SIMMONS DAN Olimp tom I DAN SIMMONS Tom I Przeklad Wojciech Szypula 2005 Wydanie oryginalne Tytul oryginalu: Olympos Data wydania: 2005 Wydanie polskie Data wydania: 2005 Ilustracja na okladce: Arndt Drechsler/via Thomas Schluck GmbH Projekt okladki: Studio Graficzne Wydawnictwa Amber Przelozyl: Wojciech Szypula Wydawca: Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-2313-X Wydanie elektroniczne Trident eBooks Ta powiesc poswiecam Haroldowi Bloomowi,ktory sprawil mi ogromna przyjemnosc, odmawiajac wspolpracy w naszej Epoce Zalow Skad Homer mialby to wszystko wiedziec? Przeciez kiedy te wydarzenia mialy miejsce, byl wielbladem w Baktrii! Lukian Sen ...prawdziwa i kompletna historia swiata musi byc historia wiecznej wojny. Czlowiek nigdy nie zazna wytchnienia: ani towarzysze, ani bogowie, ani namietnosci nie dadza mu spokoju. Joseph Conrad Uwagi o zyciu i listy Nie spisujcie Troi dziejow, Na ziemi, smierci pergaminie. Nie maccie gniewem szczescia, Co na wolnych ludzi splynie. Choc znowu zadal Sfinks gladki Obce Tebom smierci zagadki. Nowe powstana Ateny I nowe czasy ozloca - Jak zachod slonca niebo - Splendoru swego moca; Przetrwa, gdy minie swiatlosc dnia, Co ziemia przyjmie, co niebo da. Percy Bysshe Shelley Hellada Czesc 1 1 Tuz przed switem Helene Trojanska budza syreny oglaszajace alarm przeciwlotniczy. Wyciaga reke na druga strone lozka, ale jej kochanka, Hockenberry'ego, juz nie ma - znow wymknal sie z sypialni i przepadl w mroku nocy, nie czekajac, az sluzacy sie zbudza. Zawsze tak robi po nocnej schadzce, zupelnie jakby sie wstydzil. Przekrada sie pewnie teraz do domu ciemnymi zaulkami, w ktorych pochodnie swieca najslabiej. Helena musi przyznac, ze Hockenberry jest czlowiekiem dziwnym i smutnym. I wtedy sobie przypomina.Moj maz nie zyje. Od smierci Parysa w pojedynku z bezlitosnym Apollem minelo juz dziewiec dni - uroczysty pogrzeb z udzialem Trojan i Achajow rozpocznie sie za trzy godziny, o ile Ilion przetrwa rozpoczynajacy sie wlasnie nalot bozego rydwanu - ale Helena wciaz nie moze w to uwierzyc. Parys, syn Priama, zabity na polu bitwy? Parys martwy? Parys stracony w ciemne otchlanie Hadesu, pozbawiony calej swojej urody i wdzieku? To niewyobrazalne. Przeciez to Parys, jej sliczny chlopczyk, ktory wykradl ja Menelaosowi, przeprowadzil przez posterunki i uwiozl z dala od zielonych lak Lakonii. Parys, jej najczulszy kochanek, ktorego nie zmienila nawet nuzaca dekada wojowania; Parys, ktorego nieraz sekretnie nazywala "wypaslym koniem, dlugo trzymanym przy zlobie"[1].Wyslizguje sie z lozka i rozchyla delikatne zaslony. Wychodzi na taras omywany ilionskim brzaskiem. Jest srodek zimy; marmur ziebi jej nagie stopy. Czterdziesci, moze piecdziesiat szperaczy przeszukuje wciaz jeszcze ciemne niebo w poszukiwaniu boga lub bogini w latajacym rydwanie. Kopula ustawionego przez morawce pola silowego, ktore chroni miasto, drzy i faluje od tlumionych eksplozji plazmy. Nagle z rozmieszczonych wokol Ilionu baterii obronnych strzelaja w gore snopy koherentnego swiatla - lite slupy lazuru, szmaragdowej zieleni i krwawego szkarlatu. Helena patrzy, jak potezny wybuch wstrzasa polnocna dzielnica. Pod naporem fali uderzeniowej drza niebosiezne ilionskie wiezyce. Podmuch rozwiewa jej dlugie ciemne wlosy. Od kilku tygodni bogowie probuja przebijac ochronna kopule tradycyjnymi bombami: zamkniety w monomolekularnej obudowie ladunek generuje wlasne kwantowe pole teleportacyjne i przenika na druga strone oslony. Tak to przynajmniej probowali tlumaczyc jej Hockenberry i ta zabawna metalowa istotka Mahnmut. Ale Helena Trojanska ma w nosie wszystkie te machiny. Parys nie zyje. To jej sie po prostu nie miesci w glowie. Spodziewala sie, ze zgina razem w dniu, gdy Achajowie pod wodza jej bylego meza Menelaosa i szwagra Agamemnona wedra sie w koncu do miasta, co przepowiedziala Kasandra, nieomylna wieszczka i przyjaciolka Heleny. Mieli zabic wszystkich chlopcow i mezczyzn, a kobiety zgwalcic, wziac do niewoli i wywiezc na greckie wyspy. Na taki dzien byla przygotowana, bez wzgledu na to, czy zginelaby z wlasnej reki, czy od miecza Menelaosa, ale nie potrafila uwierzyc, ze jej ukochany, prozny, boski Parys, jej wypasly kon, jej piekny maz wojownik umrze przed nia. Przez ponad dziewiec lat oblezenia i chwalebnych bitew ufala, ze bogowie zachowaja go przy zyciu, ze caly i zdrowy bedzie dzielil z nia loze. I przez ponad dziewiec lat jej nie zawiedli. A teraz go zabili. Przypomina sobie, kiedy ostatni raz widziala swojego trojanskiego malzonka - przed dziesiecioma dniami, kiedy wyruszal na pojedynek z Apollem. Nigdy przedtem nie byl tak pewny siebie - w zbroi z lsniacego brazu, z podniesiona glowa, dlugimi wlosami powiewajacymi jak grzywa rumaka, blyszczacymi biela zebami... Tak jak tysiace Trojan odprowadzala go wzrokiem i wiwatowala z murow nad Brama Skajska. Poruszal sie chyzo, "pyszny swoja pieknoscia", jak spiewal o nim ulubiony piesniarz krola Priama. Lecz tamtego dnia pomknal wprost na spotkanie ze smiercia z rak rozwscieczonego Apolla. A teraz nie zyje. Jesli wierzyc szeptanym raportom, ktore udalo sie jej podsluchac, z jego ciala pozostal zweglony zewlok. Mowilo sie, ze ma potrzaskane kosci, ohydnie usmiechnieta czaszke w miejscu zlocistoskorej twarzy, sciete jak loj blekitne oczy, strzepy spieczonego ciala zwisajace z osmolonych policzkow jak... jak... jak przypalone kawalki ofiarnego miesa, ktore wyrzuca sie ze swietego ognia, uznajac za niegodne bogow. Helena wzdryga sie w podmuchach chlodnego porannego wiatru. Patrzy, jak dym wzbija sie pod niebo nad dachami Troi. Trzy rakiety przeciwlotnicze, wystrzelone z okolic lezacego na poludnie od miasta achajskiego obozu, leca w slad za wycofujacym sie rydwanem, ktory migocze w sloncu jak gwiazda. Scigaja go smugi gazow wydechowych greckich pociskow. Nagle rydwan teleportuje sie i znika. Poranne niebo jest puste. Wracajcie na ten swoj oblezony Olimp, tchorze, mysli Helena Trojanska. Tym razem wycie syren oznacza odwolanie alarmu. Ulica biegnaca obok apartamentow Heleny (mieszczacych sie w domu Parysa, nieopodal zburzonego palacu Priama) nagle ozywa. Brygady strazackie biegna z wiadrami na polnocny zachod, gdzie dym nadal unosi sie w zimowym powietrzu. Latajace machiny morawcow z buczeniem przemykaja nad domami. Opatrzone sterczacymi odnozami i obrotowymi wypustkami do zludzenia przypominaja szerszenie w czarnych chitynowych pancerzach. Z doswiadczenia - i z nocnych peror Hockenberry'ego - Helena wie, ze niektore z nich zapewnia poniewczasie oslone powietrzna, a inne pomoga gasic pozar. A potem Trojanie wspolnie z morawcami calymi godzinami beda wygrzebywac zwloki spod gruzow. Zna prawie wszystkich mieszkancow miasta i teraz zastanawia sie, otepiala, ktorzy z nich zstapia tego dnia w mroki Hadesu. Dzis pogrzeb Parysa. Mojego ukochanego. Mojego niemadrego, zdradzonego kochanka. W domu zaczyna sie ruch. Sluzacy wstaja. Najstarsza z nich - Aitra, dawna krolowa Aten i matka krola Tezeusza, uprowadzona przez braci Heleny w odwecie za porwanie ich siostry - staje w drzwiach sypialni. -Czy dziewki maja przygotowac kapiel, pani? - pyta. Helena kiwa potakujaco glowa. Jeszcze przez chwile patrzy w jasniejace niebo. Dym najpierw gestnieje, a potem rzednie, gdy strazakom i morawieckim machinom gasniczym udaje sie opanowac pozar. Bojowe szerszenie kieruja sie na wschod w beznadziejnej pogoni za nieobecnym juz rydwanem. Helena Trojanska odwraca sie na piecie; jej bose stopy cicho stapaja po zimnym marmurze. Musi przygotowac sie do pogrzebowego rytualu i do pierwszego od dziesieciu lat spotkania ze swoim bylym mezem Menelaosem. Menelaosem rogaczem. Zapowiada sie pierwsze publiczne wydarzenie, przy ktorym obecni beda Hektor, Achilles, Menelaos, Helena i wielu innych Trojan i Achajow. Wszystko moze sie zdarzyc. Tylko bogowie wiedza, co przyniesie ten okropny dzien. Mimo smutku nie przestaje sie usmiechac. Ostatnio bogowie zupelnie nie sluchaja modlow. Nic ich juz nie laczy ze smiertelnikami - to znaczy nic poza smiercia i zaglada, ktora przynosza ludziom w swych boskich rekach. Helena Trojanska wraca do sypialni, zeby sie wykapac i ubrac na pogrzeb. 2 Rudowlosy Menelaos stal na czele delegacji achajskich bohaterow, pomiedzy Odyseuszem i Diomedesem, w swojej najlepszej zbroi, milczacy, nieruchomy, majestatyczny i dumny. Achajowie przybyli do Ilionu, aby uczcic pamiec i wziac udzial w pogrzebie Parysa - tego psa, zlodzieja jego zony, syna Priama. Przez caly ten czas Menelaos myslal tylko o jednym: jak i kiedy zabije Helene.To powinno byc proste. Widzial ja po drugiej stronie szerokiej ulicy, nieco powyzej jej poziomu, niespelna pietnascie metrow od gosci zgromadzonych na olbrzymim miejskim placu. Stala na krolewskim tarasie widokowym u boku Priama. Przy odrobinie szczescia moglby ja dopasc, zanim ktokolwiek zdazylby mu przeszkodzic. A nawet gdyby szczescia mu zabraklo i Trojanie zagrodziliby mu droge, wycialby ich w pien jak chwasty. Natura poskapila mu wzrostu - nie byl olbrzymem, ani szlachetnym jak jego nieobecny brat Agamemnon, ani nikczemnym jak ten mrowczy kutas Achilles - wiedzial wiec, ze kiedy podskoczy, nie siegnie dolnej krawedzi tarasu, zeby potem podciagnac sie na rekach. Bedzie musial pobiec schodami, przeciskajac sie przez zebrany na nich trojanski tlum, tnac na odlew, siekac i rznac bez litosci. Bardzo mu to odpowiadalo. Byle tylko Helena mu sie nie wymknela. Na sterczacy z muru swiatyni Zeusa taras widokowy, na ktorym stala, prowadzily tylko jedne schody na dziedziniec. Mogla schronic sie w samej swiatyni, ale dopadlby ja i tam. Byl pewien, ze ja zabije, zanim sam padnie pod ciosami rozwscieczonych Trojan, prowadzonych przez Hektora, ktory mial przewodniczyc ceremonii pogrzebowej i ktory wlasnie pojawil sie w bramie. A wtedy Trojanie i Achajowie porzuca te oblakancza wojne przeciw bogom i znow skocza sobie nawzajem do gardel. Naturalnie gdyby wojna trojanska miala rozgorzec na nowo, Menelaos bedzie jedna z jej pierwszych ofiar, podobnie jak Odyseusz, Diomedes, a moze nawet sam niezwyciezony Achilles - na pogrzeb tego wieprza Parysa przybylo zaledwie trzydziestu Achajow, a Trojan zebraly sie tysiace - na placu, murach i w alei prowadzacej do Bramy Skajskiej. Warto sprobowac. Ta mysl jak grot wloczni przeszyla mu mozg. Zabicie tej wiarolomnej suki jest warte kazdej ofiary. Mimo chlodnej aury - byl szary, zimowy dzien - pot splywal mu po glowie strumieniami, przesaczal sie przez krotka ruda brode i skapywal z podbrodka na wykuty z brazu napiersnik. Oczywiscie nie raz i nie dwa slyszal juz dzwiek rozbryzgujacych sie na metalu kropli, ale do tej pory zawsze byla to krew wrogow sciekajaca im na pancerze. Zacisnal z calej sily dlon oparta na inkrustowanej srebrem rekojesci miecza. Palce mu zdretwialy. Teraz? Nie teraz. Dlaczego nie? Jak nie teraz, to kiedy? Nie teraz. Te dwa spierajace sie glosy pod czaszka - oba jego wlasne, gdyz bogowie przestali do niego przemawiac - doprowadzaly go do szalenstwa. Poczekaj, az Hektor podpali stos. Wtedy zaczniesz dzialac. Pot zalewal mu oczy. Zamrugal, probujac wycisnac go spod powiek. Nie wiedzial, ktory glos uslyszal - ten zachecajacy go do dzialania czy ten drugi, tchorzliwy, zalecajacy umiar - ale rada przypadla mu do gustu. Procesja pogrzebowa wkraczala wlasnie do miasta przez Brame Skajska, niosac spalone zwloki Parysa okryte jedwabnym calunem, i kierowala sie szeroka aleja wprost na glowny plac, gdzie czekaly szeregi dostojnikow i bohaterow. Kobiety - tak jak Helena - obserwowaly przemarsz konduktu z gory, z murow i balkonow. Za kilka minut starszy brat zabitego, Hektor, zapali stos pogrzebowy i wszystkie oczy zwroca sie ku plomieniom pozerajacym i tak juz zweglone cialo. To bedzie idealny moment. Nikt nie zwroci na mnie uwagi, dopoki nie zatopie dwudziestu centymetrow klingi w zdradzieckiej piersi Heleny. Tradycja nakazywala, by uroczystosci pogrzebowe czlonkow rodu krolewskiego - takich jak Parys, syn Priama, jeden z ksiazat Troi - trwaly dziewiec dni, z czego wiekszosc powinny zajmowac igrzyska zalobne - z wyscigami rydwanow i zmaganiami sportowymi i konczace sie najczesciej turniejem rzutu wlocznia. Tym razem rytualne dziewiec dni, jakie uplynely od chwili, gdy Apollo spopielil Parysa, poswiecono przede wszystkim na dluga wyprawe do lasu, ktory wciaz porastal zbocza Idy wiele kilometrow na poludniowy wschod od miasta. Poproszono male machiny zwane morawcami, aby skierowaly swoje szerszenie i magiczne przyrzady latajace w slad za karawana drwali i zapewnily jej oslone pola silowego na wypadek ataku bogow. Bogowie, rzecz jasna, zaatakowali. Ale drwale wykonali zadanie. Dopiero dzis, dziesiatego dnia, drewno zgromadzono w Troi i ulozono w stos. Menelaos i wielu jego przyjaciol (chocby stojacy obok Diomedes) uwazali palenie cuchnacego truchla Parysa za marnotrawstwo dobrego drewna. Zarowno w Troi, jak i w achajskim obozie ciagnacym sie calymi kilometrami na plazy od miesiecy brakowalo opalu. Po dziesieciu latach wojny otaczajace Troje lasy i karlowate drzewka na rowninie zostaly gruntownie przetrzebione. Pole bitwy jezylo sie kikutami pni, wyzbierano wszystkie, nawet najmniejsze galazki. Gotujac obiady dla swych panow, achajscy niewolnicy rozpalali ogniska nawozem, co ani nie wplywalo najlepiej na smak potraw, ani nie poprawialo podlego nastroju greckich zolnierzy. Na czele konduktu jeden za drugim jechaly trojanskie rydwany. Owiniete czarnym filcem kopyta koni cicho uderzaly o kamienne plyty. W rydwanach obok woznicow stali w milczeniu najwieksi bohaterowie Ilionu, wojownicy, ktorzy przetrwali najpierw dziewiec lat wojny trojanskiej, a potem osiem miesiecy tego nowego konfliktu, okrutnej potyczki z bogami. Pierwszy jechal Polidorus, jeden z synow Priama, zaraz za nim Mestor, kolejny przyrodni brat Parysa. Nastepny rydwan wiozl Ifeusa, sprzymierzenca Trojan, dalej zas jechal Laodukus, syn Antenora. W wysadzanym klejnotami pojezdzie a nie, jak reszta starszyzny, na trybunie, stal sam stary Antenor. Jak zwykle otaczali go zolnierze. Za nim toczyl sie rydwan kapitana Polifetesa i drugi, nalezacy do slynnego Trasmelusa, zastepujacego Sarpedona, dowodce Likow, ktory dawno temu - gdy jeszcze Trojanie zamiast z bogami walczyli z Grekami - zginal z reki Patroklosa. Nastepny byl szlachetny Pilartes - oczywiscie nie Trojanin zgladzony przez Ajaksa Wielkiego tuz przed wybuchem wojny z bogami, lecz ten drugi Pilartes, ktory tak czesto walczyl u boku Elazosa i Muliusa. Nie zabraklo tez syna Megasa, Perimusa, oraz Epistora i Melanippusa. Menelaos znal ich wszystkich. Byli bohaterami. I wrogami. Tysiace razy widzial ich czerwone od krwi i wykrzywione wsciekloscia twarze, obramowane brazem helmow. Byli tak blisko, ze moglby zadac smiertelne pchniecie mieczem lub wlocznia, ale wciaz stali mu na drodze do dwoch wytesknionych celow: Ilionu i Heleny. Dzieli mnie od niej pietnascie metrow. I nikt sie nie spodziewa mojego ataku. Za turkoczacymi cicho rydwanami szli ofiarnicy, prowadzac przeznaczone na rzez zwierzeta: dziesiec najlepszych wierzchowcow Parysa, jego mysliwskie ogary, stado tlustych owiec - to byla bardzo hojna ofiara, bo na skutek boskiego oblezenia welna i baranina staly sie nader pozadanymi towarami - i pare sztuk kretorogiego, starego i ledwie trzymajacego sie na nogach bydla. Bydla nie przyprowadzono po to, by uswietnic ofiare; kto zreszta mialby ja przyjac po tym, jak bogowie stali sie wrogami ludzi? Krowi tluszcz mial sprawic, ze stos pogrzebowy zaplonie jasniejszym i goretszym ogniem. Za zwierzetami ofiarnymi maszerowaly tysiace trojanskich piechurow w wypolerowanych zbrojach, blyszczacych nawet w ponurym, zimowym swietle tego dnia. Ich szeregi ciagnely sie daleko za Brame Skajska, na otaczajaca Ilion rownine. W samym srodku tej ludzkiej masy przesuwaly sie mary z cialem Parysa, niesione przez dwunastu najblizszych mu ludzi - towarzyszy broni gotowych oddac zycie za drugiego (pod wzgledem starszenstwa) syna Priama, zolnierzy, ktorzy plakali, uginajac sie pod ciezarem masywnej lektyki dla zmarlych. Zwloki okryto blekitnym calunem, ktory teraz ginal juz pod setkami obcietych lokow - to zolnierze i dalsi krewni okazali tak swoj zal. Hektor i bliscy Parysa mieli obciac sobie po kosmyku tuz przed zapaleniem stosu. Trojanie nie poprosili Achajow, aby i ci obcieli wlosy na znak zaloby, ale gdyby tak sie stalo, i gdyby Achilles, glowny sprzymierzeniec Hektora w tych oblakanych dniach, przekazal ich prosbe lub, co gorsza, zamienil ja w rozkaz i nakazal swoim Myrmidonom dopilnowac jego wykonania, on, Menelaos, pierwszy stanalby na czele buntu. Zalowal, ze nie ma przy nim Agamemnona. Jego brat zawsze wiedzial, co nalezy zrobic. Byl prawdziwym dowodca Argiwow - bo z pewnoscia nie byl nim ten uzurpator Achilles, ani tym bardziej trojanski bekart Hektor, ktory ostatnio mial czelnosc rozkazywac wszystkim naraz: Argiwom, Achajom, Myrmidonom i Trojanom. O nie, to Agamemnon byl prawdziwym wodzem Grekow, i gdyby dzis znalazl sie na tym placu, to albo powstrzymalby Menelaosa od nierozwaznego ataku na Helene, albo stanal u jego boku i zginal wraz z nim. Ale Agamemnon z pieciuset najwierniejszymi zolnierzami przed siedmioma tygodniami wsiedli na czarne okrety i pozeglowali z powrotem na wyspy greckie i do Sparty. Ich powrotu spodziewano sie najwczesniej za miesiac. Oficjalnie wrocili werbowac nowych wojownikow do wojny z bogami, w rzeczywistosci mieli jednak zebrac sojusznikow do buntu przeciw Achillesowi. Achilles. Zdradziecki potwor szedl zaledwie o krok za Hektorem, ktory nie odstepowal mar, olbrzymimi dlonmi podtrzymujac glowe brata. Na widok Hektora i zwlok Parysa z gardel tysiecy Trojan wydobyl sie zalosny jek. Kobiety na dachach i murach - te mniej znaczace, nienalezace do rodziny krolewskiej - uderzyly w zalobny lament. Menelaos ze zdumieniem stwierdzil, ze ich zawodzenie przyprawia go o gesia skorke. Jeki placzek zawsze tak na niego dzialaly. Zlamal mi reke, przypomnial sobie, rozniecajac stygnacy gniew niczym dogasajace przedwczesnie ognisko. Achilles polbog, ten sam, ktory w tej chwili mijal go, podazajac za marami niesionymi przed zlozona z achajskich kapitanow straza honorowa, osiem miesiecy wczesniej zlamal mu reke. Stalo sie to w dniu, gdy szybkonogi mezobojca obwiescil Achajom, ze Atena Pallas zamordowala jego przyjaciela Patroklosa i, chcac sprowokowac Achillesa, zabrala cialo na Olimp. Nastepnie oglosil, ze od tej pory Achajowie i Trojanie nie beda juz wojowac ze soba, lecz oblegna Olimp. Agamemnon mu sie sprzeciwil. Nie podobala mu sie arogancja Achillesa, nie podobalo mu sie to, ze uzurpator roscil sobie przynalezne tylko jemu, krolowi krolow, prawo do wladzy nad wszystkimi zebranymi pod Troja Grekami, nie podobalo mu sie bluznierstwo, jakim byloby zwrocenie sie przeciw bogom, bez wzgledu na to, czyjego przyjaciela zabila Atena (o ile Achilles w ogole mowil prawde), nie podobalo mu sie wreszcie i to, ze dziesiatki tysiecy achajskich zolnierzy mialyby przejsc pod dowodztwo Achillesa. W owym pamietnym dniu odpowiedz Achillesa byla krotka: bedzie walczyl z kazdym Grekiem, ktory wystapil przeciw jego przywodztwu i deklaracji wojny. Mogl potykac sie z oponentami pojedynczo lub z wszystkimi naraz, byle ten, ktory wytrwa do konca, rzadzil od tej pory wszystkimi Achajami. Agamemnon i Menelaos, dumni synowie Atreusa, zaatakowali jednoczesnie, uzbrojeni we wlocznie, miecze i tarcze. Setki achajskich kapitanow i tysiace zwyklych wojownikow oniemiale sledzily rozwoj wypadkow. Menelaos byl wprawdzie zaprawionym w bojach weteranem, ale nikt nie zaliczal go w poczet najwiekszych bohaterow, jacy spotkali sie pod Troja. Za to jego brat uchodzil, przynajmniej dopoki Achilles calymi tygodniami przesiadywal w swoim namiocie, za najzacieklejszego greckiego wojownika. Wlocznia Agamemnona rzadko chybiala celu, miecz cial wzmacniane tarcze nieprzyjaciol jak plotno, a on sam nie okazywal milosierdzia nawet najszlachetniejszym wrogom, kiedy blagali o litosc. Byl rownie wysoki, muskularny i podobny bogom jak blondwlosy Achilles, lecz jego cialo znaczyly blizny cale dziesiec lat dluzej zbierane na polach bitew. Tego dnia jego oczy palaly demoniczny gniewem. Achilles czekal spokojnie, z lekko rozkojarzonym wyrazem chlopiecej twarzy. Zalatwil ich jak dzieci. Wlocznia, cisnieta z moca przez Agamemnona, zesliznela sie po ciele syna Peleusa i Tetydy, jakby otaczalo go niewidoczne pole silowe morawcow. Po wscieklym ciosie Agamemnona - Menelaos gotow byl przysiac, ze miecz rozcialby kamien - klinga strzaskala sie na pieknej tarczy Achillesa. A potem szybkonogi mezobojca rozbroil ich obu, wyrzucil do morza ich zapasowe wlocznie i miecz Menelaosa, obalil ich na piasek i zdarl z nich pancerze z taka latwoscia, jak sep odziera bezbronnego trupa z ubran. Nastepnie zlamal Menelaosowi lewa reke. Otaczajacy ich kregiem kapitanowie i zolnierze wstrzymali oddech, slyszac trzask pekajacych jak kruche galazki kosci. Zaraz potem pozornie niedbalym uderzeniem otwartej dloni zlamal Agamemnonowi nos, kopnal go w zebra i oparl sandal na piersi jeczacego krola krolow. Menelaos lezal obok brata i kwiczal tak jak on. Dopiero wtedy Achilles siegnal po miecz. -Poddajcie sie i przysiegnijcie mi wiernosc, a nadam wam range kapitanow, potraktuje was z szacunkiem naleznym synom Atreusa i uznam za sojusznikow w nadchodzacej wojnie - powiedzial. - Ale jesli bedziecie sie wahac choc sekunde, posle wasze psie dusze do Hadesu, zanim wasi przyjaciele zdaza chocby mrugnac. A potem kaze pocwiartowac ciala i rzucic je sepom na pozarcie, aby nie doczekaly pochowku. Agamemnon - dyszac, jeczac i niemal wymiotujac przepelniajaca go zolcia - poddal sie i przysiagl wiernosc Achillesowi. Menelaos - z poobijana noga, potrzaskanym zebrami i zlamana reka - sekunde pozniej poszedl w jego slady. Lacznie trzydziestu pieciu achajskich dowodcow odwazylo sie tamtego dnia wystapic przeciw Achillesowi. Rozprawil sie z nimi w godzine. Najodwazniejszych scial, kiedy odmowili zlozenia broni, i zgodnie z zapowiedzia rzucil ich ciala sepom, psom i rybom. Pozostalo dwudziestu osmiu, ktorzy wybrali posluszenstwo. Zaden z achajskich bohaterow dorownujacych slawa Agamemnonowi - ani Odyseusz, ani Diomedes, ani Nestor, ani Ajaksowie, ani Teukros - nie rzucil wyzwania szybkonogiemu mezobojcy. Za to wszyscy - wysluchawszy historii o zamordowaniu Patroklosa przez Atene oraz opowiesci o tym, jak ta sama bogini zgladzila synka Hektora, Skamandriosa - gromkimi glosami wypowiedzieli wojne bogom. Menelaos znow poczul bol. Mimo usilnych staran slawnego medyka Asklepiosa, kosci nie zrosly sie jak nalezy i w chlodne, dzdzyste dni - takie jak ten - reka dawala znac o sobie. Powstrzymal sie jednak i nie roztarl obolalego ramienia, gdy mary z cialem Parysa i idacy za nimi Achilles wolno mijali achajska delegacje. Otulone calunem i obsypane scietymi wlosami mary staja obok stosu pogrzebowego, tuz pod tarasem widokowym swiatyni Zeusa. Zolnierze w kondukcie nieruchomieja. Kobiece zawodzenia i lamenty milkna. W niespodziewanej ciszy Menelaos slyszy chrapliwe oddechy koni i odglos, z jakim struga moczu jednego z nich rozbryzguje sie na bruku. Stojacy obok Priama Helenus, stary wieszczek, pierwszy prorok i doradca krola Ilionu, wyglasza mowe pogrzebowa, ale wiatr wiejacy od morza, ktory zerwal sie przed chwila i przywodzi na mysl lodowaty oddech niezadowolonych bogow, unosi jego slowa w dal. Helenus podaje ceremonialny noz Priamowi, ktory, choc niemal calkiem lysy, jakims cudem zachowal jeszcze kilka dlugich siwych pasm nad uszami, jakby specjalnie na takie uroczyste okazje. Ostrym jak brzytwa nozem odcina teraz jeden kosmyk. Niewolnik - osobisty sluzacy krola, towarzyszacy mu wiernie od lat - lapie wlosy do zlotej misy i podchodzi do Heleny. Helena bierze od Priama noz, przez dluga chwile wpatruje sie w klinge, jakby miala ochote zatopic ja w swojej piersi - Menelaos czuje nagle uklucie leku na mysl o tym, ze moglaby to zrobic i pozbawic go jakze bliskiej zemsty - po czym podnosi ja, druga reka ujmuje zwisajacy z boku glowy skrecony lok i odcina koniuszek. Czarne wlosy spadaja do misy. Niewolnik staje przed Kasandra, jedna z wielu corek Priama. Wysilek i ryzyko zwiazane ze sprowadzeniem drewna ze stokow Idy oplacily sie. Stos jest wspanialy. Poniewaz na placu nie zmiescilby sie jednoczesnie tlum ludzi i tradycyjny krolewski stos o boku dlugosci trzydziestu metrow, stos Parysa ma tylko dziesiec metrow dlugosci i szerokosci, ale za to jest wyzszy niz zwykle, jego wierzcholek siega tarasu widokowego. Szerokie drewniane stopnie - ktore przypominaja male tarasy - prowadza na gore. Konstrukcja ogromnej sterty opiera sie na masywnych belkach wydartych z murow palacu Parysa. Mocarni tragarze wnosza mary na podwyzszenie na szczycie stosu. Hektor czeka u stop szerokich schodow. Zwierzeta szybko i sprawnie gina z rak ludzi - mistrzow w rzeznickim rzemiosle i skladaniu rytualnych ofiar. Wlasciwie, mysli Menelaos, roznica jest niewielka. Owcom i krowom podrzynaja gardla, a po zebraniu krwi do ceremonialnych pucharow odzieraja truchla ze skory i tluszczu. Wszystko trwa doslownie kilka minut. Cialo Parysa zostaje ulozone w zwojach zwierzecego loju jak przypieczone mieso w miekkiej bulce. Ofiarnicy wnosza oskorowane zwierzeta na stos i ukladaja je przy zwlokach Parysa. Ze swiatyni Zeusa wychodza kobiety - dziewice w odswietnych szatach, z zaslonami na twarzach - niosac amfory z miodem i oliwa. Nie wolno im wejsc na stos, oddaja dzbany gwardzistom Parysa - chwilowo pelniacym obowiazki tragarzy, ktorzy wnosza je na gore i ostroznie rozstawiaja wokol mar. Pod stos zajezdzaja ulubione konie Parysa. Z dziesiatki wybrana zostaje czworka najlepszych i Hektor nozem brata podcina im gardla. Porusza sie miedzy nimi tak szybko, ze inteligentne, dumne, swietnie wyszkolone rumaki nie potrafia zareagowac. Nie kto inny jak Achilles - obdarzony nadludzka sila, z oczami palajacymi ogniem - rzuca zabite konie obok ciala Parysa, jednego za drugim; stos pogrzebowy staje sie coraz wyzszy. Sluga Parysa przyprowadza szesc ukochanych ogarow swojego pana. Hektor glaszcze je, drapie za uszami i nieruchomieje na moment, jakby wspominal te chwile, gdy brat karmil psy resztkami ze swojego stolu, a potem zabieral je na polowania w gory i na mokradla. Wybiera dwa z nich i skinieniem glowy daje do zrozumienia, ze reszte mozna odprowadzic. Trzyma je jeszcze przez chwile za luzna skore na karku, jakby zaraz mial im rzucic kosc albo inny przysmak, po czym podrzyna im gardla z takim impetem, ze w obu przypadkach niewiele brakuje, by obcial zwierzeciu glowe. Sam ciska zwloki psow na stos; przelatuja nad cialami koni i laduja przy samych marach. A teraz niespodzianka. Dziesieciu Trojan w zbrojach z brazu i dziesieciu podobnie odzianych achajskich wlocznikow wprowadza na plac maly woz. Na wozie stoi klatka. W klatce jest bog. 3 Stojac na tarasie widokowym swiatyni Zeusa, pelna zlych przeczuc Kasandra sledzila przebieg obrzedow pogrzebowych Parysa. Kiedy na dziedziniec wjechal woz, ciagniety nie przez konie czy woly, lecz przez trojanskich wlocznikow - woz wiozacy skazanego za zaglade boga - omal nie zemdlala.Helena - Greczynka, przyjaciolka Kasandry, ktora wraz z Parysem sciagnela nieszczescie na Troje - zlapala ja pod ramie i podtrzymala. -Co sie dzieje? - spytala szeptem. -To obled - wyszeptala Kasandra, opierajac sie o marmurowa sciane. Nie wyjasnila jednak, czy ma na mysli wlasne szalenstwo, niedorzeczny pomysl zlozenia boga w ofierze, absurd calej tej dlugiej wojny, czy wreszcie obsesje stojacego na dziedzincu Menelaosa, ktora od godziny narastala niczym zeslana przez Zeusa burza. Sama tego nie wiedziala. Spetany bog, uwieziony nie tylko zelaznymi pretami wbitymi w podloge wozu, lecz takze bezbarwna, jajowata skorupa morawieckiego pola silowego, ktore ostatecznie go zniewolilo, mial na imie Dionizos, byl synem Zeusa i Semele, patronem wina, seksu i zaspokojenia wszelkich zadz. Kasandra, mimo ze od dziecka opiekowal sie nia przede wszystkim Apollo, zabojca Parysa, wielokrotnie dostapila takze intymnego zjednoczenia z Dionizosem. Byl pierwszym niesmiertelnym, ktorego udalo sie wziac do niewoli w wojnie z bogami. Boski Achilles pojmal go, magia morawcow uniemozliwila mu teleportacje, przebiegly Odyseusz namowil go do poddania sie, a uzyczone przez morawce pole energetyczne, migoczace wokol niego jak rozgrzane powietrze w letni dzien, ostatecznie go spetalo. Jak na boga nie prezentowal sie oszalamiajaco. Byl niski - mial niespelna metr osiemdziesiat wzrostu - blady i pulchny nawet wedlug standardow smiertelnikow, a jego twarz okalala grzywa zlotobrazowych lokow i kielkujaca kepkami chlopieca broda. Woz sie zatrzymal. Hektor otworzyl klatke, siegnal do wnetrza polprzepuszczalnego pola silowego i wywlokl Dionizosa na pierwszy stopien schodow prowadzacych na szczyt stosu. Achilles zlapal malego boga za kark. -Bogobojstwo - wyszeptala Kasandra. - Obled i bogobojstwo. Helena, Priam, Andromacha i inni widzowie na tarasie zdawali sie jej nie slyszec. Nie odrywali oczu od bladoskorego boga i dwoch przewyzszajacych go wzrostem, odzianych w braz smiertelnikow. W przeciwienstwie do slabego glosu Helenusa, ktory przepadl w pomruku tlumu i zimnym wietrze, donosny bas Hektora przetoczyl sie nad placem jak grzmot i odbil echem od iglic i murow Ilionu. Niewykluczone, ze bylo go slychac az pod szczytem Idy, wiele kilometrow na wschod od miasta. -Parysie, ukochany bracie! Zebralismy sie tutaj, aby cie pozegnac! Pozegnac w taki sposob, zebys uslyszal nas nawet tam, gdzie dzis mieszkasz, w otchlani Domu Umarlych! Skladamy ci w darze slodki miod, cenna oliwe, twoje ulubione wierzchowce i najwierniejsze ogary, a ja dorzucam teraz tego oto boga olimpijskiego, syna Zeusa. Jego tluszcz nakarmi nienasycone plomienie i przyspieszy wedrowke twojej duszy do Hadesu. Hektor siegnal po miecz. Pole silowe zamigotalo i zgaslo, na przegubach i kostkach Dionizosa pozostaly zelazne kajdany. -Moge cos powiedziec? - zapytal maly, blady bog. Jego glos nie brzmial tak donosnie jak slowa Trojanina. Hektor sie zawahal. -Niech przemowi bog! - zawolal Helenus ze swojego miejsca na tarasie, u boku Priama. -Niech przemowi bog! - podchwycil jego okrzyk Kalchas, wieszczek achajski, stojacy obok Menelaosa. Hektor nachmurzyl sie, ale skinal glowa. -Niech to bedzie twoje ostatnie slowo, Zeusowy bekarcie. Nawet jesli poprosisz ojca o pomoc, dzis ci nie pomoze. Nic cie nie uratuje. Zasilisz stos pogrzebowy mojego brata. Dionizos usmiechnal sie, ale byl to niepewny usmiech - to znaczy, bylby niepewny u smiertelnika. U boga niekoniecznie. -Trojanie i Achajowie! - zaczal kluchowaty bozek z postrzepiona brodka. - Nie mozecie zabic niesmiertelnego boga. Zrodzilem sie z lona smierci, glupcy. W dziecinstwie jako syn Zeusa bawilem sie zabawkami, ktore prorocy przypisuja wladcom swiata: koscmi, pilka, bakiem, zlotymi jablkami, kolatka i welna. Lecz tytani, ktorych moj ojciec pobil i stracil do Tartaru - piekla pod pieklem, krolestwa koszmarow lezacego glebiej niz kraina umarlych, po ktorej wasz Parys szybuje teraz jak zapomniane pierdniecie - pobielili twarze kreda i niczym duchy zmarlych rzucili sie na mnie. Rozszarpali mnie bialymi, golymi rekami na siedem czesci i wrzucili do kotla stojacego na trojnogu nad ogniem o wiele goretszym niz ten zalosny stosik, ktory tu zbudowaliscie. -Skonczyles? - zapytal Hektor. -Prawie - odparl zadowolony z siebie Dionizos. Teraz i jego glos niosl sie echem wsrod murow, ktore wczesniej odbijaly przemowe Hektora. - Ugotowali mnie, a potem upiekli nad ogniem na siedmiu roznach. Cudowny aromat pieczonego miesa zwabil mojego ojca, Zeusa we wlasnej osobie, ktory przybyl z nadzieja, ze zostanie zaproszony na uczte tytanow. Kiedy jednak ujrzal moja dziecieca glowke na roznie i dzieciece raczki w rosole, porazil ich piorunami i z powrotem stracil do Tartaru, gdzie w strachu i nedzy zyja po dzis dzien. -Czy to juz wszystko? -Prawie. - Maly bog przeniosl wzrok na krola Priama i jego orszak zgromadzony na tarasie swiatyni Zeusa. Jego glos przypominal teraz ryk bawolu. - Mowi sie jednak, ze moje ugotowane czlonki zakopano w ziemi. Demeter zgromadzila je w jednym miejscu, a z nich wyrosly pierwsze winorosle, z ktorych dzis macie wino. Tylko jeden z moich chlopiecych czlonkow przetrwal ogien i pogrzebanie w ziemi. Atena Pallas przyniosla go Zeusowi, a ten powierzyl go, kradiaios Dionysos, Hipcie. To azjatyckie imie Wielkiej Matki Rheaso, ktora odtad miala go nosic na glowie. Trzeba wam wiedziec, ze ojciec uzyl okreslenia kradiaios Dionysos polzartem, bo kradia w starym jezyku oznacza serce, a krada - figowiec, wiec, jak widzicie... -Dosc tego! - zawolal Hektor. - Ta paplanina nie przedluzy twojego nedznego zywota. Masz dziesiec sekund. Albo sam skonczysz, albo ja skoncze za ciebie. -Mozesz mi obciagnac - odparl Dionizos. Hektor ujal oburacz swoj olbrzymi miecz i jednym ciosem obcial bogu glowe. Trojanom i Grekom zaparlo dech w piersiach. Stloczone szeregi jak na komende cofnely sie o krok. Bezglowe cialo Dionizosa jeszcze przez dluga chwile stalo, chwiejac sie, na pierwszym stopniu schodow, az w koncu runelo na ziemie jak marionetka, ktorej ktos poprzecinal sznurki. Hektor podniosl obcieta glowe (nadal miala otwarte usta) za brode i cisnal ja wysoko na stos. Wyladowala miedzy truchlami koni i psow. Tnac dalej znad glowy jak siekiera, Hektor porabal cialo Dionizosa. Oddzielil od tulowia rece, nogi i genitalia, rozrzucajac je po stosie, tak by nie znalazly sie zbyt blisko mar i ulatwiajac w ten sposob zadanie Trojanom, ktorzy mieli pozniej sortowac popioly i oddzielac czcigodne kosci Parysa od szczatkow psow, koni i boga. Na koniec pocial korpus na kilkadziesiat malych, miesistych kawalkow; czesc cisnal na stos, inne rzucil psom Parysa, ktore biegaly swobodnie po placu, spuszczone ze smyczy przez opiekujacych sie nimi ludzi. Kiedy posiekal resztki kosci i sciegien, znad zalosnych resztek Dionizosa uniosla sie czarna chmura, przypominajaca maly cyklon lub klebiaca sie mase niewidzialnych czarnych gzow. Przez chwile kotlowala sie tak gwaltownie, ze nawet Hektor musial przerwac swoje zajecie i sie odsunac. Tlum, nie wylaczajac trojanskich zolnierzy i achajskich bohaterow, rowniez cofnal sie o krok. Kobiety na murach zawyly, zaslaniajac twarze woalami i dlonmi. Chwile pozniej chmura sie rozwiala. Hektor cisnal na stos ostatnie bialorozowe strzepy i kopniakiem umiescil odarta z miesa klatke piersiowa i kregoslup wsrod chrustu. Zrzucil zakrwawiona zbroje, ktora sludzy natychmiast wyniesli. Jeden z niewolnikow podsunal mu mise z woda, w ktorej Hektor obmyl z krwi rece i twarz; drugi podal mu recznik. Czysty, odziany w tunike i sandaly Hektor wzniosl mise pelna scietych wlosow, wszedl po szerokich stopniach na szczyt stosu, gdzie na platformie z drewna i zywicy spoczely mary, i wysypal loki bliskich i przyjaciol na okryte calunem zwloki Parysa. Goniec - najszybszy biegacz ostatnich trojanskich igrzysk - wbiegl do miasta przez Brame Skajska z pochodnia w dloni. Przemknal wsrod cizby zolnierzy i gapiow, ktora sie przed nim rozstapila, i wbiegl na gore do Hektora. Oddal mu plonaca chybotliwym plomieniem zagiew, sklonil sie i tylem zszedl na plac. Menelaos podnosi glowe i odprowadza wzrokiem szybujaca nad miastem czarna chmure. -Febus Apollo - szepcze Odyseusz. Z zachodu wieje zimnem, gdy Hektor upuszcza pochodnie obok mar, na przesaczone zywica i tluszczem drewno. Stos dymi, ale nie plonie. Menelaos, bardziej porywczy niz Agamemnon i inni zimnokrwisci greccy zabojcy i bohaterowie, czuje, ze serce wali mu jak mlotem. Zbliza sie chwila dzialania. Nie przeszkadza mu specjalnie fakt, ze za chwile moze zginac - pod warunkiem ze ta suka Helena pierwsza podazy do Hadesu. Gdyby wszystko ulozylo sie po mysli Menelaosa, syna Atreusa, zostalaby wtracona w najglebsze czeluscie Tartaru, gdzie tytani, o ktorych przed chwila bajdurzyl martwy juz Dionizos, do dzis blakaja sie w ciemnosciach, skamlac i ryczac z bolu. Na dany przez Hektora znak Achilles podaje mu dwa napelnione po brzegi puchary, po czym schodzi ze stosu. Hektor podnosi kielich. -Wiatry zachodu i polnocy! - wola. - Porywisty Zefirze i zimnopalcy Boreaszu! Zadmijcie i rozpalcie stos, na ktorym lezy Parys, oplakiwany przez Trojan, a nawet przez oddajacych mu czesc Argiwow! Przybadz, Boreaszu! Przybadz, Zefirze! Wspomozcie nas swym tchnieniem i roznieccie ogien, a przysiegam, ze nie pozaluje wam wspanialych ofiar i hojnie napelnionych kielichow! Na balkonie Helena szepcze do Andromachy: -To jakis obled! Nasz ukochany Hektor wzywa bogow, z ktorymi toczymy wojne, aby pomogli mu spalic trupa boga, ktorego sam przed chwila zarznal! Stojaca w cieniu Kasandra parska smiechem, uprzedzajac odpowiedz Andromachy i sciagajac na siebie surowe spojrzenia Priama i calej starszyzny. Udaje jednak, ze ich nie zauwaza, i syczy pod adresem Heleny i Andromachy: -Taak, to szalenssstwo! Mowilam wam przeciez. Tak jak szalenstwem jest to, co planuje Menelaos. Zamierza cie zabic, Heleno, chce urzadzic jatke nie gorsza od tej, jaka Hektor zgotowal Dionizosowi. -Co ty wygadujesz, Kasandro? - odpowiada Helena ostrym szeptem, ale blednie przy tym jak sciana. Kasandra sie usmiecha. -Mowie o twojej smierci. Dzieli cie od niej ledwie kilka chwil. Powstrzymuje ja tylko to, ze stos jeszcze nie zaplonal. -Menelaos? -Twoj szlachetny malzonek - smieje sie Kasandra. - Poprzedni szlachetny malzonek, nie ten, ktory gnije jak kupa przypalonego kompostu na szczycie stosu. Nie slyszysz chrapliwego oddechu Menelaosa? Bicia jego szkaradnego serca? Nie slyszysz, jak szykuje sie, by cie zabic? Nie czujesz woni jego potu? Bo ja tak. Andromacha odwraca sie plecami do widowiska i podchodzi do Kasandry, chcac zabrac ja do swiatyni, gdzie nikt nie musialby jej sluchac i ogladac. Kasandra znow parska smiechem i odslania skrywany w dloni krotki, ale ostry jak brzytwa sztylet. -Sprobuj mnie tylko tknac, kurwo jedna, a potne cie tak samo, jak ty pocielas tego malego niewolnika, ktorego nazwalas swoim synem! -Ciszej! - syczy Andromacha. Jej oczy plona wsciekloscia. Priam i mezczyzni znow odwracaja sie i marszcza brwi. Sa przyglusi ze starosci i z pewnoscia nie rozroznili slow, ale rozzloszczone szepty musialy wzbudzic ich niepokoj. Helenie trzesa sie rece. -Kasandro, sama mi powiedzialas, ze wszystkie twoje proroctwa byly dotychczas falszywe. Troja wciaz stoi, chociaz minely miesiace od przepowiadanej przez ciebie zaglady miasta. Priam zyje, wbrew twoim zapowiedziom, ze zginie tu, w tej swiatyni. Achilles i Hektor rowniez zyja, chociaz przez lata cale upieralas sie, ze polegna, zanim Troja padnie. Zadna z kobiet nie trafila do niewoli, a ty nie zostalas wywieziona do domu Agamemnona. Tymczasem twierdzilas, ze Klitajmestra ma zabic jego, ciebie i wasze dzieci. Andromacha miala... Kasandra odrzuca glowe w tyl w bezglosnym skowycie. W dole Hektor w dalszym ciagu kusi bogow ofiarami i winem zmieszanym z miodem, czekajac, az wiatr roznieci ogien na stosie jego brata. Gdyby w owych czasach istnial juz teatr, zgromadzeni na placu widzowie z pewnoscia uznaliby, ze dramat przeradza sie w farse. -Tego wszystkiego juz nie ma - szepcze Kasandra. Ostrzem sztyletu nacina sobie karby na przedramieniu. Krew scieka po jej bladej skorze i kapie na marmur, ale Kasandra na nia nie patrzy. Nie odrywa wzroku od Andromachy i Heleny. - Stara przyszlosc zniknela, siostry. Mojry nas opuscily. Nasz swiat i jego przyszlosc przestaly istniec. Ich miejsce zajal jakis inny, dziwny kosmos. Lecz nadal ciazy na mnie wieszcza klatwa Apolla, siostry. Menelaos lada chwila wbiegnie tu po schodach i przebije mieczem twoje sliczne cycuszki, Heleno Trojanska. Dwa ostatnie slowa wprost ociekaja sarkazmem. Helena chwyta Kasandre za ramiona. Andromacha wyrywa jej sztylet z reki i razem popychaja mloda wieszczke w gaszcz kolumn, w chlodny cien swiatynnego wnetrza. Przypieraja ja do marmurowej balustrady, zawisajac nad nia niczym para Furii. Andromacha przystawia jej sztylet do gardla. -Przyjaznimy sie od lat - syczy. - Ale jesli powiesz jeszcze slowo, glupia cipo, zarzne cie jak wieprza. Kasandra sie usmiecha. Helena lapie Andromache za nadgarstek, chociaz trudno byloby powiedziec, czy chce ja powstrzymac, czy moze pomoc w egzekucji. Druga dlon kladzie Kasandrze na ramieniu. -Czy Menelaos naprawde chce mnie zabic? - szepcze prosto do ucha udreczonej wieszczki. -Dwakroc przyjdzie dzis po ciebie, i dwakroc los pokrzyzuje mu plany - odpowiada bezbarwnym tonem Kasandra. Patrzy w dal. Jej usmiech tezeje w grymas. -Kiedy przyjdzie? - pyta Helena. - I kto mu przeszkodzi? -Po raz pierwszy, gdy zaplonie stos - odpowiada Kasandra tak beznamietnie, jakby recytowala dziecieca bajke. - Po raz drugi, kiedy stos sie wypali. -Kto mu przeszkodzi? - powtarza Helena. -Najpierw na drodze Menelaosa stanie malzonka Parysa. - Oczy uciekly Kasandrze w glab czaszki. Spod powiek blyskaja same bialka. - Potem przeszkodzi mu Agamemnon i przyszla morderczyni Achillesa, Pentesileja. -Pentesileja? Ta Amazonka? - pyta z niedowierzaniem Andromacha, a jej glos niesie sie echem po swiatyni Zeusa. - Przeciez ona jest tysiace kilometrow stad! Agamemnon tez. Jakim cudem mieliby przybyc do Troi, zanim stos Parysa zgasnie? -Csss - ucisza ja Helena i znow zwraca sie do Kasandry: - Powiedzialas, ze malzonka Parysa uniemozliwi Menelaosowi zabicie mnie, gdy zaplonie stos. Jak mam to zrobic? Jak?! Kasandra mdleje i osuwa sie na posadzke. Andromacha ukrywa sztylet w faldach sukni i policzkuje wieszczke, kilka razy, mocno. Kasandra nie odzyskuje przytomnosci. Helena kopie bezwladna Kasandre. -Niech ja pieklo... Jak mam powstrzymac Menelaosa przed zamordowaniem mnie? Przeciez za chwile... Z zewnatrz dobiegaja triumfalne okrzyki zebranych na placu Trojan i Achajow. Slychac tez szum i ryk plomieni. Wiatr poslusznie przybyl przez Brame Skajska. Drewno zajelo sie ogniem. Stos plonie. 4 Menelaos patrzyl, jak zachodni wiatr podsyca ogien - najpierw pierwsze jezory plomieni niesmialo liznely stos, a po chwili sterta drewna zmienila sie w olbrzymie ognisko. Hektor ledwie zdazyl zbiec po schodach i uskoczyc przed pozoga.Teraz, pomyslal Menelaos. Rowne szeregi Achajow pekly, gdy tlum zaczal sie odsuwac od ognia. Korzystajac z chwilowego zamieszania, Menelaos przesliznal sie miedzy Argiwami i przecisnal przez dzielace go od stosu szyki trojanskiej piechoty. Krok po kroku przesuwal sie w lewo, w kierunku swiatyni Zeusa. Zauwazyl, ze niesione wiatrem iskry i zar zmusily Priama, Helene i pozostalych do cofniecia sie w glab tarasu, a zolnierzy - co bylo znacznie wazniejsze - do zejscia ze schodow. Mial wolna droge. Chyba bogowie mi sprzyjaja. Moze naprawde tak bylo? Codziennie slyszalo sie opowiesci o kontaktach Trojan i Argiwow z ich dawnymi bostwami. To, ze smiertelnicy i bogowie wdali sie w wojne, nie znaczylo jeszcze, ze dawne wiezy krwi i wiekowego obyczaju zostaly calkowicie zerwane. Menelaos znal dziesiatki Achajow, ktorzy po nocach potajemnie skladali ofiary bogom, tak jak czynili to od lat - i nie przeszkadzalo im to w ciagu dnia stawac do walki z nimi. Czyz sam Hektor przed chwila nie wezwal bogow polnocnego i zachodniego wiatru, Zefira i Boreasza, aby pomogli mu rozpalic stos pogrzebowy brata? I czy bogowie nie wysluchali jego prosby, mimo ze na w tym samym ogniu splonely kosci i bebechy Dionizosa, syna Zeusa, rozwleczone po calym stosie jak resztki, ktore rzuca sie psom? Nielatwo zyc w takich czasach. Coz... odezwal sie drugi glos w glowie Menelaosa, ten bardziej cyniczny, ktory nie byl jeszcze gotowy do zabicia Heleny. Ty juz sobie dlugo nie pozyjesz, brachu. Przystanal u stop schodow i wysunal miecz z pochwy. Nikt niczego nie zauwazyl; wszyscy wpatrywali sie w plonacy z hukiem, oddalony o dziesiec krokow stos. Setki zolnierzy oslanialy twarze rekami. Zar byl trudny do zniesienia. Menelaos wszedl na pierwszy stopien. Nie dalej niz trzy metry od niego spod portyku swiatyni Zeusa wyszla kobieta z twarza zaslonieta woalem, jedna z dziewic, ktore wczesniej wniosly na stos oliwe i miod. Szla prosto w strone plomieni. Wszystkie oczy spoczely na niej i znajdujacy sie tuz za nia Menelaos musial znieruchomiec i opuscic miecz. Wolal nie zwracac na siebie uwagi. Kobieta zrzucila zaslone. Trojanie stloczeni po przeciwnej stronie stosu zamarli. -Ojnone! - krzyknal ktos na tarasie. Menelaos zadarl glowe. Slyszac zaskoczone szepty i okrzyki, Priam, Helena, Andromacha i inni wrocili na taras. Przemowila jednak nie Helena, lecz jedna z niewolnic. Ojnone? Imie to wydalo mu sie dziwnie znajome. Budzilo jakies skojarzenia sprzed trwajacej dziesiec lat wojny, ale nie umial go skojarzyc z twarza. Jego mysli zreszta zaprzatalo tylko najblizsze pol minuty. Helena stala u szczytu schodow. Schody mialy niespelna piec metrow dlugosci. Nikt nie stal mu na drodze. -Tak, to ja! Ojnone, prawdziwa malzonka Parysa! - wykrzyknela kobieta. Mimo ze stala bardzo blisko Menelaosa, ledwie uslyszal jej slowa, na wpol zagluszone przez wiatr i ryk plomieni. Prawdziwa malzonka Parysa?! Menelaos zdebial. Ze swiatyni i pobliskich uliczek wylewaly sie tlumy zaciekawionych widowiskiem Trojan. Kilkunastu ludzi wspielo sie na stopnie, stajac obok i powyzej Menelaosa. Rudowlosy Achaj przypomnial sobie wreszcie, ze po uprowadzeniu Heleny w Sparcie mowilo sie cos o uprzednim malzenstwie Parysa z jakas pospolita kobieta, dziesiec lat od niego starsza. Ponoc w zamian za pomoc bogow przy porwaniu Heleny mial sie pozbyc poprzedniej zony, Ojnone. -To nie Apollo Febus zabil Parysa, syna Priama - wolala dalej Ojnone. - Ja to zrobilam! Odpowiedzialy jej mniej i bardziej obelzywe okrzyki. Paru najblizej stojacych zolnierzy chcialo ruszyc w jej strone, jakby zamierzali ja zlapac, ale towarzysze ich powstrzymali. Wiekszosc zebranych chciala uslyszec, co Ojnone ma do powiedzenia. Menelaos spojrzal na Hektora, widocznego przez zaslone plomieni. Nawet najwiekszy heros Ilionu byl w tej sytuacji bezradny - od kobiety oddzielal go palajacy wscieklym zarem stos pogrzebowy. Ojnone stala tak blisko ognia, ze ubranie na niej parowalo. Wygladala, jakby specjalnie oblala sie woda, przygotowujac sie do tego przedstawienia. Pod przemoczona suknia wyraznie rysowaly sie jej pelne, lekko obwisle piersi. -Parys nie zginal od ognia, ktorym porazil go Apollo Febus! - wrzasnela. - Dziesiec dni temu, kiedy moj maz wraz z bogiem znikneli w wolnoczasie, kazdy oddal po jednym strzale z luku; tak jak chcial tego moj malzonek, stoczyli pojedynek luczniczy. Obaj chybili. Dopiero smiertelnik, tchorzliwy Filoktet, wypuscil strzale, ktora smiertelnie ugodzila mojego meza! W tym miejscu Ojnone wskazala grupe Achajow, w ktorej Filoktet stal ramie w ramie z Ajaksem Wielkim. -To klamstwo! - ryknal stary lucznik. Odyseusz dopiero niedawno, kilka miesiecy po wybuchu wojny z bogami, uwolnil go z wygnania i sprowadzil z odleglej wyspy. Ojnone zignorowala jego okrzyk i podeszla jeszcze blizej stosu. Skora na jej twarzy i odslonietych rekach poczerwieniala od goraca. Para buchajaca z sukni otulila ja jak gesta mgla. -Po tym, jak niepocieszony Apollo uciekl z powrotem na Olimp, argiwski tchorz, Filoktet, z dawna zywiacy uraze do Parysa, wystrzelil zatruta strzale i trafil mojego meza w pachwine! -Skad moglabys to wiedziec, kobieto?! - zakrzyknal Achilles glosem stokroc czystszym i donosniejszym niz glos wdowy. - Nikt z nas nie podazyl za synem Priama i Apollem w wolnoczas! Nikt nie widzial pojedynku! -Kiedy Apollo zorientowal sie, ze doszlo do zdrady, porzucil mojego meza na stokach Idy, gdzie od ponad dziesieciu lat zyje na wygnaniu... - ciagnela Ojnone. Znow odpowiedzialy jej pojedyncze okrzyki, ale poza tym na olbrzymim placu, wypelnionym tysiacami trojanskich zolnierzy, a wraz z nim na okolicznych murach i dachach panowala pelna wyczekiwania cisza. -Parys blagal mnie, bym przyjela go z powrotem - rozszlochala sie Ojnone. Jej mokre wlosy parowaly teraz rownie intensywnie jak ubranie. - Umieral od greckiej trucizny. Jego podbrzusze, jadra i niegdys umilowany czlonek cale sczernialy. Prosil, abym opatrzyla mu rane. -Niby jak zwykla wiedzma miala uzdrowic go od trucizny?! - zawolal Hektor. Przemowil po raz pierwszy. Jego glos, dobiegajacy zza sciany plomieni, grzmial jak glos boga. -Wyrocznia przepowiedziala mojemu malzonkowi, ze tylko ja bede mogla uleczyc taka rane - odkrzyknela Ojnone. Trudno bylo powiedziec, czy glos jej sie lamie, czy tez huk plomieni coraz latwiej ja zaglusza. Menelaos ja slyszal, ale watpil, by jej slowa docieraly do wiekszosci gapiow na placu. -Cierpial okrutnie i blagal mnie - krzyczala dalej - blagal, zebym oblozyla mu zatruta rane balsamem. "Nie potepiaj mnie teraz", mowil. "Zostawilem cie, bo Mojry kazaly mi plynac po Helene. Dzis wolalbym umrzec, niz sprowadzic te dziwke do palacu Priama. Blagam cie, Ojnone, zaklinam na milosc, jaka sie darzylismy, i na nasze dawne przysiegi, wybacz mi i ulecz mnie". Menelaos patrzyl, jak robi kolejne dwa kroki do przodu. Plomienie lizaly jej cialo. Jej stopy zaczely czerniec, skora sandalow zweglala sie i zwijala jak papier. -Odmowilam! - Glos Ojnone zabrzmial bardziej chrapliwie, ale i glosniej niz przed chwila. - Parys umarl. Moj ukochany, jedyny kochanek i maz nie zyje. Skonal w bolach, bluzniac okrutnie. Moje slugi i ja probowalismy spalic jego cialo. Chcialam, aby moj potepiony przez Mojry maz splonal na stosie godnym bohatera. Niestety, drzewa na Idzie sa twarde i trudno je sciac, a my jestesmy tylko slabymi kobietami. Nie uporalam sie nawet z tym prostym zadaniem. Kiedy Apollo Febus zobaczyl, jak nedznie uhonorowalysmy Parysa, uzalil sie nad nim drugi raz, zabral jego zbezczeszczone szczatki na pole bitwy i wyrzucil zweglone cialo z wolnoczasu, tak jakby splonelo w bitwie. Przepraszam, ze go nie uleczylam. Przepraszam za wszystko. - Odwrociwszy sie, spojrzala na taras, ale watpliwe, by kogos tam dostrzegla. Oczy lzawily jej od dymu i zaru, a powietrze wokol niej drzalo z goraca. - Ciesze sie tylko, ze ta suka Helena juz go zywego nie zobaczyla. Wsrod Trojan rozszedl sie niespokojny pomruk, ktory szybko urosl do ryku. Dopiero teraz - za pozno - tuzin trojanskich straznikow rzucil sie w strone Ojnone, aby odciagnac ja od stosu i zabrac na przesluchanie. Ojnone weszla na stos. Pierwsze zajely sie ogniem wlosy. Zaraz potem suknia. Zakrawalo to na cud, ale szla w gore stosu, nawet kiedy jej cialo plonelo, zweglalo sie i odlazilo platami od kosci jak spopielony pergamin. Dopiero na sekunde przed tym, jak nogi sie pod nia ugiely, na jej twarzy odmalowal sie grymas cierpienia. I tylko jej krzyk wypelnial plac przez - zdawaloby sie - dlugie minuty, na dobre uciszajac oszolomiony tlum. Kiedy masa Trojan znow przemowila, jednym glosem zazadala wydania Filokteta. Wsciekly i zagubiony Menelaos spojrzal w gore schodow. Krolewska straz Priama otoczyla kordonem zebranych na tarasie widzow. Droge do Heleny zagrodzil mu mur okraglych trojanskich tarcz i las wloczni. Zeskoczyl ze stopnia i przebiegl pusta przestrzen obok stosu. Zar uderzyl go w twarz niczym piesc; czul, ze opala sobie brwi. Chwile pozniej dolaczyl do argiwskich szeregow i wzniosl miecz. Ajaks, Diomedes, Odyseusz, Teukros i pozostali otoczyli kregiem Filokteta i tez siegneli po bron. Majacy przytlaczajaca przewage liczebna Trojanie podniesli wyzej tarcze, nastawili poziomo wlocznie i ruszyli na dwa tuziny skazanych na zaglade Grekow, gdy wtem rozlegl sie tubalny glos Hektora: -Przestancie! Zabraniam! Belkot Ojnone, o ile to naprawde ona weszla na stos, nic nie znaczy. Byla oblakana! Moj brat polegl w pojedynku z Apollem. Rozwscieczeni Trojanie nie dali sie latwo przekonac. Nie opuscili wloczni ani mieczy. Menelaos popatrzyl na swoich towarzyszy. Odyseusz obserwowal wszystko z marsem na czole, Filoktet kulil sie tchorzliwie, za to Ajaks szczerzyl zeby w usmiechu, jakby nie mogl sie doczekac nieuchronnej rzezi, ktora zakonczy jego zycie. Hektor obszedl stos i wszedl miedzy Grekow i trojanskie wlocznie. Nadal nie mial pancerza ani broni, ale i bez nich nagle wydal sie najpotezniejszym przeciwnikiem. -Ci ludzie sa naszymi sojusznikami i goscmi na pogrzebie Parysa! - ryknal. - Nie pozwole, abyscie wyrzadzili im krzywde. Kazdy, kto mi sie sprzeciwi, zginie z mojej reki. Przysiegam na kosci mego brata! Achilles podniosl tarcze. W przeciwienstwie do Hektora nadal byl opancerzony i uzbrojony. Nic nie powiedzial i wiecej sie nie poruszyl, ale mieszkancy Ilionu nie mogli go nie zauwazyc. Setki Trojan spojrzaly na swojego wodza, na szybkonogiego mezobojce, wreszcie na stos, na ktorym plomienie juz niemal doszczetnie strawily cialo kobiety - i odstapily. Menelaos czul, jak bojowy duch wycieka z otaczajacego Grekow tlumu; widzial malujace sie na twarzach Trojan zmieszanie. Odyseusz wyprowadzil Achajow przez Brame Skajska. Menelaos i pozostali opuscili miecze, ale ich nie schowali. Trojanie rozstepowali sie przed nimi niechetnie, niczym nadal zadne krwi morze. -Na bogow... - wyszeptal idacy w srodku kregu Filoktet, kiedy za brama mijali dalsze szeregi zolnierzy. - Przysiegam, ze... -Zamknij ryj, dziadu jeden - uciszyl go mocarny Diomedes. - Jesli pisniesz chocby slowko, zanim wrocimy na czarne okrety, osobiscie cie zamorduje. Mineli achajskie posterunki i obronne okopy i znalezli sie pod oslona morawieckich pol silowych. Na calej plazy panowalo zamieszanie, mimo ze zamieszkujacy oboz zolnierze nie mogli jeszcze wiedziec o niefortunnych wydarzeniach w Troi. Menelaos wysforowal sie naprzod i puscil sie biegiem. -Krol wrocil! - wykrzyknal wlocznik, mijajac go w pelnym biegu i dmac w konche. - Wodz jest z nami! Chyba nie Agamemnon? - zdziwil sie Menelaos. Bo jego nie bedzie jeszcze co najmniej miesiac. Albo dwa. Ale rzeczywiscie chodzilo o jego brata. Stal na dziobie najwiekszego okretu skromnej, liczacej trzydziesci statkow floty. Jego zlocista zbroja lsnila w promieniach slonca. Napedzany wioslami dlugi, waski okret mknal przez lamiace sie fale w strone brzegu. Menelaos wszedl po kolana w wode. -Bracie! - zawolal, wymachujac rekami nad glowa jak maly chlopiec. - Jakie wiesci przynosisz z domu? Gdzie nowi wojownicy, ktorych miales przywiezc? Okret znajdowal sie jeszcze dobre dwadziescia metrow od brzegu. Woda rozbryzgiwala sie pod czarnym dziobem, kiedy niesiony dluga fala parl ku plazy. Agamemnon oslonil dlonia oczy, jakby razilo go popoludniowe slonce, i odkrzyknal: -Znikneli, bracie moj, synu Atreusa! Wszyscy znikneli! 5 Stos pogrzebowy bedzie plonal przez cala noc. Krotko przed zmierzchem Thomas Hockenberry oddala sie od stosu palacego sie na glownym placu miasta i wspina na druga pod wzgledem wysokosci wieze w Troi, uszkodzona i grozaca zawaleniem, aby na jej szczycie spokojnie zjesc posilek zlozony z chleba, sera i wina. Dla niego byl to dlugi, niezwykly dzien.Niegdys Hockenberry byl licencjatem filologii angielskiej Wabash College, magistrem i doktorem filologii klasycznej na uniwersytecie Yale, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Stanowego w Indianie, ba, nawet szefem tamtejszej katedry filologii klasycznej, az do chwili, gdy umarl na raka w 2006 roku. Ostatnio, przez dziewiec z dziewieciu lat i osmiu miesiecy, jakie uplynely od jego wskrzeszenia, pelnil obowiazki homeryckiego scholiasty na uslugach bogow olimpijskich, ktory skladal muzie imieniem Melete ustne sprawozdania z przebiegu wojny trojanskiej oraz sledzil zgodnosci wydarzen na polu bitwy z Iliada Homera - wyglada na to, ze bogowie sa takimi samymi analfabetami jak trzyletnie dzieci. Wieza, ktora tak chetnie wybiera na miejsce odosobnienia, znajduje sie blizej Bramy Skajskiej niz centrum miasta i palacu Priama. Stoi z dala od glownych ulic i w ostatnich czasach znajdujace sie u jej podnoza magazyny najczesciej swieca pustkami. Oficjalnie wstep na wieze - przed wojna jedna z najwyzszych w miescie (wedlug dwudziestowiecznych standardow miala prawie czternascie kondygnacji) i podobna z ksztaltu do lodygi z makowka albo minaretu z pekatym zwienczeniem - jest surowo wzbroniony. Na poczatku nowej wojny bomba rzucona przez bogow skrocila ja o trzy pietra i ukosnie sciela pol makowki, odslaniajac znajdujace sie w niej pomieszczenia. Na trzonie wiezy zarysowaly sie niepokojace pekniecia, a waskie krecone schody sa zasypane tynkiem i gruzem. Podczas pierwszej wizyty w wiezy - dwa miesiace temu - Hockenberry zmitrezyl mase czasu na oczyszczenie wejscia na dziesiate pietro. Na polecenie Hektora morawce zakleily wejscia pomaranczowa tasma z wyrazistymi piktogramami przedstawiajacymi grozace smialkom niebezpieczenstwa. Te najstraszniejsze przedstawialy wieze walaca sie w gruzy. Ten, kto zlamalby zakaz wstepu, sciagnalby na siebie gniew krola Priama. W ciagu nastepnych siedemdziesieciu dwoch godzin rabusie rozszabrowali calusienka zawartosc wiezy - i od tamtej pory faktycznie nikt juz sie do srodka nie zapuszczal. Bo i po co? Zostala tylko pusta skorupa. Hockenberry przeslizguje sie pod tasma, wlacza latarke i zaczyna dluga wspinaczke. Nie boi sie, ze ktos go bedzie tu chcial napasc, aresztowac czy w jakikolwiek sposob niepokoic. Jest uzbrojony w noz i krotki miecz, ale najwazniejsze, ze wszyscy go tu znaja: to Thomas Hockenberry, syn Duane'a, przyjaciel... no, moze nie przyjaciel, ale z pewnoscia czesty gosc Achillesa i Hektora, a takze osoba publiczna blisko zaznajomiona z morawcami i skalowcami... Naprawde niewielu jest Trojan i Grekow, ktorym nie drgnelaby reka, gdyby chcieli ja na niego podniesc. Co sie zas tyczy bogow... No, bogowie to zupelnie inna sprawa. Jeszcze przed drugim pietrem dostaje zadyszki, na dziewiatym musi sie zatrzymac dla nabrania oddechu, a na zniszczonym dziesiatym wydaje dzwieki jak packard z siedemdziesiatego czwartego, ktorego kiedys mial jego ojciec. Od ponad dziewieciu lat obserwuje tych nadludzi - Trojan i Grekow - jak wojuja, ucztuja, kochaja sie i uwodza. Juz oni sami przypominaja postaci z reklamy najlepszej silowni na swiecie, a co dopiero bogowie obojga plci, chodzace reklamy najlepszej silowni w calym wszechswiecie. A doktor Thomas Hockenberry jakos nigdy nie znalazl czasu, zeby zadbac o swoja forme. Jakie to typowe, mysli. Ciasno skrecone schody wija sie srodkiem wiezy. Wprost z nich wchodzi sie do pozbawionych drzwi pokojow w ksztalcie kawalkow tortu. Przez ich malenkie okienka odrobina swiatla wpada na klatke schodowa, ale i tak droge na gore trzeba przebyc prawie po ciemku. Hockenberry przyswieca sobie latarka, chcac miec pewnosc, ze schody sa tam, gdzie byc powinny, i ze nie zwalila sie na nie nowa porcja gruzu. Nigdzie na scianach nie widac graffiti. Oto jedno z wielu dobrodziejstw analfabetyzmu, mysli profesor Hockenberry. Dotarlszy na miejsce - do malego zakamarka na najwyzszej obecnie kondygnacji, dawno juz oczyszczonego z gruzu i pylu, a przy tym odslonietego i wystawionego na wiatr i deszcz - jak zwykle stwierdza, ze warto bylo sie tu wdrapac. Siada na swoim ulubionym kamiennym bloku, odklada na podloge plecak i latarke (dawno temu pozyczona od jednego z morawcow) i wyciaga malenkie zawiniatko ze swiezym chlebem i zjelczalym serem. Wyjmuje tez buklak z winem. Czuje, jak wieczorny wiatr od morza burzy mu dlugie wlosy i przewiewa swiezo zapuszczona brode. Wyciaga zolnierski noz, leniwie odcina nim kawalki sera, kroi pajde chleba i podziwiajac roztaczajacy sie przed nim widok, czeka, az splynie z niego nagromadzone w ciagu dnia napiecie. Panorama jest piekna. Obejmuje blisko trzysta stopni - od pelnego widnokregu dzieli ja tylko sterczacy za plecami Hockenberry'ego odlamek sciany - i prawie cale miasto. Stos Parysa, ustawiony na placu kilka przecznic na wschod od wiezy, z tej wysokosci zdaje sie plonac u samych jej stop. Na murach wlasnie zapalaja sie pochodnie i ogniska. Wzdluz plazy calymi kilometrami ciagnie sie achajskie obozowisko. Setki ognisk, na ktorych Grecy gotuja kolacje, przywodza Hockenberry'emu na mysl widok z samolotu podchodzacego noca do ladowania w Chicago, nad Lake Shore Drive - brzegi jeziora usiane migoczacymi jak klejnoty reflektorami samochodow i oknami domow. Ledwie widoczne na tle ciemnego jak wino morza rysuja sie kadluby czarnych okretow, ktore wrocily z Agamemnonem. Nie wyciagnieto ich na brzeg, wiec kolysza sie na kotwicy. Oboz Agamemnona, przez poltora miesiaca swiecacy pustkami, tego wieczoru lsni swiatlem ognisk i tetni zyciem. Niebo nad Ilionem wcale nie jest puste. Na polnocnym wschodzie ostatni wormhole, dziura nadprzestrzenna czy co to tam jest (od szesciu miesiecy te jedna, ktora zostala, wszyscy nazywaja po prostu "Dziura"), wycina z nieba czarne polkole, laczac ilionska rownine z marsjanskim oceanem. Brunatna gleba Azji Mniejszej przechodzi wprost w czerwony marsjanski piach; nie dzieli ich nawet najmniejsza rysa. Na Marsie pora jest nieco wczesniejsza: wciaz panuje tam czerwony zmierzch, podkreslajacy kontur Dziury na tle starego, ziemskiego, ciemnego nieba. Ze dwadziescia morawieckich szerszeni patroluje przestrzen nad Dziura i miastem. Swiatelka nawigacyjne mrugaja czerwono i zielono. Niektore latajace pojazdy zapuszczaja sie nad morze, inne prawie znikaja w majaczacym na wschodnim horyzoncie cieniu zalesionych stokow Idy. Mimo ze slonce juz zaszlo - zimowy dzien jest krotki - ulice Troi bynajmniej nie pustoszeja. Kupcy z targu nieopodal palacu Priama zwineli juz wprawdzie kramy i odwoza towar do magazynow (mimo wiatru Hockenberry nawet z tej wysokosci slyszy skrzypienie drewnianych kol wozow), ale ozywaja okoliczne uliczki, w ktorych rozpanoszyly sie burdele, restauracje, laznie - i nastepne burdele. Zapalaja sie pochodnie, tlocza sie ludzkie sylwetki. Zgodnie z trojanskim zwyczajem wszystkie wieksze skrzyzowania, podobnie jak zalomy grubych murow, co noc rozswietlane sa plomieniami z wykutych z brazu koszy, w ktorych olej lub drewno plonie az do switu; straznicy wlasnie zapalaja ostatnie z nich. Hockenberry widzi, jak wszedzie wokol ogni gromadza sie spragnione ciepla ciemne sylwetki. Prawie wszedzie. Stos Parysa na glownym placu miasta swoja jasnoscia przycmiewa inne plomienie, ale tylko jeden czlowiek stoi przy nim tak blisko, jakby chcial sie ogrzac. Hektor. Lamentuje glosno, placze, wola do sluzacych i zolnierzy, zeby dokladali drewna, a sam ogromnym dzbanem z dwoma uchwytami czerpie wino ze zlotej czary i rozlewa je obok stosu. Z czasem ziemia tak bardzo nasiaka winem, ze wyglada, jakby ociekala krwia. Hockenberry wlasnie dojada kolacje, kiedy na schodach rozlegaja sie kroki. Serce omal nie wyskakuje mu z piersi. Czuje smak strachu na jezyku. Ktos go tu jednak wytropil, bez watpienia. Kroki sa lekkie, jakby intruz sie skradal. Moze to jakas kobiecina szuka lupu wojennego, mysli Hockenberry, ale watla nadzieja gasnie rownie szybko, jak sie pojawila. Ze schodow dobiega metaliczny zgrzyt, jakby szczek zbroi. Poza tym trojanskie kobiety sa grozniejsze od wiekszosci mezczyzn, jakich znal w XX i XXI wieku. Wstaje najciszej, jak potrafi, odklada buklak z winem, ser i chleb, chowa noz i bezszelestnie wysuwa z pochwy miecz. Cofa sie pod ocalaly skrawek muru. Wichura wzmaga sie i tarmosi czerwony plaszcz, pod ktorym chowa bron. Medalion teleportacyjny. Hockenberry kladzie lewa reke na niewielkim urzadzeniu do teleportacji kwantowej, zawieszonym na lancuszku pod tunika. Jak moglem pomyslec, ze nie mam przy sobie nic cennego? Nie moge uzyc medalionu, bo bogowie od razu by mnie wykryli i dopadli, ale to blyskotka jedyna w swoim rodzaju. Niepowtarzalna. Siega po latarke i wyciaga ja przed siebie jak paralizator, bo samego paralizatora juz nie ma. A szkoda. Przychodzi mu do glowy, ze to jakis bog wspina sie na wieze. Zdarzalo sie przeciez, ze panowie Olimpu chetnie zakradali sie do Ilionu pod postacia smiertelnikow. A z pewnoscia mieliby az nadto powodow, by go zabic i zabrac mu medalion. Intruz pokonuje ostatnie stopnie i wychodzi na otwarta przestrzen. Hockenberry wlacza latarke. Snop swiatla pada wprost na przybysza. Natret jest maly i prawie nie przypomina czlowieka: kolana zginaja mu sie do tylu, ma dziwacznie rozmieszczone stawy ramion, wymienne dlonie i na dobra sprawe jest pozbawiony twarzy. Mierzy najwyzej metr, a skore ma z plastiku i szaro-czarno-czerwonego metalu. -Mahnmut - sapie z ulga Hockenberry i przesuwa latarke w taki sposob, zeby nie swiecic prosto w fotoreceptor europanskiego morawca. -Masz miecz pod plaszczem? - pyta Mahnmut. - Czy po prostu tak sie cieszysz na moj widok? Wybierajac sie na wieze, Hockenberry ma w zwyczaju przynosic w plecaku opal na male ognisko. Ostatnio za paliwo sluza mu najczesciej wysuszone krowie placki, ale dzis zabral z dolu caly pek slodko pachnacego chrustu, sprzedawanego na czarnym rynku przez drwali, ktorzy przywiezli drewno na stos Parysa. Ogien plonie. Siedza z Mahnmutem na kamiennych blokach naprzeciw siebie. Wiatr jest chlodny i przenikliwy, wiec Hockenberry cieszy sie z ogniska. -Nie widzialem cie od paru dni - mowi do malego morawca. Patrzy, jak plomien tanczy na plastikowym fotoreceptorze Mahnmuta. -Bylem na Phobosie. Chwile trwa, zanim Hockenberry przypomina sobie, ze Phobos jest ksiezycem Marsa. Tym mniejszym, mysli. A moze tym blizszym? Niewazne, na pewno jest ksiezycem. Odwraca sie i patrzy wprost w odlegla o kilka kilometrow Dziure. Na Marsie tez juz zapadla noc. Okrag Dziury ledwie zauwazalnie odcina sie od ciemnego nieba - glownie dlatego, ze gwiazdy nad Marsem wygladaja inaczej: moze sa jasniejsze, moze gesciej upakowane... A moze jedno i drugie. Nie widac zadnego z marsjanskich ksiezycow. -Dzialo sie dzis cos ciekawego? - pyta Mahnmut. Hockenberry nie moze sie powstrzymac od parskniecia smiechem, a potem opowiada morawcowi o porannym pogrzebie i samospaleniu Ojnone. -O psia kostka... - mruczy Mahnmut. Hockenberry domysla sie, ze morawiec celowo uzywa idiomatycznej angielszczyzny, charakterystycznej - jego zdaniem - dla czasow, gdy scholiasta zyl na Ziemi. Czasem mu sie udaje, czasem - tak jak teraz - jego wysilki sa smiechu warte. -Nie przypominam sobie, zeby Iliada wspominala cos o pierwszej zonie Parysa - mowi Mahnmut. -Rzeczywiscie, w Iliadzie chyba nie ma o niej mowy. Hockenberry probuje sobie przypomniec, co mowil studentom. Nie, Ojnone raczej nie wystepuje u Homera. -Widok musial byc wstrzasajacy, co? -Owszem. Ale jeszcze bardziej wstrzasajace bylo oskarzenie Filokteta o zabicie Parysa. -Filokteta? - Mahnmut przekrzywia glowe w sposob, ktory w oczach scholiasty do zludzenia upodabnia go do psa. Nie wiedziec czemu, Hockenberry podejrzewa, ze ten gest towarzyszy przeszukiwaniu bankow pamieci morawca. - Tego ze sztuki Sofoklesa? -Tego samego. Dowodcy Tesalczykow. -Jego tez nie pamietam z Iliady. W dodatku nie przypominam sobie, zebym tu go spotkal. Hockenberry kreci glowa. -Agamemnon i Odyseusz plynac pod Troje, wysadzili go na Lemnos. Lata temu. -Dlaczego? - W niemal ludzkim glosie Mahnmuta daje sie wyczuc zainteresowanie. -Glownie dlatego, ze smierdzial. -Smierdzial? Oni wszyscy smierdza. Hockenberry na chwile zapomina jezyka w gebie. Przypomina sobie, ze dziesiec lat temu, kiedy wkrotce po wskrzeszeniu rozpoczynal swoja kariere scholiasty, myslal tak samo, ale po mniej wiecej pol roku smrod jakos przestal mu przeszkadzac. Czy ja tez smierdze? -Filoktet cuchnal wyjatkowo paskudnie, bo mial ropiejaca rane. -Jaka rane? -Waz go ukasil, kiedy... No, to dluga historia. Chociaz taka dosc tradycyjna, o okradaniu bogow. W kazdym razie z nogi non stop lala mu sie ropa, smrod byl straszliwy, a zakazenie przyprawialo go o regularne napady szalu, po ktorych mdlal. Pamietaj, to wszystko dzialo sie dziesiec lat temu, na pokladzie okretu plynacego pod Troje. Skonczylo sie tak, ze Agamemnon, idac za rada Odyseusza, wysadzil starego lucznika na wyspie Lemnos, zeby tam zgnil. Doslownie. -Ale Filoktet przezyl? -Na to wyglada. Moze bogowie mieli swoje powody, zeby zachowac go przy zyciu. W kazdym razie cierpial przez caly ten czas okrutne meki. Mahnmut znow przekrzywia po psiemu glowe. -No tak... Przypominam juz sobie te sztuke Sofoklesa. Odyseusz poplynal po niego po tym, jak Helenus wywrozyl Grekom, ze bez luku Filokteta nie zdobeda Troi. Bez luku, ktory dostal od... Heraklesa. Herkulesa, znaczy. -Zgadza sie. Dostal ten luk w spadku. -Ale nie przypominam sobie, zeby Odyseusz po niego poplynal. Nie tutaj. Nie w ciagu ostatnich osmiu miesiecy. Hockenberry znow kreci przeczaco glowa. -Zalatwili to po cichu. Odyseusz zniknal na jakies trzy tygodnie, nie wiecej, i nikt nie robil z tego powodu afery. A kiedy wrocil, to jakos tak... No, poszedlem po wino, i po drodze po prostu napatoczylem sie na Filokteta. -U Sofoklesa wazna role odgrywal Neptolemos, syn Achillesa. Ale nie spotkali sie z ojcem pod Troja. Nie mow mi, ze i on tu jest. -Nic mi o tym nie wiadomo. Jest Filoktet i ma swoj luk. -A teraz Ojnone oskarzyla go o zabicie Parysa. -Zgadza sie. Hockenberry dorzuca do ognia. Iskry wiruja na wietrze, unoszone ku gwiazdom. Nad oceanem majaczy czern nadciagajacych chmur. Byc moze jeszcze przed switem spadnie deszcz. Czasem Hockenberry spi tu, na gorze - podklada sobie wtedy plecak pod glowe i przykrywa sie plaszczem - ale nie tym razem. -Jakim cudem Filoktet wszedl w wolnoczas? - zastanawia sie Mahnmut. Wstaje i podchodzi do skraju platformy. Trzydziestometrowa przepasc najwyrazniej nie robi na nim wrazenia. - Przeciez urzadzenia nanotechnologiczne, ktore to umozliwiaja, wstrzyknieto Parysowi dopiero tuz przed pojedynkiem, prawda? -Sam sobie odpowiedz. Przeciez to wy, morawce, zainstalowaliscie mu te nanoustrojstwa, zeby mogl walczyc z bogiem. Mahnmut cofa sie do ogniska, ale juz nie siada. Wyciaga rece, jakby chcial je ogrzac nad ogniem. Moze naprawde je ogrzewa, mysli Hockenberry. Przeciez morawce maja tez elementy organiczne. -Niektorzy bohaterowie, na przyklad Diomedes, wciaz maja w organizmach wolnoczasowe nanoklastry, ktore wszczepila im Atena albo inni bogowie - zauwaza Mahnmut. - Ale masz racje, tylko Parys dostal aktualizacje. Dziesiec dni temu, przed pojedynkiem z Apollem. -A Filokteta przez ostatnie dziesiec lat w ogole nie bylo pod Troja - uzupelnia Hockenberry. - Nie wydaje sie wiec mozliwe, zeby ktorys z bogow podrzucil mu memy wolnoczasowe. Poza tym tak naprawde chodzi o przyspieszenie, a nie spowolnienie czasu, prawda? -Tak. "Wolnoczas" to bledna nazwa. Podroznikowi w wolnoczasie wydaje sie, ze czas sie zatrzymal, ze caly swiat zamarl jak zatopiony w bursztynie. Tymczasem w rzeczywistosci cialo zostaje przestawione w hiperszybki tryb pracy. Jego reakcje mierzy sie w milisekundach. -To dlaczego czlowiek po prostu sie nie spala? - pyta Hockenberry. Mogl podazyc za Apollem i Parysem w wolnoczas, zeby sledzic przebieg ich walki. Gdyby byl wtedy na polu bitwy, tak wlasnie by zrobil. Po to wlasnie bogowie nasycili mu krew i kosci nanomemami. Niejednokrotnie przechodzil w wolnoczas, zeby obserwowac, jak bogowie przygotowuja do walki swoich achajskich i trojanskich pupilow. -Od tarcia - dodaje. - O powietrze i w ogole... - ciagnie niepewnie. Nigdy nie byl mocny z fizyki. Ale Mahnmut tylko kiwa glowa, jakby scholiasta poruszyl wazna kwestia. -Przyspieszone cialo rzeczywiscie musialoby sie spalic, chocby z nadmiaru wewnetrznego ciepla, ale nanoklastry zalatwiaja i te sprawe. Odprowadzana energia zasila generowane nanotechnologicznie pole silowe. -Takie jak u Achillesa? -Takie samo. -Czy Parys mogl splonac w wyniku jakiejs... nanotechnologicznej awarii? -To malo prawdopodobne. - Mahnmut przysiada na mniejszym kamieniu. - Ale po co Filoktet mialby go zabijac? Jaki mial motyw? Hockenberry wzrusza ramionami. -W niehomeryckiej wersji mitu trojanskiego Parys ginie wlasnie z reki Filokteta. Od zatrutej strzaly, tak jak to przedstawila Ojnone. Zreszta nawet Homer wspomina o sprowadzeniu Filokteta, aby spelnilo sie proroctwo, ze Ilion padnie, dopiero kiedy ten wlaczy sie do walki. To jest chyba w drugiej ksiedze... -Ale teraz Grecy i Trojanie sa sprzymierzencami. -Ledwo, ledwo - zauwaza z usmiechem Hockenberry. - Dobrze wiesz, ze jedni i drudzy knuja na potege. Tylko Hektor i Achilles ciesza sie z tej wojny z bogami. Wybuch nastepnego buntu jest kwestia czasu. -Tylko ze Hektor i Achilles to para praktycznie nie do pokonania. Poza tym wciaz stoja za nimi dziesiatki tysiecy wiernych Trojan i Achajow. -Na razie tak. Ale nie mozna wykluczyc, ze bogowie tez tu maca. -I ze to oni pomogli Filoktetowi przejsc w wolnoczas? Po co? Brzytwa Occama sugeruje, ze gdyby chcieli smierci Parysa, mogli po prostu pozwolic, aby Apollo go zabil. I wszyscy mysleli, ze tak wlasnie sie stalo, az do dzisiaj. Do wystapienia Ojnone. Po co mialby go zabijac Grek... - Mahnmut zawiesza glos i mruczy cos pod nosem. - No tak... -Rozumiesz juz? Bogowie chca przyspieszyc wybuch kolejnego buntu, pozbyc sie Hektora i Achillesa, rozbic przymierze i zmusic Grekow i Trojan, zeby znow rzucili sie sobie do gardel. -Stad i trucizna. Dzieki niej Parys pozyl dostatecznie dlugo, zeby powiedziec zonie, pierwszej zonie, kto naprawde go zabil. A teraz, kiedy Trojanie chca sie zemscic, nawet Grecy lojalni wobec Achillesa beda gotowi walczyc we wlasnej obronie. Sprytne. Czy mialy dzis miejsce jakies inne rownie interesujace wydarzenia? -Agamemnon wrocil. -No bez jaj! Musze z nim porozmawiac o kolokwializmach, mysli Hockenberry. Czuje sie, jakbym rozmawial z pierwszoroczniakiem na uczelni. -Serio. Wrocil miesiac albo dwa przed czasem i przywiozl naprawde zaskakujace wiesci. Mahnmut pochyla sie wyczekujaco - tak w kazdym razie Hockenberry interpretuje jego mowe ciala. Na gladkiej, plastikowo-metalowej twarzy morawca widac tylko pelgajace odbicie ogniska. Hockenberry odchrzakuje. -Nikogo nie znalazl - mowi. - Wszyscy znikneli. Przepadli bez sladu. Spodziewal sie jakichs wyrazow zaskoczenia, ale maly morawiec nie reaguje. -Wszyscy znikneli - powtarza Hockenberry. - I to nie tylko z Myken, gdzie Agamemnon najpierw poplynal. Nie zastal w domu Klitajmestry, swojej zony, Orestesa, swojego syna, reszty krewnych... Nikogo. Miasta sa puste. Jedzenie lezy na stolach, konie gloduja w stajniach, psy wyja do wygaszonych palenisk, niewydojone krowy mucza na pastwiskach, owce czekaja na strzyzenie... Wszedzie, gdzie przybijali do brzegu, na Peloponezie, i dalej, u Menelaosa, w Lacedemonie - pustki. U Odyseusza na Itace - ani zywej duszy. -Zgadza sie - mowi Mahnmut. -Zaraz... Wcale nie jestes zdziwiony! Wiedziales! Wy, morawce, wiedzieliscie, ze greckie miasta i krolestwa opustoszaly! Jak to mozliwe? -Ze wiedzielismy? To proste. Odkad przylecielismy, mielismy te okolice na oku. Obserwowalismy z orbity, czasem wysylalismy sondy... Mozna sie wiele dowiedziec o Ziemi, ktora jest o trzy tysiace lat starsza niz twoja. To znaczy, o trzy tysiace lat poprzedza XX wiek. Hockenberry nie wie, co powiedziec. Nie przypuszczal dotad, ze morawce interesuja sie czyms poza Troja, okolicznym polem bitwy, Dziura, Marsem, Olympus Mons, bogami, moze ksiezycami Marsa... Rany, naprawde im to nie wystarczalo? -Kiedy... znikneli? - udaje mu sie wreszcie wykrztusic. - Agamemnon twierdzi, ze gdzieniegdzie jedzenie bylo jeszcze swieze. -To chyba zalezy od tego, co uznamy za swieze. Wedlug naszych informacji ludzie znikneli okolo czterech i pol tygodnia temu. Mniej wiecej wtedy, kiedy Agamemnon i jego mala flota zblizali sie do Peloponezu. -Chryste Panie... - szepcze Hockenberry. -Mhm. -Widzieliscie, co sie z nimi stalo? Macie jakis zapis z kamer satelitarnych, sond czy cos w tym rodzaju? -Trudno powiedziec... W jednej chwili tam byli, a zaraz potem juz ich nie bylo. To sie stalo okolo drugiej nad ranem lokalnego czasu, wiec niewiele sie wtedy dzialo i nie bylo czego ogladac... Przynajmniej w greckich miastach. -Przynajmniej w greckich miastach... - powtarza tepo Hockenberry. - To znaczy, ze... Czy... Czy gdzie indziej ludzie tez poznikali? Na przyklad... w Chinach? -Tak. Niespodziewanie mocniejszy podmuch wiatru rozprasza skry na wszystkie strony. Hockenberry zaslania twarz rekami, przeczekuje burze iskier, strzasa je z plaszcza i tuniki. Kiedy wiatr przycicha, dorzuca do ogniska resztke chrustu. Nie liczac Troi i Olimpu - ktory, jak przekonal sie osiem miesiecy temu, nie znajduje sie wcale na Ziemi - odwiedzil tylko jedno miejsce na tej Ziemi przeszlosci, prehistoryczna Indiane, gdzie zostawil jedynego ocalalego scholiaste, Keitha Nightenhelsera, pod opieka Indian, aby zaopiekowali sie nim, poki muzie nie przejdzie morderczy szal. Teraz podswiadomie dotyka ukrytego pod tunika medalionu teleportacyjnego. Musze sprawdzic, co sie dzieje z Nightenhelserem. -Wszyscy znikneli - odzywa sie morawiec, jakby czytal mu w myslach. - Wszyscy, ktorzy znajdowali sie dalej niz piecset kilometrow od Troi. Afrykanie. Indianie z obu Ameryk. Chinczycy. Australijscy aborygeni. Polinezyjczycy. Hunowie z polnocy Europy, Dunczycy i przyszli wikingowie. Protomongolowie. Wszyscy. Okolo dwudziestu dwoch milionow istot ludzkich. -To niemozliwe. -Rzeczywiscie, mozna by tak pomyslec. -Jakiej mocy trzeba... -Boskiej. -Ale ci olimpijscy bogowie jej nie maja. To przeciez tylko... tylko... -Tacy potezniejsi ludzie, tak? Tez tak uwazamy. W gre wchodza inne sily. -Bog? - szepcze Hockenberry, ktory wychowywal sie w rodzinie poboznych baptystow, zanim zamienil wiare na wyksztalcenie. -Byc moze - przytakuje morawiec. - Ale musialby zyc na Ziemi lub gdzies w poblizu. W tym samym czasie, kiedy krewni Agamemnona przepadli bez sladu, na planecie albo na niskiej orbicie okoloziemskiej wyzwolila sie ogromna energia kwantowa. -Na Ziemi? - Hockenberry spuszcza wzrok na stos, na ozywajace po zmroku miasto, patrzy na odlegle ogniska Achajow i jeszcze dalsze gwiazdy. - Tutaj?! -Nie na tej Ziemi - wyjasnia Mahnmut. - Na tej drugiej. Twojej. Niedlugo sie tam wybieramy. Przez dobra minute serce Hockenberry'ego lomocze z taka sila, jakby mial zaraz zemdlec. Dopiero pozniej dociera do niego, ze Mahnmut nie ma naprawde na mysli jego prawdziwej Ziemi, swiata XX wieku, istniejacego w postaci na wpol realnych strzepkow wspomnien z poprzedniego zycia, zanim bogowie wskrzesili go z DNA, ksiazek i Bog wie czego jeszcze. Nie mowi o z wolna wracajacym do swiadomosci Hockenberry'ego swiecie, w ktorym bylo miejsce na Uniwersytet Stanowy w Indianie, zone i studentow. Morawcowi chodzi o Ziemie wspolczesna terraformowanemu Marsowi, mlodsza o trzy tysiace lat od tej, na ktorej Thomas Hockenberry przezyl swoj krotki i wcale nie najszczesliwszy zywot. Nie moze usiedziec na miejscu. Wstaje i zaczyna spacerowac po zburzonym dziesiatym pietrze wiezy - od ocalalego kawalka polnocno-wschodniej sciany do ziejacej na poludniu i zachodzie przepasci. Wiatr rozwiewa mu plaszcz i dlugie siwiejace wlosy. Tracony sandalem kamyk spada trzydziesci metrow w dol, w polmrok ulicy. Od osmiu miesiecy wie o tym, ze widoczny po drugiej stronie Dziury Mars znajduje sie w przyszlym Ukladzie Slonecznym obok pozostalych planet, ale jakos nie przyjmowal do wiadomosci, ze ta druga Ziemia naprawde gdzies tam jest. Kosci mojej zony rozpadly sie tam w proch i zmieszaly z ziemia, mysli. Lzy naplywaja mu do oczu, ale nagle ma ochote parsknac smiechem. Cholera, przede wszystkim to moje kosci rozpadly sie tam w proch i zmieszaly z ziemia. -Jak chcecie sie tam dostac? - dziwi sie i natychmiast zdaje sobie sprawe z idiotyzmu tego pytania. Slyszal przeciez o tym, jak Mahnmut i jego przyjaciel olbrzym Orphu przybyli na Marsa z Jowisza, w towarzystwie innych morawcow, ktore nie przezyly pierwszego spotkania z bogami. Maja statki kosmiczne, Hockenbush. Owszem, wiekszosc statkow morawcow i skalowcow przybyla pod Troje przez dziury kwantowe, ktore Mahnmut pomagal otwierac - ale nie zmienialo to faktu, ze byly to statki kosmiczne. -Na Phobosie i w okolicy budujemy specjalnie w tym celu nowy statek - odpowiada polglosem morawiec. - Tym razem bedzie nas wiecej. I nie bedziemy bezbronni. Hockenberry nie moze sie uspokoic. Stanawszy na skraju wiezy, ma ochote rzucic sie w przepasc. Zawsze, od dziecka odczuwal taka pokuse, ilekroc znalazl sie gdzies wysoko. Czy to dlatego tak lubie tu przychodzic? Bo chodzi mi po glowie taki skok? Takie samobojstwo? Nagle dociera do niego, jak bardzo samotny czul sie przez ostatnie osiem miesiecy. A teraz nie mam nawet Nightenhelsera. Zniknal pewnie razem z Indianami, wessany przez ten sam kosmiczny odkurzacz, ktory wyczyscil Ziemie z ludzi, zostawiajac tylko tych biednych Trojan i Grekow. Zdaje sobie sprawe, ze moze w kazdej chwili przekrecic tarcze medalionu i w mgnieniu oka znalezc sie w Ameryce Polnocnej. Poszukalby zaprzyjaznionego scholiasty w tej prehistorycznej Indianie, gdzie porzucil go przed osmioma miesiacami. Ale wie tez doskonale, ze bogowie mogliby go wytropic w przestrzeni Plancka. To dlatego od osmiu miesiecy ani razu sie nie tekowal. Wraca do ogniska i staje nad malym morawcem. -Po co mi to wszystko mowisz, do diabla?! -Chce cie prosic, zebys polecial z nami. Hockenberry z impetem siada. Po jakiejs minucie odzyskuje mowe: -Ale po co, na litosc boska? Do czego mialbym sie wam przydac na takiej wyprawie? Mahnmut prawie po ludzku wzrusza ramionami. -Pochodzisz stamtad - wyjasnia. - Chociaz z innego czasu. Na tej nowej Ziemi tez sa ludzie. -Naprawde? Do Hockenberry'ego nagle dociera, jak glupio brzmi jego glos. Ze tez nie przyszlo mu do glowy zapytac... -Tak. Jest ich niewielu, bo wyglada na to, ze wiekszosc wyewoluowala, osiagnela jakas postludzka forme, tysiac czterysta lat temu wyemigrowala z planety i przeniosla sie do miast na orbicie okoloziemskiej. Z naszych obserwacji wynika jednak, ze na planecie nadal mieszka kilkaset tysiecy zwyklych ludzi. -Zwyklych ludzi - powtarza Hockenberry, nawet nie starajac sie ukryc zaskoczenia. - Takich jak ja. -Takich marnych. - Kiedy Mahnmut wstaje, jego fotoreceptor znajduje sie ledwie na wysokosci pasa Hockenberry'ego, ktory takze sie podniosl. Scholiasta, ktory jest raczej niewysoki, nagle zdaje sobie sprawe, jak musza sie czuc olimpijscy bogowie wsrod smiertelnikow. - Uwazamy, ze powinienes leciec z nami. Bedziesz bardzo przydatny, kiedy na Ziemi z przyszlosci spotkamy ludzi i bedziemy chcieli sie z nimi porozumiec. -Chryste Panie... - Hockenberry znow podchodzi do krawedzi wiezy. Jakze latwo byloby zrobic jeszcze ten jeden krok do przodu, w mrok. Tym razem bogowie by go nie wskrzesili. - Chryste Panie... - powtarza. Widzi ciemna sylwetke przy stosie Parysa. Hektor nadal zlewa ziemie winem i kaze podsycac ogien. To ja zabilem Parysa. To ja odpowiadam za smierc wszystkich mezczyzn, kobiet, dzieci i bogow, ktorzy zgineli po tym, jak morfowalem w Atene i porwalem Patroklosa. Udalem, ze go morduje, zeby sklocic Achillesa z bogami. Smieje sie gorzko. Wcale sie nie wstydzi tego, ze stojaca za jego plecami mala maszyna pomysli sobie, ze postradal rozum. Bo ja naprawde postradalem rozum. To jakis obled. Miedzy innymi dlatego nie skoczylem jeszcze z wiezy, ze wydaje mi sie, iz w ten sposob zaniedbalbym obowiazki... Tak jakbym wciaz musial sledzic przebieg wojny i opowiadac o wszystkim muzie, ktora sklada raporty bogom. Jestem kompletnie szalony. Nie pierwszy raz, nawet nie setny, ma ochote sie rozplakac. -Poleci pan z nami na Ziemie, doktorze Hockenberry? - pyta cicho Mahnmut. -Jasne! Oczywiscie, ze tak! Czemu nie, do cholery? -Teraz? Szerszen z wygaszonymi swiatlami musial od dluzszej chwili unosic sie w powietrzu kilkadziesiat metrow nad wieza, bo nagle czarna, najezona sprzetem maszyna tak gwaltownie wynurza sie z ciemnosci, ze zaskoczony Hockenberry omal nie spada z wiezy. Wyjatkowo silny podmuch wiatru pomaga mu zachowac rownowage. Hockenberry cofa sie, a z brzucha szerszenia z buczeniem wysuwa sie trap. Slychac metaliczne szczekniecie, gdy opiera sie o kamien. Czerwona poswiata rozswietla wnetrze statku. -Pan pierwszy - mowi Mahnmut. 6 Bylo tuz po swicie i Zeus siedzial samotnie na swym zlotym tronie w Dworze Bogow, gdy jego zona Hera przyprowadzila mu psa na zlotej smyczy.-To ten? - zapytal wyrwany z zadumy Krol Bogow. -Tak. Hera spuscila psa ze smyczy. Pies usiadl. -Zawolaj swojego syna - polecil malzonce Zeus. -Ktorego? -Wielkiego Rzemieslnika. Tego, ktory tak bardzo pozada Ateny, ze wyruchalby nawet noge. Tak jak zrobilby to ten pies, gdyby byl niewychowany. Kiedy Hera skierowala sie do wyjscia, pies ruszyl za nia. -Psa zostaw - rozkazal Zeus. Hera skinela na psa, ktory poslusznie znow przysiadl na zadzie. Byl duzy i smukly. Mial krotka szara siersc i lagodne brazowe oczy, ktorych wyraz - o dziwo - byl jednoczesnie glupawy i przebiegly. Wstal. Jego pazury zgrzytaly na marmurze, gdy krecil sie wokol tronu Zeusa. Obwachal sandaly i palce gromowladnego syna Kronosa, a potem, nadal szurajac pazurami, podszedl do olbrzymiego holotanku i zajrzal do srodka. Nie widzac nic interesujacego w ciemnym obrazie zaklocen, stracil zainteresowanie ekranem i podbiegl do oddalonej o kilkadziesiat metrow kolumny. -Do nogi! - zawolal Zeus. Pies spojrzal na niego... i spuscil wzrok. Zaczal w niedwuznaczny sposob obwachiwac baze kolumny. Zeus zagwizdal. Pies poderwal leb i zastrzygl uszami, ale nie przybiegl. Zeus gwizdnal ponownie i klasnal w dlonie. Tym razem pies przybiegl rozkolysanym truchtem, z wywieszonym jezorem i smiejacymi sie oczami. Zeus wstal z tronu i poglaskal zwierzaka, a potem wyciagnal z fald szaty bron i jednym zamaszystym cieciem odrabal mu leb. Psia glowa potoczyla sie na skraj holotanku, a cialo osunelo sie na marmur, tam gdzie stalo; przednie lapy wyprostowaly sie, jakby pies przed smiercia przywarowal poslusznie w oczekiwaniu nagrody. Hera z Hefajstosem weszli do sali i przemierzajac akry marmurowej posadzki, zblizyli sie do Zeusa. -Znow bawisz sie ze zwierzetami, moj panie? - spytala Hera. Zeus zbyl ja machnieciem reki, schowal miecz do rekawa i rozsiadl sie na tronie. Jak na boga Hefajstos, bog ognia, byl niski i krepy; nie mial nawet metra osiemdziesieciu wzrostu i najbardziej przypominal olbrzymia, kudlata barylke. Kulal na lewa noge; powloczyl nia bezwladnie, jakby byla kawalkiem drewna. Mial zmierzwione wlosy i rozwichrzona brode, ktora zdawala sie laczyc z wlosami na piersi. Bez przerwy strzelal na wszystkie strony zaczerwienionymi oczami. Wydawalo sie, ze nosi zbroje, ale z bliska bylo widac, ze domniemany pancerz sklada sie w rzeczywistosci z setek malenkich pudelek, woreczkow, narzedzi i przeroznych urzadzen; niektore byly wykute z drogocennych kruszcow, inne z mniej szlachetnych metali, jeszcze inne uszyto ze skory lub utkano z wlosia. Zwisaly z paskow i rzemykow, ktore oplataly cale cialo Hefajstosa. Mistrz kowalstwa zaslynal na Olimpie stworzeniem kobiet ze zlota, mlodych mechanicznych dziewic, ktore poruszaly sie, usmiechaly i dawaly mezczyznom rozkosz zupelnie jak zywe. Chodzily tez sluchy, ze to z jego alchemicznych kadzi pochodzila pierwsza kobieta, Pandora. -Witaj, Rzemieslniku - zadudnil basowo Zeus. - Wezwalbym cie wczesniej, ale nie bylo potrzeby. Nie mamy garnkow do zdrutowania ani tarczy do zalatania. Hefajstos przykleknal przy bezglowych psich zwlokach. -Nie musiales tego robic - mruknal. - Naprawde nie musiales. -Dzialal mi na nerwy. Zeus podniosl stojacy na podlokietniku kielich i pociagnal solidny lyk trunku. Hefajstos przetoczyl psa na bok, powiodl zgrubiala dlonia po jego zebrach, jakby chcial go podrapac po brzuchu, i przycisnal. Odskoczyla pokryta miesem i sierscia klapka i bog ognia wyjal z psiego korpusu przezroczysta torebke z resztkami miesa. Wyciagnal z niej oslizly, rozowawy skrawek. -Dionizos - powiedzial. -Moj syn - stwierdzil Zeus. Roztarl skronie, jakby cala ta sytuacja go zmeczyla. -Czy mam zaniesc ten szczatek do Uzdrowiciela i jego kadzi, synu Kronosa? -Nie. Kazemy go zjesc komus z naszego rodzaju, aby moj syn mogl sie odrodzic zgodnie ze swoim zyczeniem. Taka komunia jest bolesna dla nosiciela, ale moze w ten sposob dam bogom i boginiom olimpijskim nauczke. Powinni bardziej uwazac i opiekowac sie moimi dziecmi. Zeus przeniosl wzrok na Here, ktora podeszla blizej i usiadla na drugim stopniu podwyzszenia, na ktorym stal tron. Prawa reke czulym gestem zlozyla mu na udzie, palcami muskajac kolano. -Nie, moj mezu - powiedziala polglosem. - Prosze, nie. Zeus sie usmiechnal. -W takim razie ty wybierz. -Afrodyta - odparla bez wahania Hera. - Jest przyzwyczajona do brania do ust kawalkow meskich cial. -Nie. - Zeus pokrecil glowa. - Od ostatniego pobytu w kadzi niczym mi sie nie narazila. Moze porywcza Atena Pallas, ktora wywolala wojne ze smiertelnikami, mordujac ukochanego przyjaciela Achillesa, Patroklosa, i synka Hektora. Hera cofnela reke. -Atena zaprzecza, jakoby sie tego dopuscila, synu Kronosa. A smiertelni twierdza, ze Afrodyta towarzyszyla Atenie, kiedy ta mordowala dziecko Hektora. -Mamy przeciez nagranie z morderstwa Patroklosa, moja zono. Mam ci je jeszcze raz odtworzyc? W glosie Zeusa, ktory - nawet znizony do szeptu - dudnil jak odlegly grzmot, zabrzmial cien narastajacej zlosci. Mialo sie wrazenie, ze do Dworu Bogow zbliza sie burza. -Nie, moj panie. Ale przeciez wiesz, co mowi Atena. Twierdzi, ze to ten zaginiony scholiasta, Hockenberry, musial przybrac jej postac i dokonac obu morderstw. Przysiega na milosc do ciebie, ze... Zniecierpliwiony Zeus wstal z tronu i zszedl z podwyzszenia. -Bransolety morfujace scholiastow zostaly tak skonstruowane, ze nie daja smiertelnym boskich mocy, nawet na chwile - warknal. - To wykluczone. Zabil ich jakis bog lub bogini z Olimpu. Albo Atena, albo ktos z naszego rodu, kto przyjal jej postac. Wybierz, kto przyjmie cialo i krew mojego syna Dionizosa. -Demeter. Zeus podrapal sie po krotkiej siwej brodzie. -Demeter... Moja siostra, matka ukochanej Persefony... Hera tez wstala, cofnela sie i rozlozyla rece. -A czy jest tu, na tej gorze, jakies bostwo, ktore nie byloby z toba spokrewnione, moj mezu? Jestem nie tylko twoja zona, ale i siostra. A Demeter ma przynajmniej wprawe w wydawaniu na swiat dziwnych rzeczy. Poza tym ostatnio i tak niewiele ma do roboty, bo smiertelnicy nie sieja ani nie zbieraja plonow. -Niech tak bedzie. - Zeus odwrocil sie do Hefajstosa. - Zanies cialo mojego syna Demeter i powiedz, ze z woli jej pana, Zeusa, ma je zjesc i ponownie dac zycie Dionizosowi. Niech trzy z moich Furii maja na nia oko, dopoki nie urodzi. Bog ognia wzruszyl ramionami i schowal krwawy ochlap w jednej ze swoich sakiewek. -Chcesz zobaczyc stos Parysa, moj panie? - zapytal. -Tak. Zeus zasiadl na tronie i zachecajaco poklepal stopien, na ktorym wczesniej siedziala Hera. Bogini poslusznie wrocila na swoje miejsce, ale juz nie oparla sie o jego udo. Pomrukujac pod nosem, Hefajstos zlapal psi leb za uszy i podszedl z nim na skraj holotanku. Tam przykucnal, zdjal z pasa na piersi zakrzywione metalowe narzedzie i wylupil psu lewe oko. Nie bylo krwi. Oko z latwoscia oddzielilo sie od czaszki, z ktorej wnetrzem laczyly je czerwone, zielone i biale wstegi nerwu wzrokowego. Hefajstos wyciagnal pol metra blyszczacych lepko wlokien i obcial je innym przyrzadem. Zebami zdarl sluz i izolacje, odslaniajac cienkie, zlote druciki. Skrecil ich koncowki i podlaczyl je do malej metalowej kulki, wygrzebanej z kolejnego pojemnika przy pasie. Trzymajac kulke w rece, wrzucil oko z ciagnacymi sie za nim kolorowymi nerwami do zbiornika holograficznego. Holotank rozblysnal trojwymiarowymi obrazami. Dzwiek poplynal z piezoelektrycznych mikroglosnikow, rozlokowanych w scianach i kolumnach sali. Obrazy z Ilionu byly przedstawione z psiego punktu widzenia - od dolu, z licznymi nagimi kolanami i nagolennikami w kadrze. -Wolalam te stare kamery - mruknela Hera. -Morawce wykrywaja i zestrzeliwuja wszystkie nasze sondy, nawet te zasrane owadzie oczy - odparl Hefajstos, przewijajac w przod obrazy z pogrzebu. - I tak mamy szczescie, ze... -Cisza - przerwal mu Zeus. Slowo zadudnilo jak grzmot. - Zatrzymaj i pusc od tego miejsca. Daj dzwiek. We troje przesledzili ostatnie minuty rytualu, zakonczone smiercia Dionizosa z reki Hektora. Widzieli, jak syn Zeusa wzrokiem wylowil z tlumu psa, mowiac "Mozesz mi obciagnac". -Wylacz - powiedziala Hera, gdy Hektor zapalal stos. -Nie - zaprotestowal Zeus. - Niech leci dalej. Chwile pozniej Gromowladny zerwal sie z tronu i ze zmarszczonym czolem podszedl do holotanku. -Jak on smie wzywac Boreasza i Zefira, aby pomogli mu rozniecic zar, w ktorym plona szczatki, jadra i bebechy boga? Jak smie?! Teleportowal sie. Rozlegl sie grzmot, gdy powietrze gwaltownie wypelnilo pusta przestrzen, ktora jeszcze przed mikrosekunda zajmowal olbrzymi bog. Hera pokrecila glowa. -Nie rusza go rytualny mord na jego synu, Dionizosie, ale dostaje szalu, kiedy Hektor probuje przywolac bogow wiatru. Nasz Ojciec traci zmysly, Hefajstosie. Jej syn chrzaknal, wyciagnal galke oczna z holotanku i schowal ja razem z kulka do sakiewki. Psi leb schowal do innego, wiekszego worka. -Bede ci jeszcze dzis potrzebny, corko Kronosa? Hera skinieniem glowy wskazala psie truchlo z otwarta klapka w brzuchu. -Zabierz to. Kiedy Hefajstos wreszcie wyszedl, dotknela piersi i tez teleportowala sie z Dworu Bogow. Nikt nie mogl sie tekowac do sypialni Hery, nawet ona sama. Dawno temu - na ile mogla zaufac swojej niesmiertelnej pamieci, zwlaszcza ostatnio, gdy wszystkie wspomnienia staly sie podejrzane - kazala Hefajstosowi zabezpieczyc swoje apartamenty. W scianach pulsowaly pola silowe, podobne do tych, ktorymi morawce oslonily Troje i oboz achajski. Drzwi sypialni wykonano z nasyconego energia tytanu, dzieki czemu nawet rozzloszczony Zeus by sie przez nie nie przebil; Hefajstos wpasowal je scisle w futryne, zawiesil na wzmocnionych technika kwantowa zawiasach i zabezpieczyl telepatycznym haslem, ktore Hera codziennie zmieniala. Mysla otworzyla zamek, weszla do srodka i zamknela za soba gladka, polyskliwa zapore z litego metalu. Przeszla do lazienki, zrzucajac po drodze suknie i skapa bielizne. Wolooka Hera napelnila gleboka wanne. Woda pochodzila z najczystszych zrodel, z olimpijskiego lodu, topionego w piekielnych machinach Hefajstosa, ogrzewanych wulkanicznym cieplem z glebi planety. Najpierw za pomoca ambrozji zmyla z polyskujacej delikatnie skory wszelkie plamy i slady niedoskonalosci. Potem bialoreka Hera natarla swoje zachwycajace i zawsze ponetne cialo oliwka i wonnym olejkiem. Na Olimpie powiadano, ze zapach tego olejku, uzywanego wylacznie przez Here, podniecal nie tylko wszystkich bogow plci meskiej w ich marmurowych siedzibach, ale czasem w postaci aromatycznej chmury splywal az na ziemie, budzac w nieswiadomych jego istnienia smiertelnikach niewytlumaczalna tesknote. Nastepnie cora poteznego Kronosa ulozyla swoje lsniace, boskie loki wokol twarzy o wyrazistych rysach i wlozyla przecudnej urody szate, ktora Atena utkala i uszyla specjalnie dla niej dawno, dawno temu, kiedy jeszcze sie przyjaznily. Suknia byla niewiarygodnie delikatna, ozdobiona urozmaiconym deseniem z rozowego brokatu wplecionego w tkanine dzieki zwinnym palcom Ateny i magicznym krosnom. Na piersi spiela suknie zlota brosza, a tuz pod piersiami przewiazala sie szarfa z tysiacem fredzli. W starannie przeklute platki uszu - ledwie widoczne wsrod skreconych, ciemnych lokow, podobne do jakichs niesmialych morskich stworzonek - wpiela Hera kolczyki w ksztalcie potrojnych owocow morwy, ktorych srebrzysty polysk gwarantowal, ze niczym haczyki na ryby utkwia gleboko w meskich sercach. Przewiazala czolo slodkim, swiezo pachnacym welonem ze zlocistej materii, ktora zablysla jak swiatlo slonca na jej ostrych kosciach jarzmowych. Na koniec na delikatne, jasnoskore stopy wlozyla miekkie sandaly i zapiela zlote sprzaczki na gladkich lydkach. Olsniewajaca Hera stanela przed lustrzana sciana przy drzwiach lazienki, obrzucila swoje odbicie krytycznym spojrzeniem i stwierdzila z aprobata: -Nie starzejesz sie. Wyszla ze swoich apartamentow i znalazlszy sie w dzwieczacym echem jej krokow marmurowym korytarzu, musnela swoja lewa piers i teleportowala sie. Kiedy znalazla Afrodyte, bogini milosci przechadzala sie samotnie po lakach na poludniowych stokach Olimpu. Zblizal sie zachod slonca. Swiatynie i domy bogow na wschodnim skraju kaldery tonely w jego promieniach, Afrodyta zas podziwiala zlocisty polysk marsjanskiego oceanu na polnocy i palajace blaskiem lodowe czapy trzech wulkanow, widocznych daleko na wschodzie. Cien Olimpu wybiegal ku nim na odleglosc ponad dwustu kilometrow. Panorama byla lekko zamglona - a to z powodu pola silowego, ktore jak zawsze otulalo wierzcholek gory. Dzieki niemu bogowie mogli swobodnie zyc i oddychac mimo sasiedztwa prozni nad terraformowanym Marsem, a takze cieszyc sie bliska ziemskiej grawitacja. Obraz drzal delikatnie takze z powodu lsniacej egidy, ktora Zeus okryl caly Olimp, gdy tylko wybuchla wojna. Widoczna w dole Dziura - krag wyciety z rzucanego przez Olimp cienia, rozswietlony od wewnatrz swiatlem slonca zachodzacego nad innym swiatem i wypelniony miriadami swiatelek ludzkich ognisk i morawieckich pojazdow - dobitnie o tej wojnie przypominala. -Dziecko drogie - zawolala Hera na widok Afrodyty. - Czy gdybym cie o cos poprosila, spelnilabys moja prosbe, czy raczej mi odmowila? Czy wciaz jestes na mnie zla za to, ze pomagalam Argiwom przez te dziesiec lat w rachubie smiertelnikow, podczas gdy ty bronilas swoich ukochanych Trojan? -Krolowo Nieba - odparla Afrodyta. - Ulubienico Zeusa, pros, o co chcesz. Chetnie spelnie twe prosby. Zrobie, co w mojej mocy dla ciebie, o potezna. Slonce juz prawie zaszlo i boginie znalazly sie w cieniu, ale uwagi Hery nie uszlo to, ze skora Afrodyty i jej nigdy nieblednacy usmiech zdaja sie palac wewnetrznym blaskiem. Nawet u niej, kobiety, wywolywal on reakcje zmyslow - nie potrafila sobie wyobrazic, jak czuli sie w obecnosci Afrodyty bogowie, a co dopiero znacznie od nich slabsi smiertelnicy. Wziela gleboki wdech. Swiadoma tego, ze slowa, ktore za chwile wypowie, uruchomia najbardziej podstepny z jej planow, powiedziala: -Uzycz mi swojej mocy budzenia milosci i tesknoty, mocy, ktora pozwala ci zawladnac bogami i smiertelnikami. Afrodyta nie przestala sie usmiechac, ale leciutko zmruzyla sliczne oczy. -Zrobie to, naturalnie, jesli tego wlasnie sobie zyczysz, coro Kronosa. Po co jednak komus, kto juz spoczywa w mocarnych ramionach Zeusa, moje nieliczne i blahe podstepy? Herze nie zadrzal glos, kiedy klamala, ale - co sie czesto klamcom zdarza - jej lgarstwo bylo nazbyt szczegolowe: -Meczy mnie ta wojna, bogini milosci. Knucie i spiski wsrod bogow, Achajow i Trojan rania me serce. Udaje sie na krance drugiej ziemi, na spotkanie z Okeanosem, zrodlem, z ktorego wzieli poczatek bogowie, i z matka Tetyda. Wychowali mnie z miloscia w swoim domu i zabrali od Rei, gdy gromowladny, szerokoczoly Zeus stracil Kronosa gleboko pod ziemie, pod jalowe, slone morza, a potem zbudowal dla nas nowy dom na tym zimnym, czerwonym swiecie. -Ale do czego, Hero, chcesz uzyc mojego uroku, stanawszy przed Okeanosem i Tetyda? Zdradziecka Hera usmiechnela sie przebiegle. -Oddalili sie od siebie. Zar milosci w ich malzenstwie przygasl. Chce zalagodzic ich wiekowy spor, doprowadzic do tego, zeby sie pogodzili. Nazbyt dlugo zyja z dala od siebie nawzajem i od swojego malzenskiego loza. Zwabie ich do niego ponownie. Chce, by znow spoczeli w swych objeciach, a do tego zadne moje slowa nie wystarcza. Dlatego prosze cie, Afrodyto, jako wierna przyjaciolka, ktora chce pojednania miedzy starymi przyjaciolmi, uzycz mi swojego uroku, abym mogla w sekrecie pomoc Tetydzie rozniecic zadze Okeanosa. Cudowny usmiech Afrodyty stal sie jeszcze bardziej promienny. Slonce skrylo sie juz za marsjanskim widnokregiem, szczyt Olimpu pograzyl sie w cieniu, ale usmiech bogini milosci wystarczyl, aby ogrzac i ja sama, i Here. -Zle bym uczynila, odmawiajac twej plynacej z dobroci serca prosbie, malzonko Zeusa, poniewaz twoj maz, nasz pan, rzadzi nami wszystkimi. Afrodyta zdjela przepaske, ktora przewiazala sie pod piersiami, i wyciagnela do Hery reke z kawalkiem delikatnej jak pajeczyna materii z wplecionymi mikroobwodami. Herze zaparlo dech w piersi. Czy sie odwaze? Jezeli Atena przejrzy moje zamiary, zaatakuje mnie bez wahania. Ona sama albo ktorys z jej boskich sprzymierzencow. A jesli Zeus dowie sie o mojej zdradzie? Unicestwi mnie w taki sposob, ze zadne kadzie regeneracyjne ani wiedza obcych uzdrowicieli nie przywroci mi nawet namiastki olimpijskiego zycia. -Wyjasnij mi, jak to dziala - poprosila szeptem. -Ta przepaska jest nosnikiem wszystkich aspektow uwodzicielskiego uroku: milosnego zaru, pulsujacej we krwi tesknoty, szeptow i jekow namietnej kochanki, wypowiadanych polglosem czulosci. -Wszystko tu jest? W takim malenstwie? Jak to dziala? -Magia przepaski sprawia, ze kazdy mezczyzna szaleje z zadzy. -Rozumiem, ale jak ona dziala? Sama Hera uslyszala w swoich slowach zniecierpliwienie. -Skad mialabym wiedziec? - Bogini milosci parsknela smiechem. - To czesc mojej natury, ktora uzyskalam, kiedy... on... zrobil z nas bogow. Szerokie spektrum feromonow? Nanoaktywatory enzymow? Mikrofale wymierzone wprost w rzadzace rozkosza osrodki w mozgu? To nie jest wazne. To tylko jeden z moich rekwizytow, ale bardzo skuteczny. Przymierz go, malzonko Zeusa. Hera zmusila sie do usmiechu i przewiazala sie przepaska tuz ponizej wysoko osadzonych piersi. Suknia ledwie ja skrywala. -Jak sie ja wlacza? -Chyba chcialas zapytac, jak matka Tetyda ma ja wlaczyc? - spytala z usmiechem Afrodyta. -Tak, naturalnie. -W odpowiednim momencie podnies reke do piersi, tak jakbys chciala uruchomic nanoprzekaznik teleportacji. Musnij palcem mikroobwody w przepasce i obudz w sobie pozadliwe mysli. -I tyle? To wszystko? -To wszystko. I to wystarczy. Sploty tej materii kryja caly nowy, nieznany swiat. -Dziekuje ci, bogini milosci - odparla oficjalnym tonem Hera. Promienie obronnych laserow przebily pole silowe nad Olimpem. Morawiecki szerszen albo statek kosmiczny musial wynurzyc sie z Dziury i teraz kierowal sie na orbite. -Wierze, ze wypelnisz swoja misje - powiedziala Afrodyta. - Czegokolwiek pragnie twoje zarliwe serce, z pewnoscia to osiagniesz. Tym razem to Hera sie usmiechnela. Potem siegnela do piersi, starajac sie nie dotknac biegnacej tuz ponizej sutkow przepaski, i zniknela, teleportujac sie w slad za Zeusem przez zwinieta czasoprzestrzen. 7 O swicie Hektor kazal zalac pogorzelisko winem, po czym wraz z najbardziej zaufanymi towarzyszami broni Parysa zaczal rozgrzebywac zgliszcza, z najwyzsza starannoscia wyszukujac w nich kosci brata, ktore oddzielal od zweglonych resztek psow, koni i malego boga. Te niegodne szczatki rozsypaly sie w kregu wokol stosu, a kosci zmarlego pozostaly blizej jego srodka.Placzacy zolnierze zebrali to, co zostalo z Parysa, do zlotej urny i zapieczetowali ja podwojna warstwa loju, tak jak zawsze to czynili z prochami szczegolnie odwaznych i szlachetnych mezow. W uroczystej procesji przeniesli urne ulicami miasta - wiesniacy i wojownicy w milczeniu zgodnie rozstepowali sie przed nimi - na oczyszczony z gruzu plac, na ktorym dawniej znajdowalo sie poludniowe skrzydlo palacu Priama, zanim osiem miesiecy temu spadly na nie pierwsze olimpijskie bomby. Na srodku zrytego kraterami placu wznosil sie tymczasowy grobowiec, zbudowany z rozproszonych po eksplozji kamiennych blokow. Znajdowaly sie juz w nim nieliczne znalezione szczatki Hekuby, zony Priama, krolowej Troi, matki Hektora i Parysa. Hektor okryl urne z prochami brata plocienna zaslona i osobiscie wniosl ja do grobowca. -Na razie tutaj, moj bracie, skladam twoje kosci - powiedzial Hektor, stanawszy przed ludzmi, ktorzy za nim przyszli na plac. - Niech Hades przytuli cie do czasu, gdy ja sam zstapie w mroki jego domeny. Kiedy wojna sie skonczy, zbudujemy tobie, twojej matce i wszystkim poleglym, w tym pewnie takze mnie, wielki grobowiec na wzor samego Domu Umarlych. A tymczasem zegnaj, moj bracie. Hektor i zolnierze wyszli, a setka oczekujacych na zewnatrz trojanskich bohaterow przysypala grob ziemia i usypala na nim kurhan z gruzu i kamieni. Dopiero wtedy Hektor, ktory nie spal juz od dwoch dni, udal sie na poszukiwanie Achillesa, gotowy znow ruszyc do walki z bogami i zadny - jak nigdy wczesniej - ich zlotej krwi. Kasandra obudzila sie o swicie prawie naga: suknie miala podarta, a nadgarstki i kostki przywiazane jedwabnym sznurem do kolumienek dziwnego loza. Co to za zarty? - zdziwila sie. Nie przypominala sobie, zeby znow sie spila i poszla z jakims szurnietym zolnierzem. Przypomniala sobie za to stos pogrzebowy Parysa i moment, w ktorym omdlala osunela sie w ramiona Andromachy i Heleny. Szlag by to trafil. Moj niewyparzony ozor znow wpakowal mnie w klopoty. Rozejrzala sie po komnacie. Ani jednego okna, sciany z ogromnych kamiennych blokow, wilgoc jak w lochach. Kto wie, czy nie trafila do czyjejs prywatnej sali tortur? Szarpnela sie w jedwabnych wiezach, te jednak, choc miekkie, byly solidnie zawiazane. Psiakrew! Andromacha weszla do pokoju i spojrzala na nia z gory. Miala puste rece, ale Kasandra oczyma wyobrazni juz widziala, jak wyciaga sztylet z rekawa szaty. Milczenie sie przedluzalo, az w koncu Kasandra postanowila je przerwac: -Uwolnij mnie, przyjaciolko. Prosze. -Powinnam poderznac ci gardlo, przyjaciolko. -No to zrob to, suko. Nie gadaj, tylko zrob. Kasandra nie czula strachu. Przez ostatnie osiem miesiecy, odkad stara przeszlosc umarla, w kalejdoskopie wiecznie zmiennych proroczych wizji nie widziala takiej, w ktorej zginelaby z reki Andromachy. -Dlaczego powiedzialas to, co powiedzialas o smierci mojego dziecka? - zapytala Andromacha. - Dobrze wiesz, ze przed osmioma miesiacami Atena Pallas z Afrodyta zjawily sie w pokoju mojego synka i zamordowaly jego i mamke. Twierdzily przy tym, ze to ostrzezenie. Bogowie chcieli wyrazic swoje niezadowolenie z faktu, ze moj maz nie spalil argiwskich okretow. Maly Astyanaks, ktorego z Hektorem nazywalismy Skamandriosem, mial pelnic role ofiarnej jednorocznej jalowki. -Gowno prawda - odparla Kasandra. Glowa pekala jej z bolu. Im bardziej realistyczne miala wizje, tym wiekszy dreczyl ja potem kac. - Rozwiaz mnie. -Najpierw wyjasnisz mi, dlaczego powiedzialas, ze podmienilam dzieci i w pokoju dziecinnym zginal synek jakiejs niewolnicy. - Andromacha miala juz sztylet w rece. Spokojnie patrzyla Kasandrze w oczy. - Jak mialabym tego dokonac? Skad moglam wiedziec, ze boginie sie tam pojawia? I po co to wszystko? Kasandra z westchnieniem przymknela oczy. -Nie bylo zadnych bogin - odparla ze znuzeniem i pogarda. Otworzyla oczy. - Kiedy dowiedzialas sie, ze Atena Pallas zamordowala Patroklosa, przyjaciela Achillesa, co zreszta tez moze jeszcze okazac sie klamstwem, postanowilas, sama albo w porozumieniu z Hekuba i Helena, ze zabijecie synka mamki, rowiesnika Astyanaksa, a potem zabijecie takze ja sama. Hektorowi, Achillesowi i innym, ktorzy przybiegli, slyszac twoje krzyki, powiedzialas, ze boginie zabily ci dziecko. Migdalowe oczy Andromachy byly blekitne, zimne i twarde jak lod scinajacy na wiosne gorskie strumienie. -Po co niby to zrobilam? -Dostrzeglas szanse realizacji planu kobiet trojanskich. Naszego planu, ktory holubilysmy przez cale lata. Chcialas odwrocic uwage Trojan od wojny z Achajami, wojny, ktora wedlug moich przepowiedni miala nam wszystkim przyniesc smierc lub niewole, a miastu zaglade. To bylo genialne przedstawienie, Andromacho. I znakomicie zagrane. -Tyle tylko, ze - jesli masz racje - wpakowalam nas w nowa, jeszcze bardziej beznadziejna wojne. Z bogami. Przynajmniej w twoich wczesniejszych wizjach niektore z nas uchodzily z wojny z zyciem. Trafialy do niewoli, ale zyly dalej. Kasandra wzruszyla ramionami. Gest ten wyszedl jej dosc niezgrabnie, poniewaz rece miala wyciagniete i przywiazane do kolumienek lozka. -Myslalas tylko o ocaleniu syna - wyjasnila Kasandra. - Gdyby dawna przeszlosc stala sie terazniejszoscia, Astyanaks zginalby okrutna smiercia. Rozumiem cie, Andromacho. Andromacha wyciagnela noz w jej strone. -Gdybym dala ci znow wieszczyc i gdyby ta trojansko-achajska tluszcza ci uwierzyla, moja rodzina bylaby zgubiona. Hektor tez. Tylko zabijajac cie, zapewnie im bezpieczenstwo. Kasandra spojrzala jej w oczy. -Moj wieszczy dar moze ci sie jeszcze przydac, przyjaciolko. Moze cie nawet ocalic, a wraz z toba Hektora i ukrytego przed ludzmi Astyanaksa. Wiesz, ze kiedy wpadne w proroczy trans, nie kontroluje sie i nie wiem, co mowie. Ty, Helena i reszta konspiratorek moglybyscie albo zawsze miec na mnie baczenie, albo oddac mnie pod straz niewolnic, ktorym reka nie zadrzy. Gdybym znow zaczela belkotac niewygodne slowa prawdy, albo zabilybyscie mnie same, albo one by to zrobily. Andromacha sie zawahala. Przygryzla warge i rozciela wiezy krepujace prawy nadgarstek Kasandry. Pochyliwszy sie nad lozkiem, mocujac sie z nastepnym wezlem, wycedzila: -Przyjechaly Amazonki. Menelaos najpierw dlugo sluchal, co brat ma do powiedzenia, a potem z nim dyskutowal. Kiedy Jutrzenka rozprostowala swoje rozane palce, byl gotowy do dzialania. Przez cala noc krazyl miedzy achajskimi obozami na plazy, sluchajac przerazajacej opowiesci Agamemnona o opustoszalych miastach, gospodarstwach, polach i portach, o pozbawionych zalog greckich statkach zacumowanych w Maratonie, Eretrii, Chalkis, Aulidzie, Hermionie, Tirynsie, Helos i dziesiatkach innych nadmorskich miast. Sluchal, jak Agamemnon opowiada Achajom, Argiwom, Kretenczykom, Spartanom, Kalidonczykom, Buprasyjczykom, Dulichonczykom, Farysyjczykom, Spartanom, Mesenczykom, Trakom, mieszkancom Pylos i Itaki, czlonkom setek sprzymierzonych Grekow z glebi kontynentu, ze skalistych wysp i z samego Peloponezu, ze ich rodzinne miasta i domy swieca pustkami, jakby oprozniono je z woli bogow. Mowil o jedzeniu gnijacym na stolach, o ubraniach porzuconych na sofach, o letniej i pokrytej rzesa wodzie w basenach i lazniach, o wyjetej z pochew broni. Na Morzu Egejskim - ciagnal dobitnym, grzmiacym glosem Agamemnon - puste okrety same zmagaly sie z falami, z zaglami wydetymi wiatrem, ale postrzepionymi od jego podmuchow. Niebo bylo blekitne i bezchmurne, a morze spokojne przez caly trwajacy miesiac rejs, tlumaczyl Agamemnon, ale zalogi przepadly bez sladu. Statki plynely dalej same: pekate atenskie diery, wyladowane towarami, z rzedami wiosel, ktorymi nie mial kto poruszyc; olbrzymie perskie okrety pozbawione niezdarnych zalog i bezradnych wlocznikow; wdzieczne jednostki egipskie, wracajace do domu z ladunkiem ziarna. -Ze swiata znikneli wszyscy mezczyzni, kobiety i dzieci! - krzyczal Agamemnon w kazdym achajskim obozowisku. - Zostalismy tylko my i chytrzy Trojanie. Kiedy odwrocilismy sie plecami do bogow, ba, zwrocilismy przeciw nim nasze serca i dlonie, oni odebrali nam nadzieje, zabrali nasze zony, rodziny, ojcow i niewolnikow. -Czy oni nie zyja? - pytano go, a okrzyki przechodzily w jeki bolu. Lament niosl sie wzdluz linii argiwskich ognisk, Agamemnon zas odpowiadal zawsze uniesieniem rak i okrutna minuta ciszy. -Nie bylo sladow walki - mowil wreszcie. - Nie widzielismy krwi ani gnijacych cial, ktore padlyby lupem psow i sepow. W kazdym obozie dzielni argiwscy zeglarze, straznicy, zolnierze i kapitanowie, ktorzy towarzyszyli Agamemnonowi w rejsie do ojczyzny, rozmawiali ze swoimi towarzyszami. Przed switem straszna wiesc dotarla do wszystkich i paralizujacy zal zaczal zamieniac sie w gniew. Menelaos zdawal sobie sprawe, ze to doskonale posluzy ich celom. Atrydzi, Agamemnon i Menelaos, chcieli nie tylko sklocic Achajow z Trojanami i wreszcie zakonczyc wojne, ale tez pozbawic wladzy szybkonogiego Achillesa. Wygladalo na to, ze za kilka dni - albo nawet za kilka godzin - Agamemnon znow bedzie wodzem Grekow. O swicie Agamemnon skonczyl skladanie raportow i jego dowodcy wrocili do swoich obozow: Diomedes, ktory po prostu wrocil do namiotu, wielki Ajaks Telamonski, ktory poplakal sie jak dziecko na wiesc o tym, ze w Salaminie nikt nie ocalal, Odyseusz, Idomeneus, Ajaks Maly, ktory zaplakal razem ze swoimi podwladnymi z Lokrydy, nawet stary gadula Nestor - wszyscy rozeszli sie o swicie, zeby choc na kilka godzin zapasc w niespokojny sen. -Opowiedz mi o wojnie z bogami - poprosil Agamemnon, kiedy staneli z Menelaosem na srodku lakonskiego obozowiska, w otoczeniu wiernych kapitanow, gwardzistow i wlocznikow, ktorzy jednak zachowywali pelen szacunku dystans, aby bracia mogli swobodnie rozmawiac. Rudowlosy Menelaos przekazal bratu wojenne nowiny, opowiedzial o bedacych na porzadku dziennym haniebnych zmaganiach morawieckiej magii z boska bronia, o nielicznych pojedynkach, o smierci Parysa i setek mniej znanych bohaterow po obu stronach, o niedawnym pogrzebie. Zaledwie przed godzina plomienie przestaly tanczyc na murach Troi, a slup dymu wznoszacy sie nad stosem rozwial sie w powietrzu. -Dobrze mu tak - stwierdzil krol Agamemnon. Bialymi zebami oderwal kes miesa prosiecia, ktore podano mu na sniadanie. - Troche tylko zaluje, ze to Apollo go zabil. Sam mialem ochote to zrobic. Menelaos prychnal, zjadl kawalek miesa, popil winem i opowiedzial bratu, jak Ojnone, pierwsza zona Parysa, pojawila sie znikad obok stosu i dokonala samospalenia. Agamemnon sie rozesmial. -Szkoda, ze twoja kurewska malzonka, bracie, nie byla dosc wzruszona, zeby rzucic sie w plomienie. Menelaos skinal glowa, ale serce zabilo mu zywiej na wzmianke o Helenie. Opowiedzial Agamemnonowi o tym, jak Ojnone uparla sie, ze to Filoktet, a nie Apollo przyczynil sie do smierci Parysa, i o gniewie wzburzonych Trojan, ktory kazal nielicznym Achajom w pospiechu opuscic miasto. Agamemnon z uciechy klasnal sie po udzie. -Cos pieknego! Przedostatni element ukladanki trafil na swoje miejsce. W ciagu czterdziestu osmiu godzin zlosc Achajow zamienie w czyn, a zanim tydzien sie skonczy, bracie, znow bedziemy bic Trojan. Przysiegam na kurhan naszego ojca. -Ale bogowie... -Bogowie sa, jacy sa - odparl z niezachwiana pewnoscia siebie Agamemnon. - Nic sie nie zmieni. Zeus jest neutralny. Niektorzy pomagaja placzliwym jak baby Trojanom, ale wiekszosc stoi po naszej stronie. Tym razem zakonczymy sprawe. Nie mina dwa tygodnie, a z Ilionu zostanie kupa popiolow. Tak jak z Parysa. Menelaos pokiwal glowa. Wiedzial, ze powinien zapytac, jak brat wyobraza sobie odnowienie przymierza z bogami i obalenie niezwyciezonego Achillesa, ale mial wazniejsza sprawe do omowienia. Niecierpiaca zwloki. -Widzialem Helene - powiedzial, zajaknawszy sie przy imieniu zony. - Zabraklo mi paru sekund, zeby ja zabic. Agamemnon otarl tluszcz z ust i brody, napil sie wina ze srebrnego kielicha i uniosl pytajaco brew, dajac w ten sposob znac, ze slucha. Menelaos opowiedzial mu o swojej determinacji, o niepowtarzalnej szansie dotarcia do Heleny - i o tym, jak pojawienie sie Ojnone, rzucajacej oskarzenia pod adresem Filokteta, pokrzyzowalo mu plany. -Mielismy szczescie, ze wyszlismy z miasta zywi - dodal. Agamemnon zmruzyl oczy i spojrzal w strone odleglych murow Troi. Zawyla morawiecka syrena, pociski smignely pod niebo, ku jakiemus niewidocznemu z tej odleglosci olimpijskiemu celowi. Wzmocnione pole silowe nad glownym obozem achajskim zahuczalo glosniej. -Powinienes ja zabic jeszcze dzis - stwierdzil starszy i madrzejszy brat Menelaosa. - Teraz. Zaraz. -Teraz? - Menelaos oblizal wargi, ktore, choc pokryte swinskim tluszczem, byly suche jak wior. -Teraz - powtorzyl byly i przyszly dowodca greckiej armii, ktora przybyla zlupic Troje. - Za dzien czy dwa podzial miedzy naszymi ludzmi i tymi trojanskimi psami stanie sie tak wyrazny, ze smierdzace tchorze zamkna te swoja pierdolona Brame Skajska na cztery spusty. Menelaos tez odwrocil sie ku miastu, ktorego mury w blasku wschodzacego zimowego slonca mialy rozowy kolor. Nie wiedzial, co powinien zrobic. -Samego mnie nie wpuszcza... -Przebierz sie - przerwal mu Agamemnon. Napil sie wina i beknal. - Sprobuj myslec jak Odyseusz... jak jakis przebiegly skunks. Menelaos, na swoj sposob dumny nie mniej od brata i innych achajskich bohaterow, nie byl pewien, czy to komplement. -Jak mam sie przebrac? Agamemnon gestem wskazal swoj krolewski namiot z czerwonego jedwabiu, ktory od paru godzin znow stal na plazy. -Mam tam lwia skore i helm z szablami dzika, ktore Diomedes mial na sobie, kiedy rok temu probowali z Odyseuszem wykrasc z Troi palladion. Helm pozwoli ci ukryc rude wlosy, a szable zaslonia brode. Piekna achajska zbroje okryjesz skora lwa. Snieci straznicy przy bramie wezma cie za jednego ze swoich barbarzynskich sojusznikow i nie beda o nic wypytywac. Ale pospiesz sie; musisz zdazyc przed zmiana warty. I przed tym, jak bramy Troi zatrzasna sie przed nami az do konca jej istnienia. Menelaos zastanawial sie zaledwie pare sekund, zanim wstal, zacisnal dlon na barku brata i poszedl do namiotu po przebranie i dodatkowa bron. 8 Phobos przypominal olbrzymia, zlobkowana i przykurzona oliwke z wianuszkiem swiatel wokol wkleslego konca. Mahnmut wyjasnil Hockenberry'emu, ze wglebienie to w rzeczywistosci gigantyczny krater nazwany Stickney, a swiatla to baza morawcow.Podroz na orbite dostarczyla Hockenberry'emu sporych emocji. Napatrzyl sie na morawieckie szerszenie i wiedzial, ze nie maja zadnych okien ani iluminatorow, spodziewal sie wiec, ze beda leciec w ciemno, ewentualnie obserwujac niebo na jakichs monitorach. Ale nie docenil technologii, jaka dysponowaly morawce z pasa asteroid - bo, jak twierdzil Mahnmut, wszystkie szerszenie byly dzielem skalowcow. Spodziewal sie rowniez lezanek antyprzeciazeniowych albo foteli rodem z dwudziestowiecznych promow kosmicznych, z mnostwem paskow i sprzaczek. Nie bylo zadnych foteli. Zadnych widocznych sprzetow. Niewidzialne pole silowe otulilo Hockenberry'ego i malego morawca, przez co wygladali, jakby po prostu siedzieli w powietrzu. Ze wszystkich stron otoczyly ich wyswietlane przez trojwymiarowy projektor obrazy. Nie dosc wiec, ze siedzieli na niewidzialnych fotelach, to jeszcze fotele te byly zawieszone nad trzema kilometrami pustki, gdy szerszen przemknal przez Dziure i zaczal nabierac wysokosci na poludnie od Olympus Mons. Hockenberry wrzasnal. -Czy ta projekcja ci przeszkadza? - zapytal Mahnmut. Hockenberry ponownie wrzasnal. Morawiec dotknal holograficznych przyciskow, ktore pojawily sie przy nim jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki i obraz pod nimi skurczyl sie i splaszczyl, upodabniajac sie do wtopionego w podloge duzego ekranu telewizyjnego. Dookola nadal roztaczala sie panorama otulonego polem silowym wierzcholka wulkanu; strzelajace z niego promienie laserow albo innej broni energetycznej rozplywaly sie na polu silowym szerszenia, nie czyniac mu najmniejszej szkody. Blekitne marsjanskie niebo zarozowilo sie, a potem poczernialo, gdy szerszen wzniosl sie ponad atmosfere i obrocil sie wokol osi. Olbrzymia tarcza planety zdawala sie okrecac przed ich oczami, az wypelnila cale wirtualne okna. -Tak lepiej - wystekal Hockenberry, mlocac bezradnie rekami w poszukiwaniu jakiegos punktu oparcia. Podtrzymujace go pole silowe nie stawialo oporu, ale tez nie zamierzalo go puscic. - Chryste Panie... Stateczek zrobil zwrot o sto osiemdziesiat stopni i odpalil silniki. W polu widzenia, niemal dokladnie nad ich glowami, pojawil sie Phobos. Tym razem ciszy nie zmacil nawet najlzejszy szept. -Przepraszam - odezwal sie po chwili Mahnmut. - Powinienem byl cie uprzedzic. W oknie rufowym widzisz Phobosa. To mniejszy z dwoch marsjanskich ksiezycow, ma niecale trzynascie kilometrow srednicy... Chociaz trudno mowic o srednicy, poniewaz, jak widzisz, nie jest bynajmniej okragly. -Przypomina ziemniak, ktorym bawil sie kot - wydusil z siebie Hockenberry. Phobos zblizal sie bardzo, ale to bardzo szybko. - Albo gigantyczna oliwke. -Oliwke, rzeczywiscie. To przez ten krater na koniuszku. To Krater Stickney, nazwany tak na czesc zony Asapha Halla, Angeline Stickney Hall. -Kim byl... Asaph... Hall? - wykrztusil Hockenberry. - Jakims... astronauta? Kosmonauta? Nareszcie znalazl cos, czego mogl sie zlapac - Mahnmuta. Morawcowi chyba nie przeszkadzalo, ze czlowiek kurczowo zaciska palce na jego plastikowo-metalowych ramionach. Okno rufowe blysnelo plomieniami, gdy wlaczyly sie na chwile nieslyszalne silniki. Hockenberry z najwyzszym trudem powstrzymywal sie od szczekania zebami. -Asaph Hall byl astronomem Amerykanskiego Obserwatorium Marynarki Wojennej w Waszyngtonie - odparl Mahnmut swoim tradycyjnym, niezobowiazujacym tonem. Szerszen znow przekoziolkowal. I znow sie obrocil. Phobos i Krater Stickney najpierw przeniosly sie na druga strone kabiny, a potem wrocily na swoje miejsce. Hockenberry byl praktycznie pewien, ze szerszen zaraz sie rozbije, a on najdalej za minute bedzie trupem. Probowal sobie przypomniec pacierz z dziecinstwa, ale konczylo sie na "Aniele Bozy, strozu moj..." Zeby cholera wziela doroslego agnostyka intelektualiste, ktorym sie stal! Moze byc, pomyslal. -W 1877 Hall odkryl ksiezyce Marsa - ciagnal tymczasem Mahnmut. - Nic mi nie wiadomo o tym, jak jego zona zareagowala na nazwanie olbrzymiego krateru jej nazwiskiem. Panienskim, naturalnie. Hockenberry nagle zrozumial, dlaczego koziolkuja i zaraz sie roztrzaskaja. Nikt nie pilotowal tego przekletego statku! Byli w szerszeniu sami, a jedyne stery, jakie widzial - prawdziwe czy wirtualne - to te, ktorymi Mahnmut regulowal wielkosc hologramow! Mial ochote wytknac to przeoczenie malemu morawcowi, ale poniewaz Krater Stickney wypelnial juz calkowicie dziobowe okna i zblizal sie z taka szybkoscia, ze i tak nie mieli szans wyhamowac, dal sobie spokoj. -To dziwny ksiezyc - mowil dalej Mahnmut. - Wlasciwie nie jest to prawdziwy ksiezyc, tylko przechwycony przez Marsa satelita. Tak jak i Deimos, rzecz jasna. Bardzo sie roznia. Phobos okraza planete w odleglosci zaledwie szesciu tysiecy kilometrow od powierzchni, prawie muskajac atmosfere i jezeli nic sie w tej sprawie nie zrobi, za mniej wiecej siedemdziesiat trzy miliony lat spadnie. -Skoro mowa o spadaniu... - wtracil Hockenberry. W tym samym momencie szerszen zatrzymal sie, powoli opadl w glab tonacego w powodzi swiatel krateru i wyladowal przy skomplikowanej konstrukcji, zlozonej z kratownic, dzwigow, blyszczacych zoltych baniek, niebieskich kopul i zielonych iglic, wsrod ktorych w prozni przemieszczaly sie pojazdy i setki zapracowanych morawcow. Samo ladowanie bylo tak delikatne, ze Hockenberry ledwie poczul wstrzas, przeniesiony przez metalowa podloge i pole silowe. -Nie ma jak w domu - stwierdzil Mahnmut. - Wlasciwie to nie do konca moj dom, ale... Uwazaj, nie uderz sie w glowe przy wysiadaniu. Drzwi sa dosyc niskie. Zanim Hockenberry zdazyl cos powiedziec - albo chociaz wrzasnac po raz trzeci - drzwi otworzyly sie i wypadly na zewnatrz, a w slad za nimi zostalo wyssane cale powietrze z kabiny. W poprzednim zyciu robil kariere jako doktor i wykladowca filologii klasycznej i nauki scisle nie byly jego mocna strona, ale w swoim czasie naogladal sie dosc filmow science fiction, zeby wyobrazic sobie skutki gwaltownej dekompresji: oczy rozszerzajace sie do rozmiaru grejpfrutow, pekajace bebenki uszne, krew tryskajaca z uszu, wrzaca pod skora i rozdzierajaca cialo, kiedy nie napotykala przeszkody w postaci cisnienia atmosferycznego. Nic podobnego sie nie wydarzylo. Mahnmut wyszedl na trap i tam sie zatrzymal. -Nie wysiadasz? - zapytal. Jego glos nabral lekko metalicznego brzmienia. -Czemu jeszcze zyje? - zdziwil sie Hockenberry. Czul sie tak, jakby nagle ktos owinal go niewidzialna folia babelkowa. -Twoj fotel cie chroni. -Moj fotel?! - Scholiasta spojrzal po sobie, ale dostrzegl tylko ledwie widoczne drzenie powietrza. - Czy to znaczy, ze musze tu siedziec do konca zycia? -Nie. - Mahnmut byl chyba nieco rozbawiony. - Chodz. Pole silowe bedzie sie przemieszczac razem z toba. W tej chwili i tak juz ogrzewa cie, chlodzi, dziala jak skafander cisnieniowy i odzyskuje tlen z wydychanego przez ciebie powietrza, dzieki czemu starczy ci go na jakies pol godziny. -Ale przeciez ten... fotel... to czesc statku - stwierdzil Hockenberry i ostroznie wstal. Zwoje niewidzialnej folii wyprostowaly sie razem z nim. - Jak mam z nim wysiasc? -Widzisz, to raczej szerszen jest czescia fotela niz odwrotnie. Powaznie. Chodz, tylko ostroznie. Kiedy zejdziesz na powierzchnie, pole silowe troche cie do niej przycisnie, ale ciazenie na Phobosie jest tak znikome, ze gdybys sie porzadnie wybil, moglbys osiagnac predkosc ucieczki. A wtedy zegnaj, Phobosie. Hockenberry zatrzymal sie na pierwszym stopniu trapu i kurczowo zlapal sie framugi drzwi. -No chodz. Nie pozwolimy ci odleciec, ani ja, ani fotel. Zejdzmy z ladowiska. Inne morawce tez chca z toba porozmawiac. Zostawiwszy Hockenberry'ego z Asteague/Che i innymi integratorami z Konsorcjum Pieciu Ksiezycow, Mahnmut opuscil hermetyczna kopule i wybral sie na spacer po Kraterze Stickney. Widoki byly niesamowite. Os obrotu Phobosa byla stale wycelowana w Marsa, a morawieccy inzynierowie tak obrocili malego satelite, zeby Czerwona Planeta zawsze znajdowala sie nad Kraterem Stickney, wypelniajac niemal cale niebo widziane z jego dna i ograniczone z bokow scianami. Jeden obrot wokol osi zajmowal Phobosowi siedem godzin, dokladnie tyle samo, ile jedno okrazenie Marsa. Zawieszona w gorze olbrzymia czerwona tarcza, upstrzona blekitnymi oceanami i bialymi czapami lodowymi wulkanow, obracala sie powoli. Znalazl swojego przyjaciela Orphu kilkaset metrow powyzej ladowiska, w plataninie dzwigarow i lin, ktorymi Ziemiostatek byl umocowany do stanowiska startowego. Morawce prozniowe, zwykle roboty, podobne do czarnych zukow skalowce i callistanscy inzynierowie przemykali po korpusie statku i dochodzacych do niego rampach jak polyskliwe mszyce. Swiatlo reflektorow i latarek slabo odbijalo sie od olbrzymiego czarnego kadluba. W miejscach, gdzie pracowaly baterie myszkujacych po nim autospawaczy, tryskaly fontanny iskier. Nieco blizej znajdowala sie "Mroczna Dama" - przywieziony z Europy batyskaf Mahnmuta, bezpiecznie zawieszony w metalowej kolysce. Kilka miesiecy wczesniej morawce wyciagnely uszkodzony i pozbawiony zasilania stateczek z kryjowki na polnocnym brzegu marsjanskiego Morza Tetydy i za pomoca holownikow przetransportowaly go na Phobosa. Tam naprawily, naladowaly mu akumulatory i przebudowaly w taki sposob, zeby lepiej nadawal sie do wyprawy na Ziemie. Orphu przeslizgiwal sie po stalowych linach pod brzuchem Ziemiostatku. Mahnmut przywital go na ich starym prywatnym pasmie radiowym. -Czyzbym widzial Orphu? Orphu z Marsa, z Ilionu, a przede wszystkim z Io? Tego slynnego Orphu? -We wlasnej osobie - przytaknal morawiec. Nawet przez radio - na otwartych kanalach i na zamknietych pasmach - basowy glos Orphu zdawal sie ocierac o infradzwieki. Morawiec odpalil wbudowane w korpus dopalacze i przeskoczyl trzydziesci metrow dzielace go od dzwigara, na ktorym balansowal Mahnmut. Orphu zlapal sie wspornika szczypcami i zawisl na nich. Niektore morawce - na przyklad Asteague/Che, zukopodobne skalowce z Pasa Asteroid, nawet Mahnmut - byly choc w przyblizeniu czlekoksztaltne. Ale nie Orphu z Io, zaprojektowany do pracy w siarkowym pierscieniu planety, w silnym polu grawitacyjnym, w przestrzeni wstrzasanej burzami magnetycznymi i bombardowanej promieniowaniem. Mial okolo pieciu metrow dlugosci, ponad dwa metry wysokosci i troche przypominal kraba, tyle ze opatrzonego dodatkowymi odnozami i wyposazonego w czujniki, silniki i manipulatory, ktore prawie - ale tylko prawie - moglyby zastapic rece. Okrywala go stara, zniszczona skorupa, popekana i naprawiana tyle razy, ze wygladala jak posklejana w calosc szpachlowka. -Czy Mars nadal sie nad nami kreci, przyjacielu? - zadudnil Orphu. Mahnmut zadarl glowe. -Owszem. Wyglada jak obracajaca sie czerwona tarcza. Olympus Mons wlasnie wylania sie ze strefy cienia. -Piekny widok... Piekny. -Przykro mi z powodu ostatniego zabiegu - powiedzial z wahaniem Mahnmut. - Szkoda, ze nie udalo sie tego naprawic. Orphu wzruszyl czterema rekonogami. -To drobiazg, moj druhu. Na co organiczne oczy komus, kto ma kamery termowizyjne, wbudowane w kolana chromatografy gazowe i spektrometry masowe, radar bliskiego i dalekiego zasiegu, sonar i laser do mapowania powierzchni? Mam cudowne organy zmyslow i tylko tych odleglych, malo waznych rzeczy, takich jak gwiazdy czy Mars, nie widze dobrze. -Wiem o tym. Ale i tak mi przykro. Orphu stracil organiczny nerw wzrokowy podczas pierwszego spotkania z bogiem olimpijskim, na orbicie Marsa. Ten sam bog zniszczyl ich statek i unicestwil dwoch towarzyszy. Mahnmut wiedzial, ze Orphu moze mowic o szczesciu, bo przezyl i co nieco dalo sie naprawic, ale... -Przywiozles Hockenberry'ego? - zapytal Orphu. -Tak. Przesluchuja go teraz integratorzy. -Biurokraci! - prychnal basem ionski morawiec. - Podrzucic cie na statek? -Chetnie. Mahnmut wskoczyl na korpus Orphu, chwycil sie go najmocniejsza para szczypiec i trzymal ze wszystkich sil, kiedy wiekszy morawiec odbil sie od wspornika, podlecial do statku i zaczal go okrazac. Znajdowali sie blisko kilometr nad dnem krateru. Dopiero patrzac z tego miejsca, mozna bylo docenic rozmiary Ziemiostatku, przymocowanego do wiezy jak olbrzymi elipsoidalny balon. Musial byc co najmniej piec razy dluzszy od statku, ktorym cztery morawce przed rokiem przybyly na Marsa z przestrzeni okolojowiszowej. -Imponujacy, prawda? - zapytal Orphu. Od ponad dwoch miesiecy pracowal przy statku w towarzystwie inzynierow z Pasa i Pieciu Ksiezycow. -Duzy - przyznal Mahnmut, po czym, wyczuwajac rozczarowanie Orphu, dodal: - Powiedzialbym nawet, ze ladny, na swoj czarny, pekaty, ponury i posepny sposob. Orphu zagrzmial smiechem, ktory zawsze przywodzil Mahnmutowi na mysl wstrzasy wtorne po trzesieniu europanskiej pokrywy lodowej - albo fale tsunami. -Akuratna aliteracja, jak na ambitnego astronaute. Mahnmut wzruszyl ramionami. Poczul sie niezrecznie, kiedy dotarlo do niego, ze jego przyjaciel nie mogl widziec jego gestu, ale zaraz sie rozluznil, przeciez Orphu widzial go doskonale. Mial nowy, niezwykle czuly radar, ktorego jedyna wada byl brak koloru w generowanym obrazie. Orphu twierdzil, ze za pomoca radaru bliskiego zasiegu jest w stanie wykrywac nawet drobne zmiany w wyrazie ludzkiej twarzy. To sie nam moze przydac, jesli faktycznie zabierzemy ze soba Hockenberry'ego, pomyslal Mahnmut. -Duzo ostatnio mysle o ludzkim smutku - odezwal sie Orphu, jakby czytal mu w myslach. - I o tym, jak my, morawce, przezywamy straty. -Tylko nie to. Znow czytales tego Francuza. -Proust. Ten Francuz nazywa sie Proust. -Wiem. Ale po co go czytasz? Przeciez po lekturze Wspomnienia rzeczy minionych zawsze popadasz w depresje. -Ten tytul tlumaczy sie jako W poszukiwaniu straconego czasu. Przeczytalem teraz te czesc, w ktorej Albertyna umiera i narrator, Marcel, probuje o niej zapomniec, ale mu sie nie udaje. -No tak, piekny kawalek sobie znalazles. Na pewno podniosl cie na duchu. Moze na deser pozyczyc ci Hamleta? Orphu udal, ze nie slyszy propozycji. Z tej wysokosci widzieli juz caly statek, mogli tez wyjrzec poza obreb krateru. Mimo ze Mahnmut wiedzial, ze Orphu moze bez problemu przemierzac cale kilometry prozni, zludzenie, ze bezpowrotnie oddalaja sie od Phobosa i Bazy Stickney - przed czym ostrzegal Hockenberry'ego - bylo bardzo silne. -Chcac przeciac wiezy laczace go z Albertyna, nieszczesny narrator musi cofnac sie w czasie, w swojej pamieci i swiadomosci, i stanac twarza w twarz ze wszystkimi Albertynami - mowil dalej Orphu. - Tymi zapamietanymi i tymi wyobrazonymi, ktorych pozadal i o ktore byl zazdrosny, ze wszystkimi wirtualnymi Albertynami, ktore zrodzily sie w jego umysle, kiedy zamartwial sie, czy ta prawdziwa nie spotyka sie z kobietami za jego plecami. Nie mowiac juz o Albertynach, ktorych pragnal: o dziewczynie, ktorej praktycznie nie znal, o kobiecie, ktora zlowil, ale ktorej nie posiadl, o kobiecie, ktora go znuzyla. -Bardzo to wszystko meczace - stwierdzil Mahnmut, starajac sie tonem glosu dac do zrozumienia, ze Proust w ogole bardzo go meczy. -To jeszcze nic. - Orphu udal, ze nie rozumie aluzji. Moze zreszta w ogole jej nie wychwycil. - Aby otrzasnac sie z zalu, biedny Marcel... Bo, jak wiesz, narrator nosi to samo imie, co autor... Zaraz, przeciez czytales Prousta, prawda? Kiedy rok temu lecielismy na Marsa, mowiles, ze czytales? -No... Przekartkowalem. Nawet westchnienia Orphu zatracaly infradzwiekami. -No dobrze. O czym to ja... Biedny Marcel nie tylko musi stawic czolo legionowi Albertyn w swojej swiadomosci, ale takze rozprawic sie ze wszystkimi Marcelami, ktorzy postrzegali te rozne Albertyny: z chorobliwie zazdrosnymi, z obojetnymi, z tymi, ktorzy pozadali jej ponad wszystko, tak ze zadza ich zaslepila... -Do czego zmierzasz? - przerwal Mahnmut, ktorego zainteresowania literackie od poltora wieku standardowego koncentrowaly sie na Szekspirze. -Do tego, jak niewiarygodnie zlozona jest ludzka swiadomosc. Orphu wykonal obrot o sto osiemdziesiat stopni, odpalil silniki manewrowe i zaczal sie zblizac do statku, wiezy i bezpiecznej - o tyle, o ile - przystani Krateru Stickney. Mahnmut wykrecil szyje i patrzyl na Marsa, ktory - choc musialo to byc zludzenie - zdawal sie byc coraz blizej. Olympus Mons i wulkany plaskowyzu Tharsis byly juz ledwie widoczne. Phobos zblizal sie do przeciwleglej krawedzi tarczy planety. -Zastanawiales sie kiedys nad tym, czym nasz zal rozni sie od zalu, jaki odczuwa... powiedzmy... Hockenberry? - zapytal Orphu. - Albo Achilles? -Niespecjalnie - przyznal Mahnmut. - Hockenberry zdaje sie oplakiwac nie tylko strate bliskich, przyjaciol, studentow i tak dalej, ale przede wszystkim utrate wspomnien z poprzedniego zycia. Chociaz z ludzmi nigdy nic nie wiadomo. A w dodatku Hockenberry to kopia czlowieka. Ktos lub cos odtworzylo go na podstawie DNA, RNA i jego starych ksiazek, poslugujac sie zapewne jakims inteligentnym programem. A co do Achillesa... Kiedy robi mu sie smutno, idzie i zabija kogos. Czasem jednego czlowieka, czasem wiecej. -Zaluje, ze nie widzialem jego szturmu na bogow w pierwszym miesiacu wojny. Sadzac z twojej relacji, rzez musiala byc okrutna. -To prawda. Te wspomnienia sa tak wstrzasajace, ze zablokowalem sobie losowy dostep do zawierajacych je obszarow pamieci. -Myslalem jeszcze o jednej rzeczy u Prousta. - Wyladowali na gornej powierzchni kadluba Ziemiostatku. Orphu wczepil sie mikrozadziorami w gruba powloke maskujaca. - My mozemy odwolac sie do pamieci nieorganicznej, kiedy nasze naturalne wspomnienia zawodza. A ludzie maja do dyspozycji tylko te przypadkowa, chemicznie sterowana mase zasobow neuronowych, subiektywnych i skazonych emocjami. Jak oni w ogole moga zaufac swoim wspomnieniom? -Nie wiem. Ale jezeli Hockenberry poleci z nami na Ziemie, moze dowiemy sie czegos o funkcjonowaniu jego mozgu. -Nie bedziemy mieli zbyt duzo czasu, zeby pogadac z nim na osobnosci. Ruszymy z duzym przeciazeniem, wyhamujemy z jeszcze wiekszym, a na pokladzie zapowiada sie tlok. Wybiera sie z nami co najmniej z tuzin morawcow z Pieciu Ksiezycow i setka skalowieckich zolnierzy. -Tym razem bedziemy przygotowani na wszystko, co? -Watpie. Chociaz na statku jest dosc broni, zeby z Ziemi zostaly zgliszcza. Klopot w tym, ze na razie tylko planujemy, a rozwoj wydarzen i tak ciagle nas zaskakuje. Mahnmut poczul sie nieswojo. Znal to uczucie od czasu, gdy dowiedzial sie, ze ich Marstatek zostal potajemnie uzbrojony. -Oplakujesz czasem Korosa i Ri Po w taki sposob, jak narrator oplakuje swoich zmarlych? - zapytal. Antena radaru bliskiego zasiagu na korpusie Orphu obrocila sie lekko w strone Mahnmuta, jakby ionski morawiec probowal cos wyczytac z wyrazu jego twarzy. Ale twarz Mahnmuta byla, naturalnie, pozbawiona wyrazu. -Nie. Poznalismy ich dopiero tuz przed startem i nawet nie podrozowalismy w jednym pomieszczeniu, a potem Zeus nas dopadl. Dla mnie pozostali glosami na kanale radiowym. Ale czasami probuje sobie przypomniec, jak wygladali... Chyba chce w ten sposob uczcic ich pamiec. -Rozumiem - powiedzial Mahnmut. Sam tez tak robil. -Wiesz, co Proust powiedzial o rozmowie? Mahnmut powstrzymal sie od ciezkiego westchnienia. -Nie. Co? -Powiedzial: "Uczestnicy rozmowy to nie prawdziwi my... Staramy sie upodobnic do naszych rozmowcow, a nie podkreslac nasza odrebnosc". -Czyli kiedy z toba rozmawiam, upodabniam sie do szesciotonowego kraba w poobtlukiwanej skorupie, z mnostwem odnozy, ale za to bez oczu, tak? -Pomarzyc piekna rzecz - zadudnil Orphu z Io. - Ale mierz sily na zamiary. 9 Pentesileja wjechala do Ilionu godzine po swicie. Towarzyszylo jej dwanascie najlepszych siostr wojowniczek, jadacych w parach za jej plecami. Mimo wczesnej pory i zimnego wiatru tysiace Trojan wyszly na mury i stanely przy trakcie wiodacym przez Brame Skajska do tymczasowego palacu Priama. Cieszyli sie, jakby krolowa Amazonek przyprowadzila cale tysiace zolnierzy, a nie trzynastoosobowa straz przyboczna; powiewali chusteczkami, uderzali wloczniami o skorzane tarcze, plakali, wiwatowali i rzucali kwiaty pod nogi koni.Pentesileja przyjmowala wiwaty jak nalezny jej hold. Deifobos, syn Priama, brat Hektora i niezyjacego Parysa, czlowiek, o ktorym caly swiat wiedzial, ze bedzie nowym mezem Heleny, wyszedl Amazonkom na spotkanie pod mury nowej rezydencji krolewskiej. Korpulentny, odziany w blyszczaca zbroje i czerwony plaszcz, w helmie ze zlotym, sztywnym pioropuszem, stal z zalozonymi na piersi ramionami. Kiedy Amazonki sie zblizyly, wyciagnal jedna reke w powitalnym gescie. Za nim stalo na bacznosc pietnastu gwardzistow Priama. -Witaj, Pentesilejo, corko Aresa i krolowo Amazonek! - zawolal. - Witam ciebie i twoich dwanascie wojowniczek. Caly Ilion dziekuje wam dzis i oddaje czesc za to, ze przybywacie jako sojuszniczki w wojnie z bogami Olimpu. Wejdzcie, wykapcie sie, przyjmijcie nasze dary i poznajcie prawdziwa goscinnosc Trojan. Hektor, najszlachetniejszy z naszych bohaterow, przywitalby was osobiscie, ale udal sie na spoczynek po calonocnym czuwaniu przy stosie pogrzebowym brata. Pentesileja zeskoczyla lekko z grzbietu olbrzymiego rumaka. Mimo masywnego pancerza i ciezkiego helmu poruszala sie z ogromnym wdziekiem. Oburacz chwycila Deifobosa za przedramie, witajac sie z nim jak z towarzyszem broni. -Dziekuje ci, Deifobosie, synu Priama, bohaterze tysiecy pojedynkow. Ja i moje towarzyszki dziekujemy ci i skladamy wyrazy ubolewania tobie, twojemu ojcu i wszystkim podwladnym Priama, ktorych zasmucila smierc Parysa. Wiesc o niej dotarla do nas przed dwoma dniami. Przyjmujemy twa hojna oferte goscinnosci. Zanim jednak wejde do domu Parysa, ktory stal sie palacem Priama, musze cie uprzedzic, ze nie przybylam po to, by walczyc u waszego boku, lecz by raz na zawsze zakonczyc te wojne z bogami. Deifobos, ktorego natura obdarzyla lekko wylupiastymi oczami, przez chwile wygladal tak, jakby oczy doslownie mialy mu wyjsc z orbit. -Jak chcesz tego dokonac, krolowo Pentesilejo? -Najpierw wszystko wyjasnie, potem wykonam swoj plan. Prowadz, Deifobosie, moj druhu. Musze sie spotkac z twoim ojcem. Deifobos wyjasnil krolowej Amazonek i wojowniczkom w jej strazy przybocznej, ze Priam zajal dawna rezydencje Parysa po tym, jak bogowie w pierwszym dniu wojny zburzyli jego palac, zabijajac przy tym jego zone i krolowa miasta, Hekube. -Jeszcze raz przyjmij nasze kondolencje, Deifobosie - odparla Pentesileja. - Smutna wiadomosc o smierci waszej krolowej dotarla nawet do naszych odleglych wzgorz i wysp. Kiedy weszli do krolewskich apartamentow, Deifobos odchrzaknal i zapytal: -Skoro juz mowa o odleglych krainach, corko Aresa, jak to mozliwe, ze gniew bogow was nie dosiegnal? Dzisiejszej nocy w miescie rozeszla sie wiesc, jakoby Agamemnon, ktory poplynal na wyspy greckie, nie znalazl tam zywej duszy. Nawet dzielni obroncy Troi drza dzis na mysl o tym, ze bogowie mogliby wygubic caly rodzaj ludzki, oszczedziwszy przy tym tylko nas i Argiwow. Dlaczego wy i wasz narod zostaliscie oszczedzeni? -Moj narod nie - odparla krotko Pentesileja. - Obawiamy sie, ze kraina Amazonek opustoszala tak samo jak inne ziemie, ktore przemierzalysmy w ostatnim tygodniu naszej podrozy. Atena oszczedzila nas, bo mamy misje do wykonania i wazne przeslanie dla mieszkancow Ilionu. -Powiedz, z laski swojej, jak brzmi ta wiadomosc. Pentesileja pokrecila glowa. -Jest przeznaczona wylacznie dla krolewskich uszu. Jakby na dany sygnal w tej wlasnie chwili rozlegly sie fanfary, rozsunely sie zaslony i do sali audiencyjnej wszedl Priam, wsparty na ramieniu jednego ze swoich gwardzistow. Pentesileja spotkala sie z nim w jego starym palacu przed niespelna rokiem, kiedy w towarzystwie piecdziesieciu Amazonek przedarla sie przez pierscien oblegajacych miasto Achajow, przynoszac slowa otuchy i zapewnienie o sojuszu z Troja. Priam zapewnil ja wtedy, ze pomoc Amazonek nie bedzie potrzebna, ale obsypal je zlotem i innymi prezentami. Tym razem widok krola wstrzasnal nia i odebral jej mowe. Priam, ktory nie byl przeciez mlodzieniaszkiem, ale zawsze tryskal energia, tym razem sprawial wrazenie, jakby przez ostatnie dwanascie miesiecy postarzal sie o dwadziescia lat. Proste niegdys plecy przygiely sie pod brzemieniem lat. Policzki, w ostatnich dwudziestu pieciu latach zawsze zaczerwienione od wina lub z podniecenia, ilekroc Pentesileja go widziala - po raz pierwszy, gdy w dziecinstwie ukryly sie z siostra, Hippolita, za kotarami w matczynej sali tronowej i podgladaly przybyla w gosci ilionska delegacje - zapadly sie, jakby na starosc stracil wszystkie zeby. Szpakowata broda i wlosy zrzedly i smutno zbielaly. Oczy zaszly mgla, zaropialy i wpatrywaly sie teraz w swiat duchow. Starzec osunal sie ciezko na zdobiony zlotem i lapis-lazuli tron. -Badz pozdrowiony, Priamie, synu Laomedona, szlachetny wladco z rodu Dardanusa, ojcze dzielnego Hektora, nieodzalowanego Parysa i goscinnego Deifobosa. - Pentesileja uklekla na jedno opancerzone kolano. Jej mlody, kobiecy glos niosl sie echem po ogromnej komnacie. - Ja, Pentesileja, byc moze ostatnia z amazonskich krolowych, przybywam na czele dwunastu odzianych w braz wojowniczek i skladam ci hold, wyrazy wspolczucia, podarunki i nasze wlocznie. -Kondolencje i zapewnienie o lojalnosci to dzis dary bezcenne, droga Pentesilejo. -Przywoze rowniez wiadomosc od Ateny Pallas, klucz do zakonczenia wojny z bogami. Krol z zaciekawieniem przekrzywil glowe. Niektorzy czlonkowie jego orszaku rozdziawili usta. -Atena Pallas nigdy nie przepadala za Ilionem, ukochana corko. Wolala knuc z Argiwami, naszymi nieprzyjaciolmi, jak zniszczyc miasto i zgladzic jego mieszkancow, teraz zas jest naszym zaprzysieglym wrogiem. Razem z Afrodyta zamordowaly mojego wnuka, syna Hektora, Astyanaksa. Powiedzialy, ze my i nasze dzieci jestesmy dla bogow jak zwierzeta ofiarne. Nie bedzie miedzy nami pokoju, dopoki ich rodzaj lub nasz nie zostanie starty z powierzchni ziemi. Pentesileja nie wstala z kleczek, ale dumnie podniosla glowe. Jej niebieskie oczy blysnely zadziornie. -Atena i Afrodyta zostaly nieslusznie oskarzone. Cala ta wojna jest falszem. Bogowie, ktorzy umilowali Ilion, chca znowu pokochac nas i wesprzec. Takze Zeus, Krol Bogow. Nawet szarooka Atena Pallas przeszla na strone Ilionu po zdradzie Achajow, a zwlaszcza Achillesa, ktory pierwszy rzucil kalumnie, twierdzac, ze zabila Patroklosa. -Czy bogowie przedstawili warunki zawarcia pokoju? - zapytal Priam polglosem, z tesknota w glosie. -Atena proponuje wam cos wiecej, krolu. - Pentesileja wstala. - Ofiarowuje wam zwyciestwo. -Nad kim? - zawolal Deifobos. Stanal obok ojca. - Achajowie sa teraz naszymi sojusznikami, podobnie jak te sztuczne istoty, morawce, ktore chronia nasze miasta i obozy przed piorunami Zeusa. Pentesileja wybuchnela smiechem. Znajdujacy sie w komnacie mezczyzni nie mogli w tej chwili nie zachwycic sie jej uroda: byla mloda i piekna, miala dziewczeca twarz, zywa mimike, zarozowione policzki, a cialo - ukryte pod cudnie uformowana brazowa zbroja - jednoczesnie smukle i kragle. Ale wyraz jej oczu i twarzy nie mialy w sobie nic dziewczecego. W oczach tlila sie zwierzeca witalnosc, przenikliwy intelekt i zolnierski zapal. -Zwyciestwo nad Achillesem, ktory zwiodl twojego syna, szlachetnego Hektora, i ktory prowadzi Ilion do zaglady! Nad Argiwami, ktorzy nawet w tej chwili planuja twoj upadek, zniszczenie miasta, smierc waszych synow i wnukow i zniewolenie waszych zon i corek! Priam smutno pokrecil glowa. -Nikt nie pokona szybkonogiego Achillesa w walce, Amazonko. Sam Ares trzykroc zginal z jego reki. Atena musiala przed nim uciec. Krwawiace zlotym ichorem szczatki Apolla po spotkaniu z Achillesem zabrano na Olimp. Nawet Zeus boi sie stanac do pojedynku z tym polbogiem. Pentesileja z zapalem pokrecila glowa. Blysnely jej zlote loki. -Zeus nikogo sie nie boi, dostojny Priamie, dumo rodu Dardanusa. Jednym uderzeniem egidy moglby zniszczyc Troje. Ba, nie tylko Troje, lecz caly swiat. Na wzmianke o egidzie - najpotezniejszej i najbardziej tajemniczej z boskich broni - wlocznicy pobledli, a Priam skulil sie w sobie. Mowilo sie, ze gdyby Zeus jej uzyl, unicestwilby nie tylko Ziemie, ale i wszystkich bogow olimpijskich. Nie byl to zwykly ladunek termonuklearny, jakimi na poczatku wojny Gromowladny bezskutecznie bombardowal morawieckie pola silowe. Egidy bali sie wszyscy. -Skladam ci te oto przysiege, szlachetny Priamie - ciagnela Amazonka. - Zanim dzis slonce zajdzie nad ktorymkolwiek ze swiatow, Achilles bedzie martwy. Klne sie na krew moich siostr i mojej matki, ze... Priam uciszyl ja gestem. -Nie przysiegaj, mloda Pentesilejo. Odkad bylas dzieckiem, traktowalem cie jak corke. Wyzwanie Achillesa na pojedynek to pewna smierc. Co sprowadza cie do Troi i kaze szukac takiej smierci? -To nie smierc, moj panie - odparla Amazonka. W jej glosie wyraznie dalo sie slyszec napiecie. - To chwala. -Czesto jedna niczym nie rozni sie od drugiej. Chodz, usiadz przy mnie. Porozmawiamy w cztery oczy. Odprawil straznikow i Deifobosa poza zasieg glosu. Tuzin Amazonek rowniez cofnal sie o kilka krokow. Pentesileja zasiadla na wysokim tronie, dawniej nalezacym do Hekuby i ocalonym ze zgliszczy starego palacu krolewskiego, a teraz stojacym w sali audiencyjnej dla uczczenia pamieci krolowej. Odlozyla helm na szeroki podlokietnik i nachylila sie do starego krola. -Scigaja mnie Furie, ojcze Priamie. Od trzech miesiecy, kazdego dnia. -Dlaczego? - Przechylil sie w strone Pentesilei niczym ksiadz z przyszlosci spowiadajacy nienarodzonego jeszcze grzesznika. - Furie kaza placic krwia za krew tylko wtedy, gdy nie ma ludzkich mscicieli, moja corko. A najczesciej kiedy czlowiek skrzywdzi kogos z bliskich. Nie zranilas chyba nikogo ze swojego krolewskiego rodu, prawda? -Zabilam moja siostre Hippolite - przyznala drzacym glosem Pentesileja. Priam sie wyprostowal. -Zabilas Hippolite, krolowa Amazonek i malzonke Tezeusza?! Slyszelismy, ze zginela w wypadku na polowaniu, ponoc ktos katem oka dostrzegl ruch i wzial ja za lanie. -Nie chcialam jej zabic, Priamie, ale po tym jak Tezeusz ja uprowadzil - zwabil na swoj okret, ktorym przybyl z oficjalna wizyta, a potem postawil zagiel i powiozl ja w nieznane - my, Amazonki, poprzysieglysmy mu zemste. Korzystajac z tego, ze w tym roku wszystkie oczy i serca na wyspach greckich i Peloponezie byly zwrocone ku Troi i toczacym sie pod nia walkom, bohaterowie znalezli sie z dala od domow, a Ateny zostaly pozbawione obrony, zebralysmy niewielka flote i zaczelysmy nasze wlasne male oblezenie. Nie ma co go porownywac z oblezeniem Ilionu, ktorego chwala przetrwa wieki, ale w koncu przypuscilysmy szturm na twierdze Tezeusza. -Slyszelismy o tym, rzecz jasna - mruknal stary Priam. - Ale ponoc walki szybko sie skonczyly, zawarto pokoj i Amazonki wrocily do siebie. Wiadomo nam rowniez, ze wkrotce potem, podczas uroczystego polowania, ktore urzadzono dla uczczenia traktatu pokojowego, zginela krolowa Hippolita. -Zginela od mojej wloczni - wydusila Pentesileja slowo po slowie. - Poczatkowo zmusilysmy Atenczykow do odwrotu. Tezeusz zostal ranny i wydawalo nam sie, ze miasto jest juz nasze. Chcialysmy tylko ocalic Hippolite z rak tego czlowieka, nie baczac na to, czy sama tego chce, i bylysmy bliskie osiagniecia celu, gdy Tezeusz poprowadzil kontratak. Ponioslysmy ciezkie straty, zepchneli nas dzien drogi od miasta, az na okrety. Poleglo wiele moich siostr, ale kiedy przyparte do muru walczylysmy o zycie, nasza amazonska smialosc i odwaga zwyciezyly. Odzyskalysmy stracony teren, odepchnelysmy Atenczykow z powrotem pod samo miasto. Dopiero ostatnia cisnieta przeze mnie wlocznia, przeznaczona dla Tezeusza, przeszyla serce mojej siostry, walczacej w atenskiej zbroi u boku meza. Wygladala jak mezczyzna. -Walczyla przeciw Amazonkom - wyszeptal Priam. - Przeciw siostrom. -Tak. Gdy tylko zorientowalysmy sie, kto polegl z mojej reki, bitwa zostala przerwana. Zawarlismy pokoj. Nieopodal akropolu postawilysmy biala kolumne, aby upamietnic smierc mojej dzielnej siostry, a potem, smutne i zawstydzone, wrocilysmy z Aten. -I teraz Furie przesladuja cie, bo przelalas siostrzana krew. -Kazdego dnia. Blyszczace oczy Pentesilei zaszklily sie lzami, policzki, przez wiekszosc opowiesci zarumienione z podniecenia, zbladly. Wygladala przepieknie. -Co Achilles i nasza wojna maja wspolnego z ta tragedia, moja corko? - spytal szeptem Priam. -W tym miesiacu objawila mi sie Atena, synu Laomedona, potomku Dardanusa. Wyjasnila mi, ze zadna moja ofiara nie przeblaga tych potworow z piekla rodem, ale jesli chce odkupic smierc Hippolity, powinnam z tuzinem wybranych siostr udac sie do Ilionu i pokonac Achillesa w pojedynku. W ten sposob zakoncze te chybiona wojne i przywroce pokoj miedzy ludzmi i bogami. Priam potarl w zadumie szara szczecine na podbrodku, ktora - wyhodowana po smierci Hekuby - miala uchodzic za brode. -Nikt nie pokona Achillesa, Amazonko. Moj syn Hektor, najlepszy wojownik w dziejach Troi, probowal przez osiem lat. Bez powodzenia. A teraz zaprzyjaznil sie i sprzymierzyl z szybkonogim mezobojca. Sami bogowie od osmiu miesiecy usiluja go zgladzic, ale zadnemu sie nie udalo. Ares, Apollo, Posejdon, Hermes, Hades, nawet Atena musieli uznac jego wyzszosc. -To dlatego, ze nie znali jego slabego punktu - szepnela Amazonka. - Kiedy byl dzieckiem, jego matka, bogini Tetyda, znalazla sposob na to, aby potajemnie uczynic go niezwyciezonym. Achilles moze polec w bitwie tylko zraniony w jeden czuly punkt. -Jaki? - wyjakal Priam. - Jaki to punkt? -Pod grozba smierci przysieglam Atenie, ze nikomu nie zdradze tego sekretu, ojcze Priamie. Mam wykorzystac te wiedze do zabicia go. Kiedy Achilles zginie z mojej reki, wojna sie skonczy. -Skoro Atena zna tajemnice jego slabosci, dlaczego sama jej nie wykorzystala w walce? Przeciez stoczyla z Achillesem pojedynek, po ktorym ciezko ranna i przerazona musiala uciekac z powrotem na Olimp! -Mojry postanowily, ze sekret Achillesa zostanie odkryty przez innego smiertelnika podczas oblezenia Ilionu. Ale swiat, w ktorym decyzje Mojr mialy moc sprawcza, przestal istniec. Priam znow usiadl prosto na tronie. -Czyli Hektor mial jednak zabic szybkonogiego Achillesa - mruknal. - Gdybysmy nie rozpetali wojny przeciw bogom, wypelniloby sie jego przeznaczenie. -Nie Hektor. - Pentesileja pokrecila glowa. - Najpierw Achilles mial zgladzic Hektora, a potem inny smiertelnik, Trojanin, mial zabic Achillesa. Jedna z muz dowiedziala sie o tym od niewolnika nazywanego scholiasta, ktory znal przyszlosc. -Wieszcz. Jak nasz Helenus albo argiwski Kalchas. Amazonka znow pokrecila glowa, az zafurkotaly zlote loki. -Nie. Scholiasci nie widzieli przyszlosci. Oni z niej pochodzili. Atena twierdzi, ze wszyscy zgineli, ale przeznaczenie Achillesa wciaz sie nie wypelnilo. I ma sie wypelnic dzieki mnie. -Kiedy? - zapytal Priam, najwyrazniej rozwazajac wszystkie ewentualne konsekwencje tego faktu. Nie bez powodu przez ponad piecdziesiat lat rzadzil najwspanialszym miastem na swiecie. Jego syn Hektor, ktory zawarl z Achillesem przymierze krwi, nie byl krolem. Byl najwiekszym trojanskim wojownikiem, lecz nawet jesli kiedys los calego miasta i jego mieszkancow zalezal od mocy jego zbrojnego ramienia, nigdy nie mial wizji przyszlosci Troi. To bylo domena Priama. - Kiedy? Ile czasu zajmie tobie i twojemu tuzinowi Amazonek zabicie Achillesa? -Zginie dzisiaj, zgodnie z obietnica. Zanim slonce zajdzie nad Ilionem lub Olimpem, ktory widzialysmy po drodze przez te dziure w powietrzu. -Czego ci trzeba, corko? Broni? Zlota? -Tylko twojego blogoslawienstwa, dostojny Priamie. Poza tym jedzenia i lozek dla mnie i moich kobiet, abysmy mogly sie zdrzemnac, zanim wykapiemy sie, znow przywdziejemy pancerze i pojdziemy zakonczyc wojne z bogami. Priam zaklaskal. Deifobos, straznicy, dworzanie i Amazonki zblizyli sie do tronu. Kazal podac gosciom najlepsze jadlo, przyniesc miekkie sofy, zeby Amazonki mialy gdzie sie przespac, przygotowac goraca kapiel, sprowadzic niewolnice, ktore po kapieli wymasuja ich ciala i namaszcza je olejkami, a na koniec nakarmic, wyczesac i ponownie osiodlac konie, kiedy Pentesileja i jej towarzyszki beda juz gotowe do boju. Wyprowadzajac swoje zolnierki z sali audiencyjnej, usmiechnieta Pentesileja emanowala pewnoscia siebie. 10 Teleportacja kwantowa - bogini Hera nie znala tego okreslenia - powinna byc blyskawiczna, ale w przestrzeni Plancka takie stwierdzenia nie mialy sensu. Przejscie przez szczeliny w czasoprzestrzeni pozostawialo slad. Bogowie i boginie, dzieki wszczepionym nanomemom i modyfikacjom komorkowym dokonanym w momencie osiagniecia boskiego statusu, mogli podazac takim czasoprzestrzennym tropem z rowna latwoscia jak mysliwy tropiacy zwierzyne - jak Artemida scigajaca jelenia w lesie.Hera podazyla kretym szlakiem, jaki w planckowskiej nicosci pozostawil za soba Zeus, wiedzac tylko tyle, ze nie porusza sie zadnym z regularnych kanalow komunikacyjnych laczacych Olimp z Ilionem i Ida. Zeus wybieral sie w jakies inne miejsce na starej Ziemi. Zmaterializowala sie w przestronnej sali, dobrze znanej Atenie. Na scianie wymalowano ogromny kolczan i zarys masywnego luku, a przy niej stal dlugi, niski stol zastawiony dziesiatkami pieknych kielichow, mis i zlotych talerzy. Zdumiony Zeus podniosl na nia wzrok ze swojego miejsca przy stole - aby przy nim usiasc, skurczyl sie do ludzkich rozmiarow i mierzyl w tej chwili niewiele ponad dwa metry. Z roztargnieniem drapal za uchem psa o szarym pysku. -Moj panie - odezwala sie Hera. - Czy i temu psu zamierzasz obciac glowe? -Powinienem - odparl z powaga wciaz nachmurzony Zeus. - Z litosci. Poznajesz to miejsce i tego psa, moja zono? -Tak, to dom Odyseusza na smaganej wiatrami Itace. Pies wabi sie Argus. Odyseusz wychowywal go od szczeniaka, dopoki nie poplynal pod Troje. -Argus wciaz na niego czeka. Nie ma juz za to Penelopy ani Telemacha. Nawet zalotnicy, ktorzy powinni sie wlasnie zlatywac jak sepy i starac o reke Penelopy, kuszac ja posiadlosciami i majatkiem, znikneli razem z nia, jej synem i wszystkimi smiertelnikami poza ta garstka, ktora zebrala sie pod Troja. No i kundla nie ma kto nakarmic. Hera wzruszyla ramionami. -Trzeba go bylo odeslac do Ilionu. Pozywilby sie resztkami Dionizosa, twojego rozpustnego syna. Zeus pokrecil glowa. -Czemu jestes dla mnie taka okrutna, zono? I dlaczego przyszlas tu za mna, kiedy chcialem w samotnosci rozwazyc to niezwykle znikniecie wszystkich ludzi? Hera podeszla do siwobrodego Ojca Bogow. Bala sie jego gniewu; ze wszystkich bogow i smiertelnikow tylko on jeden mogl ja zniszczyc. Bala sie, bo wiedziala, co chce zrobic - ale byla zdeterminowana. -Synu Kronosa, grozny w swym majestacie, chcialam sie tylko z toba pozegnac na kilka soli. Nie podobalo mi sie, ze nasza ostatnia rozmowa zakonczyla sie nieporozumieniem. Podeszla jeszcze blizej i dyskretnie musnela otrzymana od Afrodyty przepaske zawiazana pod piersiami. Poczula przeplyw wypelniajacej sale energii seksualnej i fale bijacych z jej ciala feromonow. -Dokad udajesz sie na okres kilku soli, kiedy na Olimpie i pod Troja panuje taki zamet? - zadudnil Zeus. Jego nozdrza rozdely sie, kiedy zapomniawszy o psie z blyskiem w oku spojrzal na malzonke. -Z pomoca Nyks udaje sie na krance tej pustej ziemi, w odwiedziny do Okeanosa i Tetydy, ktorzy, jak dobrze wiesz, moj mezu, wola ten swiat od naszego zimnego Marsa. Hera zrobila jeszcze trzy kroki do przodu i znalazla sie niemal na wyciagniecie reki od Zeusa. -Dlaczego akurat teraz sie do nich wybierasz, Hero? Radzili sobie doskonale bez twojej pomocy przez cale wieki, odkad okielznalismy Czerwona Planete i zamieszkalismy na Olimpie. -Chcialabym doprowadzic do zakonczenia ich odwiecznego sporu - odparla przebiegle Hera. - Zbyt dlugo juz ze soba nie przestawali i obawiali sie kochac, gdyz gniew przepelnial ich serca. Chcialam ci powiedziec, gdzie mnie znajdziesz, abys nie zapalal do mnie bozym gniewem na mysl o tym, ze w tajemnicy przed toba odwiedzam lezacy w glebinach palac Okeanosa. Zeus wstal. Hera doskonale zdawala sobie sprawa, jaki jest podniecony; tylko sute faldy boskiej szaty pozwalaly mu to ukryc. -Po co ten pospiech, Hero? - Zeus rozbieral ja wzrokiem. Na ten widok przypomniala sobie, jak to jest poczuc dlonie i jezyk brata, meza i kochanka w jednym w najdelikatniejszych miejscach. -A po co zwloka, mezu? -Na spotkanie z Okeanosem i Tetyda mozesz sie udac jutro, pojutrze albo wcale. - Zeus postapil krok w jej kierunku. - A tu i teraz mozemy zatracic sie w milosci! Chodz, moja zono... Zeus podniosl reke i jednym podmuchem niewidzialnej mocy oczyscil stol z calej zastawy i nadpsutego jedzenia. Zerwal ze sciany olbrzymi gobelin i rzucil go na zbity z szorstkich desek blat. Hera cofnela sie, podnoszac reke do piersi, jakby chciala sie teleportowac. -Coz to mowisz, moj panie? Chcesz sie kochac? Tutaj, w pustym domu Odyseusza i Penelopy, na oczach tego psa? Skad wiesz, czy wszyscy bogowie nie beda nas podgladac w swoich holotankach i na holoscianach? Jeslis zadny milosci, poczekaj, az wroce z podwodnej domeny Okeanosa. Bedziemy sie mogli kochac w mojej sypialni, zabezpieczonej przez Hefajstosa... -Nie! - ryknal Zeus. Urosl jednoczesnie w kilku miejscach; zaczal zahaczac siwa glowa o sufit. - Nie martw sie wscibskimi podgladaczami. Otocze Itake i dom Odyseusza zlota chmura, tak gesta, ze nie przenikna jej najbardziej bystre oczy we wszechswiecie, chocby nalezaly do boga, smiertelnika, Prospera albo Setebosa. Rozbierz sie! Machnal reka i caly dom zawibrowal energia otulajacej go zlotej chmury i pola silowego. Zjezony od nadmiaru elektrycznosci statycznej Argus wybiegl z sali. Zeus chwycil Here za nadgarstek i przyciagnal do siebie, druga reka zdzierajac jej suknie z piersi. Przepaska Afrodyty spadla na ziemie razem z uszyta przez Atene szata, ale nie mialo to juz znaczenia. Powietrze stalo sie tak geste od zadzy i feromonow, ze Hera miala wrazenie, iz moglaby w nim plywac. Zeus dzwignal ja jedna reka i rzucil na okryty materia stol. Hera cieszyla sie w duchu, ze Odyseusz kazal zbic stol z grubych, solidnych desek wyjetych z pokladu statku, ktory kiedys rozbil sie u wybrzezy Itaki. Zeus zdarl z niej suknie do konca i sam wysliznal sie z szat. Wielokrotnie widywala jego boski czlonek w erekcji, ale za kazdym razem jego widok tak samo zapieral jej dech w piersi. Wszyscy bogowie plci meskiej byli... no, byli bogami, ale podczas prawie juz zapomnianej przemiany w olimpijskie bostwa Zeus zachowal dla siebie wszystkie najbardziej efektowne atrybuty boskosci. Wciskajacy sie miedzy jej kolana drag, zwienczony sinym od krwi zgrubieniem, byl jedynym berlem, jakiego Krol Bogow potrzebowal, aby wzbudzac strach smiertelnikow i zazdrosc innych bogow. Mimo ze zdaniem Hery za bardzo sie z nim obnosil - pozadliwosc dorownywala u niego rozmiarom i meskosci - nadal myslala o tej czesci ciala Jego Okrutnej Wysokosci jak o swojej wlasnosci. Na razie jednak obawiajac sie posiniaczenia - lub nawet powazniejszych obrazen - nie rozkladala przed nim nog. -Pragniesz mnie, mezu? Zeus dyszal jak pies. W jego oczach plonal obled. -Pragne cie, zono. Nigdy przedtem taka fala zadzy nie wzbierala w moim sercu i fiucie, ani przy innych smiertelniczkach, ani przy boginiach. Rozloz nogi! -Nigdy? - spytala podejrzliwie Hera. - Nawet wtedy, gdy poszedles do lozka z zona Iksjona, ktora urodzila ci Piritusa, ktory z kazdym bogiem moze rywalizowac madroscia i... -Nawet wtedy - wysapal Zeus, sila rozchylajac jej kolana. - Miala takie niebieskie zylki pod skora na piersiach... Boski fallus oparl sie o jasnoskory, plaski brzuch Hery, drzac z pozadania. -A kiedy kochales sie z Danae, corka Akrizjosa? - dopytywala sie Hera. -Wtedy tez nie. - Zeus pochylil sie nad nia i zaczal ssac jej stwardniale sutki, najpierw lewy, potem prawy. Wsunal jej dlon miedzy nogi, byla cala mokra, po czesci dzieki przepasce, a po czesci z wlasnej ochoty. - Chociaz, na bogow, na sam widok jej kostek mozna bylo doznac orgazmu! -Ty z pewnoscia doznales przy niej niejednego - steknela Hera, gdy Zeus podlozyl jej jedna szeroka dlon pod posladki i przysunal ja do siebie. Szeroka, rozpalona glowka berla ocierala sie jej o uda, zostawiajac na nich wilgotne slady swojej gotowosci. - Urodzila ci przeciez najlepszego z ludzi. Zeus byl tak podniecony, ze nie umial trafic w wejscie, lecz obijal sie o krocze Hery jak niedoswiadczony chlopiec, ktory pierwszy raz poszedl z kobieta. Zdjal lewa reke z jej piersi i chwycil sie w dlon, zeby naprowadzic sie na cel, ale wtedy Hera zlapala go za przegub. -Czy pragniesz mnie bardziej niz Europy, corki Feniksa? - wyszeptala pozadliwie. -Bardziej... niz Europy... O tak... - wydyszal Zeus. Zdjal jej reke ze swojego nadgarstka i naprowadzil na czlonek. Scisnela go, ale nie wprowadzila. -Czy chcesz kochac sie ze mna bardziej niz z Semele, matka Dionizosa, ktorej nikt nie umial sie oprzec? -Bardziej niz... z Semele... Tak... tak... tak... - Zacisnal jej dlon na sobie i pchnal z calej sily, ale zamiast penetracji wyszlo mu z tego uderzenie tarana. Hera przejechala pol metra po stole. Przyciagnal ja z powrotem. - Bardziej niz z Alkmena z Teb... chociaz tamtego dnia z mojego nasienia zostal poczety niezwyciezony Herakles. -Czy pozadasz mnie bardziej niz jasnowlosej Demeter, kiedy... -Tak, do diabla, tak! Bardziej niz Demeter! Mocniej rozepchnal uda Hery i jedna reka dzwignal ja dobre dwadziescia centymetrow ponad blat. Teraz nie mogla sie przed nim nie otworzyc. -Czy pragniesz mnie mocniej niz Ledy w ten dzien, gdy przybrales postac labedzia i spolkowales z nia, bijac ja i przytrzymujac poteznymi skrzydlami i przenikajac pchnieciami wielkiego labedziego... -Tak! - jeknal Zeus. - Tak! Zamknij sie wreszcie, blagam! Wszedl w nia. Otworzyl ja tak, jak olbrzymi taran z baranim lbem moglby wylamac Brame Skajska, gdyby Grecy mieli kiedys wedrzec sie do Troi. W ciagu nastepnych dwudziestu minut Hera dwa razy prawie zemdlala. Zeus mogl byc rozpalony, ale nie spieszylo mu sie z zaspokajaniem zadzy. Rozpoczal gwaltownie, a potem odwlekal szczytowanie jak skrzyzowanie ascety z hedonista. Za drugim razem Hera poczula, jak wskutek gladkich, rytmicznych pchniec swiadomosc stopniowo ja opuszcza. Stol trzasl sie i ledwie trzymal na nogach, chociaz mial prawie dziesiec metrow dlugosci, krzesla i kanapy sie poprzewracaly, kurz sypal sie z sufitu, wiekowy dom Odyseusza malo sie nie zawalil, a Hera powtarzala sobie w myslach: Nie moge. Musze byc przytomna, kiedy bedzie szczytowal. Inaczej caly plan wezmie w leb. Mimo czterech orgazmow kurczowo uczepila sie swiadomosci i czuwala. W ostatnich sekundach naporu Zeusa ogromny kolczan Odyseusza spadl ze sciany i strzaly - opatrzone zadziorami i zapewne zatrute - rozsypaly sie po ceramicznej posadzce. Zeus jedna reke trzymal pod posladkami Hery, uderzajac z taka moca, ze slyszala, jak trzeszcza jej boskie biodra, a druga zlapal ja za bark, zeby nie odjechala mu za daleko po jeczacym, roztrzesionym stole. W koncu w niej eksplodowal. Hera krzyknela - i mimo najszczerszych checi na chwile zemdlala. Kiedy podniosla powieki, przygniatal ja ogromny ciezar. Zeus w ostatnich namietnych sekundach nieswiadomie urosl do czterech i pol metra i teraz broda opieral sie o jej piersi, a spocone wlosy na czubku jego glowy laskotaly ja w policzek. Hera uniosla zdradziecki palec z ampulka w spreparowanym przez Hefajstosa falszywym paznokciu. Delikatnie gladzac kark Zeusa, zakrzywila palec i uruchomila iniektor. Rozlegl sie ledwie slyszalny syk, zagluszony chrapliwym oddechem boga i biciem dwu boskich serc. Srodek, ktory mu wstrzyknela, nazywany Snem Absolutnym, w kilka mikrosekund potwierdzil zasadnosc tej nazwy. Zeus osunal sie bezwladnie na zaczerwieniona piers Hery i zachrapal. Musiala uzyc calej swojej boskiej sily, zeby wypchnac z siebie jego zwiotczaly czlonek, a potem wydostac sie spod jego ciala. Niepowtarzalna suknia, uszyta przez Atene, wygladala tragicznie - podobnie zreszta jak sama Hera, poobijana, posiniaczona i poobcierana na zewnatrz i od srodka. Kiedy wstala, nasienie Krola Bogow zaczelo jej splywac po udzie. Wytarla je strzepem sukni. Z jedwabnych resztek wygrzebala przepaske Afrodyty i poszla do garderoby Penelopy, znajdujacej sie obok sypialni, w ktorej stalo loze o jednej kolumience z zywego drzewka oliwnego, zdobione zlotem, srebrem i koscia sloniowa. Ufarbowane na czerwono rzemienie z wolej skory przytrzymywaly miekkie koce i ozdobna posciel. Hera wyjmowala kolejne suknie z pachnacych kamfora skrzyn, stojacych obok wanny Penelopy - zona Odyseusza byla podobnego wzrostu, a drobne morfowanie pozwoliloby bogini zatrzec dzielace je roznice - az znalazla szate z brzoskwiniowego jedwabiu, z haftowanym stanem, ktory podtrzyma jej obolale piersi. Zanim jednak zaczela sie ubierac, sprobowala sie umyc - najlepiej jak sie dalo - czerpiac zimna wode z miedzianych kociolkow, przyszykowanych na goraca kapiel, ktorej Penelopa nie zdazyla juz zazyc. Ubrawszy sie i wrociwszy do jadalni - chociaz chodzenie przychodzilo jej z pewnym trudem - spojrzala na potezne chrapiace cielsko, zwalone na dlugim stole. Moglabym go teraz zabic? Nie pierwszy raz - nawet nie tysieczny - zadawala sobie to pytanie, obserwujac i sluchajac swego chrapiacego malzonka. Zdawala sobie sprawe, ze nie ona jedna snuje takie mysli. Ilez to zon - bogin i smiertelniczek, dawno zmarlych i jeszcze nienarodzonych - czulo sie podobnie, gdy takie pomysly przelatywaly im przez glowe jak cien chmury po skalistej ziemi? A gdybym mogla, to czy bym to zrobila? Czy gdyby bylo to mozliwe, smialabym uderzyc? Przygotowala sie do teleportacji na ilionska rownine. Na razie wszystko szlo zgodnie z planem. Posejdon-Ziemiowstrzas powinien w tej wlasnie chwili zagrzewac Agamemnona i Menelaosa do walki. Najdalej za kilka godzin Achilles bedzie trupem - zginie z reki kobiety, Amazonki, z pieta przeszyta zatruta wlocznia - i Hektor straci jedynego sojusznika. Gdyby nawet Achillesowi udalo sie zgladzic te, ktora go zaatakuje, Atena i Hera mialy dla niego inne niespodzianki w zanadrzu. Bunt smiertelnikow zostanie stlumiony, zanim Zeus sie obudzi - o ile Hera w ogole mu na to pozwoli. Sen absolutny wymagal podania antidotum, w przeciwnym razie bedzie dzialal tak dlugo, az mury domu Odyseusza runa i zamienia sie w proch. Gdyby jednak wszystko poszlo po jej mysli, zamierzala jak najszybciej podac odtrutke Zeusowi - wtedy nawet nie zorientowalby sie, ze powalil go narkotyk, a nie zwykla sennosc po seksie. Ale bez wzgledu na to, kiedy Zeus sie ocknie, konflikt bogow z ludzmi bedzie juz zakonczony, wojna trojanska rozgorzeje po staremu, status quo zostanie przywrocone, a fait obrany przez Here i jej wspolkonspiratorow zdecydowanie bedzie accompli. Odwrociwszy sie plecami do spiacego syna Kronosa, Hera wyszla z domu Odyseusza - albowiem nikt, nawet Krolowa Bogow, nie mogl sie teleportowac przez ochronne pole silowe, jakim otoczyl ich Zeus. Przebila sie przez na wpol materialna sciane energii jak noworodek przez blone czepka i triumfalnie teleportowala sie do Troi. 11 Hockenberry nie znal zadnego z morawcow, z ktorymi spotkal sie w blekitnej bance w Kraterze Stickney. Poczatkowo, kiedy sluzace mu wczesniej za fotel pole silowe sie wylaczylo, wydajac go na pastwe zywiolow, spanikowal i na chwile wstrzymal oddech, sadzac, ze nadal znajduje sie w prozni. Potem jednak poczul na skorze cisnienie powietrza o milej dla ciala temperaturze, wiec z drzeniem wciagnal powietrze do pluc i sluchal, jak Mahnmut przedstawia go morawcom, ktorzy zachowywali sie jak jakas oficjalna delegacja. Szczerze mowiac, to bylo troche krepujace. A potem Mahnmut sobie poszedl i Hockenberry zostal sam z tymi dziwnymi organicznymi maszynami.-Witamy, doktorze Hockenberry - odezwala sie ta, ktora stala najblizej. - Mam nadzieje, ze podroz z Marsa byla przyjemna. Na dzwiek slowa "doktor" Hockenberry poczul cos na ksztalt mdlosci. Minelo duzo czasu, odkad... Nie, w tym drugim zyciu nikt sie tak do niego nie zwracal. Moze poza Nightenhelserem, ktory przez ostatnie dziesiec lat tytulowal go tak moze ze dwa razy. W zartach. -Owszem, dziekuje... To znaczy... Przykro mi, ale nie zapamietalem waszych nazwisk - wykrztusil Hockenberry. - Przepraszam. Nie moglem sie skupic. Bo caly czas myslalem o tym, ze umre, kiedy fotel sie ode mnie odklei. Niski morawiec pokiwal glowa. -Bez watpienia. Sporo sie tu dzieje, a atmosfera przenosi wszystkie dzwieki. Rzeczywiscie tak bylo. Ogromna blekitna kopula musiala pokrywac powierzchnie okolo dziesieciu tysiecy metrow kwadratowych - chociaz Hockenberry nigdy nie mial oka do oceniania odleglosci i rozmiarow. Jak przypuszczal, dzialo sie tak pewnie dlatego, ze nigdy nie uprawial zadnych sportow. Wokol stalo pelno kratownicowych wiez, machin wyzszych niz wiekszosc domow w jego ojczystym Bloomington w Indianie, pulsujacych organicznych ameb, przypominajacych rozlany budyn i wielkich jak korty tenisowe, setki zajetych swoja praca morawcow i mnostwo szybujacych w powietrzu swiecacych kul, wyposazonych w lasery, ktorymi ciely, topily i spawaly. Jedynym, co w tej olbrzymiej przestrzeni wydalo mu sie choc troche znajome - aczkolwiek kompletnie nie na miejscu - byl okragly stolik z drewna rozanego, stojacy nie dalej niz dziesiec metrow od niego. Dookola stalo szesc stolkow roznej wielkosci. -Nazywam sie Asteague/Che - powiedzial maly morawiec. - Pochodze z Europy, podobnie jak panski przyjaciel Mahnmut. -Z Europy? - powtorzyl tepo Hockenberry. Byl kiedys we Francji na wakacjach, a raz wybral sie do Aten na konferencje filologiczna, i wprawdzie ludzie w obu tych miejscach troche... roznili sie od Amerykanow, wcale nie przypominali tego Asteague/Che. Byl wyzszy od Mahnmuta (musial miec co najmniej metr dwadziescia wzrostu) i bardziej humanoidalny - zwlaszcza dlonie - ale mial taka sama plastikowo-metalowa skore, z ta roznica, ze dominowala w niej lsniaca zolc. Przypominal zolty, mokry, gumowany plaszczyk przeciwdeszczowy, ktory Hockenberry uwielbial nosic w dziecinstwie. -Z Europy - powtorzyl Asteague/Che bez cienia zniecierpliwienia w glosie. - To wodno-lodowy ksiezyc Jowisza. Ojczyzna Mahnmuta i moja. -Naturalnie. - Hockenberry sie zarumienil, a kiedy sie zorientowal, ze to zrobil, zaczerwienil sie jeszcze bardziej. - Oczywiscie, przepraszam. Wiedzialem przeciez, ze Mahnmut pochodzi z jakiegos ksiezyca. Zapomnialem. -Moj tytul... Chociaz "tytul" brzmi zbyt oficjalnie i ostentacyjnie, lepiej byloby powiedziec "zawod". Z zawodu jestem glownym integratorem Konsorcjum Pieciu Ksiezycow. Hockenberry uklonil sie lekko, zdajac sobie sprawe, ze ma przed soba polityka. Albo przynajmniej bardzo waznego biurokrate. Nie mial zielonego pojecia, jak nazywaja sie pozostale cztery ksiezyce. W swoim poprzednim zyciu faktycznie slyszal o Europie, ale mial tez wrazenie, ze pod koniec XX wieku i na poczatku XXI doslownie co tydzien odkrywano nowe satelity Jowisza, wiec nic dziwnego, ze ich nazwy uciekly mu z glowy. Zreszta moze do czasu, kiedy zmarl, nie nazwano ich w ogole? Poza tym zawsze przedkladal greke nad lacine i uwazal, ze najwieksza planeta Ukladu Slonecznego powinna sie nazywac Zeus, nie Jowisz... Chociaz w obecnych okolicznosciach byloby to troche mylace. -Pozwoli pan, ze przedstawie moich kolegow - powiedzial Asteague/Che. Glos morawca kogos Hockenberry'emu przypominal, ale az do tej pory nie wiedzial kogo. Teraz go rozpoznal: James Mason, aktor. -Wysoki dzentelmen stojacy na prawo ode mnie to general Beh bin Adee, dowodca kontyngentu morawcow bojowych z Pasa Asteroid. -Witam, doktorze Hockenberry - powiedzial general. - Milo mi pana wreszcie poznac. Nie podal Hockenberry'emu reki, bo nie mial rak, tylko sterowane dziesiatkami serwomotorow szczypce o pilkowanych krawedziach. Dzentelmen, pomyslal Hockenberry. Skalowiec. Przez ostatnie osiem miesiecy czesto widywal skalowieckich zolnierzy, zarowno na rowninie pod Ilionem, jak i na Marsie u podnozy Olimpu: wszyscy byli wysocy (mieli po dwa metry wzrostu, tak jak i general) i czarni, a ich korpusy jezyly sie zadziorami, haczykami i niby-chitynowymi plytkami. Najwyrazniej w Pasie Asteroid uroda nie jest najwazniejsza. -Cala przyjemnosc po mojej stronie, generale... Beh bin Adee - odparl Hockenberry i znow leciutko sie sklonil. -Na lewo ode mnie stoi integrator Cho Li z Callisto. -Witamy na Phobosie, doktorze Hockenberry - odezwal sie Cho Li glosem tak cichym i miekkim, ze do zludzenia przypominal glos kobiety. Czy morawce maja plec? Hockenberry zawsze myslal o Mahnmucie i Orphu jak o robotach plci meskiej; skalowieccy zolnierze tez zdawali sie az buchac testosteronem. Ale skoro kazdy z morawcow mial wyraznie okreslona osobowosc, to czemu by nie plec? -Integrator Cho Li - powtorzyl Hockenberry. Skinal glowa. Callistanczyk - czy callistyjczyk? albo moze callistoid? - byl nizszy od Asteague/Che, ale masywniejszy i znacznie mniej podobny do czlowieka. Mniej humanoidalny nawet od chwilowo nieobecnego Mahnmuta. Najbardziej niepokoily Hockenberry'ego odsloniete kawalki miesni - tak przynajmniej wygladaly - widoczne czasem na spojeniach plastikowych i metalowych plyt. Gdyby poskladac Quasimodo, garbatego dzwonnika z Notre Dame, z kawalkow ludzkiego ciala i starych czesci samochodowych, przyczepic mu kosciste rece, wstawic mnostwo ruchliwych slepi roznej wielkosci, dodac waskie usta, przywodzace na mysl otwor w skrzynce pocztowej, a potem calosc zminiaturyzowac - moglby od biedy uchodzic za brata Cho Li. Imie sugerowalo, ze callistanskie morawce zostaly zaprojektowane przez Chinczykow. -Za Cho Li stoi Suma IV - mowil dalej Asteague/Che glosem Jamesa Masona. - Pochodzi z Ganimedesa. Suma IV mial ludzki wzrost i proporcje, ale wyglad juz niekoniecznie. Mierzyl niecale dwa metry, mial odpowiednio dlugie nogi i rece, zarysowana talie, plaska piers i odpowiednia liczbe palcow - a wszystko to okryte szarawa, oleista oslona materialu, ktory Mahnmut przy jakiejs okazji nazwal oslona fulerenowa. Tylko ze w tamtym wypadku fuleren pokrywal kadlub szerszenia, a tu wygladalo na to, ze ktos oblal nim zywa istote - czy raczej uksztaltowanego jak zywa osoba morawca. Efekt byl... niepokojacy. Jeszcze bardziej niepokojace byly jego przerosniete oczy z setkami blyszczacych faset. Na ich widok Hockenberry wbrew sobie zaczynal sie zastanawiac, czy kumple Sumy IV nie wyladowali w jego czasach na Ziemi... Na przyklad w Roswell? Czy Suma IV mial jakiegos dalekiego krewnego w Obszarze 51? To nie sa Obcy, upomnial sie w duchu. To istoty roborganiczne zaprojektowane i zbudowane przez ludzi, a potem rozrzucone po calym Ukladzie Slonecznym - a wszystko setki lat po mojej smierci. -Milo mi pana poznac, Suma IV. -Mnie pana rowniez, doktorze Hockenberry - powiedzial Ganimedanin. To nie byl ani James Mason, ani dziewczecy falsecik, o nie... Glos czarnej, lsniacej postaci z oczami muchy przypominal grzechot kamykow o pusty metalowy bojler. -Pozwoli pan, ze przedstawie teraz ostatniego reprezentanta Konsorcjum - odezwal sie Asteague/Che. - Sinopessen Wsteczny z Amaltei. -Sinopessen Wsteczny? - Hockenberry z najwyzszym trudem powstrzymal sie od parskniecia smiechem. Chcialo mu sie smiac, az lzy pociekna mu z oczu, ale przede wszystkim mial ochote zwinac sie w klebek, zasnac i obudzic sie w swoim gabinecie w starym, bialym domku nieopodal Uniwersytetu Stanowego w Indianie. -Tak, Sinopessen Wsteczny. - Asteague/Che skinal glowa. Trzykrotnie przedstawiony morawiec wysunal sie naprzod na srebrzystych pajeczych odnozach. Troche przypominal produkowany przez Lionel zasilacz do kolejki elektrycznej, tylko znacznie bardziej blyszczacy, jak wypolerowane do polysku aluminium, i osadzony na osmiu cieniutkich, ledwie widocznych nozkach. Na powierzchni i we wnetrzu tego pudeleczka w najrozniejszych miejscach migaly oczy, diody albo po prostu male swiatelka. -Milo mi pana poznac, doktorze Hockenberry - powiedzialo blyszczace pudelko glosem niewiele wyzszym od infradzwiekowych pomrukow Orphu. - Czytalem wszystkie panskie ksiazki i artykuly. W kazdym razie wszystkie, ktore mamy w archiwum. Sa swietne. Czuje sie zaszczycony, mogac poznac pana osobiscie. -Dziekuje - odparl glupawo Hockenberry. Spojrzal na piec stojacych przy nim morawcow, na setki kolejnych, zajetych praca nad jakimis niepojetymi maszynami we wnetrzu hermetycznej niebieskiej banki, przeniosl wzrok na Asteague/Che i zapytal: - Co dalej? -Moze siadziemy przy stole i porozmawiamy o zblizajacej sie wyprawie na Ziemie i mozliwosci panskiego udzialu w niej - zaproponowal europanski glowny integrator Konsorcjum Pieciu Ksiezycow. -Dobrze - zgodzil sie Thomas Hockenberry. - Czemu nie? 12 Helena byla osamotniona i bezbronna, kiedy Menelaos w koncu przyparl ja do muru.Nastepny dzien po pogrzebie Parysa zaczal sie niezwykle, a potoczyl jeszcze dziwniej. Zimowy wiatr niosl won strachu i zaglady. Wczesnie rano, kiedy Hektor przenosil szczatki brata do grobowca, do Heleny przyszedl przyslany przez Andromache goniec z wezwaniem do tajnych apartamentow zony Hektora, znajdujacych sie nieopodal Bramy Skajskiej. Tam zastala Andromache i jej sluzaca, niewolnice z wyspy Lesbos, dawno temu pozbawiona jezyka, a ostatnio zaprzysiezona w sluzbie tajnego stowarzyszenia znanego pod nazwa Kobiet Trojanskich, ktore pilnowaly toczacej dookola dzikim wzrokiem Kasandry. -Co sie stalo? - zaniepokoila sie Helena. Kasandra nie wiedziala o istnieniu tej rezydencji - i nigdy nie powinna sie byla dowiedziec. Tymczasem corka Priama, oblakana wieszczka, siedziala teraz przed Helena na drewnianej lezance, ze zwieszona smetnie glowa. Sluzaca - nazwana Hypsipyle na czesc slawnej matki Euneusa, syna Jazona - trzymala w rece dlugi noz. -Ona wie - powiedziala Andromacha. Sprawiala wrazenie zmeczonej, jakby przez cala noc nie zmruzyla oka. - Wie o Astyanaksie. -Skad? -Widzialam w jednej z moich wizji - odparla Kasandra, nie podnoszac glowy. Helena westchnela. Na czele spisku stalo ich siedem; Andromacha, zona Hektora, i Hekuba, malzonka Priama, pierwsze zaczely snuc plany. Dolaczyla do nich Teano, zona wysmienitego jezdzca Antenora i najwyzsza kaplanka w swiatyni Ateny. Razem dopuscily do tajemnicy Laodike, corke Hekuby, a potem we cztery powierzyly swoj sekret Helenie: chcialy zakonczyc wojne, ocalic mezow i dzieci od smierci, a siebie od achajskiej niewoli. Przez cale lata, odkad dostapila tego zaszczytu i dolaczyla do Kobiet Trojanskich - choc przeciez nie byla Trojanka, lecz przyczyna ich wszystkich trosk - wspolnie z Hekuba, Andromacha, Teano i Laodike dokladala wszelkich staran, by zakonczyc wojne z honorem, ale nie placac okrutnej ceny. Nie mialy innego wyjscia, jak dopuscic do spisku Kasandre, najladniejsza, ale i najbardziej pomylona z corek Priama. Apollo obdarzyl ja darem przepowiadania przyszlosci, ktory byl im niezbedny, jesli spisek mial miec szanse powodzenia. Poza tym Kasandra i tak w jednym ze swoich transow odkryla juz istnienie Kobiet Trojanskich i zaczynala paplac o ich potajemnych spotkaniach w krypcie w swiatynnych podziemiach, wiec wlaczyly ja do swojego grona, aby zamknac jej usta. Siodma konspiratorka, ostatnia i najstarsza byla Herofile, "droga Herze", najmadrzejsza wieszczka i kaplanka Apolla Sminteusa. Dzieki darowi jasnowidzenia czesto lepiej od samej Kasandry umiala zinterpretowac jej dzikie, prorocze sny. Kiedy szybkonogi mezobojca Achilles odsunal od wladzy Agamemnona, twierdzac, ze Atena Pallas osobiscie zamordowala jego najblizszego druha Patroklosa, a nastepnie poprowadzil Achajow do wojny z bogami, Kobiety Trojanskie dostrzegly swoja szanse. Wylaczywszy z dalszych knowan Kasandre - w ostatnich dniach przed przepowiedzianym upadkiem Troi stala sie kompletnie nieprzewidywalna - zaplanowaly morderstwo mamki Astyanaksa i jej dziecka, a potem zamiar ten zrealizowaly. Andromacha w udawanym napadzie histerii oskarzyla Atene Pallas i Afrodyte o mord na malym Astyanaksie, synu Hektora. Hektor - tak jak wczesniej Achilles - doslownie oszalal z zalu i gniewu. Wojna trojanska dobiegla konca, wybuchla wojna z bogami. Achajowie i Trojanie razem przemaszerowali przez Dziure i oblegli Olimp, korzystajac ze wsparcia nowych sojusznikow, polbogow zwanych morawcami. Hekuba polegla w pierwszym bombardowaniu, zanim morawce oslonily Ilion polem silowym. Razem z nia zginely Laodike, jej corka, i Teano, ukochana kaplanka Ateny. Trzy z siedmiu Kobiet Trojanskich zginely w pierwszym dniu wojny, ktora same wywolaly. A po nich smierc zabrala setki drogich im zolnierzy i cywilow. Nastepna ofiara? - pomyslala Helena. Smutek, jaki czula na te mysl, nie dawal sie juz porownac z zadnym zwyklym smutkiem. -Zabijesz Kasandre? - zapytala Andromache. Zona Hektora spojrzala na nia ozieble. -Nie - odparla po dlugiej chwili. - Pokaze jej mojego malego Astyanaksa. Pokaze jej Skamandriosa. Mimo niezbyt wyrafinowanego przebrania - helmu z szablami dzika na glowie i lwiej skory zarzuconej na ramiona - Menelaos bez trudu przeniknal do miasta. W tlumie innych barbarzyncow - trojanskich sojusznikow - przepchnal sie obok straznikow przy bramie niedlugo po pogrzebie Parysa i tuz przed szumnie zapowiadanym przybyciem Amazonek. Byl wczesny ranek. Menelaos szerokim lukiem ominal zbombardowany palac Priama, wiedzac, ze Hektor i jego dowodcy beda grzebac na placu szczatki Parysa, a niejeden trojanski heros mogl rozpoznac helm lub lwia skore Diomedesa. Przemknal przez tetniacy zyciem bazar, przez ciche boczne uliczki i wyszedl na placyk przed palacem Parysa - stanowiacy tymczasowa rezydencje Priama i, w dalszym ciagu, mieszkanie Heleny. Rzecz jasna przy drzwiach stali straznicy z elitarnej gwardii palacowej. Widac ich tez bylo na murach i wszystkich tarasach. Odyseusz powiedzial mu kiedys, ktory z tarasow przylega do sypialni Heleny i Menelaos z uporem godnym lepszej sprawy dlugo wpatrywal sie w unoszone wiatrem zaslony, ale jego zona sie nie pojawila. Dostrzegl za to dwoch wlocznikow w blyszczacych brazach, co sugerowalo, ze Heleny nie ma w domu. W Lacedemonie, gdzie, nawiasem mowiac, zajmowali znacznie skromniejszy palac, nigdy nie wpuszczala straznikow do swoich prywatnych komnat. Po przeciwnej stronie placu znajdowala sie winiarnia. Wlasciciel wystawil stolik na zalana sloncem uliczke. Menelaos postanowil tam wlasnie sie posilic, placac za sniadanie trojanskimi zlotymi monetami, ktore przezornie zabral ze skrzyni Agamemnona, kiedy poszedl sie przebrac. Przesiedzial tam wiele godzin, wciskajac zadowolonemu wlascicielowi kolejne trojkatne monety i sluchajac plotek, jakie krazyly wsrod tlumu na placu i mieszczan na sasiednich lawkach. -Czy jej wysokosc jest dzis w domu? - zapytala jedna starucha druga. -Od rana jej nie bylo. Moja Febe twierdzi, ze wymknela sie, jak tylko pojasnialo, ale wcale nie po to, zeby byc przy pogrzebie meza. Wcale nie. -A po co? - zaskrzeczala bardziej bezzebna z dwoch wiedzm przezuwajacych ser. Pochylila sie w strone rozmowczyni, jakby chciala uslyszec jej szept, ale ta, rownie glucha, prawie wywrzeszczala odpowiedz: -Podobno ten stary zbereznik Priam uparl sie, zeby jej helenska mosc, zasyfiona cudzoziemska suka, wyszla za jego innego syna, i to nie jakiegos bekarta, bo to przeciez trudno rzucic w tym miescie kamieniem, zeby jakiegos nie trafic, ale za tego grubego glupola z prawego loza, Deifobosa. Slub ma sie odbyc najdalej dwie doby po Parysowym grillu. -O, to niedlugo. -Ano niedlugo, niedlugo. Moze nawet dzis. Deifobos czeka w kolejce, zeby posunac te ospowata zdzire, odkad Parys przywlokl do miasta jej tluste dupsko. Oby bogowie przekleli tamten dzien! Jesli juz nie zaczal ceremonii slubnej, to na pewno bawi sie na jakiejs dionizyjskiej orgii. Staruchy zachichotaly chrypliwie, dojadajac resztki chleba i sera. Menelaos zerwal sie od stolika i zaczal spacerowac po ulicach. W lewej rece niosl wlocznie, prawa zaciskal na rekojesci miecza. Deifobos? Gdzie on mieszka?! Przed wojna z bogami byloby mu latwiej. Wszyscy nieslubni synowie i corki Priama, niektorzy z nich dobrze po piecdziesiatce, mieszkali wtedy w olbrzymim palacu w centrum; Achajowie tam wlasnie zamierzali rozpoczac rzez Trojan po zdobyciu miasta. Ale pierwszego dnia nowej wojny jedno fartowne uderzenie bomby rozproszylo ksiazat i ksiezniczki po rownie luksusowych apartamentach w calym Ilionie. I dlatego godzine po opuszczeniu winiarni Menelaos nadal przemierzal zatloczone ulice, kiedy minela go jadaca na czele dwunastu Amazonek Pentesileja i tlum na jej widok wpadl w ekstaze. Gdyby sie nie cofnal, kon Pentesilei niechybnie by go stratowal; nagolennikiem prawie otarla mu sie o plaszcz. Nie patrzyla w dol, nie rozgladala sie na boki. Uroda Amazonki zrobila na Menelaosie tak ogromne wrazenie, ze prawie usiadl na brudnym od konskiego gnoju bruku. Na Zeusa! Coz za krucha pieknosc, zakuta w cudowna, blyszczaca zbroje! I te oczy! Menelaos - ktoremu nie zdarzylo sie wojowac ani u boku Amazonek, ani przeciw nim - nigdy nie widzial takiej kobiety. Jak w transie ruszyl wraz z tlumem, ktory sladem Amazonek podazal do palacu Priama. Tam Deifobos przywital gosci, ale u jego boku nie bylo Heleny, wiec wygladalo na to, ze staruchy nie mialy racji - przynajmniej w kwestii jej aktualnego miejsca pobytu. Menelaos - jak zakochany czternastoletni pastuszek - dlugo nie mogl oderwac wzroku od drzwi, za ktorymi zniknela Pentesileja, ale w koncu otrzasnal sie i wrocil do patrolowania ulic. Dochodzilo poludnie. Wiedzial, ze zostalo mu niewiele czasu - Agamemnon chcial najdalej w poludnie wzniecic bunt przeciw rzadom Achillesa i do wieczora rozegrac decydujaca bitwe - ale pierwszy raz naprawde dotarlo do niego, jak ogromnym miastem jest Ilion. Jaka mial szanse, ze przypadkiem natknie sie na Helene, i to wkrotce, zeby zdazyc zrealizowac plan? Bliska zeru. Na dzwiek bitewnego okrzyku Argiwow Brama Skajska zatrzasnie sie na glucho, straze na murach zostana podwojone, a on sam znajdzie sie w pulapce. Ruszyl w strone bramy. Robilo mu sie niedobrze, i to az z trzech powodow: z frustracji, nienawisci i milosci. Prawie biegl - po trochu szczesliwy, ze nie znalazl Heleny, a po trochu wsciekly, ze jej nie zabil. Byl juz blisko murow, gdy jego uwage zwrocilo jakies zamieszanie. Przez chwile obserwowal wydarzenia, wypytujac ludzi, co sie dzieje, i nie baczac na to, ze zamieszanie zatacza coraz szerszy krag i lada chwila moze go wchlonac. Wygladalo na to, ze Trojanki byly do glebi poruszone przybyciem Amazonek (ktore zapewne odsypialy wlasnie podroz na najmiekszych Priamowych sofach), a takze obietnica Pentesilei, ze zabije Achillesa oraz - jesli czas pozwoli - Ajaksa i wszystkich innych achajskich kapitanow, ktorzy stana jej na drodze. Wyraz jej amazonskich oczu - chlodny i nieublagany - musial obudzic cos drzemiacego w trojanskich kobietach (nie mylic z nielicznymi pozostalymi przy zyciu Kobietami Trojanskimi), ktore wylegly na ulice, na mury, nawet na same blanki, spychajac na bok zdumionych straznikow. Bezradni zolnierze ustepowali z drogi rozkrzyczanym zonom, matkom, corkom i siostrom. Jedna z nich, Hippodamia - nie slawna zona Pintousa, lecz malzonka Tisifonosa, dowodcy Trojan tak niskiej rangi, ze Menelaos nie tylko nigdy nie starl sie z nim w bitwie, ale nawet nigdy nie slyszal o nim przy obozowym ognisku - plomienna przemowa wzbudzila w Trojankach morderczy szal. Z poczatku Menelaos tylko na nia zerknal i usmiechnal sie z przekasem, ale zaraz zatrzymal sie i nastawil ucha. -Siostry! - darla sie Hippodamia, biodrzasta, barczysta i bynajmniej niepozbawiona uroku. Rozpuszczone wlosy opadaly jej na ramiona i podskakiwaly, kiedy dziko gestykulowala. - Dlaczego nie walczymy u boku naszych mezow? Dlaczego oplakujemy los Ilionu i naszych dzieci, zamiast probowac go zmienic? Czy naprawde jestesmy slabsze od trojanskich golowasow, ktorzy przez ostatni rok umierali za nasze miasto? Czy nie jestesmy rownie silne i zdeterminowane jak nasi synowie? Tlum kobiet odpowiedzial triumfalnym jazgotem. -Dzielimy z mezczyznami jadlo, swiatlo, powietrze i loza - wolala Hippodamia. - Dlaczego zatem nie podzielimy ich wojennych losow? Czy jestesmy takie slabe? -Nie! - ryknal tysiac stojacych na murach Trojanek. -Czy jest wsrod was choc jedna kobieta, ktora w wojnie z Achajami nie stracila meza, brata, ojca, syna albo dalszego krewnego? -Nie! -A czy ktoras z was ma watpliwosci, co stanie sie z nami, kobietami, jesli Achajowie wygraja? -Nie! -Wobec tego nie zwlekajmy ani chwili! - Hippodamii udalo sie przekrzyczec zgielk. - Krolowa Amazonek obiecala przed zachodem slonca zgladzic Achillesa. Przybyla z daleka, aby walczyc za miasto, ktore nie jest jej ojczyzna. Czy my mozemy przysiac i zrobic mniej dla naszego domu, naszych mezczyzn, dzieci i dla siebie samych? -Nie! Tym razem tumult nie umilkl od razu. Kobiety rozbiegaly sie we wszystkie strony. Niewiele brakowalo, zeby zadeptaly Menelaosa. -Uzbrojcie sie! Odrzuccie kolowrotki i krosna! Przywdziejcie pancerze i spotkajmy sie pod murami! Gapie, ktorzy z poczatku nasmiewali sie z zony Tisifonosa, teraz pospiesznie chowali sie po domach i zaulkach, bojac sie stratowania przez dziki tlum. Menelaos rowniez zszedl mu z drogi. Wlasnie zamierzal opuscic miasto przez niedaleka Brame Skajska - ktora, dzieki bogom, wciaz byla otwarta - gdy na pobliskim skrzyzowaniu zobaczyl Helene. Patrzyla w inna strone i na razie go nie zauwazyla. Patrzyl, jak zegna sie z jakimis dwoma kobietami i odchodzi. Sama. Przystanal, odetchnal gleboko, oparl dlon na rekojesci miecza i ruszyl za Helena. -Teano powstrzymala ten obled - powiedziala Kasandra. - Przemowila do tlumu i kobiety sie opamietaly. -Teano nie zyje od ponad osmiu miesiecy - stwierdzila lodowato Andromacha. -W innej terazniejszosci - odparla Kasandra monotonnym glosem, ktory przemawiala zawsze, gdy wpadala w trans, a ktory doprowadzal sluchaczy do szalu. - W innej przyszlosci. Teano je powstrzymala. Kobiety posluchaly najwyzszej kaplanki ze swiatyni Ateny. -Robaki dawno zra Teano. Jest martwa jak fiut Parysa - zauwazyla Helena. - Nikt nie powstrzymal tego tlumu. Trojanki wrocily juz na plac i wymaszerowywaly wlasnie przez Brame Skajska w zalosnej parodii zolnierskiego szyku. W domu kazda znalazla jakis fragment zbroi: zasniedzialy helm z wylysialym grzebieniem po ojcu, zapasowa tarcze brata, wlocznie po mezu, niepotrzebny synowi miecz. Zbroje byly za duze, wlocznie za ciezkie i wiekszosc drepczacych z metalicznym chrzestem kobiet wygladala jak male dziewczynki, ktore poprzebieraly sie za doroslych. -To obled - wyszeptala Andromacha. - Czysty obled. -Po smierci Patroklosa wszystko jest jednym wielkim obledem - stwierdzila Kasandra, ktorej oczy palaly zarem goraczki i jej wlasnego szalenstwa. - Wszystko jest falszywe. Niestale. Chwiejne. Ostatnie dwie godziny spedzily w rozswietlonych sloncem apartamentach Andromachy na ostatnim pietrze domu przy samych murach, w towarzystwie osiemnastomiesiecznego Skamandriosa, rzekomo zamordowanego przez boginie i oplakiwanego przez cale miasto, dziecka, ktore Hektor postanowil pomscic w wojnie z bogami. Skamandrios, zwany tez Astyanaksem, Wladca Miasta, mial sie doskonale. Znajdowal sie pod opieka nowej niani, a przy drzwiach stala warte pelnili wierni kilikijscy straznicy, sprowadzeni z podbitych Teb. Dawniej chcieli oddac zycie za krola Eetiona, ojca Andromachy, ktorego po zdobyciu miasta zabil Achilles. Ocaleli nie z wlasnej woli, lecz dzieki kaprysowi mezobojcy, i teraz ich zycie nalezalo wylacznie do corki Eetiona i jej ukrytego przed wrogami synka. Chlopczyk, ktory zaczal juz chodzic i radosnie gaworzyc, rozpoznal dawno niewidziana ciotke Kasandre i podbiegl do niej z rozpostartymi szeroko raczkami. Kasandra objela go, przytulila i rozplakala sie. Przez nastepne dwie godziny trzy Kobiety Trojanskie i dwie niewolnice - niania i niedoszla morderczyni z Lesbos - najpierw bawily sie z maluchem, a potem, kiedy polozyly go spac, rozmawialy. -Teraz rozumiesz, dlaczego nie mozna pozwolic, zebys znow cos wygadala w transie - tlumaczyla polglosem Andromacha. - Jezeli twoje slowa dojda do niewlasciwych uszu, jesli ktokolwiek oprocz nas pozna prawde, Skamandrios zginie, tak jak to kiedys przepowiedzialas. Zostanie zrzucony z murow, a jego mozg rozbryznie sie na kamieniach. Kasandra zbladla bardziej niz zwykle i na chwile znow sie rozplakala. -Naucze sie trzymac jezyk za zebami - obiecala w koncu. - Nawet kiedy nad nim nie panuje. Twoja czujna sluzaca tego dopilnuje. - Skinieniem glowy wskazala obojetna Hypsipyle. Chwile pozniej uslyszaly zgielk i kobiece krzyki, dobiegajace z miejskich murow i z niedalekiego placu. Spusciwszy na twarze zaslony, wyszly, zeby zorientowac sie w sytuacji. Helena kilkakrotnie miala ochote przerwac diatrybe Hippodamii; dotarlo do niej - poniewczasie, kiedy kobiety setkami rozbiegly sie do domow po bron i zbroje, rojac sie jak rozhisteryzowane pszczoly - ze Kasandra miala racje. Teano, ich niezyjaca przyjaciolka i najwyzsza kaplanka Ateny, powstrzymalaby ten absurd. Donosnym, wycwiczonym w swiatyni glosem krzyknelaby: "To szalenstwo!", przyciagnela uwage tlumu i uspokoila wzburzone kobiety. Wyjasnilaby im, ze Pentesileja - ktora na razie zlozyla tylko obietnice starzejacemu sie krolowi i zaraz potem poszla spac - jest corka boga wojny. Czy ktoras z nich mogla to powiedziec o sobie? Czy ktoras z kobiet na placu miala Aresa za ojca? Z pewnoscia wytknelaby tez cichnacemu tlumowi, ze Grecy, od dziesieciu lat walczacy z takimi bohaterami jak Hektor - i czasem nawet wychodzacy zwyciesko z takich pojedynkow - nie ulegna nagle niewyszkolonej zbieraninie kobiet. "Chyba ze nagle nauczylyscie sie obchodzic z konmi, kierowac rydwanami, rzucac wloczniami na kilometr i odbijac tarcza pchniecia miecza, i jestescie gotowe oddzielac wrzeszczace meskie glowy od tulowi". Tak wlasnie powiedzialaby Teano, Helena nie miala co do tego watpliwosci. "Wracajcie do domow. Zamiencie pozyczone wlocznie na kolowrotki. Niech mezczyzni bronia nas i decyduja o wyniku tej meskiej wojny". Po takich slowach tlum by sie rozproszyl. Ale Teano zabraklo na placu. Byla - jak to subtelnie ujela Helena - martwa jak fiut Parysa. I tak oto tlum na wpol opancerzonych kobiet wyruszyl na wojne, pomaszerowal w strone Dziury i majaczacego za nia Olimpu, swiecie przekonany, ze rozprawi sie z Achillesem, zanim Pentesileja obudzi sie z pokrzepiajacej drzemki. Hippodamia wybiegla jako jedna z ostatnich, w krzywo zalozonej zbroi, pochodzacej chyba z jakiejs dawno minionej epoki, byc moze z czasow wojny z centaurami; zle umocowany napiersnik podzwanial na jej obfitej piersi. Stracila panowanie nad tymi, ktore podjudzala i teraz jak kazdy polityk pedzila, aby zajac miejsce na czele pochodu. Nie miala szans. Helena pozegnala sie z Andromacha i Kasandra - Hypsipyle nie spuszczala zaplakanej wieszczki z oka - i poszla w swoja strone. Wiedziala o tym, ze jeszcze przed wieczorem Priam chce ustalic date jej slubu z Deifobosem. Kiedy wracala do palacu, ktory do niedawna dzielila z Parysem, zeszla z tlocznej ulicy i zajrzala do swiatyni Ateny. Oczywiscie nikogo w niej nie bylo; malo kto smial w tych dniach otwarcie czcic boginie oskarzana o zamordowanie Astyanaksa i uwiklanie smiertelnikow w wojne z bogami. Znalazla sie w cichym, mrocznym, pachnacym kadzidlem wnetrzu. Stanela przed zlotym posagiem Ateny. -Heleno. Przez ulamek sekundy byla swiecie przekonana, ze to bogini przemowila glosem jej bylego meza. Dopiero po chwili sie odwrocila. -Heleno. Menelaos stal w lekkim rozkroku niespelna trzy metry od niej. Mimo ze jedynym zrodlem swiatla byly wotywne swiece, Helena widziala jego ruda brode, palajaca gniewem twarz, miecz w prawej rece i ozdobiony klami dzika helm w lewej. -Heleno. Wygladalo na to, ze znalazlszy sie o krok od wytesknionej zemsty rogacz nic wiecej nie umie z siebie wydusic. Pomyslala o ucieczce - ale zaraz zdala sobie sprawe, ze nie ma szans. Nie dalaby rady wyminac go i wybiec na ulice, tym bardziej ze Menelaos nalezal do najlepszych lacedemonskich szybkobiegaczy. Zawsze zartowali, ze kiedy dochowaja sie syna, zadne z nich nie zdola go dogonic, zeby spuscic mu lanie. Ale nie mieli syna. -Heleno. Myslala, ze poznala juz wszystkie rodzaje meskich jekow - te towarzyszace orgazmom, te smiertelne, i wszystkie posrodku - ale nigdy jeszcze nie slyszala takiego bolu, jak w glosie Menelaosa. A juz na pewno nikt nie wychlipal go w jednym slowie, tak znajomym, a zarazem tak obcym. -Heleno. Menelaos ruszyl naprzod, podnoszac miecz do pchniecia. Helena nie probowala uciekac. Padla na kolana. W swietle swiec i zlocistym blasku bogini spojrzala na swojego prawowitego meza, a potem spuscila wzrok, obciagnela suknie i obnazywszy piersi czekala na cios. 13 -Wracajac do panskiego ostatniego pytania... - powiedzial glowny integrator Asteague/Che. - Musimy udac sie na Ziemie, poniewaz wyglada na to, ze zrodlo tych zaburzen kwantowych znajduje sie albo na samej planecie, albo w jej poblizu.-Mahnmut mowil mi, niedlugo po tym, jak sie poznalismy, ze wyslaliscie ich razem z Orphu na Marsa, poniewaz to wlasnie Mars, a scislej rzecz biorac Olympus Mons, mial byc zrodlem tych... zaburzen kwantowych - zauwazyl Hockenberry. -Tak nam sie wydawalo, kiedy wykorzystalismy technologie mieszkancow Olimpu, aby przez dziury czasoprzestrzenne przybyc z Pasa Asteroid i okolic Jowisza na Marsa i Ziemie w czasach trojanskich. Teraz jednak pomiary sugeruja, ze osrodek zaklocen znajduje sie na Ziemi, a Mars jest tylko ich... odbiorca? Moze lepiej bedzie powiedziec: celem. -Czy wasza technika az tak sie rozwinela przez te osiem miesiecy? -Odkad przelecielismy na gape olimpijskimi tunelami kwantowymi, nasza znajomosc jednolitej teorii kwantow z pewnoscia sie potroila - wyjasnila Cho Li. Callistanka sprawiala wrazenie eksperta od spraw technicznych. - Na przyklad znakomita wiekszosc naszej wiedzy na temat grawitacji kwantowej pochodzi wlasnie z tych osmiu miesiecy. -Czego wlasciwie sie dowiedzieliscie? - spytal Hockenberry. Nie oczekiwal, ze zrozumie wszystkie techniczne zawilosci, ale pierwszy raz podejrzliwie traktowal rewelacje morawcow. Sinopessen Wsteczny, transformator na pajeczych nozkach, zadudnil niepasujacym do niego basem: -To, czego sie dowiedzielismy, przeraza nas. To slowo Hockenberry rozumial doskonale. -Czy to dlatego, ze to kwantowe cos tam jest niestabilne? Mahnmut i Orphu twierdza, ze wiedzieliscie o tym, wystrzeliwujac ich na Marsa. Jest gorzej, niz mysleliscie? -Nie w tym rzecz - odparl Asteague/Che. - Chodzi o to, ze coraz lepiej rozumiemy, w jaki sposob sila lub sily stojace za tymi tak zwanymi bogami wykorzystuja energie pol kwantowych. Sila lub sily stojace za bogami. Hockenberry zanotowal to sformulowanie w pamieci, ale chwilowo postanowil nie drazyc tematu. -To znaczy? -Dzieki zmarszczkom... albo faldom pol kwantowych olimpijskie rydwany moga latac - wtracil Ganimedanin, Suma IV. Jego wielofasetowe oczy odbijaly swiatlo i rozszczepialy je jak miriady pryzmatow. -Co w tym zlego? -To tak jakby pan korzystal z broni termonuklearnej do zasilania zarowki w domu - wyjasnila swoim lagodnym tonem Cho Li. - Energia, jaka wykorzystuja, jest tak wielka, ze az trudno ja zmierzyc. -W takim razie dlaczego bogowie nie wygrali jeszcze tej wojny? Bo wyglada na to, ze wasza technika doprowadzila do impasu... Nawet egida Zeusa jest bezuzyteczna. -W zabawie na Marsie i pod Ilionem bogowie wykorzystuja zaledwie mizerny ulamek calej tej kwantowej energii - zabral glos general Beh bin Adee. - Chyba nie rozumieja technologii lezacej u podstaw ich mocy. Ktos im jej... uzyczyl. -Kto? Hockenberry'emu nagle zaschlo w gardle. Ciekaw byl, czy morawce maja w tej hermetycznej bance jakies zdatne dla czlowieka jedzenie i picie. -Wlasnie po to lecimy na Ziemie, zeby sie tego dowiedziec - powiedzial Asteague/Che. -Po co wam statek kosmiczny? -Jak to? - zdziwila sie Cho Li. - A jak inaczej mielibysmy sie przeniesc z planety na planete? -Tak jak dokonaliscie inwazji na Marsa. Przez wormhole. Asteague/Che pokrecil glowa, troche jak Mahnmut. -Nie istnieja kwantowe dziury w bramie laczace Marsa z Ziemia. -Ale przeciez otworzyliscie wlasne dziury, zeby przyleciec tu z Jowisza i Pasa Asteroid, zgadza sie? - upewnil sie Hockenberry. Bolala go glowa. - Dlaczego teraz tez tak nie zrobicie? Odpowiedziala mu Cho Li: -Mahnmutowi udalo sie zainstalowac nasz transponder w kwinkunksie, w samym centrum kwantowych zawirowan na Olimpie. W okolicach Ziemi nie mamy na razie nikogo, kto moglby zrobic cos podobnego. To jeden z celow naszej misji. Dlatego zabieramy ze soba podobny, nieco zmodyfikowany transponder. Hockenberry skinal glowa, chociaz nie byl do konca pewien, czemu wlasciwie przytakuje. Probowal sobie wlasnie przypomniec definicje kwinkunksu. Cztery punkty ulozone w prostokat i piaty w srodku? A moze to cos z botaniki, cos zwiazane z liscmi i platkami? Na pewno mialo cos wspolnego z piatka. Asteague/Che pochylil sie nad stolem. -Pozwoli pan, doktorze Hockenberry, ze wyjasnie panu, dlaczego to rozrzutne korzystanie z energii kwantowej tak bardzo nas niepokoi. -Chetnie. Co za maniery, pomyslal Hockenberry. Za dlugo obracalem sie wsrod Grekow i Trojan. -Czy podczas z gora dziewieciu lat podrozy miedzy Ilionem i Olimpem grawitacja na Marsie nie zwrocila panskiej uwagi, doktorze Hockenberry? -No tak... To znaczy... Na Olimpie zawsze czulem sie troche lzejszy, nawet kiedy jeszcze nie wiedzialem, ze to na Marsie. Czyli do czasu, az sie pojawiliscie. Co z tego? Przeciez tak wlasnie powinno byc, prawda? Na Marsie przyciaganie jest slabsze niz na Ziemi. -Znacznie slabsze - zaswiszczala Cho Li. Jej glos naprawde zabrzmial jak dzwiek fletni Pana. - Przyspieszenie marsjanskie wynosi trzy i siedemdziesiat dwie setne metra na sekunde do kwadratu. -Nie rozumiem. -To trzydziesci osiem procent ziemskiego ciazenia - wyjasnil Sinopessen Wsteczny. - Codziennie przemieszczal sie pan... scislej mowiac: teleportowal sie pan z Ziemi na Olimp i z powrotem. Czy zauwazal pan roznice ciazenia wynoszaca szescdziesiat dwa procent, doktorze Hockenberry? -Prosze mowic mi Thomas - odparl Hockenberry. Myslami bladzil zupelnie gdzie indziej. Szescdziesiat dwa procent roznicy? Na Marsie bylbym lekki jak piorko... Albo jak balon. Skakalbym po dwadziescia metrow naraz. Bzdura. -Nie zauwazyl pan takiej roznicy - odezwal sie Asteague/Che. Nie brzmialo to jak pytanie. -Raczej nie - zgodzil sie Hockenberry. Na Olimpie zawsze czul sie troche razniej po dlugim trojanskim dniu. Nie tylko na stokach gory, ale tez w kwaterach scholiastow u stop olbrzymiego masywu. Latwiej mu sie chodzilo, dzwigalo ciezary... Ale szescdziesiat dwa procent? Ni cholery. - Roznice odczuwalem, ale na pewno nie az taka. -Odczuwal pan mniejsza roznice, doktorze Hockenberry, poniewaz ciazenie na Marsie, na ktorym spedzil pan ostatnie dziesiec lat i na ktorym od osmiu standardowych ziemskich miesiecy tocza sie walki, wynosi dziewiecdziesiat trzy koma osiemset dwadziescia jeden procent ziemskiego. Hockenberry przetrawil te slowa. -No i? Bogowie pomajstrowali przy grawitacji przy okazji dodawania Marsowi morz i atmosfery. W koncu sa bogami, nie? -Kims sa na pewno - zgodzil sie Asteague/Che. - Ale pozory myla. -Czy zmiana przyciagania planety to az takie wielkie halo? Zapadla cisza. Morawce nie wymienily wprawdzie znaczacych spojrzen, ale Hockenberry nie mogl sie pozbyc wrazenia, ze w pasmie radiowym lub w jakis inny sposob trwa miedzy nimi ozywiona wymiana zdan. Jak to wyjasnic temu durnemu czlowiekowi? -To bardzo wielkie halo - przytaknal w koncu Suma IV. -Wieksze niz terraformowanie Marsa w poltora stulecia - dodala Cho Li. - Co i tak jest niemozliwe. -Grawitacja to masa - wtracil Sinopessen Wsteczny. -Tak? - zdziwil sie Hockenberry. Zdawal sobie sprawe, ze robi z siebie idiote, ale bylo mu to obojetne. - A ja zawsze myslalem, ze to ta sila, ktora trzyma wszystko na ziemi. -Grawitacja jest efektem oddzialywania masy na czasoprzestrzen - ciagnal srebrny pajak. - Obecny Mars ma gestosc trzy koma dziewiecdziesiat szesc razy wieksza niz woda. Pierwotny, przed terraformowaniem, taki sprzed niecalych stu lat, mial trzy koma dziewiecdziesiat cztery. -Niewielka ta zmiana - zauwazyl Hockenberry. -Rzeczywiscie - przyznal Asteague/Che. - I nie tlumaczy wzrostu ciazenia o piecdziesiat szesc procent. -Grawitacja to takze przyspieszenie - dopowiedziala Cho Li. Hockenberry do reszty sie pogubil. Przylecial na Phobosa, zeby posluchac o zblizajacej sie ekspedycji na Ziemie i dowiedziec sie, dlaczego morawce chca, zeby w niej uczestniczyl - a nie po to, zeby sluchac wykladow adresowanych do niezbyt lotnych osmoklasistow. -To znaczy, ze ktos, bo nie bogowie, zmienil przyciaganie na Marsie - powiedzial. - A wy uwazacie, ze to powazna sprawa. -Bardzo powazna, doktorze Hockenberry - oznajmil Asteague/ Che. - Ktos, kto w taki sposob manipuluje ciazeniem, musi doskonale panowac nad grawitacja kwantowa. Dziury, jak sie je potocznie nazywa, to w istocie tunele kwantowe, ktore rowniez zakrzywiaja i deformuja pole grawitacyjne. -To wormhole. Cos o nich wiem - pochwalil sie Hockenberry. Ze Star Treka, dodal w myslach. - Sa jeszcze czarne dziury. I biale. Na tym wyczerpal swoja znajomosc tematu. Nawet takie scislonaukowe neptki jak stary doktor Hockenberry, zyjace pod koniec XX wieku, wiedzialy, ze we wszechswiecie pelno jest wormholi laczacych miejsca w roznych galaktykach i ze wchodzi sie do wormhole'a przez czarna dziure, a wychodzi przez biala. Albo odwrotnie. Asteague/Che znow po mahnmucku pokrecil glowa. -To nie wormhole, lecz dziury w branie, od "membrana". Postludzie na orbicie okoloziemskiej wykorzystywali czarne dziury do tworzenia bardzo nietrwalych wormholi, ale dziury w branie to nie to samo. Poza tym prosze nie zapominac, ze zostala juz tylko jedna, laczaca Marsa z Ilionem. Inne zdestabilizowaly sie i zamknely. -Zginalby pan, probujac wejsc w wormhole albo czarna dziure - powiedziala Cho Li. -Przemelloby pana na spaghetti - dodal Beh bin Adee. Sadzac po tonie jego glosu, idea spaghettizacji chyba mu sie spodobala. -Spaghetti to... - zaczal Sinopessen Wsteczny. -Czuje bluesa - wszedl mu w slowo Hockenberry. - Opanowanie tajnikow grawitacji kwantowej i umiejetnosc otwierania dziur w branie swiadczy o tym, ze przeciwnik jest grozniejszy, niz sie spodziewaliscie, tak? -Tak - przytaknal Asteague/Che. -I dlatego chcecie poleciec tym wielgachnym statkiem na Ziemie, zeby dowiedziec sie, kto otworzyl te dziury, terraformowal Marsa i, najprawdopodobniej, stworzyl bogow. -Tak. -I chcecie, zebym polecial z wami. -Tak. -Dlaczego? Jaki moglby byc moj wklad w... - Hockenberry pomacal wybrzuszenie na piersi, pod tunika. - Medalion teleportacyjny. -Tak. -Zaraz po tym, jak przylecieliscie, pozyczylem go wam na szesc dni. Balem sie, ze mi go juz nie oddacie. Robiliscie mi tez rozne badania... Krew, DNA, wszystko po kolei. Myslalem, ze zrobiliscie sobie juz z tysiac takich medalionow. -Gdybysmy umieli go skopiowac w tuzinie egzemplarzy... chociaz w poltuzinie... - mruknal general Beh bin Adee. - Ba, wystarczylby jeden, zeby skonczyc wojne i zajac Olimp. -Nie umiemy skonstruowac drugiego teleportera kwantowego - przyznala Cho Li. -Czemu? - Hockenberry'emu leb juz pekal. -Medalion jest dostrojony do panskiego ciala i umyslu - wyjasnil Asteague/Che melodyjnym, masonowskim glosem. - Panskie cialo i mozg rowniez do niego... dostrojono. Hockenberry zamyslil sie na chwile, a potem pokrecil glowa i dotknal medalionu. -To niemozliwe. Medalion nie jest standardowym elementem wyposazenia scholiasty Normalnie, chcac wrocic na Olimp, musielismy stawic sie w jednym z okreslonych miejsc, skad bogowie sami nas teleportowali. To bylo takie "przenies mnie, Scotty", o ile wiecie, co mam na mysli. Ale, oczywiscie, nie wiecie, bo i skad. -Alez wiemy doskonale - odparl transformator na pajeczych nozkach. - Uwielbiam ten program, zwlaszcza pierwsza serie. Mam nagrane wszystkie odcinki. Zawsze sie zastanawialem, czy przypadkiem kapitana Kirka i Spocka nie laczy jakis skrywany zwiazek romantyczno-fizyczny. Hockenberry zaniemowil. -Posluchajcie - wykrztusil po chwili. - Bogini Afrodyta dala mi ten medalion, zebym mogl szpiegowac Atene, ktora chciala zabic. Ale to bylo ponad dziewiec lat po tym, jak zostalem scholiasta i napodrozowalem sie juz z Ilionu na Olimp i z powrotem. Jakim cudem ktos mialby "dostroic" moje cialo do medalionu, jesli nikt nie wiedzial... Zawiesil glos. Do bolu glowy dolaczyla zapowiedz mdlosci. Powietrze w niebieskiej bance chyba nie bylo najswiezsze. -Zostal pan... zrekonstruowany w taki sposob, zeby moc go uzywac - powiedzial Asteague/Che. - Podobnie jak bogow stworzono tak, zeby sami mogli sie teleportowac. To nie ulega watpliwosci. Moze odpowiedz na pytanie "dlaczego" znajdziemy na Ziemi albo na orbicie okoloziemskiej, w jednej z tysiecy orbitalnych konstrukcji lub miast. Hockenberry wyprostowal sie na krzesle. Kiedy siadali, zauwazyl, ze tylko jego stolek ma oparcie. Morawce byly bardzo uprzejme. -Chcecie, zebym polecial z wami, bo jezeli cos pojdzie nie tak, moge teleportowac sie tu z powrotem. Bede jak boja awaryjna na atomowym okrecie podwodnym z moich czasow; wystrzeliwalo sie je tylko wtedy, kiedy okret mial przerabane. -Zgadza sie. Wlasnie po to chcemy pana zabrac. Hockenberry'ego zatkalo. -To sie nazywa szczerosc... Nie owijacie w bawelne, nie ma co. Jaki dokladnie jest cel ekspedycji? -Cel pierwszy: znalezc zrodlo energii kwantowej - odparla Cho Li. - I, jezeli bedzie to mozliwe, wylaczyc je. Na razie zagraza calemu Ukladowi Slonecznemu. -Cel drugi: nawiazac kontakt z ludzmi lub postludzmi, na Ziemi lub na orbicie okoloziemskiej, i ich przesluchac - powiedzial oleisty Ganimedanin Suma IV. - Chcemy sie dowiedziec, co ich laczy z bogami i Ilionem i wyjasnic nature towarzyszacych temu polaczeniu manipulacji kwantowych. -Cel trzeci: sporzadzic mape znanych i ewentualnie odkrytych tuneli kwantowych, dziur w branie, i zbadac ich przydatnosc dla podrozy miedzyplanetarnych i miedzygwiezdnych. To powiedzial Sinopessen Wsteczny. -Cel czwarty: odszukac obce istoty, ktore tysiac czterysta lat temu pojawily sie w Ukladzie Slonecznym, prawdziwe bostwa, sterujace tymi bozkami z Olimpu, i sprobowac dojsc z nimi do porozumienia - powiedzial general Beh bin Adee. - A jesli to zawiedzie, zniszczyc je. -I cel piaty... - powiedzial Asteague/Che z leniwym brytyjskim akcentem. - Wrocic na Marsa w komplecie i bez uszczerbkow na zdrowiu. -Ten mi sie podoba - przyznal Hockenberry. Serce walilo mu jak oglupiale, a glowa bolala go jak przy migrenach, ktore dokuczaly mu na poczatku studiow, w najbardziej nieszczesliwym okresie poprzedniego zycia. Wstal. Piec morawcow rowniez czym predzej wstalo. -Ile mam czasu na decyzje? Bo jesli mi powiecie, ze start jest za godzine, to nigdzie nie lece. Chce to przemyslec. -Statek bedzie gotowy za czterdziesci osiem godzin - odparl Asteague/Che. - Zostanie pan tutaj? Przygotowalismy panu stosowna kwatere w spokojniejszym sektorze... -Wroce do Ilionu. Tam mi sie bedzie lepiej myslalo. -Natychmiast przygotujemy panskiego szerszenia. Ale sadzac z informacji, jakie otrzymuje od naszych obserwatorow, jest tam dzis dosyc goraco. -To sie nazywa pech. Nie ma mnie przez pare godzin i omija mnie wszystko, co najlepsze. -Wydarzenia w Ilionie i na Olimpie moga tak pana wciagnac, ze nie zechce pan z nami leciec, doktorze Hockenberry - przyznal Sinopessen Wsteczny. - Chec pozostania w centrum wydarzen jest u badacza Iliady naturalna i zrozumiala. Hockenberry westchnal i pokrecil obolala glowa. -Cokolwiek dzieje sie w Ilionie i na Olimpie, nie ma juz nic wspolnego z Iliada. Zwykle czuje sie tam tak samo zagubiony, jak biedna Kasandra. Szerszen przebil zakrzywiona sciane banki, zawisl w powietrzu i bezszelestnie wyladowal. Rozwinal sie trap. Mahnmut stanal w drzwiach. Hockenberry uklonil sie morawieckiej delegacji. -Odezwe sie przed uplywem czterdziestu osmiu godzin - powiedzial i wszedl na trap. -Doktorze Hockenberry? - uslyszal za plecami glos Jamesa Masona. Odwrocil sie. -Chcemy tez zabrac ze soba jednego Greka lub Trojanina. Panska rekomendacja bylaby mile widziana. -Po co? Po co wam czlowiek z epoki brazu, ktory zyl i umarl szesc tysiecy lat przed epoka, w ktorej istnieje Ziemia, na ktora lecicie? -Mamy swoje powody. Kogo by pan wybral? Tak na szybko. Helene Trojanska, pomyslal Hockenberry. Dajcie nam na statku apartament dla nowozencow, a ekspedycja wypadnie po prostu fantastycznie. Usilowal sobie wyobrazic seks z Helena w stanie niewazkosci, ale bol glowy skutecznie mu to utrudnial. -Chcecie miec wojownika? Bohatera? -Niekoniecznie - odparl Beh bin Adee. - Zabieramy setke wlasnych wojownikow. Po prostu chcemy miec ze soba czlowieka z czasow wojny trojanskiej. Helena Trojanska. Ma kapitalne... Hockenberry pokrecil glowa. -Az sie prosi, zeby zabrac Achillesa. Jest niezwyciezony. -Wiemy o tym - przyznala polglosem Cho Li. - Dyskretnie go przebadalismy i wiemy, dlaczego jest, jak pan to ujal, niezwyciezony. -Dlatego, ze jego matka, bogini Tetyda, zanurzyla go w... -Tak naprawde chodzi o to, ze ktos... - przerwal Hockenberry'emu Sinopessen Wsteczny. - Albo cos... Cos w niewyobrazalnie wielkim stopniu zmodyfikowalo otaczajaca Achillesa kwantowa macierz prawdopodobienstwa. -No dobrze - zgodzil sie Hockenberry. Nie zrozumial ani slowa. - Chcecie Achillesa czy nie? -Chyba nie zgodzilby sie z nami poleciec, doktorze Hockenberry - zauwazyl Asteague/Che. -No... chyba nie. A nie moglibyscie go zmusic? -To propozycja bardziej niebezpieczna od wszystkich potencjalnych zagrozen zwiazanych z wizyta na trzeciej planecie wlacznie - mruknal general Beh bin Adee. Czyzby skalowce mialy poczucie humoru? - zdziwil sie Hockenberry. -Jesli nie Achilles, to kto? -Myslelismy, ze kogos nam pan poleci. Kogos odwaznego, ale inteligentnego. Z dusza odkrywcy, ale rozsadnego. Kogos, z kim bedzie sie mozna porozumiec. Czlowieka o... powiedzmy... elastycznej osobowosci. -Odyseusz - stwierdzil bez namyslu Hockenberry. - Potrzebujecie Odyseusza. -Mysli pan, ze sie zgodzi? - spytal Sinopessen. Hockenberry odetchnal gleboko. -Jesli powiecie mu, ze na drugim koncu czeka na niego Penelopa, pojdzie za wami do piekla i z powrotem. -Nie mozemy go oklamac - zastrzegl sie Asteague/Che. -A ja tak. I z przyjemnoscia to zrobie. Nie wiem jeszcze, czy sam z wami polece, ale chetnie wrobie w to Odyseusza. -Bylibysmy panu bardzo zobowiazani. No i czekamy na panska decyzje. Prosze pamietac, ma pan czterdziesci osiem godzin. Europanski morawiec wyciagnal przed siebie ramie zakonczone - jak ze zdumieniem stwierdzil Hockenberry - calkiem ludzka dlonia. Uscisnal ja i wsiadl do szerszenia. Trap zostal wciagniety. Niewidzialny fotel zamknal Hockenberry'ego w swoich objeciach. Wylecieli na zewnatrz banki. 14 Na plazy u stop Olimpu zniecierpliwiony i wsciekly Achilles przechadza sie przed tysiacem najlepszych Myrmidonow. Czekajac, az bogowie przysla mu nastepnego jednodniowego bohatera, zeby mogl go zabic, wspomina pierwszy miesiac wojny, okres, ktory Trojanie i Argiwowie wciaz nazywaja "gniewem Achillesa".Wtedy bogowie tekowali sie z wierzcholka Olimpu calymi tabunami, ufni w swoje pola silowe i mordercze machiny, gotowi w kazdej chwili uciec w wolnoczas przed gniewem smiertelnikow. Nie mieli pojecia, ze mechaniczne ludziki, morawce, nowi sojusznicy Achillesa, maja wlasne zaklecia i uroki, ktore zniweluja efekt boskich sztuczek. Ares, Hades i Hermes teleportowali sie pierwsi. Niebo eksplodowalo, gdy wryli sie w achajsko-trojanskie szeregi. Linie sil pol energetycznych rozblysly i po chwili zarowno przybysze z Olimpu, jak i smiertelnicy zostali przeslonieci kopulami, wiezami i migotliwymi scianami plomieni. Morze sie zagotowalo. Male zielone ludziki uciekly do feluk. Egida Zeusa zafalowala i rozblysla, wchlaniajac liczona w megatonach energie morawieckiego ataku. Achilles nie spuszczal z oka Aresa i jego przybocznych: Hadesa z czerwonymi slepiami, w czarno oksydowanych brazach, i czarnookiego Hermesa w kolczastej, czerwonej zbroi. -Niech smiertelni posmakuja smierci! - Ares, bog wojny, mierzacy trzy i pol metra i okryty migotliwym polem silowym w pelnym biegu zaatakowal argiwskie szyki. Hades i Hermes nie pozostali daleko w tyle. Wszyscy trzej rzucili niechybnymi boskimi wloczniami. I wszyscy trzej spudlowali. Achillesowi nie bylo pisane zginac tamtego dnia - ani zadnego innego. Nie z reki boga. Jedna z wloczni otarla sie o mocarne prawe ramie szybkonogiego mezobojcy, ale nie zadrasnela go do krwi. Druga utkwila w przecudnej tarczy, lecz nalozona przez boskiego rzemieslnika warstwa spolaryzowanego zlota zatrzymala grot. Trzecia zesliznela po zlotym helmie Achillesa, nie zostawiajac na nim najmniejszej rysy. Z boskich dloni wystrzelily promienie energii. Pole silowe greckiego herosa otrzasnelo sie z milionow woltow jak pies otrzasa sie z wody. Ares i Achilles starli sie niczym dwie zderzajace sie gory. Wstrzas powalil na ziemie setki Trojan, Grekow i bogow, ktorzy wlasnie zwarli sie w boju. Ares pierwszy sie cofnal. Zamachnal sie szkarlatnym mieczem i cial poteznie, chcac obciac glowe smiertelnemu parweniuszowi. Achilles uniknal ciecia i przeszyl wroga swoja klinga. Przebil boska zbroje i cialo, rozprul brzuch Aresa i zloty ichor zbryzgal ich obu. Boskie wnetrznosci wylaly sie na rude marsjanskie kolcolisty. Zbyt zdumiony, by upasc, i zbyt wsciekly, by umrzec, Ares gapil sie na swoje bebechy placzace sie w kurzu. Heros wyciagnal reke, chwycil boga za helm i sciagnal go do swojego poziomu. Ludzka plwocina bryznela na doskonala boska twarz. -To ty posmakujesz smierci, spruta wywloko! Sprawnie jak rzeznik, ktory wlasnie zaczyna dlugi dzien pracy na bazarze, Achilles obcial Aresowi dlonie, nogi nad kolanami i cale ramiona. Inni bogowie patrzyli z rozdziawionymi ustami, jak wsciekla czarna chmura otula cialo Aresa, a jego glowa nie przestaje krzyczec nawet po tym, jak Achilles odcial ja od tulowia. Hermes - przerazony, ale wciaz grozny i, co wazniejsze, obureczny - zamierzyl sie do rzutu druga wlocznia. Achilles rzucil sie na niego tak szybko, ze obserwatorzy przysiegliby, ze sie teleportowal. Zlapal za wlocznie i szarpnal. Hermes nie dal jej sobie wyrwac, a Hades cial mieczem na wysokosci kolan mezobojcy. Achilles przeskoczyl nad ostrzem z czarnej stali. Hermes, czujac, ze przegrywa w przeciaganiu wloczni, cofnal sie i probowal salwowac ucieczka. Zanim zdazyl sie teleportowac, morawce otoczyly cala trojke bablem pola silowego: nikt nie mogl sie tekowac ani do srodka, ani na zewnatrz, dopoki walka sie nie skonczy. Zabojca olbrzymow wyjal swoj zlowrogo zakrzywiony miecz. Achilles obcial mu reke w lokciu. Przedramie Hermesa wraz ze sciskajaca bron dlonia spadlo na czerwony piasek. -Litosci! - zaplakal Hermes. Padl na kolana i jedna reka objal Achillesa w pasie. - Litosci, blagam! -Nie bedzie litosci - odparl Achilles i pocwiartowal boga na male, ociekajace zlotem kawaleczki. Hades ze strachem w czerwonych oczach cofal sie przed mezobojca. Bogowie calymi setkami teleportowali sie wprost w zastawiona przez ludzi pulapke. Hektor, jego trojanscy kapitanowie, Achillesowi Myrmidonowie i reszta greckich bohaterow natychmiast do nich doskakiwali, a morawieckie pola silowe uniemozliwialy im ucieczke. Pierwszy raz, odkad walczacy siegali pamiecia, bogowie i herosi, polbogowie i smiertelnicy, zywe legendy i zwykli szeregowi walczyli na mniej wiecej rownych warunkach. Hades przeskoczyl w wolnoczas. Planeta przestala sie obracac. Powietrze zgestnialo. Spienione fale zamarly, nie osiagnawszy brzegu. Ptaki znieruchomialy w powietrzu. Zdyszany Hades odetchnal z ulga. Zwymiotowal. Tutaj zaden smiertelnik nie mogl go scigac. Achilles wszedl w wolnoczas w slad za nim. -To... niemozliwe... - wykrztusil wladca umarlych. Geste jak syrop powietrze ponioslo jego slowa. -Gin, Smierci! - wykrzyknal Achilles i ojcowska wlocznia przebil szyje boga w miejscu, gdzie czarne policzki helmu zakrzywialy sie do gory, ku wyrazistym jak u szkieletu kosciom policzkowym. Zloty ichor trysnal w zwolnionym tempie. Achilles zepchnal w bok czarno zdobiona tarcze Hadesa i przebil go na wylot. Umierajacy bog odpowiedzial ciosem zdolnym rozpruc skale, lecz czarne ostrze zesliznelo sie po piersi herosa, jakby go nawet nie musnelo. Achillesowi nie bylo pisane zginac ani wtedy, ani pozniej. Nie z reki boga. Los przeznaczyl natomiast smierc - aczkolwiek, wedlug ludzkich standardow, tylko tymczasowa - Hadesowi. Bog osunal sie ciezko na ziemie i zniknal we wnetrzu smoliscie czarnego cyklonu. Odruchowo wykorzystujac nanotechnologie i rujnujac i tak juz potwornie zdeformowane kwantowe pola prawdopodobienstwa, Achilles wyszedl z wolnoczasu i wlaczyl sie do bitwy. Przez ten czas Zeus zniknal, a inni bogowie uciekali w poplochu, zapominajac zamknac za soba egide. Magia, ktora tego dnia morawce wzmocnily Achillesa, pozwolila mu przebijac slabsze pola silowe pojedynczych bogow i scigac ich po zboczach Olimpu az po pierwsze umocnienia boskiej siedziby. Dopiero wtedy rzez bogow i bogin rozpoczela sie na dobre. Wszystko to wydarzylo sie na poczatku wojny. A dzis - dzien po pogrzebie Parysa - zaden bog nie kwapi sie na dol, zeby stanac do walki. Hektora nie ma, tysiace Trojan dowodzonych przez Eneasza siedza cicho na swoim odcinku frontu, a Achilles na naradzie z dowodcami Achajow i morawieckimi artylerzystami planuje blyskawiczny szturm na Olimp. Plan jest prosty. Kiedy bron energetyczna i atomowa morawcow spowoduje aktywacje egidy w dolnych partiach gory, trzydziesci szerszeni desantowych, wiozacych Achillesa z pieciuset najlepszymi kapitanami i zolnierzami, przebije sie przez slabsze pole silowe po drugiej stronie Olimpu, smignie ku szczytowi i przeniesie wojne do domu bogow. Ci, ktorzy odniosa rany lub straca rezon w cytadeli Zeusa, zostana ewakuowani, gdy tylko bogowie otrzasna sie z zaskoczenia. Achilles zamierza zostac na gorze tak dlugo, az wierzcholek Olimpu zmieni sie w kostnice, a z bialych swiatyn i domow bogow zostana poczerniale zgliszcza. Przeciez rozwscieczony Herakles sam obalil kiedys mury Ilionu i w pojedynke zajal miasto. Niby dlaczego Olimp mialby okazac sie nietykalny? Od rana spodziewa sie przybycia Agamemnona i jego mniej rozgarnietego brata Menelaosa na czele wiernej armii, gotowych odebrac mu dowodztwo Achajow, cofnac wojne do poprzedniego stanu, kiedy smiertelni walczyli ze smiertelnymi, i odnowic przymierze ze zdradzieckimi, krwiozerczymi bostwami. Na razie jednak dawny dowodca, o slepiach kundla i zajeczym sercu, nie pokazal sie. Achilles postanowil, ze zabije go, jesli Agamemnon stanie na czele buntu - jego, rudego Menelaosa i wszystkich, ktorzy pojda za Atrydami. Wiesc o tym, jakoby ze wszystkich greckich miast znikneli ludzie, to tylko - Achilles jest o tym przekonany - podstep Agamemnona, ktory w rozdraznionych i tchorzliwych Achajach ma obudzic buntowniczego ducha. Dlatego wlasnie kiedy centurion Mep Ahoo, kierujacy artyleria i bombardowaniami skalowiec w najezonym zadziorami pancerzu, podnosi wzrok znad mapy, ktora razem studiowali, i stwierdza, ze widzi przez lornetke jakies dziwne wojsko przechodzace przez Dziure od strony Ilionu, Achilles nie jest zaskoczony. Jednak chwile pozniej nie moze sie nadziwic, gdy Odyseusz, obdarzony najlepszym wzrokiem posrod zebranych pod jedwabna wiata dowodcow, oznajmia: -To kobiety. Trojanki. -Chyba Amazonki? - mowi Achilles i wychodzi z cienia na slonce. Antilochus, syn Nestora, stary druh Achillesa i jego towarzysz w rozlicznych kampaniach, przed godzina przyjechal rydwanem do obozu z wiescia o przybyciu do Ilionu trzynastu Amazonek i przysiedze Pentesilei, zapowiadajacej, ze zabije Achillesa w pojedynku. Szybkonogi mezobojca rozesmial sie, szczerze ubawiony, odslaniajac idealnie rowne biale zeby. Nie po to pokonal dziesiec tysiecy Trojan i dziesiatki bogow, zeby teraz dac sie zastraszyc przechwalkom jednej kobiety. Odyseusz kreci przeczaco glowa. -Tych kobiet jest ze dwiescie, w dodatku maja niedobrane i zle dopasowane pancerze, synu Peleusa. To nie Amazonki. Sa za grube, za niskie i za stare. Niektore ledwie ida. -Wyglada na to, ze z kazdym dniem coraz bardziej pograzamy sie w otchlani szalenstwa - mruczy ponuro Diomedes, syn Tydeusa, wladca Argos. -Czy mam przesunac pikiety, szlachetny Achillesie? - pyta Teukros, bekart, mistrz luku, przyrodni brat Ajaksa Wielkiego. - Moglyby przechwycic te kobiety, ktore nie wiadomo czego chca, i zaprowadzic, zwiazane, z powrotem do krosien. -Nie. Wyjdziemy im na spotkanie. Ciekaw jestem, co sprowadza pierwsze kobiety, jakie przeszly przez Dziure pod Olimp, wlasnie do obozu Achajow. -Moze szukaja Eneasza i swoich trojanskich mezow, nie wiedzac, ze stacjonuja cale kilometry na lewo od nas? - sugeruje Ajaks Wielki, syn Telamona, dowodca armii Salaminy, ktora w ten poranek oslania lewa flanke Myrmidonow. -Byc moze - mowi Achilles, rozbawiony i chyba troche poirytowany, ale raczej nieprzekonany. Rusza naprzod na czele grupy achajskich krolow, kapitanow, pomniejszych dowodcow i najwierniejszych zolnierzy. Rzeczywiscie maja przed soba zbieranine trojanskich kobiet. W odleglosci stu metrow od nich Achilles zatrzymuje swoj mniej wiecej piecdziesiecioosobowy oddzial herosow i czeka, az podzwaniajacy pancerzami i rozkrzyczany babski tlum podejdzie blizej. W uszach szybkonogiego mezobojcy ten rejwach brzmi jak geganie stada gesi. -Widzisz tam jakies arystokratki? - pyta bystrookiego Odyseusza, czekajac, az grzechoczaca tluszcza pokona ostatnie sto metrow porosnietej rudym kolcolistem ziemi. - Zony albo corki bohaterow? Andromache? Helene? Kasandre z obledem w oczach? Medesikaste? Czcigodna Kastianire? -Nie widze zadnej z nich - odpowiada Odyseusz. - Nie ma tam nikogo, kto by mial jakas pozycje w miescie, czy to z urodzenia, czy dzieki malzenstwu. Rozpoznaje tylko Hippodamie. To ta duza z wlocznia i zabytkowa, dluga tarcza, jak tarcza Ajaksa Wielkiego. Znam ja tylko dlatego, ze kiedys przyjechala z mezem Tisifonosem w odwiedziny do nas, na Itake. Penelopa, ktora oprowadzila ja po ogrodzie, skarzyla sie potem, ze Hippodamia jest skwaszona jak niedojrzaly granat i zupelnie nie umie docenic piekna. Achilles tez juz wyraznie widzi kobiety. -Sama z pewnoscia nie grzeszy uroda, ktora mozna by docenic. Filoktecie, wystap do przodu, zatrzymaj je i zapytaj, co robia na polu bitwy, na ktorym walczymy z bogami. -Naprawde musze, synu Peleusa? - jeczy stary lucznik. - Po kalumniach, jakimi obrzucono mnie na pogrzebie Parysa, nie jestem najlepszym kandydatem do... Achilles odwraca sie i ucisza go karcacym spojrzeniem. -Pojde z toba, potrzymam cie za raczke - burczy Ajaks Wielki. - Teukrosie, ty tez chodz. Dwoch lucznikow i mistrz wloczni powinni wystarczyc na te babska zgraje, nawet gdyby ropuchy zachowywaly sie gorzej, niz wygladaja. Trzej mezczyzni wychodza przed dowodzony przez Achillesa oddzial. Dalej wszystko dzieje sie bardzo szybko. Filoktet, Teukros i Ajaks zatrzymuja sie dwadziescia krokow od luznej formacji zmeczonych i zadyszanych kobiet. Byly dowodca Tesalczykow i byly rozbitek robi krok naprzod. W lewej rece trzyma slynny luk Heraklesa, prawa podnosi w pokojowym gescie. Jedna z mlodych kobiet, stojaca na prawo od Hippodamii, rzuca wlocznia i, choc wydaje sie to nie do pomyslenia, trafia Filokteta - ktory przezyl dziesiec lat zmagan z jadem weza i gniewem bogow - prosto w piers, tuz powyzej lekkiego luczniczego pancerza. Grot przechodzi na wylot przez cialo i przecina kregoslup. Filoktet osuwa sie bez zycia na ziemie. -Zabic suke! - krzyczy wsciekly Achilles. W biegu wyciaga miecz z pochwy. Teukros, na ktorego nagle spada grad chaotycznie rzuconych wloczni, nie potrzebuje takiej zachety. Ruchem tak szybkim, ze niezauwazalnym dla wiekszosci smiertelnikow, zaklada strzale na cieciwe, napina luk i wypuszcza metrowej dlugosci strzale prosto w gardlo kobiety, ktora zabila Filokteta. Hippodamia na czele dwudziestu lub trzydziestu kobiet naciera na Ajaksa. Ostroznie dzgaja wloczniami i niezdarnie probuja oburecznych ciec mezowskimi, ojcowskimi lub synowskimi mieczami. Ajaks, syn Telamona, oglada sie przez ramie na Achillesa - trwa to doslownie ulamek sekundy; chyba jest rozbawiony - a potem wyciaga miecz, dwoma niedbalymi uderzeniami roztraca na boki bron i tarcze Hippodamii i obcina jej glowe, jakby scinal chwast na podworku. Reszta kobiet, u ktorych gniew bierze gore nad strachem, rzuca sie na stojaca przed nimi dwojke. Teukros trafia je w oczy, uda, obwisle piersi i - po niedlugiej chwili - oddalajace sie plecy. Ajaks dobija te, ktore nie maja dosc rozumu, zeby uciec; brodzi w ich tlumie jak dorosly mezczyzna wsrod dzieci, zostawiajac po sobie same trupy. Kiedy przybiegaja Achilles, Odyseusz, Diomedes, Nestor, Chromius, Ajaks Maly, Antilochus i reszta, okolo czterdziestu kobiet nie zyje lub wlasnie dogorywa, kilka krzyczy z bolu, wijac sie na nasiaknietej czerwienia czerwonej ziemi, a reszta w panice ucieka w strone Dziury. -Co to mialo znaczyc, na Hadesa? - Odyseusz wymija Ajaksa Wielkiego i wchodzi miedzy ciala, porozrzucane we wszelkich mozliwych, wdziecznych i niewdziecznych, a przede wszystkim bolesnie znajomych pozach towarzyszacych gwaltownej smierci. Syn Telamona szczerzy zeby w usmiechu. Twarz ma zbryzgana krwia; jego zbroja i miecz ociekaja szkarlatem. -Nie pierwszy raz zabijalem kobiety - przyznaje. - Ale, na bogow, ten raz byl najlepszy! Kalchas, syn Testora, najlepszy wieszcz w tym gronie, kulejac, podchodzi blizej. -Zle sie stalo - mowi. - Bardzo zle. Bardzo, bardzo zle. -Stul dziob - ucisza go Achilles i oslaniajac oczy przed sloncem patrzy w slad za kobietami. Ostatnie z nich wlasnie przechodza przez Dziure, ale ich miejsce zajmuje grupka wyraznie wiekszych postaci. - A to co znowu? - dziwi sie syn Peleusa i Tetydy. - Centaury? Czyzby moj druh i nauczyciel Chiron chcial nas wesprzec w potrzebie? -To nie centaury - stwierdza Odyseusz. - To kobiety. Na koniach. -Jada wierzchem? - Stary Nestor mruzy oczy. - Nie w rydwanach? -Jada wierzchem jak slynni kawalerzysci z dawnych wiekow - potwierdza Diomedes. Nikt juz nie jezdzi konno, bo kazdy woli zaprzac wierzchowce do rydwanu - chociaz kilka miesiecy temu, przed zawarciem rozejmu, Odyseusz i Diomedes uciekli z nocnej wycieczki do trojanskiego obozu, jadac na oklep na wyprzezonych z rydwanu koniach. -To Amazonki - mowi Achilles. 15 Swiatynia Ateny. Menelaos, czerwony na twarzy, podchodzi, dyszac ciezko. Helena kleczy przed nim ze spuszczona glowa i odslonietymi piersiami. Menelaos pochyla sie nad nia. Podnosi miecz. Jej blada, naga szyja wyglada jak trzcina. Naostrzona klinga gladko przetnie skore, mieso i kosci. Menelaos nieruchomieje.-Nie wahaj sie, moj mezu - szepcze Helena. Glos jej prawie nie drzy. Menelaos widzi, jak u nasady jej lewej piersi jakas zylka pulsuje w oblakanczym tempie. Ujmuje miecz oburacz. Ale jeszcze nie tnie. -Niech cie diabli - dyszy. - Niech cie diabli! -Tak... - szepcze Helena, nie podnoszac glowy. Zloty posag Ateny majaczy nad nimi w ciemnosci gestej od kadzidlanego dymu. Menelaos sciska rekojesc jak dusiciel ofiare. Miesnie rak drza mu z napiecia, gdy jednoczesnie szykuje sie do sciecia zony i powstrzymuje sie od tego. -Dlaczego mialbym cie nie zabic, niewierna cipo? - syczy. -Nie ma takiego powodu, mezu. Jestem niewierna cipa. Obie cie zdradzilysmy, i ona, i ja. Skoncz to. Wykonaj prawomocny wyrok. -Nie nazywaj mnie mezem, zdziro! Helena podnosi wzrok. O tych ciemnych oczach Menelaos snil od ponad dziesieciu lat. -Ale ty jestes moim mezem. Jedynym mezem. Zawsze nim byles. Omal jej w tym momencie nie zabija, tak rania go te slowa. Pot skapuje mu z czola i policzkow na jej prosta suknie. -Zostawilas mnie... Zostawilas mnie i nasza corke dla tego... tego chlopczyka. Tego gogusia. Tego wyszywanego cekinami trykociku z para jaj. -Tak. Helena znow spuszcza glowe. Menelaos widzi znajomy maly pieprzyk na jej karku, u samej nasady, dokladnie tam, gdzie spadnie miecz. -Dlaczego? - steka. Nie powie juz nic wiecej. Teraz musi ja zabic albo jej przebaczyc. Albo jedno i drugie. -Zasluguje na smierc - szepcze Helena. - Zgrzeszylam przeciwko tobie, naszej corce i naszemu krajowi. Lecz nie z wlasnej woli opuscilam twoj palac w Sparcie. Menelaos zgrzyta zebami. Slyszy, jak trzeszcza. -Nie bylo cie - ciagnie szeptem Helena, jego zona i dreczycielka, dziwka, ktora go zdradzila, matka jego dziecka. - Ciagle cie nie bylo. Polowales z bratem. Wojowales. Rabowales. Kurwiles sie. Tworzyliscie z Agamemnonem prawdziwa pare. Ja bylam tylko rozplodowa maciora, ktora zostawialo sie w domu. Kiedy ten oszust Parys, podstepny Odyseusz pozbawiony odyseuszowej madrosci, zabral mnie sila z domu, nie mialam meza, ktory by mnie obronil. Menelaos dyszy. Wydaje mu sie, ze slyszy, jak miecz szepcze do niego niby zywa istota, dopominajac sie o krew tej suki. Tyle glosow zmaga sie teraz w jego glowie, ze ledwie slyszy ciche slowa Heleny. Wspomnienie jej glosu przez cztery tysiace nocy nie dawalo mu spokoju, a teraz ten sam glos doprowadza go do szalenstwa. -Jestem skruszona, ale to juz bez znaczenia - mowi Helena. - Jestem pokorna, ale to tez sie nie liczy. Czy mam ci opowiedziec o tym, jak przez ostatnie dziesiec lat setki razy siegalam po miecz albo wiazalam petle na sznurze, tylko po to, by sluzba i szpiedzy Parysa odwiedli mnie od mojego zamiaru, kazac myslec o naszej corce, skoro o sobie myslec nie chcialam? To, ze mnie porwano i zniewolono jest sprawka Afrodyty, mezu, nie moja. Mozesz mnie wyzwolic jednym cieciem dobrze znanego ci ostrza. Zrob to, moj drogi Menelaosie. Powiedz naszej corce, ze kochalam ja i wciaz kocham. I wiedz, ze i ciebie kochalam i kocham nadal. Menelaos wyje jak potepieniec, wypuszcza z rak miecz, ktory z loskotem upada na posadzke, i pada na kolana obok zony. Placze jak dziecko. Helena zdejmuje mu helm i przyciaga jego glowe do piersi. Nie usmiecha sie. Nie, wcale sie nie usmiecha, nie czuje nawet takiej pokusy. Czuje uklucia jego krotkiego zarostu, gorace lzy i oddech na piersiach, ktore od czasu, gdy Menelaos ostatni raz jej dotykal, poznaly ciezar Parysa, Hockenberry'ego, Deifobosa i innych. Jestem zdradziecka cipa, mysli Helena Trojanska. Ale ktora z nas nia nie jest? Nie uwaza, zeby odniosla zwyciestwo. Byla gotowa na smierc. Jest bardzo, bardzo zmeczona. Menelaos wstaje. Ze zloscia wyciera z wasow lzy i smarki, podnosi miecz i chowa go do pochwy. -Porzuc lek, zono - mowi. - Co sie stalo, to sie nie odstanie. Nie ty jestes winna temu zlu, lecz Afrodyta i Parys. Tam, na posadzce, lezy plaszcz i woal swiatynnej sluzki. Wloz je i raz na zawsze opuscmy to przeklete miasto. Helena wstaje, wspierajac sie na okrytym lwia skora ramieniu meza. Kiedys widziala, jak ubrany w te skore Diomedes mordowal Trojan. W milczeniu wklada bialy plaszcz i koronkowy woal. Razem wychodza ze swiatyni. Helena nie moze uwierzyc, ze w taki sposob opuszcza Ilion. Po ponad dziesieciu latach mialaby po prostu wyjsc przez Brame Skajska i zostawic przeszlosc za soba? A co z Kasandra? Co z planami snutymi z Andromacha i pozostalymi? Co z odpowiedzialnoscia za wybuch wojny z bogami, do ktorej przeciez doprowadzila swoimi machinacjami? Co z biednym Hockenberrym i ich malutka miloscia? Jej duch szybuje pod niebiosa jak wypuszczona na wolnosc swiatynna golebica, gdy Helena zdaje sobie sprawe, ze te problemy juz jej nie dotycza. Poplynie do Sparty, do domu, ze swoim prawowitym malzonkiem. Tesknila za Menelaosem, za jego... zwyczajnoscia. A w domu zobaczy corke, dzis juz kobiete. Te dziesiec lat stanie sie zlym snem, kiedy wejdzie w ostatnia cwierc swojego zycia, nie tracac ani odrobiny ze swej urody - z woli bogow, naturalnie, nie wlasnej. Poza uroda stracila doslownie wszystko. Ida ulica otepiali, jak we snie, gdy nagle zaczynaja dzwonic dzwony, z murow odpowiadaja im rogi, odzywaja sie heroldowie. Wszyscy podnosza alarm. Krzyki zaczynaja do nich docierac. Menelaos patrzy na nia przez szpare miedzy tymi idiotycznymi szablami dzika; ona odpowiada spojrzeniem przez szpare w kaplanskim woalu. W tej jednej chwili ich oczom udaje sie wyrazic groze, niepewnosc, nawet ponura swiadomosc ironii losu. Trojanie zamykaja i barykaduja Brame Skajska. Achajowie przypuszczaja szturm na miasto. Wojna trojanska zaczyna sie na nowo. Sa w pulapce. 16 Moglbym zobaczyc statek? - poprosil Hockenberry. Szerszen wylecial na zewnatrz banki w Kraterze Stickney i wznosil sie ku czerwonej tarczy Marsa.-Ziemiostatek? - upewnil sie Mahnmut. Kiedy Hockenberry skinal glowa, odparl: - Naturalnie. Wydal polecenie szerszeniowi, a ten okrazyl wieze startowa Ziemiostatku, wzbil sie wyzej i zacumowal do wlazu w gornej czesci wydluzonego kadluba. Hockenberry chce, zeby oprowadzic go po statku - nadal Mahnmut do Orphu. Sekunda trzaskow poprzedzila odpowiedz. Czemu nie? Chcemy, zeby ryzykowal dla nas zycie, wiec dlaczego nie pokazac mu statku? Asteague/Che i pozostali sami powinni mu to zaproponowac. -Jaka toto ma dlugosc? - spytal polglosem Hockenberry. Widoczny w holoiluminatorach statek wydawal sie opadac w mrok krateru, jakby mierzyl wiele kilometrow. -Zblizona do wysokosci waszego Empire State Building z XX wieku - odpowiedzial Mahnmut. - Jest tylko bardziej zaokraglony i gruzlowaty. Nigdy nie przebywal w niewazkosci - nadal przez radio. - Ciazenie Phobosa na pewno go zdezorientuje. Sztuczna grawitacja jest gotowa. Nastawie ja na zero koma osiem w plaszczyznie pokladu. Dam tez ziemskie cisnienie powietrza. Zanim wejdziecie przez sluze na dziobie, w srodku bedzie milo i przyjemnie. -Nie jest za duzy na taka misje? - zdziwil sie Hockenberry. - Wiem, ze zabieramy setki uzbrojonych skalowcow, ale mimo wszystko... Czy to nie przesada? -Byc moze bedziemy chcieli cos przywiezc z powrotem. Gdzie jestes? Pod kadlubem. Spotkamy sie w Sali Tlokow. -Probki gruntu? Kawalki skal? - domyslal sie Hockenberry. Kiedy ludzie pierwszy raz staneli na Ksiezycu, byl mlodym chlopakiem. Przypomnial sobie teraz, jak siedzial na podworku rodzinnego domu i w malym telewizorku, stojacym na ogrodkowym stoliku, ogladal widmowe, czarno-biale obrazy z Morza Spokoju. Przedluzacz biegl do altany, a przez geste liscie debu nad glowa Hockenberry'ego przezieral sierp Ksiezyca. -Ludzi. Tysiace, moze nawet dziesiatki tysiecy. Trzymaj sie, cumujemy. Morawiec bezglosnie wylaczyl holoekrany. Widok z szerszenia, cumujacego do pionowego kadluba statku kosmicznego ponad trzysta metrow od powierzchni gruntu, kazdego przyprawilby o zawroty glowy. Ogladajac statek, Hockenberry zadawal niewiele pytan. W ogole malo mowil. Spodziewal sie technologii przerastajacej jego najsmielsze wyobrazenia - wirtualnych pulpitow sterowniczych, wlaczanych i wylaczanych mysla, albo foteli z pola silowego; spodziewal sie tez niewazkosci, w ktorej "gora" i "dol" traca sens. Tymczasem mial wrazenie, ze znalazl sie we wnetrzu gigantycznego parowca z konca XIX lub poczatkow XX wieku. Rownie dobrze moglby zwiedzac "Titanica". Pulpity sterownicze byly jak najbardziej materialne, wykonane z plastiku i metalu. Foteli - dosc niezgrabnych z wygladu - na pierwszy rzut oka wystarczyloby dla trzydziestoosobowej morawieckiej zalogi. Ich ksztalt i proporcje niespecjalnie pasowaly do ludzkiej sylwetki, podobnie jak rozmiary rozmieszczonych pod scianami pojemnikow i metalowo-nylonowych koi. Kilka pokladow zajmowaly stelaze z jakims wyrafinowanym sprzetem i sarkofagi dla tysiaca uzbrojonych skalowieckich zolnierzy, ktorzy, jak wyjasnil Mahnmut, mieli spedzic podroz zawieszeni w pol drogi miedzy nieswiadomoscia i smiercia. Bo w przeciwienstwie do wyprawy na Marsa, mowil dalej morawiec, tym razem mieli leciec uzbrojeni po zeby i gotowi na wszystko. -W hibernacji - podpowiedzial Hockenberry, ktoremu czasem zdarzalo sie obejrzec jakis film fantastycznonaukowy. Zwlaszcza pod koniec zycia, kiedy dorobili sie z zona kablowki. -Niezupelnie. Ale blisko. Byly na statku drabinki, szerokie schody, windy i cala masa innych anachronicznych urzadzen. Byly sluzy, laboratoria i szafki z bronia. Byly i meble, masywne i niezgrabne, jakby nikt nie przejmowal sie tym, ile takie kolosy musza wazyc. Byly wyrastajace z kadluba przezroczyste bable astronawigacyjne; roztaczal sie z nich widok na skalne sciany, na Marsa i w glab krateru, gdzie roilo sie od morawcow. Byly mesy, kambuzy, sypialnie i lazienki - wszystko, jak pospiesznie wytlumaczyl Mahnmut, przygotowane z mysla o ludzkich pasazerach, gdyby sie jacys pojawili. -Ilu sie spodziewacie? -Do dziesieciu tysiecy. Hockenberry zagwizdal przez zeby. -I dlatego zbudowaliscie arke Noego, co? -Nie do konca. Arka miala trzysta lokci dlugosci, piecdziesiat szerokosci i trzydziesci wysokosci, czyli okolo stu piecdziesieciu metrow dlugosci, dwudziestu pieciu szerokosci i pietnastu wysokosci. Zmiescily sie w niej trzy poklady o lacznej kubaturze piecdziesieciu tysiecy metrow szesciennych. Tonaz: trzynascie tysiecy dziewiecset szescdziesiat ton rejestrowych brutto. Nasz statek jest ponad dwa razy dluzszy i poltora raza szerszy, przy czym, jak widziales, niektore fragmenty - miedzy innymi cylindry mieszkalne i ladownie - wystaja poza jego obrys. Tonaz: czterdziesci szesc tysiecy ton. W porownaniu z nim arka Noego to lupinka. Hockenberry nie wiedzial, co powiedziec. Wszedl za Mahnmutem do malej, stalowej klatki windy, ktora zjechali daleko na dol. Mineli ladownie, w ktorej, jak tlumaczyl morawiec, mial podrozowac jego batyskaf, "Mroczna Dama". Mineli poziom, na ktorym znajdowaly sie magazyny ladunkow. Niepokojaco militarne konotacje tego okreslenia wzbudzily podejrzliwosc Hockenberry'ego, ale wytlumaczyl sobie, ze na pewno sie myli. Pytania zachowal na pozniej. Spotkali sie z Orphu w maszynowni, nazywanej przez niego Sala Tlokow. Hockenberry powiedzial, ze ogromnie sie cieszy, widzac ionskiego morawca z kompletem konczyn i czujnikow (sans prawdziwych oczu, jak sie okazalo). Wymienili pare zdan na temat Prousta i zalu, po czym wrocili do przerwanej wycieczki. -To dziwne - przyznal w koncu Hockenberry. - Pamietam, jak opowiadaliscie mi o statku, ktorym przylecieliscie z Jowisza. Wasze opisy byly takie... takie techniczne, nic nie rozumialem. A tu? Wszystko, co tu widze, przypomina... Przypomina... Sam nie wiem... Orphu zadudnil glosnym smiechem. Kiedy sie odezwal, Hockenberry nie pierwszy raz przylapal sie na mysli, ze widzi w nim pewne podobienstwo do Falstaffa: -Przypomina maszynownie na "Titanicu", prawda? -No wlasnie. Dlaczego? - Hockenberry desperacko staral sie zamaskowac swoja nieznajomosc tematu. - Od czasow "Titanica", nawet od mojej smierci na poczatku XXI wieku, minely przeciez trzy tysiace lat. Technika poszla do przodu. Dlaczego... dlaczego wlasnie tak to wyglada? -Dlatego, ze korzystalismy glownie z planow pochodzacych z polowy XX wieku - wyjasnil tubalnym glosem Orphu z Io. - Nasi inzynierowie potrzebowali jakiejs prostej, szybkiej maszyny, ktora mozliwie najszybciej przewiezie nas na Ziemie. W tym wypadku "mozliwie najszybciej" oznacza piec tygodni. -Mahnmut mowil, ze podroz na Marsa z przestrzeni okolojowiszowej zajela wam zaledwie pare dni. Sam pamietam, jak opowiadaliscie o borowych zaglach slonecznych, silnikach termojadrowych... Uzywaliscie calej masy niezrozumialych terminow. Ten statek tez jest tak wyposazony? -Nie - odparl Mahnmut. - Tam moglismy wykorzystac energie tunelu magnetycznego w przestrzeni okolojowiszowej. Na orbicie nasi inzynierowie zbudowali akcelerator liniowy, ale zajelo im to ponad dwiescie lat. Na Marsie niczego podobnego nie mamy. Ten statek zbudowalismy od podstaw. -Dlaczego wybraliscie akurat XX-wieczna technologie? Hockenberry wodzil wzrokiem po olbrzymich tlokach. Ich blyszczace trzpienie siegaly dobre dwadziescia metrow ponad podloge, pod sam sufit olbrzymiego pomieszczenia, ktore naprawde przypominalo maszynownie na "Titanicu", tylko troche ulepszona. Wieksze wnetrze. Wiecej tlokow. Wiecej blyszczacego mosiadzu, stali i zelaza. Wiecej dzwigni. Wiecej zaworow. Jakies dziwne przyrzady, do zludzenia przypominajace gigantyczne amortyzatory. No i te zegary - bardziej podobne do zwyklych manometrow niz miernikow energii termojadrowej czy czegos w tym rodzaju. Pachnialo metalem i olejem. -Znalismy plany - powiedzial Orphu. - No i mielismy surowce. Czesc przywiezlismy z Pasa Asteroid, czesc wydobylismy tutaj, na miejscu, na Deimosie i Phobosie. Mielismy gotowe jednostki impulsowe... - Morawiec zawiesil glos. -Co to sa jednostki impulsowe? - zapytal Hockenberry. Papla - nadal Mahnmut. A co, mialem mu o nich nie mowic? - odparl Orphu. Moze... Przynajmniej do czasu, az znajdziemy sie pare milionow kilometrow stad, najlepiej z nim na pokladzie. Moglby zauwazyc efekt ich dzialania przy starcie i zaczalby zadawac pytania. -Jednostki impulsowe to... takie male urzadzenia rozszczepialne - wyjasnil Mahnmut. - Bomby atomowe. -Bomby atomowe? - powtorzyl Hockenberry. - Bomby atomowe?! Tu, na statku, sa bomby atomowe?! Ile? -Dwadziescia dziewiec tysiecy siedemset. Sa w magazynach ladunkow, ktore mijaliscie po drodze do maszynowni - wyjasnil Orphu. - A trzy tysiace osiemset zapasowych trzymamy w ladowni tutaj, pod podloga maszynowni. -Trzydziesci trzy tysiace bomb atomowych - podliczyl polglosem Hockenberry. - Musicie sie spodziewac niewaskiej rozpierduchy na Ziemi. Mahnmut pokrecil glowa. -To nasze paliwo. Dzieki nim dostaniemy sie na Ziemie. Hockenberry rozlozyl rece w gescie kompletnej bezradnosci. -Te olbrzymie tloki to... no, tloki - powiedzial Orphu. - Pod nami znajduje sie plyta napedowa. W pierwszych godzinach po starcie bedziemy mniej wiecej co sekunde wyrzucac jedna bombe przez otwor znajdujacy sie w samym srodku plyty. A pozniej, prawie do konca, jedna co godzine. -Kazdy cykl napedowy zaczyna sie od wystrzelenia ladunku - ciagnal Mahnmut. - Wtedy bedzie widac taki obloczek pary w prozni. Lufa wyrzutnika i plyta napedowa beda regularnie spryskiwane olejem antyablacyjnym. Kiedy bomba eksploduje, energia plazmy trafi w plyte. -Nie zniszczy jej? I calego statku? -Bynajmniej. Wasi naukowcy rozpracowali ten naped od strony teoretycznej w latach piecdziesiatych XX wieku. Wybuch plazmy uderza w plyte, odpycha ja i w ten sposob napedza te olbrzymie tloki. Dopiero po kilkuset eksplozjach za rufa statek naprawde zacznie sie rozpedzac. -A te zegary? - Hockenberry dotknal miernika, ktory wygladal wypisz, wymaluj jak manometr. -To manometr - powiedzial Orphu. - Mierzy cisnienie pary. Ten drugi mierzy cisnienie oleju. A u gory jest potencjometr i woltomierz. Mial pan racje, doktorze Hockenberry, inzynierowie, ktorzy zbudowali "Titanica" latwiej by sie tu odnalezli niz specjalisci z NASA z panskich czasow. -Jaka moc maja te bomby? Powiemy mu? - zapytal Mahnmut. Pewnie. Chyba juz za pozno, zeby go zaczac oklamywac. -Jeden ladunek to okolo czterdziestu pieciu kiloton - powiedzial na glos Mahnmut. -Trzydziesci tysiecy bomb... po czterdziesci piec kiloton kazda... - wymruczal Hockenberry. - Nie skazicie nimi calej przestrzeni miedzy Marsem i Ziemia? -To w miare czyste bomby - zapewnil go Orphu. - Jak na atomowki. -Jakie sa duze? W maszynowni musialo byc chyba cieplej niz w innych czesciach statku. Pot kroplil sie Hockenberry'emu na gornej wardze, brodzie i czole. -Chodzmy na gore - zaproponowal Mahnmut, podchodzac do kreconych schodow, na ktorych nawet Orphu miescil sie bez problemu. - Sam zobaczysz. To pomieszczenie musialo miec dobre piecdziesiat metrow srednicy i ze dwadziescia piec wysokosci. Bylo prawie w calosci zastawione metalowymi stojakami, rynnami, przenosnikami i zsuwniami. Mahnmut wcisnal duzy czerwony guzik. Tasmy przenosnikow zaczely sie przesuwac, lancuchy szczeknely, sortowniki z wizgiem poszly w ruch. Znajdujace sie na nich setki albo wrecz tysiace malych pojemnikow Hockenberry'emu do zludzenia przypominaly niepomalowane puszki coca-coli. -Jakbym sie znalazl we wnetrzu automatu z cola - stwierdzil, probujac rozladowac przygnebiajaca atmosfere kiepskim zartem. -Nic dziwnego - zadudnil Orphu. - Projekt calosci i schematy maszyn zostaly zaczerpniete z fabryki coca-coli w Atlancie, z okolic roku 1959. -Wrzucam cwierc dolara i wypada puszka z cola - wykrztusil Hockenberry. - Tylko ze zamiast puszek wypadaja czterdziestopieciokilotonowe bomby atomowe, ktore calymi tysiacami wybuchaja za rufa statku. -Zgadza sie - powiedzial Mahnmut. -Niezupelnie - wtracil Orphu z Io. - Nie zapominajcie, ze to maszyna z piecdziesiatego dziewiatego. Wystarczy dziesiec centow. Zasmial sie basem, az srebrne puszki zagrzechotaly w metalowych uchwytach. -Zapomnialem zapytac... - odezwal sie Hockenberry, kiedy znalezli sie we dwoch z Mahnmutem na pokladzie szerszenia. Zblizali sie do rosnacej w oczach tarczy Marsa. - Czy on sie jakos nazywa? Ten wasz statek? -Tak. Niektorzy z nas uznali, ze nazwa bedzie potrzebna. Najpierw myslelismy o "Orionie"... -Dlaczego? - spytal Hockenberry, patrzac na tylny holoekran. Phobos, Krater Stickney i Ziemiostatek szybko znikaly za rufa szerszenia. -Bo wlasnie tak wasi XX-wieczni naukowcy ochrzcili projekt tego napedu. Ale koniec koncow glowni integratorzy odpowiedzialni za rejs na Ziemie zaakceptowali nazwe zaproponowana przeze mnie i Orphu. -Czyli? Hockenberry rozsiadl sie wygodniej w energetycznym fotelu. Szerszen z rykiem i swistem wszedl w marsjanska atmosfere. -"Krolowa Mab". -Postac z Romea i Julii. To chyba byl twoj pomysl, co? Ty jestes wielbicielem Szekspira. -O dziwo, to byla propozycja Orphu. Lecieli wlasnie nad wulkanami Tharsis w strone Olympus Mons i prowadzacej do Ilionu dziury w branie. -Co laczy wasz statek z Mab? -Tego Orphu nie powiedzial. - Mahnmut pokrecil glowa. - Ale zacytowal Asteague/Che i pozostalym fragment sztuki. -Ktory? -Kwestia, ktora wypowiada Merkucjo: Snadz sie krolowa Mab widziala z toba; Ta, co to babi wieszczkom i w postaci Kobietki, malo co wiekszej niz agat Na wskazujacym palcu aldermana, Ciagniona cugiem drobniuchnym atomow, Tuz-tuz spiacemu przeciaga pod nosem. Szprychy jej wozu z dlugich nog pajeczych; Oslona z lsniacych skrzydelek szaranczy; Sprzezaj z plecionych nitek pajeczyny; Lejce z wilgotnych ksiezyca promykow; Bicz z cienkiej zylki na swierszcza szkielecie; A jej forszpanem mala, szara muszka Przez pol tak wielka jak ow kragly owad, Co siedzi w palcu leniwej dziewczyny; Wozem zas prozny laskowy orzeszek; Dzielo wiewiorki lub majstra robaka, Tych z dawien dawna akredytowanych Stelmachow wieszczek. W takich to przyborach Co noc harcuje po glowach kochankow, Ktorzy natenczas marza o milosci; Albo po gietkich kolanach dworakow, Ktorzy natenczas o uklonach marza; Albo po chudych palcach adwokatow, Ktorym sie wtedy roja honoraria; Albo po ustach romansowych damul, Ktorym sie wtedy marza pocalunki; Czesto atoli Mab na te ostatnie Zsyla przedwczesne zmarszczki...[2] -...i tak dalej, i tak dalej. -I tak dalej - powtorzyl doktor Thomas Hockenberry. Obraz Olympus Mons, boskiego Olimpu, wypelnial cale dziobowe holoekrany. Mahnmut twierdzil, ze wznosi sie na zaledwie dwadziescia jeden tysiecy trzysta metrow ponad poziom marsjanskich morz, czyli jest o ponad cztery i pol kilometra nizszy, niz sadzili wspolczesni Hockenberry'emu uczeni - ale i tak byl bardzo wysoki. Wystarczajaco, pomyslal Hockenberry. A na jego porosnietym trawa wierzcholku, pod egida lsniaca odbitym blaskiem poznego poranka, mieszkaly zywe istoty. I to nie byle jakie istoty, lecz bogowie. Prawdziwi bogowie. Oddychali, wojowali, spiskowali i parzyli sie zupelnie jak ludzie, ktorych Hockenberry znal w swoim poprzednim zyciu. I nagle rozwialy sie otulajace go od miesiecy chmury depresji, jak targane wiatrem znad Morza Tetydy strzepy bialych oblokow nad szczytem Olimpu. W tej jednej chwili doktor Thomas Hockenberry, profesor filologii klasycznej, poczul sie bezgranicznie, calkowicie i bezwarunkowo szczesliwy. Zdal sobie sprawe, ze bez wzgledu na to, czy wezmie udzial w ekspedycji na Ziemie, czy nie, nie zamienilby sie rolami z zadnym innym czlowiekiem, z zadnej innej epoki, z zadnego innego miejsca. Mahnmut polozyl szerszenia w ostry skret. Mineli Olympus Mons od wschodu i skierowali sie wprost do Dziury. 17 Hera wyszla poza obreb pola maskujacego dom Odyseusza na Itace i tekowala sie prosto na Olimp. Trawiaste stoki i okalajace kaldere gmachy z bialymi kolumnami mienily sie odbitym blaskiem odleglego slonca. Posejdon-Ziemiowstrzas zmaterializowal sie obok niej.-Sprawa zalatwiona? Gromowladny zasnal? -Jedyne gromy, jakie mozna teraz uslyszec, to odglosy jego chrapania. A co na Ziemi? -Wszystko zgodnie z planem, coro Kronosa. Od tygodni dyskretnie doradzalismy Agamemnonowi i jego kapitanom, i teraz nasze podszepty zaczynaja dzialac. Achillesa jak zwykle nie ma pod Olimpem, na czerwonej rowninie. Atryda podburza wlasnie rzesze rozwscieczonych Achajow przeciw Myrmidonom i innym slugom Pelidy, ktorzy zostali w obozowisku pod Ilionem. Rusza pod mury Troi i wywaza bramy miasta. -Co slychac u Trojan? -Hektor jeszcze spi po calonocnym czuwaniu przy stosie brata. Eneasz jest tutaj, u stop Olimpu, ale bez Hektora palcem nie kiwnie. Deifobos i Priam dyskutuja o planach Amazonek. -A Pentesileja? -Przed godzina wstala. Ona i jej towarzyszki sa gotowe do walki na smierc i zycie. Dopiero co zegnane wiwatami wyjechaly z miasta i przeszly przez dziure w branie. -Atena Pallas jest z nimi? -Jestem tutaj. - Atena w pieknej, zlotej zbroi zmaterializowala sie obok Posejdona. - Pentesileja wyruszyla na spotkanie z przeznaczeniem, swoim i Achillesa. Wsrod smiertelnikow panuje nieopisany zamet. Hera ujela ja za okryty metalem przegub dloni. -Wiem, ze to dla ciebie trudne chwile, moja towarzyszko broni. Achilles od urodzenia byl twoim faworytem. Pallas pokrecila glowa w blyszczacym helmie. -Juz nie jest. Klamal, twierdzac, ze zabilam Patroklosa i zabralam jego cialo. Podniosl reke na mnie i moich olimpijskich krewnych. Z rozkosza bede patrzec, jak spada w mroki Hadesu. -Ale Zeusa nadal troche sie boje - wtracil Posejdon. Jego pancerz - ozdobiony wizerunkami fal, ryb, kalamarnic, lewiatanow i rekinow - mial gleboki, morski odcien zielonej patyny. Czesc twarzowa helmu miala ksztalt kraba, trzymajacego w szczypcach oczy wlasciciela. -Po sporzadzonej przez Hefajstosa miksturze jego straszliwa wysokosc bedzie przez siedem dni i siedem nocy chrapal jak wieprz - uspokoila go Hera. - Przez ten czas musimy uwinac sie ze wszystkim: zabic Achillesa lub pozbyc sie go na dobre, przywrocic Agamemnonowi zwierzchnictwo Argiwow i zburzyc Ilion albo przynajmniej doprowadzic do wznowienia dziesiecioletniej wojny bez zadnej nadziei na rozejm. Postawimy Zeusa przed faktem dokonanym. -Jego gniew bedzie straszny - ostrzegla Atena. Hera parsknela smiechem. -Myslisz, ze o tym nie wiem? Kiedy syn Kronosa wpada w szal, Achilles ze swoim gniewem wyglada przy nim jak naburmuszony golowas. Ale Ojca Bogow zostawcie mnie. Zajme sie nim, kiedy zalatwimy pozostale sprawy. Na razie musimy... Nastepni bogowie i boginie zaczeli przybywac nad Jezioro Kalderowe. Nie wszyscy sie teleportowali, latajace rydwany, zaprzezone w holograficzne konie, zlatywaly sie ze wszystkich stron swiata i ladowaly w poblizu, az caly trawnik przed Dworem Bogow zamienil sie w wielki parking. Bogowie dzielili sie na trzy grupy. Zwolennicy Grekow zbierali sie wokol Hery, Ateny i Posejdona. Za ponurym jak gradowa chmura Apollem, opiekunem Trojan, gromadzili sie jego poplecznicy: siostra Ateny - Artemida, Ares, jego siostra Afrodyta, ich matka Leto, Demeter i inni, ktorzy od lat walczyli o chwale Troi. Trzecia grupe tworzyli niezdecydowani. Przed Dworem Bogow zebraly sie setki niesmiertelnych. -Co wy tu wszyscy robicie? - zapytala Hera, nie kryjac rozbawienia. - Kto strzeze Olimpu? -Nie odzywaj sie, podstepna! - zawolal Apollo. - To ty uknulas spisek, ktory ma pognebic Ilion. Nikt nie wie, gdzie szukac Zeusa, jedynego, ktory moglby cie powstrzymac. -Och! Czyzby Pan Srebrnego Luku tak bardzo wystraszyl sie nieprzewidzianych wydarzen, ze musi biec w poplochu po tatusia? Ares, porywczy bog wojny, ktory dopiero co trzeci raz wyszedl z kadzi regeneracyjnej po kolejnym nierozwaznym pojedynku z Achillesem, stanal obok Apolla. -Posluchaj, kobieto - wycedzil przez zacisniete zeby, rosnac przy tym na pelna wysokosc blisko pieciu metrow. - Tolerujemy twoja obecnosc tylko dlatego, ze jestes zona Zeusa, naszego pana. Tylko i wylacznie dlatego, kazirodcza suko. Hera parsknela swoim najbardziej wyrachowanym, prowokacyjnym smiechem. -Kazirodcza suko. I to mowi ten, ktory ze wszystkich kobiet na swiecie najczesciej sypia z wlasna siostra. Ares mocniej scisnal wlocznie. Apollo naciagnal luk i polozyl strzale na cieciwie. Afrodyta zdjela z ramienia wlasny luk, mniejszy, ale wcale nie mniej zabojczy. -Chcecie podniesc reke na nasza krolowa? - wtracila sie Atena. Weszla miedzy Here i grozace jej groty wloczni i strzal. Na widok broni wszyscy bogowie podkrecili swoje ochronne pola silowe na maksymalna moc. -Jak smiesz mowic nam o podnoszeniu reki na kogokolwiek?! - krzyknal czerwony ze zlosci Ares. - To bezczelnosc! Zapomnialas juz, jak sprowokowalas Diomedesa, syna Tydeusa, zeby przeszyl mnie lanca? Albo jak sama zranilas mnie wlocznia? Myslalas, ze nic ci nie grozi, bo otaczala cie chmura maskujaca. Atena wzruszyla ramionami. -To bylo w bitwie. Ponioslo mnie. -Tylko takie masz wytlumaczenie?! - ryknal Ares. - Probowalas mnie zabic, niesmiertelna kurwo, bo cie ponioslo?! -Gdzie Zeus? - spytal Apollo Here. -Nie jestem jego nianka - odparla bialoreka Hera. - Chociaz sa takie chwile, ze nianka by mu sie przydala. -Gdzie Zeus? - powtorzyl Pan Srebrnego Luku. -W najblizszych dniach Zeus nie bedzie sie mieszal do spraw bogow i smiertelnikow. Moze juz nigdy nie wroci. To my, tu, na Olimpie, zadecydujemy o dalszych losach swiata. Apollo napial luk, ale na razie jeszcze w nikogo nie wycelowal ciezkiej, naprowadzanej cieplnie strzaly. Tetyda, nereida - corka Nereusa, prawdziwego Starego Czlowieka z Morza, bogini morza i niesmiertelna matka Achillesa - wkroczyla miedzy rozsierdzonych oponentow. Zamiast zbroi miala na sobie przepiekna suknie, ktorej material utkano we wzor z wodorostow i muszelek. -Siostry! - zaczela. - Bracia! Kuzyni! Zaprzestancie tych malostkowych popisow. Powsciagnijcie swa dume, zanim komus z nas lub naszych smiertelnych dzieci stanie sie krzywda. Nie obrazajcie naszego Wszechmocnego Ojca, ktory z pewnoscia do nas wroci, bez wzgledu na to, gdzie teraz przebywa, z zagniewanym czolem i smiercionosnymi piorunami w rekach. -A zamknijze sie! - odpowiedzial jej Ares. Chwycil wlocznie w taki sposob, jakby szykowal sie do rzutu. - Gdybys nie wykapala swojego rozwrzeszczanego smiertelnego bachora w swietej rzece, przez co stal sie prawie niezwyciezony, Ilion dziesiec lat temu wygralby wojne. -Nikogo nie kapalam w rzece - odparla Tetyda. Wyprostowala sie i skrzyzowala na piersi pokryte delikatna luska rece. - To Mojry upodobaly sobie mojego kochanego Achillesa. To dzieki nim, nie mnie, pisana mu jest wielka chwala. Kiedy sie urodzil, przemowily do mnie w myslach. Posluszna ich rozkazom co noc zanurzalam go w niebianskim ogniu, aby oczyscil sie w mekach i w bolu wyzbyl smiertelnej natury ojca. Mimo ze byl jeszcze malutki, nigdy nie zaplakal. Co noc dreczylam go, przypalajac okrutnie, by za dnia opatrywac mu osmalona, poparzona skore. Smarowalam go ambrozja, ktora odswieza nasze niesmiertelne ciala, tyle tylko ze tajemna alchemia Mojr wzmocnila jej dzialanie. I rzeczywiscie uczynilabym Achillesa niesmiertelnym, zapewnilabym mu boskosc, gdyby moj maz, smiertelnik Peleus, nie wysledzil, co robie. To on, widzac, jak nasz jedyny syn wije sie, miota i smazy w plomieniach, chwycil go za piete i wyciagnal z niebianskiego ognia doslownie na chwile przed zakonczeniem procedury deifikacji. Nie baczac na moje protesty - jak kazdy maz - pelen dobrych checi, lecz nadgorliwy Peleus oddal Achillesa Chironowi, ktory wsrod centaurow uchodzi za najmadrzejszego i najmniej nienawidzi ludzi. Chiron, ktory wychowal wielu herosow, zajal sie tez Achillesem. Leczyl go ziolami i balsamami znanymi tylko centaurowym medrcom, a karmil watrobami lwow i szpikiem niedzwiedzi. Achilles wyrosl na silnego mlodzienca. -Szkoda, ze sie po prostu nie upiekl w tym ogniu, bekart jeden - mruknela Afrodyta. Tetyda stracila panowanie nad soba i rzucila sie na boginie milosci, za bron majac tylko dlugie i cienkie jak osci paznokcie. Afrodyta z zimna krwia podniosla luk - tak jakby byla na pikniku i brala udzial w zawodach w strzelaniu do tarczy - i wypuscila strzale, ktora ugrzezla w lewej piersi nereidy. Martwa Tetyda upadla na trawe. Chmura boskiej esencji zawirowala wokol niej jak roj czarnych pszczol. Nikt nie schylil sie po cialo, aby zaniesc je do Uzdrowiciela i kadzi z niebieskimi robakami. -Morderczyni! - zagrzmial glos z glebin i Nereus we wlasnej osobie, Stary Czlowiek z Morza, wynurzyl sie z bezdennych otchlani Jeziora Kalderowego. Schronil sie w nich, gdy osiem miesiecy wczesniej morawce i ludzie najechali jego ziemskie oceaniczne krolestwo. - Morderczyni! - zadudnil ponownie. Wzniosl sie pietnascie metrow nad wode. Jego mokra broda i zaplecione w warkocze wlosy do zludzenia przypominaly rojowisko oslizlych wegorzy. Cisnal w Afrodyte ladunkiem czystej energii. Bogini milosci przeleciala w powietrzu kilkadziesiat metrow. Boskie pole silowe ocalilo ja przed unicestwieniem, ale nie uchronilo jej od oparzen i siniakow, gdy jej przecudne cialo najpierw zlamalo dwie potezne kolumny portyku Dworu Bogow, a potem przebilo granitowa sciane. Ares, jak na kochajacego brata przystalo, rzucil wlocznia w Nereusa. Trafil go prosto w prawe oko. Stary Czlowiek z Morza zawyl ogluszajaco z bolu (jego krzyk dalo sie slyszec az w nieskonczenie odleglym od Olimpu Ilionie), wyrwal z rany wlocznie razem z galka oczna i zniknal w spienionych czerwienia falach jeziora. Apollo Febus zrozumial, ze wlasnie wybuchla ostatnia wojna. Zanim Hera i Atena zdazyly zareagowac, uniosl luk i wypuscil dwie naprowadzane cieplnie strzaly, mierzac prosto w serca bogin. Naciagal i zwalnial cieciwe z taka szybkoscia, ze nawet niesmiertelni nie byli w stanie nadazyc za nim wzrokiem. Wykonane ze wzmacnianego tytanu pociski, okryte wlasnym polem kwantowym, ktore pozwalalo im przebijac inne pola silowe, nagle stanely w locie. I roztopily sie. Apollo rozdziawil usta. Atena zaniosla sie smiechem. -Zapomniales, parweniuszu, jak zaprogramowano egide. Pod nieobecnosc Zeusa jest posluszna naszym rozkazom: Hery i moim. -To ty rozpetales to pieklo, Apollo - powiedziala polglosem bialoreka Hera. - Teraz poczujesz moc klatwy Hery i gniewu Ateny. Ledwo zauwazalnie skinela reka. Lezacy na brzegu jeziora glaz, wazacy dobre pol tony, oderwal sie od ziemi, przyspieszyl do dwukrotnej predkosci dzwieku i uderzyl boskiego lucznika w skron. Apollo pofrunal dobre czterdziesci metrow w tyl. Koziolkujac w locie, spadl ze szczekiem zlota, srebra i brazu w przybrzezny mul. Bloto pozlepialo mu boskie loki. Atena odwrocila sie i rzucila wlocznia. Bron przeleciala nad tafla wody i trafila w cel po drugiej stronie jeziora - zdobiony bialymi kolumnami dom Apolla eksplodowal ognistym grzybem. Sila wybuchu wyrzucila miliony stalowych, marmurowych i granitowych odlamkow na trzy kilometry w gore, pod sam szczyt otulajacego Olimp pola silowego. Demeter, siostra Zeusa, natarla fala uderzeniowa, ktora rozplynela sie na chroniacej Here i Atene egidzie. Hefajstos nie mial tyle szczescia: fala porwala go i cisnela nim w odlegla o sto metrow skalna sciane Olimpu. Z rak odzianego w czerwony pancerz Hadesa trysnal stozkowaty snop czarnego plomienia, ktory niszczyl wszystko na swojej drodze: swiatynie, ziemie, wode i powietrze. Dziewiec muz z wrzaskiem pospieszylo w sukurs Aresowi. Z materializujacych sie niespodziewanie rydwanow posypaly sie blyskawice; egida Ateny zalsnila od ich energii i odpowiedziala ogniem. Ganimedes, krolewski podczaszy, w ktorego zylach plynelo tylko dziewiec dziesiatych boskiej krwi, lezal na ziemi niczyjej i wyl z bolu; jego niesmiertelne cialo plonelo i calymi platami oblazilo z ludzkich kosci. Eurynome, corka Okeanosa, stanela po stronie Ateny. Opadl ja tuzin Furii. Rzucily sie na nia z lopotem skrzydel jak stado nietoperzy-wampirow. Zdazyla krzyknac tylko raz, zanim porwaly ja w powietrze i poniosly nad polem bitwy, daleko od plonacych gmachow. Czesc bogow rzucila sie do ucieczki. Niektorzy probowali sie ukryc, inni popedzili do swoich rydwanow, jeszcze innym udalo sie tekowac - ale wiekszosc przystapila do walki, zajmujac pozycje na jednym lub drugim brzegu kaldery. Pola silowe rozblyskiwaly czerwienia, zielenia, fioletem, blekitem, zlotem i dziesiatkami innych barw, kiedy wlasciciele przestawiali je w tryb bojowy. Nigdy jeszcze nie walczyli tak jak tego dnia: bez cienia litosci, bez zwyczajowej boskiej wspanialomyslnosci, bez gwarancji wskrzeszenia z licznych rak Uzdrowiciela, bez nadziei na miejsce w kadzi regeneracyjnej - a co najgorsze, bez najmniejszej interwencji ze strony Ojca Zeusa. Do tej pory Gromowladny zawsze w pore powsciagal ich zapedy, godzil ich albo zastraszal w taki sposob, ze hamowali swoj morderczy szal wymierzony przeciw innym niesmiertelnym. Ale nie tym razem. Posejdon tekowal sie na Ziemie, aby na miejscu sledzic zwycieski szturm Achajow na Troje. Ociekajacy ichorem Ares dzwignal sie z ziemi i zebral wokol siebie trzy dwudziestki rozwscieczonych bogow, wiernych Zeusowi patronow Trojan. Hefajstos teleportowal sie z powrotem w wir walki i rozpostarl nad polem bitwy trujaca, czarna chmure. W ciagu nastepnych godzin wojna bogow rozprzestrzenila sie na caly Olimp i okolice Ilionu. Kiedy nadszedl zachod slonca, wierzcholek boskiej gory stal w ogniu, czesc wody z Jeziora Kalderowego wyparowala, a jej miejsce powoli zajmowala lawa. 18 Jadac na spotkanie z Achillesem, Pentesileja nie miala cienia watpliwosci, ze kazdy rok, kazdy miesiac, dzien, godzina i minuta jej dotychczasowego zycia byly zaledwie preludium do chwaly, jakiej wkrotce miala dostapic. Wszystko, co bylo przedtem - kazdy oddech, kazda sekunda treningu, kazde zwyciestwo i kazda porazka na polu bitwy - to tylko przygrywka. W nadchodzacych godzinach wypelni sie jej przeznaczenie. Albo zatriumfuje i zabije Achillesa, albo sama zginie i - co byloby nieskonczenie gorsze - okryje sie wstydem i zostanie na wieki zapomniana.Ale Pentesileja nie zamierzala ginac, okrywac sie wstydem ani popadac w zapomnienie. Obudziwszy sie z drzemki w palacu Priama, czula sie silna i szczesliwa. Bez pospiechu wykapala sie, a kiedy sie ubierala, stojac przed wypolerowanym stalowym lustrem w goscinnych apartamentach palacu, czynila to ze starannoscia, jaka rzadko - o ile w ogole - jej sie zdarzala. Zdawala sobie sprawe, ze uchodzi za pieknosc wedlug najwyzszych standardow meskich, kobiecych i boskich. Nie robilo to na niej wrazenia. Miala dusze wojowniczki i takie komplementy zupelnie sie dla niej nie liczyly. Tego dnia jednak, wkladajac czysty stroj i blyszczaca zbroje, pozwolila sobie na odrobine proznosci. Jakkolwiek by patrzec, bedzie przeciez ostatnia osoba, jaka szybkonogi mezobojca zobaczy przed smiercia. W wieku dwudziestu kilku lat miala wciaz troche dziecieca twarz. Duze zielone oczy zdawaly sie byc wieksze niz w rzeczywistosci, zwlaszcza gdy - tak jak w tej chwili - okalaly je opadajace na policzki krotkie blond loki. Zaciete usta rzadko skladaly sie w usmiech, ale byly pelne i przyjemnie rozowe. Odbijajace sie w blyszczacej tafli metalu cialo, muskularne i opalone po dlugich godzinach plywania, treningu i polowan, nie bylo bynajmniej wychudzone. Pentesileja miala zaokraglone po kobiecemu biodra i posladki, co zreszta odnotowala z grymasem niezadowolenia na twarzy, dopinajac srebrny pas w talii. Piersi miala wyzsze i kraglejsze od przecietnej kobiety, nawet od przecietnej Amazonki, a sutki raczej zarozowione niz brazowe. Byla dziewica i zamierzala nia pozostac do konca zycia. Jej starsza siostra (Pentesileja skulila sie odruchowo na mysl o smierci Hippolity) mogla dawac sie uwodzic wlochatym mezczyznom, ktorzy chcieli ja zdobyc i wykorzystac jak rozplodowa maciore. Ona nigdy sie na to nie zgodzi. Ubierajac sie, wysaczyla z fiolki odrobine magicznego, aromatycznego balsamu i wtarla go w skore na sercu, u nasady szyi i tuz powyzej zlocistej linii wlosow lonowych. Postepowala zgodnie z zaleceniami Afrodyty, ktora objawila sie jej dzien po tym, jak Atena Pallas przemowila do niej i wyslala ja z ta misja. Bogini milosci zapewnila ja, ze ten pachnacy olejek, silniejszy od ambrozji, sporzadzila osobiscie, specjalnie z mysla o Achillesie - i tylko o nim. Jego zapach mial sprawic, ze szybkonogiego mezobojce ogarnie nieprzezwyciezona zadza. W ten sposob Pentesileja uzyskala druga tajna bron - po otrzymanej od Ateny wloczni. Zamierzala zadac Achillesowi smiertelny cios, kiedy bedzie stal jak oniemialy, obezwladniony sila pozadania. Ktoras z Amazonek - zapewne wierna kapitan Klonia - zanim udala sie na spoczynek, wypolerowala krolewska zbroje Pentesilei. Braz i zloto lsnily przepieknie w metalowym zwierciadle. Bron Pentesileja miala zawsze pod reka: luk, kolczan pelen idealnie prostych strzal z czerwonymi brzechwami, miecz - krotszy od uzywanych przez mezczyzn, ale doskonale wywazony i nie mniej od tamtych grozny w zwarciu - i obosieczny topor, zazwyczaj ulubiony orez Amazonek. Zazwyczaj, ale nie tym razem. Wziela do reki wlocznie, ktora dala jej Atena. Bron zdawala sie nic nie wazyc i jakby sama rwala sie do lotu. Dlugi, haczykowaty grot nie zostal wykuty ani z brazu, ani nawet z zelaza, lecz z jakiegos innego, twardszego metalu. Zadna przeszkoda nie mogla go stepic, zaden pancerz zatrzymac. Sam jego czubek, jak twierdzila Atena, zanurzono w najbardziej smiercionosnej truciznie znanej bogom. Wystarczylo drasnac Achillesa w piete, by jad poplynal z krwia do serca, w kilka sekund powalil herosa, a chwile pozniej na dobre poslal go w mroki Hadesu. Drzewce drzalo w dloni Amazonki; wlocznia nie mniej od samej Pentesilei chciala przebic cialo Achillesa i wypelnic smiertelna czernia jego oczy, usta i pluca. Atena zdradzila Amazonce, w jaki sposob Achilles stal sie niezwyciezony. Opowiedziala jej o tym, jak Tetyda probowala dac dziecku niesmiertelnosc, w czym przeszkodzil jej ojciec chlopca, Peleus, wyciagajac go z plomieni. -Jego pieta nie jest odporna na ciosy - wyszeptala Atena. - Jej kwantowa macierz prawdopodobienstwa nie zostala w zaden sposob zmodyfikowana. Cokolwiek mialoby to znaczyc, Pentesileja odebrala te slowa jako zapewnienie, ze zabije Achillesa mezobojce, morderce kobiet i gwalciciela. Wiedziala, jaki los spotkal kobiety w miastach, ktore podbijal na czele swoich Myrmidonow, gdy inni Achajowie spoczeli na laurach - i tylkach - na trojanskiej plazy. Nawet w dalekiej, polnocnej krainie Amazonek mloda Pentesileja slyszala o dwoch wojnach trojanskich, o zdeterminowanych Achajach oblegajacych Ilion i o Achillesie, ktory przez dziesiec lat szalal po calej Azji Mniejszej. Siedemnascie miast padlo pod jego nieustepliwymi atakami. Az wreszcie na niego przyszla kolej, aby posmakowac kleski. Jechala na czele Amazonek przez miasto pograzone w leku i chaosie. Straznicy na murach krzyczeli, ze Achajowie gromadza sie wokol Agamemnona i jego kapitanow; chodzily sluchy, ze szykuja sie do zdradzieckiego szturmu, korzystajac z tego, ze Hektor spi, a dzielny Eneasz jest z wojskiem na froncie po drugiej stronie brany. Pentesileja zauwazyla na ulicach sporo kobiet, odzianych w przypadkowe elementy meskich pancerzy - jakby udawaly Amazonki - i blakajacych sie bez celu. Straznicy zadeli w traby i Brama Skajska zatrzasnela sie za plecami Pentesilei i jej wojowniczek. Jechaly prosto na wschod, nie zwracajac uwagi na Trojan formujacych szyki obronne miedzy murami miasta i achajskim obozowiskiem. Pentesileja juz wczesniej, wjezdzajac do Ilionu, zauwazyla Dziure, ale dopiero teraz serce zabilo jej mocniej z podniecenia. Wyciety z zimowego nieba krag, ktorego czwarta czesc zdawala sie tkwic pod ziemia, znajdowal sie na wschod od Ilionu, na skalistej rowninie. Kiedy patrzylo sie nan od polnocy i wschodu, nie bylo go widac; Pentesileja dobrze o tym wiedziala, bo wlasnie z tamtej strony Amazonki zajechaly pod Troje. Widzialo sie Ilion i morze, nic nie wskazywalo na obecnosc magicznej Dziury. Ale wystarczylo zblizyc sie do miasta od poludniowego zachodu, aby ja zobaczyc. Achajowie i Trojanie - podzieleni, ale jeszcze nie walczacy - wylewali sie z otworu pieszo i w rydwanach, jakby ogloszono ewakuacje okolic Olimpu. Pentesileja domyslala sie, ze otrzymali rozkazy z Ilionu i z achajskiego obozu, aby porzucic front, na ktorym potykali sie z bogami, jak najszybciej wracac pod Troje i przygotowac sie do wznowienia wojny. Dla Amazonek nie mialo to zadnego znaczenia. Pentesileja miala zabic Achillesa i biada kazdemu, Trojaninowi czy Achajowi, ktory probowalby jej w tym przeszkodzic. Poslala juz w mroki Hadesu wielu mezow i jezeli ja do tego zmusza, nie zawaha sie poslac nastepnych. Wstrzymala oddech, wjezdzajac w Dziure na czele podwojnej kolumny Amazonek, lecz wynurzywszy sie z drugiej strony poczula tylko niezwykla lekkosc, subtelna zmiane swiatla i chwilowa dusznosc (kiedy wreszcie przypomniala sobie o oddychaniu), jakby niespodziewanie znalazla sie na szczycie wysokiej gory, w rozrzedzonym powietrzu. Jej kon rowniez musial wyczuc zmiane, bo szarpnal wodze, ale zmusila go do posluszenstwa. Nie mogla oderwac oczu od Olimpu. Gora wypelniala caly zachodni horyzont... nie, caly swiat... Tez nie. Olimp byl calym swiatem. Prosto przed nia, za plecami nielicznych ludzi i morawcow, za rozsianymi po czerwonej rowninie przedmiotami, ktore z tej odleglosci wygladaly jak ciala poleglych, wznosily sie pierwsze trzykilometrowe urwiska, podnoze siedziby bogow. Dalej lezalo pietnascie kilometrow stokow boskiej gory, ktora piela sie w gore, i w gore, i w gore... -Krolowo...? Pentesileja, slyszac dobiegajace gdzies z bardzo daleka slowa, z trudem rozpoznala glos Bremusy, jej drugiego dowodcy, nizszej stopniem tylko od wiernej Klonii - ale zignorowala go calkowicie, tak jak ignorowala widok gladkiego jak lustro oceanu po prawej stronie i olbrzymich kamiennych glow stojacych na jego brzegu. W obliczu majaczacego nad nia Olimpu wszystko inne przestalo sie liczyc. Odchylila sie w siodle do tylu, sledzac wzrokiem kontur wulkanu, coraz wyzej i wyzej pod jasnoblekitnym niebem... -Krolowo. Odwrocila sie, zeby zrugac Bremuse, i stwierdzila, ze wszystkie Amazonki wstrzymaly konie i zostaly nieco z tylu. Pokrecila glowa, jakby otrzasala sie z resztek snu, i cofnela sie do swoich podwladnych. Nagle dotarlo do niej, ze kiedy zachwycala sie Olimpem, swiata poza nim nie widzac, mijala ich cala rzesza kobiet. Uciekaly w panice, krzyczaly wnieboglosy, potykaly sie, wykrwawialy, padaly, lkaly. Klonia zsiadla z wierzchowca i podtrzymywala glowe jednej z lezacych, odzianej w jakas niezwykla, czerwona szate. -Kto? - spytala Pentesileja, spogladajac w dol niby z jakiejs ogromnej wysokosci. Zdala sobie sprawe, ze przez ostatni kilometr wszedzie wzdluz traktu walaly sie zakrwawione kawalki pancerzy. -Achajowie... - steknela umierajaca kobieta. - Achilles... Jezeli nawet wczesniej miala na sobie zbroje, niewiele jej to pomoglo. Ktos obcial jej obie piersi. Byla prawie naga, a rzekoma szata byla po prostu jej krwia. -Zabierzcie ja do... - Pentesileja zawiesila glos. Kobieta juz zmarla. Klonia wskoczyla na siodlo i zajela pozycje w szyku, za plecami krolowej, lekko z prawej. Pentesileja czula emanujaca z niej wscieklosc, jak zar buchajacy z ogniska. -Naprzod - skomenderowala i spiela konia. Na leku siodla miala zawieszony topor, w prawej rece sciskala wlocznie Ateny. Galopem pokonaly trzysta metrow dzielace je od Achajow, ktorzy stali i pochylali sie nad cialami zabitych. Lupili zwloki. Mimo rozrzedzonego powietrza, smiech greckich wojownikow niosl sie bardzo daleko. Zabili okolo czterdziestu kobiet. Pentesileja wstrzymala konia, ktory szedl dalej stepa, ale Amazonki musialy zlamac szyk. Konie - nawet bojowe rumaki - nie lubia deptac ludzi, a zakrwawione zwloki (wylacznie kobiece) uslaly ziemie tak gesto, ze zwierzeta musialy starannie wybierac miejsce, w ktorym postawia kopyta. Mezczyzni podniesli glowy. Musiala ich byc chyba setka. Pentesileja nie znala zadnego, nie bylo wsrod nich ani jednego greckiego bohatera. Przenioslszy wzrok dalej, pol kilometra za ich plecami dostrzegla grupe herosow zmierzajaca w strone achajskich szykow. -Patrzcie, nastepne baby - powiedzial najohydniejszy z rabusiow. - Przyprowadzily nam konie. -Jak sie nazywasz? - spytala Pentesileja. Usmiechnal sie, szczerzac zdekompletowane, zepsute zeby. -Molion. I wiesz, tak sie wlasnie zastanawiam... Najpierw cie wyruchac, a potem zabic, czy odwrotnie? -Dla takiego prostaka to rzeczywiscie musi byc trudny wybor - odparla spokojnie Amazonka. - Znalam kiedys pewnego Moliona, ale byl Trojaninem, towarzyszem Tymbreusa. No i byl zywym czlowiekiem, a nie martwym psem jak ty. Molion warknal cos i wyciagnal miecz. Pentesileja nawet nie zsiadla z konia. Zamachnela sie toporem i jednym uderzeniem obciela mezczyznie glowe. Pchnela wierzchowca kolanami i stratowala trzech nastepnych, ktorzy ledwie zdazyli zaslonic sie tarczami. Dwanascie Amazonek z nieludzkim wrzaskiem runelo na Achajow, tratujac ich, tnac, siekac, dzgajac i kladac pokotem z taka latwoscia, z jaka zniwiarz kosi zboze. Ci, ktorzy stawili opor, zgineli. Ci, ktorzy uciekli, takze. Sama Pentesileja zabila siedmiu. Euandra i Termodoa dopadly ostatniego z plaszczacych sie przed nimi i zebrzacych o litosc mezczyzn - wyjatkowo paskudnego, jeczacego zalosnie lotra, ktory oznajmil, ze ma na imie Tersytes i prosi o zmilowanie. Ku zdumieniu Amazonek Pentesileja kazala go puscic wolno. -Zaniesiesz wiadomosc Achillesowi, Diomedesowi, Ajaksom, Odyseuszowi, Idomeneusowi i reszcie Argiwow, ktorzy, jak widze, przygladaja sie nam z tego pagorka - polecila donosnym glosem. - Powiesz im, ze ja, Pentesileja, krolowa Amazonek, corka Aresa, faworyta Ateny i Afrodyty, przybylam tu, aby zakonczyc nedzny zywot Achillesa. Powiedz, ze jesli sie zgodzi, spotkam sie z nim w pojedynku. Jezeli jednak odmowi, ja i moje Amazonki wybijemy was do nogi. A teraz idz, przekaz im moje slowa. Tersytes oddalil sie tak szybko, jak tylko pozwalaly mu na to roztrzesione nogi. Prawa reka Pentesilei, niepiekna lecz dzielna Klonia, podjechala do swojej pani. -Krolowo! Czemu tak powiedzialas? Nie mozemy walczyc ze wszystkimi Achajami. Kazdy z nich to zywa legenda... Razem sa nie do pokonania. W calej historii Amazonek nie bylo takich trzynastu wojowniczek, ktore zdolalyby ich pokonac. -Badz spokojna, moja siostro. Nie lekaj sie. Nasze zwyciestwo lezy w rownej mierze w rekach naszych, jak i boskich. Kiedy Achilles zginie, Achajowie sie rozpierzchna, tak jak uciekali przed Hektorem i zwyklymi trojanskimi zolnierzami, kiedy w bitwie padali ich pomniejsi wodzowie. A kiedy uciekna, my zawrocimy, przez te przekleta Dziure cofniemy sie pod Troje i spalimy ich okrety, zanim zdaza stawic nam opor. -Pojdziemy za toba na smierc, krolowo - mruknela Klonia. - Tak jak w przeszlosci podazalysmy za toba po chwale. -Teraz tez czeka nas chwala, ukochana siostro. Spojrz, ten szczur Tersytes przekazal nasza wiadomosc. Achajowie juz tu ida. Achillesa mozna poznac po zbroi, tylko jego pancerz tak sie blyszczy. Wyjedzmy im na spotkanie tam, na otwartym polu. Pentesileja spiela konia i trzynascie Amazonek ruszylo galopem na spotkanie Achillesa i Achajow. 19 Jaki niebieski promien? - zapytal Hockenberry. Rozmawiali o zniknieciu ludzi zamieszkujacych Ziemie w czasach wojny trojanskiej, wszystkich poza tymi, ktorzy znajdowali sie w promieniu trzystu kilometrow od Ilionu. Mahnmut prowadzil szerszenia w dol, w strone Olympus Mons i dziury w branie.-Ten, ktory bije prosto w niebo z Delf na Peloponezie - odparl morawiec. - Pojawil sie w tym samym dniu, kiedy wiekszosc populacji przepadla bez sladu. Myslelismy, ze jest zlozony z tachionow, ale teraz nie jestesmy juz tacy pewni. Istnieje teoria, tylko teoria, podkreslam, ze wszyscy ludzie spoza okolic Troi zostali zredukowani do podstawowych komponentow strunowych Calabi-Yau, zakodowani i wystrzeleni w przestrzen miedzygwiezdna za pomoca tego wlasnie promienia. -Z Delf? - powtorzyl Hockenberry. Nie znal sie na tachionach i strunach Calabi cos tam, ale o Delfach i tamtejszej wyroczni wiedzial calkiem sporo. -Tak. Moglbym ci go pokazac, jesli masz jeszcze z dziesiec minut. Najdziwniejsze jest to, ze na wspolczesnej Ziemi, tej, na ktora lecimy, tez swieci w niebo taki niebieski snop swiatla. Ale nie w Delfach, tylko w Jerozolimie. -W Jerozolimie... - Szerszeniem zatrzeslo i Hockenberry mocniej chwycil niewidzialne podlokietniki niematerialnego fotela energetycznego. - Te promienie tak po prostu swieca do gory? W jakim kierunku? W co celuja? -Nie wiemy. Wyglada na to, ze mierza w pustke. Sa wlaczone na stale, wiec obracaja sie razem z Ziemia. Swiatlo siega poza granice Ukladu Slonecznego, a wlasciwie obu Ukladow Slonecznych, ale promienie nie celuja w zadna konkretna gwiazde, galaktyke czy gromade gwiazd. Za to sa dwustronne. To znaczy, ze notujemy przeplyw energii tachionowej z Delf i z powrotem. Z Jerozolima jest pewnie podobnie, wiec... -Zaczekaj - przerwal Mahnmutowi Hockenberry. - Widziales to? Przelecieli przez Dziure, lecac tuz pod jej gorna krawedzia. -Widzialem, chociaz tylko przez chwile. Jacys ludzie walcza u podnoza Olimpu, w rejonie zwykle zajmowanym przez achajskie wojska. Ale patrz tutaj, przed nami. Morawiec powiekszyl holograficzne okno i Hockenberry zobaczyl Grekow i Trojan walczacych pod murami Ilionu. Brama Skajska, ktora w ciagu trwajacego osiem miesiecy rozejmu stala otworem, byla zamknieta. -Jezu Chryste... -No wlasnie. -Posluchaj, Mahnmucie, moglibysmy wrocic tam, gdzie widzielismy pierwsza walke? Na Marsa, po drugiej stronie Dziury? Bylo tam cos dziwnego... Hockenberry widzial maly - bardzo maly - oddzial jazdy w natarciu na liczniejsza grupe pieszych zolnierzy. Ani Trojanie, ani Achajowie nie mieli kawalerii. -Naturalnie. Szerszen zawrocil i skierowal sie w kierunku dziury. Slyszysz mnie, Mahnmucie? - zabrzmial glos Orphu przesylany przez umieszczone na Marsie przekazniki. Glosno i wyraznie. Jest jeszcze z toba doktor Hockenberry? Tak. W takim razie poprzestanmy na kontakcie radiowym. Nie powinien wiedziec, ze rozmawiamy. Widzicie tam cos dziwnego? Owszem. Wlasnie lecimy to sprawdzic. Po marsjanskiej stronie brany jacys kawalerzysci walcza z argiwskimi hoplitami, po ziemskiej - Achajowie bija sie z Trojanami. -Czy ten szerszen ma jakies maskowanie? - zapytal Hockenberry. Lecieli piecdziesiat metrow ponad rownina, na ktorej okolo tuzina konnych jechalo na spotkanie z piecdziesiatka Achajow. Na razie szerszen znajdowal sie ponad kilometr od domniemanego pola walki. - No wiesz, kamuflaz. Zeby nie bylo nas widac. -Oczywiscie. Mahnmut zwolnil i wlaczyl pelny kamuflaz. Nie chodzi mi o to, co robia ludzie - odparl Orphu. - Czy sama Dziura nie wydaje ci sie jakas dziwna? Mahnmut nie tylko spojrzal na Dziure wyczulonymi na szerokie pasmo promieniowania oczami, ale tez podlaczyl sie do wszystkich czujnikow statku. Wyglada normalnie. -Wyladuj za plecami Achillesa i jego ludzi. Tylko po cichu - poprosil Hockenberry. - Dasz rade? -Jasne. Mahnmut poprowadzil szerszenia po luku i bezszelestnie posadzil go okolo trzydziestu metrow za plecami Achajow. Grekow bylo coraz wiecej, od strony zgromadzonej nieopodal armii caly czas przybywali nowi wojownicy. Morawiec rozpoznal tez kilku skalowcow i centuriona Mepa Ahoo. Ale nie jest normalna. Sensory wykazuja mocne fluktuacje w obszarze samej Dziury i w calej membranie. Poza tym cos zlego dzieje sie na wierzcholku Olimpu; w grawimetrach kwantowych skonczyla sie skala. Mamy tam eksplozje jadrowe, termojadrowe, plazmowe i jeszcze jakies inne. Ale i tak to brana najbardziej nas niepokoi. Jakie dokladnie macie wskazania? Mahnmut nigdy nie zawracal sobie glowy badaniem teorii F ani jej historycznych poprzedniczek, podobnie jak nie zglebial teorii M i teorii strun, zeglujac batyskafem pod lodowa skorupa Europy. Wiekszosc wiedzy na ich temat sciagnal sobie od Orphu i z glownych bankow pamieci na Phobosie, aby poznac najnowsze poglady na istnienie dziur laczacych Pas Asteroid z Marsem, w ktorych stworzeniu przez przypadek wspoluczestniczyl. Chcial tez zrozumiec, dlaczego w ostatnich miesiacach wiekszosc z nich zniknela i ostala sie tylko jedna. Czujniki Stromingera-Vafa-Susskinda-Sena mierza poziom BPS, ktory wskazuje na wzrost dysproporcji miedzy minimalna masa brany i jej ladunkiem. BPS? Mahnmut zdawal sobie sprawe, ze rozbieznosc miedzy masa i ladunkiem nie wrozy nic dobrego, ale nie byl pewien dlaczego.Bogomolnyj, Prasad, Sommerfield - odpowiedzial Orphu swoim charakterystycznym tonem, jakby mowil "Balwan z ciebie, ale i tak cie lubie". - Niedaleko od was przestrzen Calabi-Yau podlega niszczacej przemianie. -Doskonale! - ucieszyl sie Hockenberry. Wysliznal sie z objec niewidzialnego fotela i pobiegl w strone rozkladanego wlasnie trapu. - Wiele bym oddal za swoj stary ekwipunek scholiasty - rozmarzyl sie. - Bransolete morfujaca, mikrofon kierunkowy, uprzaz lewitacyjna... Idziesz ze mna? -Sekunde. Chcesz powiedziec, ze brana robi sie niestabilna? Chce powiedziec, ze dziura moze sie w kazdej chwili zatrzasnac. Kazalismy morawcom i skalowcom z okolic Ilionu natychmiast sie stamtad wynosic. Powinni zdazyc zabrac sprzet, ale i tak w ciagu najblizszych dziesieciu minut spodziewamy sie pierwszych szerszeni i wahadlowcow. I mowie ci, beda leciec ze trzy macha. Przygotujcie sie na huk. Ilion bedzie bezbronny. Kazdy nalot, kazda teleportacja z Olimpu wejdzie jak w maslo! Mysl, ze wlasnie zostawiaja swoich trojanskich i greckich sojusznikow na pastwe losu, sparalizowala Mahnmuta. To juz nie nasza sprawa, zadudnil Orphu z Io. Asteague/Che i pozostali integratorzy zarzadzili ewakuacje. Jezeli dziura sie zamknie - a na pewno tak sie stanie, Mahnmucie, mozesz byc tego pewien - stracimy osmiuset inzynierow, artylerzystow i reszte ziemskiej zalogi. Kazalismy sie im zbierac. Ryzykuja zycie chocby przez to, ze probuja przygotowac do transportu pociski, projektory energetyczne i ciezka bron, ale integratorzy nie zgodzili sie, zeby porzucic tyle sprzetu. Nawet uszkodzonego. Moge jakos pomoc? Mahnmut wyjrzal przez otwarty luk. Hockenberry biegl w strone achajskich zolnierzy. Morawiec nagle poczul sie niepotrzebny. Jezeli nie zabierze scholiasty ze soba, ten zginie marnie. Jezeli zas czym predzej nie poderwie szerszenia w powietrze i nie przeleci na druga strone brany, inne morawce moga na zawsze zostac odciete od macierzystego wszechswiata. Poczekaj chwile, spytam integratorow i generala, nadal Orphu. Zaledwie kilka sekund pozniej trzask na laczach zapowiedzial dalszy ciag wiadomosci. Nie ruszaj sie. Z twojego punktu widzenia jest najlepszy widok na dziure. Moglbys przekazywac dane z sensorow prosto na Phobosa i wyjsc ze statku, zebysmy mieli jeszcze obraz z twojej kamery? Oczywiscie. Mahnmut wylaczyl maskowanie szerszenia - nie chcial, zeby zblizajacy sie Achajowie i skalowce sie na niego wpakowali - i pobiegl za Hockenberrym. Zblizajac sie do Achillesa i jego ludzi, Hockenberry mial przede wszystkim wrazenie nierzeczywistosci calej sceny - i potezne wyrzuty sumienia. Wszystko przeze mnie. Gdybym nie morfowal w Atene i nie porwal Patroklosa, Achilles nie wypowiedzialby wojny bogom i cala ta przyszlosc nie mialaby miejsca. Jezeli ktos tu dzis zginie, to z mojej winy. Achilles pierwszy odwrocil sie plecami do jezdzcow i zauwazyl scholiaste. -Witaj, Hockenberry, synu Duane'a. Okolo piecdziesieciu achajskich wodzow i bohaterow czekalo, az kobiety na koniach - z tej odleglosci nawet Hockenberry widzial juz, ze ma przed soba kobiety w pieknych pancerzach - podjada blizej. Rozpoznal Diomedesa, Ajaksow, Idomeneusa, Odyseusza, Podarkesa i jego mlodszego druha Menippusa, Stenelosa, Euryalusa i Stichiosa. Zdziwil sie na widok sliniacego sie Tersytesa, ktory na krok nie odstepowal Achillesa. W normalnej sytuacji szybkonogi mezobojca nie pozwolilby mu sie zblizyc nawet na kilometr. -Co sie dzieje? - zapytal Hockenberry. Jasnowlosy polbog wzruszyl ramionami. -Dziwny to dzien, synu Duane'a. Najpierw bogowie odmowili walki. Potem zaatakowala nas zbieranina trojanskich kobiet. Szczesliwym ciosem wloczni zabily Filokteta. A teraz jada do nas Amazonki, ktore przed chwila zabily wielu naszych ludzi, jak twierdzi ten szczur. Amazonki. Mahnmut dolaczyl do rozmawiajacych. Wiekszosc Achajow oswoila sie juz z widokiem malego plastikowo-metalowego stwora i tylko przelotnie rzucila na niego okiem. -Co sie dzieje? - zapytal Mahnmut po angielsku. Zamiast odpowiedziec w tym samym jezyku, Hockenberry wyrecytowal: Ducit Amazonidum lunatis agmina pelis Penthesilea furens, mediisque in milibus ardet, Aurea sunectens exwerta cingula mammae Bellatrix, audetque viris concurrere virgo. -Nie kaz mi wczytywac laciny - powiedzial Mahnmut. Ruchem glowy wskazal potezne rumaki Amazonek, ktore zatrzymaly sie nie dalej niz piec metrow przed nimi. Oblok kurzu przetoczyl sie po Achajach. -"Tysiace swoich Amazonek, w blasku polksiezycowych tarcz, Pentesileja w boj wiedzie, w bitwie szaleje i plonie, piersi przewiazka zlocista spetala nagie. Z mezami zmaga sie dziewczyna"[3].-No to pieknie - mruknal sarkastycznie morawiec. - Ale skoro to lacina... To pewnie nie Homer, co? -Wergiliusz - odparl szeptem Hockenberry. W ciszy, ktora zapanowala nad rownina, skrobniecie konskiego kopyta o kamien brzmialo ogluszajaco. - Dziwnym trafem znalezlismy sie w Eneidzie. -No to pieknie - powtorzyl Mahnmut. Skalowce koncza zaladunek, zameldowal Orphu. Beda gotowe do startu najdalej za piec minut. I jeszcze jedno: przyspieszamy start "Krolowej Mab". O ile? - Na wpol organiczne serce Mahnmuta zamarlo. - Obiecalismy Hockenberry 'emu czterdziesci osiem godzin na podjecie decyzji i przekonanie Odyseusza. No coz, zostala mu niecala godzina. A wlasciwie okolo czterdziestu minut. Musimy tylko przyjac skalowce na poklad, rozlokowac je i zlozyc ich bron do magazynow. Jesli do tego momentu nie wrocicie, nie zabierzemy was. A co z "Mroczna Dama"? - zaniepokoil sie Mahnmut. Nawet nie sprawdzil wyposazenia batyskafu. Wlasnie pakuja ja do ladowni; czuje drgania kadluba. Testy zrobisz pozniej, jak juz bedziemy lecieli. Nie zwlekaj, przyjacielu. Radio zatrzeszczalo i umilklo. Orphu sie wylaczyl. Stojacy zaledwie jeden szereg za cienka linia frontu Hockenberry zwrocil uwage, ze konie Amazonek sa naprawde ogromne. Jak perszerony. Bylo ich trzynascie. A Wergiliusz - Panie, swiec nad jego dusza - mial racje, kazda z Amazonek miala obnazona lewa piers, co dawalo efekt nieco... dekoncentrujacy. Achilles wyszedl trzy kroki do przodu. Gdyby chcial, moglby poglaskac wierzchowca blondwlosej Amazonki po chrapach. Ale tego nie zrobil. -Czego chcesz, kobieto? - zapytal. Jak na takiego muskularnego olbrzyma, glos mial zdumiewajaco cichy i delikatny. -Jestem Pentesileja, corka boga wojny Aresa i Otrere, krolowej Amazonek - odparla piekna kobieta z grzbietu opancerzonego rumaka. - I chce twojej smierci, Achillesie, synu Peleusa. Achilles zaniosl sie smiechem. Smial sie glosno i swobodnie, przyprawiajac Hockenberry'ego o dreszcze. -Powiedz mi, kobieto, skad u ciebie tyle odwagi, zeby rzucic wyzwanie najwiekszym herosom naszych czasow, wojownikom, ktorzy osmielili sie oblegac Olimp? W zylach wiekszosci z nas plynie krew samego Zeusa, syna Kronosa. Naprawde chcesz z nami walczyc? -Inni moga odejsc, jesli im zycie mile - odparla Pentesileja rownie spokojnie, choc glosniej. - Nic nie mam do Ajaksa, syna Telamona, nie szukam zwady ani z Tydejda, ani z synem Deukaliona, ani synem Laertesa. Chodzi mi tylko o ciebie, Pelido. Wymienieni przez nia bohaterowie - Ajaks Wielki, Diomedes, Idomeneus i Odyseusz - spojrzeli zdumieni po sobie, przeniesli wzrok na Achillesa i jak na komende parskneli smiechem. Zawtorowala im reszta Achajow. Nadciagalo zreszta nastepnych piecdziesieciu lub szescdziesieciu, byl wsrod nich takze Mep Ahoo. Hockenberry nie zauwazyl, kiedy Mahnmut odwrocil opatrzona czarnym fotoreceptorem glowe. Nie mial pojecia, ze centurion Mep Ahoo nadal mu wlasnie komunikat o nieuchronnym kolapsie dziury w branie. -Obraziles bogow, przypuszczajac nieporadny szturm na ich siedzibe! - zawolala Pentesileja. Teraz slyszeli ja nawet znajdujacy sie sto metrow dalej wojownicy. - Skrzywdziles milujacych pokoj Trojan, atakujac ich niezdobyte miasto. Ale dzis zginiesz, Achillesie kobietobojco. Przygotuj sie. -O rany... - mruknal po angielsku Mahnmut. -Chryste Panie... - wyszeptal Hockenberry. Trzynascie kobiet wrzasnelo cos w swoim amazonskim narzeczu i kolanami scisnelo boki koni. Ogromne wierzchowce skoczyly naprzod, w powietrzu swisnely strzaly i wlocznie, brazowe groty zadzwieczaly na pancerzach i pospiesznie wzniesionych tarczach. 20 Na brzegu polnocnego marsjanskiego morza, przez mieszkancow Olimpu zwanego Oceanem Polnocnym lub Morzem Tetydy, male zielone ludziki, znane rowniez jako zeki, postawily ponad jedenascie tysiecy gigantycznych kamiennych glow. Kazda glowa ma szesc metrow wysokosci. Sa identyczne, przedstawiaja twarz lysego starca z orlim nosem, waskimi wargami, wysokim czolem, zmarszczonymi brwiami, stanowczym podbrodkiem i resztkami dlugich wlosow opadajacymi za uszy. Kamien, z ktorego wyrzezbiono glowy, pochodzi z ogromnych kamieniolomow znajdujacych sie w urwisku Noctis Labyrinthus na zachodnim brzegu srodladowego morza, mierzacego cztery tysiace dwiescie kilometrow dlugosci i wypelniajacego ryft nazwany Valles Marineris. Wplynawszy na Morze Tetydy, kierowane przez zekow feluki z lacinskim ozaglowaniem podprowadzaja barki do brzegu, gdzie tysiace emzeteli wyladowuja skalne bloki i rzezbia lezaca na piasku glowe. Kiedy brakuje tylko wlosow z tylu glowy, tlum zekow przetacza ja na uprzednio przygotowana kamienna platforme. Zdarza sie przy tym, ze musza wydzwignac blok na skarpe albo przeprawic sie z nim przez mokradla. W koncu jednak ustawiaja go pionowo, stosujac kombinacje linek i blokow i podsypujac piasek jako podpore. Wreszcie udaje im sie osadzic sterczacy z szyi trzpien w otworze wycietym w podstawie. Kilkanascie emzeteli konczy wtedy rzezbic faliste loki, a reszta zabiera sie do pracy nad nastepna glowa.Wszystkie te identyczne twarze patrza w morze. Pierwsza postawiono blisko poltora ziemskiego stulecia temu u stop Olympus Mons, niedaleko miejsca, w ktorym fale Morza Tetydy wybiegaja na piasek. Od tamtej pory male zielone ludziki ustawialy glowy w kilometrowych odstepach, posuwajac sie na wschod, brzegiem przypominajacego z ksztaltu grzyb polwyspu Tempe Terra. Nastepnie skrecily na poludnie, do ujscia Valles Kasei, i na poludniowy wschod wzdluz bagien Lunae Planum. Obstawily glowami brzegi "morza w morzu", jakim jest Chryse Planitia, urwiska po obu stronach ujscia Valles Marineris, oraz - w ciagu ostatnich osmiu miesiecy - biegnace na polnocny wschod strome klify Arabia Terra, kierujac sie ku archipelagom Deuteronilus i Protonilus Mensae. Dzis jednak praca przy glowach zamarla. Ponad sto feluk przewiozlo emzetele - zielone, czlekoksztaltne, fotosyntetyzujace istoty, majace metr wzrostu, przezroczysta skore i czarne jak wegielki oczy, a pozbawione ust i uszu - na rozlegle plaze Tempe Terra, odlegle o mniej wiecej dwiescie kilometrow od Olympus Mons i oddzielone od niego lustrem wody. Daleko na zachodzie widac wyrastajacy z morza wulkan Alba Patera, a na poludnie od niego pietrzy sie niewiarygodny masyw Olympusa. Kamienne glowy stoja tu na krawedzi urwiska biegnacego kilkaset metrow od brzegu. Na szerokiej i plaskiej plazy zebraly sie wszystkie zeki. Jest ich lacznie siedem tysiecy trzysta i tworza lita, zielona mase. Wolne pozostalo tylko polkole o srednicy okolo piecdziesieciu metrow. Przez kilka marsjanskich godzin male zielone ludziki stoja nieruchomo, w milczeniu, wpatrujac sie czarnymi slepiami w piasek. Zacumowane przy brzegu feluki i barki kolysza sie lekko na niewielkich falach marszczacych powierzchnie Morza Tetydy. Slychac tylko zachodni wiatr, ktory pogwizduje cicho w kolcolistach u stop klifu, i szmer niesionego wiatrem piasku na przezroczystej skorze emzeteli. Nagle w powietrzu rozchodzi sie zapach ozonu - zeki nie maja nosow, wiec go nie czuja - i nad plaza rozlegaja sie gromy. Emzetele nie maja rowniez uszu, ale ich delikatna, niezwykle wrazliwa skora przenosi drgania powietrza. Dwa metry nad piaskiem, w powietrzu, pojawia sie czerwony rownoleglobok o przekatnej dlugosci okolo pietnastu metrow. Z poczatku rosnie, a potem raptownie zweza sie w talii, upodabniajac sie do dwoch trojkatnych lizakow. W punkcie ich styku ukazuje sie mala zielona plamka, szybko sie powieksza, przybiera coraz bardziej owalny ksztalt i pochlania przewezony rownoleglobok. Figury zaczynaja sie obracac w przeciwnych kierunkach, coraz szybciej, az poderwany z rowniny piasek tryska na sto metrow w powietrze. Emzetele stoja nieporuszone w samym sercu burzy piaskowej i patrza beznamietnie. Elipsa i rownoleglobok wiruja z ogromna predkoscia, kreslac w powietrzu sfere. Nastepuje zwierciadlana reorientacja i przeksztalcenie dobiega konca. Okrag dziesieciometrowej srednicy - dziura w branie - zawisa w powietrzu, wolno opada i wgryza sie w piasek. Poniewaz otwor powstal dopiero przed chwila, wyraznie widac jego oslony: nakladajace sie platki i warstwy jedenastowymiarowej energii chronia piasek, powietrze, Marsa i reszte wszechswiata przed szerszym naruszeniem struktury czasoprzestrzeni. W otworze pojawia sie sapiacy, terkoczacy kabriolet parowy na pojedynczym gumowym kole. Ukryte zyroskopy stabilizuja ogromna mase drewna i stali. Machina wyjezdza z czasoprzestrzennej dziury i zatrzymuje sie na samym srodku pozostawionego przez zeki pustego kawalka plazy. Otwieraja sie rzezbione drzwi. Z ich dolnej krawedzi opadaja schodki, rozkladajace sie niczym zmyslna lamiglowka. Cztery wojniksy - dwumetrowej wysokosci metaliczne dwunogi o masywnych korpusach i nieksztaltnych, pozbawionych szyj glowach - wysiadaja z pojazdu i manipulatorami (ostrza bojowe maja schowane) zaczynaja montowac jakas skomplikowana aparatura, opatrzona srebrnymi mackami, ktore koncza sie malymi, parabolicznymi projektorami. Skonczywszy swoja prace, wojniksy cofaja sie, ustawiaja tuz przy cichym juz pojezdzie i nieruchomieja. Czlowiek - albo hologram czlowieka - pojawia sie na piasku pomiedzy mackami projektorow. Z poczatku drzy jak mgielka, ale po chwili materializuje sie i staje bardziej rzeczywisty. Jest stary. Ma na sobie niebieski plaszcz ozdobiony cudownie haftowanymi motywami astronomicznymi. Podpiera sie dlugim, drewnianym kosturem. Jego cialo wciaz migocze i drzy, ale ma wystarczajaca mase, aby odziane w zlote pantofle stopy odciskaly sie na piasku. Jego twarz niczym nie rozni sie od twarzy przedstawionej na kamiennych posagach. Mag staje na skraju spokojnego morza i czeka. Po chwili morska tafle przebiega dreszcz i tuz za linia leniwego przyboju cos wynurza sie z wody. Cos duzego. Dzwiga sie powoli, bardziej przypominajac rodzaca sie wyspe niz zywa istote - wieloryba, delfina, weza morskiego albo boga. Ociekajac woda, brnie ku plazy. Zeki cofaja sie i rozstepuja, robiac przybyszowi miejsce. Z ksztaltu i koloru najbardziej przypomina gigantyczny mozg. Jego cialo jest rozowawe, a zmarszczki na jego powierzchni do zludzenia przypominaja pofaldowana powierzchnie mozgu - ale na tym podobienstwo do szarych komorek sie konczy, poniewaz wsrod fald kryja sie liczne pary zoltych slepi i cala masa dloni: male, chwytne raczki, z rozna liczba palcow, wynurzaja sie ze zwalow rozowej materii i chwieja jak poruszane morskimi pradami parzydelka anemonow; wieksze dlonie, na dluzszych szypulkach, znajduja sie przy kazdej parze oczu. Kiedy wielki jak dom stwor wypelza z wody na piasek, widac takze potezne dlonie wyrastajace ze spodniej czesci jego ciala, dzieki ktorym moze sie poruszac. Jedne sa biale jak owadzie larwy, inne trupioszare, a kazda ogromna jak konska tusza. Stwor przemyka po piasku bokiem, jak krab, roztracajac emzetele, az w koncu nieruchomieje niespelna poltora metra przed odzianym w blekit starcem, ktory - choc z poczatku ustepowal mu pola - teraz ani drgnie. Zaciska mocniej dlonie na kosturze i spokojnie wpatruje sie w niewzruszone zolte slepia. Co zrobiles z moim ulubionym wyznawca? - pyta bez slow Wieloreki. -Przykro mi to mowic, ale znow grasuje po swiecie - wzdycha starzec. Po ktorym swiecie? Tyle ich jest... -Po Ziemi. Ktorej Ziemi? Tyle ich jest... -Mojej Ziemi. Tej prawdziwej. Wieloreki mozg parska przez liczne otwory i szczeliny ukryte w faldach. Dzwiek jest lepki i oslizly, jakby wieloryb prychal zgestniala morska woda. Gdzie moja kaplanka, Prospero? Gdzie moje dziecko? -Ktore? Szukasz tej blekitnookiej kurwy, wrednej krukoswini? A moze jej piegowatego szczeniaka, ktorego poronila w moim swiecie i ktory nawet nie dostapil zaszczytu posiadania ludzkiej postaci? Widac, ze mag swietnie sie bawi, uzywajac lacinskiego slowa sus na okreslenie kruka, i korax - na swinie. Pytam o Sykoraks i Kalibana. Gdzie oni sa? -Dziwka gdzies zniknela. A mala jaszczura biega sobie na swobodzie. Moj Kaliban uciekl ze skalistej wyspy, na ktorej wieziles go przez te wszystkie stulecia? -Przeciez to wlasnie przed chwila powiedzialem, prawda? Chyba masz za duzo oczu, a za malo uszu. Czy zezarl juz wszystkich twoich zalosnych smiertelnikow w tamtym swiecie? -Jeszcze nie wszystkich. - Mag wskazuje kosturem swoje kamienne podobizny, spogladajace na nich ze szczytu urwiska. - Jak ci sie podoba to, ze caly czas cie obserwuja, Wieloreki? Mozg znow prycha slona woda i flegma. Poczekam, az te zielone ludziki jeszcze troche sie napracuja, a potem zesle tsunami, ktore pochlonie je razem z tymi zalosnymi kamiennymi szpiegami. -Moze zrob to od razu? Przeciez wiesz, ze to mozliwe. Glosowi, ktory nie jest glosem, jakims cudem udaje sie wyrazic zlosc. -Wiem, zlosliwcze - przytakuje Prospero. - Tyle ze zatopienie tej rasy byloby zbrodnia okrutniejsza niz wiele innych twoich zbrodni. Zeki to uosobienie wspolczucia. Personifikacja wiernosci. Przetrwaly w swym pierwotnym stanie, niezmienione, w przeciwienstwie do bogow, ktorych stworzyles w potwornym kaprysie. Sa prawdziwie moim dzielem. To ja uksztaltowalem je na nowo. Z tym wieksza przyjemnoscia je zabije. Po co komu takie chlorofilowe, nic niewarte niemowy? Sa jak begonie na nozkach. -Nie maja glosu - zgadza, sie mag. - Ale to nie znaczy, ze sa nieme. Porozumiewaja sie miedzy soba, wymieniajac genetycznie modyfikowane pakiety danych. Przekazuja je sobie przez dotyk, z komorki do komorki. Kiedy musza sie porozumiec z przedstawicielem innej rasy, jeden z nich na ochotnika oddaje serce, aby przez dotyk przekazac informacje. Umiera wtedy jako jednostka, ale wchloniety przez pozostale osobniki zyje dalej. Manesque exire sepulcris - syczy w myslach wieloreki Setebos. - Jedyne, co potrafisz, to wywolywac trupy z grobow. Bawisz sie w Medee. Nagle Setebos obraca sie wokol wlasnej osi i wystrzeliwuje jedna ze swych mniejszych dloni na dwudziestometrowej wypustce. Ohydnie szara reka wbija sie w tulow malego zielonego ludzika stojacego przy samym brzegu morza, zaciska sie na jego sercu i wyrywa mu je z piersi. Emzetel pada bez zycia na piasek. Z rany sacza sie plyny ustrojowe. Inny zek przykleka i probuje wchlonac jak najwiecej jego esencji komorkowej. Setebos podkurcza wypustke i wyciska serce jak gabke, zanim odrzuci je daleko od siebie. Serce mial rownie puste i nieme jak glowe - stwierdza. - Nie znalazlem w nim zadnej wiadomosci. -Ty nie. Ja za to ze smutkiem stwierdzam, ze nie nalezy tak otwarcie rozmawiac z wrogami, bo zawsze cierpia przez to niewinni. Taki juz ich los. Po to ich obaj tworzymy. -W tym wlasnie celu mamy wszystkie urzedy i ludzi pod swa batuta, by nastroic serca na nute nam mila[4]. Ale dziela twoich rak sa obelga dla wszystkich, Setebosie. Zwlaszcza Kaliban. Twoj potworny syn jest niczym bluszcz, co oplotl moj ksiazecy pien i wyssal z niego soki zywotne.Po to sie narodzil. -Narodzil? - Prospero smieje sie cicho. - Twoj wyrodny bekart wynurzyl sie z powodzi sluzu w menazerii skurwionej kaplanki, wsrod ropuch, zukow, nietoperzy i swin, ktore kiedys byly ludzmi. Jaszczurzy pomiot przemienilby moja ziemie w chlew, gdyby nie to, zem lajdaka przygarnal, nauczyl mowic, dal mu schronienie w mojej wlasnej celi, opiekowal sie nim jak czlowiekiem i pokazalem mu wszystkie cnoty rodzaju ludzkiego... Nic dobrego nie spotkalo w zamian ani mnie, ani mojego swiata, ani jego samego. Cnoty rodzaju ludzkiego - parska Setebos. Przesuwa sie na olbrzymich dloniach metr do przodu, az jego cien pada na maga. - Ja dalem mu moc. Ty pokazales mu, czym jest bol. -Kiedy stal sie, tak jak przedstawiciele twojej ohydnej rasy, dzikusem niezdolnym do ujmowania swoich pragnien w slowa i belkoczacym jak najglupsze bydle, slusznie uwiezilem go na skalistej wyspie, gdzie zreszta dotrzymywalem mu towarzystwa. Klamliwy magu! Wygnales Kalibana na asteroide na orbicie i przez stulecia dreczyles go i torturowales swoja holoprojekcja. -Torturowalem? Wcale nie. Ale kiedy byl nieposluszny, karalem wstretnego plaza skurczami i rwaniem w kosciach. Ryczal z bolu tak, ze inne istoty, zamieszkujace wowczas te pusta dzis orbitalna wyspe, drzaly ze strachu. Teraz zrobie to samo, gdy tylko uda mi sie go pojmac. Za pozno - prycha Setebos. Wszystkie pozbawione powiek slepia spogladaja na maga w niebieskiej szacie. Palce niezliczonych dloni kurcza sie i drza. - Sam powiedziales, ze moj syn, z ktorego jestem nader zadowolony, grasuje po twoim swiecie. Spodziewalem sie tego. Wkrotce do niego dolacze i razem, ojciec oraz syn i wnuk w jednym, zmasakrujemy te twoja zielona kule, czyniac z niej zdatne do zamieszkania miejsce. A pomoze nam tysiac malych kalibanow, ktorych w swojej uprzejmosci stworzyles, kiedy mieszkajac wsrod postludzi, zachwycales sie ta ich smetna planetka. -Miejsce zdatne do zamieszkania, czyli bagnisko - mowi Prospero. - Cuchnace, zamieszkane przez najohydniejsze potwory, mroczne, rojace sie od chorob, ktore wylegaja sie na wszelkich mokradlach, moczarach i trzesawiskach. I smierdzace wonia upadku Prospera. Wlasnie. Olbrzymi zarozowiony mozg wyglada jakby tanczyl na swoich palconogach, kolyszac sie do wtoru nieslyszalnej muzyki lub milych jego sercu jekow. -Wobec tego Prospero nie moze upasc - szepcze starzec. - Nie moze. To nieuniknione, magu. Jestes tylko resztka cienia plotki krazacej w noosferze, personifikacja bezcelowego i bezdusznego impulsu bezuzytecznej informacji, echem absurdalnego belkotu prastarej rasy, skazanej na zaglade i zapomnienie, cybernetycznym pierdnieciem na wietrze. Zginiesz razem z ta twoja nedzna biokurwa, Arielem. Prospero bierze zamach kosturem, jakby chcial uderzyc potwora, ale nagle opuszcza go i opiera sie na nim ciezko, jak gdyby w jednej chwili opuscila go cala energia. -Ariel wciaz jest dobrym i wiernym sluga naszej Ziemi. Nie bedzie ci sluzyl, ani twojemu synowi potworowi, ani tej niebieskookiej dziwce. Posluzy nam, umierajac. -Ariel to Ziemia, bestio! - sapie Prospero. - Noosfera tak dlugo przeplatala sie ze swiadoma biosfera, tak dlugo wchodzila z nia w interakcje, az moje ukochane dziecie uzyskalo pelnie swiadomosci. Czy zabilbys caly swiat, aby nasycic swa proznosc i ugasic zzerajacy cie gniew? O tak... Setebos skacze w przod i piecioma dlonmi chwyta maga. Podnosi go sobie do oczu. Gdzie jest Sykoraks? -Gnije. Kirke nie zyje? Corka i naloznica Setebosa nie mogla umrzec. -Gnije. Gdzie? Jak to mozliwe? -Straszna staruche zgrzybiala zlosc rzeczywiscie wygiela w palak. Potem ja nadalem jej ksztalt ryby. I ta ryba psuje sie od glowy. Wieloreki prycha sluzem i odrywa magowi nogi. Wrzuca je do morza. Wyszarpuje starcowi rece z barkow i wpycha je sobie do paszczy, ktora otwiera sie gleboko wsrod mozgopodobnych faldow. Na koniec wywleka wnetrznosci i wsysa je jak makaron. -Bawi cie to? - pyta glowa Prospera tuz przed tym, jak zostaje zmiazdzona szarymi paluchami i trafia do paszczy Wielorekiego. Srebrne macki stojacego na plazy aparatu dygocza, ich paraboliczne koncowki blyskaja swiatlem i Prospero materializuje sie kawalek dalej. -Tepak z ciebie, Setebosie. Jak zawsze jestes wsciekly i glodny, ale nudny i tepy. Znajde twoje prawdziwe cialo, Prospero. Mozesz byc pewien. Na tej twojej Ziemi, pod jej skorupa, w morzu albo na orbicie - ale znajde organiczna mase, ktora kiedys byla toba, i powoli cie pozre. To pewne. -Tepak z ciebie - powtarza mag. Wydaje sie zmeczony i zasmucony. - Bez wzgledu na to, co sie stanie z moimi zekami i twoimi glinianymi bogami tu, na Marsie, oraz moimi ukochanymi ludzmi na ilionskiej Ziemi, my dwaj niedlugo znow sie spotkamy. Na Ziemi. A wtedy nasza dluga wojna raz na zawsze sie skonczy. W ten czy inny sposob. Z pewnoscia. Wieloreki stwor wypluwa krwawe szczatki na piasek, odwraca sie na palconogach i zanurza w morzu, az widac tylko krwista fontanne jego wydechu. Prospero wzdycha ciezko, skinieniem glowy daje znak wojniksom i podchodzi do pierwszego z brzegu emzetela. Przytula go. -Bardzo chcialbym z wami porozmawiac i uslyszec wasze mysli, kochani, ale moje stare serce nie zniosloby dzis widoku nastepnego trupa. Dlatego dopoki nie wroce tu w szczesliwszych czasach, powiadam wam: corragio! Odwagi! Corragio! Wojniksy wylaczaja projektor i mag znika. Ostroznie skladaja srebrne macki, przenosza projektor do kabrioletu i wchodza do jarzacego sie czerwona poswiata wnetrza. Schodki sie skladaja. Terkotanie parowego silnika nasila sie. Kabriolet prycha para i zatacza niezdarne kolo na plazy, sypiac piaskiem na wszystkie strony. Zeki bezszelestnie usuwaja mu sie z drogi. Pojazd przetacza sie przez otwor w branie i znika. Chwile pozniej sama dziura kurczy sie, zwija w glab jedenastowymiarowej oslony energetycznej, zmniejsza sie jeszcze bardziej - i rozwiewa sie w powietrzu. Przez moment jedynym dzwiekiem jest szmer lizacych plaze fal. Po chwili emzetele rozbiegaja sie do barek i feluk, stawiaja zagle i wracaja do jeszcze niewyrzezbionych i niepostawionych kamiennych glow. 21 Kiedy Pentesileja pokierowala konia naprzod i zamachnela sie otrzymana od Ateny wlocznia, zdala sobie nagle sprawe, ze zapomniala o dwoch drobiazgach, ktore mogly ja teraz kosztowac zycie.Przede wszystkim Atena nie powiedziala jej (a ona, co teraz nie miescilo sie jej w glowie, nie zapytala!), w ktora piete nalezy ugodzic Achillesa. Zakladala, ze chodzi o prawa noge - oczyma wyobrazni widziala Peleusa, jak zlapawszy syna za prawa piete wyciaga go z niebianskiego ognia) - ale bogini jej tego nie wyjasnila. Powiedziala tylko, ze jedna z piet mezobojcy jest wrazliwa na ciosy. Wiedziala, ze nawet magiczna wlocznia Ateny niezwykle trudno bedzie ugodzic Achillesa w piete. Tym bardziej ze bylo niezwykle malo prawdopodobne, aby Achilles chcial przed nia uciekac i odwrocil sie plecami. Poprosila Amazonki, aby w zamieszaniu wyrznely jak najwiecej towarzyszacych mu Achajow. Zamierzala cisnac wlocznia w chwili, gdy heros - jak na dobrego dowodce przystalo - odwroci sie, aby oszacowac straty. Chcac jednak zastosowac te strategie, musiala odwlec atak do chwili, gdy jej siostry rzeczywiscie kogos zrania lub zabija. Klocilo sie to z jej zolnierska natura - zawsze prowadzila natarcie, zawsze pierwsza kladla wrogow trupem - i mimo ze jej siostry rozumialy koniecznosc takiej szarzy, splonela rumiencem wstydu, gdy konie Amazonek runely na szereg pieszych Achajow, a ona musiala zostac w tyle. I wtedy pomyslala o drugiej niesprzyjajacej okolicznosci. Wiatr wial zza plecow Achillesa. Powodzenie planu Pentesilei zalezalo czesciowo od skutecznosci perfum Afrodyty, ale najpierw ten tepy miesniak musial poczuc ich zapach. Jezeli wiatr sie nie zmieni, to dopoki Pentesileja nie stanie doslownie twarza w twarz z blondwlosym polbogiem, magiczny aromat nic jej nie pomoze. Kurwa mac! - zaklela w duchu, patrzac, jak jej towarzyszki wypuszczaja strzaly i rzucaja wloczniami. Niech Mojry nas prowadza! I niech Hades zabierze tych, ktorzy beda sie ociagac! Aresie, moj ojcze, badz przy mnie! Ochraniaj mnie! Na wpol spodziewala sie, ze bog wojny pojawi sie w tej chwili u jej boku, byc moze w towarzystwie Ateny i Afrodyty, gdyz to z ich woli Achilles mial tego dnia zginac, ale tak sie nie stalo. Zadna epifania nie poprzedzila chwili, w ktorej wierzchowce nadzialy sie na pospiesznie stawiane na sztorc wlocznie, cisniete lance zagrzechotaly na rownie pospiesznie dzwignietych tarczach, a niepowstrzymane Amazonki zderzyly sie z niezwyciezonymi Achajami. Z poczatku szczescie i bogowie sprzyjali Amazonkom. Mimo ze kilka koni nadzialo sie na wlocznie, masywne cielska przelamaly szyk Argiwow. Czesc Grekow sie cofnela, czesc padla pod kopytami rumakow. Amazonki otoczyly piecdziesieciu wojownikow skupionych wokol Achillesa i na przemian ciely na odlew mieczami i dzgaly wloczniami. Klonia - ulubiona kapitan Pentesilei i najlepsza luczniczka wsrod Amazonek - strzelala najszybciej, jak mogla. Wybierala ofiary stojace za plecami Achillesa, ktory po kazdym jej trafieniu musial spojrzec za siebie. Menippus osunal sie na ziemie ze strzala w szyi. Muskularny Podarkes, syn Ifiklosa i brat niezyjacego Protesilaosa, rzucil sie do wscieklego natarcia, mierzac wlocznia w biodro siedzacej na koniu Klonii, lecz Bremusa najpierw przeciela drzewce jego broni na pol, a potem poteznym uderzeniem odciela mu reke w lokciu. Euandra i Termodoa zsunely sie z siodel - ich konie padly z sercami przebitymi przez achajskie wlocznie - ale natychmiast zerwaly sie na nogi i stanely plecami do siebie. Zablysly polkoliste tarcze. Dwie Amazonki zaczely sie odgryzac kregowi nacierajacych wsciekle Grekow. Pentesileja przerzynala sie przez achajskie tarcze w drugiej fali natarcia, majac obok siebie Alkibie, Dermachie i Derione. Wykrzywione brodate twarze pojawialy sie przed nimi i zaraz znikaly, sciete mieczem ktorejs z Amazonek. Wystrzelona z tylnych szeregow strzala odbila sie od helmu krolowej. Oczy na chwile zaszly jej mgla. Gdzie byl Achilles? W zamieszaniu stracila go z oczu, ale po chwili dostrzegla, ze znajduje sie piec metrow na prawo od niej, otoczony przez najwiekszych achajskich wodzow: obu Ajaksow, Idomeneusa, Odyseusza, Diomedesa, Stenelosa, Teukrosa. Z okrzykiem bojowym na ustach kopnela konia w zebra i skierowala w strone tej grupki. W tej samej chwili cizba nagle sie przerzedzila, Achilles zas odwrocil sie i patrzyl, jak jeden z jego ludzi, Euenor z Dulichium, pada z okiem przebitym strzala Klonii. Pentesileja wyraznie zobaczyla jego odsloniete lydki z paskami mocujacymi nagolenniki, przybrudzone kostki i zrogowaciale piety. Wlocznia Ateny zagrala w jej dloni, kiedy odchylila sie w siodle i rzucila nia z calej sily. Pocisk siegnal celu, trafil szybkonogiego mezobojce wprost w odslonieta prawa piete... I odbil sie od niej. Achilles natychmiast odwrocil sie, spojrzal krolowej w oczy i wyszczerzyl zeby w zlowrogim usmiechu. Odkad Amazonki wdaly sie w potyczke z elita achajskiej armii, szczescie przestalo im dopisywac. Bremusa rzucila wlocznia w Idomeneusa, ale syn Deukaliona niedbalym gestem nastawil tarcze i bron Amazonki pekla na dwoje. Kiedy zas sam cisnal wlocznie, trafil idealnie. Grot ugodzil rudowlosa Bremuse tuz pod lewa piersia i wyszedl plecami przy kregoslupie. Spadla ze spienionego wierzchowca i natychmiast z pol tuzina pomniejszych wojownikow rzucilo sie, aby obedrzec ja z pancerza. Alkibia i Dermachia, rozwscieczone smiercia siostry, ruszyly na Idomeneusa, ale Ajaksowie chwycili wodze ich wierzchowcow i wykorzystujac swoja niespozyta sile, osadzili zwierzeta w miejscu. Kiedy Amazonki zeskoczyly na ziemie, by potykac sie z Achajami pieszo, Diomedes jednym zamaszystym ciosem miecza obcial glowy im obu. Zmartwiala Pentesileja patrzyla bezradnie, jak glowa Alkibii toczy sie po ziemi, mrugajac powiekami, i zatrzymuje u stop Odyseusza, ktory ze smiechem podniosl ja za wlosy. Poczula, jak jej lydke orza czyjes paznokcie. Spuscila wzrok i druga ze swoich Wloczni przebila bezimiennego Achaja od szyi po brzuch. Upadl z rozdziawionymi ustami, ale broni juz nie odzyskala. Siegnela po topor i pchnela konia kolanami do przodu. Maly Ajaks, syn Oileusa, sciagnal z konia jadaca na prawo od niej Derione. Upadla bez tchu na plecy i nie zdazyla nawet siegnac po miecz, gdy Ajaks Maly ze smiechem wbil jej wlocznie w piers i tak dlugo wiercil nia w ranie, az Derione przestala sie wic. Klonia strzelila mu prosto w serce. Strzala zesliznela sie po pancerzu Ajaksa. W tej samej chwili Teukros, nieslubny syn Telamona, lucznik nad lucznikami, wystrzelil trzy szybkie strzaly: jedna w gardlo Klonii, jedna w brzuch i jedna w jej odslonieta lewa piers - ta ostatnia weszla tak gleboko, ze z przodu zostala tylko brzechwa i piec centymetrow drzewca. Ukochana przyjaciolka Pentesilei zsunela sie martwa z broczacego krwia wierzchowca. Euandra i Termodoa wciaz staly plecy w plecy i stawialy zaciety opor, chociaz obie byly ranne, krwawily obficie i zataczaly sie ze zmeczenia. Nagle tlum otaczajacych ich Achajow rozstapil sie i Meriones, syn Molusa, przyjaciel Idomeneusa i drugi dowodca Kretenczykow, rzucil dwoma wloczniami jednoczesnie - po jednej kazda reka. Ciezkie groty przebily lekkie pancerze na wylot. Termodoa i Euandra padly martwe na ziemie. Wszystkie Amazonki juz zginely - oprocz Pentesilei, ktora krwawila z dziesiatkow drobnych skaleczen, ale nie odniosla jeszcze zadnej powazniejszej rany. Oba ostrza jej topora ociekaly argiwska posoka, ale nie miala juz sily wzniesc broni do ciosu. Odrzucila topor i wyjela miecz. Zolnierze stojacy miedzy nia i Achillesem rozstapili sie na boki. Wlocznia, ktora Pentesileja rzucila w odslonieta piete szybkonogiego mezobojcy, nie pekla i - jakby z woli samej Ateny - lezala na ziemi tuz obok prawego kopyta jej wyczerpanego konia. W normalnych okolicznosciach schylilaby sie z siodla i podniosla bron, ale teraz byla zbyt zmeczona, zbroja zanadto jej ciazyla, a poraniony kon nie mial juz sily ruszyc sie z miejsca. Musiala wiec zeskoczyc z grzbietu wierzchowca i schylic sie po wlocznie. Dwie wystrzelone przez Teukrosa strzaly swisnely jej nad glowa. Kiedy sie wyprostowala, widziala przed soba tylko Achillesa. Reszta falujacego, rozwrzeszczanego tlumu stala sie rozmazana, nic nieznaczaca smuga. -Sprobuj jeszcze raz - zaproponowal Achilles, wciaz zlowieszczo usmiechniety. Wlozyla w ten rzut resztki sil, celujac nisko, w muskularne uda wyzierajace spod krawedzi pieknie zdobionej tarczy. Achilles przykucnal szybko jak pantera. Wlocznia trafila w tarcze i strzaskala sie na niej w drzazgi. Pentesilei nie pozostalo nic innego, jak czekac, sciskajac w dloni miecz. Achilles zamachnal sie wlocznia - legendarnym, niechybnym orezem, ktory centaur Chiron wykul dla jego ojca Peleusa. I rzucil. Pentesileja zaslonila sie polokragla tarcza. Wlocznia przebila na wylot tarcze, zbroje i cialo Amazonki, trafila w stojacego za nia konia i przeszyla jego serce. Krolowa Amazonek i jej rumak razem upadli w pyl; nogi Amazonki polecialy na boki, gdy jej cialo zakolysalo sie na sterczacym drzewcu. Oczy Pentesilei zaszly mgla, ale rozpaczliwie starala sie skupic wzrok na zblizajacym sie z mieczem w dloni Achillesie. Bron wypadla jej z odretwialych palcow. -Jasny gwint... - mruknal Hockenberry. -Amen - powiedzial Mahnmut. Przez cala walke stali tuz obok Achillesa. Teraz podeszli do niego, gdy stanal nad drgajacym cialem Pentesilei. -Tum saeva Amazon ultimus cecidit metus - wymamrotal Hockenberry. - "I tak zginela dzika Amazonka, najgrozniejszy nasz wrog". -To znow z Wergiliusza? -Nie. Z Seneki. Tak powiedzial Pyrrus w Trojankach. I wtedy stalo sie cos dziwnego. Achajowie tloczyli sie wokol martwej lub umierajacej Pentesilei, aby odrzec ja ze zbroi, Achilles zas stal nad nia z zalozonymi na piersi ramionami i rozdetymi nozdrzami, jakby chlonal won krwi, konskiego potu i smierci. Nagle zlapal sie za twarz, przycisnal dlonie do oczu i zaplakal. Ajaks Wielki, Diomedes, Odyseusz i inni, ktorzy chcieli z bliska obejrzec martwa krolowa Amazonek, odstapili, nie posiadajac sie ze zdumienia. Przypominajacy szczura Tersytes i pomniejsi Achajowie udali, ze nie widza placzacego polboga i nie przerywali swojego zajecia. Jeden z nich wlasnie zdjal krolowej helm. Glowa Pentesilei opadla na bok, zlote loki rozsypaly sie na ramiona. Achilles odrzucil glowe do tylu i zawyl z rozpaczy, tak samo jak w dniu, kiedy udajacy Atene Hockenberry rzekomo zabil - a w rzeczywistosci uprowadzil - Patroklosa. Wodzowie cofneli sie jeszcze dalej od martwej kobiety i jej wierzchowca. Tersytes, palajacy zadza zagarniecia nienaleznych mu lupow, rozcial paski mocujace napiersnik Pentesilei, w pospiechu zahaczajac ostrzem o jej delikatna skore. Byla juz prawie naga: na poranionym i posiniaczonym, lecz w przedziwny sposob wciaz doskonalym ciele, zostal tylko jeden przekrzywiony nagolennik, srebrny pas i jeden sandal. Wlocznia Peleusa nadal przyszpilala ja do konskiego truchla. Achilles najwyrazniej nie zamierzal jej wyciagnac. -Cofnac sie - powiedzial. Wiekszosc usluchala go bez wahania. Tylko paskudny jak noc Tersytes, sciskajac pod jedna pacha pancerz Pentesilei, a pod druga jej helm, zasmial sie przez ramie, usilujac zedrzec z niej pas. -Glupiec z ciebie, synu Peleusa, ze tak oplakujesz te martwa suke. Po co sie tak uzalasz nad jej uroda? Jest juz tylko karma dla robactwa. To caly jej urok. -Cofnij sie - powtorzyl Achilles beznamietnym, strasznym glosem. Lzy plynely mu strumieniami po brudnej od kurzu twarzy. Tersytes, rozochocony tym pokazem babskiej slabosci mezobojcy, udal, ze go nie slyszy i sciagnal srebrny pas z bioder Pentesilei. Uniosl przy tym lekko jej cialo i wykonal obsceniczny ruch, jakby kopulowal z trupem. Achilles zrobil krok w przod i uderzyl go piescia w twarz. Zmiazdzyl mu zuchwe, zgruchotal kosc policzkowa i wybil wszystkie pozolkle zeby. Tersytes przelecial w powietrzu nad martwa Amazonka i jej koniem i spadl na ziemie, krwawiac z ust i nosa. -Nie bedziesz mial grobu ani kurhanu, lotrze - stwierdzil Achilles. - Zadrwiles kiedys z Odyseusza. Wybaczyl ci. Dzis zadrwiles ze mnie, a ja cie zabilem. Nikt nie bedzie bezkarnie kpil z syna Peleusa. A teraz zejdz do Hadesu i drwij sobie do woli z blakajacych sie po nim cieni, wykorzystujac swoj marny dowcip. Tersytes zadlawil sie krwia, zwymiotowal i umarl. Achilles powoli, niemal czule wyciagnal wlocznie Peleusa tkwiaca w ziemi, zwlokach konia i ciele Pentesilei. Achajowie odsuneli sie jeszcze dalej, nie rozumiejac przyczyny jego zachowania i lamentu. -Aurea cui postquam nudavit cassida frontem, vicit victorem candida forma virum - wyszeptal pod nosem Hockenberry. - "Kiedy zdjeto jej zloty helm i odslonieto twarz, jej piekna postac urzekla mezczyzne... Achillesa... zwyciezce". - Spojrzal na Mahnmuta. - Propercjusz, Elegie, ksiega trzecia, poemat jedenasty. Mahnmut pociagnal go za reke. -Jesli sie szybko stad nie wyniesiemy, ktos bedzie musial dla nas napisac elegie. Kiedy mowie "szybko", mam na mysli "natychmiast". Zdziwiony Hockenberry popatrzyl dookola. -Czemu? Zawyly syreny. Skalowieccy zolnierze krazyli w tlumie wycofujacych sie Achajow i przez wzmacniacze ponaglali ich do jak najszybszego powrotu na druga strone Dziury. Rozpoczal sie gremialny odwrot. Biegnacy piesi i pedzace rydwany przetaczali sie przez brame - ale wcale nie dlatego, ze ktokolwiek sluchal wezwan morawcow. Olimp wybuchl. Ziemia - marsjanska ziemia - drzala pod nogami uciekinierow. Smierdzialo siarka i strachem. Odlegly wierzcholek Olympus Mons, widoczny za plecami wycofujacych sie Trojan i Achajow i osloniety egida, zarzyl sie czerwienia. Kilometrowe slupy ognia bily w niebo. Spod szczytu najwiekszego wulkanu w calym Ukladzie Slonecznym wolno splywaly pierwsze rzeki lawy. Powietrze zgestnialo od czerwonego pylu. -Co sie dzieje? - spytal Hockenberry. -Bogowie wywolali erupcje wulkanu. Dziura w branie w kazdej chwili moze sie zamknac - wyjasnil Mahnmut, odciagajac scholiaste od Achillesa kleczacego przy martwej krolowej. Inne Amazonki rowniez odarto z pancerzy. Poza garstka herosow wszyscy pedzili juz w strone Dziury. Uciekajcie! - zagrzmial w radiu glos Orphu. Wiem, wiem - uspokoil go Mahnmut. - Widzimy wybuch. Wybuch to male piwo. Czujniki wskazuja, ze przestrzen Calabi-Yau w tamtej okolicy zakrzywia sie w kierunku czarnej dziury i wormhole'a. Wibracje strun sa kompletnie niestabilne. Nie wiem, czy eksplozja Olympus Mons rozerwie Marsa na kawalki, ale najdalej za pare minut dziura w branie sie zatrzasnie. Zlap Hockenberry 'ego i Odyseusza i wracajcie. Zerkajac spomiedzy zakurzonych ud i migajacych nagolennikow, Mahnmut wypatrzyl Odyseusza. Stal trzydziesci metrow od niego i rozmawial z Diomedesem. Jak to Odyseusza? - zapytal. - Hockenberry nie mial nawet czasu z nim porozmawiac, nie mowiac o przekonaniu go, zeby z nami lecial. Naprawde jest nam niezbedny? Tak twierdzi glowny integrator. I jeszcze jedno, poki pamietam, przez cala walke miales wlaczona transmisje wideo. Bylo na co popatrzec. Po co nam Odyseusz? - dopytywal sie Mahnmut. Ziemia dygotala od basowych pomrukow wulkanu. Widoczne na polnocy gladkie jak szklo morze wcale nie bylo juz takie gladkie. Olbrzymie fale z hukiem rozbijaly sie o rude skaly. Skad mam wiedziec? - zadudnil Orphu z Io. - Wygladam na glownego integratora? Masz jakis pomysl, jak moglbym przekonac Odyseusza, zeby porzucil przyjaciol i towarzyszy broni, zapomnial o wojnie trojanskiej i polecial z nami? Na razie wyglada na to, ze on i inni wodzowie, moze oprocz Achillesa, wskocza za chwile do rydwanow i popedza na druga strone Dziury. Konie wariuja w tym halasie i smrodzie bijacym od wulkanu. Ludzie zreszta tez. Jak mam go przekonac w takiej chwili? Wiecej inicjatywy. Przeciez z tego chyba slyna kapitanowie europanskich batyskafow, prawda? Z inicjatywy wlasnie. Mahnmut pokrecil glowa i stanal obok centuriona Mepa Ahoo, ktory przez wbudowany glosnik popedzal ociagajacych sie Achajow. Nawet jego wzmocniony glos ginal w ogolnym tumulcie, zagluszony pomrukami wulkanu, tetentem kopyt i tupotem obutych w sandaly stop. Ludzie na zlamanie karku uciekali spod Olimpu. Centurionie? - odezwal sie Mahnmut na kanale taktycznym. Dwumetrowy, smoliscie czarny skalowiec spojrzal na niego i wyprezyl sie na bacznosc. Slucham? Z formalnego punktu widzenia Mahnmut nie mial zadnej wladzy nad morawieckimi zolnierzami, ale skalowce traktowaly jego i Orphu na rowni z takimi legendarnymi dowodcami jak Asteague/Che. Prosze przejsc do mojego szerszenia i tam czekac na dalsze rozkazy. Tak jest. Mep Ahoo zostawil poganianie Achajow innemu skalowcowi i pobiegl we wskazanym kierunku. -Musimy sciagnac Odyseusza na poklad szerszenia! - zawolal Mahnmut do Hockenberry'ego. - Pomozesz mi? Scholiasta, ktory spogladal na przemian na drzace stoki Olimpu i na rozedrgana Dziure, spojrzal na niego nieprzytomnym wzrokiem, ale skinal glowa i razem podeszli do stojacych w grupie achajskich dowodcow. Dziarskim krokiem wymineli Ajaksow, przeszli obok Idomeneusa, Teukrosa i Diomedesa i podeszli do zamyslonego Odyseusza, ktory z marsowa mina spogladal na Achillesa. -Rob, co chcesz, bylesmy zawlekli go do szerszenia - szepnal Mahnmut. -Synu Laertesa? - powiedzial glosno Hockenberry. Genialny strateg spojrzal w ich strone. -O co chodzi, synu Duane'a? -Mamy wiesci od twojej zony. -Ze co? - Odyseusz nachmurzyl sie jeszcze bardziej i oparl dlon na rekojesci miecza. - Co powiedziales? -Mowie o twojej zonie, Penelopie, matce Telemacha. Przesyla ci wiadomosc, korzystajac z morawieckiej magii. -W dupie mam morawiecka magie - warknal Odyseusz. Z odraza spojrzal na Mahnmuta. - Odejdz, Hockenberry, i zabierz ze soba te pokrake, zanim obu was rozpruje od krocza po brode. Jakos tak... Nie wiem czemu, ale zawsze podejrzewalem, ze to przez ciebie i te przeklete morawce spadlo na nas tyle nieszczesc. Zwlaszcza ostatnio. -Penelopa mowi, zebys przypomnial sobie wasze loze - zaimprowizowal Hockenberry, modlac sie, zeby pamiec go nie zawiodla. Sam chetnie wykladal Iliade, ale Odyseje najczesciej zostawial profesorowi Smithowi. -Nasze loze? - Odyseusz odsunal sie od towarzyszy. - Co to za brednie? -Mowi, ze moj opis waszego malzenskiego loza bedzie dowodem na to, ze wiadomosc naprawde pochodzi od niej. Odyseusz wyjal miecz i oparl go plazem na barku Hockenberry'ego. -To nie jest zabawne. Ale slucham. Kazdy blad przyplacisz utrata jednego z czlonkow. Hockenberry mial ochote rzucic sie do ucieczki albo zsikac sie w spodnie, ale udalo mu sie powstrzymac od obu tych rzeczy. -Mam ci powiedziec, ze loze jest inkrustowane zlotem, srebrem i koscia sloniowa. Rzemienie z wolowej skory, rozciagniete na calej jego dlugosci, podtrzymuja miekka posciel i koce. -Tez cos! Taki opis pasuje do pierwszej lepszej otomany. Odejdzcie. Diomedes i Ajaks Wielki podeszli do wciaz kleczacego Achillesa, aby namowic go do porzucenia zwlok Amazonki. Otwor w branie wibrowal, jego ostre krawedzie wyraznie sie rozmywaly. Loskot dobiegajacy od strony Olimpu zagluszal zwykle slowa. Wszyscy krzyczeli. -Odyseuszu! - zawolal Hockenberry. - To bardzo wazne! Chodz z nami, abysmy mogli przekazac ci wiesci od nadobnej Penelopy! Niski brodacz odwrocil sie i spiorunowal wzrokiem scholiaste i malego morawca. Nie schowal miecza. -Jezeli powiesz mi, gdzie przenioslem loze po tym, jak wprowadzilismy sie z Penelopa do nowego palacu, nie obetne ci rak. -Nigdzie - odparl spokojnie Hockenberry, chociaz serce walilo mu jak mlotem. - Penelopa mowi, ze kiedy budowales palac, zostawiles silne, proste drzewo oliwne, rosnace w miejscu, gdzie dzis znajduje sie sypialnia. Mowi, ze obciales mu galezie, wpusciles je w drewniany sufit, porzezbiles pien i uzyles go jako jednej z czterech kolumienek podtrzymujacych baldachim waszego malzenskiego loza. Tak wlasnie kazala mi powiedziec, abys wiedzial, ze to naprawde ona przesyla wiadomosc. Odyseusz dlugo wpatrywal sie w scholiaste. W koncu wsunal miecz do pochwy. -Mow, synu Duane'a - powiedzial. - Byle szybko. Obejrzal sie na snujace sie coraz nizej chmury i ryczacy Olimp. W tej samej chwili w Dziure wpadla dwudziestka szerszeni i statkow transportowych, wywozac morawieckich technikow w bezpieczne miejsce. Seria gromow dzwiekowych wstrzasnela marsjanskim gruntem. Uciekajacy ludzie odruchowo kulili sie i zaslaniali glowy rekami. -Podejdzmy do tej morawieckiej machiny, synu Laertesa. Lepiej zeby nie slyszaly mnie osoby postronne. Ruszyli przez tlum w kierunku przycupnietego na owadzich odnozach szerszenia. -Teraz mow. - Odyseusz zlapal Hockenberry'ego za ramie. - Pospiesz sie. Masz paralizator? - spytal Mahnmut centuriona Mepa Ahoo. Tak jest. Oglusz Odyseusza i zabierz go do szerszenia. Przejmiesz stery. Lecimy na Phobosa. Skalowiec dotknal karku Odyseusza. Przeskoczyla iskra i brodaty wojownik osunal sie w kolczaste ramiona morawieckiego zolnierza, ktory wrzucil go do szerszenia, sam wskoczyl do srodka i natychmiast uruchomil silniki. Mahnmut sie rozejrzal. Wygladalo na to, ze nikt nie zauwazyl znikniecia Odyseusza. Wskoczyl do pojazdu. -Chodz! - zawolal do Hockenberry'ego. - Dziura zaraz sie zamknie! Jezeli nie uciekniesz, zostaniesz po tej stronie na zawsze. Na Marsie. - Spojrzal na Olympus Mons. - A jesli ten wulkan wybuchnie, twoje "na zawsze" potrwa najwyzej pare minut. -Nie lece - stwierdzil scholiasta. -Nie wyglupiaj sie, Hockenberry! Patrz, wszyscy ci wspaniali achajscy wojownicy: Diomedes, Idomeneus, Ajaksowie, Teukros... Wszyscy uciekaja! -Achilles zostal - zauwazyl Hockenberry, nachylajac sie w strone morawca, zeby bylo go lepiej slychac. Iskry sypaly sie z nieba, bebniac o poszycie szerszenia jak ognisty grad. -Achilles zwariowal! - krzyknal Mahnmut. Zastanawial sie, czy kazac Mepowi Ahoo ogluszyc Hockenberry'ego. Orphu wlaczyl sie na linie, jakby czytal mu w myslach. Mahnmut zapomnial, ze transmisja audio i wideo jest w czasie rzeczywistym przekazywana na Phobosa i na poklad "Krolowej Mab". Nie moge go stuknac - nadal Mahnmut. - Niech sam zdecyduje. Jestesmy mu to winni. Bedzie martwy, zanim podejmie decyzje - odparl Orphu z Io. Raz juz byl. Moze znow tego chce. -Dalej, wskakuj! - zawolal na glos Mahnmut. - Jestes nam potrzebny na Ziemiostatku, Thomasie. Hockenberry rozdziawil usta, slyszac, jak morawiec zwraca sie do niego po imieniu, ale pokrecil glowa. -Nie chcesz znow zobaczyc Ziemi? Szerszen caly dygotal. Jego podwozie przenosilo wstrzasy skorupy marsjanskiej. Dziure - coraz mniejsza - otulal siarkowo-popielny tuman. Mahnmut zdal sobie sprawe, ze jesli uda mu sie zagadac Hockenberry'ego jeszcze przez chwile, scholiascie nie pozostanie nic innego, jak z nimi leciec. Hockenberry odsunal sie od pojazdu i szerokim gestem ogarnal uciekajace niedobitki Achajow, martwe konie, mury Ilionu i wojujace armie po drugiej stronie brany. -Odpowiadam za ten bajzel - powiedzial. - Przynajmniej czesciowo. I chyba powinienem go posprzatac. Mahnmut wskazal scierajace sie za brana wojska. -Ilion padnie, Hockenberry. Nie chronia go juz morawieckie pola silowe. Nie ma obrony przeciwlotniczej. Hockenberry usmiechnal sie, dlonia oslaniajac twarz przed ognistym deszczem. -Et quae vagos vincina prospiciens Scythas ripam catervis Ponticam viduisferit excisa ferro est, Pergannum incubuit sibi - zawolal. Nie cierpie laciny, pomyslal Mahnmut. Tak jak chyba nie cierpie filologow klasycznych. -To tez z Wergiliusza? -Z Seneki. "Wtedy ona... mial na mysli Pentesileje... siostra wedrownych Scytow, zawsze czujna, prowadzi swoj ubogi oddzial ku pontyjskim brzegom i pada pod ciosem zelaza, az Pergamon... No wiesz, Troja, Ilion... chwieje sie w posadach". -Dupa w troki, Hockenberry. Laduj sie do szerszenia. -Powodzenia, Mahnmucie. - Scholiasta odsunal sie jeszcze dalej. - Pozdrow ode mnie Ziemie i Orphu. Bede tesknil za nimi obojgiem. Odwrocil sie i bez pospiechu potruchtal w kierunku Achillesa. Minal kleczacego nad cialem Pentesilei, zalanego lzami herosa. Poza nimi dwoma w tej chwili na calej rowninie nie bylo zywej duszy; wszyscy uciekli. Kiedy szerszen Mahnmuta wzbil sie w powietrze i szybko zaczal sie oddalac, Hockenberry co sil w nogach pognal ku zamykajacej sie Dziurze. Czesc 2 22 Po stuleciach niemal tropikalnych upalow do Dworu Ardis zawitala prawdziwa zima. Nie bylo sniegu, ale w okolicznych lasach tylko najbardziej uparte liscie utrzymaly sie na galeziach, a szron jeszcze przez godzine po spoznionym wschodzie slonca wyznaczal granice cienia dworu. Co rano Ada patrzyla, jak linia pobielonej mrozem trawy na pochylym zachodnim trawniku cofa sie pod sciany domu, az zostaje przy nich tylko cieniutkie pasemko szronu. Goscie twierdzili, ze lod scial obie rzeczki, przecinajace droge na dwukilometrowym odcinku dzielacym dwor od pawilonu faksowego.W ten wieczor - jeden z najkrotszych w roku - Ada zapalala w calym domu lampy naftowe i liczne swiece. W piatym miesiacu ciazy wciaz poruszala sie swobodnie i z wdziekiem. Stary dworek, zbudowany blisko dwa tysiace lat wczesniej, jeszcze przed ostatnim faksowaniem, byl komfortowy. Wyposazono go w prawie dwa tuziny kominkow, ktore dotychczas sluzyly glownie dekoracji i rozrywce - a teraz skutecznie ogrzewaly wnetrza. W pokojach bez kominkow (Dwor Ardis mial lacznie szescdziesiat osiem pomieszczen) Harman zaprojektowal i zbudowal tak zwane piecyki Franklina. Promieniowaly takim cieplem, ze krecaca sie po pokojach Ada czula sie senna i rozleniwiona. Odwiedzila wszystkie komnaty na parterze i weszla na pietra, aby i tam pozapalac swiatla. Stanela przed lukowato zwienczonym oknem w koncu korytarza na drugim pietrze. Przyszlo jej do glowy, ze pierwszy raz od tysiaca lat drzewa w lasach padaja pod ciosami siekier, a w dodatku scina sie je nie tylko na opal. Zimowy dzien dogasal. Przy resztkach slonecznego swiatla, saczacych sie przez zdeformowane pod wlasnym ciezarem szyby, patrzyla na zaslaniajaca widok, ale dodajaca otuchy szara palisade na trawiastym stoku na poludnie od dworku. Palisada okalala caly Dwor Ardis, to zblizajac sie do jego murow na trzydziesci metrow, to znow - jak na tylach domu - oddalajac sie na sto i siegajac skraju lasu. We wszystkich jej rogach i zalamaniach postawiono drewniane wiezyczki straznicze. Drewno pozwolilo rowniez zapomniec o letnich namiotach i wybudowac solidne domy i baraki dla ponad czterystu ludzi zamieszkujacych obecnie teren posiadlosci. Gdzie sie podzial Harman? Ada od kilku godzin usilnie starala sie odsunac od siebie to natarczywe pytanie. Wynajdowala sobie dziesiatki domowych prac, ale teraz juz nie byla w stanie dluzej go ignorowac. Jej kochanek - czy tez, jak to mowil lubujacy sie w archaizmach Harman, maz - krotko po swicie opuscil Ardis w towarzystwie Hannah, Petyra i Odyseusza (ktory uparl sie, zeby nazywac go Nomanem). Wzieli zaprzezona w wolu bryczke z zamiarem przeczesania lasow i lak odleglych o pietnascie kilometrow i wiecej od rzeki w poszukiwaniu saren i zblakanego bydla. Powinni juz tu byc. Obiecal mi, ze wroca przed zmierzchem. Zeszla na parter, do kuchni, ktora - przez stulecia zastrzezona dla sluzkow i, znacznie rzadziej, wojniksow przynoszacych zabita zwierzyne - tetnila teraz zyciem. Przygotowanie posilku przypadlo w udziale Emme i Remanowi (w samym dworku stolowalo sie okolo piecdziesieciu osob), ale w kuchni uwijalo sie takze kilkunastu ich pomocnikow. Piekli chleby, szykowali salatki, w ogromnym starym kominku piekli mieso na roznie i lacznie czynili potworny chaos, z ktorego wkrotce mial sie zrodzic dlugi, zastawiony jedzeniem stol. Emme zauwazyla zaniepokojone spojrzenie Ady. -Wrocili? -Jeszcze nie. Ada usmiechnela sie z udawana beztroska. Emme poklepala ja po rece. -Wroca, badz spokojna. Nie pierwszy raz Ada - bez cienia zlosci, bo lubila Emme - zdumiala sie tym, ze ludzie z niewiadomych przyczyn uzurpuja sobie prawo do czestszego poklepywania i dotykania ciezarnych kobiet. -Wiem, ze wroca - odparla. - Mam nadzieje, ze przyniosa jakas dziczyzne i przyprowadza choc ze cztery sztuki bydla. Najlepiej dwa byki i dwie krowy. -Potrzebujemy mleka - przytaknela jej Emme. Klepnela ja jeszcze raz i wrocila do kominka. Ada wysliznela sie na tylne podworko. W pierwszej chwili mroz zdlawil jej oddech, wiec szybko owinela szyje i ramiona szalem. Lodowate powietrze, kontrastujace z panujacym w kuchni zaduchem, zaklulo ja szpileczkami w policzki. Przystanela za progiem i czekala, az jej oczy przywykna do ciemnosci. Co mi szkodzi, pomyslala i podniosla prawa reke dlonia do gory. Wywolala bliskosiec, wyobraziwszy sobie zolty okrag z wpisanym wen zielonym trojkatem. Przez ostatnie dwie godziny juz cztery razy probowala uruchomic te funkcje. Nad jej dlonia pojawil sie blekitny owal, ale holograficzny obraz byl nieostry i pociety krechami zaklocen. Harman przypuszczal, ze wystepujace czasem klopoty z blisko - i dalekosiecia, a nawet ze stara funkcja wyszukiwania, nie wynikaja z niedoskonalosci ich cial - smial sie, ze niezbedna nanomaszynerie caly czas maja w genach i we krwi - lecz z problemow z satelitami i przekaznikami rozlokowanymi w pierscieniach B i R. Conocne deszcze meteorytow tez mogly miec z tym cos wspolnego. Ada podniosla wzrok na wieczorne niebo. Pierscienie biegunowy i rownikowy przesuwaly sie nad jej glowa jak przecinajace sie lite smugi swiatla, chociaz kazdy skladal sie z tysiecy osobnych, blyszczacych obiektow. Przez wiekszosc jej dwudziestosiedmioletniego zycia ten widok dzialal na nia kojaco. W pierscieniach znajdowala sie konserwatornia, w ktorej odnawialo sie cialo po kazdej dwudziestce; mieszkali tam opiekujacy sie mieszkancami Ziemi postludzie, do ktorych grona dolaczal kazdy zwykly czlowiek po piatej - ostatniej - dwudziestce. Teraz jednak, wysluchawszy opowiesci Harmana i Daemana, wiedziala juz, ze pierscienie sa niezamieszkane i smiertelnie niebezpieczne. Piata dwudziestka od stuleci byla jednym wielkim klamstwem; ostatnie faksowanie konczylo sie smiercia w nieswiadomosci i pozarciem przez potwora imieniem Kaliban. Spadajace gwiazdy - a w rzeczywistosci odlamki dwoch okrazajacych Ziemie satelitow, do ktorych zderzenia Harman z Daemanem doprowadzili przed osmioma miesiacami - przecinaly niebo z zachodu na wschod, ale byl to raczej kapusniaczek niz deszcz meteorytow. W niczym nie przypominal makabrycznych bombardowan z pierwszych tygodni po Upadku... Ada zamyslila sie nad okresleniem, ktorego wszyscy uzywali od miesiecy. Upadek. Upadek czego? Odlamkow satelity zniszczonego przez Daemana i Harmana, ktorym pomagal Prospero. Wraz z ta katastrofa nastal koniec sluzkow, nastapila awaria sieci elektrycznej i wybuchl bunt wojniksow, ktore wyrwaly sie spod kontroli ludzi. Tamtej nocy, niewiele ponad osiem miesiecy temu, wszystko sie skonczylo. Nie tylko niebo spadlo im na glowy. Zawalil sie caly ich swiat, ktory przez czternascie razy po piec dwudziestek zamieszkiwaly poprzednie pokolenia ludzi. Poczula przyplyw mdlosci, dobrze znajomy z pierwszych trzech miesiecy ciazy - tym razem jednak ich przyczyna nie bylo poranne samopoczucie, lecz nerwy. Glowa rozbolala ja z napiecia. Pomyslala: Wylacz! i odlaczyla sie od bliskosieci. Sprawdzila dalekosiec (bezskutecznie), a potem takze funkcje wyszukiwania, ale ludzie, ktorych szukala, znajdowali sie zbyt daleko, aby pojawili sie na ekranie. Odciela wszystkie funkcje. Kazde ich wywolanie prowokowalo ja do czytania nowych ksiazek. Spojrzala na rozjasnione cieplym blaskiem okna biblioteki, zobaczyla pochylone glowy pograzonych w siglowaniu czytelnikow - i natychmiast pozalowala, ze nie ma jej wsrod nich. Miala ochote wodzic dlonmi po grzbietach nowych ksiazek, sprowadzonych w ostatnich dniach, patrzec, jak zlote slowa splywaja jej po rekach do serca i umyslu. Ale w ten jeden krotki dzien przeczytala juz pietnascie grubych woluminow i na sama mysl o dalszym siglowaniu robilo sie jej niedobrze. Czytanie - a w kazdym razie siglowanie - ogromnie przypomina ciaze, pomyslala. Spodobala sie jej ta metafora. Budzi w czlowieku uczucia i wywoluje reakcje, na ktore nie jest przygotowany... Przepelniony emocjami czytelnik nie czuje sie do konca soba, jakby zblizal sie do przeznaczonego mu punktu, ktorego przekroczenie na zawsze odmieni jego zycie. Ciekawe, co Harman powiedzialby o tym porownaniu. Swoje wlasne metafory i analogie potrafil krytykowac bez litosci... Nagle osrodek mdlosci przeniosl sie z zoladka Ady do jej serca. Znow zaczela sie martwic. Gdzie oni sa? Gdzie on jest? Czy mojemu ukochanemu nic sie nie stalo? Z bijacym sercem podeszla do odkrytego paleniska i pajeczyny rusztowania okrywajacej zbudowany przez Hannah zeliwiak. Obsluga pieca pracowala dwadziescia cztery godziny na dobe. Z brazu, zelaza i innych metali odlewano bron. Tej nocy ognia w palenisku dogladal Loes, przyjaciel Hannah, z kilkoma mlodszymi pomocnikami. -Dobry wieczor, Ada Uhr - zawolal z gory. Znali sie od lat, ale woleli oficjalne powitanie. -Dobry wieczor, Loes Uhr. Czy straznicy na wiezach cos zauwazyli? -Niestety nie. Loes odsunal sie od wylotu zeliwiaka. Roztargniona Ada dopiero teraz zauwazyla, ze zgolil brode i twarz ma zaczerwieniona i spocona z goraca. Pracowal polnago, mimo ze noc zapowiadala sie zimna, moze nawet sniezna. -Bedziecie dzis cos odlewac? - zapytala. Hannah zawsze uprzedzala ja o planowanych odlewach; noca wypadaly szczegolnie efektownie. Opieka nad piecem nie nalezala jednak do obowiazkow Ady, a sama produkcja broni byla dla niej malo znaczacym elementem ich nowego zycia. -Dopiero rankiem, Ada Uhr. Harman Uhr i pozostali z pewnoscia wkrotce wroca. Przy swietle pierscieni i gwiazd bez trudu znajda droge. -Naturalnie - przytaknela Ada. - Nie widziales Daemana Uhr? - spytala po chwili zastanowienia. Loes otarl pot z czola, powiedzial cos do jednego z pomocnikow, ktory natychmiast pobiegl po drewno, i odparl: -Daeman Uhr dzis wieczorem wyjechal, zapomnialas, Ada Uhr? Wybieral sie do Krateru Paryskiego. Chce sprowadzic matke tutaj, na Dwor Ardis. -No tak, rzeczywiscie. - Ada przygryzla warge, ale musiala zadac jeszcze jedno pytanie. - Wyjechal przed zmrokiem? Mam nadzieje, ze tak... W ostatnich tygodniach wojniksy coraz czesciej napadaly na podroznych na drodze prowadzacej do faksowezla. -Oczywiscie, Ada Uhr. Wyruszyl w droge wczesnym wieczorem, zeby przed zmierzchem spokojnie zdazyc do pawilonu. Zreszta wzial ze soba jedna z naszych nowych kusz. Z powrotem ma sie wstrzymac do wschodu slonca. Dopiero wtedy przyjedzie tu z matka. -To dobrze. - Ada spojrzala na polnoc, w kierunku palisady i majaczacego za nia lasu. Nawet na otwartym terenie zrobilo sie juz ciemno. Resztki swiatla umykaly pospiesznie z zachodniego nieba, ustepujac gestniejacym chmurom. Wyobrazala sobie, jaki mrok musi panowac wsrod drzew. - Do zobaczenia na kolacji, Loes Uhr. -Do zobaczenia, Ada Uhr. Milego wieczoru. Wiatr sie wzmogl. Ada otulila sie szalem. Ruszyla w strone polnocnej bramy w palisadzie i wznoszacej sie nad nia wiezyczki, ale nie chciala rozpraszac straznikow swoimi zalami - tym bardziej ze po poludniu spedzila na wiezy dobra godzine, obserwujac polnocny trakt. Wtedy tez czekala na Harmana - i dobrze sie czula z tym czekaniem, ale to bylo dawno, zanim pojawily sie nerwy i mdlosci. Obeszla od wschodu dwor i skinela opartym na wloczniach straznikom przy podjezdzie, wzdluz ktorego pozapalano pochodnie. Nie mogla sie zmusic, zeby wrocic do srodka. Nie znioslaby tego ciepla, smiechu, rozmow. Na ganku dostrzegla mloda Peaen, pograzona w rozmowie z jednym z jej wielbicieli, ktory po Upadku sprowadzil sie do Ardis z Ulanbatu i przez dlugi czas byl jednym z uczniow Odyseusza - zanim ten zostal milkliwym Nomanem. Cofnela sie w polmrok bocznego podworka. Nie miala ochoty nawet na zdawkowe przywitanie. Co bedzie, jesli Harman umrze? Moze juz nie zyje? Moze lezy martwy gdzies w ciemnosciach? Ubrawszy te mysl w slowa, poczula sie odrobine lepiej. Mdlosci ustapily. Slowa byly jak przedmioty, materializowaly idee, ktora z chmury trujacego gazu zmieniala sie w ohydna kostke skrystalizowanej mysli. Taka kostke mozna bylo obracac w rekach i badac jej odrazajacy ksztalt. Co bedzie, jesli Harman umrze? Ona nie umrze razem z nim - Ada, realistka, byla tego pewna. Bedzie zyla dalej, urodzi dziecko, moze znow sie zakocha. Ta ostatnia mysl przyprawila ja o nawrot nudnosci. Usiadla na zimnej kamiennej lawce, skad mogla obserwowac palajacy zarem zeliwiak i znajdujaca sie za nim polnocna brame. Zdawala sobie sprawe, ze zanim poznala Harmana, nikogo tak naprawde nie kochala, nawet kiedy wydawalo jej sie, ze kocha. Jako dziewczynka i mloda kobieta wiedziala doskonale, ze zaloty i flirt to nie milosc. W swiecie przed Upadkiem byly niczym wiecej jak tylko zalotami i flirtem - z zyciem, z innymi ludzmi, z sama soba. Przed Harmanem nie znala glebokiej, napawajacej dusze radoscia rozkoszy plynacej ze spania z ukochanym - i "spanie" nie bylo w tym wypadku zadnym eufemizmem. Miala na mysli zasypianie u jego boku i budzenie sie przy nim w srodku nocy, swiadomosc, ze ja przytula wieczorem i rano. Poznala wszystkie wydawane przez niego nieswiadomie odglosy, jego dotyk i zapach - meska, dzika won, laczaca aromat skorzanej konskiej uprzezy z jesiennym tchnieniem uslanego suchymi liscmi lasu. Jej cialo uzaleznilo sie od jego dotyku - i to nie tylko tego intymnego, doswiadczanego podczas czestych kontaktow milosnych, ale od najlzejszych, przelotnych musniec jego dloni na plecach czy ramieniu, kiedy przechodzil obok niej. Nie mniej niz za cialem Harmana tesknilaby za jego spojrzeniem; uwaga, jaka jej poswiecal, stala sie czyms na ksztalt stalego dotyku. Przymknela powieki i wyobrazila sobie, jak Harman zamyka w swojej duzej rece jej drobna, chlodna dlon. Ona miala dlugie i smukle palce, on - grube i tepo zakonczone. Skore wnetrza dloni mial stwardniala i zawsze ciepla. Brakowaloby jej tego ciepla. Ale zdala sobie sprawe, ze gdyby rzeczywiscie umarl, tym, za czym tesknilaby najbardziej - swoista esencja jej ukochanego - bylaby swiadomosc, ze Harman ucielesnia cala jej przyszlosc. Nie przeznaczenie, lecz wlasnie przyszlosc, niedajaca sie wyrazic slowami pewnosc, ze jutro znow go spotka, ze beda sie smiac - albo klocic. Przy nim czula, ze dalszy ciag jej zycia bedzie czyms wiecej niz cyklem wdechow i wydechow, bedzie cudownym przedluzeniem zwiazku, ktory rozciagal sie na wszystkie sfery istnienia. Kiedy tak siedziala na lodowatym kamieniu, pod obracajacymi sie nad jej glowa pierscieniami i nasilajacym sie deszczem meteorytow, a jej cien w poswiacie zeliwiaka kladl sie na pobielonej szronem trawie, doszla do wniosku, ze znacznie latwiej jest rozwazac wlasna smiertelnosc niz smierc ukochanej osoby. Pomysl ten sam w sobie nie byl jakims szczegolnym objawieniem - wczesniej Ada wyobrazala sobie juz taka sytuacje, a wyobraznie miala bardzo, ale to bardzo bujna - lecz oszolomila ja jego nagla realnosc i moc. I podobnie jak swiadomosc rozwijajacego sie w jej ciele nowego zycia, tak milosc Harmana i przeczucie, ze go utraci, wypelnialy ja bez reszty. Przerastaly nie tylko ja sama, lecz nawet jej zdolnosc do ogarniecia podobnych mysli. Spodziewala sie, ze kochanie sie z Harmanem bedzie zachwycajace; ze dzielac sie z nim swoim cialem, bedzie na nowo uczyc sie rozkoszy, jaka moze jej ono przynosic. Mimo to nie posiadala sie ze zdumienia, gdyz w miare jak stawali sie sobie coraz blizsi, kazde z nich zdawalo sie odkrywac nowe cialo, nie to nalezace do niej ani do niego, lecz inne, niewytlumaczalnie wspolne. Nigdy z nikim o tym nie rozmawiala, nawet z Harmanem, chociaz wiedziala, ze by ja zrozumial, ale jej zdaniem dopiero Upadek wyzwolil w ludziach te tajemnice. Osiem miesiecy, jakie nastapily po Upadku, powinno byc dla niej okresem ciezkim i smutnym. Sluzki sie popsuly. Latwe, toczace sie od przyjecia do przyjecia zycie dobieglo konca. Swiat, ktory znala od dziecka, przestal istniec. Jej matka - ktora odmowila powrotu do zagrozonego Dworu Ardis i zostala w posiadlosci Lomana na wschodnim wybrzezu - wczesna jesienia zginela wraz z dwoma tysiacami innych mieszkancow majatku podczas najazdu wojniksow. Jej kuzynka i przyjaciolka Virginia zniknela z rodzinnej posiadlosci pod Chomem, na polnoc od kregu polarnego. Niepokoj, czy wystarczy zywnosci, czy znajdzie cieple i bezpieczne schronienie, stal sie dla niej chlebem powszednim. Ludzie musieli zyc ze swiadomoscia, ze konserwatornia przestala istniec, a rzekome wniebowstapienie i osiagniecie wiecznej szczesliwosci w pierscieniach B i R sa tylko okrutna fikcja. Ada musiala pogodzic sie z otrzezwiajacym faktem, ze w przyszlosci czeka ja smierc i ze nie wszyscy dozyja gwarantowanych do niedawna pieciu dwudziestek... Dla dwudziestosiedmioletniej kobiety ten ogrom zmian musial byc przerazajacy i przytlaczajacy. Tymczasem Ada byla szczesliwa jak nigdy przedtem. Cieszyly ja nowe wyzwania, cieszyla koniecznosc wykazywania sie odwaga, zaufania innym i powierzania im swojego zycia. Z radoscia stwierdzila, ze kocha Harmana - z wzajemnoscia - w sposob, ktory w swiecie sluzkow, luksusow, faksow i krotkotrwalych zwiazkow nie mialby racji bytu. Owszem, czula sie nieszczesliwa, ilekroc udawal sie na polowanie, prowadzil swoich ludzi do ataku na wojniksy, lecial sonikiem do Golden Gate w Machu Picchu albo innego pradawnego zabytku, czy faksowal sie do ktorejs z ponad trzystu ocalalych ludzkich wspolnot, aby glosic tam swoja nowine - "od Upadku co najmniej polowa ludzi na Ziemi zginela, a w dodatku nie bylo nas az milion, jak dawno temu poinformowali nas klamliwi postludzie" - ale byla duzo bardziej szczesliwa, gdy wracal, i cieszyla sie kazdym chlodnym, niebezpiecznym, niepewnym dniem, ktory spedzali wspolnie w Dworze Ardis. Poradzi sobie, nawet jezeli jej kochany Harman zginie. W glebi serca wiedziala, ze przetrwa, otrzasnie sie, nie podda, urodzi i wychowa dziecko, moze nawet znow kogos pokocha. Ale wiedziala tez, ze namietna, dodajaca skrzydel radosc, jaka towarzyszyla jej od osmiu miesiecy, zniknie bezpowrotnie. Nie zachowuj sie jak idiotka, zbesztala sie w duchu. Wstala, poprawila opadajacy szal i ruszyla w strone domu, gdy z wiezyczki dobiegl dzwiek dzwonu i glos wartownika: -Troje ludzi! Ida od strony lasu! Mezczyzni przy zeliwiaku porzucili swoje zajecia, chwycili w rece wlocznie, luki i kusze i pobiegli na palisade. Straznicy patrolujacy wschodni i zachodni dziedziniec rzucili sie do drabin i wbiegli na parapet. Troje ludzi. Ada przez chwile stala jak skamieniala. Wyruszyli we czworke. I mieli bryczke, ciagnieta przez wolu. Nie porzuciliby jej bez waznego powodu. Gdyby komus przytrafila sie jakas kontuzja - skrecilby kostke, zlamal noge czy cos - wiezliby go powozem. -Trzy osoby przy polnocnej bramie! - zawolal straznik. - Otwierac! Niosa kogos! Ada puscila szal i co sil w nogach popedzila do bramy. 23 Na dlugo przed atakiem wojniksow Harmana dreczyly zle przeczucia.Ten wypad wcale nie byl potrzebny. Odyseusz, a wlasciwie Noman - upomnial sie w duchu Harman, chociaz barczysty brodacz na zawsze mial dla niego pozostac Odyseuszem - uparl sie, zeby przywiezc swieze mieso, wytropic czesc zagubionego bydla i przeprowadzic rekonesans w polnocnych lasach. Petyr zaproponowal, zeby polecieli sonikiem, ale Odyseusz twierdzil, ze mimo prawie bezlistnych drzew trudno bedzie wypatrzyc w lesie krowe, nawet z nisko lecacego pojazdu. Poza tym najzwyczajniej w swiecie chcial sobie zapolowac. -Wojniksy tez lubia polowania - zauwazyl Harman. - I z tygodnia na tydzien robia sie coraz bardziej bezczelne. Odyseusz-Noman tylko wzruszyl ramionami. Harman przylaczyl sie do wyprawy, mimo ze wiedzial, iz kazdy z jej uczestnikow ma pilniejsze zadania. Hannah przygotowywala poranny wylew zeliwa i jej nieobecnosc mogla opoznic prace. Petyr katalogowal zwiezione w ostatnich dwoch tygodniach ksiazki i ustalal kolejnosc ich siglowania. Noman przebakiwal cos o z dawna planowanej wyprawie sonikiem w poszukiwaniu zrobotyzowanej fabryki na brzegach dawnego jeziora Michigan. A sam Harman poswiecilby zapewne caly dzien na uporczywe proby rozszyfrowania wszechsieci i odkrywanie nowych funkcji - chociaz myslal tez o tym, zeby poleciec z Daemanem do Krateru Paryskiego i pomoc mu sprowadzic matke do Ardis. Jednakze Noman, ktory zawsze polowal samotnie, tym razem koniecznie chcial wyruszyc na lowy w towarzystwie. Nieszczesna Hannah, zakochana w nim po uszy od ponad dziewieciu miesiecy - od pierwszego spotkania przy Golden Gate w Machu Picchu - pierwsza zgodzila sie mu towarzyszyc. Petyr, ktory zjawil sie na Dworze Ardis przed Upadkiem jako uczen Odyseusza, kiedy ten wykladal jeszcze swoja dziwna filozofie, a z czasem beznadziejnie zakochal sie w Hannah, uparl sie, ze pojdzie z nimi. Na koncu Harman sie do nich przylaczyl, poniewaz... Sam wlasciwie nie wiedzial, dlaczego postanowil z nimi isc. Moze nie chcial zostawiac trojga zrodzonych pod najstraszliwsza z gwiazd i uzbrojonych po zeby kochankow samych w lesie? Kiedy pozniej, idac za nimi przez chlodny, zimowy las, przypomnial sobie te slowa, odruchowo sie usmiechnal. Natknal sie na te fraze - "pod najstraszliwsza z gwiazd"[5] - zaledwie dzien wczesniej, czytajac - nie siglowal, korzystajac z funkcji sieci, lecz naprawde czytal - Romea i Julie Szekspira.Od tygodnia chodzil upojony Szekspirem. Dziwil sie, ze wciaz jest w stanie utrzymac sie na nogach, nie mowiac juz o prowadzeniu konwersacji. Glowe mial pelna niewiarygodnych brzmien, nowych slow i tak celnych spostrzezen na temat zlozonosci ludzkiej natury, ze sam nie moglby o takich nawet pomarzyc. Chcialo mu sie plakac. Wstydzil sie tego, ale zdawal sobie sprawe, ze gdyby zaplakal, nie sprawilaby tego ani uroda, ani sila dramatow. Cala koncepcja sztuki scenicznej byla zupelnym novum w postpismiennym swiecie Harmana. Poplakalby sie z egoistycznego zalu, ze z tak cudownym zjawiskiem jak Szekspir zetknal sie dopiero na niespelna trzy miesiace przed uplywem przeznaczonych mu pieciu dwudziestek. Mial wprawdzie pewnosc, ze orbitalna konserwatornia, ktora sam pomogl zniszczyc, nie wysle juz nikogo do pierscienia R po ukonczeniu piatej dwudziestki (ani zadnej innej), ale dziewiecdziesiat dziewiec lat spedzonych na Ziemi ze swiadomoscia, ze jego zycie skonczy sie z wybiciem polnocy w dniu setnych urodzin, odcisnelo na nim trwale pietno. Zapadal zmierzch. Szli we czworo wzdluz dolnej krawedzi urwiska, wracajac do domu po nieudanym dniu. Tempo dyktowal wlokacy sie leniwie wol, ktorego zaprzegli do bryczki. Przed Upadkiem jednokolowe bryczki byly stabilizowane zyroskopowo i ciagniete przez wojniksy, teraz jednak, pozbawione zasilania, nie utrzymywaly rownowagi. Skonczylo sie na tym, ze wymontowano z nich ruchowe czesci i reszte maszynerii, rozsunieto szerzej holoble i zawieszono na ich koncu chomato dla wolu. Pojedyncze cienkie kolo zostalo zastapione dwoma szerszymi, osadzonymi na specjalnie odlanej osi. Zdaniem Harmana przebudowane w ten sposob bryczki i kabriolety prezentowaly sie zalosnie niezgrabnie, ale byly pierwszymi od poltora tysiaca lat pojazdami kolowymi zbudowanymi wlasnorecznie przez czlowieka. Na mysl o tym tez chcialo mu sie plakac. Przeszli okolo szesciu kilometrow na polnoc, glownie wzdluz niskich wzgorz nad doplywem rzeki, ktora - jak Harman niedawno sie dowiedzial - nosila w przeszlosci nazwe Ekei, a jeszcze wczesniej Ohio. Bryczka byla im niezbedna do transportu zabitych saren (chociaz Noman slynal z tego, ze potrafil przejsc wiele kilometrow z martwa zwierzyna na plecach), totez mimo ze nic nie upolowali, poruszali sie tak wolno, jak to tylko woly potrafia. Zazwyczaj dwie osoby zostawaly przy powozie, a dwie pozostale, uzbrojone w luki i kusze, zapuszczaly sie w glab lasu. Petyr wzial ze soba kartaczownice, jeden z nielicznych egzemplarzy broni palnej w Dworze Ardis, ale woleli polowac po cichu. Wojniksy, choc pozbawione uszu, mialy doskonaly sluch. Przez caly ranek bacznie obserwowali - wszyscy procz Odyseusza - wyswietlajace sie im nad dlonmi ekrany. Z niewiadomych powodow wojniksy nie pojawialy sie w wyszukiwarce, dalekosieci ani rzadko uzywanej wszechsieci, za to bliskosiec pozwalala je zlokalizowac. Lecz byla to bron obosieczna, o czym Harman i Daeman przekonali sie w Jerozolimie, gdzie wojniksy w ten sam sposob namierzyly ich i Savi. Tego dnia nie mialo to jednak wiekszego znaczenia, bo w poludnie zadnej funkcji nie dalo sie juz wywolac. Mysliwi musieli zaufac wlasnym oczom, zachowac wieksza czujnosc w gaszczu i obserwowac skraj lasu, gdy szli przez laki i podnoza wzgorz. Wial zimny, przenikliwy wiatr z polnocnego zachodu. W dniu Upadku przestaly dzialac wszystkie dystrybutory, a ze wczesniej cieple ubrania i tak praktycznie nie byly potrzebne, Hannah, Harman i Petyr musieli wlozyc niezgrabne plaszcze i peleryny z welny i skor zwierzecych. Za to Odyseusz-Noman - wydawal sie zgola niewrazliwy na zimno. Zalozyl ten sam co zwykle napiersnik i przepaske przedluzona do krotkiej spodniczki, i tylko ramiona przyrzucil czerwonym kocem. Nie znalezli ani jednej sarny, co bylo dosyc dziwne. Cale szczescie nie napatoczyli sie tez na zadne allozaury ani inne gady odtworzone z przedpotopowego RNA. W Ardis panowalo zgodne przekonanie, ze nieliczne dinozaury, do niedawna polujace tak daleko na polnocy, wyprowadzily sie na poludnie, gdy tylko klimat sie ochlodzil. Gorzej, ze tygrysy szablozebe, ktore latem pojawily sie w okolicy dworu, nie zamierzaly sie nigdzie przenosic. Noman znalazl swieze odciski ich lap niedaleko sladow krow, za ktorymi szli od rana. Petyr sprawdzil, czy w kartaczownicy na pewno tkwi swiezy magazynek krysztalowych pociskow. Zatrzymali sie, gdy znalezli ogolocone z miesa, zakrwawione szkielety dwoch krow, rozwleczone na skalistym gruncie. Dziesiec minut pozniej znalezli skore, strzepy siersci, czesc kregow, czaszke i niesamowite, zakrzywione kly tygrysa. Noman wyprostowal sie i rozejrzal dookola, wodzac wzrokiem po wszystkich okolicznych drzewach i glazach. Obie dlonie zacisnal na dlugiej wloczni. -Czy to sprawka innego szablozeba? - spytala Hannah. -Albo szablozeba, albo wojniksa. -Wojniksy nie musza jesc - zauwazyl Harman. I natychmiast sie zorientowal, jakie palnal glupstwo. Noman pokrecil glowa. Wiatr rozwiewal mu siwe pukle wlosow. -Nie musza, ale moze ten tygrys rzucil sie na grupe wojniksow, a pozniej truchlo znalazly jakies padlinozerne zwierzeta. Albo inne koty. Widzicie te slady w miekkim gruncie? Obok sa odciski stop wojniksow. Harman zobaczyl slady, dopiero kiedy Noman mu je wskazal. Wtedy zawrocili, ale durny wol wlokl sie jeszcze wolniej niz dotychczas, mimo ze Noman nie szczedzil mu kuksancow drzewcem - a czasem i ostrzem - wloczni. Kola i os skrzypialy alarmujaco. Raz musieli sie nawet zatrzymac i naprawic piaste. Niebo zasnulo sie ciezkimi chmurami, wiatr jeszcze sie nasilil i dzien zaczal dogasac, a oni wciaz znajdowali sie trzy kilometry od domu. -Odgrzeja nam kolacje - pocieszyla ich Hannah. Dopoki sie nie zakochala, zawsze byla nieugieta optymistka. Tym razem jednak jej usmiech wygladal sztucznie. -Sprawdzcie bliskosiec - polecil Noman. Pochodzacy z innego czasu Grek nie mogl wywolac zadnej funkcji, ale tez jego cialo, pozbawione efektow dwoch tysiecy lat manipulacji genetycznych, bylo nie do wykrycia za pomoca sieci. Dla wojniksow pozostawal niewidzialny. -Tylko szum - odparla Hannah i wylaczyla zawieszony nad wnetrzem dloni niebieski owal. -Przynajmniej nas tez nie widac - stwierdzil Petyr. Kartaczownice przewiesil przez plecy, w rece trzymal wlocznie. Nie odrywal wzroku od dziewczyny. Ruszyli dalej przez lake. Wysoka, sucha trawa szorowala ich po nogach, bryczka po naprawie skrzypiala jeszcze glosniej niz przedtem. Harman spojrzal na lydki Odyseusza, obnazone ponad wysoko sznurowanymi sandalami. Jakim cudem nie byly jeszcze posiekane trawa do zywego? -Wyglada na to, ze stracilismy caly dzien na prozno - zauwazyl Petyr. Noman wzruszyl ramionami. -Wiemy teraz, ze cos duzego porywa sarny w okolicy Ardis. Miesiac temu po calym dniu na lowach przynioslbym do domu ze dwie albo trzy sztuki. -Jakis nowy drapieznik? - zasugerowal Harman, przygryzajac warge. -Byc moze. Albo wojniksy wyrzynaja zwierzyne i odpedzaja bydlo, zeby nas zaglodzic. -Sa az tak inteligentne? - zdziwila sie Hannah. Ludzie zawsze pogardzali mechorganicznymi tworami i traktowali je jak niewolnikow. Byly nieme, gluche (jesli nie liczyc wydawanych im rozkazow) i zaprogramowane - tak jak sluzki - aby opiekowac sie ludzmi, sluchac ich i ochraniac. Ale po Upadku sluzki przestaly dzialac, a wojniksy zmienily sie w smiercionosne maszyny. Noman znow odpowiedzial wzruszeniem ramion. -Moga wprawdzie samodzielnie funkcjonowac, ale zawsze wykonywaly rozkazy. Teraz tez. Nie wiem tylko, czyje to rozkazy. -Na pewno nie Prospera - mruknal Harman. - Kiedy opuscilismy miasto zwane Jerozolima, w ktorym roilo sie od wojniksow, Savi powiedziala, ze pochodzacy z noosfery byt imieniem Prospero stworzyl Kalibana i kalibany dla ochrony przed nimi. Wojniksy nie pochodza z tego swiata. -Savi... - Noman odchrzaknal. - Ciagle nie moge uwierzyc, ze ona nie zyje. -Ale to prawda - powiedzial Harman. Na orbitalnej wysepce widzieli z Daemanem, jak Kaliban zabil ja i powlokl gdzies jej zwloki. - Dlugo sie znaliscie, Odyseuszu... Nomanie? Grek podrapal sie po krotkiej, szpakowatej brodzie. -Czy dlugo sie znalismy? Niespecjalnie. Kilka miesiecy czasu rzeczywistego... ale rozciagniete na ponad tysiac lat. Sypialismy ze soba. Wstrzasnieta Hannah stanela jak wryta. Noman parsknal smiechem. -Ona w kriogenicznej trumnie, ja w temporalnym sarkofagu na Golden Gate. Bylismy bardzo grzeczni, jak dwojka dzieci w osobnych kolyskach. Gdybym mial wezwac imie jednego z moich rodakow nadaremno, powiedzialbym, ze to byl platoniczny zwiazek. - Zaniosl sie smiechem, nie przejmujac sie tym, ze nikt mu nie zawtorowal. W koncu spowaznial i dodal: - Nie wierz tej starej wiedzmie, Harman. Duzo klamala, a niewiele rozumiala. -Byla najmadrzejsza kobieta, jaka znalem. Juz nigdy kogos takiego nie spotkam. Noman usmiechnal sie ponuro. -To drugie stwierdzenie jest jak najbardziej prawdziwe. Balansujac na zwalonych pniach i skaczac z kamienia na kamien, sforsowali strumien, ktory dalej wpadal do wiekszej rzeczki. Bylo zbyt zimno, zeby bez potrzeby moczyc nogi albo ubranie. Wol bez pospiechu brodzil w lodowatej wodzie, wlokac podskakujaca na kamieniach pusta bryczke. Petyr pierwszy przeszedl na drugi brzeg i stanal na czatach z kartaczownica gotowa do strzalu. Nie wracali po sladach, za ktorymi szli rano, ale podazali rownolegle do nich w odleglosci najwyzej kilkuset metrow. Od ciepla, kolacji i wzglednie bezpiecznego schronienia w Ardis dzielilo ich jeszcze tylko lagodnie nachylone wzgorze, dluga kamienista laka i krotki, gladki trawnik przed palisada. Slonce schowalo sie za walem ciemnych chmur na poludniowym zachodzie. Szybko zrobilo sie na tyle ciemno, ze pierscienie na niebie staly sie glownym zrodlem swiatla. Dwie lampy na bryczce i zapas swiec w plecaku Harmana nie powinny byc potrzebne, dopoki chmury nie przeslonia pierscieni i gwiazd. -Ciekawe, czy Daeman pojechal po matke - powiedzial Petyr, ktory czul sie nieswojo, gdy milczenie za bardzo sie przeciagalo. -Powinien byl zaczekac, az wroce - odparl Harman. - Albo chociaz do switu w Kraterze Paryskim. Tam nie jest teraz bezpiecznie. Noman prychnal. -Moze to dziwnie zabrzmi, ale z was wszystkich to wlasnie o Daemana jestem najbardziej spokojny. Poradzi sobie. Zaskoczyl cie, Harmanie, prawda? -Niespecjalnie - odparl Harman. I natychmiast zdal sobie sprawe, ze klamie. Kiedy sie przed rokiem poznali, Daeman byl pulchnym, rozpieszczonym maminsynkiem, ktorego jedynymi rozrywkami byly lapanie motyli i uwodzenie mlodych kobiet. Harman byl wrecz przekonany, ze Daeman przyjechal do Dworu Ardis tylko po to, zeby uwiesc Ade, swoja kuzynke. Podczas pierwszych wspolnych przygod zachowywal sie jak strachliwy mazgaj, ale Harman musial przyznac, ze pozniejsze wydarzenia zmienily Daemana nie do poznania, w znacznie wiekszym stopniu niz jego samego. To wlasnie wychudzony - lzejszy o dwadziescia kilogramow - ale zawziety Daeman rzucil sie w pojedynke na Kalibana na orbitalnej wyspie Prospera; to on ocalil Harmana i Hannah. Po Upadku spowaznial, stal sie spokojniejszy i z zapalem cwiczyl wszystkie wykladane przez Odyseusza techniki walki i przetrwania. Harman troche mu zazdroscil. Uwazal sie za naturalnego przywodce mieszkancow Ardis. Byl najstarszy i najmadrzejszy, dziewiec miesiecy temu nikt poza nim nie umial - nawet nie chcial - czytac, nikt nie wiedzial, ze Ziemia jest okragla. Teraz jednak musial przyznac, ze dramat, przez ktory przeszli, zahartowal Daemana, a jego oslabil i fizycznie, i duchowo. Czyzby wiek upominal sie o swoje prawa? Harman wygladal na czterdziestolatka, tak jak - przed Upadkiem - kazdy mezczyzna po czwartej dwudziestce. Niebieskie larwy i bulgoczace chemikalia, ktore widzial w konserwatorni, doskonale odnawialy jego cialo podczas czterech obowiazkowych wizyt. A co z psychika? To pytanie nie dawalo mu spokoju. Moze starosc byla jednak nieunikniona, nawet w perfekcyjnie odtworzonym ludzkim organizmie? Nie pomagal mu fakt, ze wciaz utykal na skutek urazu doznanego na piekielnej sztucznej asteroidzie Prospera. Nie mogl liczyc na to, ze w konserwatorni defekt zostanie usuniety. Nie bylo sluzkow, ktore pojawialy sie jak na zawolanie, aby opatrzyc kazde najdrobniejsze skaleczenie. Zdawal sobie sprawe, ze nigdy nie odzyska pelnej wladzy w nodze i do konca zycia bedzie kulal, co dodatkowo potegowalo jego niewesoly nastroj. Szli przez las w milczeniu, krok za krokiem, pograzeni w rozmyslaniach. Przypadla wlasnie kolej na Harmana, zeby poprowadzic wolu, tymczasem zwierze, w miare jak zapadal zmrok, robilo sie coraz bardziej uparte i nieposluszne. Wystarczyloby, zeby glupie bydle szarpnelo sie nie w te strone, co trzeba, i wyrznelo bryczka o ktores drzewo, zeby mieli do wyboru albo spedzic cala noc na jej naprawianiu, albo porzucic ja i zawlec samego wolu do domu. Zadna z tych mozliwosci nie zapowiadala sie specjalnie atrakcyjnie. Harman zerknal na Odyseusza, ktory szedl swobodnym krokiem, nie za szybko, zeby nie wysforowac sie przed wolu i jego kulejacego przewodnika. Spojrzal na Hannah, ktora wpatrywala sie w Odyseusza, i na Petyra, ktory z kolei tesknie spogladal na Hannah. Mial ochote siasc na ziemi i zaplakac nad pochlonietym walka o przetrwanie swiatem, w ktorym nie bylo miejsca na rozpacz. Przypomnial mu sie cudowny dramat, ktory ostatnio czytal, Romeo i Julia. Ciekawe, pomyslal, czy pewne kaprysy ludzkiej natury pozostaly niezmienne nawet po dwoch tysiacach lat sterowanej ewolucji, nanoinzynierii i manipulacji genetycznych. Moze nie powinienem byl sie godzic na ciaze Ady? To pytanie dreczylo go najczesciej. Ada chciala miec dziecko. On tez. Co wazniejsze - i po tylu stuleciach naprawde niezwykle - oboje chcieli stworzyc rodzine. Chcieli, zeby mezczyzna zostal z kobieta i zeby razem wychowywali dziecko, ktorego i tak nie mogli teraz oddac pod opieke sluzkow. Przed Upadkiem wszyscy zamieszkujacy ziemie ludzie znali swoje matki, ale malo kto znal - i malo kto chcial znac - ojca. W swiecie, w ktorym mezczyzni pozostawali mlodzi i zwawi az do piatej dwudziestki, w nielicznej populacji (na calym swiecie zylo najwyzej trzysta tysiecy ludzi) i w kulturze, na ktora skladaly sie glownie przyjecia i przelotne zwiazki seksualne i w ktorej nade wszystko cenilo sie mlodziencza urode, bylo praktycznie nieuniknione, ze ojcowie spolkowali z corkami, a synowie z matkami. Ten fakt zaczal martwic Harmana, gdy tylko nauczyl sie czytac i zaczal z wolna poznawac zapomniane kultury i cenione przez nie wartosci. Zrobil to za pozno, o wiele za pozno. Ale jeszcze dziewiec miesiecy temu kazirodztwo nikogo nie przerazalo. Te same zmodyfikowane genetycznie nanoczujniki w kobiecym ciele, ktore pozwalaly wlascicielce wiele tygodni czy nawet lat po stosunku wybrac jeden z zamrozonych pakietow nasienia, uniemozliwialy rowniez zajscie w ciaze z mezczyzna z najblizszej rodziny. To sie po prostu nie moglo wydarzyc. Ludzie mogli byc glupi, ale nie byli w stanie przelamac narzuconych nanoprogramowaniem regul. A teraz wszystko sie zmienilo, pomyslal. Jesli chcieli przetrwac, musieli tworzyc rodziny - nie tylko po to, by stawic czolo przeciwnosciom losu i walczyc ze zbuntowanymi po Upadku wojniksami, ale by przygotowac sie do wojny, ktora, jak twierdzil Odyseusz, byla nieunikniona. Grek niechetnie wracal do proroctwa wygloszonego w noc Upadku, ale powiedzial wtedy, ze nadciaga straszliwa wojna. Niektorzy utrzymywali, ze bedzie miala jakis zwiazek z oblezeniem Troi, ktore - obserwowane za posrednictwem calunow turynskich, dopoki takze ich mikroobwody nie przestaly dzialac - stanowilo glowna rozrywke ludzi. -Na dziedzincu otworza sie nowe swiaty - powiedzial wtedy Odyseusz. Wyszli na lake dzielaca ich od ostatniego waskiego zagajnika na drodze do domu. Harman byl zmeczony i przerazony. Mial dosc tego, ze musial zawsze dokonywac slusznych wyborow. Kim byl, zeby zniszczyc konserwatornie, prawdopodobnie uwolnic Prospera, a teraz prawic kazania o znaczeniu rodziny i koniecznosci organizowania sie ludzi w wieksze grupy? Co on wlasciwie wiedzial - dziewiecdziesieciodziewiecioletni Harman, ktory przezyl zycie, nie poznawszy prawdziwej madrosci? Bal sie nie tyle samej smierci, chociaz po poltora tysiacu lat ludzkosc na nowo uczyla sie zyc z tym lekiem, co zmiany, do ktorej posrednio doprowadzil. Zmiany i odpowiedzialnosci za nia. Czy dobrze zrobilismy, pozwalajac Adzie zajsc teraz w ciaze? Uznali, ze w nowym swiecie, mimo codziennych trudow i niepewnosci losu, lepiej bedzie zalozyc rodzine. Wlasciwie okreslenie "zalozyc rodzine" brzmialo dosyc dziwacznie, gdy posiadanie wiecej niz jednego dziecka wydawalo sie nie do pomyslenia. Przez poltora tysiaca lat, kiedy ludzkoscia wladali nieobecni juz postludzie, kazda kobieta miala prawo powic tylko jednego potomka. Perspektywa, ze mogliby miec kilkoro dzieci - jesli tylko beda chcieli i jesli ich organizmy sobie poradza - oszalamiala Ade i Harmana. Nie bylo zadnej kolejki, nie musieli czekac na przekazywana przez sluzki zgode postludzi. Ale tez wcale nie byli pewni, czy to mozliwe, zeby czlowiek mial wiecej niz jedno dziecko. Czy ich genetycznie i nanotechnologicznie zmodyfikowane ciala na to pozwola? W kazdym razie postanowili postarac sie o dziecko jak najszybciej, poki Ada miala dwadziescia pare lat. Chcieli pokazac - wszystkim, nie tylko mieszkancom Ardis, ale takze obywatelom innych ocalalych faksowezlow - jak moze wygladac rodzina, w ktorej ojciec bedzie stale obecny. Wszystko to przerazalo Harmana. Byl przekonany, ze dobrze zrobili, ale i tak sie bal. Przede wszystkim nikt nie wiedzial, czy matka i dziecko przezyja porod poza konserwatornia. Zaden z zyjacych ludzi nie widzial narodzin dziecka. Porod - tak jak i smierc - przezywalo sie samotnie, po przeniesieniu do pierscienia R. W dodatku porod w konserwatorni byl przezyciem tak traumatycznym, ze wymazywano go z pamieci, podobnie jak powazne wypadki i dramatyczne okolicznosci przedwczesnej smierci - tak wlasnie stalo sie z Daemanem, ktory zginal pozarty przez allozaura. Kobiety zapamietywaly z porodu rownie malo, co ich nowo narodzone dzieci. W okreslonym - i obwieszczonym przez sluzki - momencie ciazy kobiete faksowano do konserwatorni, skad po dwoch dniach wracala cala, zdrowa i szczupla. W nastepnych miesiacach dzieckiem opiekowaly sie wylacznie sluzki. Matka nie tracila z nim wprawdzie kontaktu, ale miala minimalny wplyw na jego wychowanie. Ojciec zas nie tylko nie znal dziecka, ale nawet nie wiedzial, ze je ma. Do stosunku, ktory zadecydowal o poczeciu potomstwa, moglo przeciez dojsc cale lata wczesniej. Harman i inni znali juz ksiazkowe opisy prastarego rytualu zwanego "porodem", ktory wydawal sie niewiarygodnie niebezpieczny i barbarzynski, nawet kiedy odprawiano go w szpitalach (prymitywnych pierwowzorach konserwatorni) pod nadzorem specjalistow. Ale nie bylo nikogo, kto na wlasne oczy widzialby przyjscie dziecka na swiat. Poza Nomanem, ktory przyznal kiedys, ze w swoim poprzednim wcieleniu - w nierzeczywistym, krwawym zyciu wojownika, znanym wszystkim ze spektaklu turynskiego - zdarzalo mu sie byc swiadkiem narodzin, w tym takze narodzin wlasnego syna Telemacha. Dzieki temu zostal dyzurnym akuszerem w Ardis. Mialo to tym wiekszy sens, ze w nowym swiecie, pozbawionym lekarzy - a wlasciwie pozbawionym kogokolwiek, kto rozumialby, jak leczyc najprostsze choroby i opatrywac chocby drobne zadrasniecia - Noman byl mistrzem sztuki uzdrawiania. Znal sie na okladach, na szyciu ran, na nastawianiu kosci. Przez blisko dziesiec lat podrozy w czasie i przestrzeni, odkad wymknal sie komus imieniem Kirke, poznal rowniez nowoczesne zasady opieki medycznej - takie jak mycie rak i noza, zanim sie ten noz wbije komus w cialo. Dziewiec miesiecy wczesniej zapowiadal, ze zabawi w Ardis najwyzej kilka tygodni. Harman podejrzewal, ze gdyby Noman oznajmil teraz, ze zamierza odejsc, z piecdziesiat osob rzuciloby sie na niego, zwiazalo go i uniemozliwilo mu ucieczke. Jego doswiadczenie bylo bezcenne. Znal sie na wyrobie broni, polowaniu, oprawianiu zwierzyny, gotowaniu na ogniu, kowalstwie, szyciu, programowaniu sonika, leczeniu, opatrywaniu ran. I na przyjmowaniu porodow. Widzieli juz lake rozciagajaca sie za zagajnikiem. Chmury polykaly pierscienie. Robilo sie coraz ciemniej. -Chcialem sie dzis zobaczyc z Daemanem... - odezwal sie Noman. Wiecej powiedziec nie zdazyl. Wojniksy spadly na nich z drzew bezszelestnie, jak olbrzymie pajaki. Byl ich co najmniej tuzin. Mialy wysuniete ostrza bojowe. Dwa wyladowaly na grzbiecie wolu i poderznely mu gardlo. Dwa zeskoczyly obok Hannah i ciely z impetem. Trysnela krew, zafurkotaly odciete strzepy materialu. Hannah odskoczyla, probujac wycelowac i naciagnac kusze, ale przewrocily ja na ziemie i pochylily sie nad nia, aby ja dobic. Odyseusz wrzasnal i wlaczyl miecz, otrzymany, jak kiedys powiedzial, w prezencie od Kirke. Ostrze zawibrowalo, jego krawedzie rozmyly sie w powietrzu, a Grek rzucil sie na wojniksy. Kawalki pancerzy i manipulatorow spadly na ziemie, biala krew i siny olej zbryzgaly Harmana. Jeden wojniks spadl wprost na Harmana, ktory, bez tchu, ledwie zdazyl odturlac sie spod stalowych szponow. Drugi wyladowal na czterech lapach i natychmiast stanal wyprostowany na dwoch, niczym potwor z odtwarzanego w przyspieszonym tempie sennego koszmaru. Harman zerwal sie na nogi, niezdarnie zamachnal sie wlocznia i dzgnal drugiego robota, nie baczac na to, ze pierwszy wlasnie probuje rozorac mu plecy. Seria krotkich eksplozji rozdarla powietrze - to Petyr strzelil z kartaczownicy. Krysztalowe pociski smignely wokol glowy Harmana. Stojacy za nim wojniks zatoczyl sie i upadl pod impetem uderzenia tysiaca lsniacych drzazg. Harman odwrocil sie w sama pore, zeby pchnac w piers drugiego potwora, ktory wlasnie na niego skoczyl. Z satysfakcja patrzyl, jak mechaniczny stwor osuwa sie na ziemie, i zaklal, kiedy zorientowal sie, ze pod ciezarem wojniksa wlocznia wyslizguje mu sie z rak. Szarpnal ja jeszcze, ale zaraz dal spokoj i siegnal po luk. Trzy nastepne roboty juz szykowaly sie do ataku. Broniacy sie ludzie oparli sie plecami o bryczke. Osiem sprawnych wojniksow utworzylo wokol nich polokrag i zaczelo go zaciesniac. Bojowe ostrza lsnily slabo w bladym swietle gwiazd. Hannah wystrzelila dwa belty z kuszy w piers najblizszego przeciwnika. Wojniks padl, ale nie rezygnowal. Podciagnal sie na czterech lapach i wysunal wirujace noze. Odyseusz doskoczyl do niego i mieczem Kirke rozplatal go na dwoje. Trzy rzucily sie na Harmana, ktory nie mial gdzie uciec. Wystrzelil przygotowana strzale, zdazyl jeszcze zobaczyc, jak zeslizguje sie po napiersniku pierwszego z wrogow - i wtedy wojniksy go dopadly. Zrobil unik, cos rozcielo mu noge. Wturlal sie pod bryczke. Poczul odor krwi wolu, metaliczny posmak w ustach i nosie. Znalazl sie po drugiej stronie bryczki. Wstal. Wojniksy wybily sie z ziemi, probujac przeskoczyc nad pojazdem. Petyr okrecil sie w miejscu, przykucnal i poslal w nie caly magazynek kartaczy. Rozszarpane tysiacami krysztalowych igiel roboty spadly na ziemie, bryzgajac na wszystkie strony organiczna krwia i olejem maszynowym. -Oslaniaj mnie! - zawolal Petyr. - Musze przeladowac! Wyrzucil pusty magazynek i wbil na jego miejsce nowy, wyjety z kieszeni plaszcza. Harman odrzucil luk, ktory nie nadawal sie do walki wrecz, wyciagnal miecz wykuty przed dwoma miesiacami w kuzni Hannah i zamachnal sie na dwa najblizsze wojniksy. Byly dla niego za szybkie: jeden uskoczyl, drugi wytracil mu miecz z reki. Hannah wskoczyla na bryczke i strzelila z kuszy w plecy temu, ktory atakowal Harmana. Wojniks sie zatoczyl, ale i tak rzucil sie na ofiare ze wzniesionymi do ciosu manipulatorami. Nie mial oczu ani ust. Harman uniknal morderczego ciecia, padl na czworaki i, oparlszy sie na rekach, kopnal przeciwnika po kolanach. Rownie dobrze moglby kopnac gruba metalowa rure, na dodatek osadzona w betonie. Piec ocalalych robotow przedostalo sie juz na druga strone bryczki. Rzucily sie na Harmana i Petyra, nie czekajac, az ten drugi zaladuje bron. W tej samej chwili Odyseusz wyskoczyl zza powozu i z niedzwiedzim rykiem wszedl miedzy wojniksy. Jego miecz wygladal jak rozmazana smuga swiatla. Wszystkie piec wojniksow runelo na niego. Zawibrowaly bojowe ostrza. Hannah podniosla kusze do strzalu, ale nie mogla dobrze wycelowac, walczacy poruszali sie zbyt szybko, a Odyseusz znajdowal sie w samym srodku zamieszania. Harman siegnal do bryczki po jedna z zapasowych wloczni. -Odyseusz! - krzyknal Petyr. - Padnij! Grek przypadl do ziemi, ale trudno bylo powiedziec, czy posluchal Petyra, czy tylko chcial uniknac ciosu ktoregos wojniksa. Zmasakrowal juz dwa roboty, ale trzy pozostale byly w pelni sprawne - i smiertelnie niebezpieczne. Brrpppppppprrrrrrrrrrrrrbrrrrrrrrrrrpppppppppppbrpppp. Przelaczona na ogien ciagly kartaczownica wydawala taki odglos, jakby ktos przytknal patyk do szybko obracajacego sie wentylatora. Wojniksy zostaly odrzucone dwa metry do tylu, podziurawione jak sito dziesiecioma tysiacami kartaczy. Krysztalowe igielki posypaly sie na ziemie jak mozaika z tluczonego szkla. -Jeeezu... - steknal Harman. Zraniony przez Hannah i znajdujacy sie po drugiej stronie bryczki wojniks wstal. Hannah byla odwrocona plecami. Harman ostatkiem sil rzucil wlocznia, ktora utkwila w pancerzu robota. Ten zatoczyl sie, ale wyszarpnal bron i zlamal ja wpol. Harman wskoczyl na woz i porwal nastepna wlocznie. Hannah trafila wojniksa kolejnymi dwoma beltami. Jeden odbil sie od pancerza i nie czyniac nikomu szkody, zniknal w mroku, drugi ugrzazl w celu. Harman skoczyl na potwora i przebil go wlocznia. Wojniks sie zachwial. Zrobil krok do tylu. Harman wyrwal bron z rany, dzgnal jeszcze raz, z sila szalenca, przekrecil drzewce, wyszarpnal haczykowate ostrze - i znowu pchnal. Wojniks upadl na plecy wsrod korzeni wiekowego wiazu. Harman stanal nad nim, niepomny dygoczacych jeszcze manipulatorow i wirujacych ostrzy. Podniosl unurzana w sinym oleju bron, wbil ja w piers monstrum, przekrecil, wyszarpnal, wbil nizej, wyszarpnal, wbil w okolice, gdzie czlowiek mialby pachwine, przekrecil z impetem, rozdzierajac miekkie czesci przegubu, wyciagnal - zrywajac przy okazji kawal pancerza - i znow wbil, z taka sila, ze grot zgrzytnal na kamieniach. Wyrwal wlocznie, pchnal, wyrwal... -Harmanie... - Petyr polozyl mu dlon na ramieniu. - On juz jest martwy. Harman powiodl wzrokiem dookola. Nie poznawal Petyra. Brakowalo mu tchu. Uslyszal jakis rozpaczliwy dzwiek - i dopiero po chwili zdal sobie sprawe, ze to jego wlasny chrapliwy oddech. Przekleta noc! Kiedy chmury przeslonily pierscienie, pod drzewami zrobilo sie kurewsko, ale to kurewsko ciemno. W mroku moglo sie czaic nastepne piecdziesiat wojniksow! Hannah zapalila lampe. W kregu swiatla nie bylo widac ani jednego sprawnego wojniksa. Te, ktore padly pod ciosami ludzi, przestaly juz podrygiwac. Odyseusz lezal na ziemi, przygnieciony zabitym robotem. Ani czlowiek, ani maszyna sie nie poruszali. -Odyseusz! Hannah zeskoczyla z bryczki z lampa w rece i kopniakiem odtracila nieruchomego wojniksa. Petyr przykleknal obok lezacego. Harman podkustykal do nich, podpierajac sie wlocznia. Poharatane plecy i lydki zaczynaly mu sie dawac we znaki. -Och... - Hanna rowniez uklekla. Poswiecila nizej. - Och... Paski podtrzymujace pancerz Odyseusza-Nomana byly zerwane. Zbroja zsunela mu sie z piersi, poprzecinanej teraz siatka glebokich ran. Po jednym z ciec stracil kawalek ucha i czesc skory na glowie. Ale najgorzej wygladala jego prawa reka. Wojniksy, usilujac zmusic Odyseusza do wypuszczenia miecza Kirke (co im sie zreszta nie powiodlo, bo ostrze do tej pory wibrowalo w dloni Greka), poszarpaly mu cala reke w strzepy, a potem omal nie wyrwaly mu jej z barku. Krew i potrzaskane kosci polyskiwaly w swietle lampy. -Moj Boze... - wyszeptal Harman. Nie slyszal jeszcze, zeby po Upadku ktokolwiek w Ardis albo innym osiedlu odniosl podobne rany i przezyl. Hannah przylozyla jedna reke do piersi Odyseusza, a druga, zwinieta w piesc, bezsilnie uderzala w ziemie. -Nie czuje bicia serca - powiedziala beznamietnie. Tylko jej blyskajace bialkami oczy, widoczne w blasku lampy, przeczyly temu rzekomemu spokojowi. - Nie czuje bicia serca. -Polozcie go na bryczke... - zaproponowal Harman. Teraz, kiedy poziom adrenaliny opadl, zaczynal czuc znajome mdlosci i dreszcze. Poharatana noga i plecy krwawily mu obficie. -Pieprzyc bryczke - powiedzial Petyr. Przekrecil rekojesc miecza Kirke. Rozwibrowane ostrze znieruchomialo i znow stalo sie widoczne. Petyr podal Harmanowi miecz, kartaczownice i dwa zapasowe magazynki. Pochylil sie, przykleknal na jedno kolano, zarzucil sobie nieprzytomnego - lub martwego - Odyseusza na ramie i wstal. -Hannah, prowadz. Wez lampe. Ty, Harmanie, bedziesz ubezpieczal tyly. Masz bron. Strzelaj do wszystkiego, co mogloby sie poruszyc. Potykajac sie pod ciezarem krwawiacego ciala, Petyr ruszyl w kierunku skraju zagajnika i ostatniego trawiastego odcinka drogi. Jak na ironie, do zludzenia przypominal samego Odyseusza, wracajacego z udanego polowania z sarna na plecach. Harman pokiwal tepo glowa. Odrzucil wlocznie, wsunal sobie za pas miecz Kirke, mocniej scisnal kartaczownice i ruszyl w slad za pozostala dwojka. 24 Gdy tylko Daeman znalazl sie w Kraterze Paryskim, natychmiast pozalowal, ze nie faksowal sie rano. Albo przynajmniej nie poczekal, az Harman albo ktos inny bedzie mogl faksowac sie razem z nim.Dochodzila piata po poludniu i zaczynalo sie zmierzchac, kiedy stanal przed pawilonem faksu dwa kilometry od Dworu Ardis. W Kraterze Paryskim byla pierwsza w nocy, panowaly nieprzeniknione ciemnosci i lal deszcz. Faksowal sie do wezla najblizej domicylu matki - wezel nazywal sie Hotel Inwalidow, ale nikt nie mial pojecia, skad wziela sie ta nazwa. Wyszedl z pawilonu spiety, czujny, z kusza gotowa do strzalu. Patrzac na miasto przez strugi sciekajacej z dachu wody, mial wrazenie, ze oglada Paryz przez wodna kurtyne. Albo przez wodospad. Od razu sie zirytowal. Mieszkancy Krateru nie pilnowali faksowezlow. Mniej wiecej co trzecie z ocalalych ludzkich osiedli budowalo wokol swoich pawilonow faksu mur lub palisade i wystawialo przy nich straze - Ardis wiodl w tym prym - jednak obywatele Krateru Paryskiego odmowili wspolpracy. Nikt nie wiedzial, czy wojniksy faksuja sie z miejsca na miejsce, zawsze wszedzie bylo ich pod dostatkiem, wiec moze nie musialy tego robic. Dopoki takie spolecznosci jak Krater nie zaczna monitorowac ruchu w faksowezlach, nie da sie tego stwierdzic. Naturalnie w Ardis zaczeto pilnowac faksowezla nie dla ochrony przed wojniksami, lecz po to, by ograniczyc liczbe uchodzcow przybywajacych do dworku po Upadku. Kiedy zabraklo pradu i sluzkow, pierwsza reakcja byla ucieczka w poszukiwaniu bezpieczenstwa i zywnosci. Przez pierwsze tygodnie i miesiace exodusu dziesiatki tysiecy ludzi faksowaly sie gdzie popadlo, odwiedzajac nawet po piecdziesiat wezlow w ciagu dnia, tylko po to, zeby uszczuplic ich zapasy i zniknac bez sladu. Malo ktore osiedle mialo wtedy wlasne zapasy zywnosci i malo ktore moglo sie oprzec takiemu najazdowi. Ardis jako jedna z pierwszych kolonii uzbroil sie i zaczal odprawiac z kwitkiem spanikowanych uciekinierow - poza tymi, ktorzy ze wzgledu na swoje umiejetnosci mogli sie przydac. Tyle ze po poltora tysiacu lat "obrzydliwej elojowej bezproduktywnosci", jak to ujela Savi, malo kto umial robic cos pozytecznego. Miesiac po Upadku, gdy chaos nieco sie uspokoil, podczas spotkania rady Ardis Harman uparl sie, zeby ten ich poczatkowy egoizm jakos innym koloniom wynagrodzic. Proponowal rozeslac po swiecie doradcow, ktorzy tlumaczyliby ludziom, jak uzyskac lepsze plony, poprawic bezpieczenstwo i zabijac zwierzeta rzezne. Pozniej, kiedy odkryl funkcje siglowania, chcial rowniez pokazac rozproszonym niedobitkom ludzkosci, jak czerpac z ksiazek istotne dla przetrwania informacje. Ardis prowadzilo tez handel wymienny bronia i rozdawalo plany konstrukcji kusz, beltow, lukow, strzal, wloczni, grotow, nozy i innego oreza. Na szczescie dla wiekszosci ludzi calun turynski przez ostatnie pol dwudziestki stanowil glowne zrodlo rozrywki, wiec z bronia mniej skomplikowana od kuszy byli przynajmniej jako tako oswojeni. Na koniec Harman rozeslal emisariuszy Ardis do wszystkich ponad trzystu zamieszkanych faksowezlow z prosba o pomoc w poszukiwaniach legendarnych zrobotyzowanych fabryk i dystrybutorow. Pokazywal ludziom nieliczne pistolety, przywiezione z drugiej wyprawy do Machu Picchu, z tamtejszego muzeum, i tlumaczyl, ze jesli ludzkosc ma przetrwac najazd wojniksow, bedzie potrzebowala tysiecy sztuk takiej broni. Wpatrujac sie w mrok przez kurtyne ulewy i splywajacej z dachu deszczowki, Daeman zdal sobie sprawe, ze trudno byloby miec na oku wszystkie wezly w Kraterze. Przed osmioma miesiacami bylo to jedno z najwiekszych miast na Ziemi, zamieszkane przez dwadziescia piec tysiecy ludzi i wyposazone w kilkanascie faksow. Jezeli przyjaciele jego matki mieli racje, po upadku zostalo zaledwie okolo trzech tysiecy mieszkancow, a wojniksy panoszyly sie na ulicach, z chrobotem metalowych odnozy buszowaly po starych napowietrznych chodnikach i wiezach mieszkalnych. Tylko fakt, ze przez cale zycie - czyli prawie dwie dwudziestki - byl bezwzglednie posluszny kaprysom matki, sprawil, ze ulegl, gdy uparla sie, ze nie ruszy sie z Krateru. Na szczescie miasto wydawalo sie wzglednie bezpieczne. Okolo setki ludzi, glownie mezczyzn, zajelo i zabarykadowalo kompleks wiezowcow w poblizu zachodniej krawedzi krateru, gdzie miescil sie obszerny domicyl Mariny, matki Daemana. Zbierali deszczowke do rozciagnietych miedzy dachami pojemnikow - a w Kraterze Paryskim padalo regularnie. W zalozonych na tarasach ogrodach hodowali jarzyny, a na splachetkach trawiastej ziemi rozsianych dookola miasta pozamykali w zagrodach bydlo i swinie zabrane z gospodarstw, ktorymi dawniej opiekowaly sie wojniksy. Niedaleko, przy Champs Ulysses, co tydzien odbywal sie targ, na ktorym mieszkancy zachodniej czesci Krateru prowadzili handel wymienny jedzeniem, ubraniami i innymi towarami pierwszej potrzeby. Mieli nawet wino, transportowane faksem z odleglych kolonii ulokowanych w winnicach. Mieli tez bron, w tym kupione na Dworze Ardis kusze, kilka kartaczownic i miotacz energetyczny, znaleziony w jakims porzuconym podziemnym muzeum, ktore odkryto po Upadku. O dziwo, miotacz dzialal doskonale. Ale Daeman dobrze wiedzial, ze glownym powodem, dla ktorego jego matka zostala w Kraterze, byl pewien stary lotr imieniem Goman, ktory przez prawie cala ostatnia dwudziestke byl jej najwazniejszym kochankiem. Daeman go nie cierpial. Krater Paryski nazywano zawsze Miastem Swiatla i kiedy Daeman w nim dorastal, nazwa ta znajdowala pelne uzasadnienie w jego wygladzie. Zawieszone w powietrzu zarkule oswietlaly wszystkie ulice i bulwary, elektryczne lampy kreslily kontury wiezowcow, po domach plonely tysiace latarn, a nad wszystkim wznosila sie rozswietlona, wysoka na trzysta metrow wieza, symbolizujaca przewage Krateru nad innymi ziemskimi osiedlami. Potem jednak zarkulom zabraklo energii i ciemne pospadaly na ziemie, prad przestal plynac, latarnie pogaszono lub pochowano za zatrzasnietymi okiennicami, a Wielka Dziwka zgasla po raz pierwszy od dwoch tysiecy lat. Daeman minal ja biegiem i tylko przelotnie rzucil na nia okiem. Jej glowa i piersi, dawniej wypelnione bulgoczaca, fotoluminescencyjna ciecza czerwonej barwy, byly zupelnie niewidoczne na tle ciemnych burzowych chmur; a moze to wlasnie one ja przeslonily? Slawne na caly swiat uda i posladki staly sie teraz zwyklym stalowym rusztowaniem, ktore sciagalo bijace w miasto pioruny. Ale to wlasnie swiatlo blyskawic pomoglo Daemanowi przejsc trzy dlugie przecznice, dzielace wezel przy Hotelu Inwalidow od domicylu Mariny. Przed kazdym skrzyzowaniem zatrzymywal sie z kusza gotowa do strzalu, cieszac sie z iluzorycznej oslony przed deszczem, jaka dawal mu kaptur kurtki, czekal, az piorun rozswietli spowite mrokiem bramy i wejscia do domow, i - nie widzac wojniksow - przebiegal przez ulice. W pawilonie sprawdzil blisko - i dalekosiec, ale zadna nie dzialala. Ucieszyl sie, bo wojniksy korzystaly ostatnio z obu tych funkcji przy polowaniu na ludzi, on zas nie musial nawet uruchamiac wyszukiwarki. Mimo ze Goman, oblesny uzurpator, zajal miejsce u boku jego matki, Daeman nadal czul sie tu jak w domu. Na rozswietlanych blyskawicami pustych podworkach staly zapomniane oltarze. Obojetnie mijal te smutne dowody ludzkiej desperacji, z ulepionymi z papier mache figurami bogin w togach, nagich lucznikow i brodatych patriarchow. Na oltarzach czczono olimpijskich bogow ze spektaklu turynskiego. W Kraterze i innych wezlach na kontynencie znanym Harmanowi, Daemanowi i innym czytelnikom w Ardis pod nazwa Europy rozpaczliwe proby przeblagania Ateny, Apolla i Zeusa staly sie modne na dlugo przed Upadkiem. Podobizny z papier mache rozpuszczaly sie w wiecznym deszczu i porzuceni po raz drugi bogowie na smaganych wiatrem oltarzach upodobnili sie do garbatych potworow z innego swiata. I slusznie, pomyslal Daeman. Takie potwory sa bardziej rzeczywiste niz turynskie bostwa. Byl na wyspie Prospera w pierscieniu R i slyszal o Ciszy. Slyszal, jak Kaliban wychwalal swojego boga, wielorekiego Setebosa, zanim zabil Savi i zaciagnal jej trupa na zalewane sciekami orbitalne bagna. Od wiezowca Mariny dzielilo go zaledwie pol przecznicy, gdy uslyszal metaliczny zgrzyt. Wcisnal sie w zalewana deszczem framuge najblizszych drzwi wejsciowych i odbezpieczyl kusze. Mial nowa wersje broni, ktora po jednym nacisnieciu spustu wystrzeliwala dwa ostre, haczykowate belty. Oparl ja o ramie i czekal. Tylko dzieki blyskom piorunow dostrzegl kilka biegnacych na zachod wojniksow. Nie poruszaly sie po ziemi, lecz po scianach starych budynkow, niczym metalowe karaluchy, czepiajac sie kamienia zadziorami na przednich lapach i kolcami na tylnych. Pierwszy raz zobaczyl, jak chodza po scianach w Jerozolimie, dziewiec miesiecy temu. Wiedzial, ze wojniksy widza w podczerwieni i sama ciemnosc nie wystarczy, zeby sie przed nimi ukryc, ale te, ktore wypatrzyl, bardzo sie gdzies spieszyly. Oddalaly sie od domicylu Mariny i zaden nie skierowal czujnika podczerwieni w strone Daemana. Po trzech sekundach zniknely mu z oczu. Z bijacym sercem przebiegl ostatnie sto metrow. Wiezowiec, w ktorym mieszkala jego matka, wznosil sie wysoko nad zachodnia krawedzia krateru. Kosz recznie napedzanej windy nie czekal na pasazerow na poziomie ulicy, co bylo calkowicie zrozumiale. Daeman wypatrzyl go na scianie mniej wiecej na wysokosci pietnastego pietra, gdzie konczyla sie stara handlowa esplanada i zaczynaly moduly mieszkalne. Do samego dolu szybu zwieszal sie sznur, ktorym gosc mogl poinformowac gospodarzy o swoim przybyciu, ale mimo ze szarpal za niego przez dobra minute, nikt mu nie odpowiedzial. Na gorze nie zapalily sie zadne swiatla. Daeman, wciaz zdyszany po biegu, zadarl glowe, i zmruzyl oczy przed deszczem. Powinien wracac do Hotelu Inwalidow. Gdyby jednak podjal wspinaczke starymi, ciemnymi klatkami schodowymi, musial sie liczyc z tym, ze pietnascie kondygnacji pod opuszczona esplanada bedzie zajetych przez wojniksy. Po Upadku wielu ludzi musialo sie wyprowadzic z dawnych miast i wiezowcow. Bez pradu przestaly dzialac windy, a nikt nie wiedzial ani gdzie elektrycznosc jest wytwarzana, ani jak sie ja przesyla. Nikomu tez nie usmiechalo sie wspinanie sie i schodzenie po sto metrow, a w niektorych osiedlach znacznie wiecej - Niebianskie Kregi w Ulanbacie mialy dwiescie pieter - za kazdym razem, gdy przyszloby im szukac wody i zywnosci. O dziwo, akurat w Ulanbacie zostalo calkiem sporo ludzi, mimo ze wiezowiec wznosil sie na pustyni, gdzie nie moglo byc mowy o hodowaniu roslin i brakowalo zwierzyny - za to w poprowadzonym srodkiem budowli szybie co szesc pieter znajdowaly sie faksowezly. Dopoki inne spolecznosci byly gotowe wymieniac zywnosc na piekne stroje, z ktorych Ulanbat zawsze slynal - i ktorych mial w nadmiarze, po tym, jak wojniksy wybily trzecia czesc jego mieszkancow, zanim pozostalym udalo sie skutecznie zabezpieczyc gorne pietra - Niebianskim Kregom nie grozilo wyludnienie. W wiezowcu Mariny nie bylo faksow, ale jego mieszkancy, wykazujac sie niezwykla pomyslowoscia, przystosowali do swoich celow jezdzaca w zewnetrznym szybie winde dla sluzkow. Po przeciagnieciu lin nosnych przez system zebatek i przekladni na gore mogly wjechac trzy osoby jednoczesnie, w specjalnie do tego celu przeznaczonym koszu. Winda wjezdzala wprawdzie tylko na poziom esplanady, ale potem wystarczylo pokonac piechota juz tylko dziesiec pieter. Kosz nie zachecal do czestych przejazdzek, tym bardziej ze przy obfitujacym w szarpniecia i podskoki wjezdzie wlos sie czlowiekowi jezyl na glowie, ale setka mieszkancow wiezowca i tak wlasciwie rozstala sie ze swiatem na powierzchni ziemi. Mieli swoje podniebne ogrody i zbiorniki na deszczowke, i tylko dwa razy w tygodniu wysylali swoich przedstawicieli na targ, zeby calkowicie nie stracic kontaktu z rzeczywistoscia. Czemu nie odpowiadali? Daeman jeszcze przez dwie minuty szarpal za line. Odczekal dalsze trzy. Dwie przecznice dalej na poludnie, w okolicy szerokiego bulwaru, rozlegl sie charakterystyczny zgrzyt. Zdecyduj sie. Mozesz zostac, mozesz uciec. Rob, co chcesz, ale podejmij jakas decyzje. Wyszedl na ulice i spojrzal w gore gmachu. Blyskawice oswietlaly koronkowy fulerenowy szkielet budynku i blyszczace od deszczu konstrukcje z trojbambusa, pietrzace sie powyzej esplanady. W paru oknach swiecily sie lampy. Widzial tez ognie sygnalizacyjne, zapalone przez Gomana na tarasie od strony miasta, pod oslona bambusowego daszku. Chrobotanie dobiegalo teraz takze z zaulkow na polnoc od wiezowca. -Szlag by to trafil - mruknal Daeman. Byl juz najwyzszy czas, zeby zabrac stad matke i przewiezc ja do Ardis. Jezeli Goman i jego kumple sprobuja mu w tym przeszkodzic, zrzuci ich przez balustrade prosto w glab krateru. Nawet mu reka nie drgnie. Wlaczyl bezpiecznik kuszy, zeby przez przypadek nie wpakowac sobie dwoch beltow w stope, wszedl do budynku i zaczal sie wspinac po schodach. Zanim jeszcze dotarl na poziom esplanady, wiedzial juz, ze stalo sie cos bardzo dziwnego. Kiedy ostatnio bywal w Kraterze - zawsze za dnia - schodow pilnowali wartownicy z prymitywnymi pikami i kupionymi w Ardis lukami. Teraz nie zastal tu nikogo. Czy to mozliwe, zeby na noc zdejmowali straz z esplanady? Bzdura. Przeciez wojniksy najczesciej dzialaly w nocy. Poza tym podczas niektorych wizyt u matki - na przyklad ostatnio, przed miesiacem - slyszal, jak straznicy zmieniali sie w srodku nocy. A raz nawet sam stal na warcie od drugiej do szostej rano. Faksowal sie potem do Ardis smiertelnie zmeczony, z podkrazonymi oczami. Dobrze przynajmniej, ze powyzej esplanady schody byly odsloniete, mogl odczekac, az blysk pioruna oswietli nastepne kilka stopni albo podest, i przebiec sprintem odcinek do kolejnej plamy mroku. Kusze mial w pogotowiu, palec trzymal na oslonie spustu. Nie musial nawet wchodzic na pierwszy poziom mieszkalny, zeby wiedziec, co na nim zastanie. Ognie sygnalizacyjne w metalowej beczce na tarasie dogasaly. Krew splywala po bambusowej podlodze, krzepla na scianach i na spodniej stronie okapu. Drzwi do pierwszego domicylu - jeszcze nie tego, w ktorym mieszkala Marina - byly otwarte na osciez. W srodku krew byla wszedzie. Wydawalo sie nieprawdopodobne, zeby ciala mieszkancow osiedla - nawet wszystkich razem - az tyle jej zawieraly. Na kazdym kroku napotykal slady paniki: drzwi, ktore najpierw zostaly pospiesznie zabarykadowane, a potem wylamane, krwawe slady stop na tarasach i schodach, porozrzucane pizamy - ale nie bylo widac, zeby mieszkancy kompleksu probowali sie bronic. Nie znalazl strzal ani wloczni, ktore chybily celu i utkwily we framugach i dzwigarach. Nic nie wskazywalo na to, zeby ludzie siegneli po bron. I nigdzie nie bylo cial. Przeszukal jeszcze trzy sasiednie domicyle, zanim wreszcie zebral sie na odwage i wszedl do mieszkania matki. Wszedzie znajdowal plamy krwi, polamane sprzety, porozrywane poduszki, pozdzierane narzuty, przewrocone stoly, rozwloczone wypelnienia miekkich mebli - krew na bialym pierzu, krew na jasnej piance - i ani jednego ciala. Drzwi domicylu Mariny byly zamkniete. Zamki papilarne po Upadku przestaly dzialac, wiec Goman wstawil zwykla zasuwke i lancuch. Daeman zawsze uwazal, ze to za slabe zabezpieczenie. Teraz okazalo sie, ze mial racje. Kiedy nikt nie odpowiedzial na pukanie, wystarczyly trzy silne kopniaki, zeby drzwi rozszczepily sie i wylamaly z futryny. Uchylil je, wystawil kusze przed siebie i wsliznal sie w mrok. W korytarzu smierdzialo krwia. W glebi, w pokojach nad kraterem, palily sie lampy, ale do foyer i wspolnego przedpokoju docieralo niewiele swiatla. Poruszal sie najciszej, jak umial. Zoladek podchodzil mu do gardla, gdy wdychal odor krwi i brnal przez niewidoczne w ciemnosciach kaluze. Widzial akurat tyle, zeby miec pewnosc, ze nikt na niego nie czyha - i nikt nie lezy na podlodze. -Mamo! - zawolal. Wlasny krzyk go przerazil. - Mamo! Goman? Jest tam kto? Wiatr poruszyl dzwoneczkami na tarasie. Sam krater i rozciagajace sie nad nim miasto byly pograzone w mroku i tylko blyskawice rozswietlaly salon. Niebiesko-zielone obicia na scianach - Daeman za nimi nie przepadal, ale z czasem sie do nich przyzwyczail - byly schlapane rudobrunatnymi plamami. Dopasowujacy sie do ksztaltu ciala gniazdofotel z marszczonego papieru, w ktorym zawsze sie rozsiadal po przyjsciu do domu, zostal podarty w strzepy. Nadal nigdzie nie bylo cial. Zaczynal sie zastanawiac, czy na pewno jest przygotowany na widok, ktory musial go w koncu czekac. Smugi krwi prowadzily z tarasu do wspolnego salonu i dalej, do jadalni, gdzie Marina uwielbiala przyjmowac gosci przy dlugim stole. Poczekal na nastepny piorun - nawalnica przemiescila sie tymczasem dalej na wschod i blysk coraz bardziej wyprzedzal loskot gromu - podniosl kusze do strzalu i wszedl do jadalni. Trzy kolejne blyskawice pozwolily mu rozejrzec sie po pokoju. Cial jako takich nadal nie bylo, ale na dlugim na piec metrow mahoniowym stole pietrzyla sie wysoka pod sufit - dwa metry nad glowa Daemana - piramida czaszek. Dziesiatki pustych oczodolow jednoczesnie spojrzaly na niego. Biel kosci wyryla mu sie w mozgu jak oslepiajacy powidok na siatkowce oka. Opuscil kusze, przesunal bezpiecznik i podszedl do piramidy. Pokoj byl caly we krwi, poza blatem stolu, ktory lsnil nieskazitelna czystoscia. Przed piramida wyszczerzonych czerepow lezal rozwiniety calun turynski. Wyszyte na nim mikroobwody znajdowaly sie dokladnie na jednej linii z czaszka wienczaca stos. Daeman wszedl na swoje ulubione krzeslo, a z niego na stol. Jego glowa znalazla sie teraz na jednym poziomie z najwyzej lezaca czaszka. W blyskach oddalajacej sie burzy zauwazyl, ze czaszki sa bielusienkie, obrane do czysta ze skory i miesni, pozbawione wszelkich miekkich tkanek. Wszystkie poza ta jedna. Z tylu, niby kok, splataly sie zostawione celowo - a jakze! - nieliczne pasemka rudych wlosow. Daeman mial rudawe wlosy. Jego matka byla ruda. Zeskoczyl ze stolu, otworzyl drzwi na taras, dopadl do barierki i zwymiotowal prosto w polyskujace osiemdziesiat kilometrow nizej czerwone oko plynnej magmy. Skurcz szarpnal jego wnetrznosciami jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, mimo ze nie mial w zoladku juz nic, co moglby zwrocic. Dopiero po dlugiej chwili odwrocil sie plecami do krateru, wypuscil z rak ciezka kusze, przemyl twarz i przeplukal usta w wodzie z miedzianej misy na ozdobnych lancuszkach, ktora matka zawiesila na tarasie, zeby ptaki mialy sie gdzie pluskac, i osunal sie na posadzke przy balustradzie. Utkwil tepe spojrzenie we wnetrzu widocznej przez drzwi jadalni. Pioruny bily coraz rzadziej i coraz slabiej rozswietlaly okolice, ale odkad wzrok Daemana przywykl do polmroku, wystarczala mu poswiata z krateru, kladaca sie na kulistych potylicach. Doskonale widzial w niej klebek rudych wlosow. Dziewiec miesiecy wczesniej rozplakalby sie jak trzydziestosiedmioletni dzieciak, ktorym w istocie byl. Teraz jednak, mimo ze zoladek wciaz zwijal mu sie w skurczach, a jakies mroczne uczucie dlawilo go w piersi jak zacisnieta piesc, opanowal nerwy i staral sie zanalizowac sytuacje. Nie mial watpliwosci co do tego, kto dokonal masakry. Wojniksy nie jadly i nie zabieraly cial wrogow. To nie byl przypadkowy akt przemocy, lecz komunikat dla Daemana, a tylko jedna istota zrodzona w mrokach Stworzenia mogla mu taka wiadomosc przekazac. To dlatego wszyscy mieszkancy wiezowca zgineli i zostali wypatroszeni jak ryby, a ich czaszki ulozono w piramide niczym biale kokosy. Sadzac po tym, jak swiezy byl zapach krwi, rzez wydarzyla sie najdalej przed paroma godzinami. Zostawil kusze na tarasie i podniosl sie z ziemi. Najpierw dzwignal sie na kolana, potem, nie chcac sobie dluzej brudzic rak krwia, wstal. Wrocil do jadalni, obszedl stol z drugiej strony, wspial sie nan i zdjal ze stosu czaszke matki. Rece mu sie trzesly, ale wcale nie mial ochoty plakac. Ludzie dopiero niedawno na nowo nauczyli sie grzebac swoich zmarlych. Przez osiem miesiecy w Ardis zmarlo siedem osob: szesc zabily wojniksy, jedna - mloda kobiete - jakas tajemnicza choroba, objawiajaca sie wysoka goraczka. Wczesniej Daeman nawet nie wiedzial, ze ludzie moga chorowac. Czy powinienem ja zabrac ze soba? Urzadzic jej pogrzeb przy palisadzie, gdzie Noman i Harman kazali zrobic cmentarz? Nie. Dla Mariny domicyl w Kraterze Paryskim zawsze byl najpiekniejszym miejscem na oplecionym siecia faksow swiecie. Przeciez nie zostawie jej tutaj, wsrod tych wszystkich czaszek, pomyslal, zalewany kolejnymi falami gwaltownych emocji. Jedna z nich nalezy do tego drania Gomana. Wyniosl czaszke na taras. Ulewa jeszcze sie wzmogla, ale wiatr oslabl i Daeman dluga chwile stal w deszczu. Woda splywala mu po twarzy. Kiedy uznal, ze czaszka zostala wystarczajaco oczyszczona, wyrzucil ja przez barierke i patrzyl, jak spada w widoczna w dole plame czerwieni, az calkiem zniknela mu z oczu. Podniosl kusze i ruszyl w droge powrotna przez jadalnie, salon, korytarz... Nagle zamarl. Nie chodzilo o zaden dzwiek; deszcz tak glosno bebnil o dach, ze nie uslyszalby depczacego mu po pietach allozaura. O czyms zapomnial. O czym? Wrocil do jadalni, starajac sie unikac oskarzycielskich spojrzen setki czerepow. Co mialem zrobic? - zapytal w myslach. "Umrzec z nami", odparly bez slow. Podniosl ze stolu calun turynski. Ten, kto ich zabil, nie bez powodu zostawil calun w tym miejscu. W calym domu tylko ten kawalek materialu i blat stolu nie byly pochlapane krwia. Daeman schowal calun do kieszeni kurtki i wyszedl z domicylu. Schody prowadzace na esplanade byly ciemne, klatka schodowa w dolnej czesci budynku jeszcze ciemniejsza, ale Daeman nawet nie odbezpieczyl kuszy. Jezeli potwor sie na niego zaczail, w porzadku. Zadecyduje wscieklosc, zeby i pazury. Nikt na niego nie czekal. Szedl samym srodkiem bulwaru. Pokonal polowe drogi do pawilonu faksu przy Hotelu Inwalidow, gdy za plecami uslyszal trzask i loskot. Okrecil sie na piecie, przykleknal, przesunal bezpiecznik broni i podniosl kusze do ramienia. Nie, jego wrog nie wydawal takich odglosow. Poruszal sie bezszelestnie na bloniastych, zrogowacialych, opatrzonych zoltymi szponami lapach. Daeman podniosl wzrok i oniemial. W poblizu krateru, mniej wiecej w pol drogi miedzy nim i domicylem matki, cos zawislo w powietrzu. To "cos" mialo kilkaset metrow srednicy, bylo oplecione siecia wyladowan elektrycznych i obracalo sie z ogromna szybkoscia, strzelajac na wszystkie strony promieniami swiatla. W przesyconym wilgocia powietrzu rozlegly sie grzmoty, od ktorych zadrzala nawierzchnia ulicy. Zmieniajace sie fraktalne wzory wypelnily wirujaca sfere, ktora nagle splaszczyla sie, zmienila w kolo i opadla, przerzynajac pobliski budynek na pol. Kolo czesciowo wniknelo w ziemie. Jego wnetrze bylo rozswietlone blaskiem slonca, ale takiego dnia nigdy nie widziano na Ziemi. Krag w jednej czwartej zaglebil sie w gruncie i znieruchomial niczym jakies gigantyczne wrota. Znajdowal sie zaledwie dwie przecznice od Daemana i przeslanial mu caly wschodni horyzont. Zasysal powietrze z predkoscia i swistem huraganu; niewiele brakowalo, zeby podmuch przewrocil Daemana. Po drugiej stronie drzacego jeszcze kregu znajdowal sie inny swiat, w ktorym panowal dzien: leniwie rozkolysane morze, czerwona ziemia, skaly i gora... Nie, nie zwykla gora, lecz wulkan, wznoszacy sie na niewiarygodna wysokosc na tle brudnoblekitnego nieba. Z morza wynurzyl sie jakis duzy, szarorozowy, oslizly stwor, ktory natychmiast ruszyl ku otwartej dziurze na poruszajacych sie szybko jak u stonogi odnozach, ktore zdaniem Daemana wygladaly jak gigantyczne dlonie. Nagle piasek i drobne kamyki, porwane podmuchami wiatru po obu stronach bramy, przeslonily mu widok. Jeszcze przez chwile stal nieruchomo, oslaniajac oczy przed pylem i przycmionym, lecz i tak oslepiajacym swiatlem slonca. Zabudowania Krateru Paryskiego znajdujace sie na zachod od otworu, podobnie jak stalowe nogi i pusty brzuch Wielkiej Dziwki, zalsnily w zimnym, obcym blasku, a potem zniknely mu z oczu w tumanie kurzu. Reszta miasta, skapana w strugach deszczu, pozostawala niewidoczna w ciemnosciach. Od poludnia i polnocy dobieglo pospieszne chrobotanie i chrzest poruszajacych sie wojniksow. Dwa z nich wypadly z ciemnej bramy na bulwar i skoczyly ku Daemanowi na czterech lapach, z wysunietymi ostrzami. Wzial je na cel i spokojnie strzelil. Pierwszym beltem trafil dalszego z nich w skorzasta oslone lba. Wojniks padl jak sciety. Drugi belt wbil sie w piers prowadzacego robota. Upadl, ale nie poddawal sie, uparcie czolgal sie do przodu. Daeman spokojnie wyjal z przerzuconej przez ramie torby dwa nastepne zelazne belty, zaladowal i naciagnal kusze i z odleglosci pieciu krokow wpakowal oba w zgrubienie mieszczace osrodek nerwowy wojniksa. Potwor znieruchomial. Dalsze chrobotanie - tym razem na zachod i na poludnie od miejsca, w ktorym stal. Czerwonawa poswiata z otworu dobrze oswietlala ulice i Daeman nie mogl sie nawet ukryc w cieniu. Z klebiacej sie chmury kurzu dobiegl ryk, jakiego nigdy jeszcze nie slyszal, gleboki i zlowrogi, niezrozumialy, jakby ktos grozil mu w jakims makabrycznym jezyku, w dodatku wypowiadajac slowa wstecz. Bez pospiechu zaladowal do kuszy dwa nowe belty, obejrzal sie przez ramie na czerwony wulkan widoczny w glebi otworu wycietego w Kraterze Paryskim, i bez pospiechu potruchtal w strone Hotelu Inwalidow. 25 Noman umieral.Harman co chwile zagladal do malego pokoiku na parterze Dworu Ardis, przerobionego na tymczasowy - i praktycznie bezuzyteczny - szpital. Znajdowaly sie tam ksiazki, z ktorych mogl wysiglowac ilustracje i instrukcje pomocne w prostych zabiegach chirurgicznych i przy nastawianiu zlaman, ale poza Nomanem nikt nie mial pojecia o opatrywaniu naprawde powaznych ran. Dwie osoby z tych, ktore pogrzebano na nowym cmentarzu w polnocno-zachodnim rogu palisady, zmarly w mekach w tym samym pokoju. Ada nie odstepowala Harmana na krok. Byla przy nim caly czas, odkad przed godzina, zataczajac sie, wszedl do Ardis polnocna brama. Gladzila go po ramieniu, czasem brala za reke, jakby chciala go zapewnic, ze caly czas jest w poblizu. Opatrzono go na sasiednim lozku. Obrazenia Harmana ograniczaly sie do glebokich zadrapan i paru rozciec, ktore wymagaly zalozenia kilku bolesnych szwow i jeszcze bardziej nieprzyjemnego zastosowania domowych srodkow odkazajacych, w tym mocnego alkoholu. Nie bylo jednak co marzyc o podobnym opatrzeniu makabrycznych ran Nomana. Oczyscili mu poszarpana reke i poharatana glowe najlepiej, jak umieli, zszyli rozciecie przy uchu i zdezynfekowali, co sie dalo. Nieprzytomny Noman nawet nie jeknal, kiedy polali mu rany alkoholem. Zmasakrowane ramie trzymalo sie tulowia na resztkach sciegien, skory i zdruzgotanych kosci. Probowali zatamowac krwotok, ale krew blyskawicznie przesiakala przez bandaze. -On umrze, prawda? - spytala Hannah, ktora nawet na chwile nie wyszla ze szpitalnej izby. Nie zmienila zakrwawionego ubrania. Kiedy dezynfekowano i zszywano jej skaleczenia na lewej rece, ani na moment nie odrywala wzroku od Nomana. -To mozliwe - przyznal Petyr. - Moze tego nie przezyc. -Dlaczego nie odzyskuje przytomnosci? -To chyba z powodu ciosu w glowe - odparl Harman. - Bo raczej nie przez te rany od szponow. Byl wsciekly, ze nawet przesiglowanie stu podrecznikow neurologii i anatomii nie daje umiejetnosci niezbednych do otwarcia czlowiekowi czaszki i zoperowania mozgu. Gdyby zabrali sie do tego za pomoca posiadanych prymitywnych narzedzi, to - biorac pod uwage ich zerowe doswiadczenie neurochirurgiczne - pacjent z pewnoscia zmarlby na stole operacyjnym. Chociaz Noman-Odyseusz i tak byl juz praktycznie martwy. Ferman, ktory na co dzien opiekowal sie szpitalem i przesiglowal wiecej ksiazek medycznych od Harmana, podniosl wzrok znad oselki, na ktorej ostrzyl pile i tasak - na wypadek, gdyby jednak zdecydowali sie amputowac Nomanowi ramie. -Z ta reka... - powiedzial polglosem. - Trzeba podjac jakas decyzje. I to szybko. Hannah spojrzala na Petyra. -Kiedy go niosles, slyszalam, jak cos mamrocze, ale nie moglam zrozumiec ani slowa. Ty cos zrozumiales? -Nie bardzo... Strasznie belkotal, i to, jak mi sie wydaje, w jezyku, ktorym poslugiwal sie Odyseusz w spektaklu turynskim... -Po grecku - wtracil Harman. -Byc moze. Po angielsku wylapalem ze dwa, trzy slowa, ale bez sensu... -Jakie? - zapytala Hannah. -Na pewno bylo tam cos jakby "psula" albo "zepsula". I jeszcze "glejt". Naprawde nie wiem. On belkotal, ja bylem zdyszany, straznicy na palisadzie krzyczeli... Podchodzilismy do polnocnej bramy, wiec moglo mu sie wydawac, ze bedzie nam potrzebny jakis list zelazny, zeby wejsc do srodka... -To faktycznie bez sensu - przyznala Hannah. -Moze majaczyl z bolu. -Moze - zgodzil sie Harman. Wyszedl z pokoju z Ada uwieszona u jego ramienia i zaczal spacerowac po dworku. W jadalni zebralo sie okolo piecdziesieciu osob z liczacej cztery setki stalej obsady Ardis. -Powinnas cos zjesc - powiedzial Harman i poglaskal Ade po brzuchu. -A ty? Nie jestes glodny? -Jeszcze nie. Prawde powiedziawszy bol w swiezo okaleczonej nodze przyprawial go o mdlosci. A moze to nie bol, tylko utrwalony pod powiekami obraz zakrwawionego, umierajacego Odyseusza? -Hannah sie zalamie - szepnela Ada. Harman z roztargnieniem skinal glowa. Cos go dreczylo, cos dobijalo sie do jego swiadomosci. Czekal, az sie uwolni. Weszli do dawnej sali balowej, w ktorej kilkudziesieciu ludzi pracowalo przy warsztatach. Mocowali groty i piora na drzewcach strzal, wytwarzali wlocznie, formowali luki. Wiekszosc podniosla wzrok i przywitala gosci skinieniem glowy. Harman wyprowadzil Ade tylnym wyjsciem do aneksu, w ktorym ulokowano kuznie. Trzech mezczyzn i dwie kobiety wykuwali z brazu ostrza do mieczy i nozy, ktore nastepnie ostrzyli na kolach szlifierskich. Juz teraz w kuzni panowal zaduch, a Harman wiedzial, ze naprawde goraco zrobi sie rano, kiedy przyjdzie swieza dostawa surowca z zeliwiaka. Poglaskal prawie gotowy miecz, ktory czekal jeszcze tylko na owiniecie rekojesci rzemieniem. Jaki toporny, pomyslal. Okropnie toporny w porownaniu nie tylko z mieczem Kirke, ktory nie wiadomo skad pochodzi, ale nawet z bronia bohaterow spektaklu turynskiego. I jakie to smutne, ze pierwsze przedmioty, ktore samodzielnie odlewamy, wykuwamy i szlifujemy po dwoch tysiacach lat przerwy, to wlasnie bron. W dodatku tak prymitywna. Znowu jest uzyteczna. Reman z impetem wparowal do kuzni. -Co sie stalo? - spytala Ada. -Wojniksy! - odparl Reman. Skonczywszy dyzur w kuchni, objal straz na palisadzie. Byl przemoczony, bo deszcz padal przez cala noc. Mial oszroniona brode. - Cale mnostwo! Nigdy tylu naraz nie widzialem! -Wyszly juz z zagajnika? - zainteresowal sie Harman. -Zbieraja sie wsrod drzew. Sa ich dziesiatki! Na palisadzie rozdzwonily sie dzwony alarmowe. Gdyby wojniksy ruszyly do szturmu, straznicy mieli zagrac na rogach. Jadalnia opustoszala. Robotnicy narzucili plaszcze, zgarneli bron i pobiegli na stanowiska - na palisadzie, na dziedzincu, przy oknach i drzwiach, na poddaszu, gankach i balkonach. Harman stal jak wrosniety w ziemie. Zabiegani ludzie oplywali go z bokow jak rzeka oplywa lezacy w korycie kamien. -Harman? - szepnela Ada. Bez slowa ruszyl pod prad ludzkiej strugi, ciagnac ja ze soba do szpitalnej izby, w ktorej umieral Noman. Hannah wlozyla juz plaszcz i znalazla sobie lance, ale nie potrafila odejsc od lozka. Petyr wlasnie wybiegal, lecz zatrzymal sie na widok Ady i Harmana. Staneli nad zakrwawiona lezanka Nomana. -Nie chodzilo mu o glejt - wyszeptal Harman. - Powiedzial: "Golden Gate". Kapsula na Golden Gate. Kapsula kriogeniczna. Zagraly rogi. 26 Daeman wiedzial, ze powinien jak najszybciej faksowac sie z powrotem do Ardis i opowiedziec o tym, co widzial, nawet jesli bedzie musial w nocy przejsc dwa kilometry dzielace faksowezel od dworku. Ale nie potrafil tego zrobic. Mimo ze zdawal sobie sprawe z wagi informacji o dziurze w niebie, nie byl jeszcze gotowy do powrotu.Faksowal sie do nieznanego wczesniej wezla, ktory odkryl przy okazji prowadzonego przed pol rokiem spisu. Naniesli wtedy na mapy wszystkie czterysta dziewiec znanych faksowezlow i znalezli troche nowych. W miejscu, do ktorego trafil, bylo slonecznie i goraco. Pawilon stal na pagorku wsrod palm kolysanych lagodna morska bryza. U stop pagorka zaczynala sie plaza, ktora niczym bialy polksiezyc okalala lagune. Woda byla tak przejrzysta, ze wyraznie rysowaly sie w niej wyrastajace dziesiec metrow pod powierzchnia rafy. W poblizu nigdy nie widywal ani zwyklych ludzi, ani postludzi. Tylko na polnoc od plazy odkryl ruiny jakiegos starego miasta. Odwiedzal te plaze kilkanascie razy, zeby spokojnie posiedziec i pomyslec; nigdy nie spotkal tu wojniksow. Za ktoryms razem widzial, jak z fal tuz za rafami wynurzyl sie jakis olbrzymi, beznogi gad, by po chwili rzucic sie z powrotem do wody. W pysku trzymal dziesieciometrowego rekina. Poza tym jednym spotkaniem z potworem Daeman nie natknal sie tu nigdy na zadne zagrozenie. Zszedl na plaze, rzucil kusze na piasek i usiadl ciezko. Zar lal sie z nieba. Sciagnal wypchany plecak, zdjal kurtke i koszule i wyciagnal cos, co wystawalo mu z kieszeni - calun turynski, zabrany ze stolu z czaszkami. Odrzucil go od siebie. Zzul buty, sciagnal spodnie i bielizne. Nagi, potykajac sie, ruszyl w strone morza. Nawet nie obejrzal sie przez ramie w strone dzungli. Moja matka nie zyje. Ten fakt ogluszyl go jak cios piesci. Malo brakowalo, zeby znow ogarnely go mdlosci. Nie zyje. Stanal na skraju laguny. Cieple fale omywaly mu stopy, wyplukiwaly piasek spod palcow. Nie zyje. Nigdy wiecej nie zobaczy matki ani nie uslyszy jej glosu. Nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy. Usiadl na mokrym piasku. Wydawalo mu sie dotad, ze pojednal sie juz z tym nowym swiatem, w ktorym smierc oznaczala koniec wszystkiego. Sadzil, ze pogodzil sie z okrucienstwem tego faktu, gdy na wyspie Prospera sam znalazl sie o wlos od smierci. Wiedzialem, ze umre... Ale ze umrze moja matka? Nie, ona nie. To jest... nie fair. Zasmial sie placzliwie. Bawila go absurdalnosc wlasnych mysli i uczuc. Po Upadku zmarly tysiace ludzi... Wiedzial o tym, bo byl jednym z poslancow Ardis do innych wezlow i widzial groby. Gdzieniegdzie nawet uczyl ludzi, jak kopac doly w ziemi i skladac w nich ciala, zeby spokojnie gnily... Moja matka! Czy cierpiala? Czy Kaliban sie z nia zabawial, dreczyl ja, torturowal przed smiercia? Wiem, ze to Kaliban. Zabil ich wszystkich. Mniejsza o to, ze to niemozliwe. Tak wlasnie bylo. Zabil wszystkich tylko po to, zeby zgladzic moja matke i polozyc jej czaszke na wierzcholku piramidy. Zostawil jej pasemko wlosow, zebym wiedzial, ze to ona. Kaliban. Ty kurewska, zasrana, skrzelowata gnido, ty w dupe jebany skurwysynu, ty pierdolony... Zabraklo mu tchu. Pluca odmowily posluszenstwa. Otworzyl szeroko usta, jakby chcial zwymiotowac, ale nie mogl ani nabrac powietrza, ani go wypuscic. Nie zyje. Na dobre. Nie zyje. Wstal, wszedl do nagrzanej sloncem wody i zanurkowal. Mocno pracujac ramionami, poplynal w strone spienionej rafy, gdzie kiedys widzial potwora z rekinem w paszczy. Plynal jak wsciekly, oczy szczypaly go od slonej wody... Nareszcie udalo mu sie odetchnac. Przeplynal sto metrow do miejsca, w ktorym laguna otwierala sie na morze, i stanal na plyciznie. Brnac dalej, szarpany zimnym pradem patrzyl na ciezkie fale za rafa i wsluchiwal sie w ich cudowny loskot. Mial ochote sie im poddac, dac sie uniesc w dal, w dal... W tym oceanie nie bylo Bruzdy jak na Atlantyku, wiec dryfowalby calymi tygodniami. Zawrocil w strone brzegu. Wyszedl z wody nadal obojetny na swoja nagosc, ale bynajmniej nie obojetny na niebezpieczenstwo. Otworzyl pokryta sola lewa dlon i wywolal dalekosiec. Znajdowal sie na wyspie na poludniowym Pacyfiku. Chcialo mu sie smiac. Dziewiec miesiecy temu, zanim poznal Harmana, nie znal nazw oceanow, nie wiedzial nawet, ze Ziemia jest okragla, nie wiedzial o istnieniu kontynentow ani wiecej niz jednego oceanu. I co mu wlasciwie przyszlo z calej tej zasranej wiedzy? Nic. On w kazdym razie zadnych korzysci nie widzial. Dalekosiec nie pokazala mu zadnych ludzi ani wojniksow w poblizu. Wrocil do miejsca, gdzie zostawil ubranie, i usiadl na kurtce jak na reczniku. Piasek oblepil mu nogi. Nagly podmuch wiatru od strony ladu porwal calun turynski i poniosl go w strone wody. Daeman instynktownie wyciagnal reke i zlapal go w locie. Potrzasnal glowa i pozbawionym mikroobwodow fragmentem calunu wytarl wlosy. Wyciagnal sie na wznak, nie wypuszczajac mokrej szmatki z reki, i zapatrzyl sie w nieskazitelnie blekitne niebo. Nie zyje. Trzymalem w rekach jej czaszke. Skad pewnosc, ze wlasnie ta jedna, wybrana sposrod setki innych, nalezala do jego matki? Nawet jesli faktycznie ostaly sie na niej strzepki rudych wlosow. Nie mial watpliwosci. Moze trzeba bylo zostawic ja razem z innymi? Nie. Nie z Gomanem, ktorego upor ja zabil. To przez niego zostala w kraterze. Przed oczami stanela mu mala, biala czaszka spadajaca wprost w czerwona zrenice krateru. Skrzywil sie i zamknal powieki. Cierpienie sprawialo mu najprawdziwszy, fizyczny bol, cielo mu oczy pod powiekami jak lancet. Powinien wrocic do Ardis i opowiedziec o tym, co widzial. O tym, ze Kaliban wrocil na Ziemie, o dziurze wycietej z nocnego nieba, i o monstrum, ktore przez nia przeszlo. Wyobrazal sobie, jakie uslyszy pytania - od Harmana, Nomana, Ady. Skad wiesz, ze to Kaliban? Po prostu wiedzial. Byl absolutnie pewien. Cos polaczylo go z potworem po tym, jak starli sie w niewazkosci w przestronnym jak pusta katedra wnetrzu asteroidy Prospera. Wiedzial, ze Kaliban przezyl Upadek. A teraz, choc wydawalo sie to niemozliwe, uciekl z orbitalnej wyspy i wrocil na Ziemie. Skad wiesz? Wiedzial. Jakim cudem jedna istota, w dodatku mniejsza od wojniksa, mialaby wymordowac setke mieszkancow Krateru, i to glownie mezczyzn? Kaliban mogl posluzyc sie klonami z Basenu Srodziemnego, kalibanami, ktore Prospero stworzyl przed wiekami, aby powstrzymac wojniksy Setebosa, Daeman podejrzewal jednak, ze nie potrzebowal takiej pomocy. Sam zabil Marine i pozostalych. Przeslal mi wiadomosc. Jezeli chcial ci cos powiedziec, czemu nie przyszedl do Dworu Ardis i nie wymordowal nas wszystkich? Po co cie oszczedzil? Dobre pytanie. Daeman przypuszczal, ze zna na nie odpowiedz. Widzial, jak Kaliban bawil sie slepymi jaszczurkami w orbitalnym miescie. Wyciagal je z cuchnacego bajora, dreczyl je i draznil sie z nimi, by na koniec polknac je w calosci. Pamietal tez, jak zabawial sie nimi - Harmanem, Savi i nim samym. Najpierw ich prowokowal, a potem skoczyl z szybkoscia blyskawicy, przegryzl Savi kark i wciagnal ja pod wode, by tam pozrec. Bawi sie z nami. Z nami wszystkimi. Co przeszlo przez dziure nad Kraterem Paryskim? To tez bylo dobre pytanie. Co wlasciwie tam zobaczyl? Huraganowy wiatr wzbijal tumany kurzu i piasku, otwor palal oslepiajacym blaskiem. Ogromny, oslizly mozg poruszajacy sie na rekach? Oczyma wyobrazni juz widzial reakcje sluchaczy - nie tylko na Dworze Ardis, ale takze w innych ocalalych osiedlach - na takie slowa. Ale nie, Harman by go nie wysmial. Harman byl przy nim - i przy Savi, ktorej pozostalo wtedy zaledwie kilka minut zycia - gdy Kaliban chichotal, syczal i dyszal, wyglaszajac dziwaczna litanie na czesc boga-ojca, Setebosa: -Setebos, boski Setebos, Setebos! On mieszka - mysli - w ksiezycowym chlodzie[6].I dalej: -Mysli jednak, ze Setebos, jak osmiornica wieloramienny, straszny przez to, co czyni, wpierw patrzy w gore, widzi, ze nie zrowna temu, co zyje cicho i szczesliwie, ale ozdabia ten swiat, malpuje prawdziwy, jak owoc rozy malpuje winorosl. Doszli pozniej do wniosku, ze "ten swiat" oznaczal w ustach Kalibana orbitalna wyspe Prospera, teraz jednak bardziej zainteresowal Daemana bog Kalibana, Setebos, "jak osmiornica wieloramienny". Jak duza byla ta istota? No wlasnie, jak duza? Mniejsze domy wygladaly przy niej jak zabawki, ale przy tym swietle i wietrze, z ta gora majaczaca w tle... Nie mial wlasciwie zadnego porownania. Musze tam wrocic. -Chryste Panie... - steknal. Wiedzial juz, ze ta z pozoru trywialna fraza odnosi sie do jakiegos boga z Zapomnianej Ery. - Chryste Panie... Nie chcial wracac do Krateru Paryskiego. Nie teraz. Wolal zostac na tej cieplej, slonecznej, bezpiecznej plazy. Co zrobila ta olbrzymia osmiornica, kiedy juz przedostala sie do Krateru Paryskiego? Czy przybyla spotkac sie z Kalibanem? Musial wrocic do Krateru i sprawdzic to, zanim przefaksuje sie z meldunkiem do Ardis. Ale to moglo chwile poczekac. Nawet dluzsza chwile. Glowa pekala mu z bolu, jaki sprawialy mu klujace go w oczy igielki smutku i zalu. To przeklete slonce kompletnie go oslepialo. Najpierw zaslonil oczy lewa dlonia, ale przeswiecajace przez nia swiatlo i tak dzgalo go bolesnie pod powiekami. Polozyl wiec na twarzy calun, tak jak to wielokrotnie czynil w przeszlosci. Nigdy nie pasjonowal sie spektaklem turynskim - wolal uwodzic dziewczyny i lapac motyle - ale z ciekawosci i nudy zdarzalo mu sie czasem sledzic wydarzenia pod Troja. Teraz zas z przyzwyczajenia ulozyl skrawek materialu w taki sposob, zeby wyhaftowane na nim mikroobwody - martwe jak sluzki i swiatla elektryczne - znalazly sie posrodku czola. Zalala go fala obrazow, dzwiekow i innych doznan zmyslowych. Achilles kleczy przy zwlokach Pentesilei, krolowej Amazonek. Dziura sie zamknela. Czerwony Mars ciagnie sie bez przeszkod na wschod i poludnie wzdluz brzegow Morza Tetydy. Nigdzie nie widac ani sladu Ilionu i Ziemi. Wiekszosc achajskich kapitanow, ktorzy u boku Achillesa walczyli z Amazonkami, w pore wrocila do siebie. Uciekli Ajaksowie, Diomedes, Idomeneus, Stichios, Stenelos, Euryalus, Teukros, nawet Odyseusz. Niektorzy - Euenor, Protesilaos z Podarkesem i Menippus - leza martwi wsrod pobitych Amazonek. W zamieszaniu, jakie wybuchlo, gdy dziura w branie zaczela sie zamykac, nawet Myrmidonowie, najwierniejsi podwladni Achillesa, czmychneli pod Ilion, przekonani, ze wodz jest wsrod nich. Achilles zostal sam posrod zabitych. Marsjanski wiatr dmie od strony urwisk u stop Olimpu, zawodzi w porzuconych kawalkach pancerzy i tarmosi zakrwawione proporce na wloczniach przyszpilajacych trupy do czerwonego gruntu. Szybkonogi mezobojca tuli martwa Pentesileje. Opiera jej glowe na swoim kolanie. Placze na widok rany, ktora jej zadal; przebita wlocznia piers juz nie krwawi. Jeszcze piec minut temu jako triumfujacy zwyciezca krzyczal do umierajacej krolowej: -Nie wiem, jakie skarby obiecal ci Priam, glupia, ale oto masz swoja nagrode! Psy i ptaki rozwlocza strzepy twojego bialego ciala! Na wspomnienie tych slow jeszcze wiecej lez splywa mu po twarzy. Nie moze oderwac oczu od jej pieknego oblicza i wciaz zarozowionych ust. Wiatr porusza jej zlote loki. Achilles patrzy na jej rzesy, czeka, az powieki zadrza i sie podniosa. Widzac, jak lzy skapuja na jej pokryte kurzem policzki, skrajem tuniki ociera jej twarz. Powieki Pentesilei ani drgna. Oczy nie chca sie otworzyc. Cisnieta przez niego wlocznia przeszyla Amazonke na wylot i zabila stojacego za nia konia, tak potezny byl to cios. -Powinienes byl ja poslubic, synu Peleusa, nie zabic. Achilles podnosi zalzawione oczy na wysoka postac, ktora zaslania mu slonce. -Ateno Pallas, bogini... - zaczyna. Cos dlawi go w gardle. Lkanie nie pozwala mu wykrztusic ani slowa. Wie, ze ze wszystkich bogow to wlasnie Atena jest jego najzacieklejszym wrogiem. To ona dziesiec miesiecy temu przyszla do jego namiotu i zamordowala jego najdrozszego przyjaciela, Patroklosa. To ja wlasnie najbardziej chcial zabic, gdy innych bogow wyrzynal dziesiatkami. Lecz w tej chwili nie znajduje w sercu nawet cienia dawnej zlosci. Czuje tylko bezbrzezny smutek po smierci Pentesilei. -To doprawdy niezwykle - mowi bogini w zlotej zbroi. Kiedy sie nad nim pochyla, jej zlota wlocznia lsni oslepiajaco w promieniach slonca. - Dwadziescia minut temu byles gotowy... Ba, byles chetny rzucic jej cialo psom i sepom, a teraz ja oplakujesz. -Nie kochalem jej, kiedy ja zabijalem - odpowiada z wysilkiem Achilles. Dlonia ociera blotniste zacieki z pieknej twarzy martwej Amazonki. -Rzeczywiscie, nie kochales - przyznaje Atena Pallas. - Prawde mowiac, nigdy nikogo tak nie kochales. Zadnej kobiety. -Z wieloma spolkowalem - mowi Achilles. Nie jest w stanie oderwac wzroku od Pentesilei. - Z milosci do Bryzeidy odmowilem walki pod sztandarem Agamemnona. Atena parska smiechem. -Bryzeida byla twoja niewolnica, synu Peleusa. Wszystkie kobiety, ktore w zyciu miales, w tym takze matka twojego syna Pyrrusa, ktorego Argiwowie w przyszlosci przezwa Neptolemosem, byly niewolnicami. Niewolnicami twojego ego. Nigdy wczesniej naprawde nie kochales kobiety, szybkonogi. Achilles chcialby zerwac sie na rowne nogi i stanac do walki z boginia - jest przeciez jego nieprzyjaciolka, morderczynia Patroklosa, praprzyczyna wojny przeciw bogom - lecz nie potrafi rozstac sie z Pentesileja. Jej mordercza wlocznia chybila, ale i tak przeszyla jego serce. Nigdy, nawet po smierci Patroklosa, nie doswiadczyl tak przejmujacego zalu. -Dlaczego... teraz? - pyta, wstrzasany szlochem. - Dlaczego... wlasnie... ona? -Bogini zadzy, Afrodyta, rzucila na ciebie urok - wyjasnia Atena. Obchodzi zabitego konia Pentesilei, zeby Achilles, patrzac na nia, nie musial wykrecac glowy. - To wlasnie Afrodyta i jej kazirodczy braciszek Ares zawsze krzyzowali ci plany, zabijali twoich druhow i pozbawiali cie radosci, Achillesie. To Afrodyta zabila Patroklosa i zabrala jego cialo. -To nieprawda... Bylem przy tym... Widzialem... -Widziales Afrodyte, ktora przybrala moja postac - przerywa Achillesowi Atena. - Czyzbys watpil w to, ze my, bogowie, mozemy dowolnie zmieniac ksztalty? Chcialbys, zebym przybrala postac Pentesilei? Moglbys wtedy zaspokoic swa zadze z zywym cialem, zamiast z trupem. Achilles rozdziawia z niedowierzaniem usta. -Afrodyta... - mowi po dluzszej chwili takim tonem, jakby rzucal zabojcza klatwe. - Zabije te pizde. Atena sie usmiecha. -Bedzie to czyn wielce chwalebny, choc mocno spozniony, szybkonogi mezobojco. Ale mam cos dla ciebie. Podaje wysadzany klejnotami sztylecik Achillesowi, ktory bierze go od niej lewa reka; prawa nadal podtrzymuje glowe Amazonki. -Co to? -Noz. -To widze - burczy Achilles bez cienia szacunku naleznego bogini, trzeciemu dziecku Zeusa. - Po co, na Hadesa, mialbym zbroic sie w te zabawke, skoro mam wlasny miecz i wlasny noz do wypruwania flakow? Wez go. -To nie jest zwykly noz. Mozna nim zabic boga. -Zabijalem juz bogow moja klinga. -Zwyciezales ich, lecz nie zabijales. Ten sztylet robi z cialem boga to samo, co twoje ostrze z cialami smiertelnikow. Achilles wstaje. Bez wiekszego wysilku zarzuca sobie zwloki Pentesilei na ramie i przeklada sztylet do prawej reki. -Dlaczego dajesz mi taka bron, Ateno Pallas? Od miesiecy potykamy sie na polu bitwy. Czemu nagle chcesz mi pomoc? -Mam swoje powody, Pelido. Gdzie jest Hockenberry? -Hockenberry? -Tak. Dawny scholiasta, a nastepnie szpieg na uslugach Afrodyty. Zyje jeszcze? Mam do niego interes, ale nie wiem, gdzie go szukac. Nasz boski wzrok nie przenika morawieckich pol silowych. Achilles sie rozglada i mruga z niedowierzaniem, jakby dopiero teraz zauwazyl, ze jest jedynym zywym czlowiekiem na marsjanskiej rowninie. -Byl tu przed chwila. Rozmawialem z nim, zanim... ja zabilem. Znow placze. -Nie moge sie doczekac, kiedy go znowu spotkam - mowi Atena polglosem, jakby sama do siebie. - Nastal dzien zaplaty, a z nim mam szczegolnie zadawnione porachunki. - Ujmuje podbrodek Achillesa w smukla, mocna dlon, podnosi mu glowe i patrzy w oczy. - Synu Peleusa, czy chcialbys, aby ta kobieta, Amazonka, zostala przywrocona do zycia i stala sie twoja malzonka? Achilles wytrzeszcza oczy. -Chcialbym sie uwolnic spod wplywu milosnego zaklecia - odpowiada. Atena kreci opancerzona w zlocisty helm glowa. Slonce lsni na jej zbroi. -Akurat z tego uroku nie mozna sie wyzwolic. Feromony juz przemowily. Nie ma odwolania od ich wyroku. Pentesileja, zywa lub martwa, bedzie miloscia twojego zycia. Chcesz, zeby ozyla? -Tak! - krzyczy Achilles. Podchodzi do Ateny z martwa Amazonka w ramionach. - Wskrzes ja! -Tego nie potrafi zaden bog ani bogini, synu Peleusa - stwierdza zasmucona Atena. - Pamietasz, co powiedziales kiedys Odyseuszowi? "Jedne straciwszy, w drugie zamozesz sie zbiory, nowe pozyskasz sprzety, stada i obory; dusza sie nie powroci, nikt sie nie doczeka, aby na nowo przyszla ozywiac czlowieka". Nawet ojciec Zeus nie ma takiej wladzy. -No to po co mnie pytasz, czy chce ja ozywic, do kurwy nedzy? - Wsciekly grymas wykrzywia twarz mezobojcy. Teraz czuje, jak w jego zylach gniew miesza sie z miloscia, miesza, ale nie laczy, jak oliwa z woda, jak ogien z... nie z lodem, raczej z innym rodzajem ognia. Achilles, pomny, ze trzyma w rece noz zdolny zabijac bogow, chowa go za pas, zeby nie zrobic czegos pochopnie. -Mozna przywrocic Pentesileje do zycia - mowi Atena. - Choc ja tego nie potrafie. Spryskam jej zwloki ambrozja, ktora powstrzyma rozklad. Cialo zachowa rumieniec na policzkach i slad ciepla, ktore, jak czujesz, szybko zen ucieka. Nie straci urody. -Co mi po jej urodzie? Naprawde spodziewasz sie, ze skonsumuje moja milosc w jakims nekrofilskim akcie? -Wybor nalezy do ciebie. - Atena usmiecha sie drwiaco, przez co Achilles omal nie siega po noz. - Jesli jednak jestes czlowiekiem czynu, nie zwlekajac zaniesiesz cialo ukochanej na szczyt Olimpu. Tam, w olbrzymiej budowli na brzegu jeziora, znajduje sie nasz boski sekret: sala pelna przezroczystych, wypelnionych plynem zbiornikow, w ktorych roj niezwyklych istot opatruje nasze rany, regeneruje ciala i pozwala duszy, jak to ujales, na nowo nas ozywic. Achilles spoglada na niebotyczny wulkan plawiacy sie w promieniach slonca. Jego stoki zdaja sie nie miec konca. Wierzcholka nie widac. Pionowe urwiska u podstawy gory - zaledwie podnoze gigantycznego masywu - maja ponad cztery kilometry wysokosci. -Mam sie wspiac na Olimp... -Po stoku jezdzila kiedys winda... - Atena wlocznia wskazuje kierunek. - Widac jeszcze resztki jej krysztalowego szybu i schodow. To najlatwiejsza droga na szczyt. -Bede musial walczyc o kazdy stopien. - Achilles szczerzy zeby w straszliwym usmiechu. - Wojna z bogami trwa. Atena tez sie usmiecha. -Bogowie walcza miedzy soba, synu Peleusa. I wiedza, ze dziura w branie na dobre sie zamknela i smiertelnicy przestali zagrazac Olimpowi. Przypuszczam wiec, ze wdrapiesz sie na gore niezauwazony i nieniepokojony przez nikogo. Dopiero kiedy zobacza cie na szczycie, oglosza alarm. -Afrodyta... - szepcze szybkonogi mezobojca. -Znajdziesz ja tam. Aresa tez. Wszystkich, ktorzy zmienili twoje zycie w pieklo. W zamian za ambrozje, rady i milosc, ktora ci okazalam, prosze tylko o jedna przysluge. Achilles odwraca sie do niej. Czeka. -Kiedy wskrzesisz swoja ukochana, zniszcz kadzie lecznicze. Zabij Uzdrowiciela, olbrzymia, potworna stonoge, opatrzona mnostwem rak i oczu. Zniszcz cala Sale Uzdrowien. -Alez bogini! Czy w ten sposob nie pozbawie takze i ciebie szansy na niesmiertelnosc? -Sama zadbam o swoja niesmiertelnosc, Pelido. - Atena wyciaga przed siebie rece ze zwroconymi w dol dlonmi i na poranione, skrwawione cialo Pentesilei spadaja zlote krople ambrozji. - Idz juz. Ja musze wracac do swoich wojen. Waza sie losy Ilionu, lecz twoj los rozstrzygnie sie tam, na szczycie Olimpu. Jeszcze raz wskazuje nieskonczone zbocza wulkanu. -Prowokujesz mnie, jakbym mial boska moc, Ateno Pallas - szepcze Achilles. -Zawsze ja miales, synu Peleusa. Bogini podnosi reke w gescie blogoslawienstwa i znika. Powietrze z cichym grzmotem zapelnia pozostala po niej pustke. Achilles kladzie cialo Pentesilei na ziemie, wsrod innych cial, ale tylko na chwile. Zaraz owija ja w czyste, biale plotno, ktore przynosi ze swojego namiotu. Znajduje swoja tarcze, wlocznie, helm, torbe z chlebem i buklaki z winem, ktore dawno temu tu przyniosl. Obwiesiwszy sie bronia przykleka, podnosi martwa Amazonke i rusza w strone Olimpu. -Jasny gwint! - klnie Daeman. Zdejmuje z twarzy calun turynski. Minelo sporo czasu. Sprawdza bliskosiec, ani sladu wojniksow. Kiedy lezal pod calunem, mogly go wypatroszyc jak rybe. - Jasny gwint! Nikt mu nie odpowiada. Slychac tylko chlupotanie fal o brzeg. -Co jest wazniejsze? - mruczy pod nosem. - Najpierw zaniesc sprawny calun do Ardis? I dowiedziec sie, po co Kaliban lub jego bog mi go zostawili? Czy najpierw wrocic do Krateru Paryskiego i sprawdzic, co porabia stwor jak osmiornica wieloramienny? Przez dluga chwile po prostu kleczy na piasku, az w koncu zaczyna sie ubierac. Chowa calun do plecaka, przypina do pasa miecz, siega po kusze i rusza na szczyt pagorka, do pawilonu faksu. 27 Ada obudzila sie w swoim pokoju. Bylo ciemno. Przed nia staly trzy wojniksy. Jeden z nich trzymal w szponach odcieta glowe Harmana.Obudzila sie. Miala wrazenie, ze serce zaraz wyskoczy jej z piersi. Zblizal sie swit, blady brzask rozswietlal pokoj. Usta miala otwarte do krzyku. -Harman! Przeturlala sie i siadla na skraju lozka. Podparla glowe rekami. Przyspieszone bicie serca przyprawialo ja o zawroty glowy. Nie mogla uwierzyc, ze poszla do sypialni i zasnela kamiennym snem, nie czekajac na Harmana. Ciaza to jednak straszna sprawa, pomyslala. Czasem wlasne cialo okazuje sie zdrajca. Spala w ubraniu - w kurtce, kamizelce, koszuli, plociennych spodniach i grubych skarpetach. Przygladzila wlosy i obciagnela koszule, zeby troche je uladzic. Miala ochote wziac troche bezcennej cieplej wody i umyc sie na stojaco w misce - ktora Harman zawsze nazywal miseczka do ptasich kapieli - ale dala sobie spokoj. Przez te godzine czy dwie odkad zasnela, moglo sie duzo wydarzyc. Naciagnela buty i pospiesznie zbiegla na parter. Harmana znalazla we frontowym salonie. Otwarto okiennice przeszklonych drzwi i z pokoju roztaczal sie widok na caly poludniowy trawnik i zamykajaca go palisade. Na piekny wschod slonca nie bylo co liczyc - poranek byl zbyt pochmurny i wlasnie zaczynal padac snieg. Widziala juz kiedys snieg, ale tu, w Ardis, zdarzylo sie jej to tylko raz, we wczesnej mlodosci. Kilkanascioro mlodych ludzi - wsrod nich dziwnie zaczerwieniony Daeman - stalo przy oknie, patrzylo na spadajace z nieba platki i rozmawialo polglosem. Przytulila Daemana na powitanie i podeszla do Harmana. Objela go w pasie. -Co z Ody... -Noman zyje, ale zle z nim - odparl cicho Harman. - Stracil mnostwo krwi, oddycha z coraz wiekszym trudem. Loes twierdzi, ze pozyje jeszcze najwyzej godzine, moze dwie. Wlasnie sie zastanawiamy, co z nim zrobic. - Pogladzil Ade po plecach. - Ado... Daeman przyniosl straszne wiesci o swojej matce. Ada spojrzala na Daemana. Czyzby matka kategorycznie odmowila przyjazdu do Ardis? W ciagu ostatnich osmiu miesiecy byli u niej z Daemanem dwa razy i nie potrafili jej przekonac. -Nie zyje - powiedzial Daeman. - Kaliban ja zabil. Ja i wszystkich w jej wiezowcu. Ada przygryzla knykiec prawie do krwi. -Tak mi przykro, Daemanie! Tak okropnie przykro... - Nagle dotarlo do niej, co powiedzial. - Kaliban?! - Wysluchawszy opowiesci Harmana o wydarzeniach na wyspie Prospera, doszla do wniosku, ze potwor zginal. - Kaliban... - powtorzyla tepo. Wspomnienie sennego koszmaru ciazylo jej jak kamien u szyi. - Jestes pewien? -Tak. Objela go, ale byl spiety i sztywny, jakby mial cialo z kamienia. Nieobecnym gestem poklepal ja po ramieniu. Wygladalo na to, ze jest w szoku. Zebrani w salonie mieszkancy Ardis znow zaczeli wspominac nocna obrone posiadlosci. Wojniksy zaatakowaly tuz przed polnoca. Byla ich z pewnoscia ponad setka, moze nawet sto piecdziesiat - w mroku i ulewie trudno bylo to ocenic. Uderzyly jednoczesnie z trzech stron. Byl to najwiekszy i z pewnoscia najlepiej skoordynowany ze wszystkich dotychczasowych szturmow na Ardis. Obroncy zabijali je az do rana. Najpierw rozpalili ogien w ogromnych metalowych misach, zuzywajac do tego cenna nafte, aby oswietlic palisade i ciagnace sie za nia pola, a potem slali z lukow i kusz salwe za salwa w poruszajace sie blyskawicznie stwory. Pociski rzadko przebijaly pancerze lub skorzaste kaptury, totez zuzyto mnostwo strzal i beltow. Padly dziesiatki wojniksow. O brzasku Loes i jego ludzie doliczyli sie piecdziesieciu trzech trupow. Czesc robotow dotarla do palisady i przeskoczyla do okopow - wojniksy potrafily skoczyc z miejsca nawet na odleglosc dziesieciu metrow, niczym gigantyczne pasikoniki - ale tam zatrzymaly je piki i masa uzbrojonych w miecze rezerwistow. Zaden nie przedarl sie do dworu. Ardis mialo osmioro rannych, ale tylko dwoje ciezko. Kobieta imieniem Kirik doznala powaznego zlamania reki, a Laman, przyjaciel Petyra, stracil cztery palce, i to nie w starciu z wojniksem, lecz od zle wymierzonego ciecia jednego z obroncow. Ale to sonik przechylil szale zwyciestwa na strone Ardis. Harman wystartowal ze starej platformy skoczkow, znajdujacej sie na dachu dworku. Sterowal sonikiem z przodu, ze srodkowej lezanki. Pojazd mial szesc plytkich zaglebien dla pasazerow podrozujacych w pozycji lezacej, ale Petyr, Loes, Reman i Hannah kleczeli na swoich miejscach i ostrzeliwali wojniksy: mezczyzni byli uzbrojeni w kartaczownice, a Hannah miala najlepsza z wyprodukowanych przez siebie kusz. Harman, pomny niezwyklej skocznosci wojniksow, nie odwazyl sie leciec nizej niz dwadziescia metrow - ale to wystarczylo. Ciemnosc i deszcz utrudnialy strzelcom zadanie, wojniksy roily sie, biegaly jak karaluchy i skakaly jak koniki polne na patelni, lecz systematyczny ostrzal robil swoje. Kiedy sonik chowal sie wsrod drzew u stop pagorka lub przy jego wierzcholku, oblezeni wystrzeliwali plonace strzaly i wyrzucane z katapult nasycone nafta ogniste kule, ktore oswietlaly pole bitwy. Wojniksy rozpraszaly sie, na nowo formowaly szyk i atakowaly jeszcze szesciokrotnie, zanim wreszcie sie wycofaly - czesc w dol stoku, nad rzeke, reszta w strone polnocnych wzgorz. -Dlaczego odstapily? - spytala mloda Peaen. - Dlaczego sobie poszly? -Jak to? - zdziwil sie Petyr. - Przeciez jedna trzecia zabilismy. Harman zalozyl rece na piersi. Za oknem miekko padal snieg. -Ja wiem, o co chodzi Peaen. To dobre pytanie. Dlaczego odstapily od oblezenia? Nie widzielismy jeszcze, zeby ktorys reagowal na bol. Umieraja, ale sie nie skarza. Dlaczego uciekly, zamiast atakowac, az wszystkie zgina albo nas pobija? -Ktos im kazal - powiedzial Daeman. Ada zerknela na niego. Twarz mial kamienna, glos bezbarwny, oczy wpatrzone w dal. Od dziewieciu miesiecy z kazdym dniem przybywalo mu energii i determinacji, teraz byl apatyczny, obojetny na otaczajacych go ludzi i ich rozmowy. Jesli nawet smierc matki jeszcze go nie rozbila, to moglo sie tak stac w kazdej chwili. -Ale kto? - spytala Hannah. Nikt jej nie odpowiedzial. -Daemanie? - odezwal sie Harman. - Opowiedz jeszcze raz, co ci sie przydarzylo. Ada jeszcze tego nie slyszala. Moze przypomni ci sie cos nowego. W salonie przybywalo sluchaczy. Wszyscy byli wyczerpani. Nikt nie przerywal Daemanowi pytaniami, gdy monotonnym tonem relacjonowal swoja wizyte w Kraterze Paryskim. Opowiedzial o rzezi w domicylu matki, o stosie czaszek, o znalezionym na stole calunie turynskim (jedynym przedmiocie, na ktorym nie bylo sladow krwi) i o tym, jak calun sie wlaczyl, gdy Daeman faksowal sie w inne miejsce - choc nie powiedzial wprost w jakie. Mowil o tym, jak nad Kraterem Paryskim pojawila sie dziura w powietrzu, i jak wypelzlo z niej cos ogromnego, co poruszalo sie - choc bylo to nie do pomyslenia - na dziesiatkach gigantycznych dloni. Wyjasnil, ze faksowal sie na wyspe, zeby dojsc do siebie, a dopiero stamtad przeniosl sie do Ardis. Straznicy wezla pozapalali wszystkie pochodnie i wylegli na barykady. Od nich dowiedzial sie, ze przez cala noc obserwuja przemarsze wojniksow, a od strony dworu widac lune swiatel i slychac odglosy walki. Kusilo go, zeby od razu ruszyc do rezydencji, ale straz faksowezla byla zgodna - samotny marsz w nocy oznaczalby pewna smierc. Naliczyli co najmniej siedemdziesiat wojniksow, ktore przemknely przez lake i zniknely w zagajniku, kierujac sie w strone posiadlosci. Oddal calun turynski na przechowanie dowodcom strazy - Casmanowi i Greogiemu. Polecil, aby w razie szturmu wojniksow na wezel jeden z nich faksowal sie z calunem do Chomu albo w inne bezpieczne miejsce. -Jezeli zaatakuja, zwiewamy w cholere - powiedzial Greogi. - Wszystko jest zaplanowane: kto, dokad, kiedy, w jakiej kolejnosci. Jedni sie faksuja, reszta ich oslania. Nie zamierzamy umierac w obronie tego pawilonu. Daeman pokiwal glowa i wrocil do Krateru Paryskiego. Twierdzil, ze gdyby znow wybral Hotel Inwalidow zamiast polozonego nieco dalej wezla Guarded Lion, z pewnoscia by zginal. Dziura wycieta w niebie byla na swoim miejscu, nadal saczylo sie z niej slabe swiatlo slonca, ale cale centrum miasta obroslo blekitnym lodem. -Blekitnym lodem? - powtorzyla Ada. - Tam musi byc strasznie zimno. -Przy samym lodzie tak - przytaknal Daeman. - Ale juz pare metrow dalej jest calkiem znosnie. Chlodno, deszczowo, ale znosnie. Poza tym wydaje mi sie, ze tak naprawde to nie jest wcale lod, tylko jakas zimna, krystaliczna substancja, w dodatku organiczna. Wyglada troche tak, jakby z lodowca powyrastaly pajeczyny. Bryly i wlokna oblepily domy i bulwary dookola calego krateru. -Przyjrzales sie temu... temu czemus, co wyszlo z dziury? - spytala Emme. -Nie. Nie dalem rady podejsc dosc blisko. Tam byla masa wojniksow, w zyciu nie widzialem tylu naraz. W Guarded Lion... To bylo centrum transportowe, sa tam tory biegnace przez srodek i ladowiska na dachu... No wiec w Guarded Lion doslownie sie od nich roilo. - Daeman spojrzal na Harmana. - Przypomniala mi sie Jerozolima. -Az tyle? - zdziwil sie Harman. -Az tyle. Ale sa jeszcze dwie rzeczy, o ktorych dotad nie wspomnialem. Zapadla pelna wyczekiwania cisza. Snieg wciaz padal. Z izby szpitalnej dobiegl jek i Hannah wymknela sie z salonu, zeby zajrzec do Odyseusza. -W Kraterze Paryskim pojawil sie blekitny snop swiatla - powiedzial Daeman. -Blekitny snop swiatla? - powtorzyl Loes. Tylko na twarzach Harmana, Ady i Petyra odmalowalo sie zrozumienie. Harman widzial juz podobne zjawisko w Jerozolimie dziewiec miesiecy temu, kiedy byli tam z Daemanem i Savi; Ada i Petyr slyszeli ich opowiesci. -Swieci prosto w niebo, tak jak ten w Jerozolimie? - zapytal Harman. -Tak. -O czym wy mowicie, do ciezkiej cholery? - zdziwila sie rudowlosa Oelleo. -W zeszlym roku widzielismy taki snop swiatla w Jerozolimie - wyjasnil Harman. - To miasto nad osuszonym Basenem Srodziemnym. Savi, starsza kobieta, ktora byla tam z nami, twierdzila, ze snop sklada sie z... Jak ona to powiedziala, Daemanie? Z tachionow? -Tak mi sie wydaje. -No wlasnie, mial sie skladac z tachionow i zawierac zakodowane postaci wszystkich przedstawicieli jej rasy sprzed ostatniego faksowania. Ten promien swiatla to wlasnie bylo ostatnie faksowanie. -Nie rozumiem - przyznal Reman. Byl wykonczony. -Ja tez nie. - Daeman pokrecil glowa. - Nie wiem, czy snop swiatla pojawil sie razem z ta istota, ktora widzialem, czy moze raczej sciagnal ja do Krateru. Ale to nie wszystko. Mam jeszcze gorsze wiadomosci. -Gorzej byc nie moze - prychnal Petyr. Daeman sie nie usmiechnal. -Musialem szybko uciekac, bo przy takiej liczbie wojniksow w Guarded Lion czekala mnie pewna smierc. Wiedzialem, ze tu jeszcze bedzie ciemno, wiec faksowalem sie najpierw do Bellinbadu, stamtad do Ulanbatu, Chomu, Drid, Posiadlosci Lomana, do Kijowa, Fuego, Devi, Wzgorz Satle, Mantui i na koniec do wiezy w Cape Town. -Chciales wszystkich ostrzec - domyslila sie Ada. -Wlasnie. -Dlaczego w takim razie przynosisz zle wiesci? - spytal Harman. -Bo w Chom i Ulanbacie pojawily sie podobne dziury. Oba osiedla sa skute niebieskim lodem. Z obu strzelaja w niebo snopy swiatla. Setebos juz tam byl. 28 Czterdziesci czy piecdziesiat zebranych w salonie osob zgodnie wytrzeszczylo na niego oczy. Posypaly sie pytania. Daeman i Harman musieli tlumaczyc, co Kaliban mowil o swoim bogu, Setebosie, "jak osmiornica wieloramiennym".Ludzie wypytywali tez o Ulanbat i Chom. Chom Daeman widzial tylko z daleka: pajeczyna blekitnego lodu rosla w oczach. W Ulanbacie zas faksowal sie od razu na siedemdziesiate osme pietro Niebianskich Kregow i z okalajacego wiezowiec tarasu widzial, ze dziura przestrzenna znajduje sie na pustyni Gobi poltora kilometra od miasta, a lodowe pajeczyny oplotly juz dolne kondygnacje Kregow i okoliczne nizsze budynki. Siedemdziesiate osme pietro bylo wolne od lodu. Przynajmniej wtedy. -Widziales tam jakichs ludzi? - spytala Ada. -Nie. -A wojniksy? - zainteresowal sie Reman. -Setki. Na pajeczynie, pod nia i w srodku. W samych Kregach ich nie bylo. -Co sie stalo z ludzmi? - spytala cicho Emme. - Wiemy przeciez, ze Ulanbat nie byl bezbronny. Sami sprzedawalismy im bron za ryz i tkaniny. -Musieli sie faksowac gdzie indziej, kiedy dziura sie otworzyla - zasugerowal Petyr. Ada byla gotowa sie zalozyc, ze powiedzial to z wiekszym przekonaniem, niz naprawde czul. -Jezeli rzeczywiscie sie gdzies faksowali... - zaczela Peaen. - No wiecie, z Ulanbatu i Chomu, dlaczego nie tutaj? Dlaczego nie przybylo nam uchodzcow? W Kraterze Paryskim, Chomie i Ulanbacie mieszkaly w sumie dziesiatki tysiecy ludzi. Co sie z nimi stalo? Gdzie znikneli? - Spojrzala na Greogiego i Casmana, ktorzy wlasnie wrocili z nocnej warty w pawilonie faksu. - Greogi, Cas... Ktos sie do nas faksowal dzis w nocy? Uciekal przed czyms? Greogi pokrecil glowa. -Tylko Daeman Uhr. Najpierw zjawil sie w srodku nocy, potem zniknal i wrocil nad ranem. Ada wyszla na srodek kregu. -Posluchajcie, spotkamy sie pozniej i jeszcze o tym porozmawiamy. W tej chwili wszyscy jestescie wykonczeni. Wiekszosc z was przez cala noc oka nie zmruzyla, a wczesniej nie zdazyla nawet zjesc kolacji. Stoman, Cal, Boman, Elle, Anna i Uru przygotowali obfite sniadanie. Ci, ktorzy beda szli na warte, maja pierwszenstwo w jadalni. Wezcie dolewke kawy. Reszta tez niech najpierw zje, a dopiero potem idzie spac. Reman prosil mnie, zebym przekazala, ze spust zeliwa zacznie sie o dziesiatej. O trzeciej spotkamy sie wszyscy w starej sali balowej. Ludzie pokrecili sie jeszcze troche, podyskutowali, ale w koncu rozeszli sie do swoich obowiazkow. Harman skierowal sie do izby szpitalnej. Skinal Adzie i Daemanowi, zeby poszli za nim. Tlum sie rozproszyl. Ada wyslala na sniadanie Siris i Toma, ktorzy pelnili nocny dyzur pielegniarski, czyli opatrywali rannych i dogladali Odyseusza. Hannah siedziala przy lozku Nomana. Daeman, Ada i Harman staneli obok. -Jak za dawnych czasow - powiedzial Harman, nawiazujac do podrozy, jaka przed dziewiecioma miesiacami odbyli w towarzystwie Savi. Rzadko zdarzalo im sie potem spotkac w piatke. -Tylko ze Odyseusz jest umierajacy - mruknela Hannah wypranym z emocji glosem. Trzymala Odyseusza za reke i zaciskala dlon z taka sila, ze przeplecione palce obojga zbielaly. Harman pochylil sie nad nieprzytomnym Nomanem. Zmienione przed godzina bandaze juz nasiakly krwia. Usta mial rownie blade jak czubki zacisnietych palcow; oczy pod powiekami juz sie nie poruszaly. Dobywajacy sie spomiedzy rozchylonych warg oddech byl plytki, pospieszny i nierowny. -Zabiore go do Golden Gate w Machu Picchu - zapowiedzial Harman. Pozostali spojrzeli na niego z niedowierzaniem. -To znaczy... - wykrztusila Hannah. - Kiedy umrze? Chcesz go tam... pochowac, tak? -Nie. Zabiore go tam teraz, zeby go uratowac. Ada zlapala Harmana za ramie. Scisnela go tak mocno, ze mial ochote sie wyrwac. -Co ty wygadujesz? -Pamietacie, co mowil Petyr? Co majaczyl Noman, zanim stracil przytomnosc? Mysle, ze chcial, zebysmy zawiezli go do kapsuly w Golden Gate. -Jakiej kapsuly? - zdziwil sie Daeman. - Pamietam tylko, ze sa tam krysztalowe trumny. -Sarkofagi kriotemporalne - poprawila go Hannah, starannie artykulujac kazda sylabe z osobna. - Pamietam je z muzeum. I pamietam, jak Savi o nich mowila. Przesypiala w nich cale stulecia. I w jednym z nich podobno znalazla Odyseusza, trzy tygodnie przed tym, jak sie spotkalismy. -Savi nie zawsze mowila prawde - zauwazyl Harman. - Moze nawet nigdy jej nie mowila. Odyseusz przyznal, ze znaja sie od bardzo, bardzo dawna. I ze jedenascie lat temu to wlasnie oni rozdawali ludziom caluny turynskie. Ada pokazala im calun, ktory Daeman zapomnial zabrac z salonu. -Prospero uprzedzal nas, tam na gorze, ze malo wiemy o Odyseuszu. A sam Odyseusz kilkakrotnie, kiedy sobie wypil, wspominal w zartach o tym, ze chetnie wrocilby do kapsuly w Golden Gate. -Pewnie chodzilo mu o te krysztalowe trumny, te... sarkofagi - zasugerowala Ada. -Watpie. - Harman zaczal sie przechadzac miedzy pustymi lozkami. Ofiary nocnego szturmu wolaly wracac do zdrowia w swoich pokojach lub w polozonych na terenie posiadlosci koszarach. Tylko Noman zostal w szpitaliku. - W Golden Gate bylo chyba cos jeszcze, jakas kapsula lecznicza. -Niebieskie robaki - wyszeptal Daeman i zbladl. Hannah, wstrzasnieta wywolana przez niego wizja - jej komorki przechowaly pamiec czasu spedzonego w pelnej robakow kadzi w konserwatorni, mimo ze umysl skutecznie wyparl te wspomnienia - puscila reke Odyseusza. -Nie sadze - odparl pospiesznie Harman. - W Golden Gate nie widzielismy niczego, co przypominaloby konserwatornie. Nie bylo niebieskich larw, pomaranczowego plynu... Nie, ta kapsula to musi byc cos innego. -Tylko zgadujesz - powiedziala bez ogrodek Ada. -Tak, zgaduje. - Harman przetarl dlonmi twarz. Byl taki zmeczony... - Ale mimo wszystko wydaje mi sie, ze jesli Noman... Odyseusz... przezyje lot sonikiem do Golden Gate, bedzie jeszcze dla niego nadzieja. -Nie mozesz tego zrobic - stwierdzila Ada. - To wykluczone. -Dlaczego? -Sonik jest nam potrzebny. Wojniksy moga w nocy wrocic. Na pewno wroca. -A ja wroce przed nimi. Hannah wstala z lozka. -Jakim cudem? Kiedy lecielismy z Savi, podroz trwala ponad dzien. -Sonik moze latac szybciej. Savi po prostu nie chciala nas przestraszyc. -Duzo szybciej? - spytal Daeman. Harman sie zawahal. -Duzo - odparl po chwili. - Twierdzi, ze droge do Golden Gate w Machu Picchu pokona w trzydziesci osiem minut. -Trzydziesci osiem minut?! - krzyknela Ada. Ona rowniez byla pasazerka sonika, kiedy prowadzila go Savi. -Sonik tak twierdzi? - Hannah byla poruszona. - Jak udalo ci sie z nim porozumiec? Wydawalo mi sie, ze nie odpowiada na pytania o trasy podrozy. -Do dzis nie odpowiadal. Ale kiedy odparlismy atak i wrocilem na platforme, mialem chwile czasu, zeby sie nim pobawic. Udalo mi sie podlaczyc funkcje wywolywane na dloni z wyswietlaczem sonika. -Jak to zrobiles? - zainteresowala sie Ada. - Od miesiecy szukales jakiegos polaczenia... Harman znow potarl twarz reka. -W koncu zapytalem, jak uruchomic taki interfejs. Trzy zielone kolka wpisane w trzy wieksze, czerwone. Proste. -I wtedy sonik powiedzial ci, jak dlugo potrwa lot do Golden Gate, tak? - spytal z powatpiewaniem Daeman. -Nawet pokazal. Diagramy, mapy, wykres predkosci przelotowej, zmiany trajektorii... Wszystko stanelo mi przed oczami, jak w dalekosieci albo... -Albo we wszechsieci - dokonczyla Hannah. Wszyscy znali przyprawiajace o zawrot glowy doswiadczenie pobytu we wszechsieci. Juz wiosna Savi pokazala im, jak sie z nia laczyc, ale zadne z nich nie opanowalo jeszcze do konca tej umiejetnosci. Nie nadazali z przetwarzaniem informacji. -No wlasnie - przytaknal Harman. - Wiec pomyslalem, ze z rana zabiore Odyseusza... to znaczy Nomana do Golden Gate i poszukam tam jakiejs kapsuly leczniczej. Jesli nic nie znajde, ulokuje go w jednej z krysztalowych trumien. W kazdym razie wroce na spotkanie o trzeciej. Ba, moze nawet wyrobie sie na lunch. -On moze nie przezyc podrozy - stwierdzila smetnie Hannah. Nie odrywala wzroku od umierajacego mezczyzny, ktorego kochala. -Tutaj, w Ardis, bez opieki medycznej na pewno nie dozyje jutra. Za malo wiemy. Szlag by to trafil! - Harman uderzyl piescia w nocny stolik. Kiedy podniosl dlon, popekana skora na knykciach krwawila. Zawstydzil sie swojego wybuchu. -Polece z toba - powiedziala Ada. - Sam go nie wniesiesz do tych babli na moscie. Musisz wziac nosze. -Nie, kochanie. Ty powinnas zostac. Ada spiorunowala go wzrokiem. -Bo jestem... -Nie, nie dlatego, ze jestes w ciazy. - Harman objal palcami jej zacisnieta piesc. - Po prostu jestes za bardzo potrzebna tutaj. Przyniesione przez Daemana nowiny w ciagu godziny rozniosa sie wsrod ludzi. Moze wybuchnac panika. -Tym bardziej nie powinienes leciec - szepnela Ada. -To ty jestes ich przywodca. - Harman pokrecil glowa. - Ardis to twoja posiadlosc, a my wszyscy jestesmy tu goscmi. Ludzie beda sie domagac odpowiedzi, nie tylko na spotkaniu, ale juz w najblizszych godzinach. Musisz ich uspokoic. -Nie mam dla nich odpowiedzi. -Masz. Ale co, twoim zdaniem, powinnismy zrobic w sprawie, z ktora przybyl Daeman? Ada odwrocila sie do okna. Mroz skul szyby, ale przynajmniej przestal padac snieg. -Musimy sprawdzic, w ilu jeszcze osiedlach pojawily sie te dziury i lod - powiedziala polglosem. - Wyslemy z dziesiec osob, niech faksuja sie z wezla do wezla. -Tylko dziesiec? - zdziwil sie Daeman. Faksowezlow przy zamieszkanych osiedlach bylo ponad trzysta. -Wiecej nie mozemy. Wojniksy moga wrocic jeszcze przed noca. A kazde z tej dziesiatki wybierze sobie trzydziesci wezlow i do wieczora sprobuje odwiedzic jak najwiecej z nich, na naszej polkuli. -A ja poszukam amunicji - zaproponowal Harman. - Rok temu, na jesieni, Odyseusz przywiozl z Golden Gate trzy kartaczownice i trzysta magazynkow, ale po dzisiejszej nocy amunicja jest na wykonczeniu. -Wyslalismy juz ludzi, ktorzy maja powyciagac belty z martwych wojniksow - powiedziala Ada. - Ale zapowiem jeszcze Remanowi, ze trzeba zrobic jak najwiecej nowych. Przypilnuje, zeby kuznia zdwoila wysilki. Produkcja strzal trwa o wiele dluzej, ale warto by bylo wystawic wiecej lucznikow. -Ja z toba polece - oznajmila Hannah. - Naprawde bedzie ci potrzebny ktos do pomocy przy noszach. Poza tym ja zwiedzilam najwiekszy szmat miasta na Golden Gate. -Dobrze - zgodzil sie Harman. Zauwazyl, jak jego zona - dziwna mysl i dziwne slowo: "zona" - jak Ada poslala Hannah takie spojrzenie, jakby zastanawiala sie, czy nie powinna byc o nia zazdrosna. Ale Ada doskonale wiedziala, ze Hannah kocha - miloscia beznadziejna i nieodwzajemniona - tylko jednego czlowieka, Odyseusza. -Ja tez - zaproponowal Daeman. - Jedna kusza wiecej nie zaszkodzi. -To prawda, ale nie wiem, czy nie lepiej byloby, gdybys dyrygowal naszymi poslancami. Zrobilbys im odprawe, poprzydzielal wezly... -Jak chcesz. - Daeman wzruszyl ramionami. - Sam tez wezme trzydziesci wezlow. Powodzenia. Skinal glowa Hannah i Harmanowi, poglaskal Ade po ramieniu i wyszedl. -Chodzmy cos zjesc - powiedzial Harman. - Potem zlapiemy tylko jakies ciuchy, bron i lecimy. Wezmiemy jakichs dwoch mlodziakow, zeby pomogli nam przeniesc Odyseusza. Posadze sonik na trawniku. -Nie moglibysmy zjesc w locie? -Lepiej przekasmy cos od razu. Harman mial jeszcze przed oczami abstrakcyjne trajektorie lotu, ktore kreslil przed nim sonik - niemal pionowy start z Ardis, wyjscie w kosmos, szeroki luk w prozni i wejscie z powrotem w atmosfere jak wystrzelona z niebios kula. Na samo wspomnienie serce zabilo mu jak mlotem. -Pojde po rzeczy - stwierdzila Hannah - Zobacze, moze Tom i Siris pomoga mi przygotowac Odyseusza do podrozy. Cmoknela Ade w policzek i wybiegla z pokoju. Harman jeszcze raz spojrzal na poszarzala twarz Odyseusza, wzial Ade pod ramie i przeszli korytarzem do cichego kata przy tylnym wyjsciu. -Nadal uwazam, ze powinnam z toba leciec. Harman skinal glowa. -Chcialbym, zeby to bylo mozliwe. Ale kiedy ludzie przetrawia slowa Daemana, kiedy dotrze do nich, ze Ardis moze byc ostatnim ocalalym wezlem, podczas gdy cos pozera wszystkie pozostale osiedla, naprawde moze wybuchnac panika. -Ty tez myslisz, ze jestesmy ostatni? - szepnela Ada. -Nie mam pojecia. Ale jesli stwor, ktorego widzial Daeman, to naprawde Setebos, bog, o ktorym mowili Kaliban i Prospero, to bedzie zle. -A myslisz, ze ma racje z tym... z tym, ze Kaliban jest na Ziemi? Harman przygryzl warge. -Tak - odparl po chwili. - Mysle, ze ma racje, mowiac, ze to on wymordowal wszystkich mieszkancow wiezowca w Kraterze Paryskim, zeby dopasc Marine. To byla wiadomosc dla Daemana. Chmury przeslonily slonce. Dzien pociemnial. Ada z udawanym zainteresowaniem sledzila krzatanine na rusztowaniu zeliwiaka. Kilkunastoosobowy oddzial mezczyzn i kobiet ze smiechem szedl pod palisade, zeby zluzowac straznikow z polnocnych posterunkow. -Jezeli Daeman sie nie myli, co powstrzyma Kalibana przed przybyciem tutaj, kiedy ciebie nie bedzie? - spytala polglosem, nie odwracajac sie od okna. - Dlaczego ocaliwszy Odyseusza, nie mialbys zastac w Ardis stosu czaszek? Bez sonika nikt mu nie ucieknie. Harman jeknal, cofnal sie o krok i otarl pot z czola i policzkow. Skore mial zimna i lepka. -Kochanie! - Ada okrecila sie na piecie, podeszla do niego i przytulila go z calej sily. - Przepraszam. Musisz leciec, to zrozumiale. Musimy za wszelka cene uratowac Odyseusza. Nawet nie dlatego, ze jest naszym przyjacielem, ale dlatego, ze jest chyba jedynym czlowiekiem, ktory moze nam pomoc odeprzec to nowe zagrozenie. Poza tym potrzebujemy kartaczy. Zreszta i tak nie ucieklabym z Ardis, nawet gdyby sonik byl pod reka. To moj dom. I powinnismy sie cieszyc, ze znalazlo sie czterysta osob, ktore sa gotowe go bronic. - Pocalowala Harmana w usta, wtulila twarz w jego kurtke. - Lec. Przepraszam, ze tak powiedzialam. Tylko wracaj szybko. Harmanowi zabraklo slow. Przytulil Ade ze wszystkich sil. 29 Harman sfrunal sonikiem z platformy dla skoczkow i zawiesil go metr nad ziemia przy tylnym wyjsciu z dworku. Petyr juz na niego czekal.-Chce leciec z wami - powiedzial. Mial na sobie podrozna peleryne, na biodrach pas z bronia - krotkim mieczem i nozem mysliwskim - a na plecach luk i kolczan ze strzalami. -Powiedzialem Daemanowi... - Lezacy w srodkowym zaglebieniu Harman podparl sie na lokciu. -Wiem. Dobrze zrobiles. Daeman jest w szoku po smierci matki i zorganizowanie rekonesansu pomoze mu sie pozbierac. Ale na moscie przyda ci sie ktos jeszcze. Hannah jest silna, pomoze ci niesc nosze z Nomanem, ale ktos powinien was oslaniac. -Jestes potrzebny tutaj... -Nie, Harman Uhr - przerwal Harmanowi Petyr. Glos mial cichy i spokojny, ale nieznoszacy sprzeciwu. Jego oczy palaly ogniem. - Tutaj jest potrzebna tylko moja kartaczownica. Zostawie ja razem z tymi paroma magazynkami, ktorych nie zuzylem, a sam polece z wami. Tak jak ty, od ponad dwudziestu czterech godzin jestem na nogach. Przysluguje mi teraz szesc godzin snu, zanim znow stane na warcie, ale z tego, co slyszalem, chcecie z Hannah wrocic za pare godzin. -Powinnismy... Harman nie skonczyl zdania. Hannah, Ada, Siris i Tom wyniesli wlasnie nosze. Nieprzytomnego Odyseusza-Nomana owineli w grube koce. Harman wyskoczyl z sonika i pomogl wciagnac rannego na srodkowa tylna lezanke. Ukierunkowane pola silowe unieruchamialy pasazerow w pojezdzie, ale oprocz nich w zaglebieniach zainstalowano tez zwijane, cieniutkie siatki, majace przytrzymywac zlozony w niej sprzet. Harman i Hannah przypieli taka siatka nieprzytomnego Nomana; gdyby zmarl, zanim doleca na miejsce, przynajmniej nie wypadnie na ziemie. Harman wrocil na lezanke pilota. -Petyr leci z nami - poinformowal Hannah, ale dziewczyna nie zareagowala. Patrzyla na Odyseusza. - Petyr? Lewa tylna. Trzymaj luk w pogotowiu. Hannah, prawa tylna. Przypnijcie sie. Ada podeszla blizej, pochylila sie nad metalowym kadlubem sonika i cmoknela Harmana w policzek. -Jesli nie wrocisz przed zmierzchem, pozalujesz - zapowiedziala i razem z Tomem i Siris wrocili do dworku. Harman sprawdzil, czy wszyscy przypieli sie do lezanek. Sam rowniez sie zapial. Wsunal obie dlonie pod zakrzywiona do wnetrza krawedz sonika i wlaczyl holograficzny pulpit sterowniczy. Wyobrazil sobie trzy zielone kola w trzech czerwonych. Jego lewa reka zalsnila niebieska poswiata, a w polu widzenia pojawily sie niezwykle diagramy i niewiarygodne trajektorie. -Punkt docelowy: Golden Gate w Machu Picchu? - spytal sonik bezbarwnym tonem. -Tak. -Najkrotszy czas przelotu? -Tak. -Wszyscy gotowi? -Gotowi. Lecimy. Pola silowe wgniotly ich w lezanki. Sonik zadarl dziob, przelecial - caly czas przyspieszajac - nad palisada i wierzcholkami drzew, stanal deba i przekroczyl bariere dzwieku, zanim osiagnal pulap pieciuset metrow. Ada nie czekala, az sonik odleci. Wrocila do domu, a gdy rozlegl sie grom dzwiekowy - po Upadku, kiedy z nieba spadal deszcz meteorytow, slyszala ich setki - poprosila tylko dyzurujaca w tym tygodniu Oelleo o sprawdzenie, czy zadna szyba nie pekla i ewentualne oszklenie wybitych okien. Z wieszaka w salonie zdjela welniana peleryne, narzucila ja na ramiona i wyszla najpierw na dziedziniec, a potem przez glowna brame w palisadzie. Dawniej piekny frontowy trawnik, ciagnacy sie przez blisko pol kilometra w dol stoku wzgorza, z czasem zamieniony w pastwisko i pole bitwy, zostal zryty stopami wojniksow, a potem sciety porannym przymrozkiem. Latwo bylo sobie na nim skrecic kostke. Kilka plaskich, ciagnietych przez woly powozow turkotalo droga na skraju lasu; idacy obok nich ludzie zwalali na nie truchla wojniksow. Z metalu odzyskanego z ich pancerzy zamierzali wykuc bron, a skorzaste kaptury pociac i zrobic z nich ubrania i obicia tarcz. Kaman, jeden z pierwszych uczniow Odyseusza, za pomoca specjalnych szczypiec - zaprojektowanych i wykonanych przez Hannah - wyciagal z cial wojniksow wystrzelone z kusz belty. Zbieral je do stojacego na wozie wiadra; potem mialy zostac oczyszczone i naostrzone. Woz, rekawiczki Kamana i zamarznieta ziemia byly niebieskie od krwi wojniksow. Obeszla palisade, na przemian wchodzac przez bramy na teren posiadlosci i wychodzac na zewnatrz. Zagadywala ludzi, wysylala spoznialskich na sniadanie, na koniec wspiela sie na okalajace zeliwiak rusztowanie, zeby zamienic dwa slowa z Loesem i obejrzec przygotowania do porannego spustu zeliwa. Wolala udawac, ze nie widzi Emme i trzech mlodych mezczyzn, ktorzy caly czas niby przypadkiem ida trzydziesci krokow za nia z napietymi kuszami i podejrzliwie zerkaja w strone lasu. Wrocila do domu kuchennymi drzwiami i wywolala na dloni funkcje zegara. Od odlotu Harmana minelo trzydziesci dziewiec minut. Jezeli ten glupi sonik sie nie mylil... A pewnie sie mylil, bo doskonale pamietala jak dluzyl sie jej dzien powrotu z Golden Gate. I jeszcze zrobili sobie postoj w lesie sekwojowym na terytorium dawnego Teksasu (dopiero znacznie pozniej Ada dowiedziala sie, co to jest sekwoja i gdzie lezal Teksas). Ale gdyby jednak te niedorzeczne prognozy byly sensowne, wlasnie dolecieliby na miejsce. Powiedzmy, ze godzine zajmie im poszukiwanie tej mitycznej kapsuly leczniczej - albo przeniesienie umierajacego Nomana do jednego z sarkofagow, potem trzydziesci osiem minut na lot powrotny... Harman mogl jeszcze zdazyc na lunch. Przypomniala sobie, ze nastepnego dnia ma dyzur w kuchni. Odwiesila peleryne i poszla do siebie, do pokoju, ktory teraz dzielila z Harmanem. Zamknela za soba drzwi. Podczas rozmowy z Daemanem zlozyla w kostke przywieziony przez niego calun turynski i schowala do obszernej kieszeni w kurtce. Teraz wyjela go i rozwinela. Harman bardzo rzadko uzywal calunu. Daeman rowniez niezbyt czesto folgowal sobie w ten sposob. Przed Upadkiem jego glowna rozrywka bylo uwodzenie mlodych kobiet. Chociaz musiala uczciwie przyznac, ze kiedy byla mala, zjawial sie w Ardis glownie po to, zeby lapac motyle na okolicznych polach i w lasach. Teoretycznie byli kuzynami, ale w swiecie, ktory przestal istniec przed dziewiecioma miesiacami, slowo to nie oznaczalo zadnego konkretnego stopnia pokrewienstwa. Podobnie jak uzywane wsrod doroslych kobiet okreslenia: "siostra", "kuzyn" i "kuzynka", byly po prostu tytulami honorowymi, ktore nadawalo sie bliskim przyjaciolom. Dopiero teraz, kiedy Ada dorosla i zaszla w ciaze, zdala sobie nagle sprawe, ze "kuzynostwo" laczace ja z Daemanem moglo oznaczac, ze jej matka i jego matka (rowniez, jak z przykroscia sobie przypomniala, niezyjaca) wybraly tego samego mezczyzne na ojca swoich dzieci. Usmiechnela sie odruchowo i ucieszyla w glebi serca, ze dawnemu Daemanowi - pulchnemu i lubieznemu - nie udalo sie jej uwiesc. O ile jednak Harman i Daeman nie przepadali za spektaklem turynskim, o tyle Ada chetnie bawila sie calunem. W ciagu blisko jedenastu lat dzialania calunow niemal codziennie uciekala w okrutny swiat oblezonej Troi. Musiala przyznac, ze urzeka ja krwiozerczosc i energia przepelniajaca tych wyimaginowanych bohaterow - wyimaginowanych do czasu, gdy przy Golden Gate spotkali Odyseusza, ma sie rozumiec. Nawet ich barbarzynski jezyk, w niewyjasniony sposob tlumaczony przez calun, dzialal na nia jak narkotyk. Wyciagnela sie na lozku, przykryla twarz calunem, ulozyla haftowane mikroobwody na srodku czola i zamknela oczy. Watpila, zeby zadzialal. Jest noc. Ada znajduje sie w jednej z trojanskich wiez. Rozpoznaje Troje, poniewaz przez ostatnie dziesiec lat wystarczajaco napatrzyla sie na nocna panorame miasta, ale nigdy dotad nie widziala jej z takiej perspektywy. Zdaje sobie sprawe, ze stoi na czubku strzaskanej, okraglej wiezy, ktorej brakuje calej poludniowej sciany. Trzy kroki od niej dwoje ludzi kuli sie nad dogasajacym ogniskiem, oslaniajac je - i siebie - kocem. Rozpoznaje ich od razu: to Helena i jej byly maz Menelaos. Co ich tu sprowadza? Dlaczego sa tu razem? Dlaczego ponad murami i Brama Skajska sledza przebieg nocnej bitwy na rowninie? Co robi Menelaos w Ilionie, w dodatku pod jednym kocem - nie, to nie koc, lecz czerwony wojskowy plaszcz - pod jednym plaszczem z Helena? Przez dziesiec lat Ada patrzyla, jak razem z innymi Achajami probuje zdobyc miasto, przede wszystkim po to, by pojmac lub zabic te wlasnie kobiete. Nie ulega watpliwosci, ze Achajowie wlasnie probuja zdobyc Troje. Ada przekreca niewidzialna glowe - nigdy przedtem nie czula sie w ten sposob pod calunem - i z otwartymi ustami patrzy w strone Bramy Skajskiej. To do zludzenia przypomina nasza nocna obrone Ardis, mysli, ale omal nie parska smiechem, kiedy dociera do niej to porownanie. Zamiast trzyipolmetrowej, koslawej palisady Troje otacza prawie dziesiec razy wyzszy i gruby na piec metrow mur, opatrzony licznymi basztami, parapetem, ambrazurami i furtkami, przez ktore mozna urzadzac wypady na wroga, uzupelniony okopami z czestokolem i najprawdziwsza fosa. Wroga armia nie sklada sie z setki milczacych wojniksow, tylko z dziesiatkow tysiecy ryczacych ile sil w plucach Grekow. Pochodnie i ogniska na plazy wylawiaja z mroku rozciagniete na przestrzeni calych kilometrow hordy napastnikow. Kazdy oddzial ma wlasnego krola, kapitanow, drabiny i rydwany; kazdy toczy swoja wlasna mala bitwe. W przeciwienstwie do czterystuosobowej obsady Dworu Ardis, obroncy Troi - a na murach i schodach prowadzacych na parapet poludniowej sciany Ada widzi tysiace oszczepnikow i lucznikow - walcza o zycie stu tysiecy smiertelnie przerazonych rodakow, w tym wlasnych dzieci, zon, mlodszych synow i bezradnych starcow. Zamiast jednego pilotowanego przez Harmana sonika smigajacego nad prowincjonalnym poletkiem bitwy, w powietrzu unosza sie dziesiatki latajacych rydwanow. Kazdy jest otulony wlasnym bablem pola silowego. Boscy jezdzcy wystrzeliwuja strumienie czystej energii, broniac miasta lub wspierajac napastnikow. Nigdy wczesniej pod calunem nie widziala, zeby taka rzesza olimpijskich bogow osobiscie zaangazowala sie w walke. Nawet z tej odleglosci rozpoznaje Aresa, Afrodyte, Artemide i Apolla walczacych w obronie Troi, oraz Here, Atene, Posejdona i innych, rzadko widywanych bogow, walczacych dzis po stronie Achajow. Nigdzie nie widac Zeusa. Sporo sie zmienilo przez te dziewiec miesiecy, kiedy nie korzystalam z calunu. -Hektor nie wyszedl z palacu - szepcze Helena do Menelaosa. - Nie dowodzi obrona. Ada spoglada na nich z gory. Kula sie przy mikroskopijnym ognisku na szczycie uszkodzonej wiezy. Czerwony plaszcz zaslania zar wegielkow przed wzrokiem intruzow. -Bo to tchorz - mowi Menelaos. -Wiesz, ze to nieprawda. W calej tej oblakanej wojnie nie bylo nikogo, kto dorownalby mu odwaga. Jest w zalobie. -Po kim? Po sobie? Jak tak dalej pojdzie, to zostanie mu pare godzin zycia. Menelaos wskazuje Achajow, ktorzy oblegli Troje ze wszystkich stron. Helena podaza wzrokiem za jego reka. -Myslisz, ze ten szturm sie powiedzie, moj mezu? Jest dosyc bezladny. Poza tym Grecy nie maja machin oblezniczych. -Mozesz miec racje. - Menelaos odchrzakuje. - Moze moj brat za szybko poprowadzil ich do ataku i powstalo zamieszanie. Ale nawet jesli dzisiaj Trojanie odepra szturm, jutro miasto padnie. Jego los jest przesadzony. -To prawda - przytakuje Helena. - Zreszta nie od dzis. Hektor nie po sobie placze, moj szlachetny mezu, lecz po swoim zamordowanym synu, Skamandriosie. I oplakuje koniec wojny z bogami, ktora mogla dac mu zemste. -To byla zwykla glupota - mamrocze Menelaos. - Bogowie zniszczyliby nas albo wygnali z Ziemi. Na razie zabrali nam rodziny. -Wierzysz Agamemnonowi? - szepcze Helena. - Wierzysz, ze wszyscy znikneli? -Wierze w to, co powiedzieli mu Posejdon, Hera i Atena: ze bogowie zwroca nam rodziny, przyjaciol i niewolnikow, kiedy zrownamy Ilion z ziemia. -Naprawde myslisz, ze moga to zrobic? Wiem, ze sa niesmiertelni, ale czy potrafiliby usunac wszystkich ludzi? -Z pewnoscia tak wlasnie zrobili. Moj brat nie klamie. Bogowie powiedzieli mu, ze to ich dzielo i biada nam: miasta opustoszaly. Rozmawialem tez z ludzmi, ktorzy mu towarzyszyli. Wszystkie gospodarstwa i domy na Peloponezie sa... Csss, ktos idzie. Menelaos noga roztraca zar, wstaje, popycha Helene w cien nadkruszonej sciany, a sam z mieczem w rece staje przy wyjsciu z kreconych schodow. Ada slyszy dobiegajace z dolu szuranie sandalow. Czlowiek, ktorego widzi pierwszy raz w zyciu, jest ubrany w achajski pancerz i plaszcz, chociaz nie ma sylwetki zolnierza. W dodatku wyglada znacznie lagodniej od Grekow, ktorych widywala pod calunem. Wychodzi na odsloniety taras. Menelaos dopada go jednym skokiem, obejmuje w taki sposob, ze intruz nie moze ruszyc rekami, i przystawia mu miecz do gardla. Moglby jednym cieciem rozplatac mu szyje. -Nie! - krzyczy Helena. Menelaos nieruchomieje. -To Hock-en-berr-rrii, moj przyjaciel. Menelaos - z zacietym wyrazem twarzy i drzaca reka - jeszcze przez sekunde sie waha, gotowy w kazdej chwili ciac. Wyciaga intruzowi miecz z pochwy i odrzuca go na bok. Popycha drobniejszego mezczyzne tak, ze ten pada na kolana. Staje nad nim. -Hockenberry, syn Duane'a? - warczy groznie. - Wiele razy widywalem cie w towarzystwie Achillesa i Hektora. Przyleciales z tymi machinami. -Nie - mowi Hockenberry, rozcierajac na przemian obolale gardlo i obite kolano. - Jestem tu od dawna, ale przez dziewiec lat bylem tylko obserwatorem. Do czasu, az wybuchla wojna z bogami. -Przyjaznisz sie z tym sukojebem Achillesem! Jestes slugusem mojego wroga Hektora, ktorego los jest przesadzony! Twoj tez... -Nie! - Helena lapie Menelaosa za reke z mieczem. - Hock-en-berr-rrii to ulubieniec bogow i moj przyjaciel. To od niego wiem o tej wiezy. Pamietasz, jak za pomoca magii przeniosl sie gdzies razem z Achillesem? Medalion, ktory nosi na szyi, daje mu niemal boska moc. -Pamietam - przyznaje niechetnie Menelaos. - Ale przyjaciel Achillesa i Hektora nie bedzie moim przyjacielem. Znalazl nas. Powie Trojanom, gdzie sie ukrywamy. Musi zginac. -Nie - mowi Helena po raz trzeci. Jej blade palce wydaja sie niezwykle male na tle muskularnego, opalonego przedramienia Menelaosa. - Hock-en-berr-rrii to rozwiazanie naszego problemu. Menelaos spoglada na nia spode lba. Nic nie rozumie. Helena wskazuje toczaca sie pod murami bitwe. Lucznicy wystrzeliwuja zabojcze salwy, liczone w setkach i tysiacach strzal. Zdezorientowani Achajowie z drabinami w rekach ruszaja fala pod mur, by natychmiast sie cofnac, gdy ostrzal z miasta przerzedza ich szeregi. Niedobitki trojanskich obroncow u stop murow, po drugiej stronie oslonietych czestokolem okopow, walcza bohatersko. Achajskie rydwany nadziewaja sie na zaostrzone pale, slychac trzask pekajacego drewna i kwik koni, ktorym szpikulce przebijaja spienione boki. Nawet Atena, Hera i Posejdon kochajacy Achajow cofaja sie przed szalenczym kontratakiem Aresa i Apolla. Fioletowe strzaly energetyczne Pana Srebrnego Luku sieja spustoszenie wsrod Achajow i ich niesmiertelnych sojusznikow. Ludzie i konie padaja jak drzewka samosiejki pod ciosami siekiery. -Nie rozumiem - mruczy w koncu Menelaos. - Na co nam ten chudzielec? Nawet miecz ma tepy. Nie puszczajac jego reki, Helena przykleka z wdziekiem i bierze w dlon ciezki zloty medalion, zawieszony na lancuchu na szyi Hockenberry'ego. -Moze w jednej chwili zabrac nas do twojego brata, moj drogi mezu - mowi. - Pomoze nam uciec z Ilionu. To nasza jedyna szansa. Menelaos mruzy oczy. Teraz wszystko jest jasne. -Cofnij sie, zono. Poderzne mu gardlo i zabiore medalion. -Tylko ja moge go uruchomic - mowi cicho Hockenberry. - Nawet morawce nie potrafily go skopiowac, chociaz ich technika stoi na bardzo wysokim poziomie. Jest dostrojony do moich fal mozgowych i mojego DNA. -To prawda - szepcze Helena. - Dlatego Achilles i Hektor trzymali go za rece, kiedy korzystajac z boskiej magii, wspolnie gdzies podrozowali. -Wstawaj - rozkazuje Menelaos. Hockenberry wstaje. Menelaos, mimo ze nie jest tak wysoki jak jego brat, ani barczysty jak Ajaks czy Odyseusz, przy chudym, brzuchatym scholiascie wyglada jak polbog. -Zabierz nas tam, synu Duane'a. Do namiotu mojego brata na plazy. Hockenberry kreci przeczaco glowa. -Od miesiecy nie uzywam medalionu teleportacyjnego, synu Atreusa. Morawce uprzedzily mnie, ze bogowie moga mnie wytropic w tak zwanej przestrzeni Plancka w macierzy Calabi-Yau... To znaczy, podazyc za mna poprzez pustke, w ktorej podrozuja. Zdradzilem bogow. Zabiliby mnie przy pierwszej probie tekowania sie. Menelaos usmiecha sie i przystawia Hockenberry'emu miecz do brzucha. Ostrze przebija skore. Na tunice pojawia sie krew. -A ja zabije cie od razu, swinska dupo. Wywloke ci wnetrznosci, zebys jak najdluzej umieral. Helena kladzie wolna reke na ramieniu Hockenberry'ego. -Spojrz na te bitwe, przyjacielu. Tam, pod murami. Dzis bogowie sa zajeci rzezia. Widzisz Atene? Wycofuje sie przed atakiem Furii. Widzisz Apolla, jak z rydwanu ostrzeliwuje szeregi Grekow? Nikt cie nie zauwazy, jesli sie dzis tekujesz, Hock-en-berr-rrii. Hockenberry przygryza niespokojnie warge i patrzy we wskazanym przez Helene kierunku. W tej chwili Trojanie zdecydowanie triumfuja. Z kazda chwila przybywa zolnierzy wysypujacych sie na przedpole przez furtki w murze. Ada widzi nawet Hektora, ktory - nareszcie! - prowadzi do boju swoj doborowy oddzial. -Dobrze - zgadza sie Hockenberry. - Ale musze was tekowac pojedynczo. -Zabierzesz nas oboje - warczy zlowrogo Menelaos. -Nie moge. - Hockenberry kreci glowa. - Nie wiem, jak to dziala, ale moge przeniesc ze soba tylko jedna osobe. Jezeli pamietasz, jak tekowalem sie z Achillesem i Hektorem, to pamietasz rowniez, ze zawsze teleportowalem sie najpierw z jednym, a dopiero po sekundzie czy dwoch wracalem po drugiego. -To prawda, mezu - mowi Helena. - Sama to widzialam. -W takim razie zacznij od Heleny. Zabierz ja do namiotu Agamemnona, ktory stoi na plazy niedaleko wyciagnietych na piasek czarnych okretow. Z dolu sluchac krzyki. Wszyscy troje cofaja sie od skraju platformy. -Nie moge udac sie tam pierwsza, moj mezu. - Helena parska smiechem. - Nie ma na swiecie drugiej kobiety rownie znienawidzonej przez Argiwow i Achajow. Wystarczyloby kilka sekund, jakich Hock-en-berr-rrii potrzebowalby na powrot po ciebie, zeby straznicy Agamemnona albo inni Grecy rozpoznali mnie i przeszyli dziesiatkiem wloczni. Ty musisz byc pierwszy. Jestes moim jedynym obronca. Menelaos kiwa glowa i lapie Hockenberry'ego za gardlo. -Uzyj tego swojego medalionu. Byle szybko. -A oszczedzisz mnie? - pyta Hockenberry. - Puscisz mnie wolno? -Naturalnie - mruczy Menelaos, ale nawet Ada widzi znaczace spojrzenie, jakie posyla Helenie. -Daje ci slowo honoru, ze Menelaos, moj maz, nie zrobi ci krzywdy - obiecuje Helena. - A teraz tekujcie sie. Szybko. Wydaje mi sie, ze na schodach slychac kroki. Hockenberry zamyka oczy, chwyta medalion, przekreca jego tarcze i znika razem z Menelaosem. Slychac tylko ciche "plop!" naplywajacego na ich miejsce powietrza. Przez minute Ada dzieli platforme na wiezy z Helena Trojanska. Wiatr sie wzmaga i swiszcze cicho w wylamanych kamieniach. Niesie krzyki wycofujacych sie Grekow i depczacych im po pietach Trojan. Obroncy wiwatuja. Nagle na wiezy materializuje sie Hockenberry. Bierze Helene za reke. -Twoja kolej. Mialas racje, zaden bog sie mna nie zainteresowal. Za duze zamieszanie. Na przecinanym wiazkami swiatla i energii niebie scigaja sie latajace rydwany. Hockenberry siega po medalion, ale zatrzymuje reke w pol gestu. -Jestes pewna, ze Menelaos mnie nie zabije? -Nic ci nie zrobi - szepcze Helena. Wyglada tak, jakby jednym uchem nasluchiwala krokow na schodach. Ada slyszy tylko zawodzenie wiatru i odlegle krzyki. - Zaczekaj, Hock-en-berr-rrii. Chcialam ci powiedziec, ze byles dobrym kochankiem... i dobrym przyjacielem. Bardzo cie lubie. Hockenberry z trudem przelyka sline. -Ja... tez cie... lubie. Czarnowlosa pieknosc sie usmiecha. -Nie zamierzam dolaczyc do Menelaosa, Hock-en-berr-rrii. Nienawidze go. Boje sie go. Wiecej mu nie ulegne. Hockenberry z otwartymi ustami spoglada na odlegla juz linie frontu. Achajowie przegrupowuja sie za nabitymi ostrokolem okopami trzy kilometry od Troi, nieopodal nieskonczonego sznura namiotow, ognisk i nieprzeliczonych czarnych okretow. -Zabije cie, jesli zdobeda miasto - stwierdza polglosem. -To prawda. -Moglbym cie tekowac gdzie indziej. W bezpieczne miejsce. -Czy to prawda, moj drogi Hock-en-berr-rrii, ze wszyscy ludzie znikneli? Ze wszystkich wielkich miast, z mojej Sparty, z kamiennych wiosek, z odyseuszowej Itaki, ze zlotych perskich metropolii... Hockenberry oblizuje wargi. -Tak - odpowiada w koncu. - To prawda. -Dokad w takim razie mialabym uciec, Hock-en-berr-rrii? Na Olimp? Dziura zniknela, a bogowie powariowali. Hockenberry rozklada bezradnie rece. -W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak modlic sie, zeby Hektor i jego ludzie powstrzymali Grekow. Heleno... moja ukochana... Przyrzekam ci, ze bez wzgledu na to, co sie wydarzy, nie powiem Menelaosowi, ze postanowilas go opuscic. -Wiem o tym. Noz wyslizguje sie z szerokiego rekawa szaty Heleny i uklada sie jej w dloni. Helena bierze zamach i wbija krotka, lecz niezwykle ostra klinge Hockenberry'emu pod zebra. Noz wchodzi po sama rekojesc. Helena przekreca go w ranie. Szuka serca. Hockenberry otwiera usta jak do krzyku, ale wydobywa sie z nich tylko stekniecie. Lapie sie za zakrwawiony brzuch i osuwa na ziemie. Helena, ktora zdazyla wyrwac noz z rany, mowi: -Zegnaj, Hockenberry. Niemal bezszelestnie zbiega po schodach. Ada spoglada na krwawiacego mezczyzne. Chcialaby moc cos zrobic, ale - oczywiscie - jest niewidzialna i niematerialna. Przypomniawszy sobie, jak Harman porozumiewal sie z sonikiem, odruchowo siega do calunu, wymacuje mikroelektroniczny haft i wyobraza sobie trzy niebieskie kwadraty wpisane w czerwone kola. I nagle przenosi sie do Troi. Stoi na szczycie zniszczonej wiezy w Ilionie. Nie oglada miasta spod calunu - po prostu tam jest. Zimny wiatr tarmosi jej bluzke i spodnice. W powietrzu unosza sie aromaty nieznanych jej potraw i zalatujacy z dolu zapach zwierzat sprzedawanych na widocznym w dole targu. Slyszy dobiegajacy zza murow bitewny zgielk. Powietrze drzy od dzwiekow dzwonow i gongow, w ktore bija wszyscy straznicy na blankach. Ada spuszcza wzrok. Wyraznie widzi swoje stopy na potrzaskanej kamiennej posadzce. -Pomoz... mi... prosze... - szepcze umierajacy mezczyzna. Mowi po angielsku. Ada wytrzeszcza oczy, gdy zdaje sobie sprawe, ze ten czlowiek ja widzi. Wpatruje sie w nia. Resztkami sil unosi reke w blagalnym gescie. Ada zrzucila calun turynski z glowy. Byla w swojej sypialni na Dworze Ardis. Przestraszona, z bijacym sercem wywolala na dloni zegar. Od chwili, gdy polozyla sie pod calunem, uplynelo zaledwie dziesiec minut. Od odlotu Harmana - lacznie czterdziesci dziewiec. Byla oszolomiona i zbieralo sie jej na wymioty, jakby rzeczywiscie czekal ja nawrot codziennych porannych mdlosci. Probowala sie otrzasnac z tej slabosci, wykrzesac z siebie sile i determinacje - ale skonczylo sie na tym, ze nudnosci zdecydowanie sie nasilily. Zwinela calun i schowala go do szuflady z bielizna. Pobiegla na dol, zeby sprawdzic, co slychac w Ardis. 30 Lot sonikiem okazal sie jeszcze bardziej emocjonujacy, niz sie Harman spodziewal - a mial diabelnie bujna wyobraznie. Poza tym byl przeciez jedynym pasazerem, ktory mial za soba lot w drewnianym fotelu z Basenu Srodziemnego na asteroide w pierscieniu rownikowym. Wydawalo mu sie, ze nic nie dostarczy mu podobnych wrazen i nie przysporzy go o takie dreszcze.I mial racje, choc ten przelot niewiele ustepowal tamtemu. Sonik pokonal bariere dzwieku (Harman dowiedzial sie o jej istnieniu z jednej z przesiglowanych w ostatnim miesiacu ksiazek), jeszcze zanim wzbil sie piecset metrow ponad Ardis, a kiedy przebil pokrywe chmur, pedzil niemal pionowo i na dobre uciekl przed wlasnym grzmotem dzwiekowym - co nie znaczy, ze podrozowali w ciszy. Swist powietrza oplywajacego okryta polem silowym maszyne skutecznie zagluszalby ewentualne rozmowy. Ale nikt nie kwapil sie, by sie odezwac. To samo pole silowe, ktore chronilo ich przed swiatem zewnetrznym, wciskalo ich w miekkie lezanki. Noman byl nieprzytomny, Hannah obejmowala go jedna reka, a Petyr wybaluszyl oczy i patrzyl przez ramie na oddalajace sie z niewiarygodna szybkoscia chmury. Po kilku minutach swist przycichl i zaczal przypominac pogwizdywanie czajnika, a potem upodobnil sie do cichego westchnienia. Niebo, dotychczas blekitne, poczernialo. Widnokrag wygial sie niczym napiety do granic mozliwosci bialy luk, a sonik pedzil do gory jak srebrny grot na czubku niewidzialnej strzaly. Nagle pojawily sie gwiazdy - ale nie wyplynely na niebo stopniowo, jak przy zachodzie slonca, lecz rozblysly wszystkie naraz, jak bezglosne fajerwerki. Obracajace sie nad glowami pasazerow pierscienie B i R polyskiwaly niepokojaco jasnym blaskiem. Przez jedna krotka - i przerazajaca - chwile Harman myslal, ze maszyna zawiezie ich prosto do pierscieni. Jakkolwiek by patrzec, tym samym sonikiem wrocili przeciez z wyspy Prospera na Ziemie z Daemanem i nieprzytomna Hannah. Wkrotce jednak pojazd wyrownal lot i Harman zdal sobie sprawe, ze sa tuz ponad atmosfera i od pierscieni dziela ich jeszcze tysiace kilometrow. Horyzont sie zakrzywil, ale Ziemia nadal przeslaniala caly widok za rufa - a przeciez kiedy z Savi i Daemanem pedzil w klebowisku piorunow do pierscienia R, byla duzo, duzo dalej. -Harmanie... - odezwala sie Hannah, gdy sonik zaczal pionowo opadac w atmosfere. Oslepiajaca plama otulonej chmurami Ziemi wypelnila pole widzenia przed dziobem. - Wszystko w porzadku? Na pewno tak powinnismy leciec? -Wszystko gra! - uspokoil ja Harman. Rozne sily - wsrod nich strach - usilowaly oderwac jego cialo od powierzchni lezanki, ale pole silowe skutecznie go w nia wciskalo. Zoladek i blednik prawidlowo reagowaly na brak grawitacji i zmiany w polozeniu widnokregu. Prawe mowiac, nie mial pojecia, czy tak wlasnie powinien wygladac lot. Rownie dobrze sonik mogl probowac jakiegos niewykonalnego manewru, ktory za kilka sekund zakonczy sie ich smiercia. Petyr spojrzal mu w oczy; wiedzial, ze Harman klamie. -Zaraz sie zrzygam - oznajmila rzeczowym tonem Hannah. Napedzany niewidzialnymi silami sonik pedzil w dol. Ziemia zaczela wirowac. -Zamknijcie oczy! - zawolal Harman. - I przytrzymajcie Odyseusza! Weszli w atmosfere. Wrocil dawny halas. Harman zlapal sie na tym, ze wykreca szyje i szuka orbitalnej wyspy Prospera. Byl ciekaw, co z niej ocalalo i czy Daeman mial racje, gdy z taka pewnoscia w glosie mowil o Kalibanie, ktory wymordowal setke ludzi w Kraterze Paryskim. Mijaly minuty. Jesli sie nie mylil, znalezli sie nad kontynentem zwanym dawniej Ameryka Poludniowa. Obie polkule byly przesloniete chmurami - poskrecanymi, pomarszczonymi, splaszczonymi i wypietrzonymi - ale w przerwach w ich pokrywie mignela mu ciesnina w miejscu, gdzie - jak twierdzila Savi - biegl niegdys przesmyk ladowy laczacy kontynenty. Otoczyla ich kula ognia. Ryk powietrza nasilil sie bardziej niz podczas lotu do gory. Sonik wbijal sie w gestniejaca atmosfere jak wirujacy krysztalowy kartacz. -Wszystko w porzadku! - zapewnil Harman pozostala dwojke. - Juz tak lecialem. Wszystko gra. I tak go nie slyszeli - swist powietrza zagluszal jego slowa - wiec nie dodal, ze lecial tak tylko raz. Hannah byla z nim na pokladzie, kiedy wracali z wyspy Prospera, ale byla nieprzytomna i nic z tego nie zapamietala. Harman uznal, ze i dla niego bedzie lepiej, jesli zamknie oczy, zamiast patrzec, jak otulony plazmowym kokonem sonik spada na spotkanie z Ziemia. Co ja najlepszego robie? Znow ogarnely go watpliwosci. Nie byl przeciez przywodca. Co wlasciwie sobie wyobrazal, zabierajac sonik i narazajac nie tylko swoje zycie, ale takze dwojga innych ludzi? Skoro nigdy nie latal tym pojazdem w taki sposob, skad pomysl, ze mu sie uda? Zreszta nawet jesli mu sie uda, to jak uzasadni zabranie sonika z Ardis, w chwili gdy waza sie losy calego osiedla? Doniesienia Daemana o Setebosie, ktory zakuwa w lod Krater Paryski i inne wezly, byly o wiele wazniejsze niz wycieczka do Golden Gate w Machu Picchu tylko po to, zeby uratowac Odyseusza. Jak smial zostawic ciezarna Ade, ktora tak mu zawierzyla? Noman pewnie i tak umrze, po co wiec ryzykowac zycie setek ludzi - a moze nawet dziesiatkow tysiecy, jesli nie zdaza uprzedzic pozostalych - w imie beznadziejnej proby ratowania jednego poranionego starca? Starca. Powietrze skowyczalo wsciekle wokol sonika, Harman ze wszystkich sil trzymal sie lezanki i krzywil. Przeciez sam byl starcem, do konca ostatniej dwudziestki zostaly mu niespelna dwa miesiace. Zdal sobie sprawe, ze nadal spodziewa sie, iz po setnych urodzinach po prostu zniknie i zostanie przefaksowany do pierscienia, gdzie nie czeka na niego zadna kadz lecznicza. Kto wie, moze naprawde tak bedzie? Uwazal sie za najstarszego czlowieka na Ziemi - moze z wyjatkiem Nomana-Odyseusza, ktorego prawdziwego wieku nikt nie znal. Ale Noman mogl wkrotce umrzec. My tez mozemy. Co on sobie wyobrazal, do diabla, plodzac dziecko z kobieta, ktora ledwie siedem lat temu skonczyla pierwsza dwudziestke? Jakim prawem namawial wszystkich, by wrocili do porzuconego w Zapomnianej Erze modelu rodziny? Kim byl, zeby twierdzic, ze nowa rzeczywistosc wymaga nieanonimowych ojcow, ktorzy zostana przy matce i dzieciach? Co wlasciwie staruszek imieniem Harman wiedzial o rodzinie, obowiazku, o czymkolwiek? Dlaczego sadzil, ze moze przewodzic innym? Jedyne, co go wyroznialo, to samodzielnie nabyta umiejetnosc czytania. Od lat nie bylo juz na Ziemi czlowieka, ktory posiadlby te sztuke. Wielkie mecyje. Kazdy, kto chcial, mogl teraz siglowac. Poza tym wielu ludzi w Ardis nauczylo sie odczytywac slowa i dzwieki zaszyfrowane w robaczkach wypelniajacych stare ksiazki. Wcale nie jestem wyjatkowy. Kokon plazmy zbladl, sonik przestal sie obracac, tylko jezory plomienia wciaz lizaly boki kadluba. Jezeli sonik zostanie zniszczony albo po prostu skonczy mu sie paliwo czy energia, ktora go napedza, Ardis bedzie zgubione. Nikt sie nigdy nie dowie, co sie z nami stalo. My po prostu znikniemy, a Dwor Ardis straci jedyny pojazd latajacy. Wojniksy znow zaatakuja - albo pojawi sie Setebos - i bez sonika, ktory moglby kursowac miedzy dworem i pawilonem faksu, Ada i pozostali nie beda mogli nawet uciec. Pozbawilem ich jedynej szansy ucieczki. Gwiazdy zniknely, niebo najpierw zrobilo sie granatowe, potem jasnoblekitne, az w koncu weszli w chmury. Sonik zaczal wytracac szybkosc. Jak tylko wpakujemy Nomana do jakiejs kapsuly leczniczej, natychmiast wracam. Zostane z Ada. Niech Daeman, Petyr albo Hannah i inni mlodzi podejmuja decyzje i lataja po swiecie. Ja musze myslec o dziecku. Ta swiadomosc przerazala go o wiele bardziej niz gwaltowne wstrzasy sonika. Przez dluga chwile chmury skrywaly obnizajaca lot maszyne. Przeplywaly po polu silowym jak kleby dymu - najpierw zmieszane z padajacym w gorze sniegiem, potem same, niczym unoszace sie ku niebu dusze miliardow ludzi, ktorzy zyli na Ziemi i pomarli, zanim Harman sie urodzil. Wreszcie sonik wylonil sie spomiedzy chmur i znalazl okolo tysiaca metrow nad postrzepionymi szczytami. Harmana powital znajomy widok Golden Gate w Machu Picchu. Plaskowyz byl wysoki i zazieleniony, mial strome sciany i opadal tarasami w doline. Otaczaly go zebate jak pila wierzcholki gor i glebokie, zielone wawozy. Wiekowy most z pordzewialymi, wznoszacymi sie na ponad dwiescie metrow pylonami, prawie-prawie laczyl sie z dwoma skalistymi gorami po przeciwnych stronach plaskowyzu, na ktorym widac bylo resztki starszych niz sam most ruin. Z dawnych budynkow pozostaly ledwie zarysy scian i fundamentow, odcinajace sie od wszechobecnej zieleni. Pokrywajaca stalowa konstrukcje Golden Gate farba, dawniej pomaranczowa, blyszczala jak kolonie porostow - przynajmniej tam, gdzie sie ostala, bo wiekszosc mostu zardzewiala i miala intensywny, rudobrazowy odcien dawno zakrzeplej krwi. Podwieszona na linach jezdnia w wielu miejscach sie powykruszala, niektore liny pekly, ale most pozostal mostem - chociaz prowadzil znikad donikad. Kiedy pierwszy raz z daleka zobaczyl Golden Gate, myslal, ze pylony i grube liny sa oplecione jaskrawozielonym bluszczem. Teraz juz wiedzial, ze zielone banki i laczace je pomosty to budowle mieszkalne, doklejone do konstrukcji zapewne cale stulecia po jej powstaniu. Savi twierdzila - mogla zartowac, ale niekoniecznie - ze to te kapsuly, bable, schody i spirale z zielonego szkla trzymaja most w kupie. Tak jak on, takze Hannah i Petyr podniesli sie na lokciach i z zapartym tchem patrzyli, jak sonik zwalnia, na chwile wyrownuje lot i wchodzi w lagodny skret, aby podejsc do plaskowyzu od poludnia. Widok mial w sobie jeszcze wiecej dynamizmu niz za pierwszym razem - pulap chmur byl nizszy, w gorach padal deszcz, za grania, na zachodzie, bily pioruny, a przez luki w pokrywie chmur przebijaly sie zblakane promienie slonca, oswietlajac most, jezdnie, zielone helisy szklanych babli i sam plaskowyz. Czarna kurtyna deszczu na chwile przeslonila Golden Gate, ale szybko przesunela sie dalej na wschod. Pedzace po niebie strzepy chmur i snopy slonecznego blasku ozywialy scenerie. Ale nie tylko one. Na wzgorzu i na moscie poruszalo sie cos jeszcze. Tysiace ruchomych obiektow. Z poczatku Harman zlozyl to na karb zludzenia optycznego wywolanego zmiennoscia swiatla, ale kiedy sonik zblizyl sie do szczytu polnocnego pylonu, stalo sie jasne, ze maja przed soba tysiace, moze nawet dziesiatki tysiecy wojniksow. Bezokie, szare stwory w skorzastych kapturach oblazly ruiny i caly zielony szczyt plaskowyzu, wspinaly sie na most, potracaly sie na spekanej jezdni, slizgaly sie i biegaly po zardzewialych linach jak dwumetrowe karaluchy. Na ladowisku, gdzie Savi poprzednio posadzila pojazd - i gdzie sonik najwyrazniej zamierzal ponownie wyladowac - czekalo ich co najmniej dwadziescia. -Sterowanie reczne czy autopilot? - zapytal sonik. -Reczne! - wrzasnal Harman. W powietrzu wyswietlil sie holograficzny pulpit. Harman chwycil drazek steru i przekrzywil go mocno w bok. W sama pore, od ladowania dzielilo ich doslownie kilka sekund i najwyzej pietnascie metrow. Dwa wojniksy skoczyly nawet w strone sonika - jednemu zabraklo dwoch, moze trzech metrow - ale koniec koncow oba, nie wydajac z siebie zadnego glosu, spadly bez slowa siedemdziesiat pieter w dol i roztrzaskaly sie na skalach. Pozostale odprowadzily pojazd czujnikami podczerwieni. Na szczyty pokrytych strupami rdzy pylonow wspinaly sie dziesiatki nastepnych. Ich szponiaste palce i ostro zakonczone stopy wgryzaly sie uparcie w beton i stal. -Nie mozemy ladowac - stwierdzil Harman. Wojniksy roily sie na calym moscie, wszedzie na plaskowyzu, nawet na stokach pobliskich gor. -Nie wchodza na te zielone bable - zauwazyl Petyr. Kleczal na lezance z lukiem gotowym do strzalu. Pole silowe sie wylaczylo. Powietrze bylo chlodne i wilgotne, przesycone wonia deszczu i gnijacych roslin. -Ale my na bablach nie siadziemy. - Sonik zatoczyl luk. Harman trzymal sie trzydziesci metrow od lin nosnych. - Nie dostaniemy sie do srodka. Musimy wracac. Zawrocil na polnoc i zaczal nabierac wysokosci. -Zaczekaj! - krzyknela Hannah. - Zatrzymaj sie! Harman wyrownal lot i polozyl sonik w lagodny luk. Na zachodzie pioruny bily z niskich chmur w wysokie szczyty gor. -Kiedy bylismy tu pierwszy raz, poszliscie z Ada i Odyseuszem zapolowac na strachptaki - mowila dalej Hannah. - Ja wtedy obejrzalam sobie dokladniej Golden Gate. W jednej z kopul, przy poludniowym pylonie, stalo wiecej sonikow, tak jak w... No nie wiem. Co to za slowo wysiglowalismy w tej szarej ksiazce? Garaz? -Wiecej sonikow! - zawolal Petyr. Harman tez mial ochote krzyczec ze szczescia. Latajace pojazdy mogly przewazyc szale w walce o Dwor Ardis. Ciekawe, czemu Odyseusz nie wspomnial o nich, kiedy przywiozl kartaczownice. -Tak, ale... To nie byly takie kompletne maszyny - wyjasnila pospiesznie Hannah. - Tylko ich czesci. Skorupy. Czesci zamienne. Harman pokrecil glowa. Chwilowy entuzjazm gdzies sie ulotnil. -Co to ma wspolnego z... -One chyba mogly tam ladowac. Przelecieli w bezpiecznej odleglosci od poludniowego pylonu. Na pylonach musialo znajdowac sie juz lacznie ze sto wojniksow, ktore jednak nie zapuszczaly sie na zielone bable, zwieszajace sie z mostu niczym roznej wielkosci winogrona. -Nigdzie nie widze wejscia - stwierdzil Harman. - Poza tym tych kopul jest tu tyle, ze nie rozpoznasz tej, ktora widzialas od wewnatrz. Pamietal, ze banki byly przezroczyste i calkiem bezbarwne od srodka, za to kompletnie matowe i nieprzeniknione dla obserwatora z zewnatrz. Blysnelo. Lunal deszcz. Pole silowe znow sie wlaczylo. Wojniksy na pylonach wodzily za sonikiem pozbawionymi glow i oczu korpusami. -Przypomne sobie - powiedziala Hannah. Ona tez kleczala, sciskajac dlon nieprzytomnego Odyseusza. - Mam dobra pamiec wzrokowa. Przypomne sobie, jak wtedy szlam, co i kiedy widzialam za oknami, i rozpracuje te purchle. - Przymknela oczy. - Tam - stwierdzila po chwili, wskazujac zielony babel odstajacy na blisko dwadziescia metrow od poludniowego pylonu, w dwoch trzecich wysokosci rudopomaranczowego kolosa. Niczym nie roznil sie od setek innych szklanych baniek. Harman sprowadzil sonik nizej. -Nie ma wejscia. - Przekrecil wirtualny ster i pojazd zawisl dwadziescia piec metrow od wskazanego babla. - Wtedy ladowalismy z Savi na polnocnym pylonie. -Ale przeciez musieli jakos wlatywac do tego... garazu. Mial plaska podloge i byl zrobiony z innej substancji niz wiekszosc babli. -Mowiliscie mi, ze bylo tu "muzeum" - odezwal sie Petyr. - Wysiglowalem sobie to slowo i wiem, co oznacza. Mogli przywiezc soniki w czesciach. Hannah pokrecila glowa, a Harman nie pierwszy raz zwrocil uwage, ze kiedy jej na czyms zalezalo, potrafila uprzec sie przy swoim. -Podlecmy blizej - poprosila. -Ale wojniksy... -Nie ma ich na samej bance, wiec musialyby na nas skakac z pylonu. Mozemy podleciec pod sam garaz i nadal bedziemy poza ich zasiegiem. -Wystarczy, ze wejda na to szklo... - powiedzial Petyr. -Chyba nie moga. Cos je powstrzymuje. -To niemozliwe. -A moze jednak... - Harman opowiedzial o pelzaczu, ktorym on, Daeman i Savi podrozowali po Basenie Srodziemnym. - Od gory mial taka sama szklana kopule: przezroczysta i bezbarwna od srodka, a zabarwiona i matowa z zewnatrz. Nic sie jej nie trzymalo. Deszcz od razu z niej splywal, a wojniksy, ktore nas oblazly w Jerozolimie, spadaly. Savi tlumaczyla nam, ze szklo generuje cos w rodzaju pola silowego, przez co na jego powierzchni w ogole nie ma tarcia. Nie pamietam wprawdzie, zeby wprost powiedziala, ze to ten sam material, ale... -Podlec blizej. Kiedy znalezli sie piec metrow od banki, Harman dostrzegl wlot. Nie bylo latwo go zauwazyc, i gdyby nie widzial wyspy Prospera, na ktorej zarowno wyjscie do orbitalnego miasta, jak i wejscie do konserwatorni wykonano w tej samej technologii, nie rozpoznalby go. Ledwie widoczny prostokat rysowal sie na bablu minimalnie jasniejszym odcieniem zieleni. Harman powiedzial, co Savi opowiadala o polprzepuszczalnych membranach w konserwatorni i sluzie Prospera. -A jesli to nie jest zadna membrana, tylko swiatlo sie tak dziwnie odbija? - spytal z powatpiewaniem Petyr. -Wtedy sie chyba rozbijemy - odparl Harman. Pchnal drazek i sonik ruszyl naprzod. -Jezeli go tu zlozycie, umrze - zabrzmial glos w ciemnosci. Ariel wynurzyl sie z cienia. Membrana naprawde okazala sie polprzepuszczalna. Wpuscila sonik do srodka i zasklepila sie za jego rufa. Harman posadzil go na metalowym podescie wsrod czesci innych pojazdow. Czym predzej przelozyli Odyseusza na nosze i wyniesli z garazu. Hannah zlapala przod noszy, Harman tyl i z Petyrem w roli straznika zaglebili sie w labirynt zielonych babli, korytarzy i zamarlych schodow ruchomych, caly czas kierujac sie w strone banki, w ktorej, jak twierdzila Savi, ona i Odyseusz spedzali sporo czasu w kriogenicznym snie. Harman byl pod wrazeniem nie tylko doskonalej pamieci Hannah (nie zawahala sie na zadnym rozwidleniu), ale takze jej sily. Szczupla dziewczyna nawet sie nie zadyszala, a on wiele by dal za to, zeby moc chwile odpoczac. Odyseusz nie byl moze wysoki, ale swoje wazyl. Harman zlapal sie na tym, ze co i rusz zerka na piers lezacego, aby sprawdzic, czy jeszcze oddycha. Oddychal - ale bardzo slabo. Kiedy dotarli do glownej spirali zlozonej z bablowatych kapsul i pnacej sie w gore pylonu, przystaneli. Petyr podniosl gotowy do strzalu luk. Dziesiatki bezokich wojniksow na moscie zdawaly sie im przygladac i sledzic ich ruchy. -Nie widza nas - powiedziala Hannah. - Bable sa od zewnatrz nieprzezroczyste. -Mnie sie wydaje, ze widza - odparl Harman. - Savi twierdzila, ze receptory w ich kapturach sa czule na podczerwien... Taki zakres energii swietlnej, ktory jest wyczuwalny jako cieplo. Nasze oczy go nie widza. Wiem, ze szklo jest matowe, ale nie moge sie oprzec wrazeniu, ze wojniksy patrza prosto na nas. Przeszli trzydziesci krokow lagodnie zakrzywiajacym sie korytarzem. Uczepione mostu wojniksy obrocily sie w taki sposob, jakby sledzily ich wzrokiem. Nagle kilka z nich skoczylo wprost na szklana banke. Petyr wycelowal luk. Harman byl swiecie przekonany, ze ciezkie roboty rozbija szklo i wpadna do srodka, ale rozlegaly sie tylko stlumione plasniecia, gdy kolejne wojniksy ladowaly na milimetrowej grubosci polu silowym i zsuwaly sie w przepasc. Zatrzymali sie w takim odcinku korytarza, ktory mial polprzezroczysta posadzke. Bylo to troche niepokojace doswiadczenie, ale dla Harmana i Hannah juz nie nowe, byli wiec spokojni, ze podloga ich utrzyma. Tylko Petyr zerkal nerwowo pod nogi, jakby spodziewal sie w kazdej chwili spasc. Przeszli przez najwieksza sale, ktora Savi nazwala muzeum, i znalezli sie w wydluzonym bablu z krysztalowymi trumnami. Szklane sciany byly tu intensywnie zielone i prawie calkowicie matowe. Przypominaly Harmanowi wyprawe sprzed poltora roku - tylko tyle? - kiedy to zapusciwszy sie na wiele kilometrow w glab Bruzdy Atlantyckiej, patrzyl w glab pietrzacych sie po bokach scian wody i podgladal olbrzymie ryby plywajace mu nad glowa. Swiatlo bylo tam podobnie stlumione i zielonkawe. Hannah postawila nosze na ziemi i Harman pospiesznie zrobil to samo. -Ktora kapsula? - spytala. W podluznym pomieszczeniu stalo osiem krysztalowych trumien, pustych i delikatnie podswietlonych. Do kazdej podlaczone byly wysokie szafy z buczaca aparatura. Na metalicznych powierzchniach mrugaly wirtualne lampki: zielone, czerwone i bursztynowe. -Nie mam pojecia - przyznal Harman. Savi opowiadala im z Daemanem o stuleciach spedzonych w ktoryms z tych sarkofagow, ale od tamtej pory - od podrozy pelzaczem przez Basen Srodziemny - minelo dziesiec miesiecy i szczegoly zatarly mu sie w pamieci. Moze zreszta nie bylo zadnych szczegolow? -Zacznijmy od pierwszej z brzegu - zaproponowal. Chwycil nieprzytomnego Odyseusza pod pachy i odczekal, az Hannah i Petyr dobrze go zlapia. Dzwigneli rannego, aby zlozyc go w kapsule stojacej najblizej kreconych schodow. Harman przypominal sobie, ze prowadza do kolejnego korytarza. -Jezeli go tu zlozycie, umrze - rozlegl sie w ciemnosci cichy, androgyniczny glos. W pospiechu odlozyli Odyseusza na nosze. Petyr siegnal po luk, Harman i Hannah oparli dlonie na rekojesciach mieczy. Zza blokow aparatury, z polmroku wynurzyla sie jakas postac. Harman od razu sie zorientowal, ze maja przed soba Ariela, o ktorym wspominali Savi i Prospero - chociaz nie umialby powiedziec, skad to wie. Istota miala najwyzej metr piecdziesiat wzrostu i tylko w przyblizeniu ludzki wyglad. Jej bialozielonkawa skora nie przypominala skory czlowieka, byla bowiem przezroczysta. W srodku Harman widzial zawieszone w szmaragdowym plynie swiatelka. Twarz miala idealne rysy i byla tak kompletnie bezplciowa, ze przypominala Harmanowi anioly, ktorych obrazki wysiglowal w najstarszych ksiazkach przechowywanych w Ardis. Ariel mial dlugie, szczuple rece, zakonczone dlonmi, ktore od ludzkich roznila tylko niezwykla dlugosc i smuklosc palcow. Wygladalo tez na to, ze nosi zielone pantofle. Na pierwszy rzut oka w ogole wydawal sie odziany od stop do glow - moze nie tyle w normalne ubranie, co w pajeczyne zielonych pnaczy, z ktorych utkano opinajacy smukla sylwetke skafander - ale w lepszym swietle bylo widac, ze zielona platanina nie okrywa skory, lecz jest na niej jak gdyby wytloczona. Plci Ariela nie daloby sie okreslic. Twarz mial prawie, prawie ludzka - dlugi, chudy nos, pelne wargi wygiete w lekkim usmiechu, czarne oczy i okalajace calosc zielonkawobiale loki, opadajace na ramiona. Jednak widok poruszajacych sie w jego ciele swiatelek sprawial, ze nie mozna go bylo pomylic z czlowiekiem. -Ty jestes Ariel - stwierdzil Harman. Intruz skinal lekko glowa. -Widze, ze Savi wam o mnie opowiadala - odparl (lub odparla) polglosem. -Owszem. Ale myslalem, ze bedziesz... niematerialny... Jak podobizna Prospera. -Jak hologram. Ale nie. Prospero obleka sie w materialne cialo, kiedy chce, lecz rzadko miewa na to ochote. Ja jednak, mimo ze wielu nazywalo mnie duchem lub duszkiem, uwielbiam cielesnosc. -Dlaczego powiedziales, ze ta kapsula zabilaby Odyseusza? - spytala Hannah. Przykucnela obok noszy i probowala wymacac puls u Nomana, ktory dla Harmana wygladal juz jak martwy. Ariel podszedl blizej. Harman spojrzal znaczaco na Petyra, ktory z otwartymi ustami wpatrywal sie w przezroczysta skore przybysza, a teraz wreszcie opuscil luk. -W takich kapsulach sypiala Savi - wyjasnil Ariel, jednym gestem ogarniajac wszystkie osiem krysztalowych trumien. - To prawda, ze procesy zachodzace w ciele zostaja w nich spowolnione lub zatrzymane, jak u zatopionego w bursztynie owada lub wylozonego na lod trupa, ale zadne rany sie tu nie zagoja. O nie. Odyseusz od stuleci trzyma tu swoja arke czasowa, ktorej mozliwosci dalece wykraczaja poza moja zdolnosc pojmowania. -Czym wlasciwie jestes? - zainteresowala sie Hannah. Wstala od noszy. - Harman mowil, ze Ariel jest awatarem samoswiadomej biosfery, ale ja nie rozumiem, co to znaczy. -Nikt tego nie rozumie - odparl Ariel, gnac sie w pol uklonie, pol dygnieciu. - Pojdziecie za mna do arki Odyseusza? Podeszli za nim do wznoszacych sie pod sufit spiralnych schodow, ale Ariel nie zamierzal po nich wchodzic. Przylozyl prawa dlon do posadzki i segment podlogi otworzyl sie jak przeslona w obiektywie, odslaniajac przedluzenie schodow biegnace w dol. Zejscie bylo wystarczajaco szerokie, zeby zmiescily sie nosze, ale manipulowanie przysporzylo im sporo klopotu. Petyr musial isc przodem razem z Hannah i podtrzymywac zsuwajacego sie Odyseusza. Zielonym korytarzem przeszli do nieduzego pomieszczenia, oswietlonego jeszcze slabiej niz komora z krysztalowymi sarkofagami. Harman ze zdumieniem stwierdzil, ze sala nie miesci sie w kolejnym szklanym bablu, lecz zostala wydrazona w stalowo-betonowym rdzeniu jednego z pylonow. Znajdowala sie w niej tylko jedna kapsula, zupelnie inna od szklanych trumien, wieksza, bardziej masywna i calkowicie czarna. Jedyny kawalek szkla wbudowano w pokrywe w miejscu, gdzie miala sie znalezc twarz zlozonego w niej czlowieka. Setki kabli, wezy, przewodow i rurek laczyly ja z jeszcze wieksza machina, rowniez w smoliscie czarnej obudowie, pozbawionej wszelkich pokretel i zegarow. Ostra won przypominala Harmanowi powietrze tuz przed nadejsciem burzy. Ariel dotknal plytki na bocznej scianie arki, rozlegl sie syk i podluzne wieko sie odsunelo. Poduszki, ktorymi byla wylozona, wyblakle i postrzepione, wciaz nosily odcisniety slad ciala. Harman spojrzal na Hannah. Ich wahanie trwalo doslownie ulamek sekundy, po czym zlozyli Odyseusza we wnetrzu czarnego pojemnika. Ariel siegnal reka do plytki, jakby chcial zasunac pokrywe, ale Hannah nachylila sie nad arka i delikatnie pocalowala Odyseusza w usta. Dopiero wtedy cofnela sie i pozwolila Arielowi zamknac trumne. Pokrywa ze zlowrogim sykiem wsunela sie na miejsce. W powietrzu miedzy arka i czarna machina zaplonela bursztynowa kula. -Co to znaczy? - zapytala Hannah. - Czy on bedzie zyl? Ariel z wdziekiem wzruszyl ramionami. -Ariel naprawde nie nalezy do istot, ktore moglyby przeniknac serce zwyklej machiny. Wiem tylko, ze los zlozonego w jej wnetrzu czlowieka rozstrzygnie sie w ciagu trzech najblizszych obrotow tego swiata. Na nas juz czas. Wkrotce powietrze zgestnieje tu i nie da sie oddychac. Wrocmy do swiatla. Tam porozmawiamy jak przyzwoite istoty. -Nie zostawie Odyseusza - zapowiedziala Hannah. - Jezeli najdalej za siedemdziesiat dwie godziny bedzie wiadomo, czy z tego wyjdzie, czy nie, zostane z nim. -Nie mozesz tu zostac! - odparl ze zloscia Petyr. - Musimy znalezc bron i jak najszybciej wracac do Ardis. Temperatura w ciasnym wnetrzu szybko rosla; Harman czul, jak pot scieka mu po zebrach. Zapach burzy wyraznie sie nasilil. Hannah cofnela sie o krok i zalozyla rece na piersi. Nie zamierzala dac sie odciagnac od kapsuly. -Umrzesz tu, wlasnym oddechem schladzajac cuchnace powietrze - ostrzegl Ariel. - Jesli jednakze wola twa jest czuwanie nad twym ukochanym, podejdz tutaj. Hannah poslusznie sie zblizyla. Wyraznie gorowala nad drobnym Arielem. -Daj reke, dziecino - powiedzial. Ostroznie wyciagnela przed siebie reke. Ariel ujal jej dlon, oparl sobie na mostku i pchnal do srodka, w glab piersi. Zaskoczona Hannah probowala mu sie wyrwac, ale mocno ja przytrzymal. Zanim Harman i Petyr zdazyli zareagowac, Hannah cofnela reke i z przerazeniem wpatrywala sie w wyrwana z piersi Ariela zlotozielona grude, trzymana w zacisnietej piesci. Na oczach trojga ludzi niezwykla bryla roztopila sie i wsiakla w dlon dziewczyny. Hannah zaniemowila. -To wskaznik - wyjasnil Ariel. - Jezeli stan kochanka twego zmianie ulegnie, zaraz sie o tym dowiesz. -Ale jak? - wykrztusila Hannah. Zbladla jak sciana, pot wystapil jej na czolo. -Dowiesz sie - powtorzyl Ariel. Wyszli za zielonobialym czlowieczkiem na korytarz i weszli na schody. W milczeniu podazali za Arielem kolejnymi korytarzami, pokonywali zamarle ruchome schody, przemierzali spiralne ciagi zielonych babli podwieszonych do lin nosnych, az znalezli sie w szklanej bance umocowanej do poprzecznego wspornika wysoko na poludniowym pylonie. Milczace wojniksy skakaly z niego na zielona sciane, szukajac na niej oparcia dla stop i pazurow - a nie znalazlszy go, spadaly w przepasc. Ariel nie zwracal na nie najmniejszej uwagi, prowadzac ludzi do najwiekszego pomieszczenia w calej helisie. Znajdowaly sie w nim krzesla i stoly z wbudowanymi w blaty automatami. -Pamietam to miejsce - powiedzial Harman. - Ktorejs nocy jedlismy tu kolacje. Odyseusz upiekl strachptaka... I byla burza... Pamietasz, Hannah? Hannah pokiwala glowa, ale mine miala zatroskana, a wzrok nieobecny. -Pomyslalem, ze wszyscy chetnie cos zjecie - wyjasnil Ariel. -Nie mamy czasu... - zaczal Harman, ale Petyr wszedl mu w slowo: -Jestesmy glodni. Zjedzmy cos. Ariel gestem zaprosil ich do okraglego stolu. W kuchence mikrofalowej podgrzal zupe rozlana do trzech drewnianych miseczek, po czym przeniosl je na stol i podal lyzki i serwetki. Nalal zimnej wody do czterech szklanek, postawil je na stole i przysiadl sie do gosci. Harman ostroznie skosztowal zupy, stwierdzil, ze jest doskonala i az gesta od swiezych jarzyn, i zjadl ja ze smakiem. Petyr jadl wolno, zerkajac podejrzliwie na Ariela, ktory wstal i stanal przy barze. Hannah nie tknela jedzenia. Mialo sie wrazenie, ze zupelnie zatopila sie i rozplynela w sobie, jak wchlonieta przez nia kula. To jakis obled, pomyslal Harman. Zielone... cos... wklada sobie do piersi reke jednego z nas i kaze wyciagnac ze srodka jakis zlocisty organ, a potem zaprasza nas na ciepla zupe. Dwa metry od nas wojniksy drapia pazurami szklane sciany, a rozumny awatar planetarnej biosfery usluguje nam przy stole. Chyba zwariowalem. Nawet jesli zwariowal, to zupa i tak byla przepyszna. Pomyslal o Adzie. -Co tu robisz? - zapytal Petyr. Odsunal od siebie miske i natarczywie wpatrywal sie w Ariela. Luk powiesil na oparciu krzesla. -Co mam wam powiedziec? -Co tu sie dzieje, do ciezkiej cholery? - Petyr nigdy nie przepadal za pogaduszkami przy jedzeniu. - Kim naprawde jestes? Co tu robia wojniksy? Dlaczego szturmuja Ardis? Co to za potwora widzial Daeman w Kraterze Paryskim? Czy jest dla nas grozny? A jesli tak, to jak mozemy go zabic? Ariel sie usmiechnal. -Zawsze zadajecie to pytanie: "co to jest i jak to zabic". Petyr nie odpowiedzial. Harman odjal lyzke od ust. -To bardzo dobre pytanie - ciagnal Ariel. - Gdybyscie byli pierwszymi ludzmi, nie ostatnimi na Ziemi, krzyknelibyscie: "Pieklo jest puste! Wszystkie diably sa tutaj". Ale to dluga historia, rownie dluga jak dzieje umierajacego Odyseusza. Nie nadaje sie do opowiadania nad stygnaca zupa. -Zacznij moze od przedstawienia sie - zaproponowal Harman. - Nalezysz do Prospera? -Kiedys nalezalem. Bylem po trochu niewolnikiem, po trochu sluga. -Dlaczego? - zaciekawil sie Petyr. Lunal deszcz, i choc krople wody zeslizgiwaly sie po zakrzywionym szkle rownie gladko jak wojniksy, ich loskot o elementy mostu byl wyraznie slyszalny. -Mag z logosfery ocalil mnie z rak przekletej wiedzmy Sykoraks, ktorej wowczas sluzylem. To ona zglebila najtajniejsze kody biosfery i przyzwala Setebosa, swego mistrza. Kiedy okazalem sie nazbyt wrazliwy, aby spelniac jej przyziemne i ohydne zachcianki, w ataku szalu przykula mnie do rozdwojonej sosny. Moja niewola trwala tuzin tuzinow lat, zanim Prospero mnie uwolnil. -Prospero cie uratowal - stwierdzil Harman. -Uwolnil mnie, bo chcial miec sluge. - Ariel usmiechnal sie lekko. - Zazadal, abym mu sluzyl przez kolejny tuzin tuzinow lat. -I co, sluzyles mu? - spytal Petyr. -Tak. -Nadal sluzysz? - zapytal Harman. -Teraz nie sluze zadnemu magowi ani czlowiekowi. -Kaliban byl niegdys sluga Prospera. - Harman probowal sobie przypomniec wszystko, co uslyszal najpierw od Savi, a potem, na orbitalnej wyspie, od hologramu Prospera. - Znasz Kalibana? -Znam. To zly stwor. Nie przepadam za nim. -Czy wiadomo ci cos o tym, zeby ostatnio wrocil na Ziemie? - dopytywal sie Harman. Zalowal, ze nie ma przy nim Daemana. -Wiecie, ze to prawda. Chce ziemie cala obrocic w brudne bajoro, niebo zmrozone uczynic swym domem. Niebo zmrozone, pomyslal Harman. -Czyli Kaliban jest sprzymierzencem Setebosa? - zapytal na glos. -Tak. -Dlaczego sie nam pokazales? - spytala Hannah. W jej oczach wciaz malowal sie smutek, ale przynajmniej spojrzala na Ariela. W odpowiedzi Ariel zaspiewal: Zbieram z laki pyl jak pszczola, Spijam rose, wacham ziola; Gdy o zmierzchu sowa wola, Chowam sie pod kwiatem. Kiedy konczy sie wieczerza, Kiedy slychac tupot jeza, Ja na grzbiecie nietoperza Gonie w slad za latem. Wesolo sie zyje, wesolo, Gdy drzewa zakwitna wokolo. -To swir - stwierdzil Petyr. Wstal i podszedl do szklanej sciany od strony mostu. Trzy wojniksy skoczyly w jego strone, zderzyly sie z polem silowym i spadly w otchlan. Jeden zdolal wbic pazury w beton i wyhamowac upadek, ale dwa pozostale zniknely w dole w chmurach. Ariel zasmial sie cicho... i zaplakal. -Nasza Ziemia, ktora wspolnie zamieszkujemy, jest oblezona. Wybuchla wojna. Savi nie zyje. Odyseusz umiera. Setebos z rozkosza zabije wszystko, czym jestem, z czego sie wywodze i co ochraniam. Wy, ludzie, mozecie byc albo moimi wrogami, albo sojusznikami... Wybieram to drugie. Wasze zdanie sie nie liczy. -Pomozesz nam w walce z wojniksami, Kalibanem i tym calym Setebosem? - spytal Harman. -Nie, to wy mi pomozecie. -W jaki sposob? - zainteresowala sie Hannah. -Mam dla was kilka zadan. Zacznijmy od tego, ze przylecieliscie po bron... -Tak! - odpowiedzieli jednym glosem ludzie. -Dwojka, ktora zostanie, znajdzie bron w tajnym pomieszczeniu u stop poludniowego pylonu, za starym, martwym osrodkiem obliczeniowym. Na matowej, zielonej scianie zobaczycie kolo z wpisanym wen pieciokatem. Powiecie "otworz" i znajdziecie sie w pokoju, w ktorym przebiegly Odyseusz i biedna, niezyjaca Savi ukryli swoje zabaweczki z Zapomnianej Ery. -Powiedziales "dwojka, ktora zostanie"... - zauwazyl Petyr. -Jedno z was powinno wrocic sonikiem do Ardis, zanim padnie. Drugie zostanie tu i bedzie sie opiekowac Odyseuszem, o ile ten wyzyje. Tylko on zna tajemnice Sykoraks, bo kiedys z nia spolkowal. A kazdy, kto sie z nia zada, zostaje jakos odmieniony. Trzecie z was pojdzie ze mna. Spojrzeli po sobie. Chmury i ulewa przepuszczaly tak malo swiatla, ze widzieli siebie nawzajem jak pod woda, przez gesta, zielonkawa ciecz. -Ja zostane - oznajmila Hannah. - I tak mialam to zrobic. Jezeli Odyseusz sie ocknie, ktos powinien przy nim byc. -Ja wroce sonikiem. - Harman wstydzil sie swojego tchorzostwa, ale bylo mu juz wszystko jedno. Musial wrocic do domu, do Ady. -A ja pojde z Arielem - stwierdzil Petyr, podchodzac blizej. -Nie - odparl Ariel. Ludzie uniesli brwi w niemym pytaniu, ale czekali, co jeszcze powie. -To Harman musi pojsc ze mna. Kazemy sonikowi odwiezc Petyra do domu, ale niech leci o polowe wolniej. To stara maszyna; nie nalezy jej niepotrzebnie nadwerezac. A Harman pojdzie ze mna. -Dlaczego? - Harman nigdzie sie nie wybieral, tego byl pewien. Chyba ze do Ardis. -Dlatego, ze pisane ci jest utoniecie. I dlatego, ze od wypelnienia twego przeznaczenia zalezy zycie twojej zony i dziecka. A twoim przeznaczeniem jest dzisiaj pojsc za mna. Ariel wzniosl sie w powietrze, jakby nic nie wazyl i, unoszac sie dwa metry nad stolem ze wzrokiem utkwionym w Harmana, zaspiewal: Harman na dnie morza spoczal; Koral wyrosl z kosci, Blade perly w miejscu oczu; Spi na glebokosci, Juz nie straszne mu cierpienia: W klejnot morza sie przemienia. Din-don, din-don. -Nie ma mowy - powiedzial Harman. - Przykro mi, ale to nie wchodzi w gre. Petyr nalozyl strzale na cieciwe i napial luk. -Polujesz na ptaki? - spytal z usmiechem Ariel. Zawisl w powietrzu piec metrow od nich. -Nie... - zaczela Hannah, ale Petyr nie dowiedzial sie juz, kogo probowala powstrzymac, jego czy Ariela. Zgaslo swiatlo. W nieprzeniknionych ciemnosciach rozleglo sie lopotanie i szelest jakby szykujacej sie do ataku sowy. Harman poczul, ze cos podnosi go z podlogi z taka sama latwoscia, z jaka jastrzab moglby uniesc mlodego krolika, niesie w powietrzu - i upuszcza mlocacego bezradnie rekami w mrok zalegajacy miedzy pylonami Golden Gate w Machu Picchu. 31 Pierwszy dzien po odlocie z Phobosa.Zbudowana przez morawce trzystumetrowa "Krolowa Mab" wylatuje z marsjanskiej studni grawitacyjnej. Mrok za jej rufa co chwila rozjasnia oslepiajaca eksplozja. Predkosc ucieczki z Phobosa to marne dziesiec centymetrow na sekunde, lecz "Krolowa" szybko rozpedza sie do dwudziestu kilometrow na sekunde, aby wyrwac sie z objec marsjanskiego pola grawitacyjnego. Moglaby z ta predkoscia doleciec do Ziemi, ale za bardzo jej sie spieszy - zamierza przyspieszac do chwili, gdy jej wazace trzydziesci osiem tysiecy ton cielsko rozpedzi sie do siedmiuset kilometrow na sekunde. Na pokladzie magazynowym dobrze naoliwione lancuchy, zebatki i zrzutnie kieruja czterdziestopieciokilotonowe ladunki jadrowe wielkosci puszek coli wprost do wyrzutnika, ktorego wylot znajduje sie posrodku plyty napedowej na rufie statku. Na tym etapie podrozy bomby wystrzeliwane sa co dwadziescia piec sekund i eksploduja szescset metrow za rufa "Krolowej Mab". Po wystrzeleniu jednostki impulsowej lufa wyrzutnika i plyta napedowa sa spryskiwane olejem antyablacyjnym. Za kazdym razem umieszczona na trzydziestotrzymetrowych amortyzatorach plyta zostaje odepchnieta energia wybuchu, po czym masywne tloki ustawiaja ja w pozycji wyjsciowej do nastepnej eksplozji. Wkrotce statek mknie w strone Ziemi z rownym, milym przyspieszeniem rownym jeden i dwadziescia osiem setnych g. Morawce, co zrozumiale, znioslyby nawet tysiackrotnie wieksze - choc krotkotrwale - przeciazenia, ale poniewaz na pokladzie znajduje sie czlowiek (zaokretowany podstepem Odyseusz), zgodnie postanowily, ze nie beda go rozsmarowywac na scianach jak galaretke malinowa. Na pokladzie maszynowym Orphu z Io i inni inzynierowie pilnuja cisnienia pary i oleju, obserwuja woltomierze i wskazniki poziomu plynow chlodzacych. Statek, na ktorym co pol minuty dochodzi do eksplozji atomowej, zuzywa ogromne ilosci smarow, totez zbiorniki z olejem - kazdy wielkosci malego tankowca z Zapomnianej Ery - zajmuja cale dziesiec najnizszych pokladow. Maszynownia z milionem rur, zaworow, wskaznikow, tlokow i ogromnych manometrow wszystkim zainteresowanym przywodzi na mysl parowiec z poczatkow XX stulecia. Nawet przy tym spokojnym jeden i dwadziescia osiem setnych g "Krolowa Mab" bedzie przyspieszala dostatecznie dlugo, a potem wyhamuje wystarczajaco szybko, zeby rejs w okolice Ziemi zajal jej niewiele ponad trzydziesci trzy dni standardowe. Ten pierwszy dzien Mahnmut poswieca glownie na ogledziny "Mrocznej Damy". Batyskaf zostal bezpiecznie ulokowany w jednej z ladowni i przymocowany do skrzydlatego statku powietrznego, ktory za mniej wiecej miesiac ma go zwiezc na Ziemie. Morawiec sprawdza wiec, czy polaczenia miedzy obiema jednostkami i nowe urzadzenia sterownicze dzialaja jak nalezy. Rozdzieleni kilkunastoma pokladami i zapracowani Mahnmut i Orphu mimo wszystko znajduja czas na rozmowe na wydzielonym pasmie radiowym. Mahnmut na wideo, a Orphu na radarze obserwuja oddalajacego sie Marsa. Umieszczone na rufie kamery musialy zostac wyposazone w niezwykle wyrafinowane, sterowane komputerem filtry obrazu, aby przejrzec na wylot plomienie regularnych eksplozji jednostek impulsowych - czyli po prostu bomb atomowych. Orphu, ktory nie ma oczu funkcjonujacych w pasmie widzialnym, sledzi lot podlaczywszy sie bezposrednio do radarow. Dziwnie sie czuje, odlatujac z Marsa - nadaje Mahnmut. - Po tym, co przeszlismy, zeby sie tam znalezc... To prawda - przytakuje Orphu z Io. - Zwlaszcza teraz, kiedy bogowie olimpijscy zaczeli walczyc miedzy soba. Dla zilustrowania swoich slow podkreca powiekszenie na monitorze Mahnmuta i ogniskuje obraz na snieznych stokach i zielonym wierzcholku Olympus Mons. Dla Orphu panujace tam zamieszanie to ciag odczytow z czujnikow podczerwieni, ale Mahnmut widzi wszystko jak na dloni. Wszedzie widac eksplozje, a kaldera, ktora dwadziescia cztery godziny wczesniej wypelniala woda, jarzy sie w podczerwieni. Znow jest pelna lawy. Asteague/Che, Sinopessen Wsteczny, Cho Li, general Beh bin Adee i inni glowni integratorzy sa przerazeni - nadaje Mahnmut. Sprawdza wlasnie zasilanie batyskafu. - A ich wyjasnienia, kiedy tlumaczyli Hockenberry'emu, dlaczego zmienilo sie ciazenie na Marsie i jak to mozliwe, ze ktos lub cos upodobnil je do ziemskiego, przerazily i mnie. Pierwszy raz od startu moga porozmawiac bez swiadkow i Mahnmut chetnie zwierza sie ze swoich lekow. A to nawet nie wierzcholek tej merde gory lodowej - odpowiada Orphu. Nagly dreszcz przebiega organiczne czesci ciala Mahnmuta. Jak to? A tak to. Taki byles zajety na Marsie i w okolicach Ilionu, ze nie slyszales, co odkryla Komisja Integratorow, prawda? Mow. Nie chcesz tego wiedziec, przyjacielu. Zamknij sie i mow... To znaczy... No wiesz, powiedz, o co chodzi. Orphu wzdycha; nawet przez radio ten odglos brzmi dziwnie, jakby cale trzysta metrow "Krolowej Mab" nagle sie rozhermetyzowalo. Przede wszystkim chodzi o terraformowanie... No? Podrozowali po Marsie przez kilka tygodni - batyskafem, feluka i balonem. Mahnmut przyzwyczail sie do widoku blekitnego nieba, niebieskich morz, porostow, drzew i obfitosci powietrza. Poltora stulecia temu na Marsie nie bylo ani wody, ani powietrza, ani zycia. Wiem. Asteague/Che mowil o tym rok temu, na naszej pierwszej odprawie na Europie. Wydaje sie to niemozliwe, zeby tak szybko terraformowac planete. Ale co z tego? To nie tylko wydaje sie niemozliwe, ale jest niemozliwe. Kiedy ty gaworzyles sobie z Grekami i Trojanami, nasi naukowcy z Pieciu Ksiezycow i Pasa Asteroid badali Marsa. Terraformowania nie dokonano bynajmniej za pomoca magii. Sciagnieto na planete asteroidy, ktorych uderzenia stopily czapy lodowe i uwolnily dwutlenek wegla; innymi asteroidami ostrzelano podziemne zasoby lodu, ktore roztopily sie i w postaci wody wyplynely na powierzchnie, ktora od milionow lat byla sucha jak pieprz. Ktos rozsial w gruncie porosty, glony i dzdzownice, zeby przygotowac glebe dla bardziej zlozonych roslin. Bylo to mozliwe dopiero po tym, jak produkujace tlen i azot rosliny dziesieciokrotnie zagescily atmosfere. Siedzacy w sterowce "Mrocznej Damy" Mahnmut przestaje wystukiwac kody na ekranie. Odczepia sie od wirtualnych zlaczy i patrzy, jak bledna schematy instalacji batyskafu i statku powietrznego. Czyli... - Zawiesza glos. Tak. To znaczy, ze terraformowanie Marsa trwalo prawie osiem tysiecy lat standardowych. Ale... ale... Mahnmut jaka sie przez radio i nic nie moze na to poradzic. Asteague/Che pokazywal im zdjecia starego Marsa, zimnego, pozbawionego zycia i powietrza, zrobione z okolic Marsa i Jowisza zaledwie poltora stulecia wczesniej! Same morawce rozprzestrzenily sie po calym Ukladzie Slonecznym przed zaledwie trzema tysiacami lat - a wtedy Mars z pewnoscia nie byl jeszcze terraformowany. Pomijajac kilka kopulastych chinskich kolonii na Phobosie i na samej planecie, wygladal dokladnie tak samo, jak w obiektywach pierwszych sond, fotografujacych go w XX czy XXI wieku. Ale... Uwielbiam, kiedy odbiera ci mowe - nadaje Orphu, lecz jego slowom nie towarzyszy basowe dudnienie, ktore swiadczyloby o rozbawieniu. Sugerujesz, ze mamy do czynienia albo z magia, albo z prawdziwymi bogami... Takimi jak Bog. Chyba ze... Sadzac po glosie, Mahnmut jest coraz bardziej rozezlony. Chyba ze co? Chyba ze to nie jest prawdziwy Mars. Wlasnie. Inaczej, to jest prawdziwy Mars, ale nie nasz prawdziwy Mars. Nie ten, ktory byl w naszym Ukladzie Slonecznym od miliardow lat. Ktos... albo cos... podmienilo... nam... Marsa? Na to wyglada. Glowni integratorzy i naukowcy tez nie chcieli w to uwierzyc, ale to jedyne wyjasnienie, ktore pasuje do faktow. Kwestia dnia slonecznego to potwierdza. Mahnmut zauwaza, ze trzesa mu sie rece. Sklada je razem, odcina lacze wideo, zeby go nie rozpraszalo i pyta: Jaka kwestia dnia slonecznego? To drobiazg, ale istotny. Czy kiedy przechodziles przez dziure w branie z Ziemi na Marsa i z powrotem, zdarzylo ci sie zauwazyc, ze po obu stronach dni i noce trwaja tyle samo? Chyba tak, ale... Mahnmut zawiesza glos. Nie musi nawet siegac do swojej nieorganicznej pamieci, zeby wiedziec, ze jeden obrot wokol wlasnej osi zajmuje Ziemi dwadziescia trzy godziny i piecdziesiat szesc minut, a Marsowi dwadziescia cztery godziny i trzydziesci siedem minut. Roznica jest niewielka, ale powinna sie skumulowac przez te kilka miesiecy, jakie spedzili na Marsie i polaczonej z nim Ziemi, na ktorej Grecy wojowali z Trojanami. Tymczasem wcale sie nie skumulowala. Dni i noce na obu planetach byly idealnie zsynchronizowane. Jezu... - szepcze. - Jezu Chryste. To mozliwe - przytakuje Orphu. - A jesli nie on, to ktos, kto dysponuje porownywalna, prawdziwie boska moca. Ktos z Ziemi przebil otwor w wielowymiarowej przestrzeni Calabi-Yau, polaczyl brany dwoch roznych wszechswiatow, zamienil Marsy i zachowal kwantowa dziure w branie laczaca tego drugiego, terraformowanego i zamieszkanego przez bogow, z Ziemia Trojan i Grekow. A przy okazji zmienil ciazenie i tempo obrotu Marsa wokol osi. Jezusie, Mario, Jozefie i wszyscy wy zasmarkani swieci! No wlasnie. Integratorzy uwazaja, ze ten, kto wykrecil ten numer, znajduje sie teraz albo na samej Ziemi, albo na niskiej orbicie okoloziemskiej. Nadal chcesz z nami leciec? Ja... gdybym...no gdybym... Mahnmut nie wie, co powiedziec. Czy gdyby wiedzial to, co teraz powiedzial mu Orphu, tez zglosilby sie na ochotnika na te wyprawe? Wlasciwie zdawal sobie sprawe z niebezpieczenstwa, juz kiedy po odprawie na Europie zgodzil sie leciec na Marsa. Kimkolwiek byly te istoty - wyewoluowanymi postludzmi czy stworami z innego wszechswiata albo wymiaru - nie raz i nie dwa udowodnily, ze maja wladze nad cala kwantowa struktura kosmosu. Czym w porownaniu z taka wladza byla podmiana planety, zmiana jej pola grawitacyjnego czy okresu obrotu wokol osi? I co wlasciwie robil on, Mahnmut, na pokladzie "Krolowej Mab", ktora pedzila na spotkanie Ziemi i zamieszkujacych ja bogow potworow z predkoscia, ktora chwilowo wynosila sto osiemdziesiat kilometrow na sekunde i stale rosla? Wladza nieznanych przeciwnikow nad kwantowymi fundamentami wszechswiata - wszystkich wszechswiatow! - sprawiala, ze cala zgromadzona na statku bron i uspiony kontyngent morawieckiego wojska zakrawaly na kpine. Bardzo to otrzezwiajace - nadaje w koncu do Orphu. Amen - slyszy w odpowiedzi. Nagle w calym statku rozbrzmiewaja dzwonki alarmowe. Wlaczaja sie blyskajace swiatla, dzwiek syren wchodzi na wszystkie kanaly lacznosci. -Intruz! - odzywa sie statek. - Intruz! To jakis zart? - dziwi sie Mahnmut. Nie - odpowiada Orphu. - Twoj przyjaciel Thomas Hockenberry wlasnie sie... pojawil... na mostku w maszynowni. Musial sie tutaj teleportowac. Nic mu nie jest? Zle z nim. Mocno krwawi. Zachlapal juz pol mostka. Dla mnie wyglada jak trup. Wlasnie zlapalem go w manipulatory i najszybciej jak tylko moge przemieszczam sie w kierunku szpitala dla ludzi. Statek jest olbrzymi, a ciazenie silniejsze niz w innych znanych Mahnmutowi srodowiskach, totez minelo ladnych pare minut, zanim wygramolil sie z batyskafu, wydostal z ladowni i przeszedl wyzej, na poklady, ktore w myslach nazywal "ludzkimi". Poza sypialniami, kambuzami, toaletami i lezankami antyprzeciazeniowymi dla pieciuset osob oraz tlenowo-azotowa atmosfera i cisnieniem wlasciwym dla poziomu morza, na pokladzie numer 17 znajduje sie takze szpital wyposazony w najnowoczesniejsza aparature diagnostyczna i chirurgiczna z XXII wieku - a wiec na dobra sprawe zabytek, lecz zbudowany w oparciu o najnowsze i najbardziej aktualne schematy, jakimi dysponuja morawce z Pieciu Ksiezycow. Odyseusz - niechetny i wiecznie rozezlony pasazer "Krolowej Mab" - byl w pierwszym dniu po starcie jedynym mieszkancem pokladu numer 17, kiedy jednak Mahnmut dociera do szpitala, widzi, ze zebrala sie w nim wiekszosc obecnych na statku morawcow. Orphu zajmuje prawie cala szerokosc korytarza. Oprocz niego jest tu ganimedanski glowny integrator Suma IV, Cho Li z Callisto, skalowiecki general Beh bin Adee i dwoch pilotow z mostka. Drzwi ambulatorium sa zamkniete, ale oszklone, wiec po drugiej stronie widac Asteague/Che, ktory przyglada sie, jak Sinopessen Wsteczny z Amaltei krzata sie nad zakrwawionym cialem Hockenberry'ego. Dwaj mniejsi technicy wykonuja jego polecenia: obsluguja laserowe skalpele i pily, lacza rurki, podaja gaze, steruja wirtualnymi wyswietlaczami. Na drobnym ciele i eleganckich manipulatorach Sinopessena widac krew. Ludzka krew, mysli Mahnmut. Krew Hockenberry'ego. Podloga korytarza tez jest nia pochlapana, podobnie jak sfatygowany karapaks i grube manipulatory Orphu z Io. -Co z nim? - pyta Mahnmut. Wokalizuje, poniewaz w towarzystwie innych morawcow niegrzecznie byloby porozumiewac sie przez radio. -Byl martwy, kiedy go tu przynioslem. Probuja go ozywic. -Czy integrator Sinopessen zna sie na ludzkiej anatomii i medycynie? -Historia medycyny, zwlaszcza okres Zapomnianej Ery, to jego konik. Tak jak twoim sa sonety Szekspira, a moim Proust. Mahnmut kiwa glowa. Prawie wszystkie morawce, ktore znal na Europie, interesowaly sie historia ludzkosci i roznymi aspektami ludzkiej sztuki i nauki. Pierwsze autonomiczne roboty i cyborgi wysylane do Pasa Asteroid i na dalej polozone planety mialy zaprogramowane tego rodzaju zainteresowania. Morawce, ktore z nich wyewoluowaly, przejely takze ich hobby. Ale czy Sinopessen jest az takim specjalista, zeby wskrzesic Hockenberry'ego? Mahnmut widzi Odyseusza wychodzacego ze swojej kajuty. Grek zatrzymuje sie na widok tlumu w korytarzu i odruchowo siega po miecz - a wlasciwie siega do pasa, przy ktorym zostala pusta petla po mieczu, bo morawce uwolnily go od brzemienia broni, gdy wiozly go szerszeniem - nieprzytomnego - na "Krolowa Mab". Mahnmut probuje sobie wyobrazic, co czulby na jego miejscu, widzac niepojete rzeczy: najpierw metalowy statek, o ktorym mu opowiedzieli, zeglujacy po niewidzialnym oceanie przestrzeni, a teraz to zgromadzenie morawcow. Nie ma wsrod nich dwoch takich samych. Obok dwutonowego Orphu stoi maly, czarny jak smola Suma IV, a przy nim general Beh bin Adee w niby-chitynowym pancerzu. Nie zwracajac na nich najmniejszej uwagi, Odyseusz podchodzi do okna i z nieprzeniknionym wyrazem twarzy zaglada do ambulatorium. Ciekawe, co w takiej chwili mysli sobie brodaty, barczysty wojownik, widzac srebrnego pajaka i dwoch czarnych technikow pochylonych nad Hockenberrym, ktorego przeciez widywal wielokrotnie w ciagu ostatnich dziewieciu miesiecy. Odyseusz i morawce zgodnie wpatruja sie w krew Hockenberry'ego, jego otwarta klatke piersiowa i zebra rozwarte jak u obranego z miesa zwierzecia, wystawionego w jatce na sprzedaz. Czy Odyseusz pomysli, ze Sinopessen Wsteczny chce pozrec Hockenberry'ego? Nie odrywajac wzroku od chirurga, Odyseusz pyta po grecku: -Dlaczego twoi przyjaciele zabili Hockenberry'ego, syna Duane'a? -To nie oni. Hockenberry w pewnej chwili po prostu pojawil sie na pokladzie statku. Pamietasz, jak dzieki boskiej mocy w okamgnieniu przenosil sie z miejsca na miejsce? -Pamietam. Widzialem, jak przeniosl do Ilionu Achillesa: znikneli razem, a po chwili Hockenberry wrocil sam. Nigdy jednak nie sadzilem, ze jest bogiem albo chociaz synem boga. -Nigdy nie twierdzil, ze nim jest. Wyglada na to, ze ktos pchnal go nozem, ale Hockenberry zdazyl sie jeszcze tekowac... to znaczy przeniesc dzieki boskiej mocy... tutaj, do nas, z prosba o pomoc. Ten srebrny morawiec i jego dwaj asystenci probuja go uratowac. Odyseusz spoglada z gory na Mahnmuta. -Uratowac, mala maszyno? Przeciez jest martwy. Pajak wlasnie wyjmuje mu serce z piersi. Morawiec zerka przez szybe. Syn Laertesa mowi prawde. Nie chcac rozpraszac Sinopessena, Mahnmut laczy sie z Asteague/Che na wspolnym kanale radiowym. Czy on naprawde nie zyje? Nie ma dla niego ratunku? Glowny integrator, ktory z bliska sledzi zabieg, nie podnosi glowy, ale odpowiada w ten sam sposob: Jeszcze nie wszystko stracone. Jego funkcje zyciowe ustaly na nieco ponad minute, zanim Sinopessen zamrozil wszelka aktywnosc mozgowa. Jego zdaniem nie doszlo do zadnych nieodwracalnych uszkodzen. Standardowa procedura przewiduje wstrzykniecie kilku milionow nanocytow, ktore zrekonstruowalyby miesien sercowy i aorte ofiary, a nastepnie podanie innych, bardziej zlozonych nanomechanizmow, odpowiedzialnych za uzupelnienie zasobow krwi i wzmocnienie systemu immunologicznego. Integrator Sinopessen twierdzi jednak, ze w wypadku scholiasty Hockenberry'ego nie bedzie to mozliwe. Dlaczego? - wtraca callistanka, Cho Li. Komorki ciala scholiasty Hockenberry 'ego sa sygnowane. Jak to "sygnowane"? - dziwi sie Mahnmut. Nigdy nie interesowal sie specjalnie biologia oraz genetyka ludzi i morawcow. Wolal badac krakeny, glony i inne organizmy zyjace w europanskich oceanach, po ktorych przez ponad sto lat standardowych plywal swoim batyskafem. Zastrzezone - wyjasnia Asteague/Che na wspolnym pasmie. Sluchaja go wszyscy poza Odyseuszem i nieprzytomnym Hockenberrym. - Nie mozna ich skopiowac. Ten scholiasta sie nie urodzil, lecz zostal... zbudowany. Odtworzony z DNA i RNA. Jego cialo nie przyjeloby zadnego przeszczepu, ale, co gorsza, odrzuciloby rowniez nasze nanocyty, poniewaz ma wlasny zasob bardzo wyrafinowanych nanomechanizmow. Jakiego rodzaju? - pyta Suma IV, Ganimedanin w fulerenowym pancerzu. - Co one robia? Tego jeszcze nie wiemy - odpowiada sam Sinopessen. W chudych palcach sciska laserowy skalpel, szwy i mikronozyce. W jednej z pozostalych rak trzyma serce scholiasty. - W tym ambulatorium i z takim sprzetem nie da sie przesledzic dzialania tych nanomemow i mikrocytow. Sa bardziej zlozone od wszystkiego, co projektowalismy na wlasny uzytek. Zarowno same komorki, jak i maszyneria subkomorkowa albo calkowicie ignoruja nasze nanosondy, albo niszcza je przy pierwszej probie ingerencji. Czy mimo to uda sie go uratowac? - pyta Cho Li. Mysle, ze tak. Uzupelnie zasoby krwi, dokoncze naprawe komorkowa, zszyje rane, poczekam na wznowienie aktywnosci mozgu, wlacze aktywator polowy Griwskiego, zeby przyspieszyc rekonwalescencje, i wszystko powinno byc w porzadku. Mahnmut odwraca sie od okna, zeby podzielic sie optymistycznymi rokowaniami z Odyseuszem, ale ten juz gdzies sobie poszedl. Drugi dzien po odlocie z Phobosa. Odyseusz blaka sie po korytarzach, wchodzi i schodzi po schodach - unika wind - przeszukuje kabiny i schodzi z drogi wytworom Hefajstosa zwanym morawcami, szukajac wyjscia z tego metalowego aneksu Hadesu. -Zeusie! - szepcze, znalazlszy sie w podluznym pokoju, ktorego jedyne wyposazenie stanowia buczace skrzynie, szemrzace wentylatory i gulgoczace rury. - Ojcze, ktory rzadzisz ludzmi i bogami; ojcze, ktoremu wypowiedzialem posluszenstwo i przeciw ktoremu nierozwaznie wystapilem; ty, ktorys grzmial z gwiazdzistego nieba, odkad pamietam; ty, ktorys zeslal swa ukochana corke Atene, aby laskawie sie mna zaopiekowala; ojcze, prosze cie, daj mi znak. Wyprowadz mnie z tego stalowego Hadesu pelnego cieni i bezsilnych gestow, do ktorego przedwczesniem trafil. Prosze tylko, abys dal mi szanse zginac w walce. Zeusie, ojcze, ktory wladasz twarda ziemia i bezkresem morz. Spelnij moje ostatnie zyczenie, a po kres moich dni bede twoim wiernym sluga. Nikt mu nie odpowiada, nawet echo. Odyseusz - syn Laertesa, ojciec Telemacha, ukochany Penelopy, faworyt Ateny - zaciska piesci i zeby i wsciekly przemierza metalowe tunele obmierzlej skorupy, ktora stala sie jego pieklem. Male machiny twierdza, ze znajduje sie we wnetrzu metalowego statku zeglujacego przez czarne morze kosmosu. Klamia. Mowia, ze zabraly go z pola bitwy w dniu, w ktorym Dziura sie zatrzasnela, poniewaz chca mu pomoc odnalezc droge powrotna do domu, do zony i syna. Klamia. Utrzymuja, ze choc sa przedmiotami, mysla jak ludzie, maja serca i dusze. Klamia. Olbrzymi metalowy grobowiec z istnym labiryntem pomieszczen nie ma okien. Od czasu do czasu udaje sie Odyseuszowi znalezc jakas przezroczysta powierzchnie, przez ktora moze zajrzec do sasiedniego pomieszczenia, ale nigdzie nie natknal sie na okno wychodzace na czarne morze, o ktorym mu opowiadano. Znalazl jedynie kilka przejrzystych babli, za ktorymi widac wiecznie czarne niebo i znajome konstelacje gwiazd. Czasem gwiazdy wiruja, jakby za duzo wypil. Kiedy w poblizu nie ma zadnej z malych machin, Odyseusz tlucze piesciami w okna i sciany, az masywne, zrogowaciale dlonie ociekaja mu krwia, ale nie zostawia najmniejszych sladow na szkle i metalu. Niczego nie udaje mu sie rozbic ani otworzyc. Niektore komnaty same sie przed nim otwieraja, wiele jest zamknietych, a kilku - na przyklad miejsca zwanego mostkiem, ktore pokazali mu w pierwszym dniu pobytu w tym kanciastym Hadesie - strzega czarne, kolczaste stwory, nazywane skalowcami, morawcami bojowymi lub komandosami z Pasa. Widywal juz te istoty w walce, kiedy pomagaly bronic Ilionu i achajskiego obozu przed gniewem bogow, i wie, ze nie maja krzty honoru. To po prostu machiny, ktore uzywaja innych machin do walki z jeszcze innymi machinami. Sa jednak wieksze i ciezsze od niego, maja maszynowa bron, metalowa skore i wbudowane ostrza, on zas jest kompletnie bezbronny. Moglby probowac wyrwac ktoremus bron, ale traktuje to jak ostatecznosc. Odyseusz, syn Laertesa, ktory od dziecka mial do czynienia z bronia i juz w dziecinstwie sie nia bawil, zdaje sobie sprawe, ze skalowce sa obeznane ze swoim orezem jak dobry artysta z narzedziami swojego fachu. On zas kompletnie sie nie zna na tych tepych, zlobkowanych przedmiotach, z ktorymi sie nie rozstaja. W sali, w ktorej znajduja sie ryczace machiny i olbrzymie ruchome cylindry, rozmawia z metalowym krabem. Wie - choc nie ma pojecia skad - ze krab jest slepy. Jednak brak oczu wcale nie utrudnia mu poruszania sie. Odyseusz znal wielu slawnych slepcow, odwiedzal niewidomych wieszczow i wyrocznie, ktorym zdolnosc jasnowidzenia zastapila wzrok. -Chce wrocic na pole bitwy pod Troja, potworze - oswiadcza. - Zabierz mnie tam. Krab dudni basowo w odpowiedzi. Przemawia jezykiem Odyseusza, jezykiem ludzi cywilizowanych, ale w tak wstretny sposob, ze jego slowa bardziej przypominaja loskot fal przyboju albo lomot i syk pracujacych tuz obok gigantycznych tlokow. -Przede mna... przed nami... dlugi... rejs, szlachetny Odyseuszu... czcigodny... synu... Laertesa... Kiedy umrze... dobiegnie kresu... skonczy sie... mamy nadzieje, ze bedziemy mogli cie usunac... przeniesc... do Penelopy i Telemacha. Jak ten ozywiony kawal blachy smie ukladac swoj niewidzialny jezyk w imiona mojej zony i syna? - wscieka sie Odyseusz. Gdyby mial miecz, chocby najbardziej tepy, albo byle jaka palke, roztrzaskalby te machine, rozprul jej powloke i wydarl ten obmierzly jezor. Opuszcza monstrualnego kraba i idzie do przezroczystego babla, z ktorego widac gwiazdy. Nie poruszaja sie. Nie mrugaja. Odyseusz przyklada pobliznione dlonie do zimnego szkla. -Bogini Ateno... Wyspiewuje twa chwale, Ateno Pallas, blekitnooka, nieposkromiona, czysta i madra... wysluchaj mnie. Tritogeneia, bogini, strazniczko wiezy, dziewico czcigodna i potezna... Ty, ktora zrodzilas sie z okrutnej glowy Zeusa, odziana w bojowy pancerz, zlocisty i promienny... Blagam, wysluchaj mnie. O cudowna bogini, dziwow pelna, ktorej ksztalt chca ogladac wieczni bogowie... Ty, co wznosisz oszczep niechybny... Ty, co chyzo wynurzylas sie z czaszki ojca bogow, ktory wlada egida, az niebiosa zatrzesly sie z leku... Blekitnooka... Wysluchaj mnie. Trzecie dziecie egidodzierzcy... subtelna Pallas, ktorej widok sprawia nam radosc... uosobienie madrosci, ktorego nigdy nie przestaniemy wychwalac... Prosze, wysluchaj mnie. Otwiera oczy. Widzi tylko gwiazdy i odbicie wlasnych szarych oczu w szybie. Trzeci dzien po odlocie z Phobosa. Ktos, kto ogladalby "Krolowa Mab" z daleka - na przyklad przez silny teleskop ulokowany w jednym z ziemskich pierscieni orbitalnych - moglby ja wziac za ozdobne drzewce wloczni, zlozone z oplecionych wspornikami kul, owali, jaskrawo pomalowanych podluznych zbiornikow, dzwonowatych zespolow silnikowych i calej masy czarnych fulerenowych wieloscianow, oblepiajacych rdzen zlozony z cylindrycznych modulow mieszkalnych. Cala ta konstrukcja zdaje sie balansowac na kolumnie oslepiajaco jasnego atomowego plomienia. Mahnmut odwiedza Hockenberry'ego w szpitalu. Ranny szybko dochodzi do siebie, miedzy innymi dzieki procesowi Griwskiego, od ktorego w calej dziesieciolozkowej sali pachnie burza. Morawiec przyniosl kwiaty z zasobnej cieplarni "Krolowej Mab". Banki pamieci podpowiadaja mu, ze takie wlasnie zachowanie byloby w zgodzie z protokolem w prerubikonowym XXI wieku, z ktorego pochodzi Hockenberry, a w kazdym razie jego DNA. Scholiasta parska smiechem na ich widok. Musi przyznac, ze nigdy wczesniej nie dostawal kwiatow - a przynajmniej niczego podobnego nie pamieta. Dodaje jednak, ze wspomnienia z zycia na Ziemi - tego prawdziwego zycia, kiedy byl nauczycielem akademickim, a nie scholiasta na uslugach bogow - ma wyjatkowo niekompletne. -To szczescie, ze tekowales sie na "Krolowa Mab" - mowi Mahnmut. - Nigdzie indziej nie znalazlbys takiego zaplecza medycznego, ktore mogloby uratowac ci zycie. -Ani tym bardziej morawieckiego pajaka chirurga. Kiedy poznalem Sinopessena Wstecznego, nie podejrzewalem nawet, ze dwadziescia cztery godziny pozniej bedzie mnie skladal do kupy. Niezbadane sa wyroki losu. Mahnmut nie wie, co powiedziec. Odzywa sie dopiero po dluzszej chwili: -Wiem, ze rozmawiales juz z Asteague/Che o tym, co ci sie przytrafilo, ale czy moglibysmy jeszcze do tego wrocic? -Naturalnie. -Powiedziales, ze Helena pchnela cie nozem... -Tak. -I ze zrobila to tylko po to, zeby jej maz, Menelaos, nie odkryl, ze go zdradzila po tym, jak teleportowales go do achajskiego obozu. -Zgadza sie. Mahnmut nie jest specjalista od odczytywania ludzkich emocji, ale nawet on widzi smutek malujacy sie na twarzy Hockenberry'ego. -Twierdziles jednak, ze byliscie sobie z Helena bardzo bliscy... Byliscie kochankami. -Tak. -Prosze wybacz mi moja nieznajomosc tej materii, ale wyglada na to, ze Helena Trojanska jest bardzo zla kobieta. Hockenberry wzrusza ramionami i usmiecha sie smutno. -Jest wytworem swoich czasow, epoki, ktorej nie rozumiemy. Nic dziwnego, ze kieruje sie niezrozumialymi motywami. Kiedy wykladalem studentom Iliade, zawsze podkreslalem, ze wszelkie proby humanizacji Homera, dostosowania jego opowiesci do nowoczesnej humanistycznej wrazliwosci, sa z gory skazane na niepowodzenie. Te postaci... Ci ludzie byli wprawdzie calkowicie ludzcy, ale zyli u zarania tak zwanych cywilizowanych czasow, tysiace lat przed tym, jak wyznawane przez nas wartosci zaczely sie ksztaltowac. Jezeli przyjmiemy nowoczesny punkt widzenia, zachowanie Heleny i kierujace nia motywy beda dla nas rownie niezrozumiale jak okrucienstwo Achillesa czy niezrownana przebieglosc Odyseusza. Mahnmut kiwa glowa. -Wiesz, ze Odyseusz jest na pokladzie? Odwiedzil cie moze? -Nie, nie widzialem go. Ale glowny integrator Asteague/Che wspomnial mi, ze leci z wami. Prawde powiedziawszy, obawiam sie, ze bedzie chcial mnie zabic. -Zabic cie?! -Pamietasz chyba, ze pomoglem wam go schwytac? Naklamalem mu, ze macie dla niego wiadomosc od Penelopy... Po to przeciez opowiadalem o tym drzewku oliwnym, ktore jest jedna z kolumienek loza na Itace. Podeszlismy do szerszenia i... bach! Mep Ahoo wylaczyl go z akcji i zaladowal na poklad. Na miejscu Odyseusza na pewno zywilbym uraze do Thomasa Hockenberry'ego. Wylaczyl go z akcji, powtarza w duchu Mahnmut. Uwielbia poznawac nowe slowka i zwroty. Przeglada wbudowany slownik, ze zdumieniem stwierdza, ze fraza, ktorej uzyl Hockenberry, nie ma nieprzyzwoitych konotacji i zapamietuje ja na przyszlosc. -Przepraszam, ze postawilem cie w tak niezrecznej sytuacji - mowi. Chcialby powiedziec Hockenberry'emu, ze w zamieszaniu zwiazanym z zamykaniem sie Dziury Orphu przekazal mu wydany przez integratorow rozkaz - porwac Odyseusza. Dochodzi jednak do wniosku, ze nie byloby to najszczesliwsze tlumaczenie. Doktor Thomas Hockenberry pochodzi z czasow, kiedy usprawiedliwienie "Ja tylko wykonywalem rozkazy", raz na zawsze wyszlo z mody. -Porozmawiam z nim... - zaczyna. Ale Hockenberry z usmiechem kreci glowa. -Predzej czy pozniej sam bede musial z nim porozmawiac. A na razie Asteague/Che kazal skalowcom pilnowac szpitala. -No tak. Zastanawialem sie, co robi ten zolnierz pod drzwiami. Hockenberry dotyka zlotego medalionu na piersi. -W najgorszym wypadku po prostu sie teleportuje. -Serio? Dokad? Na Olimpie trwa wojna, a Ilion byc moze juz padl i wlasnie plonie. Scholiasta powaznieje. -Fakt. To jest pewien problem. Zawsze moge odwiedzic mojego przyjaciela Nightenhelsera tam, gdzie go zostawilem, w Indianie tysiac lat przed nasza era. -W Indianie... - powtarza zamyslony Mahnmut. - Na ktorej Ziemi? Hockenberry rozciera piers w miejscu, z ktorego Sinopessen Wsteczny niespelna trzy doby wczesniej wyjal mu serce. -Na ktorej Ziemi... Dziwnie to brzmi, nie uwazasz? -Moze i dziwnie, ale chyba wszyscy powinnismy zaczac sie przyzwyczajac do tego rozroznienia. Twoj przyjaciel znajduje sie na Ziemi, z ktorej sie tekowales; nazwijmy ja Ziemia ilionska. Nasz statek leci na Ziemie odlegla o trzy tysiace lat od tej, na ktorej przyszedles na swiat i... no... -I umarlem. Nie przejmuj sie, z ta idea juz sie oswoilem. Nie przeszkadza mi... za bardzo. -To niezwykle, ze z taka precyzja wyobraziles sobie maszynownie "Krolowej Mab" po tym, jak probowano cie zasztyletowac. Pojawiles sie na pokladzie juz nieprzytomny, wiec musiales uruchomic medalion resztkami sil i swiadomosci. Hockenberry kreci glowa. -Nie przypominam sobie, zebym go przekrecal ani cokolwiek sobie wyobrazal. -Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie? -Jakas kobieta stoi nade mna i mi sie przyglada. Jest przerazona. Wysoka brunetka o jasnej karnacji. -Helena? Scholiasta znow kreci glowa. -Helena juz wtedy zbiegla po schodach. A ta kobieta po prostu sie tam... pojawila. -Trojanka? -Nie. Byla dziwnie ubrana. Miala kurtke i spodnice, troche jak kobiety z moich czasow. Jej stroj nie przypominal niczego, co przez ostatnie dziesiec lat widzialem w Ilionie i na Olimpie. Ale tez nie byl dokladnie taki jak w XX czy XXI wieku... -Myslisz, ze mogles miec halucynacje? - pyta Mahnmut. Nie rozwija bardziej tej mysli, ale kiedy Helena pchnela Hockenberry'ego w serce, nastapil krwotok i mozg ulegl niedotlenieniu. -Moglem, ale nie mialem. Bardzo dziwnie sie czulem, widzac, jak na mnie patrzy... -To znaczy? -Nie wiem, jak to opisac. Takie niezwykle przeswiadczenie, ze niedlugo znow sie spotkamy, ale gdzie indziej. Daleko od Troi. Mahnmut popada w zadume i przez dluzsza chwile morawiec i czlowiek milcza. Dobrze im z tym. Dudnienie ogromnych tlokow - loskot, ktory co trzydziesci sekund przenika cala konstrukcje statku, i na wpol slyszalne, na wpol wyczuwalne syczenie i westchnienia cylindrow - stalo sie tlem, na ktore nikt nie zwraca uwagi, podobnie jak na szept wentylacji. -Mahnmucie... - Hockenberry kladzie dlon na medalionie, widocznym w dekolcie pizamy. - Czy wiesz, dlaczego nie chcialem leciec z wami na Ziemie? Morawiec kreci przeczaco glowa. Wie, ze scholiasta widzi swoje odbicie w blyszczacej powierzchni jego fotoreceptora. -Dlatego, ze odkrylem sekret "Krolowej Mab". Wiem, po co naprawde sie tam udajecie. -Integratorzy podali ci przeciez prawdziwy powod, prawda? -Skadze. - Hockenberry sie usmiecha. - Nie oklamali mnie, ale prawdziwego powodu tez nie podali. Gdybyscie chcieli po prostu poleciec sobie na Ziemie, nie budowalibyscie takiego monstrum. Na orbicie okolomarsjanskiej i w przestrzeni miedzy Marsem i Pasem Asteroid macie lacznie szescdziesiat piec jednostek bojowych. -Szescdziesiat piec?! - Mahnmut wiedzial o krazacych wokol Marsa okretach. Niektore byly niewiele wieksze od planetarnych szerszeni, inne na tyle duze, zeby w razie potrzeby przewiezc ciezki ladunek z okolic Jowisza. Nie mial jednak pojecia, ze jest ich az tyle. - Skad o tym wiesz, Hockenberry? -Centurion Mep Ahoo powiedzial mi o tym, kiedy jeszcze znajdowalismy sie na Marsie i ilionskiej Ziemi. Zapytalem o to, jaki maja naped. Nie byl pewien - jest zolnierzem i nie interesuje sie konstrukcja statkow kosmicznych - ale z jego slow wynikalo, ze maja silniki atomowe albo jonowe, w kazdym razie o niebo bardziej wyrafinowane od bomb atomowych w puszkach po coli. -To prawda. Mahnmut tez slabo zna sie na statkach kosmicznych. Ten, ktory przewiozl jego i Orphu z Jowisza na Marsa, byl prowizoryczna konstrukcja - napedzana zaglami slonecznymi i jednorazowymi silnikami jadrowymi - wyrzucona w przestrzen miedzyplanetarna z morawieckiej katapulty o mocy trzech bilionow watow. Ale nawet on, skromny pilot europanskiego batyskafu, rozumie, ze "Krolowa Mab" jest za duza i zbyt toporna jak na zadanie, ktore oficjalnie jej wyznaczono. Przeczuwa, do czego zmierza wywod Hockenberry'ego i wcale nie jest pewny, czy chce uslyszec jego dalszy ciag. -Za rufa statku wielkiego jak Empire State Building, co czesto i chetnie podkreslaja Orphu i integratorzy, co pol minuty wybucha mala bomba atomowa - ciagnie polglosem Hockenberry. - Statek ten jest calkowicie pozbawiony oslony maskujacej, chociaz kamuflaz maja nawet wasze najmniejsze szerszenie. Krotko mowiac: mamy tu gigantyczny obiekt o oslepiajacym... jak to sie nazywa... albedo, napedzany seria wybuchow atomowych, ktore z orbity okoloziemskiej beda widoczne golym okiem w srodku dnia... O ile juz nie sa. -Jakie plyna z tego wnioski? Mahnmut na biezaco transmituje te rozmowe do Orphu, ale ionski morawiec na razie milczy. -Moim zdaniem chodzi o to, zeby "Krolowa Mab" zostala jak najszybciej zauwazona, uznana za powazne zagrozenie i wymusila reakcje istot zamieszkujacych Ziemie lub jej okolice. Tych samych istot, ktore podejrzewacie o manipulowanie kwantowymi fundamentami rzeczywistosci. Chcecie, zeby was ostrzelaly. -Naprawde? - dziwi sie morawiec, chociaz wie, ze Hockenberry ma racje. On sam od dawna to podejrzewal, ale nie chcial przyjac tego do wiadomosci. -Tak. Podejrzewam, ze "Krolowa" jest po brzegi nafaszerowana aparatura rejestrujaca. Kiedy tajemniczy nieznajomi ukrywajacy sie na orbicie okoloziemskiej roztrzaskaja nasz statek na pojedyncze atomy, szczegolowe informacje o ataku i naturze uzytej broni zostana bezzwlocznie przeslane na Marsa, do Pasa Asteroid, przestrzeni okolojowiszowej czy gdzie tam chcecie. "Krolowa Mab" jest koniem trojanskim, takim samym jak ten, ktorego Grecy z ilionskiej Ziemi jeszcze nie zbudowali i byc moze nigdy juz nie zbuduja po tym, jak ja zmienilem bieg wydarzen pod Troja, a wy uprowadziliscie Odyseusza. W kazdym razie zakladacie... wiecej, jestescie prawie pewni, ze nieprzyjaciel spali tego konia. Razem z nami wszystkimi. Orphu? - nadaje Mahnmut przez radio. - Czy to prawda? Tak, przyjacielu - odpowiada ponuro Orphu. - Ale nie cala. -Nie ze wszystkimi, doktorze Hockenberry - mowi na glos Mahnmut. - Wciaz ma pan swoj medalion teleportacyjny. W kazdej chwili moze pan uciec. Scholiasta przestaje rozcierac piers. Blizna po operacji rysuje sie na skorze cienka kreska, zaczerwieniona, lecz szybko blaknaca, w miare jak molekularny klej zasklepia rane. Bierze do reki medalion. -Rzeczywiscie - mowi. - W kazdej chwili moge uciec. 32 Daeman wybral jeszcze dziewiecioro mieszkancow Ardis - pieciu mezczyzn i cztery kobiety - ktorzy tak jak on mieli odwiedzic trzydziesci z trzystu znanych faksowezlow, sprawdzic, czy Setebos ich uprzedzil i - jesli jeszcze go tam nie bylo - ostrzec przed nim ludzi. Postanowil tylko zaczekac, az Hannah, Petyr i Harman wroca z sonikiem.Sonik nie przylecial jednak ani w porze lunchu, ani przez nastepna godzine. Daeman czekal. Wiedzial, ze Ada i pozostali sie denerwuja, zwlaszcza ze zwiadowcy i drwale zauwazyli ruchy wojniksow w lasach na polnoc, wschod i poludnie od miasta. Zupelnie jakby szykowaly sie do kolejnego szturmu. Nie chcial oslabiac obsady dworku, dopoki tamta trojka nie wroci. Dochodzilo wczesne popoludnie, a ich nadal nie bylo. Wartownicy na wiezyczkach i palisadzie zerkali wyczekujaco na niskie, bure chmury. Sonik sie nie pokazal. Daeman zdawal sobie sprawe, ze powinien ruszac w droge - Harman mial racje, kiedy mowil, ze w jego misji pospiech bedzie nieodzowny - ale odczekal jeszcze godzine. Potem druga. Moglo sie to wydawac nielogiczne, ale mialby wrazenie, ze zostawia Ade na pastwe losu, gdyby wyruszyl przed powrotem Harmana. Gdyby nawet Harmanowi cos sie przydarzylo, Ada bylaby zdruzgotana, ale Ardis zapewne by przetrwalo. Gdyby sonik nie wrocil, nastepny szturm wojniksow mogl byc ostatnim. Ada byla zajeta. W rzadkich wolnych chwilach wdrapywala sie na rusztowanie zeliwiaka i wpatrywala w niebo. Daeman, Siris, Tom, Loes i inni stali w poblizu, ale jej nie zagadywali. Niebo pociemnialo i znow sypnal snieg. Krotkie popoludnie nieprzyjemnie upodabnialo sie do przedluzonego zmierzchu. -No, mam robote w kuchni - stwierdzila Ada, otulajac sie szalem. Odprowadzili ja wzrokiem. W koncu Daeman tez wrocil do domu, do swojej klitki na poddaszu, i ze skrzyni z ubraniami wyjal zielona termoskore i maske osmotyczna, ktore dala mu Savi. Po spotkaniu z Kalibanem termoskora prezentowala sie fatalnie, nosila slady zebow i pazurow bestii, byla brudna od krwi walczacych i od blota, w ktore wpadli przy przymusowym ladowaniu. Daeman oczyscil ja i pozbyl sie plam, termoskora zas postarala sie sama naprawic wszystkie rozdarcia - i prawie sie jej udalo. W paru miejscach zielona wierzchnia okrywa byla przetarta i wyzierala spod niej srebrzysta warstwa molekularna, ale termoskora trzymala temperature i byla calkowicie hermetyczna. Faksowal sie nawet specjalnie do jednego z niezamieszkanych wezlow, smaganego wiatrem i sniezycami Pikespik cztery i pol kilometra nad poziomem morza, zeby ja sprawdzic. Przezyl, nie zmarzl, a i maska spisala sie bez zarzutu - mimo rozrzedzonego powietrza nie mial najmniejszych klopotow z oddychaniem. Schowal teraz lekka jak piorko termoskore i maske do plecaka, razem z dodatkowym zapasem beltow i butelkami z woda, i zszedl na parter, zeby zebrac caly zespol rekonesansowy. Na dziedzincu rozlegl sie krzyk. Daeman wybiegl na dwor razem z Ada i chyba polowa mieszkancow dworku. Sonik pojawil sie okolo poltora kilometra od Ardis. Gladko wyszedl spomiedzy chmur, podchodzac od poludniowego zachodu, ale nagle zachybotal sie, zanurkowal, na chwile wyrownal lot, znow wierzgnal i ruszyl stromo w dol, jakby zamierzal wbic sie w ziemie tuz za poludniowym odcinkiem palisady. Stojacy na niej trzej straznicy przypadli do ziemi. Pojazd odbil sie od zmrozonego gruntu, przelecial dziesiec metrow, znow uderzyl w ziemie, rozbryzgujac strzepy darni i ryjac w trawniku plytka bruzde, az wreszcie znieruchomial. Wszyscy rzucili sie w jego kierunku. Ada pierwsza dopadla sonika, Daeman deptal jej po pietach. Petyr byl jedynym pasazerem pojazdu; lezal zakrwawiony i oszolomiony na przedniej srodkowej lezance. Pozostale piec miekko wylozonych zaglebien bylo wypelnionych... bronia. Daeman rozpoznal rozne modele kartaczownic, ale byly tam tez mniejsze pistolety, a takze bron, jakiej w zyciu nie widzial. Pomogli Petyrowi wysiasc. Ada oderwala czysty kawalek materialu i przycisnela go do krwawiacego czola mezczyzny. -Uderzylem sie w glowe, kiedy pole silowe sie wylaczylo - wyjasnil Petyr. - To bylo glupie. Powinienem byl dac mu wyladowac. Kiedy wyszlismy z chmur, przelaczylem na sterowanie reczne, bo wydawalo mi sie, ze wiem, jak sie go pilotuje... Ale chyba nie wiedzialem. -Spokojnie - powiedziala Ada. Tom, Siris i inni podtrzymywali chwiejacego sie na nogach Petyra. - Chodz do srodka, tam nam wszystko opowiesz. Straznicy na stanowiska. Reszta tez niech wraca do swoich zajec. Loes? Wez paru ludzi i zabierzcie te bron i amunicje. W schowkach sonika moze jej byc wiecej. Wniescie wszystko do srodka. Dzieki. Siris i Tom przyniesli do salonu bandaze i srodki dezynfekujace. Petyr opowiadal. Mial co najmniej trzydziestu sluchaczy. Opisal oblezony przez wojniksy most i opowiedzial o spotkaniu z Arielem. -Zrobilo sie ciemno, babel stal sie calkowicie nieprzezroczysty, a kiedy znow pojawilo sie swiatlo, Harmana juz z nami nie bylo. -Co sie z nim stalo? - spytala spokojnie Ada. -Nie wiemy. Przez trzy godziny przeszukiwalismy z Hannah cala budowle. Zabralismy bron z takiego jakby muzeum, w ktorym nigdy wczesniej nie byla, ale nie znalezlismy Harmana ani tego zielonego stwora Ariela. -Gdzie jest Hannah? - zainteresowal sie Daeman. -Zostala. - Petyr oparl obandazowana glowe na rekach. - Wiedzielismy, ze sonik z jak najwiekszym ladunkiem broni musi szybko wrocic do Ardis. Ariel uprzedzil nas, ze przeprogramowal go na wolniejszy lot, i w rezultacie powrot zajal mi cztery godziny. Twierdzil tez, ze jezeli Odyseusza w ogole uda sie uratowac, to i tak nie wstanie z kapsuly przed uplywem siedemdziesieciu dwoch godzin. Hannah powiedziala, ze zostanie przy nim, dopoki sie nie dowie, co go czeka... czy wyzyje, czy nie. Broni znalezlismy naprawde mnostwo, wiec i tak trzeba bedzie tam poleciec jeszcze raz. Wtedy zabierzemy Hannah. -A czy wojniksy nie przedostana sie w tym czasie do wnetrza babli? - zaniepokoil sie Loes. Petyr pokrecil glowa i az skrzywil sie z bolu. -Watpie. Zeslizgiwaly sie po tym szkle, a jedyne wejscie, jakie znalezlismy, zamkniete ta polprzepuszczalna membrana, zasklepilo sie szczelnie za sonikiem. Daeman pokiwal glowa. Pamietal zarowno idealnie sliska szklana powierzchnie kabiny pelzacza, ktorym jezdzili z Savi po dnie Basenu Srodziemnego, jak i membranowate drzwi na orbitalnej wyspie Prospera. -Hannah ma chyba z piecdziesiat kartaczownic. - Petyr usmiechnal sie krzywo. - Wynieslismy je z muzeum w skrzyniach i na kocach. Gdyby wojniksy mimo wszystko wdarly sie do srodka, urzadzi im rzez. Poza tym pomieszczenie, w ktorym zlozylismy Odyseusza, jest... ukryte, mozna by powiedziec. Trudno tam trafic. -Chyba nie odeslemy teraz sonika, prawda? - zaniepokoila sie mloda kobieta imieniem Salas. - No wiecie... Wskazala na okna. Dzien dobiegal konca. -Dzis nie - zgodzila sie z nia Ada. - Dziekuje, Petyr. Odpocznij teraz. Sprowadzimy sonik do dworku, zrobimy spis broni i amunicji... Byc moze wlasnie uratowales Ardis. Wszyscy wrocili do swoich zajec, chociaz ozywione rozmowy nie milkly ani na chwile. Loes i inni obroncy, ktorzy mieli okazje postrzelac z przywiezionych przez Odyseusza kartaczownic, przetestowali teraz te sprowadzone przez Petyra. Dzialaly bez zarzutu. Na tylach dworku strzelcy urzadzili prowizoryczna strzelnice, na ktorej mogli szkolic nastepnych. Daeman osobiscie nadzorowal transport sonika. Ponownie uruchomiona maszyna ozyla i poslusznie zawisla metr nad ziemia. Szesciu ludzi odprowadzilo ja do dworku. Umieszczone z tylu i po bokach schowki, w ktorych Odyseusz trzymal swoje wlocznie, kiedy lecial polowac na Strachptaki, rzeczywiscie okazaly sie pelne broni. Dopiero pod wieczor Daeman spotkal sie z Ada. Znalazl ja obok palajacego ogniem zeliwiaka. Chcial cos powiedziec, ale zabraklo mu slow. -Ruszaj - odezwala sie pierwsza. - Powodzenia. Pocalowala go w policzek i popchnela w strone domu. W dogasajacym swietle snieznego popoludnia Daeman i dziewiatka jego ludzi spakowali belty, suchary, ser i zapas wody. Mysleli o tym, zeby wziac nowe kartaczownice, ale postanowili zostac przy kuszach i nozach. Przynajmniej wiedzieli, jak sie z nimi obchodzic. Szybkim krokiem - chwilami nawet truchtem - pokonali dwa kilometry dzielace dwor od faksowezla. Mimo ze w glebi lasu poruszaly sie jakies cienie, na otwartej przestrzeni nie bylo widac zadnych wojniksow. Ptaki milczaly. Nie slyszeli nawet trzepotania i treli tych gatunkow, ktore zimowaly w poblizu Ardis. Przy palisadzie pawilonu faksu straznicy - lacznie dwudziestka mezczyzn i kobiet - najpierw przywitali ich jako przedwczesnie przychodzacych zmiennikow, a potem z niezadowoleniem przyjeli do wiadomosci fakt, ze zamierzaja sie gdzies faksowac. Od dwudziestu czterech godzin nie bylo zadnego ruchu przy faksie, za to po zachodnim lesie krazyly dziesiatki wojniksow. Straznicy zdawali sobie sprawe, ze w wypadku zmasowanego szturmu wojniksow nie mieliby w pawilonie szans i liczyli na to, ze przed zmierzchem wroca do Ardis. Daeman wyjasnil im, ze tej nocy dworek nie bedzie wymarzonym schronieniem. Zapowiedzial tez, ze niedlugo ktos przyleci sonikiem i zrobi rozeznanie. W razie ataku wystarczy, ze wysla gonca do Ardis, a sonik bedzie mogl przywiezc posilki, po piec osob naraz. Spojrzal na ludzi, ktorych wybral: Ramis, Caman, Dorman, Caul, Eide, Cara, Siman, Oko i Elle. Ostatni raz przypomnial, na czym polega ich zadanie. Kazdy dostal liste trzydziestu faksowezlow ulozonych wedlug kodow w porzadku rosnacym - w swiecie faksow odleglosci nie mialy znaczenia. Podkreslil, ze musza odwiedzic wszystkie trzydziesci, zanim wroca do Ardis. Gdyby gdzies natkneli sie na blekitny lod lub wielorekiego Setebosa, mieli, nie ruszajac sie z pawilonu, zobaczyc, ile sie da, a potem uciekac co sil w nogach. Nie bylo mowy o walce. W osiedlach wolnych od lodu mieli przekazac ostrzezenie dowodcy warty lub naczelnikowi kolonii i jak najszybciej faksowac sie dalej. Nawet biorac pod uwage ewentualne przeszkody i opoznienia, Daeman mial nadzieje, ze uwina sie z rekonesansem w ciagu dwunastu godzin. Niektore osiedla byly bardzo slabo zaludnione, skladaly sie doslownie z paru domow rozrzuconych wokol faksu, i pobyt tam naprawde nie powinien trwac dlugo - zwlaszcza gdyby sie okazalo, ze wszyscy ludzie znikneli. Gdyby ktorys z poslancow nie wrocil do Ardis po dwudziestu czterech godzinach, uznano by go za zaginionego i wyslano kogos w zastepstwie. Wczesniejszy powrot, przed odwiedzeniem wszystkich trzydziestu wezlow, wchodzil w gre tylko w wypadku odniesienia powaznych obrazen lub odkrycia faktow o znaczeniu kluczowym dla przetrwania Ardis i jego mieszkancow. Siman rozgladal sie niepewnie po okolicznych pagorkach i lakach. Sciemnialo sie. Nie odezwal sie ani slowem, ale Daeman czytal mu w myslach: jaka beda mieli szanse pokonac te dwa kilometry do Ardis po ciemku, kiedy wojniksy wyjda z ukrycia? Wezwal do siebie straznikow faksowezla i pokazal im wszystkich emisariuszy. Zapowiedzial, ze jesli ktorys z poslancow wroci z waznymi informacjami, a sonik bedzie chwilowo niedostepny, maja mu przydzielic pietnastoosobowa eskorte na droge do Ardis. Samego pawilonu mieli pod zadnym pozorem nie zostawiac bez opieki. -Sa pytania? W dogorywajacym swietle dnia twarze otaczajacych go ludzi byly jednakowymi jasnymi owalami. Nikt o nic nie zapytal. -Faksujemy sie wedlug numerow wezlow, po kolei. Nie tracil czasu na to, by zyczyc im powodzenia. Faksowali sie kolejno, wystukujac kod pierwszego wezla ze swojej listy na klawiaturze wbudowanej w kolumne na srodku pawilonu. Daeman zastrzegl dla siebie trzydziesci najwyzszych kodow, glownie dlatego, ze znajdowal sie wsrod nich Krater Paryski i kilka innych wezlow, ktore ostatnio odwiedzil. Kiedy jednak faksowal sie z Ardis, najpierw wpisal malo znany, wysoki numer niezamieszkanej wysepki w tropikach. Wciaz panowal na niej dzien. Laguna miala kolor jasnoniebieski, woda za linia raf wpadala w glebszy odcien blekitu. Na zachodnim horyzoncie wypietrzaly sie burzowe chmury, a promienie slonca kladly sie na wierzcholkach oblokow, ktore, jak sie niedawno dowiedzial, nazywano stratocumulusami. Rozejrzal sie i upewnil, ze jest sam na plazy. Rozebral sie do naga i wlozyl termoskore. Luzny kaptur ulozyl mu sie na ramionach, maska osmotyczna zwisala z szyi na pasku. Wlozyl z powrotem spodnie, koszule (ukryl pod nia maske) i buty. Tylko bielizne schowal do plecaka. Przy okazji sprawdzil reszte bagazu. Przygotowane w Ardis zolte plotno podarte na kawalki, dwa toporne mlotki - dzielo Remana, ktory pod nieobecnosc Hannah byl najlepszym kowalem w Ardis - i zapas beltow. Chcial zaczac od Krateru Paryskiego, ale panowala tam noc i nie zobaczylby tego, na czym mu zalezalo. Do wschodu slonca w Kraterze pozostalo okolo siedmiu godzin; do tego czasu powinien sprawdzic wiekszosc z pozostalych dwudziestu dziewieciu wezlow. Niektore odwiedzil juz po drodze z Krateru do Ardis: Kijow, Bellinbad, Ulanbat, Chom, Posiadlosc Lomana, Drid, Fuego, Cape Town, Devi, Mantue i Wzgorza Satle. Wtedy tylko Chom i Ulanbat byly pokryte lodem. Mial nadzieje, ze sytuacja nie zmienila sie na gorsze. Chcial ostrzec ludzi w innych osiedlach. Nawet jesli zajmie mu to cale dwanascie godzin, w Kraterze Paryskim wyladuje w srodku dnia. A wlasnie tam mial cos do zrobienia. Zarzucil na ramiona ciezki plecak, wzial do reki kusze, wrocil do pawilonu, pozegnal sie w duchu z tropikalnym zefirkiem i szelestem palmowych pioropuszy i wpisal pierwszy kod z listy. 33 Achilles niosl martwe, doskonale zakonserwowane cialo Pentesilei przez blisko sto piecdziesiat kilometrow po zboczach Olimpu i jest gotowy niesc je przez nastepne sto, dwiescie albo i piecset, jesli bedzie trzeba, ale tego dnia - trzeciej doby wspinaczki - na wysokosci okolo dziewietnastu kilometrow powietrze i cieplo nagle znikaja bez sladu.Od trzech dni i trzech nocy - z krotkimi przerwami na sen - Achilles, syn Peleusa i bogini Tetydy, wnuk Ajakosa, wspina sie szklanym szybem windy jezdzacej po stoku Olimpu na sam szczyt. U stop wulkanu szyb zostal nieco zniszczony w pierwszych dniach walk wojsk Hektora i Achillesa z niesmiertelnymi, ale powyzej nadal jest hermetycznie zamkniety i ogrzewany. Az do wysokosci dziewietnastu tysiecy metrow. Az do tego miejsca. Az do teraz. Jakis piorun albo eksplozja plazmowa strzaskaly go, robiac w nim wyrwe dlugosci blisko pol kilometra. Krysztalowa rura wijaca sie po zboczu do zludzenia przypomina teraz weza, ktorego ktos przerabal na pol motyka. Achilles przeciska sie przez pole silowe zamykajace jej koncowke i przemierza okrutna pustke, niosac bron, tarcze i cialo Amazonki, zroszone przez Atene ambrozja i zawiniete w bialy niegdys calun. Kiedy dociera na drugi koniec wyrwy, pluca prawie mu pekaja, z uszu plynie krew, oczy pala go zywym ogniem, a skore ma jak poparzona od potwornego zimna. Szyb jest zdruzgotany jeszcze na przestrzeni wielu kilometrow. Jego szczatki pna sie po nieskonczonym stoku Olimpu, lodowate i pozbawione powietrza. Zamiast wygodnych schodow ma przed soba porozdzielane kawalki krysztalowej rury zjezone ostrymi odlamkami metalu i drzazgami poskrecanego, nadtopionego szkla. Nie daja zadnej ochrony przed ryczacym wsciekle huraganowym wiatrem. Klnac pod nosem, dyszac i potykajac sie, Achilles cofa sie w dol zbocza. Przechodzi przez buczace pole silowe na koncu szybu i osuwa sie na metalowe stopnie. Delikatnie odklada na bok owiniete calunem zwloki. Skore ma spekana do krwi z zimna. Jak moze mi byc tak zimno, kiedy jestem tak blisko slonca? - dziwi sie. Szybkonogi mezobojca jest pewien, ze wspial sie wyzej niz Ikar wzlecial na swoich skrzydlach, a przeciez wosk zlepiajacy piora chlopca, ktory chcial byc ptakiem, roztopil sie w promieniach slonca, prawda? Choc na szczytach gor w krainie jego dziecinstwa - u Chirona, w kraju centaurow - panowal chlod, wial wiatr, a powietrze rozrzedzalo sie wraz z rosnaca wysokoscia, to po Olimpie spodziewal sie czegos wiecej. Wyjmuje z torby maly buklak i wyciska sobie z niego resztki wina miedzy spierzchniete, popekane wargi. Ostatni kes sera i resztke chleba zjadl dziesiec godzin wczesniej, przekonany, ze niedlugo bedzie na szczycie. Tymczasem wyglada na to, ze Olimp w ogole nie ma szczytu. Wydaje mu sie, ze od tego poranka, kiedy wyruszyl - zaledwie trzy dni wczesniej, tuz po tym, jak zabil Pentesileje - minely cale miesiace. Dziura sie zamknela, odcinajac go od Troi, Achajow i wiernych Myrmidonow, ale niezbyt sie tym przejal, bo nie zamierzal wracac, dopoki nie pojmie za zone wskrzeszonej Pentesilei. Tyle ze nie zaplanowal jak nalezy wyprawy na Olimp. Trzy dni temu, przed wyruszeniem z rozbitego u stop gory namiotu, zabral odrobine jedzenia i picia, spodziewajac sie, ze za pare godzin wroci. W dodatku wydawalo mu sie, ze jego sily sa rownie niewyczerpane jak gniew. Teraz zastanawia sie, czy ma ich dosc, zeby zejsc sto piecdziesiat kilometrow w dol. Moze gdybym zostawil zwloki tutaj... Ledwie ta mysl przeplywa mu przez wyczerpana glowe, Achilles wie, ze tego nie zrobi. To nie wchodzi w gre. Jak to powiedziala Atena? "Akurat z tego uroku nie mozna sie wyzwolic. Feromony juz przemowily. Nie ma odwolania od ich wyroku. Pentesileja, zywa lub martwa, bedzie miloscia twojego zycia". Achilles, syn Peleusa, nie ma pojecia, co to sa feromony, ale zdaje sobie sprawe, ze klatwa Afrodyty to nie przelewki. Milosc do kobiety, ktora zabil w tak okrutny sposob, dokucza mu znacznie silniej niz glod, od ktorego burczy mu w brzuchu. Nie zawroci. Atena powiedziala, ze na szczycie Olimpu bogowie ukryli swoje kadzie lecznicze, sekret niesmiertelnosci, sposob na przekroczenie nienaruszalnej z pozoru granicy oddzielajacej zycie od smierci. Kadzie lecznicze... Tam wlasnie zaniesie Pentesileje. Kiedy Amazonka wroci do zycia, zostanie jego zona. I niech zadne Mojry nie waza mu sie stawac na drodze. Na razie jednak jego muskularne, opalone rece drza ze zmeczenia. Opiera lokcie na kolanach. Patrzy na krysztalowy strop i sciany szybu i pierwszy raz od trzech dni napawa sie roztaczajacym sie za nimi widokiem. Slonce powoli zachodzi i cien Olimpu kladzie sie bardzo daleko na czerwonej rowninie. Dziura zniknela, nie ma rowniez obozowych ognisk. Krysztalowy szyb, widoczny teraz prawie na calej dlugosci, wije sie w dol przez sto piecdziesiat kilometrow. Szklo odbija znacznie wiecej swiatla niz ciemne zbocze. Cien gory pada na odlegle wzgorza, morski brzeg i lagodne fale polnocnego oceanu. Na wschodzie rysuja sie biale, osniezone wierzcholki trzech innych wulkanow. Wystaja ponad niska pokrywe chmur i odbijaja czerwone ostatki dziennego swiatla. Krawedz swiata jest zakrzywiona, co Achillesowi wydaje sie dosc dziwne. Powszechnie wiadomo przeciez, ze swiat albo jest plaski, albo ma ksztalt wkleslego talerza, w zadnym zas wypadku nie moze byc wypukly, chociaz teraz, w nadchodzacym zmierzchu, tak wlasnie wyglada. Z pewnoscia nie jest to grecki Olimp, ale o tym Achilles wie juz od jakiegos czasu. Ten swiat - swiat czerwonej ziemi, niebieskiego nieba i absurdalnie wysokich gor - jest prawdziwa ojczyzna bogow. W takim miejscu horyzont moze sie nawet zakrzywiac w dol albo wyczyniac inne, jeszcze dziwniejsze sztuczki. Odwraca sie i spoglada w gore, kiedy nagle na stoku materializuje sie bog. Wedle olimpijskich standardow jest wlasciwie karzelkiem wsrod bogow, bo ma zaledwie metr osiemdziesiat wzrostu. Poza tym jest paskudny i brodaty, a kiedy kustyka wokol szczatkow szybu, oceniajac skale zniszczen, Achilles zauwaza, ze ma garb. Jak kazdy argiwski heros, Achilles na wyrywki zna olimpijski panteon, totez od razu rozpoznaje Hefajstosa, patrona ognia i naczelnego rzemieslnika bogow. Tymczasem Hefajstos napatrzyl sie juz chyba na swoje zmasakrowane dzielo. Stoi plecami do herosa, drapie sie po brodzie i mruczy pod nosem, kompletnie niewrazliwy na ziab i wichure. Wyglada na to, ze nie zauwazyl ani Achillesa, ani jego zawinietego w plotno pakunku. Achilles nie czeka, az Hefajstos sie do niego odwroci. Rzuca sie biegiem w jego strone, rozpedzony przebija pole silowe, powala przeciwnika i przechodzi do swoich ulubionych zapasow. Zaczyna od "chwytu za pas", ktory przynosil mu nagrody w rozlicznych turniejach. Chwyta krepego boga wpol, odwraca do gory nogami i rzuca nim o ziemie. Hefajstos klnie jak szewc i probuje wstac, ale Achilles lapie go za reke i serwuje mu "latajaca klacz" - robi rzut przez bark. Bog z loskotem uderza plecami o ziemie. Slychac jego jek i kolejne, tym razem naprawde wulgarne przeklenstwo. Wiedzac, ze Hefajstos mysli juz tylko o tym, zeby sie gdzies teleportowac, Achilles rzuca sie na niego i oplata go w pasie nogami, omal nie miazdzac mu zeber. Lewa reka obejmuje go za kark, a prawa wyciaga zza pasa bogobojczy noz i przystawia ostrze do szyi Hefajstosa. -Jesli sprobujesz odleciec, polece razem z toba i cie zabije - syczy prosto we wlochate ucho boskiego rzemieslnika. -Nie... zabijesz... boga... kutasie... - steka Hefajstos. Zgrubialymi palcami probuje odepchnac dlon Achillesa. Nozem Ateny Achilles nacina mu skore na szyi, plytko, ale na odcinku ladnych paru centymetrow. Zloty ichor scieka w skoltuniona brode. Grecki heros wzmacnia morderczy uscisk. Trzeszcza boskie zebra. Bog przepuszcza ladunek elektryczny przez swoje cialo wprost w uda Achillesa. Ten krzywi sie z bolu, ale nie puszcza. Hefajstos prezy muskuly, by skorzystac ze swej boskiej sily. Achilles odpowiada jeszcze bardziej nadludzkim wysilkiem i tym mocniej zaciska nogi. Przy okazji przyciska bogu noz do gardla. Hefajstos steka, sapie, napina sie - i wiotczeje. -Dosc... juz... wystarczy... Wygrales te runde, synu Peleusa. -Daj slowo honoru, ze nie znikniesz. -Masz moje slowo - dyszy bog. Jeczy z bolu, gdy Achilles jeszcze raz zaciska uda. -Jesli je zlamiesz, zabije cie - ostrzega Grek. Lapie Hefajstosa za tunike i zmierzwione wlosy i - zdajac sobie sprawe, ze w rozrzedzonym powietrzu najdalej za pare sekund straci przytomnosc - wciaga go przez pole silowe w glab szybu. Tu juz nie marznie. I znow ma czym oddychac. Rzuca przeciwnika na metalowe stopnie i znow oplata go nogami. Naogladal sie Hockenberry'ego i bogow i wie, ze kiedy sie tekuja, zabieraja ze soba tego, kto ich dotyka. Zasapany i pojekujacy Hefajstos dostrzega zawiniete w plotno zwloki Pentesilei. -Co cie sprowadza na Olimp, szybkonogi mezobojco? Przyniosles pranie? -Stul pysk. Achilles tez ciezko dyszy. Trzydniowy post i wspinaczka na Olimp daly mu sie we znaki. Nadludzka sila wycieka z niego jak woda z sita. Za chwile bedzie musial uwolnic Hefajstosa albo go zabic. -Skad masz ten noz, smiertelniku? - pyta brodaty bog. Ocieka ichorem. -Powierzyla mi go Atena Pallas. - Achilles nie widzi powodu, zeby go oklamywac. A poza tym w przeciwienstwie do niektorych Grekow, na przyklad przebieglego Odyseusza, nigdy nie klamie. -Atena, powiadasz... Kocham ja ponad wszystko. -Slyszalem o tym - przyznaje Achilles. Prawde mowiac, slyszal przede wszystkim o tym, jak Hefajstos zagial na Atene parol i przez cale stulecia probowal sie do niej dobrac. Za ktoryms razem byl juz tak blisko, ze musiala sila odsuwac jego nabrzmialy czlonek od swoich ud. "Uda" byly w tym wypadku eufemistycznym okresleniem zenskich genitaliow. I wtedy to ocieracz-Hefajstos, brodaty kaleka, spuscil sie na uda bogini, zanim ta zdazyla na dobre go odepchnac. Maly Achilles nasluchal sie od ojczyma, centaura Chirona, wielu ciekawych opowiesci, w ktorych glowna role odgrywala welniana szmatka, czyli erion, ktora Atena wytarla sie z nasienia, albo ziemia, na ktora to nasienie skapnelo. Pozniej, juz jako dorosly mezczyzna i najslawniejszy wojownik swiata, slyszal tez, jak minstrele spiewali o "dziewiczej rosie" - czyli herse albo drosos w jego ojczystym jezyku, tyle ze slowa te mogly tez oznaczac po prostu "nowo narodzone dziecko". Mowilo sie, ze wielu ludzkich bohaterow poczelo sie z tej mokrej od spermy szmatki czy garsci ziemi. Postanawia jednak nie przytaczac w tej chwili zadnej z tych historyjek. Tym bardziej ze coraz bardziej brakuje mu sil i musi oszczedzac oddech. -Pusc mnie, a zostane... twoim... sojusznikiem - dlawi sie Hefajstos. - I tak jestesmy dla siebie jak bracia. -Niby dlaczego? - pyta z wysilkiem Achilles. Postanowil juz, ze jesli bedzie musial uwolnic Hefajstosa, najpierw wbije mu noz Ateny przez zuchwe w glab glowy, nadzieje nan jego mozg i wyciagnie go z czaszki jak rybak rybe nabita na oscien. -Kiedy wkrotce po Przemianie znalazlem sie w morzu, przygarnely mnie Eurynome, corka Okeanosa, i Tetyda, twoja matka. Utonalbym, gdyby nie milosciwa Tetyda, corka Nereusa. Wylowila mnie i zaopiekowala sie mna. Jestesmy prawie bracmi. Achilles jeszcze sie waha. -Wiecej niz bracmi - ciagnie na wpol uduszony Hefajstos. - Jestesmy sprzymierzencami. Achilles milczy. Nie chce sie zdradzic z ogarniajaca go slaboscia. -Sprzymierzencami! - wydziera sie Hefajstos. Zebra pekaja mu po kolei jak sciete mrozem mlode galazki. - Moja droga matka, Hera, nienawidzi tej niesmiertelnej suki Afrodyty, ktora jest twoim wrogiem. Wybranka mego serca, Atena, poslala cie z misja na szczyt Olimpu. Chce ci pomoc. -Zabierz mnie do kadzi leczniczych - mowi Achilles. -Kadzi leczniczych? - Hefajstos oddycha z ulga. Heros rozluznil nieco uscisk. - Zostalbys tam osaczony, synu Peleusa i Tetydy. Na Olimpie wybuchla wojna domowa i zapanowal kaos, Zeus gdzies zniknal, ale przy kadziach nadal stoja straze. Nawet sie jeszcze nie sciemnilo. Chodzmy do mnie. Zjesz cos, napijesz sie, odswiezysz, a ja potem, w srodku nocy, zabiore cie do Sali Uzdrowien, w ktorej zastaniesz tylko potwornego Uzdrowiciela i garstke zaspanych wartownikow. Jedzenie? - mysli Achilles. Rzeczywiscie, jesli szybko czegos nie zje, nie bedzie w stanie ani walczyc, ani - tym bardziej - zmusic kogokolwiek, zeby wskrzesil Pentesileje. -Dobrze - steka. Puszcza brodatego boga i chowa noz za pas. - Zabierz mnie do swojej olimpijskiej siedziby. Tylko bez zadnych sztuczek. -Bez sztuczek - burczy Hefajstos. Obmacuje posiniaczona piers i popekane zebra. - Straszne czasy nastaly, kiedy niesmiertelnych traktuje sie w taki sposob. Zlap mnie za reke. Tekujemy sie na gore. -Chwileczke. - Achilles jest tak oslabiony, ze z najwyzszym trudem udaje mu sie dzwignac cialo Amazonki. Druga reka chwyta boga za owlosione przedramie. - Juz. Mozemy leciec. 34 Wojniksy zaatakowaly tuz po polnocy.Ada pomagala przygotowac i podac kolacje wszystkim mieszkancom Ardis, a potem poszla pracowac przy budowie umocnien. Mimo zimna, sniegu i nalegan Peaen, Loesa, Petyra i Isis, ktorzy chcieli ja chronic, wiedzac, ze jest w ciazy, pomagala kopac rowy wytyczone miedzy palisada i domem, trzydziesci metrow od ogrodzenia. Rowy ogniowe byly pomyslem Harmana i Daemana. Zamierzano napelnic je drogocennym olejem do lamp i podpalic, gdyby wojniksy przedarly sie przez palisade. Zalowala tylko, ze samych pomyslodawcow zabraklo tej nocy w Ardis. Wkrotce jednak przekonala sie, ze jest zbyt slaba, zeby przebic wierzchnia warstwe przemrozonego gruntu, chociaz trafila sie jej jedna z najostrzejszych lopat. Sfrustrowana, mogla tylko polykac lzy i pociagac nosem, czekajac, az Greogi i Emme zdejma darn i bedzie mogla przerzucac miekka ziemie. Na szczescie bylo juz ciemno i nikt sie jej nie przygladal. Gdyby ktos zobaczyl, jak placze, spalilaby sie wstydu. Kiedy Petyr oderwal sie od swoich zajec w dworku, gdzie pracowal przy zabezpieczaniu parteru, i przyszedl poprosic ja, zeby jednak wrocila do domu, odparla - zgodnie z prawda - ze lepiej sie czuje wsrod ludzi. Praca fizyczna w otoczeniu setki przyjaciol poprawiala jej samopoczucie i pozwalala zapomniec o Harmanie. Tak wlasnie powiedziala. I nie klamala. Minela dziesiata, zanim rowy byly gotowe. Byly dosyc toporne, mialy poltora metra szerokosci i pol metra glebokosci, a wylozono je plastikowymi workami, ktore w ostatnich tygodniach znaleziono w okolicach Chomu. Puszki z olejem do lamp - czy tez "nafta", jak nazywal paliwo Harman - czekaly w sieni. Gdyby obroncy musieli sie wycofac z palisady, w kazdej chwili mozna je bylo wyniesc i oproznic do rowow, a nafte podpalic. -Jak sobie poradzimy pozniej, jesli w kilka minut pozbedziemy sie rocznych zapasow paliwa? - zaniepokoila sie Anna. -Bedziemy siedzieli po ciemku - odparla Ada. - Ale przezyjemy. Prawde powiedziawszy, sama miala watpliwosci. Gdyby wojniksy przedarly sie przez obsadzona straznikami palisade, nie bardzo chcialo jej sie wierzyc, ze powstrzyma je jakas tam sciana ognia, o ile obroncy w ogole zdaza podpalic nafte. Harman i Daeman opracowali plany wzmocnienia drzwi dworku i zalozenia od wewnatrz grubych okiennic na parterze i pierwszym pietrze. Chociaz Petyr twierdzil, ze rozpoczete przed trzema dniami prace dobiegaja konca, to i ten element planu obronnego budzil watpliwosci Ady. Wreszcie rowy zostaly wykopane, palisada obsadzona podwojna liczba wartownikow, nafta zgromadzona przy wejsciu. Wyznaczono ludzi, ktorzy mieli ja przeniesc, wylac i podpalic. Rozdano nowe kartaczownice i teraz juz co szosty obronca mial nowoczesna bron, a nie - jak dotad - co dwusetny. Greogi krazyl w soniku nad posiadloscia. Ada weszla do domu pomoc Petyrowi. Masywne okiennice byly prawie gotowe. Grube deski wstawiono w solidne debowe ramy okien. Mozna je bylo w kazdej chwili zatrzasnac i zamknac na zapadki wykute w znajdujacej sie na tylach dworku kuzni. Wygladaly tak brzydko, ze Ada skinela bez slowa glowa, odwrocila sie, zeby ich nie widziec, i rozplakala sie. Pamietala, jak pieknie wygladal Dwor Ardis - twor blisko dwutysiacletniej tradycji - zaledwie rok wczesniej. Zawsze byl miejscem, gdzie mieszkalo sie wygodnie, z klasa, wdziekiem i elegancja. Niecaly rok temu swietowali dziewiecdziesiate dziewiate urodziny Harmana. Wydali wielka uczte pod rozlozystymi debami i wiazami. Na drzewach pozawieszali latarnie, latajace sluzki serwowaly potrawy sprowadzone ze wszystkich stron swiata, potulne wojniksy ciagnely bryczki i kabriolety po wysypanym zwirem podjezdzie i zajezdzaly pod tonacy w powodzi swiatel frontowy ganek. Goscie z calego swiata przybywali ubrani w najlepsze stroje, z najmodniejszymi fryzurami na glowach. Spojrzala na dziesiatki ludzi w ubraniach z samodzialu, stloczonych w salonie na parterze. Latarnie syczaly i pluly iskrami w mrok, na podlodze lezaly sienniki i derki, obok nich kartaczownice i kusze, a ogien plonacy w kominku mial zapewniac nie dobry nastroj, lecz cieplo niezbedne do przetrwania nocy. Okolo dwudziestu wyczerpanych, brudnych obroncow chrapalo przy kominku. Wszedzie na podlodze bylo widac slady ubloconych buciorow. Zamiast pieknych kotar na oknach wisialy toporne okiennice. Na co mi przyszlo? - pomyslala. Na terenie posiadlosci mieszkalo teraz czterystu ludzi. To juz nie byl jej dom. Ardis stalo sie domem wszystkich, ktorzy chcieli w nim zyc i go bronic. Petyr pokazal jej takze inne ulepszenia: szczeliny strzelnicze w okiennicach na parterze i pietrze, przez ktore mozna by bylo ostrzeliwac wojniksy, gdyby wdarly sie za palisade; wrzatek trzymany na drugim pietrze w ogromnych kotlach, ktore za pomoca systemu bloczkow wciagano na poddasze, zeby po ustawieniu tam ostatniej linii obrony lac ukrop na glowy napastnikow - Harman wysiglowal ten pomysl w jednej ze starych ksiazek. Kadzie pelne wody i oleju bulgotaly na prowizorycznych paleniskach stojacych w dawnych komnatach Ady. Wygladaly paskudnie, ale obiecujaco. Przyszedl Greogi. -Gdzie sonik? - spytala Ada. -Na platformie. Reman szykuje sie do startu z lucznikami. -Widzieliscie cos? - zainteresowal sie Petyr. Po zachodzie slonca nie wysylali do lasu pieszych zwiadowcow. Wojniksy widzialy w ciemnosciach lepiej od ludzi, zwlaszcza w tak pochmurna noc jak ta, kiedy nie mozna bylo liczyc na swiatlo ksiezyca ani pierscieni. Dlatego na nocne zwiady latalo sie sonikiem. -Niewiele. Jest juz ciemno i pada snieg z deszczem, ale zrzucilismy flary do lasu... Tam sie po prostu roi od wojniksow. Tylu naraz jeszcze nie widzielismy. -Skad one sie biora? - spytala Uru, starsza kobieta, rozcierajac lokcie, jakby marzla. - Przeciez sie nie faksuja. Wczoraj mialam dyzur w pawilonie i... -To nie jest w tej chwili najwazniejsze - przerwal jej Petyr. - Co jeszcze widzieliscie, Greogi? -Nadal przynosza kamienie znad rzeki. Ada zmarszczyla brwi. Piesze patrole juz w poludnie donosily, ze wojniksy zbieraja nad rzeka kamienie i ukladaja je w sterty. Nigdy wczesniej tego nie robily, a kazde novum w ich zachowaniu przyprawialo Ade o skurcz zoladka. -Buduja z nich cos? - spytal Casman z nadzieja w glosie. - Jakis mur? Schron? -Nie, ukladaja z nich wielkie stosy na skraju lasu. -Musimy zalozyc, ze chca ich uzyc jako pociskow - mruknela Siris. Ada wrocila wspomnieniem do lat - ba, stuleci! - kiedy wojniksy pelnily role silnych, choc biernych sluzacych, wykonujacych wszystkie prace, ktorymi ludzie nie chcieli zajmowac sie osobiscie. Wypasaly i zabijaly zwierzeta gospodarskie, strzegly osiedli przed zrekonstruowanymi dinozaurami i innymi niebezpiecznymi replikantami i jak zwierzeta pociagowe chodzily w zaprzegach bryczek i kabrioletow. Przez tysiac czterysta lat przed ostatnim faksowaniem wojniksy byly ponoc wszechobecne, lecz martwe. Wygladaly jak metalowe posagi w skorzastych kapturach. Az do pamietnego momentu przed dziewiecioma miesiacami, kiedy wyspa Prospera spadla na ziemie deszczem plonacych odlamkow, nikt nie przypominal sobie, zeby wojniks zachowal sie niezgodnie z poleceniem, nie mowiac juz o przejawianiu inicjatywy. Czasy sie zmienily. -Jak mozemy sie przed nimi obronic? - spytala. Wojniksy byly silne. Jeden z pierwszych uczniow Odyseusza, Kaman, wyszedl na srodek kola utworzonego przez rozmawiajacych. -W zeszlym miesiacu przesiglowalem ksiazke o machinach oblezniczych, starych, jeszcze sprzed Zapomnianej Ery. Mogly miotac kamienie na odleglosc kilku kilometrow. -Byly w niej jakies rysunki? -Jeden. - Kaman przygryzl warge. - Nie bardzo go zrozumialem. -Poza tym to nie bylaby obrona, tylko atak - zauwazyl Petyr. -Moglibysmy odrzucac im te kamienie - odparla Ada. - Wiesz co, Kamanie? Znajdz te ksiazke i pokaz ja Remanowi, Emme, Loesowi, Caulowi i innym, ktorzy pomagali Hannah przy zeliwiaku i maja dryg do majsterkowania... -Caula nie ma - przypomniala Salas. Miala najkrotsze wlosy ze wszystkich mieszkancow Ardis. - Faksowal sie dzisiaj z grupa Daemana. -No to znajdz te reszte, o ktorej mowilam - polecila Kamanowi Ada. Szczuply mezczyzna z brodka skinal glowa i potruchtal do biblioteki. -Odrzucic im kamienie? - Petyr sie usmiechnal. Ada wzruszyla ramionami. Zalowala, ze zabraklo Daemana i jego dziewiatki, ze Hannah zostala na Golden Gate i - najbardziej - ze Harman tez nie wrocil. -No, wracajmy do pracy - powiedzial Petyr. Ludzie zaczeli sie rozchodzic. Greogi zabral obsade sonika na poddasze, reszta zamierzala polozyc sie spac. Petyr polozyl Adzie dlon na ramieniu. -Musisz sie przespac. -Stane na strazy... - wymamrotala. Powietrze rozbrzmiewalo donosnym buczeniem, jakby nagle pobudzily sie wszystkie letnie cykady. Petyr pokrecil glowa i zaprowadzil ja do jej pokoju. Naszego pokoju, pomyslala. Mojego i Harmana. -Jestes wykonczona. Nie spalas od dwudziestu czterech godzin. Cala dzienna zmiana juz spi. Obsadzilismy palisade, mamy patrol w soniku... Dzisiaj nic wiecej nie zrobimy. Musisz sie przespac. Jestes niezastapiona. Wyrwala mu sie. -Wcale nie! Petyr spojrzal na nia spode lba. W migotliwym swietle lamp jego oczy byly bardzo ciemne. -Czy ci sie to podoba, czy nie, jestes kims wyjatkowym. Jestes czescia tej posiadlosci. Gospodynia, ktora nas gosci. Uosabiasz wszystko, co dobre w Ardis. Kiedy ludzie oczekuja po tobie decyzji, to wcale nie dlatego, ze Harman tak dlugo byl naszym przywodca. A poza tym jestes tu jedyna kobieta w ciazy. Z tym argumentem nie mogla dyskutowac. Pozwolila Petyrowi zaprowadzic sie do sypialni. Wiedziala, ze powinna sie przespac, jesli Ardis ma miec z niej jakis pozytek, ale sen sie jej wymykal. Myslala na przemian o obronie dworku i o Harmanie. Gdzie byl? Czy zyl jeszcze? Czy nic mu sie nie stalo? Czy do niej wroci? Gdy tylko wojniksy przestana zagrazac Ardis, zamierzala poleciec do Golden Gate w Machu Picchu - nikt jej nie powstrzyma - i znalezc tam swojego ukochanego, swojego meza, chocby to miala byc ostatnia misja w jej zyciu. Wstala, nie zapalajac swiatla, podeszla do komody i wyjela z niej calun turynski. Wrocila do lozka. Nie miala ochoty znow wchodzic w interakcje z obrazami - wspomnienie umierajacego mezczyzny na wiezy, ktory patrzyl na nia i ja widzial, bylo jeszcze zbyt swieze - ale chciala popatrzec sobie na Troje. Oblezone miasto. Oblezony dwor. Moze calun da jej nadzieje? Wyciagnela sie na wznak, przylozyla wyszyte na calunie mikroobwody do czola i zamknela oczy. W Ilionie jest ranek. Helena Trojanska wchodzi do sali tronowej tymczasowego palacu krolewskiego (nalezacego dawniej do niej i Parysa) i pospiesznie dolacza do Kasandry, Andromachy, Herofile i Hypsipyle, poteznie zbudowanej niewolnicy z Lesbos, ktore zebraly sie za tronem, nieco z lewej. Andromacha piorunuje ja wzrokiem. -Poslalysmy po ciebie sluzace - szepcze. - Gdzie bylas? -Na spacerze - odpowiada Helena, takze szeptem. Ledwie zdazyla sie wykapac i przebrac po ucieczce od Menelaosa i zasztyletowaniu Hockenberry'ego. -Na spacerze... - belkocze piekna Kasandra, jakby wpadla w trans. Usmiecha sie porozumiewawczo. - Z nozem, droga Heleno? Wytarlas go chociaz? Andromacha ja ucisza, a Hypsipyle pochyla sie nad nia. Dopiero teraz Helena zauwaza, ze niewolnica trzyma corke Priama za reke. Kasandra przez moment krzywi sie z bolu - na skinienie glowy ze strony Andromachy palce Hypsipyle siniacza biale cialo - ale po chwili znow sie usmiecha. Bedziemy musialy ja zabic, mysli Helena. Ma wrazenie, ze minely cale miesiace od poprzedniego spotkania z dwoma ocalalymi czlonkiniami pierwotnego skladu Kobiet Trojanskich, tymczasem odkad sie z nimi pozegnala i zostala uprowadzona przez Menelaosa, uplynely niecale dwadziescia cztery godziny. Herofile, "ukochana Hery", najstarsza sybilla w miescie, stoi wprawdzie w gronie najznaczniejszych trojanskich kobiet, ale wzrok ma nieobecny, a twarz tak sterana, jakby przez ostatnie osiem miesiecy postarzala sie o dwadziescia lat. Helena nagle zdaje sobie sprawe, ze dni Herofile - tak jak i Priama - sa policzone. Otrzasa sie z zamyslenia i koncentruje na biezacych kwestiach politycznych. Nie moze wprost uwierzyc, ze Andromacha postanowila oszczedzic Kasandre. Gdyby Priam i reszta Trojan dowiedzieli sie, ze maly Astyanaks wciaz zyje, a jego rzekome usmiercenie bylo tylko prowokacja majaca na celu wywolanie wojny z bogami, ludzie rozszarpaliby Andromache na strzepy. Chyba ze, jak domysla sie Helena, Hektor zabilby ja pierwszy. Wlasnie, gdzie jest Hektor? Nagle dociera do niej, ze wszyscy na niego czekaja. I kiedy juz, juz chce o to zapytac Andromache, ten pojawia sie w asyscie tuzina kapitanow i najblizszych towarzyszy broni. Mimo ze krol Troi, Priam, siedzi na tronie, a obok stoi pusty fotel krolowej Hekuby, ma sie wrazenie, ze dopiero w tej chwili przybyl prawdziwy wladca. Stojacy na bacznosc straznicy, w helmach z czerwonymi kitami, preza sie jeszcze bardziej. Zmeczeni kapitanowie i herosi, brudni od krwi i kurzu po calonocnej bitwie, tez wypinaja piers. Wszyscy, nawet kobiety z krolewskiego rodu, podnosza wyzej glowy. Hektor przybyl. Od dziesieciu lat Helena podziwia jego urode, bohaterstwo i madrosc. Od dziesieciu lat jest jak roslina pragnaca plawic sie w slonecznym blasku jego charyzmy. Jej serce po raz dziesieciotysieczny, jak zwykle, bije szybciej na widok Hektora, syna Priama, prawdziwego wodza mieszkancow i obroncow Troi. Hektor ma na sobie zbroje. Widac, ze przybywa raczej z sypialni niz z pola bitwy - jego pancerz blyszczy, na tarczy nie widac uszkodzen, wlosy ma swiezo umyte i zaplecione w warkocze, ale wydaje sie zmeczony i udreczony. Cos go gryzie. Salutuje ojcu i spokojnie siada na tronie matki. Kapitanowie ustawiaja sie za jego plecami. -Jak wyglada sytuacja? - pyta. Odpowiada mu Deifobos, jego brat. Jest zakrwawiony i brudny po calonocnej walce. Mowiac, patrzy na Priama, jakby skladal mu raport, choc naprawde jego slowa sa przeznaczone dla Hektora. -Mury i Brama Skajska sa bezpieczne. Niespodziewany szturm Agamemnona zaskoczyl nas, tym bardziej ze nie mielismy pelnej obsady. Czesc naszych ludzi walczyla po drugiej stronie Dziury z bogami. Przed switem odparlismy atak i zepchnelismy Achajow pod same okrety, ale niewiele brakowalo. -Dziura sie zamknela? - pyta Hektor. -Zniknela. -Czy wszyscy zolnierze zdazyli wrocic? Deifobos zerka na jednego ze swoich ludzi, odczytuje jakis dyskretny sygnal i odpowiada: -Tak sadzimy. Zapanowalo straszne zamieszanie, kiedy tysiace Trojan jednoczesnie probowaly wrocic do miasta, morawce uciekaly w swoich latajacych machinach, a podstepny Agamemnon ruszyl do szturmu. Wielu dzielnych wojownikow poleglo pod murami, zlapanych jak w kleszcze pomiedzy Achajow i naszych lucznikow. Wyglada jednak na to, ze tylko Achilles zostal po drugiej stronie Dziury. -Achilles nie wrocil? - Hektor przekrzywia glowe. Deifobos kreci przeczaco glowa. -Nie. Zostal tam, po tym jak zabili wszystkie Amazonki. Inni achajscy dowodcy i krolowie wrocili do swoich ludzi. -Pentesileja nie zyje? Helena nagle zdaje sobie sprawe, ze najdzielniejszy syn Priama nie ma pojecia, co sie wydarzylo przez ostatnie dwadziescia godzin, tak bardzo pograzyl sie w swoim zalu i niedowierzaniu, ze wojna z bogami dobiegla konca. -Pentesileja, Klonia, Bremusa, Euandra, Termodoa, Alkibia, Dermachia, Derione... Wszystkie trzynascie Amazonek poleglo, moj panie. -A co z bogami? -Zra sie miedzy soba - mowi Deifobos. - Wszystko wyglada tak, jak przed... przed wojna, ktora im wypowiedzielismy. -Ilu bogow jest pod Troja? -Po stronie Achajow... Hera i Atena sa ich glownymi sojuszniczkami. W nocy widziano tez Posejdona, Hadesa i kilkunastu innych, jak zagrzewali do boju horde Agamemnona i ciskali gromy w mury miasta. Stary Priam odchrzakuje i sie odzywa: -Zatem jak to mozliwe, ze te mury jeszcze stoja, moj synu? Deifobos usmiecha sie chytrze. -Jak za dawnych dobrych czasow, ojcze, na kazdego boga, ktory zle nam zyczy, przypada jeden, ktory nas ochrania. Jest tu Apollo ze swoim srebrnym lukiem. Ares o swicie poprowadzil nasz kontratak. Demeter i Afrodyta... - zawiesza glos. -Afrodyta? - powtarza Hektor. Glos ma lodowaty i bezbarwny, jak odglos noza spadajacego na marmurowa posadzke. To imie bogini, ktora, jak twierdzi Andromacha, zabila ich dziecko. Imie, ktore stalo sie podwalina sojuszu miedzy wrogami, jakich nie znal swiat - Hektorem i Achillesem. Imie, ktore doprowadzilo do wojny z bogami. -Tak - mowi Deifobos. - Walczy po naszej stronie, wraz z innymi bostwami, ktore nas miluja. Twierdzi, ze to nie ona zabila naszego ukochanego Skamandriosa, drogiego Astyanaksa, malego wladce miasta. -Mow dalej - cedzi Hektor przez zbielale wargi. Deifobos bierze gleboki wdech. Helena sie rozglada, otaczaja ich dziesiatki bladych, napietych twarzy. -Ludzie Agamemnona i ich niesmiertelni sprzymierzency przegrupowuja sie przy czarnych okretach. W nocy przedarli sie na tyle blisko, zeby oprzec drabiny o mur. Wielu dzielnych synow Ilionu poslali w mroki Hadesu, ale ich szturm byl slabo skoordynowany i zbyt pochopny; nie wszyscy Achajowie zdazyli jeszcze wrocic z drugiej strony Dziury. Z pomoca Apolla i pod dowodztwem Aresa odepchnelismy ich za Zarosniete Wzgorze, poza ich dawne okopy i porzucone morawieckie fortyfikacje. W sali tronowej zapada cisza. Hektor siedzi nieruchomo, zamyslony, ze wzrokiem utkwionym w posadzke. W blyszczacym helmie, ktory trzyma w zgieciu lokcia, odbijaja sie znieksztalcone twarze najblizej stojacych ludzi. Nagle wstaje, podchodzi do Deifobosa, kladzie mu dlon na ramieniu i odwraca sie do ojca. -Szlachetny Priamie, drogi ojcze, i ty, Deifobosie, najukochanszy z moich braci. Ocaliliscie nasze miasto, gdy ja dasalem sie w moich apartamentach jak stara kobieta zatopiona w gorzkich wspomnieniach. Wybaczcie mi, prosze, i pozwolcie wrocic w szeregi obroncow. W ropiejacych oczach Priama zapalala sie iskra ozywienia. -Zapomnisz o wasni z bogami, ktorzy nas wsparli, moj synu? -Moimi wrogami sa wrogowie Ilionu, moimi sojusznikami zas ci, ktorzy ich zabijaja. -Czy bedziesz walczyl ramie w ramie z Afrodyta? - dopytuje sie Priam. - Czy sprzymierzysz sie z bogami, ktorych od miesiecy probujesz wymordowac? Czy bedziesz zabijac Achajow i Argiwow, ktorych nauczyles sie nazywac przyjaciolmi? -Moimi wrogami sa wrogowie Ilionu - powtarza Hektor. Zaciska zeby, wklada helm. Widoczne w okraglych wycieciach oczy palaja jak rozzarzone wegle. Priam wstaje, obejmuje go i z niezwykla delikatnoscia caluje w reke. -Poprowadz dzis nasze wojska do zwyciestwa, szlachetny Hektorze. Hektor odwraca sie, sciska Deifobosa za przedramie i podnosi glos, zwracajac sie do wszystkich znuzonych kapitanow i zolnierzy: -Dzis poniesiemy ogien do obozu wroga. Dzis wszyscy, jednym glosem, wzniesiemy okrzyk bojowy! Zeus podarowal nam ten jeden dzien, dzien wart calej reszty naszego zycia. Dzis zajmiemy czarne okrety, zabijemy Agamemnona i raz na zawsze zakonczymy te wojne! Jego slowa przez chwile dzwiecza w absolutnej ciszy - ale tylko przez chwile, bo zaraz rozlega sie triumfalny ryk. Przerazona Helena cofa sie i chowa za Kasandra, ktora szczerzy zeby, jakby stezenie posmiertne utrwalilo na jej twarzy upiorny usmiech. Sala pustoszeje, tak jakby wiwaty wymiotly z niej wszystkich gosci. Triumfalny zgielk nie milknie, przeciwnie, zdaje sie nasilac, zwlaszcza kiedy Hektor wychodzi z palacu na spotkanie tysiecy czekajacych na zewnatrz Trojan. -Oto znow wszystko zaczyna sie od poczatku - szepcze makabrycznie usmiechnieta Kasandra. - Dawna przyszlosc odradza sie we krwi. -Ciszej badz! - syczy Helena. -Zbudz sie, Ado! Zbudz sie! Ada odrzucila calun turynski z oczu i usiadla na lozku. To Emme przyszla do jej sypialni, a teraz potrzasala ja za ramie. Ada wywolala funkcje zegara - niedawno minela polnoc. Z zewnatrz dobiegly ja krzyki i wrzaski, klekot kartaczownic i gluche dudnienie kusz. Cos ciezkiego uderzylo w sciane. Sekunde pozniej okno w sasiednim pokoju eksplodowalo fontanna odlamkow. Oswietlil je blask ognia plonacego gdzies na trawniku, blisko sciany. Ada zerwala sie z lozka. Kladac sie, nie zdjela nawet butow, teraz obciagnela wiec tylko koszule i wybiegla za Emme na korytarz. Uzbrojeni ludzie pedzili na stanowiska. Petyr czekal na nia u dolu schodow. -Wdarly sie od zachodu. Mamy wielu zabitych. Wojniksy sa na terenie posiadlosci. 35 Kiedy Ada znalazla sie za progiem Dworu Ardis, powitaly ja mrok i chaos, przerazenie i smierc.Wraz z Petyrem i paroma innymi osobami wybiegli przez frontowe drzwi na poludniowy trawnik. Noc byla tak ciemna, ze widzieli tylko zatkniete na palisadzie pochodnie i rozmazane sylwetki ludzi biegnacych w strone dworku. Stanal przed nimi Reman. Byl barczysty, mial brode i przybyl do Ardis jako jeden z pierwszych uczniow Odyseusza - w okresie, gdy ten jeszcze nauczal. W rekach trzymal kusze, do ktorej zabraklo mu amunicji. -Najpierw wdarly sie od polnocy - zaczal. - Trzysta albo czterysta naraz, en masse... -Trzysta albo czterysta... - wyszeptala Ada. Poprzedniej nocy odparli najwiekszy z dotychczasowych szturmow, a szacowali, ze wzielo w nim udzial najwyzej sto piecdziesiat wojniksow, ktore uderzyly jednoczesnie z czterech stron. -Z kazdej strony jest ich co najmniej po dwiescie - wysapal Reman. - Ale najpierw przelamaly obrone na polnocy. Obrzucily nas kamieniami; sporo naszych dostalo, bo po ciemku nie widzielismy lecacych kamieni. Kiedy ubylo ludzi na palisadzie, a ci, ktorzy zostali, musieli sie za nia skulic, wojniksy zaczely przeskakiwac gora, wybijajac sie jeden z drugiego jak z trampoliny. Wpadly miedzy bydlo, zanim zdazylismy sciagnac posilki. Potrzebne mi beda belty i nowa wlocznia... Chcial sie przepchnac do sieni, gdzie rezerwisci rozdawali bron, ale Petyr zlapal go jeszcze za lokiec. -Wycofaliscie rannych z palisady? -Nie. - Reman pokrecil glowa. - To byl jeden wielki obled. Wojniksy dobijaly rannych, ktorzy padli, nawet jesli kamienie nabily im niegrozne siniaki. Nie moglismy... nie dalo sie... do nich... przebic... Odwrocil sie i ukryl twarz w dloniach. Ada obiegla dom, kierujac sie w strone polnocnego odcinka palisady. Plomienie trawiace zeliwiak oswietlaly cale zamieszanie. Prowizoryczne drewniane baraki i namioty, w ktorych mieszkala ponad polowa gosci Ardis, rowniez staly w ogniu. Ludzie w poplochu uciekali w strone dworku. Bydlo ryczalo smetnie, zarzynane przez poruszajace sie z szybkoscia blyskawicy wojniksy. Przeciez tym sie wlasnie kiedys zajmowaly, pomyslala Ada. Zabijaly dla ludzi zwierzeta rzezne. Do tego wlasnie sluzyly im ostrza zainstalowane na koncach poteznych manipulatorow. Patrzyla z przerazeniem, jak kolejne krowy padaja w snieg i krwawe bloto. Uporawszy sie z tym zadaniem, wojniksy - niby gigantyczne pasikoniki - skokami ruszyly w strone domu, blyskawicznie pokonujac dzielace je od niego sto metrow. -Chodz! - Petyr pociagnal Ade za soba. - Musimy sie wycofac! Wyrwala mu sie. -Ale rowy ogniowe... Brnac pod prad rzeki ludzi, dopadla do jednej z pochodni zatknietych na patio z tylu domu, wyjela ja z oprawy i pobiegla w strone najblizszego rowu. Caly czas musiala uskakiwac przed uciekajacymi obroncami. Widziala, ze Reman i paru innych probuja powstrzymac te paniczna ucieczke, ale przerazony tlum parl niewzruszenie, porzucajac kusze, luki i kartaczownice. Wojniksy oblazly juz palacy sie zeliwiak i skakaly po rusztowaniu, stracajac z niego tych, ktorzy probowali gasic pozar, ale wiekszosc po prostu ominela piec i pedzila w kierunku Ady. Do rowu miala pietnascie metrow. Do pierwszych wojniksow - niecale dwadziescia. Nie zatrzymala sie. Petyr popedzil za nia na czele garstki obroncow. W tej samej chwili pierwszy wojniks przeskoczyl przez row. Pojemniki z nafta zostaly wyniesione i ustawione obok rowow, ale nie bylo czasu, zeby rozlac ciecz. Ada zerwala pokrywke z najblizszego, przewrocila go kopniakiem i zaczela turlac wzdluz krawedzi rowu. Cuchnace paliwo leniwie splywalo z beczulki. Petyr, Salas, Peaen, Emme i pozostali zaczeli przewracac i oprozniac nastepne pojemniki. Wojniksy ich dopadly. Jeden przeskoczyl ponad rowem i obcial Emme reke w barku. Emme nawet nie krzyknela. Rozdziawila usta i w niemym zdumieniu spojrzala na odciete ramie. Wojniks wzniosl manipulator do ciosu. Zablysly smiercionosne ostrza. Ada cisnela pochodnie do rowu, porwala z ziemi upuszczona kusze i z bliskiej odleglosci strzelila w skorzasta wypuklosc zastepujaca wojniksowi glowe. Od razu stracil zainteresowanie Emme, odwrocil sie i przykucnal, szykujac sie do skoku na Ade. W tej samej chwili Petyr chlusnal na niego nafta, a Loes rzucil pochodnie. Wojniks stanal w plomieniach i - oslepiony, gdy czujniki podczerwieni zostaly przeciazone - zaczal sie zataczac i chodzic w kolko, mlocac metalowymi ramionami na wszystkie strony. Dwoch najblizej stojacych obroncow wygarnelo do niego z kartaczownic. Wojniks spadl do rowu i podpalil nafte na calej jego dlugosci. Reman wzial na rece osuwajaca sie na ziemie Emme, odwrocil sie i ruszyl w strone dworku. Cos zafurkotalo w ciemnosciach i kamien wielkosci piesci, szybki jak kartacz i niemal rownie niewidzialny, trafil Remana w tyl glowy. Nie wypuszczajac Emme z rak, mezczyzna zatoczyl sie i runal do plonacego rowu. Ogien natychmiast ogarnal oba ciala. -Chodz! - Petyr wyciagnal do Ady reke. Wojniks przeskoczyl przez sciane plomieni i ich rozdzielil. Ada strzelila mu z kuszy w brzuch (to byl jej ostatni belt), zlapala Petyra za przegub dloni, wyminela chwiejaca sie na nogach maszyne i zaczela biec. Pozary wybuchly w wielu miejscach posiadlosci. Wszedzie tez bylo widac wojniksy. Wiele z nich przedarlo sie juz nie tylko przez palisade, ale takze przez zapory ogniowe. Czesc padla pod ogniem kartaczownic, inne spowolnil skuteczny ostrzal z kusz i lukow, ale ludzie odpowiadali ogniem pojedynczo, sporadycznie i chaotycznie. Zabraklo dyscypliny. Grad kamieni, rzucanych przez niewidoczne wojniksy zza palisady, nie ustawal. Smiercionosne pociski bez przerwy furkotaly w ciemnosci. Ada i Petyr probowali pomoc lezacej na ziemi mlodej rudowlosej dziewczynie, zanim wojniksy ja dopadna. Zostala trafiona kamieniem w skron, koszule miala czerwona od wykaszlanej krwi. Ada odrzucila kusze, podniosla dziewczyne i potykajac sie, zaczely brnac w strone domu. Wycofujacy sie ludzie pozapalali juz rowy z nafta ze wszystkich stron, ale wojniksy przeskakiwaly przez ogien bez wiekszych trudnosci. Coraz wiecej cieni ladowalo na trawniku. Temperatura w kilka sekund podniosla sie o kilkanascie stopni. Nagle rudowlosa dziewczyna oparla sie mocniej na Adzie i osunela na ziemie, omal nie pociagajac jej za soba. Ada przykucnela, wstrzasnieta iloscia krwi zalewajaca jej koszule, ale Petyr juz szarpal ja za reke. -Ado! Musimy uciekac! -Nie. Przykleknela, zarzucila sobie bezwladna dziewczyne na ramie i z wysilkiem wstala. Otaczalo ich piec wojniksow. Petyr podniosl z ziemi ulamana wlocznie i przez chwile zdolal utrzymac wojniksy na dystans, wykonujac nia dzikie pchniecia i ciosy. Ale byly dla niego za szybkie. Unikaly jego uderzen i same robily wypady w jego strone, a on nie nadazal z odpieraniem atakow. W koncu ktorys wyrwal mezczyznie drzewce z rak i go przewrocil. Ada rozejrzala sie rozpaczliwie w poszukiwaniu jakiejs prowizorycznej broni. Postawila dziewczyne na nogi, zeby miec wolne rece, ale pod ranna ugiely sie kolana i upadla. Ada z golymi rekami rzucila sie na wojniksa stojacego nad Petyrem. Rozlegl sie terkot kartaczownicy i dwa wojniksy - w tym ten szykujacy sie do obciecia glowy Petyrowi - padly jak sciete. Trzy pozostale odwrocily sie, zeby zmierzyc sie z nowym zagrozeniem. Laman, przyjaciel Petyra, ktory w poprzednim szturmie stracil cztery palce u prawej dloni, strzelal lewa reka. W prawej trzymal tarcze z brazu i drewna, ktora zaslanial sie przed kamieniami. Za nim szli podobnie uzbrojeni Salas, Oelleo, i Loes - przyjaciele Hannah i wierni uczniowie Odyseusza. Dwa nastepne wojniksy padly, a trzeci wrocil na druga strone plonacego rowu. Nadal jednak nadbiegaly dziesiatki nastepnych, klebiac sie wokol grupki obroncow. Petyr z trudem wstal, pomogl Adzie podniesc ranna dziewczyne i razem powlekli sie w strone odleglego o dobre trzydziesci metrow dworku. Laman prowadzil, Loes, Salas i drobniutka Oelleo oslaniali ich tarczami. Dwa wojniksy spadly wprost na plecy Salas. Wgniotly ja w zdeptana ziemie i zaczely masakrowac. Laman okrecil sie na piecie i wpakowal w jednego caly magazynek kartaczownicy. Wojniks runal na ziemie. Ada od razu sie zorientowala, ze dla Salas nie ma ratunku. W tej samej chwili Laman padl jak dlugi, trafiony kamieniem w skron. Oddala Petyrowi ranna dziewczyne i podniosla do strzalu ciezka kartaczownice. Z ciemnosci nadlecial istny deszcz kamieni, przed ktorym schowali sie za tarczami Loesa i Oelleo; Petyr przytomnie siegnal tez po tarcze Lamana, zapewniajac im dodatkowa oslone. Jeden z wiekszych pociskow przebil sie przez tarcze Oelleo i zlamal jej reke. Dziewczyna - bliska przyjaciolka Daemana - zawyla z bolu. Otaczaly ich teraz dziesiatki - nie, setki! - wojniksow. Biegly, skakaly, dobijaly rannych. A czesc pedzila wprost do dworku. -Odciely nam droge ucieczki! - zawolal Petyr. Plomienie w rowach przygasly i wojniksy juz bez wysilku pokonywaly te przeszkode. Na ziemi lezalo znacznie wiecej ludzkich cial niz zabitych napastnikow. -Musimy sprobowac! - odkrzyknela Ada. Lewa reka objela ranna dziewczyne, w prawej mocniej scisnela kartaczownice i ostrzeliwujac sie, kazala Oelleo i Loesowi polaczyc tarcze. Ukryci za taka niezbyt solidna oslona rzucili sie biegiem w strone domu. Ruch zwrocil uwage nastepnych wojniksow, ktore w paru skokach dolaczyly do tych dwudziestu lub trzydziestu, ktore juz bronily dostepu do drzwi. Niektore z nich mialy kartacze powbijane w pancerze i skorzaste niby-glowy; krysztalowe odlamki mienily sie w blasku ognia, siejac czerwonymi i zielonymi odblyskami. Jeden z wojniksow zlapal Oelleo za tarcze, przewrocil ja i zamaszystym cieciem lewego manipulatora poderznal jej gardlo. Drugi probowal odciagnac od Ady ranna, ale Ada przystawila mu kartaczownice do wypuklosci na korpusie i cztery razy pociagnela za spust. Ostatni strzal wyrwal dziure w przedniej czesci korpusu i wojniks upadl w kaluzy wlasnej niebieskobialej krwi, przygniatajac rudowlosa dziewczyne. Kilkanascie nastepnych skoczylo w ich strone. Iglica szczeknela glucho w pustej komorze broni. Petyr, Loes i Ada kleczeli obok siebie, oslaniajac na wpol zywa dziewczyne tarcza. Loes strzelal jeszcze z ostatniej kartaczownicy, jaka im zostala, Petyr opedzal sie od wojniksow nastepna zlamana wlocznia, ale przeciwnikow z kazda chwila przybywalo. Harman! - zdazyla pomyslec Ada. Zlapala sie na tym, ze mysli o nim z mieszanina milosci i gniewu. Gdzie teraz byl? Dlaczego uparl sie, ze gdzies tam sobie poleci akurat w ostatnim dniu jej zycia? Jej los byl przesadzony, ich dziecko - skazane na smierc, a on, zamiast ich bronic, gdzies sie petal. Kochala go i nienawidzila ponad wszystko. Przepraszam, pomyslala, ale nie pod swoim adresem i nie pod adresem Harmana. Przepraszala dziecko, ktore w sobie nosila. Kiedy nastepny wojniks na nia skoczyl, rzucila w niego pusta kartaczownica. Wojniks zostal prawie rozerwany na strzepy. Ada zaniemowila. Piec najblizszych robotow albo runelo na ziemie, albo zatoczylo sie do tylu, nastepnych kilkanascie przykucnelo, zaslaniajac sie manipulatorami. Z sonika posypal sie na nie grad kartaczy. Przeciazonym pojazdem lecialo co najmniej osmiu ludzi. Strzelali na wszystkie strony. Greogi znizyl lot i sonik znalazl sie nieco ponad metr nad ziemia. Co za glupota! - zachnela sie w duchu Ada. Wojniksy mogly wskoczyc na poklad albo sciagnac go na ziemie, a wtedy dla Ardis nie byloby zadnej nadziei. -Pospieszcie sie! - krzyknal Greogi. Loes oslonil tarcza Petyra i Ade, ktorzy wydobyli ranna dziewczyne spod bezwladnego wojniksa i wrzucili ja do sonika. Ktos pomogl Adzie wspiac sie na poklad, Petyr wdrapal sie na gore o wlasnych silach. Kamienie sypaly sie na nich ze wszystkich stron. Trzy wojniksy wyskoczyly w gore - wyzej niz pasazerowie sonika mieli glowy - ale mloda Peaen strzelila do nich z ciezkiej kartaczownicy i stracila dwa z nich. Ostatni wyladowal na dziobie pojazdu, tuz przed Greogim, ktory dzgnal go mieczem w piers. Spadajac, wojniks zabral ze soba wbita w korpus bron. Loes wskoczyl na poklad. Sonik sie zachwial, obnizyl lot i uderzyl o zmrozona ziemie. Biegnace ku niemu ze wszystkich stron wojniksy wydaly sie Adzie - lezacej na zakrwawionym pokladzie - znacznie wieksze niz w rzeczywistosci. Greogi przestawil wirtualne stery. Sonik drgnal i zaczal sie wznosic pionowo. Wojniksy znow probowaly nan wskoczyc, ale ostrzal skutecznie im to uniemozliwil. -Konczy sie nam amunicja! - ostrzegl kleczacy na rufie Stoman. Petyr pochylil sie nad Ada. -Nic ci sie nie stalo? -Nie. - Ada probowala zatamowac krwawienie u rannej dziewczyny, ale doszlo do krwotoku wewnetrznego. Nie czula juz pod palcem jej pulsu. - Ona chyba... Kamienie jak grad zagrzechotaly na burtach i spodzie sonika. Uderzona w piers Peaen upadla na ranna. Inny pocisk trafil Petyra za uchem. Glowa odskoczyla mu do przodu. -Petyr! - krzyknela rozpaczliwie Ada. Podniosla sie, probujac go zlapac. Spojrzal na nia z niedowierzaniem, usmiechnal sie lekko i spadl, koziolkujac, prosto w rojace sie pietnascie metrow nizej klebowisko wojniksow. -Trzymajcie sie! - zawolal Greogi. Zatoczyli kolo wokol dworu, trzymajac sie bezpiecznego pulapu. Wychyliwszy sie za burte, Ada widziala wojniksy przy wszystkich drzwiach; przeciskaly sie przez prog, wspinaly po scianach, rozbijaly okna. Budowle otaczal ognisty prostokat; plonacy zeliwiak i baraki dodatkowo oswietlaly scene zniszczenia. Nigdy nie byla orlem w rachunkach i szacowaniu liczb na oko, ale przez palisade przedarlo sie chyba z tysiac wojniksow. Wszystkie zmierzaly w strone domu. -Nie mam nabojow! - poinformowal strzelec z prawej przedniej lezanki. Ada go rozpoznala. Boman. Dzien wczesniej zrobil jej sniadanie. Greogi podniosl wzrok. Pod struzkami krwi i bryzgami blota twarz mial biala jak sciana. -Lecmy do faksowezla - zaproponowal. - Ardis jest stracone. -Leccie, jesli chcecie. Ale beze mnie. - Ada pokrecila glowa. - Ja zostaje. Wysadz mnie tam. Wskazala platforme dla skoczkow na dachu dworku. Przypomniala sobie dzien, kiedy jako nastolatka oprowadzala Daemana, swojego "kuzyna", po domu. Chciala mu pokazac takze te platforme. Kiedy weszla na drabine, zajrzal jej pod spodnice i zorientowal sie, ze nie nosi bielizny. Zrobila to celowo; dobrze wiedziala, jaki z niego lubieznik. -Wysadz mnie - powtorzyla. Mezczyzni i kobiety, skuleni i ledwie widoczni w polmroku, przypominajacy wychudzone gargulce, ostrzeliwali sie z dachu, poddasza, szerokich rynien i samej platformy. Zasypywali tlum blyskawicznie przemieszczajacych sie wojniksow gradem kartaczy, strzal i beltow. Mialo sie wrazenie, ze z rownym powodzeniem mogliby probowac powstrzymac przyplyw oceanu, rzucajac w wode kamieniami. Greogi sprowadzil sonik nad zatloczona platforme. Pojazd zawisl w powietrzu. Ada wyskoczyla, ktos podal jej ranna dziewczyne; trudno byloby w tej chwili powiedziec, czy jeszcze zyje. Podali tez na dol nieprzytomna, ale pojekujaca Peaen. Ada ulozyla je obie na platformie. Boman zeskoczyl, wrzucil do sonika cztery ciezkie worki z magazynkami do kartaczownic i wrocil na poklad. Pojazd bezszelestnie opadl w dol. Skoncentrowany Greogi sterowal nim delikatnymi ruchami rak. Przypominal Adzie matke. Podobne skupienie malowalo sie na jej twarzy, gdy grala na ustawionym w salonie fortepianie. Ostroznie podeszla do krawedzi platformy. Krecilo sie jej w glowie. Gdyby ktos do niej nie podszedl i nie przytrzymal jej, dopoki nie odzyskala rownowagi, z pewnoscia by spadla. Jej wybawca przykucnal na skraju platformy i strzelal z kartaczownicy. Slychac bylo charakterystyczne: thunk-thunk-thunk. Kamien jak zwykle pojawil sie znikad. Trafil kleczaca osobe w glowe - przewrocila sie i zsunela po stromym dachu. Ada nie dowiedziala sie, kto ocalil jej zycie. Stala na krawedzi i obojetnie patrzyla w dol. Czula sie troche tak, jakby sledzila wydarzenia w spektaklu turynskim - pospolite, nierzeczywiste historie, ktore w deszczowe jesienne popoludnia pozwalaly zabic czas. Wojniksy wspinaly sie po murach Dworu Ardis, a strzaskawszy okiennice wlazily do srodka przez wybite okna. Swiatlo z frontowych drzwi padalo na schody, na ktorych roilo sie od potworow. Wynikalo z tego, ze glowne wejscie zostalo staranowane i na parterze - w salonie i foyer - nie zostal juz zapewne zaden zywy obronca. Wojniksy poruszaly sie niewiarygodnie szybko, z owadzia zwinnoscia. Droga na dach powinna im zajac nawet nie kilka minut, lecz najwyzej kilkadziesiat sekund. Zachodnie skrzydlo domu plonelo, ale wygladalo na to, ze to wojniksy, a nie ogien, zabija ostatnich ludzi. Ada odwrocila sie, po omacku powiodla dlonia po platformie, az namacala upuszczona przez jej wybawce kartaczownice. Nie zamierzala tanio sprzedac skory. 36 Daeman spodziewal sie, ze w Kraterze Paryskim bedzie zimno - ale nie az tak zimno.Powietrze w faksowezle Guarded Lion bylo tak lodowate, ze az parzylo w pluca. Sam pawilon faksu byl oblepiony grubymi zylami blekitnego lodu, ktore nakladaly sie, przeplataly i zaciskaly na budowli jak sciegna ciasno owiniete na kosci. Ponad trzynascie godzin zajelo mu przefaksowanie sie do pozostalych dwudziestu dziewieciu wezlow i ostrzezenie mieszkancow przed nadejsciem Setebosa. Plotka byla szybsza. Ludzie z innych, wczesniej ostrzezonych spolecznosci faksowali sie po calym swiecie i siali panike. Wszyscy zadawali mase pytan. Odpowiadal na nie najlepiej, jak umial i pospiesznie faksowal sie dalej, ale od pytan nie bylo ucieczki. Gdzie bedzie bezpiecznie? Wszedzie wokol osiedli obserwowano koncentracje wojniksow. W kilku miejscach doszlo juz do pierwszych potyczek, nigdzie jednak nie nastapil jeszcze powazniejszy szturm, taki jak ten, ktory poprzedniej nocy odparto w Ardis. Dokad uciekac? To pytanie powtarzalo sie najczesciej. Mowil, co wiedzial o Setebosie, wieloramiennym bogu Kalibana, o niebieskim lodzie - i faksowal sie do nastepnych wezlow. Dwa razy musial grozic natretom kusza, zeby go puscili. Chom widziany z odleglego o kilometr wzgorza byl martwa banka blekitnego lodu. Niebianskie Kregi w Ulanbacie cale zostaly oplecione siecia niebieskich wlokien; Daeman natychmiast sie stamtad wycofal, zanim zimno zdazylo mu sie dac we znaki. Kiedy wstukiwal kod Krateru Paryskiego, nie mial pojecia co tam zastanie. Teraz juz wiedzial. Wezel Guarded Lion skuty byl w calosci niezwyklym lodem Setebosa. Pospiesznie naciagnal na glowe kaptur termoskory i wlozyl maske. Mimo to powietrze nadal palilo go zywym ogniem. Przerzucil kusze przez ramie, na ktorym zawiesil juz wczesniej ciezki plecak, i zaczal sie zastanawiac. Nikt - nawet on sam - nie mialby do niego pretensji, gdyby sie teraz wycofal, wrocil do Ardis i zameldowal o wszystkim, co widzial i slyszal. Zadanie zostalo wykonane. Ten pawilon byl caly obrosniety lodem. Najwieksza dziura w pokrywie miala najwyzej siedemdziesiat centymetrow srednicy i przechodzila w tunel, ktory mogl donikad nie prowadzic. Gdyby wszedl do lodowego labiryntu, zbudowanego przez Setebosa na szczatkach martwego miasta, moglby z niego nie wrocic. A w Ardis mogl byc jeszcze potrzebny - z cala pewnoscia potrzebne byly informacje, ktore zebral przez ostatnie trzynascie godzin. Westchnal, zdjal z plecow kusze i plecak i przykucnal przed najwiekszym otworem, ktory znajdowal sie dosc nisko, przy podlodze. Wsunal do srodka plecak, napieta kusza pchnal go glebiej i na czworakach wszedl w tunel. Przez termoskore na rekach i kolanach czul ziab, jaki moglby panowac w miedzygwiezdnej prozni. Poruszanie sie w ten sposob bylo uciazliwe i bolesne. Po niespelna stu metrach tunel sie rozdzielal. Daeman skrecil w lewo, poniewaz wydawalo mu sie, ze z tej strony widac wiecej swiatla slonecznego. Piecdziesiat metrow dalej podloga zaczela opadac, tunel wyraznie sie rozszerzyl, a potem nagle stanal deba. Daeman usiadl. Od razu poczul na posladkach chlod lodu, wgryzajacy sie w ubranie i termoskore. Wyjal z plecaka butelke z woda. Byl wyczerpany i spragniony po wielogodzinnym faksowaniu sie i spotkaniach z przerazonymi ludzmi. Oszczedzal dotad wode i zostalo mu jeszcze pol butelki - co jednak nie mialo wielkiego znaczenia, bo woda zamarzla na kamien. Wlozyl butelke za pazuche i spojrzal na lodowa sciane. Nie byla idealnie gladka. Blekitny lod z natury byl pozebrowany, a na tej scianie warstwy ukladaly sie poziomo i ukosnie w taki sposob, ze wspinaczka wydawala sie niezbyt trudna. Lod pietrzyl sie jednak co najmniej na wysokosc trzydziestu metrow, pochylal sie, az w koncu sciana znikala mu z oczu. Na gorze swiatlo rzeczywiscie wydawalo sie silniejsze. Wyjal z plecaka dwa czekany, ktore Reman wykul dla niego dzien wczesniej. Dopoki nie wysiglowal tego slowa w ktorejs ze starych ksiazek Harmana, nigdy nie slyszal o podobnych narzedziach. Gdyby nawet dowiedzial sie o ich istnieniu przed Upadkiem, sama ich idea wydalaby mu sie idiotyczna. Ludzie przeciez nie uzywali narzedzi. A teraz od nich zalezalo jego zycie. Czekany wygladaly identycznie. Mialy po trzydziesci piec centymetrow dlugosci i podwojne ostrze - z jednej strony proste i szpiczaste, z drugiej zakrzywione i zabkowane. Reman pomogl mu owinac rekojesci rzemieniami, ktore zapewnialy dobry chwyt nawet przez termoskore. Czekany zostaly naostrzone najlepiej, jak tylko bylo to mozliwe na kole szlifierskim Hannah. Wstal, zadarl glowe, mocniej dopial maske i zarzucil plecak na ramiona. Przerzucil kusze przez lewe ramie, dociagnal mocujacy ja pasek - dzieki temu spoczela ukosnie na plecaku - i wzial zamach czekanem. Wbil go w lod. Podciagnal sie o metr. Tunel byl niewiele szerszy niz glowny komin w Ardis. Daeman zaparl sie w nim jedna wyprostowana noga kolano drugiej oparl o lod z przodu, stope z tylu i mogl chwile odpoczac. Zamachnal sie druga reka i wbil czekan najwyzej, jak tylko mogl siegnac. Podciagnal sie i zawisl na samych czekanach. Nastepnym razem nabije sobie buty kolcami, pomyslal. Usmiechnal sie w duchu na mysl o tym, ze mialby byc jakis "nastepny raz". Dyszal ciezko; jego oddech skraplal sie w powietrzu nawet po przejsciu przez maske osmotyczna. Plecak w kazdej chwili mogl go sciagnac w przepasc, ale Daeman uparcie rabal w lodzie kolejne stopnie, podciagal sie, opieral na czubkach butow, wbijal czekan wyzej, znow sie podciagal. Pokonawszy w ten sposob dalsze piec metrow, zawisl na czekanach, odchylil sie i spojrzal w gore. Calkiem niezle, pomyslal. Wbije czekan jeszcze dziesiec, moze pietnascie razy i dotre do miejsca, gdzie komin sie pochyla. I okaze sie, ze to slepy zaulek, odezwal sie inny glos w jego glowie. Albo spadniesz i sie zabijesz. Potrzasnal glowa zeby uciszyc wszystkie glosy. Rece i nogi zaczynaly mu drzec z wysilku. Przy nastepnym postoju wyrabie glebszy stopien, zeby latwiej mu sie odpoczywalo. Gdyby przyszlo mu tedy wracac, mial line. A jesli czegos nie zabral, wkrotce i tak sie o tym przekona. Powyzej komina tunel biegl poziomo przez jakies dwadziescia metrow, dalej dwukrotnie sie rozwidlal, az wreszcie wychodzil przy dnie szerokiej jak najprawdziwszy wawoz szczeliny w lodzie. Daeman drzacymi rekami spakowal czekany i zdjal kusze z plecow. Stanawszy na skraju otworu spojrzal w gore i zobaczyl niebieskie niebo. Szczelina ciagnela sie daleko na boki. Miejscami zylkowane dno opadalo przepasciami glebokimi na dziesiec, pietnascie i wiecej metrow. Ze scian zwieszaly sie lodowe stalaktyty. Brzegi szczeliny nad glowa Daemana w wielu miejscach byly spiete grubymi lodowymi mostami. Sciany budynkow w jednych miejscach wylanialy sie z lodu, w innych zas calkowicie w nim tonely. Widzial sterczace kawalki murow, potrzaskane okna, zarosniete mrozem szyby, bambusowe wieze i fulerenowe przybudowki dodane do oryginalnych budowli pochodzacych z Zapomnianej Ery - wszystkie rowne sobie w objeciach blekitnego lodu. Zorientowal sie, ze wyszedl na rue de Rambouillet niedaleko wezla Guarded Lion, na wysokosci pieciu pieter ponad ulica, po ktorej przez cale zycie chodzil i jezdzil zaprzezonymi w wojniksy bryczkami i kabrioletami. Przed nim, na polnocnym zachodzie, dno szczeliny opadalo lagodnie prawie do pierwotnego poziomu ulicy. Dwa razy posliznal sie na pochylosci i przewrocil, ale zawczasu wyjal czekan i w obu wypadkach udalo mu sie wyhamowac na lodzie. Znalazl sie na dnie glebokiej na szescdziesiat metrow szczeliny o scianach z niezliczonych wlokien lodu, ktory - wydawalo sie to coraz bardziej oczywiste - stanowil w istocie rodzaj zywej tkanki. Byl dzien, na dol docieralo sporo swiatla, ale powietrze nadal bolesnie draznilo Daemanowi pluca. Dostrzegl druga szczeline, przecinajaca na skos rue de Rambouillet. Rozpoznal ja od razu - Avenue Daumesnil. Dobrze znal te okolice: w dziecinstwie lubil sie tu bawic, w mlodosci podrywac dziewczyny, a jako dorosly mezczyzna czesto spacerowal tu z matka. Gdyby skrecil w te druga szczeline w prawo, na poludniowy wschod, oddalilby sie od centrum miasta i krateru i trafil w koncu do lasku Bois de Vincennes. Nie tam jednak chcial isc. Dziura, ktora widzial, otworzyla sie przeciez na polnocny zachod od krateru, bardzo blisko znajdujacego sie nad samym kraterem domicylu matki. Chcac tam dojsc, musial skrecic w Avenue Daumesnil w druga strone, kierujac sie w strone bambusowych straganow bazaru Oprabastel, naprzeciwko zarosnietej zielskiem kupy gruzow zwanej Bastylia. W dziecinstwie czesto toczyl tam regularne bitwy. Dzieci z jego wiezowca obrzucaly kamieniami i grudkami ziemi chlopcow z zachodniej dzielnicy, pogardliwie nazywanych "radioaktywnymi bastylczykami", choc epitet ten nic nie mowil ani dzieciom, ani doroslym. W okolicach Oprabastel lod wydawal sie grubszy i bardziej zlowrogi, ale Daeman nie mial wyboru. Wlasnie tam, nad kraterem, pierwszy raz mignal mu Setebos. Szczeline, w ktorej sie znajdowal, przed skrzyzowaniem z Avenue Daumesnil przecinala inna, zbyt szeroka i gleboka, zeby dalo sie ja pokonac inaczej niz po mostku z lodu. Znalazlszy sie na lodowym przesle, Daeman spojrzal w dol. Zobaczyl zatopione w lodzie budynki z trojbambusa i eterplastu, a nizej znajoma ulice. Ale szczelina ciagnela sie znacznie dalej w glab ziemi, odslaniajac stalowo-kamienne ruiny jakiegos innego, wiekowego miasta, ukrytego pod Kraterem Paryskim. Przed oczami stanal mu szaro-rozowy, pofaldowany jak mozg Setebos, drazacy ziemie swoimi rozlicznymi dlonmi i wygrzebujacy z niej szczatki miasta pod miastem. Czego tam szukal? Nastepna mysl byla jeszcze bardziej przerazajaca. Co zakopywal? Lodowe wlokna i stalagmity tak gesto zaslaly jezdnie, ze sama Avenue Daumesnil nie dalo sie isc, za to wzdluz niej, rownolegle do ulicy, biegl - o dziwo - odsloniety pasek trawnika. Daeman wbil w lod belt od kuszy, zarzucil nan line, ostroznie opuscil sie dziesiec metrow i stanal na ulicy. Gdyby teraz zlamal noge, nie uszedlby stad z zyciem. W dwoch trzecich drogi musial jeszcze pokonac lodowy nawis. Rozhustal sie na linie, wyminal go z boku i zsunal sie ostatnie trzy metry. W polmroku pod nawisem czailo sie kilkanascie wojniksow. Daeman byl tak zaskoczony, ze odruchowo siegnal po kusze i puscil line. Spadl z wysokosci poltora metra, posliznal sie na trawie i przekoziolkowal, a kuszy w dalszym ciagu nie zdjal z plecow. Pollezal na plecach, podparty na lokciach, z pustymi rekami, i patrzyl na wyciagniete w jego kierunku stalowe manipulatory z wirujacymi ostrzami i szykujace sie do skoku z odleglosci niespelna trzech metrow potwory. Nieruchome potwory. Dwanascie wojniksow stalo zatopionych w lodzie, z ktorego wystawaly tylko fragmenty ostrzy, skrawki pancerzy, kawalki odnozy. Zaden z nich nie dotykal gruntu - lod musial je zlapac w swoje szpony, gdy dokads biegly, w pol skoku. A przeciez wojniksy poruszaly sie bardzo szybko. Jak to mozliwe, zeby lod narastal w takim tempie, aby je uwiezic? Daeman nie znal odpowiedzi na to pytanie, ale cieszyl sie, ze lod byl szybszy. Wstal - plecy i zebra mial potluczone i obolale po tym, jak upadl na kusze i nieforemny plecak - i sciagnal line. Mogl ja zostawic tam, gdzie wisiala - mial jeszcze ponad trzydziesci metrow w zapasie, a moglo sie okazac, ze bedzie musial w pospiechu wspiac sie na te sciane, zamiast mozolnie wyrabywac w niej stopnie czekanami - ale rownie dobrze za chwile mogl mu byc potrzebny kazdy metr sznura. Skierowal sie na polnocny zachod rownolegle do Avenue Daumesnil. Znajdowal sie na pasie zieleni, ktory w myslach wciaz nazywal Promenade Plantee, chociaz znajomy deptak na trojbambusowych podporach tkwil w lodzie dwadziescia metrow nad jego glowa. Zdjal kusze, upewnil sie, ze jest gotowa do strzalu i po trawie, ktora nie miala prawa tu rosnac, ruszyl w strone centrum Krateru Paryskiego. Promenade Plantee - tak wszyscy mieszkancy Krateru nazywali biegnacy gora deptak. Byla to jedna z tych starych, rzadkich nazw, ulozona ze slow, ktore zdawaly sie starsze niz wspolny jezyk. Daeman nigdy nie slyszal, zeby ktos pytal o jej znaczenie. Idac po trawniku, dnem glebokiego - i stale poglebiajacego sie - wawozu, wsrod blekitnego lodu i wykopanych spod ziemi ruin, zastanawial sie, czy nazwa deptaka nie pochodzi czasem od tego skrawka zieleni, ktory popadl w zapomnienie, dopoki wieloreki Setebos nie uznal za stosowne wygrzebac go spod ziemi. Szedl ostroznie. Bal sie coraz bardziej. Nie wiedzial, czego sie spodziewac, ale chcial dobrze przyjrzec sie Setebosowi (o ile to wlasnie byl Setebos, nie kto inny), a potem opowiedziec w Ardis, jak wyglada miasto po jego najezdzie. W miare jednak jak w organicznym lodzie po obu stronach promenady dostrzegal coraz to nowe rzeczy - dalszych kilka wojniksow, stosy ludzkich czaszek, ruiny, ktore od wiekow nie ogladaly swiatla slonecznego - dlonie pocily mu sie coraz bardziej, a w ustach zasychalo. Zalowal, ze nie wzial ze soba ktorejs z przywiezionych przez Petyra kartaczownic. Pamietal doskonale, jak w jaskini na orbitalnej wyspie Prospera Savi wygarnela z takiej broni w Kalibana, niemal przystawiwszy mu bron do piersi. Nie zabila go - Kaliban wyl wprawdzie z bolu i krwawil obficie, ale nie przeszkodzilo mu to porwac Savi w dlugie szpony i przegryzc jej karku; chrupniecie zabrzmialo przerazajaco. Potwor odciagnal cialo, zanurkowal z nim w bajorze i powlokl je w glab systemu kanalizacyjnego. Szukam Kalibana, pomyslal Daeman. Pierwszy raz otwarcie sie do tego przyznal. Kaliban byl jego nieprzyjacielem. Jego nemezis. Poznal to slowo zaledwie przed miesiacem, ale nie mial cienia watpliwosci, ze w jego wypadku chodzi o Kalibana. A po tym, jak na wyspie Prospera Daeman probowal go zabic - najpierw osobiscie, a potem zostawiwszy na pewna smierc w obliczu zderzenia asteroidy z wormhole'em - nie mogl wykluczyc, ze Kaliban jego uwaza za swoja nemezis. Szczerze na to liczyl, chociaz na mysl o powtornej walce z potworem dlonie pocily mu sie jeszcze bardziej, a gardlo wysychalo na wior. Wystarczylo jednak, zeby przypomnial sobie trzymana w rekach czaszke matki i obelge w postaci piramidy czaszek - obelge, ktora mogl wymyslic tylko on, Kaliban, dziecko Sykoraks, stwor Prospera, wyznawca Setebosa, patrona bezsensownej przemocy - i szedl dalej, sciskajac kusze nabita dwoma mizernymi, ale jednak zaostrzonymi i haczykowatymi beltami. Znalazl sie w cieniu nastepnego pokaznego nawisu, kiedy zobaczyl sylwetki wystajace ze sciany szczeliny. To nie byly wmarzniete w lod wojniksy, lecz olbrzymy o ludzkich ksztaltach, umiesnione, wykrzywione, o bialosinym ciele i pustych, wpatrzonych w niebo oczach. Stanal jak wryty i przez dobre pol minuty mierzyl z kuszy do niezwyklych postaci, zanim dotarlo do niego, co wlasciwie ma przed soba. Posagi. To Hannah wyjasnila mu znaczenie tego slowa - kamien lub inna substancja, ktorej nadano ludzkie ksztalty. W Kraterze Paryskim i spietym faksowezlami swiecie jego mlodosci nie bylo zadnych posagow. Pierwszy raz zobaczyl je na Golden Gate w Machu Picchu przed zaledwie dziesiecioma miesiacami. Zielone bable mieszkalne, ktorymi most byl caly obwieszony, do zludzenia przypominaly muzeum. Hannah - ktora od dawna interesowala sie odlewaniem roznych przedmiotow ze stopionego metalu - wyjasnila, ze ludzkie postaci, ktore tam znalezli, to wlasnie posagi, dziela sztuki (idea dziela sztuki tez zreszta byla im obca - najwyrazniej jedynym uzasadnieniem istnienia tych posagow byla przyjemnosc, jaka ich widok sprawial widzom). Daeman mimowolnie usmiechnal sie na wspomnienie muzealnej sali. Wzieli Odyseusza - dzis Nomana - za jeden z posagow, dopoki sie nie poruszyl i nie odezwal. Te figury sie nie poruszaly. Podszedl blizej i opuscil kusze. Byly naprawde duze - co najmniej dwukrotnie wieksze od czlowieka - i wychylaly sie z lodu, poniewaz wiekowy budynek, ktorego czesc stanowily, przechylil sie do przodu. Wszystkie te kamienne czy betonowe sylwetki wygladaly tak samo: mezczyzni, bez brod, z lokami szarej masy, ktora miala uchodzic za wlosy, nadzy poza podwinieta na brzuchu koszulka na ramiaczkach. Kazdy posag mial lewa reke podniesiona i zgieta w lokciu, a jej dlon oparta na potylicy. Prawa reka byla poteznie umiesniona, zgieta w lokciu i nadgarstku, a dlon spoczywala na brzuchu, zwijajac szare, betonowe faldy koszulki. Poza tym bylo widac tylko prawa noge mezczyzny. Zgieta w kolanie sterczala z fasady gmachu. Rodzaj polki lub gzymsu nad malymi okienkami laczyl caly rzad identycznych figur, jakby przebijal ich biodra. Daeman podszedl jeszcze blizej. Jego wzrok powoli oswajal sie z polmrokiem panujacym pod masywnym lodowym okapem. Glowa byla zwrocona w prawo, szary policzek prawie dotykal do szarego barku. Daeman nie umialby okreslic, co wyraza rzezbiona w kamieniu twarz. Zamkniete oczy, wargi wygiete lukowato ku gorze. Czy to byl grymas bolu? Rozkoszy? A moze jakiegos bardziej zlozonego uczucia, ktorego swiadomosc w czasach Daemana poszla w zapomnienie? Dlugi rzad identycznych postaci, wynurzajacych sie z fasady zabytkowej budowli i z lodu jednoczesnie, przywodzil mu na mysl grupe glupawo usmiechnietych tancerzy rozbierajacych sie dla niewidzialnej publicznosci. Co to za budynek? Do czego starozytni go wykorzystywali? I po co ta dekoracja? Tuz obok na scianie widnialy litery. Daeman rozpoznal je dzieki kilkumiesiecznej znajomosci z Harmanem i opanowaniu sztuki siglowania. SAGI M YUNEZ YANOWSKI 1991 Nie umial czytac, ale odruchowo przylozyl opatulona w termoskore dlon do zimnego kamienia i wywolal w myslach obraz pieciu niebieskich trojkatow ustawionych jeden przy drugim. Nic sie nie stalo. Parsknal smiechem. Przeciez nie da sie siglowac kamienia - tylko ksiazki, i to w dodatku nie wszystkie. Poza tym czy siglowanie bedzie dzialalo przez termoskore? Skad mialby to wiedziec?Ale cyfry znal. Jeden, dziewiec, dziewiec, jeden. Zaden faksowezel nie mogl miec tak wysokiego numeru. Czy ta liczba byla wyjasnieniem tajemnicy posagow? A moze proba utrwalenia posagow w czasie, tak jak ludzka postac utrwalono w kamieniu? Tylko jak sie numeruje czas? Probowal sobie wyobrazic, co mogloby oznaczac jeden, dziewiec, dziewiec, jeden jako miara czasu. Liczbe lat, jakie uplynely od panowania jakiegos starozytnego krola, takiego jak Priam czy Agamemnon? A moze w taki sposob autor tych niepokojacych rzezb obwieszczal swoja tozsamosc? Moze wszyscy w Zapomnianej Erze mieli numery zamiast imion? Pokrecil glowa i wyszedl spod okapu. Tracil czas. Cale otoczenie - widok budynkow i posagow, ktore powinny byly na zawsze pozostac pogrzebane, mysl o ludziach, ktorych kompletnie nie rozumial, i o tym, jak probowali nadac czasowi wartosc liczbowa - bylo dla niego rownie obce i niepokojace jak wspomnienie przechodzacego przez dziure Setebosa, obrzmialego i pozbawionego ciala mozgu, niesionego na grzbietach drobiacych szczurow. Jezeli chcial znalezc Kalibana i Setebosa - albo dac sie im znalezc - musial zaczac poszukiwania od kopuly. Od katedry. Nazwa byl oczywiscie nieco mylaca - Daeman znal znaczenie tego slowa zaledwie od paru miesiecy, odkad wysiglowal je w ksiazce Harmana, z ktorej nauczyl sie wielu slow, lecz tylko kilka zrozumial - ale wnetrze olbrzymiej kopuly odpowiadalo jego wyobrazeniom o katedrze. Chociaz z cala pewnoscia zadnej takiej katedry nigdy nie bylo w miescie zwanym teraz Kraterem Paryskim. Ale na ten pomysl wpadl dopiero o zmierzchu. Zanim zaczelo sie sciemniac, szedl zielona krecha Promenade Plantee po dnie Avenue Daumesnil do miejsca, w ktorym konczyla sie slepo, dochodzac do masy lodu, ktora musiala skrywac Oprabastel. Kiedy szczelina zamknela mu sie nad glowa, poszedl tunelem biegnacym wzdluz rue de Lyon az do Bastylii. Natrafil na kolejne tunele i otwarte, waskie szczeliny (w jednej rozlozywszy rece mogl dotknac obu scian) odchodzace w lewo, w strone Sekwany. Za zycia Daemana, a takze przez sto pieciodwudziestkowych pokolen wczesniej, koryto Sekwany bylo suche jak pieprz i wylozone ludzkimi czaszkami. Nikt nie wiedzial, skad czaszki sie tam wziely, ale byly tam od zawsze. Dla pasazerow, ktorzy przekraczali rzeke po licznych mostach w bryczkach, kabrioletach i powozikach, wygladaly jak bialo-brunatne brukowce. Nie przypominal sobie, zeby kogos zastanawial brak wody, poniewaz szeroki na poltora kilometra Krater otwieral sie dokladnie na srodku Sekwany. Teraz jednak czaszek przybylo: rzad nowych, swiezo oderwanych od ludzkich cial czerepow ciagnal sie wzdluz scian szczeliny, ktora Daeman podazal w strone Ile de la Cite i wschodniej krawedzi krateru. Wedlug szczatkowej legendy, jaka ostala sie w kulturze praktycznie pozbawionej historii (i ustnej, i pisanej), krater w Kraterze Paryskim powstal przed dwoma tysiacami lat, gdy postludzie utracili kontrole nad malenka czarna dziura, stworzona podczas pokazu w tak zwanym Institut de France. Czarna dziura kilkakrotnie przeryla Ziemie na wylot, ale krater pozostawila po sobie tylko tutaj, miedzy faksowezlami Hotel Inwalidow i Guarded Lion. Ponoc w miejscu polnocnej krawedzi krateru znajdowal sie dawniej olbrzymi gmach zwany Luv - lub, wedlug innych wersji, Lover - ktory czarna dziura zassala w glab ziemi. W ten sposob przepadly podobno ogromne zbiory tak zwanych dziel sztuki. Poniewaz jedynymi znanymi Daemanowi dzielami sztuki byly nieliczne posagi, strata Luv nie wydawala mu sie zbyt bolesna. Czego zalowac, jesli wszystko bylo tam rownie idiotyczne jak rzadek roztanczonych golasow w szczelinie przy Avenue Daumesnil? Z jedynej otwartej szczeliny laczacej Ile St-Louis z Ile de la Cite niewiele bylo widac. Przez blisko godzine wspinal sie wiec na lodowa sciane. Z mozolem wykuwal stopnie, wbijal w lod belty, zarzucal na nie line, czesto zawisal na czekanach i czekal, az pot przestanie mu zalewac oczy, a serce zwolni rytm. Wspinaczka miala jedna zalete, przestal marznac. Wygramolil sie na blekitna skorupe nad miastem mniej wiecej tam, gdzie dawniej znajdowala sie Ile de la Cite. Lod mial tu trzydziesci metrow grubosci i Daeman spodziewal sie, ze kiedy spojrzy w strone krateru, zobaczy po drugiej stronie chociazby resztki znajomego krajobrazu: fulerenowe i trojbambusowe wiezowce nad samym kraterem, dom, w ktorym mieszkala jego matka, a na zachod od niego wysoka na trzysta metrow la putain enorme, olbrzymia naga kobiete z zelaza i polimerow. To tylko posag, pomyslal teraz. Olbrzymi posag. Po prostu wczesniej nie znalem tego slowa. Nie zobaczyl nic. Na zachod od niego gigantyczna kopula z blekitnego lodu wznosila sie szescset metrow ponad dawny poziom zabudowy. Tylko narozniki, krawedzie i cienie budynkow oraz wystajace w paru miejscach poza obrys kopuly balkony znaczyly miejsce, w ktorym dawniej nad kraterem wznosil sie dumny krag wiezowcow. Gmach, w ktorym miescil sie domicyl matki Daemana, zniknal zupelnie. Podobnie jak putain. Oprocz kopuly, pochlaniajacej blednace swiatlo zmierzchu, w calej okolicy wyrosly zwiewne wieze z lodu, luki podporowe, skomplikowane mozaiki i blekitne stalagmity wysokie na sto i wiecej pieter. Wszystkie te konstrukcje otaczajace kopule byly polaczone lodowymi nicmi, z pozoru delikatnymi jak pajeczyny, ale - jak domyslal sie Daeman - w rzeczywistosci szerszymi niz wszystkie miejskie aleje. Lsnily w cieplym blasku zachodzacego slonca. We wnetrzach wiez, pajeczyn i pod kopula poruszaly sie swiatelka. -Jezu Chryste... - szepnal. Na widok blyszczacych wiez, siegajacych szescdziesieciu, osiemdziesieciu i stu pieter nad oblewajaca miasto pokrywe lodu, moszna mu sie kurczyla. Ale przy kopule wieze wygladaly zgola niepozornie. Mierzyla co najmniej dwiescie pieter, chociaz jej wysokosc mogl tylko szacowac, widzac wystajace z bocznych scian kawalki mieszkalnych wiezowcow. Z cala pewnoscia miala blisko dwa kilometry srednicy. Od miejsca, w ktorym stal, dawnej Ile de la Cite, siegala na poludniu az do wysypiska smieci, ktore jego matka nazywala Ogrodem Luksemburskim, na polnocy ocierala sie o boulevard Haussman, wchlonawszy wiezowiec przy Gare St-Lazare, w ktorym mieszkal ostatni kochanek matki, a na zachodzie opierala sie o Champs de Mars, gdzie wczesniej zwykle bylo widac rozkraczona putain. Zwykle, ale nie dzis. Kopula pochlonela nawet te trzystumetrowa kobiete. Gdybym faksowal sie do Hotelu Inwalidow, bylbym teraz w srodku kopuly. Serce zabilo mu jak mlotem, mocniej nawet niz przy wspinaczce. Dwie kolejne mysli byly nie mniej przerazajace. Setebos przykryl kopula caly krater. Wydawalo sie to niemozliwe, ale tak wlasnie musialo byc. W miare jak pomaranczowe promienie slonca przygasaly, Daeman coraz wyrazniej widzial bijaca spod lodu czerwona lune. Takie swiatlo moglo tetnic tylko w glebi krateru. Musze tam wejsc. Jezeli Setebos jeszcze byl w miescie, to wlasnie tam sie schowal. Jezeli do Krateru przybyl Kaliban, z pewnoscia bedzie pod kopula. Drzacymi z zimna (z zimna! - powtorzyl w duchu) rekami przywiazal line do wrosnietego w lod trojbambusowego dzwigara i zjechal z powrotem na dno szczeliny. Na dnie panowal juz polmrok; kiedy podniosl wzrok, na ciemniejacym niebie zobaczyl pierwsze gwiazdy. Musial teraz zaglebic sie w ktorys z waskich tuneli, ktore otwieraly sie w lodowych scianach jak wscibskie slepia. W tunelach na pewno bedzie jeszcze ciemniej. Wybral taki, ktorego wlot znajdowal sie na wysokosci jego piersi, i wczolgal sie do srodka. Dlonie i kolana przeszyl chlod jeszcze bardziej przenikliwy niz poprzednio. Gdyby nie termoskora, juz bylby trupem; gdyby nie maska osmotyczna, oddech zamarzlby mu w krtani. Gdzie tylko sie dalo, szedl na czworakach, a poza tym czolgal sie z kusza w rece, popychajac przed soba szorujacy o coraz nizszy strop plecak. Kierowal sie zarzaca sie w glebi lodu czerwona poswiata. 37 Idac do babla astronawigacyjnego na spotkanie z Odyseuszem, Hockenberry jest przygotowany na konfrontacje, moze nawet na bojke. Konczy sie na tym, ze razem sie upijaja.Potrzebowal ponad tygodnia, zeby zebrac sie na odwage i porozmawiac z drugim ludzkim pasazerem "Krolowej Mab". Statek osiagnal akurat ten moment podrozy, w ktorym musial odwrocic sie rufa do Ziemi. Morawce uprzedzily ludzi, ze czekaja ich dwadziescia cztery godziny niewazkosci, zanim bomby znow wybuchna za rufa, "Krolowa" zacznie zwalniac i wroci ciazenie rowne jeden i dwadziescia osiem setnych g. Mahnmut i glowny integrator Asteague/Che osobiscie sprawdzili, czy kajuta Hockenberry'ego jest przygotowana do zamieszkania w zerowym ciazeniu - czy wszystkie ostre kanty zostaly miekko wylozone, luzne przedmioty pochowane, kapcie i maty z rzepami dostarczone - ale nikt go nie uprzedzil, ze najpowszechniejsza reakcja organizmu na stan zerowego ciazenia sa gwaltowne mdlosci. Jednak szesc godzin wymiotow wystarczy kazdemu organizmowi. W koncu scholiasta zaczyna sie czuc lepiej i dla rozrywki plywa w powietrzu po calej kabinie, od przysrubowanej do podlogi koi do rownie solidnie zabezpieczonego biurka. Prosi wreszcie o pozwolenie na wyjscie z kajuty, a kiedy je uzyskuje, bawi sie jak nigdy w zyciu, latajac po dlugich korytarzach, smigajac po szerokich schodach - ktore w prawdziwie trojwymiarowym swiecie wygladaja wrecz idiotycznie - i ogladajac z lotu ptaka cudownie bizantyjska maszynownie. Mahnmut wiernie mu towarzyszy. Pilnuje, zeby scholiasta nie przestawil niewlasciwej dzwigni i nie zapomnial, ze przedmioty zachowuja mase, nawet gdy pozbawi sie je ciezaru. Kiedy Hockenberry oznajmia, ze chce sie spotkac z Odyseuszem, Mahnmut mowi mu, ze znajdzie go w dziobowym bablu astronawigacyjnym i wskazuje droge. Scholiasta zdaje sobie sprawe, ze powinien odeslac morawca, bo zapowiada sie rozmowa w cztery oczy, prywatne przeprosiny i - byc moze - bardzo osobiste mordobicie, ale tchorzliwa czesc jego natury woli, aby Mahnmut pozostal. Morawiec na pewno nie pozwoli, zeby Grek rozszarpal go na strzepy, nawet jesli ma do tego swiete prawo. W bablu astronawigacyjnym okragly stol z trzema krzeslami stoi zacumowany posrodku oceanu gwiazd. Odyseusz nie siedzi; zahaczyl tylko stope o jedno z krzesel, zeby nie fruwac po calym pomieszczeniu. Kiedy "Krolowa Mab" obraca sie i koziolkuje - a przez te dwadziescia cztery godziny, kiedy ma wylaczony naped, zdarza sie jej to dosyc czesto - gwiazdy wiruja w taki sposob, ze jeszcze przed paroma godzinami Hockenberry natychmiast skorzystalby z torebki. Ale teraz juz nie; teraz ma wrazenie, jakby od malego wychowywal sie w niewazkosci. Odyseusz chyba czuje sie podobnie, bo oproznil juz z wina trzy wykonane z tykw butle - z dziesieciu przywiazanych dlugimi rzemieniami do stolu. Pstryknieciem palcow popycha jedna z tych pelnych w strone Hockenberry'ego, ktory mimo pustego zoladka nie zamierza odmawiac wina ofiarowanego w gescie pojednania. Zwlaszcza tak pysznego wina. -Te istoty warza wino gdzies na tym bezboznym statku - mowi Odyseusz. - Pij, ludzki artefakcie. Przylacz sie do nas, morawcu. Mahnmut, ktory wdrapal sie na krzeslo, na poczestunek reaguje przeczacym ruchem glowy. Hockenberry przeprasza Odyseusza za to, ze go oszukal i podstepem sprowadzil do szerszenia, czym ulatwil morawcom porwanie go. Grek zbywa jego tlumaczenia machnieciem reki. -Myslalem o tym, zeby cie zabic, synu Duane'a. Ale po co? Bogowie najwidoczniej uznali, ze musze udac sie w ten dlugi rejs, a nie powinnismy sprzeciwiac sie woli niesmiertelnych. -Nadal wierzysz w bogow? - pyta Hockenberry i pociaga solidny lyk trunku. - Mimo ze z nimi wojowales? Brodaty strateg marszczy brwi, a po chwili usmiecha sie i drapie po policzku. -Zdarza sie, ze trudno nam wierzyc w przyjaciol, Hockenberry, synu Duane'a. Ale zawsze nalezy wierzyc we wrogow. Zwlaszcza jesli trafil ci sie taki zaszczyt, ze twoimi wrogami sa bogowie. Przez dluga chwile pija w milczeniu. Statek znow sie obraca. Oslepiajace swiatlo slonca na moment przycmiewa gwiazdy, a potem babel astronawigacyjny wpada w cien kadluba i niebo skrzy sie jak poprzednio. Mocne wino uderza Hockenberry'ego fala goraca. Cieszy sie, ze zyje. Siega do piersi. Dotyka nie tylko medalionu teleportacyjnego, ale takze cienkiej, zanikajacej juz blizny pod tunika. Dociera do niego, ze po dziesieciu latach spedzonych wsrod Grekow i Trojan pierwszy raz ma okazje napic sie i pogadac z ktoryms z wielkich bohaterow Iliady. Dziwnie sie czuje, zwlaszcza po tym, jak przez lata wykladal Homera studentom. Rozmawiaja o wydarzeniach, do ktorych doszlo przed ich odlotem na Ziemi i u stop Olimpu. O zatrzasnieciu sie Dziury miedzy swiatami i o nierownej walce Achajow z Amazonkami. Odyseusz jest zaskoczony, ze Hockenberry tyle wie o Pentesilei i innych Amazonkach, ale scholiasta woli mu nie tlumaczyc, ze czytal o nich u Wergiliusza. Dyskutuja o tym, kiedy znowu rozgorzeje prawdziwa wojna i czy Achajowie pod dowodztwem Agamemnona zdobeda wreszcie Troje. -Agamemnon z pewnoscia ma dosc sily - mowi Odyseusz ze wzrokiem utkwionym w obracajace sie gwiazdy. - Jesli jednak sila i liczebna przewaga zawioda, nie wiem, czy wystarczy mu sprytu. -Sprytu, powiadasz... Hockenberry od tak dawna mysli i mowi po starogrecku, ze rzadko juz zastanawia sie nad pojedynczymi slowami, ale teraz robi wyjatek. Odyseusz uzyl slowa dolos, ktore rownie dobrze moze oznaczac "spryt" czy "przebieglosc", jak i negatywnie rozumiane "cwaniactwo". Grek kiwa glowa. -Agamemnon jaki jest, kazdy widzi. Nie przeskoczy sam siebie. To ja, Odyseusz, slyne na calym swiecie z wszelakiej przebieglosci. Okreslenie dolos powtarza sie i Hockenberry zdaje sobie sprawe, ze Odyseusz przechwala sie ta cecha swojego charakteru, ktora sklonila Achillesa (slyszal to na wlasne uszy, bo byl obecny przy poselstwie do mezobojcy) do nazwania go "obludnikiem, w ktorym chytrze odbiega serce od jezyka". Odyseusz z pewnoscia zrozumial te eufemistyczna inwektywe, ale postanowil sie nie obrazac. A teraz, po czterech butelkach wina, syn Laertesa zaczyna sie przechwalac swoim sprytem. Nie pierwszy raz Hockenberry zastanawia sie, czy Argiwom uda sie zdobyc Troje bez wymyslonego przez Odyseusza drewnianego konia. Mysli o zlozonosci swiata, o dolos, i usmiecha sie pod nosem. -Z czego sie tak cieszysz, synu Duane'a? Powiedzialem cos zabawnego? -Skadze znowu, czcigodny Odyseuszu. Pomyslalem tylko o Achillesie... - Scholiasta zawiesza glos, zanim powie cos, czym moglby rozdraznic Greka. -Przysnil mi sie wczoraj. - Odyseusz obraca sie swobodnie w powietrzu, podziwiajac otaczajaca ich gwiazdzista sfere. Polowe pola widzenia zajmuje wprawdzie kadlub "Krolowej Mab", ale jego plastik i metal odbijaja swiatlo gwiazd. - Snilo mi sie, ze spotkalismy sie w Hadesie. -Czy to znaczy, ze syn Peleusa nie zyje? - pyta Hockenberry i otwiera nastepna butle. Odyseusz wzrusza ramionami. -To byl tylko sen. W snach czas nie jest zadna granica. Nie wiem, czy Achilles oddycha jeszcze, czy powloczac nogami, snuje sie wsrod umarlych, ale Hades z pewnoscia kiedys bedzie jego domem. Tak jak i naszym. -Mhm... Co ci w tym snie powiedzial? Odyseusz spoglada na scholiaste. -Pytal o syna, Neptolemosa. Chcial wiedziec, czy zasluzyl sie pod Troja i zostal bohaterem. -Co mu odpowiedziales? -Ze nie wiem. Los rzucil mnie daleko od murow Ilionu, zanim Neptolemos przybyl na pole bitwy. Ale syn Peleusa nie byl zadowolony z tej odpowiedzi. Hockenberry kiwa glowa. Wyobraza sobie irytacje Achillesa. -Probowalem go pocieszyc - ciagnie Odyseusz. - Mowilem, ze odkad zginal, Argiwowie czcza go jak boga, ze zywi po kres dziejow beda o nim spiewac piesni, ale nie chcial tego sluchac. -Nie? Wino nie bylo po prostu dobre, bylo cudowne. Ciekle goraco, rozkwitajace w brzuchu Hockenberry'ego, sprawialo, ze czul sie jeszcze lzejszy i bardziej swobodny niz w samej niewazkosci. -Nie. Kazal mi wetknac sobie w dupe te wszystkie piesni o slawie. Hockenberry parska smiechem i winem. Kropelki trunku unosza sie w powietrzu. Probuje je przegonic, ale pekaja w zetknieciu z jego skora i po chwili ma lepkie palce. Odyseusz znow patrzy w gwiazdy. -Cien Achillesa powiedzial mi, ze wolalby byc ubogim wiesniakiem o dloniach zgrubialych nie od wojaczki, lecz od orki, i po dziesiec godzin dziennie chodzic za plugiem i wpatrywac sie z bliska w wolowe zady, niz byc najwiekszym herosem w Hadesie, nawet krolem, rzadzacym umarlymi. Nie w smak mu smierc. -Wyobrazam sobie. Odyseusz kreci piruet, lapie sie oparcia krzesla i spoglada scholiascie w oczy. -Nie widzialem nigdy, zebys walczyl, Hockenberry. Jestes zolnierzem? -Nie. -Sprytne. - Odyseusz kiwa glowa. - Madre. Pochodzisz pewnie z rodu filozofow? -Moj ojciec byl zolnierzem - odpowiada Hockenberry, zdumiony gwaltownym naplywem wspomnien. Przez cale dziesiec lat swojego drugiego zycia chyba nigdy nie myslal o ojcu. -Gdzie walczyl? W jakich bitwach? Moze i ja tam bylem? -Na Okinawie. -Nie slyszalem... -Ojciec bardzo przezyl te bitwe. - Cos sciska Hockenberry'ego w gardle. - Byl jeszcze mlody, mial dziewietnascie lat. Sluzyl w piechocie morskiej. Pod koniec roku wrocil do domu. Urodzilem sie trzy lata pozniej. Nigdy nie opowiadal o Okinawie. -Nie chwalil sie swoim bohaterstwem? - pyta z niedowierzaniem Odyseusz. - Nie opowiadal synowi o bitwie? No to nie dziwota, ze zamiast na wojownika, wyrosles na filozofa. -Nigdy nie mowil o wojnie. Wiedzialem, ze bral w niej udzial, ale o bitwie na Okinawie dowiedzialem sie dopiero po latach, czytajac listy z pochwalami, jakie wystawil mu jego dowodca, porucznik, niewiele starszy od niego. Znalazlem je razem z medalami w starej wojskowej skrzyni ojca, po jego smierci. Robilem juz wtedy doktorat z filologii klasycznej, pogrzebalem wiec w zrodlach, do ktorych mialem dostep, i dowiedzialem sie co nieco o bitwie, za ktora odznaczono go Fioletowym Sercem i Srebrna Gwiazda. Odyseusz nie pyta o te dziwnie nazwane wyroznienia. Zadaje za to inne pytanie: -Czy twoj ojciec dzielnie sie spisal, synu Duane'a? -Tak mi sie wydaje. Dwudziestego maja 1945 zostal dwukrotnie ranny podczas natarcia na wzgorze zwane Glowa Cukru, na Okinawie. -Nie slyszalem o tej wyspie. -Nie dziwie sie. Lezy bardzo daleko od Itaki. -Duzo zolnierzy tam walczylo? -W armii mojego ojca sluzylo sto osiemdziesiat trzy tysiace zolnierzy, ktorych w kazdej chwili mozna bylo rzucic na front. - Hockenberry tez patrzy teraz w gwiazdy. - Przewieziono ich na wyspe na pokladzie tysiaca szesciuset okretow. Czekalo na nich sto dziesiec tysiecy zolnierzy wroga, okopanych w jaskiniach, wsrod skal i korali. -Nie oblegali zadnego miasta? Pierwszy raz od rozpoczecia rozmowy Odyseusz spoglada na scholiaste z autentycznym zainteresowaniem. -Nie. To byla tylko jedna z wielu bitew w wielkiej wojnie. Nieprzyjaciele chcieli zabic naszych zolnierzy, bo ci szykowali sie do najazdu na ich ojczyzne. Skonczylo sie na tym, ze nasi mordowali ich na wszelkie mozliwe sposoby; lali ogien do jaskin i grzebali wrogow zywcem. Na Okinawie moj ojciec i jego towarzysze zabili ponad sto ze stu dziesieciu tysiecy Japonczykow. - Hockenberry popija wino. - Bo Japonczycy byli wtedy naszymi wrogami. -Piekne zwyciestwo - mowi Odyseusz. Hockenberry chrzaka cicho. -Liczba ludzi i okretow przypomina mi troche wojne trojanska - ciagnie Grek. -To prawda. Jest pewne podobienstwo. Same walki byly rownie zazarte, piers w piers, w blocie i deszczu, dniem i noca. -Czy twoj ojciec przywiozl bogate lupy? Niewolnice? Zloto? -Przywiozl samurajski miecz, ktory nalezal do japonskiego oficera, ale schowal go do skrzyni i nie pokazywal mi go, kiedy bylem maly. -Ilu towarzyszy twojego ojca zstapilo w mroki Domu Smierci? -Lacznie na ladzie i na morzu poleglo dwanascie tysiecy pieciuset dwudziestu Amerykanow - odpowiada Hockenberry. Umysl naukowca i synowskie serce nie maja najmniejszych klopotow z przywolaniem tych liczb. - Trzydziesci trzy tysiace szesciuset trzydziestu jeden zostalo rannych. Po stronie wroga bylo, jak juz mowilem, ponad sto tysiecy zabitych. Sploneli zywcem albo zostali zasypani w jaskiniach i okopach. -My, Achajowie, stracilismy pod murami Ilionu ponad dwadziescia piec tysiecy zolnierzy. Trojanie spalili na stosach co najmniej tyle samo swoich. -Wiem. - Hockenberry usmiecha sie leciutko. - Ale pod Troja potrzebowaliscie na to dziesieciu lat. A bitwa o Okinawe trwala tylko dziewiecdziesiat dni. Zapada cisza. "Krolowa Mab" dalej sie obraca, gladko i majestatycznie niczym olbrzymi morski ssak w oceanie. Na krotka chwile swiatlo slonca zalewa babel - obaj mezczyzni oslaniaja oczy dlonmi - a potem znow widac gwiazdy. -Dziwne, ze nigdy o niej nie slyszalem - stwierdza w koncu Odyseusz i podaje Hockenberry'emu nowa butle. - Ale musisz byc dumny z ojca, synu Duane'a. Wasi ludzie z pewnoscia potraktowali zwyciezcow jak bogow. Jeszcze przez setki lat bedziecie o nich spiewac przy ogniskach. Imiona tych, ktorzy tam walczyli i polegli, przetrwaja w pamieci wnukow i prawnukow; minstrele i poeci beda opiewac wszystkie ich pojedynki. -Prawde mowiac... - Hockenberry pociaga solidny lyk wina. - U nas malo kto pamieta juz o tej bitwie. Sluchasz? - pyta Mahnmut na wydzielonym kanale. Tak. Orphu krazy po kadlubie "Krolowej Mab". Wraz z innymi odpornymi na proznie morawcami wykorzystuje dwudziestoczterogodzinny okres bez przeciazen na dokonanie ogledzin sprzetu i napraw statku, ktory ucierpial wskutek uderzen mikrometeorow, wybuchow na Sloncu i eksplozji jadrowych tuz za rufa. Prace konserwacyjne mozna prowadzic przez caly lot - w ostatnich dwoch tygodniach Orphu kilkakrotnie wychodzil na zewnatrz, gdzie poruszal sie po kratownicy pomostow i drabin zamontowanych specjalnie w tym celu - ale olbrzymi morawiec powiedzial juz kiedys, ze zdecydowanie woli prace w stanie niewazkosci niz, jak to okreslil, na scianie stupietrowego budynku, u stop ktorego - bo wrazenie "dolu" bylo wtedy bardzo silne - znajduje sie plyta napedowa. Hockenberry jest chyba mocno wstawiony - dodaje Orphu. Tez mi sie tak wydaje. Wino, ktore Asteague/Che kazal zreplikowac w kambuzie, jest calkiem mocne. Na wzor uzylismy probki czerwonego medeanskiego wina "wypozyczonego" z piwniczki Hektora. Hockenberry od lat pija je w towarzystwie Achajow i Trojan, ale z umiarem, tym bardziej ze Grecy maja zwyczaj rozcienczac je woda az do przesady. Czasem jeszcze je sola albo aromatyzuja, na przyklad dodajac mirre. To dopiero barbarzynstwo! Ale mniejsza z tym. Hockenberry nie jadl nic od rana, odkad mial mdlosci. Pije na pusty zoladek. To mu nie pomaga. Cos mi sie wydaje, ze wieczorem znow bedzie mial mdlosci. Sam sie prosi. Jesli tak sie stanie, to tym razem ty przyniesiesz mu torebki. Ja mam dosc jak na jeden dwudziestoczterogodzinny cykl. Kurcze! - nadaje Orphu z Io. - Z przyjemnoscia bym cie zmienil, ale drzwi na ludzkich pokladach statku sa chyba dla mnie za waskie. Czekaj - ucisza go Mahnmut. - Posluchaj tego. -Lubisz igrzyska, synu Duane'a? -Igrzyska? Jakie igrzyska? -Takie jak odbywaja sie przy okazji roznych uroczystosci albo pogrzebow - wyjasnia Odyseusz. - Mielismy je urzadzic przy pogrzebie Patroklosa, ale Achilles nie mogl sie pogodzic z jego smiercia i nie zgodzil sie na pogrzeb. Hockenberry milczy przez dluzsza chwile. -To znaczy rzut dyskiem, oszczepem... I tak dalej...? -Wlasnie. Wyscigi rydwanow. Biegi. Zapasy. Boks. -Widzialem walki bokserskie w waszym obozie, przy czarnych okretach - mowi scholiasta. Lekko, ledwie zauwazalnie przeciaga zgloski. - Mezczyzni owijaja sobie piesci rzemieniami i rzucaja sie na siebie. -A co mieliby zalozyc na rece, synu Duane'a? - Odyseusz parska smiechem. - Miekkie poduchy? Hockenberry udaje, ze nie slyszal pytania. -W lecie widzialem, jak Epejos pobil w ten sposob kilkunastu ludzi na krwawa miazge, polamal im szczeki, pogruchotal zebra. Walczyl z kazdym, kto osmielil sie go wyzwac, od wczesnego popoludnia do wieczora, kiedy wzeszedl ksiezyc. -Pamietam to. - Odyseusz szczerzy zeby w usmiechu. - Nikt nie mogl tego dnia dotrzymac pola synowi Panopeusa, chociaz wielu probowalo. -Dwoch zginelo. Odyseusz wzrusza ramionami. Popija wino. -Diomedes szkolil i dopingowal Euryalusa, syna Mekisteusa, jednego z wodzow wojsk Argolidy. Codziennie przed switem kazal mu biegac, a dla utwardzenia piesci boksowac swieze krowie poltusze. A Epejos rozprawil sie z nim w dwudziestu rundach i Diomedes musial biedaka wywlec z kregu. Palce u nog Euryalusa wyzlobily dziesiec rowkow w piasku. Ale przezyl i nastepnym razem na pewno nie opusci gardy, duren jeden! -Boks to brudny sport - cytuje Hockenberry. - A jak czlowiek za dlugo sie w to bawi, glowa zmienia mu sie w sale koncertowa, w ktorej wiecznie rozbrzmiewa chinska muzyka. Odyseusz wybucha smiechem. -Zabawne! Kto to powiedzial? -Jimmy Cannon. Madry gosc. -Ale co to znaczy "chinska muzyka"? - Odyseusz dalej chichocze. - I co to wlasciwie jest sala koncertowa? -Niewazne. Ale wiesz, co ci powiem? Sledzilem te wojne przez dlugie lata i jakos nie przypominam sobie, zeby ten wasz mistrz boksu, Epejos, wyroznil sie w jakiejs aristei, w pojedynku. -Rzeczywiscie. Sam przyznaje, ze zaden z niego wojownik. Odwaga potrzebna, zeby bic sie z kims na gole piesci, bywa zupelnie rozna od tej, ktorej wymaga przebicie wroga wlocznia, wyrwanie grotu z rany i wywleczenie czlowiekowi bebechow jak rzeznemu bydleciu. -Ale ty to potrafisz - stwierdza Hockenberry glosem wypranym z emocji. -O tak! - smieje sie Odyseusz. - Taka byla wola bogow. Naleze do pokolenia Achajow, ktoremu Zeus przeznaczyl zycie wojownikow, od mlodzienca po wiek starczy. Musimy toczyc wojny az do gorzkiego konca, do chwili, gdy wszyscy, co do jednego, zginiemy. To ci dopiero optymista - odzywa sie Orphu. Chyba realista - odpowiada Mahnmut. -Wracajac do igrzysk... - mowi Hockenberry. - Widzialem cie w zapasach, wygrywales. Byles tez najlepszym szybkobiegaczem w obozie. -To prawda. Nie raz i nie dwa zdarzalo sie, ze w biegu zdobywalem puchar, Ajaks zas musial sie zadowolic wolem. Atena mi pomagala. Kiedy podstawila wielkoludowi noge, wyprzedzalem go. Pokonalem go tez w zapasach. Chwycilem go pod kolano, rzucilem na plecy i przyszpililem do ziemi, zanim tepy olbrzym zorientowal sie, ze lezy. -Czy to cie czyni lepszym czlowiekiem? -Alez naturalnie. Czym bylby swiat bez agonu, naszej wrodzonej wojowniczosci? Jak mielibysmy ustalac hierarchie wsrod ludzi, ktorzy przeciez roznia sie miedzy soba, bo na calej ziemi nie ma dwoch takich samych? Skad mielibysmy wiedziec, czym jest chwala, gdyby rywalizacja i pojedynki nie obwieszczaly swiatu, kto ucielesnia doskonalosc, a kogo ledwo stac na przecietnosc? W jakich dyscyplinach jestes szczegolnie biegly, synu Duane'a? -Na pierwszym roku studiow bawilem sie troche w lekkoatletyke - odpowiada Hockenberry. - Ale nie dostalem sie do reprezentacji uniwersyteckiej. -No, ja musze przyznac, ze nie wypadlem sroce spod ogona, jesli chodzi o zawody sportowe. Umiem sie obchodzic z dobrze gietym, wypolerowanym lukiem i najpewniej trafiam wybranego wroga w tlumie, nawet kiedy przyjaciele potracaja mnie i przeszkadzaja, bo wszyscy jednoczesnie chca wziac kogos na cel. Jednym z powodow, dla ktorych zgodzilem sie stanac u boku Achillesa i Hektora w wojnie z bogami, byla chec zmierzenia sie z Apollem, mistrzem luku, choc w glebi duszy wiedzialem, ze to glupota z mojej strony. Smiertelnik, ktory osmieli sie rownac w lucznictwie z bogiem, nie umrze ze starosci w domu, lecz zginie gwaltowna smiercia. Wezmy na przyklad biednego Eurytosa z Ojchalii. Poza tym nie powinienem chyba porywac sie na Pana Srebrnego Luku, nie majac swojego najlepszego luku, a kiedy plyne czarnym okretem na wojne, nigdy nie biore go z soba. Takze teraz wisi na scianie mojej jadalni na Itace. Dostalem go od Ifitosa na znak laczacej nas przyjazni, kiedy sie poznalismy. Nalezal do jego ojca, Eurytosa we wlasnej osobie. Bardzo polubilem Ifitosa i jest mi wstyd, ze w zamian ofiarowalem mu tylko miecz i niewykonczona wlocznie, otrzymalem bowiem najlepszy luk na swiecie. Niestety, Herakles zabil go, zanim zdazylem go lepiej poznac. A skoro juz o wloczniach mowa... Rzucam oszczepem rownie daleko, jak niejeden strzela z luku. Sam widziales, jak sie boksuje i jaki ze mnie zapasnik. Co sie zas tyczy biegania, to owszem, widziales, jak pokonalem Ajaksa i potrafie biec godzinami bez poczucia, ze zaraz wyrzygam sniadanie, ale na krotkim dystansie wielu biegaczy zostawiloby mnie w tyle, gdyby nie pomoc Ateny. -Niewiele brakowalo, zebym sie zalapal - mamrocze pod nosem Hockenberry. - Biegalem na dlugich dystansach. Ale byl tam taki Brad Muldorff, przezywalismy go Kaczucha. I wcisnal sie na ostatnie wolne miejsce w druzynie, zamiast mnie. -Porazka ma smak zolci i psich rzygow - mowi Odyseusz. - Biada temu, kto do niego przywyknie. - Odchyla glowe do tylu, przelyka wino i ociera kropelki, ktore osiadly mu na brodzie. - Snie o spotkaniu z martwym Achillesem w mrokach Hadesu, ale znacznie bardziej interesuje mnie los mojego syna Telemacha. Jezeli juz bogowie zsylaja mi sny, czemu nie sa to sny o nim wlasnie? Kiedy odplynalem z domu, byl dzieckiem, niesmialym i niezahartowanym. Chcialbym sie dowiedziec, czy wyrosl na mezczyzne, czy stal sie niedorajda, co to blaka sie po dworach ludzi lepszych od siebie, szuka bogatej zony, bzyka chlopcow i calymi dniami gra na lirze. Hockenberry przesuwa dlonia po czole. -My nie mielismy dzieci. Tak mi sie przynajmniej wydaje. Wspomnienia z mojego prawdziwego zycia pozacieraly sie i poplataly. Jestem jak zatopiony statek, ktory ktos z sobie tylko znanych powodow postanowil wyciagnac i ponownie zwodowac, ale nie chcialo mu sie wypompowywac calej wody - ot, tylko tyle, zeby od razu nie poszedl na dno. Ladownie i kabiny sa nadal zalane. Odyseusz patrzy na niego z powatpiewaniem. Niewiele rozumie, ale nie jest na tyle zaciekawiony, zeby zadawac pytania. Hockenberry spoglada mu w oczy z niezwykla u niego natarczywoscia i skupieniem. -Sluchaj... Powiedz mi, jesli wiesz. No bo... co to wlasciwie znaczy, byc mezczyzna? -Byc mezczyzna? - powtarza Odyseusz. Odpieczetowuje ostatnie dwie butle wina i podaje jedna scholiascie. -No... To znaczy, tak. Byc mezczyzna. Stac sie mezczyzna. W moim kraju jedyny rytual, ktory oznacza przejscie w doroslosc, to otrzymanie kluczykow do auta... Albo pierwsze dupczenie. Odyseusz zdecydowanie kiwa glowa. -Pierwsze dupczenie to wazna sprawa. -Ale to nie moze tylko o to chodzic, synu Laertesa! Co to znaczy, byc mezczyzna? Albo w ogole byc czlowiekiem? To moze byc ciekawe - nadaje Mahnmut do Orphu. - Sam sie nieraz nad tym zastanawiam, i to nie tylko przy lekturze Szekspira. Wszyscy zadajemy sobie to pytanie - odpowiada mu Orphu. - Wszyscy, ktorzy mamy obsesje na punkcie ludzi, czyli, mowiac prosciej, wszystkie morawce. Tak nas zaprogramowano i tak skonstruowano nasze DNA, zebysmy studiowali dziela naszych tworcow i probowali je - i ich - zrozumiec. -Byc mezczyzna? - powtarza z roztargnieniem Odyseusz. - Na razie musze sie odlac. Ty nie, Hockenberry? -No bo moze... tylko moze... to kwestia cia-ciaglosci. - Scholiasta musi powtorzyc to slowo, bo za pierwszym razem niespecjalnie mu wyszlo. - Ciaglosci. I trwalosci. No bo wez zobacz, jakie wy macie olimpiady, a jakie my. No? No? -Ten drugi morawiec tlumaczyl mi, jak korzystac z latryny w kabinie. Podobno jest tam jakas proznia, ktora zasysa wszystko nawet teraz, bez ciazenia. Ale to cholernie trudne. Ja i tak zawsze rozchlapie te pare kropelek. A ty, Hockenberry? -Przez tysiac dwiescie lat wy, starozytni Grecy, podtrzymywaliscie tradycje igrzysk. Piec dni, co cztery lata - i tak przez dwanascie stuleci, az jakis rzymski cesarz je zniosl, kutafon jeden. Tysiac dwiescie lat! Susza, glod, zarazy - niewazne! Co cztery lata przerywano wojny i sportowcy z calego swiata zjezdzali sie do Olimpii, aby tam skladac hold bogom, scigac sie w rydwanach i pieszo, mocowac, rzucac dyskiem i oszczepem, i zmagac sie w pankrationie, dziwacznej mieszance zapasow i kick-boxingu. Nigdy nie widzialem takiej walki. Zreszta zaloze sie, ze ty tez nie. Tysiac dwiescie lat, synu Laertesa! Kiedy mysmy wskrzesili tradycje igrzysk, na przestrzeni stu lat trzy razy trzeba je bylo odwolywac z powodu wojen, niektore kraje odmawialy przyslania swoich druzyn i wywieraly presje na inne narody. A raz nawet terrorysci zabili izraelskich sportowcow... -Wlasnie, presja - mowi Odyseusz. Wypuszcza z reki uwiazana do stolu butle. Odwraca sie i kieruje w strone wyjscia. - Cisnie mi na pecherz. Zaraz wroce. -Moze Homer mial racje, moze nie bez powodu "kochamy sie w biesiadach, plasach, gesli graniu, w zmianie stroju, toz w lazniach i odpoczywaniu"[7]. Moze poza tym nie ma nic trwalego.-Kto to jest Homer? - pyta Odyseusz, zatrzymujac sie w pol drogi. -Nie znasz. - Hockenberry pociaga lyk wina. - Ale wiesz co... Kiedy sie odwraca, Odyseusza juz nie ma. Mahnmut wychodzi przez sluze na pokladzie medycznym, przypina sie lina, chociaz ma w plecaku silnik odrzutowy, i zaczyna sie wspinac po drabinkach, chodnikach i wantach oplatajacych kadlub "Krolowej Mab". Orphu z Io spawa wlasnie latke na drzwiach ladowni, w ktorej spoczywa "Mroczna Dama", przycupnieta pod zlozonymi skrzydlami promu, ktory zabierze ja na ziemie. Spodziewalem sie czegos wiecej - nadaje Mahnmut na ich prywatnej czestotliwosci radiowej. - Oswiecenia. Prawie o kazdej rozmowie mozna to powiedziec. O naszych tez. Ale my rzadko bywamy pijani. Biorac pod uwage, ze morawce nie przyjmuja alkoholu jako stymulatora ani srodka uspokajajacego, z technicznego punktu widzenia masz calkowita racje. - Snopy iskier spod spawarki oswietlaja odnoza, korpus i czujniki Orphu. - Ale zdarzylo nam sie juz rozmawiac, kiedy byles w stanie hipoksji, przytruty toksynami wydzielajacymi sie w zmeczonym organizmie i, jak by to powiedzieli ludzie, robiles w gacie ze strachu. Rozmowa Odyseusza i Hockenberry 'ego zabrzmiala w moich uszach znajomo... To znaczy, zabrzmialaby, gdybym mial uszy. A co by Proust powiedzial na temat czlowieczenstwa? Albo bycia mezczyzna? Proust bywa meczacy. Podczytywalem go dzis rano. Probowales mi kiedys wyjasnic idee drog, na ktorych bohater szukal prawdy. Ale najpierw mowiles o trzech takich drogach, potem o czterech, potem znow o trzech i znow o czterech... Stracilem rachube. I chyba nigdy mi tego do konca nie wyjasniles. Prawde mowiac, podejrzewam, ze sam sie w tym pogubiles. Sprawdzalem cie. - W glosie Orphu slychac wesole basowe dudnienie. - Bylem ciekaw, czy sluchasz. Teraz tak mowisz. A mnie sie jednak wydaje, ze wyszla twoja morawiecka slabosc. Nie bylby to pierwszy raz. W drugim i trzecim stuleciu zycia morawcow wycieki danych z organicznych mozgow i cybernetycznych bankow pamieci stanowily coraz powazniejszy problem. W kazdym razie watpie, zeby poglady Prousta na czlowieczenstwo szly w parze z tym, co mowil Odyseusz - stwierdza Mahnmut. Cztery wieloprzegubowe odnoza Orphu sa zajete spawaniem, wiec morawiec wzrusza tylko pozostalymi dwoma. Pamietasz chyba, ze jako jedna z drog do prawdy wyprobowywal przyjazn, i to nawet taka bliska, intymna - mowi. - To go laczy i z Odyseuszem, i z naszym scholiasta. Tylko ze narrator u Prousta odkrywa, ze jego prawdziwym powolaniem i droga do prawdy jest pisanie, odkrywanie najdrobniejszych niuansow i szczegolow zycia. Ale przeciez wczesniej odrzucil sztuke jako sposob zglebienia istoty czlowieczenstwa - zauwaza Mahnmut. - Jesli mnie pamiec nie myli, powiedziales, ze doszedl do wniosku, ze sztuka donikad go nie zaprowadzi. Odkrywa, ze prawdziwa sztuka to aspekt stworzenia. Posluchaj, co pisze w Stronie Guermantes: "Smakosze mowia nam dzis, ze Renoir to jest wielki malarz z XVIII wieku. Ale mowiac tak, zapominaja o Czasie i o tym, ze duzo go bylo trzeba, nawet w pelni wieku XIX, aby Renoira uznano wielkim artysta. Aby osiagnac takie zrozumienie, oryginalny malarz, oryginalny artysta postepuja na sposob okulistow. Leczenie ich malarstwem, ich stylem nie zawsze jest przyjemne. Kiedy jest ukonczone, lekarz powiada do nas: "Teraz patrz". I oto swiat (ktory nie byl stworzony raz, ale rownie czesto, jak czesto zjawil sie oryginalny artysta) ukazuje sie nam zupelnie odmienny od dawnego, ale calkowicie jasny. Mijaja nas na ulicy kobiety rozne od dawniejszych, bo to sa Renoiry; owe Renoiry, w ktorych wzdragalismy sie niegdys widziec kobiety. Powozy to tez Renoiry i woda, i niebo; mamy ochote przechadzac sie po lesie podobnym do tego, ktory pierwszego dnia wydawal nam sie wszystkim, a nie lasem, na przyklad dywanem o barwach bogatych, ale pozbawionym wlasnie barw wlasciwych lasom. Oto jest nowy i nietrwaly swiat, swiezo stworzony. Bedzie trwal az do nastepnej geologicznej katastrofy, ktora rozpeta nowy oryginalny malarz"[8]. Dalej wyjasnia, w jaki sposob robia to pisarze. W jaki sposob tworza nowe wszechswiaty.Na pewno nie mozna go rozumiec doslownie - oponuje Mahnmut. - Przeciez oni nie tworza prawdziwych wszechswiatow. A ja mysle, ze wlasnie chcial byc rozumiany doslownie - mowi Orphu. Mahnmut jeszcze nigdy nie slyszal takiej powagi w jego glosie. - Sledzisz zmiany przeplywu energii kwantowej, ktore Asteague/Che publikuje na wspolnym pasmie? Nie bardzo. Teorie kwantowe mnie nudza. To nie teoria. Odkad wyruszylismy w droge, niestabilnosc kwantowa miedzy Marsem i Ziemia, a wlasciwie w calym Ukladzie Slonecznym, stale rosnie. Ziemia jest zrodlem tego zaburzenia. Mozna by pomyslec, ze czasoprzestrzenne macierze prawdopodobienstwa wpadly w jakis wir, w rejon samowzbudnego chaosu. Co to ma wspolnego z Proustem? Orphu wylacza spawarke. Lata idealnie przylega do drzwi ladowni. Ktos albo cos bawi sie planetami, a moze nawet calymi wszechswiatami. Kiedy rozgryzie sie naplywajace dane kwantowe od strony matematycznej, wychodzi na to, ze w jednej branie probuja wspolistniec dwie rozne przestrzenie kwantowe Calabi-Yau. Tak jakby nowe swiaty az rwaly sie do narodzin, jakby jakis geniusz tworzyl je sila woli. Jak u Prousta. Gdzies na "Krolowej Mab" wlaczaja sie niewidoczne silniki manewrowe i dlugi, czarny i brzydki - choc zarazem elegancki - statek obraca sie i robi fikolka. Mahnmut lapie sie najblizszego uchwytu, nogi odrywaja mu sie od kadluba; trzysta metrow fulerenu i stali koziolkuje jak akrobata na trapezie. Slonce przeslizguje sie po parze morawcow i chowa za masywna plyta napedowa na rufie. Mahnmut poprawia ustawienie polaryzatorow i znow widzi gwiazdy. Orphu, ktory nie moze ich ogladac w pasmie widzialnym, nasluchuje przez radio ich piskow i zgrzytow. Nazwal je kiedys "chorem termojadrowym". Orphu, przyjacielu, czyzbys zaczynal flirtowac z religia? Ionski morawiec smieje sie infradzwiekami. Jesli tak i jesli Proust ma racje, ze prawdziwe wszechswiaty powstaja gdy tylko ktorys z tych rzadkich, niepowtarzalnych umyslow skoncentruje sie na powolaniu ich do istnienia, to chyba wolalbym nie spotykac tworcow naszej rzeczywistosci. Tu sie dzieje cos bardzo zlego. Nie rozumiem, czemu... - Mahnmut zawiesza glos i wsluchuje sie w komunikat nadawany na wspolnym pasmie. - Co to jest alarm dwanascie-zero-jeden? Masa "Krolowej" zmniejszyla sie wlasnie o szescdziesiat cztery kilogramy. Zrzucilismy odpadki i scieki? Niezupelnie. Nasz przyjaciel Hockenberry gdzies sie teleportowal. W tym stanie nie powinien sie nigdzie teleportowac, mysli Mahnmut. Trzeba go bylo powstrzymac. Jest naszym przyjacielem i po pijaku nie... Postanawia nie dzielic sie tymi przemysleniami z Orphu. Slyszales? - pyta Orphu chwile pozniej. Nie. Co mialem slyszec? Prowadze nasluch na wszystkich czestotliwosciach. Rozlozylismy wlasnie superczula antene i wycelowalismy ja w strone Ziemi, a wlasciwie okalajacego ja pierscienia biegunowego. Ktos wyslal nam komunikat w pasmie mikrofal. Jaki komunikat? - Mahnmut czuje, jak jego organiczne serce zaczyna szybciej bic. Nie odcina doplywu adrenaliny. Niech plynie. Z cala pewnoscia pochodzi z pierscienia - mowi Orphu. - Trzydziesci piec tysiecy kilometrow od powierzchni Ziemi. Kobiecy glos w kolko powtarza jedno zdanie: "Przyprowadzcie mi Odyseusza". 38 Kiedy Daeman wszedl do wnetrza kopuly z blekitnego lodu, przywital go niosacy sie echem szept i syk:-Mysli: On zrobil to i ogien do pary, ogniste oko w kuli puchu, co plawi sie i pozera. Mysli: ze swym skosnym, bialo ramowanym okiem, w swietle ksiezyca sledzi lowy. I dzieciola, ktory wsuwa dlugi jezyk w debowa kore, szukajac robaka i wola pelnym slowem, gdy go znajdzie, lecz nie je mrowek; i takze te mrowki, mur gniazda z martwych nasion budujace - On zrobil wszystko to i jeszcze wiecej, to co widzimy, i nas. Natychmiast rozpoznal ten glos. Kaliban. Syczacy szept odbijal sie od blekitnych scian i niosl w glab lodowego tunelu, jakby dochodzil jednoczesnie ze wszystkich stron, zarazem uspokajajaco odlegly i niepokojaco bliski. Pojedynczy glos Kalibana w niewyjasniony sposob stawal sie chorem, wieloscia glosow rozbrzmiewajacych w okrutnej harmonii. Daeman, bardziej przerazony, niz sie spodziewal (i o wiele, ale to o wiele bardziej przerazony, niz mial nadzieje), schylil glowe i wyszedl z tunelu na lodowa polke. Blakal sie po tunelach przez godzine. Wiele razy musial cofac sie po wlasnych sladach, gdy droga zwezala sie lub konczyla slepo. Bywalo i tak, ze szedl korytarzem dziesieciometrowej szerokosci tylko po to, by na koniec stanac przed pionowa sciana, zbyt wysoka, by mogl marzyc o wspinaczce. Czolgal sie na brzuchu tam, gdzie plecak szorowal o strop; popychal go wtedy kusza przed soba. Az w koncu znalazl sie w miejscu, ktore wzial za wnetrze zwienczonej kopula lodowej katedry. Nie znal zadnych dawnych slow, ktore pozwolilyby mu opisac przestrzen, w ktorej sie znalazl. Stal na jednym z kilkuset mrocznych tarasow, wyrastajacych z wewnetrznej powierzchni kopuly. Ale nawet gdyby zawczasu wysiglowal stosowne okreslenia, teraz nie nadazylby z ich wybieraniem: iglica, kopula, luk, przypora, apsyda, nawa, bazylika, chor, ganek, kaplica, rozeta, wneka, kolumna, oltarz. Kazde z nich odnosiloby sie do jednego lub wiecej elementow wnetrza, a i tak by mu ich zabraklo. Na pierwszy rzut oka wnetrze kopuly musialo miec bez mala dwa kilometry srednicy i wznosilo sie szescset metrow powyzej zarzaca sie czerwienia lodowa posadzka. Jak slusznie sie domyslal, ogladajac "katedre" z zewnatrz, Setebos przykryl kopula caly krater lezacy w centrum Krateru Paryskiego. Podloga pulsowala czerwona poswiata, jakby bilo pod nia olbrzymie serce. Daeman nie wiedzial, czy pulsowanie jest skutkiem naturalnej aktywnosci wulkanicznej krateru - moze w przebitym czarna dziura jadrze Ziemi wzbierala wlasnie fala magmy - czy tez Setebos w jakis sposob wlada jego cieplem i swiatlem. Wnetrze kopuly mienilo sie kolorami, ktorych nie umialby nazwac. Na srodku mieszaly sie wszystkie wyobrazalne odcienie czerwieni, dalej pojawial sie pomaranczowy, najpierw jaskrawy, potem blednacy wraz z odlegloscia i siegajacy az do podnoza scian. Czerwone zyly wspinaly sie po pomaranczowozoltych lukach i stalagmitach, az w koncu cieple barwy przechodzily w chlodny blekit gigantycznych filarow. Niebieskie sciany, kolumny, sciegna i wiezyczki przeszywalo migotanie zielonych i zoltych iskier. Regularne sekwencje czerwonych rozblyskow przeplywaly ukrytymi kanalami jak falujacy prad elektryczny. Skry przeskakiwaly pomiedzy rozlozystymi podporami stropu jak miedzy przeciazonymi dendrytami. W niektorych miejscach kopula byla tak cienka, ze przeswiecaly przez nia resztki dziennego swiatla, wylawiajac z polmroku wychodzace na zachod rozety. W najwyzszym punkcie lod byl przezroczysty jak szklo; rozciagal sie za nim ciemniejacy owal nieba usianego lekko rozmytymi gwiazdami. Najciekawsze byly jednak zaglebienia w ksztalcie dwumetrowych krzyzy, rozmieszczone nisko na wewnetrznych scianach. Biegly dookola calego wnetrza. Wychyliwszy sie ze swojego balkoniku, Daeman stwierdzil, ze znajdujace sie pod nim krzyzoksztaltne nisze sprawiaja wrazenie wytopionych w lodzie. Ich wnetrza wygladaly jak wylozone metalem. Byly zupelnie puste, blyszczace i odbijaly zar wulkanu. Zabarwiona na czerwono posadzka nad kraterem nie byla bynajmniej gladka i pusta. Roilo sie na niej od stalagmitow i zebatych wiezyczek - niektore w rownych rzadkach wznosily sie az pod sklepienie, inne konczyly sie nizej. Wszedzie bylo tez pelno malych kraterow i szczelin, z ktorych buchaly wulkaniczne wyziewy. Gaz, para i dym klebily sie nad podloga. Daeman mial wrazenie, ze podmuchy nagrzanego powietrza niosa odor siarki. Na srodku kregu wznosil sie swiezy krater, obwiedziony blekitnymi schodami z lodu i mniejszymi fumarolami, niemal po brzegi wypelniony czyms, co na pierwszy rzut oka wygladalo jak okragle biale otoczaki. Po chwili Daeman zorientowal sie, ze ma przed soba dziesiatki tysiecy ludzkich czaszek. Ten krater nad kraterem do zludzenia przypominal gniazdo, tym bardziej ze na lozu z czaszek spoczywal potwor - masa szarej tkanki mozgowej, gesto pofaldowana, zaopatrzona w wiele par oczu, liczne usta i inne otwory, otwierajace sie i zamykajace w przypadkowej kolejnosci, i oparta na chyba dwudziestu gigantycznych dloniach, ktore poruszaly sie od czasu do czasu, jakby bestia sadowila sie wygodniej w gniezdzie. Dloni bylo zreszta znacznie wiecej. Na pierwszy rzut oka wydawaly sie wieksze niz pokoj, ktory Daeman zajmowal w Dworze Ardis. Wysuwaly sie spod cielska na dlugich mackach i wlokly je za soba po podswietlonym lodzie. Na tych, ktore znajdowaly sie najblizej, widzial dziesiatki czarnych, zakrzywionych szpikulcow i haczykow, wyrastajacych z czubkow palcow. Te zadziory - a moze po prostu przeksztalcone wlosy? - byly dluzsze niz noz, ktory mial u pasa, i gladko wchodzily w grunt, pozwalajac dloniom swobodnie wspinac sie po scianach - nie tylko lodowych, lecz takze kamiennych i stalowych. Mozgoksztaltny Setebos byl znacznie wiekszy niz we wspomnieniach Daemana sprzed dwoch dni, kiedy wynurzyl sie z dziury w niebie. Wtedy mial okolo trzydziestu metrow szerokosci, teraz zas co najmniej sto, a w najwyzszym punkcie - gdzie poskrecana w faldy tkanke przedzielala gleboka, zarzaca sie slaba poswiata szpara - siegal trzydziesci metrow nad posadzke. Wypelnial cale gniazdo, a kiedy sie w nim moscil, czaszki pekaly pod jego ciezarem jak ugniatana sloma. -Mysli: taka chwala nie przesadza, czy jest zly, czy dobry, srogi czy czuly: jest silny i Panski. On straszny jest, patrz na Jego wyczyny! Syczacy glos Kalibana przesliznal sie po kopule, dowodzac jej znakomitej akustyki. Odbil sie echem od fumaroli i zikkuratow, wpadl w platanine lodowych tuneli i wrocil do Daemana morderczym szeptem, opadajac go ze wszystkich stron. Kiedy oczy mezczyzny przywykly do polmroku i oswoily sie z rozmiarami wnetrza, zaczal dostrzegac poruszajace sie mniejsze istoty. Roily sie wokol gniazda, wbiegaly na czworakach po lodowych stopniach na gran krateru w kraterze i wycofywaly sie na dwoch nogach, wyprostowane, niosac duze, owalne jaja w ohydnym, mlecznym kolorze. W pierwszej chwili wzial je za wojniksy. Brnac przez labirynt tuneli, widzial szczatki dziesiatkow wojniksow, niewmarznietych w lod, jak na ulicy, ale wypatroszonych i porzuconych - tu korpus, tam oberwana noga, gdzie indziej poharatana skorzasta wypuklosc zastepujaca glowe, jeszcze dalej szczypce. Kiedy jednak wytezyl wzrok i przebil mgle fumaroli, rozpoznal je. Wszystkie wygladaly jak Kaliban. Kalibany, pomyslal. Odkad pierwszy raz spotkal je z Savi i Harmanem w Basenie Srodziemnym, minal juz prawie rok. Od razu tez zrozumial, jaka funkcje pelnily stalowe nisze w scianach. Savi nazywala takie wklesle krzyze "ladowarkami". Napatoczyl sie wtedy na nagiego kalibana skulonego w ladowarce i mial go za trupa, dopoki ten nie otworzyl zoltych, kocich slepi. Savi twierdzila, ze Prospero i persona biosfery imieniem Ariel, ktorej nie mieli okazji poznac, stworzyli kalibany w drodze sterowanej ewolucji, manipulujac genami wybranego szczepu ludzkiego. Mialy uniemozliwic wojniksom wstep do Basenu Srodziemnego i innych rejonow, ktore Prospero chcial zachowac dla siebie. Teraz Daeman domyslal sie, ze albo ich wtedy oklamala, albo zwyczajnie sie mylila. Kalibany nie wyewoluowaly z zadnych ludzi, lecz zostaly sklonowane z potwornego oryginalu - z Kalibana, co zreszta potwierdzil Prospero. Wowczas jednak Harman zapytal ja, po co postludzie stworzyli wojniksy, skoro pozniej musieli - tak jak Prospero - powolac do zycia inne potwory, ktore by ich przed nimi chronily. -Nie stworzyli ich - odparla stara Zydowka. - Wojniksy skads przybyly. Nie wiadomo, komu sluza. Maja wlasne plany. Juz wtedy nie wiedzial, o co jej chodzi, a teraz rozumial jeszcze mniej. Kalibany krzataly sie pod kopula jak paskudne, rozowiutkie mrowki, przenoszac wstretne jaja. I z cala pewnoscia nie uslugiwaly Prosperowi, lecz Setebosowi. Kto wobec tego sprowadzil wojniksy na Ziemie? - zastanawial sie. Dlaczego zaatakowaly Ardis i inne ludzkie osiedla, jesli nie sluchaja Setebosa? Czyje rozkazy wykonuja? Wiedzial jedno, przybycie Setebosa do Krateru Paryskiego skonczylo sie dla wojniksow fatalnie. Te, ktore nie wmarzly w blekitny lod, zostaly wylapane i wypatroszone jak smakowite kraby. Ale przez kogo? Albo przez co? Nasuwaly mu sie dwie odpowiedzi, z ktorych zadna nie brzmiala optymistycznie. Albo zniszczyly je kalibany, albo - wlasnorecznie - Setebos. Zrozumial tez nagle, ze szaro-rozowe wybrzuszenia na posadzce sa w istocie mackami dloni Setebosa. Wnikaly w otwory w scianach i... Odwrocil sie blyskawicznie, podniosl kusze i oparl palec na spuscie. Cos slizgalo sie w tunelu. To dlon Setebosa, trzy razy wieksza ode mnie, przeciska sie przez przewezenie korytarza. Przykucnal i czekal, az miesnie zaczely mu drzec od ciezaru kuszy, ale zadna reka sie nie pojawila. Tunel syczal i trzeszczal bez przerwy, przenoszac jakies odlegle odglosy. Dlonie przebily sie juz pewnie przez sciany i sa w szczelinach na zewnatrz, pomyslal. Staral sie zapanowac nad biciem oszalalego ze strachu serca. W tunelach i na dworze jest juz ciemno. Co zrobie, jesli natkne sie tam na taka lape? Widzial, ze w dloniach znajduja sie pulsujace paszcze - kalibany karmily je sporymi kawalkami surowego miesa ludzi lub wojniksow. Polozyl sie na brzuchu. Poczul, jak zimno emanujace z lodu - ktory nie mogl byc niczym innym jak zywa tkanka produkowana przez samego Setebosa - powoli przenika przez termoskore. Moge juz wyjsc. Dosc sie napatrzylem. Lezac tak na brzuchu, zaslaniajac sie ta kretenska kusza i wciagajac glowe w ramiona, zeby nie dostrzegly go biegajace sto metrow dalej kalibany, czekal, az odzyska sily w tchorzliwych rekach i nogach i bedzie mogl wyniesc sie w cholere z tej przekletej katedry. Musze zlozyc raport w Ardis, zabrzmial glos rozsadku. Nic wiecej tu nie wskoram. Alez tak, odparla bardziej uczciwa czesc jego natury. Ta, ktora pewnego dnia go zabije. Powinienes sprawdzic, czym sa te oslizle, jajowate przedmioty. Kalibany zlozyly czesc z nich w dymiacej fumaroli niespelna sto metrow od niego, nieco na prawo od polki, na ktorej lezal. Nie dam rady tam zejsc. To za daleko. Klamczuch. To najwyzej trzydziesci metrow w pionie. Masz przeciez prawie cala line i haki. No i czekany. Zejdziesz, podbiegniesz, obejrzysz te szare jaja - mozesz jedno zwedzic, jesli ci sie uda - a potem wrocisz tu na polke i chodu. To szalenstwo. Kiedy zejde na dol, beda mnie mialy jak na widelcu. Przeciez kreca sie takze tutaj, miedzy ta polka i gniazdem. Jezeli na nie wpadne, zlapia mnie i albo od razu pozra, albo zaprowadza do Setebosa. Teraz ich tu nie ma. To twoja szansa. Zlaz. -Nie! - odparl Daeman i z przerazeniem zdal sobie sprawe, ze wypowiedzial to slowo na glos, choc bardzo cicho. Minute pozniej wbijal hak w lodowa powierzchnie polki. Przywiazal solidnie line, zalozyl plecak, przerzucil kusze przez plecy i zaczal z mozolem opuszczac sie na dno kopuly. Swietnie. Wreszcie pokazujesz, na co cie stac. Zamknij sie! - polecil tej odwazniejszej, glupszej czesci siebie. Posluchala. -Mysli, ze wszystko bedzie tak juz trwalo i ze bedziemy zyli w strachu przed Nim - rozlegl sie syczacy, melodyjny szept Kalibana. Nie malych kalibanow, tego Daeman byl pewien, lecz samego Kalibana. Potwor musial sie czaic gdzies tu, pod kopula; moze po drugiej stronie gniazda Setebosa. - Mysli, ze pewnego dziwnego ranka Setebos, Pan, ten, ktory tanczy w ciemne noce, przylgnie do nas jak jezyk do oka, jak zeby do gardla - albo w nie urosnie jak larwa w wazke - my jestesmy tutaj, a On nad nami - i nic nie pomoze. Daeman zsuwal sie po sliskiej linie. 39 Te wizyte w Ilionie doktor Thomas Hockenberry musial zaczac od znalezienia ustronnego zaulka, w ktorym mogl spokojnie zwymiotowac.Nie natrudzil sie zbytnio - nawet jesli wypity alkohol wciaz dawal o sobie znac - bo przeciez spedzil prawie dziesiec lat w Troi i jej okolicach. Teleportowal sie wprost w zaciszna uliczke odchodzaca od placu, przy ktorym miescil sie palac Parysa i Hektora, gdzie bywal tysiace razy. Na szczescie w Ilionie byla akurat noc. Sklepy, kramy i knajpki przy placu pozamykano, a zaden straznik nie zauwazyl intruza. Szybko znalazl wymarzony zaulek, zwymiotowal wszystko, co mogl, odczekal, az skurcze zoladka ustapia i zaczal szukac nastepnej uliczki, jeszcze ciemniejszej i jeszcze mniej uczeszczanej. Na szczescie w poblizu palacu Parysa nie brakowalo waskich zaulkow. Szybko znalazl odpowiedni, szeroki na niecale poltora metra, zwinal sie w nim na stercie slomy, przykryl kocem zabranym z kajuty na "Krolowej Mab" i zasnal kamiennym snem. Obudzil sie niedlugo po swicie, obolaly, ponury, z poteznym kacem, bolesnie swiadomy dwoch rzeczy: zgielku na placu przed palacem i faktu, ze z "Krolowej" zabral najgorsze z mozliwych ubran. Mial na sobie kombinezon z szarej, miekkiej bawelny i niewazkosciowe kapcie, czyli stroj, jaki - zdaniem morawcow - najlepiej nadawal sie dla czlowieka z XXI wieku, ale, sila rzeczy, niespecjalnie komponowal sie z togami, sandalami, tunikami, sukniami, futrzanymi pelerynami, pancerzami z brazu, nagolennikami ze skory i koszulami z samodzialu, jakie na co dzien widywalo sie w Ilionie. Otrzepal sie z brudu. Roznica miedzy panujacym na statku jeden i dwadziescia osiem setnych g i normalnym przyciaganiem ziemskim byla latwo zauwazalna i dodawala mu sil. Mimo kaca chcialo mu sie biegac i skakac. Kiedy w koncu wyszedl na plac, zdziwil sie, ze jest na nim tak malo ludzi. O tej porze na targu powinien panowac najwiekszy ruch, tymczasem przy wiekszosci kramow krzatali sie tylko sprzedawcy, przy wystawionych przed karczmy stolikach prawie nikt nie siedzial, a po przeciwnej stronie placu, przed palacem Parysa, Heleny, a teraz Priama, stali tylko straznicy. Uznal, ze stosowny stroj jest chwilowo wazniejszy od sniadania, skryl sie wiec w podcieniach z boku placu i zaczal sie targowac z jednookim i jednozebnym staruszkiem w turbanie z czerwonej szmaty. Staruszek mial najdluzszy woz z towarem i najbardziej roznorodny towar. Byly to glownie resztki ubran zdartych ze swiezych trupow, ale kramarz targowal sie o nie jak smok, ktoremu kaza sie rozstac ze zlotym skarbem. Hockenberry nie mial grosza przy duszy, mogl mu wiec zaoferowac tylko ubranie i koc ze statku, ktore na szczescie byly na tyle egzotyczne (wmowil staruszkowi, ze przybywa az z dalekiej Persji), ze dostal za nie toge, sznurowane na lydkach sandaly, piekny plaszcz z czerwonej welny (dawna wlasnosc jakiegos pechowego kapitana armii), tunike, koszule i bielizne (najpierw probowal wybrac z kosza najczystsza, a gdy to nie bardzo mu sie udawalo, poprzestal na niezawszonej). Zdobyl tez szeroki skorzany pas z mieczem, ktory, choc sfatygowany, byl jeszcze calkiem ostry, i dwa noze. Jeden wetknal sobie za pas, drugi schowal w specjalnej pochwie, wszytej w rekaw zolnierskiego plaszcza. W rozliczeniu otrzymal rowniez garsc monet. Jeden rzut oka na dziadka szczerzacego w usmiechu swoj jedyny zab, upewnil Hockenberry'ego, ze handlarz zrobil swietny interes. Niecodzienny kombinezon uda mu sie pewnie wymienic na konia, zlota tarcze albo cos jeszcze lepszego. Niech mu bedzie. Hockenberry nie wypytywal ani swojego sprzedawcy, ani innych sennych kramarzy, co takiego sie stalo, ze plac swieci pustkami, nigdzie nie widac rodzin na zakupach ani zolnierzy, a nad miastem zalega dziwna cisza. Byl pewien, ze wkrotce sam sie wszystkiego dowie. Kiedy przebieral sie za wozkiem, staruszek i jego dwaj sasiedzi zaproponowali, ze odkupia od niego medalion teleportacyjny. Handlujacy owocami grubas dawal dwiescie sztuk zlota i piecset srebrnych trackich monet. Hockenberry odmowil. Cieszyl sie, ze zanim zaczal sie przebierac, odebral miecz i noze. Wydal pare swiezo nabytych monet na sniadanie: swiezy chleb, suszona rybe i kawalek sera popite goraca ciecza, z grubsza podobna do herbaty i stanowczo mniej sympatyczna od kawy. Znow schowal sie w cieniu i spojrzal na stojacy naprzeciwko palac Heleny. Mogl sie teleportowac wprost do jej apartamentow. Nieraz tak robil. A jesli ja tam zastane? Co wtedy? Szybkie pchniecie miecza i blyskawiczna teleportacja? Morderstwo doskonale? Jaka mial gwarancje, ze wartownicy go nie zauwaza? Po raz tysieczny w ostatnich dziewieciu miesiacach pozalowal, ze nie ma bransolety morfujacej - niezbednego elementu wyposazenia kazdego scholiasty, ktory pozwalal mu manipulowac prawdopodobienstwem kwantowym do tego stopnia, ze Hockenberry, Nightenhelser czy inny obserwator mogl podszyc sie pod kazdego mezczyzne i kazda kobiete w Ilionie i okolicach - nie tylko upodobnic sie do nich, lecz naprawde ich zastapic, na tym najglebszym, kwantowym poziomie rzeczywistosci. Dzieki bransolecie Nightenhelser, kawal chlopa, mogl bez problemu morfowac w chlopca wazacego trzecia czesc tego co on, nie lamiac przy tym zasady, ktora pewien lepiej zorientowany w naukach scislych scholiasta przedstawil kiedys Hockenberry'emu jako prawo zachowania masy. Coz, morfowac nie mogl - zostawil bransolete na Olimpie, razem z paralizatorem, mikrofonem kierunkowym i pancerzem kompozytowym - ale nadal mial przeciez medalion teleportacyjny. Dotknal zawieszonego na piersi krazka metalu i sie zawahal. Co naprawde zrobi, stanawszy twarza w twarz z Helena Trojanska? Nie mial pojecia. Nigdy nikogo nie zabil, tym trudniej byloby mu wiec zadzgac najpiekniejsza kobiete, z jaka kiedykolwiek sie kochal i jaka kiedykolwiek widzial, rywalke samej bogini milosci Afrodyty. Dlatego wlasnie sie wahal. Przy Bramie Skajskiej wybuchlo jakies zamieszanie. Ruszyl w tamta strone, dojadajac chleb. Przewiesil buklak przez ramie. Rozmyslal o zmianach w Troi. Nie bylo mnie ponad dwa tygodnie. Kiedy uciekalem, po tym jak Helena probowala mnie zabic, zanosilo sie na to, ze Achajowie szybko zdobeda miasto. Nic nie wskazywalo, zeby Trojanie i garstka sprzymierzonych z nimi bogow - Apollo, Ares, Afrodyta i paru innych, mniej waznych - mieli oprzec sie wscieklemu szturmowi Agamemnona wspieranego przez Here, Atene, Posejdona i pozostalych. Ale tez napatrzyl sie na te wojne wystarczajaco, zeby wiedziec, ze nic nie jest w niej pewne. On, rzecz jasna, znal tylko wizje Homera, ale wydarzenia z przeszlosci prawdziwej Ziemi przebiegaly w sposob zblizony, jesli nie wrecz identyczny z opisem w Iliadzie. Od czasu gwaltownych zmian, do ktorych doszlo przed kilkoma miesiacami dzieki machinacjom niejakiego Thomasa Hockenberry'ego, wszystko sie zmienilo. Pospieszyl na spotkanie z tlumem, ktory najwyrazniej szykowal sie do wyjscia za mury miasta. Wypatrzyl ja na murze nad Brama Skajska w towarzystwie innych czlonkow rodziny krolewskiej i dygnitarzy, stloczonych na platformie widokowej, z ktorej dziesiec lat wczesniej rozpoznawala i wskazywala Priamowi twarze gromadzacych sie pod Troja achajskich zolnierzy. Szeptala wtedy imiona Grekow krolowi, Hekubie, Parysowi, Hektorowi i pozostalym. Dzis Hekuba i Parys nie zyli (podobnie jak tysiace innych), Helena zas po dawnemu stala u boku Priama i Andromachy. Dziesiec lat temu stary krol sledzil przemarsz Achajow na stojaco, teraz zas pol siedzial, pol lezal na tronie pelniacym jednoczesnie funkcje lektyki. Wydawal sie wiecej niz o dziesiec lat starszy od zwawego wladcy, ktorego Hockenberry ogladal wtedy na murach. Stal sie przykurczona, pomarszczona mumia poteznego Priama. Dzis jednak mumia byla szczesliwa. -Uzalalem sie nad soba! - zawolal Priam, zwracajac sie do otaczajacych go dostojnikow i setek wiernych straznikow. - Az do dzis. Nigdzie nie bylo widac wojska - rownina, Zarosniete Wzgorze i drogi prowadzace do Troi swiecily pustkami. Kiedy jednak Hockenberry wytezyl wzrok i podazyl za spojrzeniem Heleny, dostrzegl ogromny tlum klebiacy sie trzy kilometry od miasta, w miejscu, gdzie Grecy wyciagneli na piasek czarne okrety. Wygladalo na to, ze armia trojanska otoczyla Achajow i wdarla sie za fose i nabite czestokolami okopy. Ciagnace sie calymi kilometrami greckie obozowiska skurczyly sie do rozmiarow nierownego polkola o srednicy najwyzej kilkuset metrow. Jezeli sie nie mylil, przyparci do morza Grecy mogli tylko czekac, az potezna armia Trojan ich zmiazdzy. -Uzalalem sie - powtorzyl Priam mocniejszym glosem - i dopraszalem sie, abyscie i wy sie nade mna uzalili. Po smierci mojej krolowej, ktora zginela z reki bogow, stalem sie budzacym litosc starcem, ktorego dni byly policzone... Niedoleznym starcem, przekonanym, ze ojciec Zeus przeznaczyl mu najgorszy los. Przez ostatnie dziesiec lat napatrzylem sie na smierc synow i bylem przekonany, ze Hektor dolaczy do nich w Hadesie, zanim jeszcze duch jego ojca zstapi w te mroczna otchlan. Spodziewalem sie, ze moje corki zostana uprowadzone, skarby zrabowane, palladion wykradziony ze swiatyni Ateny, a bezbronne dzieci zrzucone z murow. Tak wlasnie, krwawo, miala sie skonczyc ta barbarzynska wojna. Przyjaciele! Droga rodzino, wojownicy i zony wojownikow! Jeszcze miesiac temu z trwoga wyczekiwalem chwili, w ktorej Argiwowie wyciagna zakrwawione rece po malzonki moich synow; w ktorej Helena zginie z reki krwiozerczego Menelaosa; w ktorej moja corka Kasandra zostanie zgwalcona. Wtedy z radoscia powitalbym u drzwi argiwskie psy i dalbym im sie pozrec na surowo, po tym jak powalilaby mnie wlocznia Achillesa, Agamemnona, przebieglego Odyseusza, bezlitosnego Ajaksa, straszliwego Menelaosa albo mocarnego Diomedesa. Przebiliby moje serce, wydarli z ciala starego ducha, a wnetrznosciami nakarmiliby moje psy, wierne ogary, strzegace wrot palacu i mojej sypialni. Ogary, ktore na oczach wszystkich chleptalyby krew swojego pana i pozeraly jego serce. Tak wlasnie lamentowalem przed dziesiecioma miesiacami, a nawet jeszcze przed dwoma tygodniami... Dzis jednak, moi ukochani Trojanie, swiat sie odrodzil. Zeus zabral stad wszystkich bogow - tych, ktorzy chcieli nas zniszczyc, i tych, ktorzy nas bronili. Ojciec Bogow piorunem powalil wlasna malzonke Here. Gromowladny spalil czarne okrety Argiwow i kazal wszystkim niesmiertelnym wracac na Olimp, gdzie za nieposluszenstwo czeka ich sroga kara. Odkad bogowie przestali nas dniem i noca nekac morderczym ogniem, moj syn, szlachetny Hektor, poprowadzil nasza armie do wielu zwyciestw. Zabraklo Achillesa, ktory moglby go powstrzymac, i zepchnelismy te achajskie swinie az pod wypalone kadluby ich okretow. Znieslismy ich poludniowy oboz i spalilismy polnocny. A teraz Hektor z ilionskimi zolnierzami, Eneasz z Dardanami, i dwaj ocaleli synowie Antenora, Akamas i Archelochus zaszli ich od zachodu. Od poludnia droge ucieczki odcinaja im wspaniali synowie Likaona i nasi wierni sojusznicy z Zelei, lezacej u stop Idy, gdzie Zeus czestokroc zasiada jak na tronie. Na polnocy przejscia bronia Argiwom Adrestos i Amfius w plociennych gorsetach, stojacy na czele Apazyjczykow i Adrastejczykow w pieknych, nowych pancerzach ze zlota i brazu, zabranych Achajom, ktorzy polegli podczas odwrotu. Nasi drodzy Hippotoos i Pyleus, ktorzy przetrwali dziesiec lat rzezi i byli gotowi w nadchodzacych dniach umrzec razem z nami, trojanskimi przyjaciolmi i bracmi, poprowadzili swych ciemnoskorych Pelazgow, kapitanow z Abydos i swietlistego Arisbe. Zamiast kleski i nedznej smierci naszych synow i sprzymierzencow czeka dzis widok zatknietej na wloczni glowy wodza Argiwow, Agamemnona. Trakowie, Trojanie, Pelazgowie, Kikonowie, Peonczycy, Paflagowie i Halizonczycy doczekali sie wreszcie konca tej dlugiej wojny. Wkrotce zbiora zloto pobitych Argiwow i zasluzenie zagarna pancerze Agamemnona i jego ludzi. Greccy krolowie, ktorzy przybyli tu zabijac i lupic, sami zostana zabici i zlupieni! Nie uciekna nam! Z woli bogow, a wole te Zeus juz nam objawil, wszyscy - moja rodzina i przyjaciele, a takze moi wrogowie - beda dzis swiadkami naszego triumfu. Zakonczymy te wojne. Przygotujmy sie teraz, aby przed koncem tego ostatniego dnia uroczyscie przywitac w Troi zwycieskich Hektora i Deifobosa. Niech uroczystosci powitalne trwaja caly tydzien... Nie, caly miesiac! Niech bedzie to swieto zwyciestwa i wolnosci, a wasz wierny sluga, Priam z Ilionu, umrze szczesliwy. Tak wlasnie powiedzial Priam, krol Troi, ojciec Hektora. Hockenberry nie wierzyl wlasnym uszom. Helena cofnela sie z tarasu i dyskretnie zbiegla po szerokich schodach. Towarzyszyla jej tylko niewolnica Andromachy, Hypsipyle. Hockenberry schowal sie za szerokim w barach wlocznikiem, odczekal, az Helena zniknie mu z oczu, i ruszyl za nia. Kobiety weszly w waska uliczke biegnaca rownolegle do muru w zachodniej czesci miasta, skrecily w inna, jeszcze wezsza, prowadzaca na wschod. Hockenberry juz wiedzial, dokad ida. Dawno temu, kiedy zzerala go zazdrosc po tym, jak Helena go rzucila, wysledzil ja i Andromache w tej okolicy i odkryl ich tajemnice. Tutaj znajdowala sie kryjowka Andromachy, w ktorej pod opieka Hypsipyle i jeszcze jednej mamki mieszkal maly Astyanaks. Nawet Hektor nie wiedzial o tym, ze jego synek zyje, a morderstwo, ktorego rzekomo mialy dopuscic sie Atena z Afrodyta, bylo tylko podstepem majacym doprowadzic do zakonczenia wojny z Argiwami, a gniew Hektora skierowac przeciw bogom. Hockenberry zatrzymal sie u wylotu zaulka, zeby nie zdradzic swojej obecnosci. Musial przyznac, ze podstep Andromachy sprawdzil sie doskonale. Teraz jednak wojna z bogami skonczyla sie, a wojna trojanska zblizala do ostatecznego rozstrzygniecia. Nie chcial czekac, az dotra do mieszkania - tam na strazy stali rowniez kilikijscy wartownicy. Podniosl z ziemi gladki, owalny kamien. Scisnal go w piesci. Czy ja naprawde chce zabic Helene? Nie znal odpowiedzi na to pytanie. Jeszcze nie. Helena i Hypsipyle przystanely przy drzwiach prowadzacych na dziedziniec kryjowki. Hockenberry podkradl sie do nich i postukal poteznie zbudowana niewolnice w ramie. Hypsipyle okrecila sie na piecie. Hockenberry wyrznal ja zamaszystym hakiem w podbrodek. Mimo ze sciskal w rece kamien, malo brakowalo, zeby polamal sobie palce na jej szczece. Hypsipyle runela na ziemie jak zwalony posag, uderzajac glowa o drzwi. Stracila przytomnosc. I chyba miala zlamana szczeke. No to pieknie, pomyslal Hockenberry. Po dziesieciu latach w koncu przylaczylem sie do wojny - tylko po to, zeby znokautowac kobiete. Helena cofnela sie przed nim. Ukryty w rekawie sztylet, ktorym kiedys przeszyla serce Hockenberry'ego, juz zeslizgiwal sie jej w dlon. Scholiasta doskoczyl do niej, chwycil za nadgarstek, przycisnal jej reke do drzwi i obita, krwawiaca prawa dlonia wyciagnal zza pasa noz. Przystawil Helenie czubek ostrza do szyi. Wypuscila bron z reki. -Hock-en-berr-rrii... Odchylila glowe najdalej jak tylko mogla, ale spod noza i tak pociekla krew. Zawahal sie. Reka mu drzala. Jezeli chcial zabic suke, musial sie pospieszyc, zanim zacznie gadac. Zdradzila go, pchnela nozem w serce i zostawila na pewna smierc, ale byla tez jego najcudowniejsza kochanka. -Ty naprawde jestes bogiem - wyszeptala. Oczy niemal wychodzily jej z orbit, ale poza tym nie okazywala strachu. -Nie bogiem, tylko kotem - wycedzil przez zeby Hockenberry. - Odebralas mi jedno zycie. Jedno stracilem juz wczesniej. Zostalo mi jeszcze siedem. Mimo noza przy szyi Helena parsknela smiechem. -Kot, ktory ma dziewiec zyc! To mi sie podoba. Zawsze miales dryg do slowek... Przynajmniej jak na obcokrajowca. Zabij ja albo pusc wolno, ale podejmij jakas decyzje. To jakis absurd. Cofnal noz i zanim Helena Trojanska zdazyla cos powiedziec, lewa reka chwycil ja za wlosy, przystawil jej ostrze do piersi i pociagnal za soba, byle dalej od mieszkania Andromachy. Zatoczyli pelne kolo - wrocili na opuszczona wieze z widokiem na Brame Skajska, gdzie dwa tygodnie wczesniej Hockenberry znalazl ukrywajacych sie Menelaosa i Helene, skad tekowal Menelaosa do obozu Agamemnona i gdzie potem zostal smiertelnie raniony przez Helene. Popychajac ja przed soba po schodach, wszedl w koncu na ostatnie ocalale pietro wiezy, dawno temu zdruzgotanej boska bomba. Pchnal Helene blizej skraju tarasu, ale nie na tyle blisko, zeby ktos mogl ich zobaczyc z dolu. -Rozbieraj sie - powiedzial. Odgarnela wlosy z oczu. -Chcesz mnie zgwalcic, zanim zrzucisz mnie w przepasc, Hock-en-berr-rrii? -Rozbieraj sie. Odsunal sie z nozem gotowym do pchniecia, a Helena zaczela zrzucac ubranie. Poranek byl cieplejszy niz tego dnia, kiedy Hockenberry tekowal sie na statek - tego zimnego dnia, kiedy Helena pchnela go w serce - lecz smagajacy wieze chlodny wiatr wystarczyl, zeby sutki Heleny stwardnialy, a na jej rekach i brzuchu pojawila sie gesia skorka. Kiedy zrzucala kolejne sztuki odziezy, Hockenberry kazal jej noga odsuwac je od siebie, a potem, nie spuszczajac z niej oka, dokladnie je obmacal. Nie znalazl wiecej sztyletow. Stanela przed nim w promieniach porannego slonca, w lekkim rozkroku, nie probujac zaslaniac piersi ani krocza, ze spuszczonymi swobodnie rekami. Uniosla dumnie glowe. Pod broda rysowala sie jej czerwona, krwawa krecha. W jej spojrzeniu spokojny upor laczyl sie z zaciekawieniem, co tez bedzie sie dzialo dalej. Tymczasem Hockenberry, ktorego rozsadzala zlosc, rozumial juz, jak to sie stalo, ze o Helene zabijaly sie tysiace mezczyzn. To bylo dla niego prawdziwe olsnienie, ze moze byc tak wsciekly, iz mialby ochote zabijac z tej wscieklosci, a jednoczesnie tak bardzo pozadac kobiety. Po siedemnastu dniach spedzonych w wiekszym ciazeniu czul sie na Ziemi jak mlody bog, silny i niepokonany. Moglby podniesc Helene jedna reka, zaniesc ja w ustronne miejsce, i robic z nia wszystko, na co mial ochote, tak dlugo, jak by chcial. Rzucil jej ubranie. -Ubierz sie. Patrzyla na niego podejrzliwie, siegajac po kolejne fatalaszki. Od strony murow i Bramy Skajskiej slychac bylo okrzyki, oklaski i loskot drewnianych drzewc wloczni o skorzano-brazowe tarcze. Priam zakonczyl przemowienie. -Powiedz mi, co tu sie dzialo przez te siedemnascie dni, kiedy mnie nie bylo? - wychrypial Hockenberry. -Tylko po to wrociles, Hock-en-berr-rrii? Zeby mnie wypytac o nowinki? Helena zasznurowala stanik na bialych piersiach. Gestem wskazal jej lezacy obok kamienny blok, a kiedy usiadla, znalazl sobie drugi, dwa metry od niej. Nawet z nozem w rece wolal sie za bardzo do niej nie zblizac. -Opowiedz mi o tych dwoch tygodniach. -Nie chcesz wiedziec, dlaczego pchnelam cie sztyletem? -To juz wiem - odparl znuzonym tonem. - Kiedy przenioslem Menelaosa poza mury, uznalas, ze jednak nie masz ochoty isc za nim. Gdybys mnie zabila, a potem Achajowie zdobyliby miasto, co wydawalo sie niemal pewne, powiedzialabys Menelaosowi, ze nie chcialem cie przeniesc. Albo cos w tym guscie. A on i tak by cie zabil. Mezczyzni, nawet Menelaos, ktory do najbystrzejszych nie nalezy, umieja zrozumiec i wybaczyc zdrade zony. Ale nie dwie zdrady. -To prawda, zabilby mnie. Ale ja pchnelam cie nozem po to, zeby samej nie miec wyboru. Zebym musiala zostac w Ilionie. -Jak to? Scholiasta nic nie pojmowal ze slow Heleny. W dodatku leb mu pekal. -Kiedy Menelaos mnie znalazl, zdalam sobie sprawe, ze chetnie bym z nim uciekla. Bylabym szczesliwa, gdyby chcial mnie zabic. Spedzilam w Ilionie wiele lat jako ladacznica, rzekoma malzonka Parysa, i przyczynilam sie do smierci tych wszystkich ludzi. Stalam sie prostaczka, pusta w srodku, krucha i zalosna. Spospolitowalam sie. Wiele mozna o tobie powiedziec, Heleno Trojanska, ale z pewnoscia nie to, ze jestes pospolita kobieta. Kusilo go, zeby powiedziec to na glos. -Jednakze kiedy Parys zginal, stracilam meza i pana i pierwszy raz od czasow dziewczecych bylam naprawde wolna. Gdy ucieszylam sie na widok Menelaosa, byla to reakcja niewolnika, ktory cieszy sie z tego, ze znow zostanie zakuty w kajdany. Kiedy przyszedles do nas tu, na wieze, marzylam tylko o tym, zeby zostac w Ilionie sama, nie jako Helena zona Menelaosa, nie Helena wdowa po Parysie, tylko po prostu jako... Helena. -To nie wyjasnia, dlaczego chcialas mnie zabic. Moglas poczekac, az wroce po odstawieniu Menelaosa do obozu brata, i powiedziec mi, ze zostajesz. Albo nawet poprosic, zebym przeniosl cie w dowolne inne miejsce na swiecie. Posluchalbym. -Wlasnie dlatego cie zabilam - odparla polglosem Helena. Hockenberry zmarszczyl pytajaco brwi. -Tamtego dnia postanowilam zwiazac swoj los nie z mezczyzna, lecz z miastem. Z Ilionem. A wiedzialam, ze dopoki bedziesz zyl, pokusa, zeby wykorzystac ciebie i twoja magie i przeniesc sie gdzies daleko w bezpieczne miejsce, kiedy Agamemnon i Menelaos wkrocza do miasta i podloza ogien pod domy, bedzie zbyt silna. Hockenberry dlugo trawil jej slowa, ale i tak nie znalazl w nich ani krzty sensu. I wiedzial, ze nie znajdzie. Odlozyl te kwestie na bok. -Opowiedz mi, co sie tu wydarzylo przez ostatnie dwa tygodnie - poprosil po raz trzeci. -Zapanowaly straszne czasy dla Ilionu. Tamtej nocy naprawde niewiele brakowalo, zeby szturm Agamemnona sie powiodl. Hektor zaszyl sie w swoich apartamentach i nie wychodzil z nich, odkad Amazonki wyjechaly z miasta. Kiedy Dziura sie zamknela i stalo sie oczywiste, ze wiecej sie nie otworzy, Hektor w ogole przestal sie odzywac, nawet do Andromachy. Wiem, ze zastanawiala sie wtedy, czy nie powiedziec mu prawdy - ze ich synek zyje - ale powstrzymala sie, bo nie wiedzialaby, jak wytlumaczyc mu istote podstepu, nie ryzykujac wlasnego zycia. Bitwa trwala przez kilka nastepnych dni. Wojska Agamemnona i Wspierajacy je bogowie zabili wielu Trojan. Tylko opiekun Ilionu Apollo Febus, Pan Srebrnego Luku, swoimi niechybnymi strzalami uratowal nas przed argiwska nawala, zanim Hektor znow wlaczyl sie do walki. Dowodzeni przez Diomedesa Argiwowie przelamali nasza obrone w najnizszym punkcie murow, Hock-en-berr-rrii. Tam, gdzie rosnie dziki figowiec. W ciagu dziesieciu lat poprzedzajacych feralna wojne z bogami trzykrotnie szturmowali to miejsce, nasz slaby punkt, objawiony im zapewne przez jakiegos wieszcza, ale trzykrotnie Hektor, Parys i inni nasi bohaterowie odpierali ich ataki - najpierw Ajaksow, potem Atrydow, na koncu samego Diomedesa. Ale tym razem, cztery dni po tym, jak probowalam cie zabic i porzucilam na zer dla sepow, Diomedes znow poprowadzil zolnierzy z Argos do szturmu w okolicach figowca. Kiedy Agamemnon stawial drabiny pod zachodnim murem, a tarany wielkie jak wyrwane z korzeniami drzewa wylamywaly Brame Skajska, Diomedes zaatakowal sila i podstepem. O zmierzchu Argiwowie wdarli sie do miasta. I tylko odwadze Deifobosa, syna Priama i brata Hektora, ktorego rodzina krolewska wybrala mi na nastepnego meza, Ilion zawdziecza ocalenie. Kiedy inni zalamywali rece nad drabinami i taranami Agamemnona, on pierwszy dostrzegl zagrozenie. Zebral niedobitki swojego starego batalionu, resztki oddzialu Helenusa, ludzi kapitana Asisu, syna Hyrtakusa, i kilkuset dezerterow od Eneasza, wzial na swojego zastepce Asteropeusa, starego weterana, i poprowadzil kontratak na zatloczonych ulicach, ustanawiajac na tym targu druga linie frontu. W okrutnej bitwie z niepokonanym Diomedesem Deifobos walczyl jak bog. Odbil nawet pchniecie wloczni Ateny - bo trzeba ci wiedziec, ze bogowie walczyli tu rownie zaciekle jak ludzie. A nawet bardziej. O swicie udalo sie powstrzymac natarcie Argiwow. Wylom w murze pozostal, Grecy zajeli kilkanascie kwartalow wypalonych domow, hordy Agamemnona w dalszym ciagu probowaly przelamac nasza obrone na zachodzie i polnocy, potrzaskana Brama Skajska trzymala sie jeszcze tylko dzieki zelaznym okuciom. I wlasnie tego ranka Hektor obwiescil Priamowi i reszcie zrozpaczonej rodziny krolewskiej, ze poprowadzi nasze wojska. -I zrobil to? -Czy to zrobil? - Helena parsknela smiechem. - Swiat nie widzial jeszcze takiej aristei, Hock-en-berr-rrii. Pierwszego dnia Hektor, oslaniany przez Apolla i Afrodyte przed gromami miotanymi przez Atene i Here, stoczyl uczciwy pojedynek i zabil Diomedesa. Przeszyl go swoja najlepsza wlocznia na wylot. Wierni Diomedesowi wojownicy z Argos rozpierzchli sie. O zachodzie slonca miasto znow bylo nasze, a kamieniarze i murarze zaczeli odbudowywac mur obok figowca. Podwyzszyli go przy okazji, tak ze dorownuje teraz murom przy Bramie Skajskiej. -Diomedes zginal? - Hockenberry nie wierzyl wlasnym uszom. Po dziesieciu latach obserwowania wojny trojanskiej doszedl do wniosku, ze Diomedes jest tak samo niezwyciezony jak Achilles i bogowie. W Iliadzie bohaterskie czyny Diomedesa, w tym relacja z jego wspanialej aristei, zajmowaly cala ksiege piata i poczatek szostej, dlugoscia i barwnoscia opisu ustepujac tylko gniewowi Achillesa, ktoremu Homer dal upust w ksiegach od dwudziestej do dwudziestej drugiej. Gniewowi, ktory w swiecie zmienionym manipulacjami Hockenberry'ego nie mial racji bytu. - Diomedes nie zyje... -Ajaks tez - dodaje Helena. - Dzien pozniej Hektor i Ajaks staneli naprzeciw siebie. Drugi raz. Pamietasz pewnie, ze raz juz sie starli w pojedynku, ale rozstali sie w przyjazni, tak szlachetnie walczyli. Tym razem Hektor zabil syna Telamona. Mieczem zbil na bok jego ogromna, prostokatna tarcze, zdeformowal ja i powyginal, a kiedy Ajaks Wielki zawolal: "Litosci! Litosci, synu Priama!", Hektor, zamiast sie nad nim zmilowac, przeszyl go na wylot, przebil mu serce i kregoslup. Ajaks zawital do Hadesu, zanim slonce wznioslo sie na szerokosc dloni ponad horyzont. Jego zolnierze, slawni wojownicy z Salaminy, plakali i rwali na sobie szaty w zalobie. Podali tyly i wpadli na oddzialy Agamemnona i Menelaosa, szarzujace na miasto zza Zarosnietego Wzgorza... Wiesz, gdzie to jest, prawda? To ten kopiec na zachod od miasta, ktory bogowie nazywaja kurhanem Amazonki Myrine. -Wiem. -No wiec wlasnie tam uciekajacy zolnierze Ajaksa wpadli na nacierajace sily pod dowodztwem Atrydow. Zapanowal chaos. Kompletny chaos. I prosto w ten zamet wjechal Hektor na czele Trojan i ich sprzymierzencow. Byl z nim Deifobos, jego brat, byl Akamas, stary Pirus na czele Trakow, Mestles i syn Antifosa, okrzykami zagrzewajacy Meonczykow do boju... Wszyscy zywi jeszcze trojanscy herosi, ktorzy wyszli calo ze szturmu na miasto, natarli na Argiwow. Stalam wtedy na murach, Hock-en-berr-rrii, niedaleko stad... O, tam. Przez trzy godziny nie widzielismy doslownie nic. Wszyscy - Trojanki, stary Priam, ktorego trzeba bylo wniesc na gore w lektyce, zony, corki i matki, chlopcy i starcy - wszyscy bylismy jak slepcy, takie tumany kurzu wzbily sie nad polem bitwy spod stop tysiecy wojownikow i kol setek rydwanow. Deszcz strzal przeslanial slonce. A kiedy kurz opadl i w poludnie bogowie wrocili na Olimp, Menelaos dolaczyl do Diomedesa i Ajaksa w Domu Umarlych i... -To Menelaos tez nie zyje? Twoj maz?! Hockenberry byl wstrzasniety. Przeciez ci wojownicy scierali sie ze soba przez dziesiec lat, a przez nastepne dziesiec miesiecy walczyli z bogami! -Przeciez to wlasnie powiedzialam, prawda? - zirytowala sie Helena. - Ale to nie Hektor go zabil. Menelaosa trafila strzala wystrzelona przez Palmysa, syna niezyjacego juz Pandarosa i wnuka Likaona, z tego samego poblogoslawionego przez bogow luku, z ktorego udalo sie juz raz zranic Menelaosa, w biodro, rok temu. Tym razem zabraklo jednak niewidzialnej Ateny, ktora odtracilaby pocisk, i Menelaos dostal prosto w oko. Strzala przebila mu na wylot i helm, i czaszke. -Maly Palmys? - odezwal sie Hockenberry, zdajac sobie sprawe, ze powtarza imiona jak ostatni duren. - Przeciez on nie ma jeszcze dwunastu lat... -Nie ma nawet jedenastu. - Helena sie usmiechnela. - Ale wzial luk ojca, ktorego przed rokiem pokonal Diomedes, i jedna strzala wyrownal wszystkie dlugi Menelaosa i rozstrzygnal moje malzenskie dylematy. Trzymam u siebie w pokoju zakrwawiony helm mojego malzonka. Gdybys chcial go zobaczyc, powiedz. Maly Palmys dostal jego tarcze. -Na Boga... Diomedes, Ajaks i Menelaos zabici w ciagu zaledwie doby. Nic dziwnego, ze odepchneliscie Argiwow az do okretow. -Tamten dzien i tak moglby sie dla nas zle skonczyc, gdyby Zeus sie nie zjawil. -Zeus! -Tak, Zeus. Dzien zaczal sie od naszych wspanialych zwyciestw i bogowie sprzymierzeni z Argiwami byli tak rozwscieczeni, ze Hera z Atena same wymordowaly tysiac dzielnych Trojan, strzelajac do nich kulami ognia. Wystarczylo, ze Posejdon, stary ziemiowstrzas, ryknal z gniewu, i od razu zawalilo sie w Ilionie dwadziescia domow. Lucznicy spadali z murow jak jesienne liscie. Priam wypadl z lektyki. Wszystkie nasze sukcesy w kilka chwil zostaly obrocone wniwecz. Hektor i jego ludzie musieli sie wycofac, Deifobos zostal ranny w noge i koniec koncow brat musial go niesc, kiedy Trojanie rozpoczeli odwrot na Zarosniete Wzgorze, i dalej, do Bramy Skajskiej i do miasta. Rozpetalo sie takie pieklo, ze nawet my, kobiety, zbieglysmy na dol, zeby pomoc przy zakladaniu antaby na wrota. Dziesiatki rozwscieczonych Argiwow wpadly do miasta, depczac naszym bohaterom po pietach. Wtedy Posejdon znow poruszyl ziemie. Ludzie sie poprzewracali, Atena wdala sie w zaciekly boj z Apollem - ich scigajace sie i rozblyskujace piorunami rydwany co i rusz przecinaly niebo, a Hera obrzucala mury miasta ognistymi kulami. I wtedy na wschodzie pojawil sie Zeus, ogromny i majestatyczny. Jeszcze zaden smiertelnik nie widzial go w takiej postaci... -Wygladal bardziej imponujaco, niz kiedy objawil sie jako twarz na chmurze po wybuchu atomowym? - spytal z powatpiewaniem Hockenberry. -O wiele bardziej, moj drogi Hock-en-berr-rrii. - Helena sie rozesmiala. - To byl prawdziwy kolos. Jego nogi siegaly wyzej niz szczyt Idy, masywna piers wznosila sie ponad chmury, a szerokie czolo znajdowalo sie tak wysoko, ze ledwie je widzielismy, wyzej niz czubki najwyzszych stratocumulusow pietrzacych sie w letni dzien przed burza. -O rany... - mruknal Hockenberry, probujac to sobie wyobrazic. Zdarzylo mu sie raz silowac z Zeusem... Wlasciwie nie tyle silowac, co wymykac mu sie na czworakach podczas trzesienia ziemi na Olimpie. Skonczylo sie na tym, ze wpadl miedzy rozstawione szeroko stopy Boga Bogow i chwycil zgubiony medalion teleportacyjny. To byl sam poczatek wojny z bogami. Zeus, ktorzy mierzyl wtedy swoje zwyczajne cztery i pol metra, i tak zrobil na nim ogromne wrazenie. Tym trudniej przychodzilo mu wyobrazenie sobie pietnastokilometrowego olbrzyma. - Mow dalej. -No wiec kiedy ten ogromny Zeus sie pojawil, wszyscy zamarli. Zolnierze znieruchomieli jak posagi, z mieczami i wloczniami gotowymi do ciosu, z tarczami wzniesionymi do obrony. Nawet boskie rydwany znieruchomialy pod niebem. Atena Pallas i Apollo Febus stezeli w bezruchu tak jak tysiace smiertelnikow na ziemi. I wtedy Zeus zagrzmial... Nie bede nawet probowala nasladowac jego glosu, bo brzmial, jakby jednoczesnie zaczela sie burza, zadrzala ziemia i wybuchl wulkan: "Krnabrna, zdradziecka Hero! Spalbym jeszcze, gdyby twoj okaleczony syn i smiertelnik mnie nie obudzili. Jak smiesz zdradzac mnie goracym usciskiem, uwodzic i ogluszac, aby moc bez przeszkod realizowac swoj plan i niszczyc Troje wbrew rozkazom swojego pana?!" -Okaleczony syn i smiertelnik? - powtorzyl Hockenberry. Kaleka z pewnoscia byl Hefajstos, bog ognia. A smiertelnikiem? -Tak wlasnie ryknal - powiedziala Helena, rozcierajac gardlo, jakby krtan rozbolala ja od udawania dudniacego glosu boga. -I co? - zapytal Hockenberry. -Zanim ktorys z bogow zdazyl chocby drgnac, zanim Hera zdazyla powiedziec cos na swoja obrone, Zeus, Krol Czarnego Obloku, porazil ja piorunem. I z pewnoscia ja zabil, chociaz byla niesmiertelna. -Bogowie maja swoje sposoby na powrot do zycia, nawet po tym, jak sie ich "zabije" - mruknal Hockenberry. Stanely mu przed oczami olbrzymie kadzie lecznicze w ogromnym bialym gmachu na Olimpie, rojace sie w nich niebieskie larwy i opiekujacy sie nimi potworny Uzdrowiciel. -Wszyscy o tym wiedza - stwierdzila zdegustowana Helena. - Przeciez w ostatnich osmiu miesiacach nawet nasz Hektor piec albo szesc razy zabijal Aresa, po czym znow sie z nim spotykal na polu bitwy. Ale tym razem bylo inaczej, Hock-en-berr-rrii. -Jak to inaczej? -Grom Zeusa unicestwil Here. Odlamki jej rydwanu rozproszyly sie na cale kilometry wokolo i spadly zloto-srebrnym deszczem na dachy Troi. A strzepki ciala bogini pospadaly na ziemie od oceanu po palac Parysa - osmalone i przypalone kawalki rozowego miesa, ktorych balismy sie dotknac, dymily i syczaly jeszcze przez kilka dni. -Chryste Panie... -Potem wielki Zeus ukaral Posejdona. Pod nogami uciekajacego boga morz otworzyla sie bezdenna przepasc i Posejdon wpadl w nia z krzykiem. Ten krzyk bylo slychac jeszcze przez wiele godzin, az wszyscy smiertelnicy - Trojanie i Argiwowie - zaczeli plakac. -Powiedzial cos, kiedy otworzyl te wyrwe w ziemi? -Tak. Zawolal: "Jam jest Zeus, ktory gna burzowe chmury, syn Kronosa, ojciec bogow i ludzi, wladca przestrzeni prawdopodobienstwa z czasow przed wasza przemiana z maluczkich postludzi w bostwa! Bylem panem i straznikiem Setebosa, zanim wy chocby osmieliliscie sie pomyslec o niesmiertelnosci! Czy ty, Posejdonie, ziemowstrzasie i zdrajco, naprawde myslisz, ze nie wiem o tym, jak spiskowales z moja wolooka malzonka przeciwko mnie?! Skazuje cie na wygnanie do Tartaru, w czelusc pod lochami Hadesu. Stracam cie w otchlan pod ziemia i morzem, gdzie Kronos i Japet spoczywaja na lozach bolesci i zaden promien slonca nie rozgrzewa ich serc, w mroki Tartaru otoczone pustka czarnej dziury". Hockenberry milczal. Helena odchrzaknela. -Masz troche wody, Hock-en-berr-rrii? Podal jej buklak, ktory rano napelnil woda z fontanny, i czekal na dalszy ciag jej opowiesci. -Tak wlasnie powiedzial Zeus. Ziemia rozstapila sie pod Posejdonem i wrzeszczacy ziemiowstrzas spadl w przepasc Tartaru. Zolnierze, ktorzy z wysokosci murow zajrzeli w glab tej rozpadliny, przez nastepnych kilka dni na przemian mamrotali cos niezrozumiale i darli sie wnieboglosy. Hockenberry milczal. -Ojciec Bogow kazal wszystkim bostwom wracac na Olimp i oczekiwac kary. Wybacz, Hock-en-berr-rrii, ale nie chce mi sie juz dluzej udawac Zeusa. Latajace rydwany zniknely, tak jak zniknal Pan Srebrnego Luku, Atena, czerwonooki Hades, ta suka Afrodyta, krwiozerczy Ares... Caly panteon sie ulotnil. Uciekli na Olimp jak dzieci, ktore wiedza, ze cos przeskrobaly, i czekaja, az ojciec spusci im lanie. -Czy Zeus udal sie za nimi? -Alez nie, on dopiero zaczal sie bawic. Przestapil nad Ilionem i roztracajac zolnierzy, pokonal odleglosc dzielaca go od plazy tak jak Astyanaks przemierza piaskownice. Setki Trojan i Achajow zginely pod jego stopami, Hock-en-berr-rrii. Stanawszy nad obozowiskiem Achajow, wyciagnal przed siebie reke i spopielil setki wyciagnietych na piasek czarnych okretow. Czesc statkow kolysala sie na kotwicy, a jeszcze inne plynely w konwoju, wiozac z Lemnos wino przyslane przez Euneusa, syna Jazona oraz dary dla Agamemnona i niezyjacego Menelaosa. Zeus zacisnal ognista dlon w piesc i przez morze przetoczyla sie olbrzymia fala, ktora wyrzucila okrety z wody na brzeg niczym zabawki. Tak samo zachowuje sie maly Astyanaks, kiedy pluska sie w balii i pod wplywem kaprysu zatapia wystrugane z drewna okreciki. -Wielki Boze... - szepnal Hockenberry. -Swiete slowa. Dopiero wtedy rozlegl sie potezny grzmot, glosniejszy od glosu boga, ktory ogluszyl tysiace, i Zeus takze zniknal. Wiatr powial w miejsce, w ktorym przed chwila stal. Podarl achajskie namioty i poniosl je setki metrow w powietrze; porwal najciezsze trojanskie rumaki ze stajni i cisnal je ponad murami na miasto. Hockenberry spojrzal na zachod, gdzie trojanska armia otoczyla bardzo uszczuplone greckie wojska. -To bylo dwa tygodnie temu - zauwazyl. - Dlaczego Hektor tak przeciaga rozprawe z Argiwami? Przeciez po smierci Diomedesa, Ajaksa Wielkiego i Menelaosa morale wsrod Achajow na pewno podupadlo. -Rzeczywiscie, podupadlo, ale z poczatku obie strony byly w szoku. Wielu z nas dopiero niedawno odzyskalo sluch. I tak jak ci mowilam, nasi ludzie na murach i Achajowie, ktorzy zajrzeli w otchlan Tartaru, przez nastepny tydzien niczym sie nie roznili od sliniacych sie idiotow. Nastal rozejm, chociaz zadna ze stron oficjalnie go nie oglosila. Pozbieralismy zabitych, ktorych po szturmach Agamemnona bylo bez liku, i przez prawie tydzien stosy pogrzebowe plonely bezustannie zarowno w miescie, jak i na calych kilometrach wybrzeza, gdzie przerazeni Achajowie kulili sie w resztkach obozow. Dopiero w nastepnym tygodniu, kiedy Agamemnon poslal swoich ludzi pod Ide, zeby zaczeli scinac drzewa na budowe nowych okretow, Hektor ruszyl do ataku. Walki byly ciezkie. Przyparci do morza i pozbawieni mozliwosci ucieczki Argiwowie walczyli jak osaczone szczury. Ale dzis rano, jak widzisz, zostalo ich kilka tysiecy. Sa okrazeni. Hektor niedlugo przypusci decydujacy szturm. Dzis skonczy sie wojna trojanska. Ilion ocaleje, Hektor zostanie bohaterem nad bohaterami, a Helena bedzie wolna. Przez chwile mezczyzna i kobieta siedzieli nieruchomo, kazde na swoim kamieniu, i patrzyli na zachod, gdzie slonce skrzylo sie na zbrojach i grotach wloczni. Slychac bylo granie rogow. -Co ze mna zrobisz, Hock-en-berr-rrii? - zapytala w koncu Helena. Hockenberry zamrugal, spojrzal na trzymany w dloni noz i schowal go za pas. -Mozesz odejsc - powiedzial. Helen spojrzala na niego pytajaco. Nie ruszyla sie z miejsca. -Idz! Powoli ruszyla do schodow. Szmer jej pantofli na stopniach brzmial znajomo, tak samo jak dwa tygodnie wczesniej, gdy Hockenberry lezal tu i umieral. Co teraz? Jako wykwalifikowany scholiasta czul pokuse, aby wiernie zrelacjonowac wszelkie odstepstwa od Iliady muzie, a za jej posrednictwem bogom. Usmiechnal sie. Ilu bogow zylo jeszcze w tym innym wszechswiecie, w ktorym marsjanski Olympus Mons zostal przemieniony w Olimp? Jakie byly konsekwencje gniewu Zeusa? Czy doszlo do masowego bogobojstwa? Pewnie nigdy sie tego nie dowie. Bal sie tekowac na Olimp. Dotknal medalionu teleportacyjnego na piersi. Moze powinien wrocic na statek? Chcial zobaczyc Ziemie, swoja Ziemie, nawet taka odlegla, starsza o trzy tysiace lat. I chcial wtedy miec przy sobie Odyseusza i morawce. Swiat Ilionu nie przewidywal juz dla niego zadnej roli. Wyjal medalion i pogladzil ciezkie zloto. Nie wroci na "Krolowa Mab". Jeszcze nie teraz. Nie byl juz moze scholiasta - zdradzil bogow, a oni go porzucili - ale nie przestal byc naukowcem. Dziesieciolecia wykladania Iliady, wspomnienia cudownie zakurzonych sal lekcyjnych i mlodych studentow, ich twarzy - bladych i opalonych, pryszczatych i zdrowych, zaciekawionych i znudzonych, natchnionych i obojetnych - wrocily jak fala przyplywu, wypelniajac luki w jego pamieci. Jak moglby odpuscic sobie ostatni akt tej nowej, absurdalnie zmienionej epopei? Doktor Thomas Hockenberry przekrecil tarcze medalionu i teleportowal sie w sam srodek oblezonego achajskiego obozowiska. 40 Pozniej Daeman nie potrafil sobie przypomniec, w ktorym momencie postanowil ukrasc jedno z jaj.Na pewno nie wtedy, kiedy zjezdzal na dno kopuly, bo w tym momencie bez reszty pochlanialo go trzymanie sie liny i chowanie sie przed kalibanami. Nie wtedy rowniez, gdy przemykal po goracej, spekanej posadzce, poniewaz serce walilo mu jak mlotem i byl w stanie myslec tylko o tym, by jak najszybciej dobiec do fumaroli, w ktorej wczesniej widzial jaja. Dwa razy mignely mu grupki kalibanow, przebiegajace nieopodal za zaslona wulkanicznych gazow i dymow. I dwa razy przypadal do podlogi i czekal, az oddala sie w kierunku gniazda Setebosa. Gdyby nie mial pod ubraniem termoskory, poparzylby dlonie o posadzke, taka byla goraca. Lezal na niej ledwie przez minute, a koszula i spodnie zaczely sie na nim tlic. Zerwal sie na nogi i skulony podbiegl do fumaroli, dyszac ciezko w rozpalonym powietrzu. Scianki tego minikrateru mialy trzy i pol metra wysokosci, byly utworzone z tego samego lodu, co wszystko pod kopula, i bardzo nierowne. Nie musial nawet uzywac czekanow, zeby sie po nich wspiac. Fumarola - syczacy kraterek w wiekszym kraterze, jeden z kilkudziesieciu w katedrze - byla pelna ludzkich czaszek. Niektore z nich tak sie nagrzaly, ze polyskiwaly czerwienia w strugach cuchnacych siarkowych oparow. Te same opary ukryly Daemana przed niepozadanymi spojrzeniami, gdy zeskoczyl na stos czaszek i zaczal z bliska ogladac jaja Setebosa. Byly owalne, szarobiale, mialy okolo metra dlugosci i pulsowaly przepelniajaca je energia albo jakims wewnetrznym zyciem. Naliczyl ich dwadziescia siedem. Spoczywaly w wianuszku czaszek, a dodatkowo byly otoczone warstwa lepkiego, szaroniebieskiego sluzu. Podczolgal sie blizej, szorujac dlonmi i stopami o czaszki, i z bliska przyjrzal sie stercie jaj. Staral sie przy tym nie wychylac ponad krawedz fumaroli. Skorupy mialy cienkie, prawie przezroczyste i cieple w dotyku. Niektore emanowaly jasna poswiata, w innych pojawialo sie tylko niesmiale, blade swiatlo. Ostroznie dotknal jednego z nich. Poczul cieplo i lekki zawrot glowy, tak jakby jakas wrodzona niestabilnosc jaja przeniknela do jego otulonego termoskora palca. Sprobowal je podniesc. Musialo wazyc z dziesiec kilogramow. Co dalej? Powinien cofnac sie pod sciane, wspiac po linie, przeczolgac przez tunel i szczelina Avenue Daumesnil wrocic do wezla Guarded Lion, zeby jak najszybciej powiadomic mieszkancow Ardis. Skoro juz tak daleko zaszedles i tyle ryzykujesz, to chyba warto byloby miec jakas pamiatke, co? Wyrzucil z plecaka prawie wszystko - zostawil tylko zapas beltow do kuszy - i zrobil miejsce dla jaja. Z poczatku nie chcialo sie zmiescic, ale popychajac je stanowczo, choc delikatnie, przecisnal w koncu szerszy koniec przez wlot plecaka i oblozyl jajo beltami. Co sie stanie, jesli peknie? No, bedzie mial brudny plecak, ale przynajmniej dowie sie, co to cholerstwo ma w srodku. Lepiej byloby nie zgniesc go tutaj, pod nosem Setebosa i kalibanow. Obejrzymy je sobie spokojnie w Ardis. Amen. Coraz trudniej mu sie oddychalo. Nie zdjal maski osmotycznej, ale od siarkowych wyziewow fumaroli i obezwladniajacego goraca krecilo mu sie w glowie. Gdyby przyszedl tu bez maski i termoskory, dawno juz stracilby przytomnosc, wdychajac zatrute powietrze. Jak w takim razie oddychaja kalibany? Do diabla z kalibanami. Odczekal do momentu, kiedy para sklebila sie jak zaslona dymna, zesliznal sie po zewnetrznej scianie fumaroli i zeskoczyl na posadzke z wysokosci poltora metra. Jajo przemiescilo sie w plecaku i pociagnelo go za soba. Niewiele brakowalo, zeby upadl. Spokojnie, stary. Tylko spokojnie. -Mowi, czego nienawidzi, swiete jest, wszyscy czcza Ciebie i Twoj majestat. Mysli, czego nienawidze, swiete jest, wszyscy czcza Jego i to, co zjadl! Tu, na dole, hymny Kalibana rozbrzmiewaly o wiele glosniej. Olbrzymia kopula w niewyjasniony sposob wzmacniala i ukierunkowywala glos bestii. Albo to, albo Kaliban byl gdzies bardzo blisko. Skulony Daeman niezgrabnym truchtem pokonal sto metrow dzielace go od zwisajacej z polki liny, przyklekajac za kazdym razem, gdy wydalo mu sie, ze cos rusza sie wsrod dymu. Spojrzal do gory. Co ja sobie wyobrazalem? Do polki jest dobre dwadziescia piec metrow, w zyciu sie tam nie wdrapie. Zwlaszcza z takim obciazeniem. Zaczal sie rozgladac za jakims innym wejsciem do tunelu. Od najblizszego, z prawej strony, dzielilo go sto, moze sto dwadziescia metrow zakrzywionej sciany, ale prawie calkowicie zatykala je macka jednej z gigantycznych dloni Setebosa. Ta dlon krazy gdzies po tunelach i czeka na mnie... razem z pozostalymi. Teraz dostrzegl tez inne macki znikajace w tunelach. Ich oslizla, szara powierzchnia budzila odrazajace skojarzenia. Niektore z tych miesistych rur wspinaly sie sto metrow po scianach, inne - wciagane przez dlonie w glab scian - wily sie, jakby zachodzily w nich ruchy robaczkowe. Ile rak moze miec ten popieprzony mozg? -Wierzy, ze bol sie konczy razem z zyciem? Bynajmniej! On gnebi wrogow, pozera przyjaciol. On gnebi, jak moze, za zycia, folgujac, bysmy nie pomarli z bolu, ostatni bol najgorszy! Mogl sie wspiac na gore albo zginac. Przez ostatnie dziesiec miesiecy zrzucil prawie pietnascie kilogramow i wyrobil sobie troche miesni, ale nagle pozalowal, ze nie chodzil codziennie na tor przeszkod, zbudowany przez Nomana w lesie na polnoc od Ardis. I ze w wolnym czasie nie dzwigal ciezarow. -Chrzanic to - mruknal. Podskoczyl, zlapal sie liny, oplotl ja nogami, przesunal wyzej lewa reke i zaczal sie podciagac. Kiedy mogl, mocniej opieral sie na nogach; kiedy musial, odpoczywal. Posuwal sie powoli. Zalosnie powoli, chociaz to nie powolnosc byla w tej wspinaczce najzalosniejsza. W jednej trzeciej wysokosci wiedzial juz, ze nie ma szans. Przypuszczal, ze nie wystarczyloby mu sily nawet na utrzymanie sie na linie podczas zjazdu. Ale gdyby zeskoczyl, jajo by peklo. Cokolwiek znajdowalo sie w srodku, zostaloby uwolnione. Setebos i Kaliban od razu by sie zorientowali. O dziwo, ta wizja tak go rozbawila, ze zaczal histerycznie chichotac, az lzy pociekly mu z oczu, a maska zaparowala. Wyraznie slyszal swoj chrapliwy oddech. Czul, jak termoskora ciasniej go otula, probujac skuteczniej chlodzic jego cialo. Dalej, Daemanie. Jestes prawie w polowie drogi. Jeszcze trzy metry i sobie odpoczniesz. Nie zrobil przerwy po trzech metrach. Ani po dziesieciu. Wiedzial, ze jesli sie zatrzyma, jesli oplecie lina dlonie, zeby na chwile na niej zawisnac, juz sie wiecej nie ruszy. W pewnym momencie hak, na ktorym zawiazana byla lina, drgnal i Daemanowi serce podeszlo do gardla. Pokonal juz ponad polowe dystansu. Gdyby teraz spadl, wyladowalby na goracej, buchajacej para posadzce ze zlamana reka albo noga. Hak wytrzymal. Daeman powisial bez ruchu jeszcze minute, bolesnie swiadomy tego, ze wszystkie kalibany w katedrze widza go jak na dloni. Pewnie z dziesiec zebralo sie na posadzce przy koncu liny. Na pewno tylko czekaly, az spadnie im prosto w luskowate lapy. Nie spojrzal w dol. Jeszcze dwa metry. Podniosl obolala, drzaca reke, oplotl dlon lina i podciagnal sie, szukajac oparcia dla nog i kostek. Jeszcze raz. I jeszcze. Zadnych przerw. Jeszcze raz. W koncu nie byl w stanie sie dalej wspinac. Wyczerpal ostatnie rezerwy energii i po prostu wisial roztrzesiony na linie, sciagany w dol ciezarem kuszy i jaja w plecaku. Wiedzial, ze zaraz spadnie. Zamrugal powiekami i jedna reka przetarl zaparowane szkla maski. Dotarl pod sama polke. Od krawedzi dzielilo go mniej niz pol metra. Zmusil sie do ostatniego, nadludzkiego wysilku i przetoczyl na brzuch. Podczolgal sie do haka i liny i legl na nich bez ruchu. Nie zrzygaj sie teraz... Tylko sie nie zrzygaj! Mialby do wyboru albo udlawic sie wymiocinami w masce osmotycznej, albo zdjac maske i zwymiotowac, a wtedy trujace opary w kilka sekund pozbawilyby go przytomnosci. Umarlby na lodowym gzymsie i nikt by sie nigdy nie dowiedzial, ze wspial sie dwadziescia piec, moze nawet trzydziesci metrow po linie. On, kluchowaty Daeman, mamusiny grubasek, ktory nie potrafil sie ani razu podciagnac na fulerenowym dzwigarze. Po dluzszym czasie doszedl do siebie na tyle, ze znow mogl sie zmusic do jakiegos wysilku. Zdjal z plecow kusze, upewnil sie, ze jest naladowana i odbezpieczyl ja. Obejrzal tez jajo - pulsowalo intensywniejszym swiatlem niz poprzednio i nadal bylo cale. Zatknal czekany za pasek i zwinal cale trzydziesci metrow niedorzecznie ciezkiej liny. A potem zabladzil w lodowym labiryncie. Kiedy przyszedl, zapadal zmierzch i resztki swiatla przesaczaly sie przez blekitny lod. Od tamtej pory zdazyla juz zapasc noc i jedynym zrodlem swiatla byly zolte iskry przeskakujace w otaczajacej go zewszad zywej tkance - bo nie mial juz watpliwosci, ze rzekomy lod jest pochodzenia organicznego i w pewnym sensie stanowi czastke Setebosa. Na skrzyzowaniach zostawial przybite do lodu zolte szmatki, ale w drodze powrotnej musial ktoras przegapic, bo teraz co chwila odkrywal nowe, nieznane korytarze i rozstaje. Zamiast sie cofac - w tak waskim tunelu nie mial szans sie odwrocic, a bal sie czolgac rakiem - wybral tunel, ktory zdawal sie piac do gory, i posuwal sie dalej. Raz zapedzil sie w slepy zaulek, a raz nad przepasc i musial wracac do skrzyzowania, w koncu jednak tunel wzniosl sie i rozszerzyl. Daeman z ulga wstal i zaczal isc po lodowej pochylni, trzymajac w rekach kusze. Nagle stanal jak wryty i wstrzymal oddech. Dwa, moze trzy metry przed nim znajdowalo sie skrzyzowanie, dziesiec metrow dalej widzial juz nastepne, i z ktoregos z nich - albo z obu - dobiegalo chrobotanie i zgrzyty. Kalibany, pomyslal. Strach niczym ziab kosmicznej pustki zdawal sie przesaczac przez termoskore, dopoki nie otrzezwila go inna, jeszcze straszniejsza mysl, ze to ktoras z dloni Setebosa. I rzeczywiscie, dlon - miesista i wieksza od calego Daemana - pelzla tunelem, podciagajac sie na paznokciach, ktore sterczaly z szarego miesa niczym dwudziestocentymetrowe stalowe ostrza. Czarne, sztywne wlosy z zadziorami, wyrastajace z czubkow palcow, czepialy sie lodu. Pulsujaca dlon wyczolgala sie wlasnie na blizsze skrzyzowanie, tuz przed Daemanem, zatrzymala sie i podniosla do pionu. Widoczny w jej srodku otwor na przemian otwieral sie i zamykal. Szuka mnie, domyslil sie Daeman. Bal sie oddychac. Jest wyczulona na cieplo. Nie poruszyl sie. Nie wycelowal kuszy. Jego zycie zalezalo od podniszczonej, znoszonej termoskory. Gdyby jego cialo emanowalo cieplo, dlon rzucilaby sie na niego w nastepnej milisekundzie. Powoli opuscil glowe - nie ze strachu, ale po to, by ukryc ewentualne przecieki cieplne na obrzezach osmotycznej maski. Uslyszal glosne chrobotanie, a kiedy gwaltownie podniosl glowe, zobaczyl, ze dlon skrecila w prawy tunel. Miesista, ruchliwa macka wypelniala korytarz, z ktorego wynurzyla sie ciagnaca ja dlon, i praktycznie zablokowala skrzyzowanie. Nie cofne sie za zadne skarby swiata, stwierdzil w duchu. Najciszej, jak potrafil, podczolgal sie do rozstajow. Macka w dalszym ciagu przeslizgiwala sie przez skrzyzowanie; z pewnoscia wcisnelo sie tam jej co najmniej ze sto metrow, ale zdawala sie nie miec konca. Nie slyszal juz szorujacej po lodzie dloni. Pewnie zatoczyla krag i zajdzie mnie od tylu! -Slucha! Bialy plomien - trafia korone drzewa - a tam, tam, tam, tam, tam grom Jego spada! Glupiec, kto drwi z Niego! Patrz! Lezy plasko i czci Setebosa! Odleglosc i lod tlumily zawodzenie Kalibana, ale slowa niosly sie daleko po tunelach. Stojac krok od przesuwajacej sie macki, Daeman zastanawial sie, co robic. Tunel, z ktorego przypelzla dlon, mial prawie dwa metry szerokosci i tylez wysokosci. Macka, ktora przeciela mu droge, wypelniala cale skrzyzowanie i sam tunel, wtloczona bokami w jego dwumetrowy przekroj - ale tylko bokami. Byla lekko splaszczona; niekonczaca sie szara mase dzielil od sufitu prawie metr wolnej przestrzeni. Daeman widzial, ze dalej jego korytarz rozszerzal sie i zdawal sie prowadzic ku powierzchni. Mial nawet wrazenie, ze przez termoskore wyczuwa delikatne podmuchy swiezego powietrza. Niewykluczone, ze jesli podazy ta droga, za sto czy dwiescie metrow wyjdzie spod lodu. Tylko jak wyminac te macke? Pomyslal o czekanach. Nie, nie dalby rady, zwisajac na nich, spod sufitu pokonac tych dwoch metrow. Przyszlo mu do glowy, ze moglby zawrocic, cofnac sie w glab labiryntu, po ktorym blakal sie juz chyba wiele godzin, ale te mysl czym predzej odepchnal od siebie. Moze kiedys sie skonczy. Ta mysl swiadczyla o tym, jak jest niemadry i zmeczony. Macka konczyla sie dopiero przy mozgokszaltnym Setebosie, ponad kilometr od niego, nad kraterem. Setebos chce pozatykac tymi mackami i lapami wszystkie tunele. Szuka mnie! Ze zdumieniem odnotowal, ze przerazenie ma smak krwi - dopoki nie zdal sobie sprawy, ze przygryzl sobie od srodka policzek. Krew naplywala mu do ust, ale nie mial czasu, zeby zdjac maske i splunac. Przelknal. Raz kozie smierc. Przestawil bezpiecznik na kuszy i przerzucil bron nad oslizla macka. Malo brakowalo, zeby zahaczyl o szare cielsko, ale bron spadla na lodowa posadzke tunelu po drugiej stronie. Z plecakiem i jajem bylo trudniej. Peknie. Peknie i to mleczne swiatlo, coraz jasniejsze - tak, na pewno jest coraz jasniejsze - rozleje sie i ze srodka wylezie jedna z tych dloni, taka mala, rozowa, nie szara. Otworzy paszcze i zacznie wrzeszczec wnieboglosy, a wtedy ta wielka, szara lapa wroci albo po prostu przyjdzie tunelem z naprzeciwka i znajde sie w pulapce... -Zeby cie szlag trafil! - powiedzial na glos, nie przejmujac sie tym, ze ktos moze go uslyszec. Nienawidzil sie za to tchorzostwo. Zawsze byl tchorzem, pulchnym maminsynkiem, ktory umial tylko uwodzic dziewczyny i lapac motyle. Zdjal plecak, starannie opatulil jajo i bokiem przerzucil pakunek nad macka. Plecak zamortyzowal upadek. Jaju chyba nic sie nie stalo. Teraz ja. Pozbywszy sie plecaka i ciezkiej kuszy, poczul sie lekki jak piorko. Cofnal sie dziesiec metrow w glab biegnacego niemal poziomo korytarza i puscil sie biegiem, zanim zdazyl sie zastanowic nad tym, co robi. Posliznal sie, ale po chwili buty zlapaly przyczepnosc i, dobiegajac do macki, mial calkiem konkretna predkosc. Wyskoczyl w gore najwyzej, jak tylko mogl, z wyciagnietymi do przodu rekami. Otarl sie czubkiem kaptura o sufit, podciagnal nogi wyzej - ale nie dosc wysoko, bo podeszwami przeszorowal po macce. Tylko nie spadnij na plecak z jajem! Wyladowal na rekach, przekoziolkowal, trzasnal o lod, zatkalo go, wpadl na kusze i jedynie dzieki zalozonemu bezpiecznikowi sam sie nie postrzelil. Za jego plecami nieskonczona macka znieruchomiala. Nie czekajac, az znow bedzie mogl normalnie oddychac, chwycil plecak i kusze i pobiegl lagodnie wznoszacym sie tunelem w kierunku wyjscia, w strone ciemnosci i powietrza. Wyszedl na gore jedna albo dwie przecznice na poludnie od szczeliny przy Ile de la Cite, ktora zaprowadzila go do wnetrza kopuly. W swietle gwiazd i elektrycznej poswiaty wyladowan nerwowych w lodzie nigdzie nie widzial ani dloni Setebosa, ani kalibanow. Sciagnal maske i lapczywie chlonal swieze powietrze. To jeszcze nie koniec ucieczki. Znow wlozyl plecak, przewiesil kusze przez ramie i ruszyl szczelina, az znalazl sie w okolicach Ile St-Louis. Z prawej strony mial lita sciane lodu, z lewej - wloty tuneli. Nie wejde juz do zadnego tunelu. Bez entuzjazmu wyciagnal z plecaka czekany - rece juz mu sie trzesly, chociaz jeszcze nic nie zrobil - wbil je w migoczaca sciane blekitnego lodu i zaczal sie wspinac. Dwie godziny pozniej zdal sobie sprawe, ze zabladzil. Kierowal sie swiatlem gwiazd i pierscieni, orientujac sie w terenie dzieki wystajacym z lodu i szczelin fragmentom znajomych budynkow. Wydawalo mu sie, ze posuwa sie rownolegle do rozpadliny Avenue Daumesnil, ale w tej chwili wiedzial juz, ze musial sie pomylic. Przed nim otwierala sie szeroka, czarna przepasc, opadajaca w bezdenny mrok. Lezal na brzuchu przy jej skraju. Czul, jak jajo porusza sie w plecaku jakby bylo zywe, jakby cos w srodku chcialo sie lada chwila wykluc. Resztkami sil powstrzymywal sie od placzu. Z mijanych tuneli i szczelin dobiegaly niepokojace chroboty - dlonie Setebosa, jak nic. Nie widzial ich jeszcze tutaj, na powierzchni lodowej masy, w blasku gwiazd i pierscieni, ale kopula, ktora mial za plecami, swiecila coraz jasniej. Setebos zgubil jajo. To on znosi jaja? Zdlawil narastajacy mu w piersi smiech. Byl o krok od histerii. Cos w glebi bezdennej pustki zwrocilo jego uwage. Podciagnal sie na lokciach. Zolta szmatka, przyszpilona beltem do lodu. To byl znajomy komin w lodzie. Od faksowezla Guarded Lion dzielilo go sto piecdziesiat metrow. Rozplakal sie na dobre. Wbil ostatni hak, zagial go, umocowal line - nie chcialo mu sie nawet wiazac wezla zjazdowego, ktory pozwolilby mu ja sciagnac, kiedy znajdzie sie na dole - przeczolgal sie przez krawedz komina i zjechal na dol. Zostawil line i czesciowo na nogach, czesciowo na czworakach pokonal kolejne sto metrow. Znalazl sie na ostatnim skrzyzowaniu oznaczonym zolta szmatka. Nastepny kawalek musial sie przeczolgac, a potem byl juz w pawilonie wezla faksu Guarded Lion, gdzie mogl sie wyprostowac i stanac jak czlowiek na wolnej od lodu podlodze. Znajdujacy sie posrodku okraglego wnetrza faks jarzyl sie delikatnym swiatlem. Nagi ksztalt uderzyl go z boku. Daeman zgubil kusze i przejechal brzuchem po wylozonej kafelkami posadzce. Napastnik - w ciemnosci trudno bylo powiedziec, czy byl to Kaliban, czy jeden z malych kalibanow - zacisnal dlugie paluchy na szyi Daemana. Zolte zebiska klapnely mu tuz przed twarza. Daeman przeturlal sie po ziemi, probujac strzasnac z siebie przeciwnika, ale ten trzymal sie go wszystkimi lapami i coraz mocniej zaciskal chwytne palce. Jajo! - przypomnial sobie Daeman, starajac sie za wszelka cene uniknac upadku na plecy, kiedy tarzali sie po calym pomieszczeniu. Zderzyli sie z kolumna faksu. Na ulamek sekundy pozbyl sie przeciwnika i od razu skoczyl po lezaca przy scianie kusze. Czlekoksztaltny plaz warknal, przecial mu droge, chwycil go i grzmotnal nim o lodowa sciane. W ciemnosciach zalsnily zolte slepia i kly. Daeman walczyl juz kiedys z Kalibanem i wiedzial, ze tym razem ma przed soba cos innego. Ten napastnik byl mniejszy, slabszy i wolniejszy, ale i tak przerazajacy. Smiercionosne szczeki zatrzasnely sie tuz przed oczami Daemana. Wepchnal lewa reke pod zuchwe kalibana i zaczal ja odpychac od siebie. Zolte oczy palaly wscieklym blaskiem, ale pysk oddalal sie od twarzy czlowieka. Resztki adrenaliny dodaly Daemanowi sil. Mial nadzieje, ze kiedy wystarczajaco daleko odegnie kalibanowi leb do tylu, zlamie mu w koncu kark. Kaliban uderzyl niczym waz i odgryzl mu dwa palce lewej reki. Daeman zawyl z bolu i odskoczyl. Potwor przycupnal, przelknal zdobycz i znow rzucil sie na niego. Daeman zdrowa reka wycelowal kusze i wystrzelil jednoczesnie oba belty. Sila uderzenia odrzucila kalibana na sciane. Jeden z dlugich, opatrzonych zadziorami pociskow przeszyl mu bark i przyszpilil go do lodu, drugi przebil mu uniesiona do twarzy reke i rowniez utkwil w scianie. Kaliban skowyczal z bolu, wil sie, szarpal, szczerzyl zeby - az w koncu wyrwal z lodu jeden z beltow. Daeman zaryczal jak wsciekle zwierze. Zerwal sie na rowne nogi, wyszarpnal noz zza pasa i pchnal kalibana od dolu w brode. Ostrze przeszlo przez szyje, podniebienie i siegnelo az do mozgu. Przycisnal sie do wydluzonego cielska kalibana jak czuly kochanek i zaczal wiercic nozem w ranie, raz, drugi, trzeci, az do skutku, az zewlok, do ktorego sie tulil, znieruchomial. Upadl na plecy na posadzke, sciskajac okaleczona dlon. Z niedowierzaniem stwierdzil, ze rana nie krwawi. Termoskora zacisnela sie wokol kikutow. Za to z bolu zbieralo mu sie na wymioty. Przykleknal i zwymiotowal. Przestal, dopiero kiedy nic nie zostalo mu w zoladku. Z ktoregos tunelu w scianie - moze wiecej niz jednego - dobieglo znajome chrobotanie. Wstal, wyszarpnal noz z ciala kalibana - obwislo bezwladnie, zawieszone na belcie, ktory przebil mu bark - wyciagnal z lodu drugi pocisk, podniosl kusze i podszedl do faksu. Cos wyskoczylo z tunelu za jego plecami. Faksowal sie. W Ardis byl dzien. Zatoczyl sie, odsunal od faksu, wygrzebal z plecaka belt, naladowal kusze i noga naciagnal potezny mechanizm. Wycelowal w faks. Czekal. Nic sie nie pojawilo, wiec po dluzszej chwili opuscil kusze i chwiejnym krokiem wyszedl z pawilonu. Bylo wczesne popoludnie. Nigdzie nie widzial straznikow. Okalajaca wezel palisada byla w paru miejscach wylamana, wokol pawilonu lezaly trupy co najmniej dwudziestu wojniksow. Po ludziach, ktorzy pilnowali faksu, zostaly tylko smugi krwi, ciagnace sie przez lake w strone lasu. Reka rwala go tak wsciekle, ze pulsujacy bol calego ciala i glowy stal sie zaledwie marnym echem tego cierpienia. Przyciskajac ja do piersi, zaladowal do kuszy drugi belt i powoli, na sztywnych nogach, wyszedl na droge. Od Dworu Ardis dzielily go niecale dwa kilometry. Dwor Ardis juz nie istnial. Daeman staral sie unikac drogi i najchetniej przemykal wsrod drzew albo szedl korytem waskiego strumienia. Przyszedl do Ardis z polnocnego wschodu, przez las, przygotowany na to, ze bedzie musial szybko sie przedstawic, zanim wartownicy wezma go za wojniksa i zastrzela. Nie bylo zadnych wartownikow. Przez pol godziny siedzial przykucniety na skraju lasu i patrzyl. Przy dworze poruszaly sie tylko nieliczne krowy i sroki skubiace ludzkie trupy. Ostroznie przesunal sie w lewo, zeby pod oslona drzew podejsc jak najblizej barakow i wschodniej bramy. Wylomow w palisadzie musialo byc ze sto - praktycznie przestala istniec. Piekny zeliwiak Hannah zostal spalony i przewrocony. Namioty i baraki zajmowane przez polowe mieszkancow Ardis zmienily sie w zgliszcza. Z samego Dworu Ardis - dumnego gmachu, ktory przetrwal ponad dwa tysiace zim - zostaly osmalone kominy, wypalone krokwie i sterty gruzu. Powietrze cuchnelo dymem i smiercia. Na dawnym frontowym trawniku lezaly dziesiatki zabitych wojniksow, jeszcze wiecej bylo ich w miejscu, gdzie kiedys znajdowal sie ganek, ale posrod strzaskanych metalowych korpusow znacznie wiecej bylo cial mezczyzn i kobiet. Nie rozpoznal zadnych zwlok lezacych przy wypalonych szczatkach domu. W jednym miejscu lezalo jakies male cialko, zbyt drobne - zdawaloby sie - jak na doroslego, zweglone, oslaniajace sie raczkami jak miniaturowy bokser; obok czyjas czaszka i klatka piersiowa do czysta obrane z miesa przez padlinozerne ptaki; jeszcze dalej kobieta, na pierwszy rzut oka cala i zdrowa, lezaca w czarnej od sadzy trawie - ale kiedy podbiegl do niej i obrocil ja na plecy, okazalo sie, ze nie ma twarzy. Ukleknal na zimnej, zakrwawionej trawie i probowal plakac. Byl w stanie tylko od czasu do czasu zamachac rekami, zeby odegnac krowy i przepedzic skaczace po trupach sroki. Slonce zachodzilo. Zapadal zmierzch. Wstal i zaczal ogladac pozostale ciala, rozrzucone po zmrozonej ziemi jak worki z praniem. Niektore lezaly pod truchlami wojniksow, inne nie, jeszcze inne lezaly po kilka w jednym miejscu, gdzie ludzie przed smiercia tulili sie do siebie. Musial znalezc Ade i ja pochowac. Chcial pogrzebac jak najwiecej zabitych, zanim bedzie musial wrocic do faksowezla. Ale dokad sie faksowac? Kto mnie przygarnie? Zanim znalazl odpowiedz na to pytanie, zanim nawet podszedl do nastepnych cial, cos poruszylo sie na skraju lasu. W pierwszej chwili pomyslal, ze to ocaleli z masakry mieszkancy Ardis wyjda zaraz spomiedzy drzew, ale kiedy podniosl zdrowa reke w powitalnym gescie, dostrzegl odblyski swiatla na szarych pancerzach. Pomylil sie. Od strony drogi i lezacego na wschod od dworku lasu szly w jego strone wojniksy: trzydziesci... szescdziesiat... sto... Byl zbyt zmeczony, zeby im uciec. Z ciezkim westchnieniem ruszyl w strone lasu na poludniowym zachodzie, gdy nagle i tam dostrzegl poruszenie. Wojniksy wybiegaly z polmroku pod drzewami, spadaly z drzew, poruszaly sie na czterech lapach. Dopadna go w kilkanascie sekund. Wiedzial juz, ze nie ma sensu obiegac ruin dworu i szukac schronienia na polnocy. Spotkalby tam tylko nastepne wojniksy. Przykleknal na jedno kolano. Jajo w plecaku swiecilo juz na tyle mocno, ze rzucalo cien na zmarznieta trawe. Wyciagnal z plecaka ostatnie belty. Szesc. Zostalo mu szesc beltow. Plus te dwa w kuszy. Usmiechnal sie ponuro, czujac, jak wzbiera w nim cos w rodzaju okrutnego uniesienia. Wstal i wycelowal kusze w najblizsze skupisko ruchomych ksztaltow. Dzielilo go od nich dwadziescia metrow. Czekal, az jeszcze bardziej sie przybliza. Zdawal sobie sprawe, ze, biegnac, pokonaja ten dystans w kilka sekund. Kciukiem i dwoma ocalalymi palcami lewej reki podparl kusze. Za jego plecami rozlegl sie trzask i terkot. Okrecil sie w miejscu, szykujac sie do odparcia niespodziewanego ataku - ale to byl tylko sonik. Nadlatywal od zachodu, nisko nad ziemia. Dwie osoby ostrzeliwaly sie z tylnych lezanek. Wojniksy, ktore probowaly doskoczyc do pojazdu, zostaly wprost zdmuchniete salwa kartaczy. -Wskakuj! - zawolal Greogi. Sonik zawisl na wysokosci glowy Daemana. Wojniksy zaciesnialy krag, skaczac jak olbrzymie srebrne pasikoniki. Znajomo wygladajacy mezczyzna - Boman, Daeman przypomnial sobie jego imie - i ciemnowlosa kobieta, Edide, ktora wchodzila w sklad ekipy zwiadowczej Daemana, strzelali na boki z przestawionych na ogien ciagly kartaczownic, rozsiewajac cale chmury krysztalowych pociskow. -Wskakuj! Daeman pokrecil glowa. Zdjal plecak z jajem, wrzucil go do pojazdu, cisnal za nim kusze i dopiero wtedy sam wskoczyl, ale sonik juz zaczynal sie wznosic i ten skok troche Daemanowi nie wyszedl. Zdolal sie zlapac prawa reka wewnetrznej krawedzi burty, ale okaleczona lewa dlon obila sie bezradnie o metal. Bol byl obezwladniajacy. Daeman rozluznil chwyt zdrowej reki i zaczal sie zeslizgiwac na spotkanie tlumu czekajacych w dole wojniksow. Boman zlapal go za ramie i wciagnal na poklad. Lecieli na polnocny wschod, bardzo szybko, kilka kilometrow nad lasem. Daeman przez wiekszosc lotu nie mogl wykrztusic ani slowa. W koncu zatoczyli luk i skierowali sie w strone granitowej ostrogi, wyrastajacej piecdziesiat metrow ponad wierzcholki drzew. Daeman zauwazyl juz ten ostaniec wczesniej, podczas pierwszej wizyty w Dworze Ardis. Lapanie motyli pochlanialo go bez reszty, gdy pod koniec dlugiej popoludniowej wedrowki Ada pokazala mu skale wyrastajaca prawie pionowo z zarosnietej jezynami laki. -Glodna Skala - oznajmila. Jej mlody glos zabrzmial dumnie i wladczo. -Dlaczego ja tak nazywacie? - zapytal. Ada wzruszyla ramionami. -Chcesz sie tam wspiac? - zaproponowal. Mial nadzieje, ze moze uda mu sie ja uwiesc na porosnietym trawa wierzcholku. Parsknela smiechem. -Nikt sie tam nie wdrapie. Przy resztkach dziennego swiatla i nasilajacym sie blasku pierscieni Daeman widzial, ze Glodna Skala troche sie zmienila. Szczyt nie byl bynajmniej trawiasty. Naga, plaska skala ciagnela sie przez dobre trzydziesci metrow, tylko w paru miejscach na jej gladkiej powierzchni lezaly glazy. Na tej wlasnie platformie stloczeni ludzie rozpalili ogniska i porozpinali brezentowe plachty, majace sluzyc im za namioty. Jedne ciemne sylwetki kulily sie przy ogniu, inne staly - zapewne na strazy - na skraju platformy. Mial wrazenie, ze na lace u stop Glodnej Skaly cos sie porusza... Bo rzeczywiscie cos sie poruszalo. Tlum wojniksow krecil sie niespokojnie, depczac po potrzaskanych szczatkach setek swoich poprzednikow. -Ilu ludzi przezylo? - zapytal Daeman, gdy Greogi zaczal podchodzic do ladowania. -Okolo piecdziesieciu - odparl pilot. Poswiata pulpitu wylawiala z polmroku zmeczona, poczerniala od sadzy twarz. Piecdziesieciu! - pomyslal otepialy Daeman. Z ponad czterystu! Byl jeszcze w szoku po stracie palcow. Do otepialego umyslu powoli docieraly wstrzasajace obrazy zniszczonego Ardis. Ta obojetnosc i apatia byly calkiem przyjemne. -Co z Ada? - zapytal z lekiem w glosie. -Zyje, ale od prawie dwudziestu czterech godzin jest nieprzytomna. Nie chciala opuscic dworu, dopoki wszystkich nie ewakuowalismy... Prawde mowiac, wydaje mi sie, ze nawet wtedy nie zamierzala z nami leciec, ale kiedy zawalil sie kawalek plonacego dachu, krokiew uderzyla ja w glowe i zamroczyla. Nie wiemy, czy... czy dziecku nic sie nie stalo. -A Petyr? Reman? Daeman goraczkowo zastanawial sie, kto ich teraz poprowadzi: Harman zniknal, Ada byla ranna, stracili mnostwo ludzi... -Nie zyja. Sonik znizyl lot i zatrzymal sie z lekkim szarpnieciem. Ciemne sylwetki przy najblizszym ognisku wstaly i podeszly blizej. -Dlaczego jeszcze tu jestescie? - zapytal Daeman, chwyciwszy Greogiego za koszule na piersi. Boman i Edide wlasnie wysiadali. - Tu sie roi od wojniksow! Dlaczego sie nie faksowaliscie?! Greogi spokojnie odsunal jego reke. -Probowalismy, ale rzucaly sie na nas, zanim zdazylismy wejsc do srodka. Stracilismy czterech ludzi, zanim udalo sie nam wycofac. A poza faksowezlem nie mamy dokad leciec. Ada jest ciezko ranna, kilkanascie innych osob tez... Nie zdazymy ich zwiezc z Glodnej Skaly, bo te przeklete bydlaki zaraz wdrapia sie na gore. Potrzebujemy kazdej pary rak, zeby odpierac ataki. Gdybysmy wycofywali po pare osob naraz, ci, ktorzy by zostali, nie mieliby szans. Zreszta obawiam sie, ze i tak mamy za malo amunicji, zeby przetrwac dzisiejsza noc. Daeman sie rozejrzal. Ogniska byly malutkie i smetne, plonely w nich mchy, porosty, rachityczne patyki, nic wiecej. Najjasniejszym zrodlem swiatla na szczycie Glodnej Skaly bylo wystajace z plecaka, emanujace mleczna poswiata jajo Setebosa. -Czyli to juz koniec? - mruknal Daeman. -Na to wyglada. - Greogi wysiadl z sonika i zachwial sie na nogach. Byl wyczerpany ponad ludzka miare. - Juz ciemno. Wojniksy zaraz tu beda. Koniec tomu pierwszego [1] Ten i dalsze cytaty z Iliady w przekladzie F.K. Dmochowskiego. [2] Przel. J. Paszkowski. [3] Przel. Z. Kubiak. [4] Ta i dalsze parafrazy slow Prospera z Burzy sa oparte na przekladzie S. Baranczaka. [5] Przel. J. Kasprowicz. [6] Kaliban przemawia glownie slowami wiersza Roberta Browninga Kaliban o Setebosie, czasem cytujac je doslownie, czasem parafrazujac. Jego wypowiedzi zostaly skonstruowane w oparciu o przeklad T. Kubikowskiego (przyp. tlum.). [7] Przel. L. Siemienski. [8] Przel. T. Boy-Zelenski. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/