Istvan Nemere Operacja Neutron Przelozyl: Wojciech Maziarski Wystepuja: Prezydent Minister obrony narodowej Roger Delius, pulkownik Sluzby Specjalnej, kierownik Grupy Kryzysowej General Abber Denis Wynner, podporucznik kosmonauta General Menner, "stary"major Quinet, oficer Sluzby Specjalnej spiskowcy: Horre Sangay, "szef" Emil Obress, spiker radiowy Alago Lonti Narga Tell Arow czlonkowie Grupy Kryzysowej: Edith Tarnello, epidemiolog Hilda Emmers, kierowniczka departamentu Leon Helmont, biolog Merloni, ekspert radiowy Bardey, ekspert ds. wojny kosmicznej kapitan Maur kapitan policji Raggar Dr Rizzo, lekarz porucznik Udarton, oficer dyzurny podporucznik Fetti, oficer dyzurny plioci kosmiczni: Angelos Passer Vida Portugo Landa Hirt, analityk filmow Piero, zolnierz Sluzby Specjalnej Rzecz dzieje sie 14 wrzesnia 1997 r. miedzy godzina 05.29 a 17.30 1 Lagodne zbocze porosniete debami. Swit.Promienie nie wdzieraja sie jeszcze miedzy drzewa, tworzace ciemne zaslony, jak zapomniana w tym miejscu tylna straz nocy. Zeszloroczne maki poniewieraja sie wsrod zeschlych na braz, sztywnych lisci. Gdyby ktos sie tedy skradal, z daleka byloby slychac kazdy jego krok. Ze wzgorza zbiega lekki wiatr, szelesci zaroslami, leniwie kolysza sie galezie. Na polach trawa po uda, nikt tu jej nie kosi. Zwierzeta wydeptaly sobie tylko znane sciezki. To nieodkryty kontynent owadow, nieprzebyte imperium korzeni i traw. W gestwinie zasieki. Urzadzenia alarmowe wykrywajace i sygnalizujace cieplo ciala, ruch, dym. Kamery pracujace w podczerwieni. Indykatory promieniowania. Dalej betonowy mur: wysoki na cztery metry. Tu i tam w malych otworach rozne urzadzenia osloniete pancernym szklem. Prad porusza gdzies jakas mala maszyne: halas ginie w szmerach lasu. Pod ziemia krety tez napotykaja na betonowy mur, wiec tunele swe kopia w inna strone. Za betonowa sciana szeroki row i nowe ogrodzenie. Napisy w wielu jezykach. Czarno blyszczy namalowana czaszka z pustymi, bialymi oczodolami. NIEBEZPIECZENSTWO DLA ZYCIA! Betonowe budynki skryto pod drzewami. Pomiedzy nimi wije sie gladka jak lustro, lecz waska, betonowa droga; nie widac jej z gory, uwazano, by skryly ja drzewa. Gdzieniegdzie symbole o nieznanym przeznaczeniu, biale strzalki na jezdni, cyfry. Na tablicach: WSTEP WZBRONIONY! Kolejne zasieki, urzadzenia kontrolne skryte w malych metalowych skrzynkach. Droga rozwidla sie, wbiega pod wzgorze. Metalowe drzwi otwierajace sie w glab ziemi. SKLAD BOMB. PALENIE WZBRONIONE! Na wzgorzu urzadzenie pod zielona kopula ze sztucznego tworzywa obserwuje niebo - gdzies w glebi ziemi milion migotliwych punktow swietlnych uklada sie w obraz. Czasem jedna z drog przejezdza wyladowane auto. W zamknietych metalowych zasobnikach, pod szmatami, w niewinnie wygladajacych skrzyniach - cos. Mylace napisy. Nieufnosc. TYLKO DLA PATROLU! Waska betonowa sciezka wije sie zawsze pod drzewami. Niekiedy w tym czy innym punkcie lasu - na polanach - niespodziewanie podnosi sie ziemia; z okraglych betonowych jam wynurzaja sie spiczaste metalowe przedmioty. Proby nigdy nie trwaja dluzej niz pare minut. Zawsze tylko proby. Slonce podnosi sie. Minela piata. Rosa blyszczy na zdzblach trawy: pole czerwonych jak rubin, niebieskich, zielonych kulek. Ptaki zaczynaja spiewac pelnym glosem, ozywaja zarosla. Polmrok wycofuje sie. Od strony rzeki zrywa sie wietrzyk. Na jednej z drog rytmicznie tupia buty. Raz-dwa. Raz-dwa. Okolica kapie sie w sloncu. W oddali niebieskawo szarzeja gory, z rzeki powoli unosi sie mgla. Szeleszcza liscie drzew. Blyszczy rosa. W spokojny poranek wdziera sie ostry, skrzeczacy glos dzwonka. Z drugiego konca lasu odpowiada wysoki dzwiek syreny. Ptaki zrywaja sie z przerazliwym krzykiem. Halas jest nie do zniesienia; nagle zaczyna sie ruszac caly las. Alarm! 2 -Dzien dobry. Na fali Radia "Anakonda" mowi Emil Obress. Jeszcze panstwo o nas nie zapomnieli, prawda? Codziennie od godziny piatej trzydziesci rano do polnocy moga panstwo sluchac Radia "Anakonda" na fali dlugosci czterystu trzydziestu pieciu, czterystu osiemdziesieciu osmiu i pieciuset szesnastu metrow. Dzien dobry, dzien dobry wszystkim, ludziom, psom, kotom, rybom - slowem, wszystkim! Przyszlo mi do glowy pytanie, czy zjedli juz panstwo swa zlota rybke? Tak? Cudownie. Slowem, tu "Anakonda", przy mikrofonie Emil Obress; w tym tygodniu do poludnia zawsze ja bede przy mikrofonie. Jest czternasty wrzesnia tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatego siodmego roku i dzien pracy, niestety, prawda? Dokladny czas: godzina piata minut trzydziesci dwie. Juz dwie minuty ukradla panstwu najpopularniejsza rozglosnia muzyczna "Anakonda". Po krotkiej chwili burzacej krew w zylach, orzezwiajacej muzyki bedziemy kontynuowac nasz program...... -Znow jestem tutaj, dzien dobry wszystkim, ktorzy dopiero teraz sie obudzili! "Anakonda" oznajmia, ze niebo nad miastem jest czyste i bezchmurne, wieje lekki, poludniowo-zachodni wiatr, temperatura wynosi juz osiemnascie stopni i wszystko wskazuje na to, ze bedziemy dzis mieli goracy dzien... Zobaczymy, co jeszcze mamy w zanadrzu, jaka dobra wiadomoscia moge uradowac naszych porannych sluchaczy? Jedna z nich jest adresowana do kierowcow: ruch na drogach prowadzacych na poludnie jest stosunkowo maly. Wolny przejazd dla ciezarowek, dla -wszystkich... Na nadmorskiej szosie, w okolicy La Pampy zdarzyl sie noca powazny wypadek, zginely cztery osoby, wiele zostalo rannych, na autostradzie samochody utknely na wielu pasach z powodu mgly, ktora rozwiala sie nad ranem. A wiec wszystko w porzadku, powtarzam, wszystko w porzadku! Uczcijmy to chwila muzyki... ... -Czy wszyscy pamietaja ten wierszyk: "Krem Belladonna we dnie i w nocy usuwa wlosy"? Ha ha ha, zabawny tekst, nie sadza panstwo? A wiec nie zapomnijcie: Belladonna... Belladonna... Belladonna... ... -Dzis jeszcze tego nie sluchalismy, a wiec niech kreci sie najpopularniejsza plyta ostatnich dwoch tygodni: "Kochanie, tylko ciebie mi potrzeba...!" Naprawde? Tylko ciebie mi potrzeba? A wiec posluchajmy! Spiewa Linda Balii. Gwiazda piosenki o cudownym glosie i wspanialych ruchach... "Tylko ciebie mi potrzeba..." ... -Pogoda sprzyja, na drogach nie ma jeszcze ruchu, kto wyrusza w dluzsza droge, niech nie waha sie dluzej! Niech panstwo nie zapomna tylko o jednej rzeczy: wlaczcie radioodbiorniki w samochodach! Nastawcie galke strojenia na fale czterysta trzydziesci piec lub czterysta osiemdziesiat osiem lub piecset szesnascie metrow i tam ja pozostawcie; lecz przeciez jesli ktos lubi "Anakonde", to i tak nie bedzie sluchal innej stacji! Ani pierwszego, ani drugiego programu panstwowego, nie mowiac juz o europejskich. "Anakonda" jest prywatnym przedsiebiorstwem i dlatego wlasnie tu mozna uslyszec najwiecej dobrej muzyki. Jest dokladnie godzina piata minut czterdziesci dwie i w Radiu "Anakonda" mowi do panstwa Emil Obress. Teraz prosze wysluchac wiadomosci... 3 Delius budzi sie o godzinie piatej czterdziesci piec. Bez budzika. Juz od lat. Przez chwile lezy i rozmysla. Dom jest cichy. Willowa dzielnica, maly ruch, sciany sa dobrze izolowane. Stary stojacy zegar robi wrazenie czegos obcego wsrod nowoczesnych mebli i pastelowych kolorow. Rzezbione brazowe drewno, popekany lakier i glosne tykanie; to jedyny szmer tutaj. Marie juz wiele razy chciala go wyrzucic, lecz Deliusowi zawsze udawalo sie wywalczyc, by mogl zostac: "To czesc starego swiata, czy mialabys serce go wyrzucic? Pomysl tylko, kiedy go zrobiono? Ilu ludziom sluzyl? W ilu juz stal domach?..."Marie... Delius dzwonil wczoraj do kliniki, lekarz oswiadczyl, ze porod odbedzie sie dzisiaj. Powiedzial to w sposob bardzo zdecydowany. Rozmawial tez z Marie, byla spokojna, choc to bedzie ich pierwsze dziecko i zawsze istnieje niebezpieczenstwo komplikacji. Delius wzdycha i wstaje. Szlafrok wisi obok duzego lustra. Mimowolnie patrzy na swe odbicie. Ma czterdziesci dwa lata. Skronie mu siwieja. Marie jest mlodsza o dziesiec lat. Dziwne, ze zwiazali sie tak pozno, mysli. Jak zwykle, kiedy patrzy w lustro. Musi sie jeszcze ogolic. Wyjmuje z szafy i przygotowuje swe cywilne ubranie. Mundur niech sobie wisi. W ciagu roku tylko raz go zaklada, na uroczysty przeglad. Sluzba i tak wspolpracuje glownie z cywilami i dlatego nikt z nich nie nosi munduru. A Delius ma zbyt wysoki stopien, by ktokolwiek mogl go pociagnac do odpowiedzialnosci. Natychmiast sie wypreza, gdy o tym mysli. W kacikach ust drobny usmiech. W gruncie rzeczy cala ta zabawa w zolnierzy to glupota, i tak liczy sie tylko to, co naprawde robia. Delius wlacza radio i idzie do lazienki. Na niebieska wode basenu pada z gory rozproszone swiatlo, plastikowy dach jest jasnoniebieski. Delius lubi ten dom. Zwlaszcza basen. Kiedys, jeszcze na uniwersytecie, bral udzial w zawodach plywackich. Dwadziescia lat temu. Muzyka wypelnia sale. Woda jest przyjemna. Zaklada czepek. Zanurza sie raz czy dwa, plynie pod woda. Kiedy wyrzuca na brzeg gumowy czepek, slyszy szybkie slowa spikera radiowego: -..."Anakonda" pozdrawia wszystkich. Jest piata piecdziesiat trzy, niebo czyste, drogi suche. Przed chwila Linda Balii spiewala swa druga piosenke w dzisiejszym programie "Anakondy". Czy wiedza panstwo, jaki jest najlepszy zestaw narzedzi? "Selfy"! Nawet intarsja jest dziecinna zabawka dla tego, kto go uzywa. W zestawie "Selfy" znajdziecie kazde narzedzie. A teraz podamy numery dwoch losow, ktore wygraly pierwsza nagrode w reklamowym losowaniu firmy "Bergusson". A wiec BN szesnascie-osiemdziesiat cztery-trzydziesci jeden-szescdziesiat jeden i BN dziewiecdziesiat-dwadziescia dwa-zero cztery-piecdziesiat trzy. Powtarzam liczby... Delius trzykrotnie przeplywa basen. Woda dostala mu sie do ucha i dlatego nie slyszy dzwonka przy wejsciu. Jednak cos go tknelo, na moment przerywa, nasluchuje, potem plywa dalej. W radiu bebni muzyka. Na pewno jest szosta, mysli. Obraca sie w wodzie na brzuch i spostrzega nieznajomych. Jest ich trzech, trzech mezczyzn. Stoja przy drzwiach. Delius na moment sztywnieje, obraz utrwala sie w jego swiadomosci z przerazliwa ostroscia: niebieska woda, mezczyzni ubrani na czarno, padajace z gory promieniej porannego slonca. -Kim panowie sa i jak sie tu dostaliscie? Jeden z nich pokazuje pek kluczy. "Klucze ma tylko Sluzba" - mysli Delius, ale wcale go to nie uspokaja. -Przepraszamy, panie pulkowniku, ale dzwonilismy... kilka razy - odzywa sie drugi mezczyzna. Trzeci wyjmuje fotografie. Spoglada na nia, pozniej patrzy na Deliusa. Ich spojrzenia spotykaja sie. -To on - mowi mezczyzna i kiwa glowa do tego, ktory ma klucze. -Niech sie pan ubierze, panie pulkowniku. Natychmiast musi pan pojsc do Centrali nr 2. -Tak wczesnie? Co sie stalo? - Delius wychodzi z basenu, ocieka woda. - l dlaczego musze isc do dwojki? Jeden z przybylych pokazuje legitymacje/Taka sama nosi przy sobie Delius. Od szesnastu lat. Nie ma watpliwosci. Oni rzeczywiscie sa ze Sluzby. -Zaraz sie ubiore... Dwie minuty. Dopiero w samochodzie mowia mu: -Jedziemy do Centrali nr 2, bo zwolano Grupe Kryzysowa. Na ten tydzien pan jest wyznaczony na kierownika grupy. Delius milczy. W ostatnich trzech latach tylko raz zwolano Grupe Kryzysowa. Musialo sie zdarzyc cos bardzo waznego. Delius dobrze pamieta te supertajne tabele: w kazdym tygodniu jeden z szefow Sluzby jest wyznaczony do natychmiastowego przejecia kierownictwa grupy, jesli... -Czy dziala juz nasza centrala telefoniczna? -Uruchomiono ja natychmiast, panie pulkowniku. Stamtad dostalismy rozkaz, by jechac po pana. -Prosze polaczyc. Samochod pedzi ulicami z niebezpieczna predkoscia. Spotykaja kilka wozow policyjnych - spiesza w kierunku nieznanych celow. Deliusa z wolna opanowuje niepokoj. Wlosy ma mokre, w wielkim pospiechu nie wysuszyl ich i teraz zimna kropla splywa mu za kolnierz. Nie mowiac o tym, ze nawet sie nie ogolil. -Tu centrala, prosze pana. Zimna sluchawka wslizguje mu sie do reki. Tamci trzej siedza w milczeniu. Samochod pedzi; teraz skrecaja przed parlamentem. Dostawcze ciezarowki parkuja przy chodnikach, mezczyzni w bialych fartuchach wyladowuja towar. Blyska jeszcze kilka neonow, ktore zapomniano wylaczyc, slonce rzuca na czarny asfalt dlugie cienie. -Jestem pulkownik Roger Delius; moj numer identyfikacyjny D jak Dawid dwanascie-dwanascie siedemdziesiat jeden. -Tu centrala - beznamietny kobiecy glos, zrownowazony, spokojny; skad Sluzba bierze te czterdziesto-piecdziesiecioletnie kobiety z nerwami jak postronki? - Automat przeprowadzil identyfikacje glosu, jest pan rzeczywiscie pulkownikiem Deliusem. Za ile minut dotrze pan tutaj? -Za pietnascie. -Teraz jest godzina szosta minut dwadziescia trzy. O szostej czterdziesci przejmie pan dowodztwo Grupy Kryzysowej. -Prosze mnie poinformowac, co sie stalo. -Informuje. Dzis o swicie nieznani sprawcy zrabowali z bazy wojskowej w El Puno dwie bomby neutronowe. Baze zaalarmowano o piatej trzydziesci, my dostalismy wiadomosc z Ministerstwa Obrony Narodowej o piatej czterdziesci. Delius zagryza wargi. Tylko spokojnie. Tylko spokojnie, powtarza sobie. -Prosze sluchac uwaznie - zaczyna - wydaje polecenia. -Notuje. -Prosze wszystko przygotowac w sali kryzysowej Centrali nr 2. Z szafy pancernej wyjac teczke z napisem "Neutron". Pierwszym dokumentem jest w niej lista nazwisk tych czlonkow Grupy Kryzysowej, ktorych nalezy zaalarmowac w sprawie operacji neutronowej. Kryptonim "Operacja Neutron". Natychmiast jechac po wszystkich. -Zrozumialam, pulkowniku. Operacja sie rozpoczela, mysli Delius i patrzy nic nie widzacymi oczami na przelatujace za oknami wozu ulice. 4 Betonowe pola stwarzaja wrazenie bezkresnych; szara pustynia rozciaga sie po horyzont. Budynki z plaskimi dachami; dominuje kolor bialy. Samoloty tkwia nieruchomo przed hangarami, uwijaja sie zielone wojskowe jeepy. Nad wszystkim goruje wieza kontrolna; obok niej na cienkim maszcie kolysze sie pasiasty rekaw. Przed hangarami zolto blyszczy pojazd zaladowczy. Na boku ma napis: BAZA LOTNICZA OVIEDO.Minela godzina szosta; niebo jest bezchmurne. Ruch widac tylko przy hangarze oznaczonym numerem 6. Podjezdza jeep. Wysiada z niego mezczyzna w mundurze oficera sil powietrznych. Nie zwraca uwagi na stojacego przy wejsciu wartownika, wchodzi do budynku. Tylna czesc kosmicznego samolotu prawie dotyka wspornikow polkolistego aluminiowego dachu, srebrne olbrzymie cielsko spoczywa na kolach. Ogromne niczym wielopietrowy, dlugi budynek. Zajmuje pol hali. W drugiej czesci pomieszczenia na tasmowych transporterach stoja aluminiowe i plastikowe kontenery. Niedlugo rozpocznie sie zaladunek, ktory ze wzgledu na rozne trudnosci zawsze odklada sie na ostatnia chwile. Duzy napis na czarnej sciennej tablicy glosi, ze odlot nastapi o wpol do szostej. W hangarze nie ma nikogo. Obcy nie maja wstepu na teren bazy lotniczej. Oficer podchodzi do wozka zaladowczego stojacego pod sciana. Cicho rusza elektryczny silnik. Pojazd zatacza krag miedzy dwoma rzedami kontenerow, a potem podjezdza do metalowych skrzyn o wysokosci czlowieka stojacych przy burcie kosmicznego samolotu. Oficer zdejmuje jedna z tasmy transportera i odwozi pod sciane. Przejezdza wzdluz pozostalych kontenerow, podnosi jeden z nich i stawia go na miejscu poprzedniego, na tasme. Nastepnie odstawia wozek w kat, z ktorego go zabral. Chodzi cicho, nie slychac krokow. Przez okna w dachu slonce rzuca zolte prostokaty. Oficer puka w kontener ustawiony przed chwila na tasmie. Na zebrowanej aluminiowej scianie napis: SKORPION-4 CZESCI ZAMIENNE REGENERATORA TLENU: ORG-016, ORG-789, ORG-1027. Nagle mala szczelina wentylacyjna kontenera otwiera sie i zmienia w niewielkie okienko. Wysuwa sie z niego reka. Z wewnetrznej kieszeni oficer wyjmuje biala kartke i podaje ja. Reka znika, okienko wentylacyjne zamyka sie. Widac tylko ciemna metalowa siatke. Oficer wychodzi z hangaru, wsiada do jeepa. Przecina betonowe pole, zmierza w kierunku kwatery dowodztwa. W strone jednego z pasow holuja samolot mysliwski. Obok barakow krazy mikrobus. Oficer dodaje gazu i pojazd znika miedzy niskimi budynkami. Godzina szosta dwadziescia. Otwieraja brame szostego hangaru; zelbetowe pomieszczenie wypelnia sie zyciem. Rusza tasma transportera, olbrzymie cielsko samolotu kosmicznego polyka kontenery. Nikt sie nie spieszy, widac, ze kazdy ma swoje zadanie, ktore rozpisano na minuty i sekundy, ludzie bez przerwy sa tam, gdzie byc powinni, praca posuwa sie wartko. Piloci podjezdzaja samochodem; ich czerwone skafandry stanowia w tym otoczeniu rzucajaca sie w oczy, barwna plame. Zakladaja przezroczyste helmy, zajmuja miejsca w przedniej czesci pojazdu. Dwa olbrzymie traktory z ogluszajacym loskotem holuja maszyne na poczatek pasa startowego. Z megafonu rozlega sie zdecydowany meski glos: -Dokladny czas: godzina szosta minut dwadziescia dziewiec i czterdziesc sekund. "Slizgacz-2" wyrusza na "Skorpiona-4" z ladunkiem towarowym Mowi wieza kontrolna. Czas: szosta-dwadziescia dziewiec-piecdziesiat. Odliczam: dziewiec, osiem, siedem, szesc, piec, cztery, trzy, dwa, jeden, zero. Start! Silniki ruszaja z potwornym loskotem, maszyna zrywa sie prawie natychmiast. Przelatuje po pasie, zolnierze stoja przed hangarami, patrza, poki niema nie zniknie na krawedzi horyzontu. Wreszcie odrywa sie od ziemi i wznos prawie pionowo, blyskawicznie znikajac z oczu. Godzina szosta trzydziesci trzy. 5 -Tak pozno, synku?Podporucznik staje na srodku przedpokoju. Na zewnatrz swita, tu, w srodku wsrod polyskujacych mebli, panuje zwykly polmrok. Polki o zaokraglonych ksztaltach, zamglone lustra. Troche zatechly zapach pokoju. -Mialem nocne cwiczenia, ciociu. Porzadnie sie zmachalem... -Wyobrazam sobie, biedaku. Zrobic kawy? - Ciotka ma piecdziesiat cztery lata, stoi w nocnej koszuli w drzwiach swego pokoju, przeciag rozwiewa jej mocno siwiejace rzadkie wlosy. Zawsze nazywa Denisa swoim synem, choc jest tylko ciotka podporucznika. Na drzwiach mieszkania wisi tabliczka z nazwiskami ich obojga: na gorze ciotki, nizej PODPORUCZNIK DENIS WYNNER. -Dziekuje za kawe. Chcialbym sie polozyc. -Teraz ciagle jestes na sluzbie noca - zzyma sie ciotka. A ja tu siedze sama i denerwuje sie. -Czemu nie spisz? -Czasem spie... - Macha reka. - Wiec nie robic kawy? -Nie, dziekuje. Umyje sie i poloze, nie budz mnie przed poludniem, jesli mozesz. Ktora godzina ? - Zrzuca ubranie, rozmawia z ciotka przez wpoluchylone drzwi. Jak to ladnie z jej strony, ze chce robic kawe, sniadanie czy w ogole cokolwiek. -Gdyby mnie nie wziela do siebie, kiedy moim starym zdarzyl sie tamten wypadek, bylbym teraz nikim - mysli Wynner - nigdy nie dostalbym sie do szkoly oficerskiej, ciotka oplacala nauke... -Szosta dwadziescia - mowi ciotka. Przez moment patrzy na zmiety mundur wiszacy na wieszaku, na zlota gwiazdke blyszczaca na pagonie. Dwadziescia trzy lata i juz podporucznik... Rozczula sie. Co prawda, nigdy nie byla w stanie w pelni pojac, w jakiej jednostce sluzy Denis. Gdyby chociaz byl zwyczajnym pilotem, ktory lata tylko na samolotach... Ale nie, znowu wymyslili jakies specjalne dziwactwa, ona niewiele o tym wie, lecz z paru slow wypowiedzianych przez chlopca wynika, ze to jakies przerazajace, kosmiczne sprawy. Wynnner odkreca kran; widzac przezroczysty strumien przypomina sobie basen. W ciagu dnia trenuje w nim grupa pletwonurkow majaca ratowac oddzialy ladujace w wodzie. O dziesiatej wieczorem poligon cichnie; wtedy przybywaja ludzie ze specjalnej formacji, dzwigiem spuszczaja do wody rozne makiety naturalnej wielkosci, a potem z glosnikow rozbrzmiewa metaliczny glos: "Porucznik Wynner, do wody...!" 6 Na skrzyzowaniu ulic policjanci w bialych kaskach zeskakuja z ciezarowki. Ostre, krotkie komendy. Rozdzielaja sie. Jest ich dosyc, by zajac wszystkie cztery rogi skrzyzowania. Zatrzymuja juz pierwszy samochod.-Dzien dobry, kontrola. Wszyscy policjanci w miescie sa w drodze do punktow wyznaczonych zawczasu na wypadek takiej koniecznosci. Zarzadzeniem ministra odwolano urlopy, wyprowadzono na ulice takze sluchaczy szkol i kursow oficerskich i podoficerskich. -"Powszechna, totalna kontrola drog publicznych" - mowi centralna policyjna stacja: - "W przypadku wiekszego ruchu przepuszczac samochody osobowe, kontrolowac wszystkie pojazdy ciezarowe...". Tekst ten slychac we wszystkich samochodach policyjnych. "Poszukiwany przedmiot: dwa urzadzenia eksplodujace o przeznaczeniu militarnym o dlugosci mniej wiecej dwustu piecdziesieciu - trzystu centymetrow i o srednicy maksimum osiemdziesieciu centymetrow. W przypadku ich odnalezienia, natychmiast aresztowac osoby przewozace i doprowadzic je do centralnej inspekcji. Uwaga! Prawdopodobnie nalezy sie liczyc ze zbrojnym oporem! Nie dotykac wyzej wymienionych przedmiotow. Uwaga! Nalezy zatrzymac i skontrolowac wszystkie samochody z zurawiami i urzadzeniami podnosnikowymi: gdzie jezdzily i jaka prace wykonywaly pomiedzy czwarta a szosta trzydziesci rano. Zapisac numery rejestracyjne. Nastepnie nalezy skontrolowac ich ladunek, jesli zajdzie potrzeba, wyladowac w punktach kontrolnych caly przewozony towar. Odnosi sie to takze do pojazdow z rejestracja zagraniczna i do samochodow zaplombowanych przez urzad celny. Ciezar kazdego z wyzej opisanych przedmiotow wynosi okolo osmiuset kilogramow. Powtarzam: poszukujemy dwoch..." Mezczyzna w berecie hamuje. Przed nim stoi cala kolumna samochodow. -Co jest? - krzyczy z tylu lysiejacy mezczyzna w bialym swetrze; przez okno wystawia tylko glowe. -Cala kolumna stoi. Albo wypadek, albo kontrola-wzrusza ramionami ten w berecie. Wklada reke przez okno, wylacza silnik. Trzeba oszczedzac benzyne. Panuje kryzys energetyczny. Stale. - Nie widze karetki. To chyba jednak kontrola... Po drugim pasie przelatuje samochod policyjny; gdzies w oddali wyja syreny. Ten w bialym swetrze ze zloscia spoglada na zegarek. -Spoznie sie do pracy. My zaczynamy o siodmej. Drugi wzrusza ramionami; a co mnie to obchodzi? Niebieski sportowy kabriolet hamuje z piskiem, siedzi w nim mloda dziewczyna. Gestem pyta, co sie dzieje. Mezczyzna w swetrze odpowiada jej rozlozeniem ramion: nie wiem. Wzdluz szeregu samochodow przechodzi policjant, cos krzyczy. W samochodach stojacych z przodu ruszaja silniki, unosi sie niebieskawy dym. - Samochody osobowe moga jechac! - krzyczy w ich strone policjant. Kiedy mezczyzni wlaczaja silniki, kobieta w sportowym wozie skreca na lewy pas i wyprzedza ich. -Spiesz sie, spiesz, zlam sobie kark - mruczy ten w berecie. Ostroznie rusza, kupil samochod na raty i jeszcze nie splacil nawet polowy. 7 Dwa nagie ciala na szerokim lozku.Mezczyzna ze zloscia gapi sie w sufit. Zapalilby papierosa, ale marynarka jest daleko, wisi na krzesle w drugim kacie pokoju. W ciele czuje olow, do lozka polozyli sie pozno, a i tam niewiele spali... Kobieta lezy na brzuchu. Jej brazowe wlosy splywaja na dwie strony. Nie chce sie jej nawet poruszyc. W powietrzu napiecie. Klocili sie. Teraz jest cisza. Mezczyzna chcialby sie pogodzic. -No, nie gniewaj sie... Kobieta wzrusza jedynie ramionami i dalej patrzy w poduszke. -Przepraszam, obrazilem cie, ale nie traktuj tego tak powaznie, nie gniewaj sie. -Tak naprawde to nawet nie zalujesz, chcialbys tylko rozladowac napiecie - mowi kobieta. Mezczyzna, teraz juz naprawde rozzloszczony, siada. -Czemu bez przerwy analizujesz moje slowa! Do glowy ci uderzyl uniwersytet i wszystkie uczone tytuly, ktorymi cie obsypali. Ale teraz nie jestes w instytucie, kochanie! -Nie krzycz na mnie, nie jestes moim mezem. -Ale bede. -Jesli bedziesz tak krzyczec, to nigdy! -No! - mezczyzna wstaje z lozka, wklada spodnie i wreszcie zapala papierosa. Gdy znow sie odzywa, jego glos jest juz inny. - Nie klocmy sie. To juz dawno postanowilismy, nie? Kobieta tez sie zaczyna ubierac. Nie spieszy sie. Stoi plecami do mezczyzny. Biustonosz, kombinacja, suknia. Sepleni ze spinka w zebach: -Zachowujesz sie tak, ze jeszcze sie tysiac razy zastanowie... Nie badz taki impulsywny. Mezczyzna usmiecha sie. Podchodzi blizej. -Ale czasem ci odpowiada, gdy jestem impulsywny, nieprawdaz? Na przyklad pol godziny temu, kiedy sie obudzilismy i... - Chcialby objac kobiete, ale ta go odpycha. -Odejdz, jestes niesmaczny... -Ej, Edith, nie zgrywaj sie. - W tym momencie mezczyzna jest bardzo antypatyczny. - Pomimo calej swojej uczonosci jakos nie pogardzasz zabawa w lozku... Kobieta chce ostro odpowiedziec, ale odzywa sie dzwonek. Kto to moze byc tak wczesnie? Mezczyzna czuje sie skrepowany. -Ktora godzina? -Za pietnascie siodma. - Zdenerwowana Edith szybko zaklada ubranie, ktore w nocy, gdy przyszli z lokalu, rzucila na toaletke. Zrzuca na podloge buteleczke perfum, nie podnosi jej, wychodzi do przedpokoju. Meskie glosy. -Kim panowie sa? - Edith cofajac sie wchodzi do pokoju; idzie za nia dwoch mezczyzn. -Policja. - Wysoki pokazuje legitymacje. Drugi wyjmuje fotografie, patrzy na Edith i kiwa glowa. -A wiec pani jest Edith Tarnello. - Chowa fotografie. - Ekspert Instytutu Epidemiologicznego? -Musi pani pojsc z nami - mowi wyzszy i zwraca sie w strone polnagiego mezczyzny. - Pan kim jest? -Moj narzeczony - mowi Edith i szuka torebki. -Ejze, powoli, kolego! - Wzburzony mezczyzna wymachuje rekami. - Co to za metody? Wchodzicie tutaj i tak po prostu zabieracie moja narzeczona?... -Panu nic do tego. - Niski policjant daje Edith zaklejona koperte. Kobieta widzi na niej swoje nazwisko, troche sie dziwi, choc juz przeczuwa, o co moze chodzic. W kopercie kawalek bialego kartonu, na nim napisane na maszynie slowa: OPERACJA NEUTRON. -Rozumiem. - Edith czuje, ze ze zdenerwowania zaschlo jej w gardle. A wiec jednak stalo sie... Niski policjant odbiera kartke, wklada do koperty, zakleja. Musi ja oddac w Centrali razem z fotografia. -Chodzmy. -Czesc. Spotkamy sie pozniej - mowi Edith do mezczyzny. -Kiedy? -Nie wiem. - Policjanci przepuszczaja kobiete przodem. Mezczyzna nie moze sie pohamowac. Idzie za nimi. W drzwiach przedpokoju lapie za ramie wyzszego: -Hej, myslicie, ze mozecie sobie tak po prostu pojsc? Zadam wyjasnien...! -Niech pan da spokoj. - Policjant jest pokojowo usposobiony, lecz narzeczony dziala mu na nerwy. Usiluje odejsc, lecz mezczyzna sciska mu ramie, chce cos powiedziec. Wysoki policjant blyskawicznie uderza z polobrotu, wkladajac w uderzenie impet calego ciala. Narzeczony wlatuje do pokoju, prosto na lozko. Drzwi sie zamykaja. 8 Doktor Rizzo wychodzi na korytarz. Szary polmrok; wbudowane w sufit lampy rzucaja bladozolte kregi na kwadratowe plytki podlogi. Gdzies w oddali rozbrzmiewaja kroki. W tym domu kazdy halas slychac z daleka. Olbrzymi betonowy ul, a my jestesmy pszczolami, mysli lekarz; nie lubi swojego mieszkania, z przyjemnoscia przeprowadzilby sie gdzies indziej. Korytarz przechodzi w waskie schody; Rizzo rzuca spojrzenie na migajaca tabliczke windy, nie warto czekac, szybciej zejdzie piechota. Przeciez lubil chodzic pieszo, teraz rzadziej zajmuje sie sportem, ma czterdziesci lat, dwa lata trwalo, nim zdobyl trzecia specjalizacje. Nie byl to latwy okres, rzadko plywal czy biegal. Lubi zwlaszcza biegac, o swicie, w lesie. Od wiosny az do poznej jesieni.W reku trzyma torbe. Teraz idzie do tego pacjenta, pozniej do instytutu, nie musi sie specjalnie spieszyc. Przedtem moglby nawet pospacerowac w ktoryms z parkow, w koncu pogoda jest rzeczywiscie piekna. To niemal grzech sleczec nad mikroskopami... Na parterze wychodzi mu na spotkanie dwoch mezczyzn, jeden z nich trzyma cos w reku, spoglada na to i na przechodzacych mieszkancow. Doktor chce przejsc kolo nich, lecz jeden z nieznajomych - otyly mezczyzna o zywym spojrzeniu i czarnych wlosach - odzywa sie: -Doktor Rizzo...? -Tak, to ja. -Wlasnie pana szukamy. - Jego towarzysz staje po drugiej stronie doktora. Jak w filmach, przebiega doktorowi przez mysl; opanowuje go jakies przykre, nieprzyjemne przeczucie. - Czego sobie panowie zycza? -Musi pan pojsc z nami. Policja. - Przed oczami miga mu legitymacja. Rzeczywiscie taka jak na filmach. Rizzo protestuje: -Alez, prosze panow, to jakies nieporozumienie. Ja wlasnie sie spiesze do jednego z moich pacjentow, przed chwila do mnie zatelefonowal. To zdanie tez brzmi jak w filmach. Ten z kreconymi wlosami usmiecha sie. -Przynieslismy panu list... Ale teraz chodzmy, liczy sie kazda sekunda. Razem z Rizzem schodza po schodach. Ozywczo chlodne powietrze nad asfaltowym chodnikiem; przed nimi przejezdza kilka samochodow. Niebieskie swiatlo wiruje na dachu policyjnego wozu. Wsiadaja, dopiero tam doktor otwiera koperte. Czyta dwa slowa, serce bije mu szybciej. Nie, to nie moze byc to... -To tylko probny alarm, prawda? - pyta z nadzieja. Tamci patrza na niego nie rozumiejac, ten z kreconymi wlosami - drugi przez caly czas nie odzywa sie ani slowem - wzrusza ramionami: -My o niczym nie wiemy. Mamy zawiezc pana do jednej z naszych central. -Ale chory, do ktorego szedlem... Niedawno otrzymal w elektrowni jadrowej niewielka dawke promieniowania, codziennie musze kontrolowac jego stan i obraz krwi. Wlasnie dzwonil, ze gorzej sie czuje. Kedzierzawy podnosi sluchawke radiotelefonu. -Niech pan poda nazwisko i adres chorego, panie doktorze, zaraz posle tam innego lekarza. Zegary pokazuja godzine szosta minut piecdziesiat cztery. 9 Trzy samochody zakrecaja przed bunkrem. Wozy jeszcze nie stanely, a juz otwieraja sie drzwi...Geste korony debow pokrywaja droge cieniem. Ptaki znow spiewaja nie zwracajac uwagi na ludzi. Z pierwszego samochodu wysiadaja ludzie w mundurach, z ostatniego kilku cywilow, jeden z nich zostaje przy samochodzie, na glowie ma sluchawki superczulej krotkofalowki. Inny dzwiga przewieszona przez ramie przenosna kamere, przed ustami ma zamocowany mikrofon. Ze srodkowego samochodu wyskakuje dwoch ludzi - mlody, dwudziestoletni zolnierz i mezczyzna w wieku okolo trzydziestu pieciu lat. Ten ostatni w dziwnym ubraniu: zolnierskie spodnie, buty i zielona koszula, lecz bez czapki i pagonow. Na piersi mozna przeczytac wypisane na bialej tasiemce nazwisko: QUINET. -Chodz i ty, Piero - mowi do mlodego kierowcy. -To ten bunkier - mowi jasnowlosy porucznik, ktory wysiadl z pierwszego samochodu. - Oficjalna nazwa: Sklad bomb-I. Poza obsluga moga sie do niego zblizyc tylko wartownicy. -Ilu bylo wartownikow? - pyta Quinet. -Trzech. Kazdego magazynu bomb N strzeze trzech wartownikow. Wejdzmy do srodka - oficer rusza przodem. Po nacisnieciu guzika rozsuwaja sie ciezkie, metalowe skrzydla drzwi. Przed nimi otwiera sie betonowy tunel o szerokosci i wysokosci ciezarowego samochodu, z sufitu swieca silne lampy. Kroki grupy ludzi rozbrzmiewaja echem. -Na ogol dwoch pilnuje wejscia, a trzeci co dwadziescia minut obchodzi sklad sprawdzajac, czy wszystko w porzadku. Nawiasem mowiac, w sciany wbudowane sa tez urzadzenia automatyczne wskazujace dym, wzrost temperatury czy ewentualne wejscie intruza... -Ale tym razem nic nie pokazaly. - Glos Quineta jest ostry, bezlitosny. Jasnowlosy oficer przelyka sline. -Nie, tym razem nie pokazaly... Ida dalej. Tunel niespodziewanie rozszerza sie w duza podziemna sale. Wzdluz scian na solidnych rusztowaniach spoczywaja ciemne, metalowe! walce: bomby neutronowe. Po lewej stronie widac egzemplarze wmontowane w glowice rakiet, z prawej walcowate metalowe przedmioty. To sa wlasciwe bomby. Na moment wszyscy milkna, zapada cisza. Kilkaset tysiecy smierci czai sie wsrod tych betonowych scian. Promienie neonowych lamp rzucaja na twarze blade plamy. -Czy moglby pan powiedziec, co sie wydarzylo? - Quinet zwraca sie do mlodego oficera. -Mam jedynie swoje przypuszczenia... -Slucham. -Sprawcy w jakis sposob dostali sie na teren bazy. Zeby nie zwrocic na siebie uwagi, nosili na pewno mundury naszych oddzialow, ich papiery tez musialy byc w porzadku, bo inaczej nie mogliby swobodnie poruszac sie po calym terenie. Zblizyli sie do bramy skladu... -No i...? - Quinet niecierpliwi sie. - Niech sie pan pospieszy, liczy sie kazda minuta. -Wiem tylko to, co odkrylismy po ogloszeniu alarmu. -Chwileczke. Kiedy i z jakich powodow ogloszono alarm? -O piatej trzydziesci. Dowodca stalego patrolu zameldowal wewnetrzna linia telefoniczna oficerowi dyzurnemu, ze w pierwszym skladzie zastal otwarte drzwi. -Stalego patrolu? -Kontrole wewnetrznego terenu bazy przeprowadza specjalna grupa. Czterech zolnierzy i jeden oficer. Teren bazy jest dosc duzy, a oni chodza pieszo, bo w ten sposob latwiej moga zauwazyc ewentualne podejrzane rzeczy. Na ogol, od godziny dwudziestej drugiej do szostej o swicie nastepnego dnia, dwukrotnie docieraja do kazdego budynku i do wazniejszych punktow ogrodzenia. -A wiec okolo piatej dwadziescia dziewiec wewnetrzny pieszy patrol zastal w skladzie otwarte drzwi? -Wlasciwie to bylo tak, ze sprawcy oddalajac sie niedokladnie zamkneli drzwi. Miedzy dwoma skrzydlami zostala waska szczelina i... Slychac pospieszne kroki. Od strony wejscia nadchodzi tegi oficer. Kiedy podchodzi blizej, oficerowie orientuja sie: to dowodca bazy. Jasnowlosy salutuje: -Melduje panu generalowi, ze przeprowadzamy kontrole... -Milczec! Dlaczego mnie nie zawiadomiono? - Twarz generala jest czerwona od gniewu, wargi mu drza. Kurtke ma nie dopieta, widac, ze wiesc o alarmie wyciagnela go z lozka. - A co to za cywile? U jednego z nich widzialem kamere, kto dal pozwolenie filmowania? Ktos za to zdrowo beknie, poruczniku! Quinet znudzonym wzrokiem patrzy na generala, potem zwraca sie do podporucznika: -Niech pan kontynuuje, nie mamy czasu na glupstwa. Podporucznik z przerazeniem spoglada w strone generala, ktorego twarz jest juz purpurpwa. Quinet odwraca sie w strone bomb: -Wiec zabrali dwie. Czy moglby pan pokazac skad? Oficer podnosi jedynie reke; teraz general juz ryczy: -A pan kim jest, bezczelny cywilu? l jakim prawem wydaje pan tu rozkazy? Co to za stroj, w jakich oddzialach pan sluzy, nieszczesniku, dobrze, ze nie owinal pan sobie szyi czerwonym szalikiem! Kto was wpuscil na teren bazy? Quinet robi polobrot, chwile czeka, po czym mowi nieoczekiwanie cichym glosem: -Jestem major Quinet ze Sluzby Specjalnej. General dwa razy wydmuchuje powietrze. Milczy przez chwile, ale gniew nie mija. -Zatelefonuje do ministerstwa! Do samego ministra! Powiem mu, co sie tu dzieje za moimi plecami! Zamelduje o tej sprawie moim zwierzchnikom...! -Wlasnie o to chcialem prosic, generale - odpowiada Quinet. Mlodzi oficerowie milcza przerazeni, staraja sie nie patrzyc na generala. Quinet znow zwraca sie do mlodego podporucznika: -Chodzmy, niech pan kontynuuje, nie tracmy czasu. General wydmuchuje z pluc powietrze, odwraca sie na piecie i pospiesznie odchodzi. Dwoch oficerow o slabszych nerwach rusza jego sladem. Na twarzy Quineta kamienny spokoj: -Panie poruczniku, czy domysla sie pan, jak oni zaladowali te bomby na swoje pojazdy? W pokoju dowodztwa general rzuca na stol swoja czapke, ociera czolo. Krzyczac wydaje rozkazy. W sasiedniej sali lacznosciowcy uwijaja sie przy swoich aparatach. Nie mija pol minuty, gdy jeden z nich wrecza generalowi biala sluchawke telefoniczna. -Prosze osobistego adiutanta ministra! Generala Abbera! - krzyczy i chce sie dalej wsciekac, ale, ku swemu zdumieniu, niemal natychmiast slyszy dobrze znany glos. -Co jest, stary? - zaczyna Abber. - Slysze, ze macie duze klopoty. Czy mozesz juz cos powiedziec? -Klopoty to mamy! Powiedz, kto tu przyslal tego... majora Quineta, jesli to w ogole major? Nawet nie wyglada na wojskowego... Wy tam u gory zupelnie potraciliscie rozum, nasylacie mi na kark jakiegos metnego typa, o ktorym w dodatku nic nie wiem, bo, prawda, mnie zawiadamiacie na koncu... -Spokojnie, Manuel. Majora Quineta skierowano do was na osobiste polecenie ministra. Jesli chcesz wiedziec, Quinet jest najzdolniejszym, najodwazniejszym oficerem komandosow Sluzby Specjalnej. Genialny facet, nie zna slowa "niemozliwe". Jego maniery nie sa najlepsze, to prawda, ale musisz mu to wybaczyc, bo nie czas teraz na uprzejmosci. Prosze cie, zrob wszystko, zeby major mogl efektywnie prowadzic sledztwo, i to jak najpredzej. To jest takze w twoim interesie, sadze, ze sie rozumiemy. - Cichy trzask swiadczy o tym, ze nic wiecej Abbera nie interesuje i ze ze swej strony zakonczyl rozmowe. General stoi ze sluchawka w reku, chcialby krzyknac lub przynajmniej cos powiedziec, ale glos nie przechodzi mu przez gardlo. 10 Minister sie wscieka.Przed paroma minutami przybyl do swego biura i teraz stoi na piatym pietrze gmachu Ministerstwa Obrony Narodowej, na srodku malej sali. Jest z nim tylko sekretarka i general Abber, tym razem jako doradca, choc jest takze jego zastepca. -Mialem nadzieje, ze policjanci zlapia ich jeszcze na drodze - pieni sie minister. - Jesli ta sprawa sie rozniesie, i to wlasnie przed wyborami... No to jeden zero dla socjalistow. Nawet dla calego bloku. Ze tez musialo sie to zdarzyc wlasnie teraz...! -Trzeba zatelefonowac do prezydenta. - Biale wasy i opalona sloncem skora Abbera dziwnie kontrastuja z powaznym, galowym mundurem. -Do prezydenta? - Minister odruchowo siega do krawata i poprawia go. Sekretarka nie czeka na rozkaz; z doswiadczenia wie, ze minister na ogol slucha generala. -Minela juz godzina od czasu odkrycia kradziezy - denerwuje sie minister - ciagle nic! To nas moze kosztowac stanowiska, Abber! -Teraz najwazniejsze jest trzezwe, spokojne i rozwazne postepowanie. Bez paniki. - General mysli przez chwile, jak on zareagowalby na miejscu ministra, gdyby wreszcie zajal jego miejsce, no ale do tego jeszcze daleko. Chociaz pazdziernikowe wybory moga przyniesc kilka istotnych zmian, a wtedy wszystko moze sie zdarzyc. - No i dyskrecja! Nic sie nie moze wydostac. Absolutnie nic. -Sekretariat na linii - mowi kobieta i podaje sluchawke. Minister bierze ja do reki. -Prosze natychmiast obudzic prezydenta! - mowi glosem nie znoszacym sprzeciwu. Sekretarz protestuje. Prezydent zle spal, po polnocy obudzil sie nawet dwukrotnie, zazyl lekarstwo i srodek nasenny. Dyzuruje tu teraz jego osobisty lekarz. Musi spac jeszcze co najmniej godzine. Minister rzuca na Abbera pelne konsternacji spojrzenie, pozniej sie nadyma, twarz mu czerwienieje. Sekretarka odwraca sie - zna te wybuchy gniewu, wiele razy byla ich swiadkiem. Abber zagryza wargi. Zachowanie ministra rzeczywiscie nie jest nienaganne, ale tez kilka rzeczy go usprawiedliwia. Raz: sprawa jest faktycznie nadzwyczaj powazna i jego niecierpliwosc jest zrozumiala. Dwa: pochodzi z poludnia, a ci poludniowcy zawsze byli porywczy. Trzy: chodzi o jego wlasna skore, przeciez jesli teraz wybuchnie skandal z bombami neutronowymi, to wielce prawdopodobne, ze on tez bedzie musial odejsc. A wtedy kto wie...? Sekretarz prezydenta probuje grac na zwloke. Liczy sie kazda minuta snu: poki tu dyskutuja, prezydent spi, lecz minister jest nieugiety - w koncu ma do tego prawo: jest jednym z trzech ludzi, ktorzy maja w kazdej chwili dostep do prezydenta, nawet w nocy. Z westchnieniem kladzie sluchawke. Znow mija minuta. Dwie. Trzy. W sali ministerstwa rozjarza sie wreszcie jeden z duzych sciennych ekranow. Na chwile rozblyskuje wielka litera A, pozniej przelaczaja aparature na transmisje z Biura Prezydenta. Najpierw widac zielone, aksamitne krzeslo, przed nim malutki stolik z przyborami do pisania. -Wideostolik prezydenta przy jego sypialni - mowi minister. Jezykiem zwilza wargi, nerwowym ruchem przygladza wlosy. Sekretarka stoi za kamera wideotelefonu, stamtad pokazuje szefowi, by zapial marynarke. Pozniej na ekranie pojawia sie prezydent. Mocno siwiejacy, worki pod oczami, wlosy jeszcze rozczochrane. General Abber mysli o tym, jak bardzo inny jest w kronice filmowej, w telewizji, i w ogole podczas kazdego oficjalnego wystapienia. Teraz nikt go nie widzi, palac laczy z Ministerstwem Obrony Narodowej zamknieta linia wideotelefoniczna. Cale szczescie. -Co sie u was dzieje? - pyta prezydent; glos ma zniecierpliwiony, lekko drzacy. - Mialem kiepska noc, a teraz ta pobudka... - Nerwowo gniecie kolnierz pizamy. Minister jest juz spokojniejszy. Precyzyjnie, jasno przedstawia stan rzeczy. Przez ten czas Abber znow obserwuje twarz prezydenta. Kamera wideotelefonu jest nadzwyczaj ostra, daje dokladne zblizenie. Otyla twarz wypelnia caly ekran. -I dopiero teraz mi mowicie? Ponad godzine potrzebowaliscie, zeby sie zorientowac, co sie stalo? - Prezydent wyraznie jest rozgniewany. Goraczkowo sie zastanawia, co nalezy robic w takich wypadkach, przeciez od kiedy pelni urzad, nie zrabowano jeszcze broni jadrowej. - Trzeba zwolac Grupe Kryzysowa, zmobilizowac Sluzbe Specjalna, kontrolowac drogi publiczne itp., itd. ... -Wszystko to zostalo juz zrobione - kiwa glowa zupelnie juz spokojny minister. Ciagle jeszcze stoi na bacznosc przed kamera. Abber zna go od dawna i wie - wiele osob wie - ze minister zamierza sie ubiegac o urzad prezydenta. Co prawda, nie startuje jeszcze w wyborach rozpoczynajacych sie za miesiac, ale na pierwszy plan wypchnal juz swych zausznikow. On sam stanie w szranki za cztery lata, w nastepnych wyborach. Publiczna tajemnica. -Na razie nie mozemy zrobic nic wiecej. Starajcie sie dzialac szybko, operatywnie i efektywnie. Co trzydziesci minut prosze zdawac raport o sytuacji, gdyby sie wydarzylo cos szczegolnego, prosze natychmiast dzwonic. Chyba nie musze podkreslac, panowie, ze nie moze byc zadnych przeciekow. Wyobrazcie sobie, co by bylo, gdyby prasa to wyniuchala. Niczego nam tak nie brakuje, jak serii manifestacji... A tego na pewno mozemy sie spodziewac, jesli opinia publiczna dowie sie o sprawie, l nie tylko tego... Ekran ciemnieje. Sekretarka podchodzi do stolika zastawionego telefonami, gotowa wypelniac polecenia ministra. Abber opiera sie o jedno z biurek. Zdaje sobie sprawe nie tylko z wagi polozenia, ale i z tego, co w tej chwili zaczelo sie toczyc na drugim planie. Strony wrogie sobie sa - jak na razie - zmuszone do wspoldzialania. Prezydent nie lubi ministra. Kazdy z nich czeka na potkniecie rywala. Ale to niebezpieczenstwo, ktore teraz sie pojawilo, zmusza ich do zawarcia sojuszu. Obecnie nie wiadomo jeszcze, ktory z nich i w jaki sposob wykorzysta te wydarzenia we wlasnym interesie. Ja w kazdym razie stoje z boku, mysli Abber. Ale czy moge pozostac z boku, a jesli tak, to do kiedy? l czy to jest dla mnie korzystne, ze stoje z boku? Minister marszczy czolo, pozniej podejmuje decyzje. Poleca sekretarce: -Prosze zadzwonic do Grupy Kryzysowej. Mam nadzieje, ze juz dziala. Pozniej do bazy w El Puno. Prosze w obu miejscach zapytac, jak posuwa sie sledztwo. Przez olbrzymia szybe okienna Abber patrzy w dal. Promienie slonca czerwono splywaja po kominach, po dachach. Niebo jest bezchmurne, nad miastem blyszczy jasny, niemal oslepiajacy blekit. Godzina szosta minut trzydziesci piec. 11 Rzeka wije sie pomiedzy pokrytymi gaszczem krzewow zboczami wzgorz. Wlasciwie nie sa to prawdziwe wzgorza, raczej rodzaj kopcow: jakby jakis olbrzym rozrzucil je na rowninie chcac dac odpoczynek oczom, a ptakom miejsce do zakladania gniazd. Bo cala okolica pelna jest ptakow. Halasuja miedzy krzewami, wielkimi stadami unosza sie w powietrzu, l buduja gniazda w sitowiu. Male niebieskopiore ptaki. Kiedy wzlatuja, wygladaja jak blyszczace szlachetne kamienie. Przemykaja nad odbijajaca niebo rzeka.Leon Helmpnt porusza sie powoli, bardzo powoli. Spomiedzy dwoch konarow swieci mu w oczy slonce - jest juz bardzo wysoko. Helmont nie widzi swojego czerwonego namiotu; daleko sie zapedzil w ciagu ostatniej pol godziny. Kroczy teraz przygarbiony, od drzewa do drzewa, z mikrofonem zamontowanym w ognisku parabolicznego reflektora. W torbie na ramieniu magnetofon: superczule urzadzenie. Male niebieskie ptaki maja gniazda w galeziach nisko nad ziemia. Wiele z nich moze pasc ofiara lisow lub innych drapieznikow, nawet zdziczalych kotow. Trzeba sie poruszac ostroznie; ptaki sa plochliwe. Helmont lubi sie tak skradac. Kiedy jest w lesie, budza sie w nim pierwotne zadze. Nie ma cierpliwosci do pracy badawczej. "A przeciez cierpliwosc jest glowna cnota naukowca" - och, ilez razy to slyszal! Moze wkrotce uda mu sie zmienic posade. Dosc ma juz ciezkiej ciszy podziemnych laboratoriow, pogardy aroganckich oficerow. Akceleratory czastek, doswiadczalne laboratoria, nieskonczone szeregi cyfr swiecace zielono na malych ekranach w glebi ukrytych baz. Wirowanie dyskow, wyniki na papierowych tasmach i cyfrowych wskaznikach - grozne mozliwosci, niebezpieczna rzeczywistosc. Nie, dosyc tego. Las jest wart wiecej. Wzgorza. Rzeka. Krzewy. Ptaki. Helmont kleka na wilgotnej jeszcze trawie. Powietrze ma smak, zauwaza. Bierze gleboki oddech; od strony rzeki lekki wiatr przynosi ledwo widoczna mgle. Sitowie jest jasnozielone, mlode liscie wznosza sie ku gorze niczym palce ludzkich rak. Ptaki klebia sie cwierkajac. Magnetofon pracuje bezdzwiecznie; Helmont zaluje troche, ze drugi, jeszcze czulszy aparat zostawil w namiocie. W ciagu minionych czterech dni zrobil wiele wspanialych nagran. Slychac dziwny, obcy halas. Helmont przez .sekunde nasluchuje, pozniej wylacza magnetofon. Halas dobiega zza rzeki. Zbliza sie jakas warczaca maszyna. Traktor? - zastanawia sie. Nie, to niemozliwe: na terenie ptasiego rezerwatu nie wolno uzywac pojazdow mechanicznych. Metalicznie blyszczacy, czerwono-bialy helikopter pojawia sie miedzy dwoma wzgorzami na przeciwleglym brzegu; leci prosto w strone rzeki. Podrywa sie sploszone stado ptakow, odlatuje w przerazeniu jak mala chmurka; na wodzie widac odbicie maszyny. Twarz Helmonta czerwienieje z gniewu. Czy niczego juz nie potrafia uszanowac? Szkoda, ze na maszynie nie ma zadnego symbolu, nazwy czy numeru. To dosc dziwne, ale Helmont nie ma teraz czasu na zastanawianie sie; ze zloscia wyskakuje spomiedzy zarosli, zaczyna machac rekami, krzyczy, choc wie, ze ze wzgledu na halas jest to bezsensowne. Helikopter zatacza krag, a nastepnie leci prosto w strone Helmonta. Nie moze wyladowac wsrod krzakow, wiec unosi sie nad ziemia na wysokosci bioder czlowieka. Przez halas przebija sie silny krzyk: -Profesor Helmont, do helikoptera! -Prosze? - Helmont przelyka sline; to smieszne, ze mowie, mysli. Nieznajomy w maszynie powtarza wezwanie. Wzbija sie kolejne stado przerazonych ptakow. W maszynie zamontowano gigantofon, mysli Helmont i podchodzi blizej. Nie widzi smigla, lecz jedynie wirujaca w powietrzu srebrzysta tarcze. Nie wolno latac nad rezerwatem, chcialby powiedziec. Drzwi maszyny sa otwarte, wewnatrz siedza mezczyzni w skorzanych czapkach, jeden z nich ma na glowie sluchawki i mikrofon przed ustami. Inny podaje profesorowi koperte. Sa bardzo powazni. Wicher bijacy od wirnikow burzy Helmontowi rzadkie wlosy, krzaki wokol niego wyginaja sie. Dziwny sposob doreczania listow, mysli profesor wyciagajac bialy kartonik. Ledwo zdazyl przeczytac dwa slowa, a juz czuje, ze silne rece ujmuja go pod pachami i wciagaja do maszyny. Porwanie, chcialby krzyknac, lecz wtedy docieraja do jego swiadomosci te dwa slowa: OPERACJA NEUTRON. -Moj namiot, sprzet... - krzyczy. Halas sie wzmaga, juz leca. Okolica kurczy sie nagle do rozmiarow mapy, rzeka wije sie pod nimi, krzaki zamieniaja sie w male kepy traw. -Zawiadomimy personel rezerwatu, zeby zabezpieczyl pana rzeczy! - krzyczy mu do ucha jeden z mezczyzn i pokazuje jakas legitymacje: - Jestesmy z policji, przylecielismy po pana. W dyrekcji rezerwatu ustalilismy dokladnie, gdzie pan przebywa. -Od dawna czekalem na te pare dni odpoczynku - odpowiada krzyczac rozgoryczony Helmont. - Jestem na urlopie! -Byl pan, panie profesorze. Metalowy ptak leci prosto w strone miasta. 12 Ziemia zostaje daleko pod nimi. Najpierw przebijaja sie przez cienkie warstwy chmur, pozniej samolot kosmiczny wznosi sie w coraz wiekszy mrok. Przez pewien czas zalewa go blask slonca; zlota rakieta leci niemal pionowo.Krajobraz jest brunatnozielony: mozna jeszcze odroznic lasy od pol. Przez pare minut widac tez miasto; dookola ciemny pierscien dymow fabryk i samochodowych spalin. Pierwszy pilot nazywa sie Passer, ma trzydziesci osiem lat, od trzynastu lat sluzy w silach powietrznych. Od dwoch lat prowadzi samoloty kosmiczne. Jest wysokim, czarnowlosym mezczyzna z krzaczastymi brwiami, nie lubi wiele mowic. "Gadatliwe" zadania z przyjemnoscia zostawia swym towarzyszom. Przy radiu siedzi Vida, drugi pilot. Vida jest znacznie mlodszy od swojego kolegi, po raz drugi w zyciu prowadzi samolot kosmiczny. -"Slizgacz-dwa" wzywa Oviedo. "Slizgacz-dwa" wzywa Oviedo. Nie szyfruja rozmowy, choc leca wojskowa maszyna wystrzelona z bazy wojskowej w strone wojskowej stacji kosmicznej. Co prawda, w pulpit sterowniczy wbudowano polaczone z pokladowym komputerem urzadzenie szyfrujace, lecz jego uzywanie jest konieczne tylko w wyjatkowych wypadkach. Przy pomocy superczulych aparatow lokacyjnych inne mocarstwa moga dokladnie ustalic tor lotu i polozenie "Slizgacza". Juz jestesmy na ekranach obcych stacji obserwacyjnych, mysli Passer. Marszczy brwi, dwoma spojrzeniami kontroluje czy wysokosc sie zgadza. -Zglasza sie Oviedo. - Ziemska informacja jest chlodna, beznamietna. Co tydzien wiele samolotow kosmicznych startuje na ktorys ze "Skorpionow". -"Slizgacz-dwa" podaje polozenie. Wysokosc trzydziesci cztery tysiace, za trzydziesci sekund przechodzimy na ustalona orbite. Teraz w nasza maszyne uderzaja wiazki niewidzialnych fal radiowych, mysli Passer. Zmierza, sprawdza, odpowiedza, ze w porzadku. Wszystko to w ciagu jednej sekundy. -Wasze polozenie sie zgadza - mowi ziemski nadawca. - Po wejsciu na orbite przejmijcie bezposredni kontakt ze "Skorpionem". -Zrozumialem. - Vida usmiecha sie, rzuca wesole spojrzenie na pierwszego pilota. Pod nimi dudnia silniki. Naped atomowy, machinalnie stwierdza Passer, reaktor jadrowy "Nerwa" i radioizotopowy silnik jako rezerwa, nawet jesli jeden odmowi posluszenstwa, to i tak bez problemu mozemy wrocic na Ziemie. Wlasciwie my tez jestesmy ziemskimi pilotami, tylko wznosimy sie tysiac razy wyzej niz inni. -Dobrze idziemy, nie? - Twarz Vidy promienieje. Wokol nich rozciaga sie juz ciemnosc kosmosu. Kamera przekazujaca zewnetrzny obraz wyswietla na ekranie niewyraznie migajace, dalekie gwiazdy. -Zaraz bedziemy na "Skorpionie"! - smieje sie Vida. -Mhm... - kiwa glowa Passer. To juz wszystko jest zbyt proste. Pietnascie lat temu, w pierwszych samolotach kosmicznych montowano silniki rakietowe na paliwo stale. Bywalo, ze konstrukcja jednego czlonu miala mase 500 ton. Maszyny wynoszono na orbite przy pomocy rakiet i dopiero w czasie powrotu ladowano lotem slizgowym. To byly dziwaczne pojazdy. Passer niewyraznie je sobie przypomina: kiedy byl w gimnazjum, widzial zdjecia pierwszych doswiadczalnych samolotow kosmicznych. Do polibutadienakrylnitrylu dodawano aluminium; na poziomie morza taki silnik mial co prawda ciag 10 MN, ale calosc pracowala tylko 115 sekund, pozniej mozna ja bylo wyrzucic. W ogole za duzo czesci trzeba bylo dawniej wyrzucac. Kiedy aparat wracal, jego liczba slizgowa wynosila w przypadku szybkosci poddzwiekowej 1,6, a przy ponaddzwiekowej 3. Smieszne. -"Slizgacz-dwa" wzywa "Skorpiona-cztery". Lekki szum w sluchawkach radia. Passer przygryza wargi - nudzi sie. Nigdy nic sie nie zdarza. W domu kobieta - ta sama, z ktora sie ozenil kilkanascie lat temu, dwoje dzieci ze swoimi szkolnymi problemami, w telewizji co wieczor jednakowo glupie filmy... Kto jest na "Skorpionie"? Z czterech "Skorpionow" funkcjonuja juz tylko trzy, "jedynka" dawno wypadla. Bazy wojskowe nieruchomo unosza sie nad krajem, w kazdej dwoch oficerow; zmieniaja ich co trzy tygodnie. Mozliwe, ze ich nawet znam - mysli Passer - troche weselej spedzimy pare godzin, pozniej wrocimy do domu. Do domu? No, z powrotem na Ziemie. -Zglasza sie "Skorpion - cztery", slysze was dobrze - dobiega z kosmosu glos bazy. - Zidentyfikowalismy "Slizgacza", mozecie sie zblizac. -Zidentyfikowali nas - donosi Vida. -Slysze - mruczy Passer. Z czego sie cieszy ten zoltodziob? Oni musza zidentyfikowac kazdy przedmiot, czy to bedzie sztuczny ksiezyc, odrzucony czlon rakiety, wyrzucony pusty pojemnik czy samolot kosmiczny. Wrog nie spi. -Nie chcialbym, zeby w nas wystrzelili ladunek jadrowy - mowi Vida, ale i teraz sie usmiecha. - Te "Skorpiony" sa jak jeze, na wszystkie strony stercza z nich kolce i jesli ktos obcy sie zblizy... -To pewne, ze nie chcialbym byc w skorze takiego obcego kosmonauty. Maja potworna bron; zdalnie sterowane i samonaprowadzajace sie rakiety, dziala laserowe, ze wspomne tylko o tych bardziej interesujacych... Co jest z wysokoscia? -Trzydziesci piec tysiecy osiemset. -No, zaraz bedziemy na miejscu. Powiedz im, zeby nadali swoj kod na zwyklej czestotliwosci. Vida przez radio przekazuje prosbe i dodaje; -Przywiezlismy wam, chlopcy, pare rzeczy. Moze trafi sie nawet skrzynka swiezych owocow... Jeden z czlonkow zalogi "Skorpiona" odpowiada: -To sie na pewno przyda. A poczte dostaniemy? To chyba podporucznik Portugo, mysli Passer. Niedawno poznal tego faceta w kantynie bazy. A wiec teraz na czworce ma sluzbe Portugo? A kto moze byc jego dowodca? Za dziesiec minut sie okaze. Na ekranach pojawia sie "Skorpion". Unosi sie w czarnej pustce; nieruchomy, wielki blok. Przypomina olbrzymi wirujacy walec, z ktorego na duza odleglosc stercza "skrzydla" zawierajace baterie sloneczne. Dlugosc bazy kosmicznej przekracza czterdziesci, srednica osiem metrow. Masa siedemdziesiat ton. Z radia slychac monotonne dane liczbowe: podporucznik Portugo podaje parametry orbity. Automaty koryguja tor lotu; silniki kosmicznego samolotu zatrzymuja sie po dwoch slabszych impulsach. Nie drza juz grube metalowe sciany. "Slizgacz" nieruchomieje u boku "Skorpiona", tam, gdzie nawet w slabym swietle widac wymalowana wokol sluzy pomaranczowa obwodke. Cumy lacza sie ze soba, hydrauliczny system spina oba obiekty. Prozniowe plomby splataja sie. -"Slizgacz-dwa" wzywa Oviedo. -Zglasza sie Oviedo. -Melduje, ze o godzinie siodmej minut dziesiec czasu ziemskiego przeprowadzilismy dokowanie. Wylaczamy radio "Slizgacza". -Oviedo, zrozumialem, przesiadajcie sie i zacznijcie rozladunek. Ich ciala sa lekkie, prawie niewazkie, do podlogi przyciaga ich jedynie sztuczna grawitacja. Reczne przetoczenie do sluzy "Skorpiona" duzych skrzyn kontenerowych zaopatrzonych w kolka nie bedzie trudne. Zamiast nich zaniosa pozniej do ladowni puste skrzynie. Otwiera sie sluza - najpierw migaja czerwone lampy automatow obserwacyjnych, lecz kolor szybko zmienia sie na zielony. Poszycie zadnego z pojazdow nie zostalo uszkodzone, powietrze nie ucieka, jego sklad i cisnienie sa prawidlowe. -Halo, chlopcy! - Portugo stoi w drzwiach z szerokim usmiechem na twarzy. Vida czuje od razu, ze beda przyjaciolmi. Nie spotkali sie dotychczas na dole, ale Portugo wyglada na faceta tak samo wesolego, jak on. Dowodca dwuosobowej zalogi "Skorpiona" jest major Angelos. Stary pilot, zostal kosmonauta, jeszcze w latach osiemdziesiatych. Skronie mu juz siwieja, ma czterdziesci cztery lata, jest wsrod nich najstarszy. Ze wzgledu na stopien wojskowy jest takze dowodca Passera i Vidy, dopoki przebywaja w bazie kosmicznej. -Tam na dole swieci slonce - wesolo oswiadcza Vida. - Dojrzewaja owoce. Nigdzie ani jednej chmury. -Jesli chodzi o chmury, to my tez nie mozemy sie uskarzac - usmiecha sie Angelos. Podaje reke Passerowi, rozglada sie po kabinie. - Naprawde nie przywiezliscie poczty? -Tym razem nie przyslali. Ile tu jeszcze bedziecie? -Jedenascie dni. - Wszyscy oficerowie sil powietrznych pracujacy w kosmosie mowia sobie na ty, ten zwyczaj jakos automatycznie sie utarl juz na samym poczatku. -Ale za to przywiozlem cos innego - tajemniczo usmiecha sie Vida. -Wiem: skrzynke owocow. Juz wczesniej zdradziles przez radio - smieje sie Portugo. -No, dobrze, przyniose ja. - Przez waskie drzwi Vida wraca do kabiny pilotow. Angelos zwraca sie do Passera: -Jak duzy jest ladunek? -Osiem ton, w aluminiowych kontenerach. Sadze, ze wewnetrznym kanalem zdazymy to przeladowac w ciagu godziny - wskazuje w strone klapy sluzy. - Ile macie towaru do odeslania? -Nieduzo. Dwa kontenery zepsutych czesci i bateria sloneczna, jeden modul urzadzenia klimatyzacyjnego, ktory trzeba calkowicie wymienic; teraz pracuje modul zapasowy. Mam nadzieje, ze przyslali nowy, juz tyle razy nadawalem to do Oviedo... Passer naciska guzik otwierajacy drzwi magazynu. W ciemnej, przypominajacej tunel sali ciasno stoja kontenery. Przymocowano je do podlogi i sufitu, by sie nie przesunely. Dwoch oficerow bazy idzie za kapitanem samolotu kosmicznego. Reka Passera zbliza sie do wlacznika swiatla, lecz nagle w ciemnosci poruszaja sie jakies sylwetki. Miedzy zebrami Passer czuje lufe pistoletu. -Nie ruszac sie - mowi twardy glos. 13 Szef czeka na wiadomosc.Jest mezczyzna w wieku okolo czterdziestu pieciu lat. Ubrany z przesadna elegancja, wlosy z przedzialkiem, sniada cera. Widac, ze przywykl do rozkazywania i do przeprowadzania dlugoplanowych operacji. Gdy z kims rozmawia, rzadko patrzy mu w oczy. A jednak wszystko slyszy, pojmuje, notuje w pamieci i jesli trzeba, przypomina sobie o tym nawet po latach. Trzyma w garsci wielu ludzi. Zachowuje sie pewnie, moze nawet troche bezwzglednie. No, ale tego wszystkiego mozna sie jedynie domyslac. Najpierw nerwowo chodzi po swoim biurze. Na scianie fantazyjny obraz: blekitne tancerki unosza sie na zoltobrazowym tle. Oryginal, z pewnoscia nie byl tani. Na twarzach kobiet maski, tylko jedna ma odsloniety nos i oczy. Obserwatorowi stojacemu dokladnie naprzeciwko obrazu wydaje sie, ze gdzies poza nimi wschodzi ogniscie czerwona korona sloneczna; jeszcze jej nie widac, lecz dziwne promienie zwiastuja jej nadejscie. Szef siada. Jasnobrazowe biurko zrobiono z prawdziwego drewna. W szklanej tafli ekranu wideoaparatu odbija sie postac szefa, siedzacego w nerwowym oczekiwaniu. Telefon milczy. Spoglada na zegarek, pozniej znowu wstaje, podchodzi do olbrzymiego okna. Spoglada w dol na dzungle dachow. W oddali drapacze chmur. Blask slonca w tysiacu migocacych szyb okiennych. Okno biura znajduje sie obok wystajacego zalomu muru. Na wyciagniecie reki drabina pozarowa. Wysokosc czterech pieter; w dole tetni ruchem rondo Uniwersyteckie. Widac nawet kawalek rzeki, po ktorej wolno suna barki. Wraca do biurka, wyjmuje mape, bierze pioro, lecz nie pisze - zastanawia sie i dalej czeka w napieciu. Ostro odzywa sie skrzeczacy brzeczyk aparatu. Szef natychmiast chwyta za sluchawke, przyklada ja do ucha: -Sangay. -Okay, szefie, tu Mullardee. Zawiezlismy te paczuszke na umowione miejsce. -Dziekuje. Dalej wszystko tak, jak omowilismy. -Nie bedzie klopotow, szefie, czesc. Szef oddycha z ulga. Jedna czesc planu wykonana. Czas, zeby dowiedzieli sie o tym pozostali. Podnosi sluchawke innego telefonu i wykreca tylko dwie cyfry. Zglaszajacemu sie rzuca tylko: -Przekaz wiadomosc numer dwa. Pozniej nadal czeka. 14 ..."Anakonda" jest przedsiebiorstwem prywatnym i dlatego mozna tu uslyszec najwiecej dobrej muzyki. Przy mikrofonie Emil Obress, a dlugosci fal "Anakondy" wynosza niezmiennie czterysta trzydziesci piec, czterysta szescdziesiat osiem i piecset szesnascie metrow; dokladny czas: godzina siodma minut jedenascie; pozwolcie panstwo, ze przedstawie jedna dobra ksiazke i jeden dobry utwor muzyczny. Ksiazki nie moge pokazac, jestesmy stacja radiowa, a nie telewizyjna. Sprobuje wiec opisac ja slowami: sredniego formatu, w liliowo-zielonej okladce, tytul wypisany zlotymi literami:,,Odnalazlem swoje miejsce". Autor, ktory sam jest biedakiem, opisuje tragiczny los i walke biednego dziecka. Natomiast muzyka, ktora zaprezentuje, pragnalbym troche panstwa rozweselic: Venturi spiewa stary, lecz do dzis lubiany przeboj "Czekam na ciebie z niecierpliwoscia". Zanim jednak nastawie plyte, powiem cos jeszcze: maszyny biurowe Malretti sa najbardziej wszchstronne, ich ksztalt zostal zaprojektowany przez specjalistow, dostepne takze w kolorach pastelowych, wbudowano w nie polautomatyczny system rejestracji akt biurowych, kazdy modul jest w stanie zarejestrowac piec tysiecy kart informacyjnych, przy czym do maszyny mozna podlaczyc nieograniczona liczbe takich modulow. Adres i numer firmy znajda panstwo w ksiazce wideotelefonicznej. ,,Malretti"... "Malretti"... A teraz muzyka...!W wiezy kontrolnej bazy powietrznej w Oviedo juz teraz czuje sie upal. Od wschodniej strony opuszczono zaluzje. Jak powiedzieli dyzurni schodzacy z posterunku o szostej rano, "w Oviedo jeszcze panuje lato". Dyzurni, ktorzy objeli sluzbe: porucznik Udarton i jego kolega, podporucznik Fetti, jednym uchem sluchaja przyciszonej audycji Radia "Anakonda". Nie maja wiele pracy: przestrzen nalezaca do bazy jest pusta, ani jeden wojskowy samolot nie znajduje sie w powietrzu, ekrany radaru sa "czyste". Przed kwadransem sasiednia baza wojskowa na poludniu przekazala im bombowiec, ktory odbywal lot cwiczebny. Przeprowadzili go przez swa przestrzen, przekazali na polnoc, wlasnie przed chwila zniknal z ekranow radaru. W tej chwili musza jedynie utrzymywac lacznosc z kosmicznym samolotem "Slizgacz-dwa" i od czasu do czasu z baza kosmiczna, co nie stanowi zadnego problemu. Fetti wyglada przez okno. -Stary sie szykuje. - Fetti zawsze jest ruchliwy, nawet na sluzbie. Nie moze opuscic pomieszczenia znajdujacego sie na najwyzszym pietrze wiezy, wiec biega w kolko miedzy radiostacjami, radarami i mapami sciennymi. Jest niskim, tegim facetem o kreconych wlosach. Zna sie na zartach. -Wypchnal "Zebre"? - pyta Udarton. Nie wstaje, jest na to zbyt leniwy. Wczoraj wieczorem pozno polozyl sie spac, mial mala impreze, juz opowiedzial o tym Fettiemu. Byl ze swoja narzeczona na kolacji w lokalu, po wyjsciu zobaczyl obok swego samochodu jakichs wyrostkow, dranie chcialy sie wlamac, co za czasy, najstarszy mial nie wiecej niz pietnascie lat. No, potrzebna byla mala gimnastyka - pokazal piesc. Jest wiec teraz niewyspany; mrugajac oczami patrzy na puste ekrany radarow i nieme radiostacje. -Chlopcy wlasnie ja wypychaja. Powiedz, jak mozna bylo tak oszpecic te maszyne? Pomalowal ja w paski. W koncu to jest wlasnosc sil powietrznych... -Zrosl sie z nia calym sercem. Wiesz, jaki on jest... Najstarszy oficer armii, lecz nie chce przejsc na emeryture, czuje sie jeszcze mlodo, mawia, ze zakasowalby jeszcze niejednego podporuczniczyne. l rzeczywiscie. Wlasciwie nie powinien juz nawet latac. Ze wzgledu na przepisy zawsze wozi ze soba jednego pilota, ale ten biedak przez cala droge nudzi sie na tylnym siedzeniu, a Stary gwizdzac siedzi z przodu i prowadzi. -Ja tez juz slyszalem, ze gwizdze w czasie lotu. -Dziwak, mowie ci. A jednak to najlepszy szef. Nie mielibysmy tak dobrze, gdyby kto inny byl dowodca bazy. Stary jeszcze zadnemu oficerowi nie odebral urlopu i nawet specjalnie nie karze. Jasne wiec, ze go lubia. -Ty tez go lubisz, nie? -Jasne - Udarton powaznie kiwa glowa. - W silach powietrznych nie ma drugiego tak fantastycznego faceta, jak general Menner. -Twoim zdaniem ile on moze miec lat? Szescdziesiat? -Swoje dane osobowe zamknal na siedem spustow, ale sekretarka z biura dowodztwa, wiesz, ta ruda Linda, szepnela mi ostatnio, ze przekroczyl juz szescdziesiat cztery. -Wielkie nieba! l prowadzi maszyne ponaddzwiekowa?! Ktory lekarz mu na to pozwolil? -Zaden. Dla pozoru wozi ze soba pilota. Ma dobre stosunki z prezydentem i z ministrem. Slyszalem od kogos, ze podobno zaczal latac jeszcze w latach piecdziesiatych... -Nie wyglupiaj sie, to juz historia! -Stary to tez historia. Teraz Udarton rowniez wstaje i razem patrza na pomalowana w paski mala maszyne. Personel pomocniczy ustawia ja na koncu krotszego pasa. Od strony budynku dowodztwa zbliza sie pedzacy jeep. Nawet z tej wysokosci obaj oficerowie widza snieznobiala glowe Starego: dowodca - jak zwykle - nosi swoja czapke pod pacha. -Zobacz, wsiadl i zaraz odezwie sie przez radio... Cisza. Po chwili jeden z glosnikow zaczyna trzeszczec: -"Zebra" wzywa wieze. Wieza, zglos sie! Udarton puszcza oko do Fettiego, naciska guzik mikrofonu: -Wieza zglasza sie. Porucznik Udarton, oficer dyzurny. Melduje panu generalowi, ze przestrzen pusta. -Dziekuje, chlopcze. Jakie nowosci tam na gorze? - "Tykanie" wszystkich mlodych oficerow od kapitana w dol jest dawnym zwyczajem Starego. To tez nie jest zgodne z przepisami, lecz co wokol niego jest z nimi zgodne? "Cudowny pilot, cudowny czlowiek, tyle ze marny zolnierz" - powiedzial o nim ktorys z poprzednich ministrow obrony narodowej. Ale ten minister dawno juz poszedl w zapomnienie, a Stary nadal jest generalem sil powietrznych. -Nie zazdroszcze jego zonie - mruczy Fetti. - Co za niespokojne zycie musi miec przy nim... -"Slizgacz" i "Skorpion" dokowaly o siodmej dziesiec. Teraz trwa przeladunek towaru - melduje Udarton. -W porzadku. Ja lece do miasta w sprawie sluzbowej. Do ministerstwa. Gdyby mnie ktos szukal, powiedzcie mu, ze wracam po poludniu. Prosze o pozwolenie startu. -Zezwalam na start. Po chwili ciszy stwierdza z usmiechem: -Odlecialby nawet gdybym mu nie pozwolil. Uparty facet z tego Starego... Passer moglby powiedziec o tym wiecej, wiesz, ten, ktory dzis rano polecial na "Slizgaczu". Byl sierota, Stary go wychowal, placil za jego nauke w szkole oficerskiej. Biedny Passer nie mial latwego zycia, Stary, juz od dziecinstwa mnostwo od niego wymagal, w domu utrzymywal taka dyscypline, ze nie chce sie nawet wierzyc. Ale mowia, ze jednak sie pogodzili. Teraz tez wytrzymuja ze soba. -Jasne, ze teraz nie ma miedzy nimi sporow. Przeciez Passer tez zalozyl rodzine, wyprowadzil sie od Starego... -Spotykaja sie. Stary kocha dzieci Passera, jakby to byly jego wlasne wnuki. Sam Passer opowiadal o tym ostatnio, razem mielismy dyzur. - Udarton wyglada przez okno, patrzy na pasiasta maszyne i kontynuuje: - Oczywiscie nie mysl sobie, ze Stary nie wtraca sie juz w jego sprawy. Kilka razy obsztorcowal nawet zone Passera. Ale w gruncie rzeczy zloty z niego facet. Slyszales chyba, co zrobil z synem obecnego ministra? -Nie. Udarton wygodnie rozsiadl sie w obrotowym fotelu. Przez szczeliny zaluzji slonce swieci mu w twarz. Odwraca glowe. -To byl taki dwudziestojednoletni zoltodziob, wlasnie skonczyl czwarty stopien kursu lotniczego i skierowali go tu na praktyke. Jego ojciec osobiscie poprosil Starego, zeby zrobil z chlopaka pilota. Jasne, ze jemu w to graj, ale tylko chrzakal, wiesz, jaki on jest, mrugal na prawo i lewo, "to bedzie trudne", powiedzial ministrowi przez telefon, choc nawet jeszcze nie widzial chlopca Pozniej, kiedy chlopak przyjechal juz pierwszego dnia Stary zabral go do dwumiejscowego samolotu szkolnego. Wiesz, do YD-10, dwusteru, w ktorym obaj piloci siedza obok siebie. Stary, oczywiscie gwizdzac, pokazal osiemdziesiat tysiecy tak karkolomnych figur akrobacji, ze biednemu chlopcu wlosy stanely deba, wreszcie, na szczycie gornego luku, niemal dotykajac stratosfery, powiedzial z przerazeniem, nawet zbladl, powaznie ci mowie... ze "zepsul sie moj zespol sterowniczy, zacial sie, musiala nawalic hydraulika, do diabla, ty musisz sprowadzic maszyne, no, ruszaj sie!" l od tej pory tylko patrzyl, jak chlopak sie meczy. Biedak az sie spocil, nim nie zeszli na dol i nie znalezli sie w bazie. Ale jakos sobie poradzil, choc caly sie trzasl, kiedy wreszcie staneli przed hangarami. Wtedy Stary mu wyznal, ze jego urzadzenie sterownicze bylo zupelnie sprawne. Tak zmusil chlopca do samodzielnego podejmowania decyzji... Od tamtej pory chlopak stal sie jednym z najlepszych pilotow. -Mimo tego, ze jest synem ministra - Fetti kiwa glowa z falszywym usmiechem. Maszyna Starego wbija sie niczym srebrna smuga. Zatacza wokol bazy polkrag i odlatuje w strone miasta. Fetti patrzy na cyfrowy zegar, wpisuje do dziennika: "Maszyna dowodcy opuszcza przestrzen 1. stopnia bliskosci bazy o godz. 07.16 w kierunku pn.-wsch. 6. korytarzem na wysokosci 800 m". Z drugiego radia slychac dziwny trzask. -Oviedo! - krzyczy jakis glos. Dwaj dyzurni sluchaja w napieciu. Udarton wyciaga reke, wzmacnia sile dzwieku. -Obcy na statku...! - Dziwny huk przerywa glos. Zapada glucha cisza. Udarton zaczyna wzywac "Slizgacza". W tym samym czasie Fetti na innej dlugosci wola "Skorpiona". Milczy samolot kosmiczny, milczy baza. -Wzywaj na zmiane to jednych, to drugich - Udarton wie, ze sprawa jest powazna. Dyzury pelni od lat, lecz cos takiego jeszcze sie nie zdarzylo. Nie musi wertowac regulaminu, wie, ze w takim przypadku trzeba zaalarmowac baze. A przede wszystkim dowodce. Chwyta mikrofon trzeciej radiostacji. Jednoczesnie katem oka spoglada na ekran radaru. Maszyna Starego jest jeszcze w drugim obszarze powietrznym bazy. -Wieza wzywa "Zebre". Wieza wzywa "Zebre", prosze sie natychmiast zglosic. - W trakcie wywolywania, druga reka wertuje wiszaca na scianie liste zatytulowana "Wydarzenia nadzwyczajne. Znaki kodowe scisle tajnych polecen." Tak, czynnosci, ktore w takich wypadkach nalezy wykonac, zebrano w trzech punktach: "1. Natychmiast poinformowac przelozonego; 2. Nieustannie probowac nawiazac lacznosc z zagrozonym obiektem kosmicznym; 3. Utrzymywac wszystko w najscislejszej tajemnicy." -Zglasza sie "Zebra". Co ci dolega, chlopcze? - dowcipkuje Stary. -Panie generale, prosze natychmiast zawrocic. Niech pan wroci do bazy. -Co sie stalo? -Nie moge powiedziec przez radio, nic wiecej procz tego, ze przed trzydziestoma sekundami zaistnialo niebezpieczenstwo oznaczone kodem Albert-99. Udarton katem oka widzi na ekranie radaru, ze punkt swietlny oznaczajacy "Zebre" zatacza polokrag. General juz wraca. Na szczescie. Za pare minut przejmie odpowiedzialnosc za wszystko. Co sie moglo stac tam na gorze? -"Zebra" wzywa wieze. -Zglaszam sie. -Czy chodzi o ten obiekt, na ktory rano poslalismy transport? -Tak. -Nie zglasza sie na wezwanie? Udarton rzuca Fettiemu pytajace spojrzenie. Na czole malego grubasa blyszcza krople potu. Kreci glowa: nic. -Wzywamy bez ustanku, panie generale. Czy mam zaalarmowac baze? -Jeszcze nie. Prosze zadzwonic do ministerstwa; w ciagu paru minut bede na miejscu. Udarton dzwoni do Grupy Operacyjnej Sil Powietrznych. Odbierajacy telefon oficer nie podaje ani swego nazwiska, ani stopnia. Udarton przesuwa palcem wzdluz listy scisle tajnych znakow kodowych: kiedy mowi o "Skorpionie", "Slizgaczu" lub o bazie w Oviedo, musi uzywac szyfru. Nie wie, jak dlugi jest lancuch, w ktorym mimowolnie stal sie drugim ogniwem. Bo pierwszym ogniwem jest "Skorpion". Poprzez eter, przez pajeczyne przewodow, w niewidzialnych impulsach krotkofalowych nadajnikow ruszyl caly proces - odebrana wiadomosc dociera coraz wyzej i dowiaduja sie o niej osoby, ktore sa swiadome prawdziwych rozmiarow niebezpieczenstwa. Rowniez tych jego aspektow, o ktorych dyzurny porucznik bazy w Oviedo nie ma nawet pojecia. 15 Helikopter opada na specjalne ladowisko w poblizu palacu prezydenta. Maly placyk jest wlasciwie betonowa niecka posrodku gesto porosnietego drzewami parku. Tak wiec zewnetrzny obserwator nigdy nie moze zobaczyc, kto przybywa do wazniejszych rzadowych biur.Profesor Helmont niewiele zdazyl zauwazyc: ledwo maszyna dotknela ziemi a juz wsadzaja go do samochodu policyjnego, ktory rusza z piskiem opon, pedzi na syrenie przez centralna dzielnice miasta i nagle znika pod ziemia. To, co z zewnatrz wydaje sie brama garazu, w rzeczywistosci jest szczegolnie strzezonym i wielokrotnie zabezpieczonym przed wszelkimi niespodziankami wejsciem do tajnej podziemnej centrali. Gdyby wybuchla wojna atomowa, prezydent, rzad i sztab wojskowy kierowaliby stad walka. Stad tez wydano by rozkaz uzycia broni termonuklearnej. Centrala numer 2 jest do tego stopnia tajna, ze nie moga do niej wejsc nawet osoby eskortujace profesora Helmonta. Przy szlabanie - w blasku wbudowanych w sciane lamp neonowych - goscia przejmuje wysoki ranga oficer i prowadzi do elektrycznego samochodu. Droga na dol trwa cztery minuty, jada wewnatrz betonowej rury, nigdzie nie widac zywej duszy, Helmontowi wydaje sie, ze sa juz kilkaset metrow pod miastem (w rzeczywistosci najnizszy poziom Centrali znajduje sie na glebokosci 783 metrow). Teraz serpentyna prostuje sie. Kolejna wartownia z pancernymi szybami, przy scianie stoja uzbrojeni zolnierze Helmont zauwaza, ze sa wyposazeni nawet w maski gazowe. Oczywiscie, za nacisnieciem guzika cala baze mozna zatruc gazem, mysli profesor. Nie chcialby byc w skorze wdzierajacego sie tu komandosa. Teraz juz ida pieszo, prowadzi znow inny oficer; takze i on nie odzywa sie ani slowem. Przy dwoch okratowanych drzwiach mowi do wbudowanego w sciane mikrofonu: "Profesor Helmont do Grupy Kryzysowej". Straznicy sprawdzaja krotka liste i cos zaznaczaja. Na pewno godzine, mysli Helmont, bo widzi ze przed zanotowaniem spogladaja na zegarek. Otwieraja sie drzwi, nareszcie dociera do celu. W obszernej sali, wokol duzego stolu siedzi okolo tuzina mezczyzn i kobiet. Helmont wchodzi, stojacy na zewnatrz umundurowani straznicy natychmiast zamykaja za nim wyciszone starannie drzwi. Teraz dopiero profesor zauwaza, iz z jednej, dluzszej strony, sale przegradza szklana sciana, za ktora dostrzega urzadzenia telekomunikacyjne, ekrany, koncowki komputera i ludzi ze sluchawkami. Na malych stolikach mnostwo telefonow, teleksow, fototelegrafow i innych, nie znanych mu urzadzen. A wiec to jest Grupa Kryzysowa. Naprzeciw mlodzienczym krokiem wychodzi mu mezczyzna w wieku okolo czterdziestu pieciu lat, z siwiejacymi skroniami. -Pan Leon Helmont, prawda? - pyta i podaje mu reke. Glos ma uprzejmy, lecz nie usmiecha sie. To nie pasuje do sytuacji. Helmont siada na krzesle; od tej chwili jest jednym z czlonkow grupy. Oczekuja od niego fachowej wiedzy i porad. Nie potrafi sie nawet domyslic, ile czasu uplynie, nim bedzie mogl opuscic te sale. -Panie i panowie, przybyl ostatni czlonek grupy, a wiec mozemy rozpoczac prace. Czy magnetofony sa wlaczone? - odwraca sie w strone szklanej sciany. Tam z pewnoscia slysza kazde slowo (a nawet nagrywaja na tasme), bo przez glosnik od razu przychodzi odpowiedz: tak. Mezczyzna kontynuuje: - Jestem pulkownik Roger Delius, kierownik Grupy Kryzysowej. Panstwo sie jeszcze nie znacie... Edith Tarnello, epidemiolog; sadze, ze jej wiedza bedzie dzis bardzo potrzebna. Obok niej siedzi doktor Rizzo, ktory zajmuje sie leczeniem chorob popromiennych. Pan Merloni - Delius pokazuje plowowlosego mezczyzne w wieku okolo trzydziestu pieciu lat ubranego na jasno - jest ekspertem radiowym, nic, co ma zwiazek z falami elektromagnetycznymi, nie jest mu obce... Kapitan Maur jest oficerem lacznikowym miedzy Ministerstwem Obrony Narodowej a Grupa Kryzysowa. Ministerstwo Spraw Wewnetrznych to samo zadanie powierzylo kapitanowi policji Raggarowi - Delius szerokim ruchem reki pokazuje dwoch mezczyzn w mundurach. Mowie troche tak, jakbym prowadzil aukcje, przebiega mu przez mysl, musze sie odrobine pohamowac. Teraz wskazuje w kierunku piecdziesiecioletniej kobiety o kreolskiej cerze: - Pani Hilda Emmers zapewnia nam lacznosc z Biurem Prezydenta, gdzie pracuje na wysokim stanowisku. Poza tym reprezentuje tutaj prezydenta... Mezczyzna, ktory przed chwila przybyl, to Leon Helmont, biolog, jeden z najwiekszych autorytetow w dziedzinie biologii promieniowania, sadze, ze jego fachowa opinia bedzie nam niestety potrzebna. Ten, ktorego widza panstwo obok mnie, to pan Bardey, specjalista do spraw wojny kosmicznej, doktor nauk wojennych, ekspert w dziedzinie laserow. Po dokonaniu prezentacji zgromadzonych, Delius krotko, rzeczowo, bez dramatycznych upiekszen przedstawia fakty. Czlonkowie Grupy Kryzysowej sluchaja w milczeniu. -Zanim zaczniemy sie zastanawiac nad dalszymi krokami, proponuje, by posluchac ewentualnych ustalen i opinii osob prowadzacych sledztwo na miejscu kradziezy. Nawiazemy lacznosc z majorem Quinetem, ktory z ramienia Sluzby Specjalnej zapoznaje sie z sytuacja w bazie El Puno. Na znak Deliusa dwoch czlonkow personelu za szklana sciana zaczyna sie goraczkowo krzatac. Helmont szuka w kieszeni chustki do nosa. Edith otwiera torebke i podaje mu papierowa chusteczke. Zmieszany biolog dziekuje z chlopiecym usmiechem. -Wyciagneli mnie z lasu - wyjasnia cicho. - Wszystkie moje rzeczy zostaly w namiocie. -Mnie wywlekli z lozka - skarzy sie Merloni, bardzo chudy, wysoki mezczyzna. Przesuwa swoje krzeslo do profesora i Edith. - Nawet w samochodzie malo co nie zasnalem. Nagle na jednym z duzych sciennych ekranow pojawia sie kolorowy obraz. W jakims lesie, pod drzewami, stoja mezczyzni - zolnierze i cywile. W tle samochody. Ludzie chodza tam i z powrotem; operator trzyma zapewne kamere na ramieniu, bo obraz kolysze sie w rytmie krokow. Slychac glos: "Idzie obraz, niech ktos mowi!" ,,Gdzie jest Quinet?"... Wreszcie kamera zatrzymuje sie na mezczyznie z gola glowa, ubranym w zielona koszule bez pagonow. Na piersi waska biala tasiemka z nazwiskiem: QUINET. -W imieniu Grupy Kryzysowej prosze o przedstawienie sytuacji - mowi Delius do stojaceon przed nim mikrofonu. Wszyscy widza stojacego w lesie majora, choc ten nie moze ich ujrzec slyszy jedynie glos pulkownika. Nie jest to zreszta przypadek: sklad czlonkow Grupy Kryzysowej jest tajemnica. Tajemnica znana tylko Sluzbie Specjalnej, kompetentnym ministerstwom i rzadowi. Quinet ociera czolo. Patrzy w obiektyw kamery i flegmatycznie zaczyna mowic: -Ci faceci przybyli na teren bazy po polnocy. Moglo ich byc trzech, czterech lub pieciu; nie ma tu dokladnych danych. Jeszcze nie ma... Straz widziala trzy osoby; w tej chwili powstaja ich rysopisy. Przyjechali w nienagannych mundurach, mieli nie wzbudzajace podejrzen, lecz falszywe papiery. Naturalnie udalo sie to stwierdzic dopiero teraz, juz po wszystkim. Wjechali na teren bazy lazikiem i samochodem ciezarowym. - Pod jakim pretekstem? - pyta Delius. -Rzekomo przywiezli urzadzenia do wymiany uszkodzonych elementow technicznej oslony bazy. Poniewaz rzeczywiscie byly z nia problemy, oficer dyzurny, ktorego straz zewnetrzna zawiadomila o tym przez telefon, wydal polecenie, by ich wpuscic. -Czy nikogo nie zdziwil fakt, ze jest noc? O tej porze chcieli wymieniac uszkodzone czesci? -Nie zdziwil, bo wczesniej byly juz takie przypadki. Tak wazne naprawy wojskowa sluzba techniczna wykonuje niejednokrotnie w nocy. To znaczy, jak najszybciej, taka jest zasada. -Rozumiem. Prosze kontynuowac. -Jak sie pozniej okazalo, sprawcy podjechali do magazynu z urzadzeniami zabezpieczajacymi, lecz przebywali tam tylko kilka minut. Pozniej podkradli sie do pobliskiego skladu bomb i tam sie zaczaili. O godzinie drugiej zero zero odbywala sie zmiana warty. Jeszcze nie switalo. Czekali, az pieszy patrol poruszajacy sie po wewnetrznym terenie bazy przejdzie obok skladu. Mialo to miejsce - jak swiadcza nasze dane - o godzinie drugiej trzydziesci siedem. Sklad bomb zaatakowali chyba miedzy druga czterdziesci a druga piecdziesiat. Straznika wywabili na zewnatrz bajeczka, jakoby byli czlonkami pieszego patrolu i znalezli w okolicy cos nieprawidlowego. Chcieli rzekomo zawiadomic stad przez telefon oficera dyzurnego. Ich dowodca nosil mundur oficerski i zachowywal sie bardzo pewnie. Straznik na swoje nieszczescie wyszedl: Ogluszyli go i wepchneli do magazynu, drugiego straznika oszolomili pistoletem gazowym. Otworzyli brame, samochod ciezarowy przepchneli recznie, by pieszy patrol nie uslyszal halasu. To jest podziemny magazyn, prawda? - pyta Delius. Najwidoczniej z innego zrodla ma informacje o warunkach przechowywania bomb neutronowych. -Tak, duzy, podziemny, betonowy bunkier. Ma tylko jedno wejscie. W srodku mogli juz pracowac glosno, nikt by ich nie uslyszal. -Co robili? -Zrekonstruowalismy przebieg wydarzen. Przy pomocy podnosnikow zaladowali dwie bomby na ciezarowke. Poniewaz najprawodopodobniej zaladunku nie dokonywali fachowcy, cala operacja trwala o wiele dluzej - ze wzgledu na nadmierne srodki ostroznosci... -To znaczy? -Ladowali co najmniej od godziny trzeciej zero zero do trzeciej trzydziesci. Wtedy juz nie odwazyli sie wyruszyc, obawiajac sie, ze wpadna na straznikow przybywajacych na zmiane warty o godzinie czwartej; wiedzieli, ze poranna zmiana przychodzi na ogol troche wczesniej. Przyczaili sie w poblizu wejscia do skladu bomb. Straz przybyla; skladala sie z pieciu osob, z ktorych trzy mialy zmienic personel wartowniczy skladu. Napastnicy znow uzyli pistoletow gazowych; w ciagu jednej sekundy obezwladnili wszystkich pieciu zolnierzy i wciagneli ich do bunkra. Pozniej znowu przepchneli recznie ciezarowke i odjechali spod magazynu technicznego, tak jakby skonczyli przeladunek czesci zamiennych i naprawe zepsutych urzadzen. O godzinie czwartej minut pietnascie podjechali do bramy. Byla tam juz inna zmiana warty, zolnierze ponownie sprawdzili ich papiery i zadzwonili do oficera dyzurnego, ktory ich uspokoil, ze zna sprawe i ze mozna wypuscic lazik i kryta brezentem ciezarowke. - Nie sprawdzali ladunku? -Nie. Ostatniej nocy mialo miejsce wiele zaniedban, wszystkie osoby zamieszane w te sprawe zostaly aresztowane, wiele z nich trafi przed trybunal wojskowy, ale to nas teraz nie obchodzi. Sprawcy sa poza baza od godziny czwartej dwadziescia. Wedlug danych meteorologicznych wlasnie switalo, jechali w porannej szarowce. Od tej pory minelo - Quinet spoglada na zegarek - ponad trzy godziny. W tym czasie, niestety, oddalili sie na znaczna... -To wszystko majorze? - pyta Delius. -Na razie tak. Zaraz ruszam z moimi ludzmi, sprawdzimy wszystkie mozliwe drogi ucieczki. Musimy odszukac te samochody, nawet puste: to tez bedzie jakis slad. Wypytamy wszystkich, czy nie widzieli takich pojazdow. Zglosze sie, gdy sie czegos dowiem. Obraz znika. Delius patrzy na kapitana Maura, oficera lacznikowego armii. Mlody oficer rozumie oskarzenie zawarte w spojrzeniu: -Tak, panie pulkowniku, ci bandyci, sadze, ze mozna ich tak nazwac, doskonale znali drogi na terenie bazy oraz obowiazujace tam zwyczaje i przepisy; ich mundury, pojazdy i dokumenty prawie na pewno byly pochodzenia wojskowego. Ale to jeszcze niczego nie dowodzi. -Jedynie tego, ze maja w armii swoich ludzi. W przeciwnym wypadku, skad by znali scisle tajne miejsce przechowywania bomb neutronowych? Jest to taka informacja, ktorej na przyklad nawet ja, bedac jednym z dowodcow Sluzby Specjalnej, nie znalem do dzisiejszego poranka. Maur wzrusza jedynie ramionami. On za to naprawde nie moze odpowiadac. Delius takze to wie i dlatego zwraca sie do kapitana policji Raggara: -Prosze powiedziec, co do tej pory zrobila policja. Raggar - czarnowlosy, mrukliwy mezczyzna o sniadej cerze - wstaje i podchodzi do jednej ze scian. Na olbrzymiej mapie widnieje miasto, a w prawym rogu, na samym dole, czlonkowie Grupy Kryzysowej dostrzegaja kontury malej osady. Jej nazwa: El Puno. Raggar umocowuje w cyrklu kredke i zakresla wokol El Puno okrag. -Srednica tego okregu wynosi okolo trzydziestu kilometrow. Z bazy wojskowej prowadza trzy drogi: dwie asfaltowe i jedna polna. Droga polna z punktu widzenia sprawcow kradziezy nie mogla wchodzic w rachube, bo po pierwsze, jest wyjatkowo waska, a po drugie, w wyniku opadow w ostatnich dniach, jest rozmokla i blotnista. Ciezar samej ciezarowki plus ciezar bomb neutronowych... osiemset kilogramow sztuka, sprawia, ze nieprawdopodobne jest, by sprawcy wiezli tak wazny dla nich ladunek po tak zlej drodze. A wiec zostaja dwie drogi asfaltowe. Jedna prowadzi tutaj, do miasta, a druga do Cerro - to osiedle willowe z domami oficerow i jednym domem towarowym. Z miastem laczy je metro. Jest od nas odlegle zaledwie o dwadziescia piec kilometrow, wlasciwie juz zaczyna sie zrastac ze stolica. -Czy nie ma innej drogi? - pyta Edith i zbliza sie do mapy. -Nie ma. - Raggar na zielono kresli znacznie wiekszy okrag; obejmuje on juz takze miasto. W srodku znajduja sie takze Cerro i El Puno. -Na terenie oznaczonym zielonym kolorem, od godziny szostej minut pietnascie policja kontroluje wszystkie pojazdy. Zajelismy wszystkie wazniejsze punkty, skrzyzowania, rozwidlenia; teraz trwa wypytywanie pracownikow stacji benzynowych i wlascicieli barow dla kierowcow. Na razie nie dotarl zaden meldunek o efektach tej akcji. Oczywiscie policja dysponuje mala liczba danych. Bo czegoz w koncu szukamy? Ciezarowki i jeepa? Takich wozow nikt nie widzial. Piszczacy sygnal zza szklanej sciany. Ze sciennego megafonu slychac glos jednego z technikow: -Major duinet donosi: na podlodze magazynu bomb znaleziono slady pozwalajace przypuszczac, ze sprawcy ukryli bomby w drewnianych skrzyniach wypelnionych wata szklana. -Prosze natychmiast przeslac te wiadomosc do centrali policji - mowi Delius. Raggar kiwa glowa: -A wiec od tej pory szukamy drewnianej skrzyni. To juz cos wiecej niz dotychczasowe dane. -Nie jest pewne, czy oba pojazdy nadal jada razem - wtraca Maur. -To nie jest pewne - Raggar kiwa glowa. - Prawdopodobnie oba zostaly skradzione. Pewne jest tylko jedno: jesli baze opuscili okolo wpol do piatej, to do szostej pietnascie, czyli do chwili rozpoczecia totalnej kontroli drog, nie mogli opuscic tego terenu - szerokim ruchem rak pokazuje czesc zamknieta zielonym okregiam. Wyglada to tak, jakby chcial przytulic do siebie miasto. - To jest okrag o promieniu dwustu dwudziestu kilometrow, panowie! Nie ma takiej ciezarowki, ktora w ciagu godziny i trzech kwadransow pokonalaby dwiescie dwadziescia kilometrow w gesto zamieszkalym terenie. -Jesli przestrzega przepisow drogowych - mowi ktos. -Musi przestrzegac, jesli nie chce wpasc - mowi inny glos. -A wiec wynika z tego - Delius kontynuuje mysl - ze sprawcy kradziezy sa teraz wraz z niebezpiecznym ladunkiem gdzies wewnatrz tego okregu. Tak - kiwa glowa Raggar. Skora na jego twarzy napina sie, oezy mu sie zwezaja, jakby patrzyl w wylot lufy. Po chwili dodaje: - Pytanie tylko, gdzie? 16 -Stanac pod sciana.Jest ich trzech. Jeden z mezczyzn jest wysoki, brodaty. Zgarbione plecy. Skore ma ciemnobrazowa, miejscami wydaje sie niemal calkiem czarna. Nosi wyswiechtana kurtke i brazowe spodnie. U boku wojskowa kabura. Drugi jest nizszy, moze tez troche tezszy. Zaden z nich nie ma wiecej niz trzydziesci pare lat. Trzeci strzelal do Vidy, gdy ten biedak probowal nadac na Ziemie sygnal o niebezpieczenstwie. Drugi pilot lezy teraz na podlodze. Jeszcze sie rusza, ale jego oczy... Napastnik stoi plecami do rannego, jego twarz jest powazna. Moze miec ze dwadziescia piec lat, nosi taka sama kurtke i spodnie jak brodacz. Czarne wlosy, biala skora. A moze tylko blada? Portugo, Passer i Angelos stoja przy scianie z podniesionymi rekami. Sztuczna grawitacja ,,Skorpiona-cztery" utrzymuje ich stopy przy podlodze. Wypadki wstrzasnely nimi, stoja bez ruchu, lufy rewolwerow sa skierowane w ich strone. Jeden z mezczyzn rewiduje ich. Piloci sa bez broni. Wysoki pokazuje blademu: -Otworz drzwi magazynu. Najwyrazniej dobrze znaja rozklad pomieszczen bazy kosmicznej. Niestety w ostatnich latach nawet w prasie ukazalo sie kilka zdjec i przekrojow. No i teraz jestem w tarapatach, mysli Angelos. Biedny Vida, to byl jego drugi lot. Wysoki mezczyzna osobiscie sprawdza pusty niemal magazyn. W tym pomieszczeniu nie przechowywano prawie niczego. Intruz nie widzi nic podejrzanego. Rzuca jedno spojrzenie na drzwi zamykajace sie za nacisnieciem guzika: od srodka nie mozna ich otworzyc. Chyba jest zadowolony, bo pokazuje: -Do srodka. Rewolwerem szturcha stojacego na koncu Passera. Trzech oficerow wchodzi do magazynu z podniesionymi rekami. Cicho zamykaja sie drzwi, obraca sie mechaniczny zamek. Angelos opuszcza rece. Patrza na siebie. -Ladnych pasazerow przywiezliscie - mowi do Passera. -Nawet nie moge sobie wyobrazic, jak sie dostali do maszyny - odpowiada Passer. Z namyslem potrzasa glowa. -Przeciez przylecieli z wami na ,,Slizgaczu". Z ladunkiem. -Mogli sie przyczaic tylko w ktoryms z kontenerow - mowi Passer. - Na pewno byli tam juz od wczoraj. Nie tak latwo dostac sie do bazy. -Nie jest to tez niemozliwe - dodaje Portugo. -No i co bedzie teraz? - Portugo spoglada na Angelosa: teraz on jest dowodca i on musi zadecydowac. -Sa dwie mozliwosci - cicho mowi Angelos. - Albo stawimy opor, albo sie poddamy. -Nie mamy broni. A oni ja maja i jesli zajdzie potrzeba, beda strzelac bez wahania. Widzieliscie. - Passer uderza piescja w otwarta dlon. Trzesie sie w bezsilnym gniewie. -Widzialismy. Na razie radze czekac. Jestesmy zakladnikami, musimy sie dowiedziec, czego chca. Milcza. Portugo przyklada ucho do drzwi, ale izolacja dzwiekoszczelna jest na "Skorpionie" doskonala. Nerwowo przygryza wargi. Angelos oglada przedmioty znajdujace sie w magazynie, lecz nie znajduje niczego, czym mogliby sie posluzyc. Nie mija piec minut, gdy drzwi magazynu znow sie otwieraja. Pojawia sie niski mezczyzna z bronia w reku. Ponad jego ramieniem zakladnicy widza bladego: on takze kieruje bron w strone otwartych drzwi. -Pan - mezczyzna wskazuje na Angelosa. Z pewnoscia wiedza, ze to on jest dowodca: na marynarce ma dystynkcje, zlote gwiazdki. Major rzuca towarzyszom jedno spojrzenie i wychodzi. Niski zamyka drzwi Angelos patrzy na Vide: wciaz jeszcze lezy na podlodze. Pod jego plecami ciemna kaluza krwi. -Co z nim? - pyta Angelos. Glos ma powazny i surowy. Zatrzymuje sie, nie idzie dalej. -Umarl - odpowiada wysoki mezczyzna. - Pan tez moze tak skonczyc, jesli nie bedzie pan robil tego, co kazemy. Major nie odpowiada. 17 Stary ciska czapke w kat.-Wciaz nic? Udarton kreci jedynie glowa. Fetti jeszcze probuje: to na jednym, to na drugim pasmie wywoluje "Skorpiona" i "Slizgacza". Lecz w eterze panuje glucha cisza. Dzwoni czerwony telefon, ktory bezposrednio laczy baze z ministerstwem. Stary chwyta sluchawke: -Tak, to ja osobiscie... Nie, od tamtej pory nic... Oczywiscie, natychmiast. - Kladzie sluchawke, patrzy na Udartona: - Zarzadz wewnetrzny alarm. Nie ma potrzeby zawiadamiania tych, ktorzy wyjechali lub sa na urlopie; mamy polecenie nie wywolywania halasu wokol tej sprawy. Nikt nie moze opuscic bazy. A ty - zwraca sie do Fettiego - przestan ich wolac, odtworz z tasmy to... wiesz, co. Fetti cofa jedna z kontrolnych tasm. Po kilku sekundach Stary slyszy glos drugiego pilota Vidy: "Oviedo!...0bcy na statku!..." i huk. Trzej oficerowie patrza na siebie. Udarton wydal wlasnie rozkaz trzeciemu dyzurnemu, ktory teraz na nizszej kondygnacji... tak, wlasnie teraz naciska guziki alarmowe. Wycie syren, pisk klaksonow. Ten sam dzwiek odzywa sie w kazdym hangarze, w kazdym podziemnym skladzie paliwa i w koszarach. -Co mial na mysli mowiac "statek"? "Slizgacz"? - pyta Stary. -Piloci nazywaja statkami takze bazy kosmiczne unoszace sie na orbicie stacjonarnej - odpowiada Udarton, ktory pelnil juz sluzbe na niejednym "Skorpionie". - Ten zwyczaj pozostal jeszcze z czasow, gdy pierwsze, stare stacje kosmiczne byly jednoczesnie statkami. Stary chyba nawet nie slucha wyjasnienia. Wokol jego oczu gestnieja zmarszczki. -Mam pomysl - mowi nagle. Juz wyciaga reke po sluchawke czerwonego telefonu, lecz w tym momencie odzywa sie scienny glosnik. Fetti podlaczyl go do radiostacji nastawionej na fale "Skorpiona". -"Skorpion-cztery" wzywa Oviedo. -To glos Angelosa - szepce Fetti. Stary nawet nie drgnal. Udarton naciska guzik mikrofonu. -Zglasza sie Oviedo. Bezskutecznie wolamy was od zero-siedem-jedenascie. Prosze zameldowac, co sie stalo. -Wypadek nadzwyczajny. Prosze wezwac do radiostacji dowodce bazy. -General Menner jest tutaj - oswiadcza Udarton. Mimowolnie patrzy na zegarek: godzina siodma minut trzydziesci dziewiec. Znow przerwa. Czemu Angelos milczy?... Wreszcie slychac jego glos. Mowi dziwnie, przerywajac. Nie tak, jak zwykle. -Baze kosmiczna i samolot kosmiczny "Slizgacz" zajeli obcy. Drugi pilot Vida zginal; Portugo, Passer i ja jestesmy zakladnikami. Na razie nie wywolujcie nas. Za pietnascie minut ci osobnicy zglosza swoje zadania. Zapada nagla cisza. Nadajnik "Skorpiona" wylaczono. Stary podnosi juz sluchawke czerwonego telefonu, jednoczesnie mowi do Fettiego; -Zamknac baze. Powiedz oficerowi bezpieczenstwa, by natychmiast zatrzymal obecna zmiane hangaru nr 6, personel pomocniczy i techniczny bioracy udzial w porannym starcie, a takze zolnierzy, ktorzy noca stali tam na warcie. Niech rozpocznie przesluchania. - Do czerwonego telefonu mowi: - Prosze mnie natychmiast polaczyc z ministrem. 18 Prezydent zegna sie z ambasadorem Nigerii - dlugo potrzasaja swymi rekami. Obserwatorowi mimowolnie kojarzy sie to z dzialaniem staroswieckiej pompy. Ciemnoskory mezczyzna nosi nienagannie skrojony garnitur. Wlasnie przed chwila przekazal listy uwierzytelniajace. Prezydent przyjal go niezwykle serdecznie. Szczesliwy ambasador wychodzi ze swoja eskorta; nigdy sie nie dowie, ze w dziesiec sekund po jego wyjsciu usmiech znikl z twarzy prezydenta, ktory z okrzykiem "Mnostwo czasu zajal mi ten czarny facet!" zwrocil sie w strone wchodzacego ministra obrony narodowej: - No i co, sa jakies wiesci?-Sa - przytakuje minister. - Ale zle. -Nie moga byc gorsze od tego, co sie stalo dzis rano. - Prezydent wyglada przez okno. Przed palacem trwa wlasnie zmiana warty. Grupy turystow z zapalem robia zdjecia. Caly rzad samochodow czeka na nigeryjskiego ambasadora. Niebo jest czyste, blyszczy wspaniale. Jest cieplo. -Niestety. To jest jeszcze gorsze. - Od rana minister sie postarzal. Jest swiadomy wagi wypadkow. A takze tego, jakie to bedzie mialo znaczenie dla niego samego. Niezaleznie od ostatecznych wynikow. -Prosze mowic, mam tylko pare minut, juz powinienem byc na posiedzeniu komisji rozwoju. Minister odpowiada wiec, co sie stalo w bazie kosmicznej "Skorpion-4". Pobladly prezydent opada na otomane. -No, to bylo mocne uderzenie - mowi. Na jego twarzy nie ma sladu pogodnego, sympatycznego usmiechu znanego z plakatow wyborczych. Usmiechu, dzieki ktoremu zyskal wieleset tysiecy glosow, mysli minister. Czy powinienem wezwac do niego lekarza?-zastanawia sie. Przychodzi mu jednak do glowy: a niech sobie cierpi, czy wlasnie ja mam mu pomagac, kiedy sam jestem w tarapatach? Mnie tam nikt nie pomoze, jesli bede prezydentem, jesli... Czuje, ze boli go zoladek, jakby od rana sciskala go zelazna reka. -Czy sadzi pan, ze te dwa wydarzenia wiaza sie ze soba? - pyta prezydent. -Nie wiem. Mozliwe. Nawet prawdopodobne. Ci, ktorzy zajeli stacje kosmiczna, nie moga byc zwyklymi terrorystami. Taka akcja nie mogla sie udac bez pomocy od wewnatrz. -A wiec maja poparcie od wewnatrz... -O kim pan mysli? - pyta minister. -Pan tez wie. Jak by to powiedziec... o niezadowolonych generalach. -Niemozliwe - minister potrzasa glowa. - Gdyby sie cos takiego szykowalo, kontrwywiad zameldowalby o tym. -Nie zameldowalby, gdyby sam byl tym zainteresowany - cicho mowi prezydent, l kontynuuje juz innym tonem: - Mam nadzieje, ze szukaja juz tych przekletych bomb. Zawsze mowilem, ze to niebezpieczna rzecz. Lecz coz moglem zrobic, dostalem je w spadku po poprzedniku. Ale co sie stanie, jesli nastepne wybory bedzie mozna wygrac tylko pod warunkiem zlozenia obietnicy, ze zniszczymy bomby neutronowe? Niech pan powie, czy nie byloby to najsluszniejsze? - zrozpaczony patrzy na ministra. Ten nie odpowiada. Troche go zaskoczylo, ze prezydent zalamal sie tak szybko. A moze to tylko chwilowe wahanie?-zastanawia sie ze skwasniala mina. On zawsze drzy przed gniewem ludu, a przeciez niczego nie daloby sie zrobic, gdybysmy stale o tym pamietali. Lud z pewnoscia gniewalby sie, gdyby wiedzial p wielu rzeczach, ktore dzieja sie za kulisami. Ale na szczescie nie wie. Najwazniejszy jest spokoj, pociesza sie minister, bo wszystko to jest jak taniec na linie - gdy czlowiek stale mysli, ze moze spasc, szybko skreca kark. 19 Szef czeka na nowe wiadomosci. Chodzi tam i z powrotem, chyba jest zdenerwowany. Wyglada przez okno, lecz niewiele widzi. Mysli klebia mu sie w glowie. Zeby tylko wszystko sie udalo! Jesli sie uda, to... Ale ryzyko jest duze. Jesli nie , to koniec. Oni nie beda sie z nami patyczkowac, jezeli przegramy. Nie ma nic gorszego niz to, gdy w koncu wygrywa ten, ktorego chciano odepchnac od wladzy. Powodowany strachem msci sie bezlitosnie. A przeciez tutaj od wladzy trzeba odsunac nie jedna osobe, lecz caly rzad i wiele tysiecy zwiazanych z nim ludzi. Jest oczywiste, ze zrobia wszystko, by zachowac wladze. Ale musimy wygrac, wygramy, przeciez bomby...Z niecierpliwoscia spoglada na telefon. Moglby sie juz odezwac. Godzina osma minut trzy, teraz czas niemal pedzi. No, wreszcie. Zrywa sie dzwiek dzwonka, odbija od scian. Szef szybko podchodzi do biurka. -Tu Sangay. -Mowi Alberti, szefie. -No, mowze, co jest? -Wszystko gra. Przed chwila telefonowal nasz wspolny przyjaciel: w Oviedo podniesli alarm. -To dobrze. - Sangay czuje, ulge. - A ta druga sprawa? -To tez zalatwimy tak, jak sie umowilismy. -W porzadku. A wiec teraz znikajcie. -Juz nas tu nie ma, szefie. Zgodnie z planem zglosimy sie pozniej. -Dobra, chlopcy. Trzask, koniec. Dopiero teraz czuje, od jakiego ciezaru sie uwolnil. Juz nie musi sie tak denerwowac. Stawka jest duza, ale wygramy, i to - co za ironia! - wlasnie za pomoca tej broni, ktora stworzyly poprzednie mieczakowate rzady. Wprawdzie nie z wlasnej woli, a pod naciskiem armii... Kto ma bron, ten ma wladze! - mruczy Sangay. Lapie go kaszel: z emocji zaschlo mu w ustach. Podchodzi do stojacej w kacie, obudowanej drewnem lodowki. W matowej szklance szczekaja kostki lodu, chlupocze koktajl. Wypija i dopiero potem podchodzi do telefonu. Musi wykrecic tylko dwie cyfry: czlowiek, do ktorego mowi, znajduje sie tutaj, w budynku. -Mowi Sangay. Przekaz wiadomosc numer trzy. 20 Stary juz mowil z ministrem. Teraz siedzi tylem do ekranu radaru. Odpoczywa z zamknietymi oczami.Telefony dzwonia jeden za drugim; z dolu, dowodcy poszczegolnych sekcji dopytuja sie, co sie stalo. Udarton mowi im jedynie tyle, ze w nalezacej do nich bazie kosmicznej nastapila powazna awaria techniczna i ze wszyscy musza byc w pogotowiu.Wreszcie o osmej pietnascie radio znow zaczyna trzeszczec; Fetti uruchamia trzecia tasme magnetofonowa. Tym razem nie zglasza sie Angeios, rozbrzmiewa glos nieznanego mezczyzny. Juz samo to jest dowodem, ze oba obiekty rzeczywiscie dostaly sie w rece intruzow. -Oviedo, zglos sie. -Zglaszam sie, slyszymy was dobrze - odpowiada Udarton. -Czy jest tam takze dowodca? -Tak, jest tutaj. Prosze mowic. Krotka przerwa. Slychac szelest papieru. Stary ma czuly sluch i juz od dziecka instynktownie nie cierpial tych, ktorzy potrafia mowic tylko wtedy, gdy maja przed soba napisany tekst. Wydyma wargi; mysli, ze tym razem zlamia kark takze i jemu. Ci, ktorzy zawsze byli jego przeciwnikami, ktorzy od lat chcieli, by przeszedl na emeryture, beda od dzis powtarzyc: "No jasne, to moglo sie zdarzyc tylko w Oviedo, bo Stary nie utrzymuje porzadku!" Nieznajomy mezczyzna zaczyna mowic: "Slyszycie pierwszy komunikat organizacji o nazwie <>". Dzisiaj, 14 wrzesnia 1997 roku w godzinach porannych, wywiezlismy z tajnej bazy wojskowej w El Puno dwie bomby neutronowe i ukrylismy je w odpowiednim miejscu. Numery ewidencyjne bomb: BN-16843161 i BN-90220453. Takze dzis rano opanowalismy kosmiczna baze wojskowa oznaczona kryptonimem "Skorpion-4". Czlonkowie zalogi tego obiektu, oficerowie armii: Angeios, Passer i Portugo, zostali przez organizacje wzieci do niewoli i obecnie przebywaja na "Skorpionie" jako zakladnicy. Nasza organizacja wystepuje przeciwko obecnemu socjaldemokratycznemu przywodztwu kraju. Potepiamy rzad za niezdecydowana postawe wykazywana w ostatnich latach. Podpisanie porozumien rozbrojeniowych, ktorych celem jest nic innego, jak zdradzieckie oslabienie sil obronnych naszej ojczyzny, uwazamy za plame na honorze. Nasi odwieczni nieprzyjaciele zbroja sie po kryjomu, podczas gdy rzad coraz bardziej ogranicza sumy przeznaczone na utrzymanie armii, powodujac tym braki w wyposazeniu obronnym i w sprawnosci bojowej. Nasza organizacja postanowila zatrzymac ten proces. W imieniu naszego ruchu domagamy sie, by rzad podal sie natychmiast do dymisji i by pelna, niepodzielna wladze przyjela junta wojskowa. Proponujemy, by w juncie bralo udzial na rownych prawach po jednym generale sil ladowych, powietrznych i morskich. Jesli zadania te nie zostana spelnione, przy pomocy srodkow, ktorymi dysponujemy, spowodujemy wybuch jadrowy w jednej z gesto zamieszkanych dzielnic stolicy. Termin spelnienia naszych postulatow: dzis po poludniu godzina siedemnasta minut zero zero. Koniec." Glos milknie. Dwaj mlodzi oficerowie stoja bez ruchu na swoich miejscach. Pierwszy porusza sie Stary. Znow siega do czerwonego telefonu, polecajac jednoczesnie Fettiemu: -Natychmiast pusc te tasme przez szybki komunikator. Do GOSP-u i sztabu. Niech oni tez sie troche przestrasza... Hej, wy! - krzyczy do telefonu. - Natychmiast dawajcie ministra!... To pan? Jasne, ze znowu ja, moze sadzi pan, ze zawracam glowe w sprawie bomb neutronowych? Ze niby skad o nich wiem? Dobry dowcip... Niech sie pan dobrze trzyma, albo lepiej niech pan siadzie. To bedzie duzy cios, nie wiem, czy nasz szanowny rzad stanie po nim na nogi... 21 Podporucznik Wynner spi.Sni mu sie, ze z pelnym wyposazeniem wedruje przez pustynie. Jest potwornie goraco, z nieba leje sie zar. Pod nogami widzi mala kaluze, lecz jest w niej nie woda, a jakas czarna ciecz. Ropa. Kaluza rozszerza sie i zmienia w morze. Wynner brodzi w nim po kolana, juz po uda, gesta substancja niemal wciaga go w glab... Przewraca sie na drugi bok, niespokojnie wzdycha. W jego mozgu zaczyna ksztaltowac sie inny sen. Jakby wybiegal z jaskini, a moze z pochylego szybu kopalni, wyjscie staje sie coraz wieksze niczym srebrny, lsniacy kwadrat, jest juz calkiem blisko... Potrzasaja go za ramie. Sen jest lepki, trudno sie od niego.oderwac. Wreszcie lustrzane tafle rozpryskuja sie, nagle zaczynaja dzialac zmysly, juz wie, ze jest w swoim mieszkaniu i jeszcze przed otwarciem oczu orientuje sie, ze to ciotka potrzasa jego ramieniem. Pierwsza reakcja: bunt. Juz? Czemu? -Zbudz sie, synku - slyszy glos ciotki. - Denis, wstawaj! -Tak wczesnie?... - Podporucznik odwraca sie, oczy ma jeszcze zamkniete. - Ktora godzina? -Za pietnascie dziewiata. Wynner wybucha: -Przeciez cie prosilem, zebys przed dwunasta pod zadnym pozorem...! -Ruszac sie, poruczniku, szybko! Nie mamy czasu. Pod wplywem nieznanego meskiego glosu Wynner natychmiast otwiera oczy. Stoi przed nim dwoch oficerow. Jeden jest majorem, a drugi... tak pulkownikiem. Z sil powietrznych. Wynner wyskakuje z lozka, w pierwszym momencie ma ochote zasalutowac, lecz szybko zdaje sobie sprawe z tego, jaj komiczny bylby to widok - stoi przeciez w pizamie przed oficerami. I przed ciotka. -Niech sie pan szybko ubierze. Wynner ubiera sie w pospiechu. Ciotka odwraca sie i z usmiechem mowi do oficerow: -Czy napija sie panowie kawy? -Dziekujemy, moze innym razem. Spieszymy sie. -Ty tez nie chcesz, Denis? - On tez nie chce - odpowiada za Wynnera pulkownik. Obrazona ciotka wykrzywia usta. Wynner wybiega do lazienki. Cisza gestnieje, nikt sie nie odzywa, major ostentacyjnie spoglada na zegarek. Po minucie Wynner jest gotowy do wyjscia. -Nie jestes glodny, Denis? - pyta jeszcze ciotka. - Zapakowalabym ci cos, gdyby panowie zaczekali... Pulkownik zniecierpliwonym gestem pokazuje: nie moga czekac. Wychodza, Wynner idzie posrodku. -Czesc, ciociu. Przyjde... przyjde pozniej - mowi niepewnie. Drzwi sie zatrzaskuja. Dopiero na klatce schodowej zaczyna myslec o tym, co sie stalo. Poslano po niego dwoch tak wysokiej rangi oficerow. Coz sie moglo zdarzyc? Zawsze wzywano go tu lub tam przez telefon. W czasie jego dotychczasowej skromnej kariery zaledwie dwa razy wyslano po niego samochod... Oficerowie milcza. Dlugi, niski samochod z syrena na dachu czeka przed domem, kierowca niecierpliwie dodaje gazu. Jeszcze nie zdazyli dobrze zamknac drzwi, a juz ruszaja z piskiem opon. Z chodnikow zwracaja sie w ich strone zaciekawione twarze. Podporucznik chcialby o cos zapytac, lecz milczy. Z minuty na minute coraz wyrazniej czuje, ze musialo sie wydarzyc cos waznego i niezwyklego. Pozniej, gdy nadejdzie wlasciwy moment, powiedza mu. Lecz gdzie go wioza? Na skraju miasta, na oproznionym parkingu samochodowym stoja dwa helikoptery z wirujacymi smiglami. Wynner znow sie dziwi: ale poruszenie! Na pewno czekaja na jakas gruba szyche. Jednakze po chwili major wyciaga go z gwaltownie hamujacego samochodu i biegnie wraz z nim w strone jednego z helikopterow. Smigla wzbijaja silny wiatr, wolna reka podporucznik przytrzymuje czapke. A wiec te maszyny czekaja na nas, mysli Wynner, i przez moment duma rozpiera mu piers. Jednak po chwili nagle zaczyna sie niepokoic: o co moze chodzic? Po polgodzinnym locie laduja na olbrzymim betonowym polu. Koniec wibracji i nieznosnego halasu. Nagle zapada cisza, wieje cieply wiatr,swieci slonce. Wynner prawie zapomina o eskorcie, chcialby biec jak dziecko - jaka piekna pogoda!... Pisk hamulcow. Obok nich zatrzymuje sie zielony lazik. -Niech pan wsiada, poruczniku. Hangary, oszklona wieza kontrolna, niskie budynki. Mlody zolnierz prowadzacy lazik hamuje przed wejsciem do wiezy, gdzie czeka juz niski, kedzierzawy podporucznik. Jest najwyzej w wieku Wynnera. -Znasz Starego? - pyta bez zadnego wstepu, nawet sie nie wita. -Slyszalem o nim - kiwa glowa Wynner. Postanawia, ze od tej pory niczemu juz nie bedzie sie dziwic. - O ile wiem, jest dowodca bazy lotniczej w Oviedo. Powiadaja, ze to wspanialy facet. Rozmawiajac wchodza po waskich, pachnacych wapnem schodach. -Zgadza sie - kiwa glowa podporucznik Fetti. - Jestes w bazie w Oviedo i za chwile bedziesz rozmawiac ze Starym. Wynner zdumiewa sie, choc wlasnie przed chwila postanowil, ze wiecej niczemu juz... Wpychaja go przez jakies drzwi. Ekrany radarow, na scianach mapy nieba -to pomieszczenie centralnej dyspozytorni, samo serce bazy, a ten bialowlosy, niedbale ubrany oficer to na pewno Stary. Przyjemny mezczyzna, zwlaszcza jego oczy sprawiaja mile wrazenie. Cieple, ufne, lecz jednoczesnie bystre. General wzbudza w Wynnerze niezrozumiala sympatie: jest zupelnie inny niz wszyscy pozostali oficerowie, ktorych do tej pory poznal... -No, nie boj sie, poruczniku - usmiecha sie Stary. - Nie zjemy cie... O ile wiem, jestes, jak do tej pory, jedynym czlowiekiem, ktorego uczono ratowania w kosmosie sposobem S-1. Czy tak? -Z tego, co wiem, tak. Innych cwiczono na wypadek, gdyby trzeba bylo pomoc obiektom wchodzacym w atmosfere lub przymusowo ladujacym na ziemi i w wodzie. Interwencja w kosmosie jest tak rzadka, ze przygotowano do niej tylko jednego pilota, to znaczy mnie. -W takim razie nasze informacje sie zgadzaja - Stary z zadowoleniem kiwa glowa. - Powiedz, jak uwazasz: idzie ci to ratowanie w kosmosie? -Sadze, ze tak - odpowiada Wynner. - Na przyklad teraz, juz od miesiaca cwicze podchodzenie do sztucznych satelitow typu "Kondor", oczywiscie jedynie w warunkach zmniejszonego ciazenia w basenie z woda. -Wspaniale. - Stary spoglada na swoich oficerow, po czym kiwa reka do stojacego w kacie, dotad milczacego podporucznika. - Szybko zaprowadz tego chlopaka na badania lekarskie, przez ten czas niech przygotuja maszyne i zaloge. - Odwraca sie i zaczyna rozmawiac przez jeden z telefonow; Wynner widzi jedynie tyle, ze aparat ma jasnoczerwony kolor. Ida w strone drzwi, schodza po schodach. Tylko niczemu sie nie dziw, niczemu sie nie dziwi - powtarza sobie. 22 -Sytuacja sie zmienila - niespodziewanie mowi Delius. Zapada cisza, wszyscy odwracaja sie w jego strone. Pulkownik ponurym glosem relacjonuje najswiezsze wypadki. Spoglada po kolei na wszystkie twarze i, nie czekajac na grad pytan, szybko odwraca sie w strone szklanej sciany: - Prosze o prognoze meteorologiczna.Wstaje jakis mezczyzna. W reku trzyma kartke papieru i fotografie meteorologiczna otrzymana z fototelegrafu. -Wpoludniowo-zachodniej i wschodniej czesci kraju niebo jest calkowicie bezchmurne; na polnocy zachmurzenie sie zwieksza, lecz nie przewidujemy opadow. W ciagu najblizszych dwunastu godzin nie nalezy sie spodziewac zasadniczych zmian, nawet na wybrzezu. W poludnie i wczesnym popoludniem temperatura bedzie wynosic na poludniu od trzydziestu do trzydziestu dwoch, na polnocy od dwudziestu siedmiu do trzydziestu stopni Celsjusza. Dane te dotycza rowniez stolicy i jej okolic. -Dziekuje. - Delius z powrotem siada na swoim miejscu. -Wciaz jeszcze nie ma zadnych informacji o bombach - mowi jakis glos przez megafon. Trzeba przyznac, ze sluzba pomocnicza jest dobra, za szklana sciana praca idzie szybko i sprawnie. -To tak, jakbysmy szukali igly w olbrzymim stogu siana - mruczy Helmont. Spoglada na scienny zegar cyfrowy: 08.59. - Juz dziewiata, a trzy tysiace policjantow nie moze znalezc jednej ciezarowki... - Czy zadania byly odczytane przez samych sprawcow napadu? - pyta Edith Tarnello. -Tak, wkrotce i my otrzymamy kopie tasmy dzwiekowej, na ktora nagrano tekst - odpowiada Delius. -Ale za pierwszym razem zmusili pilota, by mowil w ich imieniu - zauwaza Edith. -Czy to istotne? -Oczywiscie. Ci ludzie sie boja. -A jednak przeprowadzili calkiem odwazna akcje - wtraca Helmont - Nie wiem, ilu sposrod nas byloby zdolnych do zaplanowania i bezblednego wykonania dwoch takich operacji. Ja na pewno nie, juz teraz moge to oswiadczyc... -To nie oni zaplanowali - dorzuca Maur. - Na pewno za nimi, na drugim planie stoi kilka inteligentnych i sprytnych osob. O ktorych, rzecz jasna, policja nic nie wie. - W glosie oficera wyczuwa sie lekka ironie. Lecz Raggar szybko sie odcina: -I ktorzy, jak sie wydaje, maja calkiem dobre powiazania w wysokich kregach wojskowych! Delius chce sie wtracic, zanim wymiana slow przeobrazi sie w klotnie, lecz znow odzywa sie megafon. Nadawana jest tasma, o ktorej wspominal Delius: wlasnie przed chwila przekazano ja szybkim komunikatorem bezposrednio z Ministerstwa Obrony Narodowej. ,,<>...". Wszyscy sluchaja w napieciu. "Nasza organizacja wystepuje przeciwko obecnemu socjaldemokratycznemu przywodztwu kraju... Nasi odwieczni wrogowie zbroja sie po kryjomu... domagamy sie, by rzad podal sie natychmiast do dymisji i by pelna, niepodzielna wladze przejela junta wojskowa... Jesli nasze zadania nie zostana spelnione, przy pomocy srodkow, ktorymi dysponujemy, spowodujemy jadrowy wybuch w jednej z gesto zamieszkanych dzielnic stolicy..." Delius bebni palcami po blacie stolu. Edith skamienialym wzrokiem patrzy w przestrzen. Merloni, ekspert radiowy, gladzi tyl glowy i goraczkowo mysli. Bardey trzyma przed soba kartke papieru, powoli kladzie ja na stole i cos notuje. Nagranie sie konczy. -Zacznijmy od czynnika czasu - radzi Bardey. - Bo cos mi sie tu nie podoba. -Te lotry chca nas zamordowac! - wybucha Hilda Emmers. Glos sie jej zalamuje, twarz wykrzywia przerazenie. Tak jakby dopiero teraz zrozumiala, co sie dzieje. -Po to wlasnie tu jestesmy, zeby do tego nie dopuscic - mowi pulkownik Delius. -Przeanalizujmy kolejnosc wydarzen i czas, w ktorym mialy miejsce Helmont pomaga Bardeyowi. -A wiec... - Bardey kladzie przed soba czysta kartke papieru. - Godzina czwarta minut dwadziescia: jedna czesc zamachowcow, nazwijmy ja grupa "A", opuszcza z dwiema bombami neutronowymi baze w El Puno. Samolot kosmiczny "Slizgacz-2" startuje w kosmos o godzinie szostej trzydziesci. -Gdzie byla wtedy grupa "B", tj. ci, ktorzy zajeli-baze kosmiczna? - pyta Raggar. -Moim zdaniem mogli byc tylko w Oviedo - wtraca Maur. - Zapytajmy na miejscu. Delius kiwa reka do personelu za szklana sciana: -Prosze nas polaczyc z Oviedo. Nie mija nawet minuta, gdy na ekranie pojawia sie twarz Starego. Delius mowi do niego pare slow; Stary mruga oczami i znuzony wzrusza ramionami: -Juz powiedzialem ministrowi. Podejrzewam, ze sprawcow napadu wprowadzil na teren bazy ich wspolnik" lub wspolnicy wczoraj wieczorem. -W jaki sposob? - dopytuje sie Delius. -W kontenerze - rzuca Stary. - Tak, dobrze panstwo slyszeli. Kontenery, ktore stanowily caly, okolo osmiotonowy ladunek "Slizgacza-2" i ktore zostaly przez niego zabrane na orbite, staly przez cala noc w hangarze numer 6. Problem polega jedynie na tym, ze noca ktos je podmienil. Po wykryciu sprawy zalecilem pelna i surowa kontrole, sledztwo jest w toku. Wyszlo na jaw, ze rzeczywiscie nie zabrano jednego kontenera zawierajacego wazne czesci zamienne, natomiast zniknal inny, przywieziony wczoraj. -Rozumiemy, panie generale. Gdyby wydarzylo sie cos nowego lub gdyby terrorysci ponownie sie zglosili, prosze ich polaczyc z nami. W mysl nowej decyzji osob kompetentnych, od tej pory my bedziemy prowadzic pertraktacje. Jedno nacisniecie guzika: twarz Starego gasnie. Delius spoglada na swych towarzyszy. -Czy ktos ma jakies pytania? -Ja mam - Bardey podnosi reke. Pochyla sie nad swoimi papierami i w tej pozycji, w zupelnej ciszy zadaje pytanie: - Odleglosc miedzy Oviedo i El Puno wynosi w prostej linii 180 kilometrow. Grupa "A" mogla przeczytac numery bomb najwczesniej wtedy, gdy oddalila sie od bazy na spora odleglosc... -Lub jeszcze w podziemnym skladzie - wtraca Helmont, lecz juz przeczuwa, ku czemu zmierza Bardey. -Lub tam, ale to jest w koncu nieistotne. Istotne jest to: jak grupa "A" przekazala grupie "B" seryjne oznaczenia czy numery ewidencyjne bomb? Bo przeciez grupa "A" je znala, rano zostaly odczytane w tekscie z zadaniami. A przeciez czlonkowie grupy "B", jak wiemy, przez cala noc ukrywali sie w ciasnym kontenerze w hangarze bazy w Oviedo... -Mieli wspolnika - wtraca Edith. - Tego, ktory o swicie lub jeszcze noca umiescil ten kontener wsrod towaru czekajacego na zaladowanie, a wyjal stamtad inny. -A on w takim razie skad znal te dane? Bo mozemy wykluczyc by z gory znali numery skradzionych bomb. -Z pewnoscia podali je sobie przez krotkofalowke - sadzi Edith. -Niemozliwe - szybko odpowiada Merloni, ekspert radiowy. - W sytuacjach kryzysowych stacje nasluchowe, rozmieszczone rownomiernie na terenie calego kraju, nagrywaja na tasme, analizuja i ustalaja miejsce nadania kazdej nielegalnej transmisji. -To rzeczywiscie interesujace. - Delius przez chwile sie zastanawia, po czym mowi do stojacego przed nim mikrofonu: - Prosze jeszcze raz odczytac numery ewidencyjne tych dwoch bomb neutronowych... Z glosnika odzywa sie beznamietny kobiecy glos: -BN sto szescdziesiat osiem-czterysta trzydziesci jeden - szescdziesiat jeden i BN dziewiecset dwa-dwiescie cztery-piecdziesiat trzy. -Dziekuje. - Przez chwile pulkownik w zadumie patrzy przed siebie. Ma wrazenie, jakby juz slyszal te liczby. Ale gdzie i kiedy? 23 Siedza we trzech w Zielonym Salonie. Sciany owalnego pokoju pokrywaja stare, zielone obicia - stad nazwa. Byla tu kiedys sala bilardowa, lecz poprzedni prezydent przerobil ja na sale konferencyjna. Wsrod antycznych mebli, na zielonej kanapie siedzi trzech mezczyzn. Niewiele osob wie, ze nawet okna wykonano tu ze specjalnego szkla: sa nie tylko kuloodporne, lecz takze nie przenosza fal dzwiekowych. Nawet z pomoca najnowoczesniejszych urzadzen podsluchowych nie mozna wykrasc tajemnic, o ktorych sie mowi w Zielonym Salonie. Prezydent zazwyczaj odbywa tu poufne rozmowy.Minister przeczuwa, ze dzis nie moze stad wyjsc. Juz nawet telefonowal do swojej sekretarki, zeby odwolala caly dzisiejszy program. Czuje, ze lepiej bedzie, jesli zostanie z prezydentem: w ten sposob na biezaco dowie sie o wszystkich wydarzeniach i jednoczesnie bedzie mogl pilnowac prezydenta, by nie zareagowal na nie w sposob niewlasciwy. Co sie tyczy reakcji, na razie wyglada na to, ze nie ma powodow do obaw, choc przez caly czas prezydent podejrzewa pewne elementy w armii. No i wciaz gledzi o gniewie ludu, jak zwykle. Bomba neutronowa - to wie nawet sam minister - nie jest czysta sprawa, zreszta kazda bron jest wlasciwie sprzeczna z podstawowymi normami moralnymi. Lecz skoro bron jest niemoralna, to tak samo niemoralne sa armie, a takze stojaca za tym wszystkim polityka i oczywiscie politycy. Rzady skladaja sie z politykow, ale dlugi lancuch powiazan prowadzi do ludu - ostatecznie wszystko i wszyscy z niego sie wywodza. Nikt przy zdrowych zmyslach nie moze nazwac tego wszystkiego niemoralnym. "Ludu" nie nalezy sie bac, nie nalezy drzec na mysl, ze dowie sie o tym czy o tamtym i tak lub siak na to zareaguje: lud nalezy trzymac w garsci, panie prezydencie! - minister chcialby to powiedziec, lecz milczy. A prezydent dalej mowi o swych podejrzeniach: -A wiec jednak za tym wszystkim kryja sie wojskowi! - i nawet nie kryje swojego gniewu. - Juz rano mozna sie bylo tego domyslac! Lecz w jaki sposob sprawy mogly zajsc tak daleko? Panie ministrze! Jako glowny doradca do spraw bezpieczenstwa narodu powinien pan obserwowac nie tylko zewnetrznych wrogow! Mysle, ze znakomicie zna pan wewnetrzne stosunki szejkana-tow naftowych, zakulisowe walki toczace sie na rynku zlota i dyplomatyczne sekrety niektorych wielkich mocarstw, ale, jak pan widzi, to nie wystarczy! Nalezy takze strzec sie wrogow wewnetrznych! Cala ta sprawa spada na nas niespodziewanie... na pana tez, prosze nie zaprzeczac! -Nie zaprzeczam - odpowiada minister i rece mu drza ze zdenerwowania. - Lecz nie moge byc w stu miejscach naraz i nie mam tysiaca oczu. Wiem tylko o tym, o czym mi zamelduja. Codziennie czytam ponad stustronicowe raporty o tym,co sie wydarzylo poprzedniego dnia... Jednoczesnie musze obserwowac dlugofalowe procesy i tendencje. -No dobrze. - Prezydent nagle czuje sie bardzo zmeczony. Patrzy na drugiego mezczyzne. - Pan nie ma nic do powiedzenia? Tamten jest czlowiekiem w wieku okolo piecdziesieciu lat, ma opalona twarz i ponure spojrzenie. Nosi cywilne ubranie, lecz jest dowodca Wojskowej Sluzby Wywiadowczej - ktora w kregach rzadowych nazywa sie po prostu "Sluzba" - w stopniu generala. Mowi powoli i z namyslem: -Sadze, ze nie zakomunikuje panom nic nowego, jesli powiem: niezadowoleni istnieli zawsze. Zarowno wewnatrz armii, jak i poza nia. Moze ich byc nawet sto tysiecy i nie beda grozni, jesli nie beda o sobie wiedziec. Lecz nawet trzydziestu moze stanowic powazne niebezpieczenstwo, gdy zorganizuja sie swiadomie i celowo. Zwlaszcza, gdy maja w swych rekach wladze... -Konkretnie - niecierpliwi sie prezydent. -Prosze. Potrzeba danych? W kazdej armii tej wielkosci, co nasza, trafia sie kilku wyzszych oficerow, ktorzy sa zwolennikami "twardej reki" i gdyby to od nich zalezalo, calkiem inaczej kierowaliby krajem niz cywilni politycy, ktorzy doszli do wladzy w wyniku kompromisowych ustepstw partii politycznych. Wiemy o nich, wystepuja w naszych kartotekach. Bartl i Di Massa w silach powietrznych, Marren i Bolton w marynarce... czy mam mowic dalej? Wszystko to jednak nie wystarcza, poniewaz nie posiadamy danych mowiacych, ze sa ze soba w dobrych stosunkach wykraczajacych poza kontakty sluzbowe. A o tym, ze organizuja jakis spisek, dotychczas nie wiemy. Wszedzie mamy swoich ludzi - zarowno wsrod kadry oficerskiej, jak i w kregach szeregowych zolnierzy roznych rodzajow broni. Powtarzam, nic nie wiemy o zadnym spisku, -To tylko dowodzi waszych zaniedban - atakuje minister, ktory nie jest juz tak zdenerwowany i czuje, ze nadszedl odpowiedni moment.,,Tamci" (jeszcze nie wie, kim oni sa, jedynie domysla sie, ze jego kolegami, generalami) chca zdobyc wladze bez jego udzialu. Jesli im sie uda, on nie bedzie im potrzebny i zmiota go ze swej drogi. Trzeba cos zrobic, l to w sposob zdecydowany. - Przeciez teraz jest juz oczywiste, ze istnial i istnieje spisek i wlasnie stoimy w obliczu jego potwornych konsekwencji. -Moim zdaniem nie ma watpliwosci - konkluduje prezydent - ze wszystko to zostalo zorganizowane przez pewna grupe generalow, ktorzy jednak nie ujawnili sie do tej pory. Zrobia to po poludniu. O godzinie siedemnastej lub wczesniej... -Wtedy mozemy ich zlapac - twierdzi szef Sluzby i w ten sposob sygnalizuje, po czyjej stoi stronie. Oczywiscie jesli mowi prawde. Co do tego, prezydent ma chyba jakies watpliwosci, bo nie odpowiada. Przez okno patrzy w przestrzen ponad drzewami parku. Gdy zostal prezydentem, sadzil, ze w wielu kwestiach bedzie mogl decydowac samodzielnie. Ale wkrotce zorientowal sie, ze to iluzja. Jednoosobowa wladza byla przywilejem krolow, a moze nawet wtedy nie istniala naprawde. Wszak pojedynczy czlowiek na szczycie tej piramidy nie moze wiedziec o wszystkim, nie moze sam kontrolowac calosci. Osoby otaczajace go sa czlonkami jakichs klik, frakcji, nurtow i w koncu -rzecz jasna, to "w koncu" nastepuje bardzo rychlo -ten, ktory sadzi, ze stoi na szczycie, orientuje sie, ze w gruncie rzeczy jest jedynie pionkiem w walce roznych grup interesow i nie moze sie od tej roli wyzwolic, bo do wyzwolenia potrzebowalby poparcia wlasnie tej czy innej grupy, a to znowu oznaczaloby zwiazanie sie z nia. Stale jest wprowadzany w blad, nie wypelnia sie jego polecen lub wypelnia sie je w sposob opaczny, jego odpowiedzialnosc ciagle rosnie, lecz zakres rzeczywistej wladzy maleje; z tego co planuje nic nie zostaje wprowadzone w zycie, a to, co sie wprowadza, udaje sie jedynie w polowie lub nawet w mniejszym stopniu, i to za jaka cene... Zmeczony opuszcza glowe, by nieznosnie blyszczace promienie sloneczne nie swiecily mu w oczy. 24 -Ciekaw jestem, czy ci na dole posrali sie ze strachu - zastanawia sie Alago. Mowi to ot tak, obojetnym glosem, nie spodziewa sie odpowiedzi. Alago jest typem zdecydowanego na wszystko fanatyka, pozbawionym jednak sprytu i rozwagi. Ale i Lonti nie ustepuje mu pod wzgledem zuchwalosci. Ma tylko jedna wade: milczy. Prawie zawsze. Czasem nawet wtedy, gdy nalezaloby mowic.-Nie bedzie z nimi klopotow? - Narga pokazuje w strone magazynu. -Beda musieli siedziec cicho. - Alago ma wrodzone zamilowanie do pracy organizacyjnej. - Nie wypuscimy ich naraz, tylko pojedynczo. Mozemy ktoregos z nich potrzebowac, gdy pojawi sie jakis problem. -Co masz na mysli? -Nigdy nic nie wiadomo. Nie jestesmy w koncu kosmonautami, a w ubieglych miesiacach otrzymalismy tylko teoretyczne wyksztalcenie. Zawsze moga sie zdarzyc niespodzianki, na przyklad awarie techniczne... Jakby w odpowiedzi na te slowa na tablicy przyrzadow zapala sie czerwona lampka i zaczyna ostrzegawczo migac. Jednoczesnie slychac brzeczyk. -Nie trzeba bylo o tym mowic - denerwuje sie Narga. Wyjmuje rewolwer i wklada go z powrotem do kieszeni. - Moze sie cos zepsulo... Lonti takze i tym razem nie odzywa sie, nieruchomo stoi w drzwiach sterowni. Alago wyciaga z kieszeni bluzy maly zeszyt. Sa w nim rysunki wazniejszych urzadzen, Alago przeglada je. -To urzadzenie sygnalizuje zblizanie sie obcego obiektu kosmicznego - odzywa sie wreszcie i krzyczy do Lontiego: - Skocz po glownego pilota! Po trzydziestu sekundach przychodzi Angelos. Opuszcza glowe, rece trzyma na karku. Za nim stoi Lonti z wycelowanym rewolwerem. -Jak sie pan nazywa? - krzyczac pyta Alago. -Jestem, major Angelos, dowodca "Skorpiona" - powoli i wyraznie odpowiada oficer. Wydaje mu sie smieszne, ze znow go pytaja o nazwisko. Nie wie, dlaczego go wezwano, Narga zaslania przed nim migajaca czerwona lampke. Angelos spogladajac w oczy to jemu, to Aladze probuje odgadnac zamiary spiskowcow. Z glosnika rozbrzmiewa jakas ziemska stacja radiowa. Narga przekreca galke, muzyka cichnie. -Niech pan popatrzy na to urzadzenie! Co ono pokazuje? Angelos opuszcza rece, podchodzi blizej. W reku Nargi nadal tkwi pistolet. Kto wie, do czego zdolny jest ten facet, mysli. Lecz Angelos nie dotyka niczego. Dwoma szybkimi spojrzeniami ogarnia sytuacje. -Zbliza sie sputnik meteorologiczny - mowi spokojnie. - Codziennie mija nas wiele razy, jego orbita jest "stroma", przebiega nad biegunami Ziemi. -My natomiast jestesmy na orbicie stacjonarnej - usmiecha sie Alago. - Zdziwil sie pan?... My tez sie troche znamy na kosmonautyce. Wiemy, ze "Skorpion-4" praktycznie rzecz biorac wisi nieruchomo nad miastem. Jest od niego bardzo odlegly, to prawda, lecz unosi sie bezposrednio nad nim... Ile takich obiektow minie nas jeszcze dzisiaj? - pyta niespodziewanie. Mysli w glowie majora pedza z predkoscia blyskawicy. Gdyby tym na dole przyszedl do glowy jakis pomysl... gdyby probowali odbic "Skorpiona"... - Nie wiem dokladnie. Na tej wysokosci lub na orbicie zblizonej do niej porusza sie systematycznie osiemdziesiat-dziewiecdziesiat sztucznych satelitow. To urzadzenie - pokazuje migajaca lampe - sygnalizuje wszystko. Mozna to tez zobaczyc na ekranie radarowym. Przez chwile wszyscy czterej wpatruja sie w fosforyzujacy na zielono ekran. Drobny, blyszczacy punkt swietlny. Sztuczny satelita powoli przelatuje obok nich. -Moze pan wracac. - Z glosu Alagi przebija poblazliwa wyzszosc. - Jak bedzie trzeba, wezwiemy pana. Lonti, odprowadz go. 25 -Panie profesorze Helmont, bardzo prosze... Pana kolej. - Za szklana sciana stukaja maszyny, dzwonia wideotelefony. Jest pare minut po godzinie dziesiatej; minuty bezlitosnie przeskakuja na sciennym zegarze cyfrowym.Helmont spoglada na obracajace sie w jego strone twarze. Na tlustej twarzy Hildy Emmers blyszczy pot. Kapitan Maur znow bebni palcami po blacie stolu. Delius niecierpliwi sie - czuje sie to po jego ruchach i glosie. -Urzadzenie zwane bomba neutronowa to w istocie glowica eksplodujaca o wzmocnionym promieniowaniu, ktora w tak zwanym stanie spoczynku, a wiec na przyklad w czasie magazynowania lub transportu, wydziela jedynie minimalna ilosc promieniowania radioaktywnego. Jej pancerna pokrywa dobrze ja izoluje. Mozna tez powiedziec, ze mamy do czynienia z bomba wodorowa malego kalibru, ktorej zapalnik jest skonstruowany w specyficzny sposob. -W jaki? - wtraca Delius. -Na ogol w uzywanych dzis bombach neutronowych stosuje sie dwa systemy zapalnikow. Eksplozja jest dokonywana albo za pomoca lasera, albo bomby atomowej. -Powaznie pan mowi? - Edith wpatruje sie w niego. -Tak jest, jak mowi - wlasciwy specjalista w tej dziedzinie, Bardey, wystepuje jako swiadek po stronie Helmonta. -Oczywiscie jest to specyficzna bomba atomowa malej mocy, ktora moze byc skonstruowana z pierwiastkow transuranowych, na przyklad z kalifornu. Jej wybuch wyzwala ogromna energie zmagazynowana w bombie wlasciwej. Uwalniane sa neutrony o energii czternastu milionow elektronowoltow... -Promieniowanie...? -Tak - kiwa glowa Helmont; teraz doszli do sedna problemu. - Wtedy nastepuje emisja promieniowania. - Milknie, lecz orientuje sie, ze w Grupie Kryzysowej on jest specjalista do spraw biologii promieniowania i o tym zagadnieniu takze musi cos powiedziec. - Zastosowanie bomb N jako broni polega na tym, ze powstale w wyniku wybuchu promieniowanie neutronowe powoduje bardzo powazne uszkodzenia w ludzkim organizmie. Powyzej pewnej dawki, konczy sie to smiercia w meczarniach... Doktor Rizzo sygnalizuje ze chcialby zabrac glos. Helmont ustepuje mu miejsca. Niech uslysza to samo z jak najwiekszej liczby ust, tym lepiej zrozumieja, mysli. -Czlowiek ginie w przypadku otrzymania dawki promieniowania przekraczajacej szescset radow. Jednakze dzieje sie to nie natychmiast, a po kilku dniach meczarni. W krotkim czasie po wchlonieciu promieniowania wystepuja zaburzenia w zmysle rownowagi, ofiara czuje sie bardzo zmeczona i dreczy ja pragnienie. Co wiecej, juz w kilka minut po napromieniowaniu zaczyna slabnac jej wola i zdolnosc dzialania. Jednak smierc nastepuje dopiero po kilku dniach. -Potworne - szepcze Hilda. -Jaka pomoc lekarska moze wchodzic w gre? - pyta Delius. Doktor Rizzo odpowiada po chwili wahania: -Pomoc lekarska jest, praktycznie rzecz biorac, niemozliwa z powodu masowej skali strat, grozby promieniowania wtornego i ze wzgledu na sam przebieg choroby. Prosze sobie wyobrazic: w kilka godzin po wybuchu bomb, w dzielnicy skazonej promieniotworcze chodza dziesiatki tysiecy ludzi nie wiedzacych, co sie stalo. W epicentrum wybuchu lezy okolo tysiaca zabitych, a dalej ci bezwolni nieszczesnicy, ktorzy wolaja o wode i kraza bez celu skutecznie utrudniajac prace oddzialom ratowniczym... Nie, musimy zrobic wszystko, zeby do tego nie dopuscic. To byloby straszne... Zreszta jako lekarz zawsze sprzeciwialem sie temu typowi broni. To znaczy kazdemu typowi, ale temu w szczegolnosci. Tu nie zolnierze zabijaja zolnierzy. Tu ofiara pada ludnosc cywilna. Smierc w wyniku promieniowania jest rzecza okropna. Do tego stopnia okropna, ze nawet glod jest w porownaniu z nia niczym. Glod moze sie skonczyc, lecz ten, ktorego dosieglo promieniowanie, nie wyzdrowieje juz nigdy i sam o tym wie... Juz dawno trzeba bylo zakazac produkcji bomb neutronowych. Dawno! - Oskarzajacym wzrokiem wodzi po sali, jakby czlonkowie grupy byli odpowiedzialni za istnienie broni radioaktywnej. Spuszczone glowy wokol stolu. Pierwszy podnosi wzrok kapitan Maur. -Na czym ostatecznie polega dzialanie tego promieniowania? - pyta. -Paralizuje funkcje komorek - odpowiada Helmont. -Z tego wlasnie powodu bombe neutronowa nazywano swego czasu "czysta bronia". Niszczy jedynie zywe organizmy - ludzi, zwierzeta, roslinnosc. Nie powoduje zadnych szkod w materii nieozywionej, a wiec w budynkach, srodkach komunikacji czy w uzbrojeniu. Zeby panstwo w pelni zrozumieli wszystkie konsekwencje uzycia tej broni - kontynuuje doktor Rizzo - trzeba dodac, co sie dzieje w kilka dni po ewentualnej eksplozji. Zradioaktywizowane otoczenie zbiera dalsze ofiary, poniewaz wiatr, chmury, deszcze, wody powierzchniowe i gruntowe roznosza skazenie. Rozmiaru niebezpieczenstwa nie da sie przewidziec... Po chwili przygniatajacej ciszy Delius przejmuje inicjatywe. -Zalozmy, ze jedna taka bomba eksploduje w jakiejs centralnej dzielnicy miasta. Powiedzmy, na placu Gieldowym. Helmont i Rizzo patrza na siebie. Nie znaja sie osobiscie, ale slyszeli o sobie, ich nazwiska niejednokrotnie pojawialy sie w naglowkach naukowych publikacji. Po chwili Helmont wstaje i wolnym krokiem podchodzi do sciennej mapy. Przy pomocy linijki reguluje rozstaw ramion cyrkla, po czym zdecydowanym ruchem wbija igle w plac Gieldowy i rysuje koncentryczne kregi. -Bomby neutronowe produkowanie obecnie, reprezentuja juz trzecia, udoskonalona generacje tej broni. Tak wiec, pod wieloma wzgledami roznia sie one od pierwszych bomb N, ktore produkowano w polowie lat siedemdziesiatych. Calkowicie zabojcze dzialanie bomb, ktore dostaly sie w rece spiskowcow, siega trzech kilometrow. Znaczy to, ze osoby przebywajace w momencie wybuchu w odleglosci jednego kilometra od epicentrum, umra w bardzo krotkim czasie - w ciagu jednej lub dwoch godzin. A wiec na terenie wyznaczonym przez plac Barykady, arterie Nation, byly palac krolewski, Ministerstwo Sprawiedliwosci i Szpital Centralny w zasadzie nikt nie zostanie przy zyciu. Rowniez w czesciach miasta oddalonych na odleglosc od dwoch do trzech kilometrow... to jest ten okrag... powaznie napromieniowani zostana wszyscy, ktorzy tam mieszkaja, pracuja, lub tylko przebywaja, powiedzmy, zalatwiaja jakies sprawy, robia zakupy czy spaceruja. Jednakze mozna sie liczyc ze skazeniem terenu w odleglosci co najmniej pieciu kilometrow. -Na zaznaczonym przez pana terenie mieszka co najmniej dwiescie tysiecy ludzi - ponuro zauwaza Raggar. -A w tej chwili prawie drugie tyle przebywa w tamtejszych urzedach. - Maur patrzy na zegarek: zbliza sie pol do jedenastej. - Ulice Srodmiescia pelne sa przechodniow. -Pol miliona zabitych - drzacymi ustami szepce Hilda. -Pol miliona zabitych - suchym glosem potwierdza kapitan Maur. - W tym sto tysiecy na pewno. -Nie wiemy, gdzie sa bomby - mowi Helmont i powoli wraca na swoje miejsce. Z megafonu odzywa sie meski glos: -Policyjna grupa operacyjna melduje Grupie Kryzysowej: wsrod samochodow skradzionych w dniu wczorajszym nie bylo takiego, ktory nadawalby sie do transportu poszukiwanych bomb. Helmont kontynuuje siedzac: -Mozliwe, ze bomby sa w ktorejs z dzielnic podmiejskich. W takim przypadku skazenie promieniotworcze spowoduje mniej ofiar. Jest to nawet bardziej prawdopodobne, bo ukrycie bomb w Srodmiesciu byloby dla zamachowcow znacznie trudniejsze. -A jesli mimo wszystko udalo sie im przewiezc je do Srodmiescia? - Delius wstaje i chodzi tam i z powrotem. - Osiem ministerstw, palac i Biuro Prezydenckie, Sad Najwyzszy i Parlament, nie mowiac juz o calej masie innych waznych instytuacji... - Przerywa spacer i podchodzi do mikrofonu. Mowi: - Prosze nas natychmiast polaczyc z prezydentem. Na sciennym ekranie natychmiast pojawia sie zmeczona twarz prezydenta. Tym razem on tez oglada obraz, w koncu sklad Grupy Kryzysowej nie moze byc dla niego tajemnica. Zreszta male jest prawdopodobienstwo, by przy tylu klopotach zwracal uwage wlasnie na to, kto siedzi przy stole, l tak nie zna nikogo poza Deliusem. -Prosze mowic, pulkowniku - od razu przechodzi do rzeczy. Delius streszcza wszystko, co uslyszal od Helmonta i Bardeya. Prezydent uwaznie slucha, nie przerywa. -Dlatego proponuje oproznic Srodmiescie - mowi w koncu Delius. - Sprawe mozna by przedstawic jako wielkie cwiczenia obrony cywilnej... Lub przynajmniej oproznijmy znajdujace sie tam wazniejsze urzedy. Gdyby wybuch jadrowy uniemozliwil im dzialanie, caly aparat panstwowy zostalby sparalizowany. Nawiasem mowiac, to jest wlasnie celem zamachowcow. Jednakze prezydent potrzasa glowa: -To niemozliwe, panie pulkowniku. Macie specjalistow, wiec sami mozecie obliczyc, ile czasu zajelaby taka nie przygotowana operacja ewakuacyjna... Nie mowiac o tym, ze nie daloby sie tego utrzymac w tajemnicy. Zamachowcy na pewno dowiedzieliby sie o tym i jesli ich bomby sa rzeczywiscie ukryte w Srodmiesciu... Nie, tego rozwiazania nie mozemy na razie brac pod uwage. Musimy stworzyc wrazenie, ze zamierzamy spelnic ich warunki, choc z gory nalezy odrzucic mysl o kapitulacji. Niech sadza, ze jeszcze tylko pare godzin i zmiekniemy. Oczywiscie my przez ten czas zrobimy to i owo... Za wszelka cene musimy grac na zwloke... -Rozumiem. A wiec wysilki mamy koncentrowac na znalezieniu bomb. -Dokladnie tak. l badzcie ostrozni. - Prezydent wylacza wideotelefon. Obraz sie kurczy, na srodku ekranu blyszczy jeszcze przez chwile swiecacy punkt. -Za wszelka cene chca utrzymac cala sprawe w tajemnicy - mowi rozgoryczony Merloni. - O to chodzi, o nic innego. -To zrozumiale - surowo odpowiada Hilda Emmers. - Ja natomiast nie rozumiem czegos innego. Ci bandyci powiedzieli cos takiego, ze jesli nie spelnimy ich zadan, to dokonaja zdalnej eksplozji bomb, czy jakos tak, prawda?... Moga to zrobic? Delius patrzy na Bardeya. Ten mezczyzna o ponurej twarzy na sekunde zamyka oczy, pozniej zaczyna mowic: -Takie rozwiazanie lezy takze w ich interesie, przeciez zaden z nich nie chce byc w poblizu bomb, kiedy nastapi detonacja. Niestety, grozba jest zupelnie realna. Kluczem calej sprawy jest zupelnie prosty zestaw urzadzen, ktory bez zadnych trudnosci mogli zmontowac we wlasnym zakresie, potrzebne do niego czesci sa dostepne w handlu... Dwie bomby, ktore zrabowali moga byc takze uruchomione zdalnie przy pomocy lasera. - Bardey na chwile przerywa lecz widzi, ze wszyscy sluchaja w napieciu. - Problem mozna po prostu okreslic nastepujacym sformulowaniem: wzmocnienie promieni elektromagnetycznych na drodze indukowanej emisji. Za pomoca "pompowania" w materiale lasera wywoluje sie inwersje, na skutek czego nastepuje samoczynna emisja... -Sadze, ze takie szczegoly nie sa dla nas istotne - przerywa Delius t z niecierpliwoscia spoglada na scienny zegar. -Ma pan racje - mowi Bardey. - Chcialbym jednak w skrocie przedstawic sprawy najbardziej zasadnicze. W ten sposob problem stanie sie bardziej zrozumialy. -Chodzi o to, ze promien laserowy ma specyficzne wlasciwosci. Swiatlo lasera jest rownolegla wiazka. W dodatku energia wszystkich fotonow jest w niej taka sama, a wiec wiazka ma stala czestotliwosc. Monochromatyczny, tj. jednobarwny promien mozna w ten sposob skupic w jednym malenkim punkcie. Fala swietlna wysylana przez kazde urzadzenie laserowe jest w tej samej fazie drgan, co my, naukowcy, nazywamy koherencja. Promieniem laserowym mozna zaobserwowac i nawet zmierzyc minimalne zmiany odleglosci: na przyklad dlugosc dziesieciokilometrowej szyny kolejowej pod wplywem niewielkiego wzrostu tempertatury zmienia sie o kilka dziesieciotysiecznych czesci milimetra, laser potrafi to wykazac. -Jak go mozna wykorzystac w tym przypadku? Czy rzeczywiscie moze okazac sie az tak straszna bronia w rekach spiskowcow? - pyta kapitan policji Raggar. -W zasadzie nie sam laser, lecz to, co moga spowodowac poslugujac sie nim. Lasery w wojsku zrobily w ciagu ostatnich dwoch dziesiecioleci zawrotna kariere. Pracuja jako lokatory ustalajace odleglosc i predkosc poruszajacych sie obiektow, uzywa sie ich do naprowadzania rakiet na cel i do jego oznaczania, do projekcji hologramow... Stosuje sie je w kryminalistyce, w nawigacji i w wielu innych dziedzinach. Lecz niestety rzeczywistoscia staly sie tez "karabiny laserowe", a nawet "laserowe dziala". Delius stracil cierpliwosc. -Musze przerwac - mowi. - Czas nagli. Bardey, niech pan odpowie na pytanie: co zamachowcy moga zrobic z bombami, zeby je przygotowac do detonacji. -Polaczyli je z metalowa antena - rzuca Bardey. - Urzadzenie moze teraz wygladac w ten sposob... - Szybko podchodzi do sciennej tablicy i rysuje kreda. - Tu na dole lezy bomba, zupelnie wszystko jedno na czym, mogla nawet zostac na platformie ciezarowki. Mogli ja tez umiescic na malym recznym wozku, albo wrecz na ziemi. Bez znaczenia... Do odpowiedniej szczeliny bomby doprowadzaja kabel. Kabel laczy sie z urzadzeniem wielkosci malej walizki, ktora przetwarza energie cieplna w energie elektryczna, a dokladniej w elektryczny impuls. Gdy urzadzenie to otrzyma wystarczajaca ilosc energii - jej poziom krytyczny zostal uprzednio zaprogramowany - impuls elektryczny jest przekazywany do zapalnika wbudowanego w bombe i wtedy nastepuje wybuch. -Ale w jaki sposob energia dociera do anteny? - pyta doktor Rizzo. -Do tego sluzy laser. Zasada zastosowania promieni jako broni jest nastepujaca: jesli promienie "dawkujemy", to znaczy jesli urzadzenie uruchamiamy impulsowo, krotkimi blyskami, a wiec jego dzialanie skupiamy w krotkich odcinkach czasowych, to wtedy energia promieni jest emitowana z lasera z wielka moca. Jesli teraz wiazke promieni skupimy przy pomocy urzadzenia optycznego na niewielkiej przestrzeni, to wyzwolimy olbrzymia energie - temperatura moze siegac wieluset, a nawet wielu tysiecy stopni Celsjusza! W laboratoriach osiagnieto juz wrecz wiele milionow stopni... W takich warunkach kazdy znany material topi sie i paruje. Tak wiec jesli do anteny czy do metalowego ekranu dociera z zewnatrz, z dowolnej odleglosci, "goracy" promien laserowy, to odbiornik taki po kilku napromieniowaniach rozgrzewa sie, urzadzenie przetwornikowe otrzymuje "informacje" o energii cieplnej, w ciagu okolo dwudziestu sekund gromadzi sie potrzebny potencjal elektryczny, impuls dociera do zapalnika bomby i... - Ruchem reki pokazuje, co sie wtedy dzieje. -Jakiej wielkosci musi byc metalowy ekran? - szybko pyta Delius. -Musi to byc antena w ksztalcie kola lub leja o srednicy minimum trzech-czterech metrow. Najlepiej z aluminium - odpowiada Bardey. Delius naciska juz guzik mikrofonu: -Prosze wezwac najblizsza baze powietrzna odpowiedzialna za obrone miasta... Prosze wydac rozkaz: niech startuja wszystkie bedace do ich dyspozycji maszyny zaopatrzone w urzadzenia fotografujace i filmujace. Niech z duze. wysokosci sfilmuja cale miasto i szybko wywolaja tasmy. W tym czasie podamy wskazowki dla osob analizujacych zebrany material... - Delius znow zwraca sie do Bardeya: - Powiedzial pan, ze bomby N nawet w stanie spoczynku wykazuja pewna radioaktywnosc? -Tak - kiwa glowa Bardey. -A wiec mozna ja zmierzyc licznikami Geigera-Mullera? -Jesli ktos podejdzie dosc blisko do urzadzenia. Aparaty zareaguja w odleglosci, powiedzmy, pietnastu - dwudziestu metrow. -Rozumiem. - Delius znow naciska guzik mikrofonu i mowi do osob siedzacych za szklana sciana: - Prosze zazadac, by z centralnego magazynu przyslano grupie majora Quineta kilkadziesiat indykatorow promieniowania GM. -Sadzicie, ze znajdziemy? - cicho pyta Hilda Emmers. Doktor Rizzo nie odpowiada. Helmont takze slyszy pytanie i spoglada na gruba kobiete. Hilda wyglada tak, jakby w ciagu ostatniej godziny postarzala sie o cale lata. Zwiotczala skora na twarzy, pod oczami worki, zmarszczki w kacikach ust. -Musimy znalezc - odpowiada Helmont. - Nie ma innego wyjscia. Ale - teraz mowi do Bardeya - moim zdaniem oni nie ukryli bomb w Srodmiesciu, ze wzgledu na akcje policji nie byli juz tam w stanie dotrzec. Szukac musimy najpierw tam, gdzie jest najwieksze prawdopodobienstwo odnalezienia. -To znaczy, gdzie? - Delius znalazl sie za ich plecami; nawet nie zauwazyli, kiedy opuscil swoje miejsce. -W dzielnicach, ktore leza wzdluz dwoch drog prowadzacych z El Puno; to znaczy, w okolicach arterii Catania, w dzielnicy Doria, na wzgorzu Palatino, wsrod malych zakladow i w dzielnicy willowej na brzegu Murre. -W tym cos jest - kiwa glowa Delius. - Powiem lotnikom, zeby tam zaczeli filmowac. -Nie obawia sie pan, ze spiskowcy, ktorzy tu, na ziemi pilnuja bomb, zauwaza samoloty? - pyta Edith. Delius macha reka. -Pani Tarnello, prosze sobie pozwolic powiedziec, ze te samoloty nie kraza nad miastem - filmuja blyskawicznie, przelatujac w prostej linii na duzej wysokosci. Ten czas wystarcza, a filmy i urzadzenia optyczne uzywane w jednostkach rozpoznania sa na tyle czule, ze bedzie widac nawet pojedyncze cegly. "Tamci" nie beda nic podejrzewac. - Podchodzi do mikrofonu, wydaje fotografujacym lotnikom nowe rozkazy, po czym zwraca sie do meteorologa. -Zadnych zmian? -Zadnych. Niebo bezchmurne. -Wspaniale. Dziekuje. -Wciaz jeszcze czegos nie rozumiem - odzywa sie Rizzo. - Czy te metalowe ekrany lub anteny na pewno umiescili w taki sposob, ze mozna je bedzie dostrzec? -Byli do tego zmuszeni - odpowiada Bardey. - Rzecz w tym, ze te anteny, - mozemy je zreszta nazwac lejami, metalowymi plytami, wszystko jedno czym, - musza stac tak, by byly "widoczne" dla urzadzen laserowych "Skorpiona". Nic, nawet urzadzenie maskujace, nie moze sie znajdowac na drodze promieni. -Zaczynam rozumiec. - Edith wstaje i rozglada sie po zebranych. - A wiec porywacze kosmicznego samolotu po to zajeli baze, zeby emitowanymi stamtad promieniami detonowac bomby. Zeby nikt z nich nie musial sie znajdowac w poblizu, gdy to nastapi. -Dokladnie tak - kiwa glowa Delius, ktory znow stoi kolo nich i przysluchuje sie dyskusji. -Natomiast nie jest jasne - odzywa sie kapitan Maur - dlaczego potrzebowali az takich zabiegow. To znaczy mam na mysli, dlaczego zwiekszali czynniki niepewnosci i ryzyka? Mysle o wypadkach w bazie lotniczej. Czy z ich punktu widzenia nie byloby prostsze, gdyby ukryli bomby, a potem poinformowali nas o swoich zadaniach? Jak sadze, bomby mozna takze wysadzic w sposob mechaniczny. Nie potrzeba do tego zdobywac bazy kosmicznej, samolotu, zakladnikow i w skomplikowany sposob koordynowac dzialan wielu grup... -To prawda. - Twarz Edith wyraza niepokoj. - Rzeczywiscie cos tu znowu nie calkiem pasuje. Spiskowcy wybrali sposob o wiele bardziej skomplikowany zamiast prostszego, wrecz narzucajacego sie... -Na pewno mieli swoje powody - sadzi Helmont. Nie potrafi teraz rozstrzygnac tej akademickiej dyskusji; nie ma ona zadnego zwiazku z istota sprawy. Nalezy skupic sie na konkretach. Jeden z technikow przynosi zza szklanej sciany tace. Rozchodzi sie zapach kawy. Helmont od razu napelnia bialy plastikowy kubek i w zadumie patrzy na cukierniczke, jakby sie zastanawial, ktora kostke wrzucic. - Oni wiedza, dlaczego wybrali ten sposob, a nie jakis inny. -Sadze, ze ja tez wiem. - Delius przysiada na blacie stolu. Bierze jedna filizanke. Nie slodzac wypija polowe i probuje sie usmiechnac. Rutynowy usmiech, a jednak przychodzi mu z trudem, co zauwazaja pozostali. Od rana napiecie rosnie coraz bardziej. Delius czuje, ze nie potrafi juz ukrywac przed innymi, jak bardzo jest zdenerwowany. A przeciez wie dobrze, ze od jego spokoju zalezy spokoj pozostalych. - Ten bardziej skomplikowany sposob wybrali z wielu powodow. Po pierwsze, zeby pokazac nam, zagrozonemu rzadowi, ktory jednak stoi jeszcze u wladzy, ze ma do czynienia z poteznym i rozleglym spiskiem. To na pewno moze przestraszyc tych czlonkow Rady Ministrow, ktorzy chcieliby stawiac opor. Z drugiej strony, swoja sile chca zademonstrowac takze pozostalym przywodcom armii. Mysle tu o tych wyzszych oficerach, ktorzy sa lojalni wobec konstytucyjnego rzadu... Jest to najlepsza czesc armii i chyba nasz jedyny sojusznik. Jezeli w ogole mozemy cos zrobic przeciwko spiskowcom, to tylko z ich pomoca. - Przerywa na chwile. Kontynuuje twardo i zdecydowanie: - Obecnie nasze zadanie to: zrobic wszystko, by zapobiec katastrofie. Musimy znalezc bomby, musimy doprowadzic do uwolnienia zakladnikow, ktorych terrorysci uwiezili na "Skorpionie", nie mozemy dopuscic do uzycia przeciwko nam broni masowej zaglady ani do tego, by w miescie dowiedziano sie czegokolwiek o calej sprawie, bo to wywolaloby panike... -My wlasciwie nie wiemy, co to takiego ten "Skorpion" - przerywa zaniepokojona Hilda Emmers. - Stale sie o nim wspomina, ale... gdyby to ktos wreszcie dokladniej wyjasnil... -Tajemnica wojskowa - szybko mowi kapitan Maur, lacznik Ministerstwa Obrony Narodowej. -Przed nami nie moze to byc tajemnica - rownie szybko odcina sie Delius. - Sadze, ze pan kapitan takze zna odnosne zarzadzenia. W sytuacjach kryzysowych czlonkowie Grupy Kryzysowej maja prawo poznac najscislej strzezone panstwowe tajemnice, bo tylko w ten sposob moga szybko i sprawnie podejmowac decyzje. -W porzadku. - Maur waha sie przez chwile, czy ma mowic siedzac, czy stojac. Wybiera to drugie. - Wielkie mocarstwa przeniosly prowadzenie wojny w kosmos, pomimo ze w porozumieniach podpisanych kilkadziesiat lat temu w ONZ zobowiazaly sie, iz tego nie zrobia. Obecnie ponad atmosfera krazy juz wiele obiektow, ktorych pierwszoplanowym, a w wielu wypadkach nawet jedynym celem, jest wykonywanie zadan wojskowych. W przypadku wojny mozna z ich pomoca zadac nieprzyjacielowi powazne ciosy. Niestety wrog moze zrobic to samo, za pomoca podobnych srodkow... Istnieja wojskowe satelity obserwacyjne i rozpoznawcze, krazace nad terytorium potencjalnych wrogow sputniki obrony antyrakietowej oraz dwa rodzaje baz kosmicznych: krazace i stacjonarne. -To jest dla nas zbyt fachowe - mowi Hilda. Bardey, ekspert do spraw wojskowych, macha reka, Maur kontynuuje. -Krotko mowiac, chodzi o to: nasz kraj umiescil dotychczas na orbicie okoloziemskiej cztery bazy wojskowe. Pierwsza z nich spadla w wyniku technicznej niedoskonalosci, tzn. zeszla z orbity i splonela wchodzac w atmosfere. Dwie poruszaja sie po takich orbitach, ze okrazajac Ziemie co poltorej godziny przelatuja nad terytoriami wszystkich naszych potencjalnych wrogow i sojusznikow. W bazach tych przebywa po dwoch znakomicie wyszkolonych oficerow, ktorzy dniem i noca przy pomocy doskonalych przyrzadow obserwuja, co sie dzieje na Ziemi. Ich uwadze nie moze ujsc zaden wiekszy ruch wojsk, start rakiety; widza poruszanie sie okretow wojennych, trasy samolotow, za pomoca elektronicznej aparatury moga podsluchiwac radiowe rozmowy nieprzyjaciela, a nawet maja urzadzenia, dzieki ktorym moga obserwowac poruszanie sie innych obiektow kosmicznych. Sa tez uzbrojeni na wypadek ataku. -W kosmosie...? -Tak, w kosmosie. Poniewaz wiele panstw ma podobne bazy, sa wsrod nich nawet takie, ktore same, przy pomocy wlasnych urzadzen napedowych moga zmieniac orbite. Dla zapobiezenia takiej napasci sluzy bron podkladowa. Sa tez wyposazeni w bron, przy pomocy ktorej moga sie wlaczyc w dzialania wojenne na powierzchni Ziemi. -Laser? - pyta Edith. -Miedzy innymi takze i laser. Laser gazowy pracujacy na bazie dwutlenku wegla potrafi uwolnic wielka energie cieplna. Ci chlopcy na gorze w kazdej chwili moga na przyklad wytopic dziure w metalowym kadlubie statku lub lodzi podwodnej poruszajacej sie po powierzchni morza. -Ten "Skorpion" takze jest taki? - pyta tym razem Merloni. -Od pozostalych dwoch rozni sie jedynie tym, ze jest stacjonarny. O ile tamte dwa poruszaja sie wokol Ziemi po orbicie kolowej, to ten, oznaczony numerem cztery, przez caly czas "stoi" w kosmosie nad naszym krajem. -Stoi? To niemozliwe - glos Hildy zdradza podejrzliwosc, jak gdyby zalapala Bardeya na klamstwie. -Oczywiscie to "stoi" oznacza, ze krazy wokol Ziemi, ale jego orbite dobrano w taki sposob, by poruszal sie rownolegle z jakims punktem na Ziemi. Wezmy na przyklad interesujacego nas "Skorpiona-cztery": on takze porusza sie po orbicie stacjonarnej, jego odleglosc od Ziemi wynosi 35 810 kilometrow. Tak wiec - pozornie - stale unosi sie nieruchomo nad miastem. Za pomoca odpowiednich urzadzen optycznych i elektronicznych moze kontrolowac wiekszosc terytorium i przestrzeni powietrznej naszego kraju. -Jak duza jest taka baza? - pyta Helmont. -Jest to walec o dlugosci okolo czterdziestu metrow i srednicy osmiu metrow. Z boku wystaja "skrzydla" zawierajace baterie sloneczne, przy dwoch koncach moga dokowac samoloty kosmiczne dowozace zaopatrzenie i kolejne zmiany zalogi. Masa stacji wynosi 119,6 tony, przestrzen uzytkowa 890 metrow szesciennych, rozpietosc skrzydel baterii slonecznych 19 metrow, a ich powierzchnia 64 metry kwadratowe. Wewnatrz dzieli sie, z grubsza rzecz biorac, na nastepujace czesci: dwie sluzy, segmenty pomocnicze, a wiec maszyny i urzadzenia zapewniajace energie, pomieszczenia na bron i pomieszczenia mieszkalne oraz robocze. -Wlasciwie w kosmosie krazy calkiem spory, wielopietrowy budynek - mowi Merloni, ekspert radiowy. - A jaka jest sytuacja z grawitacja? -Na "Skorpionie" jest niewielka sztuczna grawitacja; ulatwia ona zolnierzom-kosmonautom wykonywanie ich pracy. I oni od dziesiecioleci nazywaja to polityka pokojowa, z gorycza mysli Helmont, lecz sadzi, ze lepiej nie mowic tego glosno w tym towarzystwie. Rzuca spojrzenie na Edith; w tym samym momencie mloda kobieta takze spoglada na niego. Helmont czuje, ze chyba myslala o tym samym. Wpadlismy w paskudne tarapaty, chcialby jej powiedziec, ale po co? Przeciez ona tez to wie, Wszyscy wiedza. 26 Ponad miastem hucza samoloty. Obiektyw aparatu fotograficznego umieszczonego w kazdej maszynie obejmuje teren o szerokosci poltora kilometra. W ciagu szescdziesieciu osmiu sekund przelatuja nad krotszym pasmem przedmiesc, a w ciagu dziewiecdziesieciu dwoch sekund fotografuja najdluzszy pas Srodmiescia. Trzy maszyny szybko koncza swoje zadanie: jedna z nich skreca jeszcze w atrone pobliskiej dzielnicy willowej, dwukrotnie przemyka nad cichymi ulicami i dopiero potem leci ku lotnisku. W tym czasie pozostale dwie maszyny juz wyladowaly. Podjezdza do nich samochod z pulsujaca niebieska lampa. Obsluga wyjmuje metalowe kasety z filmami. Jedna z osob pisze na kasetach numery, ktos inny notuje slowa pilota, ktory ocierajac czolo szybko mowi, w jakiej kolejnosci fotografowal poszczegolne czesci miasta. Numery kaset takze sa notowane na kartce. Laduje trzecia maszyna, z ogluszajacym hukiem pedzi po betonowym pasie bazy. Nim dobiega do jego konca, otwiera sie pomaranczowy spadochron, ktory powiewajac w pozycji poziomej wstrzymuje ped srebrnego, oplywowego kadluba. Dwaj mezczyzni wskakuja do samochodu, piszcza opony, woz pedzi za samolotem nie czekajac, az pilot podjedzie do hangarow. Mezczyzni doganiaja maszyne na koncu pasa startowego. Wyjmuja kasety.Po chwili samochod z olbrzymia predkoscia pedzi droga prowadzaca do miasta. Przed pierwsza z dzielnic podmiejskich czeka woz policyjny, przylacza sie do mknacego pojazdu. Juz dwie syreny wyja miedzy domami, chwilami ich glosy zlewaja sie, chwilami irytujaco sie rozmijaja. Stloczone w ruchu miejskim samochody niechetnie zjezdzaja na bok. Wreszcie oba wozy zatrzymuja sie przed szarym budynkiem; widnieje na nim tablica: INSTYTUT KARTOGRAFICZNY. Jedynie osoby wtajemniczone wiedza, ze na czwartym pietrze miesci sie specjalne laboratorium analityczne sil powietrznych, ktore nie ma nic wspolnego z sedziwym, zalozonym w ubieglym stuleciu i odznaczonym wieloma wyroznieniami Instytutem Kartograficznym. Czas: godzina dziesiata minut piecdziesiat cztery. 27 Wynner traktuje wydarzenia tak, jakby w ogole w nich nie uczestniczyl. Jak gdyby byl calkowicie postronnym, niezainteresowanym obserwatorem, ktoremu jest wszystko jedno, jak sie sprawy potocza. Po badaniach lekarskich przechodzi probe cisnieniowa, pozniej dostaje bron. Teraz juz zaczyna sie domyslac istoty operacji. Po probie znow moze zdjac skafander; pedzacym jeepem wioza go w strone hangaru numer siedem. W czasie jazdy jeden z oficerow krotko i bardzo precyzyjnie mowi mu, co ma do zrobienia. W srodku hangaru wzdluz sciany biegna waskie metalowe schody: przed nim i za nim idzie wielu oficerow. Jak gdyby pilnowali go, by nie uciekl. Raz wreszcie stalem sie cholernie wazny, mysli, lecz nie nazywam sie Denis, jesli ta sprawa nie jest niebezpieczniejsza, niz mi to probuja wmowic. Oczywiscie nie mam wyboru, w armii slyszy sie tylko rozkazy...-Tam jest - pokazuje malomowny porucznik. Olbrzymi srebrny kadlub kosmicznego samolotu znajduje sie teraz pod nimi. Wynner opiera sie o zimna metalowa porecz, uwaznie przyglada sie maszynie. W swoim czasie on tez latal w trakcie cwiczen na ktoryms ze "Slizgaczy", nawet nie raz. Co prawda, tylko kilkaset kilometrow. Raz pomagal naprawic w kosmosie zepsutego satelite przekaznikowego. "Slizgacz" nie jest wiec dla niego czyms obcym. Ten, ktorego widzi teraz, nosi numer jeden i z otwarta na "grzbiecie" ladownia spoczywa na betonowej podlodze. Hydrauliczne drzwi ladowni sa zarazem gorna pokrywa maszyny. W ich strone wysuwa sie ramie zurawia i opuszcza do srodka ladunek: sztucznego satelite. Wynner juz rozumie. Tak, jeden czy dwa razy trenowano go w tym. Oczywiscie nawet mu sie wtedy nie snilo, ze wszystko to bedzie musial wykonywac naprawde, w warunkach bojowych. Cala sprawa wydawala sie niewinna zabawa. Rozrywka. Byc moze nawet jego dowodcy nie sadzili, ze kiedys nastapi to naprawde. -Juz pan rozumie? - pyta porucznik. -Domyslam sie - kiwa glowa Wynner. Sztuczny satelita przypomina kulisty batyskaf. Ma nawet anteny, kilka wziernikow, tak, wyglada, jakby byl prawdziwy, jakby wypelniono go urzadzeniami i przyrzadami. A przeciez... -Tlen na szesc godzin. Liczac od chwili startu. Temperatura w porzadku. Ruchy znacznie ograniczone. Instrukcje bedzie pan dostawal w drodze. Lacznosc radiowa mamy na kanale UKF w pasmach od 2106 do 2287 megaherzow, lacznosc jest dwustronna i szyfrowana. Mozliwe, ze tamci podsluchuja... Pamieta pan sposob wdzierania sie nr 16? -Pamietam - kiwa glowa Wynner. Jakze moglby nie pamietac. To byl najtrudniejszy sposob, wymagajacy najwiecej umiejetnosci. Niejednokrotnie przypominal mu sie nawet we snie. -Albo do "Slizgacza", albo do "Skorpiona" - mowi oficer. Zostawia mu wybor. Podporucznik Wynner obserwuje droge podnosnika. Operator umieszcza sztucznego satelite w ladowni, wyciaga spod niego hak i powoli, bezdzwiecznie przesuwa urzadzenie po szynach wmontowanych w konstrukcje dachu. -Ze swojej strony radzilbym "Slizgacz" - slyszy jeszcze slowa porucznika. Ruszaja z powrotem, na dol. Otwieraja sie olbrzymie wrota hangaru, wdziera sie swiatlo sloneczne, nagle wszystko sie zmienia; samolot kosmiczny staje sie ze srebrnego zloty, na szarej, betonowej podlodze tancza wesole refleksy, rozzarzaja sie czerwone i pomaranczowe kombinezony uwijajacych sie na dole robotnikow. Zamyka sie dach kosmicznego samolotu. Olbrzymie ciagniki wysuwaja poziome haki, dudnia wlaczane silniki, maszyna wyjezdza z hangaru. Przy wyjsciu czeka Stary. Usmjecha sie. Usmiech ten wydaje sie Wynnerowi troche dziwny. Jakby nie na miejscu. W tle, przed innymi hangarami rzedem stoja maszyny bojowe, ich ostre nosy wbijaja sie w rozgrzane sloncem powietrze. Samoloty zwiadowcze, mysliwce, bombowce, maszyny przechwytujace. Z rakietami na brzuchach i pod skrzydlami. W niektorych moga byc nawet bomby wodorowe... A Stary sie usmiecha. Jak gdyby byl jedynym czlowiekiem, jedynym na tej betonowej pustyni. -No, chlopcze, kolej na ciebie-mowi.-Wiesz, ze jeden z zakladnikow jest moim przybranym synem? Oczywiscie on tez juz jest starym wyjadaczem... No, wszystko jedno. Zapoznali cie z zadaniem? -Zapoznali - kiwa glowa Wynner. - Mam nadzieje, ze sie uda. -Musi sie udac - odpowiada z naciskiem general. - Wiesz, o co sie toczy gra. Albo wysadza bomby neutronowe, albo... uda ci sie im przeszkodzic. - Zwraca sie do stojacych obok oficerow: - Kiedy nastepnym razem spotkamy sie z porucznikiem Wynnerem, bedzie juz wieczor. Zaloze sie, ze to panowie bedziecie mu pierwsi oddawac honory wojskowe! Wynner usmiecha sie, salutuje, rusza w strone "Slizgacza". Traktory zaciagnely juz samolot na koniec pasa startowego. Stary wola za nimi zartobliwie: "Dobrze sprawdzcie ladownie, czy znow sie tam nie schowali jacys porywacze", a kiedy Wynner i piloci sie oddalili, odwraca sie, spoglada na swych towarzyszy i zapatrzywszy sie gdzies w przestrzen mruczy ledwie slyszalnym glosem: -Biedny chlopak. Niewielka jest szansa, ze wroci zywy. 28 -Strasznie wlecze sie ten czas - mowi Narga. Przez jego blade czolo biegna glebokie bruzdy. Jest zdenerwowany. Wewnetrzne napiecie unosi sie w powietrzu gestniejac coraz bardziej.-Tylko spokojnie - Alago jest spokojny, jak zwykle w czasie akcji, chociaz w sprawie o tak duzym znaczeniu nie bral jeszcze udzialu. Siedzi cichy, zdyscyplinowany i co chwila spoglada na kwarcowy zegar, na ktorym nieustannie, obojetnie przeskakuja drobne cyferki. -Godzina jedenasta. -Komunikat odczytalismy o osmej pietnascie. Tam na dole jest juz na pewno okropna krzatanina. -Niech sie krzataja... Nic sie nie boj, nasi tez nie leniuchuja. Ci, ktorzy sa potrzebni, beda po poludniu gotowi. -Mam nadzieje. -Tak bedzie, o to mozesz byc spokojny. Trzeci z nich, Lonti, milczy. Kiedy Alago pyta, czy wszystko jest w porzadku, kiwa jedynie glowa. Wlasnie sprawdzil automatyczny zamek w drzwiach magazynu. Zakladnicy nie moga sie wydostac. - A kiedy sie juz... to skonczy - pyta Narga - jak stad wrocimy na dol? -Nie boj sie, o tym tez pomyslano. Jak tylko nasi przejma wladze, wszystko sie zmieni. Rzad wojskowy przysle po nas z Oviedo jeszcze jeden samolot kosmiczny lub wrocimy tym "Slizgaczem", ktorym przylecielismy. -I... zakladnicy beda prowadzic? -Czemu by nie? - Alago pochyla sie do przodu, podkreca radio. Z dolu dobiega przyjemna muzyka. Mezczyzna zasluchuje sie, gorna czescia ciala zaczyna podrygiwac, jakby byl w dyskotece, po chwili opamietuje sie, spoglada na zegarek. - Jeszcze za wczesnie. Najwazniejsze, ze bomby sa juz na swoich miejscach. Mozemy wiec rozmawiac z pozycji sily. -A jednak mogliby juz dac odpowiedz - Narga znow sie denerwuje. Lonti milczy. Znowu zapada dluga, pelna napiecia cisza. Czekaja. W magazynie zakladnicy siedza na podlodze z plecami opartymi o chlodna, metalowa sciane. Sufitowa lampa rzuca na srodek pomieszczenia blady kwadrat swiatla, w katach zalegaja duze plamy cienia. Angelos opiera reke na podciagnietych kolanach. Passer patrzy na zegarek; cyfry zmieniaja sie powoli. Godzina jedenasta minut dwanascie. Trzynascie, Czternascie... W mundurze Portuga oderwala sie kieszen. Portugo wklada palce w dziure, myslami jest daleko stad. -A co bedzie, jesli na Ziemi nie spelnia ich zadan? - pyta cicho. -Zobaczymy - Passer juz po raz setny odpowiada na to samo pytanie. Patrzy na Angelosa. Major podnosi glowe: -Bylem tam, kiedy odczytywali je przez radio. Oni na pewno nie zartuja. Jesli rzeczywiscie zdobyli bomby neutronowe... a z pewnoscia zdobyli, slyszalem nawet numery. -Sa dwie mozliwosci - Portugo podnosi sie. Przysiada na pietach i nie patrzac na kolegow kontynuuje: - Jesli ci na dole spelnia ich zadania, to... moze nic nam sie nie stanie. Zolnierze zawsze sie dogadaja, a w koncu oni tez sa w armii, nie? A... -A druga mozliwosc? - przerywa Passer -Druga mozliwosc: rzad nie spelni ich zadan. -W takim wypadku zle skonczymy. -Mozliwe. Ale my tez mozemy cos zrobic. Jesli te typy i tak chca nas wykonczyc, to przynajmniej... - Portugo robi piescia nieokreslony gest. -To niemozliwe - odzywa sie Passer - zeby rzad tak po prostu oswiadczyl, ze nie spelni ich warunkow. Zwlaszcza ze ich wspolnicy na dole ukradli jedna lub nawet wiecej bomb. Na pewno dojdzie do pertraktacji. Z pewnoscia beda probowali grac na zwloke, dawac obietnice, targowac sie, tak jak zwykle. A przez ten czas beda szukac bomb... Teraz Angelos wtraca sie po raz pierwszy. Cicho, jakby wyjawial tajemnice: -Moze sprobuja jeszcze czegos innego. -Czego? -Odbic "Skorpiona". Passer nagle sie ozywia: -Naprawde? Mozna to zrobic? Angelos jest chlodny i spokojny. Wyjawia tajemnice wojskowa, ale w tej sytuacji... -Mozna sprobowac - mowi ostroznie, - Opracowano plany na taka ewentualnosc. Jesli przeciwnik zajmie baze kosmiczna... Ale sadze, ze tamci na dole rzeczywiscie wpadli w ciezkie tarapaty i nie moga w inny sposob zapobiec wybuchowi neutronowemu, wiec na pewno... poswieca nas. -Jak to rozumiesz? - twarz Passera jest blada. Jak gdyby domyslal sie odpowiedzi. Nie chce patrzec na majora, wiec spoglada na zegarek. Godzina jedenasta dwadziescia. Angelos utkwil spojrzenie w przeciwleglej scianie i mruczy: -Bazy kosmiczne systemu "Skorpion" mozna zdalnie wysadzic z Ziemi. Razem z porywaczami... i z nami. 29 -Jesli interesuje panstwa moja opinia, to uwazam, ze jeszcze powinnismy milczec - by nadac swoim slowom wieksza wage, doktor Rizzo mocno uderza czterema palcami o stol. Oczy blyszcza mu wojowniczo. - Na pokladzie "Skorpiona" napiecie rosnie w znacznie szybszym tempie, niz tu, na tej sali. Badzmy uczciwi: podswiadomie tkwi w nas poczucie bezpieczenstwa, no bo coz sie nam moze stac? Siedzimy pol kilometra pod powierzchnia ziemi w superbezpiecznym i wyposazonym we wszelkie wygody luksusowym schronie. Tak wiec nasze zadanie to spokojne i rozwazne przemyslenie wszystkich czynnikow, zanim podejmiemy decyzje. Dla kontrastu niech sie sie panstwo postawia w ich sytuacji. Ile ich moze byc? Trzech, czterech, pieciu? Z cala pewnoscia nie wiecej - nie zmiesciliby sie w malym kontenerze. Stawka o jaka toczy sie gra, jest wysoka: chodzi w koncu o ich zycie. To dla kazdego czlowieka jest najwazniejsze. Szantazysci jedynie na zewnatrz sa twardymi facetami, w srodku, na dnie duszy i mozgu, sa karlami, nieustannie drzacymi, ze wydarzenia potocza sie calkiem inaczej, niz to planowali ich madrzy, lecz pozostajacy na drugim planie przywodcy. Co wiecej, niezaleznie od tego, jak bardzo sa pewni poparcia swych szefow, musza sie obawiac, ze gdy nie beda juz potrzebni, ich mocodawcy sami ich zlikwiduja. Swiadkowie, ktorzy wiedza tak wiele, nie sa pozadani... Porywacze "Skorpiona" na pewno zdaja sobie z tego sprawe.-A wiec radzi pan nie wzywac ich? Mamy czekac? - pyta Delius. - Bezwzglednie. Niech sie smaza na wlasnym sosie. Ich niepewnosc, obawa, strach - to nasza sila. -To brzmi pieknie - sceptycznie mowi Helmont. - Lecz pytanie, czy rzeczywiscie tak jest? Czy tak bedzie? Moze sie zdarzyc, ze tego typu postawa spowodujemy wrecz odwrotny skutek. Rizzo nie odpowiada. Wypowiedzial juz swoja opinie. Po to tu jest. Po to mianowano go czlonkiem Grupy Kryzysowej. -Co jest z analiza filmow? - mowi Delius do mikrofonu. -Pierwsza szpula zaraz tu bedzie - odpowiada scienny glosnik. - Pozostale sa wlasnie analizowane. Na tej pierwszej szpuli niczego nie znaleziono. W takim razie po co ja tu przy nosza? - mysl i Merloni. Chcialby, zeby juz bylo po wszystkim. Te nagie sciany, duzy stol, wygodne fotele, glosniki... Jakos nie tak wyobrazal sobie Grupe Kryzysowa. Nie tak. Wciaz jeszcze duzo jest gadulstwa, mysli, czesto mowimy o innych sprawach, a przeciez w kazdej sekundzie nalezy sie koncentrowac na naszym zadaniu. Co prawda, pulkownik Delius robi wszystko, co w jego mocy... -Czy nie ma zadnej wiadomosci o oddziale komandosow? Po chwili ciszy nadchodzi odpowiedz: -Major Quinet melduje, ze dostal liczniki GM, jego ludzie kraza po dzielnicach wyznaczonych przez pana do skontrolowania. Jak na razie, bez rezultatu. -A co z kontrola drog? -Nic nie znalezli. Kapitan Raggar zwraca sie do Bardeya: -Jakie lasery sa na "Skorpionie"? -Jeden laser helowo-neonowy wielkiej mocy, tak zwane "laserowe dzialo". Jego zalety to mozliwosc zasilania pradem stalym i zdolnosc do dzialania w dwoch pasmach swietlnych: w pasmie widzianych promieni p dlugosci 632,8 nanometra oraz w pasmie niewidzialnych dla ludzkiego oka infrapromieni o dlugosci 1105 nanometrow. Ponadto w bazie kosmicznej sa jeszcze dwa lasery mniejszej mocy, pracujace na bazie krysztalu rubinu. Uzywa sie ich do pomiaru odleglosci lub do przekazywania informacji. Co dziesiec sekund wypuszczaja one impuls swietlny, ktorego czas trwania wynosi milionowa czesc sekundy. Swiatlo emitowane przez laser rubinowy ma dlugosc fali 694,3 nanometra. -Wszystko to pieknie - przerywa mu Delius - ale nas interesuje przede wszystkim dzialo laserowe i ewentualna obrona przed nim. -Praktycznie rzecz biorac, nie ma obrony - sucho odpowiada Bardey; chyba troche sie czuje urazony, ze pulkownik tak go uciszyl. - Promienie mozna by skierowac w inna strone uzywajac olbrzymiego zwierciadla, ale jest to technicznie niewykonalne. Drugim sposobem obrony jest sztuczne zachmurzenie. Intensywnosc promieni laserowych mozna oslabic przez zmniejszenie optycznej przepuszczalnosci atmosfery. Nalezy sie wiec postarac, aby w powietrzu bylo jak najwiecej pary i innych obcych materialow... W idealnych - z naszego punktu widzenia - warunkach, tj. przy wyjatkowo zlej pogodzie, oslabienie promieni laserowych moze osiagnac stopien, w ktorym ich dzialanie bedzie skuteczne tylko z malej odleglosci... -Na co wiec czekamy? - Delius krzyczy w strone szklanej sciany. - Meteorolog! Meteorolog wystawia jedynie glowe przez drzwi: -Musze pana rozczarowac, pulkowniku. To prawda, ze zawartosc pary w atmosferze, zanieczyszczenia, a nawet temperatura czy wrecz pora dnia maja wplyw na promienie laserowe, lecz obecnie nie dysponujemy srodkami, przy pomocy ktorych moglibysmy stworzyc tak olbrzymia sztuczna chmure. Prosze pomyslec, musielismy raz-dwa wyczarowac oblok wiekszy od miasta i calkowicie je zaslaniajacy od gory. Musialby on miec rozmiary dwadziescia piec na trzydziesci dwa kilometry. Kto wie, jak dlugo musielibysmy to monstrum o powierzchni osmiuset kilometrow kwadratowych utrzymywac nad miastem. Nie mowiac juz o powstajacych wiatrach, ktore by to porozrywaly i zdmuchnely... Nie, panie pulkowniku, niech pan nie wymaga rzeczy niemozliwych. Wystarczajacym osiagnieciem z naszej strony jest to, ze czasem udaje sie nam spowodowac na pustyniach sztuczny deszcz. -A wiec widze dwa rozwiazania - zaczyna Delius, lecz odzywa sie megafon: -Dowodca bazy w Oviedo melduje: Wystartowal "Slizgacz" z "goncem" na pokladzie, -Dziekuje. - Delius spoglada na zegarek: godzina jedenasta minut trzydziesci dwie. - Mozliwe sa wiec dwa rozwiazania: jedno tu, na Ziemi, drugiej w przestrzeni... Na Ziemi trzeba znalezc bomby i unieszkodliwic je. W kosmosie: zajac "Skorpiona". Gdyby sie to udalo, wytracilibysmy z ich rak "lont" bomb - dzialo laserowe. -Czy to mozliwe? - pyta z nadzieja w glosie Hilda Emmers; zaczyna wracac do siebie, choc spod oczu nie znikly jej zmarszczki. Trzesa sie jej tez rece. Widac, ze z trudem znosi to olbrzymie napiecie. W swoim zyciu nigdy jeszcze nie znalazla sie w takiej sytuacji. Spokojna, czesto nawet nudna praca urzedniczki w jednym z urzedow prezydenta spowodowala niewiele burz w jej szarym zyciu.1 A teraz nagle znalazla sie w morzu bezlitosnych faktow... Sama nie rozumiej dlaczego ja wlasnie wyznaczono na to stanowisko. Jej zwierzchnicy z pewnoscia mysleli, ze "Operacja Neutron" i tak nigdy nie nastapi. Wlasciwie przez caly] czas powinna informowac prezydenta o sytuacji, ale pulkownik Delius majaa z nim bezposrednia lacznosc uprzedzil ja w tym. Hilda Emmers nie zaluje tego] - Zeby tylko sie to juz skonczylo, zeby sie skonczylo, - powtarza nerwowo] i jednoczesnie wyteza cala uwage, zeby nie stracic watku. -Nie wiem, czy uda sie to zrobic - szczerze odpowiada Delius. - W kazdymi razie sprobujemy. Kapitan Maur podnosi reke prosi o glos. -Domyslam sie, p co moze chodzic. Jak slyszelismy, ministerstwo uznalo za stosowne rozpoczac "Operacje Goniec". W zarysie przedstawia sie ona nastepujaco: przy pomocy innego samolotu kosmicznego wynosi sie na wysokosc "Skorpiona" atrape sztucznego satelity i ustawia sie ja na pobliskiej orbicie, skad wyrusza. Oczywiscie wszystko to odbywa sie w takiej odleglosci od bazy kosmicznej, zeby tamci nie mogli tego zauwazyc przy pomocy swoich] urzadzen, na przyklad nad Ameryka Poludniowa lub Oceania... W sztucznym satelicie sa nie urzadzenia lecz czlowiek, ktory... Megafon wtraca: -Centrala numer 1 szuka pulkownika Deliusa. -Prosze przelaczyc na glosnik. -Chodzi o sprawe prywatna, panie pulkowniku. Delius podnosi glowe. Sprawa prywatna, ktora dotarla az do Centrali numer 1, nie moze byc jakas blahostka... -Nie szkodzi, wlaczcie glosnik, tak bedzie predzej. Odzywa sie nieznany meski glos: -Telefonowal ordynator oddzialu polozniczego Kliniki Santa Elisabeta. Przed trzema minutami zona pulkownika Deliusa urodzila zdrowa corke. To wszystko, koniec. Delius mocno chwyta blat stolu. Zamyka oczy. A wiec jednak... Czekal tyle lat. l jest coreczka. Mowia, ze zdrowa. Jak duza moze byc? l czy Marie nic sie nie stalo? To tez by powiedzieli... Ciepla fala zalewa mu piers. Jest ojcem. Ojcem! -Gratuluje - Hilda Emmers wyciaga reke. Pozniej pozostali, po kolei. -Nawet pan nie mowil, za pana zona jest w szpitalu - zauwaza Edith. -To nas nie dotyczy, to sprawa prywatna -cicho mamrocze uszczesliwiony pulkownik. Nagle uderza go mysl: a co sie stanie, jesli oni wlasnie w tamtej okolicy ukryli bombe?!... Szybko sie opanowuje, odchrzakuje i mowi dalej: - Nie skonczylem poprzedniej kwestii. Jest jeszcze trzecie wyjscie. -Sluchamy - Helmont zaglada do czajnika po kawie: pusty. Odstawia go. Spoglada na scienny zegar: jedenasta czterdziesci siedem. - Mamy urzadzenia, przy pomocy ktorych mozemy zniszczyc baze kosmiczna jednym nacisnieciem guzika. -Wysadzicie ja? - pyta Merloni. -Mozemy wysadzic... Sadze, ze dzieki takiemu posunieciu uniknelibysmy kilku innych klopotow. -Nie ma mowy - Edith potrzasa glowa. - Przeciez tam sa takze zakladnicy. -A tu w miescie bomby. One stanowia znacznie wieksze niebezpieczenstwo - dodaje kapitan Maur. - Chociaz... koszt wybudowania jednej takiej bazy, ustawienia jej na orbicie i wartosc znajdujacej sie tam broni wynosi co najmniej dwadziescia miliardow... -To nie jest teraz istotne - Delius potrzasa glowa. Sprawy materialne w ogole sie nie licza. -Tak samo, jak nie liczyly sie wtedy, gdy zaczeto produkowac bomby neutronowe - sarkastycznie dodaje Merloni. Uwagi tej nikt sie nie spodziewal wlasnie z tej strony i to w tym miejscu. Wszyscy milcza zdumieni. Mezczyzna odrzuca na chwile role eksperta. Mowi cicho, ale jego slowa zdradzaja olbrzymie wzburzenie. - Potrzebna nam byla ta baza kosmiczna? Dzialo laserowe? Bomba neutronowa? Mamy je i teraz musimy walczyc z zagrozeniem. -Zwalczymy je - twardo mowi Delius. Lecz gdzies w srodku budzi sie w nim niepewnosc. 30 Landa Hirt odsuwa z czola brazowe kosmyki wlosow. Spojrzenie duzych, niebieskich oczu kieruje w strone matowo swiecacej szklanej plyty. Wzdycha. Ponownie naciska guzik startera. Ma zmeczone oczy, zdjecia oglada juz od poltorej godziny. Nie wolno jej odpoczywac. Kiedy wyladowaly samoloty, tu, na czwartym pietrze Instytutu Kartograficznego uruchomiono alarmowe dzwonki. Caly personel laboratorium analitycznego sil powietrznych postawiono w stan gotowosci. Ruszyly aparaty wywolujace, w pracowniach wygasly niepotrzebne swiatla. Pierwsze, jeszcze mokre filmy przyniesiono pare minut po jedenastej. Po pobieznym wysuszeniu wlozono je do aparatow projekcyjnych.Trzy samoloty naswietlily dziewiec rolek filmow. Landa dostala pierwsza, czwarta i siodma. Przejrzala juz dwie, wlasnie teraz zaczyna analizowac trzecia. Razi ja swiatlo, bola plecy. Pochyla sie do tylu. Przez chwile odpoczywa, po czym podwija rekawy. Prawa reke trzyma na guziku przewijania. Z prawej strony zeszyty z notatkami, pioro. Teoretycznie powinna pisac szczegolowy raport o kazdym przeanalizowanym filmie. Tym razem, ze wzgledu na wyjatkowosc sytuacji, kierownik laboratorium nie wymaga tego. Obok ekranu, po prawej stronie, na czarnej tablicy widnieja pospiesznie napisane slowa: SZUKAC: METALOWEJ ANTENY ALBO EKRANU W KSZTALCIE KOLA LUB LEJA O SREDNICY OKOLO 4-6 M UMIESZCZONYCH NA OTWARTYM TERENIE. To niewiele, mysli Landa. Dzis rano spoznila sie piec minut; na szczescie szefa jeszcze nie bylo, jest wiec cien nadziei, ze nie dowie sie q tym. Landa nie jest ladna: ma za duzy nos, a jej skora nie jest gladka. Ma dwadziescia cztery lata i coraz mniejsza szanse wyjscia za maz. Zyje calkiem samotnie. Noca wielokrotnie zrywa sie ze snu i dlugo patrzy w ciemnosc. Czesto ogarnia ja jakis niewytlumaczalny lek. Jest cicho. Dla lepszej koncentracji zabroniono nawet sluchania radia. Na filmie widac dzielnice Doria; Landa bez zadnych trudnosci dostrzega wille. Proste ulice, gdzieniegdzie place. Dobrze widac poszczegolne domy wraz z ogrodami. Na jednym filmie znajduja sie dwie ulice, a wiec cztery rzedy domow. Wiekszosc z nich to pietrowe wille, widac to po ich cieniach. Filmy naswietlono pomiedzy dziesiata a jedenasta. Slonce stalo juz wysoko, ale przedmioty rzucaly jeszcze dosc dlugie cienie. Landa zatrzymuje film, oglada go powoli, czasami pomaga sobie niewielkim krazkiem swietlnym. To wyostrza kontrasty. Popycha krazek to tu, to tam, Niektore fragmenty sa tak ostre, ze ma wrazenie, jakby w tym momencie ogladala dzielnice z nisko lecacego samolotu. Ulica jedzie samochod. W ogrodzie ktos pali smieci; blady dym unosi sie do gory, tuz obok widac na ziemi jego szary cien. Mozna z tego wnioskowac o kierunku wiatru. Cienie kominow, slupow elektrycznych padaja na ogrodzenie i plaskie dachy. Korony drzew. Baseny. Garaze. Gdzieniegdzie stoja ludzie: ogladani z gory sprawiaja wrazenie dziwnych, rzucajacych cien punktow. No tu jest jakis okragly przedmiot, rozmiarami by pasowal, ale... Niestety, to tylko parasol przeciwsloneczny. Widac to po cieniu. I nie jest z metalu, to tez widac Landa szuka dalej. Przeciera oczy. Przedmiescia. Samolot dotarl do skraju miasta; zawrocil. Tu wylaczono kamere, pozniej znow ja uruchomiono, gdy maszyna ponownie znalazla sie nad domami. Podmiejskie czynszowe kamienice. Nigdzie zadnego okraglego przedmiotu. Jaki cien moze rzucac antena? Mozliwa ze polozono ja na ziemi lub na powierzchni tarasu, wtedy prawdopodobnie nie bedzie cienia... Trasa samolotu przebiega nad willowa dzielnica Doria. Na koncu filmu pojawia sie pol ulicy, ktora byla juz na poczatku. Piloci dobrze to zrobili, tak trzeba. Nalezy powtorzyc niewielki fragment. Raczej powtorzyc, niz pominac chocby najmniejszy obszar. Minelo poludnie. Jestem glodna, przychodzi jej do glowy. Oblizuje wargi. Mozliwe, ze to bedzie nie na moim filmie. Jezeli w ogole cos znajda... Czego moga szukac? Oczywiscie nie spowiadaja sie z tego osobom analizujacym zdjecia. Ale czegos bardzo szukaja; rano na ulicach bylo mnostwo policjantow, korki, ogolne zdenerwowanie... -Zatrzymajmy sie, - mowi do siebie. Glosno. To jej niedobry nawyk spowodowany wieczna samotnoscia. Gdyby jakis chlopiec... Gdyby jakis mezczyzna byl z nia przez dluzszy czas, odzwyczailaby sie od tego. Takze od tego. Ale tak... Zatrzymajmy sie. tutaj krazek swiatla. Landa juz niemal konczy film, gdy cos spostrzega. Zawrocmy... - No, Landuniu - mowi pieszczotliwie - A jesli to jednak bedzie to... Powieksza obraz, przybliza jeden fragment, rzuca go na srodek ekranu, naklada na niego swietlny krazek. Jeszcze jedno nacisniecie guzika: dziesieciokrotnie powieksza obraz. Jakas willa. Pietrowa, z tarasem. Z plaskim dachem. Dookola drzewa. Stoi na srodku dzialki w jednakowej odleglosci od wszystkich czesci ogrodzenia. Od bramy prowadzi biala droga - beton lub ozdobny zwir. Tam moze byc garaz. Na plaskim dachu kolo. Szybkie spojrzenie na podzialke. Tak, moze miec piec, piec i pol metra srednicy i jest zrobione z metalu, bez watpienia. Zwarte, bez dziur, nie splecione jak siatka. Sadzac po cieniu, moze stac na wysokosci jednego-dwoch metrow, na srodku nieznaczne zaglebienie. Lej? Landa oglada je jeszcze przez pelna minute i boi sie podjac decyzje. A jesli to jednak nie to... Moze to byc jakis specjalny rozen albo komin. Albo amatorski teleskop, na przyklad w domu jakiegos astronoma-hobbysty. Albo zbiornik na wode deszczowa, l Bog wie, co jeszcze... Ale takiego przedmiotu trzeba szukac, a to jest wlasnie takie, decyduje Landa. Na brzydkiej twarzy pojawia sie krotki, senny usmiech. Dobrze byloby odpoczac, bola ja oczy. Nie pragnie w tej chwili niczego innego, tylko odpoczynku. Podnosi glowe, patrzy na telefon. Dzwoni do szefa. -Tu Hirt... Sadze, ze znalazlam. Na filmie numer siedem... Szef ledwo ja wysluchal do konca. Juz slychac na korytarzu odglos jego szybkich krokow. Nawet nie patrzy na Lande, juz od progu wpatruje sie w ekran. Jasny krazek swietlny ustawiony jest dokladnie na tajemniczym przedmiocie. -Dzielnica Doria - mowi Landa. Szef siega po sluchawke. Landa zamyka oczy. Ciemnosc jest taka przyjemna. 31 -Niech pan zaczeka, panie kierowniku. - Delius odklada na bok sluchawke i zwraca sie do obslugi za szklana sciana: - Prosze natychmiast polaczyc nas z majorem uinetem... Slucham, panie kierowniku. Znalezliscie?-Sadze, ze tak. W dzielnicy Doria. -Tu Quinet - z glosnikow slychac slowa dowodcy oddzialu komandosow, - Nic jeszcze nie znalezlismy. -Ruszajcie wszyscy w strone dzielnicy Doria. Zaraz podamy adres... ponownie siega po sluchawke - Panie kierowniku? -Nie znam jeszcze adresu. Za minute... w tej chwili nakladamy na ten fragment filmu plan geodezyjny z rysunkami dzialek i z ich adresami. -Juz w tej chwili moge powiedziec, majorze Quinet, ze willa jest duza pietrowa z plaskim luchem, stoi w geometrycznym srodku ogrodu... - Dane te Delius odczytuje z fragmentu filmu wyswietlanego na sciennym ekranie. - Uwazajcie, mozliwe, ze zostawili tam kilku ludzi do pilnowania bomb! Wejscie jest mozliwe od strony obu ulic. -Rozumiem. - Glos Quineta dobiega z pedzacego samochodu. Na fragmencie filmu wyswietlanym na sciennym ekranie ktos kladzie przezroczysty arkusz ze sztucznego tworzywa. Obraz jest transmitowany przez wideotelefon bezposrednio z Instytutu Kartograficznego. Rysunek przesuwa sie przez jakis czas, poszczegolne linie sa rownolegle. Nagle wszystkie fragmenty trafiaja na swoje miejsca. Linie dokladnie sie pokrywaja; ulice, granice dzialek, budynki. Rysunek i film niewatpliwie sie zgadzaja. -Ulica Andersena czterdziesci dwa - mowi kierownik. -Ulica Andersena czterdziesci dwa! - krzyczy do mikrofonu Delius. -Bedziemy tam w ciagu paru minut - spokojnym glosem odpowiada Quinet. Z glosnika slychac jeszcze jeden trzask. Cisza, Quinet wylaczyl aparat. Delius odzywa sie do kierownika: -Panie kierowniku, niech pan da do wideotelefonu te pracownice, ktora znalazla antene. Powiekszony do rozmiarow sciennego ekranu zaklopotany usmiech Landy Hirt. Czlonkowie Grupy Kryzysowej wyraznie widza pokryta krostami twarz i zaczerwienione, zmeczone oczy dziewczyny. -Gratulujemy pani. Sadze, ze w imieniu Ministerstwa Obrony Narodowej moge pani obiecac za to osiagniecie premie. Miesieczny platny urlop i wczasy na ktorejs z poludniowych wysp, na nasz koszt... W porzadku? -Dziekuje. - Landa Hirt chcialaby jeszcze cos powiedziec, lecz ktos z obslugi technicznej bezlitosnie wylacza obraz i dzwiek. Delius daje polecenie wyswietlenia na ekranie powiekszonego fragmentu filmu. W tym czasie trwa ustalanie tozsamosci wlasciciela domu: ktos juz polaczyl sie z wladzami administracyjnymi! Z glosnika rozbrzmiewa lakoniczne zdanie odczytane z tasmy komputera: rzeczona willa zostala wynajeta od wlasciciela na pol roku przez firme "Ballor". Wkrotce inny komputer podaje informacje: firmy o tej nazwie nigdzie nie zarejestrowano, jest fikcyjna, nie istnieje. Obsluga wyswietla czarno-bialy obraz ustawiajac na srodku ledwo widoczna biala plame domniemanej anteny. Bardey i Helmont podchodza blizej; profesor dlugo marszczy brwi. Dokladnie studiuje obraz. Podchodzi takze kapitan Maur, choc nigdy jeszcze nie widzial anteny sluzacej do odbioru promieni laserowych. W koncu Bardey zwraca sie w strone Deliusa: -Tak. Wyglada, ze to jest to. Jest godzina dwunasta trzydziesci jeden. 32 W pokoju szefa odzywa sie telefon.Szef nie poszedl nawet na obiad. Jest glodny, lecz nie ruszyl sie stad. Nie mogl sie ruszyc. To, co sie teraz dzieje, jest wazniejsze niz wszystko inne. Dobrze, ze jest na swoim miejscu: ci, ktorzy w tej chwili dzwonia, to jego mocodawcy. Zwierzchnicy. Dowodcy. Oni kieruja cala akcja, szef jest tylko posrednim, choc moze najwazniejszym ogniwem miedzy "gora" i "dolem". -Na pewno wygramy. Juz niedlugo te mieczaki zalamia sie nerwowo. Daje im dwie - trzy godziny. Nie beda czekac do siedemnastej zero zero... Wazniejsza jest dla nich ich skora, ich nedzne zycie. A wiec wytrwalosci. Ciesze sie, ze jest pan na swoim miejscu, Sangay. Trzask, cisza. Sangay bierze gleboki oddech. Jestesmy na dobrej drodze. Moze nie bedzie zadnych klopotow. Jeszcze pare godzin i wszystko sie ulozy. Podnosi sluchawke drugiego telefonu, wydaje komus polecenie, by przekazal wiadomosc. Pozniej staje przy oknie. Oglada niebo i klebiacy sie na dole ruch miasta. 33 Oviedo wzywa Grupe. Zglosili sie porywacze.Delius naciska guzik mikrofonu. -Polaczcie ich z nami... Wszyscy znaja glos Starego. Kapitan policji Raggar pokazuje cos na migi technikom pracujacym po drugiej stronie szklanej sciany. Tamci rozumieja znaki: wkladaja kasety magnetofonowe do specjalnych urzadzen analizujacych dzwiek. -Tu baza w Oviedo. Zglaszaja sie spiskowcy przebywajacy na "Skorpionie". Oczywiscie nadaja tylko dzwiek. -Prosze ich polaczyc. Chwila ciszy. Przez moment z glosnika slychac jakby piskliwy szmer bezkresnego kosmosu, pozniej wdziera sie meski glos: -Chcemy rozmawiac z prezydentem. Sluchajacy poznaja ten glos: to ten sam, ktory rano przeczytal zadania. -Tu Grupa Kryzysowa, mowi pulkownik Delius. - Glos Deliusa jest spokojny. Teraz istotne jest to, jakim glosem mowi. Ma swiadomosc odpowiedzialnosci, jaka spoczywa na jego barkach. -My chcemy pertraktowac z prezydentem - zdecydowanie stwierdza glos. -Prezydent prowadzi w tej chwili wazne miedzynarodowe negocjacje. Wszystko, co ma zwiazek ze sprawa bomb neutronowych, nalezy do nas. Dysponujemy wszelkimi pelnomocnictwami - odpowiada pulkownik. Pozostali w napieciu sluchaja rozmowy. Pojedynku na slowa. Kreca sie rejestratory dzwieku. - Chcemy mowic jedynie z prezydentem - upiera sie glos. -W takim razie prosze sie zglosic za pare godzin. Mozliwe, ze wtedy prezydent znajdzie dla panow pare minut. Czlowiek, do ktorego nalezy glos, zlosci sie: -Niech pan nie struga wazniaka! Zle skonczycie, jesli bedziecie sie stawiac. Prosze pomyslec o bombach!... -Nie zapomnielismy o nich. - Delius stosuje stara, sprawdzona metode: Malo mowic i okazywac spokoj. Przeciwnik - jesli ma jakies slabe miejsce - zdenerwuje sie i zdradzi takie rzeczy, ktore we wlasnym interesie powinien przemilczec. Nic nie szkodzi, ze zaczna grozic. Z tego tez mozna wyciagnac wiele wnioskow. -Chcielismy tylko zapytac, jak dlugo jeszcze bedziecie sie wahac. - Z glosu nieznajomego mezczyzny przebija zarazem bezczelnosc i upojenie sukcesem. - Przeciez i tak nie macie innego wyboru. Szkoda, ze dalismy wam tak duzo czasu... No wiec? -Prezydent chce jeszcze skonsultowac sie z osobami odpowiedzialnymi - odpowiada Delius. - Wkrotce zbierze sie Rada Ministrow. Tam z pewnoscia zapadnie ostateczna decyzja. Chcialbym jednak o cos zapytac - chce zyskac na czasie, a takze ma pewien pomysl. Teraz nawet pare minut znaczy wiele. - Interesuje nas, co sie dzieje z zakladnikami. Czy wszyscy trzej sa zywi? -Rozumiem, wiec sadzi pan, ze stala sie im jakas krzywda? Sa cali i zdrowi. Czy chce pan rozmawiac z ktoryms z nich? -Chcialbym zamienic pare slow 2 kapitanem "Skorpiona". Chce sie przekonac, czy rzeczywiscie nie doznali szwanku. -Prosze bardzo. Zaraz go wezwiemy. Polaczenie nie zostaje przerwane; w glosnikach slychac nieustanny cichy szum. Delius zastanawia sie goraczkowo. W jakis sposob trzeba dac do zrozumienia... jak on sie nazywa? majorowi Angelosowi, ze pomoc jest juz w drodze. Jesli w ogole uda sie im pomoc. W glosnikach szmer, niezrozumiale, ciche slowa, po czym odzywa sie Angelos: -Tu major Angelos. -Pulkownik Delius, szef Grupy Kryzysowej. Czy wszystko w porzadkuj panie majorze? Mam na mysli zakladnikow. -Jak do tej pory, tak, Od rana nie stala sie nam zadna krzywda. -Rozumiem. My tutaj, na dole, zrobimy wszystko, co w naszej mocy, byscie calo wydostali sie na wolnosc. Staramy sie spelnic zadania porywaczy. Prezydent przez specjalnego gonca dal nam do zrozumienia, jak wazna jest dla niego ta sprawa... Teraz odzywa sie glos porywacza: -No, dosyc tej paplaniny. Ostrzegam: sprawa przybierze zly obrot, jesli nie spelnicie zadan. Mozemy tez wysunac inne zadania... Trzask: tamci wylaczyli nadajnik. Oficer dyzurny bazy powietrznej w Oviedo komunikuje: koniec. W sali zapada cisza. Jeden z technikow przynosi zza szklanej sciany kanapki, ktos otwiera butelki z pepsi-cola. -Przemycilem w tekscie slowo "goniec" - cicho mamrocze Delius. - Pytanie jednak, czy Angelos zrozumial te aluzje. 34 Droga w gore nie trwa dlugo.Nawet w chwili startu przeciazenie nie przekracza 3 g. Wynner przezyl to juz wielokrotnie i nie robi to na nim specjalnego wrazenia. Izolacja dzwiekoszczelna jest niemal doskonala, lecz halas jest i tak dokuczliwy. Jeden z pilotow przechodzi do tylu. -Za dwie minuty hamujemy! - krzyczy Wynnerowi do ucha. - Na start mamy dziewiec minut! Wynner kiwa glowa. Choc nigdy nie pilotowal samolotu kosmicznego, zna jego parametry. Moglby je podac nawet z pamieci-musial z tego zdac niejeden egzamin. Drugi pilot wraca na dziob, zas Wynner siada tylem do kierunku lotu; w chwili hamowania ta pozycja bedzie najlepsza. Silniki zaczynaja wyc i po chwili zatrzymuja sie. Kriogenowe paliwo spoczywa w zbiornikach, zatrzymuje sie turbinowa pompa, ktora w ciagu minuty, czterdziestoma dwoma tysiacami obrotow wtlacza do silnikow material pedny. Sa na orbicie okoloziemskiej, nad Poludniowa Ameryka, plaszczyzna orbity przecina polnocna czesc Brazylii, w poblizu rownika. Do akcji wkraczaja rakiety manewrowe. Dzieki przegubowemu zawieszeniu mozna je obrocic w dowolna strone; teraz dwie z nich kieruja sie do przodu. Tryska pomaranczowy plomien. Wynner wie o tym wszystkim, choc nie moze tego zobaczyc. Jego plecy wygniataja sie teraz w metalowa sciane. Pierwszy pilot na przemian uruchamia i wylacza rakietowe silniki napedzane sprezonym gazem. Maszyna powoli odzyskuje rownowage. Palna mieszanka monometylo-hydrazynu i nitrogenotetroxydu zmusza samolot kosmiczny do pozostania na orbicie. Cos swiszczy w scianach. Wynner z zadowoleniem widzi, ze pilot - choc nie bez trudnosci -wprowadza w koncu maszyne na wyznaczona orbite. Szybkosc jest wciaz jeszcze zbyt duza. Swiszczacy dzwiek pochodzi z gazowych sterow. Wreszcie udaje sie ustawic "Slizgacza" na orbicie. Wydaje sie, ze wszystko sie powiodlo. Zapada cisza: zatrzymuja sie wszystkie silniki. Wynner oczami wyobrazni widzi pilota, jak uruchamia automat stabilizujacy i programuje automatyczne urzadzenia sterujace. Wreszcie dotarlismy na te sama wysokosc, co "Skorpion". Jednak nasze orbity sie nie pokrywaja; moja ukosnie przetnie tor Iotu bazy kosmicznej... Zapalaja sie lampy, obaj piloci przechodza do tylu. Dokladniej mowiac: przesuwaja sie przez otwor drzwiowy na poly lezac, na poly stojac. Wynner unoszac sie w tej samej pozycji zaklada na siebie kosmiczny skafander. Wszyscy trzej przechodza do ladowni. Jeden z pilotow otwiera polowe dachu. Trzy cienie w pomaranczowych skafandrach stoja we wnetrzu oswietlonego metalowego walca; dookola czarny Kosmos. W ladowni nie ma nadcisnienia; w ogole nie ma tu powietrza - wypompowano je i stloczono w butlach, gdzie pozostanie az do czasu, gdy podporucznik wyruszy w droge. Wynner wpelza do ciemnozielonej kuli. Zakreca od srodka okragle drzwi. Przez caly czas ma uczucie, jakby byl czlonkiem jednoosobowej ekspedycji podmorskiej, ktorego zaraz zanurza w czarnych, nieprzyjaznych wodach. -Proba radiowa, raz, dwa, trzy - slyszy w sluchawkach. -Odbior dobry, odbior dobry - odpowiada podporucznik i przelyka sline. W uszach troche mu dzwoni. Jest spiacy. -Tutaj tez dobry. Zakladamy rakiete i mozesz leciec. Przez pancerne szyby dwoch iluminatorow widzi, ze podnosza go z wnetrza samolotu kosmicznego. Piloci z taka latwoscia podrzucaja kule, kryjaca w srodku Wynnera jakby to byla zabawka. Slonce oswietla blyszczaca burte "Slizgacza". Silny blask razi podporucznika w oczy; musi je zamknac. Slyszy, ze dwaj piloci rozmawiaja ze soba przez radio. Teraz zawiesili na kuli malutka, zaledwie dwumetrowa rakiete. Jest w niej paliwo stale, spala sie w ciagu czterdziestu sekund. Pozniej maly ladunek wybuchowy automatycznie odrzuca pusty metalowy walec od "sztucznego satelity", ktory pod wplywem tego impulsu przelatuje na inna orbite. Potem moge juz tylko bezwladnie plynac w przestrzeni, mysli Wynner. Z zapasem powietrza na szesc godzin. Tylko na szesc godzin... -Ruszasz, chlopie. Wycelowalismy, teraz kolej na ciebie - piloci zegnaja sie z nim. Wstrzas, gwiazdy gwaltownie przesuwaja sie przed jego oczami, przyspieszenie na chwile przygniata go do sciany; nie moze wynosic wiecej niz 1 g, ale jednak zoladek sie sciska, no, teraz juz lepiej. Pedzi w czarnej przestrzeni, zupelnie samotny. 35 O dwie ulice od celu major Quinet urzadza tymczasowa - funkcjonujaca tylko kilka minut - kwatere glowna. Samochody staja rzedem wzdluz chodnika, wyskakuja z nich mezczyzni.Quinet i jego mlody szofer, Piero, stoja posrodku kregu zbierajacych sie ludzi. Jest tu trzydziestu, czterdziestu barczystych mezczyzn ubranych w mundury bez pagonow i kilku podobnie zbudowanych cywilow. Z jednego samochodu wysiadaja nawet dwie mlode dziewczyny. One takze naleza do oddzialu komandosow; jedna jest blondynka, druga brunetka. Smukle, dlugonogie, wysportowane. -Chodzcie no - Quinet macha reka do brunetki. - Bedziecie mialy wazne zadanie. Blyskawicznie informuje o sytuacji, pozniej wysyla cztery samochody; willa numer 42 przy ulicy Andersena ma dwa wyjscia, przez waska furtke w ogrodzeniu na zapleczu domu mozna sie wydostac na druga ulice. Zameldowali o tym przed chwila cywilni wywiadowcy. Quinet nie bawi sie w krasomowce. Mowi szybko lecz zrozumiale; dziesiecioosobowe grupy szybko pojmuja, co maja robic. Samochody ruszaja. Dowodcy grup nosza na szyjach krotkofalowki, male mikrofony maja zamocowane przed ustami. Dzieki temu obie rece sa wolne. Kamienny mur broni willi ze wszystkich stron, wewnatrz otacza ja gesty zywoplot. Quinet wdziera sie do willi o numerze 40. W tej samej sekundzie dziesiecioosobowy oddzial komandosow zajmuje dom oznaczony numerem 44. Na ulicy ludzie i samochody ustawiaja sie tak, by nie mozna ich bylo zauwazyc ze srodka willi. "Wejscie" Quineta wyglada tak: najpierw dzwoni do bramy. Otwiera mu starszy mezczyzna. Chcialby o cos zapytac, ale major odsuwa go i bez slowa wbiega do mieszkania. Za nim biegna jego ludzie. Trzech czy czterech zajmuje stanowiska na podworku przy kamiennym ogrodzeniu. -Chwile... co to jest? Co to znaczy? - jaka sie stary wlasciciel willi. -Prosze zostac w domu i usiasc na dywanie - mowi Piero. Szczeka bron, zolnierze otwieraja okna. Na zewnatrz swieci slonce. W srodku panuje przyjemny, chlodny polmrok. Wojskowe buty dudnia takze w pokoju na poddaszu. -Alez to jest naruszenie prywatnego mieszkania... jakim prawem...? - starsza para i ich mniej wiecej czterdziestoletnia corka nic z tego wszystkiego nie rozumieja. -Akcja antyterrorystyczna, na podstawie czterysta osmej poprawki do konstytucji - mamrocze Quinet, lecz nie patrzy na gospodarzy. Zajmuje go cos calkiem innego; z okna na pietrze obserwuje tamta wille. - Hej, lacznosciowiec! - mowi do mikrofonu. Na ulicy stoi samochod wiozacy superczula aparature, jej operator utrzymuje stala lacznosc z Grupa Kryzysowa. - Polacz mnie z pulkownikiem Deliusem... -Tu Delius. -Niech sie pan spyta specjalistow, jak unieszkodliwic to ustrojstwo? - Quinet nie dobiera slow, wie dobrze, ze bez niego cala "Operacja Neutron" bylaby przedsiewzieciem beznadziejnym. - Mozliwe, ze strzega willi, mozliwe, ze juz sobie poszli. Niezaleznie od tego musze jakos to wylaczyc, bo w przeciwnym razie zrobi sie w tej okolicy bardzo cieplo... -Niech pan wezmie ze soba kamerzyste - przychodzi z eteru odpowiedz Deliusa. - Gdy tam dotrzecie, dajcie obraz, poinstruujemy was. -Okay - major wylacza krotkofalowke i znow zwraca sie do swoich ludzi. Jest ich czterdziestu, gotowych do akcji, ukrytych wokol willi. Stad nawet mysz nie wyjdzie nie zauwazona, mysli Piero. Major opuszcza lornetke. -Chlopcy, tam w srodku nie ma zadnego ruchu. Wokol willi, w ogrodzie nie widze nikogo. Dziewczyny moga ruszac. Dwie dziewczyny ruszaja ulica. Zblizaja sie do bramy. Wesolo ze soba rozmawiaja. Blondynka ma tylko mala damska torebke, brunetka niesie wieksza torbe. Od strony ulicy Andersena na dluzszym odcinku ogrodzenie jest nizsze; na szczycie muru stercza metalowe prety. Jedna z dziewczat slucha radia. Kiedy podnosi je do ucha, slyszy glos Quineta: -Smiejcie sie, zachowujcie sie naturalnie - mowi Quinet.Dziewczyny wybuchaja smiechem. Zblizaja sie do bramy. Zatrzymuja sie, rozgladaja, sprawdzaja numer, naciskaja klamke. Brama - szeroka, metalowa krata - jest zamknieta. Dzwonia. Quinet w napieciu obserwuje okna willi. Jakby... Tak. Teraz jest juz pewny. -Przynajmniej jeden czlowiek jest w willi - mowi do mikrofonu. - Grupa druga, przez ogrodzenie od tylu! Szybko! Bandyci z pewnoscia obserwuja teraz okolice bramy, zastanawiaja sie, po co przyszly te dwie dziewczyny. Blondynka i brunetka chichocza przed brama jak dwie smarkate uczennice. Wszystko to nie wzbudza w tamtych uczucia zagrozenia. W ciagu pieciu sekund dwunastu zolnierzy przechodzi w dwoch miejscach przez ogrodzenie - tam, gdzie zywoplot siega najwyzej. Nie pielegnowana, od dawna nie przycinana gestwina. Po kilku sekundach czai sie juz za nia tuzin uzbrojonych ludzi; czterech sposrod nich pod oslona ozdobnych krzewow pelznie w strone garazu. -Dziewczyny, zadzwoncie jeszcze raz. Dziewczeta dzwonia. Dlugo, wytrwale. Wreszcie poruszaja sie drzwi willi... Quinet wzdycha. Ja na ich miejscu siedzialbym spokojnie, nie otworzylbym drzwi. Popelnili elementarny blad. A moze wlasnie dlatego otwieraja, ze nie chca wzbudzic podejrzen? Wszystko jedno. W odbiorniku odzywa sie cichy glos; wszyscy go slysza. Jeden z zolnierzy, ktorzy weszli do srodka melduje: -Panie majorze! Miga licznik GM. -Okay, chlopcze. A wiec tu sa bomby. Teraz juz nie ma watpliwosci. Piero ciezko wzdycha. Z willi wychodzi mlody mezczyzna. Ma na sobie niebieska koszule z krotkimi rekawami i dzinsy. Kieszen ma wypchana. Moze miec rewolwer P-8, stwierdza major. Swoje spostrzezenia podaje cicho do mikrofonu. Nie wie, ze Delius przekazuje jego fale radiowa Grupie Kryzysowej. Ludzie znajdujacy sie tam na dole slysza kazde slowo. -Przygotowac sie! Cywile moga juz ruszac!... Ulicy Andersena nie zamknieto, zeby terrorysci nie powzieli jakichs podejrzen. Tu i tam widac paru niczego nie podejrzewajacych przechodniow. Teraz kilku innych ludzi Quineta wysiada z samochodow stojacych przy chodniku z dala od willi i zatrzymuje ruch. Nie potrzeba niewinnych ofiar. Dwaj mezczyzni w bialych koszulach zblizaja sie z przeciwnych stron do bramy i do dziewczat. Beztrosko ida chodnikiem. Od strony ogrodu nadchodzi mlody czlowiek w dzinsach; uwaznie obserwuje kobiety. Quinet nie slyszy, co mowia: czarnowlosa dziewczyna wlozyla nadajnik do torby. Teraz mezczyzna dochodzi do bramy. Blondynka zaslania, brunetke. Dzieki temu z willi nie widac, ze ciemnowlosa dziewczyna trzyma w reku rewolwer. Lufa jest skierowana w piers mezczyzny w dzinsach. "Otworz brame" - mowi zapewne brunetka. "Jeden podejrzany ruch i koniec z toba" - prawie na pewno dorzuca blondynka. "Klucz masz w rece, nie rob glupstw. Mozesz wyjsc z tego zywy". Mlody czlowiek przez dluga chwile stoi nieruchomo. Quinet mowi do mikrofonu: -Strzelec numer jeden...? -Tu jestem, nad toba, w oknie na poddaszu - slychac z radia wyszeptana odpowiedz. -Bierz na cel tego faceta przy bramie! Mowi to we wlasciwej chwili. W tamtym zwycieza jednak solidarnosc. Lub przerazenie... Kiedy Quinet krzyczy: "Samochod do bramy!" - czlowiek w dzinsach odwraca sie na piecie i chce biec z powrotem do willi, zeby ostrzec towarzyszy... -Ognia! Glos Quineta jest spokojny. Nie pierwszy raz rozkazuje otworzyc ogien do czlowieka. Jego oddzial wiele juz przeszedl. On sam jeszcze wiecej. Zbiega z pietra, Piero za nim. -Naprzod! - krzyczy major. Domownicy kula sie przy scianie. Starsza kobieta przyciska rece do uszu - hucza wystrzaly. Dwoch strzelcow natychmiast trafia mezczyzne w dzinsach; nie dotarl do willi. Komandosi w cywilu zblizajacy sie do dziewczat przesadzaja ogrodzenie, w tym samym momencie lazik wyposazony w specjalna metalowa konstrukcje wywaza brame: stalowy lancuch peka z potwornym hukiem. Na haslo "Naprzod!" ludzie Quineta ze wszystkich stron przeskakuja przez ogrodzenie i biegnac zakosami nieustannie strzelaja w strone domu. Caly atak nie trwa dluzej niz piec sekund. Teraz wszyscy kryja sie pod scianami willi. Z jednego z okien na pietrze dwoch ludzi odpowiada ogniem, takze na parterze ktos strzela. -Przeciac kabel telefoniczny! Przygotowac granaty gazowe. Kamerzysta, do mnie! - Quinet pierwszy dociera pod sciany garazu, skad widac waskie, chyba kuchenne okno. Ktos sie w nim porusza. Piero -takze i tym razem z boku szefa - podnosi juz automatyczny pistolet, ale Quinet pokazuje mu: -Czekaj. Cien znow pojawia sie w rogu okna: tam zapewne kryje sie uzbrojony facet. Quinet mowi do mikrofonu: -Co jest z gazem? -Gotowy, szefie! -Uwazajcie, zeby dotarl do kazdego okna! Licze do trzech. Raz... dwa... trzy! Znow wybucha strzelanina. Przez przestrzelone, powybijane szyby do wnetrza domu wpadaja granaty z szybko dzialajacym gazem obezwladniajacym. Gwaltownie otwieraja sie drzwi, wybiega z nich czlowiek w ciemnym ubraniu. Quinet chce krzyknac, by brac go zywcem, lecz kule juz rozstrzaskuja glowe uciekajacego. -Ci, ktorzy maja maski gazowe, do srodka! Maski ma piec osob. Wbiegaja do srodka. Jeden z zolnierzy juz na progu zostaje ranny, opada na kolana, ale nie przerywa ognia. Dwoch biegnie na gore po drewnianych schodach. Przeskakuja przez nieruchome cialo, ich buty slizgaja sie we krwi. -Karetke na podworko! - dyryguje przez radio Quinet. Sluzba pomocnicza - do tej pory ukryta na sasiedniej ulicy - przysyla jeden samochod. Zaraz potem drugi, bo ktos krzyknal z pietra, ze schwytano jednego rannego spiskowca. -Otworzyc wszystkie pomieszczenia! - dyryguje Quinet. Pod kopniakami komandosow trzaskaja zamki, pekaja lancuchy, drzwi wylatuja z zawiasow. Skrzypi szklo. Samochod z kompresorem zatrzymuje sie obok karetki, przez dlugi gumowy waz silnym strumieniem naplywa czyste, sprezone powietrze. Po dwoch minutach willa jest wolna od gazu. -Tu jestem, szefie - zglasza sie kamerzysta. Na jego ramieniu pracuje juz kamera; obraz jest wyswietlany na duzym sciennym ekranie Grupy Kryzysowej w Centrali numer 2. -Chodzmy na dach. Dwoch zolnierzy znosi po schodach rannego. Jest on mlodym szatynem, nie moze miec wiecej niz trzydziesci lat. Raniono go w udo; z oczu plyna mu strumienie lez. Na swoje szczescie przebywal w najwyzszym pokoju, gdzie dotarlo niewiele gazu, ktory szybko wydmuchnieto. Spiskowiec sprawia wrazenie, jakby lkal zalujac swoich win, lecz w rzeczywistosci jego cialem wstrzasa bezsilny gniew. Znoszacy go na dol zolnierze nie obchodza sie z nim zbyt delikatnie. Quinet przepuszcza ich, a pozniej wbiega po dudniacych drewnianych schodach. Za nim biegna kamerzysta i Piero. Zbite z desek drzwi stoja otworem; w porownaniu z polmrokiem panujacym we wnetrzu domu swiatlo jest tu tak silne, ze Quinet poczatkowo nic nie widzi. Plaski dach otacza balustrada. Pnie sie po niej bluszcz; w prazacym sloncu, jego liscie wydaja sie czarne. -Tam jest antena - pokazuje Piero. Antena stoi na aluminiowych wspornikach, jeden z nich jest chyba krotszy i brakujace centymetry uzupelniono cegla. Urzadzenie ma ksztalt okraglej misy o srednicy ladnych paru metrow. Zrobiono je z aluminiowych plytek. Plytki nie ulegly jeszcze dzialaniu powietrza; w promieniach slonca lsnia srebrzyscie. -Tu Delius - slychac z eteru glos pulkownika. - Niech kamerzysta okrazy ten przedmiot, a wy poszukajcie kabla. Musi byc pod spodem... -Nie trzeba szukac - mruczy w odpowiedzi Quinet. Pod antena wije sie gruby jak kciuk czarny kabel w izolacji ze sztucznego tworzywa. Wyglada jak waz. Jest polaczony z metalowym pudelkiem. Kamerzysta kuca, by pokazac pudelko stojace na zewnatrz leja. -Prosze wvrwac kabel, panie majorze! Quinetowi nie trzeba tego powtarzac Kleka, oburacz chwyta kabel. Kleka takze Piero i jeszcze jeden zolnierz; na ekranie Deliusa polowe obrazu zaslaniaja czyjes plecy w przepoconej koszuli. Pomoc jest jednak niepotrzebna: Quinet wyrywa kabel jednym poteznym szarpnieciem. Z boku anteny stercza strzepki drutu; obluzowuje sie tez plastikowa pokrywa pudelka i ze srodka wypadaja male elementy: jeden bialy opornik oraz czerwone i niebieskie kawalki przewodow. Quinet i jego zolnierze wyraznie slysza w sluchawkach pelne ulgi westchnienie Deliusa. Z podworka ruszaja teraz karetki. W innym samochodzie jedzie za nimi kilku j komandosow; beda pilnowac w szpitalu schwytanego mezczyzny. -Prosze isc wzdluz kabla, panie majorze! -Sam na to wpadlem - mruczy Quinet. Kabel przechodzi przez porecz balustrady i zwisa w dol. Garaz jest mala przybudowka, jedno z jego malych okienek zostawiono otwarte - tam wpelza czarny waz. W chwili gdy Quinet, Piero i dwoch zolnierzy otwiera drzwi garazu, jest dokladnie godzina trzynasta minut trzydziesci osiem. Quinet podchodzi do malej ciezarowki i odrzuca na bok brezent. Na platformie lezy duzy, ciemny przedmiot. Kabel prowadzi do niego. -Poswieccie tutaj! Kamerzysta zapala reflektor. Drewniana skrzynia, chyba nowa, bo czuc zapach zywicy. W srodku lezy ciemny, matowy, metrowej dlugosci walec, unieruchomiony drewnianymi wspornikami: -Licznik GM blyska i stuka - mowi jeden z zolnierzy. Quinet oglada walec, pozniej odwraca sie w strone drzwi. Chlopcy juz tam stoja: nigdy jeszcze nie widzieli bomby neutronowej. Szmery w sluchawkach. Delius: -Majorze Quinet! Obraz z tego garazu jest dosc niewyrazny. Gdzie druga bomba?... Quinet najchetniej by zaklal. W myslach nawet to robi. Siarczyscie. Potem zarzuca na ramie automatyczny pistolet i cicho mowi: -Ja tez chcialbym to wiedziec. W tej willi znalezlismy tylko jedna. 36 Delius powoli sie odwraca. Nie odzywa sie. Wszyscy milcza. Na stole dymi kawa, za szklana sciana przygotowuja nowe kanapki. Krople wody osiadaja na butelce pepsi-coli.-Zbliza sie czternasta-zauwaza Bardey. Nikt nie odpowiada. Na stole stoja plastikowe kubki, silne swiatla raza oczy. Po kilku minutach zglasza sie szpital. Lekarz oznajmia, ze opatrzono rannego komandosa, jego obrazenia nie sa ciezkie. Zabandazowano takze pojmanego cywila, dostal lekki postrzal w udo. Jedyny problem stanowia eskortujacy go komandosi, ktorzy wdarli sie nawet na sale operacyjna i ani na chwile nie chca zostawic jenca bez strazy. -Zawiezcie go do jakiegos wiezienia - doradza Helmont. Takze i w tym przypadku zadecydowac musza oni. Jak we wszystkim, co wiaze sie z "Operacja Neutron". -Niech go raczej przywioza tutaj - niespodziewanie mowi Edith. Jej slowa sa przyjete z niemym zdumieniem. -Tutaj? Po co? - pyta Delius. -Mozliwe, ze jesli z bliska zobaczy nasze dzialania, bedzie sklonny pomoc... Moze uda sie z niego wydobyc pare danych. Moglibysmy ruszyc z martwego punktu. -To naiwne - Hilda Emmers juz wczesniej nie czula sympatii do ladnej, mlodej specjalistki chorob zakaznych. W jaki sposob ta ges mogla trafic do takiego powaznego grona? Swoje slowa uzupelnia nawet teatralnym machnieciem reki. -Zaszkodzic nie zaszkodzi - mowi Helmont. Delius zastanawia sie przez pare chwil, pozniej mowi: -Mozliwe, ze ten facet wie cos, co moze sie nam przydac. Jesli lekarze nie maja zastrzezen, przyprowadzcie go tutaj... Do tej pory sprobujmy cos wymyslic. Gdzie moze byc druga bomba? -Znow trzeba fotografowac-doradza Raggar. Strzasa niewidoczny kurz ze swego niebieskoszarego munduru i usmiecha sie do Edith. Usmiecha sie dzis chyba po raz pierwszy, lecz usmiech ten nie jest skierowany do kobiety. Sluzy raczej do ukrycia poczucia bezradnosci. -W porzadku, jeszcze raz wyslemy samoloty... Pogoda? Z glosnika odpowiedz przychodzi prawie natychmiast: -Nadal bezchmurna. -Dobrze. Niech znowu startuja i dalej filmuja miasto. Tym razem moze zobaczymy takze i druga antene. -Inny jest kat padania promieni slonecznych, cienie padaja w inna strone - mowi Helmont. - A nuz to pomoze. Lub wrecz przeciwnie, ktoz to moze wiedziec?... Lecz radzilbym znow filmowac okolice wspomnianych dzielnic. Samochody wiozace bomby nie mogly zajechac daleko. -Jest tu jeden haczyk. - Kapitan Raggar stuka olowkiem w blat stolu. - Z bazy w El Puno obie bomby wiozla jedna ciezarowka. Kiedy i gdzie przeladowano druga bombe? -Na podworku ktoregos z domow lub, jesli chcieli uniknac zwracania na siebie uwagi, w jakims wiekszym garazu - mowi Maur. -Powiem cos lepszego - Delius podchodzi do mapy. - Po drodze czekal gdzies inny samochod i przy pomocy prostego podnosnika zamontowanego na wozie przeniesli bombe; samochod ten pojechal pozniej w innym kierunku. - Pulkownik uwaznie studiuje mape. Obok niego stoi Merloni, stuka palcem w jakis punkt: -Tu jest dobre miejsce. Znam je, czesto tedy jezdzilem... W poblizu szosy, w polowie drogi miedzy El Puno i stolica jest parking. Dookola drzewa. Nie las, raczej cos w rodzaju niewielkiego zagajnika... Tam bez przeszkod mogli przeladowac jedna bombe - wczesnie rano prawie wcale nie ma ruchu. Glos z megafonu: -Samoloty wystartowaly. Godzina czternasta minut dziewietnascie. -Panie pulkowniku, zglasza sie baza w Oviedo. -Polaczcie. Twarz Starego jest zmeczona. Delius widzial go juz wielokrotnie, ale nigdy jeszcze nie wygladal tak staro. Teraz naprawde zasluzyl na swoje przezwisko. Zmarszczki obok nosa i na czole zgestnialy, spojrzenie ma powazne. -Jak posuwa sie "Operacja Goniec", panie generale? -Jak do tej pory, w porzadku. Ale na efekt mozemy liczyc dopiero za pare godzin. -Nie mamy wiele czasu - zzyma sie Delius. -Fizyczne prawa rzadzace kosmosem nie zmieniaja sie nawet na zyczenie Grupy Kryzysowej - replikuje Stary. Dobrze sie odcial, mysli Helmont. Ten orzel nie jest jeszcze taki zgrzybialy - potrafi latac i wbijac szpony. - Potrzeba czasu, zeby "Goniec" dotarl do "Skorpiona". Teraz jednak chce zakomunikowac panstwu cos innego. Szczegolowe dochodzenie ujawnilo czlowieka, ktory rano zamienil w hangarze kontenery. Przy jego pomocy porywacze dotarli na "Skorpiona". -Kto to jest? -Pewien mlody oficer, niedawno przeniesiono go do nas. Wcale sie nie zmieszal, gdy ludzie ze sluzby bezpieczenstwa go aresztowali. Nawet nie zaprzeczal. Natychmiast zeznal, ze to on je zamienil. -Dla kogo pracuje? -Oczywiscie my tez go o to pytalismy, lecz robil tylko metne aluzje, ze zadanie to zlecono mu z wysokiego szczebla i nie moze nam o tym nic powiedziec. W jego zachowaniu jest podejrzana pewnosc siebie... A, prawda, powiedzial jeszcze, ze za to, co zrobil, dostanie nie kare, a odznaczenie - i to niebawem... -Co pan mysli o tej sprawie, panie generale? -Mam nadzieje, ze nie watpi pan w moja lojalnosc? Moim zdaniem to oczywiste, ze chodzi tu o dziecieca zabawe kilku moich kolegow generalow. Jednakze wykonawcy sa starannie wyszkolonymi, doborowymi zolnierzami. Tym tropem nalezaloby pojsc; dowiedziec sie, kto ich wyslal... Po chwili milczenia Delius dziekuje Staremu. Ekran znowu ciemnieje. Milczacy Merloni niespodziewanie prosi o glos: -Jest jeden punkt, gdzie mozna nakryc spiskowcow... Ktos tu juz poruszyl kwestie czasu. Ja zadaje inne pytanie: w jaki sposob porozumiewaja sie ze soba rozne grupy zamachowcow? Moim zdaniem istnieja minimum trzy grupy. Pierwsza, ta, ktora zrabowala bomby. Teraz juz wiemy, ze podzielila sie ona pozniej na dwie czesci i umiescila je w dwoch, zapewne odleglych od siebie, punktach. Druga grupa sklada sie z tych, ktorzy obecnie okupuja baze kosmiczna. Trzecia grupa kieruje cala akcja. Poza nimi moga tez istniec inne, ktore nie biora w akcji bezposredniego udzialu, ale z dala obserwuja jej przebieg i na biezaco wiedza, jak przedstawia sie sytuacja w danej chwili... Jednoczesnie w calej grze musi byc jakas centralna sluzba informacyjna, ktora dziala przez caly czas, dostarcza danych, przekazuje wiadomosci, a nawet, jesli zachodza nowe okolicznosci, wydaje uczestnikom gry nowe polecenia. -Sadze, ze to centrum informuje tez grupy o ewentualnych zmianach, dzieki czemu moga one modyfikowac swoje plany - wtraca Helmont. -W takim razie mogli sie tez dowiedziec o stracie jednej bomby - mowi Raggar. -To mozliwe, ale niepewne. - Teraz Merloni zwraca sie do kapitana Maura: - Czy osoby przebywajace na pokladzie "Skorpiona" maja mozliwosc zlapania programow ziemskich rozglosni radiowych? -Oczywiscie. Przeciez oni tez lubia sluchac muzyki i wiadomosci... Pewne urzadzenie wylawia pasmo danej stacji z fal eteru otaczajacego Ziemie i w ten sposob mozna na gorze sluchac tej stacji tak samo, jak tu, na Ziemi. -Zastanawialismy sie mianowicie - Merloni podejmuje swa kwestie - w jaki sposob grupy spiskowcow komunikuja sie ze soba. Wyjasnienie jest proste: droga radiowa. -Tak, ale od poczatku operacji Ministerstwo Obrony Narodowej podsluchuje pasma UKF na terenie calego kraju. Ich uwadze nie ujdzie zadna podejrzana transmisja - nawet przy uzyciu recznych krotkofalowek o zasiegu kilkudziesieciu kilometrow. Merloni w podnieceniu uderza reka w stol: -Sluchaja pasm ultrakrotkich i krotkich, ale nie fal srednich! Tych, ktore stosuja normalne rozglosnie radiowe! -Chce pan powiedziec... -Dokladnie tak, panie pulkowniku. Naszej uwadze uszedl fakt, ze spiskowcy lub ich wspolnicy starannie przygotowujac akcje, mogli sie wkrasc do ktoregos z mniejszych towarzystw radiowych i w jego zwyklych programach mogli przekazywac swoje - oczywiscie zaszyfrowane - informacje... -I coz tym osiagniemy, nawet jesli tak jest? - macha reka Edith. - Przeciez nie mamy mozliwosci dojscia do tego, ktora to radiostacja. Otwieraja sie wielkie, dwuskrzydlowe drzwi. Jeden z zolnierzy majora Quineta ostroznie przez nie spoglada, po czym za plecami daje reka jakis znak. Dwoch ubranych na bialo ludzi wnosi nosze i kladzie je przy scianie pod mapa. Pozniej wychodza, wchodzi natomiast jeszcze jeden komandos, bierze krzeslo stojace przy stole i siada obok noszy. Jego towarzysz opiera sie o sciane; obaj maja w rekach automatyczne pistolety. -Oto przeciwnik. A wiec spotkalismy sie - mowi Delius. Podchodzi blizej do noszy. Ranny mezczyzna spoglada w gore. Dwa twarde jak kamien spojrzenia zderzaja sie. Zglasza sie Quinet. Na ekranie pojawia sie jego szczera twarz. Mowi do Deliusa: -Panie pulkowniku, w willi zdarzylo sie jeszcze cos, o czym wczesniej nie mowilem. Znam jednego z zabitych spiskowcow. Jeszcze z dawnych czasow. Kiedy obejrzalem jego twarz... Slowem, jestem pewny. Okolo siedmiu lat temu sluzylismy razem w specjalnym oddziale komandosow morskich. Nazywa sie Paul Mullardee. Pozniej przeszedlem stamtad na moje obecne stanowisko, natomiast, o ile wiem, Mullardee po dzis dzien jest oficerem oddzialu komandosow morskich. To znaczy byl oficerem... On zapewne byl dowodca tych w willi. -Dziekuje, Quinet. Trzask, obraz znika. Wszyscy slyszeli slowa majora. Raggar spoglada na przyslana dalekopisem tasme papieru, ktora jeden z technikow polozyl przed nim. Czyta polglosem: -Tell Arow, lat dwadziescia osiem... - Spoglada na lezacego na noszach rannego: na fotografii zalaczonej do tekstu widzi te sama twarz. - Od 1994 roku sierzant szkoleniowej kompanii piechoty morskiej w bazie Marynarki Wojennej w Ninter. A wiec za cala sprawa kryje sie chyba admiralicja - mowi i patrzy na na Deliusa. Pulkownik nie od razu odpowiada. Po glowie chodzi mu cos innego. Mysli o tym, co wlasnie uslyszal - nie o tym, co zameldowal major Quinet, lecz co powiedzial Merloni o radiostacjach pracujacych na falach srednich. Wiele z nich jest w prywatnych rekach i rzeczywiscie mozna sobie wyobrazic, ze spiskowcy, wsrod ktorych sa przypuszczalnie wysocy ranga oficerowie, magnaci przemyslowi, ewentualnie nawet politycy, dyskretnie kieruja jedna z takich stacji - przynajmniej dzisiaj. Jego rozmyslania przerywa profesor Helmont: -Najwazniejsze to to, ze numery bomb mogli przekazac tylko przez jakas rozglosnie, w przeciwnym wypadku ci w Oviedo nigdy by ich nie poznali... I oczywiscie od tamtego czasu nadaja rozkazy... I oto w glowie pulkownika wszystko sie nagle rozjasnia. Numery. Juz przed poludniem wydaly mu sie znajome. -Mam! - krzyczy i zrywa sie ze stolu, jakby podskakiwal z radosci. Obraca sie twarza do wszystkich. - Wiedzialem, ze gdzies juz slyszalem numery j ewidencyjne tych bomb! Wiecie, gdzie? Dzis rano w programie Radia ,,Anakonda"...! Podano je w zwiazku z jakas reklama. Teraz juz jasne, ze byl to tylko trik! Teraz rozumiem! - Zelektryzowany tym odkryciem szybko podchodzi do szklanej sciany. -Natychmiast wywolajcie majora Quineta! 37 Quinet wlasnie wychodzi z willi. Chce uniknac sensacji. Osobiscie rozmawia z wlascicielami dwoch sasiednich domow, obiecuje wysokie odszkodowania za zdeptane klomby, uszkodzone ogrodzenia, rozbite szyby i mowi, gdzie sie zglosic po pieniadze. Oczywiscie nie padaja slowa "bomba neutronowa". Quinet nie jest politykiem, ale wie, choc nie dostal osobnego rozkazu, ze musi milczec. Tak jak w przypadku wszystkich innych akcji Sluzby Specjalnej jest to tajemnica. Rzecz jasna, major domysla sie, co by bylo, gdyby sprawa sie rozniosla. Nawet gdyby sie udalo powstrzymac spiskowcow i wydrzec z ich rak niebezpieczna bron, grupy protestujace przeciwko zbrojeniom i ich sojusznicy zmobilizowaliby opinie publiczna kraju. Nastapilyby wielotygodniowe, jesli nie wielomiesieczne, serie manifestacji i wzmozonych niepokojow, co zwlaszcza teraz, przed wyborami, nie byloby na reke zadnej partii politycznej. Nawet opozycji, ktora przeciez zawsze chetnie oskarza rzad bedacy u wladzy (zwlaszcza obecna prawicowa opozycja z radoscia wykorzystuje kazda okazje do zaatakowania socjaldemokratycznego rzadu). Nie moze jednak zajac stanowiska w sprawie broni neutronowej, bo stracilaby poparcie kregow wielkoprzemyslowych i wojskowych. Slowem, rozglos nadany tej sprawie przysporzylby klopotu wszystkim i major dobrze zdaje sobie z tego sprawe. Tymczasem przybywa oddzial umundurowanych policjantow, ktory rozprasza zbierajacych sie na ulicy gapiow i przejmuje straz nad zajeta willa. W odbiorniku melduja, ze z bazy w El Puno wyruszyl juz specjalny oddzial wojskowy, ktory z zachowaniem wszelkich srodkow ostroznosci przetransportuje "rzeczony przedmiot". Chlopcy Quineta znow sie rozdzielaja; w dwu- lub trzyosobowych grupach wsiadaja do samochodow i mikrobusow z cywilnymi numerami rejestracyjnymi, kraza po dzielnicy i obserwuja wskazania licznikow GM. Okolo dwudziestu zostaje z majorem, wsrod nich mezczyzni w cywilnych strojach i obie kobiety.Jest godzina pietnasta. Lacznosciowiec macha do majora reka; jego samochod stoi przy chodniku. Tlum sie juz rozproszyl, policjanci dzialaja energicznie. -Panie majorze, wzywa pana Grupa Kryzysowa. Quinet przysiada na fotelu, nogi wystawia przez otwarte drzwi. Grzeje slonce. Major teraz dopiero czuje, jaki jest glodny. Nic dzis jeszcze nie jadl. -Piero, chocby spod ziemi wytrzasnij kilka kanapek. Sobie tez przynies. - Zaklada sluchawki, zeby inni nie slyszeli, o czym beda rozmawiac. Domysla sie, ze Delius nie wzywa go bez powodu. -Tu Quinet. -No, wreszcie! - Delius jest zniecierpliwiony. - Panie majorze, daje nowy adres. Ale zeby mi pan tu nie strzelal! Musi pan dzialac delikatnie, elegancko i przede wszystkim po cichu. Ze tak powiem, w rekawiczkach. -To nie dla mnie - mruczy Quinet. - W takie miejsca niech pan lepiej posle tych policyjnych pieknisiow z ogolonymi gebami... -Panie majorze, chodzi o jedna z glownych siedzib spiskowcow. Jesli sie uda, mozemy jednym uderzeniem sparalizowac ich centrum i mozg, ktory zaplanowal, a teraz kieruje ta cholerna akcja. Quinet ozywia sie: -Czemu pan od tego nie zaczal? Prosze podac adres. -Plac Uniwersytecki szesnascie. Siedziba Radia "Anakonda". Quinet gwizdze. -Ho, ho! To bardziej ryzykowne, niz myslalem. A wiec mam sie tam po prostu wedrzec i... Quinet! - Delius chcialby powiedziec cos mocniejszego lecz milknie. Kontynuuje juz innym glosem - Niech pan powie, czy ten samochod pod panem juz jedzie? Nie slysze silnika. Quinet predko wciaga nogi do srodka wozu, daje znak Pierowi, ktory nadbiega z dwoma ogromnymi hot-dogami i wskakuje za kierownice, jednego wciska do reki Quinetowi. Samochod rusza. -Jedziemy na plac Uniwersytecki, reszta niech jedzie za nami - mowi major do swoich ludzi. Delius jest zadowolony: on takze slyszy, ze juz ruszyli. -Czy pan powaznie mysli, panie pulkowniku, ze mamy wystapic przeciwko stacji radiowej? Jesli prasa to zwietrzy... -Odpowiedzialnosc biore na siebie. - Jedynie glos Deliusa jest twardy, on sam wglebi ducha nie jest juz taki pewny: a jesli prezydent lub minister mnie nie osloni?... Lecz zaraz sie uspokaja: jesli operacja sie powiedzie, wszystko mi wybacza. Klopoty moga byc tylko w przypadku, jesli sie okaze, ze mimo wszystko w Radiu "Anakonda" nie ma spiskowcow... -Quinet, podaje dane. Siedziba radia ma cztery pietra, lecz nie caly budynek nalezy do "Anakondy" ale jedynie dwie gorne kondygnacje. Najpierw prosze poslac ludzi w cywilu. Niech pan tez pojdzie z nimi. Pozostali niech otocza dom, ale dyskretnie. Szukajcie spikera - nazywa sie Emil Obress - ktory rozpoczal prace dzis o swicie. On musi cos wiedziec, przynajmniej, kto jest szefem... - W kilku slowach mowi o podejrzeniach Grupy Kryzysowej. -Okay, okay... - Quinet jest zniecierpliwiony, bo samochody wjezdzaja juz na plac. - Sam wiem, co mam robic. Zglosze sie pozniej. -Jeszcze cos, Quinet - glos Deliusa jest powazny. - Poniewaz nie wiemy, gdzie jest druga bomba i mamy coraz mniej czasu, zeby ja znalezc samodzielnie... Slowem, potrzebuje teraz zywych spiskowcow. Takich, ktorzy moga mowic, Ktorzy potrafia powiedziec, co trzeba. -Rozumiem. - Woz Quineta zatrzymuje sie piecdziesiat metrow od budynku "Anakondy". Pozostale samochody i mikrobusy parkuja tam, gdzie akurat jest wolne miejsce. Major konczy rozmowe i wysiada z samochodu. Teraz dopiero zauwaza, ze w reku wciaz jeszcze sciska hot-doga. Odgryza duzy kawalek i zwraca sie w kierunku zgromadzonych ludzi. -Bierzcie tylko rewolwery. Dziewczyny, idziecie ze mna. Cywile za nami. Pozostali otaczaja ten duzy aluminiowy budynek. Obstawic tylne wyjscia i naraze, mikrobusy ustawic przed drzwiami. Ewentualnych uciekinierow i osoby zachowujace sie podejrzanie zatrzymac, nalozyc kajdanki i do samochodu. Potrzebujemy zywych, zrozumiano?... No, do roboty! Energicznie rusza chodnikiem, za nim ida dziewczeta i trzech mezczyzn w bialych koszulach. Rewolwer ma w kaburze pod marynarka. Godzina pietnasta minut jedenascie; slonce swieci jeszcze ponad wysokimi dachami, rozgrzane powietrze unosi sie do gory nad asfaltowymi chodnikami. Na placu panuje niezbyt duzy ruch - przed uniwersytetem stoi kolorowa grupa mlodziezy, sprzedawca gazet glosno zachwala swoj towar, z jakiegos radia dudni muzyka. Nad czarnymi, marmurowymi schodami banku krata: juz zamknieto, jest popoludnie. -Wchodzimy - mowi major przed oszklonymi drzwiami. - Wy dwaj zostaniecie przy wejsciu i przy windach, a my wejdziemy na gore - krotko instruuje dziewczeta. Na plecy splywa im cien, w klimatyzowanym holu panuje przyjemny chlod. Przez chwile ma ochote usiasc w jednym z glebokich foteli przy barze, zamowic koktajl z lodem i... Winda jest zajeta, pieszo wdrapuja sie po schodach. Quinet odgryza wielkie kesy hot doga. Robi wrazenie czlowieka lagodnego i jowialnego. Dziewczeta ida dwa kroki przed nim, jakby sie nie znali. Na trzecim pietrze droge zagradzaja im drzwi i oszklona portiernia. Portier jest ciemno ubranym starszym mezczyzna o surowym spojrzeniu. Quineta swedza rece, dalby temu facetowi szkole, ale w pore przypomina sobie polecenie Deliusa: "delikatnie, elegancko dyskretnie..." Kiwa reka na swego towarzysza w cywilnym ubraniu. Pokazuje legitymacje. Godlo, ukosny pasek w kolorach narodowej flagi - wladza. -Szukamy Emila Obressa. - Quinet otwiera drzwi, obie dziewczyny bezcefomonialnie wchodza do srodka, major idzie za nimi. -Przed chwila widzialem go w bufecie - odpowiada portier. Jest zyczliwy, ale jego glos zdradza niepokoj. Wierny pracownik firmy. Cialem i dusza oddany "Anakondzie", prawda, stary? - mysli Quinet, ale nie czuje wrogosci. Portier nie jest nieprzyjacielem, nie on jest nieprzyjacielem. - To jest tam, na prawo, drugie drzwi. On juz skonczyl prace. -A my wlasnie zaczynamy - odpowiada Quinet i daje znak towarzyszowi. - Zostan... Dziewczyny, chodzcie. Dziewczeta wchodza do bufetu; halasliwie szwargocza krzykliwi mezczyzni i kobiety, dymu tyle, ze mozna go krajac. Quinet zatrzymuje sie przy drzwiach: rozglada sie. Tuz obok meska toaleta. To dobrze, mysli. Nadal z zapalem palaszuje hot-doga. Dziewczeta rozpytuja sie i znajduja Obressa. Z uroczym usmiechem wieszaja mu sie na ramieniu. Mezczyzna ma male wasiki i brazowa skore. Typ amoroso-zigolo-Casanovy, takich Quinet szczegolnie nienawidzi - zawsze odczuwa pokuse przylozenia im w ich gladkie geby. Tlumi swe uczucia. Widzi przez szybe, ze dziewczeta przekomarzaja sie z mezczyzna i juz go wyprowadzaja. Quinet przelyka ostatni kes hot-doya. -Tu jest nasz przyjaciel, ktory chce z panem pomowic - mowi blondynka i siega do torebki. W chwili, gdy Quinet atakuje, brunetka lapie Obressa za ramie. Major jednym ruchem chwyta mezczyzne za barki i wlecze ku drzwiom toalety. Zaskoczony Casanova belkocze cos, lecz sa juz w ubikacji, Quinet jednym kopniakiem zatrzaskuje drzwi. Dziewczeta stoja na zewnatrz: gdyby ktos chcial wejsc, skieruja go na wyzsze pietro mowiac, ze pekla rura. -Co jest?... Kim pan jest?... - Zrenice przerazonego Obressa zwezaja sie do rozmiarow lebka od szpilki. Quinet zwalnia uscisk jednej reki. Z daleka pokazuje legitymacje. -Daje ci, pieknisiu, trzydziesci sekund, nie mam wiecej czasu. Prawie wszystko juz wiemy. Przekazywales przez radio komunikaty. Teraz powiedz tylko jedno nazwisko. Albo wiecej. Od kogo dostawales instrukcje? Obress jeczy ze strachu. Cala sprawa spadla na niego tak nagle, nieoczekiwanie... Quinet udaje, ze spoglada na kwarcowy zegarek. Mijaja sekundy. Uderze go, mysli, juz podnosi prawa reke, ale spiker niemal wybucha placzem: -Nie! Niech pan nie bije! -Mow! Dostaniesz lagodniejszy wyrok. Znasz paragrafy, wiesz, co grozi za terroryzm. -Tak jest... tak. To wszystko to nie moja wina, szef mnie namowil... Od rana dawal mi przez telefon polecenia... A teraz mojemu koledze, ktory jest na gorze w studio. -Kto to jest ten szef? -Jeden z dyrektorow... Sangay. Quinet znow dziala blyskawicznie. Popycha pod sciane trzesacego sie mezczyzne i wyjmuje mala krotkofalowke: -Niech pieciu ludzi z oddzialu przy wejsciu przyjdzie na trzecie pietro. Niemal po przyjacielsku prowadzi Obressa do drzwi. Lecz spiker czuje na ramieniu stalowy uscisk palcow. Jeszcze przed piecioma minutami byl wolnym czlowiekiem... Choc przez caly czas czul, ze to sie zle skonczy. Mial takie przeczucie, no i prosze... Za drzwiami Quinet usmiecha sie. Wcielenie uprzejmosci. Jednak nie puszcza ramienia jenca. W tej samej chwili do portierni docieraja przybyli z parteru ludzie majora. -Wy dwaj, zabierzcie go - mowi im - jest aresztowany. A wy chodzcie ze mna. Przodem znow ida dwie kobiety. Portier natychmiast objasnia, gdzie jest na czwartym pietrze studio i w ktorym pokoju urzeduje pan dyrektor Sangay, jeden z trzech dyrektorow administracyjnych firmy zarejestrowanej pod nazwa "Radiowego Towarzystwa Anakonda". Przy drzwiach studia Quinet zastanawia sie przez krotka chwile, po kogo isc najpierw. Obu aresztowan musi dokonac sam; chlopcy nie maja do tego prawa. Przed drzwiami studia, pomiedzy pietnasta dziewietnascie i trzydziesci sekund a pietnasta dziewietnascie i czterdziesci sekund, popelnia blad, ktory pozniej bedzie mial powazne konsekwencje. Sam czuje, ze najpierw powinien isc po dyrektora; z pewnoscia on jest glowa wspolpracujacej ze spiskowcami sluzby informacyjnej. Ale szerokie, podwojne drzwi studia, swiatlo blyskajace za przezroczysta plastikowa tabliczka i napis "PROSIMY O CISZE", wciaga majora do srodka. Ida z nim jedynie dziewczeta. Studio jest podzielone na wiele pomieszczen, operatorzy dzwieku i rezyser siedza w mniejszym, odizolowanym pokoju po prawej stronie; po przeciwnej stronie, za szklana sciana, do wiszacego mikrofonu mowi inny mlody czlowiek: spiker. -Niech pan wywola tego chlopca - Quinet pokazuje spikera. Rezyser - mezczyzna w sile wieku, uklada wlasnie teksty ogloszen - podrywa siwa, kudlata glowe. -Kim pan jest...? Jak sie pan tu dostal w czasie emisji? Quinet pokazuje legitymacje. -I niech sie pan postara o zastepce, bo jego zabieramy ze soba, -Alez prosze pana, to... to... Dziewczeta takze wkraczaja do akcji. Bez zadnych ceregieli otwieraja drzwi studia, skad na zywo jest nadawana audycja. Spiker szybko konczy rozpoczete zdanie, rezyser wylacza mikrofon i puszcza muzyke. Linda Balii spiewa wesola piosenke. Rezyser podnosi sluchawke wewnetrznego telefonu: -Pan Sangay? W tym momencie Quinet sie odwraca; do tej pory stal tylem do rezysera i machnawszy legitymacja aresztowal nic nie rozumiejacego spikera. Teraz sie odwrocil. Slyszy jeszcze ostatnie slowa rezysera: -...aresztowali spikera. Co robic? Quinet wyrywa mu z reki sluchawke i krzyczy: -Tego nie trzeba bylo robic!... W ktorym pokoju jest ten Sangay? -W czterysta siedem. Dlugi waski korytarz, na scianach przyjemna jasnobrazowa tapeta imitujaca drewno. Miekka wykladzina: Quinet i dwaj jego ludzie nieruchomieja przed drzwiami pokoju czterysta siedem. Wchodza bez pukania. Pokoj jest pusty. Quinet czuje na twarzy przeciag. Na stole obok aparatu porzucona sluchawka. Major jednym spojrzeniem omiata sciany. Niebieskie tancerki unosza sie na zoltobrazowym tle. Na twarzach kobiet maski. -Okno jest otwarte -mowi jeden z jego ludzi. Wszyscy trzej podchodza do parapetu. W budynku dziala klimatyzacja, lecz na kazdym pietrze sa dwa otwierane okna -w poblizu zamocowanej w scianie drabiny. Tedy maja uciekac osoby przebywajace w budynku, gdyby wybuchl pozar lub gdyby terrorysci podlozyli bombe. Ten przepis dotyczy kazdego nowego, wybudowanego po 1993 roku budynku publicznego. Quinet siedzi juz na parapecie i wychyla sie. Spoglada w dol. Widzi jakiegos mezczyzne w marynarce i w bialej koszuli, ktory schodzi po szczeblach. -Ide za nim! - krzyczy. - Wy zajdzcie go od dolu. Sangay na drabinie. Quinet na drabinie. Sliskie metalowe szczeble, gwizdzacy wiatr. W dole miasto: rzeka samochodow, wzbijajace sie fale halasu. Sangay moze miec ze dwadziescia sekund przewagi. Po telefonie rezysera natychmiast wyszedl przez okno. Nie mysli teraz o niczym. Nawet o tym, dlaczego aresztowano spikera. (Choc domysla sie powodow). Ani o tym, w jaki sposob wpadli na to, ze... Spoglada w gore i widzi schodzacego za nim mezczyzne. Rozumie, ze go scigaja. Wie nawet, dlaczego. Drabina nie siega ulicy. Dwadziescia metrow nizej urywa sie nad betonowym dachem. Sangay wyprobowal juz te droge. Zeskakuje, przebiega nad garazami, znika za jakims murem przeciwpozarowym. Quinet wkrotce dociera do konca drabiny. Dyszac krzyczy do mikrofonu malej radiostacji: -Przechodzimy na strone poludniowa, pod nami sa jakies garaze... chodzcie! Niech ktos powie Grupie Kryzysowej, zeby sie dowiedzieli, kto to jest ten Sangay, gdzie mieszka, kim sa jego przyjaciele, poslijcie policje do jego mieszkania... - W slad za Sangayem zeskakuje z drabiny i biegnie po plaskim dachu. Mam ciekawy dzien, przebiega mu przez mysl. Za murem przeciwpozarowym otwiera sie przed nim nowy widok. Sangay biegnie po waskim murze, zeskakuje z niego, teraz okraza komin jakiegos niskiego domu. Ze wszystkich stron brazowe dachy. Sliskie dachowki, piorunochron, plastikowe rynny. Sangav poslizgnal sie, lapie za jakis walacy sie komin, spadaja okruchy tynku, w koncu jednak utrzymuje sie na nogach. Jest pewny swego; wie wprawdzie, ze przesladowcow moze byc wiecej, lecz on zna droge ucieczki. Jest pewny i tego, ze mezczyzna biegnacy za nim nie uzyje broni. Bylbym zbyt cenna zdobycza, mysli. Lawiruje miedzy dwoma kominami i antena telewizyjna. Major potyka sie niemal w tym samym miejscu, gdzie Sangay, niewiele brakuje by spadl. Lapie sie jednak rynny i podciaga do gory. Katem oka spoglada na dol, widzi chlopakow. Wlasnie pedza ulica, nie widza go. Delikatnie, elegancko, dyskretnie i przede wszystkim po cichu, z przekasem przypomina sobie slowa Deliusa. No, moze obejdzie sie bez strzelaniny. Znowu wstaje; Sangay wymknal sie, jego przewaga wzrosla, Quinet nawet go juz nie widzi. Przeskakuje dwa gzymsy, nim go znow spostrzega. Biegnie prawie sto metrow przed nim, wlasnie przygotowuje sie do skoku pod jakis mur przeciwpozarowy. Quinet z kocia zrecznoscia skacze z muru na mur, z jednego dachu na drugi. Sangay jest juz na dole. Maly parking na podworzu jest mokry od wody, ktora myto samochody, czarny asfalt blyszczy w sloncu. Na podworku nie ma nikogo, stoja tu jedynie dwa wozy - jeden z nich jest w naprawie, zdjeto z niego kola. Dyrektor wskaKuje do drugiego. Silnik rusza w chwili, gdy Quinet biegnie jeszcze wzdluz muru. Piszcza opony i samochod odjezdza w strone bramy. Quinet w biegu krzyczy to wszystko do mikrofonu. Lecz nie na wiele sie to zdaje: nie wie najwazniejszego -jak nazywa sie ta ulica, na ktora wlasnie w tej chwili wyjezdza Sangay. -Zwedzil czerwona Lanite, gazem, chlopcy, za nim! Prazy slonce. Quinet dociera teraz do bramy. Wszyscy jego ludzie slyszeli te "transmisje z miejsca wypadkow"; teraz ogladaja sie za wszystkimi czerwonymi samochodami. Niestety major nie widzial tablicy rejestracyjnej. -Przyslijciez po mnie jakis samochod! - zniecierpliwiony Quinet tupie noga. Biegiem rusza z powrotem na plac. Nie dociera nawet do rogu ulicy, gdy Piero zatrzymuje sie kolo niego. Z tylu siedzi dwoch zolnierzy. -Chlopcy przylepili sie do niego - wesolo komunikuje Piero. - Ucieka w strone arterii Magenta. -Dodaj gazu! - Quinet przez radio prosi o informacje. Samochody zglaszaja sie jeden po drugim. Dwa z nich jada za czerwona Lanita. Melduja, ze mimo duzego popoludniowego ruchu Sangay prowadzi bardzo szybko. Quinet wzywa woz lacznosciowy: -Powiedzcie Grupie Kryzysowej, zeby pchneli kilkuset policjantow w trojkat miedzy Teatrem Wielkim, placem Baracca i Muzeum Techniki, niech ustawia kordon i zatrzymaja ruch. Nie zaszkodziloby tez przyslac helikopter. Prycha i wrzeszczy na Piera: -W prawo! Jedz w prawo! Przetniemy mu droge. Piero dziwi sie, ale o nic nie pyta. Czuje, ze Quinet jest zly; lepiej go teraz nie denerwowac. Oczywiscie ma powody - nikt jeszcze nie wymknal mu sie z rak. l to w dodatku po dachach. To wlasnie on zawsze powtarzal ludziom, ze nie wolno stracic kontaktu z uciekajacym terrorysta. Teraz moze sobie prychac jak puma - a przeciez stara sie nad soba panowac. Gdyby tam, na czwartym pietrze nie poszedl najpierw do studia po plotke, lecz do pokoju czterysta siedem po gruba rybe, Sangay bylby juz w kajdankach... -Skreca w prawo! - te slowa wszyscy slysza z aparatow wiszacych na piersiach. Przy ulicy Vincent odbil w prawo. Siedzimy mu na plecach! -Wiedzialem! - major uderza reka w kolano. - Jedzie w strone parku! -Albo na Dworzec Polnocny - zauwaza jakis, nie wiadomo czyj, glos w sluchawce. Quinet szybko przegrupowuje sily. Prosi, by policyjne posilki zgrupowac nie w poprzednio wskazanym miejscu, lecz w okolicy parku, Dworca Polnocnego i dawnego palacu krolewskiego. -Jesli dostanie sie na stacje i wskoczy do odjezdzajacego pociagu, nigdy go nie zlapiemy - zauwaza Piero. Quinet nie odpowiada, moze nawet nie slyszy. Znow wzywa lacznosciowcow: -Niech helikopter krazy wokol dworca. Polaczcie mnie z pilotem. Samochod pedzi. Na zewnatrz spiekota, intensywny popoludniowy ruch i pelne przechodniow ulice. Piero kilkakrotnie musi naciskac guzik syreny. Sznur samochodow rozstepuje sie przed nimi. -Nie skrecil w strone dworca - melduja z jednego z samochodow jadacych za uciekinierem. - Jedzie dalej prosto w strone ulicy Pagano. -Policjanci mogliby wreszcie zajechac mu droge!... - Quinet posyla wiazke przeklenstw. Machinalnie spoglada na zegarek: godzina pietnasta minut dwadziescia dziewiec. Poscig trwa dopiero dziesiec mi tut, lecz do terminu wyznaczonego przez spiskowcow zostalo juz tylko poltorej godziny. -Czy jest tu jakas mapa? - pyta Quinet. Piero wzrokiem pokazuje schowek na rekawiczki. Rozbrzmiewa syrena. Pedem przecinaja szeroka a:terie. -Jedz w lewo! - Quinet studiuje mape. Za jego plecami rozlega sie szczek broni. Odwracajac sie nieco w strone swoich ludzi rzuca: -Niech mi tylko ktorys wyciagnie bron! Powtarzam, ze trzeba go zlapac zywego! Przez minute nic sie nie dzieje. Milcza radioodbiorniki, samochody pedza. Po chwili odzywa sie trzeszczacy, znieksztalcony glos, slysza go po raz pierwszy: -Helikopter wzywa majora Quineta. -Tu Quinet. Gdzie jestes teraz, chlopcze? -Lece nad Politechnika w strone dworca. -Odbij troche w lewo. Ulica rownolegla do dworca pedzi z duza szybkoscia czerwona Lanita, za nia dwa ciemne samochody, to sa nasi, cel - czerwony woz... -Rozumiem, panie majorze. Wlasnie dolatuje... Tak, widze ptaszka. Gna srodkiem jezdni... faktycznie, predko jedzie, teraz dociera do skrzyzowania. -W ktora strone skreca? -W prawo, pojechal w prawo! -Obserwuj go dalej, melduj co pol minuty! - Teraz Quinet zwraca sie do swoich ludzi: -Slyszycie, chlopcy, co sie szykuje! Facet chce wjechac do parku, wyskoczyc z samochodu na jakiejs oslonietej krzakami i drzewami alejce i zmieszac sie ze spacerujacymi... Co jest z jego zdjeciami? -Powielacz wlasnie je wydaje - odzywa sie dyzurny z radiowozu. W samochodzie jest zamontowany fototelegraf. - Maszyna wyrzucila mi piecdziesiat sztuk... -Okay, mozliwe, ze beda potrzebne... Co nowego tam na gorze? -Jedzie ulica Pagano, przejechal przez wiadukt kolejowy, teraz dociera do parku... Widze samochody policyjne. Wlasnie otaczaja kordonem Luk Triumfalny... Czerwony samochod skrecil do parku... -No, chlopcy, teraz sie go trzymajcie! Nie straccie go z oczu! Samochod Quineta przelatuje przed frontonem dworca kolejowego; po drugiej stronie widac zielen parku. Do bramy prowadzi waska droga, w oddali ponad drzewami blyszcza wieze dawnego palacu krolewskiego. Godzina pietnasta minut trzydziesci piec. - Przetniemy mu droge - komunikuje swojej grupie major. - Goniacy niech sie go trzymaja. Pozostali niech obstawia wyjscia z parku. -Coraz wiecej policjantow - melduje jeden z samochodow, Piero widzi w lusterku, ze za nimi tez blyskaja dwie niebieskie lampy. Grupa Kryzysowa rzeczywiscie szybko reaguje, nie waha sie rzucic do akcji najwiekszych sil, byle tylko schwytac jednego z przywodcow spisku. 38 Helmpntowi zaschlo w ustach. Z poczatku byl zdenerwowany. To dziwne, ale odprezyl sie, gdy uslyszal, ze jeden z dyrektorow stacji ucieka. A wiec jednak nie pomylili sie. Profesor wygodnie rozsiada sie na krzesle. Naplywajace z glosnika meldunki o zmieniajacej sie z minuty na minute sytuacji nie docieraja nawet do jego swiadomosci.-Czy przesluchano juz obu spikerow? - pyta Delius. -Wlasnie trwa przesluchanie-odpowiada Raggar, ktory w tej chwili wraca zza szklanej sciany. - Zeznali tylko tyle, ze dostawali od Sangaya polecenia, by w programie co jakis czas przemycac pewne zdania. Dostawali od niego teksty zaszyfrowane w formie reklam. Na przyklad numery ewidencyjne bomb podali jako numery reklamowych losow nie istniejacej firmy "Bergusson". Kiedy mieli przekazac, ze jedna z bomb zostala ukryta, mowili o ksiazce "Odnalazlem swoje miejsce", natomiast gdy czekali na wiadomosci i zgloszenie sie grupy transportujacej druga bombe, nadawali piosenke Venturiego "Czekam na ciebie z niecierpliwoscia"... Nawiasem mowiac, obaj maja powiazania z wywiadem marynarki wojennej. Raggar rzuca Maurowi znaczace spojrzenie. -Musimy szybko podjac decyzje o kontrposunieciach w stosunku do admiralicji. Coraz bardziej oczywiste jest, ze na czele planowanego puczu stoi dowodca wywiadu, admiral Jong. -Nie ma jeszcze dowodow, mam na mysli: wystarczajacych dowodow -zamiast Maura odpowiada niezadowolony Delius. Hilda poci sie: czuje sie tak, jakby ogladala pasjonujacy kryminal. Przelyka sline, w.plucach czuje duszace powietrze. Arow siada na noszach i w tej pozycji obserwuje krzatanine. Z jego twarzy nic nie da sie odczytac. Brode ma zmierzwiona. Boli go udo, lecz stara sie to ukryc. Uwaza, zeby jego twarz byla nieruchoma. Slyszy kazde slowo, szybko pojmuje, gdzie sie znalazl. Edith obserwuje go od pierwszej minuty. Ale sadzi, ze jeszcze za wczesnie, by z nim rozmawiac. -Co to jest ta "Operacja Goniec"? - pyta Hilda. Zaczyna przychodzic do siebie, pilnie slucha, wie, ze pozniej bedzie musiala napisac szczegolowy raport. Nagle przypomina sobie, ze powinna co godzine informowac prezydenta, a tu juz zbliza sie czwarta... Chce sie podniesc, ale Maur prosi Bardeya, by powiedzial cos o tej operacji. -Sprawa jest prosta - ekspert zaczyna mowic swoim zwyklym stylem. - W gruncie rzeczy chodzi tu o przeprowadzenie znanego od kilkudziesieciu lat "kosmicznego randez-vous". Zadanie polega na tym, ze dwa obiekty kosmiczne musza sie spotkac gdzies w przestrzeni, na orbicie okoloziemskiej. W terminologii specjalistycznej jeden z tych obiektow nazywa sie "pasywnym", a drugi "aktywnym". Pasywny to ten, ktory juz wczesniej zostal umieszczony na orbicie, aktywny jest ten, ktory go "szuka". W ciagu calej operacji, majacej doprowadzic do spotkania, steruje sie obiektem aktywnym. Dla przeprowadzenia manewru, najwazniejsze jest dokladne ustalenie danych orbity. Tory lotu musza byc zgodne; nie jest to latwa sztuka. Wielkie osie obu elips (bo orbita okoloziemska wlasciwie niemal zawsze ma ksztalt elipsy, rzadko idealnego kola) musza sie pokryc. Miedzy orbitami moze wystapic roznica maksimum kilkuset metrow; odleglosc te da sie pokonac przy pomocy recznie sterowanych silnikow rakietowych. Zanim nastapi spotkanie, oba obiekty kosmiczne poruszaja sie po dwu orbitach - jeden po wewnetrznej, drugi po zewnetrznej. Scigajacy porusza sie po wewnetrznej, obrazowo mozna powiedziec, ze znajduje sie "nizej", blizej Ziemi. Jesli przyspieszy, przejdzie na wyzsza orbite, lecz jego predkosc sie zmniejszy. Tak wiec spotkania dokonuje sie w taki sposob, ze obiekt scigajacy porusza sie "nizej", gdzie szybkosc jest wieksza, a wiec pojazd ten w krotkim czasie wyprzedza drugiego satelite. Wtedy przyspieszajac lot za pomoca wlasnych silnikow przechodzi na "wyzsza" orbite i zwalnia. Spotkanie nastepuje na zewnetrznej orbicie, po ktorej porusza sie obiekt pasywny. -Musze cos wtracic - mowi kapitan Maur, ktory wlasnie przed chwila dostal teleks z bazy powietrznej w Oyiedo. - Tym razem w zwiazku z brakiem czasu wybrano inny - szybszy w realizacji, lecz bardziej ryzykowny - sposob: kapsule wyniesiono przy pomocy kosmicznego samolotu nad Poludniowa Ameryke i na ile pozwalaly urzadzenia, umieszczono ja na tej samej orbicie, po ktorej porusza sie "Skorpion". -Kapsule? - wtraca Merloni.' -Tak sje nazywa w terminologii specjalistycznej skromnie wyposazona kula w ktorej podrozuje odpowiednio wyszkolony czlowiek. Arow z napieciem slucha wykladu kapitana. Milcza scienne glosniki, nie nadchodza zadne wiesci o sciganym Sangayu. Po chwili zaczyna stukac teleks; w miare jak slowa pojawiaja sie na papierowej tasmie, jeden z technikow odczytuje informacje: -Horre Sangay, lat piecdziesiat szesc... od 1981 czlonek Sluzby Wywiadowczej... poczatkowo w marynarce wojennej, obecnie szef grupy w randze majora kontrwywiadu... Przed szesciu laty przeniesiony do sluzby cywilnej na odcinku komunikacji masowej... Z chwila zapadniecia ciszy Edith i Rizzo probuja nawiazac kontakt ze schwytanym spiskowcem. Lecz Arow jest nieprzystepny. Pochwili Edith daje za wygrana. Jednak doktor Rizzo, ktory w swoim czasie studiowal takze psychologie, nie rezygnuje. Udaje mu sie sprowokowac mlodego czlowieka, ktory wybucha: -Czlowieku, dajze ty mi spokojl Kim pan jest? Tylko pionkiem w tej grze. Tak jak ja. Nie my zadecydujemy, co i jak sie wydarzy, lecz grube ryby gdzies na gorze... Ja jestem spokojny. Mnie nic nie moze sie stac. Kiedys za te rane dostane odznaczenie... O piatej junta przejmie wladze. Jesli do tej pory nie poddacie sie, bomba wybuchnie i tak czy siak jestescie w kropce... Admiral poda informacje o wydarzeniach do wiadomosci publicznej, oczywiscie w nieco zmienionej formie... Jesli chcecie wiedziec, to rzad jest banda nedznych bufonow. Dziwie sie, ze jeszcze z nim trzymacie Wkrotce bedzie za pozno by przejsc na nasza strone. Przemyslcie to teraz, ostrzeglem was w pore... Junta i tak dojdzie do wladzy, zobaczycie... -Skonczyl pan? - chlodno pyta pulkownik. - To teraz ja panu powiem, co sie w rzeczywistosci stanie. Sa dwie mozliwosci. Jeden wariant: panskim przyjaciolom uda sie wysadzic bombe. Za dwadziescia minut ewakuujemy prezydenta i wazniejsze ministerstwa, a wiec kierownicze organy panstwa zostana nienaruszone. Po wybuchu bomby zamkniemy skazony teren, oglosimy, ze nastapila eksplozja w jakims eksperymentalnym laboratorium, istnieje grozba skazenia promieniotworczego i zarzadzimy narodowa zalobe. Na temat bomby i spisku nie padnie ani jedno slowo... rozumie pan juz? A pan tak czy inaczej zle na tym wyjdzie. Jako glownodowodzacy operacja kaze pana wywiezc przed piata do miasta i tam pana zostawimy skutego kajdankami w jakims sarnochodzie. Co pan na to?... Promieniowanie neutronowe nie wybiera. I jak pan wie, powoduje przed smiercia straszne meczarnie. Tak wiec to jest jeden wariant. Drugi to to, ze znajdziemy bombe jeszcze przed piata. A wtedy nie bedzie wybuchu. Cala grupa jak urzeczona wpatruje sie w pulkownika: na twarzy Deliusa odbija sie profetyczne natchnienie. Jedna reke ostrzegawczo podnosi do gory. Oczywiscie jest w tym pewna teatralnosc. W jego glosie takze. -A co sie stanie ze "Skorpionem", jesli znajdziemy bombe? - pyta Rizzo. -W takim wypadku nic - usmiecha sie pulkownik, lecz jego usmiech nie wrozy nic dobrego. - Natomiast jesli jej nie znajdziemy do piatej, bedziemy musieli wysadzic "Skorpiona". 39 Plan Sangaya jest prosty. Park jest bardzo rozlegly, pelno w nim drzew, krzewow, zywoplotow, alejek i sciezek. Jesli tam dotrze...Przejechawszy przez lukowo sklepiony most nad niewielka rzeczka, skreca ku wejsciu. W tym samym momencie dwoch policjantow podjezdza do bramy, lecz nim ich maly samochod zdazy zakrecic w strone wejscia, czerwona Lanita jak pocisk przelatuje miedzy XIX-wiecznymi kamiennymi kolumnami. Jakas kobieta w ostatniej chwili odpycha wozek z dzieckiem. Starszy, siwy pan wygraza laska, ale samochod juz mknie po trawniku. Pedzi prosto w strone stawu z fontanna. Wyja, piszcza, jecza syreny; przez te sama brame przelatuja cztery samochody policyjne. Przechodnie i spacerowicze domyslaja sie juz, ze sprawa jest powazniejsza niz mysleli i biegiem rozpraszaja sie. Matki chwytaja swe dzieci za rece, starsze panie potykajac sie uciekaja przez trawnik, ktos mdleje, skowyczy jakis przerazony pies. Sangay malym lukiem omija jezioro i przejezdza miedzy dwoma kwietnikami. Wzbijajacy sie pyl osiada na waskich zielonych lisciach oliwkowych drzew. Galezie uderzaja w przednia szybe. Wreszcie wjezdza w zarosla. Tu i tam widac kilku wloczegow, lecz i oni uciekaja przed pedzacym samochodem. Sangay znakomicie zna park, bywal tu wiele razy. Szumi mu w glowie. Czuje, jakby w jego ciele bil dzwon. Ogromny dzwon, wiekszy niz on sam, kazde uderzenie metalowego serca wbija mu sie w mozg; nigdy jeszcze nie czul czegos takiego. Smiertelne niebezpieczenstwo, wibruje mu w glowie niczym rozblyskujaca czerwona lampa; zeby ten jeden raz sie udalo... Samochod Quineta zatrzymuje sie po przeciwnej stronie parku przed waskim wejsciem. Wkrotce przybywa tez woz policyjny z czterema funkcjonariuszami o marsowych obliczach. Przed wjechaniem w brame major rzuca spojrzenie na zegarek: godzina pietnasta czterdziesci. -Niech policjanci zablokuja bramy, wewnatrz parku ja bede kierowal! - krzyczy do mikrofonu. - Helikopter, co widzisz? -Czerwony samochod zniknal wsrod krzakow - slysza odpowiedz pilota. - Nigdzie go nie widze... Cztery, nie - piec czarnych samochodow zbliza sie do stawu... Cywile biegaja we wszystkie strony... -Wiedzialem - dyszy Quinet do zolnierzy biegnacych obok. - Facet wyskoczyl z auta i teraz ucieka pieszo, chce udac przerazonego przechodnia... Zaczekajmy tutaj, musi tedy biec! - Quinet takze zna park i domysla sie, jaki moze byc plan Sangaya. Przez mala brame mozna wydostac sie na boczna ulice, po drugiej stronie stoi rzad domow, za nimi inna ulica. Jesli tam dotrze... -Jakis mezczyzna pedzi prosto w strone potoku - odzywa sie pilot. Quinet rozkazuje swoim zolnierzom, by klekneli. "Bron do ramienia, lecz tylko na postrach..." W poblizu huk strzalow, krzyki. Nad ich glowami pojawia sie helikopter, blysk oslepia oczy - to slonce odbija sie od szyby. Widok zaslania rosnacy z przodu krzak. Quinet wciaz jeszcze wierzy, ze Sangay musi tedy uciekac. Tylko tedy moze uciec! Tak zrobilby Quinet na jego miejscu. Obok plynie potok: brudna woda, slaby prad. Potok jest tak waski, ze mozna go nawet przeskoczyc. Sangay nie przewidzial, ze w poscigu uzyja takze helikoptera. Mimo to wierzy, ze uda mu sie uciec. W reku trzyma rewolwer. Nie dociera jeszcze do potoku, gdy zza jakiegos zywoplotu wylania sie umundurowany policjant. Sangay bez namyslu strzela. Z lewej strony, za krzakami stoi dwoch innych policjantow, zauwaza ich za pozno, ale i im posyla kilka pociskow, na postrach, bo przeciez biegnac nie moze dokladnie celowac. Jesli padna na ziemie, moze zyskac troche przewagi. Jednakze jeden z policjantow zatacza sie. Czyzby go trafil?... Drugi wysuwa do przodu lufe pistoletu automatycznego, tryska snop plomieni. Niebo i ziemia zamieniaja sie miejscami, Sangay czuje piekacy bol, potem z bardzo bliskiej odleglosci widzi jasnozielone zdzblo trawy, ktore szybko metnieje przed jego coraz bardziej szklistymi oczami - ginacy we mgle, niknacy obraz... Quinet czuje, ze twarz mu czerwienieje; teraz musze nad soba panowac, mysli, lecz gniew go roznosi. Dociera do Sangaya jednoczesnie z policjantami. "Szef" lezy na trawniku. Seria automatycznego pistoletu niemal przeciela na dwoje jego klatke piersiowa, krew leje sie obficie, od razu widac, ze nie da sie go juz uratowac. Gdy wezwana przez radio karetka z lekarzem dociera na miejsce, Sangay nie zyje. -Wiem, ze nie bylo wolno strzelac - mamrocze mlody policjant, wiejski chlopak o sniadej twarzy, ma najwyzej dwadziescia lat. - Ale zastrzelil mojego kolege i wtedy ja... - Skora mu nagle szarzeje, po raz pierwszy w zyciu zabil czlowieka... Quinet macha reka, odwraca sie. W tym momencie helikopter dotyka ziemi, podmuch od krecacego sie smigla przygina pobliskie krzaki. Policjanci lapia sie za czapki. Major nie zwraca na nic uwagi, idzie w strone bramy, za nia czekaja jego ludzie. Prazy slonce; za pare minut bedzie czwarta po poludniu. 40 Doktor Rizzo robi jeszcze jeden eksperyment. Kuca obok Arowa: - Wiem, kim pan jest, Arow. Wiernym czlowiekiem admiralicji... Widzialem panska kartoteke. Wywinal sie pan juz z wielu niebezpiecznych sytuacji. Lecz prosze mi wierzyc, tym razem chodzi o cos wiecej. Tu potrzeba takze rozumu, nie tylko odwagi. Pan nie jest tchorzem.-Nie jestem tchorzem. - To zdanie jest pasem ratunkowym. Sznurem, po ktorym ten mezczyzna chce sie wydostac z morza strachu. - Ale teraz sprawa nie zalezy od tego, czy jestem tchorzem, czy bohaterem... Tak, okolicznosci sprzysiegly sie przeciwko panu - glos Rizza jest cichy i uspokajajacy. Mozna by go nawet nazwac przyjacielskim. Czlonkowie grupy nie przeszkadzaja w rozmowie. - Niestety tego juz sie nie da zmienic. Zostala tylko godzina i panscy przyjaciele wysadza te bombe. Chyba ze... chyba ze pan nam pomoze. Odzywa sie glosnik. Ta sala nie jest dobra dla takich celow, mysli Rizzo. Jakze inaczej wygladalaby ta rozmowa w intymnej ciszy przychodni, za obitymi skora drzwiami... -Major Quinet melduje, ze wbrew rozkazowi policjanci zastrzelili uciekajacego Sangaya. Delius stoi z bezsilnie opuszczonymi rekami. To byl silny cios, mysli. Maur rzuca gniewne spojrzenie na kapitana Raggara: oczywiscie, policjanci!... Zmeczony Helmont macha reka. Utknelismy, znow koniec nadziei, w tej sytuacji trudno bedzie wykazac sie przed piata jakimis osiagnieciami. Na scianie cyfry zmieniaja sie z bezlitosna predkoscia. Pietnasta piecdziesiat szesc. Pietnasta piecdziesiat siedem... Wiadomosc najbardziej wstrzasa Arowem. Teraz juz jest pewne, ze "Anakonda" wpadla. Tam na gorze chlopcy Alaga beda w klopotach. Lecz w najgorszej sytuacji znalazl sie on sam. Wylaczono go z gry. Nie naumyslnie, ale... zostal sam.Teraz naprawde jest wazne, jak zakonczy sie ta partia! Jesli admiral przegra, moga go skazac na smierc. Nawet mieczakowaci demokraci surowo karza za antypanstwowy spisek. Rizzo znow sie pochyla, probuje spojrzec mezczyznie w oczy. -Czy nie chce pan pomoc sobie samemu? l oczywiscie nam? Niech 'pan powie, do ktorej dzielnicy pana nie zawozic... - Delius slyszy ostatnie zdanie i natychmiast pojmuje, co lekarz ma na mysli. Chcialby sie wlaczyc, lecz uznaje, ze jego surowy sposob mowienia moglby jedynie zmniejszyc szanse powodzenia. Na wszelki wypadek przysluchuje sie rozmowie. Pozostali takze sluchaja z uwaga. Natomiast Rizzo widzi, ze w mezczyznie cos peklo. Widzi to po jego oczach. To nic, ze jest twardym zolnierzem. Jego oczy zdradzaja, ze jest zbity z tropu, niepewny, a moze nawet sie boi... -Niech mnie pan zostawi w spokoju!... -Niech sie pan zastanowi. Jeszcze nie wszystko jest stracone, jeszcze moze pan sobie pomoc. Wykoncza pana, nawet jesli junta dojdzie do wladzy. Komandosi Quineta maja dobra pamiec; zlikwiduja pana i powiedza, ze pan takze zginal w tamtej willi... Pan bedzie martwy, a martwi nie ciesza sie z odznaczen... Natomiast jesli mimo wszystko przy wladzy zostanie obecny konstytucyjny rzad, skaza pana przynajmniej na dozywocie, choc wydaje mi sie, ze raczej na smierc. Ile pan ma lat? Niech sie pan troche zastanowi... Jest tez trzecia mozliwosc. To jest dla pana wyjscie z potrzasku. Jesli nadejdzie piata bomba neutronowa wybuchnie, i w ktorej dzielnicy nie chcialby sie pan znalezc?... Arow dobrze wie, o co chodzi. Mysli w jego glowie klebia sie goraczkowo. Nie ma sily, by odwrocic spojrzenie. Doktor Rizzo widzi jego oczy, tylko jego oczy. Swiatlo lamp blyszczy w rozszerzonych zrenicach. -W Miasteczku Akademickim? Bo i tam mozemy pana zawiezc. I wtedy o piatej... No? Oczy Arowa sa nieruchome. -Czy w okolicy parku? A moze do dzielnicy Magenta? Ewentualnie do dzielnicy Oulter?... Strach w oczach mezczyzny -trwa zaledwie ulamek sekundy, lecz doktorowi to wystarcza. Pyta: -A wiec druga bomba jest w dzielnicy Oulter? Arow odwraca glowe. Rizzo daje znak Deliusowi. Pulkownik wychodzi za szklana sciane. -Niech pan pomysli o sobie, nie o wspolnikach - cicho kontynuuje Rizzo. - Sadze, ze wie pan cos wiecej o tej bombie. Dlaczego pan milczy? Pomagajac nam pomaga pan samemu sobie. Teraz i Delius kuca przy noszach: -Niech pan poslucha, Arow, rzad potrafi takze okazac wdziecznosc. Przeciez wybuch bomby nie lezy w niczyim interesie. Niech pan pomysli o tych piecdziesieciu, stu czy dwustu tysiacach ludzi, ktorzy natychmiast zgina. I o pozostalych, ktorzy pozniej przez dlugi czas beda konac. Wsrod nich, bedzie wiele dzieci, Arow... Jezeli jednak powie nam pan teraz, co pan wie... co moze sie nam przydac w tej sprawie... Jesli z pana pomoca uda sie nam zapobiec wybuchowi bomby, to obiecuje, ze zostanie pan przy zyciu, a nawet za pare lat wyjdzie pan na wolnosc. Sniada twarz nagle sie wykrzywia. Arow wybucha; chrypi z wyrzutem: -Chcecie, zebym byl zdrajca? -Kogo pan zdradzi? - Rizzo gestem nakazuje Deliusowi milczenie. To konieczne, bo jesli pulkownik wpadnie w zlosc i zacznie krzyczec... jednakze na znak dany przez lekarza pohamowuje sie. Wlasnie w tej chwili przeskakuja cyfry na sciennym zegarze: liczba szesnascie, za nia dwa zera. - Kogo by pan zdradzil? Tych kilku szalencow, ktorzy wysadzaja bomby w samym srodku miasta? Niechze pan bedzie rozsadny. Nasi ludzie sa juz w drodze do dzielnicy Oulter... Tyle, ze ta dzielnica jest dla nich troche za duza, potrzebny bylby dokladniejszy adres, Niech pan powie cos jeszcze! Helmont wstrzymuje oddech. Merloniemu trzesa sie rece. Maur siedzi sztywno, jakby polknal kij; oczy ma wytrzeszczone. Zeby sie tylko nie odezwal teraz glosnik, modli sie Hilda Emmers, och, niech teraz milczy... W kaciku ust Arowa drobne pasemko sliny. Wargi ma popekane, Edith czuje, ze nigdy nie zapomni tej twarzy, ze bedzie sie jej ona przypominac nawet w snach, jesli... -Pillen... powiedzial szefowi, zeby druga bombe powierzyc jemu, on teraz mieszka w dzielnicy Oulter i... ma wspanialy pomysl. Powiedzial, ze tak ukryje bombe wraz z antena... Reszte omowili z szefem w cztery oczy. - Slowa te padaja powoli; wyglada, jakby wypalaly one wnetrze Arowa, a on mimo to chcialby je powstrzymac, tak jak skapiec, ktory chowa ostatni grosz, jak glodujacy, ktory odklada ostatni kes... -Nazywa sie Pillen? -Mills Pillen. Nie znam jego adresu. Raggar idzie za szklana sciane. Teraz nadszedl jego czas. Teraz pokazemy tym zolnierzom, mysli, teraz im pokazemy! -Prosze mnie natychmiast polaczyc z naszym centralnym komputerem. - Podaje tajny numer, a potem dyktuje do mikrofonu. - Tajemnica trzeciego stopnia, odpowiedz natychmiastowa... W dzielnicy Oulter szukamy osobnika imieniem Mills Pillen... Maria, Iwan, Lars, Lars, Simon, nazwisko Peter, Iwan, Lars, Lars, Eddy, Norton. Czekamy na adres. - Dyktujac to slyszy jednym uchem, jak glosnik informuje Grupe Kryzysowa: -Biuro Prezydenckie pyta grupe: czy zainteresowane sprawa centralne instytucje maja rozpoczac ewakuacje? Delius przygryza wargi. W uszach huczy mu krew. Oulter jest jedna z najgesciej zamieszkanych dzielnic. Same wielopietrowe bloki. Trzeba zadecydowac. Za szklana sciana widzi postac kapitana Raggara, spojrzenia i twarze odwracaja sie w jego strone. Nie, teraz nie wolno sie wahac. Mozliwe, ze Arow sie myli. Albo celowo wprowadza ich w blad. Albo jego wspolnicy dzis rano zawiezli bombe gdzies indziej... Czy on, pulkownik Delius, moze wziac odpowiedzialnosc za zycie ministrow, prezydenta, calego rzadu? -Bomby jeszcze nie znalezlismy - mowi do mikrofonu. - Prosze bezzwlocznie rozpoczac ewakuacje. Pozniej wzdycha i podnosi wzrok. Jego spojrzenie spotyka sie ze wzrokiem doktora Rizzo. Obok nich pojawia sie Raggar: -W tej dzielnicy mieszkaja dwie osoby o tym nazwisku. Delius bierze zadrukowana kartke. Komputer zawsze pisze drukowanymi literami, tylko drukowanymi literami. Kartke te wyrzucila koncowka urzadzenia zamontowana w siedzibie Grupy Kryzysowej. Delius naciska guzik mikrofonu: -Wzywam majora Quineta. Quinet, prosze sie zglosic... 41 Prosciej bedzie, jesli bedziemy jezdzic w mniejszych grupach - mowi major. Wcale nie jest zmeczony, choc przydaloby sie jeszcze kilka dobrze przyrzadzonych hot-dogow, mysli. Przelyka sline, pozadliwie oblizuje wargi.-Wyglada na to, ze dzisiaj tylko my pracujemy - mruczy Piero. Teraz docieraja do granicy dzielnicy Oulter. No, jesli te lotry rzeczywiscie tutaj ukryly druga bombe, to trudno bedzie ja odnalezc. Same wielopietrowe domy. Starsze sa niskie, ozdobione ornamentami, choc tynk juz z nich odpada. W swoim czasie mieszkali tu gastarbeiterzy, wiele budynkow zostalo wowczas zniszczonych. Lecz dookola stoja nowsze, siedmio- osmiopietrowe bloki, gdzieniegdzie nawet wyzsze. Na parterze sklepy, warsztaty naprawcze, pomiedzy domami ogrodzone place zabaw, parkingi. -Mogli ja wetknac w wiele miejsc. - Quinet ze zloscia wyglada przez okno. Wyjmuje mape miasta i sklada ja tak, by widac bylo jedynie dzielnice Oulter. Przez radio wzywa wszystkie dwanascie wozow i przydziela im ulice. Maja uwaznie obserwowac, gdzie liczniki Geigera-Mullera wykaza radioaktywnosc... W tym momencie z eteru wzywa go dowodca Grupy Kryzysowej. Krotko przedstawia sytuacje. -W dzielnicy Oulter mieszka dwoch Millsow Pillenow. Jeden na ulicy Bottel trzydziesci cztery, drugi na ulicy Werle sto dwadziescia jeden... -Bottel trzydziesci cztery, Werle sto dwadziescia jeden - powtarza Quinet, a pozniej zwraca sie przez radio do swoich ludzi: -Ulica Bottel jest tu niedaleko, pojade tam z dwoma samochodami. Zalogi samochodow numer piec, dziesiec i dwanascie niech jada na ulice Werle. Wysluchuje jeszcze potwierdzen przyjecia rozkazu i podnosi wzrok. Piero -ten chlopak ma w glowie plan miasta! - juz pedzi ulica Bottel. Mijaja tabliczki z numerami domow; slonce swieci w oczy znad pustego terenu miedzy dwoma budynkami. Jeszcze stoi wysoko, choc wkrotce zacznie opadac -jego dzisiejsza droga dobiega konca. Promienie nikna w morzu chmur. Coz to za mysli, karci sie Quinet, nie ogladam teraz filmu ani nie czytam powiesci. To jest zycie. Tak twarde, jak dobrze wymierzony cios piescia. -Czy mam zatrzymac sie przed domem? - pyta Piero. -Troche dalej. - Samochody jadace za nimi skrecaja; zajezdzaja pod blok oznaczony numerem trzydziesci cztery od strony drugiej ulicy. Quinet wysiada. Siedmiopietrowy budynek. -Dzisiaj w poludnie zaczelismy od parterowej willi - mowi do Piera - pozniej przy "Anakondzie" byly juz cztery pietra, a teraz siedem. - Pokazuje w gore. Szary betonowy blok, przygnebiajacy budynek. -Tutaj przynajmniej nikt nie ucieknie po dachach - usmiecha sie Piero. -Z pewnoscia nie. - Domy stoja daleko od siebie, na plaskich dachach stercza zbiorcze anteny telewizyjne. Wyglada na to, ze nie doprowadzono tu jeszcze telewizji kablowej. Kilka osob zostaje na dole - dwie przy wejsciu, dwie przy garazach. Na razie nikt nie moze wyjechac stad samochodem. Quinet i jego towarzysze jada winda na szoste pietro; wedlug listy lokatorow mieszka tam czlowiek imieniem Mills Pillen. Przed drzwiami przez chwile patrza na siebie. Quinet spojrzeniem rozkazuje, by nie strzelali. Chowaja rewolwery. Pozniej major dzwoni. Nasluchuje w napieciu. Jesli tamci nie otworza drzwi, wylamia je - dla nich nie ma zadnych przeszkod, nie moze byc. Jednak w srodku rozlega sie szuranie i po chwili drzwi sie uchylaja. Spadochroniarski but Quineta - numer czterdziesci szesc - momentalnie znajduje sie w szparze. Zdecydowanym ruchem otwiera drzwi na osciez - w mrocznym przedpokoju stoi starsza kobieta o twarzy pokrytej zmarszczkami. W tej chwili Quinet domysla sie juz, ze trafil w niewlasciwe miejsce. A przeciez na drzwiach widnieje tabliczka: PILLEN. Wyjasnienia zostawia swoim podwladnym -to mocna strona Piera, swoim szczeniackim wygladem rozbraja takie starsze panie. Quinet przebiega przez mieszkanie; w jadalni mezczyzna w wieku okolo szescdziesieciu lat patrzy na kolorowy, migajacy ekran telewizora. -Kim pan jest? - pyta zaskoczony i z trudem podnosi sie z fotela. -Pan jest Mills Pillen? - major odpowiada pytaniem na pytanie. -Tak, ale kim... -To wystarczy. - Quinet ze zniecheceniem macha reka i wychodzi na balkon. Tu sa lepsze warunki odbioru, wlacza krotkofalowke: -Wzywam Grupe Kryzysowa. Po sekundzie przerwy slyszy zglaszajacego sie Deliusa: -Tu Delius -Quinet... Niech pan powie, czy te dwa adresy podal komputer? -Naturalnie. -Moglem sie domyslic... -Co sie stalo? -Mialem juz do czynienia z wieloma komandosami, panie'pulkowniku. Ale, moim zdaniem, trzesacy sie starcy noszacy okulary o dziesieciu dioptriach, nadzwyczaj rzadko porywaja sie na krwawe przedsiewziecia... Dopiero w tej chwili Quinet zauwaza, ze PiHen wyszedl za nim na balkon; najprawdopodobniej slyszal kazde slowo. -Rozumiem - Delius jest takze starym fachowcem, wie juz, co major ma na mysli - pytalismy komputer jedynie o nazwiska, nie interesowal nas wiek ani inne dane. -A ja stracilem cenny czas - mruczy major. - W takim razie niech pan teraz szybko zobaczy, ile lat ma ten drugi Pillen; jesli to takze emeryt, nie bede nawet do niego jechal. Urzadzenia dzialaja szybko: odpowiedz przychodzi chyba natychmiast, bo Delius juz mowi: -Ten drugi Pillen bedzie wlasciwy. Trzydziesci piec lat. -Okay, jade tam. - Quinet omija mezczyzne i wraca do mieszkania. Pillen chwyta futryne i z gniewnym grymasem na twarzy krzyczy za majorem: -Co to znaczy starzec?! O mnie pan mowil?! Oskarze pana o znieslawienie! l w ogole kim pan jest?! 42 Za metalowymi drzwiami slychac halas, ale nikt nie wchodzi. Trzech mezczyzn spoglada po sobie. Niespokojne spojrzenia. Zwlaszcza wzrok Portuga. Juz od godziny chodzi tam i z powrotem. Nienawidzi takiego bezczynnego oczekiwania. Zrobic, zrobic cos! - dudni mu w glowie uporczywa mysl. Ale co? Wola dzialania rozpiera go, lecz na prozno lamie sobie glowe - nie ma zadnego sensownego pomyslu. Major Angelos siedzi pod sciana ze spokojem doswiadczonego pilota. Mozliwe, ze sila jego miesni bedzie jeszcze potrzebna, wiec teraz odpoczywa.Passer pyta po raz dziesiaty: l -Czy na pewno slowo "goniec" znaczy...? -Na pewno - kiwa glowa dowodca. Powiedzial juz, co wie o "Operacji Goniec". Nigdy jeszcze nie przeprowadzano jej praktycznie, jej plan istnieje tylko na papierze, ale nawet sam Angelos nie jest pewny czy... A jezeli slowo "goniec" przemycone w zdaniu Deliusa znaczylo cos innego? Lub wrecz nic? Myslal o tym az do tej chwili. Teraz spoglada na zegarek: wie, co ma robic. Plan omowili wczesniej. Nadszedl czas. -Pamietasz o wszystkim? - zwraca sie do Passera, Pilot kosmiczny spokojnie kiwa glowa. Pozniej obaj patrza na Portuga. Mlody czlowiek spoglada im w oczy: -Nie bojcie sie, wszystko jest jasne. Jak tylko przyjda i otworza drzwi zaczynamy akcje... Angelos podchodzi do drzwi i tlucze w nie piescia. Silnie uderza w metalowa powierzchnie. Po krotkiej chwili drzwi uchylaja sie tworzac waska szczeline. W progu stoi milczacy terrorysta. Ten facet jest bardzo ostrozny, przebiega Angelosowi przez mysl. -Musze rozmawiac z szefem - oswiadcza powaznym tonem. Lonti kiwa glowa, zamyka drzwi i odchodzi. Po minucie pojawia sie ponownie, oczywiscie znow z pistoletem. Wypuszcza Angelosa, pokazuje mu, zeby zalozyl rece na kark. W sterowni, siedzacy w kacie Narga kreci galkami jakiegos aparatu. Jest zdenerwowany. Oni tez sie boja, nie tylko Passer. Dlatego Angelos stara sie udawac spokojniejszego, niz jest w rzeczywistosci. Widzi, ze tamci maja jakies klopoty z ziemska radiostacja pracujaca na falach srednich. Maczali w tym chyba palce ci "z dolu"... A wiec jednak ludzie Deliusa cos robia, nie siedza z zalozonymi rekami. Alago gniewnie wierci sie w obrotowym fotelu, gdzie zwykle siaduje dowodca stacji kosmicznej. Napiecie zdazylo juz wyryc na jego twarzy glebokie slady. Doly pod oczami poglebily sie. Lecz nawet teraz w kacikach ust widac ironiczny usmieszek. -No, co jest, kapitanie? Zanim pan cos powie, niech pan popatrzy: cos sie chyba stalo z tym pudlem - pokazuje urzadzenie. Angelos podchodzi i przez chwile manipuluje galkami; w ciemnych oczach Nargi widac nieufnosc, odsuwa sie i bierze do reki rewolwer... Oni tylko wtedy czuja sie bezpieczni, gdy trzymaja w reku bron, mysli kapitan. Wzmacnia sile glosu, przekreca kilka galek. -Chcemy sluchac Radia "Anakonda" - oswiadcza Alago. Angelos tylko jedna reke trzyma na galce strojenia; druga zaslonil swym cialem przed wzrokiem porywaczy. Gdzie jest ten wylacznik?... Wreszcie ma go miedzy palcami. Prawa reka przelacza go w tej samej chwili, kiedy z glosnikow bucha muzyczny sygnal "Anakondy". Nikt tego nie zauwaza. Nawet milczacy mezczyzna, ktory nie spuszcza z niego wzroku. Teraz dopiero Angelos czuje ogromna ulge. Chyba trzesa mu sie kolana. Na czole pojawiaja sie krople potu, na plecach pomiedzy lopatkami czuje zimna struzke, ktora splywa wzdluz kregoslupa. Udalo sie. Jesli do "Skorpiona" zbliza sie jakis metalowy obiekt, podlaczony do radaru detektor metali reaguje sygnalem swietlnym i dzwiekowym. Teraz juz nie bedzie reagowac. Jesli tamci na dole rzeczywiscie rozpoczeli "Operacje Goniec", w kazdej chwili moze sie zdarzyc, ze... Przynajmniej to urzadzenie nie zdradzi ich. -Chcial pan nam cos powiedziec, prawda? - Alago kreci pistoletem w sposob podpatrzony na filmach kowbojskich i wyczekujaco spoglada na majora Angelosa. 43 Wynner juz sie nie nudzi. W ciagu minionych godzin przemyslal swoje zadanie. Od czasu do czasu spoglada na zegarek. Co prawda, jedno z jego prymitywnych urzadzen juz od paru minut cos sygnalizuje - w poblizu jest metalowy obiekt! - ale w lunecie nie widac jeszcze "Skorpiona". W sluchawkach cisza. Oviedo milczy. Oczywiscie - lepiej uwazac, choc porywacze nie moga podsluchac ich rozmowy. W pasmie przeznaczonym do rozmow miedzy Oviedo a Wynnerem uruchomiono elektroniczne urzadzenie zaklocajace, tak ze sygnaly sa zrozumiale jedynie na dwoch stacjach koncowych - w kazdym innym odbiorniku ich rozmowe slychac w postaci bezladnych trzaskow. Jednakze nawet te trzaski moga wzbudzic zainteresowanie porywaczy. Kula udajaca sputnik meteorologiczny unosi sie w przestrzeni w odleglosci trzydziestu pieciu tysiecy osmiuset dziesieciu kilometrow od powierzchni Ziemi. Jej ruch jest niezauwazalny - przynajmniej Wynner nie czuje olbrzymiej predkosci, z jaka pedzi wokol planety.Piszczacy sygnal: na malej tablicy naprzeciwko jego oczu rozblyskuje zielone swiatlo. Tak, aparatura sygnalizuje obiekt kosmiczny. W basenie - gdzie niewazkosc zastepowano sila wyporu wody - "podrozowal" juz takimi kulami niezliczona ilosc razy i niejednokrotnie musial sie zblizyc do makiet obiektow przypominajacych "Skorpiona". Lecz tym razem nie jest to makieta, a dookola rozciaga sie proznia. Prawdziwy, zimny kosmos. Wynner spokojnym glosem mowi do mikrofonu: -Wynner wzywa "Golebia". -Tu "Golab" - od razu slyszy odpowiedz. To chyba jeden z facetow z Oviedo; od kilku godzin czekaja na te kilka slow. Podporucznika ogarnia wesolosc, lecz sie nie smieje. Jeszcze bede plakal, mysli. To cholernie powazna gra. Cholernie powazna. -Przede mna "gniazdo", odleglosc... - patrzy na cyfrowy wskaznik, przed oczami blyska mu zielona lampka - piec jednostek... cztery i pol. -Rozumiem, dziekuje. Nawet jesli ktos to uslyszal, to i tak nic nie zrozumie, przychodzi Wynnerowi do glowy. Zaczyna sie przygotowywac. Jak pletwonurek przed zanurzeniem, sprawdza skafander i butle ze sprezonym tlenem zamocowane na plecach. Pozniej narzedzia. Wklada je do worka zawieszonego na piersi, ktory dobrze zapina, by ich nie zgubic. No i bron. Nigdy bym nie uwierzyl, ze ktos z zewnatrz moze byc do tego zdolny, moje uznanie, mysli o spiskowcach. Jak im sie udalo opanowac obiekt?... Luneta przybliza blyszczaca w sloncu baze kosmiczna. Tak, to ona. Przez obiektyw widzi wyraznie jej numer i nazwe. Jej ksztalt jest nieco zmieniony, no jasne, obok niej dokuje "Slizgacz". "Sztuczny satelita" Wynnera zbliza sie od strony kosmicznego samolotu; celowo ustawiono go na takiej orbicie. Podporucznik otwiera male, okragle drzwi. Nie czuje zmiany temperatury: wbudowane w skafander urzadzenie ogrzewcze utrzymuje staly jej poziom. Jeszcze jedno spojrzenie w lunete - lecz nawet golym okiem widac, ze "Slizgacz" zaraz zasloni "Skorpiona". Wlasnie ten moment nalezy wykorzystac: jesli zblizy sie od strony dekujacego przy bazie samolotu, radar "nie zauwazy go" i aparatura nie zasygnalizuje jego obecnosci pokazujac jedynie lecacy dalej sputnik, ktorym tu przylecial. Chlopcy dobrze wycelowali, przebiega mu przez mysl w chwili, gdy polowa ciala jest juz na zewnatrz. Jego pojazd przeleci w odleglosci zaledwie dwustu-trzystu metrow od "Skorpiona", w kosmosie jest to niemal strzal w dziesiatke. Trzeba to przekazac przez radio, przeciez tamci w napieciu czekaja na kazdy meldunek. -Wynner do "Golebia": zaraz dolatuje. Odleglosc dwiescie piecdziesiat. -Rozumiem, wiele szczescia. Glos jest troche zdenerwowany, mysli Wynner z niezadowoleniem. Ja trzymam sie lepiej. Wiele szczescia? To prawda, szczescie tez bedzie mi potrzebne... Nie widzi teraz "Skorpiona", smukla sylwetka kosmicznego samolotu zaslania blyszczacy na czarnym tle szary aluminiowy walec. Podporucznik wyciaga nogi z kuli i kopnieciem odbija sie od niej. Nie pierwszy, nawet nie dziesiaty raz jest w kosmosie, a jednak jak zawsze ogarnia go zdumienie polaczone ze strachem: czemu nie spadam, przeciez nic mnie nie trzyma, unosze sie w nicosci. W tej chwili dziala na mnie nawet przyciaganie dalekich, obcych gwiazd, a grawitacja Ziemi prawie wcale. Moze po prostu pluskam sie w pustym basenie, w kosmicznej wielkosci basenie, gdzie nie ma ani powietrza, ani wody... Siega za siebie, przekreca jeden z zaworow. Na Ziemi uslyszalby teraz swist uchodzacego sprezonego powietrza. A tu nic, glucha cisza. Jednakze czuje dzialajaca na plecy sile, a jego cialo powoli sie obraca. Gaz wylatujacy przez malenka szczeline popycha go do przodu w kierunku bazy kosmicznej. Umiejetnie przyjmuje taka pozycje, by powietrze uchodzace z zaworow butli pchalo go dokladnie w strone "Skorpiona". Tylko raz musi skorygowac kierunek. Unoszaca sie w prozni metalowa wieza przedstawia obraz wrecz niewiarygodny; tworzy z samolotem kosmicznym jedna calosc. Wynner trzyma rece przed soba. W chwili gdy nawet golym okiem moze juz rozroznic metalowe czesci poszycia i wlokna blyszczacej pajeczyny anten, zamyka zawor powietrza. Jego cialo poruszajac sie po tym samym torze przybliza sie coraz bardziej i niemal wbija sie w kadlub samolotu. -Jestem przy gniezdzie - mowi. -W porzadku, chlopcze. - Odpowiedz zaskakuje Wynnera: nie jest to ten sam glos, co uprzednio, mowi ktos inny. Tak, bez watpienia, poznaje, to glos Starego. A wiec sam general utrzymuje z nim lacznosc. Powiedzial, ze na "Skorpionie" przebywa jego przybrany syn, jest jednym z zakladnikow. Choc znajduja sie teraz daleko od siebie - prawie trzydziesci szesc tysiecy kilometrow - swiadomosc, ze ten legendarny mezczyzna mysli teraz o nim, dodaje mu sil. O nim, o podporuczniku Denisie Wynnerze. l oczywiscie o swym adoptowanym synu. Obaj musza wrocic na Ziemie. Porusza sie ostroznie. Podciaga sie do przodu chwytajac za wystajace czesci kadluba. Pod ogonem "Slizgacza", po lewej stronie znajduje sie to miejsce gdzie... Teraz przeplywa obok osmalonych na czarno, lejowatych dysz silnika. Niemal czuje goracy smrod uchodzacych gazow. Oczywiscie tylko w wyobrazni. Wyjscie awaryjne to okragly otwor p srednicy osiemdziesieciu centymetrow. Pokrywa jest dopasowana tak szczelnie, ze osoby nie wtajemniczone nawet by jej nie dostrzegly. Jest niemal niezauwazalna. Znajduje sie niedaleko poziomego platu ogona niczym odbytnica olbrzymiego metalowego ptaka. Wynner wyciaga maly laserowy palnik. Otwor zapiekl sie - ten pojazd byl juz wiele razy uzywany, przy kazdym ladowaniu jego poszycie rozgrzewa sie w atmosferze. Wiele czasu uplywa, zanim temperatura opadnie ponizej krytycznego poziomu wynoszacego 2000 stopni Kelwina. Najwyzsze temperatury - glownie w czesciach dziobowych - niejednokrotnie przekraczaja 5700 stopni. Sprytni sa ci projektanci, mysli podporucznik. Topienie sie powierzchni poszycia udalo sie im na tyle zmniejszyc, ze maszyna moze wykonac sto piecdziesiat lotow zanim ulegnie calkowitemu zniszczeniu. No, ta juz przekroczyla dwudziestke, to pewne, mysli Wynner i tlumi w sobie przeklenstwo. Nie moze liczyc na pomoc; nikt mu nie otworzy drzwi od srodka. Tlenu, wystarczy juz tylko na trzy godziny... Palnik laserowy pracuje powoli; przez szybe helmu podporucznik widzi rozszerzajaca sie szczeline. Robota posuwa sie wolno. Plyta jest czarna. Krzemokarbid. Gruba na piecdziesiat milimetrow. Na samolocie zamontowano trzydziesci cztery tysiace takich ogniotrwalych tafli. Gdzies pod nimi znajduje sie nieodporny na wysokie temperatury stop tytanowy. -Ile czasu mam jeszcze? - pyta. Tym razem odpowiedz nie przychodzi natychmiast. Po kilku sekundach wahania Stary odpowiada: -Musisz sie dostac do srodka w ciagu dziesieciu minut. Sa juz bardzo zdenerwowani. Mozliwe, ze wlasnie teraz nastapi decydujacy moment. Wyglada na to, ze Stary nie boi sie juz niczego, mowi bez szyfru. Jego glos jest twardy. Oczywiscie, oni tam, w Oviedo, nie musza sie obawiac wybuchu bomby neutronowej. A jednak ich sytuacja nie jest godna pozazdroszczenia. "Skorpion" nalezy do nich, zabrano go im i oni zostana pociagnieci do odpowiedzialnosci za cala afere. -Ktora godzina? - pyta Wynner. -Szesnasta czternascie - odpowiada Stary i nieco lagodniejszym glosem pyta - jakies klopoty? -Wlaz sie troche zapiekl, ale otworze go. Pozniej juz tylko cisza dzwoni mu w uszach. Pracuje. 44 -Chcialem powiedziec, ze moga nas wysadzic - odpowiada Angelos. Moze to ich przerazi, moze rozwaza kolejne posuniecia. Nas tez nie beda sie tak bali, gdy dowiedza sie, ze grozi nam wszystkim ten sam koniec...Opuszcza rece, powoli je zaplata na piersi. Nie boi sie i chcialby, zeby to zrozumieli. -Baza kosmiczna moze przy pomocy swej broni odeprzec kazdy atak z zewnatrz - butnie wtraca Alago. -O tym pisza gazety i tym chwali sie minister obrony narodowej - glos Angelosa wyraza spokoj i pewnosc siebie. - Ale tu chodzi o cos innego. -O co? - Narga wyczuwa z glosu pilota, ze mowi on prawde. Teraz nie jest to zwykla gra miedzy zakladnikami i ich straznikami, nie jest to klamstwo, nie jest to pomysl podyktowany przerazeniem, proba zyskania na czasie czy grozba. Zreszta Narga jest wyjatkowo zdenerwowany juz od chwili, gdy zorientowal sie, ze program w Radiu "Anakonda" prowadzi jakas spikerka i na prozno czekaja - nie slychac ani jednego umowionego tekstu reklamowego. Chyba nie stalo sie nic z szefem...? -Nie mam na mysli ataku z zewnatrz - kontynuuje Angelos. - "Skorpiona" mozna wysadzic przy pomocy zdalnego sterowania. -Z Ziemi?-na twarzy Alaga pojawia sie strach. Co prawda, tylko na jedna, bardzo krotka chwile, niczym niebieska blyskawica na nocnym niebie. Ale Angelos widzial ten blysk i nie zapomni go. Cos mu sciska zoladek. Nagle pojmuje, jakim typem czlowieka jest Alago. Okrutny, msciwy, zdolny do mordowania ze strachu. Dzikie zwierze zapedzone w slepy zaulek. -Tak, z Ziemi. W bazie jest urzadzenie radiowe. Jesli nada pewna specjalna, bardzo krotka serie sygnalow, ukryty w "Skorpionie" material wybuchowy rozsadzi baze kosmiczna. Na calkiem drobne czesci, mniejsze nawet niz sto kilo. Beznamietne, fachowe wyjasnienie pilota robi na porywaczach ogromne wrazenie, choc Alago od razu stara sie panowac nad rysami twarzy. -Czy mozna wylaczyc to urzadzenie? - pyta krotko. -Nie - dowodca zdecydowanie potrzasa glowa. - Dlatego powiedzialem. Jedziemy na jednym wozku. Jesli tym na dole przyjdzie do glowy nacisnac ten guzik, to koniec z nami. Ze wszystkimi. -Ale nie zrobia tego - szczerzy sie Alago - bo wtedy nie znajda bomb... No i zycie zakladnikow tez sie liczy, nie? -To prosta kalkulacja - wzrusza ramionami Angelos, ale z jego glosu mozna wyczuc: jemu tez nie jest to obojetne. - Poswieca nas, bo jest nas, zakladnikow tylko trzech... Na dole bomby zabilyby piecdziesiat lub sto tysiecy ludzi; wiec czy nie lepiej zabic trzech zolnierzy, trzech porywaczy i wysadzic baze kosmiczna? Narga trzesie sie z gniewu. Spikerka Radia "Anakonda" slodko szczebioce w przerwie miedzy dwoma piosenkami. Alago nad czyms sie zastanawia. Trzeciego mezczyzny nic nie jest w stanie wytracic z rownowagi: stoi i obserwuje Angelosa. Kosmonauta rzuca okiem na radar. Tamci rowniez spogladaja. -Co to? - pyta Alago oskarzycielskim tonem. Jakby pojawienie sie swietlnego punktu takze bylo wina Angelosa. Pilot spoglada na zegarek. Jednoczesnie od srodka rozpiera go radosc. "Goniec"! - przelatuje mu przez mysl, po przeciez o tej porze zaden inny obiekt nie przecina ich orbity. Wystarczy rzucic okiem na koordynaty, ktore polaczony z radarem komputer natychmiast wyswietla na malym ekranie. To musi byc jakis nowy obiekt, nigdy jeszcze tedy nie przelatywal... Tak. To robota tych z Ziemi. A wiec jednak. Przystapili do operacji... Teraz trzeba sie wziac w garsc. Oni nic nie moga zauwazyc. Nic. -To japonski sztuczny satelita - mowi obojetnie i blyskawicznie wymysla nazwe. - Nazywa sie "Kappa-12", prowadzi chyba badanie geodezyjne. Codziennie spotykamy sie z nim o tej porze - znow spoglada na zegarek - tak, zazwyczaj przelatuje kolo nas okolo szesnastej dziesiec. Alago uspokaja sie, ale tylko na minute. Pozniej podchodzi do radiostacji i wywoluje Ziemie. -Zglasza sie Oviedo - Angelos poznaje glos porucznika Udartona. -Zostalo wam juz tylko piecdziesiat minut. Co bedzie ze spelnieniem naszych zadan? Rozlega sie trzask i odpowiada pulkownik Delius. -Tu Grupa Kryzysowa. Moge panom jedynie zakomunikowac, ze gabinet jeszcze obraduje. Prosze zrozumiec, decyzja nie jest latwa... -Domyslam sie.-Zadowolenie w glosie Alaga. Ten czlowiek lubi, kiedy sie go boja/przebiega Angelosowi przez mysl. Z glosnika znow mowi Delius. -Natomiast prezydent prosil, mnie uprzednio, bym spytal panow, gdy sie zglosicie, kto zostalby przywodca junty. Po chwili ciszy Alago pochyla sie blizej mikrofonu i z namyslem odpowiada: -Nie upowazniono mnie do podania tej informacji. Nie moge wyjawic nazwisk moich mocodawcow. -Szkoda. - Glos Deliusa jest powazny. - Zrozumiale, ze niektorzy czlonkowie Rady Ministrow ostro sprzeciwiaja sie dymisji rzadu, skoro nie wiedza nawet, czy wladza dostanie sie w dobre rece... -Niech im pan powie, by nie mysleli zbyt duzo. Nie maja wyboru i najwyzsza pora, by to wreszcie pojeli. Jesli nie chca ustapic po dobroci, wysadzimy bomby. -W takim razie ponownie sie z nimi polacze i postaram sie to wytlumaczyc tym, ktorzy sie sprzeciwiaja - ustepliwie odpowiada Delius. Angelos mysli: pulkownik znakomicie gra swoja role. W takich wypadkach zawsze najwazniejsze jest, by strona szantazowana zyskala na czasie. Czas rzadko pracuje na korzysc terrorystow, porywaczy i spiskowcow. -Czekamy jeszcze maksimum dwadziescia minut - twardym glosem oswadcza Alago. - Niech ministrowie skoncza z ta blazenada i niech wreszcie pojda po rozum do glowy. Junta jest przygotowana do natychmiastowego przejecia wladzy. - Szybkim ruchem wylacza aparat, jakby sie obawial, ze pulkownik wystapi z nowymi problemami. A wiec zostaly juz niecale trzy kwadranse, mysli Angelos, wokol ich szyj zaciska sie juz powroz. Czy cos sie wreszcie wydarzy, czy... spoznia sie? Od strony magazynu slychac halas. Alago podnosi glowe. Narga z powrotem podszedl do radia; teraz chwyta za bron. Ktos tlucze w drzwi magazynu. Za dlugo rozmawialem, mysli Angelos, Passer i Portugo sadza juz, ze cos mi sie stalo i zaczeli realizowac drugi wariant planu. -Co im sie stalo? - Narga patrzy na Angelosa. -Nie wiem - odpowiada Angelos i rusza z powrotem. Rece poslusznie kladzie na karku. Serce wali mu w gardle. Zeby tylko sie udalo, zeby tylko sie udalo, goraczkowo powtarza w myslach. Slyszy jeszcze, ze Alago mowi do Nargi: -Ty tez idz... Ruszaja w strone magazynu. Szare cienie na metalowych scianach przedsionka: z przodu kroczy zgarbiony, milczacy mezczyzna, w reku trzyma rewolwer, za nim Angelos gotowy do skoku. Z tylu Narga. On tez trzyma w reku bron. Jak tylko otworzy drzwi, od razu uderze! - postanawia Angelos i kiedy sie zatrzymuje, polowa ciala zwraca sie w strone Nargi... 45 W tej samej chwili Quinet dociera na ulice Werle 121. Chlopcy juz otoczyli dom. Taki sam oddzielnie stojacy, dziesieciopietrowy budynek, jak wszystkie w tej okolicy. Balkony i niektore ramy okienne pomalowano na ciemnoczerwone.Szarosc i biel, zielen i ciemna czerwien, trawnik, sciany. U podstaw domow male garaze. Jest godzina szesnasta minut dwanascie. Major w asyscie pieciu swoich ludzi wchodzi do domu. Blokuja klatke schodowa, wchodza na czwarte pietro, gdzie mieszka ten drugi Mills Pillen, pozniej wylaczaja winde. Na korytarzu najpierw dokladnie sie rozgladaja, cicho chodza tu i tam, lecz nie znajd.uja niczego podejrzanego. Dopiero potem zbieraja sie przed drzwiami mieszkania Pillena. Quinet przez mala krotkofalowke mowi do pozostalych stojacych na dole: teraz uwazajcie. Pozniej dzwoni... Gotowi do skoku komandosi czaja sie przy scianie. 46 Udarton w powietrzu wyczuwa napiecie. Jakby wszyscy sie poruszali w gestej cieczy, nawet slonce inaczej swieci, a powietrze drzy inaczej niz w pozostale upalne dni. Od rana obowiazuje stan alarmu. Ale pasy startowe sa puste. Maszyny stoja w hangarach gotowe do lotu. Takze piloci przygotowani sa do akcji. Wszyscy znaja stan alarmu drugiego stopnia. Nastepny stopien moze juz znaczyc tylko jedno: wojne.Stary niemal bez ruchu stoi przy szerokim oknie. Patrzy w niebo. Otyly Fetti co minute ociera czolo biala niegdys chustka. Upal. Chyba zepsula sie klimatyzacja, a moze powietrze jest az tak gorace? Stary patrzy w niebo, gdzie juz tyle razy latal. Tyle setek i tysiecy godzin. Ale teraz wszystko jest jakies inne, calkiem inne. Od chwili gdy Passer dostal sie tam na gorze do niewoli i gdy zaczal sie ten caly koszmar... Powoli odwraca sie. Nie patrzy na mlodych oficerow. Przechodzi przez pokoj. Jest w polowie drogi, gdy z glosnika na scianie odzywa sie Wynner: -Dostalem sie do "gniazda". Udarton natychmiast odpowiada: -Rozumiemy, prosze isc dalej. Znow zapada cisza i Stary znowu rusza. Idzie prosto do wbudowanej w scianie metalowej szafki. Wyjmuje klucz, otwiera grube, pancerne drzwi. W szafie pancernej: cztery wylaczniki w jednym rzedzie. Obok nich napisy SKORPION-1, SKORPION-2, SKORPION-3, SKORPION-4. Przy kazdym wylaczniku czerwony guzik. Wystarczy nacisnac i... Fetti patrzy na Udartona. W jego ciemnych, ptasich oczach widac zdumienie, ale widzac spojrzenie kolegi przezornie zamyka usta. Udarton takze milczy. Wie, jakie wylaczniki wbudowano w te szafe pancerna, do ktorej klucza nie ma nawet oficer dyzurny. Tylko Stary. General wraca do stolika z telefonami. Podnosi sluchawke czerwonego aparatu. Tego, ktory bezposrednio laczy ich z Ministerstwem Obrony Narodowej. -Wlaczylem program likwidacji obiektu oznaczonego kryptonimem "Skorpion-4". Jeszcze nie zarzadzilem eksplozji... Tak, oczywiscie. Zaczekam na polecenie. 47 Drzwi otwieraja sie ciezko. Po tamtej stronie odglosy szamotaniny, krzyki. Milczacy porywacz unosi brwi. Spoglada na Narge. Tamten zniecierpliwiony pokazuje:-No, otworzze! Mezczyzna ostroznie otwiera drzwi. W rozszerzajacej sie szczelinie ich oczom ukazuje sie dziwny widok: Passer i Portugo szarpia sie kolo drzwi. Twarz Portuga jest czerwona, Passer dyszy. -Puszczaj! -Jesli jeszcze raz mnie uderzysz, to tak cie palne, ze...! - krzycza. Narga podchodzi do Angelosa, w tym samym czasie milczacy mezczyzna ostrzegawczo kieruje rewolwer w strone dwoch pilotow: -Hej, wy! rece do gory! Wtedy Angelos uderza Narge w reke. Cios jest potwornie silny - major wklada wen cala swa sile i gniew. Nie slyszy juz nawet krzyku mezczyzny, widzi jedynie pistolet, czarny przedmiot, ktory z trzaskiem leci na podloge. Portugo i Passer rzucaja sie na Lontiego. Rozlega sie strzal. Wszystko to rozgrywa sie tak predko, ze niemal niemozliwe jest zaobserwowanie wypadkow. Angelos patrzy jedynie katem oka, bo wlasnie wymierza drugi cios w ramie i szyje Nargi. Rozlega sie nastepny strzal, pozniej jeszcze jeden. Angelos czuje w ramieniu piekacy bol. Ze sterowni wyskakuje Afago, to on strzelal. Wrzeszczy: -Do srodka! Do magazynu, swinie! Narga lewa reka podnosi swoja bron, lecz Alago mowi do niego: -Uspokoj sie! Bedziemy potrzebowac pilotow... Do srodka! - pokazuje Angelosowi. Cialo Passera lezy w drzwiach. Milczacy porywacz kolba pistoletu uderza Portuga w glowe. Nieprzytomny pilot pada na plecy. Narga w dziwnej pozycji opiera sie o sciane. Nie udalo sie, mysli Angelos i zataczajac sie wchodzi do magazynu. Do wiezienia. Pomiedzy zebrami czuje lufe rewolweru - nie, juz nie da sie zrobic ani jednego ruchu. Co sie stalo z Passerem? - przychodzi mu nagle do glowy; odwraca sie, gdy wpychaja go do srodka, widzi tylko tyle, ze Alago za nogi odciaga z progu cialo dowodcy "Slizgacza". Tam gdzie lezala glowa Passera, na metalowej podlodze zostaje duza kaluza krwi. -Dostal dwa pociski - dyszy Portugo. Powoli zeslizguje sie po scianie i szepce zmeczonym glosem: - Jeden w glowe. Na pewno nie zyje. Przez chwile pomieszczenie chwieje sie przed Angelosem, lampa jakby sie kolysala, choc przeciez wbudowano ja w sufit. Z ramienia cieknie mu krew, nie moze poruszyc reka. -Nie udalo sie. Nie udalo sie - dyszy Portugo i z rozpaczy bije reka w podloge. Co sie teraz z nimi stanie? Zabija ich z zemsty? Angelos siedzi nieruchomo i patrzy. Nie udalo sie. Nie udalo sie. Do eksplodowania bomby neutronowej zostalo juz tylko trzydziesci piec minut. 48 Quinet naciska guzik dzwonka i zaraz odskakuje sprzed drzwi. Mial juz do czynienia ze zdenerwowanymi terrorystami, ktorzy w takiej sytuacji z miejsca strzelaja, nawet przez zamkniete drzwi.Cisza. Dzwoni jeszcze raz. Patrzy na twarze swoich ludzi. Sami mlodzi mezczyzni, twarde miesnie, blyskawiczny refleks. Tych piecdziesieciu wybrano sposrod dwoch tysiecy; Sluzba Specjalna nie zalowala zachodu. Quinet zna kazdego z nich, nie tylko z twarzy. Wie, ktorzy byli w tej osiemnastce, z ktora na johanesburskim lotnisku... w tamtej dwudziestodwuosobowej grupie, z ktora w okolicy Morte di Fun walczyl przeciwko zamachowcom chcacym zabic ministra... w tej trzydziestce, z ktora dwa tygodnie temu... Rowniez trzeci dzwonek pozostaje bez odpowiedzi. Otwieraja sie tylko drzwi jednego z sasiadow; Piero wypycha z powrotem za prog wygladajaca z nich ciekawska kobiete. -Wylamac - mowi Quinet. Komandosi podchodza. Dwoch z nich patrzy na siebie, uzgadniaja ruchy. Podeszwy dwoch spadochroniarskich butow z krotkimi cholewami wbijaja sie w plastikowe plytki obok klamki. Trzask. Dwie postacie wskakuja do malenkiego przedpokoju. Pozniej, przez kilkanascie sekund mieszkanie wypelnia tupot nog. Quinet nawet nie wchodzi, wie juz, ze nikogo nie znalezli. Spoglada na zegarek: jest pol do piatej. Zostalo juz tylko trzydziesci minut... Piero rozmawia z sasiadka. -Pan Pillen byl tu rano, pozniej wyszedl. W ciagu dnia mnie tez nie bylo w domu. U drugich sasiadow nie ma nikogo, na prozno dzwonia. Quinet probuje jeszcze w mieszkaniu naprzeciwko. Otwiera mezczyzna w wieku mniej wiecej piecdziesieciu lat. Spod krzaczastych zrosnietych brwi, rzuca nieufne, przenikliwe spojrzenie na wylamane drzwi i zolnierzy. - Dla mnie ten Pillen od poczatku byl podejrzany - mowi, a pozniej, po obejrzeniu legitymacji Quineta staje sie bardziej komunikatywny. - Dziwny facet. Nie wiadomo nawet, czy pracuje, do domu przychodzi czasem rano, czasem po poludniu, niekiedy nawet o polnocy albo wcale... Czasem przywozi go wojskowy jeep... -Przychodza do niego goscie? -Czasem kobieta, niekiedy dwoch-trzech mezczyzn. -Dzisiaj kiedy go pan widzial po raz ostatni? -Rano. Przyszedl skads do domu. Przybiegl na gore tylko na minute, byl z nim jakis inny mezczyzna, w mundurze, chyba oficer, zatrzymal sie tylko w otwartych drzwiach, bardzo sie spieszyli. -Mowili cos? Rozmawiali ze soba? -Niewiele slyszalem. Poza tym nawet mnie do specjalnie nie interesowalo. Sadze, ze po cos przyszli. Albo przybiegli, zeby Pillen mogl zatelefonowac, kto wie? Slowem trwalo to tylko minute, potem sobie poszli. -Szkoda, ze pan nic wiecej nie slyszal - chytrze ubolewa Quinet. Od wysilku zmarszczki gestnieja na czole mezczyzny. -Tego to nie powiedzialem - odzywa sie w koncu - zamienili kilka slow, gdy Pillen zamykal drzwi na klucz. Quinet slucha w napieciu. Nie odzywa sie, nie porusza, by nie sploszyc powracajacych, niemal nieuchwytnych wspomnien. Sasiad dwoma palcami trze szczeke. Powoli mowi: -Ten drugi mezczyzna odezwal sie do niego; "chodz, pospieszmy sie". Na to Pillen odpowiedzial: "e tam, zaczeka... zaczeka..." - znow sie zastanawia i wreszcie rzuca: "ciezarowka zaczeka, nie ucieknie". Jakos tak odpowiedzial, a pozniej dodal jeszcze: "teraz juz nie jedziemy daleko..." -Czy ten drugi mial marynarski mundur? -Nie wiem. Dla mnie wszystkie te uniformy sa jednakowe... Quinet patrzy przed siebie, pozniej cos sie w nim wylania. Wyspa w ciemnym morzu. Niesmiala jaskolka mysli we wszechogarniajacej czerni, szczerbaty ksiezyc za rozpraszajacymi sie chmurami. El Puno. Bomby wywiezli samochodem ciezarowym, ale w drodze mogli je przeladowac. Gdyby na przyklad do zamknietej ciezarowki...! Quinet gwaltownie odwraca sie na piecie. -Jeden czlowiek zostaje tutaj i pilnuje mieszkania, dopoki nie przyjedzie policja. Reszta za mna - i wlacza mikrofon: - Quinet wzywa Deliusa. -Zglaszam sie. - Spokoj Deliusa ulotnil ,sie, w glosie wyczuwa sie zdenerwowanie. Ile moze wytrzymac czlowiek, ktory dostal sie na jedno z najwyzszych stanowisk w Sluzbie Specjalnej? -Prosze o informacje na temat skradzionych wczoraj ciezarowek - szybko rzuca major. -Zaraz to zalatwie. Znalazl go pan? -Nie - Quinet w kilku slowach opowiada, co sie stalo, a pozniej zmienia pasmo i mobilizuje swoich ludzi. - Do samochodow, rozjechac sie po okolicy. Szukac zaparkowanych ciezarowek, jadace zatrzymac i otworzyc. Nie przepuszczajcie tez wozow zapieczetowanych przez sluzbe celna, mamy na to zezwolenie. Wszystkie srodki dozwolone, rozumiecie. Jesli ktos bedzie chcial uciec, zranic go. Zanim wyszli przed dom, wiekszosc samochodow juz sie rozjechala. Startuje silnik wozu lacznosciowego. Piero wskakuje do samochodu majora. Jeden z ludzi siada na tylnym siedzeniu, przez otwarte drzwi wysuwa czujnik licznika GM i nieruchomo obserwuje wiszaca na jego piersi lampe aparatu - czy zapali sie czerwone swiatlo? Ruszaja. 49 -Swinie... - skowyczy Narga. Kladzie na stole rewolwer, masuje szyje. - Tak mnie rabnal ten bydlak...-Ale jeden dostal za swoje - milczacy Lonti odzywa sie teraz chyba po raz pierwszy. Repetuje bron, sucho i groznie trzaska zamek. - Jesli chcesz, to pojde i zalatwie ich. -Tylko spokojnie - odpowiada Alago. - Kto wie, jak sie skonczy ta gra. Z punktu widzenia naszych interesow dobrze jest miec na pokladzie jeszcze tych dwoch zakladnikow. -Goraco bylo - teraz Narga rozciera ramie. - Najwyzszy czas, zeby juz to zakonczyc. Alago juz dawno nabral podejrzen; juz od godziny nie slyszeli w "Anakondzie" zadnej informacji. Spiker nagle zniknal z programu, a zamiast niego mowi jakis kobiecy glos i nie przekazuje nic, co... A moze Sangay nie ma nic do powiedzenia? Czyzby wszystko bylo w porzadku? 50 Helmont obserwuje Hilde. Po tlustym podbrodku kobiety splywa kropla potu. Co chwila znika wsrod zmarszczek, pozniej znowu sie pojawia, jeszcze wieksza. Po co ja tu przyslali, zastanawia sie przez chwile profesor, biedna kobieta, to musial byc pomysl prezydenta, zeby ktos reprezentowal jego biuro i z pewnoscia pani Emmers byla najmniej potrzebna... Jej mezem jest chyba jakis general lub magnat przemyslowy. No, wszystko jedno.Merloni stara sie nie patrzec na lezacego na noszach Arowa. Nawiasem mowiac, ranny od pewnego czasu sprawia wrazenie, jakby nic go nie interesowalo. Lezy, patrzy w sufit, milczy. Ale Edith zna te forme zachowania Dostrzega pewne sygnaly, wskazujace, ze mezczyzna wcale sie nie wylaczyl. Wprost przeciwnie. Przed Deliusem co chwila pojawia sie twarz Marie. Gdzie moze byc druga bomba? Jesli w poblizu Kliniki Santa Elisabeta, lub w odleglosci osmiuset metrow od niej, to... Kapitan Maur mysli o Quinecie. Zna go tylko z opowiadan. Dusza pierwszego dobrze zorganizowanego oddzialu komandosow. Bez niego nawet tyle nie osiagneliby w ciagu jednego dnia. Kapitan sam chcial byc oficerem komandosow. Dziesiec lat temu, kiedy byl mlodszy wiekiem i ranga. Ale odpadl juz w pierwszym tescie przydatnosci. Powodem porazki nie byl brak inteligencji, lecz kondycji fizycznej. Raggar i Bardey rozmawiaja polgosem. Rozwazaja szanse powodzenia "Operacji Goniec". Zdaniem Bardeya na koncu i tak trzeba bedzie wysadzic stacje kosmiczna. Chyba ze porywacze opuszcza ja wraz z zakladnikami... -Co bedzie, jak wybuchnie skandal? - pyta Helmont. Wszyscy wiedza, co ma na mysli. -Mam nadzieje, ze nie sa w stanie dowiedziec sie, o znalezieniu jednej bomby - cicho odpowiada Delius. - W kazdym razie do tej pory sie nie dowiedzieli, bo w przeciwnym wypadku inaczej by z nami rozmawiali. Zauwazyliscie panstwo, ze mowiac o bombach stale uzywaja liczby mnogiej? Oczywiscie ja tez tak mowilem, zeby nie powzieli zadnych podejrzen... Lecz jesli do godziny siedemnastej zero zero Quinet nie znajdzie drugiej bomby, zostanie nam tylko jedna mozliwosc: zniszczenie "Skorpiona". Bedziemy go musieli wysadzic w powietrze, a wlasciwie w proznie. -Razem z zakladnikami? - pyta pobladla Edith. -Na to nie mozemy sie zgodzic. - Helmont takze potrzasa glowa. Mloda kobieta i profesor spogladaja teraz po sobie. Pierwszy raz. Dlugo. Miedzy nimi jest roznica dwudziestu lat. Tylko dwudziestu lat. Patrza na siebie i... -Zaluje - twardo mowi pulkownik - lecz w koniecznych wypadkach moge samodzielnie podjac decyzje, nie potrzebuje zgody panstwa. Tego tematu nie poddamy pod glosowanie. Panie i panowie, nie jestesmy w parlamencie. Panstwo sa ekspertami, ale niestety ciezar decyzji spoczywa na moich barkach. Stawka jest zycie stu tysiecy ludzi... a moze wiecej? Musimy czuwac nad zyciem, zdrowiem, bezpieczenstwem i przyszloscia stu tysiecy ludzi i jesli powstanie tak trudna sytuacja, ze bedziemy musieli zadecydowac, to z gory panstwa uprzedzam, ze wybiore smierc trzech zakladnikow i zycie stu tysiecy ludzi. Cisza. I nagle wszyscy pojmuja, dlaczego bazie kosmicznej dano nazwe "Skorpion". Skorpion to jadowity pajeczak. Przerazajacy przeciwnik - jesli stanie w obliczu smierci, sam sie zabija... Doktor Rizzo chcialby cos powiedziec, lecz jednak nie odzywa sie. Posrod obecnych, on jeden widzial smierc osob napromieniowanych. Jedynie on widzial te dlugie cierpienia, stopniowy rozklad ciala, rozpad swiadomosci... nie, nie odzywa sie. Gdyby to zalezalo od niego, podjalby taka sama decyzje jak Delius. 51 Nie zostalo nam nawet pol godziny - mowi prezydent. Siedza w rzadowym schronie przeciwatomowym. Cicho szumi klimatyzacja. General Abber przez telefon wydaje kilka rozkazow personelowi, ktory pracuje gdzies za grubymi na metr, olowianymi scianami. Z drugiego aparatu minister rozmawia z Deliusem. Na otylej twarzy prezydenta pojawia sie bruzda rozgoryczenia. Nie slyszeli, co powiedzialem, nawet na mnie nie zwazaja, tyle jest wart moj autorytet... Minister odklada sluchawke, krotko referuje wydarzenia ostatniego kwadransa. Prezydentowi wracaja sily, moze sie uda?... Zarzadzenie ewakuacji bardzo go zalamalo. To jednak upokarzajace, ze garstka spiskowcow moze postawic w tak ciezkiej sytuacji sredniej wielkosci mocarstwo. Bawia sie z nami jak kot z mysza.-Polaczcie mnie z tym majorem, z Oujnetem - odzywa sie twardym glosem. Abber wywoluje centrale. Pozniej prezydent przejmuje sluchawke. -Major Quinet...? Wie pan, kto mowi, prawda?... No, w takim razie prosze sluchac: czy chce pan w ciagu dwudziestu minut awansowac na pulkownika...? Rozumiem... No to powodzenia. - Odklada sluchawke i zmieszany patrzy na pozostalych dwoch mezczyzn. - Mowi, ze dzis juz znalazl jedna bombe i ze w mysl teorii prawdopodobienstwa jest bardzo mala szansa, zeby ten sam czlowiek natrafil w ciagu paru godzin na dwie bomby neutronowe. Ale zrobi, co w jego mocy. -W tym stadium pytanie brzmi: czy mamy poswiecic "Skorpiona", czy nie - mowi wyczerpany general. -Czy ma pan jakies watpliwosci? - prezydent unosi brwi. - Sadze, ze to logiczne: nie powinnismy sie wahac ani minuty, jesli w ten sposob mozemy zapobiec wybuchowi bomby neutronowej. Abber spoglada na ministra. Tamten rozumie niema prosbe i szybko wlacza sie do rozmowy. -Panie prezydencie, nie podejmujmy pochopnej decyzji. Wprowadzenie "Skorpiona" na orbite bylo poprzedzone ponad dziesiecioletnia, teoretyczna i praktyczna praca badawcza. Sam program przygotowawczy kosztowal szesc miliardow, a budowa, transport na orbite i montaz kazdego "Skorpiona" dwadziescia dwa miliardy. "Skorpion-1" zostal zniszczony, tak wiec, praktycznie rzecz biorac, strategiczne zadania sa wykonywane jedynie przez dwojke, trojke i czworke. W tej chwili opiera sie na nich gwarantujacy bezpieczenstwo panstwa system wczesnego wykrywania i ostrzegania. Wypadniecie ktoregokolwiek Skorpiona" moze pociagnac za soba nie dajace sie przewidziec konsekwencje. Jesli nieprzyjaciel... -Zostawmy to - nerwowo wtraca prezydent. - Panowie zawsze powolujecie sie na "nieprzyjaciela". Stara spiewka. Nigdy nie byliscie w stanie pojac, jak wielkie zagrozenie przedstawia dla kraju samo istnienie takich bomb. Was, generalow zawsze interesowalo tylko to, zeby miec kazda bron, ktora rozporzadza przeciwnik. Teraz mozemy sie cieszyc, ze mamy bombe neutronowa... Sztaby nigdy nie rozumieja, ze kazda bron moze sie obrocic przeciwko nam, nawet ta, ktora sami wyprodukowalismy i ktora jest w rekach naszych zolnierzy... Jesli ta bomba neutronowa wybuchnie... - Nie konczy nawet, tylko znaczaco macha reka. Abber zezuje na ministra. Dla niego eksplozja bylaby nawet korzystna. Przez swych przyjaciol dziennikarzy sprytnie rozpuscilby plotke, ze stalo sie to z winy prezydenta, ktory zareagowal nie dosc elastycznie... -"Skorpion" jest obiektem zbyt cennym - kreci glowa minister. Abber przez chwile rozwaza, po czyjej stanac stronie, choc wie, ze w tej rozgrywce nie jego osoba jest istotna. Ale tu i teraz, w tej minucie on tez moze duzo zyskac, wlasnie z powodu niezwyklosci sytuacji. Wie sporo o toczacej sie za kulisami cichej walce prezydenta z ministrem. Jestem i bede generalem, mysli, ale jesli ze szczytu drabiny zrzucimy prezydenta, to wszyscy posuniemy sie w gore o jeden szczebel... -Wypadniecie jednego "Skorpiona" spowoduje w naszym systemie obronnym luke, ktorej nie da sie zastapic zadnym innym srodkiem. - Tym zdaniem Abber wyraznie daje prezydentowi do zrozumienia, ze i on stanal po stronie ministra. - Gdyby to nie zabrzmialo tak cynicznie, powiedzialbym: "Skorpion-4" wart jest wiecej nawet niz sto tysiecy porazonych promieniowaniem ludzi. Oczywiscie, majac na uwadze wyzsze interesy... Minister kwituje sprawe pelnym wdziecznosci spojrzeniem i kuje zelazo poki gorace: -Oczywiscie zanim bedziemy zmuszeni do podjecia tak bolesnej decyzji, mamy jeszcze dwie szanse - stara sie stworzyc pozory bezstronnosci. - Albo znajdziemy bombe, albo nasz czlowiek, ktorego wyslalismy w kosmos, zdola wedrzec sie do "Skorpiona" i unieszkodliwic porywaczy. Prezydent wzdycha. Dyskretnie odzywa sie telefon. Abber podnosi sluchawke, a potem krotko referuje prezydentowi: -To byl szef Biura Wywiadu. Jak do tej pory, udalo sie aresztowac dwoch oficerow lacznikowych admiralicji i dowodce bazy lodzi podwodnych w Ninter. Zeznali, ze brali udzial w spisku, ktoremu przewodzi admiral Jong... Jednakze admirala na razie nie znaleziono, z pewnoscia sie ukryl. Prezydent znowu ociera czolo. Rozpina kolnierz, machinalnie patrzy na zegarek. Dopiero potem pojmuje, ze do jego swiadomosci nie dotarlo, ktora jest wlasciwie godzina. Znow spoglada: za dwadziescia dwie piata. 52 Wynner stoi w otwartej sluzie pomiedzy "Slizgaczem" a "Skorpionem". Po obu stronach drzwi sa otwarte. Do tej pory skradal sie po cichu, teraz buty kosmicznego skafandra zaczely skrzypiec na metalowej podlodze korytarza. Otwiera helm: w tej chwili oddycha powietrzem obu polaczonych obiektow kosmicznych.Przed paroma minutami uslyszal strzaly. Przyczail sie. Ruszyl ponownie gdy tylko zapadla cisza. Teraz stoi z bronia w reku na slabo oswietlonym korytarzu prowadzacym do srodkowej czesci "Skorpiona". Goraczkowo sie zastanawia: co sie moglo stac? Czyzby wywiazala sie walka miedzy zakladnikami i porywaczami? Jesli tak, moze jeszcze trwa, a moze jur...? Nigdy jeszcze do nikogo nie strzelal. Naturalnie, jak wszystkich zolnierzy, jego takze nauczono poslugiwania sie bronia. Czy bylby, czy bedzie do tego zdolny?... Lecz nie ma czasu na zastanawianie sie. Slyszy halas. Nieruchomieje. Ktos - gdzies rozmawia. Wynner nie rozroznia poszczegolnych slow. Znow ostroznie rusza wzdluz sciany. Dociera do zalomu przedsionka. Tu znajduja sie rozne wejscia. Do magazynu, do urzadzenia regenerujacego tlen, do skladu broni, do magazynu danych o korektach orbity, do sterowni i sypialni. W scianach biegna kable, od czasu do czasu wlacza sie gdzies jakis maly silnik, cos sie uruchamia, napelnia, wypompowuje, uzupelnia, rejestruje. Pozniej cichnie. Wynner stoi za wystepem sciany, wyglada. Jedne drzwi sa uchylone/za nimi widac ruch, chyba stamtad plynie dzwiek rozmowy. Podporucznik milimetr za milimetrem posuwa sie do przodu. Jego palce kurczowo sciskaja rewolwer. Teraz dopiero naprawde pojmuje, czego sie podjal. Nerwy napinaja sie w nim do granic wytrzymalosci, krew lomocze mu w skroni - wie, ze jesli tamci go zauwaza, bedzie musial strzelac. Jesli ktorys wyjdzie, natychmiast strzelam, postanawia twardo. Gdzie moga byc zakladnicy? W czesci mieszkalnej czy w magazynie? Innej mozliwosci nie ma. Wynner skrada sie dalej i nagle dretwieje. Reka. Blada ludzka reka na podlodze. Dalszej czesci ciala nie widac; skrywa ja drugi wystep sciany. Oficer nie ma watpliwosci, ze tamten jest martwy. Nieruchomy, blady. Jeszcze w Oviedo powiedziano podporucznikowi, ze zaraz na poczatku terrorysci zabili jednego z pilotow. Oni sie nie patyczkuja, to chyba ten biedak. Wynner pokonuje sztywnosc miesni. Co prawda, przez chwile nie czuje nog, te dwie na ktorych stoi, nie naleza chyba do niego, dziwnie zdretwiale i slabe. Pozniej jednak odzyskuje sile. Metr dalej znowu nieruchomieje. Za wystepem zauwaza jeszcze jednego zabitego. Dlugo stoi nad nimi. Nie znal zadnego. Na twarzach obu zabitych zastygl grymas bolu. A moze ani jeden z zakladnikow nie zostal juz przy zyciu? Czyzby na prozno przylecial po nich przez kosmos, na prozno wdzieral sie do bazy? Obok drzwi magazynu dwa guziki automatycznego zamka: bialy - otwierajacy i czerwony - zamykajacy. Nad czerwonym swieci sie malutka lampka. A wiec drzwi sa zamkniete z zewnatrz. Ale dlaczego? Czyzby tam zamknieto pozostalych dwoch zakladnikow? Wynner powoli, bardzo powoli przesuwa sie blizej. Plecy oparte o sciane, rewolwer w strone otwartych drzwi... Jesli wyciagnie reke, natrafi dokladnie na bialy guzik. 53 -Za dziesiec piata - mowi Piero. Ma dwadziescia lat i to jest jego trzecia powazniejsza akcja. Kiedy do oddzialu dobierano ludzi, Piero nadawal sie niemal pod kazdym wzgledem, a jednak wzieto go tylko dlatego, ze wspaniale prowadzi samochod. Teraz tez jedzie predko, mimo popoludniowego szczytu nigdzie nie musi naciskac guzika syreny; z kocia zwinnoscia przeslizguje sie, przemyka miedzy pojazdami.Quinet z chmurna twarza wyglada przez okno. Przed chwila rozmawial przez krotkofalowke z prezydentem. Czasem rzeczywiscie wydaje sie, ze tamci w podziemnych bunkrach wymagaja od niego rzeczy niemozliwych. A coz to ja jestem, czarodziej? - oburza sie w duchu. Oczywiscie, oni czuja sie bezpieczni osiemset metrow pod ziemia, ja tez bym sie nie przejmowal, gdybym tam byl. Ale przez caly dzien to wlasnie ja uganiam sie z chlopcami po miescie. Jedna bomba, jedna stacja radiowa, jedno sledztwo w bazie wczesnym switem, i teraz ja mam znalezc te druga zabawke. Policja jest bezsilna, bawi sie swoimi komputerami, w wojsku pelno fajtlapow, ktorym mozna by ukrasc nawet poduszke spod glowy. Trzej ludzie strzega trzydziestu bomb neutronowych i rakiet - no nie, to sie nadaje do pisma humorystycznego! A teraz umywaja rece: postepowalismy zgodnie z regulaminem, nie jestesmy odpowiedzialni. A zeby to jasna...! -Szefie - odzywa sie z radia jakis glos - sadze, ze tu cos jest... -Aparat reaguje? -Pare razy blysnal. -Gdzie jestescie? -Na koncu ulicy Bartelsa jest parking. Dosc duzy parking. Autobusy, ciezarowki... Przejezdzalismy kolo niego i wtedy blysnela lampa licznika. -Gazem z powrotem, ja tez tam jade! Wszystkie samochody natychmiast na parking przy ulicy Bartelsa. Otoczyc plac! -Moze to bedzie to! - dudni w glowie majora, podczas gdy Piero z ogromna predkoscia pedzi w strone nowego celu. Moze to bedzie to, choc tak niewiele zostalo nadziei, a i czasu coraz mniej... 54 -Prosze pana, znowu zglasza sie "Skorpion".-Technik natychmiast przelacza na megafon transmitowany z Oviedo glos.-... Grupa Kryzysowa?... Sluchajcie, nie czekamy dluzej! - w cisze sali wdziera sie glos Alaga. Arow siada na noszach, dwaj straznicy podchodzalilizej. Delius podskakuje do mikrofonu: -Jest za dziesiec piata - mowi spokojnie. Zeby tylko teraz zachowac spokoj, tylko teraz... Mimowolnie spoglada na swoich towarzyszy. Widac, ze sa juz zmeczeni. Zwlaszcza Merloni i Hilda Emmers. Edith i Helmont trzymaja sie stosunkowo dobrze, obaj kapitanowie takze. Bardey jest stale gotowy do udzielania fachowych objasnien o sytuacji w kosmosie. Praca doktora Rizza zacznie sie prawdopodobnie teraz - jesli bomba mimo wszystko wybuchnie. Za dziesiec minut... czy teraz, natychmiast? -Nie interesuje mnie, ktora jest godzina! - Alago jest zdenerwowany, wszyscy slysza to dobrze. - Zlamaliscie reguly gry! -O ile wiem, nie zlamalismy ani jednego przyrzeczenia - odpowiada Delius. Moze wlasnie jego opanowanie coraz bardziej denerwuje spiskowcow? -My potrafilismy wyczekac do piatej! - wrzeszczy Alago, az drgaja membrany glosnika. - A wy, tam na dole zalatwiliscie naszych ludzi -Dlaczego pan tak sadzi? - ostroznie odpowiada pulkownik. - Cokolwiek by sie stalo, zostalibysmy o tym powiadomieni. -Wlasnie o to chodzi: na pewno wiedzieliscie o tym. Coscie zrobili z Radiem "Anakonda"?! -Stalo sie z nim cos? - dziwi sie Delius. Niezbyt dobrze udaje zdumienie, tamten z pewnoscia wyczuwa to w jego glosie, bo krzyczy: -Niech pan nie udaje, ze o niczym pan nie wie! - Pozniej kontynuuje juz troche ciszej, lecz z taka sama grozba w glosie. - Wyznaczylismy wam dlugi termin. Ale widze, ze nie wykorzystaliscie go na myslenie, nie zastanowiliscie sie, o ile lepiej byloby dla kraju, gdyby zmiana rzadu odbyla sie droga pokojowa. Dlatego postanowilismy, ze dla przestrogi wysadzimy jedna bombe. -A wiec one nie sa w jednym miejscu? - pyta Delius. Jego udane zdziwienie z pewnoscia umacnia tamtych w wierze, ze maja jeszcze dwie bomby. Nagle przychodzi mu cos do glowy: - Niech no pan powie, ma pan do tego upowaznienie? Panscy mocodawcy... -Moich mocodawcow niech pan zostawi mnie. - Z glosu Alaga przebija buta. - Dostalem prawo dysponowania jedna bomba. Wybuch drugiej i tak nie nastapi, wasz tchorzliwy rzad bez namyslu poda sie do dymisji... -Niech pan zaczeka! - W glosie Deliusa jest szczera prosba, niemal blaganie. - Niech pan zaczeka przynajmniej piec minut, az zawiadomie prezydenta... -Dosyc juz czekalismy. Tyle, nic wiecej. Nagle zapada cisza. Glucha cisza. Nie szumia glosniki, urzadzenie zostalo wylaczone. Delius bierze gleboki oddech i szybko zwraca sie w strone szklanej sciany: -Wezwijcie prezydenta. Jesli to mozliwe, wlaczcie na jedna fale jego radiostacje, nasza, radio majora Quineta i baze w Oviedo. Tak szybciej sie porozumiemy, teraz liczy sie kazda sekunda... Pani Tarnello! - grzmi nie znoszacym sprzeciwu glosem. - Niech pani idzie za szklana sciane i nagra na tasme, co miejska obrona cywilna ma robic w pierwszej godzinie po wybuchu bomby! -Prezydent jeszcze obraduje - przychodzi z glosnika informacja. Delius od razu pojmuje, o co toczy sie gra. Oni tez nie potrafia podjac decyzji, wiec zostawili sprawe na jego barkach. Ani prezydent, ani minister nie maja odwagi wziac na siebie odpowiedzialnosci. Niech zadecyduje pulkownik Delius, a pozniej w zaleznosci od skutkow albo przyzna mu sie racje, albo... albo obarczy sie go odpowiedzialnoscia za kleske... No, juz ja pokaze tym tchorzliwie przyczajonym robakom, ze nie tak bedzie! Oswiadcze spiskowcom, ze spelnimy wszystkie ich warunki, ze rzad juz podal sie do dymisji, Grupa Kryzysowa takze. Za dziesiec minut wszystkie panstwowe stacje radiowe powiedza, ze... Bardey staje kolo niego. -Pytanie tylko, ktora bombe uwazaja za pierwsza - mowi cicho. Jedynie Delius slyszy jego slowa. - Jesli ta, ktorej Quinet jeszcze nie znalazl, to... Ale jesli te druga, ktora jest tam, w willi... -Juz jej tam nie ma - Maur podchodzi do nich; musi miec uszy nietoperza, skoro uslyszal ostatnie slowa eksperta do spraw lasera. - Dziesiec minut temu poinformowano mnie, ze specjalny oddzial z El Puno zabral bombe i w opancerzonym transporterze wiezie ja z powrotem do bazy. -Jeden klopot mniej - mowi Bardey bezbarwnym glosem. Jest za piec minut godzina piata. 55 Wynner ostroznie naciska bialy guzik. Automatyczne urzadzenie wlacza sie natychmiast, bezglosnie. Mija sekunda i podporucznik spostrzega zakladnikow. Obaj sa w magazynie.Tracacy przytomnosc Angelos siedzi pod sciana. Portugo szeroko otwartymi oczami obserwuje poszerzajaca sie szczeline. Kiedy spostrzega czlowieka w niebieskim skafandrze, ma ochote krzyknac, ale Wynner ostrzegawczo przyklada palec do ust. Portugo zrywa sie na rowne nogi. -Ty jestes "goncem" - szepcze. -Tak. Chodzcie do "Slizgacza", szybko. -Angelos jest ranny, stracil wiele krwi. Nie moglem go opatrzyc. W czasie rozmowy podporucznik stoi w progu; reka trzymajaca rewolwer jest stale gotowa, lufa broni skierowana w strone sterowni. Nerwowo macha druga reka: -Pomoz mu. Ruszaj sie! Szybko! Portugo podnosi Angelosa. Kapitan stacji kosmicznej zdaje sobie sprawe z tego, co sie dzieje, lecz jest wyjatkowo oslabiony. Pod wplywem dotyku Portuga, z ramienia znowu zaczyna mu plynac krew, podarty na strzepy mundur jest mokry, ciemnoczerwony. Ale jakos staje na nogi. Wynner przechodzi do przodu, wystep sciany zakrywa go do polowy; za jego plecami Portugo stawia Angelosa na nogi i pomaga mu wyjsc na korytarz. -Pst!... - pokazuje Wynner. Obaj powoli kustykaja w strone sluzy "Slizgacza". Angelos wlecze sie z zacisnietymi zebami; czuje potworny bol. Wynner w napieciu stoi na strazy. Wie, ze nie moze sie stad ruszyc, dopoki tamci nie dotra do "Slizgacza". Dochodza juz niemal do drzwi sluzy, gdy Angelosa opuszczaja sily: pada. Portugo lapie go za ramie, lecz na dzwiek upadajacego ciala gwaltownie otwieraja sie drzwi sterowni... Wynner strzela bez zastanowienia. Portugo podnosi Angelosa i biegiem taszczy go do "Slizgacza". Wynner nie widzi nic, znowu strzela. Huk strzalu dlugo rozbrzmiewa miedzy metalowymi scianami. A moze to tylko krew dudni mu w skroniach i w uszach? 56 -Szukacie juz? - Quinet wyskakuje z samochodu. Widzi tylko jednego ze swoich ludzi; zostawiono go tu wlasnie po to, zeby pokazal droge.-Tam na lewo chlopcy przeszukali autobusy - zolnierz dyszac biegnie obok majora - i tych kilka zaparkowanych wozow kempingowych; w zadnym z nich nie ma bomby... -W takim razie gazem na prawo i niech kazdy obserwuje liczniki GM! Miedzy ciezarowki... Najpierw przejrzyjcie ciezarowki! Dwuosobowa straz parkingu - starsi mezczyzni w szarych ubraniach - bezskutecznie probuja zatrzymac komandosow. Oddzial nie znosi sprzeciwu, a teraz nie czas na wyjasnienia. Jeden z dozorcow wpada w gniew i zamyka ciezki metalowy szlaban: blokuje elektryczne urzadzenie i wylacza prad. -Juz ja pokaze tym zbojom - mruczy do kolegi. - Mysla, ze jak maja mundury, to juz wszystko im wolno? Nie! Tu nie wjada bez kontroli, ani nie wywioza zadnego samochodu. Dranie! Grupa Kryzysowa polaczyla wszystkie radiostacje. Tak wiec Quinet takze slyszy meldunek, ktory oficer policji sklada Deliusowi. Melduje z willi przy ulicy Andersena, ze jakies dziwne czerwone promienie swiatla omiataja ogrod i dom. Slychac syczacy dzwiek, a na dachu, na trawie, nawet na scianach zostaja slady spalenizny. Wydaje sie, ze promienie przychodza skads z gory... -Promienie laserowe - wszyscy slysza odpowiedz Deliusa, ktorej z pewnoscia nie mozna nazwac spokojna. - Opusccie wille, schroncie sie w okolicznych domach. Nie bojcie sie, nie ma niebezpieczenstwa. -Znowu cos kombinujecie! - wrzeszczy Alago i we wszystkich czterech miejscach: w sali Grupy Kryzysowej, w Biurze Prezydenta, w Oviedo i w aparacie Quineta, slychac jak dyszy. Rizzo poznaje ten skowyt ludzi zapedzonych w smiertelna pulapke. Tak, to poczatek konca. -... Ale nic tym nie osiagniecie! Za minute wybuchnie jedna z bomb! Delius chce zyskac na czasie. Jest za dwie piata. Mowi do mikrofonu: -Niech pan poslucha, co sie tyczy naszej poprzedniej rozmowy, dostalem od prezydenta odpowiedz... -Niech pan sobie daruje to gledzenie! Zaraz wybuchnie pierwsza bomba, pozniej inaczej porozmawiamy! Quinet nic nie mowi. Jeden z jego ludzi kiwa z daleka reka: -Tutaj szefie! Szybko! Quinet pedzi tam. Zolnierz pokazuje z triumfem: -Tam jest! Ten zolty! Sredniej wielkosci, zolta ciezarowka. Czerwona kabina kierowcy. Z boku napis reklamowy; Quinet nie ma czasu, zeby go przeczytac, l tak wiadomo, ze spiskowcy gdzies ja ukradli... Z czyjejs reki wyjmuje licznik GM. Trzymajac przed soba metalowy pret zbliza sie do samochodu. Katem oka widzi, ze jego ludzie otoczyli woz ze wszystkich stron i tak samo jak on zblizaja sie do niego. Kabina kierowcy jest oczywiscie pusta, w okolicy samochodu nie ma nikogo poza czlonkami oddzialu. Terrorysci dawno uciekli, z pewnoscia daleko, szukaj wiatru w polu. Ale potworny ladunek zostawili tutaj... Zostawili? W dloniach zamiast broni liczniki Geigera-Mullera. Czerwone lampki. Im blizej podchodza, tym czesciej migaja. -Tu zostawili, sukinsyny - mowi jeden z zolnierzy. -No, no, az sie zdziwia, jak wybuchnie... Oczy Quineta zwezaja sie. Na jedna sekunde. Pozniej mowi: -Zamknac plac i ruch w okolicy. Piero, do mnie! -Tu jestem. -Ktora godzina? -Juz... piata. -Za pol minuty - mowi kamerzysta. -Wzywam Deliusa! Zmeczony pulkownik zglasza sie: -To pan, Quinet? Poprzednio prosil pan o dane o skradzionych ciezarowkach, ale niestety nie moge sie tym teraz zajac... -Znalazlem - mowi po prostu major. Pokazuje pozostalym, by sie wycofali, Przy samochodzie zostaje z nim tylko Piero. Podchodza blizej. Slonce jeszcze prazy, lecz na skraju nieba pojawily sie juz pierwsze obloczki. -Co pan powiedzial? -Znalazlem te druga. Piero kamieniem rozbija zamek tylnych drzwi, otwiera je. Nie jest zaskoczony: w otwartej drewnianej skrzyni spoczywa owinieta w wate szklana druga bomba. Smierc zamknieta w metalu. Piero ma dwadziescia lat i od czasu jak sie urodzil stale wspominano o bombach neutronowych. A jednak nie plonie z ciekawosci, rzuca tylko jedno spojrzenie i juz przechodzi do przodu, otwiera drzwi kabiny kierowcy, wspina sie na metalowy stopien, zaglada do srodka... -Zostawili ja tu w pospiechu! - krzyczy do Quineta. - Nawet kluczyk zostal w stacyjce... -Dajcie obraz! Zawolajcie kamerzyste! - krzyczy Delius. -Nie ma mowy - twardo odpowiada Quinet. - Najpierw trzeba ja unieszkodliwic. -Niech pan ja odlaczy od anteny! Trzeba przeciac kabel miedzy zapalnikiem bomby a antena! -Na tym wlasnie polega klopot - powoli odpowiada major - ze nigdzie nie widze anteny. 57 Cztery strzaly jeden po drugim. Wynner czuje, jak kule swiszcza kolo jego glowy. Pociski z trzaskiem wbijaja sie w sciany pokryte sztucznym tworzywem i aluminium. Cale szczescie, ze nie moga przebic zewnetrznej powloki ze stopu tytanu...Porywacze nie moga wyjsc ze sterowni. Wynner mysli, ze z wolna powinien juz zaczac sie wycofywac. Ostroznie spoglada do tylu. Portugo umiescil juz Angelosa w kabinie i macha reka do podporucznika: -Chodz...! Wynner tylem cofa sie w strone drzwi sluzy. Juz mysli, ze jest bezpieczny, kiedy dwie postacie wyskakuja zza drzwi sterowni. Strzelaja jednoczesnie. Wynner czuje w piersi uderzenie, swiatla przed jego oczami pokrywaja sie mgla, jeszcze podnosi bron, ale nie potrafi juz strzelic... Portugo widzi tylko tyle, ze "goniec" w skafandrze kosmonauty chwieje sie na nogach. Wyskakuje po niego i wciaga go do kosmicznego samolotu. Na szczescie zaslania ich wystep sciany. Angelos siedzi przed pulpitem sterowniczym, zdrowa reke trzyma nad aparatura. Portugo chwyta bron "gonca" Angelos dotyka jakiegos przelacznika - drzwi sluzy powoli sie zasuwaja Portugo strzela jeszcze przez zwezajaca sie szczeline, widzi, ze Narga lapie sie za piersi pada na ziemie jak podciety kosa. Pozniej skrzydla drzwi hermetycznie sie zamykaja. Krew Angelosa kapie na aparature. Major wlacza silnik; na fotel drugiego pilota wslizguje sie Portugo i przejmuje prowadzenie. "Slizgacz" wolno oddala sie od "Skorpiona", odleglosc wynosi piec, dziesiec, dwadziescia metrow Portugo wlacza rakietowe stery, teraz najwazniejsze jest, by jak najszybciej oddalic sie od bazy - uruchamia jedna z turbinowych pomp, silniki juz dudnia wytryskuje pomaranczowy plomien. Wynner otwiera oczy Nieprzytomnym wzrokiem patrzy na mrugajace czerwone swiatla Pod plecami czuje drzenie samolotu. -Udalo sie chlopie - kiwa do niego Portugo. - Trzymasz sie? Wynner chce odpowiedziec, ale glos z ledwoscia przechodzi mu przez gardlo: -Postrzelili mnie - szepcze. -Tonie, teraz juz wkrotce bedziemy na dole... - pot leje sie strumieniami po warzy Portuga Lonti rozcial mu skore na glowie kolba rewolweru. To chyba tylko zadrapanie, otarcie naskorka, mysli Portugo. Nagle widzi przed soba matke, duza kobiete z siwym kokiem, zawsze czesala sie w kok. Pozniej pojawia sie przed nim stary, jakby cos mowil... - Portugo potrzasa glowa, naciska guzik mikrofonu: - "Slizgacz-dwa" wzywa Oviedo! Oviedo, zglos sie!... 58 -Oviedo zglasza sie.Udarton tak gleboko wzdycha, ze ze stolu zlatuja kartki papieru. Fetti nerwowo bebni palcami obok guzika mikrofonu. Stary nieruchomo obserwuje glosnik, jakby widzial przed soba obraz: unoszaca sie w przestrzeni, blyszczaca baze. Jesli wywoluje "Slizgacz", to znaczy, ze chlopcy... -Tu Portugo. Mam na pokladzie ciezko rannych, podejme probe awaryjnego ladowania w Oviedo. Przygotujcie lotnisko: niech czekaja lekarze i karetki... Stary bierze do reki mikrofon. W stole, pod szklana pokrywa kreca sie szpule magnetofonu. -Lotnisko bedzie przygotowane. Prosze zameldowac o sytuacji. -Awaryjnego ladowania prosze sie spodziewac za trzydziesci minut. Oslona termiczna chyba nie wytrzyma... niech czeka takze straz pozarna. Sam prowadze maszyne. - Co sie stalo z oficerami? -Zabili Vide i Passera. Angelos i "goniec" zostali zranieni, sa tu teraz ze mna. Transmisja urywa sie. W glosnikach glucha cisza. Stary zwiesza glowe, Zabili Passera! Passera, ktorego od najmlodszych lat wychowywal jak swoje dziecko, ktorego kochali z zona jak wlasnego syna. Bo tez byl nim. Zamiast tamtego, ktory nie mogl sie urodzic... Zabili im syna, ktory mial byc kontynuacja ich zycia. Mezczyzne, ojca malych dzieci - wnukow Starego... Na generala splywa fala gniewu i wyczerpania. Chcialby cos powiedziec: - Nie, to niemozliwe... - szepcze, lecz nikt go nie slyszy, nawet on sam. Powoli, ociezale wstaje. Na ramionach czuje ciezar dziesiecioleci. Poczatkowo obaj oficerowie nie zauwazaja zmiany na jego twarzy. Fetti zarzadza w bazie nowy alarm: "Ladowanie awaryjne!", "Stan zagrozenia!" - dudnia w oddali glosniki. "Przygotowac sie do awaryjnego ladowania kosmicznego samolotu o napedzie jadrowym!" Co prawda, "Slizgacz" nie ma napedu jadrowego, lecz na jego pokladzie znajduja sie radioaktywne materialy i dlatego nalezy przedsiewziac takie same srodki ostroznosci, jak w przypadku maszyny o napedzie jadrowym. Udarton najpierw donosi Grupie Kryzysowej i Grupie Operacyjnej Sil Powietrznych o oczekiwanym ladowaniu, a pozniej probuje zlapac zblizajacego sie "Slizgacza" na radarze dalekiego zasiegu. Kosmiczny samolot nie pojawia sie jeszcze na ekranach, jest chyba za daleko. Co bedzie jesli ogniotrwala powloka nie wytrzyma?... Portugo jest zmuszony zblizyc sie do Ziemi w linii prostej, bez szybowania. Dziob maszyny tak sie rozgrzeje w atmosferze, ze kiedy dotkna betonu, beda stac w plomieniach. Jesli nie przytrafi sie im jakies nieszczescie jeszcze na gorze, w kosmosie... Dopiero pozniej patrza na Starego. Zdumiewa ich zmiana. Jak w niemym filmie, mysli Fetti. Widzial kiedys taki film w muzeum kinematografii. Sam obraz, bez dzwieku. Proces rozgrywajacy sie na twarzy Starego mozna czytac jak ksiazke. W wiecznie wesolych oczach wygasa blask. Zmarszczki poglebiaja sie, glowa staje sie z wolna podobna do zaschlej czaszki. Dwaj mlodzi ludzie bez ruchu wpatruja sie w generala. Tak mija prawie minuta. Z glosnika slysza: minister mowi do Deliusa: -... Jesli rzeczywiscie znaleziono takze druga bombe, to trzeba ja unieszkodliwic i koniec. Na ile grozni sa dla nas terrorysci przebywajacy w "Skorpionie"? Delius odpowiada: -Wedlug naszego eksperta do spraw techniki laserowej nadal istnieje ryzyko, ze zdaza wysadzic bombe jeszcze przed jej unieszkodliwieniem. -Ale moze nie bedziemy musieli niszczyc "Skorpiona"... - w glosie ministra slychac nie skrywane zadowolenie. Stary zbliza sie do otwartej szafy pancernej. Widzi tylko czerwony guzik, obok ktorego widnieje napis: "SKORPION-4". 59 -Niech was trafi szlag... - charczy Narga. Z ust plynie mu krew, rozowa krew z biala piana. Pocisk trafil go w pluco. Lezy w przejsciu, probuje sie podniesc, z powrotem pada na twarda, zimna podloge. Lonti obojetnie przechodzi nad nim, wchodzi do sterowni.Alago stoi przy celowniku laserowego dziala. Po otrzymaniu dokladnych koordynatow, polaczone z komputerem urzadzenie samo znajduje na Ziemi cel i strzela. Rana Nargi nie wzrusza Alaga. Nawet nie daje Lontiemu rozkazu, by zabandazowal rannego. Teraz interesuje go tylko jedno: wysadzic bombe. Pozniej admiralicja przejmie wladze, skonczy sie ten stan napiecia. Zwycieza. Milczacy Lpnti obserwuje zabiegi Alaga. Moze sie jedynie domyslac, gdzie i kto nauczyl jego kolege poslugiwania sie tym urzadzeniem, ale jedno jest pewne: zna sie na nim. Na informacyjnej tablicy aparatu swieca cyfry: wskazuja ilosc wypromieniowanej energii. Na jednym z ekranow kamera pokazuje rozblyskujacy co piec sekund ciemnoczerwony promien, ktory kieruje sie w strone Ziemi i niknie gdzies w oddali. -Widzisz?! - krzyczy Alago z twarza wykrzywiona grymasem triumfu. - Teraz dostana za swoje! Posylam energie studwudziestokilowatowymi porcjami, antena zgrabnie je przechwytuje i bum! Natychmiast wybucha. Osiemset piecdziesiat... dziewiecset siedemdziesiat... tysiac dziewiecdziesiat... tysiac dwiescie dziesiec! Teraz wylatuje w powietrze willa i dzielnica Doria! Ha, ha...! -Zakladnicy uciekli - cicho, zlowieszczo mowi Lonti. -Cos sie stalo - mowi nagle Alago, w jego glosie slychac zdenerwowanie. - Wedlug wskaznika wybuch nie nastapil. A moze zepsul sie wskaznik?... ale juz zaprogramowalem drugi cel. - Komputer wlasnie przekazuje koordynaty do urzadzenia celowniczego... Alago wciska guziki na pulpicie. Spojrzenie utkwil w pelznacych powoli wskazowkach. Zbiera sie energia, wystarczy nacisnac guzik i w przestrzen poplynie kolejna seria. W drugiej bombie krytyczny punkt, w ktorym nastepuje eksplozja ustawiono na poziomie tysiaca kilowatow. -Wysadza "Skorpiona"! - krzyczy Lonti i chwyta Alage za ramie. - Oszalales! Nie detonuj drugiej bomby! Nie bedziemy miec w reku zadnego atutu! - Z przerazenia wytrzeszcza oczy. -Nie boj sie - uspokaja go Alago i sam sie nieco opanowuje. Oblizuje wargi. - Nie oszalalem. Nie wiem, dlaczego w tamtym rejonie nie nastapil wybuch. Chlopcy Arowa musieli przesunac antene... Sprobuje wysadzic bombe Pillena - i znowu pochyla sie nad urzadzeniem. 60 Cala sprawa wydaje sie Quinetowi podejrzana. Bardzo podejrzana. Wciaz jeszcze nie pozwala podejsc blizej pozostalym ludziom.-Cos mi sie tu nie podoba - mamrocze polglosem. Pomiedzy buda ciezarowki a kabina kierowcy, w waskiej szczelinie znajduja sie uchwyty: tedy mozna wejsc na dach. Na tylnej scianie szoferki gasnica, siekiera w futerale i lom. Zabezpieczone metalowa klamra. Quinet szybko chwyta zelazny szczebel, wchodzi na gore. -Piata dwie! - krzyczy Piero. Quinet nie slyszy, bo w tej samej chwili dociera na dach i widok zapiera mu dech w piersi. Antena znajduje sie na dachu ciezarowki. Inna niz tamta w willi, w dzielnicy Doria. Jest calkiem plaska, nie lejowata. Kolista pajeczyna zlozona z aluminiowych pretow, mozna ja zmontowac w ciagu paru minut. Quinet wydaje glosny okrzyk. Kleczy na rozgrzanym od slonca metalowym dachu ciezarowki, nad jego glowa prazy gorace slonce, cien pada na antene. Major mocno chwyta jej wystajace czesci, chcialby je wyrwac, polamac ale przykrecono je do dachu solidnymi srubami. Nie ma czasu na demontaz. Decyduje, ze wezmie lom i rozwali konstrukcje... Ktos krzyczy: -Panie majorze!... I zaraz wiecej glosow: -Uwaga! -Promienie! Quinet spoglada w gore. To, co slyszal przed chwila przez radio, o laserowym ataku w dzielnicy Doria, przybiera teraz przed jego oczami realne ksztalty Skads - z niewyobrazalnej wysokosci, wprost z blyszczacego nieba - dwukrotnie rozblyskuje ciemnoczerwony, cienki promien swiatla. Raz za razem. To tu, to tam. Niedaleko od ciezarowki. Z ziemi podrywa sie kurz, slychac syczenie... -Laser! - krzyczy Piero. Quinet wie, ze nie ma wyjscia. Tylko jedno. Teraz dociera do jego swiadomosci to, co przed minuta powiedzial Piero. Ze terrorysci zostawili w stacyjce kluczyki. Jesli trafia promieniem w antene... -Jedz! - krzyczy z dachu do Piera. - Wsiadaj i gazu! -Dokad? - odkrzykuje Piero. Stoi trzy metry od bomby neutronowej i nie ucieka, gdzie go oczy poniosa. Nie. Juz wdrapuje sie do kabiny. -Wszystko jedno! Byle odjechac stad! - Quinet polowa ciala zwisa z dachu, szarpie siekiere wiszaca na scianie wozu. Cholera, ale solidnie ja przymocowali! Nie da sie poruszyc! Nastepny promien traf ia juz w otwarte tylne drzwi ciezarowki. Unosi sie biala para, przez chwile slychac ogluszajacy syk. Blizej stojacy komandosi mimowolnie sie cofaja. Aluminium przepala sie z oslepiajacym blyskiem, w drzwiach zostaje otwor. -Piero, ruszaj! - krzyczy major. Piero nic nie slyszy, wlasnie w tym momencie uruchamia silnik. Za pierwszym razem nie udaje sie. Dopiero za drugim. Quinet wciaz jeszcze nie moze odczepic siekiery. Wyteza wszystkie sily, na szyi i czole wystepuja mu zyly. Zamyka oczy... Piero rusza. Z takim rozmachem, ze ciezar ciala Quineta podwaja sie, siekiera razem z klamra od razu odrywa sie od sciany... Jedna reka udaje mu sie uchwycic wystajacego brzegu wywietrznika ciezarowki. Rowniez trzeci promien trafia w ciezarowke. Tym razem pomaranczowy plomien wybucha na dachu szoferki, z trzaskiem pali sie lakier; gorzkawy, czarny dym bucha Quinetowi do nosa. Gdzie moze byc kabel... Piero dodaje gazu. Ciezarowka rusza ociezale niczym olbrzymie dzikie zwierze. Piero przejezdza wzdluz zaparkowanych samochodow, lecz nie moze jechac dalej -tu konczy sie parking. Musi zawrocic; z calej sily napiera na duza, niemal pozioma kierownice. Wjego oczach widac smiertelne przerazenie... Nic na to nie moze poradzic. Do tej pory trzymal sie twardo; moze nie odczuwal prawdziwych rozmiarow niebezpieczenstwa. Teraz, kiedy trzyma w rekach kierownice - i los bomby neutronowej - czuje, ze jego zoladek sie sciska, rozum go opuszcza i juz tylko jedna mysl pulsuje w nim: jak najdalej stad! Quinet jedna reka chwyta sie brzegu anteny. Przy zakrecie nieomal zlatuje z dachu. Przychodzi mu do glowy: prosciej byloby szukac kabla w srodku, w budzie ciezarowki, przeciez musi byc gdzies w poblizu bomby. Na pomysl ten wpada za pozno - samochod pedzi coraz szybciej... Major wchodzi na prety kolistej anteny. Katem oka widzi, ze czerwony promien sciga ich. Moze celownik nastawiono na radioaktywne promienie bomby? Wciaz jeszcze nie widzi kabla... Piero hamuje przed wejsciem. Szlaban jest opuszczony. Podbiega dwoch komandosow, szarpia czerwono-bialy gruby zelazny drag - nie da sie podniesc. Piero czeka na polecenia Quineta, ale... Uderza czerwony promien. Quinet czuje, jakby sie unosil w powietrze - wszystko wokol niego jest gorace jak ogien, metal skwierczy, rozchodzi sie zapach spalenizny. Ciezarowka stoi przed opuszczonym szlabanem. Cale szczescie, ze major akurat w tej chwili nie trzyma sie anteny. Jego reka przywarlaby do rozpalonego aluminium. Podeszwy spadochroniarskich butow juz dymia. -Piero, jedz! Chlopak wlacza wsteczny bieg. Kanciasty potwor powoli rusza. Teraz uderza promien. Takze i tym razem trafia w antene. Gdzies w zapalniku dwa kawalki metalu zblizaja sie do siebie. Jeszcze troche i zetkna sie, obwod sie zamknie i... Cienka czerwona igla, jej koniec ginie gdzies nad ich glowami, w kosmosie. W tej chwili Quinet zauwaza kabel. Jest polaczony z metalowymi segmentami niedaleko srodka anteny. Widac zaledwie dwudziestocentymetrowy odcinek; w dachu ciezarowki wywiercono otwor, tamtedy przeprowadzono czarny przewod biegnacy do zapalnika bomby. Pojazd przyspiesza, ale Quinet nie ma odwagi trzymac sie anteny. Sciska siekiere, podnosi ja - przed jego oczami blyska czerwony promien... Potworny bol obezwladnia go, traci niemal przytomnosc, czegos takiego nigdy jeszcze nie czul, rozzarzona igla wbija sie w jego lewe ramie i jednoczesnie czuje, jakby spadal w przepasc zamkniety w zelaznym pancerzu. Mozliwe, ze nawet serce zamiera mu na krotka chwile... Wszystko to trwa tylko jedna sekunde, oczy majora zamykaja sie; bol rozplywa sie po ciele. Otaczajacy go swiat zaczyna wrzec, przedmioty traca swoje ksztalty. Dziwne, mysli Quinet, w nogach czuje wibracje. -Trafil go promien! - krzyczy ktos i juz.pedzi w strone wozu lacznosciowego, zeby wezwac karetke. Major odzyskuje przytomnosc tak samo szybko, jak ja stracil. Ciezarowka jezdzi w kolko po parkingu omijajac stojace rzedem samochody. Promienie laserowe uderzaja z tylu i po bokach, klebi sie gesty, czarny dym... Piero tak zaciska szczeki, ze az zgrzytaja mu zeby. -Skurwysyny... - charczy Quinet. Do oczu splywaja mu krople piekacego, slonego potu, ktory pokrywa jego czolo. Ciezarowka znowu hamuje. Major z potwornym wysilkiem czolga sie do przodu, ze zdziwieniem zauwaza, ze choc moze sie opierac na lewej rece, a jego palce sie sciskaja, nie potrafi nimi nic chwycic. Nie spuszcza wzroku z krotkiego kawalka kabla, lecz gdy ku niemu pelznie, sily coraz bardziej go opuszczaja... Piero powoli hamuje, wyglada przez okno; ale widzi tylko obcas buta Quineta. Ciemnoczerwony promien! Nie trafil w antene! Nie trafil! - powtarza w myslach major. Musze podejsc blizej... ale moze sie tylko czolgac. Piero gwaltownie dodaje gazu, impet pomaga Quinetowi, niemal rzuca go w poblize kabla. Powietrze jest tak gorace, jakby palil sie caly swiat, plonie tez jego cialo, zarzy sie metalowy dach, powietrze wibruje, na dluga chwile skupila sie tu cala Ziemia, ludzie wszystkich gor i wszystkich rownin sa tutaj, na wyciagniecie reki. Nie widzi placu, samochodow, krzyczacych ludzi - nie widzi nic, tylko dwadziescia centymetrow grubego czarnego kabla. Podnosi siekiere. Kleczy na dachu ciezarowki. Cala swoja sile skupia w prawej rece - lewa wisi bezwladnie. Wreszcie uderza... 61 Glowa Starego: trupia czaszka.Tak jakby zrzucil maske. Przy zyciu utrzymuje go tylko cierpienie i zadza zemsty. Pod skora w niebieskawych zylach zamiast krwi tetni bol, miesnie porusza zemsta. Na czole poglebia sie pozioma zmarszczka, usta otwarte. Obok nosa polkolista bruzda. Widzi Passera, jak biegnie po lace, mial czternascie lat; dlugoreki, dlugonogi, chudy; gonil miedzy stogami siana z czarno-bialym, laciatym psem... A jak ogladal w telewizji pierwsze ladowanie na Ksiezycu!... Fragment swiata, ktory widzi - niebo z chmurami w czworokacie okna, szafa pancerna - rozmywa sie od cisnacych sie do oczu lez. W glosnikach halasliwy jazgot. Wciaz jeszcze nie udalo sie unieszkodliwic bomby neutronowej... Passer nie zyje. Nie zyje. Nie zyje. Tamci go zabili, tamci na gorze. Minister cieszy sie, ze "Skorpion" nie zostanie zniszczony. Stary waha sie tylko sekunde. W jego oczach nie ma juz lez. Zdecydowanym ruchem siega w kierunku guzika z napisem "SKORPION-4". Naciska. 62 Snop ognia w kosmosie.Nie ma zadnego osrodka przenoszacego fale, dlatego nie ma tez dzwieku. Nie slychac huku. Zreszta kto mialby go uslyszec?... W ciagu ulamka sekundy olbrzymi walec stacji kosmicznej rozpada sie na czesci sklado.we. Ladunki umieszczono tak, by krazacy na orbicie okoloziemskiej obiekt zostal niemal calkowicie unicestwiony, by w kosmosie zostaly po nim jak najmniejsze szczatki. Kawalki "Skorpiona-4" rozpryskuja sie na wiele kilometrow. Pozniej kosmos ponownie ciemnieje. 63 Ciezarowka hamuje. Zolnierze biegna w jej strone machajac rekami. Piero zatrzymuje sie, robi gleboki wydech.Quinet zwisa z dachu. Jego towarzysze podnosza go. Jest przytomny, chcialby zaprotestowac, ale sily starcza mu tylko na to, by sie cierpko usmiechnac. Komandosi podniesli juz szlaban, pedem wjezdza karetka. Kamerzysta cofa sie pare krokow, przekazuje obraz. Pod Pierem trzesa sie kolana, musi usiasc na ziemi. Dwoch zolnierzy szybko wskakuje do ciezarowki i rozbiera urzadzenie uruchamiajace zapalnik; jeden z nich daleko odrzuca czarne pudlo wielkosci walizki. Wielu komandosow swobodnie sie smieje. Tylko Piero z powaga spoglada w niebo i zdziwiony zauwaza: -Nie ma wiecej promieni. Co sie moglo stac? 64 Delius powoli sie odpreza. Chcialby sie odezwac, ale nie moze; kazal pouczyc radiostacje i teraz miisi zaczekac, az minister skonczy rozmawiac z Oviedo. Czlonkowie Grupy Kryzysowej slysza slowa, ktore nie sa przeznaczone dla ich aszu.-Coscie tam narobili w Oviedo?... Hej! Chyba nie...? Wzywam generala Mennera! Odpowiada nieznany glos: -Tu podporucznik Fetti, jeden z dyzurnych bazy. Melduje panu ministrowi, ze Sta... general Menner uruchomil urzadzenie eksplodujace. Baza wojskowa "Skorpion-cztery" zostala zniszczona. Zebrani w sali slysza z megafonow, jak minister dyszy. Niemal wrzeszczac z gniewu zaczyna: -Przeciez nie dostal rozkazu!... Czy general jest przy radiostacji? Znow odpowiada podporucznik: -Tak, jest tutaj. Melduje, ze jeden z zabitych przez porywaczy zakladnikow byl przybranym synem generala. -Nie szkodzi, i tak bedzie za to odpowiadac! Bez rozkazu zniszczyl wojskowe urzadzenie o wartosci dwudziestu dwoch miliardow! Nie przyjmuje zadnych usprawiedliwien! Prosze odpowiedziec!... Po krotkiej przerwie znow slychac glos podporucznika: -General Menner wyszedl. Oswiadcza panu ministrowi, ze z dniem dzisiejszym zrzeka sie swojego stopnia i wystepuje z szeregow armii. Glosniki nie przekazuja juz slow. Szumi w nich cisza, pozniej ktos, brutalnym ruchem rozlacza obwody. Delius wywoluje prezydenta. Prosi, by nie dawac obrazu, ale wyglada na to, ze technicy opacznie pojmuja polecenie. Na duzym sciennym ekranie pojawia sie prezydent. Z kims rozmawia, ale kamera nie pokazuje tej drugiej osoby. Pozniej prezydent zwraca sie w ich strone; teraz on takze widzi Grupe Kryzysowa. -A, to pan, pulkowniku!... Wlasnie dostalem wiadomosc, ze schwytano admirala Jonga i spiskujacych oficerow. -Ciesze sie, panie prezydencie. Wyglada na to, ze pomyslnie zakonczylismy operacje. -Wykonaliscie dobra robote. - Na twarzy prezydenta pojawia sie cos w rodzaju usmiechu, ale zaraz znika. - Trzeba przyznac, ze napiecie bylo duze. Byly chwile, kiedy juz... no, zostawmy to. Najwazniejsze, ze juz sie skonczylo, przeminelo... Choc, jak pomysle, ze mamy jeszcze pare takich "Skorpionow", przynajmniej sto bomb neutronowych i z pewnoscia nie brakuje zdecydowanych na wszystko, sprytnych spiskowcow... - Jego twarz sie zmienia, teraz widac, jak powierzchowny byl dobry humor. - Cala sprawe trzeba przeanalizowac i surowo ukarac nie tylko tych, ktorzy pomagali porywaczom w ich dzialaniach, lecz takze niedbalych zolnierzy i osoby cywilne, ktore swa prace i obowiazki wykonywaly w sposob powierzchowny. To zdanie brzmi jak fragment ktoregokolwiek z naszpikowanych obietnicami przemowien prezydenta. Notak, zblizaja sie wybory, nie zaszkodzi maly trening, ironicznie mysli Helmont. Obraz raptownie znika. Edith i profesor spogladaja na siebie. W oczach wesole iskierki. Bardey glosno wzdycha. Powoli zbiera swoje notatki. Kapitan Maur zastanawia sie nad slowami prezydenta. Ukarac osoby odpowiedzialne... Latwo powiedziec. Chuda sylwetka Merlpniego sterczy niczym wykrzyknik na koncu sali. Ekspert radiowy czuje, ze powietrze stalo sie nagle duszne, dobrze byloby jak najszybciej stad sie wydostac. Dwoch zolnierzy chwyta nosze Arpwa. Ranny ma chyba goraczke: oczy mu plona. Delius stoi najblizej niego. Nie odzywaja sie do siebie. W spojrzeniu Arowa zywy ogien. Na twarzy Deliusa smutek i zmeczenie. Hilda Emmers zaczyna przychodzic do siebie. Glosno - za glosno - skarzy sie, jak bardzo zle sie czula po poludniu, nie dla niej takie rzeczy, poprosi prezydenta, by zamiast niej wydelegowal kogos innego. Umawia sie z Deliusem, ze nastepnego dnia posla do Biura Prezydenta po jednej kopii kazdej tasmy. Delius jest zniecierpliwiony, patrzy na zegarek: siedemnasta dwadziescia cztery. Rusza w strone szklanej sciany, kiedy odzywa sie glosnik: -Dyzurny bazy w Oviedo melduje: awaryjne ladowanie "Slizgacza-dwa" odbylo sie bez wiekszych szkod. Wszystkich udalo sie wyniesc z plonacego samolotu. Karetki z oboma rannymi - z majorem Angelosem i podporucznikiem Wynnerem - sa juz w drodze do najblizszego szpitala. Stan poszkodowanych jest zadowalajacy. -Dziekuje. - Pulkownik wychodzi za sciane. Jedna z pracownic obslugi czestuje go kawa. Bierze kubek i szeptem podaje jakis numer innemu technikowi. Pozniej wraca na sale. -Dziekuje panstwu za wspolprace - mowi. - Grupa Kryzysowa zostaje rozwiazana o godzinie siedemnastej dwadziescia piec, "Operacja Neutron" dobiegla konca. Sadze, ze zbyteczne byloby przypominanie panstwu o obowiazku zachowania tajemnicy... Wszystko, co sie dzis od rana dzialo, jest scisla tajemnica panstwowa. W przypadku przecieku informacji zarzadzimy dochodzenie. Prosze zapomniec o wszystkim. Przed wejsciem na kazdego czeka osobny samochod. Skonczylem. Czlonkowie grupy wychodza przez szeroko otwarte drzwi. Nikt nie podchodzi do pulkownika, nie zegnaja sie z nim. Czuja, ze nie chce teraz, nie potrafi z nimi rozmawiac. Raz jeszcze odzywa sie megafon. Po raz ostatni: -Panie pulkowniku, na linii wideotelefonu jest oddzial polozniczy Kliniki Santa Elisabeta. -Dajcie na ekran. Delius samotnie stoi przy koncu stolu. Widzi juz tylko twarz Marie. l drobna glowke dziecka przytulona do piersi kobiety. 65 Zebrowane sciany betonowej hali oswietlone sa juz swiatlem dziennym. Ale slonca nie widac. Promienie przesaczaja sie przez szare szklo pancerne. Podloga zrobiona jest z kamiennych plyt.-Bede spal dwa dni - oswiadcza Merloni. Zmarszczki na jego twarzy powoli sie wygladzaja. - Dokad pan idzie? - zwraca sie do Rizza. -Odwiedze tego chorego, do ktorego mialem pojsc dzis rano - odpowiada lekarz. Z konca hali przez waski tunel dobiega szum. Samochody. -A wiec do widzenia, panowie - Hilda Emmers podaje mezczyznom dlon z wyuczonym w Biurze Prezydenta dyplomatycznym usmiechem. Udaje, ze nie zauwaza Edith; przez caly czas stoi tylem - do mlodej kobiety. -Nie, nie do widzenia - kapitan policji Ragger usmiecha sie dzis chyba po raz pierwszy. - Mam nadzieje, ze nigdy juz sie nie spotkamy w tym gronie. -Tak, miejmy nadzieje -dodaje Maur. Nikomu nie podaje reki, nie spoglada nawet na Raggara; wsiada do drugiego samochodu. W pierwszym siedzi Hilda i macha reka. Tak, jakby zegnala sie z jakims wesolym towarzystwem po skonczonym pikniku. A wiec tak wyglada Grupa Kryzysowa - Bardey rozglada sie, chce utrwalic w pamieci wszystko, co go otacza. Nigdy nie zapomni podziemnej sali i szklanej sciany, dlugo bedzie slyszec szum glosnikow. W jego spojrzeniu odbija sie rezygnacja. On takze nie podaje nikomu reki, wsiada do nastepnego samochodu. W hali stoja juz tylko Helmont i Edith. Czarne samochody podjezdzaja blizej. -Wraca pan do ptakow? - pyta kobieta. W jej oczach tancza figlarne iskierki. Jest teraz bardzo piekna. -Nie - Helmont potrzasa glowa i patrzy na kobiete. - Dzis juz jest za pozno... Pani nie interesuje sie przyroda? -Przeciwnie. - Glos Edith staje sie powazny. - Z przyjemnoscia wybralabym sie kiedys na taka ekspedycje z magnetofonem. -A ja z przyjemnoscia zwolnilbym mojego szofera - profesor pokazuje w strone drugiego samochodu. Edith rozumie, wsiada do pierwszego wozu z zapraszajacym gestem zostawiajac otwarte drzwi. Helmont siada obok niej. Usmiechaja sie. Samochod wyjezdza w miejskie popoludnie. Przez chwile oslepia ich blask slonca. 66 W bazie w El Puno ramie zurawia wysuwa sie w strone opancerzonego, wielokolowego pojazdu. Dookola, na szeroko rozstawionych nogach stoja zolnierze, sciskaja czarne karabiny; obserwuja okoliczny las. Dzwig wyjmuje z pojazdu duza, drewniana skrzynie. Osoby czekajace przed wejsciem do betonowego bunkra wyciagaja rece, by pomoc przeniesc ladunek na przygotowany samochod. Jakis oficer trzyma w reku miernik promieniowania radioaktywnego. Rozblyskuje czerwona lampa.Na bialej tablicy obok drzwi betonowego bunkra widnieje czarny napis: SKLAD BOMB - II. Skrzynia kolysze sie jeszcze na lancuchu dzwigu. Na boku napis: KONSERWY WARZYWNE, 200 PUSZEK. Straznicy sciskaja bron. Stoja twarza w strone debowego lasu. Pomiedzy korony drzew wkradla sie juz ciemnosc, przednia straz nocy pelznie miedzy omszalymi pniami. Godzina siedemnasta minut trzydziesci. Ze wzgorza zbiega bledny wiatr, leniwie kolysza sie galezie. Ptaki milcza. Czuja, ze zbliza sie noc. O tej porze kazda minuta moze byc ostatnia. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-22 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/