GEMMELL DAVID Opowiesci greckie #1 LewMacedonii (Lion of Macedon) DAVID GEMMELL Tlumaczyli Ewa i DariuszWojtczakowie Dedykacja Pomysl napisania Lwa Macedonii zrodzil sie na pewnej greckiej wyspie, w cieniu zrujnowanego akropolu, pod murami fortecy zbudowanej przez krzyzowcow. Ksiazka zaczela sie konkretyzowac w mojej glowie nad zatoczka, ktora podobno udzielila schronienia swietemu Pawlowi podczas jego podrozy do Rzymu. Lindos na Rodos to miejsce charakteryzujace sie spokojnym pieknem i wielkim urokiem; o mieszkancach wyspy mozna powiedziec dokladnie to samo.Powiesc dedykuje wszystkim tym wspanialym ludziom, dzieki ktorym moje podroze na Rodos wspominam z tak wielkim sentymentem: Vasilisowi i Tsambice z baru "U Flory", "Crispy'emu", "Jaxowi" oraz Kate i Alexowi. A takze Brianowi Gortonowi i jego uroczej zonie Kath, za dar "oczu". Podziekowania Pragne podziekowac mojemu wydawcy - Lizie Reeves, redaktorce Jean Maund oraz "testowym" czytelnikom tekstu: Valowi Gemmellowi, Edith Graham, Tomowi Taylorowi i "mlodemu Jimowi z Penguina", ktorzy sklonili mnie do gruntownego poprawienia powiesci. Wyrazam szczegolne podziekowania dla mojego researchera, Stelli Graham, ktora w poszukiwaniu zrodlowej inspiracji do kolejnych watkow powiesci przejrzala dziesiatki opaslych tomow, a takze dla Paula Hendersona, ktory sprawdzil rekopis pod katem zgodnosci z faktami i realiami historycznymi. Przedmowa autora Swiat starozytnej Grecji huczal od zgielku wojen, intryg i zdrad. Nie istnial wowczas jeden grecki narod - kraj byl podzielony na dziesiatki polis, miast-panstw, ktore nieustannie walczyly miedzy soba o dominacje. Przez stulecia dwa najwieksze z nich, Ateny i Sparta, toczyly na ladzie i morzu wojny o prawo do miana hegemona Grecji. Zmieniali sie sprzymierzency, wyrastaly i upadaly krotkotrwale potegi... Teby, Korynt, Orchomenos, Plateje - calkowite zwyciestwo wciaz nie bylo udzialem zadnej ze stron. Nike jest boginia kaprysna i raz w nadmiarze obdarza swymi wzgledami, innym razem wyraznie ich skapi. Wewnatrzgreckie wojny z rozmyslem wspierala finansowo Persja, obawiajac sie, ze zjednoczona Hellada zapragnie podbic swiat i rozpocznie militarna ekspansje. Dzieki panujacemu w Grecji chaosowi Persowie bogacili sie, ich cesarstwo sukcesywnie sie powiekszalo o nowe terytoria w Azji i Egipcie, potege zas wyczuwalo sie w kazdym miescie cywilizowanego swiata. Niemniej jednak bacznie sledzili wydarzenia w Grecji, szczegolnie ze wczesniej dwukrotnie ja najechali i dwukrotnie zostali sromotnie pobici. Najpierw Atenczycy wraz z wojskami sojuszniczymi zmiazdzyli armie Dariusza na polach Maratonu. Pozniej syn Dariusza, Kserkses, zgromadzil potezna jak na owe czasy, bo liczaca ponad cwierc miliona ludzi armie, by raz na zawsze podbic Grecje. W Wawozie Termopilskim droge na wiele dni zablokowal im nieliczny oddzial Spartan. Gdy w koncu Persowie ich pokonali, zlupili Ateny i zajeli spora polac srodkowej Grecji, lecz ostatecznie zostali rozbici w dwoch rozstrzygajacych bitwach. Na ladzie piec tysiecy Spartan dowodzonych przez Pauzaniasza zadalo ponizajaca kleske perskiej armii, na morzu zas atenski wodz Temistokles zdruzgotal perska flote pod Salamina. Od tego czasu Persja nie odwazyla sie juz na otwarta napasc, walczac z potega grecka za pomoca intryg. Wydarzenia szczegolowo opisane w Lwie Macedonii (czyli zajecie twierdzy Kadmei oraz bitwy: w Wawozie Termopilskim, pod Leuktrami i Heraklea Linkestis) zostaly zaczerpniete z przekazow historycznych, a glowne postaci - Parmenion, Ksenofont, Epaminondas i Filip Macedonski - przemierzaly kiedys te starozytne gory i doliny, podazajac droga honoru, lojalnosci i obowiazku. Jednakze fabule Lwa Macedonii stworzylem od podstaw. Historia niewiele mowi o Parmenionie. Nie ma przekonujacych dowodow na to, kim byl: krolem Pelagonczykow, macedonskim podroznikiem czy tez tesalskim najemnikiem. Coz, niezaleznie od historycznej prawdy, mam nadzieje, ze gdyby moj bohater przeczytal te opowiesc o sobie, jego dusze zamieszkujaca niebianski Panteon Bohaterow niechybnie ogarnelaby radosc i duma. David A. Gemmell Hastings, 1990 KSIEGA PIERWSZA Cudownymi ludzmi sa Atenczycy. Wybieraja co roku dziesieciu nowych dowodcow. W calym moim zyciu znalem tylko jednego prawdziwego wodza - byl nim Parmenion.Filip II Macedonski Wiosna 389 roku p.n.e. Wszystko zaczelo sie od niezdrowej fascynacji - pewnego dnia Tamis zapragnela poznac moment wlasnej smierci. Od tej pory intensywnie tropila niezliczone sciezki przyszlosci i odkryla, ze istnieje wrecz nieograniczona liczba potencjalnych jutr. W niektorych umierala z powodu choroby lub zarazy, w innych ginela podczas napasci albo w wyniku morderstwa. W jednej nawet zabila sie, spadajac z konia, chociaz zawsze nienawidzila jazdy konnej i nie wyobrazala sobie, by kiedykolwiek mogla dosiasc ktorejs z tych znienawidzonych, wstretnych kopytnych bestii.Podczas studiow nad dniem swojej smierci odkryla istnienie mrocznego towarzysza. Niezaleznie od sposobu, w jaki umierala, towarzyszyl jej zlowrogi cien. Natura owej istoty zaczela ja dreczyc. Jak to mozliwe, ze postac pojawiala sie w kazdej z tysiecy rozmaitych przyszlosci? Ktoregos razu Tamis zaryzykowala i wybiegla mysla jeszcze dalej: okazalo sie, ze po jej smierci mroczny cien rosnie w sile. W kazdej potencjalnej przyszlosci byl silniejszy, emanujace zas z niego zlo wrecz dotykalne. Uswiadomila tez sobie z przerazeniem, ze istota stale sledzi jej poczynania. Tamis byla wszakze kobieta o ogromnej odwadze. Zapanowala nad lekiem, uzbroila sie w mestwo, wybrala jedna ze sciezek przyszlosci i ruszyla wprost do serca zlowrogiego cienia. Przez caly czas czula, ze moc Boga Mroku wzera sie w jej dusze niczym kwas. Nie byla w stanie zbyt dlugo wytrzymac w tej przesyconej zlem przyszlosci i szybko wrocila z powrotem do tymczasowego azylu namacalnej terazniejszosci. Wiedza, ktora zyskala w trakcie tej duchowej podrozy, stala sie dla niej straszliwym balastem. Stara kaplanka nie mogla sie nia z nikim podzielic, a dodatkowo przygnebiala ja swiadomosc, ze sama umrze w najbardziej krytycznym momencie - kiedy trzeba bedzie rzucic wyzwanie zlu. Modlila sie wtedy mocniej niz kiedykolwiek, kierujac swe mysli ku bezmiarowi kosmosu. Poczatkowo jej umysl wypelnila ciemnosc, pozniej zalsnilo w niej pojedyncze swiatelko, az nagle Tamis zobaczyla przed soba ludzkie oblicze: pomarszczone, lecz silne, o jastrzebich rysach i przenikliwych blekitnych oczach pod zelaznym helmem. Twarz szybko rozmyla sie i zaczela zanikac, po czym przeobrazila sie w chlopieca buzie. A jednak oczy pozostaly te same - przenikliwie blekitne, usta zas zaciete w grymasie wyrazajacym determinacje. Tamis znala imie dziecka, nie wiedziala tylko, czy jest to imie zbawcy czy tez niszczyciela. Nie miala pewnosci, mogla jedynie miec nadzieje. A jednak imie huczalo w jej glowie niczym narastajace echo odleglego grzmotu. Parmenion! Sparta, lato 385 roku p.n.e. Bezszelestnie wylonili sie z cienia i ruszyli ku chlopcu. Mieli zakapturzone twarze, w rekach dzierzyli drewniane kije.Parmenion rzucil sie w lewo, lecz dwoch kolejnych napastnikow zagrodzilo mu droge. Czyjs kij swisnal mu tuz obok glowy i musnal ramie. Mlodzieniec rabnal piescia w zamaskowana twarz, potem skrecil w prawo i pedem pognal ku ulicy Krancowej. Gdy biegl w strone posagu Ateny, jej zimne, marmurowe oczy wpatrywaly sie w niego. Dopadl podstawy pomnika i zaczal sie nan gramolic, by ukryc za kamiennymi nogami. -Zlaz! No chodz do nas! - skandowali przesladowcy. - Mamy dla ciebie prezent, mieszancu! -W takim razie wejdzcie za mna i dajcie mi go - odwarknal. Pieciu napastnikow ruszylo naprzod. Parmenion kopnal pierwszego w twarz, odrzucajac go w tyl, niestety otrzymal uderzenie kijem w noge i stracil rownowage. Przeturlal sie, silnym kopniakiem odepchnal przeciwnika, po czym wyprostowal sie i przeskoczyl nad grupa dreczycieli. Wyladowal na ulicy, z trudem utrzymujac sie na nogach. Ktos rzucil w jego kierunku kijem, trafiajac go w lopatki. Mlodzieniec zatoczyl sie i upadl. W sekunde pozniej agresorzy dopadli go i przygwozdzili do ziemi. -Teraz cie mamy - odezwal sie jeden z nich. Glos mial stlumiony przez zaslaniajacy usta welniany szal. -Mozesz zdjac maske, Gryllosie - syknal Parmenion. - Poznalem cie po zapachu. -Nie wygrasz jutrzejszego finalu - rzucil twardo ktorys z pozostalych. - Rozumiesz? Nie powinni cie w ogole dopuscic do udzialu w zawodach. Gry strategiczne sa dla Spartan, a nie dla mieszancow. Parmenion rozluznil napiete miesnie i opuscil glowe, udajac pokonanego. Wyczekal na odpowiedni moment, a wtedy blyskawicznie wyswobodzil ramiona, zerwal sie na nogi i z polobrotu grzmotnal Gryllosa piescia w nos. Napastnicy rzucili sie na niego, bezladnie okladajac go piesciami i kopiac. Upadl na kolana. Gryllos odciagnal jego glowe za wlosy do tylu, pozostali zas ponownie unieruchomili mu ramiona. -Sam sie o to prosiles - oswiadczyl Gryllos, po czym zamachnal sie i walnal go piescia w szczeke. Bol byl straszny i Parmenion osunal sie miedzy napastnikow. Na jego cialo posypaly sie razy - krotkie, potezne haki w brzuch i twarz. Nie krzyczal. "Nie czuje bolu - wmawial sobie w myslach. - Bol nie... istnieje". -Co tam sie dzieje? -Nocne straze! - szepnal jeden z napastnikow. Puscili swoja ofiare i czmychneli w boczna alejke. Parmenion upadl na ulice i skulil sie z bolu. Nad nim wznosila sie milczaca statua Ateny Przydroznej. Kiedy jeczac, usilowal sie podniesc, podbieglo do niego dwoch zolnierzy. -Co ci sie stalo? - spytal pierwszy, chwytajac go za ramie. -Upadlem. - Parmenion strzasnal pomocna dlon i wyplul krew. -A tamci, jak przypuszczam, pomagali ci wstac - mruknal z przekasem mezczyzna. - Dlaczego zatem uciekli? -Nie potrzebuje eskorty - odburknal. Zolnierz z ciekawoscia spojrzal w jasnoblekitne oczy chlopca. -Nadal czekaja w alei - rzucil sciszonym glosem. -Nie watpie - odrzekl Parmenion - ale po raz drugi mnie nie zaskocza. Kiedy zolnierze odeszli, gleboko zaczerpnal oddechu i wystartowal do biegu. Pedzil jak wiatr. Skrecal w alejki - to w prawo, to w lewo - lecz wyraznie kierowal sie ku agorze. Przez jakis czas slyszal za soba tupot nog wrogow, potem jednak otoczyla go jedynie cisza miejskiej nocy. Zapewne oczekiwali, ze wroci do koszar lub do domu swej matki, wiec postanowil udac sie w inne miejsce. Przemknal przez opustoszala agore i ruszyl ku gorujacemu nad miastem akropolowi. Zza posagu Ateny Przydroznej wylonila sie stara kobieta. Oswietlila ja ksiezycowa poswiata. Kobieta szla, opierajac sie na dlugiej lasce. Nagle westchnela i usadowila sie na marmurowym siedzisku. Jej cialo bylo znuzone, umysl zas przenikniety smutkiem. -Przykro mi, Parmenionie - powiedziala. - Jestes wprawdzie silny, lecz musze cie jeszcze bardziej zahartowac. Bedziesz twardy niczym zelazo. Masz przeciez misje do spelnienia. Takie jest twoje przeznaczenie. Pomyslala o innych chlopcach z koszar. Jak latwo w nich wzbudzic nienawisc do mieszanca! Wystarczylo jedno proste zaklecie. Wyleczenie czyraka wymaga wiecej energii niz zacheta do nienawisci. Mysl byla niepokojaca i Tamis zadrzala. Podniosla wzrok na statue. Atena spogladala na nia z gory slepymi marmurowymi oczyma. -Nie badz taka harda - szepnela Tamis. - Znam twoje prawdziwe imie, kamienna kobieto. Znam twoje slabostki i twoje pragnienia. Mam tez wiecej wladzy niz ty. Wstala. W pamieci mignela jej twarz. Mimo zaklecia, Parmenion wciaz mial jednego przyjaciela, chlopca odpornego na rozkaz nienawisci. Chociaz jego istnienie nie sprzyjalo planom Tamis, mysl o tym mlodziencu osobliwie ja pocieszyla. -Slodki Hermiasie - szepnela z nostalgia. - Gdyby wszyscy mezczyzni byli do ciebie podobni, nie mialabym na tym swiecie kompletnie nic do roboty. Parmenion siedzial na skale, czekajac na swit. Z glodu burczalo mu w brzuchu, ale szczeke mial zbyt obolala, by zjesc czerstwy chleb, ktory oszczedzil z wczorajszego sniadania. Slonce wstawalo powoli ponad poczerwienialymi od jego promieni wzgorzami Parnon, wody rzeki Eurotas iskrzyly sie i migotliwie falowaly. Parmenion poczul cieple slonce na umiesnionym ciele i mimowolnie zadrzal. Spartanski trening nauczyl mlodego czlowieka ignorowac bol, a takze zamykac umysl przed nieprzyjemnym chlodem czy goracem. Opanowal juz te trudna sztuke i nagle uczucie ciepla na skorze przypomnialo mu po prostu, jak wielkie zimno odczuwal owej dlugiej nocy, skrywajac sie na swiatynnym wzgorzu nad miastem. Posag Zeusa, Ojca Niebios - wysoki na dwanascie stop, majestatyczny i brodaty - spogladal z gory ku zachodowi, jak gdyby pan bogow i ludzi studiowal zbocze gory Ilias. Parmenion kolejny raz zadrzal i ostroznie ugryzl kes ciemnego chleba. Stlumil jek, gdyz kazdy ruch szczek powodowal ostry bol. Cios Gryllosa byl naprawde potezny. Chlopiec delikatnie obmacal sobie palcami zeby; jeden wyraznie sie ruszal. Oderwal maly kawalek chleba, wcisnal go pod prawy policzek i zaczal powoli zuc. Po zakonczeniu skromnego posilku wstal. Bolala go cala lewa strona ciala. Uniosl chiton i obejrzal poobijane miejsca. Dostrzegl fioletowe siniaki i krew nad biodrem. Przeciagnal sie i zamarl, uslyszal bowiem kroki na gorskiej sciezce. Szybko obiegl marmurowa swiatynie Muz, przykucnal przy scianie i czekal na nieproszonych gosci. Serce szalenczo lomotalo mu w piersi. Podniosl odprysk popekanego marmuru o krawedzi waskiej jak ostrze topora. Jesli ponownie go zaatakuja, nie sprzeda tanio skory! Ktos zginie! Nagle zauwazyl przybysza - szczuplego chlopca w blekitnej tunice. Mlodzieniec mial ciemne, krecone wlosy i geste brwi. Parmenion rozpoznal swego przyjaciela Hermiasa i poczul ogromna ulge. Upuscil kamien i ze znuzeniem wstal. Hermias zobaczywszy go, podbiegl i serdecznie usciskal. -Och, Savro, moj przyjacielu, ilez jeszcze musisz wycierpiec? Parmenion zmusil sie do usmiechu. -Dzisiaj moje cierpienie sie skonczy. Byc moze. -Tak, ale tylko wowczas, gdy przegrasz. Musisz przegrac, Savro! W przeciwnym razie oni moga sie posunac nawet do morderstwa. Naprawde, boje sie, ze cie zabija! - Hermias wpatrywal sie wyczekujaco w jasnoblekitne oczy przyjaciela, ale nie zobaczyl w nich ani sladu gotowosci do kompromisu. -No coz, zdaje mi sie, ze mimo to nie zamierzasz przegrac. Zgadza sie? - spytal ze smutkiem. Parmenion wzruszyl ramionami. -Kto wie, byc moze przegram... Jesli Leonidas jest zdolniejszy, niz sadze... Sedziowie pewnie beda stronniczy... -Oczywiscie, ze beda go faworyzowac. Gryllos twierdzi, ze sam Agezylaos przyjdzie popatrzec... Sadzisz, ze sedziowie poniza krolewskiego bratanka? Parmenion polozyl dlon na ramieniu przyjaciela. -O co sie tedy martwisz? Przegram, to przegram. Widac los tak chce. Ale za nic sie nie podloze. Hermias usiadl na stopach posagu Zeusa i wyjal dwa jablka z sakwy na biodrze. Jedno podal Parmenionowi, ktory anemicznie wgryzl sie w owoc. -Dlaczego jestes taki uparty? - spytal Hermias. - Czy powodem owego uporu jest macedonska krew plynaca w twoich zylach? -A moze wlasnie spartanska krew, przyjacielu? Zadna z tych dwu nacji nie slynie z ustepstw. -Nie chcialem cie obrazic, Savro. Wiesz o tym. -Tak, wierze ci. Nie ty - mruknal Parmenion, biorac Hermiasa za reke. - Ale zastanow sie... Nazywacie mnie Savra, czyli jaszczurka... Czy tak jak inni nie myslisz o mnie jako o mieszancu? Czy w myslach nie nazywasz mnie polbarbarzynca? Hermias odsunal sie, a na jego twarzy pojawilo sie przygnebienie. -Alez jestes moim przyjacielem - zaprotestowal slabo. -Nie o to mi chodzi, Hermiasie. Zreszta, nie odpowiedziales na moje pytanie. Nie jestes w stanie walczyc ze swoja natura. Jestes, kim jestes... Spartaninem czystej krwi, pochodzisz z rodu bohaterow, twoi przodkowie walczyli pod Termopilami. Twoj ojciec maszerowal z Lizanderem i nigdy nie poznal slowa "kleska". Prawdopodobnie masz przyjaciol wsrod helotow i klas nizszych. A przeciez... uwazasz ich jedynie za niewolnikow. Twoj ojciec takze byl odwaznym spartanskim wojownikiem, ktory zginal w bitwie, bo nie uchylil sie przed walka - upieral sie Hermias. - Rowniez jestes Spartaninem. -Lecz mam macedonska matke. - Parmenion zdjal tunike, krzywiac sie przy podnoszeniu obolalego ramienia ponad glowa. Szczuple cialo mial upstrzone sincami i rozcieciami, a prawe kolano spuchniete. Jego kanciasta twarz takze byla posiniaczona, prawe oko tak napuchlo, ze niewiele nim widzial. - To wlasnie sa symboliczne atrybuty mojej macedonskiej krwi. Zabrano mnie z rodzinnego domu, gdy mialem siedem lat. Od tamtej chwili cialo stale mam poranione. -A myslisz, ze ze mna jest inaczej, tez mam sporo siniakow - przerwal mu Hermias. - Kazdy spartanski chlopiec musi swoje przecierpiec, na tym polega spartanskie wychowanie, dzieki ktoremu wyrastamy na wybitnych wojownikow. Rozumiem cie wszakze, Sav... Parmenionie. Wydaje ci sie, ze mlody Leonidas cie nienawidzi, a Leonidas to potezny wrog. Moglbys pojsc do niego i porozmawiac, zlozyc mu wyrazy szacunku. Wtedy twoja zla passa raz na zawsze by sie skonczyla. -Nigdy! Zreszta, wysmialby mnie i wyrzucil na ulice. -Tak, prawdopodobnie tak wlasnie by postapil. Ale na pewno nikt by cie juz pozniej nie pobil. -Zrobilbys to, gdybys byl na moim miejscu? -Nie. -Dlaczego zatem ja mialbym to uczynic?! - syknal Parmenion, wpijajac sie jasnymi oczyma w twarz przyjaciela. Hermias westchnal. -Surowo mnie osadzasz, moj drogi. Chyba jednak masz racje. Kocham cie jak brata, lecz nie uwazam cie za pelnoprawnego Spartanina. Wmawiam sobie, ze powinienem, lecz serce mowi mi... -Sam widzisz! Nie dziw sie wiec, ze inni... ci, ktorzy nie sa moimi przyjaciolmi... nie potrafia mnie zaakceptowac. -Daj nam troche czasu... nam wszystkim. Wiedz jedno - dodal lagodnie Hermias - cokolwiek postanowisz, bede stac u twego boku. -Nigdy w to nie watpilem. Nazywaj mnie dalej Savro... Od ciebie zniose wszystko. -Wierze w twoje zwyciestwo. I dodatkowo pomodle sie o nie do Ateny Przydroznej - oswiadczyl z usmiechem. - Chcesz, zebym z toba zostal? -Nie, nie, dziekuje ci. Posiedze sobie jeszcze kilka minut z ojcem Zeusem. Porozmyslam, pomodle sie. Spotkamy sie w domu Ksenofonta o trzeciej po poludniu. Wtedy rozpoczynaja sie zawody. Hermias skinal glowa i odszedl. Parmenion obserwowal go przez chwile, Potem skupil uwage na budzacym sie miescie. Sparta. Ojczyzna bohaterow, miejsce narodzin najlepszych wojownikow, jacy kiedykolwiek chodzili po zielonej ziemi. Stad, mniej niz stulecie temu, legendarny krol Leonidas, "wladca mieczy", wyruszyl z trzystoma spartiatami i siedmioma setkami helotow do Wawozu Termopilskiego, gdzie ta garstka wojownikow nieustraszenie stawila czolo perskiej armii liczacej ponad cwierc miliona ludzi. Spartanie utrzymywali sie przez kilka dni, krwawo odpierajac ataki nieprzyjaciela, az w koncu perski krol Kserkses wyslal przeciwko nim swoich Niesmiertelnych - dziesiec tysiecy najznakomitszych wojownikow, jakich Persja zdolala zgromadzic ze swego wielkiego cesarstwa. Spartanie wrecz upokorzyli Persow, dziesiatkujac te doskonale wyszkolone elitarne korpusy. Parmenion czul, jak rosnie mu serce w piersi, gdy wyobrazal sobie szeregi chmurnookich roslych mezczyzn w pelnych, zakrywajacych cale twarze spizowych helmach, purpurowych plaszczach i z lsniacymi od krwi mieczami w dloniach. Miecze trzystu Spartan zlamaly potege Persji - swiatowa potege! Zwrocil wzrok ku poludniowemu wschodowi, gdzie stal - z tego miejsca niewidoczny - pomnik zabitego pod Termopilami krola. Spartanie, zdradzeni przez pewnego Greka, zostali zaatakowani z dwoch stron naraz i wybici do nogi. Dowiedzieli sie wprawdzie wczesniej o zdradzie i dowodcy sojuszniczych wojsk greckich namawiali Leonidasa, by poki czas wyprowadzil swoich wojownikow z wawozu. Odpowiedz krola na zawsze pozostala w sercach wszystkich mieszkancow Sparty: "Spartanin powraca z bitwy z tarcza... lub na tarczy. Nie wycofamy sie". Parmenion uwazal za ironie losu fakt, ze jego osobisty najgorszy wrog jest spokrewniony z najwiekszym spartanskim bohaterem i nosi to samo imie. Czasami zastanawial sie, czy krol Leonidas byl rownie okrutny jak jego mlodziutki imiennik. Mial nadzieje, ze nie. Parmenion wspial sie na najwyzszy punkt akropolu i spojrzal na miasto, ktore otaczalo wzgorze. Mieszkalo tutaj niecale trzydziesci tysiecy ludzi, a jednak szanowano ich wszedzie - od Arkadii az po Azje Mniejsza, od Aten po Ilirie. Spartanskiej armii nigdy nie pobil w otwartym boju nieprzyjaciel o rownych silach. Spartanski piechur - hoplita, byl wart trzech Atenczykow, pieciu Tebanczykow, dziesieciu Koryntian i dwudziestu Persow. Te skale porownawcza od lat nauczyciele wbijali do glow tutejszym dzieciom i przypominali z duma i wyzszoscia. Macedonczykow w ogole nie brano pod uwage przy tych porownaniach. Ledwo uwazani za Grekow, byli nazywani niezdyscyplinowanymi barbarzyncami. Mowilo sie, ze to zamieszkujace gorzysta kraine plemie posiada tylko tyle kultury, ile podpatrzylo u innych Hellenow. -Jestem Spartaninem - oswiadczyl glosno Parmenion. - Nie jestem Macedonczykiem. Posag Zeusa nadal przygladal sie odleglej gorze Ilias i wlasne slowa wydaly sie mlodziencowi pusta przechwalka. Westchnal, przypominajac sobie rozmowe z Hermiasem sprzed kilku minut. "Surowo mnie osadzasz, Parmenionie. Chyba jednak masz racje. Kocham cie jak brata, lecz nie uwazam cie za pelnoprawnego Spartanina. Wmawiam sobie, ze powinienem, lecz serce mowi mi..." "Sam widzisz! Nie dziw sie wiec, ze inni... ci, ktorzy nie sa moimi przyjaciolmi... nie potrafia mnie zaakceptowac". Juz we wczesnym dziecinstwie Parmenion doswiadczal czasem szykan ze strony rowiesnikow. Jednak odkad ukonczyl lat siedem (w tym wieku wszystkich spartanskich chlopcow odbierano rodzicom i przenoszono do koszar, gdzie szkolono ich na zolnierzy), cierpial prawdziwe katusze z powodu swej mieszanej krwi. Szczegolnie przesladowal go wlasnie Leonidas, ktory otrzymal imie na czesc slawnego krola. Zaczelo sie od szyderczych zadan, by Parmenion klekal przed nim, tak jak winien to czynic kazdy niewolnik. Parmenion rzucil sie z piesciami na starszego i wyzszego chlopca. Leonidas pobil go wtedy dotkliwie... i jeszcze wiele razy od tamtej pory. Co gorsza, pochodzil z doskonalej rodziny spartiackiej i wielu chlopcow z koszar Likurga zabiegalo o jego przychylnosc. Parmenion stal sie wyrzutkiem, ktorego szczuli i nienawidzili wszyscy z wyjatkiem Hermiasa. Leonidas nie probowal zaszkodzic Hermiasowi, poniewaz byl on synem Parnasa, przyjaciela krola. Przez osiem lat Parmenion cierpliwie znosil razy i zniewagi w przekonaniu, ze pewnego dnia wszyscy spojrza na niego jak na brata Spartanina. Dzis miala nadejsc jego godzina triumfu. Juz odniosl niewyobrazalny sukces, gdyz przeszedl kolejne etapy gry strategicznej i dotarl do samego finalu. A w finale na kogo trafil? Wlasnie na Leonidasa. Wiedzial, ze zwyciestwo - przed czym ostrzegal go Hermias - sprowokuje jego rowiesnikow do jeszcze okrutniejszych przesladowan, a jednak nie zamierzal sie poddac. Pragnal wygrac. Kazdego roku gra strategiczna stanowila najwazniejsza date w kalendarzu mlodych wojownikow szkolacych sie w koszarach Sparty. Zwyciezcy nakladano uroczyscie laurowy wieniec i wreczano bulawe zwyciestwa. Nazywano go odtad strategosem, czyli wodzem! W grze braly udzial dwie armie ustawione naprzeciwko siebie, zas uczestnicy pojedynku przyjmowali role dowodcow - wydawali rozkazy, wybierajac szyk bitewny i przemieszczajac poszczegolne formacje. Armie skladaly sie z rzezbionych drewnianych zolnierzykow; bitwa byla bezkrwawa i nikt w niej nie ginal, ale stanowila najwazniejszy test strategicznych talentow przed rzeczywistym bojem. O liczbie ofiar decydowalo dwoch sedziow, ktorzy rzucali kostki z cyframi. Parmenion podniosl patyk i wyrysowal na piasku prostokat przedstawiajmy spartanska falange - ponad tysiac wojownikow z ustawionymi pionowo tarczami i przygotowanymi do rzutu wloczniami. Falanga stanowila glowna sile w grze, znaczenie rozmieszczanej na skrzydlach konnicy bylo drugorzedne. Po prawej stronie glownej formacji Parmenion wyrysowal drugi prostokat: tu staneli skiritajowie, spartanscy wasale, ktorzy zawsze walczyli obok swych panow. Tych dzielnych mezczyzn, twardych i nieustepliwych, nigdy nie przeznaczano do glownego natarcia i nie pozwalano im odgrywac wazniejszej roli w bitwie. Nie byli Spartanami, przeto traktowano ich niemal jak podludzi. Tak wygladala armia Parmeniona: trzy tysiace ludzi - spartanska piechota, jazda i skiritajowie w odwodzie. Leonidas bedzie dowodzil identyczna sila. Zamknal oczy i przypomnial sobie final z poprzedniego roku, ktory rozgrywal sie w koszarach Menelaosa. Bitwa trwala dwie godziny. Parmenion znudzil sie na dlugo przed jej zakonczeniem i poszedl na agore. To byla wojna na wyczerpanie, przeciwne falangi gwaltownie sie scieraly. Sedziowie rzucali kostki i ustalali straty w zolnierzach, az w koncu biala armia zgniotla czerwona. Zdaniem Parmeniona, rozgrywka byla prostacka. Na koncu zwyciezcy pozostalo mniej niz stu ludzi. Coz jest dobrego w takiej wygranej? W realnym zyciu trudno byloby nazwac te bitwe zwyciestwem. Prawdziwie zwycieska batalie nalezy przeprowadzic zupelnie inaczej. I dzisiaj tak wlasnie sie stanie, Parmenion byl co do tego absolutnie przekonany. Nawet jesli przegra, jego plan zostanie zapamietany przez wszystkich. Powoli zaczal nakreslac ruchy poszczegolnych formacji. Rozmyslal i planowal. Nie mogl sie jednak w pelni skupic, przypomnial sobie bowiem wielki wyscig sprzed trzech tygodni. Taktycznie go zaplanowal, ostro sie do niego przygotowywal i marzyl o zwycieskim wiencu laurowym na czole. Sto piecdziesiat stadionow [Stadion - w starozytnej Grecji miara dlugosci, ok. 180 m.] pod wyczerpujacym letnim sloncem, po wzgorzach, pokrytych piargiem stokach gor Parnon... Obolale nogi, obolale pluca. Wszyscy mlodzi spartanscy mezczyzni w jednym wielkim wyscigu, ostatecznym sprawdzianie mlodzienczej wytrzymalosci i odwagi. Parmenion zdystansowal wszystkich - Leonidasa, Nestosa, Hermiasa, Learchosa i najszybszych reprezentantow innych koszar. Wdychali kurz, ktory unosil sie spod jego stop i z calych sil starali sie go dogonic. Leonidas biegl lepiej od pozostalych, nieublaganie depczac mu po pietach, lecz po stu stadionach nawet on oslabl. Na finiszu Parmenion jeszcze przyspieszyl, zachowal bowiem resztki energii na sprint w kierunku agory, na ktorej czekal krol z laurem zwyciestwa. Na rogatkach miasta wszakze - gdy juz kusil go widok bialych domow - Parmenion dostrzegl starego czlowieka, ktory ciagnal wozek Aleja Zolnierska na skraju gaju oliwnego. Nagle z przerazeniem zauwazyl, ze odpadlo prawe kolo i wozek przewrocil sie w piach. Parmenion zwolnil. Starzec staral sie uwolnic z paska wbijajacego mu sie w kikut prawego ramienia. Wyraznie uwiazl w rzemieniu laczacym go z lezacym wozkiem. Parmenion oderwal wzrok od scenki i pobiegl dalej. -Pomoz mi, chlopcze! - zawolal za nim mezczyzna. Mlodzieniec zwolnil i obejrzal sie. Leonidas biegl daleko za nim, jeszcze niewidoczny. Parmenion usilowal obliczyc, jaka ma przewage. Z przeklenstwem na ustach zbiegl ze stoku i uklakl przy kole. Bylo pekniete, mimo to mlodziutki Spartanin sprobowal je podniesc i zalozyc z powrotem na oske. Utrzymalo sie zaledwie przez chwile, po czym rozpryslo na mnostwo kawalkow. Starzec upadl na ziemie obok zniszczonego wozka. Parmenion spojrzal mu w oczy: odkryl w nich bol, poczucie kleski i przygnebienie. Dostrzegl tez, ze tunika mezczyzny jest poprzecierana, a kolory dawno splowialy od zimowych deszczow i letniego slonca. Podeszwy jego sandalow byly cienkie niczym pergamin. -Dokad idziesz? - spytal starego. -Moj syn mieszka w osadzie odleglej o godzine drogi stad - odparl tamten, wskazujac na poludnie. Chlopiec zerknal na pomarszczona skore ramienia mezczyzny, zauwazajac mnostwo blizn po cieciach miecza. Starych blizn. -Jestes Spartaninem? - spytal. -Skiritajem - odparl tamten. Parmenion zamarl i tepo zapatrzyl sie na wozek. Byl zaladowany garnkami i dzbankami, kilkoma starymi kocami oraz napiersnikiem i helmem w stylu, ktory mlodzieniec widywal jedynie na wazonach i malowidlach sciennych. -Pomoge ci wrocic do domu - oznajmil w koncu. -Byl czas, chlopcze, kiedy nie potrzebowalem niczyjej pomocy. Wiem. Chodz. Dzwigne os, a ty - jesli mozesz - kieruj i pchaj. Parmenion podniosl oczy na odglos tupoczacych stop. Leonidas pedzil juz wierzcholkiem wzgorza; nie patrzyl w dol. Przelknawszy rozczarowanie, mlodzian chwycil oske i podniosl wozek do pionu. Starzec zajal miejsce przy uchwycie i dwoch piechurow ruszylo powoli na poludnie. Gdy Parmenion wreszcie przebiegl przez brame, zapadl juz zmierzch. Powitalo go wielu mlodych towarzyszy z koszar. -Co sie stalo, mieszancu? Zgubiles sie? - syknal z pogarda ktorys. -Bardziej prawdopodobne, ze polozyl sie gdzies i zdrzemnal - zadrwil inny. - Nie ma wytrwalosci w tych mieszancach. -Ostatni! Ostatni! Ostatni! - skandowali mlodziency, gdy Parmenion dobiegl do agory, gdzie Lepidos, nauczyciel z jego koszar, czekal, by policzyc swoich podopiecznych. -Co ci sie przydarzylo, na Hadesa? - spytal stary zolnierz. - Koszary Likurga mialy dzis szanse wygrac. Skonczylismy na szostym. Dzieki tobie. Parmenion milczal. Coz mial odpowiedziec? Ale to byla przeszlosc, a przeszlosc sie juz nie liczyla. Zglodnialy mlodzieniec minal agore i ruszyl ulica Krancowa w strone koszar. W kantynie stanal w kolejce wraz z innymi efebami z Likurga, a pozniej usiadl samotnie przed miska gestej zupy i kromka czarnego chleba. Nikt sie do niego nie odzywal. Leonidas siedzial po drugiej stronie sali wraz z Gryllosem i tuzinem innych; udawali, ze nie zauwazaja Parmeniona. Zjadl posilek, a pozniej z przyjemnym uczuciem pelnego zoladka opuscil koszary i podazyl do malego domku swej matki. Znalazl ja na dziedzincu, w swietle slonca. Spojrzala na niego i usmiechnela sie. Byla bolesnie chuda, oczy miala zapadniete. Dotknal jej ramienia i pocalowal ja lekko. Jego wargi wyczuly kosci pod sucha, naprezona skora. -Dobrze jadasz? - spytal ja. -Nie mam apetytu - wyszeptala. - Lecz slonce mi sluzy. Dzieki niemu czuje, ze zyje. - Przyniosl jej puchar wody i usiadl obok na kamiennej lawie. - Startujesz dzis w finale? -Tak. Pokiwala glowa i kosmyk ciemnych wlosow opadl jej na czolo. Parmenion odgarnal jej wlosy i przygladzil. -Jestes rozpalona. Powinnas wejsc do srodka. -Pozniej. Masz posiniaczona twarz? -Upadlem podczas wyscigu. Niezdara ze mnie. Jak sie czujesz? -Zmeczona, moj synu. Bardzo zmeczona. Czy krol przybedzie do domu Ksenofonta, by obserwowac twoje zwyciestwo? -Podobno przyjdzie... ale moze nie wygram. -Moze. I tak jestem z ciebie bardzo dumna. Wiem, ze zrobisz, co w twojej mocy, by zwyciezyc. To mi wystarczy. Nadal cieszysz sie mirem wsrod chlopcow? -Tak. -Twoj ojciec cieszylby sie. Tez byl bardzo lubiany. Nigdy wszakze nie dotarl do finalu gry strategicznej. Tak jak ja, bylby z ciebie bardzo dumny. -Czy moge cos dla ciebie zrobic? Moze przyniose ci troche jedzenia? - Parmenion wzial matke za reke i scisnal ja mocno, pragnac przelac w watla konczyne nieco swej sily. -Niczego nie potrzebuje. Wiesz, ostatnimi czasy sporo mysle o Macedonii, o jej lasach i dolinach. Ciagle snie o pasacym sie na stoku bialym koniu. Siedze w polu i kon podchodzi do mnie. Mam ogromna ochote pojezdzic na nim. Poczuc wiatr na twarzy, jego szept w moich wlosach. To rosly rumak o zgrabnej szyi. Zawsze jednak budze sie, zanim do mnie dotrze. Kon to dobry omen - zauwazyl Parmenion. - Pozwol, ze pomoge ci wejsc do srodka. Przyprowadze Ree. Niech ci ugotuje posilek. Musisz jesc, matko, w przeciwnym razie nigdy nie odzyskasz sil. -Nie, nie. Chce tu chwile posiedziec. Moze sie zdrzemne. Przyjdz do mnie po skonczonej grze. Opowiesz mi wszystko. Przez jakis czas siedzial z nia, lecz matka zlozyla glowe na wytartej poduszce i zasnela. Wrocil do domu, zmyl kurz z ciala i uczesal ciemne wlosy. Nastepnie wlozyl czysty chiton i druga pare sandalow. Chiton nie byl haftowany i do tego juz na niego za maly; ledwo siegal mu do polowy ud. Parmenion poczul sie jak helota, niewolnik, ktorym wszyscy pogardzaja. Poszedl do sasiedniego domu i zastukal lekko w drzwi. Otworzyla mu niska rudowlosa kobieta, usmiechajac sie na jego widok. -Zajde do niej - obiecala, zanim zdazyl sie odezwac. -Nie sadze, zeby ostatnio cos jadla - zauwazyl zatroskany Parmenion. - Chudnie z kazdym dniem. -Mozna sie bylo tego spodziewac - szepnela Rea smutnym glosem. -Nie! - zawolal mlodzieniec. - Jest lato, jej stan sie poprawi. Wiem to. Nie czekajac na odpowiedz sasiadki, pognal z powrotem w kierunku koszar, minal je i ruszyl ulica Krancowa do domu Ksenofonta. W dniu gry wodz obudzil sie wczesnie. Slonce dopiero co rozjasnilo wschodnie szczyty, dlugie cienkie promienie swiatla przebijaly sie przez wypaczone okiennice jego sypialni. Ksenofont przeturlal sie na bok i jeknal. Zawsze lubil kolacje z krolem, lecz - co zycie nazbyt czesto mu wypominalo - za wszystkie przyjemnosci trzeba kiedys zaplacic. W glowie mu lomotalo i nachodzily go mdlosci. Zrobil potezny wdech i usiadl, odrzucajac cienka posciel. Popatrzyl na swoj tors. Miesnie brzucha mial wydatne i mocne, szczegolnie jak na swoje czterdziesci siedem lat; cale cialo opalone na jasnobrazowo od czestych cwiczen nago we wczesnoporannym sloncu. Wstal i przeciagnal sie przed spizowym lustrem. Wzrok wodza nie mial juz w sobie mlodzienczej zywosci i Ksenofont byl zmuszony przyjrzec sie dokladniej swemu odbiciu, zanim z niechecia dostrzegl niewielka obwislosc skory pod blekitnymi oczyma i pasemka srebra w zlotych wlosach. Nienawidzil starosci i bal sie dnia, w ktorym kochanki zaczna przychodzic do niego z obowiazku albo dla pieniedzy zamiast z pozadania. Mloda osobka z ostatniej nocy byla nim szczerze zauroczona, lecz przede wszystkim chcial, by widziano w nim Ksenofonta - bohatera marszu nad morze, zbuntowanego Atenczyka okrzyknietego jednym z najwiekszych wodzow swojej epoki. Na te pocieszajaca mysl zachichotal i odwrocil sie od lustra. Otworzyl okiennice, poczul lizniecie promieni na skorze i ponownie usiadl na twardym lozku. Marsz nad morze - rok slawy. "Przeznaczenie, wola Ateny czy moze slepe szczescie?", zastanowil sie. Prozne dociekania, wszak czlowiek nigdy nie moze byc pewny, co tak naprawde kieruje jego losem. Ksenofont wyjrzal przez okno. Slonce prazylo, niebo bylo bezchmurne, tak samo jak owego dnia pod Kunaksa, kiedy Cyrus walczyl ze starszym bratem o tron. Wowczas to wszystkie marzenia i wyznawane przez atenskiego wodza wartosci zostaly poddane ciezkiej probie. Zapatrzyl sie przed siebie, zapominajac o zdarzeniach dzisiejszego dnia, i skupil umysl na mrocznych korytarzach pamieci. Cyrus, przystojny niczym Apollin i dorownujacy odwaga Heraklesowi, poprowadzil swoje wojska do Persji, by stoczyc batalie o korone, ktora mu sie prawnie nalezala. Ksenofont wierzyl, ze nie moga tej bitwy przegrac, poniewaz bogowie zawsze faworyzuja sprawiedliwych. A wrog, chociaz posiadal przewage liczebna, nie mial po swojej stronie ani strategicznych talentow, ani mestwa niezbednego do pokonania greckich najemnikow, ktorzy kochali Cyrusa. Zatem - wynik bitwy byl sprawa przesadzona jeszcze przed jej rozpoczeciem. Dwie armie spotkaly sie w poblizu wioski Kunaksa. Ksenofont byl wtedy mlodszym oficerem podleglym proksenosowi [(gr.) - obywatel pelniacy obowiazki bliskie zadaniom dzisiejszego konsula.] i zapamietal nagly przyplyw strachu, ktory poczul na widok nieprzebranych szeregow nieprzyjacielskich ciagnacych sie az po horyzont. Polecil swoim ludziom, by ustawili sie w zwartej formacji i oczekiwali na dalsze rozkazy. Persowie podniesli wielka wrzawe, uderzajac trzonkami wloczni o tarcze, podczas gdy Grecy stali w milczeniu. Cyrus przejechal galopem na swoim rumaku wzdluz pierwszej linii, krzyczac: "Dla bogow i slawy!" Greckie falangi odwaznie zaatakowaly znacznie przewyzszajaca je liczebnie perska armie, ktorej szyk blyskawicznie sie rozpekl, a czesc zolnierzy w panice zaczela pierzchac na wszystkie strony. Wtedy Cyrus (ktory wygladal na bialym wierzchowcu jak bog) poprowadzil szalony szturm na srodkowa formacje wroga i przegonil swego zdradzieckiego brata - krola Artakserksesa - z pola walki. Chwala zwyciezcom! Przeznaczenie sie wypelnilo! Ksenofont zadrzal, podszedl do okna i niewidzaco zagapil sie na Sparte. Nie dostrzegal wszakze miejskich dachow, lecz refleksy slonca polyskujace na koniuszkach lanc, w glowie zas huczaly mu wrzaski umierajacych wojownikow i kakofoniczny szczek mieczy o tarcze. Nie mogl oderwac mysli od Kunaksy, przed oczyma jak zywy stanal mu obraz szturmu, w ktorym czterorzedowa grecka falanga rozgromila wojska barbarzyncow. Zwyciezyli. Zwyciezyla sprawiedliwosc, spelnily sie przewidywania wszystkich ludzi o godnych duszach i czystych sercach. A co stalo sie pozniej? Ksenofont az westchnal na to wspomnienie. Wtedy... szeregowy perski zolnierz - podobno zwykly wiesniak, ktorego nie bylo stac na zbroje czy nawet miecz - rzucil kamieniem, ktory trafil Cyrusa w skron. Wodz spadl z konia. Jego upadek dostrzegli uciekajacy w rozsypce nieprzyjacielscy wojownicy, przegrupowali sie i zaszarzowali. Runeli masa na meznego Cyrusa, gdy ten usilowal sie podniesc. Przygwozdzilo go do ziemi dwadziescia wloczni, a nastepnie barbarzyncy odrabali mu prawa reke i glowe. Zwyciestwo, niczym kaprysna zona, raptownie przechylilo sie na strone Persow. Tamtego dnia dla Ksenofonta umarli bogowie. Od tej pory czul w swym sercu pustke, choc jego rozum nadal kazal mu wierzyc. Bez bogow swiat jest niczym, jedynie miejscem meczarni i rozczarowan, istniejacym bez porzadku i bez przyczyny. Od dnia bitwy pod Kunaksa Ksenofont rzadko zaznawal spokoju umyslu. Gleboko westchnal i staral sie odepchnac gorzkie wspomnienia. Nagle rozleglo sie dyskretne stukanie do drzwi. -Wejsc - powiedzial wodz i w progu pojawil sie jego starszy sluzacy, Tinos. Niosl puchar mocno rozwodnionego wina. Ksenofont usmiechnal sie i podziekowal mu. Dwoch innych sluzacych przynioslo zrodlana wode na kapiel, po ktorej wytarli swego pana do sucha. Jego spizowa zbroja czekala - tak wypolerowana, ze zlociscie polyskiwala, a zelazny helm lsnil niczym najczystsze srebro. Jeden sluzacy pomogl Ksenofontowi wlozyc biala plocienna tunike, drugi zalozyl mu przez glowe napiersnik i po bokach zacisnal klamry. Zamocowali i zwiazali mu na biodrze nabijana spizem krotka skorzana spodniczke oraz spizowe nagolenniki. W koncu odprawil wszystkich machnieciem reki i wzial pas z mieczem. Skora pasa byla podziurawiona, na spizowej pochwie widnialo sporo wgniecen, lecz klinga zelaznego miecza prezentowala sie doskonale. Ksenofont wyjal bron, cieszac sie znakomitym wywazeniem krotkiego ostrza i obitej skora rekojesci. Wzdychajac, schowal miecz do pochwy, otoczyl sie pasem i zapial go w talii. Podniosl helm i przeczesal kite z bialego konskiego wlosia. Z helmem pod pacha odwrocil sie ku drzwiom. Tinos otworzyl je i Ksenofont wyszedl na dziedziniec. Trzy sluzace uklonily sie, gdy je mijal. Odpowiedzial im usmiechem i podniosl twarz do slonca. Byl piekny dzien. Trzej heloci przygotowywali nasyp z piasku. Zgodnie z instrukcjami sedziow ksztaltowali wzgorza, doliny i strumienie. Wodz zatrzymal sie i przez moment przygladal ich pracy. -To wzgorze powinno byc nieco wyzsze i bardziej strome - rzucil w strone jednego z mezczyzn. - Rozszerzcie tez dno doliny. Tam zostanie stoczona bitwa, zolnierze musza miec duzo miejsca. Odszedl. Minal otwarta brame dziedzinca i ruszyl ku stokowi, na ktorym stala kapliczka Ateny Patrzacej. Swiatynia byla niewielka: zaledwie trzy kolumny wspieraly niski dach, lecz wewnatrz znajdowal sie swiety oltarz. Ksenofont wszedl do budowli, wyjal miecz i postawil go w progu. Potem kleknal przed oltarzem, na ktorym stal srebrny posazek wysokiej i smuklej kobiety w doryckim helmie i z ostrym mieczem w dloni. -Chwala ci, Ateno, bogini madrosci i wojny - odezwal sie wodz. - Zolnierz cie pozdrawia. Zamknal oczy w modlitwie, powtarzajac znajome slowa, ktore wypowiedzial po raz pierwszy piec lat przed opuszczeniem ziem Persow. -Jestem zolnierzem, Ateno. Nie pozwol, zeby juz dobiegly kresu dni mojej chwaly. Dokonalem tak niewiele. Pragne zyc dostatecznie dlugo, aby zaniesc twoja statuetke w samo serce barbarzynskiego swiata. Podniosl oczy na posazek, w glebi serca zywiac nadzieje na reakcje bogini, choc doskonale wiedzial, ze za cala odpowiedz musi mu starczyc jej milczenie. Po chwili wstal i wyszedl z kapliczki. Dostrzegl jakis ruch na akropolu i przyjrzal sie dwom obejmujacym sie chlopcom. Zmruzyl oczy, a wowczas rozpoznal jednego z nich. Hermias. Doszedl do wniosku, ze w takim razie drugim jest pewnie znany mu ze slyszenia mlodzieniec krwi mieszanej, ten, ktorego nazywano Savra. Czesto widywal tego dziwnego chlopca, jak biegal po dachach i przeskakiwal wysokie mury. Tylko dwa razy widzial go z bliska. Z powodu swego zakrzywionego niczym u jastrzebia nosa mlodzik nie byl ani tak mesko przystojny jak Leonidas, ani apollinsko piekny jak Hermias, niemniej jednak mial cos w sobie. Najbardziej przyciagaly wzrok jego przeszywajace blekitne oczy - patrzace rownoczesnie ostroznie i w sposob wyzywajacy. Chlopiec nosil sie tez z duma, mimo biedy, ktora klepal wraz z matka. Pewnego razu Ksenofont obserwowal jego dzika galopade po ulicy Krancowej; mlodzienca scigalo czterech innych efebow. Przy innej okazji Savro siedzial z Hermiasem przed swiatynia Afrodyty. Usmiechnal sie w pewnej chwili na jakis blahy komentarz przyjaciela, a wtedy jego oblicze osobliwie sie przeobrazilo - ze spojrzenia zniknela surowosc i smutna zaduma. Owa przemiana zaszokowala przechodzacego wodza, ktory zatrzymal sie i przyjrzal Savrze. Tamten natychmiast podniosl czujnie wzrok. Wiedzial, ze jest obserwowany. Znowu sie zmienil na twarzy, niczym nalozona maska jego rysy przybraly ponownie wyraz powagi, Atenczyk zas poczul nagly chlod, gdy skupily sie na nim jasne oczy mlodzienca. Ksenofont wrocil mysla do genialnego Leonidasa. Chlopiec wyrastal na prawdziwego Spartanina, byl wysoki i proporcjonalnie zbudowany, prezentowal sie majestatycznie. Urody dodawaly mu piekne zlote loki. Ksenofont wierzyl, ze mlodzieniec ma zadatki na wielkiego dowodce. Szczerze mowiac, uwazal go niemal za dar niebios. Nieczesto final gry strategicznej przyprawial go o zywsze bicie serca, ale dzisiaj wprost nie mogl sie doczekac pojedynku. Dotarl do gimnazjonu [w starozytnej Grecji publiczny osrodek cwiczen gimnastycznych, sytuowany zwykle w gaju za miastem.] nazywanego tez "rowninami". Tutaj, zwykle o zmroku, mlodsi chlopcy doskonalili sie w poslugiwaniu mieczem, walczac treningowymi drewnianymi imitacjami. Jednak kazdego dnia tygodnia spartanska armia odbywala poranne manewry. Dzisiejszy dzien byl szczegolny - Ksenofont uprzytomnil sobie ten fakt, przekraczajac niski mostek na poludnie od "rownin". Dzis zobaczy parade mlodych mezczyzn. Odczuwal ogromny podziw dla spartanskiego systemu militarnego, choc byl on bezposrednim powodem jego wygnania: walczac po stronie Spartan przeciwko swoim rodakom, zamknal sobie droge powrotna do Aten. Spartanie stworzyli idealna armie przy pomocy zasad tak prostych, ze Ksenofont stale sie dziwil, dlaczego inne polis ich nie skopiowaly. Spartanskich potomkow plci meskiej od malego szkolono w grupach wiekowych, przy czym za granice dojrzalosci uwazano dwudziesty rok zycia. Mali chlopcy wspolnie dorastali, razem sie uczyli, a zawarte we wczesnym dziecinstwie przyjaznie procentowaly pozniej podczas bitew - w falandze. Przebywali razem, walczyli obok siebie, az osiagali perfekcje. W dwadziescia lat od osiagniecia wieku meskiego mogli sie wycofac z wojska. Wlasnie struktura falangi czynila armie spartanska niepokonana. Formacja byla wielowarstwowa. Pierwsze szeregi skladaly sie z mezczyzn trzydziestoletnich (dziesiec lat od osiagniecia wieku meskiego) - wytrzymalych i zaprawionych w boju, a jednak ciagle jeszcze mlodych i silnych, przywyklych do zelaznej dyscypliny; wojownicy ci walczyli i zwyciezali juz w wielu bitwach. Za nimi kroczyli czterdziestolatkowie (dwadziescia lat od wieku meskiego) - dumni, naznaczeni bitewnymi bliznami i zahartowani wieloletnim wojennym doswiadczeniem. Wreszcie formacje zamykaly szeregi mlodych rekrutow, dwudziestolatkow dopiero uczacych sie praktycznych prawidel walki od starszych wojownikow. W trakcie uroczystych defilad do falangi dolaczaly rowniez wiekowo posegregowane rzedy efebow: od dziewietnastolatkow do dziewieciolatkow. Czy to nie zdumiewajace, ze spartanskiej armii nigdy nie pokonal w otwartym polu zaden wrog o rownej liczebnosci? "Czy kiedys wreszcie zrozumiecie te prosta prawde?" - Ksenofont publicznie zadal to glosne pytanie swemu rodzinnemu miastu, Atenom. "Chcecie dominowac? Wiec wezcie przyklad ze Sparty. Ale nie, wy oczywiscie nie zamierzacie sie uczyc od swoich wrogow! Nie wy!" Ateny i Sparta starly sie w dlugiej i kosztownej wojnie na Polwyspie Peloponeskim. Ksenofont czesto wspominal ten najgorszy okres swego zycia - dwadziescia lat temu, gdy spartanska armia oblegala Ateny i jego rodzinne miasto, blogoslawione dotad przez bogow, zmuszone zostalo do poddania sie. Nigdy nie zapomni wstydu, ktory odczuwal tamtego dnia. W dodatku... jako zolnierz i wodz, jako czlowiek swiatly, studiujacy sztuke wojenna... jak mogl nienawidzic Spartan? Podniesli sztuke walki do niewyobrazalnych wrecz szczytow. -Jak zawsze, przyszedles w pelnym rynsztunku wojennym - odezwal sie nagle Agezylaos. Ksenofont zamrugal. Jego umysl podrozowal daleko od Sparty, wiec usmiechnal sie prawie zmieszany. Spartanski krol siedzial na waskiej kamiennej lawie w cieniu cyprysowego drzewa. -Przepraszam, panie - odparl wodz, klaniajac sie - prawdziwie sie zatracilem w myslach. Agezylaos pokiwal glowa i wstal. Dopiero wtedy widoczna stala sie jego ulomnosc - krzywa stopa. Ten przystojny mezczyzna o ciemnej brodzie i przeszywajacych blekitnych oczach byl pierwszym spartanskim krolem w historii, ktory cierpial na cielesna deformacje. Stracilby korone, gdyby wodz Lizander nie wstawil sie za nim u bogow i ludzi. -Za duzo myslisz, Atenczyku - ocenil krol, poufale biorac Ksenofonta pod ramie. - O czym medytowales dzisiejszego ranka? O Atenach? Persji? Braku nowej kampanii? A moze pragniesz wrocic do swojego majatku w Olimpii i odmowic nam przyjemnosci przebywania w twoim towarzystwie? -O Atenach - przyznal krotko Ksenofont. Agezylaos ponownie pokiwal glowa, jego sprytne oczy znieruchomialy na twarzy rozmowcy. -To wielki ciezar zdradzic wlasny lud i zostac wygnanym z ojczyzny. Jednak punkt widzenia zmienia sie, moj przyjacielu. Gdybys otrzymal dowodcze stanowisko w Atenach, byc moze wojna nie bylaby taka krwawa i przewlekla... moze nawet w ogole by do niej nie doszlo... Pewnie zostalbys bohaterem. Jesli chodzi o mnie, ciesze sie, ze nie dowodziles atenska armia. Mielibysmy wowczas znacznie wieksze straty w ludziach. -Ale i tak odnieslibyscie zwyciestwo? - spytal nieco retorycznie Ksenofont. -Byloby to doprawdy niesamowite starcie - przyznal Agezylaos z chichotem. - Poniewaz w bitwie licza sie nie tylko strategiczne talenty wodzow, lecz rowniez przymioty samych wojownikow. Dwaj mezczyzni podeszli do wierzcholka niskiego wzgorza i usiedli w pierwszym rzedzie kamiennych law, z ktorych rozciagal sie widok na "rowniny". Szereg dwudziestolatkow, liczacy dwustu czterdziestu mezczyzn, swiezo wcielono do osmej formacji i Ksenofont obserwowal z zainteresowaniem cwiczenia nowych rekrutow, ktorym towarzyszyly trzy tysiace regularnych zolnierzy - trenowali klasyczne natarcia, nagle zwroty, manewr przelamania i defensywnego wsparcia lewej flanki. Gdy spoceni mezczyzni dostrzegli krola na wzgorzu nad soba, wstapily w nich nowe sily i z bojowym okrzykiem bez reszty zatracili sie w manewrach, jednak Agezylaos nie patrzyl na nich. Odwrocil sie do Ksenofonta. -Nasze poglady sa czasem zbyt ciasne - oznajmil krol, po czym zdjal helm z czerwonym pioropuszem i polozyl go obok siebie na siedzisku. -Ciasne poglady? - powtorzyl wodz. - Czy nie w konserwatyzmie i surowosci tkwi najwspanialsza sila Sparty? -Sila i slabosc, przyjacielu, czesto okazuja sie rownie bliskie sobie, jak maz i zona. Jestesmy silni, poniewaz posiadamy dume. Jestesmy slabi, gdyz owa duma krepuje nasz wlasny rozwoj. - Zatoczyl krag reka, wskazujac okolice wokol miasta. - Gdzie sie znajdujemy? Gleboko na poludniu, z dala od szlakow handlowych. Sparta to male panstwo. Pycha nie pozwala nam na malzenstwa w obrebie rodow, chociaz nie sa one przeciwne zadnemu prawu i z tego powodu cierpi wielu prawdziwych Spartan. Na tym polu stoi trzy tysiace mezczyzn, jedna trzecia calej naszej armii i dlatego wlasnie potrafimy zwyciezac w bitwach, lecz nigdy nie zbudujemy imperium. Zal ci Aten? Wiec posluchaj, co ci powiem. Twoje rodzinne miasto przetrwa wszystkie kataklizmy dziejowe i bedzie sie pomyslnie rozwijac dlugo po dniu, w ktorym my, Spartanie, staniemy sie juz tylko historia. Ateny posiadaja bezposredni dostep do morza. Leza w samym centrum, sa sercem Grecji. Pokonamy je w tysiacu bitew, a jednak cala wojne przegramy. Agezylaos potrzasnal glowa i zadrzal. -Poczulem gleboko w duszy lodowate tchnienie straszliwego leku - oswiadczyl. - Wybacz mi moje czarnowidztwo. Ksenofont przesunal wzrok ponownie na mezczyzn walczacych na "rowninach". W smutnych slowach krola bylo sporo prawdy. Mimo swej ogromnej potegi militarnej, Sparta byla jedynie malym polis, ktorego populacje stale zmniejszaly wyczerpujace wojny toczone na Polwyspie Peloponeskim. Wodz spojrzal na przyjaciela i zmienil temat. -Zdradzisz mi, jaka nagrode przeznaczyles za zwyciestwo w grze strategicznej? Agezylaos usmiechnal sie, zapominajac o melancholii. -Dla dzisiejszego triumfatora mam wyjatkowy prezent, a mianowicie jeden z siedmiu mieczy krola Leonidasa. Ksenofont otworzyl szeroko oczy. -Prawdziwie krolewski to dar, panie - szepnal. Jego rozmowca wzruszyl ramionami. -Moj bratanek jest powinowatym wielkiego bohatera i nosi jego imie. Wypada, by mial wyjatkowa klinge. Dalbym mu ten miecz tak czy owak na urodziny, ktore przypadaja za trzy tygodnie. Warto jednak polaczyc obie okazje, dzieki czemu chlopiec zachowa piekne wspomnienie dzisiejszego dnia. Zwyciezy w grze i otrzyma miecz. Sam go wygralem przed trzydziestu laty. -To rzeczywiscie ladny gest, moj panie, tyle ze... Co zrobisz, jesli zwyciezy ten drugi? -Badz powazny, Ksenofoncie. Leonidas mierzy sie z pol-Macedonczykiem, kims niewiele lepszym od heloty. Jak moze nie wygrac? Jest Spartaninem, w jego zylach plynie krolewska krew. Poza tym, wszak bedziesz glownym sedzia, wiec jestem pewny, ze mozemy liczyc na sprawiedliwy werdykt. -Sprawiedliwy? - odparowal wodz, odwracajac sie, by nie okazac krolowi gniewnego oblicza. - Moim zdaniem najwazniejsza jest uczciwosc. -Och, nie badz taki oficjalny - rzucil Agezylaos, otaczajac przyjaciela ramieniem. - To tylko dziecieca gra. Jak mozemy komukolwiek zaszkodzic? -No wlasnie, jak? - odparl dowodca. Parmenion zwolnil, gdy dobiegal do domu Ksenofonta, budynku o bialych scianach. Goscie juz sie gromadzili. Na skraju tlumu dostrzegl Hermiasa, pograzonego w rozmowie z Gryllosem. W Parmenionie zaplonal gniew, gdy przypomnial sobie krotkie, potezne haki piescia, ktore otrzymal od swego wroga. Przez chwile czul nieodparte pragnienie, by przejsc zatloczona ulice, zlapac Gryllosa za wlosy i walic jego glupia glowa o sciane tak dlugo, az kamienie splyna krwia. "Uspokoj sie!", polecil sobie. Doskonale wiedzial, ze spotka tu Gryllosa - jako syn Ksenofonta byl przeciez w swoim domu. Mial tez trzymac czarny plaszcz hanby, ktory wreczy Leonidasowi w przypadku jego przegranej. Parmeniona irytowal jednak fakt, ze Gryllos cieszyl sie tak duzym powazaniem w koszarach; byl wrecz lubiany. "Jak to jest - zastanowil sie mlodzieniec - ze Atenczyk potrafi zdobyc sympatie tych chlopcow, ja zas nie? Gryllos nie ma przeciez w swoich zylach ani kropli spartanskiej krwi, a moj ojciec byl lacedemonskim bohaterem!" Przegonil gorzkie mysli z umyslu, przedzierajac sie przez tlum i kierujac ku dwom chlopcom. Szybko go zauwazyli. Gryllos spostrzegl go pierwszy; usmiech na jego twarzy zamarl. Oczy zmruzyl w grymasie pogardy. -Witamy w dzien twego ponizenia - wysyczal. -Trzymaj sie ode mnie z daleka, Gryllosie - ostrzegl go Parmenion drzacym glosem. - Na twoj widok robi mi sie niedobrze. I wiedz jedno: jesli jeszcze raz na mnie napadniesz, zabije cie. Zadnych wiecej ciosow! Zadnych sincow. Czekaja cie tylko robaki i smierc! Syn Ksenofonta jak porazony zatoczyl sie w tyl i upuscil na ziemie czarny plaszcz. Szybko sie jednak otrzasnal, podniosl material i zniknal z nim w progu domu. Parmenion odprowadzil go wzrokiem, po czym odwrocil sie do Hermiasa. Sprobowal sie usmiechnac, lecz miesnie twarzy wciaz mial napiete i zesztywniale. Podczas proby usciskania przyjaciela Hermias sie odsunal. -Badz ostrozny - szepnal ostrzegawczo. - To zly omen dotykac plaszcza! Parmenion dopiero teraz zauwazyl czarna welniana chlajne z kapturem przewieszona przez ramie Hermiasa. -To tylko plaszcz - wyszeptal, gladzac tkanine. Ten, kto przegra w grze, zejdzie z pola bitwy odziany w plaszcz i zakapturzony, by ukryc swoj wstyd. Kazdy Spartanin czulby sie ponizony, lecz Parmenion nie dbal o hanbe. Jesli zwyciezy Leonidas, poczuje wstyd, ze przegral z takim tepakiem. Plaszczem kompletnie sie nie przejmowal. -Chodz - powiedzial Hermias, biorac przyjaciela pod ramie. - Pospacerujmy przez chwile. Nie powinnismy znalezc sie za wczesnie na placu gry. Jak sie czuje twoja matka? -Wydaje sie ostatnio silniejsza - odrzekl Parmenion. Bardzo chcial, by to klamstwo okazalo sie prawda. Kiedy odchodzili, uslyszal wiwaty i odwrocil sie. Pojawil sie wlasnie zlotowlosy Leonidas. Parmenion przypatrywal mu sie przez moment z zazdroscia. Mlodzi mezczyzni tloczyli sie wokol przybysza, na wyscigi zyczac mu szczescia. Przyjaciele dotarli do kamiennej sciezki prowadzacej do kapliczki Zeusa Ammoniosa, malego, kolistego budynku z bialego kamienia, przed ktorym staly marmurowe rzezby przedstawiajace hoplitow. Stad rozciagal sie widok na swiete jezioro i - juz za miastem - skryta wsrod drzew swiatynie Afrodyty, bogini milosci. -Jestes podenerwowany? - spytal Hermias, gdy usiedli przy marmurowych posagach. -Zoladek mam scisniety, ale umysl spokojny - odparl. -Jaki szyk zastosujesz? -Nowy. - Parmenion w kilku zdaniach naszkicowal swoj plan. Hermias wysluchal w milczeniu, po czym potrzasnal glowa. -Nie mozesz tego zrobic, Savro! Prosze, posluchaj mnie! Taki szyk jest nie do pomyslenia! Parmenion zachichotal, zaskoczony gwaltowna reakcja przyjaciela. -Alez to tylko gra, a nie prawdziwa bitwa, Hermiasie. Drewniane zolnierzyki i kostki. Czyz nie chodzi o to, by zwyciezyc? -Tak, tak, lecz... Oni nigdy ci na to nie pozwola. Bogowie, Savro, bogowie nigdy ci nie pozwola. Nie rozumiesz? -Nie - odpowiedzial Parmenion. - Zreszta, jakie to ma znaczenie? Dzieki temu fortelowi widzowie nie beda sie musieli nudzic podczas dwugodzinnej batalii. Wygram czy przegram, rozgrywka nie potrwa dluzej niz kilkanascie minut. -Nie sadze - szepnal Hermias. - Wracajmy juz. Dziedziniec Ksenofonta byl zatloczony, goscie usadawiali sie na zacienionych lawach w rzedach na zachodniej scianie. Parmenion byl nieprzyjemnie swiadom swojego nedznego wygladu w przykusym chitonie, jednak jego matka posiadala jedynie malenkie gospodarstwo i ze swych skromnych dochodow musiala wysuplac pieniadze na jedzenie, ubranie i wojskowe szkolenie syna. Kazdy mlody Spartanin placil za posilki i zakwaterowanie w koszarach, a niemoznosc wniesienia wymaganych oplat oznaczala utrate pozycji w spolecznosci. Gdy ubostwo nagle spadalo na jakas rodzine, tracila ona nie tylko prawo do glosowania, lecz nawet przywilej okreslania sie mianem Spartan. A to byl najwiekszy wstyd, jakiego mogl doswiadczyc mieszkaniec tego panstwa. Chlopiec usuniety z koszar musial podjac prace i zamienial sie w kogos niewiele lepszego od heloty. Parmenion otrzasnal sie z posepnych mysli i uwaznie przyjrzal wymodelowanemu w piasku polu bitwy. Dziesiec stop kwadratowych. Obok prezentowal sie stojak zapelniony drewnianymi zolnierzykami. Po lewej figurki barwy zlotej, po prawej purpurowe. Proste i pozbawione ozdob zolnierzyki, a jednak wygladali calkiem ladnie. Parmenion siegnal w dol i podniosl pierwsza linie zlotych hoplitow. Postaci wyrzezbione zostaly w bialym drewnie, ale lata ciaglego uzywania zabarwily je na zolto. Figurek na stojaku bylo zaledwie dziesiec, symbolizowaly wszakze stu ciezkozbrojnych wojownikow. Nosili okragle tarcze, wlocznie i krotkie miecze. Wyrzezbiono ich z duza dbaloscia o szczegoly, mieli na sobie nawet skorzane spodniczki i nagolenniki ze spizu. Tylko ich helmy byly juz przestarzale: zakrywaly im cale twarze, mialy pioropusze; nie produkowano takich od dobrych trzydziestu lat. Stare i niemal swiete figurki. Wedlug legendy tymi samymi zolnierzykami wielki Leonidas jedenastokrotnie pobil swojego wroga w dorocznym finale gry strategicznej. Parmenion odstawil na miejsce rzad Spartan i podszedl do skiritajow. Zolnierzyki byly wyrzezbione mniej dokladnie i nie tak stare. Mezczyzni nie nosili wloczni, na glowach zas mieli okragle skorzane czapki. Mlodzieniec dostrzegl przed soba cien i podniosl oczy. Nad nim stal wysoki wojownik w zoltym chitonie oblamowanym zlota nitka. Prezentowal sie niezwykle dostojnie - mial regularne rysy, blond wlosy przetykane srebrna siwizna, oczy w odcieniu czystego blekitu letniego nieba. Mezczyzna usmiechnal sie do chlopca. -Pewnie jestes Parmenion. Witaj w moim domu, mlody wodzu. -Dziekuje ci, panie. Pobyt tutaj to dla mnie prawdziwy honor. -Niewatpliwie - zgodzil sie Ksenofont - lecz w pelni zasluzyles na ten zaszczyt. Chodz ze mna. Parmenion podazyl za wodzem do zacienionej alkowy udekorowanej wspaniala kompozycja purpurowych kwiatow, ktora drapowala sciane niczym krolewski plaszcz. -Sedziowie ciagneli slomki - odezwal sie Ksenofont - i wyszlo na to ze do ciebie bedzie nalezal pierwszy ruch. Musisz mi teraz przekazac trzy pierwsze rozkazy, ktore wydasz. Parmenion zrobil potezny wdech. Nagle zawiodly go nerwy i na kilkanascie sekund zapatrzyl sie w zebrany na dziedzincu tlum. W trakcie prawdziwej bitwy wlasciwie niemozliwe bylo odwolanie wydanych wczesniej rozkazow, trudno bylo bowiem blyskawicznie zmienic strategie w jazgocie uderzajacych o tarcze mieczy tysiecy walczacych ze soba mezczyzn. Dlatego tez kazdy uczestnik gry jeszcze przed jej rozpoczeciem przekazywal sedziom trzy pierwsze rozkazy - na wypadek, gdyby naszla go ochota zmienic ktorys pod wplywem niebezpiecznego ruchu przeciwnika. -Czekam, mlodziencze - szepnal ponaglajaco Ksenofont. Parmenion zwrocil jasnoblekitne oczy na przystojnego Atenczyka, po czym zwiezle zreferowal mu swoja strategie bitwy. Z uwaga obserwowal reakcje wodza. Ksenofont wysluchal go z kamienna twarza, nastepnie westchnal i potrzasnal glowa. -Glowny sedzia nie moze udzielac rad, zatem powiem ci tylko, ze jesli Leonidas wybierze jedna z czterech... no, moze nawet pieciu opcji, twoja kleska bedzie katastrofalna. Rozwazyles oczywiscie taka mozliwosc? -Tak, panie. -Czy wziales takze pod uwage kwestie tradycji i spartanskiej dumy? -Pragne jedynie wygrac te jedna bitwe. Ksenofont zawahal sie. I tak powiedzial juz zbyt duzo. W koncu pokiwal wiec tylko glowa i wrocil do rytualu. -Niech bogowie obdarza cie laska, Sparto - oznajmil i sklonil sie. Parmenion odpowiedzial uklonem i przez chwile sledzil wzrokiem Atenczyka, ktory zmierzal dlugimi krokami do Leonidasa. Chlopiec z trudem przelknal sline. Jesli wodz jest przyjacielem Leonidasa i wyjawi mu bitewny plan przeciwnika... Nie, nie wolno mu nawet tak myslec! Parmenion zbesztal sie za swoje podejrzenia. Ksenofont byl znamienitym wodzem i nigdy nie znizylby sie do takiej podlosci. Pod Kunaksa, gdy na jego oczach gineli przyjaciele, przejal dowodztwo nad zdemoralizowana grecka armia i w nieustannych ciezkich bojach wywalczyl jej droge powrotna do wybrzeza przez rozlegle imperium Persji. Nie, nie, taki czlowiek by go nie zdradzil. Z drugiej strony, byl jednak ojcem Gryllosa i przyjacielem rodziny Leonidasa. Tlum rosl z kazda chwila. Mlodzieniec obserwowal nadejscie Agezylaosa otoczonego dowodcami i dwojka faworytow. Krol sklonil sie wiwatujacym gapiom i pokustykal na swoje miejsce posrodku pierwszego rzedu, tuz przy nasypie z piasku. Parmenion mial spierzchniete usta; ruszyl w kierunku Hermiasa, starajac sie nie patrzec na plaszcz hanby. Ksenofont poprosil do siebie pozostalych dwoch sedziow. Przez kilka minut z nimi konferowal, po czym usiadl obok krola. Pierwszy z sedziow - starszy mezczyzna o krotko przycietych siwych wlosach i schludnie przystrzyzonej brodce - przystapil do Parmeniona. -Witaj, jestem Klearchos - oznajmil. - Rozmieszcze twoja armie tak jak rozkazesz, mlody wodzu. Gdy bedziesz potrzebowal czasu na zastanowienie, popros. Poza tym, nie udziele ci zadnych rad. - Otworzyl sakiewke na biodrze i wyjal z niej trzy kostki. W szesciu wglebieniach na kazdej z nich namalowano cyfry od trojki do osemki. - Aby ustalic straty w ludziach, bede rzucal tymi koscmi. Najwyzsza cyfra i najnizsza odpadaja, zostaje trzecia. Ona okresli liczbe ofiar. Rozumiesz? -Oczywiscie - odparl Parmenion. -Tak, zasady sa proste - stwierdzil Klearchos. -Rzeczywiscie - przyznal Parmenion. Starzec odszedl i stanal obok zoltej armii, tymczasem drugi sedzia ulokowal sie po przeciwnej stronie nasypu przy zolnierzykach purpurowych. Parmenion po raz pierwszy w dniu bitwy badawczo wpatrzyl sie w Leonidasa. Przeciwnik wyszczerzyl zeby w drwiacym usmiechu. Byl uwazany za niezwykle przystojnego mezczyzne, lecz mimo bujnych zlotych lokow i twarzy o regularnych rysach Parmenion dostrzegal jedynie brzydote okrutnej natury swego wroga. Jak to bylo w zwyczaju, uczestnicy gry obeszli nasyp, by z bliska spojrzec sobie w oczy. -Ustapisz przed spartanskim zlotem? - spytal Parmenion zgodnie z rytualem. -Spartanska purpura nigdy nikomu nie ustepuje - odparl Leonidas. - Przygotuj sie na smierc. Na te slowa tlum zareagowal entuzjastycznymi oklaskami. Krol wstal i podniosl rece w gescie nakazujacym milczenie. -Moi przyjaciele, dzisiaj ofiarowuje wyjatkowe trofeum dla zwyciezcy: jeden z siedmiu mieczy krola Leonidasa! - Wzniosl zelazna klinge ku sloncu. W blasku promieni wygladala jak ze szczerego srebra. Wsrod publicznosci podniosl sie wielki ryk. Leonidas pochylil sie do Parmeniona. -Ponize cie, mieszancu. -Twoja krew cuchnie gorzej niz krowi tylek! - blyskawicznie odparowal Parmenion, radujac sie z rumiencow, ktore zaplonely na policzkach Leonidasa. Obaj mlodziency wrocili na swoje miejsca. -Zaczynac! - rozkazal Ksenofont. Klearchos zrobil krok do przodu. Wodz Parmenion rozkazuje wojskom z piatego korpusu Lizandera, ze skiritajami po lewej, szesnascie rzedow, Spartanami w srodku, szesnascie rzedow i najemnymi oszczepnikami za konnica po prawej. Wodz stanie z tylu, za centrum swojej formacji! - Parmenion wychwycil w tlumie obserwatorow sporo gestow dezaprobaty; starzy wojownicy z politowaniem krecili glowami. Doskonale wiedzial, w czym rzecz. Zaden dowodca nie moze oczekiwac, iz jego ludzie beda gotowi oddac za niego zycie, jesli nie bedzie mial odwagi stanac wraz z nimi na pierwszej linii. Trzech helotow podeszlo do nasypu i umiescilo szeregi drewnianych zolnierzy we wskazanych miejscach na piasku. Teraz do tlumu przemowil drugi sedzia: -Wodz Leonidas rozkazuje trzeciemu korpusowi Agezylaosa. Spartanie po prawej, dziesiec rzedow, konnica posrodku, skiritajowie i oszczepnicy po lewej. Sam ustawi sie w drugiej linii na srodku pola. - Na widowni rozlegl sie aplauz. Leonidas sklonil sie. Zachowal sie tak, jak powinien postapic spartanski dowodca - stanal tuz za pierwszym rzedem. Widzowie pochylili sie do przodu i uwaznie wpatrzyli w szyki uczestnikow gry. Wszyscy sadzili, ze Parmenion planuje bitwe defensywna, gotow odeprzec frontowy szturm. Leonidas rozciagnal linie i planowal tradycyjny boczny atak z lewej strony. Zamierzal otoczyc wroga. W tej sytuacji duzo powinno zalezec od kosci, ktore przesadza o stratach. Klearchos odchrzaknal. Wszyscy w tlumie znali slowa, ktore mialy teraz pasc. Powszechnie podejrzewano, ze Parmenion nie wykona zadnego ofensywnego ruchu i jego spartanskie zloto bedzie czekac na szarze Leonidasa, o wyniku batalii zas zadecyduja kosci. Zapadla calkowita cisza, gdy Klearchos przemowil: -Wodz Parmenion rozkazuje konnicy ruszyc naprzod, a pozniej skrecic ku srodkowej formacji wroga. - Wszystkie oczy zwrocily sie na stojacego przy Leonidasie sedziego. Pierwszych trzech ruchow nie mozna bylo zmienic. Mlodzieniec powinien teraz rowniez uzyc jazdy. Rozpoczecie bitwy od konnicy bylo niezwykle, chociaz nie nieslychane. -Wodz Leonidas rozkazuje swoim oszczepnikom i skiritajom ruch naprzod i w prawo. Widzowie zaczeli szeptac, poniewaz Leonidas wyraznie nie przewidzial ataku konnicy i nie wydal swoim jezdzcom zadnych rozkazow. Helota pchnal pretem mierniczym trzech drewnianych zoltych konnych do przodu. Sedziowie naradzili sie i do tlumu przemowil Ksenofont: -Zgadzamy sie jednomyslnie, ze zaskakujaca szarza wodza Parmeniona rozgromila konnice przeciwnika, zmuszajac ja do cofniecia sie miedzy rzedy hoplitow. Liczba ofiar jest nastepujaca: szescdziesiat po stronie Leonidasa, dziewiec po stronie Parmeniona. Ponad wrzaskiem gapiow rozlegl sie glos Klearchosa: -Wodz Parmenion poleca Spartanom i skiritajom, by polaczyli sie w jedna kolumne i ruszyli biegiem na prawa flanke wroga. Trzydziesci dwa rzedy. Parmenion stal nieruchomo, wpatrujac sie w Leonidasa, ktory wygladal jak porazony gromem - nie wierzac wlasnym oczom, gapil sie na zmasowany atak przeciwnika. Parmenion wyobrazal sobie, jak czuje sie jego wrog, ktory nie przewidzial ani pierwszego, ani drugiego posuniecia. Obaj swietnie zdawali sobie sprawe z tego, ze zadna armia spartiatow nawet nie wezmie pod uwage zmieszania sie ze skiritajami. Zadna grecka armia nigdy nie zaatakowalaby rowniez prawego skrzydla przeciwnika, gdyz jest to zawsze najsilniejszy element jego szyku. Ponadto dodatkowo obnaza sie w ten sposob podatna na zranienie prawa czesc ciala zolnierzy, poniewaz - jak wiadomo - tarcze nosi sie na lewym ramieniu. Falanga staje sie tym samym latwym celem oszczepow, kamieni, strzal i miotanych przez wroga glazow. "Ale nie w tej bitwie - pomyslal Parmenion. - I nie dzis". Srodkowa formacja Leonidasa zostala juz przeciez rozbita przez konnice, totez zlotowlosy wodz nie mial w poblizu ani lucznikow, ani skiritajow z kamieniami. Nikt nie zagrazal pierwszej linii Parmeniona. Mlodzian intensywnie patrzyl w oczy przeciwnikowi, pragnac zapamietac kazda zmiane wyrazu jego twarzy. Chcial dostrzec i zapisac gleboko w pamieci jego reakcje na kleske. -Wodz Leonidas rozkazuje szesciu tylnym rzedom wystapic w celu otoczenia wroga. Parmenion nie posiadal sie z radosci, lecz stlumil zewnetrzne oznaki triumfu; jedynie pulsowanie nozdrzy i przyspieszony oddech zdradzaly jego podniecenie. Leonidas zostal pokonany. Zmasowana szarza odniosla skutek - Parmenion przerzedzil jego falange do czterech szeregow. Heloci podniesli rzedy zolnierzykow i odpowiednio je ustawili. Sedziowie nie potrzebowali sie nawet naradzac. Kazdy zolnierz w tlumie doskonale wiedzial, co sie zdarzy, kiedy trzydziestodwurzedowa falanga natrze na zaledwie cztery rzedy przeciwnika. Sila i mestwo garstki nie jest w stanie powstrzymac impetu takiej szarzy. Leonidas nie tyle zostal pobity, co wrecz zmiazdzony. Zlotowlosy Spartanin przez jakis czas gapil sie tepo na zolnierzyki, potem wycofal sie i dlugo szeptal cos goraczkowo do swego sedziego. Slowa mezczyzny oszolomily Parmeniona. -Wodz Leonidas prosi sedziow, by odwolali drugi rozkaz wodza Parmeniona, poniewaz ow rozkaz nie jest wiarygodny. Gdyby takie polecenie wydano podczas bitwy, Spartanie nie wykonaliby go. Parmenion poczerwienial i zerknal na krola. Agezylaos siedzial wyprostowany rozmawial z jakims mlodym czlowiekiem po swojej prawej stronie. Ksenofont zawolal do siebie sedziow. Naradzali sie z dala od tlumu, ale wszyscy widzieli, ze dyskusja jest goraca. W Parmenionie zamarlo serce. Patrzyl na malenkie pole bitwy i drewnianych zolnierzy znieruchomialych w przerwanym boju. Czy sedziowie mogli go zdyskwalifikowac? Oczywiscie, ze tak. Podniosl wzrok i przesunal spojrzeniem po rzedach widzow. "Kimze ty wlasciwie jestes, Parmenionie?", zapytal sie w duchu. Mieszancem, prawie nedzarzem. Nikomu tu na tobie nie zalezy, jestes nikim, twoje racje sie nie licza. To mial byc wielki dzien Leonidasa, a ty go zepsules. Ksenofont wrocil do piaskowego nasypu. Tlum czekal niecierpliwie na werdykt. Nawet krol pochylil sie do przodu i utkwil oczy w Atenczyku. -Pojedynek byl tak interesujacy, ze az podzielil sedziow - oznajmil. - Prawda jest, ze polaczenia w zwarta formacje skiritajow i hoplitow nie sposob uznac za honorowe, a moze nawet prawdopodobne. - Zrobil pauze. Widzowie potakujaco kiwali glowami. Parmenion poczul na sobie spojrzenie Leonidasa, ktory pozwolil sobie na drwiacy usmieszek. Parmenion przelknal sline. - Jednakze - kontynuowal Ksenofont - wydaje mi sie, ze w tej grze nie chodzi o honor, lecz o taktyke i dyscypline. Wodz Parmenion, znajac sile swego wroga i wiedzac, ze uzyl on tej samej strategii w poprzednich pieciu bitwach, wybral niezwykly sposob dzialania, za co nalezy mu sie pochwala. Jestem Atenczykiem, lecz przemawiam jako czlowiek, ktory szczerze podziwia potege spartanskiej armii. Mowimy o dyscyplinie, trzeba wiec zadac sobie tylko jedno pytanie: Czy spartanscy zolnierze odmowiliby wykonania tego rozkazu na polu bitwy? Odpowiedz jest prosta - nie, nie odmowiliby, bowiem nie postapili tak nigdy w calej swej chlubnej historii. - Przerwal jeszcze raz, przesunal wzrokiem po rzedach widzow, az w koncu wpatrzyl sie w krola. - Ruch wodza Parmeniona pozostaje - zakonczyl. - Wodz Leonidas zostal pokonany, a skoro ustawil sie w drugiej linii, nalezy uznac, ze zginal w bitwie. Spartanskie zloto zwyciezylo. Wodz Parmenion otrzymuje tytul najwyzszego strategosa. Nie bylo aplauzu, Parmenion nie dbal wszakze o poklask. Odwrocil sie do Hermiasa, ktory odrzucil na bok czarny plaszcz, po czym podszedl i usciskal przyjaciela. Tlum byl oszolomiony. Krol Agezylaos obrzucil Ksenofonta wscieklym spojrzeniem, Atenczyk jednak tylko wzruszyl ramionami i odwrocil sie. Starzy zolnierze zaczeli dyskutowac o strategii. Leonidas zrobil niepewny krok w tyl. Gryllos ruszyl ku niemu z plaszczem hanby, lecz przegrany zamachal jedynie reka i nienaturalnie wielkimi krokami opuscil dziedziniec. W tym momencie podeszly wiekiem helota wyszedl z cienia i dotknal ramienia Parmeniona. -Panie, jakas kobieta oczekuje cie przy bramie. Mowi, ze musisz natychmiast z nia pojsc. -Kobieta? Jaka kobieta? - spytal mlodzieniec. -Chodzi, panie, o twoja matke. Cale poczucie triumfu i radosci zniknelo. Parmenion zatoczyl sie niczym pod ciosem i wybiegl z dziedzinca. Gdy zwyciezca zniknal, tlum nagle umilkl. Agezylaos wstal z miejsca i ruszyl ku Ksenofontowi, toczac wokol przepelnionym zloscia spojrzeniem. -Nie powinno bylo do tego dojsc! - syknal krol. Ksenofont pokiwal glowa. -Wiem, panie - odparl sciszonym glosem - ktoz mogl sie jednak spodziewac, ze Leonidas tak kiepsko sie sprawi. Nie wykazal ni krztyny strategicznego talentu, a w dodatku potraktowal wroga z pogarda. Jestes krolem, panie. I glownym sedzia w Sparcie. Miales prawo... Mogles odwolac moje orzeczenie. Agezylaos odwrocil sie i zapatrzyl na drewniane zolnierzyki, ktore lezaly porzucone na nasypie. -Nie - mruknal w koncu przygnebiony. - Masz racje, Ksenofoncie. Ale niech sczezne, jesli osobiscie wrecze moj miecz mieszancowi. Masz! Sam mu go daj. Wodz wzial orez i uklonil sie. Krol odszedl, niedowierzajaco krecac glowa. Tlum powoli sie rozpraszal. Atenczyk wszedl w cien ganku prowadzacego do andronitisu [(gr.) - biesiadna sala dla mezczyzn.] i ze spokojem usadowil sie na lawie, zwracajac swe mysli ku Parmenionowi. Nagle zblizyl sie do niego jego syn, Gryllos. -To bylo haniebne, ojcze - oswiadczyl chlopiec. -Rzeczywiscie - zgodzil sie wodz. - Leonidas nie nalozyl plaszcza hanby. Postapil karygodnie. -Nie to mialem na mysli, o czym doskonale wiesz. Spartanska armia nigdy nie zmiesza sie z takimi kundlami jak skiritajowie. Ruch Parmeniona zlamal nasze odwieczne tradycje. Nalezalo anulowac gre i rozpoczac ja od nowa. -Odejdz, chlopcze - burknal Ksenofont - i nie wypowiadaj sie na temat spraw, z ktorych niewiele rozumiesz. Gryllos stal bez ruchu, jego twarz gwaltownie spurpurowiala od przyplywu emocji. -Dlaczego mnie nienawidzisz, ojcze? - wycedzil. Pytanie wrecz wstrzasnelo Atenczykiem. -Nie czuje do ciebie nienawisci, Gryllosie. Przykro mi, ze tak sadzisz. - Wstal i podszedl do syna z otwartymi ramionami. Pragnal go objac. -Nie waz sie mnie dotykac! - wrzasnal chlopiec i zrobil krok w tyl. - Niczego od ciebie nie chce. - Odwrocil sie, przebiegl dziedziniec i pedem wypadl na glowna ulice. Ksenofont ciezko westchnal. Zdawal sobie sprawe, ze wychowywal swoje dziecko dosc surowo. Od dziecinstwa staral sie konsekwentnie wpajac synowi zasady honoru, lojalnosci, mestwa i wiernosci idealom. A jednak wszystko na prozno. Obserwowal, jak Gryllos dorasta i widzial rodzaca sie w nim arogancje, okrucienstwo, proznosc i falsz. -Nie czuje do ciebie nienawisci, chlopcze - szepnal - ale nie potrafie cie tez kochac. Juz mial wejsc do domu, kiedy zobaczyl starego czlowieka, ktory stal przy nasypie i z ciekawoscia wpatrywal sie w zolnierzyki na polu bitwy. Jako gospodarzowi Ksenofontowi wypadalo porozmawiac z gosciem, wiec ruszyl do niego przez dziedziniec. -Moge ci zaoferowac jakas przekaske? - zapytal. Starzec podniosl oczy i smialo spojrzal wodzowi w twarz. -Nie pamietasz mnie, panie? - spytal, unoszac kikut prawego ramienia. -Pasjan? Na slodka Here! Sadzilem, ze nie zyjesz! -I powinienem byl... Czasami szczerze zaluje, ze nie umarlem. Odcieli mi prawa reke, wodzu i zostawili, zebym sie wykrwawil. Na szczescie wrocilem do domu. Droga zabrala mi szesnascie lat. - Pasjan usmiechnal sie, szczerzac pienki polamanych i sprochnialych zebow. - Do domu - powtorzyl tesknym glosem. - Ucieklismy Persom i utknelismy wsrod glazow. Widzielismy stamtad Agezylaosa i glowne sily. Pomyslelismy, ze lada moment przyjda nam z pomoca. Niestety, nie przyszli. Bylismy przeciez tylko skiritajami. Choc walczylismy jak wsciekle lwy, ginelismy jeden po drugim. Zabilem owego dnia jedenastu ludzi. Persom sie to nie spodobalo, Ksenofoncie, wiec odcieli mi reke. Zdolalem jakos powstrzymac krwawienie i znalazlem farmera, ktory przylozyl do rany wrzaca smole. -Wejdz do srodka, moj przyjacielu. Pozwol, ze podam ci wina i cos do zjedzenia. -Nie, nie, ale dziekuje ci za uprzejmosc. Przyszedlem tylko popatrzec na zwyciestwo chlopca. -Leonidasa? -Nie, tego drugiego, Savry. Nie jest Spartaninem, Ksenofoncie, za co slawie bogow! -Skad go znasz? Nie urodzil sie jeszcze, kiedy maszerowales na Persje. -Spotkalem go po drodze, wodzu... Dotarlem juz prawie do domu... wiesz, nie mialem pojecia, ze jestem az tak stary, poki nie zobaczylem wzgorz mojego dziecinstwa. Przez wiele lat staralem sie wrocic do domu i nagle znalazlem sie tak blisko. Nie mialem sil isc dalej - zniedoleznialy kaleka z popekanym wozkiem. Poprosilem o pomoc tego chlopca, a on mi nie odmowil. Podszedl i zabral mnie do domu mojego syna. Nawet slowem sie nie zajaknal, ze przeze mnie przegral wyscig. Wcale tego nie zalowal. Mozesz to sobie wyobrazic, panie? -Zapewne skonczyl na ostatnim miejscu - zauwazyl Ksenofont. -A wczesniej byl pierwszy. Prawie juz widzial mete. Nie posiadam nic, czym moglbym go obdarowac w zamian za jego dobroc. Nie mam zadnego dobytku ani pieniedzy. Ale splace moj dlug wobec niego, Ksenofoncie. Dwa razy uratowalem ci zycie i teraz przychodze, by prosic cie o pomoc. Spelnisz moja prosbe? -Oczywiscie, lecz mam nadzieje, iz znasz mnie dobrze i wiesz, ze gdybym byl wtedy w Persji z Agezylaosem, przyszedlbym wam z odsiecza. Pasjan skinal glowa. -Nie mam co do tego najmniejszych watpliwosci, wodzu. Chodzi mi tylko o dobro tego chlopca. Jest krwi mieszanej, nie ma zapewne funduszy i zadnych koneksji. Udziel mu wszelkiej mozliwej pomocy, bardzo cie prosze. -Obiecuje, ze to uczynie. Pasjan usmiechnal sie i powoli odszedl. Zatrzymal sie na chwile i po raz ostatni zerknal na piaskowy nasyp. -Podobala mi sie ta bitwa - rzucil przez ramie. - Przyjemnie bylo zobaczyc tak ponizonych Spartan. Parmenion wybiegl przez brame i popedzil opustoszalymi z racji popoludniowej pory ulicami. Nie czul ani goracego slonca na swojej skorze, ani bolesnych sincow. Nie widzial mijanych domow, nie slyszal ujadajacych psow, ktore doskakiwaly mu do stop. Czul straszliwa bolesc i smutek, przed oczyma stala mu twarz matki. Delikatne rysy, piekny usmiech, spokoj i wyrozumialosc. Matka... Matka umierala. Umierala... Slowo powracalo niczym bumerang. Oblicze matki w jego umysle zamazalo sie i zniklo. Parmenion nie przestawal biec. W glebi duszy wlasciwie wiedzial, ze matka niebawem odejdzie, wiedzial o tym od dawna. Jej piekna niegdys twarz ostatnio strasznie zmizerniala, cialo potwornie schudlo, a oczy zmetnialy. Czesto plula krwia i cierpiala z powodu ogromnego bolu. Mimo tych wszystkich symptomow, serce Parmeniona nie chcialo sie pogodzic z faktami: usilnie wmawial sobie, ze choroba minie, ze... Dotarl do ulicy Krancowej i na skroty przecial dzielnice biedoty. Wpadl na tlustego handlarza i zbil go z nog. Przez kilka nastepnych minut gonily go przeklenstwa mezczyzny. Przed wejsciem do jego domu stali w milczeniu sasiedzi. Przepchnal sie wsrod nich i dotarl do lozka matki. U wezglowia siedziala Rea. Lekarz Astjon czekal na malym dziedzincu, odwrocony plecami do pokoju. Z lomoczacym sercem Parmenion zatrzymal sie w pol kroku. -Twoja matka odeszla - obwiescila Rea, podnoszac sie i podchodzac do niego. Otoczyla mlodzienca pulchnym ramieniem, - Jej cierpienie wreszcie sie skonczylo. Po policzkach Parmeniona splynely pojedyncze lzy. Stal w bezruchu i patrzyl na lezace na lozku szczuple cialo. -Nie poczekala na mnie - szepnal. Rea usciskala go, po czym zdecydowanym krokiem wyszla z pokoju. Lagodnie odprawila sasiadow i przyjaciol z domu chlopca i zamknela drzwi. Potem wrocila do lozka i usiadla na nim, biorac reke Artem w swoja. -Chodz tutaj - powiedziala do Parmeniona. - Usiadz przy niej. Tam, po drugiej stronie. Pozegnaj sie z nia. - Mlodzieniec podszedl niepewnie i chwycil prawa dlon matki. Przez chwile tak siedzieli. Milczeli. Pojawil sie Astjon, lecz go nie dostrzegli, wiec cicho wyszedl. -Do konca mowila tylko o tobie - oznajmila Rea. - Powtarzala, ze jest z ciebie ogromnie dumna. Chciala na ciebie poczekac, to bylo jej ostatnie zyczenie. Zobaczyc cie i dowiedziec sie, jak ci poszlo w grze. -Zwyciezylem, matko - szepnal Parmenion, chwytajac bezwladne palce. - Okazalem sie najlepszy. - Popatrzyl na twarz Artemy. Matka miala zamkniete oczy, a rysy nienaturalnie zastygle. -Wyglada tak spokojnie - zauwazyla sasiadka. Parmenion potrzasnal glowa. Nie widzial "spokoju", a tylko straszliwa nieodwolalnosc smierci, totalny bezruch i nieskonczona rozlake. Reka matki byla jeszcze ciepla, palce pozostaly gietkie. Ilez razy lagodzila tymi rekoma bolesne siniaki albo po prostu czule glaskala go po twarzy! Poczul straszliwy ucisk w zoladku i dlawiaca grude w gardle. Lzy strumieniem splynely mu po policzkach i ciurkiem kapaly na dlon zmarlej. -Wspominala o bialym koniu - kontynuowala ze smutkiem Rea. - Widywala go ponoc wczesniej na stoku. Tym razem kon ufnie podszedl do niej. Mowila, ze zamierza na nim pojechac az do samej Macedonii. Nie wiem, czy to dla ciebie jakas pociecha... Tuz przed smiercia wyznala rowniez, ze widzi twojego ojca, ktory na nia czeka. Parmenion nie byl w stanie przemowic, wyciagnal tylko dlon i dotknal twarzy matki. -Pozegnaj sie z nia - zasugerowala mu szeptem Rea. - Powiedz jej "do widzenia". -Nie moge - zalkal mlodzieniec. - Jeszcze nie. Zostaw mnie z nia na chwile. Prosze, Reo! Musze... Wroce za chwile. - Podeszla do drzwi i zatrzymala sie w progu. - Kochalam ja, Parmenionie. Byla wspaniala kobieta i dobra przyjaciolka. Bede za nia tesknila. Nie miala w sobie ani jednej zlej mysli. Zasluzyla na lepszy los. Gdy za kobieta zamknely sie drzwi, Parmenion poczul, jak cos w nim peka i wybuchnal niepohamowanym szlochem. Umysl zalewaly mu rozmaite obrazy. Ojca pamietal bardzo slabo jako giganta o ogorzalej twarzy i kruczoczarnych wlosach, ktory pojawial sie w domu i znikal, jednak matka byla z nim zawsze. Kiedy jako siedmiolatka - tak jak to bylo w spartanskim zwyczaju - zabrano go do koszar, matka plakala i tulila go do piersi, obawiajac sie o zycie syna. Wymykal sie czesto z koszar, wspinal na dachy, przeskakiwal mury... Wszystko, byle tylko sie z nia spotkac. Teraz nie zobaczy jej juz nigdy wiecej! -Gdybys mnie kochala, wrocilabys - jeknal. - Nigdy bys mnie nie opuscila. - Wypowiedzial te slowa bezwiednie i natychmiast uswiadomil sobie ich bezsens. Siedzial przy zwlokach az do zmroku. Gdy uslyszal otwierane drzwi, spodziewal sie dloni Rei na swoim ramieniu. -Przynioslem ci twoje trofeum, wodzu - odezwal sie cicho Ksenofont. - Zakryj twarz matki i wyjdzmy. Porozmawiamy na dziedzincu. -Nie moge zakryc jej twarzy! - zaprotestowal Parmenion. Ksenofont obszedl lozko i stanal naprzeciwko niego. -Jej juz tu nie ma, chlopcze. Odeszla. Masz przed soba tylko jej cielesna powloke. Zwyczaj nakazuje przykryc jej twarz. - Mezczyzna przemawial lagodnie. Mlodzieniec zamrugal, probujac powstrzymac lzy, spojrzal na Atenczyka, po czym jednym czulym gestem podniosl biale przescieradlo i nakryl twarz matki. -Porozmawiajmy - zasugerowal wodz, prowadzac chlopca na dziedziniec. Usiedli na kamiennej lawie. Atenczyk mial na sobie dlugi plaszcz z pofarbowanej na blekit welny, pod plaszczem zas biala plocienna tunike i wysokie do lydki sandaly z najdelikatniejszej skory. Mimo tego wyszukanego stroju w kazdym calu wygladal na zolnierza. Podal Parmenionowi miecz Leonidasa. Mlodzieniec odlozyl klinge na bok, nawet na nia nie patrzac. Ksenofont pokiwal ze smutkiem glowa. -Za kilka dni w pelni zrozumiesz znaczenie wszystkich zdarzen. Zycie toczy sie dalej. Jestes mlody, Parmenionie i jeszcze przezyjesz wiele dobrych i zlych chwil. Wierze jednak, ze nigdy zadne zdarzenie nie poruszy cie bardziej niz smierc matki. Jestes wszakze madrym mlodziencem, pojmujesz zatem, ze kazdy musi umrzec. Rozmawialem z wasza sasiadka o twojej matce. Powinienes wiedziec, ze strasznie cierpiala. Wiem o jej bolach. Wiem o jej walce o zycie. Chcialem tylko... Chcialem cos dla niej zbudowac. Dom... No nie wiem. Po prostu pragnalem ja uszczesliwic, dac jej wszystko, czego pragnela. Podobal jej sie kiedys pewien material z rynku. Lsniaca tkanina przetykana zlota nicia. Bylaby z niej sukienka godna krolowej. Nie bylo mnie stac na jego kupno, wiec go ukradlem. A moja matka oddala go kupcowi. Nie miala niczego. Ksenofont potrzasnal glowa, a w jego glosie dala sie slyszec subtelna przygana: Niewiele zatem dostrzegles. Twoja matka miala ukochanego meza i syna, ktorego uwielbiala. Sadzisz, ze pragnela czegos wiecej? No coz, tak, pewnie pragnela. Jednak swiat jest okrutny, Parmenionie. Kazdy czlowiek - kobieta czy mezczyzna - moze oczekiwac tylko troche szczescia. Nikt nie dostaje wszystkiego. Wedlug waszej sasiadki twoja matka byla osoba szczesliwa. Nie wiedziala nic o twoich... klopotach... z innymi chlopcami z koszar. Spiewala, smiala sie, tanczyla podczas swiat. A teraz nie zyje, to prawda. Nigdy juz nam nie zaspiewa. Lecz nie bedzie tez czula bolu. Nie zestarzeje sie jeszcze bardziej, nie zniedoleznieje i nie przezyje swego syna, a to dla kazdej matki najwieksza tragedia... -Po co tu przyszedles, panie? - przerwal mu chlopiec. - Mogles przeslac miecz przez sluzacego. Wodz usmiechnal sie. -Rzeczywiscie, moglem... Chodz ze mna do mojego domu, Parmenionie. Zjemy kolacje i opowiesz mi o swojej matce. Wazne, by mowic o zmarlej, wazne, by ja czule wspominac. Slawic ja. Wowczas bogowie dowiedza sie, ze twoja matka byla wspaniala kobieta i powitaja ja dobrym winem i sukienka z lsniacego materialu przetykanego zlota nicia. -Nie chce jej zostawiac samej - baknal Parmenion. -Juz za pozno. Ona odeszla. Teraz trzeba ja przygotowac do pochowku, a nie jest stosowne, by mezczyzna podgladal kobiece tajemnice. Chodz, chlopcze. Mlodzieniec poslusznie podazyl za Ksenofontem. Szli w milczeniu ulica Krancowa, potem przecieli rynek i ruszyli ku dzielnicy rezydencji moznych. Dom wodza wygladal zupelnie inaczej, gdy rozeszly sie tlumy ludzi i usunieto piaskowy nasyp. Zapach purpurowych kwiatow wiszacych na scianach byl wszechobecny, dziedziniec oswietlaly symetrycznie rozmieszczone lampy. Noc byla ciepla, powietrze ciezkie. Ksenofont z uwaga sluchal opowiesci Parmeniona o zyciu jego matki. Sluzacy przyniesli rozwodnione wino i slodycze. Dwaj mezczyzni siedzieli razem dlugo w noc. W koncu wodz zaprowadzil goscia do malego pokoju na tylach domu. Spij dobrze, mlody przyjacielu - powiedzial. - Jutro zadbamy o twoje sprawy. - Zatrzymal sie w progu. - Powiedz mi, chlopcze - spytal nagle - z jakiego powodu ukonczyles wielki bieg na ostatnim miejscu? -Popelnilem blad - odparl Parmenion. -Zalujesz go? Mlodzieniec przywolal twarz starca i przypomnial sobie rozpacz w jego oczach. -Nie - rzucil. - Sa rzeczy wazniejsze niz zwyciestwo. -Sprobuj zapamietac te lekcje - odparl z zadowoleniem Atenczyk i odszedl. Tamis siedziala przy dogasajacym ogniu i wpatrywala sie w blednace cienie, ktore tanczyly na bialych, nierownych scianach malego pokoju. Poza suchym szelestem lisci noc byla cicha; nocny wiatr szeptal wsrod drzew. Stara kobieta czekala i nasluchiwala. "Nie pomylilam sie", oznajmila bunczucznie w myslach. Wiatr sie wzmogl. Konar drzewa zastukotal w okno, ogien zadrzal, potem zamarl. Tamis szybko dorzucila suche galazki do przygasajacych plomieni i otulila szczelniej ramiona cienkim szalem. Powieki opadly jej i ogarnelo ja zmeczenie, a jednak ciagle siedziala. Oddychala plytko, serce bilo jej nierowno. Trwala noc. Po pewnym czasie Tamis uslyszala dzwieki stapajacego konia - powolne, rytmiczne dudnienie kopyt na twardo ubitej ziemi. Na ten odglos wstala, chwycila laske i ruszyla do otwartych drzwi, gdzie przystanela i zapatrzyla sie w spowite mrokiem korony drzew. Dzwiek narastal, choc kon nie pojawil sie jeszcze w zasiegu wzroku. Czarodziejka zamknela cielesne oczy i otworzyla oczy swej duszy. Dostrzegla roslego bialego wierzchowca. Przemierzyl polane i stanal obok wieszczki. Zwierze bylo ogromne, mialo prawie osiemnascie dloni w klebie, oczy w kolorze opali. Tamis westchnela, odlozyla szal i zarzucila na ramiona plaszcz z szarej welny, ktory spiela broszka z turkusem. Zostawiwszy otwarte drzwi, wyszla w noc i ruszyla ku miastu. Podazala za widmowym koniem. Przez glowe przetaczaly sie jej przygnebiajace mysli. Szla powoli przez prawie calkowicie opustoszaly plac targowy. Jej laska stukala o bruk. Matka Parmeniona byla dobra kobieta, zyczliwa i troskliwa. "A ty ja zabilas", dopowiedzial szeptem glos w umysle czarodziejki. -Nie, to nieprawda - zaprotestowala glosno. "Pozwolilas jej umrzec. Czyz to nie to samo?" -Kazdego dnia umiera wielu ludzi. Mam byc odpowiedzialna za wszystkie smierci? "Chcialas, zeby umarla. Chcialas, zeby jej syn cierpial z powodu samotnosci". -Pragne jedynie uczynic go silniejszym. On jest nadzieja tego swiata. Wybrano go, by pokonal Boga Mroku. Musi wyrosnac na silnego mezczyzne. Przemawiala spokojnie, lecz w jej tonie dalo sie wyczuc brak przekonania. Starzejesz sie - powiedziala sobie. - W twojej glowie nie przemawia zaden glos Po prostu gadasz do siebie. Te dyskusje sa bez znaczenia". Reprezentuje racje umyslu - oswiadczyla stanowczo Tamis. - Ona zas przemawia z glebi serca. Nie ma w twoim wnetrzu miejsca na glos serca?" Zostaw mnie w spokoju! Czynie jedynie to, co trzeba! W swietle ksiezyca siedziala grupka mezczyzn. Grali w kosci. Kilku z nich podnioslo oczy, gdy wieszczka przechodzila, jeden zas ukradkiem wykonal znak kolka, by odpedzic zlo. Tamis usmiechnela sie na ten widok i natychmiast zapomniala o mezczyznach. Przybywszy pod dom Parmeniona, zamknela oczy, a wowczas jej duch wtargnal do budynku i przeniosl sie do loza smierci, na ktorym lezala Artema spowita w plocienny calun. Jednakze Tamis nie znalazla tutaj tego, czego oczekiwala i jej duch wrocil do ciala. Ze znuzeniem ruszyla oswietlonymi ksiezycowa poswiata ulicami. Wierzchowiec podazal za nia, az stanela przed brama rezydencji Ksenofonta. Duch czarodziejki ponownie opuscil cialo, przemierzyl dom i poszybowal po schodach do malego pokoju, w ktorym lezal pograzony w glebokim snie Parmenion. Przy jego lozku stala blada postac, biala i eteryczna niczym rzezba z mgly, bezcielesna i swietlista. Pokoj niemal pulsowal od emocji - Tamis wyczula milosc, zal nieodwolalnej rozlaki i przerazliwy smutek. Chlopiec jeczal pod wplywem koszmarnych snow. Widmowa postac migotala; nagle Tamis poczula jej zmieszanie i bol. Blade ramie istoty siegnelo ku chlopcu, ale nie moglo go dotknac. -Nadszedl czas - szepnela wieszczka. -Nie. - Jedno jedyne slowo widma zawislo w powietrzu. Bardziej blaganie niz protest. -Nie moze cie zobaczyc, nawet gdyby nie spal. Chodzmy. Zaprowadze cie. -Dokad? -Do miejsca twego spoczynku. Postac odwrocila sie do lozka. -To moj syn. -Bedzie wielkim czlowiekiem. Uratuje swiat przed Ciemnoscia. -Moj syn - powtorzyla zjawa, jakby jej nie slyszala. -Juz nie jestes z jego swiata - wyjasnila Tamis. - Pozegnaj sie predko, poniewaz wkrotce nadejdzie swit. -Wydaje sie taki zagubiony - wyszeptala postac. - Musze z nim zostac, pocieszyc go. - Mgla zaczela gestniec, rysy Artemy staly sie wydatniejsze. Zjawa odwrocila sie do Tamis. - Znam cie. Jestes wieszczka. -Tak. -Dlaczego chcesz mnie rozdzielic z moim synem? -Juz nie jestes z jego swiata - powtorzyla. - Przeciez umarlas. -Umarlam? Ach tak, teraz sobie przypominam. - Tamis z trudem opierala sie emanujacemu ze zjawy zalowi, ktory nagle jeszcze bardziej sie wzmogl pod wplywem tej bolesnej wiedzy. - A teraz nigdy juz nie bede go trzymac w swoich ramionach. Nie potrafie tego zniesc! - Czarodziejka odwrocila sie, by nie widziec niewyrazalnego wrecz cierpienia w oczach Artemy. -Chodz za mna - rozkazala zjawie i duch wrocil do jej ciala. Przez jakis czas stala w milczeniu za brama, az w koncu widmowa postac pojawila sie na dziedzincu. -Twierdzisz, ze moj syn bedzie wielkim czlowiekiem? - upewnila sie. - Ale czy bedzie szczesliwy? -Tak - sklamala Tamis. -To dobrze, mysl o jego szczesciu choc troche osladza mi gorycz rozstania. Czy spotkam sie z jego ojcem? -Nie potrafie ci odpowiedziec na to pytanie, poniewaz nie moge pojsc do miejsca, w ktore trafisz. Ale modle sie o wasze polaczenie, wiem bowiem, ze pragniesz go ponad wszystko. Dosiadz konia. Tylko on jeden zna drogi umarlych. Zaniesie cie bezpiecznie do miejsca twego przeznaczenia. Mglista postac podfrunela na grzbiet wierzchowca. -Zaopiekujesz sie moim synem? - spytala Artema. - Bedziesz jego przyjaciolka? -Zaopiekuje sie nim - obiecala Tamis. - Dopilnuje, zeby mial wszystko, czego potrzebuje, by spotkac swoje przeznaczenie. Teraz jedz! Wierzchowiec podniosl glowe i ruszyl stepa ku wzgorzu pogrzebowemu. Wieszczka obserwowala go, az zniknal jej z oczu, po czym usiadla na marmurowej lawie. "Czy bedzie szczesliwy?" Pytanie dreczylo ja, zmieniajac jej smutek w gniew. -Silni nie potrzebuja szczescia. Udzialem twego syna stanie sie slawa i zaszczyty, a jego imie szeptac beda z respektem wojownicy wszystkich nacji. Pokolenia doznaja dzieki niemu szczescia. To chyba wystarczy. Popatrzyla w okno pokoju Parmeniona. -Musi wystarczyc, strategosie, poniewaz niczego wiecej nie potrafie ci dac. Mlodzieniec obudzil sie w srodku nocy. Nie mogl zebrac mysli i czul sie zagubiony. Usiadl, niepewny, gdzie sie znajduje. Blask ksiezyca docieral przez otwarte okno. Parmenion wpatrzyl sie w ksiezycowa tarcze i ponownie zwidziala mu sie matczyna twarz, znieruchomiala w posmiertnej masce. Rzeczywistosc zranila go mocniej niz wszystkie ciosy, ktore otrzymal od Gryllosa i innych. Ze smutku rozbolalo go serce. Wstal z lozka i podszedl do okna, ktore wychodzilo na dziedziniec. Spojrzal na pusty plac i na miejsce po piaskowym nasypie. Scena jego triumfu zniknela, kamienie brukowe wymieciono do czysta. Zwyciestwo w grze wydalo mu sie teraz niczym wobec ogromu doznanej straty. Dziecieca zabawa - jak mogla znaczyc dla niego tak wiele? Odwrocil sie i przyjrzal lozku, dumajac nad tym, co go obudzilo. Po chwili sobie przypomnial. Snil o bialym koniu galopujacym po zielonych wzgorzach. Znow wpatrzyl sie w ksiezyc i gwiazdy. Takie dalekie. Nieosiagalne! Niedotykalne! Jak jego matka... Poczucie rozlaki bylo nie do zniesienia. Usiadl na krzesle z wysokim oparciem. Chlodny nocny wiatr owiewal mu skore. Coz mial obecnie za znaczenie fakt, ze ludzie nim pogardzali? Teraz, gdy odeszla jedyna osoba, ktora kochal. "Co zrobisz, Parmenionie? Dokad pojdziesz?" Przepelnione rozpacza pytania zostaly bez odpowiedzi. Siedzial przy oknie az do switu. Obserwowal slonce wschodzace ponad szczytami wzgorz pasma Parnon. Nagle drzwi za mlodziencem sie otworzyly. Odwrocil sie i dostrzegl mezczyzne imieniem Klearchos, jego sedziego z gry. Wstal i sklonil sie. -Nie musisz okazywac mi zbytniego szacunku - wyjasnil tamten. - Moj status w tym domu nie jest wiele lepszy od sluzacego. Pan zaprasza cie, bys z nim zjadl. Parmenion pokiwal glowa. Klearchos odwrocil sie do niego w progu i jego surowe rysy zlagodnialy. -Pewnie nic ci moje slowa nie pomoga, chlopcze, ale naprawde przykro mi z powodu twojej matki. Moja umarla, kiedy mialem jedenascie lat. Nie jest to strata, ktora latwo zapomniec. -Dziekuje ci - odparl Parmenion. Znowu z oczu trysnely mu lzy, lecz twarz pozostala nieruchoma. Podazyl za Klearchosem na dziedziniec, gdzie siedzial Ksenofont. Na widok chlopca wodz wstal i usmiechnal sie. -Ufam, ze spales dobrze, mlody strategosie. -Tak, panie. Dziekuje. -Usiadz i posil sie. Znajdziesz tu chleb i miod. Odkrylem korzysci tego ostatniego podczas kampanii w Persji. Dobrze zaczac od niego dzien. Parmenion ucial kilka kromek ze swiezego bochenka i posmarowal je miodem. -Wysylam wiadomosc do koszar - powiedzial Ksenofont. - Nie musisz brac dzis udzialu w musztrze. Pomyslalem sobie zatem, ze pojedziemy konno ku gorze Ilias. -Nie jestem najlepszym jezdzcem, panie - przyznal sie Parmenion. - Nigdy nie moglem sobie pozwolic na konia. -W takim razie, skad wiesz, jakim jestes jezdzcem? Ciesz sie posilkiem, a potem zobaczymy, jak naprawde sobie radzisz z konmi. Skonczyli sniadanie, przeszli przez dom do podluznych stajni na tylach, gdzie znajdowalo sie szesc boksow, ale tylko piec koni. -Wybieraj - polecil Ksenofont. - Obejrzyj wszystkie i wybierz dla siebie wierzchowca. Parmenion wszedl do kazdej przegrody i obejrzal konie. Nie wiedzial, czego szukac, wiec glaskal kazde zwierze, przesuwajac dlonia po ich szerokich grzbietach. Najbardziej podobal mu sie siwek z pieknie wygietym karkiem i silnym grzbietem, lecz zwierze patrzylo na Parmeniona z osobliwa zawiscia, ktora skojarzyla mu sie z obietnica klopotow. W koncu wiec wybral kasztanke wzrostu okolo pietnastu dloni. -Uzasadnij swoj wybor - nakazal Ksenofont, zakladajac uzde na glowe klaczy i wyprowadzajac ja na dziedziniec. -Kiedy ja poglaskalem, przyjaznie tracila mnie chrapami. Inne tylko staly nieruchomo. Poza siwkiem, ktory chyba mial ochote odgryzc mi reke. -Moglby - przyznal wodz. - Powiem, ze dokonales slusznego wyboru. Ta klacz ma lagodny charakter i jest posluszna. Nic nie jest w stanie jej zdenerwowac. - Ksenofont polozyl czaprak z kozlej skory na grzbiecie klaczy. - Nie zeslizgnie sie - zapewnil chlopca - ale pamietaj, by trzymac sie konia udami, nie zas lydkami. - Na grzbiecie siwka umiescil piekny czaprak ze skory leoparda. - W Persji - oswiadczyl - wielu barbarzyncow uzywa siodel ze stwardnialej skory. To jednak zwyczaje dobre dla barbarzyncow, Parmenionie. My, ludzie cywilizowani, uzywamy jedynie kocow lub - w najlepszym razie - zwierzecych skor. Powietrze bylo rzeskie, a wczesnoporannemu sloncu brakowalo jeszcze nadwatlajacego sily goraca, ktore zawladnie Sparta za kilka godzin. Dwaj mezczyzni szli, prowadzac konie przez "rowniny" i dalej, ku falistym wzgorzom na polnoc od miasta. Tutaj Ksenofont zlozyl rece w siodelko i pomogl Parmenionowi dosiasc klaczy. Sam chwycil sie oburacz konskiej grzywy i z rozmachem wskoczyl na grzbiet walacha. Ruchy mezczyzny byly plynne i pelne gracji. Parmenion zazdroscil swemu towarzyszowi stylu. -Zaczniemy od stepa - zaproponowal Ksenofont. - Niech konie przyzwyczaja sie do ciezaru swoich jezdzcow. - Pochylil sie do przodu i czule poklepal sprezysty kark swego wierzchowca. -Dbasz o nie, panie - zauwazyl Parmenion. - Traktujesz zwierzeta jak przyjaciol. -Bo sa przyjaciolmi. Wielu glupcow sadzi, ze mozna ujarzmic konia i nauczyc go posluszenstwa za pomoca pejcza. Owszem, ujarzmisz go, nie watpie - Lecz kon bez ducha jest zwierzeciem bezwartosciowym... Odpowiedz mi na pytanie, strategosie - na kim wolalbys polegac w bitwie: na czlowieku, ktory cie kocha czy na tym, ktorego dreczysz i bijesz? -Odpowiedz jest oczywista, panie. Wolalbym miec przy sobie przyjaciela. -Otoz to. Dlaczego inaczej ma byc w przypadku konia lub psa? Przejechali wzgorza i dotarli do doliny porosnietej wyschnieta trawa. -Teraz troche pogalopujemy! - zawolal Ksenofont, klepiac walacha w zad. Zwierze wystartowalo do biegu, kasztanka podazyla za nim. Parmenion chwycil jej brzuch kolanami i pochylil sie do przodu. Grzmot uderzen kopyt wypelnil jego uszy, on sam zas poczul ogromne ozywienie i podniecenie. Czul sie zywy, naprawde cudownie zywy. Po kilku minutach Ksenofont zwrocil konia w prawo, kierujac go do cyprysowego gaju na wschodzie, gdzie zwolnil zwierze do stepa. Parmenion klusowal obok. Nagle Atenczyk zeskoczyl na ziemie i usmiechnal sie do mlodzienca. -Doskonale sobie z nia poradziles. Parmenion zsiadl z konia. -Jest wspaniala, absolutnie wspaniala - oswiadczyl. -W takim razie poglaszcz ja i powiedz jej to. -Czy potrafi mnie zrozumiec? -Oczywiscie, ze nie, jednak z twojego tonu i dotyku wywnioskuje, iz jestes z niej zadowolony. -Czy ma imie? - spytal Parmenion, przeczesujac palcami ciemna grzywe klaczy. -Tak, nazywa sie Bella. Pochodzi z Tracji, z rodu o lwich sercach. Spetali konie i usiedli pod cyprysami. Parmenion poczul sie nagle nieprzyjemnie. Co tu robil? Czym tak zainteresowal legendarnego Atenczyka? W zadnym razie nie zamierzal dac sie uwiesc Ksenofontowi, z drugiej jednak strony nie chcial stracic sympatii tak poteznego protektora. -O czym myslisz? - spytal wodz. -O koniach - sklamal Parmenion. Ksenofont pokiwal glowa. -Nie lekaj sie, chlopcze. Jestem twoim przyjacielem i nikim wiecej. -Czyzbys byl bogiem, ze znasz moje mysli? -Nie, jestem tylko wodzem, lecz twoje mysli sa latwe do odszyfrowania, bos jeszcze mlody i naiwny. Podczas swojej bitwy przeciw Leonidasowi bardzo sie starales nie wygladac na dumnego triumfatora. Popelniles blad, poniewaz tym samym twoja twarz zmienila sie w sztywna maske, a w dodatku oczy blyskaly ci najczystsza zlosliwoscia. Jesli chcesz zamaskowac wlasne uczucia, musisz najpierw wykonac pewien fortel. Patrzac na znienawidzonego wroga, udawaj przed soba, ze jest twoim przyjacielem. Wtedy twoje rysy zlagodnieja i bedziesz sie usmiechal bardziej naturalnie. Nie probuj pozbawic twarzy wyrazu, wtedy bowiem twoj nieprzyjaciel natychmiast sie domysli, ze cos przed nim ukrywasz. Tam, gdzie mozesz, sprobuj uczciwosci. Ona jest najdoskonalszym kamuflazem z mozliwych. To jednak rozmowa na inny dzien. Pewnie sie zastanawiasz, dlaczego zainteresowal sie toba ktos taki jak Ksenofont? Odpowiedz nie jest skomplikowana. Obserwowalem twoja gre z Leonidasem i poruszyla mnie twoja przenikliwosc i zdolnosc przewidywania. Wojna jest sztuka, a nie nauka, i mozna ja pojmowac instynktownie. Przemyslales wczesniejsze dokonania Leonidasa i poznales jego slabosci. Ryzykowales, ale sie oplacilo. Poza tym, w pelni wykorzystales mozliwosci konnicy, co jest niezwykle rzadkie u Spartanina. -Wsrod widzow moja strategia jakos nie zrobila specjalnego wrazenia - rzucil prowokacyjnie Parmenion. -No wlasnie, powinienes z tej lekcji wysnuc wlasciwe wnioski na przyszlosc, strategosie. Zwyciezyles, lecz pozwoliles, by znaczacy udzial w slawie mieli skiritajowie. Nie bylo to zbyt madre posuniecie. Jesli rasy niewolnicze uwierza, ze moga byc rowne spartiatom, dojdzie do kolejnej rewolty. A wtedy najwieksze polis, takie jak Ateny czy Teby, polacza swe sily i najada Sparte. Chodzi o rownowage sil. Wojownicy w tlumie doskonale to rozumieli. -Zatem moja strategia byla bledna? - spytal Parmenion. -W grze? Nie. W zyciu, tak. -Dlaczego w takim razie przyznales mi zwyciestwo? -Wygrales bitwe - odrzekl Ksenofont. - W swietle regul gry nie mial znaczenia fakt, ze w rzeczywistosci wygralbys bitwe, lecz przegral wojne. - Wodz wstal i podszedl do swojego wierzchowca. Parmenion podazyl za nim. -Bedziesz mnie uczyl? - spytal bezwiednie, zanim uswiadomil sobie niestosownosc tej prosby. -Byc moze - odparl Ksenofont. - Jedzmy juz. Leonidas rozpedzil sie w trzech szybkich krokach i cisnal oszczep wysoko w powietrze, a nastepnie obserwowal lukowaty tor jego lotu. Promienie sloneczne skrzyly sie na zelaznym grocie szybujacej broni, ktora z wdziekiem wbila sie w sprazona upalem ziemie w miejscu odleglym o tuzin krokow od najdluzszego z dotychczasowych rzutow. Leonidas odwrocil sie i triumfalnie uniosl ramiona, dwudziestu mlodziencow zas zaczelo entuzjastycznie klaskac. Zazwyczaj w takiej sytuacji oficer koszarowy, Lepidos, konczyl cwiczenia, wiec Leonidas spojrzal na niego znaczaco. Tym razem wszakze Lepidos potrzasnal tylko przeczaco glowa i podniosl wlasny oszczep. Odszedl o siedem duzych krokow, zwazyl bron w dloni, potem biegl do przodu i - chrzakajac z wysilku - rzucil oszczepem. Nie czekajac na wynik, Leonidas pozwolil sobie na dyskretny usmieszek zwyciestwa. Oszczep Lepidosa utknal niecale trzy kroki blizej niz bron Leonidasa. Oficer odwrocil sie do mlodzienca i sklonil z szacunkiem. -Masz niezle ramie, chlopcze - oswiadczyl cieplo - ale nie bierzesz wystarczajacego zamachu. Sadze, ze jestes w stanie rzucac dobre osiem krokow dalej. Popracuj jeszcze nad technika. -Dobrze, panie - obiecal Leonidas. -Teraz chcialbym zobaczyc, jak spartanscy mlodziency biegaja - rzucil grupie Lepidos. - Dwadziescia okrazen stadionu, jesli laska. -A jesli nie? - krzyknal ktorys chlopiec z tylu. -W takim razie, dwadziescia piec - odparowal oficer. Wsrod zebranych rozlegly sie jeki, tym niemniej wszyscy pobiegli na start. Lepidos poszedl do zacienionej drewnianej lawki i stamtad przygladal sie swoim mlodym podopiecznym. Poczatkowo prowadzenie objal Gryllos, za nim zas biegl Learchos. Leonidas przesunal sie na czwarte miejsce, tuz za Hermiasem. Lepidos potarl ramie w miejscu, gdzie koniuszek perskiej lancy nadal tkwil mu pod koscia. Staw mocno pobolewal w zimie, ale nawet latem wszelki wysilek (taki jak na przyklad rzucanie oszczepem) powodowal tepy bol. Lepidos podniosl oczy, gdy mijali go spoceni mlodziency. Zazdroscil im mlodosci i energii. Stale przypominal sobie dni w koszarach i wlasne pragnienie, by pomaszerowac wraz z falanga do prawdziwego boju. Dostrzegl chlopca, ktory biegl jako ostatni. -Obijasz sie, wytez sily, mlody Pauzjaszu! - krzyknal, na co wywolany biegacz przyspieszyl i dolaczyl do grupy, probujac skryc sie przed krytycznym okiem opiekuna. Lepidos zamyslil sie nad swoja mlodoscia. Sparta byla wtedy zupelnie inna, jej mieszkancy staranniej przestrzegali zasad wyznaczonych przez boskiego Likurga. Chlopcom z koszar pozwalano posiadac jedynie dwie tuniki: letnia i zimowa. Spiewacy wowczas nie wystepowali w Teatrze Marmurowym, nie wystawiano sztuk, a domy bogaczy nie huczaly od gwaru przyjec. Mlodziencom musiala wystarczyc jedna miska czarnej zupy dziennie, zelazna dyscypline egzekwowano zas za pomoca brzozowej witki. Spartanie - rasa hodowana do bitew. Lepidos przyjrzal sie biegaczom. Wspaniali chlopcy, silni i dumni, ale czasy surowych regul nieodwolalnie przeminely - niektorzy mlodziency korzystali z przywilejow niemozliwych do pomyslenia w przeszlosci. Leonidas posiadal kilka pieknych tunik i cieply plaszcz chroniacy go przed zimowym wiatrem. Z kolei Hermias spedzal wiekszosc wieczorow w domu z rodzicami, zajadajac sie smakolykami i popijajac rozwodnione wino. Mlody Learchos z kolei obnosil sie z pozlacanym sztyletem, ktory wykul dla niego znamienity platnerz w Tebach, a leniwy Pauzjasz stale napelnial brzuch miodowymi ciasteczkami i biegal z predkoscia chorowitej swini. Ci chlopcy w zadnym razie nie przezyliby o misce zupy dziennie. Poszukal wzrokiem Leonidasa i odkryl, ze przesunal sie on na drugie miejsce i biegl wielkimi susami tuz za Gryllosem. Atenczyk byl dobrym biegaczem, lecz Lepidos wiedzial, ze jak zwykle oslabnie przed ostatnim zakretem i wspanialy Spartanin z latwoscia go wyprzedzi. Tylko Parmenion moglby dotrzymac Leonidasowi kroku, ale nie na dystansie dwudziestu pieciu okrazen - zbyt szybko opadal z sil. Ach, ten Parmenion! Chlopiec zrobil wczoraj niewiarygodny ruch! Postawil skiritajow obok prawdziwych Spartan! Lepidos potrzasnal glowa. W tej sprawie dzis rano wezwal go do siebie przelozony. -Nie mialem z tym nic wspolnego, panie - bronil sie, przemawiajac do srogookiego starca. -A powinienes byl - odwarknal stary wodz. - Krol byl bardzo niezadowolony, a w dodatku ponizono jednego z naszych najlepszych wychowankow. Twierdzisz, ze chlopiec na cwiczeniach nigdy nie sprobowal takiego posuniecia? -Nigdy, panie - odparl Lepidos coraz bardziej zaniepokojony. Zwierzchnik byl jego dowodca w siedmiu kampaniach i chociaz obaj dawno juz przekroczyli szescdziesiatke, wodz ciagle jeszcze budzil w oficerze respekt. -Pokieruj nim wlasciwie, Lepidosie. Jak skonczymy, jesli pozwolimy mlodym Spartanom testowac takie przerazajace pomysly? -To mieszaniec, panie. Nigdy nie bedzie spartiata. -Jego ojciec byl doskonalym wojownikiem - odparl wodz - a matka pochodzila z dobrej rodziny. Ale rozumiem cie. Krew nie woda. Jak najpredzej przyslij do mnie chlopca. -Jest z Ksenofontem, panie. Dzis odbedzie sie pochowek matki Parmeniona i Atenczyk gosci go u siebie. Wodz gwaltownie trzasnal piescia w stol. -Nie zycze sobie, aby jeden z moich wychowankow byl naloznikiem Atenczyka! -Dopilnuje, by jutro wrocil. -Zrob to koniecznie - chrzaknal starzec. - I Lepidosie... W tym roku nie bedzie oficjalnego wreczenia bulawy zwyciestwa. -Alez panie! -Nie bedzie i juz! Lepidos spojrzal wodzowi w oczy i ciezko przelknal sline. -Nie przepadam specjalnie za tym chlopcem, ale przeciez wygral. Czy godzi sie odmawiac mu naleznego trofeum? -Chodzi o przyklad dla innych. Wiesz, ze moi heloci szepcza po katach o jego zwyciestwie? Podobno skiritajowie tez juz sie o nim dowiedzieli! Lepidos nie odezwal sie wiecej. Teraz siedzial nieruchomo w przyjemnym cieniu wysokiego cyprysa i obserwowal bieg. Nie darzyl Parmeniona zbytnia sympatia, uwazal go za przebieglego i chytrego, lecz mlodzieniec z pewnoscia zasluzyl na bulawe zwyciestwa. Nieuczciwie bylo pozbawic go tego trofeum. Lepidos zastanowil sie, jak przyjma taka decyzje pozostali chlopcy. Parmenion nie byl przez nich lubiany, lecz noc wreczania nagrody zwykle spedzali na hulankach, na ktore z pewnoscia od dluzszego czasu sie cieszyli. Wyscig wkroczyl w decydujaca faze. Oficer wstal i ruszyl na srodek pola. Gryllos nadal prowadzil, Hermias zas walczyl z Leonidasem o drugie miejsce, blokujac mu szanse na miniecie po zewnetrznej. W pewnej chwili Leonidas zrobil nagly ruch w prawo i odepchnal Hermiasa na bok. Szczuply mlodzieniec zatoczyl sie i stracil rownowage, a wowczas Leonidas popedzil naprzod i wygral, wyprzedziwszy Gryllosa tuz przed linia mety. Hermias przybiegl piaty. Lepidos poczekal, az uczestnicy wyscigu odzyskaja oddech, po czym zawolal ich do siebie. -Piekny wyscig... Wszyscy biegli swietnie z wyjatkiem ciebie, Pauzjaszu. W nagrode zrobisz jeszcze piec okrazen, jesli laska. - Chlopcy szydzili z tlusciocha, ktory wystartowal do samotnego biegu. - Teraz poprosze wszystkich panow o chwile uwagi. Po pierwsze, igrzyska olimpijskie. Na srednich i dlugich dystansach nasze koszary beda reprezentowac Leonidas i Parmenion. Leonidas wystartuje takze w oszczepie. Wraz z Nestosem. Hermias i Asiron pobiegna w sprincie. Wyznaczeni niech pozostana po cwiczeniach. Po drugie, czterech chlopcow spoznilo sie wczoraj na musztre. Dajecie bardzo zly przyklad mlodszym rocznikom. Jestesmy Spartanami, panowie, a to oznacza, ze rozumiemy znaczenie slowa "dyscyplina". Nikomu wiecej nie wolno sie spoznic. Po trzecie, wreczenie bulawy zwyciestwa... - Spojrzal na Leonidasa i dostrzegl na jego twarzy przelotny usmieszek. Najwyrazniej chlopiec juz wiedzial! Lepidos poczul nagly przyplyw gniewu, ktory zaplonal w nim niczym oliwna pochodnia. - Uroczystosc wreczenia bulawy zostaje w tym roku odwolana. Nie bedzie zadnego swieta! - Ku zaskoczeniu Lepidosa rozlegl sie radosny aplauz. Twarz oficera wrecz pociemniala z wscieklosci. - Panowie! - zawolal rozsierdzony, podnoszac ramiona. Zapadla cisza. - Kompletnie nie rozumiem przyczyny waszej radosci. Czy ktos mi ja wyjasni? Ty, chlopcze - powiedzial zimno, celujac palcem w Learchosa. -Savra oszukiwal - rzucil krotko wskazany. Lepidos zauwazyl, ze szereg glow kiwnelo potakujaco. -Bzdura! - ryknal Lepidos. - Po prostu wygral! Dla Spartanina zwyciestwo jest najwazniejsze. Chce wam wszystkim cos wyjasnic. Gdyby Leonidas rozkazal konnicy szarze, zapewne wygralby bitwe, po swoim ruchu bowiem Parmenion obnazyl prawa flanke na oszczepy i strzaly. Zostalby pokonany. Nie usprawiedliwiam jego strategii niezgodnego z tradycja uzycia skiritajow, ale odczuwam rozpacz, gdy widze, jak mlodzi Spartanie maza sie z powodu kleski. Jestescie wolni! Rozejsc sie! Obrocil sie na piecie i opuscil gimnazjon, zostawiajac za soba oszolomiona widownie. -Nie sadzilem, ze lubi Savre - szepnal Learchos. -Mial racje - zauwazyl Leonidas. -Wcale nie, bo Savra oszukiwal - odparowal Gryllos. Leonidas zwrocil sie do calej grupy. -Lepidos mial racje! Zlekcewazylem Savre i za swoja arogancje w pelni zasluzylem na ponizenie. Powinienem byl nalozyc plaszcz hanby. Moglem mu zadac miazdzaca kleske na tuzin sposobow. Gdybym tylko przewidzial jego plan. Zreszta, nawet bez tego moglem wygrac. Nie wykorzystalem swojej szansy, wiec przegralem. Dosc na ten temat, bardzo was prosze. Leonidas odszedl, a Gryllos zblizyl sie do Learchosa i szepnal mu do ucha: -Mieszaniec spedzil dzisiejszy dzien w domu mojego ojca. Ale wieczorem - dodal znaczaco - pojdzie do siebie na nocne obrzedy pogrzebowe. -I coz z tego? -Z poranionymi nogami nie bedzie mogl pobiec w probie olimpijskiej. -No, nie wiem... -Osmieszyl naszego przyjaciela! - syknal Gryllos. -Co zrobisz, jesli dowie sie twoj ojciec? -Bedzie ciemno. Zreszta Savra nas nie wyda. -No dobra, zatem dzis wieczorem - zgodzil sie Learchos. Zawiniete w bialy calun cialo podniesiono z lozka i polozono na grubym plotnie zawieszonym miedzy dwoma slupkami. Parmenion obserwowal, jak kobiety przenosza jego matke z domu smierci ku wzgorzu pogrzebowemu. Cialo niosly we cztery, ubrane w biel, zas za nimi podazala pulchna Rea jako "matka zaloby". Za nia kroczyli syn zmarlej i atenski wodz, Ksenofont. Teren pochowku znajdowal sie za Teatrem Marmurowym, na wschod od miasta, totez niewielka procesja przeszla przez pustoszejaca agore i ruszyla dalej, mijajac pomnik Pauzaniasza i Leonidasa. Wreszcie staneli u wejscia do jaskini, gdzie siedziala stara kobieta. Jej siwe wlosy falowaly na lekkim wietrze. -Kto pragnie udac sie do swiata zmarlych? - spytala. Do przodu wystapila Rea. -Moja przyjaciolka, Artema - odparla. -Kto niesie oplate rzeczna? -Ja, Parmenion. - Mlodzieniec upuscil srebrna tetradrachme w wyciagnieta dlon starej. Kobieta przechylila glowe na bok, zwracajac jasne oczy ku chlopcu. Przez chwile siedziala nieruchomo jak sama smierc, potem spojrzala na milczacego Ksenofonta. -Ten, ktory jest i ten, ktory ma byc - szepnela starucha. - Zapros mnie do swego domu, wodzu. Jawne odstepstwo od rytualu zaszokowalo Ksenofonta. Gleboko zaczerpnal oddechu. -Jak sobie zyczysz, stara matko. -Zaniescie zmarla do miejsca spoczynku - nakazala. Rea wydala polecenia kobietom niosacym cialo, a one w sekunde pozniej zniknely w ciemnym otworze jaskini. Dwoch mezczyzn stanelo w wejsciu. -Nie bylo mnie stac na zalobnice - jeknal Parmenion. - Czy z tego powodu bogowie beda patrzyli niezyczliwie na moja matke? -Interesujaca kwestia do omowienia - odparl Ksenofont. - Czy bogow poruszaja falszywe lzy i zawodzenia? Szczerze w to watpie. Czasem prawi ludzie umieraja w ciszy, nie zauwazeni, podczas gdy niektorych skonczonych lotrow oplakuja tysiace placzek. Miejmy nadzieje, ze bogowie sa nieco wnikliwsi od nas, ludzi. -Wierzysz w to, panie? -No coz, wierze, ze istnieja sily, ktore rzadza naszym zyciem. Nadajemy im wiele imion. -Naprawde sadzisz, ze moja matka wcale nie umarla, lecz jedynie przeniosla sie do lepszego i bardziej sprawiedliwego swiata? -Chcialbym w to wierzyc. Chodz, przejdzmy sie troche. Dzien nie jest zbyt goracy. Wrocili razem do pomnika Pauzaniasza i Leonidasa. Byl to wielki marmurowy szescian, zwienczony statua spartanskiego hoplity. W podstawie wyryto opowiesc o wielkiej bitwie pod Platejami, gdzie nacierajaca armie perska roztrzaskala potega spartanskiej falangi. Ksenofont zdjal bialy plaszcz i usiadl w cieniu. Podeszla starsza kobieta, oferujac swieze owoce granatu. Wodz wreczyl jej monete i kupil trzy. Rzucil jeden Parmenionowi. -Jaka lekcje czerpiemy z bitwy pod Platejami? - spytal nagle, wyjmujac zza pasa sztylet i cwiartujac owoc. -Lekcje? - powtorzyl nieco rozkojarzony mlodzieniec. Po chwili wzruszyl ramionami. - Falanga natarla na srodek perskich szykow, ktore wowczas pekly i rozproszyly sie w chaotycznym odwrocie. Czego powinnismy sie z tego nauczyc? -Dlaczego uciekli? Parmenion usiadl obok wodza. Obral skorke z owocu i zjadl go szybko, wypluwajac pestki. -Nie wiem. Byli przerazeni? -Oczywiscie, ze byli - odpowiedzial oschle Ksenofont. - Pomysl. Mlodzieniec poczul sie zaklopotany i twarz mu poczerwieniala. -Nie wiem wystarczajaco duzo o tej bitwie - przyznal sie. - Nie potrafie ci, panie, odpowiedziec. Wodz wyraznie sie odprezyl. Skonczyl jesc granat i oparl sie o zimny marmur. -Przeanalizuj fakty, Parmenionie. -Nie mam pojecia, czego ode mnie oczekujesz, panie! -Jesli zdolasz odpowiedziec na to pytanie, wtedy zrobie to, o co mnie poprosiles: bede cie uczyl. Jesli nie... nic z tego. Przemysl te bitwe i przyjdz do mnie jeszcze dzisiejszego wieczoru. - Ksenofont wstal i odszedl. Chlopiec siedzial przez dlugi czas, glowiac sie nad pytaniem wodza, lecz nie doszedl do zadnych sensownych wnioskow. Powedrowal na rynek, ukryl sie za straganem i ukradl dwa placki. Straganiarz spostrzegl jego czyn, lecz Parmenion zdazyl wpasc w aleje i umknac ulica Krancowa, zanim mezczyzna zdolal go schwytac. Spartanska mlodziez wrecz zachecano do uzupelniania skromnych posilkow za pomoca kradziezy, jednakze jesli ktos zostal schwytany, byl srogo karany - nie za sama kradziez, ale poniewaz dal sie zlapac. Na ulicy Krancowej w poblizu palacu Agezylaosa chlopiec zauwazyl dwoch starszych mezczyzn siedzacych na lawie. Podszedl do nich i sklonil sie. Jeden z mezczyzn po chwili popatrzyl na niego pytajaco. -Tak? - mruknal. -Panie - zapytal Parmenion - jaka plynie lekcja z Platejow? -Lekcja? - odparl mezczyzna. - Coz znaczy lekcja? Jedyna lekcje udzielilismy my Persom i swiatu! Brzmi ona nastepujaco: "Nie stawaj przeciwko spartanskiej armii, bo nie zdolasz jej pokonac". Coz za glupie pytanie! -Dziekuje ci, panie. - Sklonil sie i odszedl. Jaka zagadke kazal mu rozwiazac Ksenofont? Czy odpowiedz byla oczywista? Jesli tak, dlaczego Atenczyk w ogole wyznaczyl mu takie zadanie? Parmenion pobiegl na akropolis, gdzie zjadl placki i zapatrzyl sie na gory Tajget. "przeanalizuj fakty", polecil mu wodz. Jakie fakty? Piec tysiecy spartanskich wojownikow starlo sie z wielka armia na polu pod Platejami. Persowie zostali starci na proch, wojna wygrana. Dowodzil Pauzaniasz. Lekcja? Jakiego rodzaju? Parmenion wstal i zbiegl susami ze wzgorza. Dotarl do pomnika i przeczytal opis bitwy wyryty na marmurze. Nadal nie znajdowal odpowiedzi. Gdzie w takim razie mial jej szukac? Ogarnal go gniew. Atenczyk zapewne nie chcial go uczyc i znalazl sobie tylko zreczna wymowke. Zadal mu zagadke, ktorej nie sposob rozwiazac, po czym go odprawi. Jednak mimo wscieklosci Parmenion przegonil te mysl. Ksenofont nie potrzebowal wymowek, mogl mu przeciez odmowic wprost. Pomnik Pauzaniasza i Leonidasa... Pomnik gorowal nad Parmenionem. Sekret tkwil ukryty w kamieniu! Mlodzieniec podniosl oczy na hoplite. Jego dluga wlocznia byla zlamana, a jednak piechur wygladal poteznie. Leonidas to czy Pauzaniasz?", zastanowil sie chlopiec. A moze byl to zwyczajny zolnierz? Leonidas? Dlaczego wlasciwie zabity pod Termopilami krol zostal uwieczniony na pomniku poswieconym Platejom? Przeciez zmarl wiele miesiecy przed bitwa. Termopile! Grecy poprosili Spartan, by staneli na czele ich armii przeciw nadciagajacej perskiej inwazji, lecz Spartanie mieli akurat jakies religijne swieto i kaplani odmowili regularnego wsparcia. Na eskapade do Wawozu Termopilskiego zezwolono jedynie spartanskiemu krolowi Leonidasowi wraz z doborowa gwardia przyboczna w sile trzystu ludzi. Spartanie stoczyli tam heroiczny boj z nieprzebrana perska horda i co do jednego zgineli. Nawet zdradzeni i otoczeni, dlugo sie utrzymali, zasylajac pole bitwy stertami nieprzyjacielskich trupow. W koncu zdesperowani i przerazeni Persowie odstapili od walki wrecz, po czym wystrzelali ich z lukow i powalili oszczepami. Niczym slonce wychodzace zza chmury, w umysle Parmeniona blysnela nagle odpowiedz na pytanie Ksenofonta. Jaka plynie lekcja z Platejow? "Nawet w klesce moze tkwic zwyciestwo". Persowie, zbyt przerazeni, aby zewrzec sie w otwartym boju z niedobitkami trzech setek, musieli ostatecznie stawic czolo pieciu tysiacom spartanskich wojownikow. Przyjrzeli sie marszowi linii wlocznikow... i uciekli. Dlatego pomnik skladal sie z dwoch czesci. Pod Platejami symbolicznie zwyciezyl rowniez krol Leonidas - dzieki mestwu i umilowaniu honoru. Smierc bohatera! Parmenion podniosl wzrok na marmurowego hoplite. -Oddaje ci czesc, Leonidasie! - powiedzial. Sluzacy Ksenofonta cofnal sie, kiedy stara kobieta przechodzila przez brame prowadzaca do domu wodza. Nikt nie osmielil sie zblizyc do Tamis. Widziala ich strach i usmiechala sie niewesolo. Oparta na lasce czekala na gospodarza. Czula na sobie wzrok wielu osob. Kiedys oczy patrzacych na nia mezczyzn plonely pozadaniem. Kiedys sam jej widok rozpalal w mezczyznach namietnosc. Niektorzy chcieli pozabijac jej braci, by moc sie z nia ozenic. Stara kobieta odchrzaknela i splunela. Kiedys... Kto by przywiazywal wage do przeszlosci... Pierwszy maz Tamis zginal w wojnie przeciw Atenom, drugi podczas jakiejs bitwy w Tracji, trzeci dostal goraczki od zepsutej wody wypitej ktoregos upalnego lata i zmarl, cierpiac katusze nie do zniesienia. Tamis odwiedzala wowczas Delfy... Tego ostatniego mogla ocalic... gdyby tylko wiedziala o jego chorobie. Czy powinna byla o niej wiedziec? A jakiez to teraz mialo znaczenie? Przeszlosc byla martwa. Czarodziejka uslyszala otwierane drzwi i smiale kroki zblizajacego sie do niej atenskiego wodza. Obserwowala go oczyma swego ciala i swego talentu: widziala zarowno przystojnego dowodce, jak i zar jego ognistej duszy. -Witaj w moim domu, pani - zagail. -Zaprowadz mnie w cien i podaj cos do picia - polecila. Mezczyzna dotknal jej ramienia i Tamis wyczula potege Atenczyka. Zaniepokoila sie i przypomniala sobie dni swej mlodosci. Sila slonecznych promieni oslabla, gdy Ksenofont zaprowadzil wieszczke do alkowy po prawej stronie. Tamis ogarnal zapach wielu gatunkow kwiatow i chlod kamiennych scian. Usiadla i czekala w milczeniu, az sluzacy przyniosl jej puchar zimnej wody ze studni. -Masz dla mnie wiadomosc od bogini? - spytal wodz. Wypila lyk wody, ktora podraznila obnazony nerw w gnijacym zebie, po czym odstawila puchar. -Twoje pragnienia sie nie spelnia, Atenczyku. Nie wezmiesz wiecej udzialu w dalekich wojnach. Nie dla ciebie juz slawa na polu bitwy. - Jej wyczulone zmysly zarejestrowaly jego rozczarowanie, gwaltowne i gorzkie. - Zadnemu czlowiekowi nie spelniaja sie wszystkie marzenia - dodala lagodniej. - A jednak ludzie beda cie pamietac jeszcze przez tysiac lat. -Z jakiegoz to powodu, skoro skonczyly sie dni mojej chwaly? -Nie wiem, Ksenofoncie. Zaufaj jednak moim slowom. Zreszta, nie przyszlam tu rozmawiac o tobie, lecz o mlodziencu. -O mlodziencu? O jakim mlodziencu? -O tym, ktory niedawno pochowal matke. Jest wybrancem. Pozna on, co to slawa, bol, tragedia i triumf. Jest niezmiernie wazny. -Alez to tylko chlopiec. Nie jest krolem, nie jest nawet szlachetnie urodzony. Czego moze dokonac? Tamis spokojnie dopila wode. Rozkojarzyl ja troche luksus posiadlosci Ksenofonta, jednak przez caly czas miala swiadomosc, ze jej obecnosc jest niepozadana. Westchnela, dumajac, jak przyjemnie byloby przesiedziec dzien w cieniu. Spedzic go na rozmyslaniach o najszczesliwszych dniach jej bardzo dlugiego zycia. -Przeznaczona jest mu chwala, choc jego imie nie bedzie tak slawne jak twoje... Mimo iz ow mlodzieniec poprowadzi do boju armie swiata. Tak czy owak, twoja powinnoscia jest go uczyc. Musisz przekazac mu wszystko, co masz. -Niczego nie mam! - odburknal Ksenofont. - Nie jestem bogaty, niczym nie dowodze. -Masz wszystko, czego chlopiec potrzebuje, Atenczyku. Chodzi przede wszystkim o wiedze zmagazynowana w twoim umysle. Znasz ludzkie serca i metody prowadzenia bitew. Przekaz mu te dary. I dopilnuj, by mlodzieniec wlasciwie sie rozwijal. -Czy Parmenion zdobedzie slawe dla Sparty? -Dla Sparty? - Tamis rozesmiala sie ponuro. - Dni Sparty bezpowrotnie minely, Ksenofoncie. Mamy kalekiego krola. Ludzie nie sluchaja wyroczni. Lizander decydowal za mieszkancow Sparty, ktorzy przyzwyczaili sie do tego i nie potrafia myslec samodzielnie. Sparty nie czekaja juz dni slawy. Chlopiec wyruszy w swiat. Sam go wyslesz, gdy nadejdzie czas. Wstala. -Czy to wszystko? - spytal Ksenofont i rowniez sie podniosl. - Karmisz mnie zagadkami. Dlaczego nie zdradzisz wiecej? -Poniewaz nic wiecej nie wiem, Atenczyku. Myslisz, ze bogowie dziela sie cala wiedza ze swymi slugami? Spelnilam moja misje. Nie wiem nic wiecej. Z tym klamstwem na ustach wyszla z cienia na slonce i ruszyla do wyjscia. Podazala powoli ulicami Sparty i dalej, obok jeziora i malej swiatyni Afrodyty. Dotarla waskim szlakiem pod drzwi swego domu, niskiej, nedznej jednopokojowej chalupy z centralnym paleniskiem i otwartym dachem, przez ktory uchodzil dym. W jednym rogu pomieszczenia stalo liche wyrko z siennikiem, poza nim wieszczka nie posiadala zadnych innych mebli. Przykucnela przed zagaslym ogniem, podniosla reke i wypowiedziala trzy slowa. Plomienie wyskoczyly z zimnych popiolow i ognisko zaplonelo jasno. Przez jakis czas wpatrywala sie w tanczacy ogien, az w koncu przytloczyl ja ciezar samotnosci. Czarodziejka opuscila ramiona. -Gdzie jestes, Kasandro? - szepnela. - Chodz do mnie. Plomienie rosly i wily sie, jakby staraly sie otoczyc niewidzialna kule. Powoli wsrod nich zmaterializowala sie twarz - krolewskie oblicze o delikatnych kosciach policzkowych i dlugim, orlim nosie. Twarz nie byla piekna, lecz osobliwie przyciagaly spojrzenie jej wydatne rysy i zwarcie ja okalajace, krecone blond wlosy. -Z jakiegoz to powodu przerywasz mi sen? - spytala surowo kobieta z ognia. -Czuje sie samotna. -Zbyt lekkomyslnie wykorzystujesz swoja moc, Tamis. I niemadrze. -A niby dlaczego nie mialabym cie przyzywac? - spytala zmeczonym glosem starucha. - Ja rowniez potrzebuje przyjaciol... Lakne towarzystwa. -Po swiecie chodza tysiace zywych ludzi - oswiadczyla kobieta z ognia. - Wsrod nich powinnas szukac przyjaciol. Lecz jesli przemowisz, jestem zmuszona cie wysluchac. Tamis pokiwala glowa i opowiedziala Kasandrze o czajacym sie w przyszlosci zlowrogim cieniu i o nadejsciu Boga Mroku. -A coz on ma wspolnego z toba? - spytala gorejaca wieszczka. -Chodzi o odwieczna bitwe miedzy Zrodlem i Duchem Chaosu. -Moge powstrzymac te narodziny. Wiesz, ze jestem w stanie tego dokonac. -Powstrzymac... O czym mowisz? Stanie sie, co ma sie stac. Widzialas przyszlosc. W jaki sposob chcesz ja zmienic? -Do kogo ta mowa - odpalila Tamis. - Rownie dobrze jak ja wiesz, ze istnieje tysiac tysiecy potencjalnych przyszlosci. Wszystkie zalezne sa od nieskonczonej liczby mozliwych decyzji podejmowanych przez mezczyzn i kobiety i... tak, tak... nawet przez dzieci i zwierzeta. -Nie zrozumialas moich slow, Tamis? Moc nie zostala ci dana do manipulowania rzeczywistoscia. Dzialasz wbrew regulom Zrodla. -Moze zatem powinny sie nimi stac - warknela czarodziejka. - Przestudiowalam setki wariantow przyszlosci. Przynajmniej w czterech z nich mozna pokrzyzowac plany Boga Mroku. Wystarczylo tylko uwaznie sledzic linie zdarzen, ktore zawsze zbiegaly sie w tym samym punkcie - na jedynej istocie zdolnej zmienic bieg historii. Zidentyfikowalam te istote! -Mowisz pewnie o dziecku imieniem Parmenion - powiedziala ze smutkiem ognista wieszczka. - Mylisz sie, Tamis. Musisz przestac sie mieszac w sprawy, ktore przekraczaja twoje mozliwosci. W te rozgrywke zaangazowane sa sily potezniejsze niz wszystkie swiaty, stanowi ona bowiem jedynie element kosmicznej bitwy miedzy Chaosem i Harmonia. Nie masz pojecia, jakie mozesz wyrzadzic szkody. -Szkody? - sarkastycznie powtorzyla czarodziejka. - Wyobrazam sobie szkody, ktorych dokona Bog Mroku, jesli pozwole mu sie narodzic, jesli pozwole mu chodzic po ziemi w ludzkiej postaci. Gory splyna krwia, rzeki zas beda bluzgac ogniem. Ziemia zostanie kompletnie zniszczona. -Rozumiem - mruknela Kasandra. - I jestes pewna, ze masz odpowiednia moc, by zmierzyc sie z tym zlem? -Nie traktuj mnie protekcjonalnie! Sadzisz, ze powinnam zyc tak jak ty, obdarowujac ludzi mglistymi proroctwami, w ktore nikt nie wierzy? Ilu zglebilo ich sens i wykorzystalo te wiedze? Jaki byl z ciebie pozytek? Precz ode mnie, Kasandro! Precz! Ogien blyskawicznie zgasl, a wraz z nim zniknela kobieca twarz. Tamis westchnela. Dobrze czy zle, kurs zostal obrany, tory wytyczone. Parmenion zostanie wojownikiem Swiatla. Powstrzyma Ciemnosc. Nie mieszac sie! Tez cos! A kto niby pokrzyzowal plany Chaosu ostatnim razem, gdy zblizaly sie mroczne narodziny? A moze Kasandra wierzy, ze ojcem dziecka faktycznie byl perski krol? Kto, zdaniem ognistej wieszczki, wtargnal w umysl konkubiny w noc poczecia, kazal jej wejsc na szczyt wiezy i rzucic sie w dol, na kamienie? -To ja! - syknela Tamis. - Ja! I mylilas sie! - szepnal cichy glosik tkwiacy gleboko w jej umysle. - Mylisz sie takze teraz. Parmenion ma swoje wlasne zycie. Przezyje je tak, jak mu pisane. Nie mozesz zmieniac jego przeznaczenia". -Wcale go nie zmieniam - odrzekla glosno. - Pomagam mu tylko je wypelnic. "Sam musi dokonywac wyborow". -I zaoferuje mu wybor. Pojawie sie we wlasciwym momencie zycia chlopca i przedstawie mu alternatywe. "A co, jesli sie mylisz, Tamis?" -Nie myle sie. Trzeba powstrzymac Boga Mroku. I ja to uczynie. Teraz mnie zostaw! W ciszy, ktora zapadla, czarodziejka powiodla piorunujacym spojrzeniem po nedznym pokoju. Zrobilo jej sie ciezko na sercu. Posiadala wszak moc, ktora mogla jej zapewnic zycie w luksusie, wspaniale zycie bogaczki. Sama wybrala taki nedzny los. -Oddalam swe dary Zrodlu - rzucila w przestrzen. - Dzieki temu Swiatlo, a nie Mrok towarzyszy mi we wszystkim, co robie. Nikt sie z nia nie spieral, a jednak Tamis nie czula sie wcale pewna swoich racji. Wskazala w ogien i zawolala imie. W ogniu pojawila sie meska twarz. -Zagraj dla mnie, Orfeuszu. Niech twoja muzyka ukoi moje serce. Kiedy w pomieszczeniu rozlegly sie slodkie nuty liry, wieszczka podeszla do lozka, polozyla sie na plecach i zamyslila nad wieloma przyszlosciami, ktore widziala. W trzech z nich Bog Mroku rodzil sie w Sparcie, najpotezniejszym z greckich polis. Trzech potencjalnych ojcow: Learchos, ktory ma szanse stac sie kims znacznym, Nestos, spokrewniony z krolewska rodzina, i Kleombrotos, ktory zostanie krolem. Tamis zamknela oczy. -Teraz przyjrzyjmy sie twemu przeznaczeniu, Parmenionie - wyszeptala. - Zobaczmy je. Mlodzieniec lezal na stoku polozonym na wschod od miasta i obserwowal mlode dziewczeta, ktore biegaly i bawily sie. Mocno go zaskoczylo to zainteresowanie ich zajeciami, kiedy nagle pojawilo sie ubieglego lata. Przypomnial sobie ow dzien, ktory wniosl w jego zycie nowego rodzaju radosc. Parmenion przez jakis czas wbiegal na stok i zbiegal z niego, kiedy niespodziewanie przemowil do niego czyjs glos slodki niczym narodziny poranka: -Co robisz? Odwrocil sie i zobaczyl mloda dziewczyne, mniej wiecej czternastoletnia. Nosila prosta biala tunike, przez ktora przeswitywal nie tylko doskonale proporcjonalny owal jej malych piersi, lecz takze przylgniete do materialu sutki. Nogi dziewczyny byly opalone i gladkie, talia - waska, biodra - kragle. Popatrzyl na nia z poczuciem winy, swiadom, ze sie czerwieni i natychmiast utonal w jej szarych oczach rozstawionych szeroko na przepieknej twarzy. -Biegalem... - odparl zmieszany. -Tyle widzialam - powiedziala, przeczesujac zalotnie palcami rudawozlote wlosy. Parmenion odniosl wrazenie, ze jej loki chwytaja swiatlo sloneczne, dzieki czemu iskrzyly sie jak klejnoty. - Ale wyjasnij mi, po co to robisz - poprosila. - Wbiegasz na wzgorze, potem z niego zbiegasz. I tak bez konca. Nie widze w tym sensu. -Lepidos... oficer koszarowy twierdzi, ze to wzmocni moje nogi. Jestem szybki. -A ja jestem Derae - odparowala. -Och, nie, nie mam na imie Szybki. -No mysle. Tylko sobie z ciebie zartowalam. -Rozumiem. Musze juz... isc. - Odwrocil sie i uciekl na wzgorze. Co zaskakujace, mimo zmeczenia biegl nieprawdopodobnie szybko. Przez prawie rok od tego spotkania przychodzil na wzgorza i pola za jeziorem. Przypatrywal sie biegom dziewczat. Lepidos wyjasnil mu, ze tylko w Sparcie kobietom pozwalano na cwiczenia fizyczne. Inne polis uwazaly je za nieprzyzwoite, twierdzac wrecz, ze widok trenujacych kobiet sklania mezczyzn do popelniania powaznych zbrodni. Parmenion niemal zgadzal sie z ta ostatnia opinia, gdy lezal na brzuchu i cierpiac straszliwe katusze z powodu wyrzutow sumienia, wodzil wzrokiem za Derae. Dostrzegl, ze dziewczeta ustawiaja sie do krotkodystansowego wyscigu. Derae stala od zewnetrznej. Wygrala nadzwyczaj latwo. Jej dlugie nogi stawialy wielkie kroki, stopy zdawaly sie ledwie dotykac trawy. Jedynie dwa razy podczas owego roku znalazl w sobie dosc odwagi, aby przemowic do niej, kiedy zblizyla sie do pola. Jednak ona zawsze tylko pozdrawiala go wesolym usmiechem i machnieciem reki, po czym uciekala, zanim zdazyl z nia porozmawiac. Mimo to Parmenion wcale nie czul z tego powodu smutku. Wystarczylo mu, ze widuje ja co tydzien. Poza tym, ich blizsze kontakty nie mialyby zbytniego sensu, poniewaz Spartanom wolno sie bylo zenic dopiero po osiagnieciu wieku meskiego, czyli dwudziestu lat. Za cztery lata. Wiecznosc. Po godzinie dziewczeta skonczyly cwiczenia i zaczely sie zbierac do domu. Parmenion przewrocil sie na plecy i zamknal oczy, ktore razil ostry blask slonca. Lezac z glowa na dloniach, dumal o wielu rzeczach: o bitwie z Leonidasem, o niekonczacej sie meczarni koszar, o Ksenofoncie i Hermiasie I o Derae. Probowal nie myslec zbyt czesto o swej matce, poniewaz zal byl jeszcze zbyt swiezy. Kiedy jej twarz pojawiala sie przed jego oczyma, popadal w przygnebienie i z trudem panowal nad lzami. Nagle padl na niego jakis cien. -Dlaczego mnie obserwujesz? - spytala dziewczyna. Parmenion zerwal sie i usiadl. Kleczala na trawie obok niego. -Nie slyszalem, jak podchodzisz. -To nie jest odpowiedz na moje pytanie, mlody Szybki. -Lubie na ciebie patrzec - odparl, usmiechajac sie. - Niezle biegasz, ale za mocno machasz ramionami. -Wiec obserwujesz mnie, poniewaz lubisz krytykowac moj styl biegania? -Nie to mialem na mysli. - Mlodzieniec wzial wielki wdech, po czym powoli wypuscil powietrze. - Sadze, ze doskonale o tym wiesz. Pewnie znowu sobie ze mnie zartujesz. Kiwnela filuternie glowa. -Tylko troche, Parmenionie. Ogromna radosc zalala jego serce. Dziewczyna znala jego imie! Musiala o niego wypytywac, czyli ze byla nim zainteresowana. -Skad mnie znasz? -Widzialam twoja bitwe z Leonidasem. -Och - odparl rozczarowany. - Zaraz, ale w jaki sposob? Sadzilem, ze kobietom nie wolno bylo jej ogladac. -Moj ojciec jest bliskim przyjacielem Ksenofonta i wodz pozwolil mnie i moim dwom przyjaciolkom popatrzec z gornego okna. Musialysmy sie zmieniac przy oknie, zeby nikt nas nie dostrzegl. Rozegrales interesujaca potyczke. -Wygralem - powiedzial Parmenion obronnym tonem. -Wiem. Wlasnie ci powiedzialam, ze tam bylam. -Przepraszam. Sadzilem, ze mnie krytykujesz. Wszyscy inni nieustannie to robia. Pokiwala powaznie glowa. -W zasadzie nawet nie potrzebowales skiritajow. Gdybys zaatakowal formacja szesnastorzedowa, i tak przelamalbys szeregi Leonidasa, poniewaz zredukowales jego sile do czterech. -Mam tego swiadomosc. - Wzruszyl ramionami. - Niestety, w trakcie gry nie mozna cofnac ruchu. -Czy nadal posiadasz miecz? -Oczywiscie. Komu mialbym go oddac? -Jest bardzo cenny. Moglbys go sprzedac. -Nigdy! To jeden z siedmiu mieczy slawnego krola. Do konca zycia bede go strzegl niczym skarbu. -Szkoda - baknela, przestepujac z nogi na noge - poniewaz chcialabym go kupic. -Po co ci miecz? - spytal, po czym wstal i stanal przed nia. -Podarowalabym go mojemu bratu - odparla. -Szczodry dar. Przeszkadza ci, ze ogladam twoje biegi? -A powinno? - zapytala z usmiechem. -Jestes zareczona? -Jeszcze nie, chociaz moj ojciec co rusz mnie o to nagabuje. Czy to sa oswiadczyny, Parmenionie? Zanim zdolal odpowiedziec, czyjas reka chwycila go za ramie i odciagnela w tyl. Blyskawicznie sie odwrocil, trzasnal piescia w szczeke Leonidasa i zatoczyl sie do tylu. Zlotowlosy Spartanin potarl podbrodek i ruszyl na przeciwnika. -Przestancie natychmiast! - krzyknela Derae, ale mlodziency ja zignorowali. Mierzyli sie wzrokiem, calkowicie skoncentrowani na sobie. Leonidas skoczyl do przodu, upozorowal lewy sierpowy, po czym trafil prawym prostym w twarz Parmeniona, ktory zachwial sie pod ciosem, lecz jakos zdolal sie utrzymac na nogach. Chwycil Leonidasa za tunike i grzmotnal go kolanem w przyrodzenie. Ten jeknal z bolu i zgial sie w pol. Parmenion poprawil hakiem od dolu w twarz przeciwnika, pod ktorym ugiely sie nogi i prawie upadl na kolana. Parmenion odepchnal go i wtedy dostrzegl w trawie wielki wyszczerbiony kamien. Wyrwal go i podszedl do oszolomionego Leonidasa z zamiarem roztrzaskania mu czaszki. Derae jednym skokiem stanela mu na drodze i spoliczkowala go. Rozlegl sie dzwiek glosny niczym trzask pioruna. Palce chlopca otoczyly szyje dziewczyny. Parmenion podniosl kamien... i zamarl, widzac przerazenie w jej oczach. Opuscil kamien i cofnal sie zmieszany. -Przepraszam... Przepraszam cie. On jest... moim wrogiem. -To moj brat! - zawolala glosem lodowatym jak kamien, ktory mlodzieniec wlasnie upuscil. Leonidas doszedl juz do siebie i szybko znalazl sie obok Derae. -Zbliz sie jeszcze raz do mojej siostry, a wyzwe cie na miecze. Parmenion rozesmial sie ponuro. -Bylaby to dla mnie prawdziwa przyjemnosc - syknal - poniewaz obaj wiemy, jakim ostrzem walczylbym. Nigdy go nie dostaniesz, choc wiem, ze pragniesz go z calych sil. I nie obawiaj sie, Leonidasie, nie chce niczego ani od ciebie... ani od twojej rodziny. -Myslisz, ze sie ciebie boje, wiesniaku? -Jesli nie, tym gorzej dla ciebie. Wyzwij mnie, kiedy zechcesz, arogancka swinio, ale wiedz jedno: zniszcze cie! To powiedziawszy, Parmenion odwrocil sie na piecie i odszedl. * * * Hermias opuscil gimnazjon i przebiegl susami ulice oraz agore. Nad jezioro przy swiatyni dotarl, gdy dziewczeta wlasnie odchodzily. Po Parmenionie nie bylo sladu i Hermias wlasnie mial wrocic miedzy drzewa, gdy dostrzegla go Derae i pomachala do niego. Usmiechnal sie niesmialo i zrobil krok do przodu. Dziewczyna podbiegla do niego i pocalowala go w policzek.-Nieczesto cie tutaj widuje, kuzynie. Zaczales sie interesowac dziewczetami? Do chlopca podeszly dwie przyjaciolki Derae i dotykajac jego tuniki, udawaly, ze badaja splot tkaniny. Hermias zaczerwienil sie. -Szukam mojego przyjaciela, Parmeniona. Twarz dziewczyny pociemniala z gniewu. -Byl tutaj, ale juz poszedl - odparla oschle. -Obrazil cie? - spytal Hermias z lekiem. Derae przez moment nie odpowiadala. Leonidas bylby wsciekly, gdyby dowiedzial sie, ze opowiedziala komus o jego klesce, a jednak miala ogromna ochote porozmawiac o incydencie. Wziela kuzyna pod ramie i oddalila sie od swoich towarzyszek. Usiedli w cieniu przy jeziorze swiatynnym i dziewczyna zdala szczegolowa relacje ze wszystkich zdarzen. -Nie masz pojecia, Derae, co on musi przecierpiec - wyjasnil. - Z pewnych wzgledow... ktorych do konca nie pojmuje... wszyscy go nienawidza. Parmenion nic nie moze na to poradzic. Przesladuja go, cokolwiek zrobi. Gdy wygra wyscig, nikt nie wiwatuje, nawet gdy startuje przeciwko chlopcom z innych koszar. Mimo tych klopotow jest czlowiekiem uprzejmym i troskliwym. Napadaja na niego w grupach, bija go palkami. Niewielu ma odwage wystapic przeciw niemu w pojedynke. -Ale moj brat nie bierze udzialu w tych niegodziwosciach - przerwala mu dziewczyna. - Jest szlachetny i silny. Nigdy na nikogo nie napada, a juz szczegolnie w grupie. -Zgadzam sie z toba. Zawsze... szanowalem Leonidasa, ale ataki dokonywane sa w jego imieniu, a on sam nawet nie probuje ich powstrzymac. Ostatnim razem pobito Parmeniona w wieczor przed gra i musial sie ukrywac cala noc na akropolu. Widzialas jego siniaki? Derae podniosla plaski kamien, cisnela go ku jezioru i patrzyla, jak wpadl w skrzaca sie blekitna wode. -Ludzka nienawisc zawsze ma swoj powod - zauwazyla. - Parmenion jest wyzywajaco arogancki, a poza tym niskiego urodzenia. Leonidas nazywa go mieszancem, jest zatem krwi mieszanej, a jednak chodzi dumnie wsrod rodowitych Spartan i patrzy na nich z gory. Hermias pokiwal glowa. -Jest w twoich slowach troche prawdy. Gdy jednak wszyscy ludzie sa przeciwko tobie, pozostaje ci jedynie duma. Parmenion nie pozwoli, by ktos go ponizal. Doradzilem mu, by przegral w grze strategicznej, ale nawet nie chcial mnie sluchac. I sama zobacz, co sie zdarzylo! Wszyscy jeszcze bardziej go teraz nienawidza! Jaka go czeka przyszlosc, kuzynko? Jest biedny i nie ma zadnej pozycji. -Ani przyjaciol? Nikogo poza toba? -Nie. Jest w jego zyciu pewna dziewczyna, tak mi sie przynajmniej zdaje. Obserwuje ja podobno co tydzien. Kiedy o niej mowi, staje sie innym czlowiekiem. Nie znam wszakze jej imienia i watpie, czy w ogole z nia rozmawial. -Alez rozmawial - odburknela Derae. - Nawet zlapal ja za gardlo i zagrozil kamieniem. Hermias zamknal oczy, po czym wyciagnal sie na trawie. -No tak, wiec chodzilo o ciebie. Nic juz nie rozumiem. Czy w chwili narodzin Parmeniona przeklal jakis zlosliwy demon? Musze natychmiast znalezc mojego przyjaciela. -Moim zdaniem, powinienes go unikac, Hermiasie. Zajrzalam mu gleboko w oczy i dostrzeglam w nich okrucienstwo i zawzietosc. Przerazilam sie. -Parmenion jest moim przyjacielem - odparl Hermias sucho i podniosl sie szybkim ruchem. - Mam zreszta dla niego nowiny. Chociaz najpierw musze sie zobaczyc z Leonidasem. Gdzie go znajde? -Mowil, ze zamierza pocwiczyc walke wlocznia i mieczem, wiec pewnie jest w gimnazjonie. Tylko mu nie mow, ze ci to wszystko opowiedzialam. -Alez Derae, prosze cie! Jesli nie powolam sie na ciebie, pomysli, ze przyslal mnie Parmenion. Dziewczyna potrzasnela glowa i wstala. -No dobrze, Hermiasie. Powiedz, ze ze mna rozmawiales. Ale badz ostrozny. Moj brat traktuje teraz Parmeniona jak smiertelnego wroga. Nie licz na mila pogawedke. Leonidas - w napiersniku, skorzanej spodniczce i nagolennikach - walczyl przeciw mlodziencowi imieniem Nestos. Gimnazjon rozbrzmiewal szczekiem broni uderzanej o tarcze. Chlopcy nie uzywali drewnianych palek, lecz krotkich, ostrych zelaznych mieczy hoplitow. Widzowie obserwowali z napieciem potyczke, ktorej uczestnicy krazyli wokol siebie, szukajac okazji do ataku. Poteznie zbudowany Nestos byl koszarowym mistrzem w walce na krotkie miecze, ale Leonidas wzbudzal podziw opanowaniem, sila i szybkoscia. Obaj ciezko oddychali, Nestos zas mial na ramieniu cieta rane, z ktorej na zakurzony plac cwiczebny kapala cienka struzka krwi. Leonidas natarl na przeciwnika, ten jednak zaslonil sie tarcza i odepchnal zlotowlosego mlodzienca. Gdy Leonidas upadl na ziemie, Nestos natychmiast stanal nad nim i przylozyl mu do gardla koniuszek ostrza. Wsrod widowni podniosly sie stlumione wiwaty. Leonidas usmiechnal sie szeroko i wstal, odrzucajac tarcze. Wzial w objecia Nestosa i pogratulowal mu zwyciestwa, a nastepnie odszedl w cien, gdzie wisialy buklaki z woda. Hermias podbiegl do niego i pomogl mu zdjac pancerz. -Dziekuje ci, kuzynie - odezwal sie Leonidas, scierajac pot z twarzy. -Do diabla, alez ten Nestos jest dobry. Doganiam go jednak, nie sadzisz? -Rzeczywiscie - zgodzil sie Hermias. - Miales szanse na pchniecie w pachwine. W prawdziwej bitwie skorzystalbys z okazji i sromotnie go pobil. -Zauwazyles ten szczegol? Tak, tak. Nestos ma zwyczaj unoszenia tarczy zbyt wysoko. Ale, ale... Co cie tu sprowadza? Na pewno nie przyszedles powalczyc. -Nie - potwierdzil Hermias, biorac potezny wdech. - Przyszedlem porozmawiac o Savrze. - Odwrocil wzrok od twarzy kuzyna, przygotowujac sie na wybuch gniewu, ktorego byl pewny. -Rozmawial z toba? - spytal cicho Leonidas. -Nie. Derae opowiedziala mi o waszym starciu. - Popatrzyl na Leonidasa, ktorego spokoj szczerze go zaniepokoil. -Czego ode mnie zadasz? -Chce, zebys zaprzestal przemocy. Zakoncz te napasci na niego. -Nie mam z nimi nic wspolnego. Nie popieram ich. Dowiaduje sie o nich po fakcie. Savra nie jest zbyt popularny. - Leonidas wzruszyl ramionami. - Co mam zrobic? -Powiedz Gryllosowi i Learchosowi, ze te... akty przemocy... nie podobaja ci sie. -Dlaczego mialbym to uczynic? -Poniewaz jestes szlachetnym czlowiekiem, a nie tchorzem. Nie potrzebujesz, by ktos staczal za ciebie bitwy. Leonidas zachichotal. -Pochlebstwo, Hermiasie? -Tak. Wierze jednak, ze jest prawdziwe. Biciem nie mozna zmusic Savry do pokory. Pewnego dnia pozabija twoich przyjaciol i co wtedy? Napadaja go, poniewaz pragna zyskac w twoich oczach. Czy napasci na Savre rzeczywiscie ci sie podobaja, kuzynie? -Tak, podobaja mi sie - przyznal Leonidas. - Ale masz racje. Te ataki sa podle, totez nigdy nie wezme w nich udzialu. Dopilnuje, by ustaly, Hermiasie. Powinienem byl juz dawno temu zakazac tych podlosci. Wstydzilem sie, widzac podczas gry rany i since Parmeniona. -Jestem twoim dluznikiem, kuzynie. -Nie, nie - zaprzeczyl tamten - raczej ja twoim. Musisz wszakze wiedziec jedno: Parmenion to moj wrog i pewnego dnia go zabije. Przez dwie godziny Hermias szukal Parmeniona, az w koncu znalazl go pod pomnikiem Ateny Przydroznej. Mlodzieniec siedzial na granitowym bloku. Hermias przysiadl sie do niego. -Dlaczego jestes taki posepny, strategosie? - spytal. -Nie nazywaj mnie tak! Pewnego dnia moze bede dobrym strategiem, ale jeszcze nie teraz. -Twoja twarz jest chmurna niczym burza, Savro. Rozmyslasz o walce z Leonidasem? -Skad sie o niej dowiedziales? -Rozmawialem z Derae. Nie wiedzialem, ze to wlasnie ja obserwowales. Parmenion rzucil kamien na pobliskie pole, rozpraszajac stado wielkich czarno-szarych ptakow. -Nienawidze krukow. W dziecinstwie strasznie mnie przerazaly. Balem sie, ze wleca przez okno i zjedza mi dusze. Podsluchalem kiedys rozmowe sasiadow. Jeden z nich wspominal, jak kruki wydziobaly mojemu ojcu oczy na polu bitwy. Czasami plakalem w nocy i slyszalem w glowie lopot ptasich skrzydel. -Chcialbys zostac sam, Savro? Odejde, jesli wolisz. Parmenion usmiechnal sie z przymusem i otoczyl przyjaciela ramieniem. -Nie, nie, wcale nie chce byc sam, Hermiasie, a jednak czesto bywam samotny. - Podniosl kolejny kamien i cisnal go wysoko nad polem. - Jaka przyszlosc mnie czeka, Hermiasie? Na co moge liczyc w zyciu? Kim bede? -A kim chcialbys zostac? Parmenion potrzasnal glowa. -Nie wiem. Naprawde nie wiem. Kiedys pragnalem zostac zwyczajnym spartanskim hoplita, nosic tarcze, miecz i wlocznie. Chcialem maszerowac z krolem do obcych krajow, zbierac lupy i bogacic sie. Ostatnio wszakze mam dziwne sny. - Umilkl. -Mow dalej! - ponaglil go niecierpliwie Hermias. - Czasami sny to wiadomosci od bogow. Snisz o orlach? Orly sa dobrymi omenami. Tak samo jak lwy. -W moich snach nie ma zwierzat - odparl Parmenion. - Tylko ludzie uzbrojeni na wojne. Widze dwie armie na plaskiej rowninie. Jestem dowodca jednej z nich. Falangi ruszaja naprzod, wznoszac kurz i stlumione wojenne okrzyki. Jedna armia jest spartanska, poznaje po purpurowych plaszczach. Dochodzi do straszliwej rzezi. Na ziemi dostrzegam zabitego krola. W tym momencie zwykle sie budze. Hermias milczal przez moment, potem poslal przyjacielowi usmiech. -Mowisz, ze jestes dowodca armii. To dobry znak, na pewno dobry. I z pewnoscia prawdziwy, poniewaz nikt cie nie pokona, Savro. Gdybys poprowadzil wojska, Sparta nie moglaby przegrac! -W tym sedno, przyjacielu. W moim snie nie jestem bynajmniej dowodca armii spartanskiej, umiera zas wlasnie spartanski krol. -Cicho! - wyszeptal ze strachem Hermias. - Nie powinienes nawet mowic takich rzeczy. Zapomnij o tym snie. Nie jest zadnym omenem - po prostu snisz o grze strategicznej, to wszystko. Przez dlugi czas o niej rozmyslales, wiec zawladnela twoim umyslem. Stad twoja zgryzota. Zapomnij o tym snie, Savro. Nie wspominaj o nim nikomu. Widzisz... mam pewne nowiny, ktore powinny ci dodac otuchy. Obiecuje. -Opowiadaj zatem, przyjacielu. Pociesz mnie. Potrzebuje tego. -Leonidas wstawil sie dzis za toba w gimnazjonie, podobnie Lepidos. Leonidas przyznal, ze zle rozegral bitwe i ze zasluzyles na zwyciestwo. Niektorzy nazywali cie oszustem, lecz on cie bronil. Czyz to nie cudowna nowina? -Niemal slysze radosne pienia bogow - zadrwil Parmenion. -Ach, nie rozumiesz? Postawa Leonidasa oznacza koniec napasci na ciebie. Bedziesz wolny. -Chcialbym w to wierzyc. Zobaczymy, ile osob wezmie udzial w uroczystosci na czesc mojego zwyciestwa. -Mam niestety dla ciebie rowniez inne wiesci, znacznie mniej wesole - stwierdzil Hermias. - Nie jest mi latwo o tym mowic, Savro, ale w tym roku nie bedzie ceremonii zwyciestwa. Parmenion rozesmial sie ponuro. -A to niespodzianka! - krzyknal i twarz mu stezala. Zeskoczyl z bloku, odwrocil sie i podniosl wzrok na kamienna boginie. -Com takiego uczynil, Ateno, ze bogowie mnie nienawidza? Czy jestem zly? Moze jestem... Lecz pewnego dnia odwdziecze sie im wszystkim za ich okrucienstwo. Przysiegam ci to! Hermias zmilczal, niemniej jednak patrzac na zacieta twarz przyjaciela i widzac lodowata nienawisc w jego oczach, poczul nagle uklucie strachu. Podszedl do Parmeniona. -Tylko nie znienawidz rowniez i mnie, Savro! Parmenion zamrugal i potrzasnal glowa. -Znienawidzic ciebie, moj przyjacielu? Jak moglbym cie kiedykolwiek znienawidzic? Byles mi bratem i nigdy ci tego nie zapomne. Nigdy! Bracmi bylismy, bracmi bedziemy, az po kres naszych zywotow. Przyrzekam ci to. Teraz jednak musze isc do domu Ksenofonta. Zobaczymy sie pozniej. Przyjdz do mojego domu dzis wieczorem. -Przyjde. Uwazaj na siebie. -Z jakiego powodu? - odparl Parmenion. - Czyz nie powiedziales mi wlasnie, ze wojna skonczona? * * * Wodz poprowadzil chlopca do szerokiego pokoju we wschodniej czesci domu, gdzie bylo chlodno i jasno.-No i? - spytal, rozpierajac sie na otomanie. - Masz odpowiedz na moje pytanie o Plateje? Parmenion pokiwal glowa. -Persowie uciekli ze strachu, bo stale mieli w pamieci wczesniejsza o rok bitwe pod Termopilami. -Dobrze! Bardzo dobrze! Jestem z ciebie zadowolony. Mowilem ci przeciez, ze wojna jest sztuka. Prawdziwy strateg potrafi wygrac bitwe, jeszcze zanim ktokolwiek wyciagnie z pochwy miecz i zanim ktokolwiek zamachnie sie wlocznia. Jesli twoj przeciwnik uwierzy, ze nie jest w stanie wygrac, wtedy rzeczywiscie przegra. Dokladnie to sie przydarzylo pod Platejami. Persowie, ktorzy wczesniej nie zdolali pokonac trzech setek Spartan, szczerze sie przerazili na widok pieciu tysiecy. Wodz musi miec talent czytania w ludzkich umyslach, i to nie tylko wlasnych zolnierzy, lecz rowniez wrogich. -Czy w takim razie bedziesz mnie uczyl? - spytal Parmenion. -Tak. Umiesz czytac? -Zaledwie troche, panie. Matka mnie nauczyla, jednakze tej umiejetnosci nie rozwijamy w koszarach... -Wiec musisz popracowac indywidualnie. Przeczytasz moje ksiegi, dziela strategiczne. Niektorych metod walki powinienes sie nauczyc na pamiec. Wodz to ktos podobny do kowala, mlodziencze. Posiada wiele narzedzi. Musi znac wartosc i przeznaczenie kazdego z nich. Parmenion zrobil potezny wdech. -Mam pytanie. Czy moge ci je zadac, panie? Zywie nadzieje, ze cie nie obraze. -Nie dowiemy sie, poki nie zapytasz - odparl wodz, usmiechajac sie szeroko. -Nie jestem ani bogaty, ani lubiany. Istnieje spore prawdopodobienstwo, ze gdy osiagne dojrzaly wiek, nie bede mial szansy wykorzystac swojej wiedzy. Bardzo chcialbym pobierac u ciebie nauki, lecz po co mi one? Ksenofont z powaga pokiwal glowa. -Jest sporo prawdy w tym, co mowisz, mlody strategosie. W najlepszym razie zostaniesz pierwszym oficerem, w najgorszym - szeregowym wojownikiem. Dostrzegam wszakze w tobie ogromny potencjal, wielkosc i zdolnosci przywodcze. Wierz mi. Nie myle sie, a nikt nie jest w stanie lepiej cie pod tym wzgledem ocenic niz ja. Po prostu... twoja przyszlosc nie wiaze sie ze Sparta. -To jej strata! -Powiedz mi, czego pragniesz. Parmenion wzruszyl ramionami. -Jedynie akceptacji, panie. Chcialbym moc chodzic z podniesiona glowa i slyszec ludzi mowiacych: "Oto Parmenion, Spartanin". -Naprawde tylko tego pragniesz? Nie zartuj sobie ze mnie, strategosie, badz ze mna szczery. Mlodzieniec przelknal z trudem sline, po czym odwaznie spojrzal w srogie oczy Ksenofonta. -Nie, panie, nie tylko tego. Chcialbym kruszyc na pyl moich wrogow, niesc im lzy i rozpacz. Pragne byc wodzem. Tak jak ty. Chce prowadzic ludzi w wielkich bitwach. - Nagle sie usmiechnal. - Mialem pewien sen. Chcialbym, zeby sie spelnil. -Nie wszystkie marzenia sie spelniaja - pouczyl go Ksenofont - ale postaram sie przekazac ci cala moja wiedze. Ofiaruje ci ja, lecz sam bedziesz musial zdecydowac, jak jej uzyc. Sluzacy przyniosl jedzenie i rozwodnione wino. Parmenion siedzial i sluchal opowiesci Ksenofonta o marszu nad morze i o przesladujacych Grekow zagrozeniach. Wodz wspomnial o swoich pomyslach strategicznych, o wlasnych sukcesach i niepowodzeniach. Wyjasnil powody tych ostatnich. Godziny mijaly szybko. Mlodzieniec czul sie, jak umierajacy z pragnienia czlowiek, ktory nagle znalazl studnie i wie, ze wody wystarczy mu do konca zycia. Parmenion w mig pojmowal kazdy drobiazg relacji Ksenofonta. Grecy, choc przybici bitwa pod Kunaksa, nadal pozostali w szyku bojowym. Perski krol, Artakserkses, obiecal im bezpieczna droge przez wlasne ziemie, a pozniej zdradziecko wymordowal ich dowodcow, sadzac, ze bez nich greccy hoplici stana sie latwa zdobycza dla barbarzynskiej konnicy. A jednak zolnierze nie ugieli sie. Wybrali nowych wodzow. Jednym z nich zostal Ksenofont. Podczas nastepnych miesiecy Grecy maszerowali przez Persje, gromiac kolejne armie wysylane przeciwko nim, przemierzajac nieznane lady. Pokonali dziesiatki niebezpieczenstw: niezliczone rzesze wrogow, nieustannie doskwierajacy im glod, skute lodem rowniny i zniszczone po powodzi doliny. Ksenofont podtrzymywal ich na duchu, az wreszcie dotarli do morza, gdzie byli juz bezpieczni. -Nie ma takiego wojownika na ziemi - zakonczyl wodz - ktory by sie mogl rownac z greckim. A to dlatego, ze doskonale rozumiemy nature dyscypliny. I nie ma takiego cywilizowanego krola, ktory nie pragnalby zaciagnac pod swe sztandary greckich najemnikow. Stanowia filar kazdej armii. Kazdej. Najwspanialszymi zas sposrod Grekow sa Spartanie. Rozumiesz dlaczego? -Tak - odparl Parmenion. - Poniewaz nasi wrogowie wiedza... czuja to w swoich sercach... ze jestesmy niezwyciezeni. My rowniez sie tak czujemy. -Nikt nigdy nie pokona Sparty, Parmenionie. Chyba ze trafi na wroga walczacego w sposob podobny... lecz wiekszego liczebnie. -Nie dojdzie do tego. Hellada jest podzielona na szereg miast-panstw i kazde boi sie swego sasiada. Gdyby Ateny i Teby ponownie polaczyly sily przeciw Sparcie, wiele innych polis z obawy przed tym sojuszem sprzymierzy sie ze Spartanami i wystapi przeciwko niemu. Historia tych ziem zna wiele podobnych przykladow. Sojusze zawierano i zrywano, dziesiatki roznych koalicji bez wahania zdradzaly jedna druga. Nigdy zadne z miast nie odnioslo pelnego zwyciestwa. Powinnismy zawojowac swiat, Parmenionie, ale nigdy go nie podbijemy, gdyz zbytnio jestesmy zajeci walkami miedzy soba. - Ksenofont wstal. - Robi sie pozno. Musisz wracac do domu. Przyjdz do mnie za trzy dni. Zjemy razem kolacje i pokaze ci ksiazki do nauki. -Czy swego syna takze nauczasz? - spytal mlodzieniec, zbierajac sie do wyjscia. Twarz wodza pociemniala. -Bede twoim nauczycielem i mozesz mi zadawac wszelkie pytania dotyczace strategii. Ale zapamietaj sobie, ze nie wolno ci pytac o moja rodzine! -Przepraszam, panie. Nie chcialem cie obrazic. Wodz potrzasnal glowa. -Wybacz, zareagowalem zbyt gwaltownie. Gryllos jest chlopcem niesfornym i nie potrafi sobie znalezc miejsca na ziemi. Tak jak ty pragnie akceptacji. Chce byc podziwiany. Niestety, nie jest zbyt bystry. Jego matka byla piekna kobieta, Parmenionie, wszakze bogowie obdarzyli ja zaledwie ograniczonym intelektem. Obdarowali ja tak wielka uroda, ze widac umysl uznali za niepotrzebny luksus. Moj syn wdal sie w nia. Na tym zakonczmy ten temat i nigdy juz do niego nie wracajmy. Parmenion szedl oswietlonymi ksiezycem ulicami milczacego nocnego miasta. Wysoko na akropolu majaczyl ledwie widoczny wysoki posag Zeusa i spizowe kolumny swiatyni. Mlodzieniec podszedl do szerokiej ulicy Krancowej i zatrzymal sie przed palacem, przypatrujac sie strazom strzegacym wejscia. Palac Z Krowiego Zlota, siedziba Agezylaosa. Nazwa bardzo dziwna jak na krolewska siedzibe. Powstala w przeszlosci. Ktoremus ze spartanskich krolow brakowalo pieniedzy, wiec ozenil sie z corka korynckiego kupca i otrzymal posag w postaci czterech tysiecy sztuk bydla. Za pieniadze uzyskane ze sprzedazy krow wybudowal sobie palac. Parmenion zapatrzyl sie na budowle, na jej ogromne kolumny i dlugi spadzisty dach. Dotad sadzil, ze dawny krol mial doskonale poczucie humoru, skoro tak nazwal palac, teraz jednak uprzytomnil sobie, iz chodzilo raczej o poczucie winy. Zmuszony do malzenstwa z cudzoziemka, sciagnal wstyd na siebie i przyszle pokolenia. Osobliwymi ludzmi sa Spartanie! Jedyna nacja w Grecji, ktorej przedstawiciele odbieraja rodzicom malych chlopcow i szkola ich w sztuce wojennej, jedyna nacja, ktora pozwala kobietom cwiczyc, by staly sie silniejsze i dzieki temu rodzily zdrowych synow kontynuujacych chwale Sparty. Parmenion szedl dalej, az dotarl do ulicy, ktora biegla rownolegle do jego domu. Tu sie zatrzymal i wdrapal na wysoki mur, zwinnymi palcami szukajac szczelin w zaprawie. Gdy znalazl sie na dachu, przesunal sie po dachowkach i spojrzal na brame swego malego domu. Hermias twierdzil, ze kampania nienawisci sie zakonczyla, lecz Parmenion mu nie uwierzyl. Lezac plasko i trzymajac sie cienia, posuwal sie powoli do okapu dachu, skad badawczo przyjrzal sie alejce pod soba. Przez kilka minut obserwowal ja i sluchal. Akurat gdy sie upewnil, ze jest bezpieczny, dostrzegl jakis ruch na zachod od siebie. Rozpoznal Hermiasa. Przyjaciel pedzil po brukowanej ulicy. Parmenion juz mial krzyknac slowa pozdrowienia, kiedy z cienia wyszlo piec postaci w dlugich plaszczach. Rzucili sie na biegnacego mlodzienca. Parmenion dostrzegl w ich rekach palki i kije. Hermias upadl pod pierwszym ciosem, ktory trafil go w glowe. Parmenion wstal i zeskoczyl z dachu. Wyladowal z potezna sila na plecach jednego z napastnikow i uslyszal obrzydliwy chrzest lamanej kosci. Jego ofiara wydala z siebie przerazliwy krzyk i bezwladnie upadla na bruk. Zwalil sie na nia, lecz szybko sie podniosl. Ktos zamachnal sie palka ku jego czaszce, na szczescie Parmenion uchylil sie i grzmotnal piescia w skryta pod kapturem twarz. Kaptur opadl w tyl i mlodzieniec rozpoznal Gryllosa. Atenczykowi ciekla krew z przecietych ust, niemniej jednak natychmiast go zaatakowal. Parmenion zrobil krok do przodu i dwukrotnie trafil przeciwnika w brzuch, nastepnie zas poslal lewego haka w jego ucho. Gryllos osunal sie ciezko na ziemie. Parmenion poczul na plecach uderzenie kija, ktore pchnelo go do przodu, ale zdolal sie obrocic i zablokowac przedramionami nastepny cios. Chwycil napastnika za plaszcz i przyciagnal ku sobie. Glowy dwoch chlopcow trzasnely o siebie, Parmenion trafil czolem w srodek twarzy przeciwnika, miazdzac mu nos. Gryllos cofnal sie chwiejnie, gubiac kij. Parmenion podniosl bron, zamachnal sie nim ze zloscia i rabnal najblizszego napastnika. Chlopiec, na ktorego skoczyl z dachu, lezal nieprzytomny na ziemi, Gryllos zas uciekl. Mial wiec teraz tylko trzech wrogow, z ktorych jeden wlasnie sie wycofywal ze zlamana reka. Parmenion zaszarzowal na pozostalych dwoch. Pierwszego dzgnal poteznie kijem w brzuch i ruszyl z furia na drugiego. Upadli na ziemie - Parmenion na przeciwniku - po czym przetoczyli sie. Napastnik wyjal sztylet; ostrze blysnelo groznie w ksiezycowej poswiacie. -Teraz umrzesz, mieszancu! - Parmenion rozpoznal glos Learchosa. Po pozostalych chlopcach nie bylo sladu. Parmenion blyskawicznie wstal, trzymajac w obu rekach kij. Learchos skoczyl do przodu, lecz Parmenion zrobil unik w bok i grzmotnal przeciwnika kijem w nadgarstek. Sztylet potoczyl sie po bruku. Parmenion podniosl go i ruszyl na wroga. Learchos cofnal sie, Parmenion podazyl za nim, a gdy dotarli do sciany, badawczym spojrzeniem omiotl nieruchoma sylwetke Hermiasa. Z rany w skroni przyjaciela saczyla sie krew. -Posuneliscie sie za daleko - oswiadczyl Learchosowi glosem niewiele glosniejszym od szeptu. Oczy mu blyszczaly. - Za daleko - powtorzyl, siegajac w gore i odrzucajac kaptur. Po tych slowach jednym ruchem wbil sztylet w brzuch Learchosa, szarpnal w gore, az do pluc i wpatrzyl sie w zdumione, szeroko otwarte oczy swego wroga. -Wlasnie tak sie umiera, synu spartanskiej dziwki. -Och, bogowie - jeknal ranny, osuwajac sie na sciane. Parmenion chwycil go za wlosy i podciagnal na nogi. -Modlitwy juz ci nie pomoga. Learchos zacharczal i zamknal oczy. Parmenion puscil cialo. Jego wscieklosc wyparowala. Przez chwile patrzyl na zwloki, potem odrzucil zakrwawiony sztylet. Slyszac jek Hermiasa, podbiegl do przyjaciela. -Dobrze sie czujesz? - spytal. -Glowa... mnie boli. -Poczekaj, pomoge ci. -Zraniles sie w reke - zauwazyl Hermias, dotykajac czerwonych plam. -To nie moja krew - mruknal Parmenion, wskazujac martwego Learchosa. -Zabiles go? Nie wierze. Och, Parmenionie! -Chodz, zabiore cie do srodka, a pozniej poszukam oficera strazy. W ciagu godziny cialo usunieto, zas Lepidos odprowadzil Parmeniona do koszar. W progu sypialni czekal na nich komendant. We trzech wspieli sie po schodach do pokoju wychodzacego na centralny dziedziniec. Oficer zajal miejsce za stolem i gestem polecil Lepidosowi, by usiadl. Parmenion stal w pewnej odleglosci przed mezczyznami i probowal cos wyczytac z ich twarzy ledwie widocznych w migoczacym swietle lampy. Lepidosa znal dobrze - bywal twardy, lecz zawsze sprawiedliwy. Stalowowlosego wodza znal jedynie z widzenia. Starzec szefowal koszarom i byl weteranem, ktory niegdys walczyl w dziesiatkach bitew. Przeszyl go teraz gniewnym spojrzeniem. -Co masz nam do powiedzenia? - zapytal chrypliwym glosem, ktory brzmial jak wyciagany z pochwy miecz. -Pieciu zakapturzonych mezczyzn zaatakowalo mojego przyjaciela, Hermiasa - wyjasnil Parmenion. - Co mialem zrobic? Poszedlem mu na pomoc. -Zabiles rodaka, mlodego Spartanina... mlodzienca z dobrej rodziny. -Zabilem tchorzliwego napastnika, ktory wraz z grupa uzbrojonych w kije towarzyszy zaatakowal bezbronnego chlopca. -Nie badz bezczelny, mlody czlowieku! -W takim razie nie traktuj mnie, panie, protekcjonalnie! Wodz zamrugal. Jego potezne dlonie zacisnely sie w piesci. Parmenion bal sie, ze mezczyzna wstanie i go uderzy, lecz starzec wzial gleboki wdech i uspokoil sie. -Opisz mi cale zdarzenie. Parmenion szczegolowo opowiedzial przebieg wypadkow. Opuscil tylko swoja ostatnia wymiane zdan z Learchosem. -Czy to prawda - spytal wodz - ze pozostali chlopcy z koszar cie nie lubia? -Tak. -Czy to prawda, ze bywales ofiara ich... sportu juz przedtem? -Tak. -A zatem gdy ich zaatakowales, wiedziales, ze prawdopodobnie polowali na ciebie, a twojego przyjaciela napadli przez pomylke? -Oczywiscie. Hermias cieszy sie powszechna sympatia. -Gdybys wiec poczekal, az odkryja swoja pomylke, do bojki w ogole by nie doszlo. Napastnicy odstapiliby od twego przyjaciela i pierzchneli. Zgadzasz sie ze mna? -Wiem, ze masz racje, panie, choc nie pomyslalem o tym wtedy. Ujrzalem, ze bija Hermiasa i rzucilem sie mu z pomoca. -Skoczyles na jednego chlopca, lamiac mu obojczyk, drugiego uderzyles kijem, lamiac mu ramie, trzeciego zaklules sztyletem. Nie masz na swoje czyny zadnego usprawiedliwienia, rozumiesz? Zginal wspanialy, mlody czlowiek, poniewaz zadzialales bez zastanowienia. Tylko dzikus moze sie tlumaczyc brakiem namyslu. Gdyby wyrok zalezal ode mnie, skazalbym cie za twoj czyn na smierc. Teraz zejdz mi z oczu. Lepidos poczekal, az ucichna kroki schodzacego po schodach chlopca, po czym wstal, podszedl do drzwi i zamknal je mocnym pchnieciem. -Ten mlokos przynosi nam hanbe - oswiadczyl stary wodz. -Nie, panie - zaprzeczyl ze smutkiem Lepidos. - Powiedzialbym raczej, ze hanbiace bylo to, co sie zdarzylo w tym pokoju dzisiejszego wieczoru. -Osmielasz sie mnie krytykowac? Lepidos spojrzal na niego bez leku. -Jako Spartanin mam do tego prawo. Parmenion ruszyl na pomoc swemu przyjacielowi, ryzykujac zyciem. Nie zawahal sie mimo znacznej przewagi wroga. Wlasnie ty, panie, powinienes to docenic. Nie zwolamy przeciwko niemu sadu. Ani jutro, ani nigdy. Jesli rozprawa sie odbedzie, wstawie sie za tym mlodziencem. Lepidos odwrocil sie i opuscil pokoj. Wyszedl w noc i mimowolnie dotarl na miejsce walki. W oknie Parmeniona plonela lampa, wiec oficer zastukal. Chlopiec otworzyl okratowana brame i wpuscil go. Lepidos wszedl do malenkiego budynku i usiadl na waskim lozku. Parmenion zaoferowal mu puchar wody, lecz oficer odmowil. -Chce, zebys zapomnial o dzisiejszej rozmowie w koszarach - poprosil Lepidos. - I prosze, wybacz wodzowi jego slowa. Learchos byl jego bratankiem. Kochal tego chlopca. Osobiscie uwazam twoj postepek za godzien podziwu. Rozumiesz mnie? -Tak, panie, godzien podziwu. -Usiadz, Parmenionie. Tutaj, obok mnie. - Mlodzieniec posluchal go. - Teraz podaj mi dlon i spojrz w oczy. - Parmenion postapil zgodnie z poleceniem. Poczul sile uscisku starego czlowieka i dostrzegl troske na jego twarzy. - Posluchaj mnie, chlopcze. Niewielu juz zostalo takich, ktorzy rozumieja, co oznacza honor Spartanina. Gdy walczymy, myslimy tylko o zwyciestwie. Bronimy naszych przyjaciol, zabijamy wrogow. Atak na Hermiasa byl tchorzostwem. Postapiles wlasciwie. Jestem z ciebie dumny. -Nie musialem zabijac Learchosa - szepnal Parmenion. -W takim razie, nie przyznawaj sie nikomu do tego. Zachowaj to dla siebie. Jasne? -Tak - odparl mlodzieniec. Byl znuzony natlokiem zdarzen ostatnich kilku dni. Wszystkie po kolei stanely mu przed oczyma: smierc matki, zwyciestwo w grze, strata Derae i morderstwo Learchosa. - Rozumiem, panie. -Sluchaj mnie teraz uwaznie. W trosce o los swojego przyjaciela zaatakowales jego przesladowcow. Zachowales sie bardzo dzielnie. I coz, tak, niestety zabiles czlowieka. Wazna... wrecz zasadnicza jest odpowiedz na pytanie: Czy zabicie go sprawilo ci satysfakcje? -Nie - odrzekl Parmenion. -W takim razie nie przejmuj sie cala sprawa. Mlodzieniec spojrzal Lepidosowi prosto w oczy i potakujaco skinal glowa. Nie powiedzial jednak prawdy. Cieszyl sie swoim czynem, tak, przepelnila go wowczas radosc, niech bogowie mu wybacza. Zalowal, ze nie mogl pozabijac wszystkich napastnikow! Tamis pochylila sie oparta na lasce i popatrzyla na sluzacego, ktory przed nia kleczal. -Moj pan, Parnas, nalega, abys pilnie przyszla do jego domu - odezwal sie mezczyzna, unikajac jej wzroku. -Nalega? Gdy jego syn lezy umierajacy? Na pewno masz na mysli slowo "blaga"? -Szlachetny Parnas nigdy by sie do tego nie znizyl, lecz ja cie blagam, zacna pani. Uratuj Hermiasa - powiedzial sluzacy ze lzami w oczach. -Moze potrafie go uratowac, a moze nie - odparla. - Przekaz swemu panu, ze poprosze bogow o rade. Teraz juz idz! Tamis odwrocila sie na piecie i zniknela w mrocznym wnetrzu swego domu. Ogien plonal nisko, lecz kiedy przed nim usiadla, plomienie zamigotaly i ulozyly sie w twarz Kasandry. -Nie wzywalam cie - oswiadczyla czarodziejka. - Odejdz! -Musisz uleczyc chlopca, Tamis. To twoja powinnosc. -Nie pouczaj mnie, sama wiem, co do mnie nalezy. Learchos nie zyje, zatem nie splodzi juz Boga Mroku. Moja powinnoscia bylo usuniecie go. Hermias zas powstrzymywal rozwoj Parmeniona. Z powodu ich przyjazni Macedonczyk pozostawal slaby i szlachetny. To wplyw Hermiasa. Nie z mojej decyzji lezy teraz ranny. Nie obarczaj mnie wina. To byla wola Zrodla. A teraz chlopiec umrze, poniewaz ma w mozgu krwawy skrzep. Kiedy skrzep sie przemiesci, nadejdzie smierc. -Alez mozesz go uleczyc - zaprotestowala kobieta z ognia. -Nie zamierzam. Dzieki jego smierci Parmenion stanie sie mezczyzna o stalowym sercu, a takim go potrzebuje. -Szczerze wierzysz, Tamis, ze taka jest wola Zrodla? Ze chlopiec, ktory nie ma w sercu ani odrobiny zla, powinien umrzec? -Dobre dzieci umieraja przez caly czas, Kasandro. Nie praw mi kazan. Umieraja z powodu suszy, gina takze w pozarach, zarazach i wojnach. Czy Zrodlo je ratuje? Nie. Skarze sie z tego powodu? Rowniez nie. Taki jest ten swiat i juz. Skoro Zrodlo kaze umierac niewinnym, takie tedy jest Jego prawo. Nie zrobilam Hermiasowi nic zlego, choc przyznam, ze stal mi na drodze. Teraz umiera. Moje modly zostaly zatem wysluchane. Tamis zamknela oczy. Jej duch swobodnie oddzielil sie od ciala, wzlecial przez niski dach i pomknal wysoko ponad miastem. Dom Parnasa stal we wschodniej czesci miasta. Czarodziejka podleciala do niego i przez moment krazyla nad przyozdobionym kwiatami dziedzincem, gdzie zebrala sie grupa przyjaciol Hermiasa. Parmenion stal samotnie przy najdalszej scianie, przez wszystkich ignorowany. -Podobno wymiotowal w nocy - oznajmil tlusty Pauzjasz. - Pozniej zemdlal. Jest blady jak smierc. Medyk upuscil mu krwi, lecz na prozno. -To silny mlodzieniec - wtracil Nestos. - Jestem pewny, ze przezyje. Mistrz szermierki zmierzyl Parmeniona badawczym spojrzeniem, po czym podszedl do niego. -Co sie stalo ubieglej nocy? - spytal. - Slyszalem tylko plotki. -Hermias zostal napadniety - wyjasnil Parmenion. - Dostal kijem w glowe. Byl oszolomiony i polprzytomny, kiedy przyprowadzilem go do domu. -Slyszalem, ze zabiles Learchosa. Czy to prawda? -Nie wiedzialem, ze to Learchos - sklamal Parmenion. - Rzucilem sie po prostu na jednego z napastnikow atakujacych Hermiasa. Nestos westchnal. -Zle sie stalo, Savro. Bardzo zle. Nie powiem, zebym cie specjalnie lubil, ale wiesz, ze nigdy nie bralem udzialu w napasciach na ciebie. -Wiem. -Jesli Hermias umrze, chlopcy zostana oskarzeni o jego zabojstwo. -Hermias nie umrze! - warknal Parmenion. Jakies poruszenie przy bramie przyciagnelo uwage Parmeniona, ktory odwrocil sie i zobaczyl Derae. Wraz z dwiema przyjaciolkami weszla na dziedziniec i skierowala sie do andronitisu. Dostrzegla Parmeniona, lecz w zaden sposob nie okazala, ze go zna. Tamis wfrunela do glownego budynku, przyciagnieta przez plomieniejaca dusze, ktora zarzyla sie w dziewczynie niczym skoncentrowane swiatlo tysiaca swiec. Ojciec Hermiasa siedzial w andronitisie, pograzony w rozmowie z medykiem Astjonem. Gdy Derae weszla, Parnas spojrzal na nia. Twarz mial wymizerowana i zabiedzona. Pocalowal dziewczyne w policzek i zaproponowal wino z woda. -Moge zobaczyc mojego kochanego kuzyna? - spytala. -Jest umierajacy, moja droga - odparl mezczyzna lamiacym sie glosem. -To moj przyjaciel, najblizszy przyjaciel - nalegala Derae. - Pozwol mi do niego wejsc. Parnas wzruszyl ramionami i poprowadzil ja do sypialni, gdzie lezal jego syn. Twarz mlodzienca byla rownie biala jak plocienne przescieradlo przykrywajace jego cialo. Derae usiadla obok Hermiasa i podniosla reke, by go poglaskac po czole. -Nie! - krzyknela Tamis, lecz nikt nie mogl jej uslyszec. Ogien duszy Derae plonal, otaczajac nieprzytomnego chlopca oslepiajacym swiatlem. Wieszczka nie mogla wprost uwierzyc w to, co widzi: swiatlo na skroni chlopca przybralo barwe zlota, pozniej czerwona. Krwawy skrzep pod koscia stopniowo znikl. Hermias jeknal i otworzyl oczy. -Derae? - wyszeptal. - Co tu robisz? Nie powinnas tu byc. Nie wypada. -Mowili, ze umierasz - odparla z usmiechem. - Widze jednak, ze nie jest tak zle. -Mialem straszny sen - zwierzyl sie. - Bylem w jakims mrocznym miejscu, pozbawionym roslinnosci i spiewu ptakow. Lecz teraz wspomnienie juz blednie... -To doskonale. Zreszta, to normalne, skoro na dworze pieknie swieci slonko, a wszyscy twoi przyjaciele zebrali sie przed domem. -Jest Parmenion? Tak, on rowniez przyszedl - przyznala. Jej usmiech oslabl. - Teraz zostawie cie pozostalym. Wstala i wyszla do andronitisu. -Obudzil sie - powiedziala Parnasowi. - Wyglada calkiem dobrze. Strapiony ojciec natychmiast wbiegl do sypialni i usciskal zdezorientowanego syna. Medyk chwycil Derae za ramie. -Co zrobilas? - spytal. -Nic. Gdy tylko usiadlam, obudzil sie. Kiedy Tamis sluchala tych slow, jej gniew rosl. "Nic nie wiesz, glupia dziewczyno! - pomyslala. - Masz dar i nawet nie zdajesz sobie sprawy z jego istnienia!" Wsciekla czarodziejka wrocila do swego ciala. Ogien zgasl, pograzajac pokoj w ciemnosciach. Moc Derae byla czyms zupelnie nowym i Tamis musiala zebrac sily, by podazyc sciezkami swiezo odkrytej przyszlosci. Zapadl juz zmrok, gdy Leonidasa wezwano do pokojow komendanta koszar. Chlopiec przez wiekszosc dnia jezdzil konno wzdluz brzegow rzeki Eurotas, a o ubieglonocnej tragedii dowiedzial sie tuz po powrocie - od Lepidosa, ktory czekal na niego przy stajniach. W drodze do koszar stary wiarus zdradzil mu niewiele szczegolow. Weszli po schodach do kwatery dowodcy. Wewnatrz, wraz z komendantem siedzialo dwoch eforow, czlonkow geruzji, kierujacych organizacja rygorystycznej pod wzgledem spolecznym, prawnym i gospodarczym struktury panstwowej Sparty. Leonidas sklonil sie obu. Jednego rozpoznal jako Memnasa, przyjaciela swego ojca. Mezczyzna pelnil funkcje glownego sedziego pokoju oraz dowodzil nocna straza i gwardia miejska. Komendant wstal. -Zamordowano twojego przyjaciela Learchosa - zagail. Jego slowa wstrzasnely Leonidasem. -Zamordowano? Slyszalem, ze zginal w walce - odparl. -To wlasnie mamy ustalic - wtracil Memnas. Byl niskim, szczuplym mezczyzna z trojkatna broda i ciemnymi jastrzebimi rysami. W blekitnej szacie efora wydawal sie slabowity, choc Leonidas wiedzial, ze niegdys wraz z Agezylaosem odbyl marsz do Persji, gdzie podobno walczyl jak lew. - Usiadz, mlody czlowieku. Poprosilismy cie tutaj, abys zweryfikowal zeznania zabojcy. -Nie bylo mnie tam, panie. Jak moge wam pomoc? -Dwoch chlopcow... twoich przyjaciol... jest rannych. Jeden ma zlamany obojczyk, drugi ramie. Mowia, ze brali jedynie udzial w bijatyce. Samego zabojstwa nie widzieli. Twierdza tez, ze Parmenion zaatakowal ich bez ostrzezenia i ze nie zamierzali skrzywdzic Hermiasa. -Co mam zrobic? - spytal Leonidas. - Nie jestem gwardzista ani czlonkiem nocnej strazy. -Pochodzisz ze wspanialej i wysoce szanowanej w koszarach rodziny. Dowiedz sie prawdy i wroc do nas w przeciagu dwoch godzin. W przeciwnym razie dojdzie do dokladnego i... publicznego sledztwa, ktore - niezaleznie od wyniku - zaszkodzi reputacji koszar imienia Likurga. -Zrobie, co w mojej mocy, lecz niczego nie obiecuje - odparl Leonidas, po czym sklonil sie i wyszedl. Odnalazl Gryllosa w gimnazjonie. Mlody Atenczyk mial opuchniety nos, oczy podbite. Dwaj mlodziency wyszli na plac i znalezli odosobnione miejsce oswietlone pochodniami swiatyni-wyroczni. Gryllos zrelacjonowal Leonidasowi wszystkie szczegoly, ktore zapamietal z walki. -Zamordowal go, Leonidasie! - zakonczyl opowiesc. - Ciagle nie moge w to uwierzyc! -Napadliscie na niego w nocy, zakapturzeni i zamaskowani. I nie po raz pierwszy zreszta, Gryllosie. Czego oczekiwaliscie? Ze was powita kwiatami? -Zabil go jego wlasnym sztyletem. Widzialem to na wlasne oczy. Przyparl go do sciany, po czym zaklul. -Widziales to i nic nie zrobiles? -A coz moglem zrobic? To prawdziwy demon. Jest jak opetany. Spadl na nas prosto z nieba. Nie wiedzielismy, ze zaatakowalismy Hermiasa. Naszym zamiarem bylo tylko powstrzymanie Savry przed biegiem w probach olimpijskich. Zrobilismy to dla ciebie. Chcielismy pomscic twoj wstyd! Leonidas podniosl reke i zacisnal palce na szyi Gryllosa. -Wcale nie zrobiles tego dla mnie! - syknal. - Juz dawno dostrzeglem w tobie zlo, Atenczyku. Po prostu lubisz zadawac bol, nie jestes jednak godzien miana mezczyzny, poniewaz zamiast wyzwac Parmeniona na pojedynek, biegasz za nim ze sfora, niczym tchorzliwy pies, ktorym zreszta jestes. Teraz mnie posluchaj! Jutro wyjedziesz ze Sparty. Nie dbam o to, dokad sie udasz. Jesli cie tu jeszcze kiedys spotkam, dopadne i wydre ci wnetrznosci tepym nozem. -Och, prosze, przestan, Leonidasie. -Milcz! I nie powiesz nikomu o swojej... nieslawie. Wlasnie ty jestes odpowiedzialny za smierc Learchosa i pewnego dnia za nia odpowiesz. Leonidas wrocil do eforow w wyznaczonym czasie. -Odkryles prawde? - spytal Memnas. Tak, panie. Grupa mlodzikow zaatakowala Hermiasa, sadzac, ze to Parmenion. Mieszaniec jest niewinny. Pragnal tylko uratowac przyjaciela. -Znasz nazwiska napastnikow? -Nie prosiles mnie o nie, panie. Przywodca kregu, Atenczyk, opusci miasto jeszcze dzis wieczorem. Na dobre. -Byc moze tak bedzie najlepiej - mruknal Memnas. Dwie godziny po swicie pieciuset mlodych mezczyzn z koszar Likurga pomaszerowalo do gimnazjonu, gdzie przywodcy rocznikow kazali im sie ustawic w rzedach i czekac na komendanta. Siedmiolatkom i osmiolatkom wolno bylo usiasc z przodu, podczas gdy chlopcy od dziewiatego do dziewietnastego roku zycia stali milczaco na bacznosc. Starsi mlodziency slyszeli juz o tragedii i od czasu musztry nikt sie nie odzywal do Parmeniona. Chlopiec spojrzal w lewo, potem w prawo. Wszyscy odsuwali sie od niego i zachowywali dystans. Parmenion nie zareagowal, patrzac obojetnie przed siebie, lecz pragnal, by dzien skonczyl sie jak najszybciej. Dzieci z przodu wstaly, gdy komendant pojawil sie w otoczeniu dwoch czlonkow rady miejskiej ubranych w uroczyste blekitne szaty. Parmenion poczul paniczny strach. Eforowie wygladali srogo i mlodzieniec wyobrazil sobie, jak podchodza do niego i odprowadzaja go na miejsce egzekucji. Oderwal od nich wzrok i zerknal na wodza. W pelnej zbroi komendant wygladal jeszcze grozniej niz poprzedniej nocy. Starzec przyjrzal sie chlopiecym szeregom. -Wielu z was juz z pewnoscia slyszalo - ryknal - o smierci waszego towarzysza, Learchosa! Obecni tu eforowie - dodal, wskazujac reka na radnych - przeprowadzili pelne sledztwo i w swej madrosci uznali sprawe za zamknieta. Dzis cialo naszego drogiego zmarlego przyjaciela zostanie wystawione w kaplicy. Jutro wezmiemy udzial w kremacji. Leonidas odspiewa lament. To wszystko! - Mezczyzna zrobil krok w tyl, obrocil sie na piecie i odszedl. Lepidos wydal chlopcom komende: "spocznij", pozniej wdal sie w krotka rozmowe z eforami, az w koncu podszedl do Parmeniona i odprowadzil go na bok. -Na pewno trudno ci bylo przyjsc dzis tutaj. Jednak zjawiajac sie dobrze zrobiles. Niestety, jestes tu po raz ostatni. Od jutra przestajesz byc czlonkiem koszar Likurga. W przyszlym tygodniu przylaczysz sie do grupy Menelaosa. -Co z moja oplata za nauke i zakwaterowanie? Oplacilem caly rok z gory. Nie mam wiecej pieniedzy. -Pozycze ci te sume - odparl Lepidos. - Zaluje, ze nie moge ci jej dac, ale nie jestem bogaczem. -Nie! Nie odejde! - spieral sie Parmenion, starajac sie zapanowac nad gniewem. - Tam nie ma porzadnego gimnazjonu. Odmowie odejscia. -Straszliwie uprzykrza ci tu zycie, chlopcze! Wierze, ze potrafisz mnie zrozumiec. Twoja obecnosc zniszczy morale. A rygor koszarowy zalezy przeciez w sporej czesci wlasnie od niego. Pojmujesz to, prawda? -Tak - odparl Parmenion cicho. - Chcialbym sie wszakze spotkac z komendantem i przedyskutowac kwestie przeniesienia. -Nie zechce z toba rozmawiac - wyjasnil Lepidos. Dostrzegl zmiane w zachowaniu mlodzienca, ale nie byl w stanie do konca zrozumiec jej przyczyn. -Nic mnie to nie obchodzi. Jesli sie ze mna nie zobaczy, nie odejde z Likurga. Powiedz mu to, panie! - Z tymi slowy Parmenion odszedl. Po poludniu wezwano go do pokojow komendanta. Gdy wszedl, stary wodz nawet nie podniosl oczu znad zawalonego dokumentami biurka. -Zalatwmy te sprawe szybko - warknal. Uslyszal szuranie przesuwanego po podlodze krzesla, a gdy spojrzal przed siebie, dostrzegl usadowionego na nim Parmeniona. - Co ci sie zdaje, ze robisz? - spytal oschle. -Negocjuje, panie - odparl mlodzieniec. Spojrzal w oczy starcowi i wytrzymal jego spojrzenie. - Chcesz, zebym odszedl, prawda? Chcialbym odejsc. Chodzi jednak o wniesione przeze mnie oplaty. Trzy dni temu zaplacilem wam sto czterdziesci drachm. Moja matka sprzedala trzecia czesc naszego gospodarstwa, by zdobyc te pieniadze. -To nie jest moj problem - rzucil obojetnie wodz. -Alez jest - odburknal Parmenion. - Zaplacilem, wiec tu zostane. Nie masz prawa prosic mnie o odejscie. Nie zlamalem zadnej zasady. -Nie zlamales...? Przeciez zamordowales chlopca! - krzyknal starzec, wstajac. -Nie wedlug eforow - odrzekl mlodzieniec spokojnie. - Tak czy owak... Jesli chcesz, bym odszedl, daj mi dwiescie drachm. Czy wyrazam sie jasno, panie? Przez prawie minute komendant gapil sie na Parmeniona bez slowa. Policzki starca plonely gleboka purpura. Nagle usmiechnal sie i odprezyl. -No tak, wiec w koncu daje o sobie znac twoja macedonska krew. W calym kraju twojego pochodzenia nie ma mezczyzny, ktory nie sprzedalby wlasnej zony, by kupic owce. Bardzo dobrze, wiesniaku, dam ci twoje dwiescie drachm. Znaj moje dobre serce. Zreszta... Mozesz sobie tkwic w dowolnych koszarach, lecz gdy osiagniesz wiek meski, z kazdych cie wyrzuca. Nikt cie nie zatrudni. Nigdy nie bedziesz Spartaninem, Parmenionie. Nigdy! Mlodzieniec zachichotal. -Sadzisz, ze twoje slowa sa dla mnie obelga? Wcale ich tak nie pojmuje. Znam swoja wartosc, panie, tak samo jak znam twoja. Bylbym zobowiazany, gdybys przeslal mi pieniadze do domu jeszcze przed zachodem slonca. Z tym slowy podniosl sie z krzesla i sklonil. W ciagu godziny stal przed kolejnym komendantem, starcem o gniewnym spojrzeniu i srogo zacisnietych ustach. Agenor odchylil sie na krzesle, zalozyl rece za lysa glowe i przypatrywal sie badawczo mlodziencowi. -Nie zycze tu sobie zadnych trupow - obwiescil w koncu. -Ani ja, panie. -Ale lubie walki i inteligentnych chlopcow. Podobno dobrze biegasz. -Tak, panie. -Doskonale. Znajdz sobie lozko w zachodniej sypialni, a nastepnie zglos sie do Solona w gimnazjonie. - Kiedy Parmenion gotowal sie do odejscia, mezczyzna wstal i machnieciem reki przywolal go ponownie do siebie. - Lepidos dobrze o tobie mowil, chlopcze. Twierdzil, ze przezyles przykre chwile, lecz doskonale sobie poradziles. Pragne, bys wiedzial, ze w koszarach Menelaosa bedziemy cie oceniac jedynie za twoje czyny. Nie interesuja nas pogloski. -Tylko tego sie dopraszam, panie. Dziekuje ci. Parmenion podniosl zwiniety w rulon koc, zarzucil go sobie na ramie i ruszyl do zachodniego skrzydla. Jedynie dwoch lozek nie przykrywaly koce. Mlodzieniec wybral lozko stojace dalej od drzwi i polozyl sie na nim. Przez chwile obserwowal pylki kurzu tanczace w slonecznych promieniach przeswitujacych przez szpary w okiennicy, po czym zamknal oczy. Gdy czyjas reka dotknela jego ramienia, natychmiast sie obudzil. Na niebie lsnily gwiazdy, pokoj wypelniali gwarem mlodzi mezczyzni. Parmenion podniosl oczy na chlopca, ktory go dotknal. Byl nim Hermias. -Co tu robisz? - spytal Parmenion. Skoczyl na rowne nogi i wzial przyjaciela w objecia. -Przenioslem sie tutaj dzisiejszego ranka - odparl tamten. - Nie chce, zebys sie czul samotny. Slowa Hermiasa szczerze poruszyly Parmeniona. Bogaci rodzice od lat wysylali swoich synow do Likurga - elitarnych koszar, w ktorych szkolono potomkow najlepszych spartiackich rodzin. Parmenion byl w nich jedynym biednym chlopcem; jako synowi spartanskiego bohatera czesc kosztow wyksztalcenia oplacalo panstwo. Chlopiec nie mogl wrecz uwierzyc, ze Hermias opuscil to wspaniale miejsce i przylaczyl sie do Menelaosa, najmniejszych sposrod koszar. -Nie powinienes byl tego robic, moj drogi. Ale ogromnie sie ciesze, ze tu jestes. Nawet nie potrafie wyrazic, jak bardzo sie ciesze. -Zaczniemy od nowa, Savro. Mamy szanse zapomniec o przeszlosci. Parmenion pokiwal glowa. -Masz racje - przyznal. Wiedzial wszakze, ze niczego nie zapomni. Odwdzieczy sie kiedys wszystkim swoim wrogom! Odtad bedzie zyl tylko mysla o dniu, w ktorym jego wrogowie legna w kurzu u jego stop i z lekiem w oczach zaczna skamlec o wybaczenie. -Juz lepiej, Savro! Lubie, gdy sie usmiechasz - zauwazyl Hermias. Sparta, lato 382 roku p.n.e. Parmenion szybko przyzwyczail sie do zycia w koszarach Menelaosa i podczas nastepnych trzech lat - mimo, iz nie cieszyl sie przesadna sympatia wsrod reszty chlopcow - nie mial problemow, z ktorymi borykal sie u Likurga. Kazdego roku wraz z Hermiasem reprezentowali koszary w biegach na krotkie i srednie dystanse, lecz w innych dyscyplinach pozostawali zaledwie przecietniakami - srednio rzucali oszczepem i dyskiem, srednio walczyli na miecze, nie popisywali sie specjalnie w zapasach. Parmenion lubil potyczki na krotkie miecze, poniewaz byl szybki i silny, ale naprawde niebezpieczne pchniecia zadawal tylko wowczas, gdy byl rozgniewany. Instynktownie zdawal sobie z tego sprawe i nie przeszkadzalo mu, ze inni mlodziency pokonuja go na cwiczeniach. Gleboko w swoim sercu wiedzial, ze w walce na smierc i zycie zwyciezylby kazdego z nich.Byl za to najlepszym biegaczem w calej Sparcie. Dwukrotnie, w zawodach miedzykoszarowych, pobil Leonidasa w biegu na cztery mile, zas w trzecim roku zostal przez niego nieznacznie pokonany i wlasnie Leonidasa wybrano do reprezentowania Sparty w zblizajacej sie olimpiadzie. Parmenion przezyl wtedy gorzkie rozczarowanie, bowiem sporo trenowal, odkad trafil do koszar Menelaosa. -Rozumiem twoj gniew - powiedzial Ksenofont, kiedy pewnego wieczoru siedzieli na dziedzincu - jednak starales sie ze wszystkich sil. Zaden czlowiek nie moze wymagac od siebie wiecej niz potrafi. Mlodzieniec skinal glowa. -Tak, lecz popelnilem taktyczny blad. Chcialem pobic Leonidasa na ostatnich dwustu krokach. Moj przeciwnik byl na to przygotowany i doskonale rozegral swoj bieg. Pokonal mnie o trzy kroki. -Pamietasz? Wygrales z nim przed trzema laty. Zniosl wtedy porazke z godnoscia. Pozwol mu teraz na chwile chwaly. - Mimo ukonczonej piecdziesiatki Atenczyk nadal byl przystojnym mezczyzna, chociaz wlosy mial juz calkowicie srebrne i przerzedzone na czubku. Wodz nalal do pucharu wina, dolal wody i wolno saczyl trunek. Parmenion niecierpliwie czekal na kazda godzine, ktora spedzali razem na rozmowach o taktyce i strategii, formacjach, szykach i bitwach. Nauczyl sie juz, kiedy pchnac falange, jak walczyc z niepelnym szykiem, kiedy rozciagac formacje, kiedy sie wycofywac i wedlug jakich kryteriow dobierac najlepszych wojownikow do decydujacego o zwyciestwie ataku, by szyk sie nie rozpadl. Ksenofont uwielbial wszelkie dyskusje, a Parmenion chetnie sluchal lub wypytywal wodza. Czasem, gdy chlopiec nie zgadzal sie z jakas analiza starszego towarzysza, spierali sie dlugo w noc; mlodzieniec w koncu zawsze pozwalal sie przekonac Atenczykowi. Byli sobie coraz blizsi, szczegolnie ze Gryllosa wyslano do przyjaciol ojca w Atenach i Parmenion czesto przebywal u wodza po kilka dni, zajmujac miejsce jego syna na letnich wycieczkach do drugiego domu Ksenofonta w Olimpii, blizej morza. Podczas uplywajacych lat Ksenofont dyskutowal ze swoim uczniem problemy nowoczesnej strategii i polityki. Parmenion wyczuwal u Atenczyka wzrost cynizmu. -Slyszales nowiny z Teb? - spytal go wodz pewnego dnia. -Tak - odparl mlodzieniec. - Poczatkowo nie moglem w nie uwierzyc. Popelnilismy straszny blad i sadze, ze bedziemy go zalowac. -Niestety, musze przyznac ci racje - pokiwal posepnie glowa Ksenofont. Trzy miesiace wczesniej macedonski krol Amyntas odwolal sie do Spartan o pomoc przeciwko najezdzcom z Polwyspu Chalkidyjskiego, ktorzy napadli Macedonie i zlupili jej stolice Pelle. Agezylaos wyslal mu trzy spartanskie bataliony, ktore zmiazdzyly wojska Chalkidyjczykow. Jednak podczas swej podrozy na polnoc jeden ze spartanskich oddzialow pod dowodztwem wodza imieniem Febidas zajal Kadmeje, fortece polozona w centrum Teb. Poniewaz Sparta nie byla z Tebami w stanie wojny i nie byla tez powiazana zadnymi sojuszami z chalkidyjskimi najezdzcami, wielu Grekow postrzegalo przejecie twierdzy jako akt podstepnej agresji. -Agezylaos powinien zwrocic Kadmeje Tebanczykom - zauwazyl Parmenion. -Nie zrobi tego - odparl Ksenofont. - Spartanska duma mu na to nie pozwoli. Boje sie o skutki tego czynu. Ateny otwarcie opowiedzialy sie juz przeciwko Sparcie i zapewne szybko dojdzie do kolejnej wojny. -Jestes rozczarowany, przyjacielu - stwierdzil mlodzieniec. - Sparta nie okazala sie dobrym przywodca dla Grecji. -Zamilcz! - zawolal szybko Ksenofont, po czym dodal cichszym glosem: - Nie powinienes wyglaszac publicznie takich sadow. Moi sluzacy sa lojalni, lecz wobec mnie, nie zas wobec ciebie. Jesli ktos na ciebie doniesie, eforowie oskarza cie o zdrade i czeka cie smierc. -Czy powiedzialem cos niezgodnego z prawda? - odparowal Parmenion, tym razem szeptem. -Alez to nie ma zadnego znaczenia! Gdyby Sparta potrafila rzadzic choc w polowie tak umiejetnie jak walczy w bitwach, wowczas radowalaby sie cala Grecja. Lecz Spartanie wykazuja kompletna indolencje w dziedzinie polityki. Taka jest prawda, lecz nie wolno mowic o tym glosno. -Ludzie otwarcie dyskutuja na ten temat - bronil sie Parmenion. - W koszarach nie rozmawia sie niemal o niczym innym. Spartanie maja twardy orzech do zgryzienia. Posiadaja teraz wladze, czesciowo dzieki poparciu Persow. Potomkowie wielkiego krola "mieczowego" podlizuja sie synom Kserksesa! -Polityka celow doraznych - szepnal Ksenofont. - Proponuje odlozyc te dyskusje na kilka dni. Gdy znajdziemy sie ponownie w Olimpii, pojedziemy na konna przejazdzke i pomowimy bez swiadkow. Naszych utyskiwan sluchac bedzie jedynie ziemia. - Wstali i ruszyli do bramy. - Jak twoje finanse, chlopcze? - spytal Ksenofont. -Nie za dobrze. Sprzedalem ostatnia czesc gospodarstwa. Splace rachunki. Wystarczy mi do wiosny. -A pozniej? Parmenion wzruszyl ramionami. -Pozniej zapewne opuszcze Sparte. Tutaj i tak raczej nie mam szans na wojskowa kariere. Doskonale zdaje sobie z tego sprawe. Prawdopodobnie przylacze sie do jakiegos najemnego regimentu i zobacze kawalek swiata. -Moglbys sprzedac miecz Leonidasa - podsunal Ksenofont. -Moze to uczynie - odparl lakonicznie mlodzieniec. - Do zobaczenia za dwa dni. Podali sobie rece, po czym Parmenion odszedl w noc. Mimo iz zblizala sie polnoc, zupelnie nie czul zmeczenia, totez poszedl na akropol, usiadl przy spizowym pomniku Zeusa i zapatrzyl sie w polyskujace diamentowymi gwiazdami niebo. Wial nieprzyjemny wiatr, a cienki welniany chiton nie chronil chlopca przed zimnem. Staral sie jednak nie myslec o chlodzie. Patrzyl ponad gorami i rozmyslal. Ostatnie trzy lata byly dla niego dobre. Wyrosl, cialo - choc szczuple - mial umiesnione i mocne. Jego twarz byla juz po mesku pociagla, a gleboko osadzone blekitne oczy przybraly obecnie wyraz zadumy. Wiedzial, ze jego oblicze nie jest ani przyjazne, ani specjalnie ladne. Nos mial przesadnie wydatny, usta za cienkie i wygladal powaznie jak na swoje dziewietnascie lat. W koncu, gdy zimno stalo sie zbyt przejmujace nawet dla niego, postanowil odejsc. Wlasnie wstawal, gdy nagle dostrzegl postac w plaszczu z kapturem. Wychodzila ze spizowego budynku i szla ku niemu. -Dobry wieczor - odezwal sie. Poswiata ksiezycowa oswietlila ostry sztylet w reku nieznajomej. -Kto tu jest? - spytal kobiecy glos. -Parmenion. Nie musisz sie mnie obawiac, pani - odparl. Wyciagnal rece i pokazal, ze nie ma broni. -Co tu robisz? Szpiegujesz mnie? -Bynajmniej. Po prostu rozmyslalem pod gwiazdami. Dlaczego mialbym cie szpiegowac? Derae odrzucila kaptur, w swietle ksiezyca jej wlosy wydawaly sie srebrne. -Sporo czasu uplynelo od naszej ostatniej rozmowy, mlody Szybki. -Rzeczywiscie - przyznal. - Co cie sprowadza do spizowego budynku o polnocy? -Moje wlasne sprawy - odparla, lagodzac usmiechem ostre slowa. - Moze rowniez lubie patrzec w gwiazdy. Kacikiem oka dostrzegl jakis ruch, wiec obrocil glowe i zobaczyl mlodego mezczyzne, ktory wybiegl ze swiatyni Muz. Nie skomentowal jego obecnosci. -Dobranoc - pozegnala sie Derae, Parmenion zas sklonil sie, a pozniej obserwowal odejscie dziewczyny ku sciezce. Siostra Leonidasa prowadzila niebezpieczna gre. Niezameznym Spartankom nie wolno bylo potajemnie spotykac sie z przedstawicielami plci przeciwnej. Kazdy romans mogl sie skonczyc kara smierci lub banicji. Miedzy innymi z tego wzgledu mlodych mezczyzn zachecano do szukania kochankow, a nie kochanek. Parmenion odkryl, ze szczerze zazdrosci nieznajomemu mlodziencowi, i uswiadomil sobie, ze sam takze wiele by zaryzykowal dla kilku chwil z Derae. Ciagle pamietal jej gibkie mlode cialo, male, jedrne piersi, waska talie... "Dosc!", zbesztal sie w myslach. Wrocil do domu, usiadl na malym dziedzincu i zjadl pozna kolacje zlozona z suszonej ryby i wina. Posilek kosztowal go dwa obole. Mysl o kurczacych sie pieniadzach przygnebila Parmeniona. Sprzedal juz ostatnie udzialy w gospodarstwie, uzyskujac sto siedemdziesiat drachm, lecz osiemdziesiat natychmiast poszlo na zaplate za kwatere i nauke w koszarach. Kolejne trzydziesci odlozyl na zakup zbroi, ktorej bedzie potrzebowal nastepnej wiosny, gdy osiagnie wiek meski, czyli ukonczy dwadziescia lat. Reszta musi jakos starczyc na jedzenie i ubranie. Potrzasnal glowa. Nowy plaszcz kosztowal dwadziescia drachm, nowe buty - prawie dziesiec. Uprzytomnil sobie, ze czeka go dluga, ciezka zima. Wszedl do domu, zatrzasnal okiennice i zapalil mala lampe. Przy jej swietle wyjal ze stojacego pod przeciwlegla sciana kredensu miecz Leonidasa i wysunal go ze spizowej pochwy. Ostrze bylo stalowe, nie dluzsze od meskiego przedramienia, rekojesc przyozdabial zloty ornament, ktory otaczal jelec z najczystszego srebra. Ksenofont wiele razy namawial Parmeniona do sprzedazy miecza. Niektore spartanskie rodziny zaplacilyby za tak znakomite ostrze nawet tysiac drachm. Mlodzieniec wsunal miecz z powrotem do pochwy. Predzej umrze z glodu niz rozstanie sie z jedynym trofeum, jakie zdobyl w zyciu. Parmenion holubil pewne marzenie i miecz scisle sie z nim laczyl. Chlopak pragnal mianowicie pomaszerowac na wojne jako najemnik, zebrac wielka fortune i armie, potem wrocic do Sparty, ponizyc miasto i zemscic sie na wszystkich wrogach swojej mlodosci. Marzenie bylo niemadre i Parmenion swietnie zdawal sobie z tego sprawe, a jednak stale je roil, podtrzymywalo go bowiem na duchu. Wiedzial, ze najprawdopodobniej pisana jest mu inna przyszlosc. Zapewne zatrudni sie jako hoplita i wraz z banda podobnych sobie biednych najemnikow spedzi zywot na przemarszach po nieskonczonych pustkowiach Persji, wynajmujac sie byle ksieciu za garsc pieniedzy. Ile zarobi? Siedem obolow dziennie - niewiele ponad drachme. Jesli zatem przezyje dwadziescia lat w profesji najemnika (co wydawalo sie dosc watpliwe), w wieku lat czterdziestu bedzie mogl sobie kupic co najwyzej niewielka farme. Jego gospodarstwo nie bedzie nawet tak duze jak posiadlosc matki, ktora wlasnie calkowicie spieniezyl! Odepchnal ponure mysli o ubostwie. Przez nastepne osiem tygodni bedzie sie cieszyl pobytem w majatku Ksenofonta w Olimpii. Miekkie lozka, dobre jedzenie, przyjemnosci plynace z jazdy konnej i polowania i - byc moze - schadzki z pewna arkadyjska dziewczyna, ktora pasla owce na niskich wzgorzach. Poznal te panne w ubieglym roku. Byla pulchna, chetna i wytrawna nauczycielka dla nie uswiadomionego mlodzienca z miasta. Parmenion zdjal chiton i polozyl sie do lozka, wspominajac cialo kochanki. Choc... nie pamietal juz jej twarzy... W jego wyobrazni jeczaca pod nim z rozkoszy kobieta miala oblicze Derae. Byli juz dzien od miasta, gdy dostrzegli klusujaca ku nim grupe jezdzcow. Ksenofont uniosl wlocznie i popedzil walacha w kierunku nadjezdzajacych. Parmenion pogalopowal za nim, podczas gdy Tinos, Klearchos i trzech innych sluzacych pozostalo przy wozie. Po chwili dogonil Ksenofonta. -To chyba Leonidas - zawolal. Atenczyk sciagnal cugle i poczekal, az Parmenion sie z nim zrowna. Mlodzian dostrzegl troske na twarzy starszego przyjaciela. Spartanska konnice wyslano na wzgorza Skiritis, gdyz dwie tamtejsze wioski zaatakowali najezdzcy - banda najemnikow, odprawiona przez wladze Koryntu. Podobno napastnikow bylo ponad trzydziestu. Osloniwszy oczy, Parmenion rozpoznal na czele gromady wojownikow Leonidasa. Za mlodziencem jechal jego ojciec, Patrokljan. Ksenofont uniosl reke w pozdrowieniu. Leonidas osadzil konia, Patrokljan zas wyjechal do przodu. -Zly dzien, Ksenofoncie - odezwal sie rudobrody spartiata. - Porwano moja corke, Derae. -Porwano? Jak to?! - krzyknal wodz. -Jechala sama na wschodnim skraju naszej kolumny. Sadze, ze zatrzymala sie przy strumieniu i zsiadla z konia. Mam trackiego sluzacego, ktory potrafi odczytywac slady. Powiedzial, ze kon mojej corki uciekl, gdy napastnicy zaskoczyli dziewczyne. Skierowali sie na polnoc, na wzgorza. -Ma sie rozumiec, ze dolaczymy do ciebie - zapewnil strapionego ojca Ksenofont. Parmenion zawrocil konia i poklusowal z powrotem do wozu. Wyjal luk o mocno wygietym leczysku oraz kolczan z kozlej skory zawierajacy dwadziescia strzal, zarzucil go sobie na ramie i rozejrzal sie po okolicy. Zdaniem Patrokljana, napastnicy skierowali sie na polnoc, lecz do tej pory juz pewnie wiedzieli, ze Derae podrozowala z wieksza grupa, wiec Parmenion uznal, ze nie ma sensu za nimi jechac. Na polnocnym wschodzie dostrzegl gesto zadrzewiona linie wzgorz, za ktorymi widac bylo wysoka przelecz biegnaca ku polnocy. Nie czekajac na pozostalych, mlodzieniec popedzil klacz w strone drzewiastych wzniesien. -Gdzie, na Hadesa, ten chlopak jedzie? - spytal Leonidas. -Nie wiem i nie dbam o to - odparl sucho Patrokljan. - Jedzmy! Wojownicy wyruszyli na polnoc. Parmenion wjechal na wzgorza i skierowal wierzchowca ku przeleczy. Powierzchnia byla tu zdradziecka: piarg i luzne lupki. Mlodzieniec zwolnil bieg klaczy, zeskoczyl z niej, po czym powiodl ja miedzy drzewa. Dotarlszy na bezpieczny teren, przywiazal konia do krzewu i wspial sie na wysoki cyprys. Z najwyzszych galezi rozejrzal sie po otaczajacych wzniesieniach. Nie zauwazyl zadnego ruchu. Po oddziale Patrokljana pozostaly juz tylko chmury kurzu. Parmenion tkwil przez jakis czas na drzewie i wlasnie dochodzil do przekonania, ze wysnul niewlasciwe wnioski, gdy stado czarno-szarych krukow wylecialo sposrod drzew oddalonych jakies dwiescie krokow na prawo od niego. Ptaki zostaly wyraznie sploszone. Parmenion skoncentrowal sie na tamtej okolicy, wytezajac wzrok, by dojrzec cos wsrod lesnej gestwiny. Po pewnym czasie dostrzegl refleksy swiatla slonecznego odbitego od metalu i uslyszal rzenie koni. Blyskawicznie zeskoczyl z drzewa, dosiadl klaczy i pogalopowal ku przeleczy. Gdy znalazl sie na przypuszczalnej drodze watahy bandytow, raptownie sciagnal cugle. Klacz zarzala i stanela deba. Parmenion zeskoczyl z niej i pospiesznie ja spetal. Pozniej wspial sie na wierzcholek samotnej wysokiej skaly, ktora gorowala nad waska przelecza, wyjal strzale z kolczana, naciagnal cieciwe i zamarl w oczekiwaniu. Serce bilo mu szalenczo, w glowie zas czul tepy bol. Ostatnio coraz czesciej bolala go glowa; migrena budzila go w nocy bolem, mdlosciami i drzeniem calego ciala. Teraz wszakze nie mial czasu, by sie roztkliwiac nad swoim zdrowiem. Wlasna reakcja na wiesc o uprowadzeniu Derae wprawila go w zaskoczenie. Sporo myslal o dziewczynie, to prawda, ani przez chwile jednak nie wierzyl, ze moglby ja faktycznie zdobyc. Teraz, na mysl, ze byc moze Derae na zawsze zniknela z jego zycia, poczul prawdziwy strach i uprzytomnil sobie, ze stala sie ona stalym elementem jego marzen. Glupich, dziecinnych marzen! Czekajac na napastnikow, besztal sie za te prozne rojenia. Przeciez Leonidas nigdy nie zgodzi sie na slub siostry ze swoim najwiekszym wrogiem. Slub? Parmenion wyobrazil sobie dziewczyne obok siebie przy swietym kamieniu Hery. Dlon Derae na jego dloni, kaplanka splatajaca ich rece liscmi laurowymi... Wycierajac spocone dlonie o tunike, oderwal sie od niemadrych rojen i wpatrzyl w linie drzew. Po kilku minutach pojawili sie pierwsi zwiadowcy. Dostrzegl dziewczyne z rekoma zwiazanymi za plecami. Derae zarzucono tez wokol szyi line, ktorej koniec trzymal wojownik siedzacy na wysokim siwym wierzchowcu. Mezczyzna nosil srebrna zbroje i bialy plaszcz. Parmenionowi przypominal ksiecia z bajki. Laris wyprowadzil konia z lasu i mocno pociagnal za line. Dziewczyna potknela sie i niemal przewrocila. Odwrocil sie, przyjrzal sie jej i usmiechnal. Alez z niej pieknosc! Na razie nie mial okazji uslyszec jej krzykow i patrzec, jak wije sie pod nim, wszystko jednak w swoim czasie. Niech tylko uciekna przed poscigiem! Spartanie! Mieczaki z rady miejskiej Koryntu szczerze sie przerazily i o malo nie rozplakaly, gdy zdradzil im plan ataku na spartanskie ziemie. Wyraznie nie przyjmowali do wiadomosci, ze Spartan mozna pokonac! Gdyby Teby, Korynt i Ateny polaczyly swe sily, prawdopodobnie zniszczylyby Sparte raz na zawsze. Ale nie! Grekami rzadzily starozytne leki. "Pamietajmy o Termopilach", powtarzali. "Wspomnijcie kleske Aten sprzed dwudziestu lat", mowili. A ktozby sie przejmowal przeszloscia? W najlepszym razie Spartanie mogli wystawic w pole pietnascie tysiecy zolnierzy, zas sam Korynt byl zdolny zebrac polowe tej liczby. Ateny drugie tyle... Teby i Liga Beocka latwo podwoilyby te sily. Odprawiono go z Koryntu! Na to wspomnienie Laris nadal czul gniew i wstyd. Teraz im wszystkim pokaze - z czterdziestka zwyklych wojownikow wjechal gleboko w spartanska kraine. Prawda, ze znalezli niewiele zlota, wiec ludzie nie byli zadowoleni, lecz udowodnili, ze Spartan mozna zwyciezyc. Skoro czterdziestu mezczyzn moglo najechac tutejsze osady i wyjsc z potyczek bez szwanku, czegoz potrafiloby dokonac czterdziesci tysiecy ludzi? Otrzasnal sie z zamyslenia i zerknal na swoich zwiadowcow. Wjezdzali wlasnie w przelecz. Nagle blysnela strzala, trafiajac w gardlo Ksantjasa, ktory ze straszliwym charkotem osunal sie z wierzchowca. Pozostali wpadli w panike, zeskoczyli z koni i skryli sie za skalami. Laris uczynil to samo i przywarl do ziemi, ciagnac za soba Derae. W oddali przed wojownikami pojawil sie mlody Spartanin. -Uwolnijcie te kobiete - zawolal - a nikt wiecej nie zginie. -Kim jestes? - spytal Laris. -Mezczyzna z lukiem - odparl wojownik. -A niby dlaczego mamy zawierzyc twemu slowu, mezczyzno z lukiem? -Spojrzcie za siebie - odkrzyknal lucznik. - Widzicie chmure kurzu? Jestescie w pulapce. Jesli bedziecie zbyt dlugo zwlekac, zginiecie. Sprobujcie szarzy, a zaden z was nie pozostanie przy zyciu. Przemyslcie sobie swoja sytuacje, byle szybko. Slowa wojownika zakluly Larisa do zywego. Nie dosc, ze wsrod jego ludzi roslo przygnebienie, to jeszcze teraz ten samotny lucznik kwestionowal nawet jego przywodztwo. Zza skaly podniosl sie jeden z mezczyzn. -W imie Ateny, Larisie! Pusc dziewczyne i wynosmy sie stad! Przywodca spojrzal na Derae. Bez slowa wyjal noz i przecial wiazace jej rece rzemienie. Nastepnie zdjal petle z jej szyi. Odwrocil sie i dostrzegl, ze Spartanin jedzie ku niemu z napietym lukiem. Przyjrzal sie skalom, lecz nikogo nie zauwazyl. Polizal nerwowo wargi. Byl przekonany, ze lucznik jest sam i mial ochote poszatkowac go mieczem na drobne kawalki. Spartanin usmiechnal sie do niego. -Powiedzialem pozostalym, ze maja puscic was wolno. Mozesz zaufac memu slowu. Tyle ze... Musze wrocic szybko, w przeciwnym razie nie recze za wasze bezpieczenstwo. Ludzie Larisa rzucili sie do koni. Przywodca stlumil w sobie pragnienie pospiesznej ucieczki, slyszal bowiem tetent spartanskiego poscigu. Chwycil wierzchowca za grzywe i dosiadl go, po czym galopem przejechal przelecz. Tak jak przypuszczal, nie znalazl tu nikogo: ani spartanskich lucznikow, ani hoplitow, ani piechurow z procami. Tylko skaly i lupek. Poczul na sobie oczy swoich ludzi. Oszukal go jeden mlody Spartanin! Za sprawa jednego czlowieka wyrzekl sie rozkoszy! Co powiedzieliby na to w Koryncie?! Parmenion pochylil sie, wzial Derae za reke, podciagnal w gore i posadzil za soba na grzbiecie klaczy. Potem lekko wbil piety w boki konia i wprowadzil go z powrotem miedzy drzewa. Po paru minutach dostrzegl pedzacych ku niemu jezdzcow wraz z Patrokljanem i Leonidasem. Podniosl reke i rudobrody spartiata sciagnal lejce. Dziewczyna zeskoczyla na ziemie. -Jakim cudem cie puscili? - zapytal Leonidas, wysuwajac sie na czolo grupy. -Parmenion wraz z innymi zablokowal przelecz - wyjasnila Derae. - Zabil jednego ze zwiadowcow, a potem negocjowal. Uwolnili mnie, a on pozwolil im odjechac. -Kim byli pozostali? - spytal Patrokljan. -Lucznikami... Tak przypuszczam - odparla Derae. - Parmenion zagrozil, ze jesli najezdzcy mnie nie uwolnia, powystrzela ich jak kaczki. -Gdzie sa twoi towarzysze? - spytal mlodzienca Patrokljan. - Chcialbym im podziekowac. -Bylem zupelnie sam - odpowiedzial Parmenion. Popedzil wierzchowca, minal grupe konnych, zjechal osypiskowym zboczem, az do miejsca, gdzie czekal woz. Rzucil Tinosowi kolczan i luk, po czym wzial z siedzenia buklak z woda i zachlannie sie napil. Ksenofont podjechal do niego. -Swietnie sobie poradziles, strategosie. Odkrylismy, ze slady prowadza na wschod, lecz spoznilibysmy sie, gdybys nie zablokowal przeleczy. Jestem z ciebie bardzo dumny. - Rzucil Tinosowi zakrwawiona strzale. - Oddales doskonaly strzal prosto w srodek gardla. Przeciales tchawice i strzala utknela w kregoslupie. Wspaniale trafienie! -Celowalem w piers albo w brzuch, ale chyba zle obliczylem kat opadania strzaly. Ksenofont juz mial cos wtracic, kiedy zauwazyl, ze mlodziencowi zaczynaja drzec rece. Spojrzal na twarz Parmeniona. Byla calkowicie pozbawiona wyrazu, choc chlopiec wyraznie bladl. -Dobrze sie czujesz? - spytal Atenczyk. -W glowie mi lomocze, przed oczyma pojawiaja sie osobliwe blyski. -Bedziemy tu obozowac - oznajmil Ksenofont. Parmenion zeskoczyl z konia i przeszedl chwiejnie kilka krokow, po czym padl na kolana i zwymiotowal. Wstal i lapczywie wciagal powietrze wielkimi haustami. Wodz przyniosl mu buklak z woda; mlodzieniec przeplukal usta. - Lepiej sie czujesz? -Trzese sie niczym listek na lasce wichury... Nie moge w to uwierzyc. Przed chwila bylem spokojny, teraz natomiast zachowuje sie jak przerazone dziecko. -Zachowales sie jak wytrawny, dojrzaly, w pelni opanowany wojownik. Masz stalowe nerwy - zapewnil go Ksenofont. - Nikt ci tego nie odbierze. -Odnosze wrazenie, ze ktos mi wbija w glowe rozzarzone lance. Nigdy nie doznalem tak strasznego bolu. - Parmenion usiadl, opierajac sie plecami o kolo wozu. - I swiatlo plonie mi przed oczyma. - Tinos zsiadl z wozu i dla ochrony przed sloncem zalozyl chlopcu szeroki slomkowy kapelusz. Niestety, bol wzmagal sie i nagle mlodzieniec stracil przytomnosc. Budzil sie wiele razy w nocy. Glowe stale mial wypelniona palacym swiatlem, ktore laczylo sie z niemal niemozliwym do zniesienia bolem i nudnosciami. Dzieki sile woli udawalo mu sie ponownie zasnac. Kiedy w koncu na dobre otworzyl oczy, brak bolu byl prawie blogi. Mlodzieniec lezal w zimnym pokoju z zatrzasnietymi okiennicami. Zza pobielonych scian slyszal cichy szum rozmow. Usiadl i dostrzegl, ze ma owiniete lewe przedramie, choc nie mogl sobie przypomniec, kiedy zostal ranny. Ktos poruszyl sie na krzesle po drugiej stronie pokoju. Mezczyzna wstal i podszedl do niego. Byl niski i szczuply, mial rzadkie siwe wlosy. Usmiechnal sie. -Bol zniknal, zgadza sie? - spytal. Jego tubalny glos wydawal sie nieco komiczny przy tak kruchym ciele. -Zgadza - przyznal Parmenion. - Co mi sie przydarzylo? -Swiat sklada sie - zaczal mezczyzna, siadajac na lozku obok niego - z czterech zywiolow: ziemi, powietrza, ognia i wody. Wola bogow utrzymuje je w harmonii. Slyszalem, ze dokonales niezwyklego aktu odwagi, ktory kosztowal cie sporo wysilku i nerwow. W twoim organizmie powstal nadmiar ognia. Krew ci sie zagrzala i doszlo do zniszczenia owej kruchej harmonii. Goraca krew uderzyla ci do mozgu, powodujac potezny bol i mdlosci. -Zatem, upusciles mi krwi - powiedzial Parmenion, dotykajac bandaza na ramieniu. -Tak. Powszechnie wiadomo, ze w ten sposob mozna obnizyc cisnienie. Jesli nadal czujesz sie slabo, powtorze zabieg. -Nie, nie, czuje sie bardzo dobrze. -To wspaniale. Powiem wodzowi, ze wszystko w porzadku. Jednak chyba powinienem ci jeszcze dac cos na przeczyszczenie, mlody czlowieku. Tak byloby bezpieczniej. -Naprawde, czuje sie dobrze. Bol zniknal. Doceniam twoje umiejetnosci. Niski czlowieczek usmiechnal sie. -Szczerze mowiac, lepiej sobie radze z ranami bitewnymi, ale duzo czytam - zwierzyl sie. -Czy po kazdym niebezpiecznym wyczynie bede cierpial takie katusze? -Malo prawdopodobne. Znam wielu ludzi, ktorzy miewaja migrene, lecz ataki zdarzaja im sie niezwykle rzadko, towarzyszac okresom nadmiernego stresu. Na przyklad mnostwo kaplanow rowniez skarzy sie na klopoty z ostroscia widzenia. Podobno obraz im sie rozmazuje, a przed oczyma tancza swiatla. Najlepszym lekarstwem na takie klopoty jest opium przygotowane na sposob egipski. Zostawie troche Ksenofontowi. Niech ci je poda, gdyby bol powrocil. Parmenion polozyl sie na plecach. Ponownie zapadl w sen. Kiedy sie zbudzil, obok niego siedzial wodz. -Napedziles nam niezlego stracha, strategosie. Dobry medyk juz chcial wywiercic ci dziure w czaszce, by wypuscic zle humory. Na szczescie wyperswadowalem mu ten pomysl. -Gdzie jestesmy? -W Olimpii. -Chcesz powiedziec, panie, ze przespalem caly dzien? -O, spales znacznie dluzej - odparl Ksenofont. - Mamy prawie poludnie drugiego dnia. Chcialem cie zabrac na polowanie, lecz medyk twierdzi, ze dzisiejszy dzien powinienes poswiecic na odpoczynek. -Czuje sie calkiem zdrow. Moge jechac - spieral sie Parmenion. -Z pewnoscia - zgodzil sie Ksenofont uspokajajacym tonem - tym niemniej nie pozwole ci na to. Medyk udziela nam rad, my zas stosujemy sie do jego polecen. Zreszta, jest tu ktos, kto pragnie cie zobaczyc. Jestem przekonany, ze chetnie spedzisz troche czasu z ta osobka, podczas gdy ja pojade na polowanie z jej ojcem. -Derae? Jest tutaj? -Czeka w ogrodzie. Postaraj sie, moj chlopcze, wygladac na slabego i mizernego. Wzbudzisz u niej wspolczucie. -Musze sie wykapac i ogolic. -I ubrac. Nie zapomnij o tym - dodal Ksenofont, gdy nagi Parmenion odrzucil posciel i wstal z lozka. Ogrody zostaly zaprojektowane wokol plytkiego strumienia splywajacego ze wschodnich wzgorz. Biale glazy starannie wypolerowano i - na wpol zagrzebane w ziemi - umieszczono w kregach. Dokola nich rosly (posadzone w stylu perskim) barwne kwiaty. Kamienne sciezki wily sie wsrod gajow debowych drzew, w zacienionych kotlinach staly kamienne lawki. Wszedzie widnialy pochodzace z Koryntu i Teb posagi, przewaznie ukazujace boginie Atene w pelnej zbroi lub Artemide z lukiem w reku. Przy malym stawie stal rzad niewielkich rzezb przedstawiajacych dwanascie prac Heraklesa. Zwykle Parmenion przy nich odpoczywal, cieszac sie chlodnym wiatrem znad tafli wody, lecz nie dzis. Derae siedziala przy strumieniu, pod cieniem wierzby. Miala na sobie dlugi do kostek bialy chiton, obrzezony zielenia i zlotem. Zarzucila na niego - udrapowana na ramieniu - chlamide w odcieniu morskiej zieleni: dlugi, prostokatny pas cienkiego plotna, haftowany subtelnym wzorem. Kiedy dziewczyna dostrzegla mlodzienca, wstala i usmiechnela sie. -Dobrze sie juz czujesz, bohaterze? - spytala. -Tak. Pieknie wygladasz. Twoj stroj jest bardzo gustowny. -Dziekuje. Ty natomiast jestes nieco blady... Moze powinienes troche odpoczac. - Usiedli obok siebie. Na kilka minut zapanowalo niezreczne milczenie. Nagle Derae polozyla Parmenionowi reke na ramieniu. - Chcialam ci podziekowac. Bylam naprawde przerazona. Nie masz pojecia, jak sie czulam, gdy stanales na skale i zazadales mojego uwolnienia. Odnioslam wrazenie, ze zeslali cie bogowie. -Moze i zeslali - wyszeptal, kladac reke na jej dloni. -Mojego ojca niezwykle poruszyla twoja odwaga... I twoj fortel. Naprawde uwierzylam, ze masz za soba ludzi. Parmenion usmiechnal sie. -Ksenofont nauczyl mnie, ze zwyciestwa odnosi sie poprzez zastraszenie wroga. Gdy wmowisz mu, ze przegra, poniesie kleske. Chwala wodzowi za jego nauki. -Ale slawa nalezy sie tobie. Lubie, kiedy sie usmiechasz, Savro. Robisz sie wtedy przystojny. Nie usmiechasz sie jednak zbyt czesto. Jej reka byla ciepla. Parmenion poczul tez zapach ciala dziewczyny i ciezki aromat perfumowanego olejku na jej wlosach. Derae pochylila ku niemu glowe, totez nie widzial dokladnie jej oczu; dostrzegl jednak, ze zrenice miala rozszerzone, twarz zarumieniona, usta lekko rozchylone. Przysunal sie do niej, a gdy dziewczyna sie nie poruszyla, musnal wargami jej usta. Wtedy otoczyla ramionami jego szyje, jej cialo przylgnelo do niego. Poczul jej piersi tuz przy swojej klatce piersiowej. Byl oszolomiony, a rownoczesnie niezwykle podniecony. Przesunal reka po ramieniu Derae az do dloni. Ich palce splotly sie, po czym dziewczyna polozyla sobie reke Parmeniona na piersiach. Potem nagle odsunela sie. -Nie teraz! Nie tutaj! - szepnela blagalnym tonem. -A kiedy? - spytal Parmenion, starajac sie kontrolowac fale emocji. -Gdy odjada. Uslyszymy tetent koni. -Tak... koni. Siedzieli w nienaturalnej ciszy i czekali. Nasluchiwali, jak stajenni za murem ogrodowym wypuszczaja rumaki, slyszeli smiech mysliwych przechwalajacych sie wlasnymi umiejetnosciami i zartobliwie szydzacych z siebie nawzajem. Do uszu dwojga mlodych dotarly wreszcie odglosy konskich kopyt, po czym ogrod utonal w ciszy. Parmenion wstal, wyciagnal dlon, wzial Derae za reke i pomogl jej wstac. Ponownie ja pocalowal, po czym przeszli przez ogrodowa brame, weszli do domu, a nastepnie do pokoju mlodzienca. Tam Parmenion lagodnym ruchem rozwiazal rzemyki na ramieniu Derae i jej bialo-zielony chiton opadl na podloge. Chlopak cofnal sie i czule przypatrzyl swej wybrance. Ramiona i twarz miala brazowawe, ale biust i talie biale jak alabaster. Delikatnie dotknal jej piersi, pieszczotliwie pogladzil sterczacy sutek. Derae odpiela brosze spinajaca chiton Parmeniona i naga para podeszla do lozka. Calowali sie i dotykali, pozniej zas dziewczyna ulozyla sie na plecach i pociagnela mlodzienca ku sobie. Polozyl sie na niej. Jeknal, gdy w nia wchodzil. Czul, jak jej nogi przesuwaja sie na jego biodrach. W calym swoim dotychczasowym zyciu nigdy nie zaznal tak wielkiej rozkoszy, nawet nie snil, ze jest w ogole mozliwa. Wiedzial, ze to, co robia, jest czystym szalenstwem, lecz nie potrafil nad soba zapanowac... i nie chcial. Nawet grozba smierci nie powstrzymalaby go teraz. Jego cialo domagalo sie szybkiego spelnienia, lecz Parmenion pragnal, by rozkosz trwala jak najdluzej i zmuszal sie do powolnych i rytmicznych ruchow. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywal sie w twarz Derae. Dziewczyna miala zamkniete oczy, policzki zas zarumienione. Musnal jej usta wargami, rozsunal je, jezyki spotkaly sie. Parmenion poczul zblizajace sie szczytowanie i wysunal sie z kochanki. -Nie - zaprotestowala, ciagnac go do siebie. Uklakl z boku lozka, przesunal jezykiem po jej plaskim brzuchu, potem podniosl jej udo i przelozyl sobie przez ramie. - Co robisz? - spytala, starajac sie usiasc. Odepchnal ja lekko w tyl i opuscil glowe miedzy jej nogi. Lonowe wlosy miala delikatne jak koci puszek. Parmenion zaczal piescic jezykiem lono dziewczyny, ktora zaczela jeczec: na poczatku cicho, pozniej coraz glosniej. Nagle zadrzala. Jej palce szarpaly go za wlosy. Mlodzieniec wspial sie na lozko i ponownie dosiadl kochanki. Derae otoczyla ramionami jego szyje i przylgnela do niego kurczowo z gwaltowna sila. Wreszcie rowniez Parmenion osiagnal orgazm. Lezeli skapani w pocie, przytuleni czule do siebie. Teraz, gdy namietnosc znalazla ujscie, Parmenion na nowo poczul gleboki strach. Ich milosc byla przeciwna prawu. A jesli sluzacy widzieli ich, jak wychodzili z ogrodu trzymajac sie za rece? Co wtedy? Czy ktos slyszal jej krzyki albo skrzypienie lozka? Podniosl sie na lokciu i spojrzal na dziewczyne. Oczy miala zamkniete, z jej promieniejaca spokojna radoscia twarza, wydala mu sie wrecz niewyslowienie piekna. Uswiadomil sobie, ze Derae jest warta kazdego grzechu i najstraszniejszego nawet ryzyka. -Kocham cie - wyszeptal. Otworzyla oczy. -Mialam sen - odparla. - Trzy dni temu. Opowiedzialam go wieszczce. Wyjasnila, co oznaczal. Podobno pokocham w zyciu tylko jednego mezczyzne, a on przeciwstawi sie dla mnie calej armii. -A co ci sie snilo? -Bylam w swiatyni. Wokol panowaly kompletne ciemnosci. Spytalam: "Gdzie jest Lew Macedonii?" Wowczas zaswiecilo slonce i ujrzalam wodza w helmie z bialym pioropuszem. Wodz byl wysoki i stal w dumnej pozie, z tylu na jego pancerzu tanczylo swiatlo. Dostrzegl mnie i otworzyl ramiona. Nazywal mnie swoja miloscia. Tylko tyle pamietam. -Dlaczego panowala ciemnosc? Mowilas, ze swiecilo slonce. -Nie mam pojecia. Tak czy owak, ten sen bardzo mnie zaniepokoil. Pomyslalam o tobie, poniewaz jestes w polowie Macedonczykiem. Lew Macedonii z mojego snu to pewnie ty! Zachichotal. -Slyszalem, ze w Macedonii zyje bardzo niewiele lwow - stwierdzil. - W kraju tym nie ma rowniez wielkich dowodcow. -Nie wierzysz w moj sen? -Wierze, ze jestesmy sobie przeznaczeni - odrzekl. - I rzeczywiscie przeciwstawilbym sie dla ciebie calej armii. -Juz to zrobiles. -Nie byla to armia, lecz motloch. Ale blogoslawie ich, gdyz dzieki nim jestesmy razem. Pochylil sie i pocalowal ja. A wtedy namietnosc wrocila. Przez piec dni kochankowie spotykali sie w sekrecie. Jezdzili wysoko na wzgorza, gdzie widywali jedynie pastuszki z owcami. Dni spedzali na wedrowkach po lasach i milosci w zacienionych kotlinach. Dla Parmeniona byl to okres niewyobrazalnego szczescia. Trapiace go dotad rozgoryczenie zniknelo i rozkoszowal sie blaskiem letniego slonca, bezchmurnym blekitnym niebem i pieknem przyrody. Niedole wlasnego zycia wydawaly mu sie teraz odlegle niczym wspomnienie zimowego sniegu. Pamietal je, ale nie czul juz ich lodowatego dotyku, staly sie niemal nierzeczywiste. Rankiem szostego dnia wszystko sie zmienilo. Wyprowadzil kasztanke z zagrody na tylach bialego domu i osiodlal ja. Nagle podszedl do niego Ksenofont i polozyl mu reke na ramieniu. -Nie jedz dzisiaj - oswiadczyl cicho. Musze zaczerpnac powietrza. Wroce szybko. -Mowie ci, zebys nie jechal! - wodz podniosl glos. - A jesli potrzebujesz przypomnienia, klacz nalezy do mnie. -W takim razie pojde piechota! - odparowal Parmenion i twarz zarumienila mu sie z gniewu. -Glupcze! Kiedy zaczniesz uzywac mozgu? -Co masz na mysli? -Wiesz dokladnie, o czym mowie. Moi sluzacy wiedza, dokad jezdzisz. -Ja to wiem i wie Patrokljan. Zachowujesz sie w tym romansie z subtelnoscia byka w rui. -Jak smiesz? - zagrzmial Parmenion. - Szpiegowales mnie! -A trzeba cie bylo szpiegowac? Pierwszego dnia wziales dziewczyne do swego pokoju i jej krzyki odbijaly sie echem po calym domu. Spotykasz sie z nia na stokach. Chodzicie, trzymajac sie za rece w miejscach doskonale zewszad widocznych. Patrokljan w kazdej chwili moze cie kazac aresztowac i skazac, jest wszakze czlowiekiem honorowym i sadzi, ze ma wobec ciebie dlug za bohaterskie uwolnienie swojej corki i twoja odwage. -Zamierzam sie z nia ozenic - oznajmil Parmenion. - Nie jest tak, jak myslisz. -Mowilem ci juz, Parmenionie, ze jestes glupcem! Teraz odprowadz klacz do zagrody. -Pozwol mi pojechac do Derae. Musze z nia porozmawiac - blagal mlodzieniec. -Nie znajdziesz jej w umowionym miejscu. Odeslano ja z powrotem do Sparty. Parmenionowi zrobilo sie sucho w gardle, a zoladek nagle zaciazyl mu niczym kamien. -Odeslano ja? Pojde zatem zobaczyc sie z Patrokljanem. Ksenofont zamachnal sie i spoliczkowal mlodzienca otwarta dlonia. Cios zabolal i Parmenion sie pod nim zatoczyl. -Czyzby lekarz, upuszczajac ci krew, przez przypadek pozbawil cie rowniez mozgu? - syknal wodz. - Zaczniesz wreszcie myslec, mlody czlowieku? Pozbawiles czci dziewice. Co powiesz jej ojcu? "Chce sie z nia ozenic?" A coz takiego masz do zaoferowania? Jaki posiadasz posag? Jestes uczniakiem bez grosza, gospodarstwa czy farmy. Nie masz zadnych dochodow. Twoje slowa zrujnuja tylko dziewczyne i nikt inny jej nie zechce. -W twych ustach cala historia brzmi nikczemnie - bronil sie Parmenion - a wcale taka nie jest. -Nie rozumiesz, prawda? - spytal ze smutkiem wodz. - Nie potrafisz niczego pojac. Derae zostala przyobiecana Nestosowi. Maja sie pobrac wiosna - Kiedy tamten uslyszy o jej hanbie... a uslyszy, skoro wybierasz tak otwarte dzialanie... zazada splaty posagu. Jesli publicznie potepi narzeczona, dziewczynie grozi smierc. -Ocale ja. Derae mnie kocha, Ksenofoncie. Jest dla mnie darem od bogow. Wiem o tym! Bogowie nie pozwola, by stala jej sie jakakolwiek krzywda. Nie mozesz mnie za to nienawidzic! Atenczyk polozyl Parmenionowi rece na barkach. -Nie czuje do ciebie nienawisci, mlody przyjacielu. Dotad twoje zycie z pewnoscia nie bylo uslane rozami. Wysluchaj mnie wszakze i sprobuj myslec logicznie, tak jak cie uczylem. Zapomnij na moment o Derae. Odsun swoje mysli od emocji, ktora nazywasz miloscia, i pomysl o zyciu. Przyniosles wielki wstyd Patrokljanowi i calej jego rodzinie. Zawstydziles mnie i siebie samego. A milosc? Na milosc sklada sie opiekunczosc, wspolodczuwanie, wzajemne zrozumienie. Twoje uczucie to nie milosc. Nazwij je raczej otwarcie i uczciwie pozadaniem. Naraziles dziewczyne na wielkie niebezpieczenstwo, a kochajacy mezczyzna tak nie postepuje. Zniszczyles jej reputacje, osmieszyles arystokratyczne nazwisko. Powiedz mi, gdzie tu widzisz milosc? Parmenion nie potrafil odpowiedziec. Bez slowa odprowadzil klacz z powrotem do jej przegrody i zdjal siodlo. Wydarzenia ostatnich pieciu dni wydaly mu sie nagle nierealne niczym sen. Zrozumial, ze Ksenofont ma racje: okryl nieslawa swego przyjaciela i zszargal opinie kochanki. Wrocil na dwor, ale Ksenofonta juz nie bylo. Parmenion wyszedl do ogrodu. Zatrzymal sie przy lawce, gdzie Derae po raz pierwszy go pocalowala. Musial istniec sposob, by rozwiazac ten dylemat, sposob, by mogl rozpoczac wspolne zycie z ukochana. Zdecydowal juz wiele miesiecy temu, ze opusci Sparte, gdy tylko osiagnie wiek meski, jednak pojawienie sie dziewczyny odmienilo sytuacje. Teraz chcial jedynie miec dosc pieniedzy, dzieki ktorym moglby sie ozenic i zalozyc rodzine, a pozniej zaplacic za nauke i zakwaterowanie wlasnych synow. Przez wiekszosc dnia zmagal sie z tym problemem. Dostrzegal tylko jedno rozwiazanie. W koncu wrocil do domu o zachodzie slonca. Ksenofont siedzial na dziedzincu i jadl kolacje zlozona z fig i sera. Parmenion stanal przed nim. -Pragne cie przeprosic, panie. Ogromnie przepraszam za wstyd, ktory ci przynioslem. Okropnie sie odwdzieczam za przyjazn, ktora mi okazales. Wodz wzruszyl ramionami. -Takie jest zycie, Parmenionie. Usiadz i jedz. Jutro pojedziesz nad morze, poczujesz swiezy wiatr i ujrzysz sytuacje w lepszym swietle. -Kiedy wrocimy do Sparty - ciagnal Parmenion - sprzedam miecz Leonidasa. Za uzyskane pieniadze bede mogl poslubic Derae. -Zostaniemy tu jeszcze przez prawie dwa miesiace - rzucil Ksenofont smutno, patrzac w bok. - W tym czasie przemyslisz swoje plany, a gniew Patrokljana sie wypali. W tak dlugim okresie wiele sie moze zdarzyc. Moze sluzacy nie beda gadac. Moze Nestos wybaczy narzeczonej. Kto wie? Jednak, aby dojrzec, Parmenionie... aby stac sie mezczyzna, jakim byc powinienes... musisz sie czegos nauczyc z tego doswiadczenia. -Czego sie moge z niego nauczyc? Ze nie wolno mi sie zakochiwac? -Nie, zaden czlowiek nie potrafi sobie tego narzucic. Musisz wszakze uprzytomnic sobie, ze milosc jest niebezpieczna. Atakuje umysl i tak nas omamia, ze nie dostrzegamy oczywistych prawd. Pomysl o Helenie i Parysie. Ich milosc doprowadzila do upadku Troi. Myslisz, ze tego chcieli? Nie, po prostu sie w sobie zakochali. Jestes jednym z najinteligentniejszych mezczyzn, jakich spotkalem w zyciu, i masz niezwykla intuicje, a mimo to zachowujesz sie jak zupelny idiota. Jesli milosc powoduje slepote i glupote, jestem wdzieczny, ze jej nie doswiadczam. -Ta historia skonczy sie dobrze - wyszeptal Parmenion. - Obiecuje ci. -Nadal mowisz jak zakochany. Inteligentny czlowiek nie sklada obietnic, ktorych nie jest w stanie dotrzymac. Teraz jedz i nie mowmy o tym wiecej dzis wieczorem. W ciagu nastepnych kilku tygodni Parmenion zrozumial, jak madra byla rada Ksenofonta. Tesknota i milosc do Derae nie minely, lecz mlodzieniec myslal teraz jasniej i bardzo sie wstydzil glupoty, jaka sie wykazal podczas swego romansu. Gdyby Patrokljan byl czlowiekiem msciwym, przekazalby sprawe miejskiej radzie, ktora z pewnoscia doradzilaby eforom skazanie Parmeniona na smierc. Mlodzieniec nie mial nic na swoja obrone i dopuscil sie pospolitego przestepstwa. Kazdemu Spartaninowi, ktory bez slubu posiadl dziewice (co uznawano za gwalt), grozil wyrok smierci przez otrucie albo sciecie. Derae mogli poswiecic bogini smierci, Hekate. Obecnie Parmenion analizowal swoja namietnosc calkowicie na zimno. Prawde mowiac, nie wstydzil sie fizycznej milosci. Przezyl chwile prawdziwej rozkoszy, ktore uwolnily go od niedoli dziecinstwa, obracajac w niepamiec gorycz i nienawisc. Juz nie pragnal sie zemscic na Leonidasie, juz nie marzyl, by napasc na Sparte na czele jakiejs armii. Chcial teraz tylko jednego - zyc z Derae i plodzic dzieci, ktore zrodza sie z ich milosci. Dnie spedzal na przejazdzkach z Ksenofontem po Peloponezie, zas kiedy slonce zaszlo, biegal po stokach, wzmacniajac cialo i zagluszajac zadze fizycznym wysilkiem. Nocami przesiadywal z atenskim wodzem, prowadzac dyskusje na temat taktyki wojskowej albo strategii politycznych. Ksenofont byl szczerze zrozpaczony faktem, ze Sparta nie potrafi przewodzic calej Grecji, i posepnie przewidywal przyszle nieszczescia. -Agezylaos nienawidzi Tebanczykow i obnosi sie z pogarda do nich. Nie jest to zbyt madre. Kocham naszego krola, lecz widze, ze nie zauwaza niebezpieczenstw. Nie moze zapomniec Tebom, ze wlasnie ich pomocy finansowej zawdzieczamy sukcesy militarne w Persji. Nie moze im tego wybaczyc. -A w dodatku - oswiadczyl Parmenion - powrot z Persji przyniosl mu wielkie zaszczyty, choc znow niechcacym ich sprawca byly Teby. Agezylaos zmiazdzyl bowiem armie Tebanczykow i przywrocil Sparcie hegemonie. -Tak wyglada popularny w Sparcie punkt widzenia - zgodzil sie Ksenofont - jednak w rzeczywistosci jedynym zwyciezca byla Persja. -Ale przeciez Persowie nie mieli nic wspolnego z koalicja antyspartanska, prawda? Wodz glosno sie rozesmial. -Polityka, Parmenionie. Nie mysl tylko o mieczach i kampaniach. Agezylaos najechal Persje i wygral pare bitew. Zloto, ktorego Persowie maja nieograniczony zapas, wyslano wowczas do Teb i Aten. Oba polis rozbudowaly dzieki temu swoje armie. Z tego tez wzgledu Agezylaos musial pospiesznie wrocic do domu. Mogl zwyciezyc tylko w jeden sposob: wyslal ambasadorow do Persji, zgadzajac sie byc jej wasalem. Persja porzucila wowczas finansowanie Teb i Aten i nadzorowala negocjacje pokojowe. -Dobra strategia - przyznal Parmenion. - Nic dziwnego, ze imperium tak dlugo sie trzyma. Powstrzymali najazd przy pomocy niewielkiej ilosci zlota. -Zyskali jeszcze wiecej: wszystkie greckie miasta w Azji oddano Persom. -Nie wiedzialem o tym - powiedzial mlodzieniec. -Bo nie uczy sie tego spartanskiej mlodziezy. Takie informacje zle wplywaja na morale. Ta sprawa stanowi czuly punkt Agezylaosa, bowiem krol zdaje sobie sprawe, ze nigdy juz nie bedzie mogl ponownie pomaszerowac na Persje, poniewaz Teby i Ateny natychmiast powstana przeciwko Sparcie podczas jego nieobecnosci. -Na pewno moglby sie spotkac z ich przywodcami, a potem zorganizowac wspolna wyprawe do Persji. Ksenofont pokiwal glowa z aprobata. -Niewatpliwie. Ale nigdy sie z nimi nie spotka, poniewaz zaslepia go nienawisc. Nie zrozum mnie niewlasciwie, Parmenionie. Agezylaos jest dobrym krolem i wspanialym czlowiekiem. Jest oczytany i madry. -Tym trudniej mi go zatem zrozumiec - stwierdzil mlodzieniec. -Naprawde? Wszak milosc i nienawisc sa bardzo do siebie podobne. Pomysl o wlasnym szalenstwie z Derae... Czy usiadles wczesniej w spokoju i rozwazyles wszelkie niebezpieczenstwa? Nie. Agezylaos postapil rownie gwaltownie. Wspomnij mu o Tebach, a jego twarz natychmiast spurpurowieje, reka zas siegnie po rekojesc miecza. Sluzacy przyniesli im wieczorny posilek - ryby i ser. Mezczyzni przez chwile jedli w milczeniu, lecz Ksenofont nie mial apetytu, wiec odsunal talerz, nalal sobie wina do pucharu i dodal troche wody. Wypil szybko i nalal sobie kolejny puchar. -Moze Kleombrotos cos zmieni - podsunal Parmenion. Spartanie stale sie szczycili stworzonym przez siebie modelem ustrojowym. Zawsze rzadzilo dwoch krolow. Jeden prowadzil zolnierzy na wojne, podczas gdy drugi zostawal w domu i kierowal sprawami panstwa. Agezylaos poczatkowo dzielil krolestwo ze swoim kuzynem, Agesopolisem, ktory byl czlowiekiem niezbyt rozgarnietym, totez rzadko pojawial sie publicznie. Po smierci Agesopolisa przed czterema miesiacami koronowano Kleombrotosa, doskonalego wojownika i sportowca. -Watpie, zeby zmienil opinie Agezylaosa na temat pewnych spraw - odparl Ksenofont. - Kleombrotos jest calkiem rozsadny, lecz trudno go nazwac medrcem. Boje sie o Sparte. "Bogowie niszcza tych, ktorych najpierw okryli slawa" - zacytowal. -Zastanawiam sie nad czyms... Czy aby na pewno duma jest wielka sila Sparty? - spytal Parmenion, obserwujac z troska, jak wodz ponownie napelnia puchar i pije nierozwodnione wino. -Oczywiscie, ze tak, lecz wiesz ilu prawdziwych spartiatow pozostalo w miescie? Niecale dwa tysiace. Ostatnio rachunki za nauke i kwaterunek w koszarach wzrosly i co biedniejsi Spartanie nie moga juz sobie pozwolic na wysylanie tam swoich dzieci. Pomysl o sobie. Twoja matka miala dobre gospodarstwo rolne, lecz cale sprzedaliscie, by oplacic twoja edukacje. To nonsens. Za dziesiec lat liczba spartiatow zmniejszy sie o polowe. Czym Sparta bedzie sie wowczas wyrozniac sposrod innych greckich polis! Ile czasu minie, zanim twoj pomysl strategiczny z gry zostanie wcielony w zycie? -Nie pozwol, by te przemiany spedzaly ci sen z powiek, Ksenofoncie. Nie jestes przeciez w stanie niczego zmienic. -I to mnie wlasnie zasmuca - podsumowal wodz. Nie po raz pierwszy czarodziejke naszly powazne watpliwosci. Wydarzenia nastepowaly teraz szybko po sobie i wieszczka wyczuwala moc akolitki Boga Mroku, ktora mentalnie szukala jej, by ja zaatakowac i zabic. Akolitka najwyrazniej za wszelka cene pragnela zniweczyc jej plany. Ale Tamis miala jeszcze dosc wlasnej mocy i potrafila sie oslonic, by nie dostrzegly jej duchowe oczy przesladowcow. Dzieki temu mogla krazyc wsrod swoich wrogow niczym niewidoczny wietrzyk, ktory szepcze w oswietlonych ksiezycem galeziach. Learchos zginal z reki Parmeniona! Czarodziejka wlasciwie nie doprowadzila do tego zabojstwa, wiedziala jednak, ze ponosi za nie czesciowa wine na swoich coraz bardziej kruchych ramionach. "Wszyscy ludzie umieraja", powtarzala sobie. Zreszta, czyz Learchos nie zaczail sie wraz z innymi w bocznej uliczce gotow napasc na nieuzbrojonego chlopca? Sam byl sobie winien i zasluzyl na swoj los. Watpliwosci nadal ja jednak dreczyly. Jej modlitwy pozostawaly teraz zwykle bez odpowiedzi i Tamis czula sie samotna w walce ze slugami Chaosu. Bez skutku przyzywala Kasandre i inne duchy przeszlosci. Ich drogi byly juz dla niej zamkniete. Wmawiala sobie, ze jest tylko poddawana probie, ze Zrodlo ciagle jej towarzyszy. Stale utwierdzala sie w tym przekonaniu. "Czy godzi sie poswiecic zycie kilku ludzi w imie ocalenia wielu - calych rzesz - przed cierpieniem?", zapytywala sama siebie. Ilez to razy powtarzala to pytanie niczym magiczna formule przeciw wlasnym lekom? Wiedziala, ze zbyt wiele, lecz zaszla juz za daleko, by sie teraz zawahac. Kiedy Learchos umarl, sludzy Boga Mroku zwrocili oczy na Sparte, otaczajac ochronnymi zakleciami pozostalych dwoch potencjalnych ojcow - Nestosa i Kleombrotosa. Czujnie ich obserwowali, by w pore zareagowac na zagrozenie. Tamis znacznie trudniej bylo obecnie potajemnie manipulowac ich emocjami, zachecac do lekkomyslnosci i udzialu w ryzykownych eskapadach, ktore mogly ich kosztowac zycie. Na szczescie, stroze nie kontrolowali wszystkiego i wieszczka czekala cierpliwie, gotowa wykorzystac najdrobniejsza nawet szanse. A taka wlasnie sie pojawila. Dziewczyne imieniem Derae publicznie potepiono, jej narzeczony, Nestos, palal zas slusznym gniewem i iscie spartanska zadza zemsty. Serce tego wojownika ukoic mogla jedynie smierc mezczyzny odpowiedzialnego za jego wstyd. Tamis wiedziala, ze stroze sa wsciekli. Wyczuwala ich gniew i frustracje, intensywne i wyrazne niczym plomienie w nocy. Otworzyla okiennice jedynego okna i zapatrzyla sie w niebo ponad odleglym akropolem. Parmeniona czekalo zatem niedlugo pierwsze z wielu straszliwych niebezpieczenstw i czarodziejka nie byla w stanie mu pomoc, podobnie jak stroze nie mogli ochronic Nestosa. Nadchodzil czas miecza, sily i talentu. Niestety, stroze rowniez sie zblizali. Wkrotce odnajda ja, a potem zaatakuja: ktorejs nocy demony rozszarpia jej dusze lub za dnia ich wyslannicy zasztyletuja jej kruche cialo. Odwrocila sie i rozejrzala po nedznym pomieszczeniu, ktore bylo jej domem przez tak wiele samotnych lat. Nie bedzie za nim tesknila. Ani za ta chalupa, ani za Sparta, ani nawet za Grecja - ojczyzna jej duszy. Otworzyla drzwi i wyszla na swiatlo sloneczne. -Przez jakis czas, Parmenionie - powiedziala glosno - bedziesz zdany wylacznie na siebie. Teraz moze ci pomoc tylko twoja sila i odwaga. Zarzucila na ramiona postrzepiony szary plaszcz, pochylila sie na lasce i powoli opuscila Sparte. Nie obejrzala sie ani razu, nie pozwolila sobie, by nawet na jedna chwile zal dotknal jej serca. W jej mieszkaniu temperatura nagle spadla, a na scianie naprzeciwko okna pojawil sie cien, ktory rozrastal sie i rozrastal, az przybral polprzezroczysty ksztalt wysokiej kobiety w kapturze i czarnym welonie. Przez szereg chwil nieznajoma krecila sie po pokoju, oczyma duszy poszukujac ofiary. Pozniej kobieta w czerni zniknela... Cielesne oczy otworzyla w palacu na przeciwleglym brzegu morza. -Znajde cie, Tamis - wyszeptala lodowatym tonem. - Sprawie, ze poczujesz prawdziwa rozpacz. Na trzy dni przed koncem pobytu w Olimpii Parmeniona zaskoczyl widok cwalujacego przez dluga lake przed domem Hermiasa. Przyjaciel zwykle najgoretsza czesc lata spedzal wraz z rodzina na poludniu, nad morzem. Ich letni dom znajdowal sie o kilkaset mil od Olimpii. Podczas ostatniego roku Parmenion rzadko sie spotykal z Hermiasem, ktory bardzo sie zblizyl do mlodego krola, Kleombrotosa. Widywano ich czesto w miescie lub na konnych wyprawach w gory Tajget. Parmenion wyszedl powitac przyjaciela. Hermias rowniez sie zmienil w trakcie ich pobytu w koszarach Menelaosa i obecnie byl uderzajaco pieknym dziewietnastoletnim efebem jeszcze bez sladu zarostu. Ten niegdys doskonaly biegacz stracil ostatnio ochote na cwiczenia fizyczne i rzadko bywal w gimnazjonie. Zapuscil dlugie wlosy, ktore obficie skrapial perfumami. Teraz - zanim jeszcze jezdziec zeskoczyl z konia - Parmenion wyczul zapach perskich olejkow. -Dobrze cie widziec, bracie - krzyknal Parmenion i ruszyl, by usciskac Hermiasa. Po chwili przyjaciel odsunal go lekko, wyraznie czyms strapiony. -Mam zle nowiny, Savro. Nestos uwierzyl w jakies klamstwa na twoj temat i zmierza do Olimpii. Chyba ma szczery zamiar zabicia cie w pojedynku. Parmenion westchnal, odwrocil wzrok i zapatrzyl sie w odlegle wzgorza. -Musisz stad odjechac - nalegal Hermias. - Niech cie tu nie zastanie, gdy przybedzie. Wyjaw mi prawde o calej sprawie, a sprobuje go odwiesc od jego zamiarow. -Prawde? - odparl mlodzieniec. - Co mam ci powiedziec? Kocham Derae. Chcialbym... musze sie z nia ozenic. -Rozumiem. - Hermias pokiwal glowa. - Jednak Nestos sadzi, ze zgwalciles jego narzeczona. Wiem, ze nigdy nawet nie przeszedlby ci przez glowe pomysl tak nikczemnego czynu, lecz Nestosa zaslepila wscieklosc. Jedz ku wzgorzom na kilka godzin, a ja z nim porozmawiam. -Rzeczywiscie sie kochalismy - szepnal Parmenion. - Postapilismy bardzo glupio. Nestos ma prawo gniewac sie na mnie. Hermias milczal z szeroko otwartymi ze zdziwienia ustami. -Zatem ty... Wiec to prawda? -Nie, nie zgwalcilem jej! Zostalismy po prostu kochankami, Hermiasie. Sprobuj nas zrozumiec, moj drogi. -Jak moglbym cos takiego zrozumiec? Zachowales sie jak... jak Macedonczyk. - Parmenion zrobil krok do przodu i wyciagnal reke, pragnac dotknac ramienia Hermiasa. - Nie dotykaj mnie! Nestos jest moim przyjacielem od najwczesniejszego dziecinstwa. Teraz musi znosic wstyd, choc niczemu nie jest winien. Wiem, dlaczego tak postapiles, Savro. Chciales sie zemscic na Leonidasie. Gardze toba za to. Wez konia i odjedz stad. Jedz gdziekolwiek, ale niech cie tu nie bedzie, gdy przybedzie Nestos. Hermias wielkimi krokami podszedl do walacha i wskoczyl na jego grzbiet. -Koniec z nasza przyjaznia, Parmenionie. Odtad z przykroscia bede wspominal dzien, w ktorym cie spotkalem. Twoj czyn jest zly i przyniesie wielu osobom mnostwo cierpienia. Kochalem cie jak przyjaciela i brata. Jednak twoja nienawisc byla... i jest zbyt silna. -Nie czuje nienawisci - zaprotestowal mlodzieniec, lecz Hermias zawrocil konia i odjechal galopem. - To nie byla nienawisc! - krzyknal za nim Parmenion. Przez chwile stal oszolomiony i patrzyl za przyjacielem odjezdzajacym z powrotem przez lake. Nagle uslyszal za soba kroki, lecz sie nie odwrocil, nadal bezmyslnie obserwujac oddalajacego sie jezdzca. -Hermias udzielil ci dobrej rady - odezwal sie Ksenofont ze smutkiem. - Wez gniada klacz i jedz do Koryntu. Dam ci pieniadze na podroz i list polecajacy do mojego przyjaciela. Chetnie cie ugosci, poki nie zdecydujesz, dokad chcesz dalej pojechac. -Nie moge. Zrezygnowalbym w ten sposob z Derae. -Dziewczyna i tak jest dla ciebie stracona. -Nie pozwole na to! - Mlodzieniec odwrocil sie do wodza. - Musze ja odzyskac, musze! -Pragniesz umrzec za swoja milosc? -Oczywiscie. Jesli trzeba... A czego sie po mnie spodziewales? -I w imie tej milosci chcesz rowniez zabic niewinnego czlowieka? Parmenion staral sie uspokoic, biorac potezny wdech. Nie znal zbyt dobrze Nestosa, wiedzial wszakze, ze tamten nigdy nie nalezal do jego wrogow i nigdy go nie dreczyl. Teraz postanowil - jak kazdy Spartanin - zmyc swoja hanbe krwia czlowieka, ktory stal sie jej przyczyna. Mlodzieniec spojrzal wodzowi w oczy. -Nie moge uciekac, Ksenofoncie. Bez Derae moje zycie nie bedzie nic warte. Przemyslalem cala sprawe i doskonale o tym wiem! Atenczyk z trudem ukryl rozczarowanie. -Jak dobrze wladasz mieczem? -Niezle. A Nestos? -Byl, moze jeszcze jest... mistrzem szermierki w calych koszarach Likurga. To doskonaly wojownik. -Potrafisz go pokonac? Parmenion nie odpowiedzial. -Czy postepuje zle? - spytal po chwili. -Nie - odparl Ksenofont. - Akcja i reakcja, moj chlopcze... Poznalem w Persji pewnego architekta, ktorego poproszono o nawodnienie suchego terenu. Czlowiek ten zbudowal mala tame, z jej pomoca odwrocil bieg rzeki, nawodnil pola i uratowal od nedzy mieszkajaca na tamtych terenach spolecznosc. Mieszkancy byli mu wdzieczni, poniewaz zapewnil im dostatniejsze zycie. Organizowano biesiady i przyjecia na jego czesc, a on zostal z nimi na szereg miesiecy. W koncu wszakze odjechal. Piatego dnia podrozy trafil do opuszczonego miasta, pelnego ludzkich zwlok. Znalazl tam suchy strumien. Ow architekt uprzytomnil sobie, ze ocalil jedna spolecznosc, lecz zniszczyl druga. Czy postapil zle? Mial przeciez dobre intencje. A ty? Nie chciales przeciez narazic na wstyd ani Nestosa, ani Derae, a jednak teraz wszyscy ponosicie konsekwencje twojego czynu. Jeden z was dwoch musi umrzec. -Nie chce go zabic. Przysiegam na wszystkich bogow Olimpu, ze nie chce - zaperzyl sie mlodzieniec. - Lecz jesli uciekne, nigdy nie bede mial prawa do reki Derae. Rozumiesz mnie? -Pozycze ci moj napiersnik i helm, oczywiscie, jesli chcesz i jezeli Nestos faktycznie wyzwie cie na pojedynek. Och, moj mlody przyjacielu, jakiez szalenstwo cie opanowalo? Parmenion wymusil na twarzy usmiech. -Dzieki niemu poznalem Derae. Nigdy nie bede tego zalowal... Chociaz utracilem Hermiasa, z ktorym przyjaznilem sie od dziecka. -Chodzmy. Zjesz cos. Przed walka cialo musi dostac zastrzyk energii, z pustym zoladkiem szybko odmowi ci posluszenstwa, wierz mi. Sprobuj miodu. Doda ci sily. Zanim Nestos przybyl wraz z kilkoma towarzyszami, zrobilo sie pozne popoludnie. Parmenion siedzial z Ksenofontem w cieniu rzucanym przez spadzisty dach. Na widok nerwowej grupki Atenczyk podniosl sie. Gestem kazal mlodziencowi zostac na miejscu, sam zas wyszedl na spotkanie przybylych. Nestosowi towarzyszylo szesciu mezczyzn, lecz Ksenofont znal tylko dwoch z nich: Leonidasa i Hermiasa. -Witajcie w moim domu - zagail wodz. -Szukamy mezczyzny imieniem Parmenion - obwiescil oficjalnym tonem Nestos i zeskoczyl z konia. Byl wysokim mlodziencem o szerokich ramionach i waskich biodrach. Nieco urody odbieral mu szpetny haczykowaty nos. Ksenofont podszedl do niego. -Czy eforowie udzielili ci pozwolenia na ten pojedynek? -Tak - odparl Nestos. Siegnal do tuniki, wyjal zwoj i wreczyl go wodzowi. Atenczyk rozwinal pergamin i szybko przeczytal. -Czy twoj dyshonor moze zmazac cos innego poza krwia twego wroga? - spytal, oddajac nakaz. -Nie. Wiesz przeciez, co mi zrobil. Jaki mam wybor? -Jako mezczyzna szlachetnie urodzony, zadnego - przyznal cicho Ksenofont. - Ale... i nie mowie tego w obronie Parmeniona ani nawet za jego zezwoleniem... ow mlodzieniec nie mial pojecia o twoich zareczynach z ta panna. -Zadna z niej panna! To tania dziwka! I dziwka uczynil ja wlasnie twoj gosc, osobnik nieczystej krwi! Wodz pokiwal glowa. -W takim razie, niech poplynie krew. Zachowajmy sie jednak wszyscy jak ludzie cywilizowani. Przejechaliscie dluga droge, wiec ty i twoi przyjaciele musicie byc spragnieni. Moj dom stoi przed wami otworem. Kaze sluzacym, by przyniesli przekaski. -To nie jest konieczne, Atenczyku - odburknal oschle Nestos. - Przyslij mi tylko Parmeniona. Zabije go i odjedziemy. Ksenofont przyblizyl sie do mlodego mezczyzny. -Chociaz rozumiem twoj gniew, niedobrze gdy szlachetnie urodzony mlodzieniec zachowuje sie tak niegrzecznie. Nestos spojrzal w jasnoniebieskie oczy wodza i dostrzegl w nich wscieklosc. -Masz racje, panie. Gniew przemowil za mnie. Nie powinienem go kierowac przeciwko tobie. Dziekuje ci za twoja uprzejmosc i jestem pewny, ze moi przyjaciele uciesza sie z przekasek. Jesli zas chodzi o mnie, poczekam - za twoim przyzwoleniem - na pojedynek w ogrodach. Ksenofont sklonil sie. -Przysle ci zimna wode, no chyba, ze wolisz wino. -Woda wystarczy. - Nestos odszedl do ogrodu. Pozostali mezczyzni zeskoczyli z koni i podazyli za wodzem do domu. Zaden nie spojrzal na Parmeniona, ktory siedzial milczaco na lawce przy strumieniu z oczyma utkwionymi w plecach odchodzacego Nestosa. Po kilku minutach uslyszal, ze ktos sie do niego zbliza. Podniosl wzrok, spodziewajac sie Ksenofonta. -Dlugo pielegnowales swoja nienawisc - odezwal sie Leonidas. - Podstepna strzala, ktora wyslales, dotarla do celu. Parmenion wstal, stawiajac czolo swemu wieloletniemu wrogowi. -Nie czuje nienawisci, Leonidasie, ani do ciebie, ani do twojej rodziny. Kocham Derae. Postapilem zle i wstydze sie swego czynu. Jednak szczerze pragne ja poslubic. Przez chwile Leonidas stal nieruchomo z kamiennym obliczem. -Szczerze miluje moja siostre - odparl w koncu - mimo iz bywa uparta. Lecz ty jestes moim wrogiem, Parmenionie i pozostaniesz nim, az do dnia swej smierci. Modle sie, bys umarl dzisiaj! Nie zdolasz pokonac Nestosa. -Przestan mnie nienawidzic - poprosil Parmenion. - Jak sobie poradzisz z ta nienawiscia, gdy zostane mezem twojej siostry? Leonidas poczerwienial. W jego oczach poza gniewem pojawila sie takze udreka. -Byloby nieuczciwie wyjawic ci prawde przed walka. Jesli przezyjesz, wtedy ci powiem. -Powiedz mi teraz! Do Hadesa z uczciwoscia! Leonidas zrobil krok do przodu i chwycil przod tuniki Parmeniona. -Derae wkrotce umrze... Pojmujesz, co uczyniles?! Ojciec poswiecil ja Kasandrze. Moja siostra jest juz na pokladzie statku plynacego do Troi. Gdy dostrzega brzeg, wyrzuca dziewczyne za burte. Przez ciebie Derae umrze, mieszancu! Zabiles ja! Slowa ugodzily Parmeniona niczym pchniecie sztyletu. Mlodzieniec wzdrygnal sie przed plonacym w oczach Leonidasa gniewem. Ofiarowana Kasandrze! Kazdego roku mlode niezamezne kobiety wysylano ze Sparty i skladano w ofierze bogom. Tonely u wybrzezy Troi. Byla to pokuta za zamordowanie kaplanki Kasandry po wojnie trojanskiej, setki lat temu. Wszystkie wieksze greckie miasta zobowiazane byly skladac ofiary. Dziewczeta plynely statkiem i w odleglosci mili od brzegow Azji wiazano im rece za plecami i wyrzucano za burte. Dla Derae nie bylo nadziei. Nawet gdyby sie wyswobodzila z wiezow i zdolala doplynac do brzegu, mieszkancy okolicznych wiosek znalezliby ja i zabili. Zgodnie z rytualem. -No i co, masz mi teraz cos do powiedzenia? - syknal Leonidas, ale Parmenion nie odezwal sie. Wyszedl na slonce, wyciagnal miecz z pochwy i zwazyl go w dloniach. Nie mial w tym momencie nic do powiedzenia swemu wrogowi. Wyparowaly z niego wszelkie uczucia. Poczul sie osobliwie beztroski i wolny od udreki. Zabrali mu jedyne swiatlo jego zycia! Teraz znowu bedzie zyl w ciemnosciach! Lepiej niech Nestos go zabije. Po chwili podszedl do niego Ksenofont, po czym zawolali Nestosa i udali sie na ubity plac przed domem. -Poslalem po medyka. Sadze, ze powinnismy z pojedynkiem poczekac na jego przybycie. -Zaden medyk nie jest w stanie pomoc trupowi - zauwazyl Nestos. -Twoje slowa sa absolutnie prawdziwe, lecz istnieje prawdopodobienstwo, ze rowniez zwyciezca otrzyma rane. Po co ma sie wykrwawic na smierc? -Nie chce czekac - mruknal zrzedliwie mlodzian. - Wkrotce zajdzie slonce. Zaczynajmy. -Zgadzam sie - przytaknal Parmenion. Wodz popatrzyl na niego uwaznie. -Skoro tak, niech wam bedzie. Obaj macie miecze, obecni sa rowniez swiadkowie w wymaganej przez prawo liczbie. Proponuje zaczac. Ukloncie sie sobie i walczcie. Nestos wyjal z pochwy klinge i obrzucil Parmeniona wscieklym spojrzeniem. -Nie bede sie klanial mieszancowi! -Jak sobie zyczysz - odparl cicho Macedonczyk. - Zanim jednak zaczniemy pojedynek, wiedz, ze szczerze kocham Derae. Naprawde ja kocham. -Mowisz o milosci? A coz ty mozesz o niej wiedziec? Powiem ci cos. Bede wspominal twoja ukochana z wielka czuloscia. Szczegolnie zapamietam moment, gdy w obecnosci Derae przekazalem jej ojcu swoja decyzje co do ceny, jaka dziewczyna musi zaplacic za moj wstyd. Panna nie wygladala wtedy ladnie, mieszancu... zwlaszcza kiedy upadla na kolana i blagala ojca, aby nie pozwolil jej umrzec. -Poprosiles, by ja zabil?! -Zazadalem jej smierci... Tak jak teraz zadam twojej. -No coz - warknal Parmenion. Czul, jak rodzi sie w nim prawdziwa furia, usilowal jednak nad nia zapanowac. - Miales prawo tak postapic. Za chwile zobaczymy, czy potrafisz walczyc rownie dobrze, jak nienawidzic. Nestos niespodziewanie uniosl miecz i gwaltownie ruszyl do przodu. Parmenion odparowal pchniecie. Miecz Leonidasa blysnal w sloncu, zelazo zabrzeczalo o zelazo. Nestos zacial z lewej, lecz jego przeciwnik ponownie zablokowal cios. Towarzysze Nestosa rozstawili sie wokol walczacych. Ksenofont wrocil w cien, pod dach. Usiadl pochylony mocno do przodu, podbrodek polozyl na splecionych dloniach i obserwowal bacznie kazdy ruch. Zauwazyl, ze Nestos jest silniejszy, Parmenion zas - szybszy. Miecze dzwieczaly o siebie. Przez kilka minut mlodziency sprawdzali swoje wzajemne umiejetnosci. W pewnym momencie Parmenion wykonal blyskawiczne ciecie i zranil Nestosa w prawe ramie. Rana byla dosc plytka, lecz krew trysnela obficie, plamiac blekitna tunike mlodzienca. Ksenofont wstal i ponownie przylaczyl sie do obserwatorow, ktorzy okrzykami dopingowali Nestosa i glosno udzielali mu rad. Podbudowany nimi mlodzieniec rzucil sie do ataku, celujac w gardlo Parmeniona, lecz ten zrobil nagly unik, po czym pchnal przeciwnika w bok. Miecz zeslizgnal sie po zebrach, scinajac skore i obnazajac kawalek nagiej kosci. Jeknawszy z bolu, Nestos wycofal sie. Krew plynela mu juz z dwoch ran. Widzowie zamilkli. Parmenion upozorowal ciecie w glowe, lecz opuscil ostrze i trafil wroga w lewy bok. Zebro peklo pod ciosem i Nestos przerazliwie wrzasnal, jedynie czesciowo odparowujac nastepne pchniecie, ktore poglebilo rane. Krew zalala blekitna tunike i splywala rannemu po nodze. Dosc! - krzyknal Ksenofont. - Natychmiast przestancie! Obaj mezczyzni zignorowali jego wezwanie. W nastepnej minucie Parmenion zablokowal slaby atak Nestosa i zatopil miecz w jego brzuchu. Ze straszliwym charkotem ranny upuscil bron i padl na kolana. Parmenion wyrwal ostrze i spojrzal z pogarda na przeciwnika. -Powiedz mi - wycedzil - czy tak wlasnie wygladala Derae, gdy na kolanach blagala o zycie? Nestos probowal zatamowac tryskajaca z brzucha krew. Podniosl wzrok i spojrzal swemu wrogowi w oczy. -Nie... Prosze, nie... - wyjeczal blagalnie. -Przyszedles po smierc. I znalazles ja! - wrzasnal Parmenion. -Nie! - krzyknal Ksenofont, lecz Parmenion uniosl miecz Leonidasa i rozplatal kleczacemu mezczyznie gardlo, przecinajac tetnice i lamiac kregi szyjne. Nestos upadl na bok. Parmenion odwrocil sie od ciala i skupil spojrzenie na Leonidasie. -Wyjmij miecz - ponaglil go. - No chodz! Wez miecz w dlon i umrzyj tak jak on. -Jestes dzikusem - warknal Leonidas, dostrzegajac blysk szalenstwa w oczach Parmeniona, po czym podszedl do Nestosa, obrocil go na plecy i zamknal mu oczy. Ksenofont wzial swego wychowanka pod ramie. -Idz stad - powiedzial. - W tej chwili masz stad zniknac. -Zatem nikt inny nie chce ze mna walczyc? - krzyknal prowokujaco Parmenion. Popatrzyl po grupie, lecz zaden z mlodziencow nie odwazyl sie spojrzec mu w twarz. -Idz stad - powtorzyl twardo Ksenofont. - Zachowujesz sie niestosownie. -Niestosownie? - Parmenion wyrwal sie wodzowi. - Niestosownie?! Zabili Derae i teraz przyszli zabic mnie. Czy to bylo stosowne? Wodz odwrocil sie do Leonidasa. -Mam maly woz na tylach domu. Zaladujcie zwloki Nestosa i odwiezcie je rodzinie. Proponuje, byscie odjechali natychmiast. - Obrocil sie do Parmeniona. - Schowaj miecz. Nie bedziesz wiecej walczyl. Wydano pozwolenie na jeden pojedynek i pojedynek ow sie odbyl. Dalszy rozlew krwi niczego nie zmieni. -Nie - spieral sie Macedonczyk. - Przyjechali mnie zabic, wiec niech probuja. Niech sprobuja jeszcze raz. -Jesli zaraz nie schowasz miecza i nie wrocisz do domu, bedziesz musial walczyc ze mna. Czy wyrazam sie jasno? Parmenion zamrugal i otworzyl oczy, by cos powiedziec, nie znalazl jednak slow. Opuscil miecz i odszedl ku domostwu. W progu stali Klearchos i Tinos, lecz odsuneli sie i pozwolili mu wejsc. Mlodzieniec usiadl w swoim pokoju. Krecilo mu sie w glowie. Derae odeszla! W tej chwili zyla jeszcze gdzies daleko, na morzu, ale za pare dni bedzie martwa. Nie znal nawet dnia ani godziny jej smierci. Drzwi sie otworzyly i wszedl Klearchos z miska pelna wody i recznikiem. -Powinienes zmyc z siebie krew - doradzil - i zmienic tunike. Co chcialbys na kolacje? Mlodzieniec potrzasnal glowa ze zdumieniem. -Na kolacje? Wlasnie zabilem czlowieka. Jak mozesz mnie pytac o kolacje? -Zabilem w zyciu wielu ludzi - wyjasnil sluzacy. - Coz ich smierc ma wspolnego z jedzeniem? Nestos byl zywy, a teraz nie jest. Okazal sie glupcem. Gdyby posluchal rady Ksenofonta i odpoczal przed pojedynkiem, mialby wieksze szanse. Nie zrobil tego. A zatem... co zjesz na kolacje? Parmenion wstal. Gdy patrzyl w twarz starca, poczul, ze napiecie opuszcza jego cialo. -Nie czujesz do mnie nienawisci, prawda? Dlaczego? Wiem, ze mnie nie lubiles, gdy wystepowales jako moj sedzia w grze. Dlaczego teraz okazujesz mi zyczliwosc? Klearchos spojrzal mu w oczy i usmiechnal sie. -Widzisz, chlopcze, czlowiek ma prawo zmienic zdanie w danej kwestii. No coz... skoro nie potrafisz zdecydowac, co chcesz zjesc, przygotuje rybe w kwasnym mleku. Dobrze sie trawi, nawet przy mdlosciach. Teraz umyj sie i przebierz. Jutro czeka cie dluga jazda. -Jutro? Dokad jade jutro? -Korynt bylby dobrym miejscem na nowy poczatek, sadze jednak, ze Ksenofont wysle cie do Teb. Ma tam przyjaciela, mezczyzne imieniem Epaminondas. Polubisz go. -Nasze marzenia nieczesto sie ziszczaja - odezwal sie Ksenofont podczas spaceru po ogrodach w jasnym swietle ksiezyca. - Czasem wydaje mi sie, ze bogowie z nas szydza. Chcialem podbic Persje, poprowadzic zjednoczona armie do najbogatszego krolestwa, jakie kiedykolwiek widzial swiat. Zamiast tego zyje jak starzec na emeryturze. Ty pragnales znalezc milosc i szczescie. I kiedy byles blisko, wszystko sie zawalilo. Ale jestes mlody, Parmenionie. Masz czas. -Czas? Bez Derae zycie nic nie jest warte - odparl mlodzieniec. - Czuje to gleboko w swojej duszy. Derae byla ta jedyna. Bardzo sie zblizylismy podczas owych pieciu dni. -Wiem, ze moje slowa moga zabrzmiec bezdusznie, drogi przyjacielu, lecz pewnie twoja intuicja cie oszukuje. Niewiele wiesz o swiecie, wiec moze tylko sie zadurzyles, moze zawladnela toba jedynie chwilowa namietnosc. W Tebach mieszka mnostwo kobiet, ktore potrafia uszczesliwic mezczyzne. Parmenion zapatrzyl sie w staw, obserwujac odbity w wodzie sierp ksiezyca. -Nigdy wiecej nikogo nie pokocham - oswiadczyl z przekonaniem. - Nigdy nie otworze juz mego serca, by zaryzykowac tak wielki bol. Kiedy umarla moja matka, czulem sie opuszczony i samotny, lecz gleboko w swojej duszy spodziewalem sie jej odejscia i przypuszczam, ze bylem na nie przygotowany. Ale Derae? Wydaje mi sie, ze jakas bestia wbila sie straszliwymi szponami w moje trzewia i wydarla mi serce. Nie ma we mnie zadnych uczuc. Nie zywie juz marzen ani nadziei. Przez chwile chcialem, by Nestos mnie zabil. Lecz tylko do chwili, gdy wyznal, ze to z jego rozkazu wyslano moja ukochana na smierc. -Niezbyt to bylo sprytne z jego strony, nieprawdaz? - zauwazyl szyderczo Ksenofont. Parmenion nie usmiechnal sie. -Tamtej nocy, w ktorej zabilem Learchosa, ogarnela mnie fala radosci. Rozkoszowalem sie jego smiercia. Dzisiaj wszakze zabilem czlowieka, ktory nie zaslugiwal na smierc. Obserwowalem, jak swiatlo zycia uchodzi z jego oczu. I, co gorsza, Nestos blagal mnie, bym mu oszczedzil smiertelnego ciosu. -Od rany w brzuchu umarlby w straszliwych cierpieniach - powiedzial Ksenofont. - Skrociles jedynie jego meki. -To nie do konca prawda, zgadza sie? - spytal cicho Parmenion, odwracajac twarz od srebrnowlosego Atenczyka. -Nie do konca. Mogles go oszczedzic. A tak narobiles sobie wrogow. Ci, ktorzy widzieli pojedynek, nazwa cie pospolitym morderca. W Tebach mozesz wszakze zaczac wszystko od nowa. Epaminondas jest dobrym czlowiekiem i znajdzie ci miejsce w zyciu. Mlodzieniec usiadl ponownie na marmurowej lawie. -Derae snila kiedys zwiazany ze mna sen, niestety okazal sie falszywy. Byla w swiatyni, ja zas przyszedlem do niej w stroju wodza. Nazwala mnie Lwem Macedonii. -Ladnie brzmi - ocenil Ksenofont. Nagle poczul chlod wieczoru i zadrzal. - Wrocmy do domu. Mam dla ciebie kilka prezentow. Klearchos ulozyl podarki na dlugim stole. Parmenion podszedl najpierw do spizowego napiersnika. Byl plaski, nie zas wygiety (jak te kosztowniejsze) w ksztalt meskiej piersi. Rownoczesnie jednak wygladal na mocny i zapewne mogl wytrzymac niejeden cios mieczem. Na jego srodku widniala lwia glowa odlana w zelazie. Parmenion zerknal na Ksenofonta. -Moze wcale tak bardzo sie nie mylila - szepnal Atenczyk, mlodzieniec zas wyciagnal reke i przesunal palcami po paszczy lwa. Obok pancerza lezal okragly helm, rowniez wykonany ze spizu i dodatkowo obity skora. Parmenion otrzymal takze nagolenniki, wzmacniana spizowymi plytkami skorzana spodniczke i krotki sztylet z zakrzywionym ostrzem. -Nie wiem, jak mam ci dziekowac, panie - odezwal sie obdarowany do przyjaciela. -Chcialem ci dac caly ten rynsztunek z okazji wejscia w wiek meski. Wychodzi jednak na to, ze najlepiej bedzie, jesli uczynie to dzis. Mam cos jeszcze. Zywie nadzieje, ze ci sie przyda. Ksenofont podniosl owiniety w skore zwoj i podal go mlodziencowi, ktory odpial malenkie sprzaczki i rozwinal pergamin. -Spisalem kiedys swoje podroze po Persji i marsz nad morze. Nie uwazam sie za wielkiego pisarza, sadze wszakze, iz zolnierz moze sie z moich notatek sporo nauczyc, totez wielu moich przyjaciol prosilo mnie o kopie. -Nigdy nie bede w stanie odplacic ci za twoja dobroc. -Przyjaciele nie musza sie odplacac. Dlatego wlasnie sa przyjaciolmi. Teraz przygotuj sie do podrozy. Miejmy nadzieje, ze Spartanie po jakims czasie zapomna o tobie. Parmenion potrzasnal glowa. -Nie zapomna, Ksenofoncie. Juz ja tego dopilnuje. -Zajmij sie swoim losem i nie mysl o zemscie, bo to glupota. Sam jeden chcesz sie mierzyc ze Sparta? Przeciez to polis stanowi w Grecji potege i pozostanie nia jeszcze dlugo po naszej smierci. Zapomnij o zemscie, chlopcze. Nawet wielka Persja nie potrafi pokonac Sparty. -Tak, faktycznie masz racje - przyznal mlodzieniec i objal przyjaciela. Kiedy jednak Parmenion wyjezdzal o swicie z posiadlosci, myslal o snie Derae, a takze o Tebach i tamtejszym spartanskim garnizonie. Sily znienawidzonego i siejacego postrach wroga tkwily w samym srodku miasta zamieszkalego przez trzydziesci tysiecy Tebanczykow! Wyjal miecz z pochwy i przyjrzal sie lsniacej klindze. -Zobowiazuje sie zniszczyc Sparte - szepnal. Podniosl wysoko bron i wskazal nia na poludniowy wschod. Chociaz miasto bylo stad zupelnie niewidoczne, Parmenion (patrzac na ostrze oswietlone pierwszymi promieniami slonca) wyobrazil sobie, jak - dom po domu - plonie. -Zabieram ze soba nasiona waszej nienawisci - krzyknal ku dalekiemu miastu - i wiem, gdzie je posadzic. "Tak - pomyslal. - Teby to dobry cel podrozy dla Lwa Macedonii". Teby, jesien 382 roku p.n.e. -Nie dbam o zle znaki - oznajmil wojownik Pelopidas drzacym glosem. - Zbierzmy armie i wypedzmy z miasta tych przekletych Spartan. Wysoki mezczyzna przy oknie odwrocil sie do mowiacego i usmiechnal, po czym zachowujac milczenie, rozejrzal sie ciemnymi oczyma po pokoju.-W was trzech - powiedzial w koncu - nadzieja wszystkich mieszkancow naszego miasta. Nie powinnismy jednak dzialac pochopnie. - Ignorujac wojownika, mezczyzna wpatrzyl sie w zielone jak morze oczy mowcy Kalepiosa. - Spartanie zajeli tebanska twierdze, poniewaz wiedzieli, ze nie mamy odpowiedniej sily, by sie im przeciwstawic. Musimy sie dowiedziec, czego od nas wlasciwie chca. -W jaki sposob? - spytal Kalepios. -Sami sie prosza, by wypatroszyc im bebechy naszymi mieczami! - ryknal wojownik, wstajac. Wysoki mezczyzna podszedl do niego szybko i odezwal sie sciszonym glosem: -Moze podejdziesz blizej okna, Pelopidasie? Niech cie uslyszy cale miasto! -Mam dosc tego wiecznego gadania - odparl z irytacja wojownik, niemniej jednak spuscil z tonu. - Obraza mnie, ze pozwalamy Spartanom krecic sie po Tebach. -Sadzisz, ze ciebie jednego? - zapytal wysoki mezczyzna. Ich oczy spotkaly sie. -Przepraszam, przyjacielu - oswiadczyl Pelopidas - ale niedobrze mi sie robi od tego waszego nieustannego gledzenia. Az skreca mnie w zoladku i mam zacmiony umysl. No dobra, mowcie dalej. -Tak wiec, musimy przejrzec zamiary Spartan... a nastepnie pokrzyzowac ich plany. Trzeba wszakze dzialac potajemnie i przebiegle. No i powinnismy sie nauczyc cierpliwosci. Wysoki mezczyzna ponownie podszedl do okna i zapatrzyl sie ponad miastem ku wzgorzu, na ktorym znajdowala sie Kadmeja; wysokie mury twierdzy patrolowali spartanscy hoplici. -Wydaje mi sie - stwierdzil Kalepios - ze Spartanie zawsze pragneli tego samego... a mianowicie podboju. Chca rzadzic. Agezylaos nienawidzi Teb, wiec wykorzystal okazje, by nas sobie podporzadkowac. -Sadze, ze nie osiagnal jeszcze swojego ostatecznego celu - mruknal wysoki mezczyzna. - Pewnie ma nadzieje, ze powstaniemy przeciwko niemu i zaatakujemy Kadmeje. Jesli to zrobimy i przelejemy spartanska krew, napadnie na nasze miasto cala armia. Spartanie zlupia je, moze nawet zrownaja z ziemia. Pamietajcie, ze nie posiadamy wojska, ktore mogloby sie im przeciwstawic. -Wokol nas lezy wiele miast - zauwazyl Pelopidas. - Poprosmy kogos o pomoc. -Miasta pelne szpiegow i sprzedawczykow - odparl oschle wysoki mezczyzna. - Nie, nie, mam inna propozycje. Musimy sie sami zorganizowac. Ty, Pelopidasie, powinienes opuscic Teby, zjechac okolice i zebrac grupe wojownikow, z ktorymi pojedziesz na polnoc. Wynajmijcie sie jako najemni zolnierze w Tesalii, Ilirii lub Macedonii... gdziekolwiek, obojetnie gdzie. Zbudujcie sile wojskowa i przygotujcie sie na dzien, w ktorym ponownie zostaniecie wezwani do Teb. -Co ze mna? - spytal Kalepios. -Miastem wladaja teraz prospartanscy radni. Musisz sie wkrasc w laski elity rzadzacej. -Ludzie mnie znienawidza - zaprotestowal mowca. -Nie! Nie bedziesz mowil publicznie o Spartanach, nie bedziesz ich krytykowal ani chwalil. Poswiecisz sie pracy wsrod Tebanczykow, bedziesz im pomagal i doradzal. Nie zapraszaj tez Spartan do swojego domu. Zaufaj mi, Kalepiosie. Potrzebujemy silnego mezczyzny w samym centrum wladzy. Z pewnoscia wszyscy docenia twoje zdolnosci. Staniesz sie ludziom potrzebny, wrecz niezbedny. Tak jak i nam. -A ty, Epaminondasie? - spytal wojownik. -Zostane w miescie i powoli zgromadze wokol siebie stronnikow sprawy. Ale pamietajcie jedno - nie mozemy dac Spartanom najmniejszego pretekstu, by naslali na nas armie. Szczegolnie poki sie nie przygotujemy. Drzwi do andronitisu otworzyly sie. Kalepios az podskoczyl na lawie, gdy sluzacy wszedl i sklonil sie. -Panie - odezwal sie do wysokiego mezczyzny. - Jest tu Spartanin, ktory pragnie sie z toba zobaczyc. -Czyzby juz wiedzieli? - szepnal Kalepios. Twarz mu poczerwieniala. -Jest sam? - spytal Epaminondas. -Tak, panie. Ma list od wodza Ksenofonta. -Zaprowadz go do wschodniego pokoju. Zaraz do niego przyjde - odparl przywodca spisku. - Odczekajcie chwile - poradzil pozostalym - a potem wyjdzcie przez tylne wyjscie i rozejdzcie sie bocznymi alejkami. -Badz ostrozny, przyjacielu - ostrzegl wojownik. - Bez ciebie jestesmy niczym. Epaminondas odchylil sie na krzesle i skupil ciemne oczy na twarzy mlodego mezczyzny. - I jak sie miewa wodz? - spytal, bebniac palcami na blacie biurka. -Ma sie dobrze. Przesyla ci pozdrowienia. Przywiozlem tez list dla ciebie. -Dlaczego przyslal cie do mnie, Parmenionie? Jestem tylko prywatnym obywatelem w miescie rzadzonym przez... obcych. Niewiele ci moge zaoferowac. Mlodzieniec pokiwal glowa. -Doskonale to rozumiem, panie. Jednak Ksenofont mowil, ze jestes bardzo utalentowanym zolnierzem. Mial chyba nadzieje, ze znajdziesz dla mnie angaz w armii tebanskiej. Epaminondas zachichotal, nie byl to jednak wesoly smiech. Wstal, podszedl do okna i otworzyl okiennice. -Spojrz w gore - powiedzial, wskazujac cytadele na wzgorzu. - To Kadmeja. Tkwia w niej oddzialy twoich rodakow. Nie ma tam Tebanczykow. -Nie jestem w pelni Spartaninem - wyjasnil Parmenion. - Pogardzali mna, nazywali mieszancem i pol-Macedonczykiem, gdybym wszakze byl Tebanczykiem, szukalbym sposobu, by... sklonic Spartan do odejscia. -Uczynilbys to teraz? - spytal z ciekawoscia Tebanczyk. Jego chude, dziobate policzki poczerwienialy, choc glos pozostal chlodny. - Niewielu znam takich, ktorzy odwazyliby sie o tym nawet pomyslec. Jesli chodzi o mnie, mowilem ci juz, ze jestem zwyczajnym obywatelem i nie bardzo sie interesuje sprawami wojskowymi. -W takim razie, nie bede ci dluzej zawracal glowy, panie - zaperzyl sie mlodzieniec. Zostawil list od Ksenofonta na stole, sklonil sie i ruszyl do drzwi. -Poczekaj, mlody czlowieku! - zawolal za nim Epaminondas, nie chcial bowiem, by niepozadany gosc dostrzegl wychodzacych spiskowcow. -Jestes w tym miescie obcy, wiec mozesz zostac w moim domu tak dlugo, az zdolamy znalezc dla ciebie odpowiednia kwatere. Kaze sluzacemu przygotowac pokoj. -Nie trzeba, panie. Nie pozostane w domu, w ktorym nie jestem mile widziany. -Widze, ze jestes niezlym mowca, wiec pozwol, ze bede wobec ciebie rownie szczery. Nie lubie Spartan, niezaleznie od tego, czy sa przyjaciolmi Ksenofonta czy jego wrogami. Lecz jestes w tym miescie cudzoziemcem. Poszukiwania dobrej kwatery zajma troche czasu. Nalegam, bys ponownie rozwazyl swoja decyzje i - dodal, wymuszajac usmiech - przepraszam cie za moje nieuprzejme zachowanie. Parmenion rozluznil sie na widok tego usmiechu. -Rowniez upraszam cie, panie, o wybaczenie. Po raz pierwszy jestem wsrod obcych i czuje sie dosc niezrecznie. -Zacznijmy wiec jeszcze raz, mlodziencze. Chodz, usiadz i napij sie wina, a ja w tym czasie przeczytam list. Tebanczyk rozsiadl sie na sofie, rozwinal pergamin i przeczytal historie pojedynku z Nestosem oraz prosbe o zajecie sie Parmenionem, ktory musi szukac szczescia poza Sparta. -Z jakiego powodu walczyles z tym mezczyzna, jesli mozna spytac? - odezwal sie w koncu. -Byl narzeczonym dziewczyny, w ktorej sie zakochalem. -Rozumiem. Co jej sie przydarzylo? -Zostala poswiecona Kasandrze. -Coz z nas za barbarzynski narod! - obruszyl sie Epaminondas. - Dziwi mnie, ze tak latwo krytykujemy przedstawicieli innych ras, nazywajac ich dzikusami, podczas gdy sami praktykujemy rytual skladania krwawych ofiar. -To bogowie ich zadaja - baknal Parmenion. -Bogow nie ma - odparl lekcewazaco Tebanczyk. - Religia to zwyczajny nonsens, chociaz dostrzegam jej pozytki. -Jak moze byc pozyteczne cos, co nie istnieje? - spytal mlodzieniec. Epaminondas usmiechnal sie. -Z tego pokoju wychodza dwie pary drzwi, Parmenionie. Gdybym ci powiedzial, ze pierwszych strzeze lew, drugie zas prowadza do raju, ktore bys otworzyl? -Drzwi do raju. -Otoz to. Lew nie istnieje, lecz gdy ci o nim wspomne, wiem, ze otworzysz drugie drzwi. Zrobisz zatem to, czego od ciebie oczekuje. Bardzo prosta zasada. Zolnierze przewaznie wierza w bogow i wyrocznie... Z doswiadczenia wiem, ze kazde proroctwo mozna obrocic na swoja korzysc. Parmenion nie mial pojecia, jak zareagowac na to rzucone od niechcenia bluznierstwo, totez zmienil temat. -Ksenofont mowil, ze walczyles panie w bitwach wraz ze spartanska armia. -Trzy lata temu. Mialem wowczas dwadziescia piec lat i bylem znacznie bardziej naiwny. Teby i Sparta sprzymierzyly sie przeciw Arkadyjczykom. Dostalem dziesiec sztuk zlota od Agezylaosa, ktory pozegnal mnie slowami, ze walczylem dobrze... jak na Tebanczyka. -Szyk zostal przelamany - powiedzial Parmenion - lecz ty, panie, i Pelopidas zalataliscie wyrwe i w dwojke, zaslaniajac sie tarczami, powstrzymaliscie natarcie wroga. Kiedy Pelopidas zostal powalony, otrzymawszy wprzod siedem ran, stanales z mieczem nad jego cialem i ochroniles je wlasnym, az Spartanie przyszli ci na pomoc. -Wiele o mnie wiesz - zauwazyl Epaminondas - ja zas o tobie prawie nic. Byles kochankiem Ksenofonta? -Nie, tylko przyjacielem. Czy to wazne? Epaminondas rozlozyl rece. -Coz, chcialem sie przekonac, jak szczera jest jego opinia na twoj temat. Pisze, ze jestes utalentowanym strategosem. To prawda? -Tak. -Doskonale, bez falszywej skromnosci. Nie znosze ludzi, ktorzy ukrywaja swe talenty. - Tebanczyk podniosl sie. - Jesli nie czujesz sie zmeczony po dlugiej jezdzie, zwiedzmy miasto. Poznasz swoj nowy dom. Epaminondas przeprowadzil Parmeniona przez rezydencje do frontowych drzwi, ktorymi wyszli na szeroka glowna ulice prowadzaca w kierunku poludniowym, do Bramy Elektry. Parmenion przejechal przez te brame zaledwie godzine temu, teraz jednak zatrzymal sie przed nia i przyjrzal reliefom wyrzezbionym w kamieniu. Poteznie umiesniony mezczyzna atakowal bestie o wielu glowach. -Herakles walczy z Hydra - wyjasnil Tebanczyk. - Wyrzezbil ja Alkamenes. Na polnocnym zachodzie mozna znalezc wiecej jego prac. Obaj mezczyzni obeszli mury Teb, zwiedzili rynki, mijali wystawne wille z bialego marmuru i male domki zbudowane z pomalowanych na bialo suszonych na sloncu glinianych cegiel. Wszedzie krecilo sie mnostwo ludzi. Parmeniona uderzyla rozmaitosc kolorow w strojach i bogactwo ozdob na scianach domow. Ulice byly brukowane i rowniez ozdobione mozaikami. Gdzie do nich twardo ubitej ziemi spartanskich drog! W pewnym momencie mlodzieniec przystanal i przypatrzyl sie kobiecie siedzacej na niskim murku. Byla ubrana w czerwona suknie oblamowana zlota nicia, z uszu zwisaly jej srebrne kolczyki. Usta miala nienaturalnie czerwone, wlosy w nie znanym mu dotad odcieniu zlota. Dostrzegla go i podniosla sie z wdziekiem. -Prezent dla bogini? - zapytala. -Jaki prezent? - spytal Parmenion. Zachichotala. Epaminondas podszedl do nich. -Ten mlody czlowiek dopiero co przybyl i nie zna tebanskich obyczajow. Bez watpienia ktoregos dnia da ci prezent, lecz nie dzis. - Wzial chlopca pod ramie i oddalili sie od dziewczyny. -Jakiego prezentu sobie zyczyla? -To kaplanka swiatyni Afrodyty i chciala cie zabrac do swego loza. Ta przyjemnosc kosztuje czterdziesci obolow. Jeden obol trafia do swiatyni, reszta w rece kaplanki. -Niewiarygodne! - wyszeptal Parmenion. Szli dalej, przeciskajac sie przez tlumy otaczajace stragany na rynku. -Nigdy nie widzialem tylu rzeczy do sprzedania. Ilez tu blyskotek i innych przedmiotow o malej wartosci - spostrzegl mlodzieniec. -Malej wartosci? - powtorzyl Epaminondas. - Ludzie lubia na nie patrzec lub je nosic. Niewatpliwie tkwi w nich jakas wartosc. Zapominam jednak, ze jestes Spartaninem. Lubicie zycie w zgrzebnych izbach z jednym krzeslem wykonanym z kilku zaostrzonych pretow i lozkiem, ktorego materac zrobiono z kolcow. -Niedokladnie - odparl Parmenion z szerokim usmiechem. - Od czasu do czasu pozwalamy sobie na najwieksza przyjemnosc: wowczas spimy nago na zimnej kamiennej podlodze! -No, no, no, Spartanin z poczuciem humoru. Nic dziwnego, ze koledzy cie nie lubili. W koncu dotarli do blizniaczych statuetek Heraklesa i Ateny, ustawionych na poludniowo-wschodniej czesci fundamentu Kadmei. Wyrzezbiono je z bialego marmuru i mialy ponad szesc metrow wysokosci. -Najwieksze osiagniecie Alkamenesa - zauwazyl Tebanczyk. - Kiedy nasze ciala obroca sie juz w proch i obaj zostaniemy calkowicie zapomniani przez historie, ludzie nadal beda sie zachwycac jego kunsztem. -Wygladaja tak prawdziwie, jak zamrozone giganty - stwierdzil Parmenion, obnizajac glos. -Gdyby Atena naprawde istniala, mysle, ze bylaby zadowolona z tego posagu. Podobno modelka byla kaplanka Afrodyty, lecz z takim cialem trudno sie dziwic. -Nie podoba mi sie, ze bluznisz - obruszyl sie mlodzieniec. - Przyszlo ci kiedykolwiek do glowy, ze mozesz sie mylic? Spartanie sa bardzo religijni i nigdy nie przegrali bitwy ladowej, gdy wrog dysponowal porownywalna sila. -Lubie cie, Parmenionie, wiec poprosze cie, bys sie nad czyms zastanowil. Sparta jest jedynym polis, ktore utrzymuje regularna armie, wspaniale wyszkolona i pierwszorzednie zdyscyplinowana. Moze wlasnie z tego wzgledu wygrywa bitwy? -Moze z obu powodow. -Przemawiasz jak ambasador - oznajmil Tebanczyk z szerokim usmiechem. Poprowadzil Parmeniona do gospody, przed ktora staly lawy i stoly skryte pod plociennymi markizami chroniacymi przed sloncem. Usiedli przy pustym stoliku. Po chwili podszedl mlody chlopiec i sklonil sie. -Przynies nam troche wody i kilka miodowych ciasteczek - zamowil Epaminondas. Kiedy jedli, wypytal Parmeniona o jego zycie w Sparcie i poprosil o pelna historie zwiazana z jego wyjazdem. Sluchal w milczeniu, kiedy Spartanin opowiadal o swoim zyciu i uczuciu do Derae. -Milosc przypomina trzymanie klingi miecza gola reka - oswiadczyl Tebanczyk. - Mozna tego dokonac jedynie ogromnym kosztem. Przestalismy skladac ofiare Kasandrze ponad trzydziesci lat temu. Ateny porzucily te nikczemna praktyke przed dziesiecioleciem. To okrucienstwo pozbawione jakiegokolwiek sensu. -Zjednuje ono wszakze bogow - upieral sie Parmenion bez usmiechu. -Nie bede oddawal czci istotom, ktore zadaja krwi niewinnych - odparl Epaminondas. Przyjrzal sie cytadeli na akropolu. Parmenion powiodl za nim wzrokiem. Twierdze otaczal wysoki mur, na ktorym mlodzieniec dostrzegl chodzacych wartownikow. - A zatem, mlody strategosie, rozwazmy ten problem teoretycznie. W jaki sposob odebralbys Kadmeje Spartanom, gdybys byl Tebanczykiem? -Nie trudzilbym sie zbytnio. Po prostu przejalbym miasto. -Podbilbys Teby, by je uratowac? -Ilu obywateli mieszka w miescie i okolicy? Dwadziescia tysiecy? Trzydziesci? - spytal Parmenion. -Wiecej, choc nie znam dokladnej liczby - odparl Tebanczyk, pochylajac sie do przodu i sciszajac glos. -A ilu jest Spartan w garnizonie? -Osmiuset. Mlodzieniec podniosl puchar i wysaczyl wode. -Czy w Kadmei znajduje sie studnia? -Nie. -W takim razie, zachecilbym obywateli do powstania. Niech oblegaja twierdze... niech glodza Spartan, az ci spokornieja. -A co sie zdarzy, jesli Spartanie wyciagna miecze i otworza brame? Wybuchnie panika. Tlum ucieknie. -Tak, jesli zdolaja ja otworzyc - zgodzil sie Parmenion. - Mozna by ja wszakze zamknac z zewnatrz, prawda? Wtedy zolnierze zostaliby uwiezieni w srodku, chyba ze opusciliby sie na linach. Jakos nie potrafie sobie przypomniec bitwy, w ktorej falanga szarzuje, zeskakujac na wroga. -Interesujace - stwierdzil Epaminondas. - Oczywiscie w teorii. Naprawde cie lubie, mlodziencze. Sadze, ze prawdopodobnie zostaniemy przyjaciolmi. Teraz chodzmy dalej. Mamy wiele do zobaczenia. -Cudowne miasto - ocenil Parmenion po powrocie do bialego domu Epaminondasa. Sluzacy przyniosl im tace pelne sera i chleba. Mezczyzni usiedli na balkonie pierwszego pietra w przyjemnym chlodzie. Wznoszaca sie przed nimi Kadmeja rzucala wielki cien. -Nie widziales jeszcze nawet jednej dziesiatej jego atrakcji - powiedzial mu Tebanczyk. - Poczatkowo to Kadmeja byla miastem, Teby zas rozwinely sie wokol jej podstawy. Jutro obejrzymy teatr, pokaze ci grob Hektora i wielka polnocna brame. -Z calym szacunkiem, lecz wolalbym wpierw odwiedzic gimnazjon. Miesnie mnie bola od dlugiej jazdy i chetnie pobiegam. -Niech zatem bedzie, jak sobie zyczysz. Tej nocy Parmenion spal w pokoju na szczycie domu. Zimny wschodni wiatr wpadal przez otwarte okno. Mlodzieniec snil o starozytnej swiatyni z ogromnymi, popekanymi kolumnami. Na lozku obok oltarza lezala stara kobieta. Parmenion wzial ja za reke i spojrzal w jej niewidzace oczy. Sen byl frapujacy, mlodzieniec zas obudzil sie w srodku nocy spokojny i dziwnie odswiezony. Lezac na plecach, pomyslal o Nestosie i przerazliwym leku, ktory dostrzegl w oczach mezczyzny. Ze smutkiem przypomnial sobie rowniez mine Hermiasa, kiedy sam wymachiwal okrwawionym mieczem. Hermias nie byl juz jego przyjacielem. Zapewne zaczal go nawet darzyc nienawiscia. Przez wszystkie lata dziecinstwa byl jedynym sojusznikiem Parmeniona, lojalnym i wiernym. Tym wieksza przykrosc sprawiala mu teraz mysl o przepasci, jaka powstala miedzy nimi. Pomyslal, ze utrata tej przyjazni to czesc ceny, ktora musi zaplacic, by dokonac zemsty. Zemsta! Slowo zadrzalo w jego umysle niczym cos zywego - wilo sie, roslo, poteznialo, az zniszczylo wspomnienie przyjemnego snu i zburzylo spokoj, ktory Parmenion odczuwal po przebudzeniu. Wiedzial, ze zemsta nie bedzie ani prosta, ani szybka. Trzeba poczekac na wlasciwy moment, nauczyc sie zyc w nowym miejscu, znalezc potencjalnych sprzymierzencow, nienawidzacych Spartan rownie mocno jak on. Z pewnoscia powinien dzialac ostroznie. Zwrocil swe mysli ku Epaminondasowi i doszedl do wniosku, ze koniecznie musi zjednac sobie jego sympatie; to wielki wojownik, lecz takze mysliciel. Wstal z lozka i wyjal z pochwy miecz Leonidasa. Poswiata ksiezycowa rozswietlila ostrze. W jej blasku wygladalo na srebrne. Mlodzieniec ponownie zapragnal zatopic miecz w sercach swych wrogow i sycic oczy widokiem ich krwi. "Czy starczy mi cierpliwosci?", zapytal sie w duchu. Jak dlugo mozna czekac? Przypomnial sobie slowa Ksenofonta: "Dobry wodz - jesli ma wybor - nie angazuje sie w bitwe, poki nie jest pewny, ze zdola ja wygrac. Jest jak wojownik, ktory nie rzuca sie w boj z kawalkiem zelaza, lecz czeka, az platnerz wykuje z niego miecz o zabojczej klindze". Parmenion wzial wielki, uspokajajacy wdech i schowal miecz do pochwy. -Jak zawsze, tak i teraz masz racje, Ksenofoncie. Bardzo za toba tesknie. Poczekam na wlasciwy moment. Wrocil do lozka i zdrzemnal sie chwile. Przez jego umysl przetoczyly sie rozmaite obrazy: gra strategiczna, smierc matki, Derae biegajaca po gimnazjonie, Derae lezaca pod nim w debowym lasku, agonia tonacego w swej wlasnej krwi Nestosa. Snil, ze idzie po ciemnym stoku pod karmazynowym niebem. Roslo tam biale drzewo. Jego pien skladal sie z podziurawionych czaszek niesamowicie scisnietych jedna obok drugiej, zamiast galezi z pnia sterczaly szkieletowe rece dzierzace miecze i wlocznie, owocami drzewa zas byly oderwane glowy ociekajace kapiaca na ziemie krwia. W miejscach, gdzie krew dotykala ziemi, wyrastaly ciemne kwiaty w ksztalcie twarzy. Lodowaty wiatr z jekiem szarpal kwiecie. Parmenion odniosl wrazenie, ze slyszy tysiace odleglych szeptow. -Oszczedz mnie! - blagaly. - Oszczedz mnie! Na stoku poruszyl sie jakis cien. Spartanin obrocil sie i zobaczyl podnoszaca sie pod drzewem zakapturzona postac. -Czego sobie zyczysz, mlody wojowniku? - rozlegl sie spod kaptura kobiecy glos. -Krwi i zemsty - odparl. -Bedziesz je mial - zapewnila go. Obudzil sie o swicie i poszedl na dolny taras, by sniadac razem z Epaminondasem. Tebanczyk tego dnia nalozyl prosta tunike w kolorach szarosci i zieleni. Na jej tle jego blada, dziobata twarz wydawala sie ziemista i niezdrowa. Jednak ciemne oczy mezczyzny blyszczaly, a usmiech, ktorym powital mlodzienca, byl otwarty i przyjazny. -Wspominales cos o biegach, Parmenionie. Jestes sportowcem? -Tak, jestem bardzo szybki i mialem reprezentowac Sparte na olimpiadzie. Niestety, w ostatnim wyscigu popelnilem taktyczny blad i przegralem z Leonidasem. -Interesujace. Mamy w Tebach doskonalego biegacza. To Spartanin z cytadeli. Na imie ma Meleager. -Slyszalem o nim. Rok temu Leonidas pobil go o dziesiec krokow. -Sadzisz, ze moglbys z nim wygrac? Parmenion przelamal chleb i zanurzyl kromke w misie wypelnionej szalotkami, miekkim serem i oliwa. -O ile nie wyrosna mu skrzydla. -Ile masz pieniedzy? - spytal Epaminondas. -Przepisalem moj dom na Ksenofonta, w zamian za co dal mi sto osiemdziesiat drachm i gniada klacz. Ta kwota nie starczy mi na dlugo. -Rzeczywiscie. Czy Meleager slyszal o tobie? Mlodzieniec wzruszyl ramionami. -Zapewne zna moje imie. Ale coz on ma wspolnego z moimi pieniedzmi? -W Tebach istnieje zwyczaj stawiania zakladow podczas wyscigow. Gdybys zdolal pokonac Meleagera - a dotad nikomu sie to nie udalo - moglbys trzykrotnie, a moze nawet czterokrotnie pomnozyc swoje pieniadze. Parmenion odchylil sie na krzesle. W Sparcie zaklady uwazano za obyczaj wulgarny i w zwiazku z tym wcale go nie praktykowano. Lecz w ten sposob moglby powiekszyc swoje finanse. Obecna suma ledwie mu wystarczy do wiosny. Czterokrotne jej powiekszenie umozliwiloby mu oszczedna egzystencje przez przynajmniej dwa lata. "A jesli przegram? Co wtedy?" Wyscigi byly brutalne, biegacze wykorzystywali w walce lokcie i ramiona, ordynarnie sie przepychali. Ktos moze mu podstawic noge i Parmenion upadnie... W trakcie zawodow wszystko bylo dozwolone, nawet pewniak mogl zawiesc. -Pomysle nad tym - zapewnil Epaminondasa. Gimnazjon imienia Jolaosa od polnocy i zachodu gesto porastaly deby. Na wschodzie stala swiatynia Artemidy Wspanialej - poswiecony bogini lowow budynek o wysokich kolumnach - na poludniu zas znajdowal sie grob legendarnego Hektora, trojanskiego bohatera, ktory zginal z reki Achillesa. Kiedy Parmenion rozciagal przed treningowym biegiem miesnie ud i pachwiny, patrzyl na grobowiec Hektora. Byl wykonany z marmuru i przyozdobiony sporych rozmiarow reliefami i rzezbieniami, ktore przedstawialy mezna walke trojanskiego wojownika z greckim herosem. Mlodzieniec zawsze odczuwal wielki podziw dla Hektora. Wiekszosc Spartan otaczala kultem tylko Achillesa, poniewaz to on byl zwyciezca, Parmenion natomiast uwazal, ze Hektor wykazal wieksza odwage. Wyrocznia ostrzegla go bowiem, ze walka z Achillesem - niezwyciezonym wybrancem bogow - oznacza dla niego smierc. W trakcie dziesiecioletniej wojny trojanskiej obaj wojownicy starannie unikali bezposredniego starcia. Jednakze pewnego pogodnego poranka Hektor dostrzegl Achillesa, ktory jechal wprost na niego w spizowym rydwanie. Zbroja herosa wydawala sie w swietle slonecznym plonac bialym ogniem. Zwarli sie w boju na polu bitwy i Hektor wygral. Powalil Achillesa straszliwym ciosem w szyje i z pewnym zaskoczeniem przygladal sie, jak jego nemezis skreca sie w przedsmiertnych drgawkach. Coz za slawa dla Hektora! Ciezar spadl mu z serca. Uswiadomil sobie, ze teraz bedzie mogl bez leku obserwowac, jak jego maly synek dorasta do wieku meskiego. Teraz ponownie zazna spokoju, ktory zniknal z jego zycia po wysluchaniu wyroczni. Kleknal przy ciele, zerwal z glowy trupa helm z bialym pioropuszem i... Ujrzal martwa twarz Patroklosa, kochanka i przyjaciela Achillesa. Hektor az zatoczyl sie na ten widok, zszokowany i zmieszany. Podbiegl do ktoregos z greckich jencow. -Po coz ta mistyfikacja? - zapytal. - Dlaczego Patroklos nosil zbroje Achillesa? Grek nie odwazyl sie spojrzec w dzikie oczy Hektora; wbil wzrok w ziemie. -Achilles postanowil wrocic do domu. Nie chce juz dalej walczyc - odparl. -Och nie, teraz na pewno bedzie walczyl! Hektor doskonale zdawal sobie z tego sprawe. Zabijajac Patroklosa, przyspieszyl wlasne przeznaczenie. Wskoczyl do rydwanu i popedzil konie z powrotem do Troi, gdzie czekal na wyzwanie, ktore musialo - swietnie to wiedzial - lada chwila nadejsc. W ciagu godziny Achilles znalazl sie u bram miasta... Parmenion skonczyl cwiczenia, podszedl do grobowca i polozyl dlon na kamiennej plaskorzezbie. -Wyszedles mu na spotkanie, Hektorze - oswiadczyl. - Wykazales sie ogromnym mestwem. I zginales tak, jak powinien umrzec mezczyzna: stawiajac czolo swemu wrogowi. Kosci Hektora zabrano z ruin Troi i pogrzebano w Tebach, poniewaz inna wyrocznia oglosila: "Tebanczycy z grodu Kadmosa! Wasz kraj bedzie sie bogacil, jesli wywieziecie z Azji szczatki Hektora. Zabierzcie je do swej ojczyzny i czcijcie bohatera zgodnie z wyrokiem Zeusa". Tebanczycy posluchali wyroczni. Wedlug slow Epaminondasa, ustanowili nawet swieto Hektora i co roku w gimnazjonie odbywala sie wielka uroczystosc. Mezczyzni i kobiety tanczyli i pili zdrowie Trojan. Miasto doskonale prosperowalo, bogacilo sie, handlowalo z polozonymi na poludniu Atenami, eksportowalo towary na polnoc do Tesalii i Macedonii, do Ilirow i Trakow. Do Teb pieniadze splywaly strumieniami. Parmenion gleboko zaczerpnal oddechu i wystartowal do biegu. Bieznia z twardo ubitej gliny miala ksztalt duzego owalu, ktory otaczal gimnazjon. Piec okrazen rownalo sie mili. Mlodzieniec biegl lekkimi susami po obwodzie, testujac teren. Wszystkie wyscigi zaczynaly sie i konczyly przy swiatyni Artemidy, wiec Parmenion zatrzymal sie na ostatnim zakrecie przed finiszem i kleknal, aby zbadac powierzchnie toru. Tutaj podloze bylo bardziej wklesle i skladalo sie glownie z warstwy sypkiej gliny, co nie zaskoczylo Spartanina, wiedzial bowiem, ze biegacze przyspieszaja przed koncem, z kazdym rokiem coraz mocniej ubijajac ziemie. Jesli ktos nie zachowal wystarczajacej ostroznosci, w takim miejscu mogl sie poslizgnac i upasc. Na ostatnim zakrecie najlepiej by zatem bylo biec po maksymalnie zewnetrznym torze... lecz wowczas zwyciezylby Meleager. Parmenion biegal jeszcze prawie godzine. Co jakis czas zwiekszal predkosc do krotkich, bolesnych dla pluc sprintow, po czym zwalnial ponownie do rownomiernego kroku. W koncu dobiegl do miejsca w cieniu debu, gdzie wylegiwal sie Epaminondas. -Niezle biegasz - oszacowal Tebanczyk - lecz nie widze u ciebie dowodow wielkiej predkosci. Meleager jest od ciebie szybszy. Mlodzieniec usmiechnal sie. -Nie watpie. Lecz predkosc pochodzi z sily, ktora podczas sredniego dystansu latwo sie moze wyczerpac. Postawisz na mnie? -Oczywiscie. Jestes przeciez moim gosciem. Postapilbym nieuprzejmie, gdybym tego nie zrobil. Sadze wszak, Parmenionie, ze nie powinienes stawiac na siebie wszystkich swych oszczednosci. Spartanin rozesmial sie. -Kiedy mam sie z nim scigac? -Zawody odbeda sie za trzy tygodnie. Zglosze twoja kandydature. Jak cie nazwiemy? -W Sparcie nazywano mnie Savra. -Jaszczurka? - zapytal Epaminondas. - Nie, nie pasuje. Potrzebujemy czegos macedonskiego. - Podniosl wzrok i wsrod galezi dostrzegl kamiennego lwa symbolizujacego jedna z dwunastu prac Heraklesa. - Wlasnie - oswiadczyl. - Niech pseudonim bedzie prosty. Nazwiemy cie Lwem. Biegasz jak lew... Te twoje krotkie przyspieszenia... -Dlaczego nie moge wystapic pod wlasnym imieniem? Kamuflaz traci oszustwem. -Traci? Alez to jest oszustwo, moj mlody przyjacielu. Jednak... by uspokoic nasze sumienia, nazwiemy to posunieciem strategicznym. O malo nie zdobyles miejsca w reprezentacji Sparty na nadchodzaca olimpiade. Jesli rozpowiemy o tym wyczynie, prawie nikt nie postawi przeciwko tobie... a wtedy nie wygrasz zbyt wiele. Gdy natomiast ukryjemy twoja tozsamosc, w przypadku zwyciestwa sporo zarobisz. Wez pod uwage, ze zloto, ktore zgromadzisz, bedzie przewaznie spartanskie. -Potrzebuje tych pieniedzy bez wzgledu na to, kto je postawi - przytaknal Parmenion i usmiechnal sie. -I zdobedziesz je - odparl Epaminondas. - Niech to bedzie zwyciestwo ze wzgledow praktycznych. Nie dbajmy o zasady. I niech nam sie uda. -Jestes bardzo cyniczny - zauwazyl mlodzieniec. Tebanczyk skinal glowa. -Rzeczywiscie, jestem. Zycie mnie tego nauczylo. Kazdego mozna kupic jednych pieniedzmi, innych slawa lub wladza. -Sadzisz, ze ty rowniez masz swoja cene? -Oczywiscie. Aby uwolnic Teby, poswiecilbym wszystko. Nie ma w tym niczego hanbiacego - stwierdzil Parmenion. -Jesli naprawde w to wierzysz, musisz sie jeszcze wiele nauczyc - odparowal Epaminondas. Podczas tygodni poprzedzajacych wyscig Parmenion ostro trenowal przez dwie godziny dziennie, cwiczac sile i wytrzymalosc. Teraz, gdy do biegu pozostal tylko jeden dzien, staral sie zbytnio nie forsowac. Skakal po torze, umiarkowanie rozciagajac miesnie. Nie zamierzal zmeczony startowac w wyscigu. Pamietal, co mawial Lepidos: "Moi drodzy, nigdy nie zostawiajcie swej sily na cwiczeniach w gimnazjonie". Po skonczonym biegu Parmenion obmyl sie w fontannie przy swiatyni Artemidy. Po poludniu jak zwykle zwiedzal miasto. Teby nadal go fascynowaly roznorodnoscia i wielobarwnoscia, oszalamial go talent budowniczych. Przy tym miescie Sparta przypominala skupisko wiejskich domow zrzuconych przypadkowo przez burze w jedno miejsce. Budynki publiczne byly tutaj ogromne, ozdobione kolosalnymi kolumnami i pieknymi posagami, lecz nawet prywatne domy skonstruowano w sposob doskonaly - nie z suszonej na sloncu cegly, ale z scisle do siebie dopasowanych kamiennych blokow, tworzacych skomplikowane wieloboki. Wszystkie budowle mialy wielkie okna, przez ktore wpadalo sporo swiatla, a wewnetrzne sciany zapelnialy malowidla lub draperie z welny w jaskrawych kolorach. Nawet domy biedoty w polnocnej dzielnicy ladnie zadaszono terakotowymi dachowkami i wyposazono w pieknie wyrzezbione okiennice, a mnostwo dziedzincow szczycilo sie wlasnymi fontannami. Dom Parmeniona w Sparcie byl skromny, ale nie bardziej niz wiele innych mieszkan: za podloge sluzylo klepisko z twardo ubitej ziemi, sciany byly z gliny i sitowia, pokryte wapienna zaprawa. Lecz nawet dom Ksenofonta, ktory Parmenion uwazal za wspanialy, nie moglby rywalizowac z siedziba Epaminondasa. Kazda podloga osmiopokojowego budynku pokryta byla mozaika z bialych i czarnych kamykow we wzorach opartych na podstawie kola lub kwadratu. W glownym pokoju, andronitisie, stalo siedem malych sof dla gosci. W domu znajdowala sie rowniez lazienka ze zbiornikiem wodnym. Wewnatrz domu! Teby okazaly sie bez watpienia najbardziej ekscytujacym miejscem, jakie Parmenion kiedykolwiek widzial. O zmierzchu znalazl wolny stolik w jednej z wielu jadlodajni blisko glownego placu i zamowil posilek. Sluzacy przyniesli mu jedzenie na plaskich drewnianych tacach: swiezy chleb, polmisek kwasnej smietany, ziola i oliwe z oliwek, a nastepnie pikantnie przyprawiona rybe. Usiadl na zewnatrz, pod gwiazdami. Posilek zakonczyl slodkimi miodowymi ciasteczkami. Czul sie, jakby sami bogowie zaprosili go na Olimp. Pozniej, gdy lezal samotnie w swoim pokoju na szczycie domu, zawladnely nim wspomnienia zwiazane z Derae. Przyniosly niemal fizyczny bol i potworny smutek, wiec wstal z lozka i podszedl do okna. Z gorycza i wsciekloscia zapatrzyl sie ponad murami spiacego miasta. Umysl ponownie wypelnily mu marzenia o zemscie, ktore gestnialy powoli w prawdziwa swiatynie nienawisci. "Zaplaca mi!", powiedzial sobie w duszy zlowieszczo. "Kto zaplaci?", spytal cichy glosik. Mlodzieniec zadumal sie nad tym pytaniem. Jego glownym wrogiem byl Leonidas, lecz Parmenion nienawidzil wszystkich Spartan - nabawil sie trwalego urazu, poniewaz wszedzie go odrzucano i nazywano "mieszancem". Nie byl mile widziany nigdzie poza domem Ksenofonta. Nie spotkal ani jednego Spartanina, ktory traktowalby go jak pelnoprawnego obywatela swojej ojczyzny. Nawet Hermias go zawiodl. Doszedl do wniosku, ze za jego cierpienia musza zaplacic wszyscy, cale miasto. Przyjdzie dzien, kiedy na sam dzwiek jego imienia z dziesieciu tysiecy spartanskich gardel poplynie smiertelny lament i zawodzenie. Parmenion leczyl swoja zalosc po smierci Derae myslami o zemscie, strasznej i bezlitosnej. W dniach poprzedzajacych wyscig Epaminondas spedzal z nim niewiele czasu. Kazdego wieczoru odwiedzal przyjaciol w odleglych dzielnicach miasta. Wychodzil z domu wczesnie i wracal pozno. Podczas tego okresu traktowal swego goscia dosc oschle, choc nie calkiem bez przyjazni, a Parmenion polubil samotne wedrowki po Tebach. Poznawal ich alejki i ulice, uczyl sie w nich orientowac. Czesto widywal spartanskich zolnierzy przechodzacych przez rynki albo siedzacych w ogrodkach jadlodajni. Czasem Parmenionowi zdawalo sie, ze mowia glosno i pompatycznie, zas zachowuja sie arogancko. Gdy sie jednak uspokajal, wiedzial, ze to nieprawda; byli po prostu niepozadanymi cudzoziemcami przebywajacymi w zagranicznym miescie. Lecz jego nienawisc rosla i rzadko potrafil spojrzec na zolnierzy, nie czujac jej strasznej mocy. W nocy przed wyscigiem Epaminondas zaprosil go do andronitisu. Ulozyli sie na tapczanach i dyskutowali o rywalizacji. -Meleager lubi sie czaic za prowadzacym, sto krokow przed meta nagle przyspiesza - powiedzial Tebanczyk. -To mi pasuje - odparl Parmenion. -Ma przyjaciela, ktory biega wraz z nim, ciemnobrodego, niskiego mezczyzne. W trzech wyscigach ilekroc zaistniala szansa pokonania Meleagera, jego druh potykal sie i upadal przed prowadzacym, powalajac go. -Meleagera powinni za to zdyskwalifikowac. -Byc moze - zgodzil sie Epaminondas. - W kazdym razie, na pewno przy pierwszej powtorce tego fortelu. Ale to Spartanin, wiec sprzeciwy Tebanczykow na niewiele sie zdaly. Slyszalem, ze stawiaja trzy do jednego. Jaka sume postawisz? Parmenion sporo rozmyslal o wyscigu. Gdyby notowania wynosily cztery do jednego, moglby sobie zostawic czesc pieniedzy. Jednak w takim wypadku? Zdjal sakiewke z paska i wreczyl ja przyjacielowi. Mam sto szescdziesiat osiem drachm. Stawiam wszystko. -Czy to madra decyzja? Mlodzieniec wzruszyl ramionami. -Nie mam specjalnego wyboru. Jesli przegram, sprzedam gniada klacz i poszukam zatrudnienia w jakims oddziale najemnikow. Za to w przypadku wygranej bedzie mnie stac na wynajecie pokoju. -Mozesz zostac u mnie. Wiesz, ze jestes tu mile widziany. -Uprzejmie to z twojej strony, lecz nie chce byc dla nikogo ciezarem. Gdy wczesnym rankiem nastepnego dnia Epaminondas i Parmenion przybyli do gimnazjonu, plac byl juz zapelniony ludzmi. W srodku ustawiono rzedy siedzen. Mlodzieniec niecierpliwie czekal na poczatek wyscigow. Najpierw odbyl sie turniej bokserski, jednak ta dyscyplina go nie interesowala, wiec poszedl do grobu Hektora i usiadl w cieniu debu. Biegi na srednie dystanse byly dla Grekow nowoscia i Tebanczykow rozpierala duma z nowego stadionu z bieznia dlugosci dwustu krokow. Ksenofont mowil, ze w wielu miastach gimnazjony nie mialy owalnych biezni i biegacze musieli przemierzac dystans stadionu po prostej w te i z powrotem, zakrecajac wokol wbitych w ziemie palikow. Z kolei Persowie kochali dluzsze biegi, ktore stopniowo i w Grecji przyciagaly coraz wiecej widzow. Parmenion wiedzial, ze jednym z powodow tego zwiekszonego zainteresowania byly zaklady. Jesli bowiem ktos postawil pieniadze na biegacza, wolal pozniej ogladac dluzszy bieg z jego udzialem, by przedluzyc emocje. Mlodzieniec zdrzemnal sie kilkanascie minut, pozniej obudzil go ogluszajacy ryk tlumow, wiwatujacych po nokaucie w ostatniej walce. Parmenion wstal i ruszyl na poszukiwanie Epaminondasa. Znalazl go na polnocnym krancu stadionu, gdzie Tebanczyk przypatrywal sie oszczepnikom. -To dobry dzien na bieganie - odezwal sie Epaminondas, wskazujac na niebo. - Dzieki zachmurzeniu jest duzo chlodniej niz zwykle. Jak sie czujesz? -Odczuwam lekkie napiecie w karku - przyznal sie Spartanin - ale jestem gotow. Tebanczyk wskazal miejsce oddalone o okolo trzydziesci krokow. Trenowal tam wysoki, gladko ogolony mezczyzna. -Oto i twoj przeciwnik - wyjasnil. - Za nim stoi jego przyjaciel. Chyba nazywaja go Kletos. Parmenion przyjrzal sie obu z uwaga. Meleager rozciagal sciegno podkolanowe - podniosl noge na lawke i pochylil sie do przodu. Potem rozluznil miesnie po obu stronach pachwiny. Kletos podskakiwal i machal ramionami nad glowa. Meleager byl wysoki i bardzo szczuply, mial idealna budowe do biegow dlugodystansowych. Mlodzieniec przez jakis czas obserwowal przeciwnika i zauwazyl, ze Meleager przygotowuje sie bardzo dokladnie i poprawnie. Wyraznie byl mocno skoncentrowany. -Sadze, ze pora, bys rowniez zaczal rozgrzewke - zauwazyl cicho Epaminondas. Na te slowa Parmenion az drgnal. Tak bardzo pochlonal go widok Meleagera, iz prawie zapomnial, ze ma sie z nim scigac. Usmiechnal sie z poczuciem winy i pobiegl na start. Zdjal chiton i sandaly, kilka razy sie przeciagnal, pobiegal kilka minut, az poczul, ze jego miesnie sa wystarczajaco rozluznione. Nagle starszy mezczyzna z krotko przycieta biala broda wezwal biegaczy na start. Tlumowi przedstawiono dwunastu uczestnikow wyscigu, jednego po drugim. Bieglo siedmiu Tebanczykow; wszyscy otrzymali bardzo glosne owacje. Meleagera i Kletosa zachecala niewielka grupka Spartan. Natomiast Macedonczyka imieniem Lew powitaly jedynie uprzejme oklaski. Cala dwunastka ponownie ustawila sie w jednej linii i wpatrzyla w startera. Mezczyzna podniosl reke. -Start! - zawolal. Tebanczycy popedzili pierwsi, pozostali biegacze rozciagneli sie za nimi. Meleager trzymal sie obok Kletosa w okolicach czwartego miejsca, Parmenion biegl tuz za nimi. Podczas pierwszych pieciu z dwudziestu okrazen nie doszlo do zadnych zmian. Pozniej Parmenion wykonal przemyslany ruch. Wyprzedzajac po zewnetrznej, wysforowal sie do przodu i przyspieszal krotkimi zrywami co pol okrazenia. Miedzy nim a drugim z kolei biegaczem utworzyla sie roznica mniej wiecej pietnastu krokow. Na zakrecie zaryzykowal rzut oka za siebie i dostrzegl zblizajacego sie Meleagera. Utrzymal ostre tempo, potem znowu nagle przyspieszyl. W plucach czul nieznosne goraco, zas kazde dotkniecie golych stop o rozgrzana gline toru sprawialo bol. Chmury rozstapily sie, olsniewajace swiatlo sloneczne zalalo uczestnikow wyscigu. Po ciele mlodzienca sciekal pot. Mimo iz jeszcze cztery razy zwiekszyl predkosc przy okrazeniu jedenastym, Meleager ciagle deptal mu po pietach. Powoli, nieuchronnie, odleglosc miedzy nimi zmniejszala sie. Meleager biegl spokojnie. Parmenion jeszcze dwukrotnie przyspieszyl, lecz przeciwnik doganial go. Parmenion zaczynal sie meczyc, ale Meleager rowniez. Przy okrazeniu szesnastym Parmenion zdobyl sie na kolejny wysilek, przyspieszajac na prawie trzy czwarte okrazenia i tym razem jego rywal zostal o jakies dwadziescia krokow w tyle. Zapewne oczekiwal, ze prowadzacy szybko oslabnie. W pewnym momencie rowniez zaczal przyspieszac, zmniejszajac roznice miedzy nimi. Przy dziewietnastym, przedostatnim okrazeniu byl zaledwie szesc krokow za mlodym Macedonczykiem. Parmenion nie osmielil sie obejrzec za siebie, wiedzial bowiem, ze jesli straci rowne tempo, na finiszu zapewne bedzie musial poniesc nieprzyjemne konsekwencje swojej ciekawosci. Doganial powoli ostatnich zawodnikow, za moment powinien ich zdublowac. Na szarym koncu bieglo dwoch Tebanczykow oraz Kletos. Mezczyzna ciagle sie odwracal i Parmenion wyczul jego zamiary - zamierzal zapewne rzucic mu sie pod nogi lub zablokowac droge, a w tym czasie Meleager skorzysta z okazji i go wyprzedzi. Slyszal tuz za soba sapanie przeciwnika i gdy zblizal sie do Kletosa, ostatecznie odgadl plan Meleagera. Spartanin probowal go minac, blokujac go i spychajac na biegacza przed nim. Parmenion poczul gniew, a rownoczesnie dodatkowe sily w nogach. Zwiekszyl predkosc, az znalazl sie tuz za Kletosem. -Odsun sie na zewnetrzna! - krzyknal, a jednoczesnie gwaltownie skrecil w lewo. Kletos potknal sie i upadl na prawo, uderzajac w Meleagera. Obaj mezczyzni przewrocili sie, Parmenion zas mial wolna droge do zwyciestwa. Spokojnie przebiegl ostatnie okrazenie. Gdy mijal koncowa linie, tlum wiwatowal na stojaco. Dla widzow nie mial znaczenia fakt, ze wygral Lew, nikomu nie znany Macedonczyk. Wazne, ze dwoch Spartan zwalilo sie na ziemie. Epaminondas natychmiast znalazl sie u boku Parmeniona. -Pierwsze zwyciestwo Lwa Macedonii - zawolal. Parmenion odniosl nagle wrazenie, ze ciemna chmura przeslonila slonce. Mlodzieniec wylozyl wygrana na kamiennym stole na dziedzincu, ustawiajac monety w kolumny i patrzac na nie z nieskrywana przyjemnoscia. Zarobil piecset dwanascie drachm. Nigdy przedtem nie widzial takiej sumy, nie mowiac nawet o jej posiadaniu. Mial piec zlotych monet, z ktorych kazda warta byla dwadziescia cztery drachmy. Podniosl je, zwazyl w reku, zacisnal w piesci, czujac ich ciezar i cieplo, ktore natychmiast przeniknelo metal. Pozostale czterysta srebrnych drachm, ktore ustawil w dwudziestu kolumnach, przypominalo miniaturowa swiatynie. Byl bogaty! Rozlozyl zlote monety na stole i zapatrzyl sie w wyryta na nich przystojna, brodata glowe. Monety byly perskie, wiec ich awers ukazywal wladce Artakserksesa z lukiem w dloniach. Na rewersie znajdowala sie kobieta trzymajaca snopek zboza i miecz. -Bedziesz im sie przygladal przez caly dzien? - spytal Epaminondas. -Tak - odparl Parmenion wesolo. - I jutro rowniez! Tebanczyk zachichotal. -Swietnie biegles, zas mnie sprawiles wielka radosc, gdy przechytrzyles Kletosa. Alez obaj musza teraz cierpiec! Meleager bedzie chyba musial zebrac, by splacic dlugi. -Nie dbam o niego - oznajmil Parmenion. - Teraz moge sobie pozwolic na wynajecie domu i moze nawet zatrudnie sluzacego. Dzis jeszcze pojde na rynek i kupie sobie plaszcz oraz kilka tunik... a takze pare wytwornych sandalow. I luk. Musze miec luk! No i kapelusz! Moze jeden z tych trackich filcowych. -Chyba nigdy nie widzialem, by ktos tak sie cieszyl ze swego bogactwa - zauwazyl Epaminondas. -A byles kiedys biedny? - odpalil mlodzieniec. -Szczesliwie, bogowie oszczedzili mi tego doswiadczenia. Niewiele wiem o nedzy. Spedzili popoludnie na agorze, gdzie Parmenion kupil plaszcz z blekitnej welny, dwie tuniki z barwnego plotna i pare wysokich do lydek sandalow. Pozwolil sobie rowniez na jeden rozrzutny zakup - nabyl opaske na glowe z czarnej skory, pieknie inkrustowana wzorkiem ze zlotego drucika. O zmierzchu, gdy wracali do domu Epaminondasa, Tebanczyk nagle skrecil w lewo. Parmenion dotknal rekawa przyjaciela. -Dokad idziemy? -Do domu! - odparl Epaminondas. -Dlaczego ta droga? -Zdaje mi sie, ze jestesmy sledzeni. Nie odwracaj sie! - zawolal nerwowo, gdy Parmenion zaczynal sie obracac. - Nie chce, by sie zorientowali, ze ich dostrzeglismy. -Dlaczego nas sledza? -Nie wiem. Lecz kiedy znajdziemy sie za nastepnym naroznikiem, biegnij! Aleja skrecila w prawo. Gdy znalezli sie za rogiem, popedzili prosto przed siebie, a pozniej wpadali to w lewo, to w prawo w waskie uliczki, az dotarli do alei przed tylnym wejsciem do domu Epaminondasa. Tebanczyk zatrzymal sie przy jej wylocie i wyjrzal. Na niskim murku na tylach domu siedzialo czterech mezczyzn. Byli uzbrojeni w sztylety i miecze, podczas gdy Parmenion i jego towarzysz nie mieli zadnej broni. Epaminondas szybko sie cofnal, schodzac napastnikom z oczu. Wybral kolejna okrezna trase do frontowych drzwi domu. Tutaj rowniez czekala na nich grupa zbrojnych mezczyzn. -Co robimy? - spytal Parmenion. -Mamy taka alternatywe: ryzykujemy wejscie na bezczelnego albo idziemy poszukac gdzies noclegu. -Kim sa ci ludzie? - spytal Spartanin. -Szumowiny, sadzac po wygladzie. Gdybym mial miecz, nie zawahalbym sie przed konfrontacja. Czego moga chciec? I kogo? Ciebie czy mnie? Oparl sie o sciane. Istnialy tylko dwa powody do napasci. Albo wladze dowiedzialy sie o zebraniach malej grupki buntownikow w domu Polisperchona, albo Meleager odkryl prawdziwa tozsamosc Parmeniona i oplacil lobuzow, by sie w jego imieniu zemscili. Oba te powody mogly doprowadzic do niewesolych konsekwencji, a jednak - ogolnie rzecz biorac - Epaminondas mial nadzieje, ze mimo wszystko chodzi o Meleagera. -Pokaz mi kilka innych drog do domu - szepnal Parmenion. -Po co? Spartanin usmiechnal sie. -Sadze, ze potrafie zmylic poscig. Zaufaj mi, Epaminondasie. Spora czesc mojej wczesnej mlodosci spedzilem na ukrywaniu sie. Scigano mnie, napadano, bito... Lecz nie tym razem, przyjacielu. Pokaz mi alejki i boczne drogi. Przez prawie godzine wedrowali kretymi alejami wsrod budynkow, az mlodzieniec nauczyl sie na pamiec polozenia roznych punktow orientacyjnych. Wtedy wrocili na tyly domu. -Czekaj tutaj - oswiadczyl Parmenion - az odejda. Pozniej przynies miecze. Swoj i moj. Z tymi slowy wbiegl ponownie w labirynt uliczek i wynurzyl sie mniej wiecej czterdziesci krokow na lewo od czekajacej grupy. Jeden z wynajetych zbirow dostrzegl go i szturchnal swego towarzysza. Reszta nie ruszyla sie z miejsca. -Nazywasz sie Parmenion? - spytal krepy, rudobrody wojownik. -Rzeczywiscie, tak brzmi moje imie. -Brac go! - zawolal tamten, wyciagnal miecz i ruszyl na mlodzienca. Spartanin odwrocil sie na piecie i popedzil ku alei. Gonilo go czterech napastnikow. Epaminondas przebiegl otwarty teren, dopadl tylnych drzwi i zastukal. Natychmiast otworzyl mu sluzacy; Tebanczyk poszedl do andronitisu po swoj miecz, sluzacego zas wyslal do pokoju Parmeniona po miecz Leonidasa i uzbrojony w dwa ostrza wypadl ponownie na ulice. -Dokad idziesz, panie? - zawolal przestraszony sluzacy. Epaminondas zignorowal go. Na tylnym dziedzincu panowala cisza. Tebanczyk stal spokojnie. Uznal, ze zaglebianie sie w labirynt alejek nie ma zbytniego sensu i postanowil poczekac, az mlody przyjaciel sprowadzi przesladowcow pod dom. Gdy odkryl, ze ma spierzchniete usta, pozwolil sobie na drwiacy usmiech. Przed kazda bitwa mial te same problemy - suche usta i pelny pecherz. Nagle uslyszal tupot stop i zauwazyl Parmeniona; tuz za nim pedzilo czterech mezczyzn. Mlodzieniec podbiegl i wyciagnal reke. Epaminondas rzucil mu miecz Leonidasa. Parmenion zrecznie schwytal rekojesc broni i obrocil sie, by stawic czolo napastnikom. Mezczyzni zatrzymali sie, po czym niepewnie cofneli. -Do ciebie, panie, nic nie mamy - obwiescil rudobrody przywodca Epaminondasowi. Tebanczyk obrzucil mezczyzne taksujacym spojrzeniem, oceniajac poplamiona tluszczem tunike, splatana brode i przedramiona poznaczone bliznami. -Jak widze, byles zolnierzem - mruknal. - Nisko upadles od tamtej pory. Zbir gwaltownie poczerwienial. -Walczylem za Teby... i coz z tego mam? Lepiej sie odsun, Epaminondasie, i pozwol, bysmy sie rozprawili z oszustem. -W jaki sposob cie oszukal? - spytal Epaminondas. -Startowal pod imieniem Lwa z Macedonii, podczas gdy w gruncie rzeczy jest spartanskim biegaczem nazwiskiem Parmenion. -Straciles pieniadze? - spytal Tebanczyk. -Nie, bo nie mialem co postawic. Ale teraz mi zaplacono, wiec zamierzam dopelnic zobowiazania. Odsun sie! -Raczej nie - odparl Epaminondas. - Zle to czasy, kiedy tebanski zolnierz wynajmuje sie jako zabojca Spartanom. -Trzeba z czegos zyc. - Mezczyzna wzruszyl ramionami, podniosl miecz i znienacka zaatakowal. Parmenion wyszedl mu na spotkanie, zablokowal cios i grzmotnal napastnika lewa piescia w twarz. Zolnierz zachwial sie, cofnal i upuscil miecz. Parmenion podskoczyl wysoko, uderzyl prawa stopa, lamiac mezczyznie nos i pozbawiajac go rownowagi. Pozostalych trzech zbirow tkwilo w miejscu, podczas gdy rudobrody przywodca ponownie chwycil lezacy miecz i niepewnie wstal. -Nie ma powodu, bys umieral za te sprawe - przekonywal go Parmenion. -Wzialem pieniadze - baknal mezczyzna ze znuzeniem i po raz drugi gwaltownie zaszarzowal, celujac koniuszkiem miecza w brzuch mlodzienca. Parmenion zablokowal pchniecie z latwoscia i lewa piescia znow walnal przeciwnika w szczeke. Zolnierz po raz drugi znalazl sie na ziemi. Nagle Epaminondas natarl na pozostalych trzech mezczyzn, ktorzy przestraszyli sie i uciekli. Parmenion kleknal przy nieprzytomnym wojowniku. -Zabierzmy go do srodka - polecil Epaminondasowi. -Po co? -Spodobal mi sie. -To szalenstwo - mruknal Tebanczyk, lecz pomogl mlodziencowi zaciagnac napastnika do domu. Polozyli go na jednym z siedmiu tapczanow w andronitisie. Sluzacy przyniosl wino z woda. Dwaj przyjaciele popijali je, czekajac, az rudobrody przyjdzie do siebie. Po kilku minutach mezczyzna sie poruszyl. -Dlaczego mnie nie zabiles? - spytal, siadajac prosto. -Potrzebuje sluzacego - odparl Parmenion. Zielone oczy mezczyzny zwezily sie. -Czy to zart? -Bynajmniej - zapewnil go mlodzieniec. - Zaplace ci piec obolow dziennie, platne co miesiac. Dostaniesz takze pokoj i wyzywienie. -To szalenstwo - powtorzyl Epaminondas. - Wszak ten czlowiek przyszedl cie zabic. -Wzial pieniadze i probowal na nie zarobic. Podoba mi sie - wyjasnil Parmenion. - Ile ci zaplacono? -Dziesiec drachm - odrzekl wojownik. Spartanin otworzyl sakiewke u swego boku, odliczyl trzydziesci piec srebrnych drachm i polozyl je na stole. -Zostaniesz moim sluzacym? - spytal. Mezczyzna spojrzal na monety, przelknal sline, po czym pokiwal glowa: - Jak masz na imie? -Motak. Twoj przyjaciel, panie, ma racje. Postepujesz jak szaleniec. Parmenion usmiechnal sie, zebral monety i wreczyl je rudobrodemu. -Zwroc dziesiec drachm osobie, ktora cie wynajela. Reszta stanowi twoja zaplate za pierwszy miesiac. Wez kapiel i kup sobie nowa tunike. Potem zbierz swoj dobytek i wroc do mnie dzis wieczorem. -Ufasz mi? Sadzisz, ze wroce? Dlaczego? -Odpowiedz nie jest trudna. Mezczyzna gotow umrzec za dziesiec drachm, powinien chciec zyc za dwadziescia piec. Motak nie odpowiedzial. Odwrocil sie na piecie i wyszedl z pokoju. -Nigdy wiecej go nie zobaczysz - mruknal Epaminondas, potrzasajac glowa. -Chcesz sie o to zalozyc? -Przyjme zaklad w wysokosci tych trzydziestu pieciu drachm. Jesli przegram, dam ci je. Zgoda? -Zgoda. Ale nie pochwalasz mojego wyboru? -Nie - odparl Epaminondas. - Powiem, ze chyle czolo przed twoja swietna znajomoscia ludzkiej natury... Ale on bedzie okropnym sluzacym. Dlaczego zlozyles mu te propozycje? Motak - mieszaniec spartiaty z kobieta wywodzaca sie z helotow. -Zachowal sie inaczej niz pozostali. Tamci to tchorzliwe szumowiny, on zas nie zamierzal sie uchylac przed walka. Co wiecej, gdy zrozumial, ze nie jest w stanie zwyciezyc, wolal umrzec, niz zatrzymac pieniadze za nie wykonane zadanie. Rzadko sie spotyka tak uczciwych ludzi. -I tu musze sie z toba nie zgodzic - stwierdzil zrzedliwie Epaminondas. - Uwazam, ze niestety zbyt czesto spotyka sie ludzi, ktorzy zabijaja za dziesiec drachm. Mezczyzna imieniem Motak opuscil dom. Mial zawroty glowy i mdlosci, lecz gniew dawal mu sile do dalszej drogi. Nie jadl od pieciu dni i wiedzial, ze wlasnie z powodu jego oslabienia Parmenion tak latwo go pokonal. Oddac dziesiec drachm?! Zaplacil te sume medykowi za leki, dzieki ktorym Elea powinna odzyskac zdrowie. Wszedl w alejke i przystanal. Oparl sie o mur, probujac zebrac sily. Nogi sie pod nim uginaly, wiec zlapal sterczacy z muru kamien i tylko dzieki temu utrzymal cialo w pionie. -Nie wolno mi sie poddac! - powiedzial do siebie glosno. Wciagnal wielki haust powietrza i ruszyl w dalsza droge. Prawie pol godziny potrzebowal, by dotrzec do rynku, gdzie kupil owoce i suszona rybe. Usiadl w cieniu i zjadl wszystko, a wowczas poczul sie znacznie silniejszy. Ow mlody czlowiek byl glupcem, jesli spodziewal sie, ze Motak do niego wroci. -Nie bede niczyim sluzacym. Nigdy! Wstal. Byl syty i na nowo przepelniony energia. Parmenion okryl go hanba. Motak wyszedl przy nim na slabeusza i tumana. Macedonczyk powalil go trzema marnymi ciosami. A przeciez Motak walczyl niegdys przeciwko Arkadyjczykom, Tesalijczykom, Chalkidyjczykom i Spartanom. Nikt nigdy go nie pokonal. Jednak niedozywienie i zmeczenie wystarczyly. Czul sie upokorzony. Z drugiej strony mimo wszystko mial teraz trzydziesci cztery drachmy i trzy obole. Za te kwote moglby kupic jedzenia na dwa miesiace. Do tego czasu Elea na pewno wyzdrowieje. Wrocil na rynek, nabyl wiktualy i wyruszyl w dluga droge do domu, ktory znajdowal sie na samym krancu polnocnej dzielnicy. Tamtejsze budynki zbudowane byly z suszonej na sloncu cegly, podlogi zastepowala twardo ubita ziemia. Smrodem sciekow plynacych po ulicach Motak od dawna juz sie nie przejmowal, podobnie jak szczurami, ktore przebiegaly mu droge. "Tak, tak, alez nisko upadlem!", powiedzial sobie, zreszta nie po raz pierwszy. W dodatku przedstawil sie jako Motak. Caly czas go to dziwilo. Prawdziwe imie wyrwalo mu sie z ust samo, z latwoscia, ktora uznal za zaskakujaca. Od dawna juz nikomu go nie zdradzal. Byl wyrzutkiem. Tym byl. Tym wlasnie sie stal! Skrecil w ostatnia aleje za murem i wszedl do swego malenkiego domu. Elea spala w sypialni, twarz miala spokojna. Zajrzal do niej, a nastepnie odwinal jedzenie i przygotowal tace z granatami i slodkimi miodowymi ciasteczkami. Kiedy sie tak uwijal, wyobrazil sobie usmiech zony i przypomnial mu sie dzien, w ktorym zobaczyl ja po raz pierwszy, podczas uroczystego tanca w swieto Hektora. Miala wowczas na sobie dlugi do kostek, bialy chiton, wlosy w kolorze miodu spiela grzebykiem z kosci sloniowej. Calkowicie oczarowala Motaka, ktory nie potrafil oderwac od niej oczu. Szesc tygodni pozniej byli juz po slubie. Pech chcial, ze niebawem Spartanie przejeli Kadmeje i prospartanscy radni przejeli wladze nad miastem. Rodzine Elei aresztowano i skazano na smierc za zdrade, ich posiadlosci skonfiskowano. Motak stal sie czlowiekiem poszukiwanym. Znalazl schronienie w dzielnicy biedoty, zapuscil dluga brode i zmienil imie. Z braku pieniedzy i nadziei na zatrudnienie Motak postanowil opuscic Teby i zaciagnac sie do oddzialu najemnikow. Niestety, wlasnie wtedy Elea zachorowala. Medyk rozpoznal goraczke plucna i regularnie upuszczal jej krew. Niestety, z kazdym kolejnym zabiegiem dziewczyna coraz bardziej slabla. Motak zaniosl tace do jej pokoju i postawil obok lozka. Dotknal ramienia zony... Nie poruszyla sie. -Och, blogoslawiona Hero, tylko nie to! - wyszeptal, obracajac kobiete na plecy. Nie zyla. Ujal jej dlon i siedzial przy zonie, az slonce zaszlo, potem wstal i opuscil dom. Nie patrzac pod nogi i nie myslac, dokad idzie, przemierzyl miasto i dotarl do agory. W glowie mial pustke. Nagle ktos chwycil go za ramie. -Co sie stalo, przyjacielu? Sadzilismy, ze cie zabili? Motak wyrwal sie z uscisku. -Zabili? Chcialbym, zeby tak sie stalo. Dajcie mi spokoj. Szedl dalej dlugimi alejami, kretymi uliczkami i bocznymi alejkami. Nie mial przed soba zadnego celu, a jednak w koncu stanal przed domem Epaminondasa. Stracil sens zycia, zupelnie nie wiedzial, co ma teraz ze soba zrobic. W tym stanie znalazl sie przed szerokimi drzwiami i zastukal piescia w drewno. Sluzacy poprowadzil go do Parmeniona, ktory siedzial na dziedzincu i popijal rozwodnione wino. Motak zmusil sie i sklonil przed nowym panem. Mlodzieniec przypatrzyl mu sie z wielka uwaga, jego jasnoblekitne oczy zdawaly sie wnikac w dusze Tebanczyka. -Co sie stalo? - spytal. -Nic... panie - odparl Motak. - Przeciez przyszedlem. Czego ode mnie zadasz? - Mowil smutnym, monotonnym glosem. Parmenion nalal puchar wina i podal go Tebanczykowi. -Usiadz i napij sie. Motak opadl na lawke, wypil wino jednym haustem i poczul w calym ciele cieplo. -Porozmawiaj ze mna - rzucil mlodzieniec. Lecz Motakowi brakowalo slow. Opuscil glowe. Lzy pociekly mu po policzkach i utknely w gestej brodzie. Motak nie mogl sie przemoc, by opowiedziec o Elei, ale na dlugo zapamietal, ze mlodzieniec o nic go nie wypytywal. Czekal, az nowy sluzacy przestanie plakac, potem zamowil jedzenie i nastepny dzban wina. Siedzieli razem i pili w milczeniu, az Motak sie upil. Wtedy Parmenion zaprowadzil go do sypialni na tylach budynku i tam zostawil. Motak obudzil sie o swicie. Na krzesle czekal na niego nowy chiton z zielonego plotna. Wstal, umyl sie, ubral i zaczal szukac swego mlodego pana. Sluzacy Epaminondasa powiedzial mu, ze Parmenion poszedl do gimnazjonu, by pobiegac. Motak podazyl tam za nim, usiadl przy grobie Hektora i obserwowal mlodzienca, ktory bez wysilku biegal wielkimi susami po torze. Poruszal sie z gracja, jego stopy niemal nie dotykaly ziemi. Spartanin biegal przez ponad godzine, az pot zalal jego cialo, a miesnie lydek zaplonely od zmeczenia. Wtedy zwolnil, podbiegl lekkim krokiem do grobowca, pomachal do Motaka i usmiechnal sie szeroko. -Dobrze spales? - spytal. Tebanczyk pokiwal glowa. -Lozko bylo wygodne, a wino jest niezrownane, gdy mezczyzna pragnie slodkich snow. -Czy twoje byly slodkie? - spytal mlodzieniec cicho. -Nie, panie... Jestes swietnym biegaczem. Nigdy nie widzialem lepszego. Parmenion usmiechnal sie. -Gdzies na pewno jest lepszy ode mnie. Zawsze gdzies jest ktos lepszy. - Zaczal wykonywac rozmaite cwiczenia. Pochylal sie powoli do przodu i lekko rozciagal miesnie lydek, opierajac rece o podstawe grobu. -Bedziesz jeszcze dzisiaj biegal? - spytal Motak. -Nie. -W takim razie po co cwiczysz? -Po biegu mam naprezone miesnie. Jesli ich nie rozciagne, moge dostac skurczow, a wtedy nie bede w stanie biegac jutro. Ale wiesz co? Ucieszylem sie dzis rano, poniewaz nie spotkalem nikogo zadnego mojej krwi - dodal, zmieniajac temat. -Tamci wroca - mruknal Motak. - Pewni ludzie bardzo pragna twojej smierci. -Nie tak latwo mnie zabic - odrzekl beztrosko mlodzieniec i wyciagnal sie na trawie - Chociaz chyba przemawia przeze mnie arogancja i zbytnia pewnosc siebie. -Nie spytales, kto mnie zatrudnil - zauwazyl Tebanczyk. -Powiedzialbys mi? -Nie. -Dlatego tez nie spytalem. -Przyznam rowniez - dodal rudobrody sluzacy, odwracajac glowe - ze postapiles panie, ogromnie taktownie, nie pytajac o moje lzy. Dziekuje ci za to. -Wszyscy nosimy w sobie zal, moj przyjacielu. Kiedys ktos mi powiedzial, ze wszystkie morza skladaja sie tylko z lez cierpienia, przelanych z powodu straty ukochanych osob. Moze nie jest to calkowita prawda, lecz lubie ludzi uczuciowych. Ciesze sie, ze wrociles. Motak usmiechnal sie ze smutkiem. -Nie jestem pewny, jakie pobudki mna kierowaly. Nie zamierzalem wracac. -Pobudki nie maja znaczenia. Chodzmy, czas na sniadanie. Kiedy dotarli do ostatniego naroznika, Parmenion gestem zatrzymal Motaka, po czym wychylil sie i rozejrzal po ulicy. Przed frontowymi drzwiami ponownie stali uzbrojeni mezczyzni. Mlodzieniec zacisnal usta. Choc poczul ogromny gniew, zdlawil go i poteznie zaczerpnal powietrza. -Idz do nich - polecil Motakowi - i powiedz, ze wlasnie widziales, jak biegam w gimnazjonie i ze nikogo nie bylo w poblizu. W koncu... Nie bedzie to klamstwo, przynajmniej nie do konca. Rudobrody Tebanczyk skinal glowa i pobiegl do czatujacych mezczyzn. Parmenion schowal sie za niskim murem, a gdy napastnicy przebiegli obok niego, wstal i przylaczyl sie do oczekujacego go Motaka. -Zjedzmy sniadanie - zaproponowal mlodzieniec. Epaminondas opuscil dom ubieglej nocy i jeszcze nie wrocil. Sluzacy nie potrafili lub nie chcieli powiedziec, dokad sie udal, wiec Parmenion i Motak zasiedli do posilku, nie czekajac na pana domu. -Czy nie powinienem siedziec ze sluzba? - spytal Motak, kiedy sluzacy przyniesli jedzenie. -Na razie nie - odparl Parmenion. - Powinnismy sie lepiej poznac. Sluzyles juz kiedys komus? -Nie - przyznal sie tamten. -Ja rowniez nigdy nie mialem sluzby. Motak nagle zachichotal i potrzasnal glowa. -Co cie tak rozbawilo? - spytal Parmenion. Tebanczyk wzruszyl ramionami. -Mialem kiedys sluzacych. Prawdopodobnie potrafie cie poinstruowac, jak nalezy ich traktowac. Mlodzieniec szeroko sie usmiechnal. -Chyba nie potrzebuje instrukcji. Posiadam bardzo malo rzeczy, wiec dbajac o moje ubranie z pewnoscia sie nie zmeczysz. Moja dieta jest... spartanska. Potrzeby mam niewielkie. Chcialbym wszakze miec kogos, komu moge zaufac, i towarzysza rozmow. Tak pragne cie nazywac... moim towarzyszem. Jak ci sie to podoba? -Sluze ci dopiero jeden dzien, a juz dostalem awans. Widze przed soba swietlana przyszlosc. Ale mam prosbe. Pozwolisz, ze zaczne prace dla ciebie od jutra? Musze dokonczyc pewna sprawe. -Oczywiscie. - Parmenion przyjrzal mu sie uwaznie. - Moge ci jakos pomoc w tej... sprawie? -Nie. Poradze sobie. Skonczyli sniadanie, po czym Motak opuscil dom. Wrocil na glowny plac, a pozniej podazyl na Aleje Zmarlych. Zaplacil dwanascie drachm starszemu mezczyznie i wyjasnil mu, gdzie znajduje sie jego dom. -Bede tam o zachodzie slonca - oznajmil przedsiebiorcy pogrzebowemu. - Postaraj sie, by placzki glosno lamentowaly. -Zatrudnie najlepsze - obiecal mezczyzna. Motak wrocil do domu i przebral sie w stary chiton: szata byla niegdys czerwona, lecz przez lata zblakla do rozu w odcieniu nieba o swicie. Czekal przez godzine, zanim przyszly kobiety. Byly trzy, wszystkie ubrane w zalobne szarosci. Zostawil je, by przygotowaly zmarla, zapial pas z mieczem i sztyletem i powedrowal z powrotem na plac. Elea odeszla. Wiecej jej nie zobaczy. Mial nadzieje, ze zona znajdzie szczescie po drugiej stronie, gdzie spotka sie ze swoimi rodzicami. Przeniknela go straszna tesknota. Bedzie mu jej brakowalo, nigdy jej nie zapomni. Wiedzial, ze niektorzy mezczyzni zenia sie wiele razy po smierci zon. Ale nie Motak, nie on. "Nigdy wiecej!", zdecydowal, gdy siedzial i czekal, az zapadnie noc. Gdy sam przejdzie na druga strone, odnajdzie tam Elee i bedzie sie cieszyc wiecznoscia razem z nia. Po pieknym zachodzie slonca na niebie rozblysly gwiazdy. Zapalono zatkniete na scianach w metalowych obejmach pochodnie, rozblysly lampy oliwne wiszace na ozdobnych uprzezach z lin, a sluzacy zaczeli wynosic na plac biesiadne stoly. Motak stal w mroku i czekal cierpliwie; godziny mijaly jedna za druga. Dopiero kolo polnocy Spartanin Kletos podszedl do stolika i usiadl, by cos zjesc. Tebanczyk doskonale znal powod jego nienawisci do Parmeniona - biegacz Meleager nie byl w stanie splacic swoich hazardowych dlugow i wrocil do twierdzy w nieslawie. Gdy Meleager przestanie finansowac Kletosa, mezczyznie wkrotce skoncza sie pieniadze i bedzie musial porzucic przyjemne zycie, jakie obecnie pedzil. Kletos chcial teraz tylko jednego, pragnal tego ponad wszystko: zemscic sie na spartanskim zdrajcy, ktory oszukal obu Spartan. Motak rozumial jego zadze zemsty. Czekal, az Spartanin dokonczy posilek, potem podazyl za nim az pod prowadzace do Kadmei schody. Kiedy Kletos wszedl na kreta sciezke, Motak rozejrzal sie ostroznie. W zasiegu jego wzroku nie bylo nikogo, wiec cicho zawolal mezczyzne po imieniu, a nastepnie do niego podbiegl. -Masz dla mnie dobre nowiny, czlowieku? - spytal Spartanin. -Nie - odparl Tebanczyk i wbil Spartaninowi sztylet w bok szyi. Kletos upadl na plecy, rozpaczliwie szukajac dlonia rekojesci miecza. Motak grzmotnal go piescia w twarz, po czym przekrecil noz, przecinajac tetnice. Krew trysnela z rany fontanna, lecz mimo to Spartanin chwiejnie wstal i nadal probowal go zaatakowac, machajac desperacko mieczem. Tebanczyk odskoczyl w tyl. Kletos w koncu upadl i zaczal sie wic w przedsmiertnych drgawkach. Motak opuscil sciezke i biegiem wrocil do domu. Zdjal zakrwawiony chiton i starannie sie umyl. Nastepnie ponownie nalozyl nowa tunike, ktora kupil dla niego Parmenion, i udal sie do domu Epaminondasa. Nie minelo duzo czasu, gdy wynajeci zabojcy dowiedzieli sie, ze ktos zamordowal ich mocodawce. Kiedy Tebanczyk wszedl do domu, znalazl swego pana rozpartego na sofie w andronitisie. Parmenion podniosl na niego wzrok. -Zakonczyles swoje sprawy? -Tak... panie. -Ku twemu zadowoleniu? -Tego, co czuje, panie, nie nazwalbym zadowoleniem. Po prostu wykonalem konieczny, choc przykry obowiazek. Kiedy Epaminondas przekazywal Parmenionowi nowiny o zabojstwie Kletosa, wydawal sie szczerze strapiony. -Sadzilem, ze nie lubisz Spartan - zauwazyl mlodzieniec. Spacerowali po ogrodach u podstawy wielkiego posagu Heraklesa. Tebanczyk rozejrzal sie. Wokol krecilo sie niewiele osob i to na tyle daleko, ze mogli bezpiecznie rozmawiac. -Faktycznie nie lubie, lecz nie w tym rzecz. Ufam ci, Parmenionie, mam jednak pewne plany i nie chcialbym, bys mi je pokrzyzowal. Spartanski komendant garnizonu Kadmei zazadal oficjalnego sledztwa. Podobno nosi sie takze z zamiarem wezwania posilkow ze Sparty, poniewaz boi sie, ze morderstwo ma zwiazek z ewentualnym powstaniem. -Nie mialem z nim nic wspolnego - zapewnil go mlodzieniec. - Gdybym to ja kazal zabic Kletosa, wiedzialbys o tym. Epaminondas popatrzyl na niego z uwaga i na dziobatych policzkach rozkwitly mu rumience. Po chwili sie usmiechnal. -Masz bystry umysl - ocenil. - Na szczescie potrafisz rownoczesnie trzymac jezyk za zebami. Tak, rzeczywiscie naleze do spisku, ktory ma na celu uwolnienie Teb. Niestety, organizacja buntu nie jest sprawa prosta i zajmie nam troche czasu. Kiedy bedziemy o krok od celu, na pewno poprosze cie o rade. I... wciaz pamietam o twoim planie. Zatrzymali sie przy fontannie. Woda tryskala z kamiennych ramion Posejdona, boga morz. Parmenion napil sie, pozniej wraz z Epaminondasem usiedli na marmurowej lawie pod plociennym daszkiem. -Musisz byc ostrozniejszy - doradzil Spartanin. - Nawet sluzacy wiedza, ze wychodzisz na potajemne zebrania. -Moim sluzacym mozna ufac, ale wezme pod uwage twoja sugestie. Tyle ze... nie mam wyboru. Musimy opracowac strategie dzialania. -W takim razie, lepiej sie spotykajcie w swietle dziennym - podsunal mlodzieniec. Przyjaciele wrocili aleja przy Bramie Elektry, jednak Tebanczyk - zamiast isc typowa droga do swego domu - skrecil w lewo w zacieniona uliczke. Zatrzymali sie przy zelaznej bramie. Epaminondas pchnal ja i gestem zaprosil swego towarzysza do srodka. Weszli na waski dziedziniec z wysokimi murami przystrojonymi purpurowymi kwiatami. Dalej ciagnela sie brukowana sciezka, zadaszona kratowa konstrukcja obrosnieta pnacymi roslinami. Epaminondas poprowadzil Spartanina do domu za sciezka. Weszli do malego andronitisu z szescioma sofami i para drzwi; jedne prowadzily do kuchni i lazienki, drugie do korytarza, z ktorego odchodzily trzy sypialnie. -Czyj to dom? - spytal Parmenion. -Twoj - odparl Tebanczyk z szerokim usmiechem. - Postawilem na twoj bieg trzy tysiace drachm. Ten dom kosztowal zaledwie dziewiecset. Pomyslalem, ze ci sie spodoba. -Rzeczywiscie podoba mi sie... lecz taki dar? Nie moge go przyjac. -Alez oczywiscie, ze mozesz. Nawet musisz. Dzieki tobie wygralem kwote dziesiec razy wieksza od ceny tego budynku. Poza tym - dodal, powazniejac - czasy sa niebezpieczne. Jesli mnie aresztuja, a ty nadal bedziesz moim gosciem, wtedy zabiora takze i ciebie. Parmenion rozparl sie na sofie. Wdychal wiatr wpadajacy przez glowne okno i zapach rosnacych na dziedzincu kwiatow. -Przyjmuje - stwierdzil w koncu - ale jedynie jako pozyczke. Gdy tylko troche sie odbije, zwroce ci za dom. -Skoro nalegasz, niech tak bedzie - odparl Tebanczyk. Parmenion i Motak wprowadzili sie nastepnego ranka. Sluzacy kupil zapasy na rynku, po czym usiedli na dziedzincu i cieszyli sie wczesnoporannym sloncem. -Widzial cie ktos, kiedy zabijales Kletosa? - spytal niespodziewanie Spartanin. Motak wpatrzyl sie w blekitne oczy swego pana i zastanowil, czy sklamac i wyprzec sie wszystkiego. W koncu potrzasnal przeczaco glowa. -Nie, nie bylo nikogo w poblizu. -To dobrze, jednak nigdy wiecej nie waz sie dzialac bez wczesniejszego porozumienia ze mna. Zrozumiales? -Tak... panie. -Nie musisz sie do mnie zwracac tak oficjalnie. Na imie mam Parmenion. -Bezwzglednie nalezalo pozbyc sie Kletosa, Parmenionie. Kazal cie przeciez zabic. Poki zyl, grozilo ci niebezpieczenstwo. -W pelni rozumiem twoje pobudki. Nie bierz mojej krytyki za niewdziecznosc, ale jestem panem swego losu. Ani nie chce, ani nie oczekuje, ze ktos bedzie dzialac za mnie. -Zapewniam cie, ze wiecej sie to juz nie powtorzy. W nastepnych osmiu miesiacach Parmenion biegal dwukrotnie i za kazdym razem wygral: najpierw pokonal mistrza Koryntu, pozniej jedna z atenskich slaw. Ciagle startowal pod imieniem Lwa, lecz zaledwie nieliczni obstawiali przeciwko niemu, w zwiazku z czym jego zwyciestwa nie przynosily specjalnie duzych zyskow. W ostatnim wyscigu postawil dwiescie drachm i wygral ledwie piecdziesiat. O polnocy, jak zwykle po wyczerpujacych zawodach, mlodzieniec rozprezal zmeczone nogi w lekkim truchcie po oswietlonej ksiezycem biezni. Poza ulga dla miesni Parmenion znalazl w tym spokojnym cwiczeniu ogromna przyjemnosc, wrecz zadowolenie. Jego nienawisc do Sparty byla obecnie rownie intensywna jak niegdys, lecz staral sie nad nia panowac. Wiedzial, ze dzien zemsty zbliza sie wielkimi krokami i nie pragnal go przyspieszac. Kiedy minal grob Hektora, sposrod drzew wysunal sie jakis cien. Parmenion odskoczyl w tyl, reka machinalnie siegnela po sztylet zawieszony w pochwie przy boku. -Parmenionie, to ja - zawolal stlumionym glosem Epaminondas, po czym cofnal sie i ponownie skryl wsrod drzew. Mlodzieniec podszedl do grobu i usiadl na marmurowej lawce. -Co sie stalo, przyjacielu? - spytal szeptem. -Znowu mnie sledza, choc chyba wlasnie ich zgubilem. Przyszedlem, bo pamietalem, ze bywasz tu zawsze po wyscigach. Potrzebuje twojej pomocy. -Co moge dla ciebie zrobic? -To tylko kwestia czasu, zanim mnie aresztuja. Pora zaczac dzialac. Chce, abys przygotowal strategiczny plan przejecia Kadmei. Mam tez listy, ktore trzeba dostarczyc przyjaciolom w innych miastach Beocji. Jestes Spartaninem, zatem mozesz swobodnie podrozowac. Na przyklad pod plaszczykiem prowadzenia interesow. Nikt sie nie zdziwi, jesli pojedziesz do Tespie lub Megary. Pomozesz? -Wiesz, ze tak. Przynies listy tutaj, owiniete w cerate. Zostaw je za ta lawka i przykryj kamieniami. Nikt ich nie zauwazy. Biegam prawie codziennie. Znajde je. -Wspanialy z ciebie przyjaciel, Parmenionie. Nie zapomne ci tego. Epaminondas odwrocil sie i odszedl. Podczas nastepnych czterech miesiecy mlodzieniec przemierzyl Beocje wszerz i wzdluz jedenascie razy i przekazywal listy powstancom w Tanagrze, Platejach, Tespie i Heraklei. W owym czasie rzadko widywal Epaminondasa, slyszal wszakze - przez Motaka - ze wzburzenie Tebanczykow rosnie. Poznym latem w poblizu agory tlum obrzucil kamieniami dwoch spartanskich zolnierzy. Uratowala ich dopiero zbrojna odsiecz z Kadmei. Na widok nadchodzacego oddzialu tlum sie cofnal, lecz wsrod zgromadzonych nadal panowalo napiecie. Wtedy Spartanie rzucili sie na Tebanczykow z obnazonymi mieczami. Nieszczesnicy stojacy w pierwszym rzedzie padli pod ciosami. Pozostali przerazili sie i na slepo rzucili do ucieczki, tratujac kobiety i dzieci. Zamieszanie dostrzegl Parmenion, ktory przyszedl na rynek po nowe sandaly. Jakas mloda kobieta potknela sie i upadla tuz przed nacierajaca linia Spartan. Mlodzieniec blyskawicznie wypadl ze sklepu, pomogl wstac kobiecie i wprowadzil ja do stosunkowo bezpiecznego schronienia. Dwoch zolnierzy wbieglo jednak za nimi. -Jestem Spartaninem - wyjasnil Parmenion, gdy podnosili miecze do ciosu. Ostrza ociekaly krwia, zas oczy wojownikow blyszczaly bitewna zadza mordu, lecz mlodzieniec nie pozwolil sie zastraszyc, odwaznie patrzac im w twarze. -Tak, to powiedz, czyj pomnik stoi na ulicy Krancowej? - spytal jeden z zolnierzy, przystawiajac zakrwawiony koniuszek miecza do piersi Parmeniona. -Posag Ateny - odparl, odsuwajac miecz. - Teraz spytaj mnie, ile cegiel sklada sie na Palac Z Krowiego Zlota. -Obracasz sie w zlym towarzystwie - warknal zolnierz. - Zastanow sie nad znaczeniem slowa "lojalnosc". -Znam je, bracie, nie obawiaj sie o mnie. Zolnierze ponownie wybiegli na ulice, Parmenion zas odwrocil sie do kobiety. Usta miala umalowane kredka w odcieniu krwistej czerwieni, powieki pokryte farbkami w trzech stanowiacych barwy Afrodyty kolorach: czerwonym, niebieskim i zlotym. -Jestes kaplanka? - spytal. -Nie, owczarka - odburknela z irytacja. -Przepraszam. Zadalem glupie pytanie. Zrobila krok do przodu i przycisnela swe cialo do jego. -Nie przepraszaj, panie. Za czterdziesci obolow moge cie uszczesliwic. Wsunela mu reke pod tunike, ale odepchnal ja i opuscil sklep. Na ulicach lezaly ciala zabitych i rannych; spartanskie wojsko podazylo za pierzchajacymi demonstrantami. W nocy mlodzieniec rozmyslal o kaplance, wspominal jej ciepla dlon na swoim udzie. Kiedy ksiezyc wzniosl sie wysoko nad miasto, Parmenion wstal i poszedl do swiatyni, gdzie po krotkich poszukiwaniach znalazl kobiete w malym pokoiku na drugim pietrze. Usmiechnela sie ze znuzeniem na jego widok i juz sie miala odezwac, gdy mezczyzna podniosl reke i lagodnie zakryl jej usta. -Nic nie mow - powiedzial chlodno. - Potrzebuje twego ciala, nie glosu. Przez wiele kolejnych miesiecy Parmenion czesto odwiedzal kobiete. Jego namietnosc szybko sie wypalala i zwykle wychodzil z uczuciem smutku i wstydu. Zdawalo mu sie, ze uprawiajac z nia seks, kala milosc, ktora laczyla go z Derae. A jednak wracal co tydzien do rudej kaplanki i ani razu nawet nie spytal o jej imie. Jego zasoby finansowe nieuchronnie sie kurczyly, gdyz szanse wygranej w zakladach znaczaco zmalaly, jednak na poczatku trzeciego roku pobytu w Tebach scigal sie z Tesalijczykiem imieniem Koranos, zwyciezca olimpiady w biegu sredniodystansowym (pokonal tam nieznacznie Spartanina Leonidasa). Stawiano piec do jednego przeciw Parmenionowi, wiec po raz kolejny postawil wszystko, co posiadal. Wyscig byl wyrownany, Macedonczyk wygral z Tesalijczykiem o dlugosc ramienia tylko dzieki temu, ze przeciwnik potknal sie na sypkim piasku na ostatnim zakrecie. Wyciagnal z tego zdarzenia wnioski i nigdy juz nie stawial calej sumy w jednym biegu. Dwa dni pozniej otrzymal nowine, ktorej obawial sie od niemal trzech lat. Motak wbiegl z nia na dziedziniec. -Epaminondas zostal aresztowany. Razem z Polisperchonem. Zabrano ich do Kadmei na tortury. KSIEGA DRUGA Teby, jesien 379 roku p.n.e. Parmenion rozkazal Motakowi, by zaczekal w domu, a sam podazyl na zachod od miasta, do domu radnego Kalepiosa. Starszy wiekiem sluzacy zaprowadzil go do malego pokoju z trzema tapczanikami i tam zostawil. Po kilku minutach wszedl inny sluzacy, sklonil sie i poprowadzil Spartanina korytarzem do wyszukanie przyozdobionego andronitisu. Sciany byly tu pokryte perskimi dywanikami i draperiami, natomiast podloga olsniewala kolorowa mozaika ukazujaca Heraklesa usmiercajacego nemejskiego lwa.W pomieszczeniu stalo dziewiec sof, wokol ktorych krecilo sie dwoch sluzacych z dzbanami wina i wody. Gospodarz - w pozycji pollezacej - udawal, ze czyta wielki zwoj. Gdy wszedl Parmenion, podniosl wzrok i przybral mine czlowieka niezwykle uradowanego z widoku starego przyjaciela. Macedonczyk wyczul falsz w jego zachowaniu. W powietrzu wisialo napiecie, w oczach Kalepiosa zas czail sie strach. -Witaj w moim domu, mlody Lwie - zagail radny. Odlozyl zwoj i wstal. Nie byl mezczyzna wysokim, a jednak w jakis subtelny sposob imponujacym. Oczy mial intensywnie zielone pod zmierzwionymi brwiami, brode starannie ulozona w perskim stylu. Najbardziej przejmujacy byl jego glos: silny, tubalny i wibrujacy. - Czemu zawdzieczam ten zaszczyt? -Mozemy porozmawiac na osobnosci? - spytal Parmenion. -Jestesmy sami - odrzekl Kalepios, nieswiadomie zdradzajac swe szlachetne urodzenie. Sluzba stanowila dla niego wyposazenie domu, podobnie jak stoly i tapczany. Mlodzieniec znaczaco rzucil okiem na sluzacych roznoszacych wino i Kalepios odprawil ich gestem. Gdy zamknely sie za nimi drzwi, radny wskazal gosciowi tapczan obok siebie. Obaj mezczyzni usiedli. -Jak blisko jestes, panie, realizacji swoich planow? - spytal Parmenion wprost. -Planow, moj chlopcze? O co ci chodzi? -Nie mamy, panie, czasu na gre w zagadki. Aresztowano Polisperchona i Epaminondasa. Ale przeciez... na pewno juz o tym wiesz. Zywisz nadzieje, ze nie zdradza twojego udzialu w planie przejecia Kadmei. Zapytam ponownie: jak blisko realizacji sa twoje plany? Kalepios skoncentrowal zielone oczy na twarzy mlodzienca i zacisnal usta. -Epaminondas ci zaufal - zauwazyl cicho - jednakze nie jestem ci w stanie pomoc. Nie wiem nawet, o czym mowisz. Parmenion usmiechnal sie. -W takim razie... Moze cos nam doradzi mezczyzna, ktory siedzial tu przed chwila z toba? - Odwrocil glowe i wymownie spojrzal na dluga haftowana kotare za swoimi plecami. - Zechciej wyjsc, panie, i przylacz sie do nas. Kotara rozsunela sie, za nia zas stal wysoki mezczyzna o szerokich barkach i szczuplych biodrach. Jego opalone na braz ramiona poznaczone byly licznymi bliznami. Twarz mial kanciasta i mrocznie przystojna, oczy - w tak glebokim odcieniu brazu, ze az sie wydawaly czarne. Wojownik usmiechnal sie ponuro. -Jestes niezwykle spostrzegawczy, Parmenionie - skomentowal. -Nawet najwiekszy koneser wina nie potrzebuje dwoch dzbanow z trunkiem i dwoch sluzacych po bokach - odparowal mlodzieniec. - A na tapczanie pozostalo cieple jeszcze wglebienie po twoim ciele. Jestes Pelopidas, nieprawdaz? -Spostrzegawczy i nadzwyczaj rozgarniety - podsumowal tamten. Podszedl do najblizszego tapczanu i ulozyl sie w pozycji pollezacej na boku. Wzial lyk z napelnionego winem pucharu. - Co masz nam do powiedzenia? Parmenion bacznie przypatrzyl sie mezczyznie, ktory walczyl u boku Epaminondasa. Pelopidas otrzymal siedem groznych ran, a mimo to przezyl. Wraz z trzydziestka towarzyszy stawil w zazartym boju czolo dwustu Arkadyjczykom. Wygladal dokladnie na tego, kim byl - nie majacego sobie rownych wojownika, czlowieka stworzonego do wojny. -Dawno temu Epaminondas poprosil mnie o przygotowanie planu przejecia Kadmei. Uczynilem to i cierpliwie czekalem na sygnal wprowadzenia go w zycie. Niezbedne szczegoly mozna dopracowac w ciagu jednego dnia. Choc powodzenie calego przedsiewziecia zalezy glownie od dostepnych srodkow... -Jak mniemam, masz na mysli ludzi - podsunal Pelopidas. -Oczywiscie. Musza to byc mezczyzni, ktorzy wlasciwie rozumieja slowo "dyscyplina", poniewaz kluczem do sukcesu bedzie synchronizacja rozmaitych dzialan w czasie. -Mamy w miescie ponad czterystu wprawnych zolnierzy, a gdy publicznie wezwiemy do ogolnonarodowego powstania, w przeciagu kilku minut tysiace Tebanczykow wyjda na ulice i pomaszeruja ku Kadmei. Prawdopodobnie uda nam sie zabic nawet kilkuset Spartan. -Moj plan nie przewiduje zabijania Spartan - odparl Parmenion. -Oszalales?! - zawolal Pelopidas. - Mowimy o spartanskich wojownikach! Sadzisz, ze nam sie poddadza bez walki? -Tak - odrzekl lakonicznie mlodzieniec. -Jakim sposobem? - wtracil Kalepios. - To wbrew ich najswietszym tradycjom. -Wszystko w swoim czasie - odparl Parmenion cicho. - Przeanalizujmy wpierw wasza strategie. Rzecz prosta, mozemy przypuscic szturm na Kadmeje i byc moze nawet ja odbic. Zabijajac Spartan, pozbawimy wszakze Agezylaosa wyboru. Natychmiast sprowadzi posilki do Teb i szybko odbierze miasto, a przywodcow powstania skaze na smierc. Nie bedziecie mieli czasu na zgromadzenie wlasnej armii. W takich okolicznosciach zbrojne przejecie Kadmei okaze sie czystym szalenstwem. -Mowisz jak tchorz! - warknal Pelopidas. - Jestesmy w stanie wystawic armie i nie wierzymy, ze Spartan nie sposob pokonac. -Ja rowniez w to nie wierze - zgodzil sie Parmenion, nie podnoszac glosu. - Lecz istnieje sposob przejecia Kadmei bez walki i rozlewu krwi. -Nonsens - obruszyl sie Pelopidas. - Mam dosc. Nie bede cie dluzej sluchal. -Doprawdy osobliwe - zauwazyl mlodzieniec ze spokojna ironia, gdy wojownik sie podniosl. - Miec cialo jak bog, a przy tym zupelnie pusty umysl. -Osmielasz sie mnie obrazac? - zagrzmial wojownik. Gwaltownie pobladl, jego reka zas siegnela po sztylet u boku. -Wyciagnij bron, a zginiesz - wycedzil Parmenion. - Pozniej umrze Epaminondas, Teby zas nie wiadomo na jak dlugo utkna pod obcym panowaniem lub zostana zrownane z ziemia. - Wytrzymujac wzrok Pelopidasa, wstal. - Wysluchaj mnie i zrozum - dodal. Glos mu drzal od powstrzymywanego wzruszenia. - Cale swoje zycie zamierzam poswiecic spelnieniu jednego tylko marzenia: zniszczeniu Sparty. Przez szereg lat zmuszony bylem do bezczynnego czekania, wypatrujac okolicznosci sprzyjajacych realizacji tego marzenia. Uczylem sie cierpliwosci, choc szpony wscieklosci i nienawisci rozrywaly mi dusze. Teraz nadszedl czas na pierwszy etap mojej zemsty. Potrafisz sobie wyobrazic, jak bardzo pragne ogladac smierc Spartan z Kadmei? Moje serce wrecz rwie sie do krwawej z nimi rozprawy. Chcialbym ich ponizyc, posiekac mieczem, a ciala rzucic krukom na posilek! Wiem wszak, iz wyciecie kadmejskiego garnizonu nie ma sensu, gdy istnieje szansa na znacznie dotkliwsze pognebienie Sparty. Najpierw uwolnimy Teby, potem zaplanujemy dalsze posuniecia. A teraz, Pelopidasie, milcz i ucz sie. Odwrocil sie tylem do wojownika i przedstawil Kalepiosowi swoj plan, przez caly czas uwaznie obserwujac twarz mezczyzny. Ow czlonek rady miejskiej Teb okazal sie osobnikiem inteligentnym, o niespodziewanie przenikliwym i chlonnym umysle. Parmenion potrzebowal jego wsparcia. Dobieral slowa z dbaloscia, mowil cicho, pozniej zas odpowiedzial na kazde pytanie polityka. Nastepnie ponownie spojrzal na Pelopidasa. -Co teraz powiesz, wojowniku? - spytal. Mezczyzna wzruszyl ramionami. -W teorii plan brzmi niezle, lecz nie wiem, czy sie uda. Sadze, ze Spartanie i tak sprowadza armie. -Nie mozna tego calkowicie wykluczyc - przyznal Parmenion - ale bardziej prawdopodobne, ze beda chcieli uniknac otwartego konfliktu. Wydaje mi sie, ze Agezylaos poszuka poparcia Aten. Trzy lata temu Spartanie zajeli Kadmeje, poniewaz zaprosili ich do Teb prospartanscy politycy. Nazywali ich goscmi... przyjaznie nastawionymi goscmi. Bzdura, bo gdyby ich grzecznie poprosic o opuszczenie miasta, ci rzekomi przyjaciele utopia miasto we krwi. -Czego zatem potrzebujesz? - spytal Kalepios. -Po pierwsze, medyka albo zielarza. Chce tez znac imie kupca, ktory dostarcza Spartanom w Kadmei prowiant. Po drugie, panie, musisz przygotowac mowe, ktora wyglosisz na agorze jutro na godzine przed zmierzchem. -A jakie zadanie masz dla mnie? - spytal Pelopidas. -Trzeba zabic wszystkich prospartanskich czlonkow rady - odparl Parmenion sciszonym glosem. -Na slodkiego Zeusa! - szepnal Kalepios. - Morderstwo? Nie ma innego sposobu? -Jest ich pieciu - ciagnal Parmenion. - Dwoch sposrod nich to swietni oratorzy. Zostaw ich przy zyciu, a Sparta wykorzysta ich do swoich celow. Beda w swych mowach osmieszac powstanie. Po przejeciu Kadmei ludnosc miasta powinna sie wydawac absolutnie zjednoczona. Radni musza umrzec. -Ale jeden z nich, Kaskos, to moj kuzyn. Dorastalem z nim - jeknal Kalepios. - Nie jest zlym czlowiekiem. -Niestety, stanal po niewlasciwej stronie - oznajmil beznamietnie mlodzieniec, wzruszajac ramionami. - A zatem sam jest sobie winny. Jesli chcesz uwolnic Teby, tych pieciu musi umrzec. Jednak wszystkich spartanskich zolnierzy spoza cytadeli nalezy wziac zywcem i odprowadzic do Kadmei. -Co pozniej? - spytal Pelopidas. -Pozniej puscimy ich wolno - odparl Parmenion. * * * Mlodzieniec obudzil Motaka, szarpiac go za ramie.-Co, do Hadesa? - mruknal sluzacy. Usiadl prosto i odepchnal natarczywa reke. -Jestes mi potrzebny - wyjasnil Parmenion. Tebanczyk wyjrzal przez okno. -Nawet jeszcze nie swita - zrzedzil. Podrapal sie po rudej brodzie i starl sen z powiek. Zwiesil nogi z lozka, wstal chwiejnie i siegnal po chiton. - Co sie dzieje? -Zbliza sie wolnosc - odparl mlodzieniec. - Czekam na ciebie w andronitisie. Motak ubral sie i ochlapal twarz chlodna woda. Tuz przed snem wychylil kilka pucharow nierozwodnionego wina i teraz zle samopoczucie przypominalo mu o wlasnej glupocie. Beknal, wzial gleboki wdech i poszedl do andronitisu. Parmenion wygladal na zmeczonego, pod oczyma mial ciemne podkowki. -Prawdopodobnie uwolnimy dzisiaj Epaminondasa, lecz wczesniej musimy zalatwic kilka spraw. Znasz mezczyzne imieniem Amta? -Handluje miesem w poludniowo-zachodniej dzielnicy. A o co chodzi? -Pojdziesz do medyka Horasa i wezmiesz od niego paczke z ziolami. Zaniesiesz ja Amcie. Tam spotkasz wysokiego wojownika z ciemna broda, ktory powie ci, co dalej. -Ziola? Handlarz miesem? Jaki moga miec zwiazek z uwolnieniem Epaminondasa? Parmenion zignorowal pytania. -Gdy wykonasz zadanie, bedziesz towarzyszyl wojownikowi. To znany czlowiek. I poszukiwany. Za nic w swiecie nie moga go aresztowac. Przekaze tobie - i innym - pewne informacje, ktore trzeba bedzie rozglosic w miescie. Rob, co ci rozkaze, nawet jesli polecenie wyda ci sie dziwne. -Mowisz o powstaniu? - spytal Motak szeptem. -Tak. Wlasnie nadeszla jego godzina. -A oficerowie na wachcie? Teby patroluje ponad dwustu zolnierzy. -To Tebanczycy. Miejmy nadzieje, ze w odpowiednim momencie przypomna sobie o swoim pochodzeniu. Teraz idz. Zostalo niewiele czasu, a ja musze sie jeszcze spotkac z pewnymi osobami. Motak podniosl ciemnozielony plaszcz i zarzucil go sobie na ramiona. -Wez miecz i sztylet - doradzil mu Parmenion. Sluzacy pokiwal glowa. Kilka minut pozniej dotarl do domu medyka Horasa. W zacienionym progu czekal nieznajomy mezczyzna. Byl wysoki i chudy jak szkielet. Motak zblizyl sie do niego i sklonil. -Witam, panie. Masz dla mnie paczke? Mezczyzna rozejrzal sie nerwowo po ciemnawej ulicy. Strzelal lekliwie oczyma na boki. -Zapewniam cie, ze nikt mi nie towarzyszy. -Cokolwiek sie bedzie dzialo, nie dostales tej paczki ode mnie. Rozumiesz? -Oczywiscie. -Uzywaj ich oszczednie. Ostroznie posyp nimi mieso. Postaraj sie nie dotknac ziol palcami, a jesli ci sie to przydarzy, dokladnie umyj rece. -Dajesz mi trucizne? - wyszeptal zaskoczony Motak. -Jasne, ze nie - obruszyl sie medyk. - Myslisz, ze zostalem lekarzem po to, by zabijac ludzi? Przygotowalem dokladnie to, o co panowie prosili: mieszanke przeczyszczajaco-wymiotna. Teraz znikaj. I pamietaj, ze oficjalnie nie mam z ta sprawa nic wspolnego. Motak wzial paczke i skierowal sie ku polnocnej czesci miasta. Kiedy skrecil za rog blisko agory, o malo nie wpadl na miejskiego straznika. -Dokad tak spieszysz, przyjacielu? - zagail. W poblizu pojawilo sie trzech innych wartownikow. -Kieruje sie do domu, panie - odparl Motak z usmiechem. - Czy cos sie stalo? -Jestes solidnie uzbrojony jak na wieczorna przechadzke - zauwazyl mezczyzna. -Ostroznosc poplaca - wyjasnil Tebanczyk. Zolnierz pokiwal ze zrozumieniem glowa. -Ruszaj swoja droga. Kiedy Motak przybyl do domu rzeznika Amty - wielkiego budynku obok rzezni i magazynu - przystanal przy glownej bramie i rozejrzal sie za wojownikiem, z ktorym mial sie spotkac. -Jestes Motak? - uslyszal nagle glos za plecami. Mimowolnie upuscil paczke i obrocil sie, po omacku szukajac miecza. Zimna stal dotknela jego gardla. -Tak - odrzekl. - A ty? -Ja? Nie twoja sprawa. Podnies paczke i obudzmy naszego przyjaciela. Brama nie byla zamknieta. Wysoki wojownik pchnal ja lekko. Przeszli przez dziedziniec i wslizgneli sie do domu. Pomieszczenie tonelo w ciemnosciach, choc w poswiacie ksiezycowej wpadajacej przez otwarte okno dostrzegli schody przy wschodniej scianie. Motak podazyl za bezimiennym towarzyszem na drugie pietro do sypialni z oknami wychodzacymi na wschod. Wojownik pchnal drzwi i wszedl do srodka. Szerokie lozko na podniesionym podescie zajmowal tlusty mezczyzna. Glosno chrapal. Wojownik podszedl do niego i polozyl mu reke na ramieniu. Chrapanie ustalo. Motak zauwazyl, ze Amta otwiera oczy. Wojownik przylozyl sztylet do jego drzacych policzkow. -Dzien dobry - odezwal sie wesolo. - Zapowiada sie piekny dzien. -Czego chcesz? -Chce ci udowodnic, jak bardzo kochasz Teby. -Alez kocham je. Wszyscy o tym wiedza. -Dlaczego wiec dostarczasz jedzenie spartanskiemu garnizonowi? -Jestem kupcem. Nie moge im odmowic sprzedazy towaru. Zostalbym aresztowany i okrzykniety zdrajca! -Wszystko jest kwestia punktu widzenia, drogi Amto. Zrozum, dzis zamierzamy uwolnic Teby. Jesli nam nie pomozesz, wtedy my cie nazwiemy zdrajca. Tluscioch powoli usiadl na lozku, starajac sie nie patrzec na sztylet. -To by nie bylo w porzadku - zaprotestowal, odzyskujac zimna krew. Nie mozecie oskarzyc kazdego, kto handluje ze Spartanami, w przeciwnym razie skazalibyscie na smierc wszystkich kupcow i wlascicieli sklepow... A takze dziwki. Kim wlasciwie jestes? -Nazywam sie Pelopidas. -Czego ode mnie zadasz? - spytal tluscioch. Strach ponownie nim zawladnal, pot zalal mu twarz. -O ktorej godzinie przygotowujesz posilek dla garnizonu? -Na godzine przed switem. Potem moi chlopcy zawoza go do Kadmei wozem. -Zatem przejmiemy woz - oznajmil wojownik, chowajac sztylet. -Co moj posilek ma wspolnego z uwolnieniem Teb? -Przynieslismy pewne ziola, ktore dodadza smaku miesu. -Alez jesli je zatrujesz, tamci oskarza o to mnie. Nie mozecie mi tego zrobic! -To nie trucizna, glupcze! - syknal Pelopidas. - Zastanow sie, co mowisz! Teraz wylaz z lozka i prowadz nas do swojej spizarni. Trzy godziny po swicie Parmenion ciagle jeszcze nie spal. Czekal przy wejsciu do kuzni, a po glowie krazyly mu uporczywe czarne mysli, ktorych nijak nie mogl odpedzic. Co sie stanie, jesli... Co sie stanie, jesli Spartanie zauwaza, ze jedzenie czyms posypano? Co, jesli Pelopidasa przylapie ktos na soleniu miesa? Co, jesli informacje o spisku dotarly do niepowolanych uszu? Parmenionowi lomotalo w glowie, blask wczesnoporannego slonca ranil mu oczy. Mlodzieniec odczuwal mdlosci i czul sie niepewnie. Usiadl na poboczu. Cierpial na okresowe migreny, od dnia kiedy uratowal Derae, jednakze w ostatnich dwoch latach ataki nasilily sie; wzrosla ich czestotliwosc i intensywnosc. Niekiedy nawet spartanskie cwiczenia nie pomagaly pokonac bolu. Kiedy stawal sie nieznosny, Parmenion pil sok makowy. Dzis jednak nie mial czasu na sen, ktory przynosilo opium, wiec probowal ignorowac bolesc. W kilka minut pozniej na ulicy pojawil sie kowal imieniem Norak - ogromny mezczyzna, o szerokich ramionach i grubym karku. Parmenion wstal, aby go powitac. -Jestes za wczesnie, mlodziencze - zagail Norak - jesli wszakze spodziewasz sie, ze dzieki temu szybko wykonam dla ciebie jakies niespodziewane zlecenie, mylisz sie. Mam pelna ksiege zamowien. -Potrzebuje dwudziestu gwozdzi do poludnia. Kazdy ma miec dlugosc meskiego przedramienia - odparl Parmenion. -Nie sluchasz mnie, moj mlody przyjacielu. Nie przyjme wiecej pracy na ten tydzien. Mlodzieniec spojrzal w gleboko osadzone brazowe oczy kowala. -Posluchaj uwaznie, Noraku. Podobno mozna ci zaufac. Przyslal mnie do ciebie Pelopidas. Rozumiesz juz? Haslo wywolawcze brzmi: "Herakles". Kowal zmruzyl oczy. -Do jakiego celu potrzebujesz tych gwozdzi? -Zamierzamy zabic nimi brame Kadmei. Potrzebujemy tez mocarnych chlopow z mlotami. -Na cycki Hery, chlopcze! Zdaje ci sie, ze to wszystko drobiazg? Lepiej wejdz do srodka. Kuznia byla pusta. Norak podszedl do paleniska, dodal huby do zaru i rozpalil plomienie. -Gwozdzie nie stanowia wiekszego problemu - oswiadczyl. - Tylko jak zdazymy je wbic, zanim nie wypadna na nas Spartanie z mieczami? -Na nasza korzysc dziala szybkosc i zrecznosc. Przylozymy poprzeczna sztabe do bramy, do ktorej nastepnie blyskawicznie podbiegnie szesciu mezczyzn z mlotami i gwozdziami. - Parmenion podszedl do odleglej sciany i podniosl ze stosu oczekujacych na groty drzewce wloczni. Postawil trzonek na ziemi, wyciagnal sztylet i zrobil dwa naciecia na drewnie. - Taka jest szerokosc i grubosc sztaby. Brama jest debowa, stara i zwietrzala, nie grubsza od meskiej reki. Potrafilbys ja przebic szescioma uderzeniami? Norak napial imponujace miesnie. -Tak, chlopcze, potrafilbym. Lecz wiekszosc mezczyzn bedzie potrzebowac siedmiu albo osmiu ciosow. Mlodzieniec pokiwal glowa. -Bedzie zatem znacznie szybciej, jesli postawie przy kazdym skrzydle bramy po czterech ludzi z mlotkami. Najwazniejszy jest czas. Decydujacy moment nastapi, gdy tlum pomaszeruje na Kadmeje. Wowczas przywodca Spartan rozwazy wyslanie zbrojnej ekspedycji. Jesli chodzi o moja czesc roboty, mozesz byc spokojny - obiecal Norak. Parmenion usmiechnal sie. Brama zamykana jest zwykle o zmroku. Przynies gwozdzie do domu Kalepiosa najpozniej do poludnia. I przyprowadz ze soba jedenastu silnych mezczyzn. Mlodzieniec opuscil kuznie i ruszyl powoli do domu Kalepiosa. Polityk jadl akurat sniadanie i zaprosil Parmeniona, by sie do niego przylaczyl, lecz ten odmowil. -Miales juz wiadomosci od Pelopidasa? - spytal. -Jeszcze nie. -Strasznie wygladasz, chlopcze. Masz bardzo blada twarz. Czyzbys chorowal? -Nic mi nie jest. Po prostu odczuwam zmeczenie. Wiesci o twojej mowie musza sie rozejsc wsrod Tebanczykow lotem blyskawicy. Powinno jej wysluchac jak najwiecej mieszkancow miasta. -Powtarzales to juz wiele razy ubieglej nocy. Wszystko bedzie dobrze, przyjacielu. -Tak, rzeczywiscie. - Parmenion napelnil puchar woda i wypil lyk. -Wejdz do srodka i przespij sie troche - doradzil Kalepios. - Obudze cie, gdy wroci Pelopidas. -Pozniej. Ilu ludzi bedzie obserwowac miejskie bramy? Nikt nie powinien wychodzic, poki nie przejmiemy calkowitej wladzy w Tebach. -Przy kazdej bramie stanie dziesieciu mezczyzn. Nie obawiaj sie. Wszystko odbedzie sie zgodnie z twoim planem. -Niektorzy mieszkancy przyniosa zapewne pod Kadmeje luki, majac nadzieje ustrzelic jakiegos Spartanina. Nikt oprocz naszych ludzi nie moze byc uzbrojony. Absolutnie nie moze dojsc do spontanicznych szturmow. Na dziedziniec weszli Pelopidas i Motak. Parmenion wstal. -No i? - spytal. -Dostarczylismy jedzenie. Tak jak sadzilismy, rzeznik zostawil nas samych w spizarni. Posolilem wode w barylkach. Bylo ich dziesiec. Gdy wsypalismy sol do ostatniej, mialem ochote do niej nasikac. Naprawde z trudem sie powstrzymalem, lecz zamiast tego z powrotem ja zaszpuntowalismy. -Dobrze! Doskonale sie sprawiliscie - ucieszyl sie mlodzieniec, po czym ponownie opadl na siedzenie. - Jestesmy wiec gotowi. Zaplanowales juz swoja mowe? - spytal Kalepiosa. -Tak - odparl polityk. - Wyglosze ja na agorze tuz przed zmrokiem. Bedzie tam wielki tlum. Moze jednak odpoczniesz troche? Parmenion zignorowal prosbe i odwrocil sie do Pelopidasa. -Co z radnymi? Wojownik usiadl na lawce obok mlodzienca. -Bogowie nam sprzyjaja, Parmenionie. Powiedziano mi, ze Aleksandros zaprosil cala piatke do siebie do domu. Zgromadza sie tam w poludnie. Beda dlugo i obficie biesiadowali, a pozniej tradycyjnie posla po dziwki. Zabijemy wszystkich, z wyjatkiem kuzyna Kalepiosa, Kaskosa. -Nie! - krzyknal oschle mlodzieniec. - Wszyscy musza zginac! -Kaskosa nie ma juz w miescie - wyjasnil Pelopidas, przenoszac spojrzenie na Kalepiosa. - Dziwnym zrzadzeniem losu dwie godziny temu wyjechal do swojej letniej rezydencji w poblizu Koryntu. Parmenion trzasnal piescia w stol, oczy zas utkwil w twarzy polityka. -Ostrzegles go. Naraziles cala sprawe na niebezpieczenstwo. Mezczyzna wzruszyl ramionami i bezradnie rozlozyl rece. -Nie zaprzeczam, ze poprosilem, by opuscil miasto, lecz nikogo nie zdradzilem. Powiedzialem Kaskosowi, ze mialem sen, w ktorym umieral. Dodalem, ze snilem go trzy noce pod rzad, a nastepnie poszedlem do wieszczki, ktora doradza mu pielgrzymke do swiatyni Hekate w Koryncie. Wszyscy wiedza, jak religijny jest Kaskos. Natychmiast wyjechal z Teb. -To bylo bardzo glupie posuniecie, Kalepiosie - denerwowal sie Parmenion. - Jesli faktycznie uda nam sie przejac miasto, wtedy Kaskos wyruszy do Sparty, a tam z pewnoscia wszystko z niego wydusza i umiejetnie go wykorzystaja. Kaskos skojarzy powstanie z twoja osoba. Byc moze skazales nas wszystkich na smierc. Polityk pokiwal ze smutkiem glowa. -Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Powtorze tylko, ze Kaskos jest moim krewnym i to bardzo mi bliskim. Na swoj wlasny sposob dba o Teby rownie mocno, jak kazdy z nas. Nie moge juz cofnac mego czynu, zreszta nie cofnalbym, nawet gdybym mogl. Parmenion odniosl wrazenie, ze z bolu zaraz eksploduje mu glowa. Napil sie jeszcze wody, a potem wszedl do domu, uciekajac przed slonecznymi promieniami. Motak podazyl za nim. -Widzialem marmurowe posagi mniej blade niz ty - stwierdzil, kiedy mlodzieniec osunal sie na otomane. - Moze powinienes wypic troche wina. -Nie - odparl Parmenion. Odczuwal mdlosci. - Zostaw mnie na chwile samego. Przespie sie nieco. Fale tlukly wsciekle o nierowna linie brzegowa. Glebinowe potwory o ostrych zebach slizgaly sie wokol szczuplej dziewczyny, ktora probowala uwolnic rece. Parmenion rozpaczliwie walczyl z falami. Staral sie dosiegnac Derae, zanim ciemne morze wciagnie ja w otchlan. Ogromna bestia przeplynela tuz obok niego, tak blisko, ze grzbietowa pletwa otarla sie o jego noge, lecz w tym momencie fala poderwala cialo mlodzienca i wzniosla ku niebiosom. Parmenion nieomal wrzasnal, gdy prawie natychmiast z tej wysokosci runal w ton. Glowa mial calkowicie zanurzona w wodzie i odkryl, ze nie moze oddychac. Cialo dziewczyny unosilo sie pod nim. Zanurkowal, przecial powrozy na nadgarstkach Derae i wyciagnal ja na powierzchnia. Zyj! Zyj! - krzyczal. Kochankow otoczylo mrowie potworow, ich zimne opalowe oczy gapily sie pozadliwie na pare. Dziewczyna odzyskala przytomnosc i calym cialem przylgnela do Parmeniona. Uratowales mnie - szepnela. - Przyszedles po mnie! Motak od dluzszego juz czasu potrzasal ramieniem Parmeniona, zanim ten wreszcie otworzyl oczy i jeknal nie tyle z powodu szalejacego w czaszce bolu, ile uswiadomiwszy sobie ponowna utrate ukochanej. Usiadl sztywno wyprostowany. -Juz poludnie? -Tak - odparl Motak. Parmenion wstal. Pelopidas nadal znajdowal sie na dziedzincu, towarzyszyl mu kowal Norak i jedenastu krzepkich mezczyzn. Czterech z nich dzierzylo wielkie mloty o dlugich styliskach. -Podoba ci sie, strategosie? - spytal Norak, podnoszac stalowy gwozdz dlugosci krotkiego miecza. -Doskonale sie spisales - pochwalil go mlodzieniec - lecz chcialbym zobaczyc twoich tytanow przy robocie. -Przynioslem kilka dodatkowych gwozdzi - ciagnal kowal. - Ot tak, dla pokazu. - Dwoch mezczyzn podnioslo gruby kawal drewna i ustawilo go przy scianie, podczas gdy trzeci przytrzymywal gwozdz. Norak stanal po jednej stronie, wybral ktoregos z mlotkowych i kazal mu zajac miejsce po drugiej. Kowal podniosl mlot, poteznie sie zamachnal, grzmotnal obuchem w glowke gwozdzia i szybko sie usunal. Mezczyzna przy gwozdziu puscil go i odskoczyl, a wtedy drugi mlotkowy wzial zamach i poprawil. Trzy uderzenia pozniej gwozdz tkwil gleboko w drewnie. -Popracujcie nad koordynacja - poradzil Parmenion. - Musimy wbijac szybciej. Przywolal do siebie Pelopidasa i udal sie z nim do andronitisu. -Mowiles o spotkaniu w domu Aleksandrosa... Czy beda tam straze? -Tak. Radni nie sa zbyt popularni i boja sie o swoje bezpieczenstwo - odparl wojownik. -Ilu straznikow bedzie ich pilnowac? -Moze pieciu, a moze dwudziestu. Nie wiem. -Na zewnatrz domu czy wewnatrz? -Na zewnatrz. Orgia tylko dla wybrancow - rzucil Pelopidas z szerokim usmiechem. -Spotkajmy sie przy domu Aleksandrosa. Opracujemy plan na miejscu, gdy zobaczymy, ilu jest straznikow. Wojownik odszedl, Kalepios zas udal sie do swojego pokoju, by powtorzyc mowe. Parmenion zostal sam w andronitisie. Na jakis czas zatracil sie w myslach, pozniej jednak zdal sobie sprawe z czyjegos towarzystwa. Gdy obrocil glowe, dostrzegl spartanska wieszczke, Tamis. Stala przy stole, oparta na lasce. Przygladala sie bacznie mlodziencowi, rozkoszujac sie moca jego duszy; wyczula trapiaca go potezna migrene i ogarnal ja podziw wobec mestwa, z jakim ignorowal bol. Przez moment spogladal na nia jak na ducha. Nie dowierzal wlasnym oczom. -No i? - spytala. - Pozwolisz, ze usiade, mlody Spartaninie? -Oczywiscie - odrzekl, po czym wstal, poprowadzil ja do stolu i nalal jej puchar wody. - Skad sie tu wzielas, pani? -Chadzam wlasnymi drogami. Bedziesz przywodca tego powstania? -Tak. -Podaj mi reke. Parmenion posluchal. Tamis przykryla jego dlon wlasna. -Przy kazdym uderzeniu serca przed mezczyzna staje alternatywa - wyszeptala. - Gdy jednak juz wybierze ktoras z dwoch sciezek, musi nia podazac, dokadkolwiek go ona zaprowadzi. Stoisz, mlodziencze, na skrzyzowaniu drog. Jedna z nich opromieniona jest sloncem i radoscia, na koncu drugiej czeka bol i rozpacz. Teby sa w twoich rekach... niczym dziecinna zabawka. Droga swiatlosci zapewni miastu sile i dobrobyt, na tej drugiej zas zostanie ono zniszczone, ponizone i zapomniane. Takie slowa mialam ci przekazac. -A zatem ktora droge mam wybrac? - spytal. - Jak w ogole rozpoznam wlasciwa? -Dowiesz sie, gdy tylko na nia wkroczysz. -W takim razie, po co mi w ogole o tym mowisz? - warknal, cofajac reke. -Zostales wybrany. Tys jest wybraniec, tys jest Parmenion, Smierc Narodow. Wyslesz do mrocznej rzeki sto tysiecy dusz, krzyczacych, lamentujacych i skarzacych sie na swoj los. Musiales sie dowiedziec o stojacym przed toba wyborze. Tak nakazuja odwieczne prawa i boska sprawiedliwosc. -Wiec wyjaw mi, jak rozpoznac droge wiodaca do swiatla slonecznego. -Powiem ci, lecz moje slowa - tak jak i mojej poprzedniczki Kasandry - na nic ci sie zdadza i nie zmienia twojej sciezki. -Mimo to powiedz mi. -Opusc ten dom, osiodlaj klacz, wyjedz z miasta i ruszaj przez morze do Azji. Szukaj swiatyni Hery, bogini zemsty. -Ha! Wszystko rozumiem! - zawolal gniewnie Parmenion. - Wstretna czarownico! Jestes Spartanka i sluzysz swoim rodakom. Nie bede sluchal twoich klamstw. Uwolnie Teby, a jesli juz jakies miasto ma sie zamienic w sterte popiolow, niech bedzie nim Sparta. -Oczywiscie - mruknela, pokazujac w usmiechu zgnile zeby i krwawoczerwone dziasla. - Oto przemawia Smierc Narodow! Twoje slowa uslysza bogowie. Jednak zle mnie osadzasz, Parmenionie. Nie dbam o Sparte, ani o jej przyszlosc i ciesze sie z wybranej przez ciebie sciezki. Jestes niezmiernie wazny dla mnie... i dla swiata. -Z jakiego powodu? Co cie ze mna laczy? - spytal Parmenion, nieco zdezorientowany, lecz ona jedynie potrzasnela glowa. -Wszystkiego dowiesz sie w odpowiednim czasie. Spodobales mi sie dzisiaj. Umysl masz bystry, inteligencje przenikliwa. Wkrotce staniesz sie mezczyzna ze stali, ktory musi wypelnic swoje przeznaczenie. - Jej smiech przypominal szum wiatru wsrod martwych lisci. Parmenion nic nie odpowiedzial, choc jego reka mimowolnie poszukala sztyletu u boku. -Porzuc leki, jestem po twojej stronie - szepnela. - Nie stanowie dla ciebie zagrozenia, nikomu tez nie zdradze twoich planow. Mlodzieniec milczal. Nie zamierzal ryzykowac zycia Epaminondasa z powodu kilku slow spartanskiej wiedzmy! Puscil sztylet... -Parmenionie! - zawolal z progu Kalepios. - Jestem przy wnioskach koncowych. Wysluchasz mojej mowy? Zaledwie na sekunde odwrocil glowe. Gdy spojrzal ponownie na Tamis, juz jej nie bylo. Wstal, wyszarpnal sztylet zza pasa i rozejrzal sie nerwowo wokol siebie. Po spartanskiej wieszczce nie zostal nawet slad. -Dokad poszla? - spytal Kalepiosa. -Kto? -Stara kobieta, ktora byla tu przed chwila. -Nikogo nie widzialem. Pewnie ci sie przysnila. Teraz posluchaj mojego zakonczenia... Parmenion pobiegl do drzwi. Na dziedzincu kowal i jego ludzie cwiczyli wbijanie gwozdzi, brama dziedzinca zas byla zamknieta. Mlodzieniec wysluchal mowy Kalepiosa. Brzmiala pompatycznie i brakowalo jej wiarygodnosci. Nic jednak nie powiedzial politykowi, gdyz umysl mial skoncentrowany na slowach Tamis. Byla prawdziwa czy stanowila jedynie zrodzona z bolu iluzje? Pytanie pozostalo bez odpowiedzi. Niepewny wlasnych zmyslow, Parmenion pogratulowal Kalepiosowi mowy, opuscil budynek i w jaskrawym swietle slonecznym ruszyl ku domowi Aleksandrosa, poety i aktora. Wedlug polityka, ow mezczyzna nie celowal w zadnej z tych profesji, lecz wslawil sie wsrod szlachetnie urodzonych organizacja znakomitych orgii. Jego dom stal tuz przy Homoloidach, wielkiej polnocnej bramie, z jego okien zas rozciagal sie widok na wzgorza prowadzace ku Tesalii. Parmenion bez trudu odnalazl budynek i usiadl pod murkiem oddalonym o mniej wiecej szescdziesiat krokow od frontowej bramy. Dostrzegal stad czterech straznikow w napiersnikach, helmach i z lancami, slyszal tez docierajace z wnetrza odglosy muzyki i halasliwego smiechu. Nigdzie natomiast nie zauwazyl Pelopidasa. Oparlszy plecy o chlodna sciane, ponownie przemyslal swoj plan. Utwierdzil sie w przekonaniu, ze nic wiecej nie moze zrobic. Reszta nie zalezala od niego. Nie potrafil jednak przejsc do porzadku dziennego nad tym faktem. Odkad odebrano mu Derae, jego umysl stale wypelnialy mysli o zemscie na Sparcie. Teraz nadszedl dzien, w ktorym rozpocznie sie jego zemsta. Gdzie wszakze sie podzial Pelopidas? Jesli czlonkowie rady miejskiej nie zgina, uciekna do Spartan i nawet jezeli Tebanczycy przejma Kadmeje, Agezylaos badz Kleombrotos sprowadza armie, by odzyskac twierdze. Zmell w ustach przeklenstwo. Arogancki, nadety glupiec z tego Pelopidasa! Czas dluzyl sie niesamowicie. Straznicy maszerowali przed brama, smiech wewnatrz stawal sie coraz glosniejszy. W pewnym momencie przybylo siedem kaplanek Afrodyty ubranych w kolorowe chitony i welony spiete zloconymi grzebieniami inkrustowanymi malenkimi klejnocikami. Straznicy rozstapili sie, by kobiety mogly przejsc. Parmenion zamknal oczy i staral sie zapomniec o bolu, ktory rozsadzal mu czaszke. Jego plan byl dostatecznie skomplikowany bez takich nieodpowiedzialnych durniow jak Pelopidas. Zimny wiatr musnal jego twarz, przynoszac chwilowa ulge w bolu. Mlodzieniec usiadl prosto, uswiadamiajac sobie roznice. Sytuacja sie zmienila. Rozejrzal sie. Straznicy nadal maszerowali przed wejsciem, a jednak Parmenionowi cos nie pasowalo. Nagle uprzytomnil sobie, czego mu zabraklo. Nie slyszal juz zadnych dzwiekow: ani muzyki, ani smiechu. "A zatem - pomyslal - rozpoczela sie wlasciwa czesc orgii". Lecz gdzie, w imie Hadesa, byl Pelopidas? Minela godzina. Wkrotce Kalepios wyglosi mowe, ktora ma porwac tlum do marszu na Kadmeje. Parmenion wymamrotal ostatnie przeklenstwo pod adresem niesolidnych Tebanczykow i rozpoczal dlugi spacer na agore. W pewnym momencie uslyszal za soba halas. Odwrocil sie i zobaczyl, ze brama domu Aleksandrosa jest otwarta. Kaplanki wyszly na sloneczny dziedziniec i ruszyly ku mlodziencowi. Ignorujac je, kontynuowal spacer, lecz kiedy skrecil za rog, uslyszal za soba odglosy biegnacych stop. Niespodziewanie na jego ramie spadla czyjas reka. -Zostaw mnie! - warknal. -Tak mnie witasz, panie? - uslyszal glos mezczyzny. Przyjrzal sie wysokiej kaplance, ta zas podniosla welon i usmiechnela sie do niego. Zobaczyl dosc ladna, zupelnie niemeska twarz, wargi pomalowane na czerwono, oczy podkreslone. -Odejdz ode mnie. Niczego od ciebie nie chce! - powiedzial oschle i podniosl dlon, by odepchnac namolna kobiete. Nagle potezne palce wojownika zacisnely sie na jego przedramieniu w zelaznym uchwycie. -Nie rozpoznajesz mnie? To ja, Pelopidas! - Tebanczyk zachichotal i przy pomocy welonu starl makijaz z powiek i ust. - Nie jestes jedynym strategosem, przyjacielu. Parmenion przyjrzal sie reszcie grupy. Mezczyzni pozbyli sie juz kobiecych strojow. Kazdy z nich byl uzbrojony w ukryty sztylet. Na lezacych na ziemi jaskrawych ubraniach mlodzieniec dostrzegl plamy krwi. -Pozabijales ich! - krzyknal. -Tak, wszyscy sa martwi - odparl wojownik. - Wraz z nimi poeta Aleksandros, po ktorym - jesli chcesz znac moje zdanie - z pewnoscia nikt nie bedzie plakal. Czlonkowie "grupki specjalnej" pozostawili przebrania w alei i pobiegli na agore, gdzie zgromadzily sie ogromne masy ludzkie. Pelopidas i jego towarzysze wmieszali sie w tlum, podczas gdy Parmenion stanal pod wielkimi schodami prowadzacymi do swiatyni Posejdona. Gdy w progu swiatyni pojawil sie Kalepios, powitalo go kilka tysiecy mieszkancow miasta. Zaczal powoli schodzic po schodach, a wowczas tlum ryknal jego imie. Polityk wydawal sie szczerze zaskoczony owacja. Podniosl rece, proszac o cisze. W tym momencie mlodzieniec zdal sobie sprawe z wlasnego strachu. Szczerze bal sie reakcji podekscytowanej ludnosci na pompatyczna mowe przygotowana przez meza stanu. Kalepios przez dluga chwile wpatrywal sie w tlum. -Minelo sporo czasu, moi przyjaciele - zagrzmial - odkad z wami rozmawialem. Zawsze jednak wierzylem, ze jesli mezczyzna nie ma do przekazania zadnej dobrej wiadomosci, powinien milczec! Przed trzema laty naszych owczesnych przyjaciol i sojusznikow, Spartan, zaprosili do miasta czlonkowie tebanskiej rady i eforowie. Teraz wszakze sprzeciwiamy sie dalszej ich obecnosci! - Rozlegly sie potezne wiwaty, lecz polityk zamachal rekoma, uciszajac tlum. - Dlaczego, spytaja nasi radni, Spartanie nie maja stacjonowac w Kadmei? Czyz nie sa naszymi sprzymierzencami? Czyz nie sa przywodcami Grecji? Coz zlego moga na nas sprowadzic odwiedziny w miescie gosci? Jakaz w tym szkoda?! - wrzasnal. - Jaka szkoda?! - powtorzyl. - Pewien tebanski bohater, ktorego na polu bitwy pochwalil sam Agezylaos, marnieje w chwili obecnej w celi. Torturuja go tam i drecza. Z jakiego powodu? Poniewaz ow maz kocha Teby. Czy tak postepuja przyjaciele? Czy Spartanie rzeczywiscie sa naszymi przyjaciolmi? - krzyknal. -Nie! - ryknal tlum. Parmenion ledwie wierzyl wlasnym uszom. Te pompatyczne slowa, ktore slyszal przed kilkoma godzinami, brzmialy teraz swiezo i odnosily zamierzony skutek. Po raz pierwszy odkryl, na czym polega magia wielkiego oratora. Nie wystarczalo wyczucie czasu i samo wygloszenie mowy. Kalepios obdarzony charyzma i moca, dzieki ktorej jego zielone oczy dostrzegaly nie tylko stojacy przed nim tlum, lecz kazdego mezczyzne z osobna. Jego glos poruszal kazde serce. -Pojde do Kadmei - podjal polityk. - Pojde i powiem Spartanom: "Uwolnijcie naszych przyjaciol i opusccie miasto. Poniewaz nie jestescie juz tutaj mile widziani". I chociaz zaciagna mnie do lochu, chociaz beda drzec ze mnie pasy drucianymi pejczami, bede im stawial opor cala sila mojej duszy i cala odwaga mego tebanskiego serca. -Zabic Spartan! - zawolal w tlumie jakis glos. -Zabic ich? - spytal Kalepios. - Tak, mozemy ich pozabijac. Sa nas tysiace, ich zaledwie grupka. Jednak nie zabijamy nieproszonych gosci. Dziekujemy im tylko za przybycie i prosimy, by odeszli. Ide do nich teraz. Czy bede musial pojsc tam sam? Odpowiedz byla ogluszajaca. Z tlumu wydobylo sie jedno jedyne slowo grzmiace niczym uderzenie grzmotu: -Nie!!! Kalepios zszedl ze stopni, tlum zas rozsunal sie przed nim i podazyl za nim w dlugiej wedrowce do Kadmei. Ze swej kryjowki wsrod glazow odleglej mniej wiecej trzydziesci krokow od murow Kadmei, Norak obserwowal Spartan zamykajacych brame. Otarl spocone rece o tunike. Wokol niego krecili sie nerwowo jego ludzie. -Przypuscmy, ze otworza brame, zanim zdazymy wbic gwozdzie. Co wtedy? - spytal mezczyzna po lewej. -Nie mysl o tym, skoro dzierzysz mlotek - doradzil kowal. - Pamietaj tez, ze w tej cytadeli siedzi obecnie Epaminondas. Poddaja go torturom. I zna zarowno moje imie, jak i twoje. -Chyba widze tlum - wyszeptal trzeci mezczyzna. Norak zaryzykowal spojrzenie ponad wierzcholkiem glazu. -W istocie - zgodzil sie. - Teraz wykonajmy nasza czesc pracy. - Grupa wybiegla z kryjowki i pobiegla do bramy. Wartownik na blankach zobaczyl ich i krzyknal, ale zanim zdolal wypuscic strzale, Tebanczycy stali sie juz dla niego niedosiezni, kryjac sie pod okapami wiez bramy. Norak wyciagnal wlocznie i wskazal lewe skrzydlo bramy. -Tu! - polecil. Gwozdz natychmiast pojawil sie we wskazanym miejscu. Norak wskazal drugi punkt. Mezczyzni z mlotkami popatrzyli na niego pytajaco. -Teraz! - krzyknal, machnawszy bronia. Szczekowi zelaza o zelazo towarzyszyl chor krzykow zza bramy. -Co sie dzieje, na Hadesa? - ktos zawolal. -Tlum sie gromadzi, panie - odparl zolnierz z walow obronnych. -Piec formacji! - zawolal oficer. - Przygotujcie sie do ataku. Otworzcie brame! - Norak slyszal za murami tupot stop biegnacych zolnierzy spartanskich, ktorzy formowali bojowy czworobok. Kowal uderzyl mlotkiem w gwozdz wbity w brame i sztabe, nastepnie pobiegl na lewo, odepchnal dwoch mlotkowych, ktorzy zdolali wbic swoj zaledwie do polowy. Norak cofnal sie o krok, zamachal z cala sila i glowka gwozdzia zniknela w zwietrzalym debowym drewnie. -Nie mozemy ruszyc sztaby, panie - krzyknal spartanski zolnierz. Kowal usmiechnal sie na mysl o mezczyznach usilujacych zdjac ponabijana gwozdziami sztabe. Tlum falowal ku cytadeli... Kalepios przeszedl naprzod dziesiec krokow i podniosl rece, by zatrzymac falujacy tlum. Na murach nad nimi spartanski lucznik wychylil sie i wypuscil strzale, ktora przeszyla ramie jednego z mezczyzn. Tebanczycy cofneli sie. Kalepios przekrzyczal rozwscieczony tlum. -Czy tak sie witaja przyjaciele? Spartanie, strzelacie do nas, a czy my jestesmy uzbrojeni? Czy opowiadamy sie za przemoca? Zranionego mezczyzne odprowadzono do miasta. Zaden wojownik z Kadmei nie osmielil sie juz wiecej strzelac. -Gdzie jest wasz dowodca? - krzyknal Kalepios. - Sprowadzcie go natychmiast. Niech odpowie za wasze okrucienstwo. Spartanin w stalowym helmie wychylil sie ponad blankami. -Jestem Arymanes - zawolal. - Zolnierz, ktory wypuscil strzale, zostanie ukarany za swoj czyn. A teraz prosze, rozejdzcie sie, w przeciwnym razie bede zmuszony wyslac przeciwko wam swoje oddzialy. -Nikogo nie wyslesz - krzyknal Kalepios. - Jedynie Tebanczykow, ktorych przetrzymujesz w swoich celach. -Kim jestes, by mi rozkazywac? - zawolal Arymanes. -Przemawiam w imieniu Teb! Jestem glosem tego miasta! - odparl polityk. Tlumy wiwatowaly. U boku Parmeniona stanal Motak. -Zachodnie bramy zabezpieczone - rzucil z usmiechem. - Spartanie nie maja drogi wyjscia. Wlasnie wtedy tlum sie rozdzielil i w polu widzenia zjawila sie grupa tebanskich zolnierzy. Konwojowali osmiu Spartan, posiniaczonych, pokrwawionych, ze zwiazanymi rekoma. Pelopidas zasalutowal tebanskiemu oficerowi. -Odstawcie ich pod mury Kadmei - rozkazal. Oficer sklonil sie i gestem nakazal marsz swoim ludziom. Kalepios zrobil kilka krokow do przodu. -Zabierzcie swoich zolnierzy - zawolal do Arymanesa. - Jesli bowiem pozostana tutaj, obawiam sie o ich zycie. -Otworzcie zatem brame! - krzyknal spartanski przywodca, zas zebrani pod twierdza rykneli smiechem. -Chyba musicie opuscic liny - odparl polityk. Tlum slyszal zza murow odglosy mezczyzn probujacych usunac sztabe. Tebanczycy smiali sie i szydzili z niewidocznych Spartan. -Na bogow, zaplacisz za to, lajdaku!- ryknal Arymanes. -Niestety, przypuszczam, ze tym razem bogowie sa z nami - odkrzyknal Kalepios. - Tak przy okazji, slyszalem, ze troche chorujecie. Moze przyslemy wam medyka? Arymanes odpowiedzial nieprzyzwoitym przeklenstwem, po czym zniknal z pola widzenia. Kilka minut pozniej z murow opuszczono liny i spartanscy jency wspieli sie na waly. Tlum postal do zmroku, pozniej wiekszosc osob wrocila do domow. Pelopidas ustawil warty pod brama, a reszte sil powstanczych rozmiescil nieopodal, Kalepios zas rozbil namiot pod cytadela, gdzie - jak oznajmil rozradowanemu ludowi - zamierzal czekac, az Spartanie przyjma jego propozycje opuszczenia miasta. Parmenion, Motak i Pelopidas czekali wraz z nim. -Do tej pory wszystko przebiega zgodnie z twoimi przewidywaniami, strategosie - oswiadczyl polityk. - Co dalej? -Jutro wyslesz radnego do Kadmei. Jednak... przedyskutujemy te sprawe pozniej, dzis wieczorem. Oczywiscie, o ile wroce. -Nie musisz tego robic - zauwazyl Motak. - Niebezpieczenstwo jest zbyt wielkie. -Spartanie nie lubia oddawac swoich wiezniow - wyjasnil mlodzieniec. - Moga zabic Epaminondasa dla wzbudzenia strachu. Nie zamierzam ryzykowac. Tymczasem, przyjaciele, przyniescie wiecej drewna i kazcie Norakowi, by jak najszczelniej zaplombowal brame. W przeciwnym razie zolnierze zdejma sztabe w niecala godzine. -Naprawde wierzysz, ze potrafisz uratowac Epaminondasa? W jaki sposob? - spytal Pelopidas. -W Sparcie mialem inne imie. Nazywali mnie Savra. I dzis wieczorem zobaczymy, czy jaszczurka nadal umie sie wspinac na mury! Parmenion mial na sobie czarna koszule z dlugimi rekawami i ciemne perskie spodnie; twarz poczernil ziemia. Zawiesil sobie zwinieta line na ramieniu, poczekal, az chmura przesloni ksiezyc, po czym ruszyl pod mury. Tam odczekal chwile, czujnie nasluchujac, a nastepnie przeszedl wzdluz murow na wschod, gdzie teren opadal i fort wznosil sie ponad stromym uskokiem o glebokosci ponad dwustu stop. Z pozoru niemozliwoscia bylo wdrapanie sie (szczegolnie wieloosobowego oddzialu) w tym miejscu na mury, wiec mlodzieniec uznal, ze zapewne nie beda zbyt dobrze strzezone. Siegnal w gore, znalazl pierwsza z waskich szczelin dzielacych szare bloki skalne o wielkosci czterech stop kwadratowych i zahaczyl o nia palce. "Ciagle jestes jaszczurka?", zapytal siebie. Szczeliny miedzy blokami byly niewielkie i plytkie, a jednak Parmenion wspinal sie, stale szukajac oparcia dla golych stop. Rekoma obmacywal bloki, az znajdowal miejsca, w ktorych stary kamien nadkruszyl sie, tworzac rowki i wystepy. Mlodzieniec wdrapywal sie na mur krok po kroku. Dlonie mial zmeczone, a stopy obolale. Tylko raz spojrzal w dol. Daleko pod nim ziemia migotala w blasku ksiezyca. Poczul nerwowy ucisk zoladka. Wprawdzie w Sparcie biegal po dachach, lecz nie bylo tam az tak wysokich budynkow i teraz z zaskoczeniem zdal sobie sprawe, ze cierpi na lek wysokosci. Zapatrzyl sie ponownie w kamienny mur przed soba, dla uspokojenia zaczerpnal kilka poteznych wdechow, po czym spojrzal w gore. Gzyms znajdowal sie jeszcze okolo trzydziestu stop nad nim. W pewnym momencie poslizgnal sie! Niczym stalowe sworznie jego palce wbily sie w kamien. Parmenion szalenczo szukal oparcia dla stop. "Uspokoj sie", powiedzial sobie racjonalnie. Niestety, serce mu nieznosnie lomotalo, gdy tak trwal nad straszliwa przepascia. Przez chwile zwisal bezwladnie, potem powoli przesunal prawa stope po kamieniach, skrupulatnie szukajac odpowiedniej szczeliny w murze. Zdretwiale ramiona bolaly go dokuczliwie, lecz mlodzieniec juz sie opanowal. Dzwigal sie i podciagal ostroznie, az znalazl sie tuz pod gzymsem. Zamknal oczy i wsluchal w cisze, oczekujac na jakis dzwiek - oddech ktoregos z zolnierzy lub lekkie kroki wartownika na patrolu. Nie uslyszal niczego, wiec zahaczyl reka o gzyms i szybko podciagnal sie na blanki, po czym przycupnal w cieniu. Dwadziescia krokow na lewo od niego o mur opieral sie spartanski zolnierz; patrzyl na tlum. Po prawej stronie Parmenion dostrzegl schody prowadzace na dziedziniec. Ukradkiem przemknal przez waly i zbiegl po stopniach, trzymajac sie zacienionej sciany. W Kadmei znajdowal sie szereg podobnych do siebie budynkow o regularnych ksztaltach. Dzisiejsza cytadela byla pierwotnie starym grodem Kadmosa, wokol ktorego rozroslo sie nowoczesne miasto - Teby. Wiele starszych budowli opuszczono juz dawno temu i gdy Parmenion biegl pustymi bocznymi uliczkami, drzal na mysl o duchach przeszlosci zamieszkujacych porzucone domostwa badz wypatrujacych przez ziejace mrokiem okna. Na odglos maszerujacego oddzialu zanurkowal w najblizszy prog. Spod jego golych stop wypadl szczur, z glebi domu dochodzily zas piski calego stada tych gryzoni. Zmusil sie do spokoju i trwal nieruchomy niczym pomnik, czekajac, az szesciu zolnierzy minie stary budynek. -Slabismy jak psie siki - mruknal jeden ze Spartan. - Powinnismy wylamac sztabe i rozgniesc to robactwo na miazge. -To nie w stylu naszego komendanta - powiedzial drugi. - Prawdopodobnie ukrywa sie teraz pod lozkiem. Ktorys z mezczyzn steknal, ukleknal na poboczu drogi i zwymiotowal. Dwoch innych pomoglo mu wstac. -Lepiej, Androsie? -To juz czternasty raz dzisiejszego wieczoru. Moje wnetrznosci nie wytrzymaja tego dluzej. Zolnierze odeszli, zas Parmenion kontynuowal marsz na zachod. Szukal rezydencji gubernatora, pod ktora - wedlug Pelopidasa - rozciagaly sie stare lochy. Arymanes zajmowal pokoje na drugim pietrze, pierwsze sluzylo za oficerska jadalnie. Mlodzieniec zatrzymal sie w cieniu przeciwleglego budynku. Wzrokiem poszukal wartownikow, lecz zadnego nie dostrzegl. Szybko przebiegl otwarty teren i wszedl do gmachu. Trafil do oswietlonego pochodniami korytarza. Z jadalni dotarly do niego dzwieki rozmow. -Na rozwolnienie najlepiej pomaga dobrze ugotowane mieso - uslyszal meski glos. "Nie tym razem", pomyslal Parmenion z msciwa satysfakcja. Naprzeciwko jadalni znajdowaly sie drzwi, za nimi zas spiralne schody wiodace w dol. Mlodzieniec podbiegl do stopni i zaczal schodzic do lochow. Na scianach nie bylo pochodni, z dolu jednakze docieralo migoczace swiatlo. Stapajac uwaznie zszedl na najnizszy schodek i zaryzykowal rzut oka na slabo oswietlony korytarz. Po prawej ciagnal sie rzad lochow, po lewej stal stol, przy ktorym siedzialo dwoch straznikow. Grali w kosci na miedziaki. Parmenion zaklal. Jednego straznika moglby bez problemu uciszyc, lecz nie dwoch. Byl przeciez nieuzbrojony! "Pomysl, czlowieku! Badz strategosem!" Wsluchal sie w slowa licytujacych mezczyzn, czekajac, az ktorys wypowie imie drugiego. Czul sie osamotniony i niepewny, wiedzial, ze tu na schodach grozi mu prawdziwe niebezpieczenstwo. Jesli ktos zejdzie z gory, koniec z nim! Mezczyzni nadal grali. -Alez z ciebie szczesliwy knur, Mentarze! - odezwal sie w koncu jeden z nich. Parmenion cofnal sie mniej wiecej do polowy spiralnych schodow i przykucnal w ciemnosciach. -Mentar? - zawolal. - Wejdz na chwile do mnie! Straznik wymamrotal nieprzyzwoite slowo, po czym mlodzieniec uslyszal szuranie odsuwanego po kamiennej podlodze krzesla. Mentar wbiegal na gore, pokonujac po dwa stopnie naraz. Parmenion wylonil sie nagle przed nim i grzmotnal go piescia w podbrodek. Nastepnie schwycil zolnierza za wlosy i rabnal jego glowa o sciane. Mentar obwisl mu w ramionach. Zostawil nieprzytomnego na schodach i ponownie zszedl do korytarza lochu. Drugi wartownik siedzial odwrocony do niego plecami, pogwizdywal niemelodyjnie i toczyl kosci. Mlodzieniec stanal za nim i zdzielil go bokiem dloni w szyje. Mezczyzna upadl do przodu, uderzajac glowa o blat stolu. Drzwi do celi zbite byly z grubych debowych desek, zamkniete zas w najprostszy z mozliwych sposobow: drewniana sztaba, ktora przesuwalo sie przez obejmy w scianie. Tylko dwie pary drzwi byly zamkniete w ten sposob; za pierwszymi znajdowal sie Polisperchon. Gdy Parmenion wszedl do lochu, Tebanczyk spal. Twarz mial posiniaczona i pokrwawiona, a cela smierdziala wymiocinami i ekskrementami. Polisperchon byl niewielkim mezczyzna, totez mlodzieniec bez trudu wyciagnal go za nogi na korytarz. -Juz wiecej nie - blagal wiezien. -Przyszedlem ci na ratunek - wyszeptal Parmenion. - Nabierz otuchy! -Ratunek? Przejeliscie Kadmeje? -Jeszcze nie - odparl Parmenion, otwierajac drugie drzwi. Epaminondas nie spal, lecz byl w jeszcze gorszym stanie niz towarzysz jego niedoli. Powieki tak mu spuchly, ze oczy zmienily sie w szparki, cala twarz obrzmiala niemal nie do poznania. Mlodzieniec pomogl mu wyjsc na korytarz, ale Tebanczyk upadl na podloge. Nogi mezczyzny nie mogly uniesc jego ciezaru. W swietle pochodni Parmenion spojrzal na zdeformowane lydki przyjaciela: z pewnoscia bito je kijami. -Nie zdolasz sie wspiac na schody - ocenil mlodzian. - Musze was gdzies ukryc. -Przeszukaja cala twierdze - wymamrotal Polisperchon. -Miejmy nadzieje, ze nie - odparl oschle Parmenion. W przeciagu godziny mlodzieniec ponownie samotnie przemierzal opuszczone ulice. Wspial sie na schody, dotarl na waly, przywiazal line do marmurowego siedziska, po czym wdrapal sie na mur. Ty tam! - krzyknal wartownik. - Stoj! Parmenion przeskoczyl waly i zeslizgnal sie po linie. Dlonie mu plonely. Ponad soba dostrzegl straznika, ktory dobiegl do liny i rabal w nia mieczem. Lina oderwala sie i poszybowala nad murem. Daleko w dole Parmenion znalazl oparcie dla rak, zahaczajac palcami o rozpadline. Udalo mu sie w ostatnim momencie przed odcieciem liny. Ostroznie zszedl na ziemie i wrocil do namiotu Kalepiosa. -No i? - spytal mowca. -Sa bezpieczni - wyjasnil zdlawionym szeptem. O swicie wewnatrz cytadeli Arymanes siedzial zgiety w pol, trzymajac sie kurczowo za brzuch. Nie pamietal juz, ile razy wymiotowal podczas ostatniej nocy - stracil rachube. Ostatnim razem juz tylko zolc wypelnila stojaca u jego boku mise. Z ponad siedmiuset osiemdziesieciu mezczyzn, ktorymi dowodzil, pieciuset bylo tak chorych, ze nie mogli chodzic, reszta zas krecila sie niczym zywe trupy - twarze mieli poszarzale, oczy szkliste i pozbawione zycia. Dowodca uswiadomil sobie, ze gdyby Tebanczycy zdecydowali sie dzisiaj zaatakowac, opanowaliby twierdze w zaledwie kilka minut. Ktos zastukal do drzwi i Arymanes staral sie wstac, z trudem tlumiac jek. -Wejsc - powiedzial w koncu z wysilkiem. Podczas mowienia drzal mu zoladek. W progu pojawil sie mlody oficer. Rowniez wygladal niezdrowo. -Przeszukalismy cala Kadmeje, panie. Wiezniowie chyba uciekli. -To niemozliwe! - krzyknal Arymanes. - Epaminondas ledwie mogl chodzic, nie mowiac o wspieciu sie na mury. Zreszta, na walach widziano tylko jednego mezczyzne. -Nie pozostalo juz ani jedno miejsce do przeszukania, panie - bronil sie mezczyzna. Dowodca ponownie opadl na tapczan. Niewatpliwie bogowie go przekleli. Planowal publicznie sciac dzis zdrajcow w ramach przestrogi dla zgromadzonego pod murami tlumu. Niech tutejsi ludzie dowiedza sie, ze Spartan nie sposob zastraszyc! Teraz zas wiezniowie wyparowali, a w razie ewentualnego ataku jego schorowany garnizon z pewnoscia nie byl w stanie obronic fortu. Do pokoju wszedl drugi oficer. -Panie, Tebanczycy chca przyslac radnego na rozmowy... Aby przedyskutowac aktualna sytuacje. Arymanes probowal sie skupic, ale trudno myslec logicznie, gdy jelita i zoladek szaleja. -Powiedz, ze wyrazam zgode - rozkazal, idac chwiejnym krokiem do latryny. Kucnal nad otwarta rura. Poczul sie troche lepiej. Wrocil na tapczan i wyciagnal sie na boku, podkurczywszy golenie. Nie chcial tego przydzialu, nienawidzil bowiem Teb za ich zepsucie, lecz jego ojciec twierdzil, ze zaszczytem jest rozkazywac spartanskiemu garnizonowi niezaleznie od miejsca jego pobytu. Dowodca przeczesal szczupla dlonia rzedniejace jasne wlosy. Czego nie oddalby za wypicie pucharu zimnej, czystej wody. Niech bogowie wtraca Tebanczykow zywcem do Hadesu i wrzuca w plomienie! Kilka minut pozniej wrocil oficer. Wprowadzil wysokiego mlodego mezczyzne o ciemnych wlosach i blisko osadzonych blekitnych oczach. Arymanes rozpoznal w nim biegacza o pseudonimie Lew Macedonii, podobno polkrwi Spartanina. -Usiadz - wyszeptal. Mlodzieniec zrobil krok do przodu, wyciagajac przed siebie kamienny dzban. -Woda jest czysta - zapewnil. Arymanes wzial dzban i lapczywie wypil. -Dlaczego przyslali akurat ciebie? - spytal, trzymajac kurczowo naczynie. -Z urodzenia jestem w polowie Spartaninem, panie, jak byc moze wiesz - odparl gladko Parmenion - choc mieszkam teraz w Tebach. Pomysleli chyba, ze mozna mi zaufac. -A mozna? Mezczyzna wzruszyl ramionami. -Zadanie jest proste. Nie ma potrzeby nikogo oszukiwac. -Jakie sa ich plany, czlowieku? Czy zaatakuja? -Nie wiem, panie. Ale zabili wszystkich prospartanskich czlonkow rady. -Co kazali ci przekazac? -Obiecuja, ze ciebie i twoich ludzi odeskortuja bezpiecznie na skraj miasta. Ustawia tam namioty ze swiezym jedzeniem. Bedzie tez medyk, ktory posiada antidotum na trucizne, ktora zjedliscie. -Trucizne? - szepnal Arymanes. - Mowisz o truciznie? -Tak. To byl oburzajacy czyn, zreszta typowy dla Tebanczykow - obruszyl sie falszywie mlodzieniec. - Dziala powoli, lecz zabije was w przeciagu pieciu dni. Podejrzewam, ze wlasnie dlatego teraz was nie atakuja. -Sadzisz, ze mozna im wierzyc? Dlaczego nie mieliby nas zgladzic, gdy tylko... gdy my...? - Nie mogl sie zmusic do wypowiedzenia slowa "poddamy sie". - Gdy tylko wyjdziemy - dodal ostatecznie. -Slyszeli - wyjasnil Parmenion sciszonym glosem, przysuwajac sie do dowodcy - ze Kleombrotos z wojskiem stoi na polnoc od Koryntu. Moglby tu dotrzec w trzy dni. Sadze, ze wola was wypuscic, niz ryzykowac, ze na miasto szturm przypusci sam krol. Arymanes jeknal i zgial sie w pol. W glowie krecilo mu sie z bolu, a od mdlosci az sie krztusil. Poslaniec podal mu pusta mise i przytrzymal ja, podczas gdy dowodca wymiotowal. Arymanes wytarl usta grzbietem dloni. -Dadza nam antidotum? -Wedlug mnie, Kalepiosowi mozna zaufac - odparl Parmenion uspokajajaco. - Mimo wszystko nie ma hanby w opuszczeniu miasta. Przeciez kiedys wojska spartanskie poproszono, by stacjonowaly tutaj, a teraz po prostu Teby zmienily zdanie. I tyle. Polityka jest sprawa krolow i radnych, zolnierze zas po prostu wykonuja rozkazy wydane przez moznych tego swiata. Nie interesuja sie polityka. -To prawda - zgodzil sie dowodca. -Co mam powiedziec Tebanczykom? -Powiedz im, ze sie zgadzam. Troche czasu zajmie nam usuniecie sztaby, potem natychmiast opuscimy miasto. -Przykro mi, panie, lecz nie zdolacie wyjsc przez brame. Podekscytowany tlum pozabijal je wielkimi gwozdziami. Kalepios zasugerowal zejscie po linach. Bedziecie sie opuszczac po dwudziestu naraz. -Liny! - warknal wsciekle Arymanes. - Chcesz, zebysmy sie spuszczali po linie? -Sam widzisz, panie, jak bardzo Tebanczycy sie was boja - podbechtal jego dume Parmenion. - Mieszkancy Teb wiedza, ze mimo waszego oslabienia moglibyscie zetrzec ich na proch. Mysle, ze te propozycje nalezy odebrac jako swego rodzaju komplement. -Niech trafia w ognie Hadesu! No coz, przekaz im moja zgode. -Madry wybor, panie. Na pewno nie zapomnisz go do konca zycia. W dwie godziny pozniej ostatni Spartanin opuscil Kadmeje. Parmenion poczekal, az Norak i jego ludzie zdejma sztaby i otworza brame. Pelopidas wbiegl na dziedziniec, wymachujac podniesionymi piesciami. -Pokonalismy wroga! - wolal. Tlum wiwatowal. Wojownik odwrocil sie do Parmeniona i chwycil go za ramiona. - Teraz mi powiedz, gdzie ukryles naszych przyjaciol. -Czekaja na nas w lochach. -Twierdziles, ze ich uwolniles! -Nie, powiedzialem tylko, ze sa bezpieczni. Wiedzialem, ze Spartanie przeszukaja cala Kadmeje, lecz mialem nadzieje, ze nie przyjdzie im do glowy tak dziwaczna kryjowka. Odprowadzilem obu do celi na drugim koncu korytarza. Wezcie ze soba medyka, poniewaz Epaminondas jest straszliwie poturbowany. Kiedy Pelopidas wraz z tuzinem mezczyzn ruszyl biegiem w strone domu gubernatora, do mlodzienca zblizyl sie Motak. -Co sie stanie ze spartanskim dowodca? - zapytal. -Straca go - odparl Parmenion. - Pozniej zas wysla przeciwko Tebom dodatkowe oddzialy. Przed nami nadal sporo pracy. Tej nocy powietrze wypelnily dzwieki hulaszczej fety z okazji zwyciestwa. Spartanin nie swietowal wraz z innymi. Chwiejnym krokiem poszedl do domu. Zdolal otworzyc brame, przeszedl dziedziniec i zemdlal na progu andronitisu. Motak znalazl go tam we wczesnych godzinach rannych i zaniosl do glownej sypialni. Mlodzieniec budzil sie z maligny trzykrotnie. Za trzecim razem dostrzegl nad soba twarz medyka Horasa, ktory wbijal mu w ramie maly zagiety nozyk. Parmenion probowal wyrwac reke, lecz Motak trzymal go mocno. Ponownie stracil przytomnosc. Mial wiele snow, z ktorych jeden stale powracal. Parmenion wspinal sie w nim na krete schody, szukajac Derae. W pewnej chwili odwrocil sie i dostrzegl, ze stopnie za nim znikaja. Pod soba mial mroczna otchlan. Szedl dalej ku pomieszczeniu, w ktorym miala czekac ukochana. Nagle zatrzymal sie. Przepasc rosla i Parmenion z przerazeniem zrozumial, ze wciaga ja ze soba coraz wyzej. Jesli otworzy drzwi do pokoju, otchlan pochlonie pomieszczenie. Nie wiedzial, jak uratowac swa milosc, wiec odwrocil sie i rzucil w przepasc. Spadl w ciemny dol... Motak usiadl przy lozku i wpatrzyl sie z troska w blada twarz swego nieprzytomnego pana. Wbrew radom medyka otworzyl okiennice, by lepiej sie przyjrzec rysom Parmeniona. Mimo opalenizny mlodzieniec mial zsiniala twarz, podkrazone oczy i zapadniete policzki. Kiedy Tebanczyk polozyl reke na jego piersi, poczul slabe trzepotanie serca. Podczas pierwszych dwoch dni Motaka niezbyt niepokoil dlugotrwaly letarg Parmeniona. Codziennie pomagal medykowi Horasowi w upuszczaniu choremu krwi. Ufal Horasowi, ktory wyjasnil, ze operacja przejecia Kadmei pozbawila mlodzienca sil i teraz po prostu wypoczywa. Teraz wszakze, czwartego dnia, Motak przestal wierzyc w to wyjasnienie. Jego pan byl ciagle nieprzytomny i nie reagowal na zadne bodzce. Sluzacy zaczal sie obawiac, ze Parmenion juz nigdy sie nie obudzi. Napelnil puchar zimna woda, podniosl glowe mlodzienca i przytrzymal naczynie przy jego wargach. Woda splynela z ust nieprzytomnego mezczyzny i Tebanczyk poddal sie. Slyszac skrzypienie bramy, podszedl do drzwi. Horas wszedl do domu, wspial sie po schodach do sypialni i rozwinal zestaw nozykow. Motak popatrzyl srogo na wysokiego, szczuplego medyka. Nie lubil lekarzy, choc zazdroscil im wiedzy. Wczesniej nie wierzyl, ze potrafi sie kiedykolwiek przeciwstawic komus tak wyksztalconemu i powazanemu, dzis jednak uznal, ze za wszelka cene musi ratowac Parmeniona, wiec przystapil do medyka. -Odloz noz - polecil. -O co ci chodzi? - spytal Horas. - Twojemu panu trzeba upuscic krew. W przeciwnym razie umrze. -I tak umiera - oznajmil Motak. - Zostaw go. -Nonsens - odparl medyk. Podniosl chuda reke i probowal odepchnac sluzacego, jednak ten nie dal sie zastraszyc. Twarz mu poczerwieniala. -Mialem zone, panie medyku. Jej takze codziennie upuszczano krew. Az w koncu umarla. Nie pozwole, by Parmenion za nia podazyl. Twierdziles, ze moj pan wypoczywa... ze odzyskuje sily. Myliles sie. Teraz mozesz odejsc. - Lypnal zlowieszczo na dlon lekarza, ktora ciagle spoczywala na jego piersi. Horas pospiesznie cofnal reke, schowal nozyk i zawinal zestaw. -Wtracasz sie w sprawy, ktorych nie rozumiesz - oswiadczyl. - Pojde do sedziow, a ci wysla straze, ktore sila cie usuna z tego pokoju. Motak zlapal mezczyzne za tunike i przyciagnal go do siebie. Zielone oczy sluzacego blysnely zlowieszczo. Horas zbladl, gdy w nie zajrzal. -Wynos sie stad. Jesli uczynisz cos, co spowoduje smierc Parmeniona, wysledze cie i wytne ci serce. Zrozumiales? -Jestes szalony - szepnal medyk. -Bynajmniej. Jestem tylko czlowiekiem, ktory dotrzymuje obietnic. Teraz odejdz! - Motak pchnal Horasa ku drzwiom. Po wyjsciu mezczyzny zasiadl na krzesle obok lozka. Nie mial pojecia, co robic. Jego przerazenie roslo, a rece coraz bardziej sie trzesly. Zaskoczony wlasna reakcja, spojrzal na twarz swego pana. Po raz pierwszy uswiadomil sobie, jak bardzo kocha czlowieka, ktoremu sluzy. "Dziwne", pomyslal. W wielu kwestiach Parmenion stanowil dla niego zupelna tajemnice, byl osobliwie daleki, a jego mysli i marzenia - niemozliwe do odgadniecia. Rzadko rozmawiali o sprawach glebokich, nigdy nie zartowali, nigdy tez nie zwierzali sie sobie z sekretnych tesknot. Motak rozparl sie na krzesle i zapatrzyl w okno. Przypomnial sobie pierwsza noc, gdy przyszedl do domu Epaminondasa. Wspomnienie smierci Elei uklulo go w serce piekacym bolem. Jego pan przesiedzial z nim wowczas wiele godzin w milczeniu. Mial dla niego wspolczucie i laczyl sie z nim w cierpieniu. Nie potrzebowali slow... Trzy lata, ktore przesluzyl u Parmeniona, byly okresem nadzwyczaj szczesliwym. Ten fakt stale go zaskakiwal. Motak wrocil myslami do zmarlej zony, lecz jej obraz nie spowodowal juz tak ostrej bolesci. Przywolal w pamieci chwile ich wspolnego szczescia. Skrzypienie bramy wyrwalo go ze smutnych rozmyslan. Wstal i wyjal sztylet. Postanowil, ze jesli doktor przyprowadzi ze soba zolnierzy, bedzie walczyl do upadlego. Dotrzyma obietnicy! Drzwi sie otworzyly i stanal w nich Epaminondas. Twarz Tebanczyka byla spuchnieta i posiniaczona, oczy podkrazone. Podszedl powoli do lozka i spojrzal na nieprzytomnego Parmeniona. -Zadnej poprawy? - zapytal. Sluzacy schowal bron. -Nie. Jednak wlasnie zakazalem medykowi dalszego upuszczania krwi. Zagrozil, ze pojdzie do sedziow. Epaminondas ciezko usadowil sie na krzesle. -Kalepios mowil, ze Parmenion od dawna cierpi na straszliwe bole glowy. -Faktycznie czasami miewal migreny - przyznal Motak - szczegolnie po wyscigach. Bol bywal bardzo intensywny, niekiedy wprost otepiajacy. Miesiac temu moj pan wyznal mi, ze ataki sie nasilaja. Wojownik pokiwal glowa. -Dostalem list ze Sparty od jego przyjaciela imieniem Ksenofont. Byl mentorem Parmeniona przez szereg lat i swiadkiem pierwszego ataku. Medyk, ktory sie zajmowal wtedy mlodziencem, podejrzewal obecnosc jakiejs narosli w czaszce chorego. Mam nadzieje, ze nie umrze! Wiele mu zawdzieczam i pragne mu serdecznie podziekowac. Musi przezyc! -Nie umrze - zapewnil go Motak. Epaminondas milczal przez pewien czas, potem podniosl oczy na sluzacego. -Mylilem sie co do ciebie, moj przyjacielu - przyznal sie. -W tej chwili nie ma to znaczenia. Znasz, panie, kogos, kto moglby mu pomoc? Wojownik wstal. -Jest taki uzdrowiciel, zielarz imieniem Argonas. W ubieglym roku Cech Medykow chcial go wypedzic z miasta. Okrzykneli go oszustem. Jednak jeden z moich przyjaciol przysiega, ze Argonas uratowal mu zycie. Slyszalem tez, ze przywrocil wzrok mezczyznie osleplemu na prawe oko. Przysle go tu dzis wieczorem. -Slyszalem o tym czlowieku - wtracil Motak. - Podobno pobiera ogromne oplaty. Jest tlusty i zamozny, a swoich sluzacych traktuje gorzej niz niewolnikow. -Nie twierdzilem, ze jest milym kompanem do biesiady. Badzmy wszakze szczerzy, Motaku. Parmenion umiera. Nie sadze, by przetrwal kolejna noc. A o oplaty sie nie klopocz. Zaplace, ile bedzie trzeba. Przynajmniej tyle moge dla niego zrobic... Cale Teby sa mu dluzne wiecej, niz sa w stanie zaplacic. Sluzacy zasmial sie z gorycza. -Tak, tylko jakos nie zauwazylem, by Kalepios czy Pelopidas przyszli mojego pana odwiedzic - oswiadczyl cierpko. Kalepios posluchal ostatniej rady Parmeniona - odparl wojownik. - pojechal do Aten szukac pomocy na wypadek zemsty Spartan, Pelopidas zas intensywnie cwiczy hoplitow, probujac pospiesznie zbudowac armie przeciw ewentualnemu odwetowi Kleombrotosa. Przysle Argonasa jak najszybciej. Jeszcze jedno, Motaku. Koniecznie cos zjedz i odpocznij. Jesli zaslabniesz, nijak nie pomozesz swemu panu. -Jestem silny jak wol. Chociaz... masz racje. Przespie sie troche. Zanim Argonas przybyl do malego domu Parmeniona, zapadl zmierzch. Motak spal na dziedzincu. Gdy sie zbudzil, zobaczyl nad soba ogromna postac opatulona w czerwono-zolty plaszcz. Olbrzym pochylal sie nad nim. -No, kamracie, gdzie ten umierajacy? - zahuczal Argonas tubalnym glosem, ktory wydawal sie wychodzic gleboko z wnetrza jego poteznej piersi. Sluzacy wstal. -W sypialni na gorze. Poprowadze cie. -Najpierw musze cos zjesc - oswiadczyl Argonas. - Przynies mi nieco chleba i sera. Jestem okrutnie glodny. - Zasiadl przy stoliku na dziedzincu. Przez chwile Motak stal nieruchomo i patrzyl na tlusciocha pozerajacego kawalki wielkiego bochna, sera i suszonego miesa. Jego posilek zapewnilby calodzienne wyzywienie piecioosobowej rodzinie. Zielarz pochlanial jedzenie ogromnymi kesami, niemal nie zujac. W koncu Argonasowi sie odbilo i odchylil sie na krzesle, strzepujac okruszki z polyskujacej czarnej brody. - A teraz daj troche wina - rozkazal. Motak nalal puchar i przesunal po stole. Kiedy tluscioch siegnal po naczynie, otaczajac nozke pekatymi paluchami, sluzacy spostrzegl na niemal kazdym z nich zloty pierscien z ogromnym klejnotem. Medyk osuszyl wino jednym haustem, po czym niezdarnie podniosl sie z siedzenia. -No! - oswiadczyl. - Jestem gotow. Podazyl za Motakiem do sypialni, tam stanal obok lozka i przyjrzal sie Parmenionowi w swietle latarni. Sluzacy zostal w progu i obserwowal. Na szczescie Argonas nie przyniosl ze soba noza. Pochylil sie nad lozkiem i dotknal czola mlodzienca. Gdy jego palce przesuwaly sie po rozpalonej skorze, zielarz krzyknal i cofnal sie. -Co sie stalo? - spytal zaniepokojony Motak. Argonas poczatkowo nie odpowiedzial, patrzyl tylko na umierajacego mlodzienca zmruzonymi oczyma. -Jesli przezyje, zmieni swiat - wyszeptal. - Doprowadzi do ruiny imperia, spowoduje upadek calych narodow. Moze lepiej, by umarl. -O co chodzi? Mow glosniej, czlowieku, nie rozumiem cie! - zawolal Motak, podchodzac do uzdrowiciela. -Nie, nie, nic. Podczas mojego badania milcz. - Przez szereg minut tluscioch nie odzywal sie, przesuwajac palcami po czaszce Parmeniona. Pozniej opuscil pokoj. Motak podazyl za nim na dziedziniec. -To narosl - wyjasnil Argonas. - W samym srodku glowy. -Skad mozesz wiedziec, co sie znajduje wewnatrz czaszki? -Na tym polega moj talent - odparl zielarz, siadajac przy stole i napelniajac sobie puchar. - Wszedlem do jego glowy i znalazlem tam narosl. -Zatem on umrze? - jeknal sluzacy. -Nie mozemy miec calkowitej pewnosci, lecz jest to niezwykle prawdopodobne. Przynioslem ze soba pewien srodek, ktory zapobiega rozrastaniu sie guza. To wyciag z rosliny zwanej sylfium. Twoj pan bedzie musial do konca zycia pic codziennie napar z tego ziola, poniewaz narosl sama nie zniknie. Jest jednak cos jeszcze, lecz tego nie moge mu dostarczyc. -Coz to takiego? - Motak spytal niecierpliwie tlusciocha. -Kiedy... podrozujesz... wewnatrz glowy czlowieka, dostrzegasz wiele rzeczy. Wyczuwasz nadzieje danego czlowieka, poznajesz jego marzenia, cierpisz jego meczarnie. Twoj pan kochal kiedys kobiete imieniem Derae. Niestety, zabrano mu ja. Obwinia siebie o jej strate, czuje sie bez niej wewnetrznie pusty i zyje tylko nieustanna mysla o zemscie. Tego rodzaju nadziei nie mozna zywic przez dlugi czas, zemsta bowiem jest dzieckiem ciemnosci, a w ciemnosci trudno znalezc cos krzepiacego. -Nie potrafisz mowic jasniej, medyku? - warknal Motak. - Powiedz mi po prostu, co moge dla niego zrobic. -Obawiam sie, ze niewiele, moze nic. Ten mlodzieniec potrzebuje Derae... A miec jej nie moze. Istnieje jednak nieznaczna szansa, ze napar sie sprawdzi. Poniewaz Epaminondas mi zaplacil, przygotuje pierwsza porcje. Obserwuj mnie uwaznie i pamietaj, ze zbyt duza dawka sylfium moze zabic, zas zbyt mala nie powstrzyma rozrostu nowotworu. Moze pomoc, choc nie sadze, by twoj pan przezyl bez swojej damy. -Jesli jestes, jak twierdzisz, mistykiem - zadrwil Motak - przemow do niego i przywolaj go z powrotem. Tluscioch potrzasnal glowa. -Probowalem - oswiadczyl cicho. - Niestety, ow mlodzieniec przebywa w swiecie stworzonym przez niego samego, miejscu mrocznym i przerazajacym. Walczy tam z demonami i innymi okropnymi stworami. Nie jest w stanie mnie uslyszec... Albo nie chce. -Te stwory, o ktorych mowisz... Czy moga go zabic? -Najprawdopodobniej tak. Widzisz, moj rudobrody przyjacielu, to demony, ktore sam powolal do zycia. Innymi slowy, Parmenion walczy z mroczna strona wlasnej duszy. Gdy ciachnal mieczem Leonidasa i przecial gardlo wielkiego jak mezczyzna luskowatego nietoperza ze skorzastymi czarnymi skrzydlami, otaczajaca go otchlan zawirowala. Stworzenie bluznelo krwia, ktora zalala mlodzienca niczym oliwa z latarni. Sliska rekojesc miecza byla trudna do utrzymania. Parmenion cofnal sie wyzej na niskie wzgorze. Rozmaite stwory lataly wokol niego, trzymajac sie z dala od lsniacego ostrza. Przepasc wirowala u stop mlodziana, polykajac ziemie. Popatrzyl w dol. Daleko pod soba dostrzegl plonace ognie i wydalo mu sie, ze slyszy krzyki udreczonych dusz. Byl smiertelnie zmeczony, a glowa pekala mu z bolu. Za soba uslyszal trzepotanie skrzydel. Odwrocil sie i pchnal mieczem, ktory wbil sie gleboko w futrzasty brzuch. Niestety, stworzenie zdazylo dopasc jego ramienia i wydarlo mu ostrymi zebami kawal ciala. Parmenion rzucil sie w tyl, wyrywajac miecz, po czym zamachnal sie i odrabal demonowi glowe. Pustka pochlonela lad pod jego nogami i mlodzieniec poslizgnal sie na jej krawedzi. Przetoczyl sie na brzuch, wstal i pobiegl ku grzbietowi wzgorza. Swiat wokol niego przypominal rozszalale morze, otchlan kusila i nieublaganie sie zblizala. Ponad nim krazyly ogromne nietoperze. Nagle uslyszal jakis glos. -Kocham cie - powiedziala, a wtedy z ciemnego nieba splynelo swiatlo i ulozylo sie w most do nieba. Motak stal przed swiatynia i czekal na kobiete. Bylo u niej dwoch "wiernych", wiedzial wiec, ze oczekiwanie troche potrwa. W poblizu znajdowala sie fontanna. Usiadl przy niej i wpatrywal sie w swiatlo gwiazd odbite w wodzie. W koncu mezczyzni wyszli. Tebanczyk wszedl do swiatyni, skrecil w lewo i dotarl do korytarza z pokojami wynajmowanymi przez kaplanki. Zastukal do drzwi najdalszej komnaty. -Poczekaj chwile - odezwal sie znuzony glos, potem drzwi sie otworzyly. Rudowlosa blysnela zmeczonym usmiechem. -Witaj - powiedziala. - Mialam nadzieje, ze wreszcie odwiedzi mnie prawdziwy mezczyzna. -Nie pragne twojego ciala - odparl, odsuwajac sie od kobiety. - Chce cie wynajac. -Sam sobie zaprzeczasz - oswiadczyla. Falszywy usmieszek zbladl. -Wcale nie - odparowal, siadajac na szerokim lozku i starajac sie zignorowac zapach dochodzacy z poplamionej poscieli. - Moj przyjaciel jest umierajacy... -Nie przespie sie z nikim chorym - odrzekla oschle. -Nie jest chory i nie musisz z nim spac. - Motak szybko wyjasnil kaplance nature schorzenia Parmeniona i diagnoze Argonasa. -I czego sie po mnie spodziewasz? - spytala. - Nie jestem uzdrowicielka. -Moj pan bywal u ciebie co tydzien, czasami czesciej. Moze widzialas go rowniez w gimnazjonie. Nazywa sie Parmenion, choc biega pod imieniem Lwa Macedonii. -Znam go - przyznala. - Nigdy sie do mnie nie odzywa, nawet sie nie wita. Wchodzi, wrecza mi pieniadze, robi swoje i wychodzi. Co moglabym dla niego zrobic? -Nie wiem - zafrasowal sie sluzacy. - Myslalem, ze moze cie lubi. Rozesmiala sie. -Chyba powinienes o nim zapomniec - szepnela. Podeszla i usiadla obok niego, kladac reke na jego udzie. - Miesnie masz napiete i po twoich oczach widze, ze jestes wyczerpany. Sam potrzebujesz moich uslug. - Przesunela reke wyzej, lecz Motak chwycil ja za nadgarstek. -Zapomnij, kobieto. Jestes moim jedynym planem, nie mam innego. Wynajme cie i zaplace. Zrobisz to, o co cie prosze? -Ciagle mi nie powiedziales, czego zadasz - zauwazyla. Zajrzal w jej podmalowane oczy i zrobil gleboki wdech. -Chce, bys zmyla grafit i ochre ze swojej twarzy. Potem masz sie wykapac. Wtedy pojdziemy do domu Parmeniona. -Zaplacisz dwadziescia drachm - oznajmila, wyciagajac reke. Siegnal do sakiewki i odliczyl dziesiec drachm. -Reszta po wykonaniu zadania - rzucil. Motak i kaplanka weszli do domu mniej wiecej w godzine pozniej. Ksiezyc stal juz wysoko ponad miastem. Dziewczyna miala teraz na sobie dlugi do kostek, prosty bialy chiton, na ramionach zas blekitna chlamide. Bez makijazu jej twarz wydala sie Motakowi prawie ladna. Poprowadzil kaplanke do sypialni i chwycil ja za reke. -Postaraj sie, kobieto - szepnal - poniewaz ten mezczyzna wiele dla mnie znaczy. -Na imie mam Tetyda - powiedziala. - Zamiast "kobieta" nazywaj mnie Tetyda. -Jak sobie zyczysz, Tetydo. Gdy zamknal za soba drzwi, kaplanka podeszla do lozka i odpiela brosze. Jej chiton i chlamida zsunely sie na podloge. Odgarnela posciel i polozyla sie obok nieprzytomnego. Jego cialo bylo zimne. Sprawdzila mu puls, dotykajac tetnicy. Tetno bylo wyczuwalne, lecz nierowne i slabe. Przytulila sie do mezczyzny, przelozyla prawa noge przez jego uda i poglaskala jego piers. Poczula, jak rozgrzewa sie po wplywem cieplego dotyku, lecz nadal sie nie poruszyl. Musnela wargami jego policzek i przesunela reke w dol, pieszczac jego skore. Otoczyla palcami penisa, ale mezczyzna nie zareagowal. Pocalowala go lekko w usta i polizala. Niewiele wiecej mogla zrobic. Byla znuzona po dlugim dniu i najchetniej ubralaby sie juz i zazadala pozostalych dziesieciu drachm. Jeszcze raz spojrzala wszakze na blada, wymizerowana twarz, jastrzebi nos i zapadniete oczy. Co powiedzial sluzacy? Ze Parmenion utracil swa milosc i nie potrafil o niej zapomniec? "Ty glupcze", pomyslala. Wszyscy cierpimy z powodu utraconych milosci. Jednak... uczymy sie zapominac, uczymy sie ignorowac bol. Co jeszcze mogla zrobic? Polozyla glowe na poduszce i przysunela usta do ucha mlodzienca. -Kocham cie - wyszeptala. Zadnej reakcji, az nagle mezczyzna westchnal. Cicho, prawie nieslyszalnie. Tetyda naprezyla sie i zaczela ocierac swoim cialem o jego. Jej palce gladzily wewnetrzna strone ud i ledzwie chorego. - Kocham cie - powtorzyla glosniej. Parmenion jeknal, kaplanka zas poczula, ze jego penis nabrzmiewa w jej rekach. -Chodz do mnie - zawolala. - Chodz do... Derae. Wszystkie jego miesnie nagle sie napiely. -Derae? -Jestem tu - szepnela. Przeturlal sie na bok, wyciagnal do niej ramiona i pocalowal ja z namietnoscia, ktorej Tetyda nie doswiadczyla od dlugiego czasu. Podniecila sie. Jego rece wedrowaly po jej ciele. Szukaly, badaly, dotykaly. Popatrzyla mu w oczy: byly otwarte, lecz niewidzace i plynely z nich lzy. -Tesknilem za toba - oswiadczyl. - Czulem, jakby wydarli ze mnie serce. Pociagnela go ku sobie, a gdy polozyl sie na niej, otoczyla nogami jego biodra i wprowadzila w siebie. Parmenion wslizgnal sie w nia i zatrzymal. Nie byl gwaltowny ani brutalny. Pochylil sie i pocalowal ja delikatnie. Poczula na wargach jego jezyk; byl niczym dotkniecie wilgotnego jedwabiu. Potem zaczal sie poruszac. Powoli, rytmicznie. Tetyda stracila poczucie mijajacego czasu i wbrew niej samej ogarnelo ja ogromne podniecenie, znajome niczym dawno utracony przyjaciel. Pot zrosil ich ciala. Mlodzieniec juz niemal szczytowal, lecz ponownie sie wycofal i zeslizgnal z dziewczyny. Poczula jego wargi na swoich piersiach, potem na brzuchu, rece przesuwaly sie po jej udach, az nagle miekki, cieply jezyk wsunal sie w nia i penetrowal jej wnetrze. Wygiela plecy w luk i zamknela lubieznie oczy. Zaczela drzec i jeczec. Siegnela dlonmi w dol i przytrzymala glowe mezczyzny. Jej cialem wstrzasnal orgazm w postaci serii intensywnych, prawie bolesnych spazmow. Opadla na lozko. Nakrylo ja cieple cialo Parmeniona, ktory znow poruszal sie na niej. Jego usta dotknely jej ust, ich jezyki splotly sie, potem mlodzieniec ponownie w nia wszedl. Choc wydalo jej sie to nieprawdopodobne, Tetyda poczula nadchodzacy drugi orgazm i wbila sie paznokciami w plecy Parmeniona. Mial nienaturalnie napiete miesnie, wbijal sie w nia z coraz wieksza namietnoscia. Spazmy kobiety staly sie jeszcze intensywniejsze niz poprzednio. Krzyczala z rozkoszy, nie zdajac sobie nawet z tego sprawy. Poczula wewnatrz cieplo wytrysku, po czym Parmenion opadl na nia bezwladnie. Dluga chwile trwala nieruchomo. Gdy cialo spiacego mezczyzny zaczelo jej ciazyc, lagodnie przewrocila go na plecy. Parmenion mial zamkniete oczy. Kaplance przemknelo przez glowe ponure podejrzenie, czy aby mlodzieniec nie umarl, lecz na szczescie oddychal regularnie. Wyczula na jego szyi silnie i miarowo bijace tetno. Jeszcze kilka minut lezala obok Parmeniona, potem cicho podniosla sie z lozka. Ubrala sie i wrocila na dziedziniec, gdzie siedzial Motak z pucharem wina w reku. -Napijesz sie? - spytal, nie podnoszac wzroku. -Tak - wyszeptala. Nalala sobie alkoholu do pucharu i usiadla obok Tebanczyka. - Chyba bedzie zyl - oswiadczyla z wymuszonym usmiechem. -Odgadlem to po halasie - baknal. -Sadzil, ze jestem Derae - wyjasnila. - Chcialabym nia byc. -Ale nie jestes - odpalil szorstko. Podniosl sie i rzucil na stol przed nia dziesiec drachm. Zgarnela pieniadze i przyjrzala sie sluzacemu. -Zrobilam, czego chciales. Dlaczego sie na mnie gniewasz? -Sam nie wiem - sklamal Motak i, zmuszajac sie do uprzejmosci, dodal: - W kazdym razie, dziekuje za wszystko. Sadze, ze powinnas juz isc. Otworzyl przed nia brame, po czym wrocil do stolika. Wypil szybko puchar wina i napelnil ponownie. Potem jeszcze raz. Alkohol nie pomagal. Oczyma wyobrazni mezczyzna nadal widzial przed soba Elee. Swiatynia, Azja Mniejsza 379 rokup.n.e. Mlodziutka kaplanka wpatrywala sie w otwarta brame i ciagnace sie za nia bujne zielone pola. Jej wzrok przyciagnely roze obrastajace wejscie. Czerwone i biale kwiaty wypelnialy powietrze odurzajacym zapachem."Tym razem uciekne - powiedziala sobie Derae. - Tym razem skoncentruje sie, jak nigdy przedtem". Uspokoiwszy sie, ruszyla powoli przed siebie, calkowicie skupiona na tej jednej jedynej mysli. Wiedziala, ze musi przejsc brame i wyjsc w pole. Stawiala ostroznie gole stopy po brukowanej sciezce. Po obu stronach otaczaly ja roze, piekne kwiaty w kolorach zoltym i rozowym. "Nie mysl o kwiatach! - narzucila sobie. - Mysl o bramie! Skoncentruj sie na bramie". Zrobila kolejny krok. Wysoko w gorze lataly ptaki. Podniosla wzrok i przyjrzala im sie. Wspaniale orly. Fruwaly grupami, zataczajac wielkie kola i szybujac na pradach cieplnych. W ich locie bylo tylez majestatycznego wdzieku. Dziewczyna wrocila spojrzeniem do roz pod brama. Unikajac kolcow, ulamala jeden kwiat i przylozyla do nosa. Rozejrzala sie po ogrodzie i dostrzegla starca, ktory opiekowal sie roslinami. Znuzonym krokiem ruszyl w jej kierunku. -Ta juz prawie zwiedla - zauwazyl, wskazujac roze. - Wybierz kwiat, ktory jeszcze sie nie otworzyl. Jesli wstawisz go do wody, napelni twoj pokoj pieknym zapachem. -Dziekuje ci, Nazo - odrzekla, gdy scial dla niej dwa kwiaty i wlozyl jej w dlon. Wrocila sciezka do swiatyni. W progu zawahala sie. Nagle przypomniala sobie, co miala zrobic, i pojedyncza lza przedarla sie przez jej zamkniete powieki i splynela na policzek. Przez brame nie sposob bylo uciec. Podobnie... dziewczyna nie mogla uciec przez okno swojego pokoju. Byla w stanie wychylic sie i cieszyc blaskiem slonca lub ogladac dalekie gory, jednak gdy tylko probowala wyskoczyc, nagle znajdowala sie ponownie na lozku. Siedziala na nim, nie majac najmniejszego pojecia, jak sie na nim znalazla, a w glowie miala pustke. Tak sie dzialo juz od trzech lat, trzech samotnych, przygnebiajacych lat. Pamietala pierwszy dzien pobytu tutaj. Otworzyla wtedy oczy i zobaczyla stara kobiete, ktora siedziala przy jej lozku. -Jak sie czujesz, dziecko? - spytala. -Dobrze - odparla. - Kim jestes? -Nazywam sie Tamis. Bede cie uczyc. Derae usiadla wowczas, przypominajac sobie statek i zwiazane za plecami rece, mezczyzn... Podniesli ja i wyrzucili za burte. Szokujace zetkniecie z tafla zimnej wody! Rozpaczliwie walczyla, by uwolnic sie z wiezow. Przykrywaly ja fale... Nastepne wspomnienia byly dziwne - cos poderwalo ja wysoko w nocne niebo i ponioslo ku jaskrawemu swiatlu. -Czego mnie bedziesz uczyc? -Tajemnic - odrzekla kobieta, dotykajac jej czola. Potem Derae ponownie zasnela. Laczace sie z brama zaklecie odkryla juz trzeciego dnia. Weszla wtedy sama do ogrodu, zblizyla sie do bramy, aby popatrzec na wyrzezbione w wiekowym kamieniu runy i znalazla sie z powrotem w swiatyni z bialymi kolumnami. Sprobowala jeszcze dwa razy, zanim otrzymala wyjasnienie od Tamis. -Nie mozesz stad odejsc, moja droga. Jestes teraz kaplanka, dziedziczka Kasandry. -Nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem - jeknela Derae. -Zostalas ofiarowana. Legenda glosi, ze kazda dziewczyna, ktorej uda sie przezyc ofiarowanie i dotrzec do swiatyni, staje sie kaplanka i pelni te funkcje do dnia, az pojawi sie nastepna szczesliwie ocalona ofiara. Czyzbys o tym nie wiedziala? -Tak, tak, ale... Przeciez zwiazali mi rece. Nie pamietam, jak tu trafilam. -To niewazne, skoro jestes ze mna - zauwazyla Tamis. - A zatem bede cie uczyc. Dzien po dniu stara kaplanka odkrywala przed Derae kolejne Tajemnice, lecz dziewczyna nadal niczego nie pojmowala. Nie potrafila uwolnic swego umyslu z okowow ciala i wzniesc swego ducha ku niebu, nie byla tez w stanie wejsc w trans uzdrowicielki. Przewyzszaly ja nawet tak proste zadania, jak ozywienie zwiedlej rozy. Poki co, zadna nie wypuscila tez swiezych pakow. Pod koniec pierwszego roku Tamis zabrala swa uczennice do malego gabinetu na tylach swiatyni. -Sporo myslalam o twoim braku talentu - zagaila - i szczegolowo zbadalam legendarne przekazy w poszukiwaniu przyczyn tej niemocy. Oddalas swoj dar dawno temu: wtedy, gdy pozwolilas, by tknal cie mezczyzna. Z tego wlasnie powodu magiczne sily tkwia teraz w najglebszym zakamarku twojej duszy. Jesli pragniesz je stamtad wydobyc, musisz zlozyc maly dar. -Nie chce byc kaplanka - zaprotestowala Derae. - Nie posiadam zadnych umiejetnosci. Pozwol mi po prostu odejsc! Jednak Tamis ciagnela, jakby w ogole nie slyszala jej prosby. Nastepne slowa starej wieszczki zranily Derae niczym dzgniecie ostrego sztyletu. -Obserwowalam cie, gdy uzdrowilas Hermiasa, ktorego czaszke wrecz zmiazdzono! Uswiadomilam sobie owego dnia, ze zostalas wybrana i podazysz za mna. Mozesz to jednak osiagnac, tylko wyrzekajac sie pewnego niepotrzebnego drobiazgu. Wiesz, o czym mowie, dlaczego zatem z uporem mi sie przeciwstawiasz? -Nie zrobie tego! - zagrzmiala dziewczyna. - Nigdy! Nigdy ci nie oddam moich oczu! Czarodziejka wzruszyla ramionami i cierpliwie kontynuowala lekcje. W trzecim roku Derae nadal wykazywala zaledwie niewielkie zdolnosci. W ogrodzie potrafila sklonic wroble, by przylecialy do jej reki, a raz uleczyla rozciecie na ramieniu Nazy - polozyla palce na ranie i zakleila ja; nawet nie zostala blizna. Nocami mloda kaplanka ciagle marzyla o ucieczce. Snila, ze wbiega na wzgorza, ukrywa sie w widocznych daleko na horyzoncie lasach, a nastepnie w jakis sposob odnajduje droge powrotna do Sparty. I do Parmeniona. ,Jednakze nie nastapi to dzisiaj", uprzytomnila sobie, patrzac w otwarta brame i lezace za nia pola. Powoli weszla miedzy kolumny swiatyni i dotarla do otwartego oltarza, gdzie polozyla otrzymane od Nazy roze. -Kiedy sie wreszcie pogodzisz ze swoim losem, dziecko? - spytala Tamis. Dziewczyna rozejrzala sie. -Nie wiedzialam, ze wrocilas. Stara kobieta zblizyla sie do Derae i polozyla reke na jej ramieniu. -Nie da sie zmienic przeznaczenia. Sprobuj zaakceptowac te oczywista prawde: jestes wybranka! -Nie chce nia byc! - krzyknela Derae, strzasajac reke Tamis. - Nigdy tego nie pragnelam! -Sadzisz, ze ja chcialam, by bogowie mnie wybrali? Nasze checi nie maja nic wspolnego z darem. Masz go w sobie albo nie. -No coz, nie mam go. Nie wyglaszam proroctw i nie mam zadnych wizji. Wieszczka wziela dziewczyne pod ramie i poprowadzila ja z powrotem do ogrodu. Usiadly obok otoczonej bialym murkiem sadzawki. -Sa na swiecie mezczyzni i kobiety, ktorzy dzisiaj umra - podjela starucha cicho. - Nie chca umierac. Zostawia nie dokonczone sprawy, a takze dzieci, mezow lub zony. Nie maja wyboru... Tak jak ty go nie masz. Czas Boga Mroku zbliza sie szybko, moja droga. I ja kiedys umre. Ktos musi podazyc moja sciezka. Ktos wyposazony w odwage i duchowa moc. Ktos, kto przywiazuje wage do losow tego swiata. Od dawno wiem, ze chodzi o ciebie. -Jestes glucha, Tamis? Nie posiadam wystarczajacych umiejetnosci! -Posiadasz, posiadasz, choc stlumione, gleboko ukryte. Odnajdziesz je, kiedy przekazesz dar Panu Wszechrzeczy, kiedy oddasz mu swoj wzrok. -Nie! - krzyknela dziewczyna. - Nie mozesz mnie zmusic do takiego wyrzeczenia! Nie zrobie tego! -Nikt cie nie zamierza zmuszac. Przymus zniweczylby wszystko, nad czym pracowalam. Decyzja musi wyjsc od ciebie. -A jesli sie nie zdecyduje? -Nie mam pojecia, dziecko. Naprawde zaluje, lecz nie wiem. -Przeciez potrafisz widziec przyszlosc. Jestes czarodziejka. Tamis usmiechnela sie, potem pochylila do przodu, zlozyla dlonie w miseczke, zaczerpnela w nie wody z sadzawki i napila sie. -Zycie nie jest takie proste. Istnieje szereg roznych przyszlosci. Zywot jednej osoby przypomina wielkie drzewo: kazdy konar, kazda galazka, kazdy lisc to mozliwa przyszlosc. Przed wieloma laty patrzylam na moje kolejne smierci. Wysledzenie setek zajelo mi caly rok, a na jego koncu odkrylam, ze pozostaly tysiace innych. Teraz moj kres jest bliski. Znam dzien swojej smierci. I tak, zgadza sie, potrafie zobaczyc przyszlosc. Jesli chodzi o ciebie, widzialam wiele mozliwych jutr - w jednym podjelas wyzwanie, w innym odrzucilas je, w jednym zwyciezalas, w drugim przegralas. Ale ktore sie spelni? -Czy bede mogla rozmawiac z bogami? - spytala mloda kaplanka. Tamis milczala przez chwile, potem westchnela. -Jestem cierpliwa, Derae, wszakze czas jest dla mnie coraz bardziej cenny. Czekalam trzy lata, az zrozumiesz, ze nie masz odwrotu. Teraz pora na inny sposob. Moge sie mylic, lecz powiem ci prawde... cala prawde, choc bedzie bolesna. Po pierwsze, bogowie nie istnieja, nie tacy, jakich sobie wyobrazasz. Znamy ich imiona - Zeus, Apollo, Afrodyta - ale wszyscy oni zyli kiedys jako zwyczajni ludzie, zwyczajni mezczyzni czy podobne do mnie zwyczajne kobiety. Nie oznacza to jednak, ze wcale nie ma Bogow. Poniewaz za wieloma mitami kryja sie sily Swiatla i Ciemnosci, Milosci i Chaosu. -A ktorej mocy ty sluzysz? - spytala mloda kaplanka. Tamis zachichotala. -Nie staraj sie mnie zirytowac, dziewczyno! Gdybym sluzyla Duchowi Chaosu, odebralabym sila twoj dar! -A jednak przetrzymujesz mnie tutaj. Nie jestem wolna, nie moge stad odejsc. -Jak ci powiedzialam, nic w zyciu nie jest proste. Ale trzymam cie tutaj nie z nienawisci, a z milosci. Widzisz, moja droga, nie mozesz opuscic tego miejsca... Zostaniesz tu na zawsze. I fakt ten nie ma nic wspolnego ze mna. -Kto jest w takim razie moim straznikiem? Kto mnie tu wiezi? - spytala Derae. -Twoja smierc - odparla Tamis. -Co to znaczy? - spytala kaplanka, nagle przerazona. -Przykro mi, dziewczyno, lecz umarlas niedlugo po tym, jak tamci mezczyzni wyrzucili cie za burte. Znalazlam twoje cialo przy skalach, przynioslam cie tutaj i przywrocilam do duchowego zycia. Dlatego nie mozesz odejsc. -Klamiesz! To lgarstwo! Przyznaj sie! Wieszczka wziela kaplanke za reke. -Jesli opuscisz te swiatynie, twoje cialo zgnije w przeciagu kilku sekund, zacznie odpadac platami, zepsuje sie i napelni robakami. Twoje kosci spoczna na trawie nie dalej niz dziesiec krokow od bramy. -Nie wierze ci! Trzymasz mnie tu sila! To jakas sztuczka! -Cofnij sie mysla do tego dnia, gdy mialas zwiazane rece. Nie pamietasz? Pluca napelnialy ci sie slona woda, slablas coraz bardziej, az utonelas. -Przestan! - krzyknela Derae, ukrywajac twarz w dloniach. - Prosze, przestan. -Nie zamierzam cie przepraszac, poniewaz przywracajac zycie tobie, musialam poswiecic wiele lat mego wlasnego i mnostwo swojej duchowej mocy. Naza pomogl mi cie tu przyniesc. Jesli mi nie wierzysz, porozmawiaj z nim. -Na slodka Here, dlaczego mi to powiedzialas? Zylam tu przez trzy lata, czekajac, az Parmenion po mnie przyjdzie. Modlilam sie i mialam nadzieje. W jednej chwili pozbawilas mnie wszystkich zludzen. -Wiec mi wierzysz? -Zaluje, lecz tak - odparla Derae. - Nigdy juz nie zobacze Parmeniona. Dlaczego nie pozwolilas mi umrzec? -Zobaczysz go - odparowala Tamis. - Wlasnie on jest powodem, dla ktorego cie uratowalam. Kiedy poznasz wszystkie Tajemnice, twoja dusza uwolni sie i poleci gdzies w swiat... W przeszlosc lub w jedna z mozliwych przyszlosci. Lecz zanim nauczysz sie wszystkich sekretow, minie sporo czasu... moze lata. -Co znacza lata dla kogos, kto nie zyje? -Poki mieszkasz w tej swiatyni, zyjesz. Bedziesz sie starzala w takim tempie, jak wszyscy inni ludzie, az w koncu twoje cialo zmarnieje, dusza zas uleci swobodnie. Kiedy to sie stanie, bede na ciebie czekala. Pokaze ci raj. Derae wstala i pochylila sie nad sadzawka, patrzac na swoje odbicie. Szukala czerwonych i zlotych blyskow we wlosach i zdrowych rumiencow na policzkach. Po sekundzie odwrocila wzrok. Wiec dlaczego mnie wybralas? -Poniewaz kochasz Parmeniona. -Nie rozumiem. -Widzisz, Derae, nadchodzi Bog Mroku. Nie przyjdzie dzis ani w tym roku, lecz wkrotce. Urodzi sie w ludzkim ciele i wyrosnie na mezczyzne. U jego stop legnie caly swiat i zapanuje chaos. Poplyna rzeki krwi, stosy martwych zapelnia miasta i wsie. Trzeba go powstrzymac! -I Parmenion potrafi go zniszczyc? -To pytanie dreczy rowniez mnie, Derae. Dlatego tez potrzebuje twojej pomocy. Kiedy po raz pierwszy dostrzeglam cien Boga Mroku, modlilam sie do Zrodla o wskazanie sposobu pokonania go. Zobaczylam wtedy Parmeniona i uslyszalam, jak jego imie odbijalo sie po niebiosach. Uznalam, ze Parmenion ma pelnic funkcje miecza, ktory porazi Ducha Chaosu. Jednak od tej pory wiem takze, ze twoj kawaler zwiazany jest z Bogiem Mroku, co nie pozostanie bez wplywu na niego. Podazam sciezkami przyszlosci i widzialam niejedno. Parmenion jest Smiercia Narodow. Zmieni swiat! -Nie potrafie uwierzyc w to, co o nim mowisz - zaprotestowala gwaltownie Derae. - To szlachetny i dobry czlowiek. -W pewnym sensie, tak, niewatpliwie. Lecz od czasu twojego... odkad go opuscilas... wypelnil sie gorycza i nienawiscia. A takie uczucia sluza Duchowi Chaosu. Gdybym byla tego calkowicie pewna, doprowadzilabym do jego smierci. Ale nie jestem. - Tamis ponownie napila sie z sadzawki, potem potarla znuzone oczy. - Odpowiedz mi na pytanie. Widzisz wscieklego psa, ktory chce zabic dziecko. Co robisz? -Zabijam psa - odparla Derae. -Jesli jednak znasz przyszlosc i wiesz, ze z dziecka wyrosnie okrutny niszczyciel, ktory przyniesie swiatu krew i ogien? -Pozwolisz psu zabic dziecko? -Rzeczywiscie. Co wszakze robisz, jesli niszczyciel ma splodzic kolejne dziecko, ktore odbuduje swiat, a takze przyniesie pokoj i radosc na tysiace lat? -Zaskoczylas mnie, Tamis. Naprawde nie wiem. Czy ktos w ogole potrafi odpowiedziec na tak postawione pytanie? -I w tym tkwi problem - wyszeptala stara kobieta. - Trzymam sie kurczowo mojej pierwszej modlitwy, gdy Zrodlo pokazalo mi Parmeniona. To mezczyzna rozdarty, pociaga go Ciemnosc, choc teskni tez za Swiatlem. Kiedy przyjdzie Bog Mroku, twoj mlodzieniec bedzie mu sluzyl lub pomoze nam go zniszczyc. -Potrafisz zniszczyc boga? - spytala Derae. -Nie jego dusze. Lecz ow bog objawi sie jako istota cielesna, w przebraniu czlowieka. W tym bedzie tkwic jego slabosc. Kaplanka westchnela gleboko. -Chce ci pomoc, Tamis, naprawde chce. Powiedz, czy istnieje sposob, bym mogla rozwinac moje... moce, nie skladajac daru, ktorego ode mnie wymagasz? -Nie mamy czasu - odparla smutno wieszczka. - Nauka zabralaby ci ze trzydziesci lat. -Czy poczuje bol? -Tak - przyznala Tamis. - Na szczescie, bedzie krotkotrwaly. To ci moge obiecac. -Pokaz mi Parmeniona - poprosila dziewczyna. - Wtedy dam ci odpowiedz. -Uwazasz ten pomysl za madry? -Taka jest moja cena. -No dobrze, dziecko. Wez mnie za reke i zamknij oczy. Swiat zawirowal, mloda kaplanka zas poczula, ze wpada w wielka proznie. Otworzyla oczy... i krzyknela. Wszedzie wokol siebie dostrzegala gwiazdy, ogromne i jaskrawe. Daleko pod nia przez morze ciemnosci plynal ksiezyc. -Nie boj sie, Derae. Jestem z toba - dotarl do niej glos starej czarodziejki i na jego dzwiek dziewczyna sie uspokoila. Nagle dokola niej rozblysly kolory, kaplanka zas poczula, ze unosi sie ponad pograzonymi we snie Tebami. Popatrzyla w dol na ogromne posagi Heraklesa i Ateny. Razem z Tamis przyblizyly sie do nich, a nastepnie znalazly nad domem z malym dziedzincem. Przy stole siedzial rudowlosy mezczyzna, natomiast z pietra budynku slychac bylo odglosy wydawane przez uprawiajaca milosc pare. Wieszczka i jej uczennica zblizyly sie jeszcze bardziej, w koncu przeniknely przez sciany sypialni. -Tesknilem za toba - odezwal sie Parmenion do lezacej pod nim kobiety. - Czulem, jakby wydarli ze mnie serce. -Zabierz mnie z powrotem - szepnela Derae. - Zabierz mnie do domu. Oddam ci moj dar. Tak, mozesz wziac moje oczy. Motak otworzyl paczke od Argonasa i przesial palcami jej zawartosc: mieszanke postrzepionych lisci i lodyzek. Nastepnie napelnil wielki puchar wrzaca woda i dodal garsc lisci. Kuchnie wypelnil ostry aromat, slodki, prawie mdly. Parmenion obudzil sie juz jakis czas temu w sypialni na pietrze, lecz jeszcze nie odezwal sie do sluzacego; nawet nie odwrocil ku niemu glowy. Motak pomieszal napar drewniana lyzka, pozniej odcedzil unoszace sie na powierzchni liscie i lodyzki. Wspial sie na schody. Parmenion nie wstal z lozka. Siedzial oparty o sciane i wygladal przez otwarte okno. Tebanczyk podszedl do lozka. -Wypij to - polecil cicho. Parmenion bez slowa wzial wywar i wysaczyl go. - Wypij wszystko - rozkazal mu Motak, a jego pan milczaco posluchal. Sluzacy odebral pusty puchar i postawil go na podlodze obok lozka. -Boli jeszcze? - spytal, chwytajac Parmeniona za reke. -Coraz mniej - odparl mezczyzna roztargnionym glosem. -Spales przez piec dni. Przegapiles festyn radosci... Ludzie tanczyli na agorze. Szkoda, ze tego nie widziales. Parmenion zamknal oczy i jego glos zmienil sie w szept: -Przyszla do mnie, Motaku. Przyszla do mnie zza grobu. Uratowala mnie na wzgorzu smutku. -Kto do ciebie przyszedl? -Derae. Byla ciagle piekna i mloda. - Z oczu mlodzienca trysnely lzy. - Uwolnila mnie. Odjela ode mnie bol. Motak zmilczal prawde, slowa stanely mu w gardle. -To dobrze - odezwal sie w koncu. - Bardzo dobrze. Teraz czas, abys opuscil lozko i zaczerpnal w pluca swiezego powietrza. Chodz, wesprzyj sie na mnie. - Wzial swego pana pod ramie i powoli podniosl na nogi. Parmenion potknal sie, ale szybko wyprostowal. Motak podal mu czysty bialy chiton i pomogl sie ubrac. Potem obaj skierowali sie w dol na dziedziniec. Niebo bylo zachmurzone, lecz dzien cieply. Wial ozywczy wietrzyk. Motak przyniosl Parmenionowi posilek zlozony z fig i suszonej ryby. Poczul wielka ulge, gdy mlodzieniec zjadl wszystko. Podczas nastepnych dni w oslabione konczyny chorego powoli wracaly sily. Argonas odwiedzil go dwukrotnie, zbadal mu czaszke i oglosil z satysfakcja, ze nowotwor zostal uspiony. Mlodzieniec nadal nie ryzykowal wyjscia z domu. Spal duzo i nie bardzo sie interesowal sprawami Teb. Codziennie wypijal przygotowany przez sluzacego napar, zjadal lekkie sniadanie i drzemal az do popoludnia. Zaniepokojony letargicznym stanem swego pana Motak odszukal Argonasa. -Tym sie nie martw - orzekl tluscioch. - Tak dziala sylfium. To takze silny lek nasenny. Chory bedzie spal mniej, gdy jego cialo przyzwyczai sie do specyfiku. Epaminondas nie odwiedzal Parmeniona w tym czasie. Motak poinformowal swego pana, ze polityk wraz z innymi czlonkami buntowniczego spisku tworzy nowa rade miejska, wojownik Pelopidas zas zebral wokol siebie pieciuset mlodych tebanskich mezczyzn i cwiczy ich na wojne, ktora prawie na pewno grozila miastu. Spartanin wysluchal nowin w milczeniu. Nie skomentowal ich nawet slowem, nie zadawal tez zadnych pytan. Niemniej jednak, jakis miesiac po przejeciu Kadmei uslyszal wiwaty na ulicach i wyslal sluzacego, by rozpytal o ich przyczyne. Motak wrocil po kilku minutach. -Przybyla atenska armia - oswiadczyl. - Ateny przyslaly nam wsparcie do obrony przed Spartanami. -Wydaje mi sie to mocno nieprawdopodobne - odparowal Parmenion. - Atenczycy nie sa w stanie przeciwstawic sie Sparcie. Maja niewiele sil ladowych, a Sparta az trzy armie, ktore moglyby pomaszerowac na Ateny prawie nie napotykajac oporu. Idz i dowiedz sie czegos wiecej. Motak cieszyl sie, wybiegajac z domu. Jego pan przemawial ostrym, autorytatywnym tonem, co oznaczalo powrot do zdrowia. Tebanczyk odniosl wrazenie, ze wlasnie widzi pierwsze promienie wiosennego swiatla slonecznego po dlugiej zimie. Dwie godziny zajelo mu zlokalizowanie Epaminondasa, ktory wracal z narady w Kadmei. Tebanski przywodca wygladal na zmeczonego, zwiesil ramiona, oczy mial zamglone i bez wyrazu. -Parmenion rozpytuje o zolnierzy - wyjasnil Motak. Szli obok siebie i przepychali sie wsrod tlumow. -To najemnicy - odparl Epaminondas. - Kalepios wynajal ich w Atenach. Jak czuje sie twoj pan? -Prawie wrocil do zdrowia - odparl sluzacy i polityk ozywil sie. -Wroce wiec z toba. Musze z nim porozmawiac. Kiedy trzech mezczyzn ulozylo sie na tapczanach w andronitisie, gwaltowna burza targnela miastem. Pioruny blyskaly niczym wlocznie Aresa. Epaminondas lezal na plecach, ulozywszy glowe na haftowanej poduszce. Zamknal oczy. -Ostatnio odbywamy mnostwo debat zupelnie pozbawionych znaczenia - zauwazyl. - Wyglada na to, ze usuniecie Spartan z Kadmei bylo pestka w porownaniu z prowadzeniem konsekwentnej i racjonalnej polityki. Niektorzy pragna wynajac najemnikow do obrony miasta, inni bunczucznie nawoluja do rozprawy ze Spartanami w polu. Wiekszosc osob waha sie i chce czekac, az Ateny przyjda nam z pomoca. Kalepios twierdzi, ze Atenczykow szczerze ucieszyl nasz bunt i obiecuja nam prawie wszystko... z wyjatkiem rzeczywistego wsparcia. Sa zachwyceni ponizeniem Spartan, lecz nie zrobia nic, by nam pomoc. -Gdzie jest spartanska armia? - spytal Parmenion. -Kleombrotos stoi wraz z siedmioma tysiacami ludzi w poblizu Megary. To dwa dni marszu od nas. Do tej pory sie nie ruszyl. Jest z nim Kaskos. Nie powinnismy byli pozwolic mu uciec. Kalepios ponosi za to calkowita odpowiedzialnosc i nie tlumacza go zwiazki krwi. Kaskos opowiada wszystkim, ktorzy chca go sluchac, ze tebanska rewolte zaplanowala grupka zdradzieckich banitow, ktorych mieszkancy nie popieraja. Usilnie naklania Kleombrotosa, by pomaszerowal na Teby i zapewnia go, ze tebanski lud powstanie przeciwko buntownikom. -Wiec dlaczego Spartanie nie nadchodza? - spytal Motak. -Agezylaos zachorowal. Niektorzy mowia wrecz, ze jest umierajacy. -Tak czy owak, rokowania na temat jego zdrowia sa zle. Mam nadzieje, ze umrze. -Modlmy sie raczej, zeby nie umarl - wtracil Parmenion. - Poki choruje, Spartanie sie nie rusza. Jesli umrze, Kleombrotos bedzie sie czul zmuszony potwierdzic przed wlasnymi ludzmi swoja wladze. A nie jestescie jeszcze gotowi do wojny. -Co radzisz, przyjacielu? -Macie dosc ograniczony wybor - odparl mlodzieniec. - Wszedzie w Beocji mozna spotkac spartanskie garnizony: zarowno na polnocy, poludniu, wschodzie, jak i na zachodzie od Teb. Zanim ich nie usuniecie, nie macie szansy na sukces. Jednak nie sposob sie ich pozbyc, skoro ich armia zamierza nas najechac. Macie do rozwiazania nie lada problem. Epaminondas usiadl prosto i przetarl oczy. -Mamy sojusznikow w Tesalii, lecz nawet z ich pomoca nie zwyciezymy. Co gorsza, jesli sie sprzymierzymy z jakas silna armia, znowu sie od kogos uzaleznimy. -Gdzie sie znajduja najsilniejsze spartanskie garnizony? - spytal Parmenion. -W Orchomenosie na polnocy, Tanagrze na zachodzie, Egostenie na poludniu. W kazdym z nich mamy swoich ludzi, ktorzy probuja natchnac mieszkancow do rebelii, ale poniewaz buntownicy sa madrzy, wstrzymuja sie z dzialaniem. Chca najpierw zobaczyc, jak sobie radzimy. Przypominamy psy goniace wlasne ogony. Aby pokonac Sparte, potrzebujemy wsparcia innych polis, lecz miasta - zanim sie do nas przylacza - czekaja na nasze zwyciestwo. Wiedz, Parmenionie, ze ponad wszystko potrzebujemy chocby niewielkiego bitewnego triumfu. Sukces przechylilby szale. -Nie - odparl. - To nie jest mozliwe... przynajmniej na razie. Doradzam, byscie poki co unikali otwartej bitwy z Kleombrotosem. Starlby was na proch. -Jesli spartanski krol ruszy przeciwko nam i tak przegramy. Mlodzieniec milczal przez jakis czas, koncentrujac wzrok na czesci polnocnego muru wysoko po prawej stronie. Powoli podniosl reke i potarl szczeke. Motak usmiechnal sie znaczaco, Epaminondas zas czekal cierpliwie. -Ucieczka Kaskosa - zauwazyl w koncu Parmenion - moze sie nam przysluzyc. Jesli ow sprzedawczyk przekona Spartan, ze lud Teb nie przylaczy sie do rebelii, wowczas istnieje male prawdopodobienstwo ataku Kleombrotosa. Raczej spustoszy ziemie wokol miasta w nadziei, ze ten pokaz sily wywola bunt mieszkancow przeciwko przywodcom rewolty. Zbliza sie zima i czesto padaja deszcze. Wiekszosc spartanskiej armii wroci do domu. Wtedy uderzymy. -Gdzie powinnismy uderzyc? I z jaka sila? - zapytal Epaminondas. -W Ateny - odparl mlodzieniec z szerokim usmiechem. - Uzyjemy do tego spartanskiej armii. Z kazdym dniem napiecie w miescie narastalo. W miejscach publicznych wybuchaly dyskusje zwiazane z wypedzeniem Spartan. Wszedzie oceniano zasadnosc buntu. Wsrod ludnosci panowal niemal namacalny strach, mimo iz armia spartanska stacjonowala w oddalonej o dwa dni marszu na poludniowy zachod Megarze. Z okolicy docieraly ponure nowiny. W malym, polozonym na polnocny wschod od Teb miescie, Tespie grupa powstancow oblegala akropol, na ktorym miescil sie spartanski garnizon. Spartanie ruszyli na mieszkancow. Zabili dwie trzecie ludzi i rozproszyli tlum. W Tanagrze i Egostenie wichrzycieli otoczono i aresztowano, podczas gdy w Platejach skazano na smierc dwoch mezczyzn podejrzanych o bunt; o spisku doniosl jakis zdrajca. Pelopidas wymaszerowal z Teb z sila czterystu ludzi i ruszyl na pomoc powstancom w Tanagrze. Kiedy wojownicy wychodzili przez Proicka brame, wiazano z ich dzialaniem wielkie nadzieje, niestety, powrocili w osiem dni pozniej, bowiem zatrzymalo ich w gorach spartanskie wojsko. Czterdziestu jeden mezczyzn zginelo, dwudziestu szesciu raniono. Odwrot byl przykry, lecz mimo kleski Tebanczycy uwielbiali Pelopidasa, ktory - gdy zostal otoczony - spokojnie zebral swoich ludzi, zaatakowal spartanskie szeregi i przedarl sie przez nie; osobiscie zabil czterech Spartan. Pozniej jego zolnierze rozproszyli sie w znanych sobie gorskich kryjowkach, zas Spartanie odstapili, nie chcieli bowiem niepotrzebnie tracic ludzi w waskich przeleczach, co niechybnie spotkaloby ich po zmierzchu. Atenskich najemnikow wyslano do Erytrei wraz z dwustoma tebanskimi hoplitami. Mieli pomoc tamtejszym buntownikom, ale do Teb nie dotarla zadna wiadomosc o ich losie i wsrod mieszkancow miasta zapanowal prawdziwy strach. Epaminondas okazal sie calkiem uzdolnionym mowca publicznym, lecz sfrustrowani niepewna sytuacja mieszkancy tesknili za krasomowczymi talentami Kalepiosa, ktory pozostal w Atenach. Zima postepowala nieublaganie i zaczely sie deszcze, a wtedy z poludnia nadeszly nowiny, ze Agezylaos wyleczyl sie z goraczki. Wowczas spartanska armia ruszyla na polnoc. * * * Parmenion wydawal sie zupelnie nie zainteresowany rozwojem wydarzen. Calymi godzinami siedzial na krzesle, czytajac opowiesc Ksenofonta o marszu do Persji. Ktoregos dnia, w okresie najkrotszych zimowych dni, Motak wszedl z deszczu do andronitisu, zdjal przemoczony plaszcz i nalal sobie puchar rozwodnionego wina.-Wszystko zakonczy sie w kilka dni - obwiescil cierpko. - Sadzac po panujacych na ulicach nastrojach, ludnosc jest zrozpaczona. Gdy wkrocza Spartanie, Tebanczycy poddadza sie bez walki. -O ile wkrocza - zauwazyl Parmenion, odkladajac zwoj. -Jak mozesz byc taki spokojny? - warknal Motak. -Poniewaz uzywam swego umyslu, nie zas emocji - wyjasnil mlodzieniec, - Posluchaj mnie. Spartanska armia nie jest wyszkolona w obleganiu miast. Lacedemonscy dowodcy preferuja bitwy na otwartej rowninie. Falanga nie potrafi sie wspiac na mury. Moim zdaniem Kleombrotos nie zaatakuje Teb. Bedzie sie staral wywabic nasze wojska poza miasto. Na przyklad zatrzyma wjezdzajace tu wozy z zapasami. Sluzacy nie byl przekonany. Zla passa osaczonych Tebanczykow nadal trwala. Atenscy najemnicy zostali pobici i wyparci z Erytrei, Kleombrotos zas bez walki przemaszerowal przez Egostene i Plateje; jego armia znalazla sie juz prawie w zasiegu wzroku mieszkancow Teb. Pelopidas chcial zgromadzic sily i zaatakowac ja, lecz w radzie zwyciezyly bardziej wywazone opinie. Potem nadeszly oczekiwane przez Parmeniona nowiny. Zima utrudniala wszelkie manewry, totez Kleombrotos rozdzielil wojsko. Sam pomaszerowal na poludnie, z powrotem przez Egostene, Megare i Korynt, a spore sily zostawil w Tespie pod rozkazami wodza Sfodriasa. Parmenion odszukal Epaminondasa i Pelopidasa. -Pora dzialac - oznajmil. - Do wiosny Agezylaos dostatecznie wyzdrowieje, by dowodzic armia i zapewne zaatakuje Teby. -Masz jakis pomysl? - spytal z ozywieniem Pelopidas. - Zoladek az skreca mi sie na mysl o bezczynnym siedzeniu, ale czy mamy inny wybor? -Musimy schwytac spartanskiego kuriera konnego. -Jednego poslanca? Czy na tym polega twoj genialny plan? - parsknal Pelopidas. - W ten sposob zadamy Spartanom kleske? Mlodzieniec zajrzal w ciemne oczy mezczyzny i zachichotal. -Nadchodzi czas dla takich wojownikow jak ty. Zaufaj mi, Pelopidasie. Ten jeden czlowiek jest jak pojedynczy kamien, ktory zaczyna wielka skalna lawine. Jest nam niezbedny. Nalezy go porwac, odebrac mu zbroje i ubranie, a pozniej zabic i jego cialo zagrzebac w miejscu, w ktorym nikt go nie znajdzie. Wszystko, co przy nim znajdziecie, musicie przyniesc tutaj. -Zadanie wydaje sie niezwykle latwe - wymamrotal Pelopidas. -W takim razie, nieco ci je utrudnie. Znikniecie poslanca musi pozostac calkowita tajemnica. -No coz, przynajmniej jego informacje moga sie okazac uzyteczne - zauwazyl Epaminondas. -Nie sadze - odparl Parmenion. - Spartanie nie moga sie dowiedziec, ze je przechwycilismy. -Moze bys nam tak wytlumaczyl sens tego posuniecia? - spytal poirytowany Tebanczyk. Parmenion popatrzyl na polityka, ktory pokiwal glowa. -Zajme miejsce gonca - wyjasnil mlodzieniec - i pojade do Tespie, do Sfodriasa. Tylko nas trzech bedzie o tym wiedziec. -Stanie sie, jak mowisz - obiecal wojownik. - Wysle jezdzcow, by obserwowali wszystkie drogi prowadzace do Tespie. Parmenion wracal przez ukryte pod plaszczem nocy miasto. Byl spiety i podekscytowany. Gdy mijal swiatynie Afrodyty, przypomnial sobie rudowlosa kaplanke. Zatrzymal sie przy marmurowej fontannie i popatrzyl na swiatynie. Gleboko w ledzwiach czul pozadanie. Sprawdzil zawartosc sakiewki, wszedl na teren swiatyni i ruszyl korytarzem. Godzina byla pozna, lecz spod drzwi dziewczyny saczylo sie swiatlo latarni. Mlodzieniec przylozyl ucho do drewna, wsluchal sie, niczego nie uslyszal, wiec cicho zastukal. Uslyszal skrzypienie lozka, z ktorego wstawala kaplanka. Po chwili drzwi sie otworzyly. Wyciagnal pieniadze. Jej usmiech zaskoczyl go. -Bardzo sie ciesze, ze wyzdrowiales - odezwala sie. -Nie chce, zebys do mnie mowila! - rzucil oschle. Usmiech zamarl dziewczynie na ustach, a jej policzki pociemnialy z gniewu. -Zabieraj swoje pieniadze i wynos sie! - krzyknela i trzasnela mu drzwiami przed nosem. Przez moment stal oszolomiony, potem odwrocil sie, poszedl do domu i polozyl do swego chlodnego lozka. Spotkanie z kobieta zaniepokoilo go. Wiedziala, ze nie pragnie od niej slow, kladl sie z nia wszak dziesiatki razy. Placil jej, zaspokajal swa zadze i odchodzil. Prosta sprawa. Dlaczego zatem dzis zlamala reguly? Przypomnial sobie zapach jej perfum, ktory poczul w progu. Owionely go i wypelnily jego zmysly. Zas na twarzy dziewczyny, gdy ja zganil, dostrzegl szok, szczere zaskoczenie i bol, ktorego nie potrafil zrozumiec. Odkryl w sobie prawie fizyczna potrzebe odszukania kaplanki i przeproszenia jej. Ale za co? W jaki sposob ja obrazil? W koncu zapadl w nerwowy sen i snil o Derae. * * * Obudzil sie w trzy godziny pozniej. Wspial sie na plaski dach i obserwowal, jak swit rozjasnia miasto. Zwrocil wzrok na poludniowy wschod ku gorujacym wierzcholkom Kitajronu i lezacych za nim gor. "To piekna kraina pomyslal - a jednak sprzeczamy sie o nia i walczymy o kazdy jej skrawek niczym dzieci".Siedzial w swietle porannego slonca, cofajac sie pamiecia do okresu spedzonego z Ksenofontem. -Grecja nigdy nie zdola osiagnac pelnej chwaly - powiedzial mu wodz poniewaz nie jestesmy jedna nacja i nie posiadamy wspolnego narodowego punktu widzenia. Mamy najdoskonalszych na swiecie zolnierzy, najlepszych dowodcow i dominujemy na morzu. A rownoczesnie przypominamy stado glodnych wilkow. Wydzieramy sobie drobne kaski, podczas gdy nasi wrogowie triumfuja. -Jednak wilcza wataha zawsze w koncu wylania sposrod siebie przywodce - zauwazyl Parmenion. -Tak - zgodzil sie Ksenofont - i na tym porownanie sie konczy. Grecja sklada sie z dziesiatkow polis. Zaden wielki czlowiek... powiedzmy z Aten nie bedzie w stanie ich polaczyc w jedno panstwo. Spartanie beda mu zazdroscic i bac sie go, Tebanczycy podobnie. Nie zobacza w nim Greka, tylko Atenczyka. Nienawisc w kazdym z nas tkwi zbyt gleboko i nie sposob jej przezwyciezyc. Zjednoczenie nie uda sie... przynajmniej za mojego zycia. A jaki jest efekt tego powszechnego u nas partykularyzmu? Persja kontroluje swiat za pomoca greckich najemnikow, natomiast my mieszkamy w kraju z pieknymi gorami i jalowa gleba. Wszystko, czego potrzebujemy, sprowadzamy z Egiptu lub Azji, nabijajac Persom kieszenie. Dzieki naszym pieniadzom Persja sie bogaci i umacnia swoje imperium. -A jesli ow wspomniany przez ciebie czlowiek mialby przewodzic jednej zjednoczonej sile przeciwko Persom? - spytal mlodzieniec. -Musialby byc kolosem wsrod ludzi, polbogiem jak Herakles. Malo tego, musialby byc czlowiekiem bez rodzinnego miasta, po prostu Grekiem. Nie ma takich ludzi, Parmenionie. Mialem kiedys nadzieje, ze Sparta obejmie przywodztwo, lecz Agezylaos nie potrafi zapomniec o swojej nienawisci do Teb. Z kolei Atenczycy z mlekiem matki wysysaja potezna niechec do Spartan, Tebanczycy i Koryntianie zas nie cierpia Atenczykow. Gdzie, w takim razie, Grecy maja szukac przywodcy? -Co ty bys zrobil? -Gdybym byl bogiem, podnioslbym caly kraj z morza i potrzasnal nim tak, ze wszystkie miasta rozpadlyby sie na pyl. Potem zebralbym pozostalych przy zyciu mezczyzn i nakazal im budowe jednego wielkiego miasta. Niechby je nazwali Grecja. Parmenion zachichotal. -A wtedy atenscy rozbitkowie wybraliby sobie polnocna czesc miasta i nazwali te dzielnice Atenami. Spartanie podobnie by uczynili z poludniowa czescia. Pozniej zas kazdy z nich zdecydowalby, ze dzielnica sasiada jest cenniejsza niz jego wlasna. -Boje sie, ze masz racje, moj chlopcze. Ale mimo mojej rozpaczy, dostrzegam dobra strone tej sytuacji. -O czym mowisz? - spytal mlodzieniec. -Zawsze bedzie istnialo zapotrzebowanie na zdolnych wodzow. Parmenion usmiechnal sie na wspomnienie tej rozmowy i zszedl z dachu. Motak przyniosl mu puchar napelniony wywarem z sylfium, ktory Macedonczyk szybko wypil. Nie doswiadczyl bolu glowy od nocy zwiazanej z cudownym pojawieniem sie Derae. Cialo mial silne jak przed choroba. -Musze pobiegac - powiedzial sluzacemu. Niestety, gimnazjon byl zapchany wojownikami, ktorzy doskonalili walke na miecze. Pelopidas wykrzykiwal rozkazy i wielu oficerow krecilo sie wsrod zolnierzy, ofiarowujac rady lub slowa zachety. Parmenion stal przez kilka minut i obserwowal cwiczenia, gdy nagle Pelopidas go zobaczyl i podbiegl do niego. -Dobrze sobie radza - zauwazyl Tebanczyk. - To mezni i dumni ludzie. -Za jakis czas bedziesz dysponowal sporym wojskiem - oswiadczyl Spartanin, dobierajac uwaznie slowa. - Planujesz walke w bliskiej formacji? -Zawsze konczymy na biegu w formacji. Jednak moi ludzie preferuja otwarta walke. Lubia rywalizacje. -Rozumiem cie, przyjacielu. I masz zupelna racje. A jednak jestem pewien, ze zdajesz sobie sprawe z pewnego szczegolu. W starciu ze Spartanami twoi wojownicy beda musieli walczyc w bliskiej formacji. Jesli rozciagna sie w zbyt szerokim szyku, wrogowie posiekaja ich na kawalki. -Chcialbys pomoc mi w szkoleniu? - spytal Pelopidas. -Czulbym sie zaszczycony - odparl Parmenion. Tebanczyk wzial go pod ramie i wyprowadzil na pole. -Znakomity ruch! - krzyknal Pelopidas, gdy jeden z zolnierzy zablokowal pchniecie drugiego, po czym odepchnal go ramieniem i powalil. Zwyciezca usmiechnal sie i zasalutowal drewnianym mieczem. Dwaj mezczyzni ruszyli dalej - Jak brzmi imie tego wojownika? - spytal mlodzieniec. -Nie wiem. Chcesz, zebym sie dowiedzial? -Nie - odparl cicho. Pelopidas zebral swoich ludzi w ogromnym polkregu dokola Parmeniona. -Oto czlowiek, ktory zaplanowal przejecie Kadmei - ryknal. - Strategos, ktory wspial sie na mury i osobiscie uratowal Epaminondasa - dodal. Mezczyzni wiwatowali glosno, zas mlodzieniec poczerwienial z dumy. Serce mu lomotalo i poczul irracjonalny atak strachu. Pelopidas latwo nawiazywal kontakt z zolnierzami; bylo oczywiste, ze bardzo go podziwiaja, lecz Parmenion nigdy nie mowil do tak duzej grupy, wiec nerwy mial w strzepach. - Bedzie z wami cwiczyl manewry w bliskiej formacji, dzieki czemu, gdy nastepnym razem spotkamy Spartan, otoczymy ich niczym stalowa piesc! - Odwrocil sie do swego mlodego towarzysza. - Chcesz cos powiedziec tym ludziom? -Tak - odparl Parmenion. Wokol niego stalo kilka setek mezczyzn; wszystkie oczy spoczywaly na nim. Odniosl wrazenie, ze niektore z tych oczu wchodza mu prosto w dusze, nogi sie pod ugiely i prawie upadl. - Bliska formacja walczy... - zaczal. -Nie slyszymy cie! - zawolal ktos z tylu. Mlodzieniec wzial potezny wdech. -Bliska formacja walczy w oparciu o poczucie braterstwa - krzyknal. - Chodzi o wzajemne zrozumienie i troske. Dobro jednostki jest czasem mniej istotne od dobra ogolu. - Przerwal, by zaczerpnac powietrza. -O czym on mowi? - spytal mezczyzna z pierwszego rzedu. Stlumione chichoty przelecialy przez szeregi i w sercu Spartanina zaplonal gniew. -Wstancie! - zawolal donosnym, wladczym glosem. Zolnierze natychmiast go posluchali. - Teraz utworzcie pelny krag ze mna w srodku - polecil, stajac na srodku placu cwiczebnego. Wojownicy zgromadzili sie wokol niego. -Ktory z was jest najlepszym szermierzem? - spytal, kiedy utworzyli wielkie kolo, glebokie na wiele szeregow. -Pelopidas! - krzykneli. -A najgorszym? - Zapadlo milczenie, az nagle mlody mezczyzna podniosl reke. Byl szczuply, niemal wychudzony. -Nie nauczylem sie zbyt dobrze... jak dotad - powiedzial - ale doskonale swoje umiejetnosci. - Oswiadczenie wywolalo wybuch glosnego smiechu wsrod zolnierzy. -Niech obaj mezczyzni wejda do kregu - rzucil mlodzieniec. Pelopidas podniosl sie i wraz z chudzielcem podszedl do Parmeniona. -Moge cos powiedziec? - spytal tebanski wodz. Spartanin skinal glowa. - Niektorzy z was, chlopcy - zaczal Pelopidas - smiali sie, kiedy nasz przyjaciel i brat Kallines przyznal sie do swoich klopotow z mieczem. Owo zwierzenie wymagalo sporej odwagi. - Obrzucil gniewnym spojrzeniem zgromadzonych przed nim mezczyzn. - Odwagi! - powtorzyl. - A czlowiek z tego rodzaju odwaga na pewno zdola swe umiejetnosci udoskonalic! Wesprzyjcie go, wszyscy bowiem powinnismy sobie pomagac. Teby to dla mnie najwazniejsza i najswietsza sprawa. Nie jestesmy mieszczanami zabawiajacymi sie w wojne, lecz Swietym Zastepem, zwiazanym ze soba na smierc i zycie. Niech nie slysze wiecej szyderstw. Zrobil krok w tyl i odwrocil sie do Parmeniona. -Przepraszam, strategosie. Prosze, kontynuuj. Mlodzieniec przez jakis czas nie przerywal milczenia. Stwierdzenia wojownika zaskoczyly go, lecz musial przyznac, ze Pelopidas intencje mial dobre. -Uslyszeliscie dzis cos waznego - odezwal sie w koncu. - Powinniscie wypalic sobie w sercach te slowa. Poniewaz kiedy sie zestarzejecie, wasze wlosy posiwieja i wnuki beda sie bawic u waszych stop, uslyszycie ludzi mowiacych z duma: "Popatrzcie na niego. Nalezal do Swietego Zastepu". A gdy podniesiecie oczy, zobaczycie przed soba mlodych mezczyzn, patrzacych na was z szacunkiem i zazdroscia. - Jeszcze raz pozwolil trwac milczeniu. - Teraz niech wystapi jeszcze dwoch szermierzy, utalentowanych i szybkich. Po chwili czterech mezczyzn stanelo w bojowej postawie. W rekach dzierzyli miecze i tarcze ze spizu. Parmenion podszedl do Pelopidasa. -Prosze o twoj miecz, panie. - Zdziwiony wojownik wreczyl drewniane ostrze Parmenionowi, ten zas zwrocil sie z kolei do mlodego mezczyzny stojacego obok tebanskiego dowodcy. - Ciebie poprosze o tarcze, chlopcze. -Zolnierz spelnil jego prosbe. Spartanin polozyl bron i tarcze na wewnetrznym brzegu kregu, po czym z tym samym poleceniem zwrocil sie do drugiej pary. - Za chwile ujrzymy - powiedzial zdezorientowanym obserwatorom pokaz walki w bliskiej formacji. Czterech zolnierzy posiada tylko dwa miecze i dwie tarcze. Wojownik z tarcza musi chronic szermierza, ale sam nie ma broni, nie moze zatem atakowac. Szermierz natomiast musi bronic tarczownika, chociaz sam jest pozbawiony jakiejkolwiek oslony. Kazdy w takiej parze musi bez reszty polegac na swoim towarzyszu. Zacznijcie potyczke, jesli laska. Pelopidas i szczuply Kallines wspolnie ruszyli do ataku. Szermierz z druzyny przeciwnej nagle zaszarzowal. Pelopidas zablokowal uderzenie tarcza, zas Kallines rzucil sie na drugiego z mieczem, niestety, trafil w jego tarcze. Wojownicy probowali roznych forteli, lecz zaden nie potrafil znalezc slabej strony rywali. Po wielu minutach przeciwnicy odbyli krotka narade szeptem, potem jeszcze raz zaatakowali. W pewnym momencie szermierz skrecil w prawo i staral sie zajsc Pelopidasa z boku. Ignorujac go, wojownik ruszyl na tarczownika. Tarcza uderzyla o tarcze, rozlegl sie charakterystyczny szczek, a po chwili przeciwnik Pelopidasa legl u jego stop. Kallines natychmiast podbiegl do powalonego mezczyzny i przystawil mu do gardla koniuszek miecza. Pelopidas obrocil sie w ostatniej chwili i brzegiem tarczy odparl natarcie szermierza. Wowczas Kallines przyszedl mu z pomoca. Pelopidas sparowal pchniecie tarcza, potem zamachnal sie nia i odepchnal ramie, w ktorym rywal trzymal miecz. Jego towarzysz podskoczyl i uklul mezczyzne tepym mieczem w pachwine. Wojownik upadl na ziemie z jekiem. Panowie, byliscie wlasnie swiadkami - zaczal Parmenion, wchodzac do srodka kregu i pomagajac wstac powalonemu - jak wasz najgorszy szermierz pokonal dwoch doskonalych przeciwnikow. Wlasnie w tym tkwi sekret falangi. Dzieki solidarnosci zwyczajni, srednio wyszkoleni zolnierze potrafia w bitwie osiagnac wyzyny. Zas naprawde wielcy wojownicy okazuja sie niepokonani! Przez dwie godziny pracowal z zolnierzami, az Pelopidas okrzykiem zakonczyl cwiczenia, a nastepnie wzial Parmeniona pod ramie i zaprowadzil go w cien przy grobie Hektora. -Wspaniale ci poszlo, przyjacielu. Bez dwoch zdan, to byla niezwykla lekcja - ocenil Tebanczyk. - Nadales nam tez nazwe... inspirujaca nazwe. Od dzisiaj bedziemy sie zwac Swietym Zastepem. -Nie przypisuj mi tej zaslugi - bronil sie mlodzieniec. - Nazwa jest wasza. Stworzyliscie ja sami podczas rozmowy o mlodym Kallinesie. Przyznam wszak, ze jest odpowiednia i na pewno nie zaszkodzi wojownikom. Dzieki niej poczuja sie scislej ze soba zwiazani. Ty zas jestes znakomitym przywodca. -Starczy tych komplementow - obruszyl sie Pelopidas. - Czuje sie niezrecznie, gdy mi je prawisz. Teraz mi powiedz, dlaczego spytales o imie pierwszego szermierza, ktorego zobaczyles? Parmenion usmiechnal sie. -Nie ja powinienem znac jego imie, lecz ty. Dowodca jest jak rzemieslnik, ktory zna nazwe i zastosowanie kazdego z posiadanych przez siebie narzedzi. Zolnierze patrza na ciebie z szacunkiem. Podziwiaja cie za odwage i sile. Jako wodz nie mozesz sie przyjaznic z nimi wszystkimi, poniewaz zbytnia poufalosc grozi rozluznieniem dyscypliny. Zwracaj sie jednak do kazdego po imieniu, a beda walczyc z wiekszym oddaniem dla ciebie... I dla Teb. -Ale czy pobijemy Spartan? - spytal Pelopidas. -Jesli ktokolwiek ma na to szanse, to wlasnie wy - zapewnil go Parmenion. Derae otworzyla oczy, lecz wokol panowala calkowita ciemnosc. Poczula cieplo po prawej stronie twarzy i wiedziala, ze slonce stoi wysoko w gorze. Zaplakala z powodu swej straty. Slepota! Od zarania dziejow ludzie sie jej obawiali, slepiec byl bowiem bezradny wobec kaprysow natury i okrucienstwa dzikich bestii. Tuz przed utrata wzroku dziewczyna widziala Tamis, ktora stanela nad nia z miedziana fiolka w reku. Z kipiacego wnetrza fiolki unosila sie para. W sekunde pozniej Derae poczula dotkniecie ognia w oczach - pocalunek kwasu - i straszliwie krzyknela z niemal niemozliwego do zniesienia bolu. Uslyszala, ze otwieraja sie drzwi. Lozko ugielo sie, gdy stara wieszczka usiadla obok niej. -Lez cicho - polecila kaplance - i wysluchaj mnie. Staraj sie nie poruszac. Mysl o blekitnym niebie i dlugiej zlotej lodyzce. - Potrafisz? -Tak - odparla slabo Derae. -Wyobraz sobie zlota lodyzke na tle blekitu. Jej koniuszek rosnie coraz wyzej, skreca sie, zwija i zmienia w petelke, ktora ponownie laczy sie z lodyzka. Calosc wyglada jak wielka zlota igla z nitka. Widzisz ten obrazek? -Tak. Zloto na tle blekitu - szepnela kaplanka. -Spod petelki niech odchodza dwie mniejsze zlote lodyzki. Calosc niech ci przypomina rekojesc perskiego miecza. Zapamietaj ten blekitno-zloty widoczek. Powiedz mi, co czujesz? -Czuje, jak w glowie rozchodzi mi sie cieple powietrze. -Doskonale. Teraz wzbij sie w gore! - rozkazala Tamis. Dziewczyna poczula, ze jej cialo traci ciezar, jakby ktos pozbawil je wielkich olowianych lancuchow. Wzniosla sie... i otworzyla oczy. Sufit znajdowal sie tuz nad nia. Duch Derae przekrecil sie, a ona sama spojrzala w dol oczyma duszy. Zobaczyla sama siebie. Lezala na lozku z siennikiem, obok niej siedziala stara czarodziejka i spogladala w gore. - A zatem widzisz - powiedziala Tamis. - Odkrylas wlasnie jeden z sekretow Zrodla. Zrodlo na rozmaite sposoby zwraca dar, ktory ofiaruje mu czlowiek. Jestes wolna, Derae. Mozesz latac i mozesz sie uczyc. Idz! Podrozuj jak orzel i obejrzyj wszystko, czego pragniesz. Nie patrz wszakze w przyszlosc, moje dziecko, poniewaz nie jestes jeszcze gotowa. W tym momencie duch Derae opuscil swiatynie. Rozkoszujac sie swiatlem slonecznym, szybowal wsrod chmur. Przelecial ponad oceanem. Daleko pod soba kaplanka dostrzegla nagle staly lad Grecji, jej wysokie gory i jalowe doliny. Malenkie trojmasztowce kotwiczyly w zatoce nieopodal Aten; na wodach wokol nich hustaly sie rybackie lodzie. Dziewczyna poleciala na poludniowy zachod, az dotarla do Sparty, gdzie krazyla nad swym starym domem. Na dziedzincu zauwazyla matke i siostre. Widok ten wywolal u kaplanki smutek. Nie zalowala, ze choc w ten sposob moze ujrzec swoja rodzine, lecz poczula ogromna tesknote. Scenka szybko zamazala sie i zniknela, zas Derae przemiescila sie ku lace, gdzie dziewczetom wolno bylo uprawiac sporty. Wspomniala chlopca imieniem Parmenion, ktory lezal na brzuchu na pobliskim szczycie i czekal, by choc przelotnie moc ja ujrzec. Obrazki sprawialy kaplance bol, ale nie potrafila sie im oprzec. Obejrzala wiec ponownie chwile, gdy mlodzieniec ruszyl jej na pomoc i pierwszy dzien ich namietnosci w letnim domu Ksenofonta. Nie chciala ogladac wlasnej smierci, wiec pozostala z Parmenionem. Obserwowala z przerazeniem, jak zabil Nestosa. Nastepnie podazyla za nim do Teb i przypatrywala sie jego krotkim, beznamietnym spotkaniom z dziwka Tetyda. Umyslem Derae zawladnela straszliwa wscieklosc. "Jak mogl ja zdradzic?!", zastanowila sie. A jednak oprocz zlosci poczula rowniez dume, gdy mlodzieniec planowal przejecie Kadmei, pozniej zas ze zdumieniem obserwowala jego omdlenie. Widziala, jak zaniesiono go do lozka. Byla swiadkiem niepokoju Motaka, jego gniewu na medyka i, w koncu, rozpaczliwej rozmowy z dziwka Tetyda. Tym razem przyjrzala sie calej scenie milosnej, podczas ktorej - we snie - Parmenion szeptal jej imie. Majaczyl i myslal o niej! Kaplanke zalala szczera radosc. Dziewczyna miala ochote wyciagnac reke i dotknac mezczyzny, powiedziec mu, ze zyje i dba o niego. Niestety, brutalna prawda porazila ja niczym lodowate tchnienie zimy. Derae uprzytomnila sobie, ze nie zyje i nigdy nie zdobedzie swojego Parmeniona. Przeniosla sie dalej w przyszlosc. Obserwowala mlodzienca, gdy biegal po gimnazjonie, unosila sie tuz przy nim, jej duchowe oblicze znajdowalo sie zaledwie o dlon od jego twarzy. Wyciagnela reke i sprobowala poglaskac go po ciemnych wlosach, lecz jej palce przeszly przez jego skore i czaszke jak przez mgle, rownoczesnie zas jego mysli zawladnely jej umyslem. Gdy biegl, rozmyslal o dniach, ktore spedzali we dwoje w gorach, zanim ich sekret sie wydal, o milosci na lakach i usciskach dloni pod drzewami. Odsunela sie od niego, poniewaz gorycz dotknela ja niczym kwas, ktory uszkodzil jej oczy. Radosc ulotnila sie i kaplanka powrocila do swiatyni i swiata ciemnosci. Tamis pomogla jej sie ubrac. -Dokonalas jakichs odkryc? - spytala stara kobieta. -Milosc to bol - odparla tepo. - Czego bedziesz mnie dzis uczyc? -Naucze cie widziec - rzucila stara wieszczka. - Oczy duszy sa daleko potezniejsze niz marne kulki, ktore utracilas. Skoncentruj sie. Rozluznilas lancuchy wiazace dotad twa dusze i plywasz obecnie wewnatrz okrycia, jakim jest twoje cialo. W kazdej chwili mozesz odrzucic to okrycie niczym welon. Sprobuj teraz. Zloto i blekit. Derae skupila sie na zlotej lodyzce i rozy. -Niezbyt daleko - krzyknela Tamis, chwytajac spadajace cialo dziewczyny i stawiajac je na podlodze. - Musisz calkowicie nad soba panowac. Wracaj! - Kaplanka wrocila do swego ciala, po czym wspiela sie na palce. Potrzebujesz praktyki - zauwazyla czarodziejka. - Na razie tylko porusz "duchowa glowa" do przodu, cialo zas niech pozostanie nieruchome. - Derae sprobowala. Przez moment udawalo jej sie utrzymac kontrole, nawet widziala i czula swoje cialo. Nagle jednak zakrecilo jej sie w glowie, oslabla i osunela sie na Tamis. Stara wieszczka podtrzymala dziewczyne. - Ta umiejetnosc przyjdzie z czasem - obiecala. - Kazdy krok jest wszakze zwyciestwem. Czeka nas mnostwo pracy. Ucz sie. Musimy rozpoznac kazda, najmniejsza nawet slabosc, jaka w tobie tkwi. -Po co? -Przylaczylas sie wlasnie do odwiecznej wojny, Derae. Masz teraz smiertelnego wroga. Bog Mroku bedzie cie wyprobowywal, szukajac sposobu, w jaki moze cie zniszczyc. -Przerazajaca mysl! - przyznala kaplanka. -I taka byc powinna, gdyz kiedy nadejdzie decydujacy moment, ja nie bede juz zyla. Zostaniesz sama! Parmenion zatrzymal sie na szczycie gorskiego pasma i spojrzal z wysoka na namioty spartanskiej armii. Staly w dlugim prostokacie wzdluz dna doliny w poblizu miasta Tespie. Mlodzieniec szybko je policzyl. Dostrzegl piec rzedow po piecdziesiat, a poniewaz w kazdym namiocie mieszkalo dziesieciu wojownikow, obozowalo tu dwa tysiace piecset ludzi, nie liczac zolnierzy zakwaterowanych w miescie. Spartanin poglaskal szyje czarnego walacha, po czym wbil piety w boki zwierzecia, popedzajac je do klusu. Grozilo mu niebezpieczenstwo, ale ku swemu zaskoczeniu mlodzieniec wraz ze strachem czul rosnace podniecenie. Zrozumial, ze wlasnie ta niezwykla kombinacja ogromnego ozywienia i leku wyzwalala w nim radosc, dla ktorej warto bylo zyc, bowiem wyostrzala jego umysl i podniecala zmysly. Odnosil wrazenie, ze lata spedzone w Tebach pozbawione byly kolorow, ktore pojawily sie dopiero teraz. Parmenion podniosl oczy na niebo i pedzace chmury; energicznie wciagnal w pluca rzeskie, wysokogorskie powietrze. To dopiero jest zycie! Tam, w dole, czekala Hekate, bogini smierci - gotowa, z wyciagnietym ciemnym sztyletem. Jeden blad, jedna pomylka mogla go kosztowac zycie. Zachichotal, zacisnal mocniej na podbrodku rzemyk skorzanego helmu i zaczal nucic stara piosenke, ktorej nauczyla go matka. Walach zastrzygl uszami i odrzucil glowe. Kon byl wspanialy. Pelopidas twierdzil, ze pewnie zdolalby umknac z zasadzki, gdyby troche przypadkowa strzala nie ugodzila spartanskiego jezdzca w podstawe czaszki. Kurier spadl na ziemie, a wowczas walach zatrzymal sie, odwrocil i przez jakis czas tracal nosem nieruchome zwloki. Niemal cala zbroja mezczyzny doskonale pasowala na Parmeniona. Jedynie napiersnik byl nieco zbyt duzy, lecz nagolenniki i nabijana metalowymi plytkami spodniczka wydawaly sie wprost stworzone na szczuplego mlodzienca. Plaszcz wykonano z doskonalej welny pofarbowanej na czerwono. Pierwotnie spinala go zlocona brosza, ktora jednak Parmenion zastapil spizowa, pomyslal bowiem, ze zlota nazbyt rzuca sie w oczy: moglby ja ktos rozpoznac i zadawac niepotrzebne pytania. Papiery jezdzca natychmiast zostaly przywiezione do Teb. Epaminondas otworzyl przesylke i przeczytal ja. Dotyczyla zapasow i koniecznosci rychlej blokady ich miasta, ale wspominala tez o zagrozeniu ze strony Aten i potrzebie czujnosci. Polityk wreczyl zwoj skrybie w srednim wieku, o przedwczesnie posiwialych wlosach. -Potrafisz podrobic charakter pisma? - spytal. -To nie bedzie trudne - odrzekl mezczyzna, przypatrujac sie przesylce. -Ile linijek zmiesci sie nad podpisem krola? - spytal Parmenion. -Nie wiecej niz dwie - odparl skryba. Mlodzieniec wzial pismo i przeczytal je szereg razy. Konczylo sie slowami: "Zdrajca Kalepios zaciaga najemnikow w Atenach. Pozostancie czujni". Potem nastepowala luka i podpis Kleombrotosa. Parmenion podyktowal krotki dodatek do zwoju, a skryba starannie go wstawil. Epaminondas przeczytal slowa i usmiechnal sie ponuro. -pozostancie czujni i skierujcie sie do Pireusu, niszczac po drodze wszelkie wrogie wojska". Jesli wszystko dobrze pojdzie, Parmenionie, miedzy Atenami i Sparta wybuchnie wojna. -Ktora znakomicie sie przysluzy jedynie Tebom - zauwazyl mlodzieniec. -Twoje przedsiewziecie jest wielce niebezpieczne - stwierdzil cicho Tebanczyk. - Co zrobisz, jesli cie ktos rozpozna lub nie uwierza w twoja opowiesc? A jesli trzeba znac haslo? Albo... -Wtedy mnie zabija - odburknal Parmenion. - Niestety, nie mam innego wyjscia. Zadanie trzeba wykonac. Teraz, gdy zjezdzal ku namiotom, czul coraz wiekszy strach. Trzech zolnierzy na warcie zagrodzilo mu nagle droge. Nie byli spartiatami, wyraznie pochodzili ze wzgorz Skiritis. Zasalutowali zblizajacemu sie mlodziencowi, przyciskajac piesci do skorzanych pancerzy. Parmenion oddal pozdrowienie i sciagnal cugle. -Szukam wodza Sfodriasa - zagail. -Jest w miescie. Zatrzymal sie w domu efora Anaksymenesa. Kiedy przejedziesz glowna brame, skieruj sie do swiatyni Zeusa. Zobaczysz wysoki budynek. Obok bramy beda rosly dwa niewielkie drzewka. -Dziekuje ci - odpowiedzial Parmenion i ruszyl dalej. Tespie bylo mniejsze niz Teby, mieszkalo w nim tylko dwanascie tysiecy osob, przede wszystkim kupcow, producentow rydwanow i treserow koni. Kiedy Parmenion wjezdzal, dostrzegl wszedzie mnostwo niewielkich pastwisk, na ktorych pasly sie stada dorodnych zwierzat. Wreszcie dotarl do domu z blizniaczymi drzewami, tam zeskoczyl z walacha i poprowadzil go do bialej frontowej sciany budynku. Sluzacy podbiegl i wzial od niego lejce, a ubrana w biel mloda dziewczyna sluzebna sklonila sie i poprosila, by poszedl za nia do domu. Mlodzieniec trafil do wielkiego andronitisu, w ktorym siedziala liczna grupka spartanskich oficerow. Pili wino. Sluzaca podeszla do krzepkiego mezczyzny o gestej rudej brodzie. Ten wstal i z rekoma na biodrach przypatrywal sie bacznie Parmenionowi, ktory sklonil sie nisko, a nastepnie zblizyl. -No... Kim jestes? - spytal oschle Sfodrias. -Nazywam sie Andikles, panie. Mam przesylke od krola. -Nigdy o tobie nie slyszalem. Gdzie sie podzial Kleofon? -Spadl, panie, z konia i zlamal sobie ramie. Ale pali sie, by dzis wieczorem towarzyszyc krolowi podczas bitwy. -Towarzyszyc krolowi? W jakiej bitwie? O czym mowisz, czlowieku? -Bardzo cie przepraszam, panie - odparl Parmenion i wreczyl wodzowi skorzany walec. Sfodrias wyjal z niego zwoj i rozwinal go. Tymczasem mlodzieniec popatrywal na innych oficerow. W pewnej chwili jego wzrok padl na mlodego mezczyzne, ktory gral przy oknie w kosci. Na ten widok zoladek podszedl mu do gardla. Tym mezczyzna byl Leonidas! -Nie wymienia zadnych liczb - mruknal Sfodrias. - Ilu jest wrogow? Gdzie obozuja? Nie moge tak po prostu wtargnac na terytorium Aten i zarznac pierwszych zbrojnych ludzi, jakich napotkam. -Podobno jest ich piec tysiecy - powiedzial szybko Parmenion. - Trzy tysiace hoplitow, reszta to konnica. Mowi sie, ze oplacono ich perskim zlotem. Sfodrias skinal glowa. -Po Atenczykach zawsze mozna sie spodziewac zdrady. Aby ich zaskoczyc, bedziemy musieli maszerowac cala noc. Pewnie wyslali zwiadowcow. Zostaniesz przy moim boku podczas odprawy dla moich oficerow. Moze beda mieli do ciebie pytania. -Z calym szacunkiem, panie - odezwal sie mlodzieniec, starajac sie zapanowac nad drzeniem glosu - lecz krol rozkazal mi natychmiast wracac z wiesciami od ciebie. Pragnie sie z toba polaczyc na rowninie triaskiej. -No dobrze. Rozkaze zatem mojemu skrybie spisac odpowiedz. -Nie potrzeba, panie. Jesli masz maszerowac cala noc, doradze krolowi, ze powinien sie z toba spotkac miedzy Atenami i Eleuzis. Sfodrias pokiwal glowa i zwrocil uwage na zwoj. -Osobliwy sposob pisania. Pismo zaczyna sie od tematu zapasow, konczy zas inwazja Aten. Kim wszakze jestem, by sie spierac z wladca, czyz nie? -Tak, panie - odparl Parmenion, salutujac. Zerknal na Leonidasa, ktory porzucil gre i badawczo mu sie przygladal. Mlodzieniec sklonil sie, obrocil do drzwi, wyszedl na podworze i natychmiast popedzil do stajni na tylach domu. Walach stal oczyszczony i wyczesany, zas czaprak z lwiej skory spoczywal starannie ulozony na balustradzie boksu. Parmenion narzucil go na grzbiet konia, wygladzil faldy, po czym chwycil sie konskiej grzywy i dosiadl zwierzecia. Za soba uslyszal tupot biegnacych stop, wiec kopnieciem zachecil walacha do biegu. Przegalopowal obok pedzacego Leonidasa. -Czekaj! - krzyknal mezczyzna. Walach wypadl na glowna aleje. Tu Parmenion zwolnil, az dotarl do glownej bramy, po czym cwalem ruszyl z powrotem ku gorom. Gdy odwrocil sie za siebie, dostrzegl dwoch jezdzcow. Jechali z miasta. Podczas wspinaczki walach ciezko dyszal i Parmenion nie mial wyboru - musial zwolnic. Zsiadl z konia i prowadzil go za uzde po waskich sciezkach miedzy zdradzieckimi ustepami. Sadzil, ze jezdzcy nie podaza za nim. Niestety, pomylil sie. Kiedy rozbil oboz w jaskini polozonej wysoko na gorskim pasmie, uslyszal stukot konskich kopyt na piargu. Zdazyl juz rozpalic ognisko, totez w zaden sposob nie mogl ukryc swej obecnosci. -Wejdzcie do srodka, ogrzejecie sie przy ogniu - zawolal wesolym, pogodnym tonem. W kilka chwil pozniej do jaskini weszlo dwoch mezczyzn. Pierwszy byl wysoki, mial ciemna i gesta brode, drugi natomiast byl szczuply, lecz dobrze umiesniony. Obaj nosili miecze i napiersniki. -Leonidas chcial z toba porozmawiac - zaczal brodacz. - Jak brzmi twoje imie, przyjacielu? -Andikles. A wy jak sie nazywacie? - spytal Parmenion, wstajac. -Z jakiej pochodzisz rodziny? - kontynuowal mezczyzna. - Gdzie mieszkasz? -A jakim prawem zadajesz mi takie pytania, skiritaju? - zagrzmial mlodzieniec. - Odkad to niewolnicy zadreczaja swoich panow? Twarz mezczyzny oblala sie szkarlatem. -Jestem wolnym czlowiekiem, wojownikiem i Spartaninem. Nie pozwole sie zniewazac! -W takim razie nie zniewazaj innych! - odburknal groznie Parmenion. - Jestem krolewskim poslancem i nie bede odpowiadal byle komu. Kim jest ow Leonidas, ze wyslal za mna swe slugi na przepytki? Szczuply mezczyzna zblizyl sie. -Na wszystkich bogow, Leonidas mial racje! Tys jest Parmenion! Oczy Parmeniona zwezily sie do szparek. Rozpoznal mezczyzne. Byl to Asiron, jeden z chlopcow, ktorzy szydzili z niego przed dziesiecioma laty w koszarach Likurga. -Mylisz sie - odparl z usmiechem. -Z pewnoscia nie! - zawolal Asiron. - Jestes Parmenion. Postawie na to wlasne zycie. -Rzeczywiscie, postawisz - odkrzyknal, po czym w ulamku sekundy wyciagnal miecz i cial Asirona przez gardlo. Mezczyzna zdolal odskoczyc, jednak nie dosc szybko i krew pociekla mu z rany w szyi. Skiritaj uskoczyl na lewo. Z namaszczeniem wyjal miecz i usmiechnal sie zlowrogo. -Nigdy jeszcze nie zabilem Spartanina - syknal - lecz zawsze mialem na to ochote. Zaatakowal z oslepiajaca szybkoscia. Parmenion odparowal cios i wycofal sie o kilka krokow, poczul jednak uklucie w prawe przedramie. Gdy spojrzal na nie, dostrzegl struzke krwi saczaca sie z plytkiej rany. -Potne cie powoli i systematycznie - syknal skiritaj. - Chyba ze sie poddasz i zdasz na moja laske. -Niezly jestes - ocenil mlodzieniec, gdy obchodzili sie nawzajem, sondujac wzajemne umiejetnosci. Brodacz usmiechnal sie, ale nic nie odpowiedzial. Znienacka zaszarzowal, zmylil Parmeniona pozorowanym pchnieciem w brzuch, a rownoczesnie zamachnal sie ostrzem ku twarzy przeciwnika. Ostrze swisnelo niebezpiecznie blisko gardla Parmeniona, koniuszek miecza rozdarl mu skore policzka. -Potne cie bardzo powoli - powtorzyl skiritaj. Parmenion odskoczyl w lewo, odgradzajac sie od wroga ogniskiem. Nagle przesunal stope ku ogniowi i kopnal plonace galezie przeciwnikowi w twarz. Skiritaj zrobil krok w tyl, gaszac rekoma natluszczone wlosy na brodzie, ktore zajely sie plomieniem. Parmenion natychmiast podbiegl do mezczyzny i przytknal czubek klingi do pachwiny. Brodacz krzyknal i zamachnal sie mieczem, lecz bylo zbyt pozno: mlodzieniec wbil juz ostrze i szarpnal w gore. Gdy jasna tetnicza krew trysnela z rany i splynela po udzie przeciwnika, Parmenion odskoczyl, czekajac az wrog upadnie. Jednak skiritaj niespodziewanie na niego ruszyl. Mlodzieniec zablokowal podstepne pchniecie, ale cios piescia w podbrodek powalil go na pokryte skalnym rumoszem podloze jaskini. Blyskawicznie przeturlal sie, ostrze przeciwnika zabrzeczalo tuz obok jego glowy, w powietrze zas wzniosl sie snop iskier. Skiritaj zatoczyl sie w kaluzy wlasnej krwi. -Na bogow - mruknal tepo. - Chyba mnie zabiles, chlopcze. Osunal sie na kolana i upuscil miecz. Parmenion schowal bron i podtrzymal upadajacego na bok mezczyzne. Po chwili puscil go i usiadl obok niego. Twarz skiritaja stawala sie coraz bledsza. -Nigdy... nie zabilem... Spartani... - Oczy mezczyzny zamknely sie i ostatnie tchnienie charkotliwie wydobylo sie z jego gardla. Mlodzieniec wstal i podszedl do Asirona. Wojownik - odskakujac przed gwaltownym pchnieciem Parmeniona - uderzyl sie w glowe o sciane jaskini. Gardlo mial czerwone od krwi, jednak przeciecie nie bylo zbyt glebokie i krew juz zakrzepla. Parmenion odebral mu miecz, zwiazal rece za plecami, nastepnie podsycil ognisko. Prawa stope mial poparzona od plomieni. Zdjal sandaly i cisnal je pod sciane jaskini. Minela ponad godzina, zanim Asiron odzyskal przytomnosc. Poczatkowo staral sie uwolnic z wiezow, potem usiadl prosto i popatrzyl na swego wroga. -Ty zdradziecki psie! - syknal. -Tak, tak - mruknal znuzonym glosem Parmenion. - Wymienmy najpierw uprzejmosci. Moze pozniej porozmawiamy. -Nie mam ci nic do powiedzenia - odparl Asiron. Zerknal na cialo skiritaja i ze zdumienia otworzyl szeroko oczy. - Na bogow, nigdy nie sadzilem, ze trafi na lepszego od siebie szermierza! -Kazdego mozna pokonac - wyjasnil Parmenion. - Co ci powiedzial Leonidas? -Wydawalo mu sie, ze cie rozpoznal, lecz nie byl pewny. Wyslal mnie i Damazjasza, kazac nam za wszelka cene cie zatrzymac. Parmenion pokiwal glowa. -Nie byl pewny... Doskonale. Prawdopodobnie zatem spartanska armia i tak pomaszerowala na swego odwiecznego wroga. Zastanawiam sie, czy Spartanie spiewaja piesni o bitewnej chwale. Jak sadzisz, Asironie? -Sadze, ze jestes obrzydliwy i nikczemny. -Czy tak sie mowi do starego przyjaciela, ktory postanowil cie oszczedzic. -Nie licz na wdziecznosc. Parmenion zachichotal. -Pamietasz noc przed gra strategiczna, kiedy zaatakowales mnie wraz z Learchosem i Gryllosem? Ukrylem sie wtedy na akropolu i marzylem o dniu, w ktorym bede mogl odplacic sie wam wszystkim. Tak to bywa z dziecmi, nieprawdaz? Chetnie fantazjuja. I zobacz, co sie stalo. Podczas gdy ty siedzisz tu ze mna, wysylam spartanska armie przeciw Atenczykom. Moje serce sie raduje. -Na bogow, przyprawiasz mnie o mdlosci! Gdzie sie podziala twoja lojalnosc? Twoje poczucie honoru? -Honor? Lojalnosc? Och, zdaje mi sie, ze wybili je ze mnie kijami tacy wspaniali spartanscy chlopcy jak ty. Nazywaliscie mnie Macedonczykiem i nie uwazaliscie za Spartanina. Komu powinienem okazywac lojalnosc? - Glos mu stwardnial. - Ludziom, ktorzy zabili moja ukochana? Miastu, ktore zmienilo mnie w wyrzutka? Nie, Asironie. Zostawilem cie przy zyciu z prostego powodu. Chce, bys potwierdzil moja tozsamosc przed Leonidasem. Powiesz mu, ze to ja zorganizowalem przejecie Kadmei i wywolalem wojne miedzy Sparta i Atenami. I jeszcze jedno, moj stary, dobry przyjacielu. Wiedzcie, ze doprowadze do zniszczenia Sparty. Zrownam wasze miasto z ziemia! Skonczy sie wasza potega! -Za kogo sie uwazasz? - spytal Asiron z cierpkim, niewesolym usmiechem. -Powiem ci, kim jestem - odparl mlodzieniec. Slowa Tamis blysnely w jego umysle. - Jestem Parmenion, Smierc Narodow. Krotko po swicie Parmenion uwolnil Asirona i wyruszyl w droge powrotna do Teb. Przeciecia na jego twarzy i ramieniu goily sie szybko, lecz prawa stope mial poparzona i pokryta pecherzami. Byl w ponurym nastroju. Gdy klusowal ku bramom miasta, swisnela obok niego strzala, potem kolejna. Skrecil walacha i galopem zjechal w bok, a wtedy pojawilo sie przed nim kilku konnych. Jechali w jego strone z wyciagnietymi mieczami. Zerwal spartanski helm i poczekal na nich. -To ja, Parmenion! - zawolal. - Jezdzcy otoczyli go. Dwoch z nich rozpoznal jako czlonkow Swietego Zastepu. Zaczeli go wypytywac, zbyl ich wszakze machnieciem reki i skierowal wierzchowca do miasta, by jak najszybciej powiadomic o wszystkim Epaminondasa. Cztery dni pozniej, o polnocy, Parmeniona obudzily krzyki przed domem. Zaspany i poirytowany wstal z lozka, narzucil plaszcz na nagie ramiona i zszedl po schodach. Na dziedzincu spotkal Motaka. -Rozbije intruzowi czaszke, kimkolwiek jest! - mruknal Tebanczyk na odglos lomotania. Otworzyl brame, a wtedy wbiegl Pelopidas. Za nim podazal Epaminondas. Pijany tebanski wojownik chwycil Parmeniona w pasie, podniosl go w powietrze i obrocil. -Udalo ci sie! - krzyknal Pelopidas. - Na wszystkich bogow! Udalo ci sie! -Postaw mnie, prostaku! Polamiesz mi zebra. Wojownik uwolnil go i odwrocil sie do sluzacego. -Och, nie stoj i nie gap sie na nas, czlowiecze. Przynies nam wina. Bedziemy swietowac. Motak nie ruszyl sie z miejsca. -Czy mam mu pokazac, jak sie nalezy zachowywac w czyims domu? - spytal swego pana. Mlodzieniec rozesmial sie. -Chyba nie. Lepiej przynies wino. - Odwrocil sie do Epaminondasa. -Co sie dzieje? -Przed godzina przybyl poslaniec od Kalepiosa z Aten. O swicie, trzy dni temu, na polnoc od miasta pojawil sie Sfodrias ze swoja armia. Zolnierze spustoszyli pare wiosek i ruszyli na Pireus. Na drodze stanelo im atenskie wojsko, ktoremu towarzyszyl spartanski ambasador. Sfodrias zostal zmuszony do wycofania sie. Na wszystkich bogow, zaluje, ze tego nie widzialem - zakonczyl polityk. -I co sie potem stalo? - spytal krotko Parmenion. -Opowiem ci - wtracil Pelopidas. Jego twarz przyozdobil zlosliwy usmieszek. Wojownik cieszyl sie prawie jak dziecko. Epaminondas sklonil mu sie. -Prosze zatem, kontynuuj - baknal - szlachetny Pelopidasie! -Atenczycy sie wsciekli. Och, nawet bardzo! Zwolali rade i zdecydowali sie wyslac... Na slodkiego Zeusa, kocham to... No wiec zdecydowali sie wyslac piec tysiecy hoplitow i szesciuset konnych do obrony Teb. Piec tysiecy! - powtorzyl znaczaco. -Cudowna nowina - podsumowal Epaminondas, przyjmujac od Motaka puchar z winem. Pelopidas chwiejnym krokiem poszedl do andronitisu i ulozyl sie na tapczanie. -Nie jest to co prawda koniec - ocenil spokojnie Parmenion - lecz calkiem dobry poczatek. Co sie stalo ze Sfodriasem? -Wezwano go z powrotem do Sparty. Wraz z cala armia. Beocja jest wolna... Zostalo tylko kilka garnizonow. -Czyli - szepnal mlodzieniec - Sparta i Ateny pozostaja obecnie w stanie wojny. Chyba jestesmy bezpieczni... Przynajmniej do nastepnej wiosny. Epaminondas pokiwal glowa. -Zachecone tym faktem inne beockie miasta beda sie teraz staraly pozbyc spartanskich garnizonow. Pelopidas wyruszy jutro ze Swietym Zastepem na pomoc buntownikom z Tanagry. Sadze, ze zwyciezymy, Parmenionie. Naprawde widze szanse. -Nie kus bogow - doradzil Motak. Polityk rozesmial sie glosno. -Dawno temu wysluchalem proroctwa, zgodnie z ktorym zgine w bitwie o Mantinee. Wielce sie wowczas przerazilem, gdyz wieszczka byla slynna Tamis, faworyta bogow. Mozesz sobie zatem wyobrazic, co czulem, gdy wraz z Pelopidasem niedlugo pozniej walczylem przeciw Arkadyjczykom wlasnie pod Mantinea. Zostalismy otoczeni. Pelopidas padl zraniony, ja zas zamarlem w bezruchu, gotow na smierc. Jednak nie umarlem. A dlaczego? Poniewaz bogowie nie istnieja i kazde proroctwo mozna interpretowac na rozne sposoby, jak sie komu podoba. Mowisz, Motaku, by nie kusic bogow? Wcale ich nie kusze, prowokuje ich tylko do dzialania swoim sceptycyzmem. Nawet jesli istnieja, sa tak bardzo pochlonieci nieustanna zabawa w metamorfozy wlasnych cial i nieustanna kopulacja z kazdym napotkanym stworzeniem, ze nie przywiazuja wagi do opinii pojedynczych smiertelnikow na swoj temat. Och, wydaje mi sie, ze powinienem juz chyba ocucic Pelopidasa i odprowadzic go do domu. - Nagle chwycil Parmeniona pod ramie i usmiech na jego twarzy zbladl. -Ponownie okazales sie naszym wybawca, moj spartanski przyjacielu. Nie potrafie wrecz wyrazic mojej ogromnej wdziecznosci. Pewnego dnia znajde sposob, by ci sie odplacic. Pelopidas spal na tapczanie, lecz Epaminondas bezpardonowo nim potrzasnal, postawil na nogi i skierowal do bramy. Pijany Tebanczyk natychmiast zainicjowal marszowa piesn i przy jej wtorze dwoch mezczyzn zniknelo w ciemnosciach. Podczas nastepnych miesiecy Parmenion zajal sie ponownie swym prywatnym zyciem. Spedzal czas na cwiczeniach z hoplitami, na bieganiu oraz czytaniu. Od czasu do czasu uczestniczyl w biesiadach lub innych uroczystosciach. Bywal na nich jako gosc Epaminondasa albo Kalepiosa, ktory triumfalnie powrocil z Aten. Przewaznie jednak przebywal sam, a wtedy chetnie wsiadal na konia i jezdzil po okolicy, zwiedzajac wzgorza i doliny wokol Teb. Gdy przyszla wiosna kolejnego roku, w sercach mieszkancow na trwale zagoscila ogromna nadzieja, ze spartanskie grozby pozostana niespelnione, a stara Lige Beocka mozna zreformowac. Pelopidas ze Swietym Zastepem przemieszczal sie od miasta do miasta, wszedzie skutecznie wspomagajac powstancow. Z Tanagry i Platejow wypedzili spartanskie garnizony. Krazyla nawet plotka, ze wielki krol Persji spelni prosbe Tebanczykow i przyznajac im autonomie, uwolni ich od hegemonii Sparty. Niestety, pewnego dnia nadeszly przerazajace wiesci. Agezylaos zgromadzil armie jedenastu tysiecy hoplitow i dwoch tysiecy konnych i wyruszyl z zamiarem stlumienia rebelii. Nastepnej nocy Motak wracal do domu po odwiedzeniu grobu Elei, gdzie poszedl dogladac swiezo posadzonych kwiatow. Ogarnela go nostalgia, stracil rachube czasu i zasiedzial sie do zmroku. Glowe przepelnialy mu przygnebiajace mysli. Kiedy dotarl do waskiej uliczki przed domem Parmeniona, zobaczyl w cieniu czyjas sylwetke. Osobnik podskoczyl i wdrapal sie na mur. Sluzacy zamrugal i skupil spojrzenie na tym miejscu, ale niczego wiecej nie spostrzegl. Nagle druga osoba wdrapala sie na mur przed domem. Motak poczul na plecach lodowaty dreszcz strachu. Szybko podbiegl do bramy i pchnal ja. -Parmenionie! - zawolal. Kiedy przebiegal dziedziniec, z mroku wyskoczyla ciemna postac i rzucila sie na niego. W swietle ksiezyca ku jego szyi blysnelo ostrze. Motak przeturlal sie, po czym blyskawicznie wstal, zablokowal pchniecie i uderzyl mezczyzne piescia w twarz. Napastnik upadl. Tebanczyk rzucil sie na niego. Pragnal chwycic za nadgarstek trzymajacej noz reki, niestety nie zdazyl i ostrze wbilo mu sie w lewe ramie. Natychmiast uderzyl kolanem z polobrotu, trafiajac wroga w krocze. Mezczyzna az chrzaknal z bolu. W chwile pozniej Motak zacisnal rece na jego gardle i wykonal nagly ruch do przodu, rozbijajac mu czaszke o mur dziedzinca. Napastnik osunal sie bez czucia, tym niemniej dla pewnosci Tebanczyk jeszcze trzy razy walnal jego glowa o kamien. Dopiero gdy dlonie obryzgala mu krew i strzepy mozgu, upuscil zwloki na ziemie. - Parmenionie! - krzyknal ponownie. Zabojca Gleamos zaklal cicho, slyszac wolanie sluzacego, potem wbiegl po schodach na pietro, do sypialni zdrajcy. Przystanal pod drzwiami, czekajac na jakis odglos, niczego wszakze nie uslyszal. Czy mozliwe, by zdrajca spal i nie uslyszal krzyku? Istniala oczywiscie taka ewentualnosc, jednak Gleamos od prawie dwudziestu lat doskonalil swoj fach w Egipcie, Persji, Atenach oraz Ilirii i nigdy nie dzialal pochopnie. Dozyl swojego wieku jedynie dzieki temu, ze zawsze najpierw myslal, a dopiero potem dzialal i niczego nie pozostawial przypadkowi. Przez kilka dni obserwowal dom, przypatrujac sie zdrajcy. Doskonale poznal jego rozklad dnia i dowiedzial sie, ze jego "celem" jest prawdziwy wojownik. Nosil sie po zolniersku i spokojnie, byl spostrzegawczy i czujny. Jego dom nie przypominal wszakze twierdzy. Do sypialni prowadzily tylko jedne drzwi, wiec jesli zdrajca chcialby z niej uciec, pozostawalo mu okno. Skok na dziedziniec jednakze z pewnoscia skonczylby sie przynajmniej polamaniem konczyn. Sluzacy zdrajcy pokrzyzowal Gleamosowi doskonaly plan, lecz zabojca wiedzial, ze ciagle jeszcze ma dosc czasu, by zasluzyc na nagrode oferowana przez Agezylaosa. Rozwazyl nastepny ruch. Byc moze mezczyzna za drzwiami nie spi. Jesli czuwa, w ktorym miejscu pomieszczenia bedzie przebywal? Poprzedniego dnia, gdy gospodarzy nie bylo w domu, Gleamos przeszukal budynek i nauczyl sie na pamiec rozmieszczenia przedmiotow w sypialni. W pokoju nie bylo zadnej kryjowki. Sypialnia byla mala. Zdrajca - o ile nie spi - zapewne stoi po ktorejs stronie drzwi. Skrytobojca uslyszal, ze po schodach wchodza jego pomocnicy: Aris i Sturma. Nie potrzebowal ich. Ten wyrok latwo wykona sam. Pokaze w ten sposob pozostalym, ze jest ich szefem. Ostroznie podniosl skobel i pchnal drzwi tak mocno, ze grzmotnely z hukiem o sciane po lewej stronie. Gleamos natychmiast zauwazyl puste lozko i z dzikim krzykiem skoczyl do przodu, dzgajac sztyletem w prawo, gdzie powinien sie znajdowac zdrajca. Ostrze napotkalo jedynie sciane. Przez chwile oszolomiony zabojca stal nieruchomo, penetrujac wzrokiem oswietlone ksiezycem pomieszczenie. Zdrajcy nie bylo! Niemozliwe! Przeciez Gleamos widzial, jak mezczyzna tu wchodzil. Nie mogl sie nigdzie ukryc! Nagle nad nim poruszyl sie cien. Zabojca odwrocil sie, unoszac sztylet. Niestety, spoznil sie. Miecz zdrajcy trafil go tuz obok obojczyka i wbil mu sie gleboko w pluca. Gleamos chrzaknal i upadl na plecy, jego bron z loskotem spadla na podloge. Mimo iz zycie szybko uciekalo z ciala zabojcy, jego umysl skupil sie na fortelu Spartanina. Gleamosa wrecz zadziwil podstep zdrajcy, ktory czekal na niego na poprzecznej belce nad drzwiami. "Jakiez to proste", ocenil. Czul chlod na skorze twarzy, ktora dotykala podlogowych desek. Przez glowe przetaczaly mu sie lawiny oderwanych od siebie mysli - widzial dom swego ojca na Krecie, braci bawiacych sie na stokach, matke spiewajaca im do snu piosenki o bogach i ludziach. Krew zabulgotala mu w gardle, zas umysl ostatkiem sil wrocil do Spartanina. "Alez zreczny, jakaz pomyslowosc..." Parmenion wyszarpnal miecz ze zwlok mezczyzny i podszedl do progu. Nagle czyjes ostrze niemal trafilo go w twarz. Mlodzieniec uniosl miecz, by jego blysk zmylil przeciwnika i rownoczesnie lewa piescia uderzyl go w podbrodek. Zamachowiec upadl na schody, powalajac swym ciezarem trzeciego napastnika. Parmenion zerknal na lezacych i natychmiast na nich skoczyl. Prawa stopa uderzyl pierwszego mezczyzne w podbrodek i obaj zabojcy stoczyli sie ze schodow. Mlodzieniec przeskoczyl balustrade i wskoczyl do andronitisu. Napastnicy podniesli sie i rzucili za nim w poscig. -Jestes juz martwy, mieszancu - mruknal zlowieszczo pierwszy. Mezczyzni rozdzielili sie, usilujac zajsc swa ofiare z dwoch stron. Parmenion gwaltownie ruszyl na osobnika z prawej strony, potem obrocil sie na piecie, podniosl miecz i rozplatal gardlo mezczyzny po lewej. Napastnik upadl, krew pociekla na perski dywan pokrywajacy kamienna podloge. Ostatni zabojca poruszal sie teraz ostroznie. Na jego brodatej twarzy lsnil pot. -Nie jest latwo mnie zabic - warknal Parmenion cicho. Mezczyzna cofal sie ku drzwiom; nagle wynurzyl sie za nim Motak i wbil mu sztylet w plecy. Zabojca pochylil sie i upadl. Sluzacy zatoczyl sie w progu, potem chwiejnie wycofal na dziedziniec i opadl na lawe. Z ramienia sterczala mu spizowa rekojesc sztyletu. Parmenion zapalil dwie latarnie i obejrzal ramie. -Wyciagnij ze mnie to przeklete zelastwo - chrzaknal Tebanczyk. -Nie. Na razie niech zostanie tam, gdzie jest. Gdybym je wyjal, moglbys sie wykrwawic, zanim sprowadze medyka. - Nalal Motakowi puchar nie rozcienczonego wina. - Nie ruszaj sie stad - polecil. - Zaraz wracam z Argonasem. Sluzacy wyciagnal reke i chwycil Parmeniona za ramie. -Doceniam twoj pospiech - oswiadczyl z wymuszonym usmieszkiem. Moze jednak lepiej sie najpierw ubierz. Mlodzieniec usmiechnal sie, twarz mu zlagodniala. -Uratowales mi zycie, Motaku. I niemal przyplaciles to wlasnym. Nie zapomne ci tego. -Drobiazg. Chociaz moglbys przynajmniej powiedziec, ze zrobilbys dla mnie to samo. Dwie godziny pozniej sluzacy spal, noz zostal wyjety z jego ramienia, a rana zabandazowana. Parmenion siedzial naprzeciwko Argonasa, ktory na jego oczach pozarl wielki kawal szynki, wypil cztery puchary wina, zas na deser zjadl szesc slodkich miodowych ciastek. W koncu tluscioch beknal i polozyl sie na plecach na tapczanie, ktory zaskrzypial pod jego ciezarem. -Interesujace zycie prowadzisz, mlody czlowieku - zauwazyl. - Przebierasz sie za spartanskiego poslanca, a w mrokach nocy walczysz z naslanymi zabojcami. Zastanawiam sie, czy bezpiecznie jest przebywac w twoim towarzystwie. -Motak wyzdrowieje? - spytal Parmenion, ignorujac zaczepke. -Ostrze przeszylo miesien, lecz nie naruszylo kosci. Na szczescie twoj sluzacy jest dobrze umiesniony, rana zas niezbyt duza, wiec powinna sie dosc szybko zagoic. Zastosowalem sok z drzewa figowego, ktory zakrzepi krew. Motak bedzie mial klopoty z ramieniem przez szereg tygodni, lecz w koncu miesnie sie zrosna. Do lata zapewne wroci do formy. -Jestem ci bardzo wdzieczny. Motak wiele dla mnie znaczy. -Rozumiem to - oznajmil Argonas, glaszczac natluszczona brode. - Dobrego sluzacego trudno zastapic. Mialem kiedys trackiego mlodzika, cudownego mezczyzne, ktory przewidywal kazda moja potrzebe, zanim jeszcze zdalem sobie sprawe z jej istnienia. Nigdy nie znalazlem drugiego takiego jak on. -Co sie z nim stalo? - spytal Parmenion, bardziej z uprzejmosci niz ze szczerego zainteresowania. -Umarl - odparl medyk ze smutkiem. - Cierpial z powodu narosli w glowie - tak jak i ty - tyle, ze moj drogi Trak nigdy nie mowil mi o swoich bolaczkach. Kiedy zemdlal i postawilem diagnoze, bylo juz zbyt pozno na ratunek. Nigdy nie zapominaj, moj przyjacielu, pic naparu z sylfium. Smierc od narosli jest bardzo bolesna. Cierpi nawet jej swiadek, a coz dopiero ofiara. Musze przyznac, ze twoj sluzacy wynalazl dla ciebie nowatorskie lekarstwo. Uzywalbym go sam, ale nie gustuje w tego rodzaju rozkoszach. Sadzilem, ze uleczylo mnie sylfium - baknal zmieszany mlodzieniec. -Rzeczywiscie. Najpierw jednak trzeba cie bylo wyrwac z letargu. By je wypic, musiales byc przytomny. Twoj Motak okazal sie zmyslny i bystry. Gdyby kiedykolwiek chcial porzucic sluzbe u ciebie, chetnie przyjme go do siebie. -Co wlasciwie zrobil? -Nie pamietasz? -Na litosc boska, Argonasie! Gdybym pamietal, czy pytalbym cie o to? - warknal oschle Parmenion z rosnacym gniewem. -Przyprowadzil ci do loza twoja ulubiona dziwke, kaplanke. Najwyrazniej u podnieconego mezczyzny zwieksza sie rowniez wola zycia. -Nie, nie - szepnal mlodzieniec - to nie bylo tak. Odwiedzila mnie moja Derae, a nie kaplanka. Medyk podniosl sie ciezko. W jego ciemnych oczach odbijala sie troska. -Przykro mi, Parmenionie - powiedzial. - Glupio i niepotrzebnie sie wygadalem. Przypisz to brakowi snu i nadmiarowi wina. Moze byly u ciebie obie kobiety: Derae w postaci duchowej, kaplanka zas w cielesnej. Mlodzieniec ledwie go slyszal. Przypomnial sobie rudowlosa kaplanke stojaca w progu. Pamietal jej usmiech, zapach jej perfum, gniew i smutek w jej oczach, a nastepnie trzasniecie drzwi. -Zastanawiales sie, dlaczego te zbiry chcialy cie zabic? - spytal Argonas, zmieniajac temat. -Co takiego? Och, nie, nie potrafie znalezc przyczyny. Moze to byli zwyczajni rabusie. -Rabusie bez workow na lupy i sakiewek? Nie sadze. No coz, musze wracac. Przyjde jutro, by obejrzec rane Motaka. I po zaplate. -Tak, tak. Dziekuje ci - mruknal Parmenion nieprzytomnym glosem. -Badz ostrozny, przyjacielu. Ten, kto zatrudnil tych czterech, zawsze moze wynajac nastepnych. Dwa dni pozniej odwiedzil Parmeniona starszy oficer strazy miejskiej. Menidis mial prawie siedemdziesiat lat i byl zolnierzem od ponad pol stulecia. Przez ostatnia dekade dowodzil malym oddzialem gwardzistow dzialajacych wewnatrz miasta. Byli odpowiedzialni za patrolowanie ulic po zmroku i ochrone glownych bram Teb. -Skrytobojcy byli cudzoziemcami - zauwazyl Menidis, wpatrujac sie z napieciem w Parmeniona szarymi oczyma spod gestych bialych brwi. - Przybyli do miasta cztery dni temu. Weszli przez brame Proicka. Twierdzili, ze przybywaja z Koryntu, by nabyc tebanskie rydwany. Osobiscie uwazam, ze pochodzili ze Sparty. - Stary zolnierz czekal na efekt, jaki wywra jego slowa na siedzacym przed nim mlodym rozmowcy, lecz twarz Parmeniona pozostala beznamietna. - Wszyscy slyszelismy o roli, jaka odegrales w uwolnieniu nas spod spartanskiego panowania - kontynuowal. - Sadze, ze ktos tych mezczyzn wynajal. Mieli cie zabic. Parmenion wzruszyl ramionami. -Nie udalo im sie - skomentowal lakonicznie. -Tym razem, mlodziencze. Zalozmy wszakze, ze oplacil ich ktos znaczny. Chetnych zabojcow latwo znalezc. To smutne, ale... ciebie znalezc rownie latwo. -Sugerujesz, bym opuscil Teby? Starzec usmiechnal sie. -Twoja sprawa, co postanowisz. Moge przydzielic ci ludzi, ktorzy beda cie strzegli, dokadkolwiek pojdziesz. Beda cie pilnowali nawet podczas snu. Wodz Epaminondas upraszal mnie, zebym chociaz ustawil przed twoimi drzwiami wartownika. Niemniej jednak nie sposob zapewnic ci calkowitego bezpieczenstwa, jesli bedziesz prowadzil normalne zycie. Ot, wejdziesz w zatloczona alejke lub przystaniesz przy straganie na rynku czy sklepie. Wynajety zabojca znajdzie cie bez trudu. -Rzeczywiscie - zgodzil sie Parmenion - nie mam wszakze ochoty uciekac. Tu jest moj dom. Nie chce tez przed nim twoich straznikow, choc dziekuje za troske. Jesli ktos zamysla kolejny zamach, prosze bardzo, niech tylko sprobuje. Wiesz jednak, ze nie bede latwa ofiara. -Gdyby nie twoj tebanski sluzacy - z przekasem zauwazyl Menidis - stalbys sie najlatwiejsza zdobycza pod sloncem. Spiacy mezczyzna stawia raczej niewielki opor. Ale powtarzam: zrobisz, co zechcesz. Sam musisz podjac decyzje. - Zolnierz wstal, nalozyl spizowy helm i zapial pasek pod broda. -Powiedz mi cos, panie - zagadnal na odchodnym mlodzieniec. - Wyczuwam, ze niespecjalnie dbasz o to, czy im sie uda. Dlaczego? -Jestes bardzo wnikliwym czlowiekiem, a poza tym wysoce sobie cenie szczerosc w kazdej sytuacji, wiec ci odpowiem. Zdradziles swoich rodakow i pomogles Tebom, co daje mi powod do wdziecznosci dla ciebie. Lecz nadal pozostajesz Spartaninem, a ja Spartanami pogardzam. Dobrego dnia ci zycze. Parmenion obserwowal odejscie starca, potem potrzasnal glowa. Osobliwe, ze slowa Menidisa bardziej go zaniepokoily niz sam zamach. Wszedl do pokoju Motaka. Sluzacy przeklinal, probujac wsunac ranne ramie do chitonu. -Pomoge ci - zaoferowal sie mlodzieniec - chociaz Argonas nalegal, bys pozostal w lozku chocby przez tydzien. -Dwa dni wydaja sie jak dwa tygodnie - odburknal chory. -Na pewno masz sily na spacer? -Oczywiscie! Czy wygladam na kaleke? - Parmenion spojrzal Tebanczykowi w twarz i dostrzegl w jego oczach gniew. Motak mial niezdrowo zarumienione policzki - byly niemal koloru jego ceglastej brody - i ciezko oddychal. -Jestes upartym czlowiekiem. No dobrze, niech ci bedzie. Chodzmy. Parmenion uzbroil sie w miecz i sztylet i wraz z Motakiem powoli ruszyli do ogrodow na zachodnim zboczu Kadmei, gdzie staly chlodzace powietrze fontanny, a kwiaty rosly przez okragly rok. Usiedli w poblizu plytkiego strumienia, pod pozolkla wierzba. Tu mlodzieniec opowiedzial przyjacielowi o rozmowie z Menidisem. Motak zachichotal. -Zupelnie nie zlagodnial z wiekiem, prawda? Dwa lata temu podczas aresztowania dwoch spartanskich zolnierzy rozbil obu czaszki. Twierdzil, ze napastowali szlachetnie urodzona Tebanke, co bylo kompletnym nonsensem, bowiem nasze kobiety z wyzszych sfer nie chodza same po ulicach. -W tej sprawie, szczegolnie w tej sprawie... pozostajecie za Sparta daleko w tyle - wtracil Parmenion. - Tam kobiety moga chodzic, gdzie chca, rownie swobodnie jak mezczyzni. Nie ma zadnych ograniczen. -Alez to haniebne! - zaperzyl sie sluzacy. - Jak, w takim razie, odrozniacie je od dziwek? -W Sparcie nie ma dziwek. -Nie ma dziwek? Niewiarygodne! Nic dziwnego, ze Spartanie tak sie pala, by podbijac inne miasta. -Jesli juz podjelismy temat dziwek, Motaku, powiedz mi o nocy, kiedy przyprowadziles jedna z nich do mojego lozka. -Skad sie o tym dowiedziales? -To nie ma znaczenia. Dlaczego nic mi nie powiedziales? Sluzacy wzruszyl ramionami, potem skrzywil sie, gdy zabolalo go ramie. Potarl rane, lecz bol tylko sie zwiekszyl. -Byles przekonany, ze to cud. Chcialem ci wyznac prawde, ale... ale jakos sie nie zlozylo. Nie mam usprawiedliwienia. Przepraszam, lecz za wszelka cene chcialem cie ratowac, a niczego innego nie potrafilem wymyslic. Jednak... udalo sie, czyz nie? -Rzeczywiscie - przyznal mlodzieniec. -Gniewasz sie? -Odczuwam jedynie smutek. Sprawiala mi radosc mysl, ze Derae do mnie wrocila, nawet jesli zdarzylo sie to tylko we snie. Moze Epaminondas ma racje, ze bogowie nie istnieja? Zywie jednak nadzieje, ze sie myli. Kiedy patrze w niebo, na morze lub na pieknego konia, pragne wierzyc w bogow. Chcialbym wiedziec, ze istnieje jakis wyzszy porzadek, ktory nadaje sens naszej egzystencji. Motak pokiwal glowa. -Wiem, co masz na mysli, i tez wierze w bogow. Musze w nich wierzyc. Jest ktos, kto czeka na mnie po drugiej stronie. Gdybym nie wierzyl w nasze ponowne spotkanie, podcialbym sobie gardlo. -Umarla tego dnia, gdy do mnie przyszedles - wtracil Parmenion. - Na imie miala Elea. -Skad wiesz? -Poszedlem za toba owego pierwszego dnia. Widzialem orszak pogrzebowy. Kiedy wyszedles - jak sie pozniej okazalo, by zabic Kletosa - usiadlem przy grobie i zlozylem twojej zmarlej zonie wyrazy szacunku. -To byla cudowna kobieta - zadumal sie Motak. - Nigdy sie na nic nie skarzyla. Gdy zamkne oczy, ciagle widze przed soba jej twarz. -Przynajmniej spedziles z nia wiecej niz piec dni - wyszeptal mlodzieniec i wstal. - Wracajmy. Mysle, ze czujesz wieksze zmeczenie niz twierdzisz. Nagle ktos wyszedl z cienia za nim. Parmenion zamachnal sie mieczem w powietrze i mezczyzna odskoczyl w tyl, a nastepnie podniosl rece i ze zdumienia otworzyl usta. -Nie mam broni! Nie mam! - krzyknal. Za nim stalo mniej wiecej siedmioletnie dziecko, kurczowo trzymajac sie ojcowskiego plaszcza. -Przepraszam - wybakal skruszony Spartanin. - Przestraszyles mnie, panie. - Schowal miecz i usmiechnal sie do dziecka, lecz chlopiec zaczal plakac. -Za to ty jestes bardziej niespokojny niz twierdzisz - odparowal Motak. Rozpoczeli dluga droge do domu. -Tak, przeraza mnie mysl, ze w kazdej chwili moze mnie dosiegnac czyjs sztylet, miecz albo strzala. Jesli zas opuszcze Teby, stane sie na powrot nedzarzem, jakim bylem w dniu mojego przybycia do miasta. Ulokowalem pieniadze w wielu kupieckich przedsiewzieciach, ale musze jeszcze zaplacic Epaminondasowi za dom. -Lepiej byc biednym i zywym - skonstatowal ze spokojem Motak - niz bogatym i martwym. -Coz, najlepiej wszakze byc i zywym, i bogatym. -Moglbys sie przylaczyc do Swietego Zastepu. Pelopidas bylby zachwycony i nawet najwprawniejszy zabojca nie mialby do ciebie latwego dostepu. -To prawda - zgodzil sie Parmenion - nie zamierzam wszakze sluchac niczyich rozkazow... No moze poza Epaminondasem. Myslimy podobnie. Swoja droga Pelopidas staje sie zbyt pewny siebie, przez co starcie ze Spartanami moze sie zle skonczyc. -Nadal wierzysz, ze nie jestesmy wystarczajaco mocni, by im sie przeciwstawic? -To nie jest kwestia wiary czy niewiary. Ja po prostu wiem, Motaku! Tyle ze na razie musimy odwlekac dzien otwartej bitwy. W koncu i na nia nadejdzie pora, potrzeba nam tylko cierpliwosci. Leukjon spal zle, jego sny przepelnial niepokoj i frustracja. Obudzil sie wczesnie w okropnym nastroju. Pozostalych dziewieciu wojownikow nadal spalo. "Niech bedzie przekleta ta dziwka!", pomyslal, grzebiac kijem w resztkach ogniska. Wreszcie znalazl jarzacy sie zar i dorzucil suchych lisci i galazek, by na nowo rozpalic plomien. Mowila o milosci, poki mial pieniadze, lecz gdy sie skonczyly, rozesmiala mu sie w twarz i wyrzucila go ze swego domu. Przekleta perska dziwka! Po kampanii wodzowie rozpuscili najemnikow. Zolnierzy wszedzie pozdrawialy wiwatujace tlumy, kobiety rzucaly na droge kwiaty... a pewnej nocy zostali po prostu odprawieni z garscia monet i bez slowa podziekowania. Leukjon uprzytomnil sobie, ze od poczatku wszyscy patrzyli na nich z gory. Ach, ci Persowie! Czym byliby bez nich, greckich najemnikow? Jak zdolaliby wygrac te wszystkie bitwy? Barbarzyncy, banda wszawych barbarzyncow! Otworzyl sakiewke u boku i wyjal z niej ostatnia monete. Byla zlota, ciezka i ciepla. Na awersie wytloczono twarz wielkiego perskiego krola, na rewersie - kleczacego lucznika z napietym lukiem. Na czesc Dariusza Wielkiego Persowie nazywali te monety darikami, greccy najemnicy zas mowili na nie "luczniki". Wlasnie dla nich tak wielu wojownikow walczylo w perskich wojnach. "Zaden Grek nie pozostanie nieczuly na urok perskich lucznikow" - powiedzial mu Pers Artabazarnes podczas jakiejs pijackiej bibki. Potem rozesmial sie kpiaco. Leukjon mial wowczas ochote zeskrobac mieczem ten szyderczy usmieszek z twarzy mezczyzny. Usiadl przed skwierczacym na nowo ogniskiem. Jego gniew plonal jasniej, niz plomienie. Po chwili obudzil sie Pendar i dolaczyl do Leukjona. -Co cie martwi? - spytal przyjaciela. -Ten przeklety kraj - odparl Leukjon. -Wczoraj byles w lepszym nastroju - zauwazyl. -No coz, niestety mamy juz dzisiaj! - rzucil oschle Leukjon. - Obudz pozostalych i jedzmy. Do miasta jedzie sie z dziesiec dni. -Sadzisz, ze tam nas zatrudnia? -Zrob po prostu, jak ci mowie! - ryknal Leukjon. Pendar wstal, by obudzic ludzi. Leukjon przesunal palcami po krotkiej czarnej brodzie i przeczesal skudlacone wlosy. Zatesknil za perfumowanymi olejkami... i kapiela. Nalozyl napiersnik oraz naramienniki i podszedl do swego wierzchowca. Dosiedli koni i ruszyli przez zielone wzgorza. Zbroje zolnierzy blyskaly w porannym sloncu. Gdy wjechali na wzniesienie, ujrzeli w dole szereg malych osad i daleka swiatynie z bialymi kolumnami. Za nia lezalo juz tylko migoczace morze. Leukjon sciagnal lejce, po czym skierowal sie ku najblizszej osadzie. W glowie mu lomotalo. Zacisnal oczy i staral sie zapomniec o bolu. "Przeklinam cie, dziwko, niech cie zywcem zjedza robaki!". Kiedy zblizyli sie do osady, zerknal na swiatynie. Z wysokich wzgorz widzieli ogrod za bialymi murami swiatyni. Spacerowala po nim mloda kobieta. Jej rudozlote wlosy odbijaly swiatlo sloneczne, cialo miala szczuple, piersi widoczne pod cienka suknia. Leukjonowi przyszla do glowy taka scenka: owa mlodka wijaca sie pod nim, blagajaca, by przestal, broniaca sie przed nim... jego noz przy jej gardle, ostrze wsuwa sie w skore, krew tryska z ciala... Kopniakiem zachecil konia do biegu i pogalopowal do obrosnietej rozami bramy. Juz gdy sie zblizal, zdal sobie sprawe, ze jego towarzysze nie wybacza mu morderstwa na dziewczynie. Chyba ze sami sie z nia zabawia... Tak, tak musial byc cierpliwy. Wlasne mysli zaskoczyly go, poniewaz nigdy przedtem nie dostrzegal w zabijaniu najmniejszej przyjemnosci. W walce - owszem, na wojnie - oczywiscie, ale... "Interesujace", pomyslal. Sciagnal lejce, zeskoczyl z konskiego grzbietu i duzymi krokami wszedl przez brame. Kaplanka kleczala przy krzaku rozy. Podniosla glowe. Byla niewidoma. Z jakiegos powodu fakt ten ogromnie zwiekszyl podniecenie Leukjona. Poczul, ze jest zdolny do wszystkiego. Uslyszal, ze pozostali rowniez zeskakuja z koni i zatrzymuja sie wpatrzeni w dziewczyne. Jej uroda wydawala sie bardziej grecka niz perska, ale zolnierz nie dbal o narodowosc panny. -Kim jestes? - spytala. Jej glos byl delikatny, choc glebszy niz Leukjon sie spodziewal, akcent zdradzal doryckie pochodzenie. "Spartanka lub Koryntianka", pomyslal z radoscia. Perspektywa gwaltu na Atence nie ucieszylaby go tak bardzo. -Dlaczego nie odpowiadasz? - rzucila bez cienia strachu w glosie. Mezczyzna wiedzial wszakze, iz jego wybranka wkrotce zacznie sie go lekac. Powoli wyciagnal noz i podszedl do niej. -Co robisz? - krzyknal Pendar. Zolnierz zignorowal przyjaciela i zblizyl sie do kobiety. Mimo intensywnego aromatu roz wyczul zapach jej wlosow. Wyciagnal reke, chwycil suknie kaplanki, przecial ramiaczka i zdarl resztki z ciala. Naga dziewczyna zrobila niepewny krok w tyl. Teraz wyraznie sie bala. -Przestan! - wrzasnal Pendar, podbiegl do Leukjona i chwycil go za ramie. Zanim wojownik zdolal sie zastanowic, zamachnal sie nozem i wbil go w piers przyjaciela. - Za co? - wyszeptal Pendar. Wsparl sie o swego zabojce i powoli osunal u jego stop. Jego krew zabrudzila spizowy pancerz Leukjona. Przez moment zolnierz wahal sie, wyraznie zaklopotany, potem jednak potrzasnal glowa i obrocil sie do pozostalych mezczyzn. -Chcecie ja? - spytal ich. -Czemu nie - mruknal Boras, przysadzisty Trak. - Wyglada calkiem apetycznie. - Najemnicy podeszli do nagiej dziewczyny i Leukjona, ktory nadal dzierzyl w dloni zakrwawiony sztylet. Kaplanka nie ruszyla sie z miejsca. Podniosla tylko reke i wojownik poczul, ze ostrze zaczyna mu sie wic w reku. Spojrzawszy na nie, krzyknal. Trzymal w dloni zmije. W jej paszczy blyskaly zeby jadowe. Gad byl gotowy ukasic. Zolnierz odrzucil go od siebie i wsluchal sie w odglos loskotu o kamienie. -Co sie z toba dzieje, czlowieku? - spytal Boras. -Nie widziales jej? Zmii?! -Oszalales? Bierzesz dziewczyne pierwszy czy nie? Nie zamierzam dlugo czekac. Za plecami Leukjon uslyszal zwierzecy warkot. Bestia stala tuz za wojownikami. Miala glowe lwa, cialo niedzwiedzia, ogromne barki i lapy zakonczone pazurami. Miecze blysnely w powietrzu, gdy zolnierze zaatakowali stwora, ktory w ogole sie nie bronil. Ostrza zaprawionych w boju wojownikow rozsiekaly jego masywny grzbiet. Zwierze upadlo zalane krwia i zmienilo sie w kompana wojownikow, Metrodorosa. -To czarownica! - zawolal Boras i odsunal sie od dziewczyny. -Rzeczywiscie, jestem czarownica - przyznala niewidoma kaplanka. Jej glos przypominal syk. - Wszyscy umrzecie! -Nie! - Leukjon uslyszal glos kolejnej kobiety. Odwrocil sie i dostrzegl staruche, ktora zmierzala do nich po sciezce. Gdy dotarla do grupki, uklekla przy martwym Metrodorosie, polozyla rece na jego ranach i zaczela cicho spiewac. Chmury przez chwile pedzily po niebie, po czym zamarly w miejscu. Wiatr poczatkowo wyl, pozniej wszakze zamarl i zapadla niesamowita cisza. Leukjon podniosl wzrok i dostrzegl wiszacego bez ruchu na niebie orla z szeroko rozpostartymi skrzydlami. Spiew trwal, zas mezczyzni obserwowali, jak rany Metrodorosa zamykaja sie. Po chwili cialem mlodego zolnierza wstrzasnelo dygotanie, wreszcie ranny jeknal. -Pomoz drugiemu - nakazala niewidomej dziewczynie czarodziejka. -To zabojcy! Zasluzyli na smierc! - zawolala tamta. Stara kobieta zignorowala krzyk mlodej, wiec kaplanka z niechecia podeszla do Pendara i polozyla reke na jego ranie tuz nad piersia. Zaskoczony Leukjon przypatrywal sie dziewczynie w milczeniu. Rana przyjaciela zasklepila sie, a on sam obudzil sie i spojrzal na niewidoma uzdrowicielke. -Zranili cie? - spytal ja. Potrzasnela przeczaco glowa. - Umieram? - dodal. -Nie. Nic ci nie jest - odparla. Leukjon stal w blasku slonca oszolomiony i oslepiony. Wiatr wzmogl sie, orzel podazyl swoim szlakiem. Zolnierz podszedl chwiejnie do Tamis. -Nie wiem, dlaczego... Nigdy wczesniej... - Nic wiecej nie zdolal powiedziec. Pendar wstal i wzial towarzysza pod ramie. -Dobrze sie juz czujesz, Leukjonie? Nagle przywodca zaczal plakac. -Znasz mnie, Pendarze. Nigdy bym nie... zrobil czegos takiego. Tamis odwrocila sie do Derae, nic jednak nie powiedziala. Mloda kaplanka zrobila krok do przodu i wziela Leukjona za reke. -Jedz stad do Tyru - doradzila chlodno. - Tam znajdziesz to, czego szukasz. -Przepraszam - baknal. -Nie stalo sie nic strasznego - zapewnila go. Pendar podniosl sukienke Derae i owinal nia dziewczyne, zwiazujac podarte strzepy. -Ty zas - zwrocila sie do niego dziewczyna - powinienes wrocic do Aten. Twoja rodzina cie potrzebuje. -Dobrze, pani - obiecal. Gdy tylko mezczyzni odeszli, Tamis poszla nad sadzawke i spryskala twarz zimna woda. Derae usiadla obok niej. -Dlaczego mnie powstrzymalas? - spytala staruche. -Dotknelas Leukjona, zatem wiesz, dlaczego tu przyszedl. Zawladnal nim Duch Chaosu. -Moglam go wszakze zabic. -I ktoz by wowczas wygral, Derae? Kto zyskalby na tym zwyciestwie? Bog Mroku nie dba o Leukjona. Wiedzial, ze zwyczajny czlowiek nie moze ci zagrozic i nie jest cie w stanie zabic. Chcial cie poddac probie. Nie mozemy skorzystac z jego broni. Kazde male zwyciestwo uzyskane w ten sposob prowadzi do przyszlej kleski. Wiem to. Zabilam w zyciu wielu smiertelnikow. W Tyrze Leukjon znajdzie milosc i szczescie. Wychowa tam synow, dobrych ludzi, dumnych mezczyzn. Nigdy jednak nie zapomni dzisiejszego dnia. -Ja go rowniez nie zapomne - powiedziala Derae ze smiechem. Tamis wyczula w niej radosc i na krotka chwile polaczyla sie z kaplanka, dotykajac jej duszy niczym nieslyszalnego szeptu. Mloda Spartanka przypomniala sobie z satysfakcja jak najemnicy bez chwili wahania zaatakowali swego towarzysza. Rozkoszowala sie wspomnieniem wlasnej mocy. Tamis podniosla sie i odeszla do swego pokoju. Byla zmeczona i nie zauwazyla mrocznego cienia, ktory rosl na scianie za nia, gdy usiadla na lozku. Kiedy nalala do pucharu wody i saczyla ja, ku jej plecom ze sciany wysunely sie szpony - dlugie i zakrzywione. Woda podraznila korzen zepsutego zeba, Tamis odchrzaknela i wstala. Slonce wyszlo zza chmury i snopy slonca wpadly przez okno, rzucajac cien pazurow na lozko. Czarodziejka obrocila sie gwaltownie i szpony niemal musnely jej twarz. Podniosla ramie, z jej palcow buchnelo swiatlo i utworzylo wokol kobiety jarzaca sie zlotem ochronna tarcze. Pazury przebily sie przez tarcze, zas sciana zamigotala - jak gdyby kamien byl nie bardziej lity niz dym - i wysunela sie z niej ogromna glowa. Demon mial luskowata skore i ostre zeby. Powoli zmaterializowal sie w pokoju. Jego potezne ramiona i szponiaste rece siegnely po stara wieszczke. -Odejdz! - zagrzmiala Tamis, wskazujac na stworzenie. Jednak strzelajace z jej palcow swiatlo pobladlo i odkryla, ze zuzyla zbyt duzo swej mocy na wskrzeszenie usmierconego wojownika. Demon wykonal gwaltowny ruch do przodu. Tarcza rozszczepila sie na dwoje i znikla. Szpony wbily sie w szate Tamis i przeciagnely czarodziejke po kamiennej podlodze ku ziejacej dziurze, tam, gdzie kiedys znajdowala sie sciana. Nagle otworzyly sie drzwi... Plonacy promien swiatla uderzyl demona w piers. Bestia buchnela ogniem i dymem. W tym samym momencie straszliwy krzyk wypelnil pokoj. Szpony puscily wieszczke, zas stwor obrocil sie ku Derae. Kaplanka wyczekala, az demon zwroci sie w jej strone, po czym rozlozyla oba ramiona. Z jej palcow wystrzelily blyskawice i potwor upadl. Sprobowal wstac, lecz otoczylo go blekitne swiatlo, petajac jego wielkie ramiona i nogi. Derae zrobila krok do przodu i stanela nad bestia. -Odejdz - szepnela. Powial wiatr i wessal demona powtornie w sciane, ktora zamigotala, a potem ponownie zestalila sie w kamien. -Szczesliwie... zdazylas... To dobrze - wysapala Tamis, trzymajac sie kurczowo boku lozka i usilujac wstac. -Coz to bylo za... paskudztwo? -Nocny lowca. Nasi wrogowie przelamali zaklecie, ktorym otoczylam swiatynie. Musisz mi pomoc w utworzeniu nowego. -Wiesz, kim sa nasi wrogowie? -Oczywiscie. Ich przywodca jest Aida. -Mozemy ich zaatakowac? -Nie sluchasz mnie, Derae. Mowilam ci przeciez, ze nie mozemy przeciw nim uzywac zadnej broni. -Nie jestem przekonana - odrzekla Derae. - Jak mamy z nimi walczyc, skoro tylko oni posiadaja bron? -Zaufaj mi, dziecko. W tej chwili nie moge ci nic wiecej zdradzic. Po prostu mi zaufaj. Lezac na plecach na lozku Tamis zamknela oczy. Niepokoila sie o mloda kaplanke. Dzis juz dwa razy dziewczyna posmakowala radosci, jaka daje posiadanie mocy... Zapadajac w sen, wyczerpana Tamis niemal slyszala chichot Boga Mroku. Tetyda wedrowala waskimi uliczkami do swego domu polozonego na poludnie od miasta. Jej posluga w swiatyni Afrodyty definitywnie sie skonczyla. Gdy kobieta znalazla sie w domu, starla farbke i ochre z twarzy, pozniej zas rzucila w naroznik blyszczaca suknie i jaskrawa przezroczysta chlamide. Zalozyla biala suknie z bawelny, wyciagnela sie na tapczanie i zapatrzyla w poplamione ubrania. Jutro je spali i nigdy wiecej nie przekroczy progow swiatyni Afrodyty. W przeciwienstwie do wiekszosci podobnych jej dziewczyn, Tetyda madrze zainwestowala swe zarobki. Miedzy innymi weszla w spolke z trzema kupcami zajmujacymi sie handlem przyprawami i jednym z Tespie, ktory hodowal i szkolil konie na potrzeby wojska. Byla w pelni zabezpieczona finansowo. Dom kosztowal dziewiecset osiemdziesiat drachm. Wynajela rowniez sluzaca, pietnastoletnia Tesalijke, ktora mieszkala w malej alkowie za kuchnia. Od dzis jej zycie ulegnie radykalnej przemianie. Nie bedzie juz musiala wiecej udawac, a przede wszystkim znosic dotyku obmacujacych ja spoconych rak, ani wysluchiwac wyznawcow chrzakajacych jej w ucho. Nie bedzie juz tez Damona! Zamknela oczy, rozparla sie na tapczanie i przytulila do brzucha haftowana poduszke. Nie bedzie Damona... Jak ktos tak mlody i wysportowany mogl umrzec w taki sposob? Po prostu upadl w gimnazjonie po wyscigu! Lekarz powiedzial, ze ukochany Tetydy mial slabe serce. A przeciez byl taki silny... Na jego ciele nie bylo ani uncji tluszczu, miesnie zas mial mocne i wyrzezbione tak pieknie jak Herakles. Nie, nie, Tetyda znala prawde. Damon nie cierpial na zadna slabosc serca. Usmiercili go bogowie z zawisci o jego urode. I tak okradli Tetyde z jedynej milosci, jaka ja czekala. Przez chwile kobieta drzemala na tapczanie, potem wstala i poszla do kuchni, gdzie zjadla troche chleba i sera. Popila zimna woda. Sluzaca imieniem Kleo chrapala cicho w swoim lozku i Tetyda, nie chcac jej obudzic, poruszala sie z nadzwyczajna ostroznoscia wsrod kuchennych sprzetow. Gdy zaspokoila glod, wrocila na tapczan. Jej oko przyciagnely lezace na podlodze ubrania i kobieta uprzytomnila sobie, ze nie moze sie juz doczekac, by je spalic. Wyjela maly, zakrzywiony noz, ktory nosila dla ochrony, po czym powoli pociela stroje na malenkie strzepki, az podloga wokol tapczanu wygladala niczym zarzucona platkami kwiatow. Szesc ostatnich lat zycia Tetyda spedzila noszac te stroje, szesc dlugich lat wypelnionych pozbawionymi twarzy i imion mezczyznami. Bywali brodaci i pozbawieni zarostu, tlusci i szczupli, mlodzi i starzy. I wszyscy pozadali tylko jednego - jej ciala. Potrzasnela glowa, jakby pragnela pozbyc sie przykrych wspomnien, gdy nagle przed oczyma stanela jej twarz Parmeniona. Myslala o nim dosc czesto w miesiacach, ktore uplynely od nocy, gdy go prawie wskrzesila. Nadal dziwil ja ogromny kontrast pomiedzy milczacym, podnieconym zwierzakiem, ktorym bywal przy niej zazwyczaj, i czulym, subtelnym kochankiem, jakiego obserwowala zaledwie w jedna jedyna noc, gdy Parmenion snil o... Jak brzmialo jej imie? Derae? Jakze fizycznie niepodobny do poteznego Damona, a jednak posiadal te same cechy, co ukochany Tetydy: czulosc i zrozumienie dla jej potrzeb. Nie, wcale nie jej potrzeb - przypomniala sobie - lecz potrzeb Derae. Podniosla poduszke, wtulila w nia twarz i zasnela. Obudzila sie o swicie. Za kuchnia Kleo napelniala wanne podgrzana woda. Tetyda usiadla w wannie i starannie umyla cale cialo oraz krotkie, geste, krecone rude wlosy. Kiedy wstala, sluzaca owinela ja cieplym recznikiem i wytarla. Potem nasmarowala jej cialo wonnym olejkiem i wymasowala koscianym nozem o tepych krawedziach. Tetyda wlozyla dlugi do kostek chiton z farbowanego na blekit plotna i wyszla na dziedziniec. Byl dlugi i waski, lecz przyciagal wczesnoporanne slonce. Za brama slyszala kroki chodzacych ulicami ludzi i odlegle odglosy walenia mlotem w kowadlo, dochodzace z kuzni kowala Noraka. Usiadla w sloncu na godzine, potem weszla do srodka i zabrala sie za robotke, ktora rozpoczela przed trzema laty. Wzor skladal sie z kwadratow i kolek w odcieniach zieleni, brazu i zolci. Praca nad haftem uspokajala Tetyde. Nagle podeszla do niej Kleo. -Jakis mezczyzna chce sie z toba zobaczyc, pani. -Mezczyzna? Nie znam zadnych mezczyzn - odparla, zdajac sobie sprawe, ze mowi prawde. Kochala sie z setkami, moze nawet tysiacami mezczyzn, lecz zadnego z nich nie znala. -Usilnie prosi o rozmowe z toba, pani. -Jak ma na imie? Dziewczyna splonila sie i wybiegla na dziedziniec. Wrocila w chwile pozniej. -Parmenion, pani. Tetyda dla uspokojenia gleboko zaczerpnela oddechu. -Wprowadz go - polecila. - Potem zostaw nas samych. -Zostawic was samych, pani? - spytala Kleo z zaskoczeniem. Kobieta usmiechnela sie. -Jesli bede cie potrzebowac, zawolam. Tetyda wrocila do haftu. Dziewczyna przyprowadzila do niej Parmeniona. -Prosze, usiadz - zagaila Tetyda, mierzac go surowym spojrzeniem.- Kleo, przynies naszemu gosciowi troche wody. -Nie klopocz sie, nie jestem spragniony - odparl mezczyzna, sadowiac sie na przeciwleglym tapczanie. W milczeniu czekali, az Kleo wyjdzie i zamknie za soba drzwi. -Nie przyjmuje u siebie nieproszonych gosci - rzucila Tetyda. - Docenie zatem, jesli szybko przedstawisz swoja sprawe. -Przyszedlem cie, pani, przeprosic - odezwal sie Parmenion. -Za co? Nagle usmiechnal sie zmieszany. Usmiech uczynil jego twarz bardziej chlopieca i mniej sroga. -Nie jestem do konca pewny, lecz wiem, ze przeprosiny sa konieczne. Widzisz... Nie mialem pojecia, ze wlasnie ty odwiedzilas mnie owej nocy. -Otrzymalam zaplate za swoja prace - odrzekla oschle, starajac sie kontrolowac gniew, ktorego przyczyne niezupelnie pojmowala. -Wiem o tym - powiedzial lagodnie. - Czulem wszakze... Czuje... Sprawilem ci chyba bol. Niechcacy, naprawde. -Chcialbys, bysmy zostali przyjaciolmi? - spytala. -Tak... bardzo. -Moja przyjazn kosztowala czterdziesci obolow - odparla, podnoszac sie i odrzucajac robotke - ale juz z tym skonczylam. Teraz, prosze cie, odejdz. Gdybym potrzebowala przyjaciol, znalazlabym ich mnostwo w swiatyni. Cena sie nie zmienila. -Nie to mialem na mysli - baknal, wstajac. - Niech jednak bedzie, tak jak mowisz. - Ruszyl do drzwi, w progu jednak odwrocil sie do niej. - Wysoce sobie cenie przyjazn - wyjasnil. - Moze dlatego, iz w moim zyciu nie mialem wielu przyjaciol. Wiem, ze zaplacono ci za twoja usluge, a jednak ocalilas mi zycie. Mam wobec ciebie wielki dlug i o nim nie zapomne. Gdybys mnie kiedykolwiek potrzebowala, natychmiast sie zjawie. Bez zbednych pytan. Chcesz czy nie, jestem twoim przyjacielem. -Nie potrzebuje przyjaciol, Parmenionie, jesli jednak zabraknie mi czterdziestu obolow, pomysle o tobie. Gdy odszedl, ulozyla sie na tapczanie i podniosla robotke. Kleo przyszla do niej i uklekla przy jej stopach. -Rece ci drza, pani. -Nigdy wiecej temu mezczyznie nie wolno wejsc do tego domu. Nastepnym razem, gdy sie zjawi, odprawisz go przy bramie. Rozumiesz? -Tak, pani, przy bramie. Wszakze dni mijaly, Parmenion sie nie zjawial, a gniew Tetydy na niego rosl. Wraz z postepem wiosny nowe zycie coraz bardziej przytlaczalo Tetyde. Gdy byla kaplanka, mogla swobodnie chodzic ulicami za dnia i w nocy. Natomiast szanujacych sie Tebanek nie widywano w miescie bez towarzystwa - wyjatkiem byl rynek. Z wolna dom, o ktorym tak bardzo marzyla, zmienil sie w luksusowe wiezienie. Kleo codziennie przynosila nowiny, lecz glownie opowiadala o najnowszych strojach, perfumowanych olejkach lub naszyjnikach z klejnotami, nie bardzo zwracajac uwage na wiesci o ruchach spartanskiej armii, ktora wtargnela do Beocji. Tetyda dowiedziala sie jedynie, ze spartanski krol Agezylaos przedarl sie wraz ze swymi oddzialami przez przelecze w poblizu Gory Kitajron na poludniu i teraz pustoszyl okolice, Epaminondas zas obsadzil gorskie pasmo za Tebami piecioma tysiacami atenskich hoplitow i trzema tysiacami Tebanczykow. Zwyciestwo czy tez przegrana Spartan nie mialy wlasciwie znaczenia dla Tetydy. Z doswiadczenia wiedziala, ze mezczyzni bez wzgledu na pochodzenie tak samo oblesnie chrzakaja jej w ucho. Niestety, wojna psula jej interesy. Gdy w Platejach Spartanie skonfiskowali wozy z ostatnim ladunkiem opium, kobieta stracila prawie szescset drachm. Obecnie wolala polegac na azjatyckich przyprawach sprowadzanych okrezna droga przez Macedonie. Handel nimi przynosil spore zyski. Rozwazania o finansach przywolaly wspomnienie swiatyni. Za zadne skarby nie zamierzala wracac do tamtego trybu zycia! Zamierzala wytrwac w tym postanowieniu niezaleznie od okolicznosci. Nagle, nieproszona, stanela jej przed oczyma twarz Parmeniona. "Niech go Hades pochlonie", pomyslala zirytowana. Dlaczego nie przychodzil? Agezylaos nie mial ochoty atakowac pasma bronionego przez Atenczykow i Tebanczykow, Epaminondas zas odmawial bitwy na otwartej rowninie, wojna utknela wiec w martwym punkcie. Spartanie maszerowali przez Beocje, lupiac miasteczka i wioski. Rozmieszczali wszedzie garnizony, lecz Teby pozostawiali w spokoju. Pewnego dnia Agezylaos - zmeczony wojna na wyczerpanie - ruszyl wreszcie ku miastu. Planowal frontalny szturm przez brame Proicka, a po zlamaniu oporu zamierzal zrownac Teby z ziemia. Mniej odporni psychicznie mieszkancy uciekli z miasta, pakujac rodziny i dobytek do wozow i uchodzac jak najdalej od wojennej zawieruchy. W jednym z takich wozow jechal medyk Horas z zona i trojgiem dzieci. Najstarsze dziecko, chlopiec imieniem Symion, skarzylo sie na ostre bole slowy. Woz odjechal w noc. Rodzina kierowala sie ku Tespie. Do switu chlopcu znacznie podniosla sie temperatura, trzykrotnie powiekszyly sie gruczoly w gardle i pod pachami, na skorze zas pojawily czerwone plamy. W poludnie malec zmarl, a w kilka godzin pozniej rowniez Horas poczul u siebie poczatki goraczki i zaczal majaczyc. Ich woz odnalazla zwiadowcza grupa spartanskiej armii. Oficer zajrzal do srodka i szybko sie odsunal. -Zaraza - szepnal do swego adiutanta. -Pomoz mi! - zaskrzeczal Horas, starajac sie wstac z wozu. - Moja zona i dzieci choruja. -Nie ruszaj sie z miejsca - krzyknal oficer, nakazujac lucznikowi stan gotowosci. - Skad jestes? -Z Teb. Ale nie jestesmy zdrajcami, panie. Jestesmy chorzy. Pomoz nam, prosze! Oficer dal sygnal lucznikowi, ktory wypuscil strzale i trafil Horasa w serce. Medyk wpadl z powrotem do wozu. -Spalcie wszystko - rozkazal przywodca. -Alez ten czlowiek twierdzi, ze w srodku znajduje sie kobieta i dzieci - spieral sie adiutant. Oficer odwrocil sie do niego. -W takim razie wejdz do nich i wesprzyj je w niedoli! Zolnierze przyniesli suche galezie i ulozyli je w stos dokola wozu. W kilka chwil chrust sie zapalil, a kiedy z wnetrza dobyly sie krzyki, wojownicy pomaszerowali z powrotem, by doniesc Agezylaosowi o spotkaniu. Zaraza wybuchla w najbiedniejszej dzielnicy miasta, lecz predko sie rozprzestrzeniala. Z obawy przed zarazeniem armii czlonkowie rady miejskiej rozkazali zamknac i zabarykadowac bramy miasta. Nikomu nie wolno bylo opuscic Teb ani do nich wjechac. Tlum zaatakowal straze przy Bramie Elektry, ale mieszkancow odparli dowodzeni przez starego wojownika Menidisa lucznicy rozmieszczeni na murach. W ciagu tygodnia u ponad jednej piatej trzydziestotysiecznej populacji miasta pojawily sie gruczolowe opuchlizny i brzydkie, zaognione czerwone plamy na twarzy i ramionach. Liczba ofiar smiertelnych rosla, dziesiatki wozow przejezdzaly tebanskimi ulicami kazdej nocy, by zbierac ciala zmarlych, ktore pozostawiano w alejkach za bramami domow. Motak zachorowal dziewiatego dnia zarazy. Parmenion odprowadzil go do pokoju, a nastepnie pobiegl do domu Argonasa. Medyka nie bylo, sluzacy powiedzieli mlodziencowi, ze odwiedza chorych w polnocnej czesci miasta. Spartanin zostawil Argonasowi wiadomosc i wrocil do domu. O jedzenie bylo ostatnio trudno, totez za niewielka ilosc suszonego miesa i czerstwy chleb musial zaplacic na rynku czterokrotnosc zwyklej ceny. Przygotowal Motakowi rosol. Medyk przybyl o zmroku. Policzki zapadly mu sie z przemeczenia, a pod oczyma mial ciemne podkowki. Zbadal sluzacego, po czym wzial na bok jego pana. -Goraczka bedzie go meczyc jeszcze przez dwa dni. Wazne, by ochladzac jego skore. Myj go co godzine zimna woda, pozwalajac jej wyparowac. Po takim zabiegu Motak bedzie cierpial dotkliwy chlod, trzeba go zatem owinac w cieple koce, az temperatura ponownie sie podniesie. Nastepnie nalezy powtorzyc obmywanie. Dopilnuj, zeby pil duzo wody. Dodaj do niej troszeczke soli, lecz niezbyt duzo, bo wywolasz wymioty. Jesli pojawi sie opuchlizna, poczekaj, az wrzody pekna i zaczna sie saczyc, a wtedy obloz je miodem. -Nic wiecej nie da sie zrobic? -Niestety nie. Ziola skonczyly mi sie juz cztery dni temu. -Usiadz. Naleje ci puchar wina - Parmenion zaprosil medyka i ruszyl do dzbanka stojacego na kuchennej polce. -Nie mam czasu - odparl Argonas, wstajac. Mlodzieniec wzial go pod ramiona. -Posluchaj mnie, moj drogi. Jesli bedziesz tak ciezko pracowal jeszcze przez kilka dni, oslabniesz i nikogo juz nie wyleczysz. Siadaj. Mezczyzna opadl z powrotem na krzeslo. -Wiekszosc lekarzy uciekla, zanim zamknieto bramy - wyjasnil. - Bardzo wczesnie rozpoznali symptomy. Jest nas teraz zbyt malo. -Dlaczego z nimi nie wyjechales? Medyk usmiechnal sie. -Tego wlasnie wszyscy sie po mnie spodziewali. Tlusty Argonas, dla ktorego licza sie tylko pieniadze. Popatrzcie, jak zwiewa! No coz, Parmenionie, rzeczywiscie cenie sobie pieniadze. Lubie zycie pelne przyjemnosci i uwielbiam obzarstwo. Urodzilem sie biedakiem - syn wiesniaka na obcej ziemi. Juz dawno temu zdecydowalem, ze posmakuje w zyciu wszystkiego, co najlepsze i bede oplywal w luksusy. Ale wcale nie jestem z tego powodu gorszym lekarzem. Rozumiesz mnie? -Napij sie wina, moj przyjacielu i rozkoszuj sie, niestety dosc tanim, rosolem. -Wcale nie jest taki tani - odparl medyk. - Ceny rosna u nas bardzo szybko. -Jak powazna jest zaraza? - spytal Parmenion. Nalal chochla rosolu do glebokiej misy, ktora nastepnie postawil przed tlusciochem. Nie tak powazna jak ta, ktora dotknela swego czasu Ateny. Okolo osmiu tysiecy Tebanczykow cierpi z powodu objawow zarazy, lecz - co ciekawe - u wielu z nich choroba nie rozwija sie. Zabija dzieci i starcow, ale mlodzi i silni potrafia ja zwalczyc. Wszystko zalezy od rodzaju obrzekow. Jesli pojawia sie tylko pod pachami, jest szansa na wyzdrowienie. Jezeli zas rozprzestrzenia sie na pachwiny, smierc nastepuje szybko. - Argonas nabral pelna lyzke rosolu i wsunal ja do przepastnej gardzieli, po czym wstal. - Czas isc. Odwiedze Motaka jutro wieczorem. Parmenion odprowadzil tlusciocha do bramy, a pozniej patrzyl, jak odchodzi waska aleja, lawirujac wsrod ulozonych w rzedach cial. Kiedy Parmenion wrocil, Motak obficie sie pocil, wargi mial popekane i spierzchniete. Mlodzieniec podniosl Tebanczykowi glowe i wlal mu zimna wode do ust, a nastepnie obmyl go, tak jak nakazal medyk. Przez dwa dni sluzacy ledwie sie poruszal. Majaczyl, przywolujac Elee, i plakal. Trzeciego dnia pod pachami pojawily mu sie wielkie obrzeki i zapadl w letarg. Parmenion byl wyczerpany, lecz dniem i noca czuwal przy chorym. Wrzod pod lewym ramieniem przybral kolor purpury i zgodnie z ostrzezeniem Argonasa pekl, saczac sie wodnista ropa. Parmenion smarowal rane miodem i przykryl Motaka swiezymi kocami. Nastepnego ranka, kiedy drzemal na krzesle obok lozka, uslyszal stukanie do bramy. Starl sen z oczu i chwiejnie ruszyl na dziedziniec, gdzie spostrzegl sluzebna dziewczyne imieniem Kleo. -Chodzi o moja pania - krzyknela. - Jest umierajaca. Parmenion zaprowadzil sluzaca do Motaka. Rozkazal jej, by siedziala przy nim i pouczyl, jak nalezy obmyc nieprzytomnego mezczyzne. Potem nalozyl plaszcz, uzbroil sie w miecz i sztylet i ostroznie ruszyl do domu Tetydy. Wszedzie wokol siebie widzial wystawione na ulice zwloki, a agora byla kompletnie opustoszala. Tetyda lezala na lozku, pograzona w chorobliwym snie. Parmenion odgarnal posciel i zbadal rozgoraczkowane cialo kobiety. Miala obrzeki pod obiema pachami i w jednej pachwinie. Owinal ja kocem, wzial w ramiona i z mozolem ruszyl w droge powrotna do domu. Po drodze spotkal dwoch mezczyzn, ktorzy ciagneli fure wysoko zarzucona stosami cial. -Zabierzemy ja - zawolali do niego. Potrzasnal glowa i z trudem podazyl dalej. Miesnie plonely mu ze zmeczenia, lecz doniosl Tetyde na swoj dziedziniec i wszedl do andronitisu, gdzie polozyl ja na tapczanie. Wraz z Kleo zniesli jego lozko po schodach na dol i postawili obok loza Motaka. -Latwiej bedzie dogladac obojga w jednym pokoju - wytlumaczyl sluzacej. - Teraz wroc do domu, zbierz cale jedzenie, ktore znajdziesz i przynies tutaj. Gdy dziewczyna odeszla, Parmenion wykapal Tetyde i przylozyl miod do saczacego sie owrzodzenia pod prawym ramieniem. Wyczul nierowny i slaby puls; usiadl przy chorej i wzial ja za reke. Po chwili kobieta otworzyla oczy. -Damonie? - wyszeptala przez spierzchniete wargi. -To ja, Parmenion. -Dlaczego mnie opusciles, Damonie? Dlaczego umarles? -Widac tak bylo mi pisane - odparl cicho i scisnal jej dlon. - Odpocznij teraz. Zbierz sily... i zyj. -Po co? - zapytala beznamietnie. Pytanie bolesnie uklulo go w serce. -Poniewaz cie o to prosze - odrzekl. - Poniewaz... pragne, bys byla szczesliwa. Chce znowu uslyszec twoj smiech. Tetyda jednak juz spala. Wkrotce zaczela dygotac. Parmenion owinal ja w cieply koc i wzial w objecia kruche cialo. Rozcieral jej dlonie i ramiona, chcac ja rozgrzac. -Kocham cie, Damonie - przemowila nagle w malignie silnym glosem. Juz mial sklamac, podobnie jak kiedys ona sklamala jemu, lecz w ostatniej chwili sie rozmyslil. -Jesli mnie kochasz, w takim razie zyj - nakazal jej. - Slyszysz?! Masz zyc!!! Derae czas uplywal szybko i niepostrzezenie. Kazdego dnia zdobywala nowe umiejetnosci. Uzdrawiala chorych z okolicznych wiosek, ktorych przynoszono do swiatyni na prowizorycznych noszach. Zagoila zlamana noge farmera, zabliznila saczace sie owrzodzenie na szyi dziecka i przywrocila wzrok niewidomej dziewczynie, ktora przybyla ze swym ojcem z miasta Tyr. Nowina o mlodej uzdrowicielce rozniosla sie po greckich miastach Azji i z kazdym dniem kolejki przed swiatynia wydluzaly sie. Tamis zniknela na wiele miesiecy, lecz pewnego poznego wieczoru wrocila i znalazla Derae w ogrodzie, gdzie kaplanka cieszyla sie chlodem nocnego powietrza. Na polach wokol swiatyni koczowaly nieprzebrane tlumy, z nadzieja wyczekujac na spotkanie z uzdrowicielka. -Witaj w domu - pozdrowila wieszczke dziewczyna. -Ci ludzie stana sie dla ciebie nie konczacym zrodlem wyczerpania - zauwazyla Tamis, wskazujac na pola. - Beda przybywac ze wszystkich stron imperium. Z Babilonii, Indii, Egiptu i Kapadocji. Nigdy ich wszystkich nie uleczysz. -Jedno niewidome dziecko spytalo mnie, dlaczego nie uzdrowilam samej siebie. -I co mu odpowiedzialas? - spytala Tamis. -Ze nie potrzebuje uzdrowienia. I taka jest prawda, choc w pierwszej chwili sama bylam ogromnie zaskoczona wlasna odpowiedzia. Wygladasz na zmeczona, Tamis. -Jestem juz stara - odparla sucho czarodziejka. - Nawet ja nie posiadam niewyczerpanych sil. Odczuwam straszliwe znuzenie. Jednak przed ponownym wyjazdem musze zrobic jeszcze jedna rzecz. Widzialas Parmeniona podczas mojej nieobecnosci? Derae zarumienila sie. -Lubie go obserwowac. Czy to zle? -Bynajmniej. Tyle ze jak dotad nie widzialas przyszlosci. Teraz nadeszla pora, bys poszla jej licznymi sciezkami. Wez mnie za reke. Kobiety polaczyly swoje dusze i popedzily do miasta Teby, do domu Parmeniona. Budynek tonal w ciemnosciach, zewszad wokol niego dobiegaly dzwieki lamentow i zawodzenia. -Co tu sie stalo? - spytala Derae. -Do miasta dotarla zaraza - odparla Tamis. - Teraz patrz! Czas zatrzymal sie, powietrze zamigotalo. Dziewczyna zobaczyla Parmeniona, ktory chodzil chwiejnie po dziedzincu. Jego twarz pokryta byla plamami i zaczerwieniona, gardlo mial spuchniete. Upadl, lecz gdy kaplanka sprobowala sie do niego zblizyc, Tamis powstrzymala ja. -Nie mozesz sie wtracac - wyjasnila - poniewaz widzisz teraz przyszlosc. To sie jeszcze nie przydarzylo. Tak samo jak nie mamy wplywu na przeszlosc, nie potrafimy ingerowac w dni, ktore dopiero nadejda. Obserwuj tylko! - Scenka zamazala sie i po chwili Derae zobaczyla kilka wersji smierci Parmeniona: najpierw umarl we wlasnym lozku, potem na ulicy, w domu Kalepiosa, wreszcie na stoku. W koncu Tamis zarzadzila powrot do swiatyni. Gdy ich dusze wrocily do cial, stara wieszczka steknela z powodu zesztywnialej i obolalej szyi. -Co mozemy zrobic? - spytala trzezwo dziewczyna. -W tej chwili ja nie moge zrobic nic - odparla Tamis. - Jestem zbyt zmeczona. Powiedz mi... Czy czujesz sie na tyle silna, by uzyc swej mocy na taka odleglosc? -Tak. -To dobrze. Najpierw wszakze pozwol, ze zadam ci jedno pytanie. Jakbys zareagowala, gdyby Parmenion wzial sobie zone? -Zone? Nie... Nie wiem. Rani mnie mysl o tym, ale przeciez byloby to zupelnie naturalne. Dlaczego mialby postapic inaczej? Wszak uwaza mnie za zmarla... Rzeczywiscie umarlam. Czemu mnie o to pytasz? -Niewazne. Idz do niego. Uratuj go, jesli potrafisz. Gdy nie zdolasz sobie poradzic z zaraza, wroc po mnie. Odpoczne w tym czasie i nabiore sil. Kaplanka polozyla sie na plecach. Jej dusza opuscila cialo i wyruszyla w droge. Teby polyskiwaly pod nia. Wleciala do domu Parmeniona, ale go tam nie zastala. Motak lezal chory, obok niego siedziala obca mloda dziewczyna i scierala mu pot z twarzy wilgotna szmatka. Derae wzniosla sie wysoko ponad dom i zlustrowala wyludnione ulice. Nagle ujrzala swego wybranka. Slanial sie pod ciezarem kobiety, ktora niosl. Rozpoznala dziwke Tetyde. Obserwowala, jak Parmenion przyniosl ja do domu, a pozniej dogladal w chorobie, wysluchujac majaczen chorej o utraconej milosci. Derae podplynela blisko mezczyzny, wsunela duchowe rece do wnetrza jego glowy i wchlonela jego mysli. Pragnal, by ta kobieta zyla. Kaplanka uwolnila umysl i polaczyla sie z Parmenionem. Poplynela wraz z krwia jego zylami i tetnicami. Odkryla, ze zagniezdzil sie juz w jego ciele zaczatek zarazy. Choroba - na razie malenka i slaba - rozprzestrzeniala sie na jej oczach. Derae skupila sie i wytropila zrodlo zarazy, po czym zniszczyla je, az w koncu usatysfakcjonowana oderwala sie od mezczyzny. Kobieta zas umierala, miala ogromne obrzeki pod szyja, pod pachami i w pachwinie. Na szczescie Parmenion byl bezpieczny. Kaplanka wzbila sie w nocne niebo i zawisla w powietrzu. Poczula sie zaklopotana i niepewna. Parmenion chcial, by Tetyda zyla. Czy ja kochal? Nie, nie myslal o milosci, lecz o niesplaconym dlugu. Derae przypomniala sobie, ze dziwka uratowala mu kiedys zycie, wiedziala jednak, ze jesli ja teraz ocali, Parmenion moze pokochac tamta, a wtedy ona straci go po raz drugi. "Przeciez jej nie zabijam", powiedziala sobie kaplanka. Tetyda i tak umierala. "Nie mnie nalezy winic za jej smierc". Juz, juz miala odleciec do swiatyni, ale jakos nie mogla. Wrocila wiec do sypialni i polaczyla swa dusze z chora. Poszukiwanie gniazda choroby okazalo sie teraz znacznie trudniejsze. Zaraza rozprzestrzenila sie po calym ciele kobiety, smiercionosnie rozrosla w najwazniejszych organach. Trzy razy serce Tetydy zadrzalo i prawie przestalo bic. Derae ozywila wyczerpane gruczoly, dodala kobiecie energii, potem kontynuowala walke z choroba. Przez dlugi czas zaraza zwyciezala, jej komorki mnozyly sie szybciej, niz kaplanka potrafila je zniszczyc. W pewnym momencie dziewczyna wycofala sie do swego ciala, oczyscila krew, ktora pompowalo jej wlasne serce, i wypelnila je sila. Zrozumiala, ze gniazdo choroby tkwi w pachwinie, tam znajdowal sie najgrozniejszy i najbardziej niebezpieczny obrzek, stamtad saczyla sie przepelniona trucizna ropa. Derae ponaglila regeneracje tej tkanki. Godziny mijaly. Gdy kaplanka ponownie opuscila cialo, byla bardzo slaba i wyczerpana. Rozpoczela powrotna podroz do swiatyni, lecz umysl miala osobliwie odurzony. Odkryla, ze unosi sie nad nieznanym palacem, z ktorego dobywaly sie kobiece krzyki. Probowala skoncentrowac uwage na dziwnym miejscu. -Urodzil sie! - ktos krzyknal i wielka armia stojacych przed palacem mezczyzn zaczela wiwatowac. Do Derae zblizyla sie ciemna chmura, otwierajac sie niczym ogromne usta. Dziewczyna dostrzegla kly dlugosci postawnego mezczyzny i purpurowy jezyk, rozgaleziony i nabrzmialy. Wiedziala, ze tym razem nie zdola stawic oporu demonowi. Dokladnie w tym momencie ostrze blyskawicy wbilo sie w wielkie usta. -Wez mnie za reke! - krzyknela Tamis. Lecz Derae nie mogla, stracila bowiem przytomnosc. Obudzila sie we wlasnym pokoju w swiatyni. Wyczula obok siebie obecnosc starej wieszczki. -Co sie stalo? - spytala. -Zatracilas sie w przyszlosci. Zobaczylas narodziny mrocznej istoty. -Jestem zmeczona, Tamis. Taka... zmeczona. -Wiec spij, moje dziecko. Jeszcze przez jakis czas bede wladna cie chronic. Kleo wrocila z zapasami, ktore powinny wystarczyc na skromne posilki przez trzy dni. Dodajac prowiant ze spizarni Parmeniona, mieli dosc jedzenia na tydzien. Dni dluzyly sie niemilosiernie. Argonas przestal ich odwiedzac i Parmenion dowiedzial sie od miejskich sprzataczy, ktorzy codziennie usuwali z ulicy ciala zmarlych, ze tluscioch cierpial los tysiecy innych mieszkancow Teb: jego cialo rowniez walczylo z zaraza. Motak stawal sie coraz silniejszy, czerwone plamy na jego ciele znikaly, obrzeki malaly. Nie czul sie jednak jeszcze najlepiej i duzo spal. Kleo pracowala niestrudzenie: kapala swoja pania, zmieniala poplamione posciele, gotowala i sprzatala. Parmenion szukal po calym miescie pozywienia, lecz nawet konie i psy dawno juz zarznieto. Z czasem - jak dlugotrwala duchota, ktora stopniowo przegania pora burz - zaraza zaczela ustepowac. Zbierano coraz mniej cial, wiec mieszkancy otworzyli bramy, by wpuscic konwoj wozow z jedzeniem do zarazonego miasta. Parmenion wywalczyl sobie droge przez tlum, ktory otoczyl konwoj i wrocil z wolowym udzcem i workiem suszonego zboza. W domu Kleo ugotowala czesc miesa i karmila lyzeczka Tetyde, ktora powoli zdrowiala. Mezczyzni przeniesli ja do lozka na gore, do pokoju Parmeniona, by zapewnic kobiecie wiecej prywatnosci, podczas gdy jej sluzaca sypiala na tapczanie w andronitisie. Do konca lata Teby niemal wrocily do normalnosci. Ponad cztery tysiace ludzi zmarlo wskutek zarazy, ale - jak zauwazyl Kalepios - byl to zaledwie ulamek ofiar, ktore zabilaby lub zamienila w niewolnikow spartanska armia lupiaca miasto. W obawie przed zaraza Spartanie wymaszerowali z Beocji bez jednej bitwy i obecnie sojusznicze wojska obsadzily przelecze w poblizu Gory Kitajron. Z Tegiry nadeszly takze nowiny, ze Pelopidas wraz ze Swietym Zastepem rozgromil spartanski oddzial, ktory dwukrotnie przewyzszal ich liczebnie. Sam dowodca zabil Febidasa - Spartanina odpowiedzialnego za przejecie (cztery lata temu) Kadmei. Co prawda pokonani zolnierze okazali sie nie wojownikami spartanskimi, lecz najemnikami z miasta Orchomenos, niemniej jednak w Tebach wesolo swietowano z powodu tego zwyciestwa. Dzwieki smiechu i piosenek dotarly az do pokoju, gdzie lezala Tetyda. Ciagle jeszcze byla bardzo oslabiona, jej serce bilo nierowno i nieregularnie, ale odglosy odleglej radosci dodawaly jej otuchy. Do pokoju wszedl Parmenion z taca zapelniona jedzeniem i piciem. Postawil ja i usiadl obok kobiety. -Masz dzisiaj wiecej rumiencow - zauwazyl. - Motak zdobyl dla ciebie swieze ciasteczka miodowe. Jeden z moich starych przyjaciol przysiegal kiedys, ze miod daje sile znuzonym. Zielone oczy Tetydy spoczely na jego twarzy, kobieta jednak nie odezwala sie. Wyciagnela jedynie reke i wziela w nia jego dlon. Lzy poplynely jej po policzkach. -Co sie stalo? - spytal. -Nic - odparla. -Wiec dlaczego placzesz? -Czemu mi to zrobiles? - odparowala. - Dlaczego nie pozwoliles mi umrzec? -Na niektore pytania nie sposob odpowiedziec - baknal, podnoszac jej reke do ust i calujac. - Nie jestes Derae, tak jak ja nie jestem Damonem. A jednak nasze zywoty stale sie krzyzuja, zas linie naszych przeznaczen splataja. Nie wierze juz w niedosieznych bogow, nadal wszakze wierze w Przeznaczenie. I wierze, ze przeznaczone jest nam wspolne zycie. -Alez ja cie nie kocham - zaprotestowala slabo glosem niewiele glosniejszym od szeptu. -Ani ja ciebie. Ale twoj los zywo mnie obchodzi. Mysle o tobie czesto od dnia, gdy odkrylem prawde o owej nocy, w ktorej przywrocilas mnie do zycia. Zostan ze mna, Tetydo. Nie moge obiecac, ze uczynie cie szczesliwa, ale wierz mi, ze bardzo sie bede staral. -Nie poslubie cie, Parmenionie, ale zostane z toba na probe. Jezeli uda nam sie zakosztowac szczescia... niech tak bedzie, zostaniemy razem na dluzej. Wiedz wszakze jedno: pewnego dnia po przebudzeniu mozesz odkryc, ze nie ma mnie u twego boku. Gdy tak sie zdarzy, obiecaj mi, ze nigdy nie sprobujesz mnie odnalezc. -Obiecuje - zapewnil ja. - A teraz jedz i odzyskuj sily. * * * Mezczyzna stal przy bramie domu Parmeniona. Oswietlala go ksiezycowa poswiata. W zasiegu wzroku nie bylo nikogo. Mezczyzna ostroznie wsunal noz w szczeline posrodku bramy i poluznil drewniana sztabe. Brama otworzyla sie, sztaba pod katem zaczela sie zsuwac na ziemie, lecz zanim spadla z lomotem na kamienie, mezczyzna wbil w jej drewno ostrze noza, wcisnal je mocno, potem przesunal noz wraz ze sztaba, az ostroznie opuscil ja na dziedziniec. Nastepnie wsunal noz do pochwy i ruszyl ku zamknietym drzwiom andronitisu.Cos zimnego dotknelo jego szyi i czyjas reka chwycila go za ramie. -Na twoim miejscu stalbym zupelnie nieruchomo - ostrzegl go glos przy uchu. -Mam wiadomosc dla Parmeniona - wyszeptal mezczyzna. -A ja noz na twoim gardle. Chcesz sprawdzic jego ostrosc? Zaloz rece za plecy. Mezczyzna posluchal. Stal cicho, gdy nieznajomy wiazal mu nadgarstki za plecami. Potem wprowadzono go do zaciemnionego andronitisu. Obserwowal, jak rudobrody drab zapala trzy latarnie. -Tys jest Motak? -Zgadza sie. Siadaj. - Sluzacy pchnal mezczyzne na tapczan. - Parmenionie! - zawolal. W kilka chwil pozniej do pomieszczenia wszedl wysoki, szczuply mezczyzna o pociaglej twarzy i przeszywajacych, jasnoblekitnych oczach. W rekach niosl blyszczacy miecz. -Klearchos! - krzyknal mlodzieniec. Odrzucil miecz i usmiechnal sie szeroko. -We wlasnej osobie - chrzaknal sluzacy Ksenofonta. -Rozwiaz go - polecil Parmenion. Motak przecial nozem skorzane rzemienie krepujace mezczyzne; Klearchos roztarl nadgarstki. Wlosy mial bielsze i rzadsze niz mlody Spartanin pamietal, zmarszczki na jego twarzy poglebily sie i przypominaly szramy od noza. - Zastanawiajaca pora na odwiedziny - skomentowal. -Moj pan kazal mi sie upewnic, ze nie jestem obserwowany. - Siegnal za pazuche grubej welnianej koszuli, wyjal zwoj, po czym wreczyl go Parmenionowi. Mlodzieniec odlozyl zwoj i usiadl przed starym sluzacym. -Jak sie ma wodz? Klearchos wzruszyl ramionami. -Jest przygnebiony. Duzo teraz pisze. Wiele tekstow naraz - o hippice, taktyce, zjednoczonej Grecji. Spedza ze swoimi skrybami po kilka godzin dziennie. Nie moge sobie przypomniec, kiedy ostatnim razem jezdzil konno albo polowal. Zrobil sie tlusty i ociezaly. - Sluzacy prawie wyplul ostatnie slowa, jak gdyby samo wypowiedzenie tego zdania obrazalo jego usta. Parmenion siegnal po zwoj, potem zauwazyl Motaka, ktory nadal stal obok z nozem w reku. -Wszystko w porzadku, przyjacielu. To Klearchos, towarzysz wodza Ksenofonta. Jest godzien zaufania. -Ale jest Spartaninem - mruknal Tebanczyk. -Strzez sie, chlopcze, bym nie rozlupal ci czaszki - warknal sluzacy Ksenofonta, czerwieniejac ze zlosci. -No to juz, tylko sprobuj, dziadku - odpalil Motak. Klearchos zerwal sie na rowne nogi. -Natychmiast przestancie! Obaj! - rozkazal Parmenion. - Jestesmy przyjaciolmi. A w kazdym razie powinnismy nimi byc. Od jak dawna jestes w Tebach? -Przybylem dzis wieczorem - odparl stary Spartanin, posylajac Motakowi mordercze spojrzenie. - Odwiedzalem przyjaciol w Koryncie, potem kupilem konia i przyjechalem tutaj przez Megare i Plateje. -Dobrze cie widziec, starcze. Chcialbys cos zjesc lub wypic? Klearchos potrzasnal glowa. -Odjezdzam natychmiast, gdy otrzymam odpowiedz dla mojego pana. Motak zyczyl Parmenionowi dobrej nocy, po czym wrocil do swego pokoju, zostawiwszy dwoch Spartan samym sobie. Mlodszy mezczyzna rozwinal zwoj i usiadl blisko latarni. Pozdrawiam Cie, przyjacielu. Lata uplywaja, pory roku nabieraja tempa, a swiat wraz ze swymi problemami odsuwa sie ode mnie coraz bardziej. A jednak postrzegam teraz sprawy wyrazniej niz wowczas, gdy bylem mlody. I moj smutek rosnie. Zyl kiedys pewien mlody mezczyzna w Sparcie, ktory zabil innego w pojedynku o kobiete. Ojciec zabitego wciaz nosi w sobie jad zemsty i wynajmuje kolejnych zabojcow, by odnalezli morderce, ktory juz nie mieszka w Sparcie. Wiem, ze czterech takowych usmiercil ow mlodzieniec, ktory od dawna jest juz mezczyzna. Niestety, inni moga podazyc za tamtymi. Mam nadzieje, ze masz sie dobrze i ze wiedziesz szczesliwsze zycie niz ow spartanski chlopiec, ktory pomieszkiwal niegdys w moim domu. Mysle o nim czesto. Mysle o jego odwadze i jego samotnosci. Badz od niego szczesliwszy. W najgorszym razie, bogowie usmiechna sie do Ciebie, w najlepszym - moga Cie zignorowac. Podpisu nie bylo. Parmenion podniosl wzrok na ogorzala twarz starego sluzacego. -Duzo ryzykowales, by przyniesc mi ten list, Klearchosie. Dziekuje ci. -Nie dziekuj - odparl starzec. - Zrobilem to dla wodza. Lubilem cie kiedys, chlopcze, lecz bylo to przed laty, zanim zostales zdrajca. Mam nadzieje, ze zabojcy cie odnajda, zanim zdolasz zaplanowac swoje kolejne smiertelne gry. -Zaden z was ich wszakze nie zobaczy, prawda? - zauwazyl Parmenion lodowatym glosem. - Wy, Spartanie, uwazacie sie za polbogow. Zabieracie malego chlopca od matki i latami go dreczycie, wmawiajac mu, ze nie jest Spartaninem, a pozniej oskarzacie go o zdrade, a przeciez on tylko wzial was za slowo. No coz, przemysl sobie moje nastepne slowa, Klearchosie. Ty i twoi paskudni rodacy. Gdy oszukalem Sfodriasa, dogonil mnie pewien wojownik. Skiritaj. Walczyl dla was przez dekady. Tak go wychowano: by walczyl dla was. Gdy wyciagnelismy przeciwko sobie miecze, oswiadczyl mi, ze zawsze chcial zabic Spartanina. Nienawidza was nie tylko Teby i Ateny, lecz takze wasi krajanie, ktorzy w bitwie walcza z wami ramie w ramie. Klearchos otworzyl usta, pragnac odpowiedziec, lecz Parmenion uprzedzil go. Podniosl reke. -Nic nie mow, slugo! - syknal. - Przekazales swoja wiadomosc. Teraz odejdz! Zaledwie przez chwile stary czlowiek patrzyl na niego wilkiem, potem cofnal sie i zniknal w ciemnosciach. Niczym duch pojawil sie nagle Motak, nadal ze wzniesionym nozem. -Nie pozwol, by cie to obeszlo - powiedzial cicho. Parmenion wydal z siebie gorzki smiech. -Jak mam to twoim zdaniem zrobic? Pamietasz tamtych zabojcow? Gdy ich pokonalismy, przybyl Menidis i powiedzial mi, ze nie dba o to, czy zyje, czy umarlem. Tak mysla o mnie Tebanczycy, Motaku. Jestem dla nich spartanskim zdrajca. Gdy ktos mnie tak nazywa, cierpie do zywego. -Sadze, ze powinienes sie upic - zasugerowal sluzacy. -Nie jest to odpowiedz, ktorej szukalem - odparl jego pan. -Lepszej nie znam. -W takim razie, bedzie musiala wystarczyc - powiedzial Parmenion. - Przynies dzbanek. Teby, lato 371 roku p.n.e. Tetyda obudzila sie wczesnie. Sny miala przyjemne, totez noc przyniosla jej ukojenie. Przeciagnela ramiona, przewrocila sie na bok i przypatrzyla spiacemu obok mezczyznie. Wyciagnela reke i lagodnie odgarnela mu z czola niesforny lok. Kochanek westchnal, lecz sie nie obudzil.Ostatnie szesc lat byly dobre dla nich obojga. Dwudziestodziewiecioletni Parmenion przezywal swoj najlepszy okres. Wygrywal wyscigi w Koryncie, Megarze, Platejach, a nawet w Atenach. Rysy twarzy wyostrzyly mu sie, wydatny nos stal sie bardziej jastrzebi, wlosy powoli rzednialy, jednak jego usmiech nadal pozostal chlopiecy, a dotyk delikatny. Wspaniale lata... Parmenion juz na poczatku ich zwiazku spostrzegl niezadowolenie Tetydy spowodowane niemoznoscia swobodnego opuszczania domu, wiec pewnego dnia przyniosl jej z rynku ciemny chiton, sznurowane do kolan sandaly, pare spodni w stylu perskim z lekkiego plotna i filcowy kapelusz. -Wloz ten stroj - nakazal. Rozesmiala sie wowczas. -Chcesz, zebym nosila sie jak mezczyzna? Czy takie przebieranki cie podniecaja? -Nie - odparl ze smiechem. - Ale naucze cie jezdzic konno po mesku. Tetyda - w meskim stroju - przezyla wowczas fascynujaca przygode, o ktorej dotad nawet nie marzyla. Ciagle jeszcze oslabiona po chorobie, usiadla sztywno na kasztanowej klaczy i wraz ze swym kawalerem przejechala przez miasto. Filcowy kapelusz zakrywal jej wlosy, zas luzny chiton maskowal kobiece kraglosci. Kiedy dotarli na wzgorza, eks-kaplanka odkryla radosc, jaka daje galop, wiatr we wlosach i niewiarygodna predkosc jazdy. Uprawiali milosc w wysokich trawach, ocienionych przed popoludniowym sloncem przez galezie wielkich cyprysow, potem wykapali sie nadzy w gorskim strumieniu. Wspomnienie tego dnia wciaz jeszcze jarzylo sie wspanialym blaskiem w jej pamieci. Kiedy wyjade - stwierdzil Parmenion - w kazdej chwili mozesz kazac Motakowi przyprowadzic konia i sama jezdzic na przejazdzki. Przebranie zapewni ci wolnosc i uchroni przed napietnowaniem za zachowanie niegodne szanowanej Tebanki. -Wyjedziesz? - spytala ze zdziwieniem. - Dokad? -Epaminondas zdecydowal, ze czas rozpoczac uwalniac Beocje. Zgromadzimy wojsko i ruszymy do okupowanych miast. Bedziemy je sami przejmowac albo doradzac strategie buntownikom. Dosc juz spartanskiego panowania na naszej ziemi. Pewnym bardzo wczesnym rankiem, okolo piec tygodni pozniej, Tetyda nagle sie przebudzila i ujrzala Parmeniona stojacego obok lozka. Mial na sobie spizowy helm z ochraniaczami na policzki z wytrawionej ogniem skory oraz napiersnik z symbolem glowy ryczacego lwa. Miecz przypial sobie do boku, pochwa spoczywala na spodniczce ze skorzanych pasow, obrzezonych spizowymi okuciami. -A zatem dzis nadszedl ten dzien? - spytala. -Tak. -Mogles mi powiedziec ubieglej nocy. -Nie chcialem cie martwic. Wyjezdzam na miesiac, moze dwa. - Skinela glowa i odwrocila sie do niego plecami. Zamknela oczy i udawala, ze spi. Przez kilka dni martwila sie i wyobrazala sobie, ze jej mezczyzna wyprawil sie na pewna smierc. -Nie zakocham sie w nim - obiecala sobie. - Nie bede plakac nad jego zwlokami, tak jak szlochalam nad cialem Damona. Niestety, postanowienie postanowieniem, a jej lek rosl, szczegolnie gdy do Teb zaczely docierac nowiny o potyczkach i oblezeniach miast. Przeciwko tebanskiej armii wyruszyl spartanski garnizon z Tyzbe, skladajacy sie glownie z najemnych zolnierzy pochodzacych z miasta Orchomenos. Na szczescie po krotkiej bitwie najemnicy zostali rozgromieni, choc zginelo przy tym siedemnastu Tebanczykow. Kolejne miasta padaly jedno po drugim, przewaznie bez rozlewu krwi, zas oblezone garnizony spartanskie szybko zgadzaly sie opuscic swe tymczasowe siedziby - wystarczylo zapewnic dowodcow o mozliwosci bezpiecznego odwrotu przez Peloponez. Tetyda nie otrzymala wszakze zadnych wiadomosci o losie Parmeniona. Szesc tygodni od poranka, w ktorym nie chciala sie z nim pozegnac, jej mezczyzna pojawil sie na dziedzincu przed domem. Dostrzegla go z gornego okna. Sila sie powstrzymala, by nie zbiec i nie rzucic mu sie w ramiona. Ruszyla powoli w jego strone, wiec spotkali sie na schodach. Helm Parmeniona byl wgiety w dwoch miejscach, pancerz rozciety; w glowie lwa kobieta dostrzegla gleboki rowek. -Tesknilas za mna? - spytal, odpinajac pasek pod broda i zdejmujac helm. -Troche - przyznala. - Wrociles do domu na dobre? -Nie, po prostu skonczyl mi sie zapas sylfium. Jutro znow wyjezdzam. W pokoju pomogla mu zdjac napiersnik i kaftan. Zauwazyla czerwona blizne na bicepsie. -Nie krwawila za bardzo - wyjasnil, starajac sie ja uspokoic. - Pewien najemnik podszedl mnie znienacka. Epaminondas go zabil. -Nie chce znac szczegolow - odburknela. - Przygotuje kapiel. Tej nocy kochali sie, ale Tetyda nie potrafila sie odprezyc, a Parmenion byl nieco zbyt natarczywy. Nastepnego ranka ponownie wyjechal. W ciagu kilku miesiecy Epaminondas, Kalepios i ich towarzysze stopniowo zreformowali Lige Beocka. W Tebach odbylo sie walne zgromadzenie, w ktorym uczestniczyli czlonkowie rad wszystkich wolnych miast. Spotkanie przebieglo z pelnia demokratycznych procedur i napelnilo Beotow nadzieja na nadchodzacy rok. Parmenion, ktorego na jesien zwolniono z wojskowych powinnosci, byl mniej pewny przyszlosci. Podczas jednej z wypraw konnych zwierzyl sie Tetydzie ze swoich obaw. -Sytuacja wyglada mniej demokratycznie, niz sie z pozoru wydaje - oswiadczyl, gdy rozsiedli sie w wysokich trawach, ktore zaczeli traktowac jak prywatna kryjowke. - Teby moga zawetowac kazda decyzje i bezposrednio kontroluja glosy Tespie, Platejow i Tanagry. -Dlaczego uwazasz, ze to problem? - odpalila Tetyda. - Teby to wielkie polis. W dodatku wszyscy nasi radni cenia sobie wolnosc i dbaja o prawa innych. Slyszales mowe Kalepiosa. W nowej federacji beockiej nie bedzie dyktatorow. -Slyszalem to stwierdzenie i mam nadzieje, ze okaze sie prawdziwe. Jednak pewien stary przyjaciel powiedzial mi kiedys, ze spoleczenstwo jest jak grot wloczni - szerokie przy podstawie, zaostrzone na koncu. Demokraci wierza, ze potrafia je zreformowac poprzez usuniecie czubka, czyli ludzi zadnych wladzy. Niestety, jak za sprawa magii, czubek stale odrasta. Zawsze beda istniec krolowie, Tetydo, a jesli nie krolowie, to dyktatorzy. Pojawiaja sie znikad. W naturze czlowieka lezy chec do rzadzenia innymi i narzucania im swej woli. -W Tebach nie ma nikogo takiego - zauwazyla. - Moze kiedys, w dawnych czasach, byli dyktatorzy, lecz zyjemy w nowoczesnym swiecie, Parmenionie. Dawne czasy nie powinny juz nigdy wrocic. Epaminondas na pewno nie zmieni sie w dyktatora. Ani Pelopidas. Ani ty. Sadze, ze martwisz sie na wyrost. Jak pokazal nastepny okres, racje miala Tetyda. Piec lat po przejeciu Kadmei Ateny i Sparta zawarly uklad pokojowy, przyznajac Tebom i innym beockim miastom prawo do samodzielnych rzadow. Tetyda dobrze pamietala te jesien. Epaminondas przybyl do ich domu w towarzystwie Kalepiosa, aby przedyskutowac z Parmenionem terminy wprowadzenia w zycie i szczegoly porozumienia. Wbrew tradycji mlodzieniec zatrzymal w andronitisie Tetyde, gdy chciala opuscic pomieszczenie; dal jej znak, by usiadla przy nich. Tebanczycy popatrzyli na niego ze zdumieniem. -Oszczedzicie mi opowiesci o tym, co tu sie zdarzy - oswiadczyl im Parmenion. - Moja pani tuz po waszym wyjsciu zacznie nalegac, bym jej drobiazgowo wszystko zrelacjonowal. -Ale... - zajaknal sie Kalepios. - To przeciez... kobieta. -Czy tak mowi wielki orator? - spytal Parmenion, usilujac przybrac powazna mine. - No, daj spokoj, Kalepiosie, znasz Tetyde od lat. Nie powinienes miec trudnosci z przemawianiem w jej obecnosci. -Nie chodzi o trudnosci - odparl oschle polityk - ale o przyzwoitosc. Wiem, ze wy Spartanie macie ciekawe koncepcje na temat praw kobiet, ale w Tebach wolimy zachowywac cywilizowane standardy. Sprawy, ktore mamy do przedyskutowania, na pewno znudza i wprawia w zaklopotanie droga Tetyde. -Jestem pewna, ze Kalepios ma racje - odezwala sie kobieta, wstajac. - Ciesze sie, ze tak sie o mnie troszczy. To bardzo uprzejmie z jego strony. - Przelknela gniew i wycofala sie do swoich pokojow. Pozniej Parmenion przekazal jej relacje ze spotkania, lecz najpierw zdenerwowal sie na nia. -Powinnas byla zostac! - zagrzmial. - Twoja rada bylaby cenna. -Nie rozumiesz, strategosie. Gdybym zostala, do zebrania w ogole by nie doszlo. Kalepios niechybnie by wyszedl. Nie mozesz lekcewazyc tradycji... Nie w Tebach. Teraz opowiedz mi, jak widzisz rozmowy pokojowe. -Atenom brakuje pieniedzy, a i Sparta znajduje sie na skraju bankructwa - ocenil Parmenion. - Zatem zyskujemy przede wszystkim troche spokoju i przestrzeni do oddychania. Wojna sie nie skonczyla, ale bedziemy madrze gospodarowac czasem. -Ile go mamy? Wzruszyl ramionami. -Dwa, moze trzy lata. W kazdym razie jedno jest pewne: nie rozstrzygniemy konfliktu bez bitwy, a to oznacza, ze przeciwko Sparcie beda musialy wystapic Teby, poniewaz Ateny dysponuja glownie silami morskimi. -Spartanie sa tylko ludzmi, takimi jak inni - zauwazyla. -Byc moze, lecz nigdy nie przegrywaja wazniejszych bitew, jesli tylko wrog nie przewyzsza ich liczebnie. A my jeszcze nie jestesmy w stanie wystawic przeciw nim odpowiednio duzej armii. -Wymyslisz cos, moja milosci. Jestes wszak strategosem. - Wypowiedziala te stwierdzenia lekkim tonem, lecz Parmenion rozpromienil sie i ponownie blysnal usmiechem. Tetyda otrzasnela sie ze wspomnien i wstala z lozka. Jej mezczyzna jeknal we snie, ale sie nie obudzil. Ubrala sie i zeszla na parter, gdzie Motak przygotowywal sniadanie. Na jej widok Tebanczyk usmiechnal sie. -Kolejny piekny dzien - zagail, gdy weszla do kuchni. W rudej brodzie sluzacego pojawily sie juz pierwsze pasemka siwizny, na ciemieniu zas wlosy mu rzednialy. Tetyda zadrzala. Lubila lezec w lozku i wspominac przeszle zdarzenia, przerazal ja jednak uplyw czasu. Kleo dawno juz odeszla i poslubila syna kowala Noraka, totez teraz Tetyda pomagala Motakowi w pracach domowych. -Powinienes sie ozenic - oswiadczyla nagle, kiedy siedzieli na dziedzincu, cieszac sie blaskiem wczesnoporannego slonca. -Mialem zone - odparl mezczyzna. - Nie chce nastepnej. Chociaz chcialbym miec syna. Dobry nastroj Tetydy prysnal w jednej chwili. Pospieszne przeprosiny Tebanczyka nie zdolaly go poprawic. Dokonczyli sniadanie w milczeniu, po czym Motak wrocil do kuchni, aby przygotowac dla swego pana codzienny napar z sylfium. Syn. Jedyny dar, ktorego nie mogla ofiarowac kochanemu mezczyznie. Od dawna zdawala sobie sprawe z wlasnej bezplodnosci, nigdy bowiem nie cierpiala z powodu comiesiecznych krwawien, ktorych doswiadczaly wszystkie inne kobiety. Wczesniej nie zaprzatala sobie glowy ta kwestia, lecz odkad zyla z Parmenionem, odczuwala z jej powodu rosnaca gorycz. Spartanin nigdy nie poruszal tego tematu i byla mu za to wdzieczna, jednak wiedziala, ze kazdy mezczyzna w pewnym momencie zycia pragnie miec dziedzica. Uslyszala za soba kroki Parmeniona, ale nie odwrocila sie. Jego rece czule oplotly jej ramiona, usta pocalowaly ja w kark. -Dzien dobry, moja pani - odezwal sie. Usmiechnela sie. -Spisz coraz dluzej - zbesztala go zartobliwym tonem. - Chyba sie starzejesz i robisz coraz bardziej leniwy. -Przesiedzialem z Kalepiosem prawie do switu. Popatrzyla mu w twarz. -Znowu wojna? -Na razie nie wiadomo. Epaminondas jedzie do Sparty na spotkanie z Agezylaosem. -Czy to madre posuniecie? - spytala. -W naradzie wezma udzial przedstawiciele wszystkich miast. Agezylaos obiecal calkowicie bezpieczna podroz. Przybedzie tez reprezentant Aten. Jest nadzieja na trwaly pokoj. -Ty jednak w niego nie wierzysz, prawda? -Mam watpliwosci. Obawiam sie, ze Ateny i Sparta osiagna porozumienie za naszymi plecami i pozostawia Teby samym sobie. W takim wypadku Agezylaos bez oporow wprowadzi swoje wojska do Beocji i tym razem bedziemy musieli stawic mu czolo zbrojnie. -Teby przeciw Sparcie - wyszeptala. -Walka na smierc i zycie - dodal. -Czy nie jej wlasnie pragniesz? - spytala nagle. -Co masz na mysli? -Nienawidzisz Spartan. Naprawde cieszylbys sie z pokoju? Parmenion usmiechnal sie. -Jestes przenikliwa kobieta, Tetydo. I masz racje. Nie pragne pokoju. Ostatnie lata byly ciezkie, lecz teraz zaczyna sie spelniac moje marzenie. Jestem blisko. Pewnego dnia przybeda na nasze ziemie Spartanie i moja zemsta sie dokona. -I co dalej? - naciskala. -Jak mam ci odpowiedziec? Od tak dawna nie mam innych marzen. Nie chcialem niczego poza ponizeniem Sparty. Spartanie zlamali mi zycie i musza zaplacic za kazde z moich upokorzen i tragedii krwia i wstydem. -Pokonasz Sparte lub zginiesz, nieprawdaz? - podsunela z obawa. -Tak, jedno albo drugie - zgodzil sie z nia. Parmenion oglosil przerwe w cwiczeniach i wojownicy ze Swietego Zastepu schowali miecze do pochew. W pelnych zbrojach intensywnie sie pocili. Niektorzy usiedli na twardej, sprazonej od slonca glinie gimnazjonu, inni odeszli w cien, blisko grobu Hektora. -Nie rozsiadajcie sie za bardzo, panowie - zawolal Parmenion. - Chwila odpoczynku, a pozniej bieg. Dziesiec okrazen powinno wystarczyc dla rozciagniecia zmeczonych miesni. Wokol podniosly sie jeki, lecz mezczyzni ruszyli do biegu. Parmenion juz mial sie do nich przylaczyc, kiedy nagle spostrzegl mlodego chlopca, ktory siedzial za drzewami i z wielka uwaga obserwowal trening. Mial okolo trzynastu lat, ciemne, mocno krecone wlosy i twarz, ktora za kilka lat bedzie zapewne po mesku przystojna. Najbardziej wszakze Parmeniona uderzyl wyraz jego oblicza. Twarz chlopca pozostawala bowiem nieruchoma i mimo mlodego wieku potrafil ukrywac emocje. Parmenion przypomnial sobie siebie w jego wieku, gdy w Sparcie zmuszony byl znosic wiele przykrosci. Pomyslal, ze nieznajomy mlodzieniec ma chyba rowniez za soba sporo nieprzyjemnych doswiadczen. Podszedl do niego. -Studiujesz sztuke wojenna? - spytal. Chlopiec wstal i sklonil sie. Nie byl specjalnie wysoki, lecz za to mocno zbudowany. Jego ciemne oczy skupily sie na twarzy Parmeniona. -Raczej bitewne strategie cudzoziemcow. To niezwykle pomocna wiedza - odparl spokojnie. -Dlaczego tak sadzisz? -Pewnego dnia mozemy sie stac wrogami, a wowczas wykorzystam ja, by was pokonac. Jesli zas zostaniemy przyjaciolmi badz sojusznikami, bede wiedzial, czy mozna na was polegac. -Rozumiem - powiedzial Parmenion. - Bardzo madry mlody czlowiek z ciebie. Jestes moze ksieciem? -Rzeczywiscie, jestem ksieciem. Ksieciem Macedonii. Na imie mam Filip. -Ja sie nazywam Parmenion. -Wiem, wiem. Widzialem twoje wyscigi. Dlaczego startujesz pod macedonskim imieniem? Parmenion usiadl i skinal na chlopca, by sie przylaczyl. -Moja matka byla Macedonka - odrzekl. - Imie to hold wobec niej. Jestes gosciem w naszym miescie? Chlopiec rozesmial sie. -Nie kryguj sie przede mna, Parmenionie. Przebywam tu wbrew swojej woli jako zakladnik. Ale zyje mi sie calkiem dobrze, a Pammenes doskonale sie mna opiekuje. Lepiej mi tu niz w rodzinnym kraju. Tam prawdopodobnie zostalbym zabity przez ktoregos z zapobiegliwych krewnych. -Cierpkie to slowa, mlody ksiaze. -Cierpkie, lecz prawdziwe - odparl chlopiec. - Mam wielu rodzonych i przybranych braci. Kazdy ma prawo do tronu. W Macedonii nie zostawia sie konkurentow przy zyciu. Jest to dosc logiczne, choc okrutne. -Wydajesz sie przyjmowac swoj los z wielkim spokojem, mlody ksiaze. -A coz innego moge zrobic? Parmenion usmiechnal sie. -Na to pytanie nie potrafie ci odpowiedziec. Nie jestem ksieciem. -Nie jestes - przyznal Filip. - Tylko, widzisz, ja wcale nie chce nim byc. Nie pragne tez zostac krolem. W kazdym razie nie Macedonii. -Co ci sie nie podoba w twojej krainie? - spytal Parmenion. - Slyszalem, ze jest piekna, pelna falistych rownin, cudownych lasow, gor i czystych strumykow. -Taka faktycznie jest, moj drogi. Lecz niestety otaczaja ja potezni wrogowie. Na zachodzie mieszkaja Ilirowie krola Bardylisa: wytrzymali i odwazni wojownicy. Polnoc zaludniaja Pajonowie: lud, ktory niczego bardziej nie kocha nad lupiezcze eskapady na poludnie. Ze wschodu zagrazaja nam Trakowie: swietni jezdzcy, maja doskonala konnice. A na poludniu zyja Tesalijczycy i Tebanczycy. Kto chcialby zostac krolem takiego panstwa? Parmenion nie odpowiedzial. Oczy chlopca przepelnial szczery smutek i jego ponury nastroj udzielil sie strategosowi. Nie sposob bylo pocieszyc mlodego ksiecia. Wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa mial racje. W Macedonii jego zycie nie byloby wiele warte. Mysl ta przygnebila Parmeniona. Zapanowalo nieprzyjemne milczenie, wiec Spartanin wstal z zamiarem odejscia. Wojownicy Swietego Zastepu nadal biegali dokola boiska. Parmenion odwrocil sie do Filipa. -Nauczylem sie dawno temu, mlody panie, zeby nigdy nie poddawac sie rozpaczy. Fortuna bywa kaprysna, lecz kocha ludzi, ktorzy nie przestaja probowac. Widze, ze masz wielki umysl. Jestes myslicielem i niezlym strategiem. Wiekszosc ludzi po prostu reaguje na okolicznosci, mysliciele natomiast je tworza. Jesli masz krewnych, ktorzy pragna twojej smierci, spraw, by cie pokochali. Pokaz im, ze nie stanowisz dla nich zagrozenia i ze potrafisz byc dla nich uzyteczny. Jednak przede wszystkim, chlopcze, musisz stac sie trudny do zabicia. -Jak tego dokonac? -Zyj i mysl. Odkryj wszystkie zagrozenia. Przemysl wszelkie mozliwe metody, z jakich mogliby skorzystac twoi wrogowie, by cie zgladzic. Przygotuj sie na nie. Pamietaj, Filipie, ze rozpacz jest siostra kleski. Nigdy nie pozwol, by cie dotknela. Mlodzieniec pokiwal glowa, po czym wskazal na biegaczy, ktorzy zataczajac sie ze zmeczenia docierali do mety po dziesieciu okrazeniach. Parmenion ruszyl wielkimi krokami w ich strone. -To wszystko na dzisiaj, panowie - powiedzial. - Czekam tu na was jutro, w godzine po swicie. -Miej serce, Parmenionie - zawolal jeden z zolnierzy. - Trzy dni pod rzad?! -Nie mam serca - odparl. - Jestem czlowiekiem z kamienia. Godzine po swicie, jesliscie laskawi. Gdy odwrocil sie w strone drzew, nie dostrzegl juz mlodego ksiecia. Macedonczyk odszedl. Parmenion westchnal. -Niech ci bogowie sprzyjaja, Filipie Macedonski - wyszeptal. Podczas trzytygodniowej konferencji pokojowej w Sparcie niewiele mowiono o wojnie. Reprezentanci poszczegolnych polis negocjowali i podpisywali umowy handlowe, rozmowy zas na temat problemow granicznych szybko sie konczyly. Epaminondasa traktowano jak goscia honorowego. Dwa razy wieczerzal z krolem Agezylaosem. W czwartym tygodniu do Teb wrocil Pelopidas i uraczyl Parmeniona opowiesciami o przyjemnej atmosferze, jaka panowala na konferencji. -Sadze, ze Agezylaos porzucil juz pragnienie zawladniecia Beocja - oswiadczyl wojownik. - Na konferencje - dodal po chwili - przybyl tez posel wielkiego krola Persji, zlotowlosy mezczyzna z kedzierzawa broda. Powinienes byl widziec jego ubranie: przysiegam na Zeusa, ze w jego plaszcz wszyto wiecej klejnotow niz jest gwiazd na niebie! Doslownie blyszczal, ilekroc wchodzil do pomieszczenia. -Czy cos mowil? - spytal Parmenion. -Otworzyl konferencje. Przekazal nam pozdrowienia i blogoslawienstwa od wielkiego krola. Powiedzial, ze jego pan jest szczesliwy, gdy jego dzieci sie godza. -Gdy juz wspominamy krolow, co z Kleombrotosem? -Nie bylo go - odparl Pelopidas. - Podobno choruje. Ale cos ci powiem: Sparta to straszne miasto. Nie wiem, jak mieszkancy moga znosic te zapachy. Wszelkie odpadki leza na ulicach, zas much jest tyle, ze ich chmary niczym dym przeslaniaja niebo. Brzydkie miejsce, odpowiednie dla brzydkich ludzi. -A na co choruje Kleombrotos? - drazyl Parmenion, ignorujac rozwazania wojownika. -Nie powiedzieli, lecz chyba na nic powaznego, skoro nikt sie o niego nie dopytywal. Wiesz, co jeszcze zauwazylem? Kiedy mowiles, ze Spartankom wolno chodzic swobodnie po miescie, wlasciwie ci nie uwierzylem. Ale rzeczywiscie, miales racje. Kobiety mozna tam spotkac wszedzie. I niektore chodza czesciowo obnazone lub biegaja na lakach. Pomyslalem sobie: jak tacy brzydcy mezczyzni moga plodzic takie pieknosci. Poznalem jedna panne, z biodrami jak... -Znam tamtejsze kobiety - mruknal cierpliwie Parmenion. - Mieszkalem w Sparcie. Bardziej mnie interesuje Kleombrotos. Jest silny jak wol i tak latwo nie zrezygnowalby z bytnosci na konferencji. Miales jakis dowod, ze krol w ogole przebywal w Sparcie? -A gdziez indziej moglby byc? -Na przyklad ze swoja armia? Ilu zolnierzy widziales w miescie? -Podobno Agezylaos wyslal wojsko na poludnie. Na manewry. Twierdzil, ze bez wojska uczestnicy konferencji beda sie czuli swobodniej. Staly brzek spartanskich tarcz moglibysmy wziac za ukryta forme perswazji. -Sam zatem widzisz - zauwazyl Parmenion. - W Sparcie nie bylo ani dowodzacego wojskiem polowego krola, ani samej armii. Czy nie wydaje ci sie to podejrzane, Pelopidasie? Tebanski wojownik wstal z tapczanu i podszedl do okna. Na bezchmurnym niebie swiecilo slonce. Po chwili mezczyzna odwrocil sie ponownie do swego rozmowcy i usmiechnal. -Myslisz, ze planuja zdrade? Szczerze w to watpie. Gdyby chcieli nas najechac, niepotrzebne bylyby im przeciagane debaty i niekonczace sie dyskusje nad traktatami. -Zgadzam sie - przytaknal Parmenion. - Niemniej jednak, sytuacja wydaje mi sie podejrzana. Ilu ludzi moglibysmy zebrac w... powiedzmy dwa dni? -Hipotetycznie? Trzy tysiace zolnierzy z Teb, jakis tysiac z federacji. -Za malo. Jesli Kleombrotos wraz ze swoja armia pomaszerowal na polnoc zamiast na poludnie, juz po nas. Kiedy konferencja ma sie skonczyc? -Za dziesiec... nie, za dziewiec dni od dzis. Zakonczy sie podpisaniem glownego ukladu miedzy Zwiazkiem Atenskim, Sparta i Beocja. Potem przez dwa dni bedziemy swietowac. -Ilu mezczyzn mozemy wyprowadzic w pole przez dziewiec dni? -Na bogow, Parmenionie, masz obsesje na punkcie Sparty? W tak krotkim czasie w ogole nie zdolamy zebrac armii. Zreszta, o naszym pospiechu natychmiast rozniosa sie plotki. Jesli dotra na konferencje, jak je zinterpretuja jej uczestnicy? No sam pomysl. Oskarza nas o agresywne zamiary i traktat zostanie zerwany. Dlaczego musimy weszyc na kazdym kroku zdrade? Moze Spartanie pogodzili sie ze wzrostem znaczenia Teb. -Ilu ludzi? - naciskal Parmenion. - Hipotetycznie. Pelopidas napelnil sobie puchar rozwodnionym winem i wrocil na tapczan. -Moze z siedem tysiecy... jesli dostaniemy z Tesalii wsparcie konnicy. Bede jednak z toba szczery. Jazon z Feraj nie mniej obecnie zagraza nam niz Spartanie, a moze nawet bardziej. Jego tesalska konnica liczy juz dwadziescia tysiecy wprawnych jezdzcow. Ma tez przynajmniej dwanascie tysiecy hoplitow. Sadze, ze wlasnie na polnoc powinnismy obecnie spogladac z trwoga. Spartanie sa mniej niebezpieczni. Parmenion nie odpowiedzial. Przez chwile siedzial w bezruchu i patrzyl w jakis punkt wysoko na scianie. Prawa reka gladzil podbrodek. Po pewnym czasie zwrocil wzrok na wojownika. -Nalezy rozwazyc dwa scenariusze, moj przyjacielu. Jesli masz racje, nie mamy sie czego obawiac. Jesli zas moje podejrzenia sie potwierdza, wtedy stracimy wszystko, o co walczylismy. Przyjmijmy zatem na moment, ze sie nie myle i spartanska armia rzeczywiscie podchodzi podstepnie do naszych granic. Gdzie mogliby sie obecnie znajdowac? Ktoredy planowaliby wtargnac do Beocji? Nasze wojska nadal strzega przeleczy obok Gory Kitajron. Gdy zobacza Spartan, podniosa alarm. Rownoczesnie wydaje sie malo prawdopodobne, zeby probowali przeplynac Zatoke Koryncka, skoro mamy teraz dwanascie bojowych trojrzedowcow w Krysie. W ktorym zatem miejscu staraliby sie przedostac? Odpowiedz, Pelopidasie, wszak doskonale znasz teren. - Parmenion podszedl do kufra przy najdalszej scianie i wyjal z niego mape srodkowej Grecji wyrysowana na wolowej skorze. Usiadl obok Tebanczyka, kladac mu na kolanach mape. Pelopidas wysaczyl wino. -Zagram z toba w te gre, Parmenionie, chociaz tym razem z pewnoscia twoje obawy sa prozne. Coz, niech no pomysle. Strzezemy poludniowych przeleczy i wszystkich drog z Peloponezu. Moglibysmy miesiacami odpierac spartanska armie. Nie przeplyna takze Zatoki Korynckiej bez morskiej bitwy... no chyba zeby przekroczyli ja duzo dalej na polnocy, powiedzmy w... hm, o tu w Agjonie - dodal, wskazujac na mape. - Wtedy skieruja sie do Orchomenosu i jeziora Kopais. W miescie maja sprzymierzencow, zbiora ich i rusza na poludniowy zachod. Przez Koroneje i Tespie dotarliby az do Teb. Idac z polnocy, odgrodziliby nas od Tesalii, wiec nie moglibysmy liczyc na posilki stamtad... -Podzielam twoj punkt widzenia. Dokladnie - oswiadczyl Parmenion. - Wiekszosc naszych oddzialow stacjonuje na poludniu. Strzega przeleczy. A kogoz mamy na polnocy? -Chajreasa z tysiacem hoplitow, przewaznie z Megary i Tanagry. To dobrzy wojownicy. Rzetelni, solidni. Maja baze w Tespie. -Wyslij konnych goncow z rozkazami do Chajreasa. Niech jego ludzie przesuna sie na polnoc i zablokuja przejscia w okolicach Koronei. Jesli uwazasz, ze sie myle, powiedz Chajreasowi, ze chodzi o zwykle manewry. -Czasami - zauwazyl Pelopidas - twoje towarzystwo mnie meczy. Moj ojciec zwykl opowiadac historie o mrocznych demonach, ktorzy kradli dusze malym chlopcom. Lezalem pozniej w lozku i nie moglem zasnac, mimo iz wiedzialem, ze ten straszny czlowiek probowal jedynie mnie przerazic. Nigdy go nie lubilem. A teraz ty mnie denerwujesz. - Westchnal. - Zrobie, jak sugerujesz, lecz kiedy sie okaze, iz sie pomyliles, dasz mi swego nowego karego walacha. Jak ci sie podoba taki zaklad? Parmenion zachichotal. -Zgoda. Jesli zas racja bedzie lezec po mojej stronie, dasz mi swoja nowa tarcze. -Alez poslalem po nia az do Koryntu. Kosztowala mnie dwa razy tyle, ile kazdy rozsadny mezczyzna zaplacilby za konia z rzedem. -Widzisz? - oznajmil tryumfalnie Parmenion. - Juz zaczynasz rozwazac zasadnosc moich obaw. Pelopidas chrzaknal. -Wiesz, co zrobie? - odezwal sie. - Co rano bede jezdzil twoim walachem przed brama twego domu. Wtedy zrozumiesz, ile kosztuje obsesja na punkcie Sparty. W tydzien pozniej nadeszly niepokojace nowiny, chociaz wcale nie z polnocy, gdzie Chajreas maszerowal do Koronei, by obsadzic ludzmi okolice. Kalepios wrocil ze Sparty i udal sie wprost do domu Pelopidasa. Wojownik wyszedl mu na powitanie, po czym odszukali Parmeniona. Znalezli go na biezni. Przebiegal susami jedno okrazenie za drugim. Pelopidas zamachal do niego i przywolal go gestem. Spartanin ukryl irytacje i podszedl. Nie lubil, gdy ktos mu przeszkadzal w codziennym treningu lub zgola go przerywal. Tym niemniej poklonil sie uprzejmie Kalepiosowi. Mowca oddal mu uklon i we trzech usiedli na nowej marmurowej lawie przy grobie Hektora. -Sprawy przybraly niezwykly obrot - oznajmil Kalepios. - Przygotowywalismy do podpisania traktat pokojowy, gdy Epaminondas zauwazyl, iz slowo "beocki" zamieniono w umowie na "tebanski". Spytal o przyczyne tej zmiany i Agezylaos wyjasnil mu, ze Teby - nie zas Liga Beocka - stanowia obecnie najwieksza sile na polnoc od Peloponezu. Epaminondas przypomnial mu, ze reprezentuje Lige, a nie same Teby. Niestety, Spartanie nie zamierzali ustapic. Nasz przedstawiciel mial podpisac traktat w imieniu Teb lub wcale. Wszyscy inni juz podpisali, lecz Epaminondas poprosil jeszcze o trzy dni zwloki, aby rozwazyc problem i naradzic sie z pozostalymi czlonkami Ligi. Oto dlaczego przybylem. Powiedz, Parmenionie, co twoim zdaniem planuje Agezylaos? Z jakiego powodu dokonal zmian w umowie? -Aby odseparowac nas od Aten. Jesli traktat podpisza wszystkie polis z wyjatkiem Teb, wtedy zostaniemy odszczepiencami, a Sparta - nie obawiajac sie ataku ze strony Aten - bedzie mogla pomaszerowac przeciw nam. -Atenczycy nigdy na to nie pozwola - rzucil Kalepios. - Od poczatku byli po naszej stronie. -Niezupelnie - zauwazyl Parmenion. - Zachecila ich dopiero spartanska inwazja. Istnieje mozliwosc, ze zaczeli postrzegac Lige Beocka jako ewentualne zagrozenie dla wlasnej pozycji. Atenczycy od zawsze pragneli dla siebie tytulu hegemona Grecji. Chetnie wiec rozsiada sie wygodnie i poogladaja, jak Teby i Sparta nawzajem sie wykrwawiaja. Ktore polis poza Atenami bedzie sie wowczas pomyslnie rozwijac? Skorzystaja na zamecie. -Zatem - wtracil Pelopidas - powinnismy podpisac. O coz tyle halasu? Parmenion rozesmial sie i potrzasnal glowa. -Jestes wielkim wojownikiem, Pelopidasie, ale unikaj polityki. Jesli Epaminondas podpisze, tym samym powiadomi wszystkich demokratow w Beocji, ze Teby oglosily sie wladca calej krainy. W Lidze dokona sie rozlam. To bylo doskonale posuniecie ze strony Agezylaosa, ktory po raz kolejny okazal sie szczwanym lisem. -Pogubilem sie w calej tej sprawie - prychnal Pelopidas. - Skoro nie ma roznicy, czy Epaminondas podpisze traktat, czy tez go nie podpisze, o co cale zamieszanie? -W zadnym razie nie moze podpisac - spokojnie wyjasnil Parmenion. -Gdyby to uczynil, skazalby Lige na powolna, lecz pewna smierc. Musimy szybko zgromadzic armie. Nie ma juz watpliwosci, ze Agezylaos niebawem nas zaatakuje. -Nie mozemy tak po prostu "zgromadzic armii" - zauwazyl Kalepios. -Panuje u nas demokracja. Najpierw trzeba by wezwac siedmiu demokratycznie wybranych wodzow beockich. Tak zapisalismy w naszej konstytucji. Jednym z tych dowodcow jest Epaminondas. -Zasade te wymyslili idioci - warknal Parmenion. - A jakie ty masz plany, Pelopidasie? Rowniez nalezysz do tej siodemki. -Oglosze pelna mobilizacje Swietego Zastepu, a nastepnie zbiore tylu hoplitow, ilu znajde w Tebach i okolicy. Zaalarmujemy inne miasta i poprosimy... tak, poprosimy o koncentracje wojsk. Tylko tyle mozemy zrobic. Nie bedziemy nikomu rozkazywac. -Zdumiewajaca bestia z tej demokracji - mruknal Parmenion. Byl prawie swit, gdy Parmenion wyprawil sie w droge powrotna do domu. Szedl opuszczonymi ulicami i alejkami, obok fontann i oswietlonych ksiezycem posagow. Poruszal sie ostroznie, unikajac waskich zaulkow. Reke trzymal na rekojesci miecza. Kiedy przechodzil otwarty plac, zobaczyl postac w ciemnym kapturze siedzaca przy obmurowanej ozdobna cegla sadzawce. Macedonczyk rozejrzal sie z niepokojem po placu, nie dostrzegl jednak nikogo innego w zasiegu wzroku. Wokol nie bylo rowniez zadnej kryjowki, w ktorej moglby sie schowac zabojca. Parmenion ruszyl dalej. -Nie pozdrowisz starej przyjaciolki? - dotarlo do niego cierpkie pytanie Tamis, ktora mijal. Zatrzymal sie i odwrocil. Starucha podniosla glowe i usmiechnela sie. -Jestes czlowiekiem czy duchem? - spytal, czujac na skorze chlod nocnego wiatru. -Jestem Tamis - odparla zwiezle. -Czego ode mnie chcesz? Dlaczego mnie nawiedzasz, kobieto? -Niczego od ciebie nie chce, Parmenionie. Tylko cie obserwuje. Jestes z siebie zadowolony? -Dlaczego mialbym byc zadowolony? I nie obdarowuj mnie wiecej swymi falszywymi proroctwami. Teby wciaz stoja... wbrew twoim slowom. Nie twierdzilam, ze upadna w jeden dzien - wyjasnila ze znuzeniem wieszczka - a moje proroctwa nigdy nie bywaja falszywe. Czasami bardzo tego zaluje... Rzuc okiem na siebie: jestes mlody, przezywasz najlepsze lata i czujesz sie niesmiertelny. Patrzysz na mnie i widzisz chodzace zwloki, ktore szukaja odpowiedniego dla siebie grobu. Widzisz pomarszczona skore i zepsute zeby. Tak wlasnie o mnie myslisz? Myslisz tak o Tamis? Wiec przyjrzyj sie jeszcze raz, Parmenionie - polecila, po czym podniosla sie i odrzucila kaptur. Przez moment stala skapana w swietle ksiezycowym, tak jasnym, ze oslepiony mlodzieniec nie mogl na nia spojrzec, pozniej poswiata oslabla, zas przed Parmenionem objawila sie mloda kobieta zapierajacej dech w piersiach urody. Wlosy miala zlote, usta pelne, blyskajace olsniewajacym blekitem oczy rownoczesnie cieple i wiecej niz przyjazne. Po chwili wizerunek zbladl i Macedonczyk znow zobaczyl wyschnieta i obwisla skore staruchy, zgarbione ramiona i zbyt gruba talie. Usta miala spierzchniete. -Jestes czarodziejka! - wyszeptal. Jej smiech zmienil sie w rechot i Tamis ponownie opadla na siedzenie. -Ma sie rozumiec - odrzekla smutnym tonem. - Jednak moja uroda nie byla iluzja, faktycznie tak niegdys wygladalam. Wiele starych kobiet bylo kiedys pieknosciami. Pewnego dnia, Parmenionie, ty rowniez bedziesz starcem, twoja skora pomarszczy sie i pokryje plamami, zeby zas poluznia sie w dziaslach. Jednak w swoim wnetrzu pozostaniesz taki jak niegdys. Tyle ze zostaniesz uwieziony w starej, rozkladajacej sie powloce. -Nie mam czasu na dyrdymaly. Mow, czego ode mnie chcesz? -Czy twoja nienawisc jest nadal rownie silna? - spytala. - Czy ciagle pragniesz zaglady Sparty? -Chce tylko uwolnic Teby od spartanskiej dominacji, to wszystko. -Powiedziales Asironowi, ze jestes Smiercia Narodow. -Skad o tym wiesz? - Nagle sie rozesmial. - Glupie pytanie, gdy ma sie do czynienia z czarodziejka. Albo ze spartanskim szpiegiem. Tak, rzeczywiscie takie imie mu podalem. Bylo to wszakze przed wieloma laty. Wtedy twoje proroctwa jeszcze mnie chyba martwily... Teraz juz sie nimi nie przejmuje. Czyz nie ty powiedzialas Epaminondasowi, ze zginie pod Mantinea? Nie bylo to przypadkiem falszywe proroctwo? -Tak mu powiedzialam. Ale to sprawa tego wielkiego czlowieka i moja, wiec sie do niej nie wtracaj. Powiedz mi: kochasz Tetyde? -Nie wiem, po co w ogole z toba rozmawiam - mruknal. - Jestem zmeczony. Lakne snu. - Odwrocil sie od niej i ruszyl ku wyjsciu z placu. -Kochasz ja? - zawolala za nim cicho. Zatrzymal sie; pytanie zadudnilo echem w jego umysle. Obrocil sie do wieszczki. -Tak, kocham. Chociaz nie w ten sposob, w jaki milowalem... i nadal miluje Derae. Czy zadajesz mi te pytania z jakiegos konkretnego powodu, czy tylko z ciekawosci? A moze to jakas gra? -Prosilam cie kiedys, bys wyjechal z miasta i szukal swego przeznaczenia w swiatyni Hery w Troi. Zignorowales moja rade. Takze teraz nie zwazasz na moje slowa. Ale powtorze: nie wracaj do domu. Wyjedz z Teb jeszcze dzis wieczorem. -Wiesz, ze cie nie poslucham. -Wiem - odparla. W jej glosie doslyszal przejmujacy smutek, ktory zabolal go bardziej niz cios piescia. Otworzyl usta, aby pozegnac wieszczke jakas zyczliwsza fraza, niestety nic stosownego nie przyszlo mu do glowy. Zanim znalazl odpowiednie slowa, czarodziejka odeszla zadziwiajaco sprezystym krokiem, naciagajac kaptur na glowe. Niebo jasnialo przedswitem, kiedy Parmenion przybyl pod brame swego domu. Ziewnal i wyciagnal reke. Juz mial zastukac w drewniane wierzeje, wiedzac, ze sluzacy obudzi sie natychmiast i podniesie sztabe, gdy nagle zauwazyl, ze brama stoi otworem. Ogarnal go straszliwy gniew. Odkad Klearchosowi udalo sie tak latwo wejsc, Parmenion nalegal, by w nocy brama byla zamknieta na lancuch i zaryglowana. "Niech go Hades pochlonie, jak Motak mogl zapomniec o moim poleceniu!" - zdenerwowal sie. I nagle sie zreflektowal: takie przeoczenie bylo zupelnie niepodobne do wiernego sluzacego. Polozyl reke na bramie, potem sie zawahal, bowiem spotkanie z Tamis jednak troche go zaniepokoilo. A moze Motak po prostu wypil zbyt duzo wina i przysnal w oczekiwaniu na powrot swego pana? Niepokoj wszakze nie zniknal. Parmenion zaklal pod nosem i skrecil w prawo. Przemknal sie wzdluz muru, az stanal pod jego najnizszym fragmentem. Zaczepil sie palcami o krawedz i podciagnal w gore, starannie unikajac dzbankow i amfor, ktore ustawil wzdluz brzegu, by nieostrozny intruz wpadl na nie i halasem zaalarmowal domownikow. Ostroznie przestawil dwa naczynia, robiac dla siebie miejsce. Wspial sie na murek i stamtad przyjrzal dziedzincowi pod soba. Dostrzegl dwoch uzbrojonych mezczyzn. Czekali na niego po obu stronach bramy. Wrocil na alejke i wyciagnal z pochwy miecz. Usta mial suche, serce mu lomotalo, lecz uspokoil sie kilkoma glebokimi wdechami i spokojnie ruszyl do bramy. Mial przewage nad zabojcami - wiedzial, ze go oczekuja i zamierzaja zaskoczyc. Energicznie pchnal ramieniem lewe skrzydlo bramy, ktore gwaltownie odskoczylo, powalajac na ziemie stojacego za nim czlowieka. Parmenion skoczyl na prawo i cial mieczem drugiego zabojce w szyje. Pierwszy podniosl sie oszolomiony. Podczas upadku zgubil miecz, lecz juz siegal po noz. Parmenion uprzedzil jego zamiar i wbil klinge w jego piers. Gdy zabojca osunal sie na niego, oparl na nim stope i blyskawicznie wyciagnal miecz z ciala. Smiertelnie ranny mezczyzna upadl na twarz z jekiem. Nogi zadrzaly w agonii, zwieracz puscil i smrod odchodow wypelnil powietrze. Parmenion wbiegl do andronitisu, szarpnieciem otwierajac drzwi. -Witaj - odezwal sie nieznajomy wysoki Spartanin. - Odloz miecz albo twoja pani umrze. - Lewa reke zaciskal na gardle Tetydy, w prawej zas dzierzyl krotki sztylet, ktorego koniuszek wbijal sie w bok kobiety. Tetyda zamarla w bezruchu, oczekujac na najgorsze. Gdy obudzila sie w nocy, uslyszala odglosy potyczki na dziedzincu. Chwycila w dlon sztylet i zbiegla na dol, gdzie zastala czterech mezczyzn stojacych nad cialem nieprzytomnego Motaka. Bez namyslu rzucila sie na napastnikow. Jeden z nich chwycil ja, lecz zdolala sie wywinac i wbila mu ostrze gleboko w pachwine. Czyjas piesc trzasnela kobiete w policzek; powalajac ja na ziemie. Pozostali zamachowcy rzucili sie wowczas na nia, przygwozdzili jej ramiona i wydarli z reki sztylet. Mezczyzna, ktorego pchnela, znieruchomial. Jego krew wsiakala w kamien dziedzinca. Jeden z zabojcow zaciagnal Tetyde do andronitisu, podczas gdy reszta zawlokla ciala do kuchni. -Dziwko! - zagrzmial mezczyzna, ktory ja trzymal. - Zabilas go! - Uderzyl ja na odlew, pozbawiajac rownowagi, po czym ruszyl na nia z jej wlasnym sztyletem. -Zostawcie ja! - rozkazal przywodca, wysoki osobnik ubrany w ciemnozielony chiton i wysokie sandaly do jazdy konnej. -Ale ona zabila Kinona! - zaprotestowal drugi. -Zaczajcie sie przy bramie! Parmenion ma zginac zaraz po wejsciu, zrozumiano? Pozniej zrobisz z kobieta, co zechcesz. I tak zaczela sie ta przerazajaco dluga noc. Tetyda byla zdecydowana ostrzec ukochanego, gdy tylko uslyszy jego kroki. Najpierw wszakze dotarly do niej odglosy otwieranej z trzaskiem bramy, po chwili zas krzyki umierajacych. Teraz Parmenion stal w progu. Na ubraniu mial krew, w oczach straszliwa furie. -Odloz miecz albo twoja kobieta umrze. Dostrzegla u swego kochanka niezdecydowanie. Jego reka z mieczem powoli opadla. -Nie! - krzyknela. - I tak zabije nas oboje. -Milcz, dziwko! - rozkazal Spartanin. Parmenion rzucil miecz na ziemie. -Teraz kopnij go tutaj - polecil zabojca, a ukochany Tetydy posluchal. Spartanin odepchnal kobiete na sciane i ruszyl na niego. -Twoj czas nadszedl, zdrajco! - syknal zabojca. Parmenion wszedl do andronitisu i wolno podszedl do nozownika. -Kto cie przyslal? - spytal opanowanym glosem. -Sluze mojemu krolowi i dobrej sprawie - odparl tamten. Nagle skoczyl, dzgajac sztyletem ku brzuchowi Parmeniona, lecz ten zrobil krok w lewo, rabiac mezczyzne piescia w szczeke. Ostrze zeslizgnelo sie po ramieniu, plytko przecinajac skore. Tetyda podczas upadku uderzyla sie glowa o sciane. Z waskiej rany na jej skroni plynela cienka struzka krwi. Kobieta jak przez mgle dostrzegla porzucony przez Parmeniona miecz, podpelzla do niego i podniosla. Powoli wstala. Jej cialem targnely mdlosci. Zamajaczyly przed nia plecy Spartanina, ktory mocowal sie z jej kochankiem. Podbiegla i wbila miecz w zebra zabojcy. Ranny probowal sie obrocic, ale Parmenion w zelaznym uscisku zablokowal nadgarstek ze sztyletem. Tetyda upadla na podloge i oparla sie o tapczan. Pokoj szalenczo zawirowal wokol niej. Niewyraznie zobaczyla dwoch mezczyzn, z plecow jednego sterczal blyszczacy miecz. Parmenion cisnal zabojca o sciane. Rekojesc miecza uderzyla o kamien, ostrze wbilo sie glebiej w plecy Spartanina, z jego ust trysnela krew. Parmenion uskoczyl w bok przed ostatnim, gwaltownym i desperackim pchnieciem. W nastepnej sekundzie Spartanin zamknal oczy i przewrocil sie na podloge. Parmenion podbiegl do Tetydy, podniosl ja i polozyl na tapczanie. -Dobrze sie czujesz? - spytal, glaszczac jej twarz. -Tak - odparla slabo. - Ale Motak... W kuchni. Parmenion wstal, wyciagajac miecz z ciala martwego Spartanina. Z zakrwawionym ostrzem w reku przeszedl przez dom i wszedl do kuchni. Na podlodze lezaly dwa ciala. Przestapil ponad pierwszym i uklakl przy Motaku. Palcami dotknal gardla mezczyzny. Na szczescie wyczul puls. Zdarl poplamiona krwia koszule z ciala sluzacego i odkryl dwie rany: jedna wysoko w piersi, druga ponad lewym biodrem. Z piersi krew plynela coraz wolniej, lecz krwawienie z biodra nie ustawalo. Mlodzieniec widzial medykow przy pracy na polu bitwy, totez teraz chwycil faldy ciala ponad nacieciem i scisnal. Przez kilka minut siedzial nieruchomo. Krew sluzacego przesaczala mu sie przez palce, na szczescie coraz wolniej. Motak jeknal. -Lez bez ruchu - rozkazal Parmenion i poluznil faldy skory. Krew stale plynela z rany, lecz juz tylko struzka. Wrociwszy do andronitisu, odkryl, ze Tetyda zasnela. Zostawil ja i pobiegl do domu Atenczyka Dronikosa, medyka, ktory zastapil Argonasa. Mezczyzna slynal ze swej obcesowosci, lecz jego umiejetnosci nie sposob bylo zakwestionowac i - tak jak jego poprzednik - mial niewielkie powazanie dla praktyki upuszczania krwi. Lysy, nie nosil brody i byl tak niskiego wzrostu, ze wydawal sie karlem. We dwoch przeniesli Motaka na lozko, potem Dronikos oblozyl rany kilkoma warstwami: najpierw tamponikami posmarowanymi sokiem wycisnietym z lisci drzewa figowego, pozniej welna moczona w czerwonym winie, wreszcie bandazami z bialego plotna. Parmenion wrocil do andronitisu, uklakl obok Tetydy, podniosl jej reke i pocalowal palce. Obudzila sie i usmiechnela. -Dlaczego jest tak ciemno? - spytala. - Nie mozesz zapalic latarni? Slyszac te slowa, Parmenion poczul lodowy uscisk pod sercem, bowiem pomieszczenie zalane bylo wpadajacym przez okno swiatlem slonecznym. Przesunal dlonia przed twarza kochanki, lecz nie zamrugala. Z trudem przelknal sline. -Dronikosie! - zawolal przerazonym tonem. - Chodz szybko! -Co sie dzieje? - spytala Tetyda. - Zapal dla mnie latarnie. -Za chwile, moja milosci. Za chwile. -Czy Motak czuje sie dobrze? -Tak, kochana, tak. Dronikosie, predzej, na bogow! Doktor podszedl do Tetydy i stanal z boku. Parmenion nic wiecej nie powiedzial, tylko ponownie przesunal kochance dlon przed oczyma. Dronikos dotknal rany na skroni i delikatnie nacisnal. Kobieta jeknela. -Czy to ty, Parmenionie? - wybelkotala. -Jestem przy tobie - odparl szeptem i chwycil ja za reke. -Myslalam, ze zginiemy i nasze szczescie sie skonczy. Pozniej jednak przeszlo mi przez mysl, ze moze taka cene musimy zaplacic za wspolnie przezyte lata. Bogowie nie lubia, gdy ludzie zbyt dlugo sa szczesliwi. Zabrzmi to dziwnie, wiem, lecz uprzytomnilam sobie, ze nie mam o to do nich zalu. Wszak przywrociles mnie do zycia, sprawiles, ze sie smialam i usmiechalam. A teraz... Znowu... zwyciezylismy. I przezyjemy razem kolejne lata. Parmenionie? -Tak? -Kocham cie. Nie przeszkadza ci, ze tak mowie? -Nie przeszkadza - wyszeptal. Zerknal pytajaco na Dronikosa, ale medyk zachowal beznamietne oblicze. - Co sie dzieje? - zapytal niemal bezglosnie Parmenion. Doktor wstal. Gestem nakazal mlodziencowi pozostanie na miejscu, sam zas wyszedl na dziedziniec i usiadl w swietle slonca. -A ty mnie kochasz, Parmenionie? - spytala Tetyda znacznie wyrazniejszym glosem. Potworny smutek zdlawil mu gardlo, a lzy w oczach zaplonely zywym ogniem. -Tak - odparl. -Nie... Nie slysze cie... Czy to ty... Parmenionie? Parmenio... - W tym momencie wydala ostatnie tchnienie. -Tetydo! - krzyknal, lecz nie poruszyla sie. Otwarte oczy szkliscie wpatrywaly sie w niego. Dronikos wrocil i bez slowa zamknal jej powieki. Pozniej wzial oszolomionego Parmeniona pod ramie i wyprowadzil na dwor. -Dlaczego umarla?! Miala tylko mala ranke! -Uderzenie zmiazdzylo Tetydzie czaszke przy skroni. Przykro mi, Parmenionie. Nie wiem, co mam ci powiedziec. Ale pociesz sie, ze nie cierpiala. Nawet nie wiedziala, ze umiera. Postaraj sie tez zapamietac jej slowa o waszym wspolnym zyciu. Niewielu ludzi zaznaje takiego szczescia. Mlodzieniec zignorowal go. Usiadl przy stole na dziedzincu i zapatrzyl sie na rosnace przy scianie purpurowe kwiaty. Nie poruszyl sie nawet wtedy, gdy Menidis przybyl wraz z oddzialem tebanskich zolnierzy, by usunac ciala zabojcow. Oficer usiadl naprzeciwko niego. -Opowiedz mi, co sie zdarzylo - zaproponowal. Parmenion zrelacjonowal napasc spokojnie, wrecz mechanicznie. Nawet nie zauwazyl, kiedy Menidis wstal i odszedl. O zmroku Pelopidas znalazl mlodzienca wciaz w tym samym miejscu i usiadl obok. -Przykro mi z powodu jej smierci - powiedzial. - Mowie szczerze. Ale musisz sie otrzasnac z tego zalu, Parmenionie. Potrzebuje cie. Teby cie potrzebuja. Z polnocy nadciaga Kleombrotos z dwunastotysieczna armia. Chajreasa i jego ludzi Spartanie wyrzneli w pien i teraz droga do Teb stoi przed nimi otworem. Epaminondas usiadl samotnie na gorskim zboczu i spojrzal w dol, na spartanska armie obozujaca na rowninie leuktryjskiej, odleglej zaledwie o dzien marszu na wschod od Teb. Wodz powoli rozwiazal rzemyk pod broda na prostym zelaznym helmie, po czym zdjal helm i polozyl na kamiennym stoku. Siedzial w zamysleniu i obserwowal ognie odleglego obozu. Kiedy wiatr sie zerwal, a nastepnie zmienil kierunek, Tebanczyk slyszal smiechy dobiegajace ze spartanskiego obozowiska oraz rzenie koni uwiazanych za ogniskami. Jutro! Nieuchronnie nadchodzacy dzien rozstrzygniecia przemknal przez jego umysl w groznej wizji, niczym na wpol zapomniane potwory z dzieciecych koszmarow. Ponad pietnascie ze swych trzydziestu siedmiu lat Epaminondas przepracowal dla Teb. Spiskowal, intrygowal, wielokroc ryzykowal zycie w sluzbie miastu. Kochal je i staral sie za wszelka cene uwolnic spod spartanskich rzadow. I teraz byl tak blisko. Tak blisko... W dole obozowala armia zlozona z dwunastu tysiecy w wiekszosci wytrawnych wojownikow, zas za plecami Epaminondasa oczekiwaly na rozkazy niemal dwukrotnie slabsze liczebnie i do tego gorzej wyszkolone wojska beockiej koalicji. Przyszlosc Teb wisiala na wlosku - kruchy klejnot zawieszony nad gorejaca otchlania. W Sparcie Epaminondas pozwolil sobie na marzenia o zlotych czasach. Agezylaos traktowal wszystkich serdecznie - a nawet przyjaznie - i negocjacje gladko sie posuwaly naprzod... az nadszedl ten gorzki moment, gdy wodz dostrzegl zmiane dokonana w traktacie pokojowym. Poczul sie jak ryba schwytana w siec. Podpisanie traktatu rownalo sie upadkowi Ligi Beockiej, odmowa zas zwiastowala kolejna inwazje. Wciagnal powietrze gleboko w pluca i zamknal oczy, probujac sie skoncentrowac na radach swoich dowodcow, lecz nie mogl oderwac wzroku od spartanskiej armii skladajacej sie z najdoskonalszych zolnierzy w calej Grecji... Na calym swiecie. Przypomnial sobie plan Parmeniona, lecz natychmiast przegnal z umyslu jalowe rozwazania. Zadumany i wsluchany w odglosy od czasu do czasu docierajace z dolu, nie zauwazyl nadejscia intruza. Podniosl wzrok i ujrzal obok siebie tespijskiego wodza, Iktinosa. Mezczyzna byl mlody i szczuply, zelazna zbroje mial tak idealnie wypolerowana, ze lsnila niczym srebro. Epaminondas zbyl milczeniem jego obecnosc, Iktinos bowiem straszliwie go irytowal, choc jako demokratycznego przedstawiciela Tespie musial go tolerowac. -Nie przyjmiemy otwartej bitwy, prawda, Epaminondasie? - spytal Iktinos. - Moi ludzie sie niepokoja. Nie chodzi im oczywiscie o wlasne zycie... chetnie je oddadza. Jednakze... byloby to czyste szalenstwo. Zapewnij mnie, ze nie rozwazasz takiej mozliwosci. -Rozwazam wszystkie ewentualnosci, moj panie, a swoje poglady przedstawie radzie siedmiu w uzgodnionym czasie. Teraz zostaw mnie samego. Chcialbym pomyslec. -Naturalnie, juz ide. Lecz czy zdolamy utrzymac pasmo? Uda sie, nieprawdaz? To bylaby dobra, rozsadna strategia. Tak sadze... -Spotkam sie z toba za godzine, Iktinosie, podobnie jak z innymi przedstawicielami Beocji - warknal oschle Epaminondas. Jego rozmowca sklonil sie i odszedl, lecz prawie natychmiast tebanski wodz uslyszal ponownie kroki. - W imie bogow! - zagrzmial. - Zostawisz mnie wreszcie samego? -Musze sie napic - odparl Pelopidas z szerokim usmiechem i rubasznie klepnal przyjaciela w tylna czesc pancerza. -Przepraszam, myslalem, ze to ten glupi Iktinos. -Cokolwiek sie jutro zdarzy, przyjacielu, nie powinienes chyba za bardzo liczyc na Tespijczykow. Uciekna, gdy tylko Spartanie na nich krzykna. -Za nimi czmychnie reszta sprzymierzonych. Zostaloby nam wowczas ledwie okolo pieciu i pol tysiaca wojownikow... Przeciw dwunastu tysiacom. Nasze szanse rosna, nie sadzisz? - dodal zlosliwie. Pelopidas wzruszyl ramionami. -Nie dbam o to, ilu ich jest. Jutro i tak zgnieciemy Spartan na proch. - Chrzaknal i splunal na skaly. - Podoba mi sie plan Parmeniona. Epaminondas zamknal na moment oczy. -Nasz przyjaciel od dnia smierci Tetydy chodzi jak w transie. Nie mozna brac powaznie jego koncepcji. Mamy przez niego postawic wszystko na szali, mamy ryzykowac kleske? Nie zrozum mnie zle, Pelopidasie, ale powiedz, czy zaatakowalbys lwa szpilka od broszy? -A po coz lwu brosza? - zazartowal wojownik i usmiechnal sie. Epaminondas zachichotal. -Gdyby wszyscy w naszych szeregach byli tobie podobni, nie zawahalbym sie pojsc za rada Parmeniona. Jednak ludzie sa rozni, Pelopidasie. A ty jestes... kims szczegolnym, moze nawet jedynym w swoim rodzaju. Nie moge podjac takiego ryzyka. -Zajrzyj w glab siebie i poszukaj prawdziwej przyczyny rezygnacji z tego planu - podsunal mu rezolutnie wojownik. -Znasz ja. Trzeba by zaryzykowac wszystko, co dotad wywalczylismy. -To zadna odpowiedz, o czym doskonale wiesz. Albo dana strategia jest dobra, albo nie. Prosta sprawa. Calkiem serio rozwazasz przyjecie otwartej bitwy i z twych slow wnosze, ze gdybys byl pewny strategii Parmeniona, nie wahalbys sie ani chwili? -Byc moze - rozesmial sie wodz. - Prawda jest wszakze taka, ze po prostu ogromnie sie boje. -Pomysl w taki sposob: gdyby Parmenion nie przewidzial, ze Spartanie przygotowuja najazd na nasze ziemie, w ogole nie mielibysmy armii i nie zablokowalibysmy przeleczy w poblizu Koronei. A mimo to pojmali Kreuzisa i przejeli nasze cenne trojrzedowce. Porazka ta urazila nasza dume... i zachwiala nasza wiarygodnoscia. Liga sie chwieje. Jesli nie wykonamy jakiegos spektakularnego ruchu, koalicja sie rozsypie. Teby upadna. A wiesz, co nam tym razem obiecal Agezylaos? Ze zrowna miasto z ziemia, wszystkich zas mieszkancow, lacznie z kobietami i dziecmi, sprzeda handlarzom niewolnikow. Nie chcialbym dozyc tej chwili. Ty bys chcial? Epaminondas wstal z trudem. Bolalo go prawe kolano, wiec nacieral je, az sie rozgrzalo. -Nawet gdybym sie zgodzil na ten plan - zauwazyl - nigdy nie zdolamy do niego przekonac innych Beotow. -Juz przekonalem Bachilidesa z Megary. On, ty i ja. Trzech na siedmiu. Jestem pewny, ze w glosowaniu zwyciezymy. -Jednak to wielka niewiadoma, dotad nikt jeszcze nie zastosowal takiej taktyki - spieral sie z nim Epaminondas. -Alez zastosowal, jak najbardziej zastosowal - odparl Pelopidas z powazna mina. - Parmenion zdradzil mi, ze przetestowal ja podczas gry strategicznej w Sparcie. I wygral. Przez moment dowodca stal i patrzyl tepo na swego starego przyjaciela, potem parsknal smiechem. Wojownik przylaczyl sie do niego i przez uspiony oboz przetoczyly sie echa ich radosnego rechotu. Zblizalo sie juz poludnie, kiedy Spartanie wraz z sojusznikami wymaszerowali na srodek rowniny, przyjeli bitewna formacje i rzucili wyzwanie Beotom. Epaminondas spojrzal na prawo i obserwowal swoja armie przygotowujaca sie do wymarszu. Najdalej od niego stali Tespijczycy pod Iktinosem: tworzyli falange za Parmenionem i czterema setkami konnych. Posrodku ustawial sie Swiety Zastep, a za nim oszczepnicy i lucznicy. Sam Epaminondas mial stanac w piatym rzedzie korpusu tebanskiego, ktory liczyl cztery tysiace silnych, dobrze uzbrojonych i wyposazonych hoplitow: kazdy z nich nosil pancerz i helm wzmocnione metalowymi plytkami, skorzana spodniczke i spizowe nagolenniki, a w lewych dloniach dzierzyli rowniez wielkie, okute spizem tarcze z obitego skora drewna. Dowodca wyjal krotki obosieczny miecz, wyciagnal przed siebie tarcze i obwiescil donosnym glosem: -Naprzod! Dla Teb i chwaly! Wojsko ruszylo. Tebanski wodz probowal przelknac sline, lecz kompletnie zaschlo mu w gardle. Odnosil wrazenie, ze w piersiach zamiast serca lomocze mu wielki beben, zas w miesniach czul tak ogromne napiecie, ze nogi mu drzaly, gdy staral sie dotrzymac kroku otaczajacym go ze wszystkich stron zolnierzom. Wiedzial, ze nie ma juz odwrotu. Klotnia ciagnela sie dlugo w noc i byla bardzo gwaltowna. Kiedy Epaminondas usiadl w namiocie, by przemowic do siedmiu wodzow, krzeslo zalamalo sie pod nim i runal na ziemie. W pierwszej chwili reakcja zgromadzonych byl jedynie nerwowy smiech, pozniej jednak Iktinos oswiadczyl: -To zly omen, Epaminondasie. Bardzo zly. Pozostali Beoci wygladali na zdenerwowanych. -Tak, to omen - odparl cierpko Tebanczyk, wstajac. - Oznacza, ze nie powinnismy siedziec bezczynnie na tylkach, lecz stac jak mezczyzni. - Nastepnie naszkicowal plan bitwy. -To czyste szalenstwo - oznajmil Iktinos. - Wszak na prawym skrzydle stoja Spartanie. Cale zycie szkola sie w zabijaniu. Jesli juz musimy zaatakowac, tedy pozwol nam uderzyc od lewej, gdzie ustawili wojska z Orchomenosu. Rozbijmy najpierw sojusznikow Spartan i odizolujmy Kleombrotosa. -Twoim zdaniem Kleombrotos bedzie stal i przypatrywal sie, jak zachodzimy go od lewej? - spytal z ironia Epaminondas. - Powiem ci, co zrobi: przegrupuje swoje pulki i zmiazdzy nas. Nie, proponuje od razu uderzyc w glowe weza. Debata trwala az do switu. Dopiero gdy Tebanczycy przekonali Ganeusa z Platejow, zarzadzili glosowanie, w ktorym zatwierdzono strategie Parmeniona. Teraz, kiedy schodzili na rownine z wysokiego wzniesienia, tebanski wodz z niepokojem rozpamietywal wlasna decyzje. Przez wiele lat spiskowal i kaptowal potajemnie sprzymierzencow, ryzykujac zyciem, by uwolnic polis, ktore ukochal. Dzis nastal dzien spelnienia marzen. Lecz jesli sie mylil, jesli blednie oszacowal szanse powodzenia strategii Parmeniona, jego miasto zostanie zniszczone: posagi legna w gruzach zbezczeszczone, domy zostana zrownane z ziemia, a na opuszczona Kadmeje opadnie kurz historii. Epaminondas zacisnal mocniej spocona dlon na rekojesci miecza i poczul lodowate strumyczki splywajace po plecach. Cwierc mili przed nim Spartanie oczekiwali w milczeniu. Ich armia ustawila sie w wielki polksiezyc. Na prawym skrzydle stal glowny dowodca - polowy krol, Kleombrotos. Otoczony straza przyboczna, w nabijanej zlotem zbroi byl wyraznie widoczny. Powoli odleglosc miedzy wojskami malala. Gdy do wroga pozostalo dwiescie krokow, tebanski wodz kazal swoim ludziom stanac. Mial teraz przed soba prawa flanke Spartan. Centrum szykow wroga - lucznicy i procarze - gotowalo sie do walki. Zerknawszy nerwowo na lewa flanke, Epaminondas dostrzegl szesciuset spartanskich konnych. Galopowali na srodek, by zajac pozycje tuz przed lucznikami. Teraz wszystko zalezalo od Parmeniona. Tebanczyk uniosl miecz wysoko w gore, dajac sygnal do natarcia. Dowodzona przez Parmeniona tebanska konnica popedzila konie do cwalu. Kierowali sie na lewe skrzydlo wroga. Kurz wznosil sie spod kopyt, a ich grzmot wypelnial powietrze. Podazajacy za konnica Tespijczycy pod przywodztwem Iktinosa nagle skrecili i pierzchneli z pola bitwy. -Przeklinam cie, tchorzu! - krzyknal Epaminondas. -Zwyciezymy i bez nich, wodzu - odezwal sie stojacy obok niego mezczyzna. -Nie watpie - przytaknal z wiara Tebanczyk, odrywajac spojrzenie od uciekajacych i przenoszac je na Parmeniona, ktory galopowal na czele swoich czterystu jezdzcow. Parmenion byl dziwnie spokojny. Wokol niego unosila sie chmura gryzacego pylu, lecz zupelnie na nia nie zwazal. Czarny wierzchowiec pedzil szalenczo ku linii wroga. Spartanin nie myslal o zwyciestwie czy klesce. Tej nocy przysnily mu sie najpierw Tetyda i Derae, pozniej zas zanoszacy sie szyderczym smiechem Leonidas. Parmenion ze wszystkich sil pragnal sie z nim zetrzec, rozlupac mu czaszke, posiekac na kawalki jego cialo, zetrzec na proch. Zabic! Wrog ustawil juz mur z tarcz i spokojnie przygotowywal sie do odparcia szarzy. Nagle Parmenion lewa reka gwaltownie sciagnal lejce wierzchowca i zboczyl na prawo. Tebanska konnica podazyla za nim, w cwale przegrupowujac bojowe ustawienie ku spartanskiej jezdzie rozmieszczonej na srodku formacji. Parmenion opuscil lance i wybral cel: siedzacego na siwym koniu oficera w dlugim czerwonym plaszczu. Spartanscy konni zbyt pozno zdali sobie sprawe z faktu, ze maja najdotkliwiej odczuc pierwszy atak. Oficerowie poczeli wykrzykiwac rozkazy i sprobowali przeciwnatarcia, lecz Tebanczycy juz ich dopadli. Pole bitwy rozbrzmialo bitewnymi okrzykami i wrzaskami rannych, tebanskie lance niczym huragan zrzucaly Spartan z koni. Parmenion wycelowal lance w napiersnik oficera, po czym znienacka wbil mu ja w szczeke, przebijajac sie az do mozgu. Sila uderzenia uniosla rannego do gory, tak ze przez chwile zawisl nad rumakiem, po czym opadl, lamiac swoim ciezarem trzonek lancy. Parmenion odrzucil bezuzyteczna bron i wyszarpnal z pochwy miecz Leonidasa. Wszedzie wokol niego panowal straszliwy chaos. Spartanska jazda zostala zepchnieta miedzy szeregi wlasnych lucznikow, oszczepnikow i procarzy, ktorzy - poniewaz nie posiadali zbroi - gineli pod kopytami spanikowanych wierzchowcow. Cala srodkowa formacja wroga cofala sie w rozsypce. Jeden z jezdzcow zamachnal sie mieczem ku glowie Parmeniona. Ten zrobil unik, a nastepnie prostym sztychem wbil klinge w szyje napastnika. Ogromna chmura kurzu przyslaniala frontowe linie bitewne. Powietrze bylo geste i duszace. Na prawym skrzydle, z ostatnich rzedow spartanskiego doborowego korpusu, obserwowal atakujaca konnice Leonidas. Kiedy niespodziewanie zboczyla z drogi i uderzyla w srodek, poczatkowo pozostawal obojetny, gdyz oszczepnicy i lucznicy nie bardzo sie dla niego liczyli. Jak zawsze, bitwe powinna wygrac spartanska falanga. Dreczylo go wszakze jakies dziwne przeczucie - nieprzyjemne, kolaczace sie gdzies lodowato w umysle, lecz nijak nie potrafil go do konca uchwycic. Czul sie osobliwie i odnosil wrazenie, ze walczyl juz wczesniej w identycznej bitwie, ze wroga konnica juz kiedys natarla na centrum jego wojska. Zwrocil spojrzenie na przednie szeregi spowite wirujaca chmura kurzu... I wtedy sobie przypomnial! Oczywiscie, gra strategiczna sprzed lat... W tym momencie naczelny dowodca armii, polowy krol Kleombrotos, dostrzegl poruszajace sie w kurzu ksztalty i zrozumial, ze Tebanczycy nacieraja na niego. Ucieszyl sie. Oczekiwal, ze Beoci obwaruja pasmo i beda sie na nim bronic do upadlego przed atakiem Spartan. A ci mieli czelnosc go zaatakowac! No, dostana za swoje! Poczul sie obdarowany przez los wielkim i niespodziewanym prezentem. -Tylne cztery szeregi na prawa flanke! - zawolal z entuzjazmem. Wojownicy wraz z Leonidasem szybko przemiescili sie na prawo. Przerzedzili spartanska linie do glebokosci dwunastu rzedow i przygotowywali sie do otoczenia nacierajacego wroga. W chwili lodowatego przerazenia Leonidas ujrzal przed oczyma wywolany z glebokiego zapomnienia piaskowy nasyp przed domem Ksenofonta. W tym samym momencie zmasowana falanga wroga jak taran ruszyla na przerzedzona formacje Spartan. -Nie! - krzyknal. - Panie! - Niestety, jego glos utonal w zgielku tebanskich okrzykow bitewnych, ktore podniosly sie nagle niczym toczacy sie grzmot. Pelopidas i zolnierze z jego Swietego Zastepu - spowici w chmure pylu - wybiegli przed atakujacych Tebanczykow i staneli na przedzie szarzy. -Smierc Spartanom! - wrzasnal Pelopidas. -Smierc! Smierc! Smierc! - ryknela piechota i ruszyla do biegu. Dluga na osiemdziesiat tarcz i gleboka na piecdziesiat rzedow formacja Tebanczykow wbila sie w przednie linie Spartan jak ostrze siekiery w sprochnialy pien. Pierwsze dwa spartanskie szeregi ugiely sie i nadzialy na miecze hoplitow z tylnych rzedow. W efekcie zwarty szyk pekl i falanga rozstapila sie pod naporem tebanskiej szarzy. Dzielni Spartanie probowali sie przeformowac, lecz zadna armia gleboka na dwanascie rzedow - niezaleznie od mestwa jej zolnierzy - nie jest w stanie wytrzymac natarcia wrogiej formacji o glebokosci piecdziesieciu zwartych szeregow. Niezdolni ustawic blokady z tarcz, spartanscy wojownicy stali sie latwym lupem dla tebanskich mieczy. Na czele szarzy kroczyl Pelopidas, obok niego zas nacieral Kallines. Jeden ze Spartan zamachnal sie mieczem ku glowie Pelopidasa, lecz jego towarzysz tarcza zablokowal cios, a pozniej wbil wlasny miecz gleboko w pachwine wroga. Falanga parla naprzod, choc w coraz wolniejszym tempie. Pelopidas klul i rabal, zobojetnialy na kolejne obficie krwawiace, lecz drobne rany na ramionach i nogach. W slad za nim podazal Epaminondas. Byl juz w srodku spartanskiej falangi, ale jeszcze nie bral bezposredniego udzialu w bitwie. Niemniej jednak wypatrywal przez obloki kurzu, usilujac dojrzec spartanskiego krola, Kleombrotosa, ktory walczyl obok przybocznego gwardzisty troche na prawo od centrum uderzenia. -Pelopidasie! - krzyknal tebanski wodz. - Po prawej! Popatrz na swoja prawa! Tebanski wojownik uslyszal go mimo wrzawy i rozejrzal sie. Dostrzegl Kleombrotosa i zaczal wyrabywac sobie droge ku niemu. Kallines szedl tuz obok niego. Dwaj mezczyzni chronili sie wzajem i dzialali jak zgrany zespol. Pozostali wojownicy Swietego Zastepu rowniez zmienili kierunek i parli za Pelopidasem ku polowemu krolowi Spartan. Stojacy na prawym skrzydle Leonidas wystapil przed spartanskie szeregi i polecil okrazyc Tebanczykow. Widzac, ze wrog zbliza sie do Kleombrotosa, rozkazal ludziom scislej zewrzec szeregi. -Krol! Krol! Strzezcie krola! - wolal. Spartanie zafalowali do przodu, rozpaczliwie probujac dotrzec do oblezonego monarchy. - Na tyly, panie! Wycofaj sie! - krzyknal Leonidas. Kleombrotos w pore zdal sobie sprawe z niebezpieczenstwa, nie mogl sie wszakze przemoc, by bez walki oddac pole nacierajacym Tebanczykom. -Popraw uchwyt i dobrze zaprzyj stopy - ostrzegl przybocznego gwardziste. - Za chwile zaleja nas jak morze kamien. Parmenion wraz z konnica wjechal gleboko w szeregi wroga. Lekko uzbrojeni lucznicy uciekali przed jezdzcami. Ze spartanskiej jazdy niewiele juz zostalo. Parmenion obrocil sie w lewo i zobaczyl, ze tebanska falanga zwalnia. Najwyrazniej wojownicy odszukali Kleombrotosa. Strategos rzucil okiem w prawo. Leonidas byl dwa szeregi do niego i przedzieral sie na pomoc krolowi. -Tebanczycy do mnie! - krzyknal Parmenion. Uslyszalo go zaledwie okolo piecdziesieciu konnych (pozostali scigali pierzchajacych lucznikow), ktorzy natychmiast do niego podjechali. - Za mna! - krzyknal, dzgnal pietami boki wierzchowca i ruszyl do ataku na rzedy Spartan. Spartanie sprobowali ustawic mur tarczy przeciw tebanskiej falandze, ale lewa flanka nie zdazyla sie do konca zorganizowac i nacierajacy konni z latwoscia wdarli sie w jej szeregi. Posuniecie Parmeniona kompletnie zaskoczylo wrogow, ktorzy w pospiechu zaczeli przegrupowanie obronne w jego kierunku. Niestety, w ten sposob tylko oslabili frontowa linie, przez ktora przebil sie Pelopidas wraz ze Swietym Zastepem. Kleombrotos przeklal glosno, nie przestajac wymachiwac mieczem. Pierwszemu napastnikowi rozplatal twarz, poczynajac od ust, a konczac na mozgu. W chwile pozniej jednakze natarli na niego kolejni Tebanczycy. Krol uslyszal obok siebie straszliwy krzyk, a gdy spojrzal w tamta strone, dostrzegl, jak jego kochanek i towarzysz, Hermias, pada z podcietym gardlem. Nagle skoczyl na niego ciemnobrody Pelopidas o zawzietym usmiechu. Kleombrotos odparowal jego pierwsze pchniecie, potem drugie, lecz wojownik nacieral nieprzerwanie, machajac tarcza i mieczem. Zmusil polowego krola do cofniecia sie, a gdy ten potknal sie i upadl na kolana, wbil mu ostrze w pachwine. Mimo rany Kleombrotos probowal dalej walczyc, lecz coraz slabiej, bowiem sily go opuszczaly. Gdy opuscil ramie z tarcza, miecz Tebanczyka roztrzaskal mu czaszke. Od momentu zagrozenia krola centrum sil spartanskich przesunelo sie w prawo. Leonidas wraz ze swoimi ludzmi przedarl sie w koncu naprzod. Dotarli do martwego juz Kleombrotosa, a nastepnie zaczeli sie wycofywac ku obozowisku. Bitwa powoli dogasala. Tebanczycy otaczali odizolowane grupki spartanskich wojownikow i wycinali w pien, lecz Leonidas zdolal zgromadzic przy sobie niedobitki armii i obwarowal sie na pobliskim wzgorzu. Sojusznicy Spartan uciekli z pola bitwy na widok smierci krola. Zwyciezcy otoczyli Pelopidasa i Epaminondasa, dzwigneli obu na ramiona i obnosili tryumfalnie po bitewnym polu. Echa wiwatow docieraly az do spartanskich szeregow. Parmenion porzucil zabitego konia i niespiesznie obszedl pobojowisko, przygladajac sie powykrzywianym zwlokom. Ponad tysiac spartiatow zginelo, podczas gdy Tebanczycy stracili zaledwie dwustu ludzi, lecz w tym momencie liczby nic dla niego nie znaczyly. Byl oszolomiony i odretwialy. Nie czul zadnych emocji. Widzial, jak Pelopidas zabil polowego krola, a wczesniej Hermiasa. Kleknal przy ciele tego ostatniego i popatrzyl na twarz niegdysiejszego przyjaciela. Nagle przypomnial sobie noc, ktora we dwoch spedzili przy posagu Ateny Przydroznej. Parmenion dowiedzial sie wowczas, ze nikt nie bedzie swietowal jego zwyciestwa w grze strategicznej. Obiecal wtedy przyjacielowi, ze Spartanie zaplaca za jego ponizenie. Pamietal, jak Hermias dotknal jego ramienia. "Tylko nie znienawidz rowniez i mnie, Savro!", powiedzial. "Znienawidzic ciebie, moj przyjacielu? - odparl. - Jak moglbym cie kiedykolwiek znienawidzic? Byles mi bratem i nigdy ci tego nie zapomne. Nigdy! Bracmi bylismy, bracmi bedziemy, az po kres naszych zywotow. Przyrzekam ci to". Zamknal zmarlemu oczy i wstal. Na pole bitwy wkroczyli teraz medycy. Opatrywali rannych Tebanczykow. Parmenion wiedzial, ze wiekszosc wojownikow umrze, poniewaz rzadko trafiali sie lekarze rownie utalentowani jak Argonas czy Dronikos. Rozejrzal sie dokola. Po lewej od niego lezal Kallines, ktory kiedys odwaznie przyznal sie, ze jest najgorszym szermierzem w oddziale. Dalej rozciagalo sie cialo kowala Noraka. Pozniej Parmenion dowie sie, ze w bitwie zginal rowniez mowca Kalepios i polityk Melon. Strategos spojrzal na swoje rece. Byly po lokcie uwalane krwia, ktora powoli zasychala w ohydna, chropowata, brazowawa skorupe. Nad rownina krazyly juz kruki. Parmenion przypomnial sobie gry strategiczne i gladkich, pieknie wyrzezbionych zolnierzy stojacych na piasku. Tamtej bitwie nie towarzyszyly ani przerazliwe jeki zabijanych, ani krew, ani smrod wybebeszonych wnetrznosci. Tamta dziecinna zabawa nie miala nic wspolnego z prawdziwa walka. Rozgrywala sie w swietle slonca i... nalezala do epoki, ktora bezpowrotnie odeszla. "Odplace sie im wszystkim", obiecal wtedy Hermiasowi. I odplacil sie. Ale za jaka cene? Za cene zycia Hermiasa, Derae i Tetydy. Bitwa raz na zawsze zlamala potege Sparty. Ojczyzna Parmeniona przestala byc niezwyciezona. Teraz sila opanowane przez nia miasta powstana jedno po drugim i za jakis czas wielkosc Lacedemonu pozostanie jedynie wyblaklym wspomnieniem. Parmenion zdawal sobie sprawe, ze nie stanie sie to natychmiast. Spartanie z pewnoscia odniosa jeszcze kilka zwyciestw, stracili juz jednak szanse, by rzadzic cala Grecja. -Jestem Smiercia Narodow - wyszeptal. -Albo ich zbawicielem - podsunal Epaminondas. Parmenion odwrocil sie. -Nie slyszalem twego nadejscia. Zwyciezyles, moj przyjacielu. Odniosles przelomowe zwyciestwo. Mam nadzieje, ze Teby okaza sie lepszym hegemonem niz Sparta. -Nie pragniemy wladzy - zapewnil go przyjaciel. Strategos przetarl zmeczone oczy. -Lecz bedziecie musieli ja sprawowac, wodzu. By uwolnic swoich rodakow, wypowiedziales wojne Sparcie, pokonales ja i ponizyles. Teraz Atenczycy i ich sprzymierzency zaczna sie obawiac was i obroca sie przeciw wam. Rzadz lub umieraj - to twoj jedyny wybor. -Nie badz taki posepny, Parmenionie. Nadchodzi nowa epoka. Nie musimy juz powtarzac szalenstw przeszlosci. Spartanie przysla nam posla z prosba o pozwolenie zabrania cial swoich zmarlych. Przyjmiesz go. Strategos potrzasnal przeczaco glowa. -Wysluchaj mnie - przekonywal go cicho Epaminondas. - Nosiles w sobie nienawisc przez zbyt wiele lat. Wraz z tym zwyciestwem mozesz ja zakopac na zawsze. Uwolnij sie. Zrob to dla mnie. -Jak sobie zyczysz - zgodzil sie Spartanin. W glowie mial pustke, w sercu nie odczuwal zadnych emocji. Przez cale swoje dorosle zycie marzyl o tej chwili, a teraz, gdy wreszcie nadeszla, czul sie otepialy i wypalony. Tetyda spytala go kiedys, co zrobi, gdy zaspokoi zadze zemsty. Nie znal odpowiedzi wtedy i teraz rowniez nie potrafil zadnej znalezc. Zastanowil sie, gdzie sie podziala radosc zwyciestwa? Gdzie satysfakcja? W trzy godziny pozniej, gdy zapadal juz zmrok, do tebanskiego obozu przybyl samotny spartanski jezdziec. Okazal sie nim Leonidas. Wprowadzono go do namiotu, gdzie oczekiwal go Parmenion. -Wiedzialem, ze to twoj plan - zagail Spartanin. - Jakie uczucie towarzyszy pokonaniu armii z wlasnej ojczyzny? -Przybyles, by potwierdzic wasza kleske - odparl mu zimno Parmenion - i prosic o pozwolenie zabrania cial zmarlych. Daje ci je. -Nie zamierzasz sie napawac triumfem? - spytal Leonidas. - Przybylem specjalnie dla ciebie, Parmenionie. Drwij ze mnie, jesli chcesz. Poniz mnie, o czym pewnie od dawna marzyles. Opowiedz mi, jak swietnie sie czujesz. -Nie mam ku temu powodow. Ale nawet gdybym mial, nie zrobilbym tego. Niemal nas pokonaliscie. Zaledwie z dwunastoma szeregami prawie zmieniles przebieg bitwy. Gdyby Kleombrotos sie wycofal i polaczyl z toba, zwyciezylibyscie. Nigdy nie istniala armia tak zdyscyplinowana ani tak odwazna jak spartanska. Oddaje czesc twoim zmarlym, podobnie jak pamieci wszystkiego, co bylo wspaniale w waszej historii. - Nalal dwa puchary wina, jeden z nich podal oszolomionemu mezczyznie. - Dawno temu - kontynuowal - twoja siostra chciala ci kupic prezent. Nie sprzedalem jej go. Teraz wszakze nadeszla odpowiednia pora. Niech wroci tam, gdzie jego miejsce. - Parmenion odpial pas z mieczem i podal legendarne ostrze Leonidasowi, ktory spojrzal na nie z niedowierzaniem. Otrzasnawszy sie z oszolomienia, Leonidas usiadl na polowej pryczy i osuszyl wino jednym lykiem. -Jak my siebie traktujemy? - jeknal. - Uczciwie wygrales gre strategiczna. Powiedzialem ci to wtedy i powtorze teraz. Nigdy nie prosilem tamtych chlopcow, by cie pobili. Nawet nie wiedzialem o napasciach na ciebie. Zaluje takze, ze nie poslubiles Derae. Niestety, Parmenionie, zdarzenia nas przytloczyly. Nasze dusze sa tylko listkami szarpanymi przez burze i jedynie bogowie wiedza, kiedy i gdzie czeka nas odpoczynek. Jestesmy i bedziemy wrogami. Los tak chcial. Ale jestes czlowiekiem meznym i walczysz jak Spartanin. Oddaje czesc twemu zwyciestwu. - Wstal i odwrocil do gory dnem pusty puchar. - Co teraz zrobisz? -Opuszcze Teby i bede podrozowal. Zobacze kawalek swiata, Leonidasie. -Jako zolnierz? -Tak, nic innego nie potrafie. Sztuka wojenna to cala moja wiedza. -Zegnaj zatem, Parmenionie i wiedz, ze jesli spotkamy sie znowu, zrobie wtedy wszystko, co w mojej mocy, by cie zabic. -Wiem. Niech sprzyjaja ci bogowie, Leonidasie. -I tobie... strategosie. * * * Tamis poczula zmieszanie, gdy obserwowala oczyma duszy, jak Parmenion oddaje legendarny miecz. Tego nie bylo w planie. Nienawisc miedzy dwoma mezczyznami powinna byla nieprzerwanie rosnac... i rosla - we wszystkich znanych wieszczce potencjalnych przyszlosciach. Przez moment czarodziejka obawiala sie, ze jej zmieszanie zmieni sie w panike, lecz odrzucila watpliwosci. Jakiez wlasciwie znaczenie miala przyjazn czy nienawisc tych dwoch jeszcze mlodych mezczyzn? Trzech sposrod wybranych juz nie zylo. Pozostal tylko jeden.I dla niego nadejdzie czas. Czternastoletniemu zakladnikowi mieszkajacemu w Tebach moga sie wszak przydarzyc najrozmaitsze rodzaje wypadkow. Niewatpliwie stanowil on mniejsze zagrozenie niz Kleombrotos, potezny polowy krol Spartan. Chlopiec nie pochodzil nawet z cywilizowanego miasta, bowiem urodzil sie i wychowal w lasach i na wzgorzach Macedonii. Prawdopodobnie zostanie zamordowany - tak jak jego ojciec. Taki byl los mezczyzn stojacych zbyt wysoko w kolejce do tronu u zacofanych narodow, gdzie kazdy krol eliminowal wszystkich potencjalnych rywali. Tak, tak, Tamis zdecydowala, ze ze strony Filipa Macedonskiego na pewno nie musi sie niczego obawiac. KSIEGA TRZECIA TESALIA Granica Macedonska okolo 359 r. p.n.e. Teby, jesien 371 roku p.n.e. Filip Macedonski obserwowal wiwatujace tlumy na ulicach, ktorymi maszerowali przystrojeni kwiatami bohaterowie spod Leuktr. Tebanczycy odniesli niewiarygodne zwyciestwo. Nigdy przedtem nikt nie pokonal w takim boju spartanskiej armii. Wiktoria - nawet mlodemu Macedonczykowi - wydawala sie zarowno nieprawdopodobna, jak i w jakis sposob cudowna. Filip potrafil zrozumiec niepohamowana radosc mieszkancow, poniewaz swietowali zdarzenie, ktorego spodziewali sie jedynie nieliczni - mimo posiadanej przewagi liczebnej Spartanie zostali pokonani.Z ulic dobiegala muzyka i Filip zapragnal opuscic milczacy dom i przylaczyc sie do rzeszy rozradowanych ludzi. Tanczyc z nimi i zapomniec o wlasnych udrekach. Jednak Pammenes kazal mu poczekac na goscia. Gdy przekazywal chlopcu te nowine, nie potrafil mu spojrzec w oczy i krecil sie nerwowo. Strach i gniew zaplonely w Filipie, lecz zamaskowal oba te uczucia, az Pammenes wyszedl. Odszedl od okna, nalal sobie puchar wody i rozwazyl zwiazane z jego sytuacja fakty. Od dwoch miesiecy nie otrzymal zadnych wiesci od swego brata Perdikkasa, stad mial wszelkie powody do obaw. Perdikkas byl o trzy lata starszy od Filipa, a zatem jego droga do macedonskiego tronu wydawala sie krotsza. Lecz takze bardziej niz mlodszemu bratu zagrazala mu smierc. Z tego tez wzgledu Filip stale do niego pisywal, podobnie jak do swoich licznych kuzynow i siostrzenic. Pytal o stada krolewskich koni i o zdrowie krewnych. Kiedy przestaly przychodzic odpowiedzi od Perdikkasa, spedzal kolejne bezsenne noce. Dniem i noca czekal na przybycie zabojcy. A teraz mial przyjac goscia! "Nie zabija mnie, poki jestem w Tebach - zapewnil siebie. - Zle by to wygladalo". Daremnie dotknal sztyletu u pasa. Niewielki mialby z niego pozytek. Chociaz Filip byl silny, liczyl sobie dopiero czternascie lat i mogl sie zmierzyc co najwyzej z najbardziej niezdarnymi sposrod doroslych wojownikow. A przeciwko niemu na pewno nie wysla fajtlapy. -Co czynic, Krosi? - spytal ducha starego czlowieka. Nie otrzymal rzecz jasna odpowiedzi, lecz samo wypowiedzenie imienia na glos przynioslo ulge zdenerwowanemu chlopcu. Przypomnial sobie "noc nozy", gdy mial dziesiec lat. Starzec wszedl wowczas milczaco do jego sypialni z krotkim mieczem w reku, poprowadzil Filipa w zaciemniony naroznik pokoju i rozkazal ukryc sie za tapczanem. "Co sie dzieje?", spytal. "Krew i smierc - odparl starzec. - Nie boj sie. Ja cie ochronie, chlopcze. Niczego sie nie lekaj". I Filip mu uwierzyl. Dziesiecioletnie dziecko zazwyczaj wierzy doroslym. Krosi usiadl na tapczanie, z mieczem w reku i tak doczekali do switu. Na szczescie, nikt sie wtedy nie zjawil. Tamtej nocy Filip owiniety w koc kulil sie z zimna i byl zbyt przerazony, by zapytac o nature niebezpieczenstwa. Kiedy slonce zarozowilo odlegle gory Kruzyjskie, stary opiekun odprezyl sie. "Wyjdz, chlopcze - polecil. Wzial Filipa za reke i pociagnal ku sobie. Pozniej otoczyl ksiecia ramionami i krotko usciskal. - Ostatniej nocy - oswiadczyl - umarl twoj ojciec. W Macedonii rzadzi teraz Ptolemeusz". "Alez... Ojciec jest taki silny! Nie moze umrzec!" "Zaden czlowiek nie przezyje ze sztyletem w sercu, Filipie". "Kto to zrobil? I dlaczego?" "Na te pytania nie odpowiem ci, chlopcze. Rzekne ci jednak, ze w tej chwili... Mam nadzieje, ze dla ciebie... niebezpieczenstwo minelo". "Wuj Ptolemeusz zaopiekuje sie mna - oswiadczyl Filip. Mimo swoich zaledwie dziesieciu lat, dostrzegl gniewne blyski w oczach Krosiego. Po chwili starzec wstal i odwrocil sie. Chlopiec nie w pelni wowczas rozumial wszystkie zdarzenia, teraz wszakze przypomnial je sobie wyraznie. Dzis znal juz odpowiedzi na wlasne pytania, choc nikt nigdy mu niczego nie wyjasnil. To Ptolemeusz zabil krola Amyntasa. Wuj Ptolemeusz! W trzy miesiace pozniej poslubil wdowe, czyli matke Filipa, Eurydyke. Pochowal ja zreszta rok pozniej tuz obok zamordowanego przez siebie krola, jej meza. Rodzice Filipa nie okazywali czulosci swemu najmlodszemu synowi, ale - mimo to - chlopiec kochal ich i szanowal. Wielbil zwlaszcza ojca i z calych sil staral sie go zadowolic. Przez rok, ktory uplynal od smierci krola Amyntasa, Filip obserwowal wokol siebie nieustanne intrygi i kolejne nagle smierci. Zwloki najstarszego brata chlopca, Aleksandra, znaleziono w jego letnim domu w Ajgaj. Zamordowali go nieznani zabojcy. Rowniez trzech doroslych kuzynow Filipa zmarlo w tajemniczych okolicznosciach. Wtedy wlasnie nadeszlo tebanskie zadanie o zakladnikow, po ktorym nastapil krotki, gorzki miesiac starc macedonskiego wojska ze zbrojnym oddzialem pod dowodztwem wielkiego wojownika Pelopidasa. Gdy ow wodz rozgromil Macedonczykow, Ptolemeusz poslal do Teb dwunastu (lacznie z Filipem) zakladnikow. Tu, po raz pierwszy od miesiecy, mlody ksiaze poczul sie bezpieczny. Krosiemu nie pozwolili z nim pojechac i starzec umarl z powodu goraczki poprzedniej wiosny. Filip nadal go oplakiwal i modlil sie, by duch starego towarzyszyl mu az do dnia jego wlasnej smierci. Byl przekonany, ze zginie w zamachu. Marzyl, ze we dwoch wyrusza do krainy zmarlych. Odglosy krokow na schodach przywrocily Filipa terazniejszosci. Wstal i odkryl, ze drza mu nogi. Do pokoju wszedl rosly wojownik w pelnej zbroi i helmie z bialym pioropuszem. Byl mlody, mniej wiecej osiemnastoletni, oczy mial bardzo jasne i lodowate. Sklonil sie. -Witam, panie - zagail. - Przybylem po ciebie. Mam ci towarzyszyc w drodze powrotnej do domu. -Przywiozles moze jakies listy? - spytal, dumny, ze jego glos nie zdradza strachu. -Tak, panie. Mam jeden od twojego brata Perdikkasa. -Dobrze sie miewa? -Zyje, panie, chociaz chorowal na goraczke. Na szczescie, powoli wraca do zdrowia. Na imie mam Attalos. Mam nadzieje, ze zostaniemy przyjaciolmi. Filip skinal glowa. -Przyjaciolmi do konca zycia, nie watpie w to - mruknal, nie spuszczajac ciemnych oczu z bladego, wezowego spojrzenia wojownika. Mezczyzna zamrugal, a ksiaze sie usmiechnal. - Nie martw sie, Attalosie. Nie osadzam cie. -Nie przyjechalem, by cie zabic, panie - oswiadczyl wojownik. - Rozkazy dostalem wyrazne. Mam cie eskortowac do stolicy. Nic wiecej. -W takim razie, przejdzmy sie troche - rzucil nagle Filip i opuscil pokoj, mijajac wielkimi krokami zdumionego Attalosa. Wyszli na zewnatrz i wtopili w tlumy, ktore zebraly sie na glownych ulicach i agorze, gdzie mial przemowic Epaminondas. Wodz nie dotarl jeszcze, gdyz na kazdym kroku ktos go zatrzymywal. Ludzie bawili sie doskonale. Spiewali, tanczyli i pili. Spontanicznosc ich szczescia wydawala sie rownie odurzajaca jak wino. Na dworze Filip poczul sie lepiej, lecz u swego wysokiego towarzysza zauwazyl niepokoj. Wzial wiec Attalosa pod ramie i zaprowadzil w opuszczona boczna uliczke. Tam wyciagnal sztylet i przylozyl koniuszkiem do wlasnej piersi. -Co robisz? - spytal wojownik. Ksiaze podniosl druga reke i przytrzymal rekojesc. -Jesli masz mnie zabic, zrob to teraz. Nikt cie tu nie zobaczy, a pozniej mozesz powiedziec, ze zabil mnie jakis Tebanczyk. Prosta i czysta robota. -Posluchaj mnie, panie! - syknal Attalos. - Jestem zaufanym sluga krola. Robie, co mi rozkaze. Gdyby kazal mi cie zabic, zrobilbym to. Ale rzekl, ze masz ze mna wrocic do Pelli. Jak inaczej cie przekonac? -Wlasnie ci sie to udalo - odparl mu Filip i wsunal sztylet do pochwy. Serce bilo mu szalenczo. Usmiechnal sie. - Zyjemy w niebezpiecznych czasach, Attalosie. -Z pewnoscia sa dziwne - dodal mlodzieniec z waskim usmieszkiem. Zeby mial nieco zbyt wydatne, lekko konskie. Z oczu zas wygladal na zabojce. Filip, przypominajac sobie rade Parmeniona, wzial ponownie wojownika pod ramie i cieplo sie do niego usmiechnal. - Podobasz mi sie - oznajmil. - Jesli zatem Ptolemeusz kiedykolwiek zdecyduje sie mnie zabic, popros, by wyslal kogos innego. Zadnego czlowieka nie powinien zabic ktos, kogo ofiara lubi. -Sprobuje zapamietac twoje slowa. Podroz powrotna do Pelli troche mu sie dluzyla, lecz jednoczesnie byla zaskakujaco przyjemna. Jechali wzdluz linii gor Pindos, kierujac sie na polnocny wschod, do miasta Ajgaj. Attalos okazal sie interesujacym, choc niezbyt zabawnym towarzyszem. Filip podziwial skupienie i ambicje mezczyzny, ktory wyraznie mial w zyciu tylko jeden cel. Podczas jazdy mlody ksiaze dowiedzial sie tez sporo na temat ostatnich wydarzen w krolestwie. Pajonowie zaatakowali Macedonie od polnocy, ale Ptolemeusz rozbil ich armie, pokonanego krola zas zmusil do corocznej daniny w wysokosci dwustu talentow. Niestety, Macedonczycy nie cieszyli sie zbyt dlugo, gdyz dwa miesiace pozniej wojska iliryjskie krola Bardylisa pobily zolnierzy Ptolemeusza w bitwie nieopodal jeziora Prespa na zachodzie. Po tej klesce z kolei Ptolemeusz zgodzil sie placic Bardylisowi roczny haracz w postaci dwustu piecdziesieciu talentow. -Zbyt wiele wilkow szuka posilku w za malej dla nich wszystkich zagrodzie z owcami - zauwazyl Attalos, a Filip pokiwal glowa. Polnocna Grecja nie wydawala sie wcale malym regionem, lecz podzielona byla na Ilirie, Macedonie, Pajonie i Tracje. Kazde z tych panstewek chelpilo sie swoja armia, a niezliczone niezalezne miasta, takie jak Olint czy Amfipolis, zatrudnialy wielkie wojska najemne, skutkiem czego zaden z chciwych wladzy krolow nie byl w stanie podporzadkowac sobie calej krainy. Krosi zwykl mawiac, ze polnocna Grecja to raj dla najemnika. Nigdy nie bylo tu klopotow z zatrudnieniem i kazdy chetny zolnierz mogl sie latwo wzbogacic, machajac mieczem. Po latach zapominal o krwi i przemocy i kupowal sobie nieduza, cicha farme na bardziej cywilizowanym poludniu. Przez cala droge Filip i Attalos dostrzegali oznaki granicznej natury polnocnych rejonow. Miasta byly tu obwarowane murami, osady otoczone palisada; o pojedynczych farmach i samotnych domach nikt nawet nie slyszal. Ludzie gromadzili sie blisko siebie, nigdy bowiem nie wiedzieli, kiedy napadna na nich wrogowie o zapalczywych sercach i z zimnym zelazem w rekach. -To ziemia dla prawdziwych mezczyzn - stwierdzil Attalos, kiedy podrozowali po wysokich partiach Gor Pieryjskich. On i Filip szczelnie otulili sie plaszczami chroniacymi ich przed typowymi w tych stronach przejmujacymi polnocnymi jesiennymi wiatrami. -Mezczyzni wszak potrzebuja zon i dzieci - odparowal ksiaze. - Dzieci zas potrzebuja edukacji. W dodatku rolnicy powinni uprawiac swoja ziemie w spokoju. Macedonia to bogata kraina i stad wlasnie pochodzi najwspanialsze w calej Grecji drewno. Ta ziemia powinna przynosic ogromne bogactwa. A jednak nie przynosi. Dlaczego? Poniewaz rolnicy co rusz musza sie zamieniac w wojownikow i na dlugo porzucac glebe wraz z ukrytymi w niej skarbami. Gdyby nie ciagle wojny, ta kraina prosperowalaby jak zadna inna. -Byc moze pewnego dnia zostaniesz krolem - oswiadczyl cicho Attalos. - Pewnie wspanialym, wielkim krolem. Wtedy podbijesz Ilirow i Trakow i bedziesz obserwowal, jak twoj sen sie ziszcza. -Nie chce byc krolem - odrzekl Filip. Nagle sie usmiechnal. - I nie zapomnij przekazac moich slow Ptolemeuszowi! Pella, Macedonia, 371 roku p.n.e. Stolica stale sie rozrastala. Ojciec Filipa, Amyntas, mocno sie zapozyczyl i za zdobyte pieniadze sprowadzil architektow z poludnia, ktorzy zaplanowali alejki, swiatynie i rozbudowali palac. Bogatszych macedonskich arystokratow rowniez zachecano do przeprowadzki. Budowali luksusowe rezydencje na okolicznych wzgorzach i przywozili ze soba sluzacych, ktorzy potrzebowali tanich domow. Ten naplyw nowych mieszkancow przyciagnal z kolei kupcow i handlarzy. I tak Pella kwitla.Filip stal przy oknie swej palacowej sypialni i patrzyl na rynek lezacy za otoczonymi wysokim murem ogrodami. Chlopca dobiegaly odglosy straganiarzy wykrzykujacych ceny i wabiacych klientow. Mial ochote wyjsc z posepnego palacu i wmieszac sie w tlum. Niestety, nie mogl tego zrobic. Ptolemeusz wytlumaczyl obu mlodym bratankom, ze nie zyczy sobie, by na dluzszy czas znikali mu z oczu i za bardzo sie oddalali. Motywowal to troska o ich bezpieczenstwo. Jego opiekunczosc szczerze zaskoczyla Filipa, poniewaz wuj nie wydawal sie wcale niepokoic o wlasnego syna, Archelaosa, ktoremu pozwalal jezdzic konno, polowac i odwiedzac domy publiczne, ilekroc mlodziencowi przychodzila na to chetka. Filip nie czul sympatii do Archelaosa i mimo rady Parmeniona nie potrafil sie przemoc, by pozyskac sobie gburowatego mlodego czlowieka. Archelaos byl mlodsza kopia swego ojca: mial ten sam haczykowaty nos, te same okrutne usta i wydatny podbrodek. Dla ksiecia wystarczajaca meczarnia bylo udawanie uprzejmosci wobec swego wuja-mordercy i nie zamierzal sie dodatkowo ponizac przed mlodym nastepca tronu. Wyznal to zreszta wprost swemu bratu Perdikkasowi, ktory lezal w lozku chory. -Szkoda zachodu na tego parszywca - wyszeptal Perdikkas. Mowienie wyraznie go meczylo. - Archelaos to swinia. Zabiegaj o jego wzgledy, a wezmie twoje proby za oznake slabosci, ktora natychmiast wykorzysta. Szczerze go nienawidze. Wiesz, co mi powiedzial ubieglej wiosny? Ze nawet jesli Ptolemeusz pozwoli mi zyc, on w pierwszym rozkazie po swej koronacji zaordynuje moja smierc. -Moglibysmy uciec z kraju - zasugerowal Filip. - Masz juz prawie siedemnascie lat. Zostaniesz najemnikiem, a ja twoim sluzacym. Zbierzemy armie i kiedys tu wrocimy. -Snij dalej, maly braciszku. Na razie nie moge sie pozbyc tej goraczki. Czuje sie slaby niczym dwudniowy zrebak. - Zaczal kaszlec i Filip przyniosl mu puchar napelniony woda. Perdikkas oparl sie na lokciu i wypil. W przeciwienstwie do swego ciemnowlosego, prawie smaglego brata, Perdikkas byl jasnej karnacji, mial blondzlote wlosy i przed choroba ludzie zachwycali sie jego uroda. Teraz jego skora byla naprezona i napieta, cera - blada i niezdrowa, zmetniale oczy otaczaly czerwone obwodki, usta zas posinialy od choroby. Filip odwrocil wzrok. Jasne bylo, ze Perdikkas umiera. Ksiaze siedzial przez jakis czas z bratem, potem wrocil do swojego pokoju. Zastal w nim jedzenie na srebrnych tacach, ale jakos nie byl glodny. Mial wczesniej tego ranka mdlosci i wymiotowal bolesnie przez godzine, az w koncu z jego ust plynela juz tylko zolc. Teraz wypil troche wody i polozyl sie na tapczanie na plecach. Obudzilo go szczekanie z ogrodu; przypomnial sobie, ze suka Beria urodzila niedawno mlode. Usiadl prosto, przeciagnal sie, potem wstal, zawinal w lniany recznik zimne mieso z kolacji i zaniosl je do ogrodu. Kilkanascie minut bawil sie z czarnymi szczeniakami i karmil je rozdrobnionymi kawalkami jedzenia. Pieski wdrapywaly sie na niego, lizaly i tarmosily chiton. Poprawiwszy sobie humor, Filip wrocil do swoich komnat. Przyszedl sluzacy i zabral tace. Byl nim dobrotliwy starzec imieniem Hermon: siwobrody, o zywych blekitnych oczach pod krzaczastymi brwiami. -Mam nadzieje, ze czujesz sie juz lepiej, mlody panie? -Tak, dziekuje. -To dobrze, panie. Chcialbys troche miodowych ciasteczek? Sa swiezo upieczone. -Nie, Hermonie. Chyba poloze sie teraz spac. Zycze ci dobrej nocy. Sny Filipa byly burzliwe. Dwa razy obudzil sie w nocy. Psy wyly do ksiezyca, silny wiatr szarpal okiennicami. W koncu wycie zaczelo go draznic, narzucil wiec plaszcz na ramiona i zszedl na przechadzke do ogrodow. Pokoj mial najgorszy w calym palacu - blisko psich bud, z widokiem na polnoc, totez niemal nigdy nie cieszyl sie sloncem, za to padal ofiara przenikliwych zimowych polnocnych wiatrow. W ogrodach panowalo dotkliwe zimno, kwiaty byly dziwnie wyblakle i w poswiacie ksiezycowej wygladaly wrecz eterycznie. Filip odnalazl Berie, ktora siedziala przy scianie i przejmujaco wyla. Odglosy rozdzieraly mu serce. Dokola suki lezaly powykrecane cialka jej szesciu rozkosznych, czarnych szczeniat. Ksiaze uklakl przy nich; ziemia byla poplamiona psimi wymiocinami. Wzial Berie za obroze, odciagnal ja od malenkich zwlok, potem uklakl, przycisnal do piersi wielka psia glowe i przez szereg minut gladzil za uszami. Suka skowyczala zalosnie i wyrywala sie do swoich dzieci. -Odeszly, moja kochana - wyjasnil jej. - Chodz ze mna. Zostaniemy razem, ty i ja. Mastyfka poslusznie podazyla za nim w gore po schodach, ale podbiegala do kazdego okna i wyla jeszcze glosniej. W pokoju Filip szarpnal za obroze i pozwolil Berii rozciagnac sie na lozku. Potem polozyl sie obok niej i otoczyl ja ramionami, a ona zasnela ufnie z wielkim lbem na jego piersi. Sen nie nadchodzil i nagle ksiaze przypomnial sobie swoja zabawe ze szczeniakami: karmil je przeciez kawalkami miesa z wlasnej kolacji! Stanela mu przed oczyma dobrotliwa twarz starego Hermona o jasnoblekitnych zrenicach... Filip przelezal bezsennie cala noc. Potworny gniew stlumil strach o wlasne zycie. Trucizna nie byla nowym srodkiem eliminowania wrogow, lecz dlaczego nie uzyto starej, sprawdzonej metody? Sztylet zabojcy to szybki i pewny sposob. Odpowiedz przyszla Filipowi nader latwo: Ptolemeusz nie cieszyl sie zbytnia popularnoscia w armii, przeciez pokonal go zarowno Bardylis z zachodu, jak i Kotelas, krol Tracji na wschodzie. Jedyny sukces odniosl w bitwie przeciwko slabym Pajonom na polnocy. Podobnie jak wszyscy znani Filipowi monarchowie, Ptolemeusz utrzymywal sie u wladzy dzieki konsensusowi z moznowladcami. Majetni macedonscy arystokraci wspierali na tronie krola dopoty, dopoki ten zapewnial im pomnazanie wlasnych bogactw. Pragneli tez krola, ktory przyniesie im slawe. Bo coz innego liczylo sie dla wojownikow? A teraz mieli juz dosc. Nie tolerowaliby dluzej nie konczacych sie - i nazbyt jawnych - morderstw dokonywanych na potencjalnych rywalach Ptolemeusza. Zapewne z tego powodu krol staral sie postepowac ostroznie. Nagle Filip pomyslal o Perdikkasie. Oczywiscie! Jego brata takze powoli podtruwano. Zastanawial sie, co robic. Komu zaufac? Odpowiedz na drugie pytanie byla latwiejsza niz na pierwsze. Nie mogl ufac nikomu. Wstal z lozka i przeszedl przez pokoj z jak najwieksza rozwaga, by nie zbudzic mastyfa. Cicho przemierzyl palacowe korytarze, potem zszedl waskimi schodami do kuchni. Znalazl tu miesa i owoce. Najadl sie do syta, a nastepnie napelnil maly worek zapasami i ostroznie udal sie do pokoju brata. Perdikkas spal, wiec lagodnie chwycil go za ramie i obudzil. -O co chodzi? - spytal mlodzieniec. -Przynioslem ci troche jedzenia. -Nie jestem glodny, bracie. Pozwol mi spac. -Posluchaj mnie! - syknal Filip. - Ptolemeusz cie truje! Perdikkas zamrugal oczyma i ksiaze opowiedzial mu o martwych szczeniakach. -Moglo je zabic byle co - odparl brat ze znuzeniem. - Szczeniaki czesto zdychaja. -Moze i masz racje - szepnal Filip. - W takim razie, nic nie stracisz, jesli zdecydujesz sie zagrac w wymyslona przeze mnie gre. Jesli zas sie mylisz, wowczas uratuje ci zycie. Pomogl Perdikkasowi usiasc prosto i poczekal, az ten z niechecia przezuje odrobine wolowiny i sera. -Przynies mi troche wody - poprosil chory. Filip napelnil puchar z dzbanka na pobliskim stoliku... I zamarl. Po chwili podszedl do okna i wylal za okno najpierw zawartosc pucharu, pozniej dzbana. -Musimy byc czujni, wszystko, co nam przynosza, jest pewnie zatrute - wyjasnil. Opuscil pokoj, odbyl ponowna wedrowke do kuchni, gdzie znalazl beczulke z woda i napelnil dzbanek. -Nie mozemy wzbudzic ich podejrzen - poinformowal brata po powrocie. - Niech mysla, ze zjadamy to, co nam daja. Perdikkas pokiwal glowa. Glowa opadla mu na poduszki i mlodzieniec zasnal. Przez cztery dni Filip kontynuowal nocne wizyty u brata, na ktorego twarz powoli wracaly kolory. Rano piatego dnia Hermon wszedl do pokojow Filipa. Niosl tace z serem i figami oraz swiezy dzbanek wody. -Jak spales, moj panie? - spytal z dobrotliwym usmiechem. -Niezbyt dobrze, przyjacielu - odrzekl chlopiec cichym i zmeczonym glosem. - Cokolwiek zjem, zaraz wymiotuje. Slabne. Moze powinienem zobaczyc sie z lekarzem? -To nie bedzie konieczne, mlody panie - oznajmil uspokajajaco Hermon.- Jesienia te... drobne dolegliwosci zoladkowe zdarzaja sie wszystkim. Wkrotce ci sie poprawi. -Dziekuje ci za te slowa. Jestes bardzo troskliwy. Zjesz ze mna sniadanie? Kucharz przygotowal zbyt duzo jak dla mnie samego. Hermon rozlozyl rece. -Zaluje, panie, lecz nie wypelnilem jeszcze wszystkich moich porannych obowiazkow. Ciesz sie swym posilkiem. Radze ci, panie, zmus sie do jedzenia. Tylko w ten sposob odzyskasz sily. Kiedy odszedl, Filip nalozyl dlugi blekitny plaszcz, ukryl pod nim dzbanek i wyszedl z komnaty. Pospiesznie przeszedl korytarzami do czesci palacu zamieszkanej przez sluzacych. Odwaznie wkroczyl do pokoju Hermona, wiedzac, ze stary jest u Perdikkasa. Wychylil sie za parapet, rozejrzal i gdy upewnil sie, ze ogrody pod nim sa puste, wylal za okno wode z dzbanka Hermona, po czym przelal don wode z wlasnego. Nastepnego ranka inny sluzacy przyniosl ksieciu sniadanie. -Gdzie moj przyjaciel, Hermon? - spytal niewinnie Filip. -Nie czuje sie dobrze, panie - odparl mezczyzna i sklonil sie. -Przykro mi to slyszec. Prosze, przekaz, ze zycze mu szybkiego powrotu do zdrowia. Tego popoludnia Perdikkas po raz pierwszy wstal z lozka. Nogi mu sie jeszcze trzesly, lecz z wolna odzyskiwal sily. -Co dalej? - spytal swego mlodszego brata. -Nie mozemy ciagnac tej gry bez konca - wyjasnil cicho Filip. - Wkrotce ktos odkryje, ze unikamy zatrutego jedzenia, a wtedy, obawiam sie, pozostanie im tylko sztylet albo miecz. -Wspomniales kiedys o ucieczce - przypomnial mu brat. - Sadze, ze jestem juz prawie wystarczajaco na nia silny. Moglibysmy sprobowac. Udajmy sie na przyklad do Amfipolis. -Lepsze bylyby Teby - odrzekl Filip. - Mam tam przyjaciol. Niestety, nie mozemy zbyt dlugo czekac... Najwyzej trzy dni. Do tej pory musisz pozostac w lozku i kazdemu, kto spyta, mowic, ze coraz bardziej slabniesz. Bedziemy potrzebowali pieniedzy oraz koni. -Nie mam ani drachmy. - Perdikkas pokiwal glowa ze smutkiem. -Cos wymysle - obiecal Filip. Hermon kleknal przed trzema mezczyznami i nerwowo zerknal w sokole oczy Ptolemeusza. -Obaj, krolu, musza miec niezwykle silne organizmy, skoro tak dlugo opieraja sie proszkom. Obiecuje ci, ze zwieksze dawki. Starszy umrze za trzy dni. Przyrzekam ci to. Ptolemeusz odwrocil sie do Attalosa. -Powinienem byl cie posluchac - powiedzial tubalnym, ponurym glosem. -Nie jest jeszcze za pozno, panie - odparl wojownik. - Perdikkas jest bardzo oslabiony. Moglbym go udusic we snie. Nikt nie bedzie niczego podejrzewal. -A co z Filipem? Attalos zawahal sie. -Chcialbym go zabic osobiscie - wtracil nagle Archelaos. - Sprawi mi to wielka frajde. Jego ojciec rozesmial sie. -Nie wiem, za co tak strasznie nienawidzisz tego chlopca. To taki mily i przystojny mlodzieniec... Dobrze zatem. Zabij go, lecz nie dzis wieczorem. Niech Perdikkas umrze pierwszy. Filip moze poczekac tydzien czy dwa. - Krol obrocil sie do Attalosa. - Mowisz, ze jesli udusicie chlopcow, nikt nie bedzie mial zadnych podejrzen? Nie zostana zadne slady? -Zadne, panie. Ptolemeusz dal znak synowi, a gdy ten sie zblizyl, szepnal mu cos do ucha. Wysoki ksiaze skinal glowa i ruszyl ku drzwiom, jak gdyby zamierzal opuscic pokoj. Pozniej znienacka doskoczyl do Hermona i zacisnal rece na jego szyi. -Pokazcie mi! - rozkazal krol. Attalos chwycil haftowana poduszke i przykryl sluzacemu twarz. Przez chwile mocno przyciskal material, nie pozwalajac starcowi oddychac ani przez nos, ani przez usta. Ofiara walczyla slabo przez kilka minut, pozniej jej nogi zadrzaly i zwiotczaly. Smrod oproznianych jelit wypelnil pokoj. Attalos podniosl poduszke, zas Archelaos puscil cialo, ktore opadlo na podloge. Ptolemeusz przypatrzyl sie bacznie twarzy trupa. - Nie podoba mi sie jego mina - zauwazyl zrzedliwie. - Starzec nie wyglada na kogos, kto umarl we snie. Wojownik zachichotal, uklakl przy zwlokach i zamknal sluzacemu usta i martwe oczy. -Tak, teraz znacznie lepiej - wyszeptal krol. - No coz, dobrze. Niech sie stanie tak, jak postanowilismy. Zanim zapadl zmierzch, Attalos zasiadl w swoim pokoju i saczyl rozwodnione wino. Nie chcial sie upic przed wieczornym zadaniem, choc rownoczesnie mial szczera ochote osuszyc caly dzban. Szczycil sie silna wola, wiec odsunal puchar. "Co sie ze mna dzieje?", zadal sobie pytanie. Bez trudu znalazl odpowiedz. Wyraznie gnebila go mysl o smierci Filipa, nie potrafil wszakze pojac powodow swego pomieszania. Przeciez nie lubil tego chlopca, poniewaz nie lubil nikogo! A jednak uswiadomil sobie, ze z jakichs powodow nie chcial, by mlody ksiaze umarl. Zauwazyl, ze ostatnie zdarzenia niepokoja go. Ptolemeusz okazal sie glupcem. Byl - jak na krola - dostatecznie bezwzgledny, lecz na okrucienstwie jego talenty sie konczyly. Zreszta, Archelaos wydawal sie niewiele lepszy. Wlasciwie, mial jeszcze mniej zadatkow na dobrego krola niz stary, a lud coraz bardziej sie burzyl. Wielu arystokratow niczym ognia unikalo palacu. Ponadto morale w armii bylo niskie i wciaz sie pogarszalo. Jesli Ptolemeusz upadnie, wtedy jego faworyci pojda na dno wraz z nim. Attalos nie mial ochoty zatonac z tym okretem. "Co robic?", zastanowil sie. Jego nastroj mrocznial wraz z zapadajaca ciemnoscia. Wojownik wiedzial, ze nie ma wyboru. Czas na bunt jeszcze nie nadszedl! Najpierw musi zabic Perdikkasa, pozniej zas postawic na wlasciwego czlowieka i przygotowac sie na zmiane frontu, gdy dojdzie do krwawych zamieszek. Zaklal... i ponownie siegnal po wino. Poczekal do polnocy, a wtedy cicho ruszyl opuszczonymi korytarzami. W koncu dotarl do debowych podwojow komnaty Perdikkasa. Przez szpare pod drzwiami dostrzegl swiatlo i przysunal ucho do drewna. Wewnatrz toczyla sie rozmowa. Wojownik nie mogl rozroznic slow. Zmell pod nosem przeklenstwo i juz mial odejsc, gdy nagle drzwi sie otworzyly. Attalos znalazl sie twarza w twarz z Filipem. Chlopiec wygladal na zaszokowanego, jego mala raczka szukala sztyletu przy pasie. -Nie lekaj sie mnie, mlody panie - odezwal sie wojownik. Minal Filipa i wszedl do pokoju. Starszy ksiaze siedzial na tapczanie, zajadajac chleb i ser. Wygladal na znacznie silniejszego niz Attalos pamietal. Wojownik odwrocil sie do mlodszego. - Szukalem cie - sklamal bez zmruzenia oka. - Nie zastalem cie w twoim pokoju, wiec pomyslalem sobie, ze moze jestes u swego brata. -Dlaczego mnie szukasz po nocy? - spytal podejrzliwie Filip. -Jest spisek przeciwko wam. Chca was zabic - wyjasnil wojownik. - Widze wszakze, ze juz o nim wiecie. Stad ta uczta o polnocy. Nic dziwnego, ze trucizna nie przyniosla efektow. Niestety, Ptolemeusz zaczal sie czegos domyslac, a moze tylko stracil cierpliwosc. Tak czy owak, dzis wieczorem rozkazal mi zabic twojego brata. Ty, mlody panie, masz umrzec w przyszlym tygodniu. Attalos uslyszal zgrzytliwy syk wydobywanego z pochwy miecza, a gdy sie odwrocil, zobaczyl Perdikkasa, ktory zblizal sie do niego. Dotad nie zdawal sobie sprawy z tego, jak wysoki jest starszy ksiaze. Poza tym, wyczul w nim sile. -To nie bedzie konieczne - odezwal sie cichym glosem. - Nie zamierzam wykonac rozkazu krola. Przyszedlem was ostrzec. -Niby dlaczego mamy ci uwierzyc? - odparowal Perdikkas i przystawil mu do gardla czubek klingi. -Poczekaj! - zawolal Filip, widzac, ze jego brat przymierza sie do pchniecia. - Nie postepujmy pochopnie! Ja Attalosowi wierze. -Dziekuje ci, panie - wyszeptal wojownik. Podniosl powoli reke i lagodnie odepchnal ostrze od swojej szyi. - Musimy sie zastanowic, co dalej. Sugerowalbym natychmiastowe opuszczenie palacu i ucieczke do Amfipolis. Gdy tam dotrzemy, mozecie zebrac wokol siebie niezadowolonych moznych i - byc moze - przejac tron. -Nie - odparl zdecydowanie Filip. -A jest inne wyjscie? - spytal niepewnie Perdikkas. -Obejmiesz tron dzis wieczorem - rzucil po prostu Filip. - Ptolemeusz zamordowal naszego ojca i zgodnie z prawem tron nalezy sie tobie, moj bracie. Zabijemy krola. -Na bogow, chlopcze! Jestes szalony - odparl Perdikkas. - Nie mamy sojusznikow, a w kazdym razie zadnych nie znamy. Gwardzisci stana murem za Ptolemeuszem. Zostaniemy scieci. -Nie sadze - powiedzial Filip. - Ptolemeusz nie jest popularny ani w armii, ani w narodzie, a po jego smierci nikt nie bedzie sie czul wobec niego przesadnie lojalny. Widzialem, jak Archelaos wyjezdzal dzis po poludniu z palacu. Podobno skierowal sie do Teb. Nie bedzie zatem stanowil dla nas zagrozenia. Gdy zabijemy krola, arystokracja zbierze sie, by wybrac nastepce, jednak do tej pory zdolamy przeciagnac na swoja strone gwardzistow, ktorzy oglosza swa lojalnosc wobec ciebie. -Skad u ciebie taka pewnosc? -Znam sie na ludzkiej naturze - wyjasnil Filip. - Ludzie lubia, gdy ich ktos prowadzi i nimi rzadzi. Attalos ich przekona. Jest przeciez kapitanem strazy. Gwardzisci go posluchaja. Czy nie tak, moj drogi? -Byc moze - zgodzil sie roztropnie wojownik. - Jednak ryzyko jest ogromne. Mlodziutki ksiaze rozesmial sie. -Ryzyko? Od lat zyje z mieczem skrytobojcy na karku. O jakim ryzyku mowisz? Sugerujesz, ze grozi nam smierc? Ze umrzemy? Wszyscy ludzie umieraja, zarowno bogaci, jak biedni. Jesli wszakze mam zginac, tedy niech padne w walce, w przeciwnym razie zarzna mnie jak wola w zagrodzie, ktory bezczynnie stoi i czeka na smierc. Attalos sluchal Filipa nakreslajacego plan i jego podziw dla mlodzienca rosl. Zalowal, ze chlopiec nie jest nieco starszy, bylby bowiem doskonalym krolem. Zapowiadal sie na wladce poteznego i przenikliwego. Zerknal teraz na Perdikkasa. Ten rowniez byl silny i wladczy, choc nie tak madry i wspanialy jak jego mlodszy brat. A jednak, jesli szalone przedsiewziecie sie powiedzie, wlasnie on obejmie tron. Wojownik poczekal, az Filip skonczy mowic, potem odwrocil sie do jego brata i uklakl przed nim. -Mam nadzieje, panie, ze kiedy odniesiemy sukces, nie ukazesz mnie za moja sluzbe u mordercy twego ojca. Nie przylozylem reki do tego zabojstwa. Perdikkas patrzyl przez chwile na kleczacego, potem polozyl mu reke na ramieniu. -Wybaczam ci, Attalosie. I dopilnuje, bys zostal hojnie nagrodzony za swoja pomoc dzisiejszej nocy. Wszyscy trzej opuscili pokoj. Wojownik przeprowadzil mlodziencow przez palac do korytarza z apartamentami krola. Tu bracia skryli sie w cieniu, Podczas gdy Attalos podszedl do siedzacych przed drzwiami sypialni dwoch straznikow w czarnych plaszczach. Dal znak zolnierzom, by poszli za nim. Mezczyzni wstali, popatrzyli po sobie, potem ruszyli za kapitanem na koniec korytarza. -Widzieliscie cos podejrzanego? - spytal wojownik. -W jakim sensie, panie? - spytal jeden z gwardzistow. Za ich plecami ksiazeta przemkneli sie pod drzwi krolewskich pokojow. Attalos mial spierzchniete usta. "To czyste szalenstwo", pomyslal. -Widzieliscie kogos w korytarzu tego wieczoru? - zapytal, gdy bracia podchodzili ku drzwiom sypialni. -Tylko ciebie, panie. I samego krola. Czy dzieje sie cos zlego? -Prawdopodobnie nie. Lecz zachowajcie czujnosc. - Filip otworzyl drzwi i bracia wsuneli sie do srodka. -Oczywiscie, panie. Nigdy nie spimy na sluzbie. Attalos obserwowal, jak drzwi sypialni zamykaja sie za ksiazetami. -Swiat obfituje w liczne niespodzianki - zauwazyl. - Czasem czlowiek zupelnie przypadkowo trafia w niewlasciwe miejsce o niewlasciwej porze. -Nie rozumiem - odparl gwardzista. -Tak, obawiam sie, ze faktycznie nie rozumiesz - odparl wojownik. Jego sztylet blysnal i rozplatal gardlo gwardzisty. Pozostaly przy zyciu straznik na chwile zamarl w szoku, po czym chwycil za miecz, lecz bylo juz za pozno: Attalos wyrwal z ciala sztylet i wbil go drugiemu. Z sypialni krola dobyl sie straszliwy krzyk. Wojownik rzucil sie do drzwi i otworzyl je szarpnieciem. Ptolemeusz zwisal z lozka. Z piersi i brzucha sterczaly mu miecze. Ranny krol upadl na podloge i czolgal sie ku Attalosowi, lecz Filip podbiegl do wuja, wyszarpnal miecz, a gdy Ptolemeusz ponownie wrzasnal, ostrze mlodego ksiecia przecielo mu szyje. Filip wstal, odwrocil sie i kleknal przed Perdikkasem. -Nigdy nie bedziesz musial przede mna klekac - obiecal bratu nowy krol Macedonii, po czym podniosl go na nogi. - I nigdy nie zapomne, co dla mnie uczyniles. Swiatynia, lato 359 roku p.n.e. W trakcie jedenastu lat, ktore uplynely od zwyciestwa Parmeniona pod Leuktrami, kaplanke dreczylo wiele dziwnych snow: mrocznych i okrutnych wizji. Nawiedzaly ja demony i inne przerazajace stworzenia. Poczatkowo w snach Derae ukazywala sie Tamis, ktora wybawiala ja z kazdej opresji i opowiadala o slugach Boga Mroku, ktorzy pragneli zniszczyc je obie. Wraz z uplywem lat duchowe sily Derae rosly i nocne ataki napawaly ja coraz mniejszym lekiem. A jednak trwala zatracona w ciemnosciach, zmartwiona koszmarami, cieniami - ktore dostrzegala nagle katem oka i ktore znikaly, gdy tylko sie odwrocila, by sie im dokladniej przyjrzec; wowczas jej oczom ukazywaly sie jedynie szare zamkowe mury i polyskujaca na zimnym kamieniu woda.Tym razem mrok rosl wokol kaplanki niczym dym, a z jego wnetrza dotarly do niej odglosy chrapliwego oddechu oraz drapania pazurow na brukowych kamieniach. Gdy skoczyl na nia luskowato-sluzowaty potwor, poczula przeszywajacy bol w ramionach. Wyciagnela reke i z jej palcow wystrzelily promienie bialego swiatla, a w moment pozniej od kamiennych korytarzy odbil sie straszliwy krzyk bestii. Derae zerknela na swoje ramiona i spostrzegla rany od szponow; z przeciec splywaly krwawe lzy. Po stworze nie zostal juz zaden slad, tylko blednace wspomnienie jego zimnych opalowych oczu i rozwartej ogromnej paszczy. Kaplanka uleczyla swoje rany i sprobowala wzleciec pod sufit, lecz podloga i sciany wiezily ja. Czarna, dotad nieruchoma sadzawka zawrzala teraz przed Derae, a po chwili woda zestalila sie w ksztalt kobiety. Ubrana byla w plaszcz i kaptur, miala blada twarz i ciemne oczy. -A zatem jestes uzdrowicielka - zagaila przybyla altowym, ochryplym glosem. - Alez z ciebie pieknosc. Chodz do mnie, moja ty sliczna! Kaplanka rozesmiala sie pogardliwie na te slowa, jej strach bezpowrotnie sie ulotnil. -Czego ode mnie chcesz? -Chce wiedziec, komu sluzysz. Martwisz mnie. -Niby czemu? - odparowala Derae. - Sama powiedzialas, ze jestem tylko uzdrowicielka. Od ponad dwudziestu lat mieszkam w tej swiatyni. Nawet cie nie znam, pani. -Potrafisz przemierzac liczne sciezki przyszlosci? - spytala kobieta. -A ty potrafisz? - odparla kaplanka. -Nie twoja sprawa, co potrafie! - odwarknela kobieta w kapturze. -Sadze, ze nie potrafisz - zauwazyla cicho Derae. - Czy wlasnie dlatego sie mna interesujesz? Zjawa usmiechnela sie, lecz jej rysy nie zlagodnialy. -Moze zostaniemy przyjaciolkami? Tez jestem uzdrowicielka i wieszczka. Po prostu wyczulam w tobie moc i chcialam sie dowiedziec o tobie czegos wiecej. Kaplanka potrzasnela glowa. -Nie mozemy zostac przyjaciolkami. Sluzymy przeciwnym mocom. Zreszta... wcale nie pragniesz mojej przyjazni, czyz nie? Powiedz mi prawde... a moze boisz sie, ze prawda oparzy ci jezyk? -Oparzy?! Chcesz zobaczyc oparzenie? - syknela kobieta. Nagle ze scian wyskoczyly plomienie i szaty Derae zajely sie ogniem, a jej skora blyskawicznie pokryla pecherzami. Kaplanka nie ruszyla sie ani nie krzyknela. Otoczylo ja lagodne zlote swiatlo, ktore zagoilo jej skore i otulilo ja ochronnym plaszczem. Rozgniewana, podniosla reke. Blizniacze wlocznie ostrego swiatla blysnely niczym blyskawice. Trafily kobiete w piers, cisnely jej cialo w tyl i przygwozdzily do sciany; krzyknela z bolu, po czym dotknela wloczni, ktore natychmiast zniknely. Czarodziejka w czerni usmiechnela sie. -Niezla jestes - ocenila. - I wiesz co? Mylilam sie co do ciebie. Nie musze sie ciebie lekac. Zamek zamigotal i zniknal, Derae zas obudzila sie. Byla znowu w swojej swiatyni. Bitwa w upiornym zamku zaniepokoila ja, wiec kaplanka odszukala Tamis. Starucha nadal spala, slina splywala jej po podbrodku. Derae dotknela lekko ramienia, ale kobieta nie obudzila sie. Ostatnie dwie dekady nic byly laskawe dla starej czarodziejki: jej sily slably wraz ze wzrokiem i sluchem. Kaplanka chwycila ja za ramie i mocno nim potrzasnela. -Eee? Co takiego? - wymamrotala Tamis, przecierajac oczy. Derae przyniosla jej wody i poczekala, az stara wieszczka calkowicie sie rozbudzi. Dlaczego mnie niepokoisz? Snilam o moim pierwszym mezu. Coz to byl za mezczyzna! Ha! Jak byk, taki byl mocarny. Kaplanka opowiedziala jej o zamku i kobiecie w ciemnym plaszczu. Tamis wysluchala w milczeniu opowiesci, potem potrzasnela glowa. Nie wiem, kim jest, nie znam jej. Wiedz wszakze, moja droga, ze nie jestesmy osamotnione w tej walce. Otacza nas wielu nam podobnych, rownie utalentowanych i przewidujacych. Niektorzy z nich sluza Swiatlu, inni Ciemnosci. Z jakiego powodu to spotkanie cie zmartwilo? Poczatkowo byla wyraznie mna przerazona, lecz kiedy ja pokonalam, caly jej strach zniknal. Nie widze w tym sensu... A ty? Tamis westchnela i podniosla sie z lozka. Swit wdzieral sie przez okiennice. Czarodziejka ubrala sie w prosta szate z bialej welny i wyszla do ogrodu. Derae podazyla za swa nauczycielka. -Wiec mowisz, ze ja pokonalas. Jak? - spytala wieszczka. Kaplanka wyjasnila, a wtedy stara kobieta westchnela. - Probowalas ja zatem zabic? A wiec to ona cie pokonala, bowiem zmusila cie do zrobienia czegos, co nie licuje z metodami Zrodla. Ci, ktorzy nie sluza Zrodlu, sluza Chaosowi. -Alez to nieprawda - zaprotestowala Derae. - Jestem uzdrowicielka. Nie mam w sobie zla. -Rzeczywiscie, nie masz - zgodzila sie Tamis znuzonym glosem. - Kiepsko cie wyuczylam. Popelnilam ogromna ilosc bledow. Moja arogancja jest kolosalna. Kasandra probowala mnie ostrzec, ale jej nie sluchalam. A przeciez bylam kiedys taka madra - pozalila sie nagle, po czym schylila sie, by powachac kwitnaca roze. - Znalam mnostwo sekretow. Tyle, ze... cala madrosc jest szalenstwem. Myslimy, ze czyms manipulujemy, jednak to inni nami manipuluja. Sadzimy, ze posiadamy moc, lecz jestesmy jak te liscie na wietrze. Spelniamy dobre uczynki, ktore wbrew naszym intencjom prowadza do zla. Wszystko jest chaosem. Wszystko jest proznoscia. Derae wziela ja za reke. -Czy jestes chora, Tamis? Nigdy przedtem nie slyszalam, bys tak mowila. -Nie jestem chora, ale umierajaca, Derae! A przeciez nie zakonczylam zadnego z moich zadan. Czasem sie zastanawiam, czy czlowiek w ogole konczy to, co zaczyna. Jestem taka zmeczona zyciem. Zrobilam straszliwe rzeczy... okropne, straszne rzeczy. Uwazalam sie za wielka spryciare... - rozesmiala sie znienacka cierpkim rechotem, ktory po chwili zmienil sie w dlugi, meczacy kaszel. Nagle czarodziejka odchrzaknela i splunela w krzewy rozane. - Popatrz na mnie! Piekna Tamis! Trudno uwierzyc, ze mezczyzni kiedys mnie pragneli, nieprawdaz? -O czym snilas? - spytala Derae. -Snilam? -Powiedzialas, ze przysnil ci sie pierwszy maz. Opowiedz mi swoj sen. -Bylo mi dobrze. Czulam sie kochana... On kochal mnie i dotykal. Korzystal z dobrodziejstw mojego ciala, a ja z jego. Widzialam w tym snie wszystko, co utracilam. A takze wszystkie moje pomylki i cala swoja proznosc. -Pokaz mi! - wyszeptala Derae, kladac rece na glowie starej kobiety. Tamis rozluznila miesnie i kaplanka wplynela w jej podswiadomosc. Ujrzala mloda Tamis, ktora wila sie pod poteznym brodatym mlodziencem. Derae nie przypatrywala sie scence, ale uniosla sie wysoko ponad loze. Obracala sie w powietrzu i rozgladala. Szukala... poszukiwala. I wtedy ja zobaczyla: kobiete w ciemnym plaszczu, ktora smiala sie i wskazywala na parzacych sie mlodych. Kaplanka zblizyla sie do niej. Kobieta nie byla sama; wokol niej krazyly niewyrazne, mroczne ksztalty. Derae wrocila do ogrodu i porannego zimna. -To nie byl sen, Tamis. Widzialam obok ciebie te sama kobiete. Te, z ktora rozmawialam. Przyszla do ciebie i napelnila twoj umysl rozpacza. -Nonsens. Dostrzeglabym ja. Ciagle jeszcze jestem potezna! - zaprotestowala czarodziejka. - Dlaczego starasz sie mnie ponizyc? -Wcale tego nie robie! - zaprzeczyla goraco Derae. - Naprawde! Wiedz jednak, Tamis, ze jestesmy pod obstrzalem. Chociaz... Dlaczego wlasnie teraz? -Narodziny mrocznej istoty sa juz blisko - wyszeptala stara wieszczka. - Bardzo blisko. Moze dojdzie do nich w przeciagu roku, na pewno wszakze w ciagu dwoch. Czy ta kobieta naprawde wniknela w moj umysl? -Tak. Strasznie mi przykro. -Niczego to juz nie zmieni. Wszystkie moce bledna. - Tamis westchnela. - Zaluje, ze nie zdolam nauczyc cie wiecej, ale niestety nie moge. Pewnego dnia mnie znienawidzisz. - Z jej oczu poplynely lzy. -Nauczylas mnie bardzo wiele, moja przyjaciolko... moja droga przyjaciolko. Jakze bym mogla kiedykolwiek poczuc do ciebie nienawisc? -Widzialas te kobiete? No coz, jest ona swego rodzaju... powiedzialabym poetycznego rodzaju kara - wyjasniala niezrozumiale czarodziejka. - Pewnego dnia poznasz szczegoly i przyczyny. Teraz jednak powiedz mi, gdzie jest Parmenion. -W Suzie. Wielki krol Persji za zwyciestwo w Mezopotamii obdarowal go pieknym wierzchowcem. Parmenion bedzie walczyl za Macedonie - powiedziala Tamis. - Wiem, ze tam w koncu trafi. Wszystkie moce tam sciagaja. Macedonia stanie sie centrum zdarzen. Lec tam! Teraz! Zobacz wszystko sama. Poczuj sytuacje wszystkimi zmyslami! -Nie moge teraz nigdzie leciec. Martwie sie o ciebie, kochana Tamis. -Za pozno juz na twoje zmartwienia, moja droga. Przyszlosc nas przytlacza. Nadchodzi Bog Mroku. -Ale jeszcze zdolamy go powstrzymac? Stara wieszczka wzruszyla ramionami i rozejrzala sie po ogrodzie. -Popatrz na te roze. Sa ich setki. Kazdego roku kwitna tysiace kwiatow. Gdybym kazala ci przyciac wszystkie poza jednym... Gdybym kazala ci pozostawic tylko jeden absolutnie idealny kwiat, tak by inne krzewy pozostaly zielone... Czy potrafilabys tego dokonac? -Tak, sadze, ze tak, choc zuzylabym na to zadanie cala swoja moc. -A gdybym cie poprosila, bys przyciela wszystkie roze na swiecie, pozostawiajac tylko jeden krzak z jednym idealnym kwiatem? -O czym wlasciwie prawisz, Tamis? -Ruszaj do Macedonii, moja droga. Usiade sobie tutaj i bede obserwowac, jak rosna roze. Derae wzbila sie ponad swiatynie i udala na zachod. Przeleciala ponad gorami Tracji i nad dolinami wielkich rzek: Mesty, Strumy i Aksios. Gdy unosila sie na bezchmurnym, blekitnym niebie, odprezyla sie, przestala rozmyslac, zamknela duchowe oczy i rzucila sie w wir rytmow mocy, ktore pulsowaly na ciagnacym sie pod nia ladzie. Poczula, ze cos pcha ja na poludnie, za morze, a pozniej w dol, ku nie znanemu jej gorskiemu pasmu. Zaczela opadac. Leciala coraz nizej. Nagle dostrzegla w dole grupe jezdzcow. Tropili lwa. Zwierze wbieglo miedzy skaly, znalazlo kryjowke i - niewidoczne dla konnych - przygotowalo sie do niespodziewanego ataku. Jeden z mysliwych, przystojny ciemnobrody mlodzieniec, wysforowal sie na przod grupy. Zachecil konia do galopu, wjechal miedzy skaly, tam zeskoczyl na ziemie. W jego reku blysnal grot mysliwskiej wloczni. Lew zaszarzowal. Mysliwy nie wystraszyl sie go i nie uciekl. Opadl tylko na kolano, chwycil mocniej wlocznie i czekal na natarcie bestii. Derae niczym strzala pospieszyla ku lwu. Macedonia, lato 359 roku p.n.e. Filip osadzil gwaltownie konia, kiedy zauwazyl wsrod skal biegnacego susami lwa. Mlody mezczyzna odczuwal radosc z polowania, odurzajaca atmosfera niebezpieczenstwa dzialala na niego silniej niz wino. Zeskoczyl lekko na ziemie, w prawym reku mocniej scisnal krotka wlocznie o ostrym zelaznym grocie.Lata, ktore uplynely od zabojstwa Ptolemeusza, byly dla ksiecia dobre. Nie byl juz watlym mlodym chlopcem, lecz barczystym, poteznym mlodziencem z modnie przycieta czarna brodka, ktora polyskujac jak skora pantery zdobila jego twarz. W wieku dwudziestu trzech lat Filip Macedonski wygladal i czul sie doskonale. Kiedy Perdikkas objal tron, jego mlodszy brat po raz pierwszy od lat zaznal spokoju. Udal sie na poludnie do krolewskich posiadlosci polozonych za dawna stolica Ajgaj i tam oddawal sie wszystkim przyjemnosciom, w ktorych radosc znajdowali macedonscy arystokraci: polowaniom, pijatykom i nocnym hulankom z dziwkami. Najbardziej wszakze kochal lowy, bowiem najmocniej rozpalaly jego krew. Niedzwiedzie, wilki, jelenie, lamparty, bawoly i dziki... W Macedonii nie brakowalo lownej zwierzyny. Lwy jednakze stawaly sie tu coraz rzadsze. Ostatnio pewien kudlaty samiec zszedl z gor. Atakowal stada owiec, zabijal kozy i bydlo. Przez piec dni sledzili go, tracac trop i ponownie go odnajdujac. Przemieszczali sie stale na poludnie. Odnosili wrazenie, ze zwierze prowadzi ich w strone Gory Olimp, siedziby bogow. Filip zerknal na poludnie, na odlegla jeszcze gore. -Czuwaj nade mna, ojcze Zeusie! - wyszeptal, kiedy skradal sie ostroznie wsrod skal. Wiedzial, ze powinien poczekac na swoich towarzyszy, lecz jak zwykle sie niecierpliwil; pragnal zabic zwierze sam. Poludniowe slonce palilo go w plecy. Nieustraszenie podazal naprzod. Slyszal, ze lwy nie lubia za wiele chodzic w upale. Wolaly poszukac sobie zacienionego miejsca i zapasc w drzemke. A ten niedawno zabil ogromna owce i objadl sie jej tlustym miesem. Filip zwazyl w dloniach wlocznie. Jej grot powinien trafic idealnie pod lopatke lwa i wbic sie zwierzeciu gleboko w pluca i serce. Wystarczyloby jednakze jedno machniecie lapa nawet tak powaznie rannej bestii, by zmiazdzyc mezczyznie zebra; pazury lwa moglyby z latwoscia rozszarpac cialo wlocznika. Ksiaze spojrzal za siebie. Attalos i pozostali mysliwi zostali daleko z tylu. Jasnooki zabojca bedzie wsciekly, jesli Filip zabije lwa bez jego udzialu. Mlodzieniec zachichotal. Attalos i tak sie juz boczyl, poniewaz Perdikkas zostawil go w kraju, a sam ruszyl z armia na zachod, by rzucic wyzwanie krolowi Bardylisowi. Mimo iz zabojca pomogl im w zgladzeniu Ptolemeusza przed jedenastu laty, Perdikkas nigdy nie zaufal mu w pelni ani nie pozwolil osiagnac znaczacej pozycji. Attalos nadal byl tylko kapitanem strazy. Za glazami rozlegl sie niski ryk. Dzwiek byl gleboki i dudniacy. Dreszcz strachu przeszyl Filipa od stop do glowy; wydal mu sie rozkoszny niczym pieszczota pieknej kobiety. -Chodz do mnie - szepnal. Lew wypadl zza skal. Byl ogromny, ksieciu wydal sie wiekszy niz kuc. Mlodzieniec nie mial czasu na ucieczke ani na smiercionosne pchniecie. Opadl na kolano i wbil w ziemie trzonek wloczni, celujac grotem w gardlo zwierzecia. Wiedzial jednak, ze nie zdola go powstrzymac. Trzonek peknie pod impetem uderzenia, a potem ranna bestia klapnie paszcza ku swemu wrogowi i jej kly zmiazdza Filipowi glowe. Ksiaze uswiadomil sobie, ze zbliza sie smierc, niemniej jednak zachowal zimna krew i postanowil, ze nie zginie sam. Ten potwor podazy razem z nim do Hadesu. Nagle za plecami uslyszal stukot konskich kopyt. Pomyslal, ze przyjaciele przybywaja za pozno i nie zdolaja go juz ocalic. -Chodz! - ryknal do lwa. - Chodz i umrzyj ze mna! Nagle cialo bestii skrecilo sie jakby z bolu, lew sie zatrzymal, podniosl ogromna glowe i wydal rozdzierajacy powietrze, przerazajacy ryk... po czym znieruchomial tuz przed zelaznym grotem wloczni. Filip poczul cuchnacy oddech zwierzecia i zapatrzyl sie w kly; byly dlugie i zagiete niczym perskie sztylety. Nastepnie podniosl wzrok i spojrzal w wielkie brazowe oczy. Czas stanal w miejscu. Ksiaze powoli wstal, potem ostroznie dotknal czubkiem wloczni lwiej grzywy. Bestia zamrugala, lecz sie nie poruszyla. Filip uslyszal za soba Nikanora, ktory wyciagal z kolczanu strzale. -Niech nikt nie strzela - ostrzegl swych towarzyszy mlodzieniec cichym, spokojnym glosem. Zwierze ruszylo naprzod, otarlo sie plowym cielskiem o noge Filipa, na skraju rumowiska odwrocilo sie, omiotlo wladczym spojrzeniem grupe ludzi i majestatycznym krokiem oddalilo sie miedzy skaly. Attalos podbiegl do ksiecia. -Nigdy czegos takiego nie widzialem - wyszeptal. Filip zadrzal. -Ani ja. -Ruszamy w poscig? -Chyba nie, moj przyjacielu. Do cna stracilem ochote na polowanie. - Popatrzyl za wielka bestia. -Czyzby to jakis omen? Czy aby na pewno spotkalismy lwa?- zapytal wojownik. -Jesli to byl ktorys z bogow, mial doprawdy przerazajacy oddech - odparl Filip, zerkajac nerwowo na daleki wierzcholek Olimpu. Mysliwi udali sie w spokojna droge powrotna do letniego domu Filipa oddalonego o dwadziescia mil na poludnie od Ajgaj. Prawie dotarli, gdy na ich spotkanie z polnocy wyjechal jakis jezdziec. Galopem zblizyl sie do ksiecia. Kon poslanca byl spieniony i bliski padniecia. -Krol nie zyje - oswiadczyl. - Armia rozbita na proch. -Perdikkas nie zyje? Coz za bzdury pleciesz! - krzyknal z irytacja Attalos. Jezdziec zignorowal go i zwrocil sie do Filipa. -Krol natarl na Ilirow, jednak nasza srodkowa formacja pekla i zostala zmuszona do odwrotu. Perdikkas probowal kontrnatarcia, lecz wrog sie tego spodziewal. Konnica zostala rozgromiona, glowe zas naszego wladcy Ilirowie nabili na czubek lancy. Stracilismy ponad cztery tysiace ludzi. Filip nie byl zbyt blisko ze swoim bratem, lecz nie dzielil ich tez zaden konflikt. Mlody ksiaze podziwial swego brata za polityczne umiejetnosci i talent wojownika. "Co teraz?", zastanowil sie. Syn krola mial dopiero dwa latka. Armia - a raczej to, co z niej zostalo - nigdy sie nie zgodzi, by koronowano dziecko. Szczegolnie teraz, gdy kraj byl w niebezpieczenstwie. Ksiaze odjechal na bok, zeskoczyl z konia, usiadl samotnie na glazie i zapatrzyl sie w morze. Nigdy nie chcial byc krolem, nigdy nie pragnal od zycia niczego wiecej niz tylko nieograniczonej swobody bez obowiazkow: bawily go polowania, pijackie uczty do rana, dziwki na kazde skinienie. Perdikkas wczesnie przejrzal ten brak politycznych aspiracji Filipa i zapewne dlatego od poczatku swego panowania nawet nie bral pod uwage mozliwosci zgladzenia swego mlodszego brata. W dodatku Filip skrzetnie unikal spraw zwiazanych z panstwem. Ostrzegal wprawdzie Perdikkasa i wielokroc powtarzal mu, jakie ryzyko laczy sie z atakiem na Ilirow, ale podobne bitwy byly na porzadku dziennym i niezwykle rzadko toczono je na smierc i zycie. Przewaznie niczego nie rozstrzygaly: przegrani zgadzali sie po prostu placic zwyciezcom wielkie sumy w ramach odszkodowania i zycie toczylo sie dalej. A tu nagle taka kleska. Krol ginie na polu bitwy wraz z czterema tysiacami swoich ludzi! Od dawna nie zdarzyla sie w Helladzie podobna tragedia. Rownowaga sil w polnocnej Grecji byla zazwyczaj delikatna, a po tej katastrofie w calym regionie zapanuje prawdopodobnie kompletny chaos. Perdikkas okazal sie dobrym krolem i cieszyl sie sympatia ludu, choc rzadzil dosc twarda reka. Niestety, cierpial na wyrazna obsesje - wprost opetany byl pragnieniem rozbicia armii Bardylisa i Filipowi zadnymi przestrogami nie udalo sie go sklonic do porzucenia wojowniczych planow. "Poslij po Parmeniona", nalegal Filip. "Nie potrzebuje tego polkrwi Spartanina", odparl jego brat. "Chcesz, zebym z toba pojechal?" Przez chwile mlodzieniec sadzil, ze odpowiedz krola bedzie pozytywna. Urodziwa twarz Perdikkasa zlagodniala na moment, lecz pozniej w jego oczach ponownie pojawila sie surowosc. "Nie, bracie - oznajmil. - Zostan w Ajgaj. Baw sie dobrze". Kiedy Filip odwrocil sie z zamiarem odejscia, Perdikkas przytrzymal go za ramie. "Nigdy nie zapomnialem, cos dla mnie uczynil", stwierdzil. "Wiem o tym. Nie potrzebujesz tego przypominac". "Niektorzy twierdza, ze powinienem cie zabic, Filipie. Sa tacy, ktorzy sadza... Ach, coz to ma teraz za znaczenie... Nie zabilem Archelaosa i okazalo sie, ze nie stanowi dla mnie zagrozenia". "Nie obawiaj sie mnie, bracie - powiedzial wtedy mlodzieniec. - Tron w ogole mnie nie interesuje. Strzez sie wszakze Bardylisa. Jesli przegrasz bitwe, wyznaczy haracz, ktorego nie bedziemy w stanie zaplacic". Perdikkas usmiechnal sie. "Nie przegram!" Filip otrzasnal sie ze wspomnien i przywolal do siebie gonca. -Gdzie sa teraz Ilirowie? -Na szczescie nie poszli naprzod, panie. Obdarli z szat naszych zmarlych i teraz obozuja cztery dni jazdy od Pelli. -Nie nazywaj mnie "panem". Nie jestem krolem - odburknal oschle ksiaze i odprawil mezczyzne. Mysli szalaly w jego umysle niczym burza. Najwazniejsza przeciez byla rownowaga sil! Na zachodzie Ilirowie, na polnocy Pajonowie, na wschodzie Irakowie, a na poludniu Tebanczycy. Poki kazdy narod mial silna armie, istnialo niewielkie niebezpieczenstwo totalnego najazdu z ktorejs strony. Teraz jednakze, gdy Bardylis rozbil macedonskie wojsko, rodzinne ziemie Filipa staly otworem dla wszystkich, ktorzy tylko znajda w sobie dosc odwagi, by je przejac. Ksiaze rozwazyl w myslach aktualna sytuacje w osciennych panstwach. Iliria rzadzil przebiegly krol Bardylis, osiemdziesiecioletni, moze nawet starszy, ale z bystrym umyslem lesnego wilka. Drugi byl Kotelas, krol Tracji, ktory dopiero co skonczyl szescdziesiatke; chciwy, bezlitosny monarcha, ktorego pazerne oczka obracaly sie teraz na macedonskie kopalnie odlegle nie wiecej niz o dzien jazdy od jego zachodniej granicy. Na polnocy mieszkali Pajonowie, plemie, ktorego sens zycia sprowadzal sie do wojen i lupiestwa. Nie mozna zapomniec o glodnych wladzy Tebanczykach oraz nadetych mieszkancach Aten. Tylko bogowie wiedza, ilu jeszcze innych, nieznanych wrogow mial Filip! "Trzeba sie wziac za jednego po drugim, nie zas za wszystkich od razu", ostrzegl siebie. Zapytal siebie, co sie zdarzy, jesli nie zdecyduje sie siegnac po korone. Jedno imie pojawilo sie w jego glowie: Archelaos. Jego przyrodni brat natychmiast przejmie wladze. Nienawisc miedzy mlodziencami byla trwalsza niz zelazo i chlodniejsza niz zimowa zamiec. Archelaos z pewnoscia bedzie walczyl o tron, a gdy go zdobedzie, natychmiast wyda rozkaz zamordowania Filipa. Ksiaze przywolal Attalosa. -Jade do Pelli - poinformowal go. - Istnieje szansa, ze Archelaos jeszcze nie slyszal nowin. Kiedy sie dowie o smierci krola, tez wyruszy do stolicy, lecz z gor Kerkine ma dluzsza droge ode mnie. Wez dwudziestu ludzi i dopilnuj, by nie przezyl podrozy. Zabojca blysnal zlowrogim usmiechem. -Spelnie to zadanie z nieklamana przyjemnoscia - zapewnil swego wladce. Suza, Persja, jesien 359 rokup.n.e. To wylacznie twoja wina - rzucil Motak do Parmeniona, ktory chodzil w te i z powrotem po pokoju. - Kogo innego moglbys obciazyc odpowiedzialnoscia?Spartanin podszedl do szerokich drzwi prowadzacych do ogrodow, stanal w progu i zapatrzyl sie ponad tarasami obwieszonymi kwiatami oraz swiezo obsypanymi kwieciem drzewami. Wokol unosily sie slodkie zapachy, widok zas byl wyborny, lecz Parmenion odwrocil wzrok, twarz mu sie zarumienila, oczy zapalaly gniewem. -Obciazyc odpowiedzialnoscia? - warknal. - A kogoz innego jak nie tego przekletego perskiego bachora? Stracil siedemdziesieciu ludzi, poniewaz nie chcialo mu sie uprzatnac glazow z pola walki. Siedemdziesieciu ludzi! Potem oswiadczyl mi, ze ci zolnierze sie nie liczyli, bo byli tylko wiesniakami. -Mowisz o krolewskim synu, Parmenionie. Czego oczekujesz, skoro uniewazniles jego polecenia? Pochwal? Kolejnej nagrody w postaci wierzchowca? -Ach, ci Persowie! - syknal strategos. - Mam ich szczerze dosyc. -Nie - wymruczal Motak. - Masz dosc Persji, moj przyjacielu. I jestes zbyt bystry, by udawac, ze nie rozumiesz konsekwencji odprawienia Dariusza. -Co chcesz przez to powiedziec? Ze sam pragnalem dowodzic? -Oczywiscie. -Absurd! Mamy tu przeciez wszystko, czego tylko ludzie moga pozadac. Rozejrzyj sie wokol siebie, Motaku. Jedwabie, wygodne tapczany, piekne krajobrazy. Jak wielu krolow w Grecji moze sie pochwalic takim palacem? Mamy niewolnikow poslusznych kazdemu naszemu pragnieniu i wiecej pieniedzy niz moglibysmy wydac podczas dwoch zywotow. Myslisz, ze chetnie odrzuce te dobra? -Tak. -Zaczerpnijmy swiezego powietrza - wycedzil z namyslem Spartanin i wyszedl do ogrodu. Wedrowali po brukowanych alejkach. Motak podazal za wodzem w jaskrawym swietle slonca i klal w duchu wlasne zapominalstwo. Nie wzial slomkowego kapelusza, a w ciagu ostatnich dziesieciu lat dosc mocno wylysial, za co calkowita wina obarczal ostre perskie slonce. -Co za glupiec! Jak mogl tak postapic? - spytal Parmenion. - Wiedzial, ze jesli nie oczysci terenu, nie otrzyma wsparcia rydwanow. A mial pod swoja komenda tysiac mezczyzn. Zebranie kamieni nie zabraloby im wiecej niz godzine czy dwie. Ale nie, nasz piekny perski ksiaze zostawil swych ludzi na sloncu i pojechal sobie na wzgorza, by sie wykapac w zimnym strumyku. -Tak czy owak, wypelnilismy tu nasze zadanie - zauwazyl Tebanczyk. - Wojny miedzy satrapami juz sie skonczyly. Czegoz moglby jeszcze chciec od ciebie wielki krol? Wygrales dla niego bitwy w Kapadocji, Frygii, Egipcie, Mezopotamii i innych miejscach, ktorych nazw nie potrafie nawet wymowic. Koniec z bitwami, krwia, intrygami. Siedzmy tu i oddawajmy sie slodkiemu nierobstwu. Bogowie wiedza, ze pieniedzy mamy dosyc. Parmenion potrzasnal energicznie glowa. -Nie jestem gotow na nierobstwo, moj przyjacielu... Chce... - Wzruszyl ramionami. - Wlasciwie, nie wiem, czego chce. W kazdym razie nie potrafie siedziec bezczynnie. Jakie ostatnio dostalismy oferty? -Satrapa Egiptu usilnie prosi o twoje uslugi. Regularnie napadaja go dzikie plemiona z poludnia. -Zbyt goraco - ocenil wodz. -Olintianie wynajmuja najemnikow. Chca, abys poprowadzil ich wojska do Macedonii. -Znowu Macedonia. Kuszace. Co jeszcze? -Krol Ilirow, Bardylis, oferuje ci zatrudnienie od zaraz, podobnie Kotelas, krol Tracji. Tracka oferta jest lepsza: daja dwa talenty zlota. -Co z tym macedonskim wladca... Perdikkasem? -Nie mielismy od niego wiesci. Parmenion przez chwile siedzial milczaco. -Nie mam ochoty wracac do Grecji. Jeszcze nie. Motak tylko pokiwal glowa. Wiedzial, ze mysli Parmeniona obracaja sie ponownie wokol Epaminondasa. Tebanski bohater zmiazdzyl Spartan i doprowadzil swoja armie az na przedmiescia Sparty. Krol Agezylaos zabarykadowal ulice miasta i uparcie nie reagowal na wyzwania. Teby przezywaly wtedy swoj okres chwaly, lecz Atenczycy w obawie przed ambicjami Tebanczykow sprzymierzyli sie ze Sparta i odtad jedna krwawa bitwa podazala za druga... przez siedem lat. Pozniej, gdy Parmenion przebywal na dworze wielkiego krola w Suzie, nadeszly nowiny o bitwie nieopodal Mantinei. Spartanie i Atenczycy wspolnie walczyli przeciwko Epaminondasowi. Tebanczyk probowal powtorzyc wyprobowana pod Leuktrami taktyke zmasowanej szarzy. Niestety, pomysl okazal sie jedynie czesciowo udany, bowiem wodzowi stanal na drodze kontyngent atenskiej jazdy. Epaminondas zginal, choc jego wojska zwyciezaly. Podobno zabil go atenski kapitan imieniem Gryllos, syn Ksenofonta. -Byl wielkim czlowiekiem - szepnal Motak. -Co? Ach tak. Jak to sie dzieje, ze zawsze znasz moje mysli? -Jestesmy przyjaciolmi, Parmenionie. Boje sie o Teby. Pelopidas polegl w Tesalii, Epaminondas takze odszedl. Kto bedzie walczyl za Teby? -Nie wiem, ale z pewnoscia nie ja. Ksenofont mial racje. Grecja nigdy sie nie zjednoczy, a te ciagle bitwy tylko coraz bardziej ja oslabiaja. Z domu wybiegla niewolnica, sklonila sie przed Parmenionem, a nastepnie zwrocila do Motaka. -Przybyl poslaniec, panie. Zyczy sobie spotkania z wodzem. -Skad przybywa? -Jest chyba Grekiem, panie. - Dziewczyna sklonila glowe i czekala. -Dopilnuj, by podano mu wina. Wkrotce z nim pomowie - oswiadczyl Motak. Parmenion czekal w sloncu na powrot sluzacego. -No i o co chodzilo? -To byl Ilir. Bardylis wycofal swoja oferte dla ciebie. Podobno roztarl na proch macedonska armie i zabil Perdikkasa. Moze wiec dobrze byloby przyjac propozycje Kotelasa. Tracja i Iliria beda sie teraz bily o lupy. Macedonia juz sie nie liczy. -Kto dziedziczy po Perdikkasie? -Jeden z ksiazat... Filip, jak sadze. Zdaje mi sie, ze takie imie podal poslaniec. -Ach, Filip. Poznalem go w Tebach. I polubilem. -No, nie - baknal Motak. - Nawet o tym nie mysl. -O czym? -Znam to twoje spojrzenie, Parmenionie. Macedonczycy stracili armie, a sepy juz sie wokol nich gromadza. Szalenstwem jest sama mysl o pomocy dla tego kraju. Zreszta ow Filip niczego ci nie zaoferowal. Spartanin zasmial sie niewesolo. -Nie posiada armii, a ze wszystkich stron otaczaja go wojowniczy i zadni podbojow wrogowie. Naprawde fascynujace zadanie, Motaku. -Nie widze niczego fascynujacego w samobojstwie! - odrzekl sucho Tebanczyk. Archelaos zostal zamordowany, gdy tylko przekroczyl rzeke Aksios na polnocny zachod od Pelli. Jego smierc wytracila wewnatrzmacedonskiej opozycji bron z reki i wkrotce wszyscy w kraju pogodzili sie z panowaniem Filipa. Jednakze prawdziwe problemy dopiero sie zaczely. Wczesniej Ilirowie rozgromili macedonska armie na polnocnym zachodzie, a teraz pajonskie plemiona najezdzaly polnocna czesc kraju; zlupily dwa miasta i trzydziesci wiosek. I nie byly to jedyne zagrozenia, z ktorymi musial sie zmierzyc nowy krol. Na wschodzie koncentrowali wojska Trakowie. Zamierzali najechac stolice i wprowadzic na tron marionetkowego wladce: dalekiego kuzyna Filipa, Pauzaniasza. Z poludnia zas nadeszla wiadomosc, ze Atenczycy oplacaja jego innego kuzyna, Argajosa. Mial pomaszerowac wraz z wojskiem do Pelli i walczyc o tron. -Zaskakuje mnie - zwierzyl sie Filip swemu najblizszemu przyjacielowi, Nikanorowi - dlaczego tak strasznie wszyscy pragna naszego krolestwa. I to wlasnie teraz. Niewiele zostalo do zlupienia. Prawie wszystkie bogactwa sa juz w rekach wrogow. -Zwyciezysz w koncu, Filipie. Zwyciezysz! W calej Grecji nie ma bystrzejszego od ciebie czlowieka. Filip zachichotal i otoczyl przyjaciela ramieniem. -Zaakceptowalbym ten komplement chetniej, gdybys mial ku niemu jakies podstawy. Na razie jednak potrzebuje cudu. A zwlaszcza Parmeniona. -W jaki sposob moze ci pomoc jeden Spartanin? -Zbuduje dla mnie armie... I... Na kosci Heraklesa, potrzebuje go i juz. Znajdz go, Nikanorze. Rozeslij goncow, wynajmij jasnowidzow. Zrob wszystko, co w twojej mocy. Znajdz go. Na chwile oderwal umysl od problemow i przypomnial sobie okres sprzed jedenastu lat, kiedy przebywal w Tebach jako zakladnik. Ktoregos razu obserwowal legendarnego Parmeniona podczas szkolenia Swietego Zastepu. Bylo cos niezwyklego w tym mezczyznie, spokoj, ktory swiadczyl o wielkiej sile. W jego jasnych oczach Filip dostrzegl wowczas zrozumienie dla wlasnej sytuacji i natychmiast zapalal do wojownika ogromna sympatia. Potem nastapila bitwa pod Leuktrami i niepokonani dotad Spartanie poniesli straszliwa kleske. Zwyciezyl ich Parmenion. Od tej pory Filip stale domagal sie nowin o podrozach wodza i z napieciem sluchal opowiesci o jego zwyciestwach w Egipcie i Persji. Satrapowie oferowali mu fortuny w zlocie i klejnotach, nie przebierajac w srodkach rywalizowali o wzgledy najwiekszego dowodcy swojej epoki. Podobno nawet wielki krol Persji chetnie korzystal z jego wskazowek. Po ostatniej glosnej batalii Parmeniona do Macedonii dotarly niepotwierdzone wiesci, ze obecnie zamierza wynajac jego uslugi ktorys z wrogow Filipa planujacych atak na jego kraj. Samo imie Spartanina budzilo w ludziach przerazenie. "Tak bardzo jestes mi potrzebny, Parmenionie", jeknal Filip w myslach. Attalos zblizyl sie do mlodego krola, ktory stal zadumany przy oknie. -Co z dzieckiem, panie? - wyszeptal - Mamy je zabic? Pytanie bylo rozsadne i Filip dlugo sie nad nim zastanawial. Jesli pozwoli dorosnac bratankowi, ten pewnego dnia moze pragnac odebrac mu tron, ktory dziedziczyl po ojcu. W Macedonii zwykle eliminowano wszystkich potencjalnych pretendentow do korony. Wreszcie mlody krol westchnal. -Gdzie jest Simiche? -Zgodnie z twoimi rozkazami nalozylismy na krolowa areszt domowy. Obsluguja ja trzy sluzace. Dziecko jest z nia. -Zalatwie te sprawe sam - powiedzial Filip. Wyszedl szybko z sali tronowej i ruszyl niekonczacym sie korytarzem na wschod, do sasiedniego budynku. Przed kwaterami krolowej dwoch straznikow oddalo mu honory. Skinal im glowa i wszedl do prywatnej komnaty Simiche. Krolowa byla drobna kobietka o dziecinnej buzi, okolonej dlugimi, ciemnymi wlosami. Podniosla na niego oczy, gdy wszedl i ledwie zdolala ukryc strach. Malec, Amyntas, usmiechnal sie na widok wuja i zatoczyl sie do niego na czworakach. Simiche wstala i wziela dziecko na rece, glaszczac jego kruczoczarne loki. Filip odprawil sluzace, ktore natychmiast wybiegly z pokoju. Simiche milczala. Nie blagala go o nic, tylko siedziala i tulila do siebie synka. Krol poczul sie rozdarty. Jego dlon zacisnela sie juz na rekojesci sztyletu, a jednak stal na srodku pokoju zmieszany i niepewny. Perdikkas mogl go zabic, lecz tego nie uczynil. Teraz Filip stal przed kobieta, ktora jego brat kochal i synem, ktorego uwielbial. Westchnal. -Zapewnie chlopcu bezpieczenstwo, Simiche - odezwal sie w koncu. - Nie spotka go zadna krzywda. Zawieziesz go do mojego letniego domu i tam wychowasz. Dopilnuje, bys dostawala pieniadze na jego edukacje. -Nie oszukasz mnie, Filipie - odparla. - Jesli planujesz nas zabic, uczyn to od razu. Nie dawaj mi falszywych nadziei. Zachowaj sie jak mezczyzna i uzyj swego noza. Nie bede stawiala oporu. -Daje ci slowo, Simiche, ze nie zamierzam zabijac chlopca. Kobieta zamknela oczy i opuscila glowe. Po policzkach poplynely jej lzy. Poczula tak ogromna ulge, ze drzala sciskajac malca i calujac jego buzie. Dziecko staralo sie uwolnic od wzruszonej matki. Filip usiadl obok krolowej i otoczyl ja ramieniem. Chlopiec wyciagnal reke. Chichotal i szarpal ciemna brode krola. -Niech cie bogowie blogoslawia - wyszeptala Simiche. -Ostatnio raczej nam nie sprzyjaja - mruknal Filip. -Dla ciebie dobrze sie sprawia - zapewnila go. - Perdikkas cie kochal, Filipie, ale traktowal z respektem. Mowil, ze masz w sobie zadatki na wielkiego czlowieka. Szczerze w to wierze. Co teraz zrobisz? Wzruszyl ramionami i usmiechnal sie, mierzwiac wlosy dziecka. -Nie mam armii, a zaatakowano nas od zachodu, polnocy, wschodu i poludnia. Pewnie zgole brode i zostane wedrownym aktorem. Bede deklamowal komedie. Kobieta rozesmiala sie. -Cos wymyslisz. Czego najbardziej potrzebujesz? -Czasu - odparl bez wahania. -Kto jest naszym najwiekszym wrogiem? -Stary wilk Bardylis. Ilirowie juz raz rozbili nasze wojska. Jesli krol pomaszeruje na Pelle, w zaden sposob go nie zatrzymam. -Slyszalam, ze Bardylis ma strasznie brzydka corke - zauwazyla cicho Simiche. - Jej imie brzmi Audata. Starzec probowal juz bez powodzenia zmusic wielu pomniejszych ksiazat, by ja poslubili. Przypuszczam, ze nawet nie marzy, iz moglaby wyjsc za krola. -Strasznie brzydka panna mloda? Zawsze takiej pragnalem - odparl Filip i smiech obojga wypelnil pokoj. Mijaly dni, wrogowie nie wykonywali zadnych ruchow. Filip pracowal dlugo w noc. Przygotowywal listy do Aten, do przyjaciol w Tesalii na poludniu i do Amfipolis na wschodzie. Wyslal Nikanora do Bardylisa w Ilirii z oficjalna prosba o reke jego corki Audaty. Obiecal od dnia slubu placic danine w wysokosci pieciuset talentow rocznie. Do trackiego krola, Kotelasa, napisal dlugi list z zapewnieniem o przyjazni, ale wyslal z nim Attalosa, zabojce o lodowatym spojrzeniu. Mlody krol dal wojownikowi dwie male metalowe fiolki. Kazda oznakowana byla innymi literami. -Ta - powiedzial Filip - zawiera smiertelna trucizne o bardzo powolnym dzialaniu. Na wszelki wypadek w drugiej masz antidotum. Musisz znalezc sposob na otrucie krola tak, by nikt cie nie podejrzewal. Kotelas ma trzech synow, ktorzy strasznie sie nienawidza. Kiedy stary umrze, nigdy sie nie zjednocza, wiec nie beda nam zagrazac. Attalos usmiechnal sie. -Widze, ze bierzesz sie do rzeczy calkiem sprawnie, moj przyjacielu i panie. Sadzilem dotad, ze nie pragniesz byc krolem. -Mezczyzna musi przyjmowac obowiazki, ktore nakladaja na niego bogowie - odparl Filip. - Smierc Kotelasa jest konieczna. Zanim go wszakze zamordujesz, odszukaj pretendenta Pauzaniasza i zwierz mu sie, ze nie masz co do mnie zludzen. Powiedz, ze chcesz mu sluzyc przeciwko mnie. Metode zabojstwa pozostawiam tobie... lecz Pauzaniasz rowniez ma zginac. -Nie mysl, ze przemawiam jak kretenski najemnik, panie, byloby jednak przyjemnie wiedziec, ze gdy wroce, bedzie na mnie czekalo jakies zaszczytne stanowisko. Filip pokiwal glowa i wzial pod ramie wysokiego wojownika. Poprowadzil do tapczanu przy marmurowej sadzawce wewnetrznej. -Nie musisz mnie nazywac "panem", kiedy nie ma nikogo w poblizu. Jestes moim przyjacielem, Attalosie i ufam ci tak, jak nikomu innemu. Bedziesz prawa reka krola i jesli mnie sie bedzie wiodlo, tedy i twoja sytuacja bedzie doskonala. Ufasz mi? -Oczywiscie. -W takim razie wykonaj moje rozkazy. Zabojca zachichotal. -Juz przemawiasz jak krol. Bardzo dobrze, Filipie. Drzwi sie otworzyly. Wszedl sluzacy i sklonil sie. -Moj panie, atenski ambasador prosi o posluchanie. Filip wstal i gleboko zaczerpnal oddechu. -Powiedz mu, ze zjawie sie niebawem. Krol pozegnal sie z Attalosem, nastepnie przeszedl do sypialni, gdzie przebral sie w dluga jasnoblekitna tunike i perski plaszcz z pieknej granatowej welny. Potem usiadl na chwile i oddal sie rozmyslaniom. Ponownie rozwazyl wszystkie czynniki i przygotowal sie na spotkanie. Oddalenie zbrojnego zagrozenia ze strony Aten stanowilo sprawe nadrzedna i pilna, lecz wydawalo sie kosztowne. W Atenczykach ponownie odzyla ambicja - chcieli zostac hegemonem calej Grecji. Odkad Parmenion zmiazdzyl potege Spartan, o wladze walczyly ze soba Teby i Ateny. Kazde polis zabiegalo o sojusznikow, ktorzy zapewniliby mu supremacje. Perdikkas zawsze faworyzowal Tebanczykow, wyslal nawet kiedys macedonskie wojska do niezaleznego miasta Amfipolis na wschodzie, broniac je przed atenska agresja. Co zrozumiale, posuniecie to rozwscieczylo Atenczykow, ktorzy niegdys rzadzili Amfipolis, choc jej mieszkancy nie chcieli miec nic wspolnego z Atenami i walczyli o niezaleznosc od ponad piecdziesieciu lat. Osada byla wazna, kontrolowala bowiem wszystkie szlaki handlowe wzdluz wielkiej rzeki Strumy. W kazdym razie, teraz Atenczycy wyslali armie, by sila usunela Filipa z tronu, a mlody krol nie posiadal wojska, z ktorym moglby dac im odpor. A jesli zdobeda Pelle, Amfipolis i tak upadnie. Filip zalozyl na czolo waski zloty diadem i wyszedl do tronowej sali na rozmowe z Ajschinesem. Mezczyzna okazal sie niski i korpulentny, jego twarz miala niezdrowa, karmazynowa barwe sugerujaca slabe serce. Krol powital go z szerokim usmiechem. -Witaj, Ajschinesie, ufam, ze jestes w dobrym zdrowiu. -Bywalo lepiej, panie - odparl ambasador tubalnym glosem. Atenczyk byl wyraznie spiety, choc usilnie staral sie nad soba zapanowac. - Widze wszakze, panie, ze tys jest we wspanialej kondycji. Niczym mlody Herakles. Filip rozesmial sie. -Ach, gdybym mial tylko dwanascie prac do wykonania! Jednakze nie musze cie obciazac moimi problemami. Wyslalem listy do Aten... Miasta, ktore zawsze podziwialem. I mam szczera nadzieje, ze nasza przyjazn okaze sie trwala. -Smutne, ze tej postawy nie podzielal twoj zmarly brat, krol - zauwazyl Ajschines. - Wyraznie preferowal Tebanczykow i nawet... Wybacz, ze osmielam sie o tym wspomniec... Nawet wyslal wojska przeciw nam w bitwie o odzyskanie Amfipolis. Krol Macedonii pokiwal glowa. -To rzeczywiscie smutne, ze Perdikkas nie podzielal mojej sympatii dla Aten. Nie postrzegal waszego miasta jako ojca demokracji i nie rozumial prawdziwej natury jego wielkosci. Sadze, ze oszolomily go wyczyny Epaminondasa i Pelopidasa. Ufal, ze nasz kraj moglby sie pomyslnie rozwijac dzieki ochronie madrych Teb. Wielki to wstyd - ocenil Filip i potrzasnal glowa. - Chodz, Ajschinesie, przejdzmy sie chwile i nacieszmy chlodem zmroku. Porozmawiamy podczas spaceru. Krol poprowadzil ambasadora zewnetrznymi korytarzami i wyprowadzil do ogrodow. Po drodze wskazywal ambasadorowi na rozne kwiaty, ktore posadzila Simiche. Nasiona przyslano z Persji. Rownoczesnie jednak Filip nie przestawal intensywnie myslec nad sytuacja swego kraju. Dla wlasnych poczynan potrzebowal przynajmniej milczacej akceptacji Atenczykow, a najchetniej ich bezposredniego poparcia. Armia sfinansowana przez Ateny maszerowala ku niemu, by odebrac mu krolestwo i posadzic na tronie Argajosa. Wprawdzie resztki macedonskiego wojska nie byly gotowe na powazniejszy konflikt zbrojny, lecz czy Filip mogl tak po prostu oddac Amfipolis, port absolutnie niezbedny dla morskiego handlu w Zatoce Termajskiej? "Stapaj ostroznie, Filipie!", ostrzegl siebie. Przystaneli przy wysokim murze i usiedli za drzewem obficie obwieszonym purpurowym kwieciem. Mlody krol westchnal. -Bede szczery z toba, Ajschinesie - odezwal sie. - Twoi szpiedzy wiedza juz pewnie o moich potajemnych kontaktach z Tebami. - Ambasador powaznie pokiwal glowa, co rozbawilo Filipa, poniewaz jeszcze wcale sie z Tebanczykami nie skontaktowal. - Chca mi przyslac armie nie po to - z czego obaj swietnie zdajemy sobie sprawe - by chronic Macedonie, lecz, aby nie pozwolic Atenom na odzyskanie Amfipolis. Pragne uniknac przewleklych wojen na macedonskiej ziemi, nie potrzebuje tez nowych wladcow. Raczej zyczylbym sobie przyjazni z duma calej Hellady, Atenami. -Tebanczykow - mruknal ostroznie Ajschines - interesuje jedynie wladza. Zmierzaja ku tyranii. A gdziez filozofia? Kultura? W mocy miecza? podczas ostatnich stu lat mieli tylko dwoch wielkich bohaterow. Wymieniles ich juz. Kiedy Pelopidasa zabito w Tesalii, a Epaminondas zginal pod Mantinea, nie znalezli nikogo godnego na miejsce tamtych. Ich sila jest pozorna. Nie maja sie co rownac z Atenami. -Zgadzam sie - przyznal krol uspokajajacym tonem - lecz jaki mam wybor? Ilirowie najechali polnocno-wschodnia czesc mojego krolestwa, Pajonowie grabia mnie na polnocy i do tego Trakowie zbieraja sie na moich granicach, pragnac wprowadzic na tron Pauzaniasza. Wrogowie zagrazaja mi ze wszystkich stron. Skoro tylko Teby moga mi udzielic wsparcia, musze na nie przystac. Piec tysiecy hoplitow skutecznie ochroni moja korone. -Ale dla Teb, panie. Nie dla ciebie, panie, nie dla ciebie. Filip spojrzal Atenczykowi w oczy. -Znam cie od niedawna, Ajschinesie, widze jednak, ze mozna ci zaufac. Jestes przenikliwym mezem stanu i wiele zrobisz dla swojego miasta. Wydajesz mi sie uczciwy i szlachetny. Jesli mi powiesz, ze Ateny zycza sobie przyjazni ze mna, uwierze ci i odrzuce oferte Teb. Ambasador ciezko przelknal sline. Zaden z nich nie wspomnial do tej pory o atenskiej armii, ktora maszerowala wraz z Argajosem. -Istnieje jeszcze - stwierdzil wreszcie Ajschines - kwestia Amfipolis. Rozumiesz z pewnoscia, ze jest to atenskie miasto i bardzo chcielibysmy, by wrocilo do naszego zwiazku. Wiem, ze Macedonia ma w nim swoj garnizon. -Zostanie wycofany, gdy tylko osiagniemy porozumienie - obiecal Filip. - Nie uwazam Amfipolis za osade macedonska. Po prawdzie, jej obywatele dlugo blagali o nasze wsparcie, a moj brat zgodzil sie im pomoc, choc moim zdaniem postapil zle. Powiedz mi teraz, Ajschinesie, jaka wiadomosc mam wyslac Tebanczykom? -Widze, ze jestes, panie, czlowiekiem wielkiej kultury i madrosci - zauwazyl ambasador. - Moge cie zapewnic, ze Ateny szanuja takich wladcow i pragna z nimi wylacznie przyjazni. Natychmiast wysle moj raport radzie i jak najszybciej do ciebie wroce. Krol wstal. -Spotkanie z toba bylo czysta przyjemnoscia, moj drogi Ajschinesie. Mam nadzieje, ze przylaczysz sie do mnie jutro w teatrze. Wystawiana bedzie nowa komedia, ktora od dawna chcialem zobaczyc. Aktorzy sa Atenczykami i bedzie to dla nich honor - a takze dla mnie - jesli usiadziesz obok mnie. Ajschines sklonil sie. Filip odprowadzil go do palacu, a nastepnie wrocil do swoich pokojow. Twarz mial pociemniala z wscieklosci. Nikanor czekal juz na niego. -Nie najlepiej ci poszlo z Atenczykiem? - spytal krola. -Poszlo dosc dobrze - odburknal Filip - ale jesli bede kazdemu dawal w prezencie kawalek Macedonii, zostane wladca trzech drzew i zastalej sadzawki. Powiedz mi cos milego, Nikanorze. Rozwesel mnie! -Zebralismy prawie tysiac zolnierzy. To resztki armii. Jednak morale jest kiepskie, Filipie. Koniecznie potrzebujemy jakiegos zwyciestwa. -Czy z Kruzji nadal splywa zloto? -Tak, choc mniej niz zwykle. Zdaje mi sie, ze gubernator wstrzymuje dostawy, zastanawia sie bowiem, kto zwyciezy. Byc moze juz sie skontaktowal z Kotelasem albo Pauzaniaszem. -A zatem nie stac nas na wynajecie najemnikow. Musimy sobie poradzic sami. Wspomniales o jakims zwyciestwie, prawda? Stykasz sie czesto z oficerami, wiec powiedz mi, ktory z nich jest najlepszy. Mam dla niego zadanie. Nikanor odchylil sie na tapczanie i zapatrzyl w sufit. -Antypater jest zdolny i solidny. Doskonale dowodzi swoimi oddzialami, jego zolnierze walcza dla niego jak lwy. Prawdopodobnie go szanuja. A co do innych? Nie przypominam sobie nikogo szczegolnego, Filipie. -Przyslij do mnie zatem Antypatra. Dzis wieczorem! -Z kim bedziemy walczyc? Krol rozesmial sie i rozlozyl rece. -Och, wrogowie to jedyna rzecz, ktorej nam nie brakuje. Pewnie z Pajonami. Masz nowiny od Parmeniona? -Wygral bitwe dla satrapy Kapadocji. Jest w Suzie, gdzie gosci go wielki krol Persji. Poslalismy mu wiadomosc. Obawiam sie wszakze, Filipie, ze nie przyjedzie. Coz mogloby go do tego sklonic? Jest teraz strasznie bogaty. Po co ma wracac do Grecji? Co takiego mozemy mu zaoferowac? Krol wzruszyl ramionami. Nie znal odpowiedzi na te pytania. I mysl ta straszliwie go przygnebila. Slabe swiatlo brzasku oswietlalo stoki niskiego pasma wzgorz, gorujacego nad rzeka Aksios. Nikanor obudzil Filipa delikatnym potrzasnieciem. Krol jeknal, usiadl, odrzucil koc i przeciagnal sie. Wokol niego wiekszosc z tysiaca jezdzcow ciagle jeszcze spala. Wstal i rozmasowal zmarzniete potezne ramiona, potem podniosl wzrok i przypatrzyl sie wartownikom strzegacym wzgorz. -Jakies poruszenie? - spytal Nikanora. -Nie, panie. Krol podniosl nabijany spizem skorzany pancerz i nalozyl go. Nikanor poprawil mu skrzydlate naramienniki i mocno je zwiazal. Czarnobrody wojownik wyszedl z mroku i sklonil sie przed krolem. -Nieprzyjaciel obozuje w kotlinie okolo mili stad, dokladnie na polnoc. Zdaje mi sie, ze dysponuje sila prawie dwa razy wieksza od naszej. Ubieglej nocy przybyly posilki. Filip mial ochote przeklac. Zamiast tego usmiechnal sie. -Dobrze sie sprawiles, Antypatrze. I nie przejmuj sie liczbami. Pamietaj tylko, ze jestescie Macedonczykami i ze jest z wami krol. -Tak, panie. - Mezczyzna odwrocil wzrok. Filip znal jego mysli. Zaledwie pare tygodni wczesniej poprzedni krol prawdopodobnie wyglosil rownie bunczuczna zapowiedz, a pozniej bitwa zakonczyla sie kleska i masakra. -Nie jestem Perdikkasem - szepnal Filip. Antypater popatrzyl przestraszony, lecz mlody krol klepnal go w ramie i zachichotal. - Nie moga nam sie przydarzyc dwie katastrofy w tak krotkim czasie, nieprawdaz? Antypater usmiechnal sie nerwowo, niepewny, jak potraktowac tak osobliwe zachowanie wladcy. -Chcesz, panie, przemowic do zolnierzy? -Nie. Powiedz im, ze uslysza zwycieska mowe po walce, a pozniej wszyscy sie upijemy. -Mowa przed bitwa podnioslaby ludzi na duchu - doradzil Nikanor. Filip zwrocil sie do niego. -Perdikkas byl niezlym mowca. Nie mam racji, Antypatrze? - Wojownik pokiwal glowa. - I czyz na noc przed bitwa nie napelnial serc naszych ludzi bojowym ogniem? -Rzeczywiscie, tak bylo, panie. -Powtorz zatem zolnierzom moje slowa. Dokladnie. Teraz chodzmy. Chce stanac nad obozem wroga o swicie. Ty, Antypatrze, wezmiesz polowe ludzi. Ja bede dowodzil reszta. Uderzymy rownoczesnie ze wschodu i z zachodu. Nie bierzemy jencow. Liczy sie zaskoczenie i impet. Zrobmy z nich miazge. Powodzenia. W godzine pozniej Filip z piecioma setkami ludzi wspinal sie po stromym stoku. Prowadzili konie, az dotarli do pasma wznoszacego sie nad obozowiskiem wroga. Pod nimi staly dziesiatki namiotow, zas setki mezczyzn otulonych kocami siedzialo wokol dogasajacych ognisk. Nigdzie nie bylo widac wartownikow, co - paradoksalnie - jedynie zwiekszylo wscieklosc Filipa. Wyciagnal miecz i wskazal na prawo. Macedonczycy dosiedli koni i wyruszyli, by utworzyc dluga linie po drugiej stronie pasma. Zajeli pozycje i w calkowitej ciszy oczekiwali na nieprzyjaciol. Slonce nadal skrywalo sie za odleglymi gorami Kerkine, lecz niebo juz jasnialo. Krol przyslonil oczy, a wtedy dostrzegl Antypatra i jego pieciuset wojownikow. Nadchodzili od wschodu. Spod grzmiacych kopyt wznosily sie kleby kurzu. Pajonscy wojownicy zrzucili koce i chwycili za miecze, lance lub luki. Jednak Antypater i jego ludzie byli szybsi. Poczatkowo Pajonowie stawiali chaotyczny opor, jednak gdy zalamala sie ich srodkowa formacja obronna pierzchneli na wzgorza, gdzie oczekiwal juz na nich Filip. Krol uniosl miecz w gore. -Niech was uslysza! - zawolal i Macedonczycy podniesli ogluszajacy okrzyk wojenny. Sciana dzwieku przetoczyla sie po dolinie. Filip kopnieciem zachecil do biegu czarnego walacha i pogalopowal w dol lagodnej pochylosci. Pajonowie znalezli sie miedzy mlotem a kowadlem, poniewaz uciekli przed Antypatrem prosto na mlodego krola i jego jezdzcow. Wsrod pajonskich wojownikow wybuchla panika i wiekszosc z nich rozbiegla sie we wszystkie strony w poszukiwaniu kryjowki. Macedonczycy pedzili za nimi, tnac i zabijajac. Filip sciagnal lejce i zobaczyl przed soba grupe szescdziesieciu czy siedemdziesieciu Pajonow, ktorzy usilowali uformowac czworobok chroniony wiklinowymi tarczami. Mlodego krola zalala zadza krwi. Bez zastanowienia pogalopowal prosto na nich, rabiac mieczem niczym szaleniec. Jedna z pajonskich wloczni zeslizgnela mu sie po pancerzu i niemal w tym samym momencie poczul plytkie ciecie miecza na udzie, ktore obficie splynelo krwia. Nikanor, widzac, ze krolowi grozi niebezpieczenstwo, blyskawicznie poprowadzil na pomoc swemu wladcy dwudziestu jezdzcow i czworobok pekl. Pozniej zaczela sie masakra. Pajonowie odrzucili tarcze i miecze i rzucili sie do ucieczki, lecz nie byli w stanie umknac przed macedonskimi jezdzcami ogarnietymi szalem zemsty i mordu. O zmroku Filip z zabandazowanym udem siedzial w namiocie wrogiego przywodcy. Prawie tysiac stu Pajonow lezalo martwych lub dogorywalo na polu bitwy, podczas gdy Macedonczycy stracili jedynie szescdziesieciu dwoch ludzi, lacznie z jednym, ktorego kon potknal sie i upadl, przygniatajac swego jezdzca. Oboz wypelnialy lupy, wyroby ze zlota i cyny, srebrne monety, posazki z cennych metali. Ponad piecdziesiat macedonskich kobiet, ktore Pajonowie trzymali tu jako niewolnice, tak bardzo sie cieszylo z uwolnienia, ze z zapalem i dobrowolnie obdarzaly swych wyzwolicieli rozkoszami, ktore Pajonowie mogli otrzymac jedynie sila. Filip rozkazal zaladowac skarby na wozy i zabrac do Pelli, potem zas spelnil obietnice i zgromadzil dokola siebie swych zolnierzy w wielkim kregu. -Dzisiaj - rozpoczal donosnym, glebokim glosem, ktory bez trudu docieral do kazdego ucha - cieszycie sie z triumfu. Zginely setki naszych wrogow, ich pobratymcy zas po tej nauczce z pewnoscia zaprzestana grabiezy polnocnych rubiezy Macedonii. Wiedzcie, ze dzis zaczyna sie nowa epoka. Nie zrozumcie mnie zle, wcale nie umniejszam naszego sukcesu, choc go tez nie przeceniam, wrog bowiem byl dosc marny. Zwyciestwo bylo wszakze historyczne, poniewaz jest pierwszym z wielu. Jedno wam moge obiecac. Nadejdzie dzien, w ktorym bitewny okrzyk Macedonczykow wstrzasnie fundamentami swiata! Przebedzie oceany, przetoczy sie ponad gorami. Nie znajdzie sie na swiecie czlowiek, ktory nie bedzie znal jego brzmienia i drzal przed jego sila. Uroczyscie wam to przyrzekam, macedonscy wojownicy. Taka jest obietnica Filipa. - Zamilkl i spojrzal po szeregach zolnierzy. Nie podniesli wiwatow. Panowala cisza. Wprawil go na chwile w zaklopotanie ten brak jakiejkolwiek reakcji. Nagle ponownie obrzucil spojrzeniem swoich ludzi i dostrzegl, ze wielu z nich nie nosi napiersnikow, a tylko nieliczni maja na glowach helmy. - Kazdy z was dostanie kompletne uzbrojenie - zagrzmial. - Wspaniale, lsniace zbroje, ostre miecze, nagolenniki, helmy i lance. Dam wam zloto i bogactwa, przyznam wam ziemie, by dorastali na niej wasi synowie. A dzis wieczorem dam wam wina. Teraz... pijmy! Rozlegl sie uprzejmy aplauz kierowany przez Nikanora. Gdy pojawily sie trunki, ludzie zaczeli wstawac i rozchodzic sie. Siadali w grupkach wokol niewielkich ognisk. Filip odszukal Antypatra. -Czy wyglosilem az tak zla mowe? - spytal wojownika. -Alez skad, panie. Jednak wiekszosc naszych wojownikow pochodzi z Pelagonii i dolin w okolicach gor Pindos. Ich rodzinne ziemie zajeli Ilirowie. Moze juz nigdy nie zobacza swoich zon i dzieci. Gdybys im wspomnial o wyprawie przeciw Bardylisowi... -Ale nie wspomne... Nie bede ich oklamywal, Antypatrze. Nigdy. Jutro wezmiesz pieciuset ludzi i wyruszysz z nimi na polnoc. Wytnij do nogi wszystkich Pajonow, jakich napotkasz. Zadnej litosci. Wypedz ich raz na zawsze z Macedonii. -Stracimy sporo ludzi. Zdezerteruja - zauwazyl cicho Antypater. - Beda pragneli wrocic do domu. Rano Filip znowu wstal jako jeden z pierwszych. Rozkazal Nikanorowi ponownie zebrac ludzi. -Ostatniej nocy zlozylem wam pewna obietnice - zagail. - Dzisiaj mam wam do powiedzenia cos innego. Wielu z was pojedzie z Antypatrem na wyprawe. Macie wypedzic Pajonow z naszych ziem. Niektorzy pewnie zechca wrocic do swoich domow, odszukac zony i dzieci. Rozumiem to. Prosze was tylko o jedno: wybierzcie spomiedzy siebie oddzial dwudziestu ludzi, ktorzy pojada na ziemie okupowane. Niech zbiora nowiny o utraconych rodzinach. Ci mezczyzni otrzymaja w trakcie nieobecnosci pelna zaplate dwudziestu pieciu drachm miesiecznie. Ich zarobki poczekaja w Pelli do ich powrotu. Reszta z was trafi do domow w przeciagu trzech miesiecy. Przyrzekam wam to. Przyjdzie wszakze czas, gdy was zawezwe, i jesli jestescie ludzmi honorowymi, stawicie sie na wezwanie. Czy moja propozycja jest uczciwa? - Filip wskazal na krzepkiego ciemnobrodego wojownika w pierwszym rzedzie. - Ty! Czy to uczciwa propozycja? -Tak, jesli jest prawdziwa - odparl mezczyzna. -Poki co, musi wam wystarczyc moje slowo, lecz czas potwierdzi je z nawiazka. Wiedzcie jednak, ze jestescie pierwszymi zolnierzami Filipa i nigdy was nie zawiode. - Przesunal wzrokiem po grupie, zatrzymujac sie na niektorych twarzach. - W najblizszych dniach uslyszycie decyzje, ktorych nie zrozumiecie, ale wierzcie mi, ze zyje tylko dla Macedonii i zrobie wszystko, by ja ocalic. Prosze was o zaufanie. Obrocil sie na piecie i oddalil w kierunku wierzchowca. Krzepki wojownik wstal i zainicjowal okrzyk. -Krol! Krol! - wolal. -Krol! Krol! - wlaczyli sie inni, wstajac. Filip sklonil sie i poczekal, az ryk ucichnie, po czym wrzasnal: -Macedonia! Macedonia! Wojownicy radosnie podjeli jego okrzyk. Nikanor podszedl do mlodego wladcy. -To dla ciebie, panie, chwila szczegolna - oswiadczyl. - Masz powody do dumy, zdobyles bowiem ich serca. Filip nie odpowiedzial. Myslami byl juz przy pretendencie Argajosie i atenskiej armii. W nastepnych dniach pracowal bez wytchnienia. Osobiscie dogladal zaciagu ludzi z poludnia, wynajal oddzial dwustu kretenskich lucznikow za niebotyczna miesieczna sume czterdziestu drachm na osobe, kontynuowal dyskusje z Ajschinesem i czekal ze zle ukrywanym napieciem na nowiny z Tracji i Ilirii. W skarbcu stale ubywalo pieniedzy, zapasy zlota z polozonej na wschodzie Kruzji nieuchronnie sie wyczerpywaly. Fundusze wystarczylyby zaledwie na miesiac kampanii. Wtedy nadeszly wiesci, ze buntownik Argajos wyladowal w porcie Metone, odleglym o dwa dni marszu od Ajgaj. Towarzyszylo mu trzy tysiace atenskich hoplitow, osmiuset najemnikow i ponad stu macedonskich renegatow. Filip zawezwal do siebie Antypatra. -Jaka sile mozemy zgromadzic przeciwko nim? - spytal oficera. -Ciagle mamy pieciuset ludzi na polnocy. Dowodzi nimi Meleager. Nieustannie drecza Pajonow. Na wschodzie kolejny tysiac czeka wraz z Nikanorem na ewentualny atak ze strony Trakow. Moglibysmy ich sciagnac, lecz wtedy droga do Macedonii stanie dla wszystkich otworem. -Ilu mamy ludzi na miejscu? -Nie wiecej niz siedmiuset, ale polowa z nich walczyla z toba w pierwszej bitwie. Pojda za toba w ogien Hadesu. -To nie wystarczy, Antypatrze, nie przeciw atenskim hoplitom. Sprowadz Ajschinesa. Badz uprzejmy, lecz kaz mu szybko przybyc. Filip wykapal sie i zalozyl pelna zbroje: napiersnik, nagolenniki i nabijana spizem skorzana spodniczke. Do boku przypial miecz i czekal w sali tronowej. Ajschines przybyl w ciagu godziny. Przerazil sie na widok krola w pelnym rynsztunku wojennym. -Nie oczekiwalem z twojej strony zdrady - odezwal sie Filip glosem cichym i przepelnionym smutkiem. - Zaufalem zarowno tobie, jak i Atenom. A teraz w jednym z moich portow wyladowala wasza armia. Moi poslancy sa gotowi ruszac do Teb. Co zas do ciebie, Ajschinesie - dodal z zalem - radze sie przygotowac do rychlego opuszczenia Pelli. -Ktos popelnil blad, panie. Prosze... zaufaj mi - odparl Ajschines. Twarz poczerwieniala mu jeszcze bardziej. - Pchnalem goncow z wiadomosciami do naszych przywodcow i jestem pewny, ze wojska, ktore stanely w Metone, nie rusza na Macedonie. Kiedy sie wyprawiali, panowalo zamieszanie. Ale nie zaatakuja przeciez sojusznika, a jestes nim, panie. Jestes naszym sprzymierzencem. Filip patrzyl dlugo i twardo na mezczyzne, zanim mu odpowiedzial: -Jestes tego pewny, Ajschinesie, czy masz tylko nadzieje, ze tak wlasnie wyglada sytuacja? -Otrzymalem dzisiaj przesylke z rozkazami dla Mantjasa dowodzacego hoplitami. Nasi zolnierze wroca do domu, obiecuje ci to solennie. Krol skinal glowa. -W takim razie, koniecznie jeszcze dzis wyslij owo pismo, panie, i to jak najpredzej. W przeciwnym razie pojutrze wyprawie sie na zdrajce. Antypater zebral siedmiuset konnych. Filip - mimo tego, co powiedzial Ajschinesowi - popedzil ich jeszcze tej nocy na poludnie. O swicie ludzie zajeli pozycje na wzniesieniach miedzy Metone i Ajgaj. Nie byli widoczni z drogi. Dwie godziny po swicie w oddali pojawil sie nieprzyjaciel. Filip przyslonil oczy i badawczo przyjrzal sie nadjezdzajacej kolumnie. Na czele wojska jechala ponad stukonna kawaleria, za nia maszerowalo okolo tysiaca hoplitow. Piechurzy wyraznie stanowili zbieranine: niektorzy nosili helmy z pioropuszami, inni zas trackie skorzane czapki. Godla namalowane na ich tarczach byly roznorakie - od olintyjskiego Pegaza, przez tebariska maczuge Heraklesa az po skrzyzowane wlocznie Metonu. Nikt jednak nie nosil skrzydlatego helmu Ateny. Filip triumfowal. Tak jak obiecal ambasador, Atenczycy nie maszerowali wraz z Argajosem. Lezac na brzuchu, mlody krol strzelal oczyma na lewo i prawo od kolumny wroga. Agresorzy nie wyslali zwiadowcow i przemieszczali sie rozciagnieta linia dluga na prawie cwierc mili. Filip wycofal sie z wierzcholka i wezwal do siebie Antypatra. -Wyslij kretenskich lucznikow do tamtych odkrytych skal. Niech zaczna strzelac natychmiast, gdy wrog znajdzie sie w zasiegu strzal. Wez czterystu ludzi, ustaw sie za linia wzgorz i uderz na przeciwnika od polnocy. Dam ci troche czasu, potem nadejde z poludnia. Antypater usmiechnal sie. -Tym razem nie postepuj zbyt pochopnie, moj panie. Poczekaj ze swoimi ludzmi i unikaj samotnej szarzy na szeregi wroga. Pierwszy grad kretenskich strzal zdziesiatkowal jadacych na czele konnych. Ich wierzchowce stawaly deba ze strachu pod smiercionosnym deszczem. Zapach krwi w nozdrzach przerazil konie jeszcze bardziej i niewielu jezdzcow potrafilo nad nimi zapanowac. Wtedy z polnocy przygalopowalo czterystu ludzi Antypatra. Ich bitewne okrzyki odbijaly sie echem od skal. Macedonczycy wpadli jak huragan w skotlowana konnice wroga. Staranowali ja, zostawiajac za soba tylko trupy, po czym z rownym impetem zaatakowali falujaca piechote. Rownoczesnie wojownicy Filipa uderzyli od poludnia. Z najemnej falangi pozostalo nieco mniej niz polowa ludzi, zanim zdolala sformowac defensywny czworobok i ustawila rzad tarczy dla powstrzymania drugiego ataku. Antypater zawrocil wojownikow i ponownie zaszarzowal na jazde. Konie rozbiegly sie, unoszac galopem swych jezdzcow z pola bitwy. Filip takze wycofal swoich konnych, natomiast kretenscy lucznicy nie przestawali obsypywac gradem strzal najemnikow skrytych za murem tarcz. W samym srodku tego kregu, iluzorycznie bezpieczny, stal Argajos. Helm spadl mu z glowy i zlote wlosy lsnily pieknie w slonecznym swietle. -Hej, Filipie! - krzyknal. - Czy stawisz mi czolo? A moze nie masz odwagi walczyc? Byl to ostatni desperacki gest czlowieka juz pokonanego, mlody krol wszakze wiedzial, ze spoczywaja na nim oczy jego ludzi. -Wyjdz! - zawolal. - A wtedy sie policzymy. Argajos wyszedl zza muru tarcz i ruszyl wielkimi krokami ku kuzynowi. Filip zeskoczyl z konia, wyjal z pochwy miecz i czekal. Argajos byl przystojnym mezczyzna, wysokim i szczuplym, jego oczy mialy odcien blekitu wiosennego nieba. Przypominal nieco Nikanora i krol nie mogl sobie odmowic spojrzenia na przyjaciela, by ich porownac. W tym momencie Argajos zaatakowal od dolu. Tarcza Filipa tylko w polowie zablokowala uderzenie. Miecz buntownika zgrzytnal po pancerzu krola i lekko drasnal mu policzek. Filip blyskawicznie odpowiedzial cieciem w dolne partie ciala przeciwnika, ale tylko rozplatal mu nabijana spizem skorzana spodniczke. Argajos rzucil sie do przodu, tarcze zabrzeczaly. Krol - chociaz nizszy - byl silniej zbudowany i potezniejszy, dzieki czemu nie upadl, a w nastepnej chwili dzgnal mieczem, celujac nisko i przeszyl na wylot lewa noge Argajosa ponad kolanem. Renegat krzyknal z bolu, kiedy Filip przekrecil ostrze, przecinajac miesnie i sciegna. Argajos sprobowal odskoczyc, ale ranna noga odmowila mu posluszenstwa i upadl. Krol odrzucil tarcze i ruszyl ku pokonanemu. Argajos machnal mieczem, lecz Filip zrobil unik przed blyszczacym ostrzem, po czym skoczyl naprzod i przydepnal przeciwnikowi ramie do ziemi. -Prosze cie o krolewskie milosierdzie - krzyknal Argajos. -Nie ma litosci dla zdrajcow - syknal Filip i wbil ostrze w szyje Argajosa, przecinajac tchawice i kregi szyjne. O zmroku ponad szesciuset wrogow lezalo martwych, a ponad setka najemnikow trafila do niewoli. Po krotkim sadzie pod przewodnictwem Filipa skazano na smierc czterdziestu macedonskich zdrajcow. Zolnierze sami wykonali wyrok. Z pozostalych - szescdziesieciu dwoch najemnikow uwolniono i pozwolono wrocic do Metonu, a trzydziestu osmiu atenskich ochotnikow krol zaprosil, by zjedli z nim kolacje w namiocie, gdzie wyjasnil im ponownie swoja przyjazna polityke wobec ich miasta. O swicie nadal nie spal, sluchajac raportu Antypatra na temat macedonskich strat. -Czterdziestu ludzi zabitych, trzech okaleczonych, siedmiu z niegroznymi ranami - mowil wojownik. -Dowiedz sie imion zabitych i miejsc zamieszkania ich rodzin, potem wyslij im po sto drachm. Kalecy dostana dwa razy tyle oraz rente w wysokosci dziesieciu drachm miesiecznie. Antypater byl zaskoczony. -Zolnierzy podniesie na duchu taka nowina - baknal w koncu. -Tak, lecz nie dlatego im place. Ci ludzie umieraja za Macedonie i kraj nie moze o nich zapomniec. Antypater pokiwal glowa. -Ja tego rowniez nie zapomne, panie. Ani zaden z wojownikow, ktorzy dla ciebie walcza. Po wyjsciu oficera Filip polozyl sie na pryczy i przykryl kocem. Pajonowie zostali pobici i zginal jeden z samozwanczych pretendentow do tronu. Ciagle jednak pozostawali do pokonania najpowazniejsi wrogowie. "Gdzie jestes, Parmenionie?", zastanawial sie mlody krol. Granica tracka, jesien 359 rokup.n.e. Parmenion sciagnal lejce i osadzil wierzchowca w miejscu, kiedy zobaczyl siedzacego na przydroznej skale mezczyzne.-Dobrego dnia - zagail obcego. Rozejrzal sie z uwaga po otaczajacych glazach, szukajac ludzi, ktorzy mogliby sie tam ukrywac. -Jestem sam - odparl nieznajomy milym, a nawet przyjaznym glosem. Spartanin wszakze nadal studiowal okolice. Kiedy nikogo innego nie dostrzegl, popatrzyl na daleka rzeke Meste, a pozniej ku odleglym blekitnym szczytom gor Kerkine i granicom Macedonii. Wreszcie wrocil spojrzeniem do czlowieka na skalach i zsiadl z konia. Nieznajomy nie byl wysoki, lecz mocno zbudowany, wlosy mial siwe, brode w stylu perskim, a oczy w kolorze burzowych chmur. Nosil dlugi bladoblekitny chiton i skorzane sandaly, ktore wykazywaly niewielkie oznaki zniszczenia. Nie mial zadnej broni, nawet malego sztyletu. -Widok jest calkiem ladny - odezwal sie Parmenion - lecz ziemia niegoscinna. Ktoredy tu przybyles? -Podrozuje roznymi sciezkami - odparl wymijajaco mezczyzna. - Staniesz w Pelli za siedem dni. Ja moglbym sie tam znalezc jeszcze dzis po poludniu. -Jestes nagusem? -Nie w perskim rozumieniu tego slowa, chociaz niektorzy czarodzieje wstapia pewnego dnia na sciezki, ktorymi podazam - odparl mezczyzna spokojnie. - Zrob sobie krotki popas i zjedz ze mna. -Zostawmy go swojemu losowi i jedzmy dalej - naciskal Motak. - Nie podoba mi sie to miejsce. Jest zbyt otwarte. To prawdopodobnie wabik jakiejs bandy rabusiow. -Imalem sie wielu zajec, Tebanczyku, ale nigdy nie bylem rabusiem. Czekalem na ciebie, Parmenionie. Uwazalem za madry pomysl... ze posiedzimy sobie i pogawedzimy o przeszlosci, przyszlosci i echach Wielkiej piesni. -Mowisz jak Grek - zauwazyl Spartanin. Odszedl na lewo, nie przestajac penetrowac wzrokiem okolicznych skal. -Niedokladnie... Niecalkiem jestem Grekiem - odparl tajemniczo nieznajomy. - To wszakze nieistotne. Dokonales wspanialych czynow w Persji. Szczerze ci gratuluje. Twoj atak na Spetzabaresa byl genialnie zaplanowany. Choc mial nad toba spora przewage liczebna, zmusiles go do poddania sie i straciles tylko stu jedenastu mezczyzn. Wybitne posuniecie. -Stawiasz mnie w niekorzystnym polozeniu, panie, ja bowiem nic nie wiem o tobie. -Jestem czlowiekiem uczonym, Parmenionie. Swoje zycie poswiecilem studiom i pogoni za wiedza. Moim pragnieniem jest zrozumiec wszelkie stworzenia. Na szczescie, nie jestem jeszcze blisko ostatecznego poznania. -Na szczescie? -Oczywiscie, ze tak. Zaden czlowiek nie powinien nigdy calkowicie spelnic swoich marzen. Po co mialby wtedy dalej zyc? -Popatrz! - krzyknal Motak, wskazujac na chmure kurzu wznoszaca sie w oddali na gorskim stoku. - Jezdzcy! -Przybywaja, aby cie zabrac do Kotelasa - wyjasnil magus. - A moze chca cie zabic. Tracki krol za wszelka cene bedzie sie staral nie dopuscic, by wielki Parmenion pomagal Macedonczykom. -Sporo wiesz - zauwazyl Spartanin spokojnie. - Przyjmuje zatem, ze znasz rowniez sposob wymkniecia sie tym konnym. -Naturalnie - odparl mezczyzna i szybko wstal. - Chodzcie za mna. Parmenion obserwowal nieznajomego. Gdy czarodziej podszedl do pionowego skalnego lica, zamigotalo. Spartanin zamrugal, gdyz mezczyzna zniknal. -To demon lub polbog - wyszeptal Motak. - Zaryzykujmy spotkanie z jezdzcami. Przynajmniej sa ludzmi. -Miecze potrafia pociac czlowieka szybciej niz zaklecia - odparl Parmenion. - Zaryzykuje przeprawe z magusem. - Wzial lejce wierzchowca w prawa reke i poprowadzil zwierze ku skalnej scianie. Kiedy sie do niej zblizal, temperatura wokol niego spadala i skaly wydawaly sie przezroczyste. Parmenion odwaznie szedl dalej i bez trudu przeniknal przez sciane. Poczul sie dziwnie niewazki, co wprawilo jego umysl w stan chwilowej dezorientacji. Motak wynurzyl sie ze sciany tuz za nim. Wlokl sie obok przyjaciela i intensywnie pocil. -Co teraz? - spytal Tebanczyk szeptem. Znajdowali sie w ogromnej podziemnej pieczarze. Olbrzymie stalaktyty zwisaly z wysokiej powaly. Wokol siebie mezczyzni slyszeli glosne, regularne kapanie wody, a na podlozu jaskini dostrzegali mnostwo lsniacych, ciemnych sadzawek. Nieznajomy pojawil sie nagle okolo piecdziesieciu krokow przez nimi. -Tedy - zawolal. - Jestesmy w pol drogi do celu. -Raczej w pol drogi do Hadesu - wymamrotal Motak, wyciagajac miecz z pochwy. Ostroznie prowadzili konie przez dno pieczary, az doszli do szerokiego, naturalnego otworu, ktory wychodzil na bujna zielona lake, gdzie stal maly domek. Dach mial z czerwonej dachowki, sciany zas rowne i biale. Parmenion wyszedl na swiatlo sloneczne i zatrzymal sie. Okolica byla pagorkowata i zielona, lecz nigdzie w polu widzenia nie zauwazyl gor. Rowniez po wielkiej rzece Mescie nie bylo ani sladu. Mezczyzni dosiedli koni i podjechali do domu. Nieznajomy zastawil szeroki stol zimnym miesiwem, serami i owocami. Nalal swoim gosciom po pucharze wina i usiadl w cieniu kwitnacego drzewa. -Nie jest zatrute - uspokoil swoich gosci, widzac, ze podejrzliwie przypatruja sie jedzeniu. -Ty nie jesz? - spytal Parmenion. -Nie jestem glodny. Ale zastanowcie sie: czyz czlowiek, ktory potrafi sprawic, by zniknely gory, musi truc swoich gosci? -Przekonales mnie - przyznal Parmenion i siegnal po jablko. Motak chwycil jego dlon. -Zjem pierwszy - oswiadczyl, po czym wzial owoc i wgryzl sie wen. -Coz za oddanie - zauwazyl nieznajomy. Motak po kolei sprobowal wszystkich miesiw i serow. W koncu czknal z przyjemnoscia. -To najsmaczniejsze potrawy, jakie kiedykolwiek kosztowalem. Parmenion jadl z umiarem, potem podniosl sie, podszedl do czarodzieja i usiadl obok niego. -Dlaczego na mnie czekales? -Jestes jednym z ech Wielkiej Piesni, Parmenionie. Bylo ich wiele przed toba, i wiele bedzie po tobie. Jestem tutaj, by ci ofiarowac swoja pomoc. Najpierw jednak chcialbym cie zapytac, jak to mozliwe, ze traktujesz moja magie z taka obojetnoscia? Czy ktos kiedykolwiek poruszyl dla ciebie gory? -Widzialem magusow, ktorzy przemieniali kije w weze i kazali ludziom unosic sie w powietrzu. Pewien magik w Suzie umie sprawic, ze ludzie uwazaja sie za ptaki. Trzepocza wtedy ramionami i probuja latac. Moze gory sa nadal w tym samym miejscu, tylko z powodu jakiegos twojego zaklecia ich nie widze. Nie dbam zreszta o to. No wiec... O jakiej Wielkiej Piesni mowisz? Miedzy Swiatlem a Ciemnoscia nieprzerwanie toczy sie wojna. Wojna wiekuista. Jestes jej czescia. Homer spiewal o niej, przenoszac bitwy do Troi. Inne narody spiewaja o niej na swoje sposoby, umieszczajac ja w roznych czasach. Gilgamesz i Enkidu, Paristur i Sarondel. Wszyscy oni sa echami. Wkrotce staniemy sie swiadkami narodzin kolejnej legendy i Smierc Narodow znajdzie sie w samym centrum wydarzen. -Nie wiem nic o tych sprawach i kompletnie nie rozumiem twoich slow, mowisz zagadkami, panie. Pragne podziekowac ci za poczestunek i goscinnosc, lecz pozwol mi na jedno szczere pytanie: "Kim jestes?" Mezczyzna zachichotal i oparl sie o pien kwitnacego drzewa. -Bez ogrodek, co? Jak zawsze szczery. I jak zawsze dowodca. No coz, nic nie szkodzi, moj spartanski przyjacielu. Niezle ci twoj charakter sluzyl przez te wszystkie lata, nieprawdaz? Kim jestem? Jak juz mowilem, uczonym. Nigdy nie bylem wojownikiem, chociaz wielu ich znalem. Przypominasz mi bardzo Leonidasa, krola, ktory doskonale wladal mieczem. Byl tez czlowiekiem wielkiego mestwa i mial dar czynienia ludzi wielkimi. -Mieczowy krol umarl ponad stulecie temu - zauwazyl strategos. - Chcesz powiedziec, ze go znales? -Wcale nie twierdze, ze go znalem, Parmenionie. Powiedzialem jedynie, ze mi go przypominasz. Czul wstyd, umierajac w termopilskim wawozie. Dzieki niemu Sparta mogla sie przeciez stac naprawde wspanialym panstwem. A jednak, Leonidas byl takze poteznym echem Wielkiej Piesni. Tak, tak, trzystu mezczyzn przeciw dwustutysiecznej armii. Zdumiewajaco odwazny krol. -Kiedy mieszkalem w Tebach - wtracil Parmenion - pewien mezczyzna probowal mnie nauczyc lapac ryby golymi rekoma. Rozmowa z toba przywiodla mi na mysl tamte dni. Slysze twoje slowa, lecz przelatuja one przeze mnie, poniewaz ich nie rozumiem. W jaki sposob mozesz mi pomoc? -W tej chwili mnie nie potrzebujesz, Spartaninie - odparl czarodziej. Usmiech zamarl mu na wargach. Wyciagnal reke i chwycil Parmeniona za ramie. - Przyjdzie wszakze na to pora. Otrzymasz pewne zadanie i przyjdzie ci wowczas do glowy moje imie. Wtedy bedziesz mnie musial odszukac. Znajdziesz mnie tam, gdzie sie po raz pierwszy spotkalismy. Nie zapomnij tego miejsca, Spartaninie... Wiele od tego zalezy. Parmenion wstal. -Zapamietam i jeszcze raz dziekuje ci za goscine. Jesli wrocimy droga, ktora przyszlismy, zobaczymy ponownie rzeke i gory? -Nie. Tym razem wynurzycie sie na wzgorzach ponad Pella. Siwowlosy czarodziej wstal i wyciagnal dlon. Strategos ujal ja bez leku. Poczul sile uscisku. -Nie jestes taki stary, na jakiego wygladasz - zauwazyl z usmiechem. -W pewnym sensie masz racje - odparl mezczyzna. - Odszukaj mnie, gdy bedziesz w potrzebie. A tak przy okazji, podczas naszej rozmowy umarl tracki krol. Otrul go jeden z przyjaciol Filipa Macedonskiego. Taki jest los chciwych wladcow, prawda? -Czasami - zgodzil sie Parmenion, wskakujac na grzbiet wierzchowca. - Masz jakies imie, uczony? -Mam ich wiele. Ty mozesz mnie nazywac Arystotelesem. -Slyszalem o tobie, chociaz nie wiedzialem, ze jestes tez magusem. Okreslaja cie mianem filozofa. -Jestem, kim jestem. Ruszaj w droge, Parmenionie... Piesn czeka. Row mial ponad dwiescie stop dlugosci. Piecdziesieciu ludzi przekopywalo sie z kilofami i lopatami przez warstwy gliny i skal. Podczas pracy slonce prazylo ich gole plecy. Inni zolnierze starali sie uprzatnac gruzy, ktore tamci wrzucali na tyly rowu. Filip wbil kilof w ziemie. Gdy zelazo znow zgrzytnelo o skale, poczul w ramionach zmeczenie. Odlozyl narzedzie, opadl na kolana i zatopil rece w glinie. Otoczyl palcami kamien i zaczal go wyciagac. Okazal sie wiekszy, niz krol sadzil, i przyciezki jak dla niego, mezczyzny niezbyt okazalej postury. Juz mial zawolac po pomoc, gdy nagle spostrzegl, ze wielu ludzi przypatruje mu sie ze znaczacymi usmieszkami. Sklonil sie wszystkim w zartobliwym gescie, mocniej chwycil kamien i dzwignal go do piersi. Podniosl sie poteznym skokiem i przetoczyl przeszkode na nasyp. Potem wrocil do rowu, po drodze jednak zatrzymal sie, by porozmawiac z robotnikami i oszacowac dokonane przez nich postepy. Na kazdym koncu row skrecal pod odpowiednim katem, robotnicy pracowali wzdluz ulozonych na ziemi lin. Filip popatrzyl na wykop i wyobrazil sobie nowe baraki. Beda dwupietrowe, z dluga jadalnia i siedmioma sypialniami dajacymi razem mieszkanie ponad pieciuset wojownikom. Architekt byl Persem, ktory szkolil sie w Atenach. Krol zazadal ukonczenia budynkow do nastepnej wiosny. Wszyscy robotnicy byli zolnierzami z Pelagonii i Linkos, ziem aktualnie okupowanych przez Bardylisa i jego Uirow. Mezczyzni pracowali w dosc wesolych nastrojach, szczegolnie kiedy krol mozolil sie obok nich. Filip wiedzial jednak, ze pamietaja o jego obietnicy - przyrzekl im powrot do domow w przeciagu trzech miesiecy od zwyciestwa nad Pajonami. Minelo juz piec tygodni, a ciagle jeszcze nie doszlo do podpisania traktatu z Bardylisem. Mimo to Filip patrzyl na sytuacje z optymizmem i uwazal ja za obiecujaca, bowiem Ilirowie zatrzymali sie i nie pomaszerowali w glab macedonskiego terytorium, Bardylis zas rozwazal, czy zgodzic sie na slub corki z mlodym krolem. Na razie zaproponowal, by w gescie dobrej woli (ktory moglby stanowic zalazek "trwalego braterstwa") macedonski wladca oddal Ilirii wszystkie ziemie miedzy gorami Bora i pasmem Pindos: w sumie szesc okregow, lacznie z Pelagonia - bogata w drewno, dobre ziemie uprawne i obfite pastwiska. -Najwyrazniej brzydkie panny mlode nie sa wcale tanie - mruknal Filip do Nikanora. Chwilowo krol rozladowywal psychiczne napiecie ciezka praca fizyczna. Row zostanie ukonczony do jutra, potem stana fundamenty i Filip bedzie mogl z przyjemnoscia obserwowac budowe koszar. Zadna tam prymitywna konstrukcja z drewna i glinianych cegiel! Fronton bedzie z rzezbionego kamienia, dach wylozy sie glina, pokoje maja byc przewiewne i pelne swiatla. -Mowisz chyba o palacu, panie - zrzedzil architekt. -Chce takze trzy studnie i fontanne na centralnym dziedzincu. Poza tym dodatkowa kwatera dla dowodcy, z andronitisem dla dwudziestu... Nie, trzydziestu mezczyzn. -Jak sobie zyczysz, panie... Gmach nie bedzie wszakze tani. -Gdybym chcial taniego, zatrudnilbym Spartanina - odparl Filip i poklepal mezczyzne po watlym ramieniu. Krol podszedl do sterty kamieni i usiadl. Robotnik przyniosl mu puchar wody z zimnego kamiennego dzbana. Smakowala jak nektar. Podziekowal mezczyznie. Rozpoznal go. Ow krzepki, brodaty wojownik dyrygowal wiwatami po pierwszej bitwie. -Jak masz na imie, przyjacielu? -Teoparlis, panie. Wiekszosc mowi do mnie Teo. -Wyrosnie tu calkiem zgrabny kompleks budynkow. Odpowiedni dla krolewskich wojsk. -Z pewnoscia tak sie stanie, panie. Przykro mi jednak, ze nie bede mogl cieszyc sie przyjemnoscia zamieszkania w nim, lecz za dwa miesiace wracam do mojej zony w Pelagonii. Czyz nie tak nam mowiles? -Dokladnie tak - zgodzil sie Filip. - Lecz zanim kolejny rok uplynie, przyjade do ciebie i zaoferuje ci kwatere w tych pieknych koszarach. A takze dom dla twojej zony w Pelli. Bede niecierpliwie oczekiwal twojej wizyty, panie - stwierdzil Teo, po czym sklonil sie i wrocil do pracy. Filip przypatrywal mu sie przez chwile, a pozniej zwrocil spojrzenie na wschod. Z centrum miasta zblizalo sie dwoch jezdzcow. Krol wypil wode do dna i badawczo zlustrowal przybyszow. Pierwszy konny nosil spizowy napiersnik i zelazny helm, lecz Filipa bardziej zainteresowal jego kon: kasztanowy wierzchowiec wysoki na szesnascie dloni. Wszyscy macedonscy szlachcice od malego obeznani byli z konmi i mlody krol ogromnie kochal te zwierzeta. Wierzchowiec nieznajomego cechowal sie niezwykle ksztaltna glowa i idealnie rozstawionymi oczyma; byly to dobre wskazowki sugerujace wspanialy charakter. Zwierze mialo dluga - choc nie przesadnie - szyje i grzywe przycieta na ksztalt pioropusza helmu. Filip ruszyl pieszo ku jezdzcom, stale przekrzywiajac glowe, by dobrze przyjrzec sie grzbietowi wierzchowca i jego bokom. Lopatki konia byly pochyle i potezne, dzieki czemu zwierze z pewnoscia potrafilo osiagac zawrotne predkosci w galopie i pokonywac nielichej wysokosci przeszkody, zas wygiecie grzbietu zapewnialo jezdzcowi stabilna jazde w kazdych warunkach. Mlody krol wiedzial, ze proste barki moga byc przyczyna nierownego kroku i powoduja niewygody dla jadacego na zwierzeciu czlowieka. -Ty tam! - rozlegl sie czyjs glos i Filip podniosl wzrok. Wskazywal na niego drugi jezdziec: niewysoki, korpulentny mezczyzna dosiadajacy siwego walacha z siodlowato wygietym grzbietem. - Szukamy krola. Zaprowadz nas do niego. Przyjrzal sie mezczyznie. Byl niemal calkowicie lysy, tylko nad uszami sterczaly mu rude i srebrne kosmyki. Wygladaly jak laurowy wieniec. -A kto go szuka? - spytal. -To nie twoja sprawa, wiesniaku - odwarknal jezdziec. -Spokojnie, Motaku - zmitygowal go drugi mezczyzna. Przelozyl noge nad grzbietem konia i zeskoczyl na ziemie. Byl wysoki i szczuply, chociaz ramiona mial dobrze umiesnione, na nich zas sporo wojennych blizn. Filip spojrzal mu w oczy. Byly jasnoniebieskie, lecz na tle opalonej do odcienia garbowanej skory twarzy wydawaly sie szare niczym burzowe chmury. Serce krola podskoczylo, poniewaz rozpoznal w mezczyznie Parmeniona, ale stlumil w sobie pragnienie podbiegniecia i usciskania go. Zachowal kamienne oblicze, nie pokazal po sobie emocji i ruszyl przed siebie. -Jestes najemnikiem? - spytal Spartanina. -Tak - odparl mezczyzna. - A ty jestes budowniczym? Filip potwierdzil. -Powiedziano mi, ze stana tu koszary. Moze pewnego dnia bedziesz w nich kwaterowal. -Cos glebokie te wykopy pod fundamenty - zauwazyl wojownik. Podszedl do rowu i obserwowal robotnikow. -Od czasu do czasu mamy tu trzesienia ziemi - wyjasnil krol - zatem fundamenty musza byc solidne. Uroda budynku nie ma znaczenia, gdyz bez dobrych fundamentow kazdy sie zawali. -To samo dotyczy armii - dodal cicho strategos. - Czys walczyl przeciw Pajonom? -Tak. To bylo wspaniale zwyciestwo. -A krol z wami walczyl? -Jak lew. Jak dziesiec lwow - odparl Filip z szerokim usmiechem. Mezczyzna pokiwal glowa i milczal przez moment, potem odwrocil sie do Filipa i rowniez blysnal usmiechem. -Cieszy mnie to. Nie chcialbym sluzyc tchorzowi. -Wydajesz sie pewny, ze wladca cie zatrudni. Wojownik wzruszyl ramionami. -Spodobal ci sie moj kon, krolu? -Tak, jest piekny... Jak mnie rozpoznales? -Bardzo sie, panie, roznisz od chlopca, ktorego spotkalem w Tebach, i pewnie bym cie nie rozpoznal. Jestes tu wszakze jedynym mezczyzna, ktory nie pracuje, a jest to, jak mniemam, krolewski przywilej. Zgrzalem sie i w gardle zaschlo mi od kurzu. Byloby przyjemnie znalezc dobrze zacienione miejsce i przedyskutowac powody, dla ktorych mnie do siebie wezwales. -Dokladnie tak zrobimy - odrzekl Filip, usmiechajac sie szeroko. - Najpierw jednak chce ci powiedziec, ze jestes dla mnie darem bogow, ktorzy wysluchali mojej modlitwy. Nawet nie masz pojecia, jak bardzo mi jestes potrzebny. -Sadze, ze mam - odparl Parmenion. - Doskonale pamietam mlodego chlopca, ktory mi opowiadal o kraju otoczonym ze wszystkich stron wrogami: Ilirami, Pajonami, Trakami. Zolnierz nie zapomina takich rzeczy. -No coz, teraz jest jeszcze gorzej. Nie posiadam prawie zadnej armii i poza wlasna inteligencja niewiele moge przeciwstawic naszym wrogom. Na bogow, czlowieku, jakze sie ciesze, ze cie widze! -Moze nie zostane - ostrzegl go Spartanin. -Dlaczego? - spytal Filip i jego serca dotknal zimny strach. -Jeszcze nie wiem, czy jestes czlowiekiem, ktoremu pragne sluzyc. -Rzadka to w dzisiejszych czasach szczerosc i dostrzegam w twych slowach madrosc. Poki co, zapraszam cie do palacu. Wykapiesz sie, ogolisz i wypoczniesz po trudach podrozy. Porozmawiamy, kiedy zechcesz. Parmenion skinal glowa. -Faktycznie walczysz jak dziesiec lwow? - spytal. Jego twarz pozostala bez wyrazu. -Raczej jak dwadziescia - odparl Filip - lecz jestem z natury skromny. Parmenion wyszedl z kapieli i nie wycierajac sie, podszedl do okna. Lekki wietrzyk osuszal jego cialo i chlodzil. Mezczyzna przeczesal palcami rzedniejace wlosy, po czym odwrocil sie do Motaka. -I co o nim myslisz? Sluzacy potrzasnal glowa. -Nie podobaja mi sie krolowie, ktorzy nosza jedynie przepaske biodrowa i ryja w blocie. Zachowuje sie jak wiesniak. -Chyba zbyt dlugo przebywales wsrod Persow, moj przyjacielu. -Zostajemy? Spartanin nie odpowiedzial. Podroz zajela im sporo czasu. Przejechali Azje Mniejsza i Tracje, przekraczali gory i rzeki. Mimo iz dzieki spotkaniu z Arystotelesem oszczedzili tydzien, Parmenion byl zmeczony i doskwieral mu tepy bol starej rany od wloczni pod prawym ramieniem. Wytarl sie recznikiem, potem polozyl na tapczanie, a Motak wmasowal mu w plecy olejek. Macedonia. Byla bardziej zielona, niz sobie wyobrazal. Bujniejsza. Doswiadczyl jednakze lekkiego rozczarowania, poniewaz mial nadzieje poczuc, ze wraca do domu. Niestety, byl to dla niego tylko kolejny kraj, dumny ze swoich wysokich gor i zyznych dolin. Strategos nalozyl prosta tunike i sandaly, po czym wyszedl na dziedziniec, by podziwiac zachod slonca. Poczul sie stary i smiertelnie znuzony. Epaminondas nie zyl; zginal pod Mantinea dokladnie tak, jak przepowiedziala Tamis. Parmenion zadrzal. Motak przyniosl mu dzban wina. Przez dlugi czas we dwoch siedzieli w przyjemnym milczeniu. Gdy slonce zaszlo, sluzacy zapalil latarnie, po czym zjedli skromny posilek zlozony z chleba i sera. -Polubiles go, prawda? - spytal w koncu Motak. -Tak. Przypomina mi Pelopidasa. -I prawdopodobnie zakonczy zycie w ten sam sposob - odparl zrzedliwie Tebanczyk. -Na niebiosa, alez z ciebie maruda - zauwazyl oschle Parmenion. - Co sie z toba dzieje? -Ze mna? Nic takiego. Chce jednak wiedziec, po co opuscilismy Suze i przyjechalismy tutaj. Wiedlismy tam zycie ksiazat, Parmenionie. Bylismy bogaci. Co cie przyciagnelo do tego na wpol barbarzynskiego kraju? Macedonczycy nigdy nic dla nikogo nie znaczyli. Co tutaj zyskasz? Przeciez masz slawe najwiekszego w cywilizowanym swiecie wodza! Ale to ci nie wystarczy, prawda? Nie potrafisz sie oprzec wyzwaniu, ktoremu i Herakles by nie podolal. -Prawdopodobnie masz racje. Nie zapominaj wszakze, iz miales wybor. Mogles zostac w Persji. Niczego ci nie narzucalem, Motaku. Tebanczyk chrzaknal znaczaco. -Sadzisz, ze przyjazn nie oznacza lancuchow? No coz, oznacza. Nawet, jesli musze w jej imie podazyc za toba... i za twoja pycha... do tego dzikiego kraju zamieszkalego przez pol-Grekow. Parmenion chwycil przyjaciela za ramie. -Zawstydzasz mnie, moj drogi. Przykro mi, jezeli to przedsiewziecie nie spotyka sie z twoja aprobata. Sam nie rozumiem wszystkich powodow, ktore mnie tutaj przyciagnely. Czesciowa wina moge obarczyc zew krwi. Moi przodkowie zyli w tej krainie, walczyli za nia i za nia umierali. Po prostu musialem ja zobaczyc. Jest wszakze nieco prawdy w twoim stwierdzeniu. Wiem, jak ludzie mnie nazywaja, ale czyz maja racje? Zawsze dowodzilem doskonale wyszkolonymi armiami, w dodatku przewaznie liczebniejszymi od sil wroga. Tutaj, jak slusznie zauwazyles, czeka mnie prawdziwe wyzwanie. Ilirowie sa zdyscyplinowani i maja dobrych dowodcow, Trakowie bywaja okrutni i jest ich wielu, Olintianie zas sa wystarczajaco bogaci, by zatrudnic najlepszych najemnikow. Jakiej chwaly moglby oczekiwac wodz dowodzacy ktoryms z tych wojsk? Marnej. Ale Macedonia? - Usmiechnal sie. - Nie potrafie sobie odmowic tej proby, moj przyjacielu. -Wiem - odparl ze znuzeniem Motak. - Zawsze wiedzialem. -Ze trafimy do Macedonii? -Nie. Nielatwo jest mi ubrac w slowa moje przewidywania. - Milczal przez chwile, jego zielone oczy skupily sie na twarzy strategosa. W koncu blysnal usmiechem, wyciagnal reke i dotknal jego ramienia. - Sadze, ze gleboko w swojej duszy nadal pozostajesz tym pochodzacym ze Sparty chlopcem krwi mieszanej, ktory za wszelka cene stara sie wszystkim udowodnic wlasna wartosc. I jesli tutaj odniesiesz sukces... W co szczerze watpie... Natychmiast przyjmiesz nastepne, jeszcze trudniejsze zadanie gdzies indziej. Absolutnie niemozliwe do wypelnienia, a pewnikiem tez smiertelnie niebezpieczne. Coz, glupi Motak oczywiscie pojedzie tam z toba. Teraz zycze ci dobrej nocy. - Tebanczyk wstal i odszedl do swoich pokojow. Przez chwile Parmenion siedzial samotnie, przytloczony posepnymi myslami, pozniej wyszedl do ogrodow za dziedzincem, wspial sie po schodach na wysoki mur, gdzie oparl sie o gzyms i zapatrzyl na poludnie, ku Tesalii. Wiedzial, ze jego sluzacy ma racje. Ciagle tkwil w jego wnetrzu chlopiec nazywany Savra, smutny i samotny, stale poszukujacy domu, milosci i szczescia. Parmenion mial nadzieje znalezc to wszystko w Persji, w bogactwach i slawie. Lecz slawa okazala sie nieskutecznym lekarstwem na tesknoty jego duszy, majatek zas przypominal mu stale o wszystkich radosciach, ktorych nie mogl kupic. Okolice miasta spowily juz absolutne ciemnosci. Gdzies tam na poludniu polegl Pelopidas, walczac o wolnosc ramie w ramie z Tesalijczykami przeciw tyranowi Feraj. Wrog zamknal jego wojska w potrzasku, a wowczas tebanski bohater w desperackim ataku zaszarzowal na glowne sily, wycinajac sobie droge ku Jazonowi. Szalenczy wyczyn Tebanczyka zmienil bieg bitwy, lecz on sam zginal podczas tego ataku. Na znak szacunku dla swego zmarlego wodza zwyciescy Tesalijczycy obcieli grzywy i ogony swoim koniom. Parmenion zadrzal. Sadzil zawsze, ze nikt nigdy nie zdola zabic Pelopidasa, wydawal mu sie niepokonany, wrecz niezniszczalny... -Niestety, zaden czlowiek nie jest niesmiertelny - wyszeptal. - Niech bogowie poblogoslawia twojego ducha, Pelopidasie. Zaznaj, moj drogi przyjacielu, wszelkich radosci w Panteonie Bohaterow. -Wierzysz, ze bedzie mu to dane? - spytal Filip. Wszedl na schody i usiadl naprzeciwko Spartanina. Strategos westchnal. -Tak byc powinno. Powinienes go zobaczyc przed laty, pod Leuktrami. Niczym bog wojny, wycinal w pien wrogow. I powalil polowego krola. Filip pokiwal glowa. -A ty w tym czasie atakowales sam srodek wrogich formacji, przeganiajac z pola oszczepnikow i lucznikow. To bylo twoje zwyciestwo, Parmenionie, zwiastun wielu nastepnych, ktore odniosles w Kapadocji, Frygii, Egipcie, Mezopotamii. Nigdy nie przegrales. Jak to mozliwe? -Moze walcze jak dwadziescia lwow, panie. -Zadalem powazne pytanie, strategosie. -Pomysl o swoich przyszlych koszarach, a znajdziesz odpowiedz. Fundamenty musza byc odpowiednio glebokie i solidne, bowiem sciany powinny stac na twardym podlozu. Armia potrzebuje wielu rzeczy, lecz ponad wszystko - zaufania. Zaufanie to podstawa. Dobrzy oficerowie sa fundamentami wojska. -A kto jest jego scianami? - spytal Filip Macedonski. -Piechota, panie. Zadna armia bez dobrych piechurow nie moze miec nadziei na zwyciestwo. -Moglbys zbudowac mi armie w ciagu roku? -Pewnie tak, a co bys z nia zrobil? Mlody krol zachichotal. -Nasza rozmowa jest nielatwa, bo - chwilowo - nie mozemy sobie do konca zaufac. Ty jestes najemnikiem, czyli w kazdej chwili moglbys stanac obok Kotelasa albo Bardylisa. Nie moge sie zatem z toba podzielic moimi planami. A domyslam sie, ze poki tego nie zrobie, nie wstapisz do mnie na sluzbe. Jak zatem powinnismy rozwiazac ten problem? -Opowiedz mi o wszystkim, czego dokonales do tej pory, panie. Badz szczery, niczego nie ukrywaj. Lacznie z morderstwem twojego przybranego brata. -Dlaczego nie - zgodzil sie bez wahania Filip. Przez prawie godzine relacjonowal swoje dzialania, majace na celu zapobiezenie podbiciu kraju, zdradzil swoja strategie pozyskiwania wzgledow Atenczykow, a na koniec wyznal, ze poprosil o reke brzydkiej corki Bardylisa i udzielil pewnych promes Kotelasowi z Tracji. W koncu zamilkl i skoncentrowal sie na oswietlonej ksiezycowa poswiata twarzy Parmeniona. Oblicze Spartanina pozbawione bylo wyrazu, jego oczy zamkniete. -I to wszystko? - spytal wreszcie strategos. Filip rozwazyl klamstwo, ale pod wplywem impulsu potrzasnal glowa. -Nie, nie wszystko. Byc moze Kotelas juz nie zyje. - Obserwowal Parmeniona. Wodz wyraznie sie odprezyl. -Zgadza sie, panie, rzeczywiscie nie zyje. Pozostal jeszcze pretendent Pauzaniasz. -Ktory rowniez wkrotce umrze - rzucil Filip glosem niewiele glosniejszym od szeptu. - Teraz powiedzialem ci absolutnie wszystko. -Ilu zolnierzy chcesz miec w przeciagu roku? -Dwa tysiace jazdy i dziesiec tysiecy piechoty. -Nierealne - odparl Parmenion. - Grunt to wyszkolenie, a w tak krotkim czasie niemal polowa z tej liczby na polu bitwy bylaby skazana na smierc. Zadowolimy sie falanga szesciotysieczna. Powinna nam wystarczyc przeciwko Bardylisowi. Jak tam twoj skarbiec? -Prawie pusty - przyznal sie Filip. -W takim razie, najpierw musisz zlozyc wizyte gubernatorowi Kruzji i odbudowac budzet. Podstawowa sprawa, to uzbrojenie. We Frygii robia znakomite napiersniki z wypalanej skory pokrytej wytrzymala tkanina. Nie sa az tak skuteczne jak spizowe, lecz za to lzejsze. Frygijskie helmy rowniez ciesza sie dobra reputacja. -Dajesz mi doskonale rady, strategosie, nadal jednak nie powiedziales, czy sie do mnie przylaczysz. -Spedze z toba rok, panie. Wyszkole twoja armie. Potem zas... zobaczymy. Filip wstal i zapatrzyl sie na oswietlone latarniami miasto. -Widze, ze podjales juz decyzje, wodzu... Zanim w ogole uslyszales moja oferte. Zdradz mi wiec chociaz, coz takiego powiedzialem, ze postanowiles zostac? -Nie chodzi o twoje slowa, panie. Raczej o twoje czyny. -Ale nie powiesz mi, o ktory z nich konkretnie? -W zadnym razie. Teraz omowmy warunki umowy. Jutro chcialbym spotkac sie z twoimi oficerami i przyjaciolmi, ktorzy przebywaja aktualnie w Pelli. Bede w twoim wojsku pelnil funkcje naczelnego wodza, odpowiedzialnego jedynie przed toba. Nie chce slyszec zadnych uwag na temat metod szkolenia, i to bez wzgledu na to, czy dotycza one arystokratow czy wiesniakow. Udzielisz mi swojego pelnego poparcia we wszystkich sprawach zwiazanych z formowaniem armii. Zgadzasz sie? -Tak. Od czego zaczniesz? - spytal Filip. -Chcialbym stworzyc elitarna formacje wojskowa, pieszych towarzyszy krola, krolewska gwardie... Pieciuset ludzi, najwytrawniejsi sposrod wszystkich twoich wojownikow. -Cos w rodzaju Swietego Zastepu z Teb? -Beda lepsi - zapewnil Parmenion. - Bo to przeciez Macedonczycy! Gdy zolnierze wykopali row pod fundamenty, ich miejsce zajeli kamieniarze, stolarze i murarze. Zwolnieni z obowiazkow wojownicy skupili sie w malych grupkach, zabijajac czas gra w kosci. W rozmowach stale powracal temat powrotu do domu. Po armii krazyly rozmaite plotki: ze krol przygotowuje sie do najazdu na Ilirie, poniewaz zamierza odbic ojczyste krainy swoich zolnierzy, ze Tebanczycy maszeruja na Pelle, ze Trakowie gromadza armie... Teo nie przywiazywal zbytniej wagi do opowiesci towarzyszy. Bardziej interesowaly go wydarzenia, ktore odbywaly sie blizej stolicy, szczegolnie uwaznie sluchal nowin o jasnookim Spartaninie, widywanym ostatnio czesto w otoczeniu Filipa Macedonskiego i jego oficerow. Nie dalej jak wczoraj oficerowie biegali po wzgorzach. Pot lsnil na ich cialach, nogi im drzaly. Prostych wojownikow ogromnie rozbawil ten widok. Przeciez powszechnie bylo wiadomo, ze jezdzcy nie potrafia dobrze biegac. Spartanski wodz biegal razem z nimi, przemierzajac trase dlugimi, skocznymi krokami, ktore niosly go daleko do przodu. Oficerowie ciagneli sie za nim niczym zmeczone psy w pogoni za jeleniem. Oprocz rozbawienia widok biegajacych oficerow dal Teo do myslenia. Po co w ogole trenowali biegi? Jaki byl tego sens? Obecnie Parmenion poszukiwal stu ochotnikow, ktorych pragnal poddac treningowi w nowym gimnazjonie. Teo wystapil naprzod pierwszy. W godzine po swicie odrzucil koce, wstal i przylaczyl sie do wybranej grupki, ktora powedrowala na plac cwiczebny. Spartanin juz tam siedzial i czekal na nich. Mial na sobie welniana tunike i nie nosil broni. A jednak wokol niego lezaly drewniane tarcze i stos krotkich palek. Kiedy mezczyzni ustawili sie przed nim, gestem kazal im usiasc, potem powoli obrzucil grupe spojrzeniem. -Co jest glownym celem bitwy? - spytal nagle. Podniosl reke i wskazal palcem na wojownika, ktory siedzial po lewej stronie od Teo. -Zwyciestwo - odparl zolnierz. -Bledna odpowiedz. - Palec poruszyl sie znowu. Teo wyczul wokol siebie napiecie. Jego towarzysze wyraznie nie mieli ochoty, by strategos wskazal na ktoregos z nich. Reka Spartanina z rezygnacja opadla na kolano. - Czy nikt z was mi nie odpowie? Teo odchrzaknal. -Celem bitwy jest nie przegrac? - spytal niepewnie. -Dobrze - pochwalil go Spartanin. - Zastanowcie sie nad tym przez moment. - Jasne oczy mezczyzny studiowaly z uwaga jego uczniow. - Zwyciestwo w bitwie to kaprysny duch, ktory unosi sie w powietrzu. Nigdy nie wiadomo, ku ktorej ze stron sie skieruje. Szarza konnicy spada na wroga i zmusza krola przeciwnika do wycofania sie. Czy juz przegral? Nie, jeszcze nie. Jesli jego skrzydla zdolaja otoczyc konnice, odbierajac jej mozliwosci manewru, krol nadal moze przechylic szale zwyciestwa na swoja strone. Lecz jesli to zrobi, czy zwyciezy? Nie, jezeli konnica w zwartej szarzy popedzi wprost na niego, wycinajac w pien otaczajacych wladce gwardzistow. Dlaczego Bardylis zniszczyl wasza armie? - Parmenion znowu wyciagnal palec i wskazal na mezczyzne z tylu grupy. -Bogowie obdarzyli go laska - odparl wojownik. Wsrod zebranych podniosl sie krzyk aprobaty. -Moze i tak - mruknal Spartanin. - Lecz wiem z doswiadczenia, ze bogowie zawsze sprzyjaja sprytniejszym i silniejszym. Przegraliscie, poniewaz wasz krol - ktoremu nie sposob odmowic walecznosci i bojowego ducha postawil wszystko na jedna karte. Kiedy szarza sie nie udala, przegral. Wszyscy przegraliscie. -A Spartanie zrobiliby to lepiej? - zawolal mezczyzna siedzacy za Teo. -Moze i nie - odwarknal strategos. - Lecz wy zrobicie to lepiej. Krol prosil mnie, bym sformowal dla niego specjalny oddzial gwardzistow. Beda najblizszymi towarzyszami krola. Beda walczyc pieszo. -Jestesmy jezdzcami! - krzyknal ten sam czlowiek. Teo odszukal go wzrokiem. Rozpoznal Achillasa. -Rzeczywiscie - zgodzil sie Spartanin. - I jako konni mozecie zarobic swoje dwadziescia piec drachm. Natomiast wybrancom krol zaplaci dwukrotnie wiecej. Kazdy dostanie piecdziesiat drachm na miesiac. Niech teraz pozostana tylko osoby zainteresowane. Inni sa wolni i moga wrocic do swoich obowiazkow. Nikt sie nie poruszyl: piecdziesiat drachm stanowilo prawdziwa fortune. Wszyscy wojownicy byli drobnymi rolnikami. Potrzebowali pieniedzy na zakup koni, bykow lub nasion zboz. Takiej sumy zaden z nich nie odrzuci lekka reka. Parmenion wstal. -Wiedzcie, ze z kazdej setki wybiore jedynie pieciu, moze dziesieciu mezczyzn. Krol pragnie najlepszych. Teraz wstancie. Kiedy sie podniesli, otworzyl pudelko zawieszone przy boku i wyjal zen mala broszke rozmiaru paznokcia meskiego kciuka. Byla wykonana z zelaza. -Na tej broszy widnieje maczuga Heraklesa. Zdobycie pieciu takich brosz jest rownoznaczne z miejscem w krolewskiej gwardii. Z kazda laczy sie rowniez nagroda w wysokosci dziesieciu drachm. Pierwsza przyznam najlepszemu biegaczowi. Okrazycie dziesiec razy gimnazjon. Przygotujcie sie. - Wojownicy zaczeli zdejmowac napiersniki. - Stop! - zawolal Parmenion. - Chyba nie idziecie do ataku na wroga nago, co? Bedziecie biegli tak, jak stoicie. Start! Wyruszyli do morderczego biegu. Juz po pierwszym okrazeniu okazalo sie, ile kazdy z zolnierzy jest wart. Teo ulokowal sie w srodku prowadzacej grupy. Czul, jak pancerz obciera mu kark. Na piatym okrazeniu czolowa grupa oddalila sie juz o polowe dystansu od nastepnej, a na siodmym zaczela dublowac najwolniejszych biegaczy. Teo ukonczyl bieg na piatej pozycji i osunal sie na ziemie. Brosze zdobyl Achillas. Spartanin poczekal, az wszyscy mezczyzni skoncza bieg. -Wezcie tarcze i miecze - rozkazal im. Miecze byly drewniane, lecz tego samego ciezaru i dlugosci, co krotkie, szerokie ostrza uzywane przez wiekszosc hoplitow. - Teraz sprawdzimy, jak walczycie - powiedzial. - Niech kazdy wybierze sobie przeciwnika. Stworzcie dwa rzedy. Bedziecie walczyc do pierwszego ciosu, ktory zadany prawdziwym mieczem zabilby lub unieszkodliwil wroga. Przegrany siada po prawej, zwyciezca po lewej. Zawody trwaly ponad godzine. Przegrani do konca dopingowali finalistow, ktorzy nacierali na siebie, bronili sie tarczami, wykonywali gwaltowne pchniecia i odparowywali ciosy. Teo zwyciezyl pierwsze dwie potyczki, lecz w trzeciej zostal pobity. Achillas dotarl do ostatniej tury, w ktorej przegral z Damorasem. Obecnie Damoras walczyl z Petarem, wojownikiem pochodzacym z rodzinnego regionu Teo polozonego w polnocnej czesci Pelagonii. Damoras byl silniejszy, ale nizszy od niego Petar slynal z wielkiej szybkosci i nagle jego drewniane ostrze roztrzaskalo sie na helmie Damorasa, ktory zatoczyl sie chwiejnie. -Zabojcze uderzenie! - krzyknal Parmenion. Petar upuscil tarcze i miecz, po czym wykonal zwycieski gest, uderzajac w powietrzu piescia o otwarta dlon. Odebral od Spartanina brosze i podniosl wysoko w gore, prezentujac przyjaciolom. -Teraz mam dla was, panowie - oswiadczyl Parmenion - dosc zabawne zadanie. Stworzcie pare z pierwszym zolnierzem, z ktorym walczyliscie. - Kiedy wojownicy sie ustawili, strategos podniosl dwie brosze. - Przebiegniecie piec okrazen placu, niosac partnera na plecach. Do was nalezy wybor, kiedy ktory z was niesie lub jest niesiony. Pierwsza para, ktora sie przy mnie zjawi po ukonczonym biegu, otrzyma dwie brosze. Teo znalazl sie w parze ze szczuplym mezczyzna z Linkos. Nie sadzil, by wojownik byl w stanie biec szybko z nim na grzbiecie, wiec zaoferowal sie poniesc tamtego pierwszy. Mezczyzna natychmiast wskoczyl mu na grzbiet. -Przygotowac sie! - zawolal Spartanin. - Start! Piecdziesiat par ruszylo do biegu. Teo przebieral szalenczo poteznymi nogami. Szybko objal prowadzenie, lecz tuz przed polowa okrazenia poczul, ze traci sily. Zgrzytajac zebami, mozolil sie, lecz i tak minelo go szereg par. Podczas drugiego okrazenia musial sie zatrzymac i dokonac zmiany. Jego szczuply towarzysz meznie probowal dotrzymac kroku grupie, lecz przytloczony ogromnym ciezarem potknal sie i upadl. Teo odzyskal oddech, wiec dokonali kolejnej zmiany. Najtrudniej bylo podczas biegu utrzymac w bezruchu nogi partnera. Potezny Teo podrzucal go sobie wyzej na plecy, tamten zas zahaczal nogi pod jego pachami. Nagle Teo wysforowal sie prawie na poczatek swojej grupy. Nie bylo juz mowy o ponownej zamianie miejscami. Staral sie przesadnie nie przyspieszac, by zachowac jak najwiecej sil na ostatnie okrazenie, a jednak powoli doganial prowadzacych. Przed ostatnim okrazeniem byl trzeci. Druga para potknela sie i upadla. Teo musial teraz dopedzic jedynie Achillasa i jego partnera. Wygladali juz na bardzo zmeczonych i Teo bez trudu sie do nich zblizyl. Mezczyzna, ktorego Achillas niosl, obejrzal sie za siebie i krzykiem zachecil towarzysza do przyspieszenia. Na szczescie dla Teo, Achillas byl zupelnie wyczerpany. Postawil partnera i poprosil o zmiane. Ta decyzja go zgubila. Teo niczego wiecej nie potrzebowal. Wlozyl resztki wysilku w finisz, rozpaczliwie szarpnal sie do przodu i wyprzedzil prowadzacych. Parmenion podszedl do zwyciezcow z broszami, lecz mlody wojownik, ktorego Teo niosl, odmowil przyjecia nagrody. -Nie zasluzylem na nia - baknal. -Jak sie nazywasz, chlopcze? - spytal Spartanin. -Gelan. -Co mam zrobic z twoja brosza, Gelanie? -Daj, panie, obie mojemu partnerowi. Wykonal cala robote za nas obu. -A co ty powiesz? - Spartanin spytal Teo. Teo otoczyl ramieniem Gelana. -Stanowilismy zespol. - Wzial brosze od Parmeniona i wcisnal ja towarzyszowi w dlon. - Zwyciezylismy jako zespol i powinnismy sie podzielic nagroda. -Doskonale powiedziane - rzucil Spartanin. - Znakomita puenta konczaca poranne zajecia. Idzcie jesc. Wroccie za dwie godziny, wtedy odbedziemy ostatnie konkurencje. Kiedy Parmenion usiadl sam na skraju gimnazjonu, popijajac wode i spozywajac prosty posilek zlozony z fig i innych owocow, nadjechal krol z dwoma przybocznymi oficerami. -Jak idzie, strategosie? - zagail Filip. Parmenion wstal i sklonil sie. -Jest kilka obiecujacych osob - odparl. - Ale za wczesnie mowic. - Podszedl do krolewskiego konia i pieszczotliwie pogladzil jego kark. - Wspanialy ogier... Ma wytrzymale pluca i silne nogi. -Tracki ojciec i macedonska matka - odrzekl mu Filip i poklepal wierzchowca po szyi. - Co prawda, jest jeszcze mlody, ale wszystkiego sie nauczy. Twoj bylby wspanialym reproduktorem. Sprzedasz mi go? Spartanin rozesmial sie. -Nie sprzedam ci go, ale mozesz go parzyc ze swoimi klaczami. Przypuszczam, ze to zadanie sprawi mu wielka frajde. Filip rozesmial sie i skinal w podziece glowa. -Powiedz mi, czy wszyscy perscy jezdzcy dosiadaja tak cudownych zwierzat? -Nie, panie. To bardzo szczegolny kon. Pochodzi ze stada wielkiego krola. Jedynie krolewscy gwardzisci posiadaja wierzchowce podobnej jakosci. -A ilu ludzi liczy krolewska gwardia? -Tysiac, panie. Mlody krol popatrzyl na niego w zadumie, potem znow sie usmiechnal. -Czas wyruszyc na polowanie - oznajmil. - Smacznego posilku. - Energicznie ubodl pietami wierzchowca i poklusowal ku dalekiemu lasowi. Oficerowie odjechali za nim. Parmenion skonczyl jesc i cofnal sie mysla do porannych cwiczen. Macedonczycy byli dosc odwazni, krzepcy i wytrzymali, lecz ciagle wyczuwal w nich podejrzliwosc. Mial rok na wyszkolenie szesciu tysiecy wojownikow. Musial zbudowac sprawna piechote z konnych. ,Jedno zadanie naraz, Savro", zadzwieczalo mu w glowie. Rozejrzal sie. Mezczyzni wracali ze sniadania. Utworzyli wokol niego wielki polokrag i oczekiwali na rozkazy. -Chce, zebyscie wybrali sposrod siebie trzech dowodcow - polecil. -A to w jakim celu? - spytal Achillas. Parmenion usmiechnal sie. -A do czego potrzebni sa dowodcy? Trzech wodzow poprowadzi swoich ludzi do bitwy... Tutaj, w gimnazjonie. No dalej, panowie, wybierajcie! Spartanin rozsiadl sie wygodnie i obserwowal dyskusje wojownikow. Bacznie wsluchiwal sie w proponowane imiona i studiowal reakcje wymienianych mezczyzn. Tak jak sie domyslal, pierwszym nominowanym zostal Achillas, lecz zolnierze nie mogli sie zgodzic co do pozostalych dwoch kandydatow. Strategos nie mieszal sie w spor, nawet wtedy gdy przerodzil sie w ostra klotnie. Nagle wstal Teo. -Przestancie! - krzyknal. Zapadla cisza. - W ten sposob spedzimy tu kilka dni i niczego nie ustalimy. A zadanie jest bardzo proste. Wodz poprosil nas, bysmy wybrali trzech mezczyzn. Wszyscy, ktorzy zgadzaja sie na kandydature Achillasa, niech podniosa reke. - Zaglosowalo dwie trzecie zebranych. - Zatem Achillas jest pierwszym dowodca - podjal czarnobrody Teo. - Jedzmy dalej. Wielu z was optowalo za Petarem. Ilu odda na niego swoj glos? - Ponad polowa podniosla rece. Teo musial policzyc glosy, zanim oswiadczyl Petarowi, ze zostal wybrany. - Kto wskaze trzeciego? - zapytal. -Ja - odezwal sie Spartanin. - Nominuje ciebie. Przechodzisz bez glosowania. Niech trzej dowodcy wystapia przed reszte. - Stanal wraz z nimi przed siedzacymi wojownikami. - Kazdy po kolei bedzie wybieral swoja armie - Po jednym zolnierzu, na przemian, tak by nikt nie mogl powiedziec, ze ktorys z wodzow mial nad pozostalymi przewage. Kazdy wybiera dwudziestu pieciu. Achillasie, mozesz zaczynac. Parmenion wrocil na swoje miejsce i obserwowal wybory. Pierwsi sposrod wybranych wojownikow wstawali, podnosili rece i spiesznie podchodzili do swego wodza, podczas gdy pozostali wiwatowali na ich czesc. Jednak w miare uplywu czasu w serca czekajacych wkradal sie niepokoj. Nikt nie chcial zostac odrzucony, wiec napiecie roslo. Po wyborze wszystkich trzech armii, Spartanin podszedl do dowodcow. -Pod drzewami znajdziecie tarcze i bron. Idzcie sie uzbroic. - Gdy wojownicy oddalili sie gromadnie, zwrocil sie do dwudziestu dwoch mezczyzn, ktorzy nadal siedzieli. - Nie ma gorszego uczucia niz odrzucenie - powiedzial im. - Kiedy bylem mlodym chlopcem i mieszkalem w Sparcie, wiele gier zaczynalo sie dla mnie w ten sposob. Zawsze wybierano mnie na koncu lub w ogole. Mozecie sie pocieszac, ze to nie w porzadku, ze decydenci sie pomylili, ze sa w bledzie... - Badawczo przyjrzal sie zebranym przed nim twarzom. - Jednak w ostatecznym rozrachunku musicie zaakceptowac fakt, ze wasi towarzysze osadzili was tak, a nie inaczej. Niektorzy z was zostali tu, poniewaz sa nizsi lub slabsi od swoich kolegow, inni zas nie sa popularni i nie lubi ich zaden z trzech wodzow. Powody nie maja znaczenia. Jestem teraz waszym dowodca w tym... sprawdzianie. Dajcie z siebie wszystko. Postaramy sie ich pokonac. Zobaczymy, czy rzeczywiscie sie co do was pomylili. Teraz za mna. Zaprowadzil ponura grupke do miejsca, gdzie czekaly pozostale. -Panowie, rozegracie teraz swoja pierwsza bitwe jako formacje piechoty. Zasady sa proste. Podzielilismy sie na cztery armie, ktore beda walczyc przeciwko sobie. Zadaniem zolnierzy jest pokonac i schwytac dowodce nieprzyjacielskiego oddzialu. Zostanie on pokonany w momencie, gdy jego wodza dotknie ktorys z wojownikow wrogiej druzyny. Wszystko jasne? To dobrze. Achillasie, zabierz swoich ludzi na poludniowy kraniec placu, Teo na zachodni, Petar zas na wschodni. Kiedy dam sygnal, ruszycie do walki. Bede dowodzil grupa polnocna. Ostatnia uwaga: mam dwie brosze. Jedna zdobedzie dowodca niepokonanej armii, druga wojownik, ktorego ow dowodca uzna za najmezniejszego ze swych ludzi. Panowie, zajmijcie pozycje! Grupy uzbrojonych w tarcze i palki zolnierzy odmaszerowaly. Parmenion odwrocil sie do swoich ludzi, ktorzy cierpliwie czekali na jego polecenia. -Przyjrzyjcie sie tej broni - powiedzial. Na nierownym stosie lezaly palki i tarcze, a za nimi trzymetrowe kije. Teo zwolal swoich ludzi na zachodnim brzegu placu. -Najniebezpieczniejsza jest grupa dowodzona przez Achillasa - wyjasnil zolnierzom. - Na pewno najpierw zaatakuja Petara. Wyruszymy ku nim przez plac, lecz wstrzymamy sie, gdy sie zetra. Potem uderzymy w zwyciezce. -A co z grupa Spartanina? - spytal Gelan. -Widziales jego ludzi? - odparl Teo. - Bedziemy ich bacznie obserwowac. Parmenion prawdopodobnie rowniez bedzie sie ociagal. Grupa Achillasa ruszyla jako pierwsza i - tak jak Teo przewidzial - skierowala sie bezposrednio ku ludziom Petara. Z bojowym wrzaskiem wojownicy ruszyli do ataku i starli sie z wrogiem. Palki pekaly na tarczach i helmach. Jeden z zolnierzy Petara przedarl sie przez linie obronna i podbiegl do Achillasa, ktory odskoczyl w tyl przed ciosem, po czym zlamal kij na podbrodku wojownika, ogluszajac go. Petar upadl pod seria uderzen. Wtedy zaatakowal Teo ze swoja grupa. Wzieli Achillasa od tylu. Wojownik sprobowal sie ukryc za swoimi ludzmi, lecz Teo skoczyl na niego i powalil na ziemie. -Spartanin! - krzyknal Gelan. Teo zatoczyl sie. -W tyl! - rozkazal swoim ludziom. Jego grupa wycofala sie z bijatyki, ustawila mur z tarcz i obserwowala, jak Parmenion sie zbliza. Jego mala grupka ustawila sie w zwarta formacje. -Zaatakujemy ich? - spytal Gelan. -Poczekajcie! - odparl Teo. Pokonani mezczyzni rozsiedli sie i obserwowali potyczke. Nagle ludzie strategosa ruszyli do przodu, klujac dlugimi kijami i pozbawiajac rownowagi wrogich wojownikow. Czolowa linia Teo rozsypala sie. -Cofnijcie sie! - zawolal Teo. Mezczyzni pobiegli do poludniowego kranca placu, odwrocili sie i ponownie stawili czolo nadciagajacej formacji. Teo szybko przedstawil swoj plan Gelanowi i pozostalym. Potem czekali na ruch przeciwnika, zwarlszy razem tarcze. "Spartanska" armia ponownie zaszarzowala. Pierwszy szereg znowu upadl i wrog zblizyl sie na niebezpieczna odleglosc do stojacego w ostatnim rzedzie Teo. Wewnatrz spartanskiego czworoboku wstal skryty dotad pod tarcza Gelan i dotknal Parmeniona kijem w ramie. -Zabojczy cios! - krzyknal radosnie mlody wojownik. Wsrod gapiow podniosly sie wielkie owacje. Parmenion przytrzymal Gelana za ramie i podniosl je w gescie zwyciestwa, potem zebral wszystkich mezczyzn z powrotem na polnocnym skraju placu. -Dzisiejszego popoludnia - oswiadczyl - poznaliscie prawie wszystkie glowne problemy, z jakimi boryka sie podczas bitwy piechota. Petarze, doswiadczyles skutkow ataku znienacka. Wrog ma wtedy ogromna przewage, poniewaz dziala z zaskoczenia. Achillasie, twoja grupe wzieto w kleszcze. Podczas gdy walczyles na jednym skrzydle z ludzmi Petara, od tylu uderzyla na ciebie armia Teo. Teo, choc zwyciezyles, poznales smak walki z lepiej uzbrojonym nieprzyjacielem. Wlocznia jest dluzsza i daje wieksze pole manewru niz miecz. Strategiczne pomysly miales dobre i nie umniejszam ich znaczenia. Nawet czegos sie od ciebie nauczylem. Jednak w prawdziwej bitwie, mimo iz zabilbys wrogiego wodza, twoje wojska zostalyby wyciete w pien, a sam zginalbys w walce. Podal dwie brosze i z luboscia przypatrywal sie, jak jedna z nich Teo wrecza Gelanowi. -Dzis wieczorem wszyscy posiadacze brosz otrzymaja nagrody. Teraz, panowie, mozecie wrocic do swoich powinnosci... Wszyscy z wyjatkiem trzech dowodcow. Kiedy mezczyzni sie rozeszli, Teo, Achillas i Petar usiedli obok Parmeniona. -Jutro - stwierdzil Spartanin - jade na poludnie, do Ajgaj. Tam zaczne szkolenie innej grupy. Nie bedzie mnie przez tydzien. W tym czasie bedziecie codziennie przyprowadzac tu ludzi. Kazcie im biegac i walczyc w pozorowanych bitwach. Najlepszym wreczajcie brosze. Jeden z was bedzie dowodzil, pozostali dwaj niech beda jego zastepcami. Dostaniecie dodatkowa zaplate w postaci drachmy dziennie. -Ktory z nas bedzie dowodzil? - spytal Achillas. -Kogo bys wybral? -Siebie - odparl tamten. -A jesli nie moglbys wybrac siebie, kogo bys wskazal? -Teo. Parmenion odwrocil sie do Petara. -Na kogo bys glosowal, jesli nie na siebie? -Na Teo - odparl jasnobrody wojownik. -Zanim mnie spytasz - wtracil Teo - pozwol mi powiedziec, ze nie potrafie dokonac wlasciwego wyboru. Achillas jest moim starym przyjacielem i szanuje go jako wojownika. Natomiast Petara nie znam zbyt dobrze. Wyczuwam, ze bede mial decydujacy glos i protestuje przeciwko nieuczciwosci takiego glosowania. Jestes strategosem. Przyjrzales sie nam swym bezstronnym wzrokiem i... osadziles. Wystarczy tych gier, Parmenionie. Wybieraj! -Masz bystry umysl - zauwazyl Spartanin - ale nie skarz sie na niesprawiedliwosc. Zycie nigdy nie bywa sprawiedliwe... W najlepszym razie jest neutralne. Sadze, ze wszyscy trzej posiadacie wspaniale zalety i potraficie dowodzic innymi, w tym wszakze momencie nie potrafie ocenic, ktory z was dysponuje najwiekszym potencjalem. Wszyscy jestescie swietnymi szermierzami i odwaznymi mezczyznami. Kazdy z was zdobyl sobie szacunek kolegow. Poprosze was, byscie zdecydowali teraz... miedzy soba... kto ma zostac dowodca szkolenia. Mezczyzni popatrzyli po sobie. Achillas odezwal sie pierwszy: -Powinnismy wybrac Teo - stwierdzil. Petar pokiwal glowa na zgode. -Niech sie tak zatem stanie - zgodzil sie Parmenion. - Dziekuje wam obu. Teo zas pojdzie ze mna. Przedyskutujemy strategie. -To hanba! - zagrzmial Attalos. - Dwudziestu ludzi! Jak krol moze podrozowac na nieprzyjazne ziemie zaledwie z dwudziestka zbrojnych? - Jego sprzeciw odbil sie szmerem aprobaty wsrod oficerow zgromadzonych w sali tronowej Filipa. -A ty co powiesz, Parmenionie? - spytal krol. -Bardylis jest zwyciezca. Rozbil doszczetnie macedonska armie. Chce, by swiat wiedzial, ze przychodzisz do niego jako suplikant, a nie jako krol. -Co mi radzisz? -Spelnij jego zadanie - odparl strategos. -Jakiej innej odpowiedzi mozna sie spodziewac po Spartaninie! - syknal Attalos. Parmenion zachichotal i potrzasnal glowa, kiedy mlody krol nakazal gestem swemu wojownikowi milczenie. -Skorzystajmy wszyscy z twoich wyjasnien, strategosie. -Nie ma znaczenia, co swiat zobaczy teraz. W gruncie rzeczy, mozna by sie nawet spierac, czy nie lepiej dla Macedonii, by sie wydawala... slaba, niegrozna i bez sprzeciwu przyjmujaca ponizajace traktowanie sasiadow. Najbardziej potrzebujemy czasu. Za rok bedziesz mial, panie, armie rowna Bardylisowej. Rok pozniej bedzie ci jej zazdroscic cala Grecja. -Ale - wtracil Nikanor - istnieje jeszcze kwestia dumy. I honoru. -To jest gra krolow, mlody czlowieku - osadzil go strofujaco Parmenion. - Dzisiaj Filip musi cierpiec z powodu kleski swego brata. Jednak juz wkrotce to innym wstyd bedzie palil gardlo. -Twoj sad, Antypatrze - spytal krol. - Niewiele dotad powiedziales. -Bo niewiele mam do powiedzenia, panie. Zgadzam sie z Attalosem. Sytuacja mocno mi sie nie podoba. Tym niemniej musisz pojechac, w przeciwnym razie nie dojdzie do slubu. A bez slubu inwazja Ilirow pewna. Filip usiadl wyprostowany na tapczanie i przyjrzal sie czterem mezczyznom. Kazdy z nich byl inny, lecz kazdy szczycil sie unikalnymi umiejetnosciami. Zimnooki Attalos bez wahania zabijal kazdego, poki ta smierc byla niezbedna dla zaspokojenia jego ambicji. Nikanor byl ogromnie waleczny i niezmiernie lojalny: wjechalby nawet w trabe powietrzna, gdyby Filip mu rozkazal. Antypatra, wojownika opanowanego i skutecznego, wielce szanowano w calej armii. Najznakomitszy z nich byl wszakze Parmenion - wodz, ktory zaledwie w kilka tygodni ozywil macedonskie morale, trafil wojownikom do samych serc i napelnil je duma i poczuciem braterstwa. Czterej mezczyzni roznili sie rowniez aparycja. Attalos mial szczupla twarz o ostrych jak topor rysach, wystajace kosci policzkowe i zbyt wydatne zeby: jego czaszka wydawala sie byc wiekszego rozmiaru niz napieta na niej skora. Lico Nikanora bylo prawie kobiece, o delikatnych kosciach i szczerych oczach. Czarna broda Antypatra lsnila niczym skora jaguara, jego ciemne oczy wygladaly na bardzo bystre i zapewne dostrzegaly wiecej, niz mozna by sadzic po minie mezczyzny. Parmenion - wysoki i szczuply - wygladal mlodo, choc liczyl juz sobie czterdziesci dwa lata; jego jasne oczy przepelniala madrosc. "Na was czterech zbuduje moja Macedonie", pomyslal Filip. -Zabiore tylko czterech jezdzcow - oswiadczyl nagle. - Wy pojedziecie ze mna do Ilirii i w pieciu odbierzemy moja panne mloda. -To gorsze niz szalenstwo, panie, wrecz samobojstwo - zaprotestowal Attalos. - Na drogach grasuja rabusie, w lasach zas czaja sie bandy bezdomnych wloczegow. -Nie przejedziemy sami calej droge - przerwal mu krol. - Tylko ostatnie kilka mil w samej Ilirii. Potem przejma nas ludzie Bardylisa. -Ale dlaczego tylko nas czterech, panie? - spytal Nikanor. Filip poslal mu zimny usmiech. -Poniewaz was czterech wybralem! Zaden czlowiek, nawet Bardylis, nie bedzie rozkazywal macedonskiemu krolowi, ilu ludzi ma mu towarzyszyc. Po zebraniu wladca wyszedl z Parmenionem na przechadzke po palacowych ogrodach. -Jak przebiega szkolenie, strategosie? -Lepiej niz oczekiwalem, panie. Poki nie przybeda z Frygii nowe zbroje, cwiczymy proste zadania: bieganie, pojedynki, podstawowe manewry zespolowe. Podnosi mnie na duchu wysoka sprawnosc, zdyscyplinowanie i otwartosc na nowe idee macedonskich wojownikow. Wyselekcjonowalem juz spore grono podoficerow o nieprzecietnych talentach. Filip skinal glowa. Mezczyzni weszli na spokojny teren polozony na tylach ogrodow i usiedli w cieniu wysokiego muru. -Wiem, ze byloby ci latwiej, Parmenionie, gdybys mogl zebrac wszystkich ludzi w jednym miejscu. Wiesz jednak, dlaczego nie moge ich tu zgromadzic. Jesli rozejdzie sie plotka, ze tworze armie, Bardylis natychmiast najedzie na moje panstwo. -Tylko wowczas, jesli uwierzy, ze to on ma zostac twoim celem - zauwazyl Spartanin. - Kiedy sie z nim spotkasz, wyjasnij mu, ze planujesz napasc na kraj Pajonow, poniewaz jestes zmeczony pladrowaniem przez nich macedonskich rubiezy. -Nie znasz Bardylisa. To najprzebieglejszy lis w calej Grecji. Ma juz zapewne okolo osiemdziesiatki... Najwyrazniej nawet bogini smierci Hekate nie potrafi sie zebrac na odwage i wezwac go do siebie. -Jak pewna jest jego pozycja w Ilirii? -Niemal niezagrozona - odparl Filip. - Kraj zamieszkuja trzy duze plemiona, lecz Dardanowie Bardylisa sa z pewnoscia najsilniejsi. Zas jego armia jest dobrze wyszkolona i zdyscyplinowana. Co wiecej, ci ludzie przywykli do zwyciestw. Latwo sie nie ugna. -Pozyjemy, zobaczymy - podsumowal z przekasem Parmenion. Mlody krol wstal. -Jade na wschod, do Kruzji. Do skarbca zaczelo splywac zloto, lecz zapasy sa nadal niewielkie. Podczas mojej nieobecnosci przejmujesz dowodzenie nad armia. Przesylaj mi raporty. Na pewno je otrzymam. -Jak dluga podroz planujesz? -Nie dluzsza niz dwa tygodnie. Potem pojedziemy do Ilirii. Na moj slub. Filip wzial ze soba dwustu wojownikow i wyruszyl na polnocny wschod ku wysokim gorom Kerkine, polozonym na polnoc od Kruzji. Nigdy nie widzial kopalni ani nie spotkal tamtejszego gubernatora, Elifiona. Jednak informacje dotyczace mezczyzny nie byly obiecujace: podobno laczyly go bliskie wiezi z Kotelasem, zmarlym krolem Tracji i byl dalekim kuzynem zamordowanego pretendenta Pauzaniasza. Filip byl gotow wybaczyc Elifionowi te koneksje, gdyby zdolal przekonac go do swojej sprawy. Przekroczyli rzeke Aksios i przejechali wielka doline Emacka. Mijali wioski i miasta, lasy i puszcze. Wokol bylo w brod zwierzyny; widzieli slady niedzwiedzi, lwow, dzikow i jeleni. Mowiono nawet, ze na polnocy zyja czarne pantery, lecz nikt zadnej nie widzial od stu lat. Tuz przed zmrokiem trzeciego dnia Filip poprowadzil swoje wojska na wysokie wzgorze. Wspieli sie na nie dopiero, gdy slonce zniknelo za zachodnimi wierzcholkami gory Bermios. Na niebie wisialy ciezkie, stalowe chmury nieregularnych ksztaltow, ostatnie promienie slonca nadaly niebiosom odcienie purpury i karmazynu. Mlody krol sciagnal lejce i zapatrzyl sie ponad falistymi pastwiskami, lasami i gorami, przyslaniajac oczy przed zachodzacym sloncem. -Dlaczego sie zatrzymujemy, panie? - spytal Nikanor, ale Filip go zignorowal i z uwaga powiodl spojrzeniem ku wschodowi, obok dumnie strzelistego wierzcholka gory Messapion. Podziwial potezne gory Kerkine, kamienne giganty ze snieznymi czapami i gesto zadrzewionymi stokami. Krolewska druzyna w spokoju oczekiwala na dyspozycje wladcy, ktory nagle zeskoczyl z wierzchowca i stanal na wierzcholku wzgorza. Wiatr rozwiewal poly jego plaszcza, nocny chlod szeptal mu na golych ramionach, jednak piekno tej krainy tak mlodzienca urzeklo, ze nie interesowalo go nic poza urokliwym zachodem slonca. Nikanor zblizyl sie do niego i polozyl mu reke na ramieniu. -Dobrze sie czujesz, Filipie? - spytal cicho. -Popatrz tylko moj przyjacielu - odparl. - Ta ziemia ciagle bedzie tutaj, choc nasze kosci juz dawno obroca sie w pyl. Te gory i lasy, rowniny i wzgorza. -To twoja kraina, panie. Wszystko, co widzisz, nalezy do ciebie. -Nie, nie, szalenstwem byloby tak myslec. Jestem jedynie tymczasowym gospodarzem tych ziem, nikim wiecej. I taka rola mi wystarczy, Nikanorze. To dumna ziemia. Czuje, jak jej moc wsacza sie w moje kosci. Nie pozwole, by ja podbito... Obiecuje, ze za mojego zycia do tego nie dojdzie. Wielkimi krokami wrocil do konia, chwycil go za grzywe i wskoczyl na grzbiet. -Jedzmy dalej! - rozkazal. Po szesciu dniach spokojnej podrozy dotarli na podgorze pasma Messapion. Rozbili oboz w otoczonej drzewami dolinie. -Opowiedz mi wiecej o gubernatorze Elifionie - polecil krol Attalosowi. - Chce sie dobrze przygotowac do jutrzejszej z nim rozmowy. Wojownik rozlozyl plaszcz i ulozyl sie na nim przy ognisku. -Jest tlusty, bardzo tlusty. Ubiera sie zawsze w blekity. Ma trzy zony, lecz wiekszosc czasu spedza z mlodymi chlopcami, swoimi niewolnikami. Pelni funkcje gubernatora od jedenastu lat. Mieszka w palacu, z ktorym nie moze sie rownac zaden w calej Pelli, nawet twoj, panie. Kolekcjonuje rzadkie posazki i inne dziela sztuki, wiekszosc z nich pochodzi z Persji... Filip chrzaknal. -Moje zapasy zlota sie wyczerpuja, a on sobie kolekcjonuje dziela sztuki i stawia palac! Chyba zaczynam poznawac tego czlowieka. A same kopalnie? Jak funkcjonuja? -Skad mialbym wiedziec, panie? Nigdy zadnej z nich nie widzialem. -Zobaczysz jutro - zapewnil go Filip. -Coz za fascynujaca perspektywa - mruknal Attalos. Mlody krol rozesmial sie i rubasznie klepnal go w ramie. -Nie obchodzi cie, skad pochodzi nasze zloto? -Ani troche - przyznal Attalos. - Chcialbym tylko, by nadal przychodzilo. -A ty, Nikanorze? Pragniesz obejrzec kopalnie? -Jesli tak rozkazesz, panie. Ale co tam moze byc do ogladania? Biedacy grzebiacy w ziemi niczym krety. Ciemnosc i smrod. A kiedy ludzie schodza glebiej, stale im zagraza niebezpieczenstwo. W kazdej chwili powala moze sie zawalic. Chce oczywiscie zostac pogrzebany, ale dopiero kiedy umre, nie wczesniej. Filip potrzasnal glowa. -W takim razie, zwalniam was z obowiazku ogladania kopalni. Przyjrzyjcie sie bacznie zbytkom Kruzji. Bedzie mi towarzyszyl tylko Antypater. -Wyjatkowy to dla niego zaszczyt - zadrwil Attalos. -Towarzystwo krola zawsze jest zaszczytem - odparowal Antypater. Staral sie ukryc gniew, jednak ciemne oczy utkwil w twarzy wojownika. -Nie lubisz mnie, co? - spytal Attalos. Usiadl prosto i wpatrzyl sie zolnierzowi w oczy. -Ani cie lubie, ani nie lubie, Attalosie. W gruncie rzeczy, rzadko o tobie mysle. -Uwazaj, jak do mnie przemawiasz! - warknal urazony wojownik. - Paskudnie traktuje swoich wrogow! -Milczcie obaj! - zagrzmial Filip. - Sadzicie, ze brakuje nam problemow? Kiedy Macedonia bedzie wolnym krajem, moze wtedy pozwole, by wasza wzajemna wrogosc znalazla ujscie. Byc moze wtedy... Teraz wszakze... jesli dojdzie miedzy wami do pojedynku, kaze zwyciezcy sciac glowe. Jesli nie potraficie byc przez wzglad na mnie przyjaciolmi, znoscie przynajmniej jeden drugiego w milczeniu. Czy wyrazam sie wystarczajaco zrozumiale? -Nie czuje do nikogo wrogosci, panie - baknal Attalos. -Ani ja - dodal Antypater. Filip ulozyl sie na kocach, glowe polozyl na zlozonym czapraku z lwiej skory i przygladal sie polyskujacym na niebie gwiazdom. Jakze byly odlegle, jakze dalekie od wszystkich klopotow swiata ludzi. Zamknal oczy i zapadl w sen. Spacerowal po trawiastym stoku pod srebrnym ksiezycem, gdy nagle zobaczyl kobiete. Siedziala pod rozlozystym debem. Rozejrzal sie wokol siebie i zaskoczony odkryl, ze sa sami. Kiedy zblizyl sie do niej i sklonil, podniosla wzrok i odrzucila ciemny kaptur plaszcza. Twarz miala blada i piekna, oczy ciemne i blyszczace. -Witaj, wielki krolu - odezwala sie szeptem. Usiadl obok niej. -Nie jestem wielkim, pani. Ale faktycznie jestem krolem. -Bedziesz wielki. Obiecuje ci to Aida. Bogowie tak zarzadzili. Potrzebujesz wszakze jednej rzeczy, Filipie. Musisz zdobyc pewien talizman. -Gdzie go znajde? -To on odnajdzie ciebie. Popatrz! - Wskazala w dol wzgorza do miejsca, gdzie w ksiezycowej poswiacie skrzyl sie maly strumien. Nad woda siedziala druga kobieta. - Idz do niej... i poznaj radosci wszechswiata. Filip juz mial zadac pytanie, kiedy tajemnicza kobieta znikla. Wstal i ruszyl ku strumieniowi. Druga kobieta okazala sie mlodziutka dziewczyna. Figure miala smukla, piersi male i kragle. Jej wlosy byly rude, barwy odbitego od ognia swiatla, oczy zielone niczym klejnoty. Gdy macedonski wladca uklakl obok niej, wyciagnela reka i poglaskala go po brodzie, po czym jej rece opadly na jego piers i gladzily jego brzuch. Zdal sobie sprawe z tego, ze jest nagi - tak jak i ona - i jego cialem zawladnela namietnosc. Pociagnal kobiete na trawe i calowal ja po twarzy i szyi. Jej reka piescila wewnetrzna strone jego uda. Czul, jak serce mu lomocze. -Kochaj sie ze mna! - wyszeptala. - Kochaj! Wszedl w nia i zawladnela nim olbrzymia rozkosz, ktorej nastepstwem byl natychmiastowy orgazm. Niewiarygodne, lecz jego czlonek pozostal w stanie wzwodu. Namietnosc wydawala sie niewyczerpana. Dziewczyna pod nim drzala, jeczala i krzyczala. Stoczyl sie z niej, lecz nie pozwolila mu odejsc. Gladzila go delikatnie palcami, piescila miekkimi wargami. W koncu jeknal, przetoczyl sie na plecy i lezal w bezruchu, otaczajac ja ramionami. -Kim jestes? - spytal ja. - Musze wiedziec. Pragne miec cie na wlasnosc. -Zobaczysz mnie znowu, Filipie. Urodze ci dziecko, krolewskiego syna. -Gdzie cie znajde? -Czas jeszcze nie nadszedl. Spotkam sie z toba za dwa lata od teraz na Wyspie Tajemnic. Tam nas zaslubia i tam poczety zostanie twoj potomek. -Ale twoje imie! Zdradz mi swoje imie! -Zdradz mi swoje imie! - krzyczal. -O co chodzi, panie? - spytal Nikanor, podchodzac zatroskany do krola. Filip otworzyl oczy i ujrzal nad soba gwiazdy blyszczace jaskrawo na nocnym niebie. -To byl sen - wyjasnil szeptem. - Dar od bogow. Poniewaz nie mogl wrocic do pieknego snu, Filip przesiedzial reszte nocy w milczeniu. Stale na nowo przezywal sceny swojej wizji. Za dwa lata! Powiedziala, ze za dwa lata oboje znajda sie na Wyspie Tajemnic! Na Samotrace. Mlody krol nigdy tam nie byl... Nigdy nawet nie chcial tam poplynac. Teraz wszakze - wiedzial o tym doskonale - tylko smierc moze go powstrzymac przed umowionym spotkaniem. Wkrotce po swicie obudzil innych i pojechali do doliny slynacej z kopalni. Kruzja nie byla wielka osada; mieszkalo tu niecale tysiac osob. Palac Elifiona wznosil sie nad miastem, przyciagajac wzrok bialymi kolumnami i pieknymi posagami. Na wysokim spiczastym dachu widnial czarowny relief ukazujacy boginie Atene wyskakujaca z czola ojca, Zeusa. Dwustu konnych zatrzymalo wierzchowce przed budynkiem. Filip zsiadl. Starszy wiekiem sluzacy wynurzyl sie z budynku gospodarczego i stal przez chwile nieruchomo. Z otwartymi ustami przypatrywal sie armii czekajacej przed palacem. -Ty! - krzyknal Filip. - Wez mojego konia. - Mezczyzna potykajac sie, ruszyl ku niemu. -Jestes... oczekiwany... panie? - spytal. W jego oczach krol dostrzegl wyrazne przerazenie. -Mam nadzieje, ze nie - odparl lekko Filip, po czym rzucil sluzacemu lejce i pewnym krokiem udal sie ku ogromnym podwojnym drzwiom za kolumnami. Attalos, Nikanor i Antypater podazyli za nim do palacu. We czterech zatrzymali sie w wielkim korytarzu. Podlogi pokrywaly perskie dywany, przy scianach staly posagi, sufit zas ozdabiala ogromna mozaika przedstawiajaca trojanskiego ksiecia Parysa oraz trzy boginie: Afrodyte, Here i Atene. Filip poczul sie niemal ponizony w tym kapiacym bogactwem otoczeniu. Zauwazyl, ze jego zablocone sandaly podrozne zostawily czarne slady na dywanie. Rece rowniez mial brudne. -Elifionie! - zawolal. Imie odbilo sie od marmurowych scian korytarza. Z ukrytych drzwi wybiegli sluzacy; wszyscy mieli w oczach prawdziwy strach. Jeden ze slug - szczuply chlopiec o zlotych wlosach - podbiegl do Antypatra i upadl przed nim na kolana. Zolnierz pomogl mu wstac. -Nie zabijaj mnie! - blagal mlodzieniec. -Nikt nie zamierza cie zabijac - uspokoil go Antypater. - Przyprowadz swojego pana. Powiedz mu, ze krol przybyl. -Tak, panie. - Chlopiec ruszyl ku schodom, potem odwrocil sie i baknal: - Przepraszam cie, panie, ale... ktory krol? -Krol Macedonii - odparl zolnierz. Starszy sluzacy zrobil krok do przodu i sklonil sie Filipowi. -Panie, moze zechcialbys poczekac w andronitisie. Przyniose zakaski. -W koncu - odezwal sie Filip - spotykamy sluzacego z mozgiem. - Grupa podazyla za mezczyzna do dlugiego pomieszczenia po prawej stronie. Staly tu obite jedwabiem tapczany. Sciany pokryto mysliwskimi malowidlami: na jednym jezdzcy scigali bialego rogacza, na drugim Herakles zabijal nemejskiego lwa, na trzecim zas lucznicy wypuszczali strzaly w ogromnego niedzwiedzia. - Na bogow! - mruknal mlody krol. - Na tle tego palacu Pella wyglada jak obora. Bylbym zazdrosny, gdyby nie pewnosc, ze te budowle wybudowano za moje zloto. Sluzacy przyniosl wino z winnic Elifiona. Bylo czerwone, slodkie, wzmocnione spirytusem. Filip rozparl sie wygodnie na tapczanie, po czym podniosl nogi w strasznie ubloconych sandalach i ulozyl na jedwabiach, plamiac je blotem. Byl w bardzo ponurym nastroju. Podczas oczekiwania na gospodarza zarowno on, jak i jego towarzysze milczeli. W koncu w progu pojawil sie Elifion. Attalos wspomnial krolowi, ze gubernator Kruzji jest gruby, lecz okreslenie to okazalo sie absolutnie niewystarczajace na opisanie ogromnych fald ciala zwisajacych pod podbrodkiem i olbrzymiego brzucha rozpychajacego blekitne perskie szaty. Ciemne wlosy mezczyzna mial przyciete krotko; tkwily na szczycie jego glowy niczym mala, zle dopasowana czapka. Tluscioch sprobowal sie uklonic, niestety, nie pozwolilo mu na to potezne brzuszysko. -Witaj, panie - odezwal sie. - Gdybym sie tylko wczesniej dowiedzial o twojej wizycie, przygotowalbym wspaniale powitanie. - Glos byl gleboki i sympatyczny, podobnie jak - co Filip zauwazyl z niesmakiem - ogromne brazowe oczy mezczyzny. -Przyjechalem zobaczyc kopalnie - rzucil krol, nie odpowiadajac na powitanie. -Ale po co, panie? Niewiele jest tam do ogladania dla takich szlachetnie urodzonych ludzi jak my. Wielkie ziejace dziury w ziemi i kilka tuneli pelnych smrodu. Chetnie natomiast ci pokaze pachnace domy. Podczas riposty Filip obnizyl glos, zas jego oczy niebezpiecznie blysnely. -Pokazesz mi to, co sam zechce obejrzec - odrzekl powoli. - Zrobisz to, Elifionie, poniewaz jestes moim sluga. Od razu zabierzesz mnie do kopalni. Krol wstal. -Tak, oczywiscie, panie, tylko sie przebiore. Nie zajmie mi to duzo czasu. -Attalosie! - rzucil oschle Filip. -Tak, panie? -Jesli ten tlusty glupiec nie poslucha mnie jeszcze raz, wyjmij noz i rozetnij mu to brzuszysko od pachwiny po gardlo. -Dobrze, panie - odparl wojownik, usmiechajac sie do wystraszonego Elifiona. -Teraz, moj drogi, bez zwloki udamy sie do kopalni. Czy sie myle? - spytal krol. -Natychmiast... panie - zajaknal sie tlusty gubernator, po czym przywolal powoz, ktory podjechal przed drzwi palacu niemal od razu. Powoz ciagnely cztery czarne walachy. Z wygladu przypominal gigantyczny rydwan, tyle ze mial szerokie wymoszczone siedzenia. Elifion usadowil sie na kozle, sluzacy zasiadl obok niego i szybko strzelil lejcami. Mimo ostentacyjnego braku zainteresowania kopalniami, Attalos i Nikanor podazyli z Filipem, ze wzgledow bezpieczenstwa woleli bowiem miec krola na oku. Jechali przez prawie godzine, az wreszcie zatrzymali sie nad mala dolina, ktorej powierzchnia byla wyraznie spulchniona, jak gdyby zryl ja ogromny kret. Daleko w dole przybysze dostrzegli niewolnikow, ktorzy kopali kilofami w ziemi. Inni wychodzili z tuneli w stoku. Macedonczycy powoli zjechali do doliny. Nikanor przeczesal wzrokiem grupe robotnikow. Zarowno pracujacy tu mezczyzni, jak i kobiety mieli wychudzone ciala pokryte saczacymi sie owrzodzeniami, zas dozorujacy ich straznicy uzbrojeni byli w krotkie pejcze o zlowrogim wygladzie. Po prawej stronie przybyszow dzwigajaca koszyk z kamieniami kobieta potknela sie i upadla, rozbijajac sobie glowe o glaz. Nawet nie krzyknela z bolu, a tylko ze znuzeniem podniosla sie i ciezko ruszyla dalej. Filip podjechal do otworu najblizszego tunelu i zsiadl z konia. Elifion stoczyl sie niezgrabnie z wozu. -Tak jak rozkazales, panie. Oto kopalnia. -Zabierz mnie do srodka. -Do srodka? -Jestes gluchy? Gubernator podszedl powoli do ciemnego tunelu i przystanal, by przyzwyczaic oczy do mroku. Ze scian korytarza zwisaly wprawdzie latarnie, lecz jego wnetrze przepelnial duszacy dym. Sluzacy Elifiona (ten sam, ktory wprowadzil krola do andronitisu), oblal woda plocienna szmatke i podal ja swemu panu. Elifion przytrzymal material przy twarzy i wszedl glebiej do tunelu. Teren opadal pod ostrym katem, powietrze stawalo sie geste i nieswieze. Daleko z przodu slyszeli odglosy metalowego narzedzia uderzajacego w skale. Nagle grudki kamienistej ziemi zagrzechotaly na napiersniku Attalosa i wojownik zerknal nerwowo na drewniane belki podtrzymujace strop tunelu. Zauwazyl miedzy nimi wielka szczeline, przez ktora osypywaly sie co rusz fontanny piachu. Szli dalej. Nagle natkneli sie na cialo mlodej kobiety, ktore po prostu zepchnieto na bok tunelu. Bloto kompletnie zakleilo jej oczy i wypelnialo otwarte usta. Strop byl w tym miejscu nizszy, wiec wszyscy musieli pochylic glowy. Tunel opadal coraz bardziej stromo. Elifion zatrzymal sie. -Nie wiem, co chcesz zobaczyc, panie - jeknal piskliwym glosem. -Ruszaj dalej! - rozkazal mu sucho Filip. Gubernator opadl na rece i kolana i zaczal pelzac przed siebie. Krol odwrocil sie do swoich towarzyszy. - Poczekajcie tutaj - polecil, po czym ruszyl za gubernatorem. Nikanor odwrocil sie do Attalosa. -Sadzisz, ze moglibysmy sie cofnac kilka krokow, tam, gdzie powala byla wyzsza? Czy Filip mialby cos przeciwko temu? Jakie jest twoje zdanie? Pot utworzyl brudne smugi na twarzy Attalosa. Wojownik odczuwal zimno i ogromny strach, nie wyrazil jednakze zadnej opinii, spojrzal jedynie na Antypatra. -A ty co myslisz? - spytal. -Ja... eee... Nie sadze, by krol mial nam to za zle - wybakal zolnierz. Trzech mezczyzn wycofalo sie do szerszego tunelu. Zatrzymali sie dopiero wowczas, gdy zauwazyli dalekie migotanie slonecznego swiatla. W milczeniu oczekiwali na powrot krola. Nikanor nie mogl sie powstrzymac i stale popatrywal na zwloki. -Dlaczego jej nie zakopali? - spytal w koncu. -Widziales niewolnikow - odparl Antypater. - Ledwie maja sily, aby stac. -Ta dolina jest przekleta - szepnal Attalos. Z wejscia do tunelu dotarly do nich dzwieki krokow. Mezczyzni odwrocili sie i zobaczyli wlokacych sie gesiego niewolnikow, ktorzy niesli na grzbietach puste koszyki. Mineli wojownikow i skierowali sie w mroczne i przepastne glebie kopalni. -Nie wiem, jak wy, ale ja wychodze na powietrze - oswiadczyl Nikanor. - Nie moge zniesc tej duchoty. -Krol kazal nam czekac - przypomnial mu twardo Attalos. - Nie podoba mi sie tu tak samo jak tobie. Badzmy cierpliwi. -Chyba oszaleje, jesli zaraz stad nie wyjde - jeknal Nikanor nienaturalnie wysokim glosem. Antypater otoczyl mlodzienca ramieniem. -Ktos powinien pojsc do naszych ludzi i zapewnic ich, ze wszystko w porzadku. Jestesmy na dole juz od dosc dawna i moze niektorzy z nich zaczeli sie niepokoic. Poczekaj na nas na zewnatrz, Nikanorze. Kiedy mlodzieniec pokiwal glowa, a nastepnie pobiegl ku swiatlu, Attalos obrocil sie do Antypatra. -Kim jestes, aby odwolywac krolewskie polecenie? - syknal. -Ten mlodzik byl bliski zalamania. Gdybym nie pozwolil mu odejsc, pewnie i tak by uciekl. -No i coz z tego? Ucieklby, to by uciekl. Co on cie obchodzi? Zolnierz pokiwal glowa, rozmyslajac nad pytaniem Attalosa. -Doskonale cie rozumiem. Uciekajac, Nikanor moglby wypasc z lask. Na bogow, Attalosie, nie masz zadnych przyjaciol? O nikogo nie dbasz? -Tylko slabi ludzie potrzebuja przyjaciol, Antypatrze. A ja nie jestem slaby. Zolnierz nie skomentowal slow tamtego. Zapadlo klopotliwe milczenie. Obu mezczyznom czas dluzyl sie niemilosiernie. Wydawalo im sie, ze minal wiek, zanim w koncu wylonil sie przed nimi tlusty Elifion w blekitnej szacie usmarowanej blotem. Za nim podazal krol, wyraznie oszolomiony. Gdy wyszedl z tunelu na swiatlo sloneczne, wciagnal lapczywie kilka wielkich haustow powietrza, po czym odwrocil sie do gubernatora. Na widok wscieklosci w oczach Filipa, tluscioch zrobil krok w tyl. -Coz takiego uczynilem, panie? Powiedz mi. Jestem wobec ciebie lojalny, przysiegam! Mlody krol ledwie mogl mowic. -Niech ktos mi poda cos do picia! - zagrzmial i natychmiast podbiegl do niego Nikanor z buklakiem. Filip przeplukal usta i wyplul wode. - To jest moja kopalnia zlota! - oznajmil wreszcie. - Moja! Macedonska! Powiedz mi cos, tlusty glupcze: czego potrzebujesz, by wydobywac z ziemi zloto? -Narzedzi, panie. Kilofow, szpadli, rydli... koszy. -A kto uzywa tych narzedzi? -Widziales sam, panie: niewolnicy i przestepcy: zlodzieje, mordercy i inni. Mezczyzni osadzeni, skazani na roboty i przyslani tutaj... No i podobne im kobiety. -Niczego nie pojmujesz, prawda?! - ryknal Filip. Wokol nich ustala wszelka praca. Straznicy z pejczami odwrocili sie od robotnikow, ci zas opadli ciezko na ziemie, upuszczajac narzedzia. Wszystkie oczy skupily sie na nieszczesnym Elifionie. -Wiem tylko, ze staram sie, jak moge - zaskomlal gubernator. - Zlota nie ma juz tyle, co kiedys, ale czy to moja wina? Bogate w kruszec zyly leza zapewne glebiej. Nie mozemy tam zejsc. Filip odwrocil sie ku najblizszemu straznikowi. -Ty! - zawolal gniewnie. - Wyprowadz wszystkich ludzi z kopalni. Niech wyjda na swiatlo dzienne. - Mezczyzna sklonil sie i pobiegl ku tunelowi. - Elifionie - zaczal krol cicho, lecz z kazda nastepna fraza coraz bardziej podnosil glos. - Moglbym zapomniec o twojej chciwosci, nienasyconej zadzy bogactwa. Moglbym nawet zapomniec o twoich zlodziejskich przekretach... choc odzierasz mnie z moich wlasnych dobr. Nie jestem wszakze w stanie wybaczyc ci twojej glupoty. Narzedzia, tak, rzeczywiscie traktujesz swoich robotnikow jak narzedzia. I jakimz trzeba byc imbecylem, by doprowadzic niezbedne narzedzia do rownie fatalnego stanu? Tak zaglodziles tych ludzi, ze przypominaja kosciotrupy, w dodatku sa pokryci owrzodzeniami i zyja zupelnie bez nadziei... Czy zywe trupy moga dobrze pracowac? Kopanie wymaga sily, stalowych ramion i twardego grzbietu. Zeby sie zregenerowac po ciezkiej pracy, robotnik potrzebuje jedzenia: dobrego, solidnego posilku i wina dla podniesienia ducha. Attalosie! -Tak, panie. Przejmiesz zarzad nad kopalnia. Zostawie ci setke zolnierzy. Chce, by niewolnicy zostali nakarmieni i odpoczywali przez dwa tygodnie. Do pracy przysle ci innych. Znajdz sobie sprawnego, lojalnego zastepce i podziel sie z nim obowiazkami, tak by zaden z was nie pracowal dluzej niz dwanascie godzin. - Filip zajrzal wojownikowi w oczy i nagle sie usmiechnal. Attalos nie mial ochoty na objecie tej funkcji i bylo to doskonale po nim widac. - Poza tym - zakonczyl - mozesz zatrzymac dla siebie jedna czesc ze stu calego wydobytego zlota. -Dziekuje, panie - odparl mezczyzna z blyszczacymi oczyma, po czym sklonil sie nisko. - A co mam zrobic z Elifionem? -Kto jest glownym sedzia w Macedonii? - odparl Filip. -Krol, panie. -Rzeczywiscie, krol. Czyli ja. Za jego chciwosc skazuje bylego gubernatora na piec lat ciezkich robot w tej kopalni. Dopilnuj, zeby sie dobrze sprawowal. Elifion rzucil sie na kolana. -Blagam cie, panie... -Zabrac go z moich oczu! - warknal Filip. Trzech zolnierzy odciagnelo zawodzacego mezczyzne. -Co z jego zonami? - spytal Attalos. -Kup im dom tu, w Kruzji, i wyznacz miesieczne uposazenie. Skarby tego wieprza wyslij do Pelli. Gdzie sluzacy Elifiona? -Tutaj, panie. Na imie mam Paralus. Mlody krol przypatrzyl mu sie dokladnie. Sluzacy byl sredniego wzrostu, wlosy mial krotko i rowno przyciete, nos haczykowaty, cere smagla. -Jestes Persem? -Frygijczykiem, panie. -Jak dlugo sluzyles Elifionowi? -Odkad mnie kupil jedenascie lat temu jako dwunastolatka. -Co dla niego robiles? -Najpierw bylem jego kochankiem... jednym z wielu. Potem nauczyl mnie prowadzic swoje rachunki. -Gdzie ukrywa swoje zloto? -Pod palacem ma tajemny skarbiec. -Attalosie, przyslij mi zawartosc owego tajnego schowka. Oczywiscie, zostaw sobie jedna setna. Masz teraz, Paralusie, nowego pana. Bedziesz mu dobrze sluzyl? Sluzacy spojrzal na wojownika, potem ponownie na Filipa. -Panie, Elifion przyrzekl mi wolnosc na moje dwudzieste piate urodziny. Powiedzial takze, ze mi zaplaci za wszystkie lata pracy. Czy jego przyrzeczenie nadal jest wiazace, czy tez do konca zycia pozostane niewolnikiem? -Dam ci lepsza obietnice. Za trzy miesiace bedziesz wolnym czlowiekiem. Od tego momentu otrzymasz place zalezna od tego, jak Attalos wyceni twoja prace. Teraz zapytuje cie ponownie, czy bedziesz nam dobrze sluzyl? -Bede, panie, dobrze i uczciwie. -Niech sie wiec tak stanie - oswiadczyl Filip. Iliria, jesien 359 roku p.n. Bardylis siedzial zupelnie nieruchomo, podczas gdy ostry jak brzytwa noz golil mu glowe pod splecionym w warkocz czubem. Skore na czaszce starzec mial juz luzna i pomarszczona, lecz rece sluzacego poruszaly sie pewnie. Ostrze piescilo skalp krola.-Jedno drasniecie i odetne ci lapy - mruknal nagle Bardylis. Sluzacy zamarl na moment, potem wtarl wiecej oliwy w krolewska twarz i glowe, by zmiekczyc twarde jak szczecina wlosy. Noz przesunal sie po skorze ponad prawym uchem Bardylisa, potem golibroda stanal przed wladca. -Odchyl, panie, glowe w tyl - poprosil. Starzec podniosl oczy na mezczyzne, potem nadstawil szyje. Noz przesuwal sie po niej przez jakis czas, az w koncu sluzacy cofnal sie o krok. Bardylis pogladzil skore twarzy i wysoko podgolona glowa. -No, Boli, niezle ci poszlo - ocenil krol. - Teraz powiedz mi, dlaczego nie boisz sie moich pogrozek? Sluga wzruszyl ramionami. -Czy ja wiem, panie. -W takim razie, ja ci powiem - ciagnal Bardylis z usmiechem. - Poniewaz dawno juz zdecydowales, ze jesli zdarzy ci sie mnie drasnac, podetniesz mi gardlo, a potem dasz noge. Oczy Boliego rozszerzyly sie ze strachu i Bardylis zobaczyl, ze sie nie pomylil. Zachichotal cierpko i wstal. -Nie pozwol, by moje slowa wytracily cie z rownowagi. -Skoro wszystko wiesz, panie, po co tedy w ogole mi grozisz? -Troche niebezpieczenstwa dodaje zyciu smaczku, a... Na jadra Zeusa! Kiedy dozywasz osiemdziesieciu trzech lat, potrzeba duzo przypraw. Przyslij mi Grigery'ego. Bardylis podszedl do spizowego lustra i przyjrzal sie swemu odbiciu. Nienawidzil obwislej skory swojej twarzy, wrzecionowatych konczyn i rzadkiego, siwego dlugiego wasa. Czasem, w chwilach wyjatkowo ponurych mysli, zalowal nawet, ze z taka latwoscia potrafi rozpoznac zdrajce. "Moze trzeba bylo pozwolic, aby Bichlis mnie zabil", pomyslal daremnie. Jego syn byl dobrym wojownikiem, wysokim i dumnym. Kiedy skonczyl piecdziesiat lat, a jego ojciec nadal rzadzil Dardanami, zbuntowal sie. Rebelia byla krotkotrwala, Bardylis roztarl na proch armie Bichlisa i przypatrywal sie jego smierci. Odwrocil sie od lustra, gdy do komnaty wszedl zabojca jego syna. Grigery byl rosly, mial szerokie ramiona i waskie biodra. Chociaz zgodnie z tradycja golil sobie czaszke i nosil charakterystyczny dla Dardanow warkocz na czubie, nigdy nie zapuscil brody ani wasa. Jego gladko ogolona, blada twarz byla przystojna, lecz wedle standardow poludniowych Grekow. Grigery sklonil sie. -Dzien dobry, panie. Ufam, ze zastaje cie w dobrym zdrowiu. -Tak, rzeczywiscie, lecz "dobre zdrowie" ma zupelnie inne znaczenie dla starca. Czy Macedonczyk juz przybyl? -Tak, panie. Ale towarzyszy mu tylko czterech ludzi. -Czterech? Na bogow, czyzby nie zdolal znalezc dwudziestu odwaznych Macedonczykow chetnych pojechac z nim do Ilirii? Wojownik zachichotal. -Nie zdziwilbym sie. -Kim sa ci czterej? -Jeden jest zwyczajnym zolnierzem imieniem Teoparlis, drugi to kochanek krola, Nikanor, trzeci wojownik zwie sie Antypater... Dowodzil szarza przeciw Pajonom. Ostatnim jest najemnik imieniem Parmenion. -Znam to imie - wtracil Bardylis. - Zaoferowalem mu prace u siebie. -Sluzyl kiedys wielkiemu krolowi Persji. Tak slyszalem. Wczesniej przyjaznil sie z Tebanczykiem Epaminondasem... -A tak, przypominam sobie - przerwal mu Bardylis. - Bitwa pod Leuktrami. Kleska Spartan. Jakie inne nowiny przynosisz? -Nic waznego, panie. Neoptelemos zgodzil sie podniesc kwote swojej daniny. Lecz na pewno sie tego spodziewales. -Oczywiscie, ze tak. Teraz, gdy zniszczylem mu armie nie ma zbyt duzego wyboru. -Zaproponowal ci takze, panie, reke jednej ze swoich corek. -Co za glupiec z tego Neoptelemosa. Choc ogromnie nad tym boleje, to moje zainteresowanie kobietami bezpowrotnie zniknelo przed ponad dekada. Wrocmy teraz do spraw wazniejszych. Chce, by Filipa dobrze traktowano podczas jego pobytu u nas... Trzeba mu jednak dac rowniez do zrozumienia, kto jest teraz panem. -W jaki sposob mam mu wpoic ten oczywisty fakt? -Badz dla niego bardzo uprzejmy, lecz gdy tylko zejdzie ci z oczu, podjudzaj czlonkow jego swity. Niezle byloby sprowokowac ktoregos z nich. Niech cie wyzwie na pojedynek. W tej sytuacji rzecz jasna nie bede mial wyboru... musze zezwolic na walke. No i wtedy zabijesz Macedonczyka. -Ktorego, panie? -Na pewno nie Nikanora. Chcemy jedynie ponizyc, nie zas rozjuszyc Filipa. Wscieklosc prowadzi do glupoty. Wybierzmy tego zolnierza, Teoparlisa. I przyprowadz dzis wieczorem do moich komnat Parmeniona, niech jednak krol nie dowie sie o moim zaproszeniu. -Zatrudnisz Spartanina? -A dlaczego nie? Bylby to niezly cios dla Macedonczykow. Powiedz mi, co sadzisz o mlodym Filipie? -Chyba jest dosc bystry. Jednakze, po tak krotkiej stycznosci nielatwo jest osadzic drugiego czlowieka. Krol ma w sobie sporo wdzieku i dobrze go wykorzystuje. Spoglada na wszystko zimnym wzrokiem i mysle, ze w walce jest rozwazny. Ale co do jego natury... nie mam pojecia. -Perdikkas byl zawzietym, lecz dynamicznym mezczyzna - stwierdzil Bardylis. - Ciekawe, dlaczego zostawil swego brata przy zyciu. Albo sadzil, ze Filip nie stanowi dla niego zagrozenia, albo byl glupcem. Z drugiej strony... Dlaczego Filip nie zabil malego synka Perdikkasa? To doprawdy intrygujaca rodzina. -A jednak nie ociagal sie z zamordowaniem przyrodniego brata - zauwazyl Grigery. -Wiem. - Bardylis westchnal i wrocil na tron. - Ach, gdybym choc podejrzewal, ze Filip mi zagraza, nie wyjechalby stad zywy. Jednakze... taki maz dla Audaty to dar bogow, na ktory juz przestalem liczyc. Zapros go tutaj. Chce z nim pomowic w cztery oczy. Niech przyjdzie za godzine. Gdy tylko zabojca wyszedl, krol Ilirii wezwal do siebie Audate - wysoka, chuda kobiete z wydatnym nosem. Chociaz Bardylis wiedzial, ze mnostwo osob uwaza ja za brzydka, sam dostrzegal w niej jedynie czarowne dziecko, ktore kochal od chwili narodzin. Corka weszla do pokoju i usciskala ojca. -Widzialas go? - spytal Bardylis, trzymajac Audate za ramiona. -Tak. Jest przystojny, choc obawiam sie, ze nizszy ode mnie. -Chce, zebys byla szczesliwa - oznajmil zdecydowanym tonem. - I nadal nie wiem, czy ten slub to madry pomysl. -Mam juz dwadziescia siedem lat, ojcze. Nie martw sie o mnie. -Czy dwadziescia siedem lat to tak wiele? Nie wiesz nawet, co oznacza starosc. Wciaz masz czas, aby urodzic zdrowych synow i obserwowac, jak dorastaja. Pragne dla ciebie spokojnego, szczesliwego zycia. Chce, bys zaznala radosci, ktora przezywalem, gdy dorastalas. -Zrobie wszystko, by cie zadowolic - zapewnila go. Siedzieli przez jakis czas i rozmawiali, az wrocil Grigery i zapowiedzial wejscie Filipa. Audata umknela szybko, lecz zatrzymala sie przed sala tronowa i obserwowala narzeczonego przez szczeline w uchylonych drzwiach. Kiedy krol Macedonii wszedl, Bardylis stal przed tronem. Filip podszedl, ukleknal przed Ilirem, ujal jego reke i ucalowal. -Jeden krol nie powinien klekac przed drugim - zbesztal go Bardylis. -Tym niemniej, syn ma obowiazek czcic swego nowego ojca - odpowiedzial mu mlodzieniec, podnoszac sie. -Doskonala odpowiedz - zgodzil sie Ilir z radoscia, po czym machnieciem odprawil Grigery'ego. - Chodz i usiadz ze mna, Filipie. Musimy przedyskutowac wiele spraw. Parmenion wrzucil liscie sylfium do wrzacej wody i pomieszal plyn ostrzem sztyletu. -Co to jest? - spytal go iliryjski sluzacy, ktory przyniosl wode. -Ziola z Macedonii. Powstaje z nich odswiezajacy napoj. Dziekuje ci, mlodziencze. Spartanin podszedl do tapczanu i usiadl, czekajac, az napar sie ochlodzi. Motak zareagowal gwaltownie, gdy uslyszal, ze nie moze towarzyszyc swemu panu w podrozy do Ilirii. Niczym stara zrzedliwa nianka krazyl wokol Parmeniona, powtarzajac w kolko to samo. -Bierz sylfium kazdego wieczoru przed pojsciem do lozka! Nie zapomnisz? -Oczywiscie, ze nie zapomne. -Zapomniales raz w Egipcie i zachorowales. Trzy dni cierpiales z powodu goraczki. -Mialem inne sprawy na glowie. Bylismy wtedy otoczeni. Tebanczyk chrzaknal, nie przekonany. -Ziol starczy ci na piec, najwyzej szesc dni. -Bede ostrozny, mamusiu. Obiecuje! -W porzadku! Szydz sobie ze mnie w najlepsze! Tyle ze... Mowimy o twoim zyciu, Parmenionie. Pamietaj. Strategos polozyl nogi na tapczanie i odprezal sie, saczac schlodzony napoj. Podobnie jak wiekszosc Grekow z poludnia, Ilirowie pijali z plytkich naczyn. Tylko w Tebach znalazly uznanie i byly powszechnie stosowane Perskie puchary. Spartanin skonczyl sylfium i ulozyl sie wygodniej. Miesnie mial zmeczone po dlugiej jezdzie. Krol zostawil swoja dwustuosobowa eskorte w poblizu gory Babuna, na poludniu. Obiecal wrocic w ciagu pieciu dni. Po krotkiej jezdzie Macedonczycy natkneli sie na Grigery'ego i stu konnych Ilirow. Jazda do palacu Bardylisa byla wyczerpujaca i Parmenion poczul znuzenie na kilka godzin przed zobaczeniem dlugiego, pietrowego budynku. Przed palacem nie staly zadne posazki, nie bylo tez wokol niego ogrodow, a jedynie stajnie dla krolewskich koni. Na szczescie, przydzielone gosciom pokoje byly wygodne; kazda z osob miala takze do swej dyspozycji sluzacego. Spartanin wlasnie postanowil sie zdrzemnac, gdy uslyszal lekkie stukanie do drzwi. -Kto tam? - zawolal. -Grigery, panie. Krol prosi cie o rozmowe. Strategos usiadl prosto i starl sen z oczu. Popatrzyl na swoj pancerz i helm, ktore lezaly na podlodze obok miecza, potem wstal, podszedl do drzwi i otworzyl je ostrym szarpnieciem. Grigery sklonil sie. Spartanin wyszedl z pokoju i podazyl za zolnierzem szerokim korytarzem do krolewskich apartamentow. Mezczyzna szedl raznym krokiem, idealnie zrownowazone cialo poruszalo sie niemal na palcach. Parmenion uznal go za sportowca i doskonalego wojownika. Grigery wprowadzil goscia do przedpokoju i oznajmil jego przybycie Bardylisowi. Ku zaskoczeniu Spartanina, krol byl sam. Gdy strategos wszedl, nie wstal z tapczanu, na uklon zas odpowiedzial machnieciem reki. -Witaj w moim domu, Parmenionie. Odwiedziny tak slawnego wodza to honor dla Ilirii. -Dla mnie zaszczyt to wiekszy, Wasza Krolewska Mosc. Znakomici krolowie rzadko zapraszaja na prywatne audiencje zwyczajnych dowodcow. -Dobrze prawisz, Spartaninie, lecz odlozmy na bok te uprzejmosci - oswiadczyl oschle starzec. - Chodz, usiadz obok mnie i opowiedz mi, co porabiasz w Macedonii. Parmenion usiadl obok krola. -Wodz idzie tam, gdzie go zatrudnia. Uznalem w pewnym momencie, ze naduzywam perskiej goscinnosci. Nie moglem zreszta bez konca przedluzac swego pobytu w Azji. Krol Filip byl tak dobry, ze zaproponowal mi tymczasowy angaz. -Tymczasowy? -Kazal mi wyszkolic kilka setek wojownikow do obrony macedonskich granic przed napasciami Pajonow. Zazadal takze sformowania krolewskiej gwardii. Krol usmiechnal sie, ukazujac straszliwie pozolkle zeby. -A co z Iliria? Jaki jest jego stosunek do naszej granicy? Strategos myslal szybko, bardzo szybko. -Nie podoba mu sie aktualna sytuacja, ale sam powiedz, krolu, czy tobie ona odpowiada? Oswiadczylem mu, ze obecnie niewiele mozna na to poradzic. By zmienic obecny stan rzeczy, potrzeba ogromnych srodkow i armii najemnikow. Nawet z nia nie mialby wielkiej szansy na sukces. -Jestes niezwykle szczery - zauwazyl zaskoczony krol. -Nie ujawniam zadnych sekretow, Wasza Krolewska Mosc. Zreszta, wyczuwam, ze byloby... niegodziwoscia oklamywac cie. -Wstapilbys do mnie na sluzbe? -Oczywiscie, panie. Dalem wszakze slowo Filipowi, ze zostane w Macedonii przez rok i wyszkole mu gwardie. A co potem? Pewnie bede szukal nowego zajecia. Tyle ze... nie sadze, bys mnie potrzebowal. Zwykle zatrudniaja mnie przegrani. Zwyciezcy rzadko potrzebuja najemnego wodza. -To prawda - zgodzil sie Bardylis. - Powiedz mi, Parmenionie, lubisz Filipa? -Ogromnie. To dobry czlowiek, o wielkiej szlachetnosci. Podczas swoich podrozy niewielu takich spotkalem. -Czy wlasnie dlatego nie zabil malego synka Perdikkasa? -Tak sadze, Wasza Wysokosc. Trudno mi wszakze odgadnac wszystkie krolewskie motywacje. -Ostatnie pytanie, Spartaninie. Gdyby Filip posiadal armie, czy pomaszerowalbys przeciwko mnie? -Naturalnie, Wasza Krolewska Mosc. W przeciwnym razie, bylbym dosc osobliwym najemnikiem, nie uwazasz, panie? Bardylis zachichotal. -Zdajesz sobie sprawe, ze moglbym nie wypuscic was zywych z mojego kraju? -Wszystko jest mozliwe - przyznal strategos, wpatrujac sie uwaznie w oczy starego krola. - Ale uwazam, ze tego nie zrobisz. -Dlaczegoz to? -Poniewaz jestes, panie, znudzony, Filip stanowi obecnie dla ciebie niewielkie zagrozenie, a jego osoba cie intryguje. -Jestes niezwykle spostrzegawczy. Chyba powinienem od dzis dokladniej sledzic twoje poczynania. Teraz jednak idz i ciesz sie pobytem w Ilirii. Przez trzy dni Filip byl przyjmowany z honorami. Bardylis organizowal dla niego bankiety, pokazy sportowe i taneczne. W teatrze na peryferiach miasta wystawiono koryncka komedie. Macedonskiemu krolowi rozrywki wyraznie odpowiadaly, natomiast Parmenion sie nudzil i dni coraz bardziej mu sie dluzyly. Z kolei Teoparlis wydawal sie spiety i nieustannie czyms rozdrazniony. Spartanin dwukrotnie przyuwazyl jego ostra wymiane zdan ze sklonnym do szyderstw Grigerym. Kiedy tlumy opuscily teatr, strategos zblizyl sie do Teo. -Wszystko w porzadku? - spytal. -Tak - odparl zolnierz, obrocil sie na piecie i odszedl. Parmenion zapomnial o klopotach Teoparlisa, gdy podszedl do niego Filip i otoczyl go ramieniem. -Dobra sztuka, nie sadzisz? - spytal. -Nie jestem milosnikiem komedii, panie. Krol pochylil sie do ucha Parmeniona. -Zeby sie ozenic z kims takim jak Audata, mezczyzna musi wrecz kochac komedie - wyszeptal. Wodz zachichotal. -Mowiono mi, ze w milosci chodzi nie tylko o urode. -Tak, lecz wyglad znaczy wiele. Przesiedzialem z nia wczoraj dwie godziny, przez caly czas szukajac choc jednej ponetnej fizycznej cechy, chcialem bowiem biedaczke jakos skomplementowac. -Znalazles? -Myslalem, by jej powiedziec, ze ma bardzo ladne lokcie. Spartanin rozesmial sie glosno. Wszelkie napiecie go opuscilo. -Co sie zdarzylo potem? -Uprawialismy milosc. -Co takiego?! W palacu jej ojca? Przed slubem? A jak zdolales sie zmusic do milosci, skoro nie znalazles w narzeczonej niczego atrakcyjnego? Filip przybral nagle powazna mine. -Mialem sen, Parmenionie. Podczas spotkania z Audata rozmyslalem o kobiecie z tego snu. Mam ja spotkac w przyszlym roku na Samotrace. Podczas drogi powrotnej do palacu krol opowiedzial Spartaninowi o tajemniczej schadzce. -Jestes pewny, ze sen byl omenem? -Postawilbym na to swoje zycie. Co wiecej, bez wahania bym je oddal, byle tylko sie spelnil. Cudowna, piekna kobieta, najpiekniejsza, jaka kiedykolwiek widzialem. Jest darem bogow, Parmenionie, wiem o tym. Obiecala urodzic mi syna, ktory bedzie w przyszlosci wielkim czlowiekiem. Kiedy dotarli do palacu, Filip ujal Spartanina pod ramie i zatrzymal. -Dzis po poludniu - powiedzial - Bardylis chce mi pokazac swoja armie. Spodziewam sie pouczajacego doswiadczenia. -Rzeczywiscie, powinno sie okazac pouczajace - zgodzil sie strategos. - Co cie zatem martwi? -Teoparlis. Zrobil sie ponury. Podejrzewam, ze Grigery go prowokuje. Nie pozwol, by Teo dal sie wciagnac w pojedynek. Antypater wypytywal o Grigery'ego. Uwaza sie go za mistrza szermierki. Nazywany jest tez demonem z mieczem. -Nie dopuszcze do zadnego pojedynku miedzy Macedonczykiem i Ilirem - obiecal Parmenion. -To dobrze. Widziales sie znowu z Bardylisem? -Nie. Prawdopodobnie przekonalem go, ze nie zamierzamy wypowiedziec Ilirii wojny. -Nie badz taki pewny - ostrzegl go Filip. - Stary krol wydaje mi sie prawdziwym czarnoksieznikiem, ktory potrafi czytac w ludzkich umyslach. Popoludniem Filip Macedonski wraz z towarzyszami obserwowal iliryjska konnice szarzujaca przez szerokie pole. Lance jezdzcow blyskaly jaskrawo w swietle slonca. Potem przemaszerowala przed goscmi piechota w formacji falangi. Kazdy z piechurow uzbrojony byl we wlocznie i krotki miecz; zolnierze niesli tez kwadratowe tarcze z nabijanego spizem drewna. Wszyscy mieli helmy z pioropuszami, napiersniki i nagolenniki, choc ich uda pozostaly obnazone. Na rozkaz dowodcy falanga plynnie zmienila szyk, rozciagajac sie w dluga linie gleboka na trzech mezczyzn. Wojownicy szli z wyprostowanymi wloczniami. Mlody krol i czlonkowie jego malej swity stali na krancu pola, kiedy Filip zauwazyl, ze Ilirowie za ich plecami wycofuja sie. -Stojcie twardo, niezaleznie od tego, co sie zdarzy - wyszeptal. Piechota zaatakowala z grzmiacym rykiem. Macedonski krol bez leku obserwowal nacierajacych wlocznikow, choc przeszla mu przez glowe mysl, czy nie nadszedl czasem kres jego zycia. Poniewaz chyba nic nie bylo w stanie powstrzymac szarzujacej masy, za kilka sekund zelazny grot czyjejs wloczni moglby sie wbic w jego niechroniona pancerzem piers. Niemniej jednak, stal nieruchomo i z rekoma na biodrach stawial czolo atakujacym zolnierzom. W ostatniej chwili falanga stanela, krol Macedonii zas ostentacyjnie spuscil wzrok na koniuszek wloczni, ktora zatrzymala sie o szerokosc palca od jego piersi. Powoli podniosl reke, potarl kciukiem o metal i wyzywajaco spojrzal w oczy dzierzacemu bron wojownikowi. -Jest na niej nieco rdzy - oznajmil cicho. - Powinienes lepiej o nia dbac. - Potem odwrocil sie. Zaden z jego towarzyszy nie poruszyl nawet miesniem podczas szarzy i fakt ten napelnil Filipa szczera duma. Bardylis zamachal do niego, wiec mlody krol podszedl do starca i usadowil sie obok niego na szerokiej lawie przy szczycie stolu obficie zastawionego jedzeniem. Parmenion juz mial zajac swoje miejsce przy stole, kiedy zauwazyl Grigery'ego i Teo jakies dwadziescia krokow od siebie. Ilir rzucil jakis kolejny drwiacy komentarz pod adresem Macedonczyka i nawet z tej odleglosci Spartanin dostrzegl, jak twarz Teo czerwienieje, reka zas sunie ku rekojesci miecza. -Teo! - ryknal i zolnierz zamarl. Podszedl do dwoch mezczyzn. - Co sie tu dzieje? - spytal. -Ten zawszony pies rzucil mi wyzwanie - odparl Grigery. -Kategorycznie zakazuje wam pojedynku - oznajmil strategos. -W Ilirii nie mozesz nikomu niczego zakazywac - odcial sie Grigery. Jego ciemne oczy blyskaly zlowieszczo. Parmenion gleboko zaczerpnal oddechu. -Czy Teoparlis cie uderzyl? - spytal spokojnie. -Nie. -Rozumiem. Czyli ze nie zrobil niczego w tym stylu - powiedzial Spartanin i spoliczkowal Grigery'ego ciosem na odlew, ktory zwalil mezczyzne z nog. Wsrod oficerow przygotowujacych sie do kolacji podniosl sie potezny ryk. Strategos zlekcewazyl wojownika, ktory niezdarnie sie gramolil i podszedl do Bardylisa. Sklonil mu sie nisko. -Wasza Krolewska Mosc, musze przeprosic za te niestosowna scene. Lecz twoj, panie, czlowiek wyzwal mnie na pojedynek. Prosze o twoje pozwolenie na walke z nim. -Nie z toba mialem sie bic! - krzyknal Grigery wyraznie skonfundowany. -Czyzbys zatem zamierzal puscic plazem to publiczne ponizenie? - spytal niewinnie Parmenion. -Tak... To znaczy nie... - Grigery spojrzal na krola, blagajac o pomoc. -Wszyscy widzieli poczatek tej klotni - mruknal Bardylis. - Teraz chetnie zobaczymy jej koniec. Udzielam wam zgody na pojedynek. -Dziekuje ci, panie - powiedzial Parmenion. - Moglbym, jako gosc, prosic o jedna laske? Poniewaz zaklocilismy ci wspanialy posilek, chcialbym zaprezentowac ci pokaz nie tylko zrecznosci, ale takze odwagi. Pozwol mi wybrac sposob walki, a zobaczysz, jak pojedynkuja sie mezopotamscy szlachcice przed swoim krolem. Bardylis przez moment patrzyl twardo na Spartanina. Nie znal mezopotamskich metod walki, lecz nie chcial ujawniac swej ignorancji. -Jak sobie zyczysz. -Kaz wiec przygotowac palenisko - polecil Parmenion - z goracymi weglami do glebokosci meskiego przedramienia. Bardylis rozkazal dwom sluzacym, by wykonali polecenie. Strategos odszedl na pewna odleglosc od stolu, a Filip i pozostali Macedonczycy podeszli tam do niego. -Co sie, na Hadesa, dzieje? - spytal mlody krol. -Nie mialem wyboru, panie. Obiecalem ci, ze zaden Macedonczyk nie bedzie sie pojedynkowal z Ilirem. Cokolwiek sie zdarzy, zdarzy sie pomiedzy Spartaninem i wojownikiem Bardylisa. - Obrocil sie do Teo. - Na stole jest miod. Przynies mi go... I troche czerwonego wina. Znajdz bandaze i namocz je w winie. -Coz to za metoda walki? - spytal Antypater. -Calkiem nowa - odparl Parmenion. -Oklamales Bardylisa? - spytal szeptem Filip. -Tak, panie. Nie potrzebujesz sie wszakze martwic. Starzec z pewnoscia nie potrafi czytac w ludzkich umyslach. Czterech sluzacych - za pomoca grubych poprzecznych dragow - przynioslo na pole plonace palenisko z pieca. Parmenion zdjal napiersnik, helm, tunike i nagolenniki, wzial miecz i stanal naprzeciwko buchajacych zarem wegli. Krol i jego oficerowie utworzyli wokol wojownikow krag i czekali na poczatek pojedynku. -Potrzebujesz ognia, starcze? Boisz sie zmarznac? - szydzil Grigery. -Zrob to, co ja - polecil mu Parmenion, po czym odwrocil sie do paleniska i wsunal ostrze miecza gleboko miedzy wegle. Odsunal sie i stanal z boku, zalozywszy ramiona na piersi. Grigery wcisnal swoj miecz obok Parmenionowego. -Co teraz? - spytal Ilir. -Teraz poczekamy - odparl mu Spartanin i spojrzal przeciwnikowi w oczy. Czas mijal powoli. Oczy widzow strzelaly od nagich mezczyzn do ich ostrzy, ktore zaczely sie jarzyc gleboka czerwienia. Skora otaczajaca uchwyt miecza Grigery'ego poskrecala sie, popekala i zaczela tlic. Wzniosl sie z niej czarny dym, resztki zluszczyly sie i odpadly. Metalowy uchwyt broni Parmeniona owiniety byl przyozdobiona cienkim zlotym drucikiem wezowa skora, ktora dosc szybko zajela sie plomieniem. Drucik natomiast odpadl. -Kiedy juz bedziesz gotowy - powiedzial Spartanin - wyciagnij swoj miecz i zacznij. Grigery polizal nerwowo wargi i popatrzyl na rozgrzane miecze. -Ty pierwszy - syknal. -Moze powinnismy zrobic to rownoczesnie. Jestes gotow? Ilir wyciagnal reke, lecz goraco w poblizu rekojesci bylo nie do zniesienia, wiec sie wycofal. Rozejrzal sie po tlumie, dostrzegl zafascynowanie gapiow rywalizacja, po czym skupil spojrzenie na krolu. Bardylis zachowal beznamietne oblicze. Grigery wiedzial, czego wszyscy sie po nim spodziewaja i ponownie zerknal na rozgrzane do czerwonosci ostrze. -Im dluzej czekasz, tym staje sie goretszy - zauwazyl spokojnie Parmenion. -Wstretny synu dziwki! - krzyknal Ilir. Chwycil miecz i wyszarpnal go z paleniska. Jego dlonia szarpnal potworny bol, skora pokryla sie pecherzami, zluszczyla i przylepila do rekojesci miecza. Mezczyzna przerazliwie krzyknal i cisnal bron przed siebie. Parmenion wyciagnal lewa reke, wyjal swoj miecz z plomieni i podszedl do Grigery'ego. Choc twarz Spartanina wydawala sie zupelnie pozbawiona wyrazu, jednak oddychal szybko i plytko, wargi zas mial zacisniete, a zeby lekko obnazone. Podniosl ostrze i przesunal nim po piersi przeciwnika. Obserwatorzy uslyszeli odglos skwierczenia plonacych wlosow i ciala. Grigery odskoczyl i upadl na trawe. Parmenion odwrocil sie do Filipa i sklonil, potem uniosl rozgrzane do czerwonosci ostrze i zasalutowal Bardylisowi. Wreszcie opuscil ramie i rzucil miecz, ktory upadl tuz przy jego stopach. Spartanin przeszedl przez tlum i spokojnie dotarl do miejsca, gdzie czekal na niego Teo z miodem. Posmarowal slodka mazia pokryte pecherzami, saczace sie rany. -Bandaze - szepnal ochryple. Teo wyjal pasy materialu lezace w plytkim naczyniu z winem, wykrecil je i delikatnie owinal nimi reke wodza. -Jak tego dokonales? - spytal Teo. -Nie moge ci tego zdradzic... Nie w tym... momencie - odparl Parmenion. Zamknal oczy, podczas gdy zimne bandaze chlodzily jego dlon. Czul sie chory i slaby, nogi mu drzaly. Zebral resztki sil i popatrzyl na Teoparlisa. - Zanies miod i pozostale bandaze Grigery'emu. Zrob to natychmiast! Gdy zolnierz odszedl, strategos uslyszal za soba czyjes kroki. Odwrocil sie. Zobaczyl Bardylisa i Filipa, za ktorymi podazalo dziesieciu oficerow. -Jestes interesujacym czlowiekiem, Parmenionie - oznajmil stary krol. - Powinienem byl podejrzewac, ze ze Spartanami lepiej sie nie mierzyc na wytrzymalosc. Jak twoja reka? -Zagoi sie, Wasza Krolewska Mosc. -Ale nie byles tego pewny, prawda? Dlatego wyjales miecz lewa. -Oczywiscie. -Starczy ci sil, by zjesc z nami kolacje? -Jak najbardziej, panie. Dziekuje ci za troske. Bol byl nieopisany, lecz Parmenion skutecznie z nim walczyl. Przesiedzial z krolami caly posilek, nawet troche zjadl. Dodatkowo podladowala go swiadomosc, ze nigdzie w poblizu nie dostrzegal Grigery'ego. Swiatynia, jesien 359 roku p.n.e. Wraz z pogarszaniem sie umyslowej kondycji Tamis, zycie Derae stawalo sie coraz trudniejsze. Stara wieszczka przesiadywala teraz calymi dniami w ogrodach swiatyni, czesto mowila do siebie i czasami nie sposob bylo sie z nia w ogole porozumiec. Wyraznie popadala w coraz wieksza rozpacz, zas obowiazki zwiazane z utrzymaniem swiatyni spoczely calkowicie na kaplance. Kazdego dnia przybywali nowi petenci... Dlugie kolejki chorych i kalekich, bogatych i biednych ciagnely sie az po horyzont. Wszyscy czekali na dotkniecie dloni uzdrowicielki.Praca wyczerpywala Derae, szczegolnie teraz, kiedy umarl stary pomocnik Naza i musiala dodatkowo wykonywac wszelkie prace w ogrodzie, lacznie ze zbiorem posadzonych wiosna warzyw. Juz tylko sporadycznie znajdowala czas - a jeszcze rzadziej, konieczna ku temu energie - na obserwacje Parmeniona. Dzien uplywal po dniu, kazdy byl rownie ciezki. Pewnego dnia Derae zachorowala, goraczka zawladnela nia szybko, oslabiajac miesnie nog i powodujac chaos w umysle. Mimo swego talentu, nie potrafila uzdrowic samej siebie, nie spotykala sie tez z chorymi, ktorzy na prozno stali przed zamknieta brama. Tamis nie stanowila dla niej wsparcia i nie reagowala na jej krzyki o pomoc. Przez jedenascie dni kaplanka lezala chora i wyczerpana; przez wiekszosc tego czasu trawily ja dziwaczne sny, z ktorych budzila sie zmieszana i zaklopotana. Gdy ktorys raz z kolei wrocila na jawe, dostrzegla oczyma duszy obok lozka mezczyzne. Posadzil ja i wlewal jej lyzeczka rosol do ust. Po chwili ponownie zasnela. W koncu zbudzila sie na dobre. Przez otwarte okno do pomieszczenia wpadaly cieple promienie slonecznego swiatla. Derae utracila poczucie mijajacego czasu, wiedziala tylko, ze jest zmeczona, ale juz nie chora. Nagle drzwi jej sypialni otworzyly sie i wszedl wysoki, siwobrody mezczyzna. Mial na sobie tunike w odcieniu splowialej czerwieni, w rekach zas niosl naczynie z woda. Podszedl do lozka kobiety i pomogl jej sie napic. -Czujesz sie lepiej, kaplanko? - spytal. -Tak. Dziekuje. Skads znam twoj glos... Niestety, nie pamietam... -Mam na imie Leukjon. Spotkalismy sie tutaj przed wieloma laty, doradzilas mi wtedy wyjazd do Tyru. Skorzystalem z twojej rady i w owym miescie znalazlem milosc. Mialem dobra zone, z ktora dochowalem sie trzech synow i dwoch corek. Derae lezala na plecach i patrzyla oczyma duszy na mezczyzne. Przypomniala sobie, jak na nia patrzyl podczas proby gwaltu. -Przypominam sobie. Dlaczego wrociles? -Moja zona umarla, kaplanko. Najstarszy syn przejal po mnie obowiazki glowy rodu. Poniewaz nigdy cie nie zapomnialem, zapragnalem... Chcialem cie ponownie zobaczyc. I przeprosic. Kiedy jednak przyszedlem tutaj, cierpialas w chorobie i nikt sie toba nie opiekowal. Wiec zostalem, by cie pielegnowac. -Ile czasu spedzilam w lozku? -Jedenascie dni - odparl. - Poczatkowo obawialem sie, ze umrzesz, na szczescie zdolalem cie sklonic do jedzenia. Nakarmilem tez staruszke, lecz nie sadze, by mnie rozpoznala. -Jedenascie dni? Jak to mozliwe, ze leze w czystej poscieli? -Zmienialem ja i pralem. Kiedy poczujesz sie dobrze, odejde. Derae ujela dlon mezczyzny w swoja. -Dziekuje ci za opieke. I ciesze sie, ze wrociles i ze przezyles swoje zycie w szczesciu. A jesli szukasz przebaczenia, Leukjonie, wiedz, ze udzielilam ci go juz dawno temu. -Wielu ludzi czeka na ciebie przed brama. Co mam im powiedziec? -Powiedz im, ze spotkam sie z nimi jutro. - Kaplanka odrzucila posciel i wstala. Nogi trzesly sie pod nia, lecz czula, ze wracaja jej sily. Leukjon przyniosl jej odzienie i zaofiarowal pomoc w ubraniu sie. - W porzadku, Leukjonie. Moze i jestem slepa, ale potrafie sie przyodziac sama. - Nalozyla prosta biala suknie i wyszla do ogrodu. Tamis siedziala przy fontannie. -Prosze, nie znienawidz mnie! - zakwilila stara kobieta. Kaplanka przytulila ja do piersi i gladzila po wlosach. -Wygladasz na zmeczona, czarodziejko. Dlaczego nie odpoczywasz? -Sytuacja jest zla. Wszystko uklada sie jak najgorzej. Wszystko. W ogole nie zasluzylam sobie na Swiatlo. To moja wina, Derae. - Uzdrowicielka wziela Tamis pod ramie i zaprowadzila do jej komnat. Stara wieszczka skulila sie na lozku i natychmiast zapadla w sen. -Czy tamta kobieta nadal sie z ciebie wysmiewa? - spytala szeptem kaplanka i usiadla obok czarodziejki. - Zobaczymy - mruknela. Wzniosla sie pod sufit i rozejrzala. Nie dostrzegla ani kobiety w kapturze, ani nikogo innego. "Co zatem - zastanowila sie - jest zrodlem rozpaczy Tamis?" Podczas gdy stara wieszczka spala, Derae zdecydowala sie wejsc w jej mysli, by znalezc odpowiedz na to pytanie. Nigdy przedtem nie robila tego nieproszona, teraz wszakze uznala, ze nie ma innego wyjscia. Gdy tylko powziela to postanowienie, jej duch wplynal w umysl czarodziejki. Derae i Tamis staly sie jednoscia. Kaplanka obserwowala przerozne zdarzenia, byla swiadkiem uplywajacych lat, czula nadzieje, sny i rozpacz swej nauczycielki. Widziala, jak wieszczka dorastala, jak z dziecka o wyjatkowych talentach przeistoczyla sie w potezna i wplywowa kobiete. Przygladala sie jej milosciom i stratom bliskich osob, dzielila z nia radosci i zalobe, a pozniej zobaczyla jej pierwsza wizje zwiazana z narodzinami Boga Mroku. W koncu z przerazeniem przypatrywala sie Tamis, ktora w celu zabicia ledwo co poczetego wybranego dziecka podstepnie naklonila do samobojstwa pewna perska dziewczyne - jego matke. "Nie mozemy walczyc metodami wroga", powiedziala kiedys czarodziejka. A jednak piecdziesiat lat temu wtargnela w umysl ciezarnej Persyjki, przejela kontrole nad jej konczynami, zaprowadzila ja na szczyt wiezy i zmusila do wspinaczki na gzyms. Kobieta skoczyla z wiezy i zabila sie. Derae otrzasnela sie z dzielonych wspomnien i - z rosnacym niepokojem - kontynuowala obserwacje. Odkryla, ze wraz z uplywem lat nastroj Tamis mrocznial. Wieszczka zaczela manipulowac kolejnymi zdarzeniami. Kazala Ksenofontowi uczyc mlodziutkiego Parmeniona strategii, uzyla tez swej mocy, by mlodzieniec dorastal w samotnosci, skazany na nienawisc niemal wszystkich chlopcow z koszar; podjudzala w mlodych Spartanach niechec dla mieszanca. I - a bylo to najgorsze ze wszystkiego - Derae znalazla rozwiazanie tajemnicy swego zycia. Chociaz rozpaczliwie kochala Parmeniona, nigdy nie rozumiala, dlaczego postepowali tak nierozwaznie. Uprawiali milosc, nie liczac sie z opinia innych ludzi. Byli tak glupi i tak otwarci... Teraz odkryla powody... Teraz pojela... Tak jak zakapturzona kobieta we snie Tamis, sama wieszczka unosila sie nad nimi, mlodymi kochankami. Za pomoca swej potegi oslepila ich rozsadek, naklonila do fizycznej milosci i skierowala ku ich wlasnej zagladzie. Straszne, lecz to wlasnie stara czarodziejka magicznymi sztuczkami sprowadzila do Derae napastnikow, ktorzy ja porwali. Sprawila, ze kon mlodej Spartanki poniosl i pozbawila ja szansy na ucieczke. To Tamis napelnila Nestosa pragnieniem zemsty, to ona zasiala w nim pragnienie smierci narzeczonej. Tamis byla winna wszystkim zdarzeniom, wszystkim! Manipulowala Parmenionem, sterowala nim niczym koniem, uzywajac niewidzialnych lejcow. Zaprowadzila go do Teb, do Persji, do Macedonii... Ostatnia wizja byla najokropniejsza. Kaplanka zobaczyla siebie sama w morzu po wyrzuceniu ze statku. Szarpala sie, usilujac zerwac wiezy. Krepujace jej nadgarstki skorzane rzemienie rozciagnely sie w wodzie i dziewczyna zdolala uwolnic rece. Plynela do brzegu, zblizajac sie coraz bardziej do ladu... Byla silna i mloda. Walczyla. Juz prawie dotarla do plazy, gdy nagle ogromna fala podniosla ja i cisnela jej glowa o skale. W kilka chwil pozniej dotarl do niej Naza i wyciagnal ja na brzeg. -Dziewczyna zyje! - oswiadczyl starzec. -Zanies ja do swiatyni - polecila mu Tamis. Wiec Derae zyla! Wcale nie umarla. Nie byla zwiazana lancuchami smierci! Klamstwa, klamstwa, klamstwa! Mogla odejsc w kazdej chwili i pojsc do Parmeniona. Mogla go uratowac przed zyciem w pustce i udrece. "Prosze, nie znienawidz mnie!" Kaplanka opuscila umysl starej wieszczki i wstala. Z gory przyjrzala sie spiacej czarodziejce. Chciala ja uderzyc, zbudzic i wykrzyczec jej, ze zna prawde. Uwazala sie za sluge Swiatla? Twierdzila, ze wierzy w potege milosci? Derae zachwiala sie pod sila dreczacej ja nienawisci. Wybiegla z pokoju. W korytarzu zderzyla sie z Leukjonem. Upadlaby, gdyby nie chwycil jej w ramiona. -Co sie stalo, pani? -Wszystko sie stalo - wyszeptala Derae. - Wszystko. Z jej oczu poplynely lzy. Pella, wiosna 358 roku p.n.e. Filip obserwowal tysiac piechurow, ktorzy ustawiali sie w bojowy czworobok, a nastepnie szarzowali przez pole. Na wykrzyczany przez Parmeniona rozkaz wojownicy zatrzymali sie, po czym w szyku sprawnie przeprowadzili manewr zwrotu w lewo. Po kolejnej komendzie tylne piec szeregow biegiem przemiescilo sie do przodu, rozciagajac szerokosc formacji.Zolnierze okazali sie bardzo zdyscyplinowani, wiec krol byl zadowolony. Szczegolna satysfakcje sprawila mu wprawa, z jaka wojownicy poslugiwali sie sarissami - wloczniami trzykrotnie dluzszymi od wzrostu roslego mezczyzny - ktore Filip osobiscie wymyslil. Kazda sarissa miala zelazny grot i poprzeczny uchwyt u podstawy. Wojownik w pierwszym rzedzie falangi trzymal przednia czesc drzewca dlugiej wloczni w zgieciu prawego ramienia, podczas gdy zolnierz za nim niosl jej koniec. W trakcie bitwy mezczyzna z tylu pchal sarisse do przodu, wbijajac ja w szeregi wroga. Bron byla nieco nieporeczna, lecz macedonski krol wierzyl, iz dzieki niej jego niedoswiadczona piechota zyska taktyczna przewage w pierwszych bitwach. Falanga w unikalny sposob zaatakuje wroga, ktory bedzie sie raczej spodziewal zmasowanej szarzy uzbrojonych jedynie w miecze wojownikow. Nowe wlocznie na pewno zaskocza przeciwnika. Parmenion nie byl tego taki pewny. -Prezentuja sie groznie, ale beda skuteczne tylko w przypadku frontalnego ataku. Jesli przeciwnik zdecyduje sie nas oskrzydlic, stana sie calkowicie bezuzyteczne. -To prawda, strategosie, lecz wrog musialby zrewolucjonizowac taktyke swojej armii... taktyke, ktorej uzywal od stulecia lub nawet dluzej. -Tak czy owak powinnismy miec w zapasie wariant awaryjny - zauwazyl Spartanin. Przygotowal go juz zreszta wczesniej. Konnica Filipa nie musiala juz przyjmowac na siebie glownego uderzenia wroga. Teraz w centrum szyku znajdowala sie piechota, jazda zas stawala na obu skrzydlach falangi, zmuszajac armie przeciwnika do rozciagniecia sie. Z kazdym dniem, przez cala jesien i zime armia rosla w sile. Mieszkancy osad i wiosek podazali tlumnie do Pelli, gdzie poddawali sie rygorystycznemu szkoleniu. Gdy je ukonczyli, otrzymywali nowa frygijska zbroje, czarny napiersnik i helm z czerwonym pioropuszem. Do polowy zimy Parmenion ostatecznie wybral kandydatow do krolewskiej gwardii. Kazdy z nich dostal czarny plaszcz z najprzedniejszej welny i nabijane spizem tarcze z macedonska gwiazda posrodku. Wyposazenie to nabywano za zloto z kruzyjskich kopalni. Pod zarzadem Attalosa z kopalni regularnie naplywaly wielkie dostawy tego cennego kruszcu. Filip stale kupowal. Zbroje zamawial w Beocji i Frygii, konie w Tracji, marmur na poludniu, plaszcze w Tebach, budowniczych zas wynajmowal w Atenach i Koryncie. Budowa koszar zostala juz ukonczona. Mieszkali w nich gwardzisci. Jedli lepsze niz pozostali wojownicy posilki i pijali jedynie najprzedniejsze wina. Przywileje te nalezaly sie wylacznie najbardziej wytrzymalym i wytrwalym mezczyznom, ktorzy dzieki swym zolnierskim umiejetnosciom przyciagneli sokoli wzrok Parmeniona. Teoparlis i Achillas pozostali z krolem po powrocie z Ilirii. Odwiedzili rodziny w Pelagonii i przekazali im duze sumy pieniedzy, ktore powinny starczyc do wiosny, po czym wrocili do Macedonii i objeli dowodztwo dwoch falang piechoty; kazda liczyla po dwa tysiace wojownikow. Ubieglej jesieni Achillas okryl sie slawa w Pajonii, gdzie Filip testowal bojowa wartosc swojego nowego wojska. Krol Pajonow zginal na polu bitwy, a jego armie Macedonczycy zmusili do ucieczki. Filip nagrodzil Achillasa mieczem o zlotej rekojesci. Przez kolejna godzine Filip obserwowal szkolenie zolnierzy, potem dosiadl niedawno sprowadzonego dla niego czarnego rumaka i udal sie w droge powrotna do palacu w Pelli. Tam odwiedzil go Nikanor. -Krolowa zadomowila sie w twoim majatku w Ajgaj - oswiadczyl mu mlodzieniec. - Simiche cieszy sie z towarzystwa. -A jak sie miewa Audata? -Cierpiala z powodu choroby podczas jazdy, lecz teraz ma sie dobrze. Opiekuja sie nia lekarze. Ciagle sie niepokoja jej waskimi biodrami i zaawansowanym jak na pierwsza ciaze wiekiem twojej zony. Na szczescie, jasnowidze mowia, ze ciaza przebiegnie pomyslnie. Wedlug Diomakusa, Audata powije corke. -Chciala zostac w Pelli - odrzekl krol - powiedzialem jej jednak, ze najlepiej jej bedzie na poludniu. - Westchnal. - To nie jest zla kobieta, Nikanorze, ale nie chce jej tutaj. Ten palac przeznaczam dla pewnej szczegolnej panny mlodej. -Znowu ten sen? -Stale mnie nawiedza. Kazdy nastepny jest realniejszy od poprzedniego. Widuje w nim moja przyszla zone wyrazniej niz ciebie teraz. -Ta kobieta rzucila na ciebie urok, Filipie - zauwazyl Nikanor. Jego oczy zdradzaly troske. -Jesli tak jest, to urok, dla ktorego niejeden mezczyzna by zginal... lub zabil. Moja pani mowi mi, ze bedziemy mieli syna, czlowieka wyjatkowej wielkosci. Wierze jej. I pragne zbudowac krolestwo warte takiego dziedzica. Jednakze poki place tak wysoka danine Bardylisowi, nie mam szans na realizacje tego marzenia. -Co zatem zrobisz? Krol usmiechnal sie. -Juz cos zrobilem. Anulowalem danine. -Czy Parmenion o tym wie? -On jest wladca, czy ja? - zagrzmial Filip. -Ty, panie. Spytalem z czystego niepokoju. Nie pozostawisz Bardylisowi wyboru. Bedzie nas musial najechac. Jestesmy przygotowani na jego atak? -Sadze, ze tak - odparl Filip. - Nadszedl czas Macedonii. Nie poplyne na Samotrake jako wasal innego krola. Kiedy przywioze moja pania do domu, przywita ja zwycieski narod. A jesli zgine, nie beda mnie obchodzic ani moi dziedzice, ani chwala. - Wzial Nikanora pod ramie i pochylil sie ku niemu blisko. - Nie powtarzaj nikomu tego, co ci teraz powiem. -Bede milczal jak grob - obiecal wojownik. Filip pokiwal glowa. -Macedonia bedzie niedlugo wolna! - obwiescil z duma. Po wyjsciu Nikanora krol podszedl do dlugiego okna w zachodniej scianie, usiadl przed nim i dlugo obserwowal zachodzace za odleglymi gorami slonce. Nie powiedzial swemu przyjacielowi wszystkiego. Nigdy mu wszystkiego nie powie. Mial ogromne plany. Najpierw pokona Bardylisa, potem podbije Tesalie na poludniu, nastepnie Tracje na wschodzie... A co pozniej...? Od czasu pierwszego snu ambicje Filipa rosly z dnia na dzien. Zaczal postrzegac zdarzenia w inny sposob, na wieksza skale. Przez stulecia najwieksze polis pragnely narzucic swa wole pozostalym Grekom, nikomu jednak nie udawalo sie wladac reszta przez dluzszy czas. A probowalo wielu. Potezna, niepokonana na ladzie Sparta, Ateny, krol morz, no i Teby, perla Beocji. Hegemonia zadnego z nich nie trwala dlugo. "Zjednoczenie nigdy im sie nie uda - pomyslal krol - poniewaz ich marzenia sa, prawde mowiac... zbyt male". Wszyscy skupiali sie jedynie na interesach wlasnego polis. Gdyby jednak ktorys narod nagle wzrosl w sile, gdyby jego wodzowie zyskali wieksza pewnosc siebie i dalekowzrocznosc, wtedy inne miasta poddalyby sie mu i Grecja moglaby sie zjednoczyc. Poprowadzic na wojne moze ja jeden tylko krol. On, Filip Macedonski. Wtedy swiat zadrzy w posadach. Na razie zadrzal mlody krol. "O czym ja, na bogow, mysle?", zapytal siebie. Dlaczego nigdy wczesniej nie mial takich aspiracji? Dlaczego nigdy przedtem ich sobie nie uswiadamial? "Poniewaz teraz jestes wladca - wyszeptal cichy glosik w jego umysle. - Poniewaz jestes mezczyzna, ktorego cechuje sila i wnikliwosc, madrosc i odwaga". Zanim przybyl Parmenion z raportem, Filip wypil kilka dzbanow wina. Byl w nastroju wesolym, dowcipnym i serdecznym, ale Spartanin wyczul pod dobrym humorem napiecie. Rozparli sie na sofach i pili prawie do polnocy. Wtedy wlasnie mlody krol zadal pytanie, na ktore Spartanin czekal. -A zatem... Powiedz mi, strategosie, czy ludzie sa gotowi? -Na co, panie? - Parmenion wykrecil sie od odpowiedzi. -Aby wyruszyc do walki o wolnosc Macedonii. -Mezczyzni zawsze sa gotowi walczyc o wolnosc. Jesli jednak pytasz mnie, czy zdolaja pobic Ilirow, nie odpowiem ci, bo nie wiem. Przez najblizsze szesc miesiecy wyszkole nastepne dwa tysiace zolnierzy. Wtedy moja odpowiedz bedzie brzmiala: "tak". -Nie mamy szesciu miesiecy - odparl Filip i ponownie napelnil puchar winem. -Dlaczego? - spytal spokojnie Spartanin. -Uniewaznilem danine. Zostalo nam niecale szesc tygodni. Pozniej iliryjska armia przekroczy gory. -Zdradzisz mi przyczyne tej zaskakujacej decyzji? - spytal strategos. -Wydalem cale zloto na uzbrojenie i nic juz nie mam dla Bardylisa. Damy rade go pokonac? -To zalezy, jaka obierze taktyke. Spore znaczenie ma tez uksztaltowanie pola bitwy. Potrzebujemy plaskiego terenu dla piechoty i przestrzeni dla konnicy, ktora ma dzialac na skrzydlach. Reszta, panie, wiaze sie z walecznym duchem armii. -Potrafisz przewidziec rozwoj bitwy? Parmenion wzruszyl ramionami. -Ilirowie zaczna smialo, beda bowiem oczekiwac kolejnego latwego zwyciestwa. W tym tkwi nasza przewaga. Kiedy sie jednak cofniemy, ustawia sie w tradycyjny bojowy czworobok. Reszta sprowadza sie do zolnierskiej wytrzymalosci, odwagi i woli. Zawsze ktoras z armii moze sie zalamac. Panika zaczyna sie od jednego czlowieka, ktory odwraca sie i ucieka. Najblizsi towarzysze podazaja w jego slady, szyk peka i wojsko idzie w rozsypke. Nasze lub przeciwne... -Nie dodajesz mi otuchy, wodzu - mruknal Filip, saczac wino. -Jestem po prostu szczery, panie. Obie armie maja rowne szanse. Trudno zagwarantowac zwyciestwo. -Jak twoja reka? - spytal krol, zmieniajac temat. Parmenion podniosl lewa dlon i pokazal krolowi pokryte bliznami wnetrze. -Goi sie dosc dobrze, panie. W kazdym razie, moge utrzymac pasek tarczy. Filip pokiwal glowa. -Zolnierze stale wspominaja tamten dzien. Sa z ciebie dumni, Parmenionie. Dadza sie za ciebie posiekac. Poki bedziesz walczyl ramie w ramie z nimi, nie poddadza sie. Spodziewaja sie, ze staniesz sie naszym Achillesem, ucielesnieniem bojowego ducha nowej Macedonii. -Niestety, panie, nic z tego, choc dziekuje ci za komplement. Macedonczykow poprowadzi do bitwy ich wladca i na nim skupic sie winny spojrzenia jego zolnierzy. Krol usmiechnal sie na te kurtuazyjna odpowiedz, po czym glosno sie rozesmial. -Daj mi to jedno zwyciestwo, Spartaninie. Potrzebuje go ponad wszystko. Macedonia go potrzebuje. -Zrobie, co w mojej mocy, panie. Jednak juz dawno temu poznalem zagrozenia, ktore wiaza sie z postawieniem wszystkiego na jedna karte. -Ale wtedy wygrales - zauwazyl Filip. -Tak - odparl Parmenion, wstajac. Sklonil sie i wyszedl z palacu. Rozliczne pytania tlukly mu sie po glowie. Dlaczego krol podjal tak straszliwe ryzyko? Dlaczego nie wstrzymal sie do czasu, az rezultat bedzie pewniejszy? Odpowiedz byla tylko jedna. Po prostu Filip sie zmienil, odkad pojawila sie w jego zyciu kobieta ze snu. Stal sie bardziej kaprysny i nerwowy. Nastepnego ranka strategos zwolal do siebie glownych oficerow i poszedl wraz z nimi na plac cwiczebny za Pella. Grupa liczyla dwunastu mezczyzn, lecz najwiecej w niej mieli do powiedzenia Achillas i Teoparlis, dwaj pierwsi rekruci. -Dzisiaj zaczynamy nowa serie zajec szkoleniowych - oswiadczyl im. - Zolnierze dostana w kosc jak nigdy przedtem. -Powinnismy o czyms wiedziec? - spytal zaintrygowany Teo. -Armia jest jak miecz - odparl Parmenion. - Tylko w bitwie mozna osadzic jej wartosc. Nie zadawajcie wiecej pytan. Skoncentrujcie sie na ludziach, ktorymi dowodzicie... Znajdzcie slabych i usuncie ich z wojska. Lepiej miec za malo wojownikow, niz pozwolic tchorzowi na udzial w walce. Powoli rozejrzal sie po grupie, spogladajac w oczy po kolei kazdemu z oficerow. -Naostrzcie miecze - zakonczyl odprawe lagodnym tonem. Rownina Linkestyjska, lato 358 rokup.n.e. Dwie armie ustawily sie w bitewnym szyku na piaszczystej rowninie odleglej o dzien jazdy od granicy macedonsko-iliryjskiej. Ilirowie - z dziesiecioma tysiacami piechoty i tysiacem konnicy - przewyzszali liczebnie Macedonczykow prawie dwukrotnie.Filip zeskoczyl z konia i podszedl do pieszych gwardzistow, ktorzy zaczeli wiwatowac, gdy tylko wladca podniosl tarcze i zajal miejsce w srodku ich szeregow. Parmenion pozostal na koniu w towarzystwie Attalosa i Nikanora. Za nimi cierpliwie czekalo czterystu konnych. Spartanin rzucil okiem na odlegle prawe skrzydlo, gdzie za trzema formacjami falangi Antypater dowodzil druga, trzystuosobowa czescia macedonskiej jazdy. Czarnobrody wojownik wydawal swoim ludziom ostatnie instrukcje. -Na Hekate - szepnal Attalos, przypatrujac sie iliryjskim szeregom. - Alez tu przybylo tych synow dziwek. -Faktycznie, lecz niewielu wroci do domu - zapewnil go Parmenion; zawiazal pod broda rzemyki helmu z bialym pioropuszem i zerknal jeszcze raz na linie przeciwnika oddalone od niego o niecale pol mili. Bardylis ustawil swoja armie w bitewny czworobok; konnica znajdowala sie po prawej. Spartanin wiedzial, ze staremu krolowi da to poczatkowa przewage, poniewaz czworobok trudno przelamac, co w pierwszej fazie bitwy moze znacznie i nieodwracalnie oslabic morale Macedonczykow. -Naprzod! - ryknal Filip. Gwardzisci podniesli sarissy i pomaszerowali ku wrogowi, falangi dowodzone przez Teo i Achillasa trzymaly sie tuz za nimi. Parmenion podniosl ramie i dzgnal pietami wierzchowca. Konnica podazyla za nim, trzymajac sie lewej strony maszerujacej piechoty. Pole bitwy zasnulo sie tumanami kurzu, lecz silny wiatr szybko go rozproszyl, ponownie oczyszczajac pole widzenia. Spartanin obserwowal gwardzistow, ktorzy szykowali sie do biegu. Z napieciem sledzil ich poczynania, serce bilo mu gwaltownie. Szyk nadal trwal zwarty i uporzadkowany. "I oby taki pozostal", powtarzal w myslach strategos niczym zaklecie. -Nadchodza! - krzyknal Attalos. Parmenion oderwal wzrok od piechoty. Ilirijska jazda szarzowala przez rownine. -Pamietajcie o klinie! - zawolal Parmenion, podniosl oszczep i popedzil wierzchowca. Macedonczycy pogalopowali za nim. Wroga konnica zblizala sie coraz bardziej. Jezdzcy trzymali lance w gotowosci. Spartanin poprawil tarcze, wybral przeciwnika, nastepnie zaryzykowal szybki rzut oka w lewo, a potem prawo. Attalos i Nikanor gnali po jego bokach, nieco cofnieci, totez cala formacja konnych tworzyla gigantyczny szpic wloczni. Spartanin spojrzal przed siebie. Nacieral na niego odziany w zolty plaszcz jezdziec na kasztanowym walachu. Strategos dostrzegl blysk lancy wroga, ktorej grot skrywal sie za szyja konia. Zareagowal momentalnie: gwaltownym ruchem sciagnal uzde swojego wierzchowca w lewo. Kon przykleknal, dzieki czemu obaj unikneli zranienia; lanca przeciwnika przeciela powietrze tuz przy twarzy Parmeniona. Rownoczesnie Spartanin dzgnal wlocznia ku gardlu iliryjskiego wojownika. Trafil go i zrzucil z konia. Za pierwszym nacierali nastepni. Blokujac pchniecie wloczni kolejnego Ilira, Parmenion wbil swoja w jego nieosloniety brzuch. Kiedy mezczyzna upadl, bron strategosa zlamala sie, wiec blyskawicznie wyszarpnal z pochwy miecz, po czym - zwijajac sie jak w ukropie - wycinal sobie droge miedzy szeregami wroga. Macedonski klin rozdzielil iliryjska formacje. Zolnierze daremnie probowali polaczyc sie i przeformowac. Wlasnie wtedy z prawej nadciagnal Antypater i uderzyl w skrzydla. Schwytani w potrzask Ilirowie mysleli teraz wylacznie o wyrabaniu sobie drogi ucieczki. Nagle wrogi miecz zgrzytnal na helmie Parmeniona, a zaraz potem wlocznia zesliznela mu sie po napiersniku i niegroznie rozciela udo. Spartanin odmachnal sie mieczem, trafiajac przeciwnika w szyje, z ktorej trysnela fontanna krwi. Z wolna Macedonczycy zepchneli Ilirow w tak zwarta mase, ze wiekszosc wojownikow nie byla w stanie walczyc, jesli nie chcieli trafic ktoregos ze wspoltowarzyszy. Konie tratowaly przerazliwie krzyczacych zolnierzy i bitwa konnicy zmienila sie w pogrom. Ilirowie starali sie uciec z pola walki na poludnie. Antypater ze swoimi ludzmi caly czas ich naciskal, znaczac droge odwrotu zwalami konskich i ludzkich trupow, Parmenion, Attalos i Nikanor zas wycofali swoje oddzialy i przeformowali je z dala od bitewnych linii. Filip nie mial czasu na obserwacje ostatecznego efektu starcia jazdy. Kiedy gwardzisci znalezli sie w odleglosci trzydziestu krokow od frontu iliryjskiej armii, zarzadzil postoj. Falanga zwolnila, potem calkiem sie zatrzymala i poczekala na zastep Teo, ktory nadchodzil z lewej. Achillas pozostal nieco z tylu, by uniemozliwic wrogowi atak na prawa flanke. Zolnierze znalezli sie teraz tak blisko, ze widzieli twarze przeciwnikow ukrytych za sciana wloczni i tarcz. -Zwyciestwo! - zawolal macedonski krol. Falanga ruszyla naprzod, szeroka na trzysta tarcz, gleboka na dziesiec. Kiedy wojownicy podchodzili do iliryjskiego czworoboku, pierwszy rzad Macedonczykow ponownie przystanal. Zolnierze trzymali luzno sarissy, ktorych czubki lsnily w slonecznym swietle. Drugi szereg podniosl trzonki i - na wykrzyczany przez Filipa rozkaz - popedzili przed siebie, uderzajac straszliwa bronia w pierwszy szereg Ilirow. Zelazne szpice dlugich wloczni trafily w tarcze i napiersniki, powalajac wrogow na ziemie. Sarissy zostaly wycofane, po czym zaatakowaly drugi szereg wrogow. Poczatkowo Filipowi wydawalo sie, ze Ilirowie zlamia sie pod natarciem i pierzchna. W powietrzu wisiala panika. Potem jednak pewien iliryjski wojownik, trafiony sarissa w brzuch, chwycil jej drzewce i przytrzymal. Towarzysze rannego dostrzegli ten rozpaczliwy akt przedsmiertnej odwagi i podazyli w jego slady. Gdy zaczeli lapac za drzewce, dlugie wlocznie stawaly sie calkowicie bezuzyteczne. -Sarissy precz! - krzyknal macedonski krol. Mezczyzni na pierwszej linii natychmiast porzucili bron i wyciagneli krotkie miecze. - Naprzod! - zawolal Filip. Jego ludzie ponownie zaatakowali, przestepujac ponad cialami zabitych Ilirow. Teraz wszakze losy bitwy sie odmienily i szarzujaca piechota nadziala sie na sciane iliryjskich tarcz. Macedonczycy zaczeli padac pod ostrymi, krotkimi wloczniami hoplitow Bardylisa. Achillas, ktory wczesniej sie wycofal, spostrzegl grozbe zalamania sie macedonskiego natarcia. -Wyrownac sarissy! - zawolal do swoich ludzi i poprowadzil ich na pomoc prawemu skrzydlu wladcy. Ilirowie po raz kolejny sie cofneli, mordercze wlocznie zdziesiatkowaly bowiem ich pierwszy szereg, lecz wiedzieli juz, jak sobie radzic z nowa bronia. Po chwili wojownicy ze wszystkich trzech macedonskich falang walczyli w smiertelnych pojedynkach na miecze. Parmenion wraz z konnica czekal, obserwujac z rosnacym niepokojem przebieg bitwy. -Czy nie powinnismy juz wyruszyc? - spytal nerwowo Nikanor. -Jeszcze nie - odparl Spartanin. -Ale chyba przegrywamy! Tamci przewyzszaja nas liczebnie o tysiace. Jesli zaczna przeciwnatarcie, sama swoja masa zmusza nas do odwrotu. -Jeszcze nie - powtorzyl wodz. Popatrzyl na falujace wojska. Zalowal, ze nie moze sie znalezc w samym srodku. Mial nadzieje, ze Teo przypomni sobie manewry, ktore tak wiele razy wspolnie cwiczyli. Nagle w macedonski szereg przed Filipem wdarl sie niewielki oddzial Ilirow. Krol ruszyl do przodu, dzgajac mieczem w pachwine dowodzacego grupa wojownika, ktory upadl na ziemie z przerazliwym wrzaskiem. Filip przeskoczyl nad cialem i uderzyl tarcza drugiego zolnierza w twarz. Wokol niego gwardzisci zaciesnili linie, lecz mlody krol znajdowal sie teraz w pierwszym rzedzie, wystawiony na wlocznie i miecze wroga. Po jego lewej stronie Teo - w koncu - wydal rozkaz, na ktory czekal Parmenion. -Szeregi w siedem! Szeregi w siedem! Wojownicy na lewym skrzydle cofneli sie, podczas gdy ci na prawym ustawili blokade z tarcz, po czym przeszli kilka krokow do przodu, zrobili zwrot w lewo i oddzielili od reszty falangi. Kiedy w macedonskich zastepach utworzyl sie wylom, Ilirowie zafalowali do przodu niczym morze pedzace przez peknieta tame. -Teraz! - ryknal Spartanin i konnica ruszyla do galopu. Jezdzcy kierowali sie ku wylomowi i szarzujacym bezladnie Ilirom. Nieprzyjacielscy zolnierze zbyt pozno zdali sobie sprawe z niebezpieczenstwa i probowali sie przeformowac. Niestety, z obu stron otaczali ich juz macedonscy wojownicy, a w dodatku pedzila ku nim konnica. Ilirowie byli ludzmi walecznymi i zaprawionymi w wojnie. Wykonali jedyny manewr, jaki im pozostal. Utworzyli mur z tarcz i czekali. Konnica jednakze bez trudu pokonala te przeszkode i szerokim klinem wbila sie w sam srodek bojowego czworoboku. W szeregi wroga wdarly sie chaos i zamieszanie. Czworobok pekl, Macedonczycy - ciagle w zwartym szyku - bezlitosnie przedzierali sie ku Bardylisowi i jego oficerom. Stary krol niezlomnie tkwil w miejscu, otoczony czlonkami gwardii. Tyle, ze bitwa zamieniala sie powoli w masakre. Nacierajacy Macedonczycy wycinali w pien setki iliryjskich hoplitow. Bardylis sprobowal ostatniego desperackiego kroku i rozkazal swoim gwardzistom szturm na szereg Filipa, na szczescie wczesniej otoczyly Ilirow zastepy Achillasa i Teoparlisa, nacierajac od tylu i z flanki. Mimo to czterech wojownikow zdolalo sobie wykarczowac droge do macedonskiego krola. Filip zabil pierwszego sztychem w gardlo, jego gwardzisci zas pokonali trzech pozostalych; na iliryjskich smialkow spadly dziesiatki ostrzy. Bardylis czekal na smierc z obnazonym mieczem i uniesiona w bojowej pozie ciezka tarcza. Jednakze po glosnym rozkazie Filipa Macedonczycy cofneli sie. -Chodz do mnie, ojcze - zawolal macedonski krol do swego tescia. Stary Ilir westchnal, schowal miecz do pochwy, odrzucil tarcze, minal swoich gwardzistow i stanal przed triumfujacym zieciem. -Przypuszczam, ze kazesz mi ukleknac - mruknal wyniosle starzec. -Jeden krol nie powinien klekac przed drugim - odparl Filip i wsunal miecz do pochwy. - Czy nie ty mnie tego nauczyles? -Czego zatem ode mnie zadasz? -Chce tylko odzyskac wladze nad wlasnym krolestwem. Niech wszyscy Ilirowie wroca do ojczyzny. Danina pozostanie, tylko, ze teraz ty bedziesz ja placil mnie. -Przeszedles dluga droge w krotkim czasie, moj synu. I doskonale walczysz. Lecz... Co sie stanie teraz z Audata? Odeslesz ja? Filip dostrzegl ojcowska bolesc w oczach Bardylisa. Podszedl do niego i polozyl mu rece na ramionach. -Twoja corka jest mi droga - zapewnil starca - i nosi pod sercem moje dziecko. Mieszka obecnie we wlasnym majatku, blisko morza. Gdy moj potomek sie narodzi, przysle ci oboje z wizyta. Bardylis pokiwal glowa z aprobata, potem odwrocil sie do Parmeniona, ktory zeskoczyl z konia i zblizyl sie. -Chyba teraz ja bede potrzebowal twoich uslug, Spartaninie - odezwal sie, wymuszajac na twarzy ironiczny usmiech. Parmenion nic nie powiedzial, ale sklonil sie nisko. Starzec odwrocil sie i ruszyl ku resztkom przybocznej gwardii. W tym momencie macedonskimi szeregami wstrzasnal potezny wiwat i Filip znalazl sie na ramionach swoich gwardzistow. Zolnierze wyniesli go z pola bitwy. Spartanin rozejrzal sie, oceniajac straty. Pobojowisko zawalone bylo stertami cial i padlych koni. Nie mogl ich policzyc, bylo ich zbyt wiele. Pozniej uslyszal, ze tego dnia zginelo siedmiuset Macedonczykow - lacznie z Achillasem i Petarem - oraz szesc tysiecy wojownikow nieprzyjaciela. Rozgromiona armia Ilirii bedzie potrzebowala duzo czasu na odbudowe. -Pomoz mi - dotarl do niego czyjs glos. Dochodzil z ziemi, a gdy Parmenion spojrzal na swoje stopy, dostrzegl przy nich zalana krwia i straszliwie znieksztalcona twarz Grigery'ego. Miecz rozplatal mu w poprzek twarz, pozbawiajac obu oczu; wojownik mial rowniez gleboka rane w pachwinie. Sily go opuszczaly, byl w agonii. Strategos kleknal przy umierajacym i przytulil do piersi jego glowe. -Czy zwyciezylismy? - spytal Grigery. -Tak, zwyciezylismy - odparl Spartanin. -Kim jestes? - wyszeptal Ilir slabnacym glosem. -Jestem... Savra. -Och, bogowie, krew calkiem zalewa mi oczy i nic nie widze. Obetrzyj mi czolo, chcialbym zobaczyc nasza wiktorie. -Odpocznij, przyjacielu. Lez nieruchomo. Nie walcz. Nie masz juz o co walczyc. Zolnierz lezal przez dluga chwile cicho i Parmenion pomyslal, ze umarl. Nagle jednak Grigery odezwal sie ponownie: -Sadzilem... ze my... ze przegralismy. Pamietam, co wolali... Spartanin... Smierc Narodow. Pohanbil wlasnych rodakow. Wszedzie, dokad... pojdzie... kroczy za nim... smierc. Chyba wreszcie to stwierdzenie przestanie byc prawda... Savro? Glowa Ilira opadla i ranny wydal ostatnie tchnienie. Parmeniona ogarnal dojmujacy smutek. Mezczyzna wstal i zapatrzyl sie w niebo. Kruki i inni padlinozercy krazyli w powietrzu, czekajac na uczte. Swiatynia, lato 357 roku p.n.e. Derae usiadla przy lozku chorej Tamis. Spodziewala sie nieuniknionego. Stara kobieta nie jadla od ponad tygodnia i nie odzywala sie od wielu dni. Kaplanka ujela jej goraca, sucha dlon; skora luzno wisiala na pozbawionych ciala kosciach. Stara wieszczka patrzyla przed siebie niewidzacym, nawiedzonym spojrzeniem. Osobliwe oddalenie czarodziejki napelnilo Derae zalem i wspolczuciem.Sprobowala uzdrowic umierajaca kobiete, poczula wszakze nadludzki opor ze strony Tamis. Dochodzila polnoc, kiedy stara wieszczka w koncu umarla. Nie poruszyla sie i nie wydala zadnego dzwieku, ktory swiadczylby o odejsciu jej ducha - po prostu w jednej chwili slabo zamigotal, zas w nastepnej zniknal. Kaplanka nie plakala, chociaz wypelnil ja najszczerszy smutek. Przykryla przescieradlem twarz nieboszczki, wrocila do swego pokoju i polozyla sie do lozka. Leukjon zostawil przy nim dzbanek wody i mise z owocami, lecz Derae nie byla ani glodna, ani spragniona. Szybko zapadla w gleboki sen. Obudzil ja dzwiek muzyki. Otworzyla oczy duszy i odkryla, ze znajduje sie w nieznanym otoczeniu. Stala obok wielkiego jeziora mieniacego sie w naturalnej niecce polozonej posrodku pasma wysokich, pokrytych sniegiem gor. Obok niej siedziala kobieta zdumiewajacej urody, wysoka, o bardzo ksztaltnym ciele. Nosila dlugi chiton polyskujacy zlotem. -Tamis? - wyszeptala niedowierzajaco Derae. -Taka, jaka kiedys bylam - odparla czarodziejka, po czym wyciagnela reke i lekko dotknela ramienia kaplanki - Co ci moga powiedziec? - spytala. -Jakze cie moge prosic o wybaczenie? Nigdy nie powinnam byla cie oklamywac. W ogole nie trzeba sie bylo mieszac w sprawy innych ludzi. Pycha, ktorej padlam ofiara, nie jest darem pochodzacym od Zrodla. Ale, ale... Mamy niewiele czasu, Derae, ja zas musze ci tak wiele powiedziec. Stara brama, ktora ci pokazywalam, ta ktora wiedzie w swiat... za kontynenty i oceany... Nie powinnas jej uzywac. Nie powinnas sie mierzyc z Bogiem Mroku ani z jego slugami. Zniszcza cie. -Potrafie sama z nimi walczyc - oswiadczyla butnie kaplanka. - Do tego mnie przeciez szkolilas. -Prosze, Derae, wysluchaj mnie! Odejdz ze swiatyni. Znajdz Parmeniona. Zrob, co chcesz, tylko nie idz w moje slady. Kaplanka rozesmiala sie z gorzka ironia. -Od kiedy to masz skrupuly, Tamis? Nie mialas ich, kiedy sprowadzilas na mnie napastnikow, ktorzy przytroczyli mnie do konia swojego przywodcy, ani tez wowczas, gdy niewidzialna unosilas sie nade mna, zagluszajac moje leki i podszeptem namawiajac do zwierzecego spolkowania z Parmenionem. Wszak to za twoja sprawa zostalam przekleta i skazana na smierc, czyz nie? Wieszczka cofnela sie pod straszliwa moca gniewu Spartanki. -Nie, nie, blagam cie! Prosilam cie przeciez o wybaczenie. Prosze cie, wybacz. -Och, Tamis, Tamis, moja stara przyjaciolko - odezwala sie Derae spokojnie. Patrzyla na czarodziejke chlodno. - No dobrze, udzielam ci przebaczenia. A czy wiesz, ze widzialam ostatnio, jak uniemozliwilas narodziny mrocznej istoty? Jakiez to bylo sprytne z twojej strony! Wejsc w umysl ciezarnej dziewczyny i sklonic ja do skoku z wiezy. Moze tej samej metody uzyje nastepnym razem. Musze to sobie przemyslec. -Przerwij to! Blagam cie, Derae. Mylilam sie. Nie ciagnij dalej mojego szalenstwa. Kaplanka zamknela oczy. -Musze powstrzymac narodziny mrocznej istoty. Odebralas mi moje zycie, Tamis... Oklamalas mnie, oszukalas, manipulowalas mna... Jesli Bogowi Mroku sie powiedzie, wszystko pojdzie na marne. Nie pozwole na to! Jestem Spartanka i nie poddam sie w tej walce. A teraz - powiedziala, biorac kobiete pod ramie - opowiedz mi wszystko, co wiesz o poczeciu tej istoty i jej narodzinach. -Nie moge! -Jestes mi dluzna ta historie, Tamis! W zamian za wszystko, co utracilam. No dalej... opowiadaj. W przeciwnym razie, przysiegam, ze zabije Filipa Macedonskiego i pozostale slugi Boga Mroku. Z oczu czarodziejki trysnely lzy. -Jestes moja kara - szepnela. - Jestes druga Tamis, Tamis zrodzona powtornie. -Wyznaj mi wszystko, co powinnam wiedziec - nalegala Derae. -Obiecujesz, ze go nie zabijesz? -Obiecuje ci, ze nigdy sie nie znize do mordu. Tamis westchnela. -W takim razie, zaufam ci, chociaz jesli mnie zdradzisz, moge stracic dusze. Zostane na zawsze przekleta... Widzialas zdarzenia, do ktorych doszlo w Macedonii? Oczywiscie, ze widzialas. Filip doszedl do wladzy, narodzil sie narod... Te narodziny zwiastuja nadejscie Boga Mroku. Urodzi sie jako czlowiek, zostanie poczety na Samotrace, podczas Nocy Trzeciej Tajemnicy. Poznym latem. Wszystko zostalo juz przygotowane. Matka bedzie Olimpias, corka Neoptelemosa, krola Epiru, ojcem zas Filip Macedonski. Olimpias juz go oszolomila i oczarowala. Masz wielka szanse zapobiec tragedii, albowiem Bog Mroku musi zostac poczety w ciagu jednej konkretnej godziny jednej jedynej nocy. Wylacznie przez tak krotki czas gwiazdy pozostaja w pewnym szczegolnym ukladzie. Jesli pragniesz kontynuowac moja walke, musisz udac sie na Samotrake i przerwac ceremonie. -Srodek lata zaledwie za dziesiec dni - zauwazyla kaplanka. - W jaki sposob dotre tak szybko na Samotrake? -Brama, ktora ci pokazalam, nie tylko prowadzi na sciezki miedzy swiatami, lecz pozwala sie takze przemieszczac w czasie. Posluchaj mnie uwaznie, Derae, poniewaz widzisz mnie po raz ostatni. Zapamietaj dobrze wszystko, czego cie dzis naucze. Derae otworzyla oczy i dostrzegla swiatlo switu wpelzajace na niebo. Gwiazdy znikaly. Wstala i nalala do pucharu wody, ktora powoli wysaczyla. Samotraka, Wyspa Tajemnic! Kaplanka zadrzala na mysl o tym miejscu. Tamis nazwala kiedys te wysepke krolestwem Boga Mroku. Mysl o podrozy wywolala u Derae nagle uklucie strachu, prawie panike. A przeciez... bedzie tam Parmenion! Spotkaja sie po raz pierwszy od prawie cwiercwiecza. No i co dalej? Nie byla juz ta plomiennowlosa dziewczyna z jego wspomnien, on zas nie byl juz niesmialym mlodym wojownikiem. Rozdzielilo ich cos wiecej niz czas. Niemniej jednak, wspaniale bedzie znalezc sie znowu tak blisko niego! Z mieszanymi uczuciami obserwowala sukcesy, ktore odnosil dla Filipa Macedonskiego. W przeciagu jednego roku rozbil armie Ilirow, pozniej pomaszerowal na poludnie, by chronic granice macedonsko-tesalska. Nastepnie inwazja Pajonii i oblezenie miasta Amfipolis. Obecnie przywodcy glownych miast Hellady spogladali na Macedonie zupelnie innymi oczyma. Kiedys postrzegali ja jako jagnie - zdatne do hodowli na welne lub zarzniecia na uczte - teraz mieli przed soba lwa: mlodego i groznego, dumnego i aroganckiego. Duma Derae z osiagniec Parmeniona byla zabarwiona smutkiem, poniewaz kaplanka wiedziala, ze im potezniejsza staje sie Macedonia, tym bardziej mordercze beda skutki, kiedy Bog Mroku zasiadzie na tronie. Kaplanke zalala fala strachu. Czula sie jak bezbronne dziecko, ktore musi stawic czolo pozarowi wielkiego lasu, ogromnej scianie plomieni; zagrazaly swiatu, mogly go pochlonac. "Co mam zrobic, by powstrzymac zlo?", zastanowila sie. Spuscila oczy, a wowczas dostrzegla w reku puchar z woda. Usmiechnela sie i wrocila do pokoju Tamis. -Dotrzymam zlozonej ci obietnicy, stara przyjaciolko. Nikogo podstepnie nie zamorduje. Jesli jednak sludzy Boga Mroku po mnie przyjda, nie znajde dla nich litosci. Nie zamierzam przegrac. Nie pokonaja mnie. Zwloki nadal byly zakryte. Kiedy Derae odsunela material, odkryla, ze pod nim lezy tylko rozczlonkowany szkielet. Kilka garsci luznych kosci. Podciagnela wyzej przescieradlo, a wtedy czaszka oderwala sie od poduszki, upadla na podloge i roztrzaskala sie na kawalki. Samotraka, lato 357 roku p.n.e. Podroz przebiegla spokojnie. Statek wplynal gladko do portu, trzy rzedy wioslarzy stawialy pionowo wiosla, by go zatrzymac. Marynarze rzucili liny czekajacym na nabrzezu ludziom i wielki statek przybil do nabrzeza. Filip pewnie zszedl po trapie na staly lad, za nim kroczyl Parmenion.-Ledwie potrafie zapanowac nad podnieceniem - oswiadczyl krol, gdy staneli na suchym ladzie i zapatrzyli sie na wzgorza gesto porosniete drzewami. - Myslisz, ze ona juz tu jest? -Nie mam, panie, pojecia - odparl Spartanin. - Nie podoba mi sie jednak, ze mimo moich prosb nie zabrales ze soba gwardzistow. Masz wielu wrogow. Na kazdym kroku moga sie tu czaic wynajeci przez nich zabojcy... Filip rozesmial sie i rubasznie szturchnal w ramie swego towarzysza. -Zbytnio sie martwisz, Parmenionie. Jestesmy zwyczajnymi podroznikami, najemnikami wedrujacymi w poszukiwaniu zajecia. Niewiele osob zna moje plany. -Rzeczywiscie - mruknal strategos - Antypater, Attalos, Nikanor, Teoparlis, Simiche... bogowie tylko wiedza, jak wielu jeszcze. Jedno czyjes nieopatrzne slowo i moze dojsc do tragedii. Krol zachichotal. -Nic sie nie zdarzy, moj przyjacielu. Wszak trafilem tu za sprawa bogow, zapomniales? Tak czy owak, mam przeciez u swego boku Lwa Macedonii. Ochroni mnie. - Ponownie sie rozesmial, drwiac z utyskiwan Spartanina. - Wiesz co? Powinienes powaznie rozwazyc moj pomysl. Znajdz sobie zone lub kochanke. Jestes doprawdy zbyt zasadniczy. Podeszla do nich wysoka kobieta w czarnych szatach i sklonila sie nisko. -Witaj na Samotrace, panie Filipie - odezwala sie. -Cudownie - wyszeptal Parmenion. - Moze jeszcze zaplanowano jakas parade. - Kobieta popatrzyla na niego zagadkowo, potem ponownie zwrocila sie do krola. -Uczta na twoja czesc odbedzie sie dzis wieczorem, panie. Jutro czeka cie polowanie w gorskich lasach. Krol ujal jej dlon i pocalowal. -Dziekuje ci, pani. To prawdziwy zaszczyt i przywilej byc powitanym przez osobe tak piekna i pelna gracji. Skad wszakze wiedzialas o moim przybyciu? Usmiechnela sie, nic jednak nie odpowiedziala. Poprowadzila ich przez zatloczony miejski port do miejsca, gdzie czekaly dwie inne kobiety. Kazda trzymala w dloniach lejce bialego wierzchowca. Pierwsza wskazala na bialy palac oddalony o mniej wiecej mile na polnoc. -Przygotowalysmy tam dla was pokoje, moi panowie. Mam nadzieje, ze konie wam odpowiadaja. -Dziekuje ci - rzucil Filip. Zwierzeta byly dosc zgrabne, lecz mialy zbyt waskie klatki piersiowe, by pomiescic odpowiednio duze pluca i serce. Krol szybko wywnioskowal, ze wierzchowce musza byc slabe i na pewno brakuje im wytrzymalosci. Mezczyzni dosiedli koni i ruszyli stepa ku palacowi. Kobiety szly powoli za nimi. Na polach po obu stronach drogi paslo sie sporo podobnych zwierzat. Wszystkie mialy wrzecionowate konczyny, wiele z nich - dziwacznie wykrzywione kregoslupy, totez jazda na ich lukowatych grzbietach nie byla prawdopodobnie specjalnie przyjemna. Filip z trudem ukrywal wzburzenie. -Jaki sens hodowac takie bezuzyteczne bydleta? - spytal Parmeniona. Spartanin wskazal za siebie, na port. -Widzialem, panie, rydwany i wozy, lecz zadnych jezdzcow. Najwyrazniej nikt tu nie jezdzi konno. Krol chrzaknal. Nic nie obrazalo Macedonczyka bardziej niz hodowla kiepskich koni. Jego dobry humor wrocil dopiero w palacu, gdzie mezczyzni spotkali trzy piekne mlode kobiety, ubrane w zolto-zielone szaty. -Czy w palacu mieszkaja mezczyzni? - zagail z ciekawoscia. -Tylko ty i twoj towarzysz, panie - odparla jedna z nich, po czym zaprowadzily gosci do wspanialych apartamentow zastawionych pokrytymi jedwabiem sofami. Na oknach wisialy haftowane zlota nicia zaslony. -Jesli bedziesz czegos potrzebowal, moj panie, wystarczy poprosic - oswiadczyla mloda dziewczyna o kruczoczarnych wlosach. Krol usmiechnal sie i objal ja w talii. -Co dokladnie rozumiesz przez slowko "cos"? - zapytal z blyskiem w oku. Dziewczyna wsunela mu reke pod tunike i pogladzila wewnetrzna strone uda. -Slowko to mozesz zinterpretowac zgodnie z wlasnymi pragnieniami, odrzekla frywolnie. Parmenion podszedl wielkimi krokami do okna, odsunal zaslony i zapatrzyl sie na pola i laki. Byl zmeczony i pragnal jedynie odprezajacej kapieli. Slyszac dziewczecy chichot, zmell pod nosem ciche przeklenstwo. -Co z toba, strategosie? - spytal Filip. Spartanin odwrocil sie do niego. Dziewczyny juz odeszly. -Jestem po prostu chory z nierobstwa. -Powinienes wziac sobie do serca moja rade. Skorzystaj z wdziekow tych pieknosci. Kobiece cialo to balsam dla duszy. -Moze faktycznie skorzystam - niezobowiazujaco zgodzil sie Parmenion. Krol podniosl z malego stolu dzbanek wina i napelnil plynem dwa puchary. Jeden podal swemu towarzyszowi. -Usiadz ze mna na chwile, przyjacielu - poprosil i poprowadzil Spartanina na tapczan. - Podczas mojego pobytu w Tebach zaslyszalem historie twej milosci do kaplanki imieniem Tetyda. -Nie chce o tym rozmawiac, panie. -Nigdy mi o niej nie wspomniales. Ani o zadnej innej kobiecie, ktora kochales. Dlaczego? Parmenion przelknal z trudem sline i odwrocil wzrok. -Jaki maja sens opowiesci o przeszlosci? Coz mozna zyskac na takiej rozmowie? -Czasami rozmowa lagodzi bol, przyjacielu. Wodz zamknal oczy, walczac z natlokiem wspomnien. -Kochalem... dwie kobiety. Kazda w pewnym sensie umarla przeze mnie. Pierwsza miala na imie Derae i byla Spartanka. Z powodu... naszej... milosci... zostala ofiarowana Kasandrze. Wrzucono ja do morza u wybrzezy Azji. Druga byla wlasnie Tetyda. Zamordowali ja zabojcy, ktorych naslal na mnie krol Agezylaos. Nie bylo innych kobiet w moim zyciu. Postanowilem, ze nigdy wiecej nikt, kogo kocham, nie umrze za moja przyczyna... Jesli ta odpowiedz zadowala cie, panie, wolalbym teraz... -Nie zadowala - przerwal mu Filip. - Smierc jest nieodlaczna czescia zycia. Tak juz jest, ze ludzie umieraja. Moja pierwsza zona, Fila, umarla zaledwie rok po naszym slubie. Uwielbialem ja. Tej nocy, gdy umarla, chcialem poderznac sobie gardlo i podazyc za nia do Hadesu. Jednak nie zrobilem tego, a teraz mam sie spotkac z kobieta z moich snow. -Ciesze sie razem z toba - skwitowal chlodno Parmenion. - Lecz nasze temperamenty bardzo sie roznia. -Nie tak znow bardzo - zauwazyl krol. - Tyle ze ty nigdy nie zrzucasz swojej zbroi. Nosisz ja zarowno na ciele, jak i na duszy. Jestem od ciebie sporo mlodszy, moj przyjacielu, a jednak czasem musze cie traktowac niczym ojciec przerazonego syna. Potrzebujesz zony. Powinienes miec synow. Nie martw sie o milosc. Twoj ojciec, kimkolwiek byl, dal swiatu wspanialy dar. Ciebie. W jakims sensie go uniesmiertelniles. Twoi synowie zrobia to samo dla ciebie. Zreszta, nie bede ci wiecej prawil kazan. Wykapie sie, a potem posle po te mlodke o pieknych nogach. Ty zas, jak podejrzewam, zwiedzisz palac i okolice. Zbadasz naturalne kryjowki i drogi ucieczki oraz poszukasz zaczajonych zabojcow. Niespodziewanie Spartanin wybuchnal serdecznym smiechem. Rozmowa wyraznie poprawila mu humor. -Znasz mnie az nazbyt dobrze, mlody ojcze. -Znam cie wystarczajaco dobrze, zeby cie lubic, a wiesz, iz niewiele osob darze sympatia - odparl Filip. Parmenion wyszedl do palacowych ogrodow, minal je i powedrowal dalej, na stoki gorujace nad zatoka. Spotkal stadko owiec i strzegacego ich mlodego chlopca. Pastuszek zamachal mu reka. Spartanin usmiechnal sie do niego i ruszyl przed siebie wzdluz kamiennego muru, ktory ciagnal sie w gore, az na wysoki szczyt. Trafil do niewielkiego gaiku. Galezie rosnacych tu drzew obwieszone byly rozowym i bialym kwieciem. Strategos usiadl w cieniu i zapadl w drzemke. Gdy sie zbudzil, zobaczyl idaca ku niemu kobiete. Byla wysoka i smukla. Wstal i zmruzyl oczy, pragnac sie przyjrzec jej twarzy. Przez ulamek sekundy odniosl wrazenie, ze jej wlosy zmienily kolor. Na poczatku wydawaly mu sie plomienne i nieco upstrzone srebrna siwizna, lecz kiedy przypatrzyl sie baczniej, staly sie wyraznie ciemne. "To pewnie figiel slonecznego swiatla", pomyslal. Kobieta podeszla, a wtedy sklonil sie jej. Poczatkowo sadzil, ze jej szaty sa czarne jak noc, lecz kiedy ich wlascicielka sie poruszyla, faldy schwytaly promienie slonca i zamigotaly wyrazistym odcieniem blekitu oceanu. Twarz przybylej pozostawala zawoalowana na znak niedawnej zaloby. -Witaj, przybyszu - zagaila. Jej glos zabrzmial osobliwie znajomo i dziwnie podniecajaco. -Czy to twoja ziemia, pani? -Nie. Wszystko, co widzisz wokol siebie, nalezy do pani Aidy. Ja rowniez jestem tu obca. Skad przybywasz? -Z Macedonii - odparl. -Gdzie mieszkales wczesniej? -W Sparcie i Tebach. -Jestes zatem zolnierzem? -Skad ten wniosek? - spytal zaintrygowany, poniewaz mial na sobie jedynie jasnoblekitny chiton i sandaly. -Twoje golenie sa jasniejsze w kolorze niz uda, zgaduje wiec, ze zazwyczaj przykrywaja je nagolenniki. Poza tym, czolo nie opalilo ci sie tak intensywnie jak reszta twarzy. -Jestes bardzo spostrzegawcza, pani. - Sprobowal sie skupic na twarzy pod welonem, lecz nie udalo mu sie dostrzec zadnych szczegolow i po chwili zrezygnowal. Dostrzegl jedynie nieprzezroczyste - niczym opale - oczy. Usiadziesz ze mna na chwile? - spytal ja nagle, zaskakujac tym samego siebie. -Bardzo tu przyjemnie - odparla cicho. - Chetnie potowarzysze ci przez krotka chwile. Co cie sprowadza na Samotrake? -Moj przyjaciel... ma sie tu spotkac z panna mloda. A skad ty pochodzisz, pani? -Mieszkam w Azji. Za morzem. Czesto jednak podrozuje. Od dawna juz nie bylam w Sparcie. Kiedy tam mieszkales? -W dziecinstwie. -Czy twoja zona jest Spartanka? -Nie mam zony. -Nie lubisz kobiet? -Oczywiscie, ze lubie - odrzekl troche zbyt szybko. - Nie mam ani kochanek, ani kochankow. Bylem kiedys... zonaty. Zona miala na imie Tetyda. Umarla. -Czy byla najwieksza miloscia twego zycia? - zapytala nieznajoma. -Nie - przyznal. - Lecz byla dobra kobieta... lojalna, kochajaca, odwazna. Ale dosc o mnie. Jestes, pani, w zalobie? Moze zdejmiesz welon? -Rzeczywiscie, jestem w zalobie. Jak masz na imie, zolnierzu? -Przyjaciele nazywaja mnie Savra - rzucil, nie chcial bowiem, by poznala imie szeptane z lekiem w miastach calego swiata. -Badz szczesliwy, Savro - powiedziala i podniosla sie z wdziekiem. -Musisz juz isc? Nasza rozmowa sprawiala mi... wielka przyjemnosc - powiedzial cicho. -Niestety, musze. Wstal i wyciagnal reke. Kobieta przez moment sie wahala, potem dotknela lekko jego palcow. Serce Parmeniona szalenczo przyspieszylo. Nagle zapragnal siegnac w gore i zerwac welon, lecz tylko zblizyl jej dlon do swoich warg i pocalowal, po czym niechetnie puscil. Odeszla bez slowa; Spartanin ponownie usiadl na ziemi. Spotkanie z nieznajoma wywarlo na nim ogromne wrazenie, co szczerze go zaskoczylo. "Moze rozmowa z Filipem cos we mnie poruszyla", pomyslal. Kobieta zniknela juz za stokiem. Tkniety jakims impulsem, wstal i pobiegl za nia. Mignela mu w oddali miedzy drzewami. Szla ku odleglemu lasowi. Kiedy oblaly ja promienie slonca, Parmenion po raz kolejny odniosl wrazenie, ze jej wlosy sa czerwonozlote. Filip obudzil sie ze zdretwialym lewym ramieniem w godzine po swicie. Spojrzal na jasnowlosa akolitke, ktorej glowa spoczywala na jego bicepsie, i lagodnie uwolnil reke. Ktos poruszyl sie po jego prawej stronie. Druga dziewczyna - ladna brunetka - otworzyla oczy i usmiechnela sie do niego. -Dobrze spales, moj panie? - spytala i pieszczotliwie przesunela palcami po jego brzuchu. -Cudownie - odparl, chwytajac ja za nadgarstek. - Teraz jednak chcialbym uzyskac odpowiedzi na kilka pytan. -Czy pytania nie moga poczekac? - szepnela, obrocila sie na bok i spojrzala mu w oczy. -Nie moga - odrzekl surowo. - Kto jest wlascicielem tego palacu? -Pani Aida. -Ktoz to? Nigdy nie slyszalem tego imienia. -To arcykaplanka Tajemnic - wyjasnila dziewczyna. -Coz, moja droga, przekaz jej, ze chcialbym sie z nia jak najszybciej zobaczyc. -Tak, panie. - Brunetka odrzucila posciele i wstala. Filip podziwial jej ksztaltne plecy i szczupla talie. Pozniej jego wzrok przyciagnely kragle biodra i idealne posladki. -No dalej! - popedzil ja grozniejszym tonem, niz zamierzal. - Idz juz! Blondynka rowniez sie obudzila i ziewnela. -Wynocha! - ryknal do niej krol. - I przyslij mi sluzaca z dzbanem zimnej wody. - Po odejsciu dziewczat wstal i zamknal na chwile oczy, by przeczekac potezny bol glowy. Wreszcie podszedl do okna i odsunal zaslony. Swiatlo sloneczne nieprzyjemnie go porazilo. Odwrocil sie od okna z przeklenstwem na ustach. Wino byl mocne, nie po nim wszakze mial tak poteznego kaca. Zapamietal nie znane mu wczesniej ciemne nasiona, ktore jego towarzyszki przyniosly w malych srebrnych puzderkach i podsunely krolowi natychmiast po pierwszym orgazmie. Ziarna wysuszaly jezyk, lecz rozpalaly umysl i cialo. Wszystkie kolory otoczenia wydaly mu sie po nich niemozliwie jaskrawe, inne zmysly - dotyk, smak i sluch - rowniez sie wyostrzyly. Potencja Filipa okazala sie niemal niewyczerpana, a wraz z nia rosl takze jego apetyt. Teraz jednak w glowie mu nieznosnie huczalo, cialem zas wstrzasaly nieprzyjemne drgawki. Drzenie konczyn doprowadzalo go do szalu. Ubral sie w czysty, ciemnozielony chiton, usiadl na tapczanie i czekal na wode. Dzban przyniosla ciemnowlosa dziewczyna. Przez chwile Filip zachlannie pil, pozniej akolitka ponownie podsunela mu srebrne puzderko, otwierajac umieszczona na zawiasach pokrywke. W srodku lezaly te same ciemne, suszone nasiona. -Przywroca ci sily - obiecala dziewczyna. Krol mial wielka ochote ulec pokusie, lecz sie powstrzymal. -Co z arcykaplanka? - spytal zrzedliwie. -Bedzie na wyspie w poludnie, panie. Wtedy przekaze jej twoja prosbe. -Ilu gosci procz nas jest w palacu? -Chwilowo tylko jeden. Pani Olimpias. -Olimpias? Skad pochodzi? -Z Epiru, panie. Jest corka tamtejszego krola. Coz, wiec zapowiedz jej moja wizyte - mruknal Filip. Dziewczyna wygladala na zaszokowana, pozniej w jej oczach pojawilo sie najszczersze przerazenie. -Nie, nie, panie, nie wolno ci sie z nia zobaczyc. Pani Olimpias poddaje sie obecnie rytualowi zespolenia. Zaden mezczyzna nie moze jej ujrzec przed wyznaczona noca, a szczegolnie jej narzeczony. Bogowie by cie za to oslepili! -Przyslij do mnie Parmeniona. -Nie ma go w palacu, panie. Widziano go tuz po swicie, jak biegal na wzgorzach. -W takim razie kaz mu przyjsc, kiedy tylko wroci - warknal Filip. - A teraz zostaw mnie samego! Po odejsciu dziewczyny krol przez chwile lajal sie za zbyt ostre jej potraktowanie, jednak odczuwal tak ogromna irytacje, ze szybko o niej zapomnial. Cala godzine krazyl po pokoju i rozmyslal, pozniej zjadl sniadanie zlozone z gruszek i koziego sera, wreszcie wyszedl na ciagnace sie za palacem laki. Jego nastroj bynajmniej sie nie poprawil na widok skubiacych trawe koni, cienkonogich i slabych. Usiadl na szerokiej lawie i badawczo przygladal sie wzgorzom, na ktorych pod opieka szczuplego chlopca pasly sie owce i kozy. "Co sie z toba dzieje, Filipie?", zapytal sie w duchu. Kobiety byly tak cudownie chetne i nieskonczenie pomyslowe. Normalnie, gdy budzil sie po nocy spedzonej na milosci, czul sie jak mlody Herakles. "To przez te przeklete nasiona", skonstatowal. Nigdy wiecej nie zamierzal ich przyjmowac! Nagle zobaczyl Parmeniona, ktory zbiegal ze stoku. Krzyknal do niego, a Spartanin zwolnil krok. -Witaj, panie. Wczesnie dzis wstales. -Jestem na nogach juz od dobrych kilku godzin - odparl Filip. Strategos oparl plecy o plot i rozciagal miesnie lydek. - Nadal jestes szybki, Macedonski Lwie. Sadze, ze nawet teraz moglbys pokonac wszystkich. -Gdybyz to byla prawda, panie. Ale nie oszukuje sie. Czy cos sie stalo? -Az tak to widac? -Jestes chmurny niczym burzowe niebo. -Niecierpliwie sie, Parmenionie. Wciaz trzymaja mnie w niepewnosci. Przez dwa lata marzylem o tym dniu i teraz nie moge zniesc ani chwili wiecej oczekiwania. Kobieta z mego snu jest tutaj. Na imie ma... Olimpias... I nie wolno mi jej zobaczyc! Na bogow, czlowieku! Jestem Filip Macedonski! Zawsze natychmiast dostawalem to, czego zapragnalem! Spartanin pokiwal glowa. -Jestesmy na wyspie dopiero jeden dzien, panie. Badz cierpliwy. Tak jak powiedziales, cala sprawe zaplanowali bogowie, niech wiec sie toczy wlasnym biegiem. Dlaczego nie pobiegasz troche, panie? Pozbylbys sie natretnych mysli. -Przescigne cie do tego lasku - zawolal Filip i wystartowal. Poranny wietrzyk przyjemnie owiewal mu twarz, a poczucie rywalizacji pozwolilo zapomniec o bolu glowy. Gdy wbiegal na stok, slyszal za soba kroki Parmeniona. Zupelnie go nie interesowalo, ze Spartanin cwiczy juz od ponad godziny, liczylo sie tylko wyzwanie. Przeskoczyl niski glaz i popedzil do odleglych o sto krokow drzew. Oddychal coraz ciezej i czul goraco w lydkach. Uslyszal za soba strategosa i zwolnil, lecz gdy tamten go mijal, odepchnal go i pozbawil rownowagi. Parmenion zachwial sie i nieomalze upadl na ziemie. Krol skorzystal z okazji, dopadl pierwszego drzewa i klepnal w nie dlonia. -Nieuczciwie walczyles, panie! - krzyknal Spartanin. -Lecz zwyciezylem - odparl Filip slabo i padl na ziemie, wyciagajac ramiona. Twarz mial czerwona, oddech - szybki i plytki. Lezal tak kilka minut, zanim odpoczal. Pozniej usiedli w cieniu i patrzyli ponad polami i gorami, choc oczy krola co rusz bladzily ku palacowi z bialego marmuru. -Zbuduje sobie kiedys taki dom - powiedzial. - Nawet bogowie beda mi go zazdroscic. Pewnego dnia go postawie, wierz mi Parmenionie. -To twoje jedyne pragnienie, panie? -Rzecz jasna, ze nie. Czegoz pragnie kazdy czlowiek? Zycia pelnego podniet. I wladzy. Czesto mysle o Bardylisie. Jest stary, zasuszony, stoi nad grobem. Potem patrze na swoje odbicie w lustrze i widze silne, mlode cialo. Jednak nie ludze sie, Spartaninie. Wiem, ze kiedys rowniez bede stary. Bardylis przypomina mi o wlasnej nieuchronnej starosci. Az do konca pragne zyc pelnia zycia, nie zamierzam bowiem niczego zalowac u kresu mych dni. -Wiele oczekujesz, Filipie - zauwazyl spokojnie strategos. - Wszyscy ludzie czegos zaluja, nawet wladcy. Krol zerknal badawczo na swego towarzysza i usmiechnal sie. -Od dwoch lat prosze, abys zwracal sie do mnie po imieniu, kiedy jestesmy sami. Czekales az do tej pory. Dlaczego? Spartanin wzruszyl ramionami. -Nadeszly dziwne czasy. Wczoraj przemawiales do mnie jak ojciec, a pozniej spotkalem pewna kobiete i poczulem podniecenie, ktorego nie zaznalem od dekady. Dzisiaj czuje sie... inaczej... Znowu jak mezczyzna. -Spales z nia? Parmenion zachichotal. -Czasami, Filipie, doprawdy olsniewa mnie twoja przenikliwosc. Ale nie, nie spalem z nia. Chociaz, prawde mowiac, mialem wielka ochote. A to doznanie od dawna bylo mi obce. Tak przy okazji, ile kobiet bylo w twojej sypialni ubieglej nocy? Sadzac po odglosach, co najmniej cala trupa tancerek. -Tylko dwadziescia lub trzydziesci - odparl krol wesolo. - A zatem... jak brzmi imie tej wspanialej kobiety? -Nie wiem. -Gdzie mieszka? -Tego rowniez nie wiem. -Rozumiem. Pewnie nie ma to specjalnego znaczenia dla dalszego rozwoju waszego zwiazku. A jak wygladala? -Nosila welon. -Czyli moj wspanialy wodz Parmenion zakochal sie w kobiecie, ktorej twarzy nie widzial i ktorej imienia nie zna. Natura twego podniecenia pozostaje dla mnie tajemnica, chyba ze... Czyzby owa pani miala piekne stopy? Spartanin wybuchnal perlistym smiechem, po czym polozyl sie na plecach w trawie i zapatrzyl w niebo. -Nie widzialem jej stop - odparl niewinnie. Potem ponownie wybuchnal smiechem, ktory okazal sie tak zarazliwy, ze i Filip zaczal rechotac. Nareszcie opuscil go posepny nastroj. Gdy wrocili do palacu, krol zjadl drugie sniadanie. Tuz po poludniu przyszla do jego komnaty ciemnowlosa dziewczyna. -Pani Aida zobaczy sie teraz z toba, panie - oznajmila. Filip podazyl za nia dlugim korytarzem do komnaty o wysokim stropie. Pod scianami staly posazki mlodych dziewczat. Przy poludniowym oknie stala kobieta. Odwrocila sie, gdy krol Macedonii wszedl do pomieszczenia. Byla ubrana w ciemna szate z kapturem, cere miala blada niczym kosc sloniowa. Mlody wladca przelknal z trudem sline, kiedy rozpoznal zjawe ze swego pierwszego snu. -W koncu sie wiec spotykamy - zagaila. -Gdzie moja panna mloda? - wyszeptal Filip. -Bedzie na ciebie czekala - odparla kobieta w kapturze. - Jutro, w Noc Trzeciej Tajemnicy, zostanie przyprowadzona do twoich komnat. Jednej rzeczy nie mozesz wszakze zaniedbac, krolu Macedonii. -Mow, o co chodzi. -Wejdziesz do niej dopiero w trzy godziny po polnocy. Przedtem nie mozesz jej zobaczyc. Podczas owej trzeciej godziny twoja oblubienica musi poczac twego syna... Ani wczesniej, ani pozniej. Pamietaj, polozycie sie do loza w trzeciej godzinie. Jesli nie wypelnisz mojego polecenia, slubu nie bedzie. Filip rozesmial sie. -Sadzisz, ze miewam problemy w tych sprawach? -Mam nadzieje, ze nie, Filipie - odparla zimno. - Wiele od tego zalezy. Wasz syn bedzie potezniejszy niz jakikolwiek wojownik przed nim, ale tylko wowczas, gdy zostanie poczety w trzeciej godzinie. -Juz ci mowilem, ze nie masz powodow do obaw. -Wierz mi, ze mam ich mnostwo. Podam ci dwa. Jesli zawiedziesz, prysna wszystkie twoje marzenia o wlasnej wielkosci. Bogowie cie opuszcza. Po drugie: masz juz syna Arridajosa. Nie jest zbyt rozgarniety i ma slabowite cialo. Twoja zona Fila umarla, wydajac go na swiat. Poza zblizajaca sie noca, Filipie, bedziesz do konca zycia plodzil wylacznie corki. Daje ci niezwykla szanse... twoja jedyna... na splodzenie idealnego dziedzica. -Jak sie dowiedzialas o Arridajosie? - wyszeptal Filip. -Znam wszystkie twoje sekrety. Znam wszystkie sekrety swiata. Badz gotow, krolu Macedonii. Olimpias cie oczekuje. Aida obserwowala, jak Macedonczyk odwraca sie i wychodzi. Kiedy drzwi sie za nim zamknely, wrocila na krzeslo z wysokim oparciem. W jej glowie szalaly chaotyczne mysli i klebily sie sprzeczne emocje. Filip byl mezczyzna o silnej osobowosci i wielkiej charyzmie. Mial w sobie nieodparty urok. A jednak arcykaplanka odczuwala jakis nieokreslony niepokoj, totez jej zdenerwowanie roslo. Ilez planow, ktore czekaly na realizacje od wielu lat, zalezalo od tego zwiazku! Aida byla jeszcze dzieckiem, gdy matka po raz pierwszy opowiedziala jej o nocy, w ktorej przysnily jej sie narodziny mrocznej istoty. Niestety, jak dotad, jej sen sie nie ziscil. Tylko raz na piecdziesiat lat harmonia wszechswiata zalamuje sie i nadchodzi wyjatkowa chwila, w ktorej planety ukladaja sie w pewien specyficzny porzadek. Kiedy po raz ostatni taki sprzyjajacy uklad mial miejsce - w Mezopotamii - Aida liczyla czternascie lat. Jej matka oczarowala wielkiego krola Persji i znalazla mu akolitke wyjatkowej pieknosci. Noc poslubna odbyla sie bez przeszkod, gdy nagle oszolomiona narkotykami dziewczyna zrobila na balkonie o jeden krok za duzo, spadla na marmurowy dziedziniec i zabila sie. Matka Aidy nieomal popadla w szalenstwo i przez dwa miesiace do nikogo sie nie odzywala. Potem z pozoru poprawil sie jej stan, lecz, gdy wydawalo sie, ze odzyskuje rozum, podciela sobie gardlo spizowym nozem. Teraz uklad planet mial sie powtorzyc. W palacu nie bylo balkonow i Olimpias niczym nie ryzykowala. Filip byl wystarczajaco jurny na takie... zadanie. Coz zatem moglo pojsc nie po mysli Aidy? Nie miala pojecia, czula jednak w gardle lodowaty uscisk strachu. Zamknela oczy, oderwala dusze od ciala i wzniosla sie wysoko ponad palac. Przez jakis czas szybowala nad zielonymi wzgorzami i szukala, metodycznie szukala, choc nie wiedziala zupelnie, czego. Zabojcy przyslani z Olintu juz nie zyli. Ich lodz zatopila niespodziewana burza. Tylko jeden doplynal do brzegow Samotraki. Dwie akolitki Aidy zadaly mu w glowe kilka smiertelnych ciosow ciezkim kamieniem. Filipowi nic obecnie nie zagrazalo. Gdyby istnialo jakiekolwiek niebezpieczenstwo, Aida niechybnie by o tym wiedziala. Niestety, wciaz nie mogla sie pozbyc strachu. Ufala swoim talentom i intuicji. Chociaz nie potrafila chadzac sciezkami przeszlosci i przyszlosci, byla potezna czarodziejka - umiala czytac w sercach i umyslach ludzi. Posiadala rowniez dar przewidywania biegu zdarzen na podstawie analizy aktualnej sytuacji. Wladcy Olintu bali sie Filipa. Nietrudno bylo odgadnac ich intencje, szczegolnie teraz, kiedy dawny faworyt krola, Nikanor, goscil w swym pellskim palacu olinckiego kochanka. Wywolanie burzy okazalo sie przedsiewzieciem niezwykle kosztownym: dwie akolitki musialy oddac swe zycie, poniewaz Aida potrzebowala ich serc. Lecz przeciez dla narodzin Pana Ognia w cielesnej powloce warto poswiecic niemal wszystko. Aida poslalaby bez wahania na smierc caly narod, byle tylko doprowadzic do tego niezwyklego cudu. Wrocila do swego ciala i otworzyla oczy. W czym tkwilo niebezpieczenstwo? "Pomysl, Aido! Uzyj umyslu!", powiedziala sobie. Spenetrowala wyspe, wszystkie siedemnascie wiosek i cztery porty. Nic nie znalazla. Pomyslala o Tamis i niemal poczula zal, ze stara wieszczka nie zyje, moglaby bowiem na niej jeszcze raz skupic swoja nienawisc. "Chcialabym cie zabic tuzin razy. Tuzin!" Starucha krzyzowala jej szyki od dziesiecioleci. Co ciekawe, po smierci wieszczki Aida bynajmniej nie poczula ulgi, a jej nienawisc ani troche nie oslabla. "Ilez mocy zmarnowalam na te ladacznice", pomyslala, wspominajac z niechecia kochankow Tamis. Kaplanka Derae poczatkowo rowniez ja martwila, na szczescie - podobnie jak i Tamis - grzeszyla pycha... Ale, ale, gdzie znajduje sie zrodlo niebezpieczenstwa? Ponownie zamknela oczy i poszybowala nad morze. Blyskawicznie je przemierzyla i znalazla sie nad swiatynia. Jakis wysoki mezczyzna dogladal ogrodu, lecz na okolicznych lakach zaden chory nie oczekiwal na uzdrowienie. Aida uzbroila sie w ochronne zaklecia i wleciala do swiatyni. Byla pusta. "Gdzie sie podziewasz, moja golabeczko?", pomyslala z msciwa satysfakcja. Wrocila na Samotrake i po raz kolejny przetrzasnela mentalnie wyspe - powoli i starannie przyjrzala sie kazdemu wzgorzu i drzewu. W koncu, znuzona, niemal doszczetnie wyczerpana, znalazla sie znowu w palacu i poszla do psiarni pod zewnetrznym murem. Gdy nadchodzila, czarne psy zaczely gwaltownie ujadac. Otworzyla drewniana brame i weszla miedzy zwierzeta. Ruszyly ku niej z podkulonymi ogonami. Wyobrazila sobie twarz Derae i przeslala jej wizerunek kazdemu psu z osobna, odciskajac obraz w ich umyslach. Ujadanie ucichlo, a wowczas podniosla ramie i wskazala na otwarta brame. -Biegnijcie! - krzyknela. - Skosztujcie jej krwi, rozszarpcie ja na strzepy. Znajdzcie ja! Kaplanka siedziala w kotlinie pod konarami kwitnacego drzewa i wytezala umysl. Wyczula, ze Aida jej szuka, i zlokalizowala jej ducha, ktory wzniosl sie ponad palac. Na moment zawladnela nia panika, na szczescie zdolala uspokoic nerwy. Oparla sie o pien drzewa, skrzyzowala ramiona i objela dlonmi kark. Nastepnie polaczyla swoj umysl z drzewem, wniknela pod kore, przebila sie przez plynace soki i wtargnela w waziutkie naczynka, ktore doprowadzaly wode do lisci i kwiatow. I tak przestala byc Derae i stala sie drzewem. Jej korzenie siegaly gleboko, szukajac w ciemnej ziemi wilgoci i niezbednych dla zycia mikroelementow. Konary rosly wysoko i rozlozyscie; czasem powoli sie poruszaly - wraz z wiatrem. Kobieta-drzewo czula swiatlo sloneczne na swych lisciach i koncentrowala sie na kwieciu ciezkim od nasion, ktore zapewnia jej wieczna egzystencje. Wewnatrz ogromnej rosliny bylo tak spokojnie... tak spokojnie. W koncu kaplanka wycofala swego ducha i poszukala Aidy. Wiedzma wrocila juz do palacu. Derae wstala i zeszla powoli po lace, obok drzewa, przy ktorym dzis wieczorem akolitki rozpoczna obchody swieta Trzeciej Tajemnicy. Nieopodal plynal strumien. Napila sie lapczywie wody. W oddali uslyszala wsciekle ujadanie psow. Sfora wyruszyla na lowy. Poprawila welon, usiadla na glazie i czekala. Ani razu nie spojrzala w kierunku, z ktorego mial przyjsc mezczyzna. Nagle rozlegly sie jego ciche, nieswiadomie potajemne kroki. -Znowu sie spotykamy, pani - powiedzial, a wtedy sie odwrocila. -Jak sie masz, Savro? -Dobrze... Rzeklbym nawet, ze twoj widok, pani, znaczaco poprawia moje samopoczucie. Oczyma duszy badawczo przyjrzala sie twarzy Parmeniona. Chlopieca buzie juz dawno temu zastapily kanciaste, niemal surowe meskie rysy. A jednak, to byl ciagle ten sam mezczyzna. Parmenion z jej wspomnien. Jej Parmenion! -Wykwintnie sie wyslawiasz... Jak na zolnierza. -Nie zawsze, pani. Wyzwalasz we mnie wszystko, co najlepsze. Jak brzmi twoje imie? Poczula sie nagle rozdarta, bowiem zapragnela podniesc welon, pokazac mu swa twarz, wyznac, ze straszliwie tesknila za nim przez tyle samotnych lat... Powstrzymala sie jednak i odwrocila. -Nie podam ci go - odparla w koncu. -Dlaczego? Obawiasz sie czegos? - spytal i podszedl blizej. -Nie - odrzekla, zmuszajac sie do wesolego tonu. - Dzien jest taki piekny. W tym momencie zza drzew wypadl lsniacy czarny pies. Zwolnil i szedl w ich kierunku. Nagle obnazyl zeby, ukazujac dlugie kly, a z jego gardla wydobyl sie niski, bulgoczacy warkot. Parmenion zaslonil swym cialem Derae i polozyl dlon na zawieszonym u pasa sztylecie. -Uciekaj! - wrzasnal. Pies cofnal sie kilka krokow, po czym niespodziewanie zaatakowal kaplanke. W powietrzu blysnal sztylet Spartanina. Zwierze skoczylo na kobiete, zas Parmenion rzucil sie na nie, unieruchomil ramieniem jego szyje i wbil mu ostrze w bok. Kiedy wstal, wsrod drzew pojawily sie dwa kolejne psy. Strategos odwrocil sie i zobaczyl, ze Derae odchodzi ku palacowi. Psy byly niebezpiecznie blisko niej. -Nie! - krzyknal Parmenion, gdyz nagle uprzytomnil sobie, ze moze nie zdazyc na czas. Jednak zwierzeta zamiast zaatakowac, osunely sie na ziemie. Kobieta nawet sie nie obrocila, by spojrzec na ten jawny cud. Spokojnie weszla przez palacowa brame. Spartanin podbiegl do psow i odkryl, ze wszystkie zwyczajnie spia. Skonsternowany, schowal sztylet, wbiegl na dziedziniec i rozejrzal sie. Jego rozmowczyni po prostu sie rozplynela. -Popatrz tylko na to - oswiadczyl Filip, wskazujac na jeden z tapczanow. Lezal tam dlugi bialy plaszcz i srebrny helm zakrywajacy cala twarz. - Potrafisz uwierzyc, ze mam sie w tym kochac? To jakis absurd! Parmenion podniosl helm. Piekna robota, przedniej jakosci srebro, misterny ornament ze zlotego drucika. Na wysokosci uszu po obu stronach wyrzezbiono postaci demonow; kazdy z nich nosil noz o zabkowanych ostrzach. Ochrone karku stanowil uklad zachodzacych na siebie srebrnych plytek nie szerszych niz meski kciuk. Na czubie nie bylo pioropusza, natomiast z bokow odchodzily dwa czarne baranie rogi. Wyginaly sie w dol i siegaly od skroni do szyi. -Oszalamiajacy - ocenil Spartanin. - I bardzo stary. Jakosc wykonania doprawdy rzadka. -Rzadka? - zagrzmial Filip. - Moze i rzadka. Rzeczywiscie rzadko ktos kaze mezczyznie dosiadac kobiete w takim... takim... slubnym rynsztunku! Parmenion usmiechnal sie. -Twierdziles, ze to malzenstwo ukartowali bogowie, wiec zapewne spodziewales sie jakiegos rytualu. Nawet Bardylis swietowal przez caly dzien. Byly tance, mowy i zawody sportowe miedzy gwardzistami. Czyzbys juz zapomnial o tamtej ceremonii? -Nie, nie zapomnialem - odparl niechetnie Filip. - Tyle ze tam bylem w centrum wydarzen, tu natomiast czuje sie widzem, albo zgola pionkiem w czyichs rekach. - Podszedl do okna i wyjrzal. Przez szpaler pograzonych w mroku drzew dostrzegl blyski odleglych ogni. Spartanin przylaczyl sie do niego. - Przysluchaj sie, moj przyjacielu - szepnal krol, gdy nocny wiatr przyniosl dzwieki smiechu i muzyki zza drzew. - Wiesz, co tam robia? -Nie, panie. -Ani ja... I to mnie wlasnie irytuje, Parmenionie. Prawdopodobnie dziewczyny tancza nago dokola ognisk, a ja siedze tutaj i czekam, az ktos mnie zaprowadzi - niczym barana - do mojej oblubienicy. Czy jestem az tak szpetny, ze potrzebuje helmu, za ktorym bede sie mogl skryc? -Wydaje mi sie - mruknal Parmenion - ze po prostu sie denerwujesz. Radzilbym ci tez odstawic wino. Wysaczyles do tej pory prawie caly dzban. -Wino nigdy mi nie przeszkadzalo w tych sprawach - odburknal Filip. - Moze wymkniemy sie i pojdziemy podejrzec dziewczeta? Co myslisz na ten temat? -Sadze, ze nie byloby to zbyt madre posuniecie. -Na bogow, jakis ty rozwazny! - Filip osunal sie na tapczan i wlal do pucharu resztke wina. - Zdobadz mi kolejny dzbanek, dobrze? Badz milym facetem. Parmenion wyszedl na opustoszaly korytarz. Dotarl do schodow prowadzacych do kuchni i zaczal schodzic. Zblizala sie polnoc i nawet on zaczynal wyczuwac w powietrzu rosnace podniecenie zwiazane ze zblizajacymi sie zaslubinami. Tajemnice tej wulkanicznej wysepki od dawna fascynowaly Spartanina, podobnie jak jej kultura. Ksenofont rowniez zostal na niej splodzony, lecz swemu mlodemu przyjacielowi opowiadal niewiele o tutejszych ceremoniach poza tym, ze laczyly sie z sekretna wiedza o "wiekszych bogach". Parmenion przypomnial sobie, ze jeden z nich - Kadmilos, niesmiertelny osobnik z baranimi rogami, byl Duchem Chaosu. Wszedl do pustej kuchni, wzial dzban z winem i wrocil do komnat krola. Filip pil juz, wielce z siebie zadowolony. -Widze, ze sam znalazles wino - zauwazyl z przekasem Spartanin, spogladajac na stojace obok krola zlocone naczynie. -Przyniosla mi je jakas kobieta. Tubylcom z pewnoscia nie mozna zarzucic braku goscinnosci. Zreszta, to najlepsze wino, jakie kiedykolwiek pilem. Napij sie ze mna, Parmenionie. -Nie spotkalem po drodze zadnej kobiety, panie. Skad przyszla? Filip wzruszyl ramionami. -Ten palac przypomina labirynt. Kto wie, ktoredy chodza jego mieszkanki? Chodz. Napij sie. Spartanin nalal sobie puchar krolewskiego wina i skosztowal. Trunek byl mocny, ciezki i niemal slodki. Dokladnie w tym samym momencie obaj mezczyzni uslyszeli spiew. Parmenion odstawil wino i podszedl do okna. Sposrod drzew wychodzila oswietlona pochodniami procesja. -Zbliza sie twoja oblubienica, panie - oznajmil strategos. Filip podszedl do okna i wychylil sie, dla zachowania rownowagi kurczowo oblapiajac kamienny parapet. Na przedzie pochodu kroczyla dziewczyna niezwyklej urody. Byla ubrana w stroj starozytnej ksiezniczki minojskiej, jej wlosy - barwy plomienia - przystrojono zlotymi wstazkami, piersi miala obnazone i urozowane, biodra okryte falujacym jedwabiem. -Na wszystkich bogow Olimpu! - szepnal krol. - Czy taki widok nie raduje duszy? Parmenion ciezko przelknal sline. Dziewczyna wygladala niemal jak kopia Derae: miala te same szeroko rozstawione oczy, identyczne pelne, zmyslowe usta. Odsunal sie od okna, z trudem odrywajac od niej oczy. Procesja docierala juz do palacu. Kamienne korytarze stlumily i sciszyly spiewy. Filip nalal sobie kolejny puchar wina i osuszyl go jednym haustem. -Juz czas, panie - rzucil szeptem Spartanin. - Powinienes sie przygotowac. -Tak - odparl krol belkotliwie. - Przygo... przygotowac. - Staral sie uwolnic z chitonu, a rownoczesnie podejsc do bialego plaszcza. Niestety, zatoczyl sie i upadl na tapczan. - Niech to szlag! - wymamrotal. - Nogi mnie zdradzily. - Parmenion podbiegl do niego. -O co chodzi, panie? -Nnnie... Nie wiem. Pomoz mi... wstac. - Spartanin posadzil go na tapczanie. - Dobrze bedzie. Podaj mi troche wody. W korytarzu, za drzwiami komnaty krola, strategos uslyszal dzwieki krokow, a po chwili ktos wszedl do sasiedniego pomieszczenia. Parmenion podszedl do draperii wiszacych miedzy pokojami i zaciagnal je szczelnie, potem przyniosl Filipowi puchar wody. Krol mial podpuchniete i zaczerwienione oczy. -Panie, przybyly kobiety - wyszeptal naglaco Parmenion. - Musisz sie wziac w garsc. - Filip chwycil niezdarnie puchar z woda, ktora wylala mu sie na naga piers. Sprobowal pic, lecz glowa opadla mu w tyl i puchar wypadl z reki. Spartanin przeklal pod nosem. Sytuacja byla niemal niewiarygodna! Byl swiadkiem wielu hulanek macedonskiego krola, ani razu jednak nie widzial go pijanego. Jego odpornosc na wino i piwo byla wrecz legendarna. Nigdy nie widzial go w takim stanie. W dodatku zmogly go zaledwie dwa dzbany wina! Niepojete. Przez draperie przedostal sie zapach slodkiego kadzidla. Po odglosach Parmenion odgadl, ze akolitki opuszczaja komnate. Dyskretnie przesunal sie przez pokoj krola, lekko rozsunal draperie i zajrzal przez szczeline. Komnate narzeczonej oswietlaly swiecace zoltym plomieniem lampiony. Na szerokim lozu lezala naga dziewczyna. "Wila sie i cicho lamentowala. Ponownie zaklal i wrocil do krola. Zaczela sie wlasciwa godzina. A Filip lezal w pijackim zamroczeniu. Derae wyslizgnela sie z palacu natychmiast, gdy minela ja oswietlona pochodniami procesja. Pospiesznie podazyla na wzgorza, az dotarla do starego kamiennego kregu na wpol ukrytego wsrod jablkowego sadu. Kaplanka byla w doskonalym humorze. Bezskutecznie usilowala zwalczyc otepiajace jej zmysly poczucie triumfu. -Dokonalam tego, Tamis - szepnela. - Powstrzymalam go. Filip nie splodzi Boga Mroku! Zbiegajac ze stoku, dostrzegla cos ciemnego wylaniajacego sie sposrod drzew. Oprzytomniala. Oczyma duszy zauwazyla jakis ruch. Padla na kolana i czekala, rozgladajac sie z uwaga. Ktos czail sie po prawej stronie, przy zaroslach. Duch Derae wystrzelil w niebo i uniosl sie nad drzewa. Dojrzal mloda kobiete w czarnych szatach. Dzierzyla w dloniach noz. Kaplanka przeleciala na lewa strone. Przycupnela tam druga kobieta, rowniez uzbrojona. Derae wrocila do swego ciala, potem cofnela sie po wlasnych sladach na wierzcholek wzgorza, skad skierowala sie w lewo. Znajdowala sie bardzo blisko kamiennego kregu. Kiedy do niego dotrze, zaden zabojca nie zdola jej tknac. W zaroslach za soba slyszala kroki i krzyki. Niewidoczne napastniczki nawolywaly sie. Nagle wyczula w poblizu Aide! Owionela ja ciemnosc niczym plaszcz zarzucony nagle na glowe. Byla przeciez niewidoma! Panika przeszyla ja, gdy padla na rece i kolana. Na czworakach pelzala przed siebie. Liscie uderzaly ja w twarz. Jej palce dotknely nagle krzewu. Byl gesty i wysoki. Wczolgala sie miedzy jego galezie i tam ukryla, dodatkowo podnoszac garscie zwiedlych lisci i blota, ktorymi okleila sobie suknie. Wtedy przerazenie minelo i Derae skoncentrowala sie na swoich duchowych umiejetnosciach. Slepota pozostala, lecz poglebilo sie skupienie. W oczach kaplanki blysnely plomienie i rzucone przez Aide zaklecie ciemnosci ustapilo. Niespodziewanie luskowata reka grzmotnela ja w twarz, szpony zas wbily sie w dusze. Choc bol byl straszliwy, ostatkiem sil zdolala chwycic w palce gadzi nadgarstek. Wzdluz luskowatego ramienia przemknely ogniki, pozniej ogarnely cale cialo demona, ktory zaczal plonac. Kaplanka natychmiast uzbroila sie w napiersnik i nagolenniki z bialego srebra. Na glowie miala teraz spartanski helm, w reku zas miecz z oslepiajacego swiatla gwiazd. -Gdzie jestes, Aido? - zawolala. - Staw mi czolo! Jesli tylko sie osmielisz! -Osmiele sie, moje dziecko - wyszeptala arcykaplanka Tajemnic, a gdy Derae sie odwrocila, zobaczyla kobiete w ciemnym plaszczu. Unosila sie w powietrzu blisko niej i usmiechala. - Glupia dziewczyno. Jak moglas przyjsc do mnie w swoim ciele? Teraz wystarcza ostre noze. Szybko cie wyplosza z twojej kryjowki i podazysz droga, ktora odeszla Tamis. Pojdziesz za nia, Derae! -Pokonalam cie - krzyknela Spartanka. - Nie dbam juz o to, czy przezyje. -A niby jak mnie pobilas, dziecko? Przeciez nadal tu jestem. -Zapobieglam splodzeniu mrocznej istoty - odparla kaplanka, rozgladajac sie z niepokojem wokol siebie. Akolitki przeszukiwaly lesne poszycie, podchodzac coraz blizej do jej kryjowki. Nie miala ochoty umierac i ze wszystkich sil starala sie zapanowac nad strachem. Smiech Aidy uklul ja niczym lodowate ostrze sztyletu. -Myslisz, ze dziecko... nawet nieprzecietnie uzdolnione dziecko... Myslisz, ze jest ono w stanie popsuc szyki wielkiemu Kadmilosowi? - Podniosla ramiona i z czubkow jej palcow wyskoczyly czarne weze, ktore z sykiem przesunely sie w nocnym powietrzu ku Derae. W sekunde pozniej Spartanke pokryla wijaca sie masa. Zeby jadowe gadow blyskaly w swietle ksiezyca. Kaplanka zignorowala bol i zamknela oczy. Weze zmienily najpierw kolor z czarnego na czerwony, a nastepnie ksztalty... Gdy staly sie malenkimi koleczkami, opadly z ciala Derae niczym platki rozy. Przez chwile wirowaly, potem pokryly ziemie. -Nie zdolasz mnie skrzywdzic - oswiadczyla cicho Spartanka. - Podczas gdy ja... Oslepiajaca kula swiatla wybuchla wokol Aidy. Arcykaplanka znalazla sie w srodku. Derae pospiesznie wrocila do swego ciala - dokladnie wtedy, gdy odkryla je akolitka. Dziewczyna wyciagnela noz, lecz zanim sie zamachnela, Spartanka zlapala ja za nadgarstek, ukleknela i uderzyla akolitke piescia w twarz. Cios odrzucil napastniczke w tyl, Derae zas wstala i popedzila do kamiennego kregu. Scigajace ja dziewczyny wykrzykiwaly pod jej adresem pelne nienawisci obelgi, lecz ona nie przestawala biec. Rzucony przez ktoras noz przelecial tuz obok jej glowy, gdy przeskakiwala ponad kamiennym obrzezem kregu. Wskoczyla w srodek i podniosla ramiona. Swiat zamigotal. Kiedy wokol niej zamknela sie brama, uslyszala w glowie szept Aidy: -Nastepnym razem cie pokonam, moja golabeczko! Olimpias lezala na pokrytym jedwabiem lozku. Jej cialo plawilo sie w morzu rozkoszy, skora swedziala, umysl eksplodowal kolorami. Polizala wargi, potem lubieznie przebiegla palcami po piersiach i brzuchu. Pozadanie bylo niemal bolesne. -Filipie! - zawolala. Pokoj wirowal, narkotyki w jej organizmie dzialaly z niezwykla intensywnoscia. Wczesniej dziewczyna tanczyla w ogniu, czujac dotyk i pieszczote dziesiatek akolitek o miekkich, slodkich wargach. Sekrety Trzeciej Tajemnicy objawily sie jej wraz z muzyka nocy, ktora niosl wiatr wiejacy z dalekiego swietego szczytu Korifi Fengari. Wiedziala, ze da zycie krolowi-bogu, herosowi o straszliwej mocy i niezwyklych talentach. Imie jej syna bedzie sie pojawiac na ustach ludzi za sto i dwiescie lat, zas jego czyny pozostana niedoscignionym wzorem do dnia, w ktorym pogasna na niebie wszystkie gwiazdy. - Filipie! Mimo oszolomienia narkotykami Olimpias czula uplyw czasu. Uprzytomnila sobie, ze mistyczna godzina niemal juz uplynela, i przewrocila sie na bok. Draperie rozsunely sie. Zobaczyla go. Stal przed nia nagi - z wyjatkiem plaszcza i helmu Kadmilosa z baranimi rogami. Gdy szedl ku niej, otworzyla ramiona. Przez moment stal i przygladal sie jej cialu, potem polozyl sie na niej i szorstko w nia wszedl. Krzyknela z rozkoszy i otoczyla rekoma jego plecy. Metalowa maska helmu dotknela jej twarzy i Olimpias poczula jego zimno. Przesunela palcami, dotknela metalu i pogladzila czarne rogi. Mezczyzna podniosl glowe i na chwile dostrzegla jego oczy pod helmem. Potem narkotyki ponownie odebraly jej zdolnosc logicznego myslenia i dziewczyna zapadla w mrok. Lecz ostatnia mysl przed utrata przytomnosci byla dziwna. W swietle latarni zielone oczy Filipa wydaly jej sie - choc bylo to absolutnie niemozliwe - calkowicie blekitne. Swiatynia, lato 357 roku p.n.e. Derae obudzila sie tuz przed poludniem. Odrzucila posciel i z lekkim sercem podeszla do okna. Spotkala Parmeniona i pokrzyzowala plany Aidy. Dzisiaj opusci swiatynie i uda sie w podroz do Macedonii, gdzie bedzie oczekiwac na powrot ukochanego.Wiedziala juz, ze Parmenion nadal ja kocha. Mieli przed soba jeszcze wiele lat. Mogli je spedzic razem. Poczula sie znowu mloda, pelna zycia i radosci. Uspienie Filipa okazalo sie dziecinnie proste - wystarczylo mu wrzucic srodki nasenne do wina. Wszystkie te lata spedzone w strachu okazaly sie zupelnie niepotrzebne. Rozluzniona, grzala twarz w promieniach slonca, gdy nagle jej plecy owional podmuch lodowatego powietrza. Blyskawicznie sie odwrocila. Na scianie przy drzwiach materializowal sie cien, rosnac szybko niczym skrzydlaty demon. Derae przygotowala sie na atak, lecz o dziwo nie nastapil. Zlowrogie cienie wirowaly jedynie wokol duchowej postaci Aidy. -Czego chcesz? - warknela Derae. -Pragne ci podziekowac - odparla arcykaplanka Tajemnic. - Bez twojej pomocy i... twojej nieszczesnej poprzedniczki moje marzenia nie spelnilyby sie. - Kobieta w kapturze rozesmiala sie; odglos az zmrozil Derae. - Potrafisz chodzic sciezkami przeszlosci i przyszlosci. Pojdz nimi teraz... I placz, moja golabeczko, placz! W nastepnej chwili zjawa zniknela. Spartanka usiadla sztywno na lozku, zamknela oczy i przeleciala jeszcze raz odleglosc dzielaca ja od palacu na Samotrace. Rownoczesnie cofnela sie w przeszlosci. Ujrzala siebie: przyniosla wino Filipowi i napelnila jego puchar. Pozniej patrzyla, jak pil. Wreszcie zobaczyla swoja ucieczke i bitwe z Aida. Wtedy - z poczuciem ogromnego leku - wrocila do palacu i sledzila poczynania Parmeniona, ktory probowal dobudzic krola. W nastepnej chwili krzyknela z przerazenia. Spartanin wstal, zdjal ubranie, po czym nalozyl helm i plaszcz Ducha Chaosu. -Och nie, na slodkie niebiosa! - szepnela, gdy jej ukochany bral w objecia naga dziewczyne. Uciekla stamtad. Gdy otworzyla oczy duszy, ponownie znajdowala sie w swiatyni. "Bez twojej pomocy... moje marzenia nie spelnilyby sie". W jednej chwili zrozumiala wszystko, pojela swoja arogancje i glupote. Tamis miala kiedys wizje narodzin mrocznej istoty, po ktorych pojawila sie twarz Parmeniona. Stara wieszczka sadzila, ze Spartanin oznacza ratunek, ze przeznaczone mu jest zostac kims w rodzaju karzacego miecza, ktory moglaby wykorzystac przeciwko silom Ciemnosci. Dlatego tez bezpardonowo wkroczyla w jego zycie, zmienila jego przyszlosc i zmusila go, by podazyl sciezka goryczy i nienawisci. Za jej sprawa stal sie wojownikiem idealnym, genialnym zabojca... Idealnym ludzkim ojcem dla Boga Mroku! Derae zaplonela potwornym gniewem, a jej serce zalal nieopisany zal. Lata poswiecen, uzdrawiania, lata nadziei i marzen. Wszystko na nic! Nie spedzi reszty zycia z ukochanym, nie poleci do Macedonii na spotkanie milosci! Wyjrzala za okno, ponad falistymi wzgorzami, lakami i skrytymi za chmurami gorami. Ponownie owladnely nia obrazy bitewnych rzezi i okropnosci wojny, ktore nawiedzaly ja od dziesiecioleci. Armie maszerujace przez splywajace rzekami krwi pola bitew, blakajace sie w rozpaczy tlumy wdow i sierot, zrujnowane miasta, upadle imperia. Czasami Bog Mroku byl Grekiem, innym razem Persem... wodzem z Partii lub mlodym ksieciem z plemion zaludniajacych daleka polnoc. W ktorejs wizji mial nawet czarna skore i wyprowadzal swoje straszliwe zastepy z bujnych dzungli polozonych daleko na poludniu Egiptu. Te tysiace mozliwych przyszlosci juz nie istnialy, poniewaz wypelnila sie jedna - ta prawdziwa! Derae pozwolila, by fale oceanu czasu ja porwaly i zaniosly do odleglego jutra. Ujrzala tam zlotowlosego mlodzienca o urzekajaco pieknej twarzy. Jego inkrustowana zlotem zbroja promieniowala wrecz nieziemskim blaskiem. W kazdej z przyszlosci armie Macedonii maszerowaly i podbijaly. Groty dlugich wloczni wojownikow splamione byly zaschnieta krwia. Kaplanka przestudiowala czyny zlotowlosej postaci w setkach mozliwych juz bardzo prawdopodobnych - przyszlosci. Wiekszosc szczegolow wygladala tak samo: Bog Mroku triumfowal, stawal sie niesmiertelny. Byl stworzeniem z krwi i ognia, jedynie czasowo obleczonym w ludzkie cialo... W pewnym momencie cialo spalalo sie i na tronie swiata zasiadalo uosobienie zla w czystej postaci. Rogata istota. Mimo rozpaczy Derae cierpliwie szukala dalej, az w koncu znalazla iskierke nadziei, slabiutka niczym gasnace zimowe ognisko zasypane sniegiem. Dziecko zostalo poczete niemal w ostatniej sekundzie bezboznej godziny i dzieki temu mialo w sobie nieco ludzkich cech. Wlasciwie... Jedna ludzka iskre! Bog Mroku prawie calkowicie zawladnie chlopcem, lecz ta jedna iskra... Kaplanka postanowila, ze spedzi reszte zycia na podsycaniu owej iskry. Bedzie karmic ludzkiego ducha wewnatrz diabla, na ktorego mialo wyrosnac dziecko. -Znowu mialas racje, Tamis - powiedziala ze smutkiem. - Nie mozemy walczyc z nimi ich wlasna bronia. W ten sposob nigdy nie zwyciezymy. I - tak jak czynila to wielokrotnie stara kaplanka przed nia - Derae zaczela sie modlic o porade. A wowczas ujrzala dokladnie to samo, co Tamis: mezczyzne stojacego obok Boga Mroku. Czlowieka o niezwyklej sile ducha... dobrego czlowieka. Parmeniona... Lwa Macedonii. Jezioro Prespa, srodek zimy 356roku p.n.e. Fedra zamknela oczy, starajac sie zlokalizowac zrodlo niebezpieczenstwa. Otaczaly ja jedynie uspokajajace dzwieki: pewne, powolne, rytmiczne uderzenia konskich kopyt krolewskiej gwardii, chrzest okutych mosiezna blacha kol wozu, ktory toczyl sie po ruchomym lupku i piargu, rozmowy i smiechy zolnierzy jadacych po obu stronach szczelnie zaslonietego powozu.Jednak gleboko w swoim umysle Fedra slyszala wrzaski umierajacych i przez jej glowe przemykaly sceny rzezi i nieludzkiego bestialstwa. Niestety, nie potrafila zatrzymac ich pedu i przyjrzec im sie dokladniej. Otworzyla jasnoblekitne oczy i spojrzala na przeciwlegle siedzenie powozu. Olimpias lezala na poduszkach z wypelnionego puchem jedwabiu. Spala. Wieszczka zapragnela potrzasnac dziewczyna i przerwac jej beztroski sen. Na krotko zawrzal w niej gniew, lecz szybko go stlumila. Tak niedawno jeszcze jej pani i przyjaciolka byla piekna, teraz wszakze jej urode zeszpecil skutek malzenstwa z barbarzynca z Pelli - dziecko coraz szybciej rosnace w jej brzuchu. Oderwala wzrok od twarzy swej uspionej pani. -Juz cie nie kocham - szepnela. Miala nadzieje, ze samym wypowiedzeniem na glos tego klamstwa potrafi nadac mu cechy prawdziwosci. Niestety, nadzieja okazala sie plonna. "Znowu jestesmy siostrami. Tylko siostrami, niczym wiecej", pomyslala. Ich milosc nieuchronnie przekwitla jak letnie kwiaty. Czarodziejka westchnela, przypominajac sobie pierwsze spotkanie przed trzema laty. Dwie czternastoletnie dziewczynki w krolewskim palacu. Fedra: oniesmielona, lecz juz blogoslawiona (a moze raczej przekleta?) darem widzenia i Olimpias: towarzyska i wesola, o ciele smuklym, skorze promieniujacej zdrowiem oraz niewyobrazalnie pieknej twarzy. Fedra czula sie dobrze w towarzystwie ksiezniczki, poniewaz nie byla w stanie zobaczyc jej przyszlosci ani przeniknac tajemnic ukrytych w ciemnych zakamarkach umyslu przyjaciolki. W towarzystwie Olimpias mlodziutka czarodziejka na powrot czula sie jedynie zwyczajna dziewczyna. A tego rzadkiego doznania nie sposob bylo przecenic. Tylko inna wieszczka moglaby zrozumiec dotkliwa samotnosc ciazaca Fedrze. Kazdy dotyk przynosil wizje. Uprzejmy, przystojny mezczyzna schyla sie, by pocalowac ja w reke, a czarodziejka widzi rozpustnika, brutala, okrutnego wladce... Starsza kobieta usmiecha sie do niej, klepie ja po ramieniu, a wieszczka wyczuwa ogromna nienawisc i zawisc z powodu jej mlodosci... Wszystkie, nawet najmroczniejsze zaulki ludzkiej duszy staly otworem przed wszystkowidzacymi oczyma Fedry. Az zadrzala pod wplywem wspomnien. Przy Olimpias czula sie inaczej. Zadnych wizji, zadnych nieprzyjemnych emocji. Tylko milosc, najpierw siostrzana, potem bardziej... kobieca... Powoz szarpnal, gdy ogromne kola przetoczyly sie po kamieniu. Fedra odsunela kotare i wyjrzala przez okno. Po lewej polyskiwalo jezioro Prespa, za nim wznosily sie gory Pindos oddzielajace Macedonie od Ilirii. Olimpias ziewnela i przeciagnela sie. Leniwie przeczesala palcami plomiennorude wlosy, po czym usiadla prosto i usmiechnela sie do wieszczki. -Gdzie jestesmy? -Wkrotce dotrzemy na rownine - odparla Fedra. - Tam spotkamy sie z krolewska eskorta. -Jest goraco i chce mi sie pic - poskarzyla sie ciezarna. - A jazda tym wstretnym wozem przyprawia mnie o mdlosci. Czarodziejka wstala, otworzyla klapke w dachu kabiny i kazala sie zatrzymac woznicy. Mezczyzna sciagnal lejce i Olimpias wysiadla z powozu na swiatlo dzienne. Epirski kapitan strazy zsiadl natychmiast z konia, przyniosl buklak z woda i napelnil srebrny puchar. Mlodziutka krolowa usmiechnela sie do niego. -Dziekuje ci, Herkonie, jestes niezwykle uprzejmy. Fedra obserwowala rumieniec na policzku mlodzienca. Nawet nie potrzebowala dotykac mezczyzny, by poznac jego mysli. Kiedy stanela obok przyjaciolki, krwawa wizja ponownie ja uderzyla, tym razem ze straszliwa moca. Wieszczka ujrzala jakichs konnych pedzacych w dol stokow, przewrocony woz, zabitego Herkona z rozplatanym gardlem... Krzyknela i zemdlala. Obudzila sie. Kapitan pochylal sie nad nia i przykladal do jej twarzy chustke namoczona w wodzie. -Nadchodza - szepnela. -Kto nadchodzi? O czym mowisz, dziewczyno? - spytal Herkon. Powietrze nagle wypelnilo sie grzmotem pedzacych kopyt. Zaledwie przez moment Fedra pomyslala, ze wraca do niej okropna wizja, lecz w chwile pozniej Herkon gwaltownie wstal i z sykiem wysunal kawaleryjski miecz z pochwy. Ze stokow gor zjezdzaly setki jezdzcow, jaskrawe plaszcze plynely za nimi niczym teczowe choragwie. -Ilirowie! - wrzasnal kapitan i popedzil do konia. Piecdziesieciu zolnierzy z Epiru ledwie zdazylo obnazyc ostrza, gdy nadjechali napastnicy. Olimpias podbiegla do miejsca, gdzie lezala Fedra i wciagnela ja pod woz. Wokol nich unosily sie tumany dlawiacego oddech kurzu. Olimpias zakryla sobie usta plocienna chusteczka. Dziewczyny przytulily sie do siebie i zamarly, z lekiem nasluchujac szczeku broni i krzykow umierajacych. Kon jednego z jezdzcow stanal deba tuz przed wozem, a wyrzucony z siodla wojownik runal na ziemie, rozbijajac sobie glowe o kolo. Wojownikiem tym okazal sie Herkon. Gardlo mial rozciete, jego martwe oczy wpatrywaly sie szkliscie w Olimpias, ktora szybko odwrocila glowe. Bitwa trwala kilka godzin, az w koncu kurz zaczal opadac i dziewczyny mogly rozroznic poszczegolne ksztalty. Ilirowie krazyli wsrod rannych epirskich zolnierzy i dobijali ich waskimi sztyletami. Olimpias wyciagnela podobny sztylet z ukrytej pochwy zawieszonej wysoko na udzie i czekala. Przerazona Fedra zamknela oczy, niezdolna juz dluzej znosic widoku rzezi. -Popatrzcie, co tu znalazlem! - zawolal nagle jeden z Ilirow i kucnal z zamiarem zajrzenia pod woz. Opadl na kolana, podpelzl do kobiet i wyciagnal reke. Olimpias wbila mu sztylet w oko. Mezczyzna upadl twarza do ziemi, nie wydajac nawet jednego dzwieku. Dziewczyna ostroznie przetoczyla go na bok, usilujac bez skutku odzyskac bron, ktora wbila sie gleboko w oczodol napastnika. Ni stad, ni zowad grupa wojownikow natarla na powoz i przewrocila go. Olimpias wstala. Jej zielone oczy blysnely gniewnie, podbrodek uniosl sie wysoko. -Zaplacicie za to smiercia. Wszyscy - syknela zlowieszczo. -Bez obaw, niespieszno nam do placenia takich rachunkow - odparl lekcewazaco wysoki, przystojny wojownik z blond czupryna i spleciona w dwa warkoczyki broda. - Filip Macedonski natomiast z pewnoscia chetnie zaplaci spory okup, by cie odzyskac, pani. Jesli bedziesz dla mnie laskawa, ksiezniczko, twoj krotki pobyt z nami okaze sie calkiem przyjemny. Olimpias z jawna pogarda zlustrowala wzrokiem kohorte Ilirow. Potem popatrzyla ponad nimi na wschod. Od strony wzgorz nadjezdzal oddzial jezdzcow dowodzony przez wojownika na ogromnym siwym koniu. Mezczyzna nosil zbroje z blyszczacego spizu i helm przyozdobiony bialym pioropuszem z wlosia konskiego. -Mysle, ze za chwile wszyscy odkryjecie - oznajmila, cedzac slowa - iz Filip Macedonski ustalil juz cene. Niestety, wy ja zaplacicie, nie on. -Arketasie! Spojrz! - krzyknal jeden z wojow i wskazal na zblizajacych sie Macedonczykow. Arketas przeklal, potem badawczo przyjrzal sie jezdzcom. Bylo ich niespelna siedemdziesieciu. -Na kon! - zawolal. - To ledwie garstka. Wytnijcie ich w pien! Ilirowie dosiedli wierzchowcow i pogalopowali ku zblizajacej sie grupie. -Obserwuj, Fedro - wyszeptala Olimpias, siadajac obok przerazonej wieszczki. - Obserwuj, jak walczy moj maz! - Czarodziejka otworzyla oczy i zobaczyla blask promieni odbijajacych sie od spizowego napiersnika Macedonczyka dosiadajacego popielatego giganta. Mezczyzna wyciagnal miecz i uniosl go wysoko ponad glowe. Macedonczycy pedzili za przywodca, tworzac klin, ktory rozlupal iliryjskie szeregi i zniszczyl impet przeciwnikow. Brodaty Arketas przedzieral sie ku przywodcy na siwku. W klebach kurzu Olimpias nie widziala szczegolow bitwy, slyszala jedynie szczek mieczy. Nie lekala sie o wynik starcia, nawet sie nad nim nie zastanawiala. Doskonale wiedziala, ze jej jezdziec jest bezpieczny. Czekala wiec tylko spokojnie na koniec potyczki i podskoczyla radosnie, gdy blyszczacy miecz Macedonczyka rozrabal Arketasowi szyje. Glowa Ilira opadla bezwladnie na piers, z rany trysnela fontanna krwi. -Taka wlasnie placisz cene, synu dziwki! - krzyknela. Iliryjczycy wpadli w panike i uciekli z pola bitwy, Macedonczycy zas przeformowali sie i pogalopowali za nimi. Jednak mezczyzna na siwym koniu - wraz z trzema oficerami - podjechal do kobiet. -Filipie! - zawolala radosnie Olimpias i wybiegla mu na spotkanie. -Nie, moja pani - odparl jezdziec, zdejmujac helm. - To ja, Parmenion. Rozbili oboz w lasku blisko rzeki Aliakmon. Parmenion odwiedzil rannych mezczyzn, ktorych ulozono z dala od glownej grupy, by ich krzyki podczas zabiegow nie zaniepokoily kobiet. Macedonczycy stracili w bitwie siedemnastu ludzi, siedmiu odnioslo rany. Ilirow zginelo ponad osiemdziesieciu. Spartanin kleknal przy mlodym zolnierzu, ktory stracil trzy palce prawej dloni. Lsniaca od potu twarz chlopca az poszarzala od bolu. -Jestem teraz bezuzyteczny - szepnal mlodzieniec. - Co ze mna bedzie? -Bogowie dali ci dwie rece, Perisie. Musisz nauczyc sie uzywac do walki lewej. Nie bedzie tak zle. Gdybys byl piechurem, to co innego, mialbys faktycznie problemy. Lecz jestes jezdzcem... Tak, i to bardzo dobrym. Masz w sobie wiele odwagi, taka mala ranka na pewno cie nie pokona. -Nie najlepiej wladam lewica, wodzu. -Popracujemy nad nia. Obaj. Parmenion poszedl dalej. Stanal obok nastepnego mezczyzny, ktory niestety wykrwawil sie juz na smierc. Strategos zaslonil zmarlemu twarz plaszczem i ruszyl naprzod. Kiedy skonczyl obchod, podszedl do medyka Berniosa, ktory wstal na jego widok. -Niezle dajemy sobie rade - zauwazyl, wycierajac pot z lysej glowy poplamionym od krwi recznikiem. -Gdybysmy przyjechali godzine wczesniej, nie doszloby do zadnej bitwy - odparl Parmenion. - I tak byloby dla nas lepiej, moj przyjacielu. -Rzeczywiscie, byloby, wodzu, lecz... - Mezczyzna wzruszyl ramionami i rozlozyl rece. - Mogloby tez dojsc do znacznie gorszej sytuacji. Gdybysmy przyjechali godzine pozniej, wtedy Ilirowie zdazyliby porwac nowa oblubienice krola. Obawiam sie, ze Filip moglby sie troche zdenerwowac. Parmenion usmiechnal sie. Klepnal medyka w ramie, po czym wrocil do glownego obozu. Kwatery kobiet przesunieto miedzy drzewa, gdzie obie damy cieszyly sie prywatnoscia. Piecdziesieciu jeden pozostalych przy zyciu zolnierzy siedzialo wokol czterech ognisk. Spartanin dal znak Nikanorowi, ktory natychmiast za nim podazyl. -Czy wyslales w teren zwiadowcow? - spytal go na boku strategos. -Tak, panie. Szesciu ludzi patroluje wzgorza. Trzech innych stacjonuje na polnoc, zachod i wschod od linii drzew. -To dobrze. Walczyles dzisiaj doskonale, Nikanorze. Krol bedzie z ciebie dumny. -Filip juz dawno temu przestal sie interesowac moim losem - odparl wojownik z niesmialym usmiechem. - Lecz w gruncie rzeczy, nie mam nic przeciwko temu, Parmenionie. Nie martw sie o mnie. Przez jakis czas bylem krolewskim ulubiencem. Teraz moje miejsce zajeli inni. Mlodsi. Starzeje sie, rozumiesz... Mam juz dwadziescia siedem lat. - Nikanor wzruszyl ramionami. - Olimpias jest bardzo piekna, nie sadzisz? -Tak - odparl Spartanin nieco zbyt pospiesznie. Jego towarzysz spojrzal na niego ze zdziwieniem, lecz Parmenion szybko sie odwrocil. - Dopilnuj, by niczego im nie zabraklo - rzucil przez ramie i odszedl do swojej kwatery. Nikanor wzial buklak z winem i zaniosl do obozu krolowej. Olimpias siedziala przy ognisku na przyniesionych z powozu poduszkach. Dziewczyna, ktora wojownik uznal za jej sluzaca, dogladala ognia. -Mam dla pan troche wina - powiedzial Nikanor i sklonil sie nisko. Krolowa poslala mu olsniewajacy usmiech. -Doprawdy, panie? - spytala. -Prosze mnie nazywac Nikanorem, pani. Jestem pierwszym oficerem Parmeniona. -Przylacz sie do nas, Nikanorze - polecila Olimpias. Mezczyzna napelnil puchary winem, dolal wody, potem zlozyl plaszcz i usiadl na nim. - A dlaczegoz to twoj dowodca nie przyszedl? - spytala. -On jest... eee... znuzony, moja pani. Nie spal zbyt duzo ostatniej nocy. Staral sie przybyc na czas. Bal sie... no coz, obawial sie, ze moga was, pani, napasc Ilirowie. Okazalo sie, ze mial racje. Bywa bardzo irytujacy. -A jednak lubisz go? -Och, tak, moja pani. To doskonaly wodz, najlepszy na swiecie. Stworzyl Filipowi armie tak potezna, ze wzbudza strach w sercach wszystkich naszych wrogow. -Ale nie jest Macedonczykiem - zauwazyla Olimpias. -Tylko w polowie - odparl Nikanor. - Wychowal sie w Sparcie. -Moze zatem powinnismy mu wybaczyc zle maniery. Wszakze Spartanie nie slyna z uprzejmosci. -Gwarantuje, pani, ze to nie brak manier kierowal Parmenionem. - odparl mezczyzna. - Zupelnie nie lezy to w jego naturze. Kazal mi zreszta dopilnowac, pani, by niczego ci nie zabraklo. Prawdopodobnie pragnal po prostu, zebys dobrze wypoczela przed dalsza droga. Pewnie uwaza tez, ze jego towarzystwo byloby dla ciebie malo zajmujace. Olimpias usmiechnela sie, wyciagnela reke i dotknela ramienia Nikanora. -Jestes lojalnym przyjacielem swojego dowodcy i jego przekonujacym oredownikiem. Wybaczam mu natychmiast. A teraz, Nikanorze, rzeczywiscie chcialabym odpoczac. Oficer wstal i sklonil sie jeszcze raz, po czym podniosl plaszcz i wrocil do obozu na skroty przez rzadki zagajnik. -Bezwstydnica z ciebie - zbesztala zartobliwie swa pania Fedra. - Calkowicie olsnilas tego biednego Nikanora. Usmiech zniknal z twarzy krolowej. -Jestesmy w obcym kraju - wyjasnila cicho. - Bede tu potrzebowala przyjaciol. Ciekawam, dlaczego Parmenion nie przyszedl? -Moze rzeczywiscie jest znuzony, jak powiedzial jego oficer. -Nie. Nie spojrzal mi w oczy, gdy podjezdzal. Ale w koncu... Jakiez to ma znaczenie? Grunt, zesmy bezpieczne. Przyszlosc jawi sie optymistycznie. -Kochasz Filipa? - spytala nagle Fedra. -Pytasz o milosc? Filip jest moim mezem i ojcem dziecka, ktore nosze. Coz wspolnego ma z tymi sprawami milosc? Poza tym, widzialam go tylko raz: w noc poslubna na Samotrace siedem miesiecy temu. -Jak bylo na Wyspie Tajemnic? No wiesz... wtedy, kiedy sie z toba kochal? Olimpias rozparla sie wygodnie i usmiechnela na to wspomnienie. -Pierwszy raz bylo magicznie, niesamowicie... Rano natomiast bylo tak jak zwykle. Mezczyzna porusza sie na tobie i sapie, a pozniej wzdycha ciezko i zasypia. - Ziewnela. - Przynies mi koce, Fedro. I jeszcze kilka poduszek. Poloze sie juz spac. -Powinnas spac w powozie. Bedzie ci cieplej. -Chce popatrzec na gwiazdy - odparla krolowa. - I poobserwowac Lowczynie. Olimpias polozyla sie na wznak. Jej mysli krazyly leniwie wokol wspomnien zwiazanych z Samotraka i Noca Tajemnic. Kobiety, dziesiatki kobiet, tanczyly w lasku, pily, smialy sie, zuly swiete ziola, ktore wywolywaly wizje oraz wyraziste, bardzo barwne sny. Pozniej oswietlona pochodniami procesja weszla do palacu. Krolowa przypomniala sobie, jak akolitki zaniosly ja do komnaty i polozyly na lozku, gdzie oczekiwala Filipa. Lezala i jej umysl szalal, wszystkie kolory widziala nadnaturalnie jaskrawo: czerwone draperie, zolte jedwabie, zlote puchary... I nagle przyszedl do niej... Twarz mial - zgodnie z wymogami rytualu - skryta pod helmem Pana Chaosu. Poczula dotyk zimnego metalu na policzku, a w chwile pozniej przykrylo ja jego cialo - gorace niczym ognisty plaszcz. Owinieta w koce, nowa krolowa Macedonii zasnela pod gwiazdami. Parmenion lezal bezsennie. Patrzyl w te same gwiazdy i przypominal sobie te sama noc. Odczuwal ogromny, niemal fizycznie bolesny wstyd. Wczesniej wspomnienie niektorych jego uczynkow z przeszlosci napawalo go smutkiem, inne spowodowaly blizny - zarowno na ciele, jak i na duszy. Jednakze wstyd byl dla Spartanina zupelnie nowym doznaniem. Tamta noc bardzo przypominala dzisiejsza. Gwiazdy lsnily jak klejnoty na czarnym niebie, powietrze bylo czyste i swieze. Podczas oczekiwania na oblubienice Filip straszliwie sie upil, a w chwili, gdy akolitki przyniosly jego nowa zone do sasiedniego pomieszczenia, zwalil sie na tapczan i stracil przytomnosc. Parmenion zerknal wtedy przez szczeline w draperiach i zobaczyl naga Olimpias. Jej cialo polyskiwalo w ksiezycowej poswiacie. Dziewczyna czekala... bezskutecznie czekala. Spartanin probowal sie usprawiedliwic w duchu, tlumaczyl sobie, ze jego czyn byl niezbedny, ze slub musial zostac skonsumowany w tej wlasnie godzinie owej nocy. Przypomnial sobie dokladnie wszystko, co Filip mu na ten temat powiedzial: "Jesli nie sprawdze sie w tej swietej godzinie, slub zostanie odwolany. Mozesz w to uwierzyc, Parmenionie?" Chodzi o ksiezyc; boginia ksiezyca oraz lasow, gor i dzikich lowow byla Artemida, zwana rowniez Lowczynia. Tak naprawde jednak strategos zalozyl starozytny helm wcale nie dla ratowania honoru Filipa. Popatrzyl na naga kobiete... i zapragnal jej tak bardzo, jak nie pozadal zadnej, odkad ponad cwierc wieku temu skradziono mu jego ukochana. Wszedl do Olimpias i kochal sie z nia, a kiedy zasnela, wrocil do nieprzytomnego Filipa, ubral go w helm i plaszcz, po czym zaniosl do jej lozka. Zdradziles krola, ktoremu przysiagles sluzyc. Czym odpokutujesz ten haniebny czyn?", zapytywal siebie. Dzisiejsza noc byla chlodna i Parmenion wstal. Zarzucil na ramiona czarny welniany plaszcz, szczelnie sie nim otulil i wyszedl na obchod strazy. -Nie spie, panie. Czuwam - odezwal sie pierwszy wartownik. W ciemnosciach Spartanin nie rozpoznal go. -Wcale w to nie watpilem - odparl wodz. - Jestes przeciez macedonskim zolnierzem. - Wyszedl z lasu i zszedl nad brzeg Aliakmonu. Woda byla ciemna jak w Styksie, lecz migotala w swietle gwiazd. Usiadl na glazie i rozmyslal o Derae. Piec dni milosci: gwaltownej, ognistej milosci. Pozniej zli ludzie zabrali Parmenionowi ukochana i wyslali ja na morze nad brzegi Azji, gdzie wrzucili ja do wody ze spetanymi na plecach rekoma. Utopila sie. Ofiara zlozona bogom, dla ochrony Sparty! Jak gdyby Sparta potrzebowala wowczas ochrony! Parmenion przypomnial sobie bitwe pod Leuktrami, gdzie dzieki wlasnemu strategicznemu geniuszowi doprowadzil do kleski lacedemonskiej armii i roztarl na proch spartanskie marzenia o hegemonii. "Tys jest Parmenion, Smierc Narodow", powiedziala mu stara wieszczka. Jej przepowiednia niestety sie sprawdzila. Ostatniego roku poprowadzil Macedonczykow przeciw iliryjskiemu krolowi, Bardylisowi i doszczetnie rozbil jego armie. Stary krol umarl w siedem miesiecy po przegranej bitwie, pozostawiajac kraj w ruinie. Wpatrujac sie w gwiazdy, strategos wspominal twarz Derae, jej plomiennozlote wlosy i zielone oczy. -Czym jestem bez ciebie? - wyszeptal. -Mowisz do siebie, wodzu? - spytal jakis glos gdzies z bliska. Mlody zolnierz wyszedl z cienia nad brzegiem rzeki. -Przydarza sie to mezczyznom, ktorzy sie starzeja - odparl pogodnie Spartanin. Ksiezyc wynurzyl sie zza chmur i Parmenion rozpoznal Klejtosa, wojownika ze wschodniej Macedonii, ktory wstapil do armii ubieglej jesieni. -Bardzo cicha noc, panie - powiedzial Klejtos. - Modlisz sie? -W pewnym sensie. Rozmyslalem o pewnej dziewczynie, ktora kiedys znalem. -Byla piekna? - spytal mlodzieniec. Polozyl wlocznie na skale i usiadl naprzeciwko dowodcy. -Bardzo piekna... Tyle, ze umarla. Jestes zonaty? -Tak, panie. Mam w Kruzji zone i dwoch synow. Przeprowadza sie do Pelli, gdy tylko bede mogl sobie pozwolic na wynajecie domu. -Mozesz nie zarobic tych pieniedzy zbyt szybko. -Och, nie, panie, sadze, ze stanie sie to juz niebawem. Wkrotce wybuchnie kolejna wojna. Dzieki bitewnym premiom powinienem zobaczyc Lacje najdalej za jakies szesc miesiecy. -Pragniesz zatem wojny? - spytal Parmenion. -Oczywiscie, panie. Macedonia przezywa teraz najlepsze chwile. Ilirowie zostali pokonani, Pajonowie rowniez. Lada dzien wyprawimy sie na wschod, do Tracji albo na poludnie przeciw Feraj. Albo moze na Olint. Filip to wojowniczy krol i wie, czego pragnie armia. -Spodziewam sie, ze wie - zgodzil sie Spartanin, wstajac. - Mam tez nadzieje, ze uda ci sie zarobic na dom. -Dziekuje, panie. Dobrej nocy. -Dobrej nocy, Klejtonie. Wodz wrocil na swoj koc. Zasnal, lecz nawiedzaly go koszmary. Derae biegala po zielonym stoku z szeroko otwartymi ze strachu oczyma. Probowal podejsc do niej, wyjasnic, ze wszystko w porzadku, ale kiedy sie zblizyl, krzyknela i pospiesznie uciekla. Nie mogl jej dogonic, wiec zatrzymal sie przy strumieniu i spojrzal na swoje odbicie w wodzie. Dostrzegl swe jasne oczy w spizowej masce Pana Chaosu. Sciagnal helm z glowy i zawolal dziewczyne. -Nie uciekaj! Stan! To ja, Parmenion. Nie uslyszala go, totez biegla dalej, az wkrotce znikla mu z oczu. Obudzil sie spocony, wstrzasaly nim dreszcze. Wzdrygnal sie i usiadl. Bolaly go plecy, w czaszce zas slyszal powolny, bolesny lomot. -Glupcze - zlajal sie - zapomniales o sylfium. - Na ogniu grzala sie woda. Zanurzajac puchar w rondelku, Parmenion prawie poparzyl sobie palce. Potem dodal do wody suszone ziola, zamieszal miksture sztyletem, poczekal, az ostygnie i wreszcie wypil cieply napar. Bol zniknal niemal natychmiast. Podszedl do niego Bernios. -Wygladasz okropnie, przyjacielu - ocenil. - Czy w ogole sypiasz? -Owszem, wtedy gdy moj organizm tego potrzebuje. -No coz, twoj organizm potrzebuje snu teraz, natychmiast. Nie jestes juz mlodzieniaszkiem. Twoje cialo domaga sie odpoczynku. -Mam czterdziesci trzy lata - odburknal Spartanin. - Nie jestem jeszcze stary. I potrafilbym nadal przebiec dwadziescia mil, gdybym tylko zechcial. -Nie nazywam cie zniedoleznialym, zwracam ci jedynie uwage, ze z kazdym dniem nie robisz sie mlodszy. Jestes dzis bardzo drazliwy... a to takze oznaka uplywajacego czasu. -Plecy mnie bola. Nie powiesz mi, ze ze starosci. Kawalek zelaznego grotu wloczni tkwi gleboko pod moja lopatka i co jakis czas daje o sobie znac. Ale co z toba, Berniosie? Dlaczego nie spisz? -Kolejny wojownik umarl w nocy. Siedzialem przy nim do konca - wyjasnil medyk. - Nikt nie powinien umierac samotnie. Zostal zraniony w brzuch. Nie ma gorszego bolu niz od takiej rany. A on w ogole sie nie skarzyl, tylko troche jeczal tuz przed smiercia. -Kim byl? -Nie spytalem... I nie praw mi na ten temat moralow. Znam wage, jaka przywiazujesz do takich szczegolow, ale nie potrafie sobie przypomniec wszystkich twarzy. -Co mu podales? -Makowy napar - odparl Bernios. - Smiertelna dawke. -Wiesz, ze postapiles wbrew prawu? Wolalbym, bys mi sie nie zwierzal z tego typu postepkow. -W takim razie, do krocset, lepiej nie pytaj! - odrzekl gniewnie medyk, lecz w chwile pozniej poczul skruche. - Przepraszam cie, Parmenionie. Tez jestem zmeczony. Niemniej jednak... Zaczynasz mnie martwic. Juz od kilku dni wydajesz mi sie spiety. Czy cos cie martwi? -Nic waznego. -Nonsens. Jestes zbyt inteligentny, by sie przejmowac blahostkami. Chcesz porozmawiac o swoich klopotach? -Nie. -Wstydzisz sie ich? -Tak - przyznal Spartanin. -W takim razie zatrzymaj je dla siebie. Czesto sie mawia, ze zwierzenia inicjuja proces uzdrowienia. Nie wierz w to, Parmenionie. Zwierzenia tylko poteguja bol. Ile osob wie o twoim... wstydzie? -Nikt poza mna samym. -W takim razie, nic ci nie grozi. -Bylbym szczesliwy, gdyby sprawa okazala sie taka prosta - mruknal strategos. -Wiec po co ja komplikujesz? Wymagasz od siebie zbyt wiele, moj przyjacielu. Mam dla ciebie zla nowine... Wyobraz sobie, ze nie jestes idealem. A teraz zazyj troche odpoczynku. * * * -Chodz ze mna - rozkazala Parmenionowi Olimpias, kiedy w druga noc rozbili oboz w kotlinie na rowninie Emackiej. Spartanin podazyl za krolowa ku malemu ognisku rozpalonemu przez Fedre. Olimpias zrozumiala, ze mezczyzna czuje sie skrepowany, wiec wziela go pod ramie. Ucieszyla sie, wyczuwajac nagle napiecie jego miesni. "A zatem - pomyslala - nie jest nieczuly na moja urode". - Dlaczego mnie unikasz, wodzu? - spytala slodkim tonem.-Nie unikam cie, Wasza Wysokosc. Mam wszakze obowiazek dowiezc cie bezpiecznie do twego meza, ktory czeka w Pelli. Zadanie to calkowicie zaprzata moj umysl, totez obawiam sie, ze nie stanowie dla ciebie odpowiedniego towarzystwa. Usiadla na poduszkach, na ramiona zarzucila haftowany zlota nicia welniany szal. -Opowiedz mi o Filipie. Tak wielu rzeczy o nim nie wiem. Czy jest dobry dla swoich slug? Czy bije zony? Parmenion usadowil sie przy ogniu. -Od czego by tu zaczac, pani? Filip jest krolem i postepuje jak krol. Nie, nie bije swoich zon... ani sluzacych, nie jest jednakze osoba lagodna czy slaba. Obecnie ma tylko jedna zone poza toba: Audate, corke krola Bardylisa. Zamieszkala jakis czas temu w Pelagonii. Z wlasnego wyboru. -Z tego, co wiem, ma dziecko z Filipem... - wtracila krolowa, nieswiadomie kladac reke na swoim wielkim brzuchu. -Tak, corke, piekna dziewczynke. -Dziwne, zwazywszy na szpetote matki malej - warknela Olimpias, zanim zdolala sie powstrzymac. -Istnieje wiele rodzajow piekna, moja pani. I nie wszystkie przemijaja tak szybko jak fizyczna uroda - odparl jej chlodno. -Wybacz mi - poprosila szybko. - Zazdrosc jest silniejsza ode mnie. Pragne twojej przyjazni. Bedziemy przyjaciolmi? - spytala nagle i utkwila zielone oczy w jego blekitnych teczowkach. -Az po kres naszego zycia - odparl z rozbrajajaca prostota. Po jego odejsciu Fedra zblizyla sie do krolowej. -Nie powinnas z nim flirtowac, Olimpias. Ci Macedonczycy sa nieokrzesani i popedliwi. -Wcale nie flirtowalam, chociaz to calkiem przystojny mezczyzna. Tylko ten jego jastrzebi nos. Filip jest wojowniczym krolem i bedzie mial pewnie jeszcze wiele zon. Potrzebuje gwarancji, ze wlasnie moj syn zostanie nastepca tronu. Na zdobywanie sojusznikow nigdy nie jest zbyt wczesnie. Parmenion obalil mit o niepokonanej Sparcie, Teby zas wyniosl do wielkosci. W poprzednim roku rozniosl wojska Ilirow. Przedtem walczyl dla wielkiego krola Persji. Dotad nikt nie pokonal go w bitwie. Dobrze miec takiego sprzymierzenca, nie sadzisz? -Sporo sie dowiedzialas - wyszeptala Fedra. Och, nadal wiem zbyt malo. Filip ma trzech doradcow, ktorym ufa bezgranicznie. Pierwszym jest Parmenion, wybitny strateg, drugim Attalos, zimny i bezwzgledny krolewski zabojca, trzecim Antypater, rowniez dowodca - twardy i powszechnie szanowany wojownik. -Co z kobietami? -Filip niespecjalnie dba o kobiety, z wyjatkiem Simiche, wdowy po swoim bracie. Ufa jej i zwierza sie ze wszystkiego. Jej przyjazn rowniez zdobede. -Jak widze, przygotowalas szczegolowy plan dzialania - skomentowala Fedra. -Przygotowala go raczej jeszcze na Samotrace pani Aida. Arcykaplanka wie wszystko, zna przeszlosc i przyszlosc. Wybrala mnie do tej roli i nie zawiode pokladanej we mnie wiary. -Kochalas ja? - spytala Fedra. -Jestes zazdrosna, siostro mego serca? -Tak, zazdrosna o wszystkich, ktorzy cie dotykaja lub chocby patrza na ciebie. -Powinnas wziac sobie do loza mezczyzne. Jesli chcesz, zalatwie ci kochanka. -Nie przychodzi mi do glowy gorszy pomysl - zachnela sie wieszczka i przytulila sie do przyjaciolki. W tym momencie do kobiet dotarly dzwieki muzyki. Dochodzily z zolnierskiego ogniska, brzmialy subtelnie i zalobnie. Ktos zainicjowal spiew. Nie byl to bitewny hymn, lecz piesn milosna zaskakujacej lagodnosci. Towarzyszyly jej wysokie, slodkie tony pasterskich piszczalek. Olimpias wstala i kluczac miedzy drzewami, podeszla do miejsca, gdzie wojownicy siedzieli w wielkim kregu, otaczajac grajka i spiewaka. Krolowa az zadrzala z wrazenia: ludzie nawykli do wojny - ubrani w napiersniki i nagolenniki (obok lezaly ich miecze) - sluchali romantycznej opowiesci o parze kochankow. Piesniarzem okazal sie Nikanor. Dostrzegl zblizajace sie kobiety i zamilkl, zolnierze zas na widok krolowej natychmiast sie podniesli. -Nie, nie, prosze cie, Nikanorze, nie przerywaj - poprosila Olimpias. - Twoja piesn jest niezwykle piekna. - Oficer usmiechnal sie i sklonil. Grajek podjal melodie i ponownie rozbrzmial glos Nikanora. Krolowa usiadla w kregu, Fedra tuz obok niej. Czarodziejka dygotala i Olimpias podzielila sie z nia swoim szalem; dziewczyna ponownie przytulila sie do niej i zlozyla glowe na jej ramieniu. Oficer spiewal przez ponad godzine. Po kazdej piesni zolnierze nie wiwatowali ani nie gwizdali, lecz atmosfera byla niebywale ciepla i krolowa poczula sie wsrod tych twardych wojakow jak dziecko: bezpieczna i zadowolona. Fedra zasnela, jej glowa ciazyla na ramieniu krolowej. Dostrzegl to Parmenion, podszedl i kucnal obok. -Zaniose ja do twojego obozu, pani - zaproponowal cicho, by nie zbudzic spiacej wieszczki. -Dziekuje ci - odparla Olimpias. Kiedy Parmenion uklakl i wzial Fedre w ramiona, czarodziejka wymamrotala cos, lecz sie nie obudzila. Zolnierze gasili ogniska, rozchodzili sie i kladli pod kocami, Spartanin zas poprowadzil mala grupke do powozu. Nikanor otworzyl przed nim drzwiczki powozu i Parmenion polozyl wieszczke na poduszkach, po czym przykryl ja dwoma welnianymi plaszczami. -Twoje piesni byly bardzo piekne, Nikanorze - powiedziala krolowa. - Na dlugo zachowam w sercu wspomnienie tego wieczoru. Wojownik zarumienil sie. -Mezczyzni lubia sluchac piesni, przypominaja im one bowiem o domu i rodzinie. Nie potrafie ujac w slowach, pani, jak wiele znaczy dla mnie twoj komplement. - Sklonil sie jeszcze raz i wycofal. Parmenion podazyl za nim, lecz Olimpias przywolala go z powrotem. -Usiadziesz ze mna na chwile, wodzu? - spytala. -Jak sobie zyczysz, pani - odparl. Ognisko krolowej przygaslo, wiec Spartanin dorzucil drew i podsycil plomien. Pierwszy lodowaty zimowy wiatr hulal nad rownina. W gorach spadl juz snieg. - Czego sie obawiasz? - wyszeptal. -Czemuz mialabym sie czegos bac? - odparla, siadajac blisko niego. -Jestes mloda, pani, ja zas wiele przezylem. Starannie ukrywasz swoj lek, ale mnie nie zwiedziesz. -Boje sie o mojego syna - odparla szeptem tak cichym, ze mezczyzna ledwie ja slyszal. - Bedzie wielkim krolem... o ile przezyje. Musi przezyc! -Jestem tylko zolnierzem, Olimpias. Nie moge zapewnic calkowitego bezpieczenstwa twojemu synowi, bo nie sposob przewidziec zrzadzen losu. Wiedz wszakze, ze bede go chronil najlepiej, jak potrafie. -Dlaczego? Pytanie bylo z pozoru zupelnie niewinne i jak najbardziej na miejscu, tym niemniej smagnelo umysl Parmeniona niczym ognisty pejcz. Nie potrafil odpowiedziec na nie wprost, wiec tylko sie odwrocil i zapatrzyl w ogien, nieuwaznie dzgajac drwa galezia. -Sluze Filipowi, a to jego syn - odparl w koncu. -W takim razie ciesze sie. Uspokoiles mnie. Epirczycy mowia, ze wojska Macedonii zaatakuja wkrotce miasta Polwyspu Chalkidyjskiego. Podobno Filip pragnie rzadzic cala Grecja. -Nie zamierzam dyskutowac na temat planow krola, pani. Nie znam tez wszystkich jego zamyslow. O ile wiem, Filip pragnie przede wszystkim chronic interesy swego kraju. Przez zbyt wiele lat Macedonia rzadzili obcy, a bezpieczenstwo panstwa zalezalo od kaprysow rozmaitych politykow - z Aten, Teb i Sparty. -Niemniej jednak, Filip przejal niezalezne miasto Amfipolis. -Nikt nie jest niezalezny. Amfipolis bylo enklawa Atenczykow, z ktorej latwo mogli sie wyprawiac do Macedonii - wyjasnil Parmenion, zaniepokojony bezposrednioscia pytan krolowej. -A co z Liga Chalkidiki i Olintu? Czy nie stanowi dla nas zagrozenia? Olint ma bliskie powiazania z Atenami, podobne jak miasta Pydna i Metone. -Widze, ze jestes myslicielka, pani, w dodatku niezwykle madra jak na swoje lata. Niestety, nie jestes dosc madra, by powstrzymac sie przed roztrzasaniem spraw, o ktorych najlepiej nie dyskutowac otwarcie. Nie ufaj mi nadmiernie, Olimpias. Jestem czlowiekiem krola, a nie twoim. -I dlatego wlasnie ci ufam - wyjasnila. - Jestem zona Filipa, jego kobieta. Zycie mego syna zalezy od zycia krola. Jesli Filip zginie, czy nowy wladca nie pozabija wszystkich jego meskich potomkow? Czyz obyczaj ten nie jest typowy dla nowo obranych krolow Macedonii? -Tak bywalo dawniej, pani, wiesz zapewne jednak, ze Filip nie zabil syna swego brata. Powtarzam ci tylko, ze nie powinnas nikomu ufac. Ani mnie... ani Nikanorowi. Skieruj swoje pytania bezposrednio do Filipa. -No dobrze, Parmenionie. Udalo ci sie mnie zawstydzic. Wybaczysz mi? - Poslala mu czarujacy usmiech i Spartanin ze wszystkich sil staral sie oprzec jego magii. -Tak, tej wlasnie broni powinnas uzywac - mruknal. -Ach, jakiz ty przenikliwy. Chyba nie bede miala przed toba sekretow, co, moj drogi? -Stanie sie wedle twej woli, pani. Jestes bardzo piekna, a w dodatku inteligentna. Sadze, ze na dlugo oczarujesz krola. Nie popelnij wszakze zadnego bledu, bo Filipowi nie brakuje ani madrosci, ani wnikliwosci. -Czy to ostrzezenie, wodzu? -Przyjacielska rada. -Wielu masz przyjaciol? -Dwoch. Jednym z nich jest Motak, drugim - Bernios. Jak widzisz, nieczesto obdarzam ludzi przyjaznia - dodal, wytrzymujac jej spojrzenie. Wyciagnela reke i dotknela jego ramienia. -W takim razie, bede zaszczycona, jesli mnie chociaz polubisz. Ale, ale... Czy Filip nie jest twoim przyjacielem? -Krolowie nie maja przyjaciol, pani. Jedynie lojalne slugi i zawzietych wrogow. Czasami sluga moze sie przemienic we wroga... Trzeba miec ogromna intuicje, by to w pore dostrzec. -Doskonaly z ciebie nauczyciel - podsumowala Olimpias. - Moge ci zadac ostatnie pytanie? -Tak, o ile nie bedzie dotykalo tematu strategii - odparl, usmiechajac sie. Przez moment milczala. Dostrzegla, ze usmiech rozjasnil jego twarz, nadajac mu niemal chlopiecy wyglad. -Nie, nie chodzi o strategie... Przynajmniej nie bezposrednio. Zastanawiam sie nad toba, Parmenionie. Jakie ambicje skrywa w sobie czlowiek o takiej reputacji jak twoja? -Rzeczywiscie, jakie? - zastanowil sie, po czym wstal, sklonil sie krolowej, odwrocil od niej i ruszyl z powrotem do zolnierskiego ogniska. Obszedl stanowiska wartownikow i dopiero wowczas pozwolil sobie na luksus snu. Gdy Fedra znalazla sie w powozie, natychmiast opuscila ja sennosc. Slyszala lomotanie wlasnego serca. Kiedy tylko Parmenion ja podniosl, obudzila sie pod wplywem mocy jego ducha, tak poteznego, ze nie potrafila odgadnac mysli wodza. Niemniej jednak, jej umysl zalalo morze obrazow o ogromnej intensywnosci. Wsrod nich jeden byl szczegolnie wyrazisty i frapujacy. Z wrazenia czarodziejce az spierzchly usta, a dlonie do tej pory nie przestaly drzec. Fedra znala tylko jeden jedyny sposob, by pozbyc sie przekletego daru wieszczenia. Zdradzila go jej matka. -"Jesli oddasz sie mezczyznie, twoje zdolnosci oslabna, a potem obumra niczym roza w zimie". Wizja spolkowania z mezczyzna byla dla dziewczyny tak obrzydliwa, ze Fedra wolala meczyc sie ze znienawidzonym darem, niz komus ulec. Po prawdzie, nadal na sama mysl o kopulacji wstrzasal nia dreszcz odrazy... Lecz jakaz czekala ja nagroda! Czarodziejka przywolala w pamieci objawienie i przez chwile ponownie obserwowala wspaniala przyszlosc. Czy mogla nie zaryzykowac? Usiadla, szczelnie owinela ramiona szalem i zapatrzyla sie w gwiazdy jaskrawo polyskujace za oknem powozu. Slyszala cala rozmowe Parmeniona i Olimpias przy ogniu. Mezczyzna przemawial cicho, nieomal lagodnie, choc rownoczesnie wypowiadal slowa z duza pewnoscia siebie, ktora pochodzila z jakiejs wewnetrznej sily. -Moglabym sie zmusic do pokochania go - powiedziala do siebie Fedra. - Dalabym jakos rade. - Jednak w gruncie rzeczy wcale w to nie wierzyla. - Zreszta uczucia nie maja znaczenia - wyszeptala. - Nie musze go przeciez kochac. Poczekala, az Parmenion odejdzie, po czym polozyla sie i udawala pograzona w glebokim snie, gdy Olimpias wsiadla do powozu. Godziny wlokly sie niemilosiernie. Wreszcie upewniwszy sie, ze jej pani spi, czarodziejka opuscila powoz i ukradkiem przemknela przez oboz w poszukiwaniu legowiska Spartanina. Mezczyzna rozlozyl poslanie z dala od zolnierzy, w oslonietej kotlinie. Przygladajac sie uspionemu strategowi, Fedra prawie stracila odwage, lecz zapanowala nad lekiem, zdjela suknie i naga polozyla sie obok Parmeniona. Ostroznie podniosla jedyny koc i przykryla swoje szczuple cialo. Przez jakis czas lezala nieruchomo, nie mogla sie bowiem zdobyc na obudzenie mezczyzny. Nagle jej glowe ponownie wypelnila wizja, tym razem potezniejsza niz poprzednio, i czarodziejka delikatnie musnela palcami skore jego piersi. Nadal nie potrafila odczytac mysli Spartanina, jedynie przypadkowe sceny przesuwaly sie przez nia jak fala i ogarnialy jej zmysly. Przesunela reka nizej i pogladzila brzuch mezczyzny. Parmenion jeknal we snie, lecz sie nie zbudzil. Chwycila palcami jego czlonek i - na moment tylko - wzdrygnela sie z obrzydzenia. Zebrala sie jednak na odwage, ponownie go dotknela i otoczyla palcami. Czula, jak rosnie w jej dloni. Wtedy Spartanin sie obudzil i odwrocil ku niej. Otoczyl dziewczyne prawym ramieniem, przesunal dlonia po rece, potem opuscil ja na piers Fedry. "Mam cie - pomyslala. - Jestes moj! A nasz syn bedzie bogiem-krolem. Bedzie rzadzil swiatem!" Po raz kolejny ujrzala te sama wizje - polowy krol prowadzil przez swiat swoje zwycieskie zastepy. Pierworodny syn Parmeniona. "Moj syn!", pomyslala z duma, blednie interpretujac swoja wizje. Swiatynia, Azja Mniejsza, zima 356roku p.n.e. Derae lezala na lozku i cierpliwie rozluzniala lancuchy skuwajace jej dusze. Gdy jej sie to w koncu udalo, uleciala swobodnie ze swiatyni i wzniosla sie w blekitne zimowe niebo. W oddali dostrzegla chmury - zbieralo sie na burze - lecz tutaj, nad morzem, dzien byl piekny. Mewy krazyly nad woda, co rusz nurkujac ku tafli wokol niewidocznej postaci kaplanki, ktora rozkoszowala sie ich wolnoscia.Szybko przeleciala ponad morzem, pozniej minela Polwysep Chalkidyjski w ksztalcie trojzebu i udala sie do Pelli. Jak zawsze, szukala swego ukochanego, ktorego odebral jej los. Znalazla Parmeniona w sali tronowej... I natychmiast pozalowala, ze nie wybrala innego dnia na te podroz, poniewaz obok jej wybranka stala Olimpias. Smutek porazil dusze Derae niczym podmuch lodowatego wiatru. Olimpias - Matka Boga Mroku! Matka dziecka Parmeniona. Kaplanka poczula taki przyplyw nienawisci, ze az wzrok jej sie zacmil. -Pomoz mi, Panie Wszelkiej Harmonii - modlila sie. Obserwowala krolowa, ktora podbiegla do Filipa i przytulila do niego. Przez twarz Spartanina przemknal, zaledwie chwilowy, grymas zazdrosci. -Co my ci zrobilysmy, moja milosci? - powiedziala ze smutkiem do siebie. Przypomniala sobie lata spedzone z Tamis. Z calych sil staraly sie nie dopuscic do poczecia Boga Mroku! Wedlug starej wieszczki Parmenion byl obronca Zrodla, jedyna osoba zdolna przeszkodzic Kadmilosowi w narodzeniu sie jako istota ludzka. Jakze obie byly prozne... i jakie glupie. Tamis potajemnie manipulowala zyciem Spartanina, az stworzyla zolnierza, ktory nie mial sobie rownych w cywilizowanym swiecie: wojownika, zabojce, genialnego stratega. Wszystko dla jednego celu - w chwili proby mial obrocic wniwecz plany Boga Mroku. Niestety, osiagnely efekt calkowicie przeciwny do zamierzonego i Spartanin zostal ojcem potwora. Gniew Derae rosl nieublaganie. Przez moment nie pragnela niczego bardziej niz uzyc swych mocy i zabic dziecko, ktore nosila w swym brzuchu Olimpias. Przerazona tym impulsem, opuscila Pelle i udala sie z powrotem do swiatyni. Tutaj jej gniew przemienil sie w smutek, poniewaz kaplanka zawisla nad wlasnym cialem i dostrzegla swa udreczona twarz oraz upstrzone srebrem wlosy. Kiedys byla rownie piekna jak krolowa. Kiedys Parmenion ja kochal. Teraz juz nie. "Tak, tak - pomyslala. - Gdyby mogl mnie w tej chwili zobaczyc, odwrocilby oczy. Jego wzrok przyciaga przeciez mloda skora i doczesna uroda takich dziewczat jak Olimpias". Wrocila do swego ciala i przespala dwie godziny. Obudzil ja Leukjon. -Przygotowalem dla ciebie kapiel - oznajmil. - I kupilem ci trzy nowe suknie na rynku. -Nie potrzebuje sukien. I nie mam pieniedzy. -Ubrania, ktore nosisz, sa poprzecierane, Derae. Zaczynasz wygladac jak zebraczka. A pieniadze mam ja. Przez moment zamierzala go upomniec, lecz odsunela od siebie te mysl. Leukjon byl wojownikiem, ktory postanowil zyc w swiatyni i sluzyc kaplance. Nie prosil o nic w zamian. -Dlaczego ze mna mieszkasz? - spytala go i oczyma duszy badawczo przyjrzala sie jego jastrzebiej twarzy, tak surowej i mocnej. -Poniewaz cie kocham - odparl. - I doskonale o tym wiesz. Slyszalas moje wyznanie wystarczajaco czesto. -Nie sadz, ze powtarzam to pytanie z proznosci - przyznala. - Po prostu czuje sie winna, poniewaz nigdy nie dojdzie miedzy nami do blizszych stosunkow. Jestesmy bratem i siostra, teraz i na zawsze. -Nawet na taki uklad nie zasluguje. Przesunela palcem po zmarszczce na jego policzku, az do podbrodka. -Zaslugujesz na znacznie lepszy. Nie powinienes sie stale winic za zdarzenia, do ktorych doszlo podczas naszego pierwszego spotkania... Nie byles wtedy soba. Sa na swiecie sily, ktore wykorzystuja nas, ludzi, znecaja sie, a potem nagle nas opuszczaja. Zostales opetany przez taka moc, Leukjonie. -Wiem - odrzekl srebrzystowlosy wojownik. - Ja rowniez studiowalem Tajemnice. Lecz mroczne sily nie moga niczego stworzyc, a jedynie uwydatnic to, co juz istnieje. O malo cie nie zgwalcilem, Derae. A po gwalcie zamierzalem cie zabic. Nie wiedzialem, ze w mojej duszy kryje sie taki mrok. -Milcz! W kazdej duszy wspolistnieja Mrok i Swiatlo. U ciebie - w ostatecznym rozrachunku - Swiatlo okazalo sie silniejsze. Badz z siebie dumny. Ocaliles mi zycie i pozostales moim jedynym przyjacielem. Leukjon ciezko westchnal, po czym sie usmiechnal. -To mi wystarczy - sklamal. Rozpalil ogien i zostawil Derae z jej myslami. Kaplanka siedziala przed ogniskiem. Oczyma duszy obserwowala tanczace plomienie i rozpamietywala przeszle zdarzenia. -Potrzebuje pomocy - szepnela. - Gdzie jestes, Tamis? Ogien nagle zafalowal, plomienie wzniosly sie wysoko i zawirowaly, ukladajac sie w zarys kobiecej twarzy. Derae blyskawicznie podniosla rece, a wtedy z jej palcow trysnely promienie jasnego swiatla, ktore otoczyly oblicze przybylej tarcza blasku. -Nie lekaj sie mnie - powiedziala lagodnie ognista twarz. - I nie wolno ci juz dluzej przyzywac Tamis. Jestem Kasandra. Twarz stala sie bardziej wyrazista. Wokol niej migoczace plomienie ulozyly sie w krecone wlosy. Derae z wahaniem odwolala ochronne zaklecie. -Jestes trojanska kaplanka? -Bylam nia kiedys, w zamierzchlych czasach - odparla wieszczka. - Ostrzegalam Tamis przed jej szalenstwem. Nie posluchala mnie. Kiedy Parmenion splodzil Boga Mroku, stara czarodziejke przepelnila rozpacz. Jej dusza jest teraz daleko od Swiatla, strzaskana na tysiac kawalkow niczym rozbity krysztal, laknaca niemozliwej jednosci jak ksiezyc na wodzie... -Zdolasz jej pomoc? -Nie. Nawet gdy wszyscy inni jej wybacza, sama nie potrafi sobie wybaczyc. Moze z czasem wroci do Swiatla, choc osobiscie w to watpie. A co z toba, mloda Spartanko? W jaki sposob moge pomoc tobie? -Powiedz mi, jak mam walczyc z nadchodzacym zlem. -Moim darem - jesli mozna to nazwac darem - bylo mowienie prawdy, w ktora nikt nie chcial uwierzyc. Mialam ciezkie zycie, Derae. Na szczescie sluchalam Zrodla we wszystkich kwestiach. Stara czarodziejke zgubila pycha. Tamis uwazala siebie za narzedzie, dzieki ktoremu mozna pokonac Kadmilosa. A pycha nie jest darem Zrodla. Uczac cie Tajemnic, wpoila ci te sama zludna proznosc. Moja rada to nie robic nic. Kontynuuj uzdrawianie, pracuj z cierpiacymi, kochaj ludzi. -Nie moge z niej skorzystac - wyznala z bolem Derae. - Jestem rownie winna calej tragedii jak Tamis. Musze przynajmniej sprobowac naprawic nasze bledy. -Wiem - odparla ze smutkiem Kasandra. - Zatem wykorzystaj sile swego umyslu. Znasz juz Aide i jej nikczemna nature. Nie sadzisz, ze arcykaplanka rowniez cie przejrzala? Wiesz, ze jest potezna. Ludzisz sie, ze nie bedzie chciala cie zniszczyc? -Spotkalysmy sie dotad dwukrotnie - zauwazyla Derae. - Aida nie posiada dosc mocy, by mnie pokonac. -Przemawia przez ciebie pycha - ocenila surowo wlascicielka ognistej twarzy. - Nie zapominaj, ze Aida ma wiele slug, a jesli zechce, moze wezwac na pomoc duchy i demony. One zas z pewnoscia dysponuja odpowiednia moca. Wierz mi, Derae! Strach powrocil i kaplanka poczula za soba powiew zimnego wiatru z oslonietego kotara okna. -Co mam robic? - wyszeptala. -Wszystko, co tylko moze zrobic istota ludzka: walcz i modl sie, modl sie i walcz. Zreszta, zapewne i tak przegrasz, poniewaz, aby zwyciezyc, musialabys zabijac. Zapamietaj, ze zabojstwo stanowi dla osoby zwiazanej ze Zrodlem szalone zagrozenie, laczy sie bowiem z Mrokiem. Istotom mroku mord sprawia prawdziwa radosc... Zabojstwo moze toba wstrzasnac, zmienic cie, zniszczyc... -Coz mi zatem pozostaje? Mam pozwolic, aby Aida mnie zabila? -Wcale tego nie powiedzialam. Bitwa miedzy Swiatlem i Ciemnoscia nie toczy sie wedlug z gory ustalonego planu, a jej wynik jest sprawa otwarta. Zaufaj wlasnemu instynktowi, Derae. I koniecznie uzywaj mozgu, tak jak ci doradzilam. Zastanow sie dobrze i odpowiedz mi na nastepujace pytanie: jakie kroki poczyni Aida dla zapewnienia realizacji swojego marzenia? Ma jednego wielkiego wroga, ktorego musi zabic. -Parmeniona? -Przemawia przez ciebie milosc - mruknela Kasandra. - Nie Parmeniona. Kto jest najgorszym wrogiem Aidy, Derae? -Nie wiem. Ilu jest na swiecie mezczyzn i kobiet? W jaki sposob mam sie przyjrzec im wszystkim i podazyc sciezkami przyszlosci kazdego z nich? -Wyobraz sobie fortece z wysokimi murami. Niezdobyta. Gdzie najbardziej chcialby sie znalezc wrog? -Wewnatrz - odparla kaplanka. -Otoz to - zgodzila sie wieszczka. - A teraz uzyj umyslu. -Dziecko! - szepnela Derae. -Zlotowlose dziecko - potwierdzila Kasandra. - Dwie dusze w jednym ciele: mroczna i jasna. Poki dziecko zyje, Kadmilos nie osiagnie ostatecznego zwyciestwa. Jest taki ptak, Derae, ktory sam nie buduje gniazda. Sklada jajo w gniezdzie innego, obok jajek tamtego. Kiedy jego piskle sie wykluje, jest zazwyczaj wieksze niz pozostale, wiec spycha je... jedno po drugim... z gniazda. Spadaja na ziemie i gina. Wojna trwa, az zostanie tylko jeden. -Czyli, mowiac obrazowo, Kadmilos wypycha dziecieca dusze? Gdzie ona moze sie udac? Dokad pojdzie? Czy moge ja ochronic? -Nie zdolasz, moja droga, nie jestes w stanie. Nic cie nie laczy z dzieckiem. Kiedy nadejdzie pora narodzin, jego dusza zostanie wrzucona do podziemnego swiata, do jaskin Hadesu, do prozni... Tam zaplonie jaskrawym plomieniem i bedzie sie palic przez jakis czas. -Co wtedy? -Jej blask przywola stworzenia mroku, ktore ja rozszarpia. -Musi istniec sposob zapobiezenia tragedii! - zaprotestowala kaplanka, skaczac na rowne nogi. - Nigdy nie pogodze sie z takim koncem naszej walki! - Podeszla do okna, poczula wietrzyk na twarzy i starala sie odzyskac spokoj. -Mowisz, ze nic mnie nie laczy z dzieckiem - mruknela w koncu, odwracajac sie ponownie ku ognistej twarzy. - Kogo zatem cos laczy? -Kogoz innego, moja droga, jak nie jego ojca? -A w jaki sposob Parmenion moze dotrzec do podziemnego swiata? -Poprzez smierc, Derae, tylko poprzez smierc - odrzekla Kasandra lekkim tonem. Swiatynia, wiosna 356 roku p.n.e. Przez kilka tygodni slowa Kasandry wracaly do Derae niczym echo, nawiedzajac ja i dreczac, lecz niezaleznie od sily swoich staran nie potrafila ponownie przywolac ognistej kobiety.-Moze byla demonem - podsunal Leukjon, gdy kaplanka w koncu mu sie zwierzyla. -Gdyby nim byla - odparla Derae - latwo zapomnialabym jej slowa. Nie, Leukjonie, to nie byl demon. Nie wyczulam w Kasandrze zadnego zla. Co mam teraz zrobic? Wojownik wzruszyl ramionami. -Problemy swiata nie sa twoimi, moja droga. Niech inni tocza te bitwe. Bardzo niewiele wiem o drogach, ktorymi chadzaja bogowie. Na szczescie nigdy nie przejawiali zbytniego zainteresowania moja skromna osoba, a co do mnie... Calkowicie ich unikam. Jedno jest wszakze pewne: powinno ich obchodzic nadejscie tego... Ducha Chaosu. -Nie znasz calej historii, ja zas nie moge ci jej opowiedziec - odparla Derae. - Ale widzisz... Tamis i ja jestesmy w wielkiej mierze odpowiedzialne za zblizanie sie... zla. Kasandra dala mi porade podobna do twojej. Nie rozumiesz, ze nie moge z niej skorzystac? Zyje, by uzdrawiac. Sluze silom Harmonii. Czy moglabym przezyc reszte swojego zycia ze swiadomoscia, ze sprowadzilam na swiat cos tak okropnego? Leukjon potrzasnal glowa. -Niektorych bledow nie sposob naprawic. Zreszta, moja pani, nie pojmuje, dlaczego obarczasz siebie odpowiedzialnoscia za wszelkie zlo? Przeciez stoisz po stronie Swiatla i twoje czyny nijak nie wspieraja Mroku. -Rzeczywiscie, to prawda - zgodzila sie. - Jednakze, moj drogi, wychowalam sie w Sparcie i zadnemu z moich rodakow nawet nie przemknie przez glowe mysl o rejteradzie z pola bitwy. Spartanin wygrywa bitwe lub w niej ginie. Wraca z tarcza badz na tarczy. Dziecko Olimpias przezyje. Kasandra twierdzi, ze jesli urodzi sie ono z ludzka dusza, tedy Kadmilos bedzie musial podzielic sie z nia cialem. Mielibysmy wowczas szanse otoczyc dziecko opieka i utrzymywac Ducha Chaosu jak najdalej... -Tyle, ze po to musi umrzec mezczyzna, ktorego kochasz - wtracil Leukjon. Derae zamknela oczy i nic nie odrzekla. - Nie zazdroszcze ci - ciagnal wojownik. - Swoja droga widze tu pewna sprzecznosc. Kasandra przestrzegala cie przed zabojstwem. Jesli go dokonasz, zaczniesz sluzyc Mrokowi. A jednak... musisz usmiercic Parmeniona... choc, jak rozumiem, tylko na jakis czas. Nie ma w tym szczypty sensu. Kaplanka odwrocila sie od niego i podeszla do okna. Wyjrzala ku wzgorzom i polozonemu za nimi odleglemu morzu. Leukjon zostawil ja w pomieszczeniu i wyszedl do ogrodu. Roze rosly teraz dziko, kwiaty krzyzowaly sie same, zaskakujac obfitoscia kolorow, sciezki zarastaly chwastami. Wojownik wspial sie na wschodni kraniec murow, usiadl na gzymsie i zapatrzyl sie na pola. Nagle zamrugal. Posrodku laki pojawil sie nagle jakis mezczyzna. Szedl ku bramie. Leukjon czujnie zlustrowal przybysza. Skad, u licha, sie wzial? Wojownik nigdzie wokol nie dostrzegl zadnych kotlin lub niecek. Powinien go zauwazyc, gdy po raz pierwszy popatrzyl na wschod... Tunika nieznajomego byla jasnozolta, prawie w odcieniu zlota, jego wlosy krotkie i siwe, broda zas kedzierzawa, przystrzyzona w stylu perskim. Tak czy owak, nie mogl przeciez spasc z nieba... No chyba, ze... Leukjonowi momentalnie zaschlo w gardle. Chyba ze nieznajomy byl bogiem... lub demonem. Leukjon zaklal glosno, uzmyslowil sobie bowiem, ze zostawil sztylet w pokoju i popedzil ku schodom; zbiegl po nich i ruszyl do wschodniej bramy, ktora wychodzila na pola. Przed wejsciem poczekal na przybysza. -Niech blogoslawienstwa Olimpu splyna na twoj dom - zagail wesolo obcy. -Nie mozesz tu wejsc - wycedzil wrogo wojownik. - Wracaj, skad przyszedles. - Pot zalal mu oczy, wiec zamrugal. Nie zauwazyl broni u mezczyzny, lecz jej brak niezbyt go pocieszyl. Jesli nieznajomy jest demonem, i bez miecza usmierci zwyczajnego czlowieka. -Szukam uzdrowicielki - wyjasnil mezczyzna. - Czy jest tutaj? -Nie ma tu nikogo poza mna. Teraz odejdz albo zastosuj swoje czary i badz przeklety! -Ach, o to chodzi. - Mezczyzna usmiechnal sie. - Wnosze, ze serwowales moje przybycie. Nie stanowie zagrozenia ani dla ciebie, ani dla mieszkajacej tu pani. Jestem raczej... waszym przyjacielem. I sprzymierzencem. Twarz Leukjona pociemniala. -Przyjacielu, masz chyba klopoty ze sluchem. Jesli sie za chwile nie oddalisz, bede zmuszony z toba walczyc. Obcy cofnal sie o krok. -Jak mam cie przekonac? Poczekaj! Mam cos. - Podniosl reke do piersi i zamknal oczy. Wojownik poczul jakis ciezar w prawej dloni, a gdy na nia spojrzal, odkryl, ze dzierzy w niej blyszczacy krotki miecz. - Widzisz - powiedzial nieznajomy. - Czujesz sie teraz lepiej? -Kim jestes? -Nazywam sie Arystoteles. Zastanow sie dobrze, przyjacielu. Gdybym chcial cie skrzywdzic, ten miecz za sprawa czarow pojawilby sie w twoim sercu, nie zas w reku. Zgadza sie? I rozwaz jeszcze jedna kwestie: gdy ostatnim razem przybyl do swiatyni ktos, kto chcial skrzywdzic uzdrowicielke, czy potrzebowala pomocy? No jak, Leukjonie? Wtedy, gdy wraz ze swoimi przyjaciolmi chciales ja zgwalcic i zabic. Pamietasz tamten dzien? Wojownik upuscil miecz i zatoczyl sie chwiejnie w tyl. -Nadal... staram sie odpokutowac za ten czyn. -I doskonale sobie radzisz - przyznal czarodziej i wszedl przez brame na teren swiatyni. - Teraz pokaz mi droge do swojej pani. No, badz dobrym przyjacielem. Ach, widze, ze juz nie ma potrzeby. Leukjon obrocil sie i zobaczyl Derae. Stala na sciezce w nowej sukni z migotliwego zielonego materialu. Jej wlosy polyskiwaly w swietle slonca zlotem i srebrem. Wojownikowi wydala sie nieopisanie piekna. -Czego tu chcesz? - spytala przybysza. -Chce porozmawiac o niebezpiecznych czasach, moja droga. -Nie jestes przedstawicielem Zrodla - oswiadczyla chlodno. -Ani tez Chaosu. Jestem soba. -To niemozliwe. - Przeczaco pokiwala glowa. -Wszystko jest mozliwe. Powiedzmy, ze mieszkam na granicy obu swiatow, zadnemu nie sluzac. Niemniej jednak, mamy wspolny cel, Derae. Niespieszno mi zobaczyc Kadmilosa w ludzkim ciele. -Dlaczego przychodzisz z ta sprawa do mnie? Arystoteles zachichotal. -Wystarczy tych gierek, pani uzdrowicielko! Stara przyjaciolka poprosila mnie, bym cie odwiedzil i pomogl, na ile zdolam. Jej imie brzmi... brzmialo... Kasandra. Moge juz wejsc? Jestem zgrzany i spragniony, a przebylem dluga podroz. Derae przez moment milczala, potem zamknela oczy, a wowczas duch swobodnie opuscil jej cialo i na moment polaczyl sie z dusza nieznajomego. Jednakze mezczyzna okazal sie szybszy od kaplanki i zdazyl przed nia zamknac rozlegle obszary swej pamieci. Przed duchowymi oczyma kobiety mignely jedynie krotkie fragmenty jego zycia. Derae wycofala sie wiec z jego duszy i odwrocila do Leukjona. -Przez jakis czas, moj druhu, bedziemy goscic w swiatyni Arystotelesa. Bylabym wdzieczna, gdybys traktowal go uprzejmie. Leukjon sklonil sie. -Jak sobie zyczysz, pani. Zatem przygotuje dla niego pokoj. Gdy tylko wojownik odszedl, kaplanka zblizyla sie do wyczarowanego przez Arystotelesa miecza. -Drobny, lecz bardzo pomyslowy dowod na posiadana moc - odezwal sie magus. -Nie taki znow drobny - mruknela. - Sprawdzmy, czy sie do czegos nada. - Kleknela i wyciagnela reku ku ostrzu, ktore zalsnilo i przeobrazilo sie w dluga, czarna kobre. - Gdyby Leukjon sprobowal cie przebic tym mieczem, bron przeobrazilaby sie w weza, a ten smiertelnie by go ukasil. -Ale nie sprobowal - zauwazyl nieprzekonujaco Arystoteles. -Dobrze sobie zapamietaj moje slowa: gdyby moj straznik zginal, zanim poslalabym twoja dusze do Hadesu, zaznalbys niewyslowionych meczarni. -Idealnie cie zrozumialem - zapewnil ja. -Mam nadzieje. Pella, Macedonia Zbuduje dla niego imperium - oswiadczyl Filip. Lezeli w szerokim lozu. Reka krola spoczywala delikatnie na ogromnym brzuchu Olimpias. - Bedzie mial wszystko, czego zapragnie.-Wspaniale sie sprawiles tej pierwszej nocy - zauwazyla. -Nic z niej nie pamietam, czego zreszta straszliwie zaluje. Pamietam wszakze poranek nastepnego dnia. Wypelnialas moje zyly ogniem przez dwa lata - od czasu pierwszego snu. Tylko bogowie wiedza, jak bardzo za toba tesknilem podczas ubieglych siedmiu miesiecy. Dlaczego musialas spedzic az tyle czasu w Epirze? -Mialam klopoty z utrzymaniem ciazy. Podroz laczyla sie z ryzykiem utraty twojego syna. -Postapilas tedy niezwykle madrze, czekajac. Wszystko, co buduje, jest dla ciebie... i dla niego. -Bedzie twoim dziedzicem? - spytala szeptem. -Moim jedynym dziedzicem. Obiecuje ci to. -A co z synami, ktorych urodza ci przyszle zony? -Nie obawiaj sie, na pewno nie zajma jego miejsca. -W takim razie, ciesze sie, Filipie. Naprawde sie ciesze. Zaatakujesz Olintian? Krol zachichotal i usiadl. -Parmenion wspominal, ze studiujesz problemy strategii. Nie uwierzylem mu wtedy... Po co sie przejmujesz takimi sprawami? W jej zielonych oczach pojawila sie powaga. -Moj ojciec byl krolem, podobnie jak jego przodkowie. Sadzisz, ze powinnam zglebiac raczej sekrety tkactwa i uprawy kwiatow? Nie, Filipie, babskie robotki nie sa dla Olimpias. A teraz opowiedz mi o Olintianach. -Nie - ucial krotko i wstal z lozka. -Dlaczego? Uwazasz mnie za glupia? Pragne ci jedynie sluzyc pomoca. Chce miec udzial w twoich planach! -Alez masz w nich udzial - odrzekl i ponownie obrocil sie w jej strone. Jestes matka mojego syna. Nie wystarczy ci taka rola? Mam wielu doradcow, lecz zaledwie z kilkoma dziele sie osobistymi refleksjami. Potrafisz to chyba zrozumiec? Nikt nie zdradzi moich planow, jesli nikt nie pozna ich w calosci. -Dopuszczasz mysl, ze moglabym cie zdradzic?! - warknela. -Nigdy jeszcze nie spotkalem kobiety, ktora wie, kiedy trzeba trzymac jezyk za zebami! - ryknal. - Swoimi slowami co chwile potwierdzasz, ze bynajmniej nie jestes w tej materii wyjatkiem. - Filip narzucil plaszcz na ramiona i wielkimi krokami opuscil komnate. Dochodzila polnoc, totez korytarz byl pusty. Tylko dwie z siedmiu latarni ciagle sie jeszcze palily. Krol doszedl do konca korytarza i otworzyl drzwi szarpnieciem. Dwoch wartownikow zerwalo sie na jego widok. Filip zignorowal ich i wyszedl do oswietlonego ksiezycem ogrodu. Mezczyzni popatrzyli po sobie, potem ruszyli za nim. -Zostawcie mnie samego! - zagrzmial. -Nie mozemy, panie. Pan Attalos... -Kto jest krolem, ja czy Attalos? - krzyknal, obrzucajac ich piorunujacymi spojrzeniami. Zdeprymowani wartownicy przestepowali z nogi na noge i gniew Filipa natychmiast sie ulotnil. Krol rozumial ich dylemat. Jesli ich wladca odejdzie samotnie w noc i zostanie gdzies zamordowany, obaj przyplaca swa nieuwage zyciem. Nie mieli pojecia, jaka decyzje podjac. Zadna nie byla dobra. - Przykro mi, chlopcy. Mam po prostu zly humor i musze sie przespacerowac. - Westchnal. - Te kobiety! Wyzwalaja w mezczyznie najgorsze i najlepsze cechy. - Wartownicy usmiechneli sie. - No dobrze, odprowadzcie mnie do apartamentow Parmeniona. Polnagi krol wraz z dwoma odzianymi w czarne plaszcze straznikami przeszedl ogrod. Po chwili dotarli do zachodniego skrzydla palacu. Z kwater Spartanina dochodzilo swiatlo latarni, wiec Filip nawet nie zastukal w waskie boczne drzwi. Po prostu je otworzyl i wszedl do srodka. Strategos ze swoim sluzacym i przyjacielem, Tebanczykiem Motakiem, sleczeli nad mapami. Parmenion podniosl wzrok, nie okazujac zaskoczenia na widok krola. -Co studiujecie? - spytal Filip, przemierzajac powoli pokoj. -Polnocna czesc rzeki Aksios, nad gorami Bora - odparl Spartanin. - Mapy przyszly dzisiaj. Zlecilem ich wykonanie w ubieglym roku. -Przewidujesz klopoty w tym regionie? - zapytal Filip. -Ilirowie maja nowego przywodce imieniem Grabos, ktory probuje utworzyc przeciwko nam lige z Pajonami. Moga sie okazac nieco dokuczliwi. Krol usiadl na sofie, po czym odwrocil sie do Motaka. -Nalej troche wina, Tebanczyku - rozkazal. -Dlaczego ja? - spytal sluzacy. W jego oczach zaplonal gniew. - Nie umiesz sobie nalac sam? -Co takiego?! - krzyknal Filip. Twarz mu blyskawicznie poczerwieniala, a wczesniejsza wscieklosc wrocila ze zdwojona sila. -Nie jestem Macedonczykiem... ani twoim sluga - odparl Motak. Filip zerwal sie gwaltownie. -Wystarczy! - zagrzmial Parmenion, skaczac miedzy dwoch mezczyzn, by ich rozdzielic. - Coz to za nonsensowne zachowanie, Motaku? Zostaw nas samych! - Tebanczyk wyraznie zamierzal powiedziec cos na odchodnym, lecz tylko obrocil sie na piecie i wyszedl z pokoju. - Przepraszam cie za niego, panie - powiedzial pojednawczo Spartanin. - Nie wiem, co w niego wstapilo. Nigdy jeszcze sie tak nie zachowal. -Zabije go - warknal Filip. -Uspokoj sie, panie. Prosze, pozwol, ze osobiscie naleje ci wina. Usiadz na chwile. -Nie probuj mnie ulagodzic, strategosie - wymamrotal Filip, tym niemniej opadl ponownie na tapczan i przyjal srebrny puchar. - Mam dosc ludzi na dzisiaj. -Problemy z krolowa? - spytal Parmenion, starajac sie zmienic temat. -Stale tkwi mi w glowie jej obraz. Nawet gdy spojrze w niebo, widze tam jej twarz. Nie moge przez nia jesc ani spac. Zupelnie mnie oczarowala. A teraz kaze mi sie zwierzac ze wszystkich moich planow. Nie potrafie dluzej tego zniesc! Oblicze Parmeniona zostalo calkowicie pozbawione wyrazu. -Jest bardzo mloda, Filipie. Ale to krolewska cora. Odebrala staranne wyksztalcenie i ma bystry umysl. -Jej umysl niezbyt mnie interesuje. Od myslenia mam doradcow o nieprzecietnej inteligencji. Kobieta powinna miec ladne cialo i slodki charakter. Wiesz, ze Olimpias podnosi na mnie glos? Wiecznie sie ze mna spiera! Potrafisz w to uwierzyc? -W Sparcie kobiety zacheca sie do wyrazania swoich opinii. We wszystkich sprawach - z wyjatkiem wojny - sa uwazane za rowne mezczyznom. -Sadzisz, ze powinienem jej sie tlumaczyc? Nigdy! Zreszta, tu nie Sparta. Macedonia to meskie krolestwo. Rzadzone przez mezczyzn, dla mezczyzn... -To krolestwo - odparl spokojnie Parmenion - jest twoje. Bedziesz nim rzadzil tak, jak uznasz to za stosowne. -Tak, i nigdy o tym nie zapominaj! -Skad ta niesprawiedliwa przygana, panie? -Ukarzesz swojego sluzacego? -Nie, panie, poniewaz nie jest sluzacym, lecz przyjacielem. Ponownie cie jednak przepraszam w jego imieniu. Motak to samotny mezczyzna, ktorego glowe wypelniaja wielkie smutki. Miewa swoje humory i nikomu nie pozwala traktowac sie z pogarda. -Stajesz po jego stronie? Przeciwko mnie?! -Nie obieram niczyjej strony, Filipie. I nigdy nie staje przeciwko tobie. Ale posluchaj: przychodzisz do mnie przepelniony wsciekloscia. W gniewie traktujesz Motaka jak niewolnika. Zareagowal wiec odpowiednio gwaltownie. Prawda, ze nie powinien byl sie tak zaperzac, lecz pewnie rowniez sie zdenerwowal. Tebanczyk zawsze byl lojalny. Jest godzien zaufania. To najlepszy z przyjaciol. -Nie musisz mnie tlumaczyc - powiedzial stojacy w progu Motak. Podszedl do Filipa i uklakl. - Prosze o wybaczenie... panie. Zachowalem sie doprawdy niewlasciwie. I przepraszam, ze zawstydzilem przyjaciela w jego wlasnym domu. Krol przez chwile patrzyl na kleczacego mezczyzne. Nadal w jego zylach szalal ogromny gniew. Zmusil sie jednak do smiechu. -Moze i ja troche przesadzilem. - Podniosl sie z tapczanu i pomogl wstac Motakowi. - Czasami, moj drogi, korona moze uczynic jej posiadacza czlowiekiem zbyt aroganckim, ktory zbyt pochopnie reaguje... w imie dumy. Dzis wieczorem otrzymalem pewna lekcje i dobrze ja zapamietam. Teraz... pozwol, ze ja ci naleje wina. A potem zycze wam dobrej nocy. Filip nalal trunku do pucharu i podsunal go zdumionemu Tebanczykowi. Potem sklonil sie i opuscil dom Parmeniona. Spartanin dlugo go obserwowal. Krol - otoczony z obu strony swoimi gwardzistami - odchodzil w swietle ksiezyca. -To wspanialy czlowiek - oznajmil Motak - ale go nie lubie. Strategos zamknal pchnieciem drzwi i wpatrzyl sie przyjacielowi w oczy. -Wiekszosc krolow zabilaby cie za taki wystep, Motaku. W najlepszym razie, kazaliby cie wysmagac albo skazali na banicje. -Och, Filip zachowal sie rzeczywiscie wspanialomyslnie - mruknal Tebanczyk. - Ceni ciebie i twoje umiejetnosci. I posiada wewnetrzna sile, dzieki ktorej potrafi okielznac swe co bardziej nikczemne pragnienia. Lecz czy wiesz, Parmenionie, jakim jest czlowiekiem? Czego chce? Macedonia jest teraz silnym panstwem... nikt nie moze watpic w jej moc. Jego armia stale rosnie, oficerowie kraza od wioski do wioski i rekrutuja zolnierzy. - Motak przez chwile saczyl wino, po czym osuszyl puchar jednym haustem. Opadl na tapczan i wskazal palcem mapy rozlozone na szerokim stole. - Na twoja prosbe zbieram informacje z ziem otaczajacych Macedonie. Stale zalewaja mnie nowiny od kupcow, zolnierzy, podroznikow, wedrownych aktorow, budowniczych i poetow. Wiesz, co sie dzieje w Gornej Macedonii? -Oczywiscie - odparl Parmenion. - Filip buduje tam linie fortec na wypadek ewentualnej inwazji Ilirow. -To prawda. Lecz rownoczesnie bezprawnie usuwa wszelka ludnosc pochodzenia iliryjskiego zamieszkala tam od stuleci. Odbiera ludziom ziemie! Kradnie prawowitym wlascicielom rozlegle polacie lasow, dolin i pastwisk... Niektorzy z wygnanych walczyli kiedys w macedonskiej armii. Spartanin wzruszyl ramionami. -Ilirowie od stuleci byli zawzietymi wrogami Macedonczykow. Filip probuje raz na zawsze zazegnac zagrozenie. -Co ty powiesz! - prychnal Tebanczyk. - Doskonale to rozumiem, przeciez nie jestem idiota. Lecz zauwaz, kto nabywa te ziemie. Krol albo Attalos. W ubieglym miesiacu wojownik pozbawil trzech pelagonskich handlarzy drewnem bogactw, ziemi i domow. Poskarzyli sie krolowi, lecz zanim ten zdazyl podjac jakakolwiek decyzje, wszyscy trzej zgineli w tajemniczych okolicznosciach. Wraz z rodzinami. -Wystarczy, Motaku! -Zgadzam sie, ze juz wystarczy - odparl z przekasem Tebanczyk. - Tak czy owak, pytam cie ponownie: czego twoim zdaniem pragnie taki czlowiek? -Nie potrafie ci na to odpowiedziec. Nie sadze tez, by sam Filip znal odpowiedz na twoje pytanie. Jednak, dobrze sie zastanow, moj przyjacielu. Armie trzeba wykarmic, zolnierzom placic zold. Krolewski skarbiec swieci pustkami. Filip musi sie zatem postarac, by jego wojownicy zwyciezali i zdobywali lupy. Tkwi w tym jakis sens. Narod jest silny tylko wowczas, gdy sie rozwija. Od stagnacji zaczyna sie jego upadek. Zreszta... dlaczego obecna sytuacja tak bardzo cie niepokoi? Widziales przeciez, jak Sparta i Ateny walczyly o supremacje, sam brales udzial w walce Teb... o rzady nad Grecja. Czym rozni sie aktualny uklad? -Niczym - przyznal Motak. - Tyle, ze teraz jestem starszy i mam nadzieje madrzejszy. Ta ziemia obfituje w wielkie bogactwa. Gdyby byla starannie uprawiana, Macedonia moglaby wykarmic cala Grecje. Niestety, farmerow kusza zolnierskie zarobki, wiec wszyscy porzucaja gospodarstwa i przybywaja do Pelli lub zamiast bydla i owiec hoduja konie na potrzeby armii. Widze wokol nas tylko wojne i smierc. A przeciez krolestwu nie zagraza zadne niebezpieczenstwo... Po prostu barbarzynski krol goni za slawa. Nie potrzebujesz mi mowic, czego ten czlowiek pragnie. Wiem doskonale. Bedzie probowal podbic Grecje. Sadze, ze niedlugo ponownie bedziemy swiadkami oblezenia Teb. A z mieszkancow pokonanych polis Filip uczyni swoich niewolnikow. Tebanczyk odstawil puchar z winem i ciezko podniosl sie z tapczanu. -Nie jest az tak zly, jak sadzisz - odparowal Spartanin. Motak usmiechnal sie. -Postrzegasz go przez pryzmat samego siebie, Parmenionie. Dobry z ciebie czlowiek, lecz niestety jestes ostrzem jego miecza. Dobranoc, moj przyjacielu. Jutro porozmawiamy o przyjemniejszych rzeczach. Nad Pella wisialy olowiane chmury o wygladzie wielkich klebow dymu. Daleki grzmot zadudnil gniewnie na niebie, gdy Olimpias powoli podeszla do laweczki pod naroznym debem w poludniowym ogrodzie. Poruszala sie ostroznie, prawa reka podtrzymywala brzuch i czesto sie zatrzymywala, by rozprostowac grzbiet. Jej dni z Filipem mijaly niespokojnie. Rzadko cieszyla sie z jego czulego towarzystwa, czesciej straszliwie sie klocili, a wowczas twarz krola czerwieniala, zas w zielonych oczach polyskiwal gniew. "Gdybym nadal byla szczupla, jadlby mi z reki - powiedziala sobie krolowa. - Niebawem znow bede smukla!" Draznilo ja, ze nie poruszala sie obecnie z gracja, jej spacery przypominaly raczej czlapanie i nie mogla juz wziac w objecia swego meza, przytulic go i wzbudzic w nim zadzy. Przeciez kobieca wladza laczy sie wlasnie ze sterowaniem meska chucia. A poniewaz obecnie krolowa nie byla w stanie podniecic meza, czula sie zagubiona i niepewna, prawie zagrozona. Na dlugiej lawie pod debem lezaly poduszki. Olimpias wyciagnela sie na nich, czujac z ulga, ze przykry bol przy podstawie kregoslupa mija. Od miesiecy kazdego ranka wymiotowala, co noc zoladek jej ciazyl, a w ustach czula smak zolci. Jednak ostatnie kilka dni bylo najgorsze. Nawiedzaly ja meczace sny, w ktorych docieral do niej z wielkiej oddali placz jej dziecka. O swicie budzila sie z mysla, ze umarlo w jej brzuchu. Probowala szukac pociechy w towarzystwie Fedry, lecz przyjaciolka czesto znikala z palacu. Cale godziny, ba, cale dnie spedzala teraz w towarzystwie Parmeniona. Fakt ten szczerze zdumial Olimpias, ktora wiedziala, jak bardzo Fedra brzydzi sie meskim dotykiem. Zaczal padac deszcz - poczatkowo slaby, potem mocniejszy. Wielkie krople pluskaly o kamienna sciezke i przygniataly ogrodowe kwiaty. Pod rozlozystym debem krolowa czula sie bezpieczna. Oslanialy ja geste, grube, obficie porosniete listowiem galezie. Parmenion biegl kamienna sciezka do swego domu, lecz gdy dostrzegl krolowa, zmienil kierunek. Unikajac konarow, dotarl do niej i sklonil sie. Nie jest to najbezpieczniejsze miejsce, moja pani. Moze przyciagnac piorun. Chetnie okryje cie moim plaszczem i odprowadze do twoich apartamentow. -Jeszcze nie, wodzu. Posiedz ze mna przez chwile - poprosila i usmiechnela sie do niego. Zartobliwie potrzasnal glowa, zachichotal i usiadl. Wyciagnal przed siebie dlugie nogi i starl krople deszczu z ramion i rak. -Ciekawe stworzenia z tych kobiet - zauwazyl. - Masz piekne pokoje, cieple i suche, a jednak siedzisz, pani, tutaj w zimnie i chlodzie. -To miejsce wypelnia osobliwy spokoj, nie sadzisz? - odpalila. - Wszedzie wokol nas burza, a my jestesmy tu bezpieczni i nie mokniemy. Dal sie slyszec kolejny grzmot, tym razem znacznie blizej. Blyskawica przeciela niebo. -Obawiam sie, ze bezpieczenstwo jest jedynie pozorne - odparl Spartanin. - Tylko pozorne... Wygladasz na smutna. Czy cos cie trapi? - spytal nagle, instynktownie ujmujac jej dlon w swoja. Usmiechnela sie i sila woli powstrzymala lzy. -Nie, nie, nic - sklamala. - Chodzi jedynie o to, ze... po prostu jestem cudzoziemka w obcym kraju. Nie mam tu przyjaciol, moje cialo stalo sie niezdarne i brzydkie. Poza tym, nie potrafie znalezc wspolnego jezyka z Filipem. Ale znajde, gdy tylko nasz syn sie narodzi. Mezczyzna pokiwal glowa. -Przejmujesz sie dzieckiem. Krol powiedzial mi, ze drecza cie sny o smierci. Rozmawialem dzisiaj z Berniosem. Twierdzi, ze jestes bardzo silna, a dziecko rozwija sie prawidlowo. To prawy czlowiek i doskonaly medyk. Nie oklamalby mnie. Grzmot rozlegl sie prawie nad ich glowami. Wiatr wyl w galeziach debu i wsciekle nimi szarpal. Parmenion pomogl Olimpias wstac, przykryl jej glowe i ramiona wlasnym plaszczem, po czym wrocil wraz z nia do palacu. Przed komnata krolowej odwrocil sie z zamiarem odejscia, lecz w tym momencie kobieta krzyknela i zaczela osuwac sie na ziemie. Blyskawicznie podskoczyl, chwycil ja za ramiona i niemal zaniosl na tapczan. Ciezarna zacisnela kurczowo dlonie na przedzie jego tuniki. -Umarl! - krzyknela. - Moj syn umarl! -Uspokoj sie, pani - blagal, gladzac jej wlosy. -Och, na slodka matke Here - lamentowala. - Moj syn umarl! Spartanin wyszedl szybko do zewnetrznych pokojow, wyslal Olimpias do opieki trzy sluzace, potem rozkazal poslancowi sprowadzic Berniosa. Medyk przybyl w przeciagu godziny. Podal krolowej miksture nasenna, po czym polecil sprowadzic Filipa. Krol siedzial w sali tronowej, obok niego stal Parmenion. -Nie ma powodu do niepokoju - zapewnil krola lysy jak kolano lekarz. - Dziecko jest silne, jego serce - wyczuwalne. Nie wiem, dlaczego krolowa obawia sie smierci syna. Jest bardzo mloda, wiec to pewnie jakies niemadre dziewczece leki. -Nigdy sie latwo nie przerazala - zauwazyl Spartanin. - Kiedy zaatakowali ja bandyci, zabila jednego z nich, a reszcie odwaznie stawila czolo. -Zgadzam sie z medykiem - baknal Filip. - Olimpias jest jak mlody, nieco zbyt narowisty rumak: szybka, bystra, lecz stale w napieciu i gotowosci. Kiedy urodzi? -Nie pozniej niz za piec dni, moze szybciej - odparl Bernios. -Na pewno poczuje sie lepiej - zauwazyl krol - gdy zacznie karmic dziecko piersia. - Odprawiwszy medyka, odwrocil sie do Parmeniona. Spartanin trzymal sie mocno wysokiego oparcia tronu. Twarz mial upiornie blada, a z nosa i uszu ciekly mu strumyczki krwi. -Parmenionie! - krzyknal Filip. Wstal i wyciagnal rece do wodza. Spartanin probowal mu odpowiedziec, lecz z jego ust wydobyl sie jedynie urywany jek. Osuwajac sie w ramiona krola, strategos poczul, jak falujace morze bolu pochlania jego glowe. Potem ogarnela go ciemnosc...Przyzywaly go otchlanie Hadesu. Duch Derae krazyl nad lozkiem Parmeniona. Kaplanka wyczuwala obok siebie niewidoczna dusze Arystotelesa. -Nadchodzi chwila najwiekszego zagrozenia - uslyszala w glowie jego glos. Nie odpowiedziala. Obok lozka Spartanina siedzieli w milczeniu Motak i Bernios. Zastygli w pozie skupionego wyczekiwania. Parmenion ledwie oddychal. Kaplanka wprowadzila swego ducha w umysl umierajacego, unikajac jego wspomnien i trzymajac sie centralnego zrodla jego zycia. Wiedziala, ze przerazenie mezczyzny rosnie wraz z wiciami narosli, ktore wbijaly sie coraz glebiej w mozg. Latwo bylo zablokowac moc sylfium, lecz nawet Derae zaskoczyla szybkosc, z jaka narosl nagle zaczela sie rozprzestrzeniac. Uzdrowicielka wiedziala, ze wiekszosc z nich to pokraczne i odpychajace imitacje zdrowych tkanek, ktore tworzyly wlasny zapas krwi i karmily sie nia. Mialy zapewniony byt, poki tolerowalo je cialo zywiciela. U Spartanina bylo inaczej: rozmnazaly sie z konsternujaca predkoscia, rozrastaly znacznie poza wlasny rdzen. A poniewaz narosl nie byla w stanie sie wyzywic, jej najdluzsze wici po prostu zgnily, niszczac przy okazji zdrowe tkanki mozgu. Potem niespodziewanie wyrastala kolejna wic i rosla, poki rowniez nie zgnila. W efekcie tego blyskawicznie postepujacego procesu Parmenion znajdowal sie o krok od smierci. Zgnile, rozkladajace sie tkanki dostawaly sie do jego krwiobiegu i zatruwaly mu cale cialo. W poszczegolnych organach powstawaly przerzuty. Kaplanka sledzila je i niszczyla natychmiast po zlokalizowaniu. -Sama nijak nie podolam! - uprzytomnila sobie z przerazeniem. -Nie jestes sama - uslyszala nagle spokojny glos Arystotelesa. - Biore na siebie narosl w mozgu. Gdy nieco ochlonela, skierowala sie do serca. Jesli Parmenion mial przezyc te gehenne, jego serce musialo dzialac bez zarzutu. Przez cale zycie byl biegaczem, wiec - tak jak Derae sie spodziewala - miesnie mial silne. Mimo to tetnice i glowne zyly wykazywaly oznaki zmeczenia, do scianek przylgnely kawalki zoltego tluszczu, ktore utrudnialy przeplyw krwi. Serce bilo slabo i arytmicznie, krew byla zbyt rzadka. Uzdrowicielka rozpoczela prace wzmacniania zastawek, odrywania jasnozoltych grudek zatykajacych zyly i ograniczajacych przeplyw krwi oraz dzielenia ich na mniejsze czastki, ktore mogly sie latwo przemiescic do jelit i zostac wydalone. Spartanin mial zdrowe pluca, wiec kaplanka nie musiala sie w nich zatrzymywac; poplynela dalej, do woreczka zolciowego, gdzie drobiny tluszczu krzeply w kamienie, ostre i nierowne. Derae miazdzyla je na proch. Nastepnie zniszczyla rakowe komorki w nerkach, zoladku i jelitach mezczyzny, az w koncu wrocila do glownego nowotworu, przy ktorym czekal Arystoteles. Narosl w glowie juz sie nie rozrastala, lecz i tak pokrywala ogromna czesc mozgu, trwajac w nim niczym olbrzymi, znieruchomialy pajak. -Parmenion znajduje sie teraz na granicy zycia i smierci. - zauwazyl czarodziej. - Musisz go w takim stanie utrzymac, podczas gdy ja poszukam jego duszy w prozni. Dasz rade sama? -Nie wiem - przyznala niepewnie. - Czuje, jak jego cialo drzy na krawedzi przepasci. Jeden blad albo przyplyw zmeczenia i... Naprawde nie wiem, Arystotelesie. -Zarowno moje, jak i Spartanina zycie spoczna w twoich rekach, kobieto. Parmenion bedzie moim lacznikiem ze swiatem zywych. Jesli umrze w prozni, wtedy i ja zostane tam uwieziony. Badz silna, Derae. Badz Spartanka! I nagle zostala sama. Serce strategosa nadal bilo slabo i nierowno. Kaplanka zaangazowala do walki z narosla cala swa moc, za wszelka cene starajac sie nie dopuscic do rozrostu wici. To bylo dziwne uczucie - Parmenion nie doznal typowego dla snu wrazenia naglego przebudzenia, nie czul tez wcale sennosci. Po prostu... w jednej chwili otaczala go zupelna pustka, w nastepnej przemierzal bezbarwny krajobraz pod martwym, szarym niebem. Spartanin zatrzymal sie. Byl zdezorientowany i nie potrafil sie skoncentrowac. Jak okiem siegnac, nie dostrzegal zadnych oznak zycia. Ani sladu zywej roslinnosci. Zauwazyl jedynie od dawna wyschniete drzewa, szkieletowe i gole, a oprocz nich wszechobecne wyszczerbione glazy, wysokie wzgorza i posepne gory w oddali. Caly swiat pograzony byl w polmroku. Strach przeniknal strategosa, dlon bezwiednie chwycila za rekojesc miecza u boku. "A coz to za miecz?", zastanowil sie. Powoli wyciagnal bron z pochwy i przyjrzal sie jej. Laczylo sie z nia jego najwspanialsze wspomnienie z mlodosci, powod do wielkiej dumy - lsniace ostrze i zlota rekojesc w ksztalcie lwiej glowy. Miecz Leonidasa! Ale skad sie wzial? Jak Parmenion go zdobyl? I w jakiej czesci Hadesu sie znajdowal? "Hadesu?!" Slowo odbilo sie w jego umysle niczym potezniejace echo. Hades! Spartanin z trudem przelknal sline i przypomnial sobie oslepiajacy bol i nagla ciemnosc. -Nie - wyszeptal. - To niemozliwe, przeciez nie umarlem! -Na szczescie, to prawda - powiedzial ktos i strategos obrocil sie na piecie, rownoczesnie podnoszac bron. Arystoteles odskoczyl. - Prosze cie, przyjacielu, uwazaj troche. Czlowiek ma tylko jedna dusze. -Gdzie sie znajdujemy? - spytal magusa Spartanin. -Kraina za rzeka Styks, pierwsza jaskinia Hadesu - odparl Arystoteles. -A zatem umarlem. Nie mam wszakze monety dla przewoznika. Jak sie w takim razie przedostane? Czarodziej wzial go pod ramie i poprowadzil do sterty glazow, gdzie usiedli pod ponurym niebem. -Posluchaj mnie uwaznie, Parmenionie, poniewaz mamy niewiele czasu. Nie calkiem jeszcze umarles... Pewna twoja przyjaciolka utrzymuje cie przy zyciu z calych sil... Jednak zanim powrocisz do swiata zywych, musisz wykonac tutaj jedno zadanie. - Arystoteles w duzym skrocie opowiedzial Spartaninowi historie zagubionej dzieciecej duszy i poinformowal go o niebezpieczenstwach zwiazanych z proznia. Strategos sluchal w milczeniu, lustrujac jasnymi oczyma jalowy, pofaldowany krajobraz, ktory ciagnal sie we wszystkich kierunkach az po horyzont. W oddali majaczyly jakies ksztalty, ciemniejsze cienie przesuwaly sie po szarym ladzie. -W jaki sposob czlowiek moze odnalezc dusze w takim miejscu? - spytal w koncu z powatpiewaniem. -Bedzie lsnila niczym pochodnia, Parmenionie. I musi byc gdzies blisko, poniewaz jestes z nia scisle polaczony. -Co masz na mysli? - spytal Spartanin ze strachem w oczach. -Doskonale rozumiesz, co mam na mysli. Jestes ojcem tego chlopca. -Ile osob o tym wie? -Tylko ja i uzdrowicielka, ktora utrzymuje cie przy zyciu w swiecie materialnym. Twoj sekret jest bezpieczny. -Nie istnieja bezpieczne sekrety - szepnal strategos - lecz nie pora teraz na filozoficzne dyskusje. Jak odszukamy to swiatlo? -Nie mam pojecia - wyznal szczerze Arystoteles. - Nie wiem tez, jak ochronimy dusze chlopca, gdy juz ja znajdziemy. Niewykluczone zreszta, iz nie podolamy temu zadaniu. Parmenion wstal i rozejrzal sie z uwaga na wszystkie strony. -Gdzie lezy Styks? - spytal. -Na wschodzie - padla odpowiedz. -A skad mam wiedziec, gdzie jest wschod? Na niebie nie ma zadnych gwiazd poza jedna i nigdzie nie dostrzegam innych znanych mi punktow orientacyjnych. -Po co szukasz rzeki umarlych? -Musimy skads zaczac, Arystotelesie. Nie mozemy sie krecic bezladnie po tej odludnej rowninie. Czarodziej wstal. -Z tego, co wiem, Styks plynie za dwoma charakterystycznymi szczytami, znacznie wyzszymi niz otaczajace je gory. Zobaczmy... - Nagle magus obrocil sie do Parmeniona. - Poczekaj! Co mowiles o gwiazdach? -Ze widze tylko jedna. Migocze o tam - odparl Spartanin, wskazujac na malenka blyszczaca kropke swiatla wysoko na ciemnym niebie. -W prozni w ogole nie ma gwiazd! Przyjrzyj sie uwaznie. Pewnie widzisz strzelista gore, a na niej swiatlo, ktorego szukamy. Chodz, szybko! Nie ociagaj sie. Dusza przyciaga do siebie zlo. Musimy dotrzec do niej jako pierwsi. Mezczyzni zaczeli biec; ich stopy wznosily tumany szarego pylu, ktory unosil sie w martwym powietrzu przez kilka minut, zanim opadl ponownie na ziemie. -Popatrz! - krzyknal Arystoteles, kiedy pospiesznie przemierzali rownine. Daleko po lewej stronie cienie laczyly sie. Ogromne, nieksztaltne stworzenia sunely ku swiatlu. - Dusza przyciaga je moca swego bolu. Pragna ugasic w niej plomien zycia i rozszarpac na strzepy. W trakcie biegu nie mieli poczucia uplywajacego czasu, widzieli jedynie, ze zblizaja sie do gor - mrocznych i groznych. Wreszcie dotarli do nizszych stokow. Ciagnal sie tu las martwych drzew; utlenione do bialosci, przypominaly stare kosci. Parmenion skrecil w lewo i szukal sciezki. -Nie tedy! - krzyknal czarodziej. Spartanin usilowal zawrocic, lecz dlugi konar okrecil mu sie wokol gardla, galazki - niczym pazury - wbily sie w jego duchowe cialo. Ciachnal mieczem przez konar i rzucil sie na martwa ziemie, z ktorej wystawaly biale korzenie. Korzenie nagle ozyly i szarpaly ramiona mezczyzny. Arystoteles skoczyl do przodu z wyciagnietymi rekami. Z jego palcow wystrzelilo swiatlo, ktore zalalo Parmeniona. Korzenie rozpadly sie natychmiast na proch. Spartanin zerwal sie na rowne nogi. -Fatalny pomysl - ocenil Arystoteles. - Taka manifestacja mocy jeszcze szybciej sprowadzi nam wrogow na kark. Parmenion - z mieczem w reku - wspial sie za magusem po stoku. Ku swiatlu. Kiedy zblizyli sie do rozproszonej grupy glazow, ciemne cienie oderwaly sie od skal i wzlecialy w niebo. Spartanin zauwazyl, ze sa to ptaki pozbawione pior i ciala: czarne szkielety, ktore wznosily sie nad nimi i pikowaly. Za glazami rozlegl sie cichy, lecz przeszywajacy jek. Strategos zatrzymal sie i odwrocil, szukajac cierpiacej istoty. -Nie mamy czasu - przypomnial mu czarodziej. Parmenion zignorowal jego slowa i skrecil w prawo. Wsrod glazow lezala mloda kobieta. Ramiona miala przykute do skal rozzarzonymi lancuchami. Mnostwo szkieletowych ptaszydel dziobalo jej cialo, odrywajac z niego krwawe ochlapy, jednakze rany natychmiast sie goily. Spartanin podbiegl do stada, krzyczac i machajac rekoma. Ptaki z upiornym chrzestem podniosly sie z ciala. Miecz strategosa rozlupal jednego z nich na kawalki; reszta uciekla. Parmenion kleknal i lagodnie dotknal twarzy kobiety, podnoszac jej glowe. -Znam cie, nieprawdaz? - spytal, kiedy jej oczy skupily sie na nim. -Tak - odparla slabo, osobliwie nierzeczywistym glosem. - Kiedy byles w Tebach, pokazalam ci moja mlodosc. Czy jestes snem, Parmenionie? -Nie, pani. - Uniosl miecz i przecial ogniste lancuchy, ktore natychmiast odpadly. Schowal bron do pochwy i pomogl Tamis wstac. Przybiegl Arystoteles i stanal u jego boku. -Nie mamy dosc czasu, by pomoc wszystkim. Demony juz sie zbieraja. -Czy dziecko juz sie narodzilo? - spytala wieszczka. -Jeszcze nie - odparl Spartanin. - Chodz z nami, pani. - Wzial ja pod ramie i poprowadzil w gore stoku. Daleko za nimi gromadzily sie cienie, tworzac szeroki pas, ktory przypominal rzeke plynaca ku szczytowi wzniesienia. Wspinali sie wyzej i wyzej. Wsrod skal hulal przenikliwie zimny wiatr. Swiatlo bylo coraz blizej: plomien barwy czystej bieli, wielkosci przecietnego mezczyzny spalajacy sie na czarnym glazie. Dokola niego krazyly szkieletowe ptaki. Ich piskliwe wrzaski odbijaly sie echem od gory. Ciemniejszy cien uformowal sie przy ogniu... Rosl i rozciagal sie. -Aida! - syknela Tamis i wybiegla naprzod. Kobieta w czerni podniosla ramiona. Mrok saczyl sie z jej palcow i poplynal ponad ogniem, ktory zmniejszal sie i kurczyl, az zmalal zaledwie do rozmiaru plomienia latarni. -Nie! - krzyknela stara wieszczka. Aida odwrocila sie ku niej i z jej rak wystrzelily ciemne wlocznie. Wowczas w lewej rece Tamis pojawila sie zlota tarcza. Wlocznie odbily sie od niej i spadly. Arystoteles rozsunal tunike i otoczyl dlonia malenki zloty kamien wiszacy na srebrnym lancuchu. Plomien na glazie wzniosl sie w powietrze. Staral sie przebic przez ciemny szlam, ktory go dusil. -Wez go, Parmenionie - krzyknal magus. Spartanin podbiegl ku plomieniowi, ktory splynal po jego wyciagnietym ramieniu i usadowil sie na otwartej dloni. Strategos nie poczul goraca, choc osobliwe wewnetrzne cieplo dotknelo jego serca, zas plomien wzrastal i wil sie, az zmienil sie w kule spokojnego bialego swiatla. Tamis i Aida podplynely do siebie. Z oczu starej wieszczki wystrzelila blyskawica i trafila w czarna suknie przeciwniczki. Arcykaplanka upadla... po czym znikla. Tamis odwrocila sie do Parmeniona. Jej rece zadrzaly nad kula. -To jest nienarodzone dziecie - oswiadczyla. - Krew z krwi twojej i twojego ciala. Teraz wszystko rozumiem. Kadmilos musi je zabic albo na zawsze podzieli sie z nim cialem. - Dotknela palcami kuli i swiatlo rozprzestrzenilo sie nad jej rekoma. - Och, Parmenionie! Jakiz on jest piekny! -Co robimy? - spytal trzezwo Spartanin. Obrocil sie i spojrzal w dol stoku, do miejsca, gdzie gromadzily sie demony. Niektore szly, inne slizgaly sie po kamieniach. Ich wycie nioslo sie na lodowatym wietrze. Arystoteles podszedl do strategosa. -Sadze, ze gora Tanatos jest blisko. Jesli mam racje, powinna z niej prowadzic brama, ktora przedostaniemy sie na Pola Elizejskie i do Panteonu Bohaterow. Tyle ze moga nie pozwolic nam tam wejsc. -Dlaczego mieliby nas nie wpuscic? - spytal Parmenion. -Przeciez nie umarlismy - odparl czarodziej z wymuszonym usmiechem. - Przynajmniej, jak dotad! -Patrzcie! - zawolala Tamis i wskazala w dol gory. Ku trojce przyjaciol jechali wojownicy w ciemnych zbrojach na szkieletowych koniach. -Biegnijmy zatem ku bramie - zgodzil sie Parmenion i z kula plonaca jaskrawo w jego reku zaczal wbiegac po stoku. Para czarodziejow pedzila tuz za nim. Wyspa Samotraka -A niech to, ona sie stale miesza - syknela Aida, otwierajac cielesne oczy i podnoszac sie z hebanowego tronu.-Co sie stalo, pani? - spytala szeptem jej akolitka imieniem Poris. Kobieta w czarnej sukni spojrzala na kleczaca dziewczyne. -Dziecko znalazlo sobie troje obroncow, ktorzy walcza z nami i ciagle utrzymuja je przy zyciu. Tamis - niech bedzie przekleta!... mezczyzna imieniem Parmenion oraz ktos trzeci, kogo nie znam. Poczekaj obok mnie! - Kobieta w czerni ponownie zamknela cielesne oczy, a wowczas jej cialo osunelo sie w tyl, na hebanowy tron. Szczupla akolitka ujela dlonie arcykaplanki w swoje i musnela je wargami. Przez jakis czas glaskala jej palce. Nagle Aida westchnela. -Ach, ten drugi mezczyzna to jakis magus. Jego opuszczone cialo spoczywa w swiatyni uzdrowicielki Derae, ktorej cialo zreszta lezy obok niego, jej dusza zas jest w Pelli, gdzie utrzymuje wsrod zywych cielesna powloke Parmeniona. No coz, niedostatecznie chyba przemysleli swoj plan, nie wspominajac o wykonaniu, moja droga. Bardzo niedostatecznie, szczerze mowiac... Nadeszla pora ich smierci. -Wyslesz nocnych lowcow, pani? -Oczywiscie! Trzech powinno Wystarczyc. Tylko jeden stary zolnierz strzeze ich cial. Chodz ze mna, moja piekna. Poris podazyla za swoja pania do zimnego kamiennego korytarza palacu, a pozniej zeszla za nia schodami do oswietlonych pochodniami tuneli. Aida pchnela skrzydlo drzwi i weszla do malego pomieszczenia. Bylo puste, z wyjatkiem jednej wysokiej kamiennej plyty ulozonej na srodku. Arcykaplanka przesunela palcami po rzezbionych literach na plycie. -Wiesz, w jakie slowa sie ukladaja? - spytala akolitke. -Nie, moja pani, nie wiem. -To litery akadyjskie, wyrzezbione jeszcze przed zaraniem naszej historii. Tworza zaklecie. Powiedz mi - spytala, kladac reke na ramieniu dziewczyny - kochasz mnie? -Bardziej niz wlasne zycie - zapewnila ja dziewczyna. -To dobrze - odparla Aida i mocno przytulila Poris do piersi. - I ja ciebie kocham, dziecko. Jestes dla mnie kims wiecej niz corka. Niestety, Kadmilos wymaga ofiar, a jego pomyslnosc znaczy dla mnie wiele. Jest najwazniejsza, w gruncie rzeczy... - Waski sztylet zatonal w plecach Poris, przeszedl przez zebra i dotarl do serca. Dziewczyna zesztywniala, potem osunela sie w ramionach arcykaplanki. Kobieta w czerni ulozyla zwloki na plycie i zaczela wypowiadac slowa mocy. Z liter wyrytych na kamieniu podniosl sie dym, ktory przeslonil martwa dziewczyne. Pomieszczenie wypelnil wstretny zapach - smrod rozkladajacego sie ciala. Aida zamachala reka i dym cofnal sie w kamien plyty. Teraz lezaly na niej juz tylko bialo-szare popioly. Na ciemnych scianach zatanczyly cienie: groteskowe ksztalty istot, ktore kiedys byly ludzmi. Arcykaplanka podeszla do kazdego z nich, dotykajac ich znieksztalconych czlonkow. -Swiatynia nie jest chroniona - oznajmila. - Znajdzcie cialo kobiety imieniem Derae i pozryjcie je. W calosci. Cienie zbladly i zniknely. Aida podeszla do plyty i zanurzyla palce w popiolach. -Bede za toba tesknic, Poris - mruknela. Troje sciganych dotarlo do wierzcholka gory, minelo go i popedzilo w dol pokrytego piargiem stoku. Tamis upadla i zaczela sie zsuwac ku przepasci, lecz Arystoteles skoczyl jej na pomoc, chwycil za biale szaty i wciagnal na stok. Pospiesznie ruszyli dalej; doganialy ich wrzaski przesladowcow. W gorze uslyszeli odglosy skorzastych skrzydel. Parmenion podniosl wzrok i zobaczyl krazace na niebie ogromne demony. Mialy luskowata skore, ich ksztalty ledwie przypominaly ludzkie. Poniewaz jednak potwory nie atakowaly, Spartanin zignorowal je. Cala trojka biegla nadal przed siebie. -W lewo! - krzyknal czarodziej i wskazal przelecz miedzy wysokimi czarnymi wierzcholkami. Za uciekinierami pedzili widmowi konni. Zblizali sie szybko. Parmenion zaryzykowal rzut oka przez ramie, potem zwrocil wzrok na przelecz. Pomyslal, ze ucieczka moze im sie nie udac. Wymamrotal pod nosem przeklenstwo, przystanal, po czym wyszarpnal z pochwy miecz i w bojowej pozie obrocil sie ku wrogom. Naliczyl ponad dwudziestu jezdzcow o twarzach skrytych za skrzydlatymi helmami. W rekach mezczyzni dzierzyli miecze z czerwonego plomienia, ktore polyskiwaly niczym pochodnie. Tamis podeszla do Spartanina. -Idz dalej. Ja ich zatrzymam - krzyknela. -Nie zostawie cie samej. Stane przeciwko nim razem z toba! -Idz! - powtorzyla. - Najwazniejszy jest plomien duszy. Parmenion wahal sie jedynie przez moment, potem odwrocil sie i popedzil dalej. Konni podjechali stepa ku wieszczce, ktora wyciagnela w gore rece. Buchnal z nich bialy ogien, przemknal przez proznie i trafil cztery demony, zrzucajac je z wierzchowcow. Pozostali nie zatrzymali sie. Starali sie ominac Tamis i popedzic za Spartaninem. Kolejne blyskawice wystrzelily z palcow czarodziejki, powalajac pierwszy szereg. Od dawna niezywe konie zalamaly sie pod jezdzcami: kosci zwierzat pekaly z trzaskiem, a szkielety rozpadaly sie w oka mgnieniu. Dwoch konnych zaatakowalo wieszczke. Pierwszego powstrzymala przy pomocy swietlistej wloczni, niestety miecz drugiego przeszyl jej piers. Koniuszek ostrza wylonil sie na plecach kobiety, jej szata zas zaplonela jasnym swiatlem. Tamis zatoczyla sie, lecz nie upadla. Udalo jej sie zrzucic jezdzca z wierzchowca, pozniej spojrzala przez ramie i zobaczyla, ze Parmenion i Arystoteles dotarli juz do przeleczy. Demony zignorowaly umierajaca kobiete i pognaly za zbiegami. Czarodziejka osunela sie na pokryta gruba warstwa pylu ziemie. Umysl starej wieszczki bladzil w czasie. Ponownie zobaczyla swa pierwsza smierc, przypomniala sobie zwiazany z nia bol i gorycz. Jej dusza uciekla wowczas w najdalsze rubieze prozni, straszliwie zagubiona i samotna. Niestety, nawet tam odnalezli ja sludzy Kadmilosa, przywiazali do skaly ognistymi lancuchami i naslali na nia zawziete, wiecznie glodne kruki, ktore nieprzerwanie rozdzieraly jej duchowe cialo. Odczuwala tak wielka rozpacz, ze nie byla w stanie znalezc w sobie niezbednych do walki z nimi sil. Tamis chwycila gorejacy miecz, wyrwala go ze swego ciala i odrzucila na ziemie, jak najdalej od siebie. "Ilez popelnilam bledow", zbesztala sie czarodziejka. Moze jednak juz zdazyla tu za nie odpokutowac. Daleko przed soba widziala plomien duszy. Spartanin i Arystoteles dotarli do wrot prowadzacych na Pola Elizejskie. Jezdzcy Hadesu trzymali sie w pewnej odleglosci od dwoch mezczyzn, bez dalszych rozkazow nie mogli bowiem przekroczyc otwartych wrot. "Zwyciezasz, Parmenionie, moj synu - pomyslala. - Mimo wielu pomylek, doskonale cie wyszkolilam". Usatysfakcjonowana czarodziejka ze spokojem poddala sie drugiej, ostatecznej smierci. Wyrzezbione z lsniacego czarnego kamienia wrota byly wysokosci trzech stojacych jeden na drugim mezczyzn, a szerokosci rownej dziesieciu. Za brama rozciagaly sie zielone pola, kwitnace drzewa, wysokie gory o snieznych czapach oraz niebo barwy blekitu ze snow. Strategos palil sie do natychmiastowego wejscia na Pola Elizejskie, gdyz bardzo pragnal zostawic za soba szare, bezduszne okropnosci prozni. Niestety w bramie stalo dwoch straznikow. -Nie mozesz przejsc - warknal pierwszy. Parmenion zblizyl sie do niego. Mezczyzna nosil archaiczna zbroje, zlocony napiersnik, ogromna, owalna spizowa tarcze oraz zwienczony czerwonym pioropuszem helm, ktory zaslanial mu cala twarz. Straznikowi widac bylo jedynie niebieskie oczy. Spartanin podniosl plomien. -Oto dusza dziecka, ktore znajduje sie w niebezpieczenstwie. Pan Chaosu stara sie wejsc w cialo nienarodzonego jeszcze malenstwa, by skrasc mu zycie i odziac sie w jego cielesna powloke. -Swiat cielesny nic dla nas nie znaczy - odezwal sie beznamietnie drugi mezczyzna. -Czyzby za tymi wrotami nie znajdowal sie nikt, kto pospieszy sprawiedliwym z pomoca? - zapytal ostro Arystoteles. -Nie pozwolimy wam naginac prawa - odparl pierwszy straznik oschle, lekcewazac pytanie czarodzieja. - Ten swiat to absolut. Moga don wejsc jedynie dusze zmarlych bohaterow, ktorych rozpoznajemy po swietlistych gwiazdach blyszczacych na ich czolach. Parmenion uslyszal za soba poruszenie i obejrzal sie. Jezdzcy zblizali sie, zas wlot ciagnacej sie za nimi przeleczy wypelniala ogromniejaca z kazda sekunda armia demonow. -Wezcie przynajmniej od nas plomien duszy - naciskal straznikow Arystoteles. -Nie mozemy. Jest zywy... tak jak i wy. Spartanin tymczasem podszedl do najblizszego glazu. Tu otworzyl dlon, pragnac by plomien wyplynal z niej. Biale swiatlo przesunelo sie ku skale, zas strategos natychmiast poczul w sercu olbrzymia strate. Wyciagnal miecz i ignorujac wszystkich, ruszyl samotnie ku przeleczy. -Poczekaj! - zawolal pierwszy straznik. - Gdzie znalazles to ostrze? -Bylo kiedys moje. W zyciu - wyjasnil. -Chcialbym wiedziec, jak je zdobyles. Wygralem je w grze strategicznej. Kiedys nalezalo do najwiekszego bohatera mojego miasta, mieczowego krola imieniem Leonidas. Zginal ponad stulecie temu, broniac Wawozu Termopilskiego przed perskimi najezdzcami. -Stulecie? Czy uplynelo az tyle czasu? Jestes zatem Spartaninem? -Tak. -W takim razie, nie pozwole, bys walczyl sam - rzucil mezczyzna. Opuscil wartownicza pozycje, podszedl do Parmeniona i stanal po jego lewej stronie. -Wracaj do wrot - mruknal bez przekonania strategos, nie odrywajac spojrzenia od hordy demonow. - Wystarczajacym nonsensem bedzie moja smierc. Drugi miecz niczego nie zmieni. Straznik rozesmial sie. -Bedzie ich wiecej niz dwa, bracie - odparl straznik. - Boleos sprowadzi wkrotce innych. - Jeszcze zanim skonczyl mowic, z Pol Elizejskich daly sie slyszec odglosy maszerujacych stop, a w chwile pozniej przez brame przeszlo trzystu zbrojnych wojownikow, ktory ustawili sie w trzy bojowe szeregi. -Dlaczego to dla mnie robisz? - spytal Parmenion. -Poniewaz dzierzysz moje ostrze - odparl legendarny krol miecza. - I dlatego, zes Spartanin. Teraz wycofajcie sie: ty, twoj przyjaciel i plomien duszy. Demony nie przejda tedy, chyba ze po naszych trupach. Wrota za wojami zniknely. W ich miejsce pojawila sie urwista sciana skalna - smoliscie czarna i nieprzebyta. -Widze, ze posiadasz poteznych przyjaciol - zauwazyl Arystoteles, biorac Parmeniona za ramie i kierujac go ku miejscu, gdzie na skalach spoczywala plomienna kula. Strategos nadal czul oszolomienie. -To jest... -Wiem, kim jest. To Leonidas, krol mieczowy. Otaczajacy go bohaterowie zgineli wraz z nim pod Termopilami. Ryzykuja dla ciebie wiecznosc, Parmenionie. Doprawdy osobliwe... Lecz Spartanie zawsze byli dziwnym ludem. -Nie moge do tego dopuscic - szepnal strategos. - Umarli kiedys dla mojej ojczyzny i dla calej Grecji. Nie wiedza, kim jestem. Upokorzylem ich kraj, zniszczylem jego wielkosc! Musze ich ocalic! -Wiedza tyle, ile powinni - syknal czarodziej i chwycil Spartanina za ramie. - Dziecko jest najwazniejsze! Parmenion wyrwal sie z uscisku Arystotelesa, gdy nagle dostrzegl, ze kula migocze. Dusza dziecka! Jego dziecka!!! Zerknal w lewo, na spartanskie bojowe szeregi, na mur z tarcz, na wycelowane wlocznie. Naprzeciwko wojownikow stala ogromna armia demonow. Mieczowy krol odlozyl tarcze i miecz, po czym wielkimi krokami podszedl do strategosa. -Czekaja na cos - wyjasnil. - Dzieki temu mamy czas na rozmowe. Jak brzmi twoje imie, bracie? -Savra - odparl za Parmeniona Arystoteles. Strategos jednakze potrzasnal glowa. -Tak mnie nazywano w dziecinstwie - powiedzial cicho. - Teraz nosze imie Parmenion. Mieczowy krol milczal przez chwile, potem podniosl rece do helmu i zdjal go. Rysy mial regularne, chociaz niezbyt przystojne, wlosy - dlugie i zlote, oczy zas w kolorze blekitu letniego nieba. -Slyszalem o tobie. Przyslales na Pola Elizejskie wielu spartanskich braci. -Tak. Zaluje, ze nie mialem czasu, by wyznac ci cala prawde. Zareagowales jednak tak szybko. Mozesz otworzyc brame i wycofac sie? -Nie. Zreszta i tak bym tego nie zrobil. Gdybys sie przedstawil wczesniej, niczego bys nie zmienil, Parmenionie. Twoje slowa rowniez niczego nie zmieniaja. Zostaniemy z toba. -Nie pojmuje - wyszeptal strategos. -Bo pochodzisz z innej epoki, bracie. Pod Termopilami poprowadzilismy zjednoczone sily greckie przeciwko najezdzcy. Nie uleklismy sie wroga i zginelismy. Nie umarlismy z luboscia, ale i bez niecheci. Brat ginal obok brata. Jestes Spartaninem i to nam wystarczy. Nasza krew plynie w twoich zylach. -Akceptujesz mnie? - spytal Parmenion, wspominajac wszystkie tortury, ktorym poddawano go w dziecinstwie i wczesnej mlodosci: odrzucenie, pobicia i nie konczace sie ponizenia. Leonidas polozyl mu dlonie na ramionach, po czym sie usmiechnal. -Chodz, stan obok mnie, bracie. Niech demony zobacza, jak walcza Spartanie. W tym momencie cala gorycz Parmeniona roztopila sie niczym kra na rzece. Strategos poczul cos w rodzaju podmuchu swiezego wiosennego wiatru, ktory rozproszyl smutek od dawien dawna zalegajacy w zakamarkach jego umyslu. Akceptacja! Zostal zaakceptowany przez najwspanialszego Spartanina, jaki kiedykolwiek zyl! Parmenion obnazyl miecz i radosnie ruszyl za krolem miedzy bitewne szeregi. Swiatynia Leukjonowi ta noc wydawala sie piekniejsza niz wszystkie inne, ktore pamietal. Niebo bylo bezchmurne, czarne jak smola, w oddali blyszczaly gwiazdy niczym koniuszki wloczni, ksiezyc zas przypominal ogromna monete z lsniacego srebra. Wojownik otrzymal taka - wybita w Suzie - kiedy sluzyl jako najemnik w Egipcie. Poniewaz wiekszosc zolnierzy byla Atenczykami, Persowie znakowali swoje pieniadze atenska sowa. Leukjon podziwial piekno monety tylko przez jedna noc - nastepnej zaplacil nia numidzkiej dziwce.Gdy teraz stal na walach swiatyni i wpatrywal sie w ksiezyc, zalowal, ze nie zatrzymal pieniazka. Westchnal, odwrocil sie od muru i zszedl po schodach do oswietlonego ksiezycem ogrodu. Roze nie mialy teraz kolorow - w ksiezycowej poswiacie wszystkie jarzyly sie rozmaitymi odcieniami srebrzystej szarosci. Na szczescie zapach pozostal. Wojownik przeszedl przez sale uzdrowien, wspial sie na stopnie prowadzace do pokoju Derae i usiadl na ziemi miedzy dwoma lozkami. Na jednym lezal czarnoksieznik Arystoteles z ramionami zlozonymi na piersiach. W prawej rece sciskal kamien wlasnego naszyjnika. Na drugim tkwila Derae, ciagle ubrana w zielona suknie, ktora Leukjon nabyl dla niej na rynku. Wyciagnal dlon i poglaskal kaplanke po policzku. Nie poruszyla sie, a wtedy Leukjon przypomnial sobie z czuloscia swoj powrot do swiatyni. Znalazl wtedy uzdrowicielke powalona przez goraczke, wykapal ja, a pozniej dogladal w chorobie i karmil. Byl wowczas szczesliwy. Derae nalezala tylko do niego i mogl sie nia opiekowac niczym wlasnym dzieckiem. Kaplanka miala blada twarz i ledwie oddychala. Od dwoch dob lezala w tym stanie. Wojownik nie martwil sie, poniewaz uprzedzila go, ze wyprawa moze potrwac piec dni. A potem Derae wroci i wszystko bedzie tak jak dawniej: uzdrawianie chorych, spokojne spacery po ogrodzie, szeptane rozmowy w ksiezycowe noce. Czarnoksieznik jeknal cicho i jego prawa reka oderwala sie od lancucha na szyi. Leukjon pochylil sie i przyjrzal oprawionemu w zloto kamieniowi. Klejnot byl pokryty niezrozumialymi czarnymi znakami i lekko sie jarzyl. Wojownik spojrzal na Derae i ponownie uderzylo go jej piekno. Dotknelo go niczym zaklecie, stanowilo bowiem bolesne (lecz rownoczesnie nade wszystko pozadane) przypomnienie skrywanej milosci. Mezczyzna przeciagnal sie i wstal. Pochwa miecza zagrzechotala o krzeslo, przelamujac cisze. Leukjon nie czul sie juz dobrze z mieczem, spedzone w swiatyni lata przytepily w nim zolnierskiego ducha. Jednak czarnoksieznik przed odejsciem kazal mu ze wszystkich sil strzec cial. -Przed czym? - spytal wojownik. Arystoteles wzruszyl wtedy ramionami. -Przed nieprzewidywalnym niebezpieczenstwem - odparl. Leukjon odwrocil sie ku drzwiom i zamarl. Drzwi juz nie bylo. Sciana takze zniknela, zastapil ja dlugi, waski korytarz z bladego, polyskujacego kamienia. Srebrzystowlosy wojownik wyciagnal krotki miecz i sztylet, po czym skoncentrowal sie na ciemnosciach, by przeniknac je wzrokiem. Nagle od scian korytarza oderwaly sie dwa cienie. Leukjon cofnal sie o krok, gdy ogromne znieksztalcone ksztalty ruszyly powoli ku niemu. Ich glowy i ramiona byly luskowate, ramiona i torsy - szare jak gnijace zwloki, szponiaste stopy rysowaly kamien, podchodzac do wojownika. Leukjon dostrzegl z przerazeniem, ze ich paszcze najezone sa ostrymi klami. Kiedy zrobil nastepny krok w tyl, zawadzil nogami o lozko, na ktorym lezala Derae. Pierwszy demon znienacka rzucil sie na wojownika. Leukjon skoczyl, zaatakowal krotkim mieczem, wbil go w brzuch bestii i szarpnal w gore, rozpruwajac wnetrznosci stwora az do serca. Bestia zamachala szponami i rozorala staremu zolnierzowi ramie. Rozdarla skore i miesnie oraz zlamala mu obojczyk. Kiedy pierwszy demon upadl, na rannego wojownika napadl drugi - jego pazury zeslizgnely sie po prawym boku Leukjona i roztrzaskaly mu biodro. Mimo bolu mezczyzna wbil bestii sztylet w kark, tuz pod uchem. Z rany wyplynal szary szlam. Zalal reke wojownika i oparzyl mu skore. Demon w przedsmiertnych drgawkach odepchnal od siebie Leukjona, ktory osunal sie na podloge, upuszczajac zarowno sztylet jak i miecz. Ramie obficie mu krwawilo, bol zlamanego biodra byl prawie niemozliwy do zniesienia, a jednak wojownik usilowal sie podniesc. Ujal rekojesc krotkiego miecza i wstal, caly ciezar ciala opierajac na lewej nodze. Oba demony zniknely, lecz korytarz pozostal. -Dokonalem tego - wyszeptal. - Ocalilem moja Derae. Nagle piec szponow dlugich jak miecze wbilo mu sie w plecy, przebilo przez zebra, zamknelo na jego piersiach i pociagnelo go w tyl. Ze zmasakrowanych pluc starca trysnela krew. Umierajacy zwiesil glowe na piersi. Demon dociagnal bezwladne cialo wojownika do lozka i rzucil obok Arystotelesa. Ramie zolnierza przypadkowo upadlo na zloty kamien zdobiacy szyje czarodzieja. Kamien buchnal swiatlem, a umierajacy Leukjon na nowo nabral sil. Chwycil mocniej miecz i wbil go demonowi w brzuch. Szpony jeszcze raz dosiegly wojownika i tym razem oderwaly mu glowe. Demon upuscil okaleczone zwloki, po czym zatoczyl sie chwiejnie. Jego waskie oczy barwy opali skupily sie nieruchomym ksztalcie kaplanki. Slina pociekla z klow bestii i potwor zaatakowal kobiete. Horda demonow wypelnila otwor przeleczy. Czekaly bez ruchu, skupiajac wzrok na trzech setkach wojownikow w purpurowych plaszczach, ktorzy zagradzali im droge do swiatla. -Na co czekaja? Jak sadzisz? - spytal Parmenion Leonidasa. -Na niego - odparl szeptem krol, wskazujac mieczem ciemna, toczaca sie w oddali burzowa chmure. -Nikogo nie widze. Leonidas milczal. Chmura przyblizyla sie, przesuwajac sie ponad ziemia i przeslaniajac lupkowoszare niebo. Gdy juz niemal zawisla nad nimi, strategos odkryl, ze nie jest to wcale chmura, tylko sama Ciemnosc - w dodatku czarniejsza niz sobie wyobrazal. Demony skulily sie przed nia, a nastepnie rozbiegly i ukryly za glazami albo w pobliskich grotach. Ciemnosc poruszala sie coraz wolniej w miare, jak docierala do przeleczy, potem zerwal sie potezny wiatr i zaatakowal spartanskich zolnierzy, wzbudzajac w nich strach. W tej straszliwej wichurze ukrywaly sie wszelkie znane czlowiekowi leki, caly pierwotny strach przed ciemnoscia. Szeregi wojownikow zachwialy sie. Parmenion poczul, ze zaczynaja mu drzec rece, jego miecz zas upadl na ziemie. -Spartanie, stojcie twardo! - zawolal Leonidas, lecz jego glos wydawal sie slaby, wrecz piskliwy i przepelniony przerazeniem. A jednak byl to glos spartanskiego krola i tarcze wojownikow w spizowym murze uderzyly o siebie z brzekiem. Strategos uklakl i podniosl miecz. Usta mial spierzchniete i wiedzial - z ponura i potworna pewnoscia - ze nic nie zdola sie oprzec mocy Mroku. -Stracilismy wszelkie szanse - oswiadczyl Arystoteles, przepychajac sie przez szereg i szarpiac Parmeniona za ramie. - Nikt nie zdola mu sie przeciwstawic w jego wlasnym krolestwie. Ratujmy sie poki czas, czlowieku! Sprowadze cie na powrot do twego ciala! Parmenion strzasnal reke magusa. -Odejdz, jesli chcesz! - zawolal z pogarda. -Glupcze! - syknal Arystoteles i objal dlonia kamien na piersi. W nastepnej chwili zniknal. Ciemnosc toczyla sie nadal ku nim, podczas gdy z wnetrza chmury zaczal sie wydobywac dzwiek powolnego bicia w bebny. Bylo niemozliwie glosne i przypominalo kontrolowany grzmot. -A coz to za halas? - spytal Parmenion drzacym glosem. -Tak bije serce Chaosu - odparl mieczowy krol. Na szczescie Spartanie trwali nieustraszenie, gotujac sie na atak wroga. Armia demonow zebrala sie ponownie i ruszyla naprzod. Calkowicie wypelnily przelecz, nad nimi zas unosila sie Ciemnosc. Cos cieplego i zywego dotknelo plecow Parmeniona. Odwrocil sie i zobaczyl swietlista kule, ktora rosla na glazie, wzbierala i jarzyla sie. Wkrotce wygladala jak slonce swiecace nad przelecza. Horda zawahala sie. Demony oslanialy oczy przed jasnoscia. Strategos poczul ciezar strachu na sercu. Ponownie rozlegly sie - tym razem glosniejsze - odglosy bicia serca Chaosu. Ciemnosc przysunela sie blizej Spartan. Swiatlo i mrok, przerazenie i nadzieja... Wszystkie te emocje pojawily sie posrodku przeleczy. Laczyly sie, splataly, wznosily w niebo, wirowaly w postaci wielkiej prazkowanej kuli, z ktorej srodka wyskakiwaly blyskawice. Armia Hadesu zastygla w bezruchu, wszystkie oczy zwrocily sie na niezwykla bitwe, ktora toczyla sie na niebie. Poczatkowo wydawalo sie, ze ciemnosc pokona swiatlo, lecz dusza plonela jasno, a przy tym rozdzierala sie i rozrywala, tworzac zlote drzewce, oswietlajace przelecz naglymi blyskami. Bitwa rozgrywala sie coraz wyzej i wyzej, az w koncu dostrzec mozna bylo jedynie bardzo slabe iskry. Potem i one znikly, a Hadesowe niebo na powrot przybralo odcien martwej szarosci. Mieczowy krol wsunal ostrze do pochwy i odwrocil sie do Parmeniona. -Kim jest dziecko? - spytal glosem sciszonym, pelnym czci tonem. -To syn macedonskiego krola - wyjasnil strategos. -Szkoda, ze nie Spartaninem. Ale i tak chcialbym je poznac. -Co sie dzieje? - spytal Parmenion, gdy armia demonow zaczela sie rozpraszac. Mieszkancy prozni powoli wycofywali sie z przeleczy i wracali do swoich odwiecznych legowisk w krainie mroku i potepienia. -Dziecko sie urodzilo - oswiadczyl Leonidas. -Czy Bog Mroku zostal pokonany? -Obawiam sie, ze nie. Sa zamknieci w jednym ciele i takimi pozostana. Beda toczyc nieprzerwana walke. Jednak dziecko wyrosnie na poteznego mezczyzne. Moze kiedys zwyciezy. -W takim razie, przegralem - szepnal strategos. -Nikt nie przegral. Chlopiec bedzie mial w sobie i Swiatlo, i Mrok. Bedzie potrzebowal przyjaciol, ktorzy nim wlasciwie pokieruja, pomoga mu, zas w chwilach zwatpienia dodadza mu sil. Bedzie mial ciebie, Parmenionie. Wrota prowadzace na Pola Elizejskie rozblysly i ponownie sie otworzyly, za nimi jasnialo przepiekne swiatlo sloneczne. Spartanski krol wzial goscia za reke. -Przyzywa cie twoje zycie, bracie. Wracaj do niego. -Nie... nie znajduje stosownych slow dla wyrazenia ci mej wdziecznosci. Dales mi wiecej, niz kiedykolwiek marzylem. Krol rozesmial sie pogodnie. -Zrobilem dla ciebie dokladnie tyle, ile uczynilbym dla kazdego z naszej krwi, Parmenionie. Idz juz. Chron dziecko, ktore sie narodzilo. Jego przeznaczeniem jest wielkosc. Arystoteles otworzyl oczy w momencie, gdy bestia wyciagala lapsko ku Derae. -Nie! - krzyknal. Swietliste ostrze grzmotnelo stwora w piers, odrzucajac go na przeciwlegla sciane. Skora demona blyskawicznie pokryla sie krwistymi pecherzami, rany blyskawicznie zajely ogniem. W kilka chwil ogien pokryl bestie i czarny dym wypelnil pokoj. Czarodziej wstal z lozka, a w jego reku blysnal miecz ze zlotego swiatla. Mezczyzna ruszyl szybko naprzod i dotknal ostrzem plonacej bestii, ktora natychmiast znikla. Korytarz rowniez zniknal i w jego miejsce ponownie zjawily sie sciany pokoju. Arystoteles spojrzal na poszatkowane zwloki Leukjona. -Walczyles meznie - wyszeptal. - Zapewne bylo ich wiecej niz ten jeden. - Miecz wojownika w magiczny sposob uniosl sie w powietrze i wplynal rekojescia w otwarta dlon magusa, gdzie zmienil sie w ognista kule. Czarodziej polozyl ja na piersi zmarlego. Rany zagoily sie, glowa wrocila na swoje miejsce. - Derae powinna cie zobaczyc w takim stanie - oswiadczyl Arystoteles, po czym zamknal zabitemu oczy. Nastepnie wsunal dlon do sakiewki u boku, wyjal srebrnego obola i umiescil go w ustach Leukjona. - Dla przewoznika - dodal cicho. - Niech twoja podroz zakonczy sie w swietle. Wrociwszy do loza, ujal reke Derae i przywolal kaplanke z powrotem. Pella, wiosna 356 roku p.n.e. Motak siedzial na poslaniu obok Parmeniona, gdy zdarzyl sie cud. Twarz chorego ponownie nabrala kolorow, mezczyzna zaczal oddychac szybciej i rowniej... lecz nie tylko. Takze jego wlosy zgestnialy i pociemnialy, zmarszczki wokol oczu, nosa i brody splycily sie, a po chwili calkiem znikly.Wygladal o niebo mlodziej - gora na dwadziescia kilka lat. Tebanczyk nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. W jednej chwili jego pan i przyjaciel umieral, w nastepnej zas wyzdrowial i odmlodnial o przynajmniej dwie dekady. Motak podniosl nadgarstek Spartanina i poszukal pulsu. Na szczescie bil mocno i rytmicznie. W tym momencie wsrod stojacych przed palacem zolnierzy podniosly sie potezne wiwaty. Rosly z kazda sekunda. Strategos poruszyl sie i zbudzil. -Na wszystkich bogow, udalo sie! - wybuchnal Motak. Parmenion usiadl i objal przyjaciela, czujac na twarzy wilgoc jego lez. -Wrocilem. I dobrze sie czuje. Jaki jest powod tych okrzykow? -Krolewski syn sie narodzil - odparl sluzacy. Spartanin odrzucil posciel i podszedl do okna. Tysiace zolnierzy otaczalo palac, skandujac imie nastepcy tronu: -Aleksander! Aleksander! Aleksander! This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-02-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/