Cyryl. - To wszystko jest zbyt skomplikowane. Wymaga za wiele wysilku, za wiele konspiracji. Jest zbyt szatanskie. -Jest szatanskie, to prawda - zgodzila sie Marissa. - Ale ustalmy motywacje. Cala sprawa dotyczy prostego zysku. Mowie o pieniadzach. Patrz! - Wstala i podeszla do niewielkiej wiszacej w gabinecie tablicy. Wziela krede i napisala liczbe 600 000. - Taka jest w Stanach, jak oceniaja specjalisci, liczba par, ktore potrzebuja kuracji in vitro, oczywiscie jesli chcialyby miec dziecko genetycznie swoje. Pomnozmy te sume przez piecdziesiat tysiecy dolarow, a otrzymamy kwote trzydziestu miliardow dolarow. Nie milionow - miliardow! Dotyczy to tylko Stanow Zjednoczonych. Pieniadze z in vitro moga sie rownac z pieniedzmi zwiazanymi ze swiatowym handlem narkotykami. Naturalnie, nie wszyscy z tych szesciuset tysiecy naleza do klasy sredniej i nie wszyscy dysponuja pieniedzmi, by sobie na taka kuracje pozwolic. Wlasnie dlatego FCA wlozyla tyle wysilku, by utworzyc wlasny rynek. -Moj Boze! - jeknal Cyryl. - Nigdy nie przypuszczalem, ze z tym sie wiaza takie pieniadze. -Wiekszosc ludzi nie wie - powiedziala Marissa. - Cala sprawa in vitro nie jest uregulowana ani nadzorowana. Pojawila sie na ziemi niczyjej, pograniczu medycyny i biznesu. A rzad udawal, ze nie ma problemu. Wszystko, co jest zwiazane z regulacja narodzin, jest niebezpieczne z politycznego punktu widzenia. -Ale taka konspiracja wymagalaby wielu ludzi - wtracil Tristian. -Nie tak wielu - odpowiedziala Marissa. - Moze jednej osoby na klinike. Moge jedynie probowac zgadywac formy organizacyjne tego przedsiewziecia. -A ja bylem pewien, ze z tym zwiazane sa narkotyki - rzekl Tristian. -Moga byc zwiazane, ale posrednio - stwierdzila Marissa. - Ciekawe, jak FCA poradzila sobie z zawrotnymi funduszami, ktore byly im potrzebne do szybkiego rozwoju dzialalnosci na trzech kontynentach. Podejrzewam, ze sprzedaz ich akcji byla tylko parawanem maskujacym. Nie bylabym zdziwiona, jesli byliby powiazani z Wing Sin w interesach wykraczajacych poza przemyt ludzi z Chin. FCA moze byc pralnia pieniedzy Wing Sin pochodzacych z heroiny ze Zlotego Trojkata. Istnieje przynajmniej taka mozliwosc. -Jesli to wszystko prawda, to do rozbicia tego potrzebny bedzie olbrzymi wysilek i miedzynarodowe wspoldzialanie. -Oczywiscie - zgodzila sie Marissa. - Teraz zaczyna sie rola CDC. Sadze, ze nalezy jednoczesnie powiadomic Biuro Prokuratora Generalnego i Departament Stanu. Jesli ta konspiracja ma byc ujawniona, bedzie to wymagalo ich wspolnego dzialania i wydaje mi sie, ze beda sie liczyc ze zdaniem CDC. - Moge wam powiedziec, ze to nie bedzie latwe. Kazda organizacja tak duza i bogata jak Fertility Ltd. Oraz jej wspoludzialowcy musza miec znaczace wplywy polityczne. -Poniewaz jest to w USA problem narodowy, do sprawy powinno byc wlaczone FBI - powiedzial Cyryl. -Niewatpliwie - zgodzila sie Marissa. - I dzieki Bogu, poniewaz jestem pewna, ze przez jakis czas bedziemy z Tristianem potrzebowac ochrony. Byc moze bedziemy musieli sie gdzies ukryc. Obawiam sie, ze Wing Sin ma drugie rece. Cyryl wstal. -Pojde na gore. Musze zlapac dyrektora, zanim zajmie sie innymi sprawami. Czy mozecie tu poczekac przez chwile? Gdy wyszedl, Marissa zwrocila sie do Tristiana. -Co o tym myslisz? Powiedz szczerze. -Szczerze? - powtorzyl Tristian. - Uwazam, ze jestes odwazna, twarda zawodniczka. -Prosze, Tristianie. Mowie powaznie. Skoncz z tym australijskim belkotem i powiedz po angielsku. -Ja tez mowie powaznie. Uwazam, ze jestes piekna. Uwazam, Ze jestes zmeczona. I uwazam, ze wzbudzasz podziw. Prawde mowiac, jestes tez nieco przerazajaca. A do tego wszystkiego uwazam, ze masz racje. I nie wyobrazam sobie nikogo innego niz ty, z kim moglbym sie ukrywac. EPILOG 22 wrzesnia 1990, godz. 11.55 - Co to za ulica? - spytal Tristian, pokazujac tabliczke z nazwa ulicy. Marissa siedziala obok na siedzeniu pasazera w samochodzie wynajetym u Hertza.-Nie wiem - westchnela ze zniecierpliwieniem. - Nie widze, chyba ze ominiesz to drzewo. -Prosze bardzo, moja droga. - Tristian podjechal okolo pol metra do przodu. -Cherry Lane - odczytala Marissa. -Cherry Lane? - Tristian schylil sie nad naszkicowanym przez siebie planem. - Nie moge sie zorientowac w kierunkach. -Moze pojechac z powrotem w dol wzgorza i zapytac? - zaproponowala Marissa. Kilka minut temu przejezdzali kolo stacji obslugi. Tristian gwaltownie podniosl glowe. -Sluchaj! Ja sam znajde ten cholerny dom, okay? Przez moment patrzyli na siebie z wsciekloscia. Po czym jednoczesnie wybuchneli wesolym smiechem. -Przepraszam - rzekl Tristian. - Wydaje mi sie, ze jestem nieco zdenerwowany. Nie chcialem na ciebie krzyczec. -Ja tez tego nie chcialam. Sadze, ze obydwoje jestesmy zdenerwowani. -To eufemizm - rzekl Tristian. - Nie wiem nawet, czy Chauncey mnie rozpozna. Minelo ponad trzy lata. -Ale przeciez on ma szesc lat. Z pewnoscia cie pozna. Ciekawa jestem, co pomysli o mnie. -Pokocha cie - stwierdzil Tristian. - Wspomnisz moje slowa. -Jesli kiedykolwiek tam dotrzemy - zwatpila Marissa. -Miej troche wiary - Tristian znow zaczal przygladac sie swojej mapie. - Gdybysmy tylko mogli znalezc Connolly Avenue. -Wlasnie ja minelismy. Jestem pewna, ze to byla ta ulica, ktora ostatnio przecielismy. -Musimy wiec zawrocic - rzekl Tristian, skrecajac kierownice do oporu w lewo. -Wasza jazda po niewlasciwej stronie ulicy zawsze mnie bardzo denerwowala. Cofajac sie o blok wstecz, znalezli Connolly Avenue, doprowadzajaca do Green Street. W ciagu kwadransa zaparkowali samochod przed bialym domkiem o wystroju wiktorianskim. Na trawniku przed domem byla tabliczka z napisem OLAFSONOWIE. -A wiec jestesmy na miejscu - stwierdzil Tristian i uwaznie popatrzyl na dom. -Tak, przyjechalismy. Zadne z nich jednak nie wysiadalo z samochodu. Marissa byla szczegolnie zdenerwowana. Olafsonowie, tesciowie Tristiana, opiekowali sie jego synem Chaunceyem przez ostatnie trzy lata. Marissa nigdy ich nie spotkala, nigdy tez nie widziala syna Tristiana. W czasie gdy oboje ukrywali sie pod ochrona FBI, uwazano, az do dnia dzisiejszego, Swieta Dziekczynienia, ze ich spotkanie moze byc niebezpieczne. Miesiace od chwili ich powrotu ze Wschodu wlokly sie powoli. Rzad umiescil ich w Montanie, gdzie otrzymali dom w malym miasteczku. Nie pozwolono im pracowac. Poczatkowo Marissa przezywala trudny okres. Duzo czasu uplynelo, zanim oswoila sie ze smiercia Roberta. Dlugo czula sie wspolwinna. Fakt, ze w chwili jego smierci stosunki miedzy nimi ukladaly sie zle, jeszcze pogarszal jej samopoczucie. Tristian sprawial jej duza ulga. W pewnym stopniu mial podobne przejscia, co pozwalalo mu lepiej ja zrozumiec. Wiedzial doskonale, kiedy powinien z nia rozmawiac, a kiedy pozostawic sama sobie. Wspomnienie smierci Wendy przesladowalo ja rownie mocno. Minely miesiace, zanim rekiny przestaly goscic w jej snach. Czula sie odpowiedzialna za smierc przyjaciolki. Najlepszym lekarzem okazal sie czas. W miare jego uplywu powracal spokoj. Zaczela nawet zaczela uprawiac jogging, biegajac kilka kilometrow dziennie. Tracila kilogramy, ktorych nabrala w czasie kuracji nieplodnosci, poprawialo sie jej samopoczucie. -Mysle, ze mozemy wejsc - zdecydowal Tristian. Zaledwie zdazyl wypowiedziec te slowa, gdy drzwi domu otworzyly sie i wyszlo z nich dwoje starszych ludzi z dzieckiem. Tristian wysiadl z samochodu, za nim Marissa. Zatrzasneli drzwi. Przez moment wszyscy stali nieruchomo i milczeli. Marissa spojrzala na chlopca. W ksztalcie jego twarzy i kolorze wlosow dostrzegla podobienstwo do Tristiana. Nastepnie przyjrzala sie starszemu malzenstwu. Byli mlodsi, niz sie spodziewala. Mezczyzna byl wysoki i szczuply, o ostrych rysach. Kobieta byla niska. Jej falujace wlosy mialy slady siwizny. W reku trzymala chusteczke. Marissa zauwazyla, ze niedawno plakala. Poznanie sie przebieglo niezrecznie, szczegolnie z Elaine Olafson, ktora z trudem powstrzymywala lzy. -Przepraszam - usprawiedliwiala sie. - Ale widzac Tristiana przypominam sobie o stracie mojej corki Ewy. A w dodatku, tak bardzo przywiazalismy sie do Chaunceya. W tej wlasnie chwili oniesmielony Chauncey przylgnal do boku babci. Jego oczy biegaly od Marissy do ojca. Marissa nie mogla powstrzymac swego wspolczucia dla Elaine. Ta kobieta nie tylko stracila jedyna corke, ale wlasnie miala sie rozstac z wnukiem, ktorym opiekowala sie przez trzy lata. Gdy weszli do domu, Marissa czula wspanialy zapach pieczonego indyka. Zawsze uwielbiala Swieto Dziekczynienia. Miala mile wspomnienia wspanialych uroczystych obiadow z rodzinnego domu w Wirginii. Zawsze byl to bezpieczny, swiateczny czas. Tristian i Eryk z puszkami piwa w reku wkrotce zasiedli w malym pokoju do ogladania w telewizji meczu pilki noznej. Marissa i Elaine poszly do kuchni. Chauncey, po poczatkowym oniesmieleniu, probowal byc jednoczesnie w dwoch miejscach, biegajac co chwila z pokoju do kuchni i z powrotem. Tristian postanowil niczego mu nie narzucac. Chcial, by Chauncey sie do niego przyzwyczail. -W czym moge pomoc? - spytala Marissa. Wiedziala, ze przy tak wystawnym obiedzie zawsze jest mnostwo roboty. Elaine poprosila ja, by odpoczela, ale Marissa nalegala. Wkrotce byla zajeta przyprawianiem salatki. Rozmawialy o podrozy z Butte w Montanie do San Francisco. Gdy jednak Elaine nieco sie uspokoila, przeszly do bardziej osobistych spraw. -Tristian powiedzial Erykowi przez telefon, ze planujecie sie pobrac - powiedziala Elaine. -Taki mamy zamiar - potwierdzila Marissa. Nie mogla uwierzyc wlasnym slowom. Zaledwie miesiac temu nie wyobrazala sobie, ze bedzie zdolna do jakichkolwiek powaznych decyzji. Przyjazn zmieniala sie w milosc bardzo powoli, w czasie miesiecy spedzonych w ukryciu. Wtedy, ku zaskoczeniu Marissy, rozwijajacy sie romans zmienil sie w gwaltowne uczucie. -I zamierzacie zabrac Chaunceya? - Elaine otwarla piecyk i polewala indyka sosem. -Tak - odpowiedziala Marissa. Czekala, az Elaine odwroci sie i spojrzy na nia. -Wiem, ze to dla pani bolesne - ciagnela. - Wyobrazam sobie, jak pani bedzie za chlopcem tesknic. Ale jest jedna rzecz, ktora powinna pani wiedziec. Planujemy z Tristianem przeniesc sie tu, do Berkeley, a wiec Chauncey nie bedzie musial zmieniac szkoly, bedzie tez niedaleko stad. Pani i Eryk bedziecie mogli odwiedzac go zawsze, kiedy zechcecie. Wiemy, ze ta zmiana bedzie rownie trudna dla chlopca, jak i dla was. Chcemy zrobic wszystko, aby zlagodzic wasze rozstanie. -Doskonale - powiedziala Elaine. Usmiechnela sie po raz pierwszy od ich przybycia. - Nie wiedzialam o tym. Myslalam, ze zamierzacie wrocic do Australii. -Nie. Nam obojgu bedzie tutaj lepiej. Chcemy zapomniec o naszych przezyciach i zaczac wszystko od poczatku. Te informacje znacznie poprawily nastroj Elaine. -Ogladalismy was dwoje w Dzien dobry, Ameryko i w programie 60 minut. Gdy uslyszelismy, co te wszystkie kliniki robia, bylismy przerazeni. Czego to ludzie nie zrobia dla pieniedzy!Marissa skinela glowa. -Az sie zasmialam z tego, co powiedzial Charlie Gibson - ciagnela dalej Elaine. -Porownal on likwidacje lancucha klinik kobiecych z uwiezieniem Ala Capone. -To brzmi nieco ironicznie - zgodzila sie Marissa. -Oczywiscie - potwierdzila Elaine. - Wiem, ze unikanie placenia podatkow bylo jedynym przestepstwem, ktore zdolano udowodnic. Ale po tym wszystkim, co robili ci przekleci lekarze, trudno uwierzyc, by oskarzano ich tylko o wynajecie nielegalnych pracownikow. -Przynajmniej te kliniki zostaly zamkniete - rzekla Marissa. - Problem polega na tym, ze nie sposob udowodnic, ze wlasnie tam wszczepiono tysiacom kobiet BCG. Ale pomimo to oni nie sa czysci. Dochodzenia wykazaly, ze przeprowadzali biopsje szyjki macicy przy normalnych wymazach Papa. Stwierdzono to zarowno w Stanach, jak i w Europie. -Czy nikogo z winnych nie zamknieto? - zapytala Elaine. -Mam nadzieje, ze niektorzy z nich znajda sie w wiezieniach - powiedziala Marissa. - Najbardziej zachecajace jest to, ze wielu dyrektorow klinik regionalnych rozpoczelo starania o oczyszczenie z zarzutow, oferujac w zamian zlozenie zeznan przed wladzami stanowymi. Przy tych zeznaniach mozemy miec troche wyrokow skazujacych. Elaine pochylila sie nad Marissa. -Mam nadzieje, ze ci dranie zostana ukarani. Po jakims czasie zapytala Marisse o jej plany zaplodnienia in vitro. -Czy bedziecie z Tristianem probowac? -O, nie! - wykrzyknela Marissa. - Jak na moj gust, przeszlam juz wystarczajaca liczbe prob. Nie moge powiedziec, by to bylo mila przygoda. Ale bedziemy mieli dzieci - dodala. -Oo? - zdziwila sie Elaine. Nie zrozumiala Marissy. -Po pierwsze, jest Chauncey. Wiem, ze bede go kochala tak, jakby byl moim wlasnym synem. Poza tym planujemy z Tristianem adopcje. -Naprawde? - spytala Elaine. Marissa skinela glowa. -Zamierzamy adoptowac male chinskie dziecko z Hongkongu. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-12-09 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/