Jaroslaw Iwaszkiewicz Panny z Wilka Wojna juz dawno minela. Wiktor Ruben w kieracie codziennej pracy zapomnial zupelnie o niej i zajmowaly go tylko sprawy powszednie, bardzo jednak absorbujace. Tym bardziej nie myslal o czasach przed wojna, czasach ubogiej mlodosci, orki, uniwersytetu, ktoremu poswiecil tyle czasu, a ktorego nie mogl skonczyc, gdyz z orbity normalnej wytracily go wypadki historyczne. No, a potem to juz tak poszlo, tak nim zawinelo, ze ani pomyslal o mlodosci, a tutaj tymczasem zblizyl sie czterdziesty rok zycia. Bardzo byl przepracowany, ale to tym lepiej, powiadal, nie mial czasu na zadne rozmyslania, a wiedzial przecie z praktyki, ze to do niczego nie prowadzi. Smierc Jurka naruszyla jednak jego rownowage, nie mogl sie z nia oswoic i poczul sie tak zle, ze zwrocil sie o porade do lekarza. Nie byla to porada powazna, oczywiscie; nie poszedl do zadnego gabinetu, nie jezdzil specjalnie do Warszawy. Zlazl byl wlasnie z wozka, ktorym przyjechal z pola - bylo to w poczatkach lata - doktor wysiadl z samochodu, aby jak zwykle zrobic cotygodniowe odwiedziny zakladu. Wiktor od trzech lat byl zarzadzajacym malego folwarczku, zapisanego towarzystwu ociemnialych, i gdzie co roku urzadzano kolonie letnia dla slepych dzieci.Doktor przejezdzal co tydzien i teraz takze wlasnie przybyl. Wiktor pogadal z nim troche, a potem powiedzial, ze sie zle czuje. Nie sypial w nocy, byl bardzo zdenerwowany i nie mogl wcale pracowac. I przy tym ciagle myslal o przyjacielu, ktory umarl przed dwoma miesiacami na suchoty. Podawal to wszystko od niechcenia, ale o Jurku spokojnie nie mogl mowic. Byl to jedyny dotychczasowy jego przyjaciel, kleryk, siostrzeniec przelozonej kolonii, zupelnie zwyczajny czlowiek, wierzacy, spokojny, dobry. Prawie od dziecinstwa bardzo duzo pracowal i musial latac po miescie, odziany w jakies nie wystarczajace palto, przeziebial sie w parszywe warszawskie pogody i na tym tle wywiazaly sie tuberkuly. Umarl, zreszta, nie zdajac sobie sprawy z niebezpieczenstwa swego stanu, ale jak gdyby od dawna byl na tamtym brzegu, do niczego sie nie przywiazywal i jesli nawet wiedzial o tym, ze umiera, juz mu niczego nie bylo zal. Wiktor nie byl przy jego smierci. Jurek umieral w szpitalu, na wiosne, Wiktor nie myslal, ze to tak predko nastapi, trzeba bylo tyle zrobic na folwarku, ktory nazywal sie "Stokroc". Zakladali w tym roku pierwsze inspekta, i to od razu na dwiescie okien, nawozu brakowalo, nie bylo gdzie dostac, szarpano go na wszystkie strony, jezdzil az pod Blonie za tymi sprawami i wrociwszy zastal wiadomosc o smierci. To mniej wiecej opowiadal doktorowi, gdy siedzieli pod kasztanem, przed domkiem kolonijnym, i czekali, az dzieci przyjda ze spaceru. Doktor zajadal z brazowej miseczki zimne kwasne mleko, ktore mu bardzo smakowalo, bo dzien byl goracy. Nic nie mowil, tylko potakiwal Wiktorowi i pomrukiwal nad mlekiem. Potem dopiero, gdy ujrzal w kurzu drogi drepcace szeregi i trzymajace sie gromadnie slepe dzieci, spojrzal Wiktorowi w oczy: -Wiktorku - powiedzial (doktor do wszystkich mowil "ty")-nie ma co gadac, jak dawno pan tu pracuje? -Trzy lata. -Nie ma co gadac. Wyjezdza pan na trzy tygodnie. Powiem matce przelozonej. Janek pana zastapi, a pan wyjedzie. Nie ma pan gdzie rodziny czy znajomych na wsi? Niech pan wyjezdza. Tym sposobem znalazl sie w podrozy. Dawno juz myslal, aby odwiedzic te strony, ale to byly takie westchnienia, jak postanowienia dalekich podrozy, ktore robimy patrzac na piekne fotografie, wystawione w oknach magazynow. Nie, nie myslal nigdy o tamtych czasach ani o realizacji tego; nie spotkal nikogo, nikogo od owych wakacyj, i nie wiedzial nic o miejscu, do ktorego teraz szedl. Oczywiscie, wszystko po drodze bylo takie samo. Przy stacji tylko, ktora dawniej gwarzyla samotnie przez droge z opuszczonym zydowskim zajazdem, wyroslo teraz z dziesiec domow, gdzie roily sie kolejowe interesy. Dalej byl plot, zamykajacy sklad wegla i drzewa, i dopiero potem, na prawo, zaczynala sie ta szosa, ktora - ta juz oczywiscie - nic sie nie zmienila. Swiezo wowczas wybudowany dwor-willa z czerwonej cegly postarzal sie, ogrodek naokolo niego podrosl. Ale dalej przy szosie staly tak olbrzymie bialodrzewy, ze czas lat minelo, to wszystko jedno. On idzie teraz droga na Wilko i pogwizduje, jest lato, jest cieplo, czerwiec, koniec czerwca, zniwa za jakie dziesiec dni, moze nawet wczesniej, bo pogoda sprzyja. To zawsze wuj tak mowil: "Pogoda sprzyja". Zauwazyl juz od dawna, ze bardzo czesto, zwlaszcza wtedy, kiedy byl zmeczony lub przepracowany, rownolegle do toku mysli normalnie biegnacych drogami skojarzen, nagle w zupelnie nie wytlumaczony sposob wynurza sie jakis pejzaz z widzianych dawno widokow, trzymal sie chwile na powierzchni swiadomosci, az go zauwazyl i okreslil, a potem znowu zanurzal sie w glebie. Po pewnym czasie wyplywal znowu, ten sam albo czesciej inny. I teraz wlasnie, kiedy dochodzil znajoma droga do znajomego ogrodzenia, kiedy slonce swiecilo "jak zawsze" i psy ujadaly "jak zawsze" na bydlo wracajace z pola pogodnymi lakami, wynurzyl mu sie przed oczami pejzaz tez dawny, takze letni - ale bardzo odmienny. Spalone pole, goracy kurz, z boku pod grusza blysk zostawionego kulomiotu i posrodku grzedy zytniego scierniska klebek szarych i zielonych lachmanow: trup zastrzelonego przed chwila czlowieka. Zidentyfikowal. Tak, to podczas odwrotu kazano im rozstrzelac dezertera czy szpiega: malego chudego zolnierza, ktory spokojnie wypalil papierosa przed zgonem. A potem obraz zapadl sie. Znowu byla wyboista droga, poznawal prawie pod stopa nierownosci gruntu i ten desen w malych zaroslach zielonego perzyku, ktory jezykami wlazil na sciezke, nie dbajac na stale przydeptywanie. Potem przyszlo ogrodzenie, czworaki. Nikt go nie zauwazyl. Przed wieczorem wszyscy sa tak zajeci, kazdy ma cos do roboty, bydlo, konie, kury i kaczki zabieraja sie do spania, a ludzie musza dopilnowac, zamknac do obory czy kurnika, napoic i nakarmic przed noca. Okraglym lukiem podjazdu Wiktor Ruben wszedl przed ganek, przez ganek przeszedl: w przedpokoju owional go zapach tego domu. Bylo tak, jakby sie weszlo do bufetu w stolowym pokoju: pachnialo sucha herbata, metalem -jak z puszki - troche, sosnowym drzewem, troche, ale odrobine, grzybami. Stanal i machinalnie powiesil na prawo na haku teczke, palto i kapelusz. Zobaczyl tylko, ze meble w przedpokoju byly inne, ale nie myslal nad tym, bo w glebi za przedpokojem slychac bylo glosne rozmowy. Duzo kobiet mowilo razem, krzyczaly takze dzieci. Glosy byly tak 1 ludzaco podobne do tych, jakie slychiwal tu dawniej, ze przekonany byl, iz za chwile zjawi sie w progu malutka Tunia i zawola: "Pan Wiktor przyjechal!" I rzeczywiscie, ktos odsunal krzeslo ze smiechem, wstal i wpadl do przedpokoju. Wiktor zobaczyl w progu mloda i bardzo ladna osobe w jasnej sukni. Stanela nieruchomo i popatrzyla na niego pytajaco.Wiktor sklonil sie tylko i nie wiedzial, co ma powiedziec. Panna czekala. -Pan do pana Kaweckiego? - spytala niskim, cieplym glosem. -Ja - powiedzial Wiktor i usmiechnal sie. Dziewczyna poznala go po tym usmiechu. Krzyknela glosno slowa sakramentalne: -Jezus Maria! Pan Wiktor przyjechal! Pociagnela go za reke w glab, do sasiedniego pokoju, gdzie palila sie juz lampa, mimo ze na dworze bylo jasno. Tam otoczylo go mnostwo kobiecych ramion, nagich i cieplych, ktos go nawet pocalowal. Wolano: "Gdzie mama? gdzie mama? Mamo, Wiktor przyjechal!" Ale mama, jak zwykle, nie zjawiala sie i zreszta nawet nie wiadomo, czy pamietala, kto to jest Wiktor. Co innego "panienki", pamietaly go doskonale, zaraz mu to jedna z nich wyjasnila. Byla to gruba, ciepla, dobrze ubrana dama, bardzo korpulentna i nawet przez chwile Wiktora zadziwilo, ze mowila mu "ty". Podlug wszelkich danych musiala to byc Julcia, najstarsza; poznal nawet jej niski, piekny glos, namietny potem przez dlugie lata, ale osoba byla czyms zupelnie innym. Zmieszany, ogladal sie po obecnych, poruszenie ogolne powiekszaly jeszcze dzieci, chlopczyk i dziewczynka, skaczace dookola niego, bezmyslnie sie cieszace, bo przeciez nie wiedzialy, o co chodzi. Tymczasem Julcia powoli objasniala: -Bo trzeba ci wiedziec, ze w Wilku stales sie legenda. Mowi sie zawsze, zeby to Wiktor byl, toby naprawil; zeby Wiktor byl, toby to, toby owo... Jeszcze niedawno mowilam do Joli, ze za czasow Wiktora to by sie nie zdarzylo. Oszolomiony Ruben odzyskiwal dobry humor: -Wiesz, ze zupelnie sie tego nie spodziewalem. No, widzicie, tak sie tworzy historia, ja, ktory bylem przekonany, ze moja osoba przeszla przez Wilkojak cien. I dlatego nie staralem sie przypomniec, myslalem, ze nikt tu o mnie nie pamieta. -Zle myslales - powiedziala inna kobieta, te poznal od razu, byla to przesliczna Jola, najladniejsza z siostr - za kazdym razem, cosmy byly u wujostwa, pytalysmy sie o ciebie. -Ale wujostwo nic nie wiedzieli - smial sie Wiktor. -A my sie wszystkie zbieramy na wakacje w Wilku. Razem z dziecmi, z tlomokami. Czesto sie mijamy, ale dzis jestesmy wszystkie. -A gdzie Fela? - zapytal Wiktor. -Fela, Fela, chodz tu - zawolala Julcia- zobacz, jaka to ogromna dziewucha, no, chodz, Fela. Z sasiedniego pokoju wyszla duza, gruba, brzydka dziewczyna dziesiecioletnia, podobna, zreszta, w kolorycie do matki i ciotek, i przywitala sie z Wiktorem. -To moja starsza - powiedziala Julcia ta mala to moja druga. -Tak, olbrzymie sa juz - powiedzial z roztargnieniem Wiktor - nie wiedzialem wcale, ze wyszlas za maz. Ale ja sie pytam o duza Fele. -Jak to, nie wiesz? - powiedziala cicho Julcia. - Fela umarla, o, juz przeszlo dziesiec lat temu. Na hiszpanke. Wiktorowi zrobilo sie bardzo przykro, nie uprzytamnial sobie na razie nawet, ze to Fela umarla, tylko to, ze popelnil niezrecznosc. -Zaprowadze ciebie na jej grob - powiedziala Jola. Powazna, chuda, najbrzydsza Kazia, zawsze gospodarna, podniosla sie i powiedziala: -Musze zajrzec do kolacji, zostaniesz z nami, prawda? - zwrocila na Wiktora oczy. Potem wyszla, a za nia poskakal chlopczyk, zapewne jej synek. Panie zasypywaly znowu Wiktora pytaniami. Wlasciwie dwie tylko: Julcia i Jola. Dwie mlodsze, dawne uczennice, trzymaly sie na boku i patrzyly zdziwione na przystojnego, zaniedbanego pana, ktorego prawie nie pamietaly: byl to ow Wiktor z legendy. Gdy siedli do kolacji, Wiktor spojrzal po obecnych w jasnym swietle lampy. Jeszcze przechodzac z gabinetu, dokad go wciagnieto, do stolowego, patrzyl uwaznie na Julcie. Nie, to zupelnie kto inny, te ruchy pelne powagi, ten gest godny, jak gdyby zakasywala rekawy, smiech wesoly, ale opanowany, ten spokoj rozlany w kazdym poruszeniu. To nie byla dawna Julcia. Wiktor spojrzal na zebrane kobiety i powiedzial: -No, ale mowcie cos o sobie. Ja przez pietnascie lat... -Nie licz, nie licz - zawolala wesolo Jola. - ...przez pietnascie lat nie wiedzialem o was doslownie nic, coscie robily, gdziescie byly. Kto jest zamezny, a kto nie, zebym nie robil gaf. No? -Ja zamezna, dzieci dwoje - powiedziala Julcia. - Kazia rozwiedziona, jeden syn; Jola zamezna, bezdzietna; Zosia zamezna, jeden syn. -Ojej juz! - powiedzial Wiktor i spojrzal na swoja uczennice. - A lacina? Zosia zasmiala sie: -Juz ma dwa lata. Nazywa sie Henio. -Tunia, panna do wziecia - ciagnela Julcia. - To wszystko. Wiktor usmiechnal sie i spojrzal na Julcie, potem na Tunie. Moze najpodobniejsze byly ze soba, ale jakze inne. Tunia miala dzis tyle lat zapewne, co Julcia w tamtych czasach. Byla moze ladniejsza, mniej hoza, ciensza w przegubach, delikatniejsza i miala sploszone wielkie, szare oczy, podczas gdy Julcia miala niebieskie, ladne, ale banalne. -A ty, Wiktorze? - spytala sie Jola. Wiktor znow sie usmiechnal, inaczej. Czy tam warto o nim mowic. -Teraz pracuje, zarzadzam folwarkiem fundacyjnym pod Warszawa, bylem w wojsku, bylem kapitanem, teraz jestem w stanie spoczynku. No, to wszystko... 2 I nagle poplynal przed nim, ponad twarzami tych bialych kobiet, karawan obrazow, zdarzen, mak, walk i bezcelowych "czynow". Pomyslal o zyciu swoim pogmatwanym i polamanym w samym zaraniu i wstrzasnal sie.-Nie, nie, naprawde, ja nic waznego nie robie - powiedzial. - Nie warto o mnie mowic, zyje, jak i wszyscy. I poczul: to dopiero jest straszne, ze on zyje, jak i wszyscy, wszyscy tak zyja, jak on. Pamietal te czasy, kiedy tu bywal. Zawsze mu sie wydawalo, ze zycie bedzie mial inne, obfitsze, bogatsze, niezwyklejsze niz wszyscy. Rozmawial o tym tylko z Kazia. Z nia mowil bardzo malo zazwyczaj, ale raz na tydzien, raz na dwa tygodnie ucinali sobie rozmowe naprawde wazna, ktora byla, jak to nazywali wtedy miedzy soba, "etapem". W czym? Nie zastanawiali sie wtedy, czy etapem w ich rozwoju duchowym, czy w rozwoju ich przyjazni, czy po prostu jakiejs drogi do jutra, nie pytali o to. Pamieta tylko, ze jeden z "etapow" byl specjalnie poswiecony jego mozliwosciom na przyszlosc. To bylo zaraz po jego maturze i Kazia namawiala go, aby nie szedl na prawo. Poza tym przestrzegala go, aby nie myslal, ze to tak latwo, ze mu sie zycie tak ulozy - naiwnie formulowala istotne przestrogi, a jemu wszystko bylo malo. "To zabawne - pomyslal - ze wowczas nigdy nie myslalem o niepodleglosci, a przecie tak bylo najlatwiej". A jednak ona miala racje. Chcial popatrzec na Kazie, spojrzec jej w oczy, podziekowac za te "etapy" - ale ona w tej chwili wychylila sie poza krzeslo, aby przez plecy Joli i Zosi zobaczyc, co sie dzieje na szarym koncu stolu, gdzie jej syn, Antos, dokuczal ktorejs kuzynce. Ona juz wtedy nie miala zadnych zludzen, a jednak przebrnela przez malzenstwo i rozstanie. Jakze to bylo wszystko? Nigdy sie o tym nie dowie, o Kazi nigdy nikt nic nie wiedzial, byla zamknieta, malomowna, gospodarna. Pamietal, ze znowu go zadziwila jej inteligencja, jak gdyby troche zle umieszczona. Nie mogla z niej zrobic uzytku, procz pesymistycznych nastawien na przyszlosc. "Ciekawy jestem-pomyslal Wiktor - co ona mysli o przyszlosci Antosia?" Julcia tymczasem mowila mu o wujostwu, ze wuj sie bardzo postarzal, ze ciotka zawsze taka sama. W polowie kolacji, cichutka i potulna, wyplynela z dalszych pokojow "mama". Nie znalazla zadnego slowa, aby nim powitac Wiktora, pocalowala go w glowe i usiadla w cieniu okazalej Julci, ktora siedziala na pierwszym miejscu. Nie zmienilo to ani na chwile toku rozmowy, glosnej, ozywionej i wesolej, a "mama" zaczela kolacje nie od punktu wyjscia, tylko od chwili, w ktorej przybyla do stolu, to znaczy od drugiej potrawy. Jedna rzecz zastanowila Wiktora, a mianowicie to, ze go tutaj tak dobrze pamietano, ze przez pietnascie lat mowiono o nim w tym ustroniu, podczas gdy on myslal, ze - nieznany i niepotrzebny korepetytor, maly czlowiek przyjezdzajacy na wakacje w sasiedztwo - przesliznal sie nie zauwazony i niepozorny przez pokoje dworu w Wilku, zawsze postawionego na szerokiej stopie. Okazalo sie jednak, ze odegral tutaj wazna role, z ktorej nie zdawal sobie przez tyle lat sprawy. Byl za mlody, aby odczuc oczy tych kobiet na niego wowczas zwrocone. Dalo mu to dzis do myslenia, ale nie mial czasu zastanawiac sie nad tym, bo musial odpowiadac na pytania i sluchac, co mu opowiadaja. Uwaznie patrzyl na mowiaca Julcie i myslal o tamtych czasach. Jezeli podczas lat wojennych, garnizonowych, pracy w samorzadach, wreszcie w Stokroci, jesli podczas tych trudow szarych i nieznosnych przypomnial sobie byl Wilko, to nieodlacznie z twarza i postacia, z glosem Julci. Nie tej damy dostojnej, goracej, milej i powaznej, ktora teraz siedziala na koncu stolu i opowiadala mu jakze inne dzieje tych samych uplynionych lat niskim, dobrym glosem. Ach, nie, tamta Julcia byla smukla, zgrabna, zywa, nieopanowana i majaca jakies dziwne porywy. Zabierala go zawsze konno na spacery, na ktorych nic z nim nie mowila, grywali w tenisa. Nie bylo miedzy nimi zadnego flirtu, zadnego zblizenia sie. Kokietowala go raczej Jola, mlodziutka wowczas, szesnastoletnia i przesliczna panna. Nie rozmawial z Julcia, tak jak z Kazia, wcale z nia nie rozmawial, i zdaje mu sie, ze dzisiejsza wlasnie rozmowa, ktora tak zdecydowanie Julcia objela w swoje posiadanie, jest wlasnie najdluzsza rozmowa, jaka dotychczas z soba prowadzili. I jeszcze jedno myslal czasami przelotnie Wiktor Ruben. Myslal, ze gdy sie kiedy z Julcia jeszcze spotkaja, wyjasnia sobie wszystko. Teraz jednak pojal, ze wszystko musi utonac w przepasci lat minionych i nigdy juz nie bedzie wyjasnione. I gdy teraz patrzyl na Julcie mowiaca predko i wyraznie, na jej zimne niebieskie oczy i bardzo prawidlowe rysy pieknej twarzy, na blyszczace i obfite brylanty na nieco spuchnietych bialych palcach, zrozumial, ze nic tutaj nie bylo do wyjasnienia. Aby to "wszystko" zrozumiec, nalezy sobie uprzytomnic topografie i zwyczaje dworu w Wilku. Przede wszystkim panny doroslejac nabieraly manii, ze kazda musi miec osobny pokoj. Jeszcze trzy mlodsze dlawiono w olbrzymim "dziecinnym", polozonym za gabinetem, Jola miala tam swoja toalete, ale sypiala w malym saloniku za duzym salonem, na kanapie, a Kazia i Julcia na gorce. Gorka, czyli pieterko, skladalo sie z korytarza i czterech jednakowych pokoi. Wiktora umieszczono, gdy przyjechal tu na stale, na wakacje trzynastego roku, w goscinnym pokoju za Julcia. Oba pokoje mialy bardzo podobne umeblowanie, zreszta, Wiktor czesto zagladal do pokoju Julci po ksiazki, po fotografie, ktore Julcia wywolywala, i znal doskonale jego rozklad. Pewnego razu, juz pod koniec wakacyj, Wiktor bardzo dlugo wieczorem, w noc nawet, byl z Jola na spacerze. Pomiedzy stawami wilkowskimi a Rozkami wujostwa i tamtejszym sporym jeziorem ciagnela sie zarosnieta tatarakiem i rzesa struga, kryjowka kaczek i zimorodkow. Jola z Wiktorem postanowili poplynac mala lodeczka wilkowska do wujostwa na kolacje. Wyplyneli zaraz po podwieczorku, ale przeprawa byla ciezka, czolno trzeba bylo pare razy przeciagac, rzeczywiscie zajechali dopiero przed kolacja na rozeckie jezioro i mimo przedstawien wujostwa uparli sie wracac ta sama droga. Co prawda, noc byla ksiezycowa, droga powrotna szla o wiele latwiej, ale badz co badz przyjechali dosyc pozno, kiedy dom caly spal, a psy byly spuszczone z lancucha. Wiktor rozmarzyl sie tym kolezenskim obcowaniem z Jola, ktora mu sie najbardziej ze wszystkich siostr zawsze podobala, i co do niej jednej nie mial zupelnej pewnosci, ze pozostaje na jego urode i inteligencje obojetna. Godzinami pletli glupstwa, dokuczali sobie, dostawal klapsy, walczyli czasami z soba, a potem razem jezdzili na spacery, jak ten, albo wozkiem do lasu, albo jeszcze gdzie indziej, do miasteczka; kapali sie razem i jezdzili konno, a zawsze ich bylo slychac z daleka, tak duzo i glosno, i bez zadnego sensu gadali. Milkli, kiedy sie 3 kto do nich zblizal, ale tylko dlatego, ze sie wstydzili bezmyslnej tresci tych rozmow. Widywano ich razem i przyzwyczajono sie do tego, nikogo to nie dziwilo, nie uwazano tego jakos za flirt, tylko za zazyle kolezenstwo.Wiktor nawet jakis czas, zaraz po maturze, korespondowal z Jola, ale potem to im wywietrzalo. Tego wieczora, zmeczeni i senni, wrocili rozmarzeni i pozegnali sie w salonie, gdzie jeszcze dla nich stala zimna herbata, chleb, maslo i wedliny. Zjedli to wszystko i Jola poszla spac do swojej "alkowy", jak nazywala salonik, a Wiktor szedl po schodach do siebie. W zamysleniu zupelnie nieswiadomie otworzyl, zamiast drzwi swoich, drzwi pokoju Julci. Nieraz sie potem zastanawial, jak to sie stalo, i nie mogl sobie uprzytomnic. To tylko jest pewne, ze nigdy by na cos podobnego sobie nie pozwolil swiadomie. Wszedl po ciemku i nie zapalajac swiecy usiadl na pierwszym z brzegu krzesle, i patrzac na okna, przez ktore widac bylo niebo niebieskie od niewidocznego ksiezyca, zdjal buty i skarpetki - najwazniejsze czesci swojego ubrania, poza tym nie mial na sobie duzo, lekkie okrycie ciala spoczelo obok krzesla. Podszedl do lozka i tutaj spostrzegl pomylke swoja, zasmial sie cicho i sam nie wiedzial juz, dlaczego poczal owa pomylke kontynuowac: sam grac przed soba. Dotknal lezacej dziewczyny, ale ona sie nie ruszyla, siadl przy niej, spala. Wyciagnal sie obok niej i poczul cala rozkosz jej ciala przez cienkie przescieradlo. Po chwili zrozumial, ze Julcia nie spi, i zmartwial z tego wrazenia. Lezeli tak przy sobie przez dlugie chwile, nie mowiac ani slowa, powsciagajac oddech. Pomalu, nieznacznie, jak wskazowki zegara wykonywali caly szereg zmian pozycji, aby sie przyblizyc ku sobie, objac, przycisnac. Nigdy w zyciu Wiktor nie zapomni tego wrazenia, jakiego doznal poczuwszy pod dlonmi skore tej dziewczyny. Bylo to cos tak skonczenie pieknego, cieplego i materialnego jak kwiat. Nie wie, dlaczego nie powiedzieli nic do siebie. Dlaczego symulowali nawzajem przed soba calkowicie nieprawdopodobna komedie snu. To, co robili, wykluczalo wszelka mozliwosc nieswiadomosci. Wiktor czul takie natezenie wszystkich sil erotycznych w sobie, ze ogarnial go jakis bolesny zachwyt, kazde przesuniecie reka po ciele Julci przyprawialo go prawie o omdlenie. Ze nigdy przedtem nie odczuwal nic podobnego, to nie dziwota, bo jakiz tam to byl ten jego dotychczasowy mizerny erotyzm, ale nigdy potem sie to nie powtorzylo i wspomnienie tej pierwszej nocy milosnej, bardzo goracej i cichej, nosil w sobie przez cale zycie. Nigdy juz nic, zaden owoc ani zadne cialo nie mialo tego dotyku, tej sprezystosci w ugieciu sie, tego atlasu, co mlode piersi Juki wtedy w Wilku. Nie spali, udajac sen, do switu. Wtedy Wiktor zabral swoje rzeczy i przekradl sie do swojego pokoju. Zasnal wtedy naprawde jakby snem kamienia i zbudzil sie dosyc pozno. Julcia wczesnie rano wyjechala z matka do Warszawy, tak ze sie z nia nie zobaczyl, dopiero na trzeci dzien pod wieczor. Gral w tenisa z Jola i Kazia na podworzu, skad bylo widac droge idaca od stacji. Zobaczyl Julcie siedzaca obok swej matki, ubrana w migdalowy kostium z czerwonym krawatem. (Ukradl jej potem ten czerwony krawat i dlugo mial w swoich rzeczach, az wszystko razem gdzies sie zgubilo). Obojetnie zwrocona w strone kop na polu, nie spojrzala na grajacych, potem dopiero po podwieczorku przyszla do nich i grali razem, jak gdyby nic nie bylo. I nie powiedzieli do siebie od tego czasu ani slowa. Owszem, rozmawiali o potocznych rzeczach, jezdzili nawet wszyscy odprowadzili go na ganek. Gwar zrobil sie straszny. Julcia zapraszala go, aby przyjechal jutro na obiad, pozna jej meza, Kaweckiego. Ale Wiktor odpowiedzial, ze sie wujostwo obraza. -Jutro musze zjesc obiad z wujostwem, przyjde na podwieczorek, a za to dopiero pojutrze bede na obiedzie! Mowil wesolo i wskoczyl do powozu jak mlodzik, przyjemnie mu bylo, ze go tu lubiano i pamietano o nim. Panie tez byly gwarne i wesole. Wszystkim ubylo tych lat pietnascie i kazdy byl z tego zadowolony. -Pan sie nie ozenil jeszcze, a nam juz wszystkie panny za maz powychodzily - powiedzial sentencjonalnie furman, stary Antoni. -Nie wszystkie, jest jeszcze panna Tunia - odpowiedzial Wiktor. -E, takie tam dziecko - sarknal Antoni i machnal biczem. Widac dla niego tez czas stanal przed pietnastu laty. W przeciwienstwie do Wilka, Rozki byl to domek bardzo skromny i skromnie prowadzony. Wuj, niegdys ekonom, dorobil sie, ciotka mu pomogla handlujac kurami, folwarczek byl malutki, ale rzadny i madrze utrzymany. Dom tez niewielki, skromny, w posilkach przebijajacy sie wlasnymi srodkami, to znaczy drobiem, ogorkami i kwasnym mlekiem. Ale tez Wiktor ogromnie lubil te pracowita, wlasnoreczna skromnosc. Tym razem jednak nie siedzial dlugo z wujostwem, tyle tylko, co nalezalo; przyznal sie do tego, ze zaszedl do Wilka, ciotka pokiwala glowa: "Moj Boze, najlepsze panny sprzed nosa ci zabrali!" Wuj na nia huknal, glupkowata Kasia, duplikat takiej samej Walerci sprzed lat pietnastu, zaniosla przed nim lampe do zimnego, dusznego pokoju. Wiktor zostal sam. Chodzil tam i z powrotem po tym pokoju, jak u siebie w Stokroci, ale trzeba przyznac, ze nie myslal ani o jednym z tamtejszych klopotow, ani o jednej sprawie, co go tak irytowaly i tyle mu krwi psuly. Zapadly sie one nagle pod ziemie, a Wiktor prowadzil most od dwoch pamietnych lat mlodosci, skromnych zreszta w zdarzenia, jakie przepedzil w Wilku i w Rozkach. Slyszal teraz z rozmow swoich inteligentnych przyjaciol, Jurek mu o tym cos mowil, ze sie ludzie wiele zajmuja idea czasu, ze pisza ksiazki o przezwyciezaniu czasu. Otoz jemu sie wydalo, ze on takze przezwyciezyl, przeskoczyl czas i potrafil go zawrocic. Ze stoi teraz tam, gdzie byl przed pietnastu laty, i ze teraz moze wybrac! Teraz dopiero rozumial, co bylo urokiem tamtych dwoch lat i dlaczego tak latwo mu sie one uplastycznily. To byl nie uswiadomiony, mlodzienczy erotyzm, jaki sie rozlewal w powietrzu naokolo szesciu dziewczat ladnych i przyjemnych. To bylo to, co i dla nich mialo wowczas znaczenie, i dlatego one tak dobrze o nim pamietaly. Powtarzaly mu najdrobniejsze jego slowa, czyny, jak naprawil dzwonki, jak czyscil sobie zolte buty kwasnym mlekiem. Wszystko, co wtedy sie dzialo, to byly nie uswiadomione zapowiedzi rzeczy, ktorych nie zrealizowali. Ale on przerzucil most, zawrocil czas, teraz mozna zrealizowac wszystko, co sie wowczas zapowiadalo. Wowczas to bylo cielece szczescie, ale teraz on stal sie juz dojrzalym mezczyzna, potrafi zrealizowac to, co 4 wtedy bylo szkicem, chwiejnym rysunkiem. Tak, oczywiscie. Dotychczas niewiele urzeczywistnial, ale to byly przyczyny wyzsze, warunki. A zreszta, dlatego pewnie wszystko odkladal, ze podswiadomie czul, ze wroci tutaj, ze bedzie znowu na podwieczorku w Wilku, a to jest przeciez takie zupelnie, zupelnie inne niz wszystko, co bylo dotychczas.Julcia, niestety, nie liczy sie. Wszystko z nia zwiazane, nieodwolalnie zamkniete, nawet nie potrafi sie z nia rozmowic. Ona to jest zamknieta ksiazka. Zupelnie inna, niepodobna, skonczona. Jednak te lata nie zawsze dadza sie przeskoczyc. Kazia nigdy nie miala zadnego znaczenia, ale inne? Jola, Zosia, Tunia. Biedna Fela, bylaby teraz najladniejsza, ale umarla. Otworzyl drzwi do przyleglego pokoju, gdzie slyszal jeszcze glosy wujostwa. Ciotka czesala przed lustrem dlugie, siwe wlosy. -Kiedy umarla Fela? - zapytal gwaltownie. - Nic o tym nie wiedzialem. -A bo to jeszcze podczas wojny - powiedziala ciotka. - Zaraz po slubie Julci. -A na co? -Na hiszpanke, mowili. Serce zawsze miala slabe. -Boj sie Boga - taka dziewczyna! - sapnal wuj juz spod pierzyny. -No, to dobranoc wujostwu. -Dobranoc. Wiktor wycofal sie znowu do swego pokoju. Wreszcie ulozyl sie w wysokim, drewnianym, mocno skrzypiacym lozku. Sen dlugo nie przychodzil, meczyl go zapach swiezo upranych przescieradel i sloma napchanych siennikow. Wreszcie zasnal, zbudzil sie potem i juz byl dzien. Za oknem gdakaly kury, pial kogut, ciocia dyskutowala o czyms z Kazmierzowa, jednym slowem, nastroj Rozkow w calej pelni. Ubral sie leniwie i wloczyl po ogrodzie niewielkim i olbrzymim podworzu, napelnionym mnostwem narzedzi wuja Roberta. Ogladal bezmyslnie siewniki i rozpylacze, a czekal niecierpliwie obiadu, ktory na szczescie bywal bardzo wczesnie, jak to u ludzi zdrowych. Chcialo mu sie dowiedziec czegos ze strony, z boku, o wilkowskich pannach, jak je nazywano. A ciotka byla kronika calej okolicy. Na pewno uzupelni mu wiadomosci, ktorych skapil sobie od tych czasow. Niestety, gdy obiad nastapil (krupnik i siekane kotlety), niewiele sie mogl dowiedziec. Wuj nie dal dojsc do slowa ciotce i troche w kolko zapytywal Wiktora, co ten robi, co robil, o dawno minione dzieje, jak wojsko rosyjskie, Murman, przeprawy do Francji i odwrot spod Kijowa. Za kazdym pytaniem wuja Wiktor patrzyl na niego przez chwile ze zdziwieniem, potem sila musial uprzytamniac sobie swoje minione zycie. -A tak, tak, prosze wujaszka... - mowil i bardzo krotko odpowia - dal. Nie mogl odpedzic tych pytan, ale chcial odpedzic te mysli, wiecej, chcial odpedzic te zdarzenia i nawet raz powiedzial: -Tak, tak, to bylo okropne, wolalbym o tym nie wiedziec. Dotyczylo to namniej okropnego epizodu jego przyszlego zycia, mianowicie, dosc wesolego i niefrasobliwego pobytu w Archangielsku, ale teraz dopiero wydal mu sie ten swiat bez kobiet, przez ktory przebrnal z trudnoscia, czyms doprawdy okropnym. Ciotka od razu wyczula, ze Wiktor nie chce mowic o tamtych czasach, a jeszcze mniej o terazniejszej swojej pracy, ktora wszyscy krewni uwazali za wielki upadek kariery Rubena. Ale wuj nie dawal jej przejsc do slowa. Wreszcie, gdy sie juz pod koniec obiadu Wiktor dorwal do pytan, musial wysluchac calej geneologii rodziny Kaweckich, ich pokrewienstw, czym sie Kawecki trudnil, jak sie teraz doskonale zajal Wilkiem i jego folwarkami, potem, jak Wilko obecnie prosperowalo, ile mieli krow, ile owiec i ile zasadzili w tym roku burakow. Potem opowiadala mu ciotka, jak sie obie corki Julci rodzily, jedna w Warszawie, druga w Wilku, i ile z tym bylo kramu. Ostatecznie mniej go to niecierpliwilo od pytan wuja. Wstal od stolu w dobrym humorze i powiedzial: -Prosze cioci, ja na podwieczorku nie bede. Obiecalem juz, ze przyjde do Wilka. Ciocia sie usmiechnela. -Moj drogi - powiedziala - my tutaj to juz nie bardzo nacieszymy sie twoim widokiem. -Coz robic? - westchnal wuj - mlodzi zawsze jednakowi. -Mlodzi? - zasmial sie Wiktor. - Niestety, wujaszku, juz nie mlodzi. Ciotka zamachala rekami: -Mlodszy jestes, niz dawniej byles, a piekniejszy w kazdym razie. Wlasnie do wuja mowilam: kto by to pomyslal dawniej, ze z ciebie taki piekny chlopiec wyrosnie. Jak tu bywales, to tylko Kazia i Jola uwazaly, zes przystojny, a wszyscy sie smieli z tego. Chudy byles i wysoki jak kon angielski, a teraz przyjemnie popatrzec. Wilkowskie panny pewnie pozaluja, ze na ciebie nie poczekaly. Zreszta, teraz zamazpojscie to tylko proba... Wiktor pogwizdujac pobiegl do swego pokoju i zmieniajac krawat na ciemniejszy (jednak nie tylko dwie koszule zawierala jego teczka) przypatrywal sie swojej twarzy w lustrze. Pewnie, ze przystojny, tylko zaniedbany, rysa na policzku - musniecie kuli. Katy czola zbyt wglebione w kedzierzawe wlosy; gdy sie co dzien golil, to zaraz lepiej wygladal. Jak gdyby czysciej. Niedawno dowiedzial sie o tym, ze mial ladne oczy. Powiedzial mu to ktos zupelnie bezstronny, ktorys z kolegow. Janek, zdaje sie. W ogole zawsze myslal, ze byl bardzo brzydki, i to go jeszcze bardziej oniesmielalo. W Wilku przy stole rzadko sie odzywal, stronil od ludzi, przychodzil nie zauwazony i byl do wczoraj przekonany, ze nie zaslugiwal na zadna uwage. Chodzil czytac do ogrodu na wzgorek pod sosnami, ale ukrywal sie z tym, co czyta, bo panny bardzo szydzily z jego lektury. Schillerowi zwlaszcza dostalo sie i Nietzschemu. Co prawda, Nietzschego sam wowczas niewiele rozumial. Zachwycal sie za to dwiema ksiazkami, ktore mialy dla niego zasadnicze znaczenie: "Science et hypothese" Poincarsgo oraz "Ewolucja tworcza" Bergsona. Dlaczego wlasnie te ksiazki, a nie inne? Byl to jeden z tych niewiadomych skokow mlodosci, ktora wybiera nieokreslone rzeczy z niewiadomych powodow i powoluje sie raz na Nietzschego, odrzucajac Bergsona, to znowuz faworyzuje francuskiego pisarza, nie lubi Nietzschego, nie moze zrozumiec najprostszej mysli Hegla, a studiuje trudnosci Kanta. Zreszta, to wszystko ma gdzies. Nie czytuje ani Kanta, ani Bergsona, nie czytal ich od tamtych czasow ani razu. Ani w Archangielsku, ani jako podstarosta w Rudkach, ani jako zarzadzajacy w Stokroc! nie mial na to czasu. Zapewne teraz takze nie wezmie sie do ksiazek. 5 Wlozyl kapelusz, wzial szpicrute wuja i uderzajac nia po udzie wyszedl przed dom. Dzien byl cieply i jasny.Zapach suszonej trawy, piolunu roztopil sie w powietrzu, a chociaz niebo jasnialo, niebieskie stawy i wszystkie wody, jakie spotykal po drodze, byly biale. Nie wiedzial dlaczego, ale myslal caly czas o Feli i jej przedwczesnej smierci. Fela bylaby moze ladniejsza od Joli, dorodniejsza, mocniejsza; trzymala sie zawsze prosto i z dziecinna powaga nosila, jak pelne naczynia, male, ledwie rozwiniete piersi. Pamietal ja jak dzisiaj. Natomiast we wszystkim, co dzisiaj slyszal od ciotki, co przebijalo pomiedzy jej slowami a pytaniami wuja, byla pewna niechec do Joli. Moze nawet nie tyle niechec, ile jakies ciche potepienie; o mezu Joli, ktory zreszta prawie nigdy do Wilka nie przyjezdzal, ciotka mowila z widocznym smutkiem w glosie; wyliczajac gosci bywajacych w Wilku o kilku panach mowila dosyc niewyraznie: "przyjezdza", "zaprzyjaznili sie". Wiktor okreslil do dokladnie i dosadnie, przechodzac ponad stawem ku wycietemu lasowi i ku szosie; machnal szpicruta po leszczynie, az polecialy liscie ciemnozielone, i powiedzial: "Puszcza sie po prostu". Nie sprawilo mu to okreslenie zadnej przykrosci, ale tez bylo jak gdyby wykresleniem Joli z programu. Szkoda jednak, ladna jest jeszcze bardzo, ale nie mogl okreslic, do czego odnosi sie to "szkoda". Obiad w Wilku bywal daleko pozniej niz w Rozkach, dlatego tez Wiktor nie obliczywszy sie przyszedl zaraz po sprzatnieciu ze stolu, wszystkie damy porozlazily sie po swoich osobnych pokojach, a gdy zajrzal do dziecinnego, zobaczyl tylko Fele i Kicie, lezace po obiedzie na plaskich, osobno w tym celu zbudowanych, pochylych deskach; zachmurzone i brzydkie, nic nie odpowiadaly na jego "dzien dobry". Panie wszystkie byly na gorze, tamte cztery pokoje sluzyly teraz Juki z mezem, Kazi z Antosiem, Zosi z Heniem i Tuni. Jola nie wyprowadzala sie ze swojej "alkowy", calkiem ja zamieniwszy na sypialnie. Na gorce pachnialo teraz rezeda i woda kolonska, swieza bielizna, przescieradlami, pudrem, jednym slowem; kobietami. Zapukal do pokoju Julci, wszedl i zastal ja lezaca na kanapce w rozowych szlarkach cala, bardzo dorodna i piekna. Obok niej na fotelu, z nogami na stolku, siedzial jej maz Kawecki, przystojny, okazaly w jasnym, bardzo porzadnym ubraniu. Wiktor poczul dla niego od razu cala niechec zaniedbanego mezczyzny do eleganta, poza tym Kawecki gadal bez przerwy rzeczy banalne, inteligentne, ale zupelnie oczywiste. Mowil o wszystkim, co Wiktor i Julcia przyjmowali do wiadomosci, co lezalo w zalozeniu, co wiedzieli i odczuwali. Mial styl zblizony przy tym do powiedzenia: "Milo jest w dzien pogodny zrobic wycieczke na swiezym powietrzu". Wiktor na prozno staral sie go sprowadzic na zagadnienia czysto gospodarskie, ktorymi sam sie interesowal. Mial zamiar dowiedziec sie naprawde czegos od doskonalego gospodarza i skorzystac z tych wiadomosci przy prowadzeniu gospodarstwa w Stokroci. Tak na przyklad chodzilo mu o kalkulacje gospodarstwa mlecznego w majatku, polozonym dalej od Warszawy, kwestie "mleko czy maslo?", dostawy, taryfy, koszty transportu do najblizszej stacji. Ale Kawecki niechetnie poruszal te tematy. Wolal mowic rzeczy oderwane i niepotrzebne, jak to, ze niebo jest niebieskie, ze goraco, ze kurz jest latem dokuczliwy, ze muchy nalezy tepic flitem. Wiktor nie wytrzymal i spytal sie o Jole. -Jola ma dzisiaj gosci - powiedziala Julcia. - Przyjechali z Edwardem (Edward to byl Kawecki) z Warszawy, nie bedzie mogla ci towarzyszyc. Jezeli sie chcesz przejsc po podwieczorku, to Zosia moze pojsc z toba. Wiktor wyszedl na korytarz i zastanowil sie, jak ma zawolac na Zosie. Pomyslal, ze bedzie najlepiej tak, jak dawniej: "Zosiu". Odezwala sie tuz obok w jego dawnym pokoju, wszedl tam i zobaczyl znowuz Zosie, lezaca na kozetce, syta i biala, pomyslal, ze i ta tez byla sklonna do otylosci. Obok niej, w wozeczku przykrytym gaza, spal jej synek. Zosia mowila zupelnie glosno. -Mozesz sie nie krepowac jego obecnoscia - powiedziala do Wiktora - on swoje dwie godziny po obiedzie musi odespac, zeby tam armaty walily. Przed czwarta sie nie obudzi. Prawdziwy mezczyzna! -A ty musisz go tu pilnowac? Zauwazyl, ze Zosia bez najmniejszego omowienia tej kwestii mowila mu po imieniu, jak starsze siostry. Oczywiscie tak bylo najprosciej, ale przeciez nalezalo to okreslic wzajemna umowa. -Nie, nie musze, zaraz przyjdzie panna Franciszka. -A czy nie chcialabys pojsc ze mna na podworze albo do ogrodu? -Och, to chyba po podwieczorku. Teraz jestem za leniwa. Tunia cie oprowadzi, ona ma zapal i zdrowie - zasmiala sie pokazujac biale, mocne zeby, najwieksza ozdobe swojej swiezej twarzy. Usmiech takze miala bardzo mily. Wiktor czul, ze miedzy nimi na zawsze niezapomniana przegroda pozostana ich dawne lekcje i antypatia, jaka sie miedzy nauczycielem a uczennica wytworzyla z powodu jej lenistwa, a jego niecheci. Pierwotne urazy tych spotkan pozostawily stale slady i Wiktor czul w Zosi, spokojnej kobiecie oddanej trawieniu i macierzynstwu, owa dziewczyne, ktora pogardzala nim, robila mu sceny w gorace, letnie poludnia, kiedy z nia przerabial lacine, a dziewczynie chcialo sie jezdzic konno. Nazywala go wtedy ekonomem, jego wuja rzadca i do pasji ja doprowadzala rownowaga Wiktora, ktorego zwlaszcza tak demokratyczne wymysly nie mogly wyprowadzic - rzecz prosta - ze spokoju. I teraz szukal w slowach Zosi, w jej wymowkach, ze nie moze isc na spacer, w jej pytaniach, ktorych kilka mu zadala, wykazujac wielkie wyrobienie towarzyskie i konwersacyjne, szukal sladow dawnej pogardy. I przyznal, ze je znajdowal. Latwosc, z jaka przeszla z nim na "ty", pytania, ktore jakos omawialy, omijaly kwestie jego pracy i zarobkowania, ktore nie mowily takze wszystkiego ani o jej siostrach, ani o jej mezu, ktory pracowal w Ministerstwie Spraw Zagranicznych (po jego nazwisku sadzac Wiktor wiedzial, ze jest wicekonsulem w Lubece) - wszystko to do pewnego stopnia bylo tej pogardy i antypatii leciutkim wyrazem i pokrywka. A przy tym Wiktor czul, ze mu sie ta mala Zosia, wowczas bardzo nieznosna, a ktora teraz byla najbardziej dama ze wszystkich siostr, ogromnie podobala. Imponowala mu spokojem, niefrasobliwoscia i umiejetnoscia cieniowania slow. Przy tym rzeczywiscie byla ladna i mloda, senna, troche ociezala i jakby zmeczona swoja cielesnoscia. Mial w stosunku do niej cos z uczucia chama, ktory pragnie zgwalcic swoja pania, totez naumyslnie byl bardziej ordynarny i obcesowy w slowach, niz mial to we zwyczaju. Zosia udawala, ze tego nie widzi - mimo iz mial isc na podworze i do ogrodu, przegadali tak do czwartej, w ktorej to godzinie cos zaszamotalo sie pod gazowa pokrywka i odezwal sie glos 6 Henia, od razu energiczny i wyrazny, nic w sobie ze snu nie majacy. Malego zabrala panna Franciszka, ubrala go w oczach zachwyconej Zosi i obojetnego na te wdzieki Wiktora, i wreszcie nadeszla godzina podwieczorku.Podwieczorek ten rozczarowal Wiktora. Za duzo bylo obcych osob i wszyscy byli jak gdyby skrepowani wczorajsza wesoloscia. Zreszta, wczoraj byl sam z paniami, ktore znal dobrze, a teraz zjawilo sie mnostwo ludzi, ktorzy - jemu nie znani ani jego znajacy - nabrali w Wilku przez tych lat kilkanascie zasadniczego znaczenia. Przede wszystkim Kawecki, tronujacy obok Julci i nadajacy caly ton zebraniu. Widac bylo, ze ani Kazia, ani Jola nie darzyly go sympatia, a Wiktor domyslal sie, ze musialy w tym domu zachodzic skomplikowane zagadnienia materialne, dotyczace podzialu dochodow z Wilka i w ogole dzialow, poniewaz wlasnie najmlodsza z siostr byla od roku pelnoletnia i musiala niedawno do tych aktow przystapic. Mama nie zeszla wcale na podwieczorek, a Jola bardzo sie spoznila, nadeszla, pomimo dwukrotnego gestego brzeku gongu, po pewnym czasie dopiero przez szklane drzwi od ogrodu w towarzystwie dwu nieznajomych panow, z ktorych jeden byl w mundurze wojskowym. Wiktor rozmawiajac z Kaweckim widzial, jak przeszla przez werande bardzo wesola i usmiechnieta. Pamietal, ze Jola miala bardzo krotki wzrok, a teraz spostrzegl, ze wada ta rozwinela sie do tego stopnia, iz Jola idac przez werande garbila sie troche, patrzac ciagle pod nogi; a ze przy tym miala w reku wysoka trzcinowa laseczke, nadawalo jej to wyrazu nieoczekiwanie starczego. Ale gdy podnosila glowe, aby spojrzec na jednego ze swych towarzyszy, olbrzymi bialy kapelusz, ktory przed chwila przykrywal ja jak grzyb, stawal sie sloneczna aureola naokolo rozesmianej, cienkiej, podluznej twarzy. Jakaz byla ladna! W slonecznym swietle jasnego popoludnia mozna to bylo dopiero zobaczyc. W pokoju ruszala sie normalnie, bystro, zwawo, wzruszajac cienkimi ramionami, obnazonymi z bialej lekkiej sukni. Smiala sie do wszystkich, do Kaweckiego nawet, z Wiktorem witala sie serdecznie i przedstawiala mu obu eleganckich panow, z ktorych kazdy bardzo ladny i wypielegnowany. Zwlaszcza skora nad sztywnym kolnierzykiem wojskowym oficera doprowadzala Wiktora do pasji, byla niezmiernie biala, podbita tluszczykiem, wykarmiona i odzywiona jak na gatunkowym, wloskim wieprzu. Sam rotmistrz byl chudy, zreszta zgrabny, wysoki i mial niezmiernie piekne rece. Rozmowa przy stole byla ozywiona, zabawna, zdawkowa jednak bardzo i towarzyska. Obecnosc nieznajomych panow bardzo zmrozila Wiktora i podwieczorek, na ktory tak sie cieszyl, znudzil go ostatecznie. Zwrocil sie do Tuni, ktora, chuda i z rozszerzonymi oczami, siedziala juz prawie miedzy dziecmi. -Widze, ze tylko Tunia zostaje mi, aby oprowadzic po Wilku i pokazac, co sie zmienilo - powiedzial. - Pojdziemy na spacer? Dobrze? Tunia mruknela "tak" i pograzyla swe usta i oczy w bialej filizance z mlekiem. Cos jeszcze niezmiernie dziecinnego i podlotkowatego bylo w jej zachowaniu sie i Wiktor bynajmniej nie dziwil sie Antoniemu, ze nazwal ja "takim dzieckiem". I rzeczywiscie, po podwieczorku ruszyli na spacer. Kawecki z Julcia poszedl na inspekty, aby jej tam cos pokazac, Kazia miala z Antosiem lekcje, Jola znowu w cieniu plociennego kapelusza zajela lezak na werandzie i otoczyla sie "swoimi panami". Tym razem Zosia dotrzymywala jej towarzystwa. Wyszli przed ganek i zatrzymali sie przez chwile, patrzac na sliczny widok, jaki sie stad rozlegal. Zaraz za podjazdem zaczynal sie rowny, dosc waski kanal i ciagnal sie w alei starych grabow, jak strzala, wyprostowany i przejrzysty przynajmniej na jaki kilometr. Na zakonczenie tego kanalu u wylotu alei stal duzy mlyn drewniany, a z mlynem zaczynala sie wies parafialna. -Czy lubisz duzo chodzic? - spytal sie Wiktor Tuni. -A pan? - zapytala sie. -Przede wszystkim nie mozesz do mnie mowic "pan". Wszystkie twoje siostry mowia do mnie po imieniu. -Na razie to mi bedzie trudno - szepnela zmieszana. - Pan jest o tyle ode mnie starszy... - tu sie jeszcze bardziej zmieszala i poczerwieniala, az po proste luki brwi. - Ojej - zawolala - palnelam jakies glupstwo. -No, nie, to nie jest wcale glupstwo, masz racje, moje dziecko. - Wiktor nadrabial mina, choc rzeczywiscie powiedzenie Tuni nie sprawilo mu zadnej przyjemnosci. - Pamietam ciebie zupelnie malutka, mialas zawsze przestraszone oczy... najbardziej wtedy, gdy wpadlas zdyszana do salonu i zawolalas przestaszona: "Ojej, kura mnie gonila!" Smieli sie oboje. Obeszli podjazd i poszli wzdluz kanalu, wymijajac glowna droge. -Zawsze chodzilem z Fela w strone mlyna - powiedzial Wiktor - a ty pamietasz dobrze Fele? -Pamietam - powiedziala obojetnie Tunia - ale to juz dziesiec lat, jak umarla... -Wiesz co, chodzmy teraz na cmentarz? -Dobrze - zgodzila sie Tunia - to przecie niedaleko. Cala droge, co szli wzdluz grabow, Wiktor mowil o Feli, wspominal jej rozne powiedzenia, spacery z nia, zabawy. Fela wiecznie siedziala na stawach, w wodzie, kapala sie calymi godzinami, bo bardzo dobrze plywala. Bawilo ja to ogromnie. Tunia sluchala obojetnie i uwagi, ktorymi przerywala opowiadanie Wiktora, swiadczyly, ze mysli zupelnie o czym innym. Dotyczyly one urodzajow na polach po obu stronach alei, polowu rakow i ewentualnej hodowli ryb, ktora projektowal Kawecki. Mysli ich plynely tak rownolegle, jak gdyby szly dwiema stronami kanalu, nie spotykaly sie, ale tez nie przeszkadzaly sobie. O jednej scenie nie mogl jej opowiedziec. Bylo to ostatniego lata, na pare tygodni przed wybuchem wojny. Wracal kiedys przed wieczorem z jakiegos polowania, na kaczki, zdaje sie, bo lubil tak chodzic sobie z fuzja tu i owdzie, choc niewiele nastrzelal. Mial zajsc do Wilka na kolacje i nagle wyszedl z zarosli wierzbowych na laczke nad stawem. Posrodku laki stala plecami do niego Fela, calkiem naga, i zoltym grzebieniem rozczesywala niedlugi warkocz; zwracajac sie do siedzacej naprzeciw niej Joli, ubranej w czerwona suknie, mowila cos czy opowiadala. Wiktor zatrzymal sie gwaltownie. Slonce mial za soba przed samym juz zachodem i zolty blask padal na cala grupe, dokladnie oswietlajac biale ksztaltne cialo Feli i czerwona suknie jej siostry. Jola zobaczyla Wiktora i patrzyla na niego bez slowa z przerazeniem; Fela poszla za jej wzrokiem i, zobaczywszy go, spojrzala 7 na niego zdziwiona przez ramie: "Dlaczego nie przechodzisz? " - powiedziala spokojnie i bez poplochu. Ale nagle wrzasnela gwaltownie, przypadla do ziemi i schowala sie blyskawicznie za Jole."Zapomnialam, ze zrzucilam trykoty!" - wolala smiejac sie troche, a jednoczesnie bardzo zazenowana. Wiktor zawrocil w wierzbowe zarosla i czekal tam, az sie Fela ubierze. Zamykal oczy i wciaz widzial przed soba w bialym oswietleniu Fele, czeszaca sie i spokojnie zwracajaca ku niemu swoj profil. Pachnialo wtedy pomiedzy wierzbami gorycza mokrych laskow i teraz, ilekroc poczul taki zapach przechodzac obok kanalu, wyplywala przed nim ta grupa. Fela ubrala sie wtedy i uciekla naprzod, nie chcac sie spotkac z Wiktorem, a oni wracali z Jola; czul sie wtedy bardzo mezczyna, z fuzja za plecami, przy pieknej Joli, i zabawne zazenownie i nieporozumienie Feli napelnialo go raczej pogardliwa wyrozumialoscia. Uwazal Fele za "mala", cos zaledwie starszego od Zosi, i nigdy nie patrzyl na nia inaczej, jak na dziecko. Teraz czul, ze moze sie mylil. Nie tylko teraz scena ta przychodzila mu na pamiec. Wyplywala jako typowy jego "pejzaz" na Murmanie, kiedy tak bardzo dlugo nie widzieli ani jednej kobiety. Albo podczas wyprawy kijowskiej, kiedy spal na lozku, na ktorym przed chwila zakluto Zyda, i czul mdly zapach krwi w powietrzu, ale sen byl wazniejszy od wszystkiego, od zbolalych i poobcieranych nog, od widoku smierci i ran, z ktorym sie przecie mial czas przez tyle lat oswoic; i wtedy wlasnie wyplywal obraz kapiacych sie kobiet, plawiacych sie w spokojnym swietle zachodzacego slonca. Jednak widzial, sumujac dopiero teraz te rzeczy, ze nie zapomnial on tak bardzo o Wilku; ze myslal o nim czesciej, nizby sie zdawalo. Ze w kazde wolne oko jego swiadomosci wpadlo zaraz cos z tamtej epoki, obraz ktorejs z tych kobiet. Spojrzal na Tunie, szla obok niego wiotka, "kroczyla" raczej, jak archaniol obok Tobiasza na obrazie Giorgiona, stawiajac osobno dlugie nogi. I w calej tej manierze chodzenia, w lekkim pochyleniu naprzod, w oczach, ktore przeslizgiwaly sie po dalszych obiektach z krotkowzroczna obojetnoscia, spostrzegl zadatek na starcze chodzenie Joli. "Za lat pietnascie bedzie tak samo chodzila" - pomyslal. Do cmentarza bylo niedaleko, za mlynem zaraz zaczynala sie wies, a na prawo na wzgorzu, za pierwszymi domami, lezal cmentarz. Szlo sie tam zboczem, potem troche w dol, gdzie stala krynica z zurawiem, z czterema srebrnymi bialodrzewkami, a potem byla brama. Samo pole boze tez bylo zasadzone gesto drzewami i szczelnie wypelnione malymi, zacierajacymi sie wzgorkami, pod ktorymi odpoczywali ludzie. Krzyze, powalone i nikle, gdzieniegdzie tylko sterczaly nad nimi. Trzeba bylo przejsc to mrowie, aby dojsc, pod samym juz murem okolnym, do grobu rodzinnego panstwa z Wilka. Ale i on juz byl przepelniony. Fele polozono opodal w kacie, przy zbiegu dwoch murow, ulozonych z polnych kamieni. Nad grobem stal krzyz brzozowy otoczony sztachetami, ale mogilka byla zaniedbana. Wiktor popatrzyl na ten wzgorek, na ktorym nie bylo ani jednego kwiatka, i zrozumial, ze jego pytanie o Fele nie dlatego bylo niestosowne, ze poruszalo swiezo zablizniona rane, ale dlatego, ze budzilo rzeczy dawno zapomniane. Tak, z tego, co mowila mu dzis Tunia, z tego, jak wygladal ten grob, wynikalo dobitnie, ze o Feli nikt juz nie pamieta. -Mama tu czesto przychodzi? - zapytal sie Tuni. -O, mama teraz prawie sie nie rusza. Niedobrze sie czuje. Wiktor stal nad mogila i nie wiedzial, co teraz ma powiedziec, co jeszcze ma pomyslec. Zapomnieli o jej istnieniu nawet, a ktoz by dopiero pamietal jej cialo oswietlone zachodzacym sloncem. On sam tylko na swiecie ma taka tajemnice, kto wie, moze jadac tutaj myslal tylko o tym, ze spotka sie z Fela. Nie, nie myslal o niej, wie o tym dobrze i wcale nie myslal o Wilku, dopoki nie zrobil pierwszych krokow na szosie za stacja. Ale ja zastalby tutaj najmniej zmieniona, wtedy byla na wstepie, dzis bylaby na koncu najpiekniejszego luku na moscie zycia kobiety, prawie taka sama jak wtedy na lace schodzilaby ku dojrzalosci, spokojnie moze by zwrocila glowe w jego strone i powiedziala: "Dlaczego nie przechodzisz?" Albo moze: "Dlaczego nie przychodzisz?" Przyszedl, ale za pozno, juz to wszystko, co moglo na niego czekac, stalo sie popiolem. Dziesiec lat - po dziesieciu latach nie ma tam zapewne nic, procz kilku kosci, ani odrobiny z tych szerokich bialych plecow wiotkiej dziewczyny, zwroconych pod zolte slonce. Westchnal. Tunia zasmiala sie lekko: -Wzdychasz jak zakochany. Spojrzal na nia zdziwiony i osadzil go brak delikatnosci u tej mlodej dziewczyny. "Jak to mozna" - pomyslal, ale nic nie powiedzial. Nad cmentarzem lecialy trzy kaczki, pokazal je Tuni. Tunia nigdy nie strzelala do kaczek, umowili sie, ze w przyszlym tygodniu pojada o kilka kilometrow stad na wazyckie stawy, gdzie on juz zna takie miejsca. Swietnie sie strzela kaczki, akurat w przyszlym tygodniu wypadalo Piotra i Pawla. Wyszli z cmentarza i nawet sie nie obejrzeli. Bo i po co? Nie ujrzeliby tam nic, co by przypominalo Fele albo kazalo o niej pamietac. Niech spi w spokoju. Ale juz nazajutrz przyszedl tu sam rankiem, tak, aby gdzies pojsc, przejsc sie, i jak sentymentalna panienka nazrywal po drodze blawatkow, aby je polozyc na tym gobie... Smial sie sam z siebie, ale nie zrobil tego z jakichs specjalnie sentymentalnych wzgledow, po prostu wstyd mu bylo, ze tak wszyscy o biednej dziewczynie zapomnieli. Od obiadu w Wilku wykrecil sie, szepnal na ucho Julci: "Przyjde, kiedy juz nie bedzie tych panow od Joli". Ale ona sie zasmiala: "Pojada ci, beda inni, tutaj zawsze ktos jest". Tak, ale on bedzie mial pare dni wypoczynku, musi posiedziec choc z wujostwem. Chcial miec jakis jeden, dwa dni wolne na zebranie mysli. Obraz, ktory powstal w jego glowie pierwszego zaraz wieczora, poczal sie rysowac i macic. Wlasciwie nie potrzebowal zbierac mysli, tylko uczucia. Klebilo sie w nim, gotow byl potepic wszystko dotychczasowe, pojac cos nowego, ale co bylo ta nowoscia, nie mogl okreslic. I owszem, mogl: byla to milosc. Powstawala w nim wbrew wszystkiemu, co dotychczas o niej myslal: poczynala panowac nad jego czynami. Najzabawniejsze jednak bylo w tym uczuciu, ze bylo ono niepotrzebne i nigdzie nie skierowane, zawieszone zupelnie w prozni, po prostu wszystko, co mial dawniej z radosci zycia, a co wiedlo, przygniecione zwaliskami i kamieniami meczacego przebiegu codziennych zdarzen, wyrastalo jak pokrzywy przybite rumowiskiem, podnoszac sie ku gorze. Humor mial doskonaly i ciagle w zachwyt 8 wprawial wuja i ciotke. Dopiero teraz spostrzegl, ze wuj rzeczywiscie bardzo sie postarzal, zapominal sie, zadawal te same pytania, jak jakas osoba z dramatu wciaz chcial przypomniec Wiktorowi to wszystko, co ten pogrzebal. Ale Wiktor bral to na wesolo i odpowiadal wujowi, iz nie chce o tym myslec. I niemyslenie nie sprawialo zadnego wysilku.Z rana poszedl na cmentarz, po obiedzie czytal w ogrodku jakies zapomniane pamietniki z poczatkow XIX wieku. Wieczorem gadal z wujostwem do pozna, az oni sami go do snu zapedzili. Nazajutrz od samego rana pojechal konno na wazyckie stawy, aby zobaczyc, jak tam wyglada, czy sie nic nie zmienilo i kto moze pozwolic na jednokrotne zapolowanie na tamtejszych wodach. Okazalo sie, ze stroz i rybak w jednej osobie jest ten sam, co dawniej. Poniewaz Piotra i Pawla wypadalo w niedziele i mial polowac sam starosta, Wiktor umowil sie z Barem (tak sie stroz nazywal) na wtorek. Mieli przyjechac kolo poludnia, poplywac troche i przed wieczorem postrzelac, jak zwykle. A o pozwolenie to sie sam Bar juz mial postarac. Znaczylo to, ze trzeba mu bylo dac piec zlotych w lape i strzelac, ile srutu starczy. Wrocil, kiedy wujostwo juz byli dawno po obiedzie, zostawiono dla niego jedzenie i ciotka sama mu towarzyszyla przy stole. Jak zwykle rozmawiano o Wilku, ciotka mowila, ze bardzo jest niedobry Kawecki dla siostr swojej zony, ze sie szalenie kloci z nimi o wydatki, ze Kazie maltretuje, bo ona nie ma meza i musi siedziec u matki z dzieckiem, ze dzialy sa juz przeprowadzone, ze majatek nalezy wspolnie do Kaweckich i do Rudnickich (to Jola), a ze tamte siostry maja byc splacone, ze splat jeszcze nie rozpoczeto, ze Kazia zahipotekowala swoj kapital na czesci matki, jednym slowem, wprowadzala go w komplikacje majatkowe "panien z Wilka". Wiktor sluchal jednym uchem, wypuszczal drugim i medytowal, skad by to dostac dubeltowke, nakladajac sobie na talerz gory salaty. Nagle ktos puknal w okno, Wiktor ujrzal biala parasolke, potem bialy kapelusz. Oboje skoczyli do drzwi: Jola przyszla. Wilko i Rozki byly najblizszym sasiedztwem, ale nie panowaly tu stosunki przyjacielskie ani zazyle. Raczej jedynym lacznikiem pomiedzy dwoma domami byl Wiktor. I owszem, starsze pokolenia odwiedzaly sie w swieta domowe i ogolne ale panny juz rzadko do Rozkow zagladaly. Totez nadejscie Joli bylo wielkim swietem. Przyszla prosic "wujostwa" (tak ich zawsze wszystkie panny nazywaly) na pewno, pojutrze na imieniny mamy. Same imieniny wypadaja w poniedzialek, Emilii, ale juz przeniesiono je na niedziele i razem z Piotrem i Pawlem odprawia. Koniecznie na obiad, a potem do samego wieczora, i naturalnie Wiktor takze. Nie, Wiktor zostanie w domu, co? Ciocia czym predzej poszla do kuchni przygotowac podwieczorek. Na pewno zaraz wystapi czekolada z pianka jak dla dzieci, a Wiktor i Jola zostali sami w stolowym pokoju. Zostali w ogole po raz pierwszy sami, odkad sie znowu spotkali. Jola rozgladala sie po mieszkaniu, tak dawno tutaj nie byla, juz pare lat, bo przyjezdza tylko na pare tygodni do Wilka, na dwa miesiace czasami. Dwor wujostwa stal na stronie, troche w dolku i nie dostal sie w tak ostre ognie walk, nie tak bardzo tez byl zniszczony jak dwor w Wilku, meble pozostaly te same, nawet fortepian, stary grat, brzeczacy pod palcami Joli. Jola rozgladala sie i mowila o tym wszystkim jakos predko, nie swoim glosem, i nie patrzyla Wiktorowi w oczy. Wiktor czul sie panem sytuacji i usmiechnal sie patrzac na jej nerwowe ruchy i na unikanie jego wzroku. Wreszcie zapytal: -Jolu, co to za dwaj faceci byli przedwczoraj u was? Zupelnie mi zepsuli caly podwieczorek i przyjemnosc twojego towarzystwa. Nie powiedzialas do mnie ani slowa. -Taka tam i przyjemnosc; zreszta, oni juz pojechali. -Podobno przyjada inni. Julcia mi mowila. -Julcia zawsze duzo gada. A zreszta, dlaczego ci to robi roznice? Patrzcie go, po pietnastu latach jest zazdrosny! -Rzeczywiscie - Wiktor rozesmial sie. - Dziwny ton przybrala nasza rozmowa. Ty sie tlumaczysz, a ja niepotrzebnie pytam. Nic mnie to przeciez nie obchodzi. -A to szkoda - powiedziala nagle inaczej, prosciej Jola i popatrzyla w oczy Wiktorowi. Nigdy moze Wiktor nie odczul silniej wymowy dwoch zrenic, patrzacych prosto w inne zrenice. Bylo w nich daleko wiecej, niz mozna wypowiedziec slowami, na szczescie bylo wszystko procz milosci. Wiktor z kolei odwrocil oczy. -Szkoda, ze cie to nie obchodzi i nigdy nie obchodzilo. -Kochalas sie we mnie? -A ty we mnie? -Ja nie... chyba nie, choc bardzo ciebie lubilem. -Nie, i ja nie. Nie kochalam sie w tobie nigdy i mam nadzieje, ze sie domyslasz, ze teraz takze nie kocham. Ale miales w moim zyciu inna, wazniejsza role. Wiesz, ze nawet wiedzialam przez wujostwo niby niechcacy wszystko, co sie z toba dzialo. Nie, nie o to chodzi. Miales dla mnie wtedy znaczenie szalonego autorytetu. Pomysl sobie, jakim bylam wtenczas szczeniakiem. Siedemnastu lat nie mialam, kiedy byles u nas. I zawsze wszystko, co robilam, stawialam przed twoj domniemany osad. Nic sie nie domyslales, ale ja zawsze zadawalam sobie pytanie: co by Wiktor o tym powiedzial? Czytalam jakies ksiazki, ukladalam je tak, abys zauwazyl, ze ja sie ksztalce; ale ty nigdy nie widziales; pytalam czasami ciebie o rozne powazne rzeczy, ale najczesciej zbywales mnie zartami, oczywiscie, bylam taka sobie pannica, ale najzabawniejsze, ze to przetrwalo tak dlugo. Wiesz, ze chcialabym, abys i teraz czasami pochwalil moje postepowanie. I teraz mysle chwilami, co by na to Wiktor powiedzial... I... -Jolka? Co? -No, wiesz - i nagle odwrocila znowu na niego oczy pelne lez, ktore szklana plytka przykryly jej przesliczne zrenice. -No i wiesz, Wiktor, nie zawsze mysle, ze bylbys ze mnie zadowolony. -A ty jestes zadowolona? 9 -Pytanie. Psiakrew! - zaklela i wstala z ceratowej kanapki.Przypatrywala sie pilnie jakiemus portretowi, zawieszonemu na scianie. Po chwili dodala: -No, i wlasnie po to dzisiaj przyszlam. Zebys wiedzial, ze ja wiem, ze to nie jest dobrze... wiesz, jaka skladnia... no, jednym slowem, zebys mnie nie potepial. Wiktor usmiechnal sie: -A czy ty zastanowilas sie, Jolko, jakie ja mam prawo do sadzenia ciebie czy kogokolwiek? Czy ty wiesz, jaki ja jestem? -Ja wiem. Ty jestes szlachetny czlowiek. -Och, to bardzo niewiele. I bardzo duzo, jak na moje skromne barki. Ty wiec wiesz, jakie mialem zycie. Ani jednego punktu w nim nie ma, z ktorego moglbym cie sadzic. Rozumiesz. Gladka pustka. -A twoja praca w Stokroci? -Bo nie mam innej. -A ja wiem. Twoja matka mowila wujence, poswiecasz sie dla slepych. -Jola! Jola! - zawolal Wiktor i rozesmial sie na dobre, szczerze. Rzeczywiscie, to niewiele. Tyle bajd mozna opowiadac o okropnym, strasznym zyciu, ktore nie mialo w sobie nic ze szlechetnego materialu. -Widzisz, ja ciebie nie kocham i nigdy nie kochalam, ale daleko wiecej: ja ciebie szanuje. -O, Jolka, to dla mnie za malo. Rozesmieli sie oboje. -Och, ty jestes taki dobry - powiedziala nagle Jola i stanela posrodku pokoju. Znowu oczy jej sie zaszklily.- Ale w tej chwili przyszla ciotka z taca: rzeczywiscie, jechala czekolada z zoltym kremem. Jola byla lakoma. Zasiedli wiec we trojke do podwieczorku. Potem mialy przyjechac po nia powozem Tunia i Kazia z dziecmi, wracajac z lasu. Na razie jedli i gadali. Po czekoladzie Jola poprosila Wiktora, aby ja oprowadzil nie po ogrodzie, ale po podworzu, po gospodarstwie. U pana Roberta zawsze takie sliczne rzeczy. A ona tak dawno tego nie widziala. Poszli wiec przez ogromne podworze usiane narzedziami. Kazde stalo pod osobnym daszkiem, niby ule. Takie bylo dziwactwo wuja Roberta. Obok szeregu wozow, stojacych z dyszlami na bacznosc, do krowiarni, stajen i kurnikow; zwlaszcza przesliczne byly kury i swinie, choc kolo jednych i drugich smierdzialo poteznie. Folwarczny wypuscil przesliczna czarna maciore wloskiej rasy i z drugiej strony czworo jej przeslicznych, duzych juz, prosiat. Jola byla zachwycona, ale wciaz ciagnela z Wiktorem przerwana rozmowe. -Moj drogi - mowila - w zyciu musi byc jakis autorytet moralny. Im bardziej niemoralne zycie czlowiek prowadzi, tym bardziej autorytet ten jest potrzebny. -Co, zreszta, znaczy niemoralny? Patrz, teraz te w biale laty. -Przesliczne. Niemoralny, tak jak ja to rozumiem, da sie zastapic raczej slowem bezcelowy. Cos takiego z kata w kat, bez zadnego uzasadnienia. To ja nazywam brakiem moralnosci. Przeszli teraz do kur. Za wielkimi kratami z drutu, ktore stanowily tylko "przedmurze" specjalnych, ogrzewanych domkow, siedzialo mnostwo bialego drobiu, bialych kur i pantarek. W innym domku wspaniale, wysokie, czerwone kurzyska machaly olbrzymimi nogami. -Patrz, patrz - mowila Jola - one biegaja jak zwierzeta przedpotopowe. Oboje nie mieli pojecia, jak biegaly zwierzeta przedpotopowe, ale porownanie to wydalo im sie dobre i smieli sie dlugo. Wreszcie staneli na srodku podworza i Jola rysujac parasolka na piasku rozmaite desenie mowila bez przerwy. Ale nie bardzo to sie trzymalo kupy. Wiktor coraz bardziej zachowywal rezerwe, spostrzegajac w gadaniu Joli odrobine histerii, jakis posmak uczuc niezadowolonej, bezdzietnej, chorej kobiety. Bal sie tego jak ognia, ale Jola naprawde byla taka piekna w swoim klasycznym bialym kapeluszu, ktory ja przytlaczal, gdy pochylala glowe, i unosil, gdy ja podnosila. Wszystko razem wygladalo na daleko idace zwierzenia z jej strony, do ktorych bynajmniej jej nie zachecal. Nic go to nie obchodzilo i w miare jak mowila, stawala mu sie coraz bardziej obca. Wyprostowywal sie, odchylal sie od niej, i gdy skonczyla zobaczywszy, ze on nic nie mowi, skonfundowana i obca juz mu zupelnie, odeszla ku domowi. Szedl za nia i patrzal, jak nieudolnie i zgrabnie stawiala nogi, jak przechylona nieco naprzod, a jednak wyprostowana patrzyla uwaznie na sciezke krotkowidzacymi oczami. Wszystko, co mialo mu ja zblizyc, odsunelo ja. Bardzo byl zly na nia o to, bo podobala mu sie ogromnie, i gdy teraz przypomnial sobie dawne czasy i te spacery wspolne, a zwlaszcza ten pamietny spacer lodka do Rozkow na kolacje, coraz wiecej myslal o tym, ze sie podkochiwal w Joli. Musi poprosic Kazi, aby mu pokazala dawne jego listy, jest w nich pewnie cos o tym wszystkim, bo pamieta, ze sie Kazi "zwierzal", choc mogl komponowac z checia imponowania mlodej dziewczynie. Ale ten caly nastroj lata, szczescia i niefrasobliwych spotkan, pelnych pomyslow i zartow, byl bardzo podobny do milosci. Jola stanela na ganku i patrzyla na niego z usmiechem, wreszcie wyciagnela do niego reke: -Widze, ze ci popsulam dobry humor - powiedziala - taki jestes zamyslony. -Ale gdzie tam - odpowiedzial Wiktor - mysle wlasnie o tym, jaka chlewnie zaprowadzic w Stokroci, bo wlasnie mam sie tym zajac... Zjechaly Kazia i Zosia z dziecmi, ale nawet nie wysiadaly z powozu, i tak sie juz spoznily, nie wiadomo, kto Kazie zastapil w wydaniu kolacji i co z tego bedzie. Edward do tego zly jest od samego rana. Zabraly tylko Jole i pojechaly. Wszyscy mieszkancy Rozkow obiecali, ze przyjada pojutrze na obiad. Gdy powoz sie juz oddalil i zniklo echo turkotu, ciotka poczela przestrzegac Wiktora przed Jola. Rozesmial sie tylko. -Zapomina ciocia - powiedzial - ze juz nie mam dwudziestu lat. A coz to ja do trzydziestu siedmiu lat zycia kobiet nie widzialem, czy co? Coz ona moze mi zrobic. 10 -No, boja bym chciala, abys sie ty z Tunia ozenil - przyznala sie ciotka - a ona wszystko psuje.-Nic nie popsuje, bo nic nie bedzie do psucia - powiedzial Wiktor. - Nie, ciociu, niech ciocia porzuci wszelkie nadzieje. Ja sie juz w Wilku nie ozenie, chyba z Kazia, ale ona juz za stara. I rzeczywiscie, pomyslal sobie, naprawde nie ozenie sie w Wilku i nigdy bym nie chcial: jaka moze byc tego przyczyna? Wyjasnil to sobie moze dopiero na trzeci dzien, podczas imienin, na ktore zjechalo sie bardzo duzo ludzi z okolicy. Oprocz domowych, bylo przeszlo trzydziesci osob, naprzod byl olbrzymi i dlugi obiad. Wiktor siedzial miedzy dwiema nieznajomymi paniami, ktore wolaly mowic z innymi sasiadami, naprzeciwko siebie mial rotmistrza Joli, ktory znowu powrocil. Jeszcze z nim najwiecej rozmawial, rotmistrz dowiedzial sie, ze Wiktor jest kapitanem rezerwy, ze ma dwa razy krzyz walecznych, i nabral do niego szacunku i przekonania. Jego wojskowe dobre wychowanie wyrazalo sie w tym, ze nie chcial pic bez Wiktora i zadawal mu co pewien czas pojedyncze pytania, dotyczace przebiegu jego sluzby. Caly stol, zreszta, byl bardzo ozywiony, w drodze wyjatku przyjechal maz Joli, bardzo skromny, korpulentny, znakomity mecenas. Kawecki byl w dobrym humorze, pito zdrowie mamy, ktorej fiolkowa suknia nic nie zmienila skromnej miny i potulnej postaci. Wszystko to nieprawdopodobnie znudzilo Wiktora i zaraz po obiedzie, kiedy towarzystwo sie porozlazilo po pokojach i werandach, poszedl na dluzszy spacer do ogrodu, do lasku, nad staw. Chodzil przynajmniej godzine, ale dosyc bezmyslnie. Jakos i teraz, i w ogole w ciagu ostatnich dni nie bardzo mogl sie odnalezc. Gubil sie w sprzecznych tokach mysli, duzo takze miejsca zajmowala mu w glowie Jola i jej wizyta w Rozkach. Natomiast wszystkie sprawy warszawskie i stokrockie upadly, jak gdyby ich waznosc na chwile zostala zawieszona przez jakies moratorium erotyczne. Wracajac obszedl caly dom dokola i zajrzal do spizarni. Dom w Wilku przecinal z przedpokoju idacy ogromny korytarz. Na koncu tego korytarza byl maly ganeczek potem rodzaj krytego, drewnianego przejscia prowadzil do osobnego, sporego budynku, gdzie sie miescila kuchnia i jej przyleglosci. Tam sie tez miescila slynna wilkowska spizarnia. Byl to wielki pokoj, caly obramiony debowymi polkami, ogromny stol stal w posrodku. Wiktor smial sie, ze zastepowala ta spizarnia biblioteke, ktorej w Wilku wcale nie bylo. Za stolem znajdowalo sie zejscie do piwnicy, wiekszej od calego domu. Na polkach stalo nieprzebrane mnostwo sloi i sloikow podlug hierarchii dat, kazdy z odpowiednim napisem i notatka, byly to konfitury i soki; osobna polka byla poswiecona grzybom i marynatom, osobna wreszcie preparatom Weka, maly zakatek szczegolniej ulubiony w swoim czasie przez Wiktora i Jole zawieral suche konfitury, gruszki w miodzie, rozenki i tym podobne przysmaki. W tej chwili, kiedy Wiktor zajrzal do spizarni, Kazia stala przy olbrzymim stole, w bialym fartuchu, i przygotowywala podwieczorek. -Chodz, chodz, to mi pomozesz - powiedziala nie odwracajac oczu od ogromnych truskawek, ktore ukladala na polmisku, wylozonym zielonymi liscmi. -Co mam robic? - zapytal Wiktor, rad, ze mu sie nadarza sposobnosc pogadania z Kazia i pozytecznego odsuniecia sie od nudzacych sie gosci. -Zjedz sobie truskawek, z tych mniejszych - powiedziala Kazia - i pobaw mnie troche przy tym niezabawnym zajeciu. -Nie moglas nic lepszego zaproponowac. Zniesc nie moge tego towarzystwa. Nie rozumiem dlaczego? -Bo jest bezmyslne - powiedziala Kazia kladac najwieksza truskawke na srodek gory owocowej. -Jestes zanadto obcesowa - mowil Wiktor jedzac truskawki - masz za latwy sad. Trudno od wszystkich wymagac, aby byli filozofami. A oni sa wszyscy poczciwi i pracowici. -Zwlaszcza moje siostry. -Nie, ale ci wszyscy inni. Tylko ja jakos inaczej patrze na rzeczy. Przecie nie jestem czyms nadzwyczajnym. Ja mysle, ze to, przez co ja przechodzilem, oddzielilo mnie od calego swiata. -Ty zawsze byles inny. Od samego poczatku i to nie potem dopiero oddzieliles sie od innych ludzi, zawsze byles oddzielony. -Pochlebiasz mi, Kaziu. Kazia odstawila truskawki i przysunela sobie wielki klosz szklany, niebieski. Poczela na nim ukladac w desen suche konfitury, wyjmu- jac je szczypczykami z metalowych puszek. -To nie jest wcale zadne pochlebstwo. To nie jest ani zaleta, ani zasluga. Ja nie mam zadnych zalet ani zaslug, a przecie takze jestem oddzielona i osobna, i to jest w moim zyciu najwazniejsze. Te rzeczy decyduje ktos poza naszymi plecami - ustawia na szachownicy, wilki osobno same, a owce gromadnie. Z ta tylko roznica, ze tutaj owce zjadaja wilki, a nie na odwrot. -Porownanie skomplikowane. -A bo wczoraj gralam z Antosiem cale popoludnie w wilki i owce, to mi to przyszlo do glowy. -Ale ja bym cos chcial poradzic na moja osobnosc. Widzisz, ta moja praca w Stokroci to nie jest zadna kariera ani nawet zarobek, to chec pracowania ze wszystkimi razem. Ale mi to bardzo nie wychodzi. -Nie lubisz tego? -Nie. -A dlaczego porzuciles wojsko, tam byloby ci moze lepiej. -Och, nie. Garnizon, to bylo okropne. Nie mozesz sobie wyobrazic pustki i ubostwa zycia oficerskiego. Nie, juz wole w Stokroci, to ma jakis bezposredni sens i natychmiastowy rezultat. Dopiero gdy tutaj wrocilem, widze dokladnie, jak inaczej to sobie stad wyobrazalem. -I mysmy inaczej ciebie widzialy wtedy, kiedysmy szalaly za toba. -Ach, moja droga, kto tam szalal - westchnal Wiktor i odlozywszy lyzeczke poczal skubac suche owoce. -Nie bierz tych ulozonych - skarcila go Kazia - masz pelne puszki. -Ja tak sobie tylko, nie bede juz. -Szalalysmy, szalalysmy, teraz to sie dopiero widzi, Jola to moze nie tak, bardziej udawala, wypadalo jej, bo gdziezby ona cos zrobila nie tak, jak ja. Zawsze mnie nasladowala od dziecinstwa. A ja szalalam. -Kochalas sie we mnie, na serio? - Wiktor tak sie zdziwil, ze zapomnial o konfiturach. 11 -Och, i bardzo na serio - powiedziala Kazia, zamieniajac szczypce na dluga ostra szpilke i wyjmujac nia z puszki z wielka ostroznoscia zielone owoce agrestu. - Przez dlugi czas mi to nie mijalo. W pierwsze lata wojny myslalam, ze wrocisz, no, a potem poszlam za maz. Bardzo dobrego i milego mialam meza, rozstalismy sie w zgodzie, on sobie wzial inna.-Ale teraz sie juz we mnie nie kochasz? - z niepokojem zapytal Wiktor. Kazia sie usmiechnela nie odwracajac oczu od szpilki, ktora operowala zrecznie i szybko. -No, nie niepokoj sie. Zupelnie o tobie zapomnialam i tak sie niezmiernie zdziwilam, kiedy zobaczylam ciebie znowu u nas. Wydajesz mi sie taki zupelnie inny. -Postarzalem sie. -No, oczywiscie, zestarzales sie, ale to nie tylko to. Tak jakos zgasles. Wiktorowi, mimo ze byl wypoczety, znowu wynurzyl sie ten nieznosny pejzaz z zabitym zolnierzem, spowinietym w szare i zielone lachmany. Odlozyl korzonek gruszki, ktora ogryzal, i popatrzyl uwaznie na Kazie. Nie mial potrzeby wyjasniac wszystkiego, zreszta, czy moglby nawet wyjasnic; zdaje sie, ze najtrudniej tutaj bylo rzucic most przez te pietnascie lat, gdzie go nie zapomniano, jak mowila Kazia, ale wciaz jeszcze widziano w heroicznym swietle dwudziestej wiosny zycia. -Wiesz, Kaziu - powiedzial po chwili - widzialem kiedys Fele naga, stojaca na lace nad stawem. To jest tak to, co ty chcesz we mnie zobaczyc - jakbym odkopal trumne Feli i dziwil sie, ze to nie tamta dziewczyna, taka piekna. Kazia podniosla na niego uwazne oczy. -Alez ja bym wcale nie chciala widziec ciebie takiego jak dawniej - powiedziala szczerym tonem - to by bylo okropne. To by mi zburzylo cale moje zycie, ktore sobie jakos tam ulozylam. Nie, tylko chcialam cie z mojej strony zapewnic, ze nic ci nie grozi, ze kiedys sie w tobie kochalam jak panna, jak podlot prawie, po wariacku, ze smieszy mnie to teraz, ze nic z tego nie zostalo i ze w ogole nie wyobrazam juz dzis sobie, ze mozna sie tak w kims kochac. Wydaje mi sie to troche smieszne, no, bo przyznaj, ze kazda wielka milosc ma w sobie cos upokarzajacego i smiesznego. -Upokarzajace moze - powiedzial Wiktor - ale smieszne? -Nie czules nigdy niestosownosci, calej strony ridicule takiego przywiazania? -Nie, nigdy. -No, to pewnie nigdy nie kochales. -Nie mialem na to czasu - powiedzial wstajac gwaltownie. Podszedl do polki z konfiturami i obracajac sloiki w reku sprawdzal na nich daty. Niektore mialy po dwa, trzy lata i wiecej. -Po co sie tyle tego robi? - zapytal Kazi. -Aby sie niektore z tych sloikow dostaly wybranym. Rzeczywiscie dopiero teraz w trakcie rozmowy z Kazia przyszla Wiktorowi ta mysl do glowy, ze nigdy nie kochal sie w nikim jak wariat. Podkochiwal sie, mial romanse, jedna heca zmusila go do tego, zeby wczesniej wyjsc z wojska, niz to zamierzal; gdy pracowal w starostwie w Budkach, byla pani Zakowa, wszystko prawda. Ale jakie to mizerne wobec tego, co moglo bylo byc. Odwrocil sie od konfitur i spojrzal na Kazie; nic teraz nie robila, odsunela od siebie krysztalowe wazony ze slodyczami i, oparta na reku lokciem na nie politurowanym stole, patrzyla w dal, w te same lata zapewne, ktore on teraz przebiegl wlasnie myslami. Wydala mu sie prawie ladna, miala rozszerzone duze czarne oczy, poza tym byla chuda, wlosy spadaly jej na uszy ladnymi lokami. Spostrzegla, ze na nia patrzy, usmiechnela sie i strzepnela dlonia kruszyny cukru ze stolu. -Patrzysz tak na mnie, jakbys czego zalowal - powiedziala. -O nie, ja niczego nigdy nie zaluje - powiedzial Wiktor stanowczo. Zblizyl sie do niej i wzial ja za reke: -No, widzisz - powiedzial - przepraszam cie bardzo, ale ja naprawde nic o tym nie wiedzialem. A chocbym i wiedzial, coz mozna na takie rzeczy poradzic? -Pewnie, ze nic, totez ja nie mam do ciebie ani zalu, ani zadnych zlych uczuc. Sluzacy wszedl, spojrzal zdziwiony na Wiktora - nie gosciom przeciez bylo miejsce w spizarni - i poczal zabierac klosze i talerzyki przygotowane przez Kazie do stolowego pokoju. -Herbata juz gotowa - powiedzial do Kazi - zaraz podajemy. I poszedl sobie. Kazia tez chciala isc, ale Wiktor ja zatrzymal. -Chwileczka jeszcze - powiedzial - tutaj tak dobrze w tej spizarni, niby pod podszewka cieplego plaszcza. I milo mi, ze odbywamy jeszcze jeden "etap" - dodal - wspominajac dawne czasy. -No, to chyba juz ostatni - usmiechnela sie Kazia, odpasujac fartuch - widzisz, jak one nas daleko zaprowadzily, te "etapy". -Na Sybir - gorzko powiedzial Wiktor. I wyszli, goscie przespali sie juz i zaroili pokoje, Kazia poszla do stolowego, Wiktor przeszedl przez salon i wyszedl na werande: tu sie po wiekszej czesci odbywaly dawne "etapy" jego z Kazia, nie podejrzewal, jakie nasiona zasiewal wtedy. W ogole byl przerazony przepasciami swej owoczesnej nieswiadomosci, ale i teraz widzial, ze nie pojmowal wielu rzeczy jak inni, ze stal sie osobniejszy, niz byl, ze stal sie odludkiem i pracujac dla spoleczenstwa stanal jakoby na boku, poza nim. Gdy schodzil z werandy do ogrodu, przyszedl mu na mysl nagle Jurek, przyjaciel jedyny, ktory go wlasnie opuscil, przypomnial sobie rozmowy z nim i zobaczyl wyraznie, jakie to wszystko bylo pozazyciowe, teoretyczne i jak zupelnie nie mozna bylo sprawdzic wartosci ich postanowien. "Smierc Jurkowi poplatala wszystkie szyki - pomyslal - odszedl, zanim sie dowiedzial, jak to wszystko nic nie znaczy, to, co czlowiek postanawia i dokonywa swiadomie, a wszystko wazne i dokonane niechcacy zostaje gdzies za nami i potem nas sciga albo my je, co gorsza, scigamy". Nie! Nie! on jednak scigac nie mysli: po raz pierwszy od przyjazdu pomyslal o swojej pracy w Stokroci. Ciezka byla, ale wydala mu sie portem rzeczy trudnych, wybranych decyzja i okreslonych. A to, co otaczalo go tutaj 12 wokolo, z radosnych mozliwosci przeradzalo sie nagle w chimery nie popelnionych win.Wieczorem wracal z wujostwem do domu powozem. Noc byla zimna, ciemna, ale letnia mimo wszystko, to znaczy pelna wewnetrznego, ukrytego przed okiem ludzkim zycia i tylko krazace zapachy, dochodzace do nozdrzy, swiadczyly o tym, ze sie cos naokolo dzialo. Wiktor mimo woli poczal mowic o Kazi i dowiadywal sie od ciotki, jak tam wlasciwie z nia bylo. Kawecki byl podobno dla niej nieznosny, powtarzano mu to juz pare razy. Dlaczego siedziala wiec tutaj, pracowala nad obcym jej gospodarstwem? Czyzby nie mogla mu pomoc w Warszawie? W Stokroci? Otrzasnal sie z tych mysli, kiedy przyjechal do domu i znowu zostal sam w pokoju; nie spal dlugo i myslal nie tyle o Kazi, co o sobie. Ale mysli te staly sie daleko wyrazniejsze dopiero nazajutrz, kiedy zmeczony niewyspaniem polozyl sie po poludniu, aby sie zdrzemnac na chwile. Wszystko ucichlo oprocz upalu i, lezac spocony pod oslona muslinowej siatki, powoli przeprowadzal przez swa swiadomosc szereg obrazow, ktore mu plastycznie uprzytamnialy nicosc jego przezyc dotychczasowych, w stosunku do fal, jakie wywolal, wpadajac jak kamien w zastala wode. I po raz pierwszy atmosfere Wilka przyrownal do stojacej wody w stawie, i wtedy pomyslal takze, ze nie moze byc nic wspolnego pomiedzy woda a kamieniem. Z drzemki tej zbudzil sie ociezaly i jak gdyby w goraczce. Wloczyl sie z kata w kat po calych Rozkach, ale do Wilka nie poszedl, chociaz go ciotka namawiala, mial tego dosyc, sama rozmowa z Kazia mogla na pare dni wytworzyc w jego duszy roztwor nasycony; tym bardziej, zreszta, nie jechal do "panien z Wilka", ze musial sie wczesnie polozyc i o swicie nazajutrz wstac na kaczki na wazyckie stawy. Polowanie to bylo pamietne, nie ze wzgledu jednak na ilosc ubitej zwierzyny; przeciwnie, przyjechali dosyc pozno, bo Tunia nie w czas po Wiktora zajechala, kaczki sie pochowaly, nie widzieli ani jednej. Malutkim czolnem pozyczonym od rybaka jechali dlugo przez szuwary, po wodzie zarosnietej rzesa, plytkiej, tym cichszej wiec, otoczeni tatarakiem wjezdzali w male zatoczki pomiedzy trzcinami, przekradali sie z sykiem i szelestem. Nie bylo im goraco, bo od wody szedl swiezy oddech, uspokajajacy i serdeczny. Wiktor zaniedbal myslenia o sobie i o swoich sprawach, ani wspominal rzeczy, ktore minely i ktorych naprawic nie mozna juz bylo. Czul dzien dzisiejszy i przyjemnosc mu sprawiala mysl, ze jest jeszcze mlody, ta mlodoscia, ktora ma w sobie tyle rownowagi, ze jeszcze ma czas zaczac zycie na nowo, ze wszystko moze sie jeszcze odmienic i zmarnowana mlodosc powrocic wbrew piosnkom i przyslowiom w odmiennej, konkretniejszej postaci. Wszystkim tym myslom przyczyna byla oczywiscie Tunia; ta sama kobieta, co wtedy, w czasie jego mlodosci, mijala go w ksztalcie dziecinnym, nie zauwazonym. Za mala byla wowczas, aby jak Zosia obdarzyc go jakimkolwiek uczuciem, i juz to samo, ze byla owym dzieckiem dawnym, ze nie byla splamiona zadnym wspomnieniem sprzed pietnastu lat, czynilo z niej istote nowa, godna uwagi i odmladzajaca. Wiktor poddal sie bez zadnego zastanowienia przyjemnosci obcowania z przemila, zdrowa panna, ktora ani jednym slowem nie poruszyla jego melancholii, nie miala ona w sobie zadnej zdolnosci wspomnien ani zalow. Feli po prostu nie pamietala, chociaz przypominala bardzo zmarla siostre. I jezeli czasami przychodzilo do Wiktora jakies echo dawnych czasow, ktorych wowczas tak bardzo nie rozumial, to w usmiechu, rozsmianiu sie, odwroceniu lub pochyleniu glowy Tuni, ktore mialo w sobie tyle z rozmaitych trwan i poruszen sie Feli. Widzac dzisiaj w Tuni te wszystkie wyrazy i sposoby, ktore dawniej przed nim roztaczala Fela, poczal rozumiec znaczenie rozmow, ktore miewal ze zmarla, sens spacerow, ktore z nia odbywal. Czytal to wszystko jako palimpsest, jako wyznanie zza grobu, jako odnowienie tego, co stracil. Ale jezeli zastanawial sie przez chwile i, odwracajac glowe od Tuni, aby przepchnac czolno przez tatarak i trzcine, strzegl, co mu z kokieterii, milosci moze, ofiarowywala dawniej Fela, to spogladajac z powrotem na swoja towarzyszke, widzial znowu jej usmiech, jej zeby, jej przesliczne oczy i smukly stan, smuklejszy od stanu Feli. Dopiero poznym popoludniem zebrali sie do domu i Wiktor mogl przez dlugie godziny bladzic miedzy szuwarami i szukajac niby to kaczek poic sie mlodym towarzystwem Tuni. A ona tez byla z tego zadowolona: Wiktor widocznie stanal przed nia nie obciazony zadnym wspomnieniem, dla niej jednej (nareszcie!) byl nowym znajomym, niespodziewanie nowym, moze pieknym i ona jedna ze wszystkich osob, jakie tu spotkal, nie obciazala go zadnymi dostrzezonymi zmianami. Poczul sie wolnym od wspomnien i przez to powrocila mu mlodosc. Tak mu sie te postacie Tuni i Feli zlaly, ze nawet wieczorem tegoz dnia, gdy wyjezdzal juz z Wilka i Tunia stala na progu, odprowadzajac swojego calodziennego towarzysza, wydalo mu sie nagle, ze to Fela wyszla, zeby go pozegnac. I nie czul w tym zjawisku strachu smierci, tylko przeciwnie, radosc zycia. Na drugi dzien po polowaniu, z rana, juz dosyc wczesnie, byl w Wilku. Odszukal Tunie i poszli razem do sosnowego gaiku: tych kilku wysokich sosen, ktore staly za ogrodem na wzgorzu i ktore tak dobrze widac bylo z daleka. Siedli znowu na trawie i rozpoczela sie ta gra, ktora tak czarowala przez caly dzien wczorajszy Wiktora: w nocy mu sie nawet snila. Gra zartow i niedomowien, zmyslowej bliskosci i niedostepnosci, zapachu ciala i lata, zdzbel trawy, ktore lechtaly dokuczliwie, lub mrowek, ktore spacerowaly po rekach i nogach, wywolujac dreszcz i otrzas. Byla to jednoczesnie gra starosci i mlodosci, wspomnien i rzeczywistosci, zycia i smierci, Tuni i Feli. Tunia miala teraz lat dwadziescia jeden czy dwadziescia dwa; ale wygladala znacznie mlodziej, gdy stawiala rowno swoje dlugie nogi, podobna do aniola z Giorgiona. Gdy siedziala obok Wiktora na trawie, tak bardzo przypominala trzepocacego sie ptaka. Nieuchronnie nastapilo to, co nastapic musialo; Wiktor chwycil dziewczyne za oba lokcie i przyciskajac do trawnika pocalowal mocno w usta. Tunia porwala sie i krzyknela. Potem zaczela obrzucac Wiktora wyrazami niezadowolenia, w koncu jednak rozesmiala sie serdecznie i pozwolila sie pocalowac po raz drugi, mocniej i dluzej. Pachniala zywica. -Nie - powiedziala potem, podnoszac palec do gory. - Wiecej ani troche, nie ma mowy! - i smiala sie serdecznie. Wiktora smiech ten lekko dotknal: Tunia powinna byla laskawiej traktowac ten pocalunek, powinien sie byl jej wydawac czyms o wiele powazniejszym. W smiechu tym tkwila jak gdyby kpina z niego i jego uczuc. Wrocil do dworu zawiedziony, a Tunia szla przy nim, sciszona nagle i powazna nad usposobienie. Spostrzegl, jak 13 spogladala bez celu na boki swoimi ciemnoszafirowymi oczami spod szeroko zarysowanych brwi. Zrobilo mu sie jej zal i serce mu sie scisnelo mysla, jak bardzo moglby pokochac takie wesole, piekne stworzenie.Potem byl podwieczorek i zdarzenia, ktore nastapily po podwieczorku, skierowaly jego mysli na inne tory. Pojechali wszyscy dwoma powozami do lasu. Ale poniewaz bylo za duzo osob (znowu byli goscie Joli), zabraklo miejsca i doprzezono do malej jednokonnej bryczki konia folwarcznego, ktory oczywiscie szedl daleko pomalej od cugowych. W tamta strone jechali ta bryczka Jola z kapitanem. Wiktor siedzial w powozie z Julcia, jej coreczkami i Tunia. Dzieci krecily sie, a Julcia sympatycznym niskim glosem gadala przez caly spacer. Wiktor patrzyl na Tunie, ktora odwracala sie od rozmowy, od dzieci, i tym samym wzrokiem, ktory juz dzis zauwazyl, powaznie i nieoczekiwanie skupionym, patrzyla na pola po bokach drogi. Wiktor patrzyl takze na mowiaca Julcie i porownywal powierzchownosc obu siostr. Byly zupelnie do siebie niepodobne. Oczy tylko mialy ten sam kolor, ale wyraz inny. Moze Julcia dawniej, gdy byla chudsza, podobniejsza byla do Tuni, ale dzisiaj roznil je zanadto wiek. Jedna tylko rzecz w ich urodzie byla uderzajaco podobna: ich skora. Ten cieply, zoltawy atlas, ktorego widoczne prawie granulacje stanowily o wartosci drogocennej materii, jednakowy byl prawie na dwoch szyjach, ktore porownywal Wiktor. Szyje, ramiona, karki siostr obciagniete prawie jednakowo gladko, choc warstwa tluszczu Julci o wiele pokazniejsza. I znowu przypomnialy sie Wiktorowi - choc o tym juz przestal myslec - owe noce, kiedy pieszczota takiej skory utkwila mu w pamieci. W lesie Jola zgubila bransoletke. Wszyscy jej szukali, co zajelo bardzo duzo czasu. Wreszcie znalazl ja maly Antos Kazi i stal sie przeto bohaterem calego wieczoru. Jola zdenerwowana pojechala naprzod powozem i Julcia z Wiktorem zostali sami do jednokonnego powoziku. Na polanach bylo moc kwiatow i Wiktor z bukietu, jaki miala Tunia, zatrzymal duza stokrotke o zoltym, pustym wnetrzu. Prowadzil palcami po owym srodku i po bialych platkach postrzepionych i juz lekko przywiedlych. Czul ich drobna ziarnistosc, spoistosc i sprezystosc czastek, z ktorych sie skladaly przystrzyzone na jeza slupki i platki delikatne, jedwabiste. Myslal o tych kwiatach, o Tuni i o Julci, kiedy wsiedli do malej dryndulki i Julcia zaciela leniwego a spracowanego konia. Julcia powozila. Zrobilo sie ciemno na dworze, pol nieba zajela z wolna posuwajaca sie chmura. Nie byla to nadchodzaca burza, zmieniala sie tylko pogoda. Mial byc deszcz i niebo przebieralo sie jak kobieta. Gwiazdy i zorze gasly, chmura sie nasuwala, ale powietrze bylo rownie duszne, jak przez caly dzien. Wiktor czul sie podniecony. Bryczuszka w ciemnosci zjechala na kosogor i przechylila sie gwaltownie. Wiktor, aby nie wypasc, przytrzymal sie jedna reka poreczy, druga przycisnal do Julci. Gdy tylko zostali sami, Julcia ,przestala mowic i Wiktor poczul zblizajaca sie chmure, jak ta, co na niebo wschodzila, otaczala ich ona i spajala ciezarnym milczeniem. Przesuwal powoli reke po plecach towarzyszki, doszedl jej kraku, potem opuscil sie nizej na ramiona. Wciaz czul na palcach wspomnienie tamtej skory sprzed pietnastu lat, ktora byla czyms piekniejszym od kwiatu. Ale to, co mial pod reka w tej chwili, czego przezornie i ostroznie dotykal w miare chybotania sie bryczki, bylo czyms zupelnie roznym i tak banalnym, ze sie przestraszyl. Tyle razy juz mial pod reka taka skore, iz teraz zdawalo mu sie, iz dotyka czegos bardzo dobrze znanego, prawie tak, jakby wlasnego ciala dotykal. Nic z dawnego nieprawdopodobnego dreszczu, nic z tego milczenia zadzy, ktora paralizowala mu jezyk. Julcia byla taka sama kobieta, jak tysiace innych. Powiedzial glosno, widzac, ze rozdziera tymi slowami niepotrzebnie czas letniej nocy: -Czy widzisz droge, Julciu bo jeszcze sie wywrocimy. Julcia przez chwile nie odpowiadala, chociaz drgnela na glos Wiktora. Wiedziala, ze pytanie to znaczy zupelnie co innego, ale jeszcze nie od razu sie mogla zorientowac co. Dla zbadania sytuacji powiedziala po dobrej chwili: -Nie, nic nie widze, ale klacz sama do domu nas zawiezie. -Zawiezc, zawiezie, ale moze po drodze wywrocic. Reka Wiktora opadla nizej i znowuz sciskala Julcie za kibic. Dziwil sie, ze jest taka obszerna, dawniej byla wiotka jak Tunia. -Mimo wszystko jestescie do siebie podobne z Tunia. Julcia w odpowiedzi mruknela tylko i nagle Wiktor zrozumial, ze palnal glupstwo, ze Julcia pomyslala sobie zupelnie co innego. Jedynym lekarstwem na popelniony blad bylo jechac teraz na gwalt do konca, ale Wiktor nie mogl sie przezwyciezyc. Nie, te pietnascie lat naprawde istnialy. I tak juz dojechali. Nie dawali spasc na siebie milczeniu, ale slowa i zdania, ktore zamieniali miedzy soba, nie mialy naprawde zadnego znaczenia ani zewnetrznego, ani wtornego. Chodzilo im tylko o dziurawienie letniego obloku. Wiktor czynil to z pewnym zalem, ale jednoczesnie czul, ze wspomnienia dawnych czterech nocy rosna, olbrzymieja, daja mu tesknote za latem minionym, choc i to, ktore teraz przezywal, bylo piekne i pachnace. Julcia mowila obojetnie i naprawde moze nic to ja nie obchodzilo. Tylko gdy juz dojechali i w ogolnym gwarze siadali do kolacji, a wszyscy mowili o zgubieniu bransoletki, o Antosiu, o tym, jak sie tyle razy przechodzilo kolo tego samego miejsca, gdzie lezal zgubiony klejnocik, gdy siadali do kolacji, Julcia, stojac przy swoim pierwszym miejscu i czekajac, az wszyscy sie zbiora, powiedziala ze smiechem swoim niskim glosem: -Nie wiedzialam, ze Wiktor boi sie jezdzic w nocy. Ciagle mnie przestrzegal, ze wywroce. -Dobrze, ze nas ten bucefal nie ponosil - powiedzial na to Wiktor i wszyscy sie smieli z biednej fornalskiej klaczy. Pare dni potem nie ruszal sie z Rozkow i omijal z daleka aleje, wiodaca w strone Wilka. Damy stamtad tez nie zglaszaly sie do wujostwa i dnie mijaly zupelnie bezbarwnie i monotonnie. Wiktor nie myslal o niczym i wypoczywal. Jak byl oslabiony, mial dowod oczywisty - a moze to juz zblizajaca sie czterdziestka sprawiala - ze nabral teraz w Rozkach zwyczaju spania po poludniu. Sen ten popoludniowy, zajmujacy najgoretsze godziny 14 dnia, roznil sie zasadniczo od snu nocnego, ktory mogl nie przychodzic, z chwila jednak przybycia spadal jak czarna plachta i dawal kompletne zapomnienie.Goracy i ciezki sen popoludniowy byl, wlasciwie mowiac, drzemka tylko, a czestokroc przybieral formy bardziej intensywnego i bardziej konkretnego myslenia. Mieszaly sie w nim dopiero co przezyte uczucia z marami wspomnien, opromienione chwala urzeczywistnienia. Sny i zjawy tych drzemek popoludniowych mialy zazwyczaj charakter bardzo erotyczny. Zamknawszy wszystkie okiennice, Wiktor ukladal sie w salonie na malej kanapce, z podkurczonymi nogami. Niewygodna ta pozycja stanowila jeden z charme'ow tego obrzadku. Lezac tak z glowa przykryta Jaskiem, sluchal z rowna uwaga stlumionego brzeczenia much, jak swoich zwolnionych w tempie mysli. Przyjemne cieplo, rozlewajace sie w podluz skreconego ciala, przeksztalcalo sie niebawem w rzeczywisty dotyk i stawalo sie rozciagnietym tuz przy nim, innym, mocno przycisnietym, cialem. Poza tym stawalo sie tak, jakby zawiasy wszystkich drzwi, zwory wszystkich scian rozluznily sie i nic nie mialo granic. Jego cialo stawalo sie tym obcym kobiecym cialem, tulilo sie don i rozlaczalo. Mimo scislego zespolenia odczuwal przepasc pomiedzy soba a owym cialem, o ktorym nawet nie wiedzial, do kogo nalezalo. Nie umial go nazwac i drzemka stawala sie meka, pragnal wiedziec cos o nim i bylo zawsze nieokreslone. Raz tylko jeden oznaczyl je jako cialo zabitego zolnierza, ale nie sprawilo mu to zadnej przykrosci. Przeciwnie, trup ten wydzielal przyjemne cieplo, ktore go lechtalo erotycznie, zreszta, po chwili lachmany jego opadly, zlaly sie w jedno z poduszka pod glowa, z poduszka na glowie, a on, Wiktor, znowu stanowil jedno z tym cialem, ktore lezalo wzdluz niego, i znowu sie oddzielal od niego nieprzenikniona przepascia meczacej osobnosci, i wszystko razem, meka i radosc, dusznosc i osobnosc, stanowilo tylko formy erotycznego podniecenia, ksztalty meczacego snu. Budzil sie ociezale i powoli przychodzil do rownowagi ledwie poznajac granice otaczajacych go przedmiotow i zawartosci mysli w glowie. Za to pozniej przez caly dzien czul sie zupelnie wypoczety i niepredko zasypial z wieczora. Nie przychodzily mu nigdy na mysl w czasie snu kobiety z Wilka. Gdy sie budzil jednak, czul potrzebe zanurzenia sie w ich atmosfere i naprawde musial sie zmuszac, aby nie chodzic do Wilka. Tak przyszedl prawie koniec drugiego tygodnia pobytu na urlopie. Wiktor obojetnie myslal o tym, ze za tydzien czy troche wiecej trzeba bedzie zbierac manatki do powrotu. Bawilo go przygladanie sie swojej osobie, jak gdyby komu obcemu. Nie mogl wykreslic linii swojego zycia i czul w niej luki, ktorych niepodobna bylo uzupelnic logicznie. Przeciecie pionowe w momencie wyjazdu jego z Wilka w roku 1914 zmienilo zasadniczo symetrie tej linii. Nawet zabawil sie wykresleniem tego, ale mu sie nie udalo, gdyz nie wiedzial, jak prowadzic "krzywa zycia" po czternastym, a zwlaszcza po dwudziestym roku: w gore czy w dol. Ostatecznie zrobil taki wykres: do czternastego roku, potem pietnascie kratek przerwy i znowu ciag dalszy linii na poziomie przerwanym i w gore. Ponad pietnastoma kratkami narysowal zamknieta elipse; zycie inne, skonczone. Rysujac te wszystkie linie w bardzo piekny ranek i, trzeba sie przyznac, tylko na piasku, myslal takze o Feli. Ona tez miala zycie w ksztalcie zamknietej elipsy, nie miala tylko nic poza tym. I nagle, gdy tak rysowal, zachcialo mu sie zobaczyc Julcie, Jole czy Tunie, i wprost od kreslunku wyruszyl znajoma drozyna (wybral najkrotsza), i po dwudziestu minutach wchodzil na ganek dworu wilkowskiego. Nie spotkal jednak zadnej z pozadanych kobiet. Czekala na niego jakby naumyslnie Zosia. Zastal ja w gabinecie czytajaca. Siedziala w fotelu i podniosla na niego oczy zza grubej, wytwornej ksiazki. -Przeciez przyszedles - powiedziala Zosia, jak gdyby sie ucieszyla, ale zaraz zmyla ten pozor - siostry o niczym innym nie mowily przez te dni, tylko dlaczego ciebie nie widac. Ale zadna nie miala tyle energii, aby pojsc lub pojechac do Rozkow. Wiktor usiadl przy niej, machinalnie wyjal jej ksiazke z reki i ogladal. Zosia patrzyla na niego z usmiechem. Wreszcie powiedziala: -Obawiam sie, ze znowu staniesz sie bohaterem naszego domu. One tylko o tobie mowia. -Nie boj sie - z gorzkim, zdawalo sie, usmiechem odpowiedzial Wiktor. - Nic nie bedzie z mojego bohaterstwa, za tydzien wyjezdzam i tyle mnie widzieli. -Ja tez - powiedziala Zosia, myslac widocznie tylko o sobie - mojego meza przenosza do Awinionu, musze mu pomoc w przeprowadzce. - A potem, przypomniawszy sobie Wiktora, dodala: -Jak to? Nie wrocisz juz wiecej do Wilka? -W tej chwili mysle, ze wroce - powiedzial Wiktor po chwilce zastanowienia. - Oczywiscie, ze wroce, ale obawiam sie, ze kiedy sie dostane w moje zycie codzienne, znowu o was zapomne. -Jestes uprzejmy - powiedziala Zosia. -Nie bawimy sie tutaj w zadne uprzejmosci, jestem po prostu szczery, wiecej nic. Sam sobie ze wstydem to przyznaje, ale mam wrazenie, ze praca mnie tak pochlonie, nagle stanie sie taka przytlaczajaca rzeczywistoscia, ze tam dla Wilka miejsca nie bedzie. -Ty sie obchodzisz zupelnie bez kobiet? -Tak! To "tak" bylo powiedziane z niezachwiana pewnoscia siebie, bez zadnego wahania, az Zosia zasmiala sie dyskretnie. -Ty jestes nadzwyczajny - powiedziala po chwili i wstala. Poprawila wlosy przed lustrem, a potem odwracajac sie do Wiktora dodala: - Uprzedzam cie, ze tu nie wszyscy sa tego pewni, i mam wrazenie, ze jezeli nie jestes przedmiotem nadziei, to w kazdym razie pozadan - zasmiala sie znowu. Potem znowu siadla. -Widze, ze masz mine przerazona i niepewna - powiedziala - jak dawniej boisz sie decyzji, boisz sie 15 wszystkiego, nawet samego siebie.-Czy myslisz, ze te cnoty posiadam od dawna? Czy obserwowalas mnie i wtedy? -Bylam glupim i zlym dzieckiem - powiedziala Zosia - cieszylo mnie to, ze nie orientowales sie zupelnie w sytuacji. To bylo jak w ciuciubabce: stales posrodku pokoju z zawiazanymi oczyma, a wszystko zmienialo sie - co chwila naokolo ciebie. Bawilam sie Jola, chociaz mialam dopiero dwanascie lat. Ja jednak widzialam wiecej od ciebie. -Bylas kobieta. -Tak, dwunastoletnia kobieta spostrzega wiecej od dwudziestoletniego mezczyzny. Moze dlatego nie miales nigdy w oczach moich powagi, smialam sie z ciebie i nie lubilam ciebie. -Mowisz mi same nieprzyjemne rzeczy - powiedzial Wiktor z usmiechem. -Bo wiem, ze cie to nic nie obchodzi - usmiechnela sie Zosia czarujaco. - Ciebie to naprawde, rzeczywiscie nic nie obchodzi. Wiktor patrzyl przez okno. Byl to jeden z tych dni na przelomie lata, kiedy jest bardzo cieplo, ale niebo jest pokryte, biale i cieple obloki ukladaja sie w nieprzerwana zaslone. Drzewa staly z opuszczonymi, jakby zwiedlymi liscmi, ktore pokazywaly biala podszewke. Kwiaty tez jakby zwiedly, dalie i fuksje zwiesily glowy. Poczul, patrzac na niemoc przyrody, ze nie przezwyciezy ona jesieni, i sam w sobie odczul ow brak oporu, ktory decydowal o przelomie lata. Wyszedl na balkon i patrzyl na ogrod, i poczul sie jak gdyby innym czlowiekiem, nie tym samym, ktory tu przyszedl przed kwadransem. Zosia przyszla za nim, czul do niej wdziecznosc za to, iz swoim mroznym tonem wywolala ten nastroj przywiedly, a decydujacy. -Wiesz, odmienilas mnie kilkoma slowami. -Wywolalam moze to, co dawno lezalo uspione w tobie. -Nie nie. Przeciwnie. Lato sie we mnie przelamalo. Powiedzial te slowa i zszedl po stopniach w dol. Zatrzymal sie i czekal, az Zosia zejdzie za nim, ale ona zatrzymala sie na tarasie, rece oparla, dloniami dotykajac balustrady, i patrzyla na niego przenikliwie i z ciekawoscia. Odwrocil sie i odszedl w glab ogrodu. Dzien zamkniety pod namiotem oblokow mial w sobie jakas slodycz i gorycz, jak zapach lubinu. Bylo bardzo cicho i bardzo cieplo, a w powietrzu, mimo jego czystosci, unosil sie jakis trupi zapach. Ziemia byla nieruchoma, polysk podluznego kanalu wydawal sie czyms martwym. Powietrze bylo przejrzyste i fury ze zbozem, jadace na pagorku za ogrodem, wydawaly sie jakby przyblizone przez lornete, kazde zdzblo sterczalo nieruchomo i wyraznie. Turkot nieglosny wolno poruszajacych sie kol stanowil jedyna, przerywana muzyke tego popoludnia. Przerazil sie tej godziny. Przeszedl sie pod nawislymi galazkami leszczyny, potem w lasku usiadl na darniowej lawie, siedzial, czekal, patrzyl i nie mial zupelnie poczucia rzeczywistosci. Tylko to przelamane lato bolalo go mocno, jak gdyby zranil sie w palec. Z pogmatwanych, nieokreslonych mysli wylanialo sie tylko jedno uczucie: niemoznosc zadnego osiagniecia. Znal to uczucie w pracy spolecznej, w Stokroci nazywal je brakiem doskonalosci. Tymczasem tutaj w to martwe, biale, przesliczne letnie popoludnie ukazalo mu sie ono w upiornej postaci. Nie chcial z nim walczyc, a ono ogarnialo zupelnie, odpedzajac concreta. Nic nigdy nie dopelnic, nic nigdy naprawde nie zrobic, nic nigdy nie posiasc do glebi. Odnalazla go Jola samotnego, zablakanego pomiedzy zakurzonym igliwiem sosen. Wyrwala go z przejrzystych przestrzeni nierzeczywistosci i powrocila do zycia bardzo zwyczajnymi slowami. Gadala wiele i jak za dawnych czasow opowiadala o tym, co bylo na obiad, jak zapomniano o mamie i nie poproszono jej do stolu, jakie byly lody, jak maz Zosi, ktory po nia przyjechal, robil dyplomatyczne miny, choc jest tylko wicekonsulem. Smiala sie troche nienaturalnie i stukala parasolka po pniach sosen. Nie patrzyla wcale na Wiktora, nie miala na to czasu i odwagi. Wiktor tez ja omijal spojrzeniem i wciaz jeszcze kusily go biale chmury pomiedzy czarnymi drzewami. Poszli ku domowi, spotkali Tunie, razem z nia wybrali sie na daleki spacer. Przez caly czas mowila Jola, Tunia dodawala od czasu do czasu jakis szczegol do jej opowiadan, Wiktor zadawal tylko pytania albo potakiwal. Pod wieczor chmury sie przetarly, z jasnych zrobily sie ciemne, i odeszly. Pare niebieskich pasow zostalo na bialawym, czystym zachodzie. Ochlodzilo sie. Wiktor nie sluchal i myslal o tej chwili ciszy, kiedy byl w ogrodzie, wprowadzony w trans samotnosci ironicznym spojrzeniem Zosi. Czul, ze atmosfera wokol nich zgeszcza sie i staje sie ciezsza, ale nie chcial sobie tego tlumaczyc. Wiedzial, raz na zawsze wiedzial teraz, ze wszystkie rzeczy tak, jak istnieja naprawde, sa nieosiagalne. Ze musi stac sam nad brzegiem bialego morza, a morze podejdzie stopniowo i zabierze go, i nic za nim nie pojdzie. -Posiasc naprawde cos, to jest rzecz niemozliwa - powiedzial glosno, nie zastanawiajac sie, czy powiedzenie to da sie zastosowac w biezacym momencie rozmowy. Ale ton jego glosu, ktory - nie slowa - nawet Tunie zastanowil, nie zdolal przerwac toku wymowy Joli i wreszcie Wiktor zrozumial, iz Jola gada byle co, jak gdyby chciala zagluszyc jakies wewnetrzne brzmienia czy jak gdyby nie chciala dopuscic Wiktora do slowa. Po kolacji pojechali konno we dwojke z Jola. Po cieplym dniu spadla chlodna rosa i liscie, ktore bily po twarzy Wiktora, byly zupelnie mokre. Ksiezyc wstawal pozno, prujac chmury, przedzierajac w nich dziury. Plamy jego blasku na oblokach podobne byly do plam sniegu lezacego na gorach. Jola powiedziala to, ale Wiktor milczal. Potem oboje milczeli i jechali tak, stepa, daleko. Wiktor czul nieprzenikniona samotnosc czlowieka; niemoznosc pokazania Joli tego, co sie dzis w nim dzialo: jak wszystko osiagalne, mogace sie konkretyzowac, rozplywalo sie na nic i zostawialo cos w rodzaju zamyslonej mgly. Wyrzekal sie wszystkiego, dzisiejszy dzien brzmial jak muzyka niektorych wielkich sonat Beethovena; a czul, ze Jola nie chciala sie niczego wyrzec. Wlasnie dzisiaj, coraz cieplejsza i piekniejsza, spokojniejsza, dumna 16 jechala obok niego, dotykajac stopa jego strzemion.-Pamietasz, jakesmy tak jezdzili dawniej ? - powiedziala tylko. Nie pamietal. Przypuszczal nawet, ze moze nigdy nie jezdzili we dwojke konno po nocy. Letnia noc nie pachniala tak nigdy piolunem, a przy tym nigdy tak nie zegnal zycia czynnego, mlodosci. Rzeczywiscie noc byla bardzo piekna i nagle w swej bialosci i przepascistosci wydala sie Wiktorowi tym samym dniem, ktory minal, bialy. Miedzy drzewami lasu, obok ktorego przejezdzali, widnialy zapadliny cienia, niebieskie przestrzenie, dokad nie dosiegal blask swiatla. Cicho bylo ogromnie i Wiktor mimo woli pochylil sie i pocalowal Jole. Wrocili pozno do domu, wszyscy spali. Wiktor niezdecydowany stanal w przedpokoju, ale Jola go pociagnela do salonu, a za salonem do malego buduarku, ktory jej sluzyl za sypialny. Jej dzienna gadatliwosc przeszla, stawala sie milkliwa, Wiktor tez nie bardzo mial ochote dzwigac ciezar rozmowy, zgasil wiec lampe i potoczyl sie wraz z Jola w objecia tak niebieskiego cienia, jak niebieski byl ow cien miedzy drzewami w lesie. Zasmial sie cicho w mroku, pomyslawszy, iz tak sie konczyl ow dzien rezygnacji. Ale Jola wykazala tyle milosnej sztuki i fachowego wyksztalcenia, ze wszystko, co bylo w jego czynie prymitywnym impulsem, wchlonela bardzo predko. Odszedl z malego ciemnego pokoiku przez okno bardzo szybko, bynajmniej nie nasycony czynami, ktorych dokonal, i szedl cieniem drzew ogrodowych, i potem juz do samych Rozkow, jak gdyby sploszony. Czul jednak swoj kazdy mocny krok na ziemi, czul rzeczywistosc lisci i galezi, czul prawde zmyslowego nasycenia i prawdziwy strach konsekwencyj. Postanowil sobie jednak, ze wieczor dzisiejszy nie bedzie mial wieczorow podobnych. I zaraz nazajutrz byl od samego rana w Wilku: wbrew wszystkiemu chcial patrzec na Jole i na Tunie, a nade wszystko chcial rozmawiac z Kazia, ktora byla tak spokojna, zdecydowana, zaaklimatyzowana w tej atmosferze; tutaj gdzie jego pociagalo i odrzucalo, gdzie mogl obserwowac najsprzeczniejsze reakcje swojego barbarzynstwa, gdzie jego barometr wskazywal coraz to inne cisnienia, ta kobieta z kluczykami, w spizarni, w kuchni, na werandzie miala olimpijski wyraz niektorych twarzy Rafaela. Ale Kazia, jak to przed poludniem, krecila sie ciagle i zostawiala go samego; siedziala na ganku i cala praca domowa, skrzetna i majaca wszelkie pozory niepotrzebnosci, przewijala sie przed nim jak obraz mrowiska. Przykro mu bylo troche, iz mogl sledzic to krzatanie sie z zupelna bezinteresownoscia, ze w zycie tego domu nie wszedl i nie wejdzie nigdy. Za pare dni wyjezdza, odsuwa sie w swoje wlasne zajecia i nawet nie wie, czy nowe wspomnienia Wilka zakryja mu sprzed oczu tamte dawne. Nawet noc wczorajsza nie potrafila go tak olsnic, jak widok Feli po kapieli, na lace. Skonstatowal stepianie sie wrazliwosci, jakie przychodzi z wiekiem, pomyslal, ze jednak tamtej nocy, u Julci, nic nie potrafi dorownac. Banalna przygoda wczorajsza jak gdyby zepsula mu wszystko, co tu przezyl dawniej; to byla juz bardzo spozniona historia. Dzien byl chlodny, drzewa odcinaly sie ostro na szarym niebie, a podworze przed domem pelne bylo ruchu i odglosow gospodarskich; widzial owo krzatanie sie, ktore stalo w zupelnym przeciwienstwie do kontemplacyjnego zamyslenia, w jakim sie pograzyl. Wtedy przyszla Jola, jeszcze nie ubrana, w bialym stroju porannym, pelnym zapachow i koronek. Byla sliczna i usmiechnieta, zupelnie swobodna i nawet zaraz zaczela mowic Wiktorowi o dniu wczorajszym, jak gdyby sie chciala tlumaczyc czy usprawiedliwiac. Ale Wiktor potraktowal od razu jej przeprosiny najbardziej radykalnym "szkoda gadac", jakie mu zostalo z czasow zolnierskich. Zobaczyl, iz delikatna i ladna kobiecina przeploszyla sie, jakby jej naprawde na Wiktorze zalezalo, przykro mu bylo, ze ja tak potraktowal. Ale coz bylo robic? Naprawde, szkoda mu bylo gadania o rzeczy, do ktorej nie przywiazywal najmniejszej wagi, i bal sie, aby Jola nie powiekszala jej do niepozadanych rozmiarow. Jola zabrala go do jadalni, gdzie jadla drugie sniadanie, skladajace sie z chleba, masla i dlugich zielonych ogorkow, ktore zrecznie obierala srebrnym nozykiem i krajala na blade plasterki. Jadla zwawo i duzo, tak samo jak mowila. Troche razilo to Wiktora, ze nie zdradzala najmniejszego zazenowania, ze sie nawet niespecjalnie wdzieczyla do niego, lecz okazywala towarzyska uprzejmosc i obojetnosc. Slonce zjawialo sie miedzy chmurami od czasu do czasu i oswietlalo porywiscie stolowy pokoj, bialy jej stroj i srebrny nozyk, ktorym operowala. Mowila znowu o byle czym, opowiadala o listach meza, ktore maja zawsze ton handlowo-urzedowy. Blask jej oczu i dzwiek jej glosu wydawal mu sie falszywym. Wreszcie Jola, jak gdyby nie mogla zniesc jego milczenia, powiedziala, odkladajac noz i widelec: -Ja wiem, co ty myslisz, ale juz mi jest wszystko jedno... -Niedawno mowilas inaczej... -Wszystko jedno. Naprawde. Jestem tak zgryziona wczorajsza realiizacja rzeczy, ktore powinny byly pozostac na zawsze w stadium nieurzeczywistnienia. -Wiec ty nazywasz to urzeczywistnieniem? Do glowy mi to nie przyszlo. To bylo na tak innej plaszczyznie niz nasz mlodzienczy flirt, ze w ogole tych rzeczy nie mozna porownac. -To prawda. Ale mi pozostalo po dawnych czasach takie pragnienie twojej przyjazni. Uwazam, ze teraz to jest niemozliwe. Wiktor usmiechnal sie: -Az tak? Nie, nie, Jolka, uspokoj sie. Zrozum, ze w ogole przyjazn pomiedzy nami jest czyms niemozliwym. Nalezymy... obracamy sie w tak innych "sferach". Nie w tym znaczeniu, jak to mowiono przed pol wiekiem, ale w znaczeniu astronomicznym. -Jednym slowem, nie mozemy miec nigdy wspolnej orbity? -Chyba gdyby nastapila jakas katastrofa wszechswiatowa... -Jestes okropny. W tej chwili weszla Julcia wyspana, wyczytana, wylezana, biala, rozowa, tez pelna wstawek i koronek, tyle tylko ze pod suknia lekka i biala rysowal sie staromodny gorset. Julcia zaczela sie smiac z Joli, ze ile razy kto wejdzie do sali jadalnej, zawsze ja zastanie przy stole, lakomstwo Joli znane, zreszta, bylo powszechnie. Ale Julcia, 17 posmia wszy sie do woli, przysunela sobie talerz i niby to zartami takze zaczela zmiatac chleb z maslem i ogorki, wreszcie zadzwonila na sluzaca i kazala sobie podac bialego sera.Wiktor przysluchiwal sie ich przekomarzaniu, potem wstal i chodzac po pokoju przypatrywal sie obu kobietom, ladnym i milym, jak wiele jadly i dosc lapczywie przy tym. Patrzyl, jak dlugie, biale zeby Julci pograzaly sie w matowym twarogu, jak Jola pochylala sie nad stolem, smarujac chleb maslem, gdyz jej krotki wzrok zmuszal ja do tego: przypatrywala sie z uwaga swoim czynnosciom na stole, co robilo wrazenie, ze usuwa swoje biale czolo spod kontroli Wiktora. Ten zas usmiechal sie tylko na to. Oto dwie "jego" kobiety siedzialy naprzeciwko we wzorowej zgodzie i zadna z nich nie myslala na serio o Wiktorze ani jego milosci. I przypomniala mu sie zimna noc w okopie, kiedy odzywal w nim dotyk ciala Julci. Teraz ma te kobiete przed soba i inna kobiete, o ktorej nie myslal w okopach, ale o ktorej, wie to teraz dobrze, dlugo pamietal. Jej szare oczy, gdy wzniosa sie teraz, przypomna mu bardzo wiele dawnych chwil: ale nie wzniosly sie. Obie siedza naprzeciwko siebie i zajadaja: smacznie, zwawo, tresciwie. Nie moze, niestety, nic wiecej sie dowiedziec od nich i o nich. Maja mezow, Julcia ma dzieci, Jola ma kochankow (domyslil sie tego od razu, a teraz ponadto po jej "szkole") - siedza teraz przed nim i gadaja na przemiany o wszystkim, co tylko mysl do glowy przyniesie. Jola nawet wydaje sie wesola - czasami rzuca na Wiktora wzrok porozumiewawczy, jak gdyby to ja ogromnie bawilo, ze zostala jego kochanka. Wiktor przypomina sobie dawne dnie nazajutrz po tym, gdy nocowal w pokoju Julci: ta mieszanina zawstydzenia, skrepowania i bakcyli erotycznych, latajacych miedzy nimi, stwarzala atmosfere niezapomniana. Dzisiaj Jola wydaje mu sie bezwstydna w tym, co mowila, a jeszcze bardziej w tej chwili, kiedy patrzy na niego ukradkiem, chowajac swoj wzrok od Julci. Wiktor mimo woli bierze ciepla i miekka dlon Julci do reki i podnosi do ust. Obie panie sa zdziwione, ale Wiktorowi kontakt tej reki, zupelna wzgledem niej obojetnosc sprawila jakas wtorna, inna niz wszystkie, przyjemnosc. Podziekowal jej tym pocalunkiem za owe dawne, niezapomniane noce i milo mu, ze uczynil to wobec Joli, ktora zupelnie nie rozumie tego postepku. Patrza na niego szeroko otwartymi szarymi oczyma i znowu czuje w twarzy tyle mlodosci. -Nie dziw sie, Jolka - powiada Wiktor - ja zawsze bardzo kocham Julcie. Po tych slowach wychodzi, zostawiajac obie panie zdziwione jego zachowaniem sie. Jola ma rozpacz w oczach, gdy on sie oddala, ale Wiktor mysli, ze one zaraz wroca do ogorkow. Poszedl do spizarni, Kazi tam nie bylo. Znalazl ja w gabinecie: pochylona nad szuflada staroswieckiej, brzydkiej komody wkladala sztuki swiezo wypranych obrusow i serwet, wyjmujac je z duzego kosza. Wiktor patrzyl przez chwile na te spokojna robote, wreszcie powiedzial: -Wiesz, moja droga - ja bym juz chcial jechac. -Nie mozesz pojsc piechota? - zapytala spokojnie Kazia. -Moge. Ale to daleko, szkoda czasu, ja chce wracac do Warszawy, do Stokroci. -Urlop sie przecie konczy dopiero za cztery dni. -Moglbym urlop nawet przedluzyc, gdybym tylko chcial. -Naprawde? - Kazia sie ucieszyla, ale potem, pomyslawszy troche, dodala: - Ale jesli myslisz, ze ci to zrobi lepiej, jezeli wyjedziesz, to spiesz. Po co masz sie czymkolwiek wiazac? Ale nie pojechal od razu: nie przedluzyl sobie urlopu, bo uwazal to za niepotrzebne, jednak wysiedzial do ostatniego dnia w Rozkach. Na pare dni przed wyjazdem mial zasadnicza rozmowe z ciotka, rozmowe, ktora go zmeczyla i zirytowala. Z trudnoscia mogl wytlumaczyc jej, ze nie ma zamiaru sie zenic, ze w ogole malzenstwo nie lezy w jego charakterze, a tym bardziej ze nie ma zamiaru angazowac sie z ktoras z panien z Wilka, ze Wilko i jego atmosfera jest czyms wprost przeciwnym temu sposobowi zycia, ktore on prowadzi i ma zamiar prowadzic. Na co ciotka zapytala: -Czy ty rzeczywiscie masz zamiar zawsze prowadzic takie zycie? Tyle bylo w tym pytaniu ironii i niecheci, ze to na serio zagniewalo Wiktora. Uniosl sie i powiedzial ciotce kilka bardzo nieprzyjemnych rzeczy, ktorych zaraz pozalowal. Przeprosil ciotke, ale mimo to nie mogl sie uspokoic i poszedl na bardzo daleki i dlugi spacer. Lubil te strony, bylo tu faliscie, zboze rozkladalo sie duzymi lanami i stare wyjezdzone drogi tworzyly rodzaj wawozikow otoczonych z obu stron bujna trawa, ktora jeszcze w tej porze gesto przetykaly polne kwiaty. Rzeczywiscie nie wiedzial, dlaczego sie tak zirytowal, ale zagniewalo go to zestawienie dwoch sposobow zycia, zagniewalo samo przypuszczenie ciotki, ze chcialby zmienic tryb zycia. Wybral to, co wybral, i ani myslal o czym innym, ma swoje slepe dzieci, Stokroc, zarzadzanie folwarkiem, to, co mu daje glebokie wewnetrzne zadowolenie, a ze tam czasem go to nudzi i mysli, ze nie warto, no, to przypuszcza, ze kazdy ma takie momenty zniechecenia, kazdemu ostatecznie jest ciezko. "Pannom z Wilka - pomyslal - tez latwo chyba nie jest. Jola ma takiego meza, moj Boze, poza tym wstydzi sie". Przypomnial sobie spokoj, z jakim Julcia zajadala chleb z serem siedzac w stolowym pokoju, a nagle jakies rozswietlenia slonca przerywajacego chmury ukazywaly ja niby w aureoli, zapalajac jej mlode jeszcze, zlote wlosy. Jej niski przyjemny glos dzwieczal mu w uszach i takze glos Joli, ktora byla prawie nieszczesliwa tego dnia, kiedy mu mowila o przyjazni, o szacunku, o przyszlosci, a po prostu myslala, ze jej Wiktor powie: "Porzuc no tego twojego starego i jedz ze mna do Warszawy", albo moze zwyczaj nie czekala, ze ja zapyta, czy dzisiaj moze przyjsc do niej i o ktorej. Wszystko to nudzilo go i nie chcial isc do Wilka. Albo i ta Kazia, ktora sie nagle ucieszyla, ze moze on sobie urlop przedluzy. Naumyslnie nie przedluzyl. Ale czy zrobil to naprawde dla Kazi? Nie, na pewno nie. Trzymal sie tego terminu ze strachu. Moze, gdyby teraz nie wyjechal, nie wyjechalby juz nigdy. Wsiaknalby w Wilko, zostal z nimi, czujac przy sobie to biale cieplo, te swiezosc, to zycie zdrowe i potezne, przeplywajace przez rozgrzane ciala kobiet. Wracajac zaszedl na cmentarz na grob Feli. Byl tak samo zapuszczony, jak przed paru tygodniami. Sterczal tu tylko jeszcze oskubany zeschly wiechec bukietu, zlozonego wtedy przez niego. Tak samo byl ten murek 18 kamienny. Te same rzadkie, odarte z lisci akacje, ten sam smutek bezdomny rzeczy brzydkich i niepotrzebnych.Nikt tu nie byl od tego czasu, co on tu przychodzil, mogila pieknej dziewczyny zionela opuszczeniem, akacja, przez cale lato tracaca liscie, zasypala zeschla trawe brazowymi talarkami i tak to stalo, trwalo, bylo, wszystko chyba tylko po to, aby zapisac sie w jego sercu zalosnymi zgloskami. Stal i patrzal. Nad niskim murkiem widzialo sie niskie i szare chmury, co chwila rozswiecane od dolu, czasami blekitne trojkaty rozwidnialy sie jak oczy, ktore sie otwieraja nieoczekiwanie do slodkiego bytu. -Nie, nic mi po tym - powiedzial Wiktor. Nie bylo w nim najmniejszych wahan. Ani przez mysl mu nie przeszlo, aby na przyklad dzis w nocy wstac, przejsc pieszo ten maly kawalek drogi, jaki oddziela Rozki od Wilka, i zapukac do okna malego buduarku, znajdujacego sie za salonem. "Nie, nic mi po tym" - powtarza i zawraca z cmentarza, mija droge do Wilka wzdluz kanalu i idzie prosto przed siebie w strone Rozek. Mysli juz teraz tylko o swojej pracy, do ktorej ma wrocic, i tylko jako wtorne pejzaze czy mysli akompaniatorskie zjawiaja mu sie obrazy rozstrzelanego zolnierza, Feli stojacej na lace w zoltym promieniu niskiego slonca czy tez czerwony kolor sukni Joli pewnego dawnego popoludnia. Dopiero kiedy przyszedl do swojego pokoju, wieczorem, dosyc nawet pozno - stanal przy oknie i patrzyl na niebo niebieskie i przejrzyste mimo wieczora, przypomnial sobie, ze to juz jutro ma wyjechac, i chwycil go nieopisany, wielki zal. Zdawalo mu sie przez chwile, ze wszystko rzeczywiste odbylo sie wowczas, pietnascie lat temu, a on nic o tym nie wiedzial. Tyle staran i wysilkow wlozyl w nastepne lata zycia, tak wyczerpaly go one i teraz dopiero spostrzega, ze byly one prochem. Nic mu z nich nie zostalo, nawet wspomnienie owoczesnego szczescia dzisiaj dopiero sobie zdobyl. Zobaczyl jak na dloni, ze, jak sie to mowi w mieszczanskich rodzinach, zmarnowal sie. Wielki to grzech nie umiec spostrzec wlasnego szczescia. I to takze jest nieprawda, ze zmarnowaly go lata wojny, ze zasypaly go gradem szarych, niwelujacych zdarzen; nie, to on sam przywolal te zdarzenia, chcial, aby one nad nim zapanowaly. Bal sie po prostu mysli, ze mozna zyc inaczej, jak przez pietnascie lat opedzal sie od mysli, ze mozna pojechac do Wilka. Nie kochal nigdy nikogo, ale nie dlatego, ze nie bylo po temu sposobnosci, tylko dlatego, ze tchorzyl. Jakiz ciezki byl ow zal, ktory ogarnal go tego wieczora i dlugo nie dawal mu zasnac na twardym materacu kochanych wujostwa w Rozkach. Zbudzil sie wczesnie: byl to ostatni dzien jego pobytu tutaj. Przez caly dzien rozmawial z wujostwem, drzemal, chodzil w strone kanalu i ostatecznie nie poszedl do Wilka, tylko, zamiast odjechac wieczornym pociagiem, postanowil odlozyc wyjazd do nastepnego rana. Wtedy, widzac juz, ze nic sie nie zmieni i nic nie pomoze, dzielnie spakowal drobiazgi do teczki i przyjrzal sie sobie w lustrze. Wyjezdzal opalony i dobrze wygladajacy: poszedl na Wilko i pozegnal sie z paniami z daleko idacym opanowaniem. Julcia mu zarzucila, ze jest zbyt obojetny. Zosia zapytala, czy znowu sie zjawi za lat pietnascie. Pomyslal sobie: "Nigdy", ale nie powiedzial nic, usmiechnal sie tylko i nikt na pewno nic nie zauwazyl w tym jego usmiechu. Kazia mu przyniosla duza paczke, starannie zwiazana sznurkiem, byly to zapasy z jej spizarni, "nowy etap naszej przyjazni", powiedziala z jakas nieprzyjemna ironia; byla jak gdyby rozzalona. Wiktor widzial, ze Jola wziela bialy plocienny kapelusz, nachylajac glowe zeszla z ganku. -Ja cie odprowadze - powiedziala -jak wtedy w dziewiecset czternastym. -Czy do tego samego miejsca? - spytal Wiktor. -A ty pamietasz, dokad doszlismy wtedy? -Idac zatrzymalem sie i przypomnialem sobie dokladnie. Jest tam kopiec graniczny, ale zagajnik urosl. Gdy wyszli na droge, dzien wydal im sie jesienny, choc bylo pelne lato; w przymgleniu nieba, w ciszy na ziemi drzemaly hasla jesieni. Tak jakby lato juz odchodzilo, choc bylo obecne, dojrzale, pod reka stojace, pelne zapachu siana i jagod. Prawie milczac - wymieniajac tylko te uwagi o dziwnym nastroju dnia - przeszli przez droge, szosa az do zagajnika, ktory juz teraz lasem trzeba by bylo nazwac, i znalezli sie w tym samym miejscu, w ktorym Jola zegnala go w roku dziewiecset czternastym. Wiktor popatrzyl na zegarek i zobaczyl, ze do pociagu, ktory go mial zabrac, byla jeszcze przeszlo godzina: pospieszyl sie, chcac czym predzej porzucic te strony. Przy dawnym kopcu granicznym przysiedli. Jola oparla sie o darn wzniesienia i gryzac trawke patrzyla w niebo, po ktorym przesuwaly sie ogromne, dojrzale obloki. Wiktor, przeciwnie, pochylil sie, zgarbil i patrzyl w ziemie. Nie widzial, zreszta, ani zdzbel, na ktore patrzyl, ani drobnych owadow, dokonywajacych miedzy nimi swojej meczacej pracy. Przesuwal w pamieci lata, ktore go dzielily od tamtej chwili, kiedy siedzial w tym miejscu w towarzystwie tej samej kobiety. Wszystkie wydaly mu sie monotonne i do siebie podobne i przestraszyla go ich ilosc, kiedy ja sobie uprzytomnil. Pietnascie razy mogl wrocic w to samo miejsce i nie wrocil tu ani razu. -Z jakimi uczuciami porzucasz Wilko? - spytala go po dlugiej chwili Jola, a Wiktor w odpowiedzi niechetnie wzruszyl ramionami i zwrocil ociezale swa glowe ku niej. Zalowal, ze to nie siedzi przy nim Kazia, ktorej by mogl powiedziec w przyblizeniu to samo, co myslal. Jej nie mogl powiedziec nic. Gdyby powiedzial, ze zaluje tamtych czasow, gdyby powiedzial w ogole cokolwiek - ona wszystko chcialaby interpretowac jako wyznanie milosne. A on byl naprawde tak daleko od tego. Wszystko, co czul teraz, bylo jednak tesknota za miloscia, ktora mu sie przelala jak woda miedzy palcami - ale nie teraz, tylko kiedys tam! Trzeba bylo moze kochac - ale to nie znaczy, ze teraz trzeba objac Jole i mocno ja pocalowac w usta. Totez Wiktor milczal. Gest odwroconej ku Joli glowy wydal mu sie juz czyms zbyt wielkim, wiec znowu ja opuscil ku trawkom i insektom po nich spacerujacym. Potem podniosl dlon do ust i nakryl je wierzchem wargi, jakby sie mial wstrzymac od placzu. Ogarnal go prosty i jaskrawy zal. Zal za wszystkim, co mija i odplywa. Za wszystkim, co mozna ujrzec dopiero z perspektywy, jak lodz oddalajaca sie na zakrecie rzeki. -Smutne rozmyslania - westchnela raz jeszcze Jola. 19 -O, bo ty mnie nie rozumiesz - powiedzial Wiktor i nagle dodal nerwowo i skwapliwie: - Widzisz, tak mi tu bylo dobrze i zrozumialem... zrozumialem...Zatrzymal sie nagle i popatrzyl na Jole z przerazeniem. -Co zrozumiales? Ale Wiktor machnal reka, jakby pelen zwatpienia, a potem wstal z kopca. -No - powiedzial - bo pociag sobie pojdzie, a jutro juz bym moze stad nie wyjechal. - Zartujesz - powiedziala Jola powaznie. -Naturalnie. Coz ja bym tutaj miedzy wami robil, zablakany z innej planety? Do widzenia - dodal i pocalowal ja w reke. -I potem... co ja chcialem jeszcze powiedziec? - dodal - a, tak, nie zaniedbujcie tak grobu Feli. Potem odszedl nie ogladajac sie, zrazu drobnym i niepewnym krokiem. Jola wstala i rozlozywszy rece patrzyla, jak odchodzil. Wytezala swoj krotki wzrok, ale kontury odchodzacego mezczyzny zaczely jej sie zacierac w oczach. Strzepnela wiec biala suknie i zawrocila do domu, ale nie, obejrzala sie jeszcze. Krok Wiktora, w miare jak odchodzil, stawal sie mocniejszy i pewniejszy. Glowa wznosila sie do gory, a gdy wchodzil na stacje, machal juz wesolo swoja teczka, myslac o tym, co tam Janek w Stokroci przez te trzy tygodnie robil. Syrakuzy, kwiecien 1932 20 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-19 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/