Nicholas Sparks Pamietnik CUDA Kim jestem? I jak, ciekawi mnie, skonczy sie ta opowiesc?Slonce juz wzeszlo i siedze przy oknie, zasnutym mgla mijajacego zycia. Ladny dzis przedstawiam soba widok: dwie koszule, grube spodnie, szalik owiniety dwa razy wokol szyi, z koncami wepchnietymi pod gruby sweter, wydziergany przed trzydziestu wiosnami przez moja corke. Termostat w pokoju nastawiony jest na najwyzsza temperature, tuz za mna stoi mniejszy grzejnik. Steka, sapie i wypluwa z siebie gorace powietrze niczym jakis basniowy smok, a mimo to caly sie trzese z zimna, ktore nigdy nie ustepuje, a zbieralo sie od osiemdziesieciu lat. Osiemdziesiat lat - mysle czasami i choc sie z tym godze, nadal mnie zdumiewa, ze od prezydentury George'a Busha ani razu nie bylo mi cieplo. Zastanawiam sie, czy wszyscy w moim wieku tak sie czuja. Moje zycie? Nielatwo je opisac. Nie okazalo sie tak wspaniale, jak to sobie wymarzylem, ale tez nie skonczylem jako chlopiec na posylki. Podejrzewam, ze mozna by je porownac do rynku obligacji: dosc stabilne, wiecej zyskow niz strat, z czasem wykazujace tendencje zwyzkowa. Trafny zakup, szczesliwy zakup, a przekonalem sie, ze nie kazdy moze to powiedziec o swoim zyciu. Lecz nie dajcie sie zwiesc. Nie jestem wyjatkowy, co do tego nie mam watpliwosci. Jestem zwyczajnym czlowiekiem o zwyczajnych myslach i wiodlem zwyczajne zycie. Nikt nie postawil pomnika ku mej czci, a moje imie szybko pojdzie w zapomnienie, lecz kochalem - calym sercem i dusza - a to moim zdaniem wystarczajaco duzo. Romantycy nazwaliby to opowiescia o milosci, cynicy - tragedia. Mnie sie wydaje, ze znajdzie sie tu troche jednego i drugiego, lecz niezaleznie od punktu widzenia, ktory wybierzecie, historia ta obejmuje znaczna czesc mego zycia i drogi, ktora obralem. Nie narzekam na te droge ani na to, dokad mnie zawiodla. Na inne rzeczy, owszem, skarg by sie znalazlo dosyc, ale moja sciezke zawsze uwazalem za dobra i szedlem nia bez wahania. Niestety, z czasem coraz trudniej nia kroczyc. Prosta jest jak dawniej, lecz teraz pojawily sie na niej kamienie i zwir. nazbieralo ich z biegiem czasu. Jeszcze trzy lata temu latwo bylo je ignorowac, ale nie teraz. Cialo niszczy choroba; nie jestem juz ani silny, ani zdrowy, a moje dni przypominaja egzystencje sflaczalego balona: pozbawione zycia, gabczaste, z dnia na dzien coraz bardziej miekkie. Kaszle, mruze oczy i sprawdzam godzine na zegarku. Uswiadamiam sobie, ze pora ruszac. Wstaje z fotela pod oknem i czlapie przez pokoj, zatrzymujac sie przy biurku, zeby wziac notatnik, ktory czytalem juz setki razy. Nie przerzucam kartek, tylko wsuwam go pod pache i dalej ide tam, dokad musze pojsc. Przemierzam posadzke z bialych plytek, przyproszonych nieco szaroscia. Podobna do moich wlosow i wlosow wiekszosci mieszkancow tego domu, choc dzis rano tylko ja ide korytarzem. Reszta siedzi samotnie w pokojach, wylacznie w towarzystwie telewizorow, ale oni, tak samo jak ja, do tego przywykli. Wystarczy czlowiekowi dac dosc czasu, a do wszystkiego przywyknie. Z oddali dobiega mnie przytlumiony szloch i doskonale wiem, kto to placze. Wtedy zauwazaja mnie pielegniarki, usmiechamy sie do siebie, pozdrawiamy. To moje przyjaciolki i czesto gawedzimy, ale jestem przekonany, ze nie pojmuja ani mnie, ani tego, przez co codziennie przechodze. Szepcza miedzy soba, kiedy je mijam. -Znowu idzie - slysze. - Mam nadzieje, ze to sie dobrze skonczy. Lecz nie mowia tego glosno. Zapewne uwazaja, ze bolalaby mnie ta rozmowa o tak wczesnej porze, i - o ile siebie znam - maja racje. W chwile potem dochodze do pokoju. Drzwi, jak zwykle, zostawily uchylone. Siedza tam dwie siostry, ktore rowniez witaja mnie usmiechem. -Dzien dobry - mowia pogodnie. Przystaje na chwile, by zapytac o dzieci, szkole i nadchodzace wakacje. Przez jakis czas gawedzimy, nie zwracajac uwagi na placz. Pielegniarki juz do niego przywykly, zobojetnialy. Ja zreszta tez. Potem zapadam sie w fotelu, ktory tak do mnie przywykl, ze dopasowal sie do mego ciala. Pielegniarki juz koncza; jest ubrana, ale nadal placze. Wiem, ze sie uspokoi, gdy wyjda. Poranne obrzadki zawsze wytracaja ja z rownowagi, a dzisiejszy ranek nie nalezy do wyjatkow. W koncu pielegniarki odsuwaja parawan i opuszczaja pokoj. Obie muskaja mnie z usmiechem, przechodzac obok. Zastanawiam sie, co to oznacza. Siedze przez moment, wpatrujac sie w nia, lecz ona nie odpowiada spojrzeniem. Rozumiem to, wszak nie wie, kim jestem. Uwaza mnie za obcego. Potem opuszczam glowe i w duchu modle sie o sile, ktorej - wiem o tym - bede potrzebowal. Zawsze gleboko wierzylem w Boga i w potege modlitwy, choc - jesli mam byc szczery - ma wiara sklada sie z listy pytan, na ktore po smierci z pewnoscia zazadam odpowiedzi. No, juz jestem gotowy. Okulary na nos, lupa z kieszeni. Na chwile odkladam ja na stolik, zeby otworzyc notatnik. Dwukrotnie musze polizac sekaty palec, zanim w koncu uda mi sie odwrocic dobrze juz zniszczona okladke i otworzyc na pierwszej stronie. Potem biore do reki lupe. Zawsze na moment przedtem, nim zaczne czytac, serce mi sie sciska i mysle: Co dzis sie wydarzy? Nie wiem, bo nigdy nie moge tego przewidziec, i w glebi ducha zdaje sobie sprawe, ze to bez znaczenia. Sil dodaje mi liczenie na szanse, nie pewnosc, lecz swego rodzaju zaklad z samym soba. I choc mozecie nazwac mnie marzycielem albo glupcem, czy jeszcze kims innym, wierze, ze wszystko sie moze zdarzyc. Rozumiem, ze fakty i nauka sprzysiegly sie przeciwko mnie. Lecz nauka nie stanowi odpowiedzi na wszystko; to wiem, nauczylem sie tego w swym dlugim zyciu. I dzieki temu zostaje mi wiara, ze cuda - nawet najbardziej niewytlumaczalne i niewiarygodne - istnieja i zdarzaja sie, kpiac sobie z naturalnego porzadku rzeczy. Dlatego po raz kolejny, tak jak to czynie co dzien, zaczynam czytac jej na glos notatnik - w nadziei, ze cud, ktory zmienil me zycie, zdarzy sie kolejny raz. I moze - powtarzam: moze - tak sie stanie. DUCHY Byl rok 1946, poczatek pazdziernika, i Noah Calhoun z ganku swojego domu w stylu kolonialnym ogladal zachodzace slonce. Lubil przesiadywac tu wieczorami, zwlaszcza po dniu ciezkiej pracy, i pozwalac myslom bladzic, nie narzucajac im okreslonego kierunku. Wlasnie tak odpoczywal - zwyczaj ten przejal po ojcu.Najbardziej lubil patrzec na drzewa i ich odbicie w rzece. W Polnocnej Karolinie drzewa pieknie wygladaja pozna jesienia: mienia sie wszystkimi odcieniami zieleni, zolci, zlota i czerwieni. Ich niesamowite kolory plona w sloncu i chyba juz po raz setny Noah Calhoun zastanawial sie, czy pierwsi wlasciciele rezydencji spedzali wieczory, myslac o tym samym. Dom postawiono w 1772 roku, stanowil jeden z najstarszych i najwiekszych budynkow w New Bern. Poczatkowo byl rezydencja wlascicieli plantacji. Noah Calhoun kupil go tuz po zakonczeniu wojny, poswieciwszy jedenascie miesiecy i mala fortune na jego renowacje. Pare tygodni temu pewien dziennikarz z Raleigh napisal o nim artykul; twierdzil, ze to jeden z najwspanialej odbudowanych majatkow, jakie widzial. Przynajmniej budynek. Reszta posiadlosci to zupelnie co innego i wlasnie na pracy nad nia Noah spedzil wiekszosc dnia. Dwunastoakrowy majatek z jednej strony oblewaly wody Brices Creek i Noah naprawial drewniany plot, otaczajacy posiadlosc z pozostalych trzech bokow, sprawdzajac, czy nie jest sprochnialy albo naruszony przez termity, i w razie potrzeby wymieniajac deski. Zostalo mu jeszcze sporo roboty, zwlaszcza na zachodniej granicy, i dzis, odkladajac narzedzia, pomyslal, ze trzeba bedzie zamowic wiecej drewna. Wszedl do domu, wypil szklanke slodkiej herbaty, potem wzial prysznic. Zawsze sie myl pod koniec dnia, woda splukiwala z niego brud i zmeczenie. Potem gladko zaczesal wlosy, wlozyl splowiale dzinsy i niebieska koszule, nalal sobie kolejna porcje slodkiej herbaty i udal sie na ganek, gdzie teraz siedzial, jak zwykle o tej porze dnia. Wyciagnal rece nad glowa, opuscil je, po czym kilka razy ruszyl barkami. Czul sie dobrze, czysto, swiezo. Zmeczone miesnie dawaly o sobie znac i wiedzial, ze jutro bedzie troche obolaly, ale cieszyl sie, ze zrobil wiekszosc tego, co sobie zaplanowal. Siegnal po gitare, co przypomnialo mu o ojcu i kolejny raz uswiadomilo, jak bardzo mu go brak. Przeciagnal palcami po strunach, dostroil dwie i znowu sprawdzil. Tym razem instrument brzmial prawie tak, jak trzeba. Noah zaczal grac. Cicho, spokojnie. Najpierw nucil, potem, gdy otoczyl go zmierzch, zaspiewal. Gral i spiewal, dopoki slonce nie zniknelo, a niebo nie poczernialo. Skonczyl troche po siodmej i oparl sie wygodniej w fotelu, zeby sie pobujac. Z przyzwyczajenia zerknal w gore i zobaczyl Oriona, Wielka Niedzwiedzice, konstelacje Blizniat i Gwiazde Polarna, migoczace na jesiennym niebie. W myslach zaczal obliczac stan swoich finansow, ale po chwili dal spokoj. Wiedzial, ze wydal na dom prawie wszystkie oszczednosci i juz wkrotce bedzie musial znowu sie rozejrzec za praca, lecz odepchnal te mysl i postanowil sie rozkoszowac ostatnimi miesiacami renowacji, nie zatruwajac ich martwieniem sie o jutro. Nie watpil, ze wszystko sie jakos ulozy. Zawsze sie ukladalo. Poza tym myslenie o pieniadzach go nudzilo. Juz dawno nauczyl sie radowac prostymi rzeczami - rzeczami, ktorych nie mozna kupic - i nie byl w stanie zrozumiec ludzi, ktorzy tego nie potrafia. To kolejny zwyczaj odziedziczony po ojcu. W tej samej chwili podeszla do niego Ciem, jego suka mysliwska, i szturchnela go w reke wilgotnym nosem, zanim umoscila sie u jego nog. -Czesc, malutka, co tam slychac? - spytal, pogladziwszy ja po lbie. Zapiszczala cicho i podniosla ku niemu lagodne, okragle slepia. W wypadku samochodowym stracila lape, ale nadal sprawnie sie poruszala i dotrzymywala mu towarzystwa w spokojne wieczory, takie jak ten. Noah mial trzydziesci jeden lat - nie tak znow wiele, ale byl na tyle dojrzaly, by czuc sie samotny. Odkad tu sie sprowadzil, nie umawial sie z dziewczynami, nie spotkal zadnej, ktora choc odrobine by go zainteresowala. Wiedzial, ze to wylacznie jego wina. Bylo w nim cos, co sprawialo, ze utrzymywal dystans miedzy soba a kobieta, ktora probowala sie do niego zblizyc. I chyba nawet nie potrafilby tego zmienic, chocby i probowal. Ale czasem, tuz przed zapadnieciem w sen, zastanawial sie, czy na zawsze ma pozostac samotny. Wieczor plynal dalej, cieply, przyjemny. Wsluchany w muzyke swierszczy i szelest lisci, Noah myslal, ze odglosy natury sa bardziej rzeczywiste i budza wiecej uczuc niz przedmioty, takie jak samochody czy samoloty. Natura dawala wiecej, niz brala, a jej dzwieki zawsze uswiadamialy czlowiekowi, kim powinien byc. W czasie wojny wielokrotnie, zwlaszcza po wiekszych przezyciach, wracal mysla do tych prostych odglosow. -Dzieki temu nie oszalejesz - powiedzial ojciec na pozegnanie, gdy Noah odplywal. - To muzyka Boga, ktora przeniesie cie do domu. Dopil herbate, wszedl do srodka, znalazl ksiazke i w drodze powrotnej zapalil swiatlo na ganku. Usiadlszy w fotelu, spojrzal na tomik. Byl stary, okladka miala wystrzepione brzegi, a strony poplamilo bloto i woda. Zdzbla trawy Walta Whitmana. Towarzyszyly mu w czasie wojny, kiedys nawet przyjely wycelowana w niego kule. Przetarl z kurzu okladke. Potem otworzyl ksiazke w przypadkowym miejscu i przeczytal slowa, ktore przed soba zobaczyl: Polnoc widna - to godzina twoja, o duszo, wolny twoj lot w niewymowne. W oderwaniu od ksiag, ze sztukami w rozbracie, po dniu wypelnionym, dokonawszy roboty, Unoszaca sie calkowicie i w oddal ostatnia, milczaca, zdumiona, zadumana o tym, co milujesz najbardziej: Noc, sen, gwiazdy i smierc[1]*. Usmiechnal sie do siebie. Nie wiedzial czemu, lecz Whitman zawsze kojarzyl mu sie z New Bern i Noah cieszyl sie, ze wrocil. Choc nie bylo go tu przez czternascie lat, uwazal je za swoj dom, znal tu mnostwo ludzi, wiekszosc jeszcze z czasow mlodosci. Nic dziwnego. Wszak mieszkancy poludniowych miasteczek nigdy sie nie zmieniali, najwyzej odrobine starzeli. Teraz jego najlepszym przyjacielem byl Gus, siedemdziesiecioletni Murzyn mieszkajacy w poblizu. Spotkali sie pare tygodni po tym, jak Noah kupil dom - Gus zjawil sie z domowa nalewka i gulaszem z krolika; spedzili wieczor, upijajac sie i opowiadajac sobie swe dzieje. Od tamtej pory Gus odwiedzal go kilka razy w tygodniu, zazwyczaj po osmej. Od czasu do czasu musial sie wyrwac z domu, w ktorym mieszkalo czworo jego dzieci i jedenascioro wnuczat, i Noah doskonale go rozumial. Zwykle Gus przynosil harmonijke ustna i pogawedziwszy, grali razem pare piosenek. Zdarzalo sie, ze muzykowali tak godzinami. Gus zastepowal Noahowi rodzine. Wlasciwie nikogo poza nim juz nie mial, a przynajmniej od smierci ojca przed rokiem. Noah byl jedynakiem - matka zmarla na grype, gdy mial dwa lata - i choc kiedys chcial sie ozenic, nigdy tego nie zrobil. Ale raz sie zakochal, to wiedzial na pewno. Jeden, jedyny raz, dawno temu. I to uczucie przemienilo go na zawsze. Prawdziwa milosc potrafi to zrobic z czlowiekiem, a jego milosc byla prawdziwa. Nadciagnely chmury znad wybrzeza, srebrzac sie w poswiacie ksiezyca. Gdy zgestnialy, odchylil glowe, kladac ja na oparciu bujanego fotela. Automatycznie odpychal sie nogami, fotel kolysal sie rytmicznie, a mysli, jak niemal co wieczor, poplynely ku wspomnieniu podobnego cieplego zmierzchu sprzed czternastu lat. To bylo tuz po maturze w 1932 roku, pierwszy wieczor jarmarku. Wszyscy mieszkancy miasta wylegli na ulice, bawiac sie na barbakojach albo oddajac sie grom hazardowym. W powietrzu wisiala wilgoc - z jakiegos powodu doskonale to zapamietal. Przyszedl sam i kiedy przedzieral sie przez tlum w poszukiwaniu przyjaciol, wypatrzyl Fina i Sare, z ktorymi dorastal, rozmawiajacych z jakas nieznajoma dziewczyna. Pamietal, ze pomyslal: Ladna, a gdy w koncu do nich dotarl, spojrzala na niego zamglonymi oczami, ktore potem ciagle do niego wracaly. -Czesc - odezwala sie zwyczajnie, podajac mu reke. - Finley wiele mi o tobie opowiadal. Zwyczajny poczatek, cos, co latwo byloby zapomniec, gdyby dotyczylo kogos innego niz ona. Ledwo jednak ujal jej reke i zajrzal w te niesamowite, szmaragdowe oczy, nim jeszcze zaczerpnal tchu, wiedzial z cala pewnoscia, ze oto dziewczyna, ktorej moglby szukac przez reszte zycia i nigdy juz nie znalezc. Wydawala mu sie tak wspaniala, tak idealna - a letni wiatr szumial w galeziach drzew. Od tamtej chwili wszystko poszlo jak burza. Fin powiedzial Noahowi, ze dziewczyna przyjechala z rodzina do New Bern na wakacje, bo ojciec pracowal u R.J. Reynoldsa, a choc Noah tylko kiwal glowa, jej spojrzenie sprawialo, ze to milczenie wydawalo sie normalne. Wtedy Fin parsknal smiechem, bo widzial, co sie swieci, a Sara zaproponowala, zeby kupili sobie wisniowej coli, po czym cala czworka sie bawila, dopoki tlumy nie zrzedly i nie pozamykano straganow. Spotkali sie nastepnego dnia i kolejnego, a wkrotce stali sie nierozlaczni. Co rano, z wyjatkiem niedzieli, kiedy musial isc do kosciola, w zawrotnym tempie robil wszystko, co do niego nalezalo, a potem ruszal prosto do Fort Totten Park, gdzie czekala na niego ona. Poniewaz byla gosciem i nigdy przedtem nie spedzila wakacji w miasteczku, dni wypelnialy im zajecia zupelnie jej nie znane. Nauczyl ja, jak nakladac przynete i lowic okoniopstragi na plyciznach, zabieral na wyprawy w gestwiny Croatan Forest. Plywali lodzia, ogladali letnie burze i Noahowi wydawalo sie, ze znaja sie od zawsze. Ale i on sie czegos uczyl. Na potancowce w remizie to ona pokazala mu, jak sie tanczy walca i charlestona, a choc przez pierwsze kilka utworow deptali sobie po palcach, jej cierpliwosc wkrotce zostala wynagrodzona i tanczyli razem do konca zabawy. Potem odprowadzil ja do domu, a gdy pozegnawszy sie, stali na ganku, pierwszy raz ja pocalowal, zastanawiajac sie, czemu tak dlugo zwlekal. Ktoregos dnia zaprosil ja do tego domu, nie zwazajac na jego oplakany stan, i zapowiedzial ze kiedys go kupi i wyremontuje. Godzinami rozmawiali o swoich marzeniach - on pragnal zwiedzic swiat, ona zostac malarka - az wreszcie pewnej parnej sierpniowej nocy oboje stracili dziewictwo. Kiedy wyjechala trzy tygodnie pozniej, zabrala ze soba czastke Noaha i reszte lata. W deszczowy poranek odprowadzal ja wzrokiem, gdy opuszczala miasto. Poprzedniej nocy nie zmruzyl oka, a potem wrocil do domu i spakowal torbe. Nastepny tydzien spedzil samotnie na Harkers Island. Noah przeczesal reka wlosy i zerknal na zegarek. Dwanascie po osmej. Wstal i wyszedl przed dom, spogladajac na droge. Ani sladu Gusa, pewnie dzis sie nie zjawi. Wrocil na ganek i usiadl w fotelu. Pamietal, jak pierwszy raz wspominal o niej Gusowi. Stary potrzasnal glowa i zaczal sie smiac. -Wiec przed tym duchem uciekasz. Kiedy spytal, co Gus ma na mysli, Murzyn odparl: -No, rozumiesz: duch, wspomnienie. Patrzylem, jak harujesz dzien i noc, tyrasz bez wytchnienia. Ludzie robia to z trzech powodow: albo postradali rozum, albo sa glupi, albo probuja zapomniec. Wiedzialem, ze w twoim wypadku chodzilo o to ostatnie. Zastanawialem sie tylko, o czym chcesz zapomniec. Zastanowil sie nad slowami Gusa. Oczywiscie przyjaciel mial racje. New Bern stalo sie dlan miejscem nawiedzonym. Nawiedzonym przez ducha wspomnien. Wystarczylo, ze przeszedl przez Fort Totten Park, a widzial ja tam: jak czeka na lawce albo stoi przy wejsciu - zawsze usmiechnieta, blond wlosy miekko opadajace na ramiona, szmaragdowe oczy. A gdy wieczorem siadal na ganku z gitara, widzial ja przy sobie, jak w ciszy slucha muzyki jego dziecinstwa. To samo sie powtarzalo, ilekroc zajrzal do drogerii Gastona, kina Masonie, a nawet gdy szedl przez miasto. Gdziekolwiek spojrzal, dostrzegal jej obraz lub rzeczy, ktore znowu przywolywaly ja do zycia. Zdawal sobie sprawe, ze to dziwaczne. W koncu dorastal w New Bern. Spedzil tu pierwsze siedemnascie lat zycia. Gdy jednak myslal o rodzinnym miescie, pamietal tylko ostatnie lato, wspolnie spedzone lato. Pozostale wspomnienia stanowily jedynie szczatki, urywki z dziecinstwa, ktore rzadko kiedy wzbudzaly w nim jakies uczucia - o ile w ogole wzbudzaly. Ktoregos wieczoru zwierzyl sie z tego Gusowi, a ten nie tylko zrozumial, ale nawet mu to wyjasnil. -Tata mawial, ze kiedy czlowiek pierwszy raz sie zakochuje, jego zycie nieodwolalnie sie zmienia i chocby nie wiedziec jak sie probowalo, to uczucie nigdy nie zniknie. Ta dziewczyna, o ktorej opowiadasz, byla twoja pierwsza miloscia. I cokolwiek bys zrobil, zostanie z toba. Na zawsze. Noah potrzasnal glowa, a gdy obraz dziewczyny zniknal, wrocil do Whitmana. Czytal przez godzine, od czasu do czasu podnosil wzrok, przygladajac sie szopom i oposom przemykajacym nad odnoga rzeki. Wpol do dziesiatej zamknal ksiazke, poszedl do sypialni na gorze i opisal swoj dzien w pamietniku, umieszczajac w nim zarowno osobiste rozwazania, jak i relacje z domowych zajec. Czterdziesci minut pozniej spal. Ciem wdrapala sie na gore, obwachala spiacego mezczyzne, pokrecila w kolko, az wreszcie zwinela sie w klebek u stop lozka. Nieco wczesniej tego samego wieczoru, sto mil od Noaha, ona kolysala sie na hustawce na ganku domu swoich rodzicow. Siedzenie bylo odrobine wilgotne po ulewnym, siekacym deszczu, ale niebo sie przecieralo i przez pojedyncze chmury spogladala ku gwiazdom, zastanawiajac sie, czy podjela wlasciwa decyzje. Zmagala sie z nia od kilku dni - i dzis wieczorem stoczyla ze soba kolejna walke - w koncu jednak uznala, ze nigdy by sobie nie wybaczyla, gdyby wypuscila z rak okazje. Lon nie znal prawdziwego powodu jej jutrzejszego wyjazdu. W ubieglym tygodniu wspomniala mimochodem, ze moze wyskoczy na wybrzeze zajrzec do sklepow ze starociami. -Tylko na pare dni - wyjasnila. - Poza tym musze sie oderwac od tych przygotowan weselnych. Zle sie czula klamiac, ale nie mogla mu wyznac prawdy. Ten wyjazd nie mial z nim nic wspolnego i postapilaby nieuczciwie, zadajac od Lona, by to zrozumial. Po zaledwie dwugodzinnej podrozy z Raleigh, stolicy stanu, tuz przed jedenasta znalazla sie na miejscu. Wynajela pokoj w malej gospodzie, rozpakowala walizki, powiesila w szafie sukienki, reszte rzeczy pochowala do szuflad. Zjadla szybko lunch, spytala kelnerke, gdzie znajdzie najblizsze sklepy z antykami, i przez nastepne kilka godzin robila zakupy. O wpol do piatej wrocila do pokoju. Siadla na skraju lozka, wziela sluchawke i zadzwonila do Lona. Nie mogl dlugo rozmawiac, bo spieszyl sie do sadu, ale zanim sie rozlaczyli, podala mu numer telefonu gospody i obiecala, ze zadzwoni jutro. Dobrze - pomyslala, odkladajac sluchawke. Zwykla rozmowa, nic nadzwyczajnego. Nic, co wzbudziloby w nim podejrzenia. Lona znala juz od czterech lat. Poznali sie w 1942, kiedy swiat od dawna byl pograzony w wojnie, a Ameryka dopiero od roku. Kazdy staral sie spelnic patriotyczny obowiazek, wiec i ona zglosila sie jako ochotniczka do szpitala w miescie. Potrzebowano jej tam i ceniono za prace, ale zadanie okazalo sie trudniejsze, niz poczatkowa sadzila. Do domow wrocily pierwsze grupy rannych mlodych zolnierzy i cale dnie spedzala wsrod przygnebionych mezczyzn i poszarpanych cial. Gdy w jej zyciu pojawil sie Lon, ktory ze swym naturalnym wdziekiem przedstawil sie na jakims przyjeciu bozonarodzeniowym, zobaczyla w nim czlowieka, ktorego wlasnie potrzebowala: kogos, kto z ufnoscia spoglada w przyszlosc i ma poczucie humoru, rozpraszajace wszystkie jej leki. Przystojny, inteligentny i ambitny, osiem lat od niej starszy, prowadzil udana praktyke adwokacka. Namietnie oddawal sie pracy, wygrywajac sprawy i jednoczesnie zyskujac slawe. Doskonale rozumiala to jego pragnienie sukcesu, gdyz zarowno ojciec, jak i wiekszosc mezczyzn z kregow, w ktorych sie obracala, byli stworzeni na ten sam obraz i podobienstwo. Lona takze wychowano w podobny sposob, w zamknietym srodowisku poludniowcow, gdzie nazwisko i osiagniecia czesto stanowily najwazniejsze kryterium, brane pod uwage przy zawieraniu malzenstwa. W niektorych wypadkach stanowily wrecz jedyne kryterium. Choc juz od dziecinstwa buntowala sie w duchu przeciw takim regulom i spotykala z mezczyznami, ktorych najlagodniej dawalo sie okreslic mianem niespokojnych duchow, pociagala ja lekkosc i swoboda Lona. Po pewnym czasie go pokochala. Choc pracowal calymi dniami, okazywal jej dobroc. Byl prawdziwym dzentelmenem: dojrzalym i odpowiedzialnym, a w tych okropnych dniach wojny, gdy potrzebowala kogos, kto by sie nia opiekowal, nigdy jej nie zawiodl. Czula sie przy nim bezpieczna i wiedziala, ze on tez ja kocha, dlatego przyjela jego oswiadczyny. Kiedy o tym myslala, ogarnialo ja poczucie winy, ze tu sie znalazla; wiedziala, ze powinna sie spakowac i wyjechac. Juz raz to zrobila - dawno temu - i byla pewna, ze gdyby teraz opuscila miasto, nigdy nie zebralaby dosc sil, by znowu tu wrocic. Wziela torebke i juz ruszala do drzwi, kiedy sobie przypomniala, jaki to zbieg okolicznosci ja tu przywiodl. Odlozyla torebke, po raz kolejny sobie uswiadamiajac, ze jesli w tym momencie wyjedzie, do konca zycia bedzie sie zastanawiac, co by bylo, gdyby... I chyba nie potrafilaby zyc z ta swiadomoscia. Przeszla do lazienki przyszykowac sobie kapiel. Sprawdziwszy temperature wody, wrocila do komodki, rownoczesnie wyjmujac z uszu zlote kolczyki. Siegnela po kosmetyczke, otworzyla ja, wziela maszynke do golenia i kostke mydla, a potem rozebrala sie przed toaletka. Juz jako nastolatke nazywana ja piekna. Naga przyjrzala sie sobie w lustrze. Cialo miala jedrne, proporcjonalne, piersi kragle, brzuch plaski, a nogi smukle. Po matce odziedziczyla wysokie kosci policzkowe, gladka skore i jasne wlosy, lecz najwiekszy atut stanowil jej wylaczna wlasnosc: "oczy niczym fale oceanu", jak je nazywal Lon. Z maszynka i mydlem w reku przeszla do lazienki, zakrecila kran, polozyla recznik w poblizu, by moc po niego siegnac, i wyciagnela sie w wannie. Woda ja odprezala, wiec glebiej sie w niej zanurzyla. Miala za soba ciezki dzien, plecy ja bolaly, ale cieszyla sie, ze tak szybko uporala sie z zakupami. Musi wrocic do Raleigh z namacalnymi dowodami i dwie rzeczy, ktore wybrala, wystarcza za alibi. Przypomniala sobie, ze powinna zapytac o inne sklepy w okolicach Beaufort, ale nagle pomyslala, ze chyba nie musi sie tak asekurowac. Lon nie nalezal do ludzi sklonnych do szpiegowania. Namydlila sie i zaczela golic nogi. Rownoczesnie myslala o rodzicach i o tym, co by powiedzieli na jej zachowanie. Z pewnoscia by go nie pochwalili, zwlaszcza matka. Nigdy nie zaaprobowala tego, co sie stalo owego lata, ktore tu spedzili, i teraz tez by tego nie zaakceptowala, niezaleznie od tlumaczen, jakich by jej udzielila corka. Jeszcze troche sie pomoczyla w wannie, w koncu wyszla z wody i wytarla sie recznikiem. Stanawszy przed szafa, zastanawiala sie, co na siebie wlozyc, wreszcie zdecydowala sie na dluga zolta sukienke, lekko rozchylajaca sie na przodzie - fason bardzo czesto spotykany na Poludniu. Przymierzyla ja, przejrzala sie w lustrze, obracajac na wszystkie strony. Sukienka swietnie lezala, wygladala w niej kobieco, lecz mimo to uznala, ze jest nieodpowiednia. Zdjela ja wiec i odwiesila do szafy. Nastepnie wybrala mniej szykowna i mniej uwodzicielska sukienke: jasnoniebieska, z odrobina koronki, zapinana z przodu na guziki. Choc nie prezentowala sie w niej rownie dobrze jak w tej pierwszej, stwierdzila, ze wyglada za to bardziej stosownie. Delikatnie sie umalowala: tylko odrobina cienia do powiek i tusz do rzes, by pokreslic oczy. Potem perfumy, nie za duzo. Wyjela pare kolczykow w ksztalcie kolek i wpiela je w uszy, potem wsunela na nogi skorzane sandaly na niskim obcasie, w ktorych chodzila po poludniu. Rozczesala jasne wlosy, upiela je i przejrzala sie w lustrze. Nie, za duzo tego dobrego - pomyslala i z powrotem je rozpuscila. Teraz lepiej. Skonczywszy, cofnela sie o krok i jeszcze raz bacznie sie sobie przyjrzala. Dobrze wygladala: nie za strojnie, ale tez i bez zbytniej swobody. Nie chciala przesadzic w zadna strone. W koncu nie wiedziala, czego sie spodziewac. Minelo wiele czasu - najprawdopodobniej za wiele - i moglo sie wydarzyc mnostwo najrozniejszych rzeczy, takze i takich, jakich wolala nie przyjmowac do wiadomosci. Spojrzala na dlonie. Drzaly. Rozesmiala sie w duchu. Dziwne. Zwykle nie bywala taka nerwowa. Zawsze, juz od dziecinstwa, cechowala ja pewnosc siebie, zreszta podobnie jak Lona. Zdawala sobie sprawe, ze czasami stawalo sie to przeszkoda, zwlaszcza na randkach, gdyz oniesmielala wiekszosc swoich rowiesnikow. Wziela torebke, kluczyki do samochodu, potem siegnela po klucz od pokoju. Przez chwile w zamysleniu obracala go w dloniach. Sprawy zaszly tak daleko, nie wycofuj sie w ostatniej chwili. Juz ruszala do drzwi, ale z powrotem usiadla na lozku. Zerknela na zegarek. Prawie szosta. Wiedziala, ze musi za chwile wyjsc - nie chciala sie zjawic po zmierzchu - ale potrzebowala jeszcze troche czasu. -Do licha - szepnela - co ja wyprawiam? Nie powinno mnie tu w ogole byc. Nie mam powodu, zeby tu przyjezdzac. Ale jeszcze kiedy mowila te slowa, zdala sobie sprawe, ze to nieprawda. Miala powod. W najgorszym razie otrzyma odpowiedz na swe pytanie. Otworzyla torebke i przeszukala zawartosc, az znalazla zlozony wycinek z gazety. Wyjawszy go wolno, niemal z nabozenstwem, ostroznie, by nie podrzec, rozlozyla go i wpatrywala sie w niego przez chwile. -Wlasnie dlatego - powiedziala w koncu do siebie. - Wlasnie o to tu chodzi. SWIATLO Noah wstal o piatej i jak to mial w zwyczaju, godzine poplywal kajakiem po Brices Greek. Potem wlozyl ubranie robocze, odgrzal kilka wczorajszych bulek, zlapal pare jablek i zalal to wszystko dwoma kubkami kawy.Znowu pracowal przy ogrodzeniu, naprawiajac wiekszosc slupkow, ktore wymagaly wymiany. Utrzymywalo sie "indianskie lato", temperatura siegala dwudziestu osmiu stopni, tak ze w poludnie Noah byl zmeczony, zgrzany i cieszyl sie, ze moze sobie zrobic przerwe. Lunch zjadl nad brzegiem rzeki, zeby moc obserwowac cefale. Lubil patrzec, jak wyskakuja trzy, cztery razy i przeslizguja sie w powietrzu, nim znikna w metnej wodzie. Nie wiedzial czemu, ale nieodmiennie zachwycal go fakt, ze instynkt tych zwierzat pozostal taki sam od tysiecy, moze nawet i dziesiatek tysiecy lat. Czasem zastanawial sie, czy ludzkie instynkty zmienily sie w tym czasie, i zawsze dochodzil do wniosku, ze nie. Przynajmniej w podstawowych, najbardziej pierwotnych kwestiach. O ile mogl sie przekonac, czlowiek zawsze byl agresywny, nieustannie dazyl do dominacji, przejecia kontroli nad swiatem i wszystkim, co go zamieszkuje. Najlepiej swiadczyla o tym wojna w Europie i na Dalekim Wschodzie. Troche po trzeciej skonczyl prace i poszedl na przystan. Zajrzal do komorki, wyciagnal wedke, wabiki i troche zywej przynety, ktora zawsze mial na podoredziu, przyczepil haczyk i zarzucil wedke. Wedkowanie zawsze prowokowalo go do zadumy nad wlasnym zyciem. Tak tez bylo i teraz. Pamietal, ze po smierci matki spedzal dni w kolejnych domach i z jakiegos powodu bardzo sie jakal, tak ze inne dzieci sie z niego wysmiewaly. Odzywal sie coraz rzadziej, az w koncu jako piecioletni chlopiec w ogole przestal mowic. Kiedy zaczal chodzic do szkoly, nauczyciele uznali go za opoznionego w rozwoju i poradzili, by go wypisac. Jednak ojciec postanowil sam zajac sie ta sprawa. Nadal posylal Noaha do szkoly, a po lekcjach kazal mu przychodzic do magazynu, w ktorym pracowal, i ukladac drewno. -Dobrze nam zrobi, jesli bedziemy spedzac razem troche czasu - mowil, gdy pracowali ramie w ramie. - Dokladnie tak, jak kiedys ja i moj tato. Podczas tych wspolnych godzin ojciec opowiadal chlopcu o ptakach i zwierzetach, albo zapoznawal go z dziejami i legendami Polnocnej Karoliny. Nie minelo kilka miesiecy, a Noah znowu mowil, choc niezbyt dobrze, wiec ojciec postanowil nauczyc go czytac poezje. -Jesli potrafisz przeczytac na glos, bedziesz rowniez umial powiedziec, co tylko zechcesz. I ponownie okazalo sie, ze mial racje. Rok pozniej Noah zapomnial o jakaniu. Nadal jednak codziennie zagladal do skladu drewna, po prostu dlatego, ze byl tam ojciec, a wieczorami, gdy tato kolysal sie w fotelu bujanym, czytal na glos dziela Whitmana i Tennysona. Kiedy troche podrosl, wiekszosc weekendow i wakacji spedzal samotnie. Na swojej pierwszej lodzi zglebial Croatan Forest, plynac i po dwadziescia mil w gore Brices Greek. Kiedy nie mogl sie juz dalej posuwac lodzia, reszte trasy do morza przemierzal pieszo. Wedrowki i obozowanie pod golym niebem staly sie jego pasja. Godzinami siedzial w cieniu drzew, gwizdzac cicho, grajac na gitarze bobrom, gesiom i czaplom. Poeci wiedzieli, ze takie oddalenie od swiata ludzi i pobyt na lonie natury sluza duszy, a on utozsamial sie z poetami. Zawsze byl cichy i spokojny, ale dzieki latom przerzucania belek w skladzie drewna doskonale rozwinal sie fizycznie, a sukcesy sportowe przyczynily sie do jego popularnosci. Chetnie grywal w futbol i biegal, lecz choc wiekszosc jego kolegow z druzyny razem spedzala wolny czas, rzadko sie do nich przylaczal. Postronny obserwator uznalby go za gbura; wiekszosc po prostu uwazala, ze Noah dojrzal szybciej niz jego rowiesnicy. W szkole chodzil z kilkoma dziewczynami, lecz zadna nie wywarla na nim wiekszego wrazenia. Z wyjatkiem jednej. A ta sie zjawila juz po dyplomie. Allie. Jego Allie. Pamietal, jak po ich pierwszym spotkaniu na jarmarku rozmawial o niej z Finem. Kolega sie wtedy rozesmial, po czym przepowiedzial, jak to sie skonczy: po pierwsze, ze Allie i Noah sie w sobie zakochaja, a po drugie, ze nic z tego nie wyjdzie. Linka sie naprezyla i Noah liczyl, ze zlowi jakiegos okoniopstraga, lecz szarpniecie sie nie powtorzylo, wiec wyciagnal line, zalozyl kolejna przynete i znowu zarzucil. Okazalo sie, ze obie przepowiednie Fina sie sprawdzily. Prawie zawsze, kiedy Allie chciala sie spotkac z Noahem, musiala sie uciekac do wybiegow. Nie zeby jej rodzice go nie lubili - tylko ze pochodzil z innej warstwy, zbyt ubogiej, i nigdy by nie zaakceptowali powazniejszego zwiazku ich corki z kims takim. -Nic mnie nie obchodzi, co oni mysla - zapewnila Allie. - Kocham cie i zawsze bede cie kochac. Znajdziemy jakis sposob, zeby byc razem. A mimo to nie znalezli. Na poczatku wrzesnia tyton zostal zebrany i Allie nie miala wyboru, musiala wraz z rodzina wrocic do Winston-Salem. -Lato sie konczy, ale nie to, co nas polaczylo - powiedzial jej tego ranka, gdy sie zegnali. - Nasza milosc nigdy nie przeminie. Jednak przeminela. Z powodow, ktore nie do konca rozumial, jego listy pozostaly bez odpowiedzi. Wreszcie postanowil opuscic New Bern, w nadziei, ze zapomni o Allie, a takze dlatego, ze szalejacy wielki kryzys zmusil go do poszukiwania pracy gdzie indziej. Poczatkowo udal sie do Norfolk; przez pol roku pracowal tam w stoczni, dopoki go nie zwolniono. Potem przeniosl sie do New Jersey, gdyz slyszal, ze tamtejsza gospodarka nieco lepiej sie trzyma. Zdobyl prace w punkcie skupu zlomu. Wlasciciel, Zyd, niejaki Morris Goldman, przekonany, ze w Europie wybuchnie wojna i Ameryka zostanie w nia wciagnieta, chcial zgromadzic jak najwieksze ilosci zlomu. Noaha jednak nie obchodzily motywy postepowania wlasciciela. Cieszyl sie, ze ma zajecie. Lata dzwigania drewna w skladzie przygotowaly go do takiej harowki i pracowal uczciwie. Dzieki temu w ciagu dnia mogl zapomniec o Allie, a poza tym uwazal, ze powinien tak robic. Tato zawsze powtarzal: -Solidnie zapracuj na swoja dniowke. Inaczej bedziesz postepowal jak zlodziej. Taki stosunek do pracy zyskal uznanie Goldmana. -Szkoda, ze nie jestes Zydem - mawial. - Bo poza tym swietny z ciebie chlopak. Byla to najwyzsza pochwala, jaka mogla pasc z jego ust. Noah dalej myslal o Allie, zwlaszcza wieczorami. Pisal do niej raz w miesiacu, ale nigdy nie doczekal sie odpowiedzi. Wreszcie napisal ostatni list i zmusil sie do pogodzenia z faktem, ze tamto wspolnie spedzone lato to jedyne, co kiedykolwiek ich polaczylo. Mimo to Allie nieustannie mu towarzyszyla. Trzy lata po ostatnim liscie pojechal do Winston-Salem, liczac, ze ja tam znajdzie. Odszukal jej dom, okazalo sie, ze sie stamtad wyprowadzila. Porozmawial z sasiadami, a w koncu zadzwonil do zakladow RJR. Dziewczyna, ktora odebrala telefon, byla tam zatrudniona od niedawna, ale na jego prosbe zajrzala do akt. Okazalo sie, ze ojciec Allie nie pracowal juz w tej firmie i nie zostawil adresu do korespondencji. Ta podroz stanowila pierwsza i ostatnia probe odnalezienia ukochanej. Przez nastepne osiem lat nie opuscil Goldmana. Poczatkowo byl jednym z dwunastu pracownikow, lecz po kilku latach, w miare jak firma sie rozwijala, awansowal. W" 1940 roku doskonale juz znal sie na rzeczy i organizowal caly skup zlomu, kierujac trzydziestoma pracownikami. Skladnica stala sie jedna z najwiekszych firm tego rodzaju na Wschodnim Wybrzezu. W tym okresie spotykal sie z roznymi kobietami. Dosc powaznie zaangazowal sie w zwiazek z jedna z nich, kelnerka z pobliskiego baru, ktora miala piekne, niebieskie oczy i jedwabiste, czarne wlosy. Chociaz chodzili ze soba dwa lata i spedzili razem wiele milych chwil, nigdy nie czul do niej tego co do Allie. Ale tez i jej nie zapomnial. Byla od niego kilka lat starsza i wlasnie od niej sie dowiedzial, jak przypodobac sie kobiecie, gdzie nalezy jej dotykac, jak calowac i piescic, co szeptac. Czasem spedzali razem caly dzien w lozku, tulac sie do siebie i uprawiajac milosc, ktora obojgu przynosila pelne zaspokojenie. Wiedziala, ze nie beda ze soba na zawsze. Raz, juz pod koniec ich zwiazku, powiedziala: -Chcialabym moc ci dac to, czego szukasz, ale nie wiem, co to jest. Cos w sobie tlumisz, zamykasz sie przed wszystkimi, rowniez i przede mna. Tak jakbys to nie ze mna tak naprawde byl. Myslami jestes przy innej. Probowal zaprzeczyc, ale mu nie wierzyla. -Jestem kobieta, wyczuwam takie rzeczy. Czasem, gdy na mnie spogladasz... wiem, ze widzisz inna. Jakbys ciagle czekal, az ona niespodziewanie sie zmaterializuje i wyrwie cie z tego wszystkiego... Miesiac pozniej odwiedzila go w pracy i powiedziala, ze poznala innego. Zrozumial. Rozstali sie w przyjazni, a nastepnego roku dostal od niej kartke z wiadomoscia, ze wyszla za maz. Od tamtej pory nie mial od niej znaku zycia. Kiedy pracowal w New Jersey, mogl odwiedzac ojca raz do roku, kolo Bozego Narodzenia. Lowili ryby i rozmawiali, od czasu do czasu urzadzali wyprawe na wybrzeze i rozbijali oboz nad oceanem w poblizu Ocracoke.. W grudniu 1941 roku, kiedy Noah mial dwadziescia szesc lat, Ameryka przystapila do wojny - dokladnie tak, jak przewidzial Goldman. W styczniu Noah wszedl do gabinetu szefa i poinformowal go, ze zaciaga sie do wojska, po czym wyjechal do New Bern pozegnac sie z ojcem. Piec tygodni pozniej znalazl sie na poligonie. Tam dostal list od Goldmana, ktory dziekowal mu za wierna prace i przesylal dokument uprawniajacy do niewielkiego procentu od ceny skladnicy, w razie gdyby ta kiedys przeszla w inne rece. "Bez Ciebie nigdy bym tego nie osiagnal - pisal Goldman. - Jestes wspanialym mlodziencem, najlepszym pracownikiem, jakiego kiedykolwiek mialem - choc nie Zydem". Nastepne trzy lata Noah spedzil w piechocie Trzeciej Armii Pattona. Z pietnastoma kilogramami na plecach przemierzyl pustynie Afryki Polnocnej i lasy Europy, zawsze na linii ognia. Widzial, jak gina jego towarzysze; widzial, jak wielu z nich grzebano tysiace mil od domu. Kiedys, chowajac sie w jakiejs norze nad Renem, wymyslil sobie, ze to Allie otacza go swa opieka. Wspominal zakonczenie wojny w Europie, a potem, kilka miesiecy pozniej, na Dalekim Wschodzie. Tuz przed powrotem do cywila dostal list z New Jersey od prawnika Morrisa Goldmana. Podczas spotkania dowiedzial sie, ze pracodawca zmarl rok wczesniej, a jego firma zostala sprzedana. Noah otrzymal czek na prawie siedemdziesiat tysiecy dolarow. Nie wiedziec czemu, byl dziwnie malo poruszony tym faktem. Tydzien potem wrocil do New Bern i kupil dom. Pamietal, jak oprowadzal po nim ojca, pokazujac, co zamierza zrobic, jakie zmiany wprowadzi. Ojciec zle wygladal: zanosil sie kaszlem, oddychal ze swistem, lecz na pelne niepokoju pytania syna odpowiedzial, ze nie ma powodow do obaw, bo to zwyczajne przeziebienie. Niecaly miesiac pozniej zmarl na zapalenie pluc i spoczal przy swojej zonie na tutejszym cmentarzu. Noah regularnie przynosil kwiaty na grob, od czasu do czasu zostawial list. Lecz kazdego wieczoru przynajmniej chwile poswiecal na wspomnienia, a potem modlil sie za czlowieka, ktory nauczyl go tego, co w zyciu najwazniejsze. Zwinawszy linke, odlozyl wedke do komorki i wrocil do domu. Czekala juz tam sasiadka, Martha Shaw, ktora przyszla mu podziekowac za pomoc i przyniosla trzy bochenki domowego chleba oraz troche ciastek. Jej maz zginal na wojnie, zostawiajac ja z trojka dzieci i rozsypujaca sie chalupa, w ktorej miala je wychowac. Zblizala sie zima i Noah spedzil u Marthy kilka dni, naprawiajac dach, wstawiajac szyby, reperujac palenisko. Mial nadzieje, ze dzieki temu jakos przetrwaja najgorsze. Po jej wyjsciu wsiadl do poobijanej polciezarowki i pojechal odwiedzic Gusa. Zawsze do niego wstepowal, kiedy wybieral sie na zakupy, bo rodzina przyjaciela nie miala samochodu. Jedna z corek Gusa wskoczyla do kabiny i pojechala razem z nim. Zrobili zakupy u Capersa. Po powrocie do domu Noah nie od razu wyjal sprawunki. Najpierw wzial prysznic, znalazl butelke budweisera i tomik poezji Dylana Thomasa, po czym usiadl na ganku. Ciagle jeszcze nie miescilo jej sie to w glowie, choc dowod trzymala w rekach. Znalazla go w gazecie u rodzicow, w niedziele, trzy tygodnie temu. Poszla do kuchni po kawe, a gdy wrocila do stolu, ojciec usmiechnal sie i pokazal jej niewielkie zdjecie. -Pamietasz? Podal corce gazete. Zerknela zrazu obojetnie, lecz cos przykulo jej wzrok i zmusilo, by dokladniej przyjrzec sie fotografii. -Niemozliwe - szepnela, a gdy ojciec popatrzyl na nia z ciekawoscia, nie zwracajac na niego uwagi, usiadla i bez slowa przeczytala artykul. Jak przez mgle pamieta, ze przyszla matka i siadla naprzeciwko. A gdy juz corka odlozyla gazete, starsza kobieta wpatrywala sie w nia z tym samym wyrazem twarzy, co przed chwila ojciec. -Nic ci nie jest? - spytala matka znad filizanki kawy. - Wygladasz nieco blado. -Nie od razu odpowiedziala - nie mogla - i dopiero wtedy zdala sobie sprawe, ze rece jej drza. Wlasnie wowczas to sie zaczelo. -I tu sie skonczy, tak albo inaczej - szepnela znowu. Zlozyla wycinek, schowala go do torebki. Przypomniala sobie, jak tamtego dnia, wychodzac od rodzicow, zabrala gazete, by wyciac artykul. Wieczorem, przed pojsciem do lozka, ponownie go przeczytala, starajac sie zrozumiec, co oznacza ten zbieg okolicznosci, a nastepnego ranka jeszcze raz go przestudiowala, jakby sie chciala upewnic, ze to nie sen. Tak oto, po trzech tygodniach dlugich samotnych spacerow, po trzech tygodniach zmagania sie ze soba, tu przyjechala. Wlasnie dlatego. Na pelne niepokoju pytania odpowiadala, ze jej dziwaczne zachowanie to skutek napiecia. Wymowka byla idealna. Wszyscy to rozumieli, takze Lon - i dlatego nie protestowal, gdy postanowila wyjechac na kilka dni. Przygotowania weselne stanowily dla wszystkich olbrzymi stres. Na slub zaproszono prawie piecset osob, w tym gubernatora, jednego senatora i ambasadora Peru. Uwazala, ze zdecydowanie za duzo tych gosci, lecz ich zareczyny staly sie sensacja i od pol roku wzmianki o przygotowaniach do slubu nieustannie pojawialy sie w rubrykach ploteczek z wyzszych sfer. Od czasu do czasu nachodzilo ja pragnienie, by uciec z Lonem i poslubic go bez calej tej pompy. Wiedziala jednak, ze on by sie na to nie zgodzil. Jako mlody, ambitny prawnik o ambicjach politycznych uwielbial znajdowac sie w centrum uwagi. Gleboko zaczerpnela tchu i wstala. -Teraz albo nigdy - szepnela, wziela rzeczy i ruszyla do drzwi. Zawahala sie jeszcze raz tylko przez ulamek sekundy, w koncu nacisnela klamke i zeszla na dol. Kierownik usmiechnal sie do niej, kiedy go mijala. Wychodzac z hotelu i otwierajac drzwiczki samochodu, czula na sobie jego wzrok. Siadla za kierownica, po raz ostatni przejrzala sie w lusterku, potem uruchomila silnik i skrecila w glowna ulice. Wcale jej nie zdziwilo, ze nadal tak dobrze pamieta droge. Choc nie byla tu od lat, miasteczko nie nalezalo do najwiekszych i bez trudu odnajdowala stara trase. Przejechawszy staromodny most zwodzony nad rzeka Trent, skrecila w zwirowa droge i rozpoczela ostatni etap podrozy. Niziny zachwycily ja jak dawniej. W przeciwienstwie do Piedmontu, w ktorym sie wychowala, okolice byly rowninne, lecz mialy te sama zyzna glebe, idealna do uprawy bawelny i tytoniu. Wlasnie z tych dwoch upraw i handlu drewnem utrzymywaly sie miasteczka w tej czesci stanu. Jadac droga za miastem, podziwiala piekno natury, ktore tak przyciagalo ludzi w te strony. Dla niej nic tu sie nie zmienilo. Rozproszone promienie slonca przeswiecaly przez deby i drzewa hikorowe wysokie na trzydziesci metrow, zlocace sie barwami jesieni. Po lewej stronie srebrzysty strumien tulil sie do drogi, by mile dalej wpasc do innej, wiekszej rzeki. Wysypana zwirem droga wila sie wsrod gospodarstw, zalozonych jeszcze przed wojna secesyjna, ona zas wiedziala, ze czesc ich wlascicieli zyla tak jak ich pradziadowie. Niezmiennosc tych stron przywolala fale wspomnien; poczula, ze serce jej sie sciska, gdy jeden po drugim poznawala drogowskazy, tak dawno juz zapomniane. Slonce wisialo tuz nad szczytami drzew, gdy droga zakrecila i przemknela obok starego kosciola, od lat juz opuszczonego, ale nadal jakos sie jeszcze trzymajacego. W czasie tamtych wakacji przed laty zwiedzala go, szukajac sladow wojny miedzy stanami, i teraz, gdy go mijala, wspomnienie owego dnia ozylo, jakby to bylo wczoraj. Potem ujrzala przed soba dab rosnacy nad brzegiem rzeki i wspomnienia przybraly na sile. Drzewo wygladalo dokladnie tak samo jak kiedys: niskie, grube galezie zwisaly nad ziemia, spowite hiszpanskim mchem niczym welonem. Pamietala, jak pewnego upalnego lipcowego dnia siedziala pod tym debem z kims, kto spogladal na nia z pragnieniem i tesknota, ktore usunely w cien wszystko inne. Wlasnie w tamtej chwili po raz pierwszy sie zakochala. Chlopak byl od niej dwa lata starszy i podczas owej wedrowki w czasie wolno odtwarzala w pamieci jego postac. Pamietala, ze zawsze jej sie wydawalo, ze wyglada na starszego, niz byl w rzeczywistosci. Ogorzale policzki przywodzily na mysl farmera, ktory wraca do domu po dniu spedzonym na polu. Mial szorstkie rece i szerokie bary czlowieka, ktory zarabia na zycie ciezka praca, a w kacikach ciemnych oczu, ktore zdawaly sie odczytywac kazda jej mysl, pojawialy sie pierwsze, delikatne zmarszczki. Byl silny i wysoki, mial kasztanowe wlosy, mozna by go nazwac na swoj sposob przystojnym, ale ona najlepiej zapamietala jego glos. Tamtego dnia jej czytal; czytal, kiedy lezeli na trawie pod drzewem - cicho, plynnie, melodyjnie. Ktos z takim glosem powinien pracowac w radiu. Pamietala, ze przymykala oczy, sluchajac z uwaga, a czytane przez niego slowa dzwieczaly w powietrzu i dotykaly jej duszy. Wciaga mnie w mgle i w mrok Odchodze jak powietrze, potrzasam bialymi lokami w uciekajacym sloncu[2] *... Przerzucal podniszczone strony starych ksiazek, tomikow, ktore czytal setki razy. Deklamowal przez chwile, potem przerywal i rozmawiali. Zwierzala mu sie z tego, co pragnelaby osiagnac, dzielila swymi nadziejami i marzeniami, a on sluchal z uwaga i obiecywal, ze to wszystko sie spelni. A sposob, w jaki to mowil, sprawial, ze mu wierzyla i w takich chwilach uswiadamiala sobie, jak wiele dla niej znaczy. Czasem, gdy go o to poprosila, opowiadal o sobie albo wyjasnial, dlaczego wybral ten, a nie inny wiersz, mowil, co o nim mysli. A czasami tylko sie w nia wpatrywal, intensywnie, w napieciu, jak tylko on potrafil. Oboje patrzyli, jak zachodzi slonce i jedli przy swietle gwiazd. Robilo sie pozno i wiedziala, ze rodzice byliby wsciekli, gdyby odkryli, gdzie sie podziewa. Wtedy jednak to sie dla niej nie liczylo. Myslala wylacznie o tym, jak wyjatkowy to dzien i jak wyjatkowy chlopak, a gdy pare minut potem ruszyli w strone domu, wzial ja za reke, i teraz przypominala sobie, jak ten dotyk grzal ja przez cala droge powrotna. Kolejny zakret i wreszcie zobaczyla przed soba dom. Wygladal zupelnie inaczej niz przed laty. Przyhamowala i samochod wolno toczyl sie dlugim, obrzezonym szeregiem drzew podjazdem prowadzacym do latarni, ktora swoim swiatlem przywolala ja tu az z Raleigh. Jechala wolno, wytezajac wzrok, i gleboko zaczerpnela tchu, gdy zobaczyla mezczyzne siedzacego na ganku i przygladajacego sie samochodowi. Ubrany byl swobodnie. Z daleka wygladal tak samo jak przed laty. Przez moment, gdy slonce zaswiecilo za jego plecami, wydalo jej sie, ze w ogole zniknal z pola widzenia. Samochod powoli zblizal sie do domu, w koncu zatrzymal sie pod debem ocieniajacym front. Nie odrywajac wzroku od mezczyzny, przekrecila kluczyk w stacyjce. Silnik umilkl. Mezczyzna zszedl z ganku i swobodnym, pewnym krokiem ruszyl w strone dziewczyny, lecz znieruchomial, gdy zobaczyl, kto wysiada w wozu. Przez dluzsza chwile oboje tylko sie w siebie wpatrywali, niezdolni nic zrobic ani powiedziec. Liczaca sobie dwadziescia dziewiec lat, obracajaca sie w wyzszych sferach, zareczona z innym, Allison Nelson, ktora przybyla w poszukiwaniu odpowiedzi na dreczace ja pytania. I trzydziestojednoletni marzyciel, Noah Calhoun, ktorego nawiedzil duch, przesladujacy go od lat. SPOTKANIE Oboje wpatrywali sie w siebie bez ruchu.Noah milczal, z jego twarzy niczego nie dawalo sie wyczytac i przez ulamek sekundy Allie sie obawiala, ze jej nie poznal. Nagle ogarnely ja wyrzuty sumienia, ze tak sie zjawila bez ostrzezenia, co zreszta tylko utrudnilo sytuacje. Sadzila, ze tak bedzie latwiej, ze bedzie wiedziala, co powiedziec. Tymczasem nie. Wszystko, co w tym momencie przychodzilo jej na mysli, wydawalo sie niestosowne, jakies puste. Wrocily wspomnienia tamtych wakacji sprzed lat i patrzac na Noaha, Allie uswiadomila sobie, jak niewiele sie zmienil od owego czasu. Dobrze wyglada - pomyslala. Pod koszula byle jak wepchnieta w stare, splowiale dzinsy widziala te same silne bary, plaski brzuch i waskie biodra. I nadal byl opalony, jakby cale lato pracowal na dworze, a choc wlosy mial nieco rzadsze i jasniejsze, niz zapamietala, wygladal dokladnie tak samo jak tamtego lata. Kiedy wreszcie odzyskala panowanie nad soba, gleboko zaczerpnela tchu i usmiechnela sie do mezczyzny. - Witaj, Noah. Dobrze znowu cie widziec. Te slowa go zaskoczyly. Popatrzyl na nia zdziwiony. Pokrecil glowa, w koncu na jego twarzy powoli zjawil sie usmiech. -Ty tez... - wydusil. Potarl reka brode. Dopiero wtedy zauwazyla, ze jest nie ogolony. - To naprawde ty? Nie wierze wlasnym oczom... Uslyszala w jego glosie zdumienie i w tej samej chwili, ku jej zaskoczeniu, wszystko nabralo sensu: byla tu, widziala go. Poczula, ze sie cos w niej porusza - cos znajomego, cos przemoznego, od czego na moment zakrecilo jej sie w glowie. Nie spodziewala tego, nie chciala, by to sie stalo. Przeciez jest zareczona. Nie po to tu przyjechala... a jednak... A jednak... A jednak uczucie nie dalo sie stlumic i przez krotka chwile znowu miala pietnascie lat. I czula sie tak, jak od lat sie nie czula: jakby wszystkie jej marzenia mogly sie spelnic. Jakby nareszcie znalazla sie w domu. Bez slowa przytulili sie do siebie. Wydawalo sie to czyms zupelnie naturalnym i oczywistym. Noah otoczyl ja ramionami, przyciagajac do siebie. Obejmowali sie mocno, by sie upewnic, ze to prawda. Czternascie lat rozlaki znikalo w zapadajacym zmierzchu. Stali tak dlugo, w koncu Allie odsunela sie, by spojrzec na Noaha. Z bliska dostrzegla zmiany, ktorych nie zauwazyla na pierwszy rzut oka. Oto stal przed nia dojrzaly mezczyzna, z jego twarzy zniknela chlopieca miekkosc rysow. Drobne zmarszczki wokol oczu sie poglebily, na brodzie pojawila sie blizna, ktorej przedtem nie bylo. Wydal jej sie troche odmieniony: mniej niewinny, ostrozniejszy, a mimo to dotyk jego ramion uswiadomil jej, jak bardzo za nim tesknila od chwili rozstania. Kiedy wreszcie sie od siebie odsuneli, w oczach Allie blyszczaly lzy. Rozesmiala sie nerwowo. -Wszystko w porzadku? - spytal Noah, a w jego glosie brzmialo tysiac innych pytan. -Przepraszam, nie chcialam sie tak rozkleic... - powiedziala wycierajac kaciki oczu. -Nic sie nie stalo - odparl z usmiechem. - Ciagle jeszcze nie wierze, ze to naprawde ty. Jak mnie znalazlas? Cofnela sie, probujac nad soba zapanowac, jeszcze raz otarla lzy. -Kilka tygodni temu przeczytalam w lokalnej gazecie artykul o twoim domu i musialam przyjechac, zeby jeszcze raz sie z toba zobaczyc. Usmiechnal sie promiennie. -Ciesze sie, ze to zrobilas. Tez odrobine sie cofnal. -Boze, wygladasz fantastycznie. Jestes jeszcze ladniejsza niz kiedys. Krew naplynela jej do twarzy. Dokladnie tak samo jak przed czternastu laty. -Dziekuje. Ty tez swietnie wygladasz. Bo i wygladal, bez dwoch zdan. Czas dobrze sie z nim obszedl. -No wiec? Co porabiasz? Dlaczego przyjechalas? Te pytania przywolaly ja do porzadku, uswiadamiajac, co sie moze stac, jesli nie bedzie uwazala. Nie trac panowania nad sytuacja - ostrzegla sie w duchu. Im dluzej to potrwa, tym trudniejsze sie stanie. A nie chciala, by bylo jej jeszcze ciezej. Ale, Boze, te oczy. Te lagodne, ciemne oczy. Odwrocila sie i gleboko zaczerpnela tchu, zastanawiajac sie, jak to powiedziec. Gdy wreszcie przemowila, jej glos brzmial spokojnie: -Noahu, nie chce, bys opacznie to zrozumial. Rzeczywiscie chcialam sie z toba spotkac, ale nic poza tym. - Zawahala sie przez moment. - Przyjechalam tu dlatego, ze musze ci cos powiedziec. -Co? Spuscila wzrok i przez chwile milczala, zaskoczona, ze nie moze tego z siebie wydusic. W przeciagajacej sie ciszy Noah czul, jak sciska mu sie zoladek. Cokolwiek to bedzie, na pewno nie okaze sie przyjemne. -Nie wiem, jak to powiedziec. Poczatkowo sadzilam, ze bede potrafila, ale teraz juz nie jestem tego taka pewna... Nagle powietrze rozcial ostry skrzek szopa i spod ganku wyskoczyla Ciem, ujadajac gniewnie. Oboje sie odwrocili, slyszac zamieszanie, i Allie skwapliwie wykorzystala te okazje, aby zmienic temat. -To twoj pies? Noah potaknal. Skurcz zoladka nie ustepowal. -Suka. Wabi sie Clementine. Ale tak, jest moja od czubka nosa do konca ogona. Patrzyli, jak Ciem potrzasa lbem, przeciaga sie i rusza w strone, z ktorej dobiegl halas. Allie zdumiona zauwazyla, ze suka kuleje. -Co jej sie stalo w lape? - spytala, grajac na zwloke. -Pare miesiecy temu potracil ja samochod. Weterynarz, doktor Harrison, spytal, czybym jej nie przygarnal, bo dawny wlasciciel nie chcial zabrac suki z powrotem. A gdy ja zobaczylem... Coz, nie moglem pozwolic, by ja uspiono. -Zawsze miales dobre serce - powiedziala, probujac sie uspokoic. Umilkla i spojrzala na budynek. - Wspaniale sie spisales z renowacja. Dom wyglada cudownie, wiedzialam, ze kiedys powroci do dawnej chwaly. Noah popatrzyl w te sama strone. Zastanawial sie, do czego ma prowadzic ta rozmowa o niczym i co Allie przed nim ukrywa. -Dziekuje, milo mi to slyszec. Choc przyznam, ze to byl kawal roboty. Nie wiem, czy drugi raz bym sie na to zdecydowal. -Oczywiscie, ze bys sie zdecydowal. Doskonale wiedziala, co czul do tego miejsca. Wszak znala wszystkie jego uczucia i mysli - przynajmniej dawno temu. I w chwili, gdy to pomyslala, uswiadomila sobie, jak wiele sie od tamtej pory zmienilo. W tym momencie byli sobie zupelnie obcy. Wystarczylo na niego spojrzec. Czternascie lat rozlaki to dlugo. Za dlugo. -Co sie stalo, Allie? Odwrocil sie w jej strone, zmuszajac, by na niego spojrzala, lecz ona nadal patrzyla na dom. -Wyszlam na idiotke, prawda? - powiedziala, probujac sie usmiechnac. -Co masz na mysli? -To wszystko. Ten przyjazd ni z tego, ni z owego, to, ze nie wiem, co chce powiedziec. Pewnie uwazasz, ze zupelnie postradalam rozum. -Wcale nie - odparl lagodnie. Ujal dlon Allie, a ona jej nie cofnela i stali tak obok siebie. -Choc nie wiem dlaczego, ale widze, ze to dla ciebie bardzo trudne - podjal. - Moze bysmy sie przespacerowali? -Tak jak dawniej? -Czemu nie? Mysle, ze obojgu nam to dobrze zrobi. Zawahala sie i zerknela na drzwi wejsciowe. -Nie musisz sie nikomu opowiadac? Pokrecil glowa. -Nie, nikomu. Mieszkamy tu tylko we dwoje, ja i Ciem. Chociaz spytala, w glebi duszy wlasnie takiej odpowiedzi oczekiwala, a jednak sama nie wiedziala, co o tym sadzic. Nagle to, co musi mu powiedziec, stalo sie jeszcze trudniejsze. Latwiej by jej bylo, gdyby Noah kogos mial. Ruszyli w strone rzeki i skrecili na sciezke biegnaca wzdluz brzegu. Allie cofnela reke, co zaskoczylo Noaha, i odsunela sie na tyle, by nie mogli sie przypadkowo dotknac. Przygladal sie jej. Nadal byla ladna: geste wlosy, sliczne oczy. Poruszala sie tak wdziecznie, wydawalo sie, ze sunie nad ziemia. Noah widywal juz piekne kobiety, niejedna wpadla mu w oko, lecz brakowalo im tego, co go w kobiecie najbardziej pociagalo. Inteligencji, pewnosci siebie, hartu ducha, namietnosci, jednym slowem - cech, ktore swiadczyly o wielkosci i ktore tez sobie przypisywal. Wiedzial, ze Allie je posiada, i jak dawniej czul, ze kryja sie tuz pod powierzchnia. "Uosobienie poezji" - te slowa zawsze mu przychodzily na mysl, kiedy opisywal Allie innym. -Kiedy tu wrociles? - spytala. Sciezka sie skonczyla, szli po porosnietym trawa wzgorku. -W grudniu. Przez jakis czas pracowalem na Polnocy, potem spedzilem trzy lata w Europie. Zerknela na niego pytajaco. -Wojna? Skinal glowa. -Tak podejrzewalam, ze tam pojedziesz. Ciesze sie, ze wyszedles z tego calo. -Ja tez. -Cieszysz sie, ze wrociles do domu? -Taa... Tu sa moje korzenie. To moje miejsce. - Umilkl. - A co u ciebie? - spytal cicho, oczekujac najgorszego. Minela dluzsza chwila, nim odpowiedziala. -Jestem zareczona. Slyszac to, spuscil wzrok. Nagle poczul sie odrobine slabo. A wiec jednak. Wlasnie to miala mu powiedziec. -Winszuje - wydusil w koncu, zastanawiajac sie, jak przekonujaco to zabrzmialo. - I kiedyz to nastapi ta uroczysta chwila? -W sobote za trzy tygodnie. Lon chcial, bysmy sie pobrali w listopadzie. -Lon? -Lon Hammond Junior, moj narzeczony. Skinal glowa, bynajmniej nie zaskoczony. Hnmmondowie nalezeli do najsilniejszych, najbardziej wplywowych rodzin w stanie. Zbili majatek na bawelnie. O ile smierc jego ojca przeszla nie zauwazona, o tyle informacja o zgonie Lona Hammonda Seniora znalazla sie na pierwszych stronach gazet. -Slyszalem o tej rodzinie. Jego ojciec stworzyl cale imperium. Czy Lon je po nim przejmie? Pokrecila glowa. -Nie, jest prawnikiem. Prowadzi wlasna praktyke w miescie. -Z takim nazwiskiem musi miec ogromna klientele. -To prawda. Mnostwo pracuje. Wydawalo mu sie, ze jej glos zabrzmial jakos dziwnie, i nastepne pytanie samo mu sie wyrwalo. -Czy dobrze cie traktuje? Nie odpowiedziala natychmiast, jakby po raz pierwszy sie nad tym zastanawiala. Wreszcie rzekla: -Tak. To dobry czlowiek, Noah. Polubilbys go. Mowila to z pewnym chlodem, a przynajmniej tak mu sie wydawalo. Zastanawial sie, czy nie ponosi go wyobraznia. -Co slychac u twego taty? - spytala. Noah przeszedl kilka krokow, nim odparl: -Zmarl na poczatku roku, tuz po moim powrocie. -Tak mi przykro - powiedziala cicho. Wiedziala, jak wiele ojciec znaczyl dla Noaha. Skinal glowa i przez jakis czas oboje szli w milczeniu. Dotarli na szczyt wzgorza i tam sie zatrzymali. W oddali widac bylo dab, za ktorym plonelo pomaranczowe slonce. Allie czula na sobie wzrok Noaha, gdy patrzyla w tamtym kierunku. -Ilez wspomnien sie z nim wiaze, Allie. Usmiechnela sie. -Rzeczywiscie. Widzialam go, jadac tutaj. Pamietasz dzien, ktory tam spedzilismy? -Tak - ucial, nie rozwijajac tematu. -Myslisz o tym jeszcze? -Od czasu do czasu. Zwykle, kiedy tu pracuje. Ten dab znajduje sie teraz na mojej ziemi. -Kupiles ja? -Nie moglem zniesc mysli, ze mialby pojsc na szafki kuchenne. Rozesmiala sie cicho, dziwnie zadowolona. -Nadal czytasz poezje? Przytaknal. -Taa... Nigdy nie przestalem. Chyba mam to we krwi. -Wiesz, jestes jedynym poeta, jakiego znam. -Nie jestem poeta. Czytam poezje, ale nie potrafilbym napisac ani linijki. Wiem, bo probowalem. -Co nie zmienia faktu, ze jest pan poeta, panie Noahu Taylorze Calhoun. - Jej glos zlagodnial. - Ciagle jeszcze czesto o tym mysle. Wtedy po raz pierwszy ktos czytal mi wiersze. Prawde mowiac, po raz pierwszy i ostatni. Oboje zatoneli we wspomnieniach. Wolno zawrocili w strone domu, idac nowa sciezka biegnaca obok przystani. Kiedy slonce opuscilo sie jeszcze nizej nad horyzont, a niebo zaplonelo zlotem, Noah spytal: -Jak dlugo tu zostaniesz? -Nie wiem. Niedlugo. Moze do jutra albo jeszcze jeden dzien. -Twoj narzeczony przyjechal tu w interesach? Potrzasnela glowa. -Nie, zostal w Raleigh. Noah uniosl brwi. -Wie, ze tu jestes? Znowu pokrecila glowa. -Nie - odparla wolno. - Powiedzialam mu, ze rozgladam sie za antykami. Nie zrozumialby, dlaczego tu chcialam przyjechac. Noaha nieco zaskoczyla ta odpowiedz. Przyjechac w odwiedziny to nic takiego, ale ukrywac to przed narzeczonym - to juz zupelnie inna sprawa. -Nie musialas przyjezdzac i mowic mi o swoich zareczynach. Moglas napisac czy chocby zadzwonic. -Wiem. Ale czulam, ze musze to zrobic osobiscie. -Dlaczego? Zawahala sie. -Sama nie wiem... Umilkla, a ton, ktorym to powiedziala, sprawil, ze Noah jej uwierzyl. Zwir chrzescil im pod stopami, kiedy przez jakis czas szli bez slowa. W koncu Noah zapytal: -Allie, czy ty go kochasz? -Tak, kocham go - odparla automatycznie. To zabolalo. Ale po raz kolejny Noahowi wydalo sie, ze w jej glosie slyszy cos nienaturalnego, jakby sama probowala to sobie wmowic. Stanal, delikatnie wzial ja za ramiona, zmuszajac, by spojrzala mu prosto w twarz. W jej oczach odbijalo sie zachodzace slonce. -Jesli jestes szczesliwa, Allie, i go kochasz - przemowil - nie bede probowal cie zatrzymywac. Jesli jednak nie do konca jestes przekonana, to nie rob tego. W malzenstwo nie mozna sie angazowac polowicznie. Jej odpowiedz padla odrobine za szybko. -Podejmuje wlasciwa decyzje, Noah. Wpatrywal sie w nia przez chwile, zastanawiajac sie, czy ma jej wierzyc. Potem skinal glowa i znowu ruszyli w droge. -Nie ulatwiam ci tego, prawda? - odezwal sie po jakims czasie. Usmiechnela sie przelotnie. -Nie szkodzi. W koncu nie moge cie za to winic. -Ale i tak przepraszam. -Nie musisz. Nie masz za co przepraszac. Wlasciwie to ja powinnam. Moze byloby lepiej, gdybym napisala. Potrzasnal glowa. -Szczerze mowiac, nadal sie ciesze, ze przyjechalas. Mimo wszystko. Dobrze znowu cie widziec. -Dziekuje. -Sadzisz, ze udaloby nam sie zaczac na nowo? Spojrzala nan zaskoczona. -Bylas najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek mialem, Allie. Chcialbym zachowac twa przyjazn, nawet jesli jestes zareczona, nawet tylko na pare dni. Co bys powiedziala na to, zebysmy niejako na nowo sie poznali? Zastanowila sie nad tym, czy zostac, czy wrocic, po czym uznala, ze skoro Noah wie o jej zareczynach, chyba to nie bedzie nic groznego. A przynajmniej zlego. Usmiechnela sie lekko i skinela glowa. -Chetnie. -Doskonale. Co bys powiedziala na kolacje? Znam miejsce, gdzie podaja najlepsze raki w okolicy. -Brzmi cudownie. Gdzie? -U mnie. W ubieglym tygodniu zastawilem pulapki i kilka dni temu widzialem, ze zlapalo sie pare ladnych sztuk. Nie masz nic przeciwko temu? -Nie, wcale. Usmiechnal sie i kciukiem wskazal w kierunku, skad przyszli. -Swietnie. Sa nad przystania. Wroce za moment. Allie odprowadzila go wzrokiem i uswiadomila sobie, ze napiecie, ktore czula mowiac mu o zareczynach, powoli ustepuje. Przymknawszy powieki, przeczesala wlosy palcami i wystawila policzek na lekki powiew wiatru. Gleboko zaczerpnela powietrza, na chwile wstrzymala oddech, czujac, jak w miare wypuszczania tchu rozluzniaja sie miesnie ramion. Potem otworzyla oczy i podziwiala piekno otaczajace ja ze wszystkich stron. Zawsze przepadala za takimi wieczorami, kiedy cieply, poludniowy wiatr niosl ze soba delikatna won jesiennych lisci. Kochala drzewa i ich szmer. Wsluchujac sie w te odglosy, jeszcze bardziej sie odprezyla. Po chwili odwrocila sie w strone, w ktora poszedl Noah, i przypatrywala mu sie, jakby go widziala po raz pierwszy. Boze, swietnie wygladal. Nawet po tylu lalach. Patrzyla, jak siega po sznur zanurzony w wodzie. Zaczal ciagnac i mimo zapadajacego zmroku widziala, jak miesnie jego ramion naprezaja sie, gdy wydobywal z rzeki klatke. Przez moment trzymal ja w gorze, otrzasajac z wody. Pozniej postawil pulapke na pomoscie, otworzyl ja i po kolei wyjmowal raki, wkladajac je do wiadra. Ruszyla w jego strone, nasluchujac cykania swierszczy, i przypomniala sobie zabawe z dziecinstwa. Do liczby odglosow wydawanych przez swierszcze w ciagu minuty dodala dwadziescia dziewiec. Szescdziesiat siedem stopni[3] - pomyslala, usmiechajac sie w duchu. Nie wiedziala, czy dokladnie taka temperatura jest na dworze, ale prawdopodobnie cos kolo tego.Idac, rozgladala sie i uswiadomila sobie, ze zapomniala, jak swiezo i cudownie wszystko tu wyglada. Obejrzawszy sie przez ramie, dostrzegla w oddali dom. Noah zostawil kilka swiatel zapalonych. Wygladalo na to, ze to jedyny budynek w okolicy. A przynajmniej jedyny z elektrycznoscia. Tutaj, poza granicami miasta, niczego nie mozna z gory zakladac. Tysiace wiejskich obejsc nadal bylo pozbawione luksusu elektrycznego oswietlenia. Allie weszla na pomost. Zaskrzypial pod jej stopami. Ten odglos przywiodl jej na mysl zardzewiala harmonie. Noah podniosl wzrok, mrugnal do niej i z powrotem zajal sie rakami, dobierajac sztuki odpowiedniej wielkosci. Zatrzymala sie przy bujanym fotelu, ktory stal na pomoscie, i pogladzila jego oparcie. Wyobrazila sobie Noaha, jak siedzi w nim, lowi ryby, mysli, czyta. Stary, zniszczony bujak, ktory niejedno juz przeszedl. Ciekawa byla, ile czasu Noah tu spedza samotnie, pograzony w zadumie, i o czym wtedy mysli. -To fotel mojego ojca - odezwal sie, nie odrywajac wzroku od rakow. Przytaknela. Nad jej glowa przefrunelo kilka nietoperzy, zaby dolaczyly do swierszczy w wieczornej symfonii dzwiekow. Przeszla na drugi koniec pomostu. Ogarnelo ja poczucie spelnienia. Przywiodl ja tu impuls i po raz pierwszy od trzech tygodni niepokoj zniknal. Sama nie pojmowala dlaczego, ale musiala powiadomic Noaha o swoich zareczynach, wiedziec, ze on rozumie i akceptuje jej decyzje - teraz to juz bylo dla niej jasne - i kiedy tak o nim myslala, przypomniala sobie jeszcze o czyms, co polaczylo ich tamtego lata. Ze spuszczona glowa wolno krazyla po pomoscie, dopoki nie znalazla tego, czego szukala - serca z napisem "Noah kocha Allie". Noah wyryl je w desce na kilka dni przed jej wyjazdem. Zerwal sie lekki wietrzyk, Allie przeszyl dreszcz, zaplotla ramiona. Stala tak, spogladajac to na serce, to na rzeke, dopoki nie uslyszala tuz obok krokow Noaha. Czula jego bliskosc, jego cieplo. -Tak tu spokojnie - odezwala sie rozmarzona. -To prawda. Bardzo czesto tu przychodze tylko po to, by znalezc sie w poblizu wody. Dobrze sie wtedy czuje. -Na twoim miejscu tez bym tu przychodzila. -Ruszajmy juz. Komary zaczynaja ciac, a ja konam z glodu. Niebo pociemnialo, Noah skierowal sie w strone domu, Allie szla tuz przy nim. W ciszy bladzila myslami, troche szumialo jej w glowie, gdy tak kroczyla sciezka. Zastanawiala sie, co Noah sadzi o jej wizycie, i sama nie byla pewna, czy rzeczywiscie wlasciwie wie, po co tu przyjechala. Kiedy po kilku minutach dotarli do domu, powitala ich zablocona Ciem. Noah odgonil ja machnieciem reki, czmychnela z podkulonym ogonem. Wskazal reka samochod Allie. -Nie zostawilas w nim swoich rzeczy? -Nie, przyjechalam wczesniej i juz sie rozpakowalam. Wlasny glos wydal jej sie inny, jakby nagle zniknely lata dzielace ich od tamtych wakacji. -To dobrze - stwierdzil, kierujac sie w strone ganku na tylach domu. Postawil wiadro przy wejsciu i wprowadzil Allie do domu. Kuchnia znajdowala sie zaraz za drzwiami, po prawej stronie, byla przestronna, pachniala swiezym drewnem. Szafki wykonano z debu, podobnie jak podloge, przez duze wschodnie okna o poranku zapewne zagladalo slonce. Pomieszczenie odnowiono ze smakiem, bez przesady, jaka sie czesto zdarza przy tego typu przedsiewzieciach. -Nie obrazisz sie, jesli sie rozejrze? -Nie, prosze. Dzis zrobilem zakupy i jeszcze nie wszystko wypakowalem. Na moment spotkali sie wzrokiem, a gdy Allie sie odwrocila i wyszla z kuchni, nadal czula na sobie jego spojrzenie. I znowu to znajome scisniecie w dolku. Przez nastepne kilka minut krazyla po domu, ogladajac pokoje, zachwycajac sie, jak wspaniale zostaly odnowione. Kiedy sie teraz na nie patrzylo, nie chcialo sie wierzyc, w jak oplakanym stanie znajdowal sie ten budynek kilkanascie lat temu. Zeszla z pietra, zawrocila do kuchni i zobaczyla przed soba profil Noaha. W tym momencie wygladal, jakby znowu mial siedemnascie lat, i Allie przystanela na ulamek sekundy. Do diabla - nakazala sobie w duchu - wez sie w garsc. Pamietaj, ze jestes zareczona. Stal przy blacie, gwizdzac pod nosem. Kilka szafek bylo otwarte na osciez, po podlodze walaly sie puste torby po zakupach. Usmiechnal sie do Allie, nim postawil na jednej z polek kolejne puszki. Zatrzymala sie pare krokow od niego, oparla o blat, skrzyzowala nogi. Potrzasnela glowa, ciagle jeszcze oszolomiona ogromem pracy, jaki wlozyl w remont. -Zupelnie niewiarygodne, Noahu. Jak dlugo trwala renowacja? Spojrzal znad ostatniej torby, ktora wlasnie rozpakowywal. -Prawie rok. -Sam to wszystko zrobiles? Rozesmial sie cicho. -Nie. Kiedy bylem mlodszy, wyobrazalem sobie, ze odbuduje go wlasnymi rekami, i poczatkowo rzeczywiscie tak robilem. Ale okazalo sie, ze jest tego za duzo. Remont ciagnalby sie latami, wiec w koncu zatrudnilem pare osob... Szczerze mowiac, cale brygady. Ale i tak roboty mialem huk, prawie dzien w dzien kladlem sie po polnocy. -Dlaczego tak sie zaharowywales? Duchy - pchalo mu sie na usta, ale zamiast tego odparl: -Sam nie wiem. Chyba po prostu chcialem to skonczyc. Napijesz sie czegos przed kolacja? -A co masz? -Coz, niewiele. Piwo, herbate, kawe. -Herbata to swietny pomysl. Zgarnal torby po zakupach, odlozyl je, potem zniknal w malym pomieszczeniu przy kuchni i po chwili wynurzyl sie z niego z pudelkiem w reku. Wyjal dwie torebki herbaty ekspresowej, polozyl w poblizu pieca i nalal wody do czajnika. Postawiwszy go na fajerkach, zapalil zapalke i Allie uslyszala trzask ognia budzacego sie do zycia. -To potrwa moment - zapewnil Noah. - Kuchnia momentalnie sie nagrzewa. -Dobrze. Kiedy czajnik zagwizdal, Noah wlal wody do dwoch kubkow i podal Allie herbate. Usmiechnela sie, skosztowala, potem ruchem glowy wskazala okno. -Zaloze sie, ze kuchnia wyglada pieknie, kiedy zaglada do niej poranne slonce. Skinal glowa. -To prawda. Wlasnie po to kazalem wstawic wieksze okna w tej czesci domu. Nawet w sypialniach na gorze. -Na pewno twoim gosciom ogromnie sie to podoba. No, chyba ze wola dluzej sobie pospac. -Szczerze mowiac, nikt jeszcze u mnie nie nocowal. Po smierci taty wlasciwie nie mam kogo zapraszac. Ton jego glosu wskazywal, ze mowi to tylko po to, by podtrzymac konwersacje. A jednak z jakiegos niepojetego powodu poczula sie... samotna. Noah chyba sie tego domyslal, lecz nim zdazyla sie nad tym dokladniej zastanowic, zmienil temat. -Zanim ugotuje raki, wrzuce je na pare minut do marynaty - odezwal sie, stawiajac kubek na blacie. Podszedl do jednej z szafek, wyjal z niej duzy garnek do gotowania na parze i pokrywke. Wstawil go do zlewu, nalal wody i przeniosl na kuchnie. -Pomoc ci w czyms? -Jesli chcesz. Moglabys pokroic troche warzyw. Znajdziesz ich dosc w lodowce. A tam jest miska. Ruchem reki wskazal szafke przy zlewie. Allie wypila jeszcze lyk herbaty, potem odstawila kubek i wyjela miske. Podeszla z nia do lodowki i z najnizszej polki wziela melona, cukinie, cebule i marchew. Noah stanal przy niej w otwartych drzwiach lodowki, wiec odsunela sie, robiac mu miejsce. Poczula jego zapach - czysty, znajomy, charakterystyczny - i musniecie ramienia, gdy sie schylil, siegajac po piwo i butelke pikantnego sosu. Wyjal je i wrocil do paleniska. Noah otworzyl piwo, wlal je do wody, potem dodal pikantnego sosu oraz innych przypraw. Wymieszal to dokladnie, sprawdzajac, czy nie zostaly jakies grudki, i wyszedl na dwor po raki. Zanim wrocil, stal chwile w drzwiach, obserwujac Allie zajeta krojeniem marchwi i kolejny raz sie zastanawiajac, dlaczego przyjechala - zwlaszcza jesli jest zareczona. To wszystko nie trzymalo sie kupy. Ale coz... Allie zawsze potrafila go zaskoczyc. Usmiechnal sie do siebie na wspomnienie dziewczyny, jaka kiedys byla. Dumna, spontaniczna, namietna - czyli uosobienie jego wyobrazen o artystce. I nie ulegalo watpliwosci, ze posiadala talent, prawdziwy talent, rzadki dar. Pamietal, jak kiedys podziwial obrazy w nowojorskich muzeach i myslal, ze jej prace dorownywaly temu, co tam ogladal. Tamtego lata przed wyjazdem Allie ofiarowala mu obraz. Wisial teraz nad kominkiem w salonie. Nazywala go wyobrazeniem swoich marzen, a Noahowi zawsze wydawal sie wyjatkowo zmyslowy. Ilekroc na niego spogladal, a czesto to czynil poznym wieczorem, dostrzegal w barwach i liniach pozadanie, a jesli bardzo sie skupil, potrafil sobie wyobrazic, co myslala przy kazdym pociagnieciu pedzlem. W oddali zaszczekal pies i Noah zdal sobie sprawe, ze bardzo dlugo juz tkwi w otwartych drzwiach. Szybko zamknal je za soba i wrocil do kuchni. Po drodze zastanawial sie, czy Allie zauwazyla, na jak dlugo zniknal. -Jak leci? - spytal, widzac, ze juz prawie ze wszystkim sie uporala. -Dobrze. Wlasnie koncze. Co jeszcze bedzie na kolacje? -Mam troche domowego chleba. -Domowego? -Od sasiadki - wyjasnil, wrzucajac skorupiaki do zlewu. Odkrecil kran i zaczal je plukac, biorac do reki kazda sztuke, myjac pod biezaca woda i puszczajac, zeby pelzala po zlewie, podczas gdy on zajmowal sie kolejna. Allie wziela kubek i podeszla do Noaha, przygladajac sie jego zajeciu. -Nie boisz sie, ze cie uszczypna, kiedy je bierzesz do reki? -Nie. Wystarczy je zlapac, o tak - odparl pokazujac. Usmiechnela sie. -Zapomnialam, ze robisz to od najmlodszych lat. -New Bern to mala miescina, ale uczy czlowieka tego, co w zyciu naprawde przydatne. Oparla sie o blat i stojac przy Noahu, dopila herbate. Kiedy juz raki byly gotowe, wrzucil je do garnka na ogniu. Myl rece, rownoczesnie odwracajac sie do Allie i mowiac: -Mialabys ochote posiedziec na ganku? - zapytal. - Chcialbym, zeby sie pomoczyly jakies pol godziny. -Jasne - odparla. Wytarl rece i razem wyszli na ganek. Noah po drodze zapalal swiatla, a gdy znalezli sie na dworze, zaproponowal jej nowszy fotel, sam siadajac w bardziej wysluzonym. Widzac, ze jej kubek jest pusty, na chwile zniknal, po czym zjawil sie z nastepna porcja herbaty dla niej i piwem dla siebie. Podal Allie kubek, wziela go, pociagnela lyk i dopiero wtedy odstawila herbate. -Wlasnie tutaj siedziales, gdy sie zjawilam, prawda? -Tak - odparl, moszczac sie w swoim fotelu. - Siedze tu co wieczor. Juz mi to weszlo w krew. -Doskonale cie rozumiem - stwierdzila, wodzac wzrokiem po okolicy. - To czym sie teraz zajmujesz? -Coz, w tej chwili caly moj czas pochlania odnawianie domu. To w pelni zaspokaja moje potrzeby tworcze. -Jak to mozliwe, ze... To znaczy... -Morris Goldman. -Slucham? -Moj szef z czasow, gdy pracowalem na Polnocy. Nazywal sie Morris Goldman. Kiedy sie zaciagnalem do wojska, przepisal na mnie czesc majatku firmy, a zmarl jeszcze przed koncem wojny. Po powrocie do Stanow otrzymalem od jego prawnikow czek na okragla sumke, dzieki czemu moglem kupic ten dom i go wyremontowac. Parsknela smiechem. -Zawsze powtarzales, ze znajdziesz sposob, zeby go kupic. Oboje przez chwile siedzieli w milczeniu, pograzeni w zadumie. Allie pociagnela kolejny lyk herbaty. -Pamietasz, jak sie tu wemknelismy tego wieczoru, kiedy mi o nim opowiedziales? - Skinal glowa, wiec kontynuowala: - Wrocilam wtedy do domu dosc pozno i gdy sie zjawilam, rodzice byli wsciekli. Do dzis to widze: ojciec stoi w salonie, palac papierosa, matka siedzi na sofie wpatrzona w przestrzen. Daje slowo, wygladali, jakby ktos z rodziny umarl. Wlasnie wtedy sie zorientowali, ze czuje do ciebie cos powaznego, i tego samego wieczoru matka odbyla ze mna zasadnicza rozmowe. Powiedziala: "Na pewno uwazasz, ze nie rozumiem, co sie w tobie dzieje, ale ja rozumiem. Tyle ze czasem dla naszej przyszlosci najwazniejsze jest to, kim jestesmy, a nie to, co sobie wymarzymy". Pamietam, ze bardzo mnie zabolaly te slowa. -Mowilas mi o tym nastepnego dnia. Mnie tez one zabolaly. Lubilem twoich rodzicow, nawet mi przez mysl nie przeszlo, ze oni mnie nie lubia. -Nie zeby cie nie lubili. Oni po prostu uwazali, ze na mnie nie zaslugujesz. -Niewielka roznica. W jego glosie zabrzmial smutek i Allie wiedziala, ze mial prawo tak sie czuc. Popatrzyla na gwiazdy, rownoczesnie odgarniajac z czola wlosy, ktore zaslonily jej twarz. -Wiem o tym. Zawsze wiedzialam. Moze wlasnie dlatego miedzy mna a moja matka zawsze pojawia sie jakis dystans, kiedy ze soba rozmawiamy. -A co sadzisz o tym jej stwierdzeniu dzisiaj? -To samo co wtedy. Uwazam to za zle i niesprawiedliwe. Mloda dziewczyna nie powinna slyszec czegos takiego: ze pozycja spoleczna bardziej sie liczy od uczuc. Noah lekko sie usmiechnal, ale milczal. -Po wyjezdzie czesto o tobie myslalam - odezwala sie. -Naprawde? -To cie dziwi? - Wygladala na rzeczywiscie zaskoczona. -Nie odpowiadalas na moje listy. -Pisales? -Mnostwo razy. Pisalem do ciebie przez dwa lata i nie dostalem ani jednej odpowiedzi. Wolno pokrecila glowa, spuszczajac wzrok. -Nie wiedzialam... - odezwala sie wreszcie cicho. Zrozumial, ze to zapewne jej matka kontrolowala poczte i potajemnie zabierala jego listy. Zawsze podejrzewal, ze cos takiego mialo miejsce, i teraz obserwowal, jak Allie dochodzi do podobnego wniosku. -Nie powinna byla tego robic, Noah, i zaluje, ze sie do tego uciekala. Ale sprobuj ja zrozumiec. Kiedy wyjechalismy, pewnie sadzila, ze bedzie mi lzej, jesli po prostu o wszystkim zapomne. Nigdy nie pojela, jak wiele dla mnie znaczyles, i szczerze mowiac, watpie, by kiedykolwiek kochala ojca tak bardzo, jak ja kochalam ciebie. Na swoj sposob probowala mnie chronic i zapewne uznala, ze najlepszym wyjsciem bedzie ukrywanie listow. -Lecz nie miala prawa podejmowac takiej decyzji - powiedzial cicho. -Wiem. -A gdybys je dostawala, czy to cokolwiek by zmienilo? -Oczywiscie. Zawsze sie zastanawialam, co sie z toba dzieje. -Nie, chodzi mi o nas dwoje. Myslisz, ze nasze uczucie by zwyciezylo? Zastanowila sie nad odpowiedzia. -Nie wiem, Noah. Naprawde nie wiem. Ty zreszta tez. Nie jestesmy juz tymi samymi osobami co wtedy. Zmienilismy sie, doroslismy. Oboje. Umilkla. Nic nie odrzekl. Allie zapatrzyla sie w strumien. -Ale tak, Noahu - podjela - sadze, ze by zwyciezylo. A przynajmniej wole sobie wyobrazac, ze tak by sie stalo. Skinal glowa, spuscil wzrok, potem sie odwrocil. -Jaki jest Lon? Zawahala sie. Nie spodziewala sie tego pytania, a wzmianka o Lonie obudzila lekkie wyrzuty sumienia, tak ze przez chwile nie wiedziala, co odpowiedziec. Siegnela po kubek, wypila jeszcze herbaty, wsluchujac sie w stukanie dzieciola. -Lon jest przystojny, czarujacy, prawdziwy czlowiek sukcesu - powiedziala cicho. - I wiekszosc przyjaciolek szalenczo mi go zazdrosci. Uwazaja go za chodzacy ideal i pod wieloma wzgledami Lon nim rzeczywiscie jest. Jest dla mnie dobry, potrafi rozbawic i wiem, ze kocha mnie na swoj sposob. - Umilkla na chwile, by zebrac mysli. - Lecz w naszym zwiazku zawsze czegos bedzie brakowac. Sama ja zaskoczyly te slowa, co w niczym nie zmienialo faktu, ze byla szczera. A jedno spojrzenie na Noaha wystarczylo, by zrozumiec, ze juz wczesniej sie domyslil takiej odpowiedzi. -Dlaczego? Usmiechnela sie slabo i wzruszyla ramionami. -Coz, pewnie nadal szukam takiej milosci, jaka polaczyla nas tamtego lata - bardziej wyszeptala, niz powiedziala. Noah dlugo przetrawial jej slowa, wspominajac zwiazki, ktore nawiazywal po ich rozstaniu. -A ty? - spytala. - Czy w ogole o nas myslales? -Bez przerwy. Nadal to robie. -Spotykasz sie z kims? -Nie - odparl, krecac glowa. Oboje sie zadumali, bezskutecznie probujac wyrzucic to z mysli. Noah dokonczyl piwo, zaskoczony, ze tak szybko oproznil butelke. -Pojde wstawic wode. Przyniesc ci cos? Potrzasnela glowa, a Noah przeszedl do kuchni, zeby wrzucic raki do garnka i wstawic chleb do piekarnika. Znalazl troche maki i maczki kukurydzianej, oproszyl warzywa i rozgrzal troche tluszczu na patelni. Zostawil ja na malym ogniu, wlaczyl minutnik, wyjal z lodowki kolejne piwo i dopiero potem wrocil na ganek. Wykonujac te wszystkie czynnosci, bez przerwy myslal o Allie i milosci, ktorej brakowalo w jej i w jego zyciu. Allie tez myslala. O Noahu, o sobie, o wielu sprawach. Przez moment zalowala, ze jest zareczona, ale szybko przywolala sie do porzadku. Wszak nie Noaha kocha, lecz to, co kiedys ich polaczylo. Zreszta, to calkiem naturalna reakcja. W koncu byl jej pierwszym i do tej pory jedynym mezczyzna - jak mialaby go zapomniec? Czy jednak jest normalne sciskanie w dolku, ktore czula, ilekroc Noah sie do niej zblizyl? Czy to normalne zwierzac mu sie z rzeczy, o ktorych nigdy nikomu nie mowila? Czy to normalne przyjezdzac tu na trzy tygodnie przed slubem? -Nie, nienormalne - szepnela w koncu, spogladajac na rozgwiezdzone niebo. - Zadna z tych rzeczy nie jest normalna. W tej samej chwili pojawil sie Noah i powitala go usmiechem, zadowolona, ze wrocil i wiecej nie musi sie nad tym wszystkim zastanawiac. -Jedzenie bedzie gotowe dopiero za pare minut - oswiadczyl siadajac. -W porzadku. Nie jestem az taka glodna. Spojrzal na nia, w jego oczach dostrzegla cieplo. -Ciesze sie, ze sie pokazalas, Allie - powiedzial. -Ja tez. Choc niewiele brakowalo, zebym nie przyjechala. -Dlaczego to zrobilas? Musialam, to bylo silniejsze ode mnie - chciala powiedziec, tymczasem odparla: -Och, zobaczyc cie, dowiedziec sie, co porabiasz, jak sie miewasz. Zastanawial sie, czy to wszystko, lecz nie drazyl glebiej, tylko zmienil temat. -A wlasnie, juz wczesniej chcialem spytac: czy nadal malujesz? Pokrecila glowa. -Nie, juz nie. Byl zdumiony. -Ale dlaczego? Przeciez masz taki talent. -Sama nie wiem... -Oczywiscie, ze wiesz. Musial byc jakis powod. Nie mylil sie. Byl powod. -To dluga historia. -Mamy cala noc. -Naprawde uwazales, ze mam talent? - zapytala cicho. -Chodz - odparl tylko, biorac ja za reke. - Chce ci cos pokazac. Poslusznie wstala i ruszyla za nim do salonu. Stanal przed kominkiem i pokazal jej obraz, ktory wisial nad polka. Glosno wciagnela powietrze, zdziwiona, ze przedtem go nie zauwazyla, a jeszcze bardziej zdumiona, ze w ogole tu wisi. -Zatrzymales go? -Oczywiscie. Jest wspanialy. Poslala mu sceptyczne spojrzenie, wiec wyjasnil: -Ilekroc na niego patrze, czuje, ze zyje. Czasem nawet musze wstac i go dotknac. Wszystko tu jest tak niewiarygodnie rzeczywiste: ksztalty, cienie, barwy. Czasem nawet mi sie sni. To niesamowity obraz, Allie, moge sie w niego wpatrywac godzinami. -Ty mowisz powaznie - wydusila zaskoczona. -Jak zawsze. Milczala. -To znaczy, ze nikt przedtem ci tego nie powiedzial? -Moj profesor - przyznala wreszcie - ale po prostu mu nie uwierzylam. Noah wiedzial, ze za tym krylo sie cos wiecej. Allie odwrocila wzrok, zanim podjela opowiesc. -Od najmlodszych lat rysowalam i malowalam. Kiedy troche podroslam, zaczelam podejrzewac, ze jestem w tym calkiem niezla. I lubilam malowac. Pamietam, jak tamtego lata codziennie pracowalam nad tym obrazem, dodajac pare pociagniec pedzlem, zmieniajac go w miare, jak zmienial sie nasz zwiazek. Juz zapomnialam, od czego to sie zaczelo i jak mial ten obraz wygladac, wlasciwie to on sam sie stworzyl. Pamietam, ze pozniej, po powrocie do domu, nie moglam przestac malowac. Sadze, ze to byl moj sposob uporania sie z bolem, ktory mnie nie opuszczal. Tak czy owak, skonczylam uczelnie plastyczna, bo musialam to zrobic. Nadal pamietam tamte godziny spedzane samotnie w pracowni. Wtedy czulam sie najlepiej. I to wrazenie wolnosci, jakie mnie ogarnialo, gdy cos tworzylam; to cos, co rodzilo sie w glebi mnie, ilekroc ukonczylam cos pieknego. Przed samym dyplomem moj profesor, ktory rownoczesnie pisywal recenzje w prasie, powiedzial, ze mam prawdziwy talent. Radzil, bym zaczela malowac na powaznie. Ale ja go nie posluchalam. Tu urwala, zbierajac mysli. -Rodzice uwazali, ze to niestosowne, aby ktos z moim pochodzeniem i pozycja spoleczna utrzymywal sie z malowania. I po pewnym czasie po prostu przerwalam. Od lat nie mialam pedzla w reku. Zapatrzyla sie w obraz. -Sadzisz, ze kiedys wrocisz do malarstwa? -Nie wiem, czybym jeszcze potrafila. Minelo tyle czasu. -Oczywiscie, zebys potrafila, Allie. Wiem o tym. Twoj talent nie polega na sprawnosci palcow, lecz pochodzi z twego wnetrza, twego serca. A taki talent nigdy nie przemija. Inni moga o czyms takim tylko marzyc. Jestes prawdziwa artystka, Allie. W jego slowach brzmiala taka szczerosc, ze wiedziala, iz nie mowi tego tylko po to, by ja pocieszyc. Naprawde wierzyl w jej zdolnosci i choc sama nie potrafila wyjasnic czemu, bardzo duzo to dla niej znaczylo. Jednak w tej samej chwili wydarzylo sie cos jeszcze, cos o wiele potezniejszego. Dlaczego tak sie stalo - tego nigdy nie zdolala wytlumaczyc - ale wlasnie w tym momencie w zyciu Allie zamknela sie otchlan, ktora stworzyla, by oddzielic bol od rozkoszy. Podejrzewala tez, moze nie w pelni swiadomie, ze w tym, co wlasnie nastapilo, krylo sie cos, do czego sama nie chciala sie przyznac. Wtedy jednak nie do konca zdawala sobie z tego sprawe i obrocila sie do Noaha. Wyciagnela dlon i delikatnie, z wahaniem dotknela jego reki, zdumiona, ze po tylu latach on nadal doskonale wiedzial, co pragnela uslyszec. A gdy spotkali sie wzrokiem, po raz kolejny uswiadomila sobie, jak wyjatkowa osoba jest dla niej Noah. I w tej krotkiej chwili, w tym ulamku czasu, ktory zawisl w powietrzu niczym swietlik na wieczornym niebie, spytala sie w duchu, czy to mozliwe, by ponownie zakochala sie w Noahu. W kuchni zadzwieczal minutnik, pojedyncze "ding", i Noah odwrocil sie, przerywajac czar chwili, dziwnie poruszony tym, co wlasnie miedzy nimi sie stalo. Jej oczy mowily do niego, szeptaly slowa, ktore tak bardzo pragnal uslyszec, a mimo to nie potrafil stlumic drugiego glosu, ktory brzmial w jego glowie i mowil, ze ona kocha innego. W duchu przeklal minutnik, skierowal sie do kuchni i wyjal chleb z piekarnika. Omal nie poparzyl sobie palcow, upuscil bochen na blat. Patelnia tez byla rozgrzana, wrzucil na tluszcz warzywa, sluchajac, jak skwiercza. Potem, mamroczac pod nosem, wyjal z lodowki maslo, posmarowal chleb i dodal odrobine do rakow. Allie przyszla za nim do kuchni. Odchrzaknela. -Moze bym nakryla do stolu? -Jasne, talerze sa tam. - Wskazal nozem do chleba. - Sztucce i serwetki tam. Wez sporo serwetek, przy rakach mozna sie niezle usmarowac, wiec sie nam przydadza. Nie mogl sie zmusic, by na nia spojrzec. Nie chcial zobaczyc, ze sie omylil i tylko sobie wyobrazil to, co zaszlo miedzy nimi przed chwila. Nie chcial, by to sie okazalo pomylka. Allie zastanawiala sie nad tym samym i ogarnialo ja mile cieplo. Odtwarzala w pamieci kazde jego slowo, rownoczesnie wyjmujac potrzebne rzeczy: sztucce, talerze, pojemniczki z przyprawami. Gdy juz nakryla, podal jej chleb i przelotnie musneli sie dlonmi. Noah z powrotem cala uwage skupil na patelni, i mieszajac warzywa. Zajrzal pod pokrywke rondla, raki powinny sie jeszcze chwile pogotowac. Odzyskal w znacznej mierze panowanie nad soba i znowu mogl wrocic do lekkiej, niezobowiazujacej pogawedki. -Jadlas juz kiedys raki? -Kilkakrotnie. Ale tylko w salatkach. Zasmial sie. -Wiec czeka cie prawdziwa przygoda. Poczekaj chwilke. Na jakis czas zniknal na gorze, po czym zjawil sie z granatowa rozpinana koszula. Podal ja Allie jak plaszcz. -Masz, wloz to. Nie chcialbym, zebys sobie poplamila sukienke. Wlozyla koszule i wciagnela zapach, ktorym byla przesiaknieta: jego won, charakterystyczna, naturalna. -Nie obawiaj sie - zapewnil, widzac jej mine. - Jest czysta. Rozesmiala sie. -Wiem. Tylko przypomniala mi sie nasza pierwsza prawdziwa randka. Pozyczyles mi wtedy swoja kurtke, pamietasz? -Tak, pamietam. - Skinal glowa. - Byli z nami Fin i Sara. Przez cala droge do twojego domu Fin szturchal mnie znaczaco, zebym wzial cie za reke. -Ale nie wziales. -Nie - przyznal, krecac glowa. -Dlaczego? -Pewnie sie wstydzilem i troche balem. Po prostu wydawalo mi sie, ze jeszcze nie czas na to. -Wlasciwie, skoro juz o tym mowa, to w ogole byles dosc niesmialy, prawda? -Wole okreslenie: spokojna pewnosc siebie - odparl, mrugajac znaczaco. Usmiechnela sie. Raki i warzywa juz sie dogotowaly. -Uwazaj, gorace - ostrzegl, dajac jej talerze, i usiedli naprzeciwko siebie przy drewnianym stoliku. W tej samej chwili Allie zauwazyla, ze herbata ciagle jeszcze stoi na blacie, wiec wstala i przyniosla kubki. Nalozywszy jej na talerz warzyw i chleba, Noah dorzucil raka. Allie wpatrywala sie przez chwile w skorupiaka. -Wyglada jak karaluch. -Ale bardzo pyszny karaluch - odparl Noah. - Poczekaj, pokaze ci, jak sie go rozbiera. Pokazal jej szybko, a w jego wykonaniu wydawalo sie to zupelnie proste. Zgrabnie oddzielal mieso, kladac je na jej talerzu. Za pierwszym razem Allie za mocno zgniotla odnoza, za drugim tez i musiala palcami wydlubywac odlamki skorupy z miesa. Poczatkowo czula sie niezrecznie, lekajac sie, ze Noah dostrzega jej nieudolnosc, lecz potem uswiadomila sobie, ze przemawia przez nia tylko brak pewnosci siebie. On nie przejmowal sie takimi sprawami. Nigdy nie byl drobiazgowy. -A co sie stalo z Finem? - spytala. Odparl dopiero po krotkim wahaniu. -Fin zginal na wojnie. W czterdziestym trzecim jego niszczyciel zostal storpedowany. -To smutne. Wiem, ze sie przyjazniliscie. Glos mu sie zmienil, zabrzmiala w nim glebsza nuta. -Tak. Sporo o nim rozmyslalem. A najczesciej o naszym ostatnim spotkaniu. Kiedy zaciagnalem sie do wojska, przyjechalem do domu, zeby sie pozegnac, i wpadlismy na siebie. Pracowal w banku ojca i spedzilismy razem ten ostatni tydzien. Czasem mysle, ze to ja go namowilem, aby sie zaciagnal. Podejrzewam, ze nie zrobilby tego, gdyby nie fakt, ze ja sie zdecydowalem. -Nie powinienes tak mowic - powiedziala, zalujac, ze poruszyla ten temat. -Masz racje. Po prostu brak mi go, to wszystko. -Ja tez go lubilam. Zawsze potrafil mnie rozsmieszyc. -To robil doskonale. Spojrzala na niego spod oka. -Zalecal sie do mnie, wiesz? -Wiem. Mowil mi o tym. -Tak? A co? Noah wzruszyl ramionami. -Jak to on. Ze musial sie od ciebie opedzac. Ze nieustannie sie za nim uganialas, te rzeczy. Rozesmiala sie cicho. -I uwierzyles mu? -Oczywiscie - odparl. - A czemu mialbym nie wierzyc? -Wy, faceci, zawsze trzymacie swoja strone. - Pochylila sie nad stolem i dzgnela go palcem w ramie. - Opowiedz mi, co sie z toba dzialo od naszego ostatniego spotkania. Zaczeli rozmawiac, nadrabiajac stracony czas. Noah mowil o tym, jak opuscil New Bern, pracowal w stoczni i skupie zlomu w New Jersey. Serdecznie wyrazal sie o Morrisie Goldmanie, zahaczyl nieco o wojne, pomijajac szczegoly, na koncu opowiedzial o ojcu i o tym, jak bardzo za nim teskni. Allie zrelacjonowala swoje lata w college'u, mowila o malarstwie i godzinach spedzonych w szpitalu na opiece nad rannymi. Opisywala rodzine, przyjaciol, dzialalnosc charytatywna, w ktora sie zaangazowala. Zadne z nich nie wspomnialo o partnerach, ktorych mialo po rozstaniu. Nawet na temat Lona nie padlo ani jedno slowo i choc oboje zwrocili na to uwage, powstrzymali sie jednak od komentarzy. Pozniej Allie probowala sobie przypomniec, kiedy po raz ostatni rozmawiala w ten sposob z Lonem. Choc umial sluchac i rzadko sie sprzeczali, nie nalezal do ludzi, wobec ktorych mozna sie bylo wygadac. Podobnie jak jej ojciec, nie potrafil sie dzielic swoimi myslami ani uczuciami. Allie probowala mu wyjasnic, ze chce sie do niego bardziej zblizyc, lecz te wysilki nigdy nie odniosly zadnego skutku. Teraz jednak, siedzac z Noahem, uswiadomila sobie, czego jej brakowalo. Na dworze ciemnialo, ksiezyc coraz wyzej swiecil na niebie. I choc zadne z nich nie zdawalo sobie z tego sprawy, ponownie rodzila sie miedzy nimi bliskosc, silna wiez, ktora niegdys ich laczyla. Skonczyli kolacje, oboje zadowoleni z posilku. Teraz juz niewiele rozmawiali. Zerknawszy na zegarek, Noah uswiadomil sobie, ze robi sie pozno. Gwiazdy swiecily jasno, swierszcze troche przycichly. Rozmowa z Allie sprawiala mu przyjemnosc, choc obawial sie, czy nie za wiele mowil. Zastanawial sie, co ona sadzi o jego zyciu i jakie ma to znaczenie - jesli w ogole jakies ma. Wstal, nalal wody do czajnika. Razem zaniesli naczynia do zlewu, posprzatali ze stolu, a Noah przygotowal dwa kolejne kubki herbaty. -Co bys powiedziala na to, zebysmy znowu sie przeniesli na ganek? - zaproponowal, podajac jej kubek, a ona zgodzila sie i ruszyla przodem. Po drodze Noah zlapal narzute, zeby przykryc Allie, gdyby zmarzla, i po chwili oboje znow siedzieli na swoich miejscach. Kolysali sie, kolana Allie zaslanial koc. Noah przygladal sie jej katem oka. Boze, jaka ona piekna - myslal. I az go sciskalo z bolu. Bo zupelnie zwyczajnie po raz drugi sie zakochal. Wlasnie zdal sobie z tego sprawe, teraz, gdy tak siedzieli na ganku. Zakochal sie w tej nowej Allie, nie tylko w jej wspomnieniu. Choc wlasciwie nigdy nie przestal jej kochac i ona - uswiadomil sobie - stanowi jego przeznaczenie. -Coz za wyjatkowy wieczor - powiedzial cicho. -O tak - odparla - cudowny. Noah zapatrzyl sie na gwiazdy, ich migotliwy blask przypomnial mu, ze Allie niedlugo odjedzie, i nagle poczul w duszy pustke. Chcial, by ta noc trwala wiecznie. Jak powinien jej to wyznac? Co powiedziec, by zostala? Nie mial pojecia. Dlatego postanowil nie mowic nic. I w tej chwili zdal sobie sprawe, ze przegral. Fotele kolysaly sie spokojnie. Kolejne nietoperze przemknely nad rzeka. Cmy calowaly swiatlo na ganku. Wiedzial, ze gdzies w tej chwili ludzie sie kochali. -Mow do mnie - odezwala sie wreszcie Allie zmyslowo. A moze to wyobraznia plata mu figle? -Co mam mowic? -Mow tak jak wtedy pod debem. I posluchal, recytowal oderwane fragmenty, koronujac w ten sposob te wyjatkowa noc. Whitmana i Thomasa, bo kochal obrazy. Tennysona i Browninga, gdyz ich motywy byly mu tak znajome. Allie oparla glowe na fotelu, przymknela oczy, a kiedy skonczyl, zrobilo jej sie wreszcie cieplo. Nie sprawily tego wylacznie wiersze ani glos Noaha, lecz wszystko to razem: suma znacznie przekraczajaca wartosc skladnikow. Allie nie probowala stlumic swoich odczuc, nie chciala, nie tak bowiem nalezalo tego sluchac. Poezji - myslala - nie tworzy sie po to, by ja analizowac; poezja ma po prostu inspirowac, wzruszac, nie powinna byc odbierana umyslem. Wspomnienie Noaha kazalo jej podczas studiow w college^ pojsc na kilka wieczorow poetyckich zorganizowanych przez katedre anglistyki. Wysluchala wielu recytatorow, wielu wierszy, lecz szybko przestala tam uczeszczac, zniechecona tym, ze zaden z wykonawcow jej nie porwal ani nie wygladal na prawdziwie natchnionego milosnika poezji. Przez jakis czas kolysali sie w fotelach, popijajac herbate, siedzac w milczeniu, kazde pograzone w myslach. Wewnetrzny nakaz, ktory kazal jej tu przyjechac, zniknal - cieszyla sie z tego - lecz rownoczesnie niepokoily ja uczucia, ktore zajely jego miejsce: to drzenie, ktore przeszywalo kazda komorke i wirowalo w niej, tanczylo niczym drobiny zlota w korycie rzeki. Probowala je stlumic, zaprzec sie go przed soba, lecz teraz zrozumiala, ze wcale nie chce, by to drzenie ustalo. Od lat juz nie czula czegos takiego. Lon nigdy nie budzil w niej takich odczuc. Nie budzil i zapewne nie obudzi. Moze dlatego nigdy nie poszla z nim do lozka. Wielokrotnie probowal ja tam zaciagnac, uciekajac sie do wszystkich sposobow - od kwiatow po budzenie poczucia winy - a ona zawsze chwytala sie wymowki, ze woli poczekac z tym do slubu. Na ogol przyjmowal to spokojnie i Allie czasem sie zastanawiala, jak bardzo by go zabolalo, gdyby kiedykolwiek dowiedzial sie o Noahu. Ale jeszcze cos innego kazalo jej czekac i to wiazalo sie juz z samym Lonem. Lon byl czlowiekiem pracy, a praca zawsze wymagala od niego maksimum uwagi. Nieodmiennie stawala na pierwszym miejscu, Lon nie mial czasu na czytanie poezji, nie marnowal wieczorow, siedzac bezczynnie na ganku. Allie wiedziala, ze wlasnie temu zawdzieczal swoj sukces, i podziwiala go za to. Rownoczesnie jednak czula, ze to nie wystarcza. Chciala czegos innego, czegos wiecej. Moze namietnosci i romantyzmu, spokojnych pogawedek przy blasku swiec, a moze po prostu nie chciala byc na drugim miejscu. Noah tez analizowal swe odczucia. Zapamieta ten wieczor jako jedna z najbardziej wyjatkowych chwil w swoim zyciu. Odtwarzal go teraz w najmniejszych szczegolach, kolyszac sie w fotelu. Wszystko, co zrobila Allie, wydawalo mu sie dziwnie wyraziste, naladowane trescia. A teraz, siedzac przy niej, zastanawial sie, czy choc raz marzyla o tym, o czym on marzyl nieustannie przez wszystkie lata rozlaki. Czy kiedykolwiek marzyla, by ponownie sie obejmowali i calowali w poswiacie ksiezyca? Albo czy posunela sie dalej i marzyla o ich nagich cialach, na tak dlugo rozdzielonych... Popatrzyl na gwiazdy i przypomnial sobie tysiace pustych nocy, ktore spedzil od ich ostatniego spotkania. Jej przybycie na nowo obudzilo te wszystkie uczucia i teraz juz nie mogl ich stlumic. W tej samej chwili zrozumial, ze znowu chce sie z nia kochac i odzyskac jej milosc. Tego jednego potrzebowal jak niczego na swiecie. Ale rownoczesnie zdal sobie sprawe, ze nigdy tego nie otrzyma. Przeciez jest zareczona. Po milczeniu Noaha Allie odgadla, ze mysli o niej, i ogromnie jej sie to spodobalo. Nie wiedziala, jakie to mysli, i na dobra sprawe niewiele ja to obchodzilo - wystarczala sama swiadomosc, ze jej dotycza. Przypomniala sobie ich rozmowe przy kolacji i zadumala sie nad samotnoscia. Z niepojetych przyczyn nie potrafila sobie wyobrazic, by czytal poezje komus procz niej albo dzielil sie z inna swymi marzeniami. Nie wygladal na takiego. Albo tez ona nie chciala przyjac do wiadomosci, ze mogloby byc inaczej. Odstawila kubek i przeczesala palcami wlosy, przymykajac oczy. -Jestes zmeczona? - spytal, otrzasajac sie z zadumy. -Troszeczke. Za pare minut bede musiala juz uciekac. -Wiem - odparl, skinawszy glowa. Z jego tonu niczego nie dawalo sie wyczytac. Nie od razu wstala. Siegnela po herbate, wypila do ostatniej kropli, rozkoszujac sie jej cieplem. Rozejrzala sie: ksiezyc stal wyzej, wiatr poruszal galeziami drzew, robilo sie chlodniej. Popatrzyla na Noaha. Z boku blizna na jego brodzie stawala sie wyrazniejsza. Allie zaciekawilo, czy to pamiatka z wojny, a potem - czy w ogole byl ranny. Noah nic o tym nie wspomnial, a ona nie pytala - przede wszystkim dlatego, ze nie chciala sobie wyobrazac, jak on cierpi. -Musze isc - odezwala sie w koncu, oddajac mu koc. Noah skinal glowa, po czym wstal bez slowa. Wzial koc i oboje ruszyli w strone samochodu. Suche liscie szelescily im pod nogami. Kiedy Noah otworzyl drzwiczki, Allie chciala zdjac i oddac mu koszule, ale ja powstrzymal. -Zachowaj ja - powiedzial. - Chce, zebys ja miala. Nie pytala dlaczego, bo ona tez chciala ja zatrzymac. Poprawila koszule i zaplotla ramiona, by sie rozgrzac. Sama nie wiedziala czemu, ale stojac tak przy samochodzie, czula sie jak za szczeniecych lat, gdy po zabawie zegnala sie na ganku i czekala na pocalunek. -To byl wspanialy wieczor - przemowil. - Dziekuje, ze mnie odnalazlas. -Ja tez wspaniale spedzilam ten czas. Zebral sie na odwage. -Zobaczymy sie jutro? Proste pytanie. Wiedziala, jakiej odpowiedzi powinna udzielic, zwlaszcza jesli nie chciala komplikowac sobie zycia. Nie sadze, bysmy powinni sie widywac - tyle musiala powiedziec i cala sprawa by sie zakonczyla, tu i teraz. Lecz przez chwile milczala. Stanal przed nia demon wyboru, kusil ja, mamil. Dlaczego nie mogla wymowic tych slow? Sama nie wiedziala. Kiedy jednak zajrzala Noahowi w oczy, by znalezc odpowiedz, dostrzegla czlowieka, w ktorym kiedys sie zakochala, i nagle wszystko stalo sie jasne. -Z przyjemnoscia. Noaha to zaskoczylo. Nie spodziewal sie takiej odpowiedzi. Marzyl o tym, by jej dotknac, wziac ja w ramiona, ale sie powstrzymal. -Mozesz byc tu kolo poludnia? -Oczywiscie. Co planujesz? -Zobaczysz - odparl. - Znam wymarzone miejsce, w ktore cie zabiore. -Bylam tam juz? -Nie, ale to wyjatkowe miejsce. -A gdzie? -To niespodzianka. -Spodoba mi sie? -Jeszcze jak - zapewnil. Odwrocila sie, nim moglby sprobowac ja pocalowac. Nie wiedziala, czyby to zrobil, lecz zdawala sobie sprawe, ze gdyby tak sie stalo, trudno by jej przyszlo go powstrzymac. Nie poradzilaby sobie z tym, nie teraz, gdy w glowie tak jej sie kotlowalo. Z westchnieniem ulgi wsunela sie za kierownice. Noah zatrzasnal drzwiczki, uruchomila silnik. Gdy samochod zawarczal, odrobine odkrecila szybe. -Do zobaczenia jutro - powiedziala. W jej oczach odbijal sie ksiezyc. Noah pomachal jej, gdy ruszyla do tylu. Zawrocila i odjechala w strone miasta. Odprowadzal samochod wzrokiem, poki swiatla nie zniknely za odleglymi debami, a warkot silnika nie ucichl. Podeszla do niego Ciem, przykucnal i podrapal ja pieszczotliwie, szczegolna uwage zwracajac na kark, do ktorego juz sama nie mogla siegnac. Ostatni raz zerknal na droge i razem z psem wrocil na ganek. Ponownie usiadl w fotelu, tym razem samotnie, jeszcze raz odtwarzajac w pamieci ten wieczor. Myslac o nim. Przypominajac sobie kazda chwile. Znowu widzac kazda scene. Slyszac kazde slowo. I jeszcze raz, w zwolnionym tempie. Nie chcialo mu sie juz siegac po gitare ani czytac. Sam nie wiedzial, co czuje. -Jest zareczona - szepnal w koncu, a potem przez wiele godzin juz sie nie odzywal. Cisze zaklocal tylko skrzyp bujaka. Noc byla spokojna, bezruch przerywala jedynie Ciem, ktora od czasu do czasu podchodzila do niego, sprawdzajac, co robi, jakby chciala spytac: "Dobrze sie czujesz?" I gdzies w samym srodku tej pogodnej pazdziernikowej nocy wszystko runelo i Noaha ogarnela niewyslowiona tesknota. A gdyby ktos go teraz zobaczyl, sadzilby, ze ma przed soba starca - czlowieka, ktory w ciagu kilku godzin postarzal sie o cale lata. Skulonego w fotelu, z twarza ukryta w dloniach i lzami w oczach. Nie potrafil ich powstrzymac. TELEFONY Lon odlozyl sluchawke.Dzwonil o siodmej, wpol do dziewiatej, teraz po raz kolejny spojrzal na zegarek. Za pietnascie dziesiata. Gdzie ona sie podziewa? Wiedzial, ze przyjechala do gospody, o ktorej wspominala, bo wczesniej rozmawial z kierownikiem. Tak, ta pani wynajela u nas pokoj i ostatni raz mignela mu kolo szostej. Wybiera sie na kolacje, pomyslal sobie. Nie, nie widzial jej od tamtej pory. Lon potrzasnal glowa i wygodniej oparl sie w fotelu. Jak zwykle zostal juz sam w kancelarii, wokol panowala cisza. Ale to bylo normalne, zwlaszcza w okresie prowadzenia sprawy, nawet jesli wszystko ukladalo sie pomyslnie. Prawo stanowilo jego namietnosc, a dzieki tym wieczornym godzinom, spedzanym samotnie w gabinecie, nadganial prace i nikt mu nie przeszkadzal. Wiedzial, ze te sprawe wygra, doskonale bowiem opanowal przepisy prawne i oczarowywal przysieglych. Zawsze tak bylo i teraz juz rzadko zdarzalo mu sie przegrac. Czesc jego sukcesu kryla sie w tym, ze osiagnal juz ten szczebel kariery, na ktorym sam mogl wybierac sobie klientow i sprawy, a decydowal sie tylko na te, ktore potrafil skutecznie przeprowadzic. Tylko paru wybrancow w miescie zdobylo taka pozycje, a jego zarobki to odzwierciedlaly. Lecz sukces zawdzieczal przede wszystkim ciezkiej pracy. Zawsze zwracal uwage na szczegoly, zwlaszcza na poczatku kariery. Doszukiwanie sie drobiazgow, malych niescislosci weszlo mu w krew. Czy chodzilo o przepisy, czy o wystapienia, wnikliwie studiowal akta i dzieki temu juz w poczatkach swej dzialalnosci wygral kilka spraw, ktore powinien byl przegrac. A teraz jakis drobiazg nie dawal mu spokoju. Nie chodzilo o sprawe. Nie, tu wszystko bylo w porzadku. To cos innego. Cos zwiazanego z Allie. Ale, u licha, nie potrafil tego okreslic. Dzis rano, gdy wyjezdzala, nic go nie nekalo. A przynajmniej tak sadzil. Lecz jakas godzine po jej telefonie, w glowie Lonna odezwal sie sygnal ostrzegawczy, uruchamiajac cala machine. Jakis drobiazdzek. Drobiazg. Rzecz bez znaczenia? A moze cos waznego? Mysl... Mysl... Do cholery, o co moze chodzic? Pierwsze szczekniecie trybika. Cos... Cos... Cos, co uslyszal? Ktos cos powiedzial? Tak, to wlasciwy trop. Ale co? Czy Allie powiedziala cos przez telefon? Wlasnie wtedy zrodzil sie jego niepokoj. W myslach przeanalizowal ich rozmowe. Nie, nic niezwyklego. Ale wlasnie o te rozmowe chodzilo, byl tego pewny. Co ona takiego powiedziala? Podroz byla udana, wprowadzila sie do hotelu, pokrazyla po sklepach. Podala numer telefonu. To wlasciwie wszystko. Zaczal myslec o samej Allie. Kochal ja, nie watpil w to. Nie tylko dlatego, ze byla piekna i czarujaca, ale rowniez dlatego, ze stala sie dlan podpora i najlepszym przyjacielem. Po dniu ciezkiej pracy do niej pierwszej dzwonil. Sluchala go, smiala sie w odpowiednich momentach, miala szosty zmysl, ktorym wyczuwala, co chcial uslyszec. Ale to jeszcze nie wszystko. Zawsze podziwial ja za odwage, z jaka wyrazala swoje mysli i poglady. Pamietal, jak po kilku randkach powiedzial jej to, co mowil wszystkim kobietom, z ktorymi sie spotykal: ze jeszcze nie jest gotow do trwalego zwiazku. I Allie, w przeciwienstwie do tamtych, tylko skinela glowa. -Dobrze - brzmial caly jej komentarz. Ale gdy odprowadzal ja do drzwi, odwrocila sie i dodala: - Jednak twoj problem nie lezy we mnie, w twojej pracy czy wolnosci albo czymkolwiek innym. Twoj problem polega na tym, ze jestes samotny. Ojciec rozslawil nazwisko Hammondow i zapewne od najmlodszych lat porownywano cie do niego. Nigdy nie pozwolono ci byc soba. Takie zycie sprawia, ze czlowiek czuje sie pusty w srodku i szuka kogos, kto jakims cudownym sposobem wypelni te proznie. Ale nikt nie zdola tego zrobic, jedynie ty sam. Te slowa gleboko w niego zapadly i nastepnego ranka nadal czul, ze kryje sie w nich prawda. Zadzwonil ponownie do Allie, proszac o kolejna szanse, i choc poczatkowo stawiala opor, w koncu niechetnie sie zgodzila. Przez te cztery lata, gdy sie spotykali, stala sie dla niego wszystkim, czego pragnal, i zdawal sobie sprawe, ze powinien spedzac z nia wiecej czasu. Lecz praktyka adwokacka uniemozliwiala mu skrocenie godzin pracy. Allie zawsze to rozumiala, niemniej jednak nieustannie przeklinal sie w duchu za ciagly brak czasu. Kiedy juz sie pobiora, ograniczy prace - obiecywal sobie. Wprowadzi zmiany, kaze sekretarce pilnowac, by zbytnio sie nie przeciazal... Wprowadzi...? Nastepne kolko zaskoczylo. Wprowadzi... Wprowadzac... Wprowadzac sie? Spojrzal na sufit. Wprowadzac sie. Tak, o to chodzi. Przymknal oczy i zamyslil sie na chwile. Nie. Pustka. Wiec co? Dalej, nie poddawaj sie. Mysl, do cholery, mysl. New Bern. Te slowa same wyskoczyly mu w pamieci. Tak, New Bern. O to chodzilo. To wlasnie ten drobiazg albo jego czesc. Ale co wiecej? New Bern - powtorzyl w duchu. Znal te miejscowosc. Obila mu sie o uszy ta nazwa przy okazji kilku spraw, ktore prowadzil. Zatrzymywal sie tam parokrotnie w drodze na wybrzeze. Nic szczegolnego. Nigdy tam nie byli razem z Allie. Lecz Allie byla tam juz kiedys... Machina mozgu obracala sie na maksymalnych obrotach. Kolejny element dopasowany. Kolejny element... Ale bylo cos jeszcze... Allie, New Bern... i... i... cos na przyjeciu. Przelotny komentarz. Z ust matki Allie. Wlasciwie nie zwrocil na niego uwagi. Co ona takiego powiedziala? W tej samej chwili Lon pobladl, przypomniawszy sobie. Przypomniawszy sobie slowa rzucone bardzo dawno temu. Przypomniawszy sobie, co powiedziala matka Allie. A wspomniala cos o tym, ze kiedys Allie kochala sie w jakims chlopaku z New Bern. Szczenieca milosc, tak ja okreslila. I co z tego? - pomyslal sobie wtedy i odwrocil sie z usmiechem do Allie. Lecz ona sie nie usmiechnela. Byla zla. I wtedy Lon odgadl, ze kochala tego kogos znacznie glebiej, niz to sugerowala jej matka. Moze nawet o wiele glebiej niz jego. A teraz wyjechala do New Bern. Interesujace. Lon zlaczyl palce, jakby sie modlil, i oparl na nich brode. Zbieg okolicznosci? Mozliwe, ze nic sie za tym nie kryje. Tylko to, co sama powiedziala: stres i polowanie na starocie. Niewykluczone. Nawet bardzo prawdopodobne. A jednak... jednak... a jesli...? Lon rozwazyl te druga mozliwosc i pierwszy raz od bardzo dawna ogarnal go strach. A jesli? Jesli jest z tamtym? Przeklal sprawe, wsciekly, ze jeszcze sie nie skonczyla. Wsciekly, ze nie pojechal z Allie. Zastanawiajac sie, czy powiedziala mu prawde, i modlac sie, by tak bylo. I w tej samej chwili postanowil, ze bedzie o nia walczyc. Zrobi co w jego mocy, by jej nie stracic. Byla dlan wszystkim, nigdy nie znajdzie drugiej takiej kobiety jak ona. Dlatego drzacymi palcami po raz czwarty, ostatni tego wieczoru, wykrecil jej numer. I znowu nikt nie podniosl sluchawki. KAJAKI I ZAPOMNIANE MARZENIA Nastepnego dnia Allie obudzila sie wczesnie. Nieustanny swiergot szpakow skutecznie uniemozliwial jej dalszy sen. Przetarla oczy, czujac bol w miesniach. Zle spala, co rusz sie budzila i pamietala, ze za kazdym razem wskazowki zegarka byly na innej godzinie, jakby potwierdzajac uplyw czasu.Spala w miekkiej koszuli, ktora dal jej Noah, i czula jego zapach, kiedy wspominala wydarzenia minionego wieczoru. Wrocil tamten beztroski smiech i swobodna rozmowa, lecz najbardziej utkwilo jej w pamieci to, co powiedzial o talencie malarskim. Bylo to zupelnie nieoczekiwane, a jednak ogromnie podnioslo ja na duchu, i odtwarzajac kazde jego slowo, uswiadomila sobie, jak bardzo by zalowala, gdyby zdecydowala sie z nim nie spotkac. Wyjrzala przez okno i w swietle poranka obserwowala rozswiergotane ptaki, szukajace pozywienia. Pamietala, ze Noah zawsze nalezal do rannych ptaszkow i chetnie wital swit. Wiedziala, ze lubil plywac kajakiem albo lodka, i przypomniala sobie pewien poranek, ktory spedzili razem, ogladajac z lodki wschod slonca. Musiala sie wtedy wymknac przez okno, bo rodzice nigdy by na cos takiego nie przystali, ale nikt jej nie przylapal i gdy wstawal ranek, Noah ja objal i przytulil do siebie. -Spojrz - szepnal, a ona z glowa na jego ramieniu ogladala swoj pierwszy wschod slonca, myslac, ze juz nigdy nie przezyje rownie wspanialej chwili. A gdy wstala z lozka, by wziac kapiel, i poczula pod stopami chlodna podloge, zaciekawilo ja, czy Noah wybral sie nad wode i patrzy z lodzi, jak wstaje kolejny dzien. Pomyslala, ze najprawdopodobniej tak. SWIATLO Nie omylila sie.Noah wstal przed wschodem slonca i szybko wlozyl te same dzinsy co wczoraj, podkoszulek, czysta flanelowa koszule, dzinsowa kurtke i wysokie buty. Przed zejsciem na dol umyl zeby, szybko wypil szklanke mleka i w drodze do drzwi zlapal dwa herbatniki. Kiedy juz Ciem powitala go kilkoma wilgotnymi liznieciami, ruszyl w strone przystani, gdzie przechowywal kajak. Lubil sie poddawac czarowi rzeki, pozwalac, by rozluzniala mu miesnie, ogrzewala cialo i oczyszczala umysl. Stary podniszczony kajak wisial na dwoch zardzewialych hakach przybitych do pomostu, tuz nad poziomem wody, by nie przyssaly sie do niego skorupiaki. Zdjal go i polozyl przed soba, szybko skontrolowal, a potem zaniosl na brzeg. Wystarczylo kilka dlugich pociagniec wioslami, teraz tak wycwiczonych, ze staly sie niemal automatyczne, i juz plynal w gore rzeki, sam sobie sternikiem i silnikiem. Rzeskie ranne powietrze dotykalo jego skory, na niebie rozszalala sie symfonia barw: od czerni tuz nad glowa, przypominajacej szczyt gorski, po niezliczone odcienie blekitu, jasniejace w miare zblizania sie do horyzontu, gdzie przechodzily w szarosc. Noah oddychal gleboko, wciagajac zapach sosen i stojacej wody; pograzal sie w myslach. Wlasnie tego najbardziej mu brakowalo, gdy mieszkal na Polnocy. Pracowal tak duzo, ze niewiele czasu mogl spedzac nad woda. Podroze, rozjazdy, przeprawy przez rzeki, umowione spotkania, praca... Ciagle byl czyms zajety. Na ogol, ilekroc mial troche czasu, pieszo przemierzal New Jersey, ale przez czternascie lat ani razu nie plynal lodka czy kajakiem. Totez jak tylko wrocil do domu, wyprawil sie na rzeke. Jest cos wyjatkowego, wrecz mistycznego w ogladaniu wschodu slonca nad woda - pomyslal. Ostatnio robil to prawie co dzien. Slonce czy niepogoda, chlod czy przenikliwe zimno - to sie nie liczylo, dopoki poruszal wioslami w rytm muzyki grajacej w jego glowie i przemierzal rzeke o stalowym odcieniu. Widzial rodzine zolwi na jakiejs klodzie, patrzyl, jak czapla zrywa sie do lotu, przeslizgujac sie tuz nad powierzchnia wody, nim zniknie w srebrzystym brzasku poprzedzajacym wschod slonca. Wyplynal na srodek rzeki i stamtad ogladal, jak pomaranczowa poswiata kladzie sie na wodzie. Poruszal wioslami zaledwie tyle, by sie utrzymac w jednym miejscu, i wpatrywal sie w horyzont, dopoki swiatlo nie zaczelo sie przedzierac przez drzewa. Ten moment zawsze byl dla niego niepowtarzalny, jakby swiat rodzil sie na nowo. Potem Noah ruszal w dalsza droge, mocno wioslujac, by rozladowac napiecie i przyszykowac sie do pracowitego dnia. Rownoczesnie w glowie krazyly mu mysli niczym krople wody na rozgrzanej patelni. Myslal o Lonie, ciekawilo go, jakim moze byc czlowiekiem i jak wyglada jego zwiazek z Allie. Przede wszystkim jednak zastanawial sie nad przyczyna jej wizyty. Kiedy wrocil do przystani, czul sie jak nowo narodzony. Spojrzawszy na zegarek, ze zdziwieniem sie przekonal, ze wyplynal na dwie godziny. Ale tutaj czas nieustannie platal czlowiekowi figle i Noah juz dawno temu przestal probowac z tym walczyc. Odwiesil kajak, by wysechl, i zajrzal do szopy, w ktorej trzymal lodz. Wyniosl ja na brzeg, polozyl pare stop od koryta rzeki, a gdy skierowal sie do domu, uswiadomil sobie, ze nogi ciagle ma nieco zdretwiale. Poranna mgielka jeszcze sie nie podniosla i Noah wiedzial, ze sztywnosc w nogach zwykle zapowiada deszcz. Zerknal na zachod i zobaczyl na niebie grube, ciezkie chmury burzowe, odlegle, ale niewatpliwie grozne. Wiatr nie wial zbyt mocno, mimo to zbijal je w jedna mase. Nie wygladaly zachecajaco, zdecydowanie nie chcialby byc na dworze, kiedy tu dotra. Niech to szlag! Ile czasu mu jeszcze zostalo? Kilka godzin, moze wiecej. Moze mniej. Wzial prysznic, wlozyl swieze dzinsy, czerwona koszule i czarne buty kowbojskie, uczesal sie i zszedl do kuchni. Umyl naczynia po wczorajszej kolacji, troche pokrecil sie po domu, zaparzyl sobie jeszcze kawy i wyszedl na ganek. Niebo nadal ciemnialo. Spojrzal na barometr. Bez zmian, ale wkrotce zacznie spadac. Niebo na zachodzie nie pozostawialo co do tego zludzen. Juz dawno nauczyl sie liczyc z pogoda i teraz sie zastanawial, czy zaplanowana wyprawa to dobry pomysl. Z deszczem jeszcze jakos by sobie poradzil, ale z blyskawicami juz nie. Zwlaszcza kiedy bylby na wodzie. Lodz to kiepskie miejsce, gdy w wilgotnym powietrzu roi sie od wyladowan elektrycznych. Dopil kawe, odkladajac decyzje na pozniej. Poszedl do szopy z narzedziami i wyjal siekiere. Nacisnal kciukiem ostrze, uznal, ze jest za tepe, i porzadnie naostrzyl siekiere na brusie. -Tepa siekiera jest grozniejsza od naostrzonej - mawial jego ojciec. Przez nastepne dwadziescia minut rabal i ukladal drwa. Robil to bez wysilku, pewnymi ruchami, nawet sie przy tym nie spociwszy. Pare klod odlozyl, a nastepnie wzial je do domu i zostawil przy kominku. Ponownie spojrzal na obraz Allie, wyciagnal reke, by go dotknac, i po raz kolejny z niedowierzaniem pomyslal, ze oto znowu ja zobaczy. Boze, co ona takiego w sobie ma, ze robi na nim takie wrazenie? I to po tylu latach? Jakaz wladze nad nim posiada? W koncu odwrocil sie, pokrecil glowa i wyszedl na ganek. Znowu zerknal na barometr. Bez zmian. Potem spojrzal na zegarek. Niedlugo powinna sie zjawic Allie. Allie wziela kapiel i juz sie ubrala. Wczesniej otworzyla okno, sprawdzajac temperature na dworze. Nie bylo zimno, wiec zdecydowala sie na przewiewna kremowa sukienke z dlugimi rekawami, zapinana pod szyje. Byla miekka i wygodna, moze odrobine zbyt dopasowana, ale dobrze wygladala. Wlozyla do niej biale sandaly. Ranek spedzila chodzac po miescie. Wielki kryzys wycisnal na nim swe pietno, lecz zauwazyla tez oznaki powracajacej prosperity. Masonie, najstarsze kino w kraju, nie prezentowalo sie najlepiej, ale nadal funkcjonowalo, grano w nim kilka najnowszych filmow. Fort Totten Park wygladal dokladnie tak samo jak czternascie lat temu, zreszta podobnie jak dzieciaki, ktore po lekcjach przychodzily tu na hustawki. Usmiechnela sie do wspomnien, myslac o czasach, gdy wszystko bylo prostsze. A przynajmniej takie sie wydawalo. Teraz zas nic nie bylo proste. Wrecz nieprawdopodobne, jak wszystko niesamowicie sie ulozylo. Allie zastanawiala sie, co by dzis robila, gdyby nie zobaczyla tego artykulu. Bez trudu to sobie wyobrazila, jako ze miala ustalony rytm tygodnia. Dzis sroda, czyli brydz w klubie, potem spotkanie w Junior Women's League, gdzie zapewne organizowalaby kolejna akcje dobroczynna na rzecz jakiejs szkoly czy szpitala. Nastepnie wizyta u matki, powrot do domu, gdzie przyszykowalaby sie do kolacji z Lonem, gdyz w srody zawsze konczyl prace o siodmej. Byl to jedyny wieczor w tygodniu, kiedy regularnie sie spotykali. Na mysl o tym ogarnal ja smutek. Miala nadzieje, ze Lon jeszcze sie zmieni. Czesto jej to obiecywal i zwykle przez pare tygodni dotrzymywal slowa, a potem nieodmiennie wracal do poprzednich zwyczajow. -Dzis wieczorem nie moge, kochanie - tlumaczyl zawsze. - Przepraszam, ale to niemozliwe. Kiedy indziej ci to wynagrodze. Nie chciala sie z nim sprzeczac, zwlaszcza ze mowil prawde. Wiedziala, ze praca w sadzie jest czasochlonna, zarowno przed rozprawa, jak i w jej trakcie, a mimo to czesto nie mogla powstrzymac sie od refleksji, ze nie rozumie, po co Lon poswiecil tyle czasu, aby ja zdobyc, skoro teraz nie chce go z nia spedzac. Omal nie minela galerii, tak byla pograzona w myslach. Przez chwile stala przed drzwiami, z zaskoczeniem uswiadamiajac sobie, jak wiele czasu uplynelo, odkad ostatni raz przekroczyla prog jakiejkolwiek wystawy. Co najmniej trzy lata, jesli nie wiecej. Dlaczego ich unikala? Weszla do srodka - galerie otwierano o tej samej porze co pozostale sklepy na glownej ulicy - i zaczela ogladac obrazy. Wiekszosc plocien wyszla spod reki tutejszych malarzy. Dominowaly motywy morskie: mnostwo widokow oceanu i piaszczystych plaz, pelikany, stare parowce, holowniki, falochrony i mewy. Glownie jednak fale. Fale wszelkich ksztaltow, rozmiarow, w kazdym mozliwym odcieniu, ale po dluzszej chwili wszystkie wydawaly sie takie same. Albo artystom brakowalo natchnienia, albo niezbyt sie starali - pomyslala. Za to na jednej ze scian wisialy obrazy, ktore bardziej jej przypadly do gustu. Wszystkie namalowal ten sam tworca, niejaki Elayn, o ktorym nigdy nie slyszala, i w wiekszosci wygladaly, jakby byly inspirowane architektura grecka. Na plotnie, ktore najbardziej jej sie spodobalo, autor z zamierzona przesada nakreslil scenerie: drobniutkie postacie, szerokie linie, wyraziste smugi barw tworzyly efekt pozornego braku spojnosci. Jednak zywe, wirujace kolory przyciagaly wzrok i kierowaly go ku odpowiednim szczegolom. Obraz byl dynamiczny, pelen dramatyzmu. Im bardziej mu sie przygladala, tym bardziej jej sie podobal - i juz miala zamiar go kupic, kiedy zdala sobie sprawe, ze dlatego tak ja pociaga, iz przypomina jej wlasne prace. Obejrzala obraz uwazniej i pomyslala, ze moze Noah mial racje. Moze powinna wrocic do malarstwa. O wpol do dziesiatej wyszla z galerii i udala sie do domu towarowego Hoffmana-Lane'a. Ladne pare minut zajely jej poszukiwania, zanim w koncu w dziale papierniczym znalazla potrzebne rzeczy: szkicownik, wegiel, olowki, nie najlepszej wprawdzie jakosci, ale przyzwoite. To jeszcze nie malowanie, ale przynajmniej jakis poczatek. Kiedy wrocila do swojego pokoju hotelowego, rozsadzala ja chec dzialania. Usiadla przy stoliku i zabrala sie do pracy: nic okreslonego, ponowne odkrywanie dawnych umiejetnosci, przenoszenie na kartke ksztaltow i kolorow z mlodosci. Po kilku minutach rysowania abstrakcji naszkicowala widok na ulice ze swego okna, zdumiona latwoscia, z jaka jej to przyszlo. Tak jakby w ogole nie przestala malowac. Skonczywszy, obejrzala rysunek, zadowolona z ostatecznego efektu. Zastanowila sie, co by jeszcze narysowac. Wreszcie wpadla na pomysl. Poniewaz nie miala wzoru, wyobrazila go sobie i wszystko ulozyla w glowie. A choc bylo to trudniejsze niz rysowanie scenki z ulicy, przyszlo jej naturalnie i rysunek szybko nabral ksztaltow. Czas mijal. Pracowala bez wytchnienia, ale czesto zerkala na zegarek, zeby sie nie spoznic, i skonczyla prace tuz przed poludniem. Zajelo jej to prawie dwie godziny, ale efekt koncowy ja zaskoczyl. Rysunek wygladal, jakby poswiecono mu znacznie wiecej czasu. Zwinela go, wlozyla do torby i zebrala reszte rzeczy. W drodze do drzwi przejrzala sie w lustrze, czujac sie dziwnie odprezona, choc sama wlasciwie nie wiedziala dlaczego. Znowu w dol po schodach, do drzwi wyjsciowych. Juz prawie wyszla, gdy uslyszala za soba glos: -Prosze pani! Obejrzala sie, pewna, ze to ja ktos wola. Kierownik. Ten sam mezczyzna co wczoraj, z wyrazem ciekawosci na. twarzy. -Tak? -Bylo do pani wczoraj kilka telefonow. -Do mnie? - spytala zdumiona. -Tak. Wszystkie od niejakiego pana Hammonda. O Boze! -Lon dzwonil? -Tak, prosze pani. Cztery razy. Rozmawialem z nim, kiedy dzwonil drugi raz. Niepokoil sie o pania. Mowil, ze jest pani narzeczonym. Usmiechnela sie blado, probujac ukryc mysli. Cztery razy? Az cztery? Co to moze znaczyc? A jesli cos sie stalo w domu? -Mowil cos? Czy to jakas wazna sprawa? Kierownik szybko pokrecil glowa. -Nie, wlasciwie nic nie powiedzial, ale nie wspomnial, by cos sie wydarzylo. Szczerze mowiac, bardziej chyba niepokoil sie o pania. Dobrze - pomyslala. To dobrze. I rownoczesnie nagle scisniecie serca. Skad te telefony? I dlaczego az tyle? Czyzby czyms wczoraj sie zdradzila? Dlaczego tak bardzo chcial sie z nia skontaktowac? To zupelnie nie w jego stylu. Czyzby odkryl prawde? Nie... to niemozliwe. Chyba ze ktos ja wczoraj tu widzial i zadzwonil... Ale wtedy ten ktos musialby za nia jechac az do domu Noaha. Nikt by sie na to nie zdobyl. Musi teraz zadzwonic do Lona; nie da sie tego uniknac. Ale, co dziwne, wcale nie miala na to ochoty. To jej czas i chce go spedzic po swojemu. Zamierzala skontaktowac sie z Lonem pozniej i nagle poczula sie tak, jakby rozmowa z nim mogla zepsuc caly dzien. Zreszta, co mu powie? Jak wytlumaczy pozny powrot do hotelu? Kolacja i spacer? Moze. Albo kino? Albo... -Prosze pani? Dochodzi poludnie. Gdzie on moze teraz byc? Pewnie w biurze... Nie, w sadzie - przypomniala sobie nagle i w tej samej chwili poczula sie, jakby uwolniono ja z kajdan. Nie moglaby z nim rozmawiac, nawet gdyby chciala. Zaskoczyly ja wlasne uczucia. Nie powinna tak o tym myslec, a mimo to wcale nie gnebily jej wyrzuty sumienia. Spojrzala na zegarek, odgrywajac przedstawienie. -Czyzby naprawde byla juz dwunasta? Kierownik spojrzal na zegar i przytaknal. -Tak, dokladnie za kwadrans dwunasta. -Niestety - zaczela - w tej chwili pan Hammond jest w sadzie i nie moge sie z nim skontaktowac. Gdyby znowu telefonowal, czy moglby mu pan powiedziec, ze wybralam sie na zakupy i postaram sie zadzwonic pozniej? -Oczywiscie - zapewnil, lecz w jego oczach i tak malowalo sie pytanie: Ale gdzie bylas wczoraj? Doskonale wiedzial, o ktorej wrocila. O wiele za pozno jak na samotna kobiete w malym miasteczku, to nie ulegalo watpliwosci. -Dziekuje - powiedziala z usmiechem. - Bede panu ogromnie wdzieczna. Dwie minuty pozniej siedziala w samochodzie, jadac do Noaha, ciekawa, co przyniesie jej dzien. Jeszcze wczoraj zamartwialaby sie telefonami od Lona. Dzis wlasciwie sie nimi nie przejmowala. Zastanawiala sie, co to moze oznaczac. Kiedy przejezdzala przez most zwodzony, niecale cztery minuty po opuszczeniu gospody, Lon zadzwonil z sadu. PLYNACA WODA Noah siedzial w swoim bujaku, popijajac slodka herbate i nasluchujac, czy nie nadjezdza samochod, az wreszcie dobiegl go warkot na podjezdzie. Przeszedl przed dom i obserwowal, jak woz hamuje i ponownie staje pod debem. Dokladnie w tym samym miejscu, co wczoraj. Clem obszczekala samochod na powitanie i stanela przy drzwiczkach, merdajac ogonem. Allie pomachala ze srodka.Wysiadla, poklepala suke po lbie, zagadala przyjaznie, potem z usmiechem odwrocila sie w strone nadchodzacego Noaha. Wygladala na bardziej odprezona niz wczoraj, bardziej pewna siebie, a jej widok ponownie nim wstrzasnal. Choc dzisiejsze doznania roznily sie od wczorajszych: wspomnieniom towarzyszyly calkiem nowe uczucia. A czar, jaki Allie na niego rzucila, przez noc bynajmniej nie oslabl, przeciwnie - jeszcze sie nasilil, i teraz w jej towarzystwie ogarnela go lekka trema. Spotkali sie w polowie drogi. Allie trzymala w reku mala torebke. Zaskoczyla go lekkim pocalunkiem w policzek na powitanie i nie cofnela wolnej dloni z jego biodra, nawet gdy juz sie odsunela. -Czesc - odezwala sie. W jej oczach blyszczala radosc. - I gdzie ta niespodzianka? Troche sie odprezyl, dziekujac za to Bogu. -Zadnego "dzien dobry" ani "jak minela noc"? Usmiechnela sie. Cierpliwosc nigdy nie nalezala do jej najmocniejszych stron. -Swietnie. Wiec dzien dobry. Jak minela noc? I gdzie ta niespodzianka? Parsknal smiechem, potem spowaznial. -Allie, mam zle wiesci. -Jakie? -Chcialem cie zabrac w pewne miejsce, ale te chmury nie wroza najlepiej i nie jestem pewien, czy powinnismy tam jechac. -Dlaczego? -Burza. Nie bedziemy pod dachem i moze nas zmoczyc. A do tego jeszcze pioruny. -Na razie nie pada. Jak daleko stad jest to miejsce? -Jakas mile w gore rzeki. -I nigdy jeszcze tam nie bylam? -Wtedy nie wygladalo tak jak teraz. Zawahala sie przez chwile, obserwujac aure. -W takim razie pojedziemy - oznajmila w koncu z determinacja. - Mam w nosie deszcz. -Jestes pewna? -Calkowicie. Ponownie zerknal za chmury. Przyblizaly sie. -Wobec tego najlepiej od razu ruszajmy - postanowil. - Odniesc twoja torbe? Skinela glowa. Szybko pobiegl do domu, zostawil torbe na krzesle w salonie, po czym zlapal troche chleba i wyszedl na zewnatrz. Razem ruszyli do lodzi. Allie szla obok niego. Troche blizej niz wczoraj. -Co to wlasciwie za miejsce? -Sama zobaczysz. -Zadnej, nawet malutkiej podpowiedzi? -Coz... Pamietasz, kiedy wyplynelismy lodzia ogladac wschod slonca? -Wlasnie dzis wspominalam te wyprawe. Pamietam, ze bylam wzruszona do lez. -Po tym, co zobaczysz dzis, tamto wyda ci sie czyms zupelnie zwyczajnym. -Chyba powinnam sie czuc wyrozniona. Przeszli kilka krokow w milczeniu. -Bo tez zaslugujesz na wyroznienie - odezwal sie w koncu Noah, a uczynil to w taki sposob, ze Allie zachodzila w glowe, czy chcial dodac cos wiecej. On jednak milczal. Allie usmiechnela sie lekko, a potem odwrocila wzrok. W tej samej chwili poczula na twarzy podmuch wiatru i zauwazyla, ze od rana przybral na sile. Wkrotce dotarli na przystan. Rzuciwszy worek do lodzi, Noah szybko sprawdzil, czy o niczym nie zapomnial, a potem zsunal ja na wode. -Pomoc ci w czyms? -Nie, wskakuj. Kiedy juz siedziala, pchnal lodz dalej na wode, tuz przy pomoscie. Potem zgrabnie do niej wskoczyl, stajac ostroznie, zeby sie nie przewrocila. Allie z podziwem sledzila kazdy jego ruch, wiedzac, ze to, co przyszlo mu z taka lekkoscia, jest o wiele trudniejsze, nizby sie moglo wydawac. Siedziala na dziobie przodem do Noaha, ktory zajal sie wioslowaniem. Protestowal, ze w ten sposob nie bedzie mogla ogladac widokow, lecz ona potrzasnela glowa i powiedziala, ze tak jej doskonale. Bo i tak bylo. Jesli chciala czemus dokladniej sie przyjrzec, wystarczylo, ze odwrocila glowe, ale przede wszystkim pragnela obserwowac Noaha. To jego przyjechala tu zobaczyc, nie rzeke. Koszule mial rozpieta i widziala miesnie naprezajace sie przy kazdym pociagnieciu wioslami. Podwiniete rekawy odslanialy silne muskuly, tak swietnie wyrobione dzieki codziennym wyprawom lodzia. Porywajace - pomyslala. Jest w nim cos porywajacego, cos budzacego natchnienie, kiedy tak wiosluje po rzece. Cos naturalnego, jakby woda stanowila jego zywiol, a lacznosc z nia mial zakodowana w genach, przekazanych przez jakichs odleglych przodkow. Obserwujac go, myslala, ze tak wlasnie musieli wygladac podroznicy, ktorzy przed wiekami odkryli te strony. Nie znala nikogo choc odrobine podobnego do Noaha. Stanowil skomplikowana osobowosc, pod wieloma wzgledami sprzeczna, a rownoczesnie tak prosta i niepokojaco erotyczna. Z pozoru mozna by go wziac za zwyklego chlopaka z prowincji, ktory wlasnie wrocil z wojny. Zreszta on sam pewnie siebie w ten sposob widzial. Moze to za sprawa poezji tak sie roznil od innych, a moze to zasluga wartosci, ktore wpoil mu ojciec? Tak czy owak, zdawal sie pelniej niz inni rozkoszowac zyciem i wlasnie to najbardziej ja w nim pociagalo od samego poczatku znajomosci. -O czym myslisz? - wyrwal ja z zadumy glos Noaha. Uswiadomila sobie, ze odkad wyplyneli, niewiele sie odzywala, i byla wdzieczna Noahowi, ze nie zmuszal jej do rozmowy. Wrazliwosc na potrzeby innych stanowila jego kolejna zalete. -O samych dobrych rzeczach - odparla cicho, a jego spojrzenie wskazywalo, ze odgadl, iz myslala o nim. Cieszylo ja, ze o tym wiedzial, i miala nadzieje, ze on rowniez o niej myslal. W tej samej chwili zdala sobie sprawe, ze cos w niej sie budzi - tak samo jak przed wielu laty. Obserwujac Noaha, jego ruchy, czula go. Na chwile spotkali sie wzrokiem; kark i piersi oblal jej zar. Zaczerwienila sie i odwrocila, zanim zdazyl to zauwazyc. -Daleko jeszcze? -Jakies pol mili, moze mniej. W kazdym razie nie wiecej. Cisza. -Ladnie tu - odezwala sie ponownie. - Tak czysto, tak spokojnie. Czlowiek ma wrazenie, jakby sie cofal w czasie. -W pewnym sensie chyba rzeczywiscie. Rzeka wyplywa z lasu. Miedzy jej zrodlem a tym miejscem nie ma ani jednego gospodarstwa i woda jest czysta jak lza. Zapewne jednakowo czysta od poczatkow swego istnienia. Allie nachylila sie ku niemu. -Powiedz mi, Noah, co najbardziej utkwilo ci w pamieci z tych wakacji? -Wszystko. -A cos szczegolnie? -Nie - odparl. -Nic nie pamietasz? -Nie, nie o to chodzi - odparl po chwili cicho, z powaga. - Opacznie mnie zrozumialas. Ja naprawde pamietam wszystko. Pamietam kazda wspolnie spedzona chwile. A w kazdej bylo cos wspanialego. Nie potrafie wybrac zadnej z nich i powiedziec: ta znaczyla wiecej niz pozostale. Cale te wakacje byly doskonale, kazdy powinien w swoim zyciu przezyc takie lato. Jak moglbym faworyzowac ktores wspomnienie? Poeci czesto opisuja milosc jako uczucie, nad ktorym nie mozemy zapanowac - ciagnal - ktore bierze gore nad logika i zdrowym rozsadkiem. Wlasnie cos takiego sie mi przytrafilo. Nie zamierzalem sie w tobie zakochiwac, a ty z pewnoscia nie planowalas, ze zakochasz sie we mnie. Ledwo jednak sie poznalismy, nie ulegalo watpliwosci, ze zadne z nas nie ma wplywu na to, co sie dzieje. Zakochalismy sie w sobie mimo dzielacych nas roznic, a gdy juz to sie stalo, zrodzilo sie cos wyjatkowego i pieknego. Moim zdaniem w ten sposob kocha sie tylko raz i dlatego kazda nasza wspolna minuta jest na trwale wyryta w mej pamieci. Nigdy nie zapomne ani jednej chwili. Allie nie odrywala od niego wzroku. Nikt nigdy nie mowil jej takich slow. Nigdy. Nie wiedziala, co odrzec, i milczala z plonacymi policzkami. -Przepraszam, jesli wprawilem cie w zaklopotanie, Allie. Nie chcialem. Ale tamto lato pozostalo we mnie i pewnie juz na zawsze zostanie. Wiem, ze nigdy nie wroci, lecz nie moge wymazac z pamieci tego, co wtedy do ciebie czulem. -Nie wprawiles mnie w zaklopotanie, Noahu... - odparla cicho. Zrobilo jej sie cieplo. - Ale nigdy nie slyszalam takich slow. To, co powiedziales, bylo piekne. Tylko poeta umie tak przemawiac, a jak juz wspomnialam, jestes jedynym poeta, jakiego znam. Zapadlo pelne spokoju milczenie. W oddali zaskrzeczal rybolow. Przy brzegu plusnela ryba. Wiosla poruszaly sie rytmicznie, rozcinajac wode i leciutko kolyszac lodzia. Wiatr ustal, ciemne chmury nadciagaly coraz blizej, a lodka zmierzala w jakims nieznanym kierunku. Allie wszystko to odnotowywala w pamieci, kazdy dzwiek, kazda mysl. Jej zmysly obudzily sie do zycia, napelniajac ja nowymi silami. W myslach odtwarzala ostatnie kilka tygodni: niepokoj, jaki budzila w niej decyzja o przyjezdzie tutaj, wstrzasie na widok artykulu, bezsenne noce, zmienne nastroje w ciagu dnia. Jeszcze wczoraj sie bala i chciala uciec. Teraz jednak napiecie ustapilo calkowicie, a jego miejsce zajelo inne doznanie, i Allie cieszyla sie z tego, kiedy tak plynela w milczeniu stara czerwona lodzia. Ogarnelo ja dziwne zadowolenie, ze tu przyjechala. Ze Noah wyrosl na takiego wlasnie mezczyzne, na jakiego sie zapowiadal. I ze bedzie dalej zyla z ta swiadomoscia. Przez te ostatnie kilka lat widziala zbyt wielu mezczyzn zniszczonych przez wojne, czas czy po prostu pieniadze. Dochowanie wiernosci swoim marzeniom wymagalo ogromnej sily, a Noahowi udalo sie to osiagnac. Jednak zyli w swiecie ludzi pracy, nie poetow, i innym trudno by przyszlo zrozumiec Noaha. Ameryka byla teraz w pelnym rozkwicie - we wszystkich gazetach tak pisano - ludzie gnali naprzod, byle dalej od koszmaru wojny. Rozumiala ich motywacje, ale oni wszyscy, tak samo jak Lon, pedzili ku coraz dluzszym godzinom pracy i wiekszym zyskom, zapominajac o rzeczach, ktorym swiat zawdziecza swe piekno. Czy znala w Raleigh kogos, kto potrafilby zrezygnowac z pracy zawodowej, by naprawic stary dom? Albo czytal Whitmana i Eliota, budujac swiat w wyobrazni i myslac o sprawach ducha? Lub wstawal przed brzaskiem, by z dziobu lodzi podziwiac wschod slonca? Nie tym zajmowala sie wiekszosc ludzi, lecz Allie uwazala, ze nie powinno sie takich spraw lekcewazyc. Dzieki nim zycie nabiera wartosci. Jej zdaniem to samo dotyczylo sztuki, choc zdala sobie z tego sprawe dopiero po przyjezdzie tutaj. A raczej: przypomniala sobie. Juz raz odkryla te prawde i teraz przeklinala sie w duchu, ze zapomniala o czyms tak waznym jak tworzenie piekna. Malowanie - wlasnie do niego zostala powolana, teraz juz nie miala cienia watpliwosci. A to, co czula dzis rano, jeszcze ja utwierdzilo w tym przekonaniu. Wiedziala, ze niezaleznie od tego, jak sie cala sprawa zakonczy, ponownie sprobuje swoich sil w malarstwie. Musi, nawet gdyby wszyscy chcieli jej to wyperswadowac. Czy Lon zachecalby do malowania? Przypomniala sobie, jak pare miesiecy po tym, gdy zaczeli sie spotykac, pokazala mu jedno swoje plotno, abstrakcje. Odrobine przypominalo obraz, ktory wisial nad kominkiem w salonie Noaha, choc nie zawieralo tak ogromnego ladunku emocjonalnego. Lon przygladal sie dzielu, wpatrywal z uwaga, a potem spytal, co wlasciwie przedstawia. Allie nawet nie probowala wyjasnic. Potrzasnela glowa, zdajac sobie sprawe, ze nie jest wobec Lona sprawiedliwa. Kochala go i nadal kocha z wielu innych powodow. Choc zupelnie rozny od Noaha, byl przeciez dobrym czlowiekiem, a od dziecka wiedziala, ze wlasnie za kogos takiego wyjdzie. Z Lonem nie czekaja jej niespodzianki, zawsze bedzie pewna jutra. Stanowiliby udana pare. Zylaby blisko przyjaciol i rodziny, mialaby dzieci, pozycje spoleczna. Wlasnie takiego zycia zawsze oczekiwala. A choc w malzenstwie rodzicow trudno by sie dopatrzyc prawdziwej namietnosci, juz dawno sobie wmowila, ze w zwiazkach miedzy ludzmi nie trzeba szukac pelni, nawet jesli zamierza sie kogos poslubic. Z czasem namietnosc ustapi, jej miejsce zajma poczucie bliskosci i wzajemna zgodnosc charakterow. A tego jej i Lonowi nie brakowalo, wiec zakladala, ze niczego wiecej juz nie potrzebuje. Teraz jednak, kiedy patrzyla na wioslujacego Noaha, podawala w watpliwosc to zalozenie. Z kazdego jego ruchu emanowala zmyslowosc i Allie przylapala sie na myslach zgola nie przystojacych narzeczonej. Starala sie nie wpatrywac nachalnie w mezczyzne, czesto odwracala wzrok, jednak naturalny wdziek, z jakim sie poruszal, nieustannie przykuwal jej uwage. -Jestesmy na miejscu - oznajmil Noah, kierujac lodz ku drzewom rosnacym nad brzegiem rzeki. Allie rozejrzala sie, lecz nie zauwazyla niczego nadzwyczajnego. -Gdzie to jest? -Tu - odparl, podplywajac do starego zwalonego drzewa, ktore bronilo dostepu do niemal calkiem zaslonietego rozlewiska. Oboje musieli sie schylic, zeby nie uderzyc glowami o pien. -Zamknij oczy - szepnal Noah. Allie poslusznie zaslonila twarz dlonmi. Slyszala plusk wody, czula ruch posuwajacej sie lodzi, oddalajacej od glownego nurtu rzeki. -Dobra - odezwal sie w koncu, przestajac wioslowac. - Mozesz juz patrzec. LABEDZIE I BURZA Znajdowali sie na srodku malego jeziorka powstalego z wod Brices Creek. A choc liczylo sobie jakies sto jardow dlugosci, Allie byla zdumiona, ze tak doskonale sie skrylo i ze jeszcze przed chwila nawet sie nie domyslala jego istnienia.Widok zapieral dech w piersi. Otaczaly ich niezliczone dzikie labedzie i gesi. Cale tysiace. Ptaki plywaly tak blisko siebie, ze miejscami calkowicie zaslanialy tafle wody. Z daleka stadka labedzi wygladaly jak gory lodowe. -Och, Noahu - przemowila wreszcie cicho - to cudowne. A potem dlugo siedzieli w milczeniu, obserwujac ptaki. Noah pokazal Allie stado pisklat, ktore dopiero co opuscily gniazda i teraz z wysilkiem dreptaly za doroslymi gesiami, probujac dotrzymac im kroku. Kiedy suneli po wodzie, otaczal ich swiergot i nawolywanie. Ptaki wlasciwie nie zwracaly uwagi na dwojke intruzow - jedynie niektore musialy sie odsunac, kiedy zblizyla sie do nich lodz. Allie wyciagnela reke, by dotknac najblizszych Sztuk, i poczula piora stroszace sie jej pod palcami. Noah wyjal zabrana z domu torbe z okruchami i podal ja Allie. Rozrzucala chleb, faworyzujac maluchy, i ze smiechem patrzyla, jak plyna w kolko, szukajac jedzenia. Bawili sie tak, dopoki nie uslyszeli w oddali dudnienia burzy - jeszcze slabego, ale groznego. Oboje wiedzieli, ze pora wracac. Noah skierowal wiec lodz do glownego nurtu rzeki, mocniej niz przedtem pracujac wioslami. Allie ciagle byla pod wrazeniem tego, co zobaczyla. -Noah, skad one sie tu wziely? -Nie mam pojecia. Wiem, ze labedzie z Polnocy kazdej zimy odlatuja nad jezioro Matamuskeet, ale wyglada na to, ze w tym roku postanowily sie zatrzymac tutaj. Moze to sprawka wczesniejszej wichury. Zgubily sie albo cos takiego. Ale i tak rusza w droge. -Nie przezimuja tutaj? -Watpie. Kieruja sie instynktem, a to nie ich miejsce. Moze czesc gesi zostanie, ale labedzie poleca nad Matamuskeet. W miare jak nad ich glowami gromadzily sie czarne chmury, Noah coraz mocniej wioslowal. Wkrotce zaczelo padac, najpierw mzawka, potem coraz wieksze krople. Blyskawica... cisza... i znowu grom. Troche glosniejszy. Jakies dziesiec, dwanascie kilometrow stad. Deszcz sie wzmagal, Noah z calej sily pracowal wioslami, naprezajac miesnie przy kazdym ruchu. Jeszcze wieksze krople. Ulewa... Ulewa z wichura... Potezna, siekaca... Noah wiosluje... Sciga sie z burza... Moknie... Klnie na czym swiat stoi... Przegrywa z matka natura... Teraz juz lalo jak z cebra i Allie patrzyla na zacinajace strugi deszczu, probujace zakpic z prawa ciezkosci, posluszne porywom zachodniego wiatru szalejacego nad drzewami. Niebo jeszcze bardziej pociemnialo, a z chmur spadaly ogromne, ciezkie krople. Krople burzowe. Allie rozkoszowala sie deszczem, odchylila glowe, wystawiajac policzki na jego uderzenia. Wiedziala, ze za moment sukienka przemoknie do suchej nitki, ale nic jej to nie obchodzilo. Za to zastanawiala sie, czy Noah to zauwazyl, i uznala, ze najprawdopodobniej tak. Przeciagnela reka po mokrych wlosach. Co za wspaniale doznanie. W ogole czula sie wspaniale, wszystko bylo cudowne. Nawet szum deszczu nie zagluszyl ciezkiego oddechu Noaha i ten dzwiek podniecil ja jak nic. Nie pamietala, kiedy ostatnio byla tak rozpalona. Dokladnie nad ich glowami oberwala sie chmura i ulewa rozszalala sie na dobre. Allie nigdy jeszcze nie widziala takiej nawalnicy. Spojrzala w niebo i rozesmiala sie, rezygnujac z wszelkich prob ochrony przed deszczem. Jej smiech uspokoil Noaha, ktory nie do konca byl pewny, co ona mysli o calej tej sytuacji. Chociaz sama zadecydowala, by sie tu wybrali, zapewne nie oczekiwala, ze schwyci ich az taka burza. Pare minut pozniej dotarli do przystani i Noah podprowadzil lodz pod sam pomost, zeby Allie mogla wyjsc. Podsadzil ja, potem sam wyskoczyl i wyciagnal lodke na lad, na tyle daleko od brzegu, by woda jej nie porwala. Jeszcze na wszelki wypadek przywiazal ja mocno do pomostu. W koncu ta minuta dluzej na deszczu ich nie zbawi. I tak oboje byli juz przemoczeni do suchej nitki. Kiedy przycumowywal lodz, podniosl wzrok i na chwile zaparlo mu dech w piersi. Allie wygladala nieziemsko pieknie, kiedy tak stala, czekajac, obserwujac go, zupelnie nie przejmujac sie deszczem. Nie probowala sie schowac, nie kulila sie - i Noah mogl podziwiac linie jej biustu, rysujaca sie pod materialem sukienki oblepiajacej cialo. Deszcz nie byl zimny, ale Noah widzial, ze jej sutki naprezyly sie i sterczaly niczym twarde kamyczki. Poczul dreszcz w ledzwiach i zazenowany szybko sie odwrocil, mruczac pod nosem. Na szczescie dudnienie deszczu zagluszylo jego mamrotanie. Kiedy juz uporal sie z lodzia i wyprostowal, Allie zaskoczyla go, biorac za reke. Mimo ulewy nie spieszyli sie do domu i Noah wyobrazal sobie, jak moglaby wygladac noc spedzona z Allie. Ona tez o nim myslala. Czula cieplo plynace z jego dloni i zastanawiala sie, jakby sie czula, gdyby te rece dotykaly jej ciala, kazdego zakamarka, pieszczotliwie gladzily jej skore. Na sama mysl o tym gleboko zaczerpnela tchu, sutki znowu nabrzmialy i poczula zar miedzy udami. W tej wlasnie chwili zrozumiala, ze od jej przyjazdu do New Bern cos sie zmienilo. A choc nie potrafila okreslic momentu, kiedy to sie stalo - wczoraj po kolacji, moze dzis w lodce, albo gdy ogladali labedzie, lub wlasnie teraz, kiedy tak szli trzymajac sie za rece - wiedziala, ze ponownie sie zakochala w Noahu Taylorze Calhounie, i niewykluczone, ze w ogole nie przestala go kochac. Nie pojawilo sie miedzy nimi skrepowanie, gdy kompletnie przemoczeni staneli przed drzwiami ani gdy razem weszli do srodka i zatrzymali sie w holu. -Wzielas cos na zmiane? Potrzasnela glowa, zastanawiajac sie, czy na jej twarzy odbijaja sie uczucia klebiace sie w jej wnetrzu. -Chyba uda mi sie znalezc cos, zebys nie musiala tkwic w tych mokrych rzeczach. Moze to bedzie odrobine przy-duze, ale przynajmniej cieple. -Moze byc cokolwiek. -Zaraz wracam. Noah zdjal buty i pobiegl na gore, w chwile pozniej zjawiajac sie z powrotem. Pod pacha sciskal bawelniane spodnie i koszule z dlugim rekawem, w drugiej rece trzymal dzinsy i niebieska koszule. -Prosze - powiedzial, dajac jej ubranie. - Mozesz sie przebrac w sypialni na gorze. Jesli chcesz sie oplukac, to jest tam tez lazienka, a w niej recznik. Podziekowala mu usmiechem i poszla na gore, czujac na sobie jego spojrzenie. Weszla do sypialni, zamknela drzwi, polozyla na lozku bawelniane spodnie i koszule, po czym sie rozebrala. Naga podeszla do jego szafy, znalazla wieszak, powiesila na nim sukienke, stanik i majtki i zaniosla to do lazienki, zeby woda nie skapywala na drewniana podloge. Przeszyl ja lekki dreszcz podniecenia na mysl o tym, ze chodzi nago po pomieszczeniu, w ktorym sypia Noah. Nie chciala wchodzic pod prysznic. Podobal jej sie delikatny dotyk deszczu, ktory pozostal na skorze. Przypominal o tym, jak kiedys zyli ludzie. W zgodzie z natura. Tak jak Noah. Wlozyla jego rzeczy, dopiero potem przejrzala sie w lustrze. Spodnie na niej wisialy, ale zaradzila temu, wpuszczajac do srodka koszule. Podwinela tez troche nogawki, zeby nie wlokly sie po ziemi. Kolnierzyk byl odrobine przetarty, niemal topila sie w koszuli, ale i tak sie sobie podobala. Podwinela rekawy do lokci, w komodce znalazla skarpetki, a potem przeszla do lazienki, zeby poszukac szczotki do wlosow. Rozczesala wilgotne wlosy, rozplatujac poskrecane loki. Patrzac w lustro, zalowala, ze nie wziela zadnej spinki ani wsuwek. I tuszu do rzes. Coz, teraz juz nic na to nie poradzi. Na powiekach zostala resztka porannego makijazu, wilgotna sciereczka probowala go jakos uratowac. Skonczywszy, jeszcze raz przejrzala sie w lustrze. Uznala, ze mimo tych wszystkich niedostatkow wyglada calkiem niezle i moze zejsc na dol. Noah byl w salonie i przykucnawszy przed kominkiem, rozpalal ogien. Nie zauwazyl, ze Allie weszla, wiec mogla bez skrepowania go obserwowac. On tez sie przebral. Dobrze wygladal: silne bary, wilgotne wlosy opadajace tuz nad kolnierzykiem, obcisle dzinsy. Grzebal w palenisku, szturchal polana, dorzucil kilka drzazg. Allie oparla sie o drzwi, skrzyzowala nogi i dalej mu sie przygladala. Po kilku minutach zar zmienil sie w plomienie, palace sie rowno i pewnie. Noah poprawil klody lezace przy kominku i wtedy katem oka dostrzegl Allie stojaca w progu. Szybko obejrzal sie w jej strone. Nawet w jego ubraniu wygladala pieknie. Po chwili niesmialo odwrocil wzrok i ponownie zajal sie ukladaniem drew. -Nie slyszalem, kiedy weszlas - odezwal sie, usilujac nadac glosowi swobodne brzmienie. -Wiem. Nie chcialam, zebys uslyszal. Wiedziala, co myslal, i ogarnelo ja rozbawienie. Wydal jej sie taki chlopiecy. -Od jak dawna tam stoisz? -Od kilku minut. Noah wytarl dlonie o dzinsy, potem ruchem reki wskazal kuchnie. -Napijesz sie herbaty? Kiedy bylas na gorze, wstawilem wode. Gadac o bzdurach, byle tylko nad soba zapanowac. Ale, u licha, kiedy ona tak wyglada... Zawahala sie, zobaczyla, jak Noah na nia spoglada, i poczula, ze stare instynkty biora w niej gore. -Masz cos mocniejszego? A moze za wczesnie na drinka? Usmiechnal sie. -Znajdzie sie w spizarni troche burbona. Moze byc? -Doskonale. Ruszyl w strone kuchni, a Allie patrzyla, jak znikajac w drzwiach, przeciagnal reka po wlosach. Zadudnil grom, znowu chlusnal deszcz. Allie slyszala jego dudnienie o dach, slyszala trzask polan. Migotliwe plomienie oswietlaly pokoj. Odwrocila sie do okna i zobaczyla, jak szare niebo rozcina blyskawica. W chwile potem kolejny grzmot. Tym razem blisko. Wziela z kanapy narzute i usiadla na chodniku przed kominkiem. Owinela sie, umoscila wygodnie i wpatrywala w tanczace plomienie. Gdy wrocil Noah, zobaczyl, gdzie jest Allie, i usiadl przy niej. Postawil dwa kieliszki i nalal do obu troche burbona. Na dworze niebo jeszcze bardziej pociemnialo. Nastepny grzmot. Glosny. Burza rozszalala sie na dobre, siekl deszcz, wyl wiatr. -Alez nawalnica - odezwal sie Noah, patrzac na krople deszczu splywajace po szybach. Siedzieli tuz obok siebie, choc sie nie dotykali, i Noah patrzyl, jak jej piers unosi sie lekko przy kazdym oddechu. Zanim zwalczyl pokuse, jeszcze raz sobie wyobrazil, jak by to bylo, gdyby jej dotknal. -Lubie taka pogode - powiedziala, wypijajac odrobine burbona. - Zawsze przepadalam za burza. Nawet jako dziecko. -Dlaczego? - Mowic byle co, byle tylko utrzymac panowanie nad soba. -Nie wiem. Po prostu wydawala mi sie romantyczna. Przez chwile milczala, a Noah patrzyl, jak plomien odbija sie w jej szmaragdowych oczach. -Pamietasz, jak pare dni przed moim wyjazdem siedzielismy razem, przygladajac sie burzy? - przemowila znowu. -Oczywiscie. -To wspomnienie nieustannie mi towarzyszylo po powrocie do domu. Odtwarzalam, jak wtedy wygladales. Wlasnie takim cie zapamietalam. -Czy bardzo sie zmienilem? Upila jeszcze troche burbona, czujac, jak po jej ciele rozlewa sie cieplo. -Niewiele - odparla, dotykajac dloni Noaha. - A przynajmniej nie w tym, co zapamietalam. Oczywiscie jestes starszy, swoje juz przezyles, lecz zachowales dawny blysk w oku. Nadal czytasz poezje i plywasz po rzece. I pozostala w tobie tamta lagodnosc, ktorej nawet wojna nie zdolala ci odebrac. Rozwazal jej slowa. Czul dotyk jej reki, kciukiem zataczajacej kregi na jego dloni. -Allie, wczoraj pytalas, co najlepiej zapamietalem z tamtych wakacji. A co tobie utkwilo w pamieci? Chwile potrwalo, nim odpowiedziala. Jej glos zdawal sie plynac z bardzo daleka. -Pamietam, jak sie kochalismy. To najbardziej utkwilo mi w pamieci. Byles moim pierwszym mezczyzna, a kochanie okazalo sie o niebo cudowniejsze, niz to sobie wyobrazalam w najsmielszych snach. Noah wypil odrobine burbona, pograzajac sie we wspomnieniach, przywolujac dawne uczucia. Potem gwaltownie potrzasnal glowa. I bez tego mu ciezko. -Pamietam, jak bardzo sie najpierw balam - podjela Allie. - Az sie trzeslam ze strachu, a rownoczesnie bylam taka podniecona. Ciesze sie, ze byles moim pierwszym mezczyzna. Ciesze sie, ze moglismy to wspolnie przezyc. -Ja tez. -Czy i ty bales sie rownie mocno jak ja? Noah bez slowa przytaknal. Usmiechnela sie, widzac ten przejaw skromnosci. -Tak podejrzewalam. Zawsze byles niesmialy. Zwlaszcza na poczatku. Pamietam, jak spytales, czy mam chlopca. Gdy potwierdzilam, prawie przestales sie do mnie odzywac. -Nie chcialem miedzy was wchodzic. -Ale w koncu wszedles, choc udajesz niewiniatko - odparla z usmiechem. - I ciesze sie, ze tak sie stalo. -Kiedy mu o nas powiedzialas? -Po powrocie do domu. -Trudno ci to przyszlo? -Skad! Przeciez bylam w tobie zakochana. Scisnela jego dlon, wypuscila ja i przysunela sie blizej. Wsunela reke pod jego ramie i polozyla mu glowe na barku. Noah czul jej delikatna, ciepla won, przypominajaca zapach deszczu. -Pamietasz, jak odprowadzales mnie do domu po jarmarku? Spytalam, czy chcesz sie jeszcze ze mna spotkac. A ty tylko skinales glowa bez slowa. Nie bylo to szczegolnie przekonujace. -Nigdy przedtem nie spotkalem dziewczyny takiej jak ty. To bylo silniejsze ode mnie. Nie mialem pojecia, co powiedziec. -Wiem. Nigdy nie potrafiles niczego ukryc. Oczy cie zdradzaly. Nie znam nikogo, kto mialby rownie piekne oczy. Umilkla, podniosla glowe i spojrzala na niego. Odezwala sie dopiero po chwili. -Chyba nigdy nikogo nie kochalam tak mocno jak ciebie tamtego lata - szepnela. Niebo rozciela kolejna blyskawica. W ciszy, ktora dzielila ten moment od uderzenia pioruna, patrzyli sobie w oczy, probujac wymazac te czternascie lat. Oboje czuli, ze od wczoraj cos sie zmienilo. Kiedy wreszcie zadudnil grom, Noah westchnal i oderwal wzrok od Allie, spogladajac w strone okna. -Szkoda, ze nie przeczytalas listow, ktore do ciebie napisalem. Milczala przez dluzszy czas. -To nie zalezalo tylko od ciebie, Noahu. Nie mowilam ci, ale po powrocie napisalam do ciebie kilkanascie listow. Tyle ze nigdy ich nie wyslalam. -Dlaczego? Noah nie ukrywal zaskoczenia. -Chyba za bardzo sie balam. -Czego? -Ze moze to, co nas polaczylo, nie bylo tak glebokie, jak sobie wyobrazalam. Ze moze o mnie zapomniales. -Nigdy bym o tobie nie zapomnial. To w ogole nie wchodzi w rachube. -Teraz juz wiem. Wystarczy, ze na ciebie spojrze. Ale wtedy... Wszystko wygladalo inaczej. Tylu rzeczy jeszcze nie rozumialam. Byly sprawy, ktorych moj dziewczecy umysl nie pojmowal. -To znaczy? Milczala, zbierajac mysli. -Nie wiedzialam, co myslec, kiedy nie dostalam od ciebie zadnego listu. Pamietam, ze zwierzylam sie mojej najlepszej przyjaciolce, a ona stwierdzila, ze wziales to, czego chciales, i wcale jej nie dziwi twoje milczenie. Nie miescilo mi sie w glowie, bys mogl tak postapic, i nigdy w to nie uwierzylam, lecz jej slowa sprowokowaly mnie do myslenia o wszystkim, co nas dzieli, i zaczelam podejrzewac, ze moze to, co sie miedzy nami wydarzylo tego lata, wiecej znaczylo dla mnie niz dla ciebie... A potem, gdy te wszystkie mysli klebily mi sie w glowie, dostalam wiadomosc od Sary. Pisala, ze wyjechales z New Bern. -Fin i Sara doskonale znali moj nowy adres... Podniosla reke, przerywajac mu. -Wiem, ale nie prosilam, by mi go dali. Uznalam, ze opusciles New Bern, zeby zaczac nowe zycie - zycie beze mnie. Bo jak inaczej wytlumaczyc twoje milczenie? Brak listow czy telefonu? To, ze nie przyjechales mnie odwiedzic? Noah odwrocil wzrok, nie odpowiadajac. -Nie rozumialam tego - podjela. - A z czasem bol nieco ustapil i prosciej bylo o wszystkim zapomniec. Tak przynajmniej mi sie zdawalo. Tymczasem przez nastepne kilka lat w kazdym spotkanych chlopaku szukalam ciebie, a gdy nie moglam juz dalej tlumic uczuc, pisalam kolejny list. Ale nigdy zadnego nie wyslalam. Za bardzo sie lekalam odpowiedzi. Przypuszczalam, ze juz ulozyles sobie zycie, nie chcialam dopuscic mysli, ze kochasz inna. Pragnelam, by wspomnienie tamtego lata pozostalo nie skazone. Balam sie je utracic. Bylo dla mnie zbyt cenne. Jej slowa zabrzmialy tak slodko, tak niewinnie, ze Noah najchetniej by ja w tej chwili ucalowal. Stlumil to pragnienie, gdyz wiedzial, ze nie tego Allie w tej chwili potrzebuje. Ale bylo mu tak cudownie, gdy czul jej bliskosc, jej dotyk... -Ostatni list do ciebie napisalam kilka lat temu, kiedy poznalam Lona. Wlasnie to napisalam do twojego taty, pytajac, gdzie sie podziewasz. Ale tak dlugo sie nie widzielismy, ze nawet nie bylam pewna, czy on tam jeszcze mieszka. No i toczyla sie wtedy wojna... Zawiesila glos i przez chwile oboje milczeli, pograzeni w zadumie. Niebo rozswietlila kolejna blyskawica, zanim Noah w koncu powiedzial: -Zaluje, ze jednak go nie wyslalas. -Dlaczego? -Przynajmniej bym sie dowiedzial, co u ciebie slychac. Wiedzialbym, co porabiasz. -Moglbys sie rozczarowac. Nie wiode jakiegos szczegolnie ekscytujacego zycia. Poza tym nie taka mnie zapamietales. -Rzeczywistosc o niebo przewyzszyla wspomnienia, Allie. -Kochany z ciebie chlopak, Noah. Omal na tym poprzestal, bo wiedzial, ze jesli zdlawi slowa, ktore mu sie cisnely na usta, to zachowa tez wladze nad soba - te sama wladze, ktora utrzymywal przez ostatnie czternascie lat. Lecz uczucia okazaly sie silniejsze i poddal sie im, w glebi ducha marzac, ze moze dzieki temu stanie sie cud i polaczy go z Allie to samo co przed czternastu laty. -Nie powiedzialem tak dlatego, ze "kochany ze mnie chlopak". Powiedzialem tak, bo zawsze cie kochalem i nadal kocham. Nawet sobie nie wyobrazasz, jak bardzo. Trzasnelo polano, posypaly sie iskry i oboje zauwazyli tlace sie resztki drewna. Nalezalo dorzucic do ognia, ale zadne sie nie ruszylo. Allie napila sie jeszcze troche burbona i poczula jego dzialanie. Lecz nie tylko za sprawa alkoholu mocniej objela Noaha, zeby wyrazniej czuc jego cieplo. Zerknela za okno. Chmury byly prawie czarne. -Musze podsycic ogien - odezwal sie Noah, ktory chcial to wszystko przemyslec. Wypuscila go. Podszedl do kominka, odsunal krate i dorzucil pare polan. Pogrzebaczem poruszyl palenisko, zeby drewno dobrze sie zajelo. Ogien na nowo zaplonal i Noah wrocil do Allie. Znowu sie w niego wtulila, tak jak wczesniej opierajac glowe na jego ramieniu, i siedziala bez slowa, lekko gladzac go po torsie. Noah przysunal sie blizej i szepnal jej do ucha: -To mi przypomina dawne chwile. Tak samo siedzielismy, kiedy bylismy mlodzi. Usmiechnela sie, bo o tym samym pomyslala, i przytuleni dalej wpatrywali sie w plomienie. -Noahu, nie pytales mnie o to, ale chce ci cos powiedziec. -Co takiego? -Poza toba nie bylo nikogo - mowila czule. - Byles nie tylko moim pierwszym, ale i jedynym mezczyzna. Nie oczekuje od ciebie podobnego wyznania, po prostu chcialam, bys wiedzial. Noah w milczeniu odwrocil glowe. Allie rozgrzala sie, patrzac na ogien. Wsunawszy dlon pod koszule, wodzila po jego torsie, twardym i silnym. Przypomniala sobie, jak w ten sam sposob tulili sie do siebie, myslac, ze robia to juz ostatni raz. Siedzieli na zaporze powstrzymujacej wody rzeki Neuse. Allie plakala, wiedzac, ze juz nigdy sie nie zobacza, i pytala, czy jeszcze kiedykolwiek bedzie szczesliwa. Noah, zamiast odpowiedziec, wcisnal jej do reki kartke, ktora przeczytala w drodze do domu. Zatrzymala ja, od czasu do czasu czytajac cala albo pojedyncze zdania. Szczegolnie czesto wracala do jednego fragmentu, ktory wlasnie teraz jej sie przypomnial. Noah pisal tam tak: Rozstanie boli tak bardzo dlatego, ze nasze dusze stanowia jedno. Moze zawsze tak bylo i moze na zawsze tak pozostanie. Moze przed tym wcieleniem zylismy po tysiac razy i w kazdym zyciu siebie odnajdowalismy. I moze za kazdym razem z tego samego powodu nas rozdzielano. Co oznaczaloby, ze dzisiejsze pozegnanie rowna sie pozegnaniu sprzed dziesieciu tysiecy lat i stanowi preludium przyszlego pozegnania. Patrzac na Ciebie, widze Twe piekno i czar i wiem, ze w kazdym Twoim wcieleniu staja sie one coraz wyrazniejsze. I wiem, ze kazde moje poprzednie wcielenie poszukiwalo Ciebie. Nie kogos takiego jak Ty, lecz Ciebie, nasze dusze bowiem zawsze musza sie polaczyc. A potem, z powodow, ktorych zadne z nas nie pojmuje, zmusza sie nas do rozstania. Jakzebym pragnal moc powiedziec, ze wszystko sie dobrze skonczy. Moge Cie tylko zapewnic, ze zrobie co w mojej mocy, by tak sie stalo. Gdybysmy sie jednak juz nigdy nie spotkali i dzisiaj rozstali na zawsze, wiem, ze ponownie sie zobaczymy w przyszlym zyciu. Znowu sie odnajdziemy i moze gwiazdy sie odmienia, tak ze w kolejnym wcieleniu nie tylko bedziemy sie kochac, ale zostaniemy nagrodzeni za wszystkie nasze wczesniejsze cierpienia. Czyzby tak wlasnie sie stalo? - myslala teraz. Czyzby Noah mial racje? Zawsze czepiala sie resztek nadziei, trzymajac go za slowo, liczac na to, ze moze sie nie mylil. Ta mysl pomogla jej przetrwac wiele ciezkich chwil. Lecz to, ze teraz tu siedza, w pewnym sensie potwierdza teorie, iz zawsze beda skazani na rozstanie. Chyba ze od ich ostatniego spotkania gwiazdy sie odmienily. I moze tak sie stalo, ale nie chciala sprawdzac, tylko wtulila sie w Noaha, rozkoszujac sie cieplem, jego cialem, dotykiem obejmujacego ja ramienia. I przeszyl ja ten sam dreszcz oczekiwania, ktory towarzyszyl ich pierwszemu razowi. Czula sie tutaj tak bardzo na miejscu. Wszystko bylo dokladnie tak, jak byc powinno. Ogien, trunek, burza - nie sposob wymyslic czegos bardziej doskonalego. Za sprawa niepojetego cudu przestaly sie liczyc lata rozstania. Blyskawica ponownie przeciela niebo. Na rozpalonym drewnie tanczyly plomienie, ogrzewajac pokoj. Pazdziernikowy deszcz siekl w okna, zagluszajac wszystkie odglosy. I wtedy poddali sie temu, z czym walczyli przez ostatnie czternascie lat. Allie podniosla glowe, popatrzyla leniwie na Noaha, a on delikatnie pocalowal ja w usta. Wyciagnela reke ku jego twarzy i dotykala jego policzka, leciutko muskajac go palcami. Noah wolno pochylil sie do niej i jeszcze raz ja pocalowal, nadal czule i delikatnie. Odwzajemnila pocalunek, czujac, jak namietnosc niweczy lata rozstania. Przymknela oczy i rozchylila wargi, podczas gdy Noah zataczal palcami leniwe kregi na jej ramionach. Calowal jej szyje, policzki, powieki, a Allie rozkoszowala sie wilgocia jego warg. Ujela go za reke i powiodla ja ku swym piersiom. Gdy poczula, jak muska je przez cienki material koszuli, w jej gardle zrodzil sie jek. Jak we snie oderwala sie od Noaha. Na jej twarzy tanczyl poblask ognia. Bez slowa zaczela rozpinac koszule. Wsluchany w jej cichy oddech, obserwowal, jak posuwa sie w dol. Przy kazdym guziku muskala palcami jego skore, a gdy wreszcie rozpiela koszule, lekko sie do niego usmiechnela. Wsunela rece pod jej poly, muskajac go, gladzac, badajac jego cialo. Byl rozpalony, wodzila palcami po odrobine spoconej klatce piersiowej, bawila sie wloskami porastajacymi tors. Pochyliwszy sie, pieszczotliwie calowala jego szyje, rownoczesnie zsuwajac mu koszule z barkow i oplatajac go ramionami. Podniosla glowe i pozwalala sie calowac, podczas gdy Noah wyplatywal sie z rekawow. Uporawszy sie z nimi, wolno przyciagnal Allie do siebie. Wsunal rece pod jej koszule i najpierw palcami zataczal kregi na brzuchu, dopiero potem podniosl jej ramiona i wyswobodzil z ubrania. Na chwile Allie zabraklo tchu, kiedy sie pochylil, calujac sciezke miedzy jej piersiami i wolno wyznaczajac jezykiem trase do szyi. Dlonmi lagodnie gladzil jej plecy, rece, ramiona, az ich rozpalone ciala przywarly do siebie. Calowal jej szyje, skubiac ja delikatnie. Wreszcie uniosla biodra, by mogl zsunac z niej spodnie. Siegnela do klamry przy jego pasku, rozpiela ja i obserwowala, jak zdejmuje dzinsy. Wszystko to odbywalo sie jakby w zwolnionym tempie. W koncu ich nagie ciala sie polaczyly, a oboje kochankowie zadrzeli na wspomnienie tego, co niegdys ich laczylo. Noah jezykiem wodzil po jej szyi, podczas gdy jego rece piescily gladka, goraca skore piersi, schodzac do brzucha, zatrzymujac sie pod pepkiem i wracajac na gore. Uroda Allie zapierala mu dech. W jej lsniacych wlosach tanczylo swiatlo. Skore miala miekka, cudowna, w swietle ognia z kominka zdawala sie emanowac blaskiem. W tej samej chwili mocniej zaplotla rece na jego plecach, przyzywajac go do siebie. Lezeli tuz przy ogniu, powietrze wydawalo sie az geste od goraca plomieni. Allie wygiela sie w luk, kiedy Noah jednym plynnym ruchem przykryl ja soba. Kleczal nad nia, oparty na dloniach, kolanami przytrzymywal jej biodra. Podniosla glowe i ciezko oddychajac, calowala go po szyi i brodzie, wodzila jezykiem po jego barkach, smakujac pot, ktory zrosil mu cialo. Przeczesywala palcami jego wlosy, podczas gdy on, naprezajac z wysilku miesnie utrzymywal jej ciezar. Kuszaco uniosla brwi i pociagnela go na siebie, ale on nie ulegl, tylko troche sie opuscil i leciutko pocieral torsem o jej piersi. Cialo Allie odpowiedzialo na to drzeniem rozkoszy. Noah powtarzal te pieszczote i calowal kazdy zakatek jej ciala, wsluchujac sie w ciche jeki, jakie wydawala, gdy sie nad nia poruszal. Nie przerywal, poki nie mogla zniesc dluzej tej slodkiej tortury, a gdy wreszcie sie polaczyli, glosno krzyknela i wbila mu paznokcie w plecy. Wtulila twarz w jego szyje, czujac go gleboko w sobie, rozkoszujac sie jego sila i lagodnoscia, zachwycajac jego cialem i dusza. Poruszala sie pod nim rytmicznie, dajac sie wiesc tam, dokad chcial ja zabrac, w miejsce, do ktorego przynalezala. Otworzyla oczy i w blasku ognia patrzyla na poruszajacego sie nad nia Noaha, zachwycona jego uroda. Cialo blyszczalo mu od potu, ktorego krople padaly na nia jak ulewa, szalejaca na dworze. A z kazda kropla, z kazdym oddechem czula, jak ona sama i cale jej dotychczasowe zycie odplywaja w dal. Ich ciala braly i dawaly cala pelnia, a nagroda dla Allie stalo sie niewiarygodne doznanie, ktorego istnienia nawet sie nie domyslala. Trwalo i trwalo, przeszywajac jej cialo, rozgrzewajac je, az w koncu ustapilo, podczas gdy ona drzac, powoli odzyskiwala oddech. Ledwo jednak sie uspokoila, nadeszla kolejna fala i Allie raz po raz przezywala na nowo to samo. Deszcz ustal, slonce zaszlo, zmeczone cialo domagalo sie odpoczynku, lecz ona nie chciala przerwac rozkoszy, ktora ich polaczyla. Spedzili tam caly dzien, na zmiane kochajac sie przy ogniu i lezac objeci, wpatrujac sie w plomienie oplatajace polana. Czasem Noah recytowal ktorys z ulubionych wierszy, a Allie sluchala z zamknietymi oczami, niemal fizycznie odbierajac slowa. Potem, gdy juz byli gotowi, znowu sie jednoczyli, a Noah miedzy jednym pocalunkiem a drugim mamrotal slowa milosci. Tak samo spedzili wieczor, nadrabiajac lata rozlaki, i tej nocy zasneli w swoich ramionami. Noah budzil sie od czasu do czasu i patrzyl na Allie, na jej cialo promieniejace i syte, i czul sie, jakby nagle swiat stal sie taki, jakim byc powinien. Raz, kiedy tak obserwowal ja tuz przed brzaskiem, otworzyla oczy, usmiechnela sie i pogladzila go po twarzy. Przylozyl jej palce do ust, powstrzymujac w ten sposob od mowienia, i przez dluzszy czas lezeli, tylko na siebie patrzac. Gdy juz ucisk w jego gardle ustapil, szepnal do Allie: -Jestes odpowiedzia na kazda modlitwe, jaka zanosilem. Jestes piesnia, marzeniem i szeptem. Sam nie pojmuje, jakim cudem tyle czasu bez ciebie wytrzymalem. Kocham cie, Allie, nawet nie wiesz jak bardzo. Zawsze cie kochalem i zawsze bede cie kochac. -Och, Noahu - odparla, przyciagajac go do siebie. Chciala go, potrzebowala. Teraz bardziej niz kiedykolwiek, bardziej niz czegokolwiek w zyciu. W SADZIE Przed poludniem trzej mezczyzni - dwaj prawnicy i sedzia - spotkali sie w kancelarii. Lon wlasnie zakonczyl swe wystapienie. Minela dluzsza chwila, nim sedzia odpowiedzial.-To nieoczekiwana prosba - oswiadczyl, rozwazajac sytuacje. - Wydaje mi sie, ze proces daloby sie zakonczyc dzisiaj. Powiada pan, ze ta pilna sprawa nie moze poczekac do wieczoru ani do jutra? -Nie, wysoki sadzie, nie moze - odparl Lon, z trudem dobywajac glos. Odprez sie - nakazal sobie w duchu. Oddychaj gleboko. -I nie ma zadnego zwiazku z procesem? -Nie, wysoki sadzie. To sprawa osobista. Wiem, ze to dosc niezwykle zadanie, ale naprawde musze zajac sie ta kwestia. No, od razu lepiej. Sedzia rozparl sie w fotelu, przez chwile mierzac Lona wzrokiem. -Panie Bates, co pan na to? Prokurator odchrzaknal. -Pan Hammond rozmawial ze mna dzis rano i juz skontaktowalem sie z moimi klientami. Zgadzaja sie na odroczenie procesu do poniedzialku. -Rozumiem - powiedzial sedzia. - I uwaza pan, ze lezy to w interesie panskich klientow? -Owszem. Pan Hammond zgodzil sie podjac dyskusje nad pewna kwestia, do tej pory nie poruszana w trakcie rozprawy. Sedzia bacznie sie przyjrzal obu mezczyznom i jeszcze raz rozwazyl wszystkie argumenty. -Nie podoba mi sie to - stwierdzil w koncu. - Wcale. Ale pan Hammond nigdy jeszcze nie wystapil z tego rodzaju prosba i rozumiem, ze ta sprawa musi byc dla niego ogromnie wazna. Dramatycznie zawiesil glos i przejrzal jakies dokumenty na biurku. -Zgadzam sie na odroczenie rozprawy do poniedzialku. Zaczynamy punktualnie o dziewiatej. -Dziekuje, wysoki sadzie - powiedzial Lon. Dwie minuty pozniej wyszedl z gmachu sadu. Skierowal sie prosto do samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy, polozyl drzace dlonie na kierownicy i ruszyl w droge do New Bern. NIEOCZEKIWANY GOSC Allie jeszcze spala w salonie, gdy Noah przygotowal dla niej sniadanie. Nic nadzwyczajnego, smazony bekon, biszkopty, kawa. Po przebudzeniu zobaczyla tace i ledwo skonczyli jesc, ponownie zaczeli sie kochac. Bylo to poteznym, niewzruszonym potwierdzeniem tego, co polaczylo ich wczoraj. Allie wyprezyla sie i glosno krzyczala, kiedy ogarnela ja ta sama fala doznan co poprzedniego wieczoru, potem oplotla Noaha ramionami i oboje lezeli wyczerpani, ciezko dyszac.Razem wzieli prysznic i Allie wlozyla sukienke, ktora wyschla przez noc. Ranek spedzila z Noahem. Wspolnie nakarmili Ciem i sprawdzili, czy burza nie wybila okien. Wiatr wywrocil dwie sosny, na szczescie zadna niczego nie zniszczyla, zerwal tez pare dachowek z szopy. Noah prawie nie wypuszczal z reki dloni Allie i oboje gawedzili swobodnie, choc czasem przerywal w pol slowa i tylko sie w nia wpatrywal. W takich chwilach czula, ze powinna cos powiedziec, lecz nie przychodzilo jej na mysl nic glebokiego. Zagubiona, tylko go calowala. Tuz przed poludniem zajeli sie przygotowywaniem lunchu. Oboje konali z glodu, bo dzien wczesniej niewiele zjedli. Wykorzystujac to, co znalezli w kuchni, usmazyli kurczaka i upiekli nastepna blache bulek, po czym posilili sie na ganku, sluchajac spiewu przedrzezniacza. Wrocili do srodka i wlasnie zmywali naczynia, gdy rozleglo sie pukanie do drzwi. Noah zostawil Allie w kuchni. Ponowne stukanie. -Juz ide! - zawolal Noah. Puk, puk. Tym razem glosniej. Podchodzil do drzwi. Puk, puk. -Juz ide - powtorzyl otwierajac. - O Boze! Przez chwile wpatrywal sie w piekna kobieta, teraz liczaca sobie pewnie jakies piecdziesiat lat, kobiete, ktora poznalby na koncu swiata. Zaniemowil. -Witaj, Noahu - odezwala sie wreszcie. Noah milczal. -Moge wejsc? - spytala pewnym glosem. Wybakal cos, lecz ona go minela i ruszyla do srodka, zatrzymujac sie przy schodach. -Kto to?! - krzyknela Allie z kuchni i kobieta odwrocila sie, slyszac jej glos. -Twoja matka - Noah w koncu odzyskal mowe. Jeszcze nie przebrzmialy te slowa, gdy uslyszal trzask tluczonego szkla. -Wiedzialam, ze cie tu znajde - zwrocila sie Anne Nelson do corki, kiedy we trojke usiedli wokol niskiego stolika w salonie. -Skad ta pewnosc? -Jestes moja corka. Ktoregos dnia, kiedy sama bedziesz matka, zrozumiesz. - Usmiechnela sie, ale zachowywala sie sztywno. Noah domyslal sie, w jak trudnej znalazla sie sytuacji. - Ja tez widzialam artykul. I twoja reakcje. Tak samo widzialam, jak napieta chodzilas przez ostatnie pare tygodni, a gdy oswiadczylas, ze wybierasz sie na wybrzeze polowac na starocie, doskonale wiedzialam, do czego zmierzasz. -A co z tata? Anne Nelson potrzasnela glowa. -Nie, nie powiedzialam o tym ani ojcu, ani nikomu innemu. Nikomu tez nie powiedzialam, dokad sie dzis wybieram. Nad stolem zawisla cisza. Allie i Noah zastanawiali sie, jakie beda kolejne slowa, lecz Anne milczala. -Dlaczego przyjechalas? - spytala w koncu Allie. Matka uniosla brwi. -Sadzilam, ze to ja zadam to pytanie. Allie pobladla. -Przyjechalam, bo musialam - wyjasnila matka - co, nie watpie, bylo rowniez powodem, dla ktorego ty sie tu zjawilas. Mam racje? Allie skinela glowa. -Ostatnie pare dni przynioslo ci mnostwo niespodzianek - zwrocila sie Anne do Noaha. -Tak - odparl po prostu. Usmiechnela sie do niego. Wiem, ze mozesz mi nie uwierzyc, ale zawsze cie lubilam Noahu. Tyle ze nie uwazalam cie za odpowiedniego chlopca dla mojej corki. Czy potrafisz to zrozumiec? Pokrecil glowa. -Nie, nie potrafie - powiedzial z powaga. - Nie postapiliscie panstwo uczciwie wobec mnie ani wobec Allie. W przeciwnym razie by jej tu dzis nie bylo. Przygladala mu sie uwaznie, ale milczala. Wyczuwajac nadchodzaca burze, Allie szybko sie wtracila: -Co mialas na mysli, mowiac, ze musialas przyjechac? Nie ufasz mi? Anne z powrotem skoncentrowala uwage na corce. -To nie ma nic wspolnego z zaufaniem. Chodzi o Lona. Wczoraj wieczorem zadzwonil do mnie, wypytujac o Noaha, i w tej chwili jest w drodze do New Bern. Odnioslam wrazenie, ze to nim ogromnie wstrzasnelo. Pomyslalam, ze bedziesz chciala wiedziec. Allie gwaltownie zaczerpnela powietrza. -Jest w drodze? -W tej wlasnie chwili. Udalo mu sie przelozyc rozprawe na przyszly tydzien. Nawet jesli nie dotarl jeszcze do New Bern, to jest juz blisko. -Co mu powiedzialas? -Niewiele. Ale on i tak wiedzial. Wszystkiego sie domyslil. Przypomnial sobie, ze kiedys wspominalam cos o Noahu. Allie glosno przelknela sline. -Powiedzialas mu, ze tu jestem? -Nie. I nie powiem. To sprawa miedzy toba a nim. Ale o ile go znam, to znajdzie cie, jesli tu zostaniesz. Wystarczy pare telefonow do odpowiednich ludzi. Jak widzisz, ja cie znalazlam. Allie, choc wyraznie wstrzasnieta, usmiechnela sie do matki. -Dziekuje - powiedziala. Pani Nelson ujela ja za reke. -Wiem, ze nie we wszystkim sie rozumialysmy, Allie, i w wielu sprawach sie nie zgadzalysmy. Nie jestem doskonala, ale staralam sie wychowac cie najlepiej, jak umialam. Jestem twoja matka i zawsze nia zostane. Co oznacza, ze zawsze bede cie kochac. Allie milczala przez jakis czas. -Co powinnam zrobic? - spytala wreszcie. -Nie wiem, Allie. Decyzja nalezy do ciebie. Ale na twoim miejscu przemyslalabym to sobie. Zastanow sie, czego naprawde chcesz. Allie odwrocila wzrok, w jej oczach blysnely lzy. Po chwili jedna splynela po policzku. -Sama nie wiem... Ucichla, matka scisnela ja za reke. Anne popatrzyla na Noaha, ktory siedzial ze spuszczona glowa, przysluchujac sie uwaznie. Jakby wyczuwajac jej spojrzenie, podniosl wzrok, skinal glowa i wyszedl. Gdy juz zniknal, Anne szepnela: -Kochasz go? -Tak, kocham - odparla cicho Allie. - Bardzo. -Kochasz Lona? -Tak, kocham. Jego tez kocham. Ale w inny sposob. Z nim nie czuje sie tak jak z Noahem. -Nigdy juz z nikim nie bedziesz sie czula tak jak z Noahem - powiedziala matka, wypuszczajac dlon Allie. - Nie moge podjac za ciebie tej decyzji, coreczko. Chce jednak, bys wiedziala, ze cie kocham. I ze zawsze bede cie kochac. Wiem, ze to nic nie pomoze, ale tylko tyle moge ci dac. Siegnela do kieszeni i wyjela paczke listow zwiazanych tasiemka. Koperty byly stare, pozolkle. -To sa listy, ktore napisal do ciebie Noah. Nie wyrzucilam ich ani nie otwieralam. Wiem, ze nie powinnam byla ich ukrywac i przepraszam cie za to. Staralam sie cie oslonic. Nie zdawalam sobie sprawy... Allie wziela listy i wstrzasnieta przeciagnela reka po paczuszce. -Musze juz wracac, Allie. Powinnas podjac wazna decyzje, a nie masz zbyt wiele czasu. Chcesz, zebym zostala w miescie? -Nie. - Potrzasnela glowa. - Nie, to wylacznie moja sprawa. Anne przez moment przypatrywala sie corce w zadumie. W koncu wstala, obeszla stolik, pochylila sie i pocalowala ja w policzek. Widziala pytanie malujace sie w oczach Allie, gdy ta wstala, zeby ja objac. -Co zrobisz? - spytala Anne, odsuwajac sie. Zapadlo dlugie milczenie. -Sama nie wiem - odparla wreszcie corka. Staly jeszcze przez dluzszy czas, sciskajac sie bez slowa. -Dzieki, ze przyjechalas. Kocham cie. -Ja tez cie kocham. Matka skierowala sie do wyjscia. Allie wydawalo sie, ze slyszy jej szept: -Pojdz za glosem serca. Ale nie byla tego pewna. NA ROZSTAJU DROG Noah otworzyl drzwi przed Anne Nelson. Zatrzymala sie w progu.-Do widzenia, Noahu - pozegnala go cicho. Bez slowa skinal glowa. Wszystko zostalo juz powiedziane; oboje zdawali sobie z tego sprawe. Odwrocila sie i wyszla. Noah patrzyl, jak idzie, wsiada do samochodu i odjezdza, ani razu nie ogladajac sie za siebie. To silna kobieta - pomyslal i zrozumial, po kim jej corka odziedziczyla pewnosc siebie. W milczeniu zajrzal do salonu i zobaczyl, ze Allie siedzi ze spuszczona glowa, wiec wrocil na ganek. Wyczul, ze chce teraz zostac sama. Siedzial w bujaku i obserwowal plynaca wode. Wydawalo mu sie, ze minela cala wiecznosc, nim dobiegl go skrzyp uchylanych drzwi. Nie obejrzal sie na wchodzaca Allie - nie wiedzial czemu, ale nie mogl sie do tego zmusic - uslyszal tylko, jak siada obok niego w fotelu. -Przepraszam - odezwala sie. - Nawet mi przez mysl nie przeszlo, ze cos takiego moze sie stac. Noah potrzasnal glowa. -Nie masz za co przepraszac. Oboje zdawalismy sobie sprawe, ze tak czy inaczej musi dojsc do jakiejs konfrontacji. -Ale boli tak samo. -Wiem. - Wreszcie popatrzyl na nia i wzial ja za reke. - Czy moge w jakis sposob ci pomoc? Pokrecila glowa. -Nie. Nie, sama musze sie ze wszystkim uporac. Poza tym jeszcze nie wiem, co mu powiem. - Spuscila wzrok, mowila ciszej, jakby rozmawiala z sama soba. - Mysle, ze to zalezy od niego i od tego, ile wie. Jesli mama sie nie mylila, Lon moze zywic pewne podejrzenia, lecz nie ma pewnosci. Noah poczul, jak sciska mu sie zoladek. Kiedy sie odezwal, mowil spokojnie, jednak Allie slyszala bol w jego glosie. -Nie powiesz mu o nas, prawda? -Nie wiem. Sama nie wiem. Kiedy siedzialam w salonie, bez przerwy zadawalam sobie pytanie, czego naprawde chce. - Scisnela jego dlon. - I wiesz, jak brzmiala odpowiedz? Ze chce dwoch rzeczy. Przede wszystkim chce ciebie. Nas. Kocham cie, zawsze kochalam. Gleboko zaczerpnela tchu, nim podjela: -Ale chce takze szczesliwego zakonczenia, tak by nikomu nie sprawic bolu. A zdaje sobie sprawe, ze gdybym zostala, przysporzylabym innym cierpienia. Zwlaszcza Lonowi. Nie klamalam, kiedy mowilam, ze go kocham. Nie czuje do niego tego, co czuje do ciebie, lecz jest mi bliski i postapilabym wobec niego nieuczciwie. Pozostaje jeszcze moja rodzina i przyjaciele. Ich tez by to zabolalo. Zawiodlabym wszystkich, ktorych znam... Nie wiem, czy moge sie na to zdobyc. -Nie mozesz poswiecic swego zycia dla innych. Musisz robic to, co jest dobre dla ciebie, nawet jesli w ten sposob zranisz czesc bliskich ci osob. -Wiem, ale niezaleznie od tego, jaka decyzje podejme, bede musiala poniesc jej konsekwencje. Na zawsze. Musze sie zdobyc na to, by pojsc przed siebie i nie ogladac sie wstecz. Czy potrafisz to zrozumiec? Potrzasnal glowa, probujac zapanowac nad glosem. -Chyba nie. Zwlaszcza jesli to oznacza, ze mialbym cie utracic. Drugi raz tego nie wytrzymam. Nie odpowiedziala, tylko spuscila glowe. -Czy naprawde potrafilabys mnie zostawic i nie ogladac sie wstecz? Przygryzla warge. Glos jej sie lamal. -Nie wiem. Chyba nie. -Czy to byloby uczciwe wobec Lona? Nie od razu odpowiedziala. Wstala, otarla lzy i przeszla przez ganek. Opierajac sie o kolumne, splotla ramiona i zapatrzyla sie w wode. -Nie - odrzekla cicho. -To nie musi byc tak, Allie - tlumaczyl. - Jestesmy juz dorosli, mamy mozliwosc wyboru, ktorej nam brakowalo przed laty. Jestesmy sobie przeznaczeni. Od zawsze. - Podszedl do niej i otoczyl ja ramieniem. - Nie chce spedzic reszty zycia, wyobrazajac sobie, jak ono by wygladalo, gdybysmy byli razem. Zostan ze mna, Allie. Lzy naplynely jej do oczu. -Nie wiem, czy moge - wyszeptala w koncu. -Mozesz. Allie... Nie potrafilbym zyc szczesliwie ze swiadomoscia, ze jestes z innym. To by zabilo czesc mnie. Uczucie, ktore nas polaczylo, jest wyjatkowe. I zbyt piekne, by ot tak je odrzucic. Milczala. Po chwili delikatnie odwrocil ja do siebie, wzial za rece i wpatrywal sie w nia, zmuszajac, by na niego spojrzala. Wreszcie podniosla ku niemu wilgotne oczy. Dlugo tak stali, w koncu Noah palcami starl jej z policzkow lzy. Patrzyl na nia z czuloscia. Gardlo mu sie scisnelo, gdy wyczytal odpowiedz w jej wzroku. -Nie zostaniesz, prawda? - Usmiechnal sie blado. - Chcesz, ale nie mozesz. -Och, Noahu... - zaczela. Lzy splywaly jedna za druga. -Prosze, sprobuj zrozumiec. Pokrecil glowa, przerywajac jej. -Wiem, co pragniesz mi powiedziec, czytam to w twoich oczach. Ale nie chce tego zrozumiec, Allie. Nie chce, by nasza milosc skonczyla sie w ten sposob. Zeby w ogole sie skonczyla. A przeciez oboje zdajemy sobie sprawe, ze jesli odjedziesz, juz nigdy sie nie spotkamy. Wtulila sie w niego i na dobre sie rozplakala. Noah tez czul naplywajace lzy. Otoczyl ja ramionami. -Allie, nie moge cie zmusic, bys ze mna zostala. Lecz niezaleznie od tego, jak sie ulozy moje zycie, nigdy nie zapomne tego naszego krotkiego spotkania. Marzylem o nim od lat. Pocalowal ja delikatnie i objeli sie tak samo jak dwa dni temu, kiedy po raz pierwszy wysiadla z samochodu. W koncu Allie uwolnila sie z uscisku i otarla lzy. -Musze zabrac rzeczy. Nie wszedl z nia do srodka, tylko jak ogluszony siadl w fotelu. Patrzyl, jak Allie znika w domu, sluchal echa jej krokow, rozplywajacego sie w nicosc. Po paru minutach wynurzyla sie z ciemnego wnetrza pokoju i podeszla do niego ze spuszczona glowa. Dala mu szkic, ktory narysowala dzien wczesniej. Biorac go, Noah zauwazyl, ze ona nadal placze. -Prosze, narysowalam to dla ciebie. Wzial kartke i rozwinal ostroznie, uwazajac, by jej nie rozedrzec. Zobaczyl na niej dwa rysunki zachodzace na siebie. Zajmujacy wiekszosc strony szkic w tle przedstawial jego, tak jak wygladal dzis, nie przed czternastu laty. Noah zauwazyl, ze odtworzyla kazdy najmniejszy szczegol jego twarzy, nawet blizne. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze wzorowala sie na fotografii. Drugi rysunek przedstawial fronton domu. Tu takze Allie z niewiarygodna dokladnoscia oddala kazdy, najdrobniejszy szczegol, tak jakby szkicowala budynek, siedzac przed nim na lawce w cieniu debu. -Jakie piekne, Allie. Dziekuje. - Zmusil sie do usmiechu. - Mowilem ci, ze masz talent. Skinela glowa, nie podnoszac wzroku. Mocniej zacisnela usta. Musiala juz ruszac. Wolno poszli do samochodu, nie zamieniajac w drodze ani slowa. Na pozegnanie Noah znowu ja objal i tulil do siebie, poki nie poczul lez wzbierajacych pod powiekami. Ucalowal ja w usta i policzki, potem palcem delikatnie musnal pocalowane miejsca. -Kocham cie, Allie. -Ja ciebie tez. Otworzyl drzwiczki wozu, pocalowali sie po raz ostatni. Potem Allie wsunela sie za kierownice, ani na chwile nie odrywajac wzroku od ukochanego. Listy i portfel polozyla na siedzeniu obok, chwile szukala kluczykow, w koncu przekrecila je w stacyjce. Samochod natychmiast zapalil, silnik warczal niecierpliwie. Najwyzsza pora jechac. Noah zatrzasnal drzwiczki, Allie opuscila szybe. Widziala jego bicepsy, pogodny usmiech, opalona twarz. Wyciagnela reke i Noah ujal ja na moment, palcami muskajac gladka skore. -Zostan ze mna - powiedzial bezglosnie i Allie nie potrafila wytlumaczyc, dlaczego wlasnie to tak bardzo ja zabolalo. Lzy plynely jedna za druga, ale nie byla w stanie dobyc glosu. Wreszcie z ociaganiem odwrocila wzrok i cofnela reke. Wrzucila bieg i odrobine zwolnila pedal sprzegla. Jesli teraz nie odjedzie, nigdy juz sie na to nie zdobedzie. Noah odsunal sie o krok. Byl jak w transie, powoli docierala do niego brutalna rzeczywistosc. Patrzyl, jak samochod wolno rusza; slyszal chrzest zwiru pod kolami. Woz zawrocil i coraz bardziej sie od niego oddalal, zabierajac Allie do miasta. Odjezdza! Allie odjezdza! Swiat zawirowal mu przed oczami. Samochod rusza... mija go... Ostatni raz pomachala mu na pozegnanie, bez usmiechu, potem zaczela przyspieszac, wiec tez pomachal slabo. Nie odjezdzaj! - chcial krzyknac za oddalajacym sie wozem. Ale milczal, a po chwili wszystko zniknelo i jedynym swiadectwem obecnosci Allie pozostaly slady opon na ziemi. Noah dlugo stal bez ruchu. Zniknela rownie szybko, jak sie pojawila. Tym razem jednak na zawsze. Na zawsze. Przymknal oczy i znowu zobaczyl oddalajacy sie samochod. Ukochana odjezdzala, zabierajac ze soba jego serce. Uswiadomil sobie z bolem, ze Allie, podobnie jak jej matka, nigdy nie oglada sie za siebie. List z przeszlosci Trudno prowadzic samochod, gdy ma sie oczy pelne lez, lecz jechala, liczac na to, ze instynkt doprowadzi ja z powrotem do gospody. Szybe zostawila opuszczona, w nadziei ze swieze powietrze pomoze jej oczyscic umysl, ale nic to nie dalo.Byla zmeczona, zastanawiala sie, czy starczy jej sil na rozmowe z Lonem. I co mu powie? Wciaz jeszcze nie miala pojecia; pozostawala nadzieja, ze we wlasciwej chwili cos przyjdzie jej na mysl. Musi przyjsc. Kiedy dotarla na most zwodzony prowadzacy do glownej ulicy, juz sie troche pozbierala. Nie do konca, ale na tyle, by moc rozmawiac z Lonem. Tak przynajmniej sadzila. Ruch byl niewielki, tak ze jadac przez New Bern, mogla obserwowac nieznajomych zajetych swoimi sprawami. Na stacji benzynowej mechanik zagladal pod maske nowego auta, obok stal mezczyzna, najprawdopodobniej wlasciciel wozu. Przed domem towarowym dwie kobiety popychaly wozki, gawedzac i ogladajac wystawy. Obok jubilera zwawym krokiem przechodzil dobrze ubrany mezczyzna z aktowka. Kolejny zakret i przed sklepem spozywczym zobaczyla mlodego chlopaka, ktory rozladowywal ciezarowke blokujaca polowe ulicy. Cos w jego ruchach, a moze postawie, przypominalo jej Noaha, kiedy stal na pomoscie i wyciagal klatki z rakami. Zatrzymawszy sie na czerwonym swietle, Allie ujrzala przed soba gospode. Kiedy swiatlo zmienilo sie na zielone, gleboko zaczerpnela powietrza i ruszyla wolno w strone parkingu dla gosci hotelu i pracownikow pobliskich instytucji. Na pierwszym stanowisku zauwazyla samochod Lona. Choc miejsce obok bylo wolne, minela je i wybrala inne, bardziej oddalone od wjazdu. Przekrecila kluczyk w stacyjce, silnik zgasl. Wtedy siegnela do schowka na rekawiczki po szczotke i lusterko. Obie rzeczy lezaly na mapie Polnocnej Karoliny. Przejrzawszy sie, stwierdzila, ze oczy nadal ma czerwone i zapuchniete. Podobnie jak wczoraj po burzy, zalowala, ze nie wziela kosmetykow, choc watpila, by cokolwiek teraz zdzialaly. Zaczesala wlosy na jedna strone, potem ulozyla je tak, by spadaly na ramiona, w koncu dala spokoj. Siegnela po torebke, otworzyla ja i kolejny raz popatrzyla na artykul, ktory ja tu sprowadzil. Tyle sie od tamtej pory wydarzylo; nie chcialo sie wierzyc, ze minely tylko trzy tygodnie. Nie miescilo jej sie w glowie, ze przyjechala tutaj zaledwie przedwczoraj. Wydawalo sie, ze od kolacji z Noahem uplynely wieki. Szpaki cwierkaly w drzewach. Przecieralo sie i miedzy bialymi obloczkami pojawialy sie przeblyski blekitu. Slonce jeszcze bylo zamglone, ale zanosilo sie na piekny dzien. Wlasnie taki dzien pragnelaby spedzic z Noahem. Na mysl o nim przypomniala sobie o listach, ktore dala jej matka. Siegnela po nie. Rozwiazala tasiemke i wziela do reki pierwszy list. Juz zaczela rozdzierac koperte, kiedy sie zatrzymala. Domyslala sie, co w nim znajdzie. Niewatpliwie cos naturalnego: opis jego zajec, wspomnienia z wakacji, moze jakiejs pytania. Przeciez zapewne spodziewal sie odpowiedzi. Dlatego wyjela ostatni list, z dolu paczki. List pozegnalny. Ten interesowal ja znacznie bardziej niz pozostale. Jak to ujal? Jak ona by to ujela? Koperta nie byla wypchana. Jedna, gora dwie strony. Czyli napisal to krotko. Najpierw odwrocila list i sprawdzila nadawce. Brakowalo nazwiska, widnial tylko adres w New Jersey. Allie wstrzymala oddech, kiedy palcem rozdzierala koperte. Rozlozywszy kartke, zobaczyla date: marzec 1935 roku. Po dwoch i pol roku bez odpowiedzi. Wyobrazila sobie Noaha, jak siedzi przy podniszczonym biurku i pisze list, zdajac sobie sprawe, ze to juz koniec. Na kartkach dostrzegla jakby slady lez. Pewnie tylko wytwor jej wyobrazni. Rozlozyla stronice i zaczela czytac w delikatnych promieniach slonca, zagladajacych przez samochodowa szybe. Najdrozsza Allie! Nie wiem, co jeszcze napisac oprocz tego, ze ostatniej nocy nie moglem spac, gdyz wiedzialem, ze miedzy nami wszystko skonczone. To dla mnie nieznane uczucie, nigdy sie nie spodziewalem, ze cos takiego przezyje, ale patrzac wstecz, sam widze, ze to chyba nie moglo sie skonczyc inaczej. Jestesmy zupelnie inni. Pochodzimy z dwoch roznych swiatow, a jednak to wlasnie Ty nauczylas mnie wagi milosci. Pokazalas mi, co to znaczy troszczyc sie o kogos, i dzieki temu stalem sie lepszym czlowiekiem. Pragne, bys zawsze o tym pamietala. Nie mysle z gorycza o tym, co sie wydarzylo. Przeciwnie. Wiem, ze polaczylo nas prawdziwe uczucie, i ciesze sie, ze choc na krotko moglismy byc razem. A jesli w jakiejs odleglej przyszlosci znowu sie spotkamy ~ choc nasze drogi sie rozeszly - usmiechne sie do Ciebie z radoscia i bede wspominal lato pod drzewami, kiedy to uczylismy sie nawzajem zakochani w sobie. I moze przez krotka chwile Ty poczujesz to samo i tez usmiechniesz sie do wspomnien, ktore na zawsze pozostana nasza wspolna wlasnoscia. Kocham Cie, Allie. Noah Przeczytala list ponownie, tym razem wolniej, potem jeszcze raz i dopiero wtedy wlozyla go do koperty. Znowu wyobrazila sobie Noaha kreslacego slowa i przez moment zastanawiala sie, czyby nie przeczytac jeszcze ktoregos z listow. Wiedziala jednak, ze dluzej nie moze zwlekac. Lon jej oczekuje. Nogi sie pod nia ugiely, kiedy wysiadla z samochodu. Zatrzymala sie, odetchnela gleboko i ruszajac w strone hotelu, uswiadomila sobie, ze nadal nie do konca wie, co powiedziec narzeczonemu. Odpowiedz przyszla dopiero w chwili, gdy stanela w drzwiach gospody i zobaczyla tam Lona. ZIMA WE DWOJE Tu opowiesc sie konczy, wiec zamykam notes, zdejmuje okulary i wycieram oczy. Sa zmeczone i przekrwione, ale do tej pory mnie nie zawiodly. Choc wkrotce to uczynia, jestem tego pewny. Ani one, ani ja nie bedziemy trwac wiecznie. Teraz, gdy juz skonczylem, patrze na nia, ale nie odpowiada spojrzeniem, tylko wyglada przez okno na dziedziniec, gdzie spotykaja sie przyjaciele i rodziny.Ide za jej wzrokiem i razem obserwujemy podworze. Przez wszystkie te lata rytm dnia nie ulegl zmianie. Codziennie godzine po sniadaniu przyjezdzaja. Mlodzi - sami albo z rodzinami - zjawiaja sie, by odwiedzic tych, co tu mieszkaja. Przywoza zdjecia i upominki, a potem albo siedza na laweczkach, albo spaceruja po ocienionych przez drzewa alejkach, majacych dawac iluzje lona natury. Niektorzy zostaja na caly dzien, ale wiekszosc wraca po kilku godzinach, a gdy odjezdzaja, zawsze ogarnia mnie smutek na mysl o tych, ktorych tu zostawiaja. Czasem zastanawiam sie, co czuja moi przyjaciele, odprowadzajac wzrokiem swoich bliskich. Wiem jednak, ze to nie moja sprawa. I nigdy o to nie pytam, nauczylem sie bowiem, ze kazdy z nas ma prawo do tajemnic. Lecz ja wkrotce zdradze wam pare moich sekretow. Odkladam notatnik i szklo powiekszajace na stolik obok, czujac przy tym lamanie w kosciach, ktore po raz kolejny uswiadamia mi, jak jestem zmarzniety. Nawet czytanie w promieniach porannego slonca nic nie pomaga. Wlasciwie nie dziwi mnie to, gdyz ostatnio moje cialo samo soba rzadzi. Trzeba przyznac, ze nie moge sie zbytnio uskarzac. Ludzie, ktorzy tu pracuja, znaja mnie i moje bolaczki i robia co w ich mocy, by mi pomoc. Na brzegu stolika zostawili dla mnie goraca herbate, biore kubek w obie rece. To prawdziwy wysilek podniesc go do ust, ale robie to, bo potrzebuje herbaty, by sie rozgrzac, i wysilku, by calkiem nie zardzewiec. Co prawda jestem juz calkiem przerdzewialy, to nie ulega watpliwosci. Przerdzewialy jak samochod po dwudziestu latach lezenia w moczarach. Czytalem jej dzis rano, tak jak to robie codziennie, gdyz nie wolno mi tego zaniedbac. Nikt mi tego nie nakazuje - choc w pewnym sensie mozna by to nazwac moim obowiazkiem - lecz robie to z innych, bardziej romantycznych powodow. Chcialbym moc dokladniej to wam wyjasnic, ale jest wczesnie, a naprawde trudno przed lunchem rozprawiac o romantycznych porywach, przynajmniej mnie. Zreszta, nie mam pojecia, jak to wszystko sie skonczy, i szczerze mowiac, nie chcialbym sobie robic zludnych nadziei. Spedzamy wspolnie cale dnie, ale noce juz oddzielnie. Lekarze powiadaja, ze nie wolno mi u niej bywac po zmierzchu. Doskonale rozumiem ich argumenty i zgadzam sie z nimi, mimo to czasem lamie ten zakaz. Pozna noca, jesli jestem w odpowiednim nastroju, wymykam sie ze swego pokoju i ide do niej, zeby patrzec, jak spi. Ona nic o tym nie wie. Zagladam do srodka, widze, jak oddycha, i mysle, ze gdyby nie ona, nigdy bym sie nie ozenil. A kiedy spojrze na jej twarz - twarz, ktora znam lepiej niz wlasna - wiem, ze znaczylem dla niej rownie wiele, a moze i wiecej. Co dla mnie z kolei znaczy o wiele wiecej, niz kiedykolwiek zdolalbym wytlumaczyc. Czasem, kiedy tam stoje, mysle o tym, jak ogromne mam szczescie, ze od prawie czterdziestu dziewieciu lat jestem jej mezem. W przyszlym miesiacu minie wlasnie rocznica. Przez pierwsze czterdziesci piec lat sluchala mego chrapania, ale teraz spedzamy noce w oddzielnych pokojach. Zle mi sie bez niej spi. Wierce sie i krece, tesknie za cieplem jej ciala i wiekszosc nocy leze z otwartymi oczami, obserwujac cienie tanczace na suficie niczym suche rosliny szarpane przez pustynny wiatr. Jesli szczescie mi dopisze, przesypiam dwie godziny i nadal sie budze przed switem. To wszystko nie ma za grosz sensu. Ale juz wkrotce sie skonczy. Wiem o tym. Ona nie. Coraz krotsze staja sie notatki w moim pamietniku, coraz mniej czasu na nie poswiecam. Zreszta, teraz nie mam sie juz nad czym rozwodzic, gdyz dni plyna tak samo. Dzis jednak chyba przepisze wiersz, ktory przyniosla mi jedna z pielegniarek, bo sadzila, ze mi sie spodoba. Brzmi on tak: Nigdy do tej pory mi sie nie zdarzylo, By nagle mnie slodka opetala milosc; Twarz mej ukochanej, niczym kwiat w rozkwicie, Zawladnela sercem moim calkowicie [4]. Poniewaz wieczory naleza do nas, poproszono mnie, bym odwiedzal innych. Zwykle to robie, bo dobrze czytam i sie przydaje, tak przynajmniej mi mowiono. Chodze po korytarzach i wybieram, do kogo dzis zajrze, gdyz jestem zbyt stary, by poddawac sie ustalonym regulom, zreszta w glebi ducha zawsze wiem, kto mnie potrzebuje. To moi przyjaciele, a gdy otwieram ich drzwi, widze pokoje dokladnie takie same jak moj: zawsze tonace w polmroku, rozswietlone jedynie blaskiem "kola fortuny" czy zebow prezentera. Meble wszedzie sa takie same, a telewizor dudni na caly regulator, bo wszyscy kiepsko juz slysza. Czy to mezczyzni, czy kobiety, wszyscy witaja mnie usmiechem i odzywaja sie szeptem, gaszac odbiorniki. -Ciesze sie, ze przyszedles - mowia, a potem pytaja o zone. Czasem im opowiadam. Mowie na przyklad o jej wdzieku i slodyczy albo opisuje, jak nauczyla mnie dostrzegac piekno swiata. Lub wspominam nasze pierwsze wspolne lata, kiedy do pelni szczescia wystarczylo nam lezec w swoich ramionach pod rozgwiezdzonym niebem Poludnia. Tylko wyjatkowo szepcze o naszych wspolnych przygodach, o wystawach w Nowym Jorku i Paryzu, rzadko pojawiajacych sie recenzjach, pisanych w jezykach, ktorych nie znam. Najczesciej jednak usmiecham sie i mowie, ze czuje sie tak samo jak zwykle. Wtedy sie odwracaja. Wiem, ze nie chca, bym widzial ich twarze. Za bardzo im to przypomina o wlasnej smiertelnosci. Dlatego siedze z nimi i czytam, by uciszyc ich leki. Badz spokojna, badz soba, gdy jestem przy tobie Predzej slonce ci zgasnie, nizli ja to zrobie. Predzej woda przed toba ton swietlista schowa, Liscie szelest ucisza, nizli moje slowa, Ktorymi cie obdarzam, straca wdziek i powab [5].I czytam, by pokazac im, kim jestem. W wizji mej wedruje przez cala noc, Kroczac lekkimi stopami, szybko i bezglosnie idac i zatrzymujac sie. Pochylajac sie z rozwartymi oczami nad zamknietymi oczami uspionych, Wedrujacy i zagubiony, obcy samemu sobie, nieprzystosowany, sprzeczny - Przystaje nagle, wpatruje sie, pochylam, przez chwile trwam bez ruchu [6]. Moja zona, gdyby tylko mogla, towarzyszylaby mi w wieczornych spacerach, poezja bowiem byla jedna z jej milosci. Thomas, Whitman, Eliot, Szekspir i krol Dawid z Ksiegi Psalmow. Milosnicy slow, tworcy jezyka. Kiedy ogladam sie wstecz, samego mnie zaskakuje ta namietnosc do poezji, a teraz czasem nawet jej zaluje. Poezja wnosi ogromne piekno do zycia, ale takze i wielki smutek. Watpie, czy to uczciwa wymiana dla kogos w moim wieku. Czlowiek powinien sie rozkoszowac innymi rzeczami, dopoki moze; ostatnie lata zycia powinien spedzac na sloncu. Ja swoje ostatnie lata spedze przy lampce do czytania. Czlapie w jej strone i opadam na krzeslo przy lozku. Plecy mnie bola, kiedy siadam. Musze sobie sprawic nowe poduszki do tego krzesla - przypominam sobie po raz setny. Wyciagam do niej reke, ujmuje te krucha, koscista dlon. Mily jest jej dotyk. Odpowiada scisnieciem, po jakims czasie kciukiem zaczyna lekko gladzic moj palec. Nie odzywam sie, dopoki ona pierwsza nie przemowi; tego juz zdazylem sie nauczyc. Najczesciej siedze przy niej w milczeniu az do zachodu slonca i w takie dni niczego sie o niej nie dowiaduje. Uplywaja dlugie minuty, zanim wreszcie sie do mnie odwroci. Placze. Usmiecham sie, wypuszczam jej dlon i siegam do kieszeni. Wyjmuje chusteczke i ocieram jej lzy. Przyglada mi sie. Zastanawiam sie, o czym mysli. -To byla piekna opowiesc. Zaczyna padac deszczyk. Delikatne krople lekko uderzaja w szyby. Ponownie biore ja za reke. To bedzie dobry dzien, bardzo dobry dzien. Czarodziejski dzien. Moja twarz rozjasnia usmiech, nie potrafie go powstrzymac. -Tak, bardzo piekna - mowie. -Ty ja napisales? - pyta. Jej glos brzmi jak szept, wietrzyk poruszajacy liscie. -Tak - odpowiadam. Spoglada na szafke nocna. Jej leki czekaja w plastikowym kubeczku. Moje tez. Male pigulki, barwne niczym tecza, czekaja, bysmy o nich nie zapomnieli. Pielegniarki przynosza moje tabletki tutaj, do jej pokoju, choc zasadniczo nie powinny tego robic. -Slyszalam ja juz kiedys, prawda? -Tak - potwierdzam tak samo, jak to robie w kazdy dzien podobny do tego. Nauczylem sie cierpliwosci. Studiuje moja twarz. Oczy ma zielone niczym fale oceanu. -Dzieki niej mniej sie boje - powiada. -Wiem. Kiwam lekko glowa. Odwraca sie, czekam na cos wiecej. Wypuszcza moja dlon i siega po szklanke z woda. Stoi na szafce obok lekarstw. Wypija lyk. -Czy to prawdziwa historia? - Prostuje sie w lozku i wypija jeszcze jeden lyk. Cialo nadal ma silne. - Znales tych ludzi? -Tak - powtarzam. Moglbym dodac wiecej, ale na tym poprzestaje. Zachowala swoja urode. Zadaje oczywiste pytanie: -No i? Za ktorego w koncu wyszla? -Za tego, za ktorego powinna - odpowiadam. -To znaczy za ktorego? Usmiecham sie. -Dowiesz sie - mowie cicho - po koniec dnia. Wtedy bedziesz wiedziala. Nie pyta dalej, tylko zaczyna sie bawic palcami. Zastanawia sie, jak by mi zadac jeszcze jedno pytanie, ale nie wie, jak to zrobic. Dlatego gra na zwloke i siega po jeden z plastikowych kubeczkow. -Czy to moje? -Nie, twoje sa te. Wyciagam reke i popycham naczynko w jej strone. Nie moge wziac go w palce. Bierze kubeczek i patrzy na tabletki. Widze po jej minie, ze nie ma pojecia, po co to. Obiema rekami chwytam kubeczek i wrzucam pastylki do gardla. Powtarza po mnie. Dzis poszlo bez walki. Tak jest latwiej. Podnosze kubek w zartobliwym gescie toastu i herbata splukuje mdly smak. Robi sie chlodno. Polyka lekarstwa na wiare i zapija je woda. Za oknem zaczyna spiewac ptak. Oboje odwracamy glowy. Przez pewien czas siedzimy w milczeniu, wspolnie radujac sie czyms pieknym. Lecz i to sie konczy. Wzdycha. -Musze cie jeszcze o cos spytac - odzywa sie. -Postaram sie odpowiedziec na kazde twe pytanie. -Ale to jest trudne. Ucieka wzrokiem, nie widze jej oczu. W ten sposob ukrywa mysli. Niektore rzeczy nigdy sie nie zmieniaja. -Nie spiesz sie - uspokajam. Wiem, o co zapyta. Wreszcie odwraca sie w moja strone i patrzy mi w oczy. Usmiecha sie do mnie czule, tak jakby sie usmiechala do dziecka, nie do kochanka. -Nie chcialabym cie zranic, bo byles dla mnie taki mily, ale... Czekam. Jej slowa mnie zabola. Oderwa kawalek mego serca i pozostawia po sobie blizne. -Kim jestes? Juz od trzech lat mieszkamy w domu opieki w Creekside. To ona podjela decyzje o przeniesieniu sie tutaj. Znajduje sie on blisko posiadlosci, w ktorej spedzilismy nasze najpiekniejsze lata, a poza tym wydawalo jej sie, iz tak bedzie mi lzej. Wynajelismy nasz dom, gdyz zadne z nas nie moglo zniesc mysli o jego sprzedazy, podpisalismy jakies dokumenty i w ten oto sposob otrzymalismy miejsce, w ktorym mozemy zyc i umrzec, zrzeklszy sie czesci wolnosci, na ktora pracowalismy cale zycie. Oczywiscie postapila slusznie. Sam zupelnie nie dalbym sobie rady, gdyz oboje nas dopadla choroba. Zblizamy sie do kresu zycia i zegar tyka coraz glosniej. Zastanawiam sie, czy tylko ja to slysze. Palce przeszywa mi przenikliwy bol, ktory przypomina, ze odkad tu sie sprowadzilismy, ani razu nie trzymalismy sie za rece splatajac palce. Smuci mnie to, ale to moja wina, nie jej. To za sprawa zapalenia stawow w jego najgorszej postaci: reumatoidalnej, a do tego zaawansowanej. Rece mam powykrzywiane, wygladaja groteskowo, przez wiekszosc dnia odczuwam w nich bol. Patrze na nie i chce, by zniknely, by je amputowano, ale wtedy nie moglbym robic tych drobiazgow, ktore musze robic. Dlatego wykorzystuje swoje lapy, jak je czasem nazywam; codziennie mimo bolu biore zone za reke i staram sie za wszelka cene ja trzymac, tego bowiem ode mnie oczekuje. Chociaz Biblia powiada, ze czlowiek moze dozyc stu dwudziestu lat, nie chce tak dlugo chodzic po swiecie. Watpie zreszta, by moje cialo wytrzymalo tyle, nawet gdyby mnie to sie udalo. Juz sie rozpada, umiera po kawaleczku, wnetrznosci i stawy toczy rdza. Rece mam juz bezuzyteczne, nerki szwankuja, a liczba uderzen serca z miesiaca na miesiac spada. Co gorsza, znowu pojawil sie rak, tym razem prostaty. To moje trzecie spotkanie z tym niewidzialnym wrogiem, ktory w koncu mnie zabierze, ale dopiero wtedy, gdy uznam, ze juz pora. Lekarze martwia sie o mnie, ale ja nie. Brak mi na to czasu w tym zmierzchu zywota. Z piatki naszych dzieci czworo jeszcze zyje, a choc trudno im znalezc czas na odwiedziny, czesto do nas zagladaja, za co jestem wdzieczny. Ale nawet kiedy ich tu nie ma, codziennie zyja w moich myslach - kazde z nich - gdzie ponownie przezywam radosci i smutki, nieodlacznie towarzyszace kazdej rodzinie. Na scianach mego pokoju wisi mnostwo zdjec. To moje dziedzictwo, moj wklad, jaki wnioslem w ten swiat. Jestem bardzo dumny. Czasem sie zastanawiam, co moja zona mysli o naszych dzieciach albo jak jej sie snia, o ile w ogole o nich mysli czy sni. Tak wiele przestalem w niej rozumiec. Co tato by powiedzial o moim zyciu i jakby postapil na moim miejscu? Nie widzialem go od piecdziesieciu lat, dzis stanowi dla mnie tylko cien. Nie potrafie juz przywolac jego twarzy, widze ja niewyraznie, jakbym patrzyl pod swiatlo. Nie wiem, czy to kwestia szwankujacej pamieci, czy po prostu uplywu czasu. Zostalo mi tylko jedno jego zdjecie, a i ono jest niewyrazne. Za jakies dziesiec lat nic po tej fotografii nie zostanie, podobnie jak i po mnie, a jego pamiec przeminie niczym slowa pisane na piasku. Gdyby nie swiadectwo pamietnika, przysiaglbym, ze zylem o polowe krocej. Znaczne fragmenty mego zyciorysu zniknely mi z pamieci. Nawet teraz, czytajac swoje notatki, czesto sie zastanawiam, kim bylem, gdy je pisalem, gdyz nie przypominam sobie tych wydarzen. Bywa, ze siedze zdumiony, nie pojmujac, gdzie to wszystko odeszlo. -Nazywam sie - odpowiadam - Duke. Zawsze przepadalem za Johnem Wayne'em. -Duke - szepcze cicho. - Duke. Zamysla sie, marszczy czolo, patrzy na mnie z powaga. -Tak - potakuje. - Jestem tu, by ci towarzyszyc. I zawsze bede ci towarzyszyl - dodaje w duchu. Czerwieni sie na te slowa. Oczy jej wilgotnieja, po policzkach tocza sie lzy. Serce mi sie sciska i tysieczny juz chyba raz zaluje, ze w niczym jej nie moge pomoc. -Przepraszam - mowi. - Nie rozumiem nic z tego, co sie teraz wokol mnie dzieje. Nawet ciebie. Kiedy cie slucham, mam wrazenie, ze powinnam cie znac. A nie znam. Nawet nie pamietam swego imienia. Ociera lzy i prosi: -Pomoz mi, Duke, pomoz mi pamietac, kim jestem. A przynajmniej, kim bylam. Czuje sie taka zagubiona. Odpowiadam z glebi serca, ale nie podaje jej prawdziwego imienia. Tak samo, jak nie podalem swego. Mam po temu powody. -Jestes Hannah, kochajaca zycie i stanowiaca opoke dla tych, ktorzy cieszyli sie twa przyjaznia. Jestes marzeniem, artystka, ktora poruszyla tysiace dusz i dawala szczescie. Zaznalas pelni zycia i niczego nie chcialas, nie uganialas sie bowiem za doczesnoscia, wystarczylo ci siegnac w glab siebie. Jestes dobra i lojalna, dostrzegasz piekno tam, gdzie inni go nie widza. Jestes nauczycielka, ktora przekazuje cudowna wiedze, marzycielka dazaca do lepszego swiata. Milkne na chwile, by zaczerpnac tchu. -Hannah - podejmuje - nie musisz sie czuc zagubiona, gdyz... Nic naprawde nie ginie ani sie nie gubi, Urodzenie, tozsamosc, rzeczy tego swiata Ani zycie, ni sila, ani nic, co widzisz... Cialo stare, zimne, przywiedle - popioly niegdysiejszych plomieni... ponownie ogniem sie rozzarzy... Chwile przetrawia to, co uslyszala. Patrze w okno. Deszcz juz ustal. Do pokoju zerka slonce. -Ty to napisales? - pyta. -Nie, Walt Whitman. -Kto? -Czlowiek, ktory kochal slowa i nadawal ksztalt myslom. Nie odpowiada wprost, tylko dlugo, dlugo na mnie patrzy, az nasze oddechy zlewaja sie w jedno. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Glebokie wciaganie powietrza. Ciekaw jestem, czy ona wie, ze uwazam ja za piekna. -Zostaniesz ze mna na troche? - pyta w koncu. Usmiecham sie i potakujaco kiwam glowa. Odpowiada usmiechem. Wyciaga do mnie reke, ujmuje moja dlon i przyciaga ja do swej talii. Wpatruje sie guzlowate stawy, ktore deformuja moje palce, i delikatnie je gladzi. Dotyk jej dloni nadal przypomina musniecie aniola. -Chodzmy - odzywam sie, z ogromnym wysilkiem dzwigajac sie na nogi - wybierzemy sie na spacer. Powietrze jest rzeskie, pisklaki czekaja. Mamy piekny dzien. Nie odrywam od niej wzroku, kiedy wypowiadam ostatnie zdanie. Rumieni sie. Znowu czuje sie mlodo. Oczywiscie stala sie slawna. Niektorzy okreslali ja mianem,, jednej z najwiekszych artystek Poludnia dwudziestego wieku" i bylem, jestem z niej dumny. Podczas gdy ja musialem sie zmagac z kazdym, najprostszym nawet wierszem, moja zona tworzyla piekno z taka sama latwoscia, z jaka Bog tworzyl ziemie. Jej obrazy wisza w muzeach calego swiata, lecz ja zachowalem dla siebie tylko dwa. Pierwszy, ktory mi podarowala, i ostatni. Wisza w moim pokoju i noca sie w nie wpatruje. Czasem przy tym placze. Nie wiem dlaczego. I tak plynely lata. Wiedlismy zycie pracujac, malujac, wychowujac dzieci, kochajac sie nawzajem. Spogladam na zdjecia z kolejnych swiat Bozego Narodzenia, wyjazdow rodzinnych, uroczystosci szkolnych i slubow. Widze moje wnuki, promienne twarze. Patrze takze na nasze wspolne zdjecia, we wlosach coraz wiecej siwizny, zmarszczki na twarzach coraz wyrazniejsze. Zycie pozornie tak normalne, a zarazem tak niezwykle. Nie moglismy przewidziec przyszlosci, ale ktoz to potrafi? Nie zyje teraz tak, jak pragnalem zyc. A czego oczekiwalem? Emerytury. Odwiedzin u wnuczat, moze liczniejszych podrozy. Ona zawsze przepadala za wojazami. Sadzilem, ze moze znajde sobie jakies hobby, cos, czym wczesniej sie nie zajmowalem, na przyklad robienie modeli statkow w butelkach. Malych, wymagajacych precyzji - dzis nie do pomyslenia z moimi rekami. Ale nie poddaje sie goryczy. Zycia nie wolno mierzyc jego ostatnimi latami, to dla mnie nie ulega watpliwosci, i chyba powinienem byl sie domyslic, co nas czeka. Teraz, kiedy patrze wstecz, to wydaje mi sie oczywiste, lecz poczatkowo jej roztargnienie uwazalem za zupelnie normalne, nic groznego. Zapominala, gdzie polozyla klucze - ale komu z nas to sie nie zdarzylo? Wylatywalo jej z pamieci imie sasiada, ale nie kogos, kogo dobrze znalismy i z kim utrzymywalismy bliskie kontakty. Czasem na czeku pisala zly rok, a ja znowu to lekcewazylem, uznawalem za zwykly blad, jaki sie popelnia, myslac o innych sprawach. Dopiero kiedy pojawily sie wyrazniejsze symptomy, zaczalem sie obawiac najgorszego. Zelazko w zamrazarce, ubrania w zmywarce do naczyn, ksiazki w piekarniku. I inne rzeczy. Ale naprawde przerazilem sie dopiero tego dnia, kiedy znalazlem ja w samochodzie trzy ulice dalej, jak siedziala za kierownica, placzac, bo nie mogla trafic do domu. Ona tez sie przerazila, bo kiedy zastukalem w okno, odwrocila sie do mnie i powiedziala: -O Boze, co sie ze mna dzieje? Prosze, pomoz mi. Czulem, jak zoladek mi sie sciska z obawy, ale nie odwazylem sie myslec o najgorszym. Szesc dni potem lekarz rozpoczal serie badan. Nie rozumialem ich wtedy ani nie rozumiem dzisiaj, ale to pewnie dlatego, ze boje sie wiedziec. Spedzila prawie godzine u doktora Barnwella i wrocila nastepnego dnia. Byl to najdluzszy dzien w moim zyciu. Przegladalem gazety, ktorych nie czytalem, gralem w karty, nie myslac o tym, co robie. W koncu lekarz wezwal nas oboje do gabinetu i kazal usiasc. Trzymala mnie spokojnie pod ramie, ale ja wyraznie pamietam, ze trzesly mi sie rece. -Bardzo mi przykro, ze musze to panstwu powiedziec - zaczal doktor Barnwell - ale wyglada na to, ze cierpi pani na poczatkowe stadium choroby Alzheimera... W glowie poczulem pustke, moglem myslec wylacznie o swietle, ktore plonelo pod sufitem. Slowa odbijaly sie echem po mojej czaszce: "poczatkowe stadium choroby Alzheimera...". Swiat wokol mnie zawirowal, poczulem* jak zaciska reke na moim ramieniu. -Och, Noah... Noah... - szeptala wlasciwie do siebie. A gdy zaczela plakac, wrocilo do mnie to jedno slowo: "...Alzheimera...". To bezwzgledna choroba, martwa niczym pustynia. Zlodziej serc, dusz i pamieci. Nie mialem pojecia, co jej powiedziec, kiedy szlochala w moich ramionach, wiec tylko ja tulilem i kolysalem jak dziecko. Lekarz siedzial z ponura mina. Byl dobrym czlowiekiem i tez to przezywal. Wiekiem nie dorownywal naszemu najmlodszemu dziecku i w jego obecnosci jeszcze wyrazniej poczulem balast lat. W glowie mialem zamet, moja milosc drzala, a tymczasem w myslach dzwieczal mi jeden werset: Czlowiek zupelnie nie wie, kiedy tonie, Ktora kropla wody wyznacza mu koniec... [7] Madre slowa poety, a jednak nie przyniosly mi ulgi. Nie wiem, co znaczyly ani dlaczego przyszly mi na mysl. Kolysalismy sie i Allie, moje marzenie, moja wieczna ponadczasowa pieknosc, cicho mnie przepraszala. Wiedzialem, ze nie mam czego wybaczac, i szeptalem jej do ucha. -Wszystko bedzie dobrze - uspokajalem, lecz w glebi duszy czulem lek. Bylem pusty, niczego nie moglem jej ofiarowac, pusty niczym wyrzucony dzban. Pamietam tylko urywki, pojedyncze fragmenty wyjasnien doktora Barnwella. -To choroba polegajaca na zwyrodnieniu kory mozgu, uszkadzajacym pamiec i osobowosc... Nie ma lekarstwa ani terapii... Nie sposob okreslic, jak szybko bedzie sie posuwac... Roznie to wyglada u poszczegolnych osob... Zaluje, ze nie potrafie wiecej powiedziec... Niektore dni beda lepsze, inne gorsze... Z czasem bedzie sie pogarszac... Bardzo mi przykro, ze to ja musialem pani o tym powiedziec... Bardzo mi przykro... Bardzo mi przykro... Bardzo mi przykro... Wszystkich to porazilo. Dzieci byly zalamane, przyjaciele bali sie o siebie. Nie pamietam, jak wyszlismy z gabinetu lekarza, nie pamietam drogi powrotnej do domu. Nic nie pamietam z tamtego dnia i to laczy mnie i moja zone. Od tamtej chwili minely juz cztery lata. W tym okresie staralismy sie, o ile to mozliwe, zyc normalnie. Allie wszystko zorganizowala, bo miala to we krwi. Zalatwila formalnosci zwiazane z opuszczeniem domu i przeniesieniem sie tutaj. Sporzadzila nowy testament i zapieczetowala. Zostawila szczegolowe instrukcje dotyczace pogrzebu - leza teraz w moim biurku, w najnizszej szufladzie. Nie czytalem ich. A gdy juz sie z tym uporala, zaczela pisac. Listy do przyjaciol i dzieci. Listy do braci, siostr i krewniakow. Listy do siostrzencow, bratankow i sasiadow. Oraz list do mnie. Czasem, gdy jestem w odpowiednim nastroju, czytam go i wtedy mi sie przypomina, jak w chlodne zimowe wieczory Allie siedziala przy kominku, w ktorym huczal ogien, i z kieliszkiem wina pod reka czytala listy, ktore do niej napisalem. Zachowala te listy, a teraz ja je trzymam, gdyz kazala mi to obiecac. Powiedziala, ze bede wiedzial, co z nimi robic. Nie mylila sie; okazalo sie, ze z przyjemnoscia czytam ich fragmenty, tak samo jak ona to kiedys robila. Intryguja mnie te listy, bo kiedy je przegladam, przekonuje sie, ze namietnosc i romantyczne porywy sa mozliwe w kazdym wieku. Patrzac teraz na Allie, wiem, ze nigdy nie kochalem jej gorecej, lecz kiedy czytam listy, uswiadamiam sobie, ze zawsze czulem do niej to samo. Ostatnio zagladalem do nich trzy dni temu, w nocy, kiedy juz dawno powinienem byl spac. Dochodzila druga, kiedy podszedlem do biurka, wyjalem gruba, dluga paczke podniszczonych kopert. Rozwiazalem tasiemke - nawet ona liczy juz sobie prawie pol wieku - i wyjalem listy, ktore przed wielu laty matka ukrywala przed Allie, a takze te pisane pozniej. Cale zycie zamkniete w listach - w listach, w ktorych wyznaje milosc, pisanych z glebi serca. Przerzucalem je z usmiechem, wybierajac to ten, to inny, az w koncu rozlozylem kartke, ktora napisalem w pierwsza rocznice naszego slubu. Przeczytalem fragment: Kiedy spogladam teraz na Ciebie, jak poruszasz sie wolno, noszac w sobie nowe, rosnace zycie, mam nadzieje, ze wiesz, jak wiele dla mnie znaczysz i jak szczegolny byl dla mnie ten rok. Nie ma czlowieka szczesliwszego nade mnie i kocham Cie z calego serca. Odkladam kartke, szukam wsrod kopert i wyjmuje kolejny list, tym razem pisany w chlodny wieczor trzydziesci dziewiec lat temu. Siedzac przy Tobie w czasie jaselek, kiedy nasza najmlodsza falszowala, az uszy puchly, zerknalem na Ciebie i zobaczylem na Twojej twarzy dume, ktora rodzi sie tylko u ludzi, umiejacych przezywac wszystko sercem i uswiadomilem sobie, ze nie ma na ziemi szczesliwszego mezczyzny ode mnie. A kiedy umarl nasz synek, ten, ktory tak bardzo przypominal matke... Byly to najtrudniejsze dni w naszym malzenstwie i te slowa nadal brzmia prawdziwie: W chwilach bolu i cierpienia, bede Cie tulil i kolysal, zabiore Twa meke i uczynie ja swoja. Kiedy placzesz, i ja placze, a gdy Ty cierpisz, ja tez cierpie. I wspolnie sprobujemy powstrzymac potoki lez i zwatpienie, by dalej brnac po wyboistych sciezkach zycia. Zatrzymuje sie na chwile, wspominam naszego chlopca. Mial wtedy cztery latka, byl jeszcze dzieckiem. Ja zyje juz dwadziescia razy dluzej niz on, ale gdybym mogl, oddalbym to, byleby on zyl. To straszne: pochowac wlasne dziecko, nikomu nie zycze takiej tragedii. Z trudem powstrzymuje lzy, przerzucam listy i wybieram nastepny, z dwudziestej rocznicy naszego slubu - o tym znacznie latwiej myslec. Kiedy patrze na Ciebie, najmilsza, rano, nim wezmiesz prysznic, albo w pracowni, gdzie uwijasz sie umazana farba, z brudnymi wlosami i zmeczonymi oczami, wiem z cala pewnoscia, ze jestes najpiekniejsza kobieta na swiecie. I tak nastepowaly po sobie te listy, korespondencja zycia i milosci. Czytalem kolejne, niektore bolesne, najczesciej jednak podnoszace na duchu. O trzeciej bylem juz zmeczony, ale dotarlem do konca. Zostal tylko jeden, z samego dna, ostatni, jaki do niej napisalem. Wtedy juz wiedzialem, ze musze jakos wytrzymac. Podwazylem koperte i wyjalem obie kartki. Druga odlozylem na bok, pierwsza przysunalem do swiatla i zaczalem czytac. Najdrozsza Allie! Na ganku panuje cisza, ktora maca jedynie odglosy dochodzace z mroku, a mnie po raz pierwszy brak slow. Dziwne to dla mnie doswiadczenie, bo kiedy mysle o Tobie i zyciu, jakie dzielilismy, wiele nasuwa mi sie wspomnien. Zycie pelne wspomnien. Lecz ubrac to w slowa? Nie wiem, czy potrafie. Nie jestem poeta, a jednak tylko wiersz zdolalby w pelni wyrazic to, co czuje do Ciebie. Dlatego bladze myslami i przypominam sobie, jak dzis rano, szykujac kawe, rozpamietywalem nasze wspolne zycie. Byla tam Kate, a takze Jane, obie ucichly, gdy wszedlem do kuchni. Zauwazylem, ze plakaly, i bez slowa usiadlem miedzy nimi przy stole, ujmujac je za rece. I wiesz, co zobaczylem, kiedy na nie spojrzalem? Ciebie sprzed wielu lat, z tego dnia, gdy sie zegnalismy. Przypominaja Ciebie, tamta dziewczyne, piekna, wrazliwa, gleboko zraniona, cierpiaca tak, jak sie cierpi tylko wtedy, gdy zabierze sie czlowiekowi cos wyjatkowego. I z powodow dla mnie samego nie do konca zrozumialych postanowilem cos im opowiedziec. Zawolalem do kuchni Jeffa i Davida, ktorzy tez byli w domu, a gdy juz cala czworka sie zebrala, opowiedzialem im o nas i o tym, jak dawno temu do mnie wrocilas. Mowilem o naszym spacerze, o kolacji z rakow, a oni z usmiechami na twarzach sluchali wspomnien o wyprawie lodka i o tym, jak siedzielismy przy kominku, podczas gdy na dworze szalala burza. I o tym, jak nastepnego dnia Twoja matka ostrzegla nas, ze Lon przyjezdza - wydawali sie rownie zaskoczeni jak my. Tak, opowiedzialem im nawet o tym, co sie wydarzylo pozniej, kiedy wrocilas do miasta. Tej czesci historii nigdy nie zapomne, nawet po tylu latach. Chociaz mnie tam nie bylo, a opisalas mi to tylko raz, pamietam, jak zdumiala mnie sila, ktora wykazalas tamtego dnia. Do tej pory nie umiem sobie wyobrazic, co sie w Tobie klebilo, gdy weszlas do hotelu i zobaczylas Lona, ani jak sie musialas czuc, rozmawiajac z nim. Mowilas, ze wy szliscie z gospody i usiedliscie na lawce przed starym kosciolem metodystow, a on trzymal Cie za rece, nawet wtedy, gdy tlumaczylas, ze musisz zostac. Wiem, ze byl Ci drogi. A jego reakcja swiadczy o tym, ze on tez Cie kochal. Nie, nie potrafil zrozumiec, ze Cie traci, ale czy mozna mu sie dziwic? Nawet kiedy tlumaczylas, ze zawsze mnie kochalas i ze nie chcesz postapic wobec niego nieuczciwie, nie wypuscil Twej reki. Wiem, ze cierpial i byl rozgniewany. Przez godzine probowal zmienic Twoja decyzje, kiedy jednak nie ustepowalas i powtorzylas: "Nie moge z toba wrocic. Bardzo cie przepraszam", zrozumial, ze nic nie wskora. Powiedzialas, ze tylko skinal glowa, a potem bardzo dlugo siedzieliscie bez slowa. Zawsze sie zastanawialem, co wtedy myslal, i jestem pewien, ze czul sie dokladnie tak samo, jak ja zaledwie pare godzin wczesniej. A gdy wreszcie odprowadzil Cie do samochodu, powiedzial, ze jestem prawdziwym szczesciarzem. Zachowal sie jak dzentelmen i wtedy zrozumialem, dlaczego tak trudno Ci bylo podjac decyzje. Kiedy skonczylem mowic, w kuchni zapadla cisza, wreszcie wstala Kate. Objela mnie i ze lzami w oczach powiedziala: "Och, tatusiu", a choc spodziewalem sie pytan, zadne nie padlo. Podarowali mi za to cos zupelnie wyjatkowego. W ciagu najblizszych godzin dali mi do zrozumienia, ile oboje dla nich znaczylismy, gdy dorastali. Jedno po drugim opowiadali historie, o ktorych dawno juz zapomnialem. A na koncu plakalem, gdyz uswiadomilem sobie, jak doskonale sobie poradzilismy z ich wychowywaniem. Bylem z nich taki dumny, dumny z Ciebie i szczesliwy, ze udalo nam sie wiesc wlasnie takie zycie. I nic nigdy nam tego nie odbierze. Nic. Zaluje tylko, ze nie bylo Cie tu, bys mogla sie tym ze mna radowac. Po ich wyjezdzie w zadumie kolysalem sie w fotelu, wspominajac nasze wspolne zycie. W takich chwilach zawsze mi towarzyszysz, przynajmniej w sercu, i nie pamietam czasow, kiedy nie stanowilas czesci mnie. Nie wiem, co by sie ze mna stalo, gdybys tamtego dnia nie przyjechala, ale nie watpie, ze zylbym i umieral w zalu, ktorego, dzieki Bogu, nigdy nie zaznam. Kocham Cie, Allie. Jestem tym, kim jestem, dzieki Tobie. Jestes kazda mysla, kazda nadzieja, kazdym moim marzeniem, i niewazne, co przyniesie nam przyszlosc: kazdy wspolnie spedzony dzien to najwspanialszy dzien mego zycia. Zawsze bede nalezal wylacznie do Ciebie. A Ty, ukochana, zawsze bedziesz nalezec do mnie. Noah Odkladam kartki i przypominam sobie, jak siedzialem z Allie na naszym ganku, kiedy po raz pierwszy czytala ten list. Bylo pozne popoludnie, czerwona poswiata rozlala sie na letnim niebie, dzien powoli juz odchodzil. Niebo stopniowo zmienialo kolor i pamietam, ze patrzac na znikajace slonce, pomyslalem o tym krociutkim, niemal niedostrzegalnym momencie, gdy dzien nagle przechodzi w noc. Zmierzch - uswiadomilem sobie wtedy - to tylko zludzenie, gdyz slonce jest albo nad horyzontem, albo za nim. A to znaczy, ze dzien i noc laczy szczegolna wiez; nie istnieja bez siebie, ale tez nie moga istniec rownoczesnie. Jak by to bylo - pamietam, ze pomyslalem - byc zawsze razem, a mimo to nieustannie osobno? Patrzac wstecz, dostrzegam ironie losu w tym, ze wlasnie w chwili, gdy Allie czytala list, wpadla mi do glowy akurat ta mysl. A ironia polega oczywiscie na tym, ze teraz juz znam odpowiedz. Wiem, co to znaczy byc dniem i noca; zawsze razem i nieustannie osobno. Miejsce, w ktorym dzis siedzimy, emanuje pieknem. To uwienczenie mego zycia. Tu, nad rzeka, zastaje wszystkie ptaki, moich przyjaciol. Gesi suna po chlodnej wodzie, odbijajac sie w jej migotliwej toni barwnymi plamami, przez co wydaja sie wieksze niz w rzeczywistosci. Allie rowniez jest pod ich urokiem i powolutku oboje zaczynamy sie na nowo poznawac. -Dobrze z toba pogawedzic. Brakuje mi tego, nawet jesli przerwy w rozmowie nie trwaja dlugo. Mowie szczerze i ona o tym wie, a mimo to zachowuje ostroznosc. Wszak jestem obcy. -Czy czesto to robimy? - pyta. - Czy czesto siedzimy tutaj, ogladajac ptaki? Mam na mysli: czy dobrze sie znamy? -I tak, i nie. Sadze, ze kazdy ma wlasne tajemnice, ale my znamy sie od lat. Spoglada na moje dlonie, potem na swoje. Przez chwile rozwaza te slowa. Twarz ma przechylona pod takim katem, ze znowu wyglada mlodo. Nie nosimy obraczek. To kolejna rzecz, ktora nie dzieje sie bez powodu. -Byles kiedys zonaty? - pyta. Przytakuje. -Tak. -Jaka ona byla? Mowie prawde. -Byla ucielesnieniem moich marzen. Dzieki niej stalem sie tym, kim jestem, a trzymanie jej w ramionach wydawalo sie bardziej naturalne niz bicie serca. Bez przerwy o niej mysle. Nawet teraz, siedzac tu z toba, mysle o niej. Nigdy nie istniala dla mnie inna kobieta. Przetrawia to. Nie wiem, co o tym sadzi. W koncu odzywa sie cicho, slodko. Ciekaw jestem, czy zdaje sobie sprawe z moich mysli. -Umarla? Czym jest smierc? - zastanawiam sie, ale nie mowie tego na glos. -Moja zona zyje w moim sercu - odpowiadam tylko. - I zawsze bedzie w nim zyla. -Nadal ja kochasz, prawda? -Oczywiscie. Ale kocham tez wiele innych rzeczy. Kocham tak siedziec tu z toba. Tak samo, jak dzielic sie pieknem tego miejsca z kims mi bliskim. I patrzec, jak rybolow laduje na wodzie w poszukiwaniu kolacji. Milczy przez chwile. Odwraca sie, tak ze nie widze jej twarzy. Od lat ma taki zwyczaj. -Dlaczego to robisz? Ani cienia strachu, tylko ciekawosc. To dobrze. Wiem, co ma na mysli, ale i tak sie upewniam. -Co? -Dlaczego spedzasz ze mna dzien? Usmiecham sie. -Jestem tu, bo wlasnie tu powinienem byc. To proste. Obojgu nam sprawia przyjemnosc nasze towarzystwo. Nie lekcewaz czasu, ktory z toba spedzam, on nie jest zmarnowany. Wlasnie tego chce. Siedze tu, rozmawiam, mysle sobie: Coz moze byc lepszego niz to, co teraz robie? Patrzy mi w oczy i na moment, jedna chwilke, pojawia sie w nich blysk. Na ustach gosci usmieszek. -Lubie z toba przebywac, ale jesli twoim celem jest zaintrygowac mnie, to ci sie udalo. Przyznam, ze lubie twoje towarzystwo, ale nic o tobie nie wiem. Nie oczekuje, ze strescisz mi swoj zyciorys, ale dlaczego jestes taki tajemniczy? -Kiedys czytalem, ze kobiety kochaja tajemniczych nieznajomych. -Widzisz, wymigales sie od odpowiedzi. Nie odpowiedziales na wiekszosc moich pytan. Nawet na to, jak sie skonczyla tamta historia, ktora mi czytales rano. Wzruszam ramionami. Przez jakis czas siedzimy w milczeniu. -Czy to prawda? - pytam wreszcie. -Co? -Ze kobiety kochaja tajemniczych nieznajomych? Zastanawia sie nad tym i wybucha smiechem. Potem odpowiada tak, jak ja bym odpowiedzial: -Sadze, ze niektore tak. -A ty? -No, no, nie przyciskaj mnie do sciany. Za slabo cie znam. Droczy sie ze mna, podoba mi sie to. Siedzimy bez slowa i obserwujemy otaczajacy nas swiat. Potrzebowalismy calego zycia, by sie tego nauczyc. Zdaje sie, ze tylko starzy ludzie potrafia siedziec obok siebie, milczec i nie czuc sie niezrecznie. Mlodzi, popedliwi, niespokojni, zawsze musza przerwac cisze. Wielka szkoda, cisza bowiem jest czysta. Cisza jest swieta. Zbliza ludzi, gdyz tylko ci, ktorzy sie dobrze ze soba czuja, moga siedziec w milczeniu. Oto wielki paradoks. Czas plynie i stopniowo nasze oddechy nabieraja tego samego rytmu, podobnie jak to bylo rano. Glebokie, odprezone oddechy. W pewnej chwili Allie przysypia, jak to sie czesto zdarza, kiedy ludziom dobrze w swoim towarzystwie. Zastanawiam sie, czy mlodzi potrafia sie zdobyc na cos takiego. A kiedy sie zbudzi, czeka mnie cud. -Widzisz tego ptaka? Pokazuje, wytezam wzrok. Istny cud, ze go zauwazam, ale udaje mi sie to, bo slonce jasno swieci. Ja tez go pokazuje. -Rybitwa - mowie cicho. Pochlania cala nasza uwage, obserwujemy, jak slizga sie nad Brices Creek. Potem, jakbym na nowo odkrywal stary zwyczaj, opuszczam ramie, klade reke na jej kolanie, a ona jej nie odsuwa. Ma racje, narzekajac na moje uniki. W dni takie jak dzisiejszy, kiedy tylko pamiec ja zawodzi, nie udzielam jasnych odpowiedzi. W ciagu bowiem ostatnich kilku lat wielokrotnie niechcacy zranilem moja zona nieopatrznie rzuconymi slowy i postanowilem, ze juz nigdy wiecej to sie nie powtorzy. Dlatego pohamowuje swoj jezyk i odpowiadam tylko, jesli zapyta, czasem nie najzgrabniej, a sam z siebie nie mowie nic. To trudna decyzja, tak samo dobra jak i zla, ale konieczna, wiedza bowiem przynosi bol. Aby ograniczyc bol, ograniczam swe odpowiedzi. Zdarzaja sie dni, ze Allie nie slyszy ani slowa o swoich dzieciach, ani o tym, ze jestesmy malzenstwem. Przykro mi, ale tego nie zmienie. Czy mozna to nazwac nieuczciwoscia? Moze tak, ale widzialem, jak miazdzyl ja zalew informacji o jej wlasnym zyciu. Czy moglbym patrzec w lustro na swoje zaczerwienione oczy i drzaca brode, uswiadamiajac sobie, ze zapomnialem o wszystkim, co dla mnie wazne? Nie moglbym i ona tez nie moze, kiedy bowiem wyruszylem w te wedrowke, wlasnie od tego zaczynalem. Jej zycie, jej malzenstwo i dzieci. Jej przyjaciele i praca. Pytania i odpowiedzi z teleturnieju w rodzaju "Jeden z dziesieciu". To byly trudne dni dla nas obojga. Ja stalem sie encyklopedia, pozbawionym uczuc zbiorem informacji o tym, kto, gdzie i kiedy w jej zyciu, podczas gdy tak naprawde liczy sie to, czego nie wiem, na co nie potrafie odpowiedziec, czyli wszystkie "dlaczego". Allie wpatrywala sie w zdjecia zapomnianych dzieci, trzymala pedzle, ktore nie zachecaly do malowania, czytala listy milosne nie przynoszace radosci. Slabla z godziny na godzine. Dzien konczyl sie gorzej, niz sie zaczal; kazdy byl spisany na straty. Tak samo jak ona. I, egoistycznie, tak samo jak ja. Wiec sie zmienilem. Stalem sie Magellanem, Kolumbem, zglebialem tajniki jej umyslu i uczylem sie, powoli, niezrecznie, ale jednak uczylem, co nalezy czynic. I przekonalem sie o czyms, co jest oczywiste dla malego dziecka. Ze na jedno zycie sklada sie mnostwo malutkich zyc, kazde mieszczace sie w ramach jednego dnia. Ze kazdy dzien winno sie spedzac na poszukiwaniu piekna w kwiatach i poezji, rozmowach ze zwierzetami. Ze nic nie dorowna godzinom poswieconym na marzenia ani zachodom slonca, lekkiemu podmuchowi wiatru. Przede wszystkim jednak przekonalem sie, ze zycie polega na siedzeniu na laweczce nad prastara rzeka, z reka na kolanie mojej zony, i czasem, w dobre dni, na zakochaniu sie. -O czym myslisz? - pyta. Zapada zmierzch. Wstalismy z lawki i wolno drepczemy po oswietlonych kretych sciezkach prowadzacych do osrodka. Allie trzyma mnie pod reke, jestem jej towarzyszem. To jej inicjatywa. Moze ja oczarowalem. Moze chce mnie podtrzymac, zebym nie upadl. Tak czy owak, usmiecham sie do siebie. -Mysle o tobie. Nie komentuje tego, tylko sciska mnie za ramie i czuje, ze spodobala jej sie moja odpowiedz. Nasze wspolne zycie nauczylo mnie dostrzegac pewne symptomy, nawet jesli ona sama ich nie rozpoznaje. -Wiem, ze nie pamietasz, kim jestes - podejmuje - ale ja nie mam watpliwosci, ze gdy na ciebie patrze, dobrze sie czuje. Z usmiechem poklepuje mnie po ramieniu. -Dobry z ciebie czlowiek, o czulym sercu. Mam nadzieje, ze dawniej lubilam twoje towarzystwo rownie mocno jak teraz. Spacerujemy dalej. W koncu Allie sie odzywa: -Cos ci musze powiedziec. -Mow. -Chyba mam wielbiciela. -Wielbiciela? -Tak. -Aha. -Nie wierzysz mi? -Wierze. -Tez tak mysle, ze powinienes wierzyc. -Dlaczego? -Bo podejrzewam, ze to ty. Analizuje to, tymczasem dalej idziemy w milczeniu, trzymajac sie pod reke. Mijamy okna pokoju, dziedziniec, przechodzimy do ogrodu. Rosna w nim przede wszystkim polne kwiaty. Zatrzymuje ja. Zbieram bukiet: czerwone, rozowe, zolte, fioletowe. Daje jej, wtula w nie nos. Wacha z przymknietymi oczami. -Jakie piekne - szepcze. Znowu ruszamy w droge. W jednej dloni trzyma ma reke, w drugiej kwiaty. Ludzie odprowadzaja nas wzrokiem, gdyz stanowimy wyjatkowa pare, prawdziwy cud, przynajmniej tak o nas mowia. W pewnym sensie to prawda, choc w ogole nie czuje sie takim szczesliwcem. -Podejrzewasz, ze to ja? - pytam w koncu. -Tak. -Dlaczego? -Bo znalazlam to, co schowales. -Co? -To - odpowiada, wreczajac mi kartke. - Bylo pod moja poduszka. Czytam czterowiersz: Gdy cialo slabnie, bol je przeszywa I kres wydaje sie bliski Trwa nasza milosc, jest ciagle zywa, Sle pocalunki, czulosc, usciski[8]. -A sa jeszcze inne? -To znalazlam w kieszeni plaszcza. Skoro chcesz wiedziec, wyznac ci musze, Ze nierozlaczne sa nasze dusze. Swit. Wstajesz swiatlem opromieniona, Czuje me serce w twoich ramionach [9]. -Aha - brzmi caly moj komentarz. Idziemy dalej, slonce chyli sie coraz nizej. Po pewnym czasie juz tylko srebrzysty zmierzch przypomina o minionym dniu, a my nadal rozmawiamy o poezji. Jest oczarowana tym romantycznym spacerem. Kiedy w koncu docieramy do budynku, czuje juz zmeczenie. Wie o tym, wiec zatrzymuje mnie reka i zmusza, bym stanal twarza do niej. Robie, jak kaze, rownoczesnie uswiadamiajac sobie, jak bardzo sie pochylilem. Oboje jestesmy teraz rowni wzrostem. Czasem sie ciesze, ze nie zdaje sobie sprawy, jak sie zmienilem. Obraca sie w moja strone i dlugo sie we mnie wpatruje. -Co robisz? - pytam. -Nie chce zapomniec ciebie ani tego dnia, staram sie zachowac cie w pamieci. Czy tym razem sie uda? - mysle i sam sobie odpowiadam: nie, nie moze. Ale nie mowie jej o tym, tylko usmiecham sie. To takie czarowne slowa. -Dziekuje. -Mowie powaznie. Nie chce znowu cie zapomniec. Jestes dla mnie kims wyjatkowym. Nie wiem, jak bym sobie dzisiaj bez ciebie poradzila. Gardlo mi sie sciska. Za jej slowami kryje sie uczucie, takie samo jak to, ktore mnie ogarnia, ilekroc o niej mysle. Wiem, ze dlatego zyje, i w tej chwili ogromnie ja kocham. Jakzebym pragnal byc na tyle mocny, by wziac ja w ramiona i zaniesc do nieba. -Nie mow nic - ucisza mnie. - Tylko smakuj te chwile. Robie to i czuje sie jak w raju. Jej stan sie pogarsza, choc Allie rozni sie od innych. Sa tu jeszcze trzy osoby z ta choroba i one stanowia zrodlo mej praktycznej wiedzy. W przeciwienstwie do Allie znajduja sie w bardziej zaawansowanym stadium Alzheimera i niemal zupelnie stracily kontakt z rzeczywistoscia. Budza sie zagubione, nie wiedzac, w jakim swiecie zyja. Bez przerwy sie powtarzaja. Dwie z tych osob trzeba karmic, wkrotce juz umra. Trzecia czesto sie blaka i nie potrafi odnalezc drogi. Kiedys znaleziono te kobiete cwierc mili od osrodka w cudzym samochodzie. Od tamtej pory przywiazuje sie ja do lozka. Wszystko to bywa czasami ogromnie bolesne, choc poza tym zachowuja sie jak zagubione dzieci, smutne i samotne. Rzadko poznaja pracownikow albo tych, ktorzy ich kochaja. To meczaca choroba; dlatego dzieciom tamtych pacjentow i moim dzieciom tak trudno tu przyjezdzac. Oczywiscie Allie boryka sie ze swoimi problemami - problemami, ktore z czasem sie poglebia. Rankami budzi sie wystraszona i placze nieutulenie. Chyba widzi jakies ludziki, moze gnomy, ktore ja obserwuja, i krzykiem probuje je odgonic. Chetnie sie kapie, ale nie jada regularnie. Jest teraz taka szczuplutka, moim zdaniem o wiele za chuda, i w dobre dni staram sie ja podkarmic. Tu jednak podobienstwa sie koncza. Wlasnie dlatego Allie uwaza sie tu za fenomen, cud, gdyz czasami, tylko czasami, po tym, jak czytam, jej stan sie poprawia. Nie ma na to wytlumaczenia. -To niemozliwe - powiadaja lekarze. - Widocznie to nie Alzheimer. Ale to jest choroba Alzheimera. Kazdy ranek i wiekszosc dni to potwierdza. Co do tego wszyscy sie zgadzaja. W takim razie dlaczego rozni sie od innych chorych? Dlaczego czasem po lekturze Allie sie zmienia? Tlumacze to lekarzom - odpowiedz znam w moim sercu, ale nikt mi nie wierzy. Szukaja wyjasnienia w nauce. Juz czterokrotnie zjawiali sie tu specjalisci z Chapel Hill, probujac rozwiklac te zagadke. I cztery razy wyjezdzali, nie osiagnawszy porozumienia. -Niczego nie zrozumiecie, jesli bedziecie sie opierac jedynie na waszym doswiadczeniu lekarskim i podrecznikach - tlumacze, ale oni tylko kreca glowami. -Alzheimer wyglada inaczej. To po prostu niemozliwe, zeby normalnie rozmawiala albo zeby jej stan sie poprawial w ciagu dnia. Absolutnie. Tymczasem wlasnie tak jest. Nie codziennie, raczej rzadziej niz czesciej, a z pewnoscia rzadziej niz dawniej. Ale czasami. W takie dni tylko pamiec ja zawodzi, jakby cierpiala na amnezje. Lecz czuje normalnie, mysli normalnie. I w takie dni wiem, ze postepuje slusznie. Kiedy wracamy, w pokoju czeka kolacja. Przyszykowano tu dla nas posilek, jak zwykle w dobre dni, i po raz kolejny czuje, ze nie moglbym prosic o wiecej. Pracownicy osrodka wszystkim sie zajmuja. Sa dla mnie dobrzy i jestem im za to wdzieczny. W pomieszczeniu pala sie tylko dwie swiece, postawione na stole, przy ktorym usiadziemy, w tle gra cicha muzyka. Kubki i talerze sa z plastiku, w karafce nie ma wina, lecz sok jablkowy, ale coz, regulamin to regulamin, a jej to nie przeszkadza. Na widok stolu cicho wciaga powietrze. Szeroko otwiera oczy. -Ty to zrobiles? Przytakuje. Wchodzi do pokoju. -Wyglada pieknie. Podaje jej ramie i prowadze do okna. Nie wysuwa reki, gdy sie zatrzymujemy. Jej dotyk jest przyjemny, stoimy blisko, podziwiajac ten przejrzysty, niemal wiosenny wieczor. Przez uchylone okno wpada wietrzyk i muska mi policzek. Ksiezyc wzeszedl i dlugo wpatrujemy sie w wieczorne niebo. -Nigdy nie widzialam nic rownie pieknego, jestem o tym przekonana - oswiadcza. -Ani ja - potwierdzam, lecz patrze na nia. Rozumie, co mam na mysli, i widze, jak sie usmiecha. W chwile potem szepce: -Chyba wiem, z kim Allie w koncu zostala. -Naprawde? -Tak. -Z kim? -Z Noahem. -Jestes pewna? -Najzupelniej. Usmiecham sie i przytakuje. -Tak, z nim - mowie cicho, a ona usmiecha sie do mnie. Twarz jej promienieje. Z wysilkiem odsuwam dla niej krzeslo. Siada, zajmuje miejsce naprzeciwko. Podaje mi reke nad stolem, biore jej dlon i czuje, ze kciuk zaczyna krazyc tak samo jak przed laty. Wpatruje sie w nia bez slowa, rozkoszujac sie terazniejszoscia, wspominajac minione chwile, odtwarzajac je wszystkie, tak ze staja sie rzeczywistoscia. Cos chwyta mnie za gardlo i po raz kolejny uswiadamiam sobie, jak bardzo ja kocham. -Jestes taka piekna - przemawiam w koncu drzacym glosem. Czytam w jej oczach, ze wie, co do niej czuje i co naprawde znacza moje slowa. Nie odpowiada, tylko spuszcza wzrok. Zastanawiam sie, o czym mysli. Delikatnie sciskam jej dlon. Czekam. Przeciez znam jej serce i wiem, ze juz-juz tam docieram. I wtedy: cud, ktory potwierdza, ze sie nie myle. Podczas gdy w tle przy blasku swiec cicho gra Glenn Miller, patrze, jak Allie stopniowo poddaje sie uczuciom, ktore zyja w glebi niej. Widze, jak na jej ustach pojawia sie cieply usmiech, dla ktorego warto sie zdobyc na kazdy wysilek, obserwuje, jak podnosi ku mnie zamglone oczy. Przyciaga moja dlon. -Jestes cudowny... - mowi cicho i w tej wlasnie chwili ona tez sie we mnie zakochuje. Wiem o tym, bo tysiace razy widzialem te symptomy. Nie od razu mowi, zreszta nie musi, posyla mi spojrzenie z poprzedniego wcielenia, dzieki ktoremu ponownie ozywam. Usmiecham sie do niej z niewyslowiona czuloscia i wpatrujemy sie w siebie, czujac milosc przepelniajaca nas niczym fale oceanu. Wodze wzrokiem po pokoju, suficie, potem patrze na Allie, a od jej spojrzenia zalewa mnie zar. I nagle ponownie staje sie mlody. Nie jest mi zimno, nic mnie nie boli, nie garbie sie, nie mam powykrecanych palcow, a oczu nie przeslania mi katarakta. Jestem silny i dumny, czuje sie najszczesliwszym mezczyzna pod sloncem. Trwamy tak dlugo, z rekami polaczonymi nad stolem. Kiedy swiece w jednej trzeciej juz sie wypalily, dojrzewam, by przerwac cisze. -Goraco cie kocham i mam nadzieje, ze o tym wiesz - mowie. -Oczywiscie, ze tak - odpowiada niemal bez tchu. -Zawsze cie kochalam, Noah. Noah - slysze znowu. Noah. To slowo rozbrzmiewa echem w moich uszach. Noah... Noah... Wie - mysle w duchu - wie, kim jestem. Wie. Taki drobiazdzek, a dla mnie to dar z nieba. Ponownie przezywam nasze wspolne zycie, jak ja obejmowalem, kochalem, a ona towarzyszyla mi w moich najlepszych latach. -Noahu - mowi cicho. - Moj najmilszy Noahu... I tak oto ja, ktory nie chcialem przyjac slow lekarza, ponownie zatriumfowalem, przynajmniej na chwile. Przestaje udawac tajemniczego nieznajomego, caluje jej reke, przytulam sie do policzka i szepcze do ucha: -Nigdy w zyciu nie przytrafilo mi sie nic wspanialszego od ciebie. -Och... Noahu - odpowiada ze lzami w oczach. - Ja tez cie kocham. Gdyby tylko tak moglo sie skonczyc, bylbym szczesliwym czlowiekiem. Ale tak sie nie stanie. To nie ulega watpliwosci, po pewnym czasie bowiem dostrzegam na jej twarzy niepokoj. -Co sie stalo? - pytam. -Tak bardzo sie boje - pada jej cicha odpowiedz. - Boje sie, ze znowu cie zapomne... To nieuczciwe. Nie moge zniesc mysli, ze bede musiala to oddac. Glos jej sie zalamuje, ale nie wiem, co odrzec. Zdaje sobie sprawe, ze wieczor dobiega konca i w zaden sposob nie zdolam powstrzymac nieuniknionego. Z tym jednym zawsze przegrywam. -Nigdy cie nie opuszcze - zapewniam tylko. - To, co nas laczy, trwa wiecznie. Wie, ze tylko tyle moge zrobic, bo zadne z nas nie chce obietnic bez pokrycia. Kiedy jednak znowu na mnie patrzy, w jej spojrzeniu czytam pragnienie, bym mogl jej wiecej obiecac. Swierszcze cykaja za oknami, zaczynamy skubac kolacje. Zadne z nas nie ma apetytu, ale ja daje jej wzor, a ona podaza za mna. Wklada do ust male kaski i dlugo je przezuwa. Ciesze sie, ze w ogole je. Za duzo schudla w ciagu ostatnich trzech miesiecy. Po kolacji ogarnia mnie lek, nad ktorym nie moge zapanowac. Wiem, ze powinienem sie cieszyc, gdyz dzisiejszy wieczor swiadczy o tym, ze nasza milosc dalej trwa, ale zdaje sobie sprawe, ze wybila juz godzina. Slonce dawno zaszlo i wkrotce przyjdzie zlodziej, a ja w zaden sposob nie zdolam go powstrzymac. Dlatego wpatruje sie w moja najmilsza i czekam, probujac w tych ostatnich chwilach zmiescic cale zycie. Nic. Zegar tyka. Nic. Biore ja w ramiona, tulimy sie do siebie. Nic. Czuje, jak drzy, szepcze jej do ucha. Nic. Po raz ostatni tego wieczoru powtarzam, ze ja kocham. I w tej chwili przychodzi zlodziej. Nieustannie mnie zdumiewa, jak szybko to nastepuje. Nawet teraz. Po tylu latach. Jeszcze tuli sie do mnie, ale zaczyna szybko mrugac powiekami, potrzasac glowa. Potem sie odwraca, wbija wzrok w rog pokoju, wpatruje sie dlugo, na jej twarzy pojawia sie obawa. Nie! - krzycze w duchu. Jeszcze nie! Nie teraz... Nie kiedy bylismy tak blisko! Nie dzis! Kazdego innego wieczoru, ale nie dzis... Blagam. Slowa klebia sie we mnie. Nie zniose tego znowu! To nieuczciwe... to nie w porzadku... Ale jak zwykle nie ma ratunku. -Oni - odzywa sie wreszcie, pokazujac w tamta strone. - Gapia sie na mnie. Prosze, kaz im przestac. Karty. W moim zoladku rozrasta sie kula. Twarda, bolesna. Na chwile braknie mi tchu, potem znowu oddycham, ale plycej. W ustach mi zasycha, serce wali. Wiem, ze to koniec, i sie nie myle. Zaszlo juz slonce. Wlasnie to wieczorne zagubienie, ktore opanowuje moja zone, stanowi najtrudniejszy do przyjecia element choroby Alzheimera. Bo kiedy ono sie pojawia, ona odchodzi, i czasem zastanawiam sie, czy jeszcze kiedykolwiek bedziemy sie kochac. -Tam nikogo nie ma, Allie - probuje walczyc z nieuniknionym. Nie wierzy mi. -Gapia sie na mnie. -Nie - szepcze, krecac glowa. -Nie widzisz ich? -Nie - odpowiadam. Zamysla sie na moment. -Ale one tam sa - upiera sie, odpychajac mnie od siebie - i gapia sie na mnie. Zaczyna rozmawiac ze soba i w chwile potem, kiedy probuje ja uspokoic, uchyla sie, spoglada na mnie szeroko otwartymi oczami. -Kim ty jestes! - krzyczy przerazona, twarz jej blednie. -Co tu robisz? Ogarnia ja lek. Cierpie, bo w zaden sposob nie moge jej pomoc. Odsuwa sie ode mnie, cofa sie, zaslaniajac rekami. A w koncu wyrzuca z siebie najbolesniejsze slowa. -Precz! Precz ode mnie! - wrzeszczy. Przerazona odgania od siebie karly, nawet nie zdaje sobie sprawy z mojej obecnosci. Wstaje, podchodze do jej lozka. Jest mi slabo, ledwo powlocze nogami, w boku czuje dziwny bol. Nie wiem, skad on sie bierze. Bezskutecznie probuje nacisnac dzwonek, bo palce mnie bola, odmawiaja posluszenstwa, sa jak z lodu, ale w koncu mi sie udaje. Wkrotce zjawia sie pielegniarki. Czekam na nie. A czekajac, patrze na zone. Dziesiec... Dwadziescia... Trzydziesci sekund, a ja nadal patrze, wszystko odnotowuje, zapamietuje chwile, ktore dopiero co przezywalismy. Przez caly ten czas ani razu nie odpowiada spojrzeniem i przesladuje mnie wizja mojej zony zmagajacej sie z niewidzialnym wrogiem. Siadam przy lozku, plecy mnie bola. Siegam po notatnik, po twarzy ciekna mi lzy. Allie tego nie zauwaza. Rozumiem, bo jej mysli odplynely gdzie indziej. Pare kartek sie wysuwa, spada na podloge. Schylam sie po nie. Jestem bardzo zmeczony, wiec siadam, samotny, oddzielony od Allie. Wchodzace pielegniarki zastaja w pokoju dwojke ludzi wymagajacych pocieszenia. Kobiete, ktora drzy ze strachu przed demonami mieszkajacymi w jej glowie, i starca, ktory kocha ja nad zycie i teraz placze w kacie, z twarza ukryta w dloniach. Reszte wieczoru spedzam samotnie w swoim pokoju. Drzwi zostawilem uchylone i widze ludzi przechodzacych korytarzem. Czesc to nieznajomi, czesc przyjaciele, a jesli sie skupie, slysze, jak rozmawiaja o rodzinach, pracy, spacerze po parku. Zwyczajne rozmowy, nic takiego, ale przylapuje sie na tym, ze im zazdroszcze tej latwosci, z ktora sie porozumiewaja. Kolejny grzech glowny, wiem, ale czasem nie potrafie sie powstrzymac. Jest tez doktor Barnwell, rozmawia z jedna z pielegniarek. Zastanawiam sie, ktoz to poczul sie na tyle zle, ze lekarz musial tu zajrzec o tej porze. Za duzo pracuje, nieraz mu to powtarzalem. Niech pan spedza wiecej czasu z rodzina - radze - oni nie beda z panem wiecznie. Ale on nie slucha. Odpowiada za swoich pacjentow - brzmi jego argument - wiec musi tu przychodzic na kazde wezwanie. Twierdzi, ze nie ma wyboru, ale przez to staje sie czlowiekiem rozdartym, ktory sam sobie przeczy. Chce byc lekarzem calkowicie oddanym pacjentom, a rownoczesnie mezem calkowicie oddanym rodzinie. To sie wyklucza, doba bowiem nie ma tylu godzin, ale sam musi sie o tym przekonac. Sluchajac jego cichnacego glosu, zastanawiam sie, co w koncu wybierze albo, co smutniejsze, czy ktos za niego nie wybierze. Siedze przy oknie w miekkim fotelu i wspominam miniony dzien. Byl radosny i smutny, cudowny i rozdzierajacy serce. Kotlujace sie we mnie uczucia sprawiaja, ze przez wiele godzin tkwie w milczeniu. Nie czytalem dzis nikomu; nie moglem, gdyz poezja sprowokowalaby mnie do lez. Po jakims czasie w korytarzach zapada cisza, przerywana tylko szelestem nog nocnych markow. O jedenastej slysze znajome kroki, ktorych wlasciwie sie spodziewalem. Ktore znam tak dobrze. Do pokoju zaglada doktor Barnwell. -Zauwazylem palace sie swiatlo. Moge wejsc? -Tak, prosze. Wchodzi, rozglada sie, dopiero potem siada pare krokow ode mnie. -Slyszalem, ze miales udany dzien z Allie. Usmiecha sie. Intrygujemy go my i nasz zwiazek. Nie wiem, czy kieruje nim wylacznie zawodowa ciekawosc. -Tak, mysle, ze tak. Przechyla glowe i bacznie mi sie przypatruje. -Dobrze sie czujesz, Noah? Wygladasz na przygnebionego. -Wszystko w porzadku. Jestem tylko troche zmeczony. -Jak dzis sie czula Allie? -Niezle. Rozmawialismy prawie przez cztery godziny. -Cztery godziny? Noah, to... to niewiarygodne. Kiwam glowa. -Nigdy czegos takiego nie widzialem ani nie slyszalem o czyms podobnym - ciagnie, krecac glowa. - Podejrzewam, ze wlasnie na tym polega prawdziwa milosc. Wy dwoje byliscie sobie przeznaczeni. Allie musi cie ogromnie kochac. Wiesz o tym, prawda? -Wiem - mowie, ale to wszystko, na co moge sie zdobyc. -Co cie gnebi, Noah? Allie powiedziala cos, co cie zabolalo? -Nie. Przeciwnie, byla cudowna. Tyle ze teraz czuje sie taki... sam. -Sam? -Tak. -Nikt nie jest sam. -Ja tak - odpowiadam, spogladajac na zegarek i myslac o jego rodzinie, ktora spi w cichym domu. Wlasnie tam powinien teraz byc. - I ty tez. Kolejne dni nie przyniosly niczego znaczacego. Allie ani razu mnie nie poznala. Przyznam, ze moja uwaga nieco oslabla, gdyz myslami ciagle wracalem do tamtego dnia. Choc koniec zawsze przychodzi za szybko, niczego wtedy nie stracilem, jedynie zdobylem, i cieszylem sie, ze jeszcze raz spadlo na mnie to blogoslawienstwo. Nastepnego tygodnia moje zycie wlasciwie wrocilo do normy. Oczywiscie, jesli mozna je nazwac normalnym. Czytanie Allie, czytanie innym, blakanie sie po korytarzach. Bezsenne noce, ranki spedzane przy grzejniku. Znajduje dziwne ukojenie w przewidywalnosci mego zycia. W chlodny, mglisty poranek, osiem dni po naszym wspolnie spedzonym popoludniu, jak zwykle obudzilem sie wczesnie i krecilem sie przy biurku, to ogladajac zdjecia, to czytajac listy sprzed wielu lat. A przynajmniej probujac to robic. Ciezko mi bylo sie skupic, nekal mnie bol glowy, wiec zostawilem kartki i usiadlem w fotelu przy oknie, zeby ogladac wschod slonca. Wiedzialem, ze Allie obudzi sie za pare godzin, i chcialem nabrac sil, gdyz calodzienne czytanie moze tylko wzmocnic migrene. Przymknalem oczy na pare minut, bol w glowie to sie nasilal, to ustepowal. Unioslem powieki i patrzylem na moja stara przyjaciolke rzeke, ktora plynela pod oknem. W przeciwienstwie do Allie mialem pokoj z widokiem na wode, ktora zawsze przynosila mi natchnienie. Coz za paradoks, ta rzeka. Niby trwa tak od setek tysiecy lat, a zarazem odnawia sie z kazdym deszczem. Rozmawialem z nia tego ranka, szeptalem tak, by uslyszala. -Blogoslawiona jestes, moja przyjaciolko, i ja jestem blogoslawiony, wspolnie wychodzimy naprzeciw nadchodzacym dniom. Fale, zmarszczki kolysaly sie i krazyly, przytakujac. Padalo na nia blade swiatlo wstajacego dnia, odbijal sie w niej nasz wspolny swiat. Rzeka i ja. Plynaca, drazaca, ustepujaca. Patrzac na rzeke, widzi sie zycie - pomyslalem. Czlowiek tyle sie moze od niej nauczyc. To sie stalo, kiedy siedzialem w fotelu. Slonce wlasnie zaczelo sie wynurzac zza horyzontu. Zauwazylem, ze reka mi drzy. Nigdy przedtem cos takiego mi sie nie przytrafilo. Chcialem ja podniesc, ale zatrzymalem sie w pol ruchu, gdyz glowe znowu rozsadzal mi bol, tepy, przypominajacy uderzenie mlotkiem. Zamknalem oczy, z calej sily zacisnalem powieki. Reka przestala sie trzasc, za to blyskawicznie dretwiala, jakby ktos uszkodzil nerw w przedramieniu. Straszliwy bol przeszyl mi glowe, niczym wezbrane wody splywal przez szyje do kazdej komorki ciala, niszczac wszystko, co napotkal na swej drodze. Nic nie widzialem, mialem wrazenie, ze tuz przy mojej glowie dudni pociag, i w tym momencie zrozumialem, ze mam wylew. Bol przeszywal moje cialo jak blyskawica i ostatkiem swiadomosci wyobrazilem sobie Allie lezaca w lozku, czekajaca na opowiesc, ktorej nigdy nie przeczytam, zagubiona, nieszczesliwa, calkowicie bezradna. Dokladnie tak samo jak ja. I kiedy oczy mi sie zamknely po raz ostatni, pomyslalem: O Boze, co ja zrobilem? Przez cale dnie lezalem, to odzyskujac przytomnosc, to znowu ja tracac. W chwilach swiadomosci widzialem wokol siebie jakies urzadzenia, z nosa i gardla wystawaly mi rurki, przy lozku wisialy dwa worki z kroplowka. Slyszalem szum maszyn, jakies brzeczenie, czasem odglosy, ktorych nie potrafilem zidentyfikowac. Jedno z urzadzen, to wspierajace prace serca, przynosilo mi dziwna ulge i usypialo mnie, przenoszac raz za razem w niebyt. Lekarze byli zaniepokojeni. Spod uchylonych powiek widzialem troske na ich twarzach, kiedy ogladali karte choroby i ustawiali urzadzenia. Szeptem wypowiadali swe opinie, sadzac, ze nie slysze. -Wylew to ciezka sprawa - mowili - zwlaszcza dla osoby w tym wieku, a konsekwencje moga byc powazne. -Ponure miny zapowiadaly najgorsze. - Utrata mowy, utrata ruchu, paraliz. Kolejna konsultacja z karta, pikanie dziwacznej maszyny - i wychodzili, nawet sie nie domyslajac, ze wszystko slyszalem. Staralem sie potem nie myslec o ich slowach, tylko skupiac na Allie, przywolywac przed oczy jej obraz. Robilem co w mojej mocy, by znowu we mnie ozyla, bysmy ponownie stali sie jednym. Probowalem czuc jej dotyk, slyszec jej glos, zobaczyc jej twarz, a w koncu do oczu naplywaly mi lzy, gdyz nie wiedzialem, czy jeszcze kiedys ja zobacze, bede mogl do niej szeptac, spedzac dni na rozmowie, czytaniu jej i spacerach. Nie tak wyobrazalem sobie koniec. Nie na to liczylem. Zawsze zakladalem, ze odejde po niej. Nie tak mialo byc. I tak przez wiele dni kolysalem sie na progu jawy i nieswiadomosci, az kolejnego mglistego poranka obietnica zlozona Allie przywrocila mnie do zycia. Otworzylem oczy, zobaczylem wokol siebie kwiaty, ich zapach dodal mi jeszcze motywacji. Rozejrzalem sie za guzikiem dzwonka, z trudem go nacisnalem i po pol minucie zjawila sie pielegniarka, ktorej deptal po pietach doktor Barnwell. Na jego twarzy pojawil sie usmiech. -Pic mi sie chce - przemowilem chrapliwie, a lekarz usmiechnal sie jeszcze szerzej. -Witaj wsrod zywych. Wiedzialem, ze sie wygrzebiesz. Dwa tygodnie pozniej wypisuja mnie ze szpitala, choc zostala ze mnie tylko polowa czlowieka. Gdybym byl cadillakiem, krazylbym w kolko, bo prawa strone mam slabsza od lewej. Mowia, ze to dobrze, gdyz paraliz mogl objac cale cialo. Czasem odnosze wrazenie, ze swiat sklada sie wylacznie z optymistow. Jest tez zla wiadomosc: chore palce uniemozliwiaja mi korzystanie z laski i wozka, musze wiec sobie znalezc wlasny sposob poruszania sie. Nie lewa-prawa-lewa, jak to bylo za czasow mej mlodosci, ani nawet nie modne ostatnio wolny-wolny, tylko wolny-przeniesc ciezar ciala na prawo-wolny. Teraz podroz po korytarzach to cala wyprawa. Nawet jak na mnie posuwam sie wolno, a mowi to czlowiek, ktory dwa tygodnie temu przegralby z zolwiem. Wracam dosc pozno, a kiedy wreszcie docieram do pokoju, wiem, ze nie zasne. Gleboko wciagam powietrze i syce sie wiosennym zapachem napelniajacym pokoj. Okno zostawiono uchylone, wpada przez nie wieczorny chlod. Przekonuje sie, ze ta zmiana temperatury dobrze mi robi. Evelyn, jedna z licznych pielegniarek, od ktorej jestem trzy razy starszy, pomaga mu usiasc w fotelu przy oknie i zaczyna je zamykac. Powstrzymuje ja, a choc unosi brwi, ustepuje. Slysze trzask otwieranej szuflady i za chwile pielegniarka zarzuca mi na ramiona sweter, delikatnie go poklepujac. Nic przy tym nie mowi i po jej milczeniu zgaduje, ze wyglada przez okno. Dlugo stoi bez ruchu. Zastanawiam sie, o czym moze myslec, ale nie pytam. Po pewnym czasie slysze, jak wzdycha. Rusza do wyjscia, ale jeszcze sie zatrzymuje, pochyla nade mna i czule caluje w policzek. Tak samo caluje mnie moja wnuczka. Spogladam na nia zaskoczony. -Dobrze miec cie z powrotem - mowi cicho. - Allie za toba tesknila. I my tez. Wszyscy sie za ciebie modlilismy, bo bez ciebie to miejsce nie jest juz takie samo. Usmiecha sie, gladzi mnie po policzku i wychodzi. Milcze. Pozniej slysze, jak znowu przechodzi obok mojego pokoju, pchajac wozek, i przyciszonym glosem rozmawia z druga pielegniarka. Dzis na niebie swieca gwiazdy, wszystko tonie w czarownej granatowej poswiacie. Spiewaja szpaki, zagluszajac wszystkie inne odglosy. Siedzac w oknie, zastanawiam sie, czy ktos z zewnatrz widzi mnie, niewolnika ciala. Patrze po drzewach, dziedzincu, laweczkach, szukajac sladu zycia, ale niczego nie zauwazam. Nawet rzeka trwa w bezruchu. W ciemnosciach wyglada niczym pusta przestrzen. Pociaga mnie jej tajemniczosc. Godzinami sie w nia wpatruje i po pewnym czasie dostrzegam odbicie chmur kolyszacych sie na falach. Zanosi sie na burze, wkrotce niebo poszarzeje, jakby wstawal kolejny swit. Blyskawica rozcina wzburzone niebo i myslami wracam do wczesniejszych rozwazan. Kim jestesmy, Allie i ja? Czy prastarym bluszczem oplatajacym cyprys, ktorych galezie i wici tak mocno sie splataly, ze umra, jesli sie je rozerwie? Nie wiem. Kolejny blysk, ktory na tyle rozjasnia pokoj, ze widze fotografie Allie, jej najlepsze zdjecie, ustawione na stoliku obok. Juz wiele lat temu je oprawilem, liczac, ze dzieki szklu przetrwa wieki. Siegam po nie, przysuwam do oczu. Dlugo, dlugo sie w nie wpatruje, nie moge sie powstrzymac. Zrobiono je, gdy miala czterdziesci jeden lat, nigdy nie byla piekniejsza. O tyle rzeczy chcialbym ja spytac, ale wiem, ze fotografia mi nie odpowie, wiec odkladam ja na bok. Dzis, choc Allie lezy w tym samym budynku, jestem sam. Zawsze bede sam. Wlasnie o tym myslalem, przebywajac w szpitalu. To nie ulega dla mnie watpliwosci, kiedy wychylam sie przez okno, patrzac na gromadzace sie chmury burzowe. I nagle ogarnia mnie smutek, gdyz uswiadamiam sobie, ze tamtego, ostatniego wspolnie spedzonego dnia nie pocalowalem jej w usta. I moze juz nigdy tego nie zrobie. Przy jej chorobie nie sposob niczego przewidziec. Dlaczego nekaja mnie takie mysli? Wreszcie wstaje, przechodze do biurka i zapalam lampke. Wymaga to znacznie wiekszego wysilku, niz sadzilem, jestem wyczerpany, wiec nie wracam na stanowisko przy oknie. Siadam i patrze na zdjecia stojace na blacie. Zdjecia rodzinne, fotografie dzieci, pamiatki z wakacji. Zdjecia moje i Allie. Wspominam nasze wspolne chwile, spedzone we dwoje lub z rodzina, i po raz kolejny dociera do mnie, jak stary juz jestem. Otwieram szuflade i wyjmuje kwiaty, ktore dalem jej przed laty: stare, wyblakle, przewiazane wstazka. Podobnie jak ja sa suche i kruche, trzeba sie z nimi delikatnie obchodzic. Ale zatrzymala je. -Nie rozumiem, po co ci one - mowilem, ale ona mnie ignorowala. I czasem wieczorami widzialem, jak ich dotykala, niemal z czcia, jakby kryly w sobie tajemnice istoty zycia. Ech, te kobiety. Jako ze zanosi sie na noc wspominek, odnajduje swoja obraczke. Lezy w najwyzszej szufladzie, owinieta w bibulke. Nie moge jej juz nosic, bo stawy mam opuchniete, a palcom brak krwi. Rozwijam bibulke i patrze na nia. Pozostala niezmienna. Ma w sobie dziwna moc, stanowi symbol, wiez, i wiem, WIEM, ze dla mnie istnieje tylko ta jedna kobieta. Wiedzialem o tym, kiedy nakladalem jej te obraczke, i wiem o tym teraz. -Ciagle naleze do ciebie, Allie - szepcze glosno - moja krolowo, moja nieskonczona pieknosci. Bylas i zawsze bedziesz najwspanialszym darem, jaki dalo mi zycie. Ciekaw jestem, czy mnie teraz slyszy, i nasluchuje odpowiedzi. Ale nic sie nie pojawia. Dochodzi wpol do dwunastej. Szukam listu, ktory do mnie napisala, a ktory czytam, gdy jestem w odpowiednim nastroju. Lezy tam, gdzie go odlozylem. Obracam kartke w palcach, zanim ja rozloze, a gdy to robie, dlonie mi drza. W koncu czytam: Kochany Noahu! Pisze ten list przy blasku swiecy, podczas gdy Ty spisz w naszej sypialni, ktora dzielimy od dnia slubu. I choc nie slysze Twego oddechu, wiem, ze tam jestes, i niedlugo poloze sie przy Tobie, jak zawsze. I bede czula Twoje cieplo, znajde ukojenie, a Twoj oddech wolno poprowadzi mnie tam, gdzie snie o Tobie i mysle o tym, jak wspanialym jestes czlowiekiem. Obok plonie ogien w kominku. Przypomina mi on inny ogien, sprzed wielu lat, kiedy ja siedzialam w Twoich miekkich ubraniach, a Ty byles w dzinsach. Wiedzialam wtedy, ze zawsze juz bedziemy razem, choc nastepnego dnia sie wahalam. Pewien poeta z Poludnia schwycil i mocno przywiazal moje serce, a ja w glebi ducha wiedzialam, ze ono zawsze nalezalo do Ciebie. Kimze jestem, by podawac w watpliwosc milosc spadajaca wraz z gwiazdami z nieba, miazdzaca niczym ryczace fale? Tak bowiem wtedy sie czulismy i tak do dzisiaj miedzy nami pozostalo. Pamietam, jak wrocilam do Ciebie nastepnego dnia, tego po wizycie matki. Jechalam przerazona, nigdy w zyciu nie czulam takiego leku, gdyz bylam pewna, ze nie wybaczysz mi tego, iz Cie zostawilam. Wysiadajac z samochodu, trzeslam sie jak osika, lecz Ty uspokoiles wszystkie moje obawy jednym usmiechem i wyciagnieta dlonia. "Masz ochote na filizanke kawy?" - powiedziales tylko. I nigdy wiecej nie wrociles do tamtej sprawy. Nigdy, przez te wszystkie lata. Nie zadawales tez zadnych pytan, kiedy w ciagu pierwszych paru dni znikalam z domu, udajac sie na samotne spacery. A gdy wracalam z oczami pelnymi lez, zawsze wiedziales, czy chce, bys mnie objal, czy wole zostac sama. Nie mam pojecia, jak sie tego domyslales, ale zawsze to wyczuwales i dzieki temu bylo mi lzej. Pozniej, gdy poszlismy do malej kapliczki, aby wymienic obraczki i zlozyc sobie przysiege malzenska, patrzylam Ci w oczy i wiedzialam, ze podjelam wlasciwa decyzje. Co wiecej, zdalam sobie sprawe, ze bylam idiotka, w ogole myslac o innym. Od tamtej pory ani razu nie zachwialam sie w swych uczuciach. Mielismy cudowne zycie i bardzo czesto teraz o nim mysle. Czasem przymykam oczy i widze Ciebie, z wlosami przyproszonymi siwizna, jak siedzisz na ganku i grasz na gitarze, podczas gdy maluchy baraszkuja i klaszcza Ci do wtoru. Ubranie masz zabrudzone po wielogodzinnej pracy, jestes zmeczony, a choc proponuje Ci, bys odpoczal, usmiechasz sie i mowisz: " Wlasnie to robi"\ Cos zmyslowego i podniecajacego kryje sie dla mnie w Twojej milosci do dzieci. "Nie masz pojecia, jak cudownym jestes ojcem" - mowie Ci, gdy dzieci juz spia. Niedlugo potem zrzucamy z siebie ubrania, calujemy sie i prawie calkiem zapominamy, jeszcze nim sie wsuniemy pod flanelowe powloczki. Kocham Cie za wiele rzeczy, przede wszystkim za Twoje pasje, gdyz zawsze byly tym, co w zyciu najpiekniejsze. Milosc, poezja i ojcostwo, tak samo jak przyjazn, piekno i natura. I ciesze sie, ze przekazales je naszym dzieciom, gdyz wiem, ze dzieki temu ich zycie nabralo wartosci. Mowia mi, jak wazny dla nich jestes, a ilekroc to slysze, czuje sie najszczesliwsza kobieta pod sloncem. Mnie tez uczyles pasji, dawales mi natchnienie, wspierales w malowaniu i nigdy sie nie dowiesz, jak wiele to dla mnie znaczylo. Moje obrazy wisza w muzeach i prywatnych kolekcjach, a choc bywalo, ze z powodu wystaw i krytykow chodzilam rozdrazniona, niespokojna, Ty zawsze znajdowales dla mnie dobre slowa, zachete. Akceptowales to, ze potrzebuje wlasnej pracowni, wlasnej przestrzeni, i widziales cos wiecej niz tylko poplamione farba ubranie, wlosy, a czasem i meble. Wiem, ze to nie bylo latwe. Jedynie prawdziwy mezczyzna, wielki czlowiek potrafilby z tym wytrzymac. A Ty wytrzymales. Przez czterdziesci piec lat. Cudownych lat. Jestes nie tylko moim kochankiem, ale i najlepszym przyjacielem, i sama nie wiem, co wiecej dla mnie znaczy. Cenie i jedno, i drugie, podobnie jak cale nasze wspolne zycie. Masz w sobie, Noahu, cos wyjatkowego, cos pieknego i poteznego. Dobroc - oto co widze, kiedy na Ciebie patrze; oto co wszyscy widza. Dobroc. Nie znam nikogo bardziej wyrozumialego, pelnego spokoju. Bog jest z Toba, musi byc, bo dla mnie stanowisz uosobienie aniola. Wiem, ze uwazales to za bezsensowny pomysl, kiedy Cie poprosilam, bysmy przed opuszczeniem domu spisali nasza historie, ale mialam po temu powody i dziekuje Ci za cierpliwosc. I choc pytales, czemu to robie, nigdy Ci nie wyjasnilam. Sadze, ze nadeszla pora, bys sie dowiedzial. Mamy za soba zycie, jakiego wiekszosc par nawet nie zakosztowala, a jednak kiedy na Ciebie patrze, ogarnia mnie lek na mysl, ze to wkrotce sie skonczy. Oboje znamy diagnoze i wiemy, co ona oznacza. Widze Twe lzy i martwie sie bardziej o Ciebie niz o siebie, gdyz boje sie cierpienia, ktore Cie dotknie. Brak mi slow, by wyrazic, jak Ci wspolczuje. Tego sie nie da opisac. Ale kocham Cie tak gleboko, tak niewyrazalnie, ze znajde sposob, by do Ciebie wrocic mimo choroby. Obiecuje Ci to. I wlasnie tu pojawia sie wytlumaczenie, dlaczego Cie prosilam o spisanie tej historii. Kiedy bede zagubiona i samotna, czytaj mi ja - tak jak opowiedziales ja dzieciom - wiedz, ze jakos zrozumiem, ze ona dotyczy nas. I moze, ale tylko moze, znajdziemy sposob, zeby ponownie byc razem. Prosze, nie gniewaj sie na mnie w te dni, gdy nie bede Cie poznawac, a oboje wiemy, ze one nadejda. Pamietaj, ze Cie kocham i zawsze bede kochac, niezaleznie od tego, co sie wydarzy. Wiodlam najcudowniejsze zycie z mozliwych. Zycie z Toba. A jesli zatrzymasz ten list i ponownie bedziesz go czytal, uwierz w to, co pisze. Noahu, gdziekolwiek teraz jestes i kimkolwiek teraz jestes, kocham Cie. Kocham Cie, kreslac te slowa, kocham Cie, kiedy je czytasz. I tak bardzo przepraszam, jesli nie potrafie Ci tego powiedziec. Kocham Cie z calego serca, moj mezu. Jestes i zawsze byles moim wysnionym i wybranym. Allie Skonczywszy czytac, odkladam list. Wstaje od biurka, szukam kapci. Stoja przy lozku i musze usiasc, by je wlozyc. Podnosze sie, przechodze do drzwi, uchylam je. Wygladam na korytarz, widze tylko Janice przy biurku. A przynajmniej tak mi sie wydaje, ze to ona. Zeby sie dostac do pokoju Allie, bede musial minac jej biurko, a o tej porze nie wolno mi wychodzic, Janice zas nie nalezy do osob, ktore patrza przez palce na lamanie regulaminu. Jej maz jest prawnikiem. Czekam, liczac, ze sobie pojdzie, ale ona sie nie rusza. Ogarnia mnie zniecierpliwienie. W koncu jednak wychodze z pokoju. Wolny-przeniesc ciezar ciala na prawo-wolny. Pokonanie krotkiego dystansu zajmuje mi cale wieki, a mimo to, rzecz niepojeta, Janice mnie nie zauwaza. Jestem jak pantera cicho skradajaca sie przez dzungle, niewidzialny niczym piskle golebia. W koncu mnie dostrzega, czemu wcale sie nie dziwie. Staje przed pielegniarka. -Noah - mowi - co ty tu robisz? -Spaceruje - wyjasniam. - Nie moge zasnac. -Wiesz, ze nie wolno ci tego robic. -Wiem. Nie ruszam sie o krok. Zawzialem sie. -Tak naprawde to wcale nie spacerujesz, prawda? Idziesz do Allie. -Tak. -Noah, wiesz, co sie stalo, kiedy ostatnio zajrzales do niej w nocy. -Pamietam. -W takim razie wiesz, ze nie powinienes tego robic. Nie odpowiadam wprost, tylko mowie: -Tesknie za nia. -Rozumiem, ze tesknisz, ale nie moge ci pozwolic do niej isc. -To nasza rocznica slubu - nalegam. Nie klamie. Rok przed zlotymi godami. Dzis mija czterdziesci dziewiec lat naszego malzenstwa. -Rozumiem. -Wiec moge pojsc? Na chwile odwraca wzrok, glos jej sie zmienia. Mowi cicho, lagodnie. Slucham zaskoczony. Nigdy nie wygladala mi na sentymentalna. -Noah, pracuje tu od pieciu lat, a przedtem pracowalam w innym osrodku. Widzialam setki par zmagajacych sie z bolem i smutkiem, ale nigdy jeszcze nie spotkalam czlowieka, ktory radzilby sobie z nimi tak jak ty. Nikt, ani zaden lekarz, ani zadna pielegniarka, nigdy przedtem nie mial do czynienia z czyms takim. Przerywa, ku memu zdumieniu jej oczy napelniaja sie lzami. Ociera je palcem. -Staram sie odgadnac, co czujesz, w jaki sposob udaje ci sie wytrzymywac dzien za dniem, a mimo to nadal nie miesci mi sie to w glowie - ciagnie. - Nie wiem, jak to robisz. Czasem udaje ci sie nawet pokonac jej chorobe. A choc lekarze tego nie pojmuja, my, pielegniarki, rozumiemy. To milosc, po prostu. Najbardziej zdumiewajaca rzecz, jaka w zyciu widzialam. Cos mnie sciska w gardle, brakuje mi slow. -Ale, Noahu, nie wolno ci tego robic, a ja nie moge ci na to pozwolic. Tak wiec wracaj do siebie. - A potem, usmiechajac sie lagodnie, siakajac nosem i poprawiajac jakies papiery na biurku, dorzuca: - Ja tymczasem ide na dol po kawe. Nie bedzie mnie tu przez jakis czas, wiec nie rob zadnych glupstw. Szybko wstaje, dotyka mojego ramienia i idzie w strone schodow. Nie oglada sie, a ja nagle zostaje sam. Nie wiem, co o tym myslec. Patrze na puste miejsce, widze na biurku filizanke goracej, parujacej kawy i po raz kolejny sie przekonuje, ze sa na swiecie dobrzy ludzie. Ruszajac w podroz do pokoju Allie, po raz pierwszy od lat czuje, ze mi cieplo. Posuwam sie malenkimi kroczkami, ale i tak narzucam zbyt ostre tempo, bo nogi juz mnie rozbolaly. Musze sie przytrzymac sciany, zeby nie upasc. Nad glowa brzecza jarzeniowki, oczy mnie bola od ich swiatla, wiec przymykam powieki. Mijam kolejne ciemne pokoje, w kazdym z nich komus juz czytalem, i uswiadamiam sobie, ze tesknie za ich mieszkancami. To moi przyjaciele, doskonale znam ich twarze, a juz jutro wszystkich zobacze. Lecz nie dzis, gdyz nie wolno mi sie zatrzymywac. Pre naprzod, wysilek pompuje krew przez zablokowane zyly. Czuje, jak z kazdym krokiem nabieram mocy. Slysze, jak drzwi sie za mna uchylaja, ale nikt nie wychodzi. Ide dalej. Jestem nieznajomym. Nie dam sie zatrzymac. W pokoju pielegniarek dzwoni telefon, wiec przyspieszam, zeby nie dac sie zlapac. Jestem mrocznym bandyta, ktory na konskim grzbiecie przemyka przez uspione miasta i z jukami pelnymi zlota mknie ku zlocistemu miesiacowi. Jestem mlody, silny, serce rozsadza mi namietnosc, staranuje drzwi, chwyce swa bogdanke w ramiona i zaniose wprost do raju. Kogo probuje oszukac? Wiode teraz proste zycie. Jestem glupcem, zakochanym starcem, marzycielem, ktory pragnie jedynie czytac Allie i tulic ja, kiedy tylko moze. Jestem grzesznikiem, ktory nieraz bladzil, czlowiekiem, ktorzy wierzy w magie, alem za stary juz, by sie zmienic, za stary, by mnie to wzruszalo. Kiedy w koncu dochodze do jej pokoju, opadam z sil. Nogi sie pode mna uginaja, ledwo patrze na oczy, serce dziwnie mi sie kolacze w piersi. Zmagam sie z galka, otwieram ja dopiero przy uzyciu dwoch rak i calego zapasu sil. Drzwi sie uchylaja, do pokoju wpada swiatlo z korytarza, wydobywajac z ciemnosci lozko, na ktorym spi Allie. Patrzac na nia, mysle, ze jestem niczym wiecej jak przechodniem na zatloczonej miejskiej ulicy, ktorego natychmiast sie wyrzuca z pamieci. W pokoju panuje cisza, Allie lezy pod kocem. Po chwili widze, jak sie przekreca na bok, ten szelest przypomina mi nasze szczesliwsze lata. Wydaje sie taka drobna w tym lozku i przypatrujac sie jej, uswiadamiam sobie, ze miedzy nami wszystko skonczone. W powietrzu unosi sie zapach stechlizny. Przeszywa mnie dreszcz. Ten budynek stal sie naszym grobem. Stoje nieruchomo, w dniu naszej rocznicy, prawie przez minute, rozpaczliwie pragnac jej powiedziec, co czuje, ale nie ruszam sie, zeby jej nie obudzic. Poza tym napisalem to juz na skrawku papieru, ktory wsune jej pod poduszke: Milosci ostatnie chwile Czynia ja tkliwa i czysta. W poranka slonecznym pyle Zdobywa moc wiekuista[10]. Wydaje mi sie, ze slysze czyjes kroki, wiec wchodze i zamykam drzwi. Otacza mnie ciemnosc, lecz znam ten pokoj na pamiec. Dochodze do okna, odslaniam zaslony i do srodka zaglada ksiezyc - zlocisty, okragly straznik nocy. Odwracam sie do Allie i oddaje sie marzeniom. I choc wiem, ze nie powinienem tego robic, wsuwajac kartke pod jej poduszke siadam na lozku. Potem wyciagam reke i delikatnie dotykam jej twarzy, gladkiej jak puch. Gladze ja po wlosach, zapiera mi dech w piersi. Czuje zdumienie, czuje trwoge, jak kompozytor, ktory po raz pierwszy slyszy Mozarta. Allie porusza sie i otwiera oczy, mruzac je lekko, i nagle zaluje swej bezmyslnosci, bo wiem, ze zaraz zacznie plakac, krzyczec; zawsze tak reaguje. Ulegam zachciankom, jestem slaby, wiem o tym, lecz ogarnia mnie pragnienie sprobowania niemozliwego, pochylam sie. Moja twarz jest tuz przy jej twarzy. A kiedy nasze usta sie spotykaja, czuje dziwne drzenie, jakiego nigdy jeszcze nie doswiadczylem, ani razu przez wszystkie te wspolne lata. I nagle staje sie cud, gdyz czuje, jak rozchyla wargi, i odkrywam zapomniane niebo, nie zmienione przez ten czas, wieczne jak gwiazdy. Czuje cieplo jej ciala, a gdy nasze jezyki sie stykaja, daje sie porwac, tak samo jak przed laty. Zamykam oczy, staje sie poteznym statkiem prujacym fale, silnym, nieustraszonym, a ona jest moim zaglem. Delikatnie wodze palcem po jej twarzy, potem biore ja za reke. Caluje jej usta, policzki, slucham, jak glosno wciaga powietrze. -Och, Noahu... - szepcze cicho. - Tesknilam za toba. Kolejny cud, najwiekszy ze wszystkich! I nie potrafie powstrzymac lez, gdy oboje zdazamy wprost do raju. W 'tej bowiem chwili swiat jest pelen cudownosci, gdy czuje, jak palcami siega do guzikow i wolno, wolniutko zaczyna je rozpinac, jeden po drugim. [1] Walt Whitman: Polnoc widna, przel. Stefan Napiorski. [2] Walt Whitman: Nakrapiany jastrzab spada w dol..., przel. Ludmila Marjanska. [3] W skali Fahrenheita, czyli 18?C (przyp. tlum.). [4] Przel. Kazimiera Galazka. [5] Przel Kazimiera Galazka [6] Walt Whitman: Pograzeni we snie, przel. Zygmunt Kubiak. [7] Przel. Kazimiera Galazka. [8] Przel. Kazimiera Galazka. [9] Przel. Kazimiera Galazka. [10] Przel. Kazimiera Galazka. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-28 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/