Chris Bunch Ostatni Legion 01:OstatniLegion (Last Legion) Przeklad: Radoslaw Kot Dla Dona i Carol McQuinnow Megan Zusne i Gary'ego Lothiana Jima Fiskusa Oraz oczywiscie, bo jakby inaczej, Tego prawdziwego Bena Dilleya I prawdziwego Jordana Brooksa 1 Ross 248/planeta Waughtal/Primeport Aleja wolno przelecial policyjny slizgacz. Za jego szybami mignely blade twarze glin.Patrzyli z calkowita obojetnoscia prosto przed siebie. Baka, pomyslal Njangu Yoshitaro. Odprowadzil suke spojrzeniem. Oznakowany czerwonymi pasami antygraw wzniosl sie i przelecial nad kopula na zakrecie ulicy. Co za glupcy. Njangu nosil brunatne spodnie, tunike w tym samym kolorze oraz kominiarke. Opuscil ja teraz na twarz, poprawil ulozenie otworow na oczy i ruszyl aleja. Byla zupelnie pusta i jasno oswietlona. Tylko niektore witryny sklepow byly ciemne, na wiekszosci swiatlo uka- zywalo ustawione w roznych pozach manekiny, meble i mnostwo szpanerskiej elektroniki. W dzielnicy Yoshitara podobne cacka miewali tylko ci, ktorym udalo sie je ukrasc. Njangu przemknal na druga strone ulicy do wzmocnionych stala gladkich drzwi. Szybko ustalil, ze sa zamkniete na zamek Ryart model 06. Nie najtrudniejszy, ale i nie taki latwy do sforsowania. Cztery klawisze numeryczne. Bedzie mial trzy szanse, zanim zamek zablokuje sie albo uruchomi alarm. Jedno albo drugie, zaleznie od budzetu albo i natezenia paranoi wlasciciela sklepu. Spokojnie, najpierw najlatwiejsze. Ustawienie fabryczne to 4783. Sprobowal, bez skutku. Wydaje mu sie, ze jest sprytny, pomyslal o wlascicielu. Ale jego sprzedawcy czasem otwieraja te drzwi. Moze numer posesji to 213. Zero na pierwszym czy na drugim miejscu? Raczej na pierwszym. Wybral kombinacje. Drzwi otworzyly sie z cichym szczeknieciem. Wcale nie taki sprytny. W wyslanym grubym dywanem pomieszczeniu stalo ponad dziesiec otwartych skrzy- nek. Lezace w nich na wpol swiadome klejnoty odbijaly wpadajace z ulicy swiatlo. Poruszaly sie z wolna niczym weze i spowijaly pomieszczenie w zmienny, kalejdoskopowy blask. Wyciagnal z kieszeni komunikator, przycisnal na dluzej guzik transmisji, a potem raz krotko i znowu dlugo. Ku otwartym drzwiom sklepu pobieglo cicho z pol tuzina cieni. Yoshitaro wymknal sie na ulice i nawet sie nie obejrzal. Potem spotka sie z pozostalymi i odbierze swoja dzialke. Trzy przecznice dalej skrecil w ciemna uliczke, zdarl kominiarke z glowy, zdjal reka- wiczki i wepchnal to wszystko do torby u pasa. Ruszyl szybkim krokiem. Zwykly, smukly i wysoki mlodzieniec, ktory zasiedzial sie gdzies do pozna i spieszy sie do domu, do lozka. W alei za jego plecami huknal strzal. Jeden, potem drugi i trzeci. Ktos krzyknal, ktos inny wrzasnal. Rozlegl sie metaliczny glos z megafonu. Z tej odleglosci nie rozroznial slow, ale takim tonem mogli odzywac sie tylko stroze prawa. Cholera! Njangu siegnal do pasa i wyjal oprawna w skore ksiazke. Zamknal kryjaca juz tylko zlodziejskie akcesoria torbe i wepchnal ja pod zaparkowany obok chodnika pojazd. Kiedy zamkneli swiatynie? Godzine... nie, poltorej godziny temu. Spozniles sie na ostatnia kolejke, co? Tak, i wstapilem do baru, zeby cos przekasic. I wzialem kanapke. Prosze, mam jeszcze opakowanie w kieszeni. Taa... Gra, bedzie dobrze. Oby. Oby naprawde zagralo. Swiatlo szperacza znalazlo go dopiero dziesiec przecznic dalej, w polowie drogi na druga strone ulicy. Od razu wystrzelili liny. Jedna owinela mu sie w pasie, druga przycisnela rece do tulowia. Upadl. Gdy obrocil sie na bok, ujrzal podchodzace coraz blizej nogi, a nad nimi zarys blastera. -Nie ruszac sie - powiedzial brzmiacy metalicznie szorstki glos. - Zostales zatrzyma- ny przez funkcjonariusza policji Federacji jako podejrzany o stworzenie zagrozenia dla zycia i bezpieczenstwa publicznego. Kazda proba oporu zostanie uznana za zamach na przedstawiciela organow porzadkowych. Posluchal. -Dobrze. Najlepiej nawet nie oddychaj. - Glos nabral niemal ludzkiego odcienia. -Hej, Fran. Mamy go. Z suki wysiadla kolejna para nog. Njangu poczul kopniecie w plecy, jego sniada twarz omiotl promien latarki. Jeden z gliniarzy pociagnal zylastego mlodzienca za peta i postawil go na nogi. Yoshitaro byl wyzszy od obu mezczyzn. -Domyslam sie, ze nie miales nic wspolnego z ta mala robotka w BE na Giesebechstrasse, co? Dziesiec minut temu cie tam nie bylo? -Nie mam pojecia, o czym pan mowi - odparl Njangu. -Taa. I pewnie nie znasz nikogo takiego jak Lo Chen, Peredur albo Huda? To paru twoich kumpli, ktorych przyskrzynilismy. Yoshitaro zmarszczyl czolo, udajac, ze wysila pamiec, i potrzasnal glowa. -Ciekawe, czy wpadles w oko kamerze? - rzucil wesolo gliniarz. - Ale to i tak bez znaczenia, bo znalezlismy przy tobie to. - Wyjal z buta kieszonkowy blaster. - Co zamierzales z nim zrobic? -Nigdy wczesniej go nie widzialem - zapewnil go Njangu, przeklinajac w duchu swoja glupote. Sam im sie wystawil. -Teraz juz widzisz - powiedzial drugi policjant. - Wypadl ci zza paska, gdy cie zlapalismy. Kiepsko bedzie, Yoshitaro. Naruszenie godziny policyjnej, pobyt bez zezwolenia poza swoja dzielnica, posiadanie broni palnej, ktora na dodatek probowales na nas wyciagnac. -Probowal, probowal, sam widzialem - rzucil pierwszy gliniarz. -Wiec jeszcze usilowanie morderstwa. Starczy z nawiazka, nie sadzisz? Njangu zachowal obojetny wyraz twarzy. Gliniarz wbil mu piesc w zoladek, patrzac z przyjemnoscia na jego twarz. Njangu zgial sie wpol i runal do przodu, obracajac sie tak, aby pasc na ramie. Gdy juz lezal, machnal nogami, trafiajac w lydki policjanta. Zaskoczony gliniarz krzyknal z bolu i runal jak dlugi. Upuszczona latarka odtoczyla sie na bok, plama swiatla zatanczyla po ciemnych fasadach budynkow. Yoshitaro probowal ukleknac i postawil nawet jedna stope, gdy doskoczyl do niego drugi gliniarz. Njangu zobaczyl zmierzajaca ku jego twarzy piesc w rekawicy. Chwile pozniej przestal widziec cokolwiek. -Chyba nie mamy sie za bardzo nad czym zastanawiac - powiedziala kobieta o surowym wyrazie twarzy i spojrzala ponownie na trzy ukryte przed spojrzeniem Yoshitara monitory. - Wszystkie dowody swiadcza przeciwko tobie, a twoj obronca z urzedu przyznal, ze nie moze ci nijak pomoc. Posiniaczone oblicze Njangu pozostalo nieruchome. -Masz niezly dorobek jak na osiemnascie lat - ciagnela kobieta. - Chyba szczesliwie sie zlozylo, ze nie zdazyles na czas wyciagnac tej broni. - Zamilkla na chwile. Czy masz cokolwiek do powiedzenia, Stefie Yoshitaro? -Nie uzywam juz tego imienia. -Rozumiem. Dobrze, Njangu Yoshitaro. -To brak szacunku wobec sadu - upomnial go glosno przysadzisty przedstawiciel policji. Sedzina dotknela jakichs sensorow. -Spory i nieciekawy dorobek - mruknela. - Zaczales, gdy miales trzynascie lat. Co sie z toba stalo, Njangu? Akta twojej rodziny nie swiadcza o tym, abys mial jakies powody do takiej zmiany. Nie maja prawa. Matka nigdy nie wychodzila z domu posiniaczona. Zawsze czekala, az since zejda. Stary kupowal sobie prochy po calym miescie. Czasem pichcil wlasne. Marita predzej by umarla, niz powiedziala komukolwiek obcemu o nocnych wizytach tatusia. Nie, nie mialem zadnego powodu, aby przestac byc chlopcem z dobrego domu. -Coz, masz wiec cos do powiedzenia? Jakies okolicznosci lagodzace? Ciaza na tobie bardzo powazne oskarzenia, i to niezaleznie od sprawy rabunku u Van Cleefa, ktory przeprowadziles razem ze swoimi kolegami z gangu. Chociaz wy nazywacie sie chyba inaczej. Cokolwiek powiem, i tak nie dotrze, pomyslal. -Biorac pod uwage twoj wiek, moge ci przedstawic dwie mozliwosci do wyboru - powiedziala oficjalnym tonem sedzina. - Pierwsza to oczywiscie uwarunkowanie. Uwarunkowanie? Odzywajacy sie w glowie glos powtarzajacy az do smierci, co robic. Nie pluj na chodnik, Yoshitaro. Nie pij. Nie bierz prochow. Pracuj ciezko. Nie krytykuj Federacji. Gdy policjant spyta, odpowiedz mu uprzejmie i niczego nie ukrywaj. Gwarantowana praca, strumienie cudzych kredytow przeplywajacych przez rece i zadnej mysli, aby zgarnac z tego troche dla siebie, bo glos by sie pogniewal. Nie, uwarunkowanie to kiepski pomysl. -Druga mozliwosc to Zycie. Na tej wieziennej planetoidzie nie moze byc o wiele gorzej niz tutaj, w Primeport, przemknelo mu przez glowe. -Masz pol godziny na podjecie decyzji. Prosze odprowadzic aresztanta do celi. Straznik podszedl do Njangu, ktory juz stal. -Znam droge. -Poczekaj! - Sedzina otworzyla jeszcze jakis dokument i spojrzala na ekran. - Prawie bym zapomniala, ze jest i trzecia mozliwosc, Yoshitaro. Kilka dni temu dostalismy pewne pismo z wyzszej instancji. Chociaz watpie, czy w ogole zechcesz wziac to pod uwage. 2 Capella/Swiat Centralny Alban Corfi, odpowiedzialny za sektor Elis oficer zaopatrzenia przydzielony do Sekcji Swiatow Nierozwinietych, byl z natury ostrozny. Dwa razy przeczytal rozkaz, nim pokiwal glowa i spojrzal na swojego przelozonego, szefa Wydzialu Zaopatrzenia, Pandura Meghavarne.-Bardzo niezwykle, sir - zgodzil sie. - To juz chyba trzydziesta prosba o uzupelnienia i wsparcie logistyczne wystosowana w tym roku przez Grupe Uderzeniowa Szybka Lanca? Swoja droga, co za pretensjonalna nazwa. A stacjonuja w okolicy, gdzie gwiazdy chyba gasi sie na noc... -Dokladnie trzydziesta czwarta - sprecyzowal Meghavarna. -Nie rozumiem tego, sir. Ale moze pan potrafi wyjasnic, dlaczego wszystkim odpowiada sie, ze z braku wystarczajacego priorytetu albo sprzetu w magazynach, albo nawet z uwagi na to, ze zle wypelnili formularz, nie dostana nic, a ci tutaj nie tylko dostaja, co chca, ale jeszcze otrzymali priorytet beta? - Swietne pytanie, Corfi. Sam tez zadalem je w paru miejscach, ale nie doczekalem sie odpowiedzi. Zostaje nam uznac, ze to fanaberia ich lordowskich mosci. -Coz, sir - rzekl Corfi, znowu spogladajac na dokument. - Czegoz zatem nasi dzielni frontowcy tak pozadaja od Konfederacji? Pewnie wyobrazaja sobie, ze tylko marzymy o tym, aby ich obdarowac, i pokonamy dla nich wszystkie przeszkody... jakbysmy juz teraz nie robili bokami. Hm... - ciagnal. - Szesc jednostek patrolowych klasy Nirvana wraz z kompletem czesci zamiennych i wyposazenia. Coz, predzej para im pojdzie uszami, nim zobacza choc jedna. Wszystkie, ktore sa obecnie na linii montazowej, zostaly zaklepane dla Specjalnych Oddzialow Porzadkowych. Priorytet alfa. Dalej, trzydziesci piec ciezkich transportowcow zdolnych przewiezc co najmniej dziesiec kiloton na odleglosc tysiaca jednostek albo i dalej... O ile sobie przypominam, mamy nieco takich po generalnym remoncie, akurat dla nich. W specyfikacji wymieniono pojazdy desantowe, wsparcia artyleryjskiego i tym podobne. Niewiarygodne zadania, ale przy priorytecie beta pewnie bedziemy musieli im to dac. Sporo malych pojazdow, systemow uzbrojenia - to akurat zaden problem. Co takiego? Dwadziescia jednostek szturmowych klasy Nana? A skad oni mogli slyszec o nich na tym swoim zadupiu? Nany nie zostaly nawet jeszcze oficjalnie przejete przez flote. Beta, szmeta, zaden priorytet. Nie wydaje mi sie, aby to musial byc nasz klopot... -Prosze spojrzec uwazniej. Tutaj - powiedzial Meghavarna. Corfi spojrzal i uniosl brwi. Obok wskazanego punktu wykazu widac bylo skreslona zielonym tuszem notke: Zgoda, R. E. -Coz - mruknal, zawstydzony zbyt pospiesznie rzucona uwaga. - Mylilem sie. Ale jesli on sie zgadza, to sam bedzie sie tlumaczyl przed gora. - Prychnal glosno, dystansujac sie od spodziewanej awantury. - Siedmiuset piecdziesieciu doswiadczonych ludzi. Ludzi moga dostac, tych mamy dosc, starczy wygarnac ich nieco wiecej ze slumsow. Ale doswiadczonych? Czy on nie wie, ze panuje pokoj? Meghavarna usmiechnal sie lekko. -A transport? -Mamy Malverna. Akurat jest doposazany. Zmarnujemy mnostwo paliwa, ale z zaloga szkieletowa... Bedziemy mogli wyprawic go za jeden cykl standardowy. Albo dwa. Albo kiedy zjawia sie wreszcie te bezcenne nany. -Dobrze - zgodzil sie Meghavarna. - Rozumiem, ze sie pan tym zajmie. - Wstal z fotela. - Troche sie zaniepokoilem, gdy zameldowano mi, ze nie pojawil sie pan jeszcze na bramce. Pamietam, ze mieszka pan az w Boshdam. -Wczoraj nie probowalem nawet wracac do domu - wyjasnil Corfi. - Zostalem w klubie. Nie chcialem napytac sobie biedy. -Czego chca tym razem? - spytal Meghavarna. - Calkiem sie juz zgubilem w tych protestach. -Moze chleba, moze ciastek albo pierniczkow. Kto ich tam wie? Zreszta czy to wazne? -Ani troche. Corfi zasalutowal wzorowo i wyszedl z gabinetu Meghavarny. Zjechal na glowny poziom, gdzie czekala juz jego ochrona. Przejechali ruchomym chodnikiem pol mili dalej, do jego biura. Zdecydowal, ze sam dobierze zaloge Malverna, i to z wlasnych ludzi. Cokolwiek by sie potem dzialo, nie powinno to sie na nim zemscic, gdyz nikogo rozsadnego nie interesowalo, jakie kto dostaje przydzialy w Korpusie Transportu. Tak... najpierw znalezc posluszna zaloge, potem podac jakis niewinny kurs, zmienic go raz albo dwa i dopiero potem nakazac skok na Larix. Czysta sprawa. Corfi dotarl do biura i powiedzial ochroniarzom, zeby zrobili sobie przerwe, bo nie bedzie ich potrzebowal co najmniej przez godzine. Starannie powiesil opancerzony plaszcz na antycznym sciennym wieszaku, otworzyl sejf i wyjal czujnik. Omiotl caly gabinet, ale nie znalazl nic poza dwoma standardowymi pluskwami Sluzby Bezpieczenstwa. Obie byly od dawna karmione nieszkodliwym belkotem. Polaczyl sie na wizji z asystentem i wydal pare malo istotnych polecen, zeby sprawdzic linie. Wciaz czysta. Dotknal kontrolek. Ekran pojasnial, ukazujac niewielki ogrod i skulona na syntetycznym mchu mloda kobiete, prawie ze dziewczynke. Byla naga i miala popielatoblond wlosy. -Czesc, kochany - powiedziala gardlowo. Corfi nieco sie skrzywil. -A gdyby to byl dozorca? -Nie zna mojego kodu. Chociaz nie oczekiwalam, ze odezwiesz sie przed jutrem. Myslalam, ze dzis masz byc z zona. -Owszem. Ale gdy widze cie taka jak teraz... Przez te zamieszki chyba druga noc z rzedu zostane w biurze. -Biedaku. Bede gotowa. -Gotowa albo i wiecej - powiedzial Corfi. - Pamietasz te bransolete, ktorej sie tak przygladalas? -Oho... -Calkiem nagle okazuje sie, ze stac nas na nia. Dziewczyna az pisnela z zachwytu. -Wiedzialem, ze sie ucieszysz. -Och tak, tak, kochany. Przyjdz czym predzej, zebym mogla ci okazac, jak bardzo sie ciesze. - Rozchylila lekko uda i wsunela pomiedzy nie dlon. -Na razie musze znikac - oznajmil Corfi, zauwazajac, ze ma klopoty ze zlapaniem tchu. - Zostalo mi jeszcze troche pracy. Dziewczyna usmiechnela sie i ekran pociemnial. Corfi poczekal, az serce przestanie mu lomotac, i znowu siegnal do kontrolek lacznosci. Ekran pokryl sie zakloceniami, a potem zajasnial jednolita zielenia. Corfi wystukal kilka cyfr i wszystko sie powtorzylo. Za trzecim razem wprowadzil kombinacje zapamietana kilka lat wczesniej i wcisnal klawisz "wyslij". Przekaz mial dotrzec na Larix, ale za posrednictwem co najmniej tuzina roznych przekaznikow. Gdy tylko skonczyl wprowadzac ostatnia grupe cyfr, zerwal polaczenie. Ponownie sprawdzil linie. Bezpieczna. Alban Corfi, ktory niebawem mial sie wzbogacic, byl bardzo ostroznym czlowiekiem. 3 Altair/Klesura/Szczesliwa Dolina Tweg Mik Kerle spogladal oszolomiony na doskonale piekno. Niebo wprawdzie nie bylo czysto blekitne, ale lekko czerwonawe, lecz plynely po nim obloki. Przez otwarte drzwi wpadal wiosenny wiaterek niosacy won kwiatow, swiezego siana i kobiecych perfum.Uslyszal perlisty dziewczecy smiech. Az sapnal z irytacji. Jak w tych warunkach mial przeprowadzic zaciag do Sil Zbrojnych Konfederacji? Dlaczego ktokolwiek stad mialby chciec sie pakowac w bagno jakiegos obcego swiata, gdzie na dodatek z pewnoscia ktos zaraz wzialby go na cel? Kto zostawilby z wlasnej woli ten zakatek, w ktorym kazdy najwyrazniej zna swoje miejsce i, co gorsza, bardzo mu sie to miejsce podoba? Doline, w ktorej wszystkie kobiety sa piekne i szczesliwe, a mezczyzni rosli i dobrze wychowani? Tak jak ten osilek, ktory spogladal wlasnie przez okno na starannie przygotowana przez Kerlego ekspozycje. Na jednej dioramie widac bylo, jak drobna pani tweg w mundurze przeprowadza cwiczenia z dwudziestoma podwladnymi. Na drugiej jakis cent odbieral medal od swojego cauda, a za plecami setka jego zolnierzy prezyla sie dumnie w rownych szeregach. Na srodkowej zas dwoch szturmowcow sprawdzalo mozliwosci nowego uzbrojenia. Mezczyzna juz dosc dlugo wpatrywal sie z otwartymi ustami w drobne figurki. I co? Pewnie zaraz wybuchnie rubasznym smiechem i pojdzie zbierac rzepe czy co tutaj uprawiaja. Kerle az jeknal, patrzac na ten okaz. Prawie dwa metry wzrostu, dobrze zbudowany i muskularny, blondyn. Rasowy jak malo co i tak przystojny, ze kilka lat szkolenia, a podwladni w ogien za nim pojda. Zywcem zdjety z plakatu werbunkowego. Nie odchodz, chlopcze, pomyslal Kerle. Wejdz tu do mnie i pomoz biednemu twegowi wyrobic norme. Kerle prawie ze zagulgotal ze szczescia, widzac, ze kmiotek przechodzi przez prog. Zaraz zerwal sie na rowne nogi i usmiechnal tak, jak powinien sie usmiechac wyprobowany towarzysz broni, chociaz nie mial wiekszych watpliwosci, ze mlodzian wymknal sie po prostu z ktoregos z pobliskich domow. Byl bardzo zmieszany. -Witaj, przyjacielu. -Dzien dobry. Chcialbym sie zaciagnac - powiedzial chlopak. -To bardzo dobrze trafiles. Jesli sie zdecydujesz, nigdy nie bedziesz tego zalowal. Konfederacja potrzebuje takich ludzi jak ty. Bedziesz mogl z duma nosic mundur i mowic, ze sluzysz jej rzadowi. -Tak naprawde to interesuja mnie podroze... -To idealnie sie sklada. Widzialem juz dwadziescia albo trzydziesci swiatow, a jestem w armii dopiero od dziesieciu lat. Po czterech dostalem twega, a przy najblizszej kolejce awansow powinienem zostac starszym twegiem - zapalil sie Kerle. - Chociaz oczywiscie nie musisz zaciagac sie na tak dlugo. Standardowy kontrakt to cztery ziemskie lata. -To ma sens - odparl Garvin Jaansma. - Kazdy ma wtedy szanse zorientowac sie, czy chce zostac na dluzej. -Interesuje cie jakis konkretny przydzial? -Tutaj zwykle pracuje na dworze. Nie lubie pod dachem. A co to jest? - spytal wskazujac model pojazdu desantowego. Kerle uniosl miniature. -To grierson uzywany przez piechote wojsk pancernych. Jej standardowy pojazd bojowy. Przenosi dwie druzyny. Tutaj ma dwa dzialka, tutaj wyrzutnie rakiet. Wystepuje w wielu roznych wersjach. Wysoce niezawodny, ma zdwojony modul antygrawitacyjny, ktory moze go wyniesc na tysiac metrow. Uzywamy go do patroli i ataku. W tym drugim wypadku korzysta ze wsparcia ciezkich pojazdow artyleryjskich, jak ten tutaj zhukov. No i oczywiscie dziala zawsze w zespole. Po modyfikacjach moze sluzyc jako wewnatrzsystemowy statek kosmiczny. Za rok, albo i szybciej, mozesz dostac dowodztwo takiego pojazdu, a to oznacza duze zaufanie ze strony Konfederacji, bo wart jest az piec milionow kredytow. Do tego nalezy doliczyc jeszcze oczywiscie zycie dwudziestu ludzi. Ktos w twoim wieku rzadko moze liczyc na rownie odpowiedzialna prace zakonczyl Kerle podnioslym tonem. -Brzmi ciekawie - przyznal Jaansma. -Najpierw jednak musimy zalatwic kilka spraw - powiedzial Kerle, czujac przez skore, co zaraz uslyszy. Odruchowo podkulil palce w wypolerowanych na lustrzana gladz butach. - Rozmawiales juz o tym z rodzina? -Nie beda mieli nic przeciwko. Uwazaja, ze sam najlepiej potrafie powiedziec, co dla mnie dobre, i popra moja decyzje. Poza tym mam osiemnascie lat, wiec chyba moge decydowac o sobie, prawda? -I to bedzie twoja pierwsza dorosla decyzja - zgodzil sie Kerle. - Jeszcze jedno pytanie. Nie miales zapewne dotad zadnych klopotow z prawem? -Najmniejszych - odparl natychmiast mlodzieniec. -Na pewno? Zadnej przejazdzki pozyczonym samochodem, zadnej burdy, nie zlapano cie z alkoholem ani trawka? Gdyby chodzilo o cos drobnego, uzyskalibysmy wymazanie sprawy. -W ogole nic nie bylo - powiedzial Garvin ze szczerym usmiechem. 4 Capella/Swiat Centralny Garvin Jaansma przystanal i zadarl glowe. Z otwartymi ustami wpatrzyl sie w gorujacy nad szeregiem wsiadajacych masyw transportowca Malvern.-Ruszaj sie, kmiotku! - rzucil czuwajacy nad zaladunkiem zawodowy zolnierz. - Konfederacja nie zyczy sobie, zebys skrecil kark jeszcze przed szkoleniem. -Dobra rada, finf - odezwal sie ktos. - Szczegolnie ze mowi to taki dzielny weteran. Moge rzucic okiem na twoje ordery? Mlody podoficer poczerwienial. Na mundurze mial tyle odznaczen, ile wlosow na ogolonej do skory glowie. -Milczec - warknal. Pyskaty rekrut spojrzal mu twardo w oczy. Podoficer wzdrygnal sie, jakby dostal w twarz. -Ruszac sie - powiedzial i czym predzej odszedl. Mezczyzna, ktory zostal na placu boju, byl ogolnie wielki, ale nie otyly, tylko masywnie zbudowany. Nieustannie patrzyl wilkiem spod zaczesanych do przodu i rzedniejacych z lekka czarnych wlosow. Policzek szpecila mu blizna siegajaca az srodka zylastej szyi. Wygladal na trzydziestoparolatka. Nosil dawno nie czyszczone polbuty, grube czarne spodnie z drelichu i bluze, ktora w czasach swojej swietnosci musiala sporo kosztowac. Mial tez mala podniszczona torbe, na ktorej w zdradzajacy wojskowe obycie sposob wypisano: KIPCHAK, PETR. Spojrzal na Jaansme i rekruta obok, parsknal i odwrocil glowe. -Chcialbym sie nauczyc, jak to robic - powiedzial cicho ten drugi rekrut. -Co robic? - zapytal Garvin. -Zalatwic goscia samym spojrzeniem, jak tamten przed chwila. Taniej niz blasterem i nie sprawia tylu klopotow. Garvin wysunal przed siebie skierowana wnetrzem do gory dlon. Tamten powtorzyl gest. -Garvin Jaansma. -Njangu Yoshitaro. Garvin przyjrzal sie sasiadowi, ktory byl mniej wiecej jego wzrostu i w podobnym wieku co on. Mial ciemna skore, krotko przystrzyzone czarne wlosy i azjatyckie rysy. Nosil czarne spodnie i bladozielona koszule, jedno i drugie nie dopasowane i raczej tandetne. Mial w sobie cos z czujnie wypatrujacego zagrozenia lisa. -Czy ktos wie, gdzie nas posylaja? - spytal. -Oczywiscie, ze nie - odparl Njangu. - Rekrutom niczego sie nie mowi. Chyba ze naprawde trzeba, ale to nastapi pewnie dopiero, gdy wyladujemy na miejscu. -A szkolenie? - spytal Jaansma. - Zaciagnalem sie do wojsk pancernych, a na razie uczyli mnie tylko czyscic kible. Starszy mezczyzna odwrocil sie w ich strone. -I tak bedzie, az trafisz do jednostki macierzystej. Konfederacja przyjela nowe zasady. Teraz rozsyla mieso armatnie w stanie surowym, a jednostki same je sobie przyrzadzaja. -W holo pokazuja co innego - mruknal Njangu. -A co maja pokazywac? Wszystko przez to, ze Konfederacja sie rozpada i nie ma czasu ani forsy, zeby dbac o wszystkie drobiazgi, jak kiedys. -Rozpada sie? - powtorzyl z niedowierzaniem Garvin. - Nie gadaj! Garvin znal nieco zycie i niejedno juz widzial, ale zeby Konfederacja? To calkiem, jakby ktos oznajmil, ze gwiazdy jutro zgasna albo i samego jutra nie bedzie. Konfederacja istniala juz od ponad tysiaca lat i bez watpienia miala przetrwac jeszcze z dziesiec tysiecy. -Wlasnie. Rozpada sie. Nie widzisz tego, bo jestes w srodku zdarzen. Jak myslisz, czy mrowka pojmuje cokolwiek, gdy czlowiek zalewa jej gniazdo wrzatkiem? Albo czy wygor domysla sie, do czego komus potrzebna jego skora? Zaden z mlodych ludzi nie zrozumial tych porownan. -A jak sadzicie, skad biora sie te wszystkie zamieszki i niepokoje? -Jakie niepokoje? -Przepierdzieliscie caly czas w koszarach i nawet wiadomosci nie ogladaliscie? -No nie - przyznal Yoshitaro. - Nigdy nie zwracalem wiekszej uwagi na dzienniki. -To lepiej zacznij. Dobry serwis informacyjny pozwoli ci sie polapac, jak gleboko tkwisz w bagnie. Albo w jakie szambo zaraz wpadniesz. Przy odrobinie szczescia zdazysz nawet spakowac dosc wysokie buty. A zamieszki... Ludzie burza sie, bo brak im dostepu do roznych dobr. Swiat Centralny to przede wszystkim centrum administracyjne, a wiekszosc jego mieszkancow to urzednicy wysokiego szczebla. Nikt tu niczego nie uprawia, przez co kazdy kes, czy chodzi o suchary, czy o maselko, trzeba sprowadzac frachtem z innych planet. Im bardziej zas caly system zaczyna szwankowac, tym czesciej zdarzaja sie opoznienia w dostawach i nie ma co do garnka wlozyc. No i zaczyna sie drozyzna. W takich razach ludziom trudno jest pogodzic to, co slysza w holo, ze mieszkaja na najwazniejszej planecie calego wszechswiata, z prostym faktem, ze nie stac ich na fasole z boczkiem. -A ty skad wiesz to wszystko? - spytal odrobine zaczepnie Njangu. Kipchak spojrzal na niego spod ciezkich brwi, ale raczej lagodnie. Nie wlaczyl pelnej mocy. -Bo mam oczy i uszy otwarte - powiedzial. - Dobrze radze, zacznij tak samo. Moglbym, na przyklad, powiedziec wam, gdzie lecimy, do jakiej jednostki mamy trafic, a nawet co ostatnio dzieje sie na tej planecie. Gdybym chcial, ale tak sie sklada, ze akurat nie mam ochoty... Byc moze zamierzal cos dodac, ale dotarli wlasnie do rampy zaladunkowej. -Podac nazwisko i swiat macierzysty - odezwal sie syntetyczny glos. -Petr Kipchak, Swiat Centralny. Gdy mi pasuje, oczywiscie. -Przyjete. Sypialnia numer szesnascie. Wybrac dowolna koje. Nastepny. I wielki Malvern wchlonal ich. Drugi koniec pomieszczenia ginal w ciemnosci, podobnie jak rzedy trzypietrowych koi z malymi szafkami u samego dolu. Tak jak wszedzie na statku, rowniez tutaj czulo sie swieza farbe i bylo wrecz sterylnie czysto. Spod poremontowych woni przebijal jednak lekki odor kurzu i zgnilizny, jakby Malvern byl latajacym skansenem. Jakis zagoniony zalogant nakazal rekrutom przypiac sie do koi i czekac na start. Niebawem Malvern ozyl i przez poklady poniosl sie gleboki pomruk, dalo sie wyczuc lekka wibracje. -Uwaga - rozleglo sie z glosnikow i odglos spoteznial, az bebechy zaczely sie ludziom nicowac. Statek zadrzal. -Jestesmy juz w przestrzeni? - spytal Njangu. -Chyba tak, ale... -Przygotowac sie do skoku - uslyszeli z glosnika. Chwile potem poczuli przelotne mdlosci i na chwile stracili orientacje, co bylo typowym objawem towarzyszacym wlaczeniu napedu nadprzestrzennego. Czekali, co bedzie dalej, ale nie dzialo sie juz nic wiecej. Jak zwykle zreszta podczas wiekszosci podrozy kosmicznych. -Sprobujmy sie troche rozejrzec - powiedzial Garvin, rozpinajac pasy. -Myslalem, ze bedziemy w stanie niewazkosci - mruknal wyraznie rozczarowany Njangu. -Ale szczesliwie nie jestesmy - stwierdzil Garvin. - Wiekszosc ludzi zaraz by sie pochorowala, a rzygowiny rozlecialyby sie po calej sypialni. -Tak? Byles juz w prozni? - spytal Njangu, smakujac znane z holofilmow zdanie. Garvin usmiechnal sie i bez slowa wyszedl z pomieszczenia. Njangu ruszyl za nim. Na statku nie bylo wiele do ogladania. Szereg identycznych zbiorowych sypialni, kilka pustych obecnie pomieszczen na zbiorki, dlugie i podobne do siebie korytarze. Braklo iluminatorow, a Njangu i Garvin nie potrafili obslugiwac napotykanych czasem paneli z ekranami. W koncu Njangu przystanal przed wlazem opatrzonym tabliczka BIBLIOTEKA. -Poduczmy sie troche, jak nam proponowal ten cudak - powiedzial. W srodku ujrzeli ciagnace sie pod scianami niskie stoly. W regularnych odstepach ustawiono na nich klawiatury, powyzej ktorych ciemnialy ekrany. Njangu usiadl przy jednym ze stanowisk i wcisnal przypadkowy klawisz. Na ekranie zapalil sie napis: WPROWADZ PYTANIE. -Co?-Wpisz moze... port przeznaczenia - zaproponowal Jaansma. Yoshitaro posluchal. PYTANIE NIEDOZWOLONE. SPROBUJRAZ JESZCZE. -To moze spytac o to, o czym mowil bliznowaty? O te zamieszki, ktore podobno przedstawiaja w holo.-Dobra. Na ekranie pojawil sie napis: WIDMOM NIE, MOWIA AUT. KONF. - Ze jak? Po chwili przewinelo sie: 4 RAD. Z BOSHAM OGLUSZ. I jeszcze: TUM. W BLOOIES, UTRAT. KONTR., 32ZAB., 170 RAN. -Mam wrazenie, ze chyba mowimy roznymi jezykami - stwierdzil Njangu.-Moze to tylko taka dziennikarska moda na skroty? Na ekranie pojawila sie nagle hoza dziewoja. Calkiem bez ubrania. Usmiechnela sie, gdy dolem przejechal kolejny napis: PROKKY MOWI SPOKO. PO SPORTOWEMU ZYJ. -Dobra stara Prokky - prychnal Garvin. - Z nia moglbym po sportowemu. -Ciekawe, czy znajdziemy takie slicznosci tam, dokad lecimy. -Jesli nawet beda, to tylko dla oficerow. Zreszta do diabla z tym. Bedziemy sie edukowac pozniej. -Wy dwaj! - zawolal jakies zalogant, ktory przyuwazyl ich, biegnac korytarzem. -Co robicie poza swoja sypialnia?! -Nikt nie mowil, ze nie wolno nam jej opuszczac - powiedzial Jaansma. -Nikt tez nie kazal wam wychodzic. Ale jak juz tu jestescie, potrzebuje dwoch stewardow do mesy. Idziemy. Nie czekajac na odpowiedz, obrocil sie i ruszyl korytarzem. Widac byl pewien, ze za nim pojda. Njangu i Garvin spojrzeli po sobie i posluchali. -To jak to jest? - spytal polglosem Jaansma. - Wszystko, co nie nakazane, jest zabronione? -Chyba tak to nalezy rozumiec - warknal Njangu. Trzeciego dnia na pokladzie kazano im spakowac cywilne ubrania i wydano szare bluzy oraz spodnie i siegajace za kostki buty z miekkimi podeszwami. Na uniformie nie bylo zadnych naszywek, oznak ani nawet plakietek z nazwiskami. -Wygladamy teraz jak wiezniowie - powiedzial Garvin. -W wiezieniach ubieraja na czerwono - poprawil go Njangu. -Dziekuje za korepetycje, pszepana. -Prosze uprzejmie. -A przy okazji... Co to byly za ciuchy, ktore nosiles? -Slucham? - spytal nieufnie Yoshitaro. -No, te szmaty. Nie wygladasz mi na kogos, kto wlozylby je z wlasnej woli. -Co chcesz przez to powiedziec? -Mysle, ze na co dzien ubierales sie o wiele lepiej. -A owszem. Ale tym razem nie mialem wyboru. Ktos kupil mi to wdzianko na krotko przed zaladunkiem - stwierdzil Njangu takim tonem, ze Garvin wolal juz go o nic nie pytac. Porzadek dnia podczas lotu byl prosty: stanac w kolejce po tace z jedzeniem, cwiczenia, znowu kolejka w stolowce, nieco czasu na rozmowy albo partyjke czegos, kolejka, sen... I czas jakos plynal. Petr Kipchak zajmowal koje w drugim koncu pomieszczenia, ale nie probowal szukac towarzystwa Njangu i Garvina. Widywalo sie go albo na silowni, gdzie calymi godzinami meczyl maszyny z ciezarkami, albo w koi, gdzie czytal cos z dysku i kompletnie ignorowal otoczenie. -Nie podoba mi sie ta wspolna laznia - mruknal Njangu. -Dlaczego? -A jesli kogos to natchnie? -Spoko. Dodaja nam co trzeba do jedzenia. Nic w glowie nikomu nie postanie. -Chyba masz racje... Nie stanal mi od startu! -Widzisz? Sluchaj tylko wujka Garvina, a wszystko bedzie dobrze. -Prawdziwy fakir na gwozdziach - wyjakala rekrut Maev. - Nie uwierzycie... -W co? - spytali rownoczesnie Garvin i Njangu ze swoich prycz. -Chodzcie. Musicie to zobaczyc. - Maev skinela na nich i poprowadzila do lazni, ktora byla akurat prawie pelna mezczyzn i kobiet szykujacych sie do kolacji. Wskazala na jeden z boksow prysznicowych, w ktorym moglby zmiescic sie nawet tuzin osob. Jednak teraz zajmowal go jeden mezczyzna - Petr Kipchak. Spiewal glosno a falszywie i wyraznie nie zdawal sobie sprawy, ze ktos go obserwuje. Garvin juz mial spytac, co w tym szczegolnego, gdy zobaczyl. Kipchak pracowicie szorowal sobie genitalia. Robil to szczotka ze sztywnym plastikowym wlosiem. Zwykle uzywano takich do czyszczenia scian lazni. -O bogowie - jeknal Garvin i zaraz sie wycofali, bo Kipchak podniosl glowe. -Widzieliscie? To psychol - szepnela Maev. Njangu juz mial sie zgodzic, gdy zerknawszy jeszcze raz do boksu, ujrzal lekki usmiech blakajacy sie po obliczu Kipchaka. Lobuz znalazl sposob na wywalczenie sobie chwili prywatnosci, pomyslal rozbawiony. Garvina obudzila seria brzeczykow, ktore rozlegaly sie co jakis czas na pokladach. Jak mu powiedziano, byly to sygnaly czasu przeznaczone dla zalogi transportowca. Wkolo rozlegalo sie chrapanie w roznych tonacjach, bylo ciemno. Palily sie jedynie czerwone swiatla awaryjne na grodziach. Daleko na drugim koncu pomieszczenia widac bylo biala poswiate bijaca z lazni. Po chwili Garvin uznal, ze jednak chce mu sie pic, wstal wiec i poczlapal w tamta strone. W srodku bylo pusto, jesli nie liczyc czterech mezczyzn i dwoch kobiet. Jedna z nich stala przy wejsciu na czujce, a pozostali siedzieli albo kucali wkolo rozlozonych na podlodze dwoch kocy. Wszyscy nalezeli do starszych wiekiem rekrutow. Wsrod nich byl Petr Kipchak. Na kocach lezaly karty i pieniadze. Kipchak mial tylko kilka banknotow i pare monet, podczas gdy przed rozdajacym lezala cala sterta waluty z roznych swiatow. Piatka graczy zmierzyla Garvina wzrokiem, on jednak nie wykazal zainteresowania i podszedl do pisuaru. W pierwszej chwili, gdy zrozumial, co widzi, ozywil sie, ale zaraz sie opanowal, udajac obojetnego. Zrobil co nalezalo, popil wody z kranu i podszedl do graczy. Mocno zbudowany lysawy rozdajacy uniosl glowe. -Wracaj spac, synku. To nie na twoj rozum. -Pieniadze mlodocianych nie sa dobre? - spytal Garvin. Rozdajacy prychnal, ale po chwili sie usmiechnal. Dosc niemile. Otaksowal Jaansme spojrzeniem. Przez chwile obracal odruchowo wielki srebrny pierscien, ktory tkwil na palcu jego lewej dloni. W koncu sie odezwal: -Chcesz stracic, twoja sprawa. Nie mam nic przeciwko. Jesli pozostali tez sie zgodza. Kipchak chcial chyba cos powiedziec, ale tylko potrzasnal glowa. Reszta wykonala podobny gest albo wzruszyla ramionami. -Stawki poszly juz dosc wysoko, wiec szykuj sie na ostra jazde, chlopcze. I pamietaj, nie placz, gdy zostaniesz goly. Przynies, co masz. Garvin wrocil do swojej pryczy, nastawil wlasna kombinacje cyfr na zamku szafki i wyjal skarpetke. Trzymal w niej gruby rulon banknotow. Ubral sie pospiesznie i sprawdzil, czy dobrze zapial buty. -Co sie dzieje? - spytal polprzytomny Njangu. -W lazni zaleglo sie kasyno. Chce sie przylaczyc. -Nie wiedzialem, ze jestes w tym dobry. -Nie jestem. Ale ten, ktory trzyma bank, tez nie jest. To mechanik. Njangu usiadl na pryczy. -Co chcesz zrobic? -Zgarnac nieco pieniedzy. -Uwazaj. -Zawsze... - zaczal Jaansma, ale zastanowil sie. Chcesz sie przylaczyc? -Nie gram w karty. -Nie musisz. Mam pomysl na niezly ubaw. Garvin wyjasnil szeptem, o co mu chodzi. Njangu najpierw zmarszczyl czolo, potem usmiechnal sie szeroko. -Tylko jedno pytanie. Dlaczego mamy sie wtracac? Mozemy napytac sobie biedy. -Mam wrazenie, ze sam juz sobie odpowiedziales. -Moze i tak... Czemu nie? -Dobra. Na poczatek daj mi z kwadrans. Garvin rozsunal piec trzymanych w dloni kart. Nie byly przesadnie dobre, ale zle tez nie. To bylo juz czwarte rozdanie, w ktorym wzial udzial. W dwoch spasowal, w jednym postawil i przegral. -Dziesiec kredytow na gorke - powiedziala kobieta przy kocach i rzucila banknot na srodek zaimprowizowanego stolika. Garvin dodal dwie monety. W koncu w stawce zostalo trzech graczy, w tym Kipchak. -Dalej, synu - powiedzial rozdajacy. - Wypadasz? -Dobieram jedna. - Jaansma siegnal do wydzielonej kupki pieciu kart, a rozdajacy zaraz uzupelnil brak z talii. - Nic z tego - westchnal Garvin i rzucil karty na koc. Po nastepnych dwoch kolejkach Kipchak uszczknal nieco z puli. Rozdajacy tasowal karty, gdy do lazienki wsliznal sie Yoshitaro. -Hej, Kipchak, mam dla ciebie te pieniadze, co jestem ci winien. Wygralem wczoraj w kosci. Petr zamrugal, spojrzal przenikliwie na Njangu i juz mial cos powiedziec, gdy Yoshitaro lekko pokiwal glowa. -A, jasne. Zaraz wracam - rzucil, wstajac. -Mam je w plecaku - powiedzial Njangu i obaj wyszli. Przy kolejnym rozdaniu wygral znowu trzymajacy talie. Petr i Njangu wrocili. Bylo widac, ze Kipchak jest wyjatkowo wkurzony, ale zaraz sie uspokoil. Usiadl, a Njangu oparl sie o sciane w poblizu wyjscia jak ktos, kto nie moze spac i z nudow przyszedl pokibicowac. Gra ciagnela sie jeszcze godzine. Garvin zauwazyl, ze jeden z mezczyzn oblizuje wargi za kazdym razem, gdy blefuje, a kobieta ciagnie za kosmyk wlosow, kiedy dostaje mocne karty. Inni tez mieli swoje charakterystyczne zachowania. Przede wszystkim obserwowal jednak rozdajacego. Wprawdzie nie zawsze dopisywalo mu szczescie, ale stopniowo gromadzil przed soba coraz wiecej kredytow. W pewnej chwili Garvin rozprostowal nogi i tracil przy tym stopa Petra. -Przepraszam - mruknal. Kipchak nie zareagowal. -Szkoda, ze nie mamy nic do picia - jeknal ktos. - Nie ma gorszego pecha, jak przegrywac na trzezwo. Mezczyzna z pierscieniem zebral karty i zaczal je pospiesznie tasowac. -Czy moge przelozyc? - spytal Jaansma. -Jasne - rzucil rozdajacy. - Nawet powinienes. - Polozyl karty na kocu. Garvin uniosl talie jedna dlonia i sprawnie ja przelozyl. Mezczyzna z pierscieniem przyjrzal mu sie uwaznie, wzial talie i zaczal rozdawac karty. W lazni bylo na tyle cicho, ze slychac bylo wyraznie szum pokladowych wentylatorow i miekkie uderzenia rzucanych kart. Mozliwe, ze ten ostatni odglos brzmial nawet troche glosniej, niz powinien. Rozdajacy skrzywil sie radosnie, unoszac swoje karty. -Tym razem bedzie drogo - obwiescil. - Stowa za samo sprawdzenie, czy nie przesadzam. -Wchodze - oznajmil Kipchak i wrzucil do puli wiekszosc ze swoich rezerw. -Ja tez - powiedzial Garvin. Sposrod pozostalych dwie osoby rzucily karty na stol. -Biore dwie karty - mruknal Jaansma i siegnal do stosu. Bez drgnienia powieki spojrzal na nowe karty. -Rozdajacy bierze jedna. -Zostaje przy swoich - powiedzial Kipchak. Kobieta wziela dwie, ostatni z mezczyzn trzy. -Jeszcze sto - oznajmil facet z pierscieniem. Kobieta wypadla, mezczyzna podniosl stawke. -Chyba mam szczescie - stwierdzil Jaansma. - Jeszcze dwiescie. -Sto na twoja czesc - powiedzial Petr. -Jak mowilem, nie bedzie tanio - sapnal rozdajacy. Poza tym robi sie pozno. Nie chce byc jutro szary z niewyspania. Jeszcze piec... szesc setek. -To nie bylo zbyt madre - powiedzial Garvin, rzucajac banknoty na koc. - I jeszcze dwiescie. -Nie mam - oznajmil Petr. -Nie ma sprawy - odezwal sie Njangu, podchodzac blizej i siegajac do kieszeni. - Jestes wiarygodnym pozyczkobiorca. -Dzieki. Prowadzacy zarechotal nieprzyjemnie. -Chyba bede dzisiaj spac naprawde dobrze. - Rzucil karty na koc. Wszystkie byly w jednym kolorze. - Protektor chyba zalatwia sprawe - powiedzial i siegnal po pieniadze. -Niezupelnie. - Petr wolno polozyl swoje karty na kocu. - Wladca, wladca, wladca, wladca. I obcy piaty. Oczy rozdajacego rozszerzyly sie ze zdumienia. -Ale przeciez... - zaczal i siegnal do tylnej kieszeni. -Ty kmiocie! - warknal Garvin i zerwal sie na rowne nogi. Swiatlo odbilo sie od cienkiej klingi noza, ktory przemknal nad kocami i wbil sie w przedramie rozdajacego. Zraniony krzyknal, trysnela krew. Jego pomocnica ruszyla sie od drzwi, w jej dloni pojawila sie krotka rurka. Njangu zaszedl ja z boku i uderzyl z rozmachem w skron. Runela na jednego z graczy i znieruchomiala. Kolejnego gracza, ktory probowal sie zerwac, Garvin rabnal w splot sloneczny, a potem nabil mu guza na czaszce. Przeciwnik padl. Rozdajacy patrzyl oslupialy na cieknaca krew i tkwiacy wciaz w jego ciele noz. Petr wyciagnal swoja wlasnosc i mezczyzna znowu krzyknal. Pozostali siedzieli w bezruchu z uniesionymi dlonmi. Yoshitaro wyjrzal na zewnatrz. -Nikt niczego nie slyszal - zameldowal. Petr wytarl noz i zaraz go schowal. -Nie lubie oszustow - mruknal. - Moze powinienem cie wybebeszyc, zebys w piekle pokazywal swoje sztuczki. Tamten jeknal i spojrzal blagalnie na Kipchaka. -Niczego nie widzieliscie, zrozumiano? Poszliscie wszyscy wczesnie spac - oznajmil Petr. Siedzacy ochoczo pokiwali glowami. Ogluszona przez Njangu kobieta ocknela sie, dzwignela na kolana. Zakaszlala i zwymiotowala, po czym chwiejnym krokiem skierowala sie do toalety. Ten, ktorego uderzyl Garvin, ciagle lezal nieruchomo. -Zabiles go? - spytal beznamietnie Petr. -Nie - odparl Jaansma. - Ocknie sie za godzine i porzyga, jak ta kobieta, ale nic mu nie bedzie. -I dobrze. Nie trzeba nam sadu polowego. A teraz chyba pora spac? - Kipchak spojrzal znowu na reszte graczy, ktorzy czym predzej wyszli. Petr dzwignal tymczasem szulera na nogi. -Pojdziesz teraz do izby chorych i przysiegniesz, ze posliznales sie i wpadles na wystajaca zapadke wlazu - powiedzial mu. - Rozumiesz? Jesli sprobujesz choc pisnac cos innego, po przybyciu na Cumbre D znajdzie sie az dwoch swiadkow, ktorzy oficjalnie zarzuca ci klamstwo. A wtedy bedziesz musial bardzo na siebie uwazac. Trudno dlugo wytrzymac rownie nerwowy tryb zycia... -Nic sie nie stalo - wyjakal szuler. - Bylo dokladnie tak, jak powiedziales. Przysiegam, ze tak powiem. -I dobrze. Teraz owin reke recznikiem i marsz do lekarza. -Jeszcze chwile - wtracil sie Garvin. - Zanim sie rozstaniemy, trzeba to i owo wyjasnic - rzekl chlodno. Nasz przeciwnik ciagle nie wie, jak go zdemaskowalismy, a moze moglby sie czegos dzieki temu nauczyc. -Lepiej mu nie mow - rzucil Kipchak. - Nastepnym razem bedzie sie bardziej staral i znowu kogos zrobi w konia. -Nie sadze - zasmial sie Jaansma. - Takie typy zwykle nie potrafia uczyc sie na wlasnych bledach i w koncu popelniaja ten, ktory okazuje sie ostatnim. Wszystko zaczelo sie od pewnego odglosu - zaczal tlumaczyc. - Tak, dobrze slyszycie. Chodzi o specyficzny dzwiek towarzyszacy wysuwaniu drugiej karty z talii. Drugiej zamiast pierwszej, tej z wierzchu. Ten gosc robil to dosc czesto. - Garvin zebral rozrzucona talie. - Sluchajcie, ty tez sluchaj, a zrozumiecie, w czym rzecz. Widzicie? Trzymam talie w lewej dloni i kciukiem przytrzymuje gorna karte, a kciukiem i palcem wskazujacym prawej dloni wysuwam z talii druga karte. Slaby, ale charakterystyczny odglos, prawda? A teraz drugi element: jego pierscien. Zlapal lewa reke szulera i sciagnal mu pierscien z palca. - Zauwazcie, ze nie pasuje najlepiej, co sugeruje, ze dran zdobyl go od innego cwaniaczka krotko przed odlotem. Dostrzeglem, ze nie tylko obraca go caly czas na palcu, ale i poleruje. Gdy trzymal talie w prawej dloni i machal nia, tak wlasnie, przesuwal odrobine te pierwsza, zeby zobaczyc w pierscieniu odbicie jej naroznika. Jesli byl nia zainteresowany, wydawal druga, a te z gory trzymal do chwili, gdy byla mu potrzebna. Ta kobieta przy drzwiach byla na pewno wspolniczka - ciagnal Jaansma. - Gosc, ktorego ogluszylem, tez mogl byc w zmowie, chociaz niekoniecznie. -Moze powinnismy polamac mu kciuki? - spytal Njangu. -Moglibysmy - odparl Jaansma, a szuler znowu jeknal. - To podla kreatura kierujaca sie niskimi pobudkami. Jednak chyba wiem, jak mu dopiec o wiele dotkliwiej. Popatrz tylko, draniu. Myslisz, ze jestes rekinem? Jesli tak, to wiedz, ze w kazdym morzu zyja ryby, ktore maja znacznie wiecej zebow od ciebie. Patrz uwaznie. Biore talie, tasuje. Dostrzegles cos niezwyklego czy podejrzanego? No wlasnie. A teraz biore piec kart z wierzchu. - Piec kart poszybowalo na koc. - Protektor, protektor, protektor, protektor i cudak. Calkiem niezle karty. Ale tasuje raz jeszcze. Teraz pierwsze piec kart to kompan, kompan, kompan, kompan i dziesiatka. Jeszcze lepiej. Na pewno chcialbys takie karty, prawda? Nie musisz odpowiadac. A teraz to, co naprawde dostalem. - Wyrzucil z trzaskiem kolejne piec kart z talii. - Nova, nova, nova, nova... a skad tu znowu obcy? Byl w ostatnim rozdaniu, pamietasz? I jak, rozumiesz cos z tego? No tak, jasne, ze nie zakonczyl Jaansma normalnym juz tonem. - Jest twoj, Kipchak. -Precz stad! - warknal Petr i szuler, scisnawszy mocniej reke przesiaknietym krwia recznikiem, wypadl z lazni. -Zgubi mnie kiedys ten hazard - westchnal Kipchak. Dzieki, chlopaki. -Nie ma sprawy - rzucil z usmiechem Jaansma. -Czemu sie wtraciles? -Przez gleboki szacunek dla Prawdy, Sprawiedliwosci i zasad, ktore legly u fundamentow Konfederacji. Njangu parsknal. -Dobra. - Kipchak machnal reka. - Druga sprawa. Dzis w nocy polalo sie nieco krwi. Na zadnym z was nie zrobilo to wiekszego wrazenia. Wiekszosc znanych mi rekrutow tak nie potrafi. Obaj mlodziency spojrzeli na Kipchaka z minami niewiniatek. - Zeby was pokrecilo - zaklal Kipchak. - Zgodni jak blizniaki. -Teraz moja pora na pytania - powiedzial Yoshitaro. - Gdzie nauczyles sie rozpoznawac takie oszustwa? -Czytalem kiedys o tym w pewnej ksiazce. -I z tej samej ksiazki nauczyles sie swoich sztuczek? -Wlasnie. -A ta mowa, ktora zasunales? Calkiem jak kaznodzieja albo komiwojazer. -To moj fach - odparl Garvin. - Potajemnie zaciagnalem sie do armii Konfederacji, zeby otwierac grzesznikom oczy na milosierdzie Wielkiego Opasoja. -Nie slyszalem o takim bostwie. -I dlatego nie ustaje w dzialalnosci misjonarskiej. Nasza sekta jest zdecydowanie za malo ekspansywna. -Czy ty w ogole potrafisz udzielic normalnej odpowiedzi? - warknal zniechecony Yoshitaro. - Na przyklad co znaczy slowo "kmiocie", ktore wykrzyczales na poczatku walki? Odpowiedzialo mu tylko chrapanie. Z samego rana czasu pokladowego podszedl do nich Petr. -Chce wam podziekowac, trefnisie - powiedzial. - Gdybyscie sie nie wtracili, przegralbym do tego szczura wszystkie kredyty. -Mniejsza o to - mruknal Jaansma. - I tak nie moglem zasnac. -Niemniej jestem waszym dluznikiem. Nie czekajac na odpowiedz, przepchal sie przez zapelniajacy pomieszczenie tlumek. -No prosze, bliznowaty ma u nas dlug honorowy zauwazyl Garvin. -I bardzo dobrze. Moze bedziemy jeszcze potrzebowali kogos od mokrej roboty. -No dobrze - powiedzial Petr. - Lecimy na Cumbre D. To planeta nalezaca do Konfederacji, rzadzona przez gubernatora z cialem doradczym. Wszyscy pewnie siedza na starych pieniadzach. -A nasza jednostka? -Ma liczyc okolo dziesieciu tysiecy ludzi. Nazywa sie Szybka Lanca. Grupa Uderzeniowa Szybka Lanca. - Petr wzruszyl ramionami. - Oficerowie lubia takie operetkowe nazwy. Naszym caudem ma byc gosc o nazwisku Williams. Nie znalazlem nic na jego temat. Podstawowym zadaniem jednostki jest obrona pokoju. -Przed kim? - spytal Njangu. -To nieco skomplikowana sprawa. Cumbre D zyje przede wszystkim z eksploatacji kopalin innej planety, Cumbre C, o ile pamietam. Gornicy wywodza sie w wiekszosci z grupy imigrantow zwanych Raumami. R na poczatku wymawia sie gardlowo, w sposob, w jaki zwykli ludzie nie mowia, wiec jak sami sie domyslacie, chodzi o kogos szczegolnego. Raumowie przybyli podobno na Cumbre C kilkaset lat temu. Uwazaja, ze wszechswiat powinien nalezec do nich i tylko wielka niesprawiedliwosc dziejowa sprawila, ze wyladowali w kopalni. Przynajmniej ci mniej sprytni, ktorzy pracuja obecnie na bardziej sprytnych. Co pewien czas ktoremus nudzi sie machac kilofem, a wtedy dolacza do band fanatykow szwendajacych sie po calej okolicy i tepiacych wszystkich, ktorzy nie traktuja ich dosc czolobitnie. -To pewnie za nimi bedziemy ganiac. -Ale jak odroznimy ich od tych, ktorych mamy bronic? -Pewnie po tym, ze ci drudzy nie beda do nas strzelac - odparl Kipchak. - Ale poza tym wszyscy Raumowie sa niscy, krepi i sniadzi. I jak wszyscy, ktorzy wyciagneli pusty los, bardzo zle wychowani. Tak przynajmniej twierdza ci, ktorzy ich nie lubia. Jednak to nie koniec. Najwiekszy bigos z tym, ze w kopalniach pracuja nie tylko ludzie, ale i musthowie. -A to kto? - spytal Njangu. - Nigdy nie zwracalem wiekszej uwagi na obcych. Jak dotad zaden nie probowal mnie okrasc. A w kazdym razie nic o tym nie wiem. -Wysokie i silne istoty - wyjasnil Garvin. - Widzialem holo o nich. Przypominaja wielkie chude koty, ale chodza na dwoch nogach. Maja dlugie szyje i bardzo szybko sie poruszaja. Moga byc trudnym przeciwnikiem. -Tak, to oni - przytaknal Petr. - Podobno sa przewrazliwieni na swoim punkcie i podejrzliwi jak dziwka w noc przed wyplata zoldu w garnizonie. Nigdy nie widzialem ich na zywo, ale moj przyjaciel twierdzi, ze latwo sie unosza. Nie wiem o nich nic wiecej. -Moge cie o cos spytac? - zagadnal Njangu. -Mowilem, ze jestem waszym dluznikiem. -Sluzyles juz kiedys? -Tak. Zaciagnalem sie, uszami mi wyszlo i dalem sobie spokoj. Ale cywilne zycie tez mi dopieklo, wiec wrocilem w kamasze. Jakos nie moge sie zdecydowac. Probowalem osiasc gdzies pare razy, ale tez nie wyszlo. Moze tym razem juz mi sie nie odmieni. -A gdzie... nie wiem dokladnie, jak to nazwac, ale w jakiej czesci armii dotad sluzyles? - spytal Yoshitaro. -W jednostce zwiadu i wywiadu polowego. Zwiad wywiadem i wywiad zwiadem, jak to mowili moi koledzy sprzed wiekow. Nigdy nie bylo nas duzo, a zwykli zolnierze maja nas za odmozdzonych samobojcow. Dzialasz w pojedynke albo w malym zespole, wiec jesli oberwiesz, to zwykle z wlasnej winy. Zawsze to cos innego, niz robic za mieso armatnie. Chociaz i tak mozna zginac, oczywiscie. Gdybym mial wiecej rozumu, zaciagnalbym sie do zaopatrzenia albo kuchni polowych. Ale coz, mamuska wychowala mnie widac na tepaka. -Mozna, Njangu? Yoshitaro uniosl glowe znad lektury. Obok stala Maev. -Co? -Mam problem z mocowaniem pasow przy pryczy powiedziala dziewczyna. - Zaczep sie wygial i ciagle uderzam w niego glowa. Moglbys go naprostowac albo co? -Jasne. - Njangu zsunal sie z koi i poszedl za malym rudzielcem. Petr i Garvin siedzieli na pryczy Kipchaka. Miedzy nimi lezala magnetyczna szachownica. Njangu usmiechnal sie do nich, przechodzac. -Hmm - mruknal Garvin. - Mam wrazenie, ze biala krolowa bije czarna wieze. -O czym ty mowisz? - spytal Kipchak. - Twoja krolowa nie zblizyla sie nawet do mojej wiezy. -Niewazne, niewazne... Cos obudzilo Njangu. Trwalo chwile, nim sobie przypomnial, gdzie sie wlasciwie znajduje. Maev lezala od sciany. Usmiechala sie lekko przez sen. Dlon trzymala miedzy udami Yoshitara, jej wlosy w czerwonawym swietle wydawaly sie prawie czarne. Nawet nie trudzili sie sprawdzaniem zaczepu, a po wszystkim usneli wyczerpani. Njangu poczul, ze znowu zaczyna reagowac na bliskosc dziewczyny. Przesunal palcami po jej gladkim boku, zaczal piescic uda. W polsnie Maev obrocila sie prawie na wznak i uniosla noge. -Do wszystkich na pokladzie, do wszystkich na pokladzie! - rozdarly sie nagle glosniki. - Zajac stanowiska alarmowe! Njangu wyskoczyl z koi i siegnal po ubranie. Maev zamrugala zaspanymi oczami. -Co sie dzieje? -Nie mam pojecia, ale lepiej wracajmy na sale. Dziewczyna zaraz zaczela sie ubierac. -Do wszystkich! Przygotowac sie na przyjecie oddzialu abordazowego! Uwaga! Ostrzegamy przed probami stawiania oporu! Powtarzam, nie probujcie stawiac oporu! -Rozumiecie cos z tego? - spytal Yoshitaro. Garvin potrzasnal glowa. -Wciaz idziemy na nadprzestrzennym? -Tak. -Jak ktos moglby... Jak inny statek moglby podejsc do nas w nadprzestrzeni? - zastanowil sie na glos Yoshitaro. Jaansma znowu pokrecil glowa. -Moglby, gdyby mial nasz dokladny namiar. - Kipchak skrzywil sie. - Albo znal z gory nasz kurs. -I co z tego wyniknie? -Nic dobrego - mruknal Petr. - Szczegolnie nie podoba mi sie to zadanie niestawiania oporu. Malvern zadrzal. -Cos podeszlo do burty - stwierdzil Kipchak. - Niezla sztuczka jak na nawigacje w nadprzestrzeni. Prawie niewykonalna. Chyba ze ktos z naszego mostka im pomaga. -Kto to moze byc? - spytal Jaansma. - Piraci? -Eee tam. Nie ma zadnych piratow. -No to dlaczego sie domagaja, zebysmy nie stawiali oporu? Konfederacja nie toczy obecnie z nikim wojny. -W kazdym razie nic mi o tym nie wiadomo. -Wiec co...? -Zamknij sie. Gdybym cos slyszal, juz bym ci powiedzial - warknal Kipchak. Czekali prawie godzine. Zapalilo sie normalne oswietlenie, czerwone lampy awaryjne zbladly. -Do rekrutow! - huknelo z glosnika. - Przygotowac sie do zbiorki! Spakowac sie i czekac na rozkazy ludzi, ktorzy wejda do zajmowanych przez was pomieszczen! Nie macie sie czego obawiac, wystarczy, ze bedziecie dokladnie wykonywac wszystkie polecenia! Kazda proba oporu spotka sie z bezwzgledna odpowiedzia! W sali zahuczalo od pytan, ale nikt nie znal na nie odpowiedzi. Nagle zapadla cisza. Wlaz na drugim koncu pomieszczenia otworzyl sie z trzaskiem. Do srodka weszlo dwoch ludzi w skafandrach kosmicznych z uniesionymi oslonami helmow i ciezkimi blasterami w rekach. Zajeli pozycje po obu stronach drzwi i zamarli w bezruchu. Po chwili zjawil sie trzeci mezczyzna. Wysoki, gladko wygolony blondyn. Tak jak tamci dwaj, nosil ciemny skafander prozniowy bez zadnych oznaczen, ale zdjal helm. Blaster mial w kaburze przy boku. -Bardzo dobrze - powiedzial tak glosno, ze Garvin az podskoczyl. Dopiero po chwili pojal, ze przybysz ma wzmacniacz wbudowany w skafander. - Wasz statek zostal zajety przez przedstawicieli prawowitej wladzy. Od tej chwili mozecie uwazac sie za jencow. We wlasciwym czasie zyskacie sposobnosc zmiany swojego statusu. Ci, ktorzy sprobuja stawic opor, zostana zastrzeleni. Jesli jednak bedziecie wspolpracowac, nic wam sie nie stanie, a nawet wiecej, zostaniecie za to nagrodzeni. Pamietajcie tylko: wykonujcie rozkazy, to wszystko bedzie dobrze. Nieposluszenstwo oznacza smierc. A teraz czekajcie na dalsze polecenia. Blondyn zniknal. -No to wpadlismy w gowno - mruknal Kipchak. -Dlaczego? - spytal Yoshitaro. - Co tu sie wlasciwie dzieje? -Pamietacie, co wam mowilem o zwiadzie? Ze to raczej maly swiatek? Znam tego drania. Nazywa sie Celidon i mam o nim jak najgorsze zdanie. Ledwo cos go wkurzy zaraz siega po bron. -Nie rozumiem. - Garvin skrzywil sie. - Dlaczego Konfederacja mialaby porywac wlasny statek? -On juz nie pracuje dla Konfederacji. To wolny strzelec. Dawno wyrzucili go z armii. Slyszalem, ze najal sie u jakiegos protektora na Larnyksie... nie, Lariksie i czyms jeszcze... Lariksie i Kurze. -I co teraz bedzie? -Na razie wychodzi na to, ze jednak zostalismy napadnieci przez piratow. Przypuszczam, ze temu protektorowi zalezy zarowno na statku, jak i na pasazerach. Chociaz jak sie dowiedzial o przegrupowaniach wojsk Konfederacji, nie potrafie odgadnac. Ani troche tego nie pojmuje. Ale postaral sie. Skafandry bez oznaczen, zadnych mundurow, ich statek jest pewnie czysty jak ze stoczni. Moze im sie udac. -A co z nami? -Zostajemy w armii, tylko w innej - mruknal Kipchak. - I moze uplynac naprawde wiele czasu, zanim uda nam sie wrocic do domu. -Wspaniale - warknal Njangu. - Po prostu wspaniale, kurna. Petr nie sluchal, tylko cmokal z cicha. Wyraznie cos rozwazal. -Nie - powiedzial w koncu. - To nie dla mnie, brachu. -Co nie? - spytal Garvin. -Nie zamierzam sluzyc zadnemu protektorowi - stwierdzil zdecydowanie. - Szczegolnie renegatowi. Gdy Konfederacja zajmie sie tym draniem, wszystkim noszacym jego barwy ziemia zacznie palic sie pod stopami. Nie mam na to ochoty. -Ale co mozesz zrobic? - zapytal Njangu. -O mnie sie nie martwcie. Co do was, wystarczy jesli bedziecie pilnowali wlasnego nosa i unikali jakichkolwiek awansow. Zwyklych szturmowcow zwykle sie nie wiesza, a wczesniej czy pozniej ta impreza sie rozsypie i uda wam sie jakos z tego wykaraskac. - Petr nie patrzyl na nich, tylko na dwoch straznikow przy drzwiach. -Chcesz sie urwac. -A jak myslisz? -Mozemy z toba? - spytal Garvin. - Za diabla nie mam ochoty zostac piratem. -Nie wyglupiaj sie - warknal Kipchak. - Przeciez wy... - Przerwal i spojrzal krytycznie na obu mlodziencow. - Mowisz powaznie? -Jak najbardziej. -Raz juz wpadlem, drugi raz nie zamierzam - dodal Njangu po chwili zastanowienia. - Jesli tylko zgodzisz sie nas zabrac, ide. -No... jak mowilem, jestem wam cos winien, a samotna podroz w szalupie ratunkowej to nielatwa sprawa. Szczegolnie przy dlugim skoku. Bo chyba to nas czeka, jesli tylko uda nam sie jakos wymknac... Dobra. Ale nie mozecie niczego wziac ze soba. Zaraz zaczniemy sie powoli stad wycofywac. Jesli straznik na was spojrzy, macie zastygnac w bezruchu. Nie ogladac sie i za zadne skarby sie nie usmiechac. Zaraz po nas przyjda, wtedy skorzystamy z zamieszania, miniemy laznie i otworzymy wlaz na drugim koncu pomieszczenia. Potem was poprowadze. Mam nadzieje, ze w korytarzu po drugiej stronie jest czym oddychac. Skierujemy sie do jednej z szalup ratunkowych, ktore powinny byc na miedzypokladzie. Wszystkie te transportowce sa niemal jak spod sztancy. Jesli szczescie nam dopisze, w szalupie bedzie prowiant, tlen i paliwo. Jesli nie... to nie. Idziemy. Zaczeli sie wycofywac krok za krokiem. Jestem posagiem, powtarzali sobie co chwila. Ci spod drzwi rozgladaja sie, ale nie patrza na mnie... nie na mnie... jeszcze krok... jeszcze jeden... Jakies pol wiecznosci pozniej blondyn wrocil i zaraz wzial sie do rozkazywania. -Zostawcie cale swoje wyposazenie i ustawcie sie rzadkiem. Bedziecie po kolei do mnie podchodzic. Przeszukamy was i przeniesiemy do mniejszego pomieszczenia, zebyscie nie narobili sobie klopotow. Jesli ktos ma bron, niech zaraz ja rzuci na podloge, w przeciwnym razie zostanie na miejscu zastrzelony. Pierwszy! Rekruci zaczeli z wolna formowac kolejke. Petr Kipchak wsunal sie pomiedzy boczny rzad koi, a Garvin i Njangu za nim. Niczym wielkie kraby skradali sie coraz dalej od glownego wejscia. Mineli skotlowana prycze Maev. Njangu poczul uklucie zalu, ze bezpowrotnie traci cos bardzo prywatnego. Kipchak zatrzymal sie przy malym wlazie z dwoma zamkami. Pociagnal za jedna z wajch. Cos zaskrzypialo, odpadlo kilka platow farby. -Stoczniowe dupki, wszystko zamaluja. Jesli sie nie uda, to przez nich. - Naparl na dzwignie z calej sily, az w koncu sie obrocila. Z druga poszlo juz latwiej. Nic nie syknelo. Pokiwal glowa z zadowoleniem: po drugiej stronie bylo powietrze. Otworzyl wlaz i wslizneli sie w platanine korytarzy. 5 Nadprzestrzen Garvin wsluchiwal sie w ich ciche kroki. Kipchak szedl pierwszy, Njangu zaraz za nim. Jaansma zauwazyl, ze obaj poruszaja sie bardzo miekko, jakby nawykli do skradania sie, podczas gdy on stapal ciezko niczym pijany mastodont.Petr skinal reka - teraz na dol... przez wlaz. Ruszyli za nim. Dwa razy unosil dlon, a oni zaraz nurkowali do najblizszego otwartego pomieszczenia i czekali, az ciezki tupot butow ucichnie w oddali. Z przodu rozlegly sie jakies halasy i Kipchak mimo wszystko ostroznie zblizyl sie do zakretu korytarza. Po chwili uslyszeli wyrazne glosy: -Dobra. Stac mi rowno, do cholery! Nie mam tego pieprzonego rejestru... Cisza, powiedzialem! Ktos kogos uderzyl, ktos krzyknal z bolu. -Cisza! Raz tylko powiem i nie bede powtarzal! - Poznali glos Celidona. - Stac rowno w rzedach, jak was ustawilismy. Gdy dojdziecie do podoficera z lista, podawac imie i nazwisko i czekac, az sprawdzi wasze dane. Jestescie teraz zolnierzami sil zbrojnych ukladow Larix i Kura i szybko sie nauczycie, ze nie mamy zwyczaju z nikim sie tu piescic i od kazdego oczekujemy absolutnego posluszenstwa. A teraz ruszac sie! Petr pokiwal glowa, jakby chcial powiedziec, ze czegos takiego wlasnie oczekiwal, i wskazal reka na wlaz z tablica opatrzona czerwonym napisem: DROGA AWARYJNA DO SZALUPRATUNKOWYCH UWAGA: OTWARCIE TEGO WLAZUURUCHOMI ALARM NIE OTWIERAC POZA SYTUACJAMI WYZSZEJ KONIECZNOSCI I NA WYRAZNY ROZKAZ OFICERA POKLADOWEGO ALBO WYZSZEGO OFICERA INNEJ SPECJALNOSCI Petr obejrzal dokladnie wlaz. Njangu zajal sie natychmiast wajchami zamkow oraz zawiasami. Wskazal na cos, czego Garvin nie mogl dojrzec, i poruszyl palcami, jakby otwieral i zamykal usta. Chyba chodzilo mu o syrene alarmowa. Zgial naroznik tablicy z napisem ostrzegawczym i tak dlugo poruszal nim w jedna i druga strone, az tworzywo puscilo.Yoshitaro wsunal kawalek plastiku za jeden z zawiasow i zablokowal znajdujacy sie tam maly przelacznik. Usmiechnal sie, unoszac kciuk, i skrzyzowal palce. Petr odblokowal wlaz. Nic nie zawylo. Weszli na lagodnie zakrecajacy korytarz z mniejszymi wlazami rozmieszczonymi w regularnych odstepach. Byli juz przy samym poszyciu statku. Garvinowi zdawalo sie, ze czuje bijace od scian lodowate zimno kosmosu. Petr wskazal na jeden z wlazow. Otworzyli go, nie trudzac sie szukaniem wlacznika alarmu, i weszli do malej sluzy. Kipchak odblokowal wewnetrzny wlaz i opuscili sie, do kroploksztaltnego pomieszczenia. Po obu jego stronach znajdowaly sie drzwi z napisami "Toaleta". Cale bylo miekko wyscielane, a do scian przymocowano koje. Na samym dole widac bylo krotka drabinke prowadzaca do stanowiska pilota z fotelem, trzema ekranami i kilkunastoma przelacznikami. Na centralnym pulpicie pod przejrzysta oslona widnial kwadratowy przycisk. -Zamknij sluze - polecil Kipchak Jaansmie. Sprawdzil zamki i zatrzasnal wewnetrzny wlaz. - Jeszcze nie ucieklismy - szepnal, jakby zachowanie ciszy wciaz mialo jakies znaczenie. - W tych lupinkach jest czasem dodatkowy system alarmowy, ktory uruchamia sie w chwili aktywowania systemow albo wystrzelenia w przestrzen. Na razie kladzcie sie na kojach. Nie wiem, czy bedzie rzucac, ale nie ryzykujmy bez potrzeby. Njangu i Garvin posluchali bez slowa, Petr zas usiadl w fotelu pilota i zapial pasy. -Obsluga takiej szalupy jest prosta jak drut - powiedzial. - Widzicie ten wielki przycisk? Wlacza wszystkie systemy. Gdy go nacisne, bedziemy miec wlasne ciazenie, a na bocznych ekranach pokaze sie obraz z dziobu i rufy, srodkowy da obraz radarowy. W nadprzestrzeni wszystkie powinny zmienic sie w standardowe ekrany nawigacyjne. Taka przynajmniej mam nadzieje. A w ogole rozgadalem sie, bo ciagle sie boje, ze cos pojdzie nie tak. - Zacisnal zeby, uniosl oslone duzego czerwonego przycisku i wdusil go cala dlonia. Nagle dwukrotnie przybylo im wagi, gdy generatory grawitacyjne szalupy zdublowaly generatory transportowca. Rozjarzyly sie ekrany, a wkolo rozlegl sie lekki poszum. - Zyjemy - mruknal Petr. - Zobaczmy, czy uda nam sie ruszyc... tutaj... i tutaj... jest. Garvin poczul drgnienie, gdy otworzyl sie zewnetrzny wlaz i zurawiki szalupy wysunely ja w przestrzen kosmiczna. Spojrzal na ekrany. Srodkowy nic mu nie mowil, ale pozostale dwa ukazywaly masyw Malverna i wiszacy obok niego smukly niczym igla kadlub okretu wojennego. -Teraz rozwyja sie alarmy - powiedzial Petr, stukajac po klawiszach, ale nic sie nie stalo. - Nie do wiary... Tak ladnie jeszcze nigdy mi nie poszlo. Ale nie ma co tracic czasu. Musnal jakis sensor, potem wcisnal znowu glowny przycisk i kapsula drgnela, a ekrany pokazaly rozmazana szarosc nadprzestrzeni. -Raz... dwa... trzy... cztery... - mruczal Kipchak i znowu cos przelaczyl. Na ekranach ukazala sie normalna przestrzen, ale po chwili ponownie skoczyli. -Dwa skoki na slepo - wyjasnil. - Dla sprawdzenia, ze wszystko tu dziala, i zeby zejsc tamtym z oczu. Powinni montowac tu specjalny przycisk z napisem "paniczna ucieczka". Wrocili do zwyklej przestrzeni. Wkolo nie bylo widac zadnych bliskich gwiazd czy planet. Nie bylo tez Malverna ani rajdera. -Na razie mamy wiecej szczescia niz rozumu. Jesli wszystko poszlo jak nalezy, przy kazdym skoku oddalilismy sie na jakies pol minuty swietlnej. Dosc daleko, aby te gobliny nas nie znalazly, ale nie az tyle, zeby komputer stracil orientacje. -A jesli jednak stracil? - spytal Garvin. -To mamy przesrane. Ta szalupa powinna... powinna, powiadam... miec zaprogramowanych kilka opcji lotu. Przede wszystkim ten kurs, ktorym mial isc nasz transportowiec. Po drugie, kurs powrotny na Swiat Centralny, a po trzecie - na najblizsza zamieszkana planete. Ponownie przebiegl palcami po klawiaturze. Njangu patrzyl z napieciem. W koncu Petr uniosl glowe i usmiechnal sie szeroko. -Nie mysleliscie, ze taki dziadek jak ja moze sie na tym znac, co? - skomentowal. - Patrzcie i uczcie sie. Im wiecej bedziecie umiec, tym dluzej pozyjecie. W tych czasach byle piechociarz powinien umiec wyliczyc prosta krzywa balistyczna. Przydaje sie jak zloto podczas ganiania po polu. No i pilotowania roznego zlomu, malego i wielkiego, jak Malvern. -Potrafilbys poprowadzic taki transportowiec? -Do startu i wejscia na orbite musialbym miec nieco pomagierow do przyciskania guzikow. Sam bym do wszystkich nie dosiegnal. Ale jesli chodzi o ustawianie parametrow skoku, wystarczy, jesli radzisz sobie z kompami. A teraz zechciejcie laskawie sie zamknac. Sprawdzimy, co tutaj mamy. Przez dluzsza chwile studiowal ekrany. -Hm. Pierwsza mozliwosc to lot z powrotem na Centralny, co byloby chyba jednak kuszeniem losu. Siedem, moze osiem skokow. Ta lupina nie ma chyba odpowiedniego zasiegu, nie mowiac o tym, ze uklad podtrzymywania zycia dalby nam pod koniec popalic. Druga opcja to kurs na najblizszy zamieszkany swiat, czyli Larix. Co za zbieg okolicznosci. Chyba nie chcemy tam leciec? - zapytal. Obaj zgodnie pokrecili glowami. -Zostaje wiec nasz pierwotny cel podrozy, czyli Cumbre D. Dwa, a najpewniej trzy skoki. Okolo tygodnia. Okazemy sie przykladnymi obywatelami Konfederacji. Pewien jestem, ze gdy pojawimy sie w trojke i powiemy, co sie stalo z Malvernem, niektorym zagotuje sie woda w tylkach. Jaansma i Yoshitaro wymienili spojrzenia, ale zaden nie powiedzial tego, co im sie nasuwalo. Pojawia sie tam albo i nie. -No to ustawiam parametry i skaczemy - rzucil niewytlumaczalnie radosny Petr. Na ekranach zawirowaly kalejdoskopowe wzory nadprzestrzeni. Garvin i Njangu patrzyli w nie jak zahipnotyzowani, ale Kipchak calkiem przestal zwracac uwage na ekrany. -Lepiej spojrzcie tutaj! - zawolal do nich. - Spojrzcie, a zrozumiecie, dlaczego was nie pogonilem, gdy zaproponowaliscie mi swoje towarzystwo w tej podrozy. Ktokolwiek projektowal te szalupy, rozumial, ze latac w nich beda szczury nie odrozniajace rufy od dziobu. Ustawil wiec wszystko naprawde prosto. Trzeba uruchomic program, nacisnac guzik startu, a potem mozna juz spokojnie obgryzac paznokcie. Jedyne, co trzeba miec w nadprzestrzeni na oku, to ten znacznik. Musi pozostawac posrodku dwoch czarnych kresek. Nastawia sie go suwakiem obok. No i jeszcze ten timer. Co dwie godziny trzeba go przekrecac. Jesli sie tego nie zrobi, automatyczny pilot wyrzuci szalupe w normalna przestrzen. Jego glownym zadaniem jest chyba dawanie zajecia rozbitkom, ale nikt dotad nie znalazl sposobu, zeby go obejsc. Musimy wiec pelnic wachty. -Milo wiedziec, ze jednak jestesmy potrzebni - powiedzial Garvin. -Jasne, chlopcze, ze jestescie. Nie tylko do tego zreszta, bo jest jeszcze cos, i to znacznie wazniejszego. Wszystko, co zjecie, wypijecie i tak dalej, zostanie przetworzone, po czym wroci do was pod postacia swiezych produktow. I tak w kolko. Ta szalupa pracuje w ukladzie zamknietym rzucil z usmiechem, wypatrujac na ich twarzach zapowiedzi nudnosci. Nie doczekal sie jednak. Troche rozczarowany wrocil wiec do tematu. - Ten system nie jest jednak stuprocentowo sprawny. Przy jednym uzytkowniku dosc szybko zaczyna sie zamulac, ze tak to nazwe. A im wiecej osob z niego korzysta, z umiarem oczywiscie, tym dluzej daje sie wytrzymac. -Ale sa tu chyba jeszcze jakies zapasy? - spytal Garvin. - Bo jesli mamy jesc tylko to, co sami wyprodukujemy, za kilka dni zaczniemy lakomie spogladac na Yoshitara. A i tak schudniemy - Slusznie - przytaknal Petr. - Zapasy powinny byc w tamtym schowku. Zelazne racje plus troche smakolykow. Ci, ktorzy ustalali normy wyposazenia tych szalup, rozumieli, ze rozbitkom trzeba jakos umilic oczekiwanie na ratunek. Njangu podszedl do wskazanej szafki i otworzyl ja. -H'rang-dao! - zaszwargotal po swojemu. - Wiecie co? Ktos postanowil wzbogacic sie naszym kosztem. Kipchak doskoczyl do szafki. -Pieknie - warknal. - Naprawde cudownie. Pewnie to robota jakiegos bumelanta ze stoczni albo dupka z zalogi. Niezle tu poszabrowal. Z obzarstwa czy na sprzedaz? -Co zostalo? - przerwal mu Garvin. -Z glodu nie pomrzemy, ale zaloze sie, ze dolatujac do Cumbre, bedziemy rzygac kleikiem sojowym. Pozostale szafki szalupy tez nie byly tak pelne, jak Powinny. Ta z napisem ROZRYWKA okazala sie nawet Prawie pusta. Kipchaka jednak jakos to nie zmartwilo. -Dzieki temu trafia sie wam okazja, aby nauczyc sie czegos jeszcze - powiedzial. - Sa dwa sposoby spedzania czasu po sluzbie w warunkach, ktore wykluczaja cokolwiek poza czekaniem na cud, co wam grozi przez wiekszosc sluzby. Moze mi nie uwierzycie, ale spanie tez moze sie w koncu znudzic. Jednym z tych sposobow jest lezenie martwym bykiem, drugim nauka. To pierwsze oczywiscie jest popularniejsze. Wszyscy siadaja sobie razem i opowiadaja po kolei o sobie. Najpierw to, co bylo najciekawsze, potem mniej ciekawe i tak dalej. -Tak bylo na Malvernie - zauwazyl Garvin. -Owszem, ale nie wszyscy brali w tym udzial. Glownie ci nowi. Nie rozumieli, co moze z tego wyniknac. Bo co sie dzieje, gdy poznajesz kogos na wylot? Zaczynasz miec go serdecznie dosc i tyle. Dlatego o wiele lepiej samemu poszukac sobie zajecia. Poczytac jakis dysk, jesli masz cos takiego. A jesli nie masz, poszukac kogos, kto cos umie, i poprosic, zeby i ciebie nauczyl. Dzieki temu masz o czym myslec i nie grozi ci, ze sie ze wszystkimi sklocisz. -No to co robimy? - spytal Garvin. - Zostaly jeszcze dwie godziny do czasu, az bede musial zmienic Njangu. -Podczas tej karcianej awantury zauwazylem, ze lubisz sceniczny sposob wypowiedzi. -A owszem. -To sympatyczne zamilowanie. Siadaj wiec i sluchaj. Garvin usiadl i zaczal sluchac. -Zaczyna sie od partii choru - powiedzial Petr. Kto mi ognista Muze da, bym wzlecial Do empirejskich szczytow wynalazku! Aktorow ksiazat, krolestwo na teatr, Krolow na widzow bohaterskiej sceny! Garvin i Njangu wymienili zdumione spojrzenia. Wiele godzin i kilka wacht pozniej lekko ochryply Petr doszedl wreszcie do konca: Obraz ten widzicie nieraz na tej scenie, Dla dziela tez naszego miejcie uwzglednienie. Wstal i uklonil sie nisko. -To jest cos, z czego jestem bardzo dumny - dodal. -No mysle, ze powinienes - mruknal niepewnie Garvin. - To byla cala sztuka? -Ano. -Ile jeszcze ich znasz? -Dwanascie czy trzynascie. -Wszystkie tego samego goscia? -Wiekszosc. I jeszcze kilka innych. Moliere, Robicheux, Van Maxdem, Anouilh. -Jak sie ich nauczyles? -Mialem duzo czasu podczas psich wacht. -Wszyscy w armii sa tak pokreceni? - spytal z zywym zainteresowaniem Yoshitaro. -W zadnym razie. Tylko niektorzy - stwierdzil Petr i poszedl napic sie wody. - Teraz wasza kolej. Po czasie, ktory wydawal im sie spora czescia wiecznosci, wyszli z nadprzestrzeni posrodku jakiegos ukladu planetarnego. Petr wzial mikrofon i wlaczyl modul lacznosci, ktory natychmiast rozjarzyl sie swiatelkami. -Bedziemy nadawac na standardowej czestotliwosci alarmowej - zapowiedzial. - Cumbre D, Cumbre D, zglasza sie szalupa ratunkowa transportowca Konfederacji Malvern. Prosze o odpowiedz na tej czestotliwosci. Cumbre D, zglasza sie szalupa ratunkowa transportowca Malvern... 6 Cumbre D Wysoki siwowlosy mezczyzna otworzyl drzwi. Nosil pagony cauda i byl dowodca Grupy Uderzeniowej Szybka Lanca.Petr zerwal sie i stanal na bacznosc. Njangu i Garvin niezdarnie poszli w jego slady. Wszyscy trzej nosili nowe mundury. Njangu i Kipchak dropiaste zielenie piechoty, Garvin - czarny uniform pancerniakow. -Wejsc - powiedzial lodowatym glosem caud Williams. Ruszyli za nim do gabinetu gubernatora Wiltha Haemera. Szef rzadu ukladu Cumbre i najwazniejszy tu przedstawiciel Konfederacji przypominal poczciwego dziadka. Tym razem jednak nie rozdawal cukierkow, tylko plonal slusznym gniewem. Drzwi zamknely sie z trzaskiem. -To sa ci trzej, panie gubernatorze - powiedzial caud Williams. Haemer wyszedl zza wielkiego biurka z prawdziwego drewna wypolerowanego na wysoki polysk. Blat byl pusty, jesli nie liczyc drogiego staroswieckiego piora i przycisku komunikatora. Gubernator spojrzal na przybylych z taka dezaprobata, jakby byli siewcami epidemii. -Taak - odezwal sie. - Trzej rekruci. -Tylko dwaj, panie gubernatorze. Ten po lewej zaciagnal sie ponownie. -Tez cos... Nie mogl sie powstrzymac? Kipchak zachowal milczenie, chociaz kark mu poczerwienial. -Powinienem wam pogratulowac przetrwania tego niezwyklego zdarzenia, ale jakos nie potrafie - powiedzial gubernator. - Nie potrafie, poniewaz ktos, moze jeden z was, moze cala trojka, wypaplal cala te fantastyczna historie dziennikarzom. I to w minute po opuszczeniu jednostki ratowniczej. -To nie... - zaczal Garvin. -Cisza! - warknal Williams. -Mow - nakazal Garvinowi Haemer. -To nie my, panie gubernatorze. -Wiec kto? -Nie wiem, panie gubernatorze. -Nikt z zalogi statku ratowniczego, ktory podjal wasza szalupe, nie rozmawialby z mediami bez naszej zgody. Jestesmy calkowicie pewni tych ludzi - powiedzial Haemer. Garvin pojal w koncu, ze najlepiej zrobi, jesli juz sie nie odezwie. -Wasza sklecona napredce opowiastka... nie nazwalbym jej klamstwem, bo chyba sami wierzycie w te nonsensy... moglaby sie stac zarzewiem antagonizmow miedzy nami a Lariksem i Kura, a szczegolnie tamtejszym protektorem, Alena Redruthem. Macie szczescie, ze zdazylem w pore opublikowac dementi. Nie ma wprawdzie zadnego powodu, abym mial wyjasniac podobne rzeczy komus o waszej pozycji, ale jednak to zrobie, bo uwazam, ze wszyscy podlegli mi ludzie powinni rozumiec swoje obowiazki. Znajdujemy sie na najdalszych rubiezach Konfederacji. Wszystkie nasze szlaki komunikacyjne do Centrum biegna przez Larix, ktory lezy calkiem blisko ukladu Kura. To na wypadek, gdybyscie jeszcze o tym nie wiedzieli. Pozytywne nastawienie tamtejszych mieszkancow i ich protektora ma dla Cumbre wielkie znaczenie. Wasza dziwna opowiesc moglaby narazic nasze stosunki na Powazny szwank. Rozumiem, ze mozecie o tym nie wiedziec, ale protektor Redruth byl na tyle uprzejmy, ze sam odwiedzil niedawno Cumbre. Nieprawdaz, Williams? -Tak, panie gubernatorze. Byl u nas z wizyta dokladnie trzy standardowe miesiace temu. -To byla bardzo udana wizyta - ciagnal Haemer. Zwiedzil kopalnie, miasta, znalazl nawet czas na przeglad naszej grupy uderzeniowej, prawda, Williams? -Tak, panie gubernatorze. -A teraz nasza przyjazn, przyjazn trzech wielkich ukladow planetarnych pogranicza, mialaby zostac zagrozona przez nie przemyslane wypowiedzi waszej trojki? Nie pozwolimy, aby do tego doszlo. Powiem wam zatem, co naprawde sie wydarzylo. Kilku renegatow przejelo podstepem dwa okrety protektora. Byc moze byli tam dezerterzy z armii protektora, moze nosili nawet jego mundury, aby ukryc niegodziwe intencje. To moglo was zmylic. Popelniono zatem blad, ale go naprawilem. Na moje polecenie przekazaliscie mediom sprostowanie zaraz po tym, jak zapoznalem was z informacjami wywiadu, i przeprosiliscie goraco za zamieszanie. Chciales cos powiedziec, mlody czlowieku? -Nie - odparl zdumiony Yoshitaro. - W zadnym razie, panie gubernatorze. -Wydawalo mi sie, ze jednak. Ale nic. Williams, nie wiem, co z nimi zrobic. Gdybysmy byli gdzies blizej cywilizacji, natychmiast zwolnilbym ich do cywila. Jednak watpie, by mieli dosc kwalifikacji, zeby znalezc u nas prace, a nie chce, by stali sie ciezarem dla opieki spolecznej. Niemniej zalezy mi na tym, aby w pelni zdali sobie sprawe, jak wiele nerwow mnie kosztowali. Pozwole im wprawdzie odsluzyc czas przewidziany w umowie, ale nie chce wiecej o nich slyszec ani ich ogladac. Nie musze chyba dodawac, ze tym samym nie widze w nich kandydatow do jakichkolwiek awansow czy wyroznien, chyba ze sam zdecyduje inaczej. Czy to jasne? -Panie gubernatorze, nie moge pozwolic... -To rozkaz! -Tak jest, panie gubernatorze. Njangu i Garvin wyszli smetnie za Petrem i kroczacym jakies dwa metry z przodu caudem. Przemierzyli marmurowe schody siedziby gubernatora, przed ktora czekal juz otwarty cook Williamsa, uniwersalny antygraw wykorzystywany zarowno jako ambulans, jak i ruchome centrum dowodzenia. Pokrywa silnika byla podniesiona, a mruczacy pod nosem pilot co rusz siegal po nowe narzedzia. -Co tym razem, Biegnacy Niedzwiedziu? - zagadnal go Williams. -Nie chce zapalic, sir. Ale chyba cos wymysle. -Dobrze - powiedzial caud. - Wy trzej za mna, do parku. Razem przeszli przez ulice. -Bacznosc i sluchac. Wiecie juz, co postanowil w waszej sprawie gubernator. Jednak nic zlego sie nie stanie, jesli nie bedziecie pchac mu sie przed oczy za wczesnie, poki jeszcze pamieta wasze nazwiska. A jesli chodzi o miejsce na mojej prywatnej czarnej liscie... Nie mam zwyczaju karac zolnierzy za zwykly, nie zawiniony przez nich blad. Nie bede wstrzymywal waszych awansow ani odmawial nagrod, o ile tylko na nie zasluzycie. Zameldowaliscie, co waszym zdaniem sie zdarzylo, i mimo nacisku nie odwolaliscie tego, a ja cenie taka postawe. Jednak nie przesadzajcie. Zanim cos powiecie, zastanowcie sie, jaki skutek moze to wywolac. Jak slyszeliscie od gubernatora, nasza grupa uderzeniowa stacjonuje daleko od centrum Konfederacji. Rozpaczliwie brakuje nam wyposazenia i ludzi i bardzo liczylismy na ten transportowiec, ktorym lecieliscie. Od dawna nie otrzymalismy juz zadnych uzupelnien. Niektorzy oficjele mogliby zbyt ostro zareagowac na wiesc o jego porwaniu. Dociera do was, co mowie? -Tak, sir - wykrztusil Petr, a Garvin i Njangu pokiwali glowami. -To dobrze. Zapomnimy wiec o tym incydencie. Witajcie w Grupie Uderzeniowej Szybka Lanca. Wy dwaj nowi zostaniecie zaraz skierowani na szkolenie unitarne, nieco zlagodzone, niestety, ale zawsze. Ty, Jaansma, trafisz do oddzialu, w ktorym bedziesz sluzyl. Tak samo bedzie z toba, Yoshitaro, chociaz jeszcze nie zdecydowano o twoim przydziale. Na ciebie, Kipchak, zlozyl juz zapotrzebowanie starszy tweg Reb Gonzales ze zwiadu. Mowi, ze zna cie z dawnych czasow. -Tak, sir. Sluzylismy razem w garnizonie Deneb-Nekkar. Tweg Gonzales jest w porzadku, sir. -Zameldujesz sie u niego, gdy tylko wrocimy do jednostki. I to wszystko... jeszcze tylko jedna rada: nie wychylajcie sie. Postarajcie sie, aby przez dluzszy czas nikt, ani wasi podoficerowie, ani oficerowie, ani ja, wasz dowodca, nie byl zmuszony do grzebania w waszych grzeszkach. Finf Biegnacy Niedzwiedz chyba zapalil moj zlom, ladujmy sie wiec i wracajmy do siebie. Maszerujac ku slizgaczowi, Garvin i Njangu wymienili spojrzenia. -To chyba porzadny gosc - mruknal Jaansma. -Tak? Nie wierzy nam tak samo jak tamten dupek, tylko jest uprzejmiejszy - szepnal Yoshitaro. Kipchak pokiwal glowa. -Widze, ze sie uczysz, chlopcze. Ale potraktuj go... a nawet ich obu, mozliwie lagodnie. Sa jak rozbitkowie, ktorym rekin odcial droge do brzegu. Za nic nie beda go draznic byle drobiazgiem. -Trafna uwaga - stwierdzil Garvin. - Chociaz nadal mam wrazenie, ze sa raczej jak ci naiwniacy, ktorzy nie uwierza w karciane oszustwo, nawet gdy im pokazac znaki na koszulkach. Slizgacz opuscil gubernatorska fortece i ruszyl szeroka aleja miasta Leggett ku zatoce, ktora wrzynala sie gleboko w wyspe Dharma. Na srodku tej zatoki, dwadziescia kilometrow od brzegu, lezala ledwie widoczna w mgielce upalnego dnia wyspa Chance. Tam miescila sie baza Grupy Uderzeniowej. Niedzwiedz przyspieszyl i wzniosl pojazd na tysiac metrow. Williams obrocil sie w fotelu i spojrzal na rekrutow. -Skladaliscie na Centralnym przysiege? - spytal, przekrzykujac szum powietrza. -Nie, sir - odpowiedzial Kipchak. - Tym razem w ogole nie bylo mowy o przysiedze. Chyba nikt nie mial do tego glowy. Njangu i Garvin tez zaprzeczyli. Williams nie kryl zgrozy. -Chcecie powiedziec... jestescie juz w sluzbie przez... -Ja dwa i pol miesiaca. Yoshitaro i Jaansma szesc miesiecy, bo dochodzi tranzyt z ich swiatow na Centralny. -Szesc miesiecy i ciagle... O bogowie, o czym oni teraz tam mysla? Przysiega to najwazniejsza... Nikomu, ale to nikomu nie mozna juz wierzyc - sapnal Williams i zacisnal mocno usta. - Panowie, przepraszam w imieniu Konfederacji. To niedopuszczalne! Njangu tylko zamruczal cos pod nosem. -Przez cale zycie nie widzialem tylu zolnierzy w jednym miejscu - stwierdzil Yoshitaro. - Co oni wszyscy tu robia? -Zamknij sie i patrz - rzucil Petr. - Niepredko ujrzysz drugie takie widowisko. Nosili juz mundury: ciemne, prawie czarne spodnie, siegajace bioder bluzy z pasem i regulaminowe czapki. Spodnie, czapki i epolety mialy zolte lamowanie. Nogawki ginely im w wysokich butach. Petr nosil trzy rzedy baretek nad lewa piersia i dwie skrzydlate odznaki na prawej, Njangu i Garvin nie mieli nic. Przy szerokich pasach z czarnej skory wisialy puste pochwy na krotka bron biala. Stali posrodku placu apelowego obozu Mahan. Byl olbrzymi, mial prawie trzy na trzy kilometry. Wszedzie wkolo widac bylo zolnierzy w takich samych mundurach, prawie osiem tysiecy mezczyzn i kobiet skladajacych sie na Grupe Uderzeniowa Szybka Lanca. Z drugiego konca placu maszerowal caud Williams, za nim trzech chorazych niosacych sztandary Konfederacji, Cumbre i jednostki. Dalej szedl sztab Williamsa, a na koncu dmaca i walaca z calych sil w instrumenty orkiestra. Williams zblizyl sie na pietnascie metrow do trzech rekrutow i zatrzymal sie z przytupem. Orkiestra odegrala jeszcze cztery takty i nad placem zalegla cisza. Garvin wyczuwal w powietrzu lekki zapach kwiatow, slony posmak wiatru od morza, won swojego nowego jak spod igly munduru i lekki odor potu. - Zolnierze Szybkiej Lancy! - ryknelo glosem Williamsa z prawie osmiu tysiecy przymocowanych do pasow glosniczkow. - Zebralismy sie, aby uczcic przybycie trzech nowych towarzyszy broni! Garvin Jaansma, Petr Kipchak, Njangu Yoshitaro, piec krokow wystap! Poczet! Dwoch chorazych podeszlo blizej. Jeden niosl sztandar Konfederacji, drugi jednostki. Bez dodatkowych rozkazow drugi pochylil drzewce, az materia prawie dotknela ziemi. -Polozcie dlonie na sztandarze! Polozyli. -Powtarzajcie za mna: Przysiegam na wszystko, co dla mnie swiete, ze bede posluszny rozkazom przelozonych i ze bede bronic Konfederacji oraz jej zasad, a takze jej mieszkancow w calej ich roznorodnosci, i nie ustane w tym az do smierci albo chwili, gdy zostane zwolniony z tej przysiegi. Gdy skonczyli, orkiestra huknela Galaktyka, hymnem Konfederacji. -Ciekawe, ile w tym tlumie kieszonkowcow? - szepnal polgebkiem Njangu. - I kiedy wreszcie sie skonczy ta szopka. -Zamknij sie - syknal Garvin. Yoshitaro zerknal na niego i zauwazyl, ze przyjaciel dziwnie jakos porusza jablkiem Adama. Na dodatek po jego policzku splywala najprawdziwsza lza... Garvin dostrzegl zdumienie Njangu. -Czuje sie jak w cyrku. W chwili, gdy wychodzi facet z plonaca obrecza - szepnal, zeby zamaskowac swoje niewczesne wzruszenie. Niezbyt mu to wyszlo. -Cisza - warknal Petr. Orkiestra skonczyla grac i przez plac przetoczyly sie okrzyki radosci. Nieprzesadne, co prawda. -Poczet... odmaszerowac! - krzyknal ktos i chorazowie wrocili na poprzednie miejsca. -Mil Rao! - zawolal Williams. - Uzbroic tych zolnierzy! Prakash Rao, szef jednostki, wyszedl z szeregu z trzema skorzanymi pudlami w dloniach. Wreczyl je kolejno zaprzysiezonym, oddajac im honory, i wrocil do szeregu. -Okazcie sie godni tego zaszczytu - powiedzial Williams. - Nie ustawajcie w cwiczeniach, oddajcie swe sily sluzbie, aby armia mogla z was byc dumna. - Odstapil krok i zasalutowal. Rekruci odpowiedzieli tym samym. -Dowodcy pododdzialow przekazac komende rozejsc sie! Yoshitaro otworzyl swoja skrzynke. W srodku byly trzy oznaki jednostki - jedna na czapke i dwie, mniejsze, na pagony. Wszystkie przedstawialy lance z rozchodzacymi sie od grotu promieniami. Obok lezal noz. Co dziwne, nie byl to paradny kord, ale smiertelnie grozny noz bojowy z osiemnastocentymetrowa jednosieczna klinga. Rekojesc byla obciagnieta skora, a glowice i nity wykonano ze srebra. Noz idealnie pasowal do pochwy przy pasie. -Dziwnosci... - powiedzial Yoshitaro. -Cos cie znowu rozbawilo? - spytal podejrzliwie Petr. -Tym razem nic - pospieszyl z wyjasnieniem Njangu. - Zastanawia mnie tylko to zestawienie. Uszczesliwili nas paradnymi blyskotkami, ale razem z nimi dali nam po cholernie praktycznym majchrze. -No i? -Co z tego czyni nas zolnierzami? Kipchak spojrzal na niego zdumiony. -Mniejsza z tym - powiedzial Njangu. 7 Cumbre C Jord'n Brooks naparl na swider, az jeknela skala, i zamrugal, bo do oczu splywaly mu krople potu. W powietrzu bylo pelno grubego pylu. Osiadal mu na twarzy, zmienial kolor wlosow na siwy. Przodek, w ktorym lezal, byl wysoki ledwie na metr i na pol metra szeroki.Miejsca starczalo tu tylko na niego i swider. Skala pod spodem byla ciepla i wilgotna. W pewnej chwili zadrzala. Ktos musial odpalic ladunek w innym chodniku. Brooks czul sie w kopalni jak w domu. Pracowal tu juz od dwudziestu lat. Odsunal rekaw skafandra, zeby sprawdzic, ktora godzina. Zaczal wyczolgiwac sie tylem z przodka, az dotarl do miejsca, gdzie korytarz byl nieco szerszy i wyzszy. Tutaj mogl sie wreszcie obrocic i wstac, chociaz nie wyprostowac. Przygarbionymi plecami wciaz szorowal o strop. Zmianowa stala juz przy windzie. Kabina czekala. -Pamietam. Mozesz isc. Brooks zdjal maske, odlozyl aparat tlenowy oraz swider i wszedl do windy, ktora zaraz wystartowala. Szyb konczyl sie prawie kilometr wyzej. Brooks przeszedl przez sluze i wsiadl do wagonika, ktory przewiozl go pod glowny szyb kopalni. Razem z dwudziestoma innymi mezczyznami i kobietami wepchnal sie do windy towarowej. Wszyscy byli brudni i rozgadani po szychcie. Niebawem wyjechali na powierzchnie. Wychodzac z gornej sluzy, zamrugal oslepiony ostrymi swiatlami. Niezaleznie od tego, co mowily zegary, zawsze bezwiednie oczekiwal przy takiej okazji, ze zastanie na gorze jasny dzien. Wciagnal gleboko powietrze, w ktorym unosil sie jedynie zwykly kurz. Bylo tez suche i chlodne, w odroznieniu od tego na dole, wiecznie wilgotnego, smierdzacego i pod wiekszym cisnieniem niz normalne. Zadrzal nieco z zimna, ale po chwili uklad grzewczy klimatyzowanego skafandra dostosowal sie do temperatury otoczenia. Pozostali gornicy ruszyli do bramki przy wyjsciu, Brooks jednak schowal sie za wozkiem z ruda i przemknal w cieniu obok kopulastej oslony przejscia i dalej, obok hald szlaki. Kawalek podjechal, uczepiwszy sie automatycznej kolejki, reszte drogi przeszedl pieszo. Dwa razy musial sie chowac i czekac, az przejdzie patrol ochrony kopalni. Wkolo bylo jasno od plomieni na szczytach wiez nieustannie odprowadzajacych gazy z sasiednich szybow. Za tylnym wejsciem do kopalni poszedl torem kolejki obok kolejnych hald az do schowanego czesciowo w ziemi polokraglego betonowego bunkra, na ktorym widnial napis: UWAGA! NIEBEZPIECZENSTWO! MATERIALY WYBUCHOWE! WSTEP JEDYNIE ZA ZGODA KIEROWNICTWA MELLUSIN MINING! NIE WNOSIC MATERIALOW LATWOPALNYCH! NARUSZENIE ZAKAZU BEDZIE KARANE Z CALA SUROWOSCIA PRAWA! Brooks podszedl do jednych z drzwi bunkra. Z ukrytej kieszeni w nogawce skafandra wyjal dosc niezwykly klucz z czterema roznymi koncowkami. Ostroznie wsunal go w szczeline zamka. Nie zauwazyl przy tym malego wystepu nad drzwiami w jednej linii z zamkiem, nie doslyszal cichego klikniecia.Obrocil klucz w prawo, pol obrotu w lewo i znowu w prawo. Drzwi otworzyly sie z lekkim trzaskiem. Nagle uslyszal jek silnika slizgacza i schowal sie w cieniu. Pojazd zatrzymal sie piec metrow od niego. Wysiedli z niego dwaj ludzie z bronia w rekach. -Zadanie - dobiegl go kobiecy glos. -Powinnosc - rzucil odzew. Kobieta schowala pistolet i podeszla do Brooksa. Byla to Jo Poynton. Kiedys nalezala do jego komorki Ruchu. Smukla, sredniego wzrostu, okolo dwudziestu paru lat, z malymi piersiami i zaskakujaco pelnymi wargami, ktore wygladaly, jakby nieustannie przymierzaly sie do usmiechu. I jakby Jo nieustannie im tego odmawiala. -Dotarliscie tu bez problemow? -Bez najmniejszych - odparla Poynton. - Ile mamy czasu, zanim zauwaza twoja nieobecnosc? -Jestem kryty do konca zmiany - wyjasnil Brooks. -My nie mamy tak dobrze - powiedzial mezczyzna. Oglupiacz, ktory kupilismy, bedzie kryl nas przed ich radarem jeszcze tylko godzine. Brooks poznal go po szramie na policzku. To byl Comstock Brien, ktory zostawil Raumow prawie piec lat temu. Jeden z pierwszych w Ruchu uciekl w gory i teraz uchodzil za najbardziej dynamicznego sposrod wszystkich dowodcow ich organizacji bojowej. Nie byl wysoki, tylko troche ponad srednia. Niegdys muskularny i zwalisty, przez lata spedzone w dzungli wychudl i zmizernial. -Otwarte? Brooks odsunal drzwi. Brien wyciagnal zza pasa latarke, wlaczyl ja i poprowadzil grupe do srodka. -Jak w sklepie ze slodyczami - powiedziala Poynton. Brooks prawie sie rozesmial. -Tutaj telex, tam blok, splonki w sasiednim pomieszczeniu. Brooks i kobieta ostroznie wzieli po pudle detonatorow, zaniesli je do slizgacza i wrocili po wiecej. Ledwo Poynton wyszla z bunkra, w oczy uderzyl ja snop swiatla. -Nie rusz sie, bo zginiesz! - rozleglo sie z ciemnosci. Oboje zastygli w miejscu. -Ochrona kopalni. Odstawcie skrzynki. Powoli. Dwoch naszych trzyma was na muszce. Posluchali. -Piec krokow do przodu - powiedziala kobieta ze strazy kopalni. - Plasko na ziemie, rece i nogi rozrzucone. Brooks uklakl i polozyl sie. Zapalil sie drugi reflektor skierowany na pare lezaca w blocie. -Ty tam w bunkrze! - zawolala kobieta. - Wylaz! Powoli. Pewnie nawet nie pomysleliscie, ze nie uslyszymy o kims pytajacym wkolo, skad wziac materialy wybuchowe. I ze nie mamy tu wlasnych systemow alarmowych. Brien wyszedl z rekami na wysokosci glowy. -Wyzej! Poruszyl rekami i rzucil sie na ziemie, przetaczajac sie przez ramie. Strazniczka wystrzelila, ale ladunek przelecial nad glowa Briena wprost w otwarte drzwi bunkra. Buchnal plomien i noc rozdarl ostry dzwiek alarmu przeciwpozarowego. Strazniczka obrocila sie, celujac w podnoszacego sie juz Briena, ale Brooks rzucil sie ku niej na czworakach i podcial jej nogi. Drugi straznik skierowal na niego swiatlo i nie dostrzegl przez to, ze Poynton wyciagnela bron. Blyskawicznie go zastrzelila. Kobieta padla na plecy. Chciala uniesc trzymany oburacz blaster, ale Brooks w jednej chwili byl juz na niej. Siegnal dlonmi do szyi. Bron wypadla kobiecie z rak, gdy zacisnal dlonie na jej krtani. Naparl na nia calym ciezarem, az uslyszal trzask pekajacych kosci, krotki tupot obcasow o ziemie i poczul towarzyszaca smierci won odchodow. Wstal. Gdzies w dali zawyl kolejny alarm. -Zmywajmy sie - rzucila Poynton. -Nie od razu - zmitygowal ja Brooks. - Zdazymy wyniesc jeszcze jeden ladunek. I zabierzemy slizgacz strazy. Powiedzial to z takim spokojem i pewnoscia siebie, ze Poynton i Brien zdumieni nie zaprotestowali i po chwili poslusznie wzieli sie do pracy. Brooks pobiegl do bunkra, z ktorego dobywalo sie coraz wiecej dymu. Zlapal skrzynke materialow wybuchowych, podszedl chwiejnym krokiem do slizgacza ochroniarzy i cisnal ja na tylne siedzenie. -Teraz mozemy sie zmyc. -A co z toba? - spytal Brien. - Nie wiem, jak teraz wrocisz na przodek. Brooks usiadl juz w fotelu pilota i sprawdzal stery. -Jedyny postanowil chyba za mnie, ze pora mi podzielic wasz los uciekinierow. - Wzruszyl lekko ramionami. - Co bedzie, to bedzie. Ruszamy! Uruchomil silnik i zgrabnie uniosl slizgacz nad ziemie. Poynton i Brien wskoczyli do swojego pojazdu. W bunkrze cos wybuchlo. Wionelo goracym powietrzem. Slizgacze zakrecily i zaraz nabraly szybkosci. Jord'n Brooks lecial drugi. Pojazdy przemknely obok rdzewiejacego konwejera i zniknely w ciemnosci. Zebym tylko zdolal w calym tym zamieszaniu pozegnac sie z dziecmi, myslal Brooks. Trzy minuty pozniej bunkier eksplodowal, pustoszac kilometr kwadratowy terenu kopalni, burzac kilka budynkow i niszczac wiele sprzetu, a przede wszystkim zabijajac czterdziestu pieciu gornikow, dwunastu inzynierow i prawie piecdziesieciu straznikow i strazakow, ktorzy zdazyli przybyc do pozaru. Musial minac miesiac, nim Mellusin Mining wznowila wydobycie. 8 -Szukam deca Bena Dilla - powiedzial Garvin do nog wystajacych spod przedzialu silnikowego griersona.-W srodku - rozlegl sie przytlumiony glos. - I przekaz mu ode mnie, ze jest dran. -Aha - odpowiedzial Garvin i podszedl do rampy desantowej pojazdu. Jedna z anten obrocila sie za nim, po czym nagle zaczela sie krecic niespokojnie, jak ogar, ktory stracil z oczu zajaca. Rampa byla opuszczona, a w przedziale desantowym energicznie wywijal miotla ktos mogacy uchodzic za giganta. Garvin nie widzial jeszcze tak roslego humanoida, w kazdym razie nie poza arena cyrkowa. -Dec Dill? -To ja - odparl mezczyzna. - Uzbrojony, niebezpieczny i ciety na nieogolonych. - Odlozyl miotle i wyszedl z wozu. Mial okolo dwudziestu pieciu lat, zaczynal lekko lysiec i z jakiegos powodu przyjaznie sie usmiechal. Garvin pomyslal, ze wolalby nie platac sie zbyt blisko tego faceta, gdy straci on powod do usmiechu. Uznal, ze chyba nie powinien w tej sytuacji salutowac, stanal wiec tylko na bacznosc. -Rekrut Garvin Jaansma melduje swoje przybycie. -A, tak... To ty masz byc moim nowym strzelcem. Spocznij, nie jestem oficerem, mialem wszystkich w domu. Witaj w trzecim plutonie kompanii A Drugiej Brygady Piechoty. I modl sie, zeby bogowie nie zapomnieli o tobie, gdy juz tu trafiles. Dobra, wszyscy! Ruszac tylki! Wystajace spod pojazdu nogi poruszyly sie i po chwili pojawil sie tez ich wlasciciel, brudny od smaru krepy mezczyzna mniej wiecej w wieku Garvina. -Stanislaus Gorecki - przedstawil go Dill. - W zasadzie pilot, w praktyce zwykle tylko balast. -Wiec to niby moja wina, ze to bydle zapala tylko raz na dziesiec prob? -Czyjas wina byc musi - orzekl Dill. - Nie moja, bo jestem wyzszy stopniem. Na pewno tez nie tych dupkow z Centralnego, ktorzy przyslali nam griersony dwojki zamiast czegos porzadnego. Zostajesz tylko ty. -Nie narzekaj - powiedzial Gorecki. - Moglismy wszyscy trafic miedzy zajace. -To jest argument. Garvin calkiem sie juz zgubil. Dill dostrzegl to i chyba zrobilo mu sie go zal. -To idzie tak. Takich wozow, jakkolwiek je nazwiemy, jest osiem na kompanie. Kazdy zabiera dwie druzyny, lacznie dwudziestu piechociarzy, czyli zajecy. Jeden grierson na pluton. Pozostale cztery sluza za woz dowodzenia, woz wsparcia ogniowego, woz remontowy i woz lacznosci. My jestesmy czescia kompanii A, a ten grierson nalezy do trzeciego plutonu. Jednak nie widzisz tu jakos reszty trzeciego plutonu, prawda? Gdybys zajrzal do hangaru, tez nie spotkalbys wiecej niz pieciu ludzi plus paru idiotow w rodzaju sierzanta z intendentury i jego zlodziei. Wszyscy na pewno wygladaliby na bardzo zajetych, oczywiscie. Wiesz, gdzie jest reszta plutonu? Na pewno nie wiesz. Maluja dzisiaj krawezniki przed sztabem. Oczywiscie w ramach szkolenia bojowego. -Rozumiem - powiedzial Garvin. -Sam widzisz, trzymaj sie nas albo zostaniesz specjalista pierwszej klasy w rozrzucaniu obornika. Gorecki przyjrzal sie uwaznie Garvinowi. -To przed toba wczoraj paradowalismy? -Tak - przyznal z wahaniem Garvin. -To jestes mi winien jednego. Bylem umowiony w kantynie z lim Fitzgerald, a tak poszla na obiad z jednym caudem do kasyna. Wszystko przez ciebie. -Nie ma sprawy, przy najblizszej okazji. Garvin uslyszal jakies poruszenie w pojezdzie. Na rampie pojawila sie niska kobieta w archaicznych okularach, z prostymi, siegajacymi ramion wlosami, ktore wygladaly jak przyciete bagnetem. Na pagonach nosila trzy winkle oznaczajace finfa. -A... czesc - wykrztusila zaskoczona i kiwnela glowa. -To nasza operatorka SWR, systemow walki radioelektronicznej - powiedzial Dill. - Ho Kang, Garvin Jaansma. Ona jest finfem, wiec tylko ja mam tu dosc wysoki stopien, aby nazywac ja gackiem. -A... czesc - powtorzyla dziewczyna i ignorujac Garvina, zwrocila sie do Dilla. -Ben, ciagle mam falszywe odbicia na sledzeniu bliskiego zasiegu. Przeszukalam okolice i wyszlo, ze mamy tu szesciu ludzi. Wszyscy tanczyli. -Ho, jesli zamelduje cos takiego, niechybnie wsadza nas do czubkow. Czy wiesz, ile potrwa, nim przysla nam jakies czesci? - Wskazal glowa na Garvina. - Nasz nowy byl na transportowcu, ktory wiozl nam zaopatrzenie, ale niestety porwali je. -O! - Kang znowu zauwazyla Garvina. - Wszystko porwali? -Wszystko i prawie wszystkich. Razem ze statkiem. -Kto to zrobil? -Hm... Chyba politycznie poprawna odpowiedz brzmi, ze piraci. -A naprawde? -Dosc juz narobilem sobie klopotow - powiedzial Jaansma. - Zostane przy piratach. -Ja tez wole piratow - westchnela Ho. - Sa o wiele romantyczniejsi niz jacys tepi bandyci z Ruchu czy musthowie, pozerzy jedni. -Potem wlejemy w niego kilka piw i dowiemy sie, jak bylo naprawde - powiedzial Gorecki. - A na razie moze jednak naprawimy jakos ten uklad sledzenia? Wolalbym wiedziec, czy ktos nie probuje poczestowac mnie granatem. Kang rozejrzala sie wkolo, jakby chciala sie upewnic, ze sluch jej nie zawodzi. -Sama moge to zrobic, tyle ze to nielegalne. Przy najblizszym pobycie w Leggett kupilabym nieco czesci i juz. Tylko kto za to zaplaci? Dill siegnal do kieszeni bluzy i wyjal kilka banknotow. -Prosze. Jesli bedzie za malo, doloze. Pieniadze zniknely w kieszeni Kang. -Widzisz, do czego niektorzy sa zdolni, zeby awansowac na twega? - rzucil Gorecki. - Oddadza za to ostatnie gacie. -I diablo dobrze - odparl Dill. - Jak nam sie ten zlom rozkraczy i utknie na wiecznosc w hangarze, trafimy do sluzby wychodkowej. To tez dla twojego dobra. Garvin znowu sie pogubil. -To proste - zabral sie do wyjasniania Dill. - Wszyscy tu borykamy sie wciaz z tym samym problemem. Na pozor jestesmy dobrzy. Pancerze sa tak wypucowane, ze mozna sie w nich przejrzec przy goleniu. - Klepnal burte griersona. - Ale gdybysmy mieli sie ruszyc dalej niz na kilometr... o, to juz inna historia. -Warsztaty dostaja gowno, nie zaopatrzenie - dodal Gorecki. - A jak ktos sam skombinuje czesci i go nakryja, to mogila. Wiec co rusz cos sie psuje, a wtedy zaraz sie znajdzie tweg gotow wyszukac ci inne zajecie. Najczesciej gowniane. -Co nasuwa jeszcze jedno istotne pytanie - powiedzial Dill. - Jak u ciebie ze szkoleniem? -Cienko - wyznal szczerze Garvin. - Powiedzieli mi, ze na to przyjdzie pora w jednostce. -Pieknie - warknal Dill. - Przy takich brakach w najwazniejszym nie mamy ani forsy, ani pociskow, ani rakiet, ani nawet paliwa na cwiczenia. -Mamy symulatory - podpowiedziala Kang. -Kang ciagle mysli, ze przesiadujac w przytulnym symulatorze i strzelajac do celow, ktore nie odpowiadaja ogniem, naprawde moze sie czegos nauczyc - rzekl Dill. -Lepsze to niz nic - stwierdzila z przekonaniem dziewczyna. -Moze i tak, ale tylko troche. Widzisz, Jaansma? Calkiem inaczej niz w holo. Witamy w Grupie Uderzeniowej Kulawy Kutas. Alt Jon Hedley nie tyle siedzial przy biurku, ile sie na nim pokladal. Jego gabinet bylby calkiem obszerny, gdyby nie stojaki z mapami, kilka projektorow, komputery i wielki, naprawde wielki stol do map. -Witamy w druzynie zwiadu - powiedzial, wyciagajac reke. Njangu zamrugal na ten luz, ale klepnal uniesiona dlon. -Poniewaz wszystko tu robimy po swojemu, rowniez szkolenie wyglada u nas inaczej. W tej chwili prowadzimy kurs dla czterech miejscowych zapalencow. Zaczal sie dopiero dwa tygodnie temu, wiec zdolasz nadgonic, co straciles. - Spojrzal na stojacego za Njangu roslego i niestarannie ogolonego starszego twega. - Reb, mozesz poszukac Monique i powiedziec jej, zeby wpadla tu na chwile? -Jasne, szefie. Njangu uniosl brwi, co nie umknelo Hedleyowi. -No dobrze, wyjasnimy sobie kilka spraw. Nasze stukniete zasady sa dosc proste. Po pierwsze, jestesmy tu, ze tak powiem, na ochotnika. Namieszaj, to trafisz ciupasem do zwyklej kompanii razem z reszta towaru. Po drugie, nie zadzieramy nosa. Jakby co, jestesmy zwyklymi stuknietymi piechociarzami, tyle ze dzialamy zwykle w mniejszych zespolach. No i robimy wszystko lepiej, szybciej niz inni. Nawet gdy chodzi o brudna robote. Pamietaj wiec: zadnego zuchowania ani rozpychania sie lokciami na cudzym terenie. Wszczecie bojki to kolejny powod, za ktory mozna wyleciec. Szczegolnie gdy sie przegra. Dalej, powiedzialem, ze czasem odwalamy brudna robote. Odwalamy, ale sami jestesmy czysci. Depilujemy sie, kapiemy regularnie, czyscimy buty i mundury, gdy tylko sie da. Kazdy moze sie czasem uswinic, ale tylko lajzy ciagle chodza uswinione. Po trzecie, robimy wszystko po swojemu i nikomu nic do tego. Zauwazylem, ze sie zdziwiles, gdy zwrocilem sie do twega Gonzalesa po imieniu, a on nazwal mnie szefem. Gdyby jednak byl z nami ktos z zewnatrz, pamietalbym o jego stopniu i nazwisku, a on na pewno tytulowalby mnie sir. Mozesz wiec mowic do naszych jak chcesz... a wlasciwie tak, jak ci pozwola. Na przyklad starszy tweg Gonzales ma za soba siedem wiekszych kampanii i dwie wojny, wiec jesli po jego powrocie zawolasz do niego Reb, pewnie wprasuje cie jednym pacnieciem w sciane i zostaniesz u nas na zawsze jako tapeta. Poczekaj wiec z tym lepiej, az przejdziesz szkolenie i staniesz sie czlonkiem zespolu. Albo jeszcze lepiej do chwili, gdy nawachasz sie prochu. Jak wspomnialem, co nasze, to nasze, pamietaj o tym, a szybko sie przyjmiesz. Polecil cie Petr Kipchak, ktorego wlasnie awansowalem na finfa, bo nikt dobry nie traci u nas kolejki awansow, chyba ze sam bardzo chce. Reb ma o Petrze dobre zdanie, wiec pogadalem z ludzmi. Badz uprzejmy nie skrewic, bo inaczej Petr i ja wyjdziemy na lgarzy. -Tak jest, sir - powiedzial Yoshitaro. Cieply usmiech Hedleya wyraznie pomogl mu sie odprezyc. Otworzyly sie drzwi i do gabinetu wszedl starszy tweg Gonzales w towarzystwie jednej z najpiekniejszych kobiet, jakie Njangu w zyciu widzial. Miala jasne, bardzo krotko ostrzyzone wlosy i atletyczna budowe ciala. A twarz... Njangu przypomnial sobie pewna piosenke, ktorej kiedys nie cierpial z uwagi na glupi jego zdaniem tekst. Byla tam mowa o "wargach pelnych, jak przez pszczoly pokasanych". Dlugo zastanawial sie wtedy, co to takiego te pszczoly. Wciaz tego nie wiedzial, ale cos jakby zaczynalo mu switac. I to cos bardzo mu sie podobalo. -Szukales mnie, szefie? - zapytala blondynka. -Zgadza sie. Przekazuje ci tego tutaj adepta. Njangu Yoshitaro, to jest dec Monique Lir, nasza szefowa wyszkolenia i zarazem dowodca druzyny Gamma z pierwszego plutonu. Jak sam sie niebawem przekonasz, wiekszosc z nas siedzi na dwoch stolkach. Ja jestem dowodca kompanii na etacie centa i dowodca drugiego plutonu. Reb jest tez szefem kompanii i tak dalej. Zgodnie z etatem powinnismy miec czterech oficerow, a mamy tylko mnie i aspiranta Vauxhalla, ktory jest moim zastepca i dowodca pierwszego plutonu. Jesli nadajesz sie do nas, tez szybko obrosniesz w stanowiska. I to by bylo na tyle. Monique, zabierz teraz te cywilna lajze sprzed moich oczu i przerob ja na cos bardziej do przyjecia - powiedzial Hedley rownie przyjaznym tonem jak chwile wczesniej. -Dobra, szefie. A ty - lypnela na Yoshitara - wypad! Njangu zasalutowal. Hedley oderwal sie od biurka, oddal honory i usmiechnal sie lekko. - Zycze dobrej zabawy. Garvin obudzil sie z bolem glowy. -I o to chodzi - powiedzial Dill. -O co? -Widziales pewnie holo, gdzie rekruci maszerowali w te i nazad po placu, a twegowie kleli ich od najgorszych? -Jasne. Moge wstac? -A wstawaj. Garvin wydostal sie z profilowanego fotela i potarl ramie w miejscu, gdzie trzy godziny wczesniej Dill zrobil mu zastrzyk. -A teraz zobaczymy - mruknal Dill. - Baaa... cznosc! Garvin calkiem bezwiednie wyprostowal plecy, zebral nogi, opuscil rece rowno po bokach, lekko stulil dlonie i zadarl brode. -W tyl... zwrot! Garvin uniosl prawa stope, postawil ja na palcach za pieta lewej i obrocil sie sprawnie o sto osiemdziesiat stopni. -Moglbym teraz zrobic z toba pokaz musztry, takiej wzdluz i w poprzek - powiedzial dec. - Normalnie musialbys spedzic cale lata na placu, zeby sie tego nauczyc, a tym sposobem starcza trzy godziny z hipnotyzerem i gotowe. Bez potu i pecherzy. Garvin zesztywnial. -Do wszystkiego mozna naklonic takim uwarunkowaniem? -Jasne. Dlatego wlasnie zastrzyk powinien podawac oficer, a gdzies pod reka musi byc tez lekarz. Widzisz, jak armia dba o twoje prawa? Dill zasmial sie, ale ucichl, widzac mine Garvina. -Przepraszam. To chyba niezbyt smieszne. Tak naprawde takie warunkowanie jak to z musztra skutkuje dlatego, ze w gruncie rzeczy nie masz nic przeciwko temu. Gdybym chcial, zebys zamordowal swoja matke, zajeloby to znacznie wiecej czasu. Moze i rok. Nawet warunkowanie z urzedu trwa dlugo. -A co to takiego? -Musisz pochodzic z bardzo zacofanej planety. Na wielu swiatach Konfederacji robi sie to kryminalistom. Trzy serie seansow i w twojej glowie pojawia sie paskudny szeptacz, ktory mowi ci ciagle, co masz robic. Paskudztwo. -Tam, gdzie sie zaciagnalem, niczego takiego nie praktykowano. Jesli ktos sie powaznie narazil, po prostu dostawal kulke. -Humanitarnie - skonstatowal Dill. - A teraz dosc glupot. Idziemy pocwiczyc prawdziwa zolnierke. Na poczatek przystrzyzemy trawnik przed sztabem. -Rekrucie Yoshitaro! - wrzasnela Monique Lir wprost do ucha Njangu. - Uwazasz, ze ta kloda jest ciezka?! -Nie, pszepani! -Od dzis to twoja ulubiona zabawka, zgadza sie?! -Tak, pszepani! -Tak tez myslalam! Druzyna, na trzy zmieniacie ramiona! Raz, dwa... trzy!!! Pieciu szkolonych unioslo dlugi na osiem stop kawal drewna i przerzucilo go z lewych ramion na prawe. -Wolno i slamazarnie! - darla sie Lir. - Przygotowac sie do zrzucenia klody na ziemie na trzy! Raz, dwa... trzy! Ciezar upadl z hukiem. -Druzyna, trzy glebokie oddechy, rownooo! Yoshitaro wciagnal powietrze i sprobowal mruganiem pozbyc sie zalewajacego oczy potu. Nigdy jeszcze nie byl tak obolaly. Ani ojciec, ani policja nie dali mu podobnej szkoly. Sam nie pojmowal, dlaczego jeszcze nie wypial sie na Lir i nie poszedl szukac sobie miejsca wsrod zajecy. Moze to ze strachu, ze gdyby o tym uslyszala, po prostu by mnie wykonczyla, pomyslal. Instruktorka, ktora tak spodobala mu sie przy pierwszym spotkaniu, teraz kojarzyla sie raczej z bestia przybyla z najglebszych czelusci piekielnych. I to mimo ze do niedawna nie wierzyl nawet w istnienie piekla. Marzyl, ze mityczna pszczola, ktora tak przypasowala mu do Lir, przybedzie mu wkrotce na odsiecz i okaze sie nie mniejsza niz grierson. -Druzyna zadowolona?! - ryknela Monique. -Tak jest! Njangu nie rozumial, jakim cudem tamtych czterech wytrzymalo juz cztery tygodnie tej udreki. Mieszkancy Cumbre D musieli byc chyba stworzeni z twardszej niz on gliny. Po trzech dniach nieustannego przeganiania ciagle nie wiedzial o nich zbyt wiele. Tylko jak sie nazywali i co robili w cywilu. Gdy Lir pozwalala wreszcie, by wpelzli wieczorem do swoich namiotow stojacych po drugiej stronie uliczki przecinajacej te czesc obozu, byli zbyt zmeczeni, zeby gadac, a zwykle prycze wydawaly im sie bardziej komfortowe niz loza w luksusowym hotelu. Hank Faull byl niegdys Raumem, gornikiem i wyznawca miejscowego kultu, o ktorym Petr opowiadal cale wieki temu na pokladzie Malverna, w czasach, kiedy Yoshitaro jeszcze nie wiedzial, ze miesnie moga tak bolec. Trudno bylo orzec, czy Faull nawrocil sie czy nie, bo na razie odezwal sie tylko raz, pomagajac Njangu rozbic namiot. Powiedzial tez wtedy, ze nie ma sie co przejmowac i ze Lir na pewno nie zabije ich ani teraz, ani za kilka dni i odpoczna, gdy caly obrzadek dobiegnie konca. Zadna ze stosowanych przez instruktorke tortur, poczynajac od zaprawy przed wschodem slonca, na biegach terenowych konczac, nie robila na nim wrazenia. Erik Penwyth musial byc jeszcze niedawno dosc korpulentny, bo skora wisiala na nim, jakby byla o numer za duza. Obecnie byl szczuply jak wszyscy. Mowil dosc wyszukanym, nieco nawet afektowanym jezykiem. Njangu doszedl do wniosku, ze Erik musi pochodzic z jakiejs bogatej rodziny, ktora uznala go za czarna owce. Inaczej nie potrafil sobie wytlumaczyc, dlaczego ktos majetny wolal lykac kurz, zamiast prozniaczyc sie na dowolne przyjete na Cumbre sposoby. Angie Rada byla niska, miala drobne piersi i blyskawicznie skojarzyla sie Njangu z wiezami z czarnego jedwabiu, wonnymi swiecami i dzikim rozpasaniem. Zastanawial sie nawet, co by Lir zrobila, gdyby sprobowal wsliznac sie do namiotu Angie, ale szybko uznal, ze to glupi pomysl. Wieczorami byl zbyt zmeczony, aby nawet szeroko sie usmiechnac. Ostatni byl Ton Milot. Tez niski, ale solidnie zbudowany i zawsze usmiechniety. Podobnie jak Faull, nigdy sie nie meczyl. O Lir mowil, ze to pikus. I tak nie wymysli niczego gorszego niz codzienne obowiazki rybaka. -No i nie probuje nas utopic - dodal. -Na razie - podpowiedzial Penwyth. Stali obok klody. Piecdziesiat metrow dalej zolnierze maszerowali razno do stolowki. -Glodni?! -Tak jest! -Skadze! Nie jestescie glodni, prawda?! -Tak jest! -Skoro nie chcecie jesc, to moze pobiegamy?! -Tak jest! - wrzasnal Njangu, czujac, jak zoladek protestuje gwaltownym skurczem. -Nie dosc glosno! W prawooo... zwrot! Biegieeem... marsz! Prosto na plaze! Zobaczymy, czy zadne z was nie padnie, nim dobiegniemy nad mokradla! Potem moze zazyjemy odswiezajacej kapieli! Kilkaset metrow tam i z powrotem... Garvin poprawil ulozenie klucza, nieco mocniej napial miesnie i... nakretka z trzaskiem pekla na pol. -Suka - mruknal pod nosem, przypominajac sobie, co Dill powiedzial o losie wszystkich, ktorzy trafia na czarna liste. Czy nam tez to grozi? Tracil przednia pancerna oslone wlotu powietrza griersona. Zakolysala sie wyraznie. Tego nie da sie nie zauwazyc. Podobnie jak golego bolca, ktory ja mocowal. A skoro tak, to niebawem wyladuja przy przecietych na pol wielkich beczkach, w ktorych trzymano tutaj swinstwa sluzace do czyszczenia broni. Jaansma zlazl z dachu griersona i poszedl do hangaru z czesciami zamiennymi. Pol godziny pozniej wracal ta sama droga z nietega mina. Nie ma, uslyszal od magazyniera. Zamowione, czekamy. A co, szukasz roboty? Zawsze przyda nam sie ktos do zamiatania. Moze reszta twojej zalogi ci w tym pomoze? Nagle sie zatrzymal. Czy te nakretki na srubach mocujacych prowadnice drzwi hangaru naprawde sa potrzebne? W ogole pewnie tak, ale czy wszystkie? Chyba byly wlasciwego rozmiaru. Wzial klucz i odkrecil jedna z nich. Idealna, pomyslal, podrzucil ja i zlapal. -Co tu robisz, u diabla?! Garvin podskoczyl niemal na metr i zobaczyl twega Malagasha z niepokojaco czerwieniejaca twarza. -No... nic. Mialem przerwe i wlasnie wracam... -Co masz w rece? -Nic... to jest nakretke. -I co z nia robisz? Garvin sprobowal przybrac jak najbardziej niewinny wyraz twarzy. -Slyszales o czym takim jak specyfikacja czesci, mlody zolnierzu? - ciagnal Malagash. - Ta nakretka, ktora wykreciles wlasnie z drzwi hangaru, nie jest autoryzowana jako czesc zamienna do griersona i tym samym nie nadaje sie do griersona. -Oczywiscie, sir, ale... -Probujesz sie ze mna klocic? -Nie, sir. -A moze masz ochote na kilka dni w plutonie motywacyjnym? Garvin zadrzal. Zadania tego plutonu nalezaly do nader prostych: jednego dnia zolnierze kopali dziure, drugiego ja zasypywali, trzeciego kopali nastepna, czwartego ja zasypywali i tak w kolko. W przerwach miedzy godzinami machania lopata fundowano im wyczerpujace cwiczenia fizyczne. -Nie, sir. Malagash zgromil go spojrzeniem, ale w koncu zmiekl. -Idz do swojego dowodcy, chlopcze, i przyslij go do mnie. Porozmawiamy o twoim postepku i o tym, czy na pewno dobrze toba dowodzi. Potem zglos sie w stolowce i powiedz dyzurnemu, ze pochlaniacz tluszczu w kuchni na pewno wymaga wyczyszczenia. -To jest najwazniejsze i jedyne, co sie liczy - powiedziala Lir, a Njangu przyjrzal sie trzymanemu w dloni przedmiotowi. Byl czarny, z anodyzowanego metalu i mierzyl okolo osiemnastu centymetrow dlugosci, osmiu szerokosci i trzynastu wysokosci. Braklo mu cech szczegolnych poza dwoma zatrzaskami na gorze, jezykiem spustowym z oslona i bezpiecznikiem na dole oraz mala klapka na przedniej czesci oslony jezyka spustowego. Byl zdumiewajaco ciezki, wazyl okolo poltora kilograma. -Mechanizm operacyjny blastera model XXI - ciagnela Lir. - Serce niemal wszystkiego, czym bedziecie sie poslugiwac. Patrzcie. - Wziela identyczne zaokraglone na krawedziach pudelko. Za nia stalo w zbrojowni kilka rodzajow broni strzeleckiej. Pierwszym byl karabinek nie dluzszy niz reka Yoshitara. Drugi, chociaz bardzo podobny, mial prawie metr dlugosci, solidniejsza kolbe, dluzsza lufe i skomplikowany celownik optyczny. Trzeci, jeszcze wiekszy, zostal wyposazony w dwunozna podporke, trzeci zas stal na niskim trojnogu. Lir wziela najlzejszy z karabinow, obrocila go i wsunela pudelko do srodka. Szczeknely zatrzaski. -Teraz wasza podstawowa bron jest kompletna. A jesli wyjmiemy ten modul i wpakujemy do tej tutaj, otrzymujemy gotowy do uzycia karabin snajperski. - Pokazala, jak wyjac i wsunac pudelko do dluzszej broni. - Ten egzemplarz z kolei to reczna bron wsparcia druzyny. Ostatni to sredni blaster. Wszystkie maja taki sam mechanizm operacyjny. Amunicja zasilane sa od spodu. Czasem bedzie to taki magazynek jak ten, czasem tasma, a czasem beben. Na patrole zabieramy zwykle te ostatnie, bo nasza dewiza jest dac lupnia, zerwac kontakt i chodu. Magazynek da wam trzydziesci szans na zabicie przeciwnika. Beben miesci sto nabojow, a tasma dwiescie piecdziesiat albo piecset. Pokazala im zaokraglony na koncach cylinder dlugosci i grubosci malego palca. -Czysta sprawa, zadnych sladow. Cala energia opuszcza bron przez lufe, a przy okazji pali luske, nie trzeba sie wiec martwic, ze gobliny cos znajda. Gobliny, zauwazyl Yoshitaro. Petr uzywal tego samego slowa. Widocznie tak zwiadowcy okreslaja przeciwnika. -Reszte przedpoludnia spedzimy na rozkladaniu i czyszczeniu tych zabawek. Po poludniu pocwiczymy biegi z obciazeniem. Jutro od rana zajmiemy sie nauka celowania. Ubawicie sie przy tym jak pies w studni, ale na strzelnice pojdziemy dopiero po pieciu dniach i wtedy zobaczymy, czy bedzie na co popatrzec. -Strzelec! Uwaga! - ostrzegl Dill. - Cel! Na panelu przed Jaansma zapalil sie alarm. -Przeciwnik skanuje teren - powiedziala Kang. - Zagluszylam ich radar. Sa slepi.. -Nizej - rozkazal Dill. - Na pol metra. -Robi sie, szefie - zameldowal Gorecki. -Strzelec! Przepatrzyc przedpole. Garvin poslusznie obrocil glowe w lewo i w prawo. Spojrzenie wbil w wyswietlacz helmowy. Z poczatku dojrzal tylko jakas formacje skalna i skupiska chat obok niej. -Strzelec! Przyjrzal sie dokladniej. Jedna z chat sie poruszyla. -Cel rozpoznany, dec... ee, szefie - poprawil sie czym predzej. - Nieprzyjacielski czolg... nie, dwa czolgi. -Strzelaj, gdy bedziesz gotow. -Odpalam pierwszy - zameldowal Jaansma, sciskajac lekko trzymany w prawej dloni przelacznik. Grierson zadrzal, pocisk rakietowy opuscil wyrzutnie i przez pole widzenia Garvina przemknela smuga dymu. Garvin scisnal trzymany w lewej dloni sterownik i stal sie pociskiem. Korygujac lekko kurs, patrzyl na rosnacy szybko pojazd. Dojrzal jeszcze przesuwajaca sie w jego kierunku lufe ciezkiego blastera i zapadla ciemnosc. -Trafiony! - powiedzial Dill. - Nie zapalil sie, ale juz po nim. -Odpalam drugi. - Garvin stlumil radosc i znowu ujrzal na wyswietlaczu helmu obraz przekazywany z rakiety. Wrogi czolg plunal nagle ogniem i swiat zatanczyl wkolo Garvina. -Chybilem, odpalam trzeci - powiedzial. Pocisk przeszedl przez fale podmuchu wywolanego kolejnym strzalem z ciezkiego blastera i uderzyl w pancerz. Garvin zdazyl obrocic glowe w kierunku glownego ekranu akurat na czas, zeby ujrzec, jak wieza czolgu odrywa sie od korpusu, a ze srodka buchaja plomienie. -Czysto - mruknal Dill. - Wzniesc sie... -Jeszcze nie! - krzyknal Jaansma, widzac jakis ruch. Ciagle tam sa! -Cisza, strzelec. Widze ich. Nieprzyjacielska piechota na otwartym. Odleglosc trzysta metrow. -Zalatw ich jak najszybciej - wtracila sie Kang. - Maja wyrzutnie pociskow i szukaja nas. Mam wyrazny odczyt. Jaansma przelaczyl podbrodkiem selektor uzbrojenia. Wybral karabin maszynowy i na wyswietlaczu pojawil sie krzyz celownika. Odszukal sylwetki piechociarzy i naprowadzil bron na srodek ich gromady. Ujal prawa dlonia modul odpalania, zgial lekko palec wskazujacy i grierson ryknal seria. Czerwona blyskawica runela w sam srodek ugrupowania piechoty. Jaansma przesunal punkt celowania w prawo, potem w lewo. -Cel zniszczony - zameldowal i krajobraz zbladl, po czym zniknal. Garvin zdjal helm. -Niezle - mruknal Dill przez interkom. - Teraz sprawdzimy inny scenariusz. Walka w prozni. Wisieli na niskiej orbicie nad jakas asteroida. Pod nimi naziemne wyrzutnie otworzyly ogien do innego griersona, ktory probowal wyladowac. Ciezkie pojazdy wsparcia artyleryjskiego klasy Zhukov uciszyly wyrzutnie inteligentnymi pociskami. -Mam cel - oznajmil Dill. - Nieprzyjacielski statek kosmiczny. Wlasnie startuje. Jaansma rozejrzal sie. Dopiero po chwili zauwazyl wznoszacy sie zza urwiska statek nie znanego mu typu. -Mam go, sze... Cos lupnelo tuz obok. Garvin spojrzal pod przeslona helmu i ujrzal cylindryczny obiekt toczacy sie po podlodze tuz obok jego fotela. Chwile potem granat eksplodowal, wypuszczajac chmury bialego, duszacego dymu. Garvinowi lzy pociekly z oczu, ledwo mogl oddychac. -No dalej - powiedzial rozbawiony Dill. - Gdzie ten statek? Slucham? Ostrzegalem cie, latwe zadania moze wykonac kazdy. My nie jestesmy kazdym... Njangu Yoshitaro lezal na ziemi w idealnej pozycji strzeleckiej i rozgladal sie po porosnietym rzadkimi krzakami polu. Lir polozyla sie tuz obok niego. W lewej dloni sciskala maly przekaznik. -Gotowy? -Gotowy, dec. -Zaladuj. - Podala mu jeden naboj. Wsunal go w otwor zasilania i wprowadzil do komory. -Pierwszy raz strzelasz ostrymi? -Tak - sklamal Njangu. -Odbezpiecz. Trzasnal przelacznikiem. -Patrz w strone tarcz. W gotowosci! Z oboma oczami otwartymi spojrzal przez maly celownik optyczny. Kciuk Lir poruszyl sie na przekazniku. Nagle calkiem znikad pojawil sie zwienczony glowa tors. Njangu naprowadzil punkt celowniczy lunety blastera na srodek korpusu i sciagnal jezyk spustowy. Trzasnelo, kolba kopnela go lagodnie w ramie i cel spowily plomienie. -Trafienie. W sam srodek - powiedziala Lir, podajac mu kolejny naboj. Zaladowal. -W gotowosci! Kolejnymi dziesiecioma strzalami zniszczyl dziesiec celow. -Naprawde nigdy wczesniej nie miales broni w reku? -Dlaczego mialbym klamac? Niespodziewanie Lir usmiechnela sie i poklepala go po ramieniu. -Niezle, zolnierzu. Moze ci sie udac. Wstala lekko i poszla do stanowiska, na ktorym lezala Rada. Yoshitaro wciagnal powietrze w nozdrza. Pachnialo ozonem i czyms jeszcze. Chyba fiolkami i migdalami. Uznal, ze wprawdzie jego instruktorka nie ma zadnych ludzkich cech, ale przynajmniej zna sie na perfumach. 9 -Latwo jest snuc marzenia o tym, jakie bedzie Cumbre, gdy wreszcie zyskamy mozliwosc zmiany porzadku rzeczy tak, aby wszyscy praktykowali Droge Raumow, wszyscy znali Prawde, sklaniali przed nia glowe i stosowali sie do niej - powiedzial Comstock Brien do siedmiorga mezczyzn i kobiet zebranych na porebie. - Ale siedzac tak tylko i marzac, zgrzeszylibysmy przeciwko Sprawie, bo planetarny rzad ma prawdziwych szpiegow, a jego wojsko ma prawdziwa bron, smierc zas kladzie kres kazdej debacie. Najpierw wiec zajmijmy sie walka, a dyspute zostawmy na pozniej. - Usmiechnal sie lekko i szescioro sluchaczy poslusznie odpowiedzialo tym samym.Tylko Jord'n Brooks nie zareagowal. -Nie zgadzasz sie? - zapytal go Brien. -Oczywiscie, ze sie zgadzam - powiedzial Brooks. Ale nie ma w tym nic smiesznego. To nielatwe zadanie i musimy miec pewnosc, ze zmierzamy we wlasciwym kierunku, bo w przeciwnym razie wpadniemy w te sama pulapke co sohowie, nasi poprzednicy nauczajacy, ze wystarczy poczekac, a wszyscy sami zrozumieja prawosc Drogi. Powtarzali to i plaszczyli sie przed tymi ze Wzgorz. -Jasne, bracie. Ale nie mozemy zapominac o takich ludzkich wartosciach, jak milosc, radosc, uprzejmosc. Nawet w walce nie powinnismy ich zaniedbywac. -Na takie rzeczy przyjdzie czas, gdy przejmiemy wladze - ucial Brooks. Brien skrzywil sie lekko. -Dobrze, bracie, pozniej mozemy sie nad tym zastanowic. Teraz jest pora na dzialanie i nauke. - Rozwinal plachte brezentu kryjaca kilka sztuk broni krotkiej. -Jesli macie dzieci, to pewnie poznajecie, co to jest. Niemniej teraz to nie zabawki, tylko pomoc szkolna mlodego mysliwego. Niosa celnie mniej wiecej na dwadziescia metrow, co jest zupelnie wystarczajace wsrod tych wzgorz. To bron pneumatyczna, powietrze spreza sie w niej recznie. Strzela malymi miedzianymi kulkami. Uderzaja dosc silnie, zeby zabic ptaka czy frelmeta... albo oslepic czlowieka. Nie mozemy sobie pozwolic na takie strzelnice, jakie ma wojsko Konfederacji, brak nam tez amunicji na cwiczenia. To wystarczy jednak, byscie nauczyli sie strzelac... i trafiac. Rozdal szesc sztuk broni wraz z garscia miedzianego srutu. Jedynie Brooks pozostal z pustymi rekami. -Pierwsze cwiczenie bedzie polegac na tropieniu. Jeden z nas odegra role uciekiniera, a pozostali patrolu, ktory ma go wytropic. Gdy go znajdziecie, pamietajcie, prosze, aby nie celowac w twarz. Brak nam broni, ale jeszcze bardziej brakuje nam ludzi i nie mozemy sobie pozwolic na to, by ktos zginal w wypadku. Bracie Ybarre, bedziesz dowodzil patrolem. Bracie Brooks - powiedzial Brien z niemilym usmiechem - skoro teoria rewolucji jest dla ciebie jak powietrze i woda, zapewne chetnie i bez trudu zdolasz odegrac role uciekajacego rewolucjonisty. Brooks wstal. -Policzymy do dwudziestu, a potem ruszymy za toba. Brooks skoczyl w krzaki i zniknal im z oczu. Brien spojrzal za nim zdumiony, ale wzruszyl ramionami i zaczal odliczac. Gdy doszedl do pietnastu, przerwal. -Na wojnie nikt nigdy nie gra czysto. Za nim! Jedni poruszali sie w sposob swiadczacy, ze znaja lesne ostepy, inni niepewnie i niezgrabnie. Brien sluchal przez chwile, jak przedzieraja sie z halasem przez zarosla, i pokrecil glowa, ale zaraz sobie przypomnial, ze jego poczatki tez byly malo obiecujace. Podszedl na skraj poreby i spojrzal ze stoku na odlegly ocean. Na wschodzie majaczyly przedmiescia Leggett. Pewnego dnia, pomyslal, pewnego dnia... Nagle uslyszal za plecami jakis szelest i obrocil sie, aby obsztorcowac tego, kto samowolnie przerwal cwiczenia, ale zobaczyl tylko przykucnietego Brooksa z ostatnim z pneumatycznych pistoletow w dloni. Mierzyl z niego w srodek piersi Briena. -Bracie, to nie jest... Rozlegl sie gluchy odglos i srut uderzyl bolesnie w tors Briena, ktory az podskoczyl. -Powiedzialem... -Badz taki dobry i poloz sie na ziemi, jak przystalo na nieboszczyka - nakazal Brooks. -W przeciwnym razie znowu bede musial do ciebie strzelic. Brien zmierzyl go spojrzeniem i posluchal. -Miales racje - powiedzial Brooks. - Na wojnie nikt nigdy nie gra czysto. Przykucnal za drzewem, aby wziac z zasadzki pozostalych, gdy beda wracali. 10 -Wczesniej nie bylo podobnych klopotow? - spytal z niepokojem Haemer.-Najmniejszych, panie gubernatorze - odpowiedzial technik lacznosci. - Podczas proby uzyskania kontrolnego kontaktu z moim odpowiednikiem na Capelli 9 odkrylem, ze kanal jest martwy. Automatyczny rejestrator potwierdzil, ze polaczenie zostalo zerwane siedemdziesiat trzy minuty wczesniej. -Probowal pan odzyskac lacznosc z Konfederacja? -Natychmiast, panie gubernatorze. Od trzech godzin probuje to zrobic, jak dotad bez rezultatu. -Zupelnie nic nie ma? Nawet szumow statycznych czy jak pan to nazwal? -Nigdy nie slyszalem o podobnych problemach z lacznoscia nadprzestrzenna, panie gubernatorze. Szczegolnie w przypadku otwartych kanalow, jak ten - odparl technik. Haemer az sapnal. -Jest pan starszym technikiem? Na pewno nie ma na stacji nikogo z wiekszym doswiadczeniem? -Jestem wykwalifikowanym operatorem urzadzen lacznosci, panie gubernatorze. Ksztalcilem sie na Centralnym, mam za soba siedem lat praktyki, wszystkie oceny AA plus. -Prosze sie nie unosic - powiedzial Haemer. - Wolalem spytac. Musze miec pewnosc. Technik nie odpowiedzial. Haemer przygryzl gorna warge. -Trudno. Prosze rejestrowac. Wiadomosc w kodzie Q, osobista, do Alena Redrutha, protektora Lariksa i Kury. Tresc: "Nie moge nawiazac lacznosci z Capella. Czy wasze kanaly sa drozne?" - Bedzie pewien problem z nadaniem tej wiadomosci, panie gubernatorze. Probowalem juz skontaktowac sie z wezlem Larix/Kura. Przed godzina. Nie otrzymalem zadnej odpowiedzi. Zadnej. -Prosze sprobowac raz jeszcze. Redruth na pewno mi odpowie. -Tak, panie gubernatorze. Haemer spojrzal na swoja asystentke. -Skontaktuj sie ze wszystkimi czlonkami rady i caudem Williamsem. Za godzine chce ich widziec w siedzibie rzadu. -Oczywiscie, panie gubernatorze - odpowiedziala kobieta. Haemer chcial juz skierowac sie do drzwi, ale cos sobie przypomnial. -Mam nadzieje, ze rozumie pan powage sytuacji zwrocil sie do technika. - Potencjalne skutki... -Tak, panie gubernatorze. -Nakazuje nie informowac nikogo o klopotach z lacznoscia. Nikogo, rozumie pan? -Przekazalem juz meldunek szczebel wyzej. -Porozmawiam zatem z panskim przelozonym. -Przelozona. -Niewazne, do cholery! Nikomu ani slowa, to rozkaz! -Tak... Gubernator wyszedl, zanim technik zdazyl dokonczyc zdanie. Mezczyzna gwizdnal bezglosnie, dotknal kontrolki i z sufitu opadl ku niemu mikrofon. -Szyfr dziewiec, en, osiem - powiedzial. Glosnik zaszumial i ucichl. - Ybar, Wual, dwadziescia trzy. Balar, Balar, tu centrala gubernatora, odbior. -Centrala, tutaj Balar, slysze cie - odparl glos dochodzacy z samotnego ksiezyca Cumbre C. -Keren? -Tak, to ja. -Gowno trafilo w wentylator - powiedzial technik. Tym razem na serio. 11 Njangu zostal goncem kompanijnym. Sluzba nie nalezala do trudnych. Przesiadywal w przedsionku kanciapy podoficera dyzurnego, pilnowal modulu lacznosci i biegal czasem tam, gdzie posylali. Zwykle mial dosc czasu, aby dac odpoczac nogom i oczyscic oporzadzenie.Tego wieczoru bylo inaczej. Zastepca dowodcy, dec Alyce Quant, powiedziala Yoshitarowi, ze alt Hedley nie opuszcza biura i od trzech godzin wciaz laczy sie z kims na bezpiecznej linii. Nie poszedl nawet na obiad, tylko kazal go sobie przyniesc z kasyna. Cos sie szykowalo i Njangu uznal, ze w tej sytuacji lepiej bedzie odpuscic sobie pucowanie butow. Aspirant Vauxhall i starszy tweg Gonzales weszli do Hedleya razem z trzema oficerami ze sztabu pulku. Wszyscy wygladali na zaniepokojonych. Njangu zastanawialo, co takiego sie dzieje. Od przysiegi nie widzial tylu oficerow naraz. Hedley otworzyl drzwi. -Dec Quant, prosze odszukac finfa Kipchaka i kazac mu zameldowac sie u mnie. Njangu pomyslal, ze chyba musi byc niedobrze, skoro alt zaczal wszystkich tytulowac stopniem. -Tak jest, sir. Drzwi zamknely sie. -Slyszales rekrucie - rzucila Quant. - Kipchak jest teraz... - spojrzala na tablice z rozpiska przydzialow - w druzynie Gamma, pierwszy pluton. Biegiem! Njangu znalazl Petra w sypialni druzyny. Robil akurat cos przy wiszacym na wieszaku mundurze polowym. -Stary cie szuka - powiedzial Yoshitaro. -O! Czego chce? -Nie wiem. Kazal cie tylko sciagnac do siebie. -Po dwakroc glosne "o"! Petr wlozyl czapke, sprawdzil, czy jego mundurowi nic nie brakuje, i czym predzej wyszedl. Njangu musial go gonic. -Jak ci leci? - spytal Kipchak. - Nie widzialem cie od tej parady. -Mam duzo roboty. -Slyszalem, ze Lir umie to zorganizowac. Trzymasz sie jakos? -Cholera wie... Chyba tak sobie. -Czyli jak kazdy. - Zjechali winda na parter i pospieszyli do kancelarii dowodcy. -Wchodz - powiedziala Quant i Kipchak wszedl do Hedleya. - Ide po kawe. Panowie oficerowie na pewno beda chcieli czegos do picia, jak zwykle, gdy sie rozgadaja - rzucila do Njangu i wyszla. Yoshitaro podszedl do jej biurka i wlaczyl interkom. -Nie, sir - dobiegl go glos Kipchaka. - Nie slyszalem. Caly dzien bylismy na strzelnicy. -Jestes jedynym, o ktorym wiemy, ze w ciagu ostatniego roku przebywal na obszarze Konfederacji, na dodatek na samym Centralnym. Tweg Gonzales ma nadzieje, ze nam troche naswietlisz sytuacje. -Niezbyt, sir - powiedzial z wahaniem Petr. - Nie jestem analitykiem. I byloby dla mnie lepiej, gdybym nie mowil zbyt wiele. -Dlaczego? - Njangu poznal glos Hedleya. -Poniewaz to, co mysle na pewne tematy, moze byc niemile odebrane, sir. -Moze sami to ocenimy? -Mow, Petr - poprosil dowodca. - Nie obchodzi nas, co komu pasuje. Chcemy znac fakty. -Tak jest, sir - powiedzial sztywno Kipchak. - Mysle, ze Konfederacja sie rozpada. Mozliwe, ze wlasnie jestesmy swiadkami jej konca. Sir, po ostatnim wyjsciu do cywila spedzilem rok na bezrobociu. To byl paskudny rok. Wiem, ze ludzie, ktorzy znalezli sie w moim polozeniu, czesto przesadzaja, ale tym razem naprawde bylo zle. Nigdy nie dostalem bonow, ktore mi sie nalezaly po odejsciu ze sluzby. Ile razy po nie chodzilem, zawsze sie okazywalo, ze nikt nie wie, gdzie poslali moje papiery. W biurze czekalo w ogonkach wiecej takich jak ja, czasem w wielkiej potrzebie, i nikt nie mogl doczekac sie pomocy. Potem zaczalem zauwazac, ze w ogole jest o wiele gorzej niz kiedys. Na dodatek zdawalo sie, ze nikogo to nie obchodzi, w kazdym razie nikogo z wladz. Metro nie chodzilo wedlug rozkladu, a czasem nie chodzilo w ogole. Ruchome chodniki psuly sie, a wszyscy tylko wzruszali ramionami. Wzrastala przestepczosc, i to dziwna. Ludzie zabijali sie dla samego mordowania, nie dla rabunku czy zeby w ogole cokolwiek zyskac. Ze statystyk wynikalo, ze wszystko jest jak dawniej, ale juz nikt w to nie wierzyl. Kazdy powtarzal, ze dane sa fabrykowane. Moze jestem zbyt wyczulony na pewne sprawy, ale mialem wrazenie, ze bogaci bogacili sie bardziej niz kiedykolwiek, a biedni staczali na samo dno. Czegos takiego jeszcze nie widzialem. Bogaci zamkneli sie w swoich dzielnicach. Wymykali sie stamtad tylko z obstawa, inaczej mogli dostac cegla w przednia szybe. Wszyscy poza nimi uwazali, ze to zabawne. Poza tym zaczely sie zamieszki. Troche podobne do tych, ktore zdarzaja sie od ponad dziesieciu lat, co to je tlumilismy, gdy sluzylem pod twegiem Gonzalesem. Ale jedynie troche podobne, przynajmniej na Centralnym. Nie tylko biedota palila sklepy, brali sie do tego wszyscy, jakby kazdemu cos dopieklo i nie potrafil sobie z tym poradzic. W holo przez jakis czas mowili, ze tak samo jest na innych planetach, ale potem rzad zakazal nadawania relacji na ten temat. Pojawily sie plotki, cala masa plotek o ukladach planetarnych, z ktorymi utracono kontakt, o calych sektorach, ktore oglosily niepodleglosc i odlaczyly sie od Konfederacji. Slyszalem nawet o strzelaninie w parlamencie, ale w to akurat nie uwierzylem. A chyba powinienem. Zreszta moze przesadzam, moze mi sie tylko zdaje, ale sporo czytalem o wydarzeniach poprzedzajacych upadek roznych imperiow. Rzym, Anglia, Drugi Mars, Capella. Jakos nie dziwi mnie ta utrata lacznosci. Zostalem zapytany, powiedzialem, co o tym mysle, sir. -Dziekuje, Petr - westchnal Hedley. - Mozesz odejsc. Dziekuje. -Tak jest. Dziekuje, sir. Njangu ledwie zdazyl wylaczyc interkom, gdy Kipchak wyszedl. Byl nieco blady. -Niech to, ciezka cholera - mruknal pod nosem. Nie lubie gadac z oficerami. Szczegolnie gdy jest ich wiecej niz dwoch. - Pospieszyl z powrotem na kompanie, a Yoshitaro wrocil do interkomu. - ...calkiem mozliwe - uslyszal. -Ale po tylu latach? Jak dlugo istnieje Konfederacja? -Z tysiac lat. Troche ponad. -Ale gdy cos sie rozpada, moze zawalic sie w kilka chwil - zauwazyl Hedley. -Szczegolnie jesli od lat dbano tylko o fasade. Farba na rdze... Odmalowany trup jakis czas moze wygladac ladnie, ale pewnego dnia... -Najwazniejsze, co z nami - rzucil ktos inny. - Jesli Konfederacja ma problemy z lacznoscia, zaopatrzeniem i wszystkim, w jakiej sytuacji nas to stawia? -Kogo masz na mysli, mowiac "nas"? - spytal Hedley. Grupe Uderzeniowa? Uklad Cumbre? Gatunek ludzki? -Pieprzyc gatunek - rzucil jeszcze ktos. - Zacznijmy od naszej jednostki. -Coz, bez watpienia siedzimy tu mocno. Nie wiem, jak ci Raumowie w gorach mogliby nam zaszkodzic. -A ja wiem - mruknal Hedley. - Ledwie uslysza, ze nie ma Konfederacji i ze gubernator zostal sam, pozostali nastawia ucha na to, co gadaja ich dysydenci, i wypna sie na rzad planetarny i rentierow. Gdybys byl biednym Raumem pracujacym w kopalni, kogo bralbys wtedy powaznie? -Chyba nie musimy sie nad tym zastanawiac, sprawa jest oczywista - powiedzial ktos. -Czy utrata Malverna jakos sie z tym wiaze? -Piraci! - parsknal ktos. - Czy caud Williams naprawde w to wierzy? -Musi - odparl Hedley. - W przeciwnym razie musialby zaczac sie zastanawiac, do czego wlasciwie zmierza Redruth. -Nie podoba mi sie kierunek, w ktorym zmierza nasza rozmowa - odezwal sie kolejny z oficerow. - Zaraz zaczniemy kwestionowac slowa przelozonego, lepiej wiec zmienmy temat. Nie moge jednak sie powstrzymac przed jedna uwaga: czy to mozliwe, ze Redruth dowiedzial sie jakos o problemach Konfederacji i postanowil zatroszczyc sie o siebie? Oczywiscie jesli ten wasz Kipchak nie jest nawiedzony i mowi prawde. -Chyba nie powinnismy szukac odpowiedzi na to pytanie - powiedzial Hedley. - O ile wiem, nie wiaze sie ono w zaden sposob z naszymi obowiazkami. Zmienmy temat. Angara, jestes zwiazany z miejscowa dziewczyna. Jak sadzisz, co ludzie zrobia, gdy zabraknie nadzoru Centralnego? Dostana malpiego rozumu i wyjda na ulice, jak to przedstawil Petr? -Nie wydaje mi sie, zeby moje zycie osobiste moglo cos wniesc do sprawy. Ale jesli mam zgadywac, sadze, ze do tego nie dojdzie. Cumbre to gleboka prowincja i nigdy nie mialo blizszego kontaktu z Konfederacja. Rentierzy urzadzili sobie calkiem wygodne gniazdko i nie obchodzi ich, co dzieje sie poza nim. Raumowie zas maja te swoja nirwane. Moze zaczna szemrac, gdy zabraknie tego wszystkiego, czego tutaj sie nie produkuje. Ale Cumbre sprowadza glownie towary luksusowe, a nikt nie bedzie burzyl fundamentow panstwa tylko dlatego, ze zabraklo veganskiego szampana. -A co z musthami? - spytal Hedley. - Co bedzie, gdy odkryja, ze ludzie stracili tegi kij, ktory moglby ich w razie czego przywolac do porzadku? Njangu uslyszal, ze ktos nadchodzi, i czym predzej wylaczyl interkom. Pomogl Quant z taca pelna napojow i przekasek. Potem spytal, czy moglby wyjsc na chwile zaczerpnac swiezego powietrza. Uniosl glowe i spojrzal na dwa z trzech ksiezycow planety. Jeden wisial nieruchomo na niebie, drugi przesuwal sie szybko na tle gwiazd. Tutaj, na krancu imperium, zdawaly sie lsnic szczegolnie zimno. Co sie stanie, jesli zabraknie Konfederacji, jesli sie rozpadnie? Czyzby mial spedzic reszte zycia w tej zapomnianej przez wszystkich dziurze? Po raz pierwszy od czasu dziecinstwa Njangu Yoshitaro poczul strach przed czyms, czego nie potrafil dostrzec, nie umial zaatakowac i przed czym nie moglby uciec. 12 Jord'n Brooks sluchal ryku tlumu zapelniajacego wielka hale widowiskowa. Dobrze, swinie sa juz na miejscu i patrza, jak ich bracia wyrzynaja sie nawzajem, pomyslal.Skinal na swoich dwoch towarzyszy. Wysiedli z ukradzionego poprzedniego dnia slizgacza i ruszyli do glownego wejscia. Wszyscy trzej nosili dlugie do kolan prochowce majace ochronic ich przed ciagnaca od zatoki mzawka. Dwoch straznikow przy wejsciu zauwazylo ich i przerwalo pogawedke. -Przykro mi, chlopaki, ale jest juz polowa meczu i zamknelismy bramke - powiedzial jeden z nich. -Jakie z nich chlopaki - rzucil drugi. - To Raumowie, kurde, i na dodatek... Brooks rozchylil plaszcz, uniosl blaster i strzelil pierwszemu straznikowi w brzuch, a gdy mezczyzna zlozyl sie wpol, dobil go strzalem w glowe. Drugi ledwo zdazyl przygotowac sie na smierc, gdy padl po kolejnym cichym splat. W panujacej wrzawie nikt nie zwrocil najmniejszej uwagi na wystrzaly. Raumowie odciagneli ciala za kepe paproci, otworzyli glowne drzwi i weszli niespiesznie do srodka. Mineli zatloczony bar i dotarli po schodach do drzwi opatrzonych napisem TYLKO DLA PERSONELU. Jeden z nich przestrzelil zamek, a gdy Brooks kopnal drzwi, wpadli do srodka i przywarli do scian po obu stronach wejscia. W biurze bylo czworo ludzi, dwoch mezczyzn i dwie kobiety, a obok liczarki banknotow pietrzyla sie sterta ladowanych wlasnie do maszyny kredytow. Z drugiej strony wypadaly juz owiniete banderolami paczki. Jedna z kobiet uniosla glowe, zobaczyla bron i otworzyla usta do krzyku. -Nie rob tego - rzucil obojetnym tonem Brooks i kobieta zacisnela wargi. -Kredyty. Do tych workow. Szybko - powiedzial. Jeden z mezczyzn spojrzal na nich z niepokojem. -Zrobimy, co kazecie - powiedzial spiesznie. - Tylko spokojnie. Nie ma takich pieniedzy, za ktore warto by umierac. Tylko zostawcie nas w spokoju. Brooks skinal glowa i cala czworka zaczela czym predzej pakowac banknoty do workow. Gdy byly juz pelne, Raumowie zarzucili je sobie na plecy. -Obiecujemy, ze nie wlaczymy alarmu, poki sie nie oddalicie - powiedzial ten sam mezczyzna. -Tak, tylko darujcie nam zycie - dodala kobieta, ktora chciala krzyczec. - Nigdy nic nikomu nie zrobilismy. Nie zapamietamy waszych twarzy. Brooks skinal na Raumow, by ruszali do drzwi, i sam zaczal powoli wycofywac sie tylem. -Dziekuje, ze nas nie zabiliscie - powiedziala druga kobieta. Brooksowi nie drgnal na twarzy zaden miesien, gdy unosil blaster i sciagal jezyk spustowy. -Ten twoj Brooks to pistolet - zauwazyl Comstock Brien. - Cztery wizyty w jeden wieczor i zadnych ofiar. Przy ostatniej zgarnelismy prawie cwierc miliona. -Powinnismy uruchomic go juz lata temu - zgodzila sie Jo Poynton. - Po raz pierwszy nie musze sie martwic, skad wziac pieniadze na agentow czy realizacje zadan. Ale czy nie przeciagnie struny, jak dalej bedzie dzialal tak w Leggett? Moze powinnismy go stamtad wycofac? Kto wie, czy nasz brat Brooks nie ma jeszcze innych talentow poza zlodziejskimi? -Moze i ma - powiedzial Brien. -Po smierci Targa i Miriam brakuje nam ludzi w zespole planowania. -Wiem. Poynton spojrzala uwaznie na Briena. -Nie lubisz go. -Jakos nie. -Dlaczego? -Jak na moj gust zbyt szybko wyrasta na wielka gwiazde. -Czy mozemy sobie teraz pozwolic na folgowanie prywatnym gustom? - spytala Poynton. Brien przygryzl warge. -Nie - odparl niechetnie. - Moze zreszta potrzebujemy kogos takiego. Moze wtedy walka skonczy sie jeszcze za naszego zycia. -Moze Brooks jest wlasnie tym, kogo potrzebujemy... -Dobrze. Wyciagnij go z Leggett - powiedzial Brien. Zobaczymy, co zrobi, gdy zostanie rzucony na gleboka wode. 13 -Prosze, panie Jaansma.-Dziekuje, panie Dill - powiedzial Garvin z usmiechem i wsliznal sie na fotel dowodcy griersona. - Prosze mi powiedziec, kiedy zapnie pan pasy, panie Dill. -Oczywiscie, panie Jaansma. -Szofer do SWR. Czy tych dwoch zjadlo wczoraj cos nieswiezego? -Tu SWR - odezwala sie Kang. - Ewidentnie ryba im zaszkodzila. -Cisza - powiedzial Garvin, co odnioslo pozadany skutek. - Szofer, dwadziescia piec procent mocy. -Jest dwadziescia piec procent, dowodco. -Startujemy, panie Gorecki. Grierson uniosl sie lagodnie i wyplynal z hangaru. Wygladal jak dinozaur, ktory zostal baletmistrzem. Garvin poczul przyplyw paniki. To sie dzieje naprawde, to zadna symulacja, pomyslal, ale zaraz odepchnal obawy. Przesunal broda selektor kanalow lacznosci. -Wieza, tutaj dwa alfa trzy, prosimy o zgode na start. -Tu wieza. Obecny ruch w strefie lotniska... dwa zhukovy na wschodnim podejsciu, trzy cooki cwiczace ataki na trawiastym ladowisku. Masz zgode na start wedlug wlasnego uznania. -Dwa alfa trzy, wchodze na jeden tysiac, kieruje sie na zachod do strefy Tygrys. Dla twojej wiadomosci, dowodca pojazdu jest kursantem. -Przyjalem, dwa alfa trzy. Sprzet ratunkowy w pogotowiu. -Do gory - rozkazal Garvin. - Piecdziesiat procent mocy. -Na wznoszeniu - odparl Gorecki i widoczne na ekranie ladowisko zaczelo malec. Jaansma musnal kontrolke i na innym ekranie pojawila sie mapa. -Potrzebujesz namiarow? - zapytal Goreckiego. -Nie. We snie bym tam trafil. - Zle - odezwal sie Dill. - Jaansma ciagle sie uczy. Wedlug procedury. -Jasne, szefie... czyli strzelcu. -Nie przeciagaj struny, Garvin - rzucil Dill. -Przepraszam. - Garvin przyjrzal sie mapie. - Utrzymuj pulap, szybkosc dziewiecdziesiat. Kurs dwa trzy dwa. -Pulap tysiac, zwiekszam szybkosc do dziewiec zero. Jestesmy nad woda. Grierson lecial nad zatoka kursem SSW, zblizajac sie do mierzei i zamknietego obszaru powietrznego poligonu okreslanego jako strefa Tygrys. -Przelacz na auto - rozkazal Dill. - Oto, czego bede od ciebie oczekiwal, gdy znajdziemy sie w strefie. Sprowadz nasze pudlo na jakies dwiescie metrow. Nastepnym razem cie przycisne, ale teraz dostaniesz jeszcze troche forow. Przelec nad plaza, przeskocz nad wzgorzami i zejdz prosto na rejon celu. Zrozumiale? -Chyba tak. -Tylko nie chyba, do cholery - warknal Dill. - Albo przyjmujesz rozkaz, albo nie. -Zrozumialem, szefie. -Dobra. - Dill przelaczyl kanaly. - Kontrola strefy Tygrys, tutaj grierson dwa alfa trzy. Zblizamy sie do waszego obszaru. -Dwa alfa trzy - rozleglo sie w odpowiedzi. - Mamy was na ekranie. Czego sobie dzisiaj zyczycie? -Ustawcie program, hm... siedem trzy biale. -Siedem trzy biale, bez odbioru. -Podejdziemy na niskim pulapie nad silnie broniona baze przeciwnika - powiedzial Dill, przelaczajac sie z powrotem na interkom. - Przeciwnik to wydzielona czesc dywizji wsparta chyba piecioma zhukovami, o ile pamietam. Silna obrona przeciwlotnicza. SWR, pelna gotowosc. Kang wlaczyla w swoim malutkim przedziale klimatyzacje. -SWR gotowe, szefie. -Strzelec gotowy - powiedzial Dill ze stanowiska Garvina. - Do roboty, szefie. Jaansme znowu na moment ogarnal lek, ale po chwili dziwnie przybylo mu pewnosci siebie. -Szofer... przyspieszamy do trzy piec zero. Gotowosc do nawiazania kontaktu bojowego! Tuz przed nimi rozciagalo sie "nieprzyjacielskie" wybrzeze. Njangu Yoshitaro uznal, ze ma dosc. Wszystkie miesnie wyly z bolu, pluca ledwo pracowaly na tym wichrze. Dosc mial wrzaskow wiecznie niezadowolonej z jego staran Lir, dosc mial zwiadu, a przede wszystkim dosc mial tego urwiska, na ktorym wisial dokladnie w polowie wysokosci. -Poddaje sie - mruknal. -Nie gadac tam na gorze! - krzyknela z dolu Lir. -Powiedzialem, ze sie poddaje! - powtorzyl glosniej. -Jeszcze jedno slowo, a bedzie kandydat do czyszczenia filtru tluszczowego - zagrozila Lir. Pierdolona majowka, pomyslal Yoshitaro. Nawet poddac sie nie mozna. Nagle zrobilo mu sie bardzo zal wlasnej osoby. -Hej! - szepnela Angie Rada. Yoshitaro wetknal palec w waziutenka szczeline i z wielka nadzieja, ze wystep, na ktorym opiera noge, jest mocniejszy, niz sie wydaje, zaryzykowal i obrocil glowe. -Popatrz na mnie - szepnela znowu Angie. Stala na poleczce, ktora wydala sie Njangu wielka jak plac defilad. Miala prawie dziesiec centymetrow szerokosci. - Czyz nie wygladam ponetnie? - Polozyla dlon na karku i wyprostowala sie, eksponujac piersi. -Pieprze cie - wykrztusil. -Jesli ladniej poprosisz, to dlaczego nie? Ale o przyjemnosciach pozniej. Zgadnij, co mam pod soba? -Nie musze zgadywac. Widze. -Nie, nie widzisz - rzucila lekko. - Ta polka robi sie dalej szersza i biegnie wzdluz klifu az do drogi. Ruszaj sie. To naprawde latwiejsza droga. -A co mi to da? -Gromka Lir kazala nam wejsc na szczyt, prawda? Ale nie powiedziala jak. A w zwiadzie ceni sie improwizacje, czyz nie? Njangu wydyszal cos w rodzaju zgody i znalazl sily, aby zmacac kolejne oparcie dla stopy, a potem podciagnac sie na poziom polki. -Za mna, jak mawiaja oficerowie - rzucila i Yoshitaro posluchal bez szemrania. Przesuwal sie powoli, nie patrzac na stumetrowa przepasc i czyhajace u dolu skaly. Nagle rzeczywiscie znalazl sie na coraz szerszej sciezce biegnacej w gore. -I co? Nie cieszysz sie, ze moim zdaniem jestes seksowny? - spytala. Zdyszany Njangu zdolal jedynie pokiwac glowa. -Nie jak Faull, silny, ale stary Raum z dolow spolecznych. On moglby dla mnie wisiec tak dlugo, az by zasmierdnal. Albo zadbalabym, zeby Lir uslyszala o jego kapitulacji. -Mniejsza z tym - wykrztusil Njangu. - Tak czy inaczej, wciaz mam zamiar sie stad wyniesc. -Nie gadaj. Jeszcze tylko ze sto lat tej mordowni i zostaniesz prawdziwym zolnierzykiem. -Niedoczekanie. - Njangu, nadal ciezko lapiacy powietrze, zgial sie wpol. - Odechcialo mi sie. Do konca mojej sluzby z usmiechem bede kosil trawniki i oproznial kubly na smieci. -A co potem? -Znajde jakas robote. -Mozesz sie zatrudnic u mojego papy. -A co on robi? Z moim szczesciem okaze sie pewnie przewodnikiem gorskim. -Nie... Ma szesc domow towarowych, wiec lepiej badz dla mnie milszy. -Skoro jest tak bogaty, to co ty tu robisz? -Myslalam, ze w ten sposob najdobitniej okaze, jak bardzo sie zbuntowalam - powiedziala z lekka uraza w glosie i spojrzala przez ramie na Njangu. - Nie zyjemy z ojcem zbyt dobrze. -Glupia. -Zamknij sie - syknela Rada. - Musimy teraz wejsc na szczyt i przekonujaco udac zasapanych, zeby nasza niedocycana Monique uwierzyla. -Nie uda sie wam - rozleglo sie nagle. - Zostancie, gdzie jestescie. Zamarli i uniesli glowy. Przed nimi stala na sciezce dec Monique Lir. -Jakim cudem... - zaczela Angie. -Wyprzedzilam was? Bo jestem silna, zyje higienicznie i robie tu za waszego boga. A teraz w zdwojonym tempie prosze na szczyt urwiska moja droga. Zanim dotarli na gore, Njangu znowu poczul rwanie wszystkich miesni. Pozostali trzej rekruci czekali cierpliwie, uradowani, ze tym razem Lir wyladowuje sadystyczne zapedy na kims innym. -W jakiejs mierze masz racje, rekrucie Rada - powiedziala potem Lir, ktora nawet sie nie zdyszala. - Nie powiedzialam, jak macie wejsc na szczyt, a w zwiadzie ceni sie inicjatywe. Jestem dumna z was obojga. -Oho... - mruknal pod nosem Yoshitaro. -Tak dumna, ze zamierzam postawic was za przyklad pozostalym. Zejdziecie teraz po urwisku, my zas poczekamy na was, leniac sie w sloneczku. Ruszac! Prosto na dol, bez wycieczek na boki, zrozumiano? -Tak jest, dec - odpowiedzieli chorem. -Nierowno. Na zachete dwadziescia piec pompek. Odczekala, az skoncza. -A teraz prosze o pokaz jakiejs ciekawej techniki schodzenia. Z gory uprzedzam: zjazd na tylku, spadanie i wrzaski dyskwalifikuja. Rada, ty pierwsza. Angie rzucila Lir nienawistne spojrzenie i podeszla ostroznie do krawedzi. Gdy zaczela schodzic, Lir wychylila sie za nia. -Postaraj sie nie spasc - poradzila i odwrocila sie do Njangu. - Teraz ty, Yoshitaro. Poslusznie podszedl do urwiska. -A, przy okazji - zagaila dec. - Czy dobrze mi sie wydawalo, ze chciales mi cos powiedziec? Njangu juz mial zamiar wyrzucic z siebie, ze chce wyniesc sie stad w diably, gdy nagle wszystko to wydalo mu sie bardzo zabawne. Chyba przekroczyl wreszcie jakas granice... Wiedzial, ze od teraz moze nie bedzie latwo, ale da sobie rade. Ku swemu zaskoczeniu poczul sie calkiem dobrze. Nawet zbieglby po tym urwisku, gdyby Lir sobie zazyczyla. Nie powiedzial wiec nic, tylko sie rozesmial. Lir spojrzala na niego z ukosa. -To wszystko? Njangu pokiwal glowa. -To ruszaj dupe i do zobaczenia na dole. Czeka nas jeszcze dlugi bieg do domu, a chce wrocic przed capstrzykiem. Grierson przyziemil w tej samej chwili co drugi bojowy pojazd piechoty i dwa zhukovy. Idealne ladowanie w szyku. Chwile pozniej posrodku kwadratu utworzonego przez te cztery maszyny wyladowal statek kurierski. Na dziobie mial granatowo-biale barwy Konfederacji, a na burcie pierscien gwiazd. Pod kabina pilota widniala z obu stron zielono-bialo-brazowa flaga Cumbre. Rampa desantowa griersona opadla i zaloga ustawila sie w szeregu przez maszyna. Wszyscy byli w galowych mundurach. Wlaz statku kurierskiego odskoczyl, wysunely sie schodki, na ktorych pojawil sie zaraz gubernator Wilth Haemer w towarzystwie cauda Williamsa i grupy asystentow. -Cholera, nie mozna bylo mniej oficjalnie? - szepnal kacikiem ust Garvin. - Naprawde musimy az tak bardzo rzucac sie w oczy? -Cisza w szeregu - powiedzial Dill. - Nie masz sie czego bac. - Latwo ci mowic. To nie ty stales niedawno przed jego ekscelencja, ktory nie tobie grozil, ze jak cie jeszcze raz zobaczy, to popamietasz. -Spoko - rzucila Kang. - Nie bedzie przegladu kompanii honorowej. Zbyt wietrznie i za zimno. Znajdowali sie na plaskowyzu Dharmy. Mgla snula sie miedzy ledwo widocznymi drzewami. Haemer i pozostali ruszyli przed siebie, starajac sie nie robic wrazenia, ze im sie spieszy. Kierowali sie ku grupie musthow czekajacych przed swoja kwatera glowna - kompleksem wielokatnych, wygladajacych na szklane budynkow ze wstawionymi gdzieniegdzie onyksowymi panelami. Dla ludzi przyjety przez obcych szyk wygladal co najmniej dziwnie. Tuzin osobnikow, chyba podwladnych, tworzylo rozlozyste V, u wylotu ktorego stalo jeden za drugim dwoch oficjeli. Garvin domyslil sie, ze ktorys z nich to Aesc, przywodca musthow w ukladzie Cumbre. Jaansma przestal w koncu myslec o gubernatorze i skupil sie na obcych. Dotad widzial ich jedynie w holo i wydawali mu sie w miare ciekawi. Byli rosli, prawie pod trzy metry, i mieli dlugie, gietkie szyje. Ciala porastalo im futro, a za jedyne odzienie sluzyly im szerokie pasy ze skrzyzowanymi paskami mocowanymi do czegos w rodzaju obrozy i torby przypominajace przerosniete szkockie sporrany. Na obu biodrach dzwigali bron. Garvin wysilal oczy, ale nie potrafil orzec, co to takiego. Jedna wygladala jak maly karabin z bardzo dluga lufa, druga - jak zwykle pudelko z uchwytem. Siersc obcych wydawala sie dosc szorstka i byla w wiekszej czesci rdzawobrunatna, na ogonie i lapach przechodzila prawie w czarna. Od podgardla do brzucha ciagnal sie pas jasniejszego wlosa, u gory zoltopomaranczowy, ku dolowi przechodzacy w intensywnie pomaranczowy. Dolne konczyny mieli masywne niemal jak u kangurow, ale wyprostowane. U gornych, mniejszych niz dolne, zwracaly uwage lapy z dwoma kciukami. Palce uzbrojone byly w chowane pazury, ktore na pewno nadawaly sie do walki nie gorzej niz najlepsze noze. Krotkie ogony pomagaly im chyba utrzymywac rownowage. Wymogi ich ceremonialu musialy byc luzniejsze niz u ludzi, bo cala gromada bez skrepowania krecila glowami i rozgladala sie nieustannie po okolicy. Grierson Dilla zostal wybrany razem z trzema innymi pojazdami jako eskorta honorowa pojazdu gubernatora z okazji przypadajacej akurat pory comiesiecznej wizyty skladanej w bazie musthow na plaskowyzu Dharmy. Haemer uklonil sie pierwszemu musthowi i na pol wysyczal, na pol wygwizdal cos w obcym jezyku. -I ciebie witam, gubernatorze generalny - odparl obcy, zapewne Aesc. - Milo sspotkac cie znowu twarza w twarz. Obrocil sie ku swojemu towarzyszowi. - Chcialbym poznac cie z dowodca naszych wojssk, Wlencingiem. Stojacy za Aeskiem musth sklonil glowe. -Ciekawie jesst ujrzec twe oblicze - powiedzial. -Moze wejdziemy do srodka? - zapytal Aesc. - Chyba jest wam zimno. -Jesli nie macie nic przeciwko temu, przyjrze ssie waszym zolnierzom - rzekl Wlencing. - Rzadko widuje ludzi, a w dyplomacji niewielki ze mnie pozytek. -Oczywiscie, ze nie mam nic przeciwko temu - zgodzil sie caud Williams. - Chetnie ci potowarzysze. -Nie trzeba - powiedzial Wlencing. - Jesstem pewien, ze masz wiele do omowienia z Aesskiem. Dam ssobie rade. Williams zmarszczyl brwi, ale ostatecznie bez entuzjazmu pokiwal glowa. -Dobrze. Jestem pewien, ze zrobia na tobie dobre wrazenie. -Nie watpie - odparl Wlencing i ruszyl w kierunku griersona. -I co ja mam zrobic? Zasalutowac mu? - szepnal spanikowany Dill. -Tak bedzie najstosowniej - powiedzial Gorecki. - Na razie jeszcze z nimi nie walczymy. Ben przytknal energicznie dlon do czola i przytrzymal ja tamze. Wlencing ze zdumienia wyciagnal szyje o jakies trzydziesci centymetrow i cofnawszy glowe, rozejrzal sie wkolo niczym waz. -Czy to ssygnal zagrozenia? - spytal. -Nie, sir - odrzekl Dill. - Tak oddajemy honory. -Rozumiem. - Wlencing uniosl gorna konczyne, sklonil lekko glowe i zastygl w tym polozeniu. - To nasz odpowiednik tego ssamego. Obaj opuscili rece. -Masz wielkich ludzi w tej zalodze - odezwal sie Wlencing. -Tak, sir - przyznal Dill. - Zbieg okolicznosci, sir dodal, nie wiedzac, co powiedziec. -Ktory jesst sstrzelcem pokladowym? -Ja, sir - odezwal sie Garvin. Wlencing podszedl do niego. -Jesstes dobry? -Ciagle sie ucze. -Ale to ciebie i twoja zaloge wybrano do esskorty jego eksscelencji? Zasstanawiajace. A niech sspytam. Gdy cwiczycie, uzywacie maszyn? -Tak, sir - odparl nagle uspokojony Garvin. - Nazywamy je symulatorami. -Ssymulatorami - powtorzyl Wlencing, jakby smakowal nowe slowo. - Kto jest waszym przeciwnikiem w tych ssymulatorach? -Inne maszyny - odpowiedzial Jaansma. - Statki kosmiczne, pojazdy opancerzone. Zolnierze. -Czy ci zolnierze to musthowie? -Nie, sir - odezwal sie Garvin. - Ludzie. Nosza rozne mundury, zaleznie od potrzeby. -Sslyszalem co innego - stwierdzil Wlencing. Garvin chcial zaprotestowac, ale zamknal usta. Musth zmierzyl go spojrzeniem. -Ale oczywiscie wam kazano by w takim razie klamac, zeby nie posstawic ssie w klopotliwej ssytuacji - powiedzial i przeszedl do Kang. -Twoja sspecjalnosc? -Systemy walki radioelektronicznej, sir. Wlencing gwizdnal. -Dobra jesstes? -Najlepsza - odparla stanowczo Kang. Musth parsknal w sposob, ktory trudno bylo zinterpretowac. Moglo to oznaczac zarowno aprobate, jak i rozbawienie. -Tak mowi prawdziwy wojownik. Kazdy z nass jesst najlepszy, prawda? -Ale ja naprawde jestem najlepsza. -Szkoda, ze nie ma jak ssprawdzic twoich przechwalek. Powinnismy prowadzic miedzy ssoba gry wojenne. To by bylo dobre dla wass, dobre dla nass. - Odwrocil sie, ale po chwili spojrzal na nich. - I na to przyjdzie pora, gdy zacznie ssie wojna. - Znowu zasalutowal i odszedl ku jednemu z zhukovow. Garvin spojrzal z ukosa na Dilla. -Mam nadzieje, ze on ciagle uczy sie wspolnego i nie do konca wiedzial, co mowi - mruknal. -A zalozysz sie, ze nie masz racji? -Nigdy w zyciu. - Moge spytac cie o cos, nie ryzykujac, ze za bardzo sie wkurzysz? - powiedzial Njangu. -Sprobuj - rzucil dobrodusznie Hank Faull. Siedzieli na szafce obok jego pryczy i czyscili oporzadzenie. -Jestes Raumem, zgadza sie? -Bylym Raumem - poprawil go Faull, krzywiac sie. - A w kazdym razie tak nazwalby mnie moj soh. Powiedzialby tez, ze jestem jeszcze odszczepiencem, zdrajca i niewiernym. Czyli opisalby z grubsza dobrego zolnierza dodal z usmiechem. -Soh? -Starszy. Diakon, ktory wsluchuje sie w slowa Jedynego i objasnia nam wyznaczone przez niego Zadanie. -Jedyny to bog, tak? Ale Zadanie? Wymawiasz to tak, jakby na poczatku byla wielka litera. -Zadanie to nasza misja... wszystkich i kazdego z osobna. Cos do przeprowadzenia tutaj, na Cumbre D. -A jaki jest jej cel? -Sprawienie, aby caly uklad Cumbre nalezal do nas wyjasnil Faull. -Skromnie. A co z reszta mieszkajacych tu istot? -Moga przylaczyc sie do nas albo... - Faull przeciagnal kciukiem po gardle. -Rozwiazanie genialne w swej prostocie. Jednak co macie... przepraszam, co Raumowie maja na poparcie swoich roszczen? -Nasi sohowie nauczaja, ze wlasnie Raumowie byli pierwszymi ludzmi, zarowno w dziejach rodzaju czlowieczego, jak i na Cumbre. Ich zdaniem przybylismy tutaj setki lat przed rentierami i ich slugami, chociaz badania archeologiczne wskazuja, ze przodkowie Raumow przylecieli do tego ukladu czwarta klasa kilkaset lat po jego skolonizowaniu. Niemniej wszyscy powtarzaja legendy, wedlug ktorych to rentierzy byli drudzy i na dodatek zjawili sie uzbrojeni po zeby. Zapedzili Raumow do ciezkiej pracy, glownie w kopalniach, gdzie wielu trudzi sie do tej pory. -A skad przylecieliscie? -Tego dokladnie nie wiadomo. Nasza swieta ksiega, Rozstaje, wypowiada sie w tej kwestii dosc enigmatycznie. Ani razu nie pada w niej nazwa naszej ojczystej planety, chociaz oczywiscie mozna w niej przeczytac, ze byl to prawdziwie rajski zakatek. Niektorzy sugeruja w ogole, ze nasza migracja odbyla sie jeszcze w okresie poprzedzajacym wynalezienie napedu nadprzestrzennego. -W tych dawnych czasach, kiedy po odpaleniu rakiety mozna bylo juz tylko sie modlic, zeby wszystko poszlo dobrze? -Rozstaje powiadaja, ze przyniosl nas tu zagiel wypelniony wiatrem zeslanym przez Jedynego. - Zagiel sloneczny? -Nie wiem - odparl Faull. - Sohowie nie zachecaja nas zbytnio do samodzielnej lektury swietej ksiegi. Uwazaja, ze jest lepiej, gdy oni czytaja ja za nas i przekazuja nam tylko znaczenie poszczegolnych jej fragmentow. W wiekszosci sklada sie ona z kazan wygloszonych niegdys w jakiejs kongregacji przez kaplana, zapewne kobiete, ktorej imie jednak nie jest wymienione. Moje klopoty z wiara zaczely sie w chwili, gdy zdobylem wlasny egzemplarz Rozstajow i nasunela mi sie cala masa pytan, na ktore sohowie nie potrafili odpowiedziec. Ojciec zas uczyl mnie, aby zawsze samemu wyciagac wnioski i nie ignorowac faktow. Dobrze to czy zle, ale tak wlasnie zostalem wychowany i dlatego napytalem sobie biedy. -Rozumiem - powiedzial powoli Njangu. - Czy dobrze sie domyslam, ze sohowie chca, aby Raumowie zyli odizolowani od wszystkich innych ludow? -Tak - powiedzial Faull z nuta goryczy. - Wsrod Raumow wszyscy sie znaja. Gdybys byl jednym z nas, kazdy potrafilby powiedziec, jak sie nazywasz, gdzie mieszkasz, kiedy i z kim chodziles do szkoly. Brak wsrod nas miejsca dla obcych. -I nie ma od tego ucieczki? -Mozna sie tylko zaciagnac. -Tak jak ty to zrobiles? -Robie. Jeszcze nie wiem, czy mi sie uda. Ale jedno jest dobre. Was, ludzi z innych swiatow, takie gowniane zabawy po prostu nie obchodza. -A gdybys zostal Raumem, musialbys podjac prace w kopalni? - spytal Njangu. -Po prawdzie jest cala masa naszych, ktorzy nigdy nie wzieli kilofa do reki. Sa kupcami, przedsiebiorcami, a poza miastami wielu trudni sie rybolowstwem albo uprawia ziemie. -Chyba cos mi umknelo. Skoro mogles wybierac, dlaczego zostales zolnierzem? -Bo w gruncie rzeczy nie ma w czym wybierac - odrzekl Faull. - Mozesz zajac sie handlem, ale tylko z innymi Raumami. Mozesz uprawiac ziemie, byle nie za duzo. A gdy otworzysz sklep, lepiej nie probuj konkurowac z senioratem. -Czyli z gory jestes na przegranym. Faull pokiwal glowa i zajal sie znowu oporzadzeniem. -I to wlasnie nasza armia tutaj chroni? Faull znowu skinal glowa. -Jeszcze jedno pytanie. Wszyscy tu mowia o jakichs bogaczach zwanych rentierami. Co to znaczy? Czy chodzi o nazwe statku, ktorym przylecieli, czy o cos innego? -Kiedys to sprawdzilem. Slowo to pochodzi jeszcze ze starej Ziemi, gdzie oznaczalo majetnych ludzi zyjacych z procentow od swoich pieniedzy i podporzadkowujacych sobie za ich pomoca innych ludzi. -No tak. To by bylo na tyle, jesli chodzi o prawde, sprawiedliwosc oraz idee lezace u fundamentow Konfederacji. Wszedzie ten sam syf i ta sama zlota zasada: kto ma zloto, ten ustanawia reguly. Gorecki uczyl Jaansme pilotowac cooka. -To proste jak drut - zakonczyl wyklad. - A teraz sprawdzmy to w praktyce. -Dobra. Dokad? -Gdzies dalej, moze dookola wyspy? - Swietnie - powiedzial Garvin i wspial sie na siedzenie pilota. Silnik byl juz wlaczony. Zanim Stanislaus usiadl, Garvin zapial pasy. Spojrzal na puste jarzmo dzialka przed soba. -Gdybysmy mieli jeszcze amunicje, zaryzykowalbym jakis skok w bok, ale mysle, ze... -Ejze! - krzyknal ktos. Odwrocili glowy i ujrzeli truchtajacego w ich strone Dilla. Przez ramie mial przewieszony pas z kabura, w ktorej tkwil najwiekszy pistolet, jaki Jaansma widzial w zyciu. - Co, blazny? Mysleliscie, ze wybierzecie sie na przejazdzke beze mnie? -W zadnym razie, dec. -I dobrze - mruknal Dill, pakujac sie do przedzialu pasazerskiego. - Ruszajmy, zanim ktos znajdzie nam inne zajecie. -Chcialem okrazyc z nim wyspe - powiedzial Gorecki. -Dla mnie bomba. Przeczeszemy troche piasek na plazy. Zabierajmy sie stad, panie Jaansma. -Juz sie robi, panie Dill - powiedzial Garvin, przygazowal i sciagnal do siebie ster przypominajacy odwrocone U. Cook zadrzal i uniosl sie nad ziemie. -Nie podoba mi sie praca silnika - zauwazyl Dill. -Jak ktos nie lubi ryzyka, niech nie wsiada do cooka - rzucil sentencjonalnie Gorecki. -Bardzo zabawne. Jeszcze chwila i dostane ataku histerii. Szybko i nisko, poprosze. Niech mnie pyl wodny ochlodzi. -Do uslug - powiedzial Garvin i znurkowal nad same fale. -Ruszac sie dzieci, bo spoznimy sie na jutrznie! - zawolala Lir. Njangu chetnie by zaklal, ale braklo mu tchu. Wydawalo mu sie, ze Gerd wydyszal cos obscenicznego, ale zapewne byly to tylko pobozne zyczenia. Lir zdawala sie robic wszystko, co tylko w jej mocy, aby nikt z druzyny nie przetrzymal szkolenia. Ostatnio brala ich codziennie na dwukilometrowe biegi po plazy. Co trzeci dzien wydluzala dystans do pieciu kilometrow. -Dla dobrego strzelca najwazniejsze sa miesnie nog stwierdzila radosnie, biegnac bez najmniejszego wysilku tylem tuz nad sama woda. -Niezupelnie - zdolala wykrztusic Angie Rada. - Najwazniejsze to, co miedzy nimi. -Jesli starcza ci tchu, zeby gadac, zaspiewaj cos! zawolala Lir. -Urwa ac - jeknela Rada, ale posluchala. Kiedys bylem szczesliwy, a teraz mam dola, Na griersonie latam, gdy zapalic zdola, Szofer nami rzuca, az sie rzygac chce, A zold wciaz taki sam, jaki - kazdy wie. Latamy na akcje na tym naszym zlomie, Zwinny on jak ges w pionie i poziomie, Przy kazdym ladowaniu cos nam sie urywa, A zold wciaz taki sam i nic nie przy... Urwala, slyszac silniki nadlatujacej maszyny. -Wyrownac, prosze cywilbandy! - krzyknela Lir. Moze to wasze matki nadlatuja! Cala piatka, biegnac, sformowala ciasny szyk. Po chwili tuz nad nimi pojawil sie niewielki cook i z jakiegos powodu nagle zwolnil. Njangu zastanowilo, ktoz moze szwendac sie tak daleko od bazy Mahan. Moze jakis oficer ze swoja lalunia, pomyslal z rozmarzeniem i sprobowal sobie przypomniec, kiedy ostatni raz nie zatrudnial w celach rozrywkowych wlasnej dloni. Przy tej okazji pomyslal przelotnie, dlaczego wlasciwie nie sprobowal jeszcze sprawdzic, czy Angie mowila powaznie. Zmruzyl oczy i dostrzegl, ze w cooku jest trzech pasazerow. Ten na tylnym fotelu uniosl sie i Yoshitaro az zdumial sie jego wzrostem. Nosil cztery belki deca. Facet zasalutowal z namaszczeniem i krzyknal: -Na czesc dzielnych zolnierzy hip, hip hurra! Niech zyje piechota! Lir odpowiedziala: "Zebys skraksowal!", Yoshitaro krzyknal: "Udlaw sie!", Milot: "Zeby ci kutas odpadl!", Penwyth: "Twoja siostra to dziwka!", Rada: "Twoja matka daje za darmo!" Tylko Faull w ogole sie nie odezwal. -To sie nazywa duch walki! - krzyknal dec. Njangu spostrzegl, ze za sterami siedzi Garvin. Zdazyl mu jeszcze pomachac, ale maszyna zniknela i zostalo tylko miec nadzieje, ze Jaansma go rozpoznal. Czyste dranstwo. Wiedzialem, ze to byl zly wybor, pomyslal i ujrzal, ze cook zawraca. Byl jeszcze zbyt daleko, zeby uslyszano ich na pokladzie, ale niektorzy znalezli sily na calkiem wymowne obsceniczne gesty. Gdy przelatywal w odleglosci jakichs stu metrow, nagle zapadla cisza. Modul antygrawitacyjny wylaczyl sie automatycznie i cook podszedl do ladowania na plazy. Troche sie zakolysal, ale przyziemil calkiem miekko. Zwiadowcy uslyszeli kilkakrotne daremne wycie startera i z radosnym wrzaskiem rzucili sie ku maszynie. Po chwili stali obok niej. -Wybieracie sie gdzies? - zakpila Lir. Dill skrzywil sie kwasno. -Czesc, Garvin - powiedzial Njangu. - Spacer tez jest przyjemny. Mozna popodziwiac przyrode. Jaansma rozpoznal wreszcie Yoshitara, usmiechnal sie przelotnie i znowu wdusil przycisk startera. Biegnac, slyszeli jeszcze jego slabnacy wizg, az w koncu skrecili za niewysoki klif i odglos ucichl. -Jak widac, jesli ladnie poprosic, Bog bywa rychliwy, a czasem nawet sprawiedliwy - zauwazyl Dill. -Ja nic nie mowilem - zaprotestowal Gorecki. W kazdym razie niewiele i cicho. -Skoro uwaza, ze to jego wina, niech teraz poniesie nas z powrotem - zaproponowal Garvin. -W porzadku. Dajcie mi radio - powiedzial Dill. Wezwe pomoc. Garvin przekazal mu mikrofon i nagle ujrzal, jak na kadlubie maszyny, o palec od jego lewej reki, pojawila sie jasna rysa golego metalu, i niemal jednoczesnie uslyszal huk jakiejs klasycznej broni palnej i jek rykoszetujacego pocisku. Spojrzal oslupialy na slad po kuli, ktora omal go nie trafila, i zanurkowal za burte kabiny. Wyladowal na Dillu, ktory siegal juz po swoja armate. -Co za sukinsyn - wymruczal dec. Kleknal i wodzac lufa w lewo i prawo, zlustrowal pobliskie krzewy. Chwile potem sciagnal jezyk spustowy i pistolet wypalil z takim hukiem, ze Garvinowi omal bebenki w uszach nie popekaly. Nie marnujac czasu, Dill wyskoczyl z maszyny i pobiegl w krzaki. Garvin nie wiedzial, co powinien teraz zrobic, ale uznal, ze w tej potrzebie bohaterska glupota bedzie chyba lepiej widziana niz logiczne tchorzostwo, i pognal za dekiem. Stanislaus poszedl w jego slady. Garvin wpadl z halasem w krzewy i zobaczyl, ze Ben kleczy nad stosem galezi. W palcach trzymal mosiezna luske. -Zobacz, z jakiego antyka dran chcial mnie ustrzelic - powiedzial. - Uwil tu sobie gniazdko i czekal, az mu cos wejdzie pod lufe, ale mial chyba tylko jeden naboj. Albo odwagi mu zabraklo. -Ciekawe, dlaczego nie strzelil do tych piechociarzy spytal chwile pozniej Gorecki. - Bylo ich wiecej, zatrzymali sie. Latwiej byloby mu trafic. -Moze uznal nas za lepszy cel - mruknal Dill. Stanislaus i Garvin spojrzeli po sobie. Do obu dopiero teraz naprawde dotarlo, co sie stalo. -Ktos probowal nas zabic - powiedzial polglosem Gorecki. -Bez watpienia - zadudnil Dill tonem eksperta. - Pytanie tylko, jak ten pieprzony bandyta zdolal dotrzec az tutaj, na wyspe? Wszyscy trzej spojrzeli na widoczny w dali lad. -Idziemy za nim? - spytal Stanislaus. Dill zastanowil sie. -Nie jestem pewien, czy naprawde mial tylko jeden naboj - mruknal. - Poza tym co z wami? Tylko ja mam bron. Pojde go szukac, a on zatoczy kolo, wroci tu i bez trudu was zalatwi. - Pokrecil glowa. - Swoja droga, ciagle nie moge w to uwierzyc. -Ktos sie chyba zesra na rzadko, jak o tym uslyszy powiedzial Garvin. Jednak gdy zameldowali o calym zdarzeniu, dowodca kompanii, cent Haughton, przekazal im tylko przez dowodce plutonu, alta Wu, zeby na przyszlosc bardziej uwazali poza baza, i na koniec zainteresowal sie, co oni, u diabla, wlasciwie tam robili. Nikt wiecej nie zameldowal o pojawieniu sie snajpera. Lir obejrzala sobie cala piatke od stop do glow. -I to ma byc gotowosc bojowa? Mundury wygladaja, jakbyscie przez tydzien sie w nich lajdaczyli. Za kwadrans chce was tu widziec w wyjsciowych. Pobiegli na kompanie. Przeklinajac monotonnie, odlozyli bron na stojaki, zrzucili wyposazenie i zaczeli sie przebierac. -Zabije ja - warknela Angie. - Bedzie zdychac w bolesciach. Mozesz mi zapiac bluze z laski swojej? Dzieki, Njangu. -Zostaly jeszcze dwie minuty, a juz jestesmy gotowi zauwazyl Faull. - Wyrabiamy sie. Wypadli na zewnatrz i zamarli. Czekali tam na nich alt Hedley i tweg Gonzales. Obaj w galowych mundurach. -Zbiorka! - krzyknela Lir. Gdy ustawili sie przed oficerami i zasalutowali altowi, zameldowala: - Sir, wszyscy obecni. -Dziekuje - powiedzial Hedley i wyciagnal z kieszeni jakas kartke. - Rozkazem dziennym numer taki to a taki, podpisanym przez cauda Williamsa, ponizsi rekruci zostaja awansowani do stopnia szturmowcow: Faul Henry, Milton Ton, Rada Angela, Penwyth Erik i Yoshitaro Njangu. Gratuluje wam. Najgorsze juz sie dla was skonczylo. Udalo sie wam. Wszystkim. Witam w zwiadzie. Zaczaili sie na Garvina obok sztabu, przy stawie. Dill podcial mu nogi i przytrzymal na ziemi, a Gorecki i Kang zlapali pod ramiona. Wyrywal sie, ale i tak zataszczyli go nad brzeg. -Raz... dwa... trzy... wodujemy! Jaansma rozglosnie chlupnal do stawu. -Co to ma byc, do diabla? - prychnal, wystawiwszy glowe nad powierzchnie wody. -Nie jestes juz wszawym rekrutem - powiedzial Stanislaus. - Teraz jestes jednym z nas, biedny skurczybyku. Poza tym czeka cie mila wycieczka do Leggett. Bez nas, wiec na pewno napytasz sobie jakiejs biedy. Jaansma stanal w glebokiej do kolan wodzie. Nie zauwazyl, ze do ramienia przyczepila mu sie lilia. -Dalej, szturmowcu Jaansma - powiedzial Dill. - Przestan sie mazac i rusz dupe na kompanie. Stary chce za godzine zalatwic to z toba oficjalnie. Garvin siedzial na swojej pryczy. Obok niego lezala granatowa bluza od munduru. Raz jeszcze przesunal palcami po naszytej wlasnie czerwonej belce szturmowca. -Nie odejde stad jednak - uslyszal. Uniosl glowe. O jego prycze opieral sie Njangu. Tez mial na pagonach po czerwonej belce. -Nie do wiary, ze nam sie udalo - odezwal sie Garvin. -A co sie mialo nie udac? - rozesmial sie Yoshitaro. Ale nie przyszedlem tylko po to, zeby ci pogratulowac. Wiesz, ze mamy tydzien przepustki? -Cent mowil mi cos o tym. Ale chyba myslalem akurat o czyms innym... Njangu wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Ja tez. Najwazniejsze jednak mi nie umknelo. Tym bardziej ze zaraz po naszym powrocie zaczynaja sie manewry calej jednostki. To bedzie burdel na wrotkach. Ale przedtem... masz ochote wplatac sie w jakies klopoty w towarzystwie szemranego goscia ze zwiadu? -Jak diabli! - zawolal Garvin. - Myslalem juz, ze nigdy o to nie zapytasz, szturmowcu Yoshitaro. 14 Wejscie do jaskini mialo tylko metr wysokosci i bylo ukryte za gestymi zaroslami.Dziesiec krokow dalej korytarz przechodzil w wielka komore zajmujaca znaczna czesc wzgorza. Bylo tu chlodno, co stanowilo mila odmiane po panujacym na zewnatrz upale tropikalnej nocy. Dwadziescioro mezczyzn i kobiet siedzialo w polokregu na kocach, trzy lampy rzucaly cienie na sciany i wysokie sklepienie. Wszyscy trzymali bron pod reka. Posrodku stal Comstock Brien. -Czy mamy pewnosc, siostro, ze ten meldunek jest zgodny z prawda? Jo Poynton wzruszyla ramionami i rozlozyla rece. -Moj agent nie popelnil dotad zadnego bledu. Musze jednak zaznaczyc, ze nigdy tez nie przekazal czegos tak istotnego. -Zatem jesli jest prawda, ze rentierzy stracili kontakt ze swoimi wladcami z Konfederacji, zespol planowania musi ustalic, w jaki sposob mozemy na tym skorzystac - mruknal Brien. Jord'n Brooks wstal. -Przepraszam - powiedzial uprzejmie. - Nazywam sie Jord'n Brooks. Jak wiecie, jestem najnowszym nabytkiem zespolu planowania, wybaczcie mi wiec, prosze, ze nie zapamietalem jeszcze wszystkich imion czy nazwisk, albo ze naruszam protokol, nie czekajac, az wypowiedza sie starsi stazem. Mysle, ze nalezy jak najszybciej wykorzystac okazje! Musimy zaczac mocnym uderzeniem, atakiem, ktory stanie sie jawnym wyzwaniem. -Na przyklad? - spytal ktos. -Proponowalbym szturm na palac gubernatora. Nalezy wybrac niewielki oddzial, wyposazyc go w ladunki wybuchowe i zaatakowac. Niejeden zginie, oczywiscie, ale stana sie meczennikami rewolucji. Poza tym, jesli dobrze zaplanujemy akcje, beda umierac ze swiadomoscia, ze zabieraja ze soba wielu sposrod satrapow Konfederacji. A jesli wybierzemy odpowiednia chwile, dopadniemy i samego gubernatora. -Ha! - parsknal Brien. - To czyste awanturnictwo, o wlos od kontrrewolucyjnej propagandy! Musimy dzialac powoli i starannie rozwazac kazdy krok. -Obrazliwe slowa i uleganie stereotypom. To nie przystoi bojownikowi - powiedzial chlodno Brooks. - Czyzbys nie mial innych argumentow na obrone swoich racji? To dlatego natychmiast atakujesz tych, ktorzy zglaszaja nowe pomysly i gotowi sa do poswiecen? Uwazaj, bracie, bo to pachnie kultem jednostki i kultem elit. Nie po to chcemy zmierzyc sie ze slugusami Konfederacji i rentierami, by utorowac droge nowemu dyktatorowi, tym razem z naszych szeregow. -Ty rowniez powinienes zachowac czujnosc, bracie Brooks - powiedziala Poynton. - Nie jestes daleki od kwestionowania zasad Ruchu. -Przepraszam i dziekuje za zwrocenie uwagi - odparl Brooks. - Zrozumialem swoj blad, prosze brata Briena o wybaczenie i wycofuje propozycje. Oczywiscie, ze musimy dzialac ostroznie i pamietac o mozliwosci porazki, a nie stawiac wszystko na jedna karte. Nie wolno nam jednak takze zastygnac w bezruchu, ktory moze zostac uznany za tchorzostwo. Skoro moj pierwszy pomysl nie zasluzyl na akceptacje brata Briena, pozwolcie, ze przedstawie nastepny. Za kilka tygodni zaczynaja sie doroczne cwiczenia wojskowe. Mieszkancy glownej wyspy traktuja je od dawna jak swoista atrakcje, prawda? Nie wszyscy wiedza, ze final tych cwiczen, ostatnia bitwa, przyciaga zwykle spora grupe czlonkow rzadu oraz wielu rentierow. -Wszystko sie zgadza - powiedzial ktos. -Dlaczego nie zaatakowac tych swin, gdy znajda sie na otwartej przestrzeni, z dala od swoich fortec, strazy i sensorow? Jak silna beda mieli ochrone podczas tego niby-swieta? -Nawet jesli to wojna na niby, cwiczace oddzialy sa prawdziwe. -A czym one nam zagroza? Bronia nabita slepakami? Dlaczego mielibysmy w ogole przejmowac sie wojskiem? Stacjonujacy u nas zolnierze sa niedozbrojeni, maja starzejace sie wyposazenie, a ze stracili kontakt z Centralnym, ich morale musi byc niskie. Poza tym nawet najbardziej zwyrodnialy zoldak z bazy Mahan na pewno chocby mgliscie zdaje sobie sprawe, ze jest zolnierzem armii okupacyjnej wykorzystywanej do uciskania Raumow. -Jasne! Chyba ze ma na ten temat inne zdanie! krzyknal ktos, wywolujac salwe smiechu. -Ciekawa koncepcja - powiedziala Poynton. - Domyslam sie, ze wlasnie na tym oparles cala swoja strategie? -Oczywiscie - odparl z ozywieniem Brooks. - Uderzac od teraz, mocno i czesto. Nie tylko w rzad i rentierow, ale rowniez w musthow, gdziekolwiek uda sie znalezc to obrzydliwe robactwo. W Leggett czy na plaskowyzach, gdzie sie okopali, zeby knuc plany naszej zaglady. -A co nam to da? - spytala jakas kobieta. - Nie wyglada na to, by ich imperium sie rozpadalo. A jesli na nas uderza? I to nie tylko tymi silami, ktore maja w ukladzie Cumbre, ale i sciagna posilki ze swoich swiatow? -Tym lepiej - odpowiedzial Brooks. - Jesli tak zrobia, wypowiedza wojne nie tylko nam, ale wszystkim ludziom. Stana sie naszym wspolnym wrogiem, a poniewaz tylko my mamy jakis plan, dostaniemy wtedy Cumbre jak na tacy. I pokonamy musthow. -Mowisz, ze mamy szanse z nimi wygrac? -Oczywiscie - rzucil z pogarda Brooks. - Jestesmy Raumami. Czy jest wsrod nas ktos, kto watpi, ze Jedyny, ktory nas stworzyl, pozwoli musthom zwyciezyc? Dlaczego Jedyny mialby zaprzeczac sam sobie, odmawiajac nam prawa do wladania ich swiatami i calym wszechswiatem? Przeciez go nam obiecal. Zapadla cisza. Po chwili daly sie slyszec glosy: "No nie", "Jasne, ze nie". Znowu rozlegl sie smiech. Brooks wyszczerzyl sie i podjal temat: -Nie ma zatem w ogole co myslec o niemozliwym. Uderzymy na musthow, zepchniemy ich najpierw do warownych enklaw, a nastepnie wyrzucimy z Cumbre D. Potem bedziemy mogli zaatakowac ich baze na Cumbre E i pozbedziemy sie tego dranstwa z calego ukladu. Gdy zdobedziemy jeszcze Cumbre C, bogactwa tego swiata pozwola nam na dalsza ekspansje. Triumfalna ekspansje. -Raz jeszcze musze ci wypomniec, bracie, ze zyjesz z glowa w oblokach - powiedzial Brien. - Wrocmy lepiej do Cumbre D. Co sie stanie po tym, jak zaatakujemy podczas manewrow? Jakkolwiek silnie bysmy uderzyli, w bazie zostanie na pewno dosc zolnierzy, aby mogli nam uprzykrzyc zycie. Rusza w gory, zeby nas tropic. To bedzie okrutna kampania, chociaz jestem z tego zadowolony, gdyz pasuje to dokladnie do naszej oficjalnej strategii - dodal z naciskiem. -Ja tez zakladam, ze wojsko ruszy w gory, ale po naszym zwyciestwie - powiedzial Brooks. - Wtedy nas juz tam nie bedzie. Rewolucja powinna... rewolucja musi rozgorzec w ludzkich sercach. Przyczyniamy sie do tego i teraz, siedzac w gorach i przekonujac do naszych prawd rolnikow, pasterzy czy mysliwych. Wciaz sie do nas przylaczaja, ale wolno, przerazajaco wolno. Na dodatek na kazdego nawroconego tracimy dwoch, ktorzy umieraja od powszechnych w dzungli chorob, i jednego, ktory ginie z rak wojska. To niedobre proporcje. Nasi bojownicy, chociaz przyszlo im zyc w lesie, sa w wiekszosci podobni do mnie. Ich zywiolem jest miasto. Bede szczery: uwazam, ze nie przyczyniam sie obecnie do powodzenia Sprawy najlepiej, jak bym mogl. W tych warunkach nie mam na to szans. Urodzilem sie i wychowalem w Leggett. Zanim sie przylaczylem do Ruchu i zanim los rzucil mnie do pracy w kopalni, robilem wiele innych rzeczy. Dobrze znam miasto. Jest terenem o wiele trudniejszym niz dzungla, jednak to wlasnie do niego powinnismy przeniesc nasza walke, gdyz tam bedzie to walka na bliski dystans, ktora latwiej bedzie nam wygrac. Posrod ulic i budynkow wojsko nie bedzie moglo skorzystac ze wsparcia desantowcow, rakiet czy artylerii. Jesli zdecydujemy sie na to, zmieni sie rowniez nastawienie do nas i do Sprawy. Gdy ludzie slysza o patrolu wystrzelanym gdzies w gorach, ziewaja i zmieniaja kanal. Jesli jednak to samo zdarzy sie w centrum Leggett... Wszyscy zobacza, ze jestesmy silni, i zwyciestwo bedzie o wiele blizsze. Brien chcial cos powiedziec, ale Brooks go uprzedzil: -Gdy odniesiemy pierwsze sukcesy, rzad i jego poplecznicy przykreca srube. Rozstawia punkty kontrolne, wydziela strefy zakazane, wprowadza zakazy i terror. Ludzie sami stwierdza, ze mowimy prawde o panujacym na Cumbre porzadku. Zaczna sie do nas garnac, a wojsko odpowie oczywiscie nasileniem represji. Potem, bracia i siostry, bedzie sie to juz nakrecac samo. Z garstki zapomnianych po czesci i lekcewazonych bojownikow kryjacych sie przez wiele lat w dzungli wyrosnie prawdziwa ludowa armia. Wszyscy stana sie naszymi bracmi i siostrami i to bedzie dzien naszego ostatecznego zwyciestwa! Brooks umilkl i w jaskini zapadla cisza, czul jednak, ze zdobyl tych ludzi. Po chwili ktos zaklaskal, a Brien zerwal sie na nogi. -Brat Brooks jest jednym z naszych najbardziej natchnionych agitatorow - powiedzial. - Mysle, ze powinnismy podziwiac moc jego slow, niemniej... -Przepraszam, ze ci przerywam, bracie - odezwala sie Poynton. - Nie jestem pewna, czy powinnismy dyskutowac o tym wlasnie teraz, gdy jestesmy rozgoraczkowani. Proponowalabym, abysmy odlozyli debate na temat tak waznych elementow naszej strategii do czasu, az bedziemy mogli spojrzec na nia chlodno i omowic to w komorkach naszej organizacji. Z jednym wyjatkiem... Brien wydal wargi. -Podoba mi sie pomysl brata Brooksa, aby wykorzystac manewry... - ciagnela Poynton. - Szukalismy przeciez okazji, aby zademonstrowac nasze mozliwosci, przeprowadzajac jakas wieksza akcje. Dlaczego wydaje mi sie, ze to moze byc wlasciwa okazja? Bo moglibysmy uderzyc malymi silami, nie ryzykujac zycia wielu bojownikow, i to z dala od naszych baz i domow, a cios zadany przeciwnikowi moglby byc bardzo dotkliwy. Czlonkowie zespolu planowania spojrzeli po sobie z namyslem. W koncu jeden z mezczyzn wstal. -Zgadzam sie. Uderzmy od razu, z przytupem, i zobaczmy, co z tego wyniknie! Po chwili propozycje poparla kolejna osoba. A po niej jeszcze dwie. -Rozumiem - powiedzial Brien. - Brat Brooks przypomnial pomysl, z ktorym juz od dawna sie nosilismy. Nie kryje sceptycyzmu, ale moze faktycznie nadeszla juz pora przeniesc wojne na podworko przeciwnika. Kto popiera ten plan? Rece poszly w gore. -Ponad polowa. Musze sklonic glowe przed bratem Brooksem i jego elokwencja. Powinnismy czym predzej rozpoczac planowanie szczegolow akcji. Na razie jednak chyba musimy zakonczyc spotkanie. Niektorzy z nas maja dluga droge do miejsc, w ktorych musza pokazac sie o swicie. Gdy uczestnicy spotkania zbierali swoje rzeczy, Poynton podeszla do Brooksa. -Sa tacy, ktorzy uwazaja, ze dzieki tej akcji chcesz zdobyc pozycje do awansu w strukturze organizacji - powiedziala polglosem. -Pewnie tak gadaja - odparl obojetnie Brooks. - Ale malo mnie to obchodzi. Dla mnie wazne jest tylko to, ze potem nie bedzie juz miejsca na zadne kompromisy. Zostanie nam juz tylko walka az do zwyciestwa. 15 -Ale jaja! - wycedzil Erik Penwyth, patrzac na centrum rekreacyjne. - Zwykle koszary, tyle ze pomalowane na kolorowo.-I gorzej posadowione - dodal Njangu. - Z widokiem na gnojowke. Centrum rekreacyjne bazy tworzyly zabudowania przypominajace wojskowe baraki. Wznosily sie na stoku wzgorza nad najwiekszym w okolicy zbiornikiem osadowym, do ktorego splywaly scieki z Leggett. Przepustkowicze byli w koszulkach z krotkim rekawem, szortach, podkolanowkach i skorzanych sandalach. Tylko obuwie bylo czarne, reszta w kolorze khaki. -Czy gdybym miala jaja, zapytala krolowa, bylabym krolem? - rzucila Angie nie bardzo na temat. -Jaja to nie wszystko, odparl diuk. Mam je, a krolem nie jestem - dokonczyl Garvin. -Doprawdy, swietny zart - rzucil Njangu. -Bawcie sie dobrze i do zobaczenia za tydzien - powiedzial Faull i pognal stokiem w dol, ku raczej symbolicznemu posterunkowi przy bramie centrum. -Czesc i juz go nie ma - mruknal Ton Milot. - Dokad sie tak spieszy? - Po chwili gwizdnal przeciagle, widzac obejmujaca bylego Rauma urodziwa kobiete w widocznej ciazy. Obok stal chlopiec, moze trzyletni. - Dzis pytanie, dzis odpowiedz. Ma farta. -Kim ona jest? - spytala Angie. - Jego zona czy konkubina? -Tak czy owak, regulamin nie zabrania, prawda? rzekl Milot. -Jasne - zgodzila sie Angie. - Zameldujemy o tym? -Chcesz go zakapowac, Rada? - spytal Njangu ze stezala nagle twarza. - Po co? -A, tak tylko powiedzialam - odparla zaklopotana Angie. - Przeciez on jest z Raumow, prawda? -Jest jednym z nas - powiedzial Yoshitaro. - A wsrod nas nie ma donosicieli. -Tylko zartowalam. -Tak, dobry zart... - mruknal Njangu. -Pieprze was. Zreszta mniejsza z tym, dobra? Njangu nie byl przekonany, ale pokiwal glowa. -Skoro juz zaczynamy sie klocic... - zasmial sie Garvin. - Czy ktos naprawde ma ochote zostac w tym przybytku, ktory slynal z pancernych karaluchow juz w czasach, gdy Budda byl finfem? -A mamy jakis wybor? - spytal Milot. - Chyba ze ktos uzbroil sie przypadkiem w cos wiecej niz nasz normalny zold. -Rodzina podeslala mi dwie setki na zakonczenie unitarki - powiedzial Penwyth. - Dorzucam do puli, chociaz obawiam sie, ze na piec osob to niewiele zmieni. -Wiec chodzi tylko o pieniadze - ucieszyl sie Jaansma. - Zobaczymy, co uda mi sie wykombinowac. -Potrzebujesz pomocy? - spytal Njangu. -Chyba nie. A teraz modlcie sie za mnie, bracia i siostry, albowiem wyruszam miedzy nieczystych i nieumnych uzbrojon w nadzieje jedynie, ze uda mi sie ucieszyc serca nasze i rozjasnic proze zywota naszego. Bracie Penwyth, wskaz z laski swojej jakies miejsce, gdzie moglibysmy umowic sie na ponowne spotkanie. Miejsce stosowne dla juz niebawem bogatego drania. -Jesli tak, to proponuje Shelbourne - powiedzial Erik. Przy plazy, niedaleko stad. -To umawiamy sie tam... powiedzmy o zmroku, dobra? - Nie czekajac na odpowiedz, Garvin ruszyl do bramy. -Nic juz nie rozumiem - mruknal Erik. -Nasz przyjaciel poszedl skubac naiwnych, jak sam to okresla - wyjasnil Njangu. -Obrotny w jezyku, jak na szturmowca. -On w ogole jest niezly. Jako szturmowiec i nie tylko - rzucila z rozmarzeniem Angie. -Taaa... Ale nie lubi szpicli. -Przepraszam, wyglupilam sie - powiedziala dziewczyna, przysuwajac sie do niego. -Mniejsza z tym - odparl Njangu. - Chodzmy zrzucic bagaze. Potem rozejrzymy sie troche po Leggett. Duza czesc centrum zajmowal rozlegly park z licznymi kretymi sciezkami i bujnymi zaroslami. -W nocy wszedzie tu pelno wrobelkow - powiedzial Milot. -Naprawde? - zainteresowal sie Yoshitaro. - Takich na sznurku? -He? -Facet kryje sie w krzakach i wystawia na wabia panienke. Gdy ktos zlapie sie na przynete, ta daje znak wspolnikowi, ktory wyskakuje, wali niedoszlego klienta w leb i zabiera mu forse. -No nie! - wykrzyknal Milot. - Ale ty masz o nas zdanie... Leggett nie jest takie. -Pewnie jeszcze gorsze - mruknal Njangu. - Myslisz, ze tam, gdzie jest forsa, nie ma wystepku? Ale pewnie wzorowy zolnierz nie powinien tak myslec. Prowadz. Uliczki w srodmiesciu byly waskie i krete. Czworo wojakow musialo sie przytulic do zaparkowanego na chodniku slizgacza, zeby przepuscic inny pojazd. -Kosztowniejszy kawalek swiata, co? - mruknal Njangu, widzac, ze Penwyth wpatruje sie w wystawe sklepu jubilera. -A tak... I to widac. -Popatrzcie tylko na to - powiedziala rozemocjonowana Angie. Wskazywala na inna wystawe, na ktorej stala tylko jedna torebka z paskiem na ramie. Byla cala ze zlotych lancuszkow. - Czy to nie cudo? -Taaa... - przyznal Erik. - Tylko szescset siedemdziesiat osiem kredytow. Dwumiesieczny zold. Bedzie ci pasowala do munduru, Angie. -Skoro tak, to moze wrocimy do parku? - zaproponowal Milot. - Njangu twierdzi, ze wystepek to dla niego nie nowina, wiec to on zaczai sie w krzakach. A moze i ja sie nadam? Tak czy owak, zwykla zolnierka nikt na to nie zarobi. -Ale musi byc jakis sposob - powiedziala z rozmarzeniem Rada. -I to byloby na tyle, jesli chodzi o moje ewentualne oswiadczyny - westchnal Njangu. -Nie stac mnie na zone z takimi zachciankami. Angie rozesmiala sie i objela Yoshitara. -Wybaczone? - zapytala. -Co? -Dziekuje. -Hej, Erik! - zawolal ktos i cala czworka sie odwrocila. Z drugiej strony ulicy machala w ich strone jakas kobieta. -Jasith! - krzyknal Erik i pobiegl do niej, lawirujac miedzy slizgaczami. Pozostali ruszyli za nim, uskakujac przed kolejnymi pojazdami. Ruch byl tu spory. Njangu uznal, ze kobieta moze byc warta nawet smierci w wypadku ulicznym. Byla smukla jak modelka, z obu stron owalnej twarzy splywaly jej dlugie czarne wlosy. Mogla miec okolo dziewietnastu lat. Pelne wargi i ciemne oczy obiecywaly rozkoszne doznania. Przez cienka bluzke przebijaly wyraznie sutki niewielkich piersi. Obwiazana wkolo torsu barwna chusta wygladala, jakby sie z nich zsunela. Dziewczyna nosila jeszcze dopasowane kolorystycznie szorty i sandalki na wysokim obcasie. Njangu patrzyl z zawiscia, jak pada Erikowi w ramiona, ale zauwazyl z nadzieja, ze pocalowala go raczej po przyjacielsku i zaraz sie odsunela. -Ale z ciebie seksowny zolnierzyk - powiedziala chrapliwym, bliskim szeptu glosem. -Bo ja jestem seksy w kazdej roli - zasmial sie Erik. Slyszalem, ze ciezkie czasy sklonily cie do podjecia pracy w Mellusin Mining? -Och, sam wiesz... Nic sie nie dzieje, calkowity zastoj. Pomyslalam, zeby otworzyc jakis sklep, wiec tata chcial mi pokazac, jak robi sie interesy. Baardzo nuudna robota. Juz mialam nadzieje, ze sie odnajde w branzy bielizny damskiej, ale wyszlo na to, ze rownie dobrze moglabym poprowadzic sklep miesny. Ta sama fatyga. Tu znizka, tam okazja, potem kasa... Moze dla odmiany wyjde teraz za maz. - Rozejrzala sie. - To twoi przyjaciele? Penwyth przedstawil ich kolejno. -A to jest Jasith Mellusin. Stara przyjaciolka mojej rodziny. Mloda stara przyjaciolka uscisnela wszystkim dlonie, ale z Rada wymienila dodatkowo spojrzenie pelne odwzajemnionej nienawisci. -Wiec wypuscili cie z klatki? - spytala Erika. -Musieli. Bylem tak dobry, ze oczy przecierali. Masz przed soba superszturmowca. -Nie wierze ci nawet w polowie - powiedziala ze smiechem Jasith. - Ale skoro dostales urlop czy jak to tam nazywacie, bedziesz jutro na przyjeciu Bampura? -Nie. Nikt mnie nie zaprosil, odkad poszedlem w kamasze. -Och, to bedzie straszne, jesli sie nie pojawisz. Musisz przyjsc. Wlasnie cie zaprosilam. Ciebie i twoich przyjaciol. Allah wie, jak bardzo brakuje nam nowych twarzy. Njangu uklonil sie. -A jesli bedzie tam wiecej takich twarzy jak twoja, to Allah wie, jak bardzo chcielibysmy tam trafic. Angie z jakiegos powodu poczerwieniala, ale Njangu udal, ze niczego nie zauwazyl. Jasith zachichotala. -On jest z Centralnego - powiedzial Erik. - Byl na tym statku, ktory porwali piraci. -Naprawde? - spytala Jasith. - Jak udalo ci sie uciec? -To dluga i krwawa opowiesc - odparl Njangu. - Niestosowna dla uszu dziewic ani osob nazbyt mlodych, zeby zniesc ten wstrzas. -Wiec z cala pewnoscia moge spokojnie posluchac stwierdzila dziewczyna. -Jeszcze czego - mruknela Angie. Jasith udala, ze tego nie doslyszala. -Zatem do jutra - powiedziala do Erika. - Tylko nie zaspij i zjaw sie przed polnoca. -Nawet nie bede sie kladl - odparl Penwyth. - Zwalimy sie wszyscy, z pompa i parada. -Co tam jest? - spytal Yoshitaro, spogladajac na kilka otwartych bram, ktorymi mozna bylo przejsc na sasiednia ulice. -Miejsce, ktore ominiemy - powiedziala Angie. -Dlaczego? Wyglada zachecajaco, a nas jest az czworo, wszyscy po przeszkoleniu bojowym i tak dalej. -To Eckmuhl, dzielnica Raumow - wyjasnil Penwyth. - Nie wchodzimy na ich teren, a oni nie pchaja sie na nasz. -Ciekawe zwyczaje tu macie - mruknal z dezaprobata Njangu. -Wazne, ze to dziala - odrzekla obronnym tonem Angie. Milot parsknal. Njangu myslal, ze zaraz cos powie, ale nie doczekal sie komentarza. W bramach stalo siedmiu mezczyzn mniej wiecej w wieku Njangu. Byli ubrani na jasno i opierali sie miekko o kamienny mur, jakby nie mieli kosci. -Oto siedem powodow, aby tam nie wchodzic - powiedzial Erik. - Kolesie o zdecydowanie zlej reputacji, ktorzy chetnie sprawdza nasze zeznania podatkowe. Yoshitaro zdusil usmiech wyplywajacy mu na usta. Mlodziency bardzo przypominali mu jego samego i jego kolegow z czasow, gdy mieszkal jeszcze na Waughtal. -Dzieki za info - mruknal calkiem szczerze. - Jak duza jest dzielnica Raumow? -Ze trzy-cztery kilometry w kazda strone. Konczy sie zaraz pod dzielnica rzadowa. -Ilu ludzi tam mieszka? Penwyth wzruszyl ramionami. -Milion? Moze wiecej? Rachmistrze tam nie zagladaja. Ani oni, ani nikt inny. -A jesli zdarzaja sie jakies problemy? -Raumowie sami o siebie dbaja - powiedziala Angie. - Dwa razy dziennie gliny odbieraja stamtad maly konwoj karawanow. -Drugi oficer z lajby, na ktorej plywalem, wszedl tam kiedys. Nikt nie wie dlaczego. Zawsze wydawalo mu sie, ze jest najwiekszym twardzielem na swiecie, i wszedl. Moze zreszta przyuwazyl jakas dziewczyne. Rano patrol znalazl przed ta brama jego glowe - powiedzial Milot. - Nigdy sie nie dowiedzielismy, co wlasciwie sie stalo. -Ostre dranie - syknal Njangu. - A Hank? Nie napyta sobie biedy, ze poszedl do wojska, chociaz jest Raumem? -Kto to wie? - odparla Angie. - Tylko Raum zrozumie drugiego Rauma. -I pewnie dlatego wojsko tak dobrze sobie radzi z bandytami - mruknal pod nosem Yoshitaro. -Hej, to twoje? - spytal Njangu. Napis glosil: RADA JEST DOBRY NA WSZYSTKO. Zajmowal z pol frontonu budynku, a sadzac po wystawach ponizej, mogl nawet nieprzesadnie rozmijac sie z prawda. Efekt wzmagaly pomniejsze napisy: NIE MAMY TYLKO TEGO, CZEGO NIE POTRZEBUJESZ, ZBIJAMY CENYJAK NIKT INNY, LATWE PLATNOSCI, OBSLUGUJEMY KAZDEGO. -Tak - niechetnie przyznala Angie.-To moze zajrzysz na chwile i pobierzesz zaliczkowo kieszonkowe za najblizsze pol roku? Byloby jak znalazl na impreze. -Nie. Nie moge. -Dlaczego? - zapytal Erik. - Jestes kochana coreczka tatusia, wlasnie ukonczylas najtrudniejsza szkole, jaka moze zafundowac armia. Dlaczego nie mialby okazac, jak bardzo cie kocha? -Kocha?! - prychnela Angie. -O co chodzi? - spytal Milot. - Nie zyjesz dobrze z rodzina? -Zostaw, dobrze? - warknela Angie. - Po prostu daj spokoj, co? -Przepraszam, ze w ogole zaczalem. Nie bylo rozmowy. Njangu poczekal, az reszta nieco ich wyprzedzi, i spojrzal na Angie. -Moge cie o cos spytac? -Jesli o moja rodzine, to nie. W tej chwili nie mam sily, zeby to ruszac. -Nie o rodzine. W kazdym razie niezupelnie. O co chodzi z tym napisem "Obslugujemy kazdego"? -Moja rodzina handluje ze wszystkimi, ale przede wszystkim z Raumami. -No to chyba sie zgubilem. Jesli tak na nich zarabiacie, to dlaczego ich nie cierpicie? -Bo sa brudni, mnoza sie jak szczury i najchetniej wytlukliby wszystkich, ktorzy nie sa Raumami. Powinno sie ich pogonic z Cumbre - odparla zjadliwie. - Gdyby ludzie mieli choc troche rozumu, juz dawno by to zrobili i sami zaczeli pracowac w kopalniach. Ale nie chca. Jak zawsze, wola, zeby kto inny odwalal za nich czarna robote. Ktoregos dnia to sie zemsci. Njangu przyjrzal sie uwaznie dziewczynie i uznal, ze juz starczy tych indagacji. -Hej - powiedzial cicho. -Co? - warknela. Ujal jej twarz w dlonie i pocalowal. Oczy rozszerzyly jej sie ze zdumienia, potem jednak z wolna rozchylily sie wargi, a jezyk wysunal na spotkanie jego jezyka. Objela Njangu. -Wy tam! - krzyknal Penwyth. - Do nas! Zadnej fraternizacji w szeregach! Angie spojrzala na Yoshitara. -Mam nadzieje, ze nie masz zwyczaju wydawac forsy, ktora do ciebie nie nalezy - powiedziala lekko zdyszana. - Juz myslalam, ze lecisz na te bogata dziwke, znajoma Erika. Njangu poruszyl brwiami. Angie rozesmiala sie, a Yoshitaro pomyslal, ze to calkiem mily dzwiek. -I to tyle w kwestii nieustraszonych wojakow na szampanskiej przepustce - parsknela Angie. - Wypusc takich i co zrobia? Jak zwykli turysci przespaceruja sie nabrzezem, zeby popatrzec na jachty. Dzien ma sie prawie ku koncowi, a my? Wypilismy po dwa piwa na glowe, zjedlismy jakies byle co i grzecznie sie przechadzamy. -A co w tym zlego? - spytal Milot. - Widok morza relaksuje. -Gdybym chciala relaksu, walnelabym sie spac w centrum. A ja szukam czegos zywszego. Wiecie, seks, dragi i takie tam... -Zajrzyj do pierwszego z brzegu lokalu - poradzil Erik. - Wszystkie wygladaja obiecujaco, jesli chodzi o porzadne mordobicie. Njangu rozejrzal sie po nabrzezu. -Naprawde? I myslisz, ze to wystarczy naszej drogiej Angie? Myslalem, ze dla niej zabawa zaczyna sie od pieciu trupow wzwyz... A to co? Calkiem niedaleko szesciu mezczyzn dopadlo ulicznego handlarza. Byl mlody i raczej obdarty. Swiecidelka, ktore sprzedawal, lezaly na ziemi, a chlopak, popychany, zataczal sie od jednego dreczyciela do drugiego. Yoshitaro slyszal ich okrzyki: "Cholerny Raum!", "Do wody z nim!", "Dokop mu, Sayid!" Sayid juz sie do tego zabieral, gdy nagle uslyszal za soba cichy glos: -Nawet o tym nie mysl. Obejrzal sie i ujrzal Njangu. -Spadaj, zolnierzyku - poradzil mu. -Jasne - odparl zgodnie Yoshitaro i okrecil sie na piecie. Nagle wyrzucil stope i kopnal mezczyzne w golen. Sayid zawyl i pochylil sie, a wtedy Njangu wyrznal go w szczeke i poprawil, przywalajac z gory w kark. Kolejny mezczyzna zlapal Njangu za kolnierz, ale zaraz poczul kolano w brzuchu i upadl, wymiotujac. Trzeci wyciagnal noz z pochwy przy pasie, jednak Milot zlapal go zaraz za uzbrojona reke i uderzyl nia o swoje kolano tak silnie, ze trzasnely kosci opryszka. Czwartemu Angie wpakowala noz w pluco. Zakrztusil sie krwia i upadl. Njangu dwa razy kopnal w glowe piatego. Uderzal mocno, z calej sily. Mezczyzna zajeczal i zachwial sie, przyciskajac dlonie do zmasakrowanej twarzy. Ostatni trzymal juz rece w gorze i cofal sie powoli przed zmierzajacym w jego strone Erikiem. -To nie ja... ja nie chcialem - zapewnial. -No to juz cie nie ma. Posluchal, odbiegl z dziesiec metrow i rozdarl sie na cale gardlo: -Policja! Pomocy! Policja! Njangu pomogl wstac chlopcu. -Ty tez lepiej zmykaj, przyjacielu. Raum spojrzal na niego ze zloscia, splunal i blyskawicznie uciekl. -Fajnie - mruknal z sarkazmem Yoshitaro, ocierajac twarz rekawem. - Mestwo nasze samo w sobie ma byc dla nas nagroda. A teraz zmywajmy sie, zanim naprawde zjawi sie tu jakis przedstawiciel prawa. -Tutaj! - powiedzial Njangu, gdy mijali wejscie do hotelu, na ktory wyraznie stac bylo wylacznie przedstawicieli klasy prozniaczej. Luksusowe slizgacze wyrzucaly ostentacyjnie bogatych pasazerow, personel w liberiach miotal sie pracowicie, aby przyjac ich jak najgodniej. - Nikt nie bedzie szukal zolnierzy w takim miejscu. -Poza tym tutaj umowilismy sie z twoim przyjacielem - zauwazyl Penwyth. - W najgorszym razie postawimy chociaz drinka naszej drogiej Angie. Zwolnili i sprobowali przybrac zblazowane miny, ale niewiele im z tego wyszlo. Hol hotelu Shelbourne byl urzadzony w staroswieckim stylu, staly w nim glebokie, obite skora fotele, sciany zdobila ciemna boazeria i ryciny przedstawiajace ludzi w czerwonych plaszczach, ktorzy uskakiwali i chowali sie za jakimis plotkami przed czworonoznymi rogatymi stworami. -Gdzie tu moze byc bar? - glosno zastanowil sie Njangu. -Nie wiem, ale to na pewno nie jest miejsce dla mnie stwierdzil Ton Milot. - Chodzmy stad. Wole juz miec do czynienia z glinami. Na ich widok recepcjonista wydal pogardliwie wargi, ale nagle zmienil sie na twarzy. -Panie Penwyth! Nie wiedzialem, ze podjal pan sluzbe wojskowa. -Patriotyczny obowiazek - warknal Erik mozliwie nonszalancko. -W kazdym razie milo mi pana widziec. Zamierza pan zjesc u nas obiad? -Nie mam jeszcze sprecyzowanych planow. Na razie szukamy naszego przyjaciela, pana Jaansmy. Nie bylo go tutaj? -Alez jest, zameldowal sie z godzine temu. Zapewne nalezy pan do tej grupy, ktora zapowiadal. Pokoje juz czekaja. Szesc pokojow z widokiem na morze. Udalo mi sie ulokowac wszystkich panstwa na tym samym, osmym pietrze. Szkoda, ze nie wiedzialem, ze i pan bedzie w tym gronie. Gdyby zechcial sie pan podpisac... A co slychac u panskich rodzicow? -Obecnie spedzaja wiekszosc czasu na zewnetrznych wyspach - powiedzial Erik. - Zamkneli glowny dom na Wzgorzach. -Aha - mruknal recepcjonista, podsuwajac pozostalym archaiczna ksiege gosci. - To dlatego ostatnio ich nie widywalem. Serdecznie witamy w Shelbourne. -Kazalem juz przeniesc tu wasze rzeczy z centrum powiedzial wylegujacy sie na lozku Garvin. - Nie ma co tracic czasu i sil. -Musiales ograc kogos naprawde bogatego - zauwazyla Angie. -I glupiego - dodal Milot. -Zgadza sie, co do joty. A teraz umyjcie zabki i za pol godziny spotykamy sie w barze. Njangu zawahal sie z wyjsciem. -Niezle sie postarales. Chyba sa pod wrazeniem. -Chlopie, ja sam jestem pod wrazeniem, chociaz niby nie powinienem, bo gralismy moja talia. A na poczatek chcieli sie wykpic drobnymi, jakby to byla zwykla gra. Ale ostatecznie siegneli po grubsza walute i powinnismy miec calkiem godziwy urlop. Ech, jednego juz sie nauczylem: czy jestes biedny, czy bogaty, kredyty zawsze sie przydadza. Njangu poszedl do swojego pokoju. Zamyslony dotknal jedwabnych zaslon, przyjrzal sie klawiaturze kompa, sprawdzil zawartosc barku i popatrzyl przez okno na spokojne, pograzone w wieczornym zmroku morze. Nigdy nie sadzilem, ze znajde sie w takim miejscu, pomyslal. Nagle ktos zastukal do drzwi. A wlasciwie nie zastukal, lecz zaskrobal. Njangu otworzyl. W progu stala Angie z mala torebka w reku. -Gotowy? - spytala. -Mmmm - mruknal wieloznacznie. -Powiedzialam Garvinowi, ze troche sie spoznimy. -Mmmm? -Nie wiem, jak ty, ale ja wole gorace lozko niz zimny szampan. -Mmmm. -Mialbys ochote sie tym zajac? Stanela obok lozka, wypiela biodro i przejechala kciukiem po zapieciu bluzy. Pod spodem nie miala regulaminowej bielizny w kolorze khaki, ale czarny koronkowy stanik, przez ktory widac bylo sterczace sutki. Njangu zaczal sie rozbierac, ale nie przestawal obserwowac Angie, ktora zrzucila tez sandaly, podkolanowki i szorty. Polozyla sie w poprzek lozka, zgiela noge w kolanie i odchylila ja. -No to jak bedzie? - mruknela. Njangu podszedl blizej i pochylil sie nad nia. -To byl zdecydowanie szybki numerek - powiedziala kilka minut pozniej. -Przepraszam, ale troche minelo od ostatniego razu. -Nie przepraszaj - szepnela. - Wciaz jestes gotowy. -Staram sie. Moze sprobujemy z 69 i zobaczymy, co z tego wyniknie? Angie posluchala, a potem otworzyla usta i poszukala dla nich milego partnerowi zastosowania. Tego wieczoru w ogole nie dotarli do baru. -Wygladasz na troche zmarnowanego - zauwazyl wesolo Erik, nalewajac rano kawe. Njangu ziewnal i machnal reka, jakby oganial sie od much, a Angie przygryzla wargi. -Za to jego chyba cos przejechalo - zauwazyl Penwyth, wskazujac na Garvina. -Jesli uwazacie, ze wygladam zle, to szkoda, ze nie moge wam pokazac, jak sie czuje - jeknal Garvin. Ton Milot zachichotal. -Siedzielismy sobie przy barze i czekalismy na was... -I pilismy - wtracil Erik. -I pilismy, owszem, i calkiem nagle sie upilismy. -Ja sie wtedy nie upilem - zaprotestowal Garvin. Dopiero chwile pozniej... -Racja - zgodzil sie Erik. Njangu spojrzal z zaciekawieniem na Jaansme. -Co bylo pozniej? Nosorozec cie stratowal? -Gral tam taki zespol... - powiedzial slabym glosem Garvin. - Mieli wokalistke... -Ktora ma slabosc do blondynow, a jej byli faceci twierdza, ze w tych sprawach jest dzikuska - wyjasnil Erik. Maya zajela sie Garvinem, a my musielismy wybrac sobie co popadnie sposrod publiki. I dzieki niech beda za to niebiosom... -Ja im dziekowac nie bede. Kiepsko trafilem - poskarzyl sie Milot, a Garvin znowu jeknal. -Biedaczek - powiedziala Angie i poklepala go po dloni. -Moj... no, wiecie... towarzysz tak sie czuje, jakby ktos go przepuscil przez antyczna wyzymaczke - mruknal Garvin. - Ta kobieta ma wielce osobliwe pomysly i jeszcze dziwniejszy smak... Nie, nie ma mowy, nie pijemy tam wiecej. Wspominala cos, ze dzisiaj tez chetnie by sie zabawila. Jeszcze jedna taka noc, a wyladuje w szpitalu dla weteranow. -Wyluzuj, dzis imprezujemy gdzie indziej, zapomniales? - uspokoil go Penwyth. - Bedziemy gwiazdami przyjecia i idolami stada biusciatych debiutantek, ktore az nogami przebieraja, aby sie umowic z hojnie wyposazonym przybyszem z innej planety. -O czym ty mowisz? - spytal Garvin. -Racja, zapomnielismy ci powiedziec - przyznal Erik. Wybieramy sie do posiadlosci Bampura. Facet jest bogatszy od samego Stworcy. Bedzie ciekawie, bo jesli cala rodzinka jest na miejscu, to stare pryki beda sie ostro dobieraly do swiezego towaru. A jesli Bampurowie wyjechali na swoja wyspe i coreczka sama robi impreze, wszyscy zaczna szybko dobierac sie do wszystkich. - Klepnal Garvina w ramie. - Wiec nie lam sie, stary. Najlepsze dopiero przed nami. -A co do tego czasu? - jeknal Garvin. -Moze cos ze sportow wodnych? - rzucil Njangu. -Marya tez mi to proponowala w nocy. I nie chcialem. Bardzo, ale to bardzo nie chcialem. -Mimo to dzwignij cztery litery, inwalido wojenny - powiedzial Njangu. - To ci moze pomoc. Niechetnie, bo niechetnie, ale Garvin przyznal w koncu, ze godzina posrod zalamujacych sie u plazy balwanow przywrocila go do zycia. W koncu wytoczyl sie na suchy piasek, gdzie lezeli juz inni. -Starczy - oznajmil. - Czas na piwo... a potem zakupy. -Ktos cie mianowal dowodca naszej wesolej gromadki? - spytala Angie. -Przeciez nie bede obkupywal sie sam. -W co? - spytal Milot. -W cos, co nie przypomina munduru. -A co w nim jest takiego? - zaciekawil sie Milot. -A to, ze czlowiek wyglada w takim ubranku jak zolnierz. -To zle? -Panie w niebiesiech - jeknal Njangu. - Juz wiem, dlaczego on lubi lowic ryby. Moze sobie z nimi potem pogadac. Idziemy! Ton Milot lyknal piwa i spojrzal na Njangu i Garvina. -Chcialbym was o cos zapytac. -Wal - powiedzial Garvin. -Nikt nie klamie tak gladko jak my - dodal Njangu. -Obaj jestescie spoza Cumbre - rzekl Milot. - A ze teraz nie ma szans na to, zeby wrocic stad do swiatow Konfederacji, czy mysleliscie o karierze w armii? Macie zamiar przedluzyc kontrakt? -Pieprz sie. -Nie jestem dosc przystojny - stwierdzil Ton i wrocil do tematu: - Bo co bedzie z reszta, latwo sie domyslic. Erik wroci do rodziny i bogactwa i bedzie pracowal kilka godzin w tygodniu w kompanii tatusia. Angie... coz, do wczoraj, gdy malo mi oczu nie wydrapala, myslalem, ze przejmie ktorys z rodzinnych domow towarowych... -O, Ton, przepraszam - powiedziala Angie. - Nie powinnam... -Mniejsza z tym. Nigdy nie bylem zbyt delikatny. A co do mojej przyszlosci... gdy przestane sie dziwic, po kiego diabla wlasciwie wlozylem mundur, zamustruje sie na jakas lajbe, a jak dobrze pojdzie, za jakis czas kupie wlasna. Ale wy dwaj? Ty, Njangu, zastanawiasz mnie szczegolnie. Przypuszczam, ze wolalbys wrocic tam, skad przyleciales, i dokonczyc pare spraw... -Tu sie mylisz - powiedzial Yoshitaro. - Gdybym wrocil, zaraz bym trafil przed sedziego. Zostalem nieodwolalnie wygnany. -No dobra. Ale co bedziesz robil? -Nie wiem - mruknal Njangu, wpatrujac sie w szklanice piwa. - Gdzies polece. Ta izolacja od Konfederacji nie potrwa wiecznie. Wroce w bardziej cywilizowane regiony. Moze potem znajde transport na Centralny. -Co nasuwa kolejne pytanie - odezwal sie Penwyth. - Wczoraj, gdy wpadlismy na tych neandertalczykow obijajacych malego Rauma, zachowaliscie sie, jakby uliczne nawalanki nie byly dla was pierwszyzna. -Uwazalem na zajeciach z walki wrecz - odparl Njangu. -Gowno prawda. Nikt nie uczyl nas tak kopac. Szczegolnie dwa razy z rzedu. Mam wrazenie, ze zawodowo trudniles sie uszkadzaniem ludzi. -W zadnym razie. Jestem niewinne jagniatko - powiedzial Njangu i zmienil temat: - Swoja droga, to ciekawe: odcielo nas od mamuski, a jakos nikt nie wpada z tego powodu w panike. Gdy pokazuja takie historie w holo, zawsze widac caly tlum gosci latajacych z obledem w oczach i krzyczacych, ze doszlo do katastrofy. -Tak wielkie sprawy przenikaja do ludzi powoli - mruknal Garvin. - Ale wczesniej czy pozniej to odczujemy. Komus zabraknie ziemskiego pieprzu, inny bedzie na darmo wypatrywal renty. Cale szczescie, ze piwo jest miejscowe. - Wychylil prawie pol szklanicy i kiwnal do kelnera, ze chce nastepne. - Zastanawiam sie za to, co bedzie, jesli przyjdzie nam rozwiazywac jakies problemy poza planeta. Na przyklad w kopalniach na Cumbre C, bo rozumiem, ze to tez nasz teren. Nie wyobrazam sobie, jak tam polece moim griersonem. -Na takie okazje wojsko czarteruje sporo odpowiednio przystosowanych cywilnych statkow - wyjasnil Eryk. Moj ojciec niezle zarabia, utrzymujac kilka z nich w gotowosci do tego rodzaju zadan. -Dobra, to wiele upraszcza - mruknal Garvin. - Ale powiedzmy, ze musielibysmy wyjsc w przestrzen miedzygwiezdna? Niechby ktos taki jak nasz caud albo ten pustoglowy gubernator zdecydowal, ze musimy odnalezc tych "piratow", ktorzy zalegli sie w okolicy Lariksa i Kury. Gdzie jest ta flota Konfederacji, ktora powinna nas tam dostarczyc, pokonac flote tego krolika, a potem dac oslone w trakcie ladowania? Rozejrzal sie po zgromadzonych. Tylko Njangu wydawal sie zainteresowany tematem. Angie ziewnela ostentacyjnie. -Za malo wypiles, Garvin. Lyknij jeszcze piwa i nie kracz. -Gdyby do tego doszlo, ktos na pewno cos wymysli powiedzial niepewnie Erik. - Poza tym jestesmy tylko zwyklymi szwejami. Nie nam martwic sie czyms takim. -Ale... Dobra, pieprzyc to - rzucil Garvin i poszedl za rada Angie. -Wracajac do mojego pierwszego pytania - zaczal znowu Ton. - Co ty zamyslasz, Garvin? Co bedziesz robil w cywilu? -To akurat latwo przewidziec - odparl Jaansma, prostujac sie dumnie. - Wroce na Ziemie, gdzie moje miejsce, i znowu bede delfinem i jako nastepca tronu Francji bede mial dziewczyn na kopy. -Delfin - prychnal Milot. - Pytalem powaznie. -A ja powaznie odpowiedzialem i nie moja wina, ze mi nie wierzysz. Moze zatem tak: najme sie do cyrku, wykupie go i tak urzadze, ze ludziom muchy beda do gab wlatywac. Njangu juz mial sie rozesmiac, gdy dojrzal wyraz twarzy Garvina. -Cyrk? - spytal, zanim ktokolwiek zdazyl obmyslic dowcipna odpowiedz. - Potem to juz chyba tylko do wariatkowa? -Zapewne tak - odparl powaznie Jaansma. -Dosc tego gadania - powiedzial Njangu, wstajac i siegajac do kieszeni po drobne. - Pora zrobic sie na bostwa. Posrod smiechow i zartow zadne z nich nie zauwazylo niepozornego mezczyzny, ktory ruszyl w slad za nimi po nabrzezu. -I co? - zapytala Angie. -Hm... - mruknal sceptycznie Milot. - Nie wygladam w tym jak rybak... i na pewno nie przypominam zolnierza. -I o to chodzilo - powiedzial Garvin. - Masz wygladac na bogate bezguscie. I powinno sie udac, jesli oczywiscie Erik dobrze nam podpowiedzial, co tu jest teraz modne. Wszyscy byli juz w cywilnych sandalach. Angie wybrala krotka sukienke z jedwabistego materialu, ktory mienil sie czerwieniami, rozami i pomaranczami. Mezczyzni zadowolili sie luznymi oliwkowymi spodniami i jaskrawymi koszulami roznego kroju. Garvin zaryzykowal ponadto kapelusz z nieco obwislym rondem. -I co teraz? - zapytal. Njangu zerknal na palec z zegarkiem. -Idzie na trzecia. Moze bysmy wrocili na plaze, zjedli cos i zdrzemneli sie przed przyjeciem? Podobno nie powinnismy pokazywac sie tam przed polnoca. -Zastanawialem sie nad tym - powiedzial Milot. Bez obrazy, Erik, ale ja rezygnuje. Nie czulbym sie tam dobrze. -Nic ci nie grozi, chlopie - zaprotestowal Penwyth. To nie bedzie sztywny bankiet, ale normalna impreza. -Dla bogatych - dodal Milot. -Nie tylko. Poza tym niektorzy z nich sa calkiem przystepni. -Tak czy siak, to nie moj swiat. Jesli nie macie nic przeciwko, chetnie bym teraz odbil na troche. - Spojrzal na nich niesmialo. - Chcialbym sprawdzic, jak sie miewa moja rodzina. -To ja tez pasuje - odezwala sie Angie. - Pewnie zrobilabym cos glupiego albo rozwalilabym czache jakiemus dowcipnisiowi. Chcesz towarzystwa? Milot spojrzal na nia zdumiony, ale pokiwal glowa. -Mieszkaja w niewielkim miasteczku po drugiej stronie polwyspu - napomknal. -Issus? -Tak. Znasz je? -Gdy bylam dzieckiem, mama wziela mnie tam... chyba na trzy dni - powiedziala z zaduma Angie. - Mieli z tata jakies klopoty. Pamietam, ze zatrzymalismy sie w malej chacie. Ciagle jedlismy ryby i nikt nas nie niepokoil. Bardzo mi sie to spodobalo. Chyba tak zylo sie kiedys, zanim swiat nie zrobil sie dziwny. -Wiele sie tam nie zmienilo - rzekl Milot. - Sama zobaczysz. Chetnie cie powitaja. Angie spojrzala na Njangu. -Przepraszam, zlotko. -Za co? Za to, ze mnie nie zaprosilas? -Myslalam... -To mi sie podoba - powiedzial Yoshitaro. - Znowu myslisz. Ale ze jestes tylko kobieta i szturmowcem, zadanie cie przeroslo. Lubie wode, a skoro Milot ma maniery ropuchy, sam sie do niego zapraszam na ryby. Moze byc? Garvin skrzywil sie i spojrzal na Erika. -I co ty na to? Najlepszy przyjaciel zostawia mnie na lodzie. -Nie mam zadnych obiekcji - powiedzial Erik. - Nikt nie powinien zmuszac sie do czegos, na co nie ma ochoty. Garvin wsunal dlon do kieszeni. -Prosze... trzysta na lebka. Nie przepusccie wszystkiego od razu. -Dziekuje, tato - odezwal sie Njangu. -Nie dziekuj. Nie ma za co. Sztywnieje na imprezach, gdy wkolo jest wielu znajomych. Niepozorny mezczyzna wrocil za nimi do hotelu, a potem znalazl spokojny kat i wyjal maly telefon. Wystukal numer. Uslyszal slabe klikniecie, a potem kobiecy glos: -Melduj. Mezczyzna wybral na klawiaturze drugi ciag cyfr. -Teraz sa w cywilnych ubraniach - powiedzial i opisal stroje calej piatki. - Nie probowali sie z nikim komunikowac. Zblizylem sie do nich w barze i udalo mi sie co nieco uslyszec. Rozmawiali o wojsku. Nie wiem, czy to wazne, ale poruszali tematy, o ktorych zwykly zolnierz nie ma prawa nic wiedziec. -Nic nie swiadczy o tym, dlaczego podjeli te starannie zaplanowana akcje ratowania naszego chlopca? -Nic. -Obserwuj ich dalej, ale nie rob nic wiecej - rozkazala kobieta. -Zrozumialem. Ton Milot uparl sie, ze powinni jechac w mundurach. - Zolnierze maja dwadziescia procent znizki na kolej - argumentowal. - Poza tym moi strasznie sie rozczaruja, jesli bede w cywilnym ubraniu. -To moze jeszcze wezmiemy bron? - warknela Angie, ale za przykladem Njangu przebrala sie. -Mamy jeszcze pol godziny do pociagu - powiedzial Milot. - Zadzwonilem do domu i uprzedzilem, ze przyjezdzamy. -Taak - mruknal Njangu, ogladajac sie w szybie wystawowej. -Narcyz jeden - zasmiala sie Angie. - Ale nie bez powodu: jest sliczny. - Scisnela reke Njangu. -Chodzmy - rzucil Yoshitaro. - Ale przy nastepnej witrynie tez sprawdzcie, jak wygladacie. -Wszystko, gra. Wzorowe wojsko - ocenil Milot. -Z ogonem. Widzicie tego goscia z tylu? Nie odwracac sie, cholera! -Wyglada calkiem zwyczajnie - uznal Ton. -Jak kazdy dobry kapus. -Chyba masz manie przesladowcza. -Idzie za nami juz trzecia przecznice. Jesli uwazasz, ze to mania... -I co z tego? Nie mam nic do ukrycia - stwierdzil Milot. -Ja zawsze cos ukrywam - wyznal Njangu. -No to co robimy? Zalatwimy go? - spytala Angie. Jesli to gliniarz, moga byc klopoty. -Nie. Skrecimy teraz w prawo i wejdziemy do tego sklepu obok. W srodku rozdzielamy sie i spotykamy przy drugim wejsciu. Ruszyli biegiem i znikneli za rogiem. Chwile pozniej pojawil sie w tym miejscu ich ogon. Rozejrzal sie, mruknal cos pod nosem, wszedl do sklepu i wyciagnal telefon. -Trzy, jeden, jeden, piec - powiedzial, gdy uzyskal polaczenie. -Slucham - rozlegl sie kobiecy glos. -Ciagle nie wiem, kim oni sa. I do tego zgubili mnie, calkiem gladko. -Zawodowcy? -Chyba tak. -Wracaj do hotelu. Tam jest jeszcze dwoch. Pilnujcie ich razem z Lompa. Dobrze pilnujcie! -To ostatnia taka wpadka - zapewnil ponuro mezczyzna. 16 Nici szyn kolei magnetycznej spowijaly cale miasto srebrzysta siecia, posrodku ktorej znajdowal sie przypominajacy hangar kamienny budynek. Pociag do Issus wyskoczyl przez otwor w dachu i pomknal po estakadzie jeszcze wyzej. Njangu zobaczyl rozlegle trawniki wkolo siedziby gubernatora, a potem Eckmuhl, ogrodzona murem dzielnice Raumow z licznymi wysokimi budynkami chylacymi sie nad platanina waskich uliczek.Tor przebiegal dalej blisko Wzgorz, czyli enklawy bogaczy. Angie podziwiala glosno wielkie posiadlosci i otaczajace je bujne ogrody, a Njangu dziwil sie, dlaczego ktos tak zafascynowany bogactwem nie chcial sie udac na przyjecie w jednym z tych palacow. Potem wrocil myslami do sledzacego ich mezczyzny. Kto to mogl byc? Przyjaciel tych idiotow, ktorym dalismy wycisk? Malo prawdopodobne. Gdyby tak bylo, zaraz skrzyknalby jeszcze ze dwudziestu sobie podobnych i wszyscy oni zaczailiby sie na nas w ciemnej uliczce. Po co mieliby nas sledzic? Wiec nie oni. Kto jeszcze wchodzi w gre? Gliny? Ale dlaczego? Co ich obchodzi, ze ktos przefasonowal geby kilku opryszkom? Wywiad wojskowy? Ale przeciez nie zrobilem nic zlego, przynajmniej nie na tej planecie. Moze wiec chodzilo o innych? Ton Milot? Lowil ryby bez karty wedkarskiej? Angie Rada? Za to, ze ma fiola na punkcie seksu? Bzdura. Ale to juz byly wszystkie mozliwosci, a w kazdym razie nic wiecej nie przychodzilo mu do glowy. Njangu jeszcze przez chwile pozwolil krazyc myslom, a w koncu machnal na to wszystko reka i spojrzal na migajaca w dole bujna dzungle. Przelotnie zastanowil sie, kto tez moze kryc sie pod koronami drzew, i uznal, ze tak czy owak niebawem pewnie sie tego dowie. Albo w trakcie jakichs manewrow, albo podczas rzeczywistych akcji zwiadowczych przeciwko lesnym bandytom. Oparl sie wygodnie, a Angie ulozyla glowe na jego ramieniu. Znowu dostrzegl w obecnej sytuacji cos dziwnego. Dlaczego po prostu nie zostali w hotelu, skoro oboje nie mieli ochoty poznawac przyjaciol Erika? Angie z pewnoscia znalazlaby dla nich wystarczajaco ciekawe zajecie. Dlaczego dziewczyna tego nie zaproponowala? Uwazala, ze Njangu moze nie miec ochoty? A dlaczego on nie wyszedl z tym pomyslem? W lozku na pewno byloby bardziej interesujaco niz na rybach. Trudno, pomyslal Njangu. Trudno oczekiwac myslenia po zolnierzu. Dowolnej plci. -Bogowie! - krzyknal Njangu do ucha Milota. - Powiedziales im, ze dostales dowodztwo floty czy co? -Zostalismy wychowani w patriotycznym duchu! - odkrzyknal Milot, a orkiestra huknela kolejnym marszem. Falszowali niemilosiernie, ale za to z wielkim entuzjazmem. Jakas piekna dziewczyna z kasztanowymi falujacymi wlosami, moze ze dwa lata mlodsza od Milota, objela go ciasno w pasie. Powiedziala, ze ma na imie Lupul. -Czy to znowu hymn panstwowy? - zapytala Angie. -Chyba tak, wiec lepiej wstanmy - odparl Njangu. Wstali i udalo im sie prawie nie zachwiac. Issus rozlozylo sie nad gleboka zatoka, na klifie wyrastajacym ze dwadziescia metrow nad poziom wody i nabrzeza. Po chatach, ktore pamietala Angie, nie bylo juz ani sladu, na ich miejscu wyrosly proste, ale porzadne drewniane domy ze spadzistymi dachami. Posrodku miasteczka rozciagal sie trawiasty, obsadzony drzewami rynek, przy ktorym pobudowano rozne biura, stacje kolejowa i ratusz. Njangu pomyslal, ze to chyba juz taki zwyczaj na Cumbre D, aby w centrum miejscowosci zakladac park. Bardzo mu sie to podobalo. Wydawalo sie, ze przybyli tu wszyscy mieszkancy miasteczka. Ponad dwa tysiace dusz witalo syna, ktory wypelnial zaszczytny obowiazek. -Tak. W patriotycznym duchu. Jak nic. Podaj flaszke - mruknal Njangu. -Lepiej nie - ostrzegl Ton. -Dlaczego? Wszyscy tu wypili juz znacznie wiecej niz my. -Tak, ale oni nie wyplywaja dzis na polow. My tak. -Jacy my? Masz karzelka w kieszeni? - spytala Angie, lapiac przechodzaca z rak do rak butelke z nieco oleistym, ale poza tym zacnym destylatem. -Nie musisz plynac - powiedzial Milot. - Zawsze mozesz powiedziec, ze jestes tylko slaba, bezradna kobieta. -Hm... Chyba skorzystam z tej wymowki. Lubie wode, ale w wannie. Tutaj jest jej zdecydowanie za duzo. Niezbadane glebie zostawiam mezczyznom - dodala Angie i zatrzepotala rzesami. - Zajme sie raczej smakowaniem tego bimberku. -Moglbym sie wykpic czyms podobnym? - sprobowal Njangu. -Nie masz najmniejszej szansy - pozbawil go zludzen Milot. - Musze dowiesc, ze nie zapomnialem o moich korzeniach, a ty musisz dowiesc, ze godzien jestes gosciny w Issus. Najpierw wiec polowimy, a potem wrocimy i bedzie wielkie swietowanie. -A to teraz to co jest? - Njangu pokazal na tlum. -Rozgrzewka. -A co mamy lowic? I jak? Robi sie juz ciemno. -Barraco. To duze i paskudne drapiezniki, ktore dochodza do osiemdziesieciu kilo. Lowimy je na harpun. -Smaczne? -Najlepsze. -I pewnie one tez w nas gustuja? -Jestesmy ich przysmakiem. -A nie daloby sie poszukac czegos mniejszego i moze... bezpieczniejszego? -Spoko - odparl Milot. - Ja sie zajme harpunem. -A ja co? Mam ci trzymac kapelusz? -Nie. Ty bedziesz przyneta. Milot wcale nie zartowal. Wczepiony w reling Njangu powoli przesuwal latarnia tuz nad woda, podczas gdy slizgacz nieledwie dryfowal po spokojnym, fosforyzujacym morzu. Ton Milot stal obok Yoshitara z dlugim, najezonym haczykami harpunem zaopatrzonym w plywak na linie. Alei, brat Milota, pilnowal steru. Obaj zolnierze zamienili mundury na zszargane szorty. W poblizu widac bylo swiatla jeszcze tuzina rybackich antygrawow. W dali jasnialo Issus. -Patrz, jak machasz latarnia - powiedzial Ton. - Szerzej, jakby nad woda przelatywal ptak z zarowka w tylku. -Dlaczego? - rzucil Njangu. - Wole, zeby to rybsko zostalo w wodzie. -Nie chcesz jesc? -Jasne. Mam wielka ochote na salatke owocowa... Podskoczyl, gdy spod powierzchni wystrzelila ku niemu srebrzysta i uzebiona strzala. Milot blyskawicznie cisnal harpun w paszcze ryby. -Cholera! - krzyknal Njangu, stracil rownowage, potknal sie, przelecial przez reling i z chlupotem wpadl do wody. Zaraz tez poczul na sobie cos zimnego i gladkiego. Zaczal dziko wierzgac nogami. Barraco trzepnal go ogonem i gdzies zniknal. Njangu zanurkowal jak mogl najglebiej, a gdy w koncu wyplynal, zeby lyknac powietrza, ujrzal slizgacz jakies piec metrow od siebie. Pomiedzy nim a burta kolysal sie na wodzie martwy barraco. Uczepieni relingu Milot i jego brat ze smiechu ledwie mogli ustac na nogach. -Moze byscie mnie wyciagneli?! - krzyknal Njangu. Ten sukinkot moze miec liczna rodzine! -Jasne, jasne! - zawolal Alei. - Ale w zyciu nie mielismy tak dobrej przynety! Moze poplywasz jeszcze troche?! -Zaraz kogos zabije - mruknal Njangu i poplynal ku slizgaczowi, na wszelki wypadek nie probujac nawet zerkac pod siebie. - I bedzie mi wszystko jedno kogo. -A niech mnie - powiedzial Garvin, patrzac na dlugi rzad smuklym limuzyn. - Nie wiedzialem, ze w calym ukladzie Cumbre jest tyle forsy. -A jednak - odpowiedzial Erik. - Te kopalnie to zyla zlota, choc wydobywa sie w nich co innego. -Jeszcze o czyms nie pomyslelismy - rzucil Garvin, gdy szli ku bramie rezydencji. - Skoro zostalismy odcieci od Konfederacji, kto bedzie teraz kupowal caly ten urobek? Czy nie znalezlismy sie wszyscy na kruchym lodzie? -Sporo z tej rudy zuzywa sie od razu tutaj, w Cumbre, a reszte biora musthowie. Kupuja kazda ilosc, wywoza na swoje swiaty i jest im wszystko jedno, kto ja wykopal. To pewny kapital, przyjacielu. Damy sobie rade. -Dobry wieczor, panie Penwyth - powiedziala strazniczka w mundurze. Erik skinal glowa i ruszyli po szerokich schodach. -Bampurowie musza byc naprawde bogaci - mruknal Garvin. - Zadnych robotow wartowniczych, sami ludzie. Milo byc w takiej sytuacji z kims, kogo znaja. -Co, automatyzacja?! - zawolal w udanym przerazeniu Erik. - Gdy ciagle sa zastepy biedoty i Raumow do zatrudnienia?! Gdybysmy my, elita elit, zaczeli wyslugiwac sie robotami, kto by nas po cichu okradal czy szantazowal, przylapawszy w lozku z niewlasciwa osoba? -Ostroznie, szturmowcu - przestrzegl go Garvin. Zaczynasz gadac jak rewolucjonista. Przeszli pod frontonem dlugiej kolumnady prowadzacej do rezydencji Bampurow, Garvinowi wydawalo sie, ze ciagle znajduje sie na otwartym powietrzu, a kolumny sa tylko elementem dekoracyjnym, ale po chwili zorientowal sie, ze podpieraja kolebkowy strop niczym sie nie odrozniajacy od nocnego nieba. -Zmyslne - powiedzial Erik. - Za dnia wyglada jak jasne niebo, a w nocy... sam widzisz. -Skoro tak, to po co zadali sobie tyle trudu z tym dachem? -Moze nie lubia deszczu. Poza tym pamietaj, ze ci naprawde bogaci rentierzy nie mysla jak ty czy ja. -Myslalem, ze ty tez jestes bogaty. -Nie az tak. -No to czym oni sie roznia? - spytal Garvin. - Nigdy nie mialem okazji poznac podobnych ludzi. -Potrafia wynajdywac naprawde glupie sposoby na wydawanie pieniedzy - szepnal Erik do ucha Garvina, jakby zdradzal mu wielka tajemnice. Kolumnada zakrecala w strone lagodnie opadajacego brzegu jeziora z wyspa, na ktorej wznosila sie rezydencja. Prowadzila do niej okryta dywanem grobla ze zwodzonym mostkiem. Wzdluz grobli plynal jakis mezczyzna. -Jestem ryba! - zawolal, zblizywszy sie do Erika i Garvina. - Plyne w gore strumienia... ep... tam, gdzie ikra. -Na pewno nie przyszlismy za pozno? - zastanowil sie Garvin. -W zadnym razie. Gdyby bylo za pozno, dobry stary Raenssler lezalby martwym bykiem. -Rozumiem. Ladnie tutaj. -Gdy Bampurowie nie zycza sobie towarzystwa, zwijaja dywan, podnosza mostek i trzeba wolac o lodke, zeby sie do nich dostac. -To chyba niezly pomysl. -Chyba. O, prosze. Slyszysz? Wiedzialem, ze Jasith dobrze nas nakieruje. Zespol zaczyna falszowac, czyli impreza dopiero sie rozkreca. Garvin skinal glowa. -Na trzezwo nie sposob tak rzepolic - przyznal. Weszli do glownej sali rezydencji. Po bokach otwieraly sie wysokie na dwadziescia metrow luki zaopatrzone w grube kotary, ktore mozna bylo opuscic w razie pogorszenia pogody. Tu i owdzie widac bylo krete schody i korytarze prowadzace do innych czesci gmachu. Wszedzie krecili sie imprezowicze. Jedni tanczyli, inni pili, a niektorzy robili obie te rzeczy naraz. Z roznym skutkiem. Jakis mezczyzna pochlipywal, wpatrujac sie w holo baletu, ktos inny opieral sie czule o brazowy posag ziemskiej syreny i zwierzal sie jej do ucha. Garvin sprobowal przybrac zblazowana poze, ale nie bardzo mu sie to udalo. W sali byly trzy zrodla alkoholu, a przy kazdym az czterech prawdziwych barmanow. Jeszcze dziwniej wygladali ludzcy kelnerzy w bialych strojach. Krecilo sie ich ponad dwudziestu. Bampurowie naprawde musieli miec mnostwo forsy. Garvin zastanowil sie tesknie, czy daloby sie oskubac ich chociaz z drobnej czesci majatku, ale zaraz zapomnial o tych niecnych planach - w strone Erika zmierzala zywym krokiem niewysoka ciemnowlosa dziewczyna. Jasith Mellusin nosila czarna suknie do ziemi, rozcieta jednak po bokach od gory do dolu. Materie od pachy do polowy uda podtrzymywalo kilka wielkich srebrnych zapinek. Latwo bylo sie przekonac, ze poza tym dziewczyna nie ma na sobie nic wiecej. -Nie zapomniales o mnie! - zawolala. Erik pocalowal ja. -Jak bym mogl? I widze, ze zjawilem sie o wlasciwej porze, jak kazalas. Cos mnie ominelo? -Byly dwa albo trzy pojedynki, kilka osob poszlo plywac. Wiem tez o jednej propozycji malzenstwa i trzech zerwanych zareczynach. Na razie slabiutko. -Mozemy cos zrobic, aby nieco ozywic impreze? - spytal Erik. - A przy okazji, to jest moj towarzysz broni. Jasith Mellusin, Garvin Jaansma. Jasith zmierzyla Garvina spojrzeniem. -Jestes z kims? - zapytala Erika. -Tylko z nim - odparl. - A on nie pije. Prowadzi. -Erik, mialam nadzieje, ze ozywisz moj wieczor - szepnela zmyslowo dziewczyna i objela Garvina. - Tanczysz? -Jak aniol. -Co to jest aniol? Garvin po rekiniemu wyszczerzyl zeby. -Zaraz sie dowiesz. - Skinal glowa Erikowi. - Dzieki za wprowadzenie, chlopie. Pewnie wpadniemy tu jeszcze na siebie. Poprowadzil Jasith na srodek parkietu i wzial ja w ramiona. Dwa zespoly zaczely zgrzytliwie kolejna melodie. -Och, to ten nowy taniec - mruknela z rozczarowaniem Jasith. - Chociaz dla ciebie pewnie nie jest nowy, na Centralnym byl znany juz pare lat temu. Ale ja i tak nie znam krokow. Garvin juz chcial powiedziec, czym naprawde zajmowal sie podczas trzech tygodni rekruckiego pobytu na Centralnym, ale uznal, ze nie ma co rozwiewac zludzen dziewczyny i lepiej bedzie zaprosic ja na drinka. Nagle jednak zlapal rytm. -To prosty kawalek - powiedzial. - Pokaze ci. Trzymaj sie piec-szesc centymetrow ode mnie, rece tak jak teraz. Obejme cie jedna reka w talii i... krok w bok, znowu w bok, do tylu, do tylu, w bok, w bok... i tak dalej. Co dziesiec taktow lekko scisne cie w talii, zebys sie obrocila, wlasnie tak. A potem wracasz do mnie... Widzisz? Radzisz sobie. Jasith wysunela rozowy jezyczek, koncentrujac sie na krokach. Gdy juz jej lepiej szlo, spojrzala na Garvina. -Dobrze tanczysz. Gdzie sie nauczyles? Garvin usmiechnal sie lekko, wspominajac, jak pewien przystojny mezczyzna i piekna kobieta w archaicznych wieczorowych strojach tanczyli w kregu swiatla. Setki ludzi klaskaly z podziwu... -W cyrku. Przypomnial sobie cos jeszcze. Staromodny namiot i ryk plomieni. Krzyki ludzi, zawodzenie pomp strazackich oraz malego chlopca siedzacego posrod popiolow i placzacego nad swiatem, ktory wlasnie zginal. Odepchnal to wspomnienie. Jasith rozesmiala sie. -Jasne, w cyrku. Byles mistrzem sceny? -Nie sceny, areny. Ale do tego doszedlem znacznie pozniej. -Daj spokoj, nie nabierzesz mnie. Nie jestes az tak stary, zeby tyle dokonac. -Skoro tak mowisz... Ale gdy ufarbuje wlosy na czarno, domaluje sobie wasik i wloze kapelusz, przybywa mi lat. -Przestan! I tak nie uwierze. Co teraz tanczy sie na Centralnym? -Cos bardzo ciekawego - odparl Garvin. - Wiaze sie partnerom rece w nadgarstkach, a oni zarzucaja je sobie nawzajem na szyje. Robi sie po cztery kroki w przod i w tyl, przy kazdej zmianie kierunku krzyczac: "Ha-hu!" I jeszcze jedno. Wszyscy tancza nago. -Przesadziles. A prawie juz dalam wiare. -Taki moj pech - zasmial sie Garvin. Skonczyl sie jeden kawalek i po chwili rozlegly sie pierwsze tony lzawej ballady. - A to juz inny taniec - dodal, przyciskajac partnerke do siebie. -Mily - wydyszala mu w ucho. -Jak ty - odparl Garvin, ktory wprawdzie nic jeszcze nie pil, ale nagle poczul sie lekko wstawiony. - Twoje wlosy pachna jak lagodna, tropikalna noc. I wiatr w nich szepcze... -Moze i naprawde pracowales w cyrku - powiedziala Jasith. - Jestes calkiem wymowny. -O pani, gdy biedak zakocha sie w kims z tak wysokich sfer jak ty, slowa sa mu jedyna pociecha. -Jedyna? -Na parkiecie tak. -Nie bede pytala, jak sie pocieszasz poza parkietem, bo jestem pewna, ze uslyszalabym cos sprosnego. -Nie ode mnie - obruszyl sie Garvin. - Jestem niewinny i czysty jak... jak co? -Platki kwiatow? -Wlasnie - zgodzil sie. - Wzialbym cie w ramiona, zlozyl na dywanie z platkow roz i spoczal u twego boku. -Ostroznie - ostrzegla Jasith. - Chyba wiem, co mogloby byc potem. -Co takiego? Wysunalbym moj dziewieciometrowy jezyk i zaglebil go w twe ucho w poszukiwaniu uranu? Jasith zachichotala. -Juz starczy, gluptasie. -To dopiero poczatek - odparl Garvin, gdy przebrzmiala ballada. - Oboje zasluzylismy na drinka. Zeszli z parkietu. Garvin zatrzymal sie, aby rzucic okiem na fontanne. Ze spietrzonych zmyslnie brazowych mis roznych ksztaltow i rozmiarow woda splywala kaskadami, ciurkajac melodyjnie niczym pek malych dzwonkow. Ponad dziesiec osob zebralo sie wokol przystojnego ogorzalego mezczyzny siedzacego na ocembrowaniu. Cos im opowiadal. -Oczywiscie, ze istnieje istota wyzsza, Jermy. Jermy, starszy i lysy mezczyzna, pokrecil energicznie glowa i usmiechnal sie lekko. -Dowiedz tego, Loy. -To proste. Gdyby nie bylo boga stworcy czy istoty wyzszej, jak wolisz, wszedzie panowalby chaos. -Niekoniecznie - odparl Jermy. - Jest jeszcze porzadek naturalny. Ewolucja i tak dalej. -Bzdura. Nic nie dzieje sie przypadkiem ani tez "naturalnie". Daj mi jakis przyklad tego naturalnego porzadku... Nie, nie trudz sie, nie znajdziesz. Nie ma czegos takiego. -Doprawdy, Jermy? Skoro wiec podwazasz moje slowa, sam podaj mi przyklad dowolnego systemu, ktory zawsze jest zorganizowany tak dokladnie, jak powinien. -Bez trudu. Rozejrzyj sie wkolo. Wszyscy uwazamy, ze Raumowie naleza do nizszej klasy, a takze nizszej rasy, prawda? Garvin zdretwial, slyszac liczne pomruki zgody. -Tym samym ich zdolnosci musza byc bardziej ograniczone. Sa naszymi slugami, prawda? Wyobrazasz sobie, ze ktorys z nich moglby sprobowac sil na parkiecie? Albo dyskutowac z nami? Jestesmy ponad nimi i oni to rozumieja, zadowalajac sie przypisana im przez stworce rola naszych slug, niewazne, czy pracuja w kopalni, czy... Loy podal pusta szklanke najblizszemu kelnerowi -...czy przynosza mi nastepnego drinka. Kelner, ktory mial dosc lat, aby byc ojcem Loya, wzial szklanke z uklonem. Twarz mial pozornie calkiem obojetna, ale gdy jego spojrzenie spotkalo sie na moment ze spojrzeniem Garvina, Jaansma dostrzegl w oczach tego mezczyzny niebezpieczny blysk. -Jeszcze jeden przyklad... - zaczal przystojniak, lecz nagle krzyknal, czujac, ze po plecach splywa mu woda. Obrocil sie i ujrzal Garvina manipulujacego przy jednej z mis. -Przepraszam - powiedzial Jaansma. - Reka mi sie chyba omsknela niezgodnie z naturalnym porzadkiem. Mezczyzna zaplonal swietym oburzeniem i zerwal sie na nogi. Garvin usmiechnal sie, lecz wcale nie mile. Uniosl rece i stanal lewym bokiem do obroncy bozej ingerencji. Loy stracil rezon. -Mezczyzni! - prychnela Jasith i zostawila ich. Garvin odczekal jeszcze chwile, ale Loy nie wyrazal checi do dzialania. Jaansma uklonil mu sie wiec zdawkowo i poszedl za dziewczyna. Stala przed sala, na skraju jeziora. Wpatrywala sie w noc. -Hej - odezwal sie. Ani drgnela. -Hej, piekna! - powiedzial glosniej. Obrocila sie do niego. -Dlaczego wszyscy mezczyzni musza sie tak zachowywac? Nic, tylko chodzacy testosteron. -Ktos musial przerwac bredzenie tego nawiedzenca powiedzial Garvin. - Nauczylem sie juz, ze z bigotami nie warto rozmawiac. Testosteron nie ma tu nic do rzeczy. -Loy Kuoro bigotem? To wyksztalcony czlowiek i moj dobry przyjaciel! Jego ojciec wydaje "Matin" i Loy za pare lat przejmie holo. Jest bardzo inteligentny. -Zgoda, to inteligentny dupek - przyznal Garvin. - Czy jesli nie bede udawal, ze dobrze o nim mysle, nie odepchniesz mnie, pani? Jasith zawahala sie. -Nie, nie... ale nie powinienes tak sie zachowywac. -Coz, jestem tylko prostym zolnierzem z prostymi potrzebami. Jasith spojrzala na niego sceptycznie. -I czasem te potrzeby sa silniejsze ode mnie - dodal. - Na przyklad teraz. Gdy cie widze w swietle ksiezyca, nade wszystko pragne cie pocalowac. -Nie mozesz... - zaczela, ale usta ja zdradzily. Pocalunek trwal prawie minute. W koncu jakos oderwala sie od Garvina. - Kochany... nie pamietam, zeby ktokolwiek tak mnie calowal. -Jestes pewna? -Nie, nie calkiem. Moze powinnam sprawdzic jeszcze raz? Nie probowal sie sprzeciwiac. -Wlasnie - szepnela, topniejac mu w ramionach. Wsunal dlon przez rozciecie sukni i pogladzil jej biodra, a potem nagie posladki, siegnal palcem glebiej i sprobowal delikatnej pieszczoty. Zamruczala i zaczela oddychac szybciej, a jej jezyk bladzil w ustach Garvina. -Moze poszukam tej sterty platkow? - wyszeptal po chwili. -Nie mozemy - odparla ze smutkiem. -Dlaczego? -Bampurowie wszedzie zainstalowali alarmy, a ja nie chce skandalu, gdyby ktos nas przylapal na... no, gdyby nas ktos przylapal. -Coz, rozumiem. Jak tu przyjechalas? -Swoim slizgaczem. -O? -Jest maly, dwuosobowy, i nie uda nam sie... Nie byloby nam wygodnie. -No to pojedzmy gdzies. Tak wyszlo, ze zatrzymalem sie w milym luksusowym hotelu - szepnal Garvin. - Jest tam duze miekkie lozko i nikogo nie obchodzi, kto z kim je dzieli... -A jak podzieli? -Jakkolwiek zechcesz - powiedzial i znowu sie pocalowali. Tym razem siegnal do jej piersi i twardych sutek. -Ej, ty tam, gowniarzu! Jasith pisnela i odsunela sie gwaltownie. Garvin odwrocil sie szybko. Przed nim stal Loy Kuoro. Byl czerwony na twarzy, piesci mial zacisniete. Jaansma postaral sie nie myslec przez chwile o dziewczynie. -To bylo czyste dranstwo, co mi zrobiles - powiedzial Kuoro. -Bo wygadywales glupstwa. Na dodatek w obecnosci nie tych ludzi co trzeba. -Ludzi? Od kiedy to Raumowie sa ludzmi? -Od kiedy przestali nimi byc wydawcy - odpowiedzial Garvin rownie szyderczym glosem. - Podobno nigdy nie dobierales sie do zadnej kobiety oprocz wlasnej siostry? To prawda? Przerazona Jasith otworzyla usta, a Kuoro pobladl jak sciana. Jaansma pojal, ze przypadkiem trafil w czuly punkt. Mezczyzna sprobowal go kopnac, ale Garvin odsunal sie i but tamtego musnal tylko marynarke. -Nie rob tego - powiedzial spokojnym glosem. Kuoro potknal sie i z trudem odzyskal rownowage. Garvin pojal, ze jego przeciwnik jest bardziej pijany, nizby sie zdawalo. Zamachnal sie i Jaansma zlapal jego reke i pociagnal. Wydawca ponownie sie zachwial i tym razem wyladowal na czworakach. -Wracaj do srodka i wez sobie cos do picia - zaproponowal mu Garvin. - Igrasz z ogniem. Kuoro pozbieral sie jakos i runal na Jaansme, uderzajac go dosc mocno glowa w piers. -Dosc tego - powiedzial Garvin tym samym opanowanym tonem i zdzielil mezczyzne dwa razy piescia. Raz pod okiem, drugi raz w korpus. Z Kuora jakby uszlo powietrze i zatoczyl sie nad brzeg jeziora. Garvin pchnal go, a wydawca zamachal rekami i z glosnym pluskiem wpadl do wody. Garvin nie spojrzal nawet, czy Kuoro wyplynal, bardziej interesowalo go, gdzie zniknela Jasith. Klnac pod nosem, ruszyl jej sladem przez sale, po grobli, schodami az do glownego wejscia. Dojrzal jedynie maly jaskrawoczerwony slizgacz znikajacy sprzed podjazdu. -Powinienem go zabic - sapnal Garvin i wrocil, aby poszukac Erika. Nigdzie go jednak nie znalazl. Nici z transportu, pomyslal. Czeka mnie dluga droga do domu. -Dziwne - mruknela Jo Poynton. - Bardzo dziwne. -Jakie instrukcje? - spytal glos. Poynton wlaczyla na chwile mikrofon. -Czekac - powiedziala. Wrocila do skreslonego pospiesznie zestawienia faktow: Grupa zolnierzy ratuje przed pobiciem jedno z naszych dzieci. Dziwne. Potem okazuje sie, ze maja jakims cudem dosc pieniedzy, zeby zatrzymac sie w jednym z najdrozszych hoteli Leggett i zapewnic sobie luksusowe rozrywki. Jeszcze dziwniejsze. Troje z nich zwodzi jednego z moich najlepszych agentow i znika. Dwoch pozostalych udaje sie na bardzo ekskluzywne przyjecie na Wzgorzach, wydawane w domu najwiekszych przeciwnikow Raumow. Nasz agent pracujacy jako kelner identyfikuje jednego z nich jako Erika Penwytha, czlonka rodziny, ktora wprawdzie nie nalezy do najpodlejszych dreczycieli, ale tez nie dala sie poznac jako wspierajaca nasza Sprawe. Z nieznanych powodow wstapil niedawno do sil zbrojnych Konfederacji. Jego towarzysz, ktorego nie udalo sie zidentyfikowac, ostro odpowiada na pomniejsza obraze wygloszona na temat Raumow przez te kreature Kuoro. Dochodzi do rekoczynow, po czym opuszcza przyjecie i obecnie wraca pieszo do Leggett. Wszystko to jest bardzo niezwykle, a my nie potrzebujemy takich zdarzen w przeddzien Switu Gniewu. -Nic z tego nie rozumiem - powiedziala cicho i rozejrzala sie po pomieszczeniu skrytym w glebi Eckmuhl. Bylo puste, jesli nie liczyc trzech odbiornikow. Pomyslala o skontaktowaniu sie z Brienem albo z Brooksem. Szczegolnie ten drugi, ze swoim swiezym spojrzeniem, moglby wiele pomoc. Ale nie bylo dosc czasu, a ona na pewno i tak lepiej orientowala sie w realiach niz ci, ktorzy siedzieli teraz gdzies wysoko w gorach. Wlaczyla mikrofon. -Jaki jest ruch w waszej okolicy? -Prawie zaden. -Dacie z Lompa rade wziac go zywcem? Zeby nie bylo nieporozumien: albo zywcem, albo nawet nie probujcie. -Moment. - Na chwile zapadla cisza. - Da sie zrobic. Lompa ma ogluszacz. -To przechwyccie go, zanim zejdzie ze Wzgorz - rozkazala Poynton. - Ukryjcie sie z nim w jakims spokojnym kacie, a gdy dacie sygnal, podesle wam transport. -Zrozumialem. Biore sie do roboty. Poynton siegnela po inny komunikator. -Mowi dyzurny. Obudzic zespol. Niech czeka na sygnal do akcji. -Wybaczam temu barraco, ze probowal mnie zjesc - powiedzial z namaszczeniem Njangu, nasladujac dostojny ton Garvina. - Jest wystarczajaco smaczny. Przemknelo mu przez glowe, ze juz chyba dosc wypil, aby uznac niemal kazdy pomysl za genialny. Wzial ze sluzacego za ruszt rozgrzanego kamienia nastepny kawalek ryby i polozyl na krag chleba. Polal to sosem z przyprawami, zlozyl na pol i odgryzl potezny kes. -Ile jeszcze zamierzasz go zjesc? - spytala Angie. Sadzac po bardzo starannej wymowie, tez musiala byc juz nieco pijana. -Dlaczego pytasz? Na pewno nie popsuje sobie figury. -Ale wolalabym, zeby cie nie zmoglo, bo nie bedziesz zdolny do innych rzeczy. -W dniu, w ktorym nie bede do tego zdolny, niebo zwali sie nam na glowy. -Taa... - mruknela Angie. Lezeli w piatke na matach wkolo malego ogniska: Ton Milot, jego dziewczyna Lupul, Angie z glowa na kostkach Njangu i smukla, chyba szesnastoletnia dziewczyna o imieniu Deira. Miala duze piersi, zwiazane z tylu ciemnorude wlosy, lagodny usmiech i wargi, o ktorych Njangu wolal za wiele nie myslec. Nie nosila nic poza skromna suknia trzymajaca sie glownie na biuscie i odslaniajaca od dolu stanowczo zbyt wiele. -Wszyscy mezczyzni sa tacy sami, prawda? - rzucila Lupul. -Z wyjatkiem mnie - odparl Milot. - Ja jestem idealny. - Beknal glosno. - Chcesz sie przekonac? -Chyba juz pora - powiedziala Lupul i wstala chwiejnie. - O, trzesienie ziemi... Ton Milot wstal i rozciagnal usta w niezbyt madrym usmiechu. Spojrzal na plaze, gdzie dopalalo sie kilkadziesiat innych ognisk. Wkolo majaczyly postaci siedzacych, rozmawiajacych, a nawet tanczacych, samotnie albo parami. - Chyba zostaly juz tylko najtrudniejsze przypadki - mruknal. - Zobaczymy sie pewnie troche po wschodzie slonca. -To sie jeszcze okaze - rzucila Lupul. - Ich widywales ostatnio codziennie, mnie nie. -Chodz, kochanie. Oboje rozplyneli sie w ciemnosci. -Zostalismy sami - powiedzial Njangu, pochylil sie nad Angie i pocalowal ja. -Niezupelnie - odparla. - Jest jeszcze Deira. Nastrojona i gotowa. Dziewczyna zachichotala. -Do czego gotowa? - spytal Njangu. -Pokaz mu - powiedziala Angie. Deira wstala i rozwiazala wlosy. Potrzasnela glowa, az splynely ruda kaskada prawie do pasa, i ominawszy ognisko, podeszla do Njangu. Zrzucila suknie i stanela przed nim naga. Wszedzie ponizej glowy byla gladko wygolona. -Jak ci sie podoba tutejszy folklor? - zapytala Angie. Njangu tylko wymamrotal cos pod nosem. -Przyszla, gdy byliscie na rybach - wyjasnila Rada. Powiedziala Lupul, ze uwaza cie za przystojniaka, ale wie, ze jestes ze mna, a nie zna naszych zwyczajow. Ja tez jej sie spodobalam i chciala uslyszec, co ja sadze o niej. Odparlam, ze jest piekna i jesli chce mnie pocalowac, nie mam nic przeciwko temu. Wspaniale caluje. I nie tylko to robi dobrze. Czekajac na was, wynajelysmy jedna z chat. Njangu poczul, ze zaschlo mu w ustach. -I co powiesz? Jest piekna, prawda? -No... tak. -Czy moge go pocalowac? - spytala Deira. -Jasne - odparla ze smiechem Angie. Deira uklekla i delikatnie pchnawszy Njangu na plecy, pochylila sie nad nim z otwartymi ustami. Njangu poczul jej piersi na swoim nagim torsie. Cala wiecznosc pozniej Deira uniosla glowe. -Lubie go - powiedziala. -Ja tez - mruknela Angie. -A teraz chce znowu pocalowac ciebie - zapowiedziala Deira. Rada rozpiela bluze, zdjela ja i po chwili zrobila to samo z szortami i figami. Njangu obrocil sie znowu na bok i patrzyl na dziewczyny. -Nie wygladasz na wstrzasnietego - zauwazyla Angie. Yoshitaro usmiechnal sie lekko. Dziewczyny z jego gangu od dawna oduczyly go dziwic sie czemukolwiek, czy to chodzilo o ich wlasne zabawy, czy tez zabawy z udzialem chlopcow. -Jestes za bardzo ubrany - powiedziala i Njangu pozbyl sie szortow. Angie zwinela swoje ubranie i polozyla je przed soba na macie. -Chodz, Deira - szepnela. - Obok mnie. Oprzyj biodra na moich ciuchach. Dziewczyna zatonela w ramionach Angie. Chwile potem Rada uniosla glowe i Deira pocalowala ja w szyje, a potem zajela sie piersiami i brzuchem. Angie uniosla sie troche i jeknela, gdy palce Deiry trafily miedzy jej nogi. -Ale dobrze - westchnela. - Njangu, chodz do nas. Pogryz mnie moze troche tu i tam. Obiecalam jej, ze bedzie pierwsza. Garvin ocenial, ze zostal mu juz tylko kwadrans marszu do hotelu. Schodzil ze wzgorza i spiewal sobie cicho: Glupi Garvin z Altaira zawsze wszystko spieprzy, niech przeciagna go pod kilem, moze bedzie lepszy. Zawsze gada jak najety, takie z niego ziolko, a gdy go zaswedza piety, wtedy kopie w czolko. Poszedl kiedys na impreze, ot tak, dla zabawy, pan napotkal cale mrowie, goracych i zwawych. Jedna, o imieniu Jasith, wsrod nich najpiekniejsza... Urwal, szukajac rymu do "Jasith", ale zadnego nie znalazl. -A taka byla kochana i przyjazna, i ciepla... - jeknal zbolaly. Nagle uslyszal jakis szelest i odskoczyl w bok. Pierwszy cios chybil celu, a napastnik z lamiglowka w dloni zatoczyl sie kilka krokow. Drugi mial jakas bron krotka. Wycelowal ja w Garvina, ale zanim strzelil, Jaansma blyskawicznie sie uchylil. Bron syknela i cos przelecialo tuz obok. Na poboczu drogi rosl wysoki krzew o prostych galeziach. Garvin oderwal jedna z nich i uniosl na wysokosc piersi. -Macie pecha - powiedzial. - Wielkiego pecha. Chyba jeszcze nigdy nie napadliscie na nikogo, kto bylby w tak podlym nastroju jak ja. Drugi mezczyzna znowu uniosl bron. Garvin zrobil wypad i dzgnal go galezia w twarz. Napastnik krzyknal i chcial sie cofnac, ale Garvin nie dal mu na to czasu i uderzyl go w nadgarstek. Bron upadla na droge. Garvin tymczasem przelamal galaz na kolanie, otrzymujac dwie porzadne polmetrowe palki grube na dziesiec centymetrow. -Zabawmy sie - powiedzial. Pierwszy chcial siegnac po cos do kieszeni, ale dostal w przedramie, a drugi kawalek galezi zmiazdzyl mu nasade nosa. Krzyknal i przycisnal dlonie do twarzy. Garvin uderzyl go jeszcze w brzuch, a gdy przeciwnik upadl, zneutralizowal go kopniakiem w skron. -Teraz twoja kolej, lachudro - rzucil ponuro Garvin pod adresem drugiego, ktory trzymal sie za nadgarstek i jeczal cos blagalnie. Jaansma uderzyl go lewym kijem w lokiec, a gdy napastnik zlapal sie za kolejne bolace miejsce, przylozyl mu w twarz. Trzasnely pekajace zeby. Garvin kopnal go jeszcze w brzuch tak silne, jakby chcial wybic pilke w trybuny. Mezczyzna sapnal, upadl na plecy i znieruchomial. Zdyszany Jaansma stal chwile nad nieprzytomnymi oprychami. Rozejrzal sie, niepewny czy to wszystko, ale wkolo panowala cisza. -Co za idioci - mruknal. - Napadac na zolnierza, ktory zwykle nie ma grosza przy duszy... Spojrzal na droge, ale byla pusta. Podniosl bron i przyjrzal sie jej. Jakis ogluszacz, pomyslal. Calkiem dobry i nowy. Zwykli rabusie raczej nie posluguja sie czyms takim. Zlapal jednego z mezczyzn za wlosy i powachal jego oddech. Nie cuchnal alkoholem. Z drugim bylo tak samo. Tez dziwne. Przeszukal im kieszenie. Znalazl nieco pieniedzy, dwie karty tozsamosci i dwa identyczne, raczej kosztowne komunikatory z modulami szyfrujacymi. To bylo jeszcze dziwniejsze. -Hm... szkoda, ze nie jestem detektywem, moze dopatrzylbym sie w tym jakiegos sensu. Zastanowil sie, czy nie zadzwonic na policje, ale szybko zrezygnowal. Usmiechnal sie pod nosem. Njangu dalby mi wycisk za sam pomysl, przeszlo mu przez mysl. Poza tym gliniarze zameczaliby mnie do rana glupimi pytaniami, na ktore i tak nie umialbym im odpowiedziec. Powkladal bron i dokumenty napastnikow do kieszeni i odmaszerowal w kierunku Leggett. Pol godziny pozniej ujrzal przed soba swiatla Shelbourne. Z cienia pobliskiego domu wyszla ku niemu jakas kobieta. -Dzien dobry, siostro - odezwal sie do niej. - Tak pozno do roboty? -To najlepsza pora - odparla. - Zainteresowany? -Nie, dzieki. -A co, wolisz chlopcow? - spytala grzecznie. -Nie to - mruknal Garvin, przypominajac sobie Jasith Mellusin i jej usta. - Jestem tylko za glupi. 17 -Dobra, oddzial - powiedzial alt Hedley. - Spocznij i prosze do najtajniejszej z naszych map. Uslyszycie dobra nowine. - Zwiadowcy wykonali rozkaz. - Po pierwsze, przywitajmy kolejnych oblakancow, ktorzy do nas trafili. Monique nieco juz ich wytrzesla na wertepach, wiec az sie pala, zeby do nas dolaczyc.Njangu wymienil spojrzenie z Penwythem i skrzywil sie. Zdolal sie dostac do dowodzonej przez Kipchaka druzyny Gamma w pierwszym plutonie. Ton Milot trafil do Alfy, Hank Faull do druzyny Vic, tyle ze w drugim plutonie, w ktorym znalazla sie tez Angie, ale w druzynie Eta. Reszte urlopu spedzili w Issus, glownie z Deira. W pewnej chwili Njangu wzial Tona na bok, zdal mu pokrotce relacje z upojnej nocy i spytal, czy nie beda mieli z tego powodu jakichs klopotow w wiosce. Milot rozesmial sie. -Nie tutaj, przyjacielu. Uwazamy, ze kazdy odpowiada za siebie. Swietnie wiemy, jaka jest Deira - dodal jakby z zalem. - Spedzilismy kilka milych chwil, zanim sie jeszcze zaciagnalem. Spytalem wtedy Lupule, czy sie zgadza, aby Deira do nas dolaczyla. Odparla, ze musialaby mi chyba obciac to i owo, bo nie mialbym juz sil na polow ryb. Nie martw sie wiec i korzystaj. Korzystali wiec wszyscy... a przynajmniej tak zdawalo sie Njangu. Zastanawial sie nawet, czy nie zaczyna sie cos powaznego, ale pod koniec urlopu Angie przywrocila go do pionu. -Sluchaj... gdy wrocimy... sypiam sama - powiedziala. - Miedzy nami nic nie ma. -Rozumiem - odparl Njangu. - Robota i lozko nie chodza w parze. -Wlasnie - stwierdzila jakby troche zla Angie. - I nikomu o tym nie opowiadaj. -O czym? -O tym, co bylo z Deira. -Ale Ton Milot wie... - powiedzial zdziwiony Njangu, lecz urwal, widzac mine Rady. -Dobra. Nie rozglaszam rodzinnych tajemnic. -I lepiej, zeby tak zostalo - rzucila i zaczela sie pakowac. To zakonczylo cala sprawe. Njangu staral sie jak najszybciej o wszystkim zapomniec. -Zatem za cztery dni mamy manewry, pamietacie? ciagnal Hedley. - Wszystko, co ich dotyczy, jest oczywiscie tajne, zgadza sie? Ktos parsknal cicho. -Nie zaprzeczac, bo skonczycie z plecakiem pelnym kamieni. Po pierwsze i najwazniejsze, jak zwykle bedziemy agresorami. Dostaniemy do towarzystwa pierwsza i druga kompanie trzeciego pulku, a ponadto kilka zhukovow i z pol tuzina griersonow. W tej chwili szukaja jeszcze ochotnikow do obsady zalog. Nie musze oczywiscie dodawac, ze to, co za chwile uslyszycie, tez jest scisle tajne i nie rozmawiamy o tym nigdzie poza kompania. Oficjalnie nie mamy prawa tego wiedziec. Odslonil mape. Njangu poznal gorzysty srodek wyspy Dharma z przedmiesciami Leggett rozciagajacymi sie daleko po lewej. Tu i owdzie naniesiono strzalki. Kobieta w mundurze twega jeknela rozglosnie. -Poznajecie, he? - powiedzial rozbawiony Hedley. -Tak, sir - odparla kobieta. - To samo co trzy lata temu, prawda? -Co do joty - zachichotal Hedley. - Scenariusz tez identyczny. - Polozyl palec na jednej ze strzalek. - Ogolny plan zaklada, ze tutaj, okolo trzydziestu kilometrow na wschod od Leggett, Grupa Uderzeniowa dokona desantu wewnatrzatmosferycznego i uderzy na okopanego przeciwnika, czyli nas. Zostaniemy zepchnieci na polnoc, do podnoza gory Najim, gdzie sie przegrupujemy. Wtedy Grupa Uderzeniowa przypusci szturm wprost na nasze pozycje, a my, zamiast wycofac sie dalej na wschod, w gory, co zrobilby kazdy z odrobina oleju w glowie, pozwolimy sie otoczyc na stokach Najim. Tam staniemy do ostatniej, samobojczej walki i albo nas wybija, albo trafimy do niewoli, co caud Williams uczci nastepnie bankietem dla szych z rzadu i rentierow, a wszyscy beda wychwalac nasza dumna postawe i tragiczny los. Monique Lir uniosla reke. -Slucham? -Bez obrazy, szefie, ale te manewry mialyby o wiele wiecej sensu, gdyby Grupa zostala ustawiona w pozycji obroncow walczacych z desantem spoza planety. Moze musthow? Albo tych piratow, ktorzy zgarneli wszystkie nasze uzupelnienia? -Nie rozumiesz kontekstu - powiedzial spokojnie Hedley. - Atakowanie jest romantyczniejsze niz obrona z jakiejs dziury. -Cholera - mruknela Lir. Hedley wzruszyl ramionami. -Nie pytano nas o zdanie, w kazdym razie nie bardziej niz zwykle. Oczekuje sie, ze dwie wspomniane kompanie odwala zasadnicza robote, czyli okopy i halasy, a naszym zadaniem bedzie robic zamieszanie za liniami przeciwnika. Jedno nam sprzyja. Meteo zapowiada, ze tego roku pora deszczowa zacznie sie wczesniej. Jutro i pojutrze ma padac, co nam zapewni lepsze maskowanie. Rozlegl sie smiech, w ktorym pobrzmiewala zlosliwa nutka. -Przyjrzyjcie sie uwaznie mapie - powiedzial Hedley. Szukajcie okazji, zeby dac naszym kochanym braciom w kosc. Ogolne zasady nie pozwalaja nam oczywiscie zwyciezyc, ale chce, zeby Biali mieli naprawde trudna robote. I jeszcze jedno, o czym ani slowa na zewnatrz. Wlasnorecznie ukrzyzuje kazdego, kto cokolwiek chlapnie. Tam rozciaga sie prawdziwa dzungla, a w niej zyja ludzie, ktorzy naprawde nas nie lubia, a szczegolnie nie lubia kobiet w mundurach. Na wszelki wypadek kazdy dostanie zatem magazynek ostrych, ktory bedzie nosil w plecaku. Jesli komus pomyla sie ze slepakami, ktore oficjalnie dostaniecie, niech bogowie milosiernie go chronia, bo ja nie bede. Jesli ktos przypadkiem oberwie, sam wniose oskarzenie o morderstwo i zaprzecze, aby ktokolwiek z naszych widzial kiedys ostra amunicje poza strzelnica. To wszystko. A teraz zajmijcie sie swoimi pododdzialami. Rozejsc sie. Hedley ruszyl do siebie. -Sir?! - zawolal za nim Kipchak. -Czego ci trzeba, Petr? -Kilku minut rozmowy na osobnosci, sir. Szturmowiec Yoshitaro ma cos, co moze okazac sie ciekawe. -Chodzcie ze mna. -Njangu, bierz fanty - rzucil Kipchak. Fantami byly dwa komunikatory, lamiglowka, ogluszacz i karty tozsamosci, ktore Garvin zabral napastnikom. Opowiedzial Njangu o zdarzeniu i spytal, co powinien zrobic. Moze zglosic to policji? Yoshitaro oczywiscie skwitowal ten pomysl szyderczym usmiechem. Moze zatem powinien pojsc do dowodcy kompanii, cent Haughton? Njangu spytal Jaansme, co o niej mysli. Garvin nie mial z nia wiele do czynienia, ale sadzac po jej zastepcy, Malagashu, nie nalezalo za wiele oczekiwac. Njangu zdecydowal wiec, ze porozmawia z wlasnym dowodca, Hedleyem, ktory zdawal sie miec dobrze poukladane w glowie. Zobaczy, co on powie. -Dobra. Ale staraj sie trzymac mnie z dala od sprawy - powiedzial Garvin. -Cos taki wrazliwy? Wracales z imprezy na Wzgorzach i probowali cie napasc. Co w tym podpadajacego? -Caud Williams powiedzial, ze nie chce mnie wiecej widziec. Wykonuje rozkaz. -Przesadzasz, ale niech ci bedzie. Pewnie bede musial zdradzic Hedleyowi, o kogo chodzi, ale poprosze go o dyskrecje. Hedley dokladnie obejrzal komunikatory. - Ladne cacka, nowe... I zestrojone ze soba. Po co takie urzadzenia zwyklym rabusiom? A do tego z szyfratorem. Przy skoku sie nie gada. I jeszcze typowo ogluszajaca bron. Kumple twojego przyjaciela byli dziwnie pokojowo nastawieni. Albo chcieli go zywego. -To mnie wlasnie zastanawia, sir. -A te dwie karty naleza do Raumow - powiedzial Hedley. -Skad pan wie, sir? - spytal Kipchak. -Rentierzy wymogli z siedem lat temu, aby wszyscy Raumowie dostawali dowody tozsamosci z oznaczeniem zaczynajacym sie na Y. Oczywiscie bez zadnego szczegolnego powodu, bo to przeciez nieszkodliwe zuczki. Jednak po co nawet najgorsi z najgorszych Raumow mieliby porywac zwyklego szturmowca? Chyba bedzie lepiej, jesli opowiesz mi o swoim przyjacielu. Njangu opowiadal. -Dlaczego nie wezwal glin? Wiekszosc zolnierzy, ktorym cos sie przydarzy, zwykle tak robi. -W tym akurat jest podobny do mnie, sir - odparl szczerze Njangu. - Jak dotad zaden z nas nie mial policjantow za przyjaciol. -Hmmm... I nadal wolalby pozostac poza sprawa. Dobra. Zrobie, co bede mogl. Opowiem o tym zdarzeniu paru zaufanym ludziom z naszego wywiadu i jeszcze kilku analitykom z tutejszego wywiadu cywilnego. Sa prawie w polowie tak dobrzy, jak im sie wydaje. Zreszta powinni, bo mieli ze dwiescie lat, zeby jakos sie pozbierac. Mozecie wracac do swoich zajec. Dziekuje za meldunek. Na pewno nie trafi do kosza. -I jeszcze jedna prosba, sir - powiedzial Njangu. Chcialbym przekazac mojemu przyjacielowi to, co pan mowil o ochotnikach do obsady wozow. -On lata na griersonie? -Tak. Trzeci pluton, kompania A, drugi pulk piechoty. Jest strzelcem pokladowym. Alt zastanowil sie. -Sluzy pod tym sukinkotem Benem Dillem - podsunal Petr. -Znam go... wiem o nim co nieco - odpowiedzial Hedley. - Niedobrze. Gwaltowny gosc niewiele mniejszy od zhukova. Gdyby nie to, ze jest przeciwny spacerom, bylby swietnym zwiadowca. Pozyskaj go dla nas. Przyda nam sie jeszcze jeden dupek. Szturmowiec Garvin Jaansma wszedl do kancelarii kompanii A, zdjal nakrycie glowy i stanal na bacznosc, stracajac na swiezo wywoskowana podloge kilka kropli oleju maszynowego. Miejsca starczalo tu akurat na biurko pisarza kompanijnego, humorzastego finf a imieniem Calmahoy. -Szefowa chce cie widziec - powiedzial pisarz. -Tak tez mowil mi tweg Ric - odparl Garvin. -Jest u siebie. Najpierw zapukaj. Garvin podszedl do drzwi, podliczyl w myslach wszystkie swoje grzechy i energicznie zastukal. -Wejsc. Krazaca po kompanii pogloska, ze cent Dian Haughton prasuje co wieczor wszystkie baretki, nie byla zgodna z prawda, ale tez daleko od prawdy nie odbiegala. Pani cent byla trwale zrosnieta z armia i widac to bylo zarowno po jej idealnie przystrzyzonych na zapalke wlosach, po wzorowej postawie, jak i po nienagannym stanie munduru. Nikt nie wiedzial jednak, jakim wlasciwie jest dowodca, bo przez trzy miesiace sprawowania pieczy nad kompania A zalatwiala wszystko za posrednictwem swojego zastepcy, twega Malagasha. Garvin zasalutowal jej najlepiej, jak umial, i stanal wyprezony, zeby chociaz czesciowo zatrzec niekorzystny efekt zwiazany z wygladajacymi z nie dopietej kieszeni bluzy kawalkami elektroniki. -Spocznij - powiedziala Haughton. - Wiesz, jakie mamy zasady w kwestii prywatnych rozmow telefonicznych w godzinach pracy? -Wiem, prosze pani. Zabronione. -Twoi przyjaciele tez nie powinni wtedy do ciebie dzwonic. -Tak jest. Podala mu dwa blankiety wiadomosci. -Przeczytaj. Garvin zastanowil sie, kto mogl dzwonic... i nagle uniosl brwi ze zdumienia. Pierwszy telefon byl od Jasith Mellusin, drugi od Loya Kuoro. -To twoja prywatna sprawa, ale jesli nie masz nic przeciwko temu, zadam ci kilka pytan. -Tak, prosze pani. -Czy Jasith Mellusin jest spokrewniona z ta znana rodzina od przemyslu wydobywczego? -Tak jest. -Hm... A Loy Kuoro zwiazany jest z "Matin"? -Tak jest. -To twoi przyjaciele? -Co do pierwszej z tych osob... mam nadzieje, ze tak. Jesli chodzi o druga, mozemy mowic raczej o wrogu. -Jak na swiezo mianowanego szturmowca obracasz sie w ciekawych kregach. -Naprawde pani tak uwaza? - spytal Garvin obojetnym tonem. Haughton odczekala chwile, az pojela, ze Jaansma nie ma zamiaru rozwijac tematu. Chrzaknela. -Niech bedzie. Mozesz oddzwonic. Teraz. Skorzystaj z gabinetu szefa kompanii. Niebieski aparat laczy bezposrednio z miastem, wiec bedziesz mial nieco prywatnosci. -Dziekuje pani. Haughton zmierzyla go spojrzeniem. -Ciekawe, do czego jeszcze dojdziesz? Odmaszerowac. -Jasith - rozlegl sie w sluchawce gardlowy szept. -Mowi Garvin Jaansma. Spotkalismy sie podczas... - Zolnierzu, prawie nic wtedy nie pilam i swietnie wszystko pamietam. -Chyba winny ci jestem przeprosiny? - zaczal Garvin. -Nie. Zadzwonilam, aby ci powiedziec, ze jest mi przykro. Krotko przed przyjeciem poklocilam sie z ojcem, ktory ciagle mi powtarza, ze nie chce mi sie pracowac i nie jestem godna naszego nazwiska. Bylam w paskudnym nastroju, chociaz udawalam, ze jest inaczej. Gdy zaczeliscie z Loyem, chyba nie zrozumialam, o co ci chodzi, i zrobilam z siebie idiotke. Przepraszam, Garvin. -Nie, to ja przepraszam. Powinienem pomyslec, zanim cos powiem, i w ogole. -A zaczelo sie robic tak milo... - szepnela Jasith. Pamietam twoje pocalunki. -A ja pamietam jeszcze inne rzeczy. -Jak pomysl poslania z platkow rozy? Garvin poczul, ze puls mu przyspiesza. -To tez. -Gdybys chcial... moze nastepnym razem? -Chetnie. -Wiem, ze za cztery dni macie manewry. Tata i reszta beda obserwowac ich zakonczenie na gorze Najim. Pewnie po wszystkim dadza ci przepustke? -Pewnie tak. -Masz moj numer. Nie ruszam sie nigdzie bez komunikatora. Zadzwon. -Obiecuje. Uslyszal jakis dzwiek przypominajacy delikatne cmokniecie i polaczenie zostalo zerwane. -No to przepadlem - mruknal Garvin i wybral drugi numer. -Redakcja "Matin" - uslyszal w sluchawce kobiecy glos. - W czym moge pomoc? -Mowi szturmowiec Garvin Jaansma, kompania A drugiego pulku piechoty Grupy Uderzeniowej. Dzwonie w odpowiedzi na telefon Loya Kuoro. -Prosze poczekac. -Mowi Loy Kuoro - rozleglo sie chwile pozniej. - Chce pana przeprosic za wszczecie tej awantury na przyjeciu u Bampurow. Przepadlem i bede potepiony, pomyslal Garvin. -Nic sie nie stalo - powiedzial przyjaznie. - To nie byla nawet awantura, tylko sprzeczka. -Mam nadzieje, ze nie zrobilem panu krzywdy ani nic w tym rodzaju - powiedzial Kuoro jakos mniej serdecznie. -Nie, chybil pan, a potem poszedl pan poplywac. -Moze nastepnym razem, gdy sie spotkamy, bede mogl panu postawic drinka? -Obawiam sie, ze nie - odparl Garvin. - Pijam tylko z rownymi sobie. Kuoro syknal wsciekle i zapadla cisza. Garvin wylaczyl aparat i wyszedl z gabinetu. Cent Haughton stala przy biurku Calmahoya i udawala, ze czyta rozkaz dzienny. -Dziekuje pani - powiedzial Garvin. - Doceniam uprzejmosc. Haughton znowu mu sie przyjrzala. Jaansma odezwal sie do niej tak, jakby pod kazdym wzgledem byli sobie rowni. Przemknelo jej przez mysl, ze moze jednak tak jest, a potem zastanowila sie nad tym, kim naprawde jest Jaansma. On tymczasem podszedl do drzwi, nalozyl czapke i wyszedl. Haughton patrzyla za nim jeszcze przez chwile, az nagle dostrzegla cos wiecej. -Calmahoy, co to za tluste slady? To kancelaria, a nie chlew! Zetrzec mi to zaraz! -Wiec moja slawa dociera coraz dalej - mruknal Ben Dill. - Dupek, powiadasz? -Tak wyrazil sie alt Hedley - odparl Njangu, rozgladajac sie niespokojnie za jakims ciezkim narzedziem. Wolalby miec pod reka cos, czym moglby sie obronic przed Dillem. Jednak w poblizu byl tylko grierson. Trudno, w razie czego po prostu odlece, pomyslal. Nie okazalo sie to jednak konieczne, bo jego olbrzymi dowodca zaniosl sie smiechem. -Dupek Ben, tak? Dobra, jest jak jest. - Uderzyl piescia w pancerz griersona. - Dalej, sardynki, wylazic z tej puszki! Mamy do pogadania o zglaszaniu sie na ochotnika, zanim nam odbije i sie zglosimy! -Mozna pytanie? - zagadnal Garvin Dilla, gdy ostroznie rozmontowywali uzbrojenie strzeleckie griersona. -Pytaj, a uslyszysz. -Ludzie Hedleya zajmuja sie rozpoznaniem naziemnym, tak? A zwiad powietrzny robi to samo, tyle ze glownie z gory, prawda? -Z grubsza. -To dlaczego wlasnie druzyna Hedleya ma odgrywac role zlych chlopcow, a tamci trzymac sie Grupy? Przeciez gdybysmy walczyli z prawdziwym przeciwnikiem, ten na pewno dysponowalby zwiadem powietrznym? -Dobre pytanie - powiedzial Dill. - Ale sprawa wyglada tak. Po pierwsze, podczas zadnych cwiczen nie pozwala sie, aby agresor byl za dobry. Jeszcze moglby skopac dupe najlepszemu pulkowi albo wziac sztab do niewoli... Jak myslisz, co by wtedy bylo z awansami? Alt Hedley ma plan awansow gdzies, wiec jego bawi ta rola, czym bardzo sie rozni od dowodcy zwiadu powietrznego, centa Liskearda. I jest wyzszy stopniem od Hedleya, chociaz oba etaty zostaly przewidziane wlasnie dla centow. Po drugie, nikt tutaj nie ma ochoty wdawac sie w prawdziwa walke, czym musi sie skonczyc na przyklad ganianie po gorach za Raumami. Wszyscy oprocz Hedleya i paru rzeznikow obawiaja sie, ze ktos z ich oddzialu zacznie strzelac gdzie nie trzeba, moze nawet do kobiet i dzieci. A karierowicze uwazaja, ze na odgrywaniu agresorow moga tylko stracic. To dlatego te dwie kompanie, ktore maja towarzyszyc oddzialowi Hedleya, nie zglosily sie na ochotnika, tylko zostaly wyznaczone. Daje glowe, ze zaden z tych dowodcow nie chcialby pakowac sie z wlasnej woli w takie gowno. Rozumiesz juz, dlaczego tak to wyglada? Nikt nie chce zostac armijnym wykopaliskiem, mlody Garvinie... 18 Jord'n Brooks stal przed szeregiem dwadziesciorga mezczyzn i kobiet zebranych na lesnej polanie. Obok siebie mial Jo Poynton i Comstocka Briena.-Witam was, bracia i siostry - powiedzial. - Witam was, bojownicy, i jestem dumny, ze zespol planowania powierzyl mi dowodztwo tak wspanialego oddzialu ochotnikow gotowych wypelnic jedna z naszych najwazniejszych misji. Gdy pewnego dnia Raumowie opanuja juz Cumbre D, a potem caly uklad i siegna do gwiazd, kazdy, kto pomysli o przeszlosci, wroci wlasnie do tej chwili i powie: "To byl poczatek. To ci bohaterowie zapoczatkowali wyzwolenie naszej rasy i naszego ludu oraz rozkwitu naszej kultury". - Zebral sie w sobie, aby podniesc glos. - Oto nadszedl tez poczatek konca naszych wrogow, rentierow, oraz wszystkich istot we wszechswiecie, ktore powatpiewaja w Prawde. Wezcie bron i plecaki, ktore widzicie przed soba. Znajdziecie w nich instrukcje. Przeczytajcie je, zapamietajcie, bo beda potrzebne podczas przygotowan i cwiczen przed akcja. Nasz oddzial niczym pochodnia zablysnie w oczach ucisnionych, stanie sie znakiem bliskiego wyzwolenia. Cala dwudziestka zaczela wiwatowac. Brooks przymknal oczy i sluchal tego w uniesieniu. 19 Wyspa Chance zadrzala w posadach, gdy setki zhukovow, griersonow i cookow Grupy Uderzeniowej wypelnionych siedmioma tysiacami ludzi wzniosly sie nad ziemie i pomknely ku wylotowi zatoki. Piec kilometrow nad oceanem utworzyly zwarta formacje.Oczywiscie nie obeszlo sie bez klopotow - prawie tuzina niebezpiecznych zblizen i kilku kolizji. Niemniej ofiar nie bylo duzo. Wiekszosc uszkodzonych pojazdow desantowych zdolala wyladowac, tylko czesc musiala skorzystac z napedu awaryjnego. Kilkoro ludzi zmuszonych bylo skakac. Trzy spadochrony sie nie otworzyly, a dwaj zolnierze, ktorzy jakims sposobem wywineli sie od obowiazkowych lekcji plywania, utoneli w zatoce. Potem cala formacja zeszla prawie nad same fale i przyspieszyla do bezpiecznej szybkosci dwustu kilometrow na godzine, by przeprowadzic desant. Wirtualne przeciwlotnicze pociski rakietowe zestrzelily trzydziesci dwa pojazdy, ale rownie wirtualny ostrzal z zhukovow i griersonow zniszczyl ich wyrzutnie. Grupa Uderzeniowa zblizyla sie do strefy desantu w chwili, gdy nad wyspa Dharma przetaczala sie kolejna fala monsunowego deszczu. Caud Williams uznal desant za wielki sukces i zbagatelizowal straty od ognia przeciwnika, stwierdziwszy, ze wynikly one wylacznie z malej szybkosci zespolu, w tych warunkach niestety jednak koniecznej. Machnal rowniez reka na wiesc, ze dziewiec procent sprzetu zawiodlo juz w trakcie przygotowan albo przy samym starcie. Nie obchodzilo go tez, iz prawie tysiac zolnierzy zostalo w bazie skierowany do "innych obowiazkow", ktore nie mialy nic wspolnego z manewrami. Agresorzy, prozaicznie nazwani Niebieskimi, byli juz od dwudziestu czterech godzin gotowi do walki. Dwie kompanie trzeciego pulku oczekiwaly najgorszego, w tym calego dnia kopania i umacniania pozycji obronnych, okazalo sie jednak, ze transzeje i schrony sprzed czterech lat sa w calkiem dobrym stanie. Wystarczylo wzmocnic je w paru miejscach workami z piaskiem i przyciac roslinnosc, ktora rozpanoszyla sie w okopach. -Calkiem jak na koloniach - powiedzial jeden z zolnierzy. -Moze - rzucila jego towarzyszka. - Ale wtedy mialam porzadny gumowy karabinek, a nie takie gowno jak ta dwudziestka jedynka. -Nie marudz, tylko syp piasek do worka. Bateria wyrzutni pociskow Shrike na griersonach sunela z wolna nad blotnista droga. Dowodzacy nia cent mial nadzieje, ze rosnacy po obu stronach las swietnie skrywa przemarsz. Co chwila zerkal na ekran satelitarnego pozycjonera, ktory twierdzil niezmiennie, ze zaraz bedzie odnoga na polnoc, prowadzaca na laczke nadajaca sie akurat do odpalenia "rakiet" w kierunku Niebieskich. Wszystko byloby dobrze, gdyby cholerna skrzynka nie obiecywala mu tego juz od dwoch godzin. Trasa stawala sie coraz trudniejsza, deszcz tlukl w pancerze griersonow, a drzewa rosly coraz blizej drogi. Cent wiedzial, ze jest juz niedaleko linii Niebieskich, i bez wsparcia zhukovow nie wazyl sie wzniesc ponad wierzcholki drzew, by naocznie sprawdzic swoja pozycje. Odetchnal z ulga, gdy za kolejnym zakretem ujrzal wreszcie obiecane rozwidlenie. Co wiecej, tuz obok stal cook z oznaczeniami zandarmerii wojskowej, a przy jego burcie - porzadnie umundurowana dec. -Zwolnic i przyziemic - rozkazal. - Musimy sprawdzic pozycje. - Pilot wykonal rozkaz, a cent otworzyl wlaz. Dec zasalutowala. -Chyba nieco sie zgubilem - wyznal dowodca baterii. -Na taka ewentualnosc nas tu skierowali - powiedziala. - Mapa jest niedokladna. Musicie teraz skrecic w lewo. -Dobrze - odetchnal cent. - Moj pozycjoner mowi mi cos przeciwnego. -Tego mozna sie bylo spodziewac. Cent zatrzasnal wlaz, otrzasnal sie z deszczu i wydal rozkazy. Kolumna uniosla sie i powoli ruszyla waska droga. Dec Monique Lir usmiechnela sie niczym wilczyca i wskoczyla do cooka. -Wynosimy sie stad - rzucila i wlaczyla radio. - Vara Siedem, tu Sybilla Beta. Mam dla was zadanie ogniowe. -Tu Vara. Mow. -Bateria shrike'ow na griersonach w kolumnie marszowej. Gora jeden, lewo dwa. Przesuwa sie na polnoc z szybkoscia okolo czterech kilometrow na godzine. -Mamy juz namiar ogniowy. Odpalac? -Jeszcze nie. Daj im z pietnascie minut, az wyjada na otwarte. Przekazuje ci prowadzenie celu. Dobrej zabawy. Bez odbioru. - Spojrzala na swojego kierowce. Poszukajmy jakiegos wzgorza, zeby sobie popatrzec. Kwadrans pozniej pierwszy pojazd wychynal z lasu. Przeklinajacy glosno cent kazal calej kolumnie wyjechac na goly stok. Wzial namiar z pozycjonera i bateria nieco zmienila kurs. -Ognia - powiedzial odlegly o piec kilometrow alt, ktory dowodzil bateria Niebieskich. Po chwili polaczyl sie z rozjemcami. - Zglaszam zniszczenie baterii shrike'ow przeciwnikow. -Potwierdzam - powiedziala kobieta po drugiej stronie. - Czysta robota. Grupa Uderzeniowa zaraz dowie sie o swoich stratach. Griersony zeszly w rejon desantu w formacji kilku ciasnych V. Pod oslona symulowanego ognia zhukovow otworzyly tylne rampy, wypuszczajac piechote, ktora zaraz ruszyla do ataku na umocnienia Niebieskich. Zgodnie z planem przeciwnik zostal wyparty z przygotowanych pozycji i zmuszony do odwrotu ku podnozu gory Najim. -Dobra rada - odezwal sie jeden z finfow do mlodego szturmowca. - Po slepakach bron jest cholernie zapaskudzona. Rzadko strzelaj, czesto krzycz "bang, bang!", to mniej sie naczyscisz. Kolejka do kuchni polowej mokla cierpliwie na deszczu. -Co macie? - spytal jeden z zolnierzy. -Wszystko co najlepsze - odparl radosnie finf od chochli. - Prawdziwa, jajecznice i jakies kielbaski. W kazdym razie wygladaja na kielbaski. Poza tym tosty, owoce i herbate. -Co z tego jest na cieplo? -Wiekszosc. No, troche. Zreszta co lepsze, to czy konserwy? -Dobra, nakladaj. Kryjacy twarz pod kapturem, Erik Penwyth niczym sie nie wyroznial sposrod stojacych przed nim i za nim zolnierzy. Przelozyl menazke do lewej reki, a prawa zaczerpnal kubkiem z kotla bulgoczacej herbaty. Zaspany kucharz nie zauwazyl, ze zanurzany kubek nie byl pusty. Penwyth wypelnil go do polowy malymi fioletowymi krysztalkami, ktore teraz rozpuszczaly sie w herbacie. Zrobiwszy swoje, odszedl, niby to szukajac jakiejs wolnej klody albo maski pojazdu, ktora moglaby posluzyc za stol. Gdy zszedl juz wszystkim z oczu, spojrzal na zawartosc menazki, skrzywil sie i wyrzuciwszy wszystko w krzaki, pobiegl ku zamaskowanemu stanowisku druzyny Gamma. Dodane do herbaty krysztalki nadmanganianu potasu mialy niebawem dostarczyc ciekawych wrazen wszystkim, ktorzy kosztowali owego napoju. Za kilka albo kilkanascie godzin, zaleznie od pojemnosci i wrazliwosci pecherza, dzielne wojsko powinno zaczac sikac na jaskrawoczerwono. Moglo to miec niejaki wplyw na morale... Caud Williams smialym manewrem wycofal oddzialy z prawego skrzydla i skierowal je ku zamaskowanym stanowiskom, na ktorych oczekiwaly griersony. Calosc, wraz z formacjami rezerwowymi, przerzucil potem na lewe skrzydlo, aby uniemozliwic Niebieskim wycofanie sie na zachod, ku wzgorzom za dzielnica bogaczy. Teraz mogli cofac sie jedynie w kierunku Najim. -Bystre jak cholera - mruknal Hedley. - Gdybym byl dowodca Grupy Uderzeniowej i gdyby to byla prawdziwa wojna, zagonilbym przeciwnika z powrotem ku przedgorzu. Na otwartym stalby sie latwym celem dla artylerii i atakow z powietrza. Mokra plama by zostala. Ale co ja wiem o wojnie? Jestem tylko marnym altem i nie napisalem ani jednego podrecznika taktyki. Ale moze i tak uda nam sie zabawic troche kosztem naszego Aleksandra Wielkiego... Cztery cooki kompanii rozpoznania przemieszczaly sie w gasnacym swietle dnia w kierunku SSW, wnikajac w luke pomiedzy silami glownymi a lewym skrzydlem Grupy Uderzeniowej. Naped jednego z pojazdow odmowil posluszenstwa, ale pozostale trzy szczesliwie dotarly daleko za linie "przeciwnika" i skryly sie w gestwie krzewow dwiescie metrow od drogi laczacej stanowiska Grupy Uderzeniowej z wybrzezem. -Dobra, najpierw druzyna Gamma, potem Alfa, na koncu Delta - rozkazal Kipchak. - Monique, bedziesz z Beta oslaniac mi skrzydla? -Dlaczego ty pierwszy? - spytala Lir. - Jestem wyzsza stopniem. -Poniewaz to ja dowodze patrolem i to byl moj pomysl. -Robi sie ciekawie - mruknal dowodca Alfy, dec Nectan. - Zauwazyliscie, ze nikt z nas nie wspoldzialal dotad z inna druzyna? Kazdy cwiczy osobno... -I co z tego? - spytal Petr. - Przeciez to tylko manewry. Co innego, gdybysmy mieli do czynienia z Raumami, ktorzy nosiliby prawdziwa bron. -Coz, racja. -Niemniej dobrze, ze zwrociles na to uwage - orzekl Kipchak. - Przekazcie druzynom, ze gdyby wszystko sie posypalo, wracamy za rzeke, zbieramy sie i atakujemy raz a mocno, po czym odrywamy sie i zaczajamy piecdziesiat metrow za naszymi cookami, zeby sobie obejrzec tamtych. Czekamy, az je znajda. Na pewno beda zaskoczeni. Wtedy wycofujemy sie jeszcze trzysta metrow, zawracamy kawalek i urzadzamy zasadzke na tych, ktorzy chcieliby pojsc po naszych sladach. O bladym swicie wracamy do siebie. Ale to plan tylko na wypadek, gdyby nam sie nie udalo. Na razie sprobujmy popsuc im chociaz koncowke dnia. - Rozejrzal sie wkolo. - Njangu, prowadzisz. Yoshitaro ukryl zdumienie. Nie czul sie jeszcze do tego gotowy i chcial zaprotestowac, ale spojrzawszy na Petra, spasowal. -Jasne, szefie - odparl i ruszyl pierwszy tak samo, jak chadzal kiedys po ulicach miasta: czujnie, zakladajac, ze w kazdej chwili moze sie zdarzyc cos nieprzewidzianego, ze wszedzie moze czaic sie wrog. Calkiem jak w symulacji, pomyslal. Ale nastepnym razem bede sie przekradal miedzy Raumami, wiec niech praktyka czyni mistrza. Zatrzymal sie w gorze rzeki i zlustrowal ja spod zarosli. Nikogo. Skinal na bocznych i poczekal, az zjawi sie reszta. Tak jak go nauczono, pokazal na migi: ja pierwszy, potem wy dwaj, nastepnie pozostali. Boczni szli w sporej odleglosci z obu stron glownej kolumny. Nagle Njangu uswiadomil sobie, ze chociaz ciagle jeszcze mozna go zwac zoltodziobem, dostal dowodztwo nad trzema dziesiatkami ludzi. Zaraz jednak odsunal te mysl, zeby mu sie w glowie nie przewrocilo. Woda byla zimna i siegala prawie do pasa. Kierujac sie lekko pod prad, szybko przebrnal dziesieciometrowy nurt i wspial sie na przeciwlegly brzeg. Bezpiecznie. Przechodzic. Patrol szybko do niego dolaczyl, przegrupowali sie i dotarli do drogi. Njangu przykucnal za krzakiem i przyjrzal sie jej. Petr i Monique przeszli obok, pokazali mu na migi, zeby mial oko na wszystko od poludnia, i wyszli na pokruszona szose. Przyklekneli i zaczeli sie nad czyms niemo naradzac, czesto macajac nawierzchnie. Njangu nie mial pojecia, o co moze im chodzic. Monique poruszyla kciukiem, jakby rzucala moneta, Petr poklepal sie po posladku. Potrzasnela glowa z udanym obrzydzeniem i wskazala na poludnie. W koncu Kipchak wrocil. -Poprowadzisz patrol na poludnie, ta strona drogi - wyszeptal. - Ja z reszta bede sie trzymal za wami. Jesli pierwsi dojrzycie przeciwnika, schowac sie i obrzucic granatami, wtedy wszyscy zaatakujemy. A jesli tamci wypatrza was pierwsi - wzruszyl ramionami - starajcie sie umrzec z godnoscia. Przeszli ze dwa kilometry, gdy w ciemnosci dobiegl ich najpierw warkot silnikow, a zaraz potem ujrzeli blyski reflektorow, ktorych uzycie bylo wyraznie sprzeczne z regulami manewrow. -Dobra - powiedzial Petr i Njangu az sie wzdrygnal. Tym razem Kipchak nie szeptal, lecz mowil normalnym glosem. - Alfa, Beta po tej stronie drogi, cofnac sie w las. Gamma, ubezpieczacie ich. Dorwith, trzymaj sie blisko Njangu. Monique, gdy sie zatrzymaja, wyjdziesz im na tyly, a gdy dam znac, obskoczysz ich. -Jasne, szefie - odparl Dorwith. -Tak jest, finfie Kipchak - powiedziala Monique. Juz ja sie nimi zajme. - Zniknela za zakretem. -Njangu, zdejmij opaske. Yoshitaro sciagnal oznaczenie agresora. Kipchak zrobil to samo, po czym oparl blaster o drzewo, rozpial kamizelke pancerna, podwinal jeden rekaw i rzucil helm na ziemie. -Jesli wygraja, rozstrzelaja nas jako szpiegow - powiedzial. - A teraz kladz sie tu na poboczu, a ja odegram tragedie. Gdybys nie wiedzial, zapadles nagle na tajemnicza chorobe i potrzebujemy pomocy. O, nadjezdzaja. Na drodze pojawilo sie szesc griersonow w konfiguracji ciezarowej, ze skrzynia ladunkowa zamiast przedzialu desantowego. Pozostawiono im po jednym dzialku w wiezyczce, ale lufy broni byly skierowane w niebo, co oznaczalo, ze stanowiska nie zostaly obsadzone. Sunely piec stop nad ziemia, jak nakazywal postepowac regulamin w poblizu przeciwnika. Na tej wysokosci byly niewidoczne dla radarow. Jadacy w pierwszym griersonie chorazy dowodzacy konwojem ujrzal na poboczu rozchelstanego finfa machajacego gwaltownie rekami i wzywajacego pomocy. Obok lezal bezwladnie drugi zolnierz. -Stoj, Sy - powiedzial do pilota i wyszedl na dach, zanim jeszcze pojazd sie zatrzymal. - Co sie stalo?! - zawolal do Petra. -Sir... zgubilismy sie... chcielismy wejsc na drzewo, zeby sprawdzic... ale sie nie udalo - wydyszal Kipchak. - Obawiam sie, ze moj aspirant nie zyje... nie rusza sie... Chorazy zeskoczyl czym predzej na ziemie i podbiegl do obu zolnierzy. -Spokojnie, czlowieku... Co jest?! - krzyknal, gdy biadolacy finf przystawil mu bron do glowy. -Ognia! - krzyknal Kipchak, a Lir i jej ludzie wybiegli na droge. Wszyscy mierzyli w konwoj. -Jestescie jencami Niebieskich! - obwiescil Kipchak. Niech nikt sie nie wazy pisnac! -Nie mozecie! - zaprotestowal chorazy. - Nie nosicie oznaczen przeciwnika. -Racja - odparl Petr. - To bezprawne i chyba niemoralne. - Zwrocil sie do swoich ludzi. - Po dwoch do kazdego pojazdu. Gdyby ktos stawial opor, wiecie, co robic. Zwiadowcy kopneli sie ku griersonom. Z jednego z nich dobiegl jakis krzyk, a potem jek. Po chwili we wlazie dowodcy tego pojazdu pojawila sie glowa Nectana. -Zalatwione. Jedno podbite oko. -To juz wykracza poza reguly gry - zauwazyl chorazy. -Istotnie - zgodzil sie Kipchak. - Bardzo mi wstyd. Co wieziecie? Dowodca konwoju zacisnal usta. -Sluchaj, przyjacielu - powiedzial spokojnie Petr i tak sie tego dowiem. Nie zamazales numerow wozow, wiec wiem, ze jestescie z czwartego pulku. Powiedz mi z laski swojej, co macie na skrzyniach, albo zachowam sie jak prawdziwy partyzant. Wrzuce cie do rzeki, a potem przywiaze do drzewa, zostawie i zadbam, zeby znalezli cie najpredzej za dwa dni. Chorazy spojrzal z niedowierzaniem na Kipchaka i doszedl chyba do wniosku, ze wpadl w lapy szalenca. Slyszal zreszta, ze ci ze zwiadu co do jednego maja nierowno pod sufitem. Uznal, ze lepiej bedzie wspolpracowac. -Na pierwszych dwoch griersonach sa namioty i spiwory, na nastepnych dwoch podgrzewane racje obiadowe, a ostatni wiezie prowiant dla kuchni oficerskiej. Tymczasem wszyscy jency opuscili juz pojazdy i zebrali sie na poboczu. Monique zjawila sie akurat na czas, zeby uslyszec ostatnie slowa bylego dowodcy konwoju. -Przykra sprawa - powiedziala bez krzty zalu. - Szykuje sie mokra noc, a niektorzy beda sie musieli obejsc bez namiotow i kolacji. Zaloze sie, ze czwarty pulk ruszy rano do boju z piesnia na ustach. Tym bardziej ze podobno jutro tez ma padac. -Nie mozecie tego zrobic - sprobowal raz jeszcze chorazy. -Juz to zrobilismy - powiedzial Kipchak. - Masz lacznosc z rozjemcami? -Nie. -Hm... to troche klopotliwe. Moglibysmy wprawdzie zrzucic caly ladunek i spalic pojazdy, zeby bylo autentyczniej, ale papcio Williams nie bylby z tego zadowolony. Lir, umiesz czasowo unieruchomic griersona? -Tak. -No to juz wiesz, co robic. - Kipchak spojrzal znow na chorazego. - Zwiad nie bierze jencow. Moglbym was puscic na slowo honoru, ale wygladacie mi na takich, ktorzy w zywe oczy zelgaja, ze nigdy nic nie obiecywali. Gdyby to bylo naprawde, najpewniej ustawilibysmy was pod najblizszymi drzewami i popelnili zbrodnie wojenna. Aby dowiesc rozjemcom, ze jednak was zalatwilismy, zabierzemy wam karty identyfikacyjne i spodnie. Ale puscimy was wolno, bo milujemy pokoj. Wasi sa szesc mil dalej, w druga strone jest zapewne tyle samo. Milego spaceru. Grupa Uderzeniowa atakowala az milo, a wiszace nad poligonem ekipy holo nieustannie rejestrowaly przyklady mestwa "naszych dzielnych kobiet i mezczyzn w mundurach". Widzowie wiadomosci mieli dostac swoja dawke propagandy, tym bardziej ze tydzien nie obfitowal w ciekawe wydarzenia. Niebiescy cofali sie ciagle na nowe, dogodniejsze do obrony pozycje, az w koncu znalezli sie na zboczach gory Najim. Radosni, ze wreszcie skonczylo sie to nieustanne kopanie, przygotowali sie do ostatniej walki, po ktorej caud Williams mial wyprawic wystawny bankiet dla swojego sztabu i rentierow z Cumbre D. Zolnierze obu stron ludzili sie jeszcze, ze skapnie im cos z tego stolu. -Nie pokochaja nas za to - powiedzial aspirant Vauxhall, rozwazywszy propozycje Hedleya. -Zapewne nie - przyznal Hedley. - Wielkie mi mecyje. -Beda klac - zauwazyl zamyslony starszy tweg Gonzales. -Po to chyba jestesmy, zeby wrog na nas klal? -Chyba tak. - Gonzales spojrzal uwaznie na przelozonego. - Jon, pozwol, ze sprobuje zgadnac, dlaczego wyskoczyles z tym pomyslem. Masz nadzieje, ze chociaz za to oberwiemy, to w koncu ci ze Wzgorz pojda po rozum do glowy i kaza nam sie zajac prawdziwymi bandytami? -Cholerny madrala - skomentowal Hedley. -Nizej - rozkazal caud Williams. - Chce sie lepiej przyjrzec temu wzgorzu. -Tak jest, sir - powiedzial Niedzwiedz i opuscil cooka na trzydziesci metrow. - Wala do nas z dolu, sir. -Zignoruj. To nie jest lot w ramach cwiczen - rzucil z irytacja caud, wbil spojrzenie w ziemie i sprawdzil cos na wyswietlaczu topograficznym. - To bedzie to - zdecydowal. - Latwo dojechac z drogi. Nasi goscie beda widzieli caly obszar manewrow, a gdyby jutro padalo, jest dosyc miejsca na namioty. Zabrzeczala radiostacja. Caud wlaczyl mikrofon. -Tu szostka, jestesmy... dobrze, milu Rao, slucham. Przez chwile milczal, tylko oczy robily mu sie coraz wieksze. - Brachu... - wyrwalo mu sie. - Odebralem, rozumiem. Za kwadrans jestem z powrotem. Poinformuj moich sztabowcow, zeby byli gotowi. Bez odbioru. -Odlozyl mikrofon. - Wracamy do sztabu. -Tak jest, sir. -Wreszcie cos sie ruszylo - mruknal caud. Niedzwiedz milczal, ale zastrzygl uchem. -To tajne - powiedzial Williams. - Przyszla oficjalna wiadomosc przez subradio. -Od Konfederacji? - spytal z nadzieja Niedzwiedz. -Nie. I nie przerywajcie mi, zolnierzu. Od Aleny Redrutha, protektora Lariksa i Kury. Zjawi sie u nas za tydzien na rozmowy z gubernatorem Haemerem. Niedzwiedz odczekal chwile i zadal oczywiste pytanie: -O czym chce rozmawiac, sir? -Nie wiemy. Ale nie chce sie spotkac tutaj, tylko na Cumbre C. Gubernator oczekuje, ze zapewnimy mu odpowiednia eskorte. - Zastanowil sie. - Niemniej manewry i tak mozemy dokonczyc, tyle ze bez paru oddzialow, ktore zaczna juz sie przygotowywac do zaszczytnego zadania. - Ze jak? - warknal Hedley. -Zabieramy sie stad, sir - powiedzial Ben Dill. - Wycofuja nas. Wszystkie griersony, ktore dostaliscie jako wsparcie, maja wracac do Mahanu. -Dlaczego? -O tym nie bylo ani slowa, sir. Zasugerowano nam tylko, ze mamy sie przygotowac do jakiegos zadania w prozni. -Nikt mnie, do diabla, nie uprzedzil. Zostaniemy bez transportu, tylko z garscia malych cookow. Wszystkie moje plany diabli wezma. A moze w ogole odwoluja manewry? Dill pokrecil glowa. -Nie wiem, sir. -Raczej nie - mruknal Hedley. - I jak ja teraz pociagne to wszystko... -Nie rozumiem - odezwal sie Vauxhall. - Dlaczego zabieraja nasze wsparcie powietrzne, zamiast ruszyc swoja rezerwe? -Powod jest prosty. Dill, badz uprzejmy zatkac uszy, bo bede sie zle wyrazal o twoich przelozonych. -Tak jest, sir - odparl olbrzym, ale w ogole sie nie ruszyl. -Agresor zawsze przegrywa, wiec chca nam ulatwic zejscie z tego padolu. Zapomniales, po co nas tutaj postawili? -Aha... No to co teraz zrobimy? -To, co zawsze - powiedzial Hedley. - Zaczniemy improwizowac i zrealizujemy plan B. 20 Linie Niebieskich rozciagaly sie polkolem w odleglosci jakiegos kilometra od plaskiego szczytu gory Najim. Pol kilometra nizej wznosilo sie wzgorze, ktore caud Williams wybral na punkt widokowy. Wszyscy ponizej stopnia mila zwali je po prostu Pryszczem.Williams rozlozyl sie ze swoimi namiotami sztabowymi zaraz za nim. Oczywiscie sztab byl zamaskowany, ale i tak nikt nie odwazylby sie poslac tam pocisku. I bez tego bylo trudno o awanse. Na szczycie Pryszcza pojawily sie tez rzedy krzesel dla gosci, a z boku wyrosl wielki namiot w jasne pasy. Tam mial sie odbyc bankiet. Caud Williams byl juz gotowy zwyciezac. Gubernator Wilth Haemer przybyl razem z calym stadkiem asystentow i dosc dziwnym wyrazem twarzy. Caud Williams zasalutowal regulaminowo, a Haemer zaraz odciagnal go na bok. -Zdumiewa mnie twoj spokoj - powiedzial. -Nie ma sie czym przejmowac - stwierdzil Williams. - Cwiczenia przebiegaja dokladnie wedlug planu. -Nie o tym mysle. - Gubernator rozejrzal sie wkolo. - Chodzi mi o wizyte Redrutha. -Mam zwyczaj martwic sie tylko o jedno naraz - powiedzial caud. Nieco sie napuszyl. -Jestem pewien, ze protektor Redruth chce jedynie omowic z nami skutki problemow lacznosciowych z Konfederacja. Moze ma dla nas jakies dobre wiesci albo chce zaproponowac wspolprace. Jego ostatnia wizyta przebiegla w bardzo przyjaznej atmosferze, prawda? -Tak, tak, ale... -Wszystko bedzie dobrze. -Bardzo bym chcial, abys mial racje. Rozeszli sie. Kazdy zyczyl w duchu temu drugiemu rychlego skapania sie w szambie. Prawie kilometr na zachod od Pryszcza ukrylo sie dwudziestu jeden ludzi w mundurach Konfederacji. Podobnie jak pierwsi osadnicy na Cumbre D, znalezli schronienie w rozlozystym zagajniku kwelfa. Roslina ta rosla w krag, wysylajac na jego obwodzie liczne pedy, ktore oplataly okoliczne drzewa i naginaly je coraz nizej, az tworzyly gesty i wysoki zywoplot. Niemniej posrodku kregu nie roslo zwykle nic wiekszego niz krzewy, i to z rzadka. Polana o promieniu od dziesieciu do trzydziestu metrow idealnie nadawala sie na kryjowke. Zwykle ukrywajacy sie wycinali jedno drzewo, a nastepnie ustawiali je w tym samym miejscu. Jord'n Brooks spojrzal na zegarek. -Za trzydziesci minut oficjalne zakonczenie tych glupich manewrow. Idziemy. Niech Jedyny pomoze nam wykonac zadanie. Jego podkomendni bez slowa zlapali za bron i ruszyli do wyjscia z kregu. -Przemyslalem to, co mowiles, tato - powiedziala Jasith Mellusin. - I postanowilam sie tu zjawic. Chciales przeciez, abym zaczela brac wiekszy udzial w zyciu rodzinnym i naszych interesach. A przeciez robimy interesy z wojskiem, prawda? Godrevy Mellusin uniosl brwi. -Jasith, nie traktuj mnie jak glupca tylko dlatego, ze jestem twoim ojcem. Nie, nie robimy zadnych interesow z silami zbrojnymi Konfederacji, chyba ze ty sprzedajesz im cos w tym przynoszacym straty sklepie z galanteria, na ktory mnie namowilas. Nie wierze tez, abys wyszla ze mna na ten deszcz tylko po to, zeby sobie popatrzec na zabloconych zolnierzy ganiajacych po okolicy. Chce wiedziec, kto to jest i czy ma dosc wysoki stopien, zebym nie musial zgrzytac zebami. Jasith spojrzala na niego oczami wyrazajacymi jedynie niewinnosc. -Naprawde nie wiem, o czym mowisz - powiedziala i zachichotala, a Godrevy usmiechnal sie krzywo. Jeden z jego asystentow poprowadzil oboje na zarezerwowane dla nich miejsce. -Co jest? - spytal zirytowany Loy Kuoro. -Przepraszani, sir, ale wykonuje rozkazy cauda Williamsa - powiedzial Gonzales. - Rekwirujemy ten pojazd na czas manewrow. -Cooo?! Nie mozecie! On nalezy do "Matin"! Wiecie, co to jest "Matin", prawda?! -Tak, sir. Siec holo. Ale ja mam moje rozkazy. Prosze wysiasc. -Ale to wlasnie ja robie relacje z tej waszej zabawy, do cholery! Jesli wezmiecie moj slizgacz, nie bedzie zadnego reportazu! -Tak jest, sir - powiedzial Gonzales. - Wielka szkoda, sir. A teraz, czy zechce pan wysiasc? -Za diabla. Ruszaj! - rzucil do pilota. Mezczyzna dotknal startera, ale Gonzales blyskawicznie otworzyl drzwiczki i wyciagnal go na zewnatrz. -Ty sukin... - Pilot uniosl piesc, ale Gonzales trzasnal go w zoladek i zgietemu wpol dolozyl w kark. -Wszystko widzialem! - krzyknal Kuoro. -Widzial pan, jak panski pilot posliznal sie i upadl? zapytal Gonzales. - Uderzyl glowa o kamien. Widzialo to jeszcze z pol tuzina ludzi, ktorzy chetnie zaswiadcza, ze doszlo do przykrego wypadku. To w razie gdyby chcial pan nas o cos oskarzyc. A teraz, jesli zechce pan opuscic slizgacz, bedziemy mogli zajac sie swoimi sprawami. Kuoro wysiadl, a dwoch szturmowcow wzielo go zaraz pod ramiona i odprowadzilo na bok. -Polozcie go razem z innymi - rozkazal Gonzales. Odciagnijcie tez tego biedaka i niech ktos sprawdzi, czy nie trzeba mu pomocy medycznej. Juz wczesniej sprowadzili z drogi siedem prywatnych i firmowych slizgaczy. Ich piloci i pasazerowie znajdowali sie obecnie pod straza kilkorga zolnierzy. Po chwili z zarosli wylonil sie alt Hedley. -Bedzie z tego lekki smrod - zauwazyl Gonzales. -Pewnie tak - zgodzil sie Hedley. - Ale gdybysmy go puscili, na pewno by cos chlapnal, a dowodztwo Grupy nie jest az takie glupie. Niemniej troche szkoda tego zurnalisty. Pamietasz, jak ci z "Matin" popierali pomysl podniesienia zoldu altom? -Nie, sir. Czytam tylko "The Economist" - odparl Gonzales. -I jak ja mam o tobie dobrze myslec - mruknal oficer i postukal w karoserie slizgacza. -Z drugiej strony to moze miec pewien smaczek. Potrzebuje trzech... nie, czterech ochotnikow. Na kogo teraz kolej? Gamma. - Obrocil sie w strone zarosli. - Dawac mi tu Kipchaka, Dorwitha z blasterem wsparcia, Heckmyera i tego nowego, Yoshitara. Cala czworka zaraz sie zameldowala. -Pakowac sie do tego medialnego slizgacza i czekac nakazal im Hedley. - Zobaczycie, co to znaczy zrobic rzecz wielka, smierdzaca, nielegalna i niesmiertelna. Wirtualne pociski z pierwszej fali griersonow nadlecialy od wschodu, zza kurtyny deszczu, i uderzyly w zbocze pagorka. Rownoczesnie odpalono przygotowane tam wczesniej ladunki i rzucono kilka bomb dymnych, a griersony i zhukovy wystrzelily caly roj petard. Bylo na co popatrzec. Jesli nawet ktokolwiek zauwazyl, ze dla unikniecia uszkodzen wszystkie pojazdy wyladowaly ostroznie i powoli, zachowal to dla siebie. Nikt tez nie powazyl sie spytac cauda Williamsa, dlaczego zarzadzil przynoszacy duze straty frontalny atak, zamiast uderzyc na Niebieskich z flanki. Zolnierze Grupy Uderzeniowej zaczeli przedzierac sie z krzykiem ku pozycjom przeciwnika. Zgodnie z rozkazem byli bardzo agresywni. Druga fala desantu nadleciala z zachodu i wyladowala jeszcze blizej przeciwnika. Teraz walka wrzala z obu stron Pryszcza. -Gdzie sie pchacie, idioci?! - krzyknal jakis dec. Bitwa juz sie skonczyla, wy... Brooks zastrzelil go od reki, a idaca obok kobieta zlikwidowala dwoch ludzi stojacych obok podoficera. Czwarty zolnierz zastygl przerazony widokiem krwi i przedsmiertnych drgawek kolegow. Zanim zdazyl oprzytomniec, Brooks zabil i jego. -Szybko - rozkazal. - Jestesmy za liniami desantu. Raumowie przedarli sie miedzy drzewami. Nie zwracali w ogole uwagi na krzyki drugiego rzutu, ktory wlasnie atakowal Najim. Mieli wlasny cel: wzgorze z pasiastym namiotem i miejscami dla widzow. -Ruszyc trzeci rzut - rozkazal Williams i jego adiutant, mil Rao, siegnal po mikrofon. Piec ugrupowan griersonow pierwszego pulku unioslo sie z ukrytego ladowiska i ruszylo w kierunku gory Najim w idealnej chwili. Wlasnie ustal deszcz i pokazalo sie slonce. Caud Williams ogarnal spojrzeniem swoj nienagannie funkcjonujacy sztab i wsluchal sie w ryk dziesiatkow pojazdow desantowych. To wszystko moje dzielo, pomyslal z duma. Sam stworzylem te jednostke, zbudowalem ja z niczego. Pierwszy pulk mial przeleciec nad pagorkiem z trybunami i wyladowac tuz za liniami Niebieskich, konczac tym samym wojne... konczac manewry, poprawil sie w myslach caud. Konczac je triumfalnym zwyciestwem. Williams ujrzal nagle maly dziennikarski slizgacz z logo "Matin" przemykajacy przed formacja griersonow. Jesli ten idiota wejdzie moim ludziom w droge i doprowadzi do kolizji... pomyslal, ale zaraz odetchnal, zorientowawszy sie, ze maszyna leci duzo ponizej pulapu desantowcow. To pewnie ten zapaleniec Kuoro. Jego ojciec mowil, ze beda krecic cale manewry dla holo. Bedzie mial dobry material, akurat dla spragnionych wrazen Cumbrian. Niech serca prawdziwych obywateli Konfederacji zabija zywiej. Musze pamietac, aby poprosic go o dysk z kopia nagrania. Slizgacz skrecil i zanurkowal prosto na sztab Williamsa. Dolaczylo do niego siedem innych, ktore wynurzyly sie nagle z dzungli na wschodzie. Jasith Mellusin rozgladala sie wkolo, probujac dojrzec, gdzie tez jest jej Garvin... No, moze jeszcze niezupelnie "jej". Zalowala, ze nie zapytala go, jakie dostal zadanie. Wiedzialaby teraz, gdzie patrzec. Znudzony Garvin natryskiwal farbe na zadrapania na pancerzu lsniacego poza tym griersona. Myslal przy tym, czyby nie urwac sie na chwile i nie zadzwonic do Jasith, ale ostatecznie uznal, ze to nie jest dobry pomysl. Robil, co robil, na rozkaz Bena Dilla, a nie skutkiem fanaberii starszego twega Rica czy innego dupka, ktorego rozkazy mialby w glebokim powazaniu. Wrocil do pracy, zastanawiajac sie, czy to tajne zadanie, dla ktorego odwolano ich z cwiczen, okaze sie ciekawe i czy bedzie mogl po nim pojechac do Leggett na przepustke. Zandarm w wymuskanym mundurze uniosl wladczo reke. -Stac. To teren dla VIP-ow, nie mozecie... Jeden z ludzi Brooksa strzelil mu w glowe. Mezczyzna runal w drgawkach na ziemie. Brooks uslyszal ostrzegawcze krzyki, ale nie zwrocil na nie uwagi. Zostalo im juz tylko dwiescie metrow do trybun. Byl gotow wykonac zadanie. Slizgacz przysiadl obok sztabu. Dwoch wartownikow, ktorzy podeszli do maszyny, zanim jeszcze drzwi otworzyly sie do konca, ujrzalo pieciu wyskakujacych ze srodka ludzi. Wszyscy byli zarosnieci i nosili opaski Niebieskich. Dorwith skosil wartownikow seria slepakow. -Jestescie zabici! - krzyknal do nich Njangu i wpadl do sztabu. -Hedley! - wrzasnal caud Williams. - Co to ma... Hedley odbezpieczyl granat z niebieskim dymem i rzucil go pod nogi Williamsa. -Jestesmy bohaterskimi idiotami w misji samobojczej! - zawolal. - Obawiam sie, ze pan nie zyje, sir! -Nie mozecie... -Juz za pozno, sir. - Sztab zasnuly kolorowe dymy, bylo slychac paniczne krzyki oficerow i strzaly. Na zewnatrz zawyly silniki pozostalych slizgaczy i zawolania bojowe zwiadowcow, ktorzy wzieli sie do "wyrzynania" struktury dowodzenia "wroga". Nad to wszystko wzbil sie w pewnej chwili stentorowy ryk cauda Williamsa: -Hedley, ty skurwysynu, juz po tobie! Pojdziesz pod sad polowy! Twoja kariera... I wtedy Njangu uslyszal prawdziwe strzaly. Trzech Raumow przykleklo i ostrzelalo trybuny. Zaraz potem do szczeku ich broni dolaczyly krzyki bolu i strachu. -Dalej! Ladowac ostre! Oni naprawde strzelaja! - zawolal Gonzales. Jasith Mellusin rozgladala sie zdezorientowana, usilujac zrozumiec, co tu sie dzieje. Nagle stojacemu dwa metry od niej mezczyznie cos rozsadzilo glowe. Dziewczyna otworzyla usta do krzyku, ale ojciec zaraz podcial jej nogi, przewrocil na ziemie i oslonil wlasnym cialem. Cywil z pistoletem w dloni zanurkowal pod slizgaczem i strzelil do Brooksa. Chybil. Zanim Brooks zdazyl zareagowac, trzymajaca sie obok niego kobieta wpakowala w mezczyzne dwa ladunki. Brooks pokazal zeby w bezglosnym warknieciu i pobiegl ku trybunom. Jego przyboczny sciagnal jezyk spustowy, zapomniawszy, ze przestawil karabin na ogien ciagly. Seria poszla w powietrze i bron zamilkla. Raum stanal oglupialy i spojrzal ze zdumieniem na pusty magazynek. Zanim zdazyl sie nadziwic, zginal. Brooks nie zauwazyl, kto go zabil. Njangu wybiegl ze sztabu. Zmacal przycisk zwalniajacy magazynek, a lewa reka siegnal do kieszeni na biodrze po drugi, z ostra amunicja. Wsadzil go do gniazda i przybil dlonia dla pewnosci, ze wszedl jak trzeba. Zaraz pognal dalej. Po raz pierwszy w zyciu slyszal wkolo siebie huk prawdziwej strzelaniny. -Za tym! - krzyknal Hedley, biegnac w kierunku pasiastego namiotu. Njangu, Dorwith i reszta zwiadowcow pospieszyla za nim, mijajac nieruchomego, lezacego z rozdziawionymi ustami hauta. Njangu wypadl na otwarta przestrzen... i trafil prosto w jadro szalenstwa. Gromada zolnierzy Konfederacji metodycznie ostrzeliwala VIP-ow. Co, u diabla? -Zabic ich! - zawolal Hedley. - Oni sa tylko przebrani w nasze mundury! Zabic ich wszystkich! Njangu nie zastanawial sie, tylko przykleknal i uniosl bron do ramienia. Naprowadzil punkt celowniczy na korpus jednego ze strzelajacych i sciagnal jezyk spustowy. Nie zobaczyl plomienia i nawet nie poczul kopniecia, ale mezczyzna zadrzal, wyrzucil karabin wysoko w powietrze i upadl bezwladnie. Yoshitaro wzial na cel kobiete, ktora przeladowywala akurat blaster, i znowu wypalil. Reczny blaster wsparcia zaszczekal w dloniach Dorwitha i zabojcy padli jak scieci kosa. Nagle zwiadowca dostal w ramie. Odtoczyl sie, jeczac z bolu. Njangu przypomnial sobie, czego go uczono, wzial umilkla bron i mimo swiszczacych obok pociskow skoczyl naprzod. Przykucnal za transporterem kolowym, uspokoil troche oddech i skosil seria trzech napastnikow. Ktos rzucil sie ku niemu z wrzaskiem: -Przestan, do kurwy nedzy! Zabijasz naszych ludzi! Dostal, nim dobiegl. Njangu wypatrzyl tego, ktory go zastrzelil, i poslal mu kilka ladunkow. Prosto na Brooksa szla, potykajac sie, jakas kobieta w czarnej sukni. Zakrwawione dlonie przyciskala do twarzy. Gdy je odjela, ujrzal jedna krwawa miazge. Strzelil jej dwa razy w piers i poszukal nastepnego celu. Dwoch Raumow obok niego padlo. Obrocil sie, przykleknal i strzelil. Dec Alyce Quant dostala w bok. Njangu ujrzal kleczacego mezczyzne, ktory wyjal z plecaka gruby cylinder i odchylil sie do rzutu. Nie zdazyl zrobic nic wiecej. Trafiony przez Njangu wypuscil cylinder, ktory upadl tuz obok jego bezwladnego ciala. Inny z napastnikow wrzasnal na ten widok i rzucil sie do ucieczki. Granat eksplodowal w blysku czerwonego ognia i czarnego dymu, rozrzucajac pacyny blota, odlamki i fragmenty cial. Brooks widzial smierc grenadiera i wybuch, ktory zabil co najmniej szesciu Raumow. Nie musial sie dlugo rozgladac, zeby policzyc swoich ludzi. Zostalo ich juz tylko troje. -Uciekac! - krzyknal i pobiegl zygzakami ku odleglej dzungli. -Juz po wszystkim! - uslyszal Njangu. - Wszyscy zalatwieni! Wstrzymac ogien! - Ze zdumieniem zorientowal sie, ze to on sam tak krzyczy. Strzaly natychmiast ucichly i daly sie slyszec jeki oraz wolania dochodzace z trybun, ku ktorym bieglo juz kilku ludzi z krzyzami na rekawach. Przed nimi lezaly dziesiatki zmasakrowanych cial. Cos sie poruszylo, ktos strzelil. Cialo zadrgalo i znieruchomialo na dobre. W tasmie jego recznego blastera wsparcia zostalo jeszcze z dziesiec pociskow. Z bronia ciagle w gotowosci podszedl do pozabijanych szalencow. Obok pojawil sie krecacy z niedowierzaniem glowa, ciagle jeszcze wsciekly Kipchak. -Co za cholerny sposob prowadzenia wojny... 21 Armia pochowala swoich poleglych pod szarym, zaniesionym chmurami niebem.Razem z piecioma zwiadowcami i czterema innymi, ktorzy zgineli, odpierajac atak Raumow, pozegnano tez siedem ofiar wypadkow podczas manewrow. Jesli nawet ktokolwiek ze zwiadu mial cos przeciwko temu, nic nie powiedzial. Zginelo dziewietnastu cywilow, dwakroc tylu zostalo rannych. Grasujace bandy zamordowaly szesciu niewinnych Raumow, a gubernator zarzadzil dla mieszkancow Eckmuhl godzine policyjna. Jak powiedzial, "Wylacznie dla ich dobra". Rentierzy chcieli, zeby wyciagnal surowe konsekwencje wobec wszystkich Raumow, ale na to Haemer juz sie nie zgodzil. Niemniej wielu szemralo, ze cos nalezy z tym zrobic. -To byla czysta glupota i blazenada - powiedzial caud Williams. Alt Hedley stal przed nim na bacznosc i milczal. Nie sadzil, aby jego przelozony oczekiwal komentarza. -Niemniej pan... - ciagnal Williams - i panscy ludzie zasluzyliscie na pochwale za szybka reakcje i skuteczne przeciwdzialanie zamachowi. -Dziekuje, sir. -Mam jednak pytanie. Przy okazji wyszlo na jaw, ze wszyscy panscy ludzie mieli ostra amunicje, czego regulamin w takich okolicznosciach surowo zakazuje. Hedley ponownie uznal, ze najlepiej bedzie zachowac milczenie. -Gdyby braklo mi rozumu... a szczesliwie tak nie jest... moglbym spytac, dlaczego pan na to zezwolil i skad panscy ludzie wzieli pelne magazynki, skoro obowiazuje nas scisle racjonowanie amunicji. Czy zechce mi pan to wyjasnic? - Odczekal sekunde. - Tak myslalem. W normalnych okolicznosciach heroiczna postawa panskich ludzi zostalaby nagrodzona odznaczeniami i awansami. Z drugiej strony powinienem was ukarac za nieregulaminowe postepowanie. Mam wrazenie, ze w tym wypadku kara i nagroda sie znosza. Co pan o tym sadzi? -Szczerze, sir? -Przypuszczam, ze inaczej nie potrafilby pan odpowiedziec. -Dobrze, sir. Nie dbam o siebie, ale mysle, ze to cholernie nie w porzadku wobec moich ludzi, ktorzy po prostu wykonywali moje rozkazy. Williamsowi az uszy poczerwienialy. Wciagnal gleboko powietrze, przytrzymal je dluzsza chwile w plucach i wypuscil. -Chcialem szczerej odpowiedzi... i uslyszalem ja. Bedzie, jak postanowilem. Teraz przejdzmy do innych spraw. Za dwa dni czeka nas specjalne zadanie. Lecimy na Cumbre C, i to w bardzo waznej sprawie. Zajmie to nam jeden dzien, a moze nawet mniej. Gdy wroce, rozprawimy sie ostatecznie z tymi bandytami, ktorzy kryja sie w gorach. Nie bedziemy szczedzic w tym celu sil ani srodkow. Panska kompania znajdzie sie w awangardzie. Zostaniecie wzmocnieni orkiestra oraz ludzmi z kompanii honorowej, to znaczy druzyna z ochrony sztabu, ktora dolaczy do was, gdy wroci z Cumbre C. Dostaniecie tez kilka ciezkich pojazdow desantowych oraz druzyne zwiadu powietrznego. Jesli to nie wystarczy, mil Rao oglosi zaciag ochotniczy albo wyznaczy kolejne pododdzialy. -Tak jest, sir - powiedzial Hedley i zasalutowal. Wyszedl, zastanawiajac sie, co jego banda pomysli o tych uzupelnieniach. Czyscibuty z kompanii honorowej i grajkowie! 22 Cumbre C Wiatr omiatal poraniona przez ludzi powierzchnie planety i wirami wynosil pyl wysoko w pustke. Powietrze nadawalo sie tutaj do oddychania, ale bylo tak gorace, ze kazdy jego haust wdzieral sie do pluc palacym ostrzem.Ludzka kwatera glowna miescila sie w kompleksie klimatyzowanych budynkow schowanych pod niska kopula, calkiem jak na pozbawionym atmosfery ksiezycu. Pol planety dalej miescilo sie centrum musthow, dwa czteropietrowe gmachy kryte czyms, co przypominalo dachy pagod. Wszedzie trafialo sie na wielkie dziury w ziemi w ksztalcie odwroconych ziguratow, a w nich ciezka maszynerie, po czesci calkowicie automatyczna, po czesci zdalnie sterowana. W sumie krecilo sie tu bardzo niewielu ludzi. Dwa transportowce zawisly dwanascie metrow nad powierzchnia i otworzywszy luki, zaczely wypuszczac przywiezione griersony i zhukovy, ktore wylatywaly o wlasnych silach i natychmiast rozkladaly anteny. Garvin i Kang zeszli ze swoich stanowisk i stanawszy za fotelem Dilla, spogladali przez przednia szybe na pustynny krajobraz. -Wiem, ze to sie oplaca, ale czy musi wygladac tak paskudnie? - spytala Kang. -Cisza na pokladzie - warknal Dill. - Stanislaus ma pelne rece roboty, a jak bedziecie tak gadac, jeszcze staranuje ktoras z tych wielkich kryp. Oboje umilkli, podczas gdy Gorecki, ostroznie manewrujac griersonem, podprowadzal go ku linii pojazdow ustawionych przed kwatera glowna. Po calej serii drobnych przesuniec do przodu, do tylu i na boki kierujacy ruchem zolnierz ustawil griersona pod sznurek z pozostalymi i zdecydowanie skrzyzowal uniesione rece. Gorecki poslusznie wyladowal. -Jestesmy, Ben - zameldowal. -Nie wylaczaj napedu, ale mozesz zablokowac stery. -Dobra - rzucil Gorecki i podszedl do niego. - I co teraz? -To, do czego nas szkolono - odparl Ben. - Czekamy. -A nie domyslasz sie na co? -Za diabla. Jestem tylko mala cichutka pieczarka, co rosnie w ciemnosci karmiona gownem i czeka, az ja zetna. Caud Williams rozkazal, aby pojazdy przydzielone do grupy witajacej protektora zachowaly zolty stopien gotowosci. Oznaczalo to zaladowanie wszystkich wyrzutni i dzial, ale bez gotowosci do otwarcia ognia. Garvin przypomnial sobie Malverna i Celidona, ktory byl przeciez psem lancuchowym Redrutha, i uznal, ze na miejscu Williamsa wybralby stopien czerwony - czyli pelna gotowosc bojowa. I kazalby pojazdom czekac nie na ziemi, ale w powietrzu. Pol standardowej doby pozniej ozyl glosnik radiostacji: -Wszyscy wysiadac. -Z bronia czy bez? - spytal Garvin. -Z bronia. Gdy nic nie mowia, wtedy brac - wyjasnil Dill. Dziesiec minut pozniej, gdy stali juz w szeregu przed griersonami, z zoltobrazowego nieba opuscila sie na napedzie pomocniczym kolejna jednostka. -Dobrzy bogowie, a to co takiego? - zdumial sie Garvin. -Chyba niszczyciel klasy Remora - powiedziala Kang. Przeznaczony na okret dowodzenia flotylli malych niszczycieli Konfederacji. Budowalam model takiego, gdy bylam mala. Ale tamten na pewno nie mial tylu oslon i wiez artyleryjskich. -Na pograniczu to normalne - rzekl Dill. - Gdy Konfederacja cos juz tutaj przysle, uwaza, ze powinno starczyc na dwa pokolenia, modyfikuje sie wiec kazdy zlom tak dlugo, jak dlugo moze latac. -To akurat zrozumiale, ale oni go chyba kafarami w tej stoczni potraktowali. A to co? Wokol niszczyciela leciala w zwartym szyku jego eskorta - cztery przypominajace strzaly patrolowce. -Niech mnie - mruknal Dill. - Grat, ktorym moglby dowodzic jeszcze moj dziadek, a obok cos, co wyglada, jakby dopiero w zeszlym tygodniu zostalo przyslane z Centralnego. -A to sukinsyn... - szepnal Garvin. - Slyszalem, ze Malvern wiozl w ladowniach jakies naprawde nowe wynalazki. Ciekawe, czy Redruth wykupil je od piratow, czy... -Zamknij dziob - rzucil Dill. - Chcesz sobie narobic klopotow? Niszczyciel przyziemil, ale eskorta zostala w powietrzu. Na dziobie okretu widac bylo jego nazwe, Corfe, i znak, ktorego Garvin z niczym nie kojarzyl. Sluchaweczki w uszach zaszumialy i uslyszeli glos cauda Williamsa: -Cala grupa... przygotowac sie do oddania honorow Alenie Redruthowi, protektorowi Lariksa i Kury. Spod kopuly wyszedl gubernator Haemer w towarzystwie flankujacych go cauda Williamsa i mila Rao. Za nimi ciagnela gromada oficerow, poczet sztandarowy oraz orkiestra o zmniejszonym skladzie. Wszyscy ruszyli w kierunku Corfe, ktory otworzyl tymczasem wlaz i opuscil rampe. Zeszly po niej cztery postaci. Pochylil sie sztandar i gruchnela muzyka. -Prosmy bogow, zeby tamci zostawili nas w spokoju - szepnal Gorecki. - Nie lubie robic za malpe. Niemniej przybysze wyraznie mieli ochote na przeglad. -Nie garbic sie - mruknal Dill i jego zaloga wyprezyla sie, zachowujac jednak czujnosc. Garvin szczegolnie chcial zobaczyc Redrutha. Nigdy nie znalazl sie blisko zadnego przedstawiciela tego zagrozonego gatunku, jakim byli dyktatorzy. Gosc jednak nie robil wielkiego wrazenia: niewysoki, lysiejacy, pod czterdziestke, wygladal bardziej na pomniejszego biurokrate niz wielkiego przywodce. Nosil prosta brunatna bluze i takiez spodnie oraz jakas ozdobe na szyi. Dwaj ludzie idacy po jego bokach bezsprzecznie byli tylko ochroniarzami. Uwage Garvina zwrocil mezczyzna podazajacy zaraz za Redruthem. Byl wysoki, muskularny, czolo przecinala mu blizna po zle zagojonej ranie. Spogladal na otoczenie z zimnym dystansem podszytym lekkim rozbawieniem. I raczej pogardliwie. Nosil ciemnozielony mundur z baretkami, czarne oficerki i czarny skorzany pas z kordzikiem z jednej i pistoletem z drugiej strony. Garvin dobrze pamietal go z Malverna. To byl Celidon, dowodca "piratow". Jestem niewidzialny, pomyslal Jaansma, gdy podeszli do ich griersona. Nic we mnie ciekawego, ot jeszcze jeden zolnierz w szeregu. Jednak goscie zatrzymali sie akurat przed nimi. -Jesli mozna, chcialbym zadac kilka pytan panskim ludziom - zagadnal Celidon Williamsa. -Oczywiscie, prosze - odpowiedzial lekko zdenerwowany caud. Celidon podszedl do Dilla i spojrzal na rzad baretek na jego piersi. -To wasza druga tura sluzby? -Tak jest, sir - odparl Ben. -Zamierzacie zwiazac sie na stale z armia? -Jeszcze nie postanowilem, sir. Celidon pokiwal glowa i niczym jastrzab omiotl spojrzeniem reszte zalogi. Jego oczy spoczely na Garvinie. -Jaki macie przydzial, szturmowcu? -Strzelec pokladowy, sir. -Jaki jest zasieg skuteczny waszych shrike'ow? -To tajna informacja, sir. -Mozecie mi powiedziec, zolnierzu - warknal Celidon. - Larix i Kura sa waszymi sojusznikami. Sam wiele lat bylem oficerem Konfederacji. Garvin milczal. -Sluchamy, szturmowcu - powiedzial Williams. -W teorii i przy zawczasu rozpoznanym celu - dziewiecdziesiat kilometrow. W rzeczywistosci piecdziesiat albo szescdziesiat, i to w sprzyjajacych warunkach, sir. -Prawie dokladnie - stwierdzil Celidon. - W walce lepiej trzymac sie czterdziestu. Strzelaliscie juz? -Nie, sir. -Myslicie, ze traficie cos w ogniu bitwy? -Na pewno, sir. Celidon usmiechnal sie przelotnie. -Obyscie mieli racje. A jak jest z waszymi dzialkami? -Skuteczny zasieg ognia cztery tysiace metrow. Najlepiej przy widocznosci celu, naturalnej albo przyrzadowej. -Ile czasu trzeba na przeladowanie? -Okolo trzech minut, sir. -Pewnie wam uda sie szybciej. Jestescie dobrzy, moje gratulacje. Mam wrazenie, ze znacie swoje narzedzia walki. Ale jesli mozna, jeszcze jedno pytanie. Nie obawiacie sie, ze Grupa Uderzeniowa pozbawiona jest obecnie mozliwosci operowania w przestrzeni kosmicznej i ze w ukladzie Cumbre nie ma zadnej jednostki marynarki Konfederacji? -Nie sir, mnie to nie martwi. Takie sprawy spoczywaja na barkach cauda Williamsa, nie moich. -A co z musthami? -Co pan ma na mysli, sir? -Czy oni was nie niepokoja? -Nie, sir. Miedzy naszymi rasami panuje pokoj, nie ma wiec zadnego powodu do obaw. Celidon skinal glowa, jakby usatysfakcjonowany. -I ostatnie pytanie. Jak dlugo sluzycie w Grupie Uderzeniowej? -Osiem miesiecy, sir. Przylecialem na Malvernie. Celidon drgnal, lecz natychmiast sie opanowal, udajac, ze nie uslyszal nic niezwyklego. -Nie znam tej jednostki - powiedzial. - Idziemy. Dygnitarze oddalili sie, ale caud Williams pozostal obok Jaansmy. -Kazalem ci kiedys przemyslec to wszystko, co miales do powiedzenia, prawda? - spytal. -Tak jest, sir. -Nie jestem gluchy ani slepy. Widzialem reakcje Celidona. Mam nadzieje, ze nie rozpowszechniales swoich teorii na temat Malverna! -Nie, sir - odparl Garvin. - Zgodnie z rozkazem. -I dobrze - mruknal Williams, spogladajac za Redruthem. - Tak, chyba mamy sie nad czym zastanawiac. Przekaz swojemu dowodcy pojazdu, ze mozesz sobie przypiac jeszcze jedna belke, finfie Jaansma. Dobrze sie dzisiaj spisales. -Tak jest, sir. Dziekuje, sir. Haemer zaprowadzil gosci spoza ukladu do rzadko uzywanej, ale dobrze wyposazonej sali konferencyjnej. Z poczatku nie poruszal zadnych wazkich tematow, co zdawalo sie odpowiadac Redruthowi. W koncu gubernator stracil cierpliwosc. -Protektorze Redruth, mieliscie ostatnio jakis kontakt z Konfederacja? - Zadnego - odparl Redruth, usmiechajac sie krzywo. Chcialem nawet zadac to samo pytanie, ale juz pan na nie odpowiedzial. Nic. Zadnych przekazow ani gosci. Nie bylo tez wizyt jednostek marynarki, nie zjawil sie zaden konwoj, a garstka niezaleznych kupcow z pogranicza, ktora zjawila sie ostatnio na naszych planetach, wiedziala tyle co my, czyli nic. Dwa miesiace temu podjalem ryzyko i wyslalem w kierunku Centralnego korwete, ale gdzies przepadla, a w kazdym razie nie daje znaku zycia i nie odpowiada na wezwania. Haemer i Williams spojrzeli uwaznie na protektora. Obaj przypuszczali, ze Redruth klamie, ale z jego twarzy nie dalo sie wyczytac nic poza lekkim zaniepokojeniem. -I dlatego wlasnie skladam te wizyte - dokonczyl. -Tak? - rzucil spiety Haemer. -Musze dbac o wlasciwe planowanie gospodarcze i strategiczne. Gdyby mialo dojsc do dluzszego okresu bezkrolewia a... przeciez nie wiemy, co sie stalo z Centralnym. Niemniej byly meldunki o niepokojach i rozruchach, nawet o swiatach wystepujacych z Konfederacji, a potem nagle zapadla cisza. Roznie mozna ja interpretowac, ja jednak jestem czlowiekiem czynu i nie zamierzam biernie czekac. Postanowilem zatem, ze sam zadbam o pokoj i bezpieczenstwo mojego ludu. Zainicjowalem program rozbudowy floty i bedziemy potrzebowali dodatkowych dostaw rudy, ktore chcialbym pozyskac... zakupic w ukladzie Cumbre. Haemer nieco sie odprezyl. -Dobrze. Odciecie od rynkow Konfederacji nie sluzy naszemu przemyslowi wydobywczemu i ciesze sie, ze chcecie zwiekszyc wasze zamowienia. Nasze kopalnie nie beda mialy trudnosci z zaspokojeniem dowolnych potrzeb. -Spodziewalem sie, ze ta sprawa nie nastreczy problemow - powiedzial Redruth. - Za to z uwaga przygladam sie musthom. -Pod jakim katem? -Znam ich zamiary. Chcieliby kontrolowac caly znany wszechswiat. Realizuja swoj cel powoli, krok po kroku, jednak obawiam sie, ze wiesc o tym, ze stracilismy wsparcie Konfederacji, moze... ze tak powiem... rozbudzic ich ambicje. -Tez mnie to niepokoilo, jednak nasze stosunki pozostaja szczere i otwarte - powiedzial gubernator. -Mimo to chcielibysmy zaproponowac zwiekszenie srodkow bezpieczenstwa. Grupa Uderzeniowa nie ma zadnych mozliwosci operowania w prozni, my natomiast tak. Kilka naszych jednostek stacjonujacych w ukladzie Cumbre chyba uzdrowiloby sytuacje. Przypuszczam, ze bez trudu zdolalibyscie je utrzymac, a obywatele Cumbre spaliby spokojniej. Haemerowi zaschlo w ustach. Tak dlugo zastanawial sie nad odpowiedzia, ze caud Williams odezwal sie pierwszy. -Dziekujemy za propozycje. Bardzo nas cieszy, ze jestescie gotowi pospieszyc nam z pomoca. Jednak wasza obecnosc moglaby wywolac u drugiej strony niepozadane reakcje, ktorych wszyscy sie obawiamy. - Jakims cudem w jego glosie nie bylo slychac najlzejszej nawet nuty sarkazmu. -Nie rozumiem - rzucil nerwowo Celidon, ale Redruth pokiwal ze zrozumieniem glowa. -W tym rzecz - ciagnal Williams. - Musthowie, jak pan zaznaczyl, sa bardzo ambitni. Uwazaja, ze ich obecnosc w ukladzie Cumbre jest w pelni uzasadniona, a ja nie mam watpliwosci, ze licza na wiecej. Nie zdziwilbym sie, gdyby sprobowali zawladnac przynajmniej ta planeta i jej zasobami. Gdyby Larix i Kura nagle zwiekszyly swoje wojskowe wplywy w Cumbre, musthowie zapewne uznaliby to za zaklocenie rownowagi i niektorzy z ich bardziej radykalnych przywodcow potraktowaliby to jako pretekst do korzystnej dla nich reakcji. -I co z tego? - zapytal szyderczo Celidon. - Chyba nie chce pan zasugerowac, ze ci obcy moga byc w czymkolwiek lepsi od ludzi? Nie cofamy sie przed zadnym wyzwaniem, a jestem pewien, ze wkrotce nas to czeka. Wszystkie zwierzeta wiedza, co to strach, trzeba wiec to wykorzystac. -Musthowie nie sa zwierzetami - zaznaczyl Williams. -Ludzmi tez nie sa. - Celidon wzruszyl ramionami. Zapadla cisza, co wykorzystal Haemer. -Dowodca naszych sil zbrojnych trafil w sedno. Jakikolwiek incydent pomiedzy naszymi rasami moglby sie okazac iskra, ktora wznieci wojne. Bez wsparcia Konfederacji skutki takiej konfrontacji bylyby dla nas druzgocace. To dotyczy rowniez Lariksa i Kury. Celidon parsknal z niedowierzaniem, Redruth znowu pokiwal glowa. -Rozumiem wasze argumenty - powiedzial. - Zajmijmy sie wiec zmianami w naszej wymianie handlowej. Porozumienie w tej materii nam wystarczy. Przynajmniej na razie. 23 -Co to sie porobilo! - zawolal Njangu. - Kogos wydymales... czy wrecz przeciwnie? - Ladne, prawda? - powiedzial Garvin, podsuwajac mu pod nos dwa paski na swoim rekawie. - Dobrze, ze armia poznala sie wreszcie na swoim najlepszym zolnierzu.-Gadaj mi tu zaraz, bialy bracie, jak do tego doszlo, albo sam z ciebie to wycisne. Njangu az gwizdnal, uslyszawszy o Celidonie. Zaraz przerwal przyjacielowi, odszukal Petra i kazal Garvinowi zaczac od poczatku. -Chlopie... - westchnal Kipchak. - Czyli co, Redruth ostrzy sobie zeby na Cumbre? Moze nie bedzie z tego burzy, ale co nam zalezie za skore, to jego. Musthowie przed nami, Raumowie po lewej, byczki Redrutha po prawej i nikogo, kto by chronil nasze tylki. Oj, bedzie bal... -Jedno pytanie, Garvin - powiedzial Njangu. - Wszyscy zwijaja sie jak w ukropie, zeby ruszyc w pole i zrobic porzadek ze zbuntowanymi Raumami, a ty znalazles czas, zeby przyszyc sobie te belki i jeszcze przyszwendales sie tu do nas, jakbys nie mial nic do roboty. Jakim cudem? -Alt Wu, moj kochany nie doceniany dowodca plutonu, dal mi szesc godzin przepustki i pozwolenie, zebym wykorzystal ten czas na kontakty z cywilizacja. -A ty przyszedles tutaj tylko po to, zeby sie popisac nowa belka przed niegdys najlepszymi przyjaciolmi? Garvin przestal sie usmiechac i spojrzal pytajaco na Petra, ktory przekrzywil glowe w sposob zdradzajacy, ze podziela zdanie Njangu. -Coz, milo, ze przyszedles i pogadalismy - rzucil i wrocil do przerwanych zajec. -Dobra - powiedzial Yoshitaro. - O co chodzi? -Co teraz zamierzasz z soba zrobic? -W jakim sensie? -A bardzo prostym, Njangu. Pomysl. Wstapilem do armii... bo zaczelo sie robic ciekawie. Myslalem, ze zrobie swoje, odsluze jedna ture i zostawie pewne problemy za soba. -Zaciagnalem sie, bo gdybym tego nie zrobil, sad poslalby mnie na pranie mozgu. A moze i ty wreszcie zdradzisz, dlaczego tu jestes? -Na razie mniejsza o to... trzymajmy sie tematu. Tak czy owak, nigdy nie sadzilem, ze wyladuje na takim zadupiu, i na pewno nie planowalem czegos az tak ciekawego jak nagle znikniecie Konfederacji. -A ja niby co? - mruknal Njangu. - Mialem nadzieje, ze dostane przydzial gdzies blisko Centralnego. Na tyle blisko, zeby urwac sie we wlasciwej chwili i wrocic do tego, co robilem wczesniej. Tyle ze drugi raz nie dalbym sie zlapac. Rozwazalem tez taka mozliwosc, aby jak ty odsluzyc jedna ture i zaczac z czystym kontem. A teraz wyglada na to, ze calkiem stracilismy kontrole nad nasza przyszloscia. O tym myslales, pytajac, co zamierzam? -Owszem. Masz jakies pomysly? -Hm... Jesli tu zostaniemy, mozemy oberwac, i to zdrowo. -Zgadza sie. -Robi sie coraz paskudniej i niepredko zmieni sie na lepsze. -Tez sie zgadza. -W tej sytuacji mamy tylko trzy wyjscia - powiedzial Njangu. - Pierwsze: mozemy sie wykupic. -Znasz kogos z wieksza forsa? -Nie, chyba ze zaprzyjaznisz sie na serio z kims ze Wzgorz. Druga opcja to dezercja. -Dokad? -Nie wiem, cholera. Tylko glosno mysle. W Leggett raczej trudno zniknac, chociaz nie sadze, zeby szukali nas do upadlego. Nie wydaje mi sie jednak, aby tu bylo jakies godne uwagi srodowisko przestepcze, w ktorym ktos taki jak ja moglby sobie znalezc miejsce. Tobie zawsze zostaje gra. Moze najalbym sie na twojego ochroniarza? -Na dluzsza mete to nie interes - powiedzial Garvin. - Wczesniej czy pozniej jakis szemrany bystrzak zauwazy, ze zbyt czesto dostaja ci sie asy, i z czystej zlosliwosci polamie ci kciuki. A wtedy trudno juz manipulowac kartami. -Czyzbys cos o tym wiedzial? - rzucil niewinnie Njangu. -Nie draz tematu - ostrzegl go Garvin. - Ktoregos dnia ci o tym opowiem. I nie tylko karciana szulerka bywa niebezpieczna. Dotyczy to tez specow od znaczonych kosci. Wczesniej czy pozniej zgrywaja sie do gaci. -No to ucieczka na droge przestepstwa odpada - mruknal Njangu. - Moglibysmy jeszcze nawiac na inna wyspe i pracowac na chleb powszedni. - Wzdrygnal sie lekko. - Znam wioske, w ktorej wyzylibysmy z rybolowstwa. -I odkryli w sobie powolanie - rzucil z sarkazmem Garvin. - Az tak cie tam ciagnie? -Troche tak, ale bardziej do pewnej dziewczyny, nie do ryb. A ty? Obracales sie nieco wsrod moznych tego swiata. Nic ci nie podsuneli? -Jeszcze nie, ale za chwile jade do Leggett i moze cos sie tam wykluje. Moze. Jak dotad nic tego nie zapowiadalo. - Garvin zamyslil sie. - Zawsze mozemy sprawdzic, czy ci bandyci z gor nie potrzebuja instruktorow. -Kiepski pomysl. Na razie siedzimy na tylkach, ale wczesniej czy pozniej zacznie sie polowanie z nagonka. A wtedy wolalbym byc mysliwym, nie zwierzyna. -Racja. No to co robimy? Wojakujemy dalej? -Na razie nic lepszego nie przychodzi mi do glowy - powiedzial ponuro Garvin. - Wiesz, zawsze mialem sie za takiego, co to nawet z szamba wyplynie z roza w zebach, a tu prosze... Wpedzasz mnie w depresje. -Sam sie juz w nia wpedzilem - mruknal Garvin. - Bedziemy musieli jeszcze o tym pomyslec. -No chyba. Musi byc jakies wyjscie. Dzieki, ze zajrzales, finfie Jaansma. -Cala przyjemnosc po mojej stronie, szturmowcu Yoshitaro! Garvin chodzil tam i powrotem przed dworcem w Leggett. Wypatrywal czerwonego slizgacza Jasith i prawie nie zwrocil uwagi na dluga czarna limuzyne, ktora zatrzymala sie przy krawezniku. Zerknal tylko na nia z zazdroscia, gdy nagle uniosly sie drzwi i ze srodka wyjrzala Jasith. -Garvin! - zawolala. - Tutaj! - W jej glosie brak bylo szczegolnej radosci. Garvin, ktory zaraz pomyslal o obszernej tylnej kanapie limuzyny, pospieszyl ku dziewczynie. Pochylil sie, zeby ja pocalowac, ale pokrecila glowa. -Chce, zebys poznal mojego ojca - powiedziala, spogladajac na wysokiego mezczyzne o szczerej twarzy, ktory siedzial obok niej i wyciagal reke. -Godrevy Mellusin - przedstawil sie. - Jasith powiedziala, ze dostales pan przepustke do miasta i ze nie macie zadnych szczegolnych planow, wiec pomyslalem, ze moglbym was zaprosic na obiad. Garvin najchetniej wznioslby rece ku niebu i zawolal z wyrzutem: "Panie, chcialem tylko chwili wytchnienia na platkach roz!", ale udalo mu sie opanowac i mocno, po mesku uscisnal dlon Mellusina. -Tyle przynajmniej moge zrobic dla kogos, kto dwa tygodnie temu uratowal nam zycie - rzekl Mellusin. Poza tym chcialem poznac przyjaciela corki. Pamietam, ze gdy bylem mlody, mialem nienasycony apetyt, wiec wiem, jak temu zaradzic. Garvinowi wydawalo sie, ze starszy pan powiedzial to z lekkim blyskiem zlosliwego rozbawienia w oku. -Wskakuj, chlopcze. Kazalem juz przygotowac to i owo w klubie. -Przepraszam - szepnela mu Jasith, gdy usiadl obok niej. - Nie mialam wyjscia. Podrozujac, Garvin jadal juz w kilku ekskluzywnych klubach i wcale nie mial ochoty na wizyte w nastepnym. Nie dosc, ze szlag trafil romantyczny wieczor, to na dodatek mial dostac talerz pelen czegos jeszcze gorszego niz obiad, ktory darowal sobie dzis w bazie. Trafily mu sie jednak paszteciki z watrobek z orzechami w rosole, schab nadziewany jakimis cierpkimi owocami i polany sosem musztardowym, nie znane mu czerwone ostre warzywo oraz podana na cieplo salatka z pieczonym bekonem i slodkawym dresingiem o smaku brandy. Na deser byl suflet czekoladowy w sosie waniliowym. Wczesniej Mellusin wezwal kelnera od win i spytal, czy zostalo im jeszcze troche ziemskiego taittingera. Uslyszal, ze owszem, kilka skrzynek. Gdy kelner poszedl, Mellusin pokrecil glowa. -Wiekszosc tych ludzi uwaza sie za wlascicieli piwnicy, ktora sie opiekuja. I mysli, ze im jest wieksza, tym lepiej. Zapominaja o jakosci. Smutne. -Prawdziwy szampan? - spytal Garvin. - Nie wiem, czy moj awans o jedna belke wart jest az czegos takiego. -Kazda okazja warta jest szampana, Garvinie - powiedzial Godrevy. - W moim wieku przezycie jeszcze jednej nocy to juz cos. Niemniej obawiam sie, ze w obecnej sytuacji bedziemy musieli zmienic nasze upodobania do trunkow. Niestety miejscowe wina musujace nadaja sie tylko do czyszczenia butow. - Nagle przestal sie usmiechac. - Co myslisz o utracie kontaktu z Konfederacja? -O niczym nie wiem - odparl Garvin. - Ale nie podoba mi sie to. -A komu sie podoba? - odezwala sie Jasith. - Nic nie wiemy o modzie, nie dochodza plotki, nowiny o slawach, muzyka, holo... Jakbysmy zyli w prozni. -Bo tak wlasnie jest, kochana - powiedzial jej ojciec. -Wiesz, o czym mysle. -Czasem mam wrazenie, ze Jasith chce uchodzic w moich oczach za gluptasa - sapnal starszy pan. - Mysli, ze bede latwiej ulegal jej zachciankom. Jasith rozesmiala sie. -Teraz juz przesadzasz. Podano szampana, kelner odkorkowal butelke. Trunek zostal zaakceptowany i rozlany do kieliszkow. Krotko potem na stole pojawily sie pierwsze dania. -Skoro zbyles moje pierwsze pytanie, Garvinie, pozwol, ze zadam nastepne - powiedzial Mellusin. - Jak oceniasz wizyte protektora Redrutha? Nie patrz na mnie z takim zdziwieniem. O wiekszosci z tego, co sie dzieje w naszym ukladzie, dowiaduje sie w kilka sekund po tym, jak sie stanie. Mellusinowie naleza w koncu do rentierow. -Nie wiem, czy powinienem o tym mowic - wyznal Garvin. - Ostatnio niemal wszystko jest utajniane. -Takis ostrozny? Nawet nie potwierdziles, ze Redruth byl na Cumbre. -To prawda, prosze pana. -Wiekszosc ludzi w twoim wieku nie moze sie doczekac chwili, gdy beda mogli wypaplac wszystkim wkolo wszystkie swoje sekrety. O ile jakies maja, rzecz jasna. -Juz jakis czas temu nauczylem sie postepowac inaczej. Mellusin odczekal dluzsza chwile, ale Garvin nie podjal watku. -Dobrze - powiedzial w koncu starszy pan. - Ja jednak moge powiedziec, ze to wydarzenie wcale mnie nie cieszy. Protektor zjawia sie w naszym ukladzie, spotyka sie z Haemerem i jego ekipa, rozmawiaja przez jeden dzien, a potem wraca do siebie. Zadnego bankietu, oficjalnego powitania na Cumbre D, ani slowa do ludzi, z ktorymi spotkal sie poprzednim razem. Na przyklad ze mna - dodal. - I to nie podoba mi sie jeszcze bardziej. Skoro wybral sie na Cumbre C, jego wizyta musiala miec cos wspolnego z przemyslem wydobywczym. A jednak nie skontaktowal sie ze mna, chociaz jestem w tej branzy jednym z najpowazniejszych przedsiebiorcow. Nawet po tym sabotazu sprzed kilku miesiecy. To niepokojace, nie sadzisz? -Zapewne tak, prosze pana - zgodzil sie Garvin. Wspaniala ta pieczen, prawda? -Trudno, poddaje sie. - Mellusin spojrzal na corke. Twoj mlody znajomy to wzor dyskrecji. Jasith zachichotala i przypomniala sobie lekcje plywania udzielona Loyowi Kuoro. -Co w tym smiesznego? -Nic, ojcze. -No dobrze... To moze porozmawiajmy o czyms neutralnym. Co sadzisz o Cumbre, Garvinie? Jak znajdujesz ten swiat? -Jest interesujacy. -Z jakiej planety pochodzisz? -Mieszkalem na roznych, prosze pana. Moja rodzina wiele podrozowala. -A w jakiej branzy dziala? -W rozrywce. -Bardzo ciekawe. A ty nie chciales pojsc w ich slady? -Przez jakis czas tak bylo. Jednak rozne okolicznosci sprawily, ze ostatecznie zaciagnalem sie do wojska. -Calkiem niezly pomysl - powiedzial Mellusin. - Sam czesto sie zastanawiam, jakie byloby moje zycie, gdybym kiedys wybral sluzbe wojskowa, a nie to, co teraz robie. I tak zostales zeslany tutaj, na sam kraniec wszechswiata. -Jak dotad podoba mi sie na Cumbre. - Spojrzal znaczaco na Jasith i zaraz zostal za to nagrodzony. Dziewczyna wysunela stope z buta i pod oslona obrusu zaczela nia przesuwac po wewnetrznej stronie jego uda. -I dobrze. Takie planety stwarzaja wiele szans dla mlodych i ambitnych ludzi. -Prawde mowiac, dzisiaj rozmawialem o tym z przyjacielem. Zakladajac, ze zdjalbym mundur po jednej turze i ze staloby sie to wlasnie tutaj, na Cumbre D, jakie mialbym mozliwosci? Jasith przesunela stope jeszcze dalej i zaczela poruszac palcami. -Zauwazylem, ze wiesz, jak sie poslugiwac sztuccami i pochwalilem juz twoja dyskrecje. Bylbys pozadanym pracownikiem w ktoryms z przedsiebiorstw nalezacych do rentierow. Na przyklad Mellusin Mining. Potrzebujemy dobrych specjalistow od ochrony. Garvin pokiwal glowa. -Nie wiem, czy nim zakoncze sluzbe, nie znudzi mi sie to, ze ktos do mnie strzela. Mellusin usmiechnal sie. -Ambicje tez tutaj cenimy. Jak najpewniej zauwazyles, Cumbre D ma wlasny system klasowy. -Tak - odparl beznamietnie Garvin. -Niektorzy uwazaja, ze odbija sie w tym naturalny porzadek rzeczy. -To takze zauwazylem. -Garvin mial watpliwa przyjemnosc poznac u Bampurow poglady Loya Kuoro - powiedziala Jasith i spojrzala pytajaco na obu mezczyzn, niepewna, czy ma mowic dalej. -To ty wrzuciles tego balwana do stawu z liliami? -Tak. Niemniej nie obeszlo sie bez prowokacji. -Kuoro caly jest jedna wielka prowokacja, podobnie zreszta jak jego ojciec. Obaj idioci. Jak przypuszczam, dowodzil, ze Raumowie naleza do nizszej rasy? -Wlasnie, prosze pana. Na dodatek wypowiadal sie tak w obecnosci Rauma. Uznalem, ze to bardzo niestosowne zachowanie. -I jak tu sie dziwic, ze ten i ow ginie czasem w ciemnej uliczce. Ostrzegalem go, aby zachowal te poglady dla siebie albo przynajmniej wyglaszal je w obecnosci wlasciwych osob. Ale nie chcial. Miejmy nadzieje, ze sam to zrozumie, zanim ktos wbije mu to do glowy. O wiele bolesniej niz ty. Ale jak mowilem, na Cumbre D panuje system klasowy. Jego zreby powstaly krotko po przybyciu pierwszych kolonistow i otwarciu kopaln. Raumowie zjawili sie tu i zostali naszymi pracownikami nieco pozniej. Wiekszosc ludzi, niezaleznie od pozycji, w pelni akceptuje ten porzadek. Zaczynaja sie niepokoic zwykle wtedy, gdy nie sa pewni przyszlosci, a zadaniem przywodcow jest zapewnic im te przyszlosc. Cos nie tak, Garvinie? Jaansma zaczynal sie lekko pocic: stopa Jasith buszowala w okolicach jego rozporka. Dziewczyna ledwo skrywala wesolosc. -Nic takiego, prosze pana. Troche tu cieplo. Mellusin skinal na kelnera i kazal zwiekszyc obroty wentylatora. Gdy odwrocil na chwile uwage, Garvin zdolal uszczypnac Jasith w stope. Stlumila pisk i cofnela noge. -Na czym skonczylismy? - spytal Mellusin. -Wyjasnial pan, dlaczego rentierowie sa prawowitymi wladcami ukladu Cumbre - powiedzial Garvin. Mellusin zerknal na niego ostro, ale napotkal jedynie szczere i zaciekawione spojrzenie. -Chodz, Garvin, wywoluja juz twoj pociag - powiedziala Jasith. -Ide - odparl, wysiadajac ostroznie z limuzyny. Byl nieco pijany. - Dziekuje za obiad i za... ciekawa rozmowe, panie Mellusin. -To ja tobie dziekuje. To spotkanie bylo dla mnie przyjemnoscia i podobnie jak moja corka, jestem pod wrazeniem. Zapraszam ponownie, Garvinie Jaansma. -Dziekuje. Bardzo chetnie. -Chodz! - krzyknela Jasith i Garvin potruchtal ku niej. Spojrzal na tablice z rozkladem jazdy. -Mowilas cos, ze zaraz odjezdza, tymczasem mam jeszcze kwadrans. -Chce cie pocalowac, glupi. To powinno potrwac wlasnie okolo pietnastu minut. Chyba ze wolisz wrocic i pogadac jeszcze z moim tata. -No nie... poszukajmy jakiegos cichego kata. Ale wiesz, czego naprawde bym chcial? -Pochylil sie ku niej i wyszeptal kilka slow. -Garvinie Jaansma! Co za jezyk! -Po prostu chcialem jasno postawic sprawe, zeby przy nastepnym spotkaniu obeszlo sie bez nieporozumien na temat tego, czym wlasciwie mamy sie zajmowac. -Po czyms takim nieporozumienie nam nie grozi - odparla dziewczyna, udajac wstrzasnieta. - Ale ja tez ci powiem, czego chce. - Teraz ona wyszeptala mu cos do ucha. -Bogowie! - jeknal Garvin. - Nie wiedzialem, ze dziewczyny znaja podobne slowa! -A znamy - rzucila gardlowym glosem. - I powinienes zobaczyc, co potrafimy zrobic z ustami, gdy akurat nie mowimy. To jeszcze bardziej szokujace. 24 Altowi Javowi Hofzeigerowi chcialo sie plakac. Nikt, ani jego ojciec, emerytowany haut mieszkajacy na Mauren VI, ani jego instruktorzy w Akademii Wojskowej na Centralnym, ani nawet koledzy, inni mlodsi oficerowie, nie powiedzieli mu, ze tak wlasnie moze wygladac walka.Byla to walka, poniewaz bron mieli zaladowana ostra amunicja, a krazace w gorze griersony i zhukovy dostaly bojowe rakiety. Rozkazy nakazywaly zabic kazdego uzbrojonego czlowieka, ktory nie podda sie na pierwsze wezwanie. Tyle ze co to za walka? Nie widzieli zadnych celow. Napotykali jedynie ciemnych wiesniakow, ktorzy wytrzeszczali oczy, slyszac jego pytania, i nie potrafili nawet pokazac na mapie, gdzie wlasciwie lezy ich wioszczyna. Niesione przez troje spoconych zolnierzy radiostacje wyrzucaly przez caly patrol potok pytan i rozkazow. Pierwszy: "Dzida Delta Diabel, mowi Dzida Delta, podajcie swoja pozycje..." Dzida Delta oznaczalo dowodce czwartego pulku piechoty, sympatycznego mila Frana Whitleya, ktorego Jav jeszcze do niedawna calkiem lubil. On sam - i jego drugi pluton kompanii Delta czwartego piechoty - byl Dzida Delta Diabel. Mial pod swoim dowodztwem siedemnascioro zolnierzy. Drugi: "Dzida Delta Diabel, tutaj Delta Szesc... Sluchaj, Hofzeiger. Mam kontakt wzrokowy z Bravo, zostali za bardzo w tyle. Proponuje, zebys uszykowal sie do obrony okreznej i poczekal, az dolacza do glownych sil. Bez odbioru". Delta Szesc byla dowodzaca kompania Delta cent Theresa Rivers, osobka o ostrym glosie. Jav mial ja za bardzo kompetentna, moze tylko nieco nadgorliwa. Chociaz jesli chodzi o nadgorliwosc, przypuszczal, ze jego podwladni moga mowic to samo o nim. "Dzida Delta Diabel, mowi Lanca Szesc. Czemu idziecie tak wolno? Wleczecie sie jak na wycieczce... Jestescie cztery kilometry za grafikiem przemarszu... podajcie wasza pozycje. Odbior". Za kryptonimem Lanca Szesc kryl sie bog tej wojenki, caud Jochim Williams. Latal nad okolica w swoim cooku. Rivers siedziala w griersonie, a dowodca pulku w kolejnym cooku. Az trzy szczeble dowodzenia skupialy jednoczesnie uwage na jego patrolu, ktory mial przebyc droge z nadmorskich nizin wyspy Dharma do zlowrogich, nie zamieszkanych i zasnutych mgla wyzyn w glebi ladu. Wywiad Grupy Uderzeniowej podal, ze na tych wlasnie stokach ukrywaja sie Raumowie, ktorzy grabia okolicznych rolnikow i zmuszaja mlodziez, by wstepowala do ich oddzialow. Jak dotad nie napotkali jednak zadnych bandytow i nie slyszeli nic poza nieustannym jazgotem calej gromady przelozonych, trwajacym juz od przedswitu, gdy patrol wysiadl z griersonow. Jav najchetniej zlapalby wszystkie trzy mikrofony w garsc i wrzasnal, zeby zamkneli sie na chwile, dali mu pomyslec i odszukac przyblizona pozycje na mapie, ktora tak rozmijala sie z rzeczywistoscia, ze alt zaczal juz sie zastanawiac, czy na pewno przedstawia wyspe Dharma. Legenda sie zgadzala, ale nic poza tym Chcialby tez dac chwile wytchnienia swojemu plutonowi. Przeciez nie byl zlym oficerem... moze nie najlepszym w calym pulku, ale zawsze dostawal najwyzsze noty. A teraz nie dawali mu sie wykazac. Jeden z zolnierzy z radiostacja spojrzal na niego ze wspolczuciem. Alt nie byl taki zly, ale te dupki na niebie nie mialy pojecia, jak to jest wdrapywac sie po czterdziestostopniowej oslizlej stromiznie. Co chwila trafiali na rozmokla gline i musieli wbijac w nia pazury, aby nie zjechac na tylkach az do blyszczacego w dole oceanu. Nawilgle od deszczu pasy plecakow wrzynaly sie w ramiona, bron z kazdym krokiem zdawala sie wazyc pol kilo wiecej, pnacza lapaly za nogi, krzewy czepialy sie odziezy i jeszcze cos halasowalo dziwnie w zaroslach. Nie bylo szans, zeby w tych warunkach dojsc z czymkolwiek do ladu. -Zaczyna sie rowne - zgodnie z regulaminem wyszeptal idacy z przodu zolnierz. Kilkadziesiat metrow nad nimi huczal silnik cooka, a glosniki trzech radiostacji co rusz darly sie z cala moca. -Rowne przed nami - powtorzyl odruchowo kolejny zolnierz i Hofzeiger pokiwal obojetnie glowa. Dopiero po chwili przypomnial sobie, co sam wczesniej rozkazal plutonowi, i podal informacje dalej, a nastepnie otarl pot z czola i siegnal po mikrofon, przez ktory porozumiewal sie z caudem Williamsem. -Lanca Szesc, tu Dzida Delta Diabel... przekazuje sygnal... mapa nie odpowiada terenowi, a teren niemal nie do przebycia - musimy wycinac sobie droge... Odbior. -Delta Diabel, tu Lanca. Nie prosilem o wymowki, zolnierzu! Wykonywac rozkazy albo posle tam kogos innego! Hofzeiger chetnie by zaklal, ale tylko dwa razy przelaczyl mikrofon, dajac znac, ze odebral wiadomosc. Z przodu dotarl do niego kolejny szept: "Wioska przed nami. Zamieszkana. Co najmniej szesciu mieszkancow". -Kurwa mac - mruknal alt. - Kolejna, ktorej nie ma na mapie. - Wlaczyl mikrofon. - Lanca, tu Delta Diabel. Badzcie w gotowosci, mamy wioske do przeszukania. To samo powtorzyl do pozostalych dwoch mikrofonow. Szesciu przed nami - podal dalej i zaczal sie przedzierac wycieta w zaroslach sciezka. Lacznosciowcy ruszyli za nim, ale nagle wpadl na inny pomysl. - Wy trzej zostajecie tutaj. Sam sprawdze teren. Pierwszy usmiechnal sie z ulga. Cieszyl sie, ze przez jakis czas nikt nie bedzie na niego krzyczec. Zastepca Hofzeigera, tweg Adeon, czekal juz na skraju lichego pola uprawnego. Przed nimi lezala wioska: kilka chat rozrzuconych wkolo placu, na ktorym stal wielki chroniony drewnianym daszkiem automat telefoniczny, nakryty polkolistym dachem dom z prefabrykatow noszacy dumne miano SKLEP i dluga wiata, ktora sluzyla tu chyba za dom kultury, knajpe i sale zebran. -Jakies slady wrogiej aktywnosci? - spytal alt. Adeon pokrecil glowa. -Dwoje dzieci, jedna chuda kobieta kolo trzydziestki, zapewne w szostym miesiacu ciazy, dwa giptele. Zadnych goblinow. Ta wioska wykarmilaby gora jednego bandyte, a i to dopiero, gdyby przeszedl na diete. Giptel byl najbardziej udomowionym z miejscowych zwierzat. Sluzyl okolicznym mieszkancom Cumbre D jako maskotka, stroz dobytku, a czasem i zrodlo miesa, ktore bylo jasne i w smaku przypominalo nieco wieprzowine. Miejscowi biedacy nie hodowali zwykle innych zwierzat. Pierwsi osadnicy sprowadzili wprawdzie rowniez kury, ale szybko staly sie one ulubionym obiektem polowan stobora, powszechnego na planecie dwunogiego drapieznika o wezowym ciele. Hofzeiger dostrzegl wygladajacego z jednej z chat mezczyzne, ktory blyskawicznie sie schowal. -Wiedza, ze tu jestesmy - powiedzial. - Podciagnij ludzi, niech sie rozstawia, i przeczeszemy wioske. A my sprawdzimy, co to za wsiowy glupek tam sie czai. Kwadrans pozniej bylo juz po wszystkim. Zolnierze znalezli tylko dwudziestu szesciu przerazonych wiesniakow, wylacznie kobiety, dzieci i starcow. Doswiadczeni zolnierze powinni poczuc sie tym zaniepokojeni, ale alt myslal o czym innym. Wszystkie trzy radiostacje znowu zaczely zalewac go pytaniami, czy patrol cos znalazl, a jesli tak, to co, albo dlaczego i po co. Hofzeiger zignorowal w koncu caly ten jazgot, wycelowal bron w najblizszego tubylca i zapytal go o imie. -Eichere - odpowiedzial niechetnie mezczyzna. -A jak sie nazywa ta wioska? -Nie ma nazwy. Mowimy o niej po prostu wioska. -Kosmopolityczne towarzystwo - mruknal jeden z lacznosciowcow. -Cicho - rzucil alt. - Czy w okolicy sa jacys bandyci? -Bandyci? Nie wiem, o co chodzi. -Ludzie z bronia. Tacy, ktorzy odmawiaja posluszenstwa rzadowi - powiedzial niecierpliwe Adeon. -Tylko wy macie tu bron - odparl Eichere. - A czy jestescie posluszni rzadowi, tego nie wiem. -Nalezy mu sie kilka kopow - warknal finf. - Robi nam tu kabaret, zamiast gadac. Hofzeiger zgromil podoficera spojrzeniem i zwrocil sie do tubylca. Pol tuzina wiesniakow podeszlo do nich lekliwie i nastawialo ucha. -Jestes pewien, ze w okolicy nie ma zadnych bandytow? Eichere zacisnal wargi, odwrocil wzrok i pokiwal glowa. -Klamie - odezwala sie jakas kobieta. Miala trzydziesci pare lat i byla nieco mniej zniszczona praca niz pozostale. Jej ubranie bylo nieco czystsze i staranniej polatane niz lachmany innych kobiet. -Kim jestes? -Nazywam sie Balcha. -Widzialas bandytow? -Jasne - odpowiedziala. - Wszyscy widzieli. Ale on i reszta boja sie powiedziec. -Dlaczego? Obronimy was przed nimi. -W nocy? - spytal cynicznie Eichere. - Wrocicie tu z miasta dopilnowac, zeby nie spalili mi domu? I mnie? -Jestes tchorzem, Eichere - rzucila pogardliwie Balcha. - Musimy ufac rzadowi. Eichere prychnal. -Gdzie poszli ci bandyci? - spytal Hofzeiger. -Tamta sciezka. - Wskazala na drugi kraniec wioski. - Niedaleko stad maja oboz. -Oboz? -Tak, prosze pana. -Mozesz nas tam zaprowadzic? Balcha zawahala sie. -Zaplace ci - dodal alt. -Nie. Nie wezme pieniedzy. Ale jesli was zaprowadze, zabijecie ich wszystkich? Wtedy bedziemy bezpieczni. -Zabije tylko tych, ktorzy sprobuja stawiac opor odpowiedzial Hofzeiger. - Reszta zostanie aresztowana i stanie przed sadem. Otrzymaja surowe wyroki. -I nigdy juz nie wroca do naszej wioski? -Nigdy - zapewnil ja stanowczo oficer. -Wiec chodzcie za mna. To jakies dwie, moze trzy godziny drogi. - Ruszyla w kierunku sciezki. -Czekaj, Balcha - powstrzymal ja Hofzeiger. - Musze o tym zameldowac przelozonym. Dwadziescia minut pozniej Balcha, ktora szla druga, zawahala sie przed rozwidleniem. -Tedy - wskazala w koncu jedna ze sciezek, ale niezbyt pewnie. - Swietnie - wyszeptal ktorys ze szturmowcow. - Gubi sie pol kilometra od domu. Po kilku minutach przystanela pod dwumetrowym kopcem zbudowanym z wyschnietego blota przez owady, ktore Cumbrianie nazywali mrowkami. Rozgladala sie przez chwile ze zdumieniem, a w koncu obrocila sie do alta Hofzeigera, ktory szedl zaraz za nia razem z twegiem Adeonem i trzema lacznosciowcami. -Obawiam sie, ze prowadze was w zlym kierunku. Pozwolcie, ze wroce i jeszcze raz przyjrze sie rozstajom. Czy jeden z was moze na wszelki wypadek pojsc ze mna? Hofzeiger jeknal pod nosem i zlapal spojrzenie jednego ze szturmowcow, ktory nie zdolal na czas odwrocic glowy. -Habr, idz z nia. - Wyciagnal reke, a lacznosciowiec wlozyl w nia mikrofon. - Szef bedzie zachwycony... Delta Szesc, tu Dzida Delta Diabel... Balcha odczekala, az znajda sie z Habrem za zakretem sciezki, potknela sie i padla na kolana. Habr pochylil sie, zeby jej pomoc, ale nagle chrzaknal i spojrzal wstrzasniety na wystajaca z jego piersi rekojesc noza. Ostrze weszlo tuz pod pancerna kamizelka. Twarz wykrzywila mu sie cierpieniem, oczy zamglily i upadl. Kobieta, ktora przedstawila sie jako Balcha, wlozyla dwa palce w usta i gwizdnela. Comstock Brien, kryjacy sie nieco dalej w krzakach piec metrow od sciezki, uslyszal gwizd i skinal na czlowieka trzymajacego male plastikowe pudelko. Mezczyzna otworzyl je i wdusil znajdujacy sie w srodku przycisk. Opuszczone mrowisko zostalo pospiesznie podkopane, gdy patrol wysiadal z griersonow. Upakowano w nim potluczone butelki, zardzewiale gwozdzie i wszystkie smieci, jakie udalo sie znalezc na obrzezach wioski, a na koncu dodano jeszcze dwiescie kilo materialu wybuchowego. Czesc pochodzila z napadu na magazyn kopalniany na Cumbre C sprzed dwoch miesiecy. Po umieszczeniu w materialach wybuchowych dwoch sterowanych radiem zapalnikow zatkano dziure glina. Wybuch unicestwil alta Hofzeigera, dwoch lacznosciowcow i wszystkich, ktorzy stali tuz obok, a takze szescioro z pozostalej dwunastki zolnierzy. Polowa ocalalych zwijala sie na ziemi z bolu, reszta w glebokim szoku patrzyla tepo na skrwawione ciala. Brien krzyknal i trzydziescioro jego bojownikow wypadlo z kryjowek i otworzylo ogien z bardzo roznorodnej broni, od wojskowych blasterow po karabinki sportowe. Gdy skonczyli, zostalo juz tylko dwoch kwilacych rannych zolnierzy. Brien zastrzelil pierwszego, drugiego dobila jedna z kobiet. -Szybko - odezwal sie Brien. - Brac bron, buty, wszystko. Kobieta odwrocila mlodego zolnierza twarza do gory i ujrzala, ze jego piers jeszcze sie porusza. Uniosla archaiczna strzelbe. -Nie - wyszeptal zolnierz. - Prosze. Strzelba wypalila. Jedna z radiostacji jakims cudem przetrzymala eksplozje. -Delta Diabel, Delta Diabel, tu Delta Szesc. Co tam sie, u diabla, dzieje? Delta Diabel, odpowiadac natychmiast. -To tez zabrac - rozkazal Brien. Zza zakretu sciezki wybiegla Balcha. -Dobra robota - pochwalil ja Brien. Podziekowala skinieniem glowy i przyklekla przy jednym z cial. Szybko zaczela zdejmowac z trupa oporzadzenie. -Czy ktokolwiek w wiosce probowal kolaborowac z tymi giptelami? - spytal Brien. -Nie - odparla. - Sa dobrze wytresowani. Nie musimy nikogo karac. Cztery minuty pozniej na sciezce zostalo tylko dwanascie nagich cial. Caud Williams wysiadl z cooka i przeszedl powoli przez wycieta pospiesznie w dzungli polane. Kierowal sie do miejsca zasadzki. Ostatnie ciala znikaly wlasnie w plastikowych torbach. Cent Rivers siedziala na powalonym drzewie, twarz kryla w dloniach. Na spotkanie Williamsa wyszedl cent Angara. Zasalutowal. -Nie rob tego - powiedzial Williams. - Jestesmy w strefie dzialan zbrojnych. -Przepraszam, sir - odpowiedzial Angara. - Myslalem o czyms innym. Williams pokiwal glowa i ruszyl sciezka. -Czy macie jakies pojecie, ilu ludzi wroga zdolali zabic ci dzielni zolnierze, nim ulegli jego przewadze? -Najmniejszego, sir. Nie ma sladow krwi ani niczego. -Musieli przed ucieczka oczyscic teren, dranie. Trudno, bedziemy musieli podac przyblizone szacunki. -Sir? -Jak myslisz, ilu bandytow mogli zabrac ze soba? -Sir, nie znalezlismy zadnych sladow swiadczacych o tym, aby przeciwnik poniosl jakies straty - powiedzial Angara. -Nie moge uwierzyc, aby tak dobrze wyszkoleni zolnierze nie zdolali w ogole odgryzc sie wrogowi - stwierdzil Williams. - Masz pojecie, jak bardzo moze ucierpiec morale naszych ludzi, jesli uslysza, ze ich towarzysze broni zostali zaszlachtowani, nie majac szansy stawic oporu? Angara nie odpowiedzial. - Wiec rozumiemy sie. Zalozmy, ze kazdy zdolal dopasc co najmniej jednego. Odnotujemy zatem w kronice pulkowej, ze tych osiemnastu naszych, nim poleglo zabilo zapewne dwudziestu jeden wrogow i zranilo pietnastu. Angara ciagle milczal. -Slyszal mnie pan? -Tak jest, sir - odparl cent. - Dwudziestu jeden zapewne zabitych i pietnastu rannych. Sir. Williams przyjrzal mu sie uwaznie. Angara odwrocil glowe. -Co z wioska? -Wyslalem tam dwie ekipy, zeby przesluchaly tubylcow. Na razie niczego sie nie dowiedzialy. Kobieta, ktora zaofiarowala pomoc, przyszla do wioski w tym samym czasie, gdy wiesniacy uslyszeli, ze nasi laduja, i kazala traktowac sie jak swoja. Zagrozila, ze w przeciwnym razie stanie sie im cos bardzo zlego. Powiedziala, ze maja robic, co im kaze. Wiekszosc mlodszych mezczyzn przylaczyla sie do bandytow, podobno pod przymusem, ale ja bym w to nie wierzyl. Nie maja pojecia, skad bandyci przyszli ani gdzie poszli, ilu ich bylo i w ogole o niczym. -Trudno. Kontynuowac. Wciagnal gleboko powietrze i podszedl do Rivers. Usiadl obok niej. Uniosla glowe i Williams ujrzal, ze po jej twarzy splywaja lzy. -Zrobilas z nich zolnierzy i stracilas ich - powiedzial lagodnie. - Tak to juz jest. Ale pierwszy raz najtrudniej zniesc. -Jav... alt Hofzeiger byl jednym z najlepszych - odezwala sie. - Rekomendowalam go do awansu na centa. Teraz... - Zamrugala i przelknela z wysilkiem. - Wymordowali mi caly pluton. Finf Zelen strzelili w twarz... Przezylaby, gdybysmy ewakuowali ja w pore. Ale... - Glos jej sie zalamal. -Chodz, Thereso. Mamy jeszcze prawie tysiac szesciuset zywych. Polegaja na tobie. -Wiem. Mam tylko nadzieje, ze znajdziemy jeszcze sposob, zeby za to odplacic. -Na pewno - powiedzial Williams. Rivers spojrzala na ciemne, schnace juz plamy krwi i zacisnela wargi. -Tak, sir. Ktos na pewno wkrotce za to zaplaci. Dwa dni pozniej o zmierzchu w poblizu wioski wyladowal ostroznie samotny grierson. Wysiadlo z niego dwudziestu pieciu ludzi w ciemnych strojach, z poczernionymi twarzami i dlonmi. Mieli pistolety i noze bojowe. Wszyscy byli ochotnikami. Noc nie byla zbyt jasna, na niebie lsnily tylko dwa mniejsze ksiezyce, Penwyth i Bodwin. Grupa zebrala sie wkolo cent Rivers, ktora wyciagnela noz i uniosla go do gory. -Chce, aby wszyscy na Cumbre D wiedzieli, ze nigdy nie zapominany i zawsze karzemy mordercow. Wszyscy w tej wiosce sa winni. Ja prowadze. Schowala noz i caly oddzial ruszyl przez dzungle w kierunku wioski. -Slyszales najnowsze wiesci? - spytal Garvin. -A owszem - mruknal Njangu. -W ktorej wersji? -W obu. "Matin" utrzymuje, ze zrobili to wyrzuceni poza nawias prawa Raumowie, gdyz ktorys z wiesniakow byl na naszych uslugach. To jest wersja oficjalna. -A ty wiesz, ze to bujda. -Wiem. -Cholera, ale to ich nauczy - zapalil sie Garvin. Zadrzyj z bykiem, to wezmie cie na rogi. Ilu zabili? -Okolo czterdziestu. W wiekszosci kobiety i dzieci. -Slyszalem, ze to cent Rivers poprowadzila ten oddzial. -Tez tak slyszalem - przyznal Njangu. -No to co sie martwisz? To ich porzadnie wystraszy. Zrozumieja, ze nie mozna grac na dwa fronty. -Garvin, przestan gadac i zacznij myslec - powiedzial znuzonym tonem Njangu. -O czym? Tak sie zalatwia podobne sprawy. Oni zabijaja naszego, my zabijamy ich tuzin. To ich nauczy nie kombinowac. -Nauczy ich, owszem. Ze trzeba wstapic do partyzantki. Garvin spojrzal ze zdumieniem na przyjaciela. -Dlaczego tak myslisz? -Prosta sprawa. Po pierwsze, spojrz na to z perspektywy tych wiesniakow. Nasz oddzial zjawil sie na pol godziny i mial wrocic na wyspe, a tamci Raumowie sa za miedza. -No tak... -Gdybys byl takim wiesniakiem i chcial jeszcze pozyc, dla kogo bylbys bardziej uprzejmy? -Chyba dla Raumow - zgodzil sie niechetnie Garvin. -A teraz jeszcze to. Zaczelismy patrolowac gory i zamierzamy zaprowadzic tam lad, prawo i sprawiedliwosc, tak? Wiec pierwsze, co robimy po wystrzelaniu naszego patrolu, to posylamy szwadron smierci, ktory wyrzyna baby i dzieciaki. Swietny pokaz sprawiedliwosci i genialny sposob wzbudzania milosci u ludu. -A kto powiedzial, ze maja nas kochac? Nie po to dostalismy bron. -Spokojnie, przyjacielu. Po tym, jak ta popieprzona dziwka urzadzila te rzez, nawet najglupszy wiesniak nie bedzie mial watpliwosci, co wybrac. Po ktorej stronie bys stanal, gdybys byl nim? -Kurwa - warknal Garvin i przysiadl ciezko na pryczy Njangu. - Nie pomyslalem. -Chyba nikt naprawde nie pomyslal. I zaloze sie, ze nie zacznie myslec. Williams nie moze postawic Rivers przed sadem polowym. Nawet gdyby chcial. Dal wiec w ten sposob przyzwolenie nastepnemu idiocie, ktory miota sie od sciany do sciany, bo mu kumpla ustrzelili. -Chyba masz racje. -Na pewno mam. -Jakim cudem jestes taki madry? - spytal Garvin. -Nie madry, tylko przebiegly - poprawil go Njangu. - Gliny moga mylic sie do woli, ale ci z drugiej strony popelniaja zwykle tylko jeden blad. -Wiec chyba lepiej bedzie, jesli myslenie zostawie tobie? -Tak moze byc bezpieczniej. I powiem ci jeszcze jedno. To, co zrobila Rivers, niczego nie zalatwi. Niebawem zaczna sie zasadzki na kolejne patrole i wkrotce nasi beda sie bali ruszyc na pogorze w sile mniejszej niz cala kompania. A wtedy tamci zmienia taktyke. Beda strzelac z ukrycia, zza drzew, zabierajac jednego po drugim. -Ale z ciebie musi byc dran, ze takie rzeczy legna ci sie w glowie. -Ano jestem - Njangu odlozyl czyszczony wlasnie celownik i wzial czapke z pryczy. - Chodz. Postawisz mi piwo. Moze jak sie upije, upodobnie sie nieco do, tej bandy rozesmianych mordercow, naszej Grupy Uderzeniowej. Nastepny patrol zostal wystrzelany trzy dni pozniej, a cztery dni po tym kompania honorowa omal nie wpadla w zasadzke podczas rutynowego przeczesywania terenu niecale piec kilometrow od Wzgorz. Przy obu tych okazjach udalo sie zabic ledwie pieciu Raumow, chociaz oficjalne komunikaty mowily o dziewiecdziesieciu. Tylko siedmiu pojmano. Wypedzono ludzi z szesciu wiosek uznanych za wspierajace Raumow, a tuzin, w ktorych znaleziono bron albo inne zakazane materialy, zrownano z ziemia. Caud Williams nakazal zmiane taktyki. Odtad w dzungle mialy wyruszyc patrole w sile kompanii i - zaopatrywane z powietrza - pozostawac tam do pieciu dni, wysylajac druzyny na bliskie rozpoznanie. -Gdy taki maly patrol zlokalizuje bandytow, nie bedzie trudno uderzyc na nich z powietrza albo silami calej kompanii - wyjasnil. - Przewage zapewnia nam tez mozliwosc rozpoznania i dowodzenia z powietrza. Bandyci dodatkowo beda sie musieli wystrzegac wszystkiego, co lata, a my juz zadbamy, aby zawsze cos nad nimi wisialo. Dzieki temu ta kampania nie potrwa dluzej niz miesiac albo dwa i potem spokoj zapanuje w tych gorach. -Chyba bogowie sie na mnie uwzieli - powiedzial ponuro Garvin. -Dlaczego? - zapytala Jasith. - I dlaczego tak kiepsko widac? -Bo dzwonie z budki przed nasza kwatera - wyjasnil Jaansma. - Pelno tu roznych zabezpieczen cenzurujacych to, co mowie. Jest tez chyba jakies opoznienie w przekazie. Nie zebym chcial zdradzic cos tajnego. Do diabla, nawet nie znam zadnych tajnych informacji. -No to dlaczego tak biadolisz? Przeciez udalo ci sie do mnie dodzwonic. -Chodzi o to, co zamierzam - powiedzial Garvin. - I poniewaz... - Cos zahuczalo i na chwile silnie znieksztalcilo jego glos. - ...rozumiesz wiec, dlaczego tak powiedzialem? -Nie. Nic nie slyszalam. -Pewnie to tez jest tajne. Dobra, musze sie zastanowic, jak to powiedziec inaczej. -Chodzi o nas? -Tak. -Moze o to, ze jeszcze troche potrwa, nim znowu sie zobaczymy? - Uklady cenzorskie zagluszyly Garvina, ale zdazyl pokiwac glowa. - Tego juz sie domyslilam. Tata mi wyjasnil... a on wie to od bardzo grubych ryb. - Ladnie. Chyba wszyscy wkolo, Raumow nie wylaczajac, wiedza o mnie wiecej niz ja sam. -Moze ja do ciebie przyjade? -Watpie, zeby cie do mnie puscili. Wszyscy nasi pracownicy cywilni dostali polecenie, aby trzymac sie z dala od bazy, a na dodatek podwojono... - Reszta zdania zniknela w szumach. - Przepraszam, Jasith - powiedzial tonem, jakim moze mowic jedynie dwudziestoletni mezczyzna zmuszony zyc w celibacie. - Naprawde mialem nadzieje, ze... - Kolejna przerwa. - Moze ktoregos dnia... do diabla. Przez chwile tylko patrzyli na siebie. -Musze konczyc - powiedzial. - Ludzie czekaja w kolejce do automatu. -Garvin. Nadal chcesz sie ze mna spotkac? -Oczywiscie. Dobrze wiesz, ze tak. -To pozwol, ze zadbam, abys mial o czym myslec w tej calej bazie. Szybko rozpiela i rozchylila bluzke. Nie nosila nic pod spodem, a piersi miala jedrne i pelne. Podraznila paznokciem sutek, az nabrzmial. - Zaluje, ze nie ty mi to robisz - szepnela. -Ja tez - odparl ochryple Garvin. -Pokazalabym ci wiecej... dalabym ci cos wiecej, ale nasz majordomus kreci sie w poblizu. Tesknie za toba, Garvin. I bede gotowa, gdy mnie zechcesz. - Powoli przeciagnela jezykiem po wargach i rozlaczyla sie. Garvin wstal, nie odrywajac wzroku od poszarzalego ekranu. Ktos zalomotal do drzwi budki. -Wylaz stamtad! Inni tez maja dziewczyny! -Nie takie jak moja - powiedzial. - Nie takie. Dwa miesiace pozniej lista ofiar po stronie Raumow liczyla dwudziestu zabitych, piecdziesieciu szesciu pojmanych i osiemnastu, ktorzy sie poddali. Armia stracila trzydziestu osmiu zolnierzy, prawie dwudziestu bylo rannych. Z rak obu stron zginelo tez siedemdziesieciu trzech cywilow. Wojsko oraz patrole sil paramilitarnych spalily szescdziesiat cztery osady. W calej Grupie nikogo nie puszczono na przepustke. -Sam widzisz, to jest droga do zwyciestwa - powiedzial Comstock Brien. - Powoli, krok po kroku, ale dobieramy im sie do skory, i to nie tak ryzykownym sposobem jak twoj. Jord'n Brooks usmiechnal sie lekko. -Oby tak bylo, bracie - powiedzial. - Oby twoje nadzieje nie okazaly sie plonne. -Nie beda - rzucil Brien. - A teraz dobrze bedzie pokazac wszystkim, jak bardzo stalismy sie silni. Piec dni pozniej co najmniej dwustu uzbrojonych Raumow pojawilo sie jakby znikad na przedmiesciach Leggett i opanowalo stacje holo na czas wystarczajacy, aby nadac na cala planete swoj manifest. Zadali w nim sprawiedliwosci i rownosci dla wszystkich swoich pobratymcow. Zagrozili, ze jesli ich warunki nie zostana spelnione, Cumbre C i D splyna krwia. Odprawili "sad" nad obsada miejscowego komisariatu i powiesili siedmiu policjantow oraz przedstawicieli lokalnych wladz. Pozostali albo uciekli, albo zgineli podczas ataku. Trzydziestu dziewieciu cywili oskarzyli o zdrade ludu i zastrzelili, po czym znikneli rownie dyskretnie, jak sie zjawili. Posilki policji przybyly dopiero pol godziny pozniej, a armia potrzebowala na to az trzech kwadransow. 25 Wyskoczyli z griersona z bronia gotowa do strzalu. Nad nimi wokol budynkow krazyly niewidoczne we mgle trzy zhukovy. Wstawal szary swit.Wsrod trupow ludzi krazyli musthowie. Naliczyli trzydziestu trzech obcych w oporzadzeniu bojowym. Parami przechodzili od jednych ludzkich zwlok do drugich i upewniali sie, ze to juz tylko zwloki. Njangu i reszta druzyny Gamma obiegli dowodztwo musthow i zorganizowali tymczasowa obrone okrezna. Niecale dwa metry od Yoshitara lezal martwy mezczyzna ubrany jak zwykly rolnik, tyle ze na wierzchu mial wojskowa kamizelke, a obok niego upadl regulaminowy blaster piechoty. W piersi trupa ziala dziura wielkosci piesci. Njangu odwrocil wzrok, ale zaraz znowu na niego spojrzal, gdyz w ranie cos sie poruszylo. Bialoszare robaki robily juz swoje. Njangu z trudem przelknal sline. -To jakas ich bron - powiedzial uspokajajaco Kipchak, ktory przycupnal za plecami swoich ludzi. - Wystrzeliwuje kapsulke, ktora wywala dziure w ciele i peka, uwalniajac te robale. A one zjadaja zywcem delikwenta, zanim zdazy kwiknac. Robactwo tez pewnie potem ginie. -To akurat juz nie ma znaczenia - mruknal Penwyth. -Cisza tam! - warknal Gonzales. -Twoi zolnierze nie musza sie trudzic - powiedzial jeden z musthow do alta Hedleya. -Te sstworzenia possunely ssie za daleko, ale nie ssprawia juz nikomu zadnego klopotu. Nie ma ich wiecej w okolicy. Znalezlibysmy ich naszymi czujnikami. -Na pewno - odparl Hedley i obejrzal sie na cauda Williamsa, ktory ze swoja ekipa wysiadl ze sztabowego griersona. - Ale mam swoje rozkazy. -Marnujcie sswoj czass, jak wam ssie podoba. Nie moja ssprawa. Hedley pokiwal glowa i obszedl posterunki swojej kompanii. Raumowie musieli podejsc tamtym wawozem, pomyslal, widzac uslany z cial trop wiodacy od wylotu parowu prawie az pod same budynki. Pierwsi zabici zgineli od zwyklej broni strzeleckiej i wygladali w miare normalnie, jak zwykle ofiary blastera. Jednak ci, ktorzy dobiegli do budynkow, mieli o wiele paskudniejsza smierc. W jednym miejscu lezal stos prawie ze poszatkowanych trupow, a gdzie indziej... -Ciekawi cie, jak to bylo? - spytal musth, ktory nagle pojawil sie obok niego. -Tak. -Nazywam ssie Wlencing - powiedzial obcy. - Dowodzilem zolnierzami, ktorzy zabili tych partaczy, bo chyba tak trzeba ich nazwac. -Dlaczego partaczy? - spytal alt. - Ja jestem Jon Hedley. -Czy jesli ktos atakuje i ginie, nie zadajac przeciwnikowi zadnych sstrat, mozna go nazwac dobrym zolnierzem? A moze zle to widze? -Jesli chodzi o sam atak, widzisz to calkiem dobrze. -Czy to ta ssama grupa, o ktorej mowicie w waszych holo? Nazywacie ich chyba bandytami? -Tak. To ci renegaci. Zbuntowani Raumowie. -Wiem, kim ssa Raumowie - powiedzial Wlencing. Robactwo, ktore kopie w ziemi dla waszych wladnych. Mozna by ssadzic, ze powinni znac sswoje miejssce i nie probowac walki. -Nie sa w tym najlepsi - zgodzil sie Hedley. -To kaze mi ssie zasstanowic nad pewnymi ssprawami. Szczegolnie nad tym, jak dobrze walczycie. -Nie znam waszego uzbrojenia. Tych tam zabito z blasterow. Ale ci blizej? -To bardzo tajna bron - wyjasnil Wlencing, wyjmujac z torby pudelko z zaokraglonymi rogami. - Dotykam tego przycissku i rzucam. Gdy uderzy, wylatuja z niego wkolo male sstworzonka z... klujkami? Jesst takie sslowo? - Zadlami? -O wlasnie, zadlami. Trudne sslowo. -Powiedziales, ze to tajemnica. Dlaczego wiec tyle mi zdradzasz? -A dlaczego nie? Nie wydaje mi ssie, zeby to bylo cos sspecjalnego. Osiagi sstatkow kossmicznych, sstrategia, pocisski, tak, to jesst tajne, ale prosste pudelko? Smieszne. Poza tym to ja dowodze naszymi zolnierzami i nikt nie bedzie mi mowil, co mam robic. Albo czego nie robic. -Rozumiem - mruknal Hedley. -Macie duze klopoty z tymi partaczami, ktorym wydaje ssie, ze moga wszysstkim dyktowac prawa? -Bog mi swiadkiem, ze tak jest. - Hedley spojrzal na kolejne cialo, kobiece. - Jak ona zginela? -Od innej broni recznej - powiedzial Wlencing i siegnal do torby po cos z krotka i pekata lufa oraz dwoma paskami. Wzial urzadzenie w dlon i paski same ja objely. - Bardzo, bardzo zracy kwass wyrzucany sstrumieniem mocno ssprezonego powietrza. Tak ssamo sskuteczny jak wasze blasstery, chociaz na krotszy dysstanss. Schowal bron i spojrzal na grupe dowodcza. Do Williamsa dolaczyl jakis musth. - To Aesc - powiedzial. - Nasz dowodca w tym ukladzie. Mowi waszemu dowodcy, co ssie sstalo, i osstrzega go. -Ostrzega? - spytal Hedley. - Zaden musth dzissiaj nie zginal podczas tego napadu. To dobrze. Tak mussi byc. Niech tak bedzie dalej. Gdyby jeden musth... choc jeden... zginal z rak tych rebeliantow, wszysscy ludzie, winni, niewinni, wszysscy w ukladzie Cumbre albo by zgineli, albo poszli pracowac w kopalniach, a te swiaty stalyby sie czescia imperium musthow. 26 Wiesc o masakrze na plaskowyzu wzburzyla zarowno Raumow w kopalniach na Cumbre C, jak i tych osiadlych na Cumbre D. Najwiekszy ferment wzbudzila jednak w Eckmuhl, getcie Raumow w Leggett. Jego mieszkancy wprost oszaleli. W miescie nie bylo zadnych musthow, nienawisc Raumow obrocila sie wiec przeciwko policji oraz wyzyskujacym ich rentierom. Przewracali i palili policyjne slizgacze, pobili badz zamordowali wielu funkcjonariuszy. Oddzialy majace stlumic zamieszki zostaly przegonione, a komisariaty zamienily sie w oblezone twierdze. Ograbiono wiele sklepow, w tym dwa domy towarowe rodziny Angie Rady. Wszedzie krazyly gangi Raumow i kazdy, kto wypuscil sie na ulice nie uzbrojony albo w nie dosc licznym towarzystwie, ryzykowal zycie.W koncu sciagnieto z gor wojsko, aby zaprowadzilo porzadek. Zolnierze oczyscili ulice i ustawili na nich solidne zapory, jednak nienawykli do radzenia sobie z cywilnym balaganem, traktowali wszystkich Raumow jak wrogow. Kazdego, kto nie potrafil natychmiast wiarygodnie wytlumaczyc, co robi w tej chwili w tym akurat miejscu, natychmiast aresztowali. Czasem starczylo nawet miec po prostu nazwisko sugerujace raumskie pochodzenie. Kiedy Raumowie sporadycznie probowali stawiac opor, w najlepszym razie trafiali do szpitala, w najgorszym - do kostnicy. Niemniej na ulicach zapanowal spokoj. Holo, a w szczegolnosci "Matin", wychwalalo wojsko pod niebiosa. Zolnierze, obwolani przez media zbawcami Cumbre, chetnie tego sluchali, bo rzadko bywali chwaleni. Tylko nieliczni okazali sie odporni na te wazeline. Nalezeli do nich alt Hedley, finf Kipchak, finf Jaansma, szturmowiec Yoshitaro, cent Angara i jeszcze pare osob. -Teraz sama widzisz, ze moj pomysl przeniesienia walki do miasta mial sens - powiedzial Jord'n Brooks do Jo Poynton, gdy zespol planowania zbieral sie na kolejne spotkanie, tym razem w spalonej wiosce. -Nasi ludzie zostali pokonani - zauwazyla Jo. Brooks wzruszyl ramionami. -Tylko sie burzyli, to nie byla prawdziwa walka. Zostali pobici, ale nie pokonani. W duszach, sercach i umyslach wciaz walcza. Czy wsrod nich zostal choc jeden, ktory by nie rozumial, kto jest naszym wrogiem? -Tego nie kwestionuje - powiedziala ostroznie Poynton. - Jednak dlugofalowo plan Briena dawal nam wiecej niz twoj, a zadaniem naszego zespolu jest wybierac rozwiazania gwarantujace sukces. -Owszem - mruknal Brooks. - Ale jak dlugo bedzie nam sie udawac? Jak dotad armia walczy z nami na pol gwizdka. Jesli jej dowodcy nie sa zupelnymi kretynami, wczesniej czy pozniej naucza sie dzialac po naszemu. I co wtedy? Jo Poynton kiwnela glowa i odwrocila sie od Brooksa, by posluchac rozpoczynajacego zebranie Briena. 27 -Puscili cie! - pisnela Jasith.-Na krotkiej smyczy - odpowiedzial Garvin. - Bohaterom wypada jednak udzielic paru przepustek. - Jasith nie wyczula sarkazmu. - Mozemy sie spotkac? -Tylko powiedz gdzie - szepnela zmyslowo. Garvinowi przyszedl na mysl bar w hotelu Shelbourne, ale zaraz przypomnial sobie Marye i odrzucil ten pomysl. -Nie jestem tutejszy, zapomnialas? Ty wybieraj. -Siedzisz jeszcze w bazie? -Tak. Najblizszy prom do Leggett mam za dziesiec minut. -Poczekaj tam - nakazala mu dziewczyna. - Nic nie rob, tylko ladnie wygladaj. Przyjade po ciebie. Pomiedzy promami, taksowkami i prywatnymi slizgaczami mignela wreszcie Garvinowi znajoma czarna limuzyna. Kierowala sie wprost ku niemu. -Cholera - jeknal. - Znowu bede musial wysluchiwac, jak to nasza pieprzona armia ocalila pieprzona cywilizacje. Zeby cie, Jasith! Czyzbysmy przestali sie rozumiec? Slizgacz przyziemil, uniosly sie drzwi od strony kierowcy i ze srodka wyjrzala Jasith. -Zaskoczony? -Nieustannie. -No to wsiadaj. Z przodu, obok mnie. Garvin zerknal w glab limuzyny. Jasith przyjechala bez ojcowskiej asysty. Wlosy zwiazala na karku, wlozyla czerwona bluzke na naramkach i obszerne czarne spodnie z krepy. Byla boso. Bez slowa przypadli do siebie i wzieli sie do calowania. Odsuneli sie dopiero, gdy ktos zaczal na nich trabic. -Bierz mnie - powiedzial Garvin. - Jam twoj. Jasith siegnela do sterow. Slizgacz uniosl sie i odplynal po rampie w strone oceanu. -Tata dal mi dwoch ochroniarzy, zebym czula sie bezpiecznie - powiedziala dziewczyna. -Gdzie ich trzymasz? W bagazniku? -Udalo mi sie go przekonac, ze tutaj nic mi nie grozi. Przyznal w koncu, ze przy tylu zolnierzach wkolo nie ma sie czym martwic. -Nie widze zadnych zolnierzy. -Spostrzegawczy jestes. -Dokad lecimy? -Donikad. - Ustawila cos na konsoli i pojazd uniosl nos, az w przedniej szybie widac bylo tylko ciemnosc. Tym kursem dolecimy do... - Wlaczyla wyswietlacz pozycjonera. - ...wyspy Lanbay. Przy tej szybkosci bedziemy tam o swicie. -A co jest na tej wyspie? -Nic. Skaly, drzewa, plaza. Ale nie myslalam, zeby tam doleciec. -A o czym myslalas? -Po pierwsze, zeby wlaczyc autopilota... O, jest. Po drugie, wlaczyc alarm przeciwkolizyjny. I jeszcze wcisnac to tutaj. - Ciemny dach limuzyny stal sie nagle przezroczysty. Ujrzeli przemykajace nad nimi burzowe chmury. - Teraz mozemy przeniesc sie do tylu, o tak. - Jej fotel obrocil sie i przesunela sie obok Garvina. - Dolaczysz? Garvin zmacal kontrolki z boku fotela i przycisnal ktoras. Fotel sie rozlozyl. -Nie ten guzik, glupi - wyjasnila Jasith. - Ten pierwszy. Ale najpierw zloz fotel. Garvin posluchal. -A teraz co? -Kazalam kucharzowi rozmrozic jeden z koszy piknikowych. Jest w schowku za fotelami. Same pysznosci: dziczyzna, pasztet, wolowina w kwasnym sosie, salatka z cykorii, mrozone owoce i kilka butelek ziemskiego taittingera, ktorego tak trabiles, gdy tata zaprosil cie na obiad. Mozemy wiec cos przekasic. Albo... -Albo co? -Albo wcisniesz ten prztyczek pod oknem. Garvin siegnal, gdzie pokazywala, i tylna kanapa rozlozyla sie na plask, a z obu stron pojawily sie poduszki. Jasith powoli uniosla nogi i jej fotel dolaczyl do loza, a oparcie sie opuscilo. -Tata sciagnal ten woz az z Centralnego - powiedziala Jasith, moszczac sie. - Nie wiem, na co mu to dodatkowe wyposazenie. Powiedzial, ze zamontowali je przez pomylke, ale ja mu nie wierze. Myslisz, ze moglby czasem zdradzac moja macoche? Garvin nie odpowiedzial. Wpatrywal sie jak zahipnotyzowany w Jasith. Usiadla, rozpuscila wlosy i siegnela do umieszczonego miedzy piersiami zapiecia bluzeczki. -Ja to zrobie - zaofiarowal sie Garvin. -Dobrze. Jasith znowu sie polozyla. Garvinowi palce nagle zmienily sie w drewniane kolki, ale jakos dal rade. Pochylil sie ku niej, musnal ustami sutki. Westchnela i poglaskala go po krotko przystrzyzonych wlosach. Wsunal dlonie pod elastyczny pasek spodni Jasith i sciagnal je. Nie miala nic pod spodem. -Rozbierz sie dla mnie - szepnela. Po chwili zmierzyla go spojrzeniem. -Piekny jestes. -Ty tez. -A teraz... - uniosla jedna noge, oparla ja o drzwi i wyciagnela ramiona nad glowa... - chodz do mnie. Trzymaj mi rece wysoko, tak zebym sie nie mogla ruszyc. Garvinie moj, Garvinie... prosze... Niemal cala wiecznosc pozniej limuzyna miekko o cos uderzyla. Jasith zamruczala, usiadla i spojrzala przez okno. -Kochanie... -Co jest? - spytal Garvin. -Chyba sie zgubilismy. Na oceanie nie ma takich rzeczy. Limuzyna odplywala wlasnie z wolna od niskiego budynku opatrzonego napisem STRZELNICA NR 7. MAGAZYNTARCZ CELOWNICZYCH. -Zeszlismy z kursu - ocenil Garvin. - I to paskudnie. Jestesmy znowu na wyspie Chance, a dokladnie na jednej ze strzelnic na jej wschodnim krancu. Dostanie sie nam, jesli nas zlapia.-Jak moglismy sie tu znalezc? - zdziwila sie Jasith. Garvin zauwazyl, ze na pulpicie sterowniczym mrugaja nerwowo jakies swiatelka. -Widocznie kopnelismy przypadkiem co nie trzeba powiedzial. - Chyba nawet alarm antykolizyjny udalo sie nam wylaczyc. Lepiej sie zbierajmy. Widze juz swiatla jakiegos pojazdu. Jasith przesunela sie obok na fotelu kierowcy i przebiegla palcami po kontrolkach. Limuzyna uniosla sie na dwa metry i ruszyla gwaltownie. Przeskoczyli nad klifem, przemkneli nad kamienista plaza i po chwili byli juz daleko w morzu. -Myslisz, ze beda do nas strzelac? - zapytala Jasith. -Nie wiem. Moze na wszelki wypadek zejdziesz jak najnizej i zmowisz jakas modlitwe? Fale zaczely uciekac ledwie pare metrow pod nimi. -I co teraz? -Poczekajmy, az bedziemy poza zasiegiem strzalu i zejdziemy im z oczu - odparl Garvin. - Znowu lecimy w kierunku Lanbay? -Mniej wiecej. -Nie widze sladu pociskow - oznajmil Garvin, patrzac do tylu. - Chyba udalo nam sie pokazac im fige... a raczej gole posladki. Moze juz zwolnisz? -A potem? -Wracaj, gdzie twoje miejsce. -Dobrze. I co? -Da sie jakos otworzyc ten dach? -Jasne. - Po chwili zaczal na nich kapac cieply tropikalny deszczyk. -I jak teraz? -Zostan na kolanach - polecil Garvin i wstal. - I pozwol, ze czyms cie zaskocze. Chwile pozniej Jasith zaczela pojekiwac. -O tak... caly jestes we mnie... Garvinie, Garvinie... O swicie, gdy senni ludzie w mundurach zaczeli sie wysypywac z koszar na zaprawe, nad wielki plac apelowy nadciagnela wielka czarna limuzyna. Gdy przyziemila, wysiadl z niej nie ogolony i nieco zmarnowany Garvin Jaansma. Obszedl woz i przystanal po stronie kierowcy. -I czy tata nie mial racji? - spytala cicho Jasith. Bylo bardzo bezpiecznie, prawda? Pocalowal ja. -Zadzwoncie, zolnierzu, gdybyscie czegos potrzebowali. - Okno zamknelo sie i limuzyna wzniosla sie nieco, obrocila wkolo wlasnej osi i odleciala ponad zatoka w kierunku Leggett. Garvin Jaansma zaczerpnal gleboko powietrza i przy wtorze narastajacej kociej muzyki ruszyl przez plac. 28 -Jeszcze raz... Twierdzi pan, ze nic nie wie o zabojstwie pana Scryfa i jego rodziny? - zapytala technik Warbeck tonem, w ktorym wyraznie pobrzmiewalo niedowierzanie.-Nic. -Ale pan przeciez pracowal u nich jako majordomus powiedziala. -Pracowalem. -Byl pan w domu, gdy doszlo do morderstwa. -Owszem, bylem. -I niczego pan nie slyszal? Nic pana nie obudzilo? -Sypiam bardzo mocno - odparl mezczyzna. -Straznik! Otworzyly sie drzwi i na progu stanal mundurowy. -Do zwolnienia - powiedziala Warbeck i zwrocila sie do przesluchiwanego. - Ale niech pan bedzie w kontakcie, na wypadek, gdybysmy mieli jeszcze jakies pytania. Mezczyzna wstal z lekkim usmieszkiem blakajacym sie na wargach i wyszedl. -Dlaczego go nie przyskrzynilas? - zapytal mundurowy. - Ten dran tam byl, wiemy to na pewno. Znalezlismy nawet slady krwi z sypialni Scryfow w jego sypialni. -Sam popatrz - powiedziala kobieta, zdejmujac oslone z maszyny, za ktora siedziala. - Zero odczytow na wszystkich polach. Nic sie nie wychyla, co oznacza, ze jest niewinny i tyle. Tak to odczyta sad. -Niemozliwe. -A jednak - powiedziala ze znuzeniem Warbeck. Jesli ktos do tego stopnia uwierzy we wlasne klamstwa, ze sa dla niego prawda... zawsze sie wywinie. -Do czego to doszlo... Ktos zabija rentiera i cala jego rodzine i nic nie mozna mu zrobic? -Jak widac. Cook zawisl kolejny raz nad sciezka w dzungli i wyplul z burtowego zasobnika maly bialy kolec, ktory po chwili wbil sie w ziemie. Nim minela godzina, na sciezce pojawila sie grupa trzech kobiet i dwoch mezczyzn. Idacy na przedzie niosl jakies urzadzenie, wyraznie domowej roboty. Ilekroc zabuczalo, cala piatka zaczynala uwaznie przepatrywac grunt wokolo, az trafiali na ktorys z kolcow. Wtedy jedna z kobiet zakrywala go czarna metalowa misa. Potraktowali w ten sposob wszystkie czujniki procz jednego. Przy ostatnim zostawili pare wyjatkowo brudnych portek, a jeden z mezczyzn obsikal ziemie dookola. Potem pobiegli szybko z powrotem do obozu. Nim minely trzy godziny, nad dzungla pojawily sie trzy zhukovy. Zanurkowaly w kierunku ostatniego czujnika i oddaly salwe kierowanych rakiet Fury. Dzungla zakolysala sie od eksplozji. Posrod rozwiewanego przez wiatr dymu wyladowal samotny grierson. Po rampie zbiegla druzyna rozpoznania. -Kursk, tu Sybilla Beta - zameldowal dowodca druzyny. - Brak sladow. Dowodzacy akcja alt zapomnial z wrazenia, jak nalezy rozmawiac przez radio. -Co?! - wrzasnal z pokladu zhukova. - Mielismy pozytywne odczyty! -Tu Sybilla Beta - uslyszal. - Powtarzam: brak sladow. Zadnych trupow. Wasza maszyneria zawiodla. Bez odbioru. Dwa cooki krazyly nad wioska. -Ani sladu zycia - zameldowano z jednego z nich. -Sprawdzac dalej - rozkazal dowodca batalionu ze swojego griersona. - Informacje na temat tej wioski sa pewne. Pierwsza maszyna zanurkowala, a druga zaraz za nia. -Moze w tym parowie cos bedzie? - rzucil pilot jednego cooka na kanale lacznosci miedzy maszynami. -Za toba - odpowiedzial jego boczny. Cook wlecial w rozpadline. Gdy zwalnial na zakrecie, przed nim i za nim uniosla sie nagle gruba siec. Strzelec uruchomil dzialko, ale pociski przerwaly ledwie pare lin i pojazd wpadl w pulapke. Po chwili to samo spotkalo drugiego cooka. Dowodca batalionu bezskutecznie probowal ostrzec zalogi, widzac, jak szesciu Raumow wylazi z ukrycia i sklada sie do strzalu ze zdobycznej broni. Po chwili oba pojazdy obsypal grad pociskow. -Spokojnie - powiedzial cicho Comstock Brien. - To ich stala trasa? -Tak - odpowiedzial mlodzieniec. - Ale nie wiem, czy szczescie dopisze... -Nie mow mi o szczesciu - przerwal mu Brien. - Trzeba dzialac, trzeba byc twardym. Im bardziej sie postarasz, tym wiecej szczescia przyciagniesz. Mlodzieniec mruknal cos sceptycznym tonem. Trzeci mezczyzna, ktory czekal oparty o sklecona napredce ramowa konstrukcje, nie odezwal sie wcale. Kilka minut pozniej mlodzieniec uniosl glowe. -Slysze go. Po chwili starsze, mniej wyczulone uszy Briena tez wychwycily wycie silnikow. Sto metrow nizej pojawil sie zhukov. Lecial nad kreta droga przebiegajaca u stop urwiska. Mlodzieniec i jego pomocnik odsuneli maskowanie z lisci i przepchneli blizej urwiska skryta pod nim rame. Byla do prymitywna wyrzutnia z jednym pociskiem rakietowym typu Shrike - niewybuchem pozostalym po operacji sprzed dwoch tygodni. Raumowie odnalezli go, zapalnik zblizeniowy zastapili uderzeniowym i przeniesli daleko w glab wyspy. W rakiecie pozostala jeszcze polowa paliwa. Drugi mezczyzna odsunal sie od wyrzutni. Czekal, az zhukov dotrze do upatrzonego przez nich krzewu. Trzeci z oddzialu odbiegl kilka krokow i wzial do reki maly przelacznik, od ktorego biegl drut do tylnej czesci rakiety. -Czekaj... czekaj... czekaj... Teraz! Shrike zasyczal, buchnelo goracem, rama zakolysala sie i pocisk wyrwal niemal wprost na nadlatujacego zhukova. Uderzyl zaraz za glowna wieza. Ladunek kumulacyjny wypalil w pancerzu pojazdu dziure, przez ktora wdarl sie do wnetrza ladunek glowny: mocno sprezony latwopalny gaz. W ulamku sekundy doszlo do eksplozji. Niesterowny zhukov runal w dzungle. Niczym konajaca bestia skosil szereg drzew i legl nieruchomo. Trzej Raumowie pozwolili sobie na chwile triumfu i czym predzej uciekli. Piec cookow lecialo na zachod okolo stu metrow nad dzungla. Po lewej mialy urwisko, ktorym konczyl sie plaskowyz. Jedna z maszyn trzykrotnie zapuszczala sie nad napotykane polany, zawisala tam na chwile i wracala do formacji. Czwarty taki manewr pozornie nie roznil sie od pozostalych, tyle tylko, ze cook zawisl nad polana moment dluzej, akurat na tyle, aby od jego burt moglo sie odczepic jedenastu ludzi, ktorzy zaraz ukryli sie w okolicznych krzakach. Byla to druzyna Gamma dowodzona przez alta Hedleya. Nosili ciemnozielono-czarne stroje maskujace, ktore pasowaly do barw dzungli, twarze i dlonie mieli poczernione, kazdy niosl ciezki plecak. Przez piec minut czekali z bronia w gotowosci. Wkolo slychac bylo tylko szum deszczu i chwilami wiatr. Jakis wyjec odezwal sie w oddali. Nagle rozlegl sie strzal, daleki i przytlumiony. Chwile potem nastepny. I trzeci, i czwarty, kazdy slabszy niz poprzedni. -Kurwa! - powiedzial Petr i wstal. - Maja nas. Reszta druzyny nie poruszyla sie, tylko Hedley chylkiem podszedl do Petra. -Co robimy? - zapytal go. -Ewakuujemy sie, bo zaraz zjawi sie tu ich kilka tuzinow. Ostatnio nasze strefy desantu zrobily sie dosc niebezpieczne. -Wszystkie? -Prawie. Wyglada na to, ze jakims cudem potrafia rozpoznac, ktory desant jest prawdziwy, a ktory tylko symulowany. Moze napakowali wszystkie polany czujnikami, chociaz na razie niczego nie znalezlismy. A moze wystawili wszedzie obserwatorow... nie wiem. Ale to juz moj czwarty patrol w tym tygodniu, z ktorego nic nie wyszlo. - Kipchak skinal na lacznosciowca i wzial mikrofon. Sybilla Jeden Wieza, tu Sybilla jeden Gamma. Zostalismy wykryci, ewakuujemy sie. Bez kontaktu. -Mowi Sybilla Wieza - rozleglo sie w glosniczku. Mila krotka wizyta. Czekajcie. Transport w drodze. -Widzisz, o czym mowilem, szefie? - spytal Petr. -Owszem - mruknal Hedley. - Wiem, ze jestescie dobrzy i ze inne druzyny tez sa dobre. Prosta sprawa. Wszystko gra i wszystko idzie swietnie, tyle ze zli chlopcy sa gora. 29 Caud Williams dumal nad kieliszkiem sherry - pochodzacej z ostatniej dostawy, ktora otrzymal z Centralnego, co dodatkowo psulo mu humor - gdy ktos zapukal do drzwi.-Wejsc! W progu pojawil sie Jon Hedley. -Moge na slowo, sir? -Mozesz. Drinka? - spytal gospodarz. - Za ta falszywa biblioteka jest niemal wszystko, czego dusza zapragnie. -Nie, sir. Chcialem poprosic o przysluge. -Petr, Monique - rzucil Hedley. - Lapcie kubki i przystawcie sobie krzesla. Szukam ochotnikow. -Szefie - powiedzial Kipchak - pisze sie na wszystko, co bedzie lepsze od tej ciuciubabki, w ktora sie ostatnio bawimy. -Ja tez - dodala Lir. -Nie szukam pojedynczych ochotnikow - stwierdzil Hedley. - Potrzebuje dwoch druzyn, jednej do samej akcji, drugiej do wsparcia. -Masz Gamme - odparl Kipchak. -I Bete, tez - zadeklarowala Monique. -Nie zapytacie ludzi o zdanie? -Nie trzeba - mruknela Lir. - Jesli komus sie nie spodoba, odesle go do mieszania blota. Kipchak pokiwal glowa na znak, ze mysli tak samo. -Pogadalem troche z naszym bogiem wojny - powiedzial Hedley. - Caud Williams wysluchal mnie i uznal, ze warto sprobowac. Wydaje sie dosc przybity ostatnimi wypadkami. -Nie obrazajac zadnego z oficerow, zdziwilbym sie, gdyby tryskal humorem - zauwazyl Kipchak. - Cale to wymiatanie wyglada na jeden wielki zart. -Ale przy odrobinie szczescia moze uda nam sie zrobic dla odmiany cos na powaznie - powiedzial Hedley. - Oto plan. Wysadzimy was na swiezym tropie. Wymyslilem, jak to zrobic niepostrzezenie, w kazdym razie mam taka nadzieje. Bedziecie tam tak dlugo, az natraficie na wieksze sily. -Czyli jak dlugo? -Ile bedzie trzeba. Do smierci, emerytury albo zwolnienia z wojska. -A co z zaopatrzeniem? -Wezmiecie superkoncentraty. Nic wiecej nie bedzie, chyba zebyscie konali z glodu - powiedzial Hedley. - Wtedy urzadzimy jakies sprytnie zamaskowane zrzuty. -Kto dowodzi? - spytala Lir. - Zeby nie bylo znowu, ze musimy sie czolgac, bo caly sztab lata nam tuz nad glowami. -Tu Williams szczesliwie dal mi wolna reke. Ja dowodze i nikt wiecej nie bedzie sie w to mieszal, chyba ze to sie okaze niezbedne. -No to wracajmy do sprawy - powiedzial Petr. - Jak to ma wygladac? -Bedziecie szli sladem rebeliantow. Jesli to jakis maly, samodzielny oddzialek, zniszczycie go albo zmusicie do poddania sie. Jesli czesc wiekszego, ktoremu sami nie dacie rady, bedziecie mogli wezwac dowolne wsparcie. -Co znaczy dowolne? -Gdyby bylo trzeba, to nawet cala Grupe Uderzeniowa - wyjasnil Hedley. Lir gwizdnela bezglosnie. -Jak ci sie to udalo? Przylapales cauda na nekro - czy pedofilii? -Jestes malej wiary. Po prostu wysluchal, co mialem do powiedzenia, i powiedzial: salaam. -Tak, jasne... -Zajmijcie sie swoimi ludzmi. Ja mam pare spraw do zalatwienia. Zanim polecicie, dojdzie jeszcze do paru pomniejszych cudow... -Dupek Ben znowu szuka ochotnikow - powiedzial Dill. - Tak samo jak wczesniej, do wspolpracy ze zwiadem. Tyle ze tym razem to naprawde bedzie wojna. Maja jakis nowy, supertajny pomysl. -Dlaczego nie? - rzucila Kang. Dill spojrzal na pozostala dwojke. Skineli glowami. -Nie wiem dokladnie, na czym to bedzie polegac, ale mamy trafic na pierwsza linie. I jeszcze jedno, Garvin... bedziemy wspierac twojego kumpla Yoshitara i cala druzyne Gamma. -Wiec to bedzie prawdziwe naprawde - powiedzial Jaansma. -Mam nadzieje - westchnela Kang. - Bo inaczej do usranej smierci bede zabijac tylko symulaki. Caud Williams patrzyl, jak piecdziesiecioro zolnierzy wchodzi do hangaru i siada na posadzce. Odczekal, az wyznaczeni wartownicy zamkna drzwi. -Witam wszystkich - powiedzial. - Nie zajme wiele czasu. Ta operacja dowodzi bezposrednio alt Jon Hedley i to bedzie od poczatku do konca jego cyrk. Chce tylko zaznaczyc, ze Grupa Uderzeniowa jest jednym zespolem. Waszym zadaniem jest tego dowiesc. To tyle. Hedley zasalutowal, caud oddal honory, a potem ku zdumieniu obecnych usiadl ze skrzyzowanymi nogami na betonie, jak wszyscy inni. -Tak, jestesmy zespolem - odezwal sie Hedley. - Od teraz chcialbym, zebyscie zapomnieli o licytowaniu sie, kto lepszy, zwiad, piechota, lacznosc czy ktokolwiek. Wszyscy mamy te sama robote. Zabijac albo lapac rebeliantow. Tym wlasnie mamy sie zajac. Nie zdobywaniem terenu, nie szukaniem przyjaciol wsrod wiesniakow czy szczerzeniem zebow do holo. Nie bedziemy tez zabijac nikogo, kto nie bedzie probowal nas zabic. Koniec z zadaniami wsparcia ogniowego, bo gdzies moga kryc sie gobliny, nie bedzie tez ostrzeliwania wiosek tylko dlatego, ze sa "podejrzane". Dosc tych nonsensow. Interesuja nas wylacznie bandyci, w ostatecznym rachunku wszyscy maja byc martwi albo pojmani. Ci drudzy maja potem spiewac o swoich kumplach jak ptaszeta wiosna. Gdy zdrowo ich przycisniemy, mniejsze ptaszki zaczna sie zastanawiac, czy stanely po dobrej stronie, a wieksze pomysla, ze grozi im powrot do kopaln czy innych dziur, w ktorych wczesniej pracowaly. A my nie spoczniemy, poki ich nie przekonamy do spiewania. Przypominalo to troche podstawowe szkolenie, ale nie do konca. Instruktorem byl Kipchak, a kursantami reszta druzyny. -Pierwsza sprawa to reakcja na kontakt bojowy - powiedzial Petr. - Bedziemy cwiczyc tak dlugo, az to sie stanie odruchowe i bez namyslu bedziecie robic co trzeba. Zasada jest prosta. Jesli oddzial dostanie sie pod ogien, wszyscy uskakuja na boki, ale naprzemiennie, pierwszy w lewo, drugi w prawo i tak dalej. Potem pierwszy posyla w strone przeciwnika serie dziesieciu pociskow i wycofuje sie biegiem, drugi zaraz po nim robi to samo, az caly patrol zerwie kontakt z przeciwnikiem i wypracuje sobie lepsza pozycje... Cwiczyli to raz za razem na wzglednie bezpiecznych lesnych sciezkach wyspy Chance, zawsze z prawdziwa amunicja. Nikt nie byl karany za bledy, starczalo, ze Petr spojrzal na kogos takiego ze smutkiem i powoli pokrecil glowa. To bylo o wiele gorsze niz wszystko, co wczesniej wymyslala Lir. Moze dlatego, ze niebawem czekala ich prawdziwa walka. Monique cwiczyla ze swoja druzyna to samo, a takze cichy marsz przez dzungle. Najpierw palce, potem pieta, chwila bezruchu, nastepny krok... Musieli tez zapamietac dokladnie, gdzie co niosa: zapasowe magazynki w dolnych kieszeniach kamizelki, leki w lewej gornej kieszeni koszuli, przekaski w prawej gornej, opatrunki na prawym biodrze i tak dalej. Kazdy musial umiec znalezc wszystko natychmiast i o kazdej porze dnia i nocy, przytomny czy wyjacy z bolu. -Dobrze - powiedzial Petr po kilku dniach. - Nie jestesmy jeszcze gotowi, ale na razie lepiej juz nie bedzie. Nie ma co marnowac czasu, pora do dzungli. -Masz chwile? -Jasne - powiedzial Njangu i spojrzal podejrzliwie na Erika. Wygladalo na to, ze chce powiedziec cos waznego, a Yoshitaro nie mial akurat ochoty robic za spowiednika. -Slyszales o Angie? -Nie. Zbyt bylem zajety lataniem po polu. -Odeszla. -Co? -Wlasnie to. Wykupila sie dwa dni temu. -Skad wziela tyle kredytow? - zdumial sie Njangu. Zostaly jej jeszcze dwa-trzy lata. Liczac po podstawowej stawce, wychodzi tysiac kredytow za rok plus pewnie cos ekstra za szkolenie w zwiadzie. Moze nawet piec setek. To masa forsy. -Jej rodzina ma pieniadze - zauwazyl Erik. -Ale ona podobno z nimi nie gada. -Wiesz, ze spalili pare ich domow towarowych? -Widzialem w holo. Chcialem ja nawet o to spytac, ale jakos nie bylo ostatnio okazji pogadac. Penwyth nie wracal jakos na swoja prycze. Njangu spojrzal na niego wyczekujaco. -Hm... jest jeszcze cos - powiedzial Erik. - Ona i ja... spedzilismy razem nieco czasu. Kilka tygodni temu, na ostatniej przepustce. -I co z tego? - zapytal Njangu. - Mnie spakowala i wystawila za drzwi ponad dwa miesiace temu. Zreszta to nie byla milosc, nie placze po niej w poduszke, a przynajmniej nic o tym nie wiem. -My tez nie rozmawialismy o milosci - wyznal Erik. - Ale zdarzylo sie cos dziwnego. Moze ty mi wyjasnisz, o co chodzilo. -Nie wiem. Slabo znam Angie. -Na koniec tygodnia wyladowalismy u mnie. Mam wlasne mieszkanie z osobnym wejsciem, wiec to nie byl problem. Spytalem ja, czy ma ochote poznac moich rodzicow, a moze pojsc na jakies przyjecie czy jeszcze na cos. Poniewaz byla ogolnie swobodna, myslalem, ze dogada sie latwo z moimi znajomymi. Zgodzila sie wyjsc... i nagle zmienila zdanie, a w dodatku byla o cos zla. Nie robilismy wiec nic innego, tylko po prostu bylismy przez ten czas razem. -Przy mnie tez tak sie zachowywala - powiedzial Njangu. -To jeszcze bylo do zniesienia, chociaz moze troche egzotyczne. Nie zebym sie chwalil, ale szukam wyjasnienia, bo nie skonczylo sie na tym. Wieczorem, gdy mielismy juz wracac, powiedziala mi, zebym sie na przyszlosc od niej odczepil i ze jesli powiem komus o tym, co zaszlo, to mnie wypatroszy. -Ja uslyszalem to samo. -Ale co zrobilem zle? - spytal Erik. - Bo owszem, nie bylismy w sobie zakochani, ale zachowywala sie normalnie i myslalem, ze moze jeszcze cos z tego bedzie, a tymczasem... spadaj. Njangu potrzasnal glowa. -Przykro mi, przyjacielu, ale nie mam pojecia. -Dziwne - mruknal Erik. - Naprawde dziwne. Cztery dni pozniej w gory wyruszyla kolejna wyprawa, tym razem w skladzie dwoch kompanii z drugiego pulku. Dolaczylo do nich jeszcze dziesieciu ludzi, ktorzy wygladali jak zwykli zolnierze. W rzeczywistosci jednak sporo sie od nich roznili. Wszyscy zostali skapani w specjalnym plynie przygotowanym przez chemikow z logistyki. Mial on gwarantowac oszukanie czujnikow, a nawet wechu zwierzat. Mundury tej dziesiatki mialy zas dodatkowa warstwe zmniejszajaca emisje cieplna. Dwie kompanie przedarly sie przez dzungle i przeszukaly wioske, ktora podejrzewano o scisle zwiazki z Raumami. Zolnierze skontrolowali dokumenty, wiesniakow poprosili o wspolprace z rzadem, obiecali wielka nagrode dla kazdego zbuntowanego Rauma, ktory sie ujawni albo wskaze innego rebelianta, i opuscili okolice bez zadnych pozytywnych rezultatow. Wczesnym switem griersony zabraly ich z powrotem na wyspe. Nikt nie zauwazyl przy tym druzyny Gamma, ktora zapadla w chaszczach kilometr od wioski. Zwiadowcy zorganizowali obrone okrezna i wyciagneli z plecakow miniradiostacje. Kipchak sprawdzil, czy ma lacznosc ze wszystkimi, i zapadla cisza. Godzine pozniej w poblizu przeszly trzy kobiety, glosno i ostentacyjnie poszukujace jakoby zagubionego giptela. Kipchak spojrzal z usmiechem na Njangu. Nikt sie nie odezwal, bo chociaz ich radia z superczulymi mikrofonami i miniaturowymi sluchawkami byly nastrojone na jedna czestotliwosc, wiedzieli, o co chodzi, i nie mieli ochoty strzepic jezyka po proznicy. Zwiadowczynie Raumow minely ich, niczego nie zauwazywszy. Polowa druzyny wziela sie potem do jedzenia, a reszta trzymala warte. Racje zywnosciowe skladaly sie z batonikow proteinowych o wartosci energetycznej cztery tysiace kalorii kazdy. Zolnierze wzieli ich po dwadziescia cztery. Pozwalaly na dlugotrwaly wysilek, jedynym minusem ich dluzszego stosowania mogl byc zastoj czynnosci jelit. Jednak Kipchak uznal, ze to nawet dobrze: "Przynajmniej nie bedziemy narazac tylow" - powiedzial. O zmroku zaczelo padac, z czego nawet sie ucieszyli, gdyz ulatwialo to poruszanie sie i maskowanie. Godzine pozniej Kipchak dal znak. Wyszli na sciezke i ruszyli z powrotem do wioski. W domach zapalily sie juz swiatla, a glowny budynek byl pelen ludzi. Petr uniosl reke i ludzie poszukali ukrycia. Kipchak tymczasem zdjal plecak, skinal na Heckmyera i razem z nim przekradl sie naprzod. Na skraju zarosli wyjal z kieszeni nocna lornetke. Omiotl spojrzeniem wioske i tlumek przed domem spotkan. Prosze, prosze, pomyslal. Skad przyszli ci mlodzi gieroje? Na pewno nie bylo ich tutaj podczas wizyty naszych. I wszyscy sa pod bronia. Chyba nie na nasza czesc... Kipchak lezal za daleko, zeby cokolwiek uslyszec. Pomyslal o sciagnieciu mikrofonu kierunkowego, ktory tez byl na wyposazeniu druzyny, ale ostatecznie uznal, ze nie warto. Rewolucyjne gadanie zawsze bylo takie samo. Dotknal mikrofonu. -Wracaj do reszty - powiedzial i Heckmyer odpelzl do tylu. - Rebelianci w wiosce - przekazal pozostalym. - Naliczylem siedemnastu. -Moglibysmy ich teraz zalatwic - zaproponowal po chwili Penwyth. -Nie. Bylyby ofiary wsrod cywili. Obejdziemy wies i ukryjemy sie przy drodze na poludnie. Sadze, ze tamtedy wlasnie pojda, jak nie dzis wieczorem, to jutro. Potem poszukamy okazji, zeby ich dopasc. Wolalbym zalatwic wszystkich za jednym zamachem, niz skubac ich po kolei. -A co z druga druzyna? - spytal finf Newent. -W tej chwili nie ma szans, zeby sciagnac ich tutaj, nie wywolujac alarmu. Biedna Monique. Tuz przed switem szturmowiec Deb Irthing uslyszala dochodzace z wioski halasy. Tracila Stefa Bassasa, ktory pelnil z nia warte. Odpelzl kawalek i potrzasnal stopami spiacych w ukladzie rozgwiazdy zwiadowcow. Petr podczolgal sie do Deb, posluchal chwile i wybral czestotliwosc dowodcy. -Gamma rusza - nadal i przelaczyl radiostacje z powrotem na kanal druzyny. Piec minut pozniej na sciezce pojawily sie ciemne sylwetki. Petr doliczyl sie szesnastu. Nie poruszyl sie, poki obok nie przeszedl ostatni. Cieniasy, tak nigdy nie dopadniecie pana Kipchaka, pomyslal. -Idziemy - rzucil, policzywszy do stu, i wyczolgal sie z ukrycia. Druzyna ruszyla sladem Raumow. Szli bardzo wolno, pilnujac sie, by nie zaklocic ciszy nawet glosniejszym oddechem. Wiedzieli, ze znajacy teren Raumowie ida szybciej, ale tez na pewno nie spodziewaja sie ogona. Co godzina Petr wlaczal maly nadajnik. Za kazdym razem na komputerowej mapie w sali sztabowej kompanii rozpoznania w obozie Mahan pojawiala sie czerwona kropka. Czekala na nia cala, wypelniajaca w polowie pomieszczenie gromada oficerow, glownie z Sekcji II. Byl rowniez zastepca dowodcy Grupy, mil Rao. Rzadko ktos sie odzywal i rozlegajacy sie co jakis czas stlumiony kaszel czy brzek kubka zdawal sie brzmiec wrecz ogluszajaco. Dzien byl pogodny i upalny, a niebo bezchmurne, totez blotnista sciezka zaczela niebawem wysychac. Kipchak co godzina zmienial prowadzacego, ale nie pozwolil nikomu zajac wlasnego, drugiego miejsca. Regularnie przyklekal i sprawdzal slady pozostawione przez siedemnastu tropionych. Jesli odciski ich butow wypelnialy sie juz woda, nie zmienial tempa, ale dwa razy zatrzymal druzyne, widzac, ze wglebienia sa jeszcze suche. Musieli wtedy troche odczekac, az Raumowie znowu sie oddala. Mimo ostroznosci kolo poludnia omal na nich nie wpadli. Rebelianci zeszli ze sciezki, zeby cos zjesc, i tylko szczesliwy traf sprawil, ze przechodzacy wlasnie na pozycje prowadzacego Bassas dojrzal lekki blysk broni w zaroslach. Zamarl, poruszyl dwa razy dlonia i powoli, bardzo ostroznie cala druzyna cofnela sie dwadziescia piec metrow. Odczekali, a gdy uslyszeli, ze przeciwnik znowu wychodzi na sciezke, poszli za nim. Poznym popoludniem uslyszeli wizg slizgacza. Zeskoczyli ze szlaku, nie probujac nawet zerknac w gore, chociaz twarze mieli pokryte pasta maskujaca. Maszyna przeleciala nad nimi. Petr poczul, ze zaraz trafi go szlag. Co za dranie, obiecali nam sie tu nie szwendac, i co? pomyslal. Pewnie Williams, zeby go cholera, nie mogl usiedziec na dupie... Slizgacz wrocil i tym razem Kipchak zaryzykowal spojrzenie. Maszyna nosila na burcie logo "Matin". Zaklal pod nosem, ale w zdecydowanie odmiennej tonacji. Czyli gdzies musi byc przeciek, uznal. Pismaki wiedza, ze cos sie kroi w tym rejonie, i szukaja tematu. Njangu tez dojrzal oznaczenia slizgacza. Powiem Garvinowi, pomyslal. Przy nastepnej okazji niech skreci temu Kuorowi leb. A potem utopi popapranca. Slizgacz przelecial jeszcze raz nad nie odznaczajaca sie niczym szczegolnym dzungla i w koncu zniknal. Patrol poszedl dalej. Godzine przed zmrokiem poczuli won dymu i uslyszeli ujadanie gipteli. Przed nimi lezala kolejna wioska. Byla nieco wieksza niz pierwsza i prowadzily do niej az trzy drogi. Potem dobiegly ich smiechy i odglosy rozmow, w powietrzu poniosl sie zapach pieczystego. Musialo byc chyba bardzo smaczne. Przezuwajac swoje racje, zolnierze starali sie nie patrzec na przeklete batoniki. -Dwoch wezmie od wszystkich menazki i cofnie sie cwierc kilometra do strumienia - polecil Kipchak. - Sadze, ze jutro pojda gorna sciezka. Ale na dolnej tez na wszelki wypadek zostawimy pluskwe. Njangu, zajmiesz sie tym. Wez ze soba Irthing. Njangu zsunal plecak, wyjal z jego kieszeni dwa male urzadzenia przypominajace zwykle gwozdzie z duzymi lebkami i z blasterem w reku poszedl w kierunku wioski. Bylo juz prawie ciemno. Zalowal, ze nie ma pistoletu, ale tej broni im nie wydawano. Bron krotka mozna bylo co najwyzej kupic za wlasne pieniadze. Tylko Kipchak mial cos takiego. Raz jakis giptel zweszyl go albo uslyszal i zaniosl sie skowytem, ale nikt nie zwrocil na niego uwagi. Mieszkancy wioski i ich goscie zbyt byli zajeci swietowaniem. Njangu znalazl sciezke, wlaczyl czujniki i zagrzebal je po obu stronach szlaku. Byl tylko trzy metry od tylnej sciany jednego z domow. Ze srodka dobiegalo go dyszenie jakiegos mezczyzny i jeki kobiety. Kobieta pisnela po chwili, mezczyzna chrzaknal kilka razy. Jestem w niewlasciwym towarzystwie, pomyslal Njangu, ale zaraz przestal myslec. Z chaty wylonil sie nagi mezczyzna. Yoshitaro powoli uniosl bron. Ku swemu zdumieniu stwierdzil, ze cos sie w nim buntuje przeciwko zabiciu czlowieka bez ubrania. Mezczyzna rozejrzal sie wkolo. Njangu polozyl palec na jezyku spustowym, ale nagus nagle sie rozesmial i zaczal sikac. Strumien moczu prawie ze dosiegnal twarzy Yoshitara, ktory poczul rozbryzgi na policzkach. Tamten skonczyl, podrapal sie i wrocil do chaty, skad znowu dal sie slyszec smiech. Njangu z wysilkiem przelknal sline i ruszyl z powrotem do swoich. Po drodze zabral kucajaca za pobliskim drzewem Irthing. Jej ramiona podejrzanie sie trzesly. A wiec tak zostaje sie legenda Grupy, pomyslal Yoshitaro. Petr poprowadzil Gamme w gore stoku na kawalek plaskiego terenu ponad wioska. Tam zebral ludzi wkolo siebie. -Tu jest bezpieczniej - powiedzial. - Widac stad szlak, ktorym chyba rano wyrusza. No i nikt na nas tu nie wpadnie. Ani nie nasika - dodal z chichotem. - Njangu, dwadziescia metrow stad jest staw. Mozesz sie w nim umyc, a my sie postaramy cie nie zastrzelic, gdy bedziesz wracal. Warte trzymali we troje, Kipchak, Jil Mahim i Njangu. Zabawa w wiosce dobiegla konca i zostalo tylko kilka palacych sie ciagle swiatel. Byli dosc wysoko, by drzewa nie zaslanialy im widoku na zatoke i migoczace daleko po prawej latarnie Leggett oraz majaczace bardziej na zachod swiatla bazy, gdzie bylo cieplo, sucho i mieliby co jesc. Petr pozwolil rozmawiac, byle cicho, ale ani Mahim, ani Njangu nie mieli akurat nic do powiedzenia. Mysleli o nocy, dzungli i pobliskich Raumach. Powietrze bylo bardzo czyste, gwiazdy swiecily jasno i wyraznie. Njangu zastanowil sie, czy gdyby wiedzial, gdzie patrzec, dojrzalby stad ten punkcik, wokol ktorego krazyla planeta Waughtal. Mial nadzieje, ze nie. Prawie podskoczyl, gdy Petr zaczal nagle mowic. Cicho i troche tak, jakby glosno myslal. -Gdy bylem chlopcem, ogladalem pewne holo. Bardzo stare, az kolory wyblakly. Bylo o planecie zwanej Rzym, ktora budowala wlasne imperium. Jej zolnierze nazywali siebie legionistami, imperium obsadzalo nimi granice, by strzegli jego bezpieczenstwa. Moze wlasnie wtedy zdecydowalem, ze zostane zolnierzem. Bronic innych to nie jest najgorsze, co mozna robic w zyciu. Tam jednak byli tez barbarzyncy. Naciskali ze wszystkim stron, az imperium robilo sie coraz mniejsze i w koncu Rzym upadl. Sporo o tym myslalem i chcialem wtedy byc takim legionista sluzacym na dalekich peryferiach imperium. Takim, ktory spojrzawszy w gwiazdy, dojrzy wsrod nich wrogow i bedzie wiedzial, ze nie ma sie juz gdzie cofac, bo zostal odciety od metropolii i nie dostanie tez wsparcia, gdy nadejda barbarzyncy. Zastanawialem sie, jak tamci ludzie mogli sie czuc. I nigdy nie sadzilem, ze sam znajde sie w takiej sytuacji. Umilkl i wkolo slychac bylo tylko szumiacy cicho wiatr. -Wywiad mowi, ze Gamma ciagle ma oko na tych Raumow - oznajmil Dill. - Zatrzymali sie na nocleg w kolejnej wiosce, a Gamma siedzi na wzgorzu powyzej i czeka. Jak dotad tamci wydaja sie cali radosni i niczego nie przeczuwaja. -Jak dlugo nasi maja zamiar ich sledzic? - spytal Gorecki. -Tego nikt z nas, tylowych dupkow, nie wie i nie ma prawa wiedziec, ale wedle centa Angary, do czasu, az doprowadza ich do jakiegos wiekszego celu. Albo gdy sie zorientuja, ze maja ogon. -Miejmy nadzieje, ze wytropia gruba zwierzyne - odezwala sie Kang. - Na przyklad sztab Raumow, najlepiej na otwartym. -Daj sobie po hamulcach, Ho - mruknal Garvin. Kto czeka cierpliwie, wszystkiego sie doczeka. -Nie mowie o czekaniu, tylko o walce, do cholery! -Z takim gadaniem powinnas zostac strzelcem. -W zadnym razie - odparla Kang. - Kazdy glupek potrafi nacisnac na spust. Do elektroniki trzeba miec poukladane w glowie. -Chyba sie nie wykazesz - zasmial sie Jaansma. - Zaloze sie, ze gdy ich znajdziemy, nie beda mieli nic wiecej poza paroma pukawkami, ktore zdolali nam ukrasc. -Wtedy poprosze cie, zebys puscil mnie do dzialek. -Zgoda. Wielki nasz wodzu, czy moge zapytac o cos, co mi sie pomyslalo? -Tez cos. Myslenie jest dozwolone w armii dopiero od deca w gore. Ale sprobuj. -Zastanawiaja mnie Raumowie. Wiekszosc z nich mieszka w miastach, tak? A najwiecej jest ich w Leggett? -Jesli nie liczyc kopaln na Cumbre C, to sie zgadza powiedzial Dill. - No i jest jeszcze ta nieprzeliczona rzesza siedzaca po lasach i zapadlych wioskach. -Ci ostatni nie wydaja sie szczegolnie zajmujacy. -No to juz nie rozumiem, o co ci chodzi. -Wczesniej czy pozniej i tak ich dopadniemy - wyjasnil Garvin. - Bo przeciez nie bedziemy chyba caly czas dzialac jak idioci? -Z caudem Williamsem wszystko jest mozliwe. -Gdy zaczniemy na nich polowac, coraz trudniej bedzie im zaopatrywac sie u rolnikow, rybakow i tak dalej, prawda? -Jasne - odezwala sie Kang. - Szczegolnie jesli ruszymy glowa i zaczniemy sie przygladac rynkowi artykulow spozywczych. Wtedy szybko ustalimy, w ktorych wioskach ilu ich sie zywi. -Niezle - mruknal z podziwem Garvin. - Dac jej awans. Ale... gdy zaczniemy na nich polowac, to bez wytchnienia i zadnemu nie przepuscimy. -Owszem. Trudno inaczej. -Dobrze. A teraz pomysl o czym innym. Gdy zabijaja kogos w tej gluszy, nie ma o tym wiele w holo. A co sie stanie, jesli zaczna zabijac ludzi w Leggett? Ile zabojstw na stopniach swojej siedziby moglby zignorowac taki "Matin"? Dwa? Przy trzecim cos by w koncu powiedzieli, prawda? -Jasne - powiedzial Dill. - Przypomnij sobie, co sie porobilo po zabojstwie tego rentiera... nazywal sie chyba Scryfa. W zeszlym miesiacu zostal zamordowany razem z cala rodzina. Jesli Raumowie zaczna regularnie urzadzac takie jatki czy podrzucac bomby tu i tam, cale Curabre D dostanie naglej cholery. -Czy wiec nie byloby dla nich korzystniej przeniesc walki do miasta? Tak, zeby rzad znalazl sie pod presja i dal sie zmusic do rozmow na temat tego, o co walcza? Dill spojrzal uwaznie na Garvina. -Wiesz, chlopcze, chyba ciesze sie, ze jestes z nami, a nie z nimi. Bo obawiam sie, ze to, co mowisz, ma rece i nogi. Njangu obudzil sie przed switem. Glowa mu pekala, kiszki sie skrecaly. Sprobowal zwymiotowac, ale nie mial czym. Zaraz podpelzla do niego sanitariuszka druzyny, Jil Mahim. -Co ci jest? - spytala. -Nie wiem. Zatrucie albo cos. Pewnie od tego obsikania. -Spokojnie. - Siegnela do torby z medykamentami. - Masz. Przeciwbolowy i przeciwzapalny. Njangu odkrecil manierke, polknal tabletki i popil lykiem wody. Po dluzszej chwili obudzila sie reszta druzyny. Kipchak podczolgal sie do Jil i wypytal ja, co sie dzieje. -Mozesz isc? - zwrocila sie do pojekujacego Njangu. -Tak, u diabla - wykrztusil Yoshitaro. - Lepsze to niz druga mozliwosc. Petr pokiwal glowa. Gdyby Njangu nie mogl isc, zostawiliby go tutaj, a po opuszczeniu terenu przez Raumow i patrol Yoshitaro zostalby ewakuowany. Tyle ze nie wiadomo, czy byloby jeszcze kogo ewakuowac. -No to zbieraj sie. Njangu niezdarnie nalozyl plecak, siegnal po bron. Penwyth i Mahim pomogli mu wstac. -Bez ulatwien poprosze - powiedzial i chylkiem ruszyli ku sciezce, aby poczekac na Raumow. Dzien byl goracy, suchy i mglawy. Njangu zdawalo sie, ze cale cialo mu plonie. Kazdy staw zdawal sie bolec z osobna. Najchetniej odczolgalby sie gdzies, ulozyl sie i zasnal. Albo umarl. Jednak jakos sie powstrzymal. Szedl dalej, chociaz caly swiat zawezil sie dla niego do ciezaru plecaka, zacisnietej na blasterze dloni i stawianiu stop kolejno, jedna za druga. Ile razy otarl sie o galaz albo kamien, wydawalo mu sie, jakby zetknal sie z zywym ogniem. W pewnej chwili zorientowal sie, ze po policzkach plyna mu lzy. Otarl je czym predzej rekawem. Wraz z nimi zeszla tez czesc pasty maskujacej. Nikt nigdy nie widzial, zeby Njangu Yoshitaro plakal. Teraz tez nie zobacza. Nikt, odkad... Nie potrafil sobie przypomniec, kiedy to bylo. Narastala w nim coraz wieksza nienawisc do siebie i wszystkich wkolo. Kipchaka, ktory narzucil tak mordercze tempo, i prowadzacego, ktory chyba umyslnie wybieral ciagle same stromizny. I jeszcze tego z tylu, bo nie zaproponowal, ze poniesie mu plecak. Sami dranie. Kolo poludnia obojetnie przelknal jakis bulion, ktory podsunela mu Mahim. Kilka minut pozniej wszystko zwymiotowal. Sanitariuszka wyciagnela pneumatyczna strzykawke, ale on ledwie doslyszal syk. Ktos go uniosl, znowu stanal na nogach, potknal sie i omal nie padl pod ciezarem plecaka, ale utrzymal rownowage. Poszli dalej. Dzien wlokl sie niemilosiernie, a kazdy krok naznaczony byl bolem. Gdy znowu lzy naplynely mu do oczu, nie probowal ich juz wycierac. Nie widzial, co dzieje sie wkolo, nie obchodzilo go w ogole, czy nie ida w zasadzke Raumow. Jesli nawet, to przynajmniej przestana wtedy maszerowac i bedzie mial spokoj, bo przeciez nic, nawet kula miedzy oczy, nie moze bolec bardziej niz to, co juz go bolalo. W koncu sie zatrzymali. Ktos podprowadzil go do drzewa, zdjal mu plecak i powiedzial, zeby usiadl. Ktos inny znowu podsunal mu taki sam bulion i tym razem jedzenie utrzymalo sie w zoladku. Mahim dala mu kolejny zastrzyk. Natychmiast stracil przytomnosc. Obudzil sie szarym switem. Czul sie wspaniale. Nie umarl, chyba ze po smierci trafialo sie do dzungli. Z niedowierzaniem sprawdzil rece i nogi. Czul wprawdzie zapach swojego ciala i ciagle byla to won choroby, ale zyl. Wspomnial wczorajszy placz i ku swojemu zdumieniu wcale sie nie zawstydzil. Wlasnie cos pokonales, przyjacielu, pomyslal nagle. Calkiem jak wtedy na urwisku. Nauczyli cie czegos, prawda? Odsunal te beznadziejnie romantyczna mysl i zaczal sie przygotowywac do calodziennego marszu. Szli za Raumami nastepne dwa dni. Im blizej byli plaskowyzu, tym rzadziej trafiali na wioski. Kolejny oboz przeciwnik rozbil w kepie kwelfow. Druzyna nie miala tyle szczescia i nocowala na otwartym. W koncu jednak przestalo padac - zaczynala sie pora sucha. Njangu prowadzil. Czujny, napiety do granic, kazdy powiew wiatru odczuwal na skorze jak uderzenie. Powietrze bylo ostre i czyste, a kazde drzewo, kazdy kwiat pachnialy inaczej. Oddychal powoli, regularnie, mocno pracujac przepona, tak jak sie nauczyl od swojego sensei na planecie Waughtal. Wyczuwal przeciwnika przed soba. Raumowie byli o jakies trzy kilometry i maszerowali beztrosko, pewni siebie. Wzdrygnal sie, gdy Kipchak poklepal go po ramieniu i pokazal kciukiem na tyl kolumny. W pierwszej chwili ogarnela go zlosc, ale zaraz posluchal. Przyszla pora na zmiane, bo po jakims czasie kazdy tracil czujnosc. Obok niego przeszedl finf Newent. Usmiechnal sie lekko, odslaniajac zeby. Nagle dzungla przed nimi eksplodowala. Newenta rzucilo do tylu, jego blaster wsparcia wylecial w powietrze i finf upadl na Njangu. Strzelano do nich. Newent dostal drgawek, chrzaknal i znieruchomial. -Ognia! - krzyknal ktos. Njangu dopiero po chwili poznal, ze to Kipchak. Odepchnal cialo Newenta i strzelil cztery razy z biodra. Zwalczyl pokuse, aby pasc plackiem, zmacal granat przy pasie, odbezpieczyl go kciukiem i cisnal przed siebie. Przykleknal i wpakowal kilka ladunkow w zielen. Inni tez strzelali. Raumowie z wolna przestali odpowiadac. Siegnal po kolejny granat, rzucil i odtoczyl sie. W sama pore, bo za nim rozerwaly sie trzy inne. Zmusil sie do przyklekniecia, dzwignal blaster Newenta i przejechal seria po dzungli. Na chwile zapadla cisza. -Do tylu! - krzyknal Kipchak, wycofujac sie z zasadzki. Potknal sie i omal nie upadl, gdy pocisk trafil w galaz nad jego glowa. W koncu dotarli do jakichs skal i skryli sie za nimi. -Tutaj... nie zostawaj! - zawolal Kipchak. - Jestes ostatni! Biegli ostroznym, posuwistym krokiem. Njangu zorientowal sie, ze zamyka kolumne i jest najblizej wroga. Zdjal go strach. Kipchak znalazl sie nagle obok niego. Strzelil gdzies do tylu. -Wracamy do rozwidlenia - rozkazal. - Urzadzimy zasadzke. Njangu dotarl tam ciezko zdyszany. Druzyna rozlokowala sie po obu stronach rozstajow. Njangu zwrocil uwage na geste zarosla rosnace z jednej strony. -Jil, ty i Stef pobiegniecie dalej - polecil. - Robcie duzo halasu. Zatrzymajcie sie po piecdziesieciu metrach i ukryjcie gdzies z boku. Strzelajcie do wszystkiego, co zobaczycie. Gdyby co, zawolamy was z powrotem. Reszta schowac sie. Badzcie gotowi dolozyc im, gdy nadejda. Zastanowil sie jakims fragmentem swiadomosci, co mu sie stalo, ze nagle zaczal dowodzic. Najwazniejsze jednak, ze go sluchali. Po chwili wrocil Petr. Njangu powiedzial mu, jakie wydal rozkazy, i Kipchak pokiwal glowa. Kilka sekund pozniej dojrzeli ruch na sciezce. Bieglo nia pieciu Raumow. -Jeszcze nie... nie... nie... - szeptal Petr. - TERAZ! Piec blasterow bluzgnelo ogniem. Njangu uslyszal krzyki, ujrzal miotane pociskami ciala. Sam tez strzelal. -Dosc! - rozkazal Kipchak i krzyknal na Mahim i Bassasa, zeby wracali. - Teraz beda juz czujni... uwazac. Podszedl do Raumow. Czterech nie zylo, jeden - jeszcze chlopiec - plakal. Kipchak wyciagnal pistolet, strzelil i zapadla cisza. Pieciu, pomyslal Yoshitaro. Jeszcze dwunastu. Po chwili stanela mu przed oczami twarz Newenta: krwawa maska, pusty wzrok. Mahim przyczepila do ciala znacznik. Pozniej je zabiora. Caly dzien szli za Raumami. W pewnej chwili w sluchawkach zaczelo cos pogadywac i Petr wlaczyl mikrofon. -Mowi Gamma. Precz z tej czestotliwosci albo zerwe lacznosc. Bez odbioru. Ktos krzyknal cos gniewnie w sluchawkach, ale po chwili bylo juz cicho. -Jestesmy za blisko - powiedzial Petr, nakazawszy postoj. - Widzicie, zostawiaja krwawe slady. Dajmy im kilka minut, potem znowu siadziemy im na ogon. -I co dalej? - spytal Penwyth. - Chcialbym im odplacic za Newenta. -Znowu beda chcieli zastawic pulapke. Jesli im sie nie uda, sprobuja nas zgubic, na co im nie pozwolimy. Dostaniemy ich. Raumowie przygotowali jeszcze trzy zasadzki, ale ich pospieszne wysilki zostaly w pore zauwazone. Potem, jak przewidzial Kipchak, zwolnili i skrecili w gestwine. Szli wznoszacym sie stromo suchym, kamienistym korytem strumienia. Druzyna Gamma nie miala jednak klopotow z wypatrzeniem ich tropow. Gdy zwiadowcy wyszli zza kolejnego zakretu koryta, ujrzeli dwoje lezacych na ziemi, slabo sie poruszajacych Raumow. -Zaczynaja sie denerwowac - powiedzial Petr. - Zostawiaja swoich rannych. Mahim chciala ku nim pobiec, ale Petr ja powstrzymal. Puscil po serii w rannych. Pociski odepchnely kobiete i Njangu ujrzal lezacy pod nia ladunek wybuchowy, ktory zaraz eksplodowal, rozrywajac trupa. -Ciekawy numer, ale nie zadzialal - mruknal Kipchak i podjeli poscig. O zmroku byli juz na tyle wysoko, ze dosiegly ich saczace sie z plaskowyzu mgly. Njangu zdawalo sie, ze oddycha zywym ogniem. Reszta rownie ciezko lapala powietrze. Petr skinal na niosaca radiostacje Irthing i wzial od niej mikrofon. -Mowi Sybilla Gamma. Wiadomosc szyfrowana. Pstryknal przelacznikiem. Szyfrator nie tylko pozeral rezerwy mocy, ale i ograniczal zasieg transmisji. - Slyszycie mnie wyraznie? -Tak, Sybilla Gamma, tutaj Sybilla Wieza - szepnely sluchawki glosem Hedleya. Kipchak szybko zameldowal o ostatnich wydarzeniach. -Chyba schowaja sie gdzies na noc - stwierdzil na koniec. - W kazdym razie powinni, jesli nie sa calkiem glupi. Mozecie mi podeslac zwiad powietrzny? -Zalatwione. -Nie uderzajcie na nich - powiedzial Petr. - Powtarzam, nie atakujcie ich. Dajcie mi tylko znac, gdyby ruszyli sie przed pierwszym brzaskiem. Niech ida, mysle, ze doprowadza nas do czegos ciekawego. -Zrozumialem, Gamma, potwierdzam. Ale uwazajcie. Moga cos dla was szykowac. -Zrozumialem, Wieza. Dlatego chce, zebyscie przypilnowali ich z gory i ostrzegli mnie, gdy to bedzie konieczne. -Jasne. -Dajcie mi tylko szanse, a dostaniecie to, o co wam chodzilo. Bez odbioru. Wszyscy, nawet rewolucjonisci, popadaja z czasem w rutyne. Tak samo bylo z raumskimi rebeliantami. Mimo ze nie spotykali sie nigdy dwa razy w tym samym domu, w tej samej wiosce czy tej samej nocy, wielka jaskinia na skraju plaskowyzu awansowala do roli stalej kwatery dowodztwa. Male wejscie bylo dobrze strzezone, ale prowadzily don porzadnie wydeptane sciezki. W srodku zgromadzono najwazniejsze dla Ruchu komputery, banki pamieci i urzadzenia lacznosci, ktorych obsluga liczyla tylu ludzi co maly garnizon. Rozne oddzialy Raumow wracaly tu po akcjach czy zjawialy sie po rozkazy, a poniewaz kryjowke uwazano za idealnie bezpieczna, ludzie ci zostawali tu przez dzien albo dwa, aby nieco wypoczac, porozmawiac normalnie, a nie szeptem, posmiac sie bez obawy, ze zdradza swoja pozycje. W jaskini zebralo sie dwadziescioro kobiet i mezczyzn z zespolu planowania oraz pietnastu najbardziej szanowanych przywodcow Raumow. Comstock Brien stal przy stojaku, na ktorym wisiala zdobyczna mapa. -Oto swietna okazja, aby uderzyc na rentierow i ich psy lancuchowe - mowil. - Ten patrol to bez watpienia tylko przyneta. Sledzil nasz oddzial od paru dni, ale nie nawiazywal kontaktu bojowego. Skoro jednak Grupa Uderzeniowa chce bitwy, mysle, ze nalezy dac jej szanse. -Bracie, skad ci przyszlo do glowy, ze mozemy pokonac zolnierzy Konfederacji? - spytala, wstajac, Jo Poynton. -Jak dotad caly czas to robimy - powiedzial. - Oni zas nie potrafia nawet w pore podciagnac posilkow. Sprobowalem postawic sie na miejscu ich dowodcy. Chce nas wywabic na otwarta przestrzen. Mysli zapewne, ze wyslemy gora stu piecdziesieciu ludzi, wiec sam sciagnie trzystu. Z jego perspektywy swietna proporcja. Ale jakie ma szanse, ze te ich sypiace sie pojazdy desantowe zdolaja przerzucic trzy setki ich ludzi w gory? Powiedzialbym, ze marne. Ponadto cokolwiek tutaj podleci, mozemy stracic pociskami ziemia- powietrze. Beda wiec ostrozni. Moj plan jest prosty: przed jaskinia mamy trzystu wyszkolonych zolnierzy. Ich zwiadowcy sa ledwie o trzy godziny marszu. Do switu dotrzemy na miejsce i najpierw jakas setka ludzi zneutralizujemy ten patrol, dajac mu jednak dosc czasu, zeby zameldowal, co sie dzieje. Wtedy przysla posilki. Gdy tylko wyladuja, uderzymy na nich reszta sil. Zaraz sciagne jeszcze dwustu bojownikow z okolicznych wiosek, bedziemy wiec mieli nad nimi miazdzaca przewage. Zanim wojsko zorientuje sie, ze to pulapka, znaczna czesc tych na ziemi zginie, a zapewne uda nam sie tez zniszczyc wiele ich pojazdow. Oczywiscie wpadna wtedy w panike i przypuszcza kontratak wszystkim, co im jeszcze zostalo w Mahanie. Nas juz jednak tu nie bedzie. Wycofamy sie z wielka iloscia zdobycznej broni, a moze nawet jakimis pojazdami. Wyznaczylem juz tajne ladowisko dla takich zdobyczy w centralnej czesci plaskowyzu, gdzie te glupie giptele nigdy sie nie zapuszcza. Rozlegly sie okrzyki aprobaty, ale Jord'n Brooks wstal z malo radosna mina. -Nie - powiedzial glosno i nagle zapadla cisza. - To nie przemyslany, awanturniczy plan. W ten sposob mozesz zaprzepascic zdobycze wieloletniej walki. Jedna akcja pogrzebiesz nasze nadzieje. Jesli wygramy, bracie, bedzie cudownie, ale jesli przegramy? Co wtedy? Brien az poczerwienial ze zlosci. -Nie przegramy, bracie. Wiem, ze nie przegramy. Ale zeby to nie byla tylko moja decyzja i zeby nikt nie powiedzial, ze kreuje sie na wazniejszego od innych, powiedzcie, bracia i siostry, co powinnismy teraz zrobic? Rozlegly sie okrzyki: "Walczyc!", "Na nich!", "Tak!", "Atakowac!", ale Brooks stal nieporuszony. -Trudno, bracie Brien. Zaatakujemy wiec - powiedzial. - I mam nadzieje, ze to my ich wybijemy, a nie oni nas. -Na moja ciotke Fanny, co siaduje po prawicy Buddy! - zakrzyknal cent Angara. - Ruszaj sie z tej pryczy, Hedley, a dostapisz nirwany! Hedley blyskawicznie znalazl sie przed wielkim ekranem przekazujacym obraz z griersona zwiadu elektronicznego, ktory unosil sie kilometr nad oddzialem Raumow. -A niech mnie - westchnal Hedley. - Ale tego... Zobacz tylko te wszystkie czerwone kropki. Wyploszylismy ich. -Jak diabli - zgodzil sie Angara. - Dyzurny! -Sir? -Budzic starego i postawic wszystkich na nogi. Alarm bojowy, gotowosc za trzy minuty. Caud Williams wyda rozkaz do ataku. Hedley byl juz przy radiostacji. -Alarm dla zespolu desantowego. Niech wezma stamtad moich ludzi. - Zmienil kanal. -Eskadra Golan, potrzebuje jednego z twoich zhukovow do brudnej roboty. Odezwe sie za dziesiec minut. Potwierdzenie rozkazu w sztabie Grupy Uderzeniowej. -Ruszamy sie! - warknal Dill. - Gamma dojrzala do ewakuacji. Biegiem! Swiatla w hangarze zaplonely pelnym blaskiem i zaloga zerwala sie z legowisk rozlozonych obok pojazdu. Gorecki skoczyl w nie zapietych butach na swoj fotel. Drzwi hangaru uniosly sie i grierson wylecial po chwili nad wrzacy aktywnoscia oboz Mahan. -Sybilla Gamma, Sybilla Gamma - powiedzial Hedley. - Mowi Sybilla Wieza. Zwijajcie sie i czekajcie w gotowosci. Zabieramy was. Ptaszki juz leca. -Tu Gamma - warknal zaraz Kipchak, ktory chyba w ogole nie sypial. - A co z tymi, ktorych scigamy? -Sprzatniemy ich z powietrza. -Oni sa moi, do cholery! -Juz nie, Petr. Teraz zajmie sie nimi maszynka do miesa. Dziesiec minut pozniej pojedynczy zhukov zanurkowal na odlegly o pol kilometra od druzyny Gamma oboz Raumow. Jego systemy broni, kierowane przez elektronike wiszacego wciaz wyzej zwiadowczego griersona, zostaly nakierowane na cel i wyrzutnie wypluly salwe pociskow Fury. Po ich eksplozji maly oboz zmienil sie w pieklo plomieni. Ciezka maszyna zawrocila i przeorala go jeszcze seriami z automatycznego dzialka kalibru trzydziesci piec milimetrow i dwudziestkipiatki w wiezyczce dowodcy pojazdu. Cala dziesiatka Raumow zginela, nie zdazywszy sie nawet dobudzic. Grierson usiadl na malej polance, lamiac galezie drzew i krzewy. Tylna rampa opadla i noc rozjasnilo cieple, prawie domowe swiatlo. -Wsiadac - rozkazal Kipchak i wyczerpana druzyna Gamma zaladowala sie do maszyny. Kang i Dill rozdali zaraz wszystkim po kubku goracej kawy i cieple jeszcze buleczki nadziewane duszonym w winie giptelem z musztarda, ogorkiem i jajkiem na wierzchu. Garvin pomogl Njangu usiasc. Yoshitaro klapnal na lawe niepomny, ze ma jeszcze na sobie plecak. Rampa uniosla sie i zapadla blogoslawiona cisza. Grierson wystartowal. -Udalo sie wam! - zawolal Garvin. - Wyciagneliscie ich na otwarte! -Bez obsuwy? -Calkiem bez. Cala Grupa juz na nich leci. Dostaniecie pewnie jakis medal. -Aha - odpowiedzial Njangu z pelnymi ustami. - I moze dadza sie wykapac? Garvin zmarszczyl nos. -Faktycznie, lekko od was zalatuje. -Jakby nas ktos obsikal? - zagadnela Deb. -Az tak zle to nie, ale prawie. -Prawie, prawie - wymamrotal Njangu i odgryzl nastepny kes. -I bardzo dobrze - powiedzial caud Williams do swoich sztabowcow i spojrzal znowu na ekran. - Pierwszy pulk skierujemy ku tym oddzialom na otwartej przestrzeni po lewej... Drugi na prawo, aby zamknal kleszcze, a trzeci uderzy wprost na ich baze czy co to jest. Czwarty zostanie w rezerwie. Hedley oderwal oczy od mozaikowego zdjecia i zdjal okulary pozwalajace widziec fotografie w trzech wymiarach. -Sir? -Slucham, alcie? -Mysle, ze juz wiem, gdzie jest ta baza. Tutaj, gdzie schodza sie te wszystkie sciezki. Dochodza do urwiska i znikaja. Gobliny znalazly sobie jakas jaskinie. -I co z tego? -Jaskinie trudno oczyscic. -Alcie, panscy ludzie wykonali swietna robote, odnajdujac przeciwnika, ja zajme sie jego zniszczeniem. Hedley pochylil glowe i nic nie powiedzial. Zeby przerzucic pierwszy i drugi pulk, trzeba bylo uruchomic niemal wszystkie griersony, a i tak ich przedzialy desantowe byly wyjatkowo zatloczone. Przy akompaniamencie nieustannie wywrzaskiwanych komend pojazdy zebraly sie w trzy grupy i ruszyly na niewielkiej wysokosci na zachod od Leggett, w kierunku maszerujacych Raumow, ploszac niezliczone zwierzeta zamieszkujace dzungle. Przednie oddzialy rebeliantow szybko dostrzegly nadciagajacego przeciwnika. Zaalarmowano przeciwlotnikow, jednak nie byli najlepiej wyszkoleni, nie znali tez dobrze zdobycznych wyrzutni. Nadlatywaly pierwsze griersony, a oni ciagle sie zastanawiali, jak to jest z tym odpalaniem. W jednym z pojazdow lecial Ben Dill. Ledwie zdazyli wysadzic druzyne Gamma, zaraz ich skierowano na plac apelowy, skad zabrali zolnierzy pierwszego pulku. -Ktos tam sie nas spodziewa - mruknela Kang ze swojego stanowiska. - Szuka... szuka... namierzyl nas. -Gorecki... unik na jej komende. -Nigdy bym sie nie domyslil - zachichotal Gorecki. -Tryb sledzenia... jeszcze... odpalil! W dol! Grierson ostro zanurkowal. Czuwajacy przy celowniku Garvin przez chwile zmagal sie z zoladkiem. -Strzelec - powiedziala spokojnie Kang. - Daje ci namiar na wyrzutnie. Garvin przelaczyl celownik na sledzenie wedle wskazan czujnikow Kang. -Jest. -Co z tym pieprzonym pociskiem? - warknal Gorecki. -Ciagle leci... sledzi nas... Garvin, poczestuj czyms te wyrzutnie - rozkazala Kang. - Pilot... mocno na dziewiata... pocisk na trzeciej... nadlatuje... w gore! - Grierson az zajeczal, gdy Gorecki dal pelen ciag. - A, maly dran, rozmyslil sie i skrecil... Ciagle szuka... oslepiam go... oslepiam... mam! Zalatwiony... Garvin, strzelisz wreszcie czy nie? A przy okazji, wisisz mi piwo za to gadanie, ze nie bede miala nic do roboty. -Mam cel - powiedzial Garvin i uderzyl twarza o celownik tak mocno, ze az mu lzy pociurkaly. - Zlapal namiar... jest... -Strzelaj, gdy tylko bedziesz gotowy - powiedzial Dill. -Pierwszy poszedl... drugi poszedl... trzeci poszedl zgubilem cel, na lewo, bardziej na lewo, do cholery! - rozdarl sie Garvin i Stanislaus poprawil kurs. - Mam cel... czwarty poszedl... KURWA MAC! - wrzasnal, gdy dzungla zaplonela ogniem, a potem pociemniala i rozjasnila sie ponownie od pozaru. Widac bylo rozrzucone wkolo ciala i sprzet. -Cel zniszczony. -Panie Jaansma, podczas zadania prosze zachowac dyscypline rozmow - odezwal sie Dill. -Przepraszam, Ben. Szukam... -Trzy minuty do strefy ladowania - powiedzial Gorecki. - Uprzedzcie piechociarzy. Pierwsza fala desantu wypadla z griersonow prosto na sciane ognia. Wykonali szybkie padnij, ale kilku juz nigdy nie mialo sie podniesc. Po chwili atakujacy odpowiedzieli Raumom ogniem, z poczatku niesmialo, potem coraz mocniej. Podoficerowie wywrzaskiwali jeden rozkaz za drugim, darli sie na ludzi, zeby ruszyli tylki i zmiatali ze strefy ladowania, bo inaczej ich tu pochowaja... Zolnierze wstali i pobiegli zygzakami przed siebie. Grupy wsparcia ogniowego strzelaly albo do widocznych tu i owdzie celow, albo po prostu przed siebie, rakiety masakrowaly przeciwnika. Siejac wkolo zniszczenie, ogarneli w koncu przednie pozycje Raumow. -Gdzie sa nasi? - spytal Brien. -Jakies dwadziescia minut stad - odparla kobieta niosaca jego radiostacje. -Za daleko. Niech rzucaja wszystko poza bronia i amunicja i biegna ile sil w nogach, bo przegramy. Kobieta pokiwala glowa i uniosla mikrofon. Drugi pulk uderzyl na nie ubezpieczone skrzydlo Raumow, ktorzy najpierw sie cofneli, ale szybko przegrupowali i przy niewielkich w sumie stratach stawili zdecydowany opor. Zadna ze stron nie okazywala w tej walce milosierdzia. -Glupie sukinsyny - warknela kobieta z przenosna wyrzutnia rakiet. - Kto nauczyl was atakowac taka kupa? Nacisnela spust i pocisk z sykiem wystrzelil z rury, a po sekundzie eksplodowal posrodku zwartej grupy Raumow. Chwile pozniej snajper przeciwnika dostrzegl wyrzutnie, sprawdzil szybko dystans, wycelowal i strzelil. Pocisk trafil kobiete w lydke. Upuscila z jekiem bron i upadla. Jej aktualny kochanek, ktory stal obok, zawahal sie, ale zgodnie z rozkazami zlapal wyrzutnie i ruszyl dalej w nadziei, ze kobieta zdola otworzyc opatrunek albo trafi jej sie jakis sanitariusz dosc szybko, zeby sie nie wykrwawila. Zatrzasnal ludzka czesc swego umyslu i poszukal celu. Grierson Dilla startowal wlasnie, zeby wrocic po kolejnych zolnierzy, gdy nagle zakolysal sie i cos pchnelo go mocno w bok. Garvin uslyszal, jak silnik przerywa, zapala i znowu gasnie. -Trzymac sie! - zawolal Stan. - Probuje go uruchomic! -Ho, Garvin - krzyknal Dill - na stanowiska awaryjne! - Oboje wywolani przypasali sie na lawie w przedziale desantowym. - Siedemdziesiat cztery metry, pod nami woda. Chlupniemy. Silnik zaskoczyl, zakrztusil sie i znowu zlapal rytm, chociaz wyl jak wysokoobrotowa maszyna, ktorej ktos piasku w tryby nasypal. -Daje szescdziesiat procent mocy - oznajmil Gorecki. - Ale za cholere nie wiem, jak dlugo pociagnie. -Grierson bez napedu lata jak cegla, wiec zostancie na awaryjnych - powiedzial Dill. - Moze uda sie dociagnac do czegos solidniejszego niz to bajoro. Garvin nasluchiwal przerywanego czkawka wycia silnika i zaciskal usta. Nie, nie bedziesz sie modlic, pomyslal. Nie wierzysz przeciez w nic poza samym soba, wiec zadnych glupich modlitw. Dymiacy silnie grierson przelecial chwiejnie nad plaza i przy szybkosci siedemdziesieciu dwoch wezlow przyziemil na placu apelowym. Wpadl w poslizg i jak pijany, kolyszac sie na boki, zaczal powoli wytracac ped. W koncu wstrzasy i zgrzyty ustaly i Garvin otworzyl oczy. Spojrzal na Kang i od razu pojal, ze ladowanie bylo bardzo awaryjne, gdyz wczesniej dziewczyna siedziala naprzeciwko, teraz zas nad nim wisiala. Dill wyczolgal sie ze swojego stanowiska i recznie odblokowal zamek rampy. -Wyskakiwac! - krzyknal. - Griersony podobno sie nie pala, ale ten moze byc wyjatkiem! Szybko, szybko! Garvin odsunal manipulujaca przy pasach Kang, wyskoczyl na zewnatrz i pobiegl do przodu, zeby wyciagnac Goreckiego przez wlaz awaryjny. Nie ogladajac sie za siebie, cala czworka odbiegla kilkadziesiat metrow i padla na ziemie. W koncu zrozumieli, ze nie bedzie zadnej eksplozji, i uniesli glowy. Slychac juz bylo syreny nadciagajacych ambulansow. -Nie wkurza sie, gdy nie znajda rannych? - spytal Garvin. -Ja jestem ranny - powiedzial Dill. - W maly palec. Pora na medale! Cztery cooki przemknely nad dymiaca dzungla, ziejac ogniem z wszystkich luf, i kontratak Raumow stracil impet, a po chwili sie zalamal. Maszyny zawrocily na niskim pulapie i raz jeszcze skapaly pozycje przeciwnika w ogniu, a po chwili zaskoczyly na otwartej przestrzeni obsluge dwoch wyrzutni przeciwlotniczych. -Do dowodcy Cambrai... mam ich tu cala mase... zameldowal obserwator z maszyny zwiadu elektronicznego. - Spiesza sie, jakby sie bali gdzies spoznic. Przekazuje wam namiary celu. -Dzieki, Oczko. Pewnie nie chca sie spoznic na bal. - Dowodca zhukovow przelaczyl sie na inny kanal. - Klucz Cambrai... mamy duzy cel. Piechota na otwartym... wyglada na posilki. Uzyc artylerii glownej, dokonczyc dzialkami. Pora zebrac troche skalpow. Trzy zhukovy zanurkowaly na Raumow, gdy nagle zawyly w nich alarmy przeciwkolizyjne. Piloci dali stery na siebie, niemal doprowadzajac do przeciagniecia. Z chmur nad plaskowyzem wylonilo sie piec obcych maszyn w ksztalcie polksiezyca. Lecialy obla strona naprzod. Od rogu do rogu mierzyly jakies dwadziescia piec metrow. Na gorze i pod kadlubem mialy stanowiska strzeleckie. Musthowie zwali te maszyny aksai, od przypominajacego weza zwierzecia zyjacego na ich macierzystej planecie, znanego z zacietosci i smiercionosnego jadu. -Dotarlo do nass, ze znalezliscie kryjowke naszych wsspolnych wrogow - rozleglo sie na ogolnej czestotliwosci. - Moze moglibysmy pomoc? Nie czekajac na odpowiedz, formacja musthow zanurkowala z przewrotu i zaatakowala. Na spiczastych koncach maszyn zajasnialo zjonizowane powietrze i po chwili pociagnely sie za nimi linie zywego ognia, ktory splynal na szeregi Raumow. Po chwili musthowie powtorzyli manewr. Piloci zhukovow doszli tymczasem do siebie, ale nie zostalo juz wiele celow dla ich dzial kalibru 150 milimetrow. W dole huczal ogien trawiacy po rowno drzewa, krzaki, ludzi i chyba nawet sama ziemie. -Dobrze jesst palic robactwo, prawda? -Cholera - powiedzial jeden z piechociarzy. - Nie ma juz nikogo do zabicia. -Ani jednego - przyznal drugi. - Chyba... -Tam jest jakis - przerwal mu pierwszy, pokazujac Rauma wylazacego z leja po pocisku artyleryjskim i idacego chwiejnie w ich kierunku. Tulil cos do piersi i krzyczal jakies oderwane slowa. Obaj zolnierze wystrzelili. Raum padl na bok i znieruchomial. - Ciekawe, co niosl. Moze mielibysmy jakas pamiatke? -Sprawdzmy. Wypuszczony przez Rauma ladunek eksplodowal i zolnierze przytulili sie do ziemi. Gdy opadl juz deszcz piachu i kamieni, spojrzeli po sobie. -Ten facet traktowal cala sprawe o wiele za powaznie - powiedzial z namyslem jeden z nich. Comstock Brien pozbieral sie i otarl krew zalewajaca mu oczy. Wkolo mial jeszcze z pietnastu albo dwudziestu poruszajacych sie bojownikow, ale i oni byli ranni. Kobieta obslugujaca jego radiostacje lezala nieprzytomna, wkolo niej rozlewala sie kaluza krwi z przecietej arterii. Wyjal mikrofon z jej dloni. -Baza, tu Brien. -Mowi baza - rozleglo sie po calej serii trzaskow. Co sie dzieje? Dwa razy was wzywalem, nie bylo odpowiedzi. -Tu Brien. Nie wiem. Jakis pocisk uderzyl obok nas. Znowu otarl twarz. - Jestesmy otoczeni. Mamy jakies rezerwy? Zostaly nam jeszcze jakies rezerwy? Jord'n Brooks spojrzal na zgromadzone w jaskini trzydziesci osob i znowu uniosl mikrofon. -Nie ma juz zadnych rezerw. Nie mozecie sie przedrzec? Na chwile zalegla cisza. -Nie. Znalezlismy sie w pulapce. Znowu chwila ciszy. -Brooks... Tu Brien. Miales racje. Brooks spojrzal na Poynton. -Wolalbym jej nie miec. -Cos sie konczy, ale cos sie tez zaczyna - powiedzial Brien. - Teraz ty poprowadzisz Raumow. Nie placz po nas. Przekonasz sie, ze nie zginelismy na prozno. Glosnik umilkl. -Slyszeliscie go - powiedzial Brooks. - Ty... ty i ty... Wskazal po kolei dziesieciu ludzi. - Wyjdziecie na zewnatrz i powstrzymacie przeciwnikow jak dlugo zdolacie, zeby za nami nie poszli. Zaatakuja za kilka minut. Reszta... bierzcie, co tylko sie da, ile uniesiecie. Badzcie gotowi za piec... - Wybuch bomby wstrzasnal jaskinia. - Nie, za trzy minuty. Bierzcie tylko najwazniejsze. Zapisy, bazy danych. Od teraz my jestesmy sercem Ruchu, sercem rewolucji. Nie wolno nam zawiesc. Przeciwnik nie poddawal sie, do niewoli trafila tylko garstka rannych. Inni woleli popelnic samobojstwo albo zmusic zolnierzy, zeby ich zabili. Jeden z nich mogl byc Comstockiem Brienem - ranny mezczyzna ze swieza blizna na czole, ktory udawal martwego i zastrzelil trzech zolnierzy, a na koncu siebie. Jednak gdy ludzie z wywiadu polapali sie, z kim zapewne mieli do czynienia, i wrocili w to miejsce, nie znalezli ciala. Straty Grupy Uderzeniowej byly wzglednie niskie: siedemdziesieciu pieciu zabitych, dwa razy tyle rannych. Zginelo prawie pieciuset Raumow. -Teraz zajmiemy sie ich baza - powiedzial Williams. Trzeci pulk wspierany przez kompanie zwiadu ruszyl w kierunku jaskini. Pewni siebie i rozgrzani zwyciestwem zolnierze dostali ogien na wprost. Zginelo czterech oficerow i dwoch podoficerow. Pulk wycofal sie, przegrupowal i zaatakowal ponownie. Znowu zostal odparty. -Trudno - orzekl caud Williams. - Skoro nie chca po dobroci... Milu Rao, zechce pan sciagnac zhukovy, zeby zmiekczyly ich z powietrza. -Sir, gdybysmy wzieli jencow, byloby to... - odezwal sie Hedley. -Alcie, bedzie pan mogl przepytac trupy, gdy dym sie rozejdzie - warknal Williams. - Nie bede niepotrzebnie tracil ludzi. I doradzam panu powsciagnac jezyk, bo wyczerpie sie cala moja wdziecznosc za namierzenie tych Raumow. Hedley ugryzl sie w jezyk, zasalutowal i wyszedl z pojazdu dowodzenia. -Hej, Monique! - zawolal finf z druzyny Beta. - Szef mial nosa. Tam naprawde jest jaskinia. -Druzyna do przodu - rozkazala dec Lir. - Dwaj ochotnicy ze mna. Reszta, pilnowac, zeby nic sie tu nie ruszalo. Z blasterem w rece weszla do mrocznej jaskini, ale zaraz rozkaszlala sie od dymu i musiala sie cofnac. -Ktos ma swiatlo? Rzucono jej latarke. Nalozywszy maske, weszla ponownie do srodka. Plama swiatla przesunela sie po kamieniach. W jaskini lezal z tuzin cial rebeliantow. Wszyscy zgineli od bliskiego wybuchu. Nie bylo widac zadnych obrazen, tylko struzki krwi saczacej sie z uszu i ust. -Wchodzcie! - krzyknela. - Juz po nich! Cholera, najlepsze przypadlo Kipchakowi. Farciarz jeden. - Przesunela swiatlem latarki po stertach papierow, dyskow i potrzaskanych komputerach. - Ale my tez cos znalezlismy, bedzie z tona roznego dobra - mruknela pod nosem. Ci z Sekcji II zleca sie tu w komplecie. Piec maszyn musthow wyladowalo obok griersona Williamsa. Dolna wiezyczka jednego z nich odchylila sie i po chwili na ziemi stanal Wlencing w towarzystwie dwoch przybocznych. Ruszyli ku Williamsowi. Caud zasalutowal, Wlencing uniosl pazurzasta konczyne. -W koncu pokonaliscie tych niegodnych - powiedzial bez wstepow. - Moze gdy przyjdzie czass na wojne miedzy nami, nie okazesz ssie bezradny jak dziecko. Caud Williams nie wiedzial, co na to odpowiedziec. -Uporacie ssie teraz z reszta tej bandy? -Mam nadzieje. Mysle, ze tak. -Dobrze - odparl Wlencing. - Nie przysstoi dorosslemu zachowywac sie jak dziecko. Pierwszej nocy ocaleli Raumowie znalezli schronienie w nieodleglej wiosce. Wystraszeni rolnicy niechetnie dali im jesc. -Spokojnie - powiedzial Jord'n Brooks. - Nie zostaniemy dlugo, za godzine idziemy dalej. W ciagu dwoch dni mieli dotrzec do Leggett i rozplynac sie wsrod innych Raumow w Eckmuhl. Wojna jeszcze sie nie skonczyla, tyle ze teraz miala rozgorzec na innym froncie. Njangu Yoshitaro, Petr Kipchak, Erik Penwyth i reszta druzyny Gamma przespali caly ten krwawy dzien. Jesli nawet snila im sie jakas masakra, nic z tego nie pamietali, budzac sie pozno nastepnego dnia. 30 -Powiedziec ci, co mam pod tym kostiumem? - szepnela Jasith.-Lepiej nie, bo jeszcze wybije ci przednia szybe - powiedzial nieco chrapliwie Garvin. -Mojej przedniej szybie to by sie nie spodobalo. Poogladaj wiec moze krajobrazy. Przynajmniej przez chwile... Widzisz, tam jest moj dom. Garvin wytezyl wzrok, usilujac zainteresowac sie tym, co bylo poza pojazdem. Spojrzal na wysoka skarpe niemal w samym srodku Wzgorz. Wyraznie zostala wydrazona, znaczyly ja wielkie okna i balkony. -Ktore sa twoje? -Wszystkie, gluptasku. Wszystkie te pomieszczenia sa polaczone, sa tez inne, pod ziemia... a wlasciwie pod skala. Ale moj wlasny dom jest tam. Zmniejszyla ciag i slizgacz lagodnie obnizyl lot. Zblizyli sie do jakiegos opuszczonego przed wiekami wyrobiska. Wszedzie rosly tu intensywnie kolorowe rosliny. Posrodku, przy jeziorku z fontanna, stal niewielki dom z ciemnego drewna. -Kiedys byl tu kamieniolom, jedna z pierwszych inwestycji mojego iles razy "pra" dziadka - wyjasnila Jasith. - Wydobywali tu wielobarwnie zylkowane skaly przypominajace granit. W tamtych czasach rentierzy chetnie budowali z nich swoje rezydencje. Przypuszczam, ze Mellusinowie zawsze zajmowali sie gornictwem, na Corwinie VIII, skad przybyli, pewnie tez. Przodek wzbogacil sie na tym kamieniolomie i zaczal wykupywac wielkie kawaly Cumbre C i inne rzeczy. Dom jednak postawil tam, gdzie zaczal. W koncu skala sie skonczyla i kamieniolom stal pusty, az moja matka wyszla za mojego ojca. Byla z Kemperow, ktorzy zrobili pieniadze na gieldzie i uwazali, ze sa z tego powodu lepsi od ojca. Tak przynajmniej slyszalam, chociaz tata nigdy nie wspomina jej zle. Zmarla prawie dziesiec lat temu. -Przykro mi. -Niepotrzebnie. Chyba nigdy mnie nie lubila, a ja odwzajemnialam sie jej tym samym. Tak czy owak, zmarla, wiec to juz niewazne. Zajela sie tym terenem po tym, jak wrocili z miesiaca miodowego, i powiedziala, ze chce tu urzadzic ogrod. Wziela sie do roboty razem z prawie trzystoma Raumami, ktorych tata zatrudnil dla niej na pelen etat. Zbudowala ten maly dom nad jeziorkiem. Podobno to kopia czegos zwanego na starej Ziemi herbaciarnia. Spedzala tu duzo czasu. Chyba ze jezdzila na zakupy. Gdy bylam mala, czesto tak znikala. Latala na Larix. Nie wiem, moze miala tam kochanka, a moze tylko sklepy z lepszymi zabawkami. Chyba cale to malzenstwo nie bylo zbyt udane. Gdy zmarla, spytalam, czy moglabym wziac ten dom, i tata dal mi go na szesnaste urodziny. Ogrod tez. Wciaz zatrudniam tu siedemdziesieciu pieciu ogrodnikow. O co chodzi, Garvinie? -Nic, nic... To tylko moj przeciazony mozg. Mieszkasz tu calkiem sama? A tata nie zamontowal ci kamery i pluskiew przy wejsciu? Nie przekupil sluzby? -Nic nie wiem o kamerach ani pluskwach. Zreszta cos takiego zdarza sie wylacznie w romansach. -Nie zakladalbym sie, ze wylacznie. -Oczywiscie, ze przekupil moja sluzbe - przyznala Jasith. - Ale mam nieco wlasnych funduszy, wiec zaplacilam im wiecej. -Ci bardzo bogaci nie sa jak ty czyja - mruknal Garvin. - Sa sprytniejsi. Moge cos zaproponowac? -Jasne. -Wyladuj, kochana, bo znowu na cos wpadniemy. Odczuwam przyplyw zadz. -Wszystko, co tylko zechcesz, Garvinie. Absolutnie wszystko. Polozona w glebi Eckmuhl restauracja godna byla polecenia tylko z dwoch powodow: miala wyjscia na wszystkie cztery otaczajace ja ulice, ktore z kolei, w odroznieniu od wiekszosci waskich i kretych uliczek getta Raumow, pozwalaly na obserwacje i ostrzal calej okolicy. Kazdego wyjscia pilnowalo obecnie po dwoch ludzi z wojskowymi blasterami. Przejezdzajacy obok policyjny patrol w typowym dla tej dzielnicy skladzie trzech slizgaczy dostrzegl uzbrojonych cywili i rozsadnie przyspieszyl. W restauracji siedzialo siedemnascioro ludzi. Oni tez byli pod bronia. Jord'n Brooks i Jo Poynton zajeli miejsca przy stole naprzeciwko nich. -Pora na odprawe, bracia i siostry - zaczal Brooks. Bedzie tu bezpiecznie jeszcze tylko kilkanascie minut. Jestescie najlepszymi bojownikami i agentami, ktorym udalo sie przezyc te katastrofalna, zle zaplanowana kampanie w dzungli. Chcialbym stworzyc z was nowy zespol planowania. Jesli zechcecie, zostaniecie sohami naszego ruchu. Tych kilkoro z was, ktorzy nalezeli do poprzedniego zespolu, bardzo prosze, aby kontynuowali te sluzbe. Jeden z Raumow wstal. -Tak, bracie Ybarre? - zapytal Brooks. -To niezgodne z regulaminem, bracie. Ustalilismy, ze zespol planowania powinien byc wybierany przez bojownikow po dlugim namysle, modlitwie i dyskusji. -W normalnych czasach - zastrzegl Brooks. - A to nie sa normalne czasy. Trudno by chyba bylo o bardziej niezwykle okolicznosci niz teraz. Zarowno podczas ostatniej bitwy, jak i przerzucania grup operacyjnych do miast ponieslismy ciezkie straty. Jak je szacujesz, siostro Poynton? -Okolo czterdziestu procent. To rzeczywiscie tylko szacunek, ale mysle, ze bardzo bliski prawdy. Rozlegly sie pelne przerazenia szepty. Brooks pokiwal glowa. -Wlasnie. Nie chce, aby ta informacja zostala rozpowszechniona. Jeszcze bardziej podkopalaby i tak juz nadwatlone morale. Psy rentierow daly nam w kosc. Nigdy tego nie zapomnimy i nigdy juz nie popelnimy takiego bledu. Nasze Zadanie uznamy za wykonane, dopiero gdy odniesiemy zupelne zwyciestwo. Teraz bedziemy jednak walczyc posrod naszych wrogow. Bedziemy uderzac mocno i skutecznie. Jednak musimy wybierac tylko pewne cele. Jesli raz jeszcze zostaniemy pobici tak jak ostatnio, zapewne nie osiagniemy niczego za zycia tego pokolenia i dopiero nasze dzieci zdolaja odbudowac Ruch. Jednak nie pozwole, aby doszlo do takiego nieszczescia. Musimy byc cierpliwi i przebiegli. Musimy tez dzialac szybko. Czas liczy sie najbardziej. Proponuje wzniecic niebawem wielkie powstanie. Im rychlej, tym lepiej. Dokladnie, w ciagu najblizszych szesciu miesiecy. - Kilku osobom wymknely sie okrzyki zdumienia. - Tak, bracia i siostry. Bliski jest juz dzien, kiedy siegniemy po wladze. Tym razem nie zawiedziemy. Nim minie rok, uklad Cumbre bedzie nasz. -Jestes Raumka, prawda? - zapytal Njangu. -Dlaczego tak myslisz? - odpowiedziala pytaniem dziewczyna. -Bo jestem podejrzliwy. I jak? -A jesli jestem? -To cie spytam, dlaczego interesujesz sie smierdzacym zolnierzem. -A dlaczego nie mialabym sie nim interesowac? -Och... nie wiem. Niektorzy nie lubia facetow z halasliwymi urzadzeniami sluzacymi do zabijania ludzi. Szczegolnie ostatnio. A moze zgubilas gdzies ostatni rok? -Nie interesuje sie polityka. -Dobra. To nastepna sprawa... Wygladasz dosc mlodo. Na pewno jestes w wieku pozwalajacym podejmowac samodzielne decyzje? -Czy wy, zolnierze, potraficie tylko rozmawiac? -Nie tylko - mruknal Njangu, pochylil sie ku dziewczynie i wyszeptal jej cos do ucha. Rozszerzyly jej sie oczy. -No wiesz! A co to jest kroliczek? -Mniejsza z tym. Chcesz jeszcze zatanczyc? -Niee... Chodzmy na spacer. Mam na imie Limnea. -A ja jestem nalezycie wyposazony Njangu. - Yoshitaro wstal, rzucil na blat kilka monet i wzial czapke. Gdzie idziemy? -Moze przejdziemy sie plaza? -Rownie dobre miejsce na napad jak kazde inne. Halasliwa muzyka ucichla, gdy zamknely sie za nimi dzwiekoszczelne drzwi. Noc byla wspaniala, na niebie wisialy wszystkie trzy ksiezyce. Njangu zadrzal lekko, gdy powiala chlodna bryza. Dziewczyna, ktora nosila zielone, chyba jedwabne obszerne spodnie na szelkach zakrywajacych sutki, wyraznie nie reagowala na zimno. Miala pelne piersi, krotko przystrzyzone rude wlosy, a powieki, paznokcie, wargi i uszy pomalowala na niebiesko. Njangu spojrzal na nia, a potem na romatycznie szumiace morze, wyciagniete na brzeg kolorowe lodzie rybackie, obok ktorych przechodzili, i pozalowal, ze nie ma pistoletu. -Co robisz w armii? - spytala Limnea. -Niewiele. Przekladam papiery z jednej sterty na druga. Pilnuje, zeby ludzie dostali forse na czas. -Och - mruknela dziewczyna z rozczarowaniem. - Myslalam, ze jestes jednym z tych, ktorych widzialam w holo. Wiesz, tych z karabinami... -Nie ja. Nie lubie halasu. Njangu oparl sie o burte jednej z lodzi, Limnea przystanela obok. -Mozesz to uznac za komplement, jesli chcesz... przypominasz mi pare dziewczyn, ktore bzykalem. -To znaczy? -Nic takiego - odparl Njangu. - Moze zreszta sie myle. Chcialbym. - Polozyl dlonie na jej biodrach i przyciagnal ja do siebie, az oparla sie o niego posladkami. - Ladne? - spytala. -Aha - mruknal, przesuwajac dlonmi po jej brzuchu. -To mile - powiedziala cicho. Przesunal rece wyzej, nakrywajac piersi. Musnal sutki palcami. Westchnela, obrocila sie i objela go ramionami. Wsunela mu jezyk do ust... I nagle zamrugala, a Njangu odepchnal ja prosto na mezczyzne, ktory zblizal sie do niego z nozem. Zapiszczala i upadla na piasek. Mezczyzna sprobowal ciecia, ale Yoshitaro zdazyl sie cofnac. Napastnik tym razem pchnal i Njangu zlapal go za nadgarstek reki z nozem, pociagnal w dol i wyrznal kolanem w klatke piersiowa. Trzasnely pekajace zebra. Nozownik zakrztusil sie i upadl. Njangu kopnal go jeszcze w twarz i siegnal po porzucony noz, pojawil sie bowiem drugi bandzior. Yoshitaro cial go przez reke i tamten, krzyknawszy z bolu, cofnal sie. Przez chwile mierzyli sie wzrokiem. Nagle Njangu odskoczyl w bok i zacisnieta na nozu reka uderzyl mezczyzne w nasade szyi, a cofajac ja, rozcial mu twarz. Napastnik zatoczyl sie, ale wciaz machal nozem, trzymajac Yoshitara na dystans. Njangu poruszyl gwaltownie ostrzem, przykuwajac don spojrzenie mezczyzny, i zrobil krok w jego kierunku. Bandzior zareagowal naglym atakiem. Njangu odsunal sie w pore i przejechal mu nozem po wewnetrznej stronie nadgarstka. Mocno pociekla krew, ranny krzyknal i sprobowal ja zatamowac. Yoshitaro, nie czekajac, kopnal go w splot sloneczny. Mezczyzna kaszlnal, zlozyl sie wpol i padl nieprzytomny. -Czasem bardzo przykro jest miec racje - mruknal Njangu. Dziewczyna uciekala plaza. Dogonil ja i podcial jej nogi. Potoczyla sie po piasku, w koncu spojrzala na niego. Wciaz trzymal w rece noz. -Skad wiedziales? - Ze nie jestes zainteresowana moim seksownym cialem? To proste. Takie historyjki, w ktorych piekne dziewczyny leca na zolnierza, ledwie wejdzie do baru, zdarzaja sie tylko w holo. Zwykle konczy sie to albo zejsciem, albo pozegnaniem z forsa. Dobrowolnym albo wymuszonym. Poza tym kiepsko gralas. -Nie zabijaj mnie - jeknela. - Prosze. -Dlaczego nie? Wystawilas mnie tym dwom, a oni nie mieli zadnych zahamowan - powiedzial sucho. - Ale nie odpowiedzialas mi na pytanie. Jestes Raumka? Limnea energicznie pokiwala glowa. -Co to mialo byc? Rabunek czy likwidacja kolejnego zolnierza? Limnea nie odpowiedziala. -Domyslam sie, ze to drugie. Pewnie w imie rewolucji. Pozostaje wiec pytanie, co z toba zrobic. Rozedrzec sie i wezwac gliny? - Limnea wyraznie sie przerazila. - Slyszalem, ze chlopcy z policji wypracowali ciekawe techniki przesluchan Raumow. Szczegolnie kobiet. -Prosze, nie - szepnela Limnea. -Dlaczego? Ty nie zamierzalas mi okazac milosierdzia, prawda? -Moze by cie nie zabili. -Tak... tylko zabrali na wycieczke do zoo. - Rozejrzal sie wkolo. - Wstawaj. Posluchala, nie spuszczajac z niego oczu. Z niego i z noza. -Widzisz te skalki? Wlaz tam - nakazal. - Dobrze - powiedzial, gdy byla juz na gorze. -Mozemy zaczac negocjacje. Gliny albo... podobno dobrzy rewolucjonisci potrafia zyc na kolanach. Bardzo powoli zsunela z ramion szerokie szelki i pozwolila im opasc. Potem rozpiela spodnie, ktore splynely jej do stop. Sciagnela jeszcze male majteczki i stanela naga. -Bardzo dobry poczatek. A teraz chodz do mnie. Podeszla. Oddychala szybciej, usta miala lekko rozchylone. -Gdy tak nieuprzejmie nam przeszkodzono, robilas akurat cos jezykiem. Calujac go, zaczela majstrowac przy jego pasku i spodniach. Po chwili oderwala sie od niego. -Mamy takie powiedzenie, ze kto wykona Zadanie, zostanie nagrodzony. -A my, ze zwyciezca bierze lupy - powiedzial Njangu. Spojrzal na noz w swojej dloni i odrzucil go daleko. Zelastwo chlupnelo w wode. Njangu zaczal rozpinac koszule. -Nie - szepnela. - Chce poczuc na sobie twoje medale, gdy we mnie wejdziesz. Ale najpierw, jak kazales, zrobie co trzeba na kolanach. Raumowie uderzyli na posterunki policji w ponad dziesieciu miastach na calym Cumbre D, w tym na dwa w Leggett. Dokladnie wiedzieli, czego chca. Materialami wybuchowymi otworzyli sobie sejfy, zabrali z nich kredyty i wszelkie dokumenty, ktore mogly miec jakas wartosc dla ich wywiadu. Tylko dwoch oberwalo, a i tych towarzysze zabrali, nim przybyly policyjne posilki. Rzad odpowiedzial na to, zawieszajac niektore prawa obywatelskie. Od teraz mozna bylo aresztowac kazdego podejrzanego i trzymac go za kratkami bez nakazu sadowego przez dwa miesiace. Na zewnetrznych wyspach utworzono specjalne obozy dla internowanych, ktore bardzo szybko zaczely sie zapelniac. Gubernator Haemer oglosil, ze niebawem wszyscy Raumowie otrzymaja nowe karty identyfikacyjne, a kazdy bez takiego dokumentu albo legitymujacy sie ciagle starym zostanie natychmiast aresztowany. W teorii mialo to zmusic rebeliantow do wyjscia z podziemia. Rada rentierow zazadala, aby nalozyc na spolecznosc Raumow dwumilionowa grzywne za ukrywanie kryminalistow i dysydentow oraz odmowe wspolpracy z rzadem, ale gubernator odmowil. Mieszkancy Wzgorz zaczeli pomrukiwac ze zloscia na bezwlad resztek konfederacyjnej administracji. Uwazali, ze trzeba jak najszybciej zaprowadzic rzady silnej reki. Policjanci zaczeli patrolowac miasto co najmniej parami. Wlozyli tez kamizelki pancerne, nosili odtad bron kulowa, a wielu nawet blastery piechoty. Staneli we trzech przed drzwiami malego mieszkania na jedenastym pietrze bloku. Dwaj w ogole nie zwrocili uwagi na wiszace w powietrzu kuchenne zapachy, smrod wielu nie mytych cial, potu i tluszczu. Urodzili sie w miescie i wyrosli wsrod takich odorow. Trzeci jednak, ktory niedawno przybyl ze wsi, walczyl z mdlosciami. Otworzyla im kobieta z dzieckiem na biodrze. Za nia widac bylo dwie male dziewczynki. Wszystkie cofnely sie, zobaczywszy bron. -Jestesmy z Ruchu, siostro - powiedzial jeden z mezczyzn. - Nie ma sie czego bac. Przyszlismy po karty identyfikacyjne. Twoja i twojej rodziny. -Ale... co my bez nich zrobimy? -Nic sie nie stanie. Kazdy Raum dostanie to samo polecenie. -Aaa... - mruknela kobieta. - I gdy nikt nie bedzie mial karty... -Wlasnie. Przetrwamy... albo zginiemy wszyscy razem. Lepiej rozumiesz nasza walke niz wiekszosc ludzi, -Zaraz je przyniose. Gdy bedziecie pukac do drzwi obok, robcie to glosniej. Tam mieszka prawie glucha staruszka. -Nasze swiaty macierzysste ssa bardzo zainteressowane utrzymaniem sspokoju w tym ukladzie, szczegolnie wobec utraty lacznosci z Konfederacja - powiedzial Haemerowi Aesc, zwierzchnik wszystkich musthow w ukladzie Cumbre. -Wiecie o tym? - spytal niedyplomatycznie gubernator. Holograficzny obraz Aesca i Wlencinga poruszyl sie lekko, gdy Haemer wlaczyl mikrofon. -Oczywiscie - odparl Aesc. - Powinniscie zdawac ssobie ssprawe, ze w naszym imperium tez ssa rozne frakcje... tak to ssie chyba nazywa?... i nie wszysstkie one maja wplyw na possuniecia wladz. -Nasz zwierzchnik chce powiedziec, ze ssa na naszych swiatach i tacy, ktorzy nalegaja na interwencje w ukladzie Cumbre - wtracil Wlencing. - Chcieliby usstanowic nad wami... powiedzmy... nadzor. Przynajmniej do czassu przywrocenia lacznosci z Konfederacja, kiedy to bylaby pora na odpowiednie wyrazy wdziecznosci. Heamer nie wyczul w jego glosie najmniejszego sladu ironii czy zlosliwosci. Zauwazyl za to, ze Aesc rzucil okiem na dowodce swoich sil zbrojnych i szybko odwrocil glowe. -Przepraszam, ale chyba nie do konca rozumiem - powiedzial gubernator. - Czy nie jest tak, ze musthowie maja jedno wspolne stanowisko w kazdej sprawie? Wlencing chcial cos powiedziec, ale Aesc go uprzedzil: -Jesstesmy inni niz wy. Kierujemy ssie zawsze ogolnym konssenssussem. -Czassem jednak zdanie ogolu ssie zmienia - dodal Wlencing. - Dzieje ssie tak wowczass, gdy zmieniaja ssie okolicznosci. -Czy wlasnie do tego obecnie doszlo? Wlencing i Aesc wymienili spojrzenia, ale nie odpowiedzieli. -Wielki Boze, co za gowno! - zawolal Loy Kuoro. -Istotnie - zgodzil sie major policji Gothian. - Sadzimy, ze w tym jest okolo miliona kart identyfikacyjnych, moze wiecej. Wszystkie stopione razem. Przypuszczam, ze przystawili po kolei wszystkim swoim pistolety do glow i juz... Nasi ludzie z Cumbre C podali, ze tamtejsi gornicy zrobili to samo. Kuoro obszedl lezacy przed komenda stos stopionego plastiku. -I nikt nie widzial, jak to zrzucali? -Jak dotad nikt sie nie przyznal - powiedzial Gothian. - Ale przesluchujemy wciaz nocna zmiane i okolicznych mieszkancow. -Dlaczego zrobili cos tak absurdalnego? Gothian chcial cos odwarknac, ale sie powstrzymal. Syna magnata prasowego nalezy traktowac z rewerencja, nawet gdy jest bezgranicznie glupi. - Zaden Raum nie ma teraz dokumentow - wyjasnil. Nie mozna wiec ich sprawdzac. -Aha... Diaboliczny pomysl. Naprawde szatanski. Co zrobimy im w zamian? Gothian zawahal sie. Nie chcial przyznac, ze na razie niczego jeszcze nie postanowiono. -Nasi specjalisci wlasnie sie tym zajmuja. Na pewno niebawem cos oglosza. -Dobrze. Bardzo dobrze. Musimy stlumic wszystkie ich bunty w zarodku - rzucil Kuoro. - Moze pan zapewnic wszystkich, ze w "Matin" nie pojawi sie nic na ten temat. -Chcialem, zeby pan tu wpadl, aby o to wlasnie pana poprosic - powiedzial Gothian. - I jeszcze zeby zaprosic pana na obiad. -Nie odmowie - odparl Kuoro. - Ale sadze, ze lepiej bedzie, jesli to ja zaplace rachunek. Koniec koncow ciagle jest pan, ze tak sie wyraze, na pierwszej linii i winienem panu szacunek. Gothiam zamrugal ze zdumienia, ze ktos moze na powaznie tak gadac, i przystal na to z usmiechem. -Hej, Yoshitaro! Nigdy nie sprawdzasz poczty?! - zawolal pisarz kompanii rozpoznania. Trwalo chwile, nim Njangu opanowal zdumienie. -Po co? Nikt nigdy do mnie nie pisze. Jestem sam w calym wszechswiecie. -Pisze i nie tylko. Dostales paczke. -Tak? Skad? -Myslisz, ze mam czas czytac adres zwrotny na kazdej przesylce? Tylko wtedy, gdy ponetnie pachna albo moga miec swinska zawartosc. Dalej, zolnierzu, bierz co twoje. -Dobra - mruknal Njangu. - Czy w Sekcji II maja aparat rentgenowski? -A niech mnie - powiedzial Kipchak, ogladajac uwaznie pistolet. Byla to prawdziwie mordercza bron. - Jakas cicha wielbicielka? -Pojecia nie mam - odpowiedzial Njangu. - W paczce nie bylo nic poza tym i kartka z numerem telefonu. Kipchak jeszcze uwazniej spojrzal na bron. -Chyba mam pewna propozycje... -Tez na to wpadlem - powiedzial Njangu. - Po tym, gdy w Sekcji II przeswietlili mi paczke i niczego nie znalezli, poprosilem zbrojmistrza, zeby sprawdzil bron w poszukiwaniu jakichs pulapek. Nic. Powiedzial, ze to calkiem standardowy marley. Na oficjalnym rynku okolo czterystu kredytow. Potem poszlismy na strzelnice, gdzie wpakowal go w imadlo i przywiazal sznurek do spustu. Strzela jak zloto. Nabity. Kipchak obracal pistolet w dloniach. -Sprawdzales ten numer telefonu? -Jeszcze nie. Ale mysle to zrobic. Moze jakas lalunia chce mi sie w ten sposob dobrac do malego... Drzwi otworzyly sie z halasem i do pokoju wpadl Garvin. -Patrzcie, co mi przyslali! W rece trzymal pistolet. Identycznego marleya. W nastepnym tygodniu okolo piecdziesieciu zolnierzy Grupy Uderzeniowej dostalo paczki roznych ksztaltow i wielkosci zawierajace takie same pistolety i kartki z tym samym numerem. Niektorzy z adresatow nalezeli do kompanii zwiadu. Miedzy innymi Kipchak. -Dobra, o co chodzi z tymi pukawkami? - spytal Hedley. - Jestes przeciez naszym najlepszym analitykiem. -Czy ja wygladam na proroka? - zapytal cent Angara. - Chociaz owszem, mam pewne wyjasnienie. To przynety. -Jakie przynety? -Ci, ktorzy je dostali, sa albo nowi w Grupie, albo mieli klopoty z przystosowaniem sie do regulaminow. Niektorzy sa w karnym plutonie, paru siedzi za rozne przewinienia. Nawiasem mowiac, twoi dostali bardzo malo tych paczek, co dobrze o nich swiadczy. -A co sie dzieje, gdy ktos wybierze ten numer? -Nie bardzo wiem. Ktos mocno tam namieszal, i to z glowa, bo ile razy dzwonilem, slyszalem tylko syntetyczny glos powtarzajacy "Mow, slucham". Widocznie nie powiedzialem tego co trzeba, bo sie rozlaczyli. Inni tez probowali. Poprosilem policje, aby po cichu sprawdzila linie, ale okazalo sie, ze sygnal jest szesciokrotnie przekierowywany, wiec nie udalo sie ustalic, gdzie jest koniec. Nie chca naciskac mocniej, bo wtedy wszystko pewnie sie rozsypie. Jednak to dziala. Wiemy juz, co sie dzieje, gdy ktos powie co nalezy. Szesciu z tych, ktorzy dostali bron, zdezerterowalo. -Zdezerterowalo? Jestes pewien, ze nie wybrali sie na samowolke? -Naprawde znikneli. Zandarmeria zlapala slad dwoch z nich na stacji kolejowej. Kasjer powiedzial, ze widzial porzadnie ubrana zolnierke, ktora otworzyla skrytke i wyciagnela jakas paczke. Potem poszla do damskiej toalety i wyszla w cywilkach. -Naprawde? -A tak - odparl Angara. - Pamietal z grubsza, o ktora skrytke chodzilo, wiec razem z policjantami otworzylismy wszystkie w tym rzedzie. W jednej znalezlismy zwiniety mundur pani szturmowiec Mol Trengue, ktorej nazwisko figuruje w spisach w rubryce "nie wrocila z przepustki". Sprawdzilem jej holo w aktach. Bardzo ladna. I do tego snajper. -Skoro zostawila mundur, to znaczy, ze naprawde nie zamierza wracac. Jak myslisz, ktos kolekcjonuje dezerterow? -Na to wyglada. -Kto? -Nie wiem. -Po co? -Tego tez nie wiem. Byly to cztery starsze kobiety, ktore od lat razem sprzataly lokale w biurowej dzielnicy Leggett. Zapraszaly sie nawzajem na wesela, przyjecia z okazji urodzin czy meskiej inicjacji albo dni czczenia Zadania. Pomagaly sobie w wychowywaniu dzieci i wnukow. Mieszkaly w Eckmuhl na tej samej ulicy i codziennie przemierzaly razem trzy kilometry do pracy i z powrotem. Jak wszyscy Raumowie, nie mialy dokumentow, wiec milkly, widzac przelatujacy obok policyjny slizgacz. Gdy je minal, wracaly do beztroskiej rozmowy. Tego dnia w waska uliczke wjechal za nimi towarowy slizgacz z platforma przykryta plandeka. Jedna z kobiet zauwazyla, ze powoli posuwa sie ich sladem, i chciala cos powiedziec pozostalym, ale nie zdazyla. Nagle uniosla sie plandeka i na skraju platformy pojawili sie dwaj mezczyzni i kobieta w ciemnych ubraniach z kapturami. W rekach trzymali wojskowe blastery z bebnowymi magazynkami. Jedna z kobiet zaczela krzyczec, ale w tej samej chwili w porannej ciszy zalomotaly serie. Kobiety rzucilo na sciane biurowca, dokola rozprysnela sie krew. Slizgacz stanal niemal pionowo i ignorujac kodeks drogowy, zniknal za dachem pobliskiego budynku. Oprocz trupow zabojcy zostawili porozrzucane ulotki. Na wszystkich byl ten sam tekst: RAUMOWIE! Ludu Cumbre, dosc dlugo zmije hodowales na swym lonie.Nadeszla pora zmian. Odrzuc tyranie, pomoz nam ich zniszczyc albo my zniszczymy ciebie. Komitet na rzecz Pokoju. Tego dnia zamordowano jeszcze jedenastu Raumow, z ktorych zaden nie byl zwiazany z Ruchem. Przy ich cialach znaleziono te same ulotki. Znani z czarnego humoru mieszkancy Leggett przezwali szybko cyngli owego komitetu Brodaczami. Pytani dlaczego tak wlasnie, odpowiadali, ze dlatego, iz wszyscy zabojcy wydaja sie pozbawieni zarostu. Ow najlepszy, bo jedyny, dowcip na ten temat pojawil sie na poczatku pory suchej, kiedy to zaczely sie morderstwa. Niektorzy Raumowie porzucili dotychczasowe zajecia i przeprowadzili sie do Eckmuhl albo innych gett w innych miastach planety. Wielu stracilo prace, gdyz zaden normalny obywatel Cumbre D nie mial ochoty znalezc sie w srodku strzelaniny, gdyby ktos chcial sprzatnac "jego" Raumow. Policji z jakichs powodow nie udalo sie aresztowac zadnego Brodacza, nie trafila tez na zaden slad organizacji, do ktorej mieliby nalezec, o jej przywodcach nie wspominajac. W koncu miasta Cumbre D staly sie naprawde niebezpieczne. Nie tylko w Leggett, ale tez w Aire, Seyi, Taman, Launceston i Kerrier coraz czesciej dochodzilo do rabunkow, zabojstw oraz zastraszania przedstawicieli wladz. Caud Williams podzielil pechowy czwarty pulk na samodzielne kompanie i skierowal po jednej do kazdego z zagrozonych miast. Mialy za zadanie chronic glowne komisariaty. Jednak zolnierzy bylo za malo, a na dodatek Grupa Uderzeniowa, w ktorej nie obsadzono wszystkich etatow, jeszcze bardziej rozproszyla swoje sily. Sam Williams uwazal, ze rozproszyla je za bardzo. Pieciu uzbrojonych mezczyzn wpadlo z hukiem przez drzwi. Kierowniczka sklepu nalezacego do Jasith zapiszczala jedynie i zemdlala. -Nie ruszac sie! Jasith uniosla rece, trzy sprzedawczynie zrobily to samo. Przesunela sie nieco w bok. Lufy broni podazyly za nia. -Nawet nie mysl o wlaczeniu alarmu - ostrzegl ja jeden z napastnikow. - Wiem, ze przycisk jest dwa kroki w lewo od ciebie. - Jasith zamarla. - Znamy polozenie wszystkich szesciu alarmow, ktore tu macie. Wlacz jeden, a zginiesz. Chcemy tylko kasy i... ktora z was jest Jasith Mellusin? Dziewczyna oblizala wyschniete wargi. -To... ja - powiedziala z wahaniem. -Pojdziesz z nami. Pomozesz Ruchowi. Twoj ojciec zaplaci... Nagle jego glowa eksplodowala, a cialo obrocilo sie wkolo wlasnej osi i zaczelo upadac. Smiertelne drgawki spowodowaly skurcz palca na jezyku spustowym broni. Seria pociskow zmasakrowala manekiny, stlukla lustra. Stojacy w drzwiach na zaplecze ochroniarz Jasith wycelowal w kolejnego napastnika, ale dostal. Jego partnerka przeskoczyla nad nim, lecz zginela, zanim zdazyla uniesc bron. Jasith padla na podloge. Slyszala tylko krzyki, coraz wiecej krzykow. Tuz obok swojego nosa zauwazyla klips, ktory zgubila tydzien wczesniej. -Wyrywamy! - krzyknal ktos. - Znikamy stad! Policjanci w patrolujacym bulwar slizgaczu uslyszeli strzaly, zatrzymali pojazd i wyskoczyli na ulice, wlaczywszy alarm. Ze sklepu z galanteria wybiegalo wlasnie czterech Raumow. Jeden z policjantow strzelil, chybil i zaraz dostal. Drugi przykleknal i odpowiedzial ogniem. Napastnicy zaczeli uciekac, strzelajac do wszystkiego, co nawinelo im sie pod lufy. Rowniez do dziesiecioletniego czysciciela szyb, tez Rauma, ktory wybiegl akurat z sasiedniej bramy. Zza rogu wypadl kolejny policyjny slizgacz. Wyskoczylo z niego trzech funkcjonariuszy z blaster ami. Raumowie skrecili w przecznice, w polowie ktorej wznosil sie budynek zbankrutowanego gimnazjum. -Mamy czterech podejrzanych - beznamietnie raportowal przez radio jeden z policjantow. - Sa w starym gimnazjum. Jeden z naszych dostal. Potrzebne ciezkie wsparcie. -W drodze. Armia tez juz wie. Grierson byl dodatkowo opancerzony, pomalowany na czarno, a na jego burcie widnial napis ODDZIALY SPECJALNE POLICJI. Strzelec siedzial w otwartym wlazie tuz za dzialkiem kalibru 25 milimetrow i wodzil lufa po okolicy w poszukiwaniu celow. Rampa desantowa opadla, wypuszczajac dwie druzyny policjantow w pekatych kamizelkach pancernych, wojskowych helmach, z blasterami. Oficerowie pogonili ich na pozycje wkolo gimnazjum. -Otwarli do was ogien? - spytalo radio. -Jak dotad nie. -Dobrze. Mamy ich w saku. Druga druzyna... do glownego wejscia. Gdy dziesieciu policjantow pojawilo sie na ulicy, pekla jedna z szyb w budynku i przez otwor wyjrzala lufa recznego blastera wsparcia. Huknely strzaly. Gliniarze skulili sie i natychmiast poszukali oslony. Ktos krzyknal i upadl. Zza uchylonych drzwi pokazala sie smukla rura. Trzymajacy wyrzutnie Raum wycelowal starannie i nacisnal spust. Rakieta uderzyla w jezdnie tuz przed griersonem, zrykoszetowala i eksplodowala pod stanowiskiem pilota. Pojazd zakolysal sie i mimo wysilkow pilota zwalil sie na grzbiet, miazdzac strzelca. Naped ciagle dzialal i nagle grierson zabulgotal dziwnie i z jego otwartych wlazow buchnely plomienie. Pociski z kolejnego recznego blastera zalomotaly o podwozie, zajeczaly rykoszety. -To pulapka! - wrzasnal ktos. - Ci dranie mieli wsparcie! Sciagac mi tu wojsko! W obozie Mahan rozjeczaly sie alarmy i na plac apelowy wysypali sie zolnierze biegnacy ku pojazdom desantowym. Dill i jego zaloga stali bezradni obok swojego ciagle jeszcze nie wyremontowanego griersona. -Cholera, cholera, cholera - powtarzal monotonnie Ben. - Ktos sie zabawi i to nie bedziemy my. Zza naroznika hangaru wylonil sie starszy tweg Malagash. -Szukam ochotnika... i znalazlem. To bedziesz ty, Jaansma. Potrzebny jest jeszcze jeden czlowiek do tego cooka. Macie dostarczyc amunicje. Biednym gliniarzom koncza sie kulki. Garvin poczul sie nagle osierocony i obnazony. Nie znal nikogo z zalogi tego cooka, nie cwiczyl z nimi, nie wiedzial, czy sa dobrzy, a byc moze mial isc z nimi pod ogien. Zatesknil za Dillem, Goreckim i Kang. Spokojnie, my tylko wieziemy amunicje, nie mamy jej wystrzeliwac, pomyslal. Ale i tak byl zadowolony, ze ma u boku pistolet. -Widzisz? - zagadnal go pilot. Garvin dostrzegl unoszacy sie nad centrum miasta slup dymu. Mam nadzieje, ze Jasith oglada to z daleka i ze sie nie boi, pomyslal. -Dobra, ludzie - odezwal sie znowu pilot. - Chyba tam wlasnie na nas czekaja. Mam lacznosc z gliniarzem, ktory podprowadzi nas do ladowania. Wejdziemy wyzej, zeby sie przyjrzec, a potem szybko na dol. Wywalimy to gowno i wracamy. W drodze powrotnej pokaze wam troche miasta. Wlecieli nad staly lad. Garvin spojrzal na wznoszace sie pod nimi wysokie, wiekowe mury Eckmuhl. Nagle cos blysnelo, zobaczyl sunaca ku nim smuge dymu. -W dol! - krzyknal. - Strzelaja do nas! Pilot spojrzal na niego, jakby nie rozumial. Chwile pozniej rakieta uderzyla w przod cooka i eksplodowala. Maszyna przekoziolkowala, dwoch zolnierzy wypadlo na zewnatrz. Krzyczac i machajac rekami, polecieli w stumetrowa przepasc, ku waskim uliczkom Eckmuhl. -Trzymajcie sie! - wrzasnal pilot. - Moze byc ciezko! Bylo ciezko. 31 -Siadaj, Yoshitaro - powiedzial alt Hedley tonem, w ktorym pobrzmiewalo nie tyle zaproszenie, ile rozkaz. Obok dowodcy kompanii zwiadu siedzial jeszcze cent Angara, jakis nie znany Njangu alt oraz dziwnie powazny Ben Dill. Njangu usiadl. Mial nadzieje, ze zostal tu wezwany w sprawie zaginionego przed dwoma dniami Garvina.-Mamy pewne informacje o twoim przyjacielu, finfie Garvinie Jaansmie - powiedzial cent Angara. Nie zyje, pomyslal Njangu. Bo dlaczego mieliby byc tacy oficjalni i ponurzy? -Finf Jaansma byc moze zyje - ciagnal Angara. Dzisiaj o swicie znalezlismy wrak cooka, ktorym lecial. Njangu odetchnal z ulga, ale zaraz sie zreflektowal. Dobre wiesci? To skad te zaciete miny? Ostroznie. -Mamy do ciebie kilka pytan na temat twojego przyjaciela - zakonczyl Angara. -Na przyklad, czy sympatyzowal kiedykolwiek z Raumami - odezwal sie obcy oficer. -Jestem alt Wu, dowodca plutonu Jaansmy. -Nie, sir - powiedzial Njangu i nagle przypomnial sobie scene ze swojej przedarmijnej przeszlosci. Sad w gmachu policji. Wiedzial juz, jak sie zachowac. -Wiesz, ze byl jednym z zolnierzy, ktorzy dostali ostatnio pistolet w prezencie od nieznanej osoby albo osob? -Tak, sir. - Ja tez go dostalem i co z tego? pomyslal Njangu. Przestan gadac jak glina, Wu. Tym mnie nie wezmiesz. -Cookiem lecialo szesciu ludzi. We wraku znalezlismy trzy ciala. Dwoch zolnierzy, ktorzy bez watpienia zgineli w katastrofie, i pilota, ktory nie wygladal na poranionego, odniosl jednak smiertelne obrazenia wewnetrzne. W plecach mial otwory wlotowe po pociskach... tego samego kalibru co bron otrzymana od tajemniczego ofiarodawcy przez rozmaitych zolnierzy naszej Grupy. Njangu nie okazal ani sladu zdumienia, nic nie powiedzial. -Raz jeszcze pytam: czy Jaansma nie zdradzal checi przylaczenia sie do Raumow? -Nie - powiedzial Yoshitaro, odliczyl dwa szybkie uderzenia serca i dopiero wtedy dodal: - sir. -Spokojnie, szturmowcu - odezwal sie Hedley. - Nikt o nic go tu nie oskarza. Niezupelnie, pomyslal Njangu. -Nie trafilismy na jego cialo - powiedzial Wu. - Nie ma tez zadnych sladow krwi. Brakuje ponadto jeszcze dwoch zolnierzy. Jeden z nich zostal niedawno zdegradowany i glosno narzekal, ze spotkala go niesprawiedliwosc. Czy to mozliwe, aby wszyscy trzej, ze tak powiem, skorzystali z okazji i zdezerterowali? Njangu czekal bez slowa na ciag dalszy. -Przykro mi, ze najwyrazniej nie potrafisz nam pomoc w tym raczej nieoficjalnym sledztwie - rzekl Angara. Gdybys przypomnial sobie cokolwiek, co mogloby byc istotne, zwroc sie, prosze, natychmiast do alta Hedleya. Jasne. Kiedy giptel zatanczy, pomyslal Yoshitaro. -Czy to wszystko, sir? -Tak - potwierdzil Hedley. Wu spojrzal na Njangu ze zloscia, ale nie odezwal sie. - Jestes wolny. -Czy i ja moge sie odmeldowac? - spytal Dill. -Tak. Obaj zasalutowali i wyszli. Njangu ruszyl pedem z powrotem do swojej kwatery. Dill musial zdrowo przebierac nogami, zeby go dogonic. -Yoshitaro, poczekaj no. Njangu przystanal. -Dziwnie to wyszlo - odezwal sie Dill. - Chcialem ci powiedziec, ze nie wierze, aby Garvin byl zdrajca. -Jak w ogole moglby byc zdrajca? - warknal Njangu. - Nie jest tutejszy... tak samo jak ty czy ja. -Przepraszam, zle slowo. Chodzi mi o to, ze moim zdaniem nie wystawilby nas do wiatru. Jednak nie rozumiem, skad te postrzaly u pilota. Przychodzi ci cos do glowy? -Jesli przyjdzie, na pewno panu o tym zamelduje, finfie Dill. Dill zarumienil sie i cofnal o krok, zaciskajac piesci. Njangu przykucnal odruchowo i wystawil rece przed siebie. Przez chwile mierzyli sie spojrzeniem, az w koncu Dill rozprostowal dlonie. -Przepraszam - powiedzial. - Myslalem o pewnym znanym mi dowodcy plutonu. Ty pewnie tez. - I odszedl szybko. Njangu poczekal, az Ben zniknie mu z oczu, i spojrzal na dwa wojskowe automaty telefoniczne podlaczone do cywilnej sieci. Namysliwszy sie, poszedl w kierunku sztabu Grupy, a potem do rzedu cywilnych automatow za kantyna. Mial nadzieje, ze nie sa na podsluchu. Ale nawet gdyby, to co z tego? Cook spadl twardo, ale plasko na waska uliczke, okrecil sie dwa razy i znieruchomial, przebiwszy niski ceglany murek. Garvin Jaansma usiadl i splunal krwia. Wreszcie swiat przestal wirowac mu przed oczami. Lezal na celowniczym, ktory zamortyzowal jego upadek, ale sam tego nie przezyl. Ladowniczemu skrzynka amunicji roztrzaskala czaszke. Pilot... pilot wisial bezwladnie na sterach. Ulozenie ciala podpowiedzialo Garvinowi, ze nie ma na co liczyc. Z ulicy dobiegly go jakies krzyki. Zza rozrzuconych smieci i pojemnikow dojrzal ponad piecdziesieciu Raumow biegnacych ku niemu z palkami i nozami. Niektorzy juz z daleka rzucali kamieniami. Blyskawicznie wyjal pistolet i juz mial zaczac strzelac, gdy cos przyszlo mu do glowy. Z rozmyslem wypalil cztery razy w plecy martwego pilota. -Masz, draniu! - wrzasnal i odwrocil sie do nadbiegajacych. Najszybsza osoba z tlumu, dyszaca zadza zemsty trzydziestolatka z wielkimi nozycami w dloni, byla juz prawie przy wraku. -Witaj, siostro! - krzyknal Garvin. - Niech zyje Ruch! Rzucil jej pistolet. Oczy kobiety rozszerzyly sie ze zdumienia, ale cisnela nozyczki i nieporadnie wycelowala bron w Garvina. -Jestem uratowany! - wrzasnal Jaansma, zalujac, ze nic lepszego nie przyszlo mu do glowy. Kobieta spojrzala na niego zupelnie zdezorientowana, ale opuscila pistolet. Zaraz dolaczylo do niej trzech mezczyzn. -Powiedzial, ze jest jednym z nas - wykrztusila do nich. - I dal mi to. -Nie - poprawil ja Jaansma. - Nie jestem jeszcze waszym bratem. Ale jesli mi pozwolicie, bedzie dla mnie zaszczytem pomoc wam w zdobyciu wolnosci. Po to wlasnie zdezerterowalem z armii. Njangu wystukal numer i czekal. Cos zabrzeczalo dwa razy, trzy razy kliknelo, gdy polaczenie bylo przekierowywane na kolejne numery. W koncu sztuczny glos powiedzial: "Mow. Slucham". -No... ktos przyslal mi kilka tygodni temu pistolet... W paczce byl ten numer telefonu. -Mow. Slucham. -Chcialem tylko podziekowac za prezent temu, kto mnie slucha, ktokolwiek to jest. Nazywam sie Njangu Yoshi... -Czekaj. Po kilku kolejnych kliknieciach uslyszal normalny kobiecy glos: -Co tak zwlekales? -Znam cie. -Powinienes - powiedziala Angie. -Czego chcecie? -Szukamy ludzi, ktorym tak jak nam nie podoba sie to, co sie dzieje, i chca cos z tym zrobic. Przede wszystkim zabijac Raumow. -A gdybym byl zainteresowany? Na chwile zapadla cisza. -Pamietasz tamto miasteczko? -Tak. -Jedz tam. Ktos cie odszuka. Ale zadnych sztuczek czy ogonow. -A jesli jeszcze nie jestem pewien? Co z przykrywka? I czy nie oberwe w czape, jesli sie do was zglosze? Zabijanie Raumow to jedno, ale co bedzie po wszystkim? Znowu chwila ciszy. -Jaja sobie robisz? -Nie. -Lepiej, zeby nie - powiedziala Angie. - Nie mamy czasu na kazania dla nawroconych. Kiedy... jesli sie zdecydujesz... zadzwon znowu pod ten numer. Ale nie ociagaj sie. Nie zostalo wiele czasu. Policja zaczela eskortowac odwazniejszych albo bardziej potrzebujacych Raumow, ktorzy nie porzucili pracy poza Eckmuhl. Uzywala do tego wiezniarek. Na pokladzie jednego z tych slizgaczy bylo dziewietnastu Raumow, a dwudziesty biegl na punkt zborny, aby do nich dolaczyc. Smiali sie z niego, ze tak marudzi, bo czeka na Brodaczy, gdy eksplodowala bomba umieszczona w malym, zaparkowanym obok slizgaczu, zabijajac na miejscu owych dziewietnastu i dwoch policjantow z zalogi wiezniarki. Ocalal wlasnie ten jeden spoznialski. Lezac na chodniku, czul, ze cos na niego pada, i nie patrzac, wiedzial, ze to nie deszcz. Poprzysiagl sobie tam i wtedy, ze nigdy, ale to przenigdy w zyciu, jakie by ono za sprawa Jedynego bylo dlugie, nie zjawi sie juz punktualnie na zadne spotkanie. -Jak dotad niewielu zolnierzy mialo dosc odwagi, aby sie do nas przylaczyc - zauwazyla smukla, niebrzydka kobieta. - W wiekszosci byli to Raumowie, ktorzy zbladzili, zapomnieli na jakis czas o swojej powinnosci i zaprzedali sie rentierom, ale w pewnej chwili zrozumieli, jak straszny popelnili blad. Dwoch z nich zagubilo sie tak dalece, ze probowali zostac podwojnymi agentami. - Kobieta zawiesila glos. - Nie byla im pisana lekka smierc. Ale w koncu umarli, niczego nie dokonawszy. -To dobrze - powiedzial Garvin, starajac sie okazac jednoczesnie aprobate i strach. Tylko to drugie przyszlo mu bez trudu. -Garvin Jaansma... Promowany za zaslugi na finfa... spoza planety, co moze byc plusem. Strzelec powietrznego pojazdu desantowego, trzeci pluton, kompania A, drugi pulk... tak, nie dziw sie tak. Mamy swoich ludzi w obozie Mahan. Popadles w klopoty, Jaansma? -Nie, prosze pani. -No to dlaczego chcesz sie do nas przylaczyc? Garvin nieco teatralnie zaczerpnal powietrza. -Wstapilem do sil zbrojnych Konfederacji, bo chcialem zostac zolnierzem. Nie zaciagnalem sie po to, zeby zrobili ze mnie policjanta, szczegolnie takiego, ktory gnebi maluczkich i pomaga tlustym draniom utrzymac sie przy wladzy. -Ale to wlasnie chyba robi kazdy zolnierz? -Moze - powiedzial Garvin. - Moze niedokladnie to przemyslalem. -Zapewne - stwierdzila kobieta i zastanawiajac sie, przygryzla dolna warge. - Co robiles, nim sie zaciagnales? -Zajmowalem sie handlem obwoznym - sklamal Garvin. - Bez szczegolnych rezultatow. -Gdybysmy... gdyby Ruch nie znajdowal sie pod taka presja i czas nas tak nie poganial, poslalabym cie na przetrzymanie do jakiegos tylowego obozu. Gdybys byl szpiegiem, nie utrzymalbys sie w roli zbyt dlugo. Ale czasu mamy malo, a ty jestes wyszkolonym zolnierzem, takich zas nam brakuje. Wszystko, co umiemy, okupilismy licznymi bledami i smiercia wielu siostr i braci. Mozesz wiec byc dla nas bardzo cenny. Niemniej nie jestesmy naiwni, musisz wiec najpierw przejsc pewien test, ktory zwiaze cie z nami, i to nieodwolalnie. To na wypadek, gdybys pomyslal kiedys o podwojnej zdradzie. -Chetnie poddam sie kazdemu testowi - powiedzial z zapalem Garvin, czujac, ze zoladek podchodzi mu do gardla. -Stary gryzie kredyty i sra cwierckredytowkami - powiedzial cent Angara. - Dezerterzy to juz bylo dosc, a teraz okazalo sie jeszcze, ze jeden z nich zaczal robic kariere u Raumow. -Na to wyglada - zgodzil sie Hedley. - Pieknie, cholera. Przecudnie. Pusc jeszcze raz to nagranie. Tylko obraz. Dosc juz slyszalem dzis przeklenstw. Angara musnal sensor i scena na ekranie ozyla. Oficerowie byli sami w sali projekcyjnej Sekcji II. To byla ulica w Leggett. Przysadzisty kamienny budynek zajmowal niemal cala przestrzen miedzy przecznicami. Kamera znajdowala sie po drugiej stronie ulicy. Na frontonie umieszczono dyskretny napis MELLUSIN MINING. Przed wejsciem staly trzy opancerzone slizgacze w wersji towarowej. Czterej uzbrojeni straznicy chodzili tam i z powrotem. -Biedny skubaniec - mruknal Hedley. - Nie dosc, ze probowali mu porwac corke, to jeszcze ograbili go ze zlota. -Jak myslisz, co bardziej go zabolalo? -Corka. Naprawde o nia dba, jest jego jedynym dzieckiem. Te kredyty, na ktore polaszczyli sie Raumowie, to tylko drobna czesc jego bogactwa. Ale z przesluchania zalogi Jaansmy dowiedzialem sie jeszcze czegos, co na pewno zmartwi Mellusina. Ktos powiedzial, ze nasz ptaszek mial romans z ta jego corka. Obraz znieruchomial i Angara spojrzal ze zdumieniem na mlodszego oficera. -To juz zbyt wiele na zbieg okolicznosci. -Tez mnie to zastanawia - przyznal spokojnie Hedley. - Nawet intryguje. Pusc ten film, przyjacielu. Moze cos jednak przeoczylismy. Angara wlaczyl odtwarzacz i nagranie uzyskane z systemu monitoringu gmachu ruszylo. W polu widzenia pojawilo sie szesciu mezczyzn. Kazdy toczyl polmetrowy sejf na kolkach. Drzwi w srodkowym furgonie stanely otworem. Jak dotad tak wlasnie przekazywano place dla gornikow zatrudnionych w kopalniach MM na Cumbre C, w twardej gotowce zamiast przekazami elektronicznymi. Raumowie nalegali na te forme wyplaty, gdyz nie ufali swoim szefom. Trzeba przyznac, ze mieli po temu powody. W polowie nagrania w aleje wjechaly dwa slizgacze i zablokowaly droge przed i za opancerzonymi pojazdami. Przez tylne drzwi ze slizgaczy wyskoczyli Raumowie. Zaraz zaczeli strzelac. Straznicy probowali odpowiedziec ogniem, ale zostali zastrzeleni. Skads pojawily sie dwa inne pojazdy, tym razem ciezarowe. Opadly rampy zaladunkowe i Raumowie zaczeli wtaczac na platformy jeden sejf po drugim. Wszyscy byli w maskach. Z wyjatkiem jednego. -Daj zblizenie naszego chlopca - zazadal Hedley. Garvin Jaansma, z blasterem w reku, wypelnil ekran. -Dobrze. Teraz cofnij i pusc go na zblizeniu od chwili, gdy wysiadl ze slizgacza. Na trojwymiarowym nagraniu Garvin wyskoczyl z pojazdu, uniosl bron, wycelowal i strzelil, znowu wycelowal... -Jeszcze raz - powiedzial Hedley. - I zatrzymaj w tym miejscu, gdzie strzela. Dobrze. Slaby cos odrzut ma ten jego blaster. Jak ci sie wydaje? -Rzeczywiscie, dziwnie to wyglada. -Zmien kat, zobaczymy, do kogo strzelal. Angara kilka razy puscil ten fragment w te i z powrotem. -Do nikogo - powiedzial. - Udawal? -Ma po temu zdolnosci - mruknal Hedley. - A moze nie ufaja mu dosc, zeby dac amunicje do reki? -Trudno powiedziec. Ale mamy teraz pewnosc, ze byl sprawdzany. Musieli wiedziec, ze cala ulica jest w polu widzenia kamer, a skoro tylko on nie mial maski... Pewnie chcieli sie upewnic, ze bedzie lojalny. Chociaz nie dostal ostrej amunicji, aktywny udzial w napadzie mial gwarantowac, ze jesli go zlapiemy, jak nic zatanczy na wietrze. -Moze - powiedzial Hedley. - Daj do przodu. Dobra, udaje, ze strzela... ale popatrz na te kobiete za nim. Te ze sportowym karabinkiem z obcieta lufa. Widzisz? Mierzy tylko w Jaansme. Nie zaufali mu. Niech leci. Teraz stoi i czeka, az kaza mu zaladowac zloto. Potem wskakuje razem z innymi do slizgacza i odjezdzaja z lupem. Koniec odcinka, poczatek legendy. Dostalismy Jaansme, zdrajce i rebelianta, jak na tacy i mamy sie czym cieszyc. Zgadza sie? -Owszem. Ale skonczy sie ta legenda, gdy go powiesimy. -Niezupelnie - zaprotestowal Hedley. - Pusc raz jeszcze ten fragment, gdy opuszcza blaster. Daj zblizenie na twarz. Widzisz? -Boi sie - stwierdzil Angara. - Ma tik nerwowy. Tez bym mial, gdybym uwiecznial sie przy takiej robocie. -Dziwnie regularny ten tik - mruknal Hedley. - Cos mi tu smierdzi. - Poprosil coraz bardziej zirytowanego Angare, zeby puscil ten fragment jeszcze dwa razy, po czym siegnal po pioro i notatnik. - Dobry jestes w kodzie podstawowym? -W miare - odparl Angara. - Ale minelo juz troche czasu, odkad ostatni raz nadawalismy sygnaly dymne. -Tez tak myslalem. Jeszcze raz. Powoli. - Hedley patrzyl i cos notowal. - Teraz musze zadzwonic. - Wybral jakis numer, poprosil o kilka informacji, podziekowal i rozlaczyl sie. - Prosze, prosze... - powiedzial. - To wszystko nie jest jednak takie proste. Wlasnie sprawdzilem raz jeszcze akta finfa Jaansmy. Byl dobry we wszystkim, o co tylko sie u nas otarl. Przeszedl spiewajaco rowniez kurs lacznosci, zarowno warunkujacy, jak i normalny. Cholernie ciekawe, szczegolnie ze nasz buntownik nabawil sie potem osobliwego, regulaminowego wrecz tiku powieki. Zapisalem, co do nas mrugal. W kodzie podstawowym daje to: PRZENIKNALEM, kropka, KONTAKT. Angara poskladal litery w mysli. -Daj spokoj, Hedley. Nikt nie jest taki sprytny. -Tak? A co powiesz na to, ze zanim go pogonili, zdazyl jeszcze powtorzyc KONTAKT? -Niech mnie drzwi scisna - westchnal Angara. - To chyba troche zmienia caly obraz?-Taa... I co, uwierzymy mu? A jesli tak, to jak nawiazac z nim kontakt? Dalej, proroku, podrzuc jakis pomysl, -Nie wiem jak. Glowie sie jeszcze nad pierwszym problemem. -Njangu, mamy dla ciebie pewna propozycje - zaczal ostroznie alt Hedley. Teraz jestem Njangu, pomyslal szturmowiec. Ostroznie, braciszku. -Tak, sir - powiedzial glosno, przywolujac na twarz wyraz zainteresowania. -Wszystko, co uslyszysz podczas tej rozmowy, jest scisle tajne - zapowiedzial cent Angara. - Usiadz, prosze. Prosze? O, zaczyna byc ciekawie. - Zle ocenilismy twojego przyjaciela Garvina Jaansme - powiedzial Hedley. - Obecnie przyjmujemy, ze jest niewinny i bardzo bystry. Angara opowiedzial mu, jak to bylo z nagraniem, o ktorym Njangu slyszal juz z krazacych po jednostce plotek, oraz o wiadomosci przekazanej mruganiem. Njangu omal nie zaczal kiwac energicznie glowa. Jego przyjaciel byl bardziej niz bystry. Pewnie ci wszyscy Raumowie probujacy zrobic mu dodatkowa dziure w tylku zmusili go, zeby jeszcze podkrecil obroty, pomyslal. Ale lepiej niech uwaza, bo inaczej za wiele zacznie mu sie zdawac, zrobi sie zbyt pewny siebie i po nim. Znam takie historie... -Bardzo ciekawe - powiedzial, gdy Angara skonczyl. Wcale mnie to nie dziwi. Ale dlaczego mi o tym mowicie? -Bo chcemy, zebys przeniknal do Raumow i wyciagnal go. -Uch... - Njangu skrzywil sie. - Nie jestem spiacym rycerzem. Nie mam tez stalowych zebow, nie nosze atomowek po kieszeniach. Obawiam sie, ze poprzedzajaca mnie slawa byla nieco przesadzona. Angara spojrzal na Hedleya. -Twoi chlopcy sa rownie bezczelni jak ich dowodca. -Mam nadzieje - powiedzial Hedley. - Gdyby bylo inaczej, musialbym uznac, ze cale szkolenie poszlo na marne. Wyposazymy cie w mikroradyjko, jakiego uzywa sekcja specjalna policji, i damy dobra legende. -Czyli jaka? - Ze zdezerterowales. -Ale dlaczego mialbym to zrobic? Jaansma moze byc moim przyjacielem, ale nie sypialismy ze soba, zeby postawic sprawe jasno. Musze miec lepsza przykrywke. -A gdybysmy zaczeli podejrzewac, ze miales cos wspolnego z jego dezercja? - podsunal Angara. -Za malo. -Nawet gdybysmy chcieli cie postawic przed sadem wojskowym? Njangu chcial cos powiedziec, ale sie rozmyslil. -Sluchamy - zachecil go Hedley. -Lepiej nie. I tak mam juz dosc wrogow. Angara uniosl brwi. -Cos taki wrazliwy? Mow. -Dobra... sir. To byloby za bardzo jak w holo. Wyrzucony z pulku i okryty nieslawa. Zdarte epolety, medale rzucone w bloto, dramatyczne werble. Czysty teatr... sir. O ile wiem, w zyciu tak nie bywa. Hedley wyszczerzyl zeby do nieco wkurzonego Angary. -Dlaczego? -Bo w rzeczywistosci nic nie przebiega az tak dramatycznie, sir. Przynajmniej gdy chodzi o ciemne sprawki. -Masz jakies doswiadczenie w tej materii? - spytal Angara. Njangu tylko na niego spojrzal. -Przepraszam - wycofal sie cent. - Mow dalej. -Prosze spojrzec na to z punktu widzenia Raumow. Zjawiam sie wsrod nich z glinami na ogonie, wrzeszcze i przeklinam na czym swiat stoi. Owszem, wyglada to ladnie, jak powiedzialem. Az za ladnie. Wiec pierwsze, co robia, to przeswietlaja mnie na wszystkie sposoby. -Nie sadze, zeby mieli skanery. -Skanery to pestka. Zwykle udaje mi sie je oszukac. Hedley zamrugal. -Jak? Przepraszam... zademonstrujesz mi to innym razem. Ale slucham, przerwalem ci. -Obawiam sie o nasze zapisy. Akt oskarzenia, grafik procesow, a nawet sklad sedziowski. Jak dowiedziecie sadowi, ze jestem agentem Raumow? -Chyba cierpisz na paranoje. -Moze. Ale nawet paranoicy maja wrogow. -Dopoki chodzi o wewnetrzne sprawy Grupy, i to takie na najwyzszym szczeblu, nie ma ryzyka - upieral sie Angara. -Wewnetrzne sprawy Grupy! Gdy ostatnim razem bylem w sztabie, widzialem z tuzin Raumow zatrudnionych tam jako pisarze. Nie probujcie mnie przekonac, ze caud Williams i mil Rao sami wypelniaja wszystkie formularze. -To, ze jeden czy drugi nasz pisarz jest z pochodzenia Raumem, jeszcze nic... -To sa nasi wrogowie. Nie wspomne juz, ze nie wierze, aby ktos z naszego wywiadu nie podzielil sie tak ciekawa historia z kumplem z sekcji specjalnej policji. No i oczywiscie nie wierze, aby Raumowie nie mieli paru swoich ludzi w glinowni. Wkrotce wszyscy beda wiedzieli, ze dobry wojak Njangu dostal tajne zadanie. Wszyscy, czyli rowniez Raumowie. Musze brac to pod uwage, nawet jesli ktos pomysli, ze przesadzam, sir. Chodzi o moja dupe. Zreszta mam pewne doswiadczenie w takich sprawach i wiem, ze jesli cos moze sie posypac, to na pewno sie posypie. A ja skoncze w lodowce. -Dobra - powiedzial Hedley. - Rezygnujemy z tego pomyslu. Znajdziemy jakis inny sposob skontaktowania Jaansmy z Sekcja II. Ale cokolwiek postanowisz, chcemy, zebys nam w tym pomogl. W koncu znasz go lepiej niz ktokolwiek inny. -Nie ma mowy - zaprotestowal Njangu. - Sam sie tym zajme. Ale zrobimy to po mojemu albo wcale. Njangu wrocil na kompanie z ponura mina i na mile widoczna uraza w sercu. -Co jest? - spytal go Kipchak. -Sukinsyny - warknal Njangu. - Dalej upieraja sie, ze Garvin jest zdrajca, i wydaje im sie, ze moze cos wiem, a moze nie wiem. Nie mogli sie zdecydowac. -Spoko, Njangu - powiedzial Gerd. - Oni nie potrafia inaczej. -Wlasnie. Powiem ci, co im chodzi po glowie. Chca dac twarz Garvina na plakaty. A gdy jakis miejscowy zapaleniec go ustrzeli, sprawdza dokladniej i wyjdzie im, ze sie pomylili. Przeprosza, ale Garvinowi bedzie juz wszystko jedno. Skretyniali idioci, wszyscy co do jednego. -Moze daloby cos, gdybym porozmawial z Hedleyem zasugerowal Penwyth. - Zdazylem poznac Garvina. -Mozesz sprobowac. Ale ja juz skonczylem gadac z dupkami, co zawsze zatykaja uszy, gdy chce im cos powiedziec. -Lepiej przestan sie wkurzac i przekimaj sie troche - powiedzial lagodnie Kipchak. - W nocy masz warte na trzeciej zmianie. -No to z pewnoscia nie bedzie padac, tylko lac. Dobra. Na wszelki wypadek wyglancuje buty, zeby nie zarobic powtorki warty - jeknal Njangu. - Tylko tego mi jeszcze brakowalo. Rzad bardzo dyskretnie obwiescil, ze komunikacja z odlegla wyspa i miastem Kerrier (oraz trzema innymi wyspami) zostala zawieszona z powodu "niepokojow spolecznych" i zostanie wznowiona, gdy tylko bedzie to mozliwe. Caud Williams nakazal Garvinowi Jaansmie i Njangu Yoshitaro siedziec cicho i nie zwracac na siebie uwagi. Chyba zaden rozkaz nie zostal rownie jaskrawo zlekcewazony. Najpierw Garvin zdezerterowal, a potem Njangu Yoshitaro jeszcze go przelicytowal. Zgodnie ze sporzadzonym potem aktem oskarzenia wyznaczony do sluzby wartowniczej szturmowiec Yoshitaro podczas przygotowan do rozprowadzenia okazal sie nietrzezwy, a na dodatek zachowywal sie w sposob nie licujacy z godnoscia zolnierza, bo glosno uzywal wulgarnego slownictwa. Gdy dowodca warty sprobowal go uspokoic, zostal pobity do nieprzytomnosci. Interweniujacemu rozprowadzajacemu twegowi oskarzony zlamal lewa reke, a potem odebral pistolet, ktorym sterroryzowal pozostalych wartownikow. Pod grozba smierci kazal im wejsc do aresztu, po czym zamknal w celach, a klucze wyrzucil do zatoki. Nastepnie udal sie do kancelarii Grupy Uderzeniowej, w ktorej wlasnie konczono prace, wywazyl tylne drzwi, sterroryzowal urzednikow pistoletem i ogolocil podreczna kase. Wybiegajac glownym wejsciem, ustrzelil lampe nad schodami i zatrzymal slizgacz zandarmerii. Uderzyl probujacego przemowic mu do rozsadku zandarma, wyrzucil go ze slizgacza i ukradl pojazd. Policja nie zdazyla zareagowac w pore i odnalazla slizgacz poniewczasie, porzucony w poblizu bramy Eckmuhl. Njangu Yoshitaro i Garvin Jaansma zostali wpisani na planetarna liste najbardziej poszukiwanych, a policja i wojsko zostaly upowaznione, aby w razie napotkania strzelac do nich bez ostrzezenia, jako ze chodzi o element bardzo niebezpieczny i na pewno uzbrojony. -To jest Jo Poynton - wyjasnil Garvin. - Jest tutejszym odpowiednikiem szefa Sekcji II. Dala mi szanse, gdy postanowilem przylaczyc sie do Raumow - dodal z wielkim szacunkiem i Njangu przybral stosowny wyraz twarzy. -Reszta moze wyjsc - powiedziala Poynton i straznicy Njangu znikneli. Kobieta wyjela pistolet z szuflady biurka i polozyla go na blacie przed soba. - Ciekawa z was para. Sadzac po waszych poczynaniach, musicie byc zdesperowani. Njangu wzruszyl ramionami. -Ludzie wciaz wchodza mi w droge. -Moze, zwlaszcza ze trudno mi uwierzyc, aby armia zdecydowala sie az na takie straty i zamieszanie, zeby stworzyc ci wiarygodna legende. Doceniamy tez, ze wzbogaciles kase Ruchu. Dla twojej informacji, bylo tego ponad dziewiecdziesiat siedem tysiecy kredytow. Njangu wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Odkad cztery dni temu przybyles do Eckmuhl, sprawdzilam cie z pomoca naszych ludzi. Ty, Jaansma, wiesz juz, jak starannie gromadzimy informacje o wszystkich zolnierzach. Wymagamy, aby wszyscy bracia i siostry meldowali nam o spotkaniach z wami. Dla ciebie, Yoshitaro, to zapewne nowosc. Njangu wspomnial swoj "kontakt" z Limnea i zacisnal zeby. -Po raz pierwszy pojawiles sie w naszych zapisach, gdy bez zadnego widomego powodu pomogles naszemu chlopcu napadnietemu przez paru pijanych mezczyzn. Dlaczego to zrobiles? -Mialem zly dzien i musialem sie wyladowac. Poynton zamrugala. -Hmm... Tak czy owak, to postepowanie bylo niecodzienne, co sklonilo nas do sledzenia waszej paczki. Krotko potem zgubiliscie mojego agenta, ktory wcale nie byl nowicjuszem. Uznalismy, ze wobec tego dobrze bedzie kogos z was przesluchac. Poslalam po ciebie, Jaansma, dwoch ludzi. Obaj byli wyszkolonymi bojownikami. Jednego okaleczyles, drugi dlugo wracal do zdrowia i jeszcze dzisiaj - nie mozna go uznac za w pelni zdolnego do walki. -Przepraszam - powiedzial Garvin, starajac sie okazac, ze jest zawstydzony. - Myslalem, ze chca mnie obrabowac. -Nastepnie kolejno zdezerterowaliscie i dostaliscie sie do Eckmuhl, zeby przylaczyc sie do Ruchu. Nie uwazacie, ze to wszystko jest troche podejrzane? -Moze - przyznal Njangu. - Ale wszyscy jestesmy zawsze troche podejrzani. Ku ich zdumieniu Poynton usmiechnela sie i przez chwile wygladala calkiem atrakcyjnie. Zaraz jednak zacisnela wargi. -Przedyskutowalam sprawe z szefem zespolu planowania i oto, co postanowilismy. Z jednej strony nie chce tracic waszych potencjalnie bardzo cennych uslug. Juz teraz przekazaliscie nam wiele informacji na temat kodow i procedur stosowanych w Grupie Uderzeniowej, bardzo dla nas waznych, chociaz takie rzeczy co jakis czas sie zmienia. Wkrotce mozecie tez nam sie przydac zarowno jako bojownicy, jak i instruktorzy, zatem pierwsza propozycje na temat tego, co z wami zrobic, powitalam raczej niechetnie. -Przypuszczam, ze szef waszego zespolu planowania chcial nas zastrzelic - powiedzial Njangu. -Zgadza sie. -To rzeczywiscie byloby marnotrawstwo - stwierdzil Garvin. Poynton znowu sie usmiechnela. -Czasem zapominam, jakimi ponurakami sie stalismy - powiedziala. - Mam nadzieje, ze chociaz wy zachowacie poczucie humoru. -Bez trudu, przynajmniej poki bedziemy zywi - obiecal Njangu. -Co prowadzi nas do drugiej opcji. Obaj na pewno slyszeliscie o wynajetych przez rentierow zabojcach zwanych Brodaczami? Njangu i Garvin przytakneli. -Nasz wywiad ustalil, ze finansuja ich rentierzy oraz magnaci medialni, ale to nie wszystko. Wiekszosc Brodaczy, a w kazdym razie najskuteczniejszych mordercow, zwerbowano z armii. Niektorzy przypuszczaja, ze Grupa Uderzeniowa wrecz oddelegowala ich do zadan terrorystycznych i dala wolna reke w zabijaniu Co o tym sadzicie? -Nie przypuszczam, zeby tak bylo - powiedzial Njangu. - Sluzylem w zwiadzie, ktory blisko wspolpracuje z Sekcja II. Pewnie bym cos uslyszal o takich szwadronach smierci. -Moze... a moze nie. Musze przyznac, ze moi przeciwnicy bywaja inteligentni i potrafia czasem dotrzymac tajemnicy. Nie mowiac o tym, ze obaj mozecie byc podstawieni. Wowczas na pewno byscie klamali. Ale to w sumie niewazne, poniewaz szef naszego zespolu planowania wymyslil dla was test. Dostaniecie pewne zadanie. Bede prowadzic was osobiscie, otrzymacie tez pelny dostep do naszych srodkow. Macie wytropic i wyeliminowac Brodaczy. Jesli zawiedziecie, uznamy, ze wciaz jestescie zolnierzami Konfederacji, ale wtedy zapewne zajma sie wami sami Brodacze. Jesli zas wam sie uda... wyswiadczycie wszystkim mieszkancom Cumbre D wielka przysluge. 32 -Nie cierpie pluskiew - warknal Njangu. - Nawet tych podrzucanych z przyjazni.-Wlasnie widze - stwierdzil spokojnie Garvin. Siedzial na malym lozku, nogi trzymal na stole. Na blacie poniewierala sie caly masa wyrwanych z sufitu i scian przewodow, podloga byla zarzucona tynkiem. W tym balaganie lezaly jeszcze trzy male urzadzenia podsluchowe, kazde juz potraktowane obcasem, oraz dwa wieksze. Jedno bylo ukryte za kiepskim landszaftem przedstawiajacym niewidoczna zza murow Eckmuhl zatoke, drugie, bardzo starego typu, musialo zostac zamontowane jeszcze przez pierwszych osadnikow. -Znalazles wszystkie? -Co do sztuki - powiedzial Njangu, krecac glowa i wskazujac palcem na lampe pod sufitem. Wzial notatnik i napisal: "Te jedna tylko nieco uszkodzilem, ma teraz ledwo metr zasiegu. Niech cos slysza, bo zaczna sie denerwowac. Wszystko, co wazne, na pismie". -Dobra - rzucil Garvin. - A swoja droga, skad u ciebie takie zdolnosci techniczne? -Czy porzadna dziewczyna nie moze miec zadnych sekretow? -Jasne. To co robimy, zeby zalatwic to twoje brodate kochanie? Njangu padl na sasiednie lozko. -Niezla zagwozdka, prawda? - zapytal. -W zasadzie powinienem spytac, czy robimy cokolwiek z Angie. -Lepiej tak. Inaczej Ruch nas wyrucha. -Tez tak sadze. To jakie mamy mozliwosci? -Pierwsza i najlatwiejsza to doniesc na nia glinom powiedzial Njangu. - Co doprowadziloby naszych obecnych panow i wladcow do bialej goraczki. W koncu trudno uwierzyc, ze policja zrobi krzywde podopiecznej rentierow. Poza tym nie lubie donosicielstwa. -Wiec chcialbys zalatwic ja sam? -Nie bardzo. Az tak twardy nie jestem. Musimy ja jednak jakos zneutralizowac razem z reszta tej brodatej bandy. Raz na zawsze. Chyba ze prosimy sie o to samo. -Wiec jednak zabijanie. - Garvin skrzywil sie. -No coz... -Ale najpierw to, co najwazniejsze. Jestesmy utalentowani, inteligentni, znamy sie na analitycznej robocie i tak dalej, ale jak znajdziemy nasza dziewczynke? Pewnie wielu juz jej szukalo. -Mam dojscie do Rady - powiedzial Njangu. - Dala mi numer telefonu i zasugerowala miejsce spotkania. Chyba uda mi sie nawiazac kontakt. Zobacze co i jak i zaimprowizuje. -No to lap za telefon, przyjacielu. -Nie tutaj. Bierzmy te nasza "eskorte" i poszukajmy jakiegos neutralnego aparatu. Albo nie. Jeszcze lepiej: chodzmy do Poynton. Powiemy jej, co zamierzamy. Njangu poczekal, az wagon bedzie prawie pusty, i dopiero wtedy wzial swoja poobijana walizke i wysiadl. Staral sie wczuc w role tego, na kogo wygladal: mlodego i niezbyt dobrze radzacego sobie komiwojazera, ktory pomyslal, ze moze wizyta w malej wiosce rybackiej przyniesie mu szczescie. Wyszedl ze stacji i ruszyl przez park. Caly czas rozgladal sie wkolo, jakby szukal klientow. Jest... ma nawet stare wojskowe buty... dobry kamuflaz, Angie. A tam jedna z naszych, udaje, ze czyta tablice informacyjna... Kurde, tak sie rozglada, ze od razu widac, co za jedna, tylko ksiazki szyfrow w rece brakuje. Cholerni amatorzy. Ruch jednak przyjmuje byle kogo. Pochylil sie i udajac, ze poprawia rzemien przy sandalach, zerknal za siebie. Tam tez ktos jest... Sprezentowany przez Angie pistolet wypychal mu tylna kieszen spodni. Njangu czul sie z nim nieco spokojniejszy. Obok przeszedl jakis mezczyzna. Twarz mial dziwnie znajoma. Otarl sie o Njangu, ktory poczul, ze jego bron gladko znika z kieszeni. Zanim cokolwiek wymyslil, spod daszku przed warsztatem naprawy sieci wylonila sie Angie Rada. Podeszla od razu, trzymajac sie lewa dlonia za prawy lokiec. Wygladala jak zwykla turystka, ktora przyjechala na jeden dzien nad morze, ale prawa reke trzymala gleboko w kieszeni kurtki, na pewno zacisnieta na broni. -Usmiechaj sie - szepnela. - Przeciez sie cieszysz, ze spotkales dobra przyjaciolke. -A nie? -Dlaczego sie urwales? -Sprawy w Mahan zaczely sie chrzanic i uznalem, ze pora poszerzyc horyzonty. -I tak wiele czasu ci to zabralo? -Najpierw musialem sprawdzic inne mozliwosci - powiedzial. - Swietnie wiem, ze pracujac dla ciebie, mozna zarobic kulke w leb. I malo kredytow. Angie poruszyla dlonia i skierowala ukryta w kieszeni bron w strone Njangu. -Jakie inne mozliwosci sprawdzales? Raumowie? -Radosci oczu moich i ledzwi, Angie! Nawet dowodca szwadronow smierci powinien zachowac odrobine poczucia humoru. -Ostroznie, Yoshitaro - ostrzegla go Angie. - W tym, co robie, nie ma nic do smiechu. -Owszem, ale podwazanie fundamentow panstwa przychodzi o wiele latwiej z usmiechem na ustach... -Tego akurat nie robimy. Staramy sieje raczej wzmacniac, robiac to, przed czym panstwo oficjalnie sie wzdraga. Dzieki nam stanie sie tak silne, jak powinno. - Spojrzala na niego krytycznie. - Wiesz, nigdy cie nie rozumialam. -Nie ma nic do rozumienia - rzucil Yoshitaro. - Jestem tylko wesoly chlopak, co lapie okazje. Sprawdzilem rozne miejscowe bandy, ale wszystkie robia obecnie bokami i nie szukaja nowych ludzi. -Lepiej bedzie, jesli zdasz sobie z czegos sprawe. Gdy raz do mnie... do nas przystapisz, zostaniesz z nami tak dlugo, az to wszystko sie skonczy. -A jak ma sie skonczyc? -Tak, ze Raumowie zapamietaja, gdzie ich miejsce, i nie beda probowali podskakiwac. -Jakie to miejsce? -A jakie miejsce mozna znalezc dla drani, ktorzy zabijaja kobiety, dzieci i policjantow? W wiezieniu albo dwa metry pod ziemia. Z wyroku sadu czy z naszych rak, wszystko jedno. -A inni? Nie wszyscy Raumowie sa przestepcami. -Diabla tam nie sa - syknela Rada. - Wszyscy wspieraja tych mordercow jak tylko sie da, a to tak, jakby sami pociagali za spust czy rzucali bomby. Beda wiec musieli zaplacic. Powinnismy zalatwic ich wszystkich, ale znam Cumbrian. Uwazaja, ze praca w kopalniach czy fabrykach to nie dla nich, wiec obawiam sie, ze zawsze beda potrzebowac Raumow. Niemniej na pewno wyrzucimy ich z Dharmy i innych wiekszych wysp. I z miast. Moglibysmy odizolowac ich na Wyspach Nawietrznych albo w podobnym miejscu i zbudowac tam porty, zeby przewozic gornikow do roboty na Cumbre C. Dla tych, ktorzy byliby potrzebni do pracy w miastach, zalozyloby sie tymczasowe obozy. Nie wiem zreszta. To juz zmartwienie politykow. Zajma sie tym, gdy zalatwimy najwazniejsze. -My zalatwimy? -Chyba nie sadzisz, ze zorganizowalam to sama? Siedzi w tym moja rodzina, ktora po spaleniu paru naszych domow towarowych zrozumiala, co powinna zrobic. Ale sa tez inni, w tym i wielkie nazwiska. Zdziwilbys sie, gdybys wiedzial, kto jeszcze przyklada do tego reke. Kredyty, pojazdy, pelna informacja... mamy, co chcemy. Wiec wchodzisz? -A mam wybor? -Dobrze - powiedziala Angie. - A teraz zorganizujemy powrot do Leggett, sprawdzimy, czy nie przywlokles jakiegos ogona, i zaczniemy cie szkolic. -Znowu? - jeknal Njangu, ale poczul ulge. Chyba mu sie udalo. Trafil na dobra chwile. Prosze, Njangu Yoshitaro, mistrz infiltracji i podwojny agent. I nagle wszystko sie zawalilo. -Hej! Njangu! Angie! - zawolal ktos radosnie. Njangu obrocil sie na piecie... Zeby to... Ujrzal usmiechnieta dlugowlosa pieknosc, poznana kilka miesiecy wczesniej Deire. Odetchnal z ulga i uniosl reke, ale nagle zobaczyl, ze Angie wyciaga z kieszeni ciezki pistolet. Ugiela nogi, uniosla bron, podparla ja druga reka, wycelowala w Deire. Zareagowal odruchowo. Kopnal dlon dziewczyny i pistolet polecial w krzaki. Angie rzucila sie za nim, warczac cos pod nosem. W tej samej chwili cos huknelo za Njangu i pocisk z blastera wywalil dziure w zaparkowanym slizgaczu. Yoshitaro padl na ziemie i odtoczyl sie na bok. Siegnal do obcasa, w ktorym fachowiec Raumow ukryl dwa staromodne urzadzenia skladajace sie z lufy, naboju srutowego i sprezyny z iglica. Gdy mial juz bron w dloni, uniosl glowe. Nie dalej niz piec metrow od siebie ujrzal mocno zbudowanego mezczyzne, ktorego widzial juz chyba kiedys w armii. Gosc celowal do niego. Njangu zwolnil sprezyne i bron wystrzelila z hukiem. Odrzut byl tak silny, ze malo nie zlamal mu nadgarstka. Srut zmasakrowal twarz mezczyzny, ktory zaskrzeczal, wypuscil blaster, przycisnal dlonie do oczu i zaczal sie chwiejnie wycofywac. Angie odszukala tymczasem swoj pistolet i znowu go wycelowala, tym razem w Njangu. Yoshitaro wypalil z drugiego wynalazku. Oboje chybili. Zanurkowal w jakis krzak i uslyszal, jak Angie wola: "Zabic go! Zabic go!" Chwile pozniej po raz pierwszy gliny przyszly mu na ratunek. Bylo ich trzech, wszyscy w pelnym rynsztunku. Gdy ujrzeli Angie z pistoletem w dloni, siegneli po bron. Strzelila do jednego, ktory zlapal sie za zraniona reke, i pobiegla przez park w strone stacji. Njangu ruszyl za nia, chociaz nie wiedzial, co wlasciwie mialby zrobic, gdyby ja dogonil. Mial nadzieje, ze jego oslona widziala, co sie stalo, i przyjdzie mu z pomoca, ale jakos nikt nie nadciagal. Dobra, dziwko, jesli tak to traktujesz, to mozesz liczyc na wzajemnosc, pomyslal. Za nim gliniarze strzelili do kogos raz i znowu. Niezbyt rozumial, co tam sie dzieje. Ktos krzyknal do niego, zeby sie zatrzymal, ale Njangu tylko machnal lekcewazaco przez ramie i pobiegl dalej. Przystanal za drzewem dosc grubym, aby powstrzymalo pocisk z blastera. Obejrzal sie. Deira kulila sie za jakims slizgaczem. Ulzylo mu i znowu ruszyl w droge. Gdzies z przodu huknal granat. Gdy Njangu wyszedl z parku, ujrzal dym snujacy sie przed stacja, bedaca takze tutejszym ratuszem, oraz dwa nieruchome ciala rozciagniete posrod stluczonego szkla. Angie wchodzila po schodach w towarzystwie jakichs dwoch mezczyzn. Jeden z nich zatrzymal sie, starannie wycelowal i jednym strzalem zniszczyl wierzcholek masztu nadajnika na dachu ratusza. Przy peronie czekal juz wagonik z pracujaca na wolnych obrotach turbina. W budynku wybuchl jeszcze jeden granat, padlo kilka strzalow. Wsciekly jak stado szerszeni Njangu wbiegl po schodach i wspiawszy sie po pustej ramie okiennej, wdrapal sie na dach budynku. Obszedl kratownice uszkodzonego masztu i podszedl do skraju zadaszenia w tej samej chwili, gdy dwa metry pod nim i trzy metry od niego pojawil sie wyjezdzajacy ze stacji wagonik. Nie namyslajac sie, skoczyl i z lomotem wyladowal na dachu. Posliznal sie i omal nie spadl, gdy pojazd zaczal przyspieszac. W koncu zlapal sie czegos, odwrocil oczy od migoczacego swiatla ostrzegawczego i przylgnal do rozpedzajacego sie wagonika, zeby go nie zdmuchnelo. I co teraz, idioto? pomyslal. Miejmy nadzieje, ze nie slyszeli tego huku... I niech to cholerstwo tak nie gna, bo po mnie. Na pewno nie zapomniales o czyms istotnym? Nie mial juz wiecej strzelajacych wynalazkow, ale siegnawszy do drugiego buta, obrocil i zdjal obcas, po czym wyciagnal antene, ktora zaczela swobodnie powiewac na wietrze. Wlaczyl zasilanie, a potem nadawanie. -G... tutaj N. - Uslyszal jedynie trzaski i pomyslal, ze pewnie to superurzadzenie zbudowane przez jakiegos kopalnianego fachowca, ktory zapewnial go, ze bedzie niezawodne, nikt go nigdy nie znajdzie i jeszcze pracuje poza wojskowymi czestotliwosciami, zepsulo sie po prostu i zaraz pociski z blastera zaczna dziurawic dach wagonika, a potem i jego. -Mowi G. Gadaj - rozlegl sie nagle calkiem spokojny glos Garvina. Njangu zdusil panike. -Po uszy w gownie - powiedzial i wyjasnil pokrotce, co sie stalo. -Czego potrzebujesz? -Skrzydel, kurwa, chyba ze ktos zna rozklad jazdy i bedzie czekal na nas na stacji z brygada zhukovow. -Nie da sie. Ale ktos bedzie czekal. Wielki jest tutaj i juz wydaje rozkazy. Trzymaj sie. Wyciagniemy cie. -Mam nadzieje. Jednak wagonik nigdy nie dojechal do Leggett. Srebrzysta jednotorowa estakada zaczela lagodnym lukiem okrazac Wzgorza, a potem schodzic ku miastu w miejscu, gdzie ziemia odlegla byla tylko o niecale dziesiec metrow od gesto porosnietego krzewami stoku, gdy w wagoniku rozlegly sie strzaly, potem krzyki, a w koncu turbina zaczela tracic obroty i zamarla z jekiem. Yoshitaro zaryzykowal i zerknal na dol, gdzie przy zgrzycie zamkow i zawiasow otwieralo sie wlasnie wyjscie awaryjne. Po chwili pojawil sie w nim mezczyzna z bronia w dloni. Rozpostarl szeroko rece i skoczyl, powiewajac plaszczem. W jego slady poszla Angie i na koncu drugi mezczyzna. Dziewczyna uniosla glowe, zeby spojrzec na wagonik, i Njangu schowal sie czym predzej. Troje uciekinierow zaczelo przedzierac sie przez krzaki ku najblizszej ulicy. Nie uzbrojony Njangu Yoshitaro przez dluzsza chwile wymyslal sobie od kompletnych idiotow, a potem zeskoczyl w sam srodek krzaku glogu, przetoczyl sie kilka razy i poszedl za Brodaczami. -G, tutaj N. -Mow. -Nie dotarlismy do stacji. -No nie... Co sie stalo? -Wyskoczyli przed Leggett i poszli do miasta. -Ech. Zaczynamy od poczatku? -Nie, przyjacielu. Ide za nimi. Moje obecne polozenie to Yeti, Irma, Sierra, Ultra, Queen, Yeti, Medal, Delta, Guru, Guru, Papa, Sierra, Medal, Papa, Ultra. Wez paru chlopcow z kijami. Ci ludzie sa niezbyt przyjazni. -Robi sie. Magazyn miescil sie w ponurej przemyslowo-portowej dzielnicy na wschod od handlowego centrum Leggett. Trudno bylo orzec, do kogo nalezal. Njangu sprawdzil wejscia. Trzy prowadzily na ulice, a czwarte na nabrzeze przeladunkowe na tylach. Znalazl sobie stanowisko obserwacyjne przy pobliskim zaulku i czekal. Przyuwazyl trzy slizgacze z napisami RADA MARKETS wjezdzajace i wyjezdzajace z magazynu. Nieglupie, pomyslal i pokrecil glowa. Jeszcze jeden dowod na to, jak niepodatni na korupcje sa gliniarze z sekcji specjalnej. Dwa razy zamienil kilka zdan z Garvinem, pytajac, co to za niezwykla ekipe szykuje, ze to juz tyle trwa. W pewnej chwili na ulicy pojawil sie mezczyzna z miotla. Zatrzymal sie przy zaulku i otworzyl bezzebne usta. -Cofnij sie jedna przecznice - powiedzial. - Czekaja na ciebie w tym wypalonym budynku. - I poszedl dalej, machajac miotla. Budynek okazal sie warsztatem pojazdowym po pozarze. Wszedzie lezaly czesci powykrecanej od goraca maszynerii, posadzka byla czarna od sadzy. Njangu zamrugal, wchodzac do mrocznego wnetrza. Ujrzal tam co najmniej piecdziesieciu Raumow. Nie mieli wprawdzie kijow i byli poprzebierani za przedstawicieli rozmaitych grup spolecznych, od robotnikow poczawszy, na sohai skonczywszy, ale wszyscy nosili z duma jakas bron. Dwie trzecie stanowili mezczyzni, niektorzy calkiem mlodzi. Przy kazdym wejsciu stalo dwoch wartownikow. Garvin kucal na przewroconym i wypalonym slizgaczu. W reku trzymal pistolet. Widzac Njangu, wstal. -Przyszli bracia nasi i przyszle siostry, prosze was o uwage - zaczal. - Moj brat Njangu wysledzil kryjowke wrogow ludu, ktorych nazywamy Brodaczami. Wiemy, ze jest ich tam co najmniej troje. Nie wiemy jednak, co znajduje sie w tamtym budynku ani jaka bronia dysponuje przeciwnik. Ale brak nam czasu na rozpoznanie. Mam nadzieje, ze to glowna siedziba tych mordercow waszych kobiet, dzieci i mezow. Zalezy mi chocby na jednym jencu, zeby go przesluchac i dowiedziec sie, ile osob liczy dokladnie ta banda i ilu z nich musimy jeszcze zabic, ale jesli nie uda sie wziac tego jenca, to trudno, tez sobie poradzimy. Musimy uderzyc raz a dobrze, bo nie bedziemy mieli wiele czasu. Jest pewne, ze policja zjawi sie bardzo szybko. Gdy tylko zobaczycie, ze nie ma juz kogo zabijac, zaraz znikajcie. Jesli ktos z nas zostanie ranny, wezcie go, zeby nie wpadl w lapy policji. Jesli bedziecie mieli pogon na karku, porzuccie bron i sprobujcie wtopic sie w tlum. Wy, bojownicy, jestescie wazniejsi niz blastery czy bomby. Dam sygnal do ataku, gdy uslysze od wszystkich grup, ze sa gotowe. W srodku mozecie spodziewac sie wszystkiego. Nie okazujcie zatem litosci i pamietajcie, ze tamci maja krew na rekach. Niech zaplaca za wyrzadzone zlo. Starajcie sie, bo nasz cel jest juz bliski. Rozlegl sie pomruk aprobaty i ludzie zaczeli wychodzic. Garvin zeskoczyl z wraku i podszedl do Njangu. -Gotowy? -Tak. Raz jeszcze spytam: gdzie nauczyles sie tak gadac? -W cyrku - rzucil obojetnie Garvin i ruszyl do wyjscia. Magazyn byl wykorzystywany przez Rada Markets i tuzin pomniejszych firm. Dla dziewietnasciorga zwerbowanych przez Angie dezerterow byl to prawdziwy raj. Wyjawszy seks, oczywiscie. Zostali umieszczeni w tylnej czesci budynku, od strony zatoki. Mieli prycze i piecyki kempingowe podebrane ze skladowanego sprzetu. Co pewien czas zaopatrywali sie tez w sasiednich pomieszczeniach w zywnosc, alkohol, sprzet holo i rozne inne dobra. Nigdy nie brali wiecej niz po jednej skrzynce albo pudle, zeby ubytki zbytnio nie rzucaly sie w oczy. Szesnastu Brodaczy sluchalo wlasnie Rady, ktora stala przy wielkim trojwymiarowym planie Leggett. Siedemnasty pelnil warte przy bramie, a dwoch nie wrocilo jeszcze ze zwiadu na miescie. -To bez watpienia byla pulapka - powiedziala Angie lodowatym glosem. - Inaczej ten zdrajca Yoshitaro nie dostalby wsparcia. Na cale szczescie wyczulam, co sie swieci, bo w przeciwnym razie nikt z nas nie wrocilby zywy. Jeden z mezczyzn, ktorzy byli z nia w miasteczku, juz chcial zapytac, dlaczego Rada chciala zastrzelic te dziewczyne, ktora nie robila nic groznego, tylko im pomachala, ale ugryzl sie w jezyk. Pamietal, ze trzech innych, ktorzy kwestionowali pomysly szefowej, wpadlo do basenu portowego. W zamknietych szczelnie spiworach, z lancuchami u nog i kula w glowie. -Nie wiem, dla kogo pracuje, dla wojska, policji czy dla Raumow, ale w koncu go znajdziemy - obiecala. A na razie musimy znowu uderzyc, i to z calej sily. To nasz nastepny cel. Miejsce, ktore dla Raumow jest prawie swiete, wejscie do Eckmuhl. Elt, Wiglaf, byliscie tam na zwiadzie? -Tak. Latwy cel. Dobre dojscie i wyjscie. -Tym razem uzyjemy bomby - powiedziala Angie. Ubezpieczenie strzeleckie. Po wybuchu kazdy oprozni dwa magazynki i zrywamy sie. Pierwszy zginal Brodacz przy wejsciu. Obrocil sie zdumiony, gdy male drzwiczki w bramie otworzyly sie gwaltownie, i zaraz poczul w krtani ostrze noza. Dwoch Raumow ulozylo jego cialo na podlodze. Garvin, Njangu i reszta grupy wemkneli sie do srodka. Wielka hale jasno oswietlaly rzedy lamp wiszacych pod beczkowatym sklepieniem. Wszedzie pietrzyly sie sterty wszelakich dobr, czesc na paletach, czesc na polkach. Male schodki prowadzily na wyzsza kondygnacje, gdzie miescily sie ciemne obecnie biura. Njangu wszedl na kilka stopni i spojrzal w glab magazynu. Uslyszal glosy z dalszej czesci, wskazal Raumom droge i zszedl. Grupy, ktore skierowaly sie do dwoch bocznych drzwi, nie mialy zadnego klopotu z wejsciem. Trzecia jednak, ta od nabrzeza, od razu zostala zauwazona. Angie blyskawicznie siegnela po bron i zastrzelila dwoch pierwszych Raumow, zaraz potem jeden z Brodaczy rzucil granat pod drzwi. Raumowie cofneli sie w poplochu. Garvin z drugiego konca magazynu dojrzal mezczyzne z blasterem. Zastrzelil go, przykleknal i na wszelki wypadek poslal jeszcze cala serie w tamtym kierunku. Jakis Brodacz mu odpowiedzial i Jaansma przytulil sie do najblizszej polki. Nagle cos lepkiego zalalo mu oczy. Otarl twarz dlonia i z przerazeniem stwierdzil, ze jest czerwona. Gdy jednak pierwsze krople dotarly do ust, uspokoil sie. Pocisk trafil w karton likieru. Garvin przetoczyl sie za nastepny rzad polek i poslal polowe magazynka w dezerterow. W magazynie zapanowalo pandemonium. Co rusz ktos krzyczal albo strzelal, cos spadalo z hukiem albo eksplodowalo. Dwie grupy, ktore weszly bocznymi drzwiami, probowaly przeskoczyc przez otwarta czesc zaladunkowa, ale piatka Brodaczy, swiadomych, ze nie moga liczyc na litosc Raumow, skryla sie za stosem palet i metodycznie ostrzeliwala atakujacych. -Niespodzianka! - zawolal Njangu, stajac za ich plecami z bronia przy ramieniu. Obrocili sie, ale za pozno. Jego blaster zadudnil i cala piatka padla w drgawkach. Njangu momentalnie ogluchl od tego jazgotu. Jakis Raum zaczal nim potrzasac, poruszajac ustami. Yoshitaro zorientowal sie, ze mezczyzna krzyczy: "Zalatwilismy ich! Zalatwilismy ich!" Chwile pozniej Raum otrzymal jednak dowod, ze bardzo sie mylil. Przebijajaca sie do tylnego wyjscia Angie zdmuchnela mu glowe z karku i pognala dalej. W biegu zmienila magazynek i wypadla przez drzwi na nabrzeze. Towarzyszacy jej Brodacz przystanal, aby strzelic w glab magazynu, gdzie pojawily sie plomienie i z kazda chwila przybywalo dymu. Garvin starannie wycelowal i odstrzelil mezczyznie polowe klatki piersiowej. -Przerwac! Wycofujemy sie! - krzyknal zaraz potem. Uciekli! Trwalo chwile, zanim Raumowie otrzasneli sie z bitewnego szalu i przystaneli posrod porozrzucanych cial. I to na tyle, jesli chodzi o jencow, pomyslal Garvin. Nie byl zaskoczony, ze ich nie wzieli. Zlapal jakiegos rannego, jeczacego Rauma i razem pospieszyli do wschodniego wyjscia. Policja powinna zjawic sie z przeciwnej strony. Dowodcy krzyczeli, zeby brac rannych i poleglych. Niektorzy sluchali, niektorzy od razu rzucali sie do ucieczki. Njangu szedl na samym koncu, z cialem jakiejs kobiety przerzuconym przez ramie. Po chwili byli na zewnatrz, w srodku zas ogien ogarnial coraz to nowe regaly i palety. Z otworow wentylacyjnych na dachu saczyl sie dym. Njangu uslyszal wycie syren, ale uznal, ze to juz go nie dotyczy, i pobiegl bocznymi uliczkami w kierunku Eckmuhl. Zdyszana Angie Rada skrecila za rog i ujrzala blokujacy ulice policyjny slizgacz, a za nim szesciu celujacych do niej policjantow. -Rzuc bron! - zadudnilo z zamontowanego na slizgaczu glosnika. Angie zanurkowala w wejscie do sklepu. Strzelila raz, uciszajac megafon, a potem drugi, do jednego z policjantow. Gliniarz zlapal sie za noge, wijac sie z bolu. -Chodzcie, dranie! - zawolala z wsciekloscia. - Chodzcie do mnie! Eckmuhl opanowala tego wieczoru dzika radosc i nikt, ani w wojsku, ani w policji, nie byl tak szalony, zeby posylac tam patrole. Njangu i Garvin siedzieli z Poynton w wybranym na te noc bezpiecznym lokalu. -Pojdziemy sie zabawic? - spytal Garvin. - Oczywiscie z eskorta. Chyba zasluzylismy. -Pozniej - odparla. - Najpierw powinienes kogos poznac, Njangu. Po chwili otworzyly sie drzwi i wszedl jakis mezczyzna. Byl sredniego wzrostu i zdawal sie nie odznaczac niczym szczegolnym, jesli nie liczyc szerokiej piersi i muskularnych ramion. Jednak gdy Njangu popatrzyl mu w oczy, stwierdzil, ze ich spojrzenie przyciaga i pali jednoczesnie. -To jest Wielki - niepotrzebnie powiedzial Garvin. Njangu wyciagnal reke, ale mezczyzna nie odwzajemnil typowego w Konfederacji powitania. Jedynie skinal glowa. -W tej chwili nazywam sie Tver - powiedzial. - Ale to sie zmienia. Nie lubie, jak nazywa sie mnie Wielkim. W Ruchu nie ma duzych i malych. Njangu spojrzal na niego sceptycznie, niepewny, czy Brooks naprawde wierzy w to, co mowi. -Wydaje sie, ze macie obaj pozytywny stosunek do naszej sprawy - powiedzial Brooks. Garvin sklonil glowe. -Z naciskiem na "wydaje sie" - dodal Brooks. - Pomogliscie nam... ale tym samym pomogliscie rowniez rentierom. -W jaki sposob? - spytal z zaciekawieniem Njangu. -Armia bedzie z pewnoscia zachwycona, ze pozbyla sie tych szalencow. Jej zabojcy dzialaja o wiele subtelniej. Ci zas, ktorzy naprawde maja wladze nad systemem, tez znajda powody do radosci. Bez watpienia byli swiadomi, ze kazda zbrodnia Brodaczy coraz bardziej sklaniala naszych braci i nasze siostry do porzucenia biernej postawy. -Panskie mysli podazaja dziwnymi drogami - stwierdzil malo przyjaznie Garvin. -Dzieki temu wciaz zyje, a Ruch rosnie w sile - powiedzial Brooks tak spokojnie, jakby po prostu relacjonowal fakty. - Ale nie zlosccie sie na mnie. Z czasem, gdy podejmiecie sie nastepnych zadan, najpewniej wyjdzie czarno na bialym, ze nie mam racji i kierowaly mna wylacznie uprzedzenia. Albo i nie - dodal na koniec i wyszedl. Poynton wzruszyla ramionami. -On juz taki jest. Ale uwielbiamy go za to i chetnie podporzadkowujemy sie jego rozkazom. -Moze i tak - mruknal Garvin. - Nie wiem jednak, czy go polubie. Mam ochote wyjsc stad i poszukac mas ludowych, ktore okaza mi wdziecznosc. Idziesz? -Moze za chwile - powiedzial Njangu. - Najpierw chce sie ogolic i wykapac. Spotkajmy sie... Moze kolo tego wielkiego kosciola? O polnocy? -Dobra. Gdybym nie dotarl, bedzie to znaczylo, ze znalazlem lepsze towarzystwo. -I ja tak samo. Garvin uniosl kciuk. Njangu odpowiedzial tym samym gestem i wyszedl. -Twoj przyjaciel nie boi sie mowic, co mysli - zauwazyla Poynton. -Zgadza sie. Dlatego bardzo mnie potrzebuje. Ktos musi go wyciagac z klopotow. -Co powiesz na to, zebym okazala ci nieco wdziecznosci? - spytala Poynton. - Mam butelke dobrego, chociaz tutejszego wina. Trzymalam ja na jakas dobra okazje, a nie lubie pic sama. -To jestesmy umowieni, mistrzyni wywiadu. Tylko daj mi pol godziny. Musze wreszcie zmyc z siebie strach. Njangu zakrecil staromodny prysznic i spojrzal na ostatnie krople kapiace z pordzewialego sitka. Lazienka nijak nie przypominala pelnego ruchomych armatek wodnych przybytku w koszarach, o tym, co mozna bylo znalezc w luksusowych hotelach, juz nie mowiac. Jednak nawet taki kontakt z woda byl znacznie lepszy od obsikania przez bandyte i troche lepszy niz to, z czego korzystal w zatloczonym mieszkaniu, w ktorym wyrosl. Na zewnatrz slychac bylo ciagle radosny ryk swietujacego tlumu. Njangu odchylil zaslone i siegnal po recznik. -Nie patrze - powiedziala Poynton. Wycierajac sie, Njangu myslal o szefowej wywiadu Raumow. Obawial sie, ze sie do niego dobierze... nie jak do szpiega... czy jednak nie powinien jej na to pozwolic, gdyby okazala zainteresowanie? Z pewnoscia nie byla brzydka i zadna miara nie byla glupia. "Dziwna sprawa", mruknal pod nosem, obwiazujac sie w pasie recznikiem. -Na pewno nie podgladalas? -Moze troche. Wyszedl spod prysznica. Poynton siedziala ze skrzyzowanymi nogami na rozeschnietym drewnianym cebrze, ktory czasy swojej swietnosci przezyl wieki temu, gdy budynek zasiedlali o wiele bogatsi lokatorzy, a mieszkania nie byly jeszcze podzielone na ciasne klitki. Miala na sobie luzny niebieski kombinezon przewiazany w pasie. Byla boso i pachniala egzotycznymi owocami. Przypominala w tej chwili po prostu kobiete, a nie bojowniczke o wielka sprawe, i Njangu doszedl do wniosku, ze jest najwyzej dwa albo trzy lata starsza od niego. Cos sie w nim poruszylo. Minelo juz sporo czasu, odkad Deira i... Odsunal to wspomnienie i spojrzal na Poynton. Obok niej lezal pistolet, z ktorym chyba nigdy sie nie rozstawala. Nieco dalej stala otwarta butelka wina i dwa kieliszki od kompletu. Nalala zlocistego trunku i podala mu jeden z nich. -Za zwyciestwo. -Za zwyciestwo - powtorzyl zupelnie szczerze Njangu. Wziela butelke i poszla do duzego pokoju. Na scianach widac bylo slady po wyrwanych przewodach. -Nie musiales tak dokladnie niszczyc mojego sprzetu - powiedziala. -Przepraszam, ale nie lubie, jak sie mnie szpieguje. Poynton skrzywila sie. -Im mniej wiemy, tym bardziej ryzykujemy. Njangu nie odpowiedzial. Podszedl do okna i wyjrzal. Ulice byly pelne spiewajacych i tanczacych Raumow. Zamiast wiecznie zepsutych latarn zapalono pochodnie. Z dwoch miejsc dobiegala muzyka, z kazdego inna. -Tak obchodzilismy kiedys wszystkie nasze swieta - powiedziala Poynton, podchodzac do Njangu. Stanela za nim. -I znowu bedziecie. -Mam nadzieje. - Upila wina. - Ale wielu juz tego nie doczeka. -Bol mija z czasem. Tylko dlatego w ogole daje sie zyc. Poynton zastanowila sie nad jego slowami. -Ciekawa obserwacja jak na kogos tak mlodego. Njangu uniosl kieliszek i przepil do niej. -Mam sie odwrocic, zebys mogl sie ubrac, nim sprawdzimy, gdzie i jak mozna sie zabawic? -Z moja eskorta i twoja obstawa? -Tak. -Nie ma tam zadnych obcych? -Nie. -Nie chce mi sie jesc. A tobie? -Tez nie. Ale jestem troche spragniona. -Mamy wino. -Tak... Njangu wyciagnal reke i musnal paznokciem jej szyje. Poynton wstrzymala oddech. -To calkiem mile - powiedziala cicho. - Chyba nawet bardziej, niz powinno. -Czy zasady Ruchu zabraniaja fraternizacji z kims tak malo waznym jak ja? -A dlaczego by mialy? Jestesmy wrazliwym ludem. Przynajmniej pod pewnymi wzgledami. Przeciagnela sie, unoszac rece nad glowa. Byla tylko kilka centymetrow nizsza niz on. Njangu przysunal sie blizej. Podala mu wargi i zamknela oczy. Pocalowal ja. Objela Njangu, zetknely sie ich jezyki. Z kazda chwila poczynaly sobie coraz energiczniej. Jego rece rozpiely pasek jej kombinezonu, zsunely gorna czesc stroju. Przylgnela sutkami do jego piersi. Usta oderwaly sie od siebie. -Dlugo czekalam - szepnela. - W dzungli smrod izoluje ludzi. Zsunela z niego recznik i pozwolila swojemu skafandrowi opasc do kostek. Njangu wzial ja na rece i zaniosl na lozko. Byla bardzo lekka. Garvin rozsiadl sie wygodnie pod kamienna sciana wielkiego kosciola i patrzyl na rozbawiony tlum. Byl lekko pijany i calkiem zadowolony z zycia. Njangu chyba jednak kogos znalazl, pomyslal. Moze Poynton...? Nie, niemozliwe. Ona nie wie, co to nagosc, mysli tylko o rewolucji. Szkoda, bo po prawdzie nie wyglada wcale najgorzej. Gdyby sie troche czesciej usmiechala... -Prosze pana? Przed Garvineni stala bardzo mloda ruda dziewczyna. Wlosy miala krotko przystrzyzone, wargi, paznokcie, powieki i uszy pomalowane na niebiesko. Nosila szerokie ciemnoczerwone spodnie oraz bluzke w podobnym kolorze i z taka iloscia zdobien, ze wygladala przez to na jeszcze bardziej smarkata, niz byla. -Czesc... - rzucil, usmiechajac sie lubieznie. -Pan jest jednym z tych, ktorzy przeszli do nas z armii, prawda? Moj znajomy, ktory tam stoi, powiedzial, ze to pan poprowadzil dzis atak na Brodaczy. - Pokazala palcem i Garvin poznal jednego ze swoich straznikow. Trzeba bedzie zrobic cos z tym gadula, pomyslal. Dziewczyna musiala dostrzec grymas na jego twarzy. -Wszystko w porzadku, prosze pana. Ja tez jestem w Ruchu. Robie na zewnatrz za przynete. Siedmiu juz podprowadzilam - dodala z duma. Garvin nie okazal, ze jej slowa zrobily na nim niemile wrazenie. -Wczoraj widzialam, jak z jeszcze jednym bylym zolnierzem wchodzil pan do pewnego naszego domu. -Tak? -To byl wysoki mezczyzna o ciemnej karnacji. Przystojny, krotko ostrzyzony. -Moze i znam kogos takiego - stwierdzil ostroznie Garvin. -Powiedzial mi, ze nazywa sie Njangu. -Tak, to moze byc moj przyjaciel. -Wie pan, gdzie on jest? Kiedys spedzilam z nim kilka chwil... Zanim jeszcze zdecydowal sie do nas dolaczyc. To bylo... dosc mile. Chcialabym wiedziec, czy on chce... zebysmy znowu sie spotkali. -Nie mam pojecia, gdzie teraz jest - odparl szczerze Garvin. - Najmniejszego. -Szkoda. - Dziewczyna byla wyraznie rozczarowana, ale nagle pojasniala. - A czy pan jest z kims? Mam na imie Limnea. Garvin pokrecil glowa. -Czuje sie pan samotny? -Nieprzesadnie. -Och. Dobra, jak mawiacie w armii. - Odwrocila sie. Chyba tylko ja jedna nie lubie byc sama. Garvin pomyslal o Jasith. Wzgorza byly bardzo daleko. Znowu spojrzal na dziewczyne. Bylo pozno, a on byl sam i ciagle czujny. Jeszcze nie dotarlo do niego, ze przezyl krwawa jatke w magazynie. -Nie. Nie ty jedna. Dziewczyna odwrocila sie, w jej oczach blysnela nadzieja. -Pokazesz obcemu, jak swietuje sie w Eckmuhl? zapytal. -Oczywiscie - powiedziala z usmiechem i oblizala wargi. - Wszystko ci pokaze. Njangu upewnil sie, ze Poynton mocno spi, przeszedl nad nia i wstal z lozka. Ubral sie pospiesznie i wyszedl na korytarz. Drzwi same powoli sie przymknely. Pokoj jego eskorty byl zamkniety. Nastawil ucha. Ktos tam chrapal. Jasne, pomyslal, po co sie przepracowywac, gdy szefowa wziela sprawe w swoje rece. Dlugimi, zniszczonymi schodami zszedl na ulice. Dwie przecznice dalej trafil na nie zdewastowany aparat telefoniczny. Przeszedl obok niego i zawrocil, aby sie upewnic, ze nikt go nie sledzi. W koncu wrzucil kilka monet. Ciekawe, ilu szpiegow dalo glowe, bo nie mieli drobnych na telefon, pomyslal w przyplywie czarnego humoru, czekajac, az ktos odbierze. -Sybilla Centrala - rozlegl sie zaniepokojony glos. -Obudz Hedleya - nakazal. Rozmowca zaprotestowal. -Budz go, do cholery. Mowi Czarna Sybilla. Facet gdzies poszedl. Njangu czekal przy aparacie. Gdyby ktos nadszedl... zalowal, ze nie wzial Poynton pistoletu. W koncu uslyszal Hedleya. -Slucham i nagrywam. Njangu strescil wydarzenia ostatnich dni. Ulozyl sobie meldunek, czekajac, az Poynton zasnie. Gdy skonczyl, zapadla cisza. - Smiala robota - powiedzial w koncu Hedley. -Wydawalo nam sie, ze tak bedzie najlepiej. -Nie mogles dac nam znac? Nie odezwales sie, odkad zniknales za murem. Zaczynalismy sie niepokoic. -Szefie, do cholery, chce pan sam tu przyjsc straszyc tych skurczysynow? -Wybacz. To bedzie staly kontakt? -Nie. Ciagle szukamy jakiegos sposobu, zeby regularnie sie meldowac. To jeszcze nie to. -Co szykuja? -Wiecej tego samego. Napady, zamachy bombowe. Gromadza sily. -To wiem i bez ciebie. Mozemy cos dla was zrobic? -Tak - przyznal Njangu. - Wezcie dowodce Garvina, Dilla, oraz jego zaloge i najlepszego griersona, jaki jest w Grupie. I jeszcze pare zhukovow. Gdy sie zacznie, bedziemy musieli stad wiac ekstraszwungiem. Moze byc goraco. -Dobra. Tylko informuj nas. -A mam jakis wybor? -Wiesz, czego teraz chce? - powiedziala Limnea. Rozciagnela sie nago na lozku obstawionym swiecami. -Czego? - zapytal Garvin, starajac sie ukryc zmeczenie. Swoja droga dran z tego Njangu, pomyslal. Tylko dlatego, ze tak dlugo pieprzyl przynete, az nie miala sily nikogo wezwac, ja musze teraz robic za superogiera. Panie w niebiesiech... chcialbym sie zajac czyms naprawde sensownym, na przyklad spaniem. -Otworz szuflade - powiedziala Limnea. Szuflada byla pelna dlugich i szerokich paskow materialu. - Wez cztery i przywiaz mi rece i nogi do lozka. Garvin zrobil, co chciala. Przy okazji przyjrzal sie jej pupie i uznal, ze w gruncie rzeczy nie jest az tak zmeczony. -Teraz nie moge sie ruszyc - szepnela dziewczyna. - Mozesz zrobic ze mna, co tylko chcesz. Mozesz mnie wysmagac, jesli masz ochote. Albo nawet... zrobic krzywde. -Chyba nie przepadam za... -A ja lubie - szepnela zmyslowo. - Lubie, gdy nie moge powstrzymac mezczyzny przed zrobieniem ze mna, co mu tylko przyjdzie do glowy. Pochyl sie, a powiem ci, czego pragne. Uslyszal i lekko wstrzasniety zamrugal. -Jestes pewna? -O tak! Mozna? Prosze, zrob mi to! Njangu mial wrazenie, ze przez ten czas, gdy go nie bylo, Poynton nawet sie nie poruszyla. Wciaz lezala lekko skulona na boku. Zrzucil ubranie i sprobowal wrocic niezauwazenie na swoje miejsce od sciany. Drgnela. -Gdzie byles? - spytala zaspanym glosem. -W toalecie. -Mmmm - mruknela, obrocila sie na plecy i odrzucila koc. - Skoro oboje nie spimy... - powiedziala, obejmujac go nogami w pasie i przyciagajac do swojego rozgrzanego ciala. - Jutro znowu zacznie sie wojna. Policja zastrzelila ostatnich dwoch Brodaczy dwa dni pozniej. Doszlo to tego, gdy probowali napasc na woz dostawczy. 33 Poynton miala racje - wojna trwala. Podstepna i krwawa, przeniosla sie na ulice, plaze i wyspy.-Zwyciestwo jest juz blisko - powiedzial caud Williams do dziennikarzy. - Czeka nas jeszcze tylko kilka miesiecy coraz mniej dokuczliwych niepokojow. Jesli wszyscy, od rentierow po Raumow, polacza sily, Cumbre zazna wreszcie zasluzonego pokoju. Przedstawiciele mediow nagrodzili go owacja. Pierwszym i najglosniejszym jej uczestnikiem byl Loy Kuoro z "Matin". Niejawne biuletyny informacyjne podaly, ze kolejne trzy wyspy znalazly sie pod kontrola Raumow. Upomniane w pore media nie wspomnialy o tym ani slowem. Njangu i Garvin zostali oddelegowani przez Brooksa do szkolenia nowych nabytkow Ruchu. Nadal mieli eskorte i nigdy nie opuszczali Eckmuhl. Jo Poynton jeszcze dwa razy pytala Njangu, czy nie mialby ochoty spedzic z nia nocy, ale poza tym nie dalo sie zauwazyc zadnej zmiany w ich codziennych kontaktach. Gdy byli sami, Njangu wypytywal ja o wszystko, o co tylko smial zagadnac, ona zas opowiedziala mu ze szczegolami urastajaca juz do rozmiarow legendy historie niedoscignionego Brooksa i jego szybkiego awansu w szeregach Ruchu. Ani Yoshitaro, ani Jaansma nie zdolali ani na chwile wyrwac sie spod opieki, aby zlozyc meldunek Hedleyowi. Nad wyspa Dharma pojawila sie spadajaca gwiazda. Jasniejsza niz wszystkie trzy ksiezyce w pelni, przemknela po nocnym niebie i zniknela na zachodzie, gdzie lezala nie zamieszkana i porosnieta gesta dzungla wyspa Mullion. Wielu Cumbrian uznalo to za znak, chociaz nie bylo zgodnosci w kwestii, co owo zjawisko mialoby zwiastowac. Raumowie wszelako uznali, ze to znak od Jedynego, ktory ich stworzyl, i ze ich dzien jest juz bliski. -Sir! - Swiezo mianowany finf Hank Faull zasalutowal regulaminowo. -Siadaj sobie - powiedzial Hedley. - Mam pewna propozycje dla kazdego z tej kompanii, kto ma jakies doswiadczenie w kontaktach z Raumami. Chodzi o przeniesienie do Sekcji II polaczone z promocja na deca, a moze nawet na twega. U nas jest cieplej, daja lepiej jesc, z nami tez bezpieczniej jest chodzic na patrole. Gdybys nie zauwazyl, ostatnio nie wiedzie nam sie najgorzej. -Nie, dziekuje, sir. -Nawet sie nad tym nie zastanowisz? -Nie, sir. -To nie moja sprawa, ale dlaczego? - spytal Hedley. -Nie mam dlugich uszu - powiedzial Faull z lekka uraza. -Chcesz powiedziec, ze nie bedziesz szpiegowal tych, ktorych kiedys dobrze znales? -Wlasnie, sir. -Szpiegowanie hanbi, ale zabijanie nie? Faull nie odpowiedzial. -Nie bede sie klocil - stwierdzil Hedley. - Do diabla, na twoim miejscu pewnie postapilbym tak samo. Bez urazy? -Oczywiscie, sir. -To zjezdzaj i zajmij sie czyms pozytecznym. -Nie bede pana oklamywac, sir - powiedzial cent Angara. - Po prostu mielismy wiele szczescia. - Caud Williams i mil Rao spojrzeli na nagranie przedstawiajace na wpol skryty w dzungli wrak statku kosmicznego. - Trzymalismy akurat w powietrzu griersona zwiadu elektronicznego, ktory szukal na ziemi celow dla towarzyszacych mu zhukovow eskadry Golan, gdy ten "meteoryt" wszedl w atmosfere. Jeden technik z griersona sprawdzil go i okazalo sie, ze to statek kosmiczny. Kontrola lotow ukladu zameldowala jednak, ze nie oczekuje zadnej jednostki, dowodca griersona wywolal wiec obcy statek i zarzadzil manewry unikowe. Zaalarmowal tez eskadre Golan, a jej dowodca, niejaki haut Chaka, uznal statek za wrogi i rozkazal wystrzelic rakiete Shadow. Uzyskali trafienie i przesledzili tor lotu intruza, az skraksowal. I znowu mielismy szczescie, bo wrak sie nie zapalil, chociaz cala trzyosobowa zaloga zginela. -Kim byli? - spytal Rao. -Oficjalnie nie udalo sie tego ustalic. Mundury i wyposazenie mieli jak spod igly. Jednak gdy znalazlem sie tam zaraz o swicie, sprawdzilem ich chlodnie. Zywnosc i napoje pochodzily z Lariksa i Kury. Znam ich produkty. Rao spojrzal na Williamsa, ktory poczerwienial ze zlosci, chociaz glos wciaz mial spokojny. -A ladownie byly pelne tego? - Wskazal na otwarta skrzynie z wysciolka, w ktorej lezalo piec nieskomplikowanych karabinow. -Tak, w liczbie okolo dwoch tysiecy sztuk, sir. No i amunicja. Na zadnej nie ma sygnatury producenta ani numeru seryjnego. Rao wzial jeden z karabinow i spojrzal przez prosty celownik. -Sa dosc prymitywne - ocenil. -Ale mozna z nich zabic - warknal Williams. - Gdzie mial wyladowac ten statek? -Nie wiemy na pewno, sir. Rozkazalem, zeby ten grierson sprawdzil wszystkie pasma, i dodalem mu jeszcze dwie maszyny do pomocy. Wylowili slaby sygnal emitowany z miejsca polozonego na wybrzezu jakies dziesiec kilometrow od Leggett, ale urwal sie, gdy kazalem im wziac kurs na zrodlo emisji. -Skurwysyn niejebany - zaklal Williams. Rao spojrzal na niego ze zdumieniem. Dowodca Grupy prawie nie uzywal takiego jezyka. - Nie dosc, ze mamy Raumow na karku, to jeszcze ktos, kto powinien byc po naszej stronie, probuje wbic nam noz w plecy. -W zasadzie to nic zaskakujacego, sir - powiedzial Rao. - Zwlaszcza jesli pamietac, jak bardzo protektor Redruth pragnal nam ostatnio "pomoc". -Jesli Raumowie wygraja, z kims beda musieli handlowac, a biorac pod uwage, jak bardzo nienawidza musthow, wyrzuca ich zapewne z Cumbre C, beda wiec potrzebowali kogos zdolnego zapewnic im ochrone. Wypada na Redrutha. Na pewno jest pewien, ze na dluzsza mete spokojnie podporzadkuje sobie Raumow. W koncu ma flote kosmiczna i wiecej wojska niz my. Wtedy caly uklad bedzie jego. -Ale jak nawiazal kontakt z Raumami? Macie jakies informacje, czy w jego otoczeniu przebywal ich lacznik? -Nie, sir. -A ci wasi ludzie, ktorych im podsuneliscie, niczego nie slyszeli? -Sir, nie jestesmy w bezpiecznym miejscu - zaprotestowal Angara. -Moja wlasna baza nie jest bezpieczna, do cholery - warknal Williams. - Przepraszam za wulgarnosc, wymknelo mi sie. - Pokrecil glowa. - Gdy bylem aspirantem na Centralnym, nikt mnie nie uprzedzil, ze bede musial zajmowac sie tez miedzyplanetarna ekonomia, wymiana handlowa, mineralogia... -Mnie tez nie, sir - powiedzial Rao. Angara wolal nie komentowac. -Zniszczyliscie reszte tej broni? -Nie, sir - odparl Angara. - Zlozylismy w jednym z naszych arsenalow. Na wszelki wypadek. -Dobrze - powiedzial Williams. - Broni nigdy za duzo. Chodzmy, milu Rao. Dodamy trosk gubernatorowi. A potem pomyslimy nad przerobka paru naszych statkow na patrolowce zdolne upilnowac obrzeza ukladu. A niech to. Jakbysmy nie mieli dosc wrogow... Pewnego popoludnia Njangu znowu natknal sie na Brooksa, ktory lypnal na niego ponuro i bez slowa zniknal w pokoju Poynton. Gdyby grozila nam dekonspiracja, pomyslal Njangu, co oczywiscie nam nie grozi, mozna by sadzic, ze Wielki cos podejrzewa. Jednak nie ma po temu zadnego powodu. Zadnego. Chyba gryzie go cos innego. Niemniej Yoshitaro opatulil szczelnie pluskwe w pokoju, ktory zajmowal razem z Garvinem, i spedzil kilka godzin na mrowczej pracy. -Przykro mi, szefie - powiedziala znuzonym tonem Monique Lir. - Zaden z kandydatow nie nadawal sie nawet do tego, zeby prawdziwemu zwiadowcy buty wylizac. Odrzucilam wszystkich. Hedley skrzywil sie. .- Nie dosc, ze dostajemy w dupe od Raumow, to jeszcze nie mozemy znalezc narybku, zeby ratowac sie jakos w czarnej godzinie. Bede caly w skowronkach, gdy to sie skonczy. Wtedy zaczna do nas naplywac prawdziwe talenty. O ile wygramy, oczywiscie. -Kto niby? - spytala Lir. - Myslisz, ze odzyskamy lacznosc z Konfederacja? -Na to nie licze. Chce powiedziec, ze zaczniemy przyjmowac Raumow. Lir zachichotala. Hedley zarechotal. -Bo skad beda sie po tej wojnie rekrutowac najlepsi zolnierze? Sposrod tych, ktorzy przegrali. -A jesli my przegramy, bede mogla sie zglosic do ich kompanii zwiadu. -Jasne. A ja bede drugi, zaraz za toba. Pozna pora tej samej nocy Poynton odwiedzila Brooksa w piwnicy, ktora akurat pelnila funkcje kwatery glownej. Nie bylo tam wiele miejsca. Brooks nie pozwalal, zeby nawet jego lacznosciowiec mieszkal w tym samym budynku co on. Obawial sie namierzenia. W pokoju znajdowala sie tylko prycza, stol z mapa przycisnieta pistoletem oraz maly plecak z paroma osobistymi drobiazgami, ktore uznawal za potrzebne. -Moge na chwile? - zapytala Poynton. Brooks skinal glowa. -Dostalam wiadomosc od szefa mojej siatki na Cumbre C - powiedziala. - Pojutrze odleci stamtad frachtowiec Mellusin Mining, ktorego cala zaloga jest po naszej stronie. Wezmie ladunki wybuchowe i nieco wyposazenia dla Ruchu. -Wiem o tym transporcie. -Na frachtowcu jest mala kabina pasazerska dla urzednikow Mellusina. Moglibysmy bez klopotu umiescic tam twoja zone i dzieci. Gdy statek wyladuje, bez trudu przeprowadzimy ich do Eckmuhl. Na twarzy Brooksa pojawil sie cien nadziei. Szybko jednak zniknal, a bojownik energicznie pokrecil glowa. -Nie ma praktycznie zadnego ryzyka - powiedziala Poynton. - To sa dwuskladnikowe materialy wybuchowe, na dodatek idealnie... -Nie - ucial ostrym tonem. -Tak, sir. -Czekaj... Nie chce, zebys mnie zle rozumiala. Nie mowie tego z nadmiernej troski o bezpieczenstwo moich dzieci. Ani zony, ktora nic dla mnie nie znaczy. Opuszczajac Cumbre C, przysiaglem zyc tylko dla Ruchu. Niezaleznie od tego, jak bardzo chce zobaczyc dzieci, gdybym sobie pozwolil na sprowadzenie ich tutaj... albo pozwolil naszym ludziom marnowac na to energie, zdradzilbym sam siebie. Stalbym sie o wiele slabszy. A pozwolic sobie na slabosc... jak moglbym wtedy krytykowac kogos, kto poswieca czas sluzby na prywatne sprawy? Czy nie mam racji? - Ostatnie zdanie w gruncie rzeczy nie bylo pytaniem. Poynton spojrzala w jego gorejace oczy i wyszla z pokoju. Przerazil ja jego fanatyzm... chociaz cos w niej powtarzalo: Ale to dlatego on nas prowadzi, a my idziemy za nim... -Kiedy, u diabla, wyciagniemy wreszcie Garvina? spytala Kang. Ben Dill pokrecil glowa. -Nie wiem. Nic mi nie powiedzieli. -On w ogole zyje? - zagadnal Gorecki. -Uwazaja, ze tak. Inaczej chyba wysylaliby nas na normalne patrole, a nie kazali siedziec i czekac w tym wypucowanym na glanc griersonie. -Szkoda mi tej jego dziewczyny - powiedziala Kang. - Nazywa sie Mellow czy Mellis. Obgryzie wszystkie paznokcie. -Jest bogata. Do diabla z nia - mruknal Gorecki, chociaz wcale tak nie myslal. Ben wyjrzal przez wlaz na puste ladowisko, a po chwili wrocil do czyszczenia i tak nieprzyzwoicie lsniacego peryskopu. -Bracia Jaansma i Yoshitaro, obmyslilem dla was zadanie, o ktorym wspominalem - powiedzial Brooks. - Powinniscie wiedziec, ze nasz dzien zbliza sie wielkimi krokami i niebawem bedziemy mogli wydac naszym przesladowcom ostatnia bitwe. Garvin zamrugal, a Njangu wykrztusil: -Tak, sir. Jestesmy gotowi. -Dobrze. Na razie nie ustawajcie w szkoleniu naszych bojownikow, ale nie dostaniecie juz nowych rekrutow, tylko weteranow. Ustalicie, ktorzy z nich nadaja sie na dowodcow druzyn prowadzonego przez was oddzialu, z ktorym bedziecie walczyc w dniu D. Wtedy tez dowiecie sie, jakie jest wasze zadanie. -A jakie ono bedzie? - zaryzykowal pytanie Garvin. -Byloby glupota, gdybym powiedzial teraz kazdemu, jaka rola mu przypadnie. Ryzykowalbym dekonspiracje. Niemniej moge wam troche zdradzic. To bedzie cos, do czego tylko wy dwaj macie kwalifikacje. Okryjecie sie chwala, o jakiej nigdy nawet nie marzyliscie. -Skinal im glowa i wyszedl. Gdy znalezli sie na ulicy i skrecili za rog, Njangu zapytal Garvina: -Domyslasz sie, co dla nas wykombinowal? -Nie. Ale intuicja podpowiada mi, ze to bedzie cos paskudnego. -Zaloze sie o kazda sume, ze bedzie chcial rzucic nas i naszych zabijakow przeciwko Grupie - powiedzial Njangu. - Z jego punktu widzenia to bylby najwlasciwszy wybor. -No to lezymy... Ale zaloze sie, ze masz racje. - Garvin milczal przez chwile. -Wiesz, Njangu, zaczynam sie zastanawiac, czy nie zabic tego szubrawca. Czy ten facet w ogole slyszal o lojalnosci? -Chyba nie. W kazdym razie nie jest lojalny wobec ludzi, lecz tylko wobec tego przekletego Ruchu. A jedyny sposob, aby go powstrzymac, to zabic drania, zanim on zabije nas. -Jest tu pewien zolnierz, ktory chcialby sie z panienka widziec, panno Jasith - powiedzial sluzacy. Jasith poczula, jak serce uderza jej mocno dwa razy, a potem zatrzymuje sie na chwile. -Oficer? - Ogladala kiedys holo, na ktorym po smierci pewnego zolnierza oficer przyszedl do jego domu, aby przekazac smutna nowine zonie. -Chyba nie. Oficerowie maja te swoje znaczki tutaj, na ramionach, a ten ma na rekawach. Jasith ruszyla ku drzwiom. Jeden z jej wszechobecnych ochroniarzy wyszedl ze swojej pakamery i wyjal pistolet z kabury. W obszernym holu stal najwiekszy czlowiek, jakiego kiedykolwiek widziala. Chociaz byl wielki, patrzyl przyjaznie, nie przestraszyla sie wiec. -Panno Mellusin, nazywam sie Dill. Ben Dill. -Slyszalam o panu. Pan byl... jest dowodca Garvina w tym waszym czolgu. To znaczy mowi mu pan, co ma robic. Dill skinal glowa. -Wie pan o nim cokolwiek? Dill spojrzal na ochroniarza, ktory twardo odwzajemnil spojrzenie. -Niech pani kaze mu odejsc. Albo nic nie powiem. -Dak? -Mam swoje rozkazy, prosze pani. Jasith czekala bez slowa, az Dak zostawi ich samych. W koncu niechetnie wyszedl. -Mam tylko chwile - powiedzial Dill. - I uprzedzam, ze nie odpowiem na zadne pytanie. Moge tylko przekazac, ze Garvin zyje. -Skad pan wie? Dill potrzasnal glowa. -Nie moge powiedziec. I tak naruszam zasady bezpieczenstwa, zdradzajac pani te informacje, prosze wiec nikomu jej nie przekazywac, nawet ojcu. Prosze pamietac, ze 1zaszkodzilaby pani tym Garvinowi. Pomyslelismy jednak... to znaczy ja pomyslalem... ze powinna pani wiedziec. Przepraszam. Musze juz isc. -Prosze poczekac. Odwioze pana, gdzie tylko... Ale zolnierz juz wyszedl i cicho zamknal za soba drzwi. Zanim Jasith dobiegla do nich i wyjrzala na dwor, zniknal gdzies. Nikt, ani krazace po posiadlosci patrole, ani straznicy z posterunku na koncu dlugiego podjazdu, nie widzial, jak wchodzil czy wychodzil. -Zbliza sie wasz czas - powiedziala Jo Poynton. - Za trzy dni otrzymacie rozkazy. Tymczasem odpoczywajcie i przygotowujcie sie do akcji, bo to bedzie najwazniejsze wydarzenie w waszym zyciu. - Mowila to z takim wyrazem twarzy, jakby obiecywala im, ze wkrotce dostapia nirwany. -Caly czas jestesmy gotowi - powiedzial Garvin, w miare swoich sil pozujac na bohatera. -Wiem - powiedziala Poynton. - Swietnie o tym wiem. -Wiec wkrotce gowno zacznie leciec z nieba - mruknal Garvin. - Tymczasem my utknelismy w tej norze i nie mozemy rozpieprzyc im operacji. -Moze tak, moze niekoniecznie - powiedzial Njangu. - Rozejrzalem sie troche po tej ruderze. -I co? -Dwa pietra nizej, szoste drzwi. Kiedys chyba bylo tam biuro albo melina hazardowa, w kazdym razie zaden porzadny Raum tam nie mieszkal, bo znalazlem az cztery linie telefoniczne. I wiesz co? Jedna jest ciagle czynna. -Garbate aniolki... A jaka jest szansa, ze na tej linii nie ma podsluchu? -Praktycznie zadna. Dlatego wlasnie chce, zebys to ty tam poszedl i zadzwonil. -I zginal przy tej okazji? -Chyba lepiej, zebys ty zginal, a nie ja, prawda? Poza tym jest w tobie cos z bohatera, pamietasz? -Ugryz sie. -Dobra - powiedzial Njangu. - Zagrajmy fair. Rzucimy moneta? - Zadne takie. Pojde. Glupi jestem, wiec pojde. Gdy tylko zrobi sie spokojnie i wszyscy beda udawac, ze twardo spia. W tym samym budynku mieszkal mezczyzna, ktory niewiele sypial, a gdy wychodzil na ulice, odwracal sie od ludzi, zeby ukryc paskudnie znieksztalcona twarz. Nazywal sie Lompa i byl jednym z tych dwoch agentow, ktorym Poynton kazala zatrzymac Garvina po imprezie u Bampura, na ktorej to pierwszy raz spotkal Jasith. Po spotkaniu z Jaansma mezczyzna wciaz cierpial na okresowe bole glowy i z trudem radzil sobie z jedzeniem. Gdy uslyszal o dezerterze z Grupy Uderzeniowej, od razu uznal, ze przywodcy Ruchu popelnili blad, obdarzajac go zaufaniem. Te giptele nigdy sie nie zmieniaja. Gdy zobaczyl zolnierza na wlasne oczy, poznal w nim tego, ktory go tak dotkliwie pobil, nabral pewnosci, ze jest on zdrajca. W zwiazku z kalectwem Lompa nie byl zbytnio obciazony obowiazkami i mial dosc czasu, zeby sledzic wysokiego blondyna, ilekroc ten gdzies wychodzil. Tej nocy zauwazyl wreszcie, ze Garvin wymyka sie z pokoju, i poczul, ze zbliza sie chwila triumfu. Ujawni knowania tych dwoch zdrajcow i nie tylko odplaci blondynowi za swoja krzywde, ale jeszcze zostanie nagrodzony za czujnosc. Ruszyl korytarzem w slad za Jaansma. 34 Lompa poszedl za jasnowlosym giptelem do klatki schodowej. Tam policzyl do trzech i zszedl na podest. Trzymajac nisko glowe, wyjrzal zza kolumienki. Zwierzyna byla juz pietro nizej. Lompa zszedl kolejne pol kondygnacji, gdy nagle z otwartych drzwi obok niego wylonil sie sledzony. Lompa zebral sie do krzyku, ale zdrajca zlapal go za gardlo i scisnal z calej sily. Swiat pociemnial Raumowi przed oczami i rozplynal sie, gdy Garvin mocniej zacisnal chwyt. Lompa zwiotczal i osunal sie po scianie.Ledwie Garvin oderwal rece od ciala, otworzyly sie kolejne drzwi i stanal w nich jeden z ochroniarzy Poynton. Byl uzbrojony. Uniosl bron, pozbawiajac Garvina wyboru. Jaansma ugial nogi, wyciagnal zza paska pistolet i strzelil. Huk poniosl sie po budynku. Po chwili wkolo zaczely zapalac sie swiatla, rozlegly sie okrzyki. Garvin skoczyl ku schodom, zeby wrocic do pokoju, ale z gory juz ktos zbiegal. Wypalil szybko trzy razy, na alarm. Mial nadzieje, ze Njangu zrozumie, o co chodzi. Zbiegl na sam dol. Kobieta, ktora pilnowala drzwi, skierowala na niego lufe blastera. Zastrzelil ja i zabral bron. Zmarnowal chwile, zdzierajac z ciala pas z amunicja, i tuz nad nim w sciane uderzyl pocisk. Odruchowo odpowiedzial ogniem i ruszyl na tyly budynku, jednak nim sie oddalil, uchylila sie jakas klapa w scianie i z dziury wypelzl Yoshitaro. -Spieprzyles sprawe? - zagadnal Njangu przyjaciela. - Ale nic, moze uda nam sie chociaz zabawic. -W nogi - rzucil Garvin. - Za chwile bedziemy mieli cale Eckmuhl na karku. -Chyba juz je mamy - odparl Njangu, gdy wybiegli na pograzona w mroku ulice. Cofnal sie jeszcze, aby ulozyc pod drzwiami wielki kubel na smieci, i pognali ulica. -Co to byla za dziura, z ktorej wylazles? - wydyszal Garvin. -Zsyp na pranie. Nieco go wczoraj zmodyfikowalem... Dobre wyjscie awaryjne, nie? Garvin strzelil do kogos, kto przesadnie zainteresowal sie ich skromnymi osobami, i skrecili w zaulek oswietlony jedna tylko, slaba latarnia. Konczyl sie slepo, jesli nie liczyc drzwi w scianie jakiejs rudery. -Wracamy - rzucil Garvin, gdy pocisk zrykoszetowal na bruku przed nimi. Njangu wykopal drzwi. -Uciekac! Uciekac! - krzyknal i schody zaroily sie od lokatorow. Njangu przepchnal sie miedzy nimi do srodka. Garvin poszedl w jego slady, gdy na uliczce pojawil sie tuzin uzbrojonych Raumow. Byli w jednym z typowych dla tej dzielnicy, pelnym pustych polek sklepie spozywczym. Njangu zlapal dwie litrowe butle oleju do smazenia i wrzeszczac: "Uciekac!", pobiegl po schodach. Znowu daly sie slyszec krzyki i wrzaski, kolejna fala mezczyzn, kobiet i dzieci zaczela zbiegac z wyzszych pieter. Przepychali sie w panice. Njangu ujrzal jakiegos uzbrojonego Rauma i czym predzej go zastrzelil. Wrzawa jeszcze sie nasilila. Njangu zajrzal przez jedne z otwartych drzwi i ujrzal bele tkaniny i na wpol wykonczone ubrania. Wpakowal pocisk w maszyne do klejenia materialu, az lepiszcze trysnelo ze zniszczonego zbiornika. Potem rozbil o sciane butle z olejem i strzelil w caly ten balagan. Nic sie nie stalo. -Cholerna nowoczesna bron - warknal i dojrzal lampe awaryjna z zapalarka. Przebiegl przez pokoj, zapalil ja i cisnal na rozlany olej. Rozleglo sie satysfakcjonujace "puff" i Yoshitaro stracil wiekszosc brwi oraz krotko przycietych wlosow. Krzyki jeszcze sie nasilily. Przerazeni Raumowie starali sie opuscic budynek, zanim ogarna go plomienie. Sadzac po czyims podniesionym glosie, pojawila sie juz pierwsza osoba probujaca opanowac chaos. -To tyle, jesli chodzi o tylne drzwi. Dokad teraz? spytal Garvin. -A mamy jakis wybor? - wydyszal Njangu. - W gore. Na dach. Stamtad przejdziemy na sasiedni budynek. Wszystkie te domy stykaja sie ze soba. Ten jednak okazal sie wyjatkiem. Sasiedni szesciopietrowy budynek stal odrobine zbyt daleko jak na skok. Garvin odlozyl bron i zaczal przeszukiwac walajace sie dokola smieci. W koncu znalazl dluga deske. -Modl sie za mnie - powiedzial i zatargal ja na krawedz dachu. Wydawala sie dosc dluga, aby utworzyc pomost. Okazalo sie jednak, ze zabraklo okolo metra. Obracajac sie, poleciala w dol i rozpekla sie na bruku. Po chwili z ulicy otworzono do nich ogien. -I tak by cie ustrzelili - powiedzial ze wspolczuciem Njangu. -No to co robimy? -Miejmy nadzieje, ze dym przyciagnie uwage tutejszej strazy pozarnej. Oby przyjmowala jeszcze zgloszenia. Ile zostalo do switu? Godzina czy wiecej? Klatka schodowa walily juz kleby gestego dymu. Garvin zerknal na wyjscie na dach. -Tedy chyba sie do nas nie dobiora. -Chyba nawet nie beda musieli. Nagle uslyszal wizg antygrawu. Nad dachami przemykal slizgacz z zapalonymi swiatlami pozycyjnymi. Garvin zerwal sie na nogi i zaczal machac do niego. -To policja! Jestesmy uratowani! Slizgacz przelecial nad nimi. Garvin stal posrodku dachu i jak glupi wywijal bronia. Njangu czym predzej sciagnal go do parteru. Akurat w pore, gdyz pocisk z dzialka 25 milimetrow przeoral smieci i papierzyska tuz obok nich. -Nastepnym razem... postaraj sie nie pokazywac tak ostentacyjnie broni - wykrztusil Njangu. - Lez teraz i udawaj trupa, na Allaha. Moze uznaja, ze nas zalatwili. Maszyna przeleciala raz jeszcze, tym razem tak nisko, ze poczuli podmuch. - Widzisz, co sie dzieje, gdy poprosic gliny o pomoc? -Cencie Angara! Prosze sie obudzic! Dowodca Sekcji II zwlekl sie z pryczy i spojrzal nieprzytomnie w strone zrodla dzwieku. Przed nim stal oficer dyzurny. -Sir, nasluch melduje, ze doszlo do pozaru w srodku Eckmuhl. Na czestotliwosci policyjnej mowia, ze uciszyli dwoch strzelcow na dachu plonacego budynku. -To moze nie miec nic wspolnego z nimi, ale i tak... Obudzic oddzial alarmowy - rozkazal Angara. - Wyslac nad Eckmuhl ptaszka z elektronika. Nawet jak nam nic to nie da, usprawni lacznosc sluzb cywilnych. Obudz mila Rao, ale stary niech spi. - Zawahal sie. - Jesli maja tam strzelcow, to moze byc pulapka na straz pozarna. Niech maszyna alarmowa zaraz startuje. Dodaj im tez jednego... nie, dwa zhukovy. -Tak, sir. -I jeszcze cos... Zostalo troche kawy? Poynton wpadla do kwatery Brooksa urzadzonej tym razem w zarekwirowanym barze przekaskowym. Wkolo stal z tuzin radiostacji nastrojonych na rozne rzadowe i wojskowe czestotliwosci. Brooks chodzil tam i z powrotem i sluchal z na wpol przymknietymi oczami, probujac wylapac w lawinie informacji najwazniejsze. W koncu otworzyl szeroko oczy i podszedl do jedynego milczacego urzadzenia, miedzyplanetarnego komunikatora wysokiej czestotliwosci. Wzial mikrofon. -Leviatan, tu Tver, zglos sie. -Tu Leviatan. Slucham. -Sytuacja sie zmienila. Natychmiast zaczac Leviatana. Powtarzam, natychmiast. -Operacja w toku. -Zdrajcy zawiedli - powiedzial Brooks. - Dzis jest nasz wielki dzien. Zaczynamy realizacje Zadania. -Sir... - zaczela Poynton. - Przykro mi, ze dalam sie oszukac, obiecuje... -Siostro - przerwal jej Brooks bez cienia gniewu. Kazdemu moze sie zdarzyc. Wazne, zeby to sie nie powtorzylo. -Nie powtorzy. Wciaz mi ufasz? -Zaufanie nie ma z tym nic wspolnego. Nie mamy czasu szukac i szkolic kogos nowego, nawet gdybym chcial. Zapomnij o tym, co sie stalo, i pracuj dwa razy tyle co dotad, zeby wyrownac straty. Jego usmiech wydawal sie szczery. Poynton wyszla szybkim krokiem. Pamietala, ze kiedys juz Brooks tak sie usmiechal. Zaraz potem zastrzelil z zimna krwia podwojnego agenta. Ben Dill i tak nie spal, gdy nad obozem Mahan rozleglo sie zawodzenie syren. -To na nas? - spytala sennie Kang. -Nie. Chyba nie. Usiadla i siegnela po swoje staromodne okulary, a potem wlaczyla wiekowy wideoodbiornik z dwuwymiarowym ekranem, ktory podczas oczekiwania na ewakuacje Garvina i Njangu dostarczal jej jedynej rozrywki. Na zadnym programie nie bylo nic niezwyklego poza normalnym porannym gadaniem, ale nagle wszedzie zaczeli pokazywac sie zaspani dziennikarze z serwisem specjalnym. -Cos sie dzieje - powiedziala, jakby inni nie widzieli tego samego. -I to w Eckmuhl - dodal Gorecki, ktorego w koncu obudzil ryk syren. -Dobra - mruknal Dill. - Ruszamy sie. Moze to i na nas. -Trzeba bedzie pogadac z tym naszym idiota - powiedzial Gorecki. - Najpierw zglasza sie na ochotnika, a potem zaczyna kombinowac z Raumami. Moze by sie zdecydowal, bo zaczynam miec dosc robienia za taksowkarza za kazdym razem, gdy cos mu sie odmienia. Njangu i Garvin lezeli martwym bykiem na dachu, a dokola pojawialo sie coraz wiecej duszacego dymu. Nad nimi krazyla cala gromada slizgaczy, tak policyjnych, jak pozarniczych i dziennikarskich. Niebo na wschodzie zaczelo jasniec. -Masz jakies genialne pomysly? - zapytal Garvin. -Jesli sie ruszymy, znowu zaczna do nas strzelac - odpowiedzial Njangu. -A jesli sie nie ruszymy, to juz niedlugo nie bedziemy mogli sie ruszyc. -Skoro tak, to moze powiesz mi wreszcie, co robiles, zanim sie zaciagnales? Ale szczerze. -Powiedzialem ci prawde - stwierdzil Garvin. - Pracowalem w cyrku. -Aha... -Nie musisz mi wierzyc. Pochodze z rodziny od pokolen zwiazanej z cyrkiem. Jesli ktos z nas znal tylko jeden numer, uchodzil za czarna owce. Zwykle dzieciaki Jaansmow trafialy szybko do ktoregos z rodzinnych interesow i zajmowaly sie tam wszystkim, poczawszy od robienia za joeya... czyli klowna, po sprzedaz napojow przed namiotem. Potem ruszaly w droge, zwykle gdzies na prowincje, zeby nabrac praktyki, a w koncu ladowaly na ktorejs z wielkich aren na Centralnym. Jednak moi sie spalili, a mnie wzial wujek, ktory nie byl zwiazany z interesem. Robil co mogl i czasem bralem udzial w jakims objezdzie, ale gdy skonczylem siedemnascie lat, zaciagnalem sie do pierwszego cyrku, ktory z pocalowaniem w reke gotow byl wziac Jaansme. Jakiegokolwiek Jaansme. To bylo w ukladzie Altair. Wierzysz czy nie, ta planeta nazywala sie Szczescie Willy'ego. W tym cyrku pracowala straszna zbieranina bez krzty profesjonalizmu. Naprawde warte ogladania byly tylko numery ze zwierzetami. Prowadzilem przedstawienie, ale poniewaz bylem mlody, nie mialem sily przebicia. Wlasciciele nie sluchali mnie, gdy mowilem, ze to barachlo, i nawet najglupsi widzowie widza sznurki. Tak wiec tez zaczalem olewac robote i zastanawiac sie, co dalej. Jednak cztery miesiace po tym, gdy do nich dolaczylem, wszystko sie posypalo. Komus odbilo w polowie trasy. Doszlo do walki. Najpierw piesci, potem noze i pistolety. Uslyszalem kwiki w namiocie, gdzie byly grai... czyli konie. Jakis dupek probowal podpalic ten ich namiot. Nieco sie wkurwilem. -Zastrzeliles go? - spytal Njangu, ktorego mimo okolicznosci cala ta opowiesc naprawde wciagnela. -Nie. Otworzylem klatki wielkich kotow. -Co zrobiles? -I jeszcze niedzwiedzi. Z tamtych durni zostaly tylko ogryzki, a ja sie urwalem. Wyladowalem na sasiedniej planecie, Klesurze. Nie bylo dobrze, w holo podawali corL(z wyzsza liczbe ofiar i ze to wszystko z mojej winy. Wtedy trafilem na werbownika. -Jakby co, to mi przypomnij, zebym nigdy cie na dobre nie wkurzyl - powiedzial z namyslem Njangu. Cumbre C Za sterami zaginionego frachtowca siedzial najlepszy sposrod pilotow Raumow, tym bardziej wiec bylo dziwne, ze statek zniknal. Razem z kilkoma jeszcze ludzmi pilot ukryl go w porzuconej stacji badawczej posrodku kompletnego pustkowia. Tam doposazyli jednostke z pomoca zalog statkow, ktore regularnie kursowaly pomiedzy Cumbre D i Cumbre C. Dziwne urzadzenie, ktore pojawilo sie na grzbiecie frachtowca, pochodzilo z parkowego cokolu i bylo niegdys pomnikiem pierwszych osadnikow w ukladzie Cumbre. Wykonano go z archaicznego slizgacza pelnego miotaczy ladunkow wybuchowych uzywanych niegdys do torowania drog przez dzungle. Calosc zostala wykradziona z parku, a nastepnie oczyszczona i wyremontowana przez Raumow. Nie majac dostepu do dokumentacji technicznej, musieli posilkowac sie materialami ze starych holo. Wyprobowawszy archaiczna maszyne, przeszmuglowano ja na Cumbre C. Pilot wyprowadzil frachtowiec z "hangaru" z poskladanych na slowo honoru placht tworzywa. Trzymajac sie ledwie dwa metry nad ziemia, skierowal statek ku linii horyzontu. -Tu znowu "Matin", czyli najswiezsze wiadomosci, na ktore tak czekacie. Loy Kuoro nadaje specjalnie dla was. Nasz slizgacz znajduje sie nad tajemniczym pozarem, ktory wybuchl w Eckmuhl. Strazacy nie zdolali do niego dotrzec, snajper Raumow zatrzymal ich u bram dzielnicy. Ale zaloga "Matin" jest na miejscu i jak sami widzicie, skierowalismy nasze supernowoczesne kamery na dach, gdzie znajduja sie dwaj snajperzy. Jakis czas temu popelnili wielki blad, ostrzeliwujac policyjny slizgacz. I zostali ukarani. Podlatujemy troche blizej... teraz widzicie ich wyraznie... Wielki Boze, jak widze, jeden z nich to chyba ten degenerat, ktory zbiegl z szeregow naszej walecznej Grupy Uderzeniowej, aby przylaczyc sie do szumowin zwacych siebie Ruchem. Tak, ma jasne wlosy, a przeciez zaden Raum nie jest blondynem. "Matin" gratuluje naszej wspanialej policji. Zostancie z nami, a za chwile ujrzycie wiecej scen z pozaru, ktory wymknal sie spod kontroli... -Sukinsyn - zaklal Gorecki, patrzac na ekran. - Ben, zerknij tylko. To Garvin lezy na tym dachu. -Nie... A jednak. Dopadli go, dranie... Chociaz... widzisz? Porusza ustami. Zyje... Tak jak Yoshitaro. - Ben wciagnal gleboko powietrze. - No dobra. Na kon i w droge. -Jakies pomysly? - spytal Garvin. -Zamknij sie. Mysle. Pocisk z blastera zadzwonil o blache niecaly metr od nich. -Maja juz strzelcow na dachach wokolo - mruknal Garvin. - To przestaje byc zabawne. -W tym dymie i tak nie trafia. -Nie badz taki pesymista. Garvin siegnal po bron. -Nie mam ochoty sie usmazyc. -Ja tez nie. Daj mi jeszcze minute. Jesli nic mi nie przyjdzie do glowy, zajmiemy sie tymi snajperami. -Pomysl rownie dobry jak kazdy inny - zgodzil sie Garvin. Grierson Dilla wysunal sie z hangaru. Ben sterczal w otwartym wlazie i zastanawial sie, co naklamac wiezy, zeby dala zgode na start, gdy nagle z koszar ku podstawionym cookom sypnela sie piechota. Na czele galopowal alt Hedley. Zauwazyl Dilla i kazal mu ladowac. -Widziales ostatnie wiadomosci? -Tak jest, sir. -I ruszacie na ratunek? -Cos w tym rodzaju, sir. -Cholera. Ale dobra, startujcie razem z nami. Dostalem zgode na akcje od mila Rao, bo stary polecial na narade z Haemerem. Mamy rozkaz nieco dolozyc tamtym. Przydusimy snajperow na dachach, w razie potrzeby dostaniemy tez kilka zookow. Rao budzi teraz reszte grupy. Ruszajcie i wyciagnijcie tych wariatow. Albo chociaz ich ciala. -To w droge - mruknal Dill i dotknal laryngofonu. Gorecki, startuj zaraz za nimi, a potem wal na dym. Kang, gdy cokolwiek zacznie do nas strzelac, zalatw to. Pora przestac sie opierdalac. Cumbre C Frachtowiec wylecial z waskiej doliny, ktora przebyl ostatni odcinek drogi. Przed nim lezalo centrum gornicze musthow. Na ladowisku staly dwa aksai i pol tuzina przypominajacych rozdete purchawki masowcow, ale niebo bylo czyste. Rozrzucone wkolo centrum baterie pociskow przeciwlotniczych byly bez obsady. -Przygotowac sie - rozkazal pilot. Dwoch Raumow siedzacych juz przy kontrolkach zamontowanej na grzbiecie statku wyrzutni nie odpowiedzialo. Trzeci, ktory siedzial obok pilota, dzwignal dzialko kalibru 20 milimetrow i przeniosl na zaimprowizowane stanowisko. -Najpierw maszyny bojowe tych smierdzieli - polecil pilot i strzelec otworzyl ogien. Na ladowisku podniosl sie tuman pylu. Jeden aksai buchnal plomieniem, drugi przelamal sie i przewrocil. -Dobrze - mruknal z aprobata pilot. Po chwili nie mial juz czasu na rozmowy. Zblizali sie do budynkow. Raum na tylnym siedzeniu przekrecil wielki przelacznik i wyrzutnia zaczela rytmicznie wypluwac kolejne ladunki: wyposazone w zapalniki uderzeniowe pakiety teleksu. Spadaly na dachy i wybuchaly z taka sila, ze fale podmuchu zakolysaly frachtowcem. Na dole pojawil sie ogien, buchnal dym. Statek zawrocil i ruszyl do kolejnego ataku, zakreslajac wsrod zabudowan wielka osemke. Gdy podchodzili do ataku po raz trzeci, paru musthow zdolalo juz dobiec do baterii plot. Jedna rakieta trafila we frachtowiec, ktory wykrecil pol beczki, znurkowal ku centrum i eksplodowal. Chwile pozniej w ruinach detonowalo cos jeszcze i w gore wystrzelil czarny plomien. Z osiemdziesieciu czterech obecnych w centrum gorniczym musthow ocalalo tylko pieciu. -Mowi Tver. Zacznijcie Tumbril - rozkazal przez radio Jord'n Brooks. Drzwi pewnego wynajetego magazynu na przedmiesciach Leggett stanely otworem i ze srodka wypchnieto skradziony przed szescioma miesiacami dlugi luksusowy slizgacz. Grierson Dilla szybko wyprzedzil caly roj cookow. Bijacy z centrum Leggett slup dymu byl coraz blizej, gdy maszyne wyprzedzily trzy ciemne na tle wschodzacego slonca zhukovy. -Nie zidentyfikowany grierson - uslyszal Dill w sluchawkach. - Mowi Cambrai. Lecicie z nami? -Mowi Czarna Sybilla w misji ratunkowej. Jak najbardziej potwierdzam. -Dobrze miec was pod reka. Sprobujemy oczyscic pole dla tych za nami. -Zalatwcie paru drani - powiedzial Dill i dwa razy kliknal przelacznikiem. -Wchodzimy na wprost - rozkazal haut Chaka. - Postarajcie sie nie rozwalic zbyt wielu cywili. - Zhukovy przemknely z rykiem nad budynkami, lecac w kierunku Eckmuhl. - Nie za szybko. Strzelec! Nie gadac po proznicy. Wybierac cele wedlug uznania. Jeden z operatorow uzbrojenia dostrzegl ogniki strzalow na dachu z lewej od ogarnietego pozarem domu. Obrocil glowna wieze zhukova i poslal w dach kilka pociskow kalibru 35 milimetrow. Druga maszyna obrala za cel grupe skupionych na ulicy Raumow. Pojedynczy shrike zanurkowal niemal pionowo miedzy scianami budynkow. -Niech mnie...! - krzyknal Garvin, gdy ciezkie maszyny przemknely mu nad glowa. - Mozesz juz przestac myslec, braciszku. Njangu przetoczyl sie do swojego blastera. Raumowie na dwoch sasiednich budynkach dostrzegli poruszenie i zasypali dach pociskami, chybiajac Yoshitara o centymetry. Njangu odpowiedzial i nie chybil. -Moze sie udac. - powiedzial. - Jesli tylko dym nas nie zalatwi - dodal, kaszlac. Garvin wychylil sie przez krawedz dachu i poslal na ulice z pol magazynka. -Mam nadzieje, ze grzeczne dzieci jeszcze spia - mruknal, rozgladajac sie za celem. W oknie domu dwie przecznice dalej dostrzegl trzech Raumow. Celowali z jakiejs wiekszej broni. Strzelil i w pokoju za nimi cos wybuchlo. Nad Eckmuhl zaroilo sie do cookow. Nadlatywaly z wyciem silnikow niczym zadne krwi komary. -Dobra - powiedziala Lir do pilota. - Wysadz nas na... - Silnik cooka nagle zakrztusil sie i przerwal. - Cholera... Jesli mamy sie rozbic, poszukaj czegos, co warto rozwalic. -Da sie zrobic - rzucil pilot i szarpnal sterami. - Moze ten maly okragly budynek? -Po prostu laduj - odparla. - Latanie zawsze szarga mi nerwy. Cook klapnal na dachu i druzyna Beta wyskoczyla na zewnatrz. -Najpierw zajmijmy sie tymi wyzej, a potem zobaczymy, co na dole - rozkazala Lir. Nagle otworzyly sie drzwi wiodace na dach i pokazal sie w nich jezor ognia. -Zbliza sie - stwierdzil Njangu. Garvin dopiero teraz zauwazyl szkody poczynione przez pozar na glowie przyjaciela. -Nie jestes troche za mlody na lysine? -To u nas rodzinne. Do... Rykoszetujacy pocisk trafil Garvina w ramie. Njangu obrocil sie, dojrzal strzelca na pobliskim dachu i zastrzelil go. Garvin usiadl. -Boli - mruknal refleksyjnie. -Nie zartuj. Chcesz umrzec w moich ramionach? -Chyba nie. Ale przydaloby sie cos przeciwbolowego. Albo goracy pocalunek. -Jedno i drugie akurat wyszlo. Moze... Z dymu wylonilo sie dlugie, pokryte plamistym kamuflazem monstrum. Tuz nad dachem grierson zawisl, a we wlazie pojawila sie glowa Bena Dilla. Obok niego widac bylo Kang. -Wskakujcie! - zawolala. - Trace przez was dobre cele! Njangu i Garvin wskoczyli na opuszczona rampe. Jakis Raum strzelil do nich, pocisk odbil sie od plyty pancernej obok Yoshitara, ktory pokazal przeciwnikowi wyprostowany srodkowy palec, po czym rampa sie podniosla i grierson odlecial na pelnej szybkosci. -Popatrz no tylko na nich - powiedzial Hedley. - Maja wszystkie bajery... Alfa, ladujcie na tym placu i naprzod. Cooki podeszly do ladowania i zwiadowcy wyskoczyli na plac, otwierajac ogien. Raumowie zaczeli sie wycofywac w splatane uliczki Eckmuhl. Hedley wzial mikrofon. -Lanca Szesc, tu Sybilla Szesc. -Sybilla Szesc, mowi Lanca Szesc - odpowiedzial Rao. Slucham. -Mamy tutaj cala mase bandytow. Chca rozroby. Znajde robote dla wszystkich, ktorych przyslesz. -Tu Lanca Szesc... pierwszy pulk w drodze. Naprowadzajcie moich ludzi na cele. -Jasne, chetnie pomozemy. Wylaczam sie. Eckmuhl przestalo byc azylem Raumow. Ton Milot przykucnal za pomnikiem. Blaster mial zarzucony na ramie, pod pacha sciskal trzy wyrzutnie rakiet, w drugiej rece trzymal skrzynke z amunicja. Monument, za ktorym sie ukryl, byl juz tak polupany pociskami, ze trudno bylo powiedziec, co albo kogo jeszcze wczoraj przedstawial. Zastanow sie, pomyslal Ton. Na pewno nie chcesz zrobic czegos glupiego. Reszta naszych jest tam... a Raumowie tam. Najlepiej wiec bedzie obleciec dookola, zeby nie wejsc na linie ognia. Scisnal mocniej zaopatrzenie i wypadl na plac. Wkolo niego pociski uderzaly o chodnik, ale staral sie o nich nie myslec. Dalej, dalej, jeszcze dwadziescia piec metrow, dasz rade, nic ci nie bedzie, dobrze ci idzie... Cos ukasilo go w noge. Upadl twarza na brudny chodnik. Zabolalo, jakby ktos scisnal mu udo rozgrzanymi do czerwonosci cegami. Na nogawce pojawila sie krew. Wciaz byl pod ostrzalem. Kolejne uderzenie. Rekaw munduru zabarwil sie na czerwono. Ton stwierdzil, ze nie moze sie ruszyc. To pewnie juz to... Umrze w tej smierdzacej dzielnicy na zalanym sloncem placu. Nigdy nie zobaczy juz Lupuli ani lodzi, ani... Ktos zlapal go za tyl kamizelki i zaczal ciagnac. Zabolalo, ale zagryzl wargi. Nie, do kurwy nedzy, nie bede krzyczec. Slonce gdzies sie schowalo. Lezal w cieniu, ktos go obrocil, czyjes rece rozciely nogawke. Zamazane ksztalty przybraly ludzka postac. Ujrzal jednego z sanitariuszy Grupy, a obok Hanka Faulla. -Co ty tu robisz? - zakrakal do niego. - Jestes w druzynie Vic, prawda? -Widzialem, jak upadles - odrzekl Hank. - Pomyslalem, ze mozesz potrzebowac pomocy. -Hank, przyjacielu, ojcze, matko, bracie - wyszeptal Mil ot. - Pros, o co tylko chcesz. Stawiam ci od teraz do chwili, gdy slonce sczernieje. A gdybys kiedys chcial skoczyc w bok, zalatwie ci alibi. Faull usmiechnal sie i chcial cos powiedziec, ale nagle spojrzal jakos dziwnie i padl na Milota. Calkiem bezwladnie, jakby nagle stracil wszystkie kosci. Inny zolnierz zaraz go odciagnal. Ton ujrzal w plecach Hanka wielka jak piesc dziure. -Nie - wykrztusil. - To niemozliwe... to nie tak... Swiat wkolo niego pociemnial. -Dajcie mi transport, do cholery! - zawolal sanitariusz. - Mam jednego zabitego i jednego w stanie krytycznym. Ruszcie sie! -Sa w tamtym budynku, Petr - powiedzial Penwyth. Bez wsparcia z powietrza ich nie wykurzymy. Drzwi sa z porzadnej stali czy czegos, a w oknach ulozyli worki z piaskiem. No i troche ich wiecej niz nas. -Daj mi blaster wsparcia - odparl Kipchak. Kulili sie w drzwiach sklepu po przekatnej skrzyzowania od budynku, w ktorym bronilo sie z pol setki Raumow. Reszta druzyny Alfa zajela pozycje wzdluz ulicy. Penwyth oblizal wargi i przemknal pochylony do sasiedniego sklepu. Starajac sie nie patrzec na lezace obok zwloki dwoch ludzi ze zwiadu i walace wkolo pociski, zlapal reczny blaster wsparcia i wrocil do Kipchaka. -Poszukaj czegos, zeby mnie oslonic - powiedzial Petr. Niewiele rozumiejacy z tego Erik wygrzebal skads zelazko i cztery worki zmywakow. Polozyl wszystko na kupe, a Kipchak oparl na tym bron. -Widzisz to pieprzone okno? - spytal Petr. -Jak nic. Strzelaja z niego do mnie. -Naprowadz mnie. -Co? -Naprowadz, powiedzialem, do jasnej! Jak na strzelnicy. -A... dobra. Kipchak wystrzelil jeden pocisk. -Wyzej. I w lewo. Kipchak syknal, zmienil nieco punkt celowania i znowu strzelil. -Wyzej. Kolejny pocisk polecial do celu. -Nie widze. Chyba jest. Tak, poszlo w samo okno! -To teraz ich przygwozdzimy. - Oblozyli dwojnog blastera zdobyczami Erika. - Zaraz cos ci pokaze. Z zewnatrz nie mozna sie do nich dostac. Konstrukcja jest kuloodporna, prawda? -Zgadza sie. Petr wypuscil serie dwudziestu pociskow, ktore zniknely w niewielkim oknie. Potem kolejne dwadziescia. Przerwal na chwile i wystrzelal reszte tasmy. -Wiecej amunicji - powiedzial, ale nagle otworzyly sie drzwi banku i zaczeli wychodzic pokrwawieni Raumowie. Machali szmatami, chusteczkami, a nawet arkuszami papieru. Bialymi. - Skoro buda na zewnatrz jest kuloodporna, to w srodku tez - skomentowal z satysfakcja Kipchak. - A to zawsze oznacza mase rykoszetow... Nikt poza paroma operatorami radarow nie zauwazyl luksusowego slizgacza, ktory wzlecial wysoko w niebo nad Leggett. Griersony zanurkowaly na Eckmuhl i wyladowaly. Piechociarze wybiegli z przedzialow desantowych. Ludzie ze zwiadu czekali juz, zeby ich poprowadzic. -Za mna! - rzucil pokryty pylem zolnierz do grupy oficerow. - Ustawie waszych ludzi, gdzie ich miejsce. Dowodzacy oddzialem haut spojrzal na niego nieufnie. Nie mogl dostrzec insygniow. -Za toba? Moge spytac o stopien? -Cent Radcliffe - powiedzial szturmowiec Penwyth. - Dostalem rozkaz bezposrednio od mila Rao. -A, to w porzadku. - Haut skinal na swoich. - Ruszac sie. Njangu wstal zdumiony, gdy Garvin wyszedl z drzwi szpitala. Nosil nieco za duze ubranie robocze, jedno ramie mial jakby nieco nizsze niz drugie. -No, no... - rzucil Yoshitaro. - Myslalem, ze polozysz sie grzecznie na dupci i bedziesz sie wprawial w podszczypywaniu pielegniarek i przyjmowaniu holdow. -Chcieli mnie polozyc, ale sie nie dalem. -Dlaczego? Mialbys kilka dni wytchnienia. Spanie, rozrywki i tak dalej. -Moze. Ale wracam. Jak tylko skombinuje jakas bron. -Co robisz? -Obiecalem sobie, ze zabije Tvera... ktory zreszta naprawde nazywa sie Brooks. Jak tylko bede mial szanse, oczywiscie. Sprobuje troche pomoc losowi. -O kurwa... Ledwie zdazylem wziac prysznic, a ty juz chcesz wracac w to bagno. Medal ci sie marzy czy co? -Nikt nie powiedzial, ze musisz isc. -Jasne - jeknal Njangu. - Dobra, poszukajmy jakichs samopalow. Wiesz, gdzie znalezc naszego chloptasia? -Tak. Nie chcialem ci o tym mowic, gdy tam bylismy, bo jeszcze wyrwalbys sie przed szereg i zastrzelil go bez mojego udzialu. -Czy zapalnik jest uzbrojony, bracie? -Jest. Pilot luksusowego slizgacza pochylil glowe. -Niech Jedyny nas prowadzi i blogoslawi naszemu Zadaniu - powiedzial niemal bezglosnie. Potem pchnal sterownice i slizgacz wszedl w nurkowanie. W miare wzrostu szybkosci maszyna coraz silniej sie trzesla, az komp wysunal hamulce aerodynamiczne. Wibracje ustaly. Pilot nie patrzyl na siedzacego obok przyjaciela, staral sie nie widziec blekitnego nieba, zatoki i bialych kamiennych murow spowitej dymami dzielnicy, w ktorej znal kazda uliczke i ktora ukochal. Teraz istniala dla niego, powinna dla niego istniec, jedynie rosnaca w zastraszajacym tempie sylwetka lezacej dokladnie pod nim fortecy wroga. Straznicy u bram siedziby rzadu planetarnego uslyszeli dobiegajacy z gory grom, jaki rozlega sie przy przekraczaniu szybkosci dzwieku. Ledwie zdazyli uniesc glowy i ujrzec rozmazana w pedzie sylwetke nurkujacego niemal pionowo czarnego slizgacza. Celowal prosto w mozaikowy szklany dach sali posiedzen, w ktorej wiekszosc oficjeli Cumbre D konczyla akurat wazna narade. W eksplozji zgineli: gubernator Wilth Haemer, wiekszosc jego personelu, prawie polowa rady rentierow, w tym Bampur i wydajacy "Matin" ojciec Loya Kuoro, Godrevy Mellusin, szefujacy wydzialowi analiz major policji Gothian, caud Jochim Williams wraz z adiutantami oraz szefami Sekcji II (wywiad), III (operacyjnej) i V (wspolpracy ze sluzbami cywilnymi). Jord'n Brooks spojrzal na holo przekazujace obraz zniszczenia z miejsca, gdzie jeszcze niedawno wznosil sie gmach rzadu. Potem zarzucil blaster na ramie i ruszyl do wyjscia z baru. -Dosc juz bylo slow - powiedzial. - Nadszedl czas. Pora zabic ich wszystkich. I usmiechnal sie. 35 Raumowie wylali sie z Eckmuhl. Czesc z nich stanowily zdyscyplinowane oddzialy, ktorym wyznaczano konkretne zadania, reszta zas szukala zemsty i lupow.Okolo dwustu wyszkolonych bojownikow zaatakowalo ruiny siedziby wladz. Mieli rozkaz dobic wszystkich ocalalych urzednikow i zniszczyc archiwa policyjne oraz geodezyjne, a takze akty wlasnosci kopaln. Ani strazacy, ani ratownicy uwijajacy sie dokola nie dostrzegli truchtajacego nadbrzezna aleja oddzialu. Ktos jednak go zauwazyl. Finf Biegnacy Niedzwiedz, pilot i ordynans cauda Williamsa, lezal w swoim cooku. Eksplozja odrzucila maszyne, wprasowujac go w tablice przyrzadow. Nie dal sie wyrzucic z pojazdu, nie zginal zmiazdzony. Cook znieruchomial na porosnietym trawa brzegu morza. Przednia szyba byla stluczona. Ogluszony i poraniony Niedzwiedz sprobowal usiasc. Gdy otworzyl jedno oko, zobaczyl biegnacych ku niemu ludzi. Byli o dwiescie metrow. Z trudem rozpoznal w nich Raumow i zastanowil sie, dlaczego atakuja wlasnie jego. Rozejrzal sie za Williamsem w nadziei, ze otrzyma jakies rozkazy, ale cauda nigdzie nie bylo. Z uchwytow na burcie maszyny wyjal dzialko i osadzil je na podstawie. Otworzyl zasobnik amunicyjny i wsunal na miejsce tasme z lsniacymi nabojami. Dwa razy przesunal suwadlem, jak szkolono go dawno temu, wprowadzajac pierwszy naboj kalibru 20 milimetrow do komory. Wlaczyl celownik i dalmierz. Raumowie byli juz bardzo blisko, gdy nacisnal umieszczony pomiedzy dwoma rekojesciami spust. Dzialko zagdakalo. Przejechal ogniem po biegnacych Raumach. Dlugie na dlon, zaprojektowane do przebijania lekkich pancerzy pociski kosily ich jak zboze. Okrecali sie w miejscu, palili, tryskala krew. Niedzwiedz uslyszal uderzenie pierwszch pociskow trafiajacych wokol niego, ale nie zwrocil na to wiekszej uwagi. Jeden z nich drasnal go w bok. Zobaczyl, ze krwawi, ale nie mial czasu sie tym zajac. Raumowie zaczeli sie cofac. Niektorzy uciekali, inni, bardziej zdyscyplinowani, zajmowali stanowiska strzeleckie za stertami gruzu albo i na otwartej przestrzeni. Niedzwiedz wyeliminowal ich kilkoma krotkimi seriami. Dzialko zamilklo. Wystrzelal caly zasobnik, dwiescie pociskow. Poruszajac sie ostroznie i powoli, wzial nastepny z tylu maszyny, otworzyl i podlaczyl tasme do dzialka. Cos zalewalo mu oczy. Otarl czolo rekawem, ktory zmienil kolor na czerwony. Nic go jednak nie bolalo. Ujrzal, ze kilku Raumow staje i chce biec w jego strone. Scial ich i skierowal ogien na druga strone ulicy. Unieszkodliwil trzech, ktorzy mysleli, ze przewrocony slizgacz ochroni ich przed pociskami przeciwpancernymi tego kalibru. Otepienie mijalo, jakby sie budzil. Poczul rane na glowie, drasniecie z boku i jeszcze jedno na przedramieniu. Nie wiedzial nawet, ze tam tez dostal, ale w sumie nie bylo o czym mowic. Wydal przeciagly okrzyk, jakiego nigdy nie slyszano na Cumbre D. Tak pokrzykiwali wojownicy sprzed tysiaca lat, szczegolnie ci zgromadzeni wokol fortu Phil Kearney, u ujscia Little Bighorn czy nad brzegami Rosebud River. Dzialko znowu ucichlo. Teraz jednak za Niedzwiedziem byli juz inni zolnierze. Strzelali. Szukal celu, ale zadnego nie znalazl. Kilku Raumow uciekalo, ale byli juz daleko. Po chwili i oni znikneli. Atak zalamal sie, nim sie rozpoczal. Ulica byla zaslana powykrecanymi cialami oraz jeczacymi i krzyczacymi rannymi. Finf Biegnacy Niedzwiedz wyszedl z wraku cooka. Ktos podbiegl do niego, ale zaraz sie cofnal odepchniety samym spojrzeniem. Niedzwiedz nie chcial pomocy. Wyprostowany podszedl o wlasnych silach do griersona z czerwonym krzyzem na burcie. Loy Kuoro patrzyl tepo z ekranu na mila Rao. -Moj ojciec... - powiedzial lamiacym sie glosem. -Zginal razem z gubernatorem Haemerem - odparl cierpliwie Rao. - Podobnie jak caud Williams i wiekszosc wladz planety. Uznalem, ze jestem najwyzszym stopniem ocalalym oficerem Grupy i przejalem dowodzenie w imieniu Konfederacji. Chwilowo pelnie tez funkcje rzadu Cumbre. Chce, aby "Matin" nadal moja proklamacje. Teraz pan jest jego wydawca. Potem niech powtorza ja wszystkie stacje. -Tak - odparl Kuoro. - Tak bedzie dobrze. Ojciec bylby za. Oczywiscie, moge to zrobic. Rao przerwal polaczenie i spojrzal na centa Angare. -Nie dotarlo do niego. Jest w szoku. -Tak jak wielu innych. A teraz, sir, jakie rozkazy? Rao zaczerpnal gleboko powietrza i odszedl od grupy sztabowych griersonow stojacych z opuszczonymi rampami przed glowna brama Eckmuhl. -Dobrze. Bede glosno myslal. Prosze powiedziec, jesli cos mi umknie. Po pierwsze, czy mam prawo przedluzyc stan wyjatkowy bez konsultacji z ocalalymi czlonkami rzadu? -Mysle, ze tak. Poza tym z cala pewnoscia nikt nie zaprotestuje. Nie teraz. -Zatem zalatwione. Mianuje pana moim zastepca. Prosze dac tego, jak mu tam... Hedleya na szefa Sekcji II. Operacyjna sam sie zajme, a gdy troche sie uspokoi, kogos wyznacze. Wspolpraca... potem poszukamy. Na rozmowy z dziennikarzami przyjdzie pora, gdy skonczy sie zabijanie. - Zauwazyl zblizajacego sie do wozow dowodzenia Hedleya. Towarzyszyli mu dwaj zolnierze. - Alcie Hedley! Tutaj prosze! - Cala trojka podeszla, a Rao powiedzial altowi o swiezym awansie. - Zostaniesz centem, moze hautem. Potem pomysle, co bedzie wlasciwsze. -Tak jest, sir. -Kim sa ci dwaj? -Nasi agenci w Eckmuhl. Wlasnie ich wyciagnelismy. Finf Jaansma i szturmowiec Yoshitaro. -A, swietnie. Dobra robota. Awansuje obu na deca, od reki. - Rao zalatwil sprawe i zaraz o niej zapomnial. - A teraz pora wziac sie w garsc. Po pierwsze, wycofujemy pierwszy pulk z Eckmuhl. Raumowie wdarli sie do Leggett juz w dwoch miejscach. Wrocimy do Mahan, przegrupujemy sie i... -Sir, nie mozemy tego zrobic! Rao spojrzal chlodno na Garvina. -Cos mowiliscie, dec? -Za przeproszeniem, sir, powiedzialem, ze nie mozemy tego zrobic - powtorzyl Jaansma. Stojacy za Rao Hedley dawal mu znaki, zeby zamknal sie do diabla, bo sobie zaszkodzi, Njangu zas udawal, ze wcale go tu nie ma. - Sir, spedzilismy wiele czasu w poblizu Rauma o imieniu Brooks, ktory jest przywodca tego ich Ruchu. -Nie mam czasu o tym rozmawiac, zolnierzu. -Przepraszam, ale to wazne, sir. Szturmowiec... dec Yoshitaro wie wiele o tym czlowieku. Prawda, Njangu? Wie, co on teraz zamierza. -Slucham - powiedzial Rao niebezpiecznie lodowatym glosem. - Mam nadzieje, ze nie rozmawiam z dwoma decami, ktorzy beda nosili ten stopien najkrocej w calej historii Grupy. Njangu spojrzal z wyrzutem na Garvina, ale nie mial wyboru. -Tak, sir. Szefowa wywiadu Brooksa, niejaka Poynton, sporo mi powiedziala. Jego ulubiony sposob to silne, punktowe uderzenia. Zawsze jest na czele, ale jesli cokolwiek idzie nie tak, od razu zrywa kontakt. Uwaza, ze Ruch jest wazniejszy niz cokolwiek innego i ze trzeba zachowac sily do nastepnego starcia. Jutro albo za rok. Poynton powiedziala, ze to on rozkazal przerzucic rebeliantow z dzungli do miast, gdzie latwiej im walczyc. -No to co powinienem zrobic? - spytal juz nie tak zimno Rao, a Hedley nagle odczul ulge, ze nie ma juz Williamsa. Swietej pamieci caud nie wymyslilby na pewno nic ciekawszego niz wyznaczenie plutonu egzekucyjnego. -Uderzyc na nich teraz, gdy wychodza z Eckmuhl, sir - powiedzial Garvin. - Tak mocno, zeby nie tylko ich zatrzymac, ale i zniszczyc. Moze uda sie dopasc Brooksa i raz na zawsze skonczyc z Ruchem. Potem wystarczy wytluc niedobitki i zapanuje spokoj. Rao skinal glowa. -Dziekuje, dec. A teraz, jesli wybaczycie... Garvin oraz Njangu zasalutowali i szybko odeszli. -Niewyparzona geba - mruknal Yoshitaro, gdy byli juz daleko. -Przeciez chciales dopasc drania - powiedzial Garvin. - Jesli teraz damy spokoj, za jakis czas znowu bedziemy musieli ganiac po gorach. -Moze masz racje. Wiec co robimy? -Najpierw poszukamy Dilla, a potem Petra - stwierdzil zdecydowanie Garvin. - I na polowanie. -To lubie - powiedzial Njangu. - Nie ma to jak mala prywatna wojna posrod ogolnego szalenstwa. Mil Rao popatrzyl za dwoma odchodzacymi zolnierzami. -To, co powiedzial, ma sens. Ale jestesmy bardzo rozproszeni. -Nie jest tak zle - stwierdzil Angara. - Drugi pulk czeka w rezerwie. Pchnijmy go razem z pierwszym do Eckmuhl. Kiedy sciagniemy te wszystkie samodzielnie operujace kompanie, zbierze sie z tego czwarty pulk. Zajmie miejsce sil rezerwowych. -A co z innymi miastami? Raumowie ruszyli sie na calej Cumbre D. Policja na Cumbre C ledwie sie trzyma. -Jesli stracimy Leggett, wszystko przepadnie. -To prawda - powiedzial Rao. - Musze przestac myslec, jakby nic sie nie zdarzylo. Nie wspomnial pan o trzecim pulku. -Trzeci zajmie sie czarna robota. Prosze pozbierac wszystkich zandarmow z calej Grupy i poslac ich razem z policja na ulice. Niech rozpowiadaja, ze kazdy, ale to kazdy, kogo spotkamy na ulicy, zostanie od reki zastrzelony. A potem rzucic trzeci pulk, zeby sie tym zajal. Dzieki temu zagonimy Raumow z powrotem do Eckmuhl, a przy okazji zalatwimy prywatne gwardie rentierow i zlikwidujemy rabusiow. -Zginie tez troche niewinnych. -Gdy bedzie po wszystkim, przeprosimy i wyplacimy odszkodowania. To nietrudne, gdy nikt nie strzela. Najpierw jednak musimy przewrocic tutejsze porzadki do gory nogami, bo inaczej za piec lat pojawi sie kolejny Ruch. Rao zastanowil sie. -Wie pan - odezwal sie w koncu - gdy sie czyta o dawnych bitwach i kampaniach, zawsze sie wydaje, ze istnial jakis punkt, od ktorego wszystko sie zaczelo. Czy jestesmy w takim wlasnie punkcie? Jesli tak, to kiepsko. Juz dawno wyrzucilem z plecaka marszalkowska bulawe. -Nie wiem, sir - odparl szczerze Angara. - Ale co mamy do stracenia? Jestesmy odcieci od Konfederacji, musthowie zapewne beda chcieli zjesc nas na sniadanie za to, co zdarzylo sie z ich centrum gorniczym, a wczesniej czy pozniej znowu pokaze sie tu Redruth. Skoro musimy liczyc sie z tyloma goscmi, wolalbym miec spokoj na tylach. Rao ponuro pokiwal glowa. -Tak jak pan powiedzial: coz mamy do stracenia? Atak Raumow na Leggett przebiegal trzytorowo. Pierwsza grupa, ta wystrzelana przez Biegnacego Niedzwiedzia, miala dokonczyc dziela zniszczenia siedziby wladz. Druga ruszyla na centrum miasta, zeby nie tyle atakowac, ile wywolac zamieszki i spowodowac jak najwiecej zniszczen, zdemoralizowac mieszkancow i odciagnac uwage od dzialan pozostalych grup. Trzecia zas zostala skierowana przeciwko odwiecznym wrogom Raumow. Uderzyla na poludniowy wschod, w kierunku dzielnicy rentierow. Dec Nectan, dowodca druzyny Alfa, skulil sie, gdy rakieta uderzyla w drzewo, za ktorym sie schowal. Zaskrzypialo, zakolysalo sie, ale wytrzymalo eksplozje. Wychylil sie zza niego i strzelil. Od razu wiedzial, ze chybil. Spojrzal na zolnierzy. Niektorzy byli z jego druzyny, inni z liniowych oddzialow piechoty, ktore jakims cudem zaczeto przydzielac do zwiadowcow. Podczolgal sie do niego aspirant Vauxhall. Wtulil sie w ziemie, gdy obok uderzyl pocisk, ale po chwili byl juz bezpieczny. -Przydusili nas - powiedzial do niego Nectan. -Jaki plan? -Przeczekac. -Nie mozemy - zaprotestowal Vauxhall. - O ile wiem, tutaj nas blokuja, ale reszta ich sil przebila sie przez skrzydlo. -Dobrze, szefie. Ty tu krecisz. -Wezme jednego cooka i uderze na nich z gory. Zanim sie otrzasna, podciagniesz ludzi i zaatakujesz ich, gdy tylko odlece. -Nie wiem... Jesli maja rakiety przeciwlotnicze, zdejma cie. -A tam... - powiedzial Vauxhall. - Widziales kiedys Rauma, ktory potrafi dobrze strzelac? Nectan znal odpowiedz. Pochowal juz wielu, ktorzy mysleli jak ten facet, ale nic nie powiedzial. -Daj mi piec minut - rzucil Vauxhall i zaraz sie odczolgal. Nectan potrzasnal glowa i zaczal przeskakiwac od drzewa do drzewa i przekazywac rozkazy. Piec minut minelo blyskawicznie. Nectan uslyszal przebijajacy sie przez huk strzalow wizg turbiny. -Przygotowac sie! - krzyknal. Tuz nad dachami lecial poobijany cook. Nectan nie poznal pilota, jednak za dzialkiem siedzial Vauxhall. Pociski zaczely wyrywac dziury w witrynach sklepow, podniosla sie kurzawa. -Wstawac! Na nich! - wrzasnal Nectan. Nie widzial blysku, ale uslyszal eksplozje rakiety, ktora trafila w cooka. Maszyne rozerwalo. - Szybciej! - ponaglil ludzi i strzelajaca nieustannie tyraliera ruszyla biegiem. -Ci cholerni Raumowie posiekaja nas na plasterki w tym getcie - powiedziala cent Rivers. - Potrzebujemy posilkow. -Nie mam wam kogo przyslac - odparl spokojnie Rao. Samodzielne kompanie sciagaja bardzo wolno, a Raumowie za bardzo je angazuja. Masz juz wszystko, czym dysponujemy. Rivers energicznie skinela glowa i pobiegla do swojego griersona. -Sprawa ciagle sie wazy - powiedzial cicho Rao do Angary. Lir wystrzelila w luksusowy dom towarowy dluga serie z blastera wsparcia. Ujrzala pelgajace plomienie, ktore szybko objely szabrownikow. -To zupelnie jak rozdeptywanie karaluchow. -Uwazaj, Monique - ostrzegl ja tweg Gonzales. - Kto zaczyna tak myslec, zwykle szybko ginie. -Nie jestem az tak glupia. -I dobrze. Jak myslisz, dlaczego przezylem tyle wojen? Lir miala juz odpowiedziec, gdy katem oka ujrzala, ze cos na nich leci. -Granat! - Padla plasko, a granat upadl obok Gonzalesa i trzech innych zwiadowcow. Lir uslyszala cichy syk zapalnika, a potem srednio zirytowany glos Gonzalesa. -O kurwa - powiedzial starszy tweg i przetoczyl sie na granat. Rozlegla sie stlumiona eksplozja, cialo Gonzalesa unioslo sie gwaltownie i opadlo na ziemie. -Do diabla - szepnela Lir. Lezacy obok niej zolnierz gotow bylby przysiac, ze przez cala minute miala mokre oczy. -Ruszac sie, dupki! - wrzasnela. - Zabic mi paru goblinow za Gonzalesa! - dodala z calkowita pewnoscia, ze tak sie stanie. Niektorzy Raumowie wiedzieli, jak odejsc. Wsrod nich byla mloda kobieta imieniem Limnea. Jej grupa zostala zaatakowana przez patrol z drugiego pulku. Dowodca zginal niemal natychmiast. Raumowie juz mieli sie rzucic do ucieczki, ale Limnea krzyknela, zeby sie kryli, i powstrzymala panike. Gdy zolnierze ostro na nich naparli, rozkazala wycofac sie na jedno z glownych skrzyzowan. Tam zajeli stojaca posrodku wysepke kontroli ruchu z wysokim na metr betonowym murkiem. Atakowano ich trzy razy, a oni za kazdym razem odpierali atak, chociaz sila ich ognia wciaz slabla. W koncu jeden z zolnierzy wdrapal sie na drugie pietro pobliskiego budynku i poslal w sam srodek kregu rakiete z recznej wyrzutni. Huknelo, zadymilo i zalegla cisza. Trzech piechociarzy podbieglo zygzakiem do wysepki i zajrzalo do srodka. Jeden zaraz zwymiotowal, drugi, widocznie odporniejszy, zaczal sprawdzac, czy na pewno wszyscy Raumowie nie zyja. -Popatrz tylko na nia - powiedzial. - Piekna jak diabli. Gdyby tylko nie wywalilo jej polowy bebechow... Ciekawe, czemu wpakowala sie w to bagno? Limnea otworzyla oczy. -Cholera, ona zyje! Zolnierz pochylil sie nad dziewczyna. Limnea plunela mu w twarz krwia, zwinela sie i umarla. -Co pan proponuje, cencie Radcliffe? - zapytal oficer piechociarzy. -A coz tu proponowac - odparl Penwyth, starajac sie mowic jak oficerowie z elitarnych szkol, ktorych widywal w holo. - Sprawa jest prosta. Trzeba atakowac. -Atak, swietnie - powiedzial haut i zaraz wydal odpowiednie rozkazy. Glowna, biegnaca brzegiem morza aleja miasta pelna byla Raumow i biedoty z innych dzielnic. Slizgacze zandarmerii dwa razy przelecialy nad glowami tlumu, nakazujac ludziom, zeby sie rozeszli, ale zostaly wygwizdane. Jeden cook, ostrzelany przez Raumow, musial ladowac, a tluszcza rozszarpala lecacych nim zandarmow. Jakas kobieta stlukla szybe wystawowa, sciagnela z wystawy litrowa butelke wina, obtlukla szyjke, lyknela poteznie i splunela. -Kwasne, cholera! Chedozone bogacze nie wiedza, co dobre. - Siegnela po bardziej obiecujaca butelke, ale zamarla, slyszac jakis dziwny halas. Odwrocila sie. Od morza nadciagaly parami ciezkie pojazdy w ksztalcie splaszczonych cylindrow, cale najezone wiezyczkami i wyrzutniami pociskow. Trzymajac sie na wysokosci dziesieciu metrow, wolno wlecialy nad aleje. Byly to zhukovy poprzedzane przez klucz griersonow. Kobieta krzyknela i uciekla ile sil w nogach. Inni nie mieli tyle szczescia. Zhukovy najpierw zarzucily aleje granatami z gazem drazniacym, a potem zaczely strzelac wysoko nad tlumem. Jednak ludzie nie rozbiegli sie, a niektorzy probowali sie nawet ostrzeliwac. -Otworzyc ogien - rozkazal dowodca zespolu i w samym sercu miasta rozleglo sie staccato szybkostrzelnych dzialek. -Dostajecie nowe zadanie - powiedzial Brooks do usmolonego dowodcy jednego z raumskich oddzialow. - Nie bedziecie atakowac uniwersytetu, mam dla was o wiele lepszy cel. Sztab Grupy Uderzeniowej urzadzil sobie stanowisko dowodzenia zaraz za naszymi murami. To jedyne, co pozostalo z rzadu sluzacego rentierom. Jesli zniszczymy sztab Grupy, przeciwnicy straca zdolnosc dzialania. Oni nie potrafia myslec samodzielnie. Nigdy ich tego nie uczono. Poynton nie odezwala sie. -Dobrze - rzekl wybrudzony dowodca oddzialu, ochoczo kiwajac glowa. - Ale ponieslismy ciezkie straty w ludziach. -Widzialem - odparl Brooks. - Bede wam towarzyszyc w tym ataku. Zbierzemy tez wszystkich Raumow, jakich spotkamy po drodze. Idziemy. Musimy sie spieszyc, bo zwyciestwo jest w zasiegu reki. Nie wolno nam przegapic okazji. Gdy ludzie ustawiali sie w szyku marszowym, Brooks pomachal na pozegnanie swoim lacznosciowcom i wzial Poynton na bok. -Gdyby sie nie udalo, w co zreszta nie wierze, rozkazuje ci oderwac sie od przeciwnika, zebrac wszystkich weteranow Ruchu i wycofac sie do dzungli, aby kontynuowac walke. Poynton ukryla zaskoczenie. -Skoro tak rozkazujesz... Jednak gdybysmy przegrali, wolalabym zostac z moimi siostrami i bracmi. -Nie! - warknal Brooks. - Ruch musi ocalec. -No dobrze - powiedziala nieco buntowniczym tonem Poynton. - Ale gdzie sie spotkamy w tej dzungli? -Tam, gdzie nigdy nie beda nas szukac. W jaskini, z ktorej juz korzystalismy. Potem przeniesiemy sie do jeszcze bezpieczniejszego miejsca, o ktorym niedawno slyszalem, na wyspe Mullion, i tam odbudujemy nasze sily. -Ciagle nic? - spytal Garvin. -Masa potyczek, ale nic wartego uwagi - odparl Ben Dill. Njangu pochylil sie i zajrzal mu przez ramie do przedzialu desantowego, gdzie siedzieli Petr Kipchak, reszta druzyny Gamma i jeszcze paru szczegolnie zadnych krwi zwiadowcow. -Niedobrze, chlopcy - stwierdzil Petr. - Moze lepiej wysadzcie nas przy jakiejs wiekszej grupie goblin ow, zebysmy jednak wzieli w tym udzial, nawet jesli nie o to dokladnie wam chodzi. -Cos chyba mam - powiedziala Kang przez interkom. - Sluchajcie, ten wasz caly Brooks umie korzystac z radia? A moze wysyla wszedzie goncow i golebie pocztowe? -Az taki ciemny to on nie jest - mruknal Garvin. -Bo widzicie, zlapalam cos na czterech czestotliwosciach, z ktorych zadna nie jest wojskowa. Nie sa kodowane, ale i tak tajemnicze. Zlokalizowalam zrodla. Przemieszczaja sie z centrum Eckmuhl ku jednej z bram. Tyle ze zagluszaja mi sygnal nasze wozy dowodzenia. Stoja calkiem blisko i powiedzialabym, ze na trasie tamtych oddzialow. Njangu spojrzal na Petr a, ktory usmiechnal sie lekko i skinal glowa. -Garvin - powiedzial Yoshitaro. - Chyba mamy naszego ptaszka. -Tego albo innego, ktorym tez warto sie zajac - dodal Petr. -Wysadz nas dokladnie na nich, Ben. -Jasne. Spokojnie. Siadamy, Stanislaus. Grierson zanurkowal. W oddziale Brooksa bylo okolo piecdziesieciu ludzi, w wiekszosci doswiadczonych bojownikow. Przemykali szybko po wewnetrznej stronie murow dzielnicy. Nie widzieli zadnych zolnierzy, chociaz zewszad dobiegaly ich odglosy walki. Poynton pozwolila sobie na odrobine nadziei. Jesli Brooks mial racje, od sztabu Grupy dzielilo ich ledwie trzysta metrow, bardzo niewiele. Moze faktycznie mieli jakies szanse. Gdyby zdolali zabic dosc oficerow, rentierzy wpadliby w panike i skapitulowali... Z pewnoscia nie mieli dosc charakteru, zeby walczyc w swojej obronie, a po smierci swoich najemnikow... W jej mysli wdarl sie nagle czyjs krzyk i ujrzala opuszczajacy sie na ulice pekaty podluzny ksztalt. Grierson. Opadla na kolano i zerwala blaster z ramienia, ale w tej samej chwili dzialka pojazdu desantowego plunely ogniem. Pocisk eksplodowal niedaleko dziewczyny. Maszyna wyladowala z impetem i opuscila rampe, po ktorej zaraz wybiegli zolnierze. Raumowie blyskawicznie poszukali ukrycia i otworzyli ogien. Po drugiej stronie do dzialek griersona dolaczyly blastery wsparcia atakujacych druzyn. Zadudnil granatnik. Granat spadl tuz obok jednego z lacznosciowcow, ktory sprobowal go odkopnac. Eksplozja zabila wszystkich trzech ludzi z radiostacjami. Brooks tez kleczal i strzelal. Widzial smierc swoich braci, widzial padajace siostry. Strzelil. Celnie, jednak uswiadomil sobie, ze zaraz ich tu wszystkich wybija. Zerwal sie i skoczyl pochylony do drzwi w murze dzielnicy, za ktorymi ciagnal sie system tuneli i korytarzy. Garvin pobiegl za nim. -Gdzie, idioto?! - krzyknal Kipchak i ruszyl za Jaansma. Trafila go nie wiadomo skad oddana seria, cisnela o mur. Zsunal sie po nim wolno, zostawiajac ciemny slad. Wiedzial, ze to jego krew. W dloni Petra zmaterializowal sie maly noz, ktorego przed chwila na pewno tam nie bylo. Nagle palce zwiotczaly, noz upadl na ziemie. Kipchak odszedl. Njangu przyskoczyl do ciala, strzelil do kogos, kto jego zdaniem mogl zabic Petra, i juz byl w drzwiach. Nagle zrobilo sie prawie cicho. Z zewnatrz dobiegaly przytlumione odglosy eksplozji, ale nalezaly jakby do innego swiata. Najpierw byl krety korytarz, potem prowadzace w gore schody. Zobaczyl czyjes nogi i omal nie strzelil. Spostrzegl jednak w pore spodnie mundurowe. Garvin. Brooks na pewno nie poszedl na gore, tak sie pomylic mogl tylko Garvin, pomyslal Njangu i ruszyl dalej korytarzem. Huknelo, kula swisnela mu kolo ucha, a po chwili nie wiadomo skad pojawil sie Brooks. Zamachnal sie blasterem jak maczuga. Yoshitaro uchylil sie i przyjal cios na prawe ramie. Krzyknawszy z bolu, wypuscil pistolet. Brooks dalej wymachiwal bronia. Wyraznie chcial zmusic przeciwnika, zeby odskoczyl nieco dalej, aby znowu mogl strzelic. Njangu poczestowal go kolanem. Raum jeknal i zachwial sie, a wtedy celny kopniak wytracil mu blaster z rak. Zanim jednak Njangu zdolal zrobic cos wiecej, Brooks skrocil dystans. Byl silny, praca w kopalni wyrobila mu miesnie. Jednym uderzeniem w brzuch wycisnal Yoshitarowi powietrze z pluc. Gdy Njangu walczyl o zlapanie tchu, Raum sprobowal zacisnac mu dlonie na gardle, jednak uniemozliwila mu to opuszczona nisko broda. Sprobowal wiec wbic palec w oczy przeciwnika. Njangu siegnal wolna reka do pasa i wymacal zapiecie pochwy z nozem, ktory otrzymal podczas przysiegi. Po chwili wbil go w bok Brooksa. Raum krzyknal i odskoczyl z klinga miedzy zebrami. Wtedy huknely strzaly. Garvin wpakowal mu trzy pociski prosto w piers. Brooks okrecil sie dokola, wyciagnal rece ku niewidocznemu niebu i upadl. -Nie, zebym potrzebowal pomocy, ale dziekuje - powiedzial Njangu, chociaz w gardle go palilo i musial sie oprzec o sciane, zeby wstac. -Nie potrzebowales pomocy? - spytal oburzony Garvin. - Gdyby nie ja, wyjalby sobie ten noz i wpakowal ci go w tylek. -Pieprzenie - wychrypial Njangu i pokustykal do wyjscia. Wyszli na slonce. Ulica byla zaslana cialami Raumow, ale oni ich nie obchodzili. Njangu spojrzal w twarz Kipchaka. Chcialby z niej wyczytac nienawisc, pogodzenie z losem czy gniew, ale niczego nie znalazl. -Hej! Jedna zyje! - zawolal jakis zolnierz i uniosl blaster do ramienia. -Nie! - krzyknal Njangu. - Potrzebujemy jenca! Zolnierz niechetnie opuscil bron, a Njangu podniosl lezacy obok zwlok blaster i pokustykal do poruszajacej sie kobiety. To byla Poynton. Spojrzala na niego. -Zabij mnie do razu - powiedziala. -Jestes ranna? Potrzasnela glowa. -Wybuch mnie ogluszyl. -To wstawaj. Posluchala, krzywiac sie przy kazdym ruchu. -Przede mna. Do griersona. -Boisz sie strzelic do mnie przy twoich braciach i siostrach? - zapytala szyderczo. -Szanowna pani, jestem zbyt zmeczony, zeby bac sie czegokolwiek. Ruszaj sie! Przeszli obok griersona, po czym Njangu pokazal jej, ze ma skrecic w boczna uliczke. Blada i z plonacymi oczami nie probowala sie sprzeciwiac. -No dalej - powiedziala. - Jestem gotowa. -Spieprzaj, Jo. -Zastrzelona przy probie ucieczki? Wole umrzec tu, gdzie stoje. -Powiedzialem, zebys zabrala stad swoj ksztaltny tylek, do cholery! I nigdy, ale to nigdy nie pakuj sie w podobny syf. Jo Poynton spojrzala na niego uwaznie i zaczela sie cofac tylem. Gdy byla juz w odleglosci dziesieciu metrow, okrecila sie na piecie i pobiegla. Zniknela za rogiem. Njangu odwrocil sie i zobaczyl Garvina z pistoletem w opuszczonej luzno rece. -Dlaczego to zrobiles? - zapytal Jaansma. Njangu wzruszyl ramionami. -Wydawalo mi sie, ze to bedzie dobry pomysl. 36 Dwa tygodnie po smierci Brooksa caud Prakash Rao ujrzal na ekranie swego kompa twarz Aesca. Obok niego stal drugi musth, Wlencing.-Opuszczamy wasz uklad. -Tak? -Wracamy na nasze swiaty - powiedzial musth. Osstrzegalismy wass, do czego dojdzie, jesli choc jeden mussth zginie. Teraz musze naradzic ssie z naszymi przywodcami. Nie zamierzam doradzac im utrzymania obecnego pokojowego kurssu. Bylaby to czyssta glupota. Wlencing wystapil naprzod. -Gdy znowu ssie sspotkamy, to najpewniej z wyssunietymi pazurami. Nie wrocimy tu z inzynierami i gornikami, tylko z zolnierzami. A wtedy zrobi sie ciekawie. 37 Garvin Jaansma zaplacil za taksowke. Byl w nowiutkim granatowym mundurze z rzedem baretek na piersi.-Mam zaczekac? - spytal taksiarz. -Nie - powiedzial Garvin i wszedl po stopniach prowadzacych do posiadlosci. Kolumny po obu stronach wejscia przybrane byly czarnymi wstegami, a na drzwiach wisial wieniec zalobny. Jaansma skrzywil sie i zadzwonil. Uslyszal przytlumiony halas, zobaczyl, ze kamera sie poruszyla, jednak przez dluzsza chwile nic sie nie dzialo. Juz chcial zadzwonic ponownie, gdy w drzwiach stanal rosly, dobrze ubrany mezczyzna. Widac bylo, ze pod pacha nosi bron. -Tak, sir? -Jestem Garvin Jaansma, przyjaciel Jasith. Czy jest w domu? -Jest - odparl ochroniarz, rozkladajac jakas kartke. Prosila, abym powtorzyl panu dokladnie kilka zdan. - Spojrzal na kartke i przeczytal: - "Odejdz, prosze, Garvinie, i nie probuj wiecej sie ze mna spotykac. Przejelam kompanie ojca i bede teraz bardzo zajeta. Gdybym nadal cie widywala, przypominaloby mi to nieustannie o tym, co sie zdarzylo i jak ty oraz inni zolnierze nie zdolaliscie uchronic mojego ojca od smierci". Garvin zamrugal. -To nie ma sensu. -Mellusinowie nie musza dbac o sens swoich slow odparl spokojnie ochroniarz. -Rozumiem, ze nie zdolam pana przekonac, aby mnie pan do niej wpuscil? Moze gdybym z nia porozmawial... Garvin zawiesil glos. Mezczyzna pokrecil glowa. -Przykro mi, alcie. Jest, jak jest. Garvin zaczal schodzic po schodach. Za jego plecami z cichym trzaskiem zamknely sie drzwi. Spojrzal na dluga i kreta droge wiodaca do Leggett. -Widac marzenia nie zawsze sie spelniaja - powiedzial cicho i poszedl. 38 -Czyli to juz koniec? - Garvin odwrocil butelke. Byla pusta, rzucil ja wiec z balkonu budynku dla mlodszych oficerow. Siegnal do kubelka z lodem po nastepna i spojrzal nieco nietrzezwo na kapsel. Wyciagnal noz bojowy, i uderzyl tepa strona w szklo.Szyjka ulamala sie gladko. Pociagnal lyk i przekazal butelke Njangu. Yoshitaro upil dwa lyki. -Chyba byles lekko do przodu - wyjasnil. - Tak, mysle, ze to koniec. O ile caud Rao dopilnuje wyborow, a rentierzy zrozumieja, ze maja siedziec cicho i robic swoje, czyli pieniadze. Zycze im powodzenia. Tak jak tym pieprzonym Raumom, ktorzy przezyli i awansowali nagle na ulubiencow calego spoleczenstwa. Jeszcze troche, a bedzie to najlepszy ze swiatow. Garvin pomyslal o Jasith. Cos scisnelo go w gardle i siegnal po butelke. -W holo koniec wojny wyglada calkiem inaczej - powiedzial tonem skargi. -A tak. Sporo nas to kosztowalo. Williams, Vauxhall, Gonzales... -Hank Faull. -Petr. -Tak, Petr - powiedzial Njangu mozliwie spokojnym glosem. - Ale wszyscy dostali medale, a ty i ja jestesmy oficerami, nawet jesli troche oszukiwales, przez co ja zostalem tylko glupim aspirantem. -Spokojnie, zolnierzu - powiedzial Garvin, starajac sie poprawic nastroj. - Awanse sa dla tych, ktorzy dobrze sluza. Wiesz, ze Penwytha tez promowali? Mieli do wyboru to albo sad polowy za nieprawne podanie sie za oficera. -A my dostalismy kompanie zwiadu tylko dla siebie. -I nic juz nie bedzie w niej takie jak kiedys. Pogadalem dzisiaj dluzej z Jonem i Angara. Planujemy reorganizacje. Ludzie Liskearda pojda do pulku, a Angara doda nam druzyne zwiadu powietrznego. Bedziemy mieli griersony i moze pare zhukovow. Nigdy wiecej cookow. Ben Dill tez awansuje i zajmie sie calym parkiem. Monique bedzie jeczala i klela, ale dostanie twega. Proponowali jej wiecej, ale gdy sprobowalem ja namawiac, zeby to przyjela, zaraz sie wsciekla. Myslalem, ze mi przylozy. Teraz ty i ja utworzymy zespol. Ty bedziesz myslec, a ja bede robic wrazenie, ze wszystko wiem. Szczegolnie w rozmowach z mlodym wojskiem. Dill bedzie dowozic nas na pole bitwy. Wszystko jak trzeba. -Zatem cnota zostala nagrodzona - powiedzial Njangu. -Tak jakby. -To dlaczego nie jest mi od tego lepiej? -Bo za malo wypiles. - Garvin podal mu butelke. Zycie zrobi sie ciekawe, gdy musthowie nam tu zawitaja. Albo gdy Redruth zasadzi sie na nasze mlode dupcie. Przez chwile pili w ciszy. -Pamietasz, jak nawialismy z Malverna? - zapytal Njangu. - Petr spiewal i recytowal wszystko, co pamietal. -No i? -Powiedzial pewien wiersz. Szlo to jakos tak: "Nie darze nienawiscia tych, z ktorymi walcze, nie kocham tych, ktorzy strzega mojego spokoju". -Epitafium Petra? -Albo nasze - powiedzial Njangu. - Co za glupi sposob na zycie - dodal po chwili. Garvin chrzaknal potakujaco i odzyskal butelke. -Niestety, innych akurat nie ma na skladzie. Dodatek Slonce ukladu Cumbre jest sredniej wielkosci gwiazda zmienna o srednicy okolo poltora miliona kilometrow. Obiega je trzynascie planet nazwanych, raczej bez wyobrazni, od kolejnych liter alfabetu. A oraz B znajduja sie zbyt blisko slonca, aby nadawac sie do zamieszkania. Maja rzadka atmosfere. Utrzymuje sie na nich jedynie astronomiczne stacje badawcze.Ludzie i musthowie zdecydowali sie na kolonizacje ukladu z uwagi na bogactwo kopalin wystepujacych na Cumbre C. Wydobywa sie na niej mangan, wolfram, wanad, niob, tytan, godarium, zelazo gamma naturalnego pochodzenia i niektore metale szlachetne. Zbudowane przez obie rasy kopalnie zmienily krajobraz tej planety. Nie ma na niej dobrych warunkow do zamieszkania, chociaz ludzie czuja sie tu lepiej niz musthowie. Krazy wokol niej jeden ksiezyc, Balar. Cumbre E jest zimna, malo przyjazna dla czlowieka, ale dobra dla musthow, ktorzy nazywaja ja Silitric i uwazaja za najwazniejsza w ukladzie. Planety F, H i I to lodowe giganty. Cumbre G zostala w przeszlosci czesciowo zniszczona w zderzeniu z pozasystemowa asteroida. Na jej orbicie krazy duza liczba malych ksiezycow. J oraz K to planetoidy, na ktorych znajduja sie niewielkie stacje obserwacyjne. L i M, nieco wieksze niz J oraz K, niemal na pewno sa przechwyconymi asteroidami. Kraza po mocno wydluzonych orbitach. Cumbre D jest przede wszystkim swiatem czlowieka. Ma trzy male ksiezyce: Fowey, Bodwin i Penwith. Tylko najwiekszy i najblizszy, Fowey, wywoluje zauwazalne plywy. Cumbre D ma na rowniku srednice okolo trzynastu tysiecy kilometrow. Kat nachylenia jej orbity wynosi czternascie stopni, co powoduje o wiele mniejsze zroznicowanie stref klimatycznych niz na Ziemi. Nie ma tu takze mas kontynentalnych, tylko bardzo liczne wyspy, glownie w pasie tropikalnym. Dwa wieksze obszary ladu znajduja sie na biegunach. Niektore wyspy sa calkiem duze, glownie te pochodzenia wulkanicznego. Erozja wygladzila kratery dawnych wulkanow, ktore zmienily sie w plaskowyze o zdecydowanie surowszym klimacie niz niziny. Jest tam zawsze wilgotno i zimno, czesto wystepuja mgly. Roslinnosc jest uboga, przewazaja paprocie, od wielkich po bardzo drobne. Na najwiekszym z tych plaskowyzy, na wyspie Dharma, zbudowali swoja baze musthowie. Czlowiek osiedlil sie na poziomie morza, glownie w tropikach. Stolica planety, Leggett, lezy w polnocno-zachodniej czesci Dharmy. Zajmuje tez trzy pobliskie wysepki. Poza tym na planecie, w strefie umiarkowanej i tropikalnej, sa jeszcze dwadziescia cztery mniejsze miasta. Klimat jest lagodny i nie stwarza wielu zagrozen pogodowych, chociaz na otwartym oceanie z dala od wysp wystepuja niekiedy olbrzymie, okrazajace caly glob fale, a pora deszczowa bywa dokuczliwa. Srodowisko naturalne generalnie jest przyjazne, chociaz w dzunglach zyja nie sklasyfikowane jeszcze drapiezniki, w morzu zas mozna napotkac grozne dla czlowieka wielkie weze, meduzy oraz drapiezne ryby. * Patrz Dodatek. Szekspir, Henryk V, w przekladzie Leona Ulricha, 1958. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-17 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/