DAVID SHOBIN Obsesja THE OBSESSION Przeklad: Maciej Pintara Wydanie oryginalne: 1985 Wydanie polskie: 1998 Moim rodzicom,ktorzy karmili mnie do syta swoja miloscia CZESC PIERWSZA Luty i marzec ROZDZIAL 1 -I nadal bym to robila... Gdybysmy tylko mieli wiecej czasu!Na twarzy mlodej pielegniarki malowala sie rozpacz. Nareszcie zostala sama w swoim pokoju. Siedziala na lozku trzymajac na kolanach zdjecie mezczyzny. Nawet nie probowala opanowac drzenia rak i warg. -Obiecalam sobie, ze bede dzielna, ze jakos zniose ten bol! Ale teraz, kiedy odszedl, wszystko wydaje sie takie... daremne. Nagle przytulila zdjecie do piersi i zaczela rozpaczliwie lkac, kiwajac sie wolno do przodu i do tylu. W koncu przestala plakac. Fotografia wysunela sie z jej zdretwialych palcow. Dziewczyna wygladala teraz na osobe przegrana, a jednoczesnie - zdeterminowana. Oczy, pozbawione blasku, przygasly. Jakby nic juz nie mialo dla niej znaczenia. Siegnela po buteleczke z proszkami lezaca na nocnym stoliku i sprawdzila date na nalepce. Lek zostal przepisany blisko dwa lata wczesniej. Ale czy to wazne? Jesli jest przeterminowany, po prostu zazyje wieksza ilosc, zeby zadzialal. Wysypala pigulki na dlon. W buteleczce bylo czterdziesci piec czerwonych kapsulek. -Boze... Moj lekarz zabilby mnie, gdyby wiedzial, co zamierzam zrobic. Uderzyla ja niedorzecznosc tego stwierdzenia. Odrzucila glowe do tylu i wybuchnela gardlowym, triumfalnym smiechem. Wlozyla pigulki do ust, uniosla stojaca obok szklanke wody i jednym haustem popila proszki. -Niezle jak na poczatkujaca - powiedziala zaskoczona. Przez chwile siedziala bez ruchu zatopiona w myslach. Potem wstala, zdjela z siebie pielegniarski uniform i starannie powiesila go w szafie. -Za porzadek dostalabys szostke - zachichotala. - Zawsze bylas obowiazkowa. Zadowolona zasiadla przed toaletka w samej bieliznie i zaczela rozczesywac dlugie, lsniace wlosy. Zajelo jej to pelne piec minut, jak zwykle przed snem. Znow sie rozesmiala, tym razem krotko, jakby byla pijana. Lekarstwo zaczelo dzialac. Nieco chwiejnym krokiem wrocila do lozka, polozyla sie na wznak i zacisnela palce na ramce fotografii. Spojrzala w sufit. Gdy zamrugala powiekami, zdala sobie sprawe, ze ma oczy pelne lez. Po chwili powieki zaczely jej ciazyc. Odplywala w nicosc. -Dobranoc, Allison - powiedziala sama do siebie. A potem zamknela oczy na zawsze. -Sciemniaj... sciemniaj... Ciecie! - Alan Hammill podniosl sie z miejsca i zaczal klaskac. - Wspaniale, Jackie! Wspaniale! Aktorka otworzyla oczy i przerzucila dlugie nogi przez krawedz lozka. Reflektory na planie przygasly. Rozlegly sie ciche brawa ekipy zdjeciowej. Kobieta zmarszczyla czolo i lekko postukala sie kostkami palcow w piers. Potem z udawana wyzszoscia zlozyla uklon. -Jestes pewien, ze te proszki byly sztuczne, Alan? - zapytala. - Czy dalam sie nabrac? -Czysta zelatyna. Bez zadnej domieszki. -Zobaczymy, co na to powie moj zoladek. Rozmasowala brzuch, wstala i wlozyla szlafrok podany przez garderobiana. Podszedl rezyser i scisnal jej nadgarstek w gescie uznania. -Jakie wrazenia? Rzucila mu zdziwione spojrzenie. -Chodzi ci o polkniecie garsci prochow, czy o umieranie? -Nie udawaj, ze jestes taka tepa, kochanie. Mowie o tej scenie. Z mojego punktu widzenia wyszla super. -Mowisz powaznie? -Jak zawsze. Ale to ty jestes aktorka. Co o tym sadzisz? -Nedza. Kompletne dno. - Prawde mowiac, wcale tak nie uwazala. Ale cos ja ugryzlo. - Mam nadzieje, ze dla telewidzow bedzie przekonujaca. Bo dla mnie nie jest. Ze zdumienia otworzyl usta. -Zartujesz?! Ruszyla w kierunku garderoby. Ale po kilku krokach zawahala sie, odwrocila i spojrzala na niego. Jej rysy zlagodnialy. Usmiechnela sie lekko. -No... moze i jest. -Oj, Jackie-O... Szkola sie skonczyla, wiec mozna teraz pozgrywac sie z dyrektora, co? Powinienem byl sie domyslec! Wyraz zaniepokojenia zniknal z jego twarzy. Rozchmurzyl sie i usmiechnal od ucha do ucha, przylaczajac do oklaskow towarzyszacych zejsciu z planu aktorki. Patrzac na nia, Alan Hammill pomyslal, ze jest niezastapiona. Cudowna. To prawda, ze kiedy poprosila, pozwolil jej odejsc, ale teraz... Chryste! Jak mogl sie na to zgodzic?! Drzwi jej garderoby zdobila stylizowana gwiazda. Pod nia widnialo nazwisko Jacqueline Ramsey wypisane duzymi, pochylymi literami. Kobieta weszla do srodka i zatrzasnela drzwi. Byla zla na siebie. Dlaczego nie zatrzymala sie, zeby pogawedzic z tymi, ktorzy ja oklaskiwali? Trudno bedzie rozstac sie z nimi i z serialem. Zawsze zachowywali sie wspaniale w stosunku do niej. Wszyscy. A ona nigdy jeszcze nie postapila tak jak dzis, zwlaszcza w stosunku do Alana. Kochany facet... Ale zamiast rozmyslac nad tym, usiadla przed lustrem i jeszcze raz rozczesala lsniace wlosy. Tym razem musiala usunac z nich resztki lakieru i wygladzic loki, ktore rano zakrecila fryzjerka. Potem zmyla makijaz. Spojrzala na swoje odbicie, wciaz zaklopotana. Nigdy nie reagowala na komplementy z pogardliwa obojetnoscia. Przyjmowala je ze szczerym zadowoleniem, w najgorszym razie z zyczliwa powsciagliwoscia, A jednak teraz, po nakreceniu ostatniej sceny z jej udzialem, zareagowala zbyt obojetnie. Czy ta zblazowana poza miala byc sposobem na ukrycie smutku z powodu zblizajacego sie trudnego pozegnania? Jacqueline cmoknela z rozbawieniem. Proba psychoanalizy samej siebie wypadla zalosnie. Naprawde, powinna to zostawic Rickowi Manleyowi. Pomyslala, ze najprawdopodobniej jego nieobecnosc ma na nia taki zly wplyw. Dopiero wyjechal, a juz zaczela za nim tesknic. Niech szlag trafi te zjazdy psychiatrow. Westchnela i wstala. -Tak, tak, doktorze Manley, po twoim powrocie bedziemy musieli podyskutowac o moim karygodnym zachowaniu. Zawahala sie i zagryzla wargi. To wytlumaczenie jakos jej jednak nie pasowalo. Naturalnie, ze za nim teskni, ale... Opadla na pobliski foteli zalozyla noge na noge. Szlafrok rozchylil sie, odslaniajac ksztaltne uda. W zamysleniu zaczela bezwiednie bebnic palcami w porecz fotela. Gdy po chwili zorientowala sie, co robi, natychmiast zwinela dlon w piesc. -Na milosc boska... Spokoj. Wyciagnela sie wygodnie i przez kilka nastepnych minut analizowala sytuacje. Co sie z nia ostatnio dzieje? -Zespol napiecia przedmiesiaczkowego - powiedzial jej internista. - Prosze ograniczyc dawki soli, panno Ramsey, unikac kofeiny i na probe zazyc to. Kilka takich pigulek wystarczy, zeby poczula sie pani jak nowo narodzona. Jesli sie pani zdecyduje, prosze dac znac, a ja zatelefonuje do apteki i przedyktuje im recepte. Ale nie byla w okresie przedmiesiaczkowym; wiedziala, ze nie jest. I niech ja diabli, jesli zacznie faszerowac sie proszkami bez naprawde waznego powodu. Im dluzej o tym myslala, tym mocniej utwierdzala sie w przekonaniu, ze to nie brak Ricka jej doskwiera. Czula rosnace zdenerwowanie juz od ponad tygodnia, jeszcze zanim wyjechal. Nie potrafila wytlumaczyc sobie tego stanu. Biorac pod uwage wszystko, co sie ostatnio dzialo, powinna czuc sie tak dobrze jak nigdy przedtem. Stosunki z Rickiem ukladaly sie lepiej, niz sie spodziewala, pomimo roznicy zainteresowan. Jej rola w Hospicjum wrozyla, ze serial pobije rekord ogladalnosci; juz nazwano go najglosniejsza z telewizyjnych oper mydlanych. Przygotowania do czekajacych ja wystepow na Broadwayu szly pelna para. Jakby tego bylo malo, wlasnie wrocila ze Spa, ekskluzywnej kliniki w San Sebastian, ktora odwiedzala co pol roku. Po kazdej takiej kuracji czula sie u szczytu formy. Dzieki Bogu za Spa... Gdyby nie to miejsce... Odpowiedz znala az nadto dobrze. -Bylabym wielkim, tlustym zerem, prosze panstwa - powiedziala cicho. - Mozecie podkreslic slowo "tlustym". A zatem, drodzy milosnicy mydlanych oper, dokad wybiera sie Jacqueline Ramsey po porzuceniu was? - Wyprostowala sie i odparla: - Wstepuje na Wielka Biala Droge. Wstala leniwie, wyciagnela z wlosow spinke i cisnela ja na toaletke. Potem przyjrzala sie swemu odbiciu. -I co o tym myslisz, mamo? Czy jestem wystarczajaco szczupla jak na twoj gust? Co mam zrobic, zebys byla ze mnie dumna? - W jej glosie zabrzmial sarkazm. - Czy glowna rola w glosnym serialu wystarczy? Nie? W takim razie, co powiesz na wprost oszalamiajacy debiut na Broadwayu? Jacqueline wciaz przypatrywala sie swej sylwetce. W koncu poczula przyplyw niezadowolenia. Odwrocila sie od lustra. -Och, mam cie dosyc, ty petunio - powiedziala ze zloscia. Zrzucila szlafrok i podeszla do szafy. - Do cholery, Rick, nie cierpie, kiedy cie nie ma. - Zdjela z wieszaka dzinsy. - Musiales wyjechac wlasnie teraz, kiedy cie najbardziej potrzebuje? Juz po chwili byla ubrana. Owinela szyje grubym szalikiem. Marcowy chlod dawal sie jeszcze we znaki. Ale ciepla welna i mysli o Manleyu mialy aktorke rozgrzac i uspokoic. Opuscila garderobe i skierowala sie do wyjscia ze studia, gdzie znow spotkala czlonkow zespolu. Tym razem zachowala sie jednak inaczej - jak dawna, kochana Jacqueline Ramsey, ktora wszyscy tak dobrze znali. Koledzy wyrazili zal, ze odchodzi i zyczyli jej dalszych sukcesow na scenie. - Wiemy, ze zablysniesz - zapewnili ja. - Musisz. Na zewnatrz panowalo przenikliwe zimno. Rozejrzala sie za swoim kierowca i wtedy przypomniala sobie, ze dzis nie przyjedzie. Z niezadowoleniem wzniosla oczy ku niebu. Akurat dzisiaj nie moze skorzystac z limuzyny... Chryste! Jacqueline zaczela przytupywac, rozgladajac sie za taksowka. Jej oddech zamienial sie natychmiast w oblok zamrozonej pary. Nic. Podczas wieczornego szczytu to marzenie scietej glowy - pomyslala. Na szczescie w poblizu studia znajdowala sie stacja metra. Jacqueline wygrzebala z torebki wielkie, ciemne okulary, jakie zazwyczaj nosza ludzie, ktorzy chca pozostac anonimowi. Potem pomaszerowala ulica, odmierzajac kroki z wojskowa precyzja. Glowe trzymala wysoko, a na jej wargach bladzil usmiech, gdy myslala o czekajacym na nia w domu prezencie od Manleya. Dzien przed wyjazdem, mimo zimna, udalo mu sie dostarczyc jej miniaturowe drzewko pomaranczowe. Trzymal je pod plaszczem, chroniac przed lodowatym wiatrem. Pocalowala go z entuzjazmem i natychmiast zajela sie swa nowa zdobycza. Mieszkanie Jacqueline pelne bylo najrozmaitszych roslin. Uwielbiala je i starannie pielegnowala. Mowila do nich pieszczotliwie jak do malutkich dzieci, sprawdzala ziemie w doniczkach wymanikiurowanym paznokciem i bez przerwy spryskiwala liscie wodna mgielka. Manley nigdy nie mogl zrozumiec jej zamilowania. Nie pojmowal, jak znajduje na to czas. A ona z kolei dziwila sie, ze on, lekarz, nie interesuje sie bardziej jej hobby. W koncu, twierdzila, ogrodnictwo i medycyna maja ze soba wiele wspolnego. Rosliny potrzebuja tego samego co ludzie: wlasciwego odzywiania, leczenia, swiezej wody i powietrza. Tylko w przeciwienstwie do ludzi, nigdy nie skarza sie na nic. I wypelniaja sumiennie swoje obowiazki rodzac piekne kwiaty i smaczne owoce. Nie maja tez pretensji o zle traktowanie. Co wiecej, byla przekonana, ze potrafilaby okreslic przyszla specjalizacje mlodego lekarza po jego stosunku do roslin. -Ortopeda przywiazywalby lodygi do palikow, zeby rosly prosto - mowila. -A chirurg? -Przycinalby bonsai, zeby nie rozroslo sie nadmiernie i zachowalo ladny ksztalt. Wycinalby to, co zbedne. -A poloznik? -Bez konca szczepilby sadzonki, zeby wciaz powstawaly nowe. -A patolog? -Przeprowadzalby autopsje. -Wiec pozwalalby roslinom wiednac. Musialyby usychac, zeby mogl to robic. Uznal jej zartobliwe uwagi za bardzo trafne. Chetnie kontynuowalby te zabawe, jednak musial szykowac sie do wyjazdu. Ale zadal jej jeszcze jedno pytanie dotyczace jego osobiscie. -Co powiesz o psychiatrze? -Mialby najlatwiejsze zadanie - odparla. - Patrzylby po prostu na kwiaty i sluchal ich. -A gdyby zaczely mowic? Co wtedy? -Alez one mowia, gluptasie! - Pocalowala go przelotnie w policzek, gdy ruszyl w kierunku sypialni, zeby spakowac walizke. - Tylko jestes za bardzo zajety, zeby je slyszec. Wysiadajac z metra, Jacqueline wciaz sie usmiechala na wspomnienie tamtej rozmowy. W domu uderzyla ja cisza i pustka. Powiesila plaszcz i nerwowo przygryzla dolna warge. Znow poczula ten sam niepokoj, co przedtem. Ukryla twarz w dloniach, jakby ten gest mogl odciac ja od trosk i zmartwien. Nonsens, stwierdzila po chwili i opuscila rece. Nic zlego sie nie dzieje. To tylko ta samotnosc. Poszla do kuchni i zapalila swiatlo. Z niechecia wydela wargi. To przeciez smieszne. Znala Ricka zaledwie od kilku miesiecy. Stanowczo zbyt krotko, by czuc sie tak beznadziejnie uzalezniona od niego. Otworzyla lodowke, zajrzala do srodka i szybko ja zamknela. Naprawde nie byla glodna. Podeszla do wiszacego na scianie telefonu i podniosla sluchawke. W zamysleniu przechylila glowe na bok. Sheila Hastings? - zastanowila sie. Nie, dzis jest piatek. Sheila ma kurs aktorski w teatrze. Zmruzyla oczy, koncentrujac sie. A wiec moze Suzanne Fontaine? W koncu, razem zaczynaly. Wciaz pamietala ich wspolny hollywoodzki film. W przerwach miedzy zdjeciami dwie uczennice chodzily do cukierni na terenie wytworni. Ruchy mialy jeszcze troche niezgrabnie, dopiero pozniej nauczyly sie chodzic ze spokojna gracja. Paplaly ze soba w mlodziezowej gwarze. Niewazne, o czym. Choc byly gwiazdami, nadal pozostaly dziewczynkami w wieku szkolnym. I mialy prawo zachowywac sie tak, jak ich rowiesniczki, ktore nigdy nie graly w filmie. Jacqueline przerzucala kartki ksiazki telefonicznej, az wreszcie znalazla numer. W Kalifornii byla dopiero czwarta po poludniu. Suzanne przypominala sowe; wszelka aktywnosc zaczynala nie wczesniej niz o osmej, powinna wiec byc w domu. Jacqueline pospiesznie wybrala numer i czekala. Po dwunastu sygnalach odwiesila sluchawke zawiedziona i przygnebiona. Usmiechnela sie smutno. -Kolejna przegrana - westchnela. - Beznadzieja. Kompletna beznadzieja. - Probowala znalezc w glowie jakies subtelniejsze okreslenie, jednak bez rezultatu. Pozostala jej wiec tylko praca, ale w tym byla dobra. Scenariusz nowej sztuki lezal w sypialni. Jeszcze nawet nie zaznaczyla stron ze swoja rola. Przeszla przez miekki dywan i po chwili siedziala nad luznymi kartkami pierwszego aktu. Uwaznie przejrzala tekst, by wyrobic sobie o nim wlasciwe pojecie. Juz na samym poczatku sztuki znalazla scene milosna. Przyszedl jej do glowy kaprys, zeby odegrac ja jak na probie kostiumowej. Wsliznela sie w plisowana koszule nocna i zaczela poprawiac koronkowe faldy. Z zaskoczeniem stwierdzila, ze przylegaja do jej ciala i nie chca sie marszczyc. Wrocila do salonu. Ze scenariuszem w rece stanela przed swymi roslinami jak przed publicznoscia, sklonila sie z promiennym usmiechem i mrugnela do nich porozumiewawczo, potem teatralnym gestem wykonala polkolisty ruch reka, jakby wkraczala do pokoju, spowazniala i zaczela glosno czytac tekst, linijka po linijce. -Mam nadzieje, ze ci nie przeszkadzam. Moge wejsc? - powiedziala z pogodna, choc troche zazenowana mina. Potem zamilkla, odliczajac czas potrzebny na wypowiedzenie kwestii przez nieobecnego partnera. - Chcialam cie zawolac... - ciagnela po chwili - ale wiedzialam, ze mnie zlekcewazysz. Wiec zdobylam sie na odwage. Glowa do gory, piers do przodu, sam wiesz... Jak w tych wszystkich reklamach, ktore nigdy mnie do konca nie przekonuja. I oto jestem... - Spojrzala przeciagle na swoje rosliny, wyobrazajac sobie odpowiedz partnera. W odpowiednim momencie zaczela wolno isc przed siebie, wpatrujac sie z nadzieja w fiolek afrykanski zastepujacy teraz adresata jej gwaltownych uczuc. -Kochanie, ja... Nagle urwala, choc scenariusz tego nie przewidywal. Teatralna maska zniknela z jej twarzy. Zastapil ja wyraz prawdziwej troski, gdy przygladala sie lawendowym kwiatom. Kiedy dotknela lisci, uniosla sie z nich mgielka drobniutkiego kurzu. Natychmiast poznala, ze rosline zaatakowala choroba, zwana szara plesnia. Jacqueline przestraszyla sie. Albo miala wystarczajaca wiedze, albo po prostu szczescie, w kazdym razie jej roslin nie nekaly dotychczas zadne choroby ani szkodniki. A jednak takie niedopatrzenie moglo powstac tylko z winy ogrodnika. Z pewnoscia nie miala sobie nic do zarzucenia. Kupowala wylacznie najlepsze gatunki, dogladala ich regularnie, trzymala je w czystym i dobrze wietrzonym pomieszczeniu, nie przesadzala ani z podlewaniem, ani z odzywkami. Szybko chwycila rosline, by odizolowac ja od pozostalych i zaniosla do kuchni. Trzymala ja w wyciagnietych rekach jak zgnila padline. Nie miala pojecia, do kogo zwrocic sie o rade lub pomoc i czy w ogole powinna ratowac kwiatek. Nagle stwierdzila, ze tego juz za wiele. Bezceremonialnie wrzucila rosline wraz z doniczka do kosza na smieci. Wstrzasnieta odwrocila sie do okna. Miala ochote popatrzec na nocna panorame miasta, ale znajomy widok nie uspokoil jej tak, jak sie tego spodziewala. Przez kilka chwil zagryzala wargi, przygladajac sie kawalkadzie taksowek sunacych w oddali i bezwiednie rozciagala koronkowa nocna koszule. -Co jest z tym materialem? - powiedziala poirytowana, gdy zdala sobie sprawe, ze ja uwiera. - Powinni ostrzegac, ze w goracej wodzie moze sie skurczyc! Nagle zbladla jak plotno. Porazila ja nieznosna mysl. Wybiegla z kuchni i popedzila do ciemnej lazienki, jakby ludzila sie, ze szybkosc rozwieje straszne podejrzenie. Gwaltownie sciagnela przez glowe koszule. Sliski jedwab wysunal sie z jej zesztywnialych palcow i opadl na podloge. Naga Jacqueline stala drzac na calym ciele i wpatrywala sie w ciemnosc. ROZDZIAL 2 -Czy moze pani zaczac w poniedzialek, czwartego lutego? Wiem, ze to dosc nagle, ale nieoczekiwanie zwolnilo sie miejsce.-Tak, panno Howell - odrzekla bez wahania mloda kobieta. - O ktorej mam tu byc? -Specjalistka od zywienia z porannej zmiany konczy prace o drugiej, wiec gdyby zjawila sie pani o pierwszej trzydziesci, mialaby pani pol godziny na zapoznanie sie z kartoteka pacjentek. -Bardzo chetnie. -Doskonale. - Przelozona pielegniarek z zadowoleniem polozyla dlonie na biurku, po czym wstala z powsciagliwym usmiechem. - Chodzmy. Oprowadze pania. Wyszly z malego biura i ruszyly pustym korytarzem. Po kilku krokach starsza kobieta zwolnila i w koncu przystanela. -Zebym nie zapomniala, panno Kessler... -Prosze mowic do mnie Sally. -Moze poza Spa. Doktor Hume przywiazuje wielka wage do form i zyczy sobie, by czlonkowie personelu San Sebastian zwracali sie do siebie po nazwisku. To bardzo wlasciwe podejscie, nie sadzi pani? -Na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles wszyscy bylismy po imieniu - odrzekla niewinnie Sally Kessler. -Nie watpie. Jednak tu obowiazuje scisla etykieta, zwlaszcza w stosunku do naszych pacjentek, ktore nazywamy goscmi. - Na twarzy panny Howell znow pojawil sie wymuszony usmiech. - Mam nadzieje, ze to nie bedzie dla pani problemem. Sally wiedziala, ze odpowiedz moze byc tylko jedna. -Naturalnie, ze nie, panno Howell. -To dobrze. Teraz, jesli chodzi o parkowanie: po przejechaniu glownej bramy musi pani natychmiast skrecic w lewo, w alejke dla personelu. Dojedzie pani nia do parkingu sluzbowego znajdujacego sie okolo dwustu metrow za glownym budynkiem. Jest otoczony bardzo gestym, ligustrowym zywoplotem. Nie sposob go przeoczyc. Pod zadnym pozorem nie wolno pani pozostawiac samochodu przed glownym wejsciem, jak to mialo miejsce dzisiaj. To niedopuszczalne. -Zapamietam - Sally skinela glowa. - Czy z parkingu do budynku prowadzi jakas sciezka? -Nie. Jest tunel. - Panna Howell ruszyla przed siebie. -Tunel? -Zdaje sobie sprawe, ze to brzmi dziwnie, ale doktor Hume ma na uwadze prywatnosc gosci. Bardzo zalezy mu na ich wygodzie. Jego zdaniem, nie powinni spotykac na swej drodze personelu. Lepiej, zeby go w ogole nie widzieli, o ile to mozliwe. Oczywiscie wtedy, kiedy nie wykonuje swoich obowiazkow. Cale San Sebastian zostalo zaprojektowane z mysla o tym. Nasi goscie czesto mowia, ze tak rzadko widza personel, jakby Spa bylo wymarle. A jednak wszystko funkcjonuje doskonale. -Jak to mozliwe? -Po pierwsze, dzieki scislemu przestrzeganiu rozkladu zajec. Liczy sie zgranie czynnosci w czasie. Doktor Hume to geniusz dokladnosci. Goscie maja tak zorganizowany dzien, ze po prostu nie starcza im czasu na spacerowanie po terenie. Po drugie, dzieki tutejszej architekturze. Moim zdaniem, to cos unikatowego; budynek w budynku. Na przyklad, ten korytarz... - panna Howell zatoczyla reka szeroki luk - jest tylko do uzytku sluzbowego. O ile wiem, nie zapuscil sie tu nigdy zaden gosc. I odwrotnie; goscie maja wlasne, niedostepne dla nas miejsca. -Ukryte saloniki i tajne przejscia? -Alez nie, na Boga! - zachnela sie starsza, kobieta, a po chwili wahania dodala: - Musze jednak przyznac, ze istnieja pomieszczenia, ktorych nawet ja nie widzialam. -Kto z nich korzysta? -W duchu nazywam je "apartamentami gwiazd" - odrzekla panna Howell, usmiechajac sie do wlasnych mysli. - To pokoje zarezerwowane dla najbardziej ekskluzywnej klienteli doktora Hume'a. Zajmuja oddzielne skrzydlo. Doktor osobiscie czuwa nad tymi goscmi, pomaga mu jedynie Vincent. -Kto to jest? -Niedlugo przedstawie go pani. Och, prosze mnie zle nie zrozumiec; takich pokoi jest bardzo niewiele. Trzy, moze najwyzej cztery. Pojdziemy tedy... Panna Howell skrecila i zatrzymala sie przed szklana sciana, Sally Kessler zobaczyla przez szybe duza sale do cwiczen polozona pietro nizej. Wewnatrz trzy kobiety z widoczna nadwaga zawziecie pedalowaly na lsniacych rowerach treningowych ustawionych w rownym rzedzie. W odleglym kacie sali inna kobieta pobierala wlasnie lekcje cwiczen silowych na przyrzadach. Jej instruktorem byl poteznie zbudowany mezczyzna po czterdziestce. Kiedy zrobil kilka krokow, okazalo sie, ze kuleje. -Jednostronne lustro - oznajmila panna Howell, stukajac lekko w szybe. - Nie moga nas zobaczyc - dodala z satysfakcja. -Kim jest ten mezczyzna? - zapytala Sally. -To wlasnie Vincent. -Powinnam byla zgadnac. -Slucham? - Howell zerknela na nia z ukosa. -Nie, nic. Co on robi? -Oficjalnie zajmuje stanowisko glownego sanitariusza. Jest rowniez instruktorem treningu silowego. Bez watpienia widzi pani, dlaczego. Sally przyjrzala sie bicepsom Vincenta. -Nietrudno sie domyslec. -Mozna go rowniez nazwac prawa reka doktora Hume'a, czlowiekiem do wszystkiego. Wykonuje rozne prace. Wozi gosci na lotnisko i tak dalej. Niezbyt rozmowny, ale przy blizszym poznaniu okazuje sie, ze to zloty czlowiek. Jedyna osoba, ktora jest tu dluzej ode mnie. -Dlaczego kuleje? -Nie chce o tym rozmawiac, wiec nikt dokladnie nie wie. Ale podobno to skutek postrzalu. -W noge? Panna Howell poklepala sie po wlosach. -W glowe. Ma za uchem paskudna blizne. Chyba jest weteranem wojennym, nie sadzi pani? Sally niepewnie wzruszyla ramionami. -Vincent niejasno daje do zrozumienia, ze juz by nie zyl, gdyby nie doktor Hume. Mgliscie sugeruje, ze mial szczescie. Zostal tylko kaleka. Bez wzgledu na to, jak wyglada prawda, jest doktorowi bezgranicznie oddany. - W usmiechu Howell odbil sie cien dumy. - Absolutnie oddany. Poszly dalej i znow skrecily, by waskimi schodami zejsc na parter. Panna Howell minela pomieszczenie przeznaczone do cwiczen i podeszla do duzego, oszklonego okna w scianie. Ostroznie zajrzala przez szybe. -Pusto - powiedziala uchylajac drzwi. Sally wsunela glowe do srodka i zobaczyla przestronna sale do masazu z podloga pokryta dywanem. W przeciwienstwie do wiekszosci wnetrz z lsniacego, bialego marmuru, ktorych sklepienia opieraly sie na masywnych belkach z nierdzewnej stali, to pomieszczenie wylozone bylo elegancka, cedrowa boazeria. Na srodku stal stol do masazu z wypolerowanym, tekowym blatem, a rogi sali zajmowaly wanny do kapieli wirowych. Wielkoscia przypominaly szpitalne, lecz wykonano je z ozdobnego onyksu, a nie ze stali. Ich nogi mialy ksztalt lwich lap. Rurki pozlacanych armatur wyginaly sie wdziecznie niczym labedzie szyje. -Z tylu sa oddzielne drzwi do lazni parowej i sauny - objasnila panna Howell. - Rodzaj masazu jest dostosowany do indywidualnych potrzeb pacjentki. Mozna tu korzystac z tradycyjnej, szwedzkiej metody, jak rowniez z terapii specjalistycznych. W kapielach wykorzystuje sie lecznicze wlasciwosci wody morskiej. Badania doktora Hume'a dowodza, ze to niezwykle skuteczne. Daje cudowne efekty. -Gdzie sa wszystkie pacjentki? Panna Howell zerknela na zegarek. -Niektore z nich jedza teraz lunch, inne wypoczywaja. Tak organizujemy im zajecia, zeby nie wpadaly jedna na druga. Staramy sie poswiecac kazdej mozliwie najwiecej czasu. Przestrzegamy zasady, by przebywalo tu najwyzej tuzin pacjentek jednoczesnie. -Tak malo? - Sally ze zdumieniem uniosla brwi. - To jak wiazecie koniec z koncem? Howell obrzucila ja poblazliwym spojrzeniem. -Niech pania o to glowa nie boli. San Sebastian to najbardziej ekskluzywne miejsce tego typu. Odwrocila sie energicznie i poprowadzila Sally nieskazitelnie czystymi, srebrzystobialymi korytarzami do rotundy z ustawionym na srodku okraglym stolem z formiki. Siedziala przy nim kobieta w tradycyjnym uniformie pielegniarskim, ale bez czepka. Skonczyla wpisywac dane do grafiku i podniosla wzrok. -Dzien dobry, panno Howell. -Wszystko w porzadku, panno Phillips? -Tak jest, prosze pani. -To dobrze. Chcialabym pani przedstawic panne Kessler. - Howell ruchem glowy wskazala Sally. - Zastapi panne Neal jako specjalistka od zywienia na popoludniowej zmianie. Wyjasnilam jej juz obowiazujace u nas zasady pracy zespolowej i zapewnilam, ze w poczatkowym okresie moze liczyc na nasza pomoc, prawda? -Naturalnie, panno Howell. -Czy panna Fontaine odpoczywa? -Tak, do trzeciej po poludniu. -Doskonale. - Przelozona odwrocila sie do Sally. - Teraz tedy... Po chwili weszly do spartansko urzadzonej klitki, w ktorej urzedowala dietetyczka. Sally zostala przedstawiona pannie MacMurray z porannej zmiany. W przeciwienstwie do dwoch starszych, poznanych dotychczas kobiet, MacMurray miala niewiele wiecej lat niz Sally. Zblizala sie dopiero do trzydziestki. Sally Kessler odetchnela z ulga. -Kiedy skonczycie panie przegladac karty diet, prosze przyprowadzic panne Kessler do mojego biura - polecila przelozona pielegniarek na odchodnym. -Tak, panno Howell. Howell zrobila kilka krokow i odwrocila sie. -Zebym nie zapomniala, panno Kessler. Pani stroj... - wskazala modny zakiet i spodnie w bialym kolorze. - Ma pani chyba normalny, bialy uniform? -Tak, ale... -Wiec prosze go wlozyc w poniedzialek. Doktor Hume lubi, kiedy personel jest wlasciwie ubrany. Potem oddalila sie, pozostawiajac zazenowana Sally Kessler z poczuciem winy. Gdy jej kroki ucichly, MacMurray mrugnela porozumiewawczo i lekcewazaco machnela reka. -Nie przejmuj sie - szepnela uspokajajaco. - Twoj kostium wyglada wspaniale. -Specjalnie go uszylam, a tymczasem... -Nie bierz tego do siebie. Ona tak zawsze. -Zaczynalam sie zastanawiac, czy... -Kawy? Sally byla zaskoczona. Howell uprzedzala ja, ze podczas pracy nie wolno robic zadnych przerw na kawe. -Myslalam, ze... -Wiem, wiem - MacMurray polozyla palec na ustach i ostroznie podeszla do drzwi. Zamknela je cicho, po czym szybko wrocila do biurka i pospiesznie wyciagnela z najnizszej szuflady elektryczny podgrzewacz. Postawila na plytce dzbanek z kawa i zapytala: - Jaka chcesz, zwykla czy bezkofeinowa? A moze wolisz herbate? -Herbate - odrzekla Sally i westchnela. Odprezyla sie, przygnebienie minelo. - Tu naprawde jest tak sztywno? -Dyscyplina jak w wojsku. - MacMurray wetknela wtyczke do gniazdka i wyciagnela reke. - Mam na imie Alice. Sally uscisnela jej dlon i przedstawila sie. -Zostawisz mi liste tych, ktorym mam salutowac? -Jasne - rozesmiala sie Alice. - To pestka. Niewielu ludzi tu pracuje. -Zauwazylam. Wszedzie pustki. -Niewielki personel i malo pacjentek. Ale mozna zarobic kupe forsy. - MacMurray wymownie potarla kciukiem o palec wskazujacy. -Doktor Hume musi robic dobry interes. -Zebys wiedziala. Poznalas go juz? -Jeszcze nie. Jest w stylu Howell? -Cos ty! Nie wyciagaj pochopnych wnioskow. Ten facet moze miec swira na punkcie roznych spraw, ale powiem ci jedno: osiaga naprawde doskonale wyniki. -W leczeniu? Alice przytaknela. -Dla pacjentek to cudotworca. - Wolno pokrecila glowa. - Nie mam pojecia, jak on to robi. To znaczy, wiem na czym polega dwutygodniowe leczenie, ale zawsze mnie zadziwia, ile one potrafia zrzucic. Moze to jego osobowosc tak na nie dziala. -Wypedza z nich te zbedne funty? MacMurray usmiechnela sie tajemniczo. -Wrecz przeciwnie. Raczej zaklina je za pomoca czarodziejskiej fujarki. Jak na lekarza, ma fantastyczna osobowosc. Nie przypomina zadnego z tych, ktorych zdarzylo mi sie spotkac. I jest calkiem przystojny. Cos jak Rossano Brazzi z prostymi wlosami. -Jak kto? -O rany, jaka ty jestes mloda... - Woda zaczela bulgotac. Alice wybrala kilka kart pacjentek i spojrzala na zegarek. - Teraz nie mam duzo czasu, ale sprobujmy przeleciec kilka z przypadkow, zebysmy nie musialy robic wszystkiego, kiedy zaczniesz w przyszlym tygodniu. W nastepny poniedzialek, mimo niespodziewanych popoludniowych korkow, Sally udalo sie dojechac do Spa punktualnie o drugiej. Alice MacMurray przeprosila ja, ale bardzo sie spieszyla na umowione spotkanie; obiecala, ze nazajutrz przejrza razem karty. Uniosla do gory kciuk, pozegnala sie wesolo i szybko wyszla. Sally zostala sama. Westchnela ciezko i wolno usiadla za biurkiem. Opuscil ja zapal do pracy. -Zaczynamy, trenerze - mruknela ponuro. W oddzielnych przegrodkach naliczyla szesnascie teczek, choc trzy ostatnie byly puste. Kazda pacjentka miala swoja kartoteke. Dwanascie z nich wlozono do zwyczajnych szpitalnych okladek, natomiast trzynasta, podobnie jak trzy puste, tkwila w oprawie z lekkiego metalu. Sally pomyslala, ze to aluminium; dopiero pozniej odkryla, ze to platyna. -"Apartamenty gwiazd", cholera jasna - wymamrotala pod nosem. Trzynasta teczke zostawila sobie na pozniej. Stosuj sie po prostu do tego, co przepisal doktor Hume, poinstruowala ja Alice. W porzadku pomyslala Sally, obojetnie wzruszajac ramionami. - Bede grac takimi kartami, jakie mi rozdali. Kiedy poznaly sie przed kilkoma dniami, MacMurray wyjasnila jej, ze ich praca jest zadziwiajaco latwa. Indywidualne zalecenia dietetyczne podpisane przez doktora Hume'a zawieraly liczbe kalorii wskazana dla kazdej pacjentki, z procentowym wyszczegolnieniem tluszczu, protein i weglowodanow. Specjalistka od zywienia musiala jedynie wybrac odpowiednie potrawy z menu przygotowywanego codziennie przez szefa kuchni i dopasowac sklad i wielkosc porcji do zapotrzebowania kalorycznego danej osoby. Sally Kessler nie potrzebowala nawet opracowywac planu dietetycznego dla poszczegolnych pacjentek, co doskonale opanowala, zanim uzyskala stopien naukowy. Choc obecna praca nie stawiala przed nia wielkich wymagan, otrzymala dwukrotnie wyzsze wynagrodzenie, niz dostalaby gdziekolwiek indziej przy swoim braku doswiadczenia. Wolno przekopywala sie przez pierwszy tuzin teczek, starannie kalkulujac liczbe i sklad posilkow. Zajecie bylo wyjatkowo nudne. W koncu doszla do trzynastej, metalowej okladki. Jak w wiekszosci kartotek medycznych, pierwsza strona zawierala dane osobowe pacjentki. O ile poprzednie nazwiska nic jej nie mowily, to wydawalo sie znajome. Sally szeroko otworzyla oczy ze zdziwienia. Czy to mozliwe? Suzanne Fontaine? Ta wokalistka uwielbiana przez polowe Ameryki? I oto ona, Sally Kessler, ma teraz osobiscie dbac o jej wlasciwa diete? Przebiegla wzrokiem cala strone szukajac rubryki: "Zawod". Serce zabilo jej zywiej, gdy z podnieceniem przeczytala: "Artystka estradowa-piosenkarka". Usmiechnela sie szeroko i goraczkowo zaczela sie zastanawiac, jak nawiazac rozmowe, gdy sie spotkaja. Nie majac juz wiele do roboty, fantazjowala przez nastepna godzine. Zdazyla niemal zapomniec o ostrzezeniu panny Howell, ze nie wolno naruszac prywatnosci gosci. Po co miala psuc sobie humor tak nieprzyjemnym drobiazgiem. Kiedy juz wymyslila szalenie uprzejme zwroty na powitanie i powtorzyla je sobie tysiac razy, chwilowo powrocila z krainy marzen na ziemie i zajela sie ponownie przerwana praca. Przerzucila kolejne kartki i znalazla zalecenia lekarskie. Najpierw przeczytala je pobieznie, nie zwracajac wiekszej uwagi na tresc, ale potem przeanalizowala tekst powoli, litera po literze, bo nie chcialo jej sie wierzyc w to, co zobaczyla. W koncu zaczela od poczatku po raz trzeci. Trzy i pol tysiaca kalorii? Niemozliwe. Przy wzroscie i wadze Suzanne Fontaine to absurd, zwlaszcza jesli chce schudnac lub przynajmniej nie przytyc. Co wiecej, osiemdziesiat procent kalorii mialy dostarczyc weglowodany. W najlepszym razie, te zalecenia byly pomylka. W najgorszym - czystym nonsensem. Sally wstala, wziela karte i wyszla na korytarz. Minela piata, a pacjentki mialy kolacje o siodmej. Doszla do rotundy, gdzie siedziala pielegniarka dyzurna z wieczornej zmiany. Sally przedstawila sie i pokazala, co znalazla. -Nie mam pojecia, dlaczego tak jest - pokrecila glowa kobieta. -Nawet gdyby chciala tylko utrzymac wage, nie powinna przekraczac dwoch tysiecy dwustu kalorii. To maksimum. Zgadza sie? -Naprawde nie wiem. Moge tylko powiedziec, ze widzialam juz takie wpisy doktora Hume'a. -Ale przeciez... -To jego klinika. Po co rozrabiac? Niech pani zrobi kalkulacje i da sobie z tym spokoj. Strasznie dziwne, pomyslala Sally. -Nic pani w tym nie zastanawia? Pielegniarka odlozyla papiery i skrzyzowala rece na piersi. Spojrzala na plakietke z nazwiskiem Sally. -Niech pani poslucha, panno... Kessler. Czy nie przyszlo pani do glowy, ze pewne rzeczy, ktore moga wydawac sie niezwykle w normalnym szpitalu, tu sa jak najbardziej do przyjecia? San Sebastian to wyjatkowe miejsce, a doktor Hume jest geniuszem w swojej dziedzinie. -Ale czy nie uwaza pani, ze powinnam go zawiadomic? Chodzi mi o to, ze jest tez tylko czlowiekiem. Mogl sie pomylic. Wszyscy miewamy gorsze dni. -Doktor Hume nie zyczy sobie, zeby mu przeszkadzac, chyba ze wystepuje zagrozenie dla czyjegos zycia. Jesli ma pani jakies pytanie, prosze je zanotowac i przeslac droga sluzbowa. Na pani miejscu tak bym zrobila. Taka odpowiedz jeszcze bardziej zdumiala Sally. Zawahala sie, czy powinna dalej naciskac. W koncu postanowila sprobowac. -Nie rozumiem tego. Czy dobro pacjentki nie jest wazniejsze niz swiety spokoj lekarza? Pielegniarka groznie zmarszczyla brwi, dajac do zrozumienia, ze uwaga byla impertynencka. Potem spojrzala gdzies w przestrzen. -Najbardziej w tej pracy podobaja mi sie zarobki - zauwazyla bezceremonialnie. - Sa fantastyczne. A musze wyzywic troje dzieci. Robie tu, co mi kaza. Wykonuje polecenia i przestrzegam zarzadzen. Ja jestem zadowolona i pacjentki sa zadowolone. Nie bylo na mnie jeszcze zadnej skargi. - Zerknela na swoje paznokcie i oderwala z palca malenka skorke. - Uwazam, ze moze pani sobie darowac te wszystkie madrosci na temat odzywiania, jakich ucza na uniwersytecie. Dokladnie to samo poradzilam pannie Neal. Ona tez byla taka dociekliwa. - Popatrzyla na Sally i dodala: - Chyba wie pani, do czego zmierzam, panno Kessler? Z korytarza dobiegl odglos gumowych kolek toczacych sie po marmurowej posadzce. Sally odwrocila sie i zobaczyla Vincenta pchajacego szpitalny wozek. Lezaca na nim kobieta miala twarz owinieta recznikami. Sally przemknelo przez glowe, ze moze to Suzanne Fontaine. Ale zanim zdazyla sie nad tym zastanowic, jej uwage przykul mezczyzna kroczacy na czele. Mial w sobie dziwna sile przyciagania, wiec domyslila sie, ze to Hume, choc pochlebny rysopis nakreslony przez Alice MacMurray niewiele jej podpowiedzial. Doskonale skrojony garnitur z bialego lnu silnie kontrastowal z opalenizna lekarza, a bladoniebieska koszula przypominala kolorem jego blyszczace oczy. Starannie uczesane, czarne, proste wlosy przyproszyla juz gdzieniegdzie siwizna. Ale najwieksze wrazenie wywarly na Sally usta mezczyzny i jego usmiech, w ktorym odslanial dwa idealnie rowne rzedy bialych zebow. Wydawalo sie jej, ze patrzy na nia z sympatia. -Ciesze sie, ze panne Kessler tak interesuje wlasciwe odzywianie - powiedzial, jakby slyszal cala rozmowe. Jego gleboki glos brzmial serdecznie. Wyciagnal rece, ujal Sally za nadgarstki i przez chwile patrzyl jej prosto w oczy. Mial przenikliwe, zniewalajace spojrzenie. - Po to ja zatrudnilem. Szukala w myslach zgrabnej odpowiedzi, ale nie byla w stanie sie skupic. Jego urok podzialal na nia oniesmielajaco. -Doskonale rozumiem pani klopotliwe polozenie i szczerze wspolczuje - ciagnal miekko. - Czy panna Howell mowila pani, ze kiedys wykladalem dietetyke? Zupelnie stracila glowe. Poczula sie jak idiotka. -Nie. Puscil jej rece i zaczal wolno spacerowac wokol. -Prawde mowiac, mam wrazenie, jakby od tamtej pory minely cale wieki. Nauka o zywieniu byla wtedy w powijakach - zamilkl i polozyl palec na ustach. - Uniwersytet Kalifornijski to doskonala uczelnia. Czy profesor Fulbright wciaz jest prezesem zarzadu? -Tak - odrzekla, zdajac sobie sprawe, ze jej glos brzmi calkiem naturalnie. -Zdolny gosc. Nawet blyskotliwy. Przez wiele lat dzielilismy sie spostrzezeniami. - Hume znow okrazyl Sally, po czym zatrzymal sie na wprost niej. - Dochodzilismy do takich samych wnioskow, ale rownie czesto nie zgadzalismy sie ze soba. Och, nic wielkiego... Roznice zdan dotyczyly zazwyczaj drobiazgow. Aczkolwiek w jednej zasadniczej sprawie nigdy nie bylismy zgodni. Ale to zupelnie naturalne; srodowisko akademickie raczej nie jest elastyczne. Ujal ja za ramie i odprowadzil na bok. Nachylil sie, jakby zamierzal zdradzic jej jakas tajemnice. -Istnieja pewne zasady, dzieki ktorym odnosimy tu sukcesy. Z czasem pozna je pani i zrozumie. Obiecuje. Moge dac pani na to moje slowo. Ale na razie prosze sprobowac traktowac rzeczy niezwykle w ten sposob: rozwiazanie wyjatkowych problemow wymaga wyjatkowych srodkow. -Ale tylko w przypadku wyjatkowych pacjentek - palnela Sally zaskoczona wlasna szczeroscia. Hume zawahal sie, a potem usmiechnal, kiwajac glowa w zamysleniu. -To prawda - stwierdzil wycelowujac w nia palec. - Jest pani bardzo inteligentna. - Polozyl jej palec na ustach. - Ale mam nadzieje, ze nie przemadrzala. - Przez chwile przygladal sie dziewczynie badawczo, po czym zerknal na zegarek. - Niestety, nie mam juz teraz czasu, ale ktoregos dnia bedziemy musieli jeszcze porozmawiac. - Odwrocil sie i wydal sanitariuszowi zwiezle polecenie: - Vincent, zawiez panne Fontaine do jej pokoju. Do widzenia paniom. Potem oddalil sie raznym krokiem. Sally Kessler byla oszolomiona. Nie wiedziala, jak pogodzic tajemniczosc Hume'a z naglym ujawnieniem przez niego nazwiska pacjentki. Stala z otwartymi ustami dopoki wozek, na ktorym lezala piosenkarka, nie zniknal jej z oczu. Przez chwile przezywala rozterke, zmuszona wybierac miedzy pragnieniem poznania gwiazdy estrady i poczuciem obowiazku. W koncu wrocila do biura. Z trudem zabrala sie ponownie do pracy. Mimo aluzji doktora do pewnych zasad, wciaz dreczyl ja brak logiki w diecie Fontaine. Sally naprawde chciala mu ufac i byc posluszna, ale jej umysl naukowca buntowal sie przeciwko przyjmowaniu czegokolwiek na wiare. Dziwila ja rowniez obojetnosc pielegniarki dyzurnej. Czy inni czlonkowie personelu maja podobne nastawienie? Wzruszyla ramionami i zajela sie kalkulowaniem diet. MacMurray miala racje zadanie bylo dziecinnie proste. Okolo dziewiatej wieczorem Sally skonczyla menu na sniadanie. Zdazyla juz prawie zapomniec o niedawnych przezyciach i zaczynala sie nudzic. Mogla tylko czytac, bo nie miala sie nawet do kogo odezwac. Ale byla przeciez Suzanne Fontaine... Sally poczula dreszcz podniecenia. Ona jest tu, w Spa - pomyslala. Gdzies w tych murach. Jej twarz rozjasnil szeroki usmiech. Zamknela ksiazke, na ktorej i tak nie mogla sie skoncentrowac, wstala i przeciagnela sie. Zdretwialy jej nogi; potrzebowala ruchu. Uznala, ze maly spacerek dobrze jej zrobi. Powinna lepiej poznac to miejsce. A gdyby jakims cudownym zbiegiem okolicznosci udalo jej sie spotkac Suzanne Fontaine... Usmiechnela sie jeszcze szerzej. Kiedy wyszla z pokoju, przypomniala sobie o przestrogach panny Howell. Ale to przeciez klinika, a nie Fort Knox, na Boga! - przekonywala sie w duchu. Ostroznie ruszyla korytarzem w kierunku miejsca, gdzie poprzednio zniknal wozek z pacjentka. Szla na palcach, zeby nie robic halasu. Z kazdym krokiem coraz lepiej rozumiala, dlaczego San Sebastian tak bardzo rozni sie od innych placowek medycznych. Po pierwsze, budowla miala niezwykly uklad pomieszczen. Panna Howell nazwala klinike "budynkiem w budynku", ale Sally bardziej przypominala ona labirynt. Korytarze byly szerokie i dobrze oswietlone, lecz mialy niezliczona ilosc zakretow. Po drugie, panowala tu absolutna cisza i Sally czula sie przez to coraz mniej pewnie. Tlumaczyla sobie, ze przeciez jest noc i pacjentki spia. Zdawala sobie sprawe, ze w kazdym szpitalu nocna zmiana to najmniej przyjemne godziny pracy. I choc wiedziala, ze San Sebastian nie jest szpitalem w tradycyjnym znaczeniu tego slowa, jednak nasuwaly sie jej niemile skojarzenia. Podczas ciszy nocnej w przycmionym swietle pustych korytarzy drazniaca won kamfory, formaldehydu i alkoholu wydawala sie jej zawsze ostrzejsza, a bliska obecnosc chorob bardziej wyczuwalna. W ponurym, nocnym otoczeniu kazdy dzwiek mogacy przerwac ten przygnebiajacy bezruch stanowil pozadana odmiane, dodawal otuchy. Cisza w Spa nie byla jednak zwyczajna. To miejsce sprawialo wrazenie zupelnie opuszczonego. Jakby spalo bezdzwiecznie w glebokim zamrozeniu. Sally poczula dreszcz grozy. Co gorsza stwierdzila, ze chyba sie zgubila. Po raz nie wiadomo ktory skrecila za rog i doszla do rozwidlenia korytarzy w ksztalcie litery T. Zorientowala sie, ze zatoczyla pelne kolo. Po prawej miala rotunde i stanowisko pielegniarki dyzurnej, po lewej kolejny pusty korytarz. Wybrala te droge. W kilka sekund pozniej zapomniala o strachu. Stanela przed drzwiami, ktorych srebrzysty kolor przypominal lsniaca, platynowa oprawe kartoteki Suzanne Fontaine. Nacisnela klamke i na palcach wsliznela sie do srodka. Znalazla sie w niewielkim hallu. Na jego koncu zobaczyla drugie, identyczne drzwi. Nie mogla sie juz doczekac... Slyszala jedynie cichutki odglos wlasnych krokow, gdy ostroznie stapala po marmurowej podlodze. Z bijacym sercem przygotowywala sie do wygloszenia ulozonych wczesniej zdan: Najmocniej przepraszam, panno Fontaine. Chcialabym tylko... Dwie potezne dlonie spadly na jej ramiona i zacisnely sie jak imadla. Smiertelnie przerazona Sally zapewne podskoczylaby ze strachu, gdyby mogla sie poruszyc. Ale zostala prawie calkowicie unieruchomiona, wiec tylko gwaltownie wciagnela powietrze. Odruchowo szarpnela glowa, jak zaatakowane nagle zwierze ogarniete panika i jej oczy napotkaly spojrzenie przesladowcy. Za nia stal Vincent. Odetchnela z ulga. Walace serce zwalnialo. W milczeniu czekala, zeby sie odezwal, ale nie wydal z siebie zadnego dzwieku. Nadal trzymal ja w mocnym uscisku i przeszywal wzrokiem. -Prosze mnie puscic - skrzywila sie. - To boli. -Dokad pani idzie? - zapytal surowym tonem. -Moje ramiona... Na litosc boska, co pan wyprawia? Wolno rozluznil chwyt, nie spuszczajac jej z oka. Odwrocila sie i rozmasowala ramiona. Spojrzala na niego z wyrzutem. -Mogl mi pan polamac kosci. Zignorowal te uwage. -Czy panna Howell nie kazala pani siedziec w biurze? -Po prostu chcialam sie przejsc, nic wiecej. Rozejrzec sie, wie pan... To moj pierwszy dzien w nowej pracy. -Na spacery moze pani tracic swoj prywatny czas. Doktor Hume nie placi pani za rozgladanie sie. W San Sebastian nie mamy zwyczaju walesac sie po korytarzach. -Na milosc boska, dlaczego wszyscy tutaj zachowuja sie tak, jakby cos chcieli ukryc?! Powiedziala to rozdraznionym tonem i zaraz tego pozalowala. Obawiala sie, ze niepotrzebnie sprowokowala Vincenta. Wydawal sie spokojny, ale czula, ze moglby ja uderzyc. Teraz juz wiedziala, ze panna Howell miala racje: ten czlowiek byl bezgranicznie oddany swemu szefowi. -Doktorowi nie spodobaloby sie to pytanie. Prosze wracac do biura. -Niech pan poslucha, czy moglabym z nim porozmawiac? - Z napieciem obserwowala Vincenta. - Jedna z pacjentek... Dostrzegla ruch jego ramienia i instynktownie odskoczyla do tylu. Nie zdazyl jej dosiegnac. -Juz dobrze, dobrze... Rozumiem. Ide stad. Nie musi mi pan lamac nadgarstka, do cholery. Przygladal sie jej czujnie, kiedy wolno odchodzila w glab korytarza. Zanim zniknela za rogiem, odwrocila sie po raz ostatni. -Znecanie sie nad innymi jest naruszeniem prawa, wie pan o tym? - rzucila zaczepnie. - Dyskryminacja w pracy rowniez. - Potem dodala mniej pewnie. - Przynajmniej tak mnie uczono na uniwersytecie. Ale Vincent nie mial o tym pojecia. Taka mysl nigdy nawet nie przyszla mu do glowy. Dla niego wazne bylo tylko to, zeby wypelniac co do joty polecenia pracodawcy. Natomiast Sally Kessler uwazala, ze musi komus zameldowac o tak razacym przykladzie przesladowania. I zrobila to nastepnego ranka. Zglosila ten fakt pannie Howell, po czym zlozyla doniesienie w biurze generalnego prokuratora stanowego. Dwa dni pozniej ponownie odwiedzila doradce do spraw zatrudnienia na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, zeby poskarzyc sie, ze zostala zwolniona z pracy bez slowa wyjasnienia. ROZDZIAL 3 Co sie ze mna stalo? Dlaczego zupelnie nie mam sily? - zastanawiala sie Suzanne Fontaine po wyjsciu z podgrzewanego basenu w kalifornijskiej klinice. Stala bez tchu na lsniacej podlodze krytej plywalni i strzasala wode z jasnych wlosow zwiazanych w gruby konski ogon. Jak zwykle, doktor Hume polecil jej plywac samotnie. Podczas wszystkich poprzednich pobytow w San Sebastian robila to godzinami. A dzis ledwo zdolala pokonac osiem dlugosci basenu i byla tak wykonczona, ze musiala wyjsc z wody.Czyzby zlapala jakiegos wirusa? Zwiesila ramiona, opuscila glowe i czekala, az cieple promienie lutowego slonca przedostajace sie przez swietliki w dachu podzialaja rozluzniajaco na napiete miesnie jej ramion i plecow. Zarzucila recznik na opalona szyje i poczlapala w kierunku waskiego korytarza prowadzacego do sauny. Krople wody, skapujace od czasu do czasu z jej ciala, pozostawialy na marmurowej posadzce mokry slad. Z niezadowoleniem obciagala w dol lsniacy, elastyczny kostium kapielowy, przesadnie opinajacy jej sylwetke. Uwieral ja w posladki. Boze! - pomyslala. - Ten cholerny lach juz na mnie nie pasuje. Po to wydalam siedemset dolcow, zeby rzecz szyta na zamowienie pila mnie jak zwykla nylonowa tandeta? Zanim usiadla na drewnianej lawce w wylozonej cedrowa boazeria saunie, znow szarpnela ze zloscia brzegi materialu wzynajace sie jej w pachwiny. Ale na prozno; kostium nadal ja uciskal. Nawet kojace cieplo nie przynioslo jej ulgi. Nie bylo innego wyjscia, nalezalo go zdjac. Jednak nie dawala jej spokoju natretna mysl, ze w jej figurze zaszly jakies zmiany i wina nie lezy jedynie po stronie wadliwego kroju stroju kapielowego. Nacisnela brzeczyk wzywajacy sanitariusza, ktory zawsze jej towarzyszyl. W kilka chwil pozniej odwiozl ja do apartamentu i zamknal drzwi. Kierujac sie z sypialni do lazienki musiala minac po drodze antyczny stolik na kolkach sluzacy niegdys do rozwozenia herbaty. Stal w nogach lozka. Na blacie, posrod innych rzeczy, lezala starannie zlozona gazeta dostarczona z Los Angeles. Porcelanowa miseczke obok, wypelniala dokladnie odmierzona porcja suszonych owocow i bogatych w proteiny ziaren. Doktor Hume nazywal te sto gramow suchego pokarmu "mieszanka zdrowia". Wchodzila w sklad jej codziennej diety. Suzanne spojrzala na naczynie i poczula, jak gwaltownie skacze jej tetno. Szybko odwrocila wzrok i ominela stolik szerokim lukiem. Od chwili przyjazdu do Spa tydzien temu dzialo sie z nia cos dziwnego. Na widok jakiegokolwiek jedzenia ogarniala ja nieprzezwyciezona pokusa i to ja przerazalo. W przeszlosci nigdy nie miala zadnych problemow z przestrzeganiem przepisanej diety. Moze byla to kwestia silnej motywacji, w kazdym razie nawet najbardziej smakowita potrawa nie mogla jej skusic. Teraz zaczely jej dokuczac powtarzajace sie ataki dotkliwego glodu. Nie znala tego uczucia od lat. Od czasow, gdy wraz z wejsciem w dorosly wiek wyszczuplala. Najgorsze bylo to, ze nie miala wcale ochoty na mala przekaske. Pragnela napchac sie do syta wszystkim, co wpadnie jej w rece, nerwowymi ruchami palcow pospiesznie napelniac usta, az napecznieja jej policzki. Rzucic sie na jedzenie jak czlowiek, ktory od dawna glodowal. Przyspieszyla kroku i zamknela oczy. Zagryzla wargi, starajac sie wyrzucic ten obraz z pamieci. Odetchnela dopiero w lazience. Wprawdzie nie miala na to dowodu, ale zaczynala podejrzewac, ze jej wilczy apetyt ma cos wspolnego z przyjazdem do Spa. Musiala porozmawiac o tym z doktorem Hume. Z kimkolwiek. Przebrala sie w szlafrok, wziela ze stolika gazete i wyciagnela sie na lozku. Z przyzwyczajenia zajrzala od razu do dzialu poswieconego kulturze i rozrywce. Ze zdumieniem zobaczyla w naglowku duzego artykulu swoje nazwisko. Przydlugi tekst ponizej nie byl chyba przykladem rzetelnego dziennikarstwa, mimo to musiala go przeczytac. Ale zanim sie do tego zabrala, jej uwage zwrocilo zdjecie znajomej twarzy zamieszczone w polowie strony. Usmiechnela sie do wspomnien. Fotografia Jacqueline Ramsey byla bardzo dobra; aktorka wygladala wspaniale, jak zwykle. Co tam u ciebie, moja kochana? - pomyslala Suzanne. Pospiesznie przebiegla wzrokiem artykul i wybuchnela smiechem, gdy w pewnym momencie natrafila na zdania, ktore przypomnialy jej o czyms zabawnym. Potem przeczytala ten fragment jeszcze raz, wolno i dokladnie. Smiala sie do lez. Boze... Tak dobrze znala Jacqueline, ze mogla sobie wyobrazic jej oburzenie. -Och, Jack... Ty slodki gluptasie... Skandalistka z ciebie - powiedziala czule i pieszczotliwie poglaskala zdjecie jak ukochane domowe zwierzatko. - Dostalo ci sie za to, ze jestes taka grzeczna dziewczynka. - Potem dodala ciszej: - Kiedys nawet nam sie nie snilo, ze tak bedzie, co? Polozyla sie i otarla oczy. Westchnela i postanowila wreszcie przeczytac artykul o sobie, gdy rozleglo sie pukanie do drzwi. Suzanne podniosla sie zdziwiona. Wprawdzie nie miala pod reka zegarka, ale wiedziala, ze jest mniej wiecej czwarta po poludniu. O tej porze zwykle odpoczywala i nikt nie powinien jej przeszkadzac. Zastanawiala sie, czy nie zignorowac intruza, ale pukanie powtorzylo sie. Zeskoczyla z lozka, przybierajac czesciowo obojetna, a czesciowo zagniewana mine. Lecz w momencie, kiedy otworzyla drzwi, na jej twarzy natychmiast pojawil sie wyraz zachwytu. W progu stal Hume. Suzanne usmiechnela sie radosnie, wsluchujac w jego baryton, ktorym wypowiadal slowa powitania. -Mam nadzieje, ze nie wezmiesz mi za zle tej niespodziewanej wizyty. Zaklocam twoj rozklad dnia... -Alez nie, skad! - zapewnila pospiesznie i zamilkla czekajac, co jeszcze powie. Ale nie odezwal sie. - Czy cos sie stalo? - zapytala po chwili, czujac nagly niepokoj. Z nerwowym smiechem wyrzucila z siebie nurtujace ja obawy - Chyba nie przyszedl pan, zeby odwolac nasza dzisiejsza kolacje, prawda? Nie uslysze, ze niestety musi pan odleciec na jeden z tych zjazdow lekarzy, ktore zawsze mnie tak intryguja? -Nic podobnego. Pamietasz, ze jestesmy umowieni na siodma? -Jak moglabym zapomniec? Zartuje pan? - odrzekla z wyrzutem, chwytajac sie za serce. Prawde mowiac, niezbyt jej zalezalo na samym posilku, ale na mysl, ze spotkanie z Humem mogloby nie dojsc do skutku omal nie wpadla w panike. Odetchnela z wyrazna ulga. - Predzej dalabym sobie uciac prawa reke. Odpowiedzial na to dzwiecznym, czarujacym smiechem. -Nie ma potrzeby uciekac sie do tak drastycznych srodkow, mozesz mi wierzyc. - Nabral powietrza w pluca, jakby szykowal sie do wygloszenia dluzszej mowy. - Suzanne... - zaczal i nieoczekiwanie zamilkl. Przechylila glowe na bok i poczula sie troche niepewnie. -Tak? -Przy kolacji chcialbym z toba omowic pewna sprawe. To nic wielkiego, zapewniam cie. Wspominam o tym wczesniej, zebys zdazyla wstepnie zastanowic sie nad przedmiotem naszych negocjacji. Zdawalo sie jej, ze zle uslyszala. -Powiedzial pan: negocjacji? Lekcewazaco machnal reka. -Chodzi o nic nieznaczaca transakcje. To absolutnie uczciwy interes. Potrzebny jest mi jedynie twoj podpis. Pozniej wszystko wyjasnie, a w tej chwili powiem tylko tyle: doszedlem do wniosku, ze nadszedl czas, zeby przedyskutowac ponowny podzial twojego majatku. Myslala, ze przez lata przyzwyczaila sie do jego zawilego stylu mowienia, a jednak nic nie rozumiala. O co mu, do diabla, chodzi? -Na pewno wyraza sie pan jasno, tylko ja nie nadazam za tokiem panskiego rozumowania. -Nie zawracaj sobie glowy nudnymi szczegolami - rozesmial sie. - Na razie skoncentruj sie na swoim wspanialym glosie i na spiewaniu. Nie musisz tracic czasu na rozmyslania o drobiazgach dotyczacych naszej fuzji. -Fuzji? -Niedawno zarejestrowalas swa dzialalnosc artystyczna w formie, ktora nazwalibysmy jednoosobowa spolka akcyjna, prawda Suzanne? Kapital twojego prywatnego przedsiebiorstwa to 200 udzialow, a ty jestes ich wylaczna posiadaczka, czyli jedyna akcjonariuszka, zgadza sie? -Tak, ale skad pan...? -To zostalo urzedowo potwierdzone. Interesuja mnie wszystkie aspekty zycia moich pacjentek. Musze wiedziec, jakie sprawy moga miec wplyw na ich samopoczucie i stan zdrowia. -Rozumiem - odparla, choc nadal nic nie rozumiala. - Ale o co panu chodzilo z ta fuzja? -Najdrozsza Suzanne. Nieprzyjemne niuanse pozostaw mnie. Wprowadze cie w szczegoly tej transakcji w bardziej odpowiedniej chwili, kiedy juz odpoczniesz i uwolnisz sie od napiec, jakie towarzysza twojemu zyciu poza murami San Sebastian. Moga miec one na ciebie destruktywny wplyw i z przykroscia stwierdzam, ze juz zauwazylem ich oddzialywanie na twoja psychike. Przekazujac mi swoje akcje, uwolnisz sie od klopotliwego ciezaru. Zakrecilo sie jej w glowie. Wlasnie uslyszala najdziwniejsza propozycje w swoim zyciu wypowiedziana tak niedbalym tonem, jakby chodzilo o zupelna blahostke. Nie byla na to przygotowana. Ledwo mogla pojac sam pomysl; jego skutki w ogole do niej nie docieraly. Zabraklo jej slow. -Moje udzialy? Chce pan wszystkie? Cale dwiescie akcji? -Droga Suzanne, nie roztrzasaj tego teraz. Zaczekaj do wieczora - powiedzial wspolczujaco, po ojcowsku. - Obawiam sie, ze nie calkiem dobrze mnie zrozumialas. Nie o mnie tu chodzi. Ja niczego nie potrzebuje. Z nas dwojga to nie ja czegos chce, lecz ty. Sama nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale podswiadomie rozpaczliwie pragniesz pozbyc sie napiec zwiazanych z twoja praca zawodowa. Chce wyjsc ci naprzeciw. Jestem zobligowany do tego, by wypelniac twoje zyczenia. To moj lekarski i moralny obowiazek. Zaryzykowalbym nawet twierdzenie, ze twoje dalsze leczenie tutaj zalezy od tego, czy zgodzisz sie na moja propozycje. Jej serce niemal przestalo bic. Miala wrazenie, ze ledwo tlucze sie w piersi i powoli zamiera. Sama mysl, ze moglaby przerwac terapie wystarczyla, by ugiely sie pod nia nogi. Byla przekonana, ze bez kuracji w Spa z powrotem przemieni sie w otyla kreature, opasla maciore, ktora przypominala, zanim nastapila cudowna metamorfoza i stala sie gwiazda. To on dokonal tej transformacji i za to go uwielbiala. Wiedziala, ze bedzie mu wdzieczna do konca zycia i nigdy nie zapomni o jego zachetach, by wracala tu co pol roku. Ale akcje? Sama do wszystkiego doszla. Sukcesy artystyczne i finansowe zawdzieczala tylko sobie. Mimo ogromnej wdziecznosci nie mogla oddac mu tak po prostu wszystkiego. Z drugiej strony - znala Hume'a od kilku lat i do tej pory nigdy na nim sie nie zawiodla. Sluchala go i wypelniala skrupulatnie wszystkie polecenia, a on nie dal jej powodu, by zwatpila w jego dobre intencje. Owszem, to, co teraz sugerowal, nosilo wyrazne znamiona szantazu, ale moze mial racje? Moze nieokreslone leki, jakie ostatnio przezywala, zwiazane byly w jakis sposob z finansowa presja towarzyszaca jej drodze na szczyt? -Szczerze mowiac, nie wiem, co odpowiedziec - wyznala zduszonym glosem. - Ale skoro uwaza pan, ze tak bedzie lepiej... Naturalnie, chcialabym to omowic z moim ksiegowym. -Zabraniam ci tego robic. Decyzje musisz podjac dzis wieczorem. Zaskoczyl ja surowy ton, jakim powiedzial te slowa. Zabraniam? A kim on jest, zeby mogl jej czegokolwiek zabraniac? Zupelnie zbil kobiete z tropu. Byla zdezorientowana i oszolomiona. -Nie moze pan oczekiwac, ze sama podejme taka decyzje - odrzekla tonem lagodnej perswazji. - Po to place pewnym ludziom, zeby to oni zajmowali sie podobnymi sprawami. Mam do nich zaufanie i... -Powinnas ufac tylko mnie, Suzanne. Tak bedzie dla ciebie lepiej. Do zobaczenia o siodmej. Wyszedl i cicho zamknal drzwi. Zmieszana Suzanne stala przez chwile bez ruchu. Potem odwrocila sie, zrobila kilka krokow i opadla na lozko. Ale mimo zewnetrznych oznak rezygnacji, w jej glowie klebily sie przerozne mysli. Starala sie dokladnie obliczyc stan swoich finansow i probowala przewidziec nastepstwa powierzenia obcej osobie dorobku dlugich lat pracy. Nadal tego nie pojmowala. Bardzo pragnela z kims porozmawiac, nie tylko by wypowiedziec glosno swe obawy, lecz rowniez zeby uslyszec uspokajajace i pokrzepiajace slowa. Miala niezliczona liczbe wspolpracownikow, znajomych i kolegow, ale teraz brakowalo jej prawdziwego przyjaciela. Kogos, komu moglaby sie zwierzyc tak, jak w mlodzienczych latach zwierzala sie Jacqueline. Choc nie widzialy sie od wiekow i dzielily ich tysiace mil, tylko Jacqueline mogla ja naprawde zrozumiec, bo kiedys razem przezywaly dziecinne smutki i uniesienia. Ale w San Sebastian nie miala nikogo bliskiego, a prowadzenie rozmow telefonicznych ze Spa bylo zabronione. Suzanne pomyslala, ze nawet, gdyby pozwolono jej zadzwonic, to co powiedzialaby Jackie? Jackie znala doktora Hume rownie dobrze - to ona wprowadzila artystke do grona pacjentek Spa. Nie uwierzylaby w to, co zaszlo. W chwile pozniej zaczela sie pocieszac, ze na pewno opacznie go zrozumiala. Musiala zle uslyszec; przeciez nikt nie stawia tak oburzajacych zadan. Fuzja...? No coz, byc moze. Uznala, ze przynajmniej tyle jest mu winna. Jej dlug wdziecznosci trudno byloby przeliczyc na dolary i centy. Nastepne godziny uplynely jej na wewnetrznych zmaganiach ze soba. Niedowierzanie ustepowalo miejsca racjonalizacji i na odwrot. Krotko po siodmej zasiedli do kolacji na tarasie Spa. Kiedy podano pierwsze danie, Hume napomknal o wielkim postepie, jaki poczynila Suzanne od chwili pierwszego przyjazdu do San Sebastian. Po czym, tonem tak swobodnym i niedbalym, jakby mowil o pogodzie, przedstawil swoj plan przejecia pelnej kontroli nad jej interesami. Jednym slowem, odtad wszelkie wplywy z dzialalnosci estradowej Suzanne Fontaine mialy trafiac tylko i wylacznie do jego kieszeni, a jej pozostawalby procent od dochodow, oczywiscie w rozsadnej wysokosci. Poczula chlod w koniuszkach palcow. Teraz juz wiedziala, ze nie zartowal. Spojrzenie jego niebieskich oczu bylo zimne jak stal. Postawil jej ultimatum. -Jestem pewien, ze zgodzisz sie na to, Suzanne. Nie ma nic bardziej nudnego niz niepotrzebne targowanie sie. -Wierze - odparla probujac zachowac spokoj. Otarla wyschniete wargi dlonia. Siedzial w milczeniu, dajac jej okazje do wypowiedzenia sie, ale nie skorzystala. -No wiec, Suzanne? Czekam na twoja decyzja? -Zdaje sobie z tego sprawe. Westchnal ze zniecierpliwieniem. -Nie bawmy sie w kotka i myszke, dobrze? Chce tylko uslyszec "tak" lub "nie". -Ale to niesprawiedliwe! - krzyknela nagle, gdyz puscily jej nerwy. Oskarzycielsko wycelowala w niego palec. -Niesprawiedliwe? A co jest sprawiedliwe, Suzanne? Czy otylosc i niepowodzenia sa sprawiedliwe? A sukcesy i gwiazdorstwo? W koncu, to ja cie stworzylem. Gdyby nie ja, nigdy nie zdobylabys tych wszystkich niezliczonych nagrod. Nie mialabys zadnej Grammy, ani jednej zlotej plyty, czy platynowego albumu. Wiec nie mow mi o sprawiedliwosci. Ona nie ma tu nic do rzeczy. -Ale chce mi pan zabrac wszystko, co soba reprezentuje! Wszystko, na co zapracowalam! Spodziewa sie pan, ze oddam to ot tak, po prostu, na raz, dwa, trzy? Ze... -Badz realistka - przerwal jej, starannie skladajac serwetke. - Zapominasz, co jest dla ciebie najwazniejsze. Byloby glupota stawiac zwykle sprawy zawodowe wyzej niz wyglad zewnetrzny. -Nie slucha mnie pan, a ja jeszcze nie skonczylam! - poczula lzy naplywajace do oczu. Usilowala je powstrzymac wpatrujac sie ponad ramieniem lekarza, w odlegly horyzont - Och, moj Boze! Przeciez pana zupelnie nie obchodzi to, co czuje. -Czy mam to uznac za odpowiedz negatywna? -Naprawde nie moge. Nie chce! Wolno wypuscil powietrze i spojrzal na nia z wyrzutem. -W porzadku, twoja sprawa. Ale musze cie poinformowac, ze to moze pociagnac za soba pewne... konsekwencje. Nie watpie, ze juz zaczynasz je dostrzegac. Zimny dreszcz przeszedl jej po plecach. -Nie wiem, o czym pan mowi. -O roznych, malo istotnych sprawach - wyjasnil. - Bez znaczenia dla wiekszosci ludzi. Na przyklad o takim drobiazgu jak ten, ze dziwnym trafem kostium kapielowy juz na ciebie nie pasuje albo o osobliwej reakcji na widok czegos tak zwyczajnego jak jedzenie. Wygladala, jakby nagle postarzala sie o dziesiec lat. Jej cera przybrala niezdrowa barwe. -Pan to sobie wymyslil. -Czyzby? Mozemy sprawdzic, nie sadzisz? Przerazenie odebralo jej mowe. Bala sie uslyszec cos wiecej. Zerwala sie z miejsca i pobiegla do swojego pokoju. Zatrzasnela drzwi i stala oddychajac ciezko. Probowala opanowac strach, ale bez powodzenia. Mijaly sekundy, a ona wciaz nie byla w stanie zrobic kroku. Wpatrywala sie tylko w przestrzen. ROZDZIAL 4 Central Park South nie jest ulica znana z tego, ze mieszcza sie przy niej siedziby wielkich firm. To przede wszystkim aleja apartamentow z imponujacym widokiem na setki akrow terenow parkowych rozposcierajacych sie w sercu Manhattanu. Nie znaczy to jednak, ze nie istnieja tutaj zadne biura. W jednym z budynkow mial swoj gabinet doktor Richard Manley. Byc moze wybor tego miejsca byl odzwierciedleniem charakteru lekarza. Nigdy nie lubil tloku, totez nie odpowiadal mu adres w Doctor's Row na Park Avenue. Ale moglo to rowniez oznaczac, ze niezbyt przejmuje sie swoja praca. Bo choc byl doskonalym specjalista w dziedzinie psychiatrii klinicznej, uwazal swe zajecie za zbyt przyziemne, by wykonujac je czuc sie w pelni usatysfakcjonowanym i dowartosciowanym.Zapewne porzucilby ten zawod, gdyby tuz po odbyciu stazu nie zafascynowaly go badania naukowe. Zakres eksperymentow musial byc z koniecznosci ograniczony, skoro nie przeprowadzano ich w probowce, lecz na ludzkim mozgu, ale badania te mialy istotne znaczenie dla rozwoju galezi psychiatrii zajmujacej sie rola wad fizycznych i zaburzen przemiany materii w powstawaniu chorob psychicznych. Dosc wczesnie otrzymal dotacje z Krajowego Instytutu Zapalnych Chorob Stawow i Chorob Metabolicznych, bedacego czescia Narodowych Instytutow Zdrowia. Placowka ta byla zainteresowana opracowaniem materialow potrzebnych do studiow nad psychologicznym podlozem chorob metabolicznych, a w wielu takich przypadkach wazny element stanowila otylosc. Wlasnie taka praca najbardziej pociagala Manleya. Poniewaz mial doskonale kwalifikacje, przyznano mu subwencje. W ciagu nastepnych kilku lat stal sie uznanym ekspertem od metabolizmu i wiedza z tej dziedziny stanowila znakomite uzupelnienie jego psychiatrycznych umiejetnosci. Totez po zakonczeniu sesji zamykal gabinet i z entuzjazmem powracal do badan na uniwersytecie. Jednak to nie praca naukowa przynosila mu dochody, lecz lukratywna prywatna praktyka. Szczesliwym zbiegiem okolicznosci, jedna z jego pierwszych pacjentek byla zamozna kobieta ze sklonnoscia do plotkowania. Jej gadatliwosci zawdzieczal to, ze jego rzadko odwiedzany gabinet stal sie popularny w kregach najbogatszych ludzi w miescie. Wkrotce zauwazyl, ze wszystkie pacjentki skarza sie na to samo: na nude. Zawodowa osobowosc Manleya swietnie pasowala do neurozy odwiedzajacych gabinet kobiet. One mowily, a on uwaznie sluchal i odzywal sie bardzo rzadko. Zazwyczaj jedynymi slowami padajacymi z jego ust byly hasla do rozpoczecia i zakonczenia kazdej sesji. Obserwujac go, ktos moglby pomyslec, ze jest zupelnie nieczuly, ale prawda wygladala inaczej. Pacjentki szukajace u niego pomocy bardzo go obchodzily. Manley wiedzial tez dobrze, ze wybrana grupka pacjentek potrzebuje go jedynie po to, by sie przed kims wygadac, wiec chetnie sluzyl im swoja osoba. Jego recepta na zawodowy sukces bylo minimum slow, nieprzerywanie mowiacej, nieudzielanie rad i absolutne nieangazowanie sie. Jednak teraz zaangazowal sie bardzo, choc sprawa nie dotyczyla pacjentki. Tej zasady bezwzglednie przestrzegal. Mial mnostwo czasu na rozmyslania podczas zjazdu psychiatrow. W polowie wykladu obraz Jacqueline tak zaprzatal jego uwage, ze nie potrafil sie skoncentrowac. Po raz pierwszy byli z dala od siebie i Manley uswiadomil sobie, jak bardzo ja kocha. Ze zdumieniem stwierdzil, ze ten fakt go cieszy. Gdy znow skupil sie na wykladzie, okazalo sie, ze nie stracil watku. Mysli o Jacqueline nie rozproszyly go az tak bardzo; nadal rozumial, o czym mowa. Duzo mniej rozumial za to jej nastroje, jej zachowanie. Ilekroc dochodzil do wniosku, ze wreszcie udalo mu sie poznac te kobiete, zaskakiwala go jakims dziwnym stwierdzeniem lub czynem. Taka po prostu byla: raz przymilna, kiedy indziej nieodgadniona, ale zawsze cudowna. Z jednym wyjatkiem. Jej przejmowanie sie wlasna waga graniczylo z obsesja ktorej najlepszym przykladem bylo to, co zdarzylo sie podczas spotkania z jej matka. To byla bardziej jego sugestia niz jej, choc ostatecznie moglo sie nawet wydawac, ze cieszy sie na to spotkanie. Manley zaproponowal spedzenie czasu we trojke miedzy innymi dlatego, ze zaskakiwal go ambiwalentny stosunek Jacqueline do matki. Wyrazala sie o niej tak, jakby nie mogla sie zdecydowac, czy ja kocha i podziwia, czy tez odnosi sie do niej z niechecia. Bez wzgledu na to, jaka byla prawda, bardzo zalezalo mu na tym, by dobrze poznac Jacqueline, a nie mogl tego osiagnac bez lepszego zrozumienia jej psychiki. Totez wpadl na pomysl, zeby zaprosic jej matke do Nowego Jorku. Miala przyjechac samochodem z Connecticut i zjesc z nimi kolacje na Manhattanie. Wizyta w eleganckiej restauracji pod wzgledem kulinarnym nalezala do calkiem udanych. Podano smaczne zakaski i dobre wina. Po chwili skrepowania towarzyszacego wzajemnej prezentacji, Manley i pani Ramsey szybko znalezli wspolny jezyk. Matka Jacqueline byla szczera i otwarta. Oznajmila wprost, ze jest zachwycona nowym adoratorem corki. Manley na moment zaniemowil, a zaklopotana Jacqueline probowala bez przekonania zaprotestowac. Pod koniec wieczoru Manley mial juz wyrobione zdanie o Maureen. Uznal ja za czarujaca i dowcipna kobiete. Bez konca snula barwne opowiesci o Hollywood. Zauwazyl, ze ma niezwykle oczy, ktore blyszcza takim samym zlocistym blaskiem jak oczy jej corki. Od czasu do czasu spogladal ukradkiem na Jacqueline. Sluchala z satysfakcja, a jej mina wyrazala pewien rodzaj dumy swiadczacej zazwyczaj o silnej emocjonalnej wiezi miedzy matka i corka. Przy deserze Manley zgrabnie skierowal temat rozmowy na osobe doktora Hume'a. Nie chcial naciskac, ale mial nadzieje dowiedziec sie o nim wiecej, niz do tej pory powiedziala mu Jacqueline. Zwlaszcza ze wiedzial, iz to pani Ramsey sfinansowala pierwszy wyjazd corki do Spa. -Kiedy uslyszala pani o nim po raz pierwszy? -Dokladnie nie pamietam - Maureen zamyslila sie. - Chyba w czasie mojej rekonwalescencji po wypadku. Byczylam sie wtedy i przybralam na wadze. - Rzucila okiem na corke. - Nawet w przyblizeniu nie bylam takim tluscioszkiem jak kiedys Jacqueline, ale przytylam sporo. Manley zerknal na Jacqueline. Jej spojrzenie zdawalo sie mowic: "Jak smiesz?!" -Nie musialas mi o tym przypominac, mamo. -Wielkie rzeczy! Od tamtych czasow uplynely cale wieki. - Nastapila dluzsza chwila krepujacej ciszy. - Ale spojrz na siebie teraz. Jacqueline skrzyzowala rece na piersi. -Mimo wszystko wolalabym, zebys o tym nie wspominala... Maureen wygladzila suknie takim gestem, jakby wraz z okruchami chciala strzepnac z siebie pretensje corki. Usmiechnela sie i skubnela platek ucha. -Jak sobie zyczysz, kochanie. Manley nie mogl odgadnac, czy to szczery usmiech, czy wystudiowany grymas. W koncu byla aktorka. Westchnela i w milczeniu wpatrywala sie w corke. Manley wyczul napiecie Maureen i zawzietosc Jacqueline. Unikala wzroku matki i spuscila oczy. Uznal, ze bezpieczniej bedzie zmienic temat. Odchrzaknal i znow zapytal o Spa. Poprosil obie kobiety, by opisaly mu klinike. Pierwsza odezwala sie Maureen. -Musisz tam kiedys pojechac. Naprawde warto. To cudowne miejsce. Jedyne w swoim rodzaju. Z tego, co slyszalam o innych uzdrowiskach, nie ma porownania. Zadne nie umywa sie do San Sebastian. No i oczywiscie jest tam doskonaly lekarz. -To dzieki niemu wszystko dziala tak wspaniale - przyznala skwapliwie Jacqueline. Gdyby nie doktor Hume... Sama nie wiem... Bez niego to po prostu nie byloby to. Manley milczal i sluchal wspomnien kobiet. Nietrudno bylo zauwazyc, ze sa Humem oczarowane. Kiedy wymienialy spostrzezenia z licznych wizyt w San Sebastian, Jacqueline nagle zdziwila sie, ze ich terapie sie roznily. -Naprawde nie uzywalas Nautilusa? -Nigdy. To piekielna maszyna. Mam z doktorem niepisana umowe. -Jaka? -Ze przez dwa tygodnie pobytu w Spa korzystam tylko z intensywnych masazy. - Maureen usmiechnela sie. - Jedyna odmiana sa dietetyczne kolacje w jego towarzystwie. Nie masz pojecia, jak wspaniale sie z nim rozmawia. -Ja tez jadam z nim kolacje, mamo. -Tak, tak, wiem. Ja mu to zasugerowalam. Jacqueline byla zaskoczona. -Jak mam to rozumiec? -Doktor jest bardzo zajety, kochanie. Ale nalegalam, zeby jako gospodarz znalazl troche czasu dla corki Maureen Ramsey. -Chcesz powiedziec, ze jada ze mna przez uprzejmosc wobec ciebie? -To byla tylko sugestia - Maureen wzruszyla ramionami. - Ale ciesze sie, ze wzial ja sobie do serca. Manley mial wrazenie, ze jej lekcewazace komentarze sa niezamierzone. Watpil, by zdawala sobie sprawe, jaki skutek odnosza. Zamyslil sie. -Czy my cie nudzimy, Richardzie? - zapytala Maureen. -Alez nie, bardzo przepraszam. Caly czas slucham, tylko przez chwile bladzilem myslami gdzie indziej. -Umysl odmawia ci posluszenstwa. To wyrazny objaw starzenia sie. Mam nadzieje, ze inne organy jeszcze cie nie zawodza? - usmiechnela sie porozumiewawczo do corki. Jacqueline poczerwieniala. -Mamo! Zachowujesz sie skandalicznie. -Cale szczescie. Inaczej zycie byloby nudne. Manley poprosil o rachunek i wyszli. Na zewnatrz byla piekna noc. Nad Manhattanem rozciagalo sie bezchmurne, atramentowoczarne niebo. Niezbyt mrozne powietrze zachecalo do spaceru. Restauracja miescila sie przy Pierwszej Alei. Postanowili przejsc sie promenada nad East River. -Jacqueline mowila mi, ze byles sportowcem - zagadnela Maureen. -Kiedys tak. -Hokeista, zgadza sie? Ciagle grasz? -Staram sie nie wyjsc z wprawy. -Bierzesz udzial w meczach ligowych? -Nie, zakladam lyzwy tylko dla przyjemnosci. To moje jedyne chwile wytchnienia. -Kiedy znajdujesz na to czas? Myslalam, ze lekarze sa strasznie zapracowani. Wzruszyl ramionami, jakby czul sie winny. -Nie jest tak zle. Kilka lat temu, kiedy po stazu zostalem w szpitalu, bywalo gorzej. -A teraz, kiedy jestes swoim wlasnym szefem? -Powoluje sie na Piata Poprawke. Gdyby prawda wyszla na jaw, splamilbym dobre imie mojej profesji. Doszli nad rzeke i usiedli na jednej z wielu pustych lawek. Patrzac w kierunku Queens mogli dostrzec tramwaj na Roosevelt Island. Dalej na poludnie wyginal sie wdziecznie Most Brooklynski. Blyszczal w ciemnosci jak sznur perel. -Z noga wszystko w porzadku, mamo? Maureen lekcewazaco machnela reka. -Czasami troche zaboli. -Miala pani jakis wypadek? - zainteresowal sie Manley. -Wlasciwie doznalam urazu czaszki. - Poczula na policzku nagly podmuch zimnego wiatru i szczelniej oslonila szyje kolnierzem futra z norek. Potem dotknela reka modnej fryzury zaslaniajacej ucho i odgarnela do tylu wlosy. Przesunela palcami po dlugiej szramie. - Rozbilam sobie glowe na planie. Przewrocilam sie i uderzylam o dekoracje. Drobiazg, ale musialam przejsc operacje. Zrobil sie jakis skrzep i skutek byl taki, ze teraz utykam. Wy, lekarze, nazywacie chyba takie nastepstwa "sequelum"? Rozesmial sie lekko. -Tylko po to, zeby wywrzec wrazenie na pacjentach. Kto pania operowal? W zamysleniu potarla nos. -Ktos w Cedars... To smieszne, chyba nigdy w zyciu nie zapamietam jego nazwiska. -Doktor Hobson - przypomniala jej Jacqueline. -A tak, Hobson. -Neurochirurg? -Szczerze mowiac, nie wiem. Ale na pewno odwalil kawal dobrej roboty. Fachowiec. Stosowal jakies cudowne, niekonwencjonalne techniki. Podobno uratowal mi zycie. -Nielatwo splacic taki dlug wdziecznosci - zauwazyl Manley. Odezwal sie w nim psycholog. Usmiechnela sie chytrze. -Tez cos. To najlatwiejsza rzecz na swiecie. Kobieta musi tylko wykorzystac to, czym obdarzyla ja natura. Moglabym go uszczesliwic, gdyby nie byl takim bezplciowym swietoszkiem. Manley i Jacqueline wybuchneli smiechem. -Mamo, jestes beznadziejna. Kompletnie beznadziejna. -Nie bede sie klocic - Maureen zapatrzyla sie w gwiazdy. - Choc to moja wina. Nigdy nie mialam cierpliwosci do mezczyzn. Jacqueline wzruszyla ramionami. -Jesli polaczymy nasze talenty, to moze jeszcze wydamy cie za jakiegos starego, dystyngowanego, wiejskiego lekarza. -Byle nie byl za stary, kochanie. - Maureen zastanowila sie. - Jeszcze jeden lekarz... Nie, to do niczego. Nie bierz tego do siebie, Richardzie. -Nie wzialem. -Chodzi o to, ze w lozku lekarze sa strasznymi ignorantami - ciagnela. - Moze poza psychiatrami. - Rzucila mu sugestywne spojrzenie. - To przerazajace, bo przeciez wlasnie oni powinni wiedziec cokolwiek na temat kobiecej anatomii. Byc moze znaja podstawy, ale o namietnosci nie maja zielonego pojecia. - Poklepala go po kolanie. - Rzecz jasna, nie mowimy o tu obecnych. Manley zachichotal z rozbawieniem. -Skad pani wie? Spojrzala na Jacqueline ze sztuczna powaga. -Ten facet udaje niewiniatko. - Potem odwrocila sie do Manleya. - Wszyscy wiedza, jak to jest z psychiatrami. Znaja rozne sztuczki i potrafia to wykorzystac. Moze powiesz, ze to nudne zajecie? -To szczyt nudy. -Wiem z pierwszej reki, ze wrecz przeciwnie. Manley i Jacqueline wymienili spojrzenia. -Wolno spytac o szczegoly? - zainteresowal sie. -Zadna tajemnica. Ryzyko zawodowe polega na tym, ze budzi sie w tobie natura bestii. Kazdy aktor predzej czy pozniej trafia do psychoanalityka. Tak sie zaczelo... Jacqueline nie posiadala sie ze zdumienia. -Nie wiedzialam, ze kogos masz. Maureen machnela reka. -To bylo wieki temu. -Zanim umarl ojciec? -Potem. Nie jestem dziwka, moja droga. - Spojrzala na rwacy nurt rzeki. - O ile dobrze pamietam, niewiele wtedy ze soba rozmawialysmy. To zdarzylo sie na dlugo przedtem, zanim pojechalam do Spa. Po smierci twojego ojca zaczelam sie obzerac. I za duzo pilam. Utylam jak swinia. Pomyslalam, ze pomoze mi psychiatra. Ale nie mialam szczescia. - Zamilkla, chcac pozbierac mysli. - Po kilku sesjach powiedzial mi, ze nie jest w stanie znalezc psychologicznego podloza moich problemow z waga i ze to prawdopodobnie skutek picia. - Zachichotala. - Zapewnilam go, ze nie ma sprawy; wroce, jak bedzie trzezwy. Jacqueline pisnela z zachwytu. -Co do jego zalet... - Maureen wpatrywala sie w dal - to mial wygodna kozetke. Odwrocila sie do Manleya. -Taki mebel potrafi zdzialac cuda, nie sadzisz? Usmiechnal sie i pokrecil glowa. -Nie potrafie na to odpowiedziec. -O rany, jakbym slyszala tamtego. Zadziwiajace, jak wy wszyscy lubicie takie dyplomatyczne, wykretne gadki. Nie, zeby w jego przypadku jezyk mial jakies znaczenie... - Przechylila glowe na bok, cos sobie przypominajac. - On byl nienasycony. A jaki lubiezny! Ale to bylo wspaniale... Boze, co za sprosnosci... - W zamysleniu pokrecila glowa. - A te paciorki Ben Wa, czy jak on tam nazywal to dranstwo... Absolutna sensacja. Manley staral sie zachowac powage, ale nie wytrzymal. Jacqueline spuscila glowe i krztusila sie ze smiechu. -Jest jeszcze dla ciebie nadzieja, mamo. -Tak uwazasz? -Mysle o jakims kaciku w gazecie. Na przyklad: "Porady Maureen dla opuszczonych kochanek". Maureen zamyslila sie nad ta sugestia i niechetnie pokrecila glowa. -Tylko wtedy, jesli nic innego nie wypali. Spojrzala na Manleya. -To wprost niewiarygodne, zebym skonczyla, majac taka corke. Usmiech Jacqueline stal sie bardziej sztywny, nerwowy. -Jak mam to rozumiec, mamo? -Mowie o twoim zyciu seksualnym, kochanie. Pod tym wzgledem jestes do mnie zupelnie niepodobna. Musialas wrodzic sie w ojca. Pochodzil z dobrej, starej rodziny mormonow. Jako nastolatka bylas po prostu wzorem cnot. Jacqueline zagryzla wargi. -Nie ma sensu zanudzac Richarda opowiesciami o moim zmarnowanym wieku dojrzewania. Manley czul, ze napiecie rosnie. Bez slowa obserwowal obie kobiety. -Zmarnowac to ty sie nie zdazylas. Kiedy ja mialam tyle lat, co ty wtedy, marzylam tylko o tym, zeby znalezc sie pod facetem w burdelu. Pozwole sobie zauwazyc, ze twoj wiek mlodzienczy byl zenujaco dziewiczy. Chodzaca niewinnosc. Szkoda. Usmiech zniknal z twarzy Jacqueline. -Nie widze powodu, dla ktorego mogloby to obchodzic kogokolwiek poza mna. -Och, nie badz taka swietoszka. - Maureen odgarnela do tylu wlosy. - Slyszalam, ze zdazylas to nadrobic z nawiazka. Jacqueline odwrocila sie i spojrzala na drugi brzeg rzeki. Jej oczy wypelnily sie lzami. Wolno wstala z lawki. Manley wyczytal z jej twarzy, ze zostala dotkliwie zraniona. Maureen jeszcze cos plotla, obojetna na rozgrywajacy sie obok cichy dramat. Richard podniosl sie i scisnal dlon Jacqueline. To wystarczylo, by doszla do siebie. Po chwili spokojnie usiadla. ROZDZIAL 5 Gdzie sa te pasy, do jasnej cholery?! Jezu Chryste, gdzie sie wszyscy podziali?! Pacjentka lezaca na lozku walczyla z zadziwiajaca sila, biorac pod uwage jej watla budowe ciala. Za wszelka cene chciala sie podniesc do pozycji siedzacej. Lekarz z trudem powstrzymywal ja za rece. Na podlodze rosla kaluza plynu skapujacego z wyrwanej z jej zyly kroplowki. Obok walala sie rurka sondy zoladkowej. Kobieta wyszarpnela z ciala jedna i druga.Dzienna zmiana skonczyla dyzur i pomoc nadeszla wraz z przystapieniem do pracy personelu nocnego. Grupa pielegniarek i lekarzy uspokoila pacjentke i unieruchomila jej nadgarstki i kostki mocnymi, skorzanymi pasami przymocowanymi do metalowych poreczy lozka. Pielegniarka zabiegowa napelnila strzykawke zoltym plynem, przemyla ramie kobiety alkoholem i zrobila zastrzyk. -Dziesiatka valium? - zapytal lekarz swiezo po stazu. -Aha... -Przygotuj mi setke secobarbitalu dozylnie. Ona ma sile byka. -Prosze... - odezwala sie blagalnie pacjentka, probujac sie oswobodzic. Usilowala uchwycic reke czuwajacej obok pielegniarki. Potem poszukala wzrokiem lekarza. -Prosze mi pomoc! Jej zaczerwienione, podkrazone oczy wypelnily sie lzami. -Robimy, co mozemy, panno Fontaine - odrzekl lekarz. Mimo ze ton jego glosu zdradzal lekkie zniecierpliwienie, byl do glebi poruszony cierpieniem mlodej kobiety. -Ale niech pani tez nam pomoze, dobrze? Srodek uspokajajacy zaczal dzialac. Pacjentka opadla z powrotem na materac i przestala sie wyrywac. Lkala coraz ciszej. Pielegniarka przygotowala swieza kroplowke i podala umocowana do butelki rurke lekarzowi. Zalozyl pacjentce opaske uciskowa i oklepal jej przedramie, zeby znalezc zyle. Biala skora kobiety przypominala pergamin. Lekarz odszukal cienka, bladoniebieska smuge i wprowadzil igle na miejsce. Ustawil dozowanie przeplywu i przykleil rurke do ciala chorej taka iloscia plastra, ze mogloby to zniechecic najbardziej niepoczytalna osobe. Pielegniarka wreczyla mu strzykawke z secobarbitalem. Wolno wstrzyknal plyn do rurki. W ciagu kilku sekund placz pacjentki umilkl. Zasnela. -Masz zamiar z powrotem wprowadzic jej zglebnik nosowozoladkowy? -Nie teraz, kiedy jest po srodkach uspokajajacych. Za duze ryzyko. Moze rano, jak wszyscy troche sie przespimy. Pilnuj tylko tej cholernej kroplowki dozylnej. I na litosc boska, niech nikt nie zbliza sie do tych pasow! Wszyscy opuscili sale. Kiedy lekarz wracal do dyzurki, jedna z nocnych pielegniarek zawolala go po imieniu. Odwrocil sie, zobaczyl opalona dziewczyne i usmiechnal sie. -Janet... Wygladasz super. Jak bylo na Maui? - zapytal, zastanawiajac sie, czy podczas wakacji cos ja trapilo. -Fantastycznie. Najlepszy tydzien w moim zyciu. Nie masz pojecia, jak mi sie nie chcialo wracac do pracy - odparla, liczac na to, ze jej swobodne zachowanie ukryje fakt, ze rzeczywiscie cos ja gryzlo. -Wyobrazam sobie. Nagle spowazniala. -Czy tamta pacjentka to Suzanne Fontaine? - wskazala ruchem glowy koniec korytarza. -We wlasnej osobie. Przywiezli ja przedwczoraj w nocy. Pielegniarka byla wyraznie przejeta. -Nic z tego nie rozumiem. Jeszcze kilka miesiecy temu widzialam jej koncert w Forum. Wygladala w porzadku. Co sie z nia stalo? Lekarz wzruszyl ramionami. -A kto to wie? Jak ja przywiezli, byla w spiaczce. Cholernie dziwna sprawa. -Prochy? -Na poczatku tez tak myslelismy. Ale nie. Okazalo sie, ze jest czysta. Podobno zamknela sie w lazience. Jej gospodyni znalazla ja nieprzytomna. -Z jakiego powodu? -Nie wiadomo. Nie... Wroc. Cofam to, co powiedzialem. Nie wiemy dlaczego. Ale z klinicznego punktu widzenia powodem mogla byc bulimia. Dziewczyna zmarszczyla brwi, probujac przypomniec sobie, co oznacza to slowo. -Czyli zarlocznosc? Lekarz skinal glowa. -Dokladnie. Wiesz, to tak jak przy anoreksji. Ludzie najpierw napychaja sie, a potem rzygaja, az im mozg wylazi. Tylko ze ona zemdlala, zanim zaczela wymiotowac. Chryste, zebys widziala cale to swinstwo, ktore odciagnelismy jej z zoladka. Pielegniarka nie wierzyla wlasnym uszom. -Czy ktos wie, dlaczego to zrobila? -Nie. Ona ma tam nie wszystko po kolei - lekarz poklepal sie po glowie. - To moze byc jakis problem z metabolizmem. Poziom albumin nie miesci sie u niej w normie, o elektrolitach lepiej nie mowic, a jak tylko odwrocic sie do niej plecami, rzuca sie na jedzenie innych pacjentow. Mozesz to sobie wyobrazic? Jedna z najlepszych piosenkarek na swiecie grasuje po salach i wykrada zarcie, zeby pochlonac je jak robot kuchenny. Pewien staruszek omal nie dostal zawalu, kiedy wskoczyla na jego lozko i gwizdnela mu sprzed nosa brokuly. W koncu musielismy przypiac ja pasami. Dziewczyna zbladla. -Chryste! To straszne! -Ty mi to mowisz? Trudno uwierzyc, zeby w tych czasach w jednym z najlepszych szpitali w Los Angeles pacjentka mogla sie przejesc prawie na smierc. Zaszokowana pielegniarka pokrecila glowa. -Jestem jej fanka od dawna. Jeszcze z czasow, kiedy malo kto ja znal, bo byla za gruba. W weekendy pracowala w takich miejscach jak "Sweeney" albo "The Cellar", no wiesz? A potem, gdy przed kilkoma laty zrzucila wage, od razu zauwazyl ja chyba caly swiat. -Pamietam. Nie wiesz przypadkiem, czy leczyla sie w jakiejs klinice? Jej karta to jeden wielki znak zapytania. Chcielibysmy ustalic jakies fakty. -Moze. Nie jestem pewna. Ale bulimia? To obled. -Psychiatrzy mowia to samo. Ona jest stuknieta. Chetnie zabraliby ja na swoj oddzial, gdyby udalo nam sie doprowadzic ja troche do porzadku. Wiesz, co w tym jest najsmieszniejsze, Janet? -Co? -Choc moze to wcale nie takie smieszne, raczej smutne... Mam! Najlepsze okreslenie to "zalosne". Od chwili jej przyjecia jestem przy niej prawie bez przerwy. Przez wiekszosc czasu majaczy, ale zdarzaja sie jej przeblyski swiadomosci i wtedy mowi dziwne rzeczy. -Jakie? -Wezmy dzisiejszy poranek. Myslalem, ze spi. Siedzialem na brzegu lozka i osluchiwalem jej klatke piersiowa. Nagle uniosla powieki i chwycila mnie za nadgarstek. Ze lzami blagala, zebym nie pozwolil jej umrzec. A potem zamknela oczy i znow odplynela. To byla najsmutniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek widzialem. -Biedna kobieta. -Najbardziej zaniepokoil mnie smiertelnie powazny ton, jakim to powiedziala. Jakby naprawde czegos sie bala i jakby... - lekarz urwal. -Jakby co? -Jakby nie miala wplywu na to, co sie z nia dzieje. Zmusil sie do usmiechu. -To troche bez sensu, nie sadzisz? -W dalszym ciagu nie rozumiem, w czym problem. Nie mozecie po prostu trzymac jej na kroplowce, dopoki jej metabolizm, czy co tam jeszcze, nie bedzie w porzadku? -Jasne, gdyby tylko chciala nam w tym pomoc. Ale jakims cudem udaje sie jej wyrwac rurki szybciej, niz zdazymy podlaczyc je z powrotem. -Dlaczego ona to robi, na Boga? -Kto to wie? Psychiatrzy twierdza, ze to pragnienie smierci. -Ale ty w to nie wierzysz? -Jej oczy, Janet... Gdybys zobaczyla jej wzrok, kiedy mowi, na pewno bys zrozumiala. Mimo poznej nocy na szpitalnym pietrze panowala goraczkowa krzatanina. Wyjatkowo wielu pacjentow po operacjach, ktorzy wymagali ciaglej opieki i ogolna liczba piecdziesieciu lozek na oddziale stanowily zbyt duze obciazenie dla personelu skladajacego sie tylko z jednej pielegniarki dyplomowanej i jej trzech mlodszych pomocnic. W normalnych warunkach, pacjentka tego kalibru co Suzanne Fontaine mialaby osobista pielegniarke dyzurna. Ale z taka prosba mogla wystapic tylko rodzina, a nikt nigdy nie slyszal, zeby piosenkarka miala jakichs krewnych. Totez obowiazek opieki nad pacjentka spadl na pielegniarke przelozona. Upewniwszy sie, ze chora spi, kobieta zostawila ja sama. Doskonale wiedziala, jak wazna role w procesie leczenia odgrywa spokojny sen. W glebi slabo oswietlonego korytarza zamajaczyla jakas postac. Miala na sobie pielegniarski uniform, ale nie zachowywala sie jak czlonek personelu. Przemykala pod scianami niczym duch i w koncu niezauwazona dotarla do sali. Silne rece rozpiely klamry skorzanych pasow, ktorymi skrepowana byla Suzanne Fontaine i dziwna zjawa rozplynela sie w mroku. Trzasnely tylko pobliskie drzwi prowadzace na zapasowa klatke schodowa. Pielegniarka wrocila zgodnie z planem o godzinie drugiej. Uslyszawszy odglos kapania, zaintrygowana, zapalila swiatlo. Krople roztworu wyplywaly z luzno zwisajacej rurki i skapywaly do rosnacej na podlodze kaluzy. Pasy umocowane do lozka byly odpiete i odrzucone na boki. Pacjentka zniknela. Pielegniarka natychmiast wezwala ochrone i zawiadomila kolezanki. Wiedziala, ze chora nie mogla uciec winda, ktorej drzwi byly doskonale widoczne z dyzurki. Przelozona ruszyla korytarzem w towarzystwie pracownika ochrony. Pospiesznie sprawdzali sale za sala, ale bez rezultatu. Nagle zwrocili uwage na uchylone drzwi przeciwpozarowe. Na schodach bylo ciemno i cicho. Ostroznie posuwali sie w dol, nasluchujac placzu lub jeku. Ale do ich uszu nie dotarl zaden dzwiek. Trzy pietra nizej natkneli sie na kolejne uchylone drzwi, ktore normalnie powinny byc zamkniete. Stolowka pracownicza byla nieczynna miedzy dziesiata wieczorem a szosta rano. Wsuneli sie do sali i zapalili swiatlo. Ujrzeli tylko porzadnie poustawiane rzedy stolikow z krzeslami na blatach. Z ciemnej kuchni za jadalnia dobiegal cichy szum. Straznik zapalil latarke, skierowal ja przed siebie i wolno wszedl do srodka. Wszedzie walalo sie jedzenie. Lezalo na czystych kafelkach podlogi obok wielkich, buczacych lodowek i w duzych zlewach umieszczonych przy stalowych kuchennych blatach. Krag swiatla przesuwal sie po pomieszczeniu, az wylowil z ciemnosci groteskowa postac Suzanne Fontaine przycisnieta do sciany. Miala na sobie tylko brudna koszule nocna i wydawala sie zdumiewajaco patologicznie wielka. Jej nabrzmiale cialo mialo niezdrowy kolor i przypominalo napeczniala blyszczaca od tluszczu skore gotujacego sie serdelka, ktory za chwile peknie. Pod wzdeta koszula rysowal sie wystajacy brzuch zupelnie jakby kobieta byla w ciazy. W jednej rece sciskala na wpol zjedzona, pokruszona bulke, w drugiej ogryzione do kosci udko kurczaka. Patrzac w swietle latarki na nieszczesna kobiete, Janet przypomniala sobie, co wczesniej mowil jej lekarz o oczach Suzanne Fontaine. Znala je dobrze, ale teraz zobaczyla w nich tak straszne przerazenie, ze doznala wstrzasu. Poruszona do glebi, wydala z siebie okrzyk zgrozy. Straznik nie byl w stanie wymowic slowa; zamarl z otwartymi ustami. Koszmarna maska, wykrzywiona w grymasie potwornego strachu, wpatrywala sie w nich niemo. ROZDZIAL 6 Wytarzala sie w cuchnacym blocie, a potem podniosla i oparla na rekach i kolanach. Lokcie nadal miala zanurzone w odchodach zalegajacych podworze wiejskiego obejscia. Za ogrodzeniem chlewu chwialo sie na niepewnych nogach ciele stojace przy korycie. Lapczywie chleptalo mleko, dopoki jego napecznialy zoladek nie przypominal rozmiarami okraglego, wzdetego brzucha pasacego sie obok konia. W rogu zagrody pochrzakiwal wielki tucznik ryjacy w robaczywych kolbach kukurydzy. Nieco dalej zobaczyla lezaca na boku maciore karmiaca pulchne, brudne prosiaki.Popelzla przed siebie przez cieple, parujace grzezawisko i prychnela, gdy odor wypelnil jej nozdrza. Dobrnela do maciory i rozepchnela na boki jej potomstwo. Prosieta zapiszczaly rozpaczliwie. W sloncu zalsnily odsloniete, wilgotne i wystajace, rozowe sutki. Jacqueline wpatrywala sie w nie jak zahipnotyzowana. Brutalnie odpedzila glodne swinie i bardzo wolno rozchylila drzace wargi, zblizajac je do... Obudzila sie i usiadla na lozku, nieprzytomnie rozgladajac wokol. Trzesla sie na calym ciele. Po chwili do jej swiadomosci dotarlo, gdzie sie znajduje. Wolno opadla z powrotem w mokra od potu posciel. Wzdrygnela sie. Mezczyzna spiacy obok nawet nie drgnal. Jacqueline otrzasnela sie z koszmaru i wrocila myslami do rzeczywistosci. Jak zawsze po takim snie, jej skora byla zimna i wilgotna. Przesuwala palcami po calym ciele. Dotykala roznych miejsc sprawdzajac, czy nic sie nie zmienilo. Serce zamieralo jej na mysl o tym, ze pewnego dnia jej najstraszniejsze obawy urzeczywistnia sie i nagle obudzi sie gruba jak niegdys. Moze nawet bardziej otyla niz w najgorszych czasach bolu i ponizenia. Ale, jak zwykle, i tym razem jej dlonie napotykaly tylko smukle ksztalty szczuplej, zgrabnej kobiety. Polozyla rece na biuscie i potarla brodawki. A potem scisnela nagie piersi, jakby jedynie ich jedrnosc mogla ja uspokoic i powstrzymac niemy krzyk cisnacy sie jej na usta. ROZDZIAL 7 Rick szykowal sie do wyjscia na poranna konferencje w szpitalu, gdy zaczela sie budzic. Przeciagnela sie leniwie. Pocalowal ja, a ona przywitala go usmiechem. Nie otwierajac oczu, przytulila policzek do jego ust.-Kawa stoi obok telewizora - powiedzial. - Spotkamy sie w domu o szostej? -Mhm... - zgodzila sie. Juz niemal zapomniala o zlym snie. W tej chwili ogarnialo ja tylko przyjemne uczucie blogiego lenistwa. Obecnie mogla sobie pozwolic na luksus pozniejszego wstawania. Dawniej, kiedy dopiero zaczynala kariere, bylo inaczej. Teraz, gdy wreszcie wygrzebala sie z lozka, ogladala najpierw poranne wiadomosci. Ze szczegolna uwaga sledzila trwajace trzy minuty migawki z tak zwanego wielkiego swiata. Rick wkladal w przedpokoju plaszcz, kiedy dostrzegl Jacqueline w glebi mieszkania. Miala na sobie jedna z jego koszul. Rozpuszczone wlosy opadaly wijacymi sie pasemkami na naga szyje kobiety. Obserwowal, jak idzie po dywanie z gracja kotki. Uwielbial jej figure; dlugie, zgrabne nogi i jedrne posladki. Wiedzial zreszta, ze uwielbialby wszystko, co mialoby z nia zwiazek. Usmiechajac sie do siebie, wysunal sie z mieszkania i cicho zamknal drzwi. Jacqueline pociagnela lyk kawy, patrzac na ekran telewizora. Na wiesc o smierci Suzanne Fontaine pobladla jak plotno. Krotka wiadomosc zakonczyl fragment koncertu piosenkarki. Widzac jej smukla sylwetke, Jacqueline nagle zrobila sie czujna. Poczula suchosc w gardle, a filizanka i spodeczek zaczely drzec w jej dloniach. Zacisnela palce, az zbielaly jej kostki. Ucho filizanki peklo, kawa chlusnela na dywan, a naczynie upadlo i roztrzaskalo sie na drobne kawaleczki. Przez moment nie mogla oddychac. Jakims cudem udalo sie jej odstawic spodeczek, a potem bezradnie uniosla zdretwiale rece do szyi. Pozniej cofnela sie i opadla na sofe w stanie bliskim omdlenia. Slowa i obrazy przestaly do niej docierac. Moj Boze, tylko nie Suzanne! I nagle Jacqueline ogarnela gwaltowna fala wyrzutow sumienia. Byla jeszcze zbyt oszolomiona, by poczuc gniew towarzyszacy bolesnej stracie. Jej oczy wypelnily sie gorzkimi lzami. Jesli miala do kogos pretensje, to do samej siebie. Od roku nie kontaktowala sie z Suzanne. Och... znala najnowsze plotki, slyszala pogloski... Ale ich ostatnia rozmowa byla pusta gadanina, pozbawiona ciepla. Po co zwlekala, do diabla?! Dlaczego? Gdyby...Usiadla, otarla lzy rekawem koszuli i znow spojrzala na ekran telewizora. Wciaz pokazywano zdjecia jej przyjaciolki z dziecinstwa. Przerazajaco dobrze znala wiekszosc z nich. Najbardziej przygnebiajace wrazenie wywarly na niej te, na ktorych smukla sylwetka piosenkarki ubranej w czarna suknie do zludzenia przypominala zgrabna postac Jacqueline. Droga, najdrozsza Suzanne! Zapatrzyla sie gdzies w przestrzen. Pogrzeb... Bedzie pogrzeb. Moze, jesli rezyser... I gdyby udalo sie jej zarezerwowac lot... Nagle z calej sily uderzyla sie piescia w kolano. Cholera! Niech to jasna cholera! Miala tak napiety program zajec, ze nie bylo co marzyc o wzieciu chocby jednego wolnego dnia. Jacqueline wstala. Na jej twarzy malowalo sie poczucie winy i zal. Otarla kciukiem lze zbierajaca sie w kaciku oka i potrzasnela glowa. Idac w kierunku lazienki, przypomniala sobie pierwszy wspolny z Suzanne wyjazd do Spa. Jakiez byly wtedy szczesliwe! Wziela goracy, kojacy prysznic. Wytarla sie do sucha, naniosla warstwe rozu na papierowoblade policzki i sprobowala sie uspokoic, oddychajac rowno i gleboko. Ale mimo wysilkow, by zapanowac nad emocjami, czula nie tylko smutek, lecz rowniez dziwny lek. Co mi jest? - zastanawiala sie z niepokojem. - Proby w teatrze ida gladko, prowadze czynne zycie towarzyskie, ktorego nie zaklocaja zadne mogace mi zaszkodzic sensacje... Wlozyla bielizne i przyjrzala sie sobie w wysokim lustrze. Zawsze bardzo krytycznie odnosila sie do swojej figury. Cialo stanowilo jej kapital i bardziej cenila sobie wlasne zdanie na jego temat niz opinie innych. Bylo jej biletem wizytowym, przepustka do swiata, w ktorym chciala sie obracac. Karta wstepu na dansingi w "Claudine", eleganckie przyjecia wydawane w "Calvinie" i na spotkania w waskim gronie osobistosci wymieniajacych poufne informacje. W rzeczywistosci ludzie ci wcale nie potrzebowali towarzystwa Jacquelin. Byla zbyt bystra, by nie zdawac sobie z tego sprawy. Wbrew przychylnym uwagom na temat jej aktorskiego talentu, naprawde interesowalo ich co innego: kobiece cialo, a nie dusza. Posylali jej znaczace spojrzenia i przechodzac muskali palcami jej nagie ramiona, stwarzajac zludzenie intymnosci. Na jej widok kobiety odpinaly jeden guzik wiecej, chcac zademonstrowac dekolt. Mezczyzni witali sie z nia serdecznie, ale ich poufalosc miala tylko jedno podloze: biologiczne. Nie miala nikomu za zle, ze stala sie rodzajem symbolu. Wrecz przeciwnie. Taki stosunek otoczenia mogl tylko cieszyc osobe, ktora kiedys czula wstret do samej siebie. Uwielbienie tlumu bylo dla niej najwyzsza nagroda za tamte lata. Jej cialo okreslalo jej egzystencje. Ale choc dalo jej nowe zycie, przypominalo jednoczesnie o przeszlosci i uosabialo wszystko, co miala do stracenia. Jacqueline ogarnela wzrokiem swe odbicie i zagryzla wargi. Lata wprawy w dokonywaniu takiej kontroli mowily jej, ze cos jest nie w porzadku. Moze to biustonosz? Od miesiecy nosila ten sam fason. Tylko ze... Zdjela go i wlozyla inny. I znow przez jej glowe przeniknal cien niepokoju. Zrobilo sie pozno, musiala sie wreszcie ubrac. Zdenerwowana wciagnela na siebie zielona, welniana spodnice i bezowy, kaszmirowy sweter z golfem. Zgodnie ze swym zwyczajem, zawsze najpierw sprawdzala, czy kolor stroju pasuje do jej piwnych oczu. Zadowolona siegnela po szczotke i rozczesala dlugie, kasztanowe wlosy. Potem znow spojrzala na swoje odbicie i poprawila sweter. Ale nadal wydawalo sie jej, ze zle lezy. Czy ja go niedawno nie oddawalam do prania? - usilowala sobie przypomniec. Zapiela w talii pasek, ktory nieoczekiwanie okazal sie dziwnie ciasny. -Cholera jasna... - mruknela, poprawiajac klamre. Obiecala sobie w duchu, ze juz ona porozmawia z ta kobieta w pralni! Trzesacymi sie rekami wlozyla jeszcze welniana kamizelke, w pospiechu narzucila plaszcz i wyszla. Po godzinie dotarla do teatru, weszla tylnymi drzwiami i udala sie do swojej garderoby. Zauwazyla swobodne zachowanie sie czlonkow obsady. Ich nonszalancja wskazywala na to, ze jeszcze nie slyszeli o smierci Suzanne Fontaine. Wkrotce sie dowiedza - pomyslala. - Ale na razie, dobrze jest, jak jest. Wszyscy doskonale wiedzieli o jej przyjazni z Suzanne i teraz nie znioslaby zadnych wyrazow wspolczucia. W ciagu kilku minut znow sie przebrala, tym razem w kostium sceniczny. Poczula, ze uciska ja w pasie. -Ojejku! - westchnela. - Nie sciagalas tego w talii, Phoebe? -Nie, panno Ramsey. Niczego nie ruszalam. Wszystko powinno byc tak, jak wczoraj. -Kto jeszcze mogl zrobic poprawki? -Nikt. Jacqueline nie zadowolila ta odpowiedz. Wzbierala w niej irytacja. -A nie moglo sie zdarzyc, ze mialas zwezic kostium komus innemu i przez pomylke wzielas moj? -Na pewno nie. -Moze pan Berson prosil cie, zebys to zrobila? No powiedz... - zachecila z przyjaznym usmiechem Jacqueline, znizajac glos do konspiracyjnego szeptu. - Nie boj sie. Mnie mozesz zaufac. -Panno Ramsey! Nie ruszylabym ani jednego szwu w kostiumie jakiejkolwiek aktorki bez jej wiedzy. A juz na pewno nie za jej plecami! -Wiec dlaczego to jest takie ciasne, do cholery? -To raczej pani powinna wiedziec, panno Ramsey. Nie ja. Jacqueline spojrzala na kobiete surowo. -Co ty sugerujesz, kochana? -To nie moja sprawa, ale znam jedna aktorke, ktora od pewnego czasu nosi troche przyciasny kostium. Bezczelna! - pomyslala Jacqueline, ale nie odezwala sie. Starsza kobieta oddalila sie z godnoscia, pozostawiajac ja oslupiala z oburzenia. Jacqueline wyszla z garderoby wsciekla i pomaszerowala korytarzem w kierunku garderoby Sheili. Przyjaciolka zabawiala sie wlasnie nadmuchiwaniem balonowej gumy do zucia i obserwowala, jak rozowa kula osiada na jej pulchnym nosie. -Mozesz mnie nazywac "Gumowa Twarz" - sapnela. Jacqueline usmiechnela sie z trudem, przygladajac jej minie. Wygladalo na to, ze Sheila jeszcze nie wie o smierci Suzanne. Dzieki Bogu! - pomyslala z ulga. -Znasz te wiedzme, ktora poprawia kostiumy? - zapytala. -Stara, kochana Phoebe? -Zobacz, jak to lezy - Jacqueline zaczela skubac material. - Miala czelnosc zebrac go w talii bez mojej wiedzy. A kiedy ja o to zapytalam, wyparla sie w zywe oczy i dala mi do zrozumienia, ze zaczynam tyc! - probowala rozesmiac sie na znak, ze to bagatelizuje, ale na twarzy Sheili nie dostrzegla usmiechu. - Co ona sobie wyobraza?! Sheila zlizala z warg resztki gumy. -Spokojnie. Jestes tylko czlowiekiem. Jacqueline przygladala sie przyjaciolce. -Uwazasz, ze jestem drazliwa. -To zdarza sie kazdemu z nas. Nasze mocne strony staja sie naszym najwiekszym ciezarem. -Aha... Nadal zujac gume, Sheila patrzyla na odbicie Jacqueline w lustrze swojej garderoby. Byc moze lekcewazyla problem przyjaciolki - w koncu, w przeciwienstwie do Jacqueline, cale zycie zawsze miala nadwage. Jednak biorac pod uwage fakt, ze Jacqueline byla jej najblizsza przyjaciolka, nie mogla dluzej odkladac tego, co nieuniknione. Od wielu dni czekala na wlasciwy moment i ten moment wlasnie nadszedl. -Jackie, usiadz na chwile, dobrze? Jacqueline zrobila zdziwiona mine i wolno usiadla. Sheila zacisnela wargi, zbierajac mysli. -Posluchaj, zla jestem na siebie, ze musze ci to powiedziec... - zaczela - ale jesli ja ci nie powiem, to kto? -O czym ty mowisz, do diabla? -O tobie, kochanie. Stara, poczciwa Phoebe zapewne tylko probowala byc uprzejma. - Sheila przerwala i spojrzala Jacqueline prosto w oczy. - Straszna prawda jest taka, ze rzeczywiscie przybylo ci dwa czy trzy kilo. Jacqueline byla oszolomiona. -Alez... to niemozliwe - wyszeptala. -A gdzie tak jest napisane? -Dobrze wiesz, ze od trzech lat nie utylam nawet o gram! Od chwili, kiedy zaczelam kuracje! A gdzie znikam co pol roku? Jak ci sie wydaje? Powiedzieli, ze dopoki bede tam przyjezdzac... - Jacqueline uniosla drzace dlonie do ust. Nagle ogarnela ja panika. - Och, Sheila... - odezwala sie ochryplym glosem - gdybym kiedykolwiek znow przybrala na wadze, chyba bym umarla. -Oszczedz mi tych melodramatow. To sie moze zdarzyc kazdemu. Posluchaj... - zaczela pokrzepiajacym tonem. - Pochodzimy troche na cwiczenia do jakiegos klubu i... -Nic nie rozumiesz! - krzyknela przerazona Jacqueline. - To sie w ogole nie powinno zdarzyc! -Ale to jeszcze nie tragedia - usmiechnela sie Sheila. - Pojdziemy razem na lunch? Pogadamy i zaraz ci przejdzie. Jacqueline nie byla w stanie odpowiedziec. Wstala bez slowa i wyszla powloczac nogami. Na korytarzu bezwiednie dotknela palcami bransoletki na prawej rece. Zatrzymala sie wolno, zdziwiona, ze kolko uciska jej przegub. Przeciez nigdy... Nie badz glupia! - przywolala sie do porzadku. - Tuz przed miesiaczka zawsze tak bylo. Proba nie wypadla tak dobrze jak zwykle. Jacqueline grala bez pasji. Wsrod obsady zaczela w koncu krazyc wiadomosc o smierci Suzanne Fontaine. Gdziekolwiek sie obrocila, widziala szepczacych po katach ludzi, unikajacych jej spojrzenia. Choc nie chciala sie do tego przyznac, nie byla w nastroju do pracy. Udawala, ze wszystko jest w porzadku i uwazala, ze zachowuje sie normalnie, ale swoja role odtwarzala mechanicznie. Nie potrafila sie wczuc. Rezyser widzac, co sie dzieje, zapytal, czy dobrze sie czuje. Odparla, ze jest tylko troche zmeczona. Sztywno zeszla ze sceny, ignorujac nerwowe drganie powieki. Probowala sie nawet usmiechnac na mysl o tym, co mowila Sheila. To absolutnie niemozliwe! Weszla do pustego pokoju masazystki. Berson dbal o to, zeby aktorzy mieli wszystko. Zatrzymala sie i spojrzala w lustro zajmujace cala sciane. Przygladajac sie sobie, wolno przesunela palcami od biustu do bioder. Pod kostiumem jej sylwetka wciaz byla smukla, ale jakby zbyt zaokraglona, a nawet troche przyciezka. Niech szlag trafi ten gruby material! Odwrocila sie od lustra i zrobila kilka krokow w glab pokoju. Za stolem do masazu stala pionowa waga lekarska. Dotknela dokladnie wyzerowanego ramienia. Unioslo sie wolno do gory i zakolysalo jak wahadlo. Moze powinna...? Nie badz idiotka! - upomniala sie. Nie korzystala z tego przyrzadu od ponad roku, bo waga jej ciala nigdy sie nie zmieniala. Z pewnoscia nie bylo powodu, by sprawdzac ja teraz tylko dlatego, ze inni zachowuja sie jak dzieci. Szybko wybiegla z pokoju, zdecydowana za wszelka cene uwolnic sie od tego obledu. Za jej plecami ramie wagi poruszalo sie miarowo w gore i w dol. Jacqueline rozpaczliwie pragnela uspokoic sie i odprezyc, ale nie potrafila. Drzala na calym ciele na mysl o tym, ze bedzie musiala stawic czolo swym najskrytszym obawom. Bo moglo sie okazac, ze jej koszmarny sen przestal byc tylko snem. CZESC DRUGA Od poprzedniego grudnia ROZDZIAL 1 Po zejsciu z planu kolejnego odcinka Hospicjum, Jacqueline znalazla w swojej garderobie plik wiadomosci. Lezaly na toaletce, starannie spiete przez studyjna recepcjonistke, tuz obok stosu kuponow rabatowych. Zostaly ulozone datami, w takiej kolejnosci, w jakiej nadchodzily. Jacqueline westchnela; byla bardziej znudzona niz zmeczona. Usiadla przed lustrem do makijazu oprawionym w rame ozdobiona blyszczacymi perlami i pomyslala apatycznie, ze przejrzenie korespondencji zajmie jej cala wiecznosc. Na razie postanowila zajac sie usunieciem z twarzy charakteryzacji.-O, to znowu ja - szepnela do wlasnego odbicia, gdy zmyla gruba warstwe rozu. W jej glosie pobrzmiewalo glebokie zadowolenie, wrecz dziecieca radosc z tego, co zobaczyla. Zabrala sie do przegladania poczty z entuzjazmem najedzonej do syta lwicy w porze drzemki. Wiekszosc listow miala nieistotna tresc i z powodzeniem mogl sie nimi zajac jej agent. Ale ostatni skrawek papieru przykul jej uwage na tyle, ze wyprostowala sie i ze zdumieniem uniosla brwi. Po chwili jej twarz rozjasnil usmiech. -Sheila? - powiedziala glosno, jakby chciala sie upewnic, ze to prawda. - Tutaj? Teraz? Pospiesznie wystukala numer na klawiaturze telefonu. Czekajac na polaczenie, przechylila glowe, usmiechajac sie do wspomnien. -Laverne! - wykrzyknela wesolo, gdy w sluchawce odezwal sie znajomy glos. -To moze byc tylko Shirley - padla odpowiedz. Podczas goraczkowej paplaniny Jacqueline ustalila, ze Sheila natychmiast wychodzi ze swojego hotelu w srodmiesciu, lapie taksowke i przyjezdza do studia na West Side. Nie czas na uprzejmosci, kiedy jest co swietowac: Sheila wrocila! Dalsza rozmowa moze poczekac, dopoki sie nie spotkaja. Jacqueline nie widziala przyjaciolki od dwoch lat. Zadzwonila do portierni i uprzedzila, ze zjawi sie niejaka Sheila Hastings i nalezy ja wpuscic. Potem zrzucila bialy stroj pielegniarki, w ktorym grala wiekszosc scen i odszukala w szafie dzinsy. Rozsadzala ja energia. Ponownie wyszczotkowala dlugie wlosy, co zajelo jej dziesiec minut i przez caly czas chichotala jak wariatka. Wciagnela na siebie luzny sweter i w tym samym momencie rozleglo sie pukanie. Przebiegla przez pokoj, szarpnela drzwi i otworzyla je na cala szerokosc. -Ta, da! - wykrzyknela rozposcierajac ramiona. Nie musiala zapraszac Sheili do wejscia. Objely sie serdecznie, sciskajac i klepiac po plecach. Jacqueline odsunela przyjaciolke i przyjrzala sie jej rozpromieniona. -Ty cholero! Dlaczego mnie nie uprzedzilas, ze przyjezdzasz? -Och... Chodzilo o element zaskoczenia - odparla Sheila. Jej glos nabral bardzo brytyjskiego brzmienia. - Gdybys wiedziala, pewnie ozdabialabys w tej chwili drugie pudlo wazeliny. Jacqueline zarumienila sie na to wspomnienie. -Boze! Juz prawie zapomnialam. Zachowalysmy sie wobec niego strasznie. -Masz na mysli to, ze paczka byla platna przy odbiorze, czy to, ze dostal ja na urodziny? - Sheila zbyla te wyrzuty sumienia machnieciem reki. - Facet sobie zasluzyl. A swoja droga, pewnie teraz jest nam wdzieczny. Takim ludziom wychodzi na zdrowie, jak trzymaja sie z daleka od szaletow. Zrzucila z ramion ciezki, zimowy plaszcz i Jacqueline rozwiesila go w szafie. Potem usadowila sie na jednym z foteli rezyserskich zagracajacych pokoj. Przyniosla ze soba sterte gazet. -Skoro juz mowa o "ciotach", to wiesz, jak cie nazywaja stare ciotki w Londynie? Krolowa mydlanych oper. - Sheila zamilkla na chwile. - To zabawne, ale wcale sie nie zmienilas. -Ty tez nie. Jacqueline przyjrzala sie z usmiechem twarzy przyjaciolki. Sheila wygladala dokladnie tak samo, jak kiedys. Wciaz miala pulchne, czerwone policzki i poruszala sie z gracja otylej matrony. Sheila przerzucila gazety, ktore trzymala na kolanach. -Uwaznie sledze twoje poczynania, zeby byc na biezaco. A nuz przeoczylabym jakas skrobanke albo zareczyny i co wtedy? Jacqueline westchnela i rzucila okiem na plik tygodnikow pelnych sensacyjnych doniesien. -Skad to wszystko wzielas, na Boga? -Z hallu hotelowego. Zadziwiajace, co oni tam sprzedaja. Wolalabym "High Times". Ale trudno. Zobaczmy... - przerwala i zaczela wolno przewracac kartki. - O rany! Zle sie prowadzisz. Kiedy znajdujesz na to czas? -Pokaz mi to! Ale juz! Jacqueline wyrwala przyjaciolce pismo. Wygladzila okladke i spojrzala na tytul magazynu. Nic dziwnego - pomyslala. Trzymala w rekach "Score", plotkarski tygodnik kierujacy sie zasada "maksimum nakladu, minimum skrupulow". Przyjrzala sie naglowkom. -"Cudowne dziecko przezylo przeszczep mozgu"? - zapytala. -Czytaj dalej - zachecila Sheila, otwierajac nastepny magazyn lezacy na jej kolanach. -"Sperma lososia zmniejsza ryzyko raka"? -W srodku, moja droga. Jacqueline otworzyla gazete. -"Poznalismy sie, kiedy splunal mi na but"? -Glupia! Na odwrocie. -A tak... - Jacqueline skinela glowa. - "Gwiazda serialu Hospicjum, J.R.: Jestem zakochana". - Przeczytala kilka pierwszych linijek artykulu. - Ciekawe, dlaczego Bernie nic mi o tym nie wspomnial? -Bo jest twoim agentem, a nie adwokatem. -Nie chce mi sie przekopywac przez to cale nudziarstwo, Sheil. W dwoch slowach: wedlug nich, w co wdepnelam tym razem? Sheila zachichotala szatansko. -Chryste, Jackie... Rzekomo sypiasz z facetem od trzech miesiecy i jeszcze nie znasz jego nazwiska? -Nie wyglupiaj sie. O kogo chodzi? -O Nicka Tuckera. -Zartujesz? - Jacqueline zmiela gazete i odwrocila sie z wyrazem obrzydzenia na twarzy. - Chyba sie porzygam. -Zaczekaj, to jeszcze nic. - Sheila przewrocila strone i podsunela ja Jacqueline. - Nie rozumiem, kochanie, dlaczego mi nie powiedzialas, ze jest dla ciebie bez znaczenia, czy twoj facet jest impotentem, czy nie? -Pod warunkiem, ze umie gotowac - westchnela Jacqueline. Wziela do rak pismo i spojrzala tam, gdzie wskazala Sheila. - "Czego przede wszystkim oczekuje od meza Jackie Ramsey" - przeczytala glosno. - To moze byc interesujace. - Przebiegla wzrokiem tekst. - Boze! Skad oni to wzieli? Chcialabym wiedziec o moim zyciu seksualnym tyle, co autorzy tej historyjki. -Jestem rozczarowana. Czy to znaczy, ze nie bedzie dalszych pikantnych szczegolow? -W kazdym razie, nie w tym tygodniu. Sheila byla zaskoczona naglym przygnebieniem przyjaciolki. Cisnela gazete do kosza na smiecie. -Hej, nie zachowujesz sie wcale jak Jackie, ktora znam. Uszy do gory. Wiesz, ze malo brakowalo, a do tej pory obie bylybysmy kelnerkami. Jacqueline rozchmurzyla sie. -Masz racje - powiedziala ze smiechem. - Od czasu do czasu ktos powinien mi o tym przypominac. Dzwonilas juz do Grace? -Pomyslalam, ze razem ja zaskoczymy. Jacqueline wycelowala w przyjaciolke palec i udala, ze pociaga za spust. -Super! Poderwala sie z fotela i podeszla do szafy, zeby sie ubrac. Sheila z usmiechem obserwowala, jak przyjaciolka wklada na siebie cieple rzeczy. Nawet ona nie byla w stanie dostrzec zadnej zmiany w wygladzie Jackie. Jacqueline prezentowala sie tak samo doskonale, jak w dniu wyjazdu Sheili do Anglii. Mimo zimy jej dlugie, kasztanowe wlosy lsnily slonecznym blaskiem, wargi blyszczaly jak dawniej, a opalona cera wciaz przypominala o minionym lecie. Jacqueline byla wysoka, miala metr siedemdziesiat wzrostu, a dlugie futro podkreslalo jej smukla sylwetke. Ale najwieksze wrazenie robily jej zgrabne nogi. Oczywiscie nie zawsze tak bylo; Sheila doskonale o tym wiedziala. Ale nawet w czasach, gdy dwie grube przyjaciolki byly jeszcze nikomu nie znane, nogi Jacqueline zwracaly uwage. Wciaz o tym myslala, kiedy trzymajac sie pod rece wychodzily ze studia. Pewne rzeczy nie zmieniaja sie nigdy. Jacqueline nadal przechylala na bok glowe, gdy plotla, co jej slina na jezyk przyniosla. Swoboda mowienia swiadczyla o sile jej charakteru i osobowosci, ale tego nerwowego gestu dziewczyna nie mogla sie pozbyc tak latwo, jak zbednych kilogramow. Boze... - pomyslala Sheila - dokonala tego ot tak, niemal w cudowny sposob. Stala sie szczupla w przeciagu kilku zaledwie tygodni. Portier zawczasu przywolal taksowke i gdy zatrzymala sie przy krawezniku, usluznie otworzyl drzwi samochodu, czekajac az wsiada. Tuz obok wejscia do budynku czatowali trzej paparazzi. Kiedy obie kobiety wyszly na zewnatrz, natychmiast uslyszaly charakterystyczne dzwieki towarzyszace robieniu zdjec. -Prosimy o usmiech, Jackie! - zawolal jeden z fotografow. -Mozesz odwrocic sie profilem? - zaproponowal drugi, pstrykajac raz za razem. - I chcialbym rzucic okiem na twoja figure. Sheila dostrzegla cien usmiechu na twarzy przyjaciolki i ucieszyla sie. Wiedziala, jak wielka przyjemnosc sprawia Jacqueline zainteresowanie towarzyszace od niedawna jej osobie. -Nie dzis, chlopaki! Jak rozepne futro, zmarznie mi pupa. Wpakowaly sie na tylne siedzenie taksowki i Jacqueline poprawila wielkie, ciemne okulary, ktore omal nie spadly jej podczas wsiadania. -To moja "maska anonimowosci" - usmiechnela sie. Sheila nalegala, zeby najpierw wstapily do "Bloomingdale'a". Powiedziala, ze po dwoch latach nieobecnosci stesknila sie za zapachem dolarow i wielkiego kapitalu, tak niepodobnym do woni brytyjskich funtow. "Bloomie" i tak znajdowal sie na ich trasie do Grace, ale kiedy Sheila zobaczyla ilosc poliestru na wystawie, natychmiast zawrocila. Pomocna bryza laczaca sie z podmuchami znad East River sprawia, ze nowojorska Trzecia Aleja nalezy do najbardziej wietrznych ulic w miescie. W ten ponury, zimny wieczor predkosc wiatru dochodzila w porywach do stu kilometrow na godzine. W powietrzu fruwaly kapelusze zrywane z glow i smieci. Byla wczesna pora kolacji i na srodmiejskiej arterii panowal duzy ruch. Mezczyzni chowali glowy w ramiona i podnosili kolnierze, a kobiety przytrzymywaly na udach poly plaszczy i chwytaly kolorowe welniane szaliki trzepoczace niczym proporce. Na domiar zlego, zaczal padac gesty snieg i biale platki niesione wichura ograniczaly pole widzenia do minimum. Na tym tle wyroznialy sie dwie mlode kobiety maszerujace pod ramie przed siebie i nie zwracajace uwagi na snieg oblepiajacy ich okrycia. Przecinajac Szescdziesiata Ulice, skierowaly sie do widocznej w oddali malej restauracyjki. Po chwili Jacqueline i Sheila dotarly do ich dawnego miejsca pracy. Stopien przed wejsciem pokrywala cienka warstwa sniegu. Na nieszczescie, Sheila zle postawila na nim stope i poslizgnela sie. Siedzacym w lokalu klientom ukazal sie niecodzienny widok wyrzuconych do gory nog. Przez ulamek sekundy Sheila wydawala sie unosic w powietrzu, potem ciezko opadla na ziemie. Zaskoczona Jacqueline zamarla z otwartymi ustami. Sheila rozmasowywala miesnie, gdy w drzwiach ukazala sie czyjas postac. Upewniwszy sie, ze jej byla pracownica jest cala i zdrowa, Grace usmiechnela sie z politowaniem i wolno pokrecila glowa. Sheila podniosla na nia wzrok. -Niespodzianka! -Moglam sie domyslec - zaczela gderac Grace. - To znowu wy. Duet Laverne i Shirley. -Nie udawaj. Przeciez jestes zachwycona, ze nas widzisz. -To byl pomysl Sheili, zeby tu wpasc - odezwala sie Jacqueline. Grace wyciagnela ramie. -Przedstawiasz zalosny widok, dziecino. Daj mi reke. Sheila chwycila pomocna dlon i podniosla sie z chodnika. Obejrzala swoj plaszcz i otrzepala sie ze sniegu. Potem klepnela sie w biodro. -Dodatkowa warstwa tluszczu czasem sie przydaje. -Wejdzcie, dziewczyny. Jak bedziemy tu stac, wszystkie zamarzniemy. Grupka stalych bywalcow lokalu przygladala sie z zaciekawieniem przechodzacej obok nich Sheili. Sklonila sie i powiedziala z rozbrajajacym usmiechem: -Dzieki za oklaski, chlopcy. Nastepny numer wykonam za dziesiec minut. Zdjela plaszcz, przerzucila go przez ramie i weszla za barowy kontuar. W kacie siedzialy juz Grace i Jacqueline. -Nauczylas sie tego w Londynie? - zagadnela Grace. -Nie. W Anglii ludzie padaja na twarz, nie na tylek. -Lepiej uwazaj, co mowisz, kochana. Moja matka byla z domu Chamberlain. Rozmowa urwala sie i przez chwile panowala krepujaca cisza, co czesto zdarza sie podczas spotkan osob, ktore dlugo sie nie widzialy. Ale radosc z faktu, ze znow sa razem byla oczywista. Trzy kobiety laczyly silne wiezy emocjonalne. W koncu Jacqueline przemowila pierwsza. -Jak za dawnych czasow, co Grace? Szorstka wlascicielka lokalu wzruszyla sie. -O, tak... - przyznala, czujac pod powiekami naplywajace lzy. - Moglabym zamknac oczy i zapomniec, ze stad odeszlyscie. -O Chryste... - Sheila rozpostarla ramiona i przyciagnela do siebie przyjaciolki. - Cos wam powiem. Poczujecie sie lepiej jak przetre kontuar? -Odwal sie! - Grace odsunela sie, otarla lzy i zrobila grozna mine. - Ja moge co dzien ogladac w telewizji... - wskazala glowa Jacqueline - ale ty jestes mi winna pare informacji. Piszesz dwa razy do roku i to ma wystarczyc? I co ja mam sobie myslec? Chce wiedziec o wiele wiecej niz to, co czasem donosi mi Jackie. Sheila wziela gleboki oddech. -Trzymaj sie dobrze, Grace - zaczela i mrugnela do Jacqueline. - Jestem honorowym czlonkiem parlamentu, wrocilam wlasnie z inspekcji garnizonu na Falklandach i nie obchodzi mnie, co pisza w gazetach: ksiaze Andrzej i ja zerwalismy ze soba. Rozmawialy w ten sposob przez nastepna godzine, raz bardziej, raz mniej powaznie, ale serdecznie. Sheila snula opowiesc o swych nowych doswiadczeniach malo znanej amerykanskiej aktorki wystepujacej w brytyjskim teatrze i o ciernistej drodze wiodacej do sukcesu na londynskiej scenie. Grace przerywala jej opowiadaniem o swoich obowiazkach za barowym kontuarem, ale mimo ciaglego wtracania sie najwazniejsze fragmenty relacji przyjaciolki nie uszly jej uwadze. -Wiec nie wracasz tam? - zapytala w koncu. -Nie w tym roku - odrzekla Sheila. - Sztuka miala powodzenie. Osiemnascie miesiecy na afiszach to niezle jak na Londyn. Ale nie bylam w formie, zeby jechac w trase, wiec... witaj Nowy Jorku, jestem z powrotem! Pomysl, Jackie, czy w tym miescie nie znalazloby sie cos odpowiedniego dla osoby z moja pozycja. Musialabym tylko zrzucic z piecdziesiat kilo wagi. Jacqueline w zamysleniu zagryzla wargi. -Zastanowmy sie... Stacja PBS szuka kobiety do programu dla dzieci. Wystapilabys w przebraniu strusia. -To "Ulica Sezamkowa"? -Nie, cos innego. Nie serial, tylko jednorazowa sprawa. -Zawsze lubilam piorka. -Ale musialabys miec co najmniej metr osiemdziesiat wzrostu. -Moge wlozyc buty na wysokich obcasach. - Sheila otworzyla lodowke i wyciagnela z niej duzy, podluzny owoc. - Co to za dziwolag? -Papaja - wyjasnila Grace. -Ach, to cos, co przepisal mi lekarz. Znalazla noz, zdjela delikatna skorke, pokroila miazsz na czastki i zmieszala z ananasem z puszki. Jacqueline i Grace obserwowaly ja ze zdziwieniem. -Myslalam, ze nadal trzymasz sie chudego mleka i zimnych wedlin - powiedziala Jacqueline. -Tak bylo jeszcze do zeszlego tygodnia, ale ta dieta to niewypal. Nie stracilam nawet uncji. Zaloze sie, ze zawierala za duzo zwierzecego tluszczu. -A teraz co? Wylacznie ananas i papaja? -Jasne, ze nie... - Sheila napchala sobie usta salatka owocowa. - Mozna jesc prawie wszystkie owoce, jakie sie chce. Bez ograniczen, rozne warianty. I co ty na to? Grace zastanowila sie. -Dieta, powiedzialabym, wybuchowa. Sheila odlozyla lyzke. -Co prosze? -Gdybym jadla same owoce i nic poza tym, mialabym takie gazy, ze moglabym sie uniesc w powietrze niczym sterowiec. Jacqueline spojrzala na Sheile i usmiechnela sie. Cieszyla sie z jej powrotu. Dobrze bylo znow miec przyjaciolke przy sobie. Od chwili wyjazdu Sheili, z nikim nie czula sie tak dobrze i nikomu nie mogla tak zaufac. Wyjrzala przez okno. Snieg przestal padac, ale wiatr nie stracil na sile. Ostatni klient wyszedl i Grace wziela sie za sprzatanie. W telewizji Walters wlasnie zaczynala swoj kolejny wywiad. Jacqueline i Sheila z uwaga wpatrzyly sie w ekran. Rozmowczynia slynnej dziennikarki byla gwiazda filmowa, ktora najwieksze sukcesy odnosila dwadziescia lat wczesniej. Ale nawet teraz jej kontrakty opiewaly na siedmiocyfrowe sumy. Mimo ze nie grywala juz glownych rol, wciaz pozostawala w centrum zainteresowania reporterow zbierajacych plotki o takich slawach jak ksiezna Karolina czy Jackie-O. -To jest ktos, no nie? - zachwycila sie Grace. - Widzialam kazdy jej film przynajmniej dwa razy. -Jestes stuknieta - odparla Sheila. - Ona ma mniej wiecej tyle talentu, co australijski dingo. Kiedys umiala tylko rozkladac nogi i nic wiecej. Teraz juz nawet tego nie potrafi. Szczerzy zeby i robi slodkie miny, to wszystko. Mam racje, Jackie? Jacqueline nie odpowiedziala. Zahipnotyzowal ja wyglad kobiety. Poczula chlod na karku i lekkie pulsowanie w skroniach. Patrzyla na ekran, jakby zagladala do kulistego akwarium powiekszajacego kazdy szczegol i obnazajacego kazda niedoskonalosc. Uplyw czasu nie okazal sie laskawy dla aktorki. Jej walka z tusza byla powszechnie znanym faktem. Ale to, co ktos inny moglby zlekcewazyc jako malo wazna potyczke, dla Jacqueline urastalo do rangi krwawej bitwy. Widziala tylko straszna przemiane: dolna warga kobiety wydymala sie i laczyla z faldami podbrodka, a obwisla skora na policzkach zlewala sie z szyja tworzac odrazajace podgardle. Po gladkiej, jedrnej cerze i ostro zarysowanej linii szczeki nie pozostal zaden slad. Zwaly tluszczu poruszaly sie, gdy mowila i zdawaly sie szydzic z Jacqueline. ROZDZIAL 2 Allison Wade zdecydowala sie w koncu wyznac milosc Brandonowi McCall, ale ten umieral na bialaczke, wiec najlepsza przyjaciolka Allison, rowniez pielegniarka, Margo Tyler, przestrzegla ja przed tym, widzac, co sie swieci. Przeciez wlasnie trzezwo myslaca, choc wrazliwa Allison zawsze twierdzila, ze taki zwiazek z pacjentem to szalenstwo, bo los wszystkich pensjonariuszy najwiekszego hospicjum w miescie jest przesadzony. Jednak McCall byl mlodym i utalentowanym poeta i pisal wiersze dla Allison, co wydawalo sie tym bardziej wzruszajace, ze zostal porzucony przez Erike, czego Allison nigdy nie mogla jej wybaczyc. Ale ten fakt sprawial rowniez, ze jeszcze mocniej przywiazala sie do McCalla, zwlaszcza po tym, jak lekarz, doktor Bradley Worthington nazwal jego przypadek beznadziejnym. Nadszedl czas na ich pierwszy pocalunek.-Na miejsca! - wezwal rezyser. Jacqueline wrocila z charakteryzatorni z wlosami upietymi do gory i ciasno upakowanymi pod pielegniarskim czepkiem. Gdy wchodzila na plan, rozlegl sie cichy gwizd podziwu. Obejrzala sie i zobaczyla jednego z nowych czlonkow ekipy zdjeciowej patrzacego z uznaniem na jej sylwetke. Usmiechnela sie lekko. Przez moment myslala o swojej figurze z wielkim zadowoleniem. To dzieki wyjatkowo zgrabnym ksztaltom Jacqueline jej agent zorganizowal podczas przerw w kreceniu serialu kilka krotkich sesji zdjeciowych. Portret aktorki ozdabial teraz okladki wielu magazynow mody, choc ze zdziwieniem stwierdzila, ze czuje sie duzo lepiej pozujac w kostiumie plazowym lub stroju gimnastycznym dla pism zajmujacych sie sprawnoscia fizyczna. Zrobila dla trykotow to, co Brooke Shields dla dzinsow. Wczesniej rozpowszechnila wlasny styl aerobiku. Kiedy w "Newsweeku" opublikowano "Krotki kurs gimnastyki wyszczuplajacej i cwiczen tanecznych Jacqueline Ramsey", sprzedaz magazynu pobila wszelkie rekordy. Jacqueline byla w siodmym niebie. Miala obsesje na punkcie tego, zeby byc szczupla i szczupla pozostac. Pracowala nad tym i dazyla do tego wszelkimi mozliwymi sposobami, bo szczupla sylwetka uczynila ja szczesliwa. Scena milosna nie wypadla dobrze. Jacqueline zastanawiala sie, czy powodem nie jest jej brak doswiadczenia. Przez trzy lata, od kiedy Hospicjum mialo najwieksza ogladalnosc ze wszystkich popoludniowych seriali, pocalowala przed kamera tylko trzech mezczyzn, choc tamte sceny nakrecono bez powtorek. Mialy byc tylko elementami niewinnych flirtow Allison, gdy tym razem bedzie przezywac na ekranie pierwszy prawdziwy romans. Nie - doszla do wniosku. To nie jej wina. To przeciez nie ona skrecala sie ze smiechu podczas dwoch pierwszych ujec, tylko jej partner - aktor grajacy McCalla. Usmiechnela sie w duchu. Morrison zawsze wybierze sobie najmniej odpowiedni moment, zeby szczerzyc zeby. -Keith... - odezwal sie rezyser. - Czy moglbys laskawie nie mrugac do kamery i nie macac Jackie po biuscie przy powtorce? -Przeciez wie pan, ze jestem najwyzszej klasy zawodowcem. -A ty, Jackie? Masz jakies uwagi? -Co powinnam zrobic, kiedy bedzie mial wzwod? -O Chryste! Nie mozecie byc powazni? Jestesmy juz pol godziny do tylu. Pieprz jego wzwod! -Chce pan, zebym pieprzyla jego wzwod? -Ona jest naprawde przebojowa, panie Hammill - powiedzial Morrison. - Popieram ja w stu procentach. -Poddaje sie - rezyser wzruszyl ramionami. - Chcecie sie wyglupiac, prosze bardzo. Tylko dajcie mi znac, jak skonczycie. -Jackie, mam genialny pomysl! - zapalil sie Morrison. - Posluchaj. Najpierw odegramy te scene ze wszystkimi sprosnymi szczegolami i sprzedamy wylacznosc kablowce, a potem powtorzymy ja przyzwoicie. No dalej, pomoge ci sie rozebrac... - zaczal odpinac jej guziki. Odepchnela go i zajela miejsce na planie. Morrison westchnal, poprawil wlosy i przylaczyl sie do niej. -Niektore kobiety w ogole nie maja glowy do interesow - mruknal. Swiatla przygasly i kamery podjechaly do aktorow, zeby zrobic zblizenie. Scenariusz przewidywal, ze siostra Wade odbedzie dluga rozmowe z pacjentem siedzac na brzegu lozka, potem ta pogawedka stanie sie bardziej intymna, wreszcie nastapi pocalunek. Dialog wypadl dobrze, ale milosne uniesienie odegrali katastrofalnie. Teraz byli gotowi do powtorzenia tej sceny i za moment mialo nastapic ujecie. Nagle Morrison zaczal sie wiercic. -Zaloze sie, ze nie zmienili poscieli - warknal. -Keith, prosze cie! - zawolal blagalnie rezyser. - Mozemy zaczynac? -Tak, tak, oczywiscie. Po godzinie zakonczyli wreszcie krecenie sceny majacej trwac osiemdziesiat sekund i Jacqueline wrocila do swojej garderoby z lekkim usmiechem na ustach. Ostatecznie wszystko poszlo dobrze. Co za kretyn z tego Morrisona. Byla ciekawa, czy naprawde wierzy w barwne opisy jej prywatnego zycia zamieszczane w brukowcach. Na planie rzadko opowiadala o swoich sprawach osobistych, bo wlasciwie nie miala o czym. Przez ostatnie trzy lata pracowala od switu do poznej nocy piecdziesiat tygodni w roku. Zdumiewalo ja, w jaki sposob fotografom udaje sie wytropic ja na tych nielicznych przyjeciach, na ktorych bywala i potem ilustrowac zdjeciami tytulowe strony magazynow drukujacych niekonczace sie historyjki o jej milosnych przygodach. Moje zycie seksualne... - pomyslala niechetnie. - Gdybyz oni wiedzieli, jak nieszczesliwie sie zaczelo. Ogrzewanie malego samochodu nie moglo sobie poradzic z zimowym chlodem i szyby pokryla mgla oddechow. Palce chlopaka, z ktorym miala randke, byly lodowate, gdy wykrecaly jej nadgarstek. -No, co z toba? Przeciez wiem, ze tego chcesz. Dla kogo to chowasz? -Czy moglbys odwiezc mnie do domu? -Jasne, tylko najpierw daj sie tam dotknac. -Prosilam, zebys trzymal rece przy sobie. - Poczatkowo wydawal sie jej powaznym studentem. Teraz okazalo sie, ze chce tylko tego, co wszyscy. -Hej, wyluzuj sie! Szesnastka to juz nie taki mlody wiek. -Matka mnie zabije, jak nie wroce do dwunastej. We wnetrzu zaparkowanego samochodu zapadla pelna napiecia cisza. Oddech chlopaka byl lodowaty. Gdy lizal jej policzek i szyje, siedziala sztywno jak posag. -Wiesz co? Jak tak ci sie spieszy, to tylko wejdz na mnie, dobra? -Jestes obrzydliwy. Odsunal sie wsciekly i uruchomil silnik. -Zadowolona? Ale cos ci powiem, kochanie. Przeceniasz sie. Jezeli ktos tu jest obrzydliwy, to ty. Wiesz, ze wszyscy nazywaja cie gruba swinia? Twoje miejsce jest w chlewie, z innymi maciorami! Jeszcze teraz to wspomnienie przejmowalo ja dreszczem. Trzesly sie jej rece, kiedy zamykala drzwi garderoby. Probowala nie myslec o tym wiecej i zaczela przegladac korespondencje. Znalazla informacje, ze dzwonila Sheila i wiadomosc od agenta, ze zalatwia Jacqueline wystep w Donahue Show w Swieta Bozego Narodzenia. Dlaczego nie? - pomyslala. W tym dniu nie miala zdjec, a matka zamierzala wrocic z St. Thomas dopiero w Nowy Rok. Wykrecila numer agenta i zaczela zdejmowac z siebie kostium. Podczas rozmowy nagle zamilkla i pobladla. -Boze, co za zbieg okolicznosci... Nie, nic, tylko cos sobie pomyslalam. Ze wszystkich gwiazd, ktore kiedys mialy nadwage, wybrali akurat mnie... Zartujesz?! Richard Simmons, Lorraine Taylor i kto?... Nie, nigdy nie mialam okazji... W porzadku, jesli tak uwazasz... Powiedz im, ze zalatwione. Jacqueline niepewnie odlozyla sluchawke. Wciaz myslala o tamtych czasach, ktorych nie mogla wymazac z pamieci. O upokorzeniu, jakie przezyla zaraz po przyjezdzie do Nowego Jorku. Wlasnie wtedy, w wieku dwudziestu jeden lat, nauczyla sie, ze swoja wage nalezy sprawdzac tylko raz w tygodniu, nie czesciej. Ciagle czula glod - zywiac sie przez wiele dni wylacznie rybami, nie mogla sie najesc. Wciaz ssalo ja w zoladku. Spodziewala sie, ze zrzucila przynajmniej trzy kilo. Ale kiedy rozebrala sie, by jak w kazda sobote przystapic do porannego rytualu wazenia sie, spotkal ja srogi zawod. Byla wprost zalamana. Skala wskazywala, ze ubylo jej zaledwie niecaly kilogram. Odkrecila prysznic i czekajac, az woda sie nagrzeje, przygladala sie swojej figurze w lustrze. Czy rzeczywiscie miala "grube kosci", jak to sugerowala matka? Byc moze nalezalo to uznac za jeszcze jeden eufemizm okreslajacy nadwage podobnie jak "maly grubasek", jak ja nazywano w dziecinstwie, czy "taki masz uklad hormonalny", jak mowiono, gdy stala sie nastolatka. W gruncie rzeczy, kazda czesc jej ciala z osobna wygladala zupelnie dobrze. Miala pelne, okragle piersi, zgrabne nogi i regularne rysy twarzy. Ale oceniajac calosc, czegos bylo za duzo. Dawno przekonala sie, ze osiemdziesiat piec kilo to po prostu dla niej zbyt duzo. A najwiekszym ciosem dla ego Jacqueline i najdotkliwsza obraza byly szepty, ktore czasami udawalo sie jej przypadkiem podsluchac: "I pomyslec, ze ma taka piekna twarz...". O wiele latwiej pogodzilaby sie z faktem, ze ma nadwage, gdyby byla brzydka. Uwazala, ze wtedy nie przejmowalaby sie. Ale naprawde miala ladna twarz; wiedziala o tym od lat. Ta twarz moglaby byc jeszcze piekniejsza, bardziej interesujaca, gdyby nie nalezala do kobiety korpulentnej. Miej odwage przyznac sie do tego przed sama soba - powiedziala sobie w duchu wchodzac pod prysznic. - Jestes zwyczajnie gruba. Stosowanie diet nie bylo jej obce. Od dawna z zapalem wyprobowywala kazda nowa metode odchudzania sie. Zaczela jako pulchna czternastolatka dziesiec lat wczesniej. Przez ten czas zrzucila setki kilogramow tylko po to, by zaraz z powrotem przytyc. Nie istniala taka magiczna kombinacja potraw, ktorej by nie znala. Zawartosc jej lodowki przypominala wnetrze chlodni na zapleczu restauracji serwujacej dania z roznych stron swiata. Prosciutto, genue i wode Vichy wyparly z czasem potrawy z ryzu, a potem wysokoproteinowe jajka skandynawskie i soja, przeplatane sushi, kozim mlekiem i chudym twarozkiem. Teraz miala w jadlospisie krajowe i egzotyczne owoce: granaty, kiwi, melony, guave i tamarynde. Narkotyki nie sprawdzily sie. Amfetamina, ktora dostala w college'u od przyjaciolki paradoksalnie wzmagala tylko jej apetyt zamiast go oslabiac. Kiedys, w gescie rozpaczy, sprobowala suszonego wyciagu z tarczycy, naparstnicy i diuretyku. Ta mieszanka, popularna w kregach znajomych Jacqueline, nie wyszla jej na zdrowie. Wyladowala w szpitalu z odwodnieniem organizmu, niedoborem potasu i arytmia serca. Przed dwoma laty probowala nawet, choc niechetnie, uprawiac sport. Po kilku dniach morderczego biegania trafila do lekarza z bolesnie opuchnietymi kolanami i kostkami. Diagnoza brzmiala: chroniczne oslabienie wiezadel. Jak na ironie, specjalista pocieszyl ja, ze bedzie mogla nadal uprawiac jogging, o ile najpierw... troche schudnie. Czasowy zakaz biegania nie zmartwil jej zbytnio, gdyz do tej metody miala szczegolna awersje. Nie, zeby sie w ogole nie ruszala: w poniedzialki i czwartki uczeszczala na kurs tanca w poblizu Actors' Studio, a co dzien rano i wieczorem gimnastykowala miesnie brzucha i posladkow zgodnie z programem opracowanym przez Jane Fonde. Czula sie potem sprezysta, ale nadal gruba i doszla do wniosku, ze miesnie ladnie wygladaja tylko pod warunkiem, ze nie przykrywa ich warstwa tluszczu. W rzeczywistosci, gdy Jacqueline byla ze soba calkiem szczera, co zdarzalo sie jej zreszta bardzo czesto, przyznawala, ze kazdy sposob na schudniecie jest dobry, jesli stosuje sie go regularnie i bez przerwy. A tymczasem brakowalo jej wytrwalosci. Mizerne efekty podejmowanych prob szybko podkopywaly jej wiare w siebie. Najmniejsze niepowodzenie i rozczarowanie, ze zbedne funty nie znikaja jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, zniechecaly Jacqueline. Prowadzilo to nieuchronnie do rezygnacji z kazdej nowej "diety cud" i powrotu do typowo amerykanskiej kuchni. Obzerala sie chicagowska pizza, hamburgerami Big Mac, meksykanskimi Super Taco i lodami z owocami i bita smietana. Tego poranka byla jednak w dosc dobrym nastroju. O dziesiatej miala sie spotkac ze swoim agentem w jego biurze na West Side. Klientele Berniego Sokola stanowili malo znani aktorzy i poczatkujace aktorki jak ona. Przez niego poznala Sheile. Sokol zalatwil juz Jacqueline kilka malych rol, ale zadna z nich nie wplynela na wzrost jej popularnosci. Teraz jednak upatrzyla sobie pewna szczegolna role i bardzo jej na niej zalezalo. Miala nadzieje, ze ktos wreszcie dostrzeze jej talent. Ubrala sie i zjadla na sniadanie banana i polowe konserwowej gruszki. Wolno przezuwajac posilek, liczyla ruchy szczeki, co mialo rzekomo ograniczac apetyt. Podobne sposoby nigdy do niej naprawde nie przemawialy, ale chodzilo o to, by podczas posilku zajac mysli czyms innym niz jedzenie. O dziewiatej trzydziesci wyszla z mieszkania, marzac jedynie o wielkiej porcji jajecznicy na bekonie. Biuro agenta miescilo sie na drugim pietrze budynku usytuowanego w kiepskiej dzielnicy daleko od centrum. Jego dzialalnosc mozna bylo nazwac niskobudzetowa. Jacqueline wspiela sie po rozchybotanych drewnianych schodach i stanela przed drzwiami z tabliczka: "Bernard Sokol - Agent i Producent". Zawsze usmiechala sie na widok tego szyldu. Jedyna "produkcja", jaka Bernie mial na swoim koncie, byla dwojka dzieci z pierwszego malzenstwa. Zapukala energicznie. -Otwarte! Nacisnela klamke, weszla do pokoju i rozejrzala sie. Na scianach wisialy oprawione zdjecia slawnych aktorow opatrzone autografami. Zadna z tych znakomitosci nigdy nie korzystala z uslug Sokola, ale mowiac o nich dawal do zrozumienia, ze ze wszystkimi jest po imieniu. Bernie byl lysiejacym, zazywnym mezczyzna po piecdziesiatce. Jak zwykle siedzial za biurkiem w klebach tytoniowego dymu i czytal wymiety egzemplarz "Variety". -Jackie, dziecinko! Wygladasz szalowo - stwierdzil, odrywajac sie od lektury. -Daruj sobie, Bernie. Wygladam mniej wiecej tak szalowo, jak Matka Ges. -Aktorska Zasada Numer Jeden: nigdy nie lekcewaz komplementow. -Stosowalabym sie do niej, gdybym byla Bo Derek. - Jacqueline usiadla na krzesle stojacym blisko biurka. - Ale mimo wszystko, dziekuje. Jest moze cos nowego w tym tygodniu? -Niestety... A bardzo bym chcial. Musze zaplacic czynsz. -Nic? Zupelnie nic? -Zero. -Szkoda... - Jacqueline spuscila wzrok. - Co z produkcja Jonesa w Village? -Warsztaty w Harlemie? Zapomnij o tym. Tylko dla czarnych. Ale nie martw sie. Przygotowuje cos na sezon letni. -Bernie, ja nie moge czekac do lata. Musze miec prace od zaraz! -W czym problem? Brakuje ci forsy? -Nie oto chodzi. Jakos sobie radze. Tylko ze... minely juz trzy lata, a ja ciagle czekam. Sokol rozesmial sie. -Wiesz co? Gdybym dostawal tylko dziesiec centow od kazdego dzieciaka, ktory zagral kiedys w szkolnym przedstawieniu i uwaza, ze swietnie nadaje sie na Broadway, mieszkalbym teraz w Beverly Hills. - Zdusil papierosa w popielniczce i przysunal sie blizej. - Posluchaj, Jackie. Zrob sobie samej przysluge i przelknij wlasna pyche, dobra? -Robie to, od kiedy przyjechalam do Nowego Jorku. -Wiesz, co mam na mysli. Na rany boskie, nie badz taka uparta! Zadzwon do matki. Ona ma takie kontakty, o jakich ja nie moge nawet marzyc. Chcesz dalej pedzic zywot meczennicy? Jacqueline wstala. -Juz to przerabialismy, Bernie. Jesli nie masz mi do powiedzenia nic innego, to odpusc sobie. - Byla prawie przy drzwiach, kiedy odwrocila sie. - Zglosilam sie na przesluchania do Hospicjum. Ide tam w przyszlym tygodniu. -Oj... widze, ze mam tu masochistke... Pytalas mnie o zdanie i powiedzialem ci: to nie dla ciebie! -Czytalam scenariusz i... -Ja tez - przerwal jej. - Nie ma tam nic dla ciebie. O ktorej roli myslisz? Zawahala sie. -O glownej kobiecej. -Chyba zartujesz?! -Alez to wprost wymarzona rola dla mnie! Widze sie w niej, czuje ja... -Jasne, jasne... - agent spojrzal na dziewczyne i dostrzegl na jej twarzy rozpacz. - No, dobra... przepraszam. - Wstal i podszedl do Jacqueline. - Wiesz, na czym polega twoj problem? Powiem ci. Masz talent. Prawdziwy talent Cholerny talent, o wiele wiekszy niz twoja matka. Jasne, ze dalabys sobie rade. Wiem o tym. Ale chodzi o image, dziecino. W dzisiejszych czasach tylko to sie liczy. Glowna rola kobieca w serialu to dla ciebie nic trudnego. Bo masz to... - pokazal na jej glowe. - Ale reszta? Nie oszukuj sie, spojrz w lustro. -Wiem, ze jestem w stanie zrzucic wage. -Zrzucisz dwadziescia kilo do przyszlej srody? -Nie. Ale jak dostane te role, to zdaze przed zdjeciami. -Kto tu z kogo zartuje? -Mowie prawde! Uda mi sie! -Prawde? Chcesz znac prawde? W porzadku. Prawda jest taka, ze nikt w tym miescie nie zaangazuje tlustej fladry tylko dlatego, ze ladnie przeczyta kilka linijek scenariusza. Jacqueline poczerwieniala. -Wielkie dzieki, Bernie. Bardzo mi pomogles. Umiesz sie jasno wyrazac. Odwrocila sie na piecie i wybiegla z biura. W drodze powrotnej do domu okrazyla Broadway i minela jaskrawy neon przy Czterdziestej Drugiej Ulicy. Wszedzie widziala plakaty i afisze reklamujace filmy, sztuki teatralne i seanse porno. Nie mogla sie powstrzymac, by na nie nie patrzec. Spogladaly z nich piekne, zmyslowe kobiety. Wydawaly sie odwzajemniac jej spojrzenie. I wszystkie byly tak prowokacyjnie szczuple, jakby chcialy, zeby im zazdroscila. Jacqueline nie miala ochoty rozmawiac o scenie milosnej w Hospicjum, ale Sheila nie dawala jej spokoju. Chciala znac kazdy szczegol. -No gadaj. Nie udawaj, ze to bylo takie nieprzyjemne. -Zrobilam tylko odpowiednia mine do kamery. To wszystko. -Akurat! A papiez jest muzulmaninem. Probujesz mi wmowic, ze nic nie czulas? Nic cie nie wzielo? -No wiesz... - Jacqueline zawiesila glos. -Tak juz lepiej. Opowiadaj! -W porzadku. No wiec, on ma takie waskie usta... -Aha... I co? -...ale za to bardzo miekkie. -O to chodzi! - podniecila sie Sheila. Jacqueline obejrzala sie przez ramie, zeby sprawdzic, czy nie slysza jej ludzie w sasiedniej lozy. Potem zmruzyla oczy, poprawila sie na siedzeniu i znizyla glos do konspiracyjnego szeptu. -Powiedzial mi, ze musimy zrobic probe, zeby potem dobrze wypasc. -Wiedzialam! On na takiego diabelka w oczach. No i? -Zaczal wolniutko przesuwac wargami po moich ustach i... nagle poczulam w srodku jego jezyk. -O rany! Chyba sie posikam! Jacqueline pociagnela lyk wina. Nie spuszczala oczu z rozgoraczkowanej Sheili, wpatrujacej siew nia wyczekujaco. -Kiedy ssal koniuszek mojego jezyka, zaczelam drzec, no wiesz... Piescil palcami moja szyje, a potem opuszczal reke coraz nizej i nizej, az... -Nie wierze! - Sheila ciezko westchnela. Gdy Jacqueline przestala mowic, natychmiast ja przynaglila. - No dalej, Jackie! Teraz nie mozesz przerwac. Co bylo potem? -Naprawde chcesz wiedziec? -Jezu, no co z toba? Powiedz! -No wiec... poczulam jego wargi na moim uchu... Sheila odruchowo dotknela swojego. -...a pozniej otworzyl usta... -No i...? - wyszeptala Sheila. -Zwierzyl mi sie, ze ma opryszczke. Sheila przygladala sie Jacqueline w oslupieniu. Wolno opuscila szczeke. -Co?! Jacqueline parsknela smiechem. Czesc zawartosci kieliszka chlapnela na obrus. Musiala zakonczyc te zabawe. Wiedziala, ze mowila bardzo przekonujaco, ale nie miala sumienia dluzej dreczyc przyjaciolki. Sheila byla wyraznie zawiedziona, lecz jej rozczarowanie szybko minelo. Zrozumiala, ze dala sie nabrac i rowniez wybuchnela smiechem. Trzepnela Jacqueline w reke. -Ty mala cholero! Nabijasz sie ze mnie, a ja glupia siedze tu i kupuje te bzdury. Jacqueline smiala sie do lez. Po chwili otarla oczy. -Naprawde, Sheil, sluchajac cie, mozna by pomyslec, ze Londyn lezy na innej planecie. Nie czytalas tam gazet? -Nie, kochana. Ledwo mialam czas na ogladanie telewizji. -Robie to z przykroscia, ale musze cie oswiecic, ze Keith to pedzio. Kompletnie zaszokowana Sheila osunela sie na poduszke oparcia. -Chyba zartujesz? -Slowo harcerki. -Nie wierze - Sheila wolno pokrecila glowa. - Keith Morrison, jedyna milosc mojego zycia, jest pedalem? -Podrywal juz polowe facetow z obsady. -Och, Boze! Chyba sie zabije! - wykrzyknela, odrzucajac do tylu glowe teatralnym gestem. - Wszystko bym dala, zeby to byla nieprawda! -Sheila... - Jacqueline niespokojnie rozejrzala sie wokol. - Wyglupiaj sie tak dalej, a ktos poczuje sie w obowiazku zalozyc ci kaftan bezpieczenstwa. -Nie dobijaj mnie. To mogl byc najwiekszy romans mego zycia. - Sheila wciaz byla wstrzasnieta rewelacja, ktora przed chwila uslyszala. - Dlaczego mi to zrobilas? -Nie moglam sie powstrzymac. -Przysiegam, ze od samego sluchania cie mialam mokro w majtkach, jakbym pierwszy raz poczula tam palec. Chryste, Keith Morrison... Boze, ale numer! Mam nadzieje, ze chlopcy z tej paczki nie kreca sie rowniez w moim nowym przedstawieniu. -W poniedzialek zaczynasz proby? -Bladym switem. -Nie wydajesz sie byc przesadnie podniecona. Sheila zapalila papierosa i zamyslila sie. -Trafia mi sie po prostu bardzo dobra okazja. -O rany, jak dyplomatycznie to ujelas. A nie tak zwana "zyciowa szansa"? -Watpie. Ta rola przypomina linoleum, ktore jest wszedzie, ale nikt go nie zauwaza. Szanse na nagrode Emmy zerowe. Glowna rola kobieca to co innego. -Meeghan Fleming? -Maja zamiar zainwestowac kupe forsy w te primadonne. Skierowac na nia reflektory, zrobic jej reklame. Udalo mi sie rzucic okiem na fundusz promocyjny. Wyglada jak zestawienie zasobow Banku Rezerw Federalnych. -Zdawalo mi sie, ze ja lubisz. -Podziwiam ja - odrzekla Sheila, zaciagajac sie gleboko papierosem. - Pod ta maska wiecznego niezadowolenia kryje sie duzy talent. Wiekszy niz poczatkowo myslalam. W pewnym sensie ona przypomina mi twoja matke. Jacqueline spochmurniala i odwrocila wzrok. Natychmiast stracila dobry nastroj. -Bardzo dziekujemy. Zawiadomimy pania. Nastepna prosze. Oniesmielona mloda aktorka zdobyla sie na uprzejmy usmiech i zeszla z planu. Jej miejsce zajela rownie mloda, pulchna kobieta. Z entuzjazmem podeszla do znaku narysowanego kreda na podlodze studia. W rece trzymala scenariusz. Mimo obiekcji jej agenta, Jacqueline postanowila ubiegac sie o role w Hospicjum. -Czesc - powiedziala rozpromieniona. Dwaj mezczyzni siedzacy w odleglosci trzydziestu stop od niej wymienili znaczace spojrzenia. -Czy ona jest tu naprawde, czy to mi sie sni? - szepnal producent. -Kogos mi przypomina - odrzekl cicho rezyser. - Jak sie pani nazywa, kochanie? - zawolal. -Jacqueline Ramsey. Rezyser zawahal sie. -Corka Maureen? -Tak. -Widze duze podobienstwo. A przy okazji, co slychac u mamy? -Dziekuje, wszystko dobrze. -W porzadku, Jacqueline. Niech pani zacznie od strony osiemnastej. Przystapila do czytania, kierujac cala sile glosu w strone obu mezczyzn. Choc producent osuwal sie na krzesle coraz nizej, to rezyser sluchal jej uwaznie. Jacqueline skonczyla wskazany fragment tekstu i podniosla wzrok. -Jak wypadlam? -Niezle. Posluchajmy jeszcze monologu ze strony czterdziestej drugiej. Producent odwrocil sie do rezysera. -Chyba nie mowisz powaznie? - zapytal ledwo slyszalnym szeptem. -Ona jest dobra. Cholernie dobra. Lepsza od matki. -Ale to krowa. -Mhm... - mruknal rezyser, przyciskajac do ust olowek zakonczony gumka. Kiedy tylko skonczyla, skinal reka, zeby podeszla. Zblizyla sie z nadzieja. -Panno Ramsey... - zaczal - ma pani potencjalne mozliwosci zostania doskonala aktorka... -Dziekuje! - ucieszyla sie. -Jest pani obdarzona wdziekiem, potrafi pani przyjac odpowiednia poze i porusza sie pani zgrabniej niz wiekszosc profesjonalistek. Nie widzialem dzis nikogo lepszego. Wpadla w euforie. -Dostane te role?! Producent nie wytrzymal. Parsknal i warknal do kolegi: -Straciles rozum, czlowieku?! Rezyser zignorowal go. -Obawiam sie, ze nic z tego - odrzekl patrzac na Jacqueline. - Nie chodzi o brak kwalifikacji. Powod jest chyba rownie oczywisty dla pani, jak dla nas. -Jesli ma pan na mysli moja wage, to stracilam siedem kilo w ciagu niecalych dziesieciu dni - sklamala. - W zeszlym roku wazylam szescdziesiat i za kilka tygodni znow do tego dojde. Mezczyzna zmarszczyl brwi. -Badzmy ze soba szczerzy. Pamietam pania sprzed roku z jakiejs niewielkiej rolki. - Zamilkl na moment i Jacqueline zarumienila sie. - Rozumiemy sie? -Przepraszam, panie Hammill. Ale gdybym dostala te role, schudlabym. Naprawde. -Zdaje pani sobie sprawe z tego, ze za niecaly miesiac zaczynamy krecic pilota serialu? -Oczywiscie, ale... -Cos pani powiem. Przyjdzie pani do mnie za trzy tygodnie, jak bedzie pani wazyla te deklarowane szescdziesiat kilo i wtedy porozmawiamy. -Ale gdyby pan chociaz... -Sluchaj, mala... - wtracil sie producent. - Alan jest w stosunku do ciebie wspanialomyslny. Ale ja nie bede. W moim serialu nie ma miejsca dla grubej pindy z talentem. A teraz bylbym wdzieczny, gdybys sie stad wyniosla, bo juz zmarnowalas dosyc naszego czasu. -Jezu, Oscar... - odezwal sie rezyser. -Uwaza pan pewnie, ze taka brutalna szczerosc wyjdzie mi na dobre, prawda? - odparowala Jacqueline. -Zgadza sie. Tak uwazam. I gowno mnie obchodzi, co sobie pomyslisz. Spadaj. Odwrocila sie wsciekla i energicznym krokiem ruszyla do wyjscia. Zatrzymala sie jednak w pol drogi. -Ja tu wroce, panie Hammill - zapowiedziala. - Za trzy tygodnie. -Jasne, ze wrocisz, mala - odparl producent. - Bedziemy wtedy kompletowac obsade dla cyrku. Gdy znalazla sie na zewnatrz, obrazliwe slowa wciaz dzwieczaly jej w uszach. W cienkim plaszczu trzesla sie z zimna, tylko slone lzy splywajace po policzkach byly gorace. Starala sie nie zwracac na nie uwagi, kroczac z dumnie podniesiona glowa w strone Central Parku. Na slizgawce Wollmana roilo sie od lyzwiarzy, bo dzien byl bezchmurny i sloneczny. Przechodzac obok, przygladala sie szczuplym postaciom krecacym piruety na lodowej tafli. Doszla do dzieciecego zoo i pomaszerowala przed siebie pustymi alejkami w strone klatki slonia. Nie - pomyslala. - Nie slon. Hipopotam. Facet mial racje. Jestem tylko opaslym, cyrkowym zwierzeciem, niczym wiecej! W koncu przestala sie nad soba uzalac i wstret do wlasnej osoby zastapil gniew. Wybiegla z parku, czujac do siebie pogarde. Miala w zasiegu reki zyciowa szanse, ale nie mogla z niej skorzystac. Przecinajac Siedemdziesiata Druga Ulice zobaczyla swoje odbicie w wystawowej szybie. Bylo odpychajace! W poblizu domu, pod wplywem naglego impulsu, wstapila do delikatesow i kupila litr lodow i torbe ciasteczek w czekoladzie. W mieszkaniu natychmiast rzucila na podloge plaszcz i wpadla do kuchni. Chwycila lyzke i zaczela jesc lody prosto z pojemnika. Wpychala do ust jedna wielka porcje za druga. Prawie nie czula smaku, przelykajac je lapczywie. Przerwala tylko na chwile, by rozerwac celofanowe opakowanie ciasteczek. Policzki wydely sie jej od nadmiaru jedzenia, ale nadal napychala usta slodyczami. Przypominala dziecko, ktore dobralo sie do urodzinowego tortu. Ochlonela, gdy pojemnik byl niemal pusty. Bol w zoladku powoli ustepowal. Wyrzucila lyzke i odsunela ciasteczka. Niech cie diabli! - pomyslala ze zloscia. - Jestes wstretna swinia, niczym wiecej! Byla tak pelna obrzydzenia, jak jej zoladek slodyczy. Rozpaczliwie chciala sie pozbyc jednego i drugiego. Pobiegla do lazienki i wcisnela sobie palce do gardla. Poczula tylko chwilowa ulge. Swego umyslu tak latwo, jak wnetrznosci nie mogla oczyscic. Lezac pozniej w lozku przy szczelnie zaciagnietych zaslonach odgradzajacych ja od zewnetrznego swiata, usilowala zastanowic sie spokojnie nad swoja sytuacja. Nie mogla sie dalej oszukiwac. Probowala i przegrala. Teraz, kiedy byla zrozpaczona i znalazla sie w naglej potrzebie, istnialo tylko jedno wyjscie. Niechetnie przekrecila sie na bok i siegnela po telefon. A potem wybrala numer, pod ktory miala nadzieje juz nigdy nie zadzwonic. -Hallo? To ty, mamo? ROZDZIAL 3 Przedpoludniowy talk show rozpoczal sie. Prowadzacy program przywital publicznosc w studio i telewidzow i po zwyczajowych uprzejmosciach przeszedl do rzeczy.-Nasza dzisiejsza dyskusja moze wydac sie nie na miejscu w dniu, w ktorym Swiety Mikolaj przyniosl nam to, co niektorzy nazywaja "zarciem" i wiele rodzin zasiadzie wkrotce do suto zastawionego stolu. Ale sprobujmy porozmawiac na ten wiecznie aktualny, choc nieprzyjemny temat, jakim jest dieta. Innymi slowy, o tym, jak nie dopuscic, by przybylo nam kilka niepotrzebnych kilogramow. Wielu z nas ma za soba tortury odchudzania sie na rozne sposoby. Niektorym udaje sie nawet osiagnac sukces, ale wiekszosc zna ten niekonczacy sie koszmar, gdy po okresie stosowania kolejnej "diety cud" okazuje sie, ze w ciagu kilku dni znow cos nam przybylo i cala zabawe trzeba zaczynac od poczatku. Ilu z was to sie zdarzylo? Zgromadzeni na widowni ludzie zaczeli wzdychac zalosnie, kiwac glowami i podnosic rece. -Te przezycia sa niezwykle frustrujace i czesto moga prowadzic do jeszcze gorszych nawykow zwiazanych z jedzeniem niz poprzednio. Ten swiateczny dzien spedza razem z nami cztery osoby cieszace sie popularnoscia w calym kraju. Wystapia dzis w roli ekspertow. Moge smialo powiedziec, ze jeszcze nie prowadzilem programu, ktory zgromadzilby takie znakomitosci. Podziela sie one z nami swymi doswiadczeniami z przeszlosci i udziela cennych rad. Pozostancie przed telewizorami, bo zapowiada sie naprawde tak fascynujacy talk show, jaki rzadko macie okazje ogladac. Po reklamach wrocimy na wizje. Gospodarz programu troche minal sie z prawda twierdzac, ze nikogo z jego gosci nie potrzeba przedstawiac. Choc wiekszosc ludzi znala nazwiska Simmons, Ramsey i Taylor, to malo kto slyszal o doktorze Richardzie Manleyu. Podczas przerwy Manley wypil lyk wody i niespokojnie poruszyl sie w fotelu. Siedzac w oslepiajacym swietle reflektorow, doskonale zdawal sobie sprawe z tego, ze nie nalezy do swiata show businessu, ktorego trojka przedstawicieli gawedzila ze soba swobodnie tuz obok niego. Po prostu czul sie tu obco. W ostatniej chwili zastapil autora bestsellerowej ksiazki o diecie, doktora Roberta Morse'a, gdyz ten zmuszony byl nagle odwolac swoj udzial w programie. Producentowi zalezalo jednak na tym, by wystapil lekarz. Nie mogac w tak krotkim czasie znalezc innego specjalisty od odchudzania, uznal, ze powstala luke z powodzeniem wypelni naukowiec. Manley niechetnie zgodzil sie zasiasc przed kamerami. Po przerwie publicznosc entuzjastycznie powitala gosci. W centrum uwagi znalazla sie Jacqueline, ubrana w obcisla suknie z szarego jedwabiu. W koncu przyszla kolej na prezentacje Manleya. Gospodarz programu przedstawil go jako znakomitego, praktykujacego psychiatre i jednoczesnie naukowca zajmujacego sie psychicznymi aspektami chorob metabolicznych, ktorych wynikiem czesto jest otylosc. W pierwszej polowie programu Manley pojawil sie przed kamera tylko ten jeden raz. Przez nastepne trzydziesci minut nikt sie nim nie interesowal. Poczatek show zajely zwierzenia, przerywane smiechem, dowcipami i zartobliwymi docinkami. Wiekszosc widowni wiedziala o tym, ze Simmons i Taylor mieli kiedys nadwage i wygladali zabawnie. Dla wielu bylo jednak zaskoczeniem, ze z tym problemem borykala sie rowniez Jacqueline Ramsey. Wszyscy widzieli w niej tylko cudownie smukla gwiazde stanowiaca ozdobe najglosniejszego z popoludniowych seriali telewizyjnych. Kiedy gospodarz przy aplauzie publicznosci zwrocil sie do niej, jej nieco zaklopotany usmiech swiadczyl o tym, ze jeszcze nie calkiem przyzwyczaila sie do popularnosci. -Dawno nie mielismy tutaj tak zywiolowo reagujacej widowni - zauwazyl. - Czy przywyklas juz do slawy? -Raczej nie, to jedna z takich rzeczy, z ktorymi nielatwo sie oswoic. -Powiedzialas to z wlasciwym sobie wdziekiem i skromnoscia... - odwrocil sie do kamery. - Nie odchodzcie od telewizorow, bo po krotkiej przerwie spotkamy sie znowu, by wysluchac nieznanej historii Jacqueline Ramsey. Gdy przygasly swiatla, prowadzacy program odbyl krotka narade z rezyserem. Ze stacji nadeszla wiadomosc, ze ogladalnosc bije wszelkie rekordy i stale rosnie. Musieli to wykorzystac. Po ponownym wejsciu na wizje, gospodarz chwilowo zostawil Jacqueline w spokoju i zadal Manleyowi kilka pytan natury medycznej. Zanim Manley udzielil pierwszej odpowiedzi, przelotnie rzucil okiem na Jacqueline. Na moment ich spojrzenia spotkaly sie, i to ona dluzej patrzyla na niego. W jakis dziwny sposob pociagal ja. Jeszcze przed rozpoczeciem programu przygladala mu sie za kulisami. Kobiecie spodobal sie sposob, w jaki przechylal glowe, jego niedbala swoboda, kiedy opieral sie o sciane i tym podobne szczegoly - jezyk gestow bardzo do niej przemawial. Wywarl na niej wrazenie rowniez jego sposob mowienia, przyjazny i nieskrepowany. Zachowanie psychiatry bardziej przypominalo widza niz aktora. Na wstepie Manley wspomnial o psychologicznych skutkach niepowodzen w odchudzaniu. Przypomnial, ze osoby, ktorym nie udaje sie uzyskac pozadanego efektu, szybko nabywaja sklonnosci do niskiej samooceny, frustracji i poczucia winy. Nastepnie ustosunkowal sie do kilku nowych i kontrowersyjnych pogladow rozpowszechniajacych sie w srodowisku medycznym. Wyjasnil wiec, iz wystepuje tendencja do umniejszania roli samej diety, uwazanej przez wielu za czynnik odpowiedzialny za pojawianie sie u pacjentow odczucia poniesionej kleski. Potem przedstawil teorie niewystarczajacej skutecznosci diety niskokalorycznej i wysokoproteinowej. Wreszcie stwierdzil, ze w zwiazku z powyzszym, czesto najlepsze rezultaty daje wzmozona aktywnosc ruchowa. -Dlatego nie moge zgodzic sie z panem Simmonsem - podsumowal. - Klucz do sukcesu tkwi w tym, zeby lekarze wreszcie przestali zalecac kazdemu spozywanie tysiaca kalorii dziennie, jakby uwazali to za panaceum. Wolalbym, zeby zamiast tego siadali spokojnie z pacjentem i opracowywali wspolnie sensowny program cwiczen i wyznaczali mozliwe do osiagniecia cele. -Czy nie jest to rownoznaczne z tym, ze nie zgadza sie pan z lekarzami, ktorzy napisali wszystkie bestsellerowe ksiazki na temat diety wydane na przestrzeni ostatniego dziesieciolecia? - zapytal z usmiechem gospodarz programu i z udanym oburzeniem ciagnal dalej. - Chce mi pan wmowic, ze te wszystkie proteiny, ktore jadlem i ta cala woda, ktora pilem, nic mi nie daly? Nie wspomne o godzinach spedzonych w toalecie. Widownia zareagowala glosnym smiechem. -Zupelnie nic - odrzekl Manley. - Liczy sie wylacznie motywacja. Jesli znajdzie pan bodziec do rozpoczecia diety, zrobi pan ten pierwszy, decydujacy krok. Potem to juz kwestia przelozenia dobrych checi na rozsadny plan cwiczen ruchowych. Nie moge powiedziec, zeby wiekszosc wspomnianych tu ksiazek warta byla swojej ceny. -Jaki zatem jest sekret zrzucenia wagi? -Nie ma na to cudownej recepty. Jest po prostu stara jak swiat formula mowiaca o zazywaniu ruchu, wlasciwym odzywianiu i odrobinie wytrwalosci. -Obawialem sie, ze pan to powie - prowadzacy program skrzywil sie zartobliwie w kierunku publicznosci. Rozbawieni ludzie zachichotali. - Panie i panowie, doktor Richard Manley! - Rozlegly sie uprzejme, lecz wstrzemiezliwe brawa. - Po przerwie porozmawiamy z gwiazda serialu Hospicjum. Poza zasiegiem mikrofonu zwrocil sie prywatnie do Manleya: -To budujace, ze mozna jeszcze spotkac kogos, kto nie probuje zbic grubej forsy na kolejnych rewelacjach na temat odchudzania. -Dzieki. -Jackie... - gospodarz programu powrocil do swojej roli. - Nie zapomne o tobie, obiecuje. Twoj wystep zostawilem na final. -Domyslilam sie - odrzekla z usmiechem. -Czy ktos mowil ci kiedys, ze chwilami jestes bardzo podobna do matki? -Ciagle mi to mowia. -Wspaniala aktorka. Kilka razy wystepowala w moim programie. -Dziesiec sekund - zapowiedzial rezyser. Prowadzacy program podszedl swobodnym krokiem do wyznaczonego miejsca na planie. Tylko Manley zauwazyl wyraz zamyslenia w oczach Jacqueline. Podczas pierwszego lotu do uzdrowiska Jacqueline rozpamietywala rozmowe telefoniczna z matka niezliczona ilosc razy. W ciagu kilku dni poprzedzajacych wyjazd starala sie o tym nie myslec i wyrzucic wszystko z pamieci. Codzien pakowala i rozpakowywala walizki, uprzedzala sasiadow o swojej dwutygodniowej nieobecnosci i uzgadniala urlop z Grace, ktora zapewniala ja, ze poradzi sobie z pomoca Sheili. Ale teraz, w samotnosci i ciszy kabiny samolotu, slowa matki dzwieczaly jej w uszach ponuro jak marsz zalobny. Ich dialog bardziej przypominal pojednanie niz wzajemne obwinianie sie. Nie padly zdania w stylu: "Przeciez ci mowilam, ze tak bedzie". Jacqueline w istocie spodziewala sie, ze uslyszy podobne slowa, gdyz to ona powiekszala z biegiem czasu dystans miedzy nimi. To ona odrzucala dobre rady, to ona upierala sie, ze sama, bez matczynej pomocy i protekcji zrobi kariere i wreszcie to ona zatoczyla krag i wrocila do matki, by dodala jej otuchy, jak tyle razy w dziecinstwie. Rozdzwiek miedzy nimi zaczal sie od zwyklej roznicy zdan, gdy Jacqueline byla na ostatnim roku uniwersytetu. Matka uwazala, ze majac tak bystry umysl, jej corka powinna robic kariere zawodowa jako prawniczka, lekarka lub dziennikarka. Ale Jacqueline to nie odpowiadalo. Gdy bedac w college'u pozbyla sie niesmialosci, zafascynowal ja teatr, podobnie jak kiedys jej matke. I teraz wlasnie ona uprzedzala i ostrzegala: droga do sukcesu na scenie jest dluga i trudna; ci, ktorym brakuje silnej woli lub zdolnosci odpadaja. Co wiecej, w tej branzy duzo bardziej liczy sie szczupla talia i wydatny biust niz prawdziwy talent. To srodowisko zakochane samo w sobie. Co do uzdolnien Jacqueline, nie roznily sie w opiniach; matka otwarcie przyznawala, ze corka ma talent aktorski. Ale Jacqueline podejrzewala, ze matka chce ja zniechecic glownie z powodu jej nadwagi. Wielkie dzieki, mamo! Ale ja potrafie schudnac. A kiedy zobaczysz, jak wschodzi moja gwiazda, bedziesz wiedziala, ze dokonalam tego sama. Jacqueline doskonale zdawala sobie sprawe, ze pomoc matki moglaby sie okazac nieoceniona. Znakomita aktorka, skazana z powodu wypadku na wczesniejsza emeryture, wiedzialaby, za ktore sznurki pociagnac, by ulatwic corce start. W przemysle rozrywkowym odpowiednie kontakty mialy wartosc najlepszych listow uwierzytelniajacych. Ale Jacqueline uparla sie, zeby pojsc wlasna droga. Nie wyobrazala sobie, by nie udalo jej sie samodzielnie osiagnac sukcesu. I tak zaczela sie powiekszac przepasc dzielaca dwie kobiety. Jacqueline przestala odpowiadac na listy i telefony, a w koncu wyruszyla na podboj Manhattanu uzbrojona tylko w walczace serce i wielkie ambicje. Mimo to, wciaz rozmawialy ze soba, choc niezwykle rzadko. Jacqueline zachowywala sie uprzejmie, jednak pod grzecznosciowymi zwrotami kryla sie wzajemna niechec. W ich kontaktach nie zostalo nic z dawnej serdecznosci. W glebi duszy Jacqueline marzyla o dniu, w ktorym powroci do matki w blasku slawy. Ale ten dzien nie nadchodzil. Przez trzy lata, od chwili ukonczenia studiow, wciaz czekala na zyciowa szanse. Przezywala trudny okres. Tracila odwage widzac, jak jej nadzieje zastepuje zwatpienie. W koncu musiala przyznac sie do porazki spowodowanej nadwaga i zwrocic sie o pomoc do matki. Postanowila raz na zawsze pozbyc sie otylosci, ktora tak jej ciazyla. -Panie Hammill? -Tak? - rezyser odwrocil sie i spojrzal na piekna, mloda kobiete. -Wrocilam. -Wrocila pani? - powiedzial, nie mogac jej sobie przypomniec. -Po trzech tygodniach, tak jak mi pan zaproponowal. Niestety, nie dotrzymalam umowy. Nie waze teraz szescdziesieciu kilo - usmiechnela sie. - Waze mniej. -Ramsey... Jacqueline Ramsey, tak? Przytaknela skinieniem glowy. -Jak wygladam? -Jeszcze pani pyta?! Cudownie! Jak pani tego dokonala, na Boga?! -To dluga historia. Ale trzymam pana za slowo. Obiecal mi pan, ze pogadamy. -Tak, ale... Obawiam sie, ze juz za pozno. Glowna rola kobieca zostala obsadzona. Tydzien temu podpisalismy kontrakt. -Prosze, niech pan da mi szanse. Przeczytam fragment scenariusza jeszcze raz. Nie zajme panu duzo czasu. Chyba tyle moze pan dla mnie zrobic? Jest pan mi to winien. -To nie takie proste. Kontrakty zostaly podpisane i w piatek zaczynamy krecic. -Jestem pewna, ze w razie czego siec ma dobrych prawnikow. Czuje ten scenariusz, znam go na pamiec. Mowil pan, ze najlepiej nadaje sie do tej roli. Prosze pozwolic mi sprobowac. Hammill byl w rozterce. Idiotka z duzym biustem, ktora dostala te role, na pewno nie nalezala do jego ulubionych aktorek. Nie ulegalo watpliwosci, ze jakims cudem Ramsey wyglada teraz jak marzenie rezysera, a technicznie nie miala sobie rownych. Jednak produkcja juz sie rozpoczela i promocja szla pelna para. Z drugiej strony, dal slowo... -W porzadku, ale niczego nie obiecuje. Przejdzmy do studia obok, tu jest za duzy halas. Dziesiec minut pozniej Jacqueline stala na nieoswietlonej scenie dzwiekowej i wyglaszala tekst gladko i z wyczuciem. Hammill przygladal sie jej z rekami skrzyzowanymi na piersi z odleglosci piecdziesieciu metrow. Proba wywarla na nim wielkie wrazenie. W pewnym momencie podszedl do niego jakis mezczyzna. -Alan, gdzie ty sie podziewales, do cholery?! Szukalem cie... - zauwazyl Jacqueline i urwal. Przez kilka sekund wpatrywal sie w nia bez slowa. -Chryste, ona jest rewelacyjna. Spojrz na to cialo. Obaj patrzyli na nia w milczeniu, przyznajac w duchu, ze ma wielki talent. Byla wprost urodzona do grania na scenie. Hammill poprosil ja, by powtorzyla ten sam dlugi monolog, co przed trzema tygodniami. Zaczela od razu, bez zadnej podpowiedzi. -Gdzie ona byla, do cholery, kiedy kompletowalismy obsada?! -Nic nie mow, Oscar. Tylko sluchaj. Jacqueline skonczyla i czekala. -Kim ona jest, Alan? -Masz krotka pamiec, Oscar. - Hammill siegnal po telefon, by odbyc pierwsza z wielu niezbednych rozmow. - Zaraz przedstawie ci ja po raz drugi. A potem bedziesz musial stanac na glowie, zebysmy nie skonczyli w sadzie. Prowadzacy talk show kontynuowal wywiad na zywo. -Bedac corka Maureen Ramsey i osoba obdarzona niewatpliwym talentem moglas zapewne rozpoczac kariere aktorska bardzo wczesnie. Dlaczego zagralas dopiero przed trzema laty w Hospicjum, a wiec w wieku... Ile wtedy mialas? Dwadziescia piec? Jacqueline przytaknela i wzruszyla ramionami. -Nie moglam dostac pracy. -Mowisz powaznie? -Tak. Zawsze interesowalo mnie aktorstwo. Problem polegal na tym, ze od dziecka bylam strasznie gruba. Powiedzialabym nawet "tlusta". To lepsze okreslenie. -Dla wiekszosci ludzi, ktorzy dzis cie ogladaja, to musi byc zaskoczenie. Zaryzykowalbym twierdzenie, ze przecietny telewidz zasiadajacy przed ekranem, by obejrzec kolejny odcinek Hospicjum uwaza, ze zawsze musialas byc szczupla. -Wrecz odwrotnie. Przezylam te same upokorzenia i rozczarowania, co chyba wszystkie grube dzieci. Otylosc wyciska na czlowieku niezatarte pietno. Tego nie mozna zapomniec. -Jestes w Nowym Jorku od... -Przyjechalam tu, kiedy mialam dwadziescia lat. Szukalam jakiejs roli... Nic ciekawego. Nikt nie chcial mnie zaangazowac z powodu mojej nadwagi. A potem, w pewnym momencie, schudlam. -W ciagu jednego dnia?! -Nie! - Jacqueline rozesmiala sie. - To zajelo mi dwa tygodnie. -Ile ci wtedy ubylo? -Trzydziesci kilo. Przez widownie przebiegl szmer. Gospodarz programu wygladal na zaskoczonego. -To fenomenalny wynik! Jak to osiagnelas? -Pojechalam do uzdrowiska Spa w San Sebastian. Prowadzacy program zmarszczyl brwi. -San Sebastian... Opowiedz nam o tym. Przypominam sobie mgliscie, ze to chyba gdzies na zachodnim wybrzezu, prawda? -Tak, w poludniowej Kalifornii. To niewielka klinika. -Czy wszyscy pensjonariusze Spa odnosza takie sukcesy jak ty? -Naprawde nie wiem. San Sebastian jest male i urocze, a kazdego pacjenta otacza sie tam tak troskliwa opieka, ze nawet sie ze soba nie spotykaja. Ale przypuszczam, ze innym tez sie udaje. -Czy nadal tam jezdzisz? -Tak, mniej wiecej co pol roku. -Czy kiedys mial pan do czynienia z tak wielkim postepem w odchudzaniu, doktorze Manley? Jest panu znana klinika w San Sebastian? -Odwracajac kolejnosc panskich pytan, odpowiedzi brzmia "nie" i "nigdy". Jacqueline spojrzala w kierunku Manleya z niezadowoleniem. Czyzby uwazal, ze sklamala? -Domyslam sie, ze niektorym ekspertom trudno pogodzic sie z faktem, ze ktos wie wiecej od nich - odezwala sie lodowatym tonem. -Jak pan na to odpowie, doktorze Manley? -Chetnie dowiedzialbym sie, gdzie tkwi sekret sukcesu panny Ramsey i jaki jest program pobytu w jej uzdrowisku. -To zadna tajemnica - odparla i zamilkla. Wzbierala w niej zlosc, ale nie byla pewna, co ma powiedziec. Personel Spa nigdy nie wprowadzal jej w szczegoly. -Zaciekawia mnie pani, panno Ramsey - ciagnal Manley. - Co oni tam z pania robili, zeby miec tak wspaniale wyniki? Jacqueline zaczerwienila sie. -Ja nie... Dokladnie nie wiem. -Nie watpie w szczerosc panny Ramsey - kontynuowal. - Ale kwestionuje jej prawdomownosc. Gdyby rzeczywiscie bylo tak, jak twierdzi, do Kalifornii ciagnelyby pielgrzymki. Publicznosc wybuchnela smiechem. Jacqueline poczula sie ciezko dotknieta. Odwrocila sie w strone Manleya i przeszyla go zimnym spojrzeniem. Po programie zaczekala na niego w holu. Przed wyjsciem zmywano mu z twarzy charakteryzacje. -Doktorze Manley? -Witam znowu! - odrzekl wesolo. - Jak wygladam bez cieni na powiekach? Zignorowala ten zart. -Nie wiem, o co panu chodzilo w czasie programu ani dlaczego powiedzial pan to, co pan powiedzial. Ale chce, zeby pan wiedzial, ze uwazam pana za skonczonego sukinsyna! -Zaraz, zaraz... Niech pani poslucha... -To pan niech poslucha! - krzyknela wsciekle. - Co pana upowaznia do tego, zeby publicznie upokarzac inna osobe?! Skrot: "Dr med." przed panskim nazwiskiem?! -Prosze pani... Chyba nie zamierza mnie pani przekonywac, ze mowila pani powaznie? -Oczywiscie, ze mowilam powaznie! Moze z racji swojego zawodu styka sie pan ciagle z patologicznymi klamcami, ale obrazaja mnie panskie sugestie, ze ja jestem jedna z takich osob! -Posluchaj, Jackie-O... -Panno Ramsey, jesli nie ma pan nic przeciwko temu! Wzruszyl ramionami. -Jak pani woli... Rzeczywiscie, stykam sie z wieloma dziwacznymi ludzmi. Znam rowniez takich, ktorzy probuja troche koloryzowac. I naprawde nie rozumiem, dlaczego jest pani taka oburzona, skoro przylapalem pania na klamstwie. -Jak pan smie! -Spokojnie. Ja zajmuje sie faktami. Wie pani rownie dobrze jak ja, ze to, o czym pani mowila, jest po prostu niewykonalne. I nie obchodzi mnie, czy jest pani wielka gwiazda czy nie. Uwazam, ze to zwyczajne swinstwo, zeby oklamywac miliony ludzi. Wpatrywala sie w niego plonacymi z gniewu oczami. Nie wiedziala, jak bronic sie przed tym oskarzeniem, jak go przekonac. Nie byla nawet pewna, czy warto probowac. -Mam wrazenie, ze obrazanie mnie sprawia panu przyjemnosc. -Panno Ramsey. Nie chce, zeby myslala pani, ze moj atak wymierzony byl osobiscie w pania. Nie bawi mnie rowniez rola Ralpha Nadera medycyny. Mysle jednak, ze miliony otylych ludzi powinny znac prawde. Podeszla do nich mloda, usmiechnieta kobieta przypominajaca przerosnieta pande. Obrzucila Manleya zalotnym spojrzeniem i wziela Jacqueline pod ramie. -Mam nadzieje, ze przeszkadzam - powiedziala Sheila. - Cierpie ostatnio na potworna psychoze. Moge dostac panska wizytowke, doktorze? -Pan doktor nie przyjmuje juz nowych pacjentow - odparla Jacqueline. -Ja... - zaczal Manley. -Musi zajac sie soba - ciagnela Jacqueline. - Wlasnie sam wybiera sie do lekarza. - Odwrocila sie do Sheili. - Oskarzyl mnie o to, ze zmyslilam te historie o zrzuceniu trzydziestu kilogramow. -Powiedzialem tylko... -Dlaczego kazdy przystojniak to taki palant? - spytala Sheila, ciagnac Jacqueline za lokiec. - Chodz, kochanie. Pojdziemy na najblizsza budowe i poszukamy prawdziwych mezczyzn. Obie kobiety zaczely sie oddalac. -Kiedy juz sie pan wyleczy, prosze o mnie pamietac - zawolala przez ramie Sheila. Manley patrzyl za nimi i zastanawial sie, czy nie popelnil omylki. Wiedzial, ze potraktowal Jacqueline dosc brutalnie, ale to, co mowila, bylo kompletna bzdura. Tylko, czy na pewno? ROZDZIAL 4 Przecietnie raz na szesc tygodni Manley prowadzil dla studentow medycyny wyklady z psychiatrii, farmakologii lub medycyny ogolnej. Jego dzisiejszy wyklad z fizjologii dotyczyl przyczyn otylosci. Systematycznie uzupelnial notatki, zeby dysponowac najnowsza wiedza ze swojej dziedziny. Po wystepie w telewizyjnym talk show zasypywano go pytaniami o najprostsze sposoby utrzymywania wlasciwej wagi ciala.Jak na piatek, sala wykladowa byla wyjatkowo zatloczona. Spore grupy pielegniarek i personelu pomocniczego staly pod scianami i w drzwiach. Prowadzac wyklad, Manley spacerowal tam i z powrotem, zaskoczony tlumem sluchaczy. Mial prowokujacy, chytry styl nauczania i potrafil zywo przedstawic temat Jednak choc zdawal sobie sprawe, ze wzbudza wielkie zainteresowanie tak licznej widowni, nie mogl sie skupic. Wciaz przesladowal go obraz pieknej, mlodej kobiety, ktora niedawno obrazil. Zblizajac sie do konca wykladu krotko skomentowal niewielki zwiazek roznych modnych diet z realiami dotyczacymi fizjologii czlowieka. Zwiezle uzasadnil niezasadnosc stosowania witaminy B15, dolomitu i blokerow skrobiowych wyjasniajac, ze nauka nie potwierdza ich skutecznosci. -Jednym slowem, pojecie otylosci sugeruje nadmiar tkanki tluszczowej w ciele, podczas gdy nadwaga oznacza, ze wazymy wiecej, niz przewiduja pewne ustalone normy. Jak wiemy, trzydziesci piec procent doroslej populacji cierpi na otylosc, choc przyczyny natury medycznej mozna znalezc jedynie w pieciu procentach przypadkow. Przy czym otylosc, bezposrednio lub posrednio, powoduje prawdopodobnie od pietnastu do dwudziestu procent zgonow wsrod doroslej czesci spoleczenstwa. Kiedy otrzymacie dyplomy lekarzy, jednym ze stojacych przed wami zadan bedzie miedzy innymi skuteczne zwalczanie tego zjawiska, ktore zagraza tak licznej grupie waszych przyszlych pacjentow. Z sali zaczely padac pytania. Wiekszosc dotyczyla mozliwosci korzystania z terapii, wartosci supresorow apetytu lub osobistych dylematow zwiazanych z dieta. Manley udzielal krotkich odpowiedzi, zeby zmiescic sie w przewidzianym czasie. Gdy sluchacze opuszczali sale, skladajac notatki zastanawial sie, czy ktorys z tych przyszlych lekarzy stanie sie kiedys odkrywca nowej, rewolucyjnej metody walki z otyloscia. Nagle znow pomyslal o Jacqueline Ramsey. O ile - poprawil sie w duchu - taka metoda juz nie zostala odkryta. Po wykladzie wyruszyl samochodem do swojego letniego domku w polnocnej czesci stanu Nowy Jork. Zanim dotarl do rejonu Finger Lakes minelo piec godzin. Usytuowana w gluszy nad jeziorem drewniana chata nie przypominala weekendowej posiadlosci. Stala z dala od uczeszczanych drog, ukryta wsrod drzew. Od najblizszej autostrady dzielily ja cale mile. Tak opracowal sobie plan zajec, by moc wyjezdzac z miasta nie pozniej niz w piatek w poludnie i wracac w niedziele wieczorem. Zawsze przyjezdzal tu sam, jedynie z psem imieniem Dart. Pogoda nie miala znaczenia. Terenowe auto z napedem na cztery kola radzilo sobie z kazda sniezyca na szosie i z zaspami na wyboistym trakcie wijacym sie dwie mile przez las. Gdy budowal chate szesc lat wczesniej, nawet nie przypuszczal, ze stanie sie ona dla niego przystania, o jakiej marzyl. Poczatkowo zamierzal traktowac ja jako rodzaj sanktuarium, do ktorego moglby uciec przed miejskim zgielkiem, by odpoczac w samotnosci na lonie natury. Okazalo sie, ze zyskal o wiele wiecej. Dobrze poznal otaczajaca go przyrode i nauczyl sie rozumiec zwyczaje lesnych zwierzat. Latem spedzal cale dnie nad jeziorem lub na wodzie. Lowil na wedke okonie i pstragi albo wylegiwal sie w lodce. Pewnego dnia spotkal Bena i z czasem zaprzyjaznil sie z tym emerytowanym traperem, na wpol czlowiekiem gor, na wpol filozofem. Benowi spodobal sie mlody mieszczuch probujacy oderwac sie od cywilizacji. Manley nie polowal, ale razem chodzili na ryby, zapuszczali sie w las i siadywali przy kominku w dlugie, zimowe wieczory. Ben byl typem samotnika. Potrafil znikac na cale miesiace, a potem pojawial sie nieoczekiwanie z nareczem drewna na opal lub swiezo upolowana dziczyzna. Nie mowil wiele, ale kiedy sie odzywal, wyglaszal zwiezle zdania pelne tresci. O lesie wiedzial chyba wszystko, ale nie chwalil sie tym. Nie lubil opowiadac; wolal poslugiwac sie monosylabami. Z jego krotkich, oderwanych uwag wylanial sie zadziwiajaco pelny obraz calej dziedziny wiedzy. Celnosc tych obserwacji zdumiewala, tym bardziej ze nie posiadal zadnego formalnego wyksztalcenia. Uczyl sie sam w ciemnych, lesnych ostepach. Do przyrody mial lagodny i filozoficzny stosunek. Uwazal po prostu, ze wszystko na tym swiecie ma swoje wyznaczone miejsce. Manley nauczyl go grac w szachy i Ben okazal sie niezwykle trudnym przeciwnikiem. W milczeniu pykal z fajki i zastanawial sie nad kazdym ruchem. Siedzac nad szachownica w oparach dymu, przypominal nieco Hemingwaya. Mial siwe, dlugie wlosy i krotko przystrzyzona brode. Manley szczerze go lubil i wiedzial, ze te gleboka sympatie podziela rowniez Dart. Czesto zastanawial sie, do ktorego z mezczyzn pobieglby pies, gdyby obaj zawolali go jednoczesnie. Snieg siegal az do zderzaka samochodu. Wokol zapadal zmierzch. Dart spal niemal przez cala droge, ale na lesnym trakcie obudzil sie, kiedy pojazd pokonywal koleiny i omijal zwalone konary. Nagle zerwal sie i zaczal glosno szczekac, wpatrujac w boczna szybe. Manley nacisnal pedal hamulca. W ujadaniu psa brzmiala teskna nuta, a jego opuszczone uszy wskazywaly, ze nie wyczuwa niebezpieczenstwa, lecz raczej jest podniecony. -Co tam, stary? Zauwazyles jedna z twoich dzikich kuzynek? Siegnal do klamki i otworzyl drzwi. Dart wyskoczyl z samochodu i zniknal w snieznych zaspach. W kilka sekund pozniej rozlegl sie przeciagly skowyt. Manley usmiechnal sie. Zgasil silnik, wciagnal dlugie buty i ruszyl na poszukiwanie psa. Dart pojawil sie wkrotce, podskakujac radosnie na tylnych lapach. Manley spojrzal na snieg. Pies odnalazl slady Bena. Unoszacy sie w powietrzu zapach zapowiadal spotkanie jeszcze z kims, byc moze z dorodnym jeleniem. Wrocili do samochodu, byli juz blisko celu. Tego wieczoru najedli sie do syta. Won, ktora wyczul Manley, rzeczywiscie oznaczala bliska obecnosc jelenia. Ben ustrzelil go ze swego winchestera, po czym oprawil zwierze i umiescil pocwiartowane mieso w prowizorycznej lodowce obok chaty Manleya. Aromatyczny dym z fajki wiszacy w izbie kazal sie domyslac, ze Ben dopiero przed chwila opuscil domek. Manley upiekl na otwartym ogniu soczyste steki i podzielil sie kolacja z Dartem. Po posilku pies ulozyl sie obok stop swego pana ogryzajac kosc. Manley delikatnie drapal go za uchem i wpatrywal sie w plomienie. Czul sie prawie jak prawdziwy traper po powrocie z polowania. Patrzac na plonace w palenisku szczapy zobaczyl zlocisty blask oczu Jacqueline i ich gorace spojrzenie. Zdziwil sie, ze wlasnie teraz o niej mysli. Co powiedzialby na to Ben? Wyobrazil sobie ogorzala twarz starego czlowieka mrugajacego do niego porozumiewawczo: nic nie dzieje sie bez przyczyny. -Dawno temu przekonalem sie, ze najwiekszym przywilejem w zyciu jest to, iz czlowiek chodzi po tej ziemi jako obserwator - powiedzial mu kiedys Ben. - Patrzysz i uczysz sie. Mozesz nie rozumiec, ale to przychodzi z czasem. Predzej czy pozniej odkryjesz przyczyne wszystkiego. Ta przyczyna moze wydac ci sie dziwna, lub nawet smieszna, ale jesli bedziesz dostatecznie wytrwaly, znajdziesz ja. -Jak? -Sztuka polega na tym... - odparl stary czlowiek - zeby wiedziec, gdzie szukac. Manley wstal, wrzucil do przygasajacego ognia nastepna szczape i wyjrzal przez okno wychodzace na zamarzniete jezioro. Na bezchmurnym niebie swiecil ksiezyc w pelni. Jego blask odbijal sie w lodowej tafli jak w lustrze. Pod wplywem naglego impulsu Manley podszedl do szafy i wyciagnal lyzwy. Dart zerwal sie z podlogi i z podnieceniem zaczal merdac ogonem. Po chwili Manley mial juz na sobie kurtke z kapturem, a w rece kij hokejowy. Wyprowadzil psa na dwor. Powietrze bylo ostre i zimne, ale wieczornej ciszy nie macil najlzejszy nawet podmuch wiatru. Pozostawiajac za soba obloczki pary, pan i jego pies pomaszerowali w kierunku brzegu. Manley usiadl na zwalonej klodzie i zasznurowal lyzwiarskie buty. Dart pierwszy wbiegl na lod, slizgajac sie jak cyrkowy klown. Manley przylaczyl sie do niego i zaczal zgrabnie przemierzac lodowa tafle dlugimi, sprezystymi ruchami nog. Przypominal sobie czasy, kiedy gral w uniwersyteckiej druzynie gwiazd jako obronca. Znalazl trzy proste konary i ulozyl z nich hokejowa bramke w ksztalcie litery U. Dart, doswiadczony weteran zmagan na lodzie, szczeknal i zajal pozycje. Manley rzucil na lod pilke tenisowa zastepujaca krazek, opuscil kij i ruszyl. Posuwal sie naprzod, zataczajac szerokie kregi i nabierajac szybkosci. Nie odrywal oczu od bramki, w ktorej nieruchomo tkwil pies. Dart z kolei nie spuszczal z oka pilki. Nagle Manley gwaltownie zmienil kierunek i zaatakowal bramke. Pies przysiadl w rozkroku, szykujac sie do obrony. Gdy napastnik znalazl sie kilka metrow od niego, padl strzal wycelowany w srodek bramki. Kij Manleya drasnal lod i pilka wzbila sie w powietrze. W dokladnie wyliczonym momencie Dart wyskoczyl do gory i chwycil pocisk zebami. Manley wyhamowal, ustawiajac lyzwy bokiem. Rozlegl sie zgrzyt scieranego lodu i srebrzysty pyl uniosl sie nad tafla. Mezczyzna schylil sie i z uznaniem poklepal psa. -Dobry jestes, stary - pochwalil. - Zaloze sie, ze tylko ty jeden bylbys w stanie obronic strzaly Gretzky'ego. Dart machal ogonem jak oszalaly. Wypuscil pilke i polizal twarz Manleya. ROZDZIAL 5 Zawolal ja po nazwisku, ale szum wiatru zagluszyl jego slowa. Manley przyspieszyl kroku, dogonil ja i klepnal w ramie. Sheila odwrocila sie z przeklenstwem na ustach i natychmiast przyjela bojowa postawe karateki. Wygladala nieco komicznie. Przygladal sie jej z zaskoczeniem i zastanawial, czy ma przepraszac, czy sie rozesmiac. Wtedy wyrzucila z siebie grozne ostrzezenie.-Tylko sprobuj mnie tknac, a bedziesz mogl pocalowac swoje jaja na do widzenia. -Panna Hastings? Sheila? Poznala go i opuscila uniesione do ciosu ramie. -To chyba widac. - Obrzucila go przychylnym spojrzeniem. - Skads znam te piwne oczy. -Jacqueline Ramsey przedstawila nas sobie po programie. -No jasne! Niegrzeczny doktorek udajacy psychiatre. Probowala zmiazdzyc go wzrokiem, ale nic z tego nie wyszlo. Podobal sie jej. Manley skinal glowa. -Zgadza sie. Mozemy chwile porozmawiac? -Wiem, ze powinnam ci powiedziec, zebys spadal i poszedl do wszystkich diablow. W imieniu Jackie. - Teatralnym gestem uderzyla sie w piersi. - Niestety jestem kobieta zupelnie pozbawiona godnosci. Wiec o co ci chodzi, sloneczko? -O chwile rozmowy. -Tylko rozmowy? Jakiez to dla mnie ponizajace! Liczylam na cos wiecej. Wskazal ruchem glowy kawiarnie po drugiej stronie ulicy. -Napijemy sie? -Herbaty, kochanie. - Niespodziewanie chwycila go pod ramie i z wprawa przeprowadzila przez jezdnie. - Znam wlasciciela tego lokalu. Jestem pewna, ze za kilka dolcow skombinuje nam kozetke. -Nie mialem zamiaru przeprowadzac psychoanalizy. -A ja nie to mialam na mysli. Weszli do kawiarni i zostali zaprowadzeni do naroznej lozy. Manley pomogl Sheili zdjac plaszcz, a kelner natychmiast przyjal zamowienie. Kobieta oparla lokcie na stole, brode na dloniach i wpatrzyla sie w Manleya. -Ogladajac pana w telewizji, odnioslam wrazenie, ze ma pan dobre referencje, doktorze Manley. Skromnie wzruszyl ramionami. -Troche mnie przereklamowali... I prosze mowic mi Rick. -Coz za cudowne imie! - Sheila uniosla brwi, po czym spowazniala. - Zanim zaczniemy, doktorze, musze cie uprzedzic, ze bez przerwy mysle o seksie. Czarna skora, bicz, wysokie obcasy i tym podobne. -Sheila, ja... -Nie mam nic pod spodem. Ale mozesz czuc sie bezpieczny. Usmiechnal sie. -Zaczynam podejrzewac, ze zmierzam donikad. -To juz zalezy wylacznie od ciebie, kochanie. Niech cie nie zraza to, ze jestem taka szybka. - Wyciagnela stokrotke z wazonika obok i zaczela obrywac platki. -Kocha, nie kocha, kocha... -Czy moglibysmy ewentualnie porozmawiac o Jacqueline Ramsey? Spojrzala na niego z niechecia i zlamala lodyzke kwiatka. -Swinia. Tak mnie wykorzystywac. Nienawidze cie. -Mniej wiecej to samo dala mi do zrozumienia panna Ramsey. Uwaza mnie za sukinsyna, swinie i szowiniste. -Takie slowa w ustach tej uroczej dziewczyny?! Coz za wstyd! Choc pewnie miala racje. -Zaraz, zaraz... Gdyby... -Niech zgadne - przerwala mu Sheila. - "Gdyby poznala mnie lepiej"? Odwrocil wzrok. Zbila go z tropu. -Cos w tym rodzaju - przyznal. -I chcesz, zebym ci pomogla? -Chce, zebys wysluchala, co ma do powiedzenia druga strona. Obawiam sie, ze ona mnie zupelnie nie zrozumiala. -Otworzysz przede mna serce, ja przyznam w koncu, ze w rzeczywistosci jestes uroczym facetem i co dalej? Mam pojsc do Jack i zalagodzic sprawe, zebyscie potem mogli sobie pofiglowac? -Chce tylko zlozyc pewne oswiadczenie... -O Jezu! Jak polityk. -...a potem zobaczymy. Sheila westchnela. -Rzecz sprowadza sie do tego, zebym zostala twoim poslancem. -Tak bym tego nie nazwal. -Jakkolwiek bys to nazwal, jestes sukinsynem. Zaskoczyl go jej ostry ton. -Sheila, prosze cie, nie zrozum mnie zle... - zaczal przepraszajaco. -Wy, mezczyzni, wszyscy jestescie tacy sami - mlasnela cicho i pokrecila glowa. Potem odsunela sie od stolika, bo wlasnie podano napoje. - Marzyciele szukajacy idealu. Siedzi tu przed toba kompletnie zepsuta kobieta gotowa spelnic twoje najwymyslniejsze zachcianki, a ty co? - Otaksowala spojrzeniem odchodzacego kelnera. - O rany, ale zbudowany! -Wiec nie masz zamiaru rozmawiac ze mna o niej? -Ale jestes uparty. - Odwrocila sie bokiem. - Mam ochote powiedziec ci, zebys sie odwalil ode mnie. - Nagle spojrzala na niego uwaznie. - Aczkolwiek w twoim wypadku moglabym zrobic wyjatek. Tylko dlatego, ze pamietam, w jaki sposob Jackie na ciebie patrzyla. Bo widzisz, ja wiem, co ona naprawde mysli wbrew temu, co mowi. - Urwala na chwile. - Bez watpienia to male wyznanie sprawia, ze mieknie twoje twarde serce? -Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. -Och, jestem pewna, ze doskonale rozumiesz. To zwykla psychologia. A moze to chemia? Niewazne... Ach, ja nieszczesna... - westchnela rozdzierajaco. - Jeszcze jeden, ktory odszedl, nie dajac mi nic uszczknac. - Obrzucila go pozadliwym wzrokiem i odpiela dwa gorne guziki bluzki. - Jesli obiecasz, ze przestaniesz tak nachalnie wlepiac oczy w moj biust, to powiem ci, co tylko chcesz. Manley rozesmial sie. Potem serdecznie uscisnal dlon Sheili. -W glebi serca, Jackie jest najslodsza osoba, jaka mozna sobie wyobrazic. Lojalna, godna zaufania. Doslownie oddalaby ci ostatnia koszule. Nawiasem mowiac, zapewne chetnie bys zobaczyl, jak ja dla ciebie zdejmuje. -Jeszcze nie wybiegalem myslami tak daleko w przyszlosc. -A szkoda. Na wlasne oczy widzialam, co tracisz. Ale nie zawsze tak bylo. Dlatego poczula sie strasznie dotknieta, kiedy robiles sobie z niej zarty i sugerowales, ze klamie. -Nie mialem takiego zamiaru. Po prostu to, co mowila brzmialo nieprawdopodobnie. -A to, co za chwile uslyszysz jest prawdopodobne? Pamietasz Indigo Caper? -Ten film z Suzanne Fontaine, w ktorym grala jako dziecko? -I z Jackie Ramsey. Graly tam razem, ale nie wiadomo dlaczego wiekszosc ludzi pamieta tylko Suzanne. -Boze, to bylo wieki temu. Nawet nie przypuszczalem... -Jackie miala jedenascie lat, Suzanne dziesiec. Suzanne zagrala potem jeszcze w jednym filmie, ale nastepny film Jackie trafil do smietnika zamiast na ekrany. -Dlaczego? -Po pierwsze dlatego, ze urosly jej cycuszki. To psulo dzieciecy, niewinny wizerunek, o jaki chodzilo. Po drugie, utyla. Nie mam na mysli tego, ze zrobil sie z niej slodki grubasek. W ciagu roku przybylo jej dwadziescia kilo. Kiedys powiedziala mi, ze w dniu swoich trzynastych urodzin wazyla siedemdziesiat. Wiec naprawde byla gruba. W dodatku, tyla bez konca. Manley napil sie i zaczal obracac w palcach pudelko zapalek. -Otylosc w wieku mlodzienczym to duzy problem. Sklada sie nan wiele przyczyn. Presja rowiesnikow, budzacy sie pociag seksualny, stosunek rodzicow - wszystko ma wplyw na wlasny wizerunek dziecka. -Wierze, ze cokolwiek tam mamroczesz, to prawda. W koncu jestes lekarzem. Ale watpie, by Jackie kiedykolwiek myslala w takich kategoriach. Wiedziala tylko, ze jest gruba. -Opowiadala ci o tym? -Jestes zaskoczony? Grubaski rozmawiaja ze soba o tych rzeczach. Ale tylko ze soba. Mieszkalysmy razem po przyjezdzie do Nowego Jorku. - Zamyslila sie na moment. - Wciaz przesladowal ja jeden i ten sam sen, po ktorym budzila sie i nie mogla dalej spac. -Koszmar? -Tak, ale nigdy mi go dokladnie nie opisywala. Zdradzila tylko, ze w tym snie zamieniala sie w swinie. Tobie to pewnie cos mowi. Odwrocil wzrok i zastanawial sie przez krotka chwile. -Teraz rozumiem jej reakcje. -Na co? -Na to, co wtedy powiedzialem. Jesli naprawde byla az tak otyla... -Byla. Widzialam jej album ze zdjeciami. Niech sie schowaja wszystkie grubaski. -...to wscieklaby sie na kazdego, kto zakwestionowalby jej prawdomownosc. -Ladnie to ujales. Cokolwiek znaczylo "zakwestionowalby". Manley zamieszal lod rozpuszczajacy sie w szklaneczce. -Szkoda, ze rodzina jej nie pomogla. Rodzice moga byc w takich wypadkach podpora. -Jej mamunia? Slodka, kochana Maureen? -Dlaczego powiedzialas to w ten sposob? -Bo to sam wdziek i czar. Publicznie. Ale jakos nie wyobrazam jej sobie w roli podpory. -Nie? -Jack nigdy nie powiedziala tego wprost, ale zaloze sie, kochany, ze istniala miedzy nimi cicha rywalizacja. Ktora godzina? Manley wyciagnal reke, pokazal jej zegarek i ruchem glowy wskazal pusta filizanke. -Jeszcze jedna herbate? -Niezwykle trudno mi sie przemoc i nazwac to cos kompletnie pozbawione smaku herbata, ale owszem. Napije sie. Kiedy indziej. - Siegnela po plaszcz i uniosla jedna brew. - Chyba ze dobrze sie zastanowisz i bedziesz wolal spedzic ze mna czas na wyuzdanych uciechach. Usmiechnal sie i przeczaco pokrecil glowa. -Ale moje ego dziekuje ci za komplement. -Coz za rozczarowanie! - Zapiela plaszcz. - A co do Jack, to chyba bede mogla szepnac jej cieple slowko lub dwa na twoj temat. Powinnam wspomniec, ze robi sie miekka jak wosk na widok kwiatow. -Powiedz mi jeszcze cos, zanim pojdziesz - poprosil Manley, wstajac z miejsca. -Co tylko zechcesz, kochanie. -Ta cala historia ze zrzuceniem wagi przez Jacqueline... -Jest faktem, doktorze. Nie wiem dokladnie, jak to zrobila, ale moge zaswiadczyc, ze bylo tak, jak mowila. -Ale... Polozyla mu palec na ustach. -Dlaczego sam jej nie zapytasz? Odwrocila sie i odeszla, a on stal i zastanawial sie, jak zrealizowac to, co mu zasugerowala. ROZDZIAL 6 -Dzwoni juz drugi raz, panno Ramsey - oznajmila telefonistka.Jacqueline spojrzala na migajace swiatelko aparatu stojacego w jej garderobie. Nie przypuszczala, ze sie odezwie, choc po cichu chyba na to liczyla. No i te kwiaty: nie jakies wyszukane, krzykliwe kompozycje ani tuziny cieplarnianych roz w pakach, ale bezpretensjonalny bukiet fioletowych krokusow i zoltych zonkili. Z karteczka: "Przepraszam. Rick Manley". Podniosla sluchawke. -Tak? -Przepraszam, ze przeszkadzam, panno Ramsey. Dzwonie tylko, zeby przeprosic za to, co powiedzialem tydzien temu podczas programu. Nie mialem prawa tak na pania naskakiwac. -Rzeczywiscie, nie mial pan. W sluchawce zapadla cisza. Zadne z nich nie wiedzialo, co powiedziec. Pierwszy odezwal sie Manley. -Przeprosiny przyjete? Jacqueline usmiechnela sie. -Przyjete. -Moze moglibysmy przypieczetowac zawarcie pokoju filizanka kawy? Wiem, ze jest pani zajeta, ale poczulbym sie duzo lepiej, gdybym przeprosil pania osobiscie. Pomyslala, ze pierwsze wrazenie, jakie na niej wywarl, bylo prawdziwe. -Dobrze - zgodzila sie i podala mu adres lokalu Grace. Spotkali sie niebawem. Wlasnie skonczyl sie wieczorny tlok. W restauracji nie pozostalo juz wielu klientow; wiekszosc ludzi rozeszla sie do domow. Manley zamowil tylko kawe, ale Jacqueline wyznala, ze jeszcze nic nie jadla. Znala menu na pamiec, wiec krzyknela do Grace, co ma jej podac. Grace przyniosla zamowiona potrawe, a potem wycofala sie dyskretnie. Od czasu do czasu spogladala na siedzaca pare i mrugala do Jacqueline porozumiewawczo. Manley zdazyl wypic dwie kawy, a Jacqueline prawie skonczyla jedzenie, zanim oboje pozbyli sie skrepowania. Wyczuwala, ze chce ja o cos zapytac, ale czeka na odpowiedni moment. Zagadnela, czy zawsze mieszkal na Manhattanie. Opowiedzial jej, jak znalazl sie w Nowym Jorku. Po ukonczeniu Boston College omal nie zostal zawodowym hokeista. Otrzymal interesujace propozycje z kilku klubow, znal swoja wartosc i wiedzial, ze kiedys bedzie moze nawet tak dobry, jak Potvin czy Esposito. Ale obawial sie, ze nie starczy mu cierpliwosci na przebrniecie przez chude lata gry w nizszej lidze i ciagle narazanie sie na kontuzje, zanim wreszcie wywalczy sobie miejsce w NHL. Rozpoczal wiec studia w nowojorskiej akademii medycznej. Z czasem zainteresowala go psychologia i po odbyciu stazu na psychiatrii pozostal w szpitalu. Wyjasnil tez Jacqueline, dlaczego wolal sie zajac praca naukowa niz wykonywaniem praktyki lekarskiej. -Przeprowadza pan eksperymenty na zwierzetach? -Alez nie! Nie znosze tego. Nie moglbym patrzec, jak cierpia. Nigdy mi sie to nie podobalo. Najchetniej wypuscilbym wszystkie z klatek. Jacqueline rozesmiala sie. Czula do tego mezczyzny coraz wieksza sympatie i wydawalo sie jej, ze jest w stanie zrozumiec przyczyne jego beztroskiego, pogodnego usposobienia. W glebi duszy pozostal wiecznym chlopcem. Wciaz najchetniej bawilby sie na swiezym powietrzu. Nadal zachowal tez dziecieca wrazliwosc. Opowiadajac o sobie, Manley obserwowal kobiete. Byla uwaznym sluchaczem. Nie znalazl u niej oznak snobizmu, z ktorym zawsze kojarzyly mu sie znane osoby ze swiata rozrywki. Sprawiala wrazenie, jakby wciaz nie mogla oswoic sie z sukcesem, jakby byl dla niej ciagle nowym doswiadczeniem. I miala w sobie zarazliwy entuzjazm. Wreszcie nadszedl wlasciwy moment. -Nie widze zbyt wielkiego podobienstwa. -Miedzy? -Pania i pani matka - zaczal ostroznie. Zamierzal dazyc do celu okrezna droga. Zauwazyl, ze przez jej twarz przemknal cien niezadowolenia. Uciekla wzrokiem przed jego spojrzeniem. -A powinno byc? -Takie stwierdzenie padlo podczas programu. -Ach, o to chodzi... Wszyscy mowia, ze jestem do niej podobna, ale ja zgadzam sie z panem; Uwazam, ze przypominam raczej ojca. On juz nie zyje. -Nie wiedzialem. -Zginal w wypadku samochodowym, kiedy mialam dwanascie lat. Matka zostala tylko ranna. - W jej glosie pojawilo sie ledwo slyszalne rozdraznienie. -Rozczarowalo to pania? -Rozczarowalo? A niby dlaczego mialo mnie to rozczarowac, na Boga? -Taki wniosek wysnulem z tonu pani glosu. Odnosze wrazenie, ze miedzy wami dwiema stoi jakas niedokonczona sprawa. -Niedokonczona sprawa... - powtorzyla wolno, analizujac slowa Manleya - Tak, chyba mozna to tak nazwac. -Chce pani o tym porozmawiac? -Aha... - wycelowala w niego palec. - Odezwal sie psychiatra. -Powiedzmy, ze po prostu jestem ciekawy. -Co pana tak ciekawi? -Znow to samo. Robi pani uniki. Jacqueline ze zdziwieniem stwierdzila, ze w towarzystwie tego mezczyzny w ogole nie czuje sie skrepowana. W jego zachowaniu bylo cos, co ja osmielalo i zachecalo do zwierzen. Uniosla do gory otwarta dlon. -W porzadku. Co zyczy pan sobie wiedziec? -Wszystko, co zechce mi pani powiedziec. Westchnela. -To nas zaprowadzi donikad. -W takim razie, niech mi pani opowie o wypadku matki. Co sie stalo potem? -Nic - odpowiedziala szybko, ale po chwili namyslu dodala. - Albo wszystko. Zalezy, jak na to spojrzec. -A jak pani na to patrzy? -Zdaje sie, ze nie uda mi sie zgrabnie wywinac, prawda? -Odnosze wrazenie, ze woli pani o tym nie mowic. Jakies bolesne wspomnienia? -Nie, nie tak bardzo bolesne. Chociaz... no, moze troche. -To znaczy? W zamysleniu wpatrzyla sie w przestrzen, jakby cos sobie przypominala. -Chyba wszystko zaczelo sie po tym, jak zagralam w Indigo Caper. Widzial pan ten film? -Tak. -Wtedy moj ojciec jeszcze zyl. Byl strasznie podekscytowany. Jestem jedynaczka, rozumie pan. Kiedy bylam mlodsza, rodzice nie widzieli swiata poza mna. Ale po tym filmie, matka zaczela... odnosic sie do mnie jakby z rezerwa. -Jak to wygladalo? -Miala dla mnie coraz mniej czasu. Przestalysmy robic razem rozne rzeczy. Coraz czesciej czulam sie, jakbym stanowila dla niej jakis zbedny balast, ktory z trudem musi dzwigac. Poczucie winy - pomyslal Manley. - I jednoczesnie odrzucenia. -I to byla pani wina? -A byla? -Wlasnie o to pytam. Jacqueline zastanowila sie. -Chyba wtedy tak myslalam. Pamietam, ze chcialam postepowac tak, zeby byla ze mnie zadowolona. Czekalam, zeby mnie pochwalila, ale to nigdy nie nastapilo. Nocami lezalam i rozmyslalam, co robie zle. Czy tak powinno byc? -Nie chodzi o to, czy powinno. Wazne, jak pani to odczuwala. Wspomniala pani, ze zalezalo pani na pochwalach. Moze inne slowa oddalyby to lepiej? -Jakie? Wzruszyl ramionami. -Na dostrzeganiu pani. Na tym, zeby zwracala na pania uwage? -Na tym, zeby zwracala na mnie uwage... - powtorzyla w zamysleniu, wodzac palcem po brzezku filizanki. - Nigdy nie myslalam o tym w ten sposob. -To musialo byc bardzo nieprzyjemne uczucie. -O tak. Bardzo. -A po smierci pani ojca bylo jeszcze gorzej? -Skad pan wie? -Nietrudno sie tego domyslec. Najpierw byla pani w centrum zainteresowania rodzicow. Skupiala pani na sobie sto procent ich uwagi. Potem, po zagraniu w filmie, ten procent zmalal do piecdziesieciu, a po smierci ojca - do zera. Wszystko zmienilo sie w stosunkowo krotkim czasie. To moglo miec swoje nastepstwa. -Jakie? Manley szeroko rozlozyl rece. -Kiedy ktos zostaje nagle pozbawiony czyjejs milosci, probuje znalezc ja gdzie indziej. Kilkunastoletnia dziewczyna moze szukac u chlopcow - przykladem sa nastolatki stajace sie latwa zdobycza dla rowiesnikow z tej samej dzielnicy. Spojrzala na niego z rozbawieniem. -To mogloby byc interesujace. Ale wtedy nie chodzilam jeszcze na randki. Zaczelam duzo pozniej. -Dlaczego? -Bo utylam. Stalam sie groteskowo gruba. Doszlo do tego, ze wstydzilam sie pokazywac ludziom na oczy. -A zatem to mogl byc pani sposob na rozwiazanie problemu. -Jaki? -Jedzenie. Jedzenie moze byc doskonalym zrodlem zadowolenia. Staje sie nagroda, rekompensata. Rozumie pani, do czego zmierzam? -Tak... Tak, rozumiem. -Klopot polega na tym, ze rozpoczyna sie wowczas szkodliwy cykl. Im wiecej sie je, tym bardziej sie tyje. Im czlowiek jest grubszy, tym gorzej sie czuje. Im gorzej sie czuje, tym wiecej je. - Manley urwal i patrzyl, jak Jacqueline powoli kiwa glowa. - Jaki byl stosunek matki do pani nowego przyzwyczajenia? -Nie wydawala sie tym przejmowac. Wciaz mi powtarzala, zebym sie nie martwila. Wrecz odwrotnie, przynosila mi coraz wiecej jedzenia. Kupowala ciastka, rozne slodycze... -Jak sie pani wtedy czula? -Bylam zla - odparla bez wahania. - Czasem nawet wsciekla. Ale, nie wiadomo dlaczego, zjadalam wszystko. -Czy to wzbudzalo w pani niechec do niej? -Och, zdecydowanie! Przez moment wpatrywal sie w stol, jakby szukajac wlasciwych slow. -Czy kiedykolwiek zastanawiala sie pani, jak mogla na to patrzec pani matka? -Raczej nie. A powinnam byla? -To znow nie jest kwestia tego, czy powinna byla pani, czy nie, ani czy to zle, czy dobrze. Ale pozwoli pani, ze na moment postawie sie na jej miejscu. Z jej punktu widzenia, pani mogla stanowic dla niej zagrozenie. -Bez przesady! Jak moglam jej zagrazac? -Oczywiscie nie fizycznie. I jako osoba podziwiajaca swoja matke, zeby przytoczyc pani wlasne slowa, nie miala pani powodu podejrzewac, ze ona moze zywic do pani jakies negatywne uczucia. Ale prosze rozwazyc, jaki mogl byc jej punkt widzenia. Powiedzmy, ze osiagnela juz szczyt kariery i dalej mogla tylko z niego spasc. Totez kiedy corka nagle blysnela talentem, miala prawo poczuc sie zagrozona. -Tak pan sadzi? -To bardzo prawdopodobne. I jesli tak bylo, to naturalnie niechetnie myslala o tym zagrozeniu. W takim przypadku, pani zachowanie przez te wszystkie lata, za ktore sie pani obwinia i ktore okreslila pani jako niechec do matki, bylo tylko normalna ludzka reakcja na niechetny stosunek do pani innego czlowieka. -W panskich ustach brzmi to dosc prosto. -Oczywiscie w rzeczywistosci tak nie jest. Celowo upraszczam sprawe, zeby byc dobrze zrozumianym. Ale mysle, ze warto sprobowac spojrzec na to wszystko oczami pani matki. Odwrocila wzrok. -Probowalam. Dla Manleya wygladalo to na typowy, podrecznikowy przypadek zazdrosci matki o corke, z subtelnym posmakiem sabotazu. Nie rozumial tylko obecnego stosunku Jacqueline do jedzenia. Mogl sobie wyobrazic, jaka musi byc ostrozna w doborze potraw, a jednak przez caly czas ich rozmowy bez przerwy cos skubala. -Jak pani sobie z tym poradzi? - zapytal wskazujac jej pusty talerz. - Spaghetti, bajgiel, a teraz bagietka. Nie przejmuje sie pani swoja waga? -Oczywiscie, ze sie przejmuje. Przeraza mnie mysl, ze moglabym utyc. Ale w moim wypadku, to nie jest przejadanie sie. Stosuje sie do zalecen lekarza. -Pozwala pani jesc bez ograniczen takie rzeczy? -Weglowodany. Powinnam jesc duzo weglowodanow. Makaron, pieczywo. Kiedy dorastalam, nienawidzilam sie za to, ze cos takiego jadam. -To duza zmiana. -Wiem. Jak pan widzi, nie napycham sie zbytnio, ale trzymam sie wytycznych. Balabym sie postepowac inaczej. -Chyba nie dziwi sie pani, ze przy mojej specjalizacji odnosze sie nieco sceptycznie do tempa, w jakim zrzucila pani wage? -Naturalnie, ze nie. Na pana miejscu zapewne rozumowalabym tak samo. -Problem polega na tym, panno Ramsey... -Proponuje, zebysmy dali spokoj tym formalnosciom i przeszli na ty. Manley usmiechnal sie. -Zgoda. Ale nie ukrywam, ze jestem w duzym klopocie, probujac pojac logike tego, co mowilas. Jacqueline odwzajemnila usmiech. -Chyba nie dojdzie do nastepnej wielkiej klotni na ten temat? -Mam nadzieje. Jednak jako naukowiec nie moge pogodzic sie z faktem, ze cos jest dla mnie tajemnica w dziedzinie, w ktorej rzekomo jestem ekspertem. -Dlaczego nie zadzwonisz do Spa? -Mozliwe, ze to zrobie. A ty nie orientujesz sie zupelnie, o co w tym chodzi? -Absolutnie nie. Ale to wszystko wydaje sie dosc proste. Jest oczywiscie dieta i cwiczenia pod okiem instruktora. - Zamilkla na chwile i zastanowila sie. - Jedyna rzecz, jaka mozna by uznac za niezwykla to... Nie, niewazne - potrzasnela glowa. - Nie ma o czym mowic. -Prosze, powiedz. -Och, mialam na mysli tylko to, ze podczas pobytu tam inaczej spie. Rozesmial sie. -Ja tez zawsze sie wierce na nieswoim materacu. -Wlasnie o to chodzi, ze spie tam cudownie! Moze to tamtejsze powietrze, a moze dobre trawienie, sama nie wiem. -Nie ma to jak goraca czekolada przed pojsciem do lozka! -Jestes calkiem blisko. Czescia diety jest przekaska spozywana pozna noca, cos w rodzaju ciasteczek i mleka. Niesamowite, jak szybko po tym zasypiam. Po pietnastu minutach jestem pograzona w zdrowym, glebokim snie. Nic mi sie nie sni i budze sie po osmiu godzinach. -Spisz bez przerwy osiem godzin? -Tak. Czy to nie dziwne? Widzisz, o ile pamietam, przez cale zycie wstawalam w nocy przynajmniej dwa razy. Ale w San Sebastian nigdy mi sie to nie zdarzylo. Zawsze spie jak zabita do rana. -To brzmi tak, jakby dawali ci jakis narkotyk. Usmiechnela sie i przeczaco pokrecila glowa. -Oni nie uznaja proszkow ani zastrzykow. Twierdza, ze to nienaturalne. -Czy nie niepokoi cie taki gleboki sen? -Dlaczego mialby mnie niepokoic? Wzruszyl ramionami. -Z roznych powodow. Na przyklad, ktos moglby cie wtedy wykorzystywac seksualnie. Wybuchnela smiechem. -Nigdy nie widziales zadnego zdjecia doktora Hume'a, prawda? -Kto to jest doktor Hume? -Dyrektor Spa. To najwspanialszy i najbardziej czarujacy mezczyzna, jakiego kiedykolwiek spotkalam. Gdyby mnie napastowal we snie, zalowalabym tylko, ze to nie jawa. Spojrzala na scienny zegar i wlozyla do ust ostatni kes bulki. -Boze, ale pozno! Musze jeszcze popracowac nad nowym scenariuszem. - Wstala i siegnela po plaszcz. - Nie przejmuj sie rachunkiem. Grace stwierdzila, ze to na koszt firmy. Podobno odkad ludzie dowiedzieli sie, ze kiedys tu pracowalam, interes zaczal kwitnac. - Wlozyla plaszcz, zapiela guziki i obrzucila Manleya czulym spojrzeniem. - Kwiaty od ciebie sa cudowne, Rick. -Wyhodowalem je w moim domku na polnocy stanu. -Moze kiedys pokazesz mi to miejsce. Ciao. Odwrocila sie i odeszla. Jeszcze dlugo po jej wyjsciu wpatrywal sie w drzwi i rozmyslal nad tym, czy to, co mowila moze byc prawda. Ona najwyrazniej we wszystko wierzyla. Jako psychiatre zaniepokoily go jej noce bez snow. Dwa tygodnie bez zadnych wspomnien, pod kontrola innego czlowieka... Kto wie, jaki uraz moze to pozostawic w podswiadomosci. Zauwazyl jej wahanie i cien zaniepokojenia, gdy zaczal wypytywac o szczegoly. Martwil sie. Byla taka wesola, taka beztroska, jednak pod ta niemal dziecieca radoscia zycia kryl sie straszliwy fanatyzm, niewzruszona determinacja. Ani przez chwile nie watpil, ze bylaby gotowa na wszystko, byle tylko pozostac szczupla. Nic nie dzieje sie bez przyczyny, jak mawial Ben. Manley w tym przypadku nie rozumial przyczyny i przekonal sie, ze Jacqueline tez jej nie rozumie. Ale teraz bardziej niz kiedykolwiek pragnal te przyczyne poznac. ROZDZIAL 7 Jacqueline oparla sie wygodniej na poduszce i podciagnela wyzej kolana. Lezala w lozku i czytala scenariusz Hospicjum. Po kilku minutach koncentracji odchylila do tylu glowe i gleboko westchnela. Przetarla oczy i rozejrzala sie po pokoju. Z zadowoleniem stwierdzila, ze kazda jej roslina doskonale pasuje do miejsca, w ktorym stoi. Oczywiscie, nie zawsze tak bylo. Zamknela oczy, przypominajac sobie okres sprzed kilku lat, kiedy mieszkala z Sheila. Ostatnie dni we wspolnym pokoju, wkrotce po tym, jak Jacqueline dostala glowna role w Hospicjum, staly sie punktem zwrotnym w ich zyciu zawodowym.Usmiechnela sie do tych wspomnien. Mieszkanie, ktore dzielily, nie mialo nawet jednej trzeciej powierzchni jej obecnego apartamentu. Miniaturowa kuchenka byla niewiele wieksza od szafy w scianie. O ile Jacqueline, tuz po kuracji odchudzajacej, mogla sie w niej swobodnie poruszac, to Sheila miala z tym duze trudnosci. Jakos przeciskala sie miedzy scianami ciasnego pomieszczenia, choc nieco niezdarnie. Wciaz sie tam krecila, przygotowujac niezliczone ilosci dan i przekasek. Ilekroc Jacqueline wracala wieczorem z pracy, zastawala w kuchence Sheile zajeta robieniem kawy. Siadaly potem przy parujacym dzbanku i opowiadaly sobie, jak minal dzien. Byly ze soba bardzo zzyte. Dzielily te same nadzieje i troski. Jedna z niewielu rzeczy rozniacych je od siebie byl stosunek do mezczyzn. Wedlug slow Sheili, Jacqueline nalezala do kobiet "rozbrajajaco naiwnych", podczas gdy Sheila okreslala siebie sama jako typ "rozczarowanej rozpustnicy", co mialo oznaczac, ze zaden z poznanych przez nia mezczyzn nie podziela w wystarczajacym stopniu jej nadmiernego zainteresowania seksem. A potem, gdy Jacqueline dostala role w mydlanej operze, Sheila nagle postanowila sie wyprowadzic. Protesty Jacqueline nie zdaly sie na nic. Sheila widziala swoja szanse w teatrze angielskim. Zamiar wyjazdu uzasadniala dwojako. Po pierwsze, uwazala, ze gdy Jacqueline zacznie odnosic sukcesy, zrobi sie wokol niej tlok i bedzie potrzebowala wiekszej "przestrzeni zyciowej". Po drugie, ludzila sie, ze wbrew utartym opiniom Brytyjczycy plci meskiej beda w stanie sprostac jej kobiecym wymaganiom lepiej niz ich amerykanscy kuzyni. -Kolejny blad - powiedziala glosno Jacqueline, wciaz zatopiona we wspomnieniach, i usmiechnela sie. Pamietala, jak bardzo zalezalo Sheili, zeby przed wyjazdem poznac jej matke. W koncu, twierdzila, jak czesto zdarza sie poczatkujacej aktorce, czy w ogole komukolwiek, porozmawiac osobiscie z gwiazda tej wielkosci? Jacqueline ostatecznie ulegla jej prosbom. Ustalily, ze zanim Sheila znajdzie sie po drugiej stronie Atlantyku, odwiedza posiadlosc Maureen. Usmiech Jacqueline przybladl, gdy przypomniala sobie ich rozmowe tuz przed wizyta. W tamta mrozna noc ledwo dowlokla sie do domu. Cisnela plaszcz na kanape i osunela sie obok niego. -Jestem tak wykonczona, ze najchetniej przespalabym caly weekend. -To taka z ciebie kumpela?! Ledwo przekroczylas prog, juz marudzisz? Nic z tego! Wyjezdzamy jutro punkt osma. -A nie mialabys ochoty pospac troche dluzej? -Nie! -To przynajmniej dwie godziny jazdy. -Mnie nie przeszkadza. Nigdy nie cierpialam na "chorobe lokomocyjna". -Sheil... Jestes pewna, ze tego chcesz? Sheila wycelowala w nia palec. -Nie ma mowy, zebym ci pozwolila nie dotrzymac obietnicy, kochana. Nawet o tym nie mysl. Nie wybieramy sie do markiza de Sade, tylko do twojej matki, na litosc boska! Jak dlugo jej nie widzialas? Jacqueline spojrzala w sufit. -Chyba dwa lata... Moze nawet trzy. -Chcesz powiedziec, ze ona nigdy nie widziala cie szczuplej?! -Nie. Nie w naturze. Sheila pokrecila glowa. -Nie rozumiem cie. Jeszcze niedawno moglabys wystepowac w roli dublerki slonia Dumbo. Nie sadzisz, ze twoja matka bylaby dumna widzac, jak wygladasz teraz? -Nie mam pojecia. Nie wiem, co moze sie jej podobac. Wiem tylko, czego nie lubi. -To znaczy? Jacqueline zmruzyla oczy w zamysleniu. -Matka jest... Sama nie wiem. To trudno wyjasnic. Moze chodzi o to, co mowi... Albo raczej o sposob, w jaki mowi niektore rzeczy. Nastepnego dnia, przed poludniem dotarly do posiadlosci Maureen w Connecticut. Sheila byla podekscytowana. Wciaz cos paplala w podnieceniu i chichotala. Jacqueline wydawala sie obojetna, ale w glebi duszy nie mogla sie doczekac spotkania z matka. Moze nawet miala nadzieje, ze uda sie jej naprawic ich wzajemne stosunki i znow obie poczuja to cieplo i bliskosc, jakie laczyly je przed laty. Dotychczas brakowalo jej odwagi, ale upor Sheili stworzyl okazje do pojednania. Sheila poprawiala wlosy, gdy Jacqueline naciskala dzwonek. -Ta "trwala" za bardzo mi sie kreci, nie? -Wygladasz swietnie, nie przejmuj sie. -Jak mam do niej mowic? Pani Ramsey? -Sheila, daj spokoj. Po prostu Maureen. -Ale mam sie uklonic, czy cos w tym stylu? Moze dygnac? -Badz soba. -Chryste, nie zartuj! Za moje zachowanie jeszcze wyladowalybysmy w wiezieniu! Pokojowka otworzyla ciezkie, frontowe drzwi. Jacqueline niepewnie wkroczyla do domu. Za nia podreptala dziwnie oniesmielona Sheila. -Jacqueline! Maureen Ramsey, usmiechajac sie szeroko ruszyla przez pokoj w kierunku corki. Opierala sie na lasce i lekko powloczyla noga. Widzac usmiech matki, Jacqueline przyspieszyla kroku. Obie kobiety objely sie i mocno przytulily. To cieple przywitanie przypominalo spotkanie dwoch serdecznych przyjaciolek, ktore nie mialy ze soba kontaktu od dluzszego czasu. Po tych czulych usciskach Maureen odsunela sie od corki na dlugosc ramienia. -Niech ci sie przyjrze... Slowo daje, wygladasz oszalamiajaco! Jacqueline rozpromienila sie jak nastolatka i wolno obrocila w miejscu. -Czy to nie fantastyczne? -Niewiarygodne! Po prostu nieprawdopodobne! Jacqueline nie posiadala sie z radosci. -Ogladasz serial, mamo? -Och, nie przepuscilam ani jednego odcinka! Grasz cudownie. - Spojrzenie matki powedrowalo z wolna ku Sheili. - A to pewnie twoja wspaniala wspollokatorka, o ktorej slyszalam? Jacqueline odwrocila sie zmieszana. Popelnila gafe. -Przepraszam cie, Sheil. Mam paskudne maniery. Mamo, to Sheila Hastings. Jest dla mnie kims wiecej niz wspollokatorka. - Chwycila Sheile za nadgarstek i przyciagnela blizej. - To moja najblizsza przyjaciolka. Sheila niesmialo zerknela na pania Ramsey, ale gdy tylko podaly sobie rece, jej skrepowanie zniknelo jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki. -Milo mi cie poznac, Sheila. Sheila przez chwilke zbierala sie w sobie. -Mnie o wiele bardziej, pani Ramsey. -Mow mi Maureen. -Nie masz pojecia, jak bardzo chcialam sie z toba spotkac. Nie moglam sie doczekac - plotla Sheila potrzasajac ramieniem aktorki jak dzwignia pompy. -Dziekuje - odrzekla Maureen, z trudem uwalniajac reke. - Usiadzmy. Zaprowadzila je do salonu, gdzie wszystkie zasiadly wokol niskiego stolika do kawy. Maureen pochylila sie do przodu i z ozywieniem zwrocila do corki. -Dochodza mnie sluchy, ze ogladalnosc twojego serialu bije wszelkie rekordy. To prawda? -Tak! W ciagu dwoch miesiecy awansowal na pierwsze miejsce "listy przebojow"! - przytaknela z usmiechem Jacqueline. -I wciaz sie na nim utrzymuje - dodala Sheila. -Musisz byc podekscytowana. -Och, mamo! Jestem taka szczesliwa! Maureen lekko scisnela dlon corki. -A ja jestem z ciebie taka dumna, Jacqueline - powiedziala ze szczerym uznaniem. Oczy Jacqueline zwilgotnialy. -Mamo... - zaczela wzruszona, rowniez sciskajac reke matki -...nie dokonalabym tego bez twojej pomocy. -Raczej bez pomocy doktora Hume'a. -O nie... - Jacqueline spojrzala w kierunku pokojowki stojacej dyskretnie kawalek dalej z herbata i ciastkami. - Kiedy wracam pamiecia do dni poprzedzajacych moj wyjazd do Spa, ktory mi zalatwilas, to wydaje mi sie... wydaje mi sie, jakbym wtedy zyla w innym swiecie. Prawda Sheila? -Na innej planecie - zgodzila sie Sheila. -Nie wyobrazam sobie nawet, jak moglabym ci sie za to odwdzieczyc, mamo. -Nonsens! Wystarczy, ze widze cie szczesliwa. Ale czy rzeczywiscie twoje zycie az tak sie zmienilo? -Calkowicie. Nie masz pojecia, jak. -Czyzby? - Maureen mrugnela znaczaco. - Zatem musze zadac ci pytanie, ktore od dawna nie daje mi spokoju. Jak tam twoje stosunki z mezczyznami? Pewnie masz teraz mnostwo wspanialych adoratorow. Jacqueline wzruszyla ramionami. -Tak naprawde, niezbyt wielu. Nie mowie, ze nie otrzymuje roznych ofert. Ale po prostu brakuje mi czasu. Jestem zbyt zajeta praca. Sheila parsknela smiechem. -Nie wierz w to. Jackie przyciaga wiecej facetow niz pies pchel. Jacqueline zarumienila sie. -Jestes beznadziejna, Sheila - powiedziala z zazenowaniem. -A moze mam ich wymienic? Maureen z zachwytem klasnela w dlonie. -No, teraz bedzie najlepsze! -Owszem... - przyznala Jacqueline z lekkim usmiechem. - Czasem umawiam sie z kims. Ale to nic powaznego. -Alez Jackie... - wtracila sie Sheila. - Chyba pamietasz, co stalo sie z nosem Pinokio? -Sheila! - zniecierpliwila sie Jacqueline. - Czy ty przypadkiem nie chcesz mnie przedstawic mojej matce w falszywym swietle? Wymien chociaz jednego. -Jednego? - Sheila zrobila oko do Maureen i sciszyla glos do konspiracyjnego szeptu. - Nawet tuzin byloby malo. - Potem odwrocila sie do Jacqueline. - A co z Rogerem Markhamem? To tylko na poczatek. -Oj, Sheila... Dalabys spokoj... Nie widzialam go od miesiecy. -Czy on nie jest potomkiem pewnego aktora o tym samym nazwisku? - zainteresowala sie pani Ramsey. -Zgadza sie, Mo. -Roger senior to straszny typ. No... moze nie taki calkiem straszny. Mial jedna zalete. -Nie wiedzialam, ze spotykalas sie z nim - powiedziala zaskoczona Jacqueline. -Oczywiscie, ze sie nie spotykalam! W kazdym razie, nie w potocznym znaczeniu tego slowa. - Twarz Maureen rozjasnil lekki usmiech. - Aczkolwiek, bedac w ciazy, myslalam przez pewien czas, ze to on cie splodzil. Dzieki Bogu, okazalo sie, ze nie. Co nie znaczy, zebym kiedykolwiek wspomniala o tym twojemu ojcu. -Prowadzilas sie skandalicznie, mamo! -Zdecydowanie niemoralnie - przytaknela zachwycona Sheila. -Jak najbardziej - potwierdzila Maureen. - I dobrze to wspominam. Moze nawet rozwiodlabym sie, gdyby Roger nie byl spod znaku Lwa. -To zly znak - stwierdzila ze znawstwem Sheila. Jacqueline wzniosla oczy ku niebu i westchnela ciezko. -Znow sie zaczyna. -Co, kochanie? -Astrologia. Sheila ma bzika na tym punkcie. Moze cie zagadac na smierc. -I bardzo dobrze! To dziedzina nauki. Zgodzisz sie ze mna, Sheila? -Absolutnie. -Wezmy, na przyklad, tego Rogera seniora. Jako Lew uwazal sie za urodzonego przywodce, podczas gdy inni mowili o nim, ze po prostu rozpycha sie lokciami. Ale prawie wszystkie Lwy to brutalne typy. Roger byl tez wyjatkowo zarozumialy. Nie znosil zadnej krytyki. Arogancki do obrzydliwosci. - Maureen zamyslila sie na chwile. - Tak, ludzie spod znaku Lwa to skonczone dranie. Jacqueline usmiechnela sie pod nosem i lekko pokrecila glowa. Matka zawsze mowila szczerze to, co myslala. Schylila sie i wziela z polmiska duzego rogalika. -Lepiej uwazaj - ostrzegla ja Maureen. - Sa tuczace. -Nie ma obawy. To czesc mojej diety. Wszystko jest w porzadku, dopoki wystrzegam sie weglowodanow pod postacia slodyczy. -Cos takiego! A mnie doktor Hume zabronil jedzenia takich rzeczy. Nie chce cie urazic, kochanie, ale ile teraz wazysz? -Okolo piecdziesieciu siedmiu kilo - odpowiedziala Jacqueline i poczula sie dziwnie zaklopotana, przelykajac drugi kes ciastka. -Doprawdy, kochanie... Nie powinnas oszukiwac wlasnej matki. Jacqueline spojrzala na nia z uraza. -Ja cie nie oszukuje, mamo. -No tak... - Maureen wolno przesunela wzrokiem po sylwetce siedzacej corki. - Moze to wina kamery. Celuloidowa tasma bywa bezlitosna, sama wiesz. Potrafi dolozyc czlowiekowi z piec kilo. Miesnie twarzy Jacqueline stezaly. Zostala upokorzona. Powietrze wokol wydalo sie jej nagle ciezkie, oddychala z trudem. Nawet teraz, po trzech latach nieslabnacej popularnosci, Hospicjum nie byla pewna, czy matka kiedykolwiek bedzie z niej w pelni zadowolona. Cala czworka - dwaj producenci i dwie aktorki, siedziala w milczeniu za kulisami planu Hospicjum. Trzy osoby czekaly na to, co powie Jacqueline. Sheila usadowila sie obok niej, Emil Berson naprzeciwko, a Alan Hammill miedzy nimi. Berson tkwil pochylony do przodu, a Hammill zamarl z rekami skrzyzowanymi na piersi i z wydetymi wargami. Choc Jacqueline byla oszolomiona, udalo sie jej zachowac zewnetrzny spokoj. -Nie wiem, co powiedziec. -Po prostu powiedz "tak" - odezwal sie Berson. - A reszte zostaw mnie. -Sheil? Wiedzialas o tym? -A skad! Jestem tak samo zaskoczona, jak ty. -Myslisz, ze powinnam? -Mysle, ze bylabys stuknieta, gdybys uwazala inaczej. Jacqueline przez chwile zastanawiala sie nad ta odpowiedzia, po czym zwrocila sie do Hammilla -A ty, Alan? Domyslam sie, ze nie jestes zachwycony? -Nie jestem, przyznaje. Ale to twoja kariera. Chce, zebys wiedziala, ze Emil i ja znamy sie na tyle dlugo, ze wszystko mozemy mowic sobie otwarcie. Masz wolny wybor. -To stalo sie tak nagle... Posluchajcie, musze zadzwonic do Berniego. -Juz z nim rozmawialem - poinformowal Berson. - Wrecz pali sie do tego. Z trudem wymoglem na nim obietnice, ze da ci dwadziescia cztery godziny na przemyslenie decyzji, zanim zacznie cie naciskac. -Boze! Jacqueline wstala i zaczela spacerowac w kolko. -Pewnie powinnam byc dumna. Jezu... Ale glupio gadam. Przeciez jestem dumna! Ale rozmawiamy o czyms zupelnie innym niz to, co robilam do tej pory. Nie wiem, czy potrafie sie przestawic. -Daj spokoj! Chyba zartujesz?! - obruszyla sie Sheila. -Sheil, nie wystepowalam na scenie od czasow college'u. Umiem grac tylko w serialu. -Gdybym tak uwazal, nie proponowalbym ci tej roli - zapewnil Berson. -Ale jak mam rzucic wszystko tutaj w tak krotkim czasie?! -Jackie, mnie sie spieszy - przypomnial Berson. - Musze znac odpowiedz do jutra. Ale na pewno nie powinnas sie martwic, ze stad odejdziesz. Alan to spec od wykanczania ludzi. -Slucham?! - powiedzial Hammill z udanym oburzeniem i usmiechnal sie pod nosem. Jacqueline zatrzymala sie na wprost Hammilla. -Alan, badz ze mna szczery. Uwazasz, ze dam sobie rade? -Ale mnie zalatwilas! Co ja mam ci powiedziec?! -Musze wiedziec. Moge polegac tylko na twojej opinii. Hammill popatrzyl na nia i westchnal. -Nie wiem, dlaczego zawsze tak nisko sie cenisz. Masz jakas podswiadoma sklonnosc do patrzenia na siebie jako na aktorke jednej roli. To blad, bo tak nie jest. Totez mimo ze strace najwieksza gwiazde, z jaka kiedykolwiek zdarzylo mi sie pracowac, moja odpowiedz brzmi: oczywiscie, ze sobie poradzisz. Nie mam co do tego zadnych watpliwosci. To wystarczylo. Nieoficjalna konferencja zakonczyla sie. Jacqueline obiecala dac odpowiedz do jutra. Dwaj mezczyzni wyszli pierwsi. Aktorki wolno wkladaly plaszcze. -Czasami wydaje mi sie, ze ty naprawde stracilas rozum - stwierdzila Sheila. -Nie nazywam sie Meeghan Fleming. -I dzieki Bogu, bo jestes od niej tysiac razy lepsza. -Ale odejsc stad tak nagle... -Niemozliwe! Sluchajac cie, mozna by pomyslec, ze idziesz do klasztoru! - parsknela Sheila. - Ta rola to szansa na spelnienie marzen, a ty zachowujesz sie tak, jakbys stracila prace. Na ulicy szybko zlapaly taksowke i wsiadly do srodka. -Dlaczego ona odeszla? -Nie wiem. Ale kogo to obchodzi! Moze ktos wreszcie mial odwage powiedziec jej, ze jest jednym wielkim zerem? Tylko, co to ma wspolnego z toba? -Pewnie nic. -Dokladnie. Gdybys nie wziela jej roli, musialabys zaczac leczyc sie na glowe. -Ciekawa jestem, jak ocenilby to Rick. -Powiedzialam "na glowe", kochana. Nie chodzilo mi o te rzeczy, ktore on ci oglada. -Wiesz, Sheila, ze gdybym cie tak dobrze nie znala... -Tak, tak, wiem. Kazalabys mi isc do cholery. Ale ja potrafie czytac miedzy wierszami. -Chryste! Przeciez nie widuje sie z tym facetem zbyt czesto. -Ile razy to robiliscie? -Jestes niemozliwa. Jacqueline wzdrygnela sie na tylnym siedzeniu taksowki. Gadanina Sheili przestala ja obchodzic. Glowna rola w glosnej sztuce na Broadwayu gwarantowala sukces i otwierala droge do dalszej kariery. Jednak wciaz dreczyla ja dziwna niepewnosc, odbierajaca jej wiare w siebie. Zaczela sobie wyobrazac, jak wychodzi na scene i staje przed publicznoscia. Ale bez wzgledu na kostium, jaki na sobie miala, postrzegala siebie jako otyla kobiete. Zblizal sie czas odbycia kolejnej pielgrzymki do San Sebastian. Oczami wyobrazni zobaczyla przyjaznie usmiechnieta twarz doktora Hume'a. W uszach zadzwieczaly jej slowa cieplego powitania. Jesli ktos mogl dodac jej odwagi, to tylko on. Nagle przyszedl jej do glowy pewien pomysl. Wolala jednak poczekac, az obie skoncza kolacje i dopiero wtedy przedstawic go przyjaciolce. Zacisnela wargi obserwujac, jak Sheila dolewa smietanke do kawy. -Naprawde musisz dodawac tego az tyle? A ten twoj deser jest wyjatkowo tuczacy. Nie mozesz sie obejsc bez slodyczy? -Nie ma obawy, kotku. Nic mi nie bedzie. Ekstra kalorie dodaja mi uroku. Ale Jacqueline obawiala sie o nia. Bawila sie skorka od chleba i patrzyla, jak Sheila pochlania deser. I nagle poczula do niej tak wielkie przywiazanie, ze ze wzruszenia zwilgotnialy jej oczy. Dla Sheili byla gotowa zrobic wszystko. Podejrzewala, ze mimo lekcewazacego stosunku przyjaciolki do wlasnej tuszy, tak naprawde Sheila tylko udaje beztroska. Jacqueline nie wierzyla, by komus moglo nie zalezec na tym, zeby byc szczuplym. Kazdy z pewnoscia chetnie zrzucilby wage, gdyby tylko nadarzyla sie okazja. A wlasnie teraz taka sposobnosc zaistniala. -Kiedy ostatni raz bylas w Kalifornii? -Nigdy. Od takiego slonca mozna dostac raka. -Nie widzialas Disneylandu? -Zadna strata. Wszyscy mezczyzni w moim zyciu w liczbie siedmiu przypominali krasnoludki. -Sheil, co powiedzialabys na nasz wspolny wyjazd do San Sebastian? -Chryste! To ja wygladam az tak ociezale?! -Mowie powaznie. Sheila wzruszyla ramionami. -Nigdy nie myslalam o czyms takim. A przy moich zarobkach i tak mnie nie stac. -Bylabys moim gosciem. Wiesz, ze musze tam jechac w przyszlym tygodniu. Na szczescie scenariusz Hospicjum juz przewiduje moja nieobecnosc na planie. Tobie tez Emil dalby na pewno dwa tygodnie urlopu. Potrafisz szybko uczyc sie roli. Po powrocie obie jeszcze zdazymy sie przygotowac. -Czym zasluzylam sobie na taki prezent? Gwiazdka dawno minela. Jacqueline scisnela reke przyjaciolki. -Potraktuj to jako inwestycje - powiedziala z usmiechem. - Jesli zrobie ci przyjemnosc, to tak, jakbym zrobila ja sobie. -Ach, znow nosic ciuchy rozmiar dwanascie... - rozmarzyla sie Sheila. - O, swieta Jacqueline... Nie powiem, to brzmi przyjemnie. -Wiec pojedziesz ze mna? -No pewnie, kochanie! Nie jestem taka glupia, na jaka wygladam. - Wzruszona Sheila odwzajemnila uscisk Jacqueline. Nastepnego dnia, w srode, Jacqueline zakomunikowala Hammillowi, jaka podjela decyzje. Spodziewal sie tego, co uslyszal, lecz mimo to posmutnial. Objela go i ucalowala w oba policzki. Potem odbylo sie pospieszne zebranie calej obsady. Kiedy decyzja Jacqueline zostala podana do ogolnej wiadomosci, nastapily gratulacje, skladane jednak z pewna rezerwa. Aktorzy obawiali sie, ze odejscie gwiazdy moze zawazyc na ich dalszym losie. Pozniej krotka narade odbyli scenarzysci. Musieli wymyslec efektowne zakonczenie udzialu Jacqueline w serialu. Mieli na to dwa tygodnie jej nieobecnosci. Obiecali, ze pozegna sie z zyciem w tak romantycznych okolicznosciach, ze bedzie sie zastanawiala, czy ktoregos dnia nie powinna zmartwychwstac. Gdy bylo juz po wszystkim, Jacqueline poczula wielka ulge. Trudne momenty miala wreszcie za soba. W piatek mogla spokojnie dokonczyc zdjecia do najnowszego odcinka i zajac sie przygotowaniami do wyjazdu. Rick zaprosil ja w sobote na obiad i na mecz hokejowy, a w niedziele rano obie z Sheila mialy znalezc sie na pokladzie samolotu. Dopiero dwa tygodnie pozniej zaczna naprawde ciezka prace. -Patrz na faceta z numerem 99. Obserwuj zawodnika, nie krazek! -Czy to nie on strzelil pierwszego gola?! - krzyknela do ucha Manleyowi, zeby uslyszal ja wsrod panujacej wrzawy. -Zgadza sie. Od dwoch minut na lodowisku toczyla sie nierowna walka. Wprawdzie bramkarz efektownie obronil dwa strzaly z bliskiej odleglosci, ale obroncy nie bardzo radzili sobie z atakami przeciwnika. Dla Jacqueline wszystko dzialo sie zbyt szybko. Zgodnie z rada Manleya, nie spuszczala z oka gracza z numerem 99, ktory wydawal sie smigac przed bramka tam i z powrotem bez okreslonego celu. Jeden ze skrzydlowych dojechal do niebieskiej linii i poslal dlugi, niski strzal w kierunku siatki. Krazek minal bramke i odbil sie od bandy. Inny napastnik, czajacy sie za siatka, wystawil kij, przejal krazek i wystartowal przed siebie. Nagle gracz z numerem 99 znalazl sie na wprost bramki. Przyjal krotkie podanie kolegi, wykonal blyskawiczny zamach z bekhendu i poslal krazek w rog bramki, tuz obok rekawicy bezradnego bramkarza. -Widzialam to! Tym razem widzialam! - wrzasnela Jacqueline. - Skad on wiedzial, gdzie sie ustawic? -Ma instynkt. Facet jest niesamowity. Jacqueline przygladala sie, jak Manley wraz z cala widownia oklaskuje zdobycie gola. Najwyrazniej fascynowal go poziom gry, ale byl to podziw rzemieslnika dla pracy innego rzemieslnika. Zastanawiala sie, czy kazdy sukces smakuje tak samo. -Brakuje ci tego, prawda? -Czasami. Ale kiedy podejmowalem decyzje o porzuceniu gry, wydawalo mi sie, ze lepiej prac ludziom mozgi w gabinecie lekarskim, niz prac ich po glowach na lodzie. -A teraz? -Bylo jeszcze cos - Manley wskazal swoj nos. - Spojrz na to skrzywienie. Lamalem go sobie trzy razy. Pomyslalem, ze lepiej sie wycofam, poki mam wszystkie zeby. Widzialas kiedys usmiech hokeisty? Jacqueline widziala. Od kiedy stala sie slawna, przy roznych okazjach spotykala znanych ludzi z roznych branz. Ciagle ktos cos swietowal. Przedstawiano jej aktorow, czesto bardzo atrakcyjnych, biznesmenow, sportowcow i artystow. Jednak trudno jej bylo zaprzyjaznic sie z ktoryms z nich. Wszyscy sprawiali wrazenie wyrachowanych. W przeciwienstwie do jej przyjaciol z mlodych lat, a wiec z okresu, gdy jeszcze byla gruba i nikomu nie znana, nowi znajomi mieli tylko jeden cel: uwiesc mloda gwiazdke. Poczatkowo ich zainteresowanie jej osoba schlebialo jej, ale szybko zaczela odnosic sie do tego z niechecia. Podejrzewala nawet, ze czegos jej brakuje, skoro zaden z mezczyzn nie mial ochoty na powazna dyskusje i traktowal ja z gory. Tak bylo, dopoki nie spotkala Ricka. Wydawal sie strasznie pewny siebie. Teraz, podczas trzeciej randki, wokol zaczynaly blyskac flesze aparatow, gdy tylko ktos rozpoznal aktorke w tlumie. Ale jego to absolutnie nie peszylo; raczej bawilo. I choc to ona znajdowala sie w centrum uwagi, zauwazyla, ze sporo kobiet przyglada mu sie z zainteresowaniem. A on zachowywal sie tak, jakby byl do tego przyzwyczajony. Podziwiala naturalna swobode i wdziek, z jakim reagowal. Zupelnie nie przypominal innych przystojnych mezczyzn, natychmiast przybierajacych w takich sytuacjach napuszona, sztuczna poze. I choc korzystnie roznil sie od znajomych Jacqueline, zaczynala sie zastanawiac, czy uwaza ja za rownie atrakcyjna, jak ona jego. Zalowala, ze ma jeszcze tyle pakowania, ale nazajutrz moglo jej nie starczyc czasu. Po meczu Rick odwiozl ja prosto do jej mieszkania w Village, w ktorym ciagle cos zmieniala. Zaparkowal niedaleko wejscia do budynku. -Mam ochote napic sie kawy, ale ciebie moge poczestowac czyms mocniejszym, jesli chcialbys wpasc na chwile - zaproponowala. -Niestety, musze leciec, Jack. Czeka mnie jeszcze kupa zaleglej roboty. Spojrzala na niego stropiona i znow poczula stara, dobrze znana niepewnosc grubej dziewczyny. W koncu, nie probuje przeciez zaciagnac go na sile do lozka. A od chwili ich pierwszego spotkania w lokalu Grace nie sprawial wrazenia zainteresowanego niczym wiecej poza towarzyska pogawedka. Nie myslala, zeby mial powody obawiac sie czegokolwiek z jej strony. Wiec dlaczego? Moze ma dziewczyne? Chciala tylko poznac go troche lepiej, zanim byc moze... No wlasnie. Zanim co? Prawde mowiac, jeszcze o tym nie myslala. Siegnela do klamki. Zauwazyl wyraz zawodu w jej oczach i odruchowo chwycil ja za nadgarstek. -Poczekaj, dzieciaku. Przesunal sie na siedzeniu i lekko pocalowal ja w usta. Potem odsunal sie, popatrzyl na nia uwaznie i pogladzil delikatnie po policzku. -Nie chce, zebys myslala, ze daje ci kosza. - Tym razem pocalowal ja mocniej. Odwzajemnila pocalunek. Kiedy ich wargi rozdzielily sie, objela go ramionami za szyje, spuscila glowe i oparla czolo na jego brodzie. -Wiesz, ze mozesz wpedzic mnie w kompleksy? -Nie mialem takiego zamiaru. -A jaki miales zamiar? Dotknal palcami podbrodka dziewczyny i uniosl jej glowe. -Czy mama nigdy ci nie mowila... - urwal i pocalowal ja -...ze nie zadaje sie... - znow ja pocalowal -...pewnych pytan? - dokonczyl i pocalowal po raz trzeci. -Nie. Ale mowila mi o lekarzach. -Naprawde? - usmiechnal sie. -O ile pamietam, chodzilo o to, ze nie sa potrzebni, jesli je sie jablka. I wiesz co? - przysunela twarz do jego twarzy. -Mhm...? -Nie znosze jablek. Teraz ona pocalowala go pierwsza, mocno i namietnie. Pocalunek trwal dlugo. Zakonczyli go spleceni czulym usciskiem. Wreszcie odsunela sie i oparla plecami o drzwi samochodu. Patrzyli na siebie w uniesieniu. Ujela go za reke. Przypadkowy przechodzien zerknal na auto, szybko odwrocil glowe i poszedl dalej. -Nigdy przedtem tego nie robilam. Wstydzilam sie. -Nie bylo powodu. Uwazam, ze idzie ci calkiem dobrze. -Nie o to chodzi... - rozesmiala sie. - Mialam na mysli calowanie sie w miejscu publicznym. Podejrzewam, ze ma to psychologiczne uzasadnienie. Jedna reka odpial jej futro. -Zapewne... Miala taka gladka i kuszaca skore... Patrzyl na zylke pulsujaca lekko na smuklej szyi. Dotknal jej, powiodl palcami w dol, wzdluz tetnicy i rozchylil bluzke. Wolno odpial gorny guzik i wtedy Jacqueline delikatnie odsunela jego reke. -Rick... Nie tutaj. Usmiechnal sie. -To tylko mala powtorka z anatomii. -Naprawde mam jeszcze mnostwo pakowania i musze przeczytac kawal scenariusza. A ty wspominales, ze czeka cie kupa roboty. -Owszem - przyznal niechetnie i odwrocil wzrok. Jacqueline przygladala mu sie, kiedy przekrecal kluczyk w stacyjce. Nagle przestraszyla sie, ze zle ja zrozumial. -Przepraszam - powiedziala cicho. -Za co? - zapytal z usmiechem. - Wiem, ze psychiatrzy powinni doswiadczyc wszystkiego, ale ja tez nigdy tego nie robilem na srodku ulicy. -Wiec spotkamy sie jeszcze? -Jacqueline, nie powiedzialem, ze twoje zaproszenie mnie nie interesuje, tylko, ze nie moge z niego skorzystac dzisiaj. -To dobrze - odrzekla uspokojona i oparla glowe na jego ramieniu. - Szkoda, ze nie mamy wiecej czasu. -Slyszalem, ze wystarczy piec minut. On jest beznadziejny - pomyslala i usmiechnela sie, lekko krecac glowa. -Nie robisz na mnie wrazenia mezczyzny, ktorego interesuje szybka milosc w samochodzie. Jeszcze dlugo po jej odejsciu Manley wpatrywal sie w drzwi domu. Wciaz czul zapach jej perfum i slyszal brzmienie glosu. Nie - pomyslal. - Zadna szybka milosc. Na pewno nie z nia. W jakis czas pozniej siedzial w swoim mieszkaniu ubrany w szlafrok i wygodnie opieral wyciagniete nogi na krzesle. Myslami ciagle byl tam, gdzie rozstal sie z nia przed godzina. Obok pietrzyl sie stos papierow. Czyjas praca doktorska czekala na ocene i komentarz. Powinien zrobic to na poniedzialek rano, ale po przerzuceniu kilku stron stwierdzil, ze sprawa jest z gory przegrana. Nie mogl sie skupic. Odlozyl kartki i siegnal po pudelko z suchym pokarmem dla psow. -I co ty na to, stary? - zapytal Darta, rzucajac mu male herbatniki. Pies chwytal je zebami w powietrzu. - Znasz mnie lepiej niz ktokolwiek inny. Moze z wyjatkiem Bena. Mam sie czym przejmowac, czy nie? Dart zaskowyczal i wyciagnal sie na dywanie. -To sie musi skonczyc. Kobieta nie moze mi zawrocic w glowie az tak, zebym nie byl w stanie pracowac. Ile ja mam lat? Szesnascie? Ale pewnie nie znasz sie na tych sprawach, co? Chociaz ta mala ruda suczka z dolu wyraznie cie interesuje, mam racje? O Chryste... Manley poczul sie smiesznie sentymentalny. Rzucil psu jeszcze jednego herbatnika i wrocil do papierow. Na prozno. Im dluzej wpatrywal sie w tekst, tym wyrazniej widzial twarz Jacqueline. Nagle rozleglo sie pukanie. Dart zerwal sie z podlogi i zaczal podejrzliwie warczec. Potem pognal do wejscia, poweszyl troche i zamerdal ogonem. Manley otworzyl drzwi i jego twarz rozjasnil szeroki usmiech. W progu stala Jacqueline. -Jack! Nie wiedzialem, ze skladasz wizyty domowe na telefon. Nie byla pewna, jak na to zareagowac. Nie miala wprawy w szybkim udzielaniu dowcipnych odpowiedzi. Poza tym, oklamala go. Wcale nie musiala czytac scenariusza i uczyc sie roli. Nie powiedziala mu jeszcze, ze zmienia prace. -Czesc - odezwala sie niesmialo. -Jak znalazlas moj adres? Wzruszyla ramionami. -Po prostu zajrzalam do ksiazki telefonicznej. -Powinienem byl sie domyslec. Nie stoj tak, wejdz. Postapila kilka krokow w jego kierunku. Rece miala luzno opuszczone wzdluz bokow i wciaz byla w tym samym futrze, co przedtem. Ujal jej twarz w dlonie i pocalowal w usta. -Skad wiedzialas, ze jestem w domu? -Przekupilam dozorce. -No tak... Ach, ten Angelo... Ma slabosc do pieknych kobiet. A co ze scenariuszem? Uniosla do gory okladke z pierwszym aktem nowej sztuki. Miala wielka ochote pochwalic sie przed nim swoja nowa rola, ale uznala, ze lepiej z tym zaczekac do powrotu ze Spa. - Siedemdziesiat stron z kawalkiem. Manley wskazal papiery, na ktorych bezskutecznie probowal sie skoncentrowac. -Ja nie posunalem sie z robota ani o krok. Nie moglem sie skupic. -Ja tez nie. -Bez przerwy myslalem o kims, z kim sie niedawno rozstalem. -Ja tez. Stali naprzeciw siebie i z zaklopotaniem patrzyli sobie w oczy. -Nie jest ci za goraco w tym futrze? - zapytal w koncu. -Troche. Pomogl jej sie rozebrac i powiesil okrycie w szafie. Potem wzruszyl ramionami i zaproponowal. -To moze... popracujemy razem? -Swietny pomysl. Usiedli obok siebie na sofie i rozlozyli papiery. Kazde probowalo skoncentrowac sie na swojej pracy, ale nic z tego nie wychodzilo. Od czasu do czasu rzucali ku sobie ukradkowe spojrzenia. Po dziesieciu minutach tej zabawy spojrzeli sobie prosto w oczy. Oboje wiedzieli, ze ich wysilki sa daremne. -Rick? -Mhm? -Pamietasz, jak mowiles, ze wystarczy piec minut? -Pamietam! -Chyba mam teraz wolne piec minut. Kilka godzin pozniej lezeli wyczerpani w lozku. Ale nawet wtedy Manley nie przestal calowac szyi i twarzy Jacqueline, ktora nie otwierajac oczu odwrocila glowe i przywarla policzkiem do jego policzka. Okazal sie najbardziej romantycznym mezczyzna, jakiego dotad spotkala. Byla zaskoczona, ze ciagle ja calowal - w kolana, w palce u nog, w plecy. To nowe doswiadczenie bardzo sie jej podobalo. Ale najcudowniejsza byla swiadomosc, ze nie jest to tylko gra wstepna. Jego usta wedrowaly teraz po jej brwiach, dalej skierowaly sie w dol i zamarly na jej gornej wardze. Czula na niej drobniutkie kropelki potu. Starl je czubkiem nosa. Jego wargi przesunely sie po jej wargach. Byly miekkie i gorace, a ich aksamitny dotyk sprawil, ze usta kobiety nabrzmialy. Potem zaczal ssac i lekko gryzc jej dolna warge. Robil to tak namietnie, ze znow go zapragnela. Musnal wargami jej piersi. Po chwili usta mezczyzny rozchylily sie i jego jezyk poczal okrazac sutki. Poczula, jak twardnieja. Jego twarz przesunela sie powoli w dol, az do podbrzusza. -Rick - szepnela. Czyzby znow chcial to zrobic? Przywarl ustami do jej pachwiny i mimowolnie rozsunela nogi. Zanurzyla palce w jego wlosach. Czula jego jezyk bladzacy wysoko miedzy jej udami. -O Boze... - jeknela. Nie chciala, zeby przestal, ale nie byla pewna, czy starczy jej sil. Och, Rick - pomyslala, przyciagajac go mocniej. Juz nie mogla... Ale on... Zrobil to. Pol godziny pozniej Jacqueline zglodniala. Wlozyla na siebie jego biala koszule siegajaca jej do polowy ud i poszla do kuchni. Manley uslyszal odglos grzebania w szafkach. Po chwili wrocila z paczka krakersow i kawalkiem troche wyschnietego sera. -Nie masz tutaj zbyt wiele do jedzenia - stwierdzila, sadowiac sie w rogu lozka. -Niezbyt czesto jadam w domu. Wiecej tu zapasow dla Darta niz dla mnie. -Zauwazylam. Dlaczego na psim zarciu jest napisane "Tylko do celow eksperymentalnych"? -Bo to specjalna mieszanka sluzaca do karmienia zwierzat w pracowniach badawczych. Dart przepada za nia. -Bardzo go kochasz, prawda? -O, tak! - Przez caly czas, kiedy byli w sypialni, pies grzecznie lezal w salonie. Manley gwizdnal w kierunku drzwi. - Chodz tu, stary! - zawolal. Dart momentalnie zjawil sie przy lozku. Polizal twarz swego pana, po czym obwachal jego palce. Jacqueline zaczerwienila sie. Manley spojrzal na nia i usmiechnal sie. -Ma doskonaly wech, nie sadzisz? Ubrali sie i wyszli z psem na spacer. Manley otoczyl Jacqueline ramieniem. Poszli wolno przed siebie dluga ulica miedzy Druga i Pierwsza Aleja. Dart rzadko odstepowal swego pana. Oddalal sie tylko na krotko, by "podlac" znak drogowy lub hydrant przeciwpozarowy. -Myslalam, ze psy trzeba trzymac na smyczy. -Tak byc powinno. Ale to wyjatkowo grzeczny pies. Ludziom wydaje sie, ze jest przywiazany do mojej nogi. -A co z kupka? -Zaraz zobaczysz. Przy koncu ulicy znajdowala sie studzienka sciekowa. Dart przysiadl na zadzie i wyproznil sie wprost do kanalu odplywowego. Jego odchody wpadly dokladnie w otwory w kracie. Jacqueline nie posiadala sie ze zdumienia. -Gdzie on sie tego nauczyl, na Boga?! -Podejrzewam, ze jego matka pakowala zakupy w sklepie. Wrocili do Manleya i poszli do lozka. Zanim z powrotem zabrali sie do pracy, wybila polnoc. Jacqueline powiedziala, ze wkrotce wyjedzie i nie bedzie jej przez dwa tygodnie. Ale na razie byla zadowolona, ze siedza obok siebie, dotykajac sie bosymi nogami i niedbale przerzucala swoje papiery. Od czasu do czasu siegala do paczki krakersow lezacej na nocnym stoliku. Manley mial wrazenie, ze Jacqueline nigdy nie przestaje jesc. Nie obzerala sie, ale ciagle cos polykala. Przygladal sie jej i nie mogl dostrzec w tym zadnej logiki. Od ich pierwszego spotkania do chwili obecnej powinna juz byla przytyc, jesli zachowywala sie tak przez caly czas. Z pewnoscia pochlaniala wiecej jedzenia niz jakakolwiek znana mu osoba o jej budowie. A jednak nie znalazl na jej ciele ani grama zbednego tluszczu. Jego wprawne oko lekarza nie odkrylo rowniez zadnego sladu choroby, jak na przyklad nadczynnosc tarczycy, ktora umozliwialaby metabolizowanie nadmiaru kalorii. Przekrecila sie na bok i znow siegnela po krakersa. Manley przygladal sie jej gladkiej skorze. Dotknal jej plecow. Powiodl palcami w gore lagodnej krzywizny rysujacego sie wyraznie kregoslupa i nagle gwaltownie cofnal reke. Z rozchylonymi ze zdumienia ustami przygladal sie oparzonym koniuszkom swoich palcow. Skora miedzy jej lopatkami miala temperature rozzarzonych wegli. ROZDZIAL 8 Pasazerski odrzutowiec dotknal kolami ziemi i wkrotce potem znieruchomial. W kilka chwil pozniej dwie mlode kobiety znalazly sie we wnetrzu ogromnego terminalu Miedzynarodowego Portu Lotniczego w Los Angeles. Podobnie jak Jacqueline, Sheila niosla tylko niewielka torbe podrozna. Gdy obie mijaly ludzi ustawiajacych sie w kolejce po odbior bagazu, dziekowala Bogu, ze nie musi nic dzwigac, choc nie miala pojecia, w co sie bedzie ubierac przez najblizsze dwa tygodnie.-Jest - powiedziala troche niepewnym tonem Jacqueline, wskazujac poteznie zbudowanego mezczyzne w ciemnym garniturze i czarnej czapce szofera. Jego widok zawsze przejmowal ja dziwnym niepokojem. -Chryste, co za gora miesa! -O, panna Ramsey - przywital sie Vincent i skinal glowa Sheili. - Wezme to. - Chwycil obie torby, jakby nic nie wazyly i ruszyl przed siebie. - Prosze za mna. Z trudem dotrzymywaly mu kroku. Przemierzyly hale i wyszly z budynku w jasne, popoludniowe slonce. Mimo zimy, temperatura przekraczala dwadziescia stopni. Vincent zaprowadzil je do stojacej w poblizu czarnej limuzyny, otworzyl drzwi i zaprosil kobiety do zajecia miejsc na tylnym siedzeniu. Schowal torby do bagaznika, usiadl za kierownica i uruchomil silnik. -Dlaczego tutaj wszyscy sie usmiechaja? - zapytala Sheila. -Taki jest tu po prostu styl bycia. -Wygladaja, jakby chcieli wystapic w reklamie pasty do zebow. Samochod jechal przez niekonczace sie przedmiescia Los Angeles, wreszcie opuscil autostrade i zaglebil sie w coraz mniej ruchliwe ulice. Wkrotce potem skrecil nagle na polnoc w rzadko uczeszczana droge gruntowa, wzbijajac za soba tumany kurzu. W oddali pojawila sie oaza zieleni, wyrastajaca jakby znikad. Zarosla przeistoczyly sie stopniowo w zywoplot z wysokich cyprysow, ciagnacy sie na dlugosci setek metrow. Limuzyna zwolnila i wielka, zelazna brama sama otworzyla sie przed nia. Wjechali na teren Spa w San Sebastian. Sheila zobaczyla dokladnie to, co opisala jej Jacqueline - maly palac stojacy w srodku pustynnej oazy. Jego centralna czesc stanowil budynek z bialego marmuru. Szerokie portyki z masywnymi kolumnami przywodzily na mysl klasyczna grecka swiatynie. Budowle otaczaly malownicze japonskie ogrody. Polacie zieleni przecinaly male potoczki i strumyki, ktorych koryta pokrywaly drobne gladkie kamyki, a brzegi zdobily duze, granitowe glazy. Tu i owdzie wznosily sie kamienne mostki Gangyo-bashi przypominajace ksztaltem klucz dzikich gesi. Wsrod drzew i krzewow wily sie serpentyny kamiennych alejek. Zdawalo sie, ze za chwile pojawi sie gejsza odziana w kimono przemierzajaca ogrod drobnymi kroczkami. Samochod podjechal do drzwi budynku i zatrzymal sie. Kierowca wysiadl pierwszy i otworzyl tylne drzwi limuzyny. Idac w slady Jacqueline, Sheila przesunela sie na siedzeniu i wystawila kolana na skwar. Ruszyly za szoferem biala, zwirowa sciezka konczaca sie u podnoza marmurowych schodow. Z cienia wyszedl na slonce usmiechniety mezczyzna i zszedl po stopniach w kierunku samochodu. Jacqueline odwzajemnila usmiech, ale Sheila tylko rozdziawila usta. Wygladala jak wiejska dziewczyna, ktora nagle znalazla sie w wielkim swiecie. Patrzyla wlasnie na najprzystojniejszego mezczyzne, jakiego kiedykolwiek widziala. Juz wiedziala, ze to musi byc doktor Hume. -Chyba sie zakochalam - szepnela. -Uspokoj sie, bo speszysz biedaka. -Jezeli zemdleje, to dopilnuj, zeby zrobil mi oddychanie usta-usta. Hume przywital sie najpierw z Jacqueline. Wzial ja za rece i ucalowal w oba policzki. Wymawial jej imie tak, jakby pisalo sie je "Jackleen". Mial dziwny akcent, ktorego Sheila nie mogla rozpoznac. Z pewnoscia byl europejski, ale ani francuski, ani wloski. Potem Hume zwrocil sie do Sheili. -Witam, panno Hastings. Podala mu reke i poczula mocny uscisk jego chlodnej dloni. -Zawsze z radoscia goszcze tu Jacqueline. Ale nigdy dotad nie wspominala mi, ze ma az tak sliczna przyjaciolke. Gdyby to niewinne klamstwo wypowiedzial ktorys ze znajomych Sheili, zabrzmialoby ono w jej uszach niedorzecznie. Ale teraz, po raz pierwszy w zyciu, odwazyla sie pomyslec, ze jest ladna. Zaczerwienila sie jak burak i wybakala niesmiale "dziekuje". Nie przestajac wyglaszac uprzejmosci, Hume poprowadzil je w gore schodow. Szofer niosacy bagaze trzymal sie dyskretnie w pewnej odleglosci. -Kiedy zadzwonilas do mnie w zeszlym tygodniu... - Hume zwrocil sie do Jacqueline - mialem wrazenie, jakbysmy nie rozmawiali od wiekow. -Czas szybko mija. -W rzeczy samej... - zatrzymal sie u szczytu schodow. - Na wstepie musze cie uprzedzic, Jacqueline, ze nie moge dotrzymac danej ci obietnicy. Bardzo zaluje, ale to niemozliwe, zebys zaplacila za pobyt panny Hastings. -Ale czy nie mowil pan, ze...? -Pozwol, prosze, zeby twoja przyjaciolka byla moim gosciem. Nalegam. Odwrocil sie do Sheili. -Zawsze chetnie bede tu widzial tak bliska znajoma Jacqueline Ramsey. Jacqueline nie wierzyla wlasnym uszom. -To bardzo uprzejmie z panskiej strony, ale czy dwadziescia piec tysiecy dolarow to nie nazbyt wielka goscinnosc? Hume z usmiechem polozyl dlonie na jej ramionach i spojrzal na nia dobrodusznie jak ojciec na corke. -Wierze w to, Jacqueline, ze znajdziesz wlasciwy sposob, zeby mi sie odwdzieczyc. Zanim zdazyla odpowiedziec, puscil ja i cofnal sie. -Obie musicie byc zmeczone po podrozy. Pozwolcie, ze pokaze wam wasze pokoje. -Czy jest szansa, zebysmy mialy z Sheila jeden wspolny pokoj? -Przeciez wiesz, Jacqueline, ze wszystkich gosci kwaterujemy oddzielnie, prawda? Przygotowalem twoj staly apartament, a panna Hastings zamieszka obok. Zechca panie pojsc tedy? Po drodze kroczyl miedzy nimi i Sheila odniosla dziwne wrazenie, ze nie chce, zeby ze soba rozmawialy. Najpierw dotarli do jej pokoju. Hume otworzyl drzwi i zaproponowal, zeby sie odswiezyla. Nie zdazyla nic powiedziec, gdyz natychmiast sklonil sie, zamknal za soba drzwi i zniknal. Sheila westchnela, wzruszyla ramionami i szybko pozbyla sie uczucia nieokreslonego niepokoju. Zauwazyla swoja torbe podrozna; najwidoczniej kierowca limuzyny wiedzial, gdzie ja przyniesc. Pokoj byl duzy, jasny i nieskazitelnie czysty, ale umeblowany po spartansku. Na srodku stalo podwojne lozko, a na nim lezal bialy szlafrok. Rozejrzala sie. Nie bylo tu ani telewizora, ani dywanu, ani nawet zwyklych zaslon. Czula pod stopami chlod golej, marmurowej posadzki. Na pustych, surowych scianach wisialo jedynie lustro. A czego sie spodziewalas? - pomyslala. - Ze to Holiday Inn? Szybko sie rozpakowala, skorzystala z lazienki i wlozyla szlafrok na gole cialo. Obawiala sie, ze bedzie ja drapal, ale okazal sie aksamitnie gladki. Syntetyk - domyslila sie. Zawiazywala pasek, gdy rozleglo sie pukanie do drzwi. W progu stal Hume, a obok niego Jacqueline. Miala na sobie taki sam szlafrok. -Widze, ze jest pani gotowa. Zatem chodzmy, moja droga. Oprowadze pania. -Jak wygladam? - zapytala Sheila, patrzac na Jacqueline. - Uwazasz, ze... -Tedy... - przerwal jej Hume, odsuwajac Jacqueline na bok. - Prosze za mna. Gdy ruszyli w kierunku hallu wejsciowego, zobaczyli nadchodzaca panne Howell. Miala zatroskana mine. -Przepraszam, ze przeszkadzam, panie doktorze. Nie zawracalabym panu glowy, gdyby to nie bylo wazne. Ale prosil pan, zebym poinformowala pana, czy znalazlam nowa dietetyczke. -Udalo sie pani? -Niestety, nie. Szukalam wszedzie, gdzie to mozliwe, ale bez rezultatu - odrzekla Howell zmartwionym glosem. Hume zachowal kamienny spokoj. -A jak dawala pani sobie rade do tej pory? -No coz... Sama przygotowywalam wieczorne menu dla naszych pacjentek. Hume usmiechnal sie. -No wlasnie. A zatem, nie pozostaje pani nic innego, jak robic to dalej do chwili, az znajdzie pani wlasciwa osobe do pracy. -Panie doktorze, nie jestem pewna, czy... -Nonsens! Nie docenia pani wlasnych mozliwosci. Niech pani robi to, co powiedzialem. Panna Howell nie odezwala sie. Stala zaklopotana, nie wiedzac, jak zareagowac. Cala trojka podazyla dalej. -Szkoda... - westchnal Hume. - Doskonale wypelnia wszystkie polecenia, ale brak jej wiary we wlasne sily. -Od dawna pracuje u pana? - zapytala Sheila. Hume przygryzl wargi, usilujac sobie przypomniec. -Zaczela chyba szesc miesiecy po otwarciu Spa. Naprawde potrafi duzo wiecej, niz jej sie zdaje, tylko nie ma pewnosci siebie. Ale ufam jej bez zastrzezen. Wyszli na zewnatrz. Pomaranczowa kula slonca powoli kryla sie za horyzontem. Zblizal sie wieczor. Hume zabawial kobiety rozmowa utrzymana w zartobliwym tonie. Poprowadzil je przez niski, drewniany mostek na druga strone stawu pokrytego liliami wodnymi. Pod powierzchnia leniwie plywaly lawice zlotych rybek, marszczac gladka tafle wody. Na brzegu staly trzy krzeselka. Hume poprosil swoje pacjentki, zeby usiadly. -Uwielbiam moje ogrody. Zapewniaja mi spokoj i pogode ducha posrod tej jalowej pustyni, zwanej Kalifornia. Czesto przychodze tu sam, zeby pomyslec. No, ale dosc tego. Prosze mi powiedziec, panno Hastings, co pani wie o San Sebastian? -Tylko tyle, ile powiedziala Jackie. -To znaczy? Uniosl brwi i przyjrzal sie jej uwaznie. Sheila miala dziwne wrazenie, ze jest przesluchiwana. -Ze to jedyne miejsce, gdzie z cala pewnoscia strace na wadze. Przynajmniej Jackie to sie udalo. -Istotnie. Efekt byl oszalamiajacy, prawda Jacqueline? Jacqueline przytaknela. -Osiagnela swoj cel - ciagnal Hume. - A nawet wiecej. Wyglada przepieknie i taka pozostanie, jesli bedzie tu wracac co pol roku. - Usmiechnal sie do Jacqueline, po czym znow zwrocil do Sheili. - Pani rowniez jest aktorka, prawda? -Szkoda, ze nie wszyscy krytycy teatralni racza to dostrzegac. Choc nie moge sie rownac z Jackie. Ale kto wie, jaki cud moglby sie zdarzyc, gdybym zrzucila kilka kilogramow. -Oczywiscie - Hume usmiechnal sie uprzejmie. - Pomozemy pani w tym. Ale co jeszcze wie pani o Spa? Moze na przyklad, jak pracujemy? -Nie mam bladego pojecia. -Zatem powiem pani. - Hume zmruzyl oczy, odwracajac glowe ku zachodzacemu sloncu. - San Sebastian to nowosc. Nie jest romantyczna kryjowka podobna do kurortow uzywajacych nazwy "uzdrowisko". Moim zdaniem, nie sa one niczym wiecej niz ustronnymi klasztorami dla bogaczy zaspokajajacymi ich potrzeby, ale naprawde nie sluzacymi zadnemu celowi. San Sebastian nie przypomina rowniez sredniowiecznych uzdrowisk europejskich, gdzie wozono chorych i slabych "do wod". To raczej unikatowa, jak mi sie wydaje, placowka medyczna, ktorej jedynym przeznaczeniem jest umozliwianie wybranym przeze mnie osobom pozbycia sie nadwagi. -Czy to znaczy, ze nie kazdy moze tu przyjechac, nawet jesli ma pieniadze? -Na Boga, naturalnie, ze nie! Bardzo starannie dobieram moich pacjentow. Ludzie nie spelniajacy okreslonych warunkow nie maja tu wstepu, bez wzgledu na to, jak bardzo sa bogaci. -Co decyduje o tym, kto sie nadaje, a kto nie? -Mam swoje... powiedzmy, kryteria. Ale nie bede pani zanudzal szczegolami. Przygladajac sie lekarzowi, Jacqueline nie po raz pierwszy miala wrazenie, ze na jego twarzy dostrzegla przelotny wyraz chlodu. -Czy oprocz nas sa tu inni pacjenci? - ciagnela Sheila. - Od chwili przyjazdu nikogo nie widzialam. -Owszem, jest kilka osob. Maja teraz zabiegi. Pozniej powiem pani nieco wiecej na ten temat. - Hume wstal i wyciagnal rece do obu kobiet - Przejdziemy sie po ogrodach? Pieknie wygladaja o zachodzie slonca. Ujely go pod ramiona. Jacqueline zerknela na Sheile i zauwazyla, ze jest oczarowana gospodarzem. Spacerowali powoli, zatrzymujac sie czasem przy ocienionej drzewami lawce lub malym torii. Hume pokazal im wspaniala kolekcje bonsai, a za nia, na srodku niewielkiego stawu, Matsa Jime i wyrastajaca z niej karlowata antyczna sosne. Jesli to krolestwo Hume'a mialo sluzyc odswiezeniu umyslu i uzyskaniu spokoju ducha poprzez kontemplacje w cudownym otoczeniu, to dobrze spelnialo swoje zadanie. Wrocily do swoich pokoi. Jacqueline umyla sie i polozyla, by troche odpoczac. Po godzinie pojawil sie Hume, zeby zabrac ja na kolacje. Kiedy weszli do jadalni, Jacqueline byla nieco zaskoczona, ze Sheila juz tam siedzi. -A... co ty tutaj robisz? Sheila spojrzala na nia ponuro, a potem wskazala wzrokiem nakrycia. -Myslalam, ze mamy cos zjesc, ale widze, ze czeka nas licytacja srebra stolowego. -O Boze! Strasznie mi przykro. Powinnam byla o tym pomyslec. Widzisz... doktor Hume i ja zawsze jadalismy sami. -Tylko dlatego, ze przyjezdzalas tu sama. - Hume posadzil ja na krzesle z wysokim oparciem. - W tej sytuacji to nie do pomyslenia. Spozywali posilek przy dlugim, suto zastawionym stole. Obslugiwal ich lokaj. Hume wyjasnil, ze to ostatnia taka uczta, gdyz nazajutrz rozpoczna kuracje. Dania byly jednak lekkie, a porcje niewielkie, choc wystarczajace. Podczas kolacji gospodarz zabawial kobiety rozmowa i czarowal swiatowymi manierami. Po jedzeniu dalo o sobie znac zmeczenie. Mialy za soba dlugi dzien. Hume najpierw odprowadzil do pokoju Sheile, potem wrocil po Jacqueline. Trzymala go pod ramie, gdy szli korytarzem. Otworzyl przed nia drzwi, usmiechnal sie i pocalowal w reke. -Dobranoc, Jacqueline. Spij dobrze. -Dobranoc. Zaczal zamykac drzwi, ale nagle zawahal sie. -Jacqueline... -Tak? -Ta sztuka, w ktorej niedlugo bedziesz grac... Slyszalem, ze jest wspaniala. -Ciesze sie. -Uwazam, ze podjelas sluszna decyzje. Ta rola umozliwi ci zrobienie ogromnej kariery. -Dziekuje, ze pan we mnie wierzy. -Jestem wielkim milosnikiem sztuki, a zwlaszcza teatru. - Zamilkl na chwile. - Zastanawialem sie, czy moglabys cos dla mnie zrobic. -Naturalnie, jesli tylko bede w stanie... A o co chodzi? -Och... sam jeszcze nie wiem. Ale byc moze uda mi sie naklonic cie do wykorzystania twoich wplywow. To byloby dla mnie bardzo wazne. Czy moge na tobie polegac? O czym on, u diabla, mowi?! W pierwszej chwili myslala, ze chodzi o tak niewinna przysluge, jak zarezerwowanie dobrych miejsc w teatrze. Ale najwidoczniej zalezalo mu na zalatwieniu czegos duzo wazniejszego. Powinien jednak wiedziec, ze jej mozliwosci sa ograniczone. -Z przyjemnoscia pomoge panu, doktorze Hume. Ale wszystkie wazne sprawy musze uzgadniac z moim agentem albo z producentem. -Chyba jednak twoje slowo tez sie dla nich liczy, prawda? Wzruszyla ramionami. -Trudno powiedziec. Niech pan nie zapomina, ze stawiam dopiero pierwsze kroki na Broadwayu. Kaciki jego ust opadly i przez moment zdawalo sie jej, ze dostrzega w jego oczach wyraz niezadowolenia. Ale ten blysk zniknal tak szybko, jak sie pojawil. Na twarzy Hume'a znow zagoscil zwykly usmiech. -Tak, oczywiscie. Doskonale to rozumiem. Dobranoc. Odwrocil sie i odszedl. Zamykajac za nim drzwi, Jacqueline poczula dziwny niepokoj. Doktor Hume nigdy o nic nie prosil. To bylo do niego niepodobne. Wlozyla peniuar, zgasila swiatlo i wsliznela sie pod chlodna koldre. Polozyla glowe na poduszce i czekala, az nadejdzie sen. Ten sam gleboki, dlugi sen trwajacy do rana, co zawsze. Sen, w ktory zapadala natychmiast. Mijaly minuty. Otworzyla oczy i spojrzala w ciemnosc zdumiona, ze jeszcze nie spi. Podczas poprzednich pobytow w Spa samo wejscie do lozka dzialalo na nia usypiajaco. Kleily sie jej powieki, zmysly stawaly sie przytepione i od razu zasypiala. Przekrecila sie na plecy i utkwila wzrok w suficie. Cos bylo nie calkiem w porzadku. Dreczyl ja leciutki, ledwo wyczuwalny niepokoj. Przypominal swedzenie skory, zbyt male, zeby je podrapac, lecz na tyle wyrazne, ze nie mozna o nim zapomniec. Przez godzine wiercila sie w lozku. Zrobilo sie jej duszno, wiec odrzucila koldre, wstala i odsunela zaslony w szerokim oknie na przeciwleglej scianie. Bylo umieszczone tak wysoko, ze parapet znajdowal sie nad jej glowa. Siegnela reka do gory, zeby poszukac na dolnej ramie klamki, ale jej nie znalazla - okno sie nie otwieralo. Zdziwila sie, ze nigdy przedtem tego nie zauwazyla. Jacqueline zapalila swiatlo i wlozyla szlafrok. Ostroznie otworzyla drzwi i wyszla na palcach z pokoju. W slabo oswietlonym korytarzu panowal chlod. Poszla przed siebie, skrecila za rog i... zamarla na widok wpatrujacych sie w nia nieruchomych oczu. Cofnela sie przerazona i gwaltownie wciagnela powietrze. Twarz Vincenta wygladala jak martwa maska. -Moge w czyms pomoc, panno Ramsey? -Ja... Przestraszyl mnie pan... - wyjakala drzacym glosem. -Szuka pani czegos? -Moj pokoj... - powiedziala, starajac sie dojsc do siebie. - Tam jest strasznie duszno. Chcialam odetchnac swiezym powietrzem. - Bezwiednie zacisnela palce na klapach szlafroka i szczelnie sie nim otulila. -Doktor Hume zyczy sobie, by goscie po udaniu sie na spoczynek pozostawali w lozkach. Powinni oszczedzac sily. Moze wroci pani do pokoju, panno Ramsey, a ja sprawdze, czy klimatyzacja funkcjonuje prawidlowo? -Tak, dobrze... Oczywiscie. Odwrocila sie i szybko odeszla, nie ogladajac sie za siebie. Sanitariusz stal i przygladal sie jej w zamysleniu. ROZDZIAL 9 Bywaja chwile, kiedy naprawde zastanawiam sie nad toba. - Ten tekst jest do niczego, Sheila. Odpusc sobie.Jacqueline odlozyla scenariusz, skrzyzowala rece na piersi i wyjrzala przez male okno pasazerskiego odrzutowca. Sheila przyjrzala sie przyjaciolce z mieszanina niecheci i troski. Od chwili wejscia na poklad samolotu Jacqueline byla coraz bardziej rozdrazniona. Warczala na stewardese, narzekala na jedzenie, a teraz krytykowala autora sztuki. -Co z toba? Szczerze mowiac, gowno mnie obchodzi, czy podoba ci sie ten dialog, czy nie. Powiedz to temu facetowi, jesli masz ochote, ale na litosc boska, nie wyzywaj sie na mnie. Jacqueline odwrocila glowe i dostrzegla na twarzy przyjaciolki przygnebienie. Po raz pierwszy od kilku godzin jej rysy zlagodnialy. Wyciagnela reke i scisnela ramie Sheili. -Przepraszam cie, Sheil. Jestem jakas... Sama nie wiem. To pewnie dlatego, ze juz po wakacjach. -Sluchajac cie, trudno byloby uwierzyc, ze na nich bylas. Ale ja jestem bardzo zadowolona. Od dziesieciu lat nie widzialam czubkow moich palcow u nog, a teraz moge ich nawet dosiegnac. Przez okragle dwa tygodnie jadalam w towarzystwie najbardziej czarujacego faceta pod sloncem. No i zgubilam szesc kilo. Przed wyjazdem mowilas mi, ze to raj na ziemi, a teraz jeczysz, jakby spotkal cie jakis wielki zawod. Przez caly lot wiercisz sie, jakbys miala szklo w majtkach. Czy naprawde bylo tak strasznie? -Nie. Chyba wrecz przeciwnie. -Wiesz, co mysle? Jestes rozpieszczona. Dawniej mialas osobistego instruktora zamiast cwiczen we wspolnej sali, sama korzystalas z sauny, a jadalas tylko w towarzystwie doktora Hume'a, no i padlo ci na mozg. Moze za bardzo przyzwyczailas sie do tych luksusow. -Moze - odrzekla chlodno Jacqueline. -Ale przeciez on wszystko ci wytlumaczyl. Chodzi mi o to, ze facet odsyla z kwitkiem setki pacjentek tygodniowo. To, ze sie tam pchaja, jest w duzym stopniu twoja zasluga. Ogladaja cie w telewizji. Nic dziwnego, ze w koncu musial troche zmienic rozklad zajec w Spa. -Oczywiscie. Masz racje. Jacqueline wreszcie usmiechnela sie i Sheila odetchnela z ulga. Wziela do reki swoja czesc scenariusza i zaczela szukac miejsca, w ktorym skonczyly. Nie zauwazyla, ze przyjaciolka przyglada sie jej z czuloscia. Co mozna powiedziec niewidomemu o kolorach? - pomyslala Jacqueline. Nie gnebily jej zwykle problemy, a terapia grupowa nawet sie jej spodobala. Nie, tu chodzilo o cos zupelnie innego. O takie malo znaczace drobiazgi, jak dziwnie bezsenne noce, czy osobliwa, ledwo dostrzegalna zmiana w charakterze doktora Hume'a. Ale przede wszystkim, zmienila sie ona sama. Z niewyjasnionych przyczyn byla rozdrazniona i wpadala nieoczekiwanie w rozne nastroje. Boze, jak szorstko potraktowala Sheile, ktora przeciez nie zasluzyla na to. Nie mogla sie doczekac powrotu do domu i rozmowy z Rickiem na ten temat, moze on cos zrozumie z jej zachowania. Wyobrazila sobie jego meska, rozesmiana twarz, a potem z zakamarkow umyslu wyplynelo ku niej przystojne, smagle oblicze doktora Hume'a. -Co jest? - Sheila zmarszczyla czolo, przerzucajac strony. - Gdzie ja bylam, do cholery? Nagly dreszcz wstrzasnal cialem Jacqueline. Wlasnie... - pomyslala. - Gdzie ja bylam? -Nigdy o nim nie slyszalem. -Myslisz, ze nigdy nie prowadzil badan nad otyloscia? -Tego nie powiedzialem. Prowadzic badania to jedno, a publikowac ich wyniki to zupelnie co innego. Stwierdzam tylko, ze nigdy nie natrafilem na jego artykuly w literaturze medycznej. W kazdym razie, nie na temat otylosci. Manley odwrocil wzrok i zamyslil sie. Spodziewal sie, ze jesli ktokolwiek zna Hume'a, to wlasnie Lindstrom. Bjorn Lindstrom, profesor z uniwersytetu w Goeteborgu, przebywajacy goscinnie w Stanach, byl swiatowym autorytetem w dziedzinie badan laboratoryjnych nad otyloscia. Specjalizowal sie w analizie komorek tworzacych tkanke tluszczowa. Jednoczesnie, jako bystry klinicysta, dobrze znal pospolite objawy otylosci. Negatywna odpowiedz Lindstroma zbila Manleya z tropu. Nie wiedzial, do kogo jeszcze moglby sie zwrocic. -Jesli chcesz znac moje zdanie, to masz do czynienia z utajona nadczynnoscia tarczycy - ciagnal Szwed. - Sprawdzales jej poziom hormonow? -Chyba powinienem. Tylko ze... Ona po prostu nie ma takich objawow. Zadnych zmian we wlosach ani w oczach. Nie zauwazylem typowych symptomow. -Ale powiedziales, ze je ponad przecietna, a mimo to nie przybiera na wadze i jej skora jest cieplejsza niz normalnie, prawda? A to sa dosc charakterystyczne symptomy. Manley wkrotce rozpoczynal prace. Zniechecony dopil kawe i wstal od stolika akurat w momencie, gdy kelnerka przyniosla Lindstromowi fettucini. Podziekowal Szwedowi i przelotnie spojrzal na talerz klusek. -Ona jada to samo, co ty - zauwazyl. - Z ta roznica, ze robi to bez przerwy, dniem i noca. -Doslownie? - zainteresowal sie Lindstrom. -Jak najbardziej. Podobno kazali jej stosowac diete wysokoweglowodanowa. Chyba kupie jej na urodziny maszyne do produkcji makaronu. Szwed zmarszczyl czolo. -Makaron... - powiedzial w zamysleniu. -Czy to ci cos mowi? -Byc moze to nic nie znaczy. Ale niektorzy uwazaja, ze dieta bogata w produkty maczne stymuluje metabolizm brazowego tluszczu. Manley zastanowil sie. Brazowy tluszcz... Ogolnie orientowal sie, o czym mowa, gdyz jako wykladowca lubil znac wszystkie zagadnienia zwiazane z przedmiotem, ktorego nauczal i pierwszy przyznalby sie do tego, ze nie ma pojecia o najnowszych odkryciach w tej specyficznej dziedzinie wiedzy. Powoli usiadl z powrotem i zgarbil sie nad stolikiem. -Czy to mozliwe? -Kto wie. Ale uwazam, ze na razie mamy za malo danych, by formulowac te czy inne wnioski. Z pewnoscia jednak warto sie tym zainteresowac. -Bjorn, poswiec szescdziesiat sekund na wprowadzenie mnie w temat. Tylko w podstawowym zakresie. -Daj spokoj, przeciez znasz go rownie dobrze, jak ja. -Nie wiedzialem o tej teorii z makaronem. Posluchaj, wytlumacz mi to tak, jakbym byl studentem pierwszego roku medycyny. -Skoro nalegasz... - Lindstrom wzruszyl ramionami i poprawil sie na krzesle, przyjmujac profesorska poze. - Brazowy tluszcz... - zaczal - to jeden z dwoch glownych rodzajow tluszczu wystepujacych w ludzkim ciele. Stanowi okolo jednego procenta ogolnych zasobow... Rick, czy to nie nazbyt elementarne wiadomosci? -Przyjmijmy zalozenie, ze nie. Mow dalej. -Jesli chcesz... - westchnal Szwed. - Stanowi on zatem okolo jednego procenta zasobow tluszczu w ludzkim ciele. Tkanka ma brazowa barwe, gdyz zawiera duza ilosc pigmentu. Zwykly tluszcz jest bialy i stanowi pozostale dziewiecdziesiat dziewiec procent. Ciekawa sprawa zwiazana z brazowym tluszczem jest to, ze jego komorki dzialaja jak malenkie silniczki spalajace nadmiar kalorii. -I maja go wszystkie ssaki - dodal Manley, przypominajac sobie, co kiedys czytal o roli brazowego tluszczu w hibernacji. -Zgadza sie. Wydaje sie, ze najmniej maja go ssaki naczelne. U czlowieka jego zasoby zgromadzone sa w pewnych obszarach ciala, czyli wokol nerek, na szyi, miedzy lopatkami... - Lindstrom urwal nagle, widzac szeroko otwarte oczy Manleya. - Cos nie w porzadku? - zapytal zaniepokojony. -Dobry Boze! Zupelnie o tym zapomnialem. -O czym? -Jej skora... Powiedzialem ci, ze byla ciepla. -No i? -Tak naprawde... ona nie byla ciepla... To znaczy, prawie na calym ciele miala normalna temperature. Tylko miedzy lopatkami byla wrecz goraca. -Pewnie miales zimne palce. -Nie. Z cala pewnoscia nie. Czy to cos znaczy? -Watpie. Zapewne nie byla az tak goraca, jak ci sie zdawalo. No coz... Brazowy tluszcz bylby magiczna tkanka, panaceum dla ludzi na diecie, gdyby udalo sie zwiekszyc jego ilosc w ciele. Lub gdyby mozliwe bylo podwyzszenie jego aktywnosci metabolicznej, co wydajesz sie sugerowac. -A czy podwyzszonej aktywnosci metabolicznej nie towarzyszy wydzielanie sie ciepla? -Moze tak byc - przyznal cierpliwie Lindstrom. -Wiec jesli mozna byloby podwyzszyc u kogos te aktywnosc - naciskal rozgoraczkowany Manley - to taka osoba moglaby jesc, ile dusza zapragnie i wciaz bylaby chuda jak szczapa? -Oczywiscie. W teorii. Problem w tym, ze nikt jeszcze nie wynalazl praktycznej metody zwiekszenia ilosci tego tluszczu w ciele ani podwyzszenia jego aktywnosci. Przynajmniej ja o tym nic nie wiem. Manley zamyslil sie. -Posluchaj, Bjorn. Czy mimo to, nie istnieja czynniki regulujace jego aktywnosc? -Masz na mysli czynniki podwyzszajace ja? -Tak. -Zaczynamy fantazjowac. Ale teoretycznie mozna byloby przyspieszyc ten metabolizm za pomoca tak prostego srodka, jak kwas askorbinowy, czyli zwykla witamina C. Moga go rowniez zmieniac pewne odmiany nowotworow mozgu. -Chryste! Nawet o tym nie wspominaj. -Mam nadzieje, ze to nie wchodzi w rachube, prawda? -Watpie. Nie wystepuja u niej symptomy schorzen neurologicznych. Co jeszcze? -Istnieja pewne neurotransmitery, peptydy mozgowe, ktore moga wywolywac taki efekt, jesli ich poziom jest nienormalnie wysoki. To samo powoduje dieta wysokoweglowodanowa, o ktorej wspominales, choc sadze, ze jej wplyw bylby w najlepszym wypadku marginalny. -Ale gdyby udalo sie wyizolowac jakis czynnik wywierajacy wyrazny, staly wplyw na metabolizm brazowego tluszczu, to czy jego dzialanie nie uwidoczniloby sie w postaci zmiany wagi ciala? -Owszem - odparl Lindstrom. - Tak przypuszczam. - Zmruzyl oczy i przyjrzal sie uwaznie koledze. - Posluchaj, Rick. Zanim zaczniesz wyciagac pochopne wnioski, pozwol, ze wyjasnimy sobie te sprawe raz na zawsze. -Jak? -Przynies mi malutki wycinek jej tkanki tluszczowej. Sprawdze go w moim laboratorium. Jesli okaze sie, ze z jakiegos dziwnego powodu ma przesadnie podwyzszona aktywnosc metaboliczna, dam ci znac. -A jesli tak? -Wowczas, moj przyjacielu... - odrzekl wolno Szwed - ty i ja bedziemy mogli ubiegac sie o nagrode Nobla. Zamiast po pracy udac sie do domu, Manley skierowal swe kroki wprost do biblioteki uniwersyteckiej. Nie dlatego, by nie wierzyl Lindstromowi, ale po prostu musial dowiedziec sie wszystkiego sam. Przejrzal spis lekarzy, tuziny podrecznikow i Cumulative Index Medicus, wykaz artykulow o tematyce medycznej, pochodzacych z czasopism fachowych wydawanych na swiecie. Nigdzie nie znalazl nazwiska Hume. Natrafil natomiast na bogata literature dotyczaca brazowego tluszczu. Badania wszystkich aspektow tego zagadnienia przezywaly swoj renesans po przeszlo dziesiecioletnim okresie braku zainteresowania ta sprawa. Manley wybral kilka nowszych publikacji i zaczal czytac. Zblizala sie godzina zamkniecia biblioteki, gdy zniechecony przewrocil ostatnia strone. Choc ta lektura poszerzyla jego ogolna wiedze, nigdzie nie bylo wzmianki o dokonaniu przelomu, jaki sobie wyobrazal. Materialy przechowywane w bibliotece dotyczyly ostatniej dekady. Manley uznal, ze dla spokoju sumienia powinien cofnac sie do artykulow opublikowanych jeszcze wczesniej. Zanim wyszedl, wreczyl bibliotekarce spis najczesciej wymienianych starych publikacji i poprosil o odnalezienie ich mikrofilmow. Zapowiedzial, ze wpadnie znow za kilka dni. Pomyslal o Jacqueline. Och, Jacqueline... Tesknil za nia bardziej, niz gotow byl sie przyznac. Ale miala wrocic juz jutro i ta swiadomosc poprawila mu nastroj. Obawial sie jednak, ze stala sie zegarem odmierzajacym godziny jego egzystencji. Bez niej czas plynal wolniej. Lecz najbardziej gnebilo go irracjonalne uczucie zazdrosci. Przebywala teraz z innym mezczyzna i Manley mial wrazenie, jakby musial sie nia z nim dzielic. Z jakims obcym i poteznym czlowiekiem, o ktorym nie wiedzial absolutnie nic. ROZDZIAL 10 -Tak dobrze?-W porzadku. A teraz nie ruszaj sie. -Tylko nie wykorzystuj okazji. -Przestan. Lez spokojnie. -Nie moge. To laskocze. O Boze, jakie to zimne! -To tylko jodyna... Dobrze, zostan w tej pozycji. Poczujesz teraz lekkie uklucie igly. Jacqueline lezala nieruchomo na materacu. Byla naga. Dolna polowe jej ciala okrywalo przescieradlo. Nie mogla uwierzyc w to, ze sie zgodzila. Myslala, ze Manley zartuje, kiedy wypowiedzial slowo "biopsja". Slabo znala terminologie medyczna, ale jedno wiedziala na pewno: biopsja to jakis zabieg chirurgiczny. Od czasu, gdy w wieku szesciu lat wycieli jej migdalki, kazda operacja, nawet najdrobniejsza, przerazala ja. Ale przeprowadzenie tego zabiegu wydawalo sie dla Manleya tak wazne, ze w koncu ulegla. Od jej powrotu z Kalifornii spedzali razem kazda noc. Stosunki miedzy nimi ukladaly sie wspaniale, a w dodatku proby w teatrze rowniez szly swietnie. Po przylocie, jego widok tak ja ucieszyl, ze szybko zapomniala o obawach dreczacych ja na pokladzie samolotu. Nie wspominala mu o tym, co dzialo sie podczas wyjazdu, a on nie pytal. Ich sprzeczka po programie telewizyjnym poszla juz w niepamiec. Zadne z nich nie mialo zamiaru do tego wracac. Oboje taktownie zgodzili sie, ze nie warto sprawy rozgrzebywac. Kiedy wiec napomknal o biopsji, nie wiedziala, o co mu chodzi. Powiedzial jedynie, ze ma to cos wspolnego z jednym z jego programow badawczych i bardzo mu na tym zalezy. Wobec tego, zgodzila sie. Zapewnil ja, ze po nakluciu nie zostanie zadna blizna i nikt nie zauwazy sladu miedzy lopatkami. Potem pokazal jej igle do punkcji. Stalowy szpikulec o dlugosci pietnastu centymetrow przypominal jej sztylet z Otella. Gdy go zobaczyla, ugiely sie pod nia kolana. Manley chwycil ja i ulozyl na lozku. Oznajmila mu, ze nic z tego. Nie ma mowy, zeby dala sie tym dotknac. Ale on zaczal ja calowac. Jego usta bladzily po jej uchu, policzkach, szyi. Zamknela oczy i oboje upadli z powrotem na materac. -To przekupstwo... - szepnela, calujac go. Odpial guziki jej bluzki. -To tylko czesc wlasciwej opieki lekarskiej. -Od kiedy? -Nigdy nie przeprowadzam zabiegu bez specjalnego przygotowania. To pozwala pacjentowi uspokoic sie. -W takim razie, daj mi wszystko, czym dysponujesz - zazadala, wciagajac go na siebie. Mial racje. Kiedy skonczyli sie kochac, odprezyla sie, choc nie calkiem. Gdy byla gotowa, przekrecil ja na brzuch i wytlumaczyl krok po kroku, co zamierza zrobic. Poczula lekkie uklucie, a potem szczypanie, kiedy pod skore dotarl srodek do znieczulenia miejscowego. Ze zdziwieniem stwierdzila, ze podczas biopsji nie odczula nic, poza leciutkim naciskiem na plecy. W ciagu kilku sekund bylo po zabiegu. Zdumiala sie jeszcze bardziej, slyszac wlasny glos mowiacy, ze chce zobaczyc probke. Wygladala jak miniaturowy skrawek bardzo cienkiego makaronu; jej dlugosc nie przekraczala pol centymetra. Manley ostroznie umiescil ja w sterylnej buteleczce. -I o to robilam tyle szumu?! -Dokladnie, Jack - przytaknal i pocalowal ja w policzek. - Dzielnie to znioslas. Bylas wspaniala. -Zaloze sie, ze mowisz to kazdej dziewczynie, ktorej robisz biopsje. -Skad znowu - usmiechnal sie. - Czyzbys zapomniala, ze jestem psychiatra? To pierwszy taki zabieg w moim zyciu. -Chcesz powiedziec, ze... Ty draniu! - wrzasnela z nieklamanym oburzeniem. Ledwo zdazyl uchylic sie przed jej paznokciami. Chichoczac, wybiegl nago z sypialni, ale nie dala za wygrana i ruszyla za nim w pogon. - Dostane cie, ty padalcu! Probowala go zlapac, ale wciaz sie wymykal. W koncu oboje wybuchneli smiechem. Wygladal zabawnie, uciekajac. Dalszy poscig nie trwal dlugo. Gdy go wreszcie dopadla, bez przekonania zaczela wymierzac ciosy. Bronil sie przez chwile, po czym oboje opadli spoceni na dywan. Kiedy odsapneli troche po walce, przyszedl czas na pocalunki. Wyczerpani emocjami i miloscia, lecz bardzo szczesliwi, lezeli na podlodze ze splecionymi nogami. Oboje zrobili sie senni. Jacqueline wtulila policzek w zaglebienie jego ramienia. To miejsce wydawalo sie jej stworzone specjalnie do tego celu. W kilka minut pozniej spala smacznie, oddychajac regularnie. Manley wiedzial, ze tez zaraz zasnie. Ale na razie wpatrywal sie w sufit calkiem przytomnie. Jego umysl, w przeciwienstwie do ciala, nie chcial oddac sie slodkiemu lenistwu. Tylko maly wycinek - powiedzial mu Lindstrom. I teraz Manley go mial. Probka byla gotowa do przeprowadzenia analizy. A co, jesli... Nie badz smieszny - upomnial sam siebie. Ale nie mogl pozbyc sie obaw. Tym bardziej ze wyczuwal niechec Jacqueline do prowadzenia rozmow na temat jej podrozy do Spa. Mial nadzieje, ze i na to przyjdzie czas. Trzeba byc cierpliwym. Mocniej przytulil sie do niej, dotknal policzkiem jej twarzy i poczul gladkosc skory. Nie chcial stracic tej kobiety. Ani teraz, ani kiedykolwiek. CZESC TRZECIA Marzec ROZDZIAL 1 Od chwili przyjecia roli w nowej sztuce, Jacqueline nie mogla sie przyzwyczaic do stale rosnacego zainteresowania jej osoba. Dziennikarze otaczali ja jak sepy, czyhajac na kazdy smakowity kasek wiadomosci, ktory mogliby zamiescic w swoich gazetach. Bronila sie przed udzielaniem odpowiedzi na niekonczace sie pytania najlepiej jak umiala, dajac im okazje do spekulacji na temat proponowanych rol filmowych, najnowszych romansow czy nieporozumien miedzy nia a pozostalymi czlonkami obsady. Nigdy jednak nie oburzaly jej plotki zamieszczane w pismach goniacych za sensacja. Wolala, zeby pisano o jej rzekomych grzeszkach i podbojach niz zeby uznano, ze nie ma o czym pisac.We wszystkich wzmiankach o niej podkreslano, ze kocha gre na scenie i jej wierna publicznosc uwielbiala ja za to jeszcze bardziej. Martwilo ja tylko to, ze ma coraz mniej czasu dla siebie. Ale fakt, ze spotyka sie z Manleyem jakims dziwnym trafem wciaz umykal uwadze dziennikarzy. Przed wyjazdem do San Sebastian nic nie macilo jej dobrego nastroju, mimo ze wciaz zyla pod presja. Prawde mowiac, nie miala nawet wolnej chwili, zeby martwic sie czymkolwiek. Jej umysl i cialo wciaz byly czyms zajete. Koncentrowala sie bez reszty na probach do nowej sztuki. Jednak z czasem, kilku bardziej bystrych przedstawicieli prasy dostrzeglo zachodzace w niej zmiany. Manley tez to zauwazyl. Po powrocie z Kalifornii latwo wpadala w rozdraznienie. Jako wprawny obserwator ludzkich zachowan, odgadl bez trudu, ze gnebi ja jakis powazny problem. Szybko doszedl do wniosku, ze nie jest to typowy objaw nerwicy spowodowanej zmaganiami wewnetrznymi z sama soba czy nieporozumieniami z otoczeniem. Zaobserwowal u niej powolny, lecz ciagly wzrost napiecia swiadczacy o tym, ze sprawa nie jest blaha. Co gorsza, w drodze na poranna konferencje w szpitalu dowiedzial sie o tragicznej smierci Suzanne Fontaine. W samochodzie uslyszal przez radio te sama wiadomosc, ktora podaly stacje w calym kraju: zdobywczyni nagrody Grammy, Suzanne Fontaine zmarla wczesnym rankiem na atak serca. Przypomnial sobie, co przed mniej wiecej dwoma miesiacami mowila mu Sheila. "Jackie miala jedenascie lat, Suzanne dziesiec... Graly razem..." Kiedy wrocil do domu, zastal Jacqueline blada jak plotno. Siedziala nieruchomo, wpatrujac sie w przestrzen. Natychmiast sprobowal wyrwac ja z otepienia, naklonic do rozmowy. Bez skutku. Milczala uparcie. Jej przygnebienie utwierdzilo go w przekonaniu, ze ma do czynienia ze skomplikowanym przypadkiem. Analizujac oddzielnie nerwowosc Jacqueline i wplyw, jaki wywarla na nia tragiczna wiadomosc moglby uznac, ze sprawa jest stosunkowo prosta. Ale biorac wszystko razem, problem nie wydawal sie latwy do rozwiazania. Dobrze wiedzial, ze powinien poczekac, az sama zacznie mowic o jednym i drugim w chwili, ktora uzna za stosowna. Jednak nic nie wskazywalo na to, ze zamierza otrzasnac sie z ponurego nastroju. Totez zachowal sie jak typowy psychiatra: najpierw zaczal krazyc wokol tematu, by po pewnym czasie powoli przejsc do rzeczy. Przez dwa dni nie doczekal sie odpowiedzi na zadne pytanie. Potem Jacqueline nagle eksplodowala. -Dlaczego nie zapytales o to Rochelle Rothstein?! - wybuchnela poirytowana. Nie mogl przypomniec sobie nazwiska, ale pociagnal ten watek. -O co? Spojrzala na niego ze zloscia. -Kiedy wpadala w zly nastroj, jak czesto oszukiwala sama siebie i czy nienawidzila swoich rodzicow. O to wszystko, co chcesz wyciagnac ze mnie! -Te rzeczy akurat niezbyt mnie interesuja. -Wiec przestan dreczyc mnie tymi idiotycznymi pytaniami brzmiacymi tak, jakby nie mialy na koncu znaku zapytania! Nie jestem jedna z twoich cholernych pacjentek. Zwinela dlonie w piesci i zamilkla. -Nie znam zadnej Rochelle Rothstein - powiedzial. -Jasne, ze nie znasz! A niby skad mialbys ja znac? - warknela. - Jak ci sie zdaje, ile osob wie, ze to prawdziwe nazwisko Suzanne Fontaine? Ale w koncu byla tylko jedna z wielu grubych swin, ktora chciala cos znaczyc. -I udalo sie jej? - zapytal, choc doskonale znal odpowiedz. -Jak cholera! Doszla na sam szczyt! Zrzucila wage i siegnela po wszystko, co mogla zdobyc! Oplacilo sie. Za kazde wyjscie na estrade inkasowala szesciocyfrowe sumy. -Rozumiem. -Na pewno! Spojrzal na jej przygryzione wargi. -Czy rozmowa z nia pomoglaby mi zrozumiec, co dzieje sie z toba? Uniosla rece do gory i odwrocila sie do niego plecami. -A skad mam wiedziec, do cholery?! -Wiec dlaczego o niej wspomnialas? Odwrocila sie gwaltownie. -Po co mnie prowokujesz?! To nie twoj zasrany interes, Zygmuncie! Westchnal ciezko. -Jack, martwie sie tylko o... Rzucila sie w jego kierunku. -Ty sukinsynu! - wrzasnela wsciekle. - Jak smiesz mi mowic, o co sie martwisz! Nie masz pojecia o cierpieniu... o cierpieniu, jakie znosza ludzie, by osiagnac to, na czym im zalezy. A kiedy juz to osiagna, wystarczy jedna chwila, by... stracili wszystko... Jej oczy zwilgotnialy. Napad furii minal. Znowu przygryzla dolna warge i odwrocila wzrok, starajac sie opanowac drzenie podbrodka. Po chwili otarla lzy i spojrzala na niego przytomnie. -Po co to wszystko... Ide spac. Przeszla przez pokoj i zamknela za soba drzwi sypialni. Siedzial przy telefonie, od czasu do czasu pociagajac z puszki lyk piwa, ktore juz dawno zdazylo sie ogrzac. Wydawalo mu sie, ze tkwi przy aparacie cala wiecznosc. Byl pewien, ze wciaz czegos nie dostrzega. Pelna wscieklosci tyrada Jacqueline miala jakas ukryta tresc, ale nie potrafil jej odgadnac. Postanowil przemyslec wszystko od poczatku. Profesorowie uczyli go, ze w przypadku "reakcji nerwicowej" nalezy wnikliwie przestudiowac cale zycie pacjenta, by odnalezc czynniki wywolujace takie zachowanie. Manley przystapil do analizy. Po pierwsze, musial wziac pod uwage mozliwosci oslabienia mechanizmow obronnych jednostki przez niebezpieczne zadze zagrazajace jej ego lub niezwykle przezycia pozostawiajace glebokie urazy. Watpil jednak, by tym razem o to chodzilo. Dotychczasowe zycie Jacqueline uplywalo bez wstrzasow. Nastepnie powinien zastanowic sie nad sytuacjami wymagajacymi intensyfikacji procesow obronnych i bedacymi zadaniem ponad sily. Mogly to byc na przyklad bezskuteczne proby osiagniecia nierealnych celow, prowadzace do nerwicy, ktora jest reakcja na niemoznosc zrealizowania zamierzen. Takie wytlumaczenie rowniez nie przemawialo do Manleya. Cele Jacqueline wydawaly sie jak najbardziej realne. Wreszcie ostatnia mozliwosc byla taka, ze przyczyny obecnego stanu rzeczy tkwia w okresie dziecinstwa aktorki i w powracajacych do niej lekach z tamtych lat. Z tego wlasnie powodu zdecydowal sie zadzwonic do Sheili. Krotko zrelacjonowal jej, co zaszlo. Mowil do sluchawki szeptem, zeby nie obudzic Jacqueline. Kiedy skonczyl, Sheila natychmiast wyrazila swoje zdanie. -Watpie, zeby mala Suzy miala z tym cos wspolnego. -Ale Jack musiala miec powod, zeby sie tak zachowywac. Sheila zawahala sie. -Ty nigdy nie byles gruby, prawda Rick? -Nie, nie bylem. -Grube dziewczyny identyfikuja sie ze soba. Tworzymy oryginalne grupki. Naszymi idolami nie sa gwiazdy rocka, tylko tacy faceci, jak pulkownik Sanders czy Ronald McDonald. Trzymamy sie razem, bo wspolnie latwiej grzeszyc. - Sheila zaczela opowiadac zaslyszane historie z okresu, gdy Jacqueline i Suzanne byly nastolatkami. Mowila o latach ich cierpien i urazonej dumy, ktore przyszly po krotkim flircie z gwiazdorstwem. - Mozna powiedziec, ze razem dorosly - ciagnela. - Para grubych dziewczyn z Doliny. Biorac pod uwage to, co gazety pisaly o Suzanne, nie dziwie sie, ze... A zreszta, niewazne. -Sugerujesz, ze poniewaz Jacqueline identyfikowala sie z Suzanne, boi sie, ze ja spotka to samo? -Ja to zasugerowalam? Cos takiego! Nie mialam pojecia, ze jestem taka bystra. -Nie sadzisz, ze wlasnie to moze ja gnebic? -Mozliwe. Ale nie dostrzegasz oczywistej rzeczy. Gdzie byles przez ostatnich kilka dni? Nie zrozumial, o co jej chodzi. -Jak to? Bylem tutaj. -Wiec lepiej zbadaj sobie wzrok. To, co dzieje sie z Jackie jest tak proste, jak kozetka w twoim gabinecie. Ona tyje, Rick. -Co? - wykrztusil zaszokowany. - Jestes pewna? -Absolutnie. Przestan sie do niej wdzieczyc i szeroko otworz oczy. Och... Jasne, ze nie przybrala na wadze zbyt duzo. Ale jednak tyje. I podejrzewam, ze dobrze o tym wie. -Rozmawialas z nia o tym? -Probowalam, ale nie chciala sluchac. Ty jestes lekarzem, wiec mi powiedz, jakiego okreslenia uzywasz, kiedy jedna z twoich pacjentek nie chce przyznac, ze cos jest oczywiste? -Chodzi ci o zaprzeczanie? -Otoz to. Zaprzeczanie. Tak to dokladnie wygladalo. Manley zamknal oczy. Waga i figura Jacqueline stanowily podstawy jej zdrowego wyobrazenia o sobie. Jesli Sheila mowila prawde, to zachowanie Jacqueline stawalo sie jasne. Probowala na swoj sposob uporac sie z lekiem przed czyms, co nieuchronnie nadciaga. Rozpaczliwie bronila sie przed tym, co moze zniszczyc jej osobowosc. Jesli przegra... Nagle oboje uslyszeli odglos odkladanej sluchawki. Ktos podsluchiwal ich rozmowe z innego aparatu. -O Jezu! - jeknela Sheila. - Myslisz, ze slyszala? -Nie mam poje... - Manley zobaczyl, ze drzwi sypialni otwieraja sie. - Zadzwonie do ciebie pozniej. Jacqueline pojawila sie w progu. Ze zwisajacymi bezwladnie ramionami przypominala szmaciana lalke. Jej wscieklosc dawno zastapila melancholia. Wygladala na zalamana i opuszczona. Wiedzial, ze wszystko slyszala. Ale nie nastapil wybuch gniewu, ktorego sie spodziewal. Na jej twarzy malowal sie smutek i strach. Miala wilgotne i podkrazone od placzu oczy. Zauwazyl, ze cala drzy i obawial sie, ze lada moment zalamie sie. Podszedl i otoczyl ja ramionami. Jej cialo bylo lodowato zimne. -Sheila sie myli - powiedziala bezbarwnym glosem. - Nie moze miec racji. Po prostu nie moze... Mocno przytulil jej glowe do swojej piersi i delikatnie pogladzil ja po wlosach. Jakim strasznym ciosem byloby dla niej przyznanie, ze jest inaczej! Wiedzial, co czulaby, gdyby spojrzala prawdzie w oczy. Gdyby dopuscila do siebie mysl, ze wszystko, czym zyje, moze sie nagle zawalic. -Bedzie dobrze, Jack. Jestem tego pewien. -A jesli nie? Nie mial pojecia, co powiedziec. Kazdej innej osobie odpowiedzialby: - No i co z tego? Jakie znaczenie ma kilka kilo wagi? Ale dla Jacqueline to znaczylo wszystko. Waga ciala ksztaltowala jej osobowosc. Stanowila jej kamien wegielny. Poruszenie go moglo spowodowac utrate rownowagi i zniszczenie jej. Wowczas cala piramida jej ego leglaby w gruzach. ROZDZIAL 2 W ten zimny, szary poranek Manley powaznie obawial sie, ze Jacqueline lada chwila straci kontakt z rzeczywistoscia. Jej rozpacz z powodu tycia graniczyla z obsesja. Co z tego, ze rozumial psychologiczne podloze tego zalamania, skoro byl kompletnie bezsilny.Dlugofalowa psychoterapia zapewne okazalaby sie skuteczna, ale watpil, by Jacqueline zgodzila sie na takie leczenie. Poza tym, liczyl sie czas, a ona doslownie rozsypywala sie psychicznie na jego oczach. Tylko dwie drogi ratunku przychodzily mu do glowy. Pierwsza polegala na odbudowaniu jej wlasnego wizerunku. Jesli rzeczywiscie przybierala na wadze, mogl starac sie namowic ja, by przeciwdzialala temu za wszelka cene. Gdyby to zawiodlo, powinien wreszcie dowiedziec sie, w jaki cudowny sposob pozbyla sie kiedys nadwagi. Jezeli zrozumialby, jak tego dokonala, moze udaloby mu sie wykorzystac te metode w obecnej, kryzysowej sytuacji. Jacqueline wygladala na tak przybita, ze zastanawial sie, czy nie odradzic jej pojscia do pracy. Powstrzymal sie jednak; proba opiekowania sie nia jak chorym dzieckiem mogla przyniesc wrecz odwrotny skutek. Pozegnal sie z nia tak czule, jak tylko potrafil i pojechal do swego gabinetu. Mial nadzieje, ze znow uda mu sie porozmawiac z Sheila. Byl przekonany, ze martwi sie o Jacqueline nie mniej niz on. Byc moze we dwojke zdolaja opracowac jakis sensowny plan dzialania. Gdy tylko znalazl sie przy swoim biurku podniosl sluchawke telefonu i polaczyl sie z informacja o numerach. -Jak to, nie figuruje? - zapytal po chwili zdziwiony. - Tak, przez H... Wiec niech pani sprawdzi w spisie lekarzy i chirurgow... Tak, poczekam... - Zniecierpliwiony bebnil palcami o blat biurka. - Alez to niemozliwe! Musi byc... Jest pani pewna? To moze pod San Sebastian... Klinika Spa w San Sebastian. - W sluchawce znow zapadla irytujaca cisza. - Oczywiscie, ze jestem pewien! Prosze szukac dalej... Na litosc boska! - Manley nie wytrzymal i cisnal sluchawke na widelki. Mimo zdenerwowania probowal sie zastanowic, czy nie za wiele sobie obiecywal. Moze nalezalo sie spodziewac, ze tak ekskluzywna kalifornijska klinika ma zastrzezony numer. Pozostawalo mu wiec tylko wyciagniecie informacji od Jacqueline. Pod warunkiem, ze zrobi to na tyle umiejetnie, zeby jej nie rozzloscic. Na razie nie bardzo wiedzial, co dalej. Do chwili spotkania z Sheila mogl jedynie znow pogrzebac w bibliotece. Materialy, o ktore prosil, powinny juz byc dostepne. Po przybyciu na miejsce dowiedzial sie, ze nadeszly tego ranka. W chwile pozniej usiadl wygodnie i zaczal przegladac mikrofilmy. Wybral odpowiednie artykuly i przystapil do uwaznego czytania, nie pomijajac odnosnikow i bibliografii. Zgodnie z przewidywaniami, nigdzie nie znalazl nazwiska Hume'a. Nie byl tym zaskoczony, podobnie jak brakiem przydatnych szczegolow na temat brazowego tluszczu. Jeden tekst zaintrygowal go jednak. Pochodzil sprzed pietnastu lat i dotyczyl aktywnosci metabolicznej komorek tluszczowych. Z niewiadomych przyczyn, autora bardziej interesowaly komorki brazowego, a nie bialego tluszczu. Opracowal unikatowa metode dzielenia ich w hodowli tkankowej. Manley odniosl wrazenie, ze ta wysoce skomplikowana technika wyprzedzala swoja epoke. Wymagala obliczania czestotliwosci laczenia sie pewnych radioaktywnych protein z DNA jadra komorkowego, ktora to wartosc odzwierciedlala zarowno podzial komorki, jak i jej aktywnosc metaboliczna. Autor stwierdzal, ze komorki brazowego tluszczu posiadaja ogromne rezerwy metaboliczne. Ponizej Manley znalazl jednak opis dalszej modyfikacji aktywnosci metabolicznej polegajacej na dodawaniu do hodowli tkankowych malo wowczas znanych substancji z rodziny neurotransmiterow, o ktorych niedawno wspominal Lindstrom. Z rosnacym zainteresowaniem przeczytal wszystko jeszcze raz. Probowal wlasnie ocenic wartosc tekstu pod katem swoich potrzeb, gdy czyjas reka wylaczyla zasilanie czytnika mikrofilmow i ekran zgasl. Podniosl wzrok i zobaczyl nad soba twarz Lindstroma. -Nie masz zwyczaju zostawiac wiadomosci, dokad wychodzisz? - zapytal Szwed. - Poluje na ciebie przez caly ranek. -Przepraszam. -Zrobilem te analize, o ktorej rozmawialismy. Manley staral sie odgadnac, co oznacza dziwnie strapiona mina Lindstroma. Od chwili przekazania mu wycinka pobranego od Jacqueline usilowal zachowywac wyczekujaca obojetnosc: mowil sobie, ze ze spokojem przyjmie do wiadomosci kazdy wynik. Ale podswiadomie pragnal, by analiza nie wykazala niczego nienormalnego. Bal sie odkrycia czegos nieoczekiwanego, co kazaloby mu zadawac sobie tysiace dreczacych pytan bez odpowiedzi. Ale wyraz twarzy Szweda nie wrozyl nic dobrego. -Nie potrafie tego wyjasnic - oznajmil Lindstrom. - Ale w sumie wyglada to tak: eksperymenty z wychwytem radioaktywnym wykazaly wysoki stopien obrotu metabolicznego i wymiany. -A co to wlasciwie znaczy? -Ze jej metabolizm brazowego tluszczu jest co najmniej dziesieciokrotnie przyspieszony. Manley na moment zaniemowil. -Chyba zartujesz? -Nie. Dwukrotnie sprawdzalem wyniki. -Ale jak... Czy kiedykolwiek spotkales sie z czyms takim? -Tylko w szybko dzielacych sie komorkach rakowych. -Jezu Chryste, chyba nic na to nie wskazuje? -Nie, komorki wygladaja zupelnie normalnie. Interesujace jest natomiast to, jak zaczela spadac ich aktywnosc od chwili, gdy przeprowadzilem pierwsze obliczenia. Manley byl zbyt oszolomiony, by nadazac za tokiem jego rozumowania. -Jak to wytlumaczysz? -No coz... To moze byc wina samej hodowli tkankowej. W warunkach laboratoryjnych to sie czesto zdarza. Komorki wyrwane ze swojego naturalnego srodowiska wyczerpuja sie. - Szwed zawahal sie. - Ale w gre moze wchodzic rowniez cos innego. -Na przyklad? -Moze istniec czynnik regulujacy aktywnosc jej brazowego tluszczu, umieszczony w niej samej. Kontrolujacy ten proces. Komorki usuniete podczas biopsji zostaly pozbawione tego regulatora. Manleyowi zakrecilo sie w glowie. Nie chcial, zeby komorki okazaly sie chore; mialby wowczas wystarczajacy powod do zmartwienia. Ale duzo, duzo gorsza byla ewentualnosc, ze nie chodzi o zmiany tkwiace w samej tkance, lecz o cos, co je powoduje. Taka mozliwosc przerazala go: cialo Jacqueline moglo okazac sie jakims wybrykiem natury. -To niewiarygodne... - szepnal. - Przy tak wzmozonej przemianie materii trudno sie dziwic, ze jej skora byla goraca. Czy to rowniez powoduje, ze nie przybiera na wadze? -Nie mam co do tego najmniejszych watpliwosci. -Ale jak? Dlaczego jej komorki brazowego tluszczu funkcjonuja w ten sposob? -Mialem nadzieje, ze ty mi to powiesz. Przygnebiony Manley pokrecil glowa. -Nie wiem. Naprawde nie wiem. Lindstrom zaczal zbierac sie do wyjscia. -Jesli czegos sie dowiesz, daj mi znac, dobra? -Oczywiscie. Szwed odwrocil sie, ale Manley nagle chwycil go za ramie. -Bjorn, mozesz rzucic na to okiem, zanim wyjdziesz? -A co to jest? -Stary artykul o brazowym tluszczu. Lindstrom wlaczyl czytnik i przebiegl wzrokiem tekst, kiwajac z uznaniem glowa. Najwyrazniej rozprawa naukowa wywarla na nim takie samo wrazenie, jak na Manleyu. -Bardzo interesujace. Kto to napisal? -Facet nazywa sie Wahlberg. Na imie ma Seymour. Slyszales o nim? -Tak. Kilka razy spotkalismy sie na gruncie towarzyskim. Zawodowo nigdy nie mielismy ze soba do czynienia. Prowadzil gabinet na Park Avenue. Byl znana postacia w branzy dietetycznej. -Jak to "byl"? -Juz nie zyje. Umarl cztery, moze piec lat temu. -O Chryste... Chcialem z nim pogadac. Uwazasz, ze mogl napisac prace naukowa tego kalibru? -Watpie. Sam tego nie napisal. Nie byl typem obdarzonym wielkim intelektem. -Wiec kto jest autorem? -Przewin film do tylu. Spojrzymy na strone tytulowa. Manley wykonal polecenie. -Jest... - powiedzial Lindstrom, wskazujac nazwisko umieszczone pod nazwiskiem Wahlberga. - Zaloze sie, ze to gosc, ktorego szukasz. Manley przyjrzal sie slowom "Doktor medycyny Robert Emmerich". Wypisano je duzo mniejszym drukiem niz nazwisko Wahlberga. Kiedy pierwszy raz czytal tekst, nie zawracal sobie glowy takimi szczegolami jak ten, komu autor sklada podziekowania. Teraz jednak dostrzegl, ze wymienione zostaly dwa oddzialy szpitalne: chorob wewnetrznych i neurochirurgii w New York's Flower and Fifth Avenue Hospital. Podejrzewal, ze Flower - obecnie nieczynny - byl jednym z miejsc, gdzie przyjmowal Wahlberg. A Emmerich? -Czy to nazwisko cos ci mowi? -Zupelnie nic. -Moze to ktorys z asystentow Wahlberga? -Raczej wspolautor. Dam glowe, ze ta rozprawa to jego dzielo. Jesli ten czlowiek jest osiagalny, powinienes zwrocic sie wlasnie do niego. Manley spojrzal na ekran. -Neurochirurgia... - mruknal. -Co mowisz? -Materialy do artykulu zbierano na internie i neurochirurgii. Wahlberg byl internista... - ciagnal wolno Manley, myslac glosno. - Ale dlaczego jakis neurochirurg mialby sie interesowac badaniami tkanki tluszczowej? -Kto wie? To bylo pietnascie lat temu. Lindstrom wyszedl. Manley zwrocil mikrofilmy i spedzil nastepna godzine na poszukiwaniach nazwiska Emmerich. Bez skutku. Pomyslal jednak, ze zbiory biblioteki uniwersyteckiej sa ograniczone; wieksza szanse odnalezienia tego, czego szukal, mialby w Akademii Medycznej przy Piatej Alei. Zlapal taksowke i wkrotce byl na miejscu. Bibliotekarka, ktorej wyjasnil powod swojej wizyty, rowniez nigdy nie zetknela sie z nazwiskiem Emmericha. Doradzila, zeby Manley wystapil z prosba o sprawdzenie, czy mezczyzna ten nie figuruje w ktorejs z komputerowych baz danych. Jesli cokolwiek publikowal, jego prace powinny byc gdzies wymienione; akademia ma dostep do katalogow roznych zbiorow obejmujacych w niektorych przypadkach teksty pochodzace nawet z polowy lat szescdziesiatych. Manley wypelnil odpowiedni formularz, zaplacil czterdziesci dolarow i poprosil, zeby potraktowac sprawe jako pilna. Spotkal sie jednak z odmowa. Kobieta wytlumaczyla mu, ze zamowienia realizowane sa w kolejnosci ich skladania, choc zapewne nie potrwa to dluzej niz tydzien. Pozegnal ja nieco rozczarowany. Wolno wyszedl z biblioteki naukowej, wciaz rozmyslajac o tym, co niedawno przeczytal. Pietnascie lat... Taki szmat czasu wydawal sie wiecznoscia, na przestrzeni ktorej wszystko moglo sie zdarzyc. ROZDZIAL 3 Mijaly dni i Manley doszedl do wniosku, ze Jacqueline uznala aluzje, iz moglaby miec problemy z waga za upokarzajaca, gdyz nie chciala wiecej rozmawiac na ten temat. Mimo ze, opierajac sie na swym zawodowym doswiadczeniu, wciaz ponawial proby podjecia dyskusji, pozostawala glucha na jego prosby. Uparcie milczala i z irytujaco zimna krwia zaprzeczala istnieniu problemu.Nie wspominala mu o drobnych zatargach w pracy; nie mogla. Dla Manleya z kazdym dniem stawalo sie coraz bardziej jasne, ze Jacqueline nie jest juz ta sama osoba, co kiedys. Jej poprzednie, lagodne, "ja" zniknelo. Ale jako psychiatra musial pogodzic sie z tym, ze nie moze wyciagac z niej niczego na sile. To ona powinna wyrzucic z siebie, co ja gnebi, na wlasnych warunkach i we wlasciwym czasie. Stan psychiczny Jacqueline odbijal sie na jej zachowaniu. Czesto bywala zmeczona i dluzej sypiala, ogarniala ja ospalosc typowa dla ludzi w depresji. Jednoczesnie zaczela sie regularnie gimnastykowac i cwiczyc z fanatycznym zapalem. Przygnebienie nie wplynelo jednak na jej apetyt; nadal uporczywie trzymala sie diety wysokoweglowodanowej. A gdy to nie pomagalo, stopniowo zwiekszala porcje jedzenia. Choc nie mowila, dlaczego to robi, Manley widzial w tym pewna logike; uwazala zapewne, ze im wiecej zje makaronu, tym wiecej straci na wadze. Mogla to byc rowniez podswiadoma potrzeba ciaglego podjadania, dobrze znana ludziom otylym i tym, ktorzy kiedys mieli nadwage. Nie odstepowal jej teraz ani na chwile. Od jej powrotu z Kalifornii minely prawie dwa tygodnie. Tego dnia ogladali razem telewizje, grali w szachy i w karty. Przez caly czas Jacqueline z nerwowa energia wpychala cos do ust. Przygladal sie temu z przerazeniem, ale nie odzywal sie. Niepokoily go nie tyle ilosci tego, co zjadala, ile fakt, ze robi to ciagle. Pochlaniala na zmiane prazona kukurydze, chrupki i krakersy. Kusilo go, zeby kazac jej zwolnic tempo i uprzedzic, ze przy takich ilosciach przekroczy swoja, i tak juz wysoka, tolerancje na weglowodany i zacznie szybko tyc. I nagle, gdy zastanawial sie, jakim "u diabla" cudem udaje sie jej ciagle zachowac szczupla sylwetke, przestala jesc, jakby czytala w jego myslach. Popatrzyla na swoje drzace dlonie, jakby nalezaly do kogos innego, a potem z krzykiem chwycila miske prazonej kukurydzy i cisnela ja w drugi koniec pokoju. -Co sie dzieje, na Boga? - zapytal zaskoczony. Zaczela plakac. -Moj Boze... Spojrz tylko, co ja ze soba robie! -Juz dobrze, dobrze... Wszystko w porzadku. -Nic nie jest w porzadku! - wrzasnela. - Jak moge tu siedziec i zachowywac sie jak swinia?! Nareszcie... - pomyslal. - Zaczyna sie do tego przyznawac. -Wiec o to chodzi - powiedzial zachecajacym tonem. -O co? Przeciez nawet nie wiesz, o czym mowie! -To jasne, ze cos cie gryzie od chwili powrotu z Kalifornii. Prosze cie, powiedz mi o tym, Jack. Chce tego posluchac. Na jej twarzy pojawil sie wyraz cierpienia grzesznika, ktory pragnie wyznac dlugo skrywana tajemnice. Urywanymi slowami opowiedziala mu, co sie ostatnio zdarzylo. Wspomniala o incydencie w garderobie, o zbyt ciasnych ubraniach i przede wszystkim - o powtarzajacych sie, przykrych komentarzach w pracy. Nie docieraly do niej zadne z jego argumentow; nie istnial sposob, zeby ja pocieszyc. Byla swiecie przekonana, ze jej los jest przesadzony; lada chwila zacznie tyc bez wzgledu na to, co zrobi. Manley sluchal ze zdumieniem. Mowila z tak szalenczym zapamietaniem, ze obawial sie o nia. Przestal apelowac Jacqueline do rozsadku i zamiast tego zaoferowal swoje wsparcie. Przyjela je. Kochal sie z nia wolno i czule. Gdy potem lezeli obok siebie w lozku, otoczyl ja ramionami jak tarcza. Uplynelo duzo czasu, zanim zasnal. Snily mu sie ostre, wyrazne obrazy, ktore napawaly go lekiem. Obudzil sie zmeczony. Przekrecil sie na bok i wyciagnal reke w kierunku Jacqueline. Znalazl tylko cieple, puste miejsce. Zdziwil sie, westchnal gleboko i zaczal z powrotem zapadac w sen. Wtedy uslyszal krzyk. Natychmiast otworzyl oczy. Jack...? Odrzucil koldre, zerwal sie na rowne nogi i pobiegl do przedpokoju. Znalazl ja w lazience. Stala z dlonmi przycisnietymi do twarzy i patrzyla z przerazeniem w dol, na wage. Uspokoil sie troche. -Co sie stalo? Nie mogla wymowic slowa. Drzacym palcem pokazala mu skale. Spojrzal tam, ale nie zauwazyl nic, poza strzalka spoczywajaca nieruchomo na zerze. -Nie rozumiem... Waga? Pokiwala glowa. -Cos nie w porzadku? -Przybylo mi trzy kilo - szepnela. Zrozumial. -Od kiedy? - zapytal. Chwycila sie za skronie. -To niemozliwe, do cholery! Niemozliwe! Znal jej zwyczaje wystarczajaco dobrze, by wiedziec, ze nie wazyla sie od wielu lat. -Jack, ta waga jest stara. Ma co najmniej dziesiec lat. -Ale dziala dobrze. Wiem o tym! -Nie mozesz polegac na mojej wadze. Musisz sie wazyc zawsze na tej samej. Moja moze wskazywac zupelnie co innego niz ta, na ktorej stalas ostatnio. Roznica moze wynosic nawet piec kilo. Wyciagnela reke w kierunku dziesieciokilowych hantli lezacych obok. -Dziala doskonale! - Na jej twarzy malowala sie panika. - Sprawdzalam na twoich ciezarkach! Trzesla sie na calym ciele. Objal ja wpol. -Biorac pod uwage to, jak sie wieczorem obzeralas, nie jestem ani troche zdziwiony. -Bardzo cie prosze, nie probuj mnie pocieszac. Zawsze tyle jem i doskonale o tym wiesz! -Nie tyle, co wczoraj. Nie bylo sensu dyskutowac dalej. Przytulil Jacqueline mocno i pieszczotliwie gladzil po plecach dopoki sie nie uspokoila i nie przestala drzec. Pociagnela nosem, wysunela sie z jego objec i przyjrzala sie w lustrze swoim zalzawionym oczom. Do switu pozostalo niewiele czasu. -Po prostu powinnas jesc zdecydowanie mniej - powiedzial pokrzepiajacym tonem. - Moze warto sprobowac diety stosowanej w cywilizowanym swiecie. -To nic nie da - odparla, patrzac tepo na swoje odbicie. - Nic mi juz nie pomoze. Znow bede gruba. -Nie wyglupiaj sie. -Ale dlaczego? - szepnela z przestrachem. - Dlaczego to mnie spotyka? Manley doskonale rozumial, co czuje jego ukochana. Przez lata borykala sie z nadwaga i wstydem, potem jej cialo uleglo cudownej metamorfozie i zdobyla slawe, a teraz koszmar mial powrocic. Chcial powiedziec cos madrego, zeby podniesc ja na duchu, ale nagle uznal, ze nadszedl czas, by przestac bawic sie w psychiatre i odwolywac do zdrowego rozsadku. Jacqueline byla w takim stanie, ze musial zmienic taktyke i zaczac dzialac zartobliwie. Zblizyl sie i pocalowal ja w kark. -Czy mowilem ci kiedys, ze szaleje za grubymi dziewczynami? Kochalbym cie tak samo, gdybys wazyla dwa razy wiecej niz teraz. To, ze przytylas o kilka kilo nie jest jeszcze najgorsza rzecza, jaka mogla sie zdarzyc. -Rzeczywiscie. Bywaja gorsze. -Hmmm...? Spojrzala na niego w lustrze. -Najgorsze przyjdzie wtedy, kiedy moj koszmarny sen stanie sie jawa. Zaczne jesc i nie bede mogla przestac. Powiedziala to z takim przekonaniem, ze przeszedl go dreszcz grozy. Poczul lek, jakby jej cialo mialo wkrotce znieruchomiec w lodowatym uscisku smierci. ROZDZIAL 4 Tego dnia Jacqueline nie nadawala sie do pracy. Siedzac w charakteryzatorni i czekajac na wezwanie na scene, probowala ze wszystkich sil skupic swa uwage na scenariuszu. Bez skutku. Kiedy wreszcie przyszla jej kolej, ruszyla przed siebie korytarzem, czujac, ze jest klebkiem nerwow. Ale zawodowa duma nie pozwalala aktorce przyznac sie do tego.Bersonowi wystarczyl jednak jeden rzut oka, zeby zorientowac sie, ze cos jest nie tak. Poradzil, zeby dala sobie dzis spokoj. Od wielu dni obserwowal jej pogarszajacy sie stan psychiczny. Czyzby zachorowala? Zaokraglila sie troche. Miala jakby grubsze nogi w kostkach i leciutka falde skory na podbrodku. Inni tez to zauwazyli. Za jej plecami otwarcie zartowali, ze zaszla w ciaze. Pomyslal z niepokojem, ze jesli wkrotce wszystko nie wroci do normy, straca miliony. Ale kiedy z troska zapytal ja, jak sie czuje, odburknela, ze nie chce o tym rozmawiac. Berson zmarszczyl brwi. Lata doswiadczen nauczyly go, ze scena nie jest najlepszym miejscem do rozwiazywania osobistych problemow. Zapewnil, ze gdyby jednak miala ochote pogadac, zawsze jest do dyspozycji, ale uprzedzil, ze nie pozwoli jej wziac udzialu w probie w takim stanie. Dal jej dzien wolny i poradzil, zeby poszla odpoczac. Zanim wyszla, zdazyl pospiesznie zmienic plan dnia dla reszty obsady. Zaskoczona i upokorzona Jacqueline postanowila przespacerowac sie do domu. Idac ulica, przypominala sobie, kiedy po raz ostatni wracala do siebie pieszo: po przesluchaniach do Hospicjum. Szalala wowczas z radosci, ze dostala tamta role. Jej dzisiejszy nastroj byl zupelnym przeciwienstwem euforii. Przystanela i przyjrzala sie swemu odbiciu w szybie wystawowej. Przerazilo ja to, co zobaczyla. Boze, nie! - krzyknela w duchu. Przez reszte drogi biegla, potykajac sie, pochlonieta rozmyslaniami o tym, jak obrzydliwie wyglada. Co sie z nia dzieje, na litosc boska?! W koncu bez tchu dotarla do domu. Wsiadla do windy, drzac na calym ciele. Czula przerazliwy glod. Do tego stopnia, ze miala mdlosci. Rece trzesly sie jej tak, ze z trudem uporala sie z zamkami w drzwiach. Wiedziala, co musi zrobic. Chwycila ksiazke telefoniczna lezaca na nocnym stoliku, znalazla wlasciwy numer i wybrala go zesztywnialymi palcami. Po pewnym czasie uslyszala wreszcie znajomy, kojacy glos. -Doktorze Hume, dzieki Bogu! Myslalam, ze juz nigdy nie podniesie pan sluchawki! -Czy to ty, Jacqueline? Co sie stalo? Szybkim, nerwowym ruchem odgarnela wlosy. -To okropne, wszystko sie wali... Nie wiem, co sie ze mna dzieje... Ja... -Uspokoj sie, Jacqueline - odpowiedzial lagodnie. Jego cierpliwy ton podzialal na nia jak balsam. Zaczela oddychac wolniej i swobodniej. - No... tak juz lepiej. A teraz, opowiedz mi prosze, coz to, na Boga, moglo wyprowadzic z rownowagi tak urocza osobe jak ty? -Och... Nie potrafie tego wyjasnic. Wiem, ze to brzmi glupio, ale mam przeczucie, ze stanie sie cos zlego. Rozesmial sie wspolczujaco. -Chyba wszyscy miewamy czasem takie chwile. -Nie, nie... Mowie powaznie! Ja... - zawahala sie, zazenowana tym, co zamierza wyznac. Po chwili opanowala sie. - Zaczynam przybierac na wadze. W sluchawce zapanowala dluzsza cisza. -Stosujesz sie do przepisanej diety? -Alez tak! Przysiegam! Nie robie nic innego. Ja... - Po policzku Jacqueline splynela lza. - Doktorze Hume, blagam pana! Musze wrocic do San Sebastian. -Przeciez dopiero stad wyjechalas, Jacqueline. -Och, wiem o tym. Wiem, ze to brzmi smiesznie... - pociagnela nosem - ale musi pan pozwolic mi wrocic! -Moja najdrozsza Jacqueline. Dobrze wiesz, ze zrobilbym wszystko, co w ludzkiej mocy, zeby ci pomoc. Ale jaka korzysc moze ci przyniesc taki pospieszny powrot do Spa? -Chodzi o to, doktorze Hume, ze jest pan jedynym czlowiekiem, ktoremu ufam. W przeszlosci dokonywal pan cudow i wiem, ze jesli wroce, tym razem bedzie tak samo! Znow uslyszala jego sympatyczny smiech i krzepiacy ton glosu. -Jestes wspaniala, ze tak mi schlebiasz. Dziekuje ci za to z calego serca. Zaczynala dostawac szalu. -Ale... -Posluchaj mnie przez moment, Jacqueline. Musisz mi wierzyc, skoro mowie, ze zrobilbym wszystko, zeby ci pomoc. Ale to, co teraz przezywasz, nie jest czyms niezwyklym. Pojawia sie u jednej trzeciej moich pacjentek, a nazywa sie zjawiskiem nasilania objawu po przerwaniu kuracji. W stresie, w jakim teraz zyjesz, tkanka ulega oslabieniu. Dlatego przybierasz na wadze. Sluchaj uwaznie, Jacqueline. Wiesz, co musisz zrobic? -Co? - zapytala slabym glosem. -Po prostu kontynuowac diete. To absolutnie podstawowa sprawa. Nie rezygnuj z niej pod zadnym pozorem. Po tygodniu zobaczysz radykalna zmiane. Gwarantuje ci to. Odetchnela z niewypowiedziana ulga. -Na pewno? -Zdecydowanie. Musisz mi zaufac, Jacqueline. Czy kiedykolwiek zawiodlas sie na mnie? Napiecie opuscilo ja, jakby uszlo z niej powietrze. -Nie, nigdy. -Wiec sama widzisz - rozesmial sie. - Powrot do Spa nic by ci nie dal. Wierz w swoja diete. Ona zadziala. Mozesz to dla mnie zrobic, Jacqueline? Musze miec twoje slowo. -Obiecuje. -Dobrze. Gleboki ton jego glosu byl tak przekonujacy i natchnal ja takim optymizmem, ze zdobyla sie na usmiech przez lzy. Bedzie uratowana. Co za szczescie. Rozejrzala sie po pokoju. Gdzie, na Boga, podzialy sie te nieszczesne chusteczki? Drzacymi rekami siegnela po nie i otarla mokre oczy i policzki. ROZDZIAL 5 Po kilku dniach, ktore uplynely od rozmowy z tlumem, Jacqueline z przerazeniem stwierdzila, ze jej radosc byla przedwczesna. Stosujac sie do jego zalecen, kalkulowala ilosc spozywanych weglowodanow co do miligrama. A jednak, mimo wrecz obsesyjnej dokladnosci w przestrzeganiu diety, jej waga ciagle rosla.Radykalna zmiana przepowiedziana przez Hume'a rzeczywiscie nastapila. Tyle ze w zlym kierunku. Zrozpaczona Jacqueline zadzwonila do niego ponownie. Nie zastala go. Probowala jeszcze wiele razy, ale jakims dziwnym trafem zawsze byl nieosiagalny. Po kazdym daremnym telefonie odkladala sluchawke bliska histerii. Po kilku nastepnych dniach byla juz tak zdesperowana, ze uznala, iz nie ma wyboru. Dieta weglowodanowa po prostu przestala przynosic efekty. Zarzucila ja wiec calkowicie i prawie w ogole przestala jesc. Ta gwaltowna zmiana nie uszla uwadze Manleya. Nie mogl rowniez nie dostrzec tego, z jakim fanatycznym zapalem Jacqueline oddaje sie wyczerpujacym cwiczeniom fizycznym. Z kazdym dniem zwiekszala dawke ruchu, az doszlo do tego, ze cwiczyla niemal bez przerwy. Stroj gimnastyczny stal sie jej druga skora. Ale wciaz nie zamierzala dyskutowac o swoim problemie z Manleyem. Siedzial wlasnie w gabinecie, zastanawiajac sie nad jej zachowaniem, gdy odebral telefon z Akademii Medycznej. Bibliotekarka oznajmila mu, ze komputer bardzo szybko odnalazl interesujacy go material, zapewne dlatego, ze w bazie danych figurowala tylko jedna praca opublikowana przez poszukiwanego autora. Wkrotce potem Manley zjawil sie w bibliotece, gdzie wspomniana rozprawa naukowa juz na niego czekala. Usadowil sie przy jednym z dlugich, drewnianych pulpitow, oparl lokcie na wyblaklym blacie i otworzyl ksiazke na stronie zaznaczonej zakladka. Tom nosil tytul Rocznik Biochemiczny i ukazal sie trzy lata wczesniej niz artykul, ktory pokazal Lindstromowi. Manley przesunal palcem po linijkach strony tytulowej. Naglowek stwierdzal wyraznie, ze jedynym autorem jest doktor Emmerich. Biochemia... - pomyslal. Fakt, ze lekarz opublikowal swoje wnioski w periodyku z innej dziedziny niz medycyna, wydal mu sie dosc niezwykly. Szybko przeczytal tekst i zdziwil sie jeszcze bardziej. Artykul w ogole nie dotyczyl brazowego tluszczu. Zawieral mnostwo niezrozumialego slownictwa technicznego, ktore dla Manleya bylo czysto biochemicznym zargonem. Przestudiowal wszystko od poczatku, tym razem wolno i bardzo uwaznie. Emmerich najwyrazniej opisywal nowa baze chemiczna dla pewnych lekow podawanych domiesniowo. Wstrzykniety srodek "magazynowal sie" w tkance i jego "zapas" wystarczal na szereg dni lub tygodni. Krotko mowiac, chodzilo o depoty - dawki leku o przedluzonym dzialaniu. Koncepcja byla analogiczna do podawania doustnie srodkow w postaci kapsulek dzialajacych przez dluzszy czas. Emmerich nie wspominal jednak nic o samych lekach. Koncentrowal sie wylacznie na nowej, unikalnej formie bazy depotu. Stanowil ja nie znany wczesniej polimer wchlaniany tak wolno, ze dzialanie leku moglo zostac rozciagniete juz nie na tygodnie, lecz cale miesiace. Tak przynajmniej utrzymywal autor. Manley zastanawial sie, co to ma wspolnego, jesli w ogole ma, ze specjalnoscia Emmericha, czyli neurochirurgia. Co do brazowego tluszczu, rowniez nie widzial tu zadnego zwiazku. Przerzucil strony bibliografii i zauwazyl przy nazwisku lekarza dodatkowy odsylacz. Zapisal te informacje, zamknal ksiazke i zwrocil bibliotekarce. Odnalezienie ostatniego zrodla zajelo mu troche czasu. Wreszcie wyciagnal z polki stary, zakurzony tom zatytulowany Archiwum Neurochemii. Przewertowal wydana dawno temu ksiege i odszukal rozprawe Emmericha. Artykul byl pierwsza publikacja lekarza, jaka kiedykolwiek sie ukazala. Najwyrazniej powstal jako praca dyplomowa w czasach, gdy zdobywal on stopien naukowy na Nowojorskim Uniwersytecie Stanowym. Manley zrozumial teraz to, co przedtem wydawalo mu sie tak osobliwe: Emmerich najpierw zostal biochemikiem, dopiero potem lekarzem. Tekst zawieral podsumowanie wynikow badan prowadzonych na szczurach, ktorym wstrzykiwano noradrenaline. Emmerich skrupulatnie notowal zaobserwowane roznice zachowan. Zastosowany srodek nalezal do grupy neurotransmiterow wspomnianych niedawno przez Lindstroma. Manley doznal uczucia zawodu. Spodziewal sie, ze w artykule znajdzie cos ciekawszego. Juz mial odlozyc na miejsce bezuzyteczna dla siebie lekture, gdy jego wzrok padl na tabele u dolu strony zatytulowana "Przecietny spadek wagi w gramach". Wygladala na dolaczona w ostatniej chwili, jakby autor nie mogl sie zdecydowac, czy jest potrzebna. Ale dla Manleya artykul nabral nagle nowego znaczenia. W zamysleniu spojrzal na sciane, gdzie wysoko wisial antyczny zegar. Jego staromodne wskazowki zdawaly sie z trudem odmierzac sekundy, minuty i godziny. Utkwil w nim wzrok analizujac to, co przeczytal. Neurotransmitery i spadek wagi... Zastrzyki robione zwierzetom doswiadczalnym... Nieznany polimer wydluzajacy dzialanie lekow... To wszystko musialo sie wiazac ze soba... Jakis genialny wynalazek? Ale jaki? Zrobilo sie pozno. Wyszedl z biblioteki i wrocil do swojego gabinetu. Pozostawalo mu tylko jedno: porozmawiac z Emmerichem. Na jego biurku lezala Ksiazka Telefoniczna Lekarzy Specjalistow. Pochodzila sprzed siedmiu lat, ale mimo to Manley postanowil zajrzec do niej. Spochmurnial, gdy nie znalazl nazwiska Emmericha. Moze przeszedl na emeryture? W wykazie zauwazyl jednak numer telefonu Amerykanskiej Rady Neurochirurgii w Nowym Orleanie. Usiadl i wolno siegnal po sluchawke. Kilka minut pozniej odlozyl ja poirytowany. Zamiejscowa rozmowa zaczela sie obiecujaco, ale nic mu nie dala. Dowiedzial sie jedynie, ze jeszcze przed siedmioma laty Emmerich praktykowal jako neurochirurg w jakies klinice gdzies na przedmiesciach Nowego Jorku. Potem nagle przestal placic naleznosci i sluch po nim zaginal. Rada zupelnie stracila go z oczu. Nie miala zadnych informacji, czy przeszedl na emeryture, czy moze zmarl. Nikt nie znika tak po prostu - pomyslal Manley. Dochodzila piata. Jacqueline powinna niedlugo zjawic sie w domu. Przed udaniem sie do jej mieszkania Manley zlozyl ostatnia wizyte w bibliotece uniwersyteckiej. Musial zajrzec do spisu lekarzy Amerykanskiego Towarzystwa Medycznego. Niestety, uzyskal tylko potwierdzenie wiadomosci otrzymanej podczas rozmowy z Nowym Orleanem. Od siedmiu lat Emmerich nie figurowal w zadnych wykazach specjalistow. Ze zwieszona glowa opuscil biblioteke. Byl zupelnie zrezygnowany. Rozmowa z Humem wydawala sie w tej sytuacji koniecznoscia. Ale ten czlowiek wciaz stanowil dla niego wielki znak zapytania, a jedyna osoba, ktora ewentualnie moglaby mu pomoc, zniknela. ROZDZIAL 6 -Wspaniale, kochani! Super! - Rezyser wstal i podszedl do aktorow. - Zrobcie sobie mala przerwe, a potem przelecimy to jeszcze raz.Czlonkowie obsady rozeszli sie. Rezyser zlapal Jacqueline, gdy kierowala sie do swojej garderoby. Miala zacisniete usta, a na jej twarzy malowal sie wyraz przygnebienia. Jednak bez wzgledu na to, jakiego rodzaju miala problem, potrafila pokazac swoj wielki kunszt aktorski. -Wypadlas cudownie, Jackie. Szkoda, ze reszta nie moze ci dorownac. Skwitowala komplement lekkim skinieniem glowy. -Masz chwilke? - ciagnal dalej, wskazujac miejsca dla orkiestry. - Pan Berson chcialby zamienic z toba slowko. Podbrodek Jacqueline wykrzywil nerwowy skurcz. Sztywnym krokiem przeciela scene i zeszla po schodkach ku pustym krzeselkom dla muzykow. -Siadaj, Jackie. -Wole stac, jesli ci to nie przeszkadza, Emilu. -Prosze bardzo. - Spojrzal na nia i zlozyl dlonie jak do modlitwy. - Co ja mam z toba zrobic, Jackie? Co ty bys zrobila na moim miejscu? -Z czym? - zapytala zaczepnie. -Nie udawaj, ze nie wiesz, o czym mowie. Jestes zbyt inteligentna. Latwo mogla przewidziec, co teraz nastapi. O Boze! - pomyslala. - Zebym tylko nie wybuchnela placzem. -Nie czuje sie odpowiednia osoba do udzielania ci rad - odparla, zastanawiajac sie goraczkowo, jak moglaby wynagrodzic sobie przyszle straty. - Wiem tylko, ze nikt nie krytykuje mojej gry. -Jeszcze nie. Ale oboje wiemy, ze nie o to chodzi. Patrzyl na nia, czekajac na odpowiedz, ale milczala. Westchnal ciezko. -Jesli nie masz mi nic wiecej do powiedzenia, trudno. Ale posluchaj. Zblizamy sie do konca prob i wszystko idzie doskonale, poza jedna rzecza. Ja to wiem, ty to wiesz i sklamalbym mowiac, ze inni nie wiedza. Nie mam pojecia, na czym polega twoj problem, ale dalem ci cholernie duzo czasu, zebys cos z tym zrobila. Oczekiwala tych slow, a jednak sparalizowaly ja. Stala niema jak posag, czujac w skroniach drzenie rozprzestrzeniajace sie na cale cialo. -Nie pozostawiasz mi wyboru, Jackie. Albo ty pozbedziesz sie kilku funtow wagi, albo ja pozbede sie ciebie. Przykro mi to mowic, ale ktos inny bedzie musial zajac twoje miejsce. Manley mial niesamowite szczescie. Nie chcac zaniedbac zadnej mozliwosci, zadzwonil do Los Angeles do kolegi psychiatry, u ktorego leczylo sie sporo znanych osob. Po odbyciu stazu podyplomowego, Michael Houghton i Manley ksztalcili sie dalej w tej samej instytucji i choc Houghton byl o dwa lata starszy, wspolne zainteresowanie sportem sprawilo, ze bardzo sie zaprzyjaznili. Podtrzymywali bliska znajomosc, dzwoniac do siebie przy kazdej nadarzajacej sie okazji. Po rozmowie o ostatnich wydarzeniach sportowych, a zwlaszcza o ciezkiej sytuacji druzyn Rams i Raiders, Manley przeszedl do rzeczy. Wyjasnil, ze chcialby sie dowiedziec, czy jego przyjaciel zna w srodowisku psychiatrow z Hollywood lekarza, ktory opiekowal sie Suzanne Fontaine. -Dobrze trafiles - uslyszal. - Zajmowalem sie nia osobiscie. Manley na moment zaniemowil z wrazenia. -Chryste! Czulem, ze dzwonie do wlasciwej osoby. Dzieki tobie zaoszczedze fortune na telefonach zamiejscowych. Mozemy o niej pogadac? -To zalezy od tego, co chcesz wiedziec. I czy bedziesz trzymal buzie na klodke. Bez wdawania sie w dlugie wyjasnienia, Manley opowiedzial o tym, co o Fontaine z domu Rothstein mowila Jacqueline. Dorzucil wlasne obserwacje i wnioski, powtarzajac mniej wiecej to samo, co wczesniej powiedzial Sheili. Wytlumaczyl, ze teraz chcialby znac prawdziwe fakty z kariery Fontaine i jej stan psychiczny przed smiercia. Mimo ze Houghton byl jej psychoanalitykiem, potrafil dodac zaskakujaco niewiele. Nakreslil portret psychologiczny Suzanne, z ktorego wynikalo, ze miala osobowosc podobna do Jacqueline. Przesladowaly ja te same leki grubej niegdys dziewczyny i nawet wielki sukces nie pomogl jej pozbyc sie ich calkowicie. Manley spodziewal sie tego, choc zauwazyl drobne roznice miedzy kobietami. Houghton okreslil Fontaine jako osobe podatna na zranienie i dajaca sie latwo zastraszyc, podczas gdy Jacqueline, zdaniem Manleya, w podobnej sytuacji nie poddalaby sie i walczyla o przetrwanie. -Przyznaje to z niechecia... - ciagnal Houghton - ale chyba stracila wiare we mnie. Cokolwiek sie z nia dzialo, nie chciala mi tego wyjawic. Krepowaly ja zwierzenia. Zrezygnowala z naszych sesji nagle, mniej wiecej miesiac przed smiercia. -Zupelnie nieoczekiwanie? -Wlasnie. Miala taki kaprys i juz. Ale to bylo do niej niepodobne. -Nie domyslales sie, o co moglo chodzic? Moze stal za tym jej chlopak? -Nie sadze. Watpie, by powodem byla klotnia z chlopakiem. Nie mam oczywiscie pewnosci, ale odnioslem wtedy niejasne wrazenie, ze ktos wywiera na nia nacisk. -Ale kto? -Nie mam bladego pojecia. Manley kluczyl dalej wokol tematu, majac nadzieje, ze natrafi na cos, co mialoby zwiazek z zachowaniem Jacqueline. Ale nie znalazl odpowiedzi na dreczace go pytania i w koncu poczul, ze wie jeszcze mniej niz na poczatku rozmowy. Gotow byl uznac, ze znow zabrnal w slepa uliczke, gdy przyszedl mu do glowy pomysl, by otwarcie zapytac Houghtona, czy nie orientuje sie, w jaki sposob Fontaine pozbyla sie nadwagi. -Obawiam sie, ze nie potrafie ci pomoc. -Nie wiesz nawet, czy stosowala jakas specjalna diete? Moze intensywnie cwiczyla? -Wrecz odwrotnie. Miala bardzo ruchliwy umysl, ale nie cialo. -Wiec jak to zrobila, do diabla? -Zawsze podejrzewalem, ze fantazjuje, bo nigdzie nie znalazlem nazwiska faceta, o ktorym mowila. Ale przysiegala, ze w jakis cudowny sposob pomogl jej lekarz nazywany przez nia doktorem Hume. Manley oslupial z wrazenia. -Hume... -Znasz go, Rick? -Nie. Tylko ze... Ta cala sprawa byla wielkim szokiem. Jacqueline i Suzanne byly sobie bardzo bliskie. Nic dziwnego, ze atak serca Suzanne -Jak powiedziales? Atak serca? Manley poczul rosnace napiecie. -Tak. To przeciez byl atak serca, prawda? -Moze tak pisaly gazety w Nowym Jorku, ale u nas mowi sie, ze w szpitalu dostala pomieszania zmyslow. Umarla z przejedzenia. Doslownie. Wepchnela w siebie tyle zarcia, ze nastapilo pekniecie dolnej czesci przelyku i jedzenie zablokowalo serce. -Jeszcze jedno okrazenie... Tylko jedno! -Juz nie moge... Padam na twarz... Brak mi tchu... -Do cholery, Sheil! Obiecalas! Trzymaj sie! Sheila dostrzegla wyraz udreki na spoconej twarzy przyjaciolki. Nie irytacje, lecz strach. To rozpacz dodawala Jacqueline sil. Sprobowala ja dogonic i zrobila ostatni nadludzki wysilek, by przebiec jeszcze kawalek halowej biezni. W koncu Jacqueline stanela i zaczela oddychac rowno i gleboko. Sheila oparla sie o sciane. Z trudem chwytala powietrze. Byla bliska omdlenia. -Chodzmy. Czas na aerobik. -Chyba nie mowisz powaznie? -Nie mozemy pozwolic, zeby na nas czekala. -Za dwa patyki tygodniowo moze zaczekac kilka minut. -Posluchaj, Sheil! - warknela Jacqueline. - To byl twoj pomysl. Pamietasz? -Musialam miec chyba chwilowe zacmienie umyslu. -Chodzmy. Jacqueline raznym krokiem zeszla z biezni. Sheila powlokla sie za nia, ciezko dyszac. Weszly do malej sali gimnastycznej. Na podlodze lezaly jaskrawe maty do cwiczen. Na widok wchodzacych kobiet, instruktorka pociagnela ostatni lyk kawy, odstawila kubek i ziewnela szeroko. Nie byla przyzwyczajona do wstawania o tak idiotycznie wczesnej godzinie; nie zdazyla sie jeszcze rozbudzic na dobre. Ale skoro ktos zdecydowal sie placic jej dwa tysiace dolarow tygodniowo za poranne wynajecie pomieszczen klubowych tylko dla siebie, chetnie przystala na taki uklad. Dziwilo ja tylko, ze kobieta o figurze Jacqueline Ramsey w ogole zamierza tu przychodzic. Jej zaskoczenie minelo, gdy zobaczyla podejrzane kraglosci rysujace sie pod sportowym strojem panny Ramsey i obled w oczach aktorki. Odwrocila sie i wlaczyla kasete z rytmiczna muzyka. -Jak z forma? - zagadnela. -W porzadku - odparla sucho Jacqueline. -Sa panie gotowe? Mozemy zaczynac cwiczenia? -Ja nadaje sie raczej do zabalsamowania - jeknela Sheila. Mimo to stanela obok przyjaciolki, czekajac na sygnal instruktorki. -Prosze rozstawic nogi na szerokosc bioder, rece luzno wzdluz bokow - zaczela trenerka. - Zwieramy posladki, wciagamy brzuch i oddychamy nosem - ciagnela. - Teraz glowa w prawo, raz i dwa, raz i dwa i prostujemy. I w lewo, raz... Jacqueline wiernie nasladowala ruchy instruktorki; jej cialo poruszalo sie w takt muzyki. Sheila szybko stracila rytm, ale nikt jej nie poprawial. Bylo jasne, ze glowna postacia jest tu Jacqueline. Rozpostarly ramiona i przystapily do skretow tulowia. -Powtarzamy: raz, dwa, trzy, cztery i wdech. Wypuszczamy powietrze. Teraz w prawo: raz i dwa i trzy... Pochylamy sie... Plecy i nogi proste. Obracamy sie... Wdech i wydech... Po polgodzinnych cwiczeniach czolo Jacqueline ociekalo potem. Sheila dawno odpadla; nie byla w stanie nadazyc. Stojac z boku, nie mogla dostrzec grymasu na twarzy przyjaciolki, Jacqueline tez byla potwornie zmeczona. To, co kiedys nalezalo do jej codziennych, rutynowych zajec, teraz sprawialo jej klopot. Muzyka skonczyla sie i instruktorka wylaczyla magnetofon. Probowala powiedziec cos pocieszajacego, ale Jacqueline nie zamierzala sluchac. Odwrocila sie na piecie i poszla do sauny. Sheila wspolczujaco wzruszyla ramionami i podreptala za nia. Po kilku chwilach siedzialy w goracym i wilgotnym pomieszczeniu. Na glowach mialy turbany z recznikow, a ich ciala blyszczaly od potu. Jacqueline wpatrywala sie w przestrzen z ponurym wyrazem twarzy. -Co ja robie zle, Sheil? - zapytala nagle. - Dlaczego nic z tego nie wychodzi? -A kto tak mowi? -Nie pocieszaj mnie! - krzyknela niemal histerycznie. - Lepiej spojrz, jak wygladam! Obie przyjrzaly sie jej talii i biodrom. Jeszcze kilka tygodni temu nie zobaczylyby na nich grama tluszczu. Teraz zgrubienia byly widoczne. -Powinnas sluchac Ricka - zaryzykowala Sheila. -O Chryste! On jest jeszcze gorszy niz ty! - odparowala Jacqueline. Po chwili zdala sobie sprawe ze swojego zachowania i jej oczy wypelnily sie lzami. - Przepraszam cie, Sheila. Nie zaslugujesz na takie traktowanie. Jestes dla mnie taka dobra, a ja... Ale Rick... Ciagle mi tylko powtarza, jak wspaniale wygladam i ze nie obchodzi go, czy przytyje kilka kilo. Ale mnie to obchodzi, do cholery! - Krople potu zmieszaly sie ze lzami splywajacymi po jej policzkach. -A moze powinnas byla posluchac doktora Hume'a i pozostac przy swojej diecie? -Czy nie rozumiesz, ze to mi nic nie dawalo?! A skoro potrafie wytrzymac na prawdziwej diecie, kiedy prawie nic nie jem, to w koncu musze schudnac, prawda?! Zanim Sheila zdazyla odpowiedziec, Jacqueline zerwala z siebie recznik i wybiegla z sauny. Sheila zaniepokoila sie nie na zarty. Jej przyjaciolka gotowa byla zaglodzic sie na smierc, cwiczac jednoczesnie do upadlego. Robila wszystko, co mogla, a jednak nic z tego nie wychodzilo. Gdyby tylko... Z szatni dobiegl ja rozdzierajacy krzyk. Sheila rzucila sie w tamtym kierunku. Przebiegla miedzy rzedami szafek i znalazla Jacqueline stojaca przy wadze lekarskiej. Poziome ramie podrygiwalo lekko. Wynik byl o kilogram wyzszy niz poprzedniego dnia. Jacqueline lkala glosno z twarza ukryta w dloniach. ROZDZIAL 7 Im bardziej Jacqueline koncentrowala sie na diecie i cwiczeniach, tym gorzej grala. Spodziewala sie, ze Berson zwolni ja lada chwila. Ale wciaz wazniejszy byl dla niej wlasny wyglad niz kariera. Uporczywie trzymala sie mysli, ze jej jedynym ratunkiem jest doktor Hume.Dzwonila do niego codziennie, modlac sie w duchu, by go zlapac. O dziwo, kiedy wreszcie raczyl podejsc do telefonu, odniosla wrazenie, ze kontynuuja ich poprzednia rozmowe. Znow uslyszala znajomy smiech i kojacy glos. Przygotowywala sie do opowiedzenia doktorowi o swojej porazce i rozpaczy, chciala blagac go o pomoc, ale gdy tylko zaczela mowic, przerwal jej w pol slowa. -Przepraszam, ze nie odpowiadalem na twoje telefony, Jacqueline, ale bylem zajety. W koncu jednak dotarly do mnie niepokojace wiesci o twojej wadze. -Ale jak pan sie o tym... -Niewazne. Liczy sie to, zebys nie zrujnowala sobie kariery. Moze nawet bedziesz musiala jeszcze raz wrocic do San Sebastian. Kiedy to powiedzial, zaczela lkac. Nie posiadala sie z wdziecznosci. Zamknela oczy, a podbrodek trzasl sie jej z przejecia. -Och, moj Boze! Dziekuje panu! Zastosuje sie do wszystkiego, co uzna pan za sluszne. -To dobrze. Ale zanim to przedyskutujemy, chcialbym cie poprosic, zebys cos dla mnie zrobila. Poczula nagly niepokoj, odpowiedziala jednak bez wahania. -Co tylko pan zechce. O co chodzi? Rozesmial sie dobrodusznie. -Zupelnie znienacka przyszla mi do glowy pewna sugestia. Tam u ciebie jest jeszcze dosc wczesnie, prawda? Spojrzala na zegarek. -Dochodzi dwunasta. -No wlasnie... Masz dzis po poludniu wolna chwile? Niepewnym gestem uniosla reka do czola i zastanowila sie. -Tak... Ja... -O ile wiem, w twoim miescie przebywa akurat Sidney Lambert. Na pewno znasz jego tworczosc. Nawet bardzo dobrze - pomyslala, przypominajac sobie nieprzyjemny incydent z przeszlosci. -Slyszalam o nim - odrzekla powsciagliwie. Wyczula wahanie Hume'a. -Zastanawiam sie, czy nie moglabys sie z nim spotkac, Jacqueline. Wyswiadczylabys mi przysluge. A potem porozmawialibysmy o twoim powrocie tutaj. -Przysluge? -Bylbym ci bardzo wdzieczny. On nie zostanie dlugo w Nowym Jorku. Prawde mowiac, oczekuje twojej wizyty. Wkrotce potem Jacqueline siedziala poslusznie w taksowce jadacej w kierunku hotelu "Intercontinental". Z przygnebieniem patrzyla na szare, ponure miasto za szyba, czujac sie jak uczennica wezwana przed oblicze dyrektora szkoly. Zaczesane do tylu wlosy oslaniala szalikiem zawiazanym pod broda. Jej jedyne spotkanie z Lambertem mialo miejsce wiele lat temu, niedlugo po tym, jak przeniosla sie do Nowym Jorku. Jej agent ostrzegal ja, ze to podstepny sukinsyn i zeby nie wierzyla jego obietnicom. Ale Jacqueline tak bardzo zalezalo na szybkim rozpoczeciu kariery aktorskiej, ze widzac szanse pojawienia sie na ekranie, zignorowala te przestrogi. Gdyby wowczas wiedziala, o co naprawde chodzilo Lambertowi, nigdy nie odpowiedzialaby na jego ogloszenie o poszukiwaniu obsady. Interesowaly go tylko pieniadze i seks. Wprawdzie zapewnial Jacqueline, ze ma zamiar zaproponowac jej zupelnie niewinna role w filmie erotycznym, ale jeden rzut oka na innych aktorow wystarczyl, by zorientowala sie, ze bedzie krecil ordynarne porno w najgorszym gatunku. Kilka kasowych horrorow zapewnilo mu jednak pozycje w branzy i wysoki status finansowy. W krotkim czasie zyskal opinie zdolnego producenta malo ambitnych filmow komercyjnych. Najchetniej wykorzystywal sprawdzone schematy i nie porywal sie na stworzenie powazniejszego dziela o walorach artystycznych. Nalezal do tych hollywoodzkich "osobistosci", z ktorymi Jacqueline nie chciala miec nic wspolnego. Wiec po co jade na spotkanie z nim? - pytala teraz sama siebie. Boze, przeciez to tylko przysluga - uspokajala sie po chwili. Przynajmniej tyle mogla zrobic dla doktora Hume'a. Ale wlasciwie dlaczego chcial, zeby... Otrzasnela sie z tych mysli i spojrzala na szare niebo nad miastem. Jak niewiele rzeczy mialo dla niej ostatnio sens... Meczarnie spowodowane tyciem byly wprost niewyobrazalne. Zdarzaly sie jej rowniez krotkie zaniki pamieci. I ta wiadomosc o Suzanne - tak niespodziewana, niezrozumiala, nie pasujaca do niczego... Taksowka zatrzymala sie przed wejsciem do hotelu. Lambert zajmowal apartament na ostatnim pietrze. Podczas jazdy winda na gore myslala tylko o jednym - czy ja rozpozna; pelna dobrych checi, ale naiwna dziewczyne sprzed lat, ktorej kiedys cos proponowal. Nie pamietal jej. Po wejsciu do pokoju zmusila sie do cierpliwego, sztucznego usmiechu, gdy przez pelne piec minut wysluchiwala pretensjonalnego, pelnego przechwalek monologu gospodarza, okraszonego zachwytami pod jej adresem. Nagle zakonczyl ten popis krasomowstwa i natychmiast przeszedl do interesow. Jacqueline przyjela do wiadomosci to, co mial do powiedzenia, po czym wyprostowala sie w fotelu, nie bedac pewna, czy dobrze zrozumiala. Spojrzala mu prosto w oczy i zapytala: -Powiedzial pan Pigmalion? -Taaa... No wiesz, ta rzecz Shawa. Znasz ja, nie? Zaplotla palce. -Nie wiedzialam, ze jest pan takim mecenasem sztuki. -To wlasciwie nie moja dzialka, ale wyczulem w tym dobry pieniadz, wiec z toba w roli glownej... Przeszyla go wzrokiem. -On panu obiecal, ze sie zgodze?! -Facet nie dal mi tego na pismie, zlotko, ale takie bylo zalozenie. W chwile potem znalazla sie za drzwiami oburzona i zaniepokojona jednoczesnie. Lambert wyraznie stwierdzil, ze uzyskal od doktora Hume'a zapewnienie, iz Jacqueline chetnie przyjmie te role. Co wiecej, dostal gwarancje finansowe. Producent zaczal przedstawiac jej swoja wizje filmu, gdy nie wytrzymala i wyszla. W drodze powrotnej drzala na calym ciele, choc szczelnie zapiela cieply plaszcz. W porzadku, pocieszala sie. Przynajmniej wypelnila zobowiazanie wobec Hume'a. Poszla tam i wysluchala, o co chodzi. Nie miala pojecia, dlaczego byl tym zainteresowany, ale postanowila, ze powie mu dosadnie, co mysli o producencie. Uwazala Hume'a za rozsadnego czlowieka i przypuszczala, ze ja zrozumie. Natomiast Lambert... Bezczelny, oblesny typ! Jak ten nadety dupek w ogole smial zakladac, ze ona... Och, czy to wazne, skoro moze wrocic do Spa? Ledwo weszla do mieszkania, zadzwonil telefon. Pomyslala, ze to na pewno Rick. Usmiechnela sie cieplo, wyobrazajac sobie jego twarz. Wiedziala, ze ma do niej zal. Jego zdaniem, powinna dzielic z nim swoje klopoty, zamiast zamykac sie w sobie. Ale tym razem, jak jeszcze nigdy przedtem, byla zdecydowana samodzielnie zapobiec katastrofie. Kiedy tylko upora sie ze swym problemem, powie mu, jak bardzo docenia jego troske. A moze to Emil? - zgadywala, idac w kierunku aparatu. Strasznie go ostatnio traktowala. Ale oczywiscie wszystko sie zmieni po powrocie z San Sebastian. Podniosla sluchawke i ze zdumieniem przekonala sie, ze to doktor Hume. Najpierw swobodnym tonem powiedzial cos zartobliwego, potem oznajmil, ze wlasnie rozmawial z Lambertem. Zupelnie ja zaskoczyl nalegajac, by przyjela te role. -Zgodz sie, Jacqueline. To cos w sam raz dla ciebie. Pobladla. Poczula, ze zaczyna jej dygotac podbrodek. -Nie bardzo widze sie w Pigmalionie. Chyba nie nadaje sie do tego - odrzekla dyplomatycznie, starajac sie opanowac drzenie glosu. -Nie doceniasz wlasnych mozliwosci aktorskich, moja droga. -Ale moja nowa sztuka... Jestesmy w trakcie... -Podejrzewam, ze sie nie rozumiemy, Jacqueline. Bardzo bym chcial, zebys zagrala te role. Bylabys wspaniala Galatea. Dopilnuje, zeby kontrakt dotarl do ciebie pod koniec tygodnia. Kiedy tylko odeslesz mi go z powrotem, przedyskutujemy sprawe twojego przyjazdu do San Sebastian. Byla oszolomiona. Gdyby tak jej nie przestraszyla jego pewnosc siebie, moze nawet dalaby upust swej irytacji. Nie miala watpliwosci, ze powinna byc mu wdzieczna do konca zycia, jesli sprawi, ze pozostanie szczupla, ale... Chyba nie zamierza sie targowac? Jako czlowiek rozsadny, musi przeciez rozumiec, ze jej kariera to wylacznie jej sprawa, czyz nie? Przez twarz Jacqueline przebiegl nerwowy skurcz. Wyschlo jej w gardle. Z trudem przelknela sline. -Bede musiala porozmawiac o tym z moim agentem - odpowiedziala wymijajaco. -Nie jest ci do niczego potrzebny. Kiedy nadejda papiery, po prostuje podpisz i odeslij na moj adres. Zrobisz to dla mnie, prawda Jacqueline? Fakt, ze po tym, co uslyszala, zawahala sie - chocby na moment - uznala pozniej za cos odrazajacego. Wolno odlozyla sluchawke. Twarz miala tak blada jak bialy marmur nagrobka w ksiezycowej poswiacie. ROZDZIAL 8 Zapadki zamka zagrzechotaly jak rzucone na stol kosci do gry, gdy przekrecal klucz w drzwiach jej mieszkania. We wszystkich pokojach panowaly nieprzeniknione ciemnosci. Zdjal plaszcz i wolno ruszyl korytarzem.-Jack? Czul, ze gdzies jest, choc nie dawala znaku zycia. Tuz przy wejsciu do salonu stalo biurko, a na nim antyczna lampa Waterforda. Pociagnal lancuszek i zolte swiatlo wydobylo z mroku kontury pokoju. Siedziala na kanapie. Wciaz miala na sobie plaszcz. Przypominala nieruchoma rzezbe. Nie drgnela nawet, jakby nie zauwazyla jego obecnosci. -Dlaczego siedzisz po ciemku? Cisza. -Cos sie stalo w pracy? Jej podbrodek zadrzal, przez twarz przebiegl skurcz, a z gardla wydobyl sie gluchy szept: -Lada chwila zostane wyrzucona. -Tak po prostu, bez uprzedzenia? - zapytal z niedowierzaniem. -Ostrzegano mnie. Wielokrotnie. Ale nie sluchalam. -Powiedziano ci, dlaczego? Wciagnela gleboko powietrze. -Czy to nie oczywiste? Wstala z trudem i wolno powlokla sie do szafy. Stawiala kroki z wyraznym wysilkiem. Ile ona jeszcze moze zniesc? - zastanawial sie. Wiedzial o jej zabojczej diecie i wspomniala mu tez o morderczych cwiczeniach, a reszty dowiedzial sie od Sheili. Jacqueline znalazla sie u kresu wytrzymalosci. -Nie jadlas nic przez caly dzien? - spytal, przygladajac sie jej ociezalym ruchom. Nagle wstapila w nia energia. Ospalosc zniknela, gdy odwrocila sie nagle. -Czy jadlam?! - wyrzucila z siebie, jakby to slowo ja parzylo. - Wylatuje przez to z pracy, a ty masz czelnosc pytac mnie o jedzenie?! -Rob tak dalej, a niedlugo bedziesz wlasnym cieniem. -Wszystko, na co tak dlugo pracowalam, rozwiewa sie jak dym. Wiec co za roznica, jesli ja tez rozplyne sie we mgle? Uniosl brwi. -Uwazasz, ze to co robisz, pomoze ci? Odwrocila wzrok. Byla wsciekla, ze nie potrafi nad soba panowac. -Tylko jedna osoba moglaby mi pomoc! - krzyknela ochryple. - Ale nie chce! -Kto? -Doktor Hume - odparla ponuro. - Musze wrocic do Spa, a on mi nie pozwala. -Nie rozumiem... Spojrzala w jego kierunku, potem wolno opuscila glowe, zamknela oczy i potarla palcami powieki. Wziela gleboki oddech i w jednej chwili sie zdecydowala. Opowiedziala mu o rozmowie z Humem, pomijajac jego dziwaczne zadanie, i o tym, co pozniej zrobila. Manley sluchal w milczeniu, nie mogac rozwiklac tej zagadki. Nie wiedzial, co powiedziec. -Ide wziac prysznic. Powiesila plaszcz w szafie i weszla do sypialni, zeby sie rozebrac. Manley obserwowal ja w zamysleniu. Musial koniecznie porozumiec sie z Humem, ale wyrazna chec tego czlowieka do zycia w izolacji uniemozliwiala mu to. Zaczynal sie niecierpliwic i coraz bardziej martwil sie o Jacqueline. Stosujac glodowke i wyczerpujace cwiczenia, powinna chudnac, a nie przybierac na wadze, jej pragnienie powrotu do San Sebastian graniczylo z obsesja. Trudno bylo mu sie w tym polapac. Wszystko dzialo sie tak szybko, jakby nagle znalezli sie w srodku traby powietrznej. Jacqueline zrzucila ubranie i poszla do lazienki. Mimo ze troche przytyla, nadal zachwycal sie jej nagim cialem. Namydlila wlosy, a potem splukala je pod prysznicem. Goraca woda dzialala na nia kojaco. Zaslona odsunela sie i poczula na ciele chlodny powiew. Odwrocila glowe, mrugajac mokrymi powiekami. Manley stanal obok niej. Spojrzala na jego usmiechnieta twarz i zly nastroj opuscil ja calkowicie. Na jej ramiona spadly ostre igielki wody. Zerknela w dol i zauwazyla jego wzwod. -O rany... - szepnela. - Czy to ma mnie pocieszyc? -Mozesz to nazwac rodzajem terapii. Otoczyl ja ramionami. Przywarli do siebie w strumieniach wody. -Gdybym tylko mogla w ten sposob zrzucic wage - westchnela, przysuwajac wargi do jego ust. -To zalezy od tego, jak bardzo bedziesz sie starala. Pocalowal ja. Najpierw lekko, potem mocniej. Woda zalewala im glowy i splywala po twarzach. Przycisnela piersi do owlosionego torsu Manleya i potarla policzkiem o jego policzek. Cale napiecie Jacqueline znalazlo ujscie w milosnym zapamietaniu. Jego pobudzaly gorace kaskady omywajace ich ciala, czul podniecenie i energie. Przesuwajac dlonmi po jej plecach, calowal ja w szyje i uszy. Zamknela oczy i przegarnela palcami jego wlosy. Ich usta i jezyki polaczyly sie. Jego rece piescily jej piersi. Westchnela z rozkoszy. Chwycil ja w talii i uniosl do gory. Otoczyla udami jego biodra i uwiezila jego glowe w swoich ramionach. Oddychala coraz szybciej. Podciagnela sie, przyciskajac podbrzusze do jego ciala. Bala sie, ze wysunie sie z niej. -Zostan we mnie - szepnela. Zacisnal dlonie na jej posladkach. Ich mokre, sliskie ciala poruszaly sie razem, az wreszcie wstrzasnal nimi dreszcz i powoli znieruchomialy. Jacqueline czula sie wyczerpana fizycznie i emocjonalnie, ale usatysfakcjonowana. Wyczul jej zmeczenie i pomogl wyjsc spod prysznica. Potem owinal ja grubym recznikiem kapielowym. Nie miala sily suszyc sobie wlosow. Wsparla sie na Manleyu i zamknela oczy. Wyszli razem z zaparowanej lazienki. Wpelzla na lozko i natychmiast zasnela. Manley spojrzal na jej spokojna twarz i lekko pocalowal ja w czolo. Poczekal, az jej oddech bedzie rytmiczny i rozpoczal swoje poszukiwania. Cicho przetrzasnal szuflady, szafe i stolik nocny. Na malej poleczce znalazl notes telefoniczny. Numer, ktorego szukal, widnial pod litera S jak San Sebastian. Zanotowal go pospiesznie, starannie zlozyl skrawek papieru i schowal do portfela. Postanowil zadzwonic tam jutro, jesli tylko nadarzy sie okazja. Poszedl do kuchni i zrobil sobie cos do jedzenia. Kilka godzin pozniej stal w oknie sypialni, patrzac na jasny, zimowy ksiezyc. Potem zrzucil szlafrok i wsliznal sie pod koldre obok Jacqueline. Przez sen odwrocila sie do niego plecami. Delikatnie przesunal dlonia po jej ramionach i w dol krzywizny kregoslupa. Jego palce znieruchomialy miedzy jej lopatkami. Poczul nagly chlod przenikajacy jego ramie i docierajacy az do serca. Srodek jej plecow byl lodowato zimny. Biale swiatlo ksiezyca przesunelo sie wolno po twarzy Jacqueline i padlo na jej powieki. Otworzyla oczy. Podniosla sie jak w transie i usiadla na lozku. Byla jeszcze w polsnie i do jej swiadomosci nie docieraly zadne obrazy. Wysunela sie spod koldry jak lunatyczka, pozostawiajac spiacego obok Manleya. Wlozyla cieple ubranie i wymknela sie z mieszkania. Gdy znalazla sie na ulicy, bez wahania ruszyla w kierunku nocnych delikatesow. Kilka chwil pozniej wyszla ze sklepu z mala torba na zakupy. W drodze powrotnej najpierw odpakowala lodowa kanapke i odgryzla duzy kawalek. Po chwili pozostalo po niej tylko wspomnienie. Siegnela do torby po batony Mars. Szybko pochlaniala jeden za drugim. Trase jej marszu znaczyly papierki, rzucane niedbale na chodnik. Nastepnie przyszla kolej na pistacje. Zabrala sie do nich jak wiewiorka. Rozgryzala lupinki, wypluwala je i chrapala orzeszki, a jej reka niestrudzenie wedrowala od torebki do ust i z powrotem. Nawet nie poczula, ze cos zjadla - wciaz ssalo ja w zoladku z glodu. Gdy dotarla do domu, torba byla pusta, a w ostatnim polkilowym pojemniku z lodami niewiele zostalo. Ale ciagle nie mogla sie najesc i potrafila myslec tylko o swoim niezaspokojonym apetycie. Minela portiera skinawszy lekko glowa i wsiadla do windy. Zdumiony mezczyzna dostrzegl dziki wyraz jej twarzy i obledne spojrzenie. W mieszkaniu nerwowo rozpiela plaszcz, zrzucila go z siebie na podloge i poszla prosto do lodowki. Otworzyla drzwiczki, zajrzala do srodka i juz po chwili w pospiechu mieszala w duzej misce skladniki, na omlet z dwunastu jaj. Wylala zawartosc na wielka patelnie i nastawila plomien na maksimum. Potrawa byla gotowa w kilka sekund, ale tylko czesc jajek przypiekla sie na brazowo; inne ledwo sie sciely. Nie mogla jednak dluzej czekac. Porwala patelnie i i ulokowala ja na blacie obok zlewu. Szarpnela szuflade ze sztuccami i zobaczyla na wierzchu duzy widelec do salatek. Chwycila go i trzymajac patelnie za plastikowa raczke, zaczela wpychac do ust wielkie kesy niejednorodnej, jajecznej masy. Parzyla sobie podniebienie, ale nie przejmowala sie tym. Kiedy pochlonela te czesc omletu, ktora zdazyla sie porzadnie usmazyc, przylozyla brzeg patelni do ust, odchylila do tylu glowe i wypila lapczywie niemal surowe, plynne zoltka zmieszane z ledwo zastyglym bialkiem. Odstawila pusta patelnie do zlewu, nie ocierajac nawet brudnych, lepiacych sie warg i brody. Nie miala pojecia, ile zjadla. Wiedziala tylko, ze ciagle jest glodna jak wilk. Otworzyla spizarnie i popatrzyla na polki. Na gorze lezaly rozne slodycze. Wyciagnela reke i zaczela grzebac miedzy nimi. Odsunela na bok male czekoladowe fallusy, biusty i posladki, pochodzace ze sklepu z galanteria erotyczna, ktore kiedys przyniosla z przyjecia dla czlonkow obsady. Wreszcie znalazla to, czego szukala. W glebi stal wielki zajac wielkanocny z czekolady, opakowany w celofan. Zerwala przezroczysta powloke i pozerajac czekoladowego zwierzaka, ruszyla do salonu. Odgryzla dlugie uszy, a potem cala glowe. Usta miala tak pelne, ze wydely sie jej policzki. Nastepny ogromny kes pozbawil zajaca polowy tulowia. Przezuwajac czekolade ledwo mieszczaca sie jej w ustach, rozejrzala sie nieprzytomnie. Wtedy zobaczyla w lustrze swoje odbicie. Na moment przestala poruszac szczekami. Wpatrywala sie w postac stojaca naprzeciw i nie poznawala jej. Miala przed soba jakas kobiete, trzymajaca w dloniach dziwna, brazowa substancje. Spomiedzy jej zacisnietych palcow wyplywala roztopiona masa tej samej barwy, jej policzki byly nabrzmiale od trzymanego w ustach jedzenia, a twarz ubrudzona jak u dziecka. Z kacikow ust sciekala gesta, brunatna slina. Nagle Jacqueline wrocila pelna swiadomosc. Mimo ciemnosci rozpoznala w lustrze siebie. Nie mogla uwierzyc, ze to robi. Patrzac na swoje odbicie, poczula, jak ciepla czekolada rozplywa sie w jej rekach. Rozwarla dlonie, jakby sliska masa parzyla ja w palce. Resztki zajaca upadly na dywan, zamieniajac sie w bezksztaltna brazowa kupke. Z niedowierzaniem spojrzala na swoje brudne rece. Smugi pokrywajace wierzchy jej dloni byly ciemniejsze niz krew, palce zaczely dygotac. Nie! - krzyknal wewnetrzny glos Jacqueline. Najgorszy z koszmarow stawal sie jawa. Serce tluklo sie jej w piersi jak oszalale. Ugiely sie pod nia kolana i zrobilo sie jej goraco. Dusila sie. Poczula, ze zoladek wywraca sie jej do gory nogami, a fala nudnosci podchodzi do gardla. Popedzila do lazienki. Wpadla tam w ostatniej chwili. Osunela sie na podloge obok sedesu i kleczac wyrzucila z siebie pierwsza partie niestrawionej czekolady. Wymiotowala spazmatycznie, dopoki nie oproznila zoladka. Z trudem lapiac oddech, usiadla obok muszli klozetowej. Czula sie potwornie slaba i chora. Rozplakala sie. Zawodzila cienkim glosem przypominajacym pisk zwierzecia. Po chwili szloch przerodzil sie w ciche lkanie. Kiedy uspokoila sie troche i przestala wylewac potoki lez, niezgrabnie podniosla sie z podlogi. Trzesac sie na calym ciele, stanela przed umywalka. Drzacymi rekami odkrecila kran i opryskala twarz woda. Zmyla zolte i brazowe plamy z warg i policzkow i wyplukala usta. Potem dotknela zimnymi, mokrymi palcami opuchnietych powiek. Przyjrzala sie wlasnemu odbiciu w lustrze i zobaczyla w swoich oczach przerazenie. Potrzebowala pomocy. Rick bedzie wiedzial, co zrobic. Dopiero teraz przypomniala sobie, ze przeciez jest w poblizu, spi obok, w sypialni. Wytarla sie recznikiem. Ale co mu powie? Gleboko zamyslona wrocila wolno do salonu. Nagle na srodku pokoju zobaczyla czesciowo zjedzonego, czekoladowego zajaca. Ciepla masa jeszcze nie zastygla na dywanie. Zoladek podszedl jej gwaltownie do gardla. Ale gdy wpatrywala sie w te zalosne szczatki, stalo sie cos dziwnego. Mimo strachu poczula straszliwy glod. Zadza jedzenia przeszyla jej cialo elektryzujacym dreszczem. Chciala tego. Tej kupki miekkiej, brazowej, roztopionej czekolady, tej... -O moj Boze! - wyszeptala. Chwycila sie za glowe i zamknela oczy, probujac wymazac z pamieci ten obraz. Nie patrz na to! Nie patrz! Chwiejnym krokiem skierowala sie do sypialni. Nogi miala ciezkie jak z olowiu. Uczucie glodu eksplodowalo nagle w jej umysle, niemal rozsadzajac czaszke. Wbrew swej woli zaczela sie odwracac. Nie mogla oprzec sie tej sile, nie byla w stanie przezwyciezyc tego bolesnego przymusu. Zanim stracila kontrole nad tym, co robi, zdazyla w przeblysku swiadomosci chwycic sie ostatniej deski ratunku. -Rick! Rick, pomoz mi! - wrzasnela na caly glos. Potem bezradnie opuscila rece i wolno zawrocila. Wpatrujac sie szklistym wzrokiem w te rzecz lezaca na srodku dywanu, zrobila jeden krok, dwa... Manley przewrocil sie na drugi bok, podswiadomie rejestrujac fakt, ze cos przeszkadza mu spac. Potem dotarly do niego jakies odglosy przypominajace tupot biegnacych stop i zaczal sie budzic. Zaspanym wzrokiem zerknal na puste miejsce obok siebie. Jacqueline... Znow waga? Natychmiast wyskoczyl z lozka i pobiegl tam, skad doszedl krzyk, mruzac oczy przed jasnym swiatlem zalewajacym przedpokoj. Pierwsza rzecza jaka zobaczyl, byla Jacqueline. Wypadla z kuchni i popedzila w strone lazienki. Zdawala sie nie dostrzegac jego obecnosci. Na ciele miala resztki jedzenia. Nad jej gorna warga blyszczaly slady majonezu, a pestki pospiesznie pozartego pomidora przykleily sie do jej szyi. Konce palcow i nos usmarowane byly ketchupem. -Jack! Co sie dzieje, na litosc boska?! Nie przestajac plakac, osunela sie na kafelki podlogi i wepchnela sobie palce do gardla. Manley stanal obok, przerazony tym, co zobaczyl wokol. Wszedzie byly wymiociny. Sciekaly po sedesie, umywalce i wannie - cuchnace, niestrawione odpadki rozprysniete po calej lazience z ogromna sila. Gdy sie temu przygladal, Jacqueline zmusila sie, by znow zwymiotowac. Jej cialem wstrzasnal spazm i zawartosc zoladka znalazla sie w muszli klozetowej. W oslupieniu wpatrywal sie w breje wypelniajaca sedes. Czego ona sie najadla, u licha? Sprobowal spuscic wode, ale odplyw byl juz zatkany. Ze zgroza patrzyl, jak smierdzaca ciecz, w ktorej plywaly kawalki jedzenia, wylewa sie na podloge. Jacqueline ledwo miala czas zlapac oddech. Odchylila sie do tylu, a z jej gardla dobieglo swiszczace charczenie. Byla blada jak sciana. Manley schylil sie i chwycil ja za nadgarstek. Druga reka sciagnal z wieszaka recznik i zmoczyl go w umywalce. -Juz dobrze, Jack. Juz po wszystkim. Odwrocila twarz w jego strone. Ujrzal tragiczna maske wykrzywiona cierpieniem, ze sciagnietymi bolem ustami i zapadnietymi oczami. Ale krylo sie pod nia cos wiecej niz udreka. Zwierzecy strach, ktory mogl niemal wyczuc. Nagle szarpnela dlon z jego uscisku i zerwala sie na rowne nogi. W mgnieniu oka wypadla z lazienki i popedzila z powrotem do kuchni. -Jack! Dogonil ja i zobaczyl, jak miota sie, chwytajac wszystko, co tylko nadawalo sie do zjedzenia. Balagan panujacy w kuchni przypominal pole bitwy. Podloga zawalona byla zywnoscia wyciagnieta z lodowki i ze spizarni. Pomiedzy strzepami owocow i warzyw lezaly w nierownych rzedach kawaly surowego miesa wygladajace, jakby maszerowaly zwyciesko na rzezniczej paradzie. Wsrod tego pobojowiska Jacqueline wila sie na ziemi, wpychajac do ust cukierki nie odwiniete nawet z papierkow. W pierwszej chwili doznal takiego szoku, ze nie mogl sie ruszyc. Potem ocknal sie, podszedl i zlapal ja za ramie. Niespodziewanie wymierzyla mu tak silny cios w szczeke, ze zatoczyl sie i osunal na kolana. Rozmasowal policzek, myslac o tym, ze bardziej ucierpiala jego duma niz twarz. Otrzasnal sie i znow zrobil krok w jej kierunku. Widzac, ze sie zbliza, Jacqueline wycofala sie na czworakach w kat kuchni. Po drodze wpychala do ust cokolwiek znalazlo sie w jej zasiegu. Surowe mieso polykala bez przezuwania. W jej zalzawionych oczach malowala sie rozpacz, ale warczala jak wsciekly pies. Wtem poderwala sie i przemknela obok Ricka z pelnymi ustami. Rzucil sie za nia, ale zanim dobiegl do lazienki, juz wymiotowala. Chwycil ja za ramiona i skierowal nad umywalke. Wydawalo sie, ze chce mu pomoc, schylajac glowe, gdy nagle wysunela sie z jego rak. Jej cialo zwiotczalo. Ujal ja pod pachy, wyciagnal z cuchnacej lazienki i ulozyl w przedpokoju. Miala zamkniete oczy, lecz wciaz jedzenie podchodzilo jej do gardla. Jej cialem wstrzasaly konwulsje, jakby chciala wyrzucic z siebie to, co jeszcze pozostalo we wnetrznosciach. Manley odchylil jej glowe do tylu i probowal otworzyc usta, ale mocno zaciskala szczeki. Robila sie coraz bledsza, wkrotce jej skora przybrala sinawa barwe ryby. Manley z przerazeniem zobaczyl, ze z ust wydobywa sie krwawa piana. Przestala oddychac. Nie zwalnial nacisku na jej dolna szczeke, starajac sie odgiac palcami jej podbrodek, zeby wymusic doplyw powietrza, ale miala zablokowana krtan. Dusila sie. -No, rusz sie... - szepnal blagalnie, ogarniety panika. Nagle spazmy ustaly. Brak doplywu tlenu do mozgu spowodowal, ze jej napiete miesnie zwiotczaly. Szybko rozchylil jej usta i wyciagnal resztki jedzenia zmieszane z rozowa piana. Jednak wciaz nie oddychala. Sprobowal ratowac ja metoda usta-usta. Dotknal jej szyi, szukajac tetna. Jego wlasne serce walilo jak oszalale. Minela minuta, potem druga, choc Manley nie zdawal sobie sprawy, ile czasu uplynelo. Bardzo wolno policzki Jacqueline zarozowily sie. Twarz mezczyzny ociekala potem, ale bal sie przerwac sztuczne oddychanie. Kiedy w koncu pomyslal, ze wszystko stracone, glowa Jacqueline przekrecila sie lekko na bok. Zaczela kaszlec i wciagnela powietrze do pluc. Otworzyla oczy i gdy tylko wrocila jej ostrosc widzenia, przyjrzala mu sie z uwaga. Wciaz byla bardzo blada, ale chciala wstac. -Lez spokojnie - upomnial ja. Zignorowala go jednak i podniosla sie z podlogi, rozgladajac z troska po mieszkaniu. Przeszla sie kawalek, najpierw chwiejnie, ale wkrotce odzyskala pewnosc krokow. Widzac wokol pobojowisko, pokrecila glowa z niedowierzaniem. Manley wciaz kleczal, dyszac ciezko z wysilku. Podeszla i stanela nad nim. Po chwili schylila sie, otoczyla go ramieniem i zajrzala mu w oczy. -Rick, co ci sie stalo, na Boga?! Zle sie czujesz? Moze wezwac lekarza? Nie te slowa, lecz wyraz jej twarzy sprawil, ze omal nie peklo mu serce. Miala niewinna mine sennego dziecka, ktore nie ma pojecia, co sie zdarzylo. ROZDZIAL 9 Tak sie szczesliwie zlozylo, ze nazajutrz byla sroda, a w te dni Manley nie przyjmowal w gabinecie. Inaczej musialby odwolywac umowione wizyty, gdyz po wstrzasie, jaki przezyl ostatniej nocy, nie nadawal sie do pracy. Razem z Jacqueline spedzili godziny dzielace ich od switu na sprzataniu mieszkania. Nie zamienili ze soba ani slowa na temat tego, co zaszlo, jakby kazde z nich czulo sie zobowiazane do dochowania skrywanej gleboko tajemnicy. Potem Jacqueline wyszla do pracy, jak gdyby w ogole nic sie nie stalo.Manley nie mogl dluzej zwlekac; musial koniecznie zadzwonic do Hume'a. Jednak z uwagi na roznice czasu postanowil odczekac do chwili, gdy nad Pacyfikiem bedzie wczesne przedpoludnie. Spojrzal na zegarek; zostalo mu szesc godzin, wiec zamiast siedziec bezczynnie udal sie na uniwersytet, gdzie tez mial rozne obowiazki. Jako uczelniany cenzor, bezustannie pomagal przyszlym doktorom w pisaniu prac dyplomowych. Po przyjsciu do biura przerzucil kilka teczek, zanim wybral jedna do sprawdzenia. Zawierala ezoteryczna rozprawe naukowa. Jej autor poddawal krytyce cala koncepcje podstawowej przemiany materii, nazywajac ja "uproszczonym podejsciem do skomplikowanego zagadnienia". Wiekszosc danych student zebral podczas rocznych wnikliwych badan metabolizmu u pacjentow szpitala uniwersyteckiego. Manley niedbale przewracal kartki, szukajac pomylek statystycznych lub bledow logicznych. Znalazl ich niewiele; chlopak odwalil kawal dobrej roboty. Wsrod wielu tabel informacyjnych widnial rowniez wykaz kalorycznego zapotrzebowania pacjentow. Manleya zdumiala informacja, ze niejaka pani Dillon, objeta programem badawczym, przyjmowala trzy tysiace kalorii dziennie w postaci plynnego pozywienia podawanego przez rurke. Nazwisko wydalo mu sie znajome... Zerknal do danych pomocniczych i stwierdzil, ze wymieniona osoba jest pacjentka oddzialu psychiatrycznego. Zamyslil sie. Przypominal sobie te kobiete. Widzial ja podczas obchodu mniej wiecej przed miesiacem. Przebywala w izolatce, do ktorej mozna bylo zajrzec przez weneckie lustro. Pamietal, ze pani Dillon - aktorka - cierpi na katatonie, w wyniku brutalnego morderstwa, ktore popelnila na wlasnym mezu. Gdy sie jej przygladal, sprawiala wrazenie zupelnie nieobecnej. Ta atrakcyjna kobieta w srednim wieku siedziala nieruchomo jak posag, wpatrujac sie w przestrzen niewidzacym wzrokiem. Wygladala jak eksponat z gabinetu figur woskowych. Manley wiedzial, ze zniewolila ja jakas potezna sila i popchnela poza krawedz normalnego zycia w otchlan niewyobrazalnej grozy. Wrocil myslami do terazniejszosci i zadzwonil na oddzial psychiatryczny do pielegniarki przelozonej. -Czy Dillon ktos odwiedza? - zapytal. - Krewni, przyjaciele? -Nie przypominam sobie zadnych wizyt - odrzekla siostra. - Ale trudno miec do ludzi pretensje. Raczej nie jest rozmowna. Raz czy dwa byl u niej jej lokaj. Zaraz po tym, jak ja przyjelismy. Potem juz sie nie pokazal. Kilka minut pozniej Manley siedzial w taksowce, wiozacej go przez miasto do polozonej niedaleko rezydencji Dillonow. Wolal zlozyc wizyte, niz wykonywac anonimowy telefon; wiecej sobie obiecywal po osobistym kontakcie. Przed wyjazdem poprosil tylko pielegniarke oddzialowa, by zadzwonila tam i uprzedzila, ze jeden ze szpitalnych psychiatrow wybiera sie na nieoficjalna pogawedke. Sluzacy oczekiwal go. Przedstawil sie jako Hadley, zaprosil Manleya do salonu i zaproponowal sherry. Manley odmowil. Mezczyzna zapytal o zdrowie swojej chlebodawczyni. -Jak sie czuje pani Dillon, sir? -Jej stan nie ulegl zmianie. Hadley zlozyl dlonie i zrobil zatroskana mine. -Zapewne jest pan jej osobistym lekarzem? -Jednym z kilku... Jak dlugo pracuje pan u Dillonow? -Blisko dwadziescia lat, sir. - Lokaj potrzasnal glowa. - Coz za nieszczesliwy ciag wypadkow... Czy moglbym w czyms pomoc? -Wlasnie o tym chcialem porozmawiac. -Jestem do panskiej dyspozycji. Manley bawil sie jakas antyczna figurka, zastanawiajac sie, w jaki sposob zgrabnie wyrazic mysl, ktora nagle przyszla mu do glowy. -Czy pani Dillon miala kiedykolwiek problemy z waga? -Chce pan zapytac, czy byla otyla, sir? Manley usmiechnal sie. -Wlasnie. -Pani Dillon miala pewna nadwage jeszcze na poczatku biezacego roku. Konsultowala sie w tej sprawie z wieloma lekarzami. -Ze specjalistami z tej dziedziny? Hadley spojrzal w sufit, zastanawiajac sie nad odpowiedzia. -W wiekszosci wypadkow, tak. -U kogo byla ostatni raz? Sluzacy znow musial chwile pomyslec. -Jak on sie nazywa...? Zdaje sie, ze przejal praktyke po doktorze Wahlbergu... Manley nie kryl zdumienia. Przeciez wlasnie wspolautora pracy naukowej Wahlberga tak pilnie poszukiwal. Postanowil jednak zmierzac do celu okrezna droga. -Czy pani Dillon stosowala jakas diete? -Tak. Nawet kilka rodzajow... - Lokaj pozwolil sobie na poufaly chichot. - Niestety, zaden z nich nie okazal sie skuteczny. Dopiero ten ostatni. O ile wiem, byla to dieta weglowodanowa. Manley poczul na plecach zimny dreszcz. Stezaly mu rysy twarzy. -Kiedy to sie zaczelo? - zapytal ochryplym glosem. -Chyba wkrotce po jej ostatnich wakacjach. Spedzila dwa tygodnie w pewnej klinice i wrocila znacznie szczuplejsza. -Pamieta pan nazwe tej kliniki? -Tak. To Spa w San Sebastian... Prosze pana? Prosze pana, czy dobrze sie pan czuje? Nadeszlo wczesne przedpoludnie. Czekajac, az jego rozmowca podejdzie do telefonu, Manley nerwowo stukal palcami w blat biurka. Przygotowal sie na demonstracje wrogosci ze strony Hume'a, totez zupelnie zaskoczylo go przyjazne powitanie, ktore zabrzmialo w sluchawce. -Tu doktor Manley z Nowego Jorku... - zaczal. - Jestem przyjacielem Jacqueline Ramsey... -Tak, wiem - przerwal mu cieplym tonem Hume. - Bliskim przyjacielem, jak rozumiem. Prosze mi powiedziec, jak sie miewa Jacqueline? -Niezbyt dobrze. - Manley postanowil uzbroic sie w cierpliwosc. - Jest na skraju zalamania nerwowego i fizycznego wycienczenia. Szybko przybiera na wadze i wbila sobie do glowy, ze tylko pan moze jej pomoc. W basowym glosie Hume'a odbila sie gleboka troska. -Nawet nie ma pan pojecia, jak przykro mi to slyszec. Bardzo lubie Jacqueline. Dzwonila do mnie niedawno z prosba o pomoc, ale nie wiedzialem, ze jej stan jest az tak powazny. Manley byl zdumiony. -Ona sie wykonczy - ciagnal dalej. - Moze pan zasugerowac, co nalezy zrobic, zeby ja z tego wyciagnac? -Bardzo bym chcial, ale niestety musze wyznac, ze jestem zupelnie bezradny. To dla mnie zagadka, ktorej nie potrafie rozwiazac. Podczas ostatniego pobytu tutaj Jacqueline czula sie doskonale. Czy przestrzega diety? -Zrezygnowala z niej calkowicie. Albo sie glodzi... - Manley urwal. Ponure wspomnienie ostatniego napadu szalu Jacqueline palilo go jak ogien. - ...albo dziwnie sie zachowuje - dokonczyl. - Zastanawiam sie, dlaczego dieta, ktora jej pan przepisal, jest taka wazna. Czy moglby mi pan to wyjasnic? -Poniewaz zawsze jej sluzyla, nie widzialem powodu, dla ktorego nie mialaby jej kontynuowac. -Ale dlaczego akurat weglowodany? - nie ustepowal Manley. - Czy maja az takie znaczenie? -Uwazam te metode za wyjatkowo skuteczna. -Rozumiem pana, ale jaka one spelniaja role? -Zapewniaja pacjentowi ogolnie dobry stan zdrowia. Manley byl zbity z trapu. Wprawdzie ton glosu Hume'a wciaz brzmial przyjaznie, ale jego rozmowca najwyrazniej uchylal sie od udzielenia mu konkretnej odpowiedzi. -Czy maja cos wspolnego z brazowym tluszczem? -Slucham...? -Z brazowym tluszczem. Czy stan Jacqueline wiaze sie w jakis sposob ze zmianami w brazowym tluszczu w jej ciele? Hume zawahal sie na moment. To go zdradzilo. -Musze z przykroscia stwierdzic, ze pierwszy raz slysze o substancji, o ktorej pan wspomnial. -Daj spokoj, Hume. Przeciez wiesz, o czym mowie. Zdazylem sie juz zorientowac, ze odkryles metode przyspieszania metabolizmu brazowego tluszczu. Kiedy Jacqueline poczuje sie lepiej, chetnie pokaze ci dowod. Teraz chce jedynie, zebys pomogl mi ja uzdrowic. Hume rozesmial sie wyrozumiale. -Czuje sie zaszczycony, doktorze Manley. Widze, ze uwaza mnie pan za czarodzieja. -Czy mam traktowac to jako odmowe? -Przykro mi, ale nie potrafie czynic cudow. Irytacja Manleya siegnela szczytu. -Tak naprawde, to ona cie gowno obchodzi, mam racje?! - wyrzucil z siebie. -Alez wrecz przeciwnie. Jej dobro bardzo lezy mi na sercu. -Tak jak dobro pani Dillon? Hume znow zawahal sie na krotka chwile. Potem zapytal zmartwionym tonem. -Chodzi o pania George Dillon? Czy z nia tez jest cos nie w porzadku? -Na litosc boska, doktorze Hume! Niech pan przestanie udawac, ze nie wie pan, co sie z nia dzieje! Nic panu nie wiadomo o tym, ze ta kobieta ma katatonie i jest na oddziale dla psychicznie chorych?! Dzieki Bogu, ostatnio wyglada troche lepiej. -Nie mialem pojecia... - Glos Hume'a zabrzmial nagle ostro i zdecydowanie. - W ktorym szpitalu? Manley calkowicie stracil panowanie nad soba. Tego juz bylo za wiele. -Sam sie tego dowiedz, do jasnej cholery! - wrzasnal i czerwony z wscieklosci rzucil sluchawke. ROZDZIAL 10 -Czy cos sie stalo, sir?-Co? - Zamyslony Hume odwrocil sie i jego twarz rozpromienil usmiech. - Aaa... Vincent. Czy w skrzydle specjalnym panuje spokoj? -Tak jest jak zwykle. -To bardzo dobrze. Jutro przyjezdza panna Rhodes, ta mloda aktorka. Przejdzie u nas kuracje specjalna. -Tak, wiem. Hume podszedl blizej i z szerokim usmiechem klepnal Vincenta w ramie. -Niewiele jest rzeczy, ktorych nie wiesz, prawda, moj przyjacielu? -Staram sie wiedziec wszystko, co dotyczy pana, sir. To moj obowiazek. -I udaje ci sie to. Jestem ci wdzieczny. -Z pewnoscia nie tak, jak ja panu. Gdyby nie zjawil sie pan w Szpitalu dla Weteranow, bylbym teraz jednym z wielu 11B10 na wozku inwalidzkim. -Wydaje sie, jakby to bylo wieki temu. -Minelo dziewiec lat i siedem miesiecy. Zdumiony Hume uniosl brwi. -Masz zadziwiajaco dobra pamiec. Powiedziales 11B10... Sily Specjalne, tak? -To 10S. Ja bylem 10R. Sluzylem w Rangersach. Hume skwitowal to sprostowanie lekkim skinieniem glowy. Doskonale znal szczegoly dotyczace przebiegu sluzby wojskowej Vincenta. -Trafilem wtedy do twojego szpitala przez czysty przypadek. Zwykla rotacja personelu. -Moze pan to nazywac, jak pan chce, sir. Dla mnie to byl cud. -Nie wiedzialem, ze wierzysz w cuda. Vincent wzruszyl ramionami. -Tak sie mowi. Ogolnie rzecz biorac, uwazam sie za praktycznego czlowieka. Mam oczy i uszy otwarte, wie pan... -To sie w zyciu przydaje. -Tak mysle. Wezmy obecna chwile, na przyklad. Bez obrazy, doktorze Hume, ale tak sie zlozylo, ze podsluchalem panska rozmowe telefoniczna. -Doprawdy? - zdziwil sie Hume. W rzeczywistosci dobrze o tym wiedzial. -Jest pan dzentelmenem, doktorze Hume. Zawsze pan nim byl. Ale nie moge powiedziec tego samego o tamtym. Hume lekcewazaco machnal reka. -To nikt wazny. Jeszcze jeden gbur, ktoremu wydaje sie, ze moze sie wtracac w sprawy San Sebastian. -Co pan powie? - zaniepokojony Vincent zmarszczyl brwi. - Czy przypadkiem nie jest powiazany z jedna z naszych pacjentek? -Alez nie, na Boga! - zaprzeczyl Hume. - Choc jest w tym wszystkim cos dziwnego, a wlasciwie zabawnego. To lekarz. A przeciez nalezaloby sie spodziewac, ze tacy ludzie powinni miec wiecej wyrozumialosci. -Tak, to zabawne... - przyznal Vincent, choc na jego twarzy nie bylo nawet cienia humoru. - Czy jego nazwisko cos mi powie, doktorze Hume? -Watpie. Jakis doktor Manley z Nowego Jorku. -Richard Manley - uzupelnil gladko sanitariusz. - Psychiatra. Chodzi z panna Ramsey. Hume oparl rece na biodrach i krecac glowa przyjrzal sie z niedowierzaniem swemu bylemu pacjentowi. -Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiac. -Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, panie doktorze. Po prostu czytuje gazety. Ten Manley przewija sie we wszystkich artykulach o niej. A skoro juz mowa o pannie Ramsey, to niektorzy dziennikarze daja do zrozumienia, ze ona przybiera na wadze. Mysli pan, ze to prawda? Blogi usmiech rozjasnil twarz Hume'a. -To calkiem mozliwe, Vincent. Calkiem mozliwe. -Oczywiscie, jesli zyczy pan sobie, doktorze Hume, zebym cos zalatwil... po cichu, ma sie rozumiec, to nie ma sprawy. -Dziekuje ci, Vincent. Wiem, ze jestes uosobieniem dyskrecji. Ale co do panny Ramsey, nie musisz sie nia przejmowac. Czuwam nad ta sprawa i kontroluje sytuacje. - Hume odwrocil sie, zamierzajac odejsc. -Panie doktorze... Hume zatrzymal sie w pol kroku. -Tak? -Nie moglem sie tez powstrzymac od podsluchania rozmowy na temat pani Dillon. -A tak... Pani Dillon... Coz to za tragedia... Katatonia. -Tak czytalem. Hume w zamysleniu potarl czubek nosa. -Sluchajac naszego doktora Manleya, odnioslem niejasne wrazenie, ze jej stan moze sie poprawic. -Mysli pan, ze moze sie z tego otrzasnac? -No coz... Manley to psychiatra, wiec chyba wie, co mowi. Ale jesli to prawda... - Hume urwal i przyjrzal sie uwaznie Vincentowi -...to sprawa bylaby... interesujaca. -Moge sie dowiedziec, o jaki szpital chodzi, panie doktorze. Oczy Hume'a rozblysly, ale z niesmakiem pokrecil glowa. -Oj, Vincent, Vincent... Co ja z toba mam... - Spojrzal chytrze na sanitariusza. - A zreszta... Rob, co uwazasz za sluszne. Kaciki ust Vincenta uniosly sie nieznacznie w grymasie oznaczajacym u niego usmiech. -Sam spedzilem wiele czasu w szpitalach. Znam rozklad pomieszczen jak wlasne piec palcow. -Nie watpie. -Mozna powiedziec, ze szpitale to moja specjalnosc. To tak, jak na przyklad specjalnoscia panny Fontaine bylo spiewanie. Hume zastanowil sie nad tym. -Dobre porownanie - przyznal. - Tylko ze w odroznieniu od ciebie, panna Fontaine nigdy nie nauczyla sie najwazniejszej rzeczy, ktora powinna cechowac dobrego specjaliste. -To znaczy, sir? Hume juz sie nie usmiechal, a jego glos zabrzmial zlowieszczo. -Ze nalezy sluchac rozkazow - powiedzial, akcentujac dobitnie kazda sylabe. Potem odwrocil sie i odszedl. Rita Goldschmidt byla doswiadczonym weteranem w dziedzinie praktyki lekarskiej. Nowemu pracodawcy sluzyla z takim samym oddaniem, jak poprzednio doktorowi Wahlbergowi. Pilnowala, by nikt nie niepokoil jej szefa nieistotnymi telefonami, przegladala uwaznie korespondencje, by na jego biurko nie trafily niepotrzebne listy i czuwala nad tym, by wszystkie rachunki byly oplacone w terminie. Totez sceptycznie przyjrzala sie mlodemu czlowiekowi wchodzacemu do sekretariatu, podejrzewajac, ze to przedstawiciel firmy farmaceutycznej lub innej bezuzytecznej instytucji zwiazanej z medycyna. Z duza rezerwa odniosla sie do oswiadczenia Manleya, ze jest doktorem medycyny z uniwersytetu i chce porozmawiac z nia o doktorze Wahlbergu. Jednak powoli zaczal na nia oddzialywac urok osobisty goscia i ostatecznie pozbyla sie oporow. Bylo poludnie, a pierwszy pacjent mial sie zjawic dopiero o pierwszej. Obcy mezczyzna mile ja zaskoczyl, proponujac wspolne wyjscie na lunch, ale uznala, ze niestety ma zbyt malo czasu. Natomiast nic nie stalo na przeszkodzie, zeby poswiecic mu kilka minut pozostajac na miejscu. Poczestowala goscia kawa i Manley ostroznie przystapil do rzeczy. Zamiast od razu wspomniec o konkretnym artykule, zapytal najpierw ogolnie o publikacje Wahlberga. Wyjasnil, ze bada pewne podstawowe koncepcje dotyczace otylosci i chcialby dotrzec bezposrednio do zrodel. Pani Goldschmidt wyjawila mu, ze dorobek Wahlberga w zakresie literatury fachowej jest raczej skapy. Oprocz bestsellerowej ksiazki na temat diety, zatytulowanej Wieczna szczuplosc, napisal niewiele. Powiedziala, ze powinna miec jeszcze teczke zawierajaca kopie artykulow, ktorych byl wspolautorem. Manley czekal niecierpliwie, gdy wstala, zeby ja odszukac. Po kilku chwilach znalazla ja w szafce z aktami. Na samym dole teczki spoczywala kopia artykulu z biblioteki. -Ta publikacje dobrze pamietam - oznajmila pani Goldschmidt - Ale pewnie juz bym o niej dawno zapomniala, gdyby nie to, co zdarzylo sie kilka lat temu. Manley odstawil filizanke. -Obawiam sie, ze nie rozumiem... Poprawila dwuogniskowe okulary i wskazala strone tytulowa. -Widzi pan to nazwisko? Manley poczul, jak zasycha mu w ustach. Zacisnal wargi, wpatrujac sie w nazwisko doktora Roberta Emmericha. -A o co chodzi? - zapytal, usilujac zachowac spokoj. -Jego zona byla pacjentka doktora Wahlberga. Miala dluga praktyke w leczeniu sie z nadwagi. O ile pamietam, to trwalo ze zmiennym szczesciem calymi latami. Nigdy nie spotkalam jej meza, i zapewne w ogole bym go nie zobaczyla na oczy, gdyby nie ta straszna sprawa sprzed siedmiu czy osmiu lat. -Jaka sprawa? -Nie przypomina pan sobie? Przez wiele dni to byl glowny temat telewizyjnych wiadomosci. Manley wolno pokrecil glowa. Wciaz nie rozumial, o czym mowi ta kobieta. -Pamietam moje pierwsze wrazenie, kiedy pokazali jego zdjecie. Pomyslalam wtedy, ze to wyjatkowo nieatrakcyjny mezczyzna. Taki... wazeliniarz. Manley z trudem kryl zniecierpliwienie. -Nadal nie mam pojecia, do czego pani zmierza. Pani Goldschmidt poslala mu zdumione spojrzenie. -Jego zona zostala zamordowana! -Zamordowana?! Skinela glowa. -To bylo ohydne, brutalne zabojstwo. Niektorzy podejrzewali meza, ale nigdy nie znaleziono na to dowodow. Naprawde nie pamieta pan tej sprawy? -Zaluje, ale nie. Wzruszyla ramionami i zajela sie wyciaganiem luznej nitki ze swetra. -Chyba nic w tym dziwnego, ze ja tak dobrze pamietam. W koncu, byla nasza stala pacjentka. Kiedys nawet przyszla tu policja, zeby o tym porozmawiac. -Dlaczego? Czy ona odwiedzala doktora Wahlberga tuz przed smiercia? -Nie, zrezygnowala z wizyt duzo wczesniej - pani Goldschmidt zamyslila sie. - Zdarzyl sie jakis cud. Nikt z nas nie mogl pojac, jak udalo sie jej schudnac w tak krotkim czasie. I najwyrazniej sama tego dokonala. Manley musial mocno scisnac uszko filizanki, zeby nie wypadla mu z reki. -Jak to zrobila? -Nie powiedziala. Och, wspominala mgliscie, ze pomogl jej maz, ale ja w to watpie. Gdyby tak rzeczywiscie bylo, wdziecznosc nie pozwolilaby jej odplacic mu sie w taki sposob. -To znaczy, w jaki? Pani Goldschmidt uporzadkowala papiery lezace na biurku. -Pani Emmerich nalezala do kobiet, ktore wraz ze zmiana wygladu musza znalezc sobie nowa osobowosc - wytlumaczyla. - Czesto obserwowalam takie przypadki, kiedy jeszcze zyl doktor Wahlberg. Wyleczyl wiele pacjentek, nie to, co dzis. Widzi pan, w nowym wcieleniu, pani Emmerich mogla wreszcie robic to, co chciala. Slyszalam, ze dlatego rzucila meza. -Dla innego mezczyzny? -W pewnym sensie, tak - pani Goldschmidt usmiechnela sie. - O ile wiem, dla George'a Bernarda Shawa. Manley nie posiadal sie ze zdumienia. Nic z tego nie rozumial. -Tego dramaturga?! Przeciez... -Mowiac scislej, dla jego sztuki. Widzi pan, pani Emmerich byla w koncu w stanie zrealizowac marzenie swojego zycia. -Co pani chce przez to powiedziec? -Kiedys wyznala mi, ze oddalaby wszystko, zeby to osiagnac. I kto wie, moze tak sie stalo... - pani Goldschmidt spojrzala Manleyowi prosto w oczy. - Chodzi o to, doktorze, ze ta biedna kobieta zawsze pragnela zostac aktorka. ROZDZIAL 11 Mysli wirowaly w jego glowie jak platki sniegu podczas zamieci i nie potrafil ulozyc ich w jedna calosc. Opierajac sie na informacjach, ktore zdobyl, na aluzjach Jacqueline, Manley podejrzewal, ze to, co sie z nia dzieje, moze miec jakis niewyjasniony na razie zwiazek z Suzanne Fontaine, ktora rowniez stosowala diete i byla pacjentka Spa. Prawda o tym, co ja spotkalo, przerazala go. Do tego dochodzila tajemnica pani Dillon, choc to, co sie jej zdarzylo, bylo daleko bardziej wytlumaczalne.Tak bardzo pragnal porozmawiac o tym z Jacqueline! Ale jej zmienne nastroje i irracjonalny sposob myslenia uniemozliwialy nawiazanie rozsadnego dialogu. Rola Manleya sprowadzala sie do pelnienia funkcji opiekuna i dlatego wrocil do niej tego dnia. Ale zupelnie nie byl przygotowany na to, co go czekalo. Jacqueline zacisnela piesci i przeszyla go wscieklym spojrzeniem. -Zostaw mnie w spokoju, na litosc boska! Puscil ja i oparl rece na biodrach. Staral sie nie denerwowac, ale nie udalo mu sie ukryc irytacji. -Czego sie po mnie spodziewasz? Ze bede czekal, az zaslabniesz, a dopiero potem zawioze cie do szpitala? -Nigdzie nie jade, do cholery! Jesli mnie kochasz, to odczep sie ode mnie! Znow sprobowal jej dosiegnac, ale wywinela mu sie i odwrocila plecami. Chwycil ja mocno za ramiona, czyniac ostatnia, rozpaczliwa probe przemowienia dziewczynie do rozsadku. Jednak Jacqueline nie chciala go sluchac. Z zelazna konsekwencja zmierzala ku swemu przeznaczeniu. Postanowila sama rozwiazac swoj problem, i gdy tylko Manley wszedl do jej mieszkania, natychmiast kazala mu sie wynosic. -Jack, nie badz smieszna. Fakt, ze cie kocham, nie ma tu nic do rzeczy. Umiem sie poslugiwac tylko prostym angielskim i mowie ci w moim ojczystym jezyku, ze lada moment wpedzisz sie w spiaczke. Nie moge przygladac sie bezczynnie, jak coraz bardziej rujnujesz sobie zdrowie. Nic do niej nie przemawialo. Pozostawala glucha na wszelkie argumenty. -Wybacz, Rick, ale to nie twoja sprawa. To moje zycie i moja decyzja. -Chcesz, zebym sobie poszedl? Przez chwile patrzyli sobie w oczy, w koncu powiedziala cicho: -Tak. Ta gesta atmosfera pelna napiecia wydala mu sie nagle nie do zniesienia. Jakby zawisl nad nimi miecz, ktory mial przeciac na zawsze laczace ich wiezy. Nagle Jacqueline spojrzala na niego z miloscia. Delikatnie ujela go za reke i lekko potargala mu wlosy nad czolem. -Richard, czy ty nie rozumiesz, ze to kwestia tylko kilku dni? - przemowila lagodnie. - Nie rob takiej miny, jakbysmy rozstawali sie na dobre. Wiesz, ze cie potrzebuje. Tylko ze... musze byc teraz sama. Naprawde chce miec troche czasu dla siebie. - Pokrecila glowa. - Tyle spraw mnie nurtuje, ze jestem wewnetrznie rozdarta. Presja w pracy, ten obled z moja waga, twoja ciagla obecnosc... wciaz wisisz nade mna. To jeden wielki stres. Nie moge juz tego wytrzymac. - Przesunela palcem po jego gornej wardze. - Wiem, ze mnie kochasz i ja cie kocham. Ale wiem rowniez, ze musze sie pozbierac i moge zrobic to sama, jesli tylko dasz mi szanse. Zostaw mnie na troche z moimi myslami, zebym mogla poukladac sobie wszystko w glowie. - Dotknela jego policzka. - To sie czasem zdarza, czyz nie? Ludzie miewaja takie momenty, ktorych nie chca z nikim dzielic, prawda? Manley przyznal ze smutkiem, ze ma racje. To sie rzeczywiscie zdarza. Zajrzal jej gleboko w oczy. Przypominala mu kameleona. W ciagu kilku sekund potrafila sie calkowicie zmienic. W tej chwili sprawiala wrazenie rozsadnej, trzezwo myslacej, w pelni opanowanej osoby. Nie pozostalo w niej nic z tamtej szalonej istoty bliskiej delirium. Zastanawial sie, czy ma to podloze chemiczne. Moze wewnetrzne toksyny lub zmiany komorkowe w tkankach oddzialywaly tak na jej mozg, ze powodowaly przeblyski swiadomosci i umozliwialy krotkie powroty do rzeczywistosci tylko po to, by w chwile pozniej popchnac ja ponownie ku demencji? Bez wzgledu na przyczyne, jej spostrzezenie bylo sluszne. Nawet najbardziej irracjonalne, psychotyczne jednostki potrzebuja czasu dla siebie. Co wazniejsze, mimo watpliwosci co do jej zdrowia psychicznego, nie mial prawa narzucac swej woli, chocby w najlepszej wierze. Czul sie zraniony, lecz jesli zadala samotnosci, musial zostawic ja sama. Ale jednoczesnie wcale nie zamierzal tracic jej z oczu. Postanowil caly czas byc w poblizu. Patrzac na nia, poczul skurcz w sercu. Westchnal ciezko. -Zatem podjelas decyzje? -Tak. Wzruszyl ramionami z udana nonszalancja. -Wiec nie mam ci chyba nic wiecej do powiedzenia. -Nie, chyba rzeczywiscie nie. -W porzadku. - Odwrocil sie wolno i siegnal po plaszcz. Zapial guziki i spojrzal na nia po raz ostatni. - Kiedy mam zadzwonic? I wtedy cos wyczul - nagla nerwowosc w jej zachowaniu. Zbyt szybko, jakby z obawa uniosla do gory dlon, najwyrazniej chcac go powstrzymac. -Nie dzwon. Pozwol, ze ja pierwsza sie odezwe. -Rozumiem... A czek pewnie przyslesz mi poczta? Zrobila blagalna mine. -Prosze cie, Rick... Nie utrudniaj tego nam obojgu. Schylil glowe i usmiechnal sie pod nosem nieco skruszony. -Wiesz... to zabawne, ale czuje sie jak skazaniec. Jeszcze troche, a poprosze o spelnienie mojego ostatniego zyczenia. -Prosze bardzo. Podszedl do niej i uniosl jej podbrodek ruchem podpatrzonym u Bogarta. Na jego twarzy zagoscil usmiech, ktory mial wypasc zuchwale, podobnie jak ton jego glosu. -Chyba nie odmowisz staremu weteranowi hokejowych zmagan pozegnalnego pocalunku? Oparla glowe na jego piersi i przytulila sie. Pieszczotliwie poglaskala go po karku. -To nie pozegnanie, tylko krotkie rozstanie dla zlapania oddechu. Potem nastapil dlugi, czuly pocalunek. Kiedy ja puscil, zdecydowanie ruszyl ku drzwiom, bojac sie, ze staje sie zbyt sentymentalny. Przekrecil klamke, jeszcze raz spojrzal za siebie i zmusil sie do wesolego usmiechu. -Jestem do dyspozycji, gdybys mnie potrzebowala. Zadzwonisz pierwsza, tak? -Obiecuje. -Kocham cie, Jack. -Ja tez cie kocham... - Jej oczy nagle zwilgotnialy. Osuszyla je koniuszkami palcow i usmiechnela slabo. - Idz juz, zanim zdaze zrobic glupstwo i pozwole ci wplynac na zmiane mojej decyzji. -Masz racje. Skinal jej glowa, wyszedl i zamknal za soba drzwi. Jacqueline sluchala oddalajacych sie krokow, bezskutecznie probujac opanowac drzenie podbrodka. Nie miala odwagi nawet myslec o tym, co sie wlasnie zdarzylo, zeby nie popasc w paralizujaca melancholie. Najchetniej od razu wyrzucilaby ten incydent z pamieci. Meznie pomaszerowala do sypialni i zaczela sie pakowac. -L' addition, Monsieur. Kierownik francuskiej restauracji sklonil sie, podajac Manleyowi rachunek i wycofal sie dyskretnie. Manley obojetnie rzucil okiem na sume i znowu utkwil wzrok w wejsciu do budynku, w ktorym mieszkala Jacqueline. Ustawiony przy oknie stolik zapewnial mu dobre pole obserwacji. Sheila wziela do reki rachunek i zmarszczyla brwi. -Dwadziescia dolcow za dwie kawy to chyba lekka przesada, nie sadzisz? - Odwrocila sie w strone kierownika sali i wyszczerzyla zeby w usmiechu. - Za tyle forsy spodziewalam sie, ze ktos mnie tu przynajmniej troche popiesci. Manley zerknal na nia. -Jestes pewna, ze chcesz tu ze mna siedziec? Do niczego cie nie zmuszam. Obrzucila go zniecierpliwionym spojrzeniem i uniosla do oczu lornetke. -Myslisz, ze stercze tutaj tylko dlatego, ze ty tak sobie zyczysz? Jak jeszcze raz blysne tym Nikonem, wezma mnie pewnie za jakiegos cholernego szpicla, czy jak tam sie nazywa babski odpowiednik takiego typa... - przyjrzala sie swiatlom zapalajacym sie w oknach po drugiej stronie ulicy -...ale to wcale nie takie zle zajecie. Manley wiedzial, ze za ta odpowiedzia kryje sie gleboka troska o Jacqueline. Sheila martwila sie o przyjaciolke nie mniej niz on. Zadzwonil do niej natychmiast po wyjsciu z mieszkania Jacqueline i zaproponowal spotkanie w "La Cote d' Azur" - jedynym lokalu usytuowanym na wprost domu Jacqueline. Przy kawie opowiedzial jej, co zaszlo. Zaznaczyl przy tym, ze o ile wczesniejsze zachowanie Jack nosilo wszelkie znamiona powaznej nerwicy, o tyle jej ostatnia utrata kontaktu z rzeczywistoscia wskazuje, jego zdaniem, na grozne pogorszenie sie jej stanu i popadanie w daleko bardziej niebezpieczna psychoze. Wyrazil obawe, ze jej gwaltowne i nieobliczalne wyskoki polaczone z kompletnymi zanikami pamieci sa oznaka zaburzen psychicznych, ktore moga zaowocowac najbardziej nieoczekiwanymi posunieciami. Po Jacqueline mozna sie teraz spodziewac wszystkiego - uprzedzil. Ich narada w restauracji miala sluzyc opracowaniu jakiejs strategii dzialania, ale oboje szybko doszli do smutnego wniosku, ze niewiele moga zrobic. Pozostawalo im jedynie sledzenie Jacqueline i ewentualne przyjscie jej z pomoca w razie potrzeby. Manley wyznal, ze obiecal jej kilka dni spokoju, gdyz tego zazadala. Ale zapowiedzial, ze zamierza zastosowac duzo bardziej drastyczne srodki w celu ratowania jej, jesli sama nie upora sie wkrotce ze swym problemem. -Mowisz powaznie? To jest legalne? - zapytala Sheila. -Jak najbardziej. Probowalem nie angazowac sie w to jako profesjonalista, ale mamy do czynienia z kryzysem na ogromna skale. -To brzmi jak plan gry wojennej. -Bo w pewnym sensie tak jest. Naprawde uwazam, ze od tego moze zalezec jej zycie. Oboje spojrzeli na przeciwlegly budynek. -Ile czasu jej dasz? -Najwyzej do konca tygodnia. -A jesli nie zadzwoni? -Wystarczy, ze podniose sluchawke telefonu i wykrece odpowiedni numer. Sprawe wezma w swoje rece wlasciwi ludzie. Jezeli do poniedzialku nic sie nie zmieni, Sheil... - Manley spojrzal kobiecie prosto w oczy - zadna sila nie powstrzyma mnie przed zrobieniem tego, co bede musial. ROZDZIAL 12 Szeroki w barach mezczyzna opuscil swoj punkt obserwacyjny na Drugiej Alei i pograzyl sie w mroku. Choc rozpoczal swa misje zaledwie dwadziescia cztery godziny wczesniej, zdazyl sie juz przekonac, ze kroki czlowieka, ktorego sledzil, sa daleko trudniejsze do przewidzenia niz sie tego spodziewal. Bedzie musial poswiecic na obserwacje o wiele wiecej czasu, zanim wykona zadanie. Zerknal na zegarek. Zwlekajac, mogl zaprzepascic inna okazje; mial do zalatwienia jeszcze cos, co wydawalo sie duzo latwiejsze. Wrocil do motelu, by zaczekac, az zapadnie noc.Ocknal sie z drzemki o pierwszej. Natychmiast usiadl czujnie na lozku, jak ktos przyzwyczajony do zrywania sie ze snu o roznych dziwnych porach. W dloni trzymal automatyczny pistolet, mocno zaciskajac palce na twardej, gumowej rekojesci. Po chwili ubral sie spokojnie i metodycznie. Zapakowal do sportowej torby to, co bylo mu potrzebne, zamknal pokoj i poszedl na parking. Wsunal sie za kierownice wynajetego samochodu i umiescil swoj bagaz na siedzeniu obok. Dwadziescia minut pozniej zaparkowal na Pierwszej Alei, jak najdalej od najblizszej latarni. Wyciagnal z torby bialy, laboratoryjny fartuch, wlozyl go na siebie i wygladzil pognieciony material. Do lewej klapy przypial plastikowy identyfikator. Po raz ostatni sprawdzil metalowe przedmioty przymocowane do biodra i kostki i wysiadl z auta. Przeszedl kilka przecznic i znalazl sie przed szpitalem. W ciemnosci ledwo mozna bylo dostrzec, ze utyka na jedna noge. Straznik pilnujacy wejscia do budynku przelotnie rzucil okiem na plakietke przypieta do fartucha wchodzacego mezczyzny. Lekko skinal glowa lekarzowi i odwrocil sie obojetnie. Na oddziale psychiatrycznym szpitala uniwersyteckiego, w przeciwienstwie do innych tego typu placowek, panowal osobliwy zwyczaj zamykania drzwi przed pacjentami chcacymi dostac sie do wewnatrz. Wyznawano tu watpliwie liberalna filozofie, ze pacjent zawsze powinien miec prawo wyjsc; o wiele trudniej bylo wrocic. Mezczyzna w bieli podniosl sluchawke jednego z telefonow i wybral numer wewnetrzny oddzialu. Wymamrotal krotka zapowiedz, ze za chwile bedzie na gorze celem zbadania pacjentki i nie czekajac na odpowiedz wylaczyl sie. Adrienne Melman podniosla wzrok znad kart chorobowych i mruzac oczy spojrzala na twarz, ktora pojawila sie w malym okienku na koncu korytarza. Nie przywykla do wizyt nieznajomych lekarzy skladanych w srodku nocy. Najczesciej tacy goscie wcale nie byli lekarzami, lecz zablakanymi wloczegami lub pacjentami wracajacymi wczesniej z przepustki po nieudanym kontakcie ze swiatem zewnetrznym. Zmarszczyla czolo i podeszla do drzwi. Nie tyle zainteresowala ja osoba mezczyzny, co jego identyfikator przypiety do fartucha. Fotografia zgadzala sie z wygladem obcego. Uznala, ze w takim razie rzeczywiscie musi miec przed soba lekarza z oddzialu laryngologii. Odblokowala zamek i wpuscila doktora Trottera do srodka. -Czym moge sluzyc, panie doktorze? Przekroczyl prog i natychmiast obrzucil szybkim spojrzeniem korytarz. Mial bystre oczy, takie, ktore wszystko zauwazaja w lot. -Proszono mnie o zbadanie jednej z waszych pacjentek - odezwal sie bezbarwnym glosem. - Chodzi o niejaka... - zawahal sie, wykonal jakby przepraszajacy gest i siegnal do kieszeni na piersi, by zajrzec do wykazu -...George Dillon. Spojrzala na niego zdziwiona. Przelotnie pomyslala, ze jego oczy przypominaja oczy kreta lub moze raczej ciemne, chytre slepia fretki. -O tej porze? -Zamierzalem przyjsc rano, ale akurat skonczylem dyzur w izbie przyjec, wiec po co jezdzic dwa razy, prawda? -Nikt mnie nie informowal, ze ta pacjentka ma jakies problemy z uszami, nosem albo gardlem. -Jestem tu wlasnie po to, zeby to sprawdzic, rozumie pani? - Wyminal ja bezceremonialnie i ruszyl przed siebie korytarzem. - Prosze mi dac jej karte, dobrze? Westchnela i wzruszyla ramionami. -Prosze bardzo. Zatrzymal sie przy dyzurce, zeby zaczekac, az zdejmie ze stojaka karte choroby oprawiona w okladke z nierdzewnej stali. Wzial teczke do reki, szybko zerknal na pierwsza strone i zatrzasnal akta. -W ktorej jest sali? -W trzeciej na lewo. -Prosze tam nie wchodzic przez kilka minut. Odwrocil sie i pokustykal w glab korytarza. -Nie bedzie pan niczego potrzebowal? - zawolala za nim. -Nie - odparl, ogladajac sie przez ramie. - Wystarczy mi to - poklepal dlonia stetoskop. Chwile pozniej dokladnie zamknal za soba drzwi sali. Stal przez moment, czekajac, az jego oczy oswoja sie z ciemnoscia. Nieruchoma postac pacjentki spoczywala plasko na lozku. Nie wiedzial, czy kobieta spi czy nie. Powiedziano mu, ze to nie bedzie mialo znaczenia. Wyciagnal spod fartucha pistolet i przykleknal na jedno kolano. Tlumik ukryty byl w futerale z cienkiej skory przypasanym do jego kostki. Wydobyl metalowy cylinder, wstal i przykrecil go do nagwintowanego wylotu lufy lugera. Siostra Melman podniosla glowe znad papierow, zmruzyla oczy i spojrzala w kierunku zamknietych drzwi sali. Dopiero teraz zdala sobie sprawe, co nie dawalo jej spokoju. Jak mozna przeprowadzic rzetelne badanie laryngologiczne jedynie przy pomocy stetoskopu? Zmarszczyla czolo i wysunela szuflade biurka. Na dnie lezal podreczny zestaw zlozony z otoskopu i szpatulek jezykowych. Wyjela pojemnik, wstala i poszla do sali pani Dillon. Mezczyzna stanal nad spiaca pacjentka. Wycelowal pistolet w jej glowe i polozyl palec na spuscie, gdy nagle uslyszal za plecami odglos otwierajacych sie drzwi. Adrienne Melman, zaskoczona ciemnoscia, nie mogla rozroznic ksztaltow w glebi sali. Odruchowo siegnela do wlacznika swiatla. -Doktorze Trotter? Ciche plasniecie od strony lozka rozleglo sie w tym samym momencie, gdy na wysokosci twarzy pielegniarki odpadl od sciany kawalek tynku. Odskoczyla instynktownie, trafiona drobinkami muru w policzek i zobaczyla na wprost siebie trzy krotkie blyski. W tym ulamku sekundy nie wiedziala nawet, ze metalowy pojemnik w jej dloniach uratowal jej zycie jak tarcza. Poczula tylko, jak ciezka skrzynka otoskopu rozrywa sie na jej piersi i wypada z jej palcow. Przerazona rzucila sie do ucieczki, kiedy tuz za nia cos odlupalo fragment drewnianej framugi drzwi. Mezczyzna wiedzial jedno: pielegniarka nie moze dopasc wyjscia. Kustykajac szybko, lecz spokojnie, dotarl do progu sali. Kobieta byla w odleglosci kilku metrow od niego. Slyszal jej ciezki oddech, gdy biegla w kierunku drzwi na koncu korytarza. Stanal w pozycji bojowej z wyprostowanymi ramionami, oburacz sciskajac rekojesc pistoletu. Lufa broni podazala za sylwetka ofiary, choc duza srednica tlumika utrudniala dokladne celowanie. Wymierzyl starannie i nacisnal spust. Pocisk poszedl za wysoko i za bardzo w lewo, ale trafil pielegniarke w ramie. Sila wystrzalu rzucila ja na sciane, jednak szybko odzyskala energie i podjela dalsza ucieczke. Walczyla o zycie jak ranne zwierze. Wystrzelil jeszcze dwa razy. Na bialej bluzce kobiety pojawily sie ciemne otwory ran wlotowych i po chwili zabarwily sie na czerwono. Potknela sie i zachwiala. Wtedy jeszcze raz nacisnal spust. Upadla na podloge twarza do ziemi. Mezczyzna opuscil bron i niezgrabnie pokustykal w kierunku lezacej. Podszedl prawie do jej stop, gdy nagle zwinela sie w klebek. Stanal nad nia w rozkroku, myslac poczatkowo, ze to ostami spazm, niekontrolowany odruch towarzyszacy agonii. Ale wtedy kobieta uniosla sie na lokciach, probujac wstac. Nie czekajac, co bedzie dalej, wystrzelil ostatni pocisk w tyl jej glowy. Tym razem znieruchomiala na zawsze. Wsunal pistolet za pas i chwycil bezwladne cialo za nogi. Za wleczonym po kaflach trupem Adrienne Melman pozostal krwawy slad. Mezczyzna ulozyl zwloki pielegniarki w sali pani Dillon pod oknem i podszedl do lozka. Wyciagnal bron i odkrecil cieply tlumik. Magazynek lugera zawieral dziesiec naboi i teraz byl juz pusty. Morderca przygotowujac sie do tej akcji nie spodziewal sie, ze zabraknie mu amunicji. Mocno ujal pistolet za lufe, uniosl go nad glowa i z calej sily uderzyl rekojescia w skron lezacej kobiety. Potem Vincent znow wzial zamach i tlukl w czaszke pani Dillon, dopoki pod jego ciosami nie zamienila sie w krwawa, martwa miazge. ROZDZIAL 13 -A ja sapne i chuchne i twoj domek zdmuchne.Berson obrocil sie na krzesle, slyszac znajomy, kobiecy glos. Pomyslal, ze do twarzy jej w tym eleganckim kostiumie. Z pewnoscia wygladala duzo lepiej, niz gdy widzial ja po raz ostatni. Zakiet Jacqueline ciasno opinal jej talie i lekko rozchodzil sie na biodrach, a krotka, waska spodniczka pasowala do jej figury. Mimo ze przybrala na wadze, wciaz byla bardzo zgrabna. Kroj stroju wyraznie to podkreslal. -Czesc, Jackie. Co mowilas przed chwila...? -Panie fryzjerze, panie fryzjerze, niech pan ogoli swinke... - odrzekla cichym, ponurym tonem. Poczatkowo sadzil, ze to jakis zart, ktorego znaczenia nie rozumie. Ale gdy sie jej przyjrzal, zaintrygowal go wyraz jej twarzy. Wyprostowal sie za biurkiem i przechylil glowe na bok, obserwujac ja uwaznie. Miala tajemnicza, nieodgadniona mine i nieprzenikniony wzrok, jakby byla w transie. -Jackie? - zagadnal delikatnie. Nie odpowiedziala. Stala bez ruchu jak zahipnotyzowany zolnierz pelniacy warte honorowa. Glosno strzelil palcami. Jacqueline az podskoczyla. Ocknela sie jakby ze snu, zamrugala powiekami i wolno rozejrzala wokol. Sprawiala wrazenie, ze nie wie, gdzie sie znajduje. Potem spojrzala na Bersona. -Emil? - zapytala zdziwiona. Pochylil sie do przodu i oparl na lokciach. -Dobrze sie czujesz, Jackie? -Alez... - usmiechnela sie szybko, sztucznym, wystudiowanym usmiechem aktorki - oczywiscie! -Skoro tak twierdzisz... Wiec co to bylo? Zastanowila sie. -Chciales sie ze mna zobaczyc, Emilu? -Nie, nie chcialem. To chyba ty chcialas zobaczyc sie ze mna. Zawahala sie, po czym lekcewazaco machnela reka. -Zwykle zarty. -Naprawde, Jacqueline... -Wpadlam tylko na moment - przerwala mu pospiesznie. -Rozumiem. No i...? -Zastanawialam sie, czy... -Tak? -...doszedles do jakichs wnioskow. Co do mojej roli - wyjasnila. Wyciagnal sie na krzesle. Z jednej strony, niepokoil sie o nia. Z drugiej - mial jej juz dosyc. -Przerabialismy to, Jackie. - Skrzyzowal rece na piersi, jakby chcac dac do zrozumienia, ze nie ma o czym mowic. - To, co sie dzieje, jest wylacznie twoja wina. -Ile mozesz mi dac? -Czego? -Czasu. Ile czasu? Wzruszyl ramionami. -To zalezy. Ale chyba sie domyslasz, ze nie bede czekal w nieskonczonosc. -Tydzien? Mozesz dac mi tydzien? -No coz... Mialem nadzieje... - urwal nagle, przygladajac sie jej z zaskoczeniem. - Co ty, u diabla, wyrabiasz? Stanela na jednej nodze we wdziecznej pozie flaminga. Jej twarz znow miala poprzedni, nieprzenikniony wyraz. Patrzyla nad nim gdzies w przestrzen wzrokiem szescioletniego dziecka. -Elsie Marlie wyrosla na grzeczna dziewczynke... Kompletnie oszolomiony Berson odruchowo wyrecytowal z pamieci nastepna linijke. -I nie wyjdzie z domu, zeby karmic swinke. Slyszac to, Jacqueline nagle spojrzala na niego spode lba. Czy on juz nie chce sie z nia bawic? Dlaczego przyglada sie jej tak dziwnie? Przeszywa ja swidrujacym wzrokiem, jakby mierzyl do niej ze strzelby... Ma takie ciemne, przenikliwe oczy jak prosiak... Odwrocila sie na piecie i szybko wybiegla z pokoju. Zdumiony Berson wpatrywal sie w drzwi, probujac pojac, co sie stalo. Jacqueline wydawala sie zupelnie normalna, dopoki nie zaczela plesc tych bzdurnych wierszykow. Nagle uswiadomil sobie, ze te wszystkie przedszkolne rymowanki mialy cos wspolnego ze swiniami. Jacqueline zatrzymala sie w polowie korytarza i utkwila wzrok w walizce. Taka znajoma... Czy to jej? A wokol tyle swiatla... Powoli zaczela wracac do rzeczywistosci. Nie moge sie spoznic - pomyslala. Chwycila swoj bagaz i nonszalanckim krokiem przemierzyla hall teatru, kierujac sie wprost do czekajacej przed wejsciem limuzyny. Juz drugi wieczor spedzali na czatach. Od wielu godzin nie wysiadali z zaparkowanego w dogodnym miejscu samochodu. Znudzona Sheila zaczela zabawiac Manleya wystawianiem ocen wszystkim mezczyznom, jacy znalezli sie w polu widzenia. Potem posunela sie dalej. Probowala zgadywac, jakie maja przyzwyczajenia i preferencje seksualne oraz czym sie zajmuja. -Ekshibicjonista - stwierdzila, opuszczajac lornetke i wskazujac ruchem glowy mezczyzne na rogu ulicy. -Dlaczego tak uwazasz? -Spojrz na jego plaszcz. On go zdradza. - Przez chwile przygladala sie obcemu opartemu o latarnie. - Nie wstydz sie, kochanie, chodz tu. Sheila chcialaby z bliska rzucic na ciebie okiem. Manley dostrzegl, ze w oknie Jacqueline zgaslo swiatlo. -Zaloze sie, ze jest chora. Sheila przeczaco pokrecila glowa. -Zadzwonilaby do ciebie albo do mnie. -Na pewno wygladala normalnie, kiedy widzialas ja wczoraj po probie? -Lepiej niz kiedykolwiek. Chyba wreszcie cos postanowila. Manley zmarszczyl czolo. -Wiec dlaczego nie pokazala sie dzis w pracy? Sheila westchnela. -A skad mam wiedziec?! Powiem ci, ze jestes beznadziejny. Ale skoro juz musisz byc taki przegrany, to przynajmniej nie zarazaj mnie swoim pesymizmem. Poprawil sie na siedzeniu, probujac sie odprezyc. -Po prostu nie potrafie przestac sie martwic, to wszystko. -Ja tez nie, ale moze powinienes przyjac jej slowa za dobra monete. Dam glowe, ze kilka dni samotnosci wcale jej nie zaszkodzi. -Pewnie nie. Pod warunkiem, ze nie zaglodzi sie na smierc. -O, zobacz! Przyjrzyj sie tamtemu. Spojrzal we wskazanym kierunku. -No i co? -Co za supergarnitur! I te rekawiczki. Taki elegant to na pewno jakis mafioso. Manley przeciagnal sie i zalozyl rece za glowe. -Nadal twierdze, ze powinnismy wejsc na gore. -Po to, zeby uslyszec, ze mamy sie wynosic? Jak ona cos postanowi, to nie ma sily. Przez chwile nie odzywal sie. -Zastanawiam sie, czy przypadkiem nie dzwoni do nas, kiedy tu siedzimy - powiedzial w koncu. -Jezu Chryste! Jestes niemozliwy! Nie mozemy robic dwoch rzeczy naraz. Albo obgryzamy paznokcie przy telefonie, albo bawimy sie w tajnych agentow i sterczymy przed jej domem. Slowo daje, ze niedlugo dostane przez ciebie krecka. Zerknal na zegarek. -Jest jeszcze wczesnie. Myslisz, ze juz spi? Sheila wzniosla oczy ku niebu i westchnela przeciagle. Jej oddech pokryl para kawalek przedniej szyby. Narysowala na nim kilka linii i zaczela grac ze soba w "kolko i krzyzyk". -Popraw mnie, jesli jestem w bledzie, ale to byl zdaje sie twoj pomysl, zeby dac jej czas do poniedzialku rano. Powoli pokiwal glowa. Nagle zmarszczyl brwi. W oknie Jacqueline znow zrobilo sie jasno. Spojrzal na Sheile. -Nie dziwi cie to, ze co kilka minut gasi i zapala to cholerne swiatlo? Poklepala go po ramieniu. -Richardzie, moj skarbie. Czy nie obawiasz sie, ze jak bedziesz sie tak dalej zachowywal, to niedlugo zamienimy sie w pare automatow powtarzajacych w kolko to samo? Nie odpowiedzial. Wtem przyszla mu do glowy pewna mysl. Przyjrzal sie jej uwaznie. -Automatow? -Zgadza sie - odrzekla, udajac mechaniczny glos komputera. - Tu R1. Odezwij sie, R2. -O, Chryste! - wykrzyknal nieoczekiwanie i gwaltownie otworzyl drzwi samochodu. Chwycil dziewczyne za reke. - Jak moglismy byc az takimi idiotami?! W ulamku sekundy znalazl sie na ulicy. Sheila nie zdazyla nic powiedziec. Z trudem zlapala rownowage, gdy pociagnal ja za soba. Potykajac sie, myslala tylko o jednym: Manley postradal zmysly! Przebiegli obok zaskoczonego portiera i wpadli do windy. Dopiero w polowie drogi na gore Sheila odzyskala glos. -Pewnie jestem glupia, ze sie nie domyslam... - wysapala - ale co my wlasciwie robimy? Drzwi windy rozsunely sie. Manley znow chwycil ja za reke i pociagnal korytarzem, w biegu szukajac w kieszeni kluczy. -Lampa, na litosc boska! - Przekrecil klucz w zamku mieszkania Jacqueline, krecac z niedowierzaniem glowa. - Ale ze mnie ciemniak! Jak moglem nie pomyslec, ze to jakies magiczne urzadzenie wlacza i wylacza swiatlo z taka precyzyjna regularnoscia? -Masz racje - przyznala oszolomiona Sheila. - To z pewnoscia lampa Alladyna. Uznala to za rzecz oczywista, ze gdy tylko wejda do srodka, Manley natychmiast zawola Jacqueline. Ale zamiast tego wbiegl do salonu, ktorego wielkie okno wychodzilo na ulice, na ktorej znajdowal sie ich punkt obserwacyjny. Ze zdumieniem patrzyla, jak szuka czegos pod abazurem, a potem kleka i sprawdza kabel ciagnacy sie po podlodze do gniazdka w scianie. W koncu oddychajac ciezko, podniosl sie z kolan, trzymajac w dloni male, czarne pudeleczko. -Oto i nasz automat. W milczeniu patrzyla na ten przedmiot, w dalszym ciagu nie rozumiejac, w czym rzecz. Zerknela w strone sypialni, a potem spojrzala na Manleya. -Zaloze sie, ze spokojnie spi - powiedziala, ruszajac w tamtym kierunku. -Nie fatyguj sie - powstrzymal ja. - Jej tu nie ma. Mimo to Sheila podeszla do drzwi sypialni i zajrzala do ciemnego pokoju. -Oczywiscie, ze jest - odparla z przekonaniem. Manley cierpliwie obserwowal, jak Sheila znika w glebi sypialni. -Jackie... - uslyszal jej szept. Po chwili powtorzyla to samo glosniej. Pstryknal wlacznik i pokoj zalalo swiatlo. Sheila ukazala sie w progu z wyrazem zaklopotania i strachu na twarzy. -Gdzie ona sie podziala, Rick? Jak mogla... -Masz tu swojego Alladyna - przerwal jej. - Automatyczny wlacznik czasowy. - Rozesmial sie ponuro, z podziwem krecac glowa. - Szczwany z niej lis. Powinienem byl sie domyslec. Sheila wreszcie pojela, o co chodzi. -To male urzadzenie... A to spryciara! Ale dlaczego chciala nas oszukac? -Chryste, alez bylem glupi! - ciagnal Manley. - Zeby dac sie tak wykiwac! To cale gadanie, ze potrzebuje czasu dla siebie... Chyba musze zaczac leczyc sie na glowe. -Ale... -Bo wiedziala, ze bedziemy ja obserwowac. Dlatego - odpowiedzial w koncu Sheili. - Zdawala sobie sprawe z tego, ze sie o nia martwimy i czula, ze nie zostawimy jej samej. Sheila wolno pokrecila glowa. Byla zupelnie przybita. -Czyzby wyjechala? Ale dokad? Co ona wyrabia? Manley wolno podszedl do okna i spojrzal na nocna panorame miasta. -Nie mam pojecia - odrzekl bezbarwnym glosem. - Ale zapamietaj moje slowa: cos sobie zaplanowala. Sheila zblizyla sie i spojrzala na jego udreczona twarz. -Jak myslisz, nic sie jej nie stanie? -Dopoki nie straci przytomnosci umyslu. - Przetarl zmeczone, zaczerwienione oczy. - Nosi w sobie tykajaca bombe zegarowa. Stan jej swiadomosci zmienia sie jak w kalejdoskopie. Raz jest normalna, wkrotce potem nic do niej nie dociera. Boje sie myslec, co sie moze stac, kiedy znow bedzie miala atak. Sheila nerwowo zaplotla palce. -Naprawde jest z nia tak zle? -Nawet bardzo zle. W jej przypadku mozna mowic o smiertelnym niebezpieczenstwie. - Manley uniosl glowe i spojrzal na ciemne chmury, wolno zaslaniajace ksiezyc. - Musimy ja znalezc, Sheila. Bo jesli nam sie nie uda... - dodal grobowym tonem - niech Bog ma nas wszystkich w opiece. ROZDZIAL 14 Najpierw zobaczyla niewielkie blyski, jakby jasne, migajace gwiazdy o roznych barwach. A potem pustke. Ciemny, niekonczacy sie korytarz czasu. Wystarczylo mrugnac, by znow mogla widziec wyraznie. Przypuszczala, ze to tylko zmeczenie - powtarzajace sie chwile znuzenia prowadzace do snow na jawie. Zdarzalo sie jej to coraz czesciej. Bladzila gdzies myslami, ale nie mogla sobie przypomniec ani gdzie, ani jak dlugo.Ci wokol niej patrzyli na to inaczej. To, co Jacqueline uwazala za objawy przemeczenia, bylo okresowa utrata kontaktu z rzeczywistoscia. Jej oczy stawaly sie szkliste, a twarz bez wyrazu. Jeszcze latwiej dawalo sie to zauwazyc, gdy jej zachowanie nagle zaczynalo odbiegac od sposobu postepowania uznawanego za normalny. Jej kierowca zauwazyl, ze zmienialo sie jej spojrzenie. Wozil ja wiele razy, ale nigdy przedtem nie wygladala tak jak teraz. Obserwowal ja w lusterku wstecznym od chwili, gdy wyruszyli w droge na lotnisko. Wprawdzie na przywitanie obdarowala go swym zwyklym usmiechem, ale wydawala sie dziwnie zdenerwowana, wrecz przestraszona, co bylo do niej niepodobne. Pomyslal, ze moze to z powodu problemow z waga, slyszal na ten temat rozne plotki. Teraz juz wiedzial, ze jest w nich przynajmniej czesc prawdy. Ale zauwazyl cos wiecej. Sprawiala niemile wrazenie zaniedbanej, a taki obraz zupelnie nie pasowal do jej wizerunku znanego szerokiej publicznosci. A pozniej, podczas jazdy, niepokoj Jacqueline ustapil miejsca temu dziwnemu spojrzeniu i potem stala sie jakas... inna. -Masz w tym samochodzie cos do jedzenia? -Obawiam sie, ze nic takiego nie znajde, panno Ramsey. -To co robisz, kiedy jestes glodny? -Zwykle zatrzymuje sie przy jakims barze. -A tu w poblizu znasz takie miejsce? -Na Van Wyck raczej nie. Moze woli pani zaczekac, az dojedziemy na lotnisko? -Skrec w nastepny zjazd. Wzruszyl ramionami i zjechal w dol do Queens. Limuzyna minela 188 ulice i zaglebila sie w waskie uliczki. Nagle Jacqueline wskazala kierowcy supermarket. Podjechal do sklepu i zaparkowal przed wejsciem. Czekal cierpliwie, az jego pasazerka wlozy ciemne okulary i wygramoli sie z auta. Wrocila po chwili z kilkoma paczkami wedlin, sloikiem musztardy i bochenkiem wloskiego chleba. Kierowca bez slowa obserwowal w lusterku, jak sadowila sie na tylnym siedzeniu, po czym ruszyl w dalsza droge do portu lotniczego. Jacqueline pospiesznie odrywala kawalki pieczywa, kladla na nie plastry szynki i salami, i wytrzasala na wierzch musztarde prosto ze sloika. Pakowala kanapki do ust, polykajac je niemal bez przezuwania. -Lubi pani dania wloskie, panno Ramsey? -Owszem... - odparla z pelnymi ustami. -Byla pani kiedys u Manganero? -Nie... -Niech sie pani tam wybierze. U niego karmia najlepiej. Jadla dalej, nie przejmujac sie tym, ze na nia patrzy. Kiedy skonczyla, osunela sie wygodnie na oparcie. Niedlugo potem limuzyna zatrzymala sie przed terminalem Pan Am. Kierowca wyjal z bagaznika walizki i wreczyl je portierowi. Usmiechnal sie na pozegnanie i przylozyl dlon do daszka czapki, zyczac swej pracodawczyni przyjemnego lotu. Nawet tego nie zauwazyla. Wyminela portiera i pierwsza pchnela szklane drzwi poczekalni. Szybko podeszla do kasy biletowej i niecierpliwie zastukala paznokciami w kontuar. Jej walizka zostala oznakowana i przeszla przez kontrole bagazu. Pracownik linii lotniczych wsunal bilet Jacqueline do papierowej okladki. -Prosze uprzejmie, panno Ramsey - powiedzial, wreczajac go jej z usmiechem. - Pasazerowie pani samolotu juz wchodza na poklad. Rozejrzala sie, jakby czegos szukala. -Gdzie tu jest restauracja? -Podczas lotu dostanie pani posilek, panno Ramsey. W pierwszej klasie dania sa dosc obfite. Spostrzegla strzalke wskazujaca droge do baru i ruszyla w tamtym kierunku. Zdumiony urzednik zawolal za nia: -Pani wyjscie jest z drugiej strony, panno Ramsey! Panno Ramsey? Nie zareagowala. Dlugimi krokami przemierzala hall, gdy nagle jej uwage przykul sklep papierniczy. Zatrzymala sie gwaltownie i natychmiast podjela decyzje. Weszla do srodka i zaczela spacerowac miedzy polkami. W koncu przy kasie dostrzegla slodycze. Otworzyla torebke i zdazyla wrzucic do niej tuzin roznych rzeczy, zanim zaskoczony sprzedawca sprobowal jej przeszkodzic. -Jedna chwileczke, droga pani... Cisnela na lade piecdziesieciodolarowy banknot. Pokrecil glowa. -Nie mam wydac. Moze znajdzie pani jakies drobne? -Reszta dla pana. Wyszla ze sklepu i zaczela odwijac baton, gdy dogonil ja przedstawiciel linii lotniczych. Ujal ja delikatnie za ramie. -Panno Ramsey, spozni sie pani na samolot. Bardzo prosze, zeby zechciala pani wejsc na poklad. Panno Ramsey? Powoli odwrocila glowe i przyjrzala sie umundurowanemu mezczyznie. Mial zatroskana mine. -Co? - wymamrotala. -Pani lot. Prosze ze mna. Odprowadze pania. Z glosnika dobieglo wlasnie ostatnie wezwanie do zajmowania miejsc w samolocie i komunikat, ze maszyna wkrotce startuje. Jacqueline dala sie zaprowadzic do wyjscia. Urzednik przeprowadzil ja specjalnym rekawem obok ostatnich pasazerow pierwszej klasy wchodzacych na poklad, posadzil na miejscu i przypial pasami. Obojetnie wyjrzala przez okno kabiny. Nie zdawala sobie sprawy z zainteresowania, jakie wzbudza wsrod stewardes, pokazujacych ja sobie dyskretnie i wymieniajacych ciche komentarze. Gdy obroty silnikow wzrosly i przez kadlub przebieglo lekkie drzenie, katem oka cos zauwazyla. Najpierw pomyslala, ze to klaczki materialu lub pylki kurzu. Ale gdy zaczela strzepywac je z plaszcza, zorientowala sie, ze to drobniutkie okruchy chleba. Nie miala pojecia, skad sie wziely i dlaczego przylgnely do jej ubrania. Ten zanik pamieci sprawil, ze wpadla w panike. Trzesacymi sie palcami odpiela klamerke torebki, by wyciagnac lusterko i szminke. Chciala sie uspokoic poprawiajac makijaz. Ale kiedy zajrzala do srodka, zaparlo jej dech w piersiach. Torebka byla pelna batonow. Kolorowe papierki zdawaly sie krzyczec do niej, ze tylko czekaja, zeby po nie siegnela. Przerazona cisnela otwarta torebke na puste siedzenie obok, jakby miala w rekach cos wstretnego, wywolujacego obrzydzenie. Okragle lusterko wypadlo i potoczylo sie w jej kierunku. Podniosla je, drzac na calym ciele. Przyjrzala sie swemu odbiciu. Policzki miala blade, a oczy bez wyrazu. Nagle zamarla ze zgrozy. Wokol jej ust widnialy slady zaschnietej musztardy. Lusterko wysunelo sie z jej bezwladnych palcow. Och, moj Boze! - pomyslala. Ukryla twarz w dloniach. Co sie dzieje? Zaczela sie uspokajac dopiero w poblizu Los Angeles. Poprosila jedna ze stewardes, by pozbierala i zabrala batony, ale mimo to odsuwala sie jak najdalej od pustego miejsca obok, jak gdyby zaleglo sie tam robactwo. Kilka razy odwiedzala toalete, dopoki nie upewnila sie, ze calkowicie usunela z twarzy slady musztardy i dokladnie wytrzepala ubranie z okruchow. Jako pierwsza opuscila budynek portu lotniczego i wsiadla do taksowki. Znow czula przerazajacy glod i pragnela jak najszybciej zobaczyc doktora Hume'a. Nie znala adresu Spa, gdyz zawsze odbieral ja z lotniska kierowca. Jednak na tyle dobrze pamietala droge, ze mogla wskazywac taksowkarzowi, dokad ma jechac. Zastanawiala sie, jak zareaguje na jej przyjazd doktor Hume. Nie mial pojecia, ze zdecydowala sie przyleciec do Kalifornii. Dobrze pamietala, ze byl temu przeciwny. Co wiecej, na zakonczenie ich ostatniej rozmowy telefonicznej kategorycznie odmowila przyjecia roli w filmie Lamberta i powiedziala, co o nim mysli. Ale miala nadzieje, ze mimo wszystko pozwoli jej zostac. Modlila sie w duchu, zeby nie potraktowal jej jak nieproszonego goscia. Wierzyla, ze tylko on moze ja uratowac. Taksowka skrecila w droge prowadzaca do San Sebastian i wkrotce potem zatrzymala sie przed zamknieta zelazna brama. Jacqueline wysiadla z samochodu z walizka w rece. Zaplacila za kurs i kierowca odjechal. Gdy pojazd zniknal z pola widzenia, Jacqueline niepewnie ruszyla przed siebie, pelna obaw. Ale nie miala okazji zastanawiac sie dluzej nad tym, co moze ja spotkac. Rozlegl sie metaliczny dzwiek zamka, a po nim szum elektrycznego silnika i brama sie otworzyla. Kobieta bez wahania weszla do srodka. Poszla prosto zwirowa sciezka dochodzaca do bialych marmurowych schodow budynku. Byla w polowie drogi, gdy pojawil sie na stopniach w swym nieskazitelnym garniturze. Stal bez ruchu i patrzyl na nia. Najpierw nie mogla dostrzec wyrazu jego twarzy, ale kiedy podeszla blizej, odetchnela z wielka ulga. Doktor Hume usmiechal sie do niej przyjaznie, jak zwykle. W jego oczach zobaczyla te sama, dobrze znana zyczliwosc, co zawsze. Wyciagnal rece w ojcowskim gescie i zszedl na dol, by ja powitac... -Jacqueline - powiedzial serdecznie. - A co ty tu robisz? Objal ja, ucalowal w oba policzki i trzymal przez chwile w ramionach. Potem odsunal sie i patrzyl na nia czekajac, co powie. -Nie jest pan na mnie zly za to, ze przyjechalam? - zapytala z wahaniem. -Oczywiscie, ze nie! Dlaczego tak uwazasz? Zagryzla wargi. -Po naszej ostatniej rozmowie balam sie, ze nie bedzie pan chcial mnie wiecej widziec - wyznala dziecinnym, przepraszajacym tonem. -Bzdura! Jestem zachwycony, ze przyjechalas. -Wiec pozwoli mi pan zostac? - W oczach Jacqueline zalsnily lzy. - Chyba widac, co sie ze mna stalo. - Wskazala swoja figure i z rozpacza pokrecila glowa. - Tylko pan moze mi pomoc. -Naturalnie, ze mozesz zostac. - Przyjrzal sie jej z troska. - Wygladasz nieszczegolnie, ale zajmiemy sie tym. Jestem tu po to, zeby ci pomoc, Jacqueline. W koncu, od czego sa lekarze, prawda? Dzieki Bogu! - pomyslala i zamknela oczy, czujac niewyobrazalna ulge. Hume wzial jej walizke i wspieli sie po schodach. Jacqueline rozejrzala sie za poteznym sanitariuszem, ktory podczas poprzednich wizyt wydawal sie wszechobecny. -A gdzie panski sluzacy? -Wyjechal w sprawach osobistych. Wroci za dzien lub dwa. Hume wzial ja pod reke i weszli do budynku. -Powiedz mi... - zagadnal - kto wie, ze tu jestes? -Nikt. Pomyslalam, ze lepiej bedzie trzymac moja podroz w sekrecie. -To dobrze. - W jego niebieskich oczach pojawil sie na moment lodowaty blysk. - To bardzo dobrze. ROZDZIAL 15 Manley i Sheila natychmiast rozpoczeli intensywne poszukiwania. Wykonywali niezliczone telefony, odwiedzali pospiesznie rozne miejsca i skladali niezapowiedziane wizyty. Ale po dwudziestu czterech godzinach nie posuneli sie ani o krok w kierunku rozwiazania zagadki znikniecia Jacqueline. Nadal nie mieli pojecia, dokad mogla sie udac i po co. Rozsadek podpowiadal Manleyowi, ze powinna byc gdzies niedaleko, by nie zaprzepascic ostatniej szansy utrzymania sie w pracy. Ale jednoczesnie pamietal o tym, ze trudno kierowac sie logika przy ocenie poczynan ludzi postepujacych nielogicznie.Probowal sobie wyobrazic, co zrobilby on, bedac na miejscu Jacqueline. Hume wyraznie dal mu do zrozumienia, ze nie chce jej widziec. W takim razie, mogla usilowac skontaktowac sie z innym lekarzem - specjalista od otylosci. Ale po spedzeniu szesciu godzin nad nowojorska ksiazka telefoniczna przekonal sie, ze tak sie nie stalo. W koncu obdzwonil dwa tuziny czolowych uzdrowisk w kraju, by dowiedziec sie, ze Jacqueline nie przebywa w zadnym z nich. Kiedy Sheila zapadla w krotka drzemke, porozumial sie z Bersonem, Hammillem i innymi znajomymi Jacqueline z branzy, ale wszyscy byli zdumieni, lub wrecz oburzeni, ze zniknela. Wreszcie wybral jedyny numer podkreslony w notesie Jacqueline - numer jej matki, Maureen Ramsey. Sluzaca poinformowala go, ze starsza pani wyjechala na weekend na Karaiby. Kobieta nie znala dokladnego adresu pobytu aktorki, ani nie wiedziala, czy towarzyszy jej w podrozy corka. Spiaca na lozku Jacqueline Sheila obudzila sie i przysluchiwala z uwaga tej rozmowie. Gdy Manley odlozyl sluchawke, zamyslony i przybity, usiadla i przetarla oczy. -To jedyna mozliwosc... - ziewnela. - Jackie i jej matka sa gdzies razem... - pokazala zaplecione palce. Przyjrzala sie Manleyowi. - Wszystko w porzadku? -Tak, tylko na chwile zaniemowilem - spojrzal na nia zmeczonym wzrokiem. - Naprawde myslisz, ze wroci w poniedzialek? -Opalona i wypoczeta - odrzekla z przekonaniem Sheila. - Czego nie bedzie mozna powiedziec o tobie. -Myslisz, ze potrafilbym sie teraz odprezyc? - zapytal szorstkim tonem. -Moze powinienes sprobowac... - zastanowila sie. - Co bys zrobil, gdybys wiedzial, ze z Jackie jest wszystko w porzadku? -Hm...? - przetarl zmeczone oczy. - Aaa... Pewnie pojechalbym do mojej chaty w lesie. Zerwala sie z lozka. -Swietny pomysl! Jedzmy tam! -Nigdzie nie jade, Sheila. -Wiec chcesz dalej sterczec przy telefonie jak zalamany nastolatek? - Przesiadla sie na fotel obok, oparla lokcie na kolanach i wlepila w niego wzrok. - Patrzac na ciebie odnosze wrazenie, ze niedlugo bedziesz w takim samym stanie psychicznym jak ona. Posluchaj, jesli wierzysz tak samo jak ja, ze Jackie wyjechala z matka, nalezy ci sie chwila wytchnienia. Rusz sie, Rick. Jedzmy. To nam obojgu dobrze zrobi. Daj dziewczynie odetchnac. Przez chwile patrzyli na siebie w milczeniu. Sheila splotla rece na kolanach i zastygla w niewinnej pozie. Tak zapewne zrobilaby Jacqueline. W koncu Manley odezwal sie cicho. -Naprawde myslisz, ze nic jej nie jest? -Zaloze sie, ze wszystko gra. - Mrugnela do niego i nagle cos przykulo jej uwage. - Co sie dzieje z tym twoim psem? Manley wstal gwaltownie i zerknal na zegarek. -Jezu Chryste! Nie wyprowadzalem go od przeszlo dwunastu godzin! -Aha! Wiec stad te piekne plamy na dywanie. -Dart jest w tym bardzo dobry. Podczas suszy moglby uratowac niemalo roslin. Telefon Manleya, podobnie jak aparat Jacqueline, podlaczony byl do automatycznej sekretarki umozliwiajacej odsluchiwanie pozostawionych wiadomosci na odleglosc po polaczeniu sie z macierzystym numerem. Nastawil jej telefon, po czym zabral na spacer Darta i pojechal do swojego mieszkania, by rowniez wlaczyc sekretarke u siebie. Po drodze podwiozl do domu Sheile, zeby mogla wziac prysznic i spakowac potrzebne rzeczy. Postanowil, ze wyjada najwyzej na jeden dzien. Godzine pozniej cala trojka - dwoje zmeczonych ludzi i podekscytowany pies - zapakowala sie do terenowego samochodu Manleya. Tylko psiego uczestnika wyprawy zdawala sie cieszyc ta nieoczekiwana podroz na kraniec stanu, zamerdal nawet entuzjastycznie ogonem na widok Mostu Tappan Zee. Sheila obojetnie sledzila przesuwajacy sie za szyba krajobraz. Manley pochloniety byl wlasnymi myslami. Z zacisnietymi wargami siedzial za kierownica, wpatrujac sie w waska wstege szosy. Nie zauwazyl samochodu podazajacego caly czas za nim w bezpiecznej odleglosci. Podczas dlugich godzin czuwania w miescie, Manley celowo unikal rozmowy z Sheila na temat swoich podejrzen. Zbyt absorbowala go obserwacja domu Jacqueline i nie chcial sie rozpraszac snujac teoretyczne rozwazania. W drodze do lesnego domku wszystko sie zmienilo. Tego pochmurnego, ponurego popoludnia jego rola ograniczala sie tylko do prowadzenia samochodu. Teraz byl biernym widzem, z koniecznosci sledzacym machinalnie zakrety i daleki horyzont. Mimo ze czul zmeczenie fizyczne, jego umysl nadal dzialal sprawnie. Co wlasciwie wiedzial? Choc na pierwszy rzut oka moglo sie wydawac, ze calkiem sporo, w rzeczywistosci wszystko opieralo sie na domyslach. Przede wszystkim do jego koncepcji nie pasowal czlowiek: obcy mezczyzna nazwiskiem Emmerich, jesli mozna bylo wierzyc Ricie Goldschmidt, zupelnie nie przypominal wygladem doktora Hume'a z opisu Jacqueline. Kiedy wreszcie zdecydowal sie wyjawic Sheili swe podejrzenia co do osoby Hume'a, wybuchnela. -Czys ty zwariowal?! Ten facet to chodzaca dobroc! -A nie zastanowilo cie, dlaczego udawal, ze nic nie wie na temat brazowego tluszczu? Potrzasnela glowa i stwierdzila rezolutnie. -Powiedzmy, ze kupil ten "wynalazek" od twojego Emmericha. Co ty na to? -Kupil? -Kupil, ukradl, czy to wazne? Chodzi o to, ze jesli to odkrycie jest tak doniosle jak twierdzisz, to ma kopalnie zlota. Po co mialby przez telefon zdradzac tajemnice sukcesu komus, kogo nigdy nie widzial na oczy? -Gdyby byl tak wspanialym facetem, za jakiego sie go uwaza, bez wahania zaoferowalby Jackie swoja pomoc. Wzruszyla ramionami. -Nie uwazam za wlasciwe wystawianie mu oceny na podstawie tego, jak ustosunkowal sie do sytuacji, ktora mu opisales. Ty twierdzisz, ze przedstawiles mu jako bardzo powazna, ale pamietaj o jednym: kiedy Hume ostatni raz widzial Jackie, byla w swietnej formie. Poza tym, jest jeszcze cos. -Mianowicie? -Ten caly proces, o ktorym mowiles... Nie zapominaj, ze ja tez bylam pacjentka Spa w San Sebastian. Jesli ta kuracja moze miec takie zgubne skutki, to dlaczego nic mi nie jest? Manley przez chwile koncentrowal sie tylko na prowadzeniu samochodu. -Rozwazalem to. Mozliwe, ze nie kazda pacjentka przechodzi tam taka sama kuracje. -Doprawdy? Czyzbys sadzil, ze wybiera sobie pewne kobiety i leczy je inaczej niz pozostale? Na przyklad Jacqueline, Rochelle i te pania Dillon, o ktorej wspominales? -Sheila, rozni dziwni ludzie maja rozne dziwne motywy dzialania. To moze wydawac ci sie smieszne, ale wedlug mnie nieprzypadkowo wszystkie sa aktorkami. Cmoknela i pokrecila glowa. -Cos mi sie zdaje, ze chwytasz sie brzytwy. Zeby ci uwierzyc, musialabym zobaczyc naprawde przekonujace dowody. -Wlasnie tego szukam, moja droga Sheilo. Dojechali na miejsce poznym popoludniem. Dart natychmiast wyskoczyl z samochodu i pomknal przed siebie po dwudziestocentymetrowej warstwie sniegu, ktory wciaz zalegal w okolicy. Widok domku nieco poprawil Manleyowi nastroj; Sheila byla wrecz zachwycona. Miala przed soba prawdziwie meski azyl ze starannie ociosanych, surowych belek dokladnie dopasowanych do siebie. Gdy obchodzila dookola chate, Manley wniosl jej rzeczy do srodka. Zanim weszla do izby, zdazyl rozpalic ogien. -Krazy tu cien Daniela Boone'a - stwierdzila, ogladajac uwaznie sciany i sufit. Wciaz pachnialy swiezo scietym lasem. Ich zapach mieszal sie z wonia wegla drzewnego i bialego amerykanskiego orzecha, dajac niepowtarzalny aromat sagow wypalanego drewna. - Niezle jak na wielkomiejskiego szczura. Ile zajela ci budowa? -Kilka letnich sezonow. -Pracowales sam? -Nie. Pomagal mi Ben. - Podczas podrozy Manley wspomnial Sheili o samotniku. Zaprowadzil ja do okna i wskazal miejsce odlegle o cwierc mili. - Tam zyje. -Wie, ze przyjechalismy? -Wie. To jego lasy. Nie dzieje sie tu nic, o czym nie wiedzialby Ben. Sheila przyjrzala sie zamarznietej tafli jeziora i sprzetowi hokejowemu wiszacemu na scianach. -Byc moze trudno w to uwierzyc, ale umiem sie tym poslugiwac. Powinnam byla zabrac swoje lyzwy. -To zbyt niebezpieczne. Miejscami lod moze byc bardzo cienki. Pozniej pojdziemy tam z Dartem. On zna tu kazdy skrawek terenu. To nocny lyzwiarz. Manley czul sie coraz bardziej odprezony; znajome otoczenie dobrze na niego dzialalo. Sheila miala racje, namawiajac go na przyjazd tutaj. Potrzebowal tego. Postanowil nie psuc sobie krotkiego pobytu w lesie rozmyslaniami o tym, co nurtowalo go po drodze. Chata znajdowala sie w zupelnej gluszy, o cale mile od najblizszego telefonu. Oboje mogli wreszcie odpoczac i zregenerowac sily. Kto wie, co trzeba bedzie wytrzymac po powrocie Jacqueline? - pomyslal. Zabawial Sheile opowiesciami o Benie i o lesie, traktujac to jak rodzaj terapii. Po zachodzie slonca wydobyl z lodowki zamrozone sarnie steki i pokazal jej, jak upiec je na otwartym ogniu. Przepis nie byl skomplikowany - wymagal jedynie soli, pieprzu, bulki tartej, sarniego tluszczu i dzemu z jagod czarnego bzu. Przygotowal tyle porcji, zeby starczylo dla Darta, a nawet dla Berta, gdyby lesny czlowiek zdecydowal sie zlozyc im wizyte. Pies przepadl na dluzej. Mieso bylo prawie gotowe, kiedy uslyszeli szalejacego wsrod sniegu Darta. Jego ujadaniu towarzyszyly glosne przeklenstwa. Manley usmiechnal sie. Drzwi otworzyly sie z impetem i do chaty wtargnal powiew mroznego powietrza. -Kiedys skrece mu kark - zapowiedzial Ben, przestepujac prog. Zatrzasnal za soba drzwi, strzepnal z kurtki snieg i oparl karabin o sciane. -Wtedy juz nigdy nie przyprowadzi cie na kolacje - odrzekl Manley. -Moze i ma jakies zalety - przyznal Ben. Schylil sie i chwycil psa za szyje. - Chodz tu, lobuzie. Gdy Dart lizal go po twarzy, mezczyzna spojrzal w kierunku Sheili. Zdawal sie usmiechac do niej cala geba, choc kaciki jego ust nawet nie drgnely. Odwzajemnila usmiech i od razu poczula sympatie do tego czlowieka. Manley dokonal krotkiej prezentacji. -Sheila, to Ben... - potem skinal glowa w druga strone - Ben, to Sheila. -Czesc, Sheila - przywital sie Ben. Po chwili dodal. - Jestes przyjaciolka Jacqueline. Po prostu stwierdzil fakt, nie snujac zadnych domyslow. Sheila zaniemowila i ze zdumieniem spojrzala na Manleya. Usmiechnal sie i z podziwem pokrecil glowa. Przenikliwosc Bena nie przestawala go zadziwiac. Jego przyjaciel posiadal niemal mistyczna zdolnosc rozpoznawania rzeczywistosci. -Wprawdzie zapomnielismy kart do tarota, ale moze jemu wystarcza herbaciane fusy? - powiedziala Sheila, gdy odzyskala glos. Wspolna kolacja wypadla wspaniale. Mowil glownie Manley, ale dowcipne i blyskotliwe komentarze Bena mogly wywolac wrazenie, ze ten samotnik spedzil cale zycie w otoczeniu kobiet. Sheila zrozumiala teraz, dlaczego Manley jest do niego tak przywiazany. Ben mial przyjemny sposob bycia. Lagodnie odnosil sie do otaczajacego go swiata i traktowal go z glebokim zrozumieniem czlowieka znajacego ziemie, po ktorej stapa. Front burzowy przeszedl bokiem i o dziewiatej na pogodne nocne niebo wyplynal jasny ksiezyc. Dart zaczal sie niecierpliwie wiercic przy drzwiach. -Czas na przedstawienie - oznajmil Manley. Wstal od stolu i zdjal ze sciany sprzet hokejowy. Dart drapal juz pazurami drzwi. Manley wyciagnal z jednego buta zolta pilke tenisowa i podrzucil ja do gory. Pies chwycil ja zebami i wypadl za prog, gdy tylko drzwi stanely otworem. Do izby wdarl sie zimny podmuch wiatru. -Mrozna noc dla milosnikow hokeja - stwierdzil Manley. Wlozyl ciepla kurtke z kapturem i zarzucil na ramie lyzwiarskie buty. -Wkrotce sie przekonamy, czy twoja sportowa przeszlosc to nie mit - powiedziala Sheila. -Tylko poczekaj. - Wyjrzal przez okno. - Z przyjemnoscia zobaczylbym cie w roli rozentuzjazmowanego kibica, ale na slizgawce troche dzis dmucha. Moze zostaniesz tutaj? - Przysunal do okna wysoki stolek. - Stad bedziesz miala doskonaly widok na lodowisko - wskazal reka pobliski fragment zamarznietego jeziora. Sheila wdrapala sie na taboret i spojrzala w tamtym kierunku. Oparla lokcie na kolanach, podparla dlonmi brode i poczula sie bardzo zadowolona. Nie tylko dlatego, ze miala frajde. Cieszyla sie rowniez z tego, ze Manley przynajmniej chwilowo przestal zamartwiac sie o Jacqueline. Za jej plecami Ben zapalil zapalke i przylozyl ja do nabitej fajki. Niebieski, aromatyczny dym wypelnil wkrotce cala izbe. Sheila przygladala sie, jak Manley zawiazuje buty, a Dart szaleje na lodowej tafli. -Jezdzisz na lyzwach, Ben? -Nie, nigdy nie probowalem. Jedyny sprzet, jaki zdarza mi sie przypinac do nog to raki sniezne. -Czy Rick jest w tym rzeczywiscie taki dobry, jak podejrzewam? -Mysle, ze bylby dobry we wszystkim, za co by sie wzial. Ben wstal i rozprostowal kosci, nie wyjmujac fajki z ust. Podszedl do Sheili i wyjrzal ponad jej ramieniem przez okno. -Mam nadzieje, ze nie mowisz tego tylko po to, zeby go pochwalic przede mna. -Nie. Ten mlody czlowiek ma glowe na karku. Jest zdecydowany, ale jednoczesnie nie brak mu ludzkich uczuc. Widac to po sposobie, w jaki traktuje psa. -Musi go naprawde kochac. -Rozumie go. A to chyba mowi wszystko. Na tle tarczy ksiezyca przesunela sie chmura plynaca wysoko po niebie. Wsrod zawodzenia wiatru rozlegl sie daleki, ledwo slyszalny glos - nocnego ptaka, moze sowy. Sheila nie zwrocila na to uwagi, ale Ben zlowil go wprawnym uchem; po latach spedzonych w lesie mial wyostrzony sluch. Ten dzwiek zarejestrowal juz wczesniej, kilka godzin temu, gdy zauwazyl samochod podazajacy w bezpiecznej odleglosci za pojazdem Manleya. Obce auto zaparkowalo daleko na drodze. Od tamtej pory nasluchiwal uwaznie. Poczatkowo sadzil, ze przyjechal tu jakis polujacy nielegalnie mysliwy, ktory trzymal sie za Manleyem, zeby nie zabladzic. Teraz jednak nie byl tego pewien; czul w kosciach dziwny niepokoj. Przechylil glowe na bok. Patrzac przez okno w prawo, widzial w oddali ciemne galezie drzew kolyszace sie na wietrze. Wygladaly jak targane wichrem miotly czarownic. -Chodzmy. Przyjrzysz sie hokeistom z bliska - zaproponowal. - Wezme stolek. -Chyba jest strasznie zimno - zaoponowala Sheila. -Dam ci moja kurtke. W tej baranicy na pewno nie zmarzniesz. Okrycie bylo grube i cieple, a wysoki kolnierz zaslanial uszy. Kobieta owinela sie kurtka i ruszyla w strone jeziora. Ben szedl z tylu, niosac taboret. Wiatr wiejacy im prosto w twarze porywal parujace, oddechy. Kiedy dotarli na brzeg, Ben wszedl na lod i ustawil stolek w bezpiecznym miejscu. Sheila usadowila sie i pomachala Manleyowi. Krzyknal cos do niej, a Dart zaszczekal z zachwytu. Ben zapial kurtke z grubego sukna i wrocil do domku. Zatrzymal sie z reka na klamce i przez chwile patrzyl w ciemna otchlan lasu. Potem wszedl do srodka i siegnal po winchestera. Wolno wyszedl na zewnatrz, wpatrujac sie uwaznie w otaczajaca go ciemnosc. W dole, na zamarznietym jeziorze Sheila klaskala w dlonie smiejac sie na widok bezskutecznych prob zdobycia bramki przez Manleya. Dart bronil kazdy strzal. Zatrzymywal pilke lapami albo chwytal ja w powietrzu zebami. Manley tez sie smial, ubawiony jak zwykle popisami psa. Ben powoli ruszyl w gore wzniesienia za chata, trzymajac bron w pogotowiu. Pokonal kawalek lagodnego zbocza i przystanal przy pierwszych sosnach. Przechylil glowe na bok i nasluchiwal. Do jego uszu docieral tylko szum wiatru hulajacego wsrod wysokich drzew. Ale wiedzial, ze w poblizu cos jest. Cos obcego. Zmruzyl oczy, by lepiej widziec w ciemnosci i czekal. Na szyi czul zimny powiew wichury targajacej jego dluga, siwa broda. Przeladowal bron i zaglebil sie w las. Od mroznego powietrza lzawily mu oczy. Zamrugal, zeby je osuszyc. Oczy starego czlowieka pomyslal. Dotychczas nigdy nie zastanawial sie nad tym. Przesunal wzrokiem po grubych pniach i uniosl glowe, by przyjrzec sie rozkolysanym wierzcholkom drzew. Wiedzial, ze jest blisko. Zaciskajac zimne palce na lufie karabinu ostroznie posuwal sie naprzod. Dotarl do malej polanki. Spojrzal w dol i wtedy to zobaczyl. Na sniegu widnialy slady ludzkich stop, a czlowiek, ktory je pozostawil, musial byc ogromny. Prowadzily w kierunku domku. Ben szedl wzdluz nich do miejsca, gdzie przecinaly sie z jego wlasnymi. Nagle zamarl. Za plecami uslyszal kroki. Jestem juz stary - pomyslal z zalem. - O wiele za stary. Nie wiadomo, czy to z tego powodu, czy tez dlatego, ze jego wzrok jeszcze nie calkiem oswoil sie z ciemnoscia, pozwolil sie zaskoczyc. A moze po prostu przeciwnik byl lepszy. Po latach udanych lowow, Ben poczul sie teraz bezradny jak zwierzyna, ktora tyle razy potrafil przechytrzyc. Z rezygnacja opuscil bron i odwrocil sie. Wiatr zwial mu wlosy z czola, gdy spojrzal prosto w oczy mezczyznie w plaszczu. Obcy swidrowal go wzrokiem i mierzyl mu w glowe z pistoletu. Jego czarne oczy przypominaly zwierzece slepia. Ben nie poczul strachu; bylo juz na to za pozno. Ale zaplonela w nim nienawisc do tego czlowieka, ktory przybyl, by czynic zlo. I choc nie wyrzekl ani slowa, obcy wyczytal wszystko z jego plonacych oczu. Pistolet cicho blysnal ogniem. Trzy pociski trafily Bena w twarz. Upadl plecami na miekki snieg. Lodowaty wiatr szarpnal jego kurtka, ktorej kolnierz zatrzepotal jak skrzydla kruka, uderzajac Bena w policzki. Spod przymknietych powiek stary czlowiek po raz ostatni spojrzal na rozgwiezdzone niebo, ktore zawsze bylo jego dachem nad glowa. Wielki mezczyzna przez chwile stal nad nim i przygladal sie zwlokom. Potem schowal pistolet, wyciagnal z ukrycia dluga walizeczke i ruszyl w kierunku skraju lasu. Wicher przywial z dolu jakies odglosy - obcy slyszal je doskonale. Kierunek wiatru sprzyjal mu - jego nikt nie mogl uslyszec. Wyjal z kieszeni lornetke Nikona i przylozyl ja do oczu. Pobliska zatoczka na jeziorze miala nieregularny ksztalt Manley i jego pies byli sto metrow od brzegu. Pojawiali sie, to znow znikali, gdy zaslanialo ich skalne urwisko po prawej stronie, wrzynajace sie w lod na dlugosci siedemdziesieciu metrow. Po lewej rozciagal sie gesty zagajnik. Wielkie drzewa rosly tam tuz nad woda. Mezczyzna przyjrzal sie dziewczynie. Mialby doskonala pozycje do strzalu, gdyby usadowil sie dziesiec metrow za nia. Kryjac sie w mroku, zakradl sie nad jezioro. Ciemny stroj pozwalal mu pozostac niewidocznym. Zadanie ulatwiala mu rowniez wznoszaca sie lekko linia brzegowa, zaslaniajaca jego sylwetke. Przykucnal za kepa karlowatych sosen i otworzyl walizeczke. Wewnatrz spoczywal rozlozony na czesci, zmodyfikowany karabin snajperski Krico. Mial skrocone lozysko z wlokna szklanego i odkrecana lufe ze specjalna oslona plomienia. Mezczyzna zlozyl bron i odpial paski przytrzymujace celownik optyczny. Luneta byla ciezka, ale jej duza wage usprawiedliwiala szczegolna konstrukcja - trzymal w rekach noktowizor Littona dzialajacy na zasadzie wykorzystania naturalnego zrodla swiatla. Dzieki niemu w blasku gwiazd widzial cel tak wyraznie jak w dzien. Zamontowal teleskop na karabinie i zamknal walizeczke. Pochylil sie nisko, przemknal na brzeg i wydostal sie na lod. Gdy znalazl sie dziesiec metrow za Sheila, przykleknal na jedno kolano. Wiatr dmuchal mu prosto w twarz. Przycisnal kolbe do ramienia i spojrzal przez lunete na jezioro. Sheila klaskala z zachwytu, podziwiajac kolejny popis sprawnosci Darta. Pies wykonal w powietrzu efektowna parade bramkarska, wyskakujac na wysokosc dwoch metrow i broniac strzal. Gdy opadl na lod, nastawil uszu. Odwrocil leb w kierunku Sheili i wypuscil z pyska pilke. Z jego gardla wydobylo sie grozne warkniecie, kiedy odslonil kly i zaczal sie skradac w strone chaty. -Dogrywka! - krzyknela Sheila, przykladajac zlozone dlonie do ust. - Tylko na tyle was stac?! Kibice chca bramek! Za jej plecami potezny mezczyzna obserwowal swoj cel. Luneta miala czerwony punkt naprowadzajacy i kropka znajdowala sie teraz dokladnie na srodku piersi Manleya. Nie odrywajac oka od wizjera, morderca odciagnal zamek karabinu i wprowadzil do lufy pierwszy z pieciu naboi znajdujacych sie w magazynku. Wstrzymal oddech i polozyl palec na spuscie. Manley stanal nieruchomo, widzac dziwne zachowanie Darta. Nagle uslyszal huk i cos bzyknelo obok jego twarzy. Pies zaczal ujadac i popedzil w strone Sheili. Biegl przez lod w kierunku brzegu, jednak Manley nie mogl z tej odleglosci dostrzec, co Dart tam zauwazyl. Wystrzal niemal zupelnie ogluszyl Sheile. Zeskoczyla ze stolka i odruchowo zakryla dlonmi uszy. Zobaczyla gnajacego przed siebie Darta i odwrocila sie. Wiatr szarpnal wlosami dziewczyny i kosmyki zaslonily jej oczy. Dostrzegla jednak ciemna postac kleczaca na lodzie i mierzaca z czegos... Nagle zrozumiala i wrzasnela z przerazenia. Pies znalazl sie dokladnie na linii strzalu. Patrzacy przez lunete mezczyzna naprowadzil czerwony punkt na szyje zwierzecia, ktore rozjuszone, zblizalo sie bardzo szybko. Nie czekajac dluzej, nacisnal spust w tym samym momencie, w ktorym Dart odbil sie od lodu i wykonal dlugi skok wprost na wylot lufy. Pocisk trafil psa w krtan i rozerwal mu gardlo, gdy zwierze bylo w powietrzu, w odleglosci kilku metrow od swego zabojcy. Bezwladne cialo przelecialo nad ramieniem mezczyzny i ciezko opadlo na lod, po czym zamarlo w zalosnej pozie. Manley wciaz nie mial pojecia, co sie dzieje. Stracil Darta z oczu. Choc wiatr dal w przeciwnym kierunku, byl pewien, ze uslyszal krzyk Sheili, a huk, ktory rozlegl sie sekunde pozniej przypominal wystrzal. Nawet nie zdajac sobie sprawy z tego, co robi, bez wahania pomknal na lyzwach w tamta strone. Serce zabilo mu gwaltownie, kiedy za Sheila dostrzegl na lodzie ciemny ksztalt. Pochylil sie i przyspieszyl, sciskajac w rekach kij hokejowy, jakby podczas meczu pedzil pod bramke przeciwnika. Wielki mezczyzna musial dzialac szybko. Jego cel znajdowal sie w odleglosci czterdziestu metrow od niego i rosl w oczach. Szarpnal zamek karabinu i wprowadzil do lufy drugi naboj. Zuzyta luska potoczyla sie po lodzie. Nadciagajacy lyzwiarz poruszal sie zygzakami, przenoszac ciezar ciala z jednej nogi na druga. Czerwony punkt podazal za jego ruchami, az wreszcie mezczyzna wystrzelil. Manley znow uslyszal huk, ale tym razem ujrzal rowniez blysk. Cos uderzylo w kaptur jego kurtki i przebilo go na wylot. Ktos do niego strzelil! Ta mysl wprawila go we wscieklosc. Pochylil sie jeszcze nizej i zaczal energiczniej poruszac nogami. Po chwili zobaczyl wszystko wyraznie. Gdy mijal Sheile, zauwazyl Darta lezacego nieruchomo na lodzie i wielka postac w ciemnym plaszczu. Mezczyzna trzymal w dloniach karabin. W szkle lunety odbilo sie swiatlo ksiezyca i wtedy Manley zorientowal sie, ze bron wycelowana jest w jego piers. Natychmiast sie schylil. Na moment oslepil go krotki blysk, uslyszal eksplozje i pocisk zafurczal obok jego twarzy. Zostal ogluszony i poczul, ze cos otarlo sie o jego wlosy. Juz prawie zrownal sie ze snajperem i teraz zadzialal z refleksem godnym doswiadczonego hokeisty, ktory ma za soba wiele lat treningu. Wyprostowal sie blyskawicznie, wzial szeroki zamach i z calej sily walnal kijem w lozysko karabinu. Bron podskoczyla do gory i luneta uderzyla mezczyzne w twarz. Ulamek sekundy pozniej dwa ciala zderzyly sie ze soba. Obaj przewrocili sie o kilka metrow od siebie. Strzelec upadl na plecy, nie wypuszczajac z rak karabinu. Manleyowi wciaz szumialo w uszach. Wstajac z lodu ze zlamanym kijem zobaczyl, ze mezczyzna juz podnosi sie na kolana i odciaga zamek. W swietle ksiezyca zamigotala zlotym blaskiem pusta luska wyrzucona w powietrze. Kiedy snajper zatrzaskiwal zamek, Manley wystartowal. Rzucil sie przed siebie jak szalony, opetanczo przebierajac nogami. Sam nie mial pojecia, co robi; czul tylko, ze furia dodaje mu odwagi. Wykonal cztery zamaszyste kroki i gdy mezczyzna uniosl bron, Manley wyskoczyl do gory, wyrzucajac do przodu poziomo ustawione stopy. Rozlegl sie huk wystrzalu i w tym samym momencie ostrza lyzew zaglebily sie w szyi snajpera. Manley po raz drugi runal na lod, uderzajac tylem czaszki o twarda tafle. Upadek zamroczyl go i na chwile oslepil. Przekrecil sie na bok, z trudem lapiac oddech. Kiedy odzyskal zdolnosc widzenia, zobaczyl mezczyzne pelznacego na czworakach przez zamarzniete jezioro. Zabojca zwolnil nagle i chwycil sie za gardlo. Jego cialem wstrzasnely konwulsje. Oparl sie na glowie, jakby chcial na niej stanac, potem osunal na lod i znieruchomial. Manley gleboko wciagnal powietrze. Wstal wolno i podjechal ostroznie do lezacego czlowieka. Umierajacy mial na wpol przymkniete powieki i powoli poruszal wargami. Wokol jego glowy stopniowo rosla kaluza krwi. Po chwili uszla z niego resztka zycia. Wracajac do Sheili, Manley ledwo powloczyl nogami; byly ciezkie jak drewniane klody. Roztrzesiona Sheila wpatrywala sie w zwloki mezczyzny szeroko wytrzeszczonymi oczami. Do otwartych ust przyciskala dlonie zwiniete w piesci. Manley stanal przed nia, by zaslonic trupa, i otoczyl ja ramionami. Podeszli do brzegu jeziora i usiedli na pniu zwalonego drzewa. Oboje byli zbyt oszolomieni, zeby rozmawiac. Manley probowal myslec, ale nic z tego nie wychodzilo. Gdy opadla z niego wscieklosc, w glowie pozostaly mu tylko oderwane fragmenty obrazow. Wciaz widzial obcego mezczyzne, slyszal strzaly i krzyki... I ujadanie psa... -Ty krwawisz - odezwala sie Sheila. Dotknela czerwonej struzki splywajacej mu po policzku z malego rozciecia nad czolem. Szybko starla ja palcami, jakby ta krwawa smuga miala wyrzadzic skorze Manleya nieodwracalne szkody. Kiedy przygladala sie jego smutnej twarzy, nagle wstal i wolno ruszyl z powrotem na lod. -Rick? Nie odpowiedzial. Obchodzila go teraz tylko nieruchoma kupka siersci lezaca na zamarznietej powierzchni jeziora. Ukleknal i poglaskal wciaz cieple cialo psa. Po twarzy plynely mu rzesiste lzy. Och, Dart! Ty wariacie! Byles takim wspanialym przyjacielem... Moj Boze, jak ja cie kochalem! Wzial na rece zwloki psa i mocno przytulil do piersi. Potem podniosl sie z kolan i ruszyl przed siebie z wysoko uniesiona glowa. Drzal mu podbrodek, kiedy znow stanal obok Sheili. Zamrugal oczami, zeby strzasnac lzy z rzes. Modlil sie, by nic teraz nie mowila. W tej chwili nie chcial nikogo sluchac ani odpowiadac na zadne pytania. Ale nic nie powiedziala. Ujela go pod ramie i wrocili razem do domku. Manley ulozyl psa na podlodze na wprost paleniska. Zdjal lyzwiarskie buty i opadl na fotel. Sheila zaczela nerwowo spacerowac po izbie. -Czy nie powinnismy wezwac policji? -Tu nie ma telefonu. -Moge prowadzic samochod, jesli chcesz. -Wszystko w porzadku, nic mi nie jest. - Manley popatrzyl na plonacy ogien. - Nie rozumiem, dlaczego... - Urwal i pokrecil glowa. Nie potrafil jasno myslec. Podniosl sie ciezko i rozpial kurtke. - A co tam, do diabla! Ben moze sie tym zajac. Zaloze sie, ze lada chwila... Nagle zesztywnial. Oboje spojrzeli na siebie. W oczach Sheili odmalowal sie niepokoj. Niepewnie uniosla rece do ust. -On byl ze mna - szepnela. -O, Boze! tylko nie to! Manley szarpnal drzwi. Na zewnatrz wiatr przybral na sile. Dal teraz poteznie, wciskajacy sie w szpary miedzy belkami chaty. Manley pobiegl przed siebie i zatrzymal sie po kilku metrach, nasluchujac wycia wichury szalejacej wsrod drzew. -Ben! - zawolal glosno, przykladajac zlozone dlonie do ust - Ben! Odpowiedzialo mu tylko zawodzenie wiatru. ROZDZIAL 16 Doktor Hume poprowadzil Jacqueline do jej pokoju. Od chwili, gdy tylko ja zobaczyl, stalo sie dla niego oczywiste, ze jej stan psychiczny i fizyczny bardzo sie pogorszyl. Mowila z wahaniem i robila nagle przerwy, jakby tracila watek, co nie zdarzalo sie nigdy przedtem; zawsze cechowala ja duza jasnosc umyslu. Miala ciemne worki pod oczami, ostro kontrastujace z jasnym odcieniem jej gladkiej cery, pulchne, wydete policzki i nabrzmiala szyje.Przygladal sie jej z blyskiem w oku, a wyraz jego twarzy byl nieprzenikniony. W jednej rece niosl walizke Jacqueline, druga sciskal ja za pulchny nadgarstek. Kobieta biernie dreptala z tylu. Sprawiala wrazenie, jakby byla ciagnieta na sile, a nie po prostu odprowadzana. Po drodze mineli pielegniarke przelozona nadzorujaca portiera sprzatajacego korytarz. Hume odpowiedzial na jej zdziwione spojrzenie lekkim skinieniem glowy, dajac tym do zrozumienia, ze wszystko jest w porzadku. Wkrotce potem dotarli do znajomego, oddzielnego skrzydla budynku. Po wejsciu do pokoju Jacqueline najpierw rozejrzala sie wokol tepym wzrokiem, po czym nagle jej twarz rozjasnila sie. -Czy moge od razu zaczac kuracje? - zapytala z nadzieja. -Najpierw musisz odpoczac, Jacqueline. W pelni rozumiem twoja niecierpliwosc, ale pierwszy etap polegajacy na zrelaksowaniu sie jest bardzo istotny. Jej glos zalamal sie. -Wiec kiedy? - zakwilila zalosnie. - Czy pan nie widzi, ze... Ujal ja mocno za ramiona i spojrzal prosto w oczy. -Niedlugo, Jacqueline. Badz cierpliwa. Najwazniejsze, zebys mi zaufala. - Jego wzrok byl rozkazujacy. - Ufasz mi, prawda? Uciekla spojrzeniem w bok i skinela glowa. -Oczywiscie, ze panu ufam, ale... - bezradnie wzruszyla ramionami - juz sama nie wiem, co sie ze mna dzieje. Caly czas potwornie chce mi sie jesc i... -To nie ma znaczenia - przerwal jej. - Nie przejmuj sie. Kiedy rozpoczniesz kuracje, wszystko sie zmieni. Zapomnisz o tym. Po jej policzku splynela lza. Podbrodek zaczal jej drzec. -Och, Boze... Naprawde pan tak sadzi? -Ja to wiem. - Ucalowal ja po ojcowsku w oba policzki i usmiechnal sie promiennie. - Czyz nie mialas mi obiecac, ze bedziesz mi ufac? -Obiecuje. -Dobrze. - Opuscil rece i uscisnal uspokajajaco jej lokcie. Potem puscil ja i ruszyl ku drzwiom. W polowie drogi przystanal, odwrocil sie i oznajmil niechetnie. - Niestety, nie bede mogl zjesc dzis z toba kolacji. Wzmianka o jedzeniu wywolala grymas na jej twarzy. Spojrzala na niego blagalnie. -Chce tylko zaczac kuracje, nic wiecej. Wiem, ze powiedzialam, ze ciagle jestem glodna, ale naprawde nie potrzebuje nic... -Alez to koniecznosc! - odparl szybko. - Wspolczuje ci i rozumiem twoja niecierpliwosc, lecz pamietaj, jak wazna role odgrywaja tu nasze posilki, moja droga Jacqueline. To niezwykle istotny element kuracji. Bez wlasciwego odzywiania caly program leczenia okazalby sie nieskuteczny. A przeciez chcesz byc uzdrowiona, nieprawdaz? - zakonczyl z emfaza. Zaczela nerwowo skubac dolna warge. Wpatrywala sie w niego, probujac odgadnac, co kryje sie za jego zagadkowym usmiechem. Jak w ogole moze o to pytac? - pomyslala i pokiwala glowa. -Potraktuj najblizsze pol godziny jako okres aklimatyzacji - ciagnal dalej. - Umyj sie i odprez. Kiedy sie odswiezysz, pojdz po prostu do jadalni w tym skrzydle. Znasz droge. Nie przestajac sie usmiechac, sklonil sie lekko i wyszedl. Dla Jacqueline bylo nie do pomyslenia, zeby mogla sie teraz odprezyc. Ale chciala sie czyms zajac, wiec wziela goracy prysznic. Miala nadzieje, ze moze przyniesie jej ulge. Mylila sie jednak. Ostre strumienie wody, zawsze dzialajace kojaco na jej cialo, tym razem wzmogly napiecie miesni zamiast je oslabic i nie odniosly zbawiennego skutku. Szybko wytarla sie do sucha i wlozyla znajomy, bialy szlafrok. Potem zaczela spacerowac po pokoju, rozwazajac mozliwosc opuszczenia wieczornego posilku. Ale przeciez doktor Hume nalegal. W koncu uznala, ze jest zupelnie bezradna. Przyjezdzajac tu w rozpaczy, zdecydowala sie zlozyc swoj los w jego rece. Naprawde powinna dac mu dowod na to, ze darzy go szczerym zaufaniem. Westchnela z rezygnacja i postanowila udac sie do jadalni. Ledwo wyszla z pokoju, poczula to. W powietrzu unosil sie smakowity zapach jedzenia. Aromat swiezych wypiekow mieszal sie z wonia pieczonego miesa. Juz przedtem czula glod, ale teraz to uczucie owladnelo nia bez reszty. Jednak ta mieszanina zapachow nie tylko szalenie wzmogla jej apetyt, lecz rowniez wzbudzila w niej ogromne zdziwienie; jeszcze nigdy nie spotkala sie z taka wonia w Spa. Powaznie zaniepokojona zwolnila i pelna podejrzen weszla ostroznie do jadalni. Dlugi, waski stol przykryty bialym obrusem stal na swoim miejscu. Lecz zamiast lekkiego posilku, do jakiego byla przyzwyczajona, Jacqueline zobaczyla prawdziwa uczte: waze parujacej zupy, tace do krajania miesa pelna rostbefu, polmisek wykwintnych zakasek i patere slodyczy. Rozejrzala sie nerwowo, szukajac wzrokiem innych osob, ale wokol nie zauwazyla nikogo. Byla tu sama. Opanowalo ja nagle pragnienie, by zjesc wszystko. Wiedziona glodem i osmielona zapewnieniami Hume'a, ze powinna sie wlasciwie odzywiac, podbiegla do stolu i zaczela sie czestowac. Posilala sie bez skrepowania, jakby byla u siebie. Chwytala jedzenie rekoma, jej palce pospiesznie porywaly smaczne kaski, ktore wpychala do ust calymi garsciami. Najadla sie w ciagu kilku minut. Ale im pelniejszy miala zoladek, tym mniejsza zdolnosc pojmowania tego, co ja otacza. Stojac z tlustymi policzkami i brudnymi dlonmi przestala stopniowo rozumiec, gdzie jest. Wyraz jej twarzy zmienil sie. Oczy stracily blask i patrzyly przed siebie tepo i ponuro. Opuscila rece i resztki jedzenia upadly na podloge. Odwrocila sie wolno, wyszla z jadalni i skierowala z powrotem do pokoju. Nie mogla wiedziec, na co narazila swoje cialo. Jej organizm, pozbawiony od wielu dni pozywienia, zostal nagle poddany straszliwemu obciazeniu z powodu nadmiaru pokarmu. Poziom hormonow gwaltownie skoczyl, gdy gruczoly wydzielania wewnetrznego zaczely je znowu intensywnie wytwarzac. Cisnienie krwi niebezpiecznie wzroslo, powodujac przyspieszenie rytmu serca, bijacego juz przedtem szybciej niz normalnie. Uklad pokarmowy zmagal sie z nieoczekiwanym doplywem soli i enzymow trawiennych. Zanim doszla do pokoju, do jej pluc zdazyl przedostac sie plyn, co grozilo uszkodzeniem serca i zapascia naczyniowa. Wewnetrzny system ostrzegawczy kazal jej odpoczac. Jacqueline opadla na lozko. Lezala bez ruchu, nic nie widzac i nie slyszac, kiedy jej organizm toczyl walke o odzyskanie gwaltownie zachwianej rownowagi. W pierwszej chwili jej cialo omal sie nie poddalo, tak jak w wypadku Suzanne Fontaine. Ale stopniowo zebralo wszystkie sily i bitwa o przetrwanie zostala wygrana. Po godzinie stan krytyczny minal i Jacqueline poczula sie duzo lepiej. Zaczela oddychac rowno i spokojnie, a jej tetno wrocilo do normy. Lecz mimo iz tym razem wszystko skonczylo sie dobrze, rezultat nastepnego takiego zdarzenia nietrudno bylo przewidziec. Nagle odzyskala swiadomosc. Szeroko otworzyla oczy i usiadla na lozku. Rozejrzala sie przytomnie po pograzonym w mroku pokoju. Nie pamietala, jak tu wrocila. Mgliscie przypominala sobie dziwny posilek, a potem... nic. Pewnie znow snilam na jawie - uspokajala sie. - Ostatnio czesto mi sie zdarza. Nic przyjemnego, ale tez nic groznego. Polozyla sie z powrotem i zamknela oczy. Z wdziecznoscia pomyslala, ze tym razem przynajmniej moze spac. Zwinela sie w klebek pod koldra i w pozycji embrionalnej probowala znow zasnac. Wciaz miala w pamieci bezsenne noce podczas poprzedniego pobytu w Spa. Wtem zaniepokoila sie, ze sen nie nadejdzie. Wyschly jej wargi. Zwilzyla je jezykiem i poczula, ze sa pomarszczone i strasznie slone. Dotknela ich reka i ze wstretem stwierdzila, ze ma tluste i sliskie dlonie. Odrzucila koldre i pobiegla do lazienki. Po omacku odszukala wlacznik i zapalila swiatlo. Od naglego blasku zmruzyla oczy, lecz po chwili wytrzeszczyla je szeroko, gdy zobaczyla swoje odbicie w lustrze. Ze zgroza patrzyla na brudna twarz i poplamiony bialy szlafrok. Wszedzie widnialy kolorowe, rozmazane slady roznych potraw. Na policzku zastygl brazowy, gesty sos, a do wlosow przylgnely zolte resztki skory kurczaka, przypominajac zywe, wijace sie larwy. Chciala je strzasnac, ale nie daly sie oderwac. Drzac ze strachu i obrzydzenia odwrocila sie w kierunku umywalki, chcac sie umyc. I wtedy dostrzegla cos, co zaparlo jej dech w piersi. Na lsniacym, srebrnym polmisku spoczywala glowa prosiaka w galarecie. Zwrocony w jej strone ryjek wpatrywal sie w nia martwymi, szklistymi oczami. Jacqueline pobladla. Z jej gardla wyrwal sie okrzyk przerazenia. Poczula, jak uginaja sie pod nia kolana i oparla sie o sciane. Po drugiej stronie falszywego lustra doktor Hume przygladal sie spokojnie, jak nieprzytomna Jacqueline osuwa sie na podloge. ROZDZIAL 17 Wszystko zaczelo sie walic od chwili, gdy Manley i Sheila znalezli zwloki Bena. Sheila zupelnie stracila glowe. Przerazona i zrozpaczona byla bliska ataku histerii. Manley rowniez przezyl wstrzas, ale probowal uspokoic swoja towarzyszke. Nie potrafil jednak wyjasnic przyczyny tego, co sie stalo, wiec dal za wygrana. Zachowywal obojetne milczenie, nie bedac w stanie jej pomoc. Myslal tylko o jednym: zeby sie stad wydostac, wrocic do Nowego Jorku i czekac na Jacqueline.Na razie nie zamierzal zawiadamiac policji;, mogl to zrobic pozniej. Duzo pozniej. Dopiero wtedy, gdy odzyska Jacqueline i znow beda razem w jej mieszkaniu na Manhattanie. Kiedy bedzie pewien, ze nic sie jej nie stalo i jest bezpieczna. I kiedy on i Sheila otrzasna sie po spotkaniu ze smiercia. Nie przyszlo mu nawet do glowy, zeby zabezpieczac dowody: odciski palcow, slady stop na sniegu czy luski. Zajal sie natomiast Benem i Dartem. Wykopal mogile w zaspie za chata i ulozyl w niej obu swych przyjaciol. Przykryl ich starym brezentem chroniacym dotychczas sterte drewna na opal i przysypal sniegiem ten tymczasowy calun zalobny. Potem chcial pojsc po mezczyzne lezacego na zamarznietym jeziorze. Sheila chwycila go za rekaw kurtki. -Zostaw go tam, gdzie jest - zasugerowala. -Nie moge. Usilowal uwolnic ramie, ale Sheila nie puszczala. -Dlaczego po prostu nie wyniesiemy sie stad? -Ktos moze go znalezc. -No to co? Zostaw go. Czy nie masz... -Musze, Sheila - przerwal jej. - To jedyny sposob. Wyszedl w objecia nocnej wichury, zostawiajac kobiete przy gasnacym ogniu. Stala na wprost paleniska i plomienie grzaly jej stopy, ale to nie pomagalo; wciaz czula zimne dreszcze. Nigdy przedtem tak sie nie bala. Paniczny strach zupelnie ja paralizowal. Poczula jednak wewnetrzny przymus, by podniesc wzrok i spojrzec przez szybe na jezioro skapane w bladym swietle ksiezyca. Daleko w dole zobaczyla, jak Manley chwyta trupa za nogi i ciagnie go po lodzie. Wiedziona naglym impulsem, podeszla ostroznie do okna. Czarny plaszcz martwego mezczyzny wlokl sie za nim jak peleryna sztukmistrza. Manley holowal go bezceremonialnie w strone chaty, ledwo dyszac z wysilku. Sheila przygladala sie temu z rezygnacja. W ksiezycowej poswiacie twarz obcego wydawala sie na tle sniegu upiornie szara. Sheila wpatrywala sie w nia z rosnacym zaciekawieniem. Nagle jej oczy zrobily sie okragle. Kurczowo zacisnela palce na parapecie okna z taka sila, ze jej paznokcie zaglebily sie w desce. Manley dowlokl trupa do domku, puscil jego nogi i rozprostowal plecy. Wtem uslyszal za soba, jak stojaca tuz przy szybie Sheila cicho krzyknela. Obejrzal sie. Sheila patrzyla na zwloki. Przyciskala palce do ust w niemym gescie przerazenia. Najwyrazniej cos ja zaszokowalo. Zaczela sie cofac. Manley wbiegl do izby myslac, ze wstrzasnal nia widok trupa i glebokiej, krwawej rany na szyi mezczyzny. Lekko ujal kobiete za ramie, chcac odprowadzic jak najdalej od okna. -Nie patrz. To niezbyt przyjemne. Jej twarz byla teraz dziwnie spokojna. -To on - stwierdzila cicho z pelnym przekonaniem. Manley nie wierzyl wlasnym uszom. -Jak to? Ty go znasz? Potakujaco skinela glowa. -Przedtem nie przyjrzalam mu sie dobrze. To wszystko stalo sie tak szybko, ze... Ale teraz go poznalam. To Vincent. -Jaki Vincent? Spojrzala mu prosto w oczy. Na jej twarzy znow pojawil sie strach. -Ten czlowiek odebral Jackie i mnie z lotniska. Manley nie od razu zrozumial. Z lotniska? Czyzby w Kalifornii? Odwrocil wzrok od Sheili, chcac uciec przed jej uporczywym spojrzeniem. Krecilo mu sie w glowie. Rozpaczliwe pragnienie Jacqueline, by wrocic do Spa... Jego rozmowa telefoniczna z Humem pelna wykretnych odpowiedzi... To niemozliwe! -San Sebastian lezy tysiace mil stad - odrzekl. - Ten facet to po prostu jakis zwykly bandzior, ktory... -Nie - przerwala mu stanowczym tonem. - To glowny sanitariusz doktora Hume'a. Manleya zaskoczyla pewnosc, z jaka to oswiadczyla. Ale ten pomysl wydal mu sie tak niedorzeczny, ze w tej chwili nawet nie chcial sie nad tym zastanawiac. Podal Sheili plaszcz. -Pogadamy o tym w drodze do domu. -Rick, wiem, co mowie - usilowala go przekonac. - Znam go. -W porzadku. Wiesz, co mowisz i znasz go. Ale na razie wynosmy sie stad. Wziela od niego plaszcz. -Nie wierzysz mi? -Wierze ci, Sheila. Ale teraz to nie ma znaczenia. Nie zamierzala ustapic. O dziwo, byla coraz bardziej opanowana i pewna siebie. Z kolei Manley coraz bardziej sie niecierpliwil. Uniosla do gory dlonie, dajac mu do zrozumienia, zeby zaczekal i wysluchal jej. -Rick, zastanow sie przez moment nad tym, co powiem - zaczela spokojnie, ale z naciskiem. - Kiedy tu jechalismy, uwazalam twoje podejrzenia co do osoby doktora Hume'a za smieszne. W koncu, ten facet to niemal swiety. Ale czasami zdarza mi sie miec otwarta glowe. Powiedzialam ci, ze potrzebowalabym bardziej przekonujacych dowodow. Teraz mam przynajmniej jeden - zakonczyla, wskazujac w kierunku trupa lezacego za oknem na sniegu. Manley zamyslil sie, znow unikajac jej natarczywego spojrzenia. Dokonala sie miedzy nimi osobliwa zamiana rol. Teraz on odgrywal obojetnego, a ona dociekliwa. Z poczatku zalezalo mu tylko na tym, zeby jej nie denerwowac i nie zastanawial sie powaznie nad znaczeniem jej slow. Wysluchal ich dla swietego spokoju. Ale po chwili namyslu musial przyznac, ze brzmialy calkiem rozsadnie. -Dowod - powtorzyl patrzac na martwego mezczyzne. - Przedstawiasz mi dowod i chcesz wiedziec, czy pasuje, tak? -Uwazasz, ze nie? -Owszem - zgodzil sie. - Moze nawet bardzo. Sheila nie miala co do tego najmniejszych watpliwosci. -Dlaczego Hume chce cie zabic, Rick? Manley wolno podszedl do okna i spojrzal w dol. Na zimnej szybie osiadla para jego oddechu. Stal przez chwile w milczeniu, po czym odwrocil sie i wykonal reka nieokreslony gest Byl na siebie zly. -Prawdopodobnie uwaza mnie za zagrozenie. Pewnie za bardzo zblizylem sie do czegos, co za wszelka cene chce ukryc. Moze miec jakas tajemnice i boi sie, ze jej ujawnienie zaszkodzi mu albo go osmieszy. Cokolwiek to jest, stanowi wystarczajacy powod, zeby sie mnie pozbyc. -Zabawne, jak latwo zmienia sie w zupelnie inna postac. -Oto oblicze psychopaty. Zachowanie na pokaz rekompensuje mu jego obled - Rysy Manleya nagle stezaly; - Chryste, wole sobie nawet nie wyobrazac, co ten szaleniec robi teraz z Jack. Choc to stwierdzenie zawieralo calkiem oczywista tresc, w glowie Sheili nigdy nie powstalaby taka mysl. Jej logika podsuwala jej tylko jedno: ze to nie do uwierzenia. -Sadzisz, ze porwal Jacqueline? - zapytala sceptycznie. -Porwal? Wrecz odwrotnie. Skoro gora nie przyszla do Mahometa... To, co wydawal sie sugerowac, nie mialo dla niej sensu. -Czy nie mowiles, ze nie chcial jej u siebie widziec? -Zgadza sie, ale to proste rozumowanie nie uwzglednia jednego czynnika: samej Jackie. - Manley zacisnal piesci i postukal sie w czolo. - Gdzie ja mialem oczy?! - Z niedowierzaniem pokrecil glowa. - Widzisz, Jack byla przekonana, ze tylko Hume moze jej pomoc. Jego odmowa, kiedy prosila go, zeby pozwolil jej przyjechac, zmylila mnie, to prawda. Ale tez nie wzialem pod uwage czegos o wiele wazniejszego - jej determinacji. Znajac obsesje Jack, powinienem byl wiedziec, ze chwyci byka za rogi i sama skieruje swoje kroki prosto do Hume'a! -Watpie, zeby przyznal, ze jest u niego, gdybys chcial to sprawdzic telefonicznie. Manley potarl policzki. -Nie potrzebuje nigdzie dzwonic, Sheila. Jackie nie ma teraz na Karaibach. Jestem tego pewien. - Szybko podciagnal suwak kurtki. - A im szybciej dotre tam, gdzie naprawde jest, tym lepiej. - Zamilkl na moment i spojrzal Sheili prosto w oczy. - Zakladajac, ze jeszcze nie jest za pozno. Czula sie jak w stanie niewazkosci. Leniwie wykonywala figury akrobatyczne, unoszac sie w otchlani snu. Jacqueline, Jacqueline... Echo jej imienia rozbrzmiewalo wszedzie wokol, jakby powtarzaly je tysiace ust. Wzlatywala wolno ku widocznemu w gorze swiatlu, niesiona jakims tajemniczym pradem. Poczula klepanie w policzki. Byla taka senna... -Jacqueline... Jacqueline? Powieki miala ciezkie jak z olowiu. Nie mogla ich uniesc. Podbrodek opadl jej z powrotem na piers, ale wciaz czula to irytujace klepanie w policzki. Zmuszalo ja, by sie obudzila. Powoli podniosla glowe i z najwyzszym trudem otworzyla oczy. -Wszystko w porzadku, Jacqueline? Glos byl bezosobowy. W oddali majaczyl niewyraznie jakis ksztalt. Zamrugala powiekami. -Dzieki Bogu, ze sie ocknelas, Jacqueline. Nic ci nie jest? Patrzyla na twarz doktora Hume'a pochylajaca sie nad nia. -Co? - zapytala chrapliwym szeptem. -Krzyczalas. Przybieglem tu jak moglem najszybciej, ale upadlas. Mam nadzieje, ze sie nie zranilas, Jacqueline? Rozejrzala sie tepym wzrokiem. Siedziala na podlodze w lazience. W znajomej lazience, jej lazience, w lazience, gdzie... O moj Boze... Otrzasnela sie gwaltownie z resztek snu i przypomniala sobie wszystko. Straszne, zywe wspomnienie dusilo ja, zapieralo dech w piersi, odbieralo jej zdolnosc mowienia. Ale zdobyla sie na to, by wyciagnac przed siebie drzaca reke i wskazac palcem tamto miejsce. Pokazala mu umywalke. Siedziala sztywno, przerazona, gdy odwrocil sie, by tam spojrzec. Bala sie, ze peknie jej serce, jesli to zobaczy. Ale potem zamrugala oczami, najpierw wolno, potem coraz szybciej. Z niedowierzaniem wpatrywala sie w pusta umywalke. Nic w niej nie bylo. Bezwiednie pokrecila glowa. To po prostu niemozliwe... Wstrzasnieta Jacqueline, blada jak plotno, wciaz patrzyla na umywalke. Nie wierzyla wlasnym oczom. Chciala wstac i podejsc tam, ale nogi odmawialy jej posluszenstwa, jakby zamiast nich miala drewniane klody. Doktor Hume polozyl dlon na jej ramieniu. -Nie wstawaj jeszcze, Jacqueline - powiedzial uspokajajacym tonem. - Zaczekaj, az rozjasni ci sie w glowie. -Gdzie jest swinia? Co pan zrobil ze swinia? - zapytala slabym glosem. Zmarszczyl brwi, nic nie rozumiejac. Zerknal na umywalke, a potem znow na pacjentke. -Swinia? Alez tu nie ma zadnej swini, Jacqueline. -Ale byla! Widzialam ja! - krzyknela. Strzasnela jego dlon, podniosla sie niepewnie i pelna podejrzliwosci podeszla do umywalki. Zajrzala tam i szeroko wytrzeszczyla oczy. Pusto. Tylko nieskazitelnie czysta, biala, lsniaca powierzchnia. Drzacymi rekami dotknela rozdygotanych warg. Potem zobaczyla wlasne odbicie w lustrze i zaparlo jej dech. Na swojej twarzy i szlafroku nie dostrzegla nawet najmniejszego sladu brudu. Obrzydliwe, tluste plamy zniknely, a starannie uczesane, puszyste wlosy opadaly jej wdziecznie na ramiona. Powoli rozchylila usta i odwrocila sie do Hume'a. -Byla tu, przysiegam - szepnela. Hume usmiechnal sie cieplo i wyrozumiale, otaczajac ja ramieniem. -Moja najdrozsza Jacqueline. Ostatnio nie czujesz sie dobrze. Przez caly czas bylas tu sama. Bez watpienia krzyczalas przez sen, bo snilo ci sie cos zlego i to wszystko - powiedzial uspokajajaco. - Miewasz zapewne nocne koszmary, senne widziadla? Odwrocila glowe w druga strone. Chcialo jej sie plakac. Sny na jawie i koszmary, przywidzenia i zaniki pamieci... Dlaczego, och, dlaczego to ja spotyka? Nagle przypomniala sobie o dziwnej uczcie i na moment opuscil ja zalosny nastroj. Spojrzala na Hume'a plonacym wzrokiem. -Kolacja! - odezwala sie zupelnie przytomnie. Z jego oczu wyczytala, ze nie rozumie, o co jej chodzi. -Kolacja? Wybiegla z lazienki, pchnela gwaltownie drzwi sypialni i wypadla na korytarz. Hume podazyl za nia. -Jacqueline, co ty... Jacqueline! Zatrzymala sie przy wejsciu do jadalni. Gdy zobaczyla dlugi stol, ze zdumienia zakrecilo sie jej w glowie i poczula ze slabnie. Na bialym obrusie staly tylko dwa male talerze z resztkami skromnego posilku. Hume dogonil ja w chwili, gdy zaczela lkac. Trzymala twarz w drzacych dloniach, a po palcach splywaly jej lzy. Hume ujal ja delikatnie za lokiec i poprowadzil z powrotem do pokoju. -Prosilem cie wczesniej, zebys mi zaufala - przypomnial surowym tonem. - Teraz musze na to nalegac. Po chwili znalazla sie w lozku. Znow lezala w ciemnosci, w chlodnej, gladkiej poscieli. Doktor Hume zapewnil ja, ze koszmary wkrotce przestana ja nawiedzac i zaniki pamieci nie beda sie jej zdarzac, gdy tylko rozpocznie kuracje. Przekrecila sie na bok i przytulila policzek do mokrej od lez poduszki. Wpatrywala sie w przestrzen i modlila w duchu, by zasnac. Ale sen nie nadchodzil. Czekala w tej pozycji przez nastepna godzine, od czasu do czasu mrugajac powiekami lub na krotko zamykajac oczy. W powietrzu zaczal sie unosic ostry aromat i dotarl do jej nozdrzy. Poczula won przyrzadzanych potraw zapowiadajaca obfity, smakowity posilek. Zerwala sie i rozejrzala ze strachem. Zapach wypelnil jej gardlo, dusil ja, jakby chcial wyssac z niej zycie. ROZDZIAL 18 Sheila pospiesznie zbierala swoje rzeczy, a Manley wrocil na dwor. Zbiegl w dol brzegiem jeziora i podniosl karabin lezacy na lodzie. Wspial sie z powrotem po zasniezonym zboczu i przykleknal obok sztywniejacych, zimnych zwlok spoczywajacych w cieniu chaty. Szybko przeszukal kieszenie martwego mezczyzny i znalazl ciezki, automatyczny pistolet. Obejrzal go dokladnie w swietle ksiezyca. Potem nagle zamachnal sie, cisnal bron daleko w kierunku jeziora i znow zajal sie przetrzasaniem garderoby zabojcy.W plaszczu nie bylo nic wiecej - ani portfela, ani pieniedzy, ani dokumentow. W spodniach i w walizeczce znajdowaly sie tylko klucze na kolku, pudelko amunicji i zapasowe magazynki. Kiedy Manley znow pojawil sie w izbie, Sheila konczyla pakowanie. Polozyl karabin snajperski na podlodze obok broni Bena i zacisnal wargi, wpatrujac sie w stary winchester model 94. Swiadomosc bolesnej straty wywolala fale wspomnien. -Przyczyna - mruknal. Sheila spojrzala w jego kierunku. -Co? Odwrocil wzrok, zly na siebie, ze ma wilgotne oczy. -Ben zawsze mawial, ze wszystko dzieje sie z jakiejs przyczyny. Chyba wlasnie zaczynam rozumiec przyczyne tego, co sie stalo. Sheila zlozyla i zapakowala szlafrok. -Wiec moze mi ja wytlumaczysz. Przeszedl wolno przez izbe i zapatrzyl sie na gasnacy ogien. -Hume do czegos dazy, Sheila. Moze chciec roznych rzeczy od roznych osob, ale ma bardzo konkretny motyw dzialania. -To znaczy? Manley wzruszyl ramionami. -Nie jestem pewien. Ale moze gdybysmy ustalili, jak to robi, latwiej moglibysmy zrozumiec, dlaczego. Czujesz sie na silach, zeby o tym porozmawiac? -W tej chwili nie czuje sie na silach, zeby robic cokolwiek. Ale trudno, mow. -Daj mi to. - Wzial od niej neseser i postawil przy drzwiach. Sheila usiadla, zeby wciagnac buty. - Pozwol, ze nawiaze do tego, co mowilem w drodze tutaj, dodam tylko nieco wiecej szczegolow - zaczal Manley. - Zalozmy, ze Hume wszedl w posiadanie wynalazku Emmericha i zastosowal go w praktyce. Nawiasem mowiac, nie bylbym zaskoczony, gdyby sie okazalo, ze byli wspolnikami i razem dokonali tego odkrycia. To by tlumaczylo znikniecie Emmericha tuz przed pojawieniem sie na scenie Hume'a. Nadazasz za mna? Uporala sie z jednym butem i siegnela po drugi. -Jak na razie, tak. -O ile rozumiem, metoda Emmericha, ktora mozemy nazwac umownie "kuracja" Hume'a polega na okresowym wstrzykiwaniu pacjentowi jakiegos srodka i zabieg ten nalezy powtarzac co szesc miesiecy. -Po co? - zapytala, podciagajac skorzana cholewke jak najwyzej. -Bo lek sie zuzywa. Widzisz, chodzi o to, ze Emmerich znalazl sposob na chemiczne polaczenie bazy leku o przedluzonym dzialaniu z pewnymi neurotransmiterami, w tym przypadku zapewne z noradrenalina. Jesli wstrzyknie sie standardowa dawke tego specyfiku normalnemu czlowiekowi, uzyska sie krotkotrwaly wzrost metabolizmu brazowego tluszczu. Proces ten nie bedzie sie utrzymywal dlugo, najwyzej kilka godzin. Ale jesli ta sama porcja leku pozostanie w organizmie przez pol roku, gdyz odlozy sie w tkankach pacjenta, jego metabolizm brazowego tluszczu bedzie ciagle znacznie podwyzszony. W rezultacie, stworzy to mozliwosc stalego metabolizowania ogromnych ilosci kalorii i ta osoba zawsze zachowa cudownie szczupla sylwetke. Sheila poruszyla palcami w czubkach butow. Zadowolona z rezultatu, siegnela po plaszcz. -A dieta wysokoweglowodanowa... -Oczywiscie zwieksza skutecznosc tej metody - dokonczyl Manley. - Same wyroby maczne stymuluja metabolizm brazowego tluszczu. Kombinacja takiej diety i wczesniej uaktywnionego procesu tluszczowej przemiany materii to pewne lekarstwo na nadwage. Sheila skonczyla zapinac plaszcz. -Wlasnie to miales na mysli, gdy mowiles, ze wszystko potwierdzila biopsja? -Tak. Jedynym powodem tak nieprawdopodobnej aktywnosci metabolicznej brazowego tluszczu u Jack moglo byc tylko to, ze byla ona czyms nieustannie stymulowana. A to tajemnicze "cos" okazalo sie neurotransmiterem o przedluzonym dzialaniu. Skinela glowa, majac wrazenie, ze rozumie, o czym mowa. -A zatem, jesli nie dostala kolejnego zastrzyku... -Aktywnosc metaboliczna jej brazowego tluszczu oslabla. Przypuszczam, ze wykazalaby to nastepna biopsja, ale nie musialem jej robic. Dowod natury klinicznej uzyskalem, stwierdzajac, ze jej plecy sa zimne. A wiec jej brazowy tluszcz przestal dzialac. Szkoda tylko, ze nie bylem na tyle inteligentny, zeby wtedy zdac sobie z tego sprawe. Dala mu znak, ze jest gotowa. Manley otworzyl drzwi i natychmiast zaatakowal ich zimny wiatr. Byl srodek nocy. Mezczyzna zamknal chate, zmagajac sie z naporem wichury i szybko poprowadzil Sheile do samochodu. Brnela po jego sladach, gleboko zamyslona. -Wciaz nie jest dla mnie jasne, jaki zwiazek ma to, co mowiles z zachowaniem Jacqueline. Oblok pary z jego ust przemknal obok jej twarzy. -Najpierw ten neurotransmiter pobudzal obszar jej mozgu regulujacy uczucie glodu. Mowiac scislej, sytosci. Dopoki jego ilosc byla odpowiednia, czula sie stosunkowo syta. Wystarczalo jej skubanie jedzenia. Koncentrujac sie na ciaglym spozywaniu malych porcji weglowodanow, stymulowala swoj brazowy tluszcz i cykl po prostu trwal. Potem zaczela odczuwac skutki braku tego specyfiku w organizmie. Jej ustroj zdazyl sie juz przyzwyczaic do jego ciaglego dzialania. Jesli zapas leku wyczerpal sie i nie zostal uzupelniony nastepnym zastrzykiem, wystapily u niej typowe symptomy uzaleznienia, objawy nienasycenia i rozne dziwne zmiany w zachowaniu. -Wlacznie z przejadaniem sie? -Oczywiscie. Zeby to spowodowac, wystarczylyby te przyczyny, ktore wymienilem, ale bylo jeszcze cos. Oprocz osrodka regulujacego uczucie sytosci, w mozgu istnieje osrodek regulujacy apetyt czy tez uczucie glodu. Kiedy osrodek sytosci zostaje nagle wylaczony, wywoluje to tak gwaltowny oddzwiek w osrodku glodu, ze czlowiek je i je i nigdy nie ma dosyc. Wciaz jest nienasycony. - Manleyowi stanal przed oczami obraz ataku Jacqueline. - Jakby tego bylo malo, sam szal na punkcie jedzenia mogl zmienic jej zachowanie nawet bardziej. Otworzyl drzwi samochodu. Chociaz dzialali w pospiechu, zaskakujaca szybkosc, z jaka rozegraly sie ostatnie wydarzenia sprawila, iz wydawalo mu sie, ze poruszaja sie w zwolnionym tempie. Sheila sadowila sie na przednim siedzeniu, gdy Manley czyscil buty ze sniegu. Potem wdrapal sie za kierownice, uruchomil silnik i zaczal wolno cofac pojazd w dol drogi. Ani razu nie obejrzal sie na domek, gdzie spedzil najwspanialsze dni swojego zycia. Sheila opanowala zdumienie i wrocila do przerwanej rozmowy. -Sugerujesz, ze Jackie nie dostala zastrzyku, kiedy ostatni raz bylysmy w Spa? -Wlasnie. Z jakiegos powodu Hume go nie zrobil. Nie zdziwilbym sie, gdyby to mialo cos wspolnego z bezsennoscia, na ktora sie skarzyla. Widzisz, Jack nigdy nie potrafila sobie przypomniec, czy dostawala jakies zastrzyki, wiec domyslam sie, ze robiono je, gdy spala. Z kolei, tak gleboki sen musial powodowac narkotyk. Zaloze sie, ze szprycowano nim jej przekaske do poduszki. -Ale nie moja. -Wlasnie. I tu wracamy do tego, ze Hume dokonuje selekcji. Jesli moje podejrzenie jest sluszne, chodzi mu o aktorki. Ale dlaczego tylko o pewne aktorki, a nie o inne, jak na przyklad ty, nie mam pojecia. Moze laczy je podobienstwo budowy ciala czy osobowosci, Bog raczy wiedziec. W kazdym razie, kiedy juz wybierze odpowiednie kobiety, tylko im podaje narkotyki i tylko one przechodza kuracje. Przyjrzala sie jego skupionej twarzy odwroconej w strone tylnej szyby. -Czy to dotyczy rowniez twojej pani Dillon? -Tak sadze. Przynajmniej czas sie zgadza. Minelo mniej wiecej pol roku od jej pobytu w Spa. Jej brazowy tluszcz jest zapewne jeszcze calkiem aktywny, co tlumaczy duze ilosci spozywanych przez nia kalorii, ale juz zaczyna pracowac coraz slabiej. Jednak w jej wypadku roznica polega na tym, ze chroni ja wlasna psyche: jej katatonia jest silniejsza od glodu. Dawno umarlaby z przejedzenia, gdyby nie choroba umyslowa. Uratowala jej zycie. Manley zmruzyl oczy patrzac na droge. Zdjal noge z pedalu gazu. -Jakis samochod. -Czyj? -Nie wiem. Pokonali dopiero jedna osma mili. Pojazd zaparkowany na srodku traktu blokowal przejazd. Manley zatrzymal woz, ale nie wylaczyl silnika. W wirze przerazajacych zdarzen nie pomyslal o tym, ze obcy mezczyzna musial dysponowac jakims srodkiem transportu, by tu dotrzec. Dla niego, zabojca po prostu zjawil sie na jeziorze. Z niewiadomego powodu Manley nie zastanawial sie nad tym, jak snajper dostal sie tutaj. Wysiadl i wyciagnal z kieszeni klucze na kolku. Podbiegl do auta, otworzyl drzwi i obrzucil spojrzeniem wnetrze. Skorzana tapicerka pachniala jeszcze nowoscia. Usiadl na przednim siedzeniu i uchylil skrytke pod deska rozdzielcza. Byla oswietlona mala zarowka. W srodku lezaly papiery w plastikowej okladce. Manley pochylil sie i obejrzal je w slabym blasku lampki. Znalazl rachunki zaplacone karta kredytowa. Jeden pochodzil z wypozyczalni samochodow, inny z motelu na Manhattanie. Oba podpisal James Smith. Bez namyslu wsunal je do kieszeni. Widok nastepnych dokumentow sprawil, ze serce zabilo mu zywiej. Trzymal w dloni karte parkingowa, dowod rejestracyjny, prawo jazdy i bilet lotniczy. Wszystko wystawiono w Kalifornii. Rece zaczely mu drzec i poczul, ze jego zimne palce zwilgotnialy, gdy przeczytal nazwisko. W przeciwienstwie do rachunkow, w kalifornijskich papierach figurowal Vincent Triolo. Prawo jazdy bylo wazne, a karte parkingowa wydana na dlugoterminowym parkingu Miedzynarodowego Portu Lotniczego w Los Angeles ostemplowano kilka dni wczesniej. Bilet lotniczy zostal wykupiony na lot powrotny pojutrze. Manleyowi zaschlo w gardle. Z trudem przelknal sline i zapatrzyl sie w swiatlo malej lampki. Nie mogl w to uwierzyc. Wyprostowal sie, schowal dokumenty i klucze do kieszeni, i zamknal skrytke. Uruchomil silnik i wlaczyl swiatla. Ostroznie manewrujac samochodem w przod i w tyl, wydostal sie ze sliskich kolein i wjechal w zasniezone krzaki miedzy dwoma drzewami. Droga byla wolna. Zamknal auto i wrocil do swojego pojazdu. -Co ci zajelo tyle czasu? - zapytala Sheila. -Nie moglem zapalic tego cholernego grata. Wkrotce potem wyjechali na autostrade miedzystanowa. Manley mocno wciskal pedal gazu. Spieszylo mu sie; czul, ze jest coraz blizej Jacqueline. W samochodzie panowala napieta cisza. Sheila nie odzywala sie. Nie potrafila sie odprezyc. Probowala drzemac, ale gdy tylko zamykala oczy, natychmiast otwierala je z powrotem i wpatrywala sie jak zahipnotyzowana w umykajaca szybko szose. Strzalka szybkosciomierza zblizyla sie do stu piecdziesieciu, a Manley choc staral sie skoncentrowac tylko na prowadzeniu, bladzil myslami gdzie indziej. Dlaczego obcy mezczyzna usilowal go zabic? Osobnik znany mu jako Hume z pewnoscia chcial sie go pozbyc, ale z jakiego powodu? Nigdy sie nie spotkali. Owszem, dzwonil do Hume'a, ale odbyl z nim tylko jedna rozmowe. Co prawda rozpytywal o niego tu i tam, i widocznie to dotarlo do San Sebastian. Ale czy bylo przyczyna? Czy sam fakt, ze weszyl, okazal sie dla niego az tak grozny w skutkach? Jesli tak, to musialo chodzic o cos bardzo powaznego, o jakis straszliwy sekret, do ktorego przypadkowo sie zblizyl, a ktorego Hume za zadna cene nie chcial ujawnic. Mialo to cos wspolnego z Dillon, Fontaine, Jacqueline i Bog jeden wie, z iloma jeszcze. Ta tajemnica warta byla nawet popelnienia morderstwa. Sheila nagle przerwala milczenie. -Czym kieruje sie Hume dokonujac selekcji? Wzruszyl ramionami. -Nie wiem. To znow kwestia jego motywu dzialania. Moze ty moglabys mi pomoc w ustaleniu czegokolwiek? Zmarszczyla czolo. -Kiedy widzialam go po raz pierwszy, w pewnym momencie wspomnial o pewnych kryteriach... -Kryteriach? -Tak. Chyba zapytalam go, czy Spa jest dostepne dla wszystkich, ktorych stac na pobyt tam. Odpowiedzial mi wtedy zagadkowo i nigdy nie wyjasnil, jakie to kryteria. Manley w zamysleniu przyspieszyl i wyprzedzil ciezarowke. -Nie zdradzil ci, co decyduje o tym, kto moze byc gosciem Spa... albo inaczej - do kogo maja zastosowanie te kryteria? -Nie przypominam sobie nic takiego. Pewnie chodzilo mu o osoby polecone przez znajomych. Manley zjechal z powrotem na swoj pas ruchu. -Watpie. Prawdopodobnie na poczatek sam wybral okreslona grupe ludzi i wsrod nich dokonuje dalszej selekcji. Spojrzala na niego z zaciekawieniem. -Moglbys to rozwinac? -Zacznijmy od tego, ze telefon Spa jest zastrzezony, wiec poleganie tylko na kregu znajomych byloby raczej ryzykowne, jesli ma sie sprecyzowany cel. Oczywiscie, osoby polecone przez znajomych tez tam trafiaja, czego najlepszym przykladem jestes ty. Ale zaloze sie, ze Hume ma rowniez specjalnego posrednika podstawiajacego mu kobiety, ktore go interesuja. Ten ktos kieruje je do Spa, a Hume dokonuje ostatecznej selekcji. -Emmerich? -Mozliwe. Nie mam pojecia... - Manley westchnal. - W kazdym razie, nadal nie wiemy, po co potrzebna mu jest Jacqueline, dlaczego wybral wlasnie ja... Musisz mi pomoc, Sheila. Czy Jack nie wspominala ci ostatnio o czyms niezwyklym? -Nie, na pewno nie. Manley odetchnal ciezko, wpatrujac sie w noc przed samochodem pedzacym w kierunku Manhattanu. -Aktorki... - powiedzial ochryple. - Z jakiegos powodu interesuja go aktorki. Przynajmniej tak mi sie wydaje. Wyglada na to, ze zawod stanowi wspolny mianownik. Czy Hume kiedykolwiek wspominal o aktorstwie? Wyglaszal jakies komentarze na temat kina lub teatru? Sheila pokrecila glowa. -Bardzo ogolnikowe. Ale odnioslam niejasne wrazenie, ze lubi Broadway. Watpie jednak, by interesowalo go wspolczesne aktorstwo. -Dlaczego tak uwazasz? Zawahala sie. -Po namysle przypomnialam sobie, ze Jackie powiedziala cos dziwnego, kiedy razem cwiczylysmy w zeszlym tygodniu. Ale wtedy wzielam to za nerwowa uwage wygloszona bez zastanowienia. -Co to bylo? -Rozesmiala sie po tym zdaniu i szybko zmienila temat. Nie pamietam, od czego sie zaczelo, ale wspomniala, ze Hume z przyjemnoscia zobaczylby ja w Pigmalionie Shawa. Manley zaniemowil. Przeciez Rita Goldschmidt robila aluzje do Shawa i zony Emmericha! Motyw Hume'a stawal sie teraz wyrazniejszy. A implikacje tego byly oszalamiajace! Zacisnal dlonie na kierownicy. Juz wkrotce sie dowie! Kiedy zabojca nie wroci do Kalifornii, Hume szybko uswiadomi sobie, ze cos poszlo zle. I bez wzgledu na to, jakie plany ma wobec Jacqueline, bedzie musial przyspieszyc ich realizacje. Hume trzymal w garsci wszystkie atuty. Manley byl pewien, ze cokolwiek ma spotkac Jacqueline, jest nieuniknione. Jedyna nadzieje pokladal w tym, ze zdazy temu przeszkodzic. Wcisnal gaz do podlogi i utkwil zmruzone oczy w linii horyzontu. Myslal o karcie parkingowej i bilecie lotniczym w swojej kieszeni. W jego umysle rodzil sie plan, ktory pozornie nie mial zadnych szans powodzenia. Ale alternatywa nie istniala. Niebo na wschodzie zaczelo sie rozjasniac. Patrzyl na nie i modlil sie, zeby wystarczylo mu czasu. Przerazajaca won zniknela tak szybko, jak sie pojawila. Siedzac na lozku z walacym sercem, Jacqueline zaczela sie zastanawiac, czy jej sie nie przywidzialo. Moze wyobraznia znow splatala jej okrutnego figla? Opadla z powrotem na poduszke. Lezala bez ruchu, wpatrujac sie w ciemnosc. Nie mogla zasnac. Nerwy miala napiete do ostatecznosci. Nie bylo lekarstwa na jej cierpienie; jedynie nadejscie switu i rozpoczecie kuracji moglo jej pomoc. Gdy noc wolno ustepowala miejsca pierwszym oznakom wstajacego dnia, splynelo na nia senne ukojenie przynoszace ulge zmeczonemu umyslowi. Ale nadzieja na krotki odpoczynek od brutalnej rzeczywistosci prysla nagle w momencie, kiedy rozleglo sie glosne pukanie do drzwi. Doktor Hume wszedl do pokoju, nie czekajac na zaproszenie. Jacqueline odwrocila sie na bok. Byla slaba i wyczerpana, drzaly jej rece i nogi. Hume przyjrzal sie jej z troska. -Zle spalas, Jacqueline? -Wcale nie spalam. -To sie wkrotce zmieni. Chodz, zaczynamy kuracje. - Pomogl jej wstac z lozka, spojrzal prosto w oczy i zauwazyl z satysfakcja, ze ma szklisty, bledny wzrok. - Jutro o tej porze... - zaczal dziwnie chlodnym glosem - bedziesz pograzona w najglebszym snie, jaki tylko mozesz sobie wyobrazic. Wyprowadzil ja za prog. Zastanawiala sie, dlaczego mowi do niej takim cierpkim tonem. To do niego zupelnie niepodobne... Starala sie skupic, ale nie udalo sie jej, bo wtem chwycil ja tak straszny glod, ze bylaby gotowa pozrec wszystko, co tylko nadawaloby sie do jedzenia. Przypomniala sobie, ze jest pora sniadania i przerazila ja ta mysl. Zeby tylko nie wspomnial o posilku. Prosze, zacznijmy juz te kuracje, myslala. Poprowadzil ja korytarzem. -Na pewno chetnie zjadlabys sniadanie - powiedzial dobitnie. -Nie! - wrzasnela. Zatrzymala sie i zaslonila rekami uszy, a jej twarz wykrzywil grymas, jakby wokol niej nagle zaczal rozbrzmiewac nieznosny halas. Hume uniosl brwi. -Jacqueline. Co ty wyrabiasz? Oderwal jej dlonie od uszu i zmusil, zeby na niego spojrzala. Mina kobiety wyrazala udreke. Ale dostrzegl w niej rowniez nienasycone pragnienie jedzenia. -Masz mnie wysluchac - warknal. Chwycil ja za policzki i przytrzymal jej glowe. - Dobrze wiesz, ze normalnie kazdy dzien tutaj rozpoczyna sie wlasciwym posilkiem. Biorac jednak pod uwage twoj niepokojacy stan zdrowia, postanowilem zwolnic cie z tego obowiazku i od razu zaczac kuracje. Zamknela oczy. Poczula tak wielka ulge, ze ugiely sie pod nia kolana. -Chodz - Hume pociagnal ja brutalnie za ramie. - Rozpoczniemy od cwiczen. Podczas poprzednich wizyt, kazdego ranka najpierw miala masaz. Ale widocznie Hume uznal, ze i to mozna sobie darowac; wprowadzil ja prosto do malej, lecz dobrze wyposazonej sali gimnastycznej. Jak zwykle, nie bylo tu nikogo, gdyz zawsze cwiczyla sama. Jednak nie zauwazyla swojego osobistego instruktora. Hume podszedl do szafki i wyciagnal stroj gimnastyczny. Kazal jej przebrac sie w lazience i szybko wracac. Wykonala polecenie. Gdy pojawila sie z powrotem, skierowal ja do przyrzadu sluzacego do wioslowania. Usadowila sie na ruchomym siedzeniu i wtedy mocno zacisnal opaski na jej nadgarstkach i kostkach. Zignorowala to, ze ocieraja jej skore. -Nie ma dzis instruktora? - zapytala. -Ja jestem twoim instruktorem - odparl szorstko. - Zacznij wioslowac. Spojrzala na niego zdziwiona i zobaczyla, ze patrzy na nia chlodnym wzrokiem. Zawahala sie na moment. To bylo takie niezwykle, ze powinna chyba... -Wiosluj! - padla ostra komenda. Zupelnie ja zaskoczyl. Ale otrzasnela sie i poslusznie chwycila wiosla. Wbila stopy w pedaly i przyciagnela drazki do siebie. Miala zalosnie slabe miesnie. Naprezyla je z trudem, zdolala jednak odepchnac od siebie drewniane trzonki. Po chwili szlo jej nieco latwiej. Hume wolno krazyl wokol niej. -Przedtem twoim problemem bylo jedzenie... - odezwal sie lodowato - i teraz twoim problemem moze byc jedzenie. W jej oczach blysnelo przerazenie. Zaczela wioslowac z wiekszym zapalem. -Bedziemy musieli uwolnic cie od jedzenia, dopoki twoj problem nie zniknie - ciagnal. - Bedziesz musiala obejsc sie bez tego, do czego jestes przyzwyczajona, Jacqueline. A wiec bez ciastek, slodyczy, pieczonych potraw i tak dalej. Wioslowala jeszcze szybciej, starajac sie powstrzymac lzy i niekontrolowane skurcze twarzy. Jego slowa sprawialy jej bol. Probowala go nie sluchac. Miala nadzieje, ze mechaniczne dzwieki wydawane przez przyrzad do cwiczen zaglusza to, co mowi Hume. Ale im zacieklej wioslowala, tym bardziej podnosil glos. -Pomysl o tym - powiedzial. - Wszystko, czego pragniesz, zostanie ci odebrane. Zadnych goracych parowek, pasztetow, na widok ktorych leci slinka, soczystych owocow i innych przysmakow, do ktorych rwie sie twoje serce... Jacqueline pocila sie obficie. Rzucala glowa z boku na bok, a serce walilo jej jak oszalale. -...nie dostaniesz, moja droga Jacqueline, dopoki nie dojdziesz do okreslonego punktu. To jest czesc twojej ostatniej kuracji i to bedzie ostateczna nagroda. - Zatrzymal sie za nia, oparl rece na biodrach i pochylil sie nad jej glowa. - A wiesz, co to za punkt? - podniosl glos jeszcze bardziej. - Wiesz, czy nie?! -To moment, kiedy zaczniesz mnie blagac! - wrzasnal. - Wtedy i tylko wtedy to dostaniesz! Wszystko bedzie na wyciagniecie reki, ale najpierw bedziesz musiala blagac! Odwrocil sie gwaltownie i szybko wyszedl z sali. Jacqueline nie slyszala jego krokow. Wioslowala zapamietale coraz szybciej i szybciej. ROZDZIAL 19 Lot na zachod przebiegal w rownie nerwowej atmosferze, jak jazda do Nowego Jorku. Kilka godzin wczesniej, w pierwszym brzasku dnia, Manley przedzieral sie szalenczo przez ruch panujacy na Moscie Whitestone, kierujac sie prosto na lotnisko.Podjal wlasciwa decyzje. Od chwili, gdy w kieszeni nieznajomego znalazl bilet lotniczy, nie mial watpliwosci, co powinien zrobic. Kiedy jego samochod terenowy pedzil przez noc na poludnie, pospiesznie przedstawil Sheili swoj plan. Zamierzal stanac oko w oko z Humem i wyjawic mu wszystko, co wie - powiedziec mu o potajemnych odkryciach medycznych, zamachu na jego zycie i roli, jaka w tym odegral Hume. Liczyl na to, ze dzialajac przez zaskoczenie i ujawniajac wszystkie fakty skloni go do wypuszczenia Jacqueline. Mial nadzieje, ze wystarczy sam ciezar tych zarzutow, by przemowic Hume'owi do rozsadku. Gdyby okazalo sie, ze to za malo, chcial zagrozic mu zlozeniem doniesienia do wladz. Jednak najwiekszy wplyw na powodzenie tego planu mogl miec sposob myslenia Hume'a - stopien jego szalenstwa i logika, ktora sie kieruje. Trudno bylo przewidziec, jak zareaguje. Ale Manley musial zaryzykowac. Poczatkowo nie zamierzal zabierac ze soba Sheili. Liczyl sie czas i wiedzial, ze bez niej bedzie sie poruszal szybciej. Z drugiej strony, gdyby chcial wysadzic ja gdzies w miescie, stracilby co najmniej godzine. Nie mogl sobie na to pozwolic - ta godzina byla zbyt cenna. Poza tym, Sheila nalegala, by pozwolil jej poleciec. Twierdzila, ze jej znajomosc Hume'a na pewno sie przyda. W koncu, jest przeciez spakowana, przekonywala. Manley niechetnie ustapil. Po przybyciu na lotnisko kazal jej zaparkowac samochod, a sam pobiegl do terminalu. Niecierpliwie przestepowal z nogi na noge, gdy stojac przy ladzie biletowej wysluchiwal wywodow kasjera na temat tego, jakie ma szczescie, ze udalo mu sie dostac dwa miejsca w pelnym samolocie, bo gdyby nie to, ze ktos w ostatniej chwili odwolal rezerwacje... Do Manleya to nie docieralo, byl zaabsorbowany wlasnymi niespokojnymi myslami. Po oczekiwaniu, wydajacym sie ciagnac w nieskonczonosc, znalezli sie wreszcie w samolocie. Manley podziwial spokoj Sheili. Duzo wczesniej, podczas nocnej jazdy, w okolicach Albany zapadla w drzemke. Nie mogl sie nadziwic, ze potrafi spac w takich okolicznosciach. Dla niego obecny stres byl nie do wytrzymania. Ale mimo niewygod szalenczej podrozy Sheila nie obudzila sie przez cala dalsza droge. Ocknela sie dopiero na lotnisku. Teraz, ledwo samolot oderwal sie od ziemi, znow zapadla w drzemke. Odeslal gestem stewardese, ktora przyniosla im posilek. Byl zbyt podekscytowany, zeby jesc, nie chcial tez budzic Sheili. Wiercil sie niespokojnie na siedzeniu, nie mogac sie doczekac, kiedy wreszcie lot dobiegnie konca. W myslach powtarzal sobie to, co zamierzal powiedziec Hume'owi. Gdzies nad Utah odrzutowiec rozpoczal powolne schodzenie w dol. Pozostala im jeszcze godzina lotu. Sheila otworzyla oczy, gdy maszyna dotknela ziemi. Manley juz nie pamietal, kiedy ostatni raz spal. Ale to nie mialo znaczenia; napiecie nie pozwalalo, by ogarnelo go zmeczenie. Samolot jeszcze kolowal, gdy mezczyzna zerwal sie z miejsca. Zaczal sie przepychac do wyjscia, przepraszajac pod nosem stojacych blizej pasazerow i ciagnac za soba Sheile. Po opuszczeniu wnetrza odrzutowca kazal jej czekac przed drzwiami terminalu, a sam popedzil przez hale i wybiegl z budynku. Bylo wczesne popoludnie. Na zewnatrz poczul pod stopami cieplo rozgrzanego sloncem betonu. Zblizajac sie do umundurowanego straznika, w biegu wyciagnal z kieszeni karte parkingowa. Zobaczyl strzalke wskazujaca droge do sektora C, skrecil i lawirujac miedzy ciezarowkami i taksowkami, pognal w tamtym kierunku. Mial do pokonania spora odleglosc. Dotarl na miejsce, nie mogac zlapac tchu. Zwolnil, siegnal do portfela i sprawdzil numery samochodu w dowodzie rejestracyjnym. Przebiegal wzdluz rzedow pojazdow, przygladajac sie tablicom rejestracyjnym i od czasu do czasu zerkal do dokumentu. Parking zajmowal ogromna przestrzen. Mijaly minuty, a on wciaz nie mogl dostrzec auta, ktorego szukal. Klal pod nosem, ze traci cenny czas. W koncu znalazl sie w srodkowym rzedzie i stanal jak wryty. Wolno przesunal wzrokiem po lsniacej karoserii dlugiej, czarnej limuzyny. Pogrzebal w kieszeni, wyciagnal klucze zabrane sanitariuszowi i szybko otworzyl samochod. Szyby z ciemnego szkla uniemozliwialy zagladanie do wnetrza pojazdu, ale nie ograniczaly widocznosci jego pasazerom. Wskoczyl za kierownice i zauwazyl za plecami przezroczysta przegrode oddzielajaca kierowce od osob siedzacych z tylu. Na desce rozdzielczej spostrzegl kilka dziwnych urzadzen w plastikowych obudowach, ale nie mial czasu na zastanawianie sie, do czego sluza. Przekrecil kluczyk w stacyjce. Silnik ozyl na moment, zakrztusil sie i zgasl. Manley zaklal, wcisnal gaz do oporu i ponowil probe. Tym razem udalo sie; spod maski doszedl glosny ryk. Zmniejszyl obroty, przesunal dzwignie automatycznej skrzyni biegow i wystartowal ostro w kierunku wyjazdu. Spod kol samochodu wzbil sie tuman kurzu. Zahamowal z piskiem przy budce parkingowego i podal mu karte. Mezczyzna ziewnal i leniwym ruchem wyciagnal reke. -Uwazaj, amigo. Na dojazdach do autostrady stoja radary - uprzedzil, przyjmujac bilet i banknot dwudziestodolarowy. Manley zignorowal to ostrzezenie. Kiedy kasjer odliczal reszte, przyjrzal sie dokladnie adresowi w dowodzie rejestracyjnym. Nazwa miejsca przy wiejskiej drodze nic mu nie mowila. -Ktoredy najszybciej dojade do Villa Park? -Za Anaheim, niedaleko El Modena? -Nie wiem. -Nie znam szybkiej drogi w tamtym kierunku. - Mezczyzna wzruszyl ramionami. Gleboko zaciagnal sie skretem i wypuscil nosem slodkawy dym. - Ale mozesz sprobowac pojechac Autostrada San Diego. Manley wyjechal z parkingu i poprowadzil samochod wedlug strzalek wskazujacych droge do budynku terminalu. W chwile pozniej zatrzymal sie przed wejsciem i niecierpliwym gestem przywolal Sheile. Nie zdazyla nawet zatrzasnac drzwi, gdy limuzyna skoczyla do przodu. -San Sebastian musi byc gdzies blisko miejsca o nazwie Villa Park - powiedzial Manley. - Za Anaheim. -Z czyms mi sie to kojarzy... - Sheila zmarszczyla brwi. - Tylko nie wiem, czy z Disneylandem, czy z baseballem. Rzucil jej poirytowane spojrzenie. -Daj mi po prostu znac, jak zobaczysz cos znajomego. Przygladala sie innym samochodom, gdy opuszczali rejon lotniska. -Kazdy wyglada tutaj na obrzydliwie zadowolonego z zycia. -Miej oczy szeroko otwarte - przypomnial. Zamrugala powiekami. -Mialabym, gdyby nie ten cholerny smog. Co za obrzydliwe miasto. -Aktorki podobno je uwielbiaja. -Tez cos! Mnie nie przyszloby to do glowy. Manley pedzil szeroka arteria, spogladal na tuziny drogowskazow nad glowa i nic z nich nie rozumial. Ogarnialo go coraz wieksze przygnebienie. Czul sie bezradny. Wiedzial, ze bez mapy nigdy nie dotrze do celu. Dostrzegl stacje benzynowa i z piskiem opon przecial dwa pasy ruchu skrecajac w tamtym kierunku. Zahamowal z poslizgiem, wyskoczyl z limuzyny i wbiegl do biura. Po chwili wypadl stamtad i odjechal, zanim zdumiony pracownik stacji zdazyl zapytac, czy ma napelnic zbiornik paliwa. Po chwili znow byli na autostradzie. Wreczyl Sheili mape metropolii Los Angeles. Rozpostarla ja szybko i ulozyla na siedzeniu miedzy nimi, szukajac najlepszej drogi. Wodzila palcem po spisie ulic, co chwila opadajac plecami na oparcie, gdy samochod gwaltownie przyspieszal. W koncu znalazla wlasciwa trase i zaznaczyla ja, rysujac paznokciem gleboka kreske. Wyjasnila Manleyowi, ze miejsce, ktorego szukaja, nie lezy w rejonie Villa Park, lecz w odludnej okolicy graniczacej z odleglymi gorami Santa Ana. Wyliczyla, ze maja do przejechania okolo trzydziestu mil, ale droga jest raczej prosta. Manley rzucil okiem na mape i wcisnal gaz do podlogi. Zgodnie ze wskazowkami jechal na poludniowy wschod. Nerwowo zerkal na pobocza autostrady, wokol ktorej rozciagal sie koszmarny, spowity smogiem moloch, zwany Los Angeles. Przeklinal ogrom miasta wydajacego sie nie miec konca. Wreszcie skrecil na polnoc i pomknal autostrada Newport. -Tam - odezwala sie Sheila. - To ten zjazd. Opuscil autostrade i zapuszczal sie w coraz mniej ruchliwe ulice, by w koncu dotrzec do Santiago Canyon Road. Ta wezsza szosa wyprowadzila go na rozlegly, niezaludniony obszar. Nagle Sheila pochylila sie do przodu. -To ta droga! - wykrzyknela z podnieceniem. - Pamietam ja! Manley powiodl wzrokiem po siegajacym az po horyzont pustkowiu, z rzadka porosnietym jukka, chaparralem i bylica. -Widzisz cos? -To chyba jeszcze kilka mil, a potem w lewo. Zaschlo mu w gardle. Mocno scisnal kierownice i przyspieszyl. Po kilku sekundach zaczela blyskac mala, czerwona lampka umieszczona pod deska rozdzielcza obok popielniczki. Sheila przyjrzala sie jej ze zdumieniem. -Moj Boze, a to co? Ktos nas wywoluje? Manley zerknal katem oka na plastikowe pudeleczko. W slabym blasku pulsujacej zarowki widoczne byly jakies litery. -Co jest napisane pod ta lampka? Sheila przysunela sie blizej. -Cos jakby "Brama Glowna". -O co tu moze chodzic? Zastanowila sie. -Tam jest jakas zelazna brama, o ile dobrze pamietam. Szybko opisala, jak wyglada Spa. Ledwo skonczyla, kiedy w oddali pojawila sie plama zieleni, ostro kontrastujaca z barwa pustyni. Coraz wyrazniej rysowaly sie zywoploty, a potem ukazal sie stojacy za nimi bialy budynek. Manley na moment zwolnil, gdy dojechal do skretu w dluga droge prowadzaca wprost do posiadlosci. Minal zakret i znow nabral szybkosci, caly czas obserwujac czerwona lampke. Sheila byla zaskoczona. -Dokad jedziesz?! -Pamietaj, ze to ma byc niespodzianka. Nie zamierzam anonsowac naszego przybycia, zwlaszcza ta limuzyna. Rozgladaj sie. -Za czym? -Za tablica reklamowa, wrakiem samochodu, za czymkolwiek. Musimy ukryc nasz srodek transportu. Pol kilometra dalej wcisnal gwaltownie pedal hamulca. Auto zatrzymalo sie w tumanach zoltego pylu. Przy drodze rosla gesta kepa wysokich kaktusow. Niezupelnie o to mu chodzilo, ale ostatecznie mogl wykorzystac te kryjowke. Bez wahania zjechal ze szlaku, przecial pobocze i ostroznie poprowadzil samochod przez kamieniste, wyboiste podloze. Ustawil go w cieniu kolczastych roslin, odetchnal gleboko i spojrzal na Sheile. -Gotowa? Skinela glowa. -Tak. Niepewnie dotknal jej ramienia. -Sheila, jesli mialoby ci sie cokolwiek stac, to... -Nie chce o tym dyskutowac - przerwala. - Wszystko bedzie dobrze. Niedlugo wrocimy tu razem z Jackie. -Wyglada na to, ze jestes o tym przekonana. Czy w szkole aktorskiej ucza optymizmu? -Naturalnie. Ucza rowniez wiary w siebie - odparla odwaznie. -W porzadku. Chodzmy. Pod czerwona lampka umieszczony byl czarny, plastikowy przycisk. Manley wcisnal go i swiatelko zgaslo. Wysiadl z samochodu, zamknal drzwi na kluczyk i wzial Sheile za reke. Wyszli na droge i ruszyli ramie w ramie z powrotem w kierunku San Sebastian i tego, co ich tam czekalo. Hume wrocil po kilku minutach. Jacqueline wciaz wioslowala w tym samym, szalenczym tempie. Straciwszy jasnosc myslenia, swiecie wierzyla, ze jej jedynym ratunkiem sa intensywne cwiczenia. Nie potrafilaby jednak powiedziec, czy wigor i furia, z jaka macha wioslami, maja ja uwolnic od atakow glodu, czy tez od dziwacznych zadan Hume'a. Tymczasem lekarz podszedl do niej i zachowal sie tak, jakby jego niedawny wybuch gniewu wcale nie mial miejsca. -Wspaniale, Jacqueline! - pochwalil ja z usmiechem i zaklaskal w dlonie. - Stopniowo zwalniaj, a potem przejdziemy do nastepnego stanowiska. Zastosowala sie do polecenia nie tylko dlatego, ze tak kazal, ale rowniez z powodu wyczerpania. Jego glos znow mial cudownie kojaca moc, gdyz teraz mowil do niej swym zwyklym, przyjaznym tonem, do ktorego byla przyzwyczajona. Przestala cwiczyc i ciezko dyszac pochylila sie do przodu. Pomogl jej wstac i zaprowadzil do innego przyrzadu. Musial ja podtrzymywac, bo slaniala sie na nogach. Osunela sie ciezko na siedzenie. Sala gimnastyczna wyposazona byla w zestaw skomplikowanych urzadzen do cwiczen, wykonanych na zamowienie i umozliwiajacych stopniowe zwiekszanie wysilku. Wraz z uplywem czasu Hume kierowal Jacqueline do kolejnych przyrzadow, by przeszla caly cykl. Nie zwracal uwagi na to, ze brakuje jej sil. A im bardziej chwalil jej pracowitosc, tym mocniej utwierdzal ja w przekonaniu, ze musi dac z siebie wszystko. Do wczesnego popoludnia miala za soba tysiace ruchow powtarzanych bez odpoczynku. Hume obserwowal ja z satysfakcja z malego pokoiku przylegajacego do sali. Od czasu do czasu wracal do Jacqueline, by dodac jej otuchy. Rozlegl sie brzeczyk. Hume nie spodziewal sie gosci. Spojrzal na ekrany otaczajacych go monitorow i upewnil sie, czy w innych czesciach budynku panuje spokoj. Ruszyl korytarzem specjalnego skrzydla, pokonujac po drodze niezliczone zakrety, i dotarl do rozwidlenia prowadzacego miedzy innymi do jasno oswietlonego glownego hallu. Wyszedl na ganek i stanal w cieniu filarow, wpatrujac sie w droge wiodaca do Spa. Szeroka brama otworzyla sie samoczynnie, ale w polu widzenia nie pojawil sie zaden samochod. Czyzby usterka techniczna? Przez kilka minut patrzyl podejrzliwie w dal. Juz mial zamknac brame jednym z przyciskow umieszczonych na scianie w zasiegu reki, gdy na podjezdzie ukazala sie dwojka intruzow. Hume przygladal sie im z uwaga. Z tej odleglosci mogl tylko rozpoznac, ze to mezczyzna i kobieta. Wyglad mezczyzny nic mu nie mowil, ale gdy para podeszla blizej z zaskoczeniem stwierdzil, ze kobieta to panna Hastings. Szybko spojrzal w strone sali gimnastycznej, skad dochodzil jednostajny odglos pracy przyrzadu do cwiczen. Uspokojony, z powrotem odwrocil glowe ku nadchodzacemu mezczyznie, jednak po kilku dalszych sekundach wnikliwej obserwacji, przybysz nadal wydawal mu sie nieznajomy. Wciaz kryjac sie w cieniu filarow, Hume wycofal sie pospiesznie do specjalnego skrzydla i wszedl do sali, gdzie cwiczyla Jacqueline. Dotknal lekko jej ramienia i usmiechnal sie szeroko. Podniosla na niego nieprzytomny wzrok. Obiema dlonmi ujal ja za reke. -Spisujesz sie doskonale, Jacqueline - pochwalil. - Robisz znaczne postepy. Moze sama tego nie czujesz, ale moje wieloletnie doswiadczenie mowi mi, ze kuracja przyniesie pozadany skutek szybciej, niz sie spodziewalem. Patrzyla na niego zapadlymi, podkrazonymi oczami. Gdy uslyszala pochwale w jej zmeczonym spojrzeniu pojawil sie natychmiast blysk nadziei. Hume dostrzegl go i postanowil wykorzystac okazje. Mocniej scisnal jej dlon. -Nie wolno ci przerywac leczenia pod zadnym pozorem - powiedzial z naciskiem. - Jesli to zrobisz, caly twoj trud pojdzie na marne. Kontynuuj cwiczenia i nie przestawaj bez wzgledu na okolicznosci. Obiecuje, ze niedlugo bedziesz w tak wspanialej formie jak nigdy - zakonczyl lagodnym tonem. Usmiechajac sie do niej, wyszedl z sali. Byli kilka metrow od schodow, gdy sie pojawil. Mial na sobie elegancki garnitur z nieskazitelnie bialego lnu. Wyszedl wolno zza marmurowych kolumn, usmiechajac sie pogodnie i wyciagnal ramiona w powitalnym, serdecznym gescie. Manley przystanal, czujac rosnacy niepokoj. -Panna Hastings! - ucieszyl sie Hume. - Pani wizyta jest nieoczekiwana, ale jak zwykle, wiecej niz mile widziana. Zapominajac o czujnosci, Manley odwrocil sie do Sheili. Otworzyla usta, jakby chciala cos powiedziec, ale byla tak zaskoczona, ze nie mogla wymowic slowa. Wargi zaczely jej drzec. -A kimze jest ten dzentelmen? - ciagnal Hume, zwracajac usmiechnieta twarz ku Manleyowi. Kiedy ich spojrzenia spotkaly sie, w pierwszej chwili Manleya opanowal lek. Niebieskie oczy Hume'a zahipnotyzowaly go na moment jak jelenia, ktory natknie sie na mysliwego i znieruchomieje, by w sekunde pozniej rzucic sie do ucieczki i skryc w gestwinie lasu. Ale jego instynktowna obawa szybko ustapila miejsca trzezwemu mysleniu. Rozpoznal, z kim ma do czynienia, bo nagle uswiadomil sobie, ze zna to spojrzenie. Widywal takie usmiechy niezliczona ilosc razy i w roznych odmianach, juz od pierwszych dni stazu na oddziale psychiatrycznym. Widzial taki wyraz w oczach maniaka, zanim do jego krwiobiegu dotarl lit i w oczach pacjenta z depresja psychotyczna, zanim jego mozg porazily elektrowstrzasy. A takze w oczach wrzeszczacego mordercy, zanim spetal go kaftan bezpieczenstwa. I juz wiedzial. Ten czlowiek byl jednym z nich. Kiedy to zrozumial, caly jego plan wzial w leb. Nadzieja na to, ze przemowi temu mezczyznie do rozsadku lub nastraszy go, rozwiala sie. Nie bylo sposobu, by porozumiec sie z szalencem. Powoli - upomnial sie. - Dzialaj rozwaznie. -Doktorze Hume, jestem doktor Manley. Oznajmil to spokojnym, pewnym glosem. Nie spuszczal Hume'a z oka, ale tez staral sie nie przygladac mu zbyt natarczywie i zachowac obojetny wyraz twarzy. Stal w swobodnej pozie, z rekami luzno opuszczonymi wzdluz tulowia. Chcial zademonstrowac swa calkowita neutralnosc i liczyl na to, ze takie zachowanie upewni Hume'a, iz nie ma zlych zamiarow oraz ze zapewni mu wygrana. O ile wykorzysta swe umiejetnosci i dopisze mu szczescie. Zastanawial sie, czy Sheila to zauwazyla. Nie wiedzial, czy obserwuje Hume'a, bo nie mogl sobie pozwolic na luksus odwrocenia wzroku w jej strone. Ale Manley zauwazyl - gdy tylko wypowiedzial swoje nazwisko, miesnie wokol usmiechnietych ust Hume'a lekko stezaly, a w kacikach jego oczu zarysowaly sie drobniutkie zmarszczki. Jego nozdrza wydely sie ostrzegawczo, choc niemal niedostrzegalnie. Lecz te subtelne zmiany zniknely tak szybko, jak sie pojawily. Usmiechajac sie przyjaznie, Hume wolno opuscil lewe ramie i wyprostowal prawa reke do uscisku dloni. Facet jest dobry - pomyslal Manley. - Spryciarz z tego pieprzonego wariata. -To dla mnie prawdziwa przyjemnosc - ciagnal Hume. - Spodziewalem sie, ze sie spotkamy, doktorze Manley. Nie odrywajac wzroku od oczu Hume'a, Manley postapil krok naprzod i wyciagnal reke. Wiedzial, jaki uscisk dloni poczuje: tacy ludzie mieli zazwyczaj przesadnie mocny chwyt, bedacy w ich mniemaniu oznaka sily, ktorej w rzeczywistosci nie posiadali. Jednak ku jego zdumieniu dlon Hume'a byla wiotka, a chlodne palce ledwo otoczyly reke Manleya. Poczekal, az Hume pierwszy rozluzni slaby uscisk i cofnie dlon. -Chcielibysmy porozmawiac z panna Ramsey, jesli nie ma pan nic przeciwko temu. Na twarzy Hume'a pozostal niezmacony usmiech. -To dosc ciekawe... - powiedzial wolno. - Panna Ramsey dala mi do zrozumienia, ze jej wizyta tutaj pozostaje tajemnica. Nie mialem pojecia, ze wiedza panstwo, iz tu przebywa. Uprzedzala was, ze wybiera sie do mnie? -Niezupelnie. Ale bardzo czesto wspominala o panskich znaczacych osiagnieciach i wiem, jak pana ceni. Wiec nietrudno bylo sie domyslec, dokad pojechala. -W istocie... Niestety, panna Ramsey przechodzi obecnie kuracje. Jak panna Hastings doskonale wie... - poslal Sheili lodowate spojrzenie -...w San Sebastian obowiazuje zakaz przyjmowania gosci. Taka mamy zasade. Stwierdzilem bowiem, iz odwiedziny zaklocaja przebieg leczenia i opozniaja postepy czynione przez pacjentki. Moze moglbym przekazac jej wiadomosc? Manley nie potrzebowal zerkac na Sheile, zeby wiedziec, ze wpatruje sie w niego z niedowierzaniem. Wyczuwal, ze nic nie rozumie, bo spodziewala sie uslyszec cos zupelnie innego. -A czy nie moglby pan zrobic tym razem wyjatku? - zapytal Manley. - Przeciez obaj jestesmy przedstawicielami tego samego zawodu. Jesli poszedlby mi pan na reke, jak kolega koledze, to obiecuje, ze nie zabawilibysmy tu dlugo. Hume uniosl dlonie w przepraszajacym gescie, a na jego twarzy odmalowal sie wyraz zalu. -Z przyjemnoscia spelnilbym panska prosbe, ale... Czy wolno spytac, dlaczego to takie pilne? Manley pozwolil sobie na unizony usmiech. -Po prostu Jacqueline ostatnio nie czula sie zbyt dobrze. Obawiamy sie o nia. Jestem pewien, ze znajduje sie w doskonalych rekach, ale odetchnelibysmy, mogac ja zobaczyc i chociaz przywitac sie z nia. Na pewno docenia pan nasza troske. -Tak, oczywiscie. Calkowicie pana rozumiem. Jednak w takich przypadkach jak ten nalezy rozwazyc, czy wizyta nie przyniesie pacjentce wiecej szkody niz pozytku, skoro zakloci przebieg kuracji. To tak, jakby przerwac podawanie choremu lekarstwa. - Hume urwal, zamyslil sie na moment, po czym podjal decyzje. - Niestety, nie moge sie na to zgodzic - oswiadczyl uprzejmie, krecac glowa. - Moze zechcieliby panstwo zajrzec tu, gdy leczenie dobiegnie konca? Milczaca dotychczas Sheila odezwala sie nagle. -Za dwa tygodnie? Chyba jest pan niespelna... -On ma racje - przerwal jej Manley, sciskajac ja za nadgarstek, zeby sie uciszyla. - Moze tak bedzie lepiej. - Spojrzal na Hume'a z szacunkiem. - Przepraszamy, ze zabieralismy panu cenny czas i dziekujemy, ze zechcial pan z nami porozmawiac. Pociagnal Sheile za soba, ale nie miala zamiaru ruszyc sie z miejsca. -Postradales rozum? - warknela. - Zapomniales o sanitariuszu? A co z zastrzykami i z... -Sheila! - wycedzil przez zeby, udajac, ze usmiecha sie szeroko. Ale bylo juz za pozno. Katem oka dostrzegl, ze Hume drgnal i z jego twarzy zniknal usmiech. Najwyrazniej uslyszal jej slowa. Zjezyl sie. -O sanitariuszu? - zapytal z osobliwa mieszanina oburzenia i niepokoju w glosie. W jego oczach pojawil sie zly blysk. - O jakim sanitariuszu? Manley rozesmial sie wymuszenie, probujac obrocic to w zart. -Ktoregos dnia spotkalismy mezczyzne, ktorego Sheila wziela za panskiego glownego sanitariusza. - Goraczkowo usilowal znalezc jakies sensowne wyjasnienie, a jednoczesnie pospiesznie ulozyc jakis plan dzialania. - Naturalnie przekonywalem ja, ze musi sie mylic. Czlowiek z panska pozycja nie uciekalby sie przeciez do takich... grozb. -Jakich grozb? Manley staral sie uspokoic go, jak tylko potrafil. Zrobil przepraszajaca mine i chcial to zbagatelizowac. -Nie ma o czym mowic, prosze mi wierzyc - zapewnil, wzruszajac ramionami. - Nie wiem dlaczego, ale ona twierdzila, ze pan cos ukrywa... - ciagnal, obserwujac uwaznie Hume'a -... i ze nie pozwoli nam pan zobaczyc Jacqueline. Oczywiscie bylem innego zdania. Uwazalem, ze nie ma pan nic do ukrycia. A teraz, po uslyszeniu tego, co pan nam powiedzial, jestem o tym absolutnie przekonany. I chyba calkiem slusznie, prawda? Hume przygladal mu sie podejrzliwie. Jego oczy przypominaly zdradzieckie slepia weza wahajacego sie, czy zaatakowac. -Naturalnie. -No widzisz - Manley odwrocil sie do Sheili. - Teraz mi wierzysz? Chodzmy stad. Pozwolmy Jack dokonczyc kuracje. Potem po nia wrocimy. - Zwrocil sie znow do Hume'a. - Doceniam to, ze spotkal sie pan z nami, doktorze. Prosze wybaczyc, ze zabralismy panu tyle czasu. -Nie szkodzi. Sheila stala jak skamieniala. Manley pociagnal ja za reke i poprowadzil w kierunku bramy. -Na pewno jeszcze zdazymy na ten lot o szostej - odezwal sie glosno. - Zaloze sie, ze... -Doktorze Manley! - zawolal Hume. Manley przystanal i obejrzal sie zaskoczony. -Tak? -Odnosze dziwne wrazenie, ze jednak nie do konca pana przekonalem. -Alez to smieszne. Panskie slowo mi wystarczy. -Czy bylby pan w pelni usatysfakcjonowany, gdyby zobaczyl pan panne Ramsey i upewnil sie, ze nic jej nie jest? Manleyowi zamarlo serce. Poczul, ze caly drzy, ale staral sie nie okazywac zdenerwowania. Spokojnie, stary. Tylko spokojnie - powtarzal sobie w duchu. -To naprawde zbyteczne, doktorze. Nie chce, zeby pan pomyslal... -Parafrazujac panskie slowa, koledzy po fachu powinni ulatwiac sobie zycie. -No coz... -Prosze tu zaczekac. Zaraz wroce. - Hume odwrocil sie i szybko wszedl do budynku. Gdy tylko zniknal z pola widzenia, Manley zamknal oczy, odchylil do tylu glowe i odetchnal z nieopisana ulga. Sheila zareagowala zupelnie inaczej. Nie posiadala sie z oburzenia. Oparla rece na biodrach i naskoczyla na Manleya. -Na glowe upadles, do cholery?! Co ty wyrabiasz?! Przeciez miales pomysl, zeby... Mowila niebezpiecznie glosno. Manley z obawa zerknal w strone drzwi i zaslonil jej dlonia usta. -Zamknij sie! Nie ruszaj sie i nie odzywaj. A jak chcesz cos powiedziec, rob to szeptem. Jasne? Nic z tego nie rozumiala, ale skinela glowa. Odepchnela jego reke i spojrzala na niego ze zloscia. Nie dal jej dojsc do slowa. -Posluchaj, Sheila. Nie mamy wiele czasu - zaczal pospiesznie tlumaczyc przyciszonym glosem. - Ten facet, Hume, czy jak sie tam naprawde nazywa, to zupelny, calkowicie oblakany szaleniec. Nie jakis zwykly, nieszkodliwy wariat Jest... -I ty to mowisz? Zaczynam podejrzewac, ze jesli ktos tu jest naprawde stukniety, to... -Do jasnej cholery! - nie wytrzymal Manley. - Kazalem ci sluchac, czy nie?! Prosze cie, Sheila, zrozum, ze musisz mi zaufac. Wiem, co mowie. Znam sie na tym. Taki mam zawod. Widzialem juz tysiace umyslowo chorych ludzi, ale zaden nie byl tak kompletnym szalencem jak ten. Niewazne, jakie sprawia wrazenie. Cos sie musialo stac i zupelnie postradal rozum. Calkowicie oszalal. Co gorsza, jest cholernie niebezpieczny. -O czym ty, u diabla, mowisz?! -O, Chryste! Sheila! Wysluchaj mnie do konca. Ten caly Hume... - Manley goraczkowo rozejrzal sie, jakby szukajac odpowiednich slow. - Jak ci to powiedziec? On jest, nieprzewidywalny. To bomba zegarowa, gotowa wybuchnac w kazdej chwili. Moze miec noz czy nawet pistolet i zaczac strzelac bez uprzedzenia. Nie patrz tak na mnie. Mowie ci, ze on moze eksplodowac w kazdej sekundzie. Dlatego prosze cie, Sheila, blagam: nie rob nic, ale to nic, co mogloby go sprowokowac. -Ale co z Jackie? Jak mamy jej pomoc, skoro stad odejdziemy? -Bynajmniej. Nie rozumiesz, ze chodzi mi o to, zeby ja zobaczyc i przekonac Hume'a, ze nic mu nie grozi z naszej strony? Wczesniej nic nie zrobimy. -A pozniej? -Plan jest nastepujacy. Kiedy ja zajme sie Humem, ty porozmawiasz z Jack. Sprobuj poprowadzic ja wolno w kierunku bramy. Postaram sie odwrocic uwage Hume'a. Mysle, ze zaabsorbuje go do czasu, gdy oddalicie sie na bezpieczna odleglosc. Ale cokolwiek bedziesz robila, nie prowokuj go. Zgoda? Sheila zastanawiala sie. Nie wiedziala, co odpowiedziec. -Chyba tak... Ale jesli... Slyszac odglos krokow, zamilkla. Manley zaczal sie powoli odwracac w strone filarow. To, co po chwili oboje zobaczyli, odjelo im mowe. Stali z otwartymi ustami i wpatrywali sie w zalosna postac, drepczaca bezwolnie za Humem, jak zwierze prowadzone na postronku na rzez. -Jezu Chryste! - szepnal Manley. Nie przypuszczal, ze bedzie az tak zle. Owszem, spodziewal sie, ze Jacqueline kiepsko wyglada - nie zdziwily go jej nabrzmiale policzki, niezdrowa, woskowa cera, opuchniete powieki i zapadle oczy. Ale byl zupelnie nie przygotowany na to, ze jest w tak oplakanym stanie psychicznym. Patrzyla przed siebie bezmyslnie, otepialym, niewidzacym wzrokiem i sprawiala wrazenie niedorozwinietej umyslowo. Zaszokowani tym widokiem, Manley i Sheila wymienili wspolczujace, bezradne spojrzenia. Hume zblizyl sie do nich z usmiechem zlosliwej satysfakcji. -Jak panstwo widza, nie ma powodu do obaw - stwierdzil. - Panna Ramsey jest nieco zmeczona, ale ogolnie jej stan jest zadowalajacy. Mam nadzieje, ze zaspokoili panstwo swoja ciekawosc. - Urwal i patrzyl na nich cierpliwie, usmiechajac sie szeroko. Potem zwrocil sie do Jacqueline. - Chodzmy. Zaczniemy od momentu, w ktorym skonczylismy. Zamierzal zabrac ja z powrotem, ale wtedy Sheila postanowila dzialac. Korzystajac z okazji, wbiegla szybko na schody, chwycila zwisajace bezwladnie rece Jacqueline i ze smutkiem spojrzala w zgaszone oczy przyjaciolki. Manley natychmiast znalazl sie obok Hume'a, nie szczedzac mu komplementow. -To bardzo uprzejme, ale naprawde niekonieczne. Nigdy w pana nie watpilem. Jestem pod wrazeniem tego, co zobaczylem, a nawet nieco oniesmielony tym miejscem. - Katem oka dostrzegl, ze Sheila powoli sprowadza Jacqueline ze schodow. Teraz wszystko zalezalo od zgrania ich dzialan w czasie. Sheila musiala oddalic sie wraz z Jacqueline na odleglosc co najmniej dziesieciu metrow. Nie przestawal paplac pospiesznie, co mu slina na jezyk przyniosla. - Wiem, ze to zbytnia natarczywosc z mojej strony, ale moze moglby mnie pan oprowadzic po swojej klinice? Bylbym szalenie zobowiazany. Co pan na to, zeby poswiecic mi kilka chwil? Hume przygladal mu sie zagadkowo. Z boku odezwal sie ledwo, slyszalny, przynaglajacy szept Sheili. -Jackie, kochanie, wychodzimy stad. Usmiechnij sie. Nic nie mow i nie ogladaj sie. Tylko idz... za mna... O, tak. Mimo iz Jacqueline wydawala sie byc w transie, nagle zesztywniala, slyszac polecenie Sheili. Zawahala sie i spojrzala na przyjaciolke blednym wzrokiem. Sheila, nie ustepujac, pociagnela ja mocniej. -Juz niedaleko, Jacqueline. Jeszcze kawalek i wszystko bedzie dobrze. Hume zdecydowal sie w koncu udzielic Manleyowi odpowiedzi. -Nie sadze, zeby to byl wlasciwy moment na zwiedzanie. Byc moze za dwa tygodnie, kiedy pan tu wroci. Manley zlozyl dlonie w proszacym gescie. -Moze chociaz sale do cwiczen... - zaproponowal przymilnie. - Naprawde bylbym niezmiernie wdzieczny. Poczytywalbym to sobie za zaszczyt. Obiecuje, ze nie zabiore panu duzo czasu. Hume dostrzegl katem oka dwie kobiety posuwajace sie krok za krokiem w kierunku bramy. Odwrocil sie, zeby zobaczyc, co sie dzieje. Manley staral sie nie spuszczac go z oka i jednoczesnie miec w polu widzenia Sheile i Jacqueline. Serce walilo mu jak oszalale. Ostroznie wysunal do tylu jedna noge i przeniosl na nia ciezar ciala. -Jacqueline? - zawolal Hume, zdumiony widokiem oddalajacych sie przyjaciolek. Kobiety stanely. Sheila odwrocila sie niepewnie i poslala Manleyowi rozpaczliwe spojrzenie. Zmarszczyl brwi i z niezadowolona mina skinal glowa na znak, ze maja isc dalej. Przyjaciolka mocniej scisnela reke Jacqueline i natychmiast ruszyla przed siebie. Hume nachmurzyl sie. Zszedl stopien nizej. -Jacqueline, nalegam, zebys... Manley sprezyl sie i z calej sily wymierzyl mu nagly cios w szczeke. Uderzenie zwalilo Hume'a z nog. Upadajac potoczyl sie pod filary. Manley zbiegl ze schodow i popedzil w strone Sheili. -Uciekajcie! - wrzasnal przerazliwie. Daleko przed nimi blyszczaly w sloncu zelazne sztachety otwartej bramy. Slyszac rozkaz Manleya, Sheila rzucila sie naprzod, wlokac Jacqueline zwirowym podjazdem. Po kilku sekundach Manley znalazl sie przy nich. Chwycil Jacqueline za druga reke i pociagnal za soba. Otepiala kobieta nie zrobila wiele, zeby im pomoc. Ale Manley wiedzial, ze dopoki nie stawia oporu, wciaz istnieje szansa. Oboje z Sheila ciagneli Jackie mocno i wkrotce pokonali pol dystansu dzielacego ich od bramy. Granica posiadlosci zblizala sie szybko. Manley widzial ja coraz wyrazniej poprzez mglista zaslone unoszacego sie w powietrzu kurzu. Poczul sie razniej. Jesli brama pozostanie otwarta, uda im sie. -Jacqueline! - rozlegl sie za nimi wsciekly ryk. - Bez odbycia kuracji bedziesz skonczona! Manley obejrzal sie w biegu przez ramie. Hume podnosil sie na nogi. Na dzwiek jego glosu Jacqueline zwolnila, a po chwili zaczela sie opierac. Wbila piety w zwir i nie pozwolila ciagnac sie dalej. Musieli stanac. Manley omal nie wyszedl z siebie. -Jack! Co ty robisz, na litosc boska?! Rusz sie, musimy stad uciekac! Za ich plecami Hume wstal. Tym razem jego glos brzmial pewnie i spokojnie. -Przypominam ci o leczeniu, Jacqueline! - zawolal. - Tylko ja moge ci pomoc, nikt inny! -Nie sluchaj go! To szaleniec. On chce cie zabic! Jacqueline zawahala sie. W jej oczach pojawil sie blysk przytomnosci. Zdawalo sie, ze dopiero teraz rozpoznala swoich towarzyszy. Niezdecydowanie spojrzala na Sheile, a potem na Hume'a cofajacego sie wolno w cien filarow. Manley obserwowal z niepokojem, jak Hume siega w kierunku czegos ukrytego przed wzrokiem uciekinierow. Nie czekajac, co bedzie dalej, Manley schylil sie, chwycil Jacqueline i uniosl ja do gory. Niosac ja na rekach pobiegl naprzod, potykajac sie na nierownym zwirze. -Brama! - wrzasnela Sheila. Dwie zelazne kraty zaczely zblizac sie do siebie. Manley patrzyl na to z rozpacza, nie przestajac zawziecie przebierac nogami. Przejscie zmniejszalo sie z kazda chwila. Sheila desperacko pedzila za Rickiem, a spod jej stop wylatywaly drobne kamyki. Gdy byli pietnascie metrow od celu, zrozumieli, ze nie zdaza. Brama zatrzasnela sie z metalicznym szczekiem. Manley nie mogl zlapac tchu. W plucach czul rozzarzone wegle i suchosc w gardle. Pot lal sie z niego strumieniami. Zwolnil i zatrzymal sie. Postawil Jacqueline na ziemi, ale nadal sciskal jej nadgarstek. Obejrzal sie przez ramie. Hume wolno szedl w ich strone. Manley rzucil okiem na ogrodzenie. Mialo dwanascie stop wysokosci. Moze gdyby przy pomocy Sheili zdolal jakos podciagnac Jacqueline... Ale kiedy sprobowal szarpnac ja w kierunku parkanu, znow stawila mu opor. Wydal z siebie przeciagle westchnienie rezygnacji. Bez jej udzialu sprawa wygladala beznadziejnie. Hume stanal w poblizu, powoli masujac szczeke. -Imponujacy pokaz brawury - stwierdzil. - Bardzo mi sie podobal. Manley przygladal mu sie z nienawiscia. Zacisnal zeby, zwinal dlonie w piesci i ruszyl w kierunku lekarza. -Ty sukinsynu - wycedzil. Bialy garnitur Hume'a nosil slady wczesniejszego upadku. Kiedy Manley zblizyl sie, Hume niedbale siegnal do kieszeni naznaczonej szara smuga kurzu i wyciagnal maly pistolet. Manley ujrzal na wprost siebie czarny wylot lufy wymierzonej w jego piers, ale to go nie powstrzymalo. -Rick! Sheila podbiegla do niego i obiema rekami chwycila go za ramie. -Niech go pani pusci, panno Hastings. Zastrzele doktora Manleya z najwieksza przyjemnoscia. -Twoj sanitariusz juz probowal - warknal Manley. -A tak. Domyslilem sie, ze mu nie wyszlo, kiedy nie zameldowal sie z powrotem. Podziwiam panska zaradnosc, doktorze. Jednak w tej chwili dzialam zgodnie z prawem, gdyz bronie sie przed brutalnym intruzem, ktory wtargnal na moja posesje i zaatakowal mnie. Manley probowal opanowac wscieklosc, nie przestajac wpatrywac sie w msciwe oczy Hume'a. W koncu ustapil i pozwolil Sheili odciagnac sie na bok. Nie mial ochoty ginac z rak szalenca. -Ponad tuzin osob wie, ze tu jestesmy - zaryzykowal, uciekajac sie do klamstwa. - A polowa z nich zna juz panska tajemnice. Nie wydaje mi sie, zeby zastrzelenie mnie bylo dobrym pomyslem. Nie ma pan szans. -Nie zamierzam pana zastrzelic, doktorze Manley. Oboje mozecie odejsc w kazdej chwili. Musze dodac, ze im szybciej to zrobicie, tym lepiej. Manley i Sheila wymienili zdumione spojrzenia. Mimo ze Hume byl szalencem, teraz zachowywal sie o wiele bardziej przytomnie i rozsadnie, niz Manley mogl sie spodziewac. -A co z Jacqueline? Jak dlugo chce pan ja tu trzymac? -Nie dluzej, niz sama bedzie sobie tego zyczyla. Panna Ramsey przyjechala do San Sebastian z wlasnej woli i moze stad wyjechac, kiedy tylko wyrazi taka ochote. -Pan chyba zartuje. -Tak pan sadzi? Wiec prosze ja o to spytac. Manley nie wierzyl wlasnym uszom. Ta odpowiedz przeszla jego najsmielsze oczekiwania. Chociaz kwestia tego, czy Jackie podjela decyzje o przyjezdzie tutaj samodzielnie pozostawala na razie nie rozstrzygnieta, Rick byl pewny, ze kobieta jest wiezniem Spa. Jej tragiczny wyglad umacnial go w tym przekonaniu. Dlatego zdumiewajace bylo oswiadczenie Hume'a, ktore przed chwila wyglosil. Nie ulegalo watpliwosci, ze Jacqueline powinna... A jednak, czyz juz raz nie przyjal blednego zalozenia, ze Jacqueline powinna wspolpracowac z nimi przy ucieczce? Podszedl do kobiety i delikatnie wzial ja za ramiona. Utkwil wzrok w jej zmeczonych oczach, starajac sie sila woli zmusic ja do powiedzenia tego, co pragnal uslyszec. -Jack... - zaczal ostroznie. - Jack, Sheila i ja chcemy zabrac cie do domu. W jej niewinnym spojrzeniu dostrzegl smutek i melancholie, ale wyczytal w nim rowniez poczucie przegranej i calkowita uleglosc. Jego serce przepelnila rozpacz. Goraczkowo staral sie znalezc slowa, ktorymi moglby ja przekonac. -On chce cie oszukac, Jack. Oklamywal cie przedtem i oklamuje cie teraz. Blagam, nie sluchaj go. Nie stracisz na wadze, pozostajac tutaj. Mozesz tylko stracic zycie. Nagle, kiedy wspomnial o wadze, zauwazyl w jej oczach przeblysk zrozumienia. Waga zawsze stanowila podstawe istnienia Jacqueline. -On szkodzi twojemu cialu, nie pomaga - ciagnal Manley. - Jesli tu zostaniesz... on juz nic dla ciebie nie zrobi, Jack. Prosze cie, wroc z nami do domu. Jestesmy jedynymi osobami, ktore naprawde martwia sie o ciebie. Spostrzegl, ze Jacqueline probuje sie skoncentrowac i przelamac. Subtelna zmiana zachodzaca w jej umysle byla widoczna, jakby tryby w jej mozgu pozostajace dotad w bezruchu zaczely sie obracac i zazebiac. Hume tez zdal sobie z tego sprawe i w pore wkroczyl do akcji. -Przypominam ci o kuracji, Jacqueline - powiedzial glosno. - To jedyny sposob, by... -Zamknij sie, do cholery! - przerwal mu Manley. - Skoro ma wolny wybor, niech sama podejmie decyzje! Twarz Hume'a rozjasnil szeroki usmiech. -Mysle, ze to calkiem oczywiste, co wybierze. Jacqueline doskonale wie, ze pod zadnym pozorem nie wolno jej przerwac kuracji. -Stul ten swoj parszywy pysk! - wybuchnal Manley. Hume zignorowal go. Podszedl do Jacqueline, nie przestajac sie usmiechac. -Mam racje, Jacqueline? Wchodzac z powrotem do budynku pokazesz tym ludziom, co postanowilas. Zawahala sie na moment, a potem zaczela sie wolno odsuwac od Manleya. -Jack, nie wierz mu! Na litosc boska, posluchaj mnie! Hume nie dal jej nastepnej okazji do zastanawiania sie. Nie czekal, az znow sie zawaha. -Wracaj do sali gimnastycznej, Jacqueline. Musimy dokonczyc cwiczenia, ktore przerwalas. Obrocila sie sztywno wokol wlasnej osi i pozostawiajac ich za plecami podazyla jak robot w kierunku bialej fasady Spa. Manley i Sheila patrzyli bez slowa, jak wchodzi po marmurowych schodach na ganek. Hume promienial z zadowolenia. Manleya ogarnela czarna rozpacz. Kiedy Jacqueline znikala w wejsciu, po raz ostatni zawolal ja rozdzierajacym glosem. Ale nadaremnie. Nie zareagowala i moment pozniej stracil ja z oczu. -Doprawdy, doktorze Manley... - powiedzial z wyrzutem Hume, usmiechajac sie wymuszenie. - Takie zachowanie nie przystoi lekarzowi. Czy nie widzi pan, jak to zle wplywa na moja pacjentke? Sklonil sie lekcewazaco i odszedl nonszalanckim krokiem. W jego swobodnych ruchach bylo cos przerazajacego - pewnosc siebie oprawcy majacego pelna wladze nad bezbronnym skazancem. Przypominal najbardziej okrutnego z katow: nie tego, co kryjac twarz pod kapturem unosi topor, lecz tego, co odbiera swym ofiarom ostatnia nadzieje, pozwalajac, by na ich oczach zgnila w blasku palacego slonca. ROZDZIAL 20 Fizycznie nic juz nie odczuwala; miesnie miala stwardniale jak wezly okretowej liny, naprezenie jej sciegien dawno przekroczylo granice bolu. Nadszedl wieczor, a ona wciaz cwiczyla. O dziwo, powtarzanie tych samych ruchow, ktore przedtem wydawalo sie tak uciazliwe, teraz dzialalo na nia znieczulajaco. Monotonia kazdego cyklu utrzymywala ja w narkotycznym zamroczeniu wywolujacym wizje spelnienia jej nadziei.Hume'a wezwaly codzienne obowiazki w innym skrzydle kliniki, totez opuscil sale gimnastyczna przed godzina, nie zapominajac zachecic jej do wzmozonego wysilku. Kiedy wyszedl i zostala sama, jej swiadomosc zawisla pomiedzy snem na jawie i otepieniem. Widziala siebie szczupla: dumnie wkraczala na scene, rozmawiala z przyjaciolmi, tanczyla z wielbicielami. A kilka godzin wczesniej ktos ja odwiedzil. Nie mogla sobie przypomniec, kto. To bylo cala wiecznosc temu, zanim Hume... Nie, nie potrafila sobie przypomniec. Jej glowa opadala na ramiona, powieki zamykaly sie i otwieraly jak u lalki, tulow poruszal sie bezsilnie w przod i w tyl. Jedynym dzwiekiem byl odglos pracy dobrze naoliwionego mechanizmu przyrzadu do cwiczen. Wtem dal sie slyszec slaby szelest, jakby gdzies daleko ktos zgniatal celofan. W pierwszej chwili nie dotarl do uszu Jacqueline, ale kiedy stal sie glosniejszy, przebil sie przez zaslone jej nieswiadomosci i trafil do wyzszych osrodkow mozgu. Szerzej otworzyla zmeczone oczy. Teraz slyszala to wyraznie. Coraz donosniejszy szelest przejmowal ja lekiem. Rozejrzala sie z trwoga po sali, szukajac zrodla tego halasu. Nie znalazla go, a jednak znajdowal sie gdzies blisko i nasilal sie z kazda sekunda. Narastal rownie szybko jak jej strach, choc dopiero teraz rozpoznala ten dzwiek. To nie byl szelest, jak poczatkowo jej sie zdawalo, lecz skwierczacy syk, jaki towarzyszy... pieczeniu lub smazeniu. Nagle w sali zrobilo sie ciemno. Na scianie na wprost niej ukazal sie bialy, swietlisty kwadrat. Rownoczesnie rozlegl sie cichy, mechaniczny szum przytlumiony odglosami przywodzacymi na mysl przygotowywanie jedzenia. Scienny ekran wypelnil wyrazisty, barwny obraz fotograficzny. Przedstawial posilek na pikniku. Na grillu piekly sie duze porcje kurczaka, o obok nich rumienily sie tluste kielbaski ociekajace sosem. W tle wciaz slychac bylo skwierczacy syk. W innych okolicznosciach widok bylby niezwykle przyjemny; teraz jednak przerazal. Przejeta zgroza Jacqueline szeroko wytrzeszczyla oczy. Oddychala szybko, nie mogac zlapac tchu. Dusila sie. Niezgrabnie zeszla z przyrzadu do cwiczen i bezwiednie ruszyla naprzod, rozdarta wewnetrznie przez odruchowa chec ucieczki i pragnienie zblizenia sie do kuszacego zdjecia. Ale decyzja juz nie nalezala do niej. Obraz zahipnotyzowal ja. W nastepnym momencie poczula tak gwaltowny glod, ze nie byla w stanie mu sie oprzec. Ogarnela ja dzika zadza nasycenia sie. Wpatrywala sie w sciane i szla ku niej opetana tylko jedna mysla: zeby sie najesc. Ale kiedy podeszla blizej, fotografia zniknela. Cos pstryknelo i snop swiatla spoczal na scianie za jej plecami. Jacqueline odwrocila sie. Ciagle slyszala odglos przyrzadzania potraw. Tym razem na ekranie widnialo zdjecie kuchni: w wielkim garnku gotowal sie smakowity gulasz. Jacqueline zmienila kierunek i podazyla w strone nowego obrazu. Kolorowe slajdy zmienialy sie jeden za drugim, a kazdy przedstawial inne danie, rownie apetyczne jak poprzednie. Podazajac za nimi wyszla z sali na korytarz. Pojawiajace sie i znikajace zdjecia prowadzily ja do jadalni. Glod przechodzil jej wyobrazenie. Juz prawie biegla, zataczajac sie jak pijana. Gdy dotarla na miejsce, zaatakowany zostal rowniez jej zmysl powonienia: do obrazow i dzwiekow dolaczyl zniewalajacy aromat znany jej z poprzedniej nocy. Nagle w ciemnym hallu rozblyslo oslepiajace swiatlo. Umieszczone pod sufitem reflektory zalaly jasnym blaskiem dlugi stol, przykryty jak poprzednio bialym, jedwabnym obrusem i znow zastawiony jak do swiatecznej uczty. Z ust Jacqueline wyrwal sie krotki krzyk, ktory przerodzil sie w jek cierpienia. Osunela sie na kolana, zmagajac z glodem i lzami naplywajacymi do oczu. Centymetr po centymetrze pelzla w strone stolu, wiedzac, ze za chwile przestanie ze soba walczyc i jej meka zakonczy sie orgia niewyobrazalnego obzarstwa. Kiedy znalazla sie o krok od celu, niespodziewanie natrafila na niewidzialna przeszkode. Droge zagrodzila jej przezroczysta, plastikowa scianka. Zaczela drapac ja paznokciami, ale nie mogla przekroczyc tej bariery. Wrzeszczac glosno, napierala na szybe, az wreszcie poddala sie i opuscila glowe na marmurowa posadzke. Dlaczego, och, dlaczego on tak jej to utrudnia? -Prosze... - zapiszczala placzliwie, nie dbajac juz o nic. W ciszy zadudnil wsciekle zagniewany ryk. -Najpierw musisz mnie blagac! Nigdzie go nie dostrzegla, a jednak jego slowa rozbrzmiewaly wokol glosnym echem. Przytulila policzek do mokrej od lez podlogi. -Blagam pana... Blagam... - wykrztusila cicho. Uslyszala przytlumiony, mechaniczny szum i poczula na twarzy powiew chlodnego powietrza. Scianka podniosla sie, przeslizgujac po koniuszkach palcow Jacqueline, ktora unioslszy glowe najpierw wolno, a potem coraz niecierpliwiej zaczela zblizac sie na czworakach do stolu. Wreszcie zerwala sie i rzucila na jedzenie, nie zwracajac uwagi na towarzyszacy jej szalenstwu donosny smiech. -Mam cie podsadzic? Szarpnal line, zeby sprawdzic, czy jest mocno przywiazana. -Czekaj w samochodzie i badz gotowa. Westchnela bezradnie. -Jasne. Kiedy Sheila oddalila sie w kierunku limuzyny, Manley przedarl sie przez gesty zywoplot z cyprysow i oparl stope na parkanie. Wzial gleboki oddech, odepchnal od ziemi i chwytajac sie napietej liny rozpoczal powolna wspinaczke na metalowe ogrodzenie. W polowie drogi miesnie ramion i nog zaczely odmawiac mu posluszenstwa. Przeklinal swoja slaba kondycje, ale na szczescie plot nie byl zbyt wysoki. Po kilku krokach dotarl do jego gornej krawedzi. Wdrapal sie na szczyt i stojac na stalowej listwie przez chwile balansowal w rozkroku, przytrzymujac sie ostrych, pionowych kolcow. Mogl odpoczac. Choc nie mial pewnosci, czy plot nie jest zabezpieczony jakims systemem alarmowym, na razie nie slyszal wycia syren. Spojrzal na pograzony w mroku budynek Spa. W nocy San Sebastian ledwo mozna bylo dostrzec; z zewnatrz nie oswietlala go ani jedna lampa. W bladej poswiacie ksiezyca biale sciany mialy upiornie szary odcien. Zerknal w dol, gdzie rozciagal sie rozlegly, czarny dywan starannie przystrzyzonej trawy. Przekonywal sie w duchu, ze z pewnoscia wyladuje na ziemi jak rasowy spadochroniarz, ale poniewaz dotychczas dobrze ladowac potrafil tylko finansowo, obserwowanie trawnika z tej wysokosci nie dzialalo na niego uspokajajaco. Wolal nie rozwazac tego dluzej i skoczyl w ciemnosc. Opadl ciezko na ziemie, stracil rownowage i przewrocil sie na bok. Skrzywil sie, przygniatajac sobie ramie, ale bardziej ze strachu niz z bolu. Trawa pod jego policzkiem byla mokra od rosy. Podniosl sie na lokcie i kolana, a potem przyjal pozycje startowa sprintera. Sprawdzil, czy dwa plastikowe pudeleczka, ktore mial w kieszeni sa na swoim miejscu i odetchnal z ulga. Kilka razy wciagnal gleboko powietrze i zerwal sie do biegu. Skorzane podeszwy jego butow slizgaly sie na wilgotnej murawie, tak ze kilka razy o malo sie nie przewrocil. Biegl zgiety w pol, gdyz bardziej zalezalo mu na tym, by byc jak najmniej widocznym niz na szybkosci. Zblizajac sie do podjazdu okrazajacego budynek zwolnil i schylil sie jeszcze bardziej, omijajac starannie zwirowana nawierzchnie. Wczesniej razem z Sheila probowali wyobrazic sobie, jaki jest wewnetrzny rozklad kliniki. Mogli sie oprzec jedynie na domyslach, slabej orientacji Sheli, pobieznym opisie Jacqueline i na tym, co zaobserwowali z zewnatrz. Nie mieli pojecia, gdzie Hume przetrzymuje Jacqueline, choc kilka czesci budynku sprawialo wrazenie lepiej nadajacych sie do tego celu niz inne. Ale najpierw trzeba bylo dostac sie do srodka. Trzymajac sie brzegu trawnika, Manley biegl wzdluz podjazdu skrecajacego szerokim lukiem na tyly domu. Kiedy omawial z Sheila strategie akcji, zwrocil jej uwage na to, ze karoseria limuzyny mimo postoju na lotnisku jest nieskazitelnie czysta. Zdaniem Manleya oznaczalo to, ze auto na co dzien stoi w garazu. A poniewaz Spa nie mialo takiego pomieszczenia od frontu, wjazd musial znajdowac sie z tylu. Zwirowa alejka za budynkiem stopniowo zwezala sie i dochodzila do asfaltowego zjazdu do podziemi. Manley zatrzymal sie i spojrzal w dol. Z pewnoscia trafil do garazu. Zadowolony z tego, ze nie mylil sie w swoich rachubach, wyciagnal z kieszeni czarne plastikowe pudeleczko. Drugim takim samym urzadzeniem otworzyl przed kilkoma godzinami brame. Rozejrzal sie szybko i nacisnal guzik. Znow przez moment obawial sie, ze lada chwila uslyszy wycie syren, ale wokol panowala cisza. Ciezkie, otwierane hydraulicznie drzwi garazu uniosly sie bez halasu i zamarly plasko pod sufitem. Za nimi widniala nieprzenikniona, czarna czelusc. Manley schylil sie, zbiegl w dol i wszedl w ciemnosc. Jacqueline lezala nieprzytomna na boku wsrod walajacych sie wokol resztek jedzenia. Jej twarz byla woskowo blada. Nieznacznie poruszala wargami, oddychajac ciezko jak ryba wyciagnieta z wody. Nabrzmiale, czerwonawe zyly na jej szyi pulsowaly tak wolno, jakby jej serce mialo za chwile przestac bic. Przepocony stroj gimnastyczny, upstrzony tlustymi plamami, stanowil swiadectwo okrutnej meki, jaka sama sobie zadala. Z waskiej galeryjki umieszczonej wysoko w gorze, cala scene obserwowal Hume. Jego waskie usta wykrzywial zgryzliwy usmiech. To, co spotkalo Jacqueline, sprawialo mu wielka satysfakcje. Zwlaszcza ze byla znana i lubiana aktorka. Z pewnoscia zasluzyla na taki koniec, odmawiajac mu naleznego udzialu w swoim zyciu. W koncu, czy to nie on stworzyl gwiazde? Jej niezapowiedziana wizyte uznalby za omen, gdyby wierzyl w takie rzeczy. Ale nie wierzyl; o wiele bardziej ufal sobie niz losowi. Od lat ufal tylko swoim niemal nadprzyrodzonym mozliwosciom. Od czasu, gdy dawno temu... Patrzac w dol, usmiechal sie coraz szerzej i coraz bardziej szyderczo. Jak bardzo ta kobieta przypominala mu tamta! Rozesmial sie pogardliwie. Przyszlosc zapowiadala sie obiecujaco: takich jak Jacqueline bylo jeszcze mnostwo. A kazdy nowy przypadek mogl mu dac nie niniejsze zadowolenie niz ten. Moze nawet ta kobieta powinna posluzyc jako przyklad dla innych. Oczy Hume'a zaplonely szalenczym blaskiem. Nasyciwszy sie upojnym widokiem, odwrocil sie wolno i opuscil swoj punkt obserwacyjny. ROZDZIAL 21 Wygaszone monitory telewizji wewnetrznej wisialy wszedzie na scianach jak drzemiacy metalowi straznicy gotowi obudzic sie w kazdej chwili. Gdy tylko Manley je zobaczyl, zdal sobie sprawe, ze nie ma sposobu, by znalezc sie poza zasiegiem kamer. Gdyby system byl wlaczony, juz zostalby wykryty. Wiedzac, ze w tej chwili nie dziala, bez wahania przeszedl przez ciemny, pusty garaz.Ku wewnetrznej scianie prowadzila w gore waska betonowa kladka. Manley wspial sie po niej i stanal przed para drzwi. Jedne byly stalowe, przeciwpozarowe; drugie mialy dziwna platynowa barwe. Wybral te i nacisnal klamke. Ustapily. Uchylil je i ostroznie wyjrzal zza framugi. Ujrzal dlugi, waski korytarz. Z ulga stwierdzil, ze nie ma tam nikogo. Zaczal podejrzewac, ze szczesliwie trafil do specjalnego skrzydla. Cicho zamknal za soba drzwi i podazyl na palcach ciasnym przejsciem. Z kazdym krokiem czul coraz wieksze zdenerwowanie; przejmowal go zimny dreszcz i walilo mu serce. Przywarl plecami do sciany i posuwal sie naprzod wpatrzony w glab korytarza. Z sufitu saczyl sie slaby blask jarzeniowek. W oddali dostrzegl zarys drzwi. W kilku susach znalazl sie przy nich. Watpil, zeby Jacqueline znajdowala sie wlasnie tutaj; z tego, co mowila Sheila wynikalo, ze raczej powinien jej szukac w drugim koncu budynku. Jednak nie mogl byc tego absolutnie pewien. Z napieciem chwycil za klamke i pchnal drzwi. W pokoju bylo ciemno. Manley z trudem rozroznial ksztalty mebli, ale domyslil sie, ze to pomieszczenie biurowe. Przesuwajac dlonia po scianie, wymacal wlacznik i zapalil swiatlo. Ostroznie przekroczyl prog. Na srodku stalo szerokie, mahoniowe biurko. Miejsce przy jednej ze scian zajmowala elegancka skorzana sofa, wzdluz drugiej ciagnal sie rzad szafek na akta. Cala trzecia sciana ozdobiona byla powiekszonymi zdjeciami. Wisialo ich tu co najmniej piecdziesiat, moze nawet dwa razy wiecej. Manley natychmiast dostrzegl fotografie Jacqueline. Ze zdziwieniem podszedl blizej. Zdjecie przedstawiajace aktorke na scenie z pewnoscia zostalo zrobione z widowni. Jego pozolkle brzegi, jak rowniez fryzura i stroj Jacqueline wskazywaly, ze musialo byc bardzo stare. Manley przyjrzal mu sie dokladnie. Ogarnialo go coraz wieksze zdumienie, rozpoznal bowiem, ze to wcale nie Jacqueline, lecz ktos uderzajaco do niej podobny. Zaczal ogladac inne zdjecia. Na jednym z nich ta sama kobieta usmiechala sie kuszaco do obiektywu, obejmujac swego towarzysza. Mezczyzna wygladal wyjatkowo nieatrakcyjnie, a uroda jego partnerki jeszcze bardziej to podkreslala. Mial posepne rysy twarzy, czarne, przylizane wlosy i wydatny nos. W sumie sprawial ponure wrazenie. Manley podszedl do nastepnej fotografii w rzedzie. W przeciwienstwie do poprzednich, byla wycieta z gazety. Ten sam mezczyzna siedzial w sadzie na lawie oskarzonych. Manley szybko przeczytal podpis i krew odplynela mu z twarzy. Zakrztusil sie i oparl dlonia o sciane, zeby nie upasc. Kiedy po chwili doszedl do siebie, jeszcze raz przebiegl wzrokiem tekst pod zdjeciem. Trzy krotkie linijki informowaly o uniewinnieniu z braku dowodow niejakiego doktora Roberta Emmericha, oskarzonego o zamordowanie zony. Matko Boska! - pomyslal z przerazeniem Manley. Drzac na calym ciele, znow spojrzal na wczesniejsze zdjecie. Dopiero teraz zauwazyl odreczny napis w prawym dolnym rogu: "Dla Boba i Jean Emmerich z najlepszymi zyczeniami z okazji siedemnastej rocznicy slubu". Manley czul, ze sie dusi. Pospiesznie odwrocil wzrok i zmusil sie, by obejrzec pozostale fotosy pokrywajace sciane. Zaskoczenie minelo, gdy odkryl fotografie prawdziwej Jacqueline. Znalazl tez podobizne Suzanne Fontaine. Mimo iz nie rozpoznal reszty twarzy, jedno stalo sie dla niego jasne: na wszystkich zdjeciach byly tylko kobiety. Domyslal sie, ze wiekszosc z nich to aktorki. Choc Manley przygladal sie zdjeciom dopiero od minuty, zdawalo mu sie, ze tkwi tutaj cala wiecznosc. Zamierzal przyjrzec sie kolejno nastepnym, gdy nagle dostrzegl na samym koncu dwie mniejsze fotografie oprawione w oddzielna ramke. Zaintrygowany podszedl blizej. Kazda przedstawiala dwoch mezczyzn. Jeden z nich, lysiejacy i w bialym fartuchu, wydal mu sie dziwnie znajomy. Przestudiowal pierwsza odbitke i nagle zauwazyl stetoskop wystajacy z kieszeni mezczyzny. Wtedy doznal olsnienia. Wprawdzie nie przypominal sobie nazwiska, ale lekarz na zdjeciu byl znanym chirurgiem plastycznym. Stojacy obok Robert Emmerich wpatrywal sie w niego z chmurna mina. Manley przeniosl spojrzenie na druga fotografie. Chirurg sciskal dlon innego mezczyzny, tego samego wzrostu i tej samej budowy ciala, co Emmerich. Manley bezwiednie otworzyl usta. Pod zdjeciem brakowalo podpisu, ale juz wiedzial, na kogo patrzy. Mial przed soba wymodelowana, usmiechnieta twarz doktora Hume'a. Oszolomiony odwrocil sie i przeszedl przez pokoj. Krecilo mu sie w glowie. - Przed i po... - mruknal kilkakrotnie pod nosem, jakby powtarzal slowa rytualnej liturgii. Teraz zrozumial: wiec to wszystko z powodu czegos, co zdarzylo sie wiele lat temu, w zamierzchlej przeszlosci. Fakty, ktore od dawna byly juz tylko historia i zostaly zapomniane, wciaz zyly w chorym, szalonym umysle jednego czlowieka. Zdawal sobie sprawe z tego, ze powinien sie pospieszyc. Jacqueline mogla juz nie zyc, lub w najlepszym wypadku byc bliska smierci, a tymczasem on stal tutaj, wpatrujac sie w sciane pelna fotografii. Watpil, by w gabinecie znajdowalo sie jeszcze cos godnego uwagi. A jednak, wiedziony jakims impulsem podszedl do szafek z aktami i zaczal przerzucac kartoteki. Natrafil na to, czego sie spodziewal: na tekturowych teczkach pacjentek widnialy te same nazwiska, co pod zdjeciami kobiet. Dokladne przestudiowanie tych dokumentow byloby fascynujacym zajeciem z zakresu psychopatologii, ale, na Boga, nie teraz! Opuscil pokoj i, podazajac dalej korytarzem, skrecil pod katem dziewiecdziesieciu stopni. Przed nim ciagnal sie nastepny ciemny korytarz. Na jego koncu blyszczalo swiatlo padajace zza duzej szyby. Schylil sie i podkradl blizej. Dotarl do krawedzi okna, wstrzymal oddech i ostroznie wychylil glowe. Pomieszczenie o powierzchni dwudziestu stop kwadratowych zalane bylo tak silnym bladoniebieskim blaskiem, ze musial zmruzyc oczy. Poczatkowo myslal, ze oswietlaja je potezne jarzeniowki o niespotykanej mocy, ale po chwili zorientowal sie, ze to lampy kwarcowe o unikatowej konstrukcji wysylajace promienie ultrafioletowe. Przyzwyczajajac wzrok do jasnego swiatla, probowal odgadnac, jaka spelniaja role. Kiedy blask przestal go oslepiac, ujrzal najbardziej niewiarygodny spektakl, jaki zdarzylo mu sie kiedykolwiek ogladac. Na srodku sali zobaczyl naga kobiete. Faldy tluszczu na jej ciele przypominaly reczniki ulozone w stos. Od razu rozpoznal spiewaczke operowa grajaca czasami w teatrze, lecz bardziej znana dzieki swemu sopranowi niz zdolnosciom aktorskim. Miala zamkniete oczy, jakby spala. Nie zwracala uwagi na kroplowke mocno przyklejona do jej ramienia i pompujaca plyn do zyly. Sprawiala wrazenie zupelnie otepialej, co upewnilo Manleya, ze go nie zauwazy. Wyprostowal sie i wyszedl z ukrycia, zeby lepiej sie jej przyjrzec. Kobieta przywodzila na mysl upiorna lunatyczke. Jej cialo, przypiete pasami do dziwnie wygladajacego roweru treningowego, znajdowalo sie w ciaglym ruchu - konczyny obracaly sie niezmordowanie, a zwisajace piersi odbijaly w makabrycznym tancu od tulowia pochylajacego sie jak przy wioslowaniu. Niebieskawa poswiata nadawala tej scenie nierealna, pozaziemska atmosfere. Manley przez moment wpatrywal sie w ten zywy obraz, zafascynowany jego groteskowa choreografia. Gdy zamierzal odwrocic sie i odejsc, drzwi sali otworzyly sie. Manley cofnal sie w mrok i przywarl plecami do sciany korytarza. Do pomieszczenia wszedl Hume. Mial na twarzy okulary ochronne. Zblizyl sie do przyrzadu i przesunal dzwignie wylacznika. Kobieta poruszala sie coraz wolniej, wreszcie zamarla w bezruchu. Hume wyjal z kieszeni fiolke i wbil w nia igle strzykawki. Napelnil ja niewielka iloscia plynu i schowal mala buteleczke do fartucha. Przetarl gruby posladek kobiety wacikiem nasaczonym alkoholem i zrobil jej zastrzyk. Potem z powrotem wlaczyl maszyne treningowa i wyszedl. Na widok fiolki Manley poczul dreszcz podniecenia. Nagle uswiadomil sobie, ze wszystko sprowadza sie wlasnie do tego: spadek wagi ciala Jacqueline, jej stan zdrowia i cierpienie zalezaly od kilku miligramow tajemniczego specyfiku mogacego wyleczyc lub zabic, a szaleniec bedacy w jego posiadaniu dawkowal go wedlug wlasnego widzimisie. Manley zrozumial, ze za wszelka cene musi zdobyc te buteleczke. Przemknal w pospiechu obok okna i dotarl do malego hallu polaczonego z kolejnym korytarzem. Wyjrzal zza rogu i nie zobaczywszy nikogo, zaglebil sie w mrok. Uszedl zaledwie kilka krokow, kiedy natknal sie na nastepna szybe siegajaca od podlogi do sufitu. Wyrosla przy nim tak nagle, ze omal o nia nie zawadzil. Zatrzymal sie w ostatnim momencie i ukryl za jej krawedzia. Nie zauwazyl przeszkody nie dlatego, ze nie uwazal. Pomieszczenie za wysokim oknem, w przeciwienstwie do poprzedniego, pograzone bylo w ciemnosci. A przynajmniej tak sie Manleyowi zdawalo, dopoki na sciane obok jego glowy nie padla nikla smuga swiatla. Przysunal sie i zerknal do srodka. Zobaczyl laboratorium i Hume'a wkladajacego fiolke do lodowki Po umieszczeniu jej na polce, Hume zamknal chlodziarke i ruszyl ku drzwiom prowadzacym na korytarz, w ktorym stal Manley. Wyszedl i nie ogladajac sie poszedl przed siebie. Manley nie poruszyl sie. Sluchal odglosu oddalajacych sie krokow. Czul sie tak, jakby szeroka tasma sciskala mu klatke piersiowa. Kiedy zapanowala cisza i opadlo z niego napiecie, jeszcze raz zajrzal przez szybe. W specjalistycznych naczyniach laboratoryjnych, polaczonych ze soba systemem gumowych rurek, trwal jakis skomplikowany proces chemiczny. Tu i owdzie blyskaly plomienie palnikow Bunsena podgrzewajacych zawartosc szklanych pojemnikow. Manley spojrzal na lodowke. Nadstawil uszu i upewniwszy sie, ze nikt nie nadchodzi, w jednej chwili podjal decyzje. Blyskawicznie znalazl sie w pracowni i dokladnie zamknal za soba drzwi. Musial zdobyc lek dla Jacqueline. Energicznym ruchem otworzyl lodowke, chwycil fiolke i uniosl ja pod swiatlo. Buteleczka byla prawie pusta. Pozostaly w niej nie wiecej niz dwa centymetry szescienne bialej metnej cieczy... Nie mial zielonego pojecia, jaka dawka bedzie potrzebna. Czy to wystarczy? Nerwowo przeszukal lodowke, ale nie znalazl drugiej takiej fiolki. Zerknal na szklana instalacje laboratoryjna. Ostatni pojemnik w rzedzie wygladal na naczynie destylacyjne. Jego zawartosc bulgotala pod wplywem wysokiej temperatury, a na sciankach rurki dozownika zaczynaly osiadac kropelki. Sadzac po ilosci plynu, nalezalo sie spodziewac, ze proces destylacji potrwa jeszcze jakies pol godziny. Ale Manley nie mial co do tego pewnosci, a do pracowni w kazdej chwili mogl ktos wejsc. Scisnal fiolke w dloni. Musi wystarczyc, do cholery! To bylo wszystko, co posiadal. Obok lodowki stalo proste biurko. Pospiesznie przetrzasnal szuflady w poszukiwaniu strzykawek, ale bez rezultatu. Nerwowo bebnil palcami w blat, przesuwajac wzrokiem po wiszacych wyzej polkach. W koncu, w sasiedztwie malej paczki sterylnych wacikow dostrzegl znajomo wygladajace pudelko. Siegnal do niego i wyszarpnal jedno opakowanie. Trzesly mu sie rece, gdy rozrywal plastikowa oslonke strzykawki. Kapturek ochronny upadl na podloge, kiedy wbijal igle w gumowy korek fiolki. Wyciagnal z buteleczki resztke plynu i schowal igle do oslonki. Odlozyl pusta buteleczke do lodowki, wsunal strzykawke do kieszeni i na palcach wybiegl z laboratorium. Na korytarzu przystanal, zeby pozbierac mysli. Nie mogl wszystkiego zepsuc, pedzac na oslep przez caly budynek. Odetchnal gleboko i poczekal, az przestanie mu walic serce. Potem ostroznie ruszyl dalej. Zatrzymal sie na zakrecie, w miejscu, gdzie zniknal Hume. Szeregi rownoleglych korytarzy nasuwaly mu podejrzenie, ze to skrzydlo Spa ma ksztalt laczacych sie czworokatow. Teraz z pewnoscia znajdowal sie w czesci sluzbowej. O ile opis Sheili byl trafny, czesc przeznaczona dla gosci musiala miescic sie w sasiednim czworoboku, ktory z kolei przylegal do pierwszego. Manley ruszyl wolno przez mroczny hali. W polowie drogi napotkal przejscie o lukowatym sklepieniu. Przystanal pod oslona marmurowego portalu i ostroznie wyjrzal zza muru. Mimo nocnej pory, obszerne atrium bylo jasno oswietlone. Na jego odleglym krancu zobaczyl jeszcze jedno lukowate przejscie, tym razem platynowe. Domyslil sie, ze za nim rozciaga sie nastepna, czworokatna czesc budowli, bedaca zapewne celem jego wedrowki. Katem oka dostrzegl w oddali pielegniarke mijajaca tamto wejscie w drodze do drugiego skrzydla. Zacisnal wargi. Nie po to dobrnal az tutaj, zeby teraz zostac zauwazonym. Ale nie mial wyboru, musial zaryzykowac i przebiec te jasno oswietlona przestrzen. Rozejrzal sie i puscil pedem przed siebie. Mimo iz staral sie nie robic halasu, jego kroki odbijaly sie glosnym echem. Przecial atrium i rozgladajac sie na wszystkie strony wpadl w ciagnacy sie przed nim korytarz, ktory rozszerzal sie i przechodzil w hall. Zwolnil, szukajac wzrokiem jakiegos sladu, ktory wskazalby mu droge do Jacqueline. Z boku wyrastaly masywne kolumny podobne do filarow przed wejsciem do budynku. Zorientowal sie, ze jest w przedsionku. Wyjrzal na zewnatrz. Gdzies w ciemnosci, na niewidocznej stad drodze czekala Sheila. Pobiegl dalej nastepnym korytarzem. Strzykawka podskakiwala mu w kieszeni. Przytrzymywal ja reka, zeby nie wypadla. Dobiegl do oszklonych drzwi, przyhamowal i zajrzal przez szybe do srodka. Zobaczyl dobrze wyposazona sale gimnastyczna. Lsniace przyrzady treningowe z nierdzewnej stali czaily sie w mroku jak mechaniczne strachy na wroble. Nigdzie nie dostrzegl Jacqueline. Popedzil przed siebie gnany coraz wiekszym niepokojem. Korytarz konczyl sie zakretem, zza ktorego przesaczalo sie swiatlo. Skrecil za rog i znalazl sie w przestronnej, eleganckiej jadalni. Ale nawet nie zauwazyl otaczajacych go marmurow i plaskorzezb zdobiacych biale, polyskliwe sciany. Jego wzrok padl natychmiast na lezaca na alabastrowej podlodze Jacqueline ubrana w stroj gimnastyczny. Stanal jak wryty. -Jack - szepnal zalosnie. Manley ukleknal i uniosl jej nadgarstek. Ledwo wyczul puls. Na chwile zapomnial o wszystkim, nie byl w stanie nic zrobic, tylko wpatrywal sie w Jacqueline z rozpacza. Nagle przypomnial sobie o strzykawce. Wyciagnal ja z kieszeni, zdjal kapturek ochronny i zatopil igle w zwiotczalych miesniach ramienia kobiety. Wiedzial, ze nie nalezy dluzej zwlekac. Przykucnal, wzial ja na rece i podniosl do gory. Pusta strzykawka upadla i z grzechotem potoczyla sie po posadzce. Zanim znieruchomiala, Manley wyprostowal sie, mocno przytulil Jacqueline i trzymajac ja w ramionach, ruszyl z powrotem ta sama droga, ktora przyszedl. Biegl, jak tylko mogl najszybciej, zapuszczajac sie bez wahania w labirynt korytarzy skrzydla specjalnego Spa. Przekradl sie przez odslonieta, jasna przestrzen atrium i pograzyl w ponurych ciemnosciach pierwszego czworoboku. Czul, ze dretwieja mu rece i palilo go w plucach. W kazdej sekundzie spodziewal sie Hume'a wynurzajacego sie nagle znikad. Ale na szczescie mroczne przejscia byly puste. Na uginajacych sie z wysilku nogach przebiegl obok laboratorium i upiornego blasku sali zabiegowej. W przeciagu niecalej minuty dotarl do tylnego wyjscia przeciwpozarowego. Dopiero wtedy zwolnil. Serce walilo mu tak, jakby chcialo wyskoczyc z piersi. Przerzucil cialo Jacqueline przez ramie i niepewnie oparl sie o sciane, grzebiac w kieszeni w poszukiwaniu plastikowego pudeleczka. Znalazl je, scisnal w dloni i dwoma palcami przekrecil klamke drzwi. Zawiasy zapiszczaly przerazliwie. Niosac Jacqueline na rekach, zszedl po betonowych schodach i przebiegl przez garaz. Drzwi wciaz byly otwarte. Wspial sie na zjazd i odetchnal goracym, nocnym powietrzem. Na ciemnym niebie swiecil blady ksiezyc. Jacqueline wciaz byla nieprzytomna, ale swiadomosc, ze zrobil juz tyle, dodawala Manleyowi sil. Niestrudzenie parl przed siebie. Z trudem lapal oddech. Dotarl do granicy trawnika i biegl nim dalej wzdluz sciezki unikajac stapania po zwirze. Na sliskiej murawie ledwo utrzymywal rownowage. Miesnie nog mial napiete jak postronki, bolalo go cale cialo, ale bal sie zwolnic. W oddali dostrzegal juz linie zywoplotu i niewyrazny ksztalt samochodu czekajacego za ogrodzeniem. Ciezko dyszac i zataczajac sie, ciagle biegl naprzod. Wciaganie powietrza do pluc sprawialo mu coraz wiekszy bol - ta prosta czynnosc stala sie nagle powaznym problemem. W klatce piersiowej czul zar pieca spalajacego kazda porcje dostarczanego mu tlenu. Krzywiac sie z wysilku, uniosl w dloni male pudeleczko i wcisnal guzik. Byl w polowie trawnika, gdy ciezka, zelazna brama zaczela sie wolno uchylac. Sheila nerwowo spacerowala wzdluz limuzyny. Wargi miala nabrzmiale i spekane od ciaglego zagryzania. Na dzwiek otwierajacej sie bramy zamarla wyczekujaco. Kiedy po chwili zobaczyla zblizajacego sie, slaniajacego na nogach Manleya, szybko szarpnela tylne drzwi auta. Wyciagnela ramiona, wsunela rece pod plecy Jacqueline i pomogla ulozyc ja na siedzeniu. Glowa kobiety opadla bezwladnie w dol. Mimo mroku, Sheila zauwazyla trupioblada twarz przyjaciolki i jej na wpol otwarte, szkliste oczy wpatrujace sie bez wyrazu w przestrzen. Podbrodek zaczal jej drzec. -Czy ona... Piers Manleya falowala gwaltownie. -Nie ma czasu... - wydyszal. - Wsiadaj do samochodu i odjezdzaj stad jak najszybciej. Spojrzala na niego zdumiona. -A ty nie... -Nie moge... - przerwal jej, krecac glowa i gwaltownie wciagajac powietrze. - Musze tam wrocic. -Po co?! Nie zamierzal jej teraz wyjasniac, ze niepokoi sie, czy zastrzyk zrobiony Jacqueline wystarczy, ani opowiadac o trwajacym w laboratorium procesie destylacji, mogacym przypuszczalnie dostarczyc potrzebnego im lekarstwa. Poirytowany ociaganiem sie Sheili, zatrzasnal tylne drzwi, zlapal ja za nadgarstek i pociagnal w kierunku miejsca kierowcy. -Na litosc boska, wsiadaj i odjezdzaj! - warknal wsciekle, ocierajac wierzchem dloni pot zalewajacy mu oczy. - Pozniej ci wszystko wytlumacze, a na razie zawiez ja do szpitala, ktory mijalismy po drodze. Powiedz im to, co ustalilismy, a oni juz beda wiedzieli, co robic. Kiedy Sheila sadowila sie za kierownica, Manley niecierpliwie obejrzal sie w kierunku budynku. Zauwazyla, ze mu sie spieszy. -A co z toba? - zapytala. -Najpierw odwiez ja do szpitala - odparl ponaglajacym tonem. - Potem mozesz po mnie wrocic. Bede czekal w tym miejscu. -Ale... -Jedz! Juz! Zanim zdazyla jeszcze cos powiedziec, odwrocil sie i wbiegl z powrotem przez brame. Jego pochylona sylwetka oswietlona blaskiem ksiezyca szybko zniknela w mroku. Tymczasem limuzyna ostro ruszyla i pomknela po ciemnej, pustej drodze. ROZDZIAL 22 Zaalarmowany dzwiekiem brzeczyka, Hume zerwal sie z fotela. Zanim go uslyszal, siedzial spokojnie w pokoju sluzbowym w skrzydle specjalnym i leniwie przerzucal strony albumu ze starymi wycinkami prasowymi. Zmarszczyl brwi i zatrzasnal album.W pomieszczeniu obok znajdowaly sie monitory kontrolne. Wszedl tam i przesunal rzad wlacznikow. Ciemne ekrany ozyly. Wcisnal guzik i wokol ogrodzenia Spa rozblysly lampy. Kiedy caly teren zalalo swiatlo, zaczal wpatrywac sie w monitory. Ich pierwszy rzad pokazywal panorame posiadlosci. Hume przesuwal sie wolno wzdluz nich, patrzac uwaznie na uspione ogrody i stawy. Zatrzymal sie przed ekranem, na ktorym widac bylo wjazd. Gdy w obiektywie obracajacej sie powoli kamery pojawil sie koniec zwirowego podjazdu, unieruchomil ja i zrobil zblizenie. Wtedy wyraznie zobaczyl otwarta brame. Zdziwiony i zaniepokojony, skoncentrowal sie teraz na wnetrzu budynku. Korytarze i sale wydawaly sie puste, a garstka pacjentek spala w swoich pokojach. Z wyjatkiem dwoch. Na nastepnym ekranie widnial obraz nieprzytomnie pedalujacej kobiety. Z satysfakcja popatrzyl na jej nogi wirujace w upiornej poswiacie. Ale gdy spojrzal na monitor obok, wyraz jego twarzy zmienil sie gwaltownie. Zyly na szyi nabrzmialy mu, a policzek zaczal drgac w niekontrolowany sposob. Jacqueline zniknela! Wsciekl sie. Zaczal sie miotac od ekranu do ekranu, ale nigdzie nie mogl jej dostrzec. Wreszcie wzrok lekarza padl na ostatni z monitorow i zatrzymal sie raptownie. Czolo mezczyzny pokrylo sie glebokimi bruzdami, gdy obserwowal postac skradajaca sie korytarzem. Hume wylaczyl monitory. Nagle opanowal go kamienny spokoj. Jego usta wykrzywil usmiech. Wyszedl z pokoju kontrolnego i wrocil do siebie. Tutaj, w zamknietej szafce spoczywalo to, czego potrzebowal. Pedzac z predkoscia ponad stu trzydziestu kilometrow na godzine, Sheila obserwowala w lusterku czerwono-biale, pulsujace swiatla. Nie ujechala daleko, gdy pojawily sie za nia nie wiadomo skad i jednoczesnie odezwalo sie wycie syreny. Patrzyla to na szose, to na migajace lampy i zastanawiala sie, czy nie zgubic patrolu drogowego. Jacqueline byla w krytycznym stanie. Ale w razie proby ucieczki zaloga radiowozu mogla ja staranowac albo uzyc broni, czy Bog jeden wie, co jeszcze. Westchnela z rezygnacja i zjechala na pobocze. Dwaj policjanci zblizali sie do samochodu z obu stron przerazliwie wolnym krokiem. Z niedowierzaniem pokrecila glowa na widok ich ciemnych okularow. Musza je nosic nawet w nocy? Miala ochote wrzasnac, zeby przestali sie wyglupiac i ruszali sie szybciej, bo przez nich traci cenny czas. Ale kiedy opuscila szybe, umundurowany mezczyzna polozyl dlon na kaburze rewolweru. -Pozniej mnie zastrzelisz, kowboju! - warknela wsciekle. - Wioze kogos do szpitala, na litosc boska! -Prawo jazdy i dowod rejestracyjny prosze. Sheila bezradnie wzniosla oczy ku niebu. -Nie wierze. Po prostu nie wierze! Wystarczy zajrzec do samochodu - wskazala glowa tylne siedzenie. Jeden z policjantow zerknal w tamtym kierunku. - Zadowolony? -PN? Sheila spojrzala na niego jak na idiote. -Ze co?! -Przedawkowanie narkotykow. Co brala i kiedy? Zaniemowila z oburzenia i odwrocila sie do niego plecami. Snop swiatla latarki drugiego policjanta przesuwal sie tymczasem po lezacej Jacqueline, az zatrzymal sie na jej twarzy. -Nie, to mi sie tylko sni - wymamrotala oszolomiona Sheila, kiedy odzyskala mowe. -Zglosze to - odezwal sie policjant. -Jasne - odparl jego kolega. -A gdyby ona miala rodzic? Co wtedy? - zapytala Sheila. Policjant nawet nie mrugnal okiem. Sheila wzruszyla ramionami. -A co? Moze ma malo widoczna ciaze? W takich wypadkach chyba powinniscie zapewniac eskorte do szpitala, no nie? -Lepiej zaczekamy na karetke. A na razie, prosze mi pokazac jakis dokument tozsamosci. Jacqueline nadal nie dawala znaku zycia. W tle rozlegly sie trzaski dochodzace z policyjnego radia. Pierwszy policjant stal obok samochodu z rekami na biodrach w pozie nieskonczonej cierpliwosci. Sheila patrzyla przed siebie, wolno krecac glowa. -To tylko sen - mruczala sama do siebie. - To nie moze byc prawda. Odrobina mlecznego plynu skapujacego kropla po kropli z kolby destylacyjnej wypelniala mala zlewke, gdy Manley wsliznal sie do laboratorium i cicho zamknal za soba drzwi. Obrzucil wzrokiem pracownie, szukajac odpowiedniego pojemnika. Moglby wykorzystac ktores ze szklanych naczyn, ale zadne nie mialo pokrywki. Spojrzal na pudelko ze strzykawkami i szybko wyciagnal dwie sztuki. Usunal z nich tloczki, ostroznie wlal destylat do plastikowych rurek, po czym zlozyl je z powrotem. Przypuszczal, ze taka ilosc wystarczy do zrobienia Jacqueline kilku nastepnych zastrzykow, gdyby ich potrzebowala, zanim fachowcy odkryja formule chemiczna plynu. Schowal strzykawki do kieszeni i wymknal sie na korytarz. Skradajac sie jak kot przebyl zaledwie kawalek drogi, gdy hall pograzyl sie w ciemnosci. -Jest pan wyjatkowo upartym czlowiekiem. Glos Hume'a zabrzmial w ciemnosci gdzies za nim. Manley znieruchomial. Czul, jak przyspiesza mu tetno. Ale mimo strachu, myslal tylko o Jacqueline. Byl ciekaw, czy Sheila dojechala juz do szpitala. Jak przechytrzyc tego sukinsyna? Przez kilkanascie sekund nie ruszal sie. Przyszlo mu do glowy, ze Hume zapewne jest uzbrojony. Kiedy Manley w koncu sie odwrocil, zrobil to wolno i spokojnie, zeby nie sprowokowac przeciwnika. Hume stal u wylotu korytarza w przycmionym blasku swiatla. W dloni trzymal wycelowana bron, ktora przypominala Manleyowi dziecinny pistolet pneumatyczny, choc jego niewprawne oko moglo sie mylic. W drugiej rece Hume sciskal plastikowe urzadzenie z przyciskami podobnymi do telefonicznych, a w kieszeni jego fartucha rysowal sie ksztalt kolejnego, automatycznego pistoletu. Wydawalo sie, ze czeka, zeby Manley odezwal sie pierwszy. -Domyslam sie, ze mam podniesc rece do gory? -Zupelnie mnie nie obchodzi, co pan zrobi z rekami, doktorze Manley. Natomiast interesuje mnie to, co pan zrobil z panna Ramsey. On nie wie - uswiadomil sobie Manley. Zastanawial sie, czy Hume widzial go w laboratorium, kiedy przelewal plyn do strzykawek. Powoli przeniosl ciezar ciala na lewa stope i strzykawki znajdujace sie w kieszeni na jego piersi przesunely sie na bok. Zaslaniala je teraz klapa marynarki. -Zrobilem? Chyba ma pan na mysli to, co dopiero zamierzam zrobic, jak ja znajde. Tym razem pojdzie ze mna, czy bedzie tego chciala, czy nie. -Nie mam juz cierpliwosci do panskiego zuchwalego zachowania, ktore poczatkowo nawet mi sie spodobalo. Zauwazylem otwarta brame, wiec wiem, jak pan sie tu dostal. Nie jestem tylko pewien, jak znalazl pan droge do tego specjalnego korytarza, ani jakie ma pan intencje przebywajac w tej czesci budynku. Ale nie watpie, ze z czasem dowiem sie od pana rowniez i tego. A na razie powtarzam pytanie: co pan zrobil z panna Ramsey? Manley przygladal sie uwaznie jego twarzy. Szyja Hume'a poczerwieniala i nabrzmiala. Krew zaczynala uderzac mu do glowy, co zwiastowalo zblizajacy sie atak wscieklosci. -Nie wiem, o czym pan mowi. Kostki palcow Hume'a zbielaly, gdy zacisnal je mocniej na rekojesci pistoletu. Ostrzegawczo uniosl lufe. -Zna pan neuroleptyczne srodki znieczulajace? -Nie posiadam zbyt wielkiej wiedzy na ten temat -Wcale mnie to nie dziwi. Zaczynam powatpiewac w panska inteligencje, w ktora wczesniej wierzylem. A wszelkie jej resztki odbierze panu strzalka z neuroleptykiem tkwiaca w lufie tego pistoletu. Jesli bedzie pan uparcie odmawial udzielenia mi odpowiedzi na moje pytanie, zmusi mnie pan do uzycia tego srodka. -A co z panska inteligencja? - Manley rozpaczliwie probowal zyskac na czasie. Obrzucil korytarz szybkim spojrzeniem. - Chce pan to wszystko stracic? Ten budynek bedacy dzielem panskiego geniuszu, panska slawe, cala panska... wladze? Twarz Hume'a posiniala ze zlosci. -Pozbywajac sie pana, niczego nie strace! -Sheila jest teraz w komendzie policji. - Manley wzruszyl ramionami. - Jesli nie wyjde stad z Jack, odpowiedni ludzie zloza panu wizyte. -To klamstwo! To wszystko klamstwo! Manley z uwaga sledzil gwaltowne reakcje Hume'a. Facet zaczynal pekac. Gdyby tylko Rick zdolal to wykorzystac, zagrac na jego slabosci... Nadal swojemu glosowi ton lagodnej troski. -Ja nie klamie, doktorze Hume. Wiem, ze w przeszlosci byl pan oklamywany. Tyle cierpienia, tyle lat zycia w falszu... -Co pan wie o falszu?! Smie pan twierdzic, ze rozumie pan, co to jest grzech oszustwa?! -Owszem, to jest grzech. Moze najciezszy ze wszystkich. To cos, czego czlowiek nigdy nie moze wybaczyc i za co zawsze pragnie sie zemscic. - Manley urwal i pokiwal glowa ze wspolczujacym zrozumieniem. - Nie ma na swiecie mezczyzny, ktory postapilby inaczej niz pan po tym, jak Jean pana oszukala. Hume zbladl. Krew odplynela mu z twarzy. Jego oczy zablysly dziko na to wspomnienie. -Jean? -Panska zona - potwierdzil Manley. - Jean Emmerich. Policzki Hume'a pulsowaly spazmatycznie. Wykrzywil usta, jakby chcial cos powiedziec, ale nie mogl wykrztusic slowa. Po chwili uspokoil sie, a jego spojrzenie zasnula mgla. Opuscil glowe. Bron zaczela drzec w jego dloni. -Zrobil pan dla niej wszystko, dal pan jej wszystko - ciagnal Manley. - I obaj wiemy, co dostal pan w zamian. Moze pan to nazwac sprawiedliwoscia, doktorze Emmerich. Jean spotkalo to, na co zasluzyla. Hume zamrugal powiekami. -To, na co zasluzyla... - wymamrotal. -To, na co zasluzyly one wszystkie - podpowiedzial Manley, wykorzystujac sytuacje. Gra byla ryzykowna, ale mial tylko te jedna szanse. Nadszedl wlasciwy moment. Postapil krok naprzod. - Te wszystkie Jean, ktorymi sie pan zajal i uczynil je szczuplymi. Te wszystkie Jean, ktore pan stworzyl, uksztaltowal na nowo, przeistoczyl w doskonale Galatee. Te wszystkie Jean, wszystkie aktorki, ktore potem pana porzucily, bo oklamywaly pana, oszukiwaly, byle tylko dostac sie na scene. -Na scene... - wyszeptal Hume. W kacikach jego ust pojawily sie babelki sliny. Bron omal nie wypadla mu z opuszczonej reki. Manley wpatrywal sie w nia z rosnacym przekonaniem, ze gdyby teraz rzucil sie do ucieczki, zapewne udaloby mu sie to. Ale skoro do tej pory wystarczylo umiejetne formulowanie zdan, moze lepszym wyjsciem byla dalsza perswazja? Powoli kontynuowal te rozgrywke, jednoczesnie posuwajac sie przed siebie centymetr po centymetrze. -Wygral pan, doktorze Hume. To juz skonczone. Wszystkie tamte Jean odeszly. Nigdy wiecej pana nie skrzywdza. -Nigdy... Manley wyciagnal reke. -Prosze mi oddac bron. Moze mi pan zaufac. Natychmiast zrozumial, ze popelnil blad. W duchu przeklinal wlasna glupote. Nie powinien wspominac o zaufaniu czlowiekowi, ktory kiedys obdarzyl kogos bezgranicznym zaufaniem, a potem... Hume znow zaczal unosic pistolet, choc wciaz trzesla mu sie dlon. Jego drzace ramie zatrzymalo sie, gdy lufa znalazla sie na wysokosci kolan Manleya. Manley ruszyl naprzod. -Co pan robi? Staral sie pewnie stawiac kroki, wygladac na spokojnego i mowic przekonujaco. -Prosze o bron, doktorze Hume. Juz nie bedzie panu potrzebna. -Niech pan nie podchodzi blizej. Manley zatrzymal sie. Wolno uniosl rece i wyciagnal je w proszacym gescie, usmiechajac sie uspokajajaco. -Jak pan sobie zyczy. Ale czy nie moglbym przynajmniej zadzwonic? Powinienem zawiadomic panne Hastings, ze nic mi sie nie stalo. -Zadzwonic? -Z panskiego telefonu - Manley wskazal aparat w dloni Hume'a. - To zajmie tylko sekunde. -Z mojego telefonu? - powtorzyl Hume. Wyraz jego twarzy zmienil sie niepokojaco. Uniosl wyzej pistolet i powiodl wzrokiem od Manleya do swego urzadzenia. - Telefonu? Manley stal bez ruchu. Spojrzal na plastikowe pudelko i przestal sie usmiechac. Zaschlo mu w gardle, a jego oczy zrobily sie okragle z przerazenia, gdy uswiadomil sobie, ze to nie telefon. -Ty imbecylu! - parsknal Hume. - To dzielo geniuszu, przyrzad do zdalnego sterowania mojej wlasnej konstrukcji. Przez moment myslalem, ze naprawde mnie rozumiesz. Ale telefon? Musialem byc szalony! -Doktorze Hume, chcialbym zauwazyc, ze... Hume nie dal mu skonczyc. Podniosl glos. -Jesli wcisne prawy guzik, San Sebastian przestanie istniec! - krzyknal z obledem w oczach. - Wyleci w powietrze, zniknie z powierzchni ziemi! Wcisne inny i zamknie sie brama. Potem trzeci i wysuna sie ukryte panele - zasmial sie zlowieszczo, przysuwajac palec do przyciskow. - Wcisne czwarty i limuzyna... - wtem zamilkl i przechylil glowe na bok. Wygladal, jakby nagle cos sobie przypomnial. Zmarszczyl brwi i przeszyl Manleya groznym spojrzeniem. - Wlasnie. Limuzyna... Manley czul pulsowanie w skroniach. Byl bezradny. Zdobycie sie na sztuczny usmiech kosztowalo go wiele wysilku. -Jaka limuzyna? - zazartowal. -Och, pan dobrze wie. Hume wolno uniosl pudelko. -Doktorze Hume, prosze, niech pan nie... -Tak - zachichotal Hume. - Pan dobrze wie! Jego palec zawisl tuz nad przyciskiem. Manley byl bliski paniki. Wyciagnal zlozone blagalnie dlonie. -Nie! - zawolal. Wtedy Hume wcisnal guzik. Zawodzenie syreny ucichlo w oddali. Sheila zamknela zmeczone oczy i oparla glowe na kierownicy. Potem westchnela, wyprostowala sie i spojrzala na szose. Boze... Co za cholerne tepaki z tych miejscowych glin. Niczego bardziej nie pragnela, niz wyniesc sie wreszcie z tego koszmarnego stanu, zostawic za soba te wieczne usmiechy i tutejsza ich uprzejmosc i znalezc sie z powrotem w halasliwym, szorstkim, zdenerwowanym otoczeniu nowojorskiego raju. Wysunela dolna warge i zdmuchnela wlosy z czola. Uslyszala trzaski i niewyrazne glosy dochodzace z policyjnego radia. Odwrocila glowe w lewo i spojrzala ponad opuszczona szyba na woz patrolowy zaparkowany w poblizu. W swietle padajacym z otwartych drzwi samochodu stal jeden z policjantow. Opierajac sie o swoj pojazd, zabieral sie do wypisania wezwania do sadu. Przypominajac sobie lakoniczna wymiane zdan pomyslala, ze czlonek zalogi radiowozu nie nalezy do zbyt rozmownych. Ale przynajmniej zdjal te ciemne okulary i teraz wygladal o wiele lepiej. Przesunela wzrokiem po barczystej sylwetce mezczyzny w dopasowanym mundurze koloru khaki. Przez moment zastanawiala sie, czy nie wykorzystac swoich kobiecych wdziekow, zeby uniknac kary. Potem odwrocila sie i rozesmiala. Wdzieki... Ja i wdzieki - pomyslala. Przysun sie blizej, kochanie. Ze mna bedzie ci dobrze... Nagle przypomniala sobie z zalem, kto naprawde ma kuszace wdzieki. Zerknela w lusterko i zobaczyla tylko puste tylne siedzenie. Ogarnela ja straszna tesknota za przyjaciolka i po jej policzku splynela lza melancholii. Jackie wyjdzie z tego. Nie moze byc inaczej. Musiala zagryzc wargi, zeby opanowac drzenie ust. Otarla rekawem oczy, pociagnela nosem i rowniez wytarla go rekawem. Popatrzyla na wilgotny material. -Klasa - mruknela. - Pierwsza klasa, nie ma co. Podniosla wzrok i przez moment intensywnie wpatrywala sie w ciemnosc. Z trudem dostrzegla ledwo widoczne z tej odleglosci, blyskajace lampy karetki. Z rosnacym zniecierpliwieniem znow odwrocila glowe w kierunku wozu patrolowego. Stojacy do niej tylem policjant schylil sie wlasnie, zeby wziac cos z przedniego siedzenia radiowozu. No, no... Rasowy ogier - stwierdzila z uznaniem. Wahala sie przez chwile, po czym usmiechnela sie i podjela decyzje. Postanowila sprobowac. -A co mi tam, do cholery... - powiedziala sama do siebie. - Zyje sie tylko raz. Rzucila ostatnie, pelne nadziei spojrzenie w strone znikajacego na horyzoncie ambulansu wiozacego Jacqueline do szpitala i siegnela do klamki limuzyny. Kiedy polozyla na niej dlon, ogluszajaca eksplozja rozerwala samochod, a martwe cialo kobiety zostalo wyrzucone wysoko ku rozgwiezdzonemu niebu. ROZDZIAL 23 -Ty maniaku!Manley skoczyl i w tym samym momencie Hume nacisnal spust. Manley poczul uklucie igly zaglebiajacej sie w jego piers. Nie bylo bardzo bolesne, ale wystarczajaco zaskakujace, by stracil impet. Jego dlonie nie zdazyly zacisnac sie na szyi przeciwnika, choc popchniety Hume zatoczyl sie do tylu i upadl, wypuszczajac z reki bron. Manley wyladowal na posadzce. Zaczynal widziec jak przez mgle. Myslal, ze to pot zalewa mu oczy. Pelznac na czworakach, gwaltownie mrugal powiekami, ale to nie pomagalo. Zerknal w dol, spodziewajac sie, ze zobaczy krew na swoim ciele. Tymczasem w jego torsie sterczala strzalka do zludzenia przypominajaca jedna z tych, ktorymi rzuca sie do tarczy w podrzednych barach. Wpatrywal sie w nia oszolomiony. Kilka metrow od niego Hume przekrecil sie na bok. Manley wyszarpnal z piersi strzalke i zamachnal sie w jego kierunku. Ale ramie mial zbyt ciezkie. Pocisk przelecial obok twarzy przeciwnika, nie wyrzadzajac mu zadnej krzywdy. Zamroczony upadkiem Hume niezdarnie siegal do kieszeni fartucha po automatyczny pistolet. Manley przykleknal na jednym kolanie, a strzykawki wypelnione lekiem wypadly mu z kieszeni. Chwycil je szybko, myslac tylko o Jacqueline. Mozliwe, ze Sheila zdolala dotrzec do szpitala, zanim limuzyna wyleciala w powietrze. Gdyby udalo mu sie stad uciec, to... Hume zaciskal dlon na rekojesci pistoletu, ale nie mogl wyciagnac go z fartucha, bo kurek zaczepil o material. Manley niepewnie stanal na nogach. Srodek znieczulajacy krazacy w jego krwiobiegu dzialal. Manleyowi krecilo sie w glowie i widzial coraz mniej wyraznie. Ale wciaz myslal o kobiecie swojego zycia i o tym, jak malo czasu byc moze jej zostalo. -Jack... - wykrztusil. Hume w koncu wydobyl bron i przesunal bezpiecznik. Manley otrzezwial. Odwrocil sie i rozpaczliwie rzucil do ucieczki, choc ledwo przypominal sobie droge do wyjscia i z trudem poruszal nogami. Moze byla na zewnatrz samochodu... - myslal nieprzytomnie. Jack... Skrecal za rog, gdy huknal strzal. Pocisk trafil w mur na wysokosci szyi mezczyzny. Kawalki odlupanego marmuru prysnely mu w twarz. Ogarnialo go zupelne otepienie. Zataczal sie i odbijal od scian korytarza, ale biegl naprzod. Dotarl do wyjscia z atrium, chwycil za klamke drzwi i uderzyl w nie ramieniem. Otworzyly sie szeroko i Manley stracil rownowage. Potoczyl sie po betonowych stopniach i zatrzymal w garazu. Hume calkowicie odzyskal pewnosc siebie. Wstal, zachichotal szalenczo i uniosl plastikowe pudelko. Potakujaco skinal glowa, jakby udzielajac zgody samemu sobie i nacisnal kolejny guzik. Lezac na podlodze garazu, Manley uslyszal szum. Podniosl sie na jedno kolano. Szklistymi oczami zobaczyl opuszczajace sie drzwi wjazdowe. Poderwal sie i zgiety wpol rzucil sie przed siebie, wymachujac rekami. Nie zdazyl. Byl w polowie drogi, kiedy dolna krawedz drzwi dotknela betonu. Manley zatrzymal sie. Slaniajac na nogach, przesunal blednym wzrokiem po scianach. Nie myslal juz ani o Jacqueline, ani o ucieczce. Resztka swiadomosci pragnal tylko zemsty. Gwaltownie mrugajac powiekami, zauwazyl w koncu ciemne przedmioty rysujacy sie przed nim na tle muru. Na hakach wisialy narzedzia samochodowe. Obok lewarka dostrzegl lyzke do opon. Zblizyl sie do sciany, chwycil narzedzie i mocno pociagnal do siebie. Omal nie upadl na plecy, kiedy stalowy pret zostal oswobodzony. Wydawal mu sie absurdalnie ciezki. Dyszac z wysilku, Manley zacisnal na nim obie dlonie, wrocil do schodow i wspial sie po stopniach. Przez moment zmagal sie z klamka drzwi, po czym ruszyl dalej. Stawial kroki jak marynarz posuwajacy sie po rozkolysanym sztormem pokladzie. Wszystko wokol zdawalo sie falowac i Manley ledwo widzial na oczy. Wiedziony bardziej instynktem niz wzrokiem, pokonal pierwszy korytarz i zaglebil sie w nastepny. Nagle zmruzyl oczy. Wydalo mu sie, ze przed soba rozpoznaje sylwetke Hume'a i jego twarz wykrzywiona w szyderczym usmiechu. Lekarz mierzyl do niego z jakiejs broni. Manley ostatkiem sil uniosl nad glowa ciezkie narzedzie i zaatakowal. Hume celowal spokojnie, bez pospiechu. Manley znajdowal sie w odleglosci siedmiu metrow od niego, zataczajac sie miedzy sciana a wielka szyba laboratorium. Mial nieskoordynowane ruchy, ale mimo braku rownowagi parl do przodu popychany plonaca w nim nienawiscia. Kiedy bral zamach, z jego ust wyrwal sie zwierzecy ryk. Opuszczony w dol pret przecial powietrze. Manley nacieral jak rozwscieczony gladiator, ktorego nic nie jest w stanie zatrzymac. Pistolet wycelowany w jego serce wypalil w momencie, gdy mezczyzna zachwial sie, wymierzajac cios w proznie, i dlatego Hume chybil. Pocisk duzego kalibru trafil Manleya w ramie i zamiast go unieruchomic, obrocil jego cialem. Lyzka do opon wysliznela sie z palcow Manleya i przebila szklana sciane pracowni chemicznej. Manley wpadl z rozpedu do wewnatrz. Podloga laboratorium i korytarza pokryla sie blyszczacymi, sliskimi odlamkami szyby. Utrzymal sie jednak na nogach, ale chcac podniesc lyzke, zatoczyl sie niebezpiecznie w kierunku aparatury destylacyjnej. -Ty idioto! - wrzasnal Hume. Jego oczy zalsnily wscieklym blaskiem. Patrzyl z niepokojem na rzad szklanych naczyn. To, czemu zawdzieczal swa wielkosc, znalazlo sie nagle w niebezpieczenstwie. Lekarz wyprostowal ramie, starajac sie dokladnie wycelowac w chwiejaca sie z boku na bok postac. Nacisnal spust, gdy Manley osuwal sie na jedno kolano. Pocisk przebil ocalaly fragment szyby i o milimetry minal glowe Manleya. Mimo halasu sypiacego sie szkla, dal sie slyszec dziwny dzwiek. Brzmial jak glosny syk weza i Hume rozpoznal go od razu: skads wydostawal sie sprezony pod duzym cisnieniem gaz. Rozejrzal sie w panice, szukajac nieszczelnosci i jego wzrok spoczal na stalowym zbiorniku umieszczonym pod przeciwlegla sciana laboratorium. Rozchodzily sie stamtad rurki zasilajace palniki Bunsena. Bal sie nawet pomyslec o wybuchu pozaru. Stal jak skamienialy z oczami utkwionymi w srebrzystej powloce wielkiej butli, w ktorej widnial okragly otworek po pocisku. Ponizej ciagnal sie duzy, czarny napis PROPAN. Manley nie zdawal sobie sprawy z tego, co sie stalo. Opadl na kolana, a jego uszy wypelnial swiszczacy syk. Pociemnialo mu w oczach i czul, jak powoli zapada sie w jakas otchlan. Ale resztka swiadomosci kazala mu zebrac ostatnie sily. Ujal w dlonie lyzke do opon, zamachnal sie i cisnal ja przed siebie. Hume ocknal sie i zamierzal zaczac dzialac, gdy nadlatujace narzedzie roztrzaskalo plaskim, zaostrzonym koncem elektryczna puszke rozdzielcza. Przewody zaiskrzyly i w sekunde pozniej cicha pustynna noc zamienila sie w pieklo na ziemi. Grube sciany Spa zatrzesly sie od wybuchu i kawalki marmuru zawirowaly w oslepiajacym, pomaranczowym blasku ogromnej, ognistej kuli. Jacqueline lezala w sali pomocy doraznej z nadgarstkami i kostkami przywiazanymi do noszy pasami gazy. Jej naprezonym cialem wstrzasaly gwaltowne konwulsje. Wszystkie jej miesnie drgaly z taka sila, iz wydawalo sie, ze zmiazdza kosci. W ustach miala dwie szpatulki jezykowe zapobiegajace zwarciu szczek i odgryzieniu jezyka. Po jej wargach splywala biala piana, a oczy wychodzily z orbit. Status epilepticus. Ta swiadomosc zawisla nad calym zespolem medycznym jak miecz. Lekarze mieli wlasnie do czynienia z jednym z najgrozniejszych przypadkow, jakie zdarzaja sie w medycynie. Ci, ktorzy juz sie z tym zetkneli, czuli sie bezradni. Wiedzieli, ze ataki beda sie powtarzac i wraz z uplywem czasu zycie zacznie powoli uchodzic z pacjentki. Pierwszy napad padaczkowy nastapil, gdy sanitariusze wwozili Jacqueline do sali. Wkrotce potem nie powstrzymala moczu, pojawily sie problemy z oddychaniem i znacznie przyspieszylo jej tetno. Pocila sie obficie i niebezpiecznie wzroslo cisnienie krwi. Zdawalo sie, ze jej cialo drwi sobie z wszelkich prob pomocy, kiedy nagle bezwladne konczyny zrywaly sie do szalonego tanca jak u miotanego wichura stracha na wroble. Dwaj lekarze dyzurni przygladali sie nieprzytomnej pacjentce. Nie mieli zielonego pojecia, co moze wywolywac u niej ataki padaczki, a podjecie wlasciwych dzialan znacznie utrudnial brak historii choroby. Czekajac na wstepne wyniki badan laboratoryjnych, zastanawiali sie nad ewentualna diagnoza, odrzucajac kolejne warianty. Wreszcie, po kilkunastu ciagnacych sie w nieskonczonosc minutach, pielegniarka przerwala ich czuwanie przy chorej i wreczyla im pierwsze dane. -Dobry Boze... - mruknal jeden z nich. -Jak zle to wyglada? - zapytal kolega. Pierwszy lekarz podal mu raport i odwrocil sie do pielegniarki. -Powiedz operatorce w centrali telefonicznej, zeby wywolala mi jakiegos interniste. Skinela glowa i szybko odeszla. -Myslisz, ze w laboratorium sie pomylili? -Modl sie, zeby tak bylo. Inaczej diabli wiedza, jak sobie z tym poradzimy. - Zerknal na zegar scienny. - Ciekaw jestem, czy Schein gdzies sie tu jeszcze kreci. Isadore Schein byl bystrym diagnosta w zakresie medycyny wewnetrznej i jednym z bardziej sumiennych lekarzy w szpitalu. Czesto zostawal w pracy duzo dluzej niz inni. Tego wieczoru ociagal sie z wyjsciem prawie do polnocy. Kiedy wreszcie postanowil ruszyc do domu, wezwano go do sali pomocy doraznej. Po dokladnym zbadaniu pacjentki i zapoznaniu sie z wynikami z laboratorium spotkal sie ze swoimi kolegami w malym pokoju na koncu korytarza. Z zatroskaniem pokrecil glowa. Pozostali wymienili zdumione spojrzenia. Nie spodziewali sie, ze bedzie w klopocie. -Cos mi tu nie pasuje - powiedzial. -Dlaczego to nie moze byc zwykla spiaczka hiperosmotyczna? -Z kilku powodow. Po pierwsze, to zdarza sie zazwyczaj diabetykom, a poziom cukru w jej krwi wskazuje, ze ona nie jest cukrzyczka. Po drugie, zwykle nie spotyka sie takiej bipernatremii, czyli podwyzszonej ilosci sodu we krwi, chyba ze pacjent jest na kroplowce. A ona przeciez nie jest, prawda? -Ale czy nie mamy tu objawow takiej spiaczki? Patrzac na to z klinicznego punktu widzenia? -No coz... I tak, i nie. Jesli ma pan na mysli symptomy neurologiczne, to oczywiscie. Jest w oslupieniu i ma konwulsje. -Czy to nie potwierdza wstepnej diagnozy? -Gdyby ta diagnoza byla prawidlowa, to pacjentka juz czulaby sie lepiej, nie sadzi pan, doktorze? W pokoju zapanowala konsternacja. -Moze zle ja leczymy. -Posluchajcie - uspokoil ich Schein. - To cholernie osobliwy przypadek, wiec nie spieszcie sie tak z robieniem sobie wyrzutow. Nielatwo cokolwiek ustalic bez szczegolowej historii choroby, bo musimy opierac sie na domyslach. Przyjmijmy zalozenie, ze to prawdopodobnie przypadek dla psychiatrow. Pacjentka z niewiadomych powodow pochlonela ogromne ilosci slonych potraw, po czym tak dlugo wymiotowala, az znalazla sie na granicy odwodnienia. Laboratorium to potwierdzilo i stwierdzilo hipematremie. Ta kobieta ma encefalopatie, zaburzenia umyslowe. Zaczelo sie zapewne od zwyklego letargu, a skonczylo na glebokiej spiaczce. Potem doszlo do ostrej niewydolnosci nerek, kwasicy mleczanowej i napadow padaczki. - Rozejrzal sie i zobaczyl utkwione w sobie oczy. - Zmierzam do tego, ze normalnie potrafimy sie z tym wszystkim uporac za pomoca zwyczajnej kroplowki dozylnej. Ale w jej przypadku to na nic. Lekarze z oddzialu pomocy doraznej wymienili zawiedzione spojrzenia. -Wiec skoro to nie spiaczka hiperosmotyczna, to co? -Nie wiem - wyznal Schein. - Ale przygotujcie sie na najgorsze. To moze byc jeden z takich przypadkow, kiedy robi sie, co w ludzkiej mocy i nic. -Ma pan na mysli to, ze nie da sie jej wyleczyc? -Nie - odparl Schein z grobowa mina. - Mam na mysli to, ze w ciagu nastepnej godziny moze byc po niej. Dyskusje przerwalo wejscie pielegniarki. Jacqueline znow miala atak. Szybko wrocili do chorej. Inna pielegniarka juz przygotowywala zastrzyk. -A jesli valium jej nie uspokoi? Dostala juz dilantin. -Macie amytal? - zapytal Schein. -Juz go niosa z farmacji. -Bedziemy musieli sprobowac i tego. Schein cofnal sie, zlozyl rece na piersi i z niepokojem przygladal sie pacjentce. Wykorzystal juz wszystkie sposoby znane z podrecznikow medycyny oraz kilka, ktore wlasnie sam wymyslil. Mial swiadomosc tego, ze inni na niego licza i ta odpowiedzialnosc potegowala w nim poczucie bezradnosci i osamotnienia. Przez nastepne pol godziny skoncentrowal wszystkie wysilki terapeutyczne na powstrzymaniu atakow padaczki, ktore stanowily najwieksze niebezpieczenstwo. W kazdej chwili gwaltowne konwulsje, napinajace sciegna do granic wytrzymalosci, mogly pozbawic pacjentke doplywu tlenu, zupelnie jakby ktos zamknal niewidzialny zawor. Mozg uleglby uszkodzeniu, a nerki przestalyby funkcjonowac, o ile wczesniej nie zatrzymaloby sie serce. Poczatkowo amytal wydawal sie dzialac, ale na krotko. Zwiekszanie dawek bylo bronia obosieczna: zbyt mala ilosc leku nie powstrzymywala konwulsji; zbyt duza grozila zatrzymaniem czynnosci oddychania. Duzo wczesniej umiescil pacjentke pod respiratorem. Zaczynal dochodzic do wniosku, ze jedynym ratunkiem byloby przewiezienie jej do sali operacyjnej, gdzie zostalaby uspokojona potezna dawka barbituranu lub poddana narkozie. Ale wiedzial, ze nawet gdyby okazalo sie to skuteczne, nie mozna bedzie stosowac anestezji bez konca. Jednak przynajmniej chwilowo lepsze bylo takie rozwiazanie niz zadne. A potem, jesli nie zdarzy sie cud, zycie nieznajomej, mlodej kobiety zapewne wymknie mu sie z rak. Zadzwoniono z sali operacyjnej, ze zespol bedzie czekal za piec minut. Kiedy sanitariusze przygotowywali pacjentke do transportu, jej cialem znow wstrzasnely silne konwulsje. Jej zeby tak mocno zacisnely sie na rurce prowadzacej do tchawicy, ze omal jej nie przegryzly. Schein ze wspolczuciem patrzyl na wyginajaca sie w drgawkach kobiete i odliczal sekundy trwania ataku. Zastanawial sie, kiedy strumien drogocennego tlenu przestanie doplywac do jej mozgu i ten narzad zamieni sie w bezuzyteczny, martwy organ. ROZDZIAL 24 Dwa rozne dzwieki brzmialy nieharmonijnie, wyraznie oddzielajac sie od siebie. Dalekie trzaski przypominaly odglos zgniatania celofanu, a jednostajny grzmot - huk naplywajacej tunelem wody. Ale to bol sprawil, ze Manley sie ocknal. W otepieniu spowodowanym dzialaniem neuroleptyku nie zdawal sobie sprawy z tego, ze kilka sekund wczesniej nastapila eksplozja. Kiedy odzyskal przytomnosc, wiedzial jedynie, ze boli go ramie. Najpierw lezal na plecach i prawie nic nie widzial; potem zdolal jakos przekrecic sie na bok i przyjrzec sie miejscu ponizej lewego lokcia.Ach, wiec o to chodzi... - pomyslal. - Po prostu moja skora plonie. Jego przedramie palilo sie. Przygladal sie tepo, jak wlosy na jego rece wija sie i kurcza w ogniu. Sama skora byla czerwona i wilgotna, a miejscami nawet zweglona. Jeszcze przez kilka sekund wpatrywal sie w nia, zafascynowany faktem, ze czesc jego ciala trawia plomienie, zanim przyszlo mu do glowy, zeby ugasic ten pozar. Parzac sobie prawa dlon, kilkoma apatycznymi klepnieciami zdusil ogien. Sprobowal usiasc, zastanawiajac sie, gdzie jest ten pociag, co robi tyle halasu. I co tak przyciska jego stopy. Nie mogl wiedziec, ze spadl na niego oderwany wybuchem arkusz blachy. Ta tarcza uratowala mu zycie. Zmruzyl oczy, czujac na twarzy goraco. Moze piecdziesiat stop od niego szalaly wielkie, pomaranczowe plomienie. Przez drgajace, rozgrzane powietrze dostrzegl niewyrazna sylwetke mezczyzny biegnacego przez to pieklo. Palily mu sie wlosy. Manley jeszcze bardziej zmruzyl oczy, ale nie udalo mu sie zobaczyc nic wiecej. Pomyslal, ze ktos powinien wezwac straz pozarna. A potem znow stracil przytomnosc. Schein wyszedl z lekarskiej szatni, czujac sie jak czlowiek, ktory wybral sie na oficjalne przyjecie w slipkach. Mial na sobie stroj chirurgiczny o kilka numerow za duzy, spodnie wisialy na nim jak worek. Trzej sanitariusze i anestezjolog pchali korytarzem wozek z pacjentka. Co kilka sekund ten ostatni sciskal gumowy miech tloczacy tlen do rurki dotchawiczej umozliwiajacej Jacqueline oddychanie. Schein dolaczyl do nich, ale trzymal sie z tylu. Poruszal sie niezgrabnie w "dyzurnych" ochraniaczach butow i wygladal nieco smiesznie w wydetym pielegniarskim czepku zastepujacym mu obcisla czapeczke chirurgiczna. Jednak cale jego zaklopotanie zniknelo, gdy przystapil do dzialania. Przede wszystkim zalezalo mu na utrzymaniu krazenia krwi u pacjentki. Przyjrzal sie barwie jej skory. Kiedy Jacqueline przenoszono z wozka na stol operacyjny, cialo kobiety przybralo nagle niepokojacy, szarobialy odcien starego marmuru. O dziwo, chyba tylko doktor Schein to zauwazyl. Anestezjolog bez pospiechu przykleil do piersi pacjentki przewody monitora serca i wlaczyl ich koncowki do kardioskopu. Schein natychmiast siegnal po swoj stetoskop i przylozyl go do klatki piersiowej pacjentki. Pozostali wpatrywali sie bez emocji w rowna linie przecinajaca ekran kardioskopu. Schein podniosl wzrok i oznajmil krotko. -Zatrzymanie pracy serca. -Trzeba poczekac kilka sekund, zeby aparat sie rozgrzal - odparl obojetnie anestezjolog. Schein, ktorego wprawne ucho potrafilo wylowic bezblednie nawet najslabsze uderzenie serca, bezzwlocznie rozpoczal masaz klatki piersiowej. Zaskoczony anestezjolog zlapal go za ramie. -Co pan, do diabla, robi? Mowilem panu, ze aparat musi... Schein odtracil jego reke, nie przestajac naciskac klatki piersiowej. -Wiec sam posluchaj, idioto. Teraz wszyscy z niepokojem przygladali sie plaskiej linii na monitorze, poruszajacej sie tylko w takt uderzen Scheina. Anestezjolog chwycil pospiesznie wlasny stetoskop i przycisnal go do zeber pacjentki. Potem szybko wyrwal go z uszu i krzyknal do pielegniarek. -Wozek z zestawem do naglych wypadkow! W sali operacyjnej zapanowal chaos. Wsrod goraczkowej krzataniny zbity z tropu anestezjolog zwrocil sie o rade do spoconego z wysilku Scheina. -Mam tego uzyc? -Tego? Ona moze juz nie zyc - odrzekl spokojnie Schein. - Niech pan tylko pompuje tlen. Nie jest niczym niezwyklym spotkac w szpitalu chirurga, ktory nawet nie majac do przeprowadzenia zadnego zabiegu lubi sie przespacerowac pozna pora w kierunku sali operacyjnej, by zerknac, co sie tam dzieje. Korytarzem przechodzil wlasnie szef oddzialu chirurgii klatki piersiowej. Przed chwila zakonczyl wizyte u pacjenta lezacego w pobliskim pokoju pozabiegowym i postanowil udac sie na przechadzke. Uslyszawszy odglosy zamieszania, zatrzymal sie, zeby zapoznac sie z sytuacja. Kilka sekund pozniej wkroczyl do sali z zamiarem przejecia inicjatywy. Towarzyszylo mu dwoch chirurgow po stazu. Warknal do pielegniarki, zeby podala mu skalpel i z ostrzem w dloni podszedl do Scheina. Przyjmujac postawe dowodcy, spojrzal na pacjentke i jednym ruchem zerwal z niej resztke koszuli nocnej. -Ile to juz trwa? - zapytal. Schein zerknal na zegar scienny. -Okolo dwoch minut. -Niech sie pan odsunie. Otworze jej klatke. Schein nie przestawal naciskac piersi Jacqueline. -O czym pan mowi? -Zrobie bezposredni dostep do serca. Schein nie tylko nie przerwal swego zajecia, ale jeszcze zdwoil wysilki. Nie nalezal do tych, co staja przed innymi na bacznosc. -Spieprzaj pan stad, do jasnej cholery! - rzucil przez ramie. Nikt nigdy nie odezwal sie w ten sposob do ordynatora. Chirurg zaniemowil, ale sie cofnal. Jeden z jego asystentow natychmiast dotknal uda pacjentki, szukajac tetna. Do sali zaczeli zagladac inni czlonkowie personelu medycznego. -Niech ktos da jej ampulke dwuweglanu sodu - polecil opanowanym tonem Schein. - Przygotujcie wapn i przyniescie defibrylator. Jest tu gdzies adrenalina dosercowa? Pielegniarki rozbiegly sie w roznych kierunkach, a on kontynuowal uciskanie klatki piersiowej pacjentki. -Jaki mam nacisk? - zapytal asystenta chirurga. -Dobry. Bardzo dobry. Wyczuwam pulsowanie. Po raz pierwszy od blisko trzech minut Schein pozwolil sobie na odpoczynek i spojrzal na monitor. Wtedy zdarzyl sie cud. Na ekranie pojawily sie slabe oznaki wznowienia akcji serca. Nie wierzyl wlasnym oczom. Wydawalo mu sie niemozliwe, ze bije samo, juz bez jego pomocy. W sali rozlegly sie stlumione westchnienia ulgi. Napiecie opadlo. Nieco chaotyczna poczatkowo akcja ratownicza przybrala bardziej zorganizowana forme. Zadowolony z tego, ze serce kobiety rzeczywiscie funkcjonuje, Schein nie odmowil sobie przyjemnosci wygloszenia ironicznej uwagi. -Chyba panska zabawka wreszcie sie rozgrzala - powiedzial do anestezjologa. Ten nie odezwal sie. Wsunal do przelyku pacjentki probnik temperatury i napompowal opaske aparatu mierzacego cisnienie krwi. Oba przyrzady mialy cyfrowe wyswietlacze danych. Schein zerknal na odczyty i przyjal wyniki pomiarow z niedowierzaniem. Tetno kobiety i jej cisnienie krwi calkowicie wrocily do normy! Anestezjolog wiedzial, ze w sali pomocy doraznej pacjentka miala bardzo duze nadcisnienie. Spodziewajac sie, ze Schein zakwestionuje uzyskane wartosci, natychmiast poprosil o inny aparat, by powtorzyc pomiary. W ciagu minuty okazalo sie, ze pierwsze wyniki byly prawidlowe. Chora dochodzila do siebie. Schein nie posiadal sie ze zdumienia. Oto lezala przed nim kobieta, ktora przed chwila byla o wlos od smierci i znajdowala sie w tak krytycznym stanie, ze gorszy trudno sobie wyobrazic. A tymczasem, ledwo jej serce zabilo z powrotem, zatrzepotala powiekami i zaczela samodzielnie oddychac. -Czy ktos moglby sprawdzic stan jej elektrolitow? Jeden z mlodych lekarzy zalozyl opaske uciskowa na ramie pacjentki i pobral kilka probek krwi. -Jesli nie ma pan nic przeciwko temu... - odezwal sie anestezjolog - to do chwili umieszczenia jej w pozabiegowym wstrzymam sie z usuwaniem rurki z jej tchawicy. Schein nie przywykl do tego, by traktowano go z takim szacunkiem. -Oczywiscie. Pacjentka rozbudzila sie calkowicie i walczyla z rurka. Kiedy wywozono ja z sali operacyjnej, jedna z pielegniarek przemawiala do niej uspokajajaco. Chirurg wyminal Scheina w milczeniu i znaczaco klepnal go w ramie. Schein zdobyl sie na lekki usmiech; facet od lat nie powiedzial mu dobrego slowa. Ale ten nagly dowod uznania wcale nie pomogl mu rozstrzygnac dylematu natury diagnostycznej. Jeszcze nigdy nie zetknal sie z taka zagadka. Mala procesja skrecila w strone sali pooperacyjnej. Tutaj anestezjolog wypuscil powietrze z rurki i delikatnie wyciagnal aparat oddechowy z pluc pacjentki. Zakrztusila sie i zaczela oddychac spokojnie, z szeroko otwartymi oczami. W kilka chwil pozniej, gdy wygladalo na to, ze sytuacja zostala calkowicie opanowana, z laboratorium wrocil lekarz z wynikami. Schein wpatrywal sie w nie z rosnacym zdumieniem. Malo tego, ze poziom sodu byl u tej kobiety w normie, to jeszcze wszystkie inne testy wskazywaly, iz jest ona najzdrowsza osoba, jaka kiedykolwiek mial pod opieka. W sali pooperacyjnej robilo sie tloczno. Pielegniarki szeptaly miedzy soba i wskazywaly na chora. Jedne ze zdziwieniem unosily brwi; inne potakujaco kiwaly glowami. Jacqueline Ramsey? Alez tak! Chcac zakonczyc te dysputy, przelozona pielegniarek odlaczyla sie od kolezanek i podeszla do wozka, by dyplomatycznie zapytac sama pacjentka. Ochrypla odpowiedz twierdzaca wywolala ogolna wrzawe, z ktora wczesniejsze podniecenie nie moglo sie nawet rownac. Elektryzujaca wiadomosc lotem blyskawicy obiegla caly szpital i przeciekla na zewnatrz. W przeciagu kilku minut zjawili sie dziennikarze. Dyrektor administracyjny poprosil Scheina o pospieszne zorganizowanie konferencji prasowej. Mimo nerwowej atmosfery i naciskow ze strony reporterow, Schein pozostal przy swojej pacjentce jeszcze dobre pol godziny. Dopiero, gdy upewnil sie, ze nic juz jej nie grozi, skinal glowa i wolnym krokiem poszedl sie przebrac. Wydawalo sie nieprawdopodobne, by kobieta w tak glebokiej spiaczce, wstrzasana tak gwaltownymi konwulsjami i majaca tak zle wyniki badan laboratoryjnych wrocila tak szybko do normalnego stanu. A jednak tak bylo. Zaczynal podejrzewac, ze moze nawet nie wystapia u niej zadne efekty nastepcze. Mial do czynienia z przypadkiem z pogranicza medycznego cudu. Czegos takiego jeszcze nie widzial. Zupelnie, jakby uzdrowila ja nieznana, czarodziejska moc. W szatni sciagnal z glowy damski czepek i cisnal go do smieci, zastanawiajac sie, czy ktos zdazyl zauwazyc wyszyty na nim kwiatek. Niewazne. Mial inny problem: jak wytlumaczyc prasie to, co sie zdarzylo. Nie byl pewien, czy potrafi. Dwie odziane na szaro sylwetki majaczyly niewyraznie, niczym duchy. Zdawaly sie gestykulowac i mowic do niego cos, co brzmialo jak echo jego wlasnego nazwiska odbijajace sie w glebokim kanionie: DOKTORZE MANLEY, doktorze Manley, doktorze... Mial wrazenie, jakby unosil sie w przestrzeni i to uczucie bylo calkiem przyjemne. Zamrugal oczami, ale mgla przeslaniajaca mu widok nie zniknela. Pokoj wydawal mu sie dziwnie znajomy i wiedzial, ze lezy na lozku. Sprobowal sie poruszyc, ale zabolalo go cale cialo, wiec dal sobie spokoj. Juz nie mial pewnosci, czy tamtych jest dwoch, bo wszystko robili jednoczesnie. Wyciagali w jego kierunku swoje portfele, jakby w nadziei, ze ich rozpozna, a potem schowali dowody tozsamosci do kieszeni. -Obudzil sie pan, doktorze Manley? Skad znali jego nazwisko? On na pewno ich nie znal. Nagle zamazane twarze przysunely sie blizej i zaczely mu sie uwaznie przygladac jak robakowi pod szklem powiekszajacym. -Niech pan nam opowie o czlowieku nazwiskiem Hume, doktorze Manley. Hume? O czym oni mowia? Potem cos sobie przypomnial, jakies strzepy przerazajacych zdarzen, fragmenty koszmaru. -Jacqueline... - wyszeptal. -Jest bezpieczna, doktorze Manley. Jeszcze cos mowili, ale nie rozroznial slow. Zamknal oczy i opadl na poduszke, a na jego wargach pojawil sie slaby usmiech. Czul, ze znow dokads odplywa, ale to juz nie mialo znaczenia. Nic juz nie mialo znaczenia, poza jednym: ze Jacqueline jest bezpieczna. ROZDZIAL 25 -Obudzil sie pan? Jak sie pan czuje?Zamrugal powiekami i otworzyl oczy. Tym razem widzial wyraznie i jego wzrok spoczal na pielegniarce, ktora ujela go za nadgarstek, zeby sprawdzic tetno. Rozejrzal sie po znajomo wygladajacej sali. -Jestem w szpitalu. -W istocie. Siedemdziesiat osiem - oznajmila, majac na mysli puls. Potem zmierzyla mu cisnienie krwi. - Sto szesnascie na siedemdziesiat. Calkiem niezle, jak na kogos tuz po kryzysie. -Jak dlugo tu jestem? Usmiechnela sie lekko i zerknela na niego z ukosa. -Nic pan nie pamieta, prawda? Ani wypadku, ani operacji sprzed trzech dni? -Trzy dni?! -Jest druga nad ranem, doktorze Manley - poinformowala, zbierajac sie do wyjscia. - Moze bedzie lepiej, jesli wstrzyma sie pan z pytaniami do obchodu i porozmawia z lekarzami. -Ale... -A na korytarzu caly dzien czeka pewien pan, zeby sie z panem zobaczyc. Odwrocila sie i wyszla, zostawiajac oszolomionego Manleya samego. Zauwazyl, ze ma bandaze na rekach i zdal sobie sprawe, ze boli go klatka piersiowa i ramie. Zaczynalo rozjasniac mu sie w glowie. Przypominal sobie Spa, Hume'a i eksplozje. Ale potem... nic. Do sali wszedl mezczyzna. Byl w szarym garniturze i Manley mial mgliste wrazenie, ze juz go widzial, tylko nie pamietal gdzie. -John Reilly, doktorze Manley - przedstawil sie obcy i wyciagnal reke. - Bylem tu wczoraj rano z moim partnerem, ale jeszcze nie w pelni odzyskal pan przytomnosc. -Mowil pan cos o Jack... -Slyszalem, ze panna Ramsey ma zamiar odwiedzic pana dzis przed poludniem. Na razie najwazniejsze jest, zebysmy... -Jak ona sie czuje? -O ile wiem, calkiem dobrze. -Dzieki Bogu - odetchnal Manley i zamknal oczy. Mezczyzna przez moment czekal cierpliwie, po czym lekko zmarszczyl brwi. -Doktorze Manley, musimy porozmawiac. To bardzo wazne. Sledztwo nie moze ruszyc z miejsca od siedemdziesieciu dwoch godzin. -Najpierw chce wiedziec, gdzie jest Jack. -U przyjaciol. Prawde mowiac... - Reilly rzucil okiem na zegarek - zanim ja wypisali osiem godzin temu, tez byla pacjentka tego szpitala. -Co?! -To jedyna placowka medyczna polozona tak blisko San Sebastian. A raczej tego, co zostalo z tamtego miejsca... No wiec, doktorze? Mozemy przejsc do rzeczy? -Tylko pod warunkiem, ze da mi pan numer telefonu Jack. -Zamierza pan dzwonic do niej w srodku nocy? -No dobrze... Zrobie to z samego rana. -Niech pan lepiej poczeka, az ona tu przyjdzie. Rano moze pan tam nikogo nie zastac. -Dlaczego? -O swicie wybieraja sie na nabozenstwo. -Na co? -Na msze zalobna za dusze panny Hastings. Manley opowiedzial policjantowi wszystko, co wiedzial. Wstrzasniety wiadomoscia o smierci Sheili, mowil melancholijnym tonem i czasami musial przerywac, zeby wytrzec wilgotne oczy. Reilly notowal zeznania i kilkakrotnie robil zdumiona mine, sluchajac o potajemnie robionych zastrzykach i tajemnicach psychopatologii. Kiedy przesluchanie dobieglo konca, cicho zamknal notes i wstal. -To na razie tyle, doktorze Manley. Teraz chyba nam obu nalezy sie troche odpoczynku. Manley przyjrzal sie uwaznie jego twarzy. -Wierzy mi pan? Reilly wzruszyl ramionami. -Wiekszosc tego, co pan powiedzial, zgadza sie z zeznaniami panny Ramsey. Oczywiscie, pozniej bedziemy musieli zajac sie blizej roznymi szczegolami. -Nie odpowiedzial pan na moje pytanie. -Jestem detektywem, doktorze. Wiare zostawiam tym, co chodza do kosciola. Manley odwrocil glowe i zamyslil sie. Po chwili znow spojrzal na policjanta. -Czy strzykawki na pewno sa w bezpiecznym miejscu? Reilly przytaknal. -Zamknelismy je w szpitalnym laboratorium. -To bardzo wazne, wie pan o tym? -Niech pan bedzie spokojny, nic im sie nie stanie. - Detektyw podszedl do drzwi i zatrzymal sie. - Po poludniu przyprowadze ze soba doktora Scheina. Z przyjemnoscia poslucham waszej pogawedki. Aha, i jeszcze cos... -Mhm? -Przykro mi z powodu panny Hastings. Kiedy noc zamienia sie w dzien i nastaje kojaca pora zwana switem, z mroku wylaniaja sie wyrazne ksztalty tego, co przedtem przeslaniala mgla ciemnosci. W jasnym swietle poranka rzeczywistosc wyglada inaczej. Wszystko ulozylo sie w glowie Manleya, gdy patrzyl na ptaki szybujace na tle nieba rozowiejacego za oknem. Cala noc nie zmruzyl oka, zmagajac sie ze swymi myslami. Nocne tajemnice zniknely o brzasku. Wreszcie znalazl wytlumaczenie tego, co sie zdarzylo. Wiedzial niewiele. Byl u niego policjant, ale wydawal sie bardziej zainteresowany szczegolami eksplozji, w wyniku ktorej zginal Hume, cztery pacjentki i trzy osoby nalezace do personelu Spa niz zasadami leczenia obowiazujacymi w klinice. Choc Reilly tego nie powiedzial, Manley odniosl wrazenie, ze detektyw uznal niektore, bardziej zaskakujace fragmenty jego opowiesci za wytwor fantazji chorego, ubarwienia w pelni usprawiedliwione przebyta operacja. Co do Scheina, to musial sie od niego dowiedziec calej prawdy o wyzdrowieniu Jacqueline, bo dotychczas slyszal tylko to i owo od pielegniarek. Pomoc i zrozumienie ze strony Scheina, zwlaszcza w sprawie strzykawek wypelnionych nieznanym lekiem, mogly okazac sie nieocenione. Pozostawala jeszcze sama Jacqueline: miala wieksze prawo wiedziec, co jej sie stalo niz ktokolwiek inny. Wyjasnienie tego bylo o wiele latwiejsze niz odgadniecie, co przyniesie przyszlosc. Przez najblizsze szesc miesiecy, dopoki lek bedzie dzialal, stan Jacqueline nie powinien ulec pogorszeniu. Co nastapi potem, mialo zalezec w glownej mierze od przenikliwosci Scheina i chemikow, ktorzy sprobuja stworzyc duplikat preparatu. Ale Manley byl przekonany, ze nawet gdyby nie mogl liczyc na ich wspolprace, wie wystarczajaco duzo, by samemu poradzic sobie z tym problemem. Rzecz jasna, o ile Jacqueline rzeczywiscie potrzebowalaby tego specyfiku. Bral rowniez pod uwage, ze uda mu sie wyleczyc ja z uzaleznienia i doprowadzic do etapu, kiedy sama sensowna dieta zapewni jej szczupla sylwetke. Gdyby nalegala, mogl wyjawic jej przyczyne wszystkiego, co zaszlo. Hume uwazal kobiety, ktore uczynil zgrabnymi i pieknymi za swoje dziela. Oczekiwal, ze odwdziecza mu sie za zdobyta dzieki niemu slawe. Ale to mu nie wystarczalo. Powodowany nienawiscia i zazdroscia, pragnal wiecznego zadoscuczynienia za to, czego kiedys go pozbawiono - kobiete, ktora bezgranicznie kochal. Nie zadowalalo go to, ze zostala unicestwiona; szalenstwo Emmericha kazalo mu powtarzac akt zemsty bez konca. Bardziej ulegle ofiary jego obledu naginaly sie do ekstrawaganckich, upokarzajacych zadan i pokornie godzily sie na to, ze ma nad nimi wladze. Los innych, bardziej buntowniczych, od poczatku byl przesadzony, o czym najlepiej swiadczyl przyklad Jacqueline: mialy zostac ukarane za nieposluszenstwo. Przygotowania do odgrywania tej swoistej psychodramy zajely lata i przez ten czas Emmerich doskonalil swoje techniki biochemiczne, ktore mialy dac mu wladze. Manley uwazal, ze z psychiatrycznego punktu widzenia wszystko jest jasne: mezczyzna porzucony przez kobiete, miedzy innymi z powodu swej powierzchownosci, dazyl do tego, by otaczalo go piekno. Zdolal pozbyc sie wlasnej brzydoty dzieki operacji plastycznej, ale stworzenie prywatnego swiata elegancji wzmacnialo jego nowy wizerunek. Ukoronowaniem osiagniec psychopaty miala byc mozliwosc ksztaltowania sylwetek kobiet wedle jego woli. Chcial przeistaczac otyle w wysmukle i na odwrot, uzalezniac je od siebie jako kolejne symbole tamtej jedynej i w koncu zmuszac, zeby blagaly go o litosc. Lekarz Manleya, jeden ze szpitalnych chirurgow, zjawil sie krotko po osmej i wyjasnil, jakie chory odniosl obrazenia: zlamanie obojczyka i naruszenie gornej czesci pluca przez pocisk oraz oparzenia trzeciego stopnia na nodze i przedramieniu, wymagajace przeszczepu skory, czego juz dokonano. Obiecal, ze jesli stan pacjenta bedzie sie poprawial w zadowalajacym tempie, wypisza go ze szpitala za tydzien. Minelo przedpoludnie. Manley kilkakrotnie ze smutkiem rozmyslal o Sheili. Czul sie winny jej smierci, ale gdy patrzac o swicie w jasniejace niebo zegnal sie w duchu z przyjaciolka, zdazyl sie juz pogodzic z ta swiadomoscia. Teraz pragnal tylko zobaczyc Jacqueline. Poprosil pielegniarke, by przyniosla mu mydlo, miednice, lusterko i brzytwe. Nie golil sie prawie od tygodnia i urosla mu krotka, szczeciniasta broda. Zmoczyl policzki zdrowa reka i krotkimi ruchami ostrza zaczal usuwac z twarzy szorstki zarost. Przygladajac sie swemu odbiciu, przypomnial sobie o ostatniej, nie wyjasnionej dotad sprawie. Bez wyswietlenia tej tajemnicy ukladanka byla niekompletna. Od poczatku uwazal, ze Hume musial miec posrednika. Kogos, kto kierowal odpowiednie pacjentki do San Sebastian. Sheila twierdzila, ze to mogl byc Emmerich i Manley zgadzal sie z nia, ale poniewaz okazalo sie, ze Hume i Emmerich to ta sama osoba, zagadkowy posrednik nadal pozostawal nieznany. Chyba ze Hume obywal sie bez niego i sam nawiazywal kontakty ze swymi przyszlymi pacjentkami. A wowczas... -Gdzie jest moj krazek, do cholery? - rozlegl sie nagle w drzwiach gderliwy glos. Zaskoczony Manley spojrzal w tamta strone i zobaczyl ja, jak z promiennym usmiechem zaglada do sali, potrzasajac uniesionym wysoko kijem hokejowym. Wygladala wspaniale, o niebo lepiej, niz mogl sie spodziewac. Upuscil brzytwe do miednicy i usmiechnal sie od ucha do ucha. Jacqueline przestapila prog i rozejrzala sie. -Pytalas, gdzie jest twoje co? -Krazek, kochanie. Tylko to mialam na mysli. -A, krazek. Myslalem, ze powiedzialas cos innego, na litere "D". Opuscila kij hokejowy, wziela sie pod boki i poslala mu uwodzicielskie spojrzenie, nasladujac ton glosu Mae West. -Gdybys nie lezal jak kloda, przystojniaczku, twoja dziewczyna chetnie zamienilaby ten kawal drewna na prawdziwa rzecz. - Sugestywnie uniosla brwi, a potem opuscila rece wzdluz bokow, jakby zazenowana. - Jak wypadlam? Manley wpatrywal sie w nia z miloscia, zapominajac o nie ogolonej do konca twarzy i mydlinach skapujacych z brody. Jacqueline tez przygladala mu sie w milczeniu. Wciaz miala na sobie ciemny, prosty kostium, ktory wlozyla na nabozenstwo. Oboje wiedzieli, ze jej popisy to tylko zaslona dymna. Chciala humorem rozladowac napiecie spowodowane ich dluga rozlaka i choc troche usmierzyc bol po stracie Sheili. Jacqueline powoli przestala sie usmiechac i zagryzla wargi. Nie mogla dluzej udawac. Jej oczy wypelnily sie lzami. -A przysiegalam sobie, ze sie nie rozplacze, bo juz sie wyplakalam. Obiecywalam sobie, ze bede pogodna i ze cie rozwesele... - Jej podbrodek zaczal drzec. - Nie jestem w tym dobra, prawda? Wyciagnal ramiona. -Chodz do mnie. Rzucila sie w jego objecia. Calowali sie dlugo i czule i wciaz nie mieli dosc. W koncu odsunal ja i usmiechnal sie, scierajac mydlana piane z jej gornej wargi. -Sam twoj widok wystarczajaco mnie rozwesela. -I wzajemnie. Dotknela jego policzka i popatrzyla na bandaze. Lekko pogladzila je palcem, szukajac w myslach wlasciwych slow. -Opowiedziano mi, jak wrociles po mnie do Spa i o pozarze. Myslalam o tej calej strasznej sprawie tuzin razy, ale wiedzialam, ze nie uwierze, dopoki cie nie zapytam. - Spojrzala mu w oczy z nadzieja. - Czy to juz naprawde koniec, Rick? On tez popatrzyl jej gleboko w oczy i ujal za reke. -Raz na zawsze - odrzekl, calujac koniuszki palcow kobiety. Zamknela oczy i zacisnela usta. Jej cialo zaczelo spazmatycznie drzec. Dusza lekarza podpowiadala mu, ze powinien pozwolic jej samodzielnie uporac sie z dreczacym ja wewnetrznym bolem. Ale jako czlowiek nie mogl patrzec, jak cierpi. Dosc juz przezyla. Rozejrzal sie w poszukiwaniu czegos, co odwrociloby jej uwage. Jego wzrok padl na kij hokejowy. -Skad wzielas taki sprzet? Otworzyla oczy, pociagnela nosem i usmiechnela sie. -Od kolezanki, u ktorej mieszkam. Jej chlopak gra w druzynie "Kingsow". - Zerknela na obandazowane ramie Manleya. - Pomyslalam, ze to odwroci twoja uwage od tych paskudnych opatrunkow. Boze, owineli cie tym jak mumie. -A tak, bo to najlepsza forma opieki medycznej. Jacqueline opanowalo nagle podniecenie. -O maly wlos zapomnialabym ci powiedziec! Wczoraj wieczorem rozmawialam z Emilem! - oswiadczyla z entuzjazmem. -Naprawde? -Tak! Slyszal o tym, co sie stalo i chce, zebym wrocila. - Odwrocila glowe i ziewnela z udawana nonszalancja. - Odpowiedzialam mu, ze sie zastanowie. -Nie zartuj! -Oczywiscie, ze zartuje, gluptasie. Mozesz mi wierzyc... - mrugnela porozumiewawczo, wodzac palcem po jego wargach - ze tym razem rzuce wszystkich na kolana. Wierzyl jej. Miala w oczach blysk pewnosci siebie i determinacji. Nagle wyprostowala sie. -Przynioslam ci prezent. - Zeskoczyla z lozka. - Jest na zewnatrz. Pojde po niego. Wrocila po chwili z koszykiem przykrytym malym pledem. Postawila go na lozku. Manley obejrzal go, przechylajac glowe to w jedna, to w druga strone. -Co to moze byc? -Zajrzyj do srodka. -Sadzac po opakowaniu, to domowe wypieki od Czerwonego Kapturka dla babuni. -Zajrzysz tam wreszcie, czy nie? -A nie wolisz, zebym zgadywal? Pokrecila glowa ze zniecierpliwieniem i rozesmiala sie. -Na litosc boska, to jest prezent, a nie konkurs! Uniosl przykrycie. Malenki szczeniak zaczal gwaltownie merdac ogonkiem, gdy tylko Manley zdjal pled. Wygramolil sie z koszyka i niepewnie stanal na przerosnietych lapkach. Manley byl zachwycony. Piesek bardzo przypominal Darta. Potargal dlugie, miekkie uszy szczeniaka. Jacqueline przysiadla obok, obserwujac reakcje Manleya. -Policjant powiedzial mi, co sie stalo z Dartem - odezwala sie zduszonym glosem. Potem usmiechnela sie z nadzieja. - Podoba ci sie? -Tak. Piesek dobrnal do oparzonej reki mezczyzny i zaczal bawic sie bandazem. -O nie! - zaprotestowala Jacqueline. Szczeniak tarmosil zebami koniec plastra przytrzymujacego opatrunek i nie zamierzal wypuscic go z pyska. Manley czul sie szczesliwy i jednoczesnie smutny. Po policzkach splynely mu gorace lzy. Jacqueline probowala podniesc pieska za skore na karku, ale bez powodzenia. -Ten zwierzak to katastrofa. Nic ci nie jest? -Wszystko w porzadku - zapewnil z usmiechem Manley, gdy szczeniak lekko ugryzl go w palec. - W jak najlepszym porzadku. Kilka chwil pozniej rozleglo sie pukanie do drzwi. Manley uniosl glowe. Do sali wsunal sie niepewnie lysiejacy mezczyzna o twarzy cherubina. Mial na sobie bialy, lekarski fartuch. Jacqueline obejrzala sie przez ramie. -Doktor Schein? - zapytala. Ta prezentacja wydawala sie wystarczajaca. Schein przytaknal i usmiechnal sie do niej. Potem wyciagnal reke i podszedl do Manleya. Uscisneli sobie dlonie. -Wpadlem tylko na moment, zeby sie przywitac. - Lekarz popatrzyl na Jacqueline i na szczeniaka. - Mam nadzieje, ze nie przeszkadzam? -Alez nie. Po prostu, jedna wielka, szczesliwa rodzina musi sie soba nacieszyc - odrzekl Manley. -Ide wlasnie na konferencje, ale podobno chcial pan ze mna porozmawiac? -O tak. Nawet bardzo. Schein zerknal na zegarek. -Moze po lunchu? Powiedzmy, o wpol do drugiej? -Bede na pana czekal. -Doskonale. W takim razie, do zobaczenia pozniej. - Schein ruszyl w strone drzwi, ale przystanal w pol drogi i odwrocil sie. - A co do tych strzykawek, o ktorych wspominal policjant, to... -Tak? -Czy nie powinno sie ich trzymac w lodowce? -Myslalem, ze tam wlasnie sa. -Dal je pan pielegniarce z prosba o wlozenie do lodowki na oddziale? W umysle Manleya zadzwieczal dzwoneczek alarmowy. Zaniepokojony podciagnal sie na lozku. -Nie. Mialy byc zamkniete w lodowce w laboratorium - odparl ochryplym z przejecia glosem. Schein otworzyl usta, jakby chcial cos powiedziec, ale nie odezwal sie. Zmarszczyl czolo, spuscil glowe i spojrzal spod oka na Manleya. -Nic z tego nie rozumiem, doktorze Manley. Wlasnie stamtad wracam. Manley czul, jak z przerazenia wali mu serce. -No i...? -Strzykawki zniknely. ROZDZIAL 26 W studiu nagraniowym w Pasadenie praca trwala do poznych godzin nocnych. Na jasno oswietlonej scenie mloda piosenkarka wyciagnela ostatni wysoki ton i akompaniament ucichl. Kiedy dzwiekowiec skinal glowa, dziewczyna zdjela sluchawki i odeszla od mikrofonu. W glebi mrocznej sali dwie osoby obserwowaly ja uwaznie.-I co? Jest taka dobra jak mowilem? -Absolutnie. Lepsza niz sie spodziewalam. -Wiec dobijemy targu? Po chwili ciszy padla negatywna odpowiedz. -Nie za twoja cene. Obstaje przy mojej propozycji: dwadziescia procent mniej. -Alez ona ma wielkie mozliwosci! To zyla zlota! -Zrobisz, jak zechcesz. Albo zaakceptujesz moje warunki, albo nie mamy o czym rozmawiac. Rozleglo sie ciche westchnienie. -W porzadku. - Uscisneli sobie dlonie. - Jest twoja. -Doskonale. Powiedz jej, ze przyjde do jej garderoby za piec minut. Aha... Nie zapomnij dodac, ze mam te niespodzianke, ktora obiecalam. -Bedzie wiedziala, o co chodzi? -Na pewno. Mezczyzna ruszyl przejsciem miedzy fotelami w kierunku sceny dzwiekowej. Kilka sekund pozniej kobieta wstala i wyszla ze studia na powietrze. Byla piekna, ciepla noc. Spojrzala na rozgwiezdzone niebo. Ogarnela ja fala wspomnien. W taka noc, dawno temu, wszystko sie zaczelo. Ile to lat? Osiem? Moze dziewiec? Wtedy jeszcze ciagle probowala cos zdzialac jako aktorka. Przez blisko dwadziescia lat nie zdolala zablysnac. Ale w odroznieniu od wielu kolezanek grajacych na scenie, byla wystarczajaco bystra, by zdawac sobie sprawe ze swoich brakow. Czekala tylko na dogodna okazje, zeby wrocic do poprzedniego zawodu. Hume'a poznala przez przypadek, krotko po otwarciu Spa. Spotkali sie za kulisami. Grala wowczas jedna z ostatnich swoich rol. Co to byla za sztuka? Chyba Shaw... Wypadla raczej zalosnie, a mimo to spodobala mu sie. Dlugo rozmawiali. Opowiedziala mu o swojej przeszlosci i pozniejszych rozczarowaniach. Kiedy napomknal o pracy w Spa, zdecydowala sie. Nigdy nie kwestionowala jego geniuszu, choc niejednokrotnie dawal jej do zrozumienia, ze uwaza ja za osobe o ograniczonych mozliwosciach. Ale ona w glebi duszy nie watpila w swoje zdolnosci i wewnetrzna sile. Fascynowal go teatr i czesto prowadzili na ten temat niekonczace sie dyskusje. Nowe zajecie bardzo ja absorbowalo, jednak udalo sie jej utrzymac kontakt ze srodowiskiem aktorskim. On nawet ja do tego zachecal. I choc poczatkowo mial wlasne pacjentki, stopniowo zdawal sie na jej znajomosci przy doborze wlasciwej klienteli. Ale ani razu nie przyznal, ze ma wobec niej dlug wdziecznosci. Czula sie dotknieta, ze traktuje ja z gory, z taka pewnoscia siebie. Wzbierala w niej chec powiedzenia mu, zeby sie odpieprzyl i dal jej swiety spokoj. Byl tak zadufany w sobie i tak nisko ja cenil, ze nawet nie zauwazyl, jaki z niej bystry obserwator. Na przestrzeni lat pracy zorientowala sie, o co mu chodzi i co naprawde robi. Oczywiscie nie wiedziala wszystkiego, ale nazywac ja niekompetentna? Smiechu warte! Najwspanialsze bylo to, ze ostatnie wydarzenia w Spa nie mogly sie rozegrac w lepszym momencie. Od dluzszego czasu zamierzala rozmowic sie z nim i wciaz wahala sie, jak postapic. Usmiechnela sie z zadowoleniem. Coz za szczesliwy zbieg okolicznosci, ze sprawy same ulozyly sie tak pomyslnie. Zacznie wszystko od nowa. W przyszlosci stworzy drugie Spa, w innym miejscu. Och, naturalnie na poczatku popelni kilka bledow, to zrozumiale. Ale ma duzo czasu. No i trzeba sie bedzie dostosowac do obecnej rzeczywistosci. Aktorki nie wystarcza. Juz nie. W epoce teledyskow wyroslo nowe pokolenie mlodziezy, zmienily sie oczekiwania odbiorcow. Nadejscie ery wideoklipow postawilo wykonawcom muzyki inne wymagania i wywarlo wplyw na caly przemysl rozrywkowy. Szybko dostrzegla nastepstwa tej sytuacji. Umiejetne zaprezentowanie sie na wideo moglo teraz zadecydowac o dalszej karierze. Totez zaczela wykupywac kontrakty mlodych piosenkarek, kiedy tylko nadarzala sie sposobnosc. Wiedziala, ze wlasciwe ukierunkowanie jest o wiele wazniejsze niz talent. Chetnych do kreowania nowych gwiazd bylo wielu, ale ona miala cos, czego nie posiadal zaden z jej konkurentow. Cos... unikatowego. Wrocila do budynku i przeszla ciemnymi korytarzami do garderoby wokalistki. Skrecajac za rog, usmiechnela sie z rozbawieniem. Dostanie sie do szpitala okazalo sie duzo latwiejsze, niz przypuszczala. Zadziwiajace, jak szybko mozna sobie przypomniec to, co umialo sie kiedys. Ale w koncu, czyz nie byla zdolna pielegniarka, zanim zostala aktorka? Skoro zdobyla strzykawki, cala reszta wydawala sie dosc prosta. Zapukala do drzwi piosenkarki. Otworzyly sie szybko i w progu stanela mloda kobieta. Na jej pulchnej twarzy odmalowala sie radosc. Mocno objela swego goscia, po czym odsunela sie na wyciagniecie ramion, usmiechajac sie promiennie. -Dzieki Bogu! Tak sie balam, ze tego nie sprzeda! - Klasnela w dlonie i nagle spowazniala. Przyniosla pani, prawda? - zapytala z wahaniem. Starsza kobieta rozesmiala sie. -Oczywiscie, moja droga. -Jest pani pewna, ze to zadziala? -Absolutnie pewna. - Siegnela do torebki i wyjela strzykawke. Uniosla ja pod swiatlo i lekko nacisnela tloczek, by usunac z igly pecherzyki powietrza. -Czy to nie jakas pulapka? Dostane tylko zastrzyk i nie musze nic robic? Panna Howell wolno odwrocila glowe i utkwila przenikliwe spojrzenie w oczach dziewczyny. -Na poczatek masz po prostu podwinac rekaw - powiedziala. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-10 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/