Raymond E. Feist Odpryski Strzaskanej Korony (4) (Tlumaczyl Andrzej Sawicki) Jonowi i Anicie Eversonom,ktorzy byli ze mna od samego poczatku. Podziekowania Jak zwykle w takich przypadkach jestem dluznikiem wielu ludzi, bez pomocy ktorych ta ksiazka nie powstalaby. Dziekuje wiec: Pierwotnym tworcom Midkemii, Steve'owi Abramsowi i Jonowi Eversonowi, oraz reszcie Bandy Markow Nocy Czwartkowo-Piatkowych. Bez ich pomyslowosci i kreatywnosci kraina ta bylaby znacznie ubozsza. Moim wydawcom za niezachwiana wiare i ciezka prace. Entuzjazm i pomoc "przekraczajace zwykle granice" okazala zwlaszcza Jennifer Brehl, dzieki naleza sie jej w rownej mierze za prace i przyjazn. Mojemu dobremu przyjacielowi i agentowi, Jonathanowi Matsonowi, za to, ze zawsze byl. Mojej zonie, Kathlyn S. Starbuck, za wiecej, niz moglbym wymienic, i za to, ze jest najlepsza pierwsza czytelniczka, o jakiej mozna byloby marzyc. I tym wszystkim, ktorzy przyslali listy z zarzutami lub pochwalami, dajac mi znak, ze gdzies tam ktos czyta moja prace. Czas nie pozwala mi na to, by na wszystkie odpowiadac, ale wszystkie czytam. I Seanowi Tate'owi, tworcy postaci Malara. Postaci wystepujace w naszej opowiesci: Acaila - przywodca eldarow z dworu Krolowej Elfow Adelin - elf z Elvandaru Aglaranna - Krolowa Elfow w Elvandarze, zona Tomasa, matka Calina i Calisa Akee - goral Hadati Akier - porucznik z "Krolewskiego Buldoga" Aleta - mloda kaplanka Swiatyni Arch-Indar Asham Ibin Al-Tuk - general keshanski Avery Karli - zona Roo Avery Rupert "Roo" - kupiec z Krondoru Boyse - kapitan z oddzialow Duko Brian - Diuk Silden Calhern Thomas - pelniacy obowiazki porucznika gwardii przybocznej Calin - dziedzic tronu Krolestwa Elfow, brat przyrodni Calisa, syn Aglaranny i Aidana Calis - "Orzel Krondoru", osobisty agent i wyslannik Ksiecia Krondoru, Diuk Dworu, syn Aglaranny i Tomasa, brat przyrodni Calina Chalmes - przywodca magow ze Stardock Chapac - blizniaczy brat Tilaca, syn Ellii d'Lyes Robert - mag ze Stardock de Savon Luis - weteran, wspolpracownik Roo Delwin - Konstabl z Krondoru Desgarden - fechmistrz z Krondoru Dokins Kirby - drobny zlodziejaszek i informator ceklarzy z Krondoru Dominik - opat opactwa Ishapa w Sarth Duga - kapitan najemnikow z Novindusa Duko - general armii Szmaragdowej Krolowej Ellia - elfka z Elvandaru, matka Chapaca i Tilaca Enares Malar - sluga znaleziony w dziczy Erland - brat Krola, stryj Ksiecia Patricka Fadawah - general, dawny wodz naczelny armii Szmaragdowej Krolowej, samozwanczy Krol Morza Goryczy Francine "Francie" - corka Diuka Silden Greylock Owen - Konetabl Rycerstwa w armii Ksiecia Hammond - porucznik armii krolewskiej Herbert z Rutherwood - skryba z Port Vykor Jacoby Helen - wdowa po Randolphie Jacobym, matka Natally i Willema Jallom - kapitan z armii Duko Jameson Dashel "Dash" - mlodszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Jameson James "Jimmy" - starszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Kahil - szef sluzby wywiadowczej Fadawaha Kaleid - mag, czlonek starszyzny Stardock Leland - syn Richarda z Mukerlic Livia - corka Lorda Vasariusa Mackey - sierzant gwardii palacowej Matak - stary zolnierz sluzacy pod rozkazami Duko Milo - wlasciciel gospody Pod Szpuntem w Ravensburgu, ojciec Rosalyn Miranda - czarodziejka, przyjaciolka Calisa i zona Puga Nakor Isalanczyk - szuler, mag, przyjaciel Puga i Calisa Nardini - kapitan zdobytego okretu queganskiego Nordan - general armii Fadawaha Pahaman - Tropiciel z Natalu w Elvandarze Patrick - Ksiaze Krondoru, syn Ksiecia Erlanda, bratanek Krola i Ksiecia Nicholasa Pickney - urzednik miejski z Krondoru Pug - mistrz magii, Diuk Stardock, kuzyn Krola, dziadek Aruthy, prapradziadek Jimmy'ego i Dasha Reese - zlodziej z Krondoru Richard - Earl Mukerlic Riggers Lysle - przywodca Szydercow Rosalyn - corka Mila, zona Rudolpha, matka Gerda Rudolph - piekarz z Ravensburga, maz Rosalyn, przybrany ojciec Gerda Runcor - kapitan z armii Duko Ryana - smocza panna, mogaca zmieniac ksztalt w ludzki, przyjaciolka Tomasa i Puga Shati Jadow - porucznik z kompanii Erika Sho Pi - dawny towarzysz Erika i Roo, uczen Nakora Songti - kapitan z armii Duko Styles - kapitan "Krolewskiego Buldoga" Subai - kapitan Krolewskich Krondorskich Tropicieli Talwin - szpieg i wywiadowca pracujacy dla Aruthy Tilac - syn Ellii, blizniaczy brat Chapaca Tinker Gustaf - wiezien i towarzysz Dasha, pozniejszy stroz prawa i Konstabl Tomas - wojenny wodz Elvandaru, malzonek Aglaranny, ojciec Calisa, dziedzic mocy Ashen-Shugar Trina - zlodziejka, Mistrzyni Dnia Szydercow Tuppin John - zlodziej, szef krondorskich opryszkow Vasarius - queganski szlachcic i kupiec von Darkmoor Erik - kapitan Szkarlatnych Orlow Calisa von Darkmoor Gerd - Baron Darkmoor, syn Rosalyn i Stefana von Darkmoor, bratanek Erika von Darkmoor Mathilda - Baronowa Darkmoor, babka Gerda Wendell - kapitan z Krondoru Wiggins - ochmistrz dworu Patricka Wilkes - zolnierz armii Erika Zaltais - ? Ksiega czwarta Opowiesc o braciach Obowiazek musi sie opierac na ufnosci. Benijamin DisraeliEarl of Beaconsfield Tancred, ksiega II, rozdz. l Prolog General zapukal. -Wejsc - odezwal sie samozwanczy Krol Morza Goryczy, podnoszac wzrok znad pospiesznie napisanej notatki, ktora podal mu wlasnie szef jego wywiadu, kapitan Kahil. Do komnaty, strzasajac snieg z plaszcza, wszedl general Nordan. -Wasza Krolewska Mosc znalazl sobie zimny kraj do wladania - rzekl z usmiechem. Kahila powital krotkim kiwnieciem glowy. -Ale przynajmniej jest tu pod dostatkiem zywnosci i drewna na opal - odpowiedzial Fadawah, dawny naczelny wodz armii Szmaragdowej Krolowej, obecny wladca Ylith i okolic. Machnal niedbale dlonia na poludnie. - Wciaz jeszcze docieraja do nas az z Darkmoor maruderzy, ktorzy w bardzo mrocznych barwach odmalowuja sytuacje w Zachodnich Dziedzinach. Nordan wskazal dlonia krzeslo i Fadawah przytaknal przyzwalajaco. Choc byli starymi towarzyszami broni, w czasie gdy Fadawah przygotowywal sie do wiosennej kampanii, obaj przestrzegali formalnosci. Policzki generala wciaz jeszcze pokrywaly rytualne blizny, pozostale po przysiedze lojalnosci Pantathianom. Zastanawial sie, czy nie poprosic o pomoc jakiegos uzdrawiacza lub kaplana, aby pomogli mu pozbyc sie tych znakow, poniewaz kiedy sie zorientowal, ze Wezowi Kaplani byli tak samo oszukiwani jak i on, zabil ich ostatniego najwyzszego kaplana. Uwazal, ze nie jest juz nikomu niczego winien. Byl panem samego siebie i wlasnej woli, stal na czele wlasnej armii, stacjonujacej w bogatym kraju. Kahil jednak przypomnial mu, ze blizny - choc byly upokarzajace - budzily strach i szacunek jego ludzi. Szef wywiadu sluzyl Szmaragdowej Pani, zanim ta padla ofiara demona, a pozniej, po zmianie dowodztwa w armii najezdzcow, udowodnil, ze jest wiernym i godnym zaufania doradca. Wedle ostatnich szacunkow ponad trzydziesci tysiecy ludzi dotarlo na poludnie prowincji Yabon. Zorganizowal ich, znalazl dla nich kwatery, porozsylal oddzialy, a teraz kontrolowal wszystkie ziemie od Ylith na poludnie po Questor View, na polnoc do Zun i ku zachodowi po miasto Natal, przejete w wiekszej czesci przez jego ludzi. Zajal tez Hawks Hollow, niewielkie miasteczko nad waznym przejsciem przez gory na wschod. -Niektorym nie podoba sie mysl o zostaniu tutaj - stwierdzil Nordan. Krepy wojak potarl dlonia pokryty szczecina podbrodek i odchrzaknal. - Mowia o znalezieniu statku i powrocie za morze. -Powrocie do czego? -- spytal Fadawah. - Do spalonych ziem, gdzie grasuja barbarzyncy ze stepow? Poza warowniami krasnoludow w Gorach Ratn'Gar i kilkoma plemionami Jeshandi, ktorym udalo sie jakos przetrwac na polnocy, co tam zostalo z cywilizowanych krajow? Ostalo sie choc jedno miasto? Jakies zapasy zywnosci? - Podrapal sie w glowe. Mial na niej jeden dlugi kosmyk wlosow, reszte czerepu golil, co tez stanowilo pozostalosc po kulcie Szmaragdowej Krolowej. - Powiedz tym, co gadaja o powrocie, ze jesli wiosna znajda jakis statek, moga odplynac wedle woli. - Zapatrzyl sie w przestrzen przed soba. - Nie bede zatrzymywal nikogo, kto nie jest gotow mi sluzyc. Czekaja nas ciezkie boje. -Z krolewskimi? -A co, sadzisz, ze beda siedzieli z zalozonymi rekoma? Ze nie beda probowali odbic tych ziem? -Nie, ale w Krondorze i pod Darkmoor poniesli ciezkie straty. Jency mowia, ze w polu nie zostalo im zbyt wielu ludzi. -To byloby prawda, gdyby nie sciagneli tutaj Armii Wschodu - odparl Fadawah. - Ale jezeli ja tu sprowadza, musimy byc gotowi. -Coz - odpowiedzial Nordan. - Nie dowiemy sie az do wiosny. -To tylko trzy miesiace. Musimy sie przygotowac. -Macie jakis plan? -Zawsze mam jakis plan - odpowiedzial stary wyga. - Nie zycze sobie prowadzic wojny na dwa fronty, jezeli tylko da sie tego uniknac. Gdybym byl dostatecznie glupi i nie uwazal, mialbym wojne na cztery fronty. - Wskazal dlonia rozwieszona na scianie komnaty mape. Rozlozyl sie kwatera w majatku Earla Ylith, wedle ostatnich raportow zabitego razem z Diukiem Yabonu i Earlem LaMut. - Potarl dlonia podbrodek. - Trzeba nam wziac LaMut, jak tylko zaczna sie wiosenne roztopy, a w lecie musimy zajac Yabon. - Usmiechnal sie. - Poslij wiesci do wodza z Natalu... - zwrocil sie do Kahila. - Jaki on ma tytul? -Pierwszego Radcy - podsunal szef wywiadu. -Poslijcie temu Pierwszemu Radcy wyrazy podziekowania za jego pomoc w zabezpieczeniu naszych zimowych kwater i troche zlota. Tysiac sztuk powinno wystarczyc... -Tysiac? - upewnil sie Nordan. -Stac nas na to - odparl niedawny general. - Bedziemy mieli jeszcze wiecej. A potem wycofajcie ludzi i sprowadzcie ich tutaj. - Spojrzal na swego starego towarzysza spod oka. - To podtrzyma przyjazne nastawienie tego Pierwszego Radcy... dopoki nie wrocimy do Natalu, zajmiemy go i uczynimy naszym. - Wskazal na mape. - Chce, by do tego czasu Duko i jego ludzie zajeli Krondor. Nordan uniosl brew, zdradzajac zaciekawienie. -Duko mnie niepokoi - stwierdzil Fadawah. - Jest bardzo ambitny. - Zmarszczyl brwi. - Tylko przypadek sprawil, ze w planach Pantathian wyznaczono mi pierwsza, a jemu druga role... gdyby nie ow przypadek, moglibysmy teraz wykonywac rozkazy Duko. -Ale jest dobrym wodzem. - Kiwnal glowa Nordan. - A rozkazy zawsze wykonywal bez dyskusji. -Nie przecze... dlatego chce, by byl na froncie. I chce, bys byl za nim... w Sarth. -Dlaczego w Krondorze? - General potrzasnal glowa. - Tam nic niema... - Ale bedzie - odpowiedzial Fadawah. - To stolica Dziedzin Zachodu, miasto ich Ksiecia, i wroca tam tak szybko, jak tylko sie da. - Kiwnal glowa, jakby potakujac samemu sobie. - Jezeli Duko da im zajecie, dopoki nie zajmiemy Yabonu, to mozemy sie potem zainteresowac Wolnymi Miastami, ktore sa czescia Dalekiego Wybrzeza. - Wskazal na zachodnia czesc Krolestwa. - Ponownie zajmiemy Krondor i wrocimy na stara linie frontu. Co to za miejsce? -Grzbiet Koszmarow. -Dobra nazwa. - Westchnal. - Nie jestem pyszalkiem. Krolestwo Morza Goryczy... to obszar na miare moich ambicji. Pozwolimy tym z Krolestwa Wysp zachowac Darkmoor i ziemie na wschod od niego. - Usmiechnal sie. - Na razie... -Ale pierwej musimy ponownie zajac Krondor. -Nie - odpowiedzial Fadawah. - Przede wszystkim trzeba nam sprawic, by zaczeli myslec, ze chcemy odzyskac Krondor. Szlachta Krolestwa to nie durnie... nie sa tez tak krotkowzroczni i zadufani w sobie jak nasi... - Przypomnial sobie, jakim oburzeniem zaplonal Krol-Kaplan Lanady, kiedy on i jego armia nie zechcieli za rozkazem opuscic miasta. - Ci tu to ludzie przebiegli, obowiazkowi, na pewno na nas uderza, a natarcie bedzie ciezkie. Nie wolno nam ich lekcewazyc. Nie... niech zaczna myslec, ze chodzi nam o Krondor. A kiedy sie zorientuja, ze dobrze sie obwarowalismy w Yabonie, moze zechca negocjowac, a moze nie... ale w jednym i drugim wypadku, kiedy przejmiemy kontrole nad Yabonem, to juz sie stad nie damy wyrzucic. Niech Duko zaplaci za swe ambicje... bo za bardzo uderza mu do glowy... Nordan wstal. -Za pozwoleniem Waszej Wysokosci, powiadomie tych, co chca odplynac, ze moga ruszyc z wiosna. Fadawah kiwnieciem dloni pozwolil mu sie oddalic. -Wasza Krolewska Mosc... - General sklonil sie i wyszedl. Po jego wyjsciu Fadawah zwrocil sie do Kahila: -Poczekaj, a potem idz za Nordanem i zobacz, z kim rozmawia. Zapamietaj sobie ludzi, ktorzy sa przywodcami niezadowolonych. Trzeba sie nimi zajac... przed nastaniem odwilzy, a bedziemy mogli zapomniec o tych bzdurnych pomyslach dotyczacych powrotu na Novindus. -Oczywiscie, Wasza Krolewska Mosc - potwierdzil szef wywiadu. - I oczywiscie, zgadzam sie z zamyslem, jaki kryje sie za wyslaniem Nordana do Sarth. -Z jakim zamyslem? Kahil pochylil sie, obejmujac ramieniem barki Fadawaha, i szepnal mu do ucha: -Wyslij wszystkich swoich nielojalnych podwladnych na poludnie, a kiedy trzeba sie bedzie targowac, by utrzymac podbite tereny, oddamy tych, na ktorych najmniej nam zalezy. Wzrok Fadawaha skupil sie na czyms ogromnie dalekim, jakby sluchal kogos, kto mowi don z wielkiej odleglosci. -Owszem... to brzmi madrze. -Musisz otoczyc sie zaufanymi ludzmi - ciagnal Kahil. - Tymi, ktorych lojalnosc nie poddaje sie zadnym watpliwosciom. Trzeba ci przywrocic dawne miejsce Niesmiertelnym... -Nie! - zachnal sie Fadawah. - Ci szalency sluzyli silom mroku! -Zadnym silom mroku, Wasza Wysokosc - przerwal mu Kahil. - Sluzyli silom, ktore moga ci zapewnic wladze nie tylko tu, w Yabonie, ale i w Krondorze. -W Krondorze... - powtorzyl Fadawah. Kapitan klasnal w dlonie i drzwi stanely otworem. Do komnaty weszli dwaj wojownicy oznakowani na policzkach rytualnymi bliznami, takimi samymi, jakie mial Fadawah. -Strzezcie Krola, chocby za cene wlasnego zycia - polecil im. -W Krondorze... - powtorzyl raz jeszcze Fadawah. Kahil wstal i wyszedl, zamykajac za soba drzwi. Zanim sie odwrocil i ruszyl za Nordanem, by odnalezc i odnotowac w pamieci na smiertelnej liscie ludzi okazujacych najlzejsze chocby oznaki nielojalnosci, na jego twarzy pojawil sie nikly usmiech. Fadawah spojrzal na dwu wojownikow i skinieniem dloni kazal im trzymac sie od siebie z daleka. Blizny na ich policzkach przypominaly mu ponure i odlegle czasy, kiedy byl bezwolnym wiezniem Szmaragdowej Wiedzmy, i minione miesiace, podczas ktorych jej armia wladal demon. Nienawidzil mysli o tym, ze ktos sie nim poslugiwal... i zabilby kazdego, kto zechcialby powtorzyc ow wyczyn, jaki tylko raz udal sie Szmaragdowej Krolowej. Podszedlszy do wiszacej na scianie mapy, zajal sie planowaniem wiosennej kampanii. Rozdzial l ZIMA Wiatr ucichl.Dash odczekal jeszcze chwile, ale mimo to zimne podmuchy wyciskaly mu lzy z oczu, gdy patrzyl na lezaca w dole droge. Odbudowa Darkmoor nastepowala powoli. Hamowaly ja liczne zamiecie sniezne i deszcze, zima bowiem okazala sie kaprysna. Oblodzone schody i drabiny utrudnialy podejscie robotnikom trudzacym sie przy odbudowie zachodniej czesci miasta, a wozy z materialami budowlanymi stale grzezly w glebokim blocie. Teraz znow wszystko pokrylo sie lodem, ale Dash cieszyl sie, ze nie spadly sniegi. Na czystym, przejrzystym niebie slonce swiecilo tak, ze powinno byc cieplo - ale nie bylo. Wiedzial, ze jego zly nastroj wynika po czesci z pogody, chocby dlatego, ze nigdy wczesniej nie przezyl tak dlugiej zimy. W miare uplywu czasu, w chlodnym, czystym powietrzu rozlegaly sie coraz liczniejsze odglosy zycia miasta. Przy odrobinie szczescia prace przy nowej bramie zostana zakonczone do zachodu slonca i do wielu rzeczy, ktore trzeba bylo zrobic "na wczoraj", dojdzie zapewnienie wszystkim choc odrobiny bezpieczenstwa. Dash nie umialby sobie przypomniec, czy kiedykolwiek w swoim krotkim, dwudziestoletnim zyciu czul sie rownie znuzony jak teraz. Czesc jego zmeczenia wynikala ze swiadomosci, ze do czegokolwiek by sie wzial, lista tego, co jeszcze zostalo do zrobienia, wcale sie nie skraca, a reszta - z troski i zmartwienia, gdyz jego brat Jimmy wyraznie sie spoznial. Jimmy podjal sie roli wywiadowcy, i wyruszyl, aby penetrowac sily nieprzyjaciela za linia frontu. Ksiaze Patrick postanowil, ze z wiosna Krolestwo zapobiegnie grozbie natarcia Kesh na poludniowe rubieze - co oznaczalo, ze odbicie ziem straconych podczas ostatniej letniej inwazji spadnie na barki Owena Greylocka, Konetabla Krondoru, i Erika von Darkmoor, kapitana rycerstwa i dowodcy Szkarlatnych Orlow, elitarnej jednostki skladajacej sie z wyjatkowo starannie dobranych ludzi. W zwiazku z tym Ksiaze potrzebowal informacji o tym, jak wiedzie sie najezdzcom pomiedzy Darkmoor a Krondorem. A Jimmy prawdopodobnie zglosil sie na ochotnika. Ale juz trzy dni temu powinien byl wrocic. Dash przeszedl na obrzeze patrolowanego obszaru, gdzie rzad wypalonych scian znaczyl zachodnie przedmiescia Darkmoor. Obecnosc ksiazecej armii w miescie zapewniala w zasadzie bezpieczenstwo - przynajmniej w odleglosci dnia jazdy od miejskich murow - ale sterty rumowisk i potrzaskanych cegiel okazaly sie doskonalym miejscem na zasadzki i dawaly schronienie rozmaitym zbiegom, lupiezcom i ludziom wyjetym spod prawa. Powiodl wzrokiem po horyzoncie, szukajac brata. Z dolu od czasu do czasu dobiegaly go odglosy zimowego, puszczanskiego zycia. Mozna bylo uslyszec trzask ustepujacej pod ciezarem sniegu galezi lub odglos pekania lodu, gdzies, gdzie zaczela sie odwilz. Niekiedy zaspiewal jakis ptak lub w krzakach poruszyl sie zwierzak. W zimnym, gorskim powietrzu dzwieki niosly sie daleko. I nagle uslyszal cos innego. Oddalony, cichy dzwiek. Nie byl to tetent kopyt, jakiego z nadzieja oczekiwal, ale odglos zgniatanego podeszwami butow sniegu - ten, kto sie zblizal, stawial kroki rowno i metodycznie, jakby mu sie wcale nie spieszylo. Dash kilkakrotnie zgial i wyprostowal palce obu obleczonych w rekawice dloni, potem powoli i ostroznie wyjal miecz z pochwy. Niedawny konflikt i walki nauczyly go paru rzeczy, miedzy innymi tego, by zawsze byc gotowym - zwlaszcza ze poza murami fortecy, w ruinach przedmiesc grodu zwanego Darkmoor, nie bylo miejsc, w ktorych czlek moglby sie czuc naprawde bezpiecznie. W dali spostrzegl jakis poruszajacy sie ksztalt i przypatrzyl mu sie uwaznie. Wzdluz drogi brnal samotny czlowiek. Szedl powoli, ale po chwili zaczaj biec truchtem. Dash wiedzial, ze nieznajomy przebiegnie sto krokow i znow przejdzie do marszu - takiego poruszania sie, naprzemiennym biegiem i marszem, nauczono ich w armii, gdzie przeszli z bratem szkolenie jako mlodzi chlopcy. Poruszajacy sie w ten sposob czlowiek mogl dziennie pokonac odleglosc nie mniejsza niz jezdziec na koniu, a podczas tygodnia nawet wieksza. Dash patrzyl uwaznie. Zblizajacy sie przybysz okazal sie mezem owinietym w gruba oponcze, ktorej barwa byla specjalnie dobrana tak, by nielatwo ja bylo dostrzec z daleka w zimowym polmroku. Noszacego te oponcze zdradzalo tylko slonce przy przejrzystym powietrzu. Kiedy nieznajomy podszedl blizej, Dash przekonal sie, ze zamiast czapki nosi on kawalek grubego sukna, oddartego z innej czesci odziezy, a na dloniach rekawice takie jak on. U jego boku dostrzegl zwisajacy miecz, a na brudnych butach zakrzeply lod. Chrzest sniegu stawal sie coraz glosniejszy, az w koncu przybysz stanal przed Dashem. Zatrzymal sie, podniosl wzrok i wysapal: -Stoisz mi na drodze... Dash zjechal na bok drogi i zawrocil konia ku Darkmoor. Schowawszy miecz, spial wierzchowca i zrownal go z idacym uparcie piechurem. -Zostawiles konia? - spytal. Jimmy podniosl dlon i kciukiem wskazal przestrzen za soba. -Gdzies tam, po drodze. -Bardzo niedobrze - stwierdzil mlodszy z braci. - Byl dosc drogi. -Wiem - odpowiedzial Jimmy. - Ale nie chcialo mi sie go niesc, kiedy zdechl. -O... doprawdy szkoda. To byl bardzo dobry kon. -Na pewno nie zalujesz go bardziej ode mnie - mruknal Jimmy. -Chcialbys moze... przejechac sie? Jimmy zatrzymal sie, odwrocil i spojrzal na Dasha. Bracia, synowie Aruthy, Diuka Krondoru, nie byli do siebie podobni. James - szczuply, jasnowlosy, o pieknie rzezbionych rysach twarzy i przepastnie niebieskich oczach - podobny byl do babki. Dash kasztanowymi wlosami, ciemnymi oczami i nieco drwiacym wyrazem twarzy przypominal dziadka. Obaj jednak cechowali sie takimi samymi zawadiackimi charakterami. - Propozycja w sama pore - odpowiedzial, chwytajac wyciagnieta dlon brata. Zrecznie wskoczyl na konski grzbiet, sadowiac sie za jezdzcem, i obaj ruszyli wolno ku miastu. -Jak tam jest? - spytal Dash. -Gorzej - odpowiedzial Jimmy. -Gorzej niz myslelismy? -Gorzej niz moglibysmy sobie to wyobrazic. Dash nie pytal juz o nic wiecej, wiedzac, ze Jimmy i tak zlozy raport Ksieciu, on zas bedzie sie temu przysluchiwal. *** Jimmy wzial kubek goracej kawy, doslodzil ja miodem, dodal duzo smietany i dopiero wtedy podziekowal. Sluga szybko wyszedl, zamykajac za soba drzwi. Jimmy siedzial za stolem w prywatnych ksiazecych apartamentach, a Ksiaze, Konetabl Owen Greylock, Diuk Arutha z Krondoru i Erik von Darkmoor cierpliwie czekali na przyniesione przezen wiesci.-No dobrze - nie wytrzymal wreszcie Patrick, Ksiaze Krondoru i wladca Zachodnich Dziedzin Krolestwa Wysp. - Czegos sie dowiedzial? -Jest znacznie gorzej, niz sie obawialismy - odpowiedzial Jimmy, po czym napil sie goracego napoju. Patrick wyslal pieciu ludzi na zachod, do swej niedawnej stolicy, Krondoru, i jak dotad, wrocilo tylko trzech. Obraz, jaki mu odmalowano, nie byl jednoznaczny. -Mow dalej. Jimmy odstawil kubek na stol i zaczal zdejmowac ciezka oponcze. -Dotarlem do Krondoru - oznajmil. - Trwalo to troche, bo zolnierze, jacy ostali sie pomiedzy Darkmoor i Krondorem, to zwykli rabusie i bandyci. Po kilku miesiacach sniezyc siedza w wykopanych napredce ziemiankach, kula sie wokol ognisk i usiluja ocalic zycie. -A co z Krondorem? - spytal Patrick. -Prawie opustoszaly. Znalazlem tam kilku ludzi, ale zaden nie chcial ze mna gadac, a i mnie, prawde rzeklszy, nie bardzo zalezalo na konwersacji. Ci, ktorych widzialem, byli wyglodnialymi zoldakami, szukajacymi w ruinach czegokolwiek do zjedzenia. - Przeciagnal sie jak czlowiek czujacy w kosciach zmeczenie i znow upil troche kawy. - Nie mam pojecia, co mogliby tam znalezc. - Spojrzal na Patricka. - Wasza Wysokosc, Krondor wyglada jak najgorszy z nocnych koszmarow. Kazdy kamien czy cegla zostaly osmalone. Nie masz tam jednej deski nie pokrytej sadza. W powietrzu wciaz czuc smrod spalenizny, a przecie od wygasniecia pozarow minely juz miesiace. Deszcze i sniegi nie zdolaly oczyscic miasta. Palac... -Co z palacem? - spytal Patrick glosem zdradzajacym gleboki niepokoj. -Nie masz juz palacu, Wasza Ksiazeca Mosc. Zewnetrzne mury stoja na miejscu, choc przecinaja je glebokie pekniecia, ale wewnatrz zostala tylko kupa osmalonych gruzow - zar byl tak intensywny, ze przepalily sie belki stropowe i pozapadaly posadzki. Przetrwala tylko stara cytadela - o ile to slowo da sie tu zastosowac. Wyglada jak osmalona skorupa. Wspialem sie po wewnetrznych schodach, bo belki zostaly nietkniete, i dotarlem az na dach. Moglem stamtad przyjrzec sie calemu miastu... widzialem tez tereny ku polnocy i zachodowi. Port jest pelen zatopionych okretow - z wody wystaja tylko osmalone i gnijace maszty. Znikly pomosty i przystan. Spora czesc domow przy ulicach przyleglych do nabrzeza zostala zrownana z ziemia. Wszystkie budynki w trzeciej, zachodniej czesci miasta runely albo rozsypaly sie, jakby tu wlasnie szalal najwiekszy zar. Arutha kiwnal glowa. Jego ojciec, poprzedni Diuk Krondoru, podpalil miasto, by uwiezic najezdzcow wsrod plomieni - i zginal w nich z zona. Wiedzial i to, ze w lochach podmiejskich sciekow rozmieszczono barylki queganskiego oleju, ustawiajac je tam, gdzie ich wybuch - wedle mniemania Jamesa - wyrzadzilby najwieksze szkody, to znaczy nieopodal przystani, w dokach, przy wysadzajacych ze swych kadlubow cale kompanie i pulki statkach transportowych, oraz w labiryncie, ktory wycieto w skalach pod dzielnicami biedakow i kupcow. -Choc trzecia czesc miasta zostala niemal zmieciona z powierzchni ziemi, w zasadzie na kazdej ulicy ocalal budynek lub dwa, ktore mozna bedzie odbudowac. Reszte przed rozpoczeciem prac trzeba bedzie wyburzyc. Wschodnie polacie miasta tez ucierpialy, ale wiele domow da sie odbudowac bez specjalnych nakladow. -A co z posiadlosciami poza miastem? - spytal Erik, ktory caly czas myslal o dworku, jaki w odleglosci dnia drogi na wschod od Krondoru wybudowal sobie jego przyjaciel Rupert Avery. -Wiele splonelo, inne ograbiono i zostawiono na pastwe losu. W kilku znajduja sie siedziby najemnikow i rozmaitych band, wolalem sie wiec za bardzo im nie przygladac i nie podjezdzalem za blisko. Mialem juz wyjezdzac, kiedy zaczely sie dziac ciekawe rzeczy. - Patrick i Arutha wbili w mowiacego plonace ciekawoscia spojrzenia. Jimmy lyknal kawy i podjal watek. - Nieopodal miejsca, gdzie urzadzilem sobie tymczasowa kwatere, pokazala sie setka jezdnych... - Spojrzal na Dasha. -Pamietasz te mala oberze na koncu ulicy Tkaczy, gdzie sie kiedys wdales w bojke? - Dash wzruszyl ramionami. W dawnym Krondorze znajdowalo sie niewiele oberzy, gdzie przy takiej czy innej okazji nie wdal sie swego czasu w jakas bijatyke. - No, mniejsza o to. Stoi na wzgorzu. Ostaly sie na niej dach i poddasze, czemu bylem rad, a jeszcze bardziej cieszylo mnie to, ze rozciagal sie stamtad doskonaly widok na ulice Wysoka i Palacowa, a takze kilka innych uliczek odchodzacych od polnocnej bramy. -Dobrze, dobrze - sarknal Owen - ale mow nam o tych ludziach, nie o miejscowych atrakcjach. -O ile znam sie na oznakach tych najemnych kompanii, do Krondoru ciagnie general Duko albo juz tam jest. Erik zaklal siarczyscie. Potem spojrzal na Patricka, zaczerwienil sie i wymamrotal: -Przepraszam Wasza Wysokosc... -Nie ma za co, sam mam ochote klac niczym stajenny - stwierdzil Patrick. - Wedle wszelkich raportow, jakie czytalem, ten Duko to trudny przeciwnik. -Owszem, nawet bardzo - przytaknal Erik. - Napiera na nasze polnocne skrzydlo wzdluz Grzbietu Koszmarow, nie tracac ludzi. Wsrod tamtej zgrai jest jednym z bardzo niewielu, ktorzy nie ustepuja naszym generalom w sprawach taktyki, sztuki operacyjnej, a takze znajomosci spraw kwatermistrzowskich. -Jesli dotarl do Krondoru i dostal rozkaz utrzymania miasta, nasze zadanie bedzie znacznie trudniejsze - stwierdzil Greylock. Patrick przez chwile wygladal na zaniepokojonego, ale nie odezwal sie. Potem zapytal: -Po co tamci mieliby ponownie osadzac w Krondorze swoje oddzialy? Nic tam nie zostalo, a nie musza wcale oslaniac swoich poludniowych rubiezy. Czyzby dowiedzieli sie czegos o naszej nowej bazie operacyjnej w Port Vykor? -Moze - odpowiedzial Owen. - Albo chca nam przeszkodzic w zajeciu Krondoru i uzyciu go jako wysunietej bazy. Jimmy pomyslal, ze Patrick wyglada na znuzonego i strapionego. Ksiaze odezwal sie dopiero po kolejnej, dlugiej chwili milczenia. -Potrzebujemy wiecej informacji niz te, ktore mamy. Bracia spojrzeli na siebie. Obaj wiedzieli, ze sa pierwszymi na liscie mozliwych kandydatow na "ochotnikow" do tej niemal samobojczej misji. -Jak dlugo ich obserwowales? - spytal Patrick Jamesa. -Dostatecznie dlugo, by stwierdzic, ze nie zamierzaja szybko opuscic Krondoru. Ruszylem ku wschodniej bramie, bo nie chcialem, by mnie spostrzegli. Z miasta wydostalem sie bez przeszkod, ale pozniej natknalem sie na ich patrol. Zgubilem ich w kniei, ale zabili pode mna konia. -Patrol? - zdziwil sie Patrick. - Zanioslo ich az tak daleko na wschod? Owen kiwnal glowa. -Co o tym sadzisz, Eriku? Na twarzy mlodego kapitana malowalo sie zaskoczenie dokladnie takie samo jak na twarzach pozostalych sluchaczy. -Zbiegowie donosza, ze faktycznie Fadawah moze sprobowac przesunac sie na poludnie albo przynajmniej probowac przestraszyc nas demonstracja sily. To, ze Duko jest w Krondorze, znaczy, iz te pogloski sa prawdziwe. Ale wysylanie grup szperaczy tak daleko na wschod oznacza tez, ze szybko przemieszczaja sily, by powitac nas, jesli ruszymy na Krondor. -Alez tam jest lodowe pieklo! - zachnal sie Patrick. - Co oni znow wymyslili? -Moze stwierdzili - rzekl nie bez kpiny w glosie Dash - ze jesli o tym wiemy, nie bedzie nam sie chcialo ruszac tylkow i wlec przez to lodowe pieklo. Owen usmiechnal sie lekko. Arutha tez nie mogl ukryc rozbawienia. -To moze byc prawda - stwierdzil Patrick, nie zwrociwszy uwagi na pogwalcenie protokolu, ktory nie pozwalal odzywac sie do Ksiecia bez pozwolenia. Dzielac wspolne pomieszczenia podczas mroznej zimy, stali sie niemal grupa przyjaciol - tak tez sie zachowywali poza, oczywiscie, oficjalnymi uroczystosciami. Najezdzcy zostali pokonani w bitwie pod Grzbietem Koszmarow, ale zniszczenia Zachodnich Dziedzin Krolestwa Wysp byly ogromne. Z nadejsciem wiosny, kiedy pojawila sie mozliwosc ruszenia w pole, Patrick zaczal niemal bolesnie odczuwac potrzebe dowiedzenia sie o stan ksiestwa. -Ile czasu minie, zanim ruszymy? - zwrocil sie teraz do Greylocka. -Slucham, Wasza Ksiazeca Mosc? - spytal Owen, jakby nie zrozumial pytania. -Ile czasu minie, zanim bedziemy mogli odbic miasto? -W ciagu tygodnia moge zebrac ludzi i wyprawic ich w droge - odpowiedzial Konetabl Krondoru. - Wzdluz gor i w Dolinie Marzen stacjonuje kilka garnizonow, ale trzeba nam poczynic nowe zaciagi, bo stracilismy prawie polowe ludzi... choc gdybym mial wyciagnac wnioski z tego, co widzialem, przydaloby sie jeszcze troche informacji o nieprzyjacielu. -Liczylem na to, ze dysponujemy lepszym wywiadem - mruknal Patrick, rozsiadajac sie wygodniej. Jimmy zerknal na ojca, ktory nieznacznie potrzasnal glowa, jakby chcial ostrzec syna przed wyglaszaniem jakichkolwiek komentarzy. Dash nieznacznie uniosl brwi, potwierdzajac domysly brata, ze uwaga Ksiecia byla glupia i bezmyslna. -Mamy szeroka linie frontu na poludniu i wszystkie wieksze jednostki Armii Wschodu gotowe do odparcia inwazji z Kesh, ale nie mozemy przeznaczyc zbyt wielu sil do odzyskania Dziedzin Zachodu. Jimmy milczal. W koncu Ksiaze raczyl zauwazyc znuzenie specjalnego wyslannika i kiwnawszy glowa, rzekl: -Mozecie odejsc. Jimmy, wykap sie przy okazji i zmien odziez. Porozmawiamy jeszcze o tym przy kolacji. Jimmy wyszedl, a zaraz za nim podazyli ojciec i brat. Zatrzymali sie za drzwiami. -Musze tam wrocic - stwierdzil Arutha - ale tymczasem chcialem sie upewnic, ze nic ci nie jest. -Nie, czuje sie calkiem dobrze - odparl Jimmy, kwitujac ojcowska troske usmiechem. Po smierci rodzicow na twarzy Aruthy pojawily sie nowe cienie i zmarszczki, swiadczace o tym, ze Diuk ma zbyt duzo obowiazkow i zazywa za malo snu. - Troche mi tylko zmarzly paluchy. Arutha kiwnal glowa i na moment mocno przytulil syna. -Zjedz cos i odpocznij. Cala sprawa szybko sie nie skonczy i jezeli Patrick szykuje sie do uderzenia na Szmaragdowych, trzeba nam znacznie wiecej wiadomosci o nieprzyjacielu. - Otworzywszy drzwi, Diuk wrocil do komnaty narad. -Pojde z toba do kuchni - ofiarowal sie Dash. -Doskonale - stwierdzil Jimmy. Bracia zgodnie ruszyli dlugim korytarzem. *** Erik wszedl do kuchni. Po drugiej stronie rozleglej kamiennej izby zobaczyl Mila, ktorego pozdrowil skinieniem dloni. Oberzyste z jego rodzinnego Ravensburga wespol z zona skierowano do pracy w palacowej kuchni, zeby oboje mogli widywac sie z corka, Rosalyn, ta zas, ze swoim malzonkiem, piekarzem Rudolphem, opiekowala sie malenkim dziedzicem tytulu i Baronii.Matka Erika zamieszkala w jednym z domostw nieopodal zamku - dawna wrogosc, jaka zywily wobec siebie z wdowa po starym Baronie, nakazywala trzymac obie kobiety z daleka od siebie. Baronowa upokarzaly rokrocznie i publicznie powtarzane w przeszlosci zadania matki Erika, Freidy, by Baron uznal mlodzienca za swego syna. Przybrany ojciec Erika i maz Freidy pracowal obecnie goraczkowo w darkmoorskiej kuzni, przygotowujac bron na wiosenna kampanie. Sytuacja bywala niekiedy niezreczna, ale Erik rad byl, majac cala rodzine w poblizu. -Dobrze sie czujesz? - spytal Jimmy'ego, siadajac obok. -Owszem, jestem tylko zmeczony. Niewiele braklo, a dostaliby mnie, ale w zasadzie nie ma o czym opowiadac. Stracilem konia, musialem sie kryc przed patrolem i omal nie zamarzlem na smierc, lezac pod jakims pniem. Na szczescie padal snieg, ktory zatarl moje slady, wiec nie mogli mnie po nich odnalezc, ale jak sie stamtad wyniesli, to ledwie moglem sie ruszyc. -Nie odmroziles sobie czegos? - spytal Erik. -Nie wiem, nie sciagalem butow - odpowiedzial Jimmy. - Ale palce u rak mam w porzadku. - Poruszyl nimi, aby to zademonstrowac. -Mamy tu kaplana uzdrowiciela. Przyslano go ze swiatyni Dali w Rillanonie jako ksiazecego doradce. -Chcesz powiedziec - usmiechnal sie Dash - ze Krol wymusil na nich przyslanie jednego z braciszkow na wypadek, gdyby Patrick zostal ranny. -Mozna by i tak rzec - odparl Erik, rowniez sie usmiechajac. - Niech obejrzy twoje stopy. Nie bedzie dobrze, jezeli zaczna ci odpadac paluchy. Jimmy przezul i przelknal kolejny kes. -Czy mozesz mi wyjasnic, dzielny kapitanie, dlaczego mam wrazenie, ze bardziej troszczysz sie o moj a przydatnosc do sluzby niz o moje zdrowie? Erik wzruszyl ramionami, jak postac z dramatu. -Sam wiesz, jak to jest na dworze... W tej chwili na twarzy Jimmy'ego odmalowalo sie ogromne zmeczenie. -Kiedy? - zapytal z rezygnacja. -Pod koniec tygodnia - odpowiedzial Erik ze wspolczuciem w glosie. - Za trzy, moze cztery dni... Mlodzieniec kiwnal glowa i wstal. -Lepiej poszukam tego kaplana... -Od kwater ksiecia korytarzem, zaraz za moja komnata. Ma na imie Herbert. Przedstaw mu sie. Wygladasz jak obdartus. Dash patrzyl przez chwile za oddalajacym sie bratem. -Jak mu odtajaly stopy, to ledwo mogl chodzic. Ten kaplan bedzie sie musial postarac... Erik wzial kubek kawy z rak Mila, podziekowal przyjacielowi, a potem zwrocil sie do mlodszego z braci: -Juz sie okazal pomocny. Mam przynajmniej kilkunastu ludzi, ktorzy parcieliby jeszcze w betach, gdyby nie ten kaplan. I Nakor. -A wlasnie, co z tym chudym postrzelencem? - spytal Dash. - Nie widzialem go od tygodnia. -A... myszkuje po miescie i szuka nowych wiernych. -Jak mu idzie rekrutacja Blogoslawionych, ktorzy maja glosic Dobra Nowine? Erik parsknal smiechem. -Moge powiedziec jedno: nawet takiemu kretaczowi i przecherze jak on ciezko jest znalezc chetnych do zboznego dziela gloszenia pochwaly dobra posrodku zimy, kiedy w wyniku wojny ludzie gloduja. -Nawrocil kogos? -Owszem, paru. Kilku ze szczerej wiary, reszta szuka okazji do darmowej wyzerki. Dash kiwnal glowa. -A w sprawie tej kolejnej misji... nie moglbym ruszyc ja? Jimmy powinien odpoczac. -Wszyscy powinnismy - stwierdzil Erik i potrzasnal glowa. - Ale nie mysl, ze tobie sie upiecze... Wszyscy wyruszamy w pole. -Dokad? -Do Krondoru. Ksiaze nie bedzie do konca zycia siedzial w Darkmoor. A nawet jesli meldunki twojego brata przecza temu, co wiemy z innych zrodel, im dluzej bedziemy tu tkwili, tym wieksze sily Fadawah osadzi w Krondorze. Moze trzeba bedzie na nich ruszyc z tym, co mamy, i wczesniej, niz chcielibysmy. Kesh zagraza naszym poludniowym granicom i Patrick nie bedzie mial ochoty odeslac zolnierzy Armii Wschodu tam, gdzie ich miejsce. Co prawda Krol rozkazal, by czesc jednostek wrocila. Wyglada na to, ze kilku wschodnich sasiadow Krolestwa zaczyna zachowywac sie podejrzanie, teraz, kiedy nie mamy tak silnej armii i licznej floty, ktore przywrocilyby ich do porzadku. Tak wiec Patrick nie ma wyboru... musi pospieszyc sie z odbiciem Krondoru, bo wkrotce Krol Borric moze wezwac wszystkie jednostki na Wschod. -To ilu z nas rusza do Krondoru? - spytal Dash. -Pojda Orly - powiedzial Erik, wymieniajac nazwe specjalnej jednostki, skladajacej sie z wybranych i wyszkolonych na polecenie dziadka Jimmy'ego, Lorda Jamesa, poprzedniego Diuka Krondoru, zolnierzy. - Dojda posilki. Oddzialy Dugi - silnie okryta choragiew bylych najemnikow, zwerbowana podczas inwazji na strone Krolestwa - oraz Tropiciele kapitana Subai. -To wszystko? - spytal Dash. -To na poczatek - odpowiedzial Erik. - Nie bedziemy probowali odbic calego Ksiestwa w tydzien. - Lyknal kawy. - Najpierw znajdziemy dobre miejsce na baze operacyjna, gdzie bedziemy sie mogli utrzymac, a potem ruszymy i zajmiemy Krondor. -Gdy to mowisz, zadanie wydaje sie proste - rzekl Dash z sarkazmem w glosie. - Sek w tym, ze ktos juz wczesniej wpadl na ten pomysl i wyslal tam sporo wojska. - Spojrzal uwaznie na Erika. - Czekajze, chodzi o cos jeszcze. Czemuz to Patrickowi tak spieszno do zajecia tego miasta? Potrafie od reki wskazac ci tuzin rownie dobrych miejsc, od ktorych mozna by zaczac odbijanie Dziedzin Zachodu. Krondor nie jest wcale tak wazny... Mozemy go odciac od reszty kraju tak, ze ci, co tam sie umocnili, pozdychaja z glodu. -Wiem - odpowiedzial Erik. - Ale pamietaj o urazonej dumie. To miasto Patricka, stolica. Rzadzil Krondorem dosc krotko... i stracil go wraz z tytulem. A przedtem jego stanowisko zajmowal czlowiek, ktory uczynil Krondor legenda... Dash kiwnal glowa. -Ja i Jimmy wyroslismy tam i spotkalismy Aruthe tylko kilka razy. Bylem juz dostatecznie dojrzaly, by go podziwiac, on jednak mial juz swoje lata... Ale to, co mowili o nim ojciec i matka, wystarczylo... - Spojrzal na Erika. - Uwazasz, ze Patrick jest przekonany, iz Arutha obronilby miasto? -Cos w tym guscie. - Erik kiwnal glowa. - Ksiaze nie mowi mi wszystkiego, co mysli. Ale w tym wszystkim tkwi cos wiecej niz tylko urazona duma. Reszta to problemy zaopatrzenia i kwatermistrzostwa. Krondorski port bedzie przez kilka najblizszych lat bezuzyteczny. Nawet gdybysmy mieli tylu ludzi, ilu bylo pod naszymi rozkazami przed wojna, gdybysmy mieli nietkniete wszystkie machiny i kilku magow do pomocy, oczyszczenie portu zajeloby rok, a moze i dluzej. W tej sytuacji nie mam pojecia, jak Krondor moze ponownie stac sie morskim osrodkiem handlu, jakim byl przedtem. -Ale mamy nowy port, tam na poludniu, w Shadon Bay. Port Vykor... Jezeli chcemy miec z niego jakikolwiek pozytek, trzeba nam zabezpieczyc szlak pomiedzy nim a reszta Zachodu, co oznacza, ze musimy pozbyc sie wszelkiego zagrozenia z Krondoru. Nie jest nam za bardzo potrzebny, ale z pewnoscia nie chcemy, by zajal go Fadawah, ktory moglby nam stamtad niezgorzej zalezc za skore. - Znizyl glos, jakby nie chcial, by uslyszal go jakis zlosliwy bog. - Jesli zostaniemy odcieci od Port Vykor, mozemy juz nie odbic dziedzin Zachodu, aby przywrocic je Krolestwu. -To brzmi sensownie. - Dash kiwnal glowa. Erik odstawil pusty kubek. -I to byloby wszystko. Dash raz jeszcze kiwnal glowa i Erik wstal. -Nie widzialem ostatnio mojego tymczasowego pracodawcy - stwierdzil wnuk Jimmy'ego Raczki, zerknawszy na poteznie zbudowanego mlodego oficera. - Co slychac u twego przyjaciela Ruperta? -Roo wlecze przez lody i sniegi jakies zdumiewajace ilosci rozmaitych dobr, bo chce byc pierwszym w Darkmoor, ktory zaspokoi nasze najpilniejsze potrzeby. - Erik usmiechnal sie. A potem parsknal szczerym smiechem. - Wiesz... powiedzial mi, ze z jego ksiag wynika, iz jest najbogatszym czlowiekiem na swiecie, ale stracil prawie cala gotowke, wiec musi wspierac istnienie Krolestwa, tak by Korona mogla mu sie wyplacic... -Dosc osobliwy patriotyzm, prawda? Erik znow sie usmiechnal i kiwnal glowa. -Gdybys znal Roo tak dobrze jak ja, nie sadzilbys go wedle jego slow, tylko wedle czynow. - Mlody oficer umilkl i nie bez zalu zerknal na pusty kubek, jakby zastanawiajac sie, czy nie zamowic jeszcze jednej kawy. Po chwili milczenia stwierdzil jednak: -Lepiej pojde i sprawdze, czy Owen nie ma dla mnie jakiejs roboty... Kiedy wyszedl, Dash zostal jeszcze przez chwile w kuchni, rozwazajac wszystko, co uslyszal, a potem poszedl zobaczyc, co dzieje sie z Jimmym. *** Kiedy pojawil sie w kwaterze brata, kaplan wlasnie wychodzil.-Szybko to poszlo - stwierdzil Dash, siadajac na lozku obok okrytego ciezkim, grubym kocem Jimmy'ego. -Dal mi cos do picia, posmarowal stopy jakas mascia i kazal dobrze sie wyspac. -W jakim stanie sa twoje stopy? -Gdybym nie dotarl tu w pore, stracilbym paluchy... w najlepszym razie. Ale dzieki niemu - kiwnieciem glowy wskazal drzwi, przez ktore wyszedl kaplan - jakos sie z tego wykaraskam. -Nakresliles dosc ponury obraz tego, co nas tam czeka... -Widzialem - westchnal Jimmy - ludzi, ktorzy odzieraja kore z drzew, by uwarzyc na niej zupe. Dash az sie cofnal. -Patrick nie bedzie z tego zadowolony. -Co tu sie wydarzylo pod moja nieobecnosc? - spytal Jimmy, tlumiac ziewniecie. -Donoszono nam - odpowiedzial Dash - ze na polnocy sytuacja ustabilizowala sie, choc ostatnio nikt nie widzial tego skurwysyna, Duko. -Jezeli Fadawah wysle Duko na poludnie, nielatwo bedzie odbic Krondor - mruknal Jimmy. -Owszem. Na dworze keshanskim nie sa zadowoleni z tego, co sie stalo ze Stardock, a i my mamy oddzialy garnizonu Ran i Krolewskich Przybocznych nieopodal Landreth, ktore tylko czekaja na dogodna wymowke, by ruszyc na poludnie. Keshanie wycofali sie z Shamaty, ale znajduja sie znacznie blizej, niz chcialby tego Patrick, a Dolina znow stala sie ziemia niczyja. Wciaz trwaja o nia spory i prowadzone sa negocjacje, nawet teraz, gdy o tym mowimy. -A wschod? - spytal Jimmy, tym razem nie opanowawszy ziewniecia. -Nie dowiemy sie tego wczesniej niz na wiosne, ale sadze, ze niektore male krolestwa moga znow rozpoczac swoje dawne zabawy. Krol i Patrick wymienili wiadomosci... a ja odnioslem wrazenie, ze Borric chce, by przynajmniej czesc armii wrocila na Wschod, jak tylko zaczna sie odwilze. -A co mowi o tym wszystkim ojciec? -Mnie mowi? - spytal Dash. Jimmy kiwnal glowa. - Nie za wiele - odpowiedzial Dash z usmiechem, ktory przypomnial bratu zartobliwy usmiech ich dziadka. - W pewnych sprawach potrafi byc zaskakujaco malomowny... -Matka... - podsunal Jimmy. Dash ponownie kiwnal glowa. -Odnosze wrazenie, ze minie sporo czasu, zanim mateczka nas tu odwiedzi. Z pewnoscia woli dworskie zycie w Roldem niz siedzenie w namiocie posrodku ruin spalonego Krondoru... choc tu bylaby Diuszesa... Jimmy zamknal oczy. -Razem z cioteczka Polina najpewniej robia teraz jakies zakupy albo przymiarki sukien przed kolejnym balem lub bankietem. -Najpewniej - zgodzil sie Dash. - Ale ojcu nielatwo z tym zyc. Nie bylo cie prawie cala zime, a te kilka razy, kiedy go widziales, byl zajety rozmaitymi sprawami. -Dziadek i babka... - stwierdzil Jimmy. -Owszem - odparl Dash. - Kiedy jest sam i sadzi, ze go nie widze, bardzo sie meczy i silnie przezywa ich strate. Wie, ze nic nie mogl zrobic, ale w glebi duszy bardzo cierpi z tego powodu. Mam nadzieje, ze otrzasnie sie z tego, kiedy nadejdzie wiosna i bedzie trzeba ruszyc w pole, ale teraz pije wiecej niz kiedykolwiek przedtem i zamyka sie w sobie. Jimmy nie odpowiedzial. Kiedy Dash zerknal na brata, ujrzal, ze ten oparl podbrodek na piersi i przymknal oczy, jakby wbrew samemu sobie staral sie zachowac resztki przytomnosci. Wstal cicho i podszedl do drzwi. Obejrzawszy sie, ujrzal w rysach spiacego wyraz, jaki przybieralo niekiedy oblicze ich babki, majacej jasna cere i zlote wlosy. Wytarl kulakiem lze, ktora nagle pojawila sie nieproszona w kaciku jego lewego oka, i zamknal cicho drzwi, skladajac jednoczesnie milczace dzieki Pani Szczescia, Ruthii, za bezpieczny powrot brata. *** -Eriku!Dash odwrocil sie i ujrzawszy biegnaca korytarzem Rosalyn, usunal sie na bok, aby ja przepuscic. Wiedzial, ze dziewczyna niekiedy nie jest w stanie sprostac obowiazkom, wynikajacym z faktu, ze jest matka obecnego Barona Darkmoor - bedacego owocem gwaltu, jakiego dopuscil sie na niej przyrodni brat Erika, ten ostatni zas od dawna cieszyl sie przyjaznia i zaufaniem dziewczyny. W dziecinstwie wychowywali sie niemal jak brat i siostra. Mlody kapitan byl pierwsza osoba, do ktorej Rosalyn zwracala sie, gdy cos wytracilo jaz rownowagi. Dash patrzyl, jak mloda kobieta podbiega do drzwi i uderza w nie piastkami. -Co sie stalo? - spytal Erik, otwierajac drzwi. Dash zawahal sie przez chwile, ale ruszyl dalej. Rosalyn tymczasem rzucila oskarzycielsko: -To Baronowa! Nie pozwala mi wykapac synka! Nawet tego mi odmawia! Zrobze cos! -Jesli wolno sie wtracic... - odezwal sie Dash, zatrzymujac sie i odwracajac ku rozmowcom. Oboje spojrzeli na niego z nadzieja w oczach. -Sluchamy - rzekl Erik. -Nie jest mi latwo wtracac sie do rozmowy, ktora przypadkiem podsluchalem, ale... dla unikniecia dalszych klopotow, czy wolno mi bedzie wypowiedziec kilka uwag? -Jakich mianowicie? - spytala Rosalyn. -Po pierwsze... jesli sie wezmie pod uwage, ze stara Baronowa ma wladczy i nie znoszacy sprzeciwu charakter, to i tak jest dosc... lagodna w zaznajamianiu twojego synka z obowiazkami wynikajacymi z jego tytulu. Rosalyn potrzasnela glowka. Jeszcze nie tak dawno, w Ravensburgu, kiedy jako mloda dziewczyna wyrastala na kobiete obok Erika, byla bardzo ladna panna, teraz jednak, po urodzeniu dwojga dzieci, po miesiacach i latach ciezkiej pracy w piekarni meza i po przejsciu wszystkich niedoli niedawnej wojny, w jej wlosach pojawily sie pierwsze pasemka siwizny, a rysy twarzy stwardnialy i stracily dziewczeca miekkosc. Jej spojrzenie tez okrzeplo i widac bylo, ze jest przeciwna wszystkiemu, co Dash chce powiedziec, by usprawiedliwic pozbawienie ja wplywu na wychowanie syna. -Gerd jest teraz Baronem von Darkmoor - stwierdzil Dash, usilujac przekazac jej te prawde, nie przemawiajac z pozycji madrzejszego i starszego. Choc Rosalyn byla kobieta z pospolstwa o niezbyt wyszukanych manierach, z pewnoscia nie mozna bylo jej nazwac glupia. - Przez reszte jego zycia o wiele rzeczy, ktore robilas dla niego wlasnorecznie, zadba sluzba. Gdybys byla Baronowa, nigdy bys go sama nie kapala, nie zmienialabys mu pieluch, nawet bys go sama nie karmila i nie ukladala do snu. Czas, by zaczal sie uczyc, co znaczy byc Baronem. - Dash wskazal dlonia otaczajacy ich zamek. - Tu jest teraz granica Krolestwa i dopoki nie odbijemy Zachodu, moze sie okazac, ze Darkmoor stanowi kluczowa twierdze... a stan ten moze utrzymac sie przez wiele lat, az Gerd dorosnie. Chlopak ma teraz piec lat, wiec juz niedlugo zacznie spedzac wieksza czesc dnia z wychowawcami i nauczycielami. Musi sie wiele nauczyc... Pozna pismo i sztuke czytania, zaznajomi sie z historia swego narodu, nauczy sie jazdy konnej, szermierki, dworskich protokolow... Erik kiwnal glowa, biorac dlon Rosalyn w swoja. -Dash ma racje. - Mloda kobieta zachnela sie lekko i poczul, jak jej reka zaciska sie w piesc. Usmiechnal sie nieznacznie. - Ale nie widze powodow, dla ktorych nie moglabys stac obok i nadzorowac wszystkiego. Rosalyn milczala przez chwile, a potem kiwnela glowa i odwrocila sie, by przejsc do komnat Baronowej, gdzie przebywal jej synek. Erik spojrzal w slad za nia, a potem usmiechnal sie do Dasha. -Dziekuje, ze wyjasniles jej pewne sprawy... -Nie bylem pewien, czy mam prawo wtracac sie do waszej rozmowy, ale w koncu to tylko prawda. Erik spojrzal ku zalomowi korytarza, gdzie znikla Rosalyn i przez chwile wpatrywal sie w kamenie. -Tak wiele sie zmienilo... Wszyscy musimy sie jakos przystosowac. -Kapitanie... Ja sie doprawdy nie narzucam, ale jesli potrzebujesz pomocy... - Chyba tak... - Erik usmiechnal sie. - Bede rad, jesli ty i twoj brat zechcecie mi pomoc z dobrej woli. Jesli jeszcze tego nie wiesz... obu was oddano pod moje rozkazy. -Oj! - steknal Dash. -To pomysl waszego ojca. Zamierza osobiscie wziac udzial we wiosennej kampanii. -Jest synem swego ojca. - Kiwnal glowa Dash. -Nie znalem dobrze waszego dziadka, ale wiem o nim tyle, by rozumiec, ze to, co powiedziales, jest komplementem - usmiechnal sie. -Gdybys poznal go lepiej, moze zmienilbys zdanie. - Dash odpowiedzial mu z usmiechem. - Spytaj moja matke, czy kiedykolwiek zamierza wrocic na Zachod. -Tak czy owak - kontynuowal mysl Erik. - Krol ma pelne rece roboty na Wschodzie. Zabrano mu spora czesc armii i zatopiono niemal cala flote, a niektorzy ze wschodnich krolewiatek zaczynaja sie buntowac. Ksiaze ma na karku poludnie i Kesh, co oznacza, ze odzyskanie Zachodu spada na barki naszej wesolej, niezbyt licznej gromadki. -Dlaczego nie skacze z radosci? - spytal sam siebie Dash. -No, gdybys zaczal, szybko poslalbym po jakiegos kaplana uzdrowiciela, specjalizujacego sie w ratowaniu szalencow. Uwazam, ze masz duzo zdrowego rozsadku. -Kiedy zaczynamy? - spytal Dash. -Zacznij sie pakowac, jak tylko uslyszysz odglos pierwszych pekajacych lodow. -Tam do kata! - zachnal sie Dash. - Dzis rano widzialem spadajace z dachu sople! -No to zacznij juz teraz - stwierdzil Erik. - Wyruszamy w tym tygodniu. -Rozkaz, kapitanie! - Wyprezyl sie. -Jeszcze jedno - rzucil Erik za odchodzacym juz towarzyszem broni. -Slucham, sir! -Tytul Barona Dworu w armii nic nie znaczy, wiec tobie i Jamesowi nadano stopnie porucznikow rycerstwa. -Powinienem chyba podziekowac... - mruknal Dash. -Jutro rano zgloscie sie do kwatermistrza i pobierzcie mundury. -Tak jest, sir - odparl Dash, salutujac niedbale, a potem odwrocil sie i ruszyl do swojej kwatery. - Cholera! Jestem w wojsku! - mruknal do siebie. -Cholera! Jestem w wojsku! - sarknal James, obciagajac zle dopasowana czarna kurtke. Dash stlumil usmiech i lekko tracil brata lokciem, wskazujac na Ksiecia, ktory zaczynal przemawiac. -Moi Lordowie... i wy, panowie szlachta - zwrocil sie do zebranych na sali posluchan, poprzednio nalezacej do Barona von Darkmoor. - Krol zazadal, by wieksza czesc Armii Wschodu ruszyla nad keshanska granice i na wschod. Zadanie odparcia najezdzcow z naszych granic spada na te oddzialy, ktore zostaly z Armii Zachodu. -Moze nie powinnismy byli topic ich statkow - szepnal Dash do brata. - Znacznie ulatwiloby to im powrot do domu. Arutha, Diuk Krondoru, spojrzal surowo na swego mlodszego syna i ten umilkl, ale Jimmy z trudem powstrzymal wybuch smiechu. Jedna umiejetnosc musial przyznac mlodszemu bratu - mocno mu jej zreszta zazdroscil - a byla nia zdolnosc do wynajdywania zabawnych stron niemal w kazdej sytuacji, chocby nie wiadomo jak byla przykra. -Oczywiscie, ze byloby im latwiej, gdybysmy te statki oszczedzili - odezwal sie Ksiaze, patrzac prosto na Dasha. Mlodzieniec mial dosc rozsadku i poczucia wstydu, by splonac rumiencem. - Pozniej zdolamy zapewnic im jakis transport. Pierwej jednak musza sie poddac. - Dash wiele by teraz dal za czapke-niewidke. - Wywiad potwierdza nasze wczesniejsze domysly - ciagnal Ksiaze - ze Fadawah wykorzystuje okazje, jaka powstala po pokonaniu Szmaragdowej Wiedzmy, aby utworzyc wlasne Imperium. Podszedlszy do mapy, wzial w dlon wskaznik i zakreslil nim krag, obejmujac rejon od Krondoru po Ylith. - Wojska Fadawaha kontroluja calkowicie kraj od Sarth po Ylith. - Przesunal koniec wskaznika na polnoc. - Opanowal puszcze az po gory i wiekszosc przeleczy w Grzbiecie Koszmarow. Mamy tam dosc ustabilizowana linie rozdzielajaca wojska. Na polnocy - przesunal nieco wskaznik - natrafil na twardy opor pod LaMut. Earl Takari broni miasta, ale przychodzi mu to z coraz wiekszym trudem. Tylko ostra zima powstrzymuje Fadawaha przed zajeciem miasta. Opowiedz mi o Diuku Carlu - poprosil, patrzac na Aruthe. -Diuk jest zaledwie chlopcem - odezwal sie wywolany. - Niedawno skonczyl siedemnascie lat. Earl Takari ma tylko trzy lata wiecej. - Wszyscy obecni wiedzieli, ze ojcowie mlodziencow, o ktorych byla mowa, zgineli podczas inwazji. - Ale Takari wywodzi sie z Tsuranni - ciagnal Arutha - i pod przewodem swego Mistrza Miecza zaczal cwiczenia i nauki, kiedy tylko nauczyl sie chodzic. W razie potrzeby bedzie trzymal sie w LaMut do .ostatniego czlowieka. Carl jest moze i mlodzikiem, ale skupil wokol siebie silna, choc niewielka armie. - Kiwnieciem glowy wskazal na stojacego obok Erika von Darkmoor wysokiego, ciemnowlosego meza odzianego w kilt, noszacego dlugi miecz w pochwie przewieszonej przez plecy. Dash i Jimmy znali go jako Akee, dowodce kompanii gorali z Yabonu. -W Yabonie sluzy bardzo wielu moich rodakow. Fadawah pierwej zgryzie wlasne zeby, niz wezmie Yabon - zapewnil Akee. -Ale wiosna znajdzie sie w LaMut - powiedzial Patrick cicho, jakby mowil do siebie samego - i nie przeszkodzi mu w tym slynny honor tsuranskich wojownikow. - Milczal przez chwile. - Czy sily, jakimi dysponuje Diuk Carl, moga ocalic LaMut? -Owszem - odezwal sie Owen - jesli nie bedzie nas niepokoilo Bractwo Mrocznej Sciezki. - Konetabl uzyl pospolitego terminu, jakim okreslano moredhelow, mieszkajace na polnocy elfy mroku. - Oczywiscie spodziewamy sie pomocy ze strony krasnoludow i elfow, liczymy tez na to, ze Wolne Miasta potrafia sie utrzymac... wtedy Carl bedzie mogl zostawic tylko tylu ludzi, ilu trzeba do utrzymania jego wschodniego skrzydla, i ruszyc z reszta garnizonu na LaMut. W tych okolicznosciach moze odeprzec natarcie Fadawaha. -A jesli mu sie to uda, zdola odbic Ylith? - spytal Patrick. Arutha spojrzal na Akee i Erika, ktorzy przeczaco pokiwali glowami. - Nie, na to nie mozemy liczyc. Do odbicia Ylith potrzebowalby trzy razy wiecej mieczow, niz ma teraz. Moze sie utrzymac tam, gdzie jest, o ile ten Fadawah nie ruszy cala sila. na polnoc, czego raczej nie zrobi, jesli, jak nam donosza, przesuwa oddzialy ku Krondorowi, ale nie zdola odbic Ylith - odpowiedzial ksieciu Akee. -Moi panowie - odezwal sie Patrick. - LaMut z koniecznosci bedzie wiec kowadlem. - Spojrzal na Owena. - A twoja armia odegra role mlota. -Patricku... - odezwal sie Owen - to bedzie niewielki mlotek... -Owszem - powiedzial Ksiaze - ale wzdluz naszej poludniowej granicy swoje oddzialy umieszcza Kesh... a resztki naszej floty z trudem odpieraja ataki piratow z Queg i Durbinu, nie mowiac juz o tym, ze kilku wschodnim krolewiatkom zaczely sie roic w glowach niebezpieczne mysli. Bedziesz musial sobie poradzic z tymi silami, ktore masz. -To zaledwie dwadziescia tysiecy ludzi przeciwko ilu? Stu tysiacom? - spytal Owen. -Nie mozemy im pozwolic, by sie umocnili, zanim sami nie uporamy sie z innymi problemami, prawda? Po tym pytaniu zapadla cisza. Patrick powiodl wzrokiem po twarzach osob zgromadzonych w komnacie. -Nie jestem nieswiadomy wad moich przodkow. Kazdy cal ziem, jakie skladaly sie na Dziedziny Zachodu, wzielismy sila innym. Tylko Yabon przylaczyl sie z dobrej woli i to dlatego, zesmy ich ocalili przed Bractwem Mrocznej Sciezki, bo gdyby nie nasza pomoc, padliby. Jedynym powodem istnienia Baronii Darkmoor jest ten, ze pewien opryszek - pierwszy przodek naszego Erika von Darkmoor - stanowil orzech zbyt twardy do zgryzienia i prosciej bylo nadac mu tytul szlachecki, tak by zatrzymal zagarniete ziemie, niz osadzac na jego zamku jakiegos glupiego krolewskiego kuzyna. - Patrick mowil coraz glosniej. -Podczas kolejnych lat zawierano podobne traktaty, czyniac z niedawnych wrogow cennych i wiernych wasali. - Teraz juz prawie krzyczal. - Ale pierwej splone w Siedmiu Pieklach, niz jakis nedzny skurwiel zza morza zatrzyma samozwanczy tytul Krola Morza Goryczy i bedzie wladal moim Ksiestwem. Jesli to uczyni, to tylko po moim trupie! Dash i James wymienili szybkie spojrzenia. Wszystko zostalo powiedziane. Na barki Owena Greylocka i Erika von Darkmoor spadalo zadanie odbicia Dziedzin Zachodu - i nie mogli w tym liczyc na niczyja pomoc. Owen odchrzaknal znaczaco. Patrick zerknal na niego i spytal: -Chcesz o cos spytac? -Czy to wszystko, Wasza Wysokosc? Ksiaze milczal przez chwile, a potem rzekl: -Tak. - Patrzac na pozostalych w komnacie, oznajmil: - Panowie... od tej chwili wszyscy przechodzicie pod rozkazy Konetabla Greylocka. Traktujcie jego rozkazy, jakby byly moimi. I niech bogowie nam sprzyjaja - dodal ciszej, po czym wyszedl z sali. Zebrana w pokoju szlachta zaczela wymieniac komentarze, ktore przerwal glos Greylocka: -Milordowie! W sali znow zapadla cisza. -Wyruszamy jutro rano. Oczekuje, ze o zmierzchu pierwsze oddzialy wejda do Ravensburga, a pod koniec tygodnia szperacze zobacza ruiny murow Krondoru. Kazdy z was wie, co ma robic - dodal, powiodlszy wzrokiem po twarzach. Kiedy zebrani zaczeli opuszczac komnate, przed Dashem i Jamesem stanal Erik. -Wy dwaj chodzcie ze mna - polecil i odwrociwszy sie na piecie, ruszyl ku niewielkim bocznym drzwiom. W komnatce, do ktorej weszli, bracia zastali juz czekajacego na nich ojca. Po chwili pojawil sie i Owen, ktory zamknal za soba drzwi. -Chcialem wam uswiadomic - rzekl, zwracajac sie do obu braci - ze wam wlasnie przypadnie najbardziej niewdzieczna czesc zadania. -Powaliles nas na kolana! - usmiechnal sie Dash. James spojrzal surowo na brata i spytal Owena: -Co to za robota? -Jimmy, ty bedziesz dowodzil nasza specjalna, wydzielona jednostka uderzeniowa. -Co to za jednostka? -On - odparl Arutha, wskazujac na Dasha. Ten tylko wzniosl oczy do nieba, ale nie rzekl ani slowa. Od dawna juz przywykl do tego, ze kiedy pracowal z bratem, decyzje podejmowal James. -Owen zazadal - zaczal wyjasniac Arutha - bym znalazl mu dwoch prawdziwie podstepnych skurwysynow, ktorzy beda dzialali na terenie opanowanym przez nieprzyjaciela. - Usmiechnal sie do braci. - Odpowiedzialem mu, ze choc prowadzeniu sie waszych rodzicow nie mozna niczego zarzucic, w sam raz nadajecie sie do tej roboty. -Kiedy wyjezdzamy? - spytal Jimmy. -Natychmiast - odpowiedzial Erik. - Przy bramie czeka na was para koni, a w jukach znajdziecie tygodniowy zapas zywnosci. -Tydzien, co? - spytal James. - Znaczy, chcecie, bysmy siedzieli juz wewnatrz, kiedy wasi zwiadowcy dotra do murow Krondoru? -Albo tuz obok. - Potwierdzil Owen. - Zostawcie tu te wasze uniformy i przyodziejcie sie jak para wolnych wojownikow szukajacych jakiegos zajecia. Jesli was zlapia, opowiadajcie, ze jestescie z Doliny i chcecie sie zaciagnac. -A to mi nowina! - Dash usmiechnal sie drwiaco. - Znow bedziemy sie bawic w szpiegowanie! Jimmy spojrzal na brata, jakby podejrzewajac go o nagly atak szalenstwa. -Wiesz... niekiedy odkrywam, ze bawia cie dosc dziwne rzeczy. -Nasi szpiedzy doniesli nam wlasnie - oznajmil Arutha, patrzac na synow - ze na poludniu pojawil sie Duko. -To jakby wsadzic kij w mrowisko, prawda? - spytal Dash. -Nie inaczej. - Kiwnal glowa Arutha. - Jesli Duko zdobedzie Krondor przed nami, zagrozi lacznosci z Port Vykor. Podbijajac Port Vykor, pozbawi nas lacznosci z flota, a jak stracimy flote, to rowniez zaopatrzenie z Dalekiego Brzegu i Wysp Zachodzacego Slonca. -To moze byc zwodnicze posuniecie - odezwal sie Owen. -Niewykluczone, ze naprawde chodzi mu o Sarth. Ale z innych raportow wynika, ze drugie ugrupowanie nieprzyjaciol ciagnie szlakiem z Hawks Hallow pod wodza zastepcy Fadawaha, niejakiego Nordana. -Mnostwo zolnierzy brnie zatem przez blocka i lody - stwierdzil Jimmy. -Port w Krondorze stal sie bezuzyteczny - odezwal sie Arutha. - Fadawah zdaje sobie z tego sprawe, ale nie orientujemy sie, czy wie o Porcie Vykor w zatoce Shandon. Jezeli tak, to sprawa wyglada powaznie. Jimmy spojrzal na brata, a potem zwrocil sie do ojca: -Znaczy, chcecie, bysmy sie dowiedzieli, ktora z tych mozliwosci wchodzi w gre? -O ile to mozliwe - odparl Arutha. - Musimy tez wiedziec, czy zamierza zwolnic tempo naszego marszu, aby umocnic siew Sarth. Dash rozejrzal sie po komnatce. -Tylko tyle? - spytal, nie zwracajac sie do nikogo w szczegolnosci. -Nie dajcie sie zabic - odezwal sie Arutha. -Ojcze, o to sie nie martw, zawsze mamy sie na bacznosci - uspokoil go Jimmy. Arutha mocno usciskal synow, najpierw mlodszego, potem starszego. -Chodzmy juz - odezwal sie po chwili Dash. - Czeka nas jeszcze nocna jazda... Kiedy wychodzili, Erik zauwazyl, ze twarzy Jimmy'ego nie opuscil wyraz zwatpienia i podejrzliwosci. Rozdzial 2 PUSTKOWIE Dash dal znak.Jimmy wyjal miecz z pochwy i ukryl sie za dosc duzym glazem. Dash szybko opuscil swoja pozycje na poludniowej stronie Krolewskiego Traktu i zniknal w rowie, ktory na przestrzeni kilkuset jardow ciagnal sie rownolegle do drogi. Bracia jechali juz od dwu dni. Zaczely sie odwilze i kiedy slonce wygladalo zza nieustannie niemal zasnuwajacej niebo szarej pokrywy chmur, robilo sie znacznie cieplej. Woda nie zamarzala, a deszcze topily snieg. Lezacy w blocku Dash zatesknil nagle za lodem. Mokra breja powodowala, ze podrozowali przemoczeni, wolniej, niz planowali. Przed kilkoma minutami uslyszeli jakies dzwieki, zsiedli wiec z koni, poprowadzili je w las, uwiazali do drzew i dalej ruszyli pieszo. Odglosy licznych krokow rozbrzmiewaly coraz blizej. W koncu Dash zaryzykowal i spojrzal przez krawedz rowu. Krolewskim Traktem ku wschodowi wedrowala grupa rozgladajacych sie bojazliwie dookola obszarpancow - mezczyzna, kobieta i trojka dzieci, choc jedno z nich - Dash nie umialby rzec, czy to chlopiec czy dziewczyna, bo plec skrywala narzucona na glowe oponcza - bylo juz prawie dorosle. Jimmy wyszedl zza glazu, a Dash wstal. Idacy na czele grupki mezczyzna wyjal spod obszernego, postrzepionego plaszcza paskudnie wygladajacy sierp i machnal nim groznie, podczas gdy kobieta i dzieci odwrocili sie gotowi do natychmiastowej ucieczki. -Hola! - odezwal sie pojednawczo Jimmy. - Nie zamierzamy was skrzywdzic. Nieznajomy spojrzal na niego niezbyt ufnie, pozostali wpatrywali sie ze strachem w oczach, ale nie ruszyli sie z miejsca. Jimmy i Dash odlozyli orez i wolno zblizyli sie do wedrowcow. - Coscie za jedni? - spytal mezczyzna, nie opuszczajac sierpa. W jego glosie dal sie slyszec jakis obcy akcent. Jimmy i Dash wymienili ostrzegawcze spojrzenia - poznali mowe z Novindusa. Stojacy przed nimi czlowiek byl niegdys jednym z zolnierzy Szmaragdowej Krolowej. Dash podniosl dlonie, jakby chcial pokazac, ze nie ma w nich broni, a Jimmy zatrzymal sie. -Jestesmy podroznymi - odpowiedzial. - A wy? Osmielona lagodnym glosem Jamesa kobieta wychylila sie zza plecow mezczyzny. Byla wychudzona i wygladala na mocno oslabiona. Spojrzawszy na dzieci, Jimmy zobaczyl, ze sa rownie zabiedzone. Najwyzsza z trojki dziewczyna miala jakies pietnascie lat, choc wygladala powazniej - moze z powodu ciemnych sincow pod oczami. -Mielismy farme - odezwala sie kobieta i Jimmy znow spojrzal na nia. Wskazala dlonia na wschod. - Idziemy do Darkmoor. Slyszelismy, ze maja tam cos do jedzenia. -Troche maja. - Kiwnal glowa Jimmy. - Skad jestescie? - zwrocil sie do kobiety. -Z Tannerus. -On nie wyglada na czleka z Tannerus - odparl krytycznie, patrzac na mezczyzne. Ten przytaknal. Wolna dlonia pokazal na siebie. -Markin. Z Miasta Nad Wezowa Rzeka. - Rozejrzal sie dookola. - Daleko od domu. -Byles zolnierzem w wojskach Szmaragdowej Wiedzmy? - spytal Jimmy. Mezczyzna splunal sazniscie na ziemie i patrzacym wydalo sie, ze wyczerpalo to wszystkie jego sily. -Pluc na nia! - Zachwial sie i kobieta go podtrzymala. -Byl wiesniakiem, jak my - wyjasnila. - Kiedy do nas przyszedl, wszystko nam wyznal. Jimmy spojrzal na brata i kiwnal glowa w strone, gdzie ukryli konie. Dash nie potrzebowal wyjasnien. Odwrocil sie i odszedl. -A moze byscie i nam to opowiedzieli - odezwal sie Jimmy. -Moj chlop poszedl walczyc za Krola - zaczela kobieta. -Dwa lata temu. - Spojrzala na dzieci. - Dzieciska sa chetne do pracy, a Hildi juz prawie dorosla. Przez pierwszy rok jakos sobie radzilismy. Potem przyszli zolnierze i zajeli miasto. Nasza farma znajdowala sie dosc daleko, wiec z poczatku zostawili nas w spokoju. Tymczasem wrocil Dash, prowadzac konie. Podal Jimmy'emu wodze i obszedlszy wierzchowce, rozpial juki. Wrocil po chwili, rozwijajac jakis pakunek. Wyjal z niego bochen podroznego chleba, zapiekanego z miodem i suszonymi orzechami, i kawalek wedzonej wolowiny. Dzieci wyskoczyly zza plecow matki i bez wahania chwycily podane im jedzenie. Dash spojrzal na Jimmy'ego i nieznacznie kiwnal glowa. Potem podal reszte zywnosci mezczyznie, ktory przekazal ja kobiecie. -Dziekujemy. -Jak doszlo do tego, ze prowadzi was do Darkmoor zolnierz wroga? - spytal Dash. Mezczyzna i kobieta ze lzami wdziecznosci w oczach zaczeli zuc czerstwy chleb. -Jak przyszli Szmaragdowi - odezwala sie kobieta, przelknawszy kes - ukrylismy sie w lesie, a oni zabrali wszystko, co sie dalo. Zostalo nam tylko to, co zdazylismy wziac ze soba. Potem z czystej zlosci podpalili dach i poburzyli sciany. Domek byl z drewna... deski i gonty, ale dziewczynki nie mialy innego... - Rozejrzala sie dookola, jakby w obawie, ze z otaczajacych lasow nagle wyloni sie jakies niebezpieczenstwo. - Kiedy trafil do nas Markin, probowalysmy odbudowac domek. Nie byl piekny, ale moj chlop budowal go przez cale lata, dodawal to i owo... stale cos ulepszajac. Zolnierze spalili prawie wszystko... a ja i dziewczynki nie mialysmy narzedzi. -Znalazlem je - stwierdzil Markin. - Potrzebowaly pomocy. -Przyszedl i bil sie w naszej obronie. Pojawili sie inni, z mieczami i lukami, ale on ich odpedzil i nie pozwolil tknac ani mnie, ani dziewczynek. - Popatrzyla na mezczyzne cieplym spojrzeniem. - Jest teraz moim chlopem... i dobrze traktuje dziewczynki... Jimmy westchnal i zwrocil sie do Dasha. -Zanim wszystko sie ulozy, uslyszymy jeszcze setki takich historii. -A dlaczego idziecie do Darkmoor? - spytal Dash. -Bosmy slyszeli, ze tam jest Krol... i jedzenie. -Nie - usmiechnal sie Jimmy. - Krola tam nie ma, byl w zeszlym roku. Ale jedzenie jest... choc trzeba na nie zapracowac. -Ja dobrze pracuje - odezwal sie zolnierz zza morza. -Mozemy juz isc? - spytala kobieta. -Owszem - odparl Dash, usuwajac sie na bok. -Wy zolnierze? - spytal nagle mezczyzna. -Nie - rozesmial sie Jimmy. - Od wojska trzymamy sie z daleka. -Ale szlachetni ludzie. Markin wie. -Znam go od dziecka - odezwal sie Dash z drwina w glosie - i moge o nim rzec rozne rzeczy, ale zwykle daleko mu do szlachetnosci... Stary zolnierz patrzyl na nich przez chwile, a potem powiedzial. -Chcecie wygladac zwyczajnie, ale nie wygladacie. - Wskazal dlonia na stopy Jimmy'ego. - Brudne, ale to buty szlachcica. Skinieniem dloni polecil kobiecie i dziewczynkom ruszyc dalej, ale sam zostal jeszcze na miejscu, przypatrujac sie uwaznie braciom. Dopiero kiedy jego podopieczne oddalily sie, odwrocil sie i pospiesznie do nich dolaczyl, zajmujac miejsce na przedzie. -Wiesz... - odezwal sie Dash. - Po raz pierwszy w zyciu zaluje, ze mam wygodne buty. Jimmy zerknal na swoje trzewiki. -Ha! W rzeczy samej sa zablocone, ale on mial racje. - Rozejrzawszy sie dookola, dodal: - Kiepska ta okolica. Malo zywnosci i jeszcze mniej wygod. Dash wskoczyl na siodlo. -Nie przejmuj sie. Gdy dotrzemy do Krondoru, nie bedziemy wygladali tak... kwitnaco. Jimmy dosiadl swego wierzchowca. -Moze powinnismy zjechac z Traktu? -Chodzi ci o polnocna droge? - spytal Dash. Myslal o starym szlaku, ktorym niegdys podrozowal ich dawny pracodawca, Rupert Avery. Transportowal towary, unikajac oplat, jakie musialby poniesc, gdyby korzystal z Krolewskiego Traktu. -Nie. Tam jest prawie tak samo jak tutaj, a w lasach pelno dezerterow i opryszkow. -A wiec na poludnie? -Bedzie wolniej, ale wokol jezior ciagnie sie dosc drog... trzeba nam tylko baczyc, bysmy nie zapuscili sie za daleko we wzgorza. -Od kiedy Kesh wycofal sie ku poludniowi na dawna granice, stad az do ich najblizszego garnizonu rozciaga sie dzikie pustkowie - stwierdzil Dash. Jimmy parsknal smiechem. -A co nam za roznica, czy natkniemy sie na piecdziesieciu dezerterow z armii Szmaragdowych, piecdziesieciu opryszkow czy piecdziesieciu keshanskich najemnikow... - Wzruszyl ramionami. Dash zatrzasl sie przesadnie pod ciezka oponcza. -Miejmy nadzieje, ze kimkolwiek sa, grzeja tylki przy ogniskach. Jak to powinien czynic kazdy jako tako zdrowy na umysle. Dash spial konia ostrogami i obaj rownym truchtem ruszyli na poludnie. -Dlaczego robimy to, co robimy? - spytal po chwili. -Bo taka jest wola naszego Krola, ktoremu winnismy posluszenstwo - odpowiedzial Jimmy. Dash westchnal przesadnie glosno. -Podejrzewalem, ze tak wlasnie odpowiesz. W odpowiedzi Jimmy cicho zanucil stara spiewke: Od granic Kesh po Queg skaliste brzegi Krew, serca i zycie w ofierze skladamy. Od piaskow poludnia po polnocne sniegi Gdzie Krol nam rozkaze, tam zwawo ruszamy... Odglos pekajacego lodu niosl sie daleko w chlodnym powietrzu i bracia zatrzymali konie wsrod drzew. Przed nimi rozciagala sie otwarta przestrzen. James gestem polecil bratu skierowac sie na poludnie, a sam ruszyl na polnoc. Dash kiwnal glowa, zsiadl z konia i uwiazal go do galezi niewysokiej brzozy. Jimmy zrobil to samo i cicho ruszyli kazdy w swoja strone. Dash okrazyl polane i zblizyl sie do spalonej farmy - co odgadl, patrzac na pnie pobliskich drzew. Dzwiek, ktory obaj uslyszeli wczesniej, powtarzal sie regularnie, jakby ktos kul lod. W pewnej odleglosci przed soba zobaczyl czlowieka. Szczuply jegomosc, kucajac na lodzie sporego, zamarznietego stawu w odleglosci moze stu jardow od miejsca, gdzie sie czail, walil w lod kamieniem. Kamulec wznosil sie i opadal, a Dash zastygl, zafascynowany tym widokiem. Nie mogl dobrze przyjrzec sie nieznajomemu, ale wydalo mu sie, ze tamten ma na sobie mozaike niezbyt dobrze lezacych, rozmaitych czesci odziezy zalozonych jedna na druga. Butow tez nie widzial, bo mezczyzna obwiazal nogi szmatami. Dostrzeglszy jakis ruch po drugiej stronie polanki, zrozumial, ze jego brat zajal juz pozycje. Teraz zostalo mu tylko czekac... Kiedy Jimmy powoli wylonil sie z lasu, nieznajomy zadziwiajaco zwawo porwal sie na nogi. Jimmy krzyknal: -Czekajze! Nie zrobie ci krzywdy! - Jednak mezczyzna blyskawicznie odwrocil sie i rzucil do ucieczki. Obszarpaniec gnal w strone Dasha niczym scigany jelen, wiec ten powoli, by tamten go nie zauwazyl, obnazyl miecz. Kiedy uciekinier dopadl do pierwszych drzew, wyszedl zza jednego z nich i zrecznie podstawil mu noge. Nieznajomy runal na ziemie i potoczyl sie, wrzeszczac: -Blagam! Nie zabijajcie mnie! Dash szybko skoczyl i przylozyl zbiegowi ostrze miecza do krtani. Tymczasem dobiegl do nich zdyszany Jimmy. -Nic ci nie zrobimy - odezwal sie Dash uspokajajaco. Demonstrujac swoja dobra wole, wetknal miecz do pochwy. - Wstawaj! Nieznajomy wstal powoli. -Szybki jest! - wysapal Jimmy, z trudem lapiac oddech. -Bylbys go zlapal za mile lub dwie. - Dash usmiechnal sie. - Moze i nie nalezysz do szybkobiegaczy, ale masz wilcza wytrzymalosc. Kim jestes i co tu robisz? - zwrocil sie do nieznajomego, stojacego czujnie, gotowego do natychmiastowej ucieczki, w razie gdyby cos mu zagrozilo. -Jestem Malar Enares, mlodzi panowie. - Nieznajomy byl szczuplym czlowiekiem, a jego orli nos niczym ostrze jataganu wystawal spod szmat kryjacych twarz. Mial ciemne oczy, ktorymi bacznie obserwowal braci. - Lowilem ryby. Jimmy i Dash spojrzeli na siebie niepewnie. -Kamieniem na lodzie? -Trzeba tylko rozbic lod, paniczu. Ryba sama podplywa do slonca. Zrobilbym petle z lyka i... -Chcesz zlapac rybe w zwykla petle, jak zajaca w sidla? -To nic trudnego, paniczu... trzeba tylko cierpliwosci i pewnej reki... -Mowisz jak Keshanin - zauwazyl Dash. -Och, litosci, panowie, litosci! Jestem tylko pokornym sluga wielkiego kupca z Shamaty, Kirana Hessena. Nazwisko tego ostatniego bracia dobrze znali. Hessen byl kupcem majacym rozlegle znajomosci na Kesh, dobrym znajomym i wspolnikiem w interesach nieboszczyka Jacoba Esterbrooka. Po upadku Krondoru ojciec mlodziencow, Lord Arutha, zebral dosc jednoznaczne dowody, wskazujace na to, ze stary Esterbrook sluzyl przez wiele lat jako agent rezydent Imperium Kesh. Zostal zabity z corka w niejasnych okolicznosciach. Jimmy doskonale wiedzial, o czym pomyslal teraz Dash. Jezeli agentem keshanskim byl Esterbrook, mogl byc nim i Kiran Hessen. -Gdzie jest teraz twoj pan? - spytal James. -Oj, obawiam sie, ze go zabito - stwierdzil Malar z zalem. - Sluzylem u niego od dziesieciu lat, a byl mi laskawym panem. I oto zostalem sam w tej pelnej chlodu dziczy. -Moglbys nam o tym opowiedziec? - spytal James. -I pokazac nam, jak chcesz zlowic te rybe? - dodal Dash. -Owszem, jesli dostane kilka wlosow z grzyw waszych koni, panowie - odparl Obszarpaniec. - Wtedy bedzie o wiele latwiej... -Skad wiesz, ze mamy konie? - zachnal sie Dash. -Wiem o zyciu tyle, by miec pewnosc, ze dwaj mlodzi panicze, tacy jak wy, nie wedruja przez pustkowia pieszo - odparl Malar. - A poza tym, przed chwila uslyszalem ich parskanie. -To by sie zgadzalo, a i wymiana jest uczciwa. - Kiwnal glowa Jimmy. -A do czego potrzebujesz wlosow z konskiej grzywy? - zaciekawil sie Dash. -Pozwolcie, ze wam pokaze... Ruszywszy ku miejscu, gdzie uwiazano konie, odezwal sie jeszcze do Jimmy'ego: -Paniczu... kiedy raczyliscie mnie wystraszyc, juz prawie przebilem lod. Czy moglibyscie usunac jego resztki rekojescia miecza? Jimmy kiwnal glowa i ruszyl ku lodowej pokrywie stawu. -A wiec jak to sie stalo, zes sie zgubil w dziczy? - spytal Dash, idac obok Keshanina. -Jak niewatpliwie wiecie - zaczal Malar - ostatnio wyniklo duzo nieporozumien pomiedzy Kesh i Krolestwem, a Shamata przechodzila z rak do rak. -Owszem, slyszelismy - przyznal Dash. -Moj pan, bedacy poddanym Krolestwa, stwierdzil, ze nie od rzeczy byloby odwiedzic swoje majetnosci na polnocy... najpierw w Landreth, a potem w Krondorze. Zblizalismy sie do Krondoru, kiedy natknelismy sie na najezdzcow. Szybko nas otoczyli i moj pan z wiekszoscia slug zgineli. Mnie i kilku innym udalo sie zbiec na wzgorza, gdzies tam, ku poludniowi. - Broda wskazal kierunek, jednoczesnie siegajac dlonia do grzywy konia nalezacego do Dasha. Zrecznym ruchem wyrwal pasmo skladajace sie z kilkunastu dlugich wlosow. Zwierze szarpnelo sie lekko, okazujac niezadowolenie. Dash odwiazal wodze od galezi, a mezczyzna znow wyrwal kilka wlosow. Czynnosc te powtorzyl jeszcze dwukrotnie, az wreszcie mruknal: - Powinno wystarczyc... -No to jak dlugo krecisz sie wsrod tych wzgorz? -Ponad trzy miesiace, paniczu - stwierdzil Malar, z duza wprawa splatajac konskie wlosy w cienka linke. - Bylo ciezko... Niektorzy z moich towarzyszy pomarli z zimna i glodu, dwaj zostali schwytam - nie wiem, czy przez dezerterow, czy przez opryszkow. Od mniej wiecej trzech tygodni jestem zupelnie sam. W tej dziczy latwo stracic rachube czasu - dodal przepraszajacym tonem. -Od trzech tygodni dajesz sobie tu rade, polegajac tylko na swoich golych dloniach? - zdumial sie Dash. Mezczyzna ruszyl z powrotem w strone stawu, nie przerywajac splatania linki. -Owszem... i przyznam, paniczu, ze bylo mi ciezko... -Ale jakzes sobie tu radzil? - nie przestawal dopytywac sie Dash. -Urodzilem sie w gorach nad Landreth, na polnoc od Doliny Marzen. Nie jest to kraj az tak nieprzyjazny czlowiekowi, jak ten tutaj, ale i tam latwo zginac marnie, nie zachowujac czujnosci. Moj ojciec byl lesnikiem. Zywil nas tym, co zdobyl za pomoca sidel i luku... do tego dodawal zloto za przeprowadzanie ludzi przez gory... -Byl przewodnikiem przemytnikow! - parsknal smiechem Dash. -Bardzo to byc moze - odparl Malar, wzruszajac ramionami. - Tak czy owak, z nadejsciem zimy okolice mojego domu robily sie prawie tak samo nieprzyjazne jak te tutaj... i musialem sie duzo nauczyc, aby przetrwac. Powoli i ostroznie zblizyl sie do przerebla. Spojrzal na niebo i stanal twarza do slonca. -Nie podchodzcie do przerebla tak, by wasze cienie padly na wode - pouczyl braci. Dash i Jimmy postapili wedle jego zalecen. Malar bez pospiechu uklakl przy otworze, usprawiedliwiajac jednoczesnie swoja powolnosc: - Uczono mnie, ze ryby dostrzegaja ruch. Dlatego nalezy dzialac bardzo powoli. -Musze to zobaczyc! - sapnal podniecony Dash. Jimmy tylko kiwnal glowa. -Slonce przeswieca przez przerebel, wiec ryby przyplyna, by nasycic sie cieplem - wyjasnial dalej mezczyzna. Zagladajac przez ramie lowcy, Jimmy spostrzegl duzego pstraga, leniwie krazacego wokol dziury w lodzie. Poruszajac sie bardzo powoli, Malar zanurzyl w wodzie za ryba petle z konskiego wlosia. Pstrag znieruchomial na chwile, ale mezczyzna oparl sie pokusie i powoli zaczal przesuwac petle w strone ogona ryby. Minela jeszcze jedna, nieskonczenie dluga minuta - i nagle sploszona czyms ryba zanurzyla sie gwaltownie. -Za chwile pojawi sie nastepna - zapewnil Malar. - Widza swiatlo i plyna, majac nadzieje, ze nad powierzchnia lataja owady. Po kilku minutach na brzegu przerebla znow pojawil sie pstrag. Moze byla to ta sama ryba, moze inna - Dash nie umialby tego okreslic. Malar znow zaczal swe powolne czary z petla i po chwili zdolal nia otoczyc pletwe. Wtedy szarpnal blyskawicznie i wyciagnal rybe z wody. Zdumiony pstrag wyladowal na lodzie, gdzie przez chwile jeszcze trzepotal sie, a potem znieruchomial. Dash nie mogl dostrzec twarzy Malara, ale z poglebionych nagle zmarszczek wokol oczu Keshanina wywnioskowal, ze ten sie usmiecha. -Gdybyscie panowie zechcieli rozniecic ogien... to ja tu tymczasem zlapie jeszcze kilka rybek. Bracia spojrzeli na siebie, a potem James wzruszyl ramionami. -Ja poszukam chrustu i drewna na opal, ty znajdz dogodne miejsce... Ruszyli w las, a osobliwy mieszkaniec Doliny czekal na wynurzenie sie kolejnych pstragow. Przez nastepne cztery dni powoli zdazali ku Krondorowi. Kilka razy slyszeli odlegle glosy i dzwieki towarzyszace przedzieraniu sie ludzi przez lasy, ale udalo im sie uniknac wszelkich spotkan. Bracia odkryli, ze Malar jest dla nich tajemnica. Potrafil doskonale radzic sobie w dziczy, co stanowilo ceche dosc osobliwa jak na kogos, kto podawal sie za pokornego sluge bogatego kupca. Z drugiej strony Dash byl gotow zgodzic sie z Jimmym, twierdzacym, ze takie wlasnie umiejetnosci przydawaly sie sludze bogatego przemytnika. Obaj cieszyli sie zreszta z towarzystwa Malara, ktory udowodnil swa przydatnosc, znajdujac kilka skrotow na przelaj, dodajac do jadlospisu pare smacznych roslin i okazujac sie niezlym strozem podczas nocnych wart. Kiedy wedrowali pieszo obok koni, co zajmowalo im polowe czasu, Keshanin nie zostawal w tyle. Jimmy ocenial, ze od Krondoru dzieli ich jeszcze tydzien drogi. W poludnie uslyszeli od polnocy dalekie rzenie koni. -Ludzie Duko jada Traktem? - spytal brata przyciszonym glosem. Dash kiwnal glowa. -Najpewniej tak. A jesli slyszymy ich az tutaj, to znaczy, ze sie do niego cofnelismy. Znasz jakas poludniowa droge do Krondoru? - zwrocil sie do Malara. -Tylko szlak, ktory skreca ku Krancowi Ziemi, paniczu. Ale jezeli zblizamy sie do Krolewskiego Traktu, to za pare dni natkniemy sie na pierwsze gospodarstwa... Jimmy milczal przez chwile. -Najpewniej zostaly spalone - odezwal sie w koncu. -Ale skoro tak - kontynuowal Dash - to znaczy, ze nikt w nich nie mieszka i moze uda nam sie wslizgnac do miasta ukradkiem. -Nie ma tam gospodarzy, to prawda - poprawil brata Jimmy. - Co wcale nie oznacza, ze nie mogli sie w nich schronic bardzo niemili, uzbrojeni ludzie... Dash zmarszczyl brwi, jakby sie zafrasowal, ze o tym nie pomyslal, ale po chwili usmiechnal sie szeroko. -To znaczy, ze niczym sie od nich nie roznimy. Czesto mi opowiadales, jaki ze mnie niemily czlowiek, a z pewnoscia bardzo lubie moja bron... Jimmy kiwnal glowa. -Dwu najemnikow wiecej, dwu mniej... kto na to zwroci uwage? A jak juz zblizymy sie do miasta, jakos znajdziemy droge do wewnatrz. Dziur w murach nie brakuje, to pewna. -A wiec byliscie panicze w Krondorze? - spytal Malar. - W czasie wojny, znaczy? -Slyszelismy o szkodach - odparl Jimmy, ignorujac pytanie. -Wielu ludzi opuscilo Krondor i udalo sie na wschod - przytaknal Dash. -Tyle to i ja wiem - odparl Malar i umilkl. Przez reszte dnia wedrowali lasem i zatrzymali sie na oboz dopiero pod wieczor. Nie rozpaliwszy ognisk, bracia skulili sie pod kocami, podczas gdy Malar objal pierwsza warte. Spali mocno, choc czesto sie budzili. Rankiem ruszyli dalej... Lasy wypelnialy odglosy towarzyszace odwilzy. Z daleka trzaski pekajacego w nagle cieplejszym powietrzu lodu brzmialy, jakby stawy i jeziorka zaczely zrzucac zamrozone skory. Z drzew opadaly na podroznych platy mokrego sniegu, a ze wszystkich galezi kapaly krople wody! Grunt pokrywaly trzeszczace plyty lodu i grudy blocka, lepiacego sie do butow i konskich kopyt. Wszystko to tworzylo mase dzwiekow, stanowiacych tlo, na jakim mozna bylo wyroznic poszczegolne odglosy wiosny. Odlegly zew ptaka, ktory wrociwszy za wczesnie z poludnia, poszukiwal swoich krewniakow. Szelesty i szmery wydawane przez male stworzenia, na krotko wylaniajace sie ze swoich nor, by zaraz do nich wrocic. Kiedy zatrzymali sie na odpoczynek, Jimmy uwiazal konia do nisko zwisajacej galezi drzewa i kiwnieciem glowy polecil bratu, by uczynil to samo. Ten wykonal polecenie, a potem steknal: -Uwazaj na wszystko. Musimy sobie ulzyc. - Podszedl do stojacego nieopodal Jimmy'ego, ktory udawal, ze sika w snieg. Dash zrobil to samo. -O co chodzi? - spytal cicho polgebkiem. :- Wyrobiles juz sobie opinie o naszym przypadkowym towarzyszu? - spytal starszy brat. Dash nieznacznie potrzasnal glowa: - Niezupelnie... Mysle, ze jest kims znaczniejszym, niz nowi, ale jeszcze nie wiem kim. -Nie masz na nim za wiele tluszczu - zauwazyl Jimmy - ale tez nie wyglada, jakby dlugo glodowal. -Masz jakas teorie? -Nie, ale jesli nie jest zblakanym sluga bogatego kupca, to co tu robi? -Moze to przemytnik? -Moze - odparl Jimmy, zapinajac spodnie. - Moze byc kazdym... kogo tylko zdolamy sobie wyobrazic. Przypominajac sobie o tym, ze dziadek latami ich przestrzegal, by nie wyciagali zbyt pochopnych wnioskow, Dash mruknal tylko: -Wiec moze lepiej niczego sobie nie wyobrazajmy. -Poczekajmy i przekonajmy sie sami - zgodzil sie Jimmy. Kiedy wrocili do koni, na strone odszedl Malar. Gdy odszedl od nich dosc daleko, Jimmy zwrocil sie do brata: -Pamietasz to opuszczone gospodarstwo o dzien drogi od polany, gdzie spotkalismy Malara? -To z domem na poly pokrytym gontami i zawalona obora? -To samo. Jesli bedziemy musieli sie rozdzielic, spotkamy sie na tej farmie. Dash kiwnal glowa. Zaden nie chcial rozmawiac o tym, co ma zrobic jeden z nich, jesli drugi przepadnie. Po powrocie Malara cala grupka ruszyla dalej. Niegdysiejszy kupiecki sluga z Doliny byl prawie tak samo malomowny jak obaj bracia. Milczenie w duzej mierze narzucalo wszystkim otoczenie. Podczas cichych nocy, a w chlodnym powietrzu nawet i za dnia, wszelkie odglosy i dzwieki niosly sie daleko. Wiedzieli, ze zblizaja sie do okolic, ktore najpewniej patroluja najezdzcy; czesciej tez prowadzili konie, idac pieszo, niz na nich jechali - jezdziec mogl zostac dostrzezony z daleka, a pieszego idacego obok konia spostrzec trudniej. Co jakis czas zatrzymywali sie i nasluchiwali. Tego samego dnia, po poludniu, zaczal padac deszcz i musieli poszukac jakiegos schronienia. Znalezli je w spalonej chacie, w ktorej zostalo dosc gontow w dachu, by ich jako tako oslonic. Usiadlszy na pospiesznie zdjetych siodlach - nie chcieli, aby mokly na deszczu - zaczeli oceniac swoja sytuacje. -Ziarna mamy jeszcze na jeden dzien - odezwal sie Dash, wiedzac doskonale, ze Jimmy zna stan ich zapasow nie gorzej od niego. -A czy, za pozwoleniem panicza, pod sniegiem nie znajda sie resztki trawy? - spytal Malar. -Owszem - zgodzil sie Jimmy. - Niewiele, ale koniom wystarczy... -Jesli w Krondorze sa jacys jezdzcy - odezwal sie Dash - to powinni miec siano. -Nielatwo bedzie ich naklonic do tego, by sie z nami podzielili - rzekl z przekasem Jimmy. Dash usmiechnal sie tylko drapieznie. -Czymze byloby zycie bez jednej czy dwu przeszkod do pokonania? Kiedy przestalo padac, ruszyli dalej. -Obawiam sie, mlodzi panowie - odezwal sie Malar nieco pozniej tego samego popoludnia - ze cos slysze... Wszyscy zatrzymali sie i zaczeli nasluchiwac. Zimowe dni ustapily juz cieplejszym obietnicom wiosny, jednak w powietrzu nadal utrzymywalo sie dosc chlodu, by mogli widziec pare ze swoich oddechow. Po chwili milczenia, kiedy Dash chcial juz otworzyc usta i cos powiedziec, uslyszeli nagle przed soba jakis meski donosny glos. Bracia nie rozpoznali slow, natychmiast jednak zrozumieli, ze maja przed soba najezdzcow mowiacych jezykiem podobnym do dialektu z Yabon. Jimmy szybko rozejrzal sie za jakas kryjowka. -Tam - szepnal, wskazujac kierunek. Nieopodal rosly krzaki otaczajace kilka skalek i glazow. Dash nie byl pewien, czy zdolaja sie za nimi ukryc, w okolicy jednak nie widzial zadnego innego lepszego miejsca. Malar zdazyl juz okrazyc wystajaca nad inne skalke i odsuwal galezie, pomagajac Jimmy'emu i Dashowi wprowadzic konie do kryjowki. Z daleka dobiegl ich tetent wierzchowcow. Kon Dasha rozdal nozdrza i uniosl glowe. -Co sie dzieje? - spytal Jimmy. -Ta stuknieta klacz ma ruje! - zaklal szeptem Dash, szarpiac rzemienie oglowia. - Sluchaj! - syknal, zwracajac sie do klaczy. -Panicz dosiada klaczy? - spytal Malar. -To dobry, posluszny kon - zachnal sie Dash. -Przewaznie - syknal Jimmy. - Ale nie teraz! Dash ponownie szarpnal wedzidlem, usilujac zwrocic uwage klaczy na siebie. Mlody czlowiek byl doswiadczonym jezdzcem i wiedzial, ze jesli zdola nad nia zapanowac, zwierze nie zdradzi rzeniem ich pozycji zblizajacym sie nieprzyjaciolom. Zrebiec Jimmy'ego spogladal na wszystko dosc obojetnie, choc podniecenie klaczy wywolalo u niego pewne zaciekawienie. Dash trzymal mocno wodze przy konskim pysku i klepiac klacz po nozdrzach, przemawial do niej lagodnie, starajac sieja uspokoic. Jezdzcy zblizyli sie do nich i Dash ocenil po tetencie kopyt, ze musialo ich byc przynajmniej kilkunastu. W powietrzu niosly sie odglosy rozmow i smiechow. Ci ludzie patrolowali znane sobie okolice i nie spodziewali sie zadnych klopotow. Wciaz trzymal mocno wodze i nie przerywal cichej, lagodnej przemowy, za pomoca ktorej spodziewal sie opanowac sytuacje. I nagle, gdy jezdzcy podjechali blizej, klacz szarpnela sie i uniosla glowe. Bracia zamarli. Przez chwile obaj jeszcze zywili nadzieje, ze nic sie nie zdarzy... i nagle chlodne powietrze rozdarlo milosne, przenikliwe rzenie klaczy. W powietrzu rozlegly sie gniewne okrzyki jezdzcow i rzenie koni odpowiadajacych na zew. -Jazda! - zagrzmial Jimmy, nie zawahawszy sie ani chwili. - Tamtedy! Malar blyskawicznie skoczyl pomiedzy galezie i ignorujac zadrapania, znikl we wskazanym kierunku. Za nim skoczyl Jimmy, trzymajacy swojego zrebca. Wzrok mlodzika plonal ogniem podniecenia. Klacz tymczasem, zwlekajac po uslyszeniu odezwu na swoje zaproszenie, zaczela sie szarpac. I znow zarzala milosnie. Wierzchowiec jednego z najezdzcow, uslyszawszy ponowienie zaproszenia, odpowiedzial ochoczo i Dash zrozumial, ze zapanuje nad klacza tylko z jej grzbietu. Puscil wodze, pozwalajac jej spojrzec ku ogierowi, i szybko wskoczyl na siodlo - ukazujac sie zaskoczonym wciaz jeszcze zolnierzom. Bez wahania wbil ostrogi w boki konia i puscil sie galopem. Wypadl z krzakow prosto ku grupie nie spodziewajacych sie niczego Novindyjczykow i przemknal obok nich jak strzala. A potem znow spial klacz i pognal dalej, zostawiajac brata i Malara. Zanim nieprzyjaciele zdazyli sie zorientowac, byl juz daleko. Ukryci za niewysokim wzgorzem Jimmy i Malar widzieli, jak jezdzcy zawracaja i ruszaja lawa za Dashem. -Zlapia go, paniczu? - wychrypial Malar, ledwo lapiac oddech. -Pewnie tak - odparl Jimmy, zaklawszy pierwej sazniscie. - Jezeli zdola sie im wymknac, powinien wrocic do tamtej farmy. Tak sie umowilismy. -Zawracamy? - spytal sluga. Jimmy milczal przez chwile. -Nie - odparl wreszcie. - Prawdopodobnie zostanie schwytany... a w takim przypadku zadna miara mu nie pomozemy... albo sie wymknie i wroci do farmy, ktora znalezlismy tego dnia, kiedy spotkalismy ciebie. Poczeka dzien czy dwa i wroci do Darkmoor. Jesli teraz zawrocimy, nie zdobedziemy wiecej informacji od niego. -A wiec do Krondoru? -A wiec do Krondoru! - odpowiedzial Jimmy. Rozejrzawszy sie dookola, stwierdzil, ze ostatni z jezdzcow znikl juz w oddali. - Tedy - wskazal droge, gdy ucichly odglosy poscigu. Ruszyli dalej, zachowujac tyle spokoju, ile mogli zachowac w tej sytuacji... *** Dash gnal jak uciekajacy z piekiel potepieniec, choc klacz za wszelka cene starala sie choc obejrzec za pedzacym za nia ogierem. Gdy tylko zwalniala, natychmiast uderzal ostrogami. Pilnie tez baczyl, by utrzymac sie w siodle na kretym lesnym szlaku, pelnym nisko wiszacych galezi, blotnych kaluz i naglych zakretow.Wiedzial, ze gdyby zobaczyl go w tej chwili jego instruktor, ktory uczyl go konnej jazdy na dziedzincu koszar Krolewskiej Gwardii, natychmiast rozdarlby sie okropnie, nakazujac mu zmniejszenie predkosci. Zdawal sobie sprawe, ze szalenczy wyscig na niepewnym podlozu, po niebezpiecznym, nie znanym mu szlaku jest bardzo ryzykowny. Nie odwazyl sie spojrzec wstecz, aby zorientowac sie, jak blisko sa przesladowcy - slyszany przezen tetent kopyt upewnial go, ze niedaleko. Wiedzial, iz dostrzegaja go jedynie jako niezbyt dobrze widoczny ksztalt jezdzca pomykajacego przez cienisty las, ale dopoki trzymal sie szlaku, mogli prowadzic poscig, nie tracac go z oczu. Wiedzial, gdzie sie znajduje - choc tylko z grubsza. Na wschod od Krondoru ciagnelo sie kilkanascie lesnych traktow, wiodacych z miasta do okolicznych farm. Zdawal sobie sprawe, ze jesli uda mu sie zgubic przesladowcow, trafi na Trakt Krolewski. Przerazliwy wrzask i rzenie konia, ktore dobiegly go z tylu, informowaly go, ze wierzchowiec jednego z przesladowcow poslizgnal sie i padl, prawdopodobnie lamiac noge. Spojrzawszy w lewo, zobaczyl, ze drzewa rosna tam mniej gesto - dotarl do niewielkiej wioski - za przeswitujacymi wsrod pni polami widzial otwarta przestrzen i wypalone chatki. Zawahal sie tylko przez chwile, wiedzac, ze skierowanie konia na pola jest pomyslem o wiele gorszym niz pozostanie pomiedzy drzewami. Wijaca sie wsrod pol droge niechybnie pokrywalo teraz sliskie blocko zalegajace powierzchnie utwardzona przez lata ugniatania jej kolami wozow i kopytami koni, a o tej porze roku rola byla dostatecznie rozmiekla, by kon mogl w niej beznadziejnie utknac. Klacz z trudem parla przed siebie: od dawna nie najadla sie do syta i choc dyszala ciezko, brakowalo jej sil, by wykonywac nakazy jezdzca. I nagle, ujrzawszy przed soba brukowana sciezke, zaswital mu cien nadziei. Zawrocil klacz tak gwaltownie, ze niewiele brakowalo, a upadlaby - ale kiedy sie pozbierala, ruszyla tam, gdzie chcial. Dash westchnal w duchu do Ruthii, Pani Szczescia, i przygotowal konia do skoku. Ciagnacy sie wzdluz drogi plot, niemal zupelnie rozwalony, w miejscu gdzie musial go przeskoczyc, obok zamknietej bramy, zostal nietkniety. Klacz byla zmeczona, ale miala jeszcze dosc sil do skoku i latwo mogla sobie z tym poradzic, ladujac na mokrych kamieniach. Dash uslyszal pod soba loskot kopyt, ktory mu powiedzial, ze kon nie zamierza stawac okoniem. Obejrzawszy sie szybko w lewo, zauwazyl, ze kilku nieprzyjaciol usiluje go okrazyc, kierujac konie na blotniste pole. Widok ten wywolal na jego ustach wilczy usmieszek. Prowadzac klacz w miejsce, gdzie chcial przeskoczyc plot, obejrzal sie jeszcze raz. Scigajacy go ludzie grzezli beznadziejnie w blocku na polu i kleli siarczyscie, usilujac wydostac sie z siegajacej niektorym koniom po brzuchy brei. Udalo mu sie wyprzedzic o kilka sekund jezdzcow, ktorzy, scigajac go po drodze, musieli zawrocic i objechac dookola nietknieta czesc ogrodzenia. Teraz mial szanse. Slonce skrylo sie juz przed nim za drzewami, a na polach kladly sie dlugie cienie drzew. Przejechawszy obok spalonej farmy, zobaczyl, ze wykladana kocimi lbami sciezka mija drzwi i ciagnie sie dalej ku zgliszczom stodoly. Jechal dalej, ale zblizywszy sie do podjazdu, lekko zwolnil. Mial tylko chwile na to, by dac klaczy wytchnac - dolatujace go z tylu zawiesiste przeklenstwa swiadczyly, ze reszta przesladowcow tez utknela w blocie. Rozejrzawszy sie uwaznie, doszedl do wniosku, ze droga w prawo wydaje sie mniej grzaska - przynajmniej tak wygladala - ruszyl wiec nia truchtem, dopoki klacz nie zwolnila, ze wzgledu na bloto. Uslyszawszy chrzest piasku pod kopytami wierzchowca, poczul tchnienie nadziei. Ta jednak szybko sie rozwiala - za nim rozlegl sie grzmot kopyt koni, ktore wlasnie dotarly do brukowanej sciezki. Do linii drzew bylo zludnie blisko, Dash jednak wiedzial, ze jezeli nie dotrze do lasu przynajmniej o minute wczesniej niz czolowka poscigu, nie zdola go zgubic. Ponaglil klacz do klusa i obejrzal sie za siebie. Jezdzcy docierali do zabudowan - i znow poczul budzaca sie iskre nadziei. Spienione konie przesladowcow mialy szeroko rozdete chrapy. Wygladaly na rownie zmordowane jak jego wierzchowiec. Tamci musieli nan wpasc pod koniec patrolu albo glodzili swe konie - tak czy owak nie wydalo mu sie, by mogli go dopasc, przynajmniej tak dlugo, jak zdola zmusic swoja klacz do biegu. Dotarlszy do pierwszych drzew, musial sie schylic. Szybko puscil konia w cwal, ostroznie wybierajac droge wsrod drzew, kluczac zajadle i oddalajac sie coraz bardziej od przesladowcow. Liczyl na to, ze nie zostawi wyraznego sladu, choc byl swiadom, ze w tych okolicznosciach nawet slepiec moglby podazac jego tropem. Rozejrzawszy sie dookola, spostrzegl nieopodal niewielka skalke, wyrastajaca z niezbyt stromej i plaskiej na szczycie pochylosci. Skierowawszy klacz w tamta strone, spostrzegl, ze wzdluz skaly ciagnie sie waska sciezka. Szybko zeskoczyl z siodla i powiodl konia w dol nowo odkrytego szlaku. Wyczerpana klacz nie miala sily na to, zeby rzeniem wezwac ogiera - ledwo starczylo jej tchu, by isc za Dashem. Uciekinier szarpnal wodze i ponaglil ja do szybszego marszu. Slonce chylilo sie ku zachodowi, cienie zalegajace wsrod drzew wydluzaly sie i gestnialy, Dash zas uparcie podazal w glab lasu. Jezeli Jimmy i Malar oddalili sie od przesladowcow, odbili od obranej drogi kilka mil na poludnie. Dash zaczal sie zastanawiac, czy nie powinien - po zgubieniu poscigu - sprobowac odszukac brata i osobliwego przybysza z Doliny Marzen. Doszedl do wniosku, ze najlepsza rzecza, jaka moglaby mu sie teraz przydarzyc, byloby zagubienie sie w gluszy. W Krondorze nie przebywalo prawdopodobnie az tylu ludzi, by sie nie mogli znalezc, gdyby obaj z Jimmym dotarli tam bezpiecznie. Taka przynajmniej mial nadzieje. Uslyszawszy, ze jezdzcy zblizaja sie do miejsca, gdzie zjechal z traktu, pospiesznie ruszyl w gestwine. Jimmy chwycil Malara za ramie. -Tam sie wlaczymy. - Wskazal dlonia miejsce, w ktorym sznur podroznych mijal skraj lasu, dawne przedmiescia Krondoru. - Ja jestem najemnikiem z Landreth, a ty zostajesz moim sluga. -Okradaczem psow - mruknal Malar. -Co prosze? -Wlasciwa nazwa to "okradacz psow". Aby nakarmic swego pana, sluga najemnika w razie potrzeby ukradnie ochlapy psu. - Chudzielec usmiechnal sie lekko. - Bylem i w takiej sluzbie. Ale wy, paniczu, od razu sie zdradzicie, jesli tylko natkniemy sie na kogos z Doliny... -Myslisz, ze sie tu taki trafi? -Lepiej, abyscie podali sie za mlodego czlowieka ze Wschodu Krolestwa, sluzacego ostatnio w Dolinie. Nie podawajcie zadnych szczegolow, takich jak nazwa kompanii. Powiedzmy, zescie pracowali dla mojego niedawnego pana. Nie wiem, co spodziewacie sie znalezc w Krondorze, ale w zamecie wojny niejedno moze sie wydarzyc. Nie takie rzeczy widywano... Jimmy musial przyznac, ze Malar rozumuje dobrze. W miejscu, gdzie kilka tygodni wczesniej widzial tylko osmalone, pokryte szkliwem lodu kamienie, znajdowaly sie teraz tuziny chatek i namiotow, ktorych najpewniej przybywalo z kazdym dniem. Zblizali sie do miasta - Jimmy na koniu prowadzonym przez Malara - i mlody jezdziec upajal sie widokiem i slyszanymi az tu dzwiekami. Zapadl juz wieczor i mrok rozswietlily plomienie licznych ognisk. Od tychze ognisk dolatywaly ku nim okrzyki wszelkiego rodzaju wydrwigroszow, oferujacych kolacje, wino i towarzystwo kobiet. Wokol ognia krzatali sie groznie wygladajacy ludzie, czujnie przypatrujacy sie mijajacym ich obcym. W pewnej chwili podbiegl do nich czlowiek z dymiacym kociolkiem. -Gorace zarcie! Gulasz zajeczy! Z dodatkiem marchwi i selerow! Wyraz twarzy stojacych w poblizu ludzi podpowiedzial Jimmy'emu dwie rzeczy - gulasz w istocie byl "zajeczy" (zajeczec mial ten, co go zjadl), ale niemal wszystkich w zasiegu wzroku dreczyl tak silny glod, ze podejmowali to ryzyko. Panowal tu jednak jakis porzadek - cala scene obserwowali zbrojni, a ich zdeterminowane miny wskazywaly na to, ze gotowi sa zabic kazdego, kto podejmie probe najedzenia sie bez uiszczenia zaplaty. -Ile? - spytal rzeczowo Jimmy, nie zatrzymujac konia. - A ile macie? - spytal przekupien. Malar odsunal lokciem Jimmy'ego na bok. -Idz precz, trucicielu kotow! Moj pan nie zechce nawet powachac tej paskudnie smierdzacej brei! - zawolal. W nastepnym ulamku sekundy obaj stali nos w nos, obrzucali sie obelgami, od ktorych powinien popekac grunt, targu jednak dobili niemal blyskawicznie. Malar dal nieznajomemu miedziaka, klebek szpagatu, noszony w kieszeni, i bardzo zardzewialy sztylet. Przekupien wreczyl mu naczynie i szybko wrocil do swego ogniska, gdzie kobieta podala mu nastepny kubek gulaszu, po czym ruszyl na poszukiwanie kolejnego klienta. Malar skinieniem dloni skierowal Jimmy'ego na pobocze drogi, gdzie kucnal, dmuchajac w gesty, parujacy plyn. -Zjedzcie, panie... ale zostawcie co nieco i dla mnie - rzekl, podajac naczynie Jimmy'emu. Ten kucnal, nie bardzo majac ochote na siadanie w blocku, i nabral lyzka gulaszu. Krolik byl nad wyraz mizernym przedstawicielem swego rodu, a marchewka i seler smakowaly osobliwie. Pomyslal, ze lepiej sie nie zastanawiac, jak dlugo warzywa marzly w czyjejs piwnicy, zanim znalazl je przedsiebiorczy przekupien. Zjadlszy polowe zawartosci misy, podal ja Malarowi. Podczas gdy samozwanczy sluga jadl, Jimmy przygladal sie otoczeniu. Widzial dostatecznie duzo obozow wojskowych, by zrozumiec, ze do takiego trafil. Odpoczywali tu wojownicy, maruderzy, handlarze, zlodzieje i dziwki... cala ta ksiezycowa brac czekala na powod, by ruszyc dalej. Zaczal sie zastanawiac, dlaczego sie tu zebrali i co moze ich pchnac dalej. Wiekszosc z nich niedawno jeszcze szla na wschod w szeregach najezdzcow, ale widzial wsrod nich dostatecznie wielu Keshan i Queganczykow, by dojsc do wniosku, ze ma przed soba zbieranine dezerterow, handlarzy bronia, poszukiwaczy okazji do niewielkiego rabunku i rozmaite szumowiny, jakie zawsze niesie ze soba fala wojny. -Co dalej, paniczu... - zagadnal go Malar, odkladajac oprozniona mise. -Ruszajmy do miasta. -I co tam bedziemy robic? -Rozejrzymy sie za moim bratem. -Myslalem, ze wroci na wschod. -Owszem, powinien byl tak zrobic, ale niechybnie postapil inaczej. -Dlaczego? -Bo takie ma obyczaje... Przedzierajac sie przez wioske namiotow, skierowali sie ku miejskim murom... Rozdzial 3 KONFRONTACJE Pug zmarszczyl brwi.Keshanski ambasador skonczyl czytanie ostatniej noty swojego rzadu i usmiechnal sie falszywie, niemal bolesnie. -Milordzie Gadesh - odezwal sie reprezentant Krola, Baron Marcel d'Greu, usmiechajac sie dokladnie tak samo. - To niemozliwe. Pug spojrzal na Nakora, siedzacego po jego prawej stronie. Ostatnia runda negocjacji pomiedzy Krolestwem a Imperium Kesh przypominala dokladnie poprzednia. Nakor potrzasnal glowa. -Moi panowie, proponuje oglosic mala przerwe, bysmy mogli raz jeszcze zastanowic sie nad tymi zadaniami. -Doskonaly pomysl - odezwal sie mistrz Kalari, przedstawiciel Czarnych Magow z Tsuranni, neutralny obserwator, ktory na tym spotkaniu reprezentowal swoj rzad. Obaj ambasadorowie wycofali sie do wyznaczonych im kwater, a Pug z Kalarim i Nakorem udali sie do komnaty, gdzie czekali juz Miranda i Kalied, przywodca najpotezniejszej z trzech frakcji, jakie wylonili spomiedzy siebie magowie ze Stardock. Kalied wygladal na starszego od Puga, mimo ze ten urodzil sie o dwadziescia lat wczesniej. Pug mial twarz i postac czlowieka, ktory niedawno przekroczyl dwudziestke. Odmlodzenie zawdzieczal silom uwolnionym z Kamienia Zycia. Miranda - kobieta z wygladu tez dwudziestokilkuletnia - usmiechnela sie do meza. -Sa jakies postepy? -Nie ma zadnych - odpowiedzial Pug, biorac kubek piwa od mlodego zaka, sluzacego magom reprezentujacym w negocjacjach interesy Stardock. -Musze przyznac - odezwal sie Kalari - ze te negocjacje sa bardziej sformalizowane, niz oczekiwalem. - Upil ostroznie nieco goracej kawy i kiwnieciem glowy zaaprobowal jakosc napoju. Byl czlowiekiem w srednim wieku, o gladko wygolonej glowie, szczuplym i rzeskim, o przenikliwym, bystrym spojrzeniu. - Zechciejcie mi jednak rzec... moze wynika to z mojej slabej znajomosci jezyka Krolestwa albo kultury Kesh, ale odnosze nieodparte wrazenie, ze tamci powtarzaja jedynie poprzednie zadania. -Nie. - Usmiechnal sie Nakor. - Oceniasz wasc sytuacje bardzo trafnie. -W czym wiec problem? - spytal Kalari. - W historii mojego Imperium zdarzaly sie oczywiscie negocjacje, ale zwykle toczono je pomiedzy Lordami Imperium. Wasze pojecie dyplomacji jest mi... nieco obce. Kalari jako wyslannik Zgromadzenia Magow Kelewanu mial baczyc, by reprezentanci Stardock nie zapomnieli o interesach Tsuranni. Podczas ostatnich lat handel pomiedzy niegdysiejszymi wrogami, to znaczy Krolestwem Wysp i Imperium Tsuranni, zostal bardzo ograniczony. Z piecdziesiecioletniego zametu i walk o wladze w Tsuranni zwycieska reka wyszedl Dom Acoma, a jego niezwykle pomyslowa przywodczyni, Lady Mara, zyskala tytul Slugi Imperium. Jej syn, Justin, wladal teraz pomyslnie jako Imperator, pomimo licznych i niemal udanych prob przywrocenia starych porzadkow, ktorym jego matka polozyla kres. Zmiany spowodowaly spory zamet, a ten wplynal na ograniczenie handlu pomiedzy swiatami. Od dwu lat jednak na Kelewanie zapanowal spokoj, a wladca Tsuranskiego Imperium pragnal, by nic nie stalo na przeszkodzie stalej wymianie towarow i uslug. -Coz - odezwal sie Pug - wyobraz sobie, ze jestesmy Turilami... tylko bardziej wojowniczymi... i wtedy, byc moze, zrozumiesz trudnosci, z jakimi sie borykamy. Kalari kiwnal glowa. Turilowie jako jedyny lud na jego ojczystym swiecie oparli sie Imperium Tsuranni i w koncu zmusili jego wladcow do zawarcia z nimi zbrojnego rozejmu. -Od czasu, kiedy Sluga Imperium odebrala zgromadzeniu Wielkich wiele dawnych przywilejow, trzeba nam ciagle uczyc sie czegos nowego - westchnal. - Mysle, ze to nieustanne powtarzanie wszystkiego za stolem, ciagle i od nowa, prowadzi do nikad... ale moze sie myle... -W rzeczy samej jest to bardzo latwe. - Nakor parsknal smiechem. - Dlatego my, dyplomaci, tak bardzo to polubilismy. Kalari spojrzal uwaznie na malego franta. Na udzial Nakora w negocjacjach nalegal Pug. W ojczystym swiecie Tsuranczyka, Pug - znany pod imieniem Milambera - stal sie postacia z legendy, budzaca niemal tylez podziwu i kontrowersji, co Lady Mara Acoma. Fakt, ze w negocjacjach uczestniczyl Nakor, zdumiewal niektorych tsuranskich Wielkich. Wszelkie pozory swiadczyly o tym, ze samozwanczy "Najwyzszy Kaplan" jakiegos nikomu nie znanego wyznania byl bezczelnym obszarpancem, nie pozbawionym pewnych kuglarskich zdolnosci, uparcie udajacym durnia. A jednak w jego zachowaniu Kalari dostrzegal cos, co nie pozwalalo mu na powierzchowny sad. Maly frant nieustannie zartowal, ale za tymi zartami kryla sie nieustanna praca nietuzinkowego umyslu. Tsuranski mag wyczuwal kazdym wloknem ciala, ze pod przebraniem pospolitego wydrwigrosza, ktory ostatnio zajal sie tworzeniem nowej religii, kryje sie czlek o ogromnych zdolnosciach i umiejetnosciach magicznych. Mogl sie zarzekac, ze jego moc pochodzi od bogow albo ze sa to zwykle "sztuczki" - jak czesto utrzymywal z uporem godnym lepszej sprawy - Tsuranczyk wyczuwal, ze w tym towarzystwie Nakor ustepuje moca i znaczeniem jedynie Pugowi. Na razie postanowil odlozyc te rozmyslania na pozniej. Pomijajac wszystko inne, Isalanczyk z Kesh byl zabawnym i milym kompanem. -A wiec dobrze - zwrocil sie do Puga. - Racz mnie oswiecic, o co chodzi w tym bezsensownym omawianiu szczegolow. -Popros kogos innego - odparl Nakor. - Osobiscie, jak i ty, uwazam, ze to okropnie nudne. - Lyknal piwa. - A zreszta wszystko, co wazne, i tak juz zostalo postanowione. -Doprawdy? - zdziwil sie Pug. - Czy nie zechcialbys powiedziec nam, jak doszedles do tego zdumiewajacego wniosku? Nakor usmiechnal sie szeroko, jak zawsze, kiedy dzielil sie z innymi swoimi przewidywaniami i przemysleniami. -To proste. - Powiodl dlonia dookola. - Sami moglibyscie do tego dojsc, gdybyscie tylko sprobowali. - Miranda wymienila z mezem porozumiewawcze usmiechy. - Krolestwo zostalo bolesnie ugodzone - zaczal wyjasnienia maly przechera - ale rana nie jest smiertelna. W Kesh doskonale o tym wiedza. Maja tu swoich szpiegow. Zdaja sobie sprawe, ze choc Krolestwo potrzebuje swoich sil na Wschodzie, to nie dlatego, by mialo tam jakies naprawde powazne klopoty. Jesli Kesh zacznie awanture, Krol rozkaze Ksieciu zatrzymac zolnierzy. A gdy Kesh zaczeka, az wyrusza Armie Wschodu, Patrick bedzie mial wiecej czasu, by sie umocnic, przygotowac i rozprawic z keshanskimi awanturnikami . - Maly frant potrzasnal glowa. - Nie... Kesh dobrze wie, ze jesli zechca wykorzystac swoja chwilowa przewage, straca i to, co zyskali do tej pory. Moga zyskac jakas koncesje handlowa albo cos w tym rodzaju, ale nigdy nie odzyskaja tego, co dostali za ochrone poludniowej flanki Krolestwa. - Powiodl wzrokiem po twarzach wpatrzonych wen ludzi. - Usiluja znalezc sposob wycofania sie z niezrecznej sytuacji, nie tracac twarzy i nie robiac z siebie durniow. Kalari parsknal smiechem. Nawet posepny Kalied musial sie usmiechnac. -A wiec to sprawa honoru? - spytal Pug. Nakor wzruszyl ramionami. -Wlasciwie to bardziej niz o honor idzie im o to, by uniknac kary po powrocie do stolicy. Generalowie Rufi ibn Salamon i Behan Solan beda musieli wytlumaczyc sie Imperatorowi ze swoich poczynan. Musza znalezc naprawde dobre tlumaczenie ... bo z chciwosci stracili to, co Imperator zyskal wczesniej lagodnoscia i uprzejmoscia. Wiecie przeciez, ze nikt z keshanskich wladz nie upowaznil ich do prob zajecia Doliny. -A ty skad o tym wiesz? - nie wytrzymal Pug. -Krece sie tu i tam, slysze to i owo - odparl enigmatycznie Nakor. - Generalowie moga sobie trzymac jezyki za zebami, ale zwykli zolnierze lubia sobie pogadac. Wartownicy pelniacy sluzbe przy generalskim namiocie rozmawiaja z markietankami i obozowymi dziewkami. Markietanki z kolei dziela sie nowinkami z woznicami i wkrotce caly oboz wie, o czym gadaja ze soba ich generalskie wynioslosci. -Kesh nie chce wojny, nawet ze slabym Krolestwem. Nigdy do konca nie opanowali ludow zyjacych na poludnie od Pasa Kesh. Nie trzeba wiele, by Keshanska Konfederacja znow podniosla buntowniczy leb i wasz Krol doskonale o tym wie. Tak wiec Kesh nie chce wojny, Krolestwo tez nie chce nowej - bo musi najpierw uporac sie z najezdzcami i zakonczyc niedawna. Dlatego tez sadze, ze wszyscy siedzimy tu na prozno, bo sprawy dawno zostaly rozstrzygniete. -Owszem, z jednym wyjatkiem - przyznal Pug. -Stardock - odgadl Nakor. -To juz zalatwiono - stwierdzil Kalied. Pug wzruszyl ramionami. -Wiem. Polecilem Nakorowi zawrzec taka ugode, jaka byla konieczna. Chodzilo o to, byscie zechcieli laskawie wesprzec Krolestwo; istniala mozliwosc, ze gdyby Kesh ruszylo przeciwko nam, wy byscie nas poparli - i to przewazylo szale na nasza korzysc. Nadal jednak nie wiem, jak mam wytlumaczyc Krolowi utrate jednej z jego ziem lennych... -Jem dzis obiad z czlonkami Rady - nadal sie Kalied. - Poniewaz Robert d'Lyes postanowil nie pozbawiac Ksiecia swoich uslug w Darkmoor, musimy wybrac kogos na jego miejsce. -Wstal. - Raczcie jednak pamietac, Mistrzu Pug, ze pomimo waszej legendarnej niemal potegi i oczywistego szacunku, jaki zywimy dla was ze wzgledu na fakt, iz wyscie byli Fundatorem Akademii, Stardock nie nalezy juz do was. Nakor przysiagl nam, ze uszanujecie umowe, jaka zawarl, by sklonic nas do przyjscia , z pomoca Krolestwu. Teraz wlada tam Rada - nie w waszym interesie, tak jak to bylo, gdyscie sie wloczyli nie wiadomo gdzie, ale w interesie tych, co tam mieszkaja. Macie prawo do jednego glosu - dokladnie takie samo, jak kazdy z innych czlonkow Akademii. -Niech i tak bedzie - odparl Pug po chwili milczenia. - Uszanuje umowe i dopilnuje, by Krolestwo nie wtracalo sie w wasza autonomie. -Autonomie? - spytal Kalied, unoszac brwi. - Ciekawy dobor slow. My myslimy o tym w kategoriach niezaleznosci. Nakor zbyl te uwage machnieciem dloni. -Nie badz durniem, moj poczciwy Kaliedzie. Pug moze przekonac Krola do tego, by pozwolil wam rzadzic sie po swojemu, ale nie spodziewaj sie, ze skloni go do pogodzenia sie z istnieniem niezaleznego panstewka lezacego niemal w sercu Krolestwa. A zreszta... co prawda pomogliscie obronic Krolestwo przed Imperium, ale i Krolestwo broni was przed Kesh. Czy naprawde myslisz, ze Imperator bylby choc w polowie tak szczodry jak Krol? Kalied milczal przez chwile, zujac jakies slowa, az wreszcie odpowiedzial: -Dobrze wiec... Przedstawie wszystko Radzie i jestem pewien, ze nie zechca "wyjsc na durniow". - Sklonil sie, rzucil Nakorowi spojrzenie, po ktorym ten powinien zakwilic i skonac, a potem wyszedl. -Przypuszczam - odezwal sie Kalari, zwracajac sie do Nakora - ze wasze wczesniejsze komentarze, dotyczace dyplomacji, byly raczej teoretycznej niz praktycznej natury? Miranda rozesmiala sie, po chwili dolaczyl do niej Pug. -Coz, mam sporo do wyjasnienia Ksieciu i sadze, ze nie da sie tego odwlec. Podejrzewam, ze idea autonomii Stardock wewnatrz Krolestwa Patrickowi spodoba sie jeszcze mniej niz Kaliedowi. -Ruszamy do Darkmoor - stwierdzila Miranda. -A ty, Nakorze? - spytal Pug. -Zrobilem tu juz wszystko, co bylo mozna - stwierdzil niepoprawny Isalanczyk. - Zwerbowalem niektorych zakow i znow sa miedzy nimi Blekitni Jezdzcy... po to, by szkoleni tu magowie nie nabrali o sobie zbyt wysokiego mniemania. Zreszta trzeba mi spedzic troche czasu z Dominikiem i innymi wyznawcami Ishap, ktorzy zatrzymali sie przy Ksieciu. Ruszymy razem, jak tylko znajde Sho Pi. Kiedy wyszedl, Kalari zwrocil sie do Puga: -Jedno pytanie... Ten spojrzal uwaznie na tsuranskiego maga. -Od czasu, kiedy z ramienia naszego Imperatora przybylem do Stardock, zdazylem sie sporo dowiedziec o stanie tutejszych spraw. Jestem ciekaw, dlaczegoz ty sam, we wlasnej osobie, nie przybyles do naszego Zgromadzenia i czemu nie poprosiles nas o pomoc w rozprawieniu sie ze Szmaragdowa Wiedzma. - Znizyl glos. - Nie jestem pewien, czy w pelni pojalem wszystko, co sie tu dzialo, ale odnioslem wrazenie, ze stawka byla znacznie wieksza, niz ludzie to sobie wyobrazali... Miranda i Pug wymienili spojrzenia. -Owszem - odparl powsciagliwie Arcymag - ale niestety nie moge powiedziec nic wiecej. Co sie zas tyczy tego, czemu nie poprosilismy o pomoc Tsuranni, to rzekne tylko tyle, ze nasze stosunki z wami nie sa juz takie, jakie byly przed sprawa Makali... -Aaa... - odparl Kalari i kiwnal glowa ze zrozumieniem. Kilka lat temu na dwor Ksiecia Krondoru przybyl jeden z tsuranskich Wielkich, Makala. Oficjalnie mial byc lacznikiem pomiedzy Zgromadzeniem Wielkich Kelewanu i Ksieciem - w rzeczy samej zamierzal na wlasna reke odkryc, co sie naprawde wydarzylo pod Sethanonem pod koniec Wojen Rozdarcia Swiatow. Kierujac sie lojalnoscia wobec Imperium i obawa, ze w Krolestwie odkryto jakas potezna bron, odkryl sekret Kamienia Zycia. Poprzez agentow Bractwa Mrocznego Szlaku, ktorzy niczym sepy krazyli wokol Sethanonu, wszedl w uklad z moredhelami. Nieszczesciu i katastrofie zapobiegla jedynie interwencja jednego z wodzow mrocznych elfow, ktory zdradzil swoich. Makala i jego czterej towarzysze z tsuranskiej ojczyzny usidlili czarami wielkiego smoka, zamieszkujacego jaskinie pod Sethanonem, i niewiele braklo, a zawladneliby Kamieniem Zycia - wtedy wlasnie przybyli Pug i jego towarzysze. Sekret Sethanonu przepadl w podziemiach opustoszalego grodu wraz z Makala i jego poplecznikami. Zdrada ta zepsula i bez tego niezbyt serdeczne stosunki pomiedzy Krolestwem i Imperium na kolejne dziesiec lat. O tym zdarzeniu dowiedzieli sie jedynie najbardziej zaufani doradcy Ksiecia - po obu stronach Portalu poslugiwano sie nim jako przykladem, kiedy mowiono o potrzebie ostroznosci. Od tamtych wypadkow wszelkie stosunki pomiedzy Imperium Tsuranni a Krolestwem Wysp staly sie bardzo formalne. Choc niejednokrotnie wspominano, ze Portal pomiedzy swiatami powinien zostac na jakis czas zamkniety, handel trwal. Kontakty ograniczono jednak do Jednego Portalu na Stardock - stad obecnosc przedstawiciela Imperium podczas negocjacji. Tsuranczycy chcieli wiedziec, czy przejscie zostanie otwarte. -A jednak - zauwazyl Kalari - to nie powstrzymalo was przed poproszeniem nas o pomoc w tym niewielkim pokazie mocy, jaki zorganizowalismy na rzecz Kesh. Pug potrzasnal glowa i wzruszyl ramionami. -To Nakor... -Tak. - Usmiechnal sie Kalari. - Niezwykle interesujacy osobnik. Pug tylko kiwnal glowa. -A co powiesz Patrickowi? - spytala Miranda. Arcymag westchnal. -Uslyszy ode mnie wiele rzeczy... i zadna z nich mu sie nie spodoba. Ksiaze Patrick byl bliski wybuchu furii. Jego zwykle blada twarz pociemniala. -Autonomia? - spytal podniesionym glosem. - Co to ma znaczyc? Pug westchnal. W odroznieniu od swego przodka, Ksiecia Aruthy, Patrick nie cechowal sie duza wyobraznia, przyszly wladca nie umial patrzec w przyszlosc. Mag zmusil sie do pamietania o tym, ze Ksiaze jest mlodym czlowiekiem i w przeciwienstwie do Aruthy - ktoremu wladze i przywodztwo wepchnieto w dlonie niemal sila - nie mial dosc czasu, by zahartowac sie w ogniu walk. Jego miasto zniszczono do cna, on sam zas - skutkiem nalegan Krola - znalazl sie na bezpiecznym Wschodzie. Pug podejrzewal, ze spora czesc zlego humoru Ksiecia nalezalo przypisac irytacji i niemozliwosci wyrazenia sprzeciwu wobec woli ojca. -Magowie ze Stardock zadaja... - zaczal spokojnie. -Zadaja?! - zawrzal gniewem Patrick. - Osmielaja sie zadac? - Wstal z tronu, ktory po prawdzie byl tylko ceremonialnym fotelem Barona Darkmoor, i zszedl z podwyzszenia, by stanac twarza w twarz z niewysokim Arcymagiem. - Pozwol, ze ci powiem, czego zada ich Krol! Zada natychmiastowego, bezwzglednego i calkowitego posluszenstwa! Pug zerknal na swego wnuka, Aruthe. Ten lekko wzruszyl ramionami, dajac do zrozumienia, ze nie ma wielkiego sensu tlumaczyc Ksieciu czegokolwiek, kiedy ten jest tak rozjuszony. Pug doszedl do wniosku, ze nic go to nie obchodzi. Byl trzykrotnie starszy od mlodego Ksiecia, widzial i przezyl wiecej niz kilkunastu innych, dowolnie wybranych ludzi... a teraz byl juz zmeczony i zaczynal miec wszystkiego dosc. -Patricku - powiedzial spokojnie. - Nie zawsze mozesz miec to, co chcesz. -To sa nasi poddani! - pieklil sie Ksiaze. - Zyja i mieszkaja w granicach Krolestwa. -Tylko wtedy, gdy stare granice zostana na miejscu, Wasza Wysokosc - odezwal sie Nakor, ktory do tej pory stal spokojnie obok swego ucznia, Sho Pi. Patrick odwrocil glowe i spojrzal na malego franta. -A tobie kto pozwolil otwierac gebe, Keshaninie? Nakor usmiechnal sie jak zak, ktoremu udala sie psota. -Wasz Krol, wiele lat temu... o ile zechcesz sobie przypomniec. A poza tym jestem Isalanczykiem. Pug mial juz tego dosc. -Patricku, co sie stalo, to sie nie odstanie. Moze to i nie najlepsze wyjscie z sytuacji, ale lepsze niz zadne. Nie mozesz jednoczesnie uporac sie z najezdzcami od polnocy, Kesh od poludnia i magami ze Stardock. Trzeba bylo od czegos zaczac... a problem Stardock byl najlatwiejszy. Jesli zagwarantujemy magom samorzadnosc, Kesh bedzie sie musialo wycofac na stare granice. Za jednym zamachem pozbywasz sie dwu problemow. Dopiero wtedy mozesz sie zajac odbijaniem Zachodu. Patrick milczal przez chwile, myslac o tym, co uslyszal. -Wcale mi sie to nie podoba - mruknal na koniec. -Krolowi tez sie to nie spodoba, ale zrozumie - wtracil sie Nakor. - Ksiaze Erland byl w Kesh... i zdazyl je troche zrozumiec. Uratowal korone Imperatorowi... i dobrze poznal Imperatorowa. Nawet bardziej niz dobrze... mozna by rzec, doglebnie - dodal z szerokim usmiechem. - Uda sie tam ponownie z oficjalna wizyta i juz niedlugo sprawy poludniowej granicy wroca do stanu poprzedniego... -Tyle, ze ja strace Stardock! -Jezeli sie z tym nie pogodzisz, stracisz duzo wiecej! - Pug spojrzal mlodemu Ksieciu prosto w oczy. - Wladanie to ciezka sprawa... i czesto sprowadza sie do wyboru pomiedzy zlem mniejszym i wiekszym. Godzac sie z samorzadnoscia Stardock, pokonasz Kesh! Wysluchawszy maga, Patrick musial odczekac chwile, by znow nie wybuchnac. -Dobrze - odezwal sie po chwili. - Zechciej przygotowac odpowiednie dokumenty, mosci Diuku. - Uzyl formalnego tytulu Puga, Diuka Stardock. - To w koncu twoje lenno. Jestem pewien, ze ojciec znajdzie dla ciebie jakis urzad czy godnosc. Pomijajac wszystko inne, wyjasnil mi kiedys, ze jestes czyms na ksztalt krolewskiego kuzyna... i trzeba cie wobec tego odpowiednio traktowac. Pug spojrzal na swoja zone. Miranda odpowiedziala lekkim wzruszeniem ramion. Wygladalo to tak, jakby odpowiadala na wlasne mysli. Jest mlody... i nalezy mu to wybaczyc. Pug odwrocil sie, by odejsc, kiedy dotarly do niego nastepne slowa Patricka. -Mysle jednak, ze najlepiej bedzie, jesli sam wyjasnisz Krolowi wszystko, co sie tu stalo. Pug odwrocil sie i znow spojrzal na mlodzika. -Chcesz, zebym przygotowal raport dla Krola. Na twarzy Patricka malowal sie wyraz swiadczacy o tym, ze gniew zaczyna brac gore nad mlodym ksieciem. -Nie! Chce, zebys natychmiast, uzywajac magii czy czego tam jeszcze, udal sie do Rillanonu! W rzeczy samej, rozkazuje ci to uczynic... Mosci Diuku! Moze Krol - jako niewatpliwie madrzejszy i bardziej ode mnie doswiadczony - potrafi doszukac sie w twoich czynach czegos, co rozni je od zdrady! - Spojrzal na Mirande. - Bede ogromnie zdziwiony, jezeli sie nie okaze, ze twoja zona nie jest agentka Imperium. Pug zmruzyl oczy i nadal milczal. -Jezeli chcesz odzyskac laske w oczach dworu, mosci magu, musisz okazac swoja lojalnosc... bo wedle moich ostatnich ocen, nie bardzo mozesz sie nia pochwalic! -Okazac lojalnosc? - spytal Arcymag cichym glosem. - Zrobilem wszystko, co w mej mocy - tracac przy tym niemal zycie - by zapobiec zniszczeniu wszystkiego, co nam drogie... -A owszem... czytalem raporty. Slyszalem opowiesci. Demony i piekielny pomiot... Magia, ktora miala osnuc swiat mrokiem... i cala ta reszta. Arutha spojrzal na obu mezczyzn. -Wasza Wysokosc! Dziadku! Prosze was obu! Mamy wiele do zrobienia, a spory niczemu sie nie przysluza! Pug spojrzal na swego wnuka, a potem rzekl, wyraznie i powoli. -Arutho... Ja sie z nikim nie spieram. Od samego poczatku, od pierwszych momentow, moim celem bylo sluzenie... - Postapil krok naprzod, a w jego glosie zabrzmiala grozba. - Jesli mi rozkazesz, moj Ksiaze, okaze posluszenstwo. Choc uwazam, ze bedzie to strata czasu, stane przed twoim Krolem. Jezeli nie jestes zadowolony z moich ostatnich dokonan, moze on da sie przekonac... bo cena, jaka przyszlo mi zaplacic, stanowi dowod, ze poswiecilem niemal wszystko... -Moze! - niemal splunal Patrick. - Oddales lenno, z ktorego i tak juz od dawna, wedle wszelkich raportow, zrezygnowales... ja zas mam cale miasto w zgliszczach... a moj Zachodni Pryncypat zajeli najezdzcy! Kto stracil wiecej... ty czyja? Pug poczul, ze do gardla naplywa mu fala zolci, a jego policzki plona czerwienia. -Straty? - spytal ochryplym szeptem. - Osmielasz sie mowic mi o stratach? - Podszedlszy tak blisko, ze musial podniesc glowe, by spojrzec mlodzikowi w oczy, odezwal sie lodowatym glosem. - Szczeniaku! Ja stracilem niemal wszystko! Syna, corke, czlowieka, ktorego pokochalem i ktory byl mi jak drugi syn! William, Gamina i James oddali zycie za Krondor i dla Krolestwa! Zasiadasz na tym tronie od kilku zaledwie lat, Patricku. Kiedy pozyjesz tyle co ja - o ile ci sie poszczesci! - przypomnij sobie, cos tu teraz powiedzial. Patrick nagle zrozumial, ze w istocie, zaperzywszy sie okropnie, przeoczyl fakt, iz Pug stracil w tej wojnie troje bardzo mu bliskich ludzi. A jednak wscieklosc wziela gore nad rozsadkiem i gdy mag sie odwrocil, by odejsc, zagrzmial na cala sale: -Nikt sie nie bedzie w ten sposob zwracal do Ksiecia Krondoru! Diuk, nie Diuk, kuzyn czy nie... wrocisz tu i przeprosisz mnie! Pug okrecil sie na piecie, jak kolniety szydlem, ale zanim zdazyl cokolwiek powiedziec, pomiedzy obu adwersarzy wszedl Arutha. -Wasza Wysokosc! - rzekl blagalnie, kladac dlon na ramieniu Ksiecia. - Nic dobrego z tego nie wyniknie! - szepnal pospiesznie. - Uspokoj sie i wrocimy do tego jutro! Patricku - dodal jeszcze ciszej - twoj ojciec bylby teraz z ciebie bardzo niezadowolony. Zanim Patrick zdazyl odezwac sie, Arutha zwrocil sie do Puga: -Dziadku, zechciej wraz ze swoja pania przyjac moje zaproszenie na kolacje... podczas ktorej omowimy, jak powinnismy porozumiec sie z Korona. To wszystko na dzisiaj - powiedzial do zgromadzonych w komnacie dworakow. - Audiencja skonczona. I ucinajac dalsze dyskusje, pospiesznie wyprowadzil Ksiecia przez boczne drzwi do apartamentu wyznaczonego mu na czas pobytu w Darkmoor. Mag odwrocil sie do Mirandy, ta zas powiedziala: -Temu chlopcu brakuje dobrych manier. Pug nie odpowiedzial, tylko podajac zonie ramie, poprowadzil ja do komnat, w ktorych ofiarowano im goscine. Wiedzial, ze wnuk przyjdzie sie z nimi zobaczyc, jak tylko usmierzy gniew Patricka. Arutha wygladal jak czlowiek, ktory w ciagu kilku godzin postarzal sie o kilka lat. Jego spojrzenie, zwykle bystre i jasne, bylo teraz zamglone i zdradzalo ogromne znuzenie, co podkreslaly jeszcze sine cienie pod oczami. Z ciezkim westchnieniem podziekowal za puchar wina podany mu przez Mirande. -Ksiaze? - spytal Pug. Arutha wzruszyl ramionami. -Ciezka sprawa. Podczas wojny cieszyl sie, mogac podazac za wskazowkami mojego ojca i wuja Williama. Kiedy przybyl do miasta, przygotowania do obrony Krondoru byly juz bardzo zaawansowane, on zas po prostu godzil sie na wszystko, czego chcial ojciec. -Teraz jest w gorszej sytuacji. Zada sie od niego, by podejmowal decyzje, jakie przyprawilyby o bol glowy najlepszych wodzow w historii Krolestwa. - Mowiacy upil nieco wina. - Czesciowo to moja wina. Mag potrzasnal glowa. -Nie, Patrick sam odpowiada za swoje decyzje. -Ale ojciec bylby... -Nie jestes swoim ojcem - przerwal mu Pug. Westchnal ciezko. - Nie masz drugiego takiego jak James. Z nikim sie nie dalo go porownac... podobnie jak Ksiecia Aruthy. Byc moze Zachodnim Dziedzinom nigdy juz nie bedzie dane miec dwu takich mezow w jednym miejscu i o jednym czasie - snul refleksje Arcymag. - Wszystko zaczelo sie od Lorda Borrica. Nie widzialem czlowieka takiego jak on. Arutha w wielu sprawach mu dorownywal, w kilku go przewyzszal, ale to Borric wychowal dwu synow, jakich akurat wtedy potrzebowalo Krolestwo. Ale od tamtych czasow jestesmy swiadkami, jak wladcy z linii conDoin karleja... Krol Borric zdobyl doswiadczenie podczas podrozy do Kesh, ale nie takie, jak jego ojciec, Ksiaze. - Pug spojrzal przez okno na rzad pochodni, rozpalanych wlasnie wzdluz zamkowych murow. - Moze zdolnosc patrzenia na wszystko z perspektywy historii przychodzi dopiero z wiekiem, ale za czasow Wojen Rozdarcia na Zachodzie panowalo przeswiadczenie, ze tak czy owak, ale zwyciezymy. Teraz widze, ze jego zrodlem byli Ksiaze Arutha i twoj ojciec. Oni to do swoich najbardziej nawet zuchwalych i szalonych pomyslow potrafili dobrac ludzi, umiejacych je zrealizowac. Musisz wysunac sie na czolo - stwierdzil, patrzac w oczy wnuka. - Nie dorownasz czlekowi, po ktorym nosisz imie, nie potrafisz byc tak przebiegly i przenikliwy jak twoj ojciec, ale nikt nie kaze ci byc zadnym z nich... chocby nie wiem ile byli warci. Musisz tylko dac z siebie wszystko... i zrobic to, co w twej mocy. Wiem, ze ta wojna zabrala ci wiele... tak jak i mnie. Ty jeden z tu obecnych potrafisz zrozumiec, co czuje. A ludzie tacy jak Owen Greylock i Erik von Darkmoor musza jeszcze dorosnac do zadan, jakie stawia przed nimi narod. - Arcymag usmiechnal sie. - Sam nie wiesz, ile jestes wart. Bedzie z ciebie doskonaly Diuk Krondoru. Arutha kiwnal glowa. Jego matka, Gamina, byla adoptowana corka Puga, ten jednak kochal ja i holubil na rowni z wlasnym synem, Williamem. Strata obojga w ciagu kilku dni stanowila dlan straszny cios. -Dziadku, wiem, ze poniosles dotkliwsza strate. Ja oplakiwalem rodzicow... ty straciles dzieci. Pug nie odpowiedzial, przelknal tylko sline i mocno scisnal dlon Mirandy. Od zakonczenia konfliktu niejednokrotnie ogarniala go fala glebokiego smutku i bolu, a choc bardzo tego pragnal, nie tracila na sile. Niekiedy tylko zle wspomnienia zacieraly sie... a nawet na jakis czas go opuszczaly, ale zawsze nieodmiennie odnajdywaly. Malzenstwo z Miranda zostalo zawarte w niejakim pospiechu, tak jakby jakakolwiek zwloka mogla oboje pozbawic kilku chwil szczescia. Mag i jego nowa zona spedzali ze soba jak najwiecej czasu, poznajac swoja przeszlosc i omawiajac plany na przyszlosc. A jednak nad kazda chwila, chocby nie wiedziec jak radosna i szczesliwa, zawisal nieuchwytny zal po stracie bliskich osob, poczucie niespelnienia i przekonanie, ze nigdy juz nie wroci to, co oboje utracili. Teraz Pug skwitowal slowa wnuka kiwnieciem glowy. -Arutho - rzekl z westchnieniem - nigdy nie mielismy okazji, by poznac sie lepiej i zblizyc do siebie. Po smierci mojej pierwszej zony odsunalem sie od twojej matki. Nie chcialem patrzec, jak i ona sie starzeje. - Spojrzal gleboko w oczy wnuka. - Jest w tobie wiele z obojga rodzicow. Wiedzialem, ze ojciec od dziecka szkolil cie w sluzbie dla Krolestwa i nie dano ci zyc po swojemu, ale tez wiem, ze nie bylby tak wymagajacy i znalazlby dla ciebie inne zadania, gdyby przekonal sie, iz brak ci zdolnosci i nie sprostasz tym, jakie ci wyznaczal. Nie pozwolono by ci pojsc w jego slady, gdybys byl czlekiem mniejszego formatu. Tak wiec, jak juz powiedzialem, musisz wysunac sie na czolo. Ktoregos dnia Patrick moze bedzie dobrym wladca, ale jeszcze nim nie jest. Bywalo w naszej historii, ze jednym z naczelnych zadan doradcow okazywalo sie ograniczanie liczby wyborow, przed jakimi staja wladcy. - Wspomniawszy czasy wladania szalonego Krola Roderyka, Pug dodal z westchnieniem: - Moze w przeszlosci trzeba nam bylo czesciej korzystac z tego wyjscia i takich ludzi. -Sprobuje, dziadku - odpowiedzial Arutha. -Nie bede sie silila, aby dawac ci rady - odezwala sie Miranda - bo posluszenstwo wladzy nigdy nie bylo moja cnota, ale zanim zakonczymy te sprawy, bedziesz musial naprawde mocno sie postarac... Arutha zrobil mine, jakby w tym momencie rozwazal mozliwosc ucieczki. -Wiem. W tejze chwili do komnaty wszedl sluga i oznajmil, ze podano do stolu. Wszyscy wiec przeszli do jadalni. Idacy przodem Pug domyslal sie przynajmniej jednego z powodow znuzenia Aruthy - wnuk bal sie o swoich synow. Jimmy rozejrzal sie dookola. Podczas ostatnich dwu dni przez okolice przejechalo kilka patroli. Usilujac dostac sie do miasta, odkryli, ze przez ustalone punkty kontrolne nikogo sie nie przepuszcza. Ktokolwiek wladal aktualnie Krondorem, general Duko czy ktos inny, doszedlszy pewnie do wniosku, ze infiltracja szpiegow z Krolestwa moze stanowic dlan zagrozenie, szczelnie odcial miasto od zewnatrz. Najemnikow i kupcow zgromadzonych na zewnatrz nikt nie zaczepial - tak dlugo, jak dlugo zachowywali sie spokojnie. Poprzedniej nocy przy sasiednim ognisku wybuchlo jakies zamieszanie zakonczone bojka - Jimmy nie wiedzial, czy z powodu dlugu, kobiety czy ktos kogos po prostu obrazil. Na pierwsze odglosy walki z miejskiej bramy wypadl oddzial zbrojnych, ktorzy szybko rozegnali cale towarzystwo. Nie zachowywali sie przy tym przyjaznie - byla to szybko i skutecznie przeprowadzona akcja. Po niej przy ognisku zostalo szesc trupow, a jeczacy ranni dopiero po godzinie odwazyli sie wrocic pod mury, porzadek jednak przywrocono. Czajacy sie pod murami przybyli tu w poszukiwaniu lupow, okazji do grabiezy lub aby zaciagnac sie do wojska, nie zas po to, by szturmowac mury. Jimmy doszedl do wniosku, ze gdyby Patrick i jego armia stali pod Krondorem, szybko odbiliby go z rak najezdzcow - sek w tym, ze ich tu nie bylo. Tkwili w Darkmoor albo znajdowali sie w drodze... a kiedy dotra do grodu, bedzie on tak umocniony, ze diabla zje pierwej ten, kto zechce wziac miasto. Od switu do zmierzchu pracowali nad tym robotnicy - Jimmy nie wiedzial, czy niewolnicy, czy robotnicy najemni - szybko naprawiajacy szkody, jakie wyrzadzono podczas ubieglorocznego oblezenia. Mial okazje przejechac sie - niby przypadkiem - obok glownej bramy Wschodniej i zobaczyl, ze zniszczone wrota zastapiono nowymi. Nie sprawialy tak majestatycznego wrazenia jak poprzednie, ale wygladaly solidnie i opatrzono je porzadnie zelazem. Posrod najezdzcow byli bardzo dobrzy ciesle i kowale - na odleglym Novindusie do armii wcielono prawie kazdego mezczyzne o odpowiednim do wojaczki wieku. -Paniczu - spytal Malar wieczorem drugiego dnia - gdzie bedziemy spali? Jimmy potrzasnal glowa. -Nie tutaj. Na zewnatrz zobaczylem juz wszystko, co chcialem. Czas dostac sie do srodka. -Zechciejcie mi wybaczyc ignorancje, paniczu, ale skoro kazdy wylom w murach i wszystkie bramy sa obstawione, tak jak to widzielismy... to jak mamy tego dokonac? -Do Krondoru mozna dostac sie na kilka sposobow... istnieja tu i ukryte drogi - odparl Jimmy. - Moj dziadek znal je bardzo dobrze... i zanim wyprawil nas z miasta, zadbal o to, bysmy je wszystkie z Dashem poznali. -Czyli wasz brat tez sobie znajdzie podobne wejscie? Jimmy nie odpowiedzial, tylko skinieniem dloni nakazal "sludze" isc za soba. Gdy powoli mijali grupke nedznie i ponuro wygladajacych zbrojnych, szykujacych sie do kolejnej nocy przy ognisku, z pustymi zoladkami i kiepskimi perspektywami ich napelnienia, odwrocil sie i rzucil Malarowi przez ramie: - Jak znam Dasha, to jest juz za murami... Dash siedzial, oparlszy grzbiet o brudna sciane. Inni wiezniowie siedzieli podobnie. Z obu stron przytulali sie don jacys ludzie, on jednak nie mial nic przeciwko temu - mimo chlodnej pory roku ci, co ich wiezili, nie zawracali sobie glow takimi drobiazgami jak ogrzewanie turmy. Mlodzieniec mial na sobie tylko spodnie i podkoszulke. Buty, kurte, oponcze i wszystkie inne rzeczy zabrano mu. Po zgubieniu scigajacych go ludzi zawrocil do Krondoru. Pod murami znalazl ruchliwa spolecznosc kupcow, zlodziejow, ciagnacych za wojskiem markietanow i innych przedsiebiorczych ludzi, ktorych przepedzono z grodu. Najezdzcy nie wpuszczali za mury nikogo i pod miastem zapanowal dziwaczny rozejm. Przy wszystkich wyrwach i wylomach w murze porzadek utrzymywaly patrole mijajace zebranych na przedpolu. Byli wsrod nich dezerterzy z wojsk krolewskich, wyrzuceni ze swoich gospodarstw i domostw wiesniacy i rzemieslnicy, a takze szukajacy zajecia najemnicy. Wsrod najezdzcow i mieszkancow Krolestwa trafiali sie tez Keshanie, Queganczycy i wojownicy z Wolnych Miast Natalu. Dash popelnil blad i podjal probe przedostania sie ukradkiem do miasta. Blad polegal na tym, ze choc na zewnatrz murow ludzie mogli poruszac sie swobodnie - w ich obrebie stanowilo to przywilej tylko tych, co sluzyli generalowi Duko. Przez jeden dzien jakos sie wymykal, ale drugiego dnia wpadl na patrol i mimo ze natychmiast rzucil sie do ucieczki, pech chcial, ze skoczyl w brame budynku pozornie opustoszalego, w rzeczy zas samej pelnego wojakow po sluzbie. Natychmiast go schwytano i przytrzymano do nadejscia patrolu. A gdy to sie stalo, zostal pobity, odarty z wierzchniego odzienia i wrzucony do celi. Rzecz ciekawa, nikt go nawet nie zechcial przesluchac. Wszystko to stalo sie trzy dni temu. Caly wolny czas Dash wykorzystywal na odpoczynek i rekonwalescencje. Nie watpil, ze przy najblizszej okazji znow ucieknie - ale tym razem nie popelni bledu i nie da zwiesc sie pozornemu spokojowi na ulicach. Miasto wcale nie bylo spokojne. W gruncie rzeczy dzialo sie tu calkiem sporo... duzo wiecej, niz mozna by sie spodziewac z pierwotnego raportu Jimmy'ego. Dwa dni pracowal przy odnawianiu umocnien polnocnego muru. Usilowal podsluchac rozmowy straznikow, ale z trudem udawalo mu sie ich zrozumiec. Dar do jezykow przypadl w udziale bratu - on mowil tylko dosc znosnie po keshansku i w mowie Roldem. Oba jezyki z niemalym trudem opanowal jeszcze jako chlopiec na dworze w Rillanonie. Kiepsko jednak znal queganski, natalski i dialekt Yabon - trzy jezyki pochodzace z keshanskiego, ktore jednak jemu wydawaly sie zupelnie obce. A mowa, jaka sie poslugiwali Novindyjczycy, byla jeszcze bardziej odlegla od jezyka Kesh. Podsluchujac rozmowy straznikow, zorientowal sie jednak, ze cos sie szykuje. Zajmujacy miasto zolnierze ciekawi byli wiesci z polnocy, ale rownie chetnie lowili wszelkie plotki ze wschodu. - Czas ruszac - odezwal sie sasiad Dasha. Mlodzieniec kiwnal glowa i zaczal sie podnosic. Ten, ktory don przemowil, utrzymywal, ze nazywa sie Gustaf Druciarz, a choc nazwisko sugerowalo, ze jego dziadek byl milujacym pokoj rzemieslnikiem, on sam sluzyl jako najemny zolnierz z Doliny Marzen. Dash juz podczas pierwszej nocy zorientowal sie, ze jego towarzysze stanowia nedzna zbieranine, skladajaca sie w przewazajacej czesci z majacych pecha miejscowych - rybakow, wiesniakow i rzemieslnikow. Gustaf nalezal w pewnym sensie do rzadkich ptakow, poniewaz zolnierzy Krolestwa oddzielano od reszty wiezniow. Nie pracowali, ale tez ich nie sekowano. Dash nie mial pojecia, do czego chcial ich wykorzystac general Duko - moze potrzebowal ich jako zakladnikow. W wyniku tej selekcji w calej grupie piecdziesieciu mezczyzn Dash mogl liczyc na pomoc dwu, moze trzech ludzi - reszta byla zbyt slaba lub zbyt przestraszona. Drugi z potencjalnych sojusznikow, niejaki Talwin, paral sie kiedys prawdopodobnie zlodziejstwem, mlodzieniec jednak nie kwapil sie do rozmowy z nim. Gdyby dostali sie do kanalow, miejscowy moglby przydac sie, jak dlugo jednak tkwili w celi, mogl on z latwoscia wydac Dasha jako szpiega krolewskich - chocby po to, by zyskac dodatkowa miske strawy. Gdy otworzono drzwi, wszyscy - szurajac nogami - ochoczo ruszyli do wyjscia, pragnac jak najszybciej opuscic duszna, zatloczona cele. Trzymano ich w na poly spalonej garbarni w polnocnej dzielnicy miasta. W dzielnicy tej znajdowaly sie prawie wszystkie "wonne" warsztaty - tu, miedzy innymi, osiedlali sie farbiarze, rzeznicy, handlarze ryb - co przynioslo najezdzcom i te korzysc, ze nieopodal muru wymagajacego naprawy dysponowali dosc duza liczba nieznacznie tylko uszkodzonych domow. Dash podejrzewal, ze w dzielnicach poludniowych przymusowych robotnikow lokowano w opuszczonych stajniach i oborach. Straznik skinal dlonia i pierwszy z ludzi ruszyl na zewnatrz, w objecia chlodnego poranka. Gdy Dash znalazl sie na otwartej przestrzeni, zamrugal na poly oslepiony - dotychczas okupujace niebo chmury ruszyly w glab ladu. Dzien zapowiadal sie cieplo - co mlodzieniec powital z mieszanymi uczuciami. Nie sadzil, ze bedzie mu chlodno podczas dnia - nie wtedy, kiedy .czekala ich wyczerpujaca harowka - ale moze tej nocy nie zmarznie tak jak poprzedniej. Dash ruszyl za pozostalymi, z rowna jak inni niecierpliwoscia, odczekawszy, az pojawi sie chlopak, ktory przynosil wode i zywnosc, chwycil podawany mu kes chleba. Posilek byl malo apetyczny i kiepski - w pewnych porcjach chleba trafialy sie odpryski zaren tak grube, ze ludzie lamali sobie na nich zeby. Wode zaprawiano za to niewielka iloscia wina. Czesc wiezniow, zlapanych dzien lub dwa przed pojmaniem Dasha, mialo juz biegunke - najezdzcy liczyli widac na to, ze odrobina wina w wodzie zapobiegnie rozprzestrzenianiu sie choroby. Posilek skonczyl sie - znacznie szybciej, niz wszyscy pragneliby - i ruszyli do roboty. Dash przylaczyl sie do czterech mezczyzn, usilujacych poruszyc spory glaz, ktory odpadl od muru podczas oblezenia. Probowali go podniesc za pomoca prowizorycznego dzwigu, zbudowanego przez jednego z novindyjskich rzemieslnikow - choc ten byl bieglejszy w projektowaniu machin wojennych. Podczas ostatnich dwu dni Dash widywal juz jednak, jak drewniana konstrukcja radzila sobie ze znacznie ciezszymi glazami i wiedzial, ze wkrotce sobie poradza. Nie umial odpowiedziec sobie na pytanie, dlaczego umocnienia odbudowywano w takim pospiechu. Gdyby Duko zamierzal nie dopuscic Ksiecia do miasta, byloby to zrozumiale. Ale nie sposob przypuscic, ze zamierzal osiedlic sie tu na dluzej. Dash wyczul w tym wszystkim jakas tajemnice. Choc bardzo chcial uciec, najpierw zamierzal podjac probe dowiedzenia sie, co tu sie wlasciwie dzieje. Uslyszal siekniecie i kamien wzniosl sie w gore, szybko podsunieto poden siec. Dash wykorzystal moment przerwy, podczas ktorego inni wiazali siec do dzwigu, i zwrociwszy sie do Gustafa, zapytal: -Masz ochote tkwic tu bez konca? Zolnierz - dosc krepy czlowiek w srednim wieku - usmiechnal sie lekko, co jak do tej pory stanowilo chyba najzywsze okazanie uczuc z jego strony. -Oczywiscie. Urzekajace sa tu zwlaszcza perspektywy awansu. -Owszem - przyznal Dash. - Jak zdechnie jeszcze kilkunastu ludzi, to bedziesz rano pierwszym w kolejce po chleb i wode. -A masz cos konkretnego na mysli? - spytal Gustaf, znizajac glos. Dash natychmiast spostrzegl, ze powodem niepokoju zolnierza byl obserwujacy ich bacznie Talwin. -Powiem ci pozniej... Gustaf kiwnal glowa i ruszyli za pozostalymi do kolejnego glazu. Rozdzial 4 W PODZIEMIU Dash zmruzyl oczy.Po cieplym poprzednim dniu znow zrobilo sie zimno i wietrznie, on zas mial wiele drobnych skaleczen, ktore chlodne podmuchy ciely niczym noze. Ale ruch sprawial, ze jakos trzymal sie i nie kostnial z zimna. Od wczoraj nie mial juz okazji, aby pogadac z Gustafem o mozliwosci ucieczki. Talwin nieustannie trzymal sie gdzies niedaleko, co lekko Dasha niepokoilo. Mogl sie tylko domyslac motywow natreta - albo tez zamierzal uciec i ocenil, ze Dash i Gustaf byliby w razie czego uzytecznymi sprzymierzencami, albo byl wtyczka Novindyjczykow. Wnuk Diuka Jamesa doszedl do wniosku, ze nie zawadzi poczekac dzien czy dwa, by sie przekonac, ktora z tych mozliwosci blizsza jest prawdy. Straznicy okrzykami oznajmili, ze nadszedl czas poludniowej przerwy i do ludzi podbiegl - radosnie przez nich witany - chlopak wydzielajacy racje zywnosciowe. Dash usiadl tam, gdzie stal, na kolejnym kamieniu, przygotowywanym do ponownego wprawienia w mur, Gustaf zas oparl grzbiet o reperowana sciane. Mlody czlowiek odgryzl kes i mruknal: -Zaczynam sie do tego przyzwyczajac... albo znalezli lepszego piekarza. -Przywykasz - stwierdzil Gustaf. - Przypomnij sobie stare przyslowie. Glod to najlepsza z przypraw. Dash spojrzal uwaznie na wojownika z Doliny Marzen. Na poczatku znajomosci ograniczal sie jedynie do kiwniec glowa, chrzakniec i rzadkich pomrukow "tak" lub "nie". Ale podczas ubieglej nocy troche o sobie opowiedzial. -Jak cie zlapali? -Wcale mnie nie zlapali - odparl Gustaf, polykajac resztki mizernego posilku. - Bylem straznikiem przy karawanie. - Rozejrzal sie dookola. - To dluga historia. Mowiac pokrotce... dopadli nas ludzie Duko, i ci, co przezyli walke, wyladowali tutaj. -Jak dlugo juz tu siedzisz? -O wiele za dlugo, do kata! - Zmarszczyl brwi. - Juz chyba kilka miesiecy. Stracilem rachube czasu, dni mi sie pomieszaly. Kiedy tu dotarlem, padal snieg. Dash kiwnal glowa. -Co to byla za karawana? Gustaf wzruszyl ramionami. -Moj pracodawca nie byl jedynym, ktory doszedl do wniosku, ze niezle zarobi, jezeli pojawi sie tu pierwszy z towarami. Ale z tego co widzialem, ten general chyba nie ma zylki do handlu. Nie ma nic przeciwko temu, by ludzie po tamtej stronie muru robili to, na co maja ochote, ale tu wewnatrz jest wojskowy oboz. Wzdluz linii przekazano rozkaz, by ponownie ruszyc do pracy. -Owszem - mruknal Dash, wstajac. - Tez odnioslem takie wrazenie. -Do roboty! - ryknal straznik i czterej najblizsi ludzie razem z Dashem i Gustafem potoczyli glaz ku scianie. Jimmy dal znak lekkim przechyleniem glowy. Malar potwierdzil, ze zrozumial, i skinieniem dloni wezwal chlopca do siebie. Lobuziak pokryty byl od stop po czubek glowy sadza. Pachnial tak, jakby niedawno bral kapiel w rynsztoku, ale Jimmy doszedl do wniosku, ze moga sie oden czegos dowiedziec. Malar przez chwile rozmawial z ulicznikiem, a potem dal mu miedziaka i kazal sie wynosic. Wrociwszy do miejsca, gdzie Jimmy - w pozie udawanej obojetnosci - opieral sie o sciane, stwierdzil: -Paniczu, ten chlopak w istocie pracuje w kanalach. Placa mu za to, by wczolgiwal sie do waskich rur i oczyszczal je z naniesionego tam drewna, blocka i innego smiecia. Jimmy potrzasnal glowa, okazujac lekkie zniecierpliwienie. -Do licha! Co oni tam w dole robia? -Najwidoczniej naprawiaja system kanalow, sir - odpowiedzial cicho mezczyzna. - Widocznie po drugiej stronie muru chca odnowic wszystko pod ziemia, tak samo jak na powierzchni. Takie przynajmniej mamy informacje. -Ale po co? - spytal Jimmy retorycznie. - Te kanaly, ktore przetrwaly, wystarcza dla jego armii. Niewiele trzeba roboty, by je usprawnic do tego stopnia, by jego ludzie sie nie pochorowali z braku odplywu nieczystosci. - Podrapal sie, jakby chcial zetrzec z twarzy wyimaginowane zdzblo. - Z tego, co slyszalem, wnioskuje, ze chce doprowadzic kanaly do takiego stanu, w jakim byly... - Niewiele braklo, a zdradzilby sie, mowiac: "zanim dziadek wysadzil miasto w powietrze", zdolal jednak dokonczyc: - ...zanim miasto zostalo zdobyte. -Moze ten general Duko lubi porzadek? Jimmy potrzasnal glowa, nie trudzac sie odpowiedzia. Czytal wszystkie raporty, jakie docieraly do Darkmoor, przed i po bitwie o Grzbiet Koszmarow. Duko byl prawdopodobnie ich najlepszym taktykiem, trzecim po Fadawahu i Nordanie. Jimmy zadna miara nie umial odgadnac, co tu szykuje. Gdyby wzmacnial obrone przeciwko atakowi ze wschodu lub poludnia, wszystko daloby sie jakos wyjasnic, choc w przypadku pojawienia sie armii Patricka, obrona musialaby sie bardzo duzo natrudzic. Jego postepowanie mozna by tez jakos wytlumaczyc, gdyby zamierzal wbic klin pomiedzy obroncow i zwiekszyc chaos - nie pozwalajac krolewskim na zajecie grodu. Ale naprawa uszkodzen, tak jakby zamierzal pozostac w miescie jeszcze przez dlugi czas... tego nijak nie dawalo sie wytlumaczyc. -...chyba ze... - odezwal sie Jimmy cichym glosem. -Tak, paniczu? - spytal Malar. -Niewazne. - Mlodzieniec rozejrzal sie dookola. - Za godzine zapadnie zmrok. Chodz za mna. Poprowadzil Malara przez zatloczone uliczki miasta namiotow, a potem ku alei, ktora w rzeczy samej stanowila tylko przejscie pomiedzy dwiema scianami, bo tylko tyle zostalo z przyleglych do niej domow. Skoczyl w alejke, nie czekajac, by sprawdzic, czy nikt go nie obserwuje - a potem uslyszal, ze Malar zrobil to samo. Z ostatniej wizyty w Krondorze Jimmy zapamietal, ze latwo bylo sie tu zgubic. Wszystko zostalo tak zniszczone, ze klopot sprawialo rozpoznanie, gdzie sie jest. Glowne punkty orientacyjne jednak pozostaly i jezeli ktos potrafil je odtworzyc w pamieci, mogl trafic tam, gdzie chcial. Taka przynajmniej nadzieje zywil Jimmy. Uslyszal przed soba jakis ruch i cofnal sie natychmiast, niemal zbijajac z nog idacego za nim mezczyzne. Ktos szedl opuszczona ulica i wyraznie sie do nich zblizal. Jimmy i Malar skulili sie w cieniu pod scianami. Zaraz potem na ulicy pokazalo sie dwu zbrojnych, idacych ku sobie tylko wiadomemu celowi. Jimmy odczekal chwile, by sprawdzic, czy w slad za tymi dwoma nie podazaja inni. Kiedy w ciagu paru najblizszych minut nie zobaczyli nikogo, wnuk Raczki ruszyl ku na poly spalonej oberzy. -W tej gospodzie znajdowalo sie przejscie do kanalow - powiadomil Malara szeptem, kulac sie pod sciana. - Jesli ostaly sie piwnice i kanaly, mozemy tedy dostac sie do miasta. Wiekszosc przejsc zamurowano - mruknal, wskazujac dlonia mury - ale jest tam taka stara, spekana sciana zbiornika na wode, przez ktora bedziemy mogli sie przecisnac. -Paniczu, jestescie pewni, ze to dobry pomysl? - spytal Malar. - Z tego, com slyszal, wiem, ze tam za murami nielatwo uchowac sie tak, by nie trafic do oddzialu przymusowych robot. Tak przynajmniej wszyscy gadaja. -Postaram sie nie wpasc nikomu w oczy - stwierdzil Jimmy. - Ale ty mozesz robic, co chcesz, wedle woli. -Paniczu, juz przywyklem do tego, by jakos sobie dawac rade, ale wy i wasz brat to moja jedyna okazja do tego, by osiagnac w zyciu cos wiecej. - Malar przez chwile wpatrywal sie w twarz Jimmy'ego, jakby rozwazal mozliwe korzysci i straty. - Podejrzewam, ze razem z waszym bratem zajmujecie jakas wysoka pozycje. Jezeli jest tak w istocie, a ja dobrze sie wam przysluze, to moze jakos w koncu wyjde na swoje. - Milczal przez chwile, a potem powziawszy ostateczna decyzje, powiedzial: - Jesli uwazacie, ze sie na cos przydam, to jestem do waszych uslug. Jimmy wzruszyl ramionami. -A wiec przyjmijmy, ze jestes moim sluga. Powiem ci, czego sie po tobie spodziewam. Jezeli cos mi sie przytrafi, powinienes dostac sie na Wschod. Zanim dotrzesz do krolewskich, z pewnoscia natkniesz sie na zwiadowcow. Beda to pewnie gorale Hadati albo Krondorscy Tropiciele. Jesli trafisz na gorali, zapytaj o niejakiego Akee. Gdybys wpadl w rece Tropicieli, szukaj kapitana Subai. Jeden albo drugi zawioda cie do Owena Greylocka albo Erika von Darkmoor, a tym masz powiedziec o wszystkim, cos do tej pory widzial. Jezeli nie bedziesz wiedzial, o kogo pytac, zostaniesz pewnie wziety za keshanskiego dezertera, lupiezce albo kogos w tym rodzaju... i moze uplynac sporo wody, zanim twoja opowiesc trafi do wlasciwych uszu. A tamci musza sie dowiedziec, cosmy widzieli. -A cosmy widzieli? - spytal Malar. -Nie jestem pewien... i oto masz powod, dla ktorego trzeba nam przeniknac do miasta. Cokolwiek to jednak bedzie, to dam glowe, zesmy sie tego nie spodziewali. -A to niedobrze. -Dlaczego tak uwazasz? - usmiechnal sie Jimmy. -Bo to, czego sie nie spodziewamy, jest zawsze niedobre. -Zawsze? - Jimmy usmiechnal sie jeszcze szerzej. -Zawsze. Nie masz czegos takiego jak przyjemna niespodzianka. -O... pamietam, jak raz pewna dziewczyna... -Czy nie skonczylo sie tak, ze zlamala wam serce, paniczu? Jimmy przestal sie usmiechac i kiwnal glowa. -Owszem. -No i macie. Gdybyscie to przewidzieli, zdolalibyscie uniknac krzywdy. -Mowisz tak, jakbys byl czlekiem doswiadczonym i bywalym - stwierdzil Jimmy. Malar nagle zmruzyl oczy. -O... widzialem wiecej, niz ktos moglby sie spodziewac, paniczu. Jimmy rozejrzal sie dookola. Slonce pochylilo sie juz ku zachodowi, cienie wokol nich zgestnialy, a niebo zaczelo powlekac sie fioletem. -Mysle, ze jest juz dosc ciemno, by nikt nas nie spostrzegl. Powiodl Malara na tyly starej oberzy, ostroznie przedzierajac sie przez rumowisko, usypane z zawalonych scian budynku. Na tle czesciowo oberwanego pulapu widzieli ciemne niebo i wyraznie poczerniale belki wiezby dachowej. Przez chwile myszkowali ostroznie, az wreszcie Jimmy powiedzial: -To chyba gdzies tutaj. Kucnal i rozejrzal sie dookola. Poruszyl rumowisko pokryte gruba warstwa sadzy i rozeszla sie won mokrego, zweglonego drewna. -Niektore z tych polan zaczynaja gnic. -Paniczu, tu jest jakis zelazny pierscien - odezwal sie Malar. -Pomoz mi - sapnal mlodzieniec, gdy oczyscil powierzchnie klapy. Obaj pociagneli, a Jimmy wyjasnil: -To byla izba w glebi... a oberze prowadzili Szydercy. -Szydercy? -Zlodzieje. Myslalem, ze ich slawa dotarla az do Doliny. -Paniczu... jedyni zlodzieje, z jakimi mialem do czynienia, uzywali piora i pergaminu, nie sztyletu i wytrycha. Ludzie interesu, sir. Jimmy parsknal smiechem. -Moj brat zgodzilby sie chetnie z toba. Pracowal dla najgorszego z nich... Ruperta Avery. -A... To nazwisko nie jest mi obce, paniczu. Moj ostatni pan przeklinal go czesto i barwnie. Podnioslszy klape, odsuneli ja na bok i pozwolili jej opasc na posadzke. Przed nimi ziala pustka czern otworu. -Przydaloby sie troche swiatla - mruknal Jimmy. -Chcecie zlazic w ten mrok bez latarni? - spytal Malar z niedowierzaniem w glosie. -Tam na dole i tak nie bedzie swiatla, chocby tu byl jasny dzien. - Jimmy wymacal to, czego szukal. Zacisnal palce na pierwszym szczeblu wiodacej w dol drabiny i przelozyl nogi przez krawedz wlazu. - Mozna tam znalezc troche swiatla. Trzeba tylko wiedziec, gdzie patrzec. -A wy, paniczu, wiecie - mruknal pod nosem Malar. I obaj ostroznie zaczeli schodzic w dol. Dash zmruzyl powieki. Nie ze wzgledu na ostry podmuch zimnego wiatru, tylko trzask bata uderzajacego czlowieka pracujacego nizej. Wespol z Gustafem, Talvinem i kilkoma innymi, poznanymi w niewoli, mozolil sie na szczycie muru nad Polnocna Brama Krondoru. Obejrzal sie przez ramie na Gustafa, ktory kiwnieciem glowy potwierdzil, ze wszystko z nim w porzadku. I nagle obaj odwrocili sie. W odleglosci kilku jardow od nich rozleglo sie przerazliwe wycie czlowieka, ktory stracil rownowage i natychmiast zrozumial, ze zginie bez ratunku, a z ramion smierci nie wyrwie go zadna modlitwa. Przerazenie i rozpacz napelnialy echem powietrze jeszcze przez chwile po tym, jak nieszczesnik przechylil sie i polecial ku lezacemu w dole brukowi. Gustaf drgnal, gdy obaj uslyszeli chrzest kosci lamanych o twarde kamienie. Naprawiali mury, a przy tej robocie latwo bylo sie poslizgnac. Niebezpieczenstwo zwiekszaly obluznione glazy i mgla, otulajaca mury z rana i pod wieczor. -Uwazaj na siebie - mruknal Dash. -Nie musisz mi tego przypominac - odparl Gustaf. Dash zerknal za mur i ujrzal zwykly ruch, jaki co dnia klebil sie na przedpolu - byli tam zolnierze, kramarze i inne szumowiny, wciagniete w wir ubieglorocznej zawieruchy wojennej. Zywil goraca nadzieje, ze gdzies tam jest jego brat, zbierajacy informacje potrzebne, by ostrzec Owena Greylocka, ze w Krondorze dzieje sie cos osobliwego. Biorac pod uwage brak srodkow, nalezalo przyznac, ze General Duko swietnie sie sprawil, przywracajac Krondorowi jego dawne znaczenie - przynajmniej z wojskowego punktu widzenia. Kupcy i inni mieszkancy grodu beda musieli odczekac wiele lat, zanim zobacza miasto kwitnace jak dawniej. Ze wzgledu na zniszczenia niegdysiejsza jego swietnosc stanowila teraz odlegle marzenie. Jako twierdza obronna jednak moglo odzyskac dawne znaczenie za mniej niz rok... a moze nawet szybciej, za dziesiec, dziewiec miesiecy. Dash wiele dalby za to, by wyrwac sie z pet, swobodnie pomyszkowac i dowiedziec sie, w czym rzecz, ale w okolicy kazdy, kto nie byl najezdzca, stawal sie niewolnikiem. Cokolwiek myslal ojciec Dasha, o wiele rozsadniejsze zdawalo sie przyslanie tu jednego z ludzi, ktorzy powrocili z Novindusa z Erikiem von Darkmoor, tamci bowiem znali jezyk najezdzcow i od biedy mogli uchodzic za jednego z nich. Nawet gdyby udalo mu sie uciec, mogl jedynie liczyc na to, iz przeslizgnie sie za mury i wtopi w tlum, a potem znajdzie jakis sposob na to, by przedrzec sie na Wschod, gdzie - tego byl pewien - ojciec mial innych agentow, czekajacych tylko na znak od ktoregos z braci. Gotow byl tez dac glowe, ze ojciec wyslal do miasta oraz w jego okolice takze innych agentow. Nie bylby soba, gdyby tego nie uczynil. Oprocz tego, pomyslal Dash, mozolac sie nad kolejnym glazem, Lord James, dziadek Dasha i ojciec Aruthy przeklalby go zza grobu. Spogladajac na zdarte do krwi palce, zauwazyl w duchu, ze widmo dziadka bardzo by mu sie tu przydalo. Jesli ktokolwiek potrafilby sie polapac w tym, co sie dzialo w Krondorze, to tym kims byl legendarny Lord James. Jimmy zaklal, gdy otarl policzek o kamien, ktorego sie w tym miejscu nie spodziewal. -Czy panicz jest pewien, ze sie nie zgubil? - spytal idacy za nim po ciemku Malar. -Cicho tam! - syknal Jimmy. - To pewne, ze nie jestesmy jedynymi, kryjacymi sie tu. Owszem, wiem, gdzie jestesmy. Skrecimy w prawo i po nastepnych kilkunastu krokach z prawej strony powinnismy znalezc to, czego szukamy. - I jakby dla udowodnienia prawdziwosci swoich slow skrecil w prawo, do waskiego przejscia. Malar ruszyl za nim, trzymajac sie bojazliwie obiema dlonmi prawej sciany. W ciagu kilku nastepnych minut poruszali sie powoli w mroku i nagle Jimmy stwierdzil: -Jestesmy na miejscu. -Znaczy gdzie, sir? -W jednej z wielu kryjowek na... - Z miejsca, gdzie Jimmy zatrzymal sie, dobiegl szmer, jakby cos przesuwano. A potem Malar musial zmruzyc oczy. Kiedy Jimmy skrzesal ognia, Keshanina oslepil snop jasnych iskier. Sucha pochodnia natychmiast zajela sie ogniem. -Zobaczmy, co tu mamy - odezwal sie Jimmy. Szybko przeszukal zawartosc kryjowki, odsunawszy na bok maskujacy ja kamien, umieszczony na wysokosci pasa. -Skad wiedzieliscie, gdzie szukac? - spytal Malar. -Moj dziadek od czasu do czasu bywal w tych kanalach. - Zerknal na mezczyzne. - Pracowal w... miejskich sluzbach. -Byl oczyszczaczem sciekow? -I to sie zdarzalo - odparl Jimmy. - Tak czy owak powiedzial mi, ze jezeli od ktoregokolwiek ze zlodziejskich wejsc pojdzie sie prosto do pierwszego skrzyzowania, potem w prawo, to dwanascie krokow dalej, po prawej, znajdzie sie skrytke. Wyglada na to, ze Szydercy woleli sie upewnic, iz jezeli kiedykolwiek ktorykolwiek z nich wpadnie w tarapaty i bedzie scigany tu w mroku, znajdzie latarnie i troche przydatnych rzeczy. Spojrz. - Poklepal kazdy przedmiot, wymieniajac jego nazwe. - Zwoj dlugiej liny. Solidny lom. Buklak z czysta woda. Sztylet, pochodnie i latarnia. -Lepsza bylaby latarnia z oslona - mruknal Malar. -Owszem - zgodzil sie Jimmy - ale jak sie nie ma, co sie lubi, to sie lubi, co sie ma. Moze jeszcze natkniemy sie na inne nie ruszone skrytki, a tam powinna byc jakas slepa latarnia. Rozejrzawszy sie dookola, mruknal przez zeby: -Bogowie! -Co znowu? - zachnal sie zaniepokojony Malar. -Spojrz, jak tu brudno! -Paniczu, jestesmy w miejskich kanalach! - zgrzytnal zebami Keshanin. -Wiem. Ale zechciej spojrzec na sciany i na wode. Po chwili Malar zrozumial, o czym mowil Jimmy. W miejskich kanalach mozna bylo zwykle zobaczyc omszale kamienie i zanieczyszczona wode... tu zas wszystko pokrywala gruba warstwa sadzy. Keshanin zerknal na swoje dlonie. -Sir, jak sie stad wydostaniemy, powinnismy szybko wykapac sie, bo inaczej natychmiast wpadniemy komus w oko... Jimmy spojrzal na twarz slugi. -Jesli usmarowalem gebe jak ty, z pewnoscia wygladam jak kominiarczyk. -Jest pan brudny... sir - przyznal Malar. -No... wcale nie mowilem, iz rzecz bedzie latwa - zastrzegl sie Jimmy. Kiedy sie odwracal, by ruszyc w glab kanalu, uslyszal mrukniecie Malara: -Nie mowiliscie tez, ze sprawa bedzie niemozliwa... Dash kiwnal glowa i Gustaf skoczyl. Wyladowawszy za sporym glazem, przygotowanym do przesuniecia, znikl na chwile z oczu straznikow. Wyjal kawal porcelanowego talerza, od dwu dni ukrywanego za pazucha, i szybko zaczal przecinac ostra krawedzia glowna line sieci, dzwigajaca kamienie. Siec stanowila sprytne urzadzenie, ktorym oplatano glazy - albo zahaczano rogi czy wystajace krawedzie przedmiotow - a nastepnie podwazano je lomami i dzwigniami. Kiedy ladunek uniosl sie w gore, linami przeciagano poden druga siec, a nastepnie opuszczano go na przygotowane loze. Wprawni kamieniarze mogli manewrowac wielkimi ciezarami z dokladnoscia do ulamka cala. Jego towarzysze cieszyli sie, gdy udalo im sie umiescic glaz tam, gdzie chcieli... lub o cal dalej czy blizej. Jedyni kamieniarze byli Novindyjczykami, a wiekszosc robotnikow nie umiala sie z nimi porozumiec. Gustaf wyszedl zza glazu i kiwnieciem glowy dal znac Dashowi, ze wszystko przygotowal. -Ciagnac! - wrzasnal Dash. Cofnal sie i patrzyl, jak dwu ludzi przygotowuje liny, ktore mialy zostac przeciagniete pod glazem. Olbrzymi kamien uniosl sie na dwie stopy, zawisl na chwile nieruchomo... i nagle zachybotal sie niebezpiecznie, gdy rozlegl sie suchy trzask. Przecieta przez Gustafa lina pekla, a glaz, przechyliwszy sie na bok, zaczal powoli wirowac wokol swej osi. Dwaj ludzie, przygotowani, aby przeciagnac pod nim line, odskoczyli do tylu. -Opusccie go! - zagrzmial czyj s glos z dolu i glaz natychmiast opadl. -Nie! - ryknal brygadzista. Za pozno. Ladunek nalezalo opuscic wolno - teraz, zamiast opasc na swoje miejsce, glaz - zgodnie z oczekiwaniami Dasha - odbil sie od krawedzi muru i powoli zaczal staczac sie w dol. -Uwazac tam! - wrzasnal jakis czlowiek obok Dasha i wszyscy zaczeli rozpaczliwie uskakiwac na boki. -Chodzmy - mruknal Dash do Gustafa, gdy wokol rozpetal sie chaos. Szybko przebiegli obok straznika, z zafascynowaniem gapiacego sie na glaz, ktory przechyliwszy sie przez krawedz muru, przez chwile balansowal leniwie, a potem runal na lezacy w dole bruk. Gustaf, Dash i kilku innych ludzi pobiegli w dol schodami, jakby zamierzali pomoc. U podstaw muru Dash skoczyl w bok, ku waskiej, niepozornej szczelinie miedzy kamieniami. Pozostali poszli za jego przykladem. W dawnych murach Krondoru widnialy co jakis czas zaglebienia, wykorzystywane jako spichlerze, zbiorniki wody czy schowki na bron. Podczas ostatniej wojny prawie wszystkie zapelniono. Kilka wolnych zachowalo sie jednak jeszcze pod wschodnimi murami. Dash szukal przez tydzien, zanim znalazl te kryjowke. Wydala mu sie idealnym miejscem schronienia. Z pewnoscia znajdowalo sie tu wejscie do kanalow albo przejscie do drugiej opuszczonej skrytki, gdzie odszukaja przepust do lochow. Jedyne, co im grozilo podczas tego przedsiewziecia, to mozliwosc zwrocenia na siebie uwagi straznikow albo pech, jakim byloby trafienie do lochu z zawalonym przejsciem do kanalow. Ich nieobecnosc zostanie zauwazona dopiero podczas wieczornego apelu wiezniow, wiec mieli jeszcze godzine. Nielatwo bylo znalezc wejscie do kanalow w zalegajacym piwnice mroku, ale Dash poradzil sobie. Zeby chronic ziarno przed wilgocia ciagnaca od kamieni, posadzke pokryto drewnianymi plytami - teraz niemal niewidocznymi pod gruba warstwa sadzy i kurzu - i pod jedna z nich mlodzik dostrzegl obmurowana dziure, przez ktora czlowiek mogl swobodnie opuscic sie w dol. Otwor zamykala zwykla, zelazna krata. -Pomozcie mi! - syknal i zaraz podeszlo don dwu ludzi. W niklym swietle wpadajacym do piwnicy przez dziure w murze Dash spostrzegl, ze z pomoca przyszli mu Gustaf i Talwin. Pierwszego sie spodziewal, obecnosc drugiego troche go zaniepokoila. Ale przecie podnoszac ciezka krate, ryzykowal polamanie palcow... i nie wygladalo na to, by zamierzal kogokolwiek zdradzic. Uniesli krate i odsuneli ja na bok. Dash juz mial skoczyc w dol, ale zatrzymal sie i zwrocil do pozostalych: -Wiem, ze skok w mroczna dziure to niebezpieczna rzecz, ale powinniscie wpasc do wody, jakies siedem, osiem stop nizej. Przygotujcie sie. Ustawcie sie w tym samym kierunku, co ja, a potem skierujcie w prawo. Ciemno tam jak w czelusciach piekiel, ale znam droge. Opuscil sie w dol - co w jego dotychczasowym zyciu bylo aktem najwyzszej odwagi, gdyz kazde wlokno jego ciala sprzeciwialo sie puszczeniu chwytu i upadkowi w mrok. Na mgnienie oka opanowala go panika: co bedzie, jezeli sie pomylil? Wydalo mu sie, ze spada wieki - w rzecz samej po dwu czy trzech sekundach jego stopy zanurzyly sie w wodzie. Stracil rownowage i wpadl twarza w smierdzaca wode. Natychmiast sie wynurzyl, parskajac dziko i wydmuchujac smierdzacy plyn z ust i nosa. Dziadek go ostrzegal, ze wielu lotrzykow zmarlo po tym, jak wpadli w smierdzaca breje i natychmiast nie oczyscili nozdrzy i krtani. Szybko uskoczyl w prawo - jak sie okazalo, zrobil to w sama pore, bo na miejscu, gdzie stal przed chwila, wyladowal nastepny ryzykant. -Tutaj! - syknal Dash i uciekinier podszedl ku niemu. Z gory skoczyli dwaj nastepni. -Co za jedni? - spytal Dash. -Gustaf - przedstawil sie drugi. -Talwin - mruknal trzeci. -Reese - rzekl czwarty i Dash natychmiast przypomnial sobie wysokiego, malomownego czlowieka, z ktorym Talwin rozmawial rano. - Widzialem, jak wy trzej dajecie nura w bok i skorzystalem z okazji. Nie ma sensu tam sterczec i isc jak owca na rzez. W to akurat Dash nie uwierzyl, byl pewien, ze Talwin ostrzegl Reese'a, iz cos sie szykuje, teraz jednak nie bardzo mial ochote na sprzeczki i roztrzasanie powodow, jakimi kierowal sie kompan. -Doskonale - stwierdzil glosno. - Do tego, abysmy sie stad wydostali, przyda sie kazda para rak. -I co teraz? - spytal Gustaf. - Siedzimy w najciemniejszej i najbardziej smrodliwej jamie, do jakiej zdarzylo mi sie trafic... ale co dalej? -Jestesmy w czesci kanalow ciagnacych sie pod murem - oznajmil Dash. - Jesli wrocimy do miasta, wydostaniemy sie z Krondoru. -Ale skoro juz jestesmy pod murami, dlaczego od razu nie ruszac dalej? - spytal Reese. -Dlatego - odpowiedzial Dash, uderzajac piescia w kamienna sciane, pod ktora stali. - To jest zewnetrzna granica kanalu. Zeby sie dostac na druga strone, trzeba bedzie przegryzc te kamienie. -Do kata! - mruknal Gustaf. - Jak mowiles o kanalach, to pomyslalem, ze pod murami przedostaniemy sie bez trudu... -Kanalow na przedmiesciu nie polaczono ze znajdujacymi sie w starszej czesci miasta. Byloby to zaproszeniem napastnikow do srodka - stwierdzil Dash. - Grupa dobrych kopaczy moglaby stad dostac sie do miasta... w ciagu paru tygodni... gdyby wiedzieli, gdzie maja bic przejscie. Owszem... w tym murze jest jeden wylom, ale zeby sie do niego dostac, musimy wrocic do miasta. -No dobrze... to ktoredy? - spytal Talwin. Dash zerknal na nikle swiatelko z gory i przez chwile zbieral mysli, usilujac poukladac sobie wszystko w glowie. -Tam! Wszyscy zebrali sie wokol niego. -Gustafie, poloz mi prawa dlon na prawym ramieniu. - Poczul na barku ucisk krzepkiej dloni najemnika. - Talwinie, stan za Gustafem i zrob to samo, a ty, Reese, ustaw sie na koncu. -Sam przylozyl prawa dlon do muru. - Ruszajmy, powoli. A jesli ktorys przestanie czuc dlon sasiada, niech zaraz da znac. I ruszyli w mrok. Jimmy odwrocil sie nagle i zatykajac dlonia usta Malara, cisnal pochodnie na kamienny chodnik obok kanalu. Tak jak sie spodziewal, pochodnia zaskwierczala i zaczela migotac, on zas zdolal ja przydepnac i zgasic. Malar zachowal tyle rozsadku, by nie zdradzic sie halasem i znieruchomial, stojac z dlonia Jimmy'ego na ustach. Kiedy Jimmy ja cofnal, mezczyzna uslyszal to, co przed chwila zaniepokoilo mlodzika. Gdzies niedaleko stad, w jakims innym korytarzu, ostroznie szlo w ich strone kilku ludzi. -Ktos nadchodzi - szepnal Jimmy najciszej, jak tylko bylo mozna. Malar kiwnal glowa. Stali nieruchomo, nasluchujac szmerow, jakie powodowali nadchodzacy ludzie. Jeden z nich powiedzial cos stlumionym, niewyraznym glosem, Jimmy jednak postawilby sakiewke zlota przeciwko garsci lupin po orzechach, ze tamci stanowili patrol najezdzcow. Bylo cos w ich akcencie albo wymowie. Odczekali dobra chwile, az w koncu tamci przeszli. Potem przykucnal i macajac dookola, znalazl pochodnie. Skrzesawszy ognia, podpalil kwacz, a potem powiedzial: -Jak wpadniemy na jeszcze jeden patrol, to mozemy ja zgubic. -I co? Bedziemy tu lazic po ciemku? - spytal Malar, ktoremu ta mysl wyraznie sie nie spodobala. -Znam tu wszystkie drogi - odezwal sie pewnie Jimmy, choc wcale tak nie myslal. - Zreszta, jesli tamci nas dopadna, to trafimy na cmentarz albo do wiezienia. Osobiscie wole szukac tu drogi po ciemku, niz stanac przed tamtymi dwiema mozliwosciami. -Nie bede przeczyl, choc wasze slowa nie napelniaja mnie otucha, paniczu. Jimmy nie odpowiedzial, tylko ostroznie wyjrzal za rog, by sprawdzic, czy nikt sie tam po cichu nie zaczail. -Tedy - mruknal, prowadzac Malara w kierunku szerszego tunelu, widocznego za skrzyzowaniem, na ktorym stali. Nie obeszlo sie bez wejscia do brudnej wody. Brodzac powoli wsrod osmalonych szczatkow i smiecia, ruszyli, by zniknac w mroku. Dash poczul, jak na jego ramieniu zaciskaja sie palce idacego za nim czlowieka. Gdzies tu krecili sie jacys ludzie, ktorych kroki wlasnie uslyszeli. Pograzeni w mroku nie potrafili okreslic, z ktorej strony dobiegly ich odglosy stapan i chlupotanie wody. Wszyscy mieli napiete nerwy i Dash poczul obawe, ze ktorys z jego trzech kompanow nie wytrzyma i zacznie panikowac. Gustaf, choc zaniepokojony, trzymal sie w garsci, Talwin siedzial cicho, natomiast Reese bez przerwy gadal, mowiac o rzeczach bez znaczenia pytal, jak dlugo jeszcze przyjdzie im tu bladzic, albo wyrazal swoje niezadowolenie. Choc prawie caly czas wedrowali w mroku, trafialy sie miejsca, gdzie docieralo nieco swiatla. Przebijalo sie ono przez kraty w bruku albo padalo z bocznych korytarzy z wylotow kanalow. Dash dziwil sie, jak jasno bylo w tych miejscach, choc doskonale rozumial, iz pada ofiara zludzenia. Przy takim zrodle swiatla jego wzrok siegal nie dalej niz na odleglosc kilkunastu krokow, po przejsciu ktorych znow pograzali sie w jeszcze glebszym mroku. W pierwszym miejscu, w ktorym zgodnie z opisami dziadka spodziewal sie znalezc skrytke z pochodnia i innymi uzytecznymi przedmiotami, nie odkryl niczego. Wiedzial, ze gdyby w tych kamieniach zrobiono jakich schowek, znalazlby go, bo - nie zywiac nigdy falszywej skromnosci - mial zaufanie do samego siebie i wiedzial, czego moze dokonac, a co przekracza j ego mozliwosci. W drugim miejscu skrytka owszem, byla, ale pusta. Ktos znalazl ja wczesniej. Mlodzik nie umialby rzec, czyjej zawartosc sprzatnieto podczas oblezenia miasta, czy kilka dni albo i godzin temu. Prowadzil ludzi ku polnocy - na tyle, na ile sie orientowal we wlasnym polozeniu - wiedzac, ze najwieksze szanse ucieczki maja w dzielnicy zwanej przed wojna Rybaczowka. Bylo to jedno z niewielu miejsc w Krondorze, gdzie istniala mozliwosc zanurzenia sie w wodach zatoki. Plywak, po niezbyt wielkim wysilku, mogl wydostac sie za mury. Dash nie wiedzial, czyjego towarzysze potrafia plywac i wlasciwie wcale go to nie obchodzilo. Nie zamierzal bez potrzeby narazac ich na niebezpieczenstwo, ale w razie czego chetnie by ich poswiecil za mozliwosc wyslania informacji do Ksiecia. Trzymajac sie dlonia sciany, powiodl grupe w mrok. Jimmy wskazal dlonia plamke swiatla. Malar kiwnal glowa na znak, ze rozumie. -Wyjscie, paniczu? -Mozliwe... Podsadz mnie, to sie rozejrze. Keshanin uklakl, a gdy Jimmy stanal na jego ramionach, wyprostowal sie, chwytajac go za kostki i podnoszac go do gory. Mlodzik przez chwile chwial sie niebezpiecznie, ale mezczyzna stal pewnie, a Jimmy zdolal oprzec sie o sklepienie, co powstrzymalo upadek. -Doskonale! - stwierdzil z zadowoleniem w glosie. - To klapa w posadzce jakiejs piwnicy, wyczuwam zawiasy. - Przylozyl dlonie do zelaza i pchnal. - Do kata! Nie mam sie o co zaprzec. Dajmy temu spokoj. - Malar steknal i Jimmy zeskoczyl z jego ramion. - Nie ma sposobu, by to otworzyc z tej strony. -Czy tworcy tych przekletych lochow nie wiedzieli, ze istnieje cos takiego jak schody? -To nie lochy - zachichotal Jimmy w mroku. - To labirynt... ale masz racje, a ja jestem idiota. - Westchnal dramatycznie. - Jest tu kilka miejsc, gdzie do piwnic mozna dostac sie po schodach. - Rozejrzal sie dookola, wypatrujac czegos w kregu niklego swiatla rzucanego przez trzymana przezen pochodnie. - Jesli sie nie myle, jedne sa nawet niezbyt daleko stad. Pomodl sie do swoich bogow - jakichkolwiek wyznajesz - by klapa na ich szczycie nie byla czyms przygnieciona. Malar w istocie zaczal cos mamrotac pod nosem i cicho ruszyl za Jimmym. Dash uslyszal cos w mroku i natychmiast przystanal. -Nie ruszac sie i ani mru mru! Idacy za nim znieruchomieli, gdyz uslyszeli to samo co mlodzieniec. -Co tam zno... - zaczal Talwin. I nie skonczyl, bo Reese nagle walnal go z tylu i zbil z nog. -Tutaj! - zaryczal w mrok. Wokol nich zaroili sie zbrojni z odslonietymi latarniami, co natychmiast, choc na krotko, oslepilo Dasha. Chcial cos dojrzec, zobaczyl jednak tylko kilka niewyraznie zarysowanych i rzucajacych sie nan sylwetek. Nie mogac wymyslic niczego innego, skoczyl do przodu, usilujac dac nura pomiedzy dwu napastnikow. Jeden siegnal ku niemu i chybil, drugi zas okazal sie na tyle powolny, ze Dash w istocie znalazl sie za jego plecami, zanim ten zdazyl sie odwrocic. Przebierajac wsciekle nogami, ruszyl przed siebie w glebokiej po kolana wodzie - i znow dostrzegl jakis ruch za dwiema latarniami. Blyskawicznie uskoczyl w prawo, ku mozliwemu wyjsciu - ale ktos chwycil go z tylu i pociagnal w wode. Mlodzik odwrocil sie szybko i kopnal, czujac, ze trafil napastnika w kolano. Szybko odskoczyl w mrok - prosto w ramiona kolejnego wroga. -Robia za duzo halasu! - rozlegl sie jakis glos z ciemnosci. - Uciszcie ich! Ktos walnal Dasha w tyl glowy drewniana palka. Mlodzik poczul, ze leb rozpada mu sie na czesci... i ogarnal go mrok. Jimmy pchnal klape w gore - i poczul ogromna ulge, gdy drgnela. Uchyli wszy ja nieco, rozejrzal sie szybko dookola, a gdy nie zauwazyl niczego niepokojacego, pchnal silniej. Klapa otworzyla sie z glosnym loskotem, uderzajac o podloge. Jimmy skoczyl w rog izby. Obejrzawszy sie przez ramie, zobaczyl, ze w powietrze wzbija sie chmura sadzy. Wylaniajacy sie z otworu Malar kichnal glosno. Piwnica okazala sie skladzikiem garbarni, lezacej w poblizy rzeki w polnocnej czesci miasta. Jimmy szukal jej niemal przez cale popoludnie - ale wreszcie trafil. Izba pozbawiona byla dachu - i pewnie dlatego, ze nocami trafialy sie jeszcze przymrozki, garbarni nikt nie zajal. Jimmy rozejrzal sie dookola i zobaczyl, ze w kilku pobliskich budynkach pala sie swiatla - ale nie az tak blisko, by trzeba sie bylo niepokoic. Spojrzawszy na Malara, niezbyt dobrze widocznego w niklym swietle wieczoru, skrzywil sie i stwierdzil: -Jesli jestem tak samo usmolony jak ty, lepiej nie pokazujmy sie ludziom. -Dobra rada, paniczu - zgodzil sie sluga. - Jestescie brudniejsi od weglarza. Wystarczy, ze ktos na nas spojrzy i od razu wydamy mu sie podejrzani. Jimmy uslyszal jakis dzwiek i podniosl dlon. -Czekajze... I natychmiast porwal za miecz, poniewaz do izby, przez wylom w scianie i drzwi, wpadli zbrojni. Bylo ich tylu, ze tylko idiota podjalby walke. Gdy wyciagnelo sie ku niemu kilkanascie glowni, szybko cisnal bron na posadzke. Kiedy jego wlasne ostrze glucho uderzylo o posadzke, cofnal sie o krok. Napastnicy chwycili go za rece i zwiazali mu je z tylu, a dwaj inni zrobili to samo z Malarem. Wszyscy mieli na sobie prymitywne pancerze z tloczonej skory, bez czesci metalowych, ktorych brzek moglby ostrzec przyszle ofiary. -Wystarczy zaczaic sie przy szczurzej norze i szczur w koncu wychyli nosa - odezwal sie jakis czlowiek, stajac przed wiezniami. Nieznajomy mowil w jezyku Krolestwa, ale z silnym akcentem. - A tu mamy dwa szczury. Dawac ich na zewnatrz - polecil podwladnym i obu schwytanych wyprowadzono na ulice. *** Dash czekal w milczeniu. Odzyskal przytomnosc w sama pore, by spostrzec, ze zamknieto ich w piwnicy, stanowiacej najpewniej oprozniony magazyn. W izbie panowal mrok. Mlody czlowiek zbadal pomieszczenie po omacku - choc kilka razy przyszlo mu tego zalowac.Izba miala w przyblizeniu dwanascie na dwanascie stop i pojedyncze drzwi, zaparte z drugiej strony. Wyczuwal framuge, ale zawiasy znajdowaly sie na zewnatrz. Musi tu tkwic, dopoki ktos go nie uwolni. Z poteznego smrodu mogl wnosic, ze ostatnio zdechlo tu kilka szczurow. Gdyby zjadl cos podczas ostatnich dwu dni, zawartoscia swego zoladka wzbogacilby pewnie zalegajace posadzke rumowisko, ale na razie jego ciemiezcy musieli zadowolic sie kilkoma atakami spazmow na sucho. Po kilku minutach walki ze skurczami krtani, zdolal nad soba zapanowac. Teraz, po dwu godzinach, prawie nie zwracal uwagi na smrod. Przez caly czas usilnie myslal nad tym, co mu sie przytrafilo. To, ze zamknieto go w mrocznym lochu, zamiast zabrac przed oblicze jednego z oficerow generala Duko, swiadczylo o tym, ze nie popadl w niewole najezdzcow. Z poczatku nawet pomyslal, ze pojmali go ukrywajacy sie przed Novindyjczykami ostatni wojacy Krolestwa. Gdyby tak bylo w istocie, moglby zdradzic swoja tozsamosc i wziac ich pod swoja komende. Bardziej jednak prawdopodobne bylo, ze trafil w rece ludzi zyjacych poza prawem - a w takim wypadku trzeba sie bedzie targowac o wolnosc. Jego towarzysze gdzies przepadli - najpewniej zamknieto ich niedaleko, w osobnym loszku. Siedzial tak i dumal, az zobaczyl, ze krawedzie drzwi rozjasnia swiatlo i uslyszal odglos krokow. Mimo ze przez szczeliny pomiedzy deskami przesaczal sie blask, po otwarciu drzwi swiatlo niemal go oslepilo. -Obudziles sie? - spytal nie znany mu glos. -Owszem - odparl chrapliwie przez zaschniete gardlo. - Sa jakies szanse, aby dostac lyk wody? -Najpierw musimy sprawdzic, czy warto obdarowac cie zdrowiem... - odparl szorstko nieznajomy. Dash zostal schwytany przez pare rak i wyciagniety do sasiedniej, duzo wiekszej izby. Oslonil dlonia oczy przed blaskiem latarni i rozejrzal sie dookola. W istocie, znajdowal sie w jakiejs wypalonej piwniczce oberzy albo gospody, przedtem zas zamknieto go w pustej spizarni. Budowla byla chyba zamieszkana, bo w katach izby staly skrzynie i stosy rozmaitych przedmiotow. Dasha otaczalo kilku ludzi, ale zaden z nich nie mial wyciagnietej broni. Okazywali jednak niewzruszona pewnosc siebie, ktora powiedziala mlodzikowi, ze bez trudu potrafia udaremnic wszelkie proby ucieczki. Zmruzywszy oczy, spostrzegl, ze jeden z ludzi trzyma duza pale obciagnieta skora. Z jego wyrazu twarzy wyczytal, ze nie zawaha sie zrobic z niej uzytku, gdy tylko zdradzi chec pozegnania sie z towarzystwem. -I co dalej? - spytal jeniec. -Idziemy - odpowiedzial jeden z przybyszow, czlowiek o smetnej, pooranej zmarszczkami twarzy. Dash wolal sie nie sprzeciwiac. Dwaj ludzie staneli po jego bokach, dwaj inni z tylu. Jeden zostal w izbie, choc mlodzik nie umialby powiedziec, dlaczego. Poprowadzono go mrocznym wilgotnym przejsciem, oswietlonym tylko z obu koncow latarniami. Po drodze nasluchiwal, jedyne jednak, co uslyszal, to loskot podkutych butow o kamienie. Jesli nawet nad nimi znajdowaly sie ulice, to byly puste. Idacy przed nim czlowiek pchnal drzwi i wpuscil wszystkich do rozleglej komnaty, oswietlonej przez kilkanascie wprawionych w zelazne kuny pochodni. Z jakiejs oberzy na gorze przyniesiono tu nawet niezbyt osmolony stol, ktory teraz mial posluzyc temu, co Dash wzial za sad lub jakas urzedowa sesje. Na honorowym miejscu za stolem siedzial stary czlowiek. Nieznajomy garbil sie albo byl kaleka, wygladalo, jakby mial lewe ramie wyzsze od prawego. Lewa reke trzymal na temblaku. Na glowie nosil chuste zakrywajaca lewe oko. Lewy policzek mial poparzony i pokryty strupami. Przy prawym ramieniu nieznajomego stala mloda kobieta, a wlasciwie dziewczyna, ktorej Dash przyjrzal sie uwaznie, rozumiejac, ze ci dwoje beda decydowali o jego zyciu. W innych okolicznosciach z pewnoscia uznalby ja za zdobycz warta zachodu, bo byla smukla, wysoka, pod warstwa sadzy kryla zapewne bardzo foremne rysy twarzy. W tej sytuacji jednak zwrocil przede wszystkim uwage na jej meski stroj i fakt, ze byla uzbrojona po zeby. Miala rapier, jeden sztylet za pasem, drugi w pochwie zmyslnie ukrytej przy bucie i z pewnoscia jeszcze pare sztuk broni, schowanej wedle zlodziejskiego obyczaju. Nosila biala koszule, teraz usmolona weglem i sadza, skorzana kurtke, meskie spodnie do konnej jazdy, wlosy zas przewiazane czerwona szarfa. Spod tej szarfy wyplywala na kark i plecy fala ciemnych jak skrzydlo kruka kedziorow. -Stoisz przed sadem - stwierdzila zaskakujaco niskim glosem. -A jakze! - odparl Dash, dokladajac staran, by jego glos nie zadrzal, co w tych okolicznosciach byloby w pelni zrozumiale. -Zanim zostaniesz skazany - odezwal sie nieznajomy o zmietej gebie - moze zechcesz cos rzec na swoja obrone? -A co mi z tego przyjdzie? - spytal Dash, wzruszajac ramionami. Stary zachichotal i ten, ktory przyprowadzil tu Dasha, spojrzal w jego strone. -Najpewniej nic - odpowiedzial - ale nie zaszkodzi sprobowac. -A czy nie moglbym sie pierwej dowiedziec, o co sie mnie oskarza? Nieznajomy o zmietej twarzy spojrzal na starego, ktory skinal przyzwalajaco dlonia. -Jestes oskarzony o wtargniecie na cudze terytorium. Znaleziono cie w miejscu, gdzie nie wolno ci bylo przebywac. Dash wypuscil powietrze z pluc. -A wiec o to chodzi... Jestescie Szydercami. Mloda kobieta spojrzala na starego. Ten kiwnal zdrowa dlonia, zapraszajac, by podeszla blizej. Szepnal cos do jej ucha, ona zas glosno powtorzyla jego pytanie. -Dlaczego uwazasz, ze jestesmy zlodziejami, szczeniaku? -Bo przemytnicy poderzneliby mi gardlo i poszli swoja droga, a przyboczni Duko przesluchaliby mnie na gorze. - Wskazal dlonia sklepienie. - Oddzieliliscie mnie od moich towarzyszy, co oznacza, ze chcecie znalezc rozbieznosci w naszych opowiesciach. Naprowadzil was jeden z moich kompanow... i Reese jest najblizszy moim wyobrazeniom o zlodziejstwie. - Rozejrzal sie dookola. - A wiec tylko tyle zostalo z Matecznika? Stary znow cos powiedzial, a dziewczyna powtorzyla za nim. -A coz ty wiesz o Mateczniku. Nie jestes jednym z nas... -Moj dziadek... - odezwal sie Dash, wiedzac, ze rozmowa doszla do miejsca, w ktorym nie ma juz nic do stracenia, a wszystko do wygrania. -Co z nim? Kim jest twoj dziadek? -Byl - odparl Dash. - Moim dziadkiem byl Jimmy Raczka. Kilku ludzi otworzylo usta i zaczelo komentowac nowine, ale kiedy stary skinal dlonia, natychmiast zapadla cisza. Mloda kobieta znow pochylila sie, a potem powtorzyla pytanie. -Jak sie nazywasz? -Dashel Jamison. Moj ojciec to Arutha, Diuk Krondoru. Kolejne pytanie dziewczyna zadala z wlasnej inicjatywy. -A wiec przybyles tu szpiegowac dla Krola? -W tej chwili dla Ksiecia. - Usmiechnal sie Dash. - Ale owszem, tak, przybylem tu, by sprawdzic, co tez szykuje dla nas Duko. Patrick musi odbic Krondor dla Korony. Stary skinal okropnie poparzona dlonia i powiedzial cos do dziewczyny. -Podejdz blizej, szczeniaku. Dash zrobil to, co mu polecono, i stanal przed nim i dziewczyna. Jednooki staruch wbil w twarz Dasha sepie spojrzenie, a dziewczyna przysunela blizej latarnie, by odslonic przed patrzacym kazdy szczegol mlodzienczego oblicza. W koncu stary odezwal sie tak, ze uslyszeli go wszyscy. -Zostawcie nas samych. - W jego zgrzytliwym i slabym glosie brzmiala pewnosc siebie czlowieka, ktory nawykl do tego, by jego rozkazy spelniano natychmiast. Co tez wszyscy zrobili. W izbie zostala tylko mloda kobieta. -No tak... - odezwal sie stary. - Jaki ten swiat jest maly, moj chlopcze... Dash pochylil sie, by zajrzec staremu w oczy. -Czyja was znam, panie? -Nie - odpowiedzial tamten powoli, jakby kazde wymowione przezen slowo sprawialo mu bol. - Aleja znam ciebie... i znam twoja rodzine. Dashelu, synu Aruthy. -A wy... czyja was znam? Kobieta spojrzala na starego, ten jednak nie odrywal oczu od twarzy Dasha. -Chlopcze... jestem bratem twego dziadka... oto ktom jest. Przenikliwy... to ja. Rozdzial 5 KONFRONTACJE Arutha zmarszczyl brwi.Pug zatrzymal sie na chwile w drzwiach, uwaznie przypatrujac sie twarzy Diuka Krondoru. -Czy mozesz mi poswiecic chwile? - spytal wreszcie. Arutha podniosl glowe i skinieniem dloni zaprosil Arcymaga do srodka. -Wejdz, dziadku. -Wygladasz tak, jakbys sie niepokoil - stwierdzil Pug, sadowiac sie w krzesle po drugiej stronie debowego stolu, gdzie pracowal jego wnuk. -Bo sie niepokoje. -Chodzi o Jimmy'ego i Dasha? Arutha kiwnal glowa, spogladajac jednoczesnie na okno, za ktorym krolowalo cieple, wiosenne popoludnie. Zmruzyl podkrazone oczy - ciemne worki pod nimi zdradzaly, ze nie spal jak nalezy od czasu, kiedy wyslal synow na niebezpieczna misje. Jego wlosy mocno posiwialy - Pug nie spodziewal sie, ze podczas miesiaca az tak mozna posunac sie w latach. -Chciales sie ze mna zobaczyc? - spytal Arutha dziadka. -Owszem. Mamy pewien problem... Arutha kiwnal glowa. -Mamy... i to nie jeden. O jakim konkretnie chcialbys pomowic? -O Patricku. Mezczyzna wstal, podszedl do drzwi i wyjrzal na zewnatrz, gdzie siedzieli dwaj urzednicy, zatopieni po uszy w robocie. Przegrywali zaciekly boj ze stosem dokumentow. Potem zamknal drzwi, wrocil na swoje miejsce i usiadl. -Co proponujesz? -Proponuje, bys wyslal wiadomosc do Krola. -I co mam napisac? - Spojrzal dziadkowi prosto w oczy: -Mysle, ze potrzebujemy nowego przywodcy Zachodu. Arutha westchnal i Pug uslyszal w tym westchnieniu znuzenie, zdenerwowanie, troske i zwatpienie wyrazone dobitniej, niz gdyby jakis wytrawny mowca opowiadal o tych uczuciach przez godzine. Zanim Arutha otworzyl usta, by odpowiedziec, Pug pojal, jaka uslyszy odpowiedz. A jednak nie przerwal, gdy ten zaczal mowic: -Historia daje nam przyklady tego, ze do wykonania zadania nie zawsze mamy najlepszego czlowieka. Uczy nas jednak i tego, ze jesli pozostali robia, co do nich nalezy, radzimy sobie... Pug pochylil sie do przodu. -Tyle nas dzielilo - wysunal przed siebie kciuk i palec wskazujacy rozsuniete na odleglosc moze dziesiatej czesci cala - od wojny z Kesh. Czy nie uwazasz, ze zanim zaczniemy nowa wojne, dobrze byloby uporac sie z poprzednia? -Moje zdanie sie nie liczy. Doradzam Ksieciu, ale to jego dziedzina. Moge robic tylko to, na co mi pozwoli. Pug przez chwile patrzyl na wnuka w milczeniu. I nagle Arutha dal upust gniewowi, uderzajac dlonia o stol. -Do kata! Nie jestem moim ojcem! Pug milczal jeszcze przez chwile, az wreszcie stwierdzil: -Nigdy nie mowilem, ze jestes... ani nie kazalem ci nim byc. -Nie! Ale wszyscy sie zastanawiacie:, Jak na jego miejscu poradzilby sobie z tym James?" -Arutho... Czytaniem w myslach zajmowala sie twoja matka, nie ja - przypomnial wnukowi Pug. Arutha pochylil sie do przodu. -Wiesz... jestes moim dziadkiem, ale prawie w ogole cie nie znam. - Podniosl wzrok ku sklepieniu, jakby chcial zebrac mysli. - A i ty niewiele o mnie wiesz. -Arutho... wychowales sie na drugim krancu Krolestwa. W ogole rzadko sie widywalismy. -Nielatwo dorastac pomiedzy legendami - stwierdzil Diuk. - Wiedziales o tym? Pug wzruszyl ramionami. -Chyba nie. -Moim ojcem byl Jimmy Raczka - wyjasnil Arutha. - Zlodziej, ktory stal sie najwiekszym i najbardziej wplywowym panem w Krolestwie. Imie nadano mi po bez dwu zdan najlepszym z wladcow, jakich los zeslal Zachodnim Dziedzinom. Przy dwu czy trzech okazjach pogadalismy z Krolem o tym, jak to jest byc synami takich ludzi. - Wymierzyl palec w piers Puga. - A ty... ty wygladasz jak moj syn! Teraz jestes nawet mlodszy niz ten dziadek, jakiego zapamietalem z dziecinstwa. Stajesz sie osoba tajemnicza... ludzie zaczynaja sie ciebie bac, dziadku. Pug... Niesmiertelny Czarodziej. Czlowiek, ktory uratowal Swiat za czasow wojen z Tsuranni. - Przerwal, jakby pragnac rozwazyc to, co ma jeszcze do powiedzenia. - Borric, zanim zostal Krolem, powiedzial mi kiedys, ze zadania stojace przed nami beda zupelnie inne niz te, z jakimi wy musieliscie sie mierzyc. Memu imiennikowi powierzono dowodzenie w Crydee, i w tamtej sytuacji nie mogl sobie pozwolic na wahania i watpliwosci. Ojciec byl zuchwalcem, ktory uratowal Aruthe, a potem stal sie jego najbardziej zaufanym przyjacielem i doradca. Gdy zaczynali rozgryzac jakis problem, zawsze znajdywali rozwiazanie. Pug rozesmial sie serdecznie. -Jestem pewien, ze obaj spieraliby sie z toba. Czesto dyskutowali ze soba i obaj popelniali bledy. -Moze i tak, ale doskonale sobie ze wszystkim radzili. Jako dziecko slyszalem w Rillanonie rozmaite historie... opowiadano je szlachcicom ze Wschodu, ktorzy nigdy nie widzieli Krondoru, a tym bardziej Dalekich Wybrzezy. Opowiadano sobie, jak Ksiaze Arutha uratowal Crydee podczas oblezenia Tsuranni i jak udal sie do Krondoru, gdzie poznal ksiezniczke Anite. Slyszalem tez, jak moj ojciec pomogl im wydostac sie z miasta, a potem przemycil Earla Kasumi tak, by ten mogl zobaczyc sie z Krolem. Slyszalem tez historie o wodzu moredhelow, ktory okazal sie renegatem - w jego glosie pojawily sie nutki refleksji - i oszukanczym, podstepnym magu z Kelewanu oraz napasci na Lze Bogow. Znam historie Pelzacza i jego proby przejecia wladzy nad Szydercami, a takze inne opowiesci z czasow bujnej mlodosci mego ojca. - Spojrzal na Puga. - Dziadku... ja nie bylem urzednikiem, czytajacym suche raporty... mnie to wszystko opowiedzial ojciec! -I po co mi to mowisz? - spytal Pug. - Chcesz mi powiedziec, ze czujesz, iz zadanie cie przerasta? -Nikt nie sprosta zadaniu polegajacemu na ponownym scaleniu Krolestwa - stwierdzil Arutha. - Nikt... nawet ty. Pug zaczerpnal tchu. -Aaa... wiec Patrick nie zrezygnuje ze Stardock? -Dziadku, on chce, by wszystko wrocilo do poprzedniego stanu. Pragnie, by jeszcze za jego zycia odbudowano miasto, by odzyskalo ono dawna swietnosc i chwale. Chce wyprzec Kesh z Doliny. Chce oczyscic Morze Goryczy z queganskich piratow i keshanskich lupiezcow, a po smierci Borrica wrocic do Rillanonu, by wlozyc na skronie korone i dac sie poznac jako najwiekszy krol w historii Zachodu. -Zachowajcie nas, bogowie, od monarszej proznosci - rzekl Pug cichym glosem. -Nie chodzi o proznosc, dziadku. On to robi ze strachu. Pug kiwnal glowa. -Mlodzi ludzie czesto sie boja, ze zawioda czyjes oczekiwania. -Ten strach moge nawet pojac - przyznal Arutha. - Moze i ja, gdyby mi dano inne imie... gdybym byl Harrym, Jackiem lub Robertem... ale nie. Dano mi imie po czlowieku, ktorego ojciec podziwial najbardziej na swiecie. -Ksiaze Arutha byl czlowiekiem ze wszech miar godnym podziwu. Ze wszystkich ludzi, jakich znalem, bogowie najhojniej obdarowali go talentami. -Nie trzeba mi tego przypominac - zachnal sie wnuk Arcymaga. - Gdyby pozostal Ksieciem, a ojciec nadal piastowalby urzad Diuka, moze ziscilyby sie i Patricka sny o chwale. Ale dzisiaj... -Co chcesz powiedziec? - spytal Pug. -Jestesmy ludzmi mniejszego formatu. Twarz Arcymaga zachmurzyla sie. -To zmeczenie. I martwisz sie o chlopakow. - Wstal. - Trapia cie mysli o Patricku, Krolestwie i wszystkim, czym w tym zyciu mozna sie trapic. - Pug pochylil sie nad stolem. - Wiedz jednak, ze masz na tyle roznorakie zdolnosci, iz mozesz temu wszystkiemu sprostac. I jak dlugo jestes moim wnukiem, nie pozwole, bys o tym zapomnial. Ci chlopcy zas sa moimi prawnukami. Gamina moze i nie urodzila sie jako moja corka, ale znalazla droge do mojego serca. Nie mysl, ze przez to mniej kocham jej dzieci i wnuki. - Arcymag siegnal nad powierzchnia stolu i polozyl dlon na ramieniu Aruthy. - A ty jestes mi osobliwie drogi... Arutha nieoczekiwanie dla samego siebie stwierdzil, ze ma wilgotne oczy. -Ja? -Moze i nie jestes takim, jakim chcial cie widziec ojciec - rzekl lagodnie Pug - ale z matki masz w sobie wiecej, niz moglbys sadzic. - Cofnal dlon i odwrocil sie, by odejsc. - Zostawie cie samego. Zjedz cos, odpocznij, a wieczorem, jak sie odswiezysz, przyjdz do mnie na kolacje. I nie martw sie za bardzo o chlopakow - dodal, siegajac reka ku drzwiom. - Jestem pewien, ze sa cali i zdrowi. Otworzywszy drzwi, wyszedl i zamknal je za soba. Arutha, Diuk Krondoru, jeszcze przez dluga chwile siedzial i rozmyslal nad tym, co przed chwila uslyszal. W koncu pozwolil sobie na luksus dlugiego westchnienia i wrocil do pracy. Moze przed kolacja znajdzie jeszcze czas na odpoczynek. "Chlopcy potrafia dawac sobie rade" - pomyslal, biorac w dlon pierwszy ze stosu meldunkow i raportow. Dziadek najczesciej ma racje i chlopcom nic nie grozi. Powtorne uderzenie spowodowalo, ze glowa Jimmy'ego odskoczyla w tyl. Oczy mlodzienca wypelnily sie lzami i przez moment widzial swiat na czerwono. Kolana ugiely sie pod nim i bylby upadl, gdyby nie przytrzymali go dwaj straznicy. -No dobrze... - odezwal sie z silnym akcentem Krolestwa przesluchujacy go mezczyzna. - Jeszcze raz... - przerwal. - Zacznijmy od poczatku. W jakim celu przekradliscie sie do Krondoru? Dwu innych zolnierzy trzymalo Malara. Keshanin - przesluchiwany wczesniej - mial zakrwawiony nos oraz podbite i podpuchniete oko. Jimmy poczul ogromna ulge, ze wlasciwie niczego mu z bratem nie powiedzieli. Teraz potrzasnal glowa, by odzyskac jasnosc mysli. -Juz wam mowilem... Jestem najemnikiem ze Wschodu... a to moj sluga... "okradacz psow". Obaj szukamy jakiegos zajecia. -Zla odpowiedz - powiedzial sledczy, a Jimmy'ego dosiegnal kolejny cios. Tym razem nogi zawiodly go kompletnie i zwisl bezwladnie w rekach oprawcow. -A co mam mowic? - Aby powiedziec te slowa, musial wypluc wypelniajaca mu usta krew. -Wszystkich najemnikow za murami uprzedzono, by trzymali sie z dala od miasta. Gdybys byl z nimi, wiedzialbys o tym. -Skinieniem dloni sledczy odeslal dwu trzymajacych mlodzika ludzi pod sciane. Jimmy runal na kamienna posadzke. Novindyjczyk uklakl i spojrzal w twarz lezacego. Mezczyzna przesluchujacy wiezniow mial bardzo surowa twarz, krzaczaste brwi, geste, ciemne wlosy opadajace na kark oraz krotko przycieta czarna brode. Przyjrzawszy mu sie blizej, Jimmy stwierdzil, ze jego szyje i ramiona zdobi caly zestaw blizn. -Jestescie albo durniami, albo szpiegami. Ktora z tych mozliwosci odpowiada prawdzie? Jimmy odczekal chwile, by wzmoc efekt swoich slow, a potem odezwal sie powoli i jakby niechetnie: -Szukalem brata... Novindyjczyk wstal i skinieniem dloni polecil dwu stojacym pod sciana oprawcom, by posadzili mlodzienca na krzesle. Znajdowali sie w gospodzie, w obszernej sypialni, pospiesznie przeksztalconej w wiezienie. Obu wiezniow przywleczono tu poprzedniej nocy i od razu zaczeto przesluchiwac. Najpierw poddano ich polgodzinnemu rutynowemu badaniu i biciu. Potem zostawiono ich w spokoju, ale gdy tylko zaczeli dochodzic do siebie, drzwi celi otwarly sie z hukiem i przesluchania zaczely sie od nowa. Jimmy wiedzial, ze nieregularne wezwania mialy ich zlamac, a przede wszystkim przestraszyc i pozbawic poczucia czasu. Pomimo moze nawet przesadnej brutalnosci czlowieka, ktory ich wypytywal, caly proces zostal bardzo przemyslnie zaplanowany i byl doskonale wykonywany. Wszystko mialo na celu zlamanie ich na duchu, zachowujac jednoczesnie w pelni wladz umyslowych. Rownolegle prowadzono metodyczne przesluchania, podczas ktorych sledczy skupial sie glownie na wylapywaniu niespojnosci i nielogicznosci w zeznaniach. Jimmy musial sie niezle napocic, by uniknac przejezyczen i nie powiedziec za wiele. Jednoczesnie - niepoprawny optymista! - usilowal obrocic sytuacje na swoja korzysc. Tak naprawde bal sie tylko jednego: ze obserwowali Dasha. Gdyby tak bylo, jego przyznanie sie do faktu, iz szukal brata, moglo skonczyc sie jego aresztowaniem. Z drugiej strony, w duzej mierze pokrywalo sie to z prawda i dlatego brzmialo znacznie bardziej przekonujaco niz najwymyslniejsze lgarstwo. -Brata? - spytal sledczy, podnoszac piesc do kolejnego ciosu. - Jakiego brata? -Mlodszego - odpowiedzial Jimmy, przewieszajac lewe ramie przez oparcie krzesla, co pozwolilo mu zachowac jako tako wyprostowana postawe. - Kilka mil od miejskich murow zaskoczyli nas jacys opryszkowie. - Przerwal na chwile, a gdy sledczy znaczaco podniosl piesc, dodal szybko: - Musielismy sie rozdzielic. Bandyci pognali za nim, wiec zawrocilismy i przez jakis czas szlismy tropem... Dranie skierowali sie ku miastu. Wiedzielismy, ze go nie dopadli, bo inaczej wiedliby ze soba jego konia... a to byl dobry kon, wiec z pewnoscia zechcieliby go zatrzymac. - Przelknal sline. - Moglbym dostac troche wody? Sledczy kiwnal przyzwalajaco glowa i jeden ze straznikow wyszedl, by wkrotce z nia wrocic. Jimmy przez chwile pil lapczywie, a potem kiwnieciem glowy wskazal Malara. Przesluchujacy znow udzielil pozwolenia l sluga dostal kubek wody. -Mow dalej - zwrocil sie Novindyjczyk do Jimmy'ego. -Sprawdzilismy w obozie za murami. Nikt go nie widzial. -Moze ktos zdazyl mu poderznac gardlo? -Mojemu bratu? Nie. -Skad mozesz wiedziec? - spytal sledczy. -Wiedzialbym. A poza tym, gdyby ktos go zabil, nosilby teraz jego buty. Sledczy spojrzal na nogi Jimmy'ego i kiwnal glowa. -To prawda, buty masz niezle. - Skinal na jednego ze swoich ludzi i ten znow wyszedl, a po chwili wrocil z workiem. Rozwiazawszy sznur, wysypal jego zawartosc na ziemie. -Czy te buty nalezaly do twojego brata? - spytal sledczy. Jimmy spojrzal tylko raz. Nie musial nawet brac ich do reki: w Rillanonie zamawiali obuwie u jednego szewca. -Wewnatrz lewego powinniscie znalezc wypalony znak rzemieslnika... niewielki byczy leb. Sledczy kiwnal glowa. -Owszem, widzielismy. -Czy moj brat zyje? -Zyl dwa dni temu... a potem uciekl - odparl Novindyjczyk. -Uciekl? - Mlodzieniec nie umial powstrzymac usmiechu. -Z trzema innymi wiezniami. - Sledczy przez chwile uwaznie przygladal sie mlodemu jencowi, a potem powiedzial: -Chodzmy. - Odwrocil sie i wyszedl z sali. Jimmy i Malar ruszyli za nim, eskortowani z obu stron przez straznikow. Zabrano ich do izby, ktora niegdys musiala pelnic role sali ogolnej, i mlodzieniec nareszcie zorientowal sie, gdzie trafil. Byla to niegdys gospoda dla bardzo statecznych i godnych kupcow zwana Pod Siedmioma Klejnotami, lezaca niemal w samym sercu Dzielnicy Kupieckiej. W odleglosci paru przecznic znajdowal sie Kawowy Dom Barreta, gdzie przeprowadzano wiekszosc transakcji finansowych Zachodnich Dziedzin. Rozejrzawszy sie dookola, Jimmy stwierdzil, ze gospoda wyszla z zawieruchy obronna reka. Choc sciany byly osmalone, a wiekszosc wiszacych na nich niegdys kobiercow przepadla, ocalaly meble i zamki we wszystkich drzwiach. Przesluchiwano go w jakims magazynie na tylach, nieopodal kuchni, a teraz obu wiezniow przeprowadzono w jeden z rogow wspolnej izby, oddzielony od reszty pomieszczenia gruba zaslona. Siedzieli tu trzej mezczyzni, wszyscy odziani na wojskowa modle i o wojskowej postawie i manierach. Ten, ktory rozsiadl sie na srodkowym krzesle, przegladal jakis pergamin, bedacy - wedle oceny Jimmy'ego - raportem. Sledczy zatrzymal sie przed stolem i przez chwile mowil cos przyciszonym glosem. Wladczo wygladajacy nieznajomy podniosl glowe i spojrzal na Jimmy'ego, potem zas skinieniem dloni odprawil podwladnego, ktory szybko odszedl, zostawiwszy wieznia przed stolem. Trzej nieznajomi przez jakis moment przegladali jeszcze dokumenty, co dalo Jimmy'emu sporo czasu na przemyslenie nowej sytuacji. Wreszcie siedzacy posrodku ponownie spojrzal na wieznia. -Cos ty za jeden? - spytal. -Mozecie mi mowic Jimmy - odparl mlodzik. -Jimmy... - powtorzyl nieznajomy, jakby wsluchujac sie w brzmienie tego imienia. Przez dluga chwile nic sie nie dzialo... mezczyzna patrzyl na Jimmy'ego, ten zas z rowna uwaga obserwowal czlowieka, od ktorego mial zalezec jego los. Novindyjczyk byl mezem w kwiecie wieku - w najgorszym wypadku bardzo niedawno przekroczyl piecdziesiatke. Zachowal szczupla sylwetke, choc jego potezne niegdys miesnie zmarnialy juz nieco pod wplywem trudow kampanii i ciezkiej zimy. Wygladal na wojownika - swiadczyl o tym sposob wiazania na karku nieco juz siwiejacych, ciemnych wlosow - a jego mocno zarysowane, wygolone szczeki swiadczyly, iz jest czlowiekiem nawyklym do tego, by jego rozkazy wykonywano szybko. W jego wygladzie Jimmy dostrzegl cos znajomego... i nagle zrozumial, co go uderzylo w twarzy i postawie Novindyjczyka: podobny ton glosu i sposob trzymania glowy zapamietal z dzieciecych spotkan z Ksieciem Arutha. W nieznajomym wyczuwalo sie sile i chlodna, wyrachowana inteligencje, ktorej nie wolno bylo lekcewazyc. -Nie mam najmniejszej watpliwosci, ze jestes szpiegiem - odezwal sie nieznajomy w jezyku Krolestwa. Mowil nim prawie bez obcego akcentu. Jimmy milczal, czekajac, co bedzie dalej. -Sek w tym, ze nie wiem, czy jestes szpiegiem bardzo glupim i niezrecznym, czy przeciwnie, przebieglym i niebezpiecznym. - Nieznajomy westchnal, jakby nieswiadomosc sprawiala mu fizyczna przykrosc. - Twoj brat, jesli to rzeczywiscie byl twoj brat, wykazal sie znacznie wiekszym sprytem. Mialem go na oku, ale udalo mu sie zbiec. Wiedzielismy o tym, ze pod ulicami biegna kanaly, ale nie znalismy wszystkich wejsc. A jak juz tam wpadl, to przepadl i tylesmy go widzieli. - Wojak spojrzal na Jimmy'ego, jakby oceniajac jego mozliwosci. - Drugi raz nie popelnimy tego samego bledu. - Siegnal po kubek i napil sie wody. Jimmy byl pod wrazeniem jego mowy. Nieznajomy mowil prawie bez akcentu i jasne bylo, ze mowy Krolestwa musial sie uczyc, poniewaz wyrazal sie z poprawnoscia nienaturalna dla kogos, kto wladal tym jezykiem od urodzenia. - Udalo mi sie ustalic - ciagnal nieznajomy - ze buty, ktore - wedle tego, co powiedziales - nalezaly do twego brata, zostaly uszyte przez pewnego ogolnie szanowanego i znanego mistrza szewskiego z Rillanonu... waszej stolicy. Czy tak? -Owszem. - Jimmy kiwnal glowa. -Czy zatem wolno mi zalozyc, ze jest wielce prawdopodobne, iz ludzie podajacy sie za zwyklych najemnikow, a paradujacy w butach, na jakie nie stac zwyklych najemnikow, w rzeczy samej nie sa zwyklymi najemnikami? -Owszem, wolno - odparl Jimmy. Nieznajomy skinal dlonia na jednego ze swoich towarzyszy. Ten wstal i podsunal swe krzeslo mlodemu Krondorczykow!. Wiezien usiadl i podziekowal kiwnieciem glowy. - Gdybym sie upieral, ze jestesmy zwyklymi najemnikami, byloby to... nieprzyzwoite. -Wcale nie - odparl rozmowca. - Choc nieszczere. -Jestem zdany na wasza laske - stwierdzil Jimmy. - Czy jestem szpiegiem, czy nie, to rzecz bez znaczenia. W kazdej chwili mozecie mnie zabic. -Nie inaczej... choc pochopne zabijanie nie lezy w moich upodobaniach. Podczas ostatnich dwudziestu lat widzialem az nadto trupow. - Skinal na drugiego siedzacego u jego boku czlowieka. Ten wstal, a potem podal Jimmy'emu kubek wody. - Przykro mi, ze nie moge poczestowac wasci czyms godniejszym, ale ta przynajmniej jest czysta. Oczyscilismy jedna z glownych miejskich studni i teraz znow mamy biezaca wode. Wasz Diuk nie zostawil nam tu wiele urzadzen sluzacych wygodzie. Uslyszawszy imie dziadka, Jimmy udal obojetnosc. Przedstawiciel najezdzcow byl swietnie poinformowany - o Krolestwie i Krondorze wiedzial dostatecznie wiele, by nie uwazac Diuka Jamesa za zwyklego zarzadce czy namiestnika. -Ale jakos dajemy sobie rade - ciagnal nieznajomy. - Karmienie robotnikow to nielatwa sprawa, ale polowy ryb sa niezle, a miejscowi chetnie sprzedaja nam mieso w zamian za te niewielkie lupy, jakie zgarniamy w miescie. Jimmy poczul ciekawosc... ale mial sie na bacznosci. Ten czlowiek najwyrazniej nie dbal, czy to, co powie, dojdzie do niepowolanych uszu, a wydalo mu sie, ze posrod najezdzcow jest kims waznym. -Mozesz wasc chodzic?- spytal nieznajomy, wstajac. -Jakos sie pozbieram - mruknal Jimmy, rowniez podnoszac sie z krzesla. -Doskonale. To prosze za mna. Jimmy wyszedl za nieznajomym przed front gospody. Swiecace na zewnatrz slonce bylo tak jasne i czyste, ze Krondorczyk musial zmruzyc oczy. -Przykro mi to rzec, ale trzeba nam sie jakos dogadac. Konie w stajniach dostaja juz zmniejszone racje. - Nieznajomy zerknal na Jimmy'ego. - Co prawda, jest jeszcze kilka takich, ktore moga poniesc poslanca. Ruszyli w glab mocno zatloczonej ulicy. Niemal kazdy, kogo mijali, nosil bron i bez popelnienia wiekszej pomylki niemal wszystkich mozna byloby nazwac wojownikami - wsrod nich widzieli niewielu rzemieslnikow i malo kobiet. Kazdy zajmowal sie swoja robota i nie spotkali postaci charakterystycznych dla ulic wielkich miast: pijakow, kobiet lekkich obyczajow, zebrakow czy ludzi zajmujacych sie ogolnie nie wiadomo czym. Nie widac tez bylo wszedobylskich lobuziakow, w innych miastach calymi grupami patrolujacych miejskie uliczki i zaulki. -Gdzie jest moj sluga? - odezwal sie Jimmy. - Oczywiscie. ... jesli wolno mi spytac... -Dobrze mu sie dzieje - odpowiedzial nieznajomy. - Nie masz wasc powodu, by sie o niego martwic. - Mosci Jimmy... Gdybyscie byli szpiegiem, pewnie byscie sie teraz zastanawiali, co wyprawiamy w Krondorze? -Raczcie sobie wyobrazic - rzekl Jimmy z przekasem - ze pytanie owo przyszlo mi do glowy juz wczesniej. Nie musze byc szpiegiem, by zobaczywszy to wszystko, pojac, ze nie sa to zwykle przygotowania do odparcia wiosennej ofensywy Krolewskich. Macie za murami zolnierzy, ktorzy chetnie zaciagneliby sie pod wasze sztandary, ale nie prowadzicie zaciagow. Wykonaliscie tu sporo roboty, ale czesc z niej - skinieniem dloni wskazal pobliski budynek, gdzie zolnierze wlasnie stawiali nowe drzwi - wcale nie posluzy obroncom. Wyglada wiec na to, ze zamierzacie w Krondorze zostac na dluzej. Nieznajomy usmiechnal sie i ten usmiech znow przywiodl Jimmy'emu przed oczy wizerunek starego Ksiecia. Byl to ten sam tajemniczy polusmieszek, pod jakim Arutha skrywal swoje rozbawienie. -Trafna obserwacja. W rzeczy samej... na razie nigdzie sie stad nie ruszamy. Jimmy kiwnal glowa. Pod kopula czaszki wciaz jeszcze dzwonilo mu echo niedawno otrzymanych uderzen. -Ale czemu odrzucacie uslugi tych, co przydaliby sie wam do obrony tego miejsca, gdy wroca tu ksiazecy? -Ilu szpiegow jest tam wsrod tych drapichrustow za murami? - spytal nieznajomy. -Nawet nie bede probowal zgadywac - zastrzegl sie Jimmy. - Ale chyba niewielu. -A to czemu? -Bo zaden z naszych nie moze udawac ktoregokolwiek z waszych ziomkow. Roznice jezykowe, ot co! -Taaa... - stwierdzil nieznajomy. - Ale wasc jakos sobie poradziles. Niektorzy z waszych penetrowali nasze ziemie od lat. Jeszcze przed upadkiem Maharty zaczelismy zbierac meldunki dotyczace tej waszej grupy zwanej Szkarlatnymi Orlami Calisa. Teraz wiemy, ze byli to agenci Krolestwa. Wiemy tez, ze potrafili wnikac w nasze szeregi. - Podczas rozmowy dotarli do murow i nieznajomy skinieniem dloni zaprosil mlodzienca do wspinaczki po schodach na blanki - Godzi sie tez powiedziec - ciagnal rozmowca Jimmy'ego - ze my, dowodzacy ta kampania, nigdy na dobra sprawe nie dowiedzielismy sie, o co chodzi. Aby zrozumiec, kim sie stalismy, trzeba ci wiedziec, czym bylismy wczesniej. - Dotarli juz na blanki i nieznajomy ponownym gestem zaprosil Jimmy'ego do dalszej wedrowki wzdluz muru. Mlodzieniec krytycznym okiem spogladal na nowo osadzone w murach kamienie - caly odcinek umocnien naprawiono, a szkody usunieto starannie. Nieznajomy skinal dlonia, wskazujac na wschod. - Ot, tam, jest wasz narod i wasze Krolestwo. - Odwrocil sie i spojrzal Jimmy'emu prosto w twarz. - Trzeba wasci wiedziec, ze w moim ojczystym kraju nigdy nie mielismy czegos takiego. Istnialy samodzielne miasta, rzadzone przez grupy ludzi wplywowych lub bogatych. Byli wsrod nich madrzy i glupi, uprzejmi i pozbawieni wszelkiej oglady, ale zaden z nich nie przetrwalby tygodnia, gdyby nie mial za soba grupy najemnych zolnierzy. - Kiwnal dlonia, wzywajac Jimmy'ego, by ten podszedl blizej. - Ziomkowie wasci wymyslili cos innego. Narod. To pomysl, ktory zaintrygowal i zafascynowal mnie. Mysl, ze czlek, zyjacy w odleglosci paru miesiecy drogi od swego wladcy, moze mu przysiegnac posluszenstwo i w razie potrzeby isc za niego na smierc... - przerwal nagle. -Nie, nie za niego... Za ten... narod. Oto prawdziwie zdumiewajacy pomysl! Niemal cala zime spedzilem z tymi z wiezniow - a byli wsrod nich kobiety i mezowie - ktorzy mogli mnie czegos nauczyc i zechcieli sie ze mna podzielic swoim doswiadczeniem. - Potrzasnal glowa. - Ten wasz narod... wielka rzecz... Jimmy pokrecil glowa. -Nam sie to wydalo calkiem naturalne. -Rozumiem... nigdy nie znaliscie innej formacji spolecznej. - Nieznajomy spojrzal ponad murem. Ponizej rozciagalo sie morze namiotow, prowizorycznych chatek i obozowych ognisk kipiace przybojem smiechow, okrzykow gniewu i radosci, dzieciecego placzu i nawolywan ulicznych przekupniow. - Ale mnie pomysl, ze moge wziac i zatrzymac - dla siebie albo mojego wladcy - cos wiecej, niz zmiesci mi sie w garsci, to pomysl nowy... i kuszacy. Podmuch popoludniowej bryzy cisnal im w nozdrza zapach popiolu i soli. -Powiedz mi, dlaczego to miasto wybudowano wlasnie tutaj? Jesli jest gdzies w swiecie zatoka mniej nadajaca sie na port, to ja o niej nie slyszalem. -Powiada sie - na twarzy Jimmy'ego pojawil sie nikly usmieszek - ze pierwszemu z Ksiazat Krondoru spodobal sie widok, jaki mogl ogladac co dzien ze szczytu zamkowego wzgorza, kiedy slonce chylilo sie ku zachodowi. -Ksiazeta... - rzekl nieznajomy, potrzasajac glowa. - Nienawidzimy tego okropnego portu. Dogadalismy sie z tymi, ktorzy nazywaja siebie Wrakarzami i uzywaja magii do podnoszenia z dna zatopionych statkow. Wydobywamy jeden w ciagu trzech dni... i przed nadejsciem zimy caly port bedzie czysty. Mlodzieniec nie odpowiedzial. -Wiemy, ze to, co zostalo z waszej floty, zebraliscie w Shadon Bay, na redzie malej wioski zwanej Port Vykor. Na razie nie mamy wlasnej floty, ale pobudujemy okrety i utrzymamy miasto. -Mozna spytac, po co to wszystko? - rzekl Jimmy, wzruszajac ramionami. -Bo nie mamy dokad wracac. Krondorczyk spojrzal uwaznie na mowiacego. -A gdyby znalazl sie jakis sposob, by was wyprawic do domow? -I tak bysmy nie wrocili. Nic tam nie zostalo. - Nieznajomy spojrzal ku wschodowi. - Tam i tylko tam widze dla siebie jakas przyszlosc, w taki albo inny sposob. - Odwrocil twarz ku zachodowi. - Za oceanem zostal kraj rozdarty i spustoszony dwudziestoletnimi wojnami. Nie ostalo sie ani jedno wieksze miasto. Osady przybrzezne ledwo ciagna... i w latach swej najwiekszej chwaly nie stana sie tym, czym Krondor, nawet ten lezacy w gruzach i okryty popiolami. Znajduje sie tam kilka panstw-miast, zarzadzanych przez mialkich ludzi, nie potrafiacych myslami siegnac poza koniec wlasnego nosa. Kazdy kolejny dzien jest taki sam jak miniony. - Odwrociwszy sie twarza do Jimmy'ego, dosc dlugo patrzyl mlodzikowi w oczy. - Chlopcze, podczas najblizszego Letniego Przesilenia skoncze piecdziesiat dwa lata. Zolnierka param sie od szesnastego roku zycia. Bilem sie pod roznymi sztandarami przez trzydziesci szesc lat. - Spojrzal na miasto oswietlone promieniami chylacego sie ku zachodowi slonca. - Mam juz dosc rzezi i rozlewu krwi. - Oparl sie o blanki, jakby istotnie byl zmeczony. - Podczas ostatnich dwudziestu lat sluzylem demonom lub bogom ciemnosci, albo jednym i drugim, ale swiadom jestem, ze armie Szmaragdowej Krolowej stworzyli z nicosci ludzie, zwabieni w sluzbe silom mroku obietnicami wladzy, potegi i niesmiertelnosci. - Znizyl glos. - Albo zastraszeni. - Spuscil wzrok, jakby bal sie spojrzec Jimmy'emu w oczy. - W mlodosci mialem duze ambicje. I wylazilem ze skory, by wyrobic sobie imie. Kiedy mialem osiemnascie lat, sformowalem wlasna kompanie, a po dwudziestce dowodzilem juz tysiacami. Poczatkowo rad bylem temu, ze sluze w Armii Szmaragdowej Krolowej, najwiekszej sile na kontynencie. Z podbojami pojawily sie lupy, zloto, kobiety i nowi rekruci do szkolenia. - Zamknal oczy, na chwile pograzajac sie we wspomnieniach. - Ale po pewnym czasie stwierdzasz, ze lata mijaja w strumieniu kobiet, ktory przeplynal pomiedzy twoimi... palcami, nie umiesz sobie przypomniec zadnej twarzy, a zloto jest warte tylko tyle, ile sa warte przyjemnosci, jakie dzieki niemu mozesz natychmiast i od reki zaspokoic. Poza tym, nieustannie musisz werbowac coraz wieksza liczbe ludzi. - Spojrzawszy na Jimmy'ego, wskazal kciukiem znajdujace sie za jego plecami polnocne pasma gor. - Tam, za moimi plecami, czai sie moj stary druh, Nordan. Jak znam Fadawaha, zostawil mnie tutaj, bym zostal wdeptany w ziemie przez Ksiazecych, ktorzy tu przyjda, by odbic Krondor dla Krolestwa. Ja mam was wykrwawic i powstrzymac, dajac czas Nordanowi na okopanie sie w Sarth. - Obejrzal sie przez ramie, jakby mogl cos dostrzec pomimo wielkiej, dzielacej oba miasta odleglosci. - - Tamten opuszczony klasztor to wspaniala twierdza obronna. Jak sie tam raz umocnia, to wasz Ksiaze pierwej zje diabla, nim ich stamtad wykurzy. A tymczasem - ciagnal, patrzac znow na mlodzienca - Fadawah zajmie La Mut. W tym roku nie ruszy na Yabon, zadowoli sie odcieciem miasta od poludnia i bedzie je glodzil przez rok. Odetnie posilki, jakie bedziecie im posylali, i zepchnie was na poludnie. -Dlaczego mi to mowicie? - spytal Jimmy. -Szpieg czy nie, chce, bys wasc zawiozl te wiesci waszemu Ksieciu. Sadze, ze wciaz jeszcze siedzi w Darkmoor, ale nie watpie, ze na jego przednie sily natkniesz sie dzien drogi stad. Zorganizuje eskorte i puszcze cie wolno. -A dlaczego nie poslecie swojego poslanca? -Poniewaz uwazam wasci za szpiega... i to takiego, ktory sklada raporty bardzo wysoko. Gdybym poslal jednego z moich ludzi, nie znanego Ksieciu, zbyt wiele czasu zajeloby mu przekonywanie, ze jest tym, za kogo sie podaje, i ze mozna mu ufac. A czasu, niestety, nie mamy w nadmiarze... -Wasc jestes general Duko - stwierdzil Jimmy. Novindyjczyk kiwnal glowa. -I jeden z moich najstarszych towarzyszy broni wyslal mnie tu na smierc. Fadawah i ja sluzylismy razem, kiedy jeszcze obaj nie bardzo mielismy co golic na gebach. On jednak sie mnie boi... a to oznacza dla mnie wyrok smierci. -Co mam przekazac Ksieciu Patrickowi? -Mam dla niego propozycje. -Jaka? -Chcialbym rozpoczac negocjacje, by uniknac... dalszych sporow. -Gotowi jestescie sie poddac? -Obawiam sie, ze to nie takie proste. - Na twarzy generala pojawil sie lekki usmieszek, w jednakiej mierze niepokojacy i uspokajajacy Jimmy'ego. - Patrick pewnie najchetniej zamknalby mnie i moich ludzi w jakims obozie, a potem zajal sie wysylaniem nas na Novindus... choc moglyby minac lata, zanim bysmy tam dotarli. -Zamierzacie przejsc na nasza strone? -To nie tak. Poddajcie sie albo wezcie zloto, a po skonczonej walce idzcie precz... obie drogi koncza sie na statku plynacym do ziem, gdzie nie masz juz dla nas przyszlosci. Nie, mosci Jimmy, zadam czegos innego. Chce przyszlosci dla mnie i moich ludzi. -Coz wiec mam rzec ludziom Ksiecia? -Powiedz im, ze ludzie, co sa ze mna w Krondorze, zostali wybrani przeze mnie osobiscie. Powiedz im, ze choc nie dalbym grosza za Nordana i jego ludzi, za moich moge reczyc glowa. - Spojrzal Jimmy'emu prosto w oczy. - Powiedz waszemu Ksieciu Krondoru, ze wespol z moimi ludzmi zlozymy przysiege wiernosci Koronie... w zamian za ziemie i tytuly. Dajcie nam majatki i dochody... a poprowadze swoich przeciwko naszym starym przyjaciolom... Nordanowi i Fadawahowi. Mlodzieniec milczal przez chwile. Zdumiala go propozycja i kryjaca sie za nia logika. -Nie wiem, co on na to powie - odparl po chwili, potrzasajac glowa. -Gdybysmy to wiedzieli, nie trzeba byloby wasci do niego posylac, prawda? Jimmy znow potrzasnal glowa. -Chodzcie, zjedzmy cos razem i ruszajcie o brzasku. - Duko sprowadzil Jimmy'ego z blankow. Mlodzieniec wpatrywal sie w szeroki grzbiet schodzacego przed nim czlowieka i zastanawial sie, czego tamten naprawde chce. Jednym tchem ustalil cene za swoje uslugi. Zechciejcie mi wybaczyc, prosze, najazd na wasze Zachodnie Dziedziny, przyznajcie mi szlachectwo, tytul Earla lub Barona w jakims hrabstwie na Zachodzie, i oczywiscie dajcie mi wladze nad tymi ziemiami. Jimmy potrzasnal glowa. Oto prawdziwy sprawdzian dla Patricka. Zgodzi sie na to czy da upust swej wscieklosci, co w niepotrzebnej walce skaze na smierc setki ludzi po obu stronach? Dash zjadl nieco lurowatej zupy. -I co bylo dalej? -Siedzielismy w tej piwnicy tydzien albo dluzej. Nielatwo to ocenic, jak wszedy panuje mrok. - Stary czlowiek skinal zle zrosnieta i znieksztalcona dlonia, pragnac odstawic trzymana w niej miseczke, i dziewczyna podskoczyla, by wziac ja od niego, zanim spadnie na ziemie. -Dziekuje, Trino... Gluchy glos starego, podobnie jak jego twarz, zdradzal slady strasznych cierpien. Dash po chwili wsluchal sie jednak wen i zaczal rozumiec, co sie do niego mowi. Trzej ludzie schwytani razem z mlodzikiem, gdzies przepadli. Wokol prostego, drewnianego stolu siedzieli jedynie Dash, stary czlowiek i dziewczyna. -Jak mam was zwac, panie? - spytal Dash. -Twoj dziadek upieral sie przy tym, by mi mowic Lysle. To imie, ktorego nie uzywalem dluzej, niz moglbym spamietac, ale sie nada. Uzywalem w zyciu tylu imion, ze wlasciwie juz nie pamietam, jak sie naprawde nazywam. -Mosci Lysle... chcieliscie mi opowiedziec o moim dziadku i babce. -James podpalil olej, wczesniej umieszczony w wybranych miejscach w kanalach. Wiedzielismy, ze to targanie smierci za wasy... i rzeczywiscie. Bylem w wiodacym na zewnatrz tunelu i kiedy nastapil wybuch, wyfrunalem z ujscia jak korek z butelki musujacego wina. Paskudnie sie poparzylem, jak widzisz... i polamalo mi polowe kosci... ale twardy ze mnie orzech. -Znalezlismy tez kaplana, aby sie nim zajal - uzupelnila Trina. -Niewiele braklo, a moje wesole rzezimieszki zabilyby go, tak zaciekle go naklaniali, by sie mna zajal. W koncu nieszczesny braciszek Kilian zemdlal z wyczerpania... ale przedtem mnie uratowal. Musze jeszcze pozyc kilka lat... i wyprowadzic sprawy w Krondorze na czyste wody. -A co z dziadkiem i babka? Stary potrzasnal glowa. -James i Gamina byli na koncu tunelu, za mna. Nie mieli szans, chlopcze. Dash wiedzial, ze jego dziadkowie nie zyja, gdyz potwierdzil to jego pradziadek, Arcymag Pug, ale teraz, kiedy odnalazl zyjacego Sprawiedliwego, zapalila sie w nim nikla iskra nadziei. Niestety, szybko zgasla. Znow poczul ostre uklucie bolu. -Jesli to stanowi dla ciebie jakakolwiek pocieche - odezwal sie Lysle - to moge ci rzec, ze oboje umarli szybko... i razem. -Babka nie chcialaby zyc samotnie po smierci dziadka. - Dash kiwnal glowa. -Nie mialem okazji poznac mojego brata. Spotkalismy sie kiedys jako mlodzi ludzie, a potem po raz drugi, przed kilku laty. - Stary zasmial sie suchym, starczym chichotem. - Wysadzil mnie wlasciwie z interesu i niewiele braklo, a wskutek jego dzialan zostalbym zabity przez ktoregos z mlodych, ambitnych rekinow, nieustannie pojawiajacych sie wsrod Szydercow. Ale podczas tych kilku dni, jakie spedzilismy razem... z nim i twoja babka, mielismy okazje, by sobie cos niecos opowiedziec. Jestem pewien, ze znasz wiekszosc tych opowiesci. Slyszales z pewnoscia o wyprawie Aruthy do Moralinu, o upadku Armengaru, gdzie zrodzil sie pomysl tej paskudnej ognistej pulapki, ktora go - w ostatecznym rozrachunku - zabila. Dowiedzialem sie, ze podczas tej sprawy z Pelzaczem on podrozowal do Kesh... Kiedy Lord Nirome usilowal usunac z tronu Imperatorowa. Opowiedzial mi, jak zdobywal coraz wieksza wladze... i jak ja wykorzystywal, przebywajac w Rillanonie. Zawsze uwazalem siebie za czlowieka, ktory czegos tam w zyciu dokonal. Po smierci ojca wladze nad Szydercami przejal jeden z jego przybocznych, przybierajac miano Cnotliwego. Jego z kolei usunalem ja i nazwalem sie Madrala. A potem wrocilem do miana Sprawiedliwego, zgodnie z umowa, jaka zawarlem z twoim dziadkiem, a takze by stworzyc falszywe wrazenie, ze z pomoca Szydercow sam siebie wyslalem w niebyt. Ale to, czego udalo mi sie dokonac, jest niczym w porownaniu z tym, co osiagnal Jimmy Raczka. Zlodziej, ktory wladal dwoma najwiekszymi miastami Krolestwa. Nie bylo magnata, mogacego rownac sie z nim zakresem wladzy. Coz to byl za czlowiek... Dash kiwnal glowa. -Hm... skoro wasc tak stawiasz sprawe, nie bede sie spieral. Dla mnie to dziadek, ktory zawsze mial dla nas cudowne, wspaniale opowiesci. Niekiedy zapominalem o tym, ze byly prawdziwe... -A teraz - zwrocil sie Sprawiedliwy do Dasha - pozostaje pytanie, co z toba zrobic? -Ze mna? -Szpiegowales tu dla swego ojca. Samo w sobie to drobiazg... ale widziales mnie, rozmawiales ze mna i nie widze mozliwosci, by cie stad wypuscic. -A gdybym przysiagl, ze nikomu nie powiem... zmieniloby to sytuacje? -Watpie. - Stary znow zachichotal po swojemu. - Jestes, kim jestes, chlopcze, i choc przez jakis czas mozemy nie wchodzic sobie w droge, koniec koncow ktos z Szydercow wytnie kiedys jakas sztuczke, ktora zwroci na nas wasza uwage. Cos takiego po prostu sie zdarza... i nie da sie tego uniknac. A wtedy ty zaczniesz sie zastanawiac, komu jestes winien lojalnosc w pierwszym rzedzie - Ksieciu czy staremu wujowi Lysle'owi. Biorac zas pod uwage silne wiezy uczuciowe, charakterystyczne dla naszego rodu, dam glowe, ze nie bedziesz sie nawet dlugo zastanawial, tylko przy pierwszej lepszej okazji wydasz mnie ksiazecym. -Dziadek wpajal mi inne zasady. - Dash wstal i spojrzal na dziewczyne, a potem na starego. - A zreszta, biorac jedno z drugim i trzecim... nie wydaje mi sie, ze Szydercy sa w tej chwili najwiekszym zagrozeniem dla jednosci Krolestwa... i nie bez znaczenia jest fakt, ze niedawno wladza w Krondorze przeszla w inne rece. -Istotnie... ten argument ma pewna wage. Dzieki niemu moge nieco odwlec wydanie cie na smierc. Obecnie nie przedstawiasz dla nas zagrozenia. Czy bedziesz mogl cos dla nas zrobic, jezeli pomozemy ci wydostac sie na wolnosc i dotrzec do ojca? -Niczego nie moge obiecywac - odparl Dash. - Nie mam zadnych pelnomocnictw. Ale podejrzewam, ze uda mi sie namowic ojca do ogloszenia ogolnej amnestii dla tych z twoich ludzi, ktorzy pomoga nam w odbiciu miasta. -Odrobina walki za wybaczenie win? -Mniej wiecej. Kilkudziesieciu waszych wewnatrz murow o wlasciwym czasie i na kluczowych pozycjach moze nam ogromnie oszczedzic strat podczas szturmu. -Coz... niech pomysle. Odpowiedzi udziele ci jutro rano. Teraz odpocznij... ale nie probuj ucieczki. -Co z moimi przyjaciolmi? -Juz sie nimi zajeto. Nie wiem, ile dla ciebie znacza, ale fakt, ze mam ich w garsci, moze wzmocnic twoje poczucie lojalnosci, wiec na razie zostana ze mna. Dash kiwnal glowa, a stary - wyraznie utykajac - ruszyl ku drzwiom. -Na dzisiejsza noc towarzystwa dotrzyma ci Trina. Dash usilowal zrobic pozadliwa mine, ale mroczne spojrzenie dziewczyny dalo mu wyraznie do zrozumienia, ze nie ma co liczyc na jej poczucie humoru. Gdy drzwi zamknieto, rozsiadl sie na stercie slomy, ktora zostawiono mu w rogu celi - najwyrazniej po to, by zastapila mu poslanie. Po chwili milczenia Trina usiadla na krzesle obok stolu i utkwila baczne spojrzenie w mlodym wiezniu. -Moze cos sobie opowiemy dla zabicia czasu? - zaproponowal Dash, odpowiadajac jej niewinnym spojrzeniem. Dziewczyna wyjela sztylet i jego koniuszkiem zaczela sobie czyscic paznokcie. -Nie, szczeniaku. Niczego sobie nie bedziemy opowiadali - odparla po chwili, kladac stopy na stole. Dash westchnal, polozyl sie i zamknal oczy. Rozdzial 6 WYBORY Nakor zmarszczyl brwi.Omiotl wzrokiem pomieszczenie w jednym z darkmoorskich magazynow, ktorego uzywal jako swej bazy operacyjnej, i stwierdzil: -Nie wystarczy. -Co mowisz, mistrzu? - spytal Sho Pi, jego pierwszy uczen. Nakor przestal protestowac przeciwko nazywaniu go "mistrzem", kiedy sam mianowal sie glowa Kosciola Arch-Indar. Teraz wskazal dlonia na rozladowywany na zewnatrz woz: -Zamowilismy dwa razy tyle. -Wiem! - zawolal woznica drugiego wozu, podprowadzajac go blizej. - Witaj, Nakorze! -Witaj, Roo! - wrzasnal dawny oszust karciany, teraz bedacy kaplanem. - Gdzie reszta naszego ziarna? -To wszystko, co bylo, przyjacielu - odpowiedzial Rupert Avery, niegdys najbogatszy czlowiek w historii Zachodnich Dziedzin, obecnie dumny wlasciciel trzech wozow i trzech zaprzegow oraz gigantycznych naleznosci, jakie winne mu bylo ogolocone niemal do cna krolestwo. - Wieksza czesc z tego, co udaje mi sie kupic, idzie na racje dla wojska. -Aleja place zlotem! - zachnal sie Nakor. -Za co jestem ci nieskonczenie wdzieczny, bo bez twojego poparcia nie moglbym kupic i tego, co tu przywiozlem. Na Wschodzie tak nadszarpnalem swoj kredyt, ze musialem sprzedac swoje tutejsze majatki i spolki, by miec grosz na splate dlugow... a pieniadze, ktore mi sie naleza, w wiekszosci obciazaja konta w nie istniejacych aktualnie Zachodnich Dziedzinach. -Jak na czlowieka w takich opalach, masz niezwykle radosna mine - zauwazyl Nakor. -Karli spodziewa sie dziecka. -Myslalem - parsknal smiechem Isalanczyk - ze za czym, jak za czym, ale za dziecmi nie przepadasz. Kupiec odpowiedzial usmiechem, a jego szczupla twarz przybrala niemal chlopiecy wyraz. -Kiedys owszem, tak... - odpowiedzial. - Ale podczas ucieczki z Krondoru i przedzierania sie przez lasy do Darkmoor musialem sie nimi zajmowac... i dowiedzialem sie sporo o swoich dzieciach. - I nagle usmiech znikl z jego twarzy. - O sobie tez - dodal po chwili. -Poznanie samego siebie jest zawsze pozyteczne - stwierdzil Nakor. - Jak rozladujecie, to zajdz do srodka. Poczestuje cie herbata. -Masz herbate? - zdumial sie Roo. - Skad ja wytrzasnales? -To dar od kobiety. Ukrywala ja od wojny. Obawiam sie, ze jest dosc kiepska... ale zawsze to herbata. -Zgoda. Jak skoncze, to chetnie sie napije. Nakor wszedl do srodka, gdzie inny z jego uczniow nadzorowal zajecia pieciu mlodych akolitow, sluchajacych wstepnych wykladow o roli dobra we Wszechswiecie. Isalanczyk zdawal sobie sprawe, ze wiekszosc akolitow - o ile nie wszyscy - przychodzila tu dla mizernych posilkow, jakie jego Kosciol wydawal wyznawcom, ale mimo to wciaz zywil nadzieje, ze ktos poczuje powolanie. Jak do tej pory, udalo mu sie zgromadzic pieciu uczniow - razem z Sho Pi bylo ich szesciu. Biorac pod uwage, ze zamierzal stworzyc Kosciol jednego z czterech najwazniejszych bostw w midkemianskim Universum, poczatki byly nad wyraz skromne. -Sa jakies pytania? - odezwal sie uczen, ktory sam wysluchal tych wykladow zaledwie kilka tygodni wczesniej. Czterej sluchacze odpowiedzieli mu malo rozumnymi spojrzeniami, ale siedzaca obok nich mloda dziewczyna niesmialo uniosla dlon w gore. -Slucham? - spytal uczen. -Dlaczego to robicie? -Co dlaczego robie? Nakor przystanal, by posluchac odpowiedzi. -Nie ty... chodzi mi o was wszystkich. Dlaczego glosicie potrzebe dobra? Uczen, bliski paniki, spojrzal na Nakora. Nigdy nie zapytano go o cos tak oczywistego i prostota pytania kompletnie go zaskoczyla. -Odpowiem ci - usmiechnal sie Nakor - ale pierwej chcialbym wiedziec, dlaczego o to pytasz? Dziewczyna wzruszyla ramionami. -Wiekszosc kaznodziejow to kaplani jednego z pomniejszych bostw, gloszacy kazania dla osiagniecia jakiegos celu. Wyglada na to, ze wy jestescie bezinteresowni, ale chcialabym wiedziec, gdzie kryje sie haczyk. -A, cyniczka! - usmiechnal sie Nakor. - Doskonale. Chodz, prosze, ze mna. Pozostali niech tu zostana i posila sie. Dziewczyna wykonala polecenie. Nakor odwrocil sie i poprowadzil ja do izby, ktora niegdys spelniala funkcje biura i kantoru, teraz zas sluzyla mu jako kwatera osobista. Na podlodze lezalo kilka mat do spania, a na niewielkim trojnogu nad ogniskiem bulgotal kociolek z woda. -Jak ci na imie? - spytal. -Aleta - odpowiedziala zapytana. - Dlaczego chcesz wiedziec? -Bo mnie zaciekawilas. Dziewczyna spojrzala uwaznie na niego. -Kaplanie... nie szukam towarzystwa. Nakor parsknal smiechem. -Bardzo zabawne. Nie... zaciekawilas mnie, bo pragniesz sie czegos dowiedziec. - Zaparzyl herbate i podal dziewczynie niewielki kubek. - Nie jest najlepsza... ale za to bardzo goraca. Dziewczyna lyknela i przytaknela: -Zgadza sie, nie jest dobra. -Wrocmy teraz do twego pytania. Odpowiem, jesli mi wyjasnisz, co cie tu przywiodlo. -Przed wojna pracowalam w oberzy na zachodzie. Teraz to kupa popiolow. W zimie niewiele braklo, a umarlabym z glodu. Udalo mi sie jakos zostac przy zyciu bez koniecznosci rozkladania nog... i nikogo nie musialam zabijac, ale cierpialam glod, a wasz mnich powiedzial, ze znajde tu cos do jedzenia. -Przynajmniej odpowiadasz szczerze... to dobrze. Otrzymasz jedzenie - oznajmil Nakor. - Jesli idzie o odpowiedz na pytanie, dlaczego robimy to, co robimy, powiedz mi pierwej, jaka jest natura zla i dobra? Dziewczyna zamrugala. Podczas gdy zbierala mysli, aby odpowiedziec, przygladal sie jej twarzy. Miala ponad dwadziescia lat, regularne rysy, szeroko rozstawione oczy, ktore otwierala szeroko, jakby sie nieustannie wszystkiemu dziwila i prosty nosek, a pod pelnymi wargami mocno zarysowany podbrodek - wszystko razem, wedle oceny Nakora, tworzylo dosc atrakcyjna calosc. Nosila ciezka, obszerna oponcze okrywajaca suknie prostego kroju, Isalanczyk zdolal jednak spostrzec, ze byla smukla... i dosc gibka. -Zlo i dobro nie maja zadnej natury - odpowiedziala w koncu. - One same sa natura. Sa takie, jakie sa. -Sa absolutami? -Nie rozumiem... -Chcesz powiedziec, ze dobro i zlo istnieja niezaleznie od wszystkiego innego? -Chyba tak - odpowiedziala dziewczyna. - Mam na mysli to, ze ludzie postepuja tak albo siak, a ich czyny sa czasem zle, a czasem dobre... czasami nielatwo rzec, jakie... ale zlo i dobro istniej gdzies tam... niezaleznie... tak mi sie wydaje. -Niezle rozumowanie i trafny wniosek - usmiechnal sie Nakor. - Czy nie zechcialabys zostac z nami na stale? -To zalezy - odpowiedziala z nagle obudzona czujnoscia. - A po co? -Potrzebni mi niezaleznie myslacy mezczyzni i kobiety, potrafiacy zrozumiec, ze wazne jest to, co robimy, ale nie traktujacy siebie z przesadna powaga. Dziewczyna nagle parsknela smiechem: -Wiesz... nigdy nie uwazalam sie za wazna osobe. -I bardzo dobrze. To jest nas dwoje. -Co wlasciwie tu robicie? Nakor spowaznial. -Pojawily sie sily przewyzszajace twoje zrozumienie. I moje... - Znow sie usmiechnal i ponownie spowaznial. - Wiele z cech, ktore ludzie uwazaja za abstrakcyjne, sa w istocie obiektywnie istniejacymi jestestwami. Rozumiesz? Dziewczyna potrzasnela glowka. -Ani w zab. Isalanczyk parsknal smiechem. -Bardzo dobrze... przynajmniej jestes szczera. Dobra Bogini spi. Pograzyla sie w transie, bedacym dzielem zlych mocy. Aby ja obudzic, musimy czynic dobro w jej imieniu. Jesli zdzialamy dostatecznie wiele, Bogini ocknie sie i wroci do nas, a zlo zostanie przepedzone w mrok... gdzie jego miejsce. -To rozumiem - mruknela Aleta. -Ale nie bardzo w to wierzysz... -Sama nie wiem - odpowiedziala dawna poslugaczka. - Nigdy za wiele nie rozmyslalam o bogach i boginiach. Ale jesli ma to napelnic mi brzuch... to gotowa jestem na razie wam uwierzyc. -Uczciwe postawienie sprawy. - Nakor wstal, bo do izby wszedl Roo. - Bedziemy cie karmic, jak dlugo zechcesz zostac z nami... a ty bedziesz sie uczyla, jak czynic dobro w imieniu Pani. Gdy dziewczyna wyszla, Roo spytal, unoszac brew: -Jeszcze jedna na wrocona? -Moze... Byc moze... Ona jest bystrzejsza niz inni. -I dosc atrakcyjna, na swoj sposob. Moze nie urodziwa, ale atrakcyjna. -Wiem. - Wyszczerzyl sie po swojemu Nakor. Tymczasem Roo usiadl i Isalanczyk podal mu kubek z herbata. -Przepraszam, ze niewiele przywiozlem, ale obecnie brakuje wszystkiego. Mam za soba sprzeczke z kwatermistrzem Ksiecia Patricka, podczas ktorej obaj zdarlismy sobie gardla do krwi. Armia jest gotowa do wymarszu, ale brak im zapasow, a ja nie moge dostarczyc niczego ponad to, co juz przywiozlem ze Wschodu... choc tego o wiele za malo. - Lyknal troche goracego plynu. - Nie jest najlepsza, ale ujdzie. - Odstawil kubek. - Brak mi nawet wozow. Moglbym przywozic wiecej, gdybym mial wiecej wozow, ale niemal wszyscy ciesle i kolodzieje w Saladorze pracuja dla wojska. Gdyby Patrick zdolal jakos przekonac Krola, by pozwolil mi skorzystac z jego wozow, zwrocilbym mu je wyladowane towarem... ale one ciagle woza zaopatrzenie dla wojska, bron, siodla, koce i takie tam... Nakor kiwnal glowa. -Musisz postawic na nogi swoja firme. -Gdybym tylko mogl! - Parsknal smiechem Roo. -A nie mozesz zbudowac wozow tutaj? -Nie masz tu ciesli. Wiem co nieco o utrzymaniu wozu, wychowalem sie jako syn woznicy, ale naprawde nic o ich budowie. Znam sie wprawdzie troche na stolarce, ale nie mam pojecia o obrobce metali... a juz zupelnie nie orientuje sie, jak robic kola. -A gdybym znalazl ci ciesli i kolodziejow, zrobilbys cos dla mnie? - spytal Nakor. -A co by to mialo byc? -Przysluga... Roo usmiechnal sie przebiegle. Na jego szczuplej twarzy pojawilo sie rozbawienie: -W co ty chcesz mnie wrobic? -Nie probuj nabrac oszusta. - Parsknal smiechem Nakor. -No wiec? -Znajde ci szesciu rzemieslnikow, a ty postarasz sie o wyrzezbienie posagu zgodnie z moim zamowieniem. -Posagu? Po co? -Powiem ci, jak znajde tych ludzi. No jak, umowa stoi? Na twarzy Roo pojawilo sie wyrachowanie. -Niech bedzie szesciu ciesli i kolodziejow, kowal i trzech drwali... a ja dostarcze ci dwa posagi. -Zgoda! - Nakor trzasnal dlonia w stol. - Bede ich mial jutro rano. Gdzie ich skierowac? -Jeden z magazynow tu, w Darkmoor, przeksztalcilem w biura. Bede zen korzystal, dopoki nie wrocimy na stare smieci do Krondoru. Wyjdz przez wschodnia brame i na pierwszym skrzyzowaniu skrec w lewo. To spory, zielony budynek po prawej. Nie sposob nie trafic. -Trafie - stwierdzil Nakor. -W tej dziewczynie tkwi cos osobliwego - stwierdzil Roo, wskazujac kierunek, w ktorym odeszla Aleta. - Nie bardzo wiem co, ale... -Mysle, ze jest kims waznym. Roo parsknal smiechem. -Wiesz, znam cie od dawna, ale nie bede nawet udawal, ze cie rozumiem. -I tak tez powinno byc - odparl Nakor. - Sam siebie nie rozumiem. -Czy jako przyjaciel moge zadac ci pytanie? -Oczywiscie. -Od wielu lat utrzymujesz, ze znasz jedynie proste sztuczki, ale potrafisz dokonywac rzeczy, jakich nie da sie nazwac inaczej niz magia. A teraz zaczynasz glosic nowa religie. A oto moje pytanie: do czego zmierzasz? Nakor usmiechnal sie szeroko. -Zaczynam wazne dzielo. Nie jestem pewien, co z tego wyjdzie i watpie, czy pozyje dostatecznie dlugo, by zobaczyc to samemu... ale to moze byc najwazniejsze z moich dokonan. -A moge spytac, co to takiego? Nakor wykonal szeroki gest, wskazujac na niewielki budyneczek, w ktorym obaj sie znajdowali. -Zamierzam zbudowac Kosciol. Roo potrzasnal glowa. -Jezeli na tym wlasnie ci zalezy... Nakor, przyznaj sie, czy ktos juz nazwal cie szalencem? -Niejeden raz. - Parsknal smiechem frant. - I mowili to calkiem powaznie. -Dzieki za herbate. - Kupiec podniosl sie z miejsca. - Z tym ziarnem to zobacze, co sie da zrobic. Jesli zdolasz znalezc mi tych rzemieslnikow, ufunduje ci te posagi. -Zobaczymy sie jutro. Do izby wszedl Sho Pi. -Mistrzu, ci, co wysluchali kazania, chcieliby cos zjesc. -No to ich nakarm - polecil Nakor. Niegdysiejszy oszust karciany, ktory calkiem niedawno zostal glosicielem nowej religii, przystanal w drzwiach, przypatrujac sie uwaznie piatce akolitow. Czterech z nich odejdzie, napelniwszy brzuchy, ale dziewczyna, Aleta, zostanie. Nie bardzo wiedzac dlaczego, Nakor pojmowal, ze czesc jego przyszlosci okreslilo zjawienie sie tu tej dziewczyny. Nie wiedzial, skad mu sie wziela ta swiadomosc, byl jednak pewien, ze od tego momentu Aleta bedzie najwazniejsza osoba w jego nowo powstalym Kosciele, i ze trzeba chronic jej zycie, chocby przyszlo mu to uczynic kosztem jego wlasnego. Wiedze te na razie musial jednak zachowac dla siebie, wszedl wiec do magazynu i zaczal pomagac przy wydawaniu posilku. -Co tam widzisz? - spytal Erik, wskazujac reka kierunek. -Ktos nadjezdza - odparl Akee, goral Hadati. - Jeden czlowiek, na koniu. Erik zmruzyl oczy, wpatrujac sie pod slonce. Istotnie, to, co niedawno jeszcze wygladalo jak ciemna plamka na tle nieba, przeksztalcilo sie w sylwetke jezdzca, podazajacego truchtem po Krolewskim Trakcie. Erik von Darkmoor, kapitan Szkarlatnych Orlow, spojrzal na swoich ludzi - oddzial skladajacy sie z Orlow, gorali Hadati i Krondorskich Krolewskich Tropicieli. Wszyscy rozlokowali sie po obu stronach Traktu. -To jeden z naszych? - spytal gorala. -Tak mniemam - odpowiedzial Akee. - To chyba Jimmy Jamison. -Skad mozesz wiedziec? Goral usmiechnal sie lekko. -Powinienes nauczyc sie rozpoznawac przyjaciol po sposobie dosiadania konia. Erik spojrzal, by sie przekonac, czy goral nie zartuje - i musial przyznac mu racje. Podczas minionej zimy spedzil dostatecznie wiele czasu z Akee i jego towarzyszami, by poczuc don szacunek - i nawet go polubic, oczywiscie jezeli mogla byc mowa o takim uczuciu w stosunku do ktoregokolwiek z wynioslych gorskich wojownikow. Ravensburczyk zdazyl sie dowiedziec, ze Akee pelnil funkcje wojta swojej wioski i cieszyl sie wielkim mirem wsrod zamieszkujacych Yabon gorali. Dowiedzial sie tez, ze byl on wnukiem dawnego towarzysza poprzedniego Ksiecia Krondoru, czleka o imieniu Baru, zwanego Wezobojca. Jako taki zywil niemala sympatie do Krondoru i Krolestwa, co nie zdarzalo sie zbyt powszechnie wsrod dumnego, gorskiego ludu zamieszkujacego Yabon. Ze wszystkich ludzi zyjacych w granicach Krolestwa, Hadati cieszyli sie zasluzona slawa najbardziej wynioslych uparciuchow, jakich raczyla nosic ziemia. To, ze zechcieli odpowiedziec na wezwanie Ksiecia, ktoremu za wszelka cene potrzebni byli zwiadowcy, nalezalo przypisac wplywom Akee. Gdy Jimmy podjechal blizej, Erik i Akee opuscili kryjowke pod drzewami i ruszyli ku niemu. Przybysz zatrzymal konia, ale kiedy rozpoznal dwu znajomych, podniosl dlon w gescie powitania. Zatrzymujac sie przed jezdzcem, Erik kiwnal glowa, Akee zas stwierdzil: -Wygladasz, jakbys mial za soba niemile przygody. -Moglo byc gorzej - odparl Jimmy. -A co z Dashem? - spytal Erik Mlodzieniec potrzasnal glowa. -Pojmano go, ale zdolal uciec. Nie wiem, czy zostal w miescie, czy wydostal sie za mury. Jesli tak, to zdaza tutaj. Jesli jest w miescie i ponownie go zlapali, zyskalem zapewnienia, ze nic mu nie zrobia. -Zapewnienia? -To dluga historia. I pierwej musi ja uslyszec Ksiaze Patrick, a przynajmniej Owen Greylock. -To ci sie poszczescilo - stwierdzil Erik. - Wracam do Ravensburga, gdzie Owen zalozyl wysuniety punkt dowodzenia. Ksiaze przebywa w Ravensburgu, ale panujemy nad drogami. Sa prawie tak bezpieczne jak przed wojna. Dotarcie do Ksiecia nie zajmie ci nawet tygodnia. -To swietnie - odpowiedzial Jimmy. - Dopieklo mi juz wloczenie sie po drogach. Jedyne rzeczy, ktorych pragne, to goracy posilek, kapiel i miekkie lozko. Erik kiwnal glowa. -Niech twoi zwiadowcy sprawdza okolice jeszcze na odleglosc dnia drogi na zachod, a potem wracajcie z meldunkami - zwrocil sie do gorala. -Nie ma potrzeby - odezwal sie Jimmy. - General Duko wycofuje swoje patrole. Jedyni ludzie, jakich trzeba sie obawiac, to bandyci i moze jeszcze znudzeni najemnicy pod murami. Mozesz przemiescic caly oddzial do ktoregos z okolicznych majateczkow i zalozyc oboz w odleglosci dnia jazdy od miasta. Erik zrobil zdziwiona mine, ale powstrzymal sie od pytan. -Mysle, ze bedzie lepiej, jak wroce z toba do Darkmoor. -Gdzie jest wasz oboz? -Kilka mil stad. - Erik kiwnieciem glowy pozegnal Akee i zawrocil konia, gdy Jimmy spial swojego wierzchowca. - Kontrolujemy lasy na kilka mil po obu stronach traktu - stwierdzil Ravensburczyk, zataczajac dlonia krag. -Nie mieliscie za wiele problemow podczas ostatnich tygodni? -Wlasciwie nie. Kilku bandytow, paru dezerterow i nieliczne napasci na oberze, wszystko to dzielo najemnikow z poludnia... ale oddzialow Fadawaha nie widzielismy od pewnego czasu. -Duko szuka sposobnosci, by zawrzec z Patrickiem ugode. -Zamierza zmienic barwy? - spytal Erik. Odsluzyl dwie kampanie za oceanem i znal zwyczaje novindyjskich najemnikow, sluzacych temu, kto sklonny byl najwiecej zaplacic. Niezbyt wielka wiarygodnosc tych ludzi byla wedle Erika jedna z przyczyn, dla ktorych na Novindusie nie powstalo zadne imperium... dopoki nie pojawila sie Szmaragdowa Krolowa. -Nie... ma inny pomysl. - I Jimmy wprowadzil Erika w sedno propozycji Duko. Mlody kapitan swisnal przez zeby. -Nie sadze, by ta propozycja przypadla Patrickowi do gustu. Z tego, com uslyszal od Greylocka, a takze z tego, co sam widzialem w Darkmoor, moge wywnioskowac, ze Patrick wre checia bitki... z Kesh, z Novindyjczykami... niewazne z kim, byle sie bic. -Niech go przekonuja moj ojciec i Owen - stwierdzil Jimmy. - Wedle mojego rozeznania to zbyt dobra propozycja, by ja odrzucic. Jezeli sie zgodzi, oszczedzi zycie wielu tysiecy ludzi i przyspieszy odzyskanie Zachodnich Dziedzin przynajmniej o rok. Erik nie odpowiedzial. Widzial reakcje mlodego Ksiecia na przeciwnosci losu i to, co zobaczyl, kazalo mu watpic, czy Patrick zechce zobaczyc sprawy w tym swietle. Dash uwaznie obejrzal buty, spodnie i kurtke, jakie dostarczyli mu Szydercy. Byly w niezlym stanie, ale wiele im brakowalo do jakosci rzeczy, ktore mu zabrano. Kiedy chlopak zebral sie do wyjscia, Lysle Riggers spojrzal na niego przenikliwie. -Poczekaj. - Machnal dlonia i Trina oraz inni obecni wyszli, zostawiajac Dasha ze stryjecznym dziadkiem. - Trzeba ci zrozumiec jedno - odezwal sie starzec, kiedy za dziewczyna zamknely sie drzwi. - Nie wierze, by udalo ci sie zalatwic dla nas jakies ulaskawienie, wiec byc moze ta rozmowa nie bedzie miala zadnego znaczenia. Jesli ci sie to nie uda... Coz, ja dlugo juz nie pozyje. Zreszta... jestem juz starym czlowiekiem, a mozliwosci kaplanow uzdrowicieli sa ograniczone. Na moje miejsce przyjdzie nastepny. Nie wiem, kto nim bedzie, choc moge sie domyslac. Moze John Tuppin - to krzepki i przebiegly mezczyzna, potrafiacy wzbudzac strach i wielu sie go boi. Moje miejsce moglaby zajac i Trina, gdyby okazala sie zrecznoscia i dyskrecja, jakimi popisywala sie do tej pory... i gdyby potrafila trzymac sie w cieniu. Kimkolwiek ten czlek bedzie, ugoda jaka obaj we dwu tu zawieramy, jego wiazac nie bedzie. Jak powiedzialem - jezeli nie zdolasz naklonic twego Ksiecia do zapomnienia o naszych minionych zbrodniach - to nie ma o czym gadac. Ale jezeli wrocisz tu z obietnicami, to lepiej zadbaj o to, by ich dotrzymano, bo niezaleznie od tego, jak wysoko zajdziesz, gdzie zamieszkasz, jaki urzad bedziesz piastowal, ktos z naszego bractwa w koncu cie odnajdzie i polozy kres twemu zyciu. Zdajesz sobie z tego sprawe? -Owszem - odpowiedzial Dash. -Wiedz i to, Dashelu Jamisonie, ze przestapienie przez ten prog bedzie rownoznaczne z przysiega, iz ani slowem, ani czynem nie zdradzisz tego, cos tu widzial, i nigdy nie mozesz swiadczyc przeciwko nikomu, kogo tu spotkales. To przysiega, ktorej nie musisz skladac... jej zlozenie i mus dotrzymania sa oczywiste, bo inaczej wyszedlbys stad jedynie nogami do przodu. Dash bardzo nie lubil, gdy mu grozono, dziadek jednak opowiedzial mu dosc historii o Szydercach, by wpoic wen przekonanie, ze slowa, jakie uslyszal, nie sa czczymi grozbami. -Znam zasady rownie dobrze jak kazdy, kto sie tu urodzil. -W to nie watpie. Moj mlodszy brat wydawal mi sie zawsze czlowiekiem, ktory lubi sie popisywac. Gotow jestem sie zalozyc, ze wiesz o niegdysiejszych sprawkach Szydercow i metodach ich dzialania wiecej niz niejeden z moich ludzi. - Sprawiedliwy machnal koscista dlonia. - Zanim kilka lat temu pojawil sie w moim malym sklepiku, by opowiedziec mi, jak stoja sprawy i czego oczekuje od Szydercow, bylem pewien, ze nasze sprawki i dzialalnosc sa sekretne. A wtedy w jednej chwili dowiedzialem sie, ze Jimmy Raczka caly czas mial nas na oku i sledzil nas rownie bacznie jak my jego... i nawet kiedy go tu nie bylo, z jego polecenia pilnowali nas inni. W rzeczy samej okazal sie znacznie lepszym Diukiem niz ja wodzem Szydercow. Dash wzruszyl ramionami. -Jesli Patrick zgodzi sie na moja propozycje, wszystko i tak sie skonczy. Stary parsknal smiechem. -Czy ty naprawde uwazasz, ze laska, jaka nam wyjednasz, zmieni moja bande obszarpancow w uczciwych ludzi i skieruje wszystkich na waska i stroma droge cnoty? Mlodziencze... w kilka minut po ogloszeniu ksiazecego pardonu jakis opryszek zacznie rzezac mieszki na targu albo wlamie sie do cudzego loszku. Kreta sciezka jest nam pisana... bo takie sa nasze obyczaje, ktorych nie chcemy zmieniac. Nielicznym, jak twemu dziadkowi, udala sie ucieczka przed przeznaczeniem, wiekszosc z nas zostala jednak skazana na Matecznik i miejskie scieki albo podniebny Zlodziejski Szlak po dachach. Zycie Szydercy trwa krotko... i konczy sie na deskach szubienicy lub szafotu. W zasadzie stanowi takie samo wiezienie jak podziemia Palacu... i niewiele istnieje szans na ucieczke. Dash wzruszyl ramionami. -Przynajmniej kazdy z was bedzie mial szanse. Wielu ludziom tego nie dano... Stary zachichotal po swojemu. -Jezeli w istocie to rozumiesz, Dash, to jestes dojrzaly ponad wiek. Nie sa to puste slowa. A teraz idz. Na zewnatrz czekali na Dasha jego trzej kompani z grupy roboczej. Gustaf i Talwin stali razem, a Reese'a otaczalo kilku Szydercow. -Idziecie ze mna? - spytal Dash. -Ja nie. - Potrzasnal glowa Reese. - Zanim mnie zlapali, bylem Szyderca. Teraz znalazlem sie wsrod swoich. To moj dom. Dash kiwnal glowa. -A wy? - spytal, patrzac na dwu pozostalych. -Ja jestem najemnikiem... bez miecza - stwierdzil Gustaf. - Szukam zajecia. Dacie mi prace? -Owszem. - Usmiechnal sie mlodzieniec. - Dam. -Ja chce sie tylko wydostac z miasta - stwierdzil Talwin. -No to idziemy we trzech. I wtedy przed Dashem stanela Trina. -Dobrze, szczeniaku, odprowadze was do miejsca, skad stosunkowo bezpiecznie mozna wydostac sie za mury. Odczekajcie do zmierzchu, a potem przemknijcie do obozu na zewnatrz. Pojawily sie plotki, ze armia Ksiecia podchodzi coraz blizej i ludzie prawie spia z mieczami. W takich miejscach nie znajdziecie wielu przyjaciol. -A co z bronia? - spytal Dash. -Cos tam sie dla was znajdzie - stwierdzil krzepko zbudowany mezczyzna, ktory pojmal Dasha. Mlodzik wiedzial, ze czlek ten dal sie poznac towarzyszom jako John Tuppin. - Dostaniecie orez do reki przed samym wyjsciem. -No to chodzmy - zaproponowal Dash. Obejrzal, sie jeszcze przez ramie na zamkniete drzwi, gdzie niedawno rozmawial ze Sprawiedliwym - czlowiekiem, ktorego otaczala najglebsza chyba w dziejach Krondoru tajemnica. Przez chwile zastanawial sie, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. A potem wszyscy ruszyli w mrok. Pug siedzial spokojnie i rozwazal konsekwencje podjecia rozmaitych, coraz bardziej naglacych decyzji. Miranda obserwowala go w milczeniu. Po kilku minutach Arcymag odwrocil wzrok od okna i spytal: -O co chodzi? Czarodziejka parsknela smiechem. -Byles myslami milion mil stad, nieprawdaz? -Niezupelnie. - Odpowiedzial jej usmiechem. - Tylko o kilkaset mil... ale za to oddalilem sie na wiele lat. -O czym myslales? -O mojej przeszlosci i przyszlosci. -Chciales rzec, o naszej przyszlosci. Pug potrzasnal glowa. -Niezupelnie. Jest jeszcze kilka decyzji, ktore musze podjac sam. Czarodziejka wstala z ustawionego obok kominka fotela. Na kominku trzaskal maly ogieniek... ktory rozniecono bardziej dla wygody i oswietlenia niz dla ciepla. Spojrzawszy na plonace polana, podeszla do meza i miekko usiadla mu na kolanach. -Opowiedz mi o tym... -Na przyklad wybor, przed jakim postawil mnie Gathis. A wlasciwie to bogowie. -Czy juz zdecydowales, co zrobisz? Arcymag kiwnal glowa. -Mysle, ze mam tylko jedno wyjscie. Czarodziejka milczala przez chwile, a potem spytala: -Czy zechcesz mi o tym opowiedziec? Pug rozesmial sie i pocalowal ja w kark. Miranda westchnela rozkosznie, a potem zartobliwie go odepchnela. -Nie pozbedziesz sie mnie w ten sposob. Mow mi tu zaraz, co zamierzasz. -Kiedy spoczywalem w Salach Smierci, dano mi mozliwosc objecia schedy po twoim ojcu. - Usmiechnal sie Arcymag. Na wspomnienie o Macrosie Czarnym Miranda zmarszczyla brwi. Nigdy nie bylo pomiedzy nimi zazylosci, jaka powinna laczyc ojca i corke - a glowny tego powod stanowil jego zwiazek z wielkimi mocami. Jego rola - ludzkiego wcielenia Sariga - ograniczyla jego zwiazek z corka do dziesieciu - z prawie dwu setek - lat, ktore przezyla mniej lub bardziej samotnie. -Nie moge stac sie wcieleniem Sariga na tym swiecie - ciagnal Pug. - To nie moje zadanie. -Z tego, co mi mowiles, wywnioskowalam, ze inne mozliwosci, jakie ci dano, nie byly tak kuszace. Pug zrobil ponura mine. -Nie umarlem... co zaweza moj wybor do jednej mozliwosci - musze zyc i zostac swiadkiem smierci wszystkich, ktorych kocham, a takze zniszczenia wszystkiego, co mi drogie. Miranda ponownie usiadla mu na kolanach. -Alez to sie juz dokonalo. Odebrano ci syna i corke, czy nie tak? Pug kiwnal glowa. Czarodziejka dostrzegla w jego oczach echo dawnej rozpaczy i smutku. -Boje sie, ze to nie wszystko, co moge utracic. Usiadla wygodniej i oparla glowe o jego ramie. -Najmilszy... w kazdej chwili mozna cos stracic. Bogowie zawsze moga nam cos odebrac, dopoki nie pomrzemy. Takie jest zycie... Nic nie trwa wiecznie. -Mam prawie sto lat, a czuje sie jak dziecko - przyznal Pug. Miranda usmiechnela sie i mocniej przytulila do jego piersi. -Ukochany, wszyscy jestesmy jak dzieci... a ja mam dwa razy wiecej lat niz ty. W porownaniu zas z bogami jestesmy jak maluchy uczace sie stawiac pierwsze kroki. -Ale dzieci maja swoich nauczycieli... -Totez ich miales. Podobnie jak ja. -Teraz tez by mi sie jakis przydal... -Ja cie bede uczyla - ofiarowala sie Miranda. -Bedziesz mnie uczyla? - Pug spojrzal na nia uwaznie. Czarodziejka odpowiedziala mu pocalunkiem. -A ty bedziesz uczyl mnie - dodala po chwili. - Oboje zas bedziemy uczyli adeptow na wyspie mojego ojca... a w zamian oni udziela nauk nam. Przed nami wiele ksiag, ktore trzeba nam przeczytac i zrozumiec... i mamy Korytarz Swiatow, a przezen mozemy siegac do zrodel wiedzy, jakiej ludzie na tym naszym malym jabluszku nawet nie potrafia sobie wyobrazic. I mamy cale wieki na to, by je badac i poznawac. -Wiesz, jak tak to mowisz, to wraca mi nadzieja - westchnal Pug. -Zawsze trzeba zywic nadzieje - odpowiedziala Miranda. W tejze chwili oboje uslyszeli pukanie do drzwi i Miranda wstala, by umozliwic Pugowi podniesienie sie z miejsca i otworzenie drzwi. Za drzwiami stal paz, ktory wyrecytowal: -Milordzie... Ksiaze zada, byscie natychmiast sie przed nim stawili. Pug zerknal na Mirande. Okazala zaciekawienie, ale i wzruszyla ramionami, zdradzajac absolutna niewiedze w sprawie przyczyny tak obcesowo wyrazonego zadania. Pug kiwnal glowa i ruszyl za paziem. Przeszedlszy przez niemal caly darkmoorski zamek, trafili do kwater starego Barona, gdzie aktualnie znajdowaly sie kwatery Ksiecia Patricka. Paz otworzyl drzwi i odsunal sie na bok, przepuszczajac Puga przodem. -Mosci magu - odezwal sie Patrick, podnoszac wzrok znad starego biurka. - Mamy klopoty, ale mysle, ze pomozesz nam sie z nimi uporac. -Jakiez to klopoty, Wasza Wysokosc? Ksiaze podniosl zwoj pergaminu. -Oto meldunek z polnocy. Saaurowie postanowili pokazac nam, do czego sa zdolni. -Z polnocy? - Pug wygladal na zaskoczonego. Kiedy udalo mu sie namowic Saaurow do odstapienia od bitwy podczas ostatniego starcia pod Darkmoor, wodz jaszczurow, Sha-shahan, przysiagl, ze za wszystko zlo wyrzadzone jego ludowi wezmie krwawy odwet. Na polnocy jednak znalazly sie teraz wojska Fadawaha - na ktorych Saaurowie mogli wywrzec pomste w pierwszym rzedzie. Czemu jaszczury po wycofaniu sie z walk ponownie mialyby sprzymierzac sie z Novindyjczykami? - A dokladniej z jakiego rejonu polnocy, Wasza Wysokosc? - spytal Pug. -Z polnocnego wschodu! Przezimowali na polnoc od naszych wojsk, pomiedzy gorami i kniejami Dimwood! Zajeli najbardziej na poludnie wysuniete krance Piekielnych Pustkowi... a teraz uderzyli na poludnie. -Na poludnie? - zdumial sie Pug z niepokojem w glosie. - Zaatakowali nas? Patrick cisnal pergamin na biurko. -Przeczytaj! Zniesli oddzial, jaki trzymalismy tam w rezerwie na Pogorzu, by uzupelnic luki we froncie, gdyby Fadawah usilowal przebic sie wzdluz Grzbietu Koszmarow. Wyrzneli mi kompanie do nogi! -I ida na nas? -Nie - zaprzeczyl Patrick. - Przynajmniej tyle dobrego. Wyglada na to, ze zadowolili sie wycieciem w pien trzystu moich zolnierzy, a potem wycofali sie. Ale zostawili nam ostrzezenie. -To znaczy? -Wbili w ziemie trzysta pali. A kazdy z nich ozdobili glowa jednego z moich ludzi. Jawne i otwarte wyzwanie. -Nie, Wasza Wysokosc - poprawil Ksiecia Pug. - To nie wyzwanie. To w rzeczy samej ostrzezenie. -I kogoz to chca ostrzec? - warknal Patrick, z trudem trzymajac sie w ryzach. -Wszystkich. Nas, Fadawaha, czlonkow Bractwa Mrocznego Szlaku i kazde stworzenie dostatecznie bystre, by pojac, co znacza te czaszki. Jatuk powiadamia wszystkich, ze Saaurowie biora w posiadanie Piekielne Pustkowia i zada, by zostawic ich tam w spokoju. Patrick przez chwile rozmyslal nad tym, co uslyszal. -Z wyjatkiem wloczegow, przemytnikow broni i banitow nie mieszka tam nikt, kogo zechcialbym nazwac obywatelem Krolestwa, ale to ciagle nasze ziemie! Niech mnie bogowie wtraca na dno piekiel, jesli pozwole na to, by armia obcych przybledow przepedzala moje wojska i oglaszala niezaleznosc w naszych granicach! -Czego wiec Wasza Wysokosc ode mnie oczekujesz? -Rankiem posylam oddzial na polnoc i bylbym rad, gdybyscie pojechali z nimi. To wyscie namowili Saaurow, by wycofali sie z tej wojny. Jesli ten Jatuk chce wyladowac swoja wscieklosc na Fadawahu, to wycofam swoje wojska z polnocy i nawet moge dac mu wsparcie, kiedy ruszy na Yabon. Ale rzezi trzystu ludzi nie moge puscic plazem! -To co mam im powiedziec? -Powiedz im, ze natychmiast musza ustac akty wrogosci i niech sie wynosza z naszych ziem! -Dokad, Wasza Wysokosc? -Nie dbam o to, dokad! - zawrzal Patrick. - Mozemy im dac przejscie na brzeg morza i niech sobie plyna do domu albo gdzie tam zechca, ale nie beda mi mowic, ze zajmuja czesc mego pryncypatu! Tego juz, psiakrew, za wiele! - Patrick mowil coraz glosniej i Arcymag widzial, ze zaczyna go ponosic gniew. -Z checia pojade, Wasza Wysokosc. -Dobrze. - Ksiaze opanowal sie, choc nie przyszlo mu to latwo. - O waszym przyjezdzie powiadomilem juz kapitana Subai, ktory dowodzi naszymi silami na Grzbiecie Koszmarow. Chce, by wam towarzyszyl... i niech ta sprawa zostanie zalatwiona! Dosc mam zgryzot z powodu twoich decyzji dotyczacych Stardock, glupich Keshan i rzadzacego sie w moim wlasnym pryncypacie Fadawaha, by jeszcze dac sobie wlezc na leb Saaurom. Jesli zachowaja sie rozsadnie, powstrzymam sie od dzialan. Spytaj ich w moim imieniu, czego im trzeba, by wyniesli sie z Krolestwa, a ja postaram sie im dogodzic. Ale jesli odmowia, masz zrobic tylko jedno. -Co mianowicie, Wasza Wysokosc? Patrick spojrzal na Puga jak na czleka, ktory nie rozumie rzeczy jasnych i oczywistych. -Masz ich zniszczyc, mosci magu. Wymaz ich z powierzchni ziemi! Rozdzial 7 OKAZJA Jimmy skrzywil sie.Jedna noc przespal w obozie Owena, a nastepne piec dni spedzil w siodle, niemal zajezdzajac na smierc kilkanascie rozstawnych koni. Wespol z Konetablem Krondoru gnali na leb, na szyje do Darkmoor, tymczasowej siedziby dworu Ksiecia. A teraz czekal przed wejsciem do kwater ksiazecych, zjawiwszy sie w stolicy baronii tuz przed switem. Stal w szeregu innych dworakow, podczas gdy Ksiaze wdziewal szaty na audiencje. Jimmy dziekowal bogom, ze zdazyl pomyslec o kubku goracej keshanskiej kawy, ktora wciaz jeszcze mozna bylo znalezc w Darkmoor. Tsuranska chocha byla, owszem, jakas namiastka, ale nic nie dodawalo mu tak ducha jak goraca kawa z odrobina miodu. -James! - odezwal sie z tylu znajomy glos i mlody czlowiek nagle calkowicie sie ocknal, zapominajac o zmeczeniu. Odwrocil sie i zobaczyl, ze podchodzi don mloda dziewczyna. -Francie? - Wytrzeszczyl oczy. Lamiac wszelkie zasady dworskiego protokolu, dziewczyna zarzucila mu ramiona na szyje. -Kope lat! Jimmy natychmiast - i wielce ochoczo - oddal uscisk. Potem cofnal sie o krok i spojrzal na dziewczyne z podziwem. -Alez wyroslas! - rzekl inteligentnie, stwierdzajac dosc oczywisty fakt. W istocie dziewczyna byla wysoka, smukla i gibka, jakby wiekszosc czasu spedzala wsrod lasow z lukiem i na koniu. Na jej twarzyczce nie widnial nawet slad kosmetykow, jakich uzywaly dworskie damy - miala zdrowa cere, lekko opalona na nosku i policzkach. Jej jasnokasztanowe wlosy gesto znaczyly smugi czystego zlota. Nosila meska kurtke i spodnie, biala koszule i wysokie buty do konnej jazdy. -Przed chwila wrocilam z porannej przejazdzki z ojcem i zobaczylam, ze tu stoisz. Czekaj, pojde sie przebrac w cos bardziej odpowiedniego. Gdzie cie znajde? W tejze chwili otwarly sie drzwi do komnat ksiazecych. -Tam, gdzie mnie wysle Jego Wysokosc, ale najpewniej w oficerskiej jadalni. Dziewczyna kiwnela glowka. -Na razie... - Pocalowawszy go przelotnie w policzek, smignela gdzies w bok. Jimmy przez chwile patrzyl za nia, podziwiajac jej gibkie ruchy. -A coz to za panna? - spytal Owen, ktory podczas wymiany zdan pomiedzy mlodziencem i dziewczyna stal milczaco obok. -Francine, corka Diuka Silden. Bawilismy sie z nia razem, kiedy bylismy z Dashem na dworze w Rillanonie, a jej ojca sprowadzily do stolicy sprawy urzedowe. Jest rowiesniczka Dasha, ale kiedy widzialem ja ostatnim razem, byla chudym podlotkiem. Od dawna nic mnie tak nie rabnelo... -Aaa - zdazyl powiedziec Greylock, gdyz w drzwiach ukazal sie ksiazecy paz. Spojrzawszy na Greylocka, zaanonsowal: -Jego Wysokosc zyczy sobie pierwej porozmawiac z wami, panie Konetablu. Owen skinal na Jimmy'ego i obaj weszli do gabinetu Ksiecia. Patrick siedzial za swoim biurkiem zaslanym dokumentami, na ktorych postawiono srebrna tace z talerzem zawijanych zrazow i kubkiem kawy. Z lewej strony biurka siedzial Diuk Arutha, ktory powital syna usmiechem. -Jimmy, nie masz pojecia, jak sie ciesze, ze cie widze. Co z Dashem? Mlodzieniec potrzasnal glowa. -Gdzies przepadl. - Usmiech Aruthy znikl jak zdmuchniety wiatrem. Patrick przelknal resztki miesa i spytal: -Jakie wiesci z Krondoru? -Jimmy przyjechal z poselstwem od generala Duko - odpowiedzial Owen. -Od generala Duko? - zdumial sie Patrick. -Wyglada na to, ze wsrod najezdzcow kroi sie rozlam - stwierdzil Jimmy. Szybko opowiedzial o podejrzeniach Duko dotyczacych planow Fadawaha i Nordana. - Tak wiec - zakonczyl - general ma propozycje dla Waszej Ksiazecej Mosci, ktora zasadza sie w tym, by oszczedzic swoich ludzi, a nam strat i rozlewu krwi przy zdobywaniu Krondoru. Twarz Patricka przeksztalcila sie w nieczytelna maske, ale Jimmy wyczul, ze Ksiaze juz odgadl, ku czemu wszystko zmierza. -Mow dalej - polecil. -Duko nie widzi niczego rozsadnego w powrocie na Novindus. Caly kontynent spustoszyly dziesiecioletnie wojny i... - Jimmy przerwal. -Mow dalej - powtorzyl Ksiaze. -Wasza Wysokosc, ogromnie don przemowila nasza idea narodu i panstwa. Pragnie zostac czescia czegos wiekszego niz on sam. Jego propozycja zasadza sie w tym, by wydac Krondor Waszej Ksiazecej Mosci i zlozyc przysiege wiernosci Koronie. A wtedy zwroci swa armie na polnoc i ruszy na Nordana siedzacego w Sarth. Patrick poczerwienial. -Przysiega wiernosci! - Pochylil sie do przodu. - I moze jeszcze pragnie, by zamiast twego ojca mianowac go Diukiem Krondoru? Jimmy podjal probe rozladowania ksiazecego gniewu. -O, az tak wysoko to on nie siega. Moze jakas niewielka baronia... -Baronia? - Patrick zawrzal gniewem, uderzajac piescia w biurko i przewracajac kubek z kawa, ktorej ciemna struga poplynela po powierzchni biurka, zalewajac dokumenty. Stojacy pod sciana paz skoczyl i zaczal pospiesznie wycierac plamy, Patrick tymczasem wstal i wzial sie pod boki. - Ten zamorski przybleda ma czelnosc zajmowac moje miasto, a potem zadac baronii za to, ze mi je laskawie zwroci? Nie brak mu zuchwalosci ! - Ksiaze zmierzyl gniewnym spojrzeniem Owena i Aruthe. - Czy istnieje jakis powod, ktory moze mnie powstrzymac od wydania rozkazu wymarszu i powieszenia skurczybyka na murach, po odbiciu miasta? -Owszem, Wasza Wysokosc... - odpowiedzial Owen. - Jest... i to niejeden. -Doprawdy? - Patrick niemal spopielil go wzrokiem. -Doprawdy - odpowiedzial Diuk. - Godzac sie na propozycje Duko, redukujemy nieprzyjacielskie sily o jedna trzecia, a mniej wiecej o tyle samo zwiekszamy liczebnosc wlasnych oddzialow. Ilu strat sobie oszczedzimy, trudno to porachowac. Bedziemy dysponowali doskonala grupa uderzeniowa, ktora rzucimy na Sarth, a oddzialy, jakie w ten sposob uwolnimy, mozemy wyslac na wzmocnienie poludniowych marchii i utrzymania Kesh w ryzach. - Arutha nie bardzo mial ochote ciagnac rozumowanie dalej, ale dokonczyl, widzac wzrok Ksiecia: - Jezeli okaze sie, ze propozycja Duko jest szczera... ze nie stanowi manewru taktycznego, to nie wolno nam stracic takiej okazji. -Najazd na moje panstwo, odebranie mi miasta, wymordowanie mnostwa moich poddanych i ograbienie reszty, a potem zdrada towarzyszy broni w zamian za patent z tytulem od mojego ojca ty nazywasz "okazja"? - Patrick spojrzal na Aruthe z jawnym niedowierzaniem. - Czys ty oszalal, moj panie? Jimmy zgrzytnal zebami, kiedy uslyszal, jak potraktowano jego ojca, ale nie powiedzial ani slowa. Arutha okazal cierpliwosc ojca, ktorego dziecko zaczyna byc nieposluszne. -Wasza Wysokosc, jestem calkowicie przy zdrowych zmyslach. - I nagle uzyl tonu, jakim nauczyciel strofuje ucznia. - Siadaj, Patricku. Zanim Patrick zostal Ksieciem Zachodnich Dziedzin, Arutha byl jednym z jego nauczycieli i wychowawcow, a stare nawyki nielatwo przelamac. Patrick spopielil niemal Aruthe wzrokiem, ale usiadl i opanowal sie. -Musisz myslec jak Ksiaze. Niezaleznie od tego, jak sobie poradzisz z najezdzcami, masz jeszcze na karku Kesh. Oni wstrzymuja sie od dzialan tylko dlatego, ze wiedza, iz magowie ze Stardock najpewniej zniszcza ich wojska - tak samo zreszta jak zniszcza kazdego, kto zechce zerwac zawarte rozejmy. Jedyny sposob na Kesh, to okazanie im sily. Przedtem zas musisz odzyskac Yabon. Aby tego dokonac, trzeba ci oczyscic Zachodnie Dziedziny na zachod od Gor Calastius, a wiec wczesniej zajac Sarth. Jezeli okolicznosci kaza ci odbijac Krondor, nie bedziesz mogl rozpoczac kampanii przeciwko Sarth wczesniej niz w polowie lata! - Aruthe rowniez zaczal ponosic gniew, jednak znakomicie panowal nad swoim glosem. - Jezeli kampania przeciwko Sarth sie przeciagnie, trzeba nam bedzie walczyc w Ylith zima albo wstrzymac sie z uderzeniem do przyszlego roku. Do tego czasu La Mut sie nie utrzyma. A jak dasz Fadawahowi nastepny rok do umocnienia jego pozycji, to nigdy go stamtad nie przepedzisz! - Znizyl glos. - Fadawah juz przekupil wielu znacznych ludzi w Wolnych Miastach. Mamy raporty, ze prowadzi z nimi handel. Za trzy miesiace jego armia bedzie lepiej wyekwipowana niz nasza. Prowadzi tez wstepne rozmowy z Queganczykami, a ci chetnie go sluchaja. Mysmy ich przecie potraktowali ostatnio niezbyt uczciwie. - Spojrzal na Owena. -Do odbicia Ylith - mruknal Owen - bedziemy potrzebowac wsparcia floty, Wasza Wysokosc. Jesli ten Fadawah jest tak przebiegly, jak myslimy, przekupi Queganczykow i przejmie okrety, zanim tam dotrzemy, a to z kolei oznaczaloby wszczecie wojny z Queg. Patrick byl tak wsciekly, ze niewiele braklo, by w jego oczach pojawily sie lzy. -Chcecie mi powiedziec, ze jesli nie zawre ugody z tym draniem, bede mial na karku wojne na trzy fronty, ktorej nie sposob wygrac? -Nie inaczej, Wasza Wysokosc - westchnal Arutha. Widac bylo, ze Patrick z najwyzszym trudem powstrzymuje wybuch gniewu. Byl dostatecznie bystry, by zrozumiec, ze doradcy mowia prawde, ale wscieklosc nie pozwalala mu przyznac, iz maja racje. -Musi istniec jakis inny sposob! -Owszem - przyznal Owen. - Mozesz, Wasza Wysokosc, ruszyc pod mury Krondoru, przebic sie przez zgromadzonych tam najemnikow, wedrzec sie do miasta, zdobywajac dom po domu - co zajmie przynajmniej tydzien - a potem stracic kolejny miesiac, lizac rany i zbierajac sily do marszu na polnoc. Slowa te podzialaly na Patricka jak kubel zimnej wody. -Niech to zaraza! - zaklal. Milczal przez dluga chwile, a potem powtorzyl: - Niech to zaraza. -Patricku - odezwal sie Arutha - nie stac cie na odrzucenie tej oferty. Jeden z wodzow nieprzyjaciela chce zawrzec z nami pokoj i tylko Krol moze odmowic jego prosbie. Chcesz odgadnac, jaka bedzie odpowiedz twojego ojca? Wiem z pewnoscia, ze zatwierdzi kazda umowe, jaka zawre z Duko. Trzeba nam sie tylko upewnic, ze nie jest to jakis podstep ze strony Fadawaha. -Wasza Wysokosc - odezwal sie Jimmy - spedzilem z tym czlowiekiem tylko kilka godzin, ale, o ile znam sie na ludziach, mowil szczerze. Jest w nim cos... - przerwal, szukajac slow, jakimi najlepiej moglby opisac to, co dostrzegl w nieprzyjacielu. -No, wykrztusze wreszcie - ponaglil go Patrick. -On... holubi w sercu nadzieje na lepsze jutro. Dosc ma juz zabijania l bezsensownych podbojow. Opowiedzial mi o tym, ze odkryl, iz Szmaragdowa Krolowa jest opetana zlem, kiedy stworzyla Gwardie Niesmiertelnych, ludzi, ktorymi sie otaczala, a ktorzy z checia umierali dla niej, kazdej nocy jeden, by ona mogla zachowac swa magie smierci. A potem juz wszyscy, wyrazajacy najdrobniejsze watpliwosci, byli usmiercani, bez roznicy, prosty zolnierz, oficer czy general. Przekonali sie o tym dosc wczesnie, na poczatku kampanii, kiedy kilku kapitanow usilowalo podniesc bunt. Wszystkich wbito na pal... a calej armii kazano przejsc obok miejsca kazni, podczas gdy oni drgali i wili sie w mekach. Po upadku Maharty na pal poszedl general Gapi, za to, ze dopuscil do ucieczki Calisa i jego Orlow. Wszystkim dano do zrozumienia, ze nie masz nikogo, kto by sie uchronil przed jej gniewem. Kompaniom nakazano, by sie wzajemnie sledzily i pilnowaly. Nikt nie wiedzial, czy mozna drugiemu zaufac... czy sasiad lub ziomek nie dopuszcza sie prowokacji. Podczas zimy Duko spedzil wiele czasu na rozmowach z jencami pochodzacymi z Krolestwa. Gadal ze zwyklymi wojakami, pospolstwem oraz oficerami z Sarth i Kranca Ziemi. Zafascynowaly go nasze zwyczaje, prawa, nasze rzady, wielka wolnosc... i uwaza, ze nasze idee narodu i panstwa sa wspaniale. Poczul sie jak wiezien swoich wiezniow... zrozumial, ze tak naprawde to oni sa wolni. - Jimmy nabral tchu w pluca. - Mysle, ze on chce sie przylaczyc do wiekszej sprawy, czegos, co przetrwa po jego smierci... on szuka idei, dla ktorej warto zyc... i umrzec. -A ponadto - zauwazyl rzeczowo Arutha - zostal zdradzony przez swego wodza. Moze istotnie jest tym, za kogo sie podaje... i mysli to, co mowi. -Musze miec jakies poreczenie - rzekl Patrick ostro. - Przekonajcie mnie, uzywajac argumentow, jakich tylko zechcecie, ze nie powinienem zaszlachtowac, tylko uszlachcic tego drania. Owen parsknal smiechem. -Czyzbym powiedzial cos zabawnego, moj panie?- spytal zgryzliwie Ksiaze. -Pomyslalem sobie, ze przodek Waszej Ksiazecej Mosci mial pewnie te same watpliwosci przed nadaniem tytulu pierwszemu z Baronow, ktory osiedlil sie w tym zamku - rzekl Greylock z usmiechem. Patrick umilkl, a potem westchnal... i niespodzianie dla wszystkich zachichotal. -Jeden z wychowawcow powiedzial mi kiedys, ze pewien z Krolow upil sie w trupa, zanim uznal koniecznosc przyjecia w poczet szlachty pierwszego z Bas-Tyrow... bo mial diabla ochote powiesic go na murach swej stolicy. -Wielu z pierwszych i najswietniejszych panow Krolestwa wywodzi sie od ludzi, ktorych wolelismy uszlachcic, zamiast powiesic czy lamac kolem - stwierdzil Arutha. -Coz... - odezwal sie Patrick, kiedy umilkly smiechy. - Przez te wojne na Zachodzie nie brak zamkow ni tytulow do obsadzenia. Dokad poslemy tego "Lorda" Duko? -Mamy kilka wolnych baronii, hrabstw, wolne sa dwa czy trzy tytuly Earla. Moglibysmy nawet zrobic go Diukiem - stwierdzil Arutha. -Potrzeba nam nowego Diuka Poludniowych Marchii - rzekl Owen. Patrick spojrzal na Jamesa. -A ty? Co sadzisz o rzuceniu tych lobuzow z Krondoru na Keshan? -Wasza Wysokosc - odparl Jimmy - nie wiem, czy moge cokolwiek doradzac... -Jamesie! - zachnal sie Patrick. - Nie rob mi tu miny niewiniatka i nie przesadzaj ze skromnoscia. Bylbys pierwszym od trzech pokolen w tej rodzinie... i tak bym ci zreszta nie uwierzyl. James skwitowal to usmiechem. -Jesli przemiescicie Duko i jego ludzi do Sutherland, pomiedzy Shandon Bay i Kraniec Ziemi, mozecie sami przeniesc sie do Krondoru, a jednoczesnie zyskacie sily do obsadzenia granic na poludniowym zachodzie. Jestesmy niemal pewni, ze sa tam agenci keshanscy, ktorzy z minuty na minute informuja generalow Imperium o naszych posunieciach. Mozecie potem z Krondoru ruszyc prosto na Sarth, zanim Nordan zdazy sie tam okopac. Patrick spojrzal na Greylocka. -A jakie zdanie ma o tym wszystkim Konetabl Krondoru? Owen doskonale wiedzial, jakie ma o tym zdanie, poniewaz omawiali wszystko z Jimmym podczas podrozy do Darkmoor. -Wasza Wysokosc... przyznaje, ze to ryzykowny plan, ale ryzyko jest znacznie mniejsze, niz gdybysmy zamkneli Duko za murami i zmusili jego ludzi do walki w obronie zycia. A jesli skierujemy ich przeciwko Keshanom, nie bedziemy musieli obawiac sie o ich lojalnosc, nie beda bowiem walczyli przeciwko swoim niedawnym towarzyszom. Gdyby Fadawah mial wsrod nich jakichs szpiegow, to na nic mu sie nie zdadza. Poza tym polowa ludzi w Dolinie Marzen to najemnicy, wedle kaprysu stajacy po naszej stronie albo przeciwko nam, a Duko swietnie sobie z nimi poradzi. - Przerwal na chwile, jakby pragnac przemyslec cos, co wlasnie przyszlo mu do glowy. - Jezeli nie przerwiemy oczyszczania portu i w ciagu miesiaca uda nam sie zaprowadzic w miescie jako takie porzadki, mozemy ruszyc na Sarth za szesc tygodni - czyli o szesc tygodni wczesniej niz planowalismy. Jeszcze przed jesienia mozemy stanac pod murami Ylith. -Przygotuje wiesci dla mojego ojca - odezwal sie Patrick. - Jezeli nie moge wyslac tego drania na szubienice, to niech mnie wyrecza Keshanie. Trzeba nam tez powiadomic naszego nowego "Diuka", ze witamy go w rodzinie, i polecic mu, by zebral swoich ludzi i przygotowal ich do wymarszu. -Za pozwoleniem Waszej Ksiazecej Mosci... - odezwal sie Jimmy, wstajac od stolu. Patrick machnal przyzwalajaco dlonia. Arutha rowniez podniosl sie z miejsca. -Czy moge sie oddalic na chwile, by porozmawiac z synem? Ksiaze kiwnal glowa. -Dawac mi tu skrybe, a zywo - polecil, zwracajac sie do pazia. Arutha wyprowadzil syna do przedpokoju i odprowadzil na bok, z dala od grupy zebranych przed drzwiami dworakow. -Co z Dashem? - spytal cicho, jakby sie bal, ze ktos ich podslucha. -Musielismy sie rozdzielic - odpowiedzial Jimmy. - Malar i ja... -Jaki Malar? - przerwal synowi Arutha. -To sluga z Doliny Marzen. Natknelismy sie na niego po drodze. Grupa kupcow, z ktorymi podrozowal, zostala napadnieta i rozbita... on zas schronil sie w dziczy, gdzie zyl w ukryciu od miesiaca... -Malar... - Zamyslil sie Arutha. - Skads znam to imie. -Malar Enares - podsunal mu Jimmy. - To jego pelne miano. -No tak... znam je, ale nie umiem sobie przypomniec, skad... -Nie wiem, ojcze, czemu mialbys go znac. Jego pan byl znacznym kupcem... moze uslyszales jego miano przy jakiejs okazji? -Wiekszosc moich notatek i raportow, jakie mi przysylano, tkwi jeszcze w skrzyniach, w ktore zapakowano je podczas ewakuacji Krondoru. W innych warunkach polecilbym sekretarzowi, by je przejrzal... Ale teraz nie mam sekretarza. -Jezeli przypominasz sobie to miano - stwierdzil Jimmy - to znaczy, ze jest kims znaczniejszym, niz mowi. Gdy wroce do Krondoru, bede mial go na oku. Arutha polozyl dlon na ramieniu syna. -Nie zapomnij. Teraz odpocznij, a potem, za dzien lub dwa, znow wyprawimy cie na szlak. Za dwa dni Patrick bedzie mial dla Duko jakies poslanie. Musimy urzadzic odpowiednia ceremonie, formalne poddanie, nadanie tytulu i osadzenie na urzedzie. Brakuje mi starego Jerome'a... niestety, nie zyje. -Dziadek go nie cierpial - usmiechnal sie Jimmy. -Owszem, ale stary byl urodzonym Mistrzem Ceremonii. Gdyby nalezalo przyjac uroczyscie jakiegos stwora z piekla rodem, Jerome w mig znalazlby odpowiednie przepisy... i wszystko by przygotowal. -Teraz - stwierdzil Jimmy - chyba pojde cos zjesc, a potem sie przespie. -Przy okazji... - odezwal sie Arutha. - Pojawil sie tu Lord Silden i przywiozl ze soba Francine. -Owszem, widzialem ja tuz przed audiencja u Ksiecia. Wracala z porannej przejazdzki. Wyrosla na piekna panne. -Pamietam, ze nie mogles sie jej pozbyc, w Rillanonie, kiedy byliscie dziecmi. Czy ona nadal zamierza wyjsc za ciebie? -Jak mi sie poszczesci - rozesmial sie mlodzieniec. - Zjem z nia obiad... jezeli zdolam sie obudzic. -Zdolasz, zdolasz... - parsknal smiechem Arutha. Potem spowaznial. - Chcialbym wiedziec, co sie dzieje z twoim bratem. -Ja tez - mruknal Jimmy. Diuk uscisnal szybko ramie syna, a potem odwrocil sie i ruszyl do biur Patricka. Przypomniawszy sobie o obiedzie z Francine, Jimmy uznal, ze nie jest az tak zmeczony, jak myslal. Postanowil, ze zajdzie do biur dowodcy strazy przybocznej i zobaczy, czy podczas ubieglej nocy nie nadeszly jakies nowe meldunki albo raporty. Przy odrobinie szczescia moze dowie sie czegos o Dashu. Przeszedlszy przez drzwi "swiatyni", Pug spostrzegl, ze jest pusta. Zza magazynu, ktory zajeli nawroceni, slyszal jednak okrzyki i smiechy dzieci. Minal puste wnetrze, mimo prowizorycznego oltarza, i przez kuchnie wyszedl na przylegajace do budynku podworze. Nakor siedzial w kucki obok dzieciaka puszczajacego mydlane banki. Inne dzieci ze smiechem scigaly unoszace sie w powietrzu teczowe kule, ale dawny kostera i karciany oszust patrzyl uwaznie na pecherz powstajacy na koncu slomki. -Powoli, powoli - pouczal chlopca. Kiedy banka osiagnela wielkosc melona, chlopak nie oparl sie pokusie, aby mocno dmuchnac i pecherz pekl, a z wylotu slomki trysnela struga drobnych banieczek. Dzieciarnia skwitowala to wrzawa i smiechami, po czym wszyscy pobiegli, by lapac unoszone popoludniowym wietrzykiem mieniace sie teczowo kule. Pug parsknal smiechem i Nakor odwrocil sie, by przywitac goscia. Na widok Arcymaga smagla twarz Isalanczyka rozpromienila sie. -Pug! W sama pore! -Nie rozumiem... - zdziwil sie Arcymag, podszedlszy i uscisnawszy dlon malego przechery. -Chodzi o te banke. Jak patrzylem na te dzieci, przyszla mi do glowy pewna mysl... i zapragnalem zadac ci pytanie. -O co chciales zapytac? -O to, co opowiadales mi o podrozy, jaka do poczatkow czasu podjales z Tomasem i Macrosem. Pamietasz? -Nielatwo byloby ja zapomniec. -Powiedziales, ze nastapil wtedy gigantyczny wybuch, ktory zapoczatkowal ekspansje Universum. -Nie wiem, czy uzylem dokladnie takich slow, ale owszem... tak to wlasnie wtedy wygladalo. Nakor zachichotal i odtanczyl tryumfalnego hopaka na czubkach palcow. -Mam, mam! -Co masz? -Rozmyslalem nad tym wszystkim od chwili, kiedy opowiedziales mi o tym... wiele lat temu. I teraz chyba zrozumialem, co wtedy widziales. Popatrz, jak ten chlopiec puszcza banke. - Odwrocil sie do malucha. - Charles, zechciej to zrobic jeszcze raz. Chlopiec poslusznie zaczal dac w slomke, tworzac duzy, pojedynczy pecherz. -Patrz, jak rosnie! - chichotal Nakor. - Widzisz, jak zwieksza powierzchnie? -Owszem - przyznal Pug. - I co z tego? -Jak to co? Krople wody z mydlem, wdmuchujesz do srodka powietrze, a ona zaczyna rosnac. Jest coraz wieksza, choc wody nie przybywa. Nie rozumiesz? -Czego? - Mag jeszcze nie pojmowal, ku czemu zmierza maly Isalanczyk. -Wszechswiat to taki pecherz! -Oooo... - zajaknal sie Pug. - Nie bardzo rozumiem... Nakor wykonal dlonia ruch, jakby chcial przesunac nia po powierzchni kuli. -Materia, z jakiej sklada sie Wszechswiat, zostala wydmuchnieta na zewnatrz jak ta mydlana banka. Cale Universum stanowi powierzchnie rozszerzajacej sie sfery! Pug przystanal, zastanowil sie nad tym, co uslyszal, i rzekl: -Zdumiewajaca koncepcja! -Wszystkie punkty oddalaja sie od innych z jednakowa predkoscia! Inaczej byc nie moze. Smialosc pomyslu malego Isalanczyka wywarla na Arcymagu wielkie wrazenie. -No dobrze, ale co z tego wynika? -Wynika z tego, ze mozemy wysnuc wnioski, wedle jakich praw dziala Universum. A to z kolei pozwoli nam lepiej zrozumiec, czemu jestesmy posrodku Wszechswiata. -Masz na mysli posrodku powierzchni? -Owszem - zgodzil sie Nakor. -Coz wiec znajduje sie pod ta powierzchnia? -Pustka - usmiechnal sie Nakor. - Ta szara nicosc, o ktorej mowiles. Pug znow umilkl na chwile. -A wiesz, ze to ma sens? -A kiedy robisz portal, wyginasz powierzchnie banki. -No, teraz to juz nie nadazam. - Arcymag potrzasnal glowa. -Wyjasnie ci to innym razem. A teraz... gdybym tylko potrafil sobie wyobrazic, jak sie w tym wszystkim miesci Korytarz Swiatow... -Jestem pewien, ze jakos sobie poradzisz - rzekl Pug. -Miales jakis konkretny powod, by mnie odwiedzic? -Owszem, potrzebuje twojej pomocy. -Dzieci, bawcie sie dalej - polecil Isalanczyk rozwrzeszczanej czeredzie. -Czyje to dzieci? - spytal Pug, gdy wracali do swiatyni. -To synkowie i coreczki ludzi, ktorzy mieszkaja nieopodal i usiluja odbudowac zniszczone domostwa i warsztaty pracy. Podczas tego nie moga zajmowac sie dziecmi. Pozwalamy, by zostawiali je u nas, bo na ulicach mogloby spotkac je cos zlego. -A jak rodzice odbuduja domy, dzieciaki do nich wroca? -Oczywiscie - odpowiedzial Isalanczyk. - Ale tymczasem jakos sie z nimi zaprzyjaznimy, a i rodzice chetniej nam w przyszlosci pomoga. To przewaznie biegli rzemieslnicy. -Tobie naprawde zalezy na odbudowaniu swiatyni Arch-Indar, prawda? -Musze ja zbudowac, chocby nie wiem co! -A potem? Nakor wzruszyl ramionami. -Nie wiem. Mysle, ze do pokierowania sprawami trzeba mi bedzie znalezc kogos, kto sie do tego nada lepiej niz ja. Nie mam do tego powolania. Gdyby chodzilo o swiatynie Zaginionego Boga Wiedzy... to moze bym sie nadal, choc uwazam, ze tego, co zrobilem dla Wodar-Hospura, wystarczyloby na kilka zywotow. - Nakor przez wiele lat chronil magiczny kodeks, artefakt dajacy powiernikowi niebywala wiedze, ale i potrafiacy wtracic go w szalenstwo. -A potem? -Mowilem ci, ze nie wiem. Chyba rusze w dalsza droge... Tymczasem dotarli do biura, gdzie Nakor prowadzil interesy, i Pug zamknal za nimi drzwi. -A nie myslales o tym, by wszystko zostawic Sho Pi? -Wolalbym nie. On... on podaza w innym kierunku, choc na razie nie umiem odgadnac, dokad. -Czyli ktos inny? - dopytywal sie Pug. Nakor kiwnal glowa. -Nie jestem jeszcze pewien, ale chyba juz wiem, kto to bedzie. -Zechcialbys mnie oswiecic? -Nie - usmiechnal sie Nakor, siadajac. - Moge sie mylic, a wtedy wyszedlbym na durnia. -Uchowajcie bogowie - zakpil Pug. -Jakiej pomocy ode mnie oczekujesz? Pug opowiedzial, co na polnocy uczynili Saaurowie, a potem dodal: -Patrick chce, bym przekazal im jego ultimatum, a jesli nie zechca opuscic granic Krolestwa, zniszczyl ich. Nakor zmarszczyl brwi. -Przyjacielu, od wielu lat wszedy kraza opowiesci o twojej potedze. Wiedzialem, ze nie trzeba bedzie dlugo czekac, az jakis wladca zechce ja wykorzystac dla siebie. -Sluzylem juz sprawom Krolestwa i nie trzeba mi bylo rozkazywac. -Owszem, ale nigdy przedtem nie miales nad soba porywczego szczeniaka. Pug rozsiadl sie wygodniej. -Od czasu, kiedy ujawnila sie moja moc i zdolalem nad nia zapanowac, nigdy nie uznalem nad soba zadnej wladzy. Jako jeden z Wielkich w Imperium Tsuranni stalem ponad prawem, nie odpowiadalem przed nikim, poza wlasnym sumieniem, i czynilem, co uznalem za sluzace sprawie Imperium. Po powrocie na Midkemie Korona zostawila mnie samemu sobie, pozwalajac mi robic w Stardock to, co uwazalem za konieczne i potrzebne. Krol Borric, a przed nim Lyam zadowolili sie swiadomoscia, ze nie podejme zadnych dzialan na ich szkode. Teraz zas nie bardzo wiem, co mam poczac z tym rozkazem Patricka. "Idz i zniszcz naszych wrogow". Ha! -Pug - odezwal sie Nakor, wyciagajac ku niemu palec. - Zyles na innym swiecie. Ten szczeniak w zamku poza Rillannonem spedzil w sumie raptem kilka lat. Ty zaznales losu niewolnika i czlowieka stojacego ponad prawem, z pomocnika kucharza stales sie Diukiem. Podrozowales w czasie i przestrzeni. - Nakor usmiechnal sie po swojemu. - Widziales wiele swiatow... - Usmiech znikl z twarzy Isalanczyka. - Patrick jest przestraszonym smarkaczem, ale ma paskudny charakter i armie, ktora wykona jego rozkazy. To bardzo niebezpieczne polaczenie. -Moze powinienem odwolac sie do Krola? -Moze - odparl Nakor - choc ja bym z tym poczekal. Pierwej rozmow sie z Saaurami i przekonaj sie, czy nie uda ci sie ich namowic do opuszczenia naszych ziem. -Zechcialbys moze udac sie ze mna? Masz niezwykly dar do wybierania najlepszego wyjscia z trudnych sytuacji. Nakor milczal przez chwile, jakby sie zastanawial. -Zapobiezenie smierci wielu istot - odezwal sie na koniec - bedzie dobrym uczynkiem. Owszem, pojade z toba. Ale przedtem poprosze cie o przysluge. -Jaka? -Chodz ze mna. Wyszli z izby. W odleglym rogu sporej sali siedzieli Sho Pi i uczniowie pograzeni w dyspucie. -Sho Pi! - zawolal Nakor. - Zechciej przypilnowac dzieci. Ja zaraz wroce. Poprowadzil Puga ulicami ku twierdzy, ale przed wiodacym do zamku zwodzonym mostem i fosa skrecil w dol do spalonej czesci grodu. Kiedy dotarli do posterunku, zatrzymali ich dwaj ludzie w barwach baronii Darkmoor. -Stac! - rzekl jeden znuzonym glosem. -Oto Pug - napuszyl sie Nakor - Diuk Stardock, w misji zleconej mu przez Ksiecia Krondoru. -Sir! - Gwardzista wyprezyl sie jak struna i sprezentowal bron. Pug nie wiedzial, czy kiedykolwiek wczesniej zetknal sie z tym czlowiekiem, ale kazdy zolnierz w armiach zachodu znal jego reputacje i wiedzial, ze od Arcymaga lepiej trzymac sie z daleka. -Trzeba nam kilku wiezniow - oznajmil Nakor. -Zaraz sciagne straznikow dla eskorty szlachetnych panow - zaproponowal straznik. -Nie trzeba. - Nakor zatrzymal go, podnoszac dlon. - Sami potrafimy zadbac o swoje bezpieczenstwo. Skinieniem dloni wezwal Puga i obaj mineli wartownika, zanim ten zdazyl zaprotestowac. -Nic nam nie grozi - zapewnil Arcymag, mijajac sluzbiste. Wkroczyli do na poly spalonego i zarzuconego kamieniami z katapult kwartalu, gdzie trzymano jencow. Nakor znalazl spory glaz i zrecznie sie nan wdrapal. -Potrzeba mi kilku robotnikow! - zawolal, poslugujac sie novindyjskim. Kilku siedzacych nieopodal spojrzalo nan uwaznie, nikt jednak nie podszedl blizej. Nakor odczekal chwile, a widzac daremnosc wysilku, zlazl i zwrocil sie do Puga: - Nic z tego nie bedzie. Trzeba zrobic inaczej. Ruszyl w glab obozu, gdzie klebili sie jency. Wszedzie krecili sie tu brudni i wychudzeni najemnicy, siedzacy bezczynnie na ziemi. -Potrzeba mi cieslow, kolodziejow, i stolarzy! - zawolal Isalanczyk, stajac posrodku najwiekszej cizby. -Kiedys bylem ciesla - odezwal sie jeden z jencow - zanim pognali mnie do armii. -A potrafisz wygiac kolo? Zapytany kiwnal glowa. -Potrafie tez wytoczyc osie... -Chodz za mna. -A po co? - spytal mizernie wygladajacy jeniec. Byl brudny, mial siwe wlosy i przekroczyl juz chyba piecdziesiatke. -A masz tu cos do roboty? U mnie dostaniesz lepsze jadlo i zaplace ci za prace. -Zaplacicie mi? - zdumial sie dawny ciesla. - Jestem przeciez jencem! -Juz nie... o ile zechcesz u mnie pracowac. Zrobie z ciebie kaplana Arch-Indar. -Kogo? - spytal kompletnie skolowany kolodziej. -Dobrej Pani - odpowiedzial Nakor, jakby cale to wypytywanie zaczynalo go draznic. - A teraz chodz i nie gadaj. Taka sama lub bardzo podobna wymiana zdan powtorzyla sie kilka razy i wkrotce Isalanczyk mial siedmiu potrzebnych mu rzemieslnikow. Ochotnikow bylo wiecej, ale niewiele umieli. Kiedy wrocili do wartownikow przy wyjsciu, inicjatywe przejal Pug. -Zabieram tych ludzi ze soba. Posiadaja umiejetnosci potrzebne mi do wykonania rozkazow Ksiecia. -Milordzie... - odezwal sie jeden ze straznikow. - Zechciejcie wybaczyc, ale tak sie nie godzi. Nie bylo rozkazu... -Cala odpowiedzialnosc biore na siebie - zapewnil go Arcymag. - Dzialam z polecenia Ksiecia. Zolnierze spojrzeli na siebie, po czym wzruszyli ramionami. -Skoro tak - odezwal sie starszy - to zabierajcie ich sobie, dokad chcecie. Magowie poprowadzili jencow w kierunku swiatyni. Gdy sie tam znalezli, Nakor nabral tchu w pluca. -Sho Pi! - wrzasnal naglaco. -Slucham, mistrzu? - Pierwszy z uczniow zjawil sie jakby wyczarowany wrzaskiem Nakora. -Daj tym ludziom cos do zjedzenia i znajdz im jakas czysta bielizne. - Spojrzawszy na jencow, pociagnal nosem, skrzywil sie i dodal: - A przede wszystkim niech sie wykapia. -Twoja wola, mistrzu! - Sho Pi sklonil sie. -A potem wyslij kogos do Roo Avery z wiadomoscia, ze robotnicy juz nan czekaja. -Robotnicy? - zdumial sie Pug. Nakor kiwnal glowa. -Roo zamierza rozkrecic przedsiebiorstwo budowy wozow. ... jak tylko wrocimy do obozu i znajdziemy dlan drwali. -Drwali? - zdziwil sie Pug. -Wyjasnie ci wszystko po drodze - usmiechnal sie Isalanczyk. Slowa te Pug skwitowal podobnym usmiechem. -Poprosze o jeszcze jedna laske - odezwal sie Nakor. -O jaka? -Bardzo prosze - maly frant znizyl glos - bys w te podroz nie bral lady Mirandy. -Ona potrafi zadbac o siebie - zachnal sie Pug. -Nie o nia sie boje... niepokoi mnie jej temperament. Wyprawa moze okazac sie niebezpieczna, choc ryzyko jest niewielkie. Miranda nie lubi, jak ktos grozi jej bliskim. -Nie sadze, by mogla wywolac jeszcze jedna wojne - stwierdzil Pug - ale rozumiem, o co ci chodzi. - Milczal przez chwile, a potem powiedzial: - Poprosze ja chyba, by odwiedzila Tomasa i zobaczyla, jak sie maja sprawy na polnocy. Niewiele wiemy o tym, co sie dzieje w Crydee lub Elvandarze, a jesli chcemy szybko odbic Ylith, wiadomosci z Yabonu beda mialy kluczowe znaczenie. -A czy ona potrafi sie tam dostac? -Moja zona zna kilka "sztuczek", ktorych znajomosc przydalaby sie nam obu. Potrafi na przyklad blyskawicznie przemieszczac sie na duze odleglosci bez zadnych urzadzen czy wczesniej ustawionych portali. -A, to bardzo uzyteczna umiejetnosc. -Przykro mi rzec, ale ty i ja - parsknal smiechem Pug - bedziemy musieli skorzystac z koni. Ja moglbym poleciec, ale nie zdolalbym uniesc ciebie. -Lepiej jechac konno, niz wlec sie piechota - rzekl Nakor, unoszac palec. Pug znow sie rozesmial. -Posiadasz zaskakujaca umiejetnosc dostrzegania jasnych stron w niemal kazdej sytuacji. -Bo to sie czesto przydaje - odparl Isalanczyk. -Powiadomie cie, jak bede gotow do podrozy. Przygotowania zajma mi ze dwa dni. -Kiedy tylko zechcesz - odparl Nakor i Arcymag wyszedl. Rozdzial 8 PRZYGOTOWANIA Dash dal znak.Straznicy z posterunku machneli dlonmi i ponaglili, by nieznajomi podeszli blizej. Dash, Gustaf i Talwin od trzech dni wedrowali droga, nie napotkawszy nikogo, poza grupka ludzi wczoraj wieczorem. Wzieli ich za szukajacych latwego lupu opryszkow. Duko sciagnal swe pododdzialy do Krondoru i wedrowcy nie natykali sie na jego patrole, unikanie ktorych jeszcze kilka tygodni temu sprawialo braciom tyle klopotow. -Kto idzie? - spytal najblizej stojacy wartownik. -Dashel Jamison, Baron Krolestwa - odpowiedzial Dash. Uslyszawszy taka prezentacje, Gustaf i Talwin wymienili lekko zdumione spojrzenia, ale nie odezwali sie slowem. Wiedzieli, ze od chwili, gdy trafili w rece Szydercow, sprawy nie toczyly sie zwyklym torem, o czym swiadczyl fakt, ze Dash spedzil sporo czasu z przywodca opryszkow. Wciaz jednak mlody czlowiek byl dla nich tylko wodzem, ktorego protekcja miala im zapewnic cieply posilek, czyste loze i perspektywe zatrudnienia. -Gar! - zawolal pierwszy zolnierz do drugiego. - Powiadom sierzanta. Drugi z zolnierzy ruszyl biegiem ku odleglym swiatlom obozu krolewskich. Dash i jego towarzysze stali cierpliwie przed pierwszym z wartownikow. Ten przez dluga chwile gapil sie na nich, nie bardzo wiedzac, co poczac, a potem spytal: -Sir, czy moglbym... -O co chodzi? - ucial Dash. Bylo oczywiste, ze wartownika dreczy ciekawosc, jak doszlo do tego, ze jeden ze znaczniejszych panow krolestwa pojawia sie na posterunku pod wieczor, nadciagajac od strony nieprzyjaciol w tak podejrzanej kompanii - ale ograniczyl sie do pytania: -Nie chcielibyscie troche wody? -A owszem, dziekuje - odpowiedzial Dash. Wojak podal mu manierke, z ktorej mlodzieniec pociagnal kilka lykow, a potem podal ja Gustafowi, ten zas przekazal naczynie Talwinowi. -A teraz sobie usiade - oznajmil Dash, schodzac na pobocze drogi. Towarzysze siedli w milczeniu obok niego, ignorujac ciekawosc wartownika. Nie czekali dlugo - z obozu krolewskich nadjechali jezdzcy, prowadzacy ze soba trzy luzaki. Dowodzacy grupka sierzant zeskoczyl z siodla, podal wodze swojego wierzchowca wartownikowi i zwrocil sie do siedzacych: -Ktory z waszmosciow jest Baronem Dashelem? -Ja - odpowiedzial Dash, wstajac z ziemi. -Kapitan von Darkmoor zaprasza wasci wraz z towarzyszami do siebie... Jest tu, niedaleko, na przyczolku. Przybysze w towarzystwie eskorty przejechali niecala mile do obozu Erika. Kapitan czekal juz na nich przed namiotem sztabowym. -Dash! - powital goscia. - Twoj ojciec rad bedzie, gdy sie dowie, ze wrociles w jednym kawalku. -A co z moim bratem? - spytal mlodzieniec, zsiadajac z konia. -Pojawil sie u nas gdzies przed tygodniem. Razem z Owenem pospieszyli z wiesciami do Ksiecia i twego ojca. Chodzze do srodka. Erik polecil oficerowi na sluzbie, by ten znalazl miejsca dla Gustafa i Talwina, a gdy weszli do srodka, oznajmil: -Niosa juz tu cieply posilek. -Doskonale - odpowiedzial Dash, opadajac na polowy taboret, ustawiony obok stolu z mapa. Zerknawszy na szkic sytuacyjny, spytal: - Szykujecie sie do oblezenia Krondoru? -Moze nie bedzie trzeba - odpowiedzial Erik, potrzasajac glowa. - Jezeli sie okaze, ze propozycja, jaka przywiozl twoj brat od wodza zamknietych tam Novindyjczykow, nie jest jakims wojennym fortelem... -Jaka znow propozycja? -Jimmy dal sie zlapac i zostal wypuszczony przez Duko na wolnosc... przywiozl tez od tamtego propozycje dla Patricka. -Jaka propozycje? -Duko chce przejsc na nasza strone... -A juz dalbym sie nabrac - odpowiedzial Dash. - Przez kilka dni sprawdzalem szczegoly. Tam, w Krondorze, odbudowuja umocnienia tak szybko, jak sie da. Tymczasem pojawil sie ordynans z dwiema misami goracego, niezbyt wyszukanego gulaszu, pachnacego jednak tak smakowicie, ze mlodziencowi slinka naplynela do ust. Zaraz potem dwaj inni zolnierze przyniesli chleb, ser oraz dwa antalki wina. Dash zabral sie do jedzenia, a gdy zolnierze wyszli, Erik poprosil: -Lepiej opowiedz mi o wszystkim, co widziales. Dash przelknal kilka kesow i odetchnal gleboko. -Mnie tez zlapali ludzie Duko i zagonili do przymusowych robot. -A to ciekawe - stwierdzil Erik. - Jimmy'ego zlapano, kiedy przekradal sie do miasta, ale jego wzieto na przesluchanie. -Bo ja juz bylem w miescie... - odpowiedzial Dash. - I wygladalem jak kanalowy szczurolap, musieli wiec pomyslec, ze dosc dlugo unikalem schwytania. Nie umiem tego dokladniej wyjasnic, ale wydaje mi sie, ze to jedyne wytlumaczenie. Ale to, co tam robi Duko... mija sie z logika. Erik kiwnal glowa. -Wiec zagonili cie do roboty? Dash lyknal nieco wina. -Owszem... dopoki nie ucieklem z trzema innymi. Wslizgnelismy sie do wylotu jednego z kanalow pod zewnetrznym murem i ruszylismy do miasta. I wtedy zlapali nas Szydercy. -Wiec zlodzieje nadal wladaja krondorskimi podziemiami? -Nie nazwalbym ich "wladcami". Po prostu kryja sie w miejscach, do ktorych jeszcze nie dotarli ludzie Duko... i znaja kilka bezpiecznych wyjsc z miasta. Erik napil sie wina. -Moze sie to okazac blogoslawienstwem, jesli trzeba bedzie szturmowac miasto - stwierdzil po chwili. -Myslisz, ze Duko powaznie mysli o przejsciu na nasza strone? -Nie mam pojecia - odparl mlody kapitan. - Tak sadzi twoj brat. Przekonal Greylocka, a jak znam twego ojca, wespol zdolaja przekonac Patricka. -No to bedziemy mieli problem z Szydercami - mruknal Dash. -Co znowu? -Obiecalem im cos w rodzaju amnestii, jesli pomoga nam dostac sie do miasta podczas oblezenia. Erik potarl dlonia podbrodek. -Wiesz... Krondor lezy w gruzach, i to, co ktos porabial przed wojna, ma teraz niewielkie znaczenie. Chodzi mi o to, ze glupio bedzie wieszac kogos za to, ze dwa lata temu pozbawil kilku ludzi sakiewek, podczas gdy wybaczamy czlowiekowi, ktory rok temu puscil z dymem polowe miasta. -Polityka - westchnal Dash. - Cale szczescie, ze my dwaj nie musimy podejmowac tej decyzji. -Nie bylbym tego taki pewien, przynajmniej w twoim wypadku. - Zmruzyl oczy Erik. - Jestem pewien, ze twoj ojciec i Ksiaze spytaja cie o opinie. Dash rozsiadl sie wygodniej i przezul kolejny kes. -Mam pewien pomysl - rzekl. - Wybaczmy wszystko znajdujacym sie za murami. - Kiwnal widelcem, wskazujac cos za swoimi plecami. - Nie zywie zbyt wielkich zludzen, dotyczacych moralnosci tych drani, a gdy idzie o Szydercow, mam ich jeszcze mniej... mimo tych wspanialych, barwnych opowiesci mojego dziadka. Wiekszosc Novindyjczykow podniesie otwarty bunt, gdy przyjdzie im pelnic zwykla sluzbe garnizonowa, a Szydercy zaczna rzezac mieszki i gardla na drugi dzien po ogloszeniu krolewskiego aktu laski. - Dash potrzasnal glowa i z trudem przelknal kolejny zbyt duzy kes. - Nie... dla mnie jedyna roznica w tym, ze Szydercy pomoga nam dostac sie do miasta, a Duko otworzy bramy, jest taka, iz ja bede musial dotrzymac pewnej obietnicy... Erik uniosl brew. -A beda z tym trudnosci? -Tylko wtedy, gdy Szydercy uznaja mnie za krzywoprzysiezce i wydadza na mnie wyrok smierci. -Jesli bede mogl w czyms pomoc... - zaczal Erik. -Nie omieszkam sie do ciebie zwrocic - stwierdzil Dash. - Choc mysle, ze ojcu i Jimmy'emu uda sie namowic Patricka, by postapil wlasciwie. -Chcesz poczekac i zobaczyc, czy ktorys sie tu nie zjawi? Jesli chcesz, wysle im wiadomosc, ze zyjesz. A moze wolisz udac sie do Darkmoor? Mlodzieniec ziewnal tak, ze moglby zawstydzic hipopotama. -W tej chwili chcialbym tylko polozyc glowe na czyms, co jest bardziej miekkie od wiazki siana rzuconego na kamienie. Erik skwitowal te uwage dosc krzywym grymasem. -No, to mozesz od razu ruszac dalej. Nie mamy tu materacow wypchanych golebim puchem. -Wiem - rzekl Dash, odpychajac sie od stolu. - Tak tylko sobie glosno marzylem... Jesli nie ma nic lepszego, przespie sie na zolnierskim poslaniu. Podczas ostatnich trzech nocy spalem na golej ziemi, owijajac sie tym wyswiechtanym plaszczem. -Znajdziemy ci nieco lepsza odziez - oznajmil Erik. - Mamy zapasowe mundury i bielizne... choc wiem, ze nie lubisz uniformow. Dash wzruszyl ramionami. -Jezeli tylko nie znajde w nich wszy czy pchel, nie bede wybrzydzal na kroj. -Zawsze mozesz - rozesmial sie Erik - okadzic nad ogniskiem te swoje szmaty... -Tak robia keshanscy zolnierze z psich legionow - skrzywil sie Dash. - Owszem, slyszalem... niezly sposob, tylko potem twoje gacie przez kilka dni smierdza dymem. Wole juz mundur... a to mozecie spalic. Erik parsknal smiechem. -Mozesz dostac dodatkowe poslanie i przespac sie tutaj. Sprobuje cie nie obudzic, jak bede wracal z obchodu. - Podniosl jedna z klap namiotu. - Przed snem musze cos sprawdzic... - Odwrociwszy sie, zobaczyl, ze Dash lezy juz na poslaniu i chrapie snem sprawiedliwego. Wyszedl, zastanawiajac sie nad czekajacymi go zadaniami... choc takze nad tym, jak bardzo komplikowala sie jego najblizsza przyszlosc. Pomyslal tez, ze zastanawianie sie nad tym, czy propozycja Duko nie jest podstepem, lepiej zostawic Diukowi i Ksieciu. On, jak zawsze, po prostu postara sie jak najlepiej wykonac otrzymane rozkazy. Pug sciagnal wodze i dowodca eskorty okrzykiem zatrzymal swoich podwladnych. Zolnierze gnajacy im na spotkanie mieli na sobie czarne uniformy Krondorskich Szkarlatnych Orlow - jednostki stworzonej przez Calisa, poprzednika Erika. Na czele patrolu zobaczyli znajoma twarz, podczas ostatniej zimy czesto widywana w Darkmoor. -Nakor! Imc Pug! - zagrzmial Jadow Shati, porucznik dowodzacy kompania. - Co was tu sprowadza? - Dal znak i towarzyszacy mu jezdzcy rowniez sie zatrzymali. -Musimy zobaczyc sie z kapitanem Subai, a potem zobaczymy, czy nie zdolamy usmierzyc tej awantury z Saaurami - odpowiedzial Pug. Z twarzy Jadowa nagle znikl zarazliwy usmiech. -Czlowiecze, spytaj Nakora. Scieralismy sie juz z Saaurami tam, za morzem. Sa twardzi i szybcy. Trzeba trzech naszych, zeby polozyc jednego z nich, chyba ze mamy na sobie ciezkie zbroje. Jak sadzisz, Magu, po co Ksiaze poslal tu Krolewskich Kopijnikow? -Licze na to, ze uda mi sie przekonac jaszczury, iz walka z nami nie jest potrzebna ani im, ani nam i straca na tym obie strony. -Ha! To byloby cos nowego. Wiem o nich dosc, by stwierdzic, okreslenie "milujacy pokoj" nie jest tym, jakie nasuwa sie pierwsze, gdy mysle o Saaurach. - Obejrzal sie przez ramie. - Jadac jeszcze przez godzine w tym kierunku, natkniecie sie na nasz oboz. Ja z moimi wyruszamy na kilkudniowy patrol, ale moze sie spotkamy, gdy bedziemy wracali. Jak tam ta twoja nowa religia? - Zerknal na Nakora. Maly Isalanczyk westchnal dramatycznie. -Jadow, nielatwo czynic dobro... Dobroduszny dawny sierzant parsknal smiechem. -Masz talent do stwierdzania rzeczy oczywistych, moj maly. Jazda! - Machnal dlonia ku tkwiacym za nim zolnierzom. Mijajac wojakow z Krondoru, kiwnieciem glowy odpowiedzial na honory, jakie oddal mu dowodca eskorty. -Ruszajmy do kapitana - rzekl Pug. -Ruszajmy cos zjesc - odparl Nakor. - Raczylem zglodniec! Pug parsknal smiechem. -Ty zawsze jestes glodny! -A wiesz... - stwierdzil Nakor filozoficznie - przyszlo mi do glowy, ze to dziwne, iz... -Innym razem, przyjacielu - przerwal mu Pug. - Powiesz mi o tym innym razem. Nakor rozesmial sie. -Ale to doprawdy dziwne... -Powiedzialem, innym razem - ucial Pug. -Niech ci bedzie - zgodzil sie niepoprawny Isalanczyk. Do obozu kapitana Subai zblizyli sie juz w milczeniu. Zalozono go na polanie u stop wzgorz, wznoszacych sie dosc stromo ku zachodowi. Pug dostrzegl, ze za obozem droga wspina sie na zbocza i doszedl do wniosku, ze zachodnie rubieze forteczki sa zabezpieczone przed mozliwoscia napasci. Wrazenie to wzmagal row z przedpiersiem, jaki wykopano na polnocnej rubiezy obozu. Rozejrzawszy sie dookola, Arcymag zrozumial, dlaczego to wlasnie miejsce wybrano na kwatere. Od poludnia bylo dosc miejsca, by rozwinac szyki, od polnocy teren wznosil sie stromo ku wzgorzom, a na wschodzie byla niemal pionowa skalna sciana i wrogie wojska nadciagajace zza wzgorz zostalyby uwiezione w bardzo waskim przejsciu. Kilku lucznikow mogloby tu skutecznie odpierac natarcie calej armii. Do Puga i Nakora podbiegli zolnierze, by zajac sie ich konmi. Ludzie ci nosili barwy Szkarlatnych Orlow i Krondorskich Tropicieli. Pug i Nakor zsiedli z koni i Arcymag spytal jednego z wojakow, gdzie znajduje sie namiot kapitana Subai. Zolnierz wskazal mu spory namiot posrodku obozu i Pug grzecznie podziekowal. -Dziekuje, sierzancie - zwrocil sie do podoficera dowodzacego eskorta. - Odpocznijcie, a rano wracajcie do swoich przelozonych. Poradzimy juz sobie. Sierzant zasalutowal, po czym odwrocil sie do zolnierzy, aby ich ponaglic. Spytal jednego z gorali, gdzie jego ludzie moga zostawic konie. Kiedy zolnierz zaczal mu tlumaczyc, Pug i Nakor ruszyli do namiotu sztabowego. Podeszli blizej i przed namiotem zobaczyli wyciagajacego sie w wygodnym fotelu samego dowodce Tropicieli, choc poczatkowo Pug wzial go za leniwego wartownika. Subai oliwil skorzane czesci tloczonego pancerza. Pug slyszal o tym, ze Tropiciele sami zajmuja sie swoim oporzadzeniem, nie zostawiajac niczego obozowym kowalom, garbarzom ani zbrojmistrzom. Erik wspomnial tez kiedys Pugowi, ze sami doskonale troszcza sie o swoje konie, a na czym, jak na czym, ale na oporzadzaniu koni Erik znal sie wybornie. Subai podniosl wzrok i poznal Arcymaga. -Diuku Pug... - Wstal i zasalutowal. - Czemu zawdzieczam ten zaszczyt? -Instrukcjom Ksiecia, co przyznaje z niechecia - odparl Pug. -Jakiez to instrukcje? - spytal szczuply kapitan o siwych wlosach i twarzy koloru dobrze wyprawionej skory. -Mam dotrzec na wschodnie rowniny, a potem przemierzyc Grzmiace Stepy, znalezc Saaurow i przekonac ich, by nas wiecej nie niepokoili. Kapitan uniosl brew, co bylo najbardziej zblizonym do dezaprobaty grymasem, jaki Pug kiedykolwiek widzial u starego zolnierza. -W takim razie zycze szczescia, milordzie. - Odlozyl rynsztunek. - Czy bedziecie potrzebowali jakiejkolwiek pomocy ze strony moich ludzi? -Przykro mi rzec, ale bede nalegal na to, byscie przydzielili mi eskorte - odpowiedzial Pug. - Ksiaze uwaza, ze to konieczne. Kapitan usmiechnal sie lekko. -Slyszalem o was niejedno i nielatwo mi uwierzyc w to, ze potrzebna wam eskorta. Ale nie okazemy nieposluszenstwa woli Ksiecia. O swicie bedzie na was czekala druzyna gotowa do wyjazdu. Az do tej pory musicie zadowolic sie nasza skromna goscinnoscia. Kaze ludziom zwolnic dla was namiot i z waszym przyjacielem mozecie z niego skorzystac. -Dziekuje. - Pug przyjal zaproszenie kapitana. - Dzis bedziesz spal samotnie, przyjacielu - zwrocil sie do Nakora - bo spedze te noc z zona. -Zamierzasz wrocic do Darkmoor? -Alez nie. Miranda jest na Wyspie Czarnoksieznika i tam ja odwiedze. Nakor usmiechnal sie szeroko. -Pamietam, jak to jest, kiedy czlowiek sie zakocha. Co prawda bylo to bardzo dawno temu - dodal z westchnieniem. Pug wyjal tsuranska sfere teleportacyjna. -To juz ostatnia. Musze poprosic Mirande, by mnie nauczyla, jak przenosic sie z miejsca na miejsce bez pomocy tych urzadzen. -Rozejrzal sie po okolicy, by dobrze sobie wszystko zapamietac. Uzywanie tsuranskich sfer, gdy sie nie znalo dobrze miejsca przeznaczenia, oznaczalo pewna smierc. - Daj mi kilka minut na zapamietanie polozenia tego obozu, bym mogl powrocic tu rano. -Alez nie krepuj sie - odparl Isalanczyk z usmiechem. - Ale uwazaj i nie zepsuj urzadzenia. Nauka przemieszczania sie w przestrzeni zajmie ci troche czasu, a nie sadze, bys mial zamiar zaczynac dzis w nocy. - Pug zignorowal uwage Nakora i rozgladal sie bacznie dookola, zapamietujac charakterystyczne punkty. -Spokojnie tu, mosci kapitanie? - spytal Nakor dowodce Tropicieli. Subai kiwnal twierdzaco glowa. -Najezdzcy zajeli polnocne wyloty przeleczy, ale nie probuja sie przedrzec na nasza strone gor. Nasze patrole podchodza czasami na odleglosc kilkuset krokow do ich pozycji, ale tamci robia tylko krotkie wypady i za daleko nas nie scigaja. Chyba zadowolilo ich to, co zajeli. -Niewatpliwie - mruknal Nakor. - Przed kazda kampania trzeba zawsze zabezpieczyc wlasne pozycje. Subai znow kiwnal glowa. -Gotow jestem sie zalozyc, imc kapitanie, ze znalezliscie kilka przejsc przez gory, o jakich tamci nie maja pojecia. -To prawda, choc wiekszosc z nich to sciezki zdatne tylko dla kozic i pieszych. Istnieja jeden czy dwa szlaki, ktorymi mozna byloby przerzucic kilka druzyn, zeby zrobily zamieszanie po ich stronie, gdy ruszymy na polnoc, ale nie masz tam miejsca, skad mozna byloby rozpoczac wieksze natarcie. - Kapitan spojrzal ku zachodowi, jakby chcial przejrzec gory, gdzie kryl sie nieprzyjaciel. - O tydzien drogi stad, w linii prostej, lezy Sarth. Gdybysmy mogli sie tam jakos dostac i zajac opactwo gorujace nad miastem, zdolalibysmy stamtad wyprowadzic atak wspierajacy nasze sily uderzajace od poludnia i w ciagu kilku dni oczyscic rejon z najezdzcow... a tak, zajmie nam to pare tygodni. -Moze znajdzie sie jakis sposob - odezwal sie Nakor. -Co wasc masz na mysli? - spytal kapitan. -Usiluje sobie przypomniec cos, co mi kiedys opowiedzial Diuk James. - Isalanczyk milczal przez chwile, a potem spytal: - Trzeba mi wyslac wiadomosc do Diuka Aruthy. Znajdzie sie tu cos do pisania? -W moim namiocie - odparl Subai. -Doskonale. - Nakor ruszyl do wnetrza. Subai obejrzal sie, by zobaczyc, gdzie podzial sie Pug, ale juz go nie dostrzegl. Miranda podniosla wzrok i zobaczyla stojacego nie opodal Puga. Podskoczyla, podbiegla don i objela meza ramionami. -Stesknilam sie za toba. Pug czul dokladnie to samo. Od zakonczenia dzialan wojennych, to znaczy od szesciu miesiecy, przebywali razem, a dotarcie do gorskiego obozu kapitana Subai zajelo mu tydzien. -Jak stoja sprawy? - spytal Pug, wypuszczajac zone z objec. -Mniej wiecej tak, jak je zostawiles. - odparla. - Gathis przykladnie prowadzi codzienne zajecia na Wyspie, a Robert d'Lyes staje sie doskonalym zarzadca. Przywrocil dawny plan zajec i wykladow, ktory ty zupelnie zaniedbales. -A to swietnie - usmiechnal sie Pug. - Trzeba mi z nim porozmawiac, zanim stad znikne rano. Miranda pocalowala meza. -Nie przed kolacja. Przez kilka najblizszych godzin bedziesz tylko moj. -Nie przed kolacja - zgodzil sie Pug. Kilka godzin spedzili wiec razem, a potem poprosili, by podano im kolacje. Kiedy zjedli, i sluzba zaczela wynosic zastawe, przed drzwiami pojawil sie Gathis. -Mistrzu Pug - powital Arcymaga. Wysoki goblin zwracal sie do wszystkich, od swego pana az do najnizej postawionego ze slug, niezwykle poprawnie. Trzeba jednak powiedziec, ze na Wyspie Czarnoksieznika wszystkie codzienne sprawy i uslugi wykonywali adepci i uczniowie magii, rekrutujacy sie z najdalszych krancow Midkemii... a nawet z odleglych swiatow. -Gathisie... - Pug lekko kiwnal glowa. - Jak stoja sprawy? -O tym wlasnie chcialem z wami pomowic. Obawiam sie, ze cos nam zginelo. -Co mianowicie? -Lepiej bedzie, jesli sami to zobaczycie... pani Miranda tez powinna nam towarzyszyc. Malzonkowie spojrzeli na siebie, ale bez slowa - kiwnieciami glow - zgodzili sie i poszli za Gathisem. Ten, obrociwszy sie, wyprowadzil ich na dlugi korytarz, oddzielajacy komnaty Puga od reszty pomieszczen Villa Beata - co w starozytnej mowie Queg oznaczalo Szczesliwe Domostwo. Gathis poprowadzil Puga i Mirande przez lake. Kiedy dotarli do trawiastego zbocza, Arcymag natychmiast domyslil sie, dokad ida. Goblin machnal dlonia i w zboczu otworzyl sie wylot pieczary. Kiedy weszli do srodka, Pug zobaczyl niewielki oltarz, na ktorym ustawiono posag Sariga, zaginionego Boga Magii. Ujrzawszy posag, Miranda otworzyla usta ze zdumienia. Kiedy ostatni raz widzieli to miejsce, rysy Sariga przypominaly czarodziejce jej ojca, Macrosa Czarnego. -Posag nie ma twarzy! -Nie inaczej, pani - stwierdzil Gathis. - Przyszedlem tu przed kilkoma dniami i zobaczylem to samo co wy teraz. -Co to znaczy? - zdumiala sie Miranda. -Bogowie czekaja - odpowiedzial Pug. -Na co? - spytala, dotykajac posagu. -Na to, by pojawil sie ktos, kto stanie sie nowym wcieleniem Sariga na tym swiecie - odparl cicho Arcymag. -To znaczy ty? -Nie. Kiedy bliski smierci lezalem na polanie w Elvandarze, przemowila do mnie Lims-Kragma i dano mi trzy mozliwosci do wyboru. Pierwsza byla smierc. - Spojrzal na czarodziejke. - Nie moglem sie z toba rozstac. Miranda usmiechnela sie promiennie. -Druga mozliwosc stanowilo wieczne zycie, cena zas mialo byc oddanie sie Sarigowi i zostanie jego awatarem. Mialem zastapic twego ojca. -Nie sadze, by mi sie to spodobalo. A trzecia z propozycji? - Czarodziejka spojrzala badawczo na meza. -Nie chcialbym o tym mowic - odpowiedzial Pug. -Zadam odpowiedzi! - W glosie Mirandy zadzwieczala stal. -Kiedys po prostu umre. Miranda podeszla blizej i stanela pomiedzy Pugiem a posagiem. -Cos przede mna ukrywasz! Co takiego? -Tylko to, ze pod koniec zycia spotkaja mnie pewne... przykrosci. Czarodziejka zmruzyla powieki. -A do tej pory twoje zycie bylo uslane rozami? -Pomyslalem sobie mniej wiecej to samo. Jesli jakos zdolalismy poradzic sobie z tym, co juz nas spotkalo, czegoz mamy sie obawiac? -Czy to juz wszystko? -Byc moze o czyms zapomnialem. - Arcymag wzruszyl ramionami. - Zechciej sobie przypomniec - dodal lekkim tonem - ze bylem wtedy prawie martwy. -Przyszlosc nie zostala jeszcze ustalona - odezwal sie Gathis - choc nielatwo ja zmienic, bo pewne wydarzenia juz sie dokonaly... Pug kiwnal glowa, a Miranda spytala: -Nie mam pojecia, co to znaczy. Co ukrywacie? -Tylko to - odpowiedzial Pug - ze w zamian za dlugie zycie i dana mi wielka moc bede w koncu musial zaplacic wysoka cene. -To nie ulega watpliwosci - stwierdzila Miranda. -Kazdy z nas ma jakas cene do splacenia - rzekl filozoficznie Gathis. Pug postanowil zmienic temat. -Gathisie, od wielu wiekow byles straznikiem tej swiatyni. Jak myslisz, co to wszystko znaczy? -Mysle, ze zbliza sie czas wielkich zmian, mistrzu Pug, i objawi sie ktos, kto wypelni proznie, jaka powstala po smierci Macrosa. -Chyba masz racje - odpowiedzial Pug. - Moze bedzie to jeden z naszych uczniow. - Milczal przez chwile, a potem stwierdzil: - Ktos trafi do tej swiatyni. -Mistrzu... - odezwal sie Gathis. - Utkalem misterny, ale bardzo potezny czar, by ja ukryc. -Wiem - przyznal Pug. - Zylem na tej wyspie kilka dziesiatkow lat i nawet sie nie domyslalem, ze cos takiego tu istnieje, ale ktos, komu przeznaczono zostac wcieleniem Sariga, niechybnie odnajdzie to miejsce. Gathis zastanawial sie przez chwile, a potem stwierdzil: -Nie jest to niemozliwe... -Bedziemy czekac na ten dzien. Tymczasem - zwrocil sie do Mirandy - wracajmy do domu. Chce zobaczyc, jakim torem tocza sie tu sprawy, a potem musze odpoczac, aby rankiem wrocic do obozu kapitana Subai. Kiedy wracali do domu, na srodkowym dziedzincu natkneli sie na gromadke uczniow, ktorzy rozsiadlszy sie wokol fontanny, odpoczywali, radujac sie wieczornym spokojem. Na widok Puga wszyscy wstali z szacunkiem. Nie wstala jedynie Spiewaczka Ognia Brunangee, ktorej dolna, wezowata czesc ciala nie pozwalala na nic wiecej niz tylko lekkie uniesienie ludzkiego torsu i pochylenie go w poklonie. Pug pozdrowil wszystkich skinieniem dloni i uczniowie na powrot usiedli. -Pug! - odezwal sie Robert d'Lyes. - Jak milo znow was tu widziec. -Jak ci sie spodobala nasza wysepka? - spytal Pug. Wespol z Miranda sprowadzili mlodego maga na Wyspe jeszcze w zimie. Robert zrezygnowal z funkcji czlonka Rady w Stardock i nie bardzo mial gdzie sie podziac. Patrick nie mial chyba ochoty na zatrudnienie dworskiego czarodzieja i Pug postanowil zaprosic mlodego maga na Wyspe. -Cudowne miejsce! - odparl z zapalem Robert. - O swojej sztuce dowiedzialem sie tu wiecej podczas dwu miesiecy niz przez dwa ostatnie lata w Akademii! Miranda i Pug spojrzeli na siebie. -Owszem, takie wyznanie w twoich ustach ma swoja wage. - Skinieniem dloni zaprosil Gathisa i Mirande, by siedli na pobliskiej lawie. - Byles najmlodszym czlonkiem Rady... i pochlaniales wiedze szybciej niz jakikolwiek inny uczen w historii Stardock. A tu idzie ci jeszcze lepiej? Na twarzy Roberta pojawil sie usmiech. Nasladujac Puga, zapuscil brode. Arcymagowi nie pochlebialo to, ale postanowil tego nie komentowac. -To zdumiewajace. A najwspanialsze z tego wszystkiego jest to, ze od magow z innych swiatow ucze sie rzeczy, o jakich nie snilo sie Chalmesowi i Kaliedowi. To juz Puga w istocie zaintrygowalo. -Doprawdy? A moglbys nam cos zademonstrowac? Robert kiwnal glowa. Jego mlodzienczy zapal byl az nadto widoczny. -Takkek pokazal mi cos, co cwicze juz od kilku dni - rzekl, zwracajac sie do Spiewaczki Ognia. Odszedl na bok i zaczal nucic jakas piesn. Slowa byly ciche, na poly szeptane, ale niewatpliwie melodyjne. Nie rozumieli, co spiewal. Slowa uciekaly, ledwie sie pojawily w swiadomosci sluchaczy, jakby byly przeciwne rozumowi. Dostrzegali w nich jednak pewien rytm, na poly hipnotyczny, ktory kazal Pugowi spojrzec uwazniej na innych uczniow. Siedzieli i pilnie sluchali... a Robert spiewal. I nagle w powietrzu - w odleglosci moze stopy od twarzy d'Lyesa - pojawil sie niewielki plomyczek. Migotal i tanczyl na wietrze, a po chwili zgasl. Robert odetchnal, zmeczony, lecz zadowolony. -Zaczynam dopiero rozumiec to, co pokazal mi Takkek, alez czasem... -Jestem pod wrazeniem - stwierdzil Pug. - Wedle nazewnictwa uzywanego przez Tsuranskie Zgromadzenie, to Magia Nizszej Sciezki... ale dla ciebie powinna byc niedostepna. Robert parsknal smiechem. -Jestem przekonany, ze Nakor mial racje: nie masz zadnej magii, sa tylko sztuczki, a wszystkiego mozna sie nauczyc, jesli tylko otworzymy nasze umysly i pozbedziemy sie uprzedzen. -Bawcie sie wiec - odparl Pug, wstajac - tylko nie podpalcie domu. Ja i Miranda zostawiamy was tu samych. I jeszcze jedno, Robercie... - zwrocil sie do ucznia. -Slucham, Mistrzu... -Gathis powiedzial, ze podczas mojej nieobecnosci godnie mnie tu zastepowales. Chce, bys robil to dalej, jesli laska... -To dla mnie zaszczyt, sir - odparl mlody mag. Pug i Miranda wrocili do swoich komnat. -To rzeczywiscie niezwykle - stwierdzil Arcymag, otwierajac drzwi. Miranda parsknela smiechem i zartobliwie popchnela meza do srodka. -Teraz ja ci pokaze cos niezwyklego - odparla z usmiechem. I zamknela drzwi. *** Nagle pojawienie sie Puga Nakor skwitowal kiwnieciem glowy. Ale zolnierz, ktory niosl wiazke drewnianych szczap, upuscil je z wrazenia na ziemie, kiedy tuz przed nim - jakby z nicosci - wylonil sie mezczyzna w czarnej szacie.-Witaj! - zawolal uradowany Isalanczyk. Niedaleko od nich stal kapitan Subai, rozmawiajacy z jakims czlowiekiem w czarnej oponczy Szkarlatnych Orlow. W okolicy mozna bylo tez dostrzec kilku Tropicieli, ale w sumie zolnierzy krecilo sie niewielu. Pug wiedzial, ze niemal wszyscy znajduja sie w tej chwili w gorach na zachodzie, gdzie obserwuja ruchy nieprzyjaciol, a Fadawah nie zdola bez ich wiedzy przesunac chocby niewielkiego oddzialu. Tropiciele slyneli ze swoich umiejetnosci wyszukiwania sladow, ukrywania sie i bezszelestnego przemieszczania sie z miejsca na miejsce. W znajomosci lesnego kunsztu mogli im jedynie sprostac keshanscy Imperialni Przewodnicy i Zwiadowcy z Wolnych Miast Natalu. Lepsze zas od nich byly jedynie elfy. -Wasza eskorte poprowadzi porucznik Gunderson - stwierdzil Subai. Eskorte stanowilo dwunastu wybranych przez kapitana ludzi. Jeden z nich, wedle oceny Arcymaga bedacy szperaczem, wyruszyl od razu, podczas gdy pozostali poczekali, az Nakor i Pug dosiada koni. -Rad jestem, ze on odjezdza - zwrocil sie Subai do Puga, wskazujac podbrodkiem Isalanczyka. - Nie umiem rzec, czym mnie bardziej irytowal, nieustannymi kazaniami o naturze "dobra" czy niezwyklym wprost szczesciem do kart. Pug parsknal smiechem. -Moglbym sie pokusic o probe odgadniecia, co bylo bardziej denerwujace. -Zapakowalismy wam zapasy na dwa tygodnie - stwierdzil Subai. -Az tyle czasu mi nie trzeba, znajde ich szybciej - rzeki Pug, podkasujac szate, by mu nie przeszkadzala podczas dosiadania konia. -Baczcie tylko, by oni pierwej nie znalezli was. Z tego, co mi meldowano, nadciagaja z glebi stepow szybciej od wiatru i uderzaja, zanim cokolwiek czlek uslyszy. -Ja juz miewalem z nimi do czynienia - zaperzyl sie Nakor. - I mozna ich uslyszec. Subai usmiechnal sie, rad z tego, ze udalo mu sie zirytowac naboznego przechere, a Pug zapytal: -Macie jeszcze jakies rady? -Owszem, nie dajcie sie zabic - odparl kapitan juz bez usmiechu. -Nie mamy tego w planach - odparl Arcymag. Kiwnieciem glowy odpowiedzial na salut oficera i zaraz potem padl rozkaz ruszenia w droge. -Rozmawialem z kapitanem o pewnych przejsciach przez gory - oznajmil Nakor. - Jak tylko skonczymy z tymi glupstwami, musimy wrocic do Darkmoor i znalezc Greylocka albo Erika. Mam plan, dzieki ktoremu bedziemy mogli szybciej polozyc kres tej wojnie. -Opowiedz mi - rzekl Pug, odwracajac sie do towarzysza. Nakor zarysowal mu caly plan, gdy zjezdzali z gor waska przelecza ku lezacym nizej lasom. Jechali przez piec dni. Gdyby nie to, ze raz spostrzegli z dala grupke jezdzcow, ktorzy szybko pierzchli na ich widok, mozna by rzec, ze nic sie nie wydarzylo. Dwa dni wczesniej zjechali ze wzgorz i teraz przemierzali porosniete trawami rowniny, kierujac sie ku poludniowym rubiezom Piekielnych Stepow. Byl to szeroki na piec mil odstep pomiedzy dwoma lancuchami pagorkow. Kiedy znalezli sie nie opodal resztek rozleglego obozowiska, dowodzacy eskorta porucznik zatrzymal konie. -To byl nasz oboz rezerwowy... drewniane palisady na szczycie wykopu z przedpiersiem, zwodzone wrota, wiezyczki dla lucznikow na rogach i nad brama. Zdobyli go i zabili wszystkich, ktorych tu zastali. - Skinal dlonia. - Na wszystkie pale, zaczynajac od tego miejsca, ponabijali obciete glowy naszych... -Tu sie rozstaniemy, poruczniku - oznajmil Pug. -Myslalem - zachnal sie mlody oficer - ze mamy was eskortowac, dopoki nie natkniemy sie na Saaurow. -Przypuszczenie poprawne, ale bledne - odparl Arcymag. -Mowiac szczerze - dodal Nakor - sami potrafimy o siebie zadbac, a zatrzymanie was skomplikuje sprawy, bo bedziemy musieli dodatkowo strzec waszego bezpieczenstwa. -Czy wolno mi wiec spytac, po co nas az tu wlekliscie? -Jesli juz musicie wiedziec... nie mialem ochoty na spory z waszym kapitanem - rzekl szorstko Pug. -A czy mozemy tu na was poczekac? -Nie zawracajcie sobie tym glowy - stwierdzil Arcymag. - Jezeli nie zostane zabity, wroce do Darkmoor znacznie szybciej od was. Reputacja Arcymaga byla dobrze znana wsrod zolnierzy, na dodatek zas Pug byl Diukiem, wiec mlody oficer, nawet jezeli mial jakies zastrzezenia, zatrzymal je dla siebie. Zasalutowal tylko i rzekl: -Jak wola, milordzie. Zycze bezpiecznej podrozy. -I wzajemnie - odparl Pug. -No to ruszajmy - zaproponowal Nakor. Pug kiwnal glowa i spial ostrogami konskie boki. Nie przejechali nawet mili. -Slyszysz? - spytal Nakor. -Owszem. Z oddali dolecial ich niosacy sie niczym grzmot nad rowninami tetent konskich kopyt. Pug znal ze slyszenia, a Nakor widzial na wlasne oczy te rumaki, dwakroc wieksze niz rosle kawaleryjskie konie, na ktorych jechali. Wkrotce w oddali ujrzeli chmury kurzu. Pug odwrocil sie, by zobaczyc, gdzie sa krolewscy jezdzcy. Z satysfakcja odnotowal, ze prawie ich nie widac. -Poczekajmy tutaj - zaproponowal Nakor. Pug kiwnal glowa. -Wkrotce tu beda. Rzeczywiscie, niedlugo potem na tle klebow kurzu ujrzeli sylwetki jezdzcow. Nadciagali Saaurowie. Rozdzial 9 NEGOCJACJE Jimmy pomachal dlonia.Wjezdzajacy na dziedziniec zamku Darkmoor Dash w ten sam sposob odpowiedzial na pozdrowienie brata. Spedziwszy noc w towarzystwie Erika, wzial wypoczetego konia i ruszyl na dwor Ksiecia. Spieszylo mu sie, wiec zmienial wierzchowce niczym umyslny goniec. Teraz zeskoczyl z siodla, podal wodze stajennemu i uscisnal brata. -Myslalem juz, ze nasze rozstanie nieco sie... przeciagnie. Jimmy usmiechnal sie lekko. -Tez sie tego balem. Ale wydaje sie, ze losy sprzyjaja braciom Jamison. -Nie za bardzo - stwierdzil Dash. - Ucieklem z przymusowych robot tylko po to, by wpasc w lapy Szydercow. -Chodz, opowiesz mi o tym przy kapieli. Ojciec jest u Ksiecia. Bardzo im sie spieszy, by sie z toba zobaczyc, choc przedtem powinienes sie nieco... odswiezyc. Wyglada na to, ze nie bedziesz im musial opowiadac o wszystkim, czego sie dowiedziales o obronnosci Krondoru, bo chyba dogadamy sie z tym Duko. -Mowil mi o tym Erik. - Dash rozejrzal sie dookola. - Ale nie widze oddzialow gotowych do wymarszu i rozwianych sztandarow, nie slysze tez warkotu bebnow i ryku trab. -Coz... - Twarz Jimmy'ego sposepniala. - Wymarsz nieco sie opozni. -Opozni? - zdumial sie Dash. - A juz myslalem, ze Patrick pogna do Krondoru tak spieszno, ze sobie nogi polamie. Im szybciej zajmiemy miasto, tym szybciej bedziemy mogli ruszyc na Sarth i zajac sie odbijaniem Brzegow Morza Goryczy i Yabonu. -Pojawily sie... inne mozliwosci. - Jimmy pociagnal brata za ramie. - No chodz. Opowiem ci wszystko przy kapieli. Dash westchnal i ruszyl za bratem. Dash prychnal, gdy Jimmy po raz kolejny oblal go goraca woda z cebrzyka. -I wtedy cie wypuscil? -Owszem - odparl Dash - ale nie sadze, bym to zawdzieczal jego poczuciu wiezow rodzinnych. W sumie cala ta jego szajka do dosc nedzna banda. Podejrzewam, iz po prostu doszedl do wniosku, ze jesli mnie zabija, sprowadza na siebie mnostwo klopotow, a jak mnie wypuszcza, to moga cos na tym zyskac. -Coz... jesli ten Duko nie okaze sie ojcem lgarzy, to moze nie bedziemy potrzebowali pomocy Szydercow, aby odzyskac miasto. -Glosuje za. Widzialem juz dosc krwi, by do konca zycia nie wlozyc do geby nawet kesa kaszanki. Jimmy odstawil cebrzyk i podal recznik wychodzacemu z wanny Dashowi. Sluga polozyl bielizne na lozku i wyszedl, zostawiajac braci samych. Dash wytarl sie do sucha. -To cie gnebi? -Masz na mysli zabijanie? - upewnil sie Jimmy. Dash kiwnal glowa. - Ostatnio tak. Kiedy dziadek opowiadal o wyczynach swoich i Aruthy, zabijanie bylo czyms, co sie robilo... z wrogiem. W jego opowiesciach nie czulo sie smrodu trupow. -Z wyjatkiem tej opowiesci o ozywiencach w burdelu. - Dash parsknal smiechem. - Do dzisiejszego dnia nie wiem, czy mam w to uwierzyc, czy nie. Pomyslec tylko... musieli spalic dom, by pozbyc sie tych stworow. Przez chwile Jimmy dzielil z bratem wesolosc, ale potem spowaznial. -Wziawszy pod uwage to, cosmy widzieli podczas ostatnich dwu lat, bede ostatnim z ludzi, ktory zarzuci dziadkowi klamstwo. Dash kiwnal glowa. -Czy zastanawiales sie kiedy, dlaczego to robimy? -Niemal codziennie - przyznal Jimmy. -No i co wymysliles? - spytal Dash, wciagajac koszule. -Poniewaz wymaga tego od nas obowiazek. Dash wsunal nogi w spodnie. -Obowiazek? - spytal, siegajac po buty i siadajac na lozu, by moc je wzuc na stopy. - Te nie sa tak dobre jak tamte, ktore stracilem w Krondorze. -To druga z twoich najlepszych par butow, jakie przywiozles ze soba z Rillanonu. Sam sprawdzilem twoja garderobe. Dash kiwnal glowa. -Tak czy owak - powiedzial - dziadek nieustannie mowil o obowiazku, ale ja osobiscie widzialem miejsca, gdzie dorastal, i nie mam pojecia, skad mu sie wziely te pomysly. -Jak to, skad mu sie wziely... - zachnal sie Jimmy. - Nie jestem pewien, czy cie rozumiem. -Mam na mysli jego gleboka i niezachwiana lojalnosc wobec Krolestwa. Sadzac z tego, com widzial u Szydercow, ty i ja rownie dobrze moglibysmy sluzyc Sung. -Nigdy nie uwazalem, by celibat dal sie jakos pogodzic ze zdrowym rozsadkiem - stwierdzil Jimmy. -No wlasnie. A dziadek wpoil ojcu poczucie sluzby narodowi tak, jakby to byla religia... i to zanim przyszlismy na swiat. Zastanawiam sie, co lub kto skierowal dziadka na te droge. Jimmy spojrzal na brata, ktory wlasnie skonczyl sie ubierac. -To ciekawe. Moze ojciec moglby ci pomoc. Podejrzewam, ze jesli te wszystkie opowiadane nam historie byly prawdziwe, a zycie wsrod Szydercow bylo tak malo pociagajace, jak to widzialem, dziadek mogl sie kierowac poczuciem glebokiej wdziecznosci. Dash zerknal w lustro i stwierdzil, ze moze pokazac sie Ksieciu. -Nie sadze, by tak bylo. Wydaje mi sie, ze chodzi o cos wazniejszego niz wdziecznosc. - Spojrzal na Jimmy'ego. - Czy bylbys w stanie wyobrazic sobie cos, co mogloby zachwiac twoja lojalnoscia wobec Korony? Jimmy zatrzymal sie w pol kroku. Koncept byl dlan zbyt obcy, by mogl go przyjac. -Masz na mysli zdrade? - Przystanal na chwile. - Nie... nic takiego nie przychodzi mi do glowy. Moze milosc... - Potrzasnal glowa. - Nie. Nie moglbym pokochac kobiety, ktora staralaby sie obrocic mnie przeciwko czemus, co mi bliskie. -Skoro juz sie zgadalo o kobietach... czy mi sie zdawalo, czy w rzeczy samej widzialem tu pazia w barwach Silden? -Owszem, widziales - odparl Jimmy z usmiechem. -A Francine przyjechala z ojcem? Jimmy kiwnal glowa. -Przyjechala. -I jak przedtem ma cie na oku? Usmiech Jimmy'ego jeszcze sie rozjasnil. -Mam taka nadzieje. - Parsknal smiechem. - Jutro zjemy obiad. Wiesz, tak sie zmienila, ze z trudem bys ja poznal. Dash otworzyl drzwi. -O ile mnie pamiec nie myli, byla dosc natarczywa i regularnie cie lala. -Nie - odparl Jimmy, przestepujac przez prog. - To ciebie lala. Ja bylem dla niej za duzy. We mnie sie kochala, jakby s sie pytal. -No dobrze - ucial Dash. - Ale czy cos z tego bedzie? -Mowiac powaznie, nie wiem - odparl Jimmy, ruszajac wzdluz korytarza za bratem. - Podejrzewam, ze ani ja, ani ona nie bedziemy mieli w tej sprawie nic do powiedzenia. -Patrick? -Dlatego sie ociagam. Ostatnio zreszta wielu Diukow ciagnie na Darkmoor... jak niedzwiedzie do miodu. -I wszyscy maja corki na wydaniu? Bracia skrecili za rog korytarza, mijajac gwardzistow stojacych na posterunkach. -Mysle, ze wobec perspektywy wojny, Krol chcialby zobaczyc dziedzica korony... - stwierdzil Jimmy. - Przeklenstwo blizniakow - sarknal, kiedy obaj wstepowali na schody wiodace do sali, gdzie spodziewali sie znalezc Patricka. - Obaj wiemy, ze Erland nigdy nie wystapi przeciwko swemu bratu, ale jest wielu, ktorzy gotowi sa zlaczyc swoj los z losem synow Erlanda, gdyby jeden z nich zglosil pretensje do tronu. Jezeli Patrick sie nie ozeni i nie splodzi syna... - Jimmy nie dokonczyl, gdyz w tym momencie staneli w drzwiach sali audiencyjnej. Od czasu odwilzy do Darkmoor zewszad sciagala szlachta i skromna audiencyjna sala prowincjonalnej niegdys baronii byla teraz mocno zatloczona. -Trzeba nam szybko odzyskac Krondor - mruknal Dash - bo inaczej nie bedziemy mieli gdzie pomiescic tej tluszczy. -Sza! - syknal Jimmy, wskazujac na ojca stojacego nieopodal Ksiecia. Bracia znalezli sie na najbardziej uroczystej audiencji od czasu wycofania sie do Darkmoor. Patrick wlozyl swoj szkarlatny, podbity sobolami plaszcz, a skronie ozdobil zlota ksiazeca obrecza. Arutha tez odzial sie formalnie w czarna kurte ze zlotymi wylogami, amarantowe spodnie, a na piersi zawiesil urzedowy lancuch z pieczecia Diuka. U boku mial miecz, ktory kiedys nosil jego imiennik, a teraz, na co dzien, piastowal Erik von Darkmoor. Bracia cierpliwie czekali w glebi sali, az Ksiaze upora sie z biezacymi sprawami. -Szlachetni panowie, szlachetne panie, audiencja skonczona - oznajmil wreszcie paz. Patrick wstal i wszystkie glowy pochylily sie w glebokim uklonie. Gdy Ksiaze odszedl, Arutha skinal dlonia na swoich synow, proszac, by don podeszli. Bracia przepchneli sie przez tlum, a gdy staneli obok tronowego podestu, Diuk serdecznie usciskal mlodszego z synow. -Nie umiem wyrazic, jak bardzo jestem rad, ze cie widze. -Umiesz, umiesz - steknal Dash. -Chodz, musisz opowiedziec Ksieciu o wszystkim, co widziales w Krondorze - rzekl Arutha. I Dash ruszyl za ojcem i bratem do prywatnych komnat Ksiecia. -Jak sadzisz, kiedy im sie to znudzi? - spytal Nakor. -Moze wtedy, jak im zabraknie strzal - odparl Pug. Kiedy jaszczury ruszyly na nich z opuszczonymi lancami i stalo sie jasne, ze nie zamierzaja z nimi o niczym rozprawiac, Pug wzniosl wokol magiczna bariere. Atakujacy byli mlodymi wojownikami, zadnymi krwi. Kiedy lance uderzyly o niewidzialna bariere, kilka z nich poszlo w drzazgi, a odlamki poranily wielu jezdzcow, ktorzy wyfruneli z siodel. Podczas paru nastepnych godzin jaszczury okrazaly dwu wyslannikow i zasypywaly ich deszczem strzal z odleglosci kilkunastu krokow. Cala ta sytuacja bawila Nakora, choc Pugowi nie podobalo sie to, ze usilowano ich zabic, nie podejmujac zadnych prob rozpoczecia rozmow. Obaj w koncu wygladali na dwu niegroznych, samotnych podroznikow. Ich konie wpadly w panike na widok ogromnych rumakow, z grzmotem kopyt gnajacych ku nim. Przed ustawieniem bariery Pug pozwolil, by oba wierzchowce uciekly, ale teraz - poniewczasie - pozalowal tej decyzji. Pozbawili sie w ten sposob zapasow wody i pozywienia, jakie mieli w jukach. Zostaly im tylko pozornie niewyczerpane zasoby slawnych juz tu i owdzie pomaranczy Nakora. Isalanczyk wlasnie wyciagnal jedna z wora, zdarl z niej skorke i wgryzl sie w miazsz. -Ty tez chcesz? - spytal Arcymaga. -Nie, dziekuje, moze pozniej - odpowiedzial Pug. - To zaklecie oslonowe skutecznie ich powstrzymuje, nie da sie jednak ukryc, ze jego utrzymanie kosztuje mnie nieco energii. -Dobrze, ze nie ma wsrod nich magow, prawda? -No... wtedy sprawy moglyby sie nieco skomplikowac. Nakor zmruzyl oczy i wpatrzyl sie w dal. -Niedlugo przyjdzie ci na to czekac. - I wskazal cos na horyzoncie, daleko za rozjuszonymi jezdzcami, ktorzy zasypywali ich gradem strzal. Widac tam bylo druga grupe nieprzyjaciol, gnajacych ku nim na zlamanie karku. Przyjrzawszy sie powiewajacym na przedzie proporcom, Pug doszedl do wniosku, ze nadciaga ktos wazny, kto postanowil z bliska przyjrzec sie zawierusze. -Jak ci powiem, zebys biegl - zwrocil sie do Nakora - to nie zwlekaj. -Jak trzeba, to potrafie wyprzedzic antylope - zapewnil go maly Isalanczyk. Kiedy przybysze podjechali dosc blisko, mlodz rozluznila szyk i przerwala ostrzal, pozwalajac kilkunastu starszym zbadac przyczyne zamieszania. Pug natychmiast poznal przywodce. Byl nim Jatuk, Sha-shahan pozostalych na Midkemii Saaurow. W szeregach mlodych wojownikow zapadla cisza, wodz zas zatrzymal swego konia, zeskoczyl zen i podszedl, zatrzymujac sie kilka cali od niewidzialnej bariery. -Dlaczego ludzie przyszli niepokoic Saaurow? - zapytal grzmiacym glosem. Pug spojrzal na Nakora, ktory wzruszyl ramionami. -A ty, dlaczego wypowiedziales nam wojne, Jatuku, Sha-shahanie wszystkich Saaurow? - odpowiedzial Arcymag pytaniem na pytanie. -Nie wojuje z wami, czlowieku w czerni. -Trzystu martwych zolnierzy mojego Krola mogloby temu zaprzeczyc - stwierdzil Pug. -O ile w ogole mogliby z kimkolwiek sie spierac - dodal Nakor. -Nie chcieli stad odejsc - odpowiedzial Jatuk. - Powiedziano im, ze roscimy sobie prawa do tych stepow i nie scierpimy tu obcych. -Czy jesli opuszcze te bariere, porozmawiasz ze mna? - spytal Pug. Jatuk skinal glowa. -Rozbijamy tu oboz! - zagrzmial i natychmiast pol setki jezdzcow otaczajacych dwu ludzi zsiadlo z koni i zajelo sie organizacja obozowiska. Kilkunastu odprowadzilo wierzchowce na bok i zaczelo wbijac w ziemie paliki ograniczajace pastwisko, inni rozpoczeli kopanie wykladanych po brzegach kamieniami jam, w ktorych mialy zaplonac ogniska. Jeszcze inni ruszyli konno ku pobliskiemu strumieniowi, by w gurdach przywiezc wode. -Pamietam cie, czlowieku w czerni - stwierdzil Jatuk, gdy Pug opuscil bariere. - To ty przyniosles mi wiesci o zdradzie Pantathian od umierajacego Hanama. Bede rozmawial z toba o zawieszeniu broni, a gdy skonczymy, pozwole ci odejsc wolno. -A ja? - spytal Nakor. Jatuk zbyl jego pytanie machnieciem dloni. Podszedlszy do swego konia, trzymanego przez ktoregos z podwladnych, skinieniem reki wskazal, ze chce, by mu podano jego podrozny wor. Wojownik natychmiast jedna reka podal wodzowi biesagi, ktore krzepki czlowiek udzwignalby z najwyzszym trudem. Pug po raz kolejny poczul sie niemal fizycznie przygnieciony rozmiarami jaszczurow. Przecietny wojownik liczyl sobie dwanascie stop wzrostu, choc widywal i wyzszych. Wierzchowce osiagaly w klebie dwadziescia piec piedzi, wobec siedemnastu lub osiemnastu, jakimi mogly poszczycic sie najciezsze midkemianskie rumaki bojowe. Niemale wrazenie zrobila tez na Arcymagu efektywnosc, jaka stepowi jezdzcy popisali sie przy rozbijaniu obozu. I wtedy przypomnial sobie, ze Saaurowie byli pierwotnie ludem koczowniczym i mimo wznoszenia na swoim rodzimym swiecie, Shili, wielkich miast, w glebi serc pozostali nomadami. Wiekszosc z nich zreszta wedrowala nieustannie w wielkich hordach po rozleglych trawiastych rowninach Shili. Setki tysiecy wojownikow wraz z rodzinami i trzoda przemierzalo bezkresne stepy. Wszystkiemu polozyla kres napasc demonow. W gruzach legla wielka cywilizacja. Z milionowej rzeszy wojownikow, ktorzy w jej rozkwicie wladali stepami, na Midkemii przetrwalo mniej niz dziesiec tysiecy. Pug przypuszczal, ze powodem niemal calkowitego wytrzebienia rasy byly nieustannie prowadzone od lat wojny, ale jesli wojnom nie polozy sie kresu, wszystkich czekal ponury koniec. Tymczasem rozniecono ognisko i Jatuk szerokim gestem zaprosil Puga i Nakora, by zajeli przy nim miejsca. Twarz jaszczura byla zaskakujaco wyrazista i Arcymag szybko odkryl, ze im dluzej przyglada sie Saaurom, tym latwiej mu dostrzec indywidualne roznice. Jeden z wojownikow przyjal na siebie role slugi wodza, podajac mu w drewnianej misie wode do odswiezenia. Jatuk umyl twarz i dlonie, a na koniec wilgotnym recznikiem przetarl kark. To ostatnie dodalo ducha Arcymagowi, jako ze ludzie podczas upalu robili to samo - i byl to u jaszczurow najbardziej ludzki gest i upodobanie, nie liczac oczywiscie ich gotowosci do przelewu krwi. Wedrujac poprzez Shile w towarzystwie demona opanowanego przez ducha ostatniego Mistrza Wiedzy Saaurow, Hanama, Pug wiele dowiedzial sie o tamtym swiecie, zamieszkujacych go plemionach i ich historii. Watpil, czy na Midkemii ludzie i jaszczury kiedykolwiek zdolaja sie zaprzyjaznic, wiedzial jednak, ze przy odrobinie wysilku moga zaczac sie szanowac, zostawiajac jedni drugich w spokoju, jak to sie dzialo w przypadku ludzi i elfow, czy ludzi i krasnoludow. Wiedzial tez, ze ludzkosci nie jest potrzebny kolejny nieprzyjaciel w rodzaju moredhelow, trollow czy goblinow - a juz na pewno nie tak potezny i zdeterminowany jak Saaur. -Glowy tych, co nie chcieli opuscic naszych stepow, umiescilismy na palach - oznajmil Jatuk. - Ale wyscie zignorowali ostrzezenie, by nas nie szukac. Mamy was juz dosc, czlowieku w czerni. Na tym swiecie nie zaznalismy niczego procz smierci i zniszczenia. - Wodz skinal dlonia ku polnocy i wschodowi, w kierunku Piekielnych Stepow. - To kraj, jaki znamy i rozumiemy. Pofaldowane rowniny i woda. Tu dobrze bedzie sie chowalo bydlo, ktore zdobylismy. -Ale to nie jest wasza ziemia - stwierdzil Pug. -I nie nasz swiat - odcial sie Jatuk z gorycza. - Musimy brac, co los dal. - Spojrzal na poludnie. - Ludzie zamieszkujacy Krolestwo wiele wycierpieli i rozumiemy juz, ze nie sprowadzili nas tutaj. Ale nie mamy jak wrocic do domu... a nawet gdybysmy zdolali jakos to zrobic, co bysmy tam znalezli, czlowieku w czerni? -Wypalony, jalowy lad, po ktorym grasuja hordy wyglodnialych demonow, polujacych jedne na drugie, az zostanie tylko jeden, az i on zdechnie z glodu. -Dla nas nie masz juz tam miejsca. -Ale moze jest gdzie indziej - stwierdzil Pug. -Gdzie? - Jatuk wbil wzrok w Arcymaga. -Nie wiem jeszcze, ale Midkemia to rozlegly swiat. Te stepy sa jak morze... ale znasz wasza historie. Wasi przodkowie, jak wy dzisiaj, stanowili nieliczna grupe, ktora na Shili osadzila jedna z Valheru, zwana Alma-Lodaka. Pomimo ze podczas ostatniego roku wsrod jaszczurow rozeszla sie wiedza o tym, kim byla ich "bogini", stare nawyki utrzymywaly sie i dorosli Saaurowie nadal chylili glowy z szacunkiem, kiedy wymieniano imie Zielonej Macierzy. -Mijaly wieki - ciagnal Pug - a wasz lud mnozyl sie, az podbiliscie cala Shile. Ty i twoje dzieci mozecie byc radzi z tego, ze macie Piekielne Stepy i mozecie walczyc z koczownikami, zywiacymi pretensje do tych ziem, ale predzej czy pozniej zwrocicie sie przeciwko wioskom i miastom mojego narodu. Trzeba wam bedzie zmienic sposob zycia... albo znow wszczac wojny. -Co mozemy uczynic? - spytal Jatuk po chwili milczenia. -Wstrzymajcie sie - odparl Pug. - Zostawcie w spokoju tych, co mieszkaja na poludniu, a i my was nie ruszymy. Kiedy uporamy sie z Fadawahem i jego ludzmi, gdy na naszych ziemiach zapanuje pokoj, bedziemy mogli zajac sie wami i problemem znalezienia wam ojczyzny. Jatuk znow dosc dlugo rozmyslal nad tym, co uslyszal. -Nie zwlekajcie z tym, czlowieku w czerni - odezwal sie na koniec. - Zycie tutaj moze sie spodobac mojemu ludowi... i nie bedziemy mieli ochoty na opuszczenie tych ziem. -Rozumiem - odpowiedzial Arcymag. "Pieknie - pomyslal - teraz musze tylko przekonac Patricka do tego rozwiazania". Postanowil o tym na razie nie myslec, zwlaszcza ze przed nim i Nakorem postawiono jedzenie. Chcial skorzystac z okazji i dowiedziec sie wiecej o Saaurach. Reakcjami Patricka bedzie sie trapil po powrocie do Darkmoor. -Mozesz to powtorzyc? - spytal Patrick. -Zapewnilem ich, ze pomozemy im przeniesc sie poza granice Krolestwa, kiedy skonczymy z Fadawahem. -Zgodzili sie odejsc? -Owszem... kiedy znajdziemy im alternatywe do przyjecia. -Mamy im znalezc alternatywe? - zawrzal gniewem Patrick. Przed oficjalna audiencja Ksiaze wezwal Puga, Nakora, Aruthe i jego synow na pospieszna narade. -Te potwory zabily trzystu moich ludzi! -To... nieporozumienie, Wasza Wysokosc - stwierdzil Arutha. -Nieporozumienie... - rzekl z niedowierzaniem Patrick. - Dlaczego okazales nieposluszenstwo? - spytal, zwracajac sie do Puga. - Wydalem ci rozkaz, bys zabil ich wszystkich, jezeli nie zechca natychmiast wyniesc sie z Krolestwa! Nastroje Ksiecia zaczynaly juz meczyc Arcymaga. -Wasza Wysokosc, nie jestem katem. Walczylem dla Krolestwa, ale nie wymorduje calej rasy tylko dlatego, ze cos cie ugryzlo... -Ugryzlo! - Tego juz Patrick nie mogl przelknac. - Jak smiesz mowic do mnie w ten sposob! Pug wstal i spojrzal na Aruthe. -Wyjasnij chlopakowi, jak stoja sprawy, albo udam sie prosto do Rillanonu i pogadam z Krolem. A jak skoncze, Borric zechce pewnie wszystko ponownie przemyslec i wyznaczy innego wladce polowy Krolestwa. Patrick wytrzeszczyl oczy. -Nie pozwolilem ci odejsc! - zagrzmial, gdy Pug odwrocil sie do wyjscia. Arcymag zignorowal go i wyszedl. -Lepiej pojde za nim - stwierdzil Nakor, zwracajac sie do Aruthy. - A ty tak nie krzycz i uwaznie wysluchaj Aruthy. Pug jest dostatecznie potezny, by stac sie twoim najwiekszym sojusznikiem. ... ale strzez sie, by nie zostal najgorszym z twoich wrogow. Uslyszawszy te nieslychana uwage, Patrick az otworzyl usta ze zdumienia. Spojrzal na Aruthe, ten jednak tylko potrzasnal glowa. -Wasza Wysokosc... dwor czeka - przypomnial Ksieciu. Dash i Jimmy spojrzeli na siebie, ale powstrzymali sie od komentarza. Ksiaze milczal przez chwile, ale w koncu wzial sie w garsc. -Masz racje, mosci Diuku. Nie mozemy dopuscic do opoznienia audiencji. -Skoro osmielil sie tak zirytowac Ksiecia, widac, ze Pug poklada ogromna ufnosc w swoich wplywach na Krola - stwierdzil Jimmy, gdy obaj wyszli bocznymi drzwiami. -Z tego co wiem - odpowiedzial Dash, gdy obaj szli przez dziedziniec - ta ufnosc... nie jest pozbawiona mocnych podstaw. - Rozejrzal sie dookola. - Obaj wiemy, ze Patrick latwo unosi sie gniewem. Przypomnij sobie, jak czesto musielismy sie z nim bic, kiedy bylismy dziecmi. I wiemy, ze Krol przez ponad rok nie chcial mu oddac Krondoru, bo uwazal, ze syn nie jest do tego dostatecznie dobrze przygotowany. -No, bo nie byl... - Jimmy znizyl glos. -I to sie nie zmienilo - stwierdzil Dash. Jimmy spojrzal uwaznie na brata. -Przygotowany czy nie, jest Ksieciem Krondoru - rzekl z naciskiem w glosie. - A my jestesmy na sluzbie Korony. Nie mamy wyboru. -Lepiej byloby, gdyby ojciec go utemperowal - odpowiedzial Dash - bo inaczej wielu z nas zginie, dlatego ze nie mamy wyboru. - W jego glosie pojawily sie nutki gniewu. - Posluchaj, to nie jest dziecinna sprzeczka na dziedzincu do zabaw o to, kto pierwszy ma dosiasc kucyka, albo kto bedzie wybieral do gry w pilke. To wojna... gdzie podstep i brutalnosc odnosza gore nad zapalczywoscia. Zza rogu wylonil sie Nakor. -A, tuscie mi. Szukalem was. -Tusmy ci - rozesmial sie Jimmy. - Dlaczego nasz szukales? -Potrzebuje pewnej informacji. Trzeba nam bedzie odbic Opactwo Sarth. Na ostatnie slowa przechery obaj bracia wytrzeszczyli oczy. -Odbic opactwo? - spytal Dash. -Czy pamietacie historie, jaka wasz dziadek opowiedzial mi kiedys o tym, jak to musial zakrasc sie do Opactwa Sarth za czasow powstania tego renegata, wodza moredhelow? -Pamietasz cos takiego? - Jimmy spojrzal na Dasha z pytaniem w oczach. -Nie. A myslalem, ze znam wszystkie jego wyczyny. -Nie, nie znasz - rozlegl sie z tylu znajomy glos. Wszyscy sie obejrzeli, by spojrzec na stojacego w odleglosci kilku krokow Aruthe. -Ale mnie ja opowiedzial... i dobrze ja zapamietalem. Nakor usmiechnal sie szeroko. -Subai zna gorska sciezke, wiodaca przez grzbiet na druga strone, do malej doliny u podnoza gory, na ktorej wzniesiono stare Opactwo Ishap. Arutha swisnal przez zeby. -Aha. My bedziemy zajmowac sie przywracaniem funkcjonowania dworu w Krondorze, wysylac wojska tam i siam, wszystkiemu temu beda sie pilnie przygladac agenci Fadawaha, a ty chcesz tymczasem przekrasc sie przez gory, znalezc sekretne wejscie do lochow Opactwa, zajac i utrzymac je do czasu, az do miasta wtargnie Greylock z oddzialami i zabezpieczy cala okolice. -Mniej wiecej, choc nie zamierzam kierowac tym osobiscie. Ta awantura powinien zajac sie ktos mlodszy. - Nakor spojrzal koso na braci, oni zas spojrzeli jeden na drugiego. -Nie! - zachneli sie jednoczesnie. -To robota dla Orlow albo Tropicieli! - dodal Dash. -Jeszcze o tym pogadamy - stwierdzil Arutha. - Ale Nakor ma racje. Gdybym zdolal sobie przypomniec to, co ojciec mi mowil o tym wejsciu, i pod warunkiem, ze ono wciaz jeszcze istnieje i mozna je wykorzystac... moglibysmy skrocic wojne o rok. I Diuk ruszyl ku sali audiencyjnej. Jimmy popatrzyl w slad za ojcem, a potem zwrocic sie do Nakora: -Z Pugiem wszystko w porzadku? -Owszem, jest tylko poirytowany - stwierdzil maly Isalanczyk. - Patrick potrzebuje szybkich rozwiazan i widowiskowych sukcesow. Pug tez wolalby dzialac szybko, przezyl jednak tyle, by wiedziec, ze za najszybsze rozwiazania los czesto kaze nam placic najwyzsza cene. - Polozywszy dlonie na ramionach braci, ruszyl korytarzem w tym samym kierunku co oni. - Musi po prostu wszystko przemyslec i podjac decyzje, komu lub czemu winien jest najwyzsza wiernosc. -Jak to? - zachnal sie Jimmy. - Jest szlachcicem krolewskiego dworu i zostal przyjety przez adopcje do rodziny krolewskiej. -Jego odpowiedzialnosc dotyczy nie tylko tego - stwierdzil Nakor. - Pamietajcie, ze ocalil nie tylko Krolestwo. Uratowal przed zaglada cala Midkemie, wlaczajac w to pozostalych po tej stronie portalu Saaurow, Pantathian, ktorzy mogli sie jeszcze gdzies tam uchowac, i czlonkow Bractwa Mrocznej Sciezki... wszystkich. -Ale nie moze ot tak wyrzec sie lojalnosci wobec Krolestwa - rzekl Jimmy. -Nie bylbym taki pewien - odezwal sie Dash. -A ja nie sadze, by chcial sie czegokolwiek wyrzekac - stwierdzil Nakor, gdy wszyscy trzej przekraczali prog sali audiencyjnej. - A gdy to zrobi, to z pewnoscia nie ot tak. Pug pojawil sie znikad na brzegu rzeki. -Witajcie! - zawolal. Po chwili uslyszal odpowiedz: -Witaj i mosci Magu. -Mam wejsc czy odejsc? -W Elvandarze zawsze jestes mile widziany - padla odpowiedz i spomiedzy drzew wylonila sie smukla figura. -Galain! - ucieszyl sie Pug, brnac przez piaszczysta lache brzegu rzeki, jego ulubione wejscie do elfich dziedzin i lasow. Mlody wedle elfiej miary wojownik stal spokojnie, wspierajac sie na drzewcu dlugiego, wbitego jednym koncem w piach luku. -Kiedy przez dwoma dniami zjawila sie tu Miranda, zaczalem pilnie baczyc na to miejsce. Domyslilem sie, ze niedlugo po niej i ty sie pokazesz. -Rad jestem, ze cie widze. Jakie wiesci z dworu? -Dwor okryl sie zaloba. Twoj dawny towarzysz, ten co byl kiedys Diukiem Crydee, opuscil nas, udajac sie na Wyspy Blogoslawione. Pug kiwnal glowa. Martin od Dlugiego Luku, zyjac wsrod tych, ktorzy wychowywali go w dziecinstwie, dozyl niemal setki. -Co z Marcusem i Margaret? - spytal o dzieci starego lesnika. -Przybyli z malzonkami i swoimi dziecmi, by zabrac cialo Martina. Wrocili z nim do Crydee, by zgodnie ze swoimi zwyczajami pochowac go w rodzinnej krypcie. -Jak dawno temu? -Niedawno, minelo zaledwie kilka tygodni. Marcus ze swoja grupa przekroczyli ten brzeg mniej niz dwa tygodnie temu. Pug kiwnal glowa. -To wyjasnia, dlaczego ta wiadomosc jeszcze do nas nie dotarla. Wyslanie statku do Port Vykor zajmie Marcusowi kilka tygodni. Ksiaze wiec jeszcze niczego nie wie. - Spojrzal na elfa. - Dzieki ci za to, zes mi powiedzial. Martin, obok Tomasa, byl ostatnim z moich prawdziwych przyjaciol, a nasza przyjazn siegala pierwszych, spedzonych przeze mnie w Crydee lat. -U nas tez byl otoczony miloscia. -A co z pozostalymi? -Sa pograzeni w smutku, ale wszyscy czuja sie dobrze. - Zarzucil luk na ramie. - Krolowa kwitnie, Tomas tez czuje sie znakomicie. Calin poluje razem z Czerwonym Drzewem. Pomimo toczonej na wschodzie wojny, najezdzcy nie probuja wtargnac do Crydee, nie naruszaja tez naszych granic. -Co z Calisem? -Ten czuje sie najlepiej z nas wszystkich. Nie widzialem, by tak promienial radoscia, od kiedy sie urodzil. Mysle, ze uwolnienie Kamienia Zycia pozwolilo mu pozbyc sie jakiejs okropnej czesci dziedzictwa po Valheru. -Trzeba mi jak najszybciej zobaczyc sie z zona - oznajmil Pug. -Sadzac po tym, com widzial, latwo mi to zrozumiec. - Usmiechnal sie Galain. - Jak do tej pory tylko ja nie mialem szczescia spotkac tej, ktora moglaby zostac moja towarzyszka zycia. -Mlodzik z ciebie - zakpil Pug. - Masz na karku ledwie setke lat. Coz mozesz wiedziec o zyciu? -To prawda. - Znow usmiechnal sie i podniosl dlon. - Zobaczymy sie za kilka dni na dworze. Teraz przyszedlem tylko, by cie powitac. -Moge cie zabrac ze soba - zaproponowal Pug. -Mam inne obowiazki. Musze zbadac brzeg rzeki zwanej przez ludzi Crydee. Wybralem te trase, by moc sie z toba zobaczyc. Przypomniawszy sobie wszystkie swoje poprzednie wizyty u elfow, Pug zdolal wlasciwie ocenic postepowanie Galaina. -Dzieki za to, zes zechcial sobie zadac tyle trudu. -Jeszcze raz powtarzam, milo cie widziec. Pug uruchomil posiadane urzadzenie i znalazl sie w powietrzu nad wierzcholkami drzew o trzy mile od miejsca, gdzie chcial trafic. Z najwyzszym trudem zapanowal nad upadkiem - i zdolal lagodnie wyladowac. Zdumiony i zaskoczony zbadal tsuranska sfere i zobaczyl zanikanie koloru wzdluz jednej z czesci - z czego wysnul wniosek, ze nie da sie jej juz dluzej uzywac. Szkoda mu bylo urzadzenia. Od tej chwili nie bedzie mogl juz sie szybko przenosic z miejsca na miejsce, chyba ze Miranda nauczy go swej sztuki natychmiastowych przemieszczen. Wlozyl sfere do jednej z kieszeni oponczy. Na Wyspie Czarnoksieznika kilku uczniow zajmowalo sie badaniem takich urzadzen - i moglo sie okazac, ze da sie wykorzystac ktores z tamtych. Przypomnial sobie czasy wolnego handlu z Imperium Tsuranni - wymiana odbywala sie przy bramach do portalow. Teraz byl tylko jeden, w Stardock, i obie strony bardzo pilnie go obserwowaly. Przez chwile zastanawial sie, czy jest cos, z czego ludzkosc nie potrafilaby zrobic najgorszego i najglupszego z mozliwych uzytku; nie po raz pierwszy i ostatni w zyciu przeklal tsuranskiego maga Makale, ktorego zdrada spowodowala napiecie i nieufnosc pomiedzy dwoma swiatami - a przeciez tamten bekarci syn kierowal sie najszlachetniejszymi idealami: chcial jedynie dobra Imperium. "Coz - pomyslal, rozwazajac minione bledy, jedyny wniosek, jaki dawal sie z nich wyciagnac byl taki, ze takie rozwazania sa zupelnie daremne i jalowe". Odsunal wspomnienia i ruszyl przed siebie. Wkrotce dotarl do rozleglej polany otaczajacej Elvandar i oddzielajacej go od okolicznych lasow. I jak za kazdym razem, zachwycil sie lezacym przed nim widokiem. Nawet w jaskrawym swietle dnia kolory drzew byly nierzeczywiste. Miejsce to otulala magia, potezna, choc subtelna, ktora byla slodkim przeciwienstwem dziela natury - i przesycala wszystko cudownym poczuciem harmonii. Wysoko w gorze widnialy galezie ze splaszczonymi gornymi powierzchniami, tworzace system kladek pomiedzy pniami, przy ktorych ukladano kamienne kregi pod ogniska, kotly i rusztowania sluzace do garbowania skor, a takze inne warsztaty pracy. Puga witaly znajome elfy, a te, ktore go nie znaly, tez kiwaly glowami, pozdrawiajac przechodzacego Arcymaga. Szedl po kretych kladkach i chodnikach, az znalazl sie w samym sercu elfiego miasta. Przed dworem Krolowej powital go Tathar, najstarszy z doradcow Aglaranny. -Witaj nam, magu! - rzekl elf, wyciagajac ku Pugowi reke na ludzka modle. - Rad jestem, mogac cie tu znow zobaczyc. -I ja sie ciesze, ze cie widze, stary druhu - stwierdzil Pug. - Dobrze jest znow byc w Elvandarze - dodal, rozejrzawszy sie dookola. - Gdzie znajde moja zone? - spytal, patrzac znow na Tathara. -Z Krolowa i Tomasem - stwierdzil stary doradca. - Chodzmy. I poprowadzil Puga do miejsca, gdzie pograzeni w rozmowie siedzieli Aglaranna, Tomas i Miranda. Ujrzawszy swego przyjaciela z lat dziecinstwa, Tomas podniosl sie szybko, ale Miranda pierwsza stanela przy malzonku. -Myslalam, ze nie przybedziesz! - mruknela po chwili, rada, ze sie pomylila. -Ja tez tak myslalem - stwierdzil Pug. - Ale mialem sprzeczke z Patrickiem... -Z Ksieciem Krondoru? - spytal Tomas. Usmiechnal sie, patrzac z gory na swego niewysokiego przyjaciela. Pug podniosl wzrok na swego przybranego brata z dziecinstwa - widok tego roslego i nieco obco wygladajacego czlowieka wzbudzil w nim wspomnienia chlopaka z kuchni, w ktorej obaj sie wychowywali. -Wlasnie. Chcial, bym unicestwil wszystkich Saaurow, ja jednak pomyslalem, ze madrzejsze bedzie ofiarowanie im bardziej pokojowego wyjscia z sytuacji. Tomas kiwnal glowa. -Bezlitosnie zmiazdzyc nieprzyjaciol... Doskonale pamietam, co sie wtedy czuje, przyjacielu. Pug w towarzystwie Mirandy podszedl do tronu Aglaranny, gdzie zatrzymal sie i dwornie sklonil. -Pani... zechciej przyjac wyrazy wspolczucia. -Witaj nam, Pugu. -Z przykroscia przyjalem wiesc o odejsciu naszego wspolnego przyjaciela. -Odszedl tak szczesliwy, jak tylko to mozliwe w jego wieku. Nikt nie moze zyczyc sobie czegos wiecej. Polozyl sie na spoczynek, zyczyl nam dobrej nocy i juz sie nie obudzil. Jak na czlowieka, dano mu bardzo dlugie zycie. -Ale bedzie mi go brakowac - stwierdzil Pug. - Tak jak brak mi innych przyjaciol z lat mlodosci. -Rozumiem - odpowiedziala Krolowa. - Dlatego tez sadzimy, ze powinienes odwiedzac nas czesciej. My, eledhele, zyjemy znacznie dluzej niz wy, ludzie. - Przypomniawszy sobie, z kim rozmawia, i kto stoi obok jej rozmowcy, dodala: - To znaczy, wiekszosc z was. -To prawda - przyznal Pug. - Gdzie jest Calis? - spytal, rozejrzawszy sie dookola. -Niezbyt daleko. - Usmiechnela sie Miranda. - Tak podejrzewam. -Jest pewna kobieta... - Tomas usmiechnal sie, wzruszyl ramionami i mrugnal znaczaco. -Calis? - zdumial sie Pug. -Ona pochodzi z Novindusa, skad przywiodla ja tu Miranda. Ma dwu wspanialych chlopakow, ktorzy potrzebuja ojca. -Mowicie... powaznie? Tomas parsknal smiechem. -Pug, lud mojej zony zyje wedle innych obyczajow niz te, wedle ktorych chowalismy sie ty i ja. I moj syn. On zreszta jest tylko polkrwi elfem, jedynym na swiecie, i wiele czasu spedzil wsrod ludzi. - Tomas pochylil sie i rzekl teatralnym szeptem: -Dal sie zlapac, ale jeszcze o tym nie wie... bo nawet nie poczul haczyka. -To prawda - dodal Tathar, rowniez sie usmiechajac. - Wsrod naszego ludu milosc pojawia sie w postaci naglej swiadomosci, ze oto masz przed soba swoja dozgonna towarzyszke czy towarzysza. Co prawda nie wszystkim zdarza sie to jednoczesnie, a wtedy trzeba powoli i z trudem budowac wiez... W przypadku Calisa i Elien tak wlasnie sie stalo. Ale konczy sie to miloscia... rownie gleboka jak wtedy, kiedy poraza oboje. Teraz z kolei usmiechnela sie Miranda. -Mysle, ze cos wyczulam juz wtedy, kiedy po raz pierwszy zobaczylam ja z chlopcami tam, na Novindusie. Wydaje mi sie, ze cos z tego bedzie. -Czy zechcialbys odszukac mojego syna - zwrocila sie Aglaranna do najblizej stojacego elfa - i poprosic go, by dotrzymal nam towarzystwa przy kolacji? Zaproszenie obejmuje rowniez Elien i jej synow. Elf sklonil sie i odszedl. -A co cie do nas sprowadza? - spytal Tomas. -Zapragnalem zobaczyc zone - odparl Pug z usmiechem. -Pomyslalem sobie, ze byloby milo spedzic wieczor z przyjaciolmi w miejscu, gdzie w powietrzu nie wisi swad wojny, dymu i krwi. Chcialem nasycic sie spokojem, zanim wyrusze na kolejna wyprawe. -A czego tym razem bedziesz szukal? - spytala Aglaranna. -Musze znalezc Saaurom ojczyzne - stwierdzil Pug. - W przeciwnym razie czeka nas nastepna wojna, a nie uporalismy sie jeszcze z poprzednia. -Wyruszymy rano - stwierdzila Miranda. -Te poszukiwania chcialem przeprowadzic sam - odparl Pug - ale tsuranska sfera zepsula sie... i niewiele braklo, a skrecilbym kark, spadajac ze sporej wysokosci. Nie wiem zreszta, dokad mam sie udac. -A wiec chcesz, bym ci pokazala, jak sie samemu teleportowac? -Mniej wiecej... -Nie wiem, czy to zrobie - usmiechnela sie czarodziejka. -A to czemu? - zdumial sie Arcymag. -Bo podoba mi sie, ze jestem w czyms od ciebie lepsza - odpowiedziala, stukajac go palcem w piers. Wszyscy czlonkowie dworu Krolowej parskneli smiechem. Tymczasem paziowie wniesli wina i potrawy. Wkrotce pojawil sie Calis w towarzystwie elfki zza morza i jej synow. Przynajmniej na czas trwania tej nocy wszyscy odsuneli od siebie mysli o wojnie i grozbie nowej wojny, cieszac sie towarzystwem przyjaciol. Rozdzial 10 INWESTYCJE Jimmy zmarszczyl brwi.Przed chwila Patrick pochylil sie i szepnal cos do ucha Francie, ktora skwitowala to usmiechem i rumiencem. Diuk Silden umyslnie zignorowal to naruszenie etykiety. Diukowie Rodez, Euper, Sadary i Timons zerkneli obojetnie i wrocili do przerwanych rozmow. Ich corki, odziane w swe najlepsze suknie, spogladaly na Ksiecia nieco dluzej, ale tez w koncu zwrocily uwage na innych siedzacych przy stole mlodych szlachcicow. Dash musial odwrocic sie, by nie parsknac smiechem na widok przygnebienia malujacego sie na twarzy brata. W wielkiej sali zamku Darkmoor stloczono zbyt wielu ludzi, wedle opinii ksiazecego Mistrza Ceremonii, wiecznie skwaszonego jegomoscia nazwiskiem Wiggins. Byl on kiedys jednym z urzednikow na krondorskim dworze i od czasu do czasu pomagal staremu Jerome'owi. Tej drobnej okolicznosci zawdzieczal to, ze powierzono mu rekonstrukcje dworu Patricka w Darkmoor. Sposobem, w jaki miotal sie od jednego do drugiego stolu, sprawdzajac, czy mimo oczywistych brakow wszyscy maja pod dostatkiem wina, piwa i jadla, przypominal bardzo zdenerwowanego ptaka. Na lewo od Diuka Silden siedziala Mathilda, wdowa po ostatnim Baronie von Darkmoor. Niemloda juz dame cechowaly swoboda i wdziek osob dobrze urodzonych, a takze pewnosc siebie, jakiej nabyla podczas dorastania wsrod pierwszych wielmozow Krolestwa. Diuk - okazujacy jej umiarkowane zaufanie - jako wdowiec stanowil dla kobiety ojej pozycji naturalny lup. Dash obejrzal sie przez ramie i zobaczyl, ze jego brat okazuje udawane zainteresowanie czyms, co mowi do niego corka jednego ze wschodnich Earlow - choc nie umial sobie przypomniec jego miana. Dziewczyna byla dosc ladna, choc w tak bezbarwny sposob, ze rozbawienie Dasha ustapilo miejsca wspolczuciu, natomiast Francie byla najbardziej interesujaca na dworze, o ile nie najpiekniejsza i czas, jaki Jimmy spedzil w jej towarzystwie podczas kilku ostatnich tygodni, cos w nim obudzil - choc moze tylko impuls. Dash wiedzial, ze jak dlugo sluza Koronie, ani on, ani jego brat nie beda mogli pojsc za glosem serca. Jako synowie i wnukowie Diukow byli na to zbyt dobrze urodzeni. Obaj skoncza sluzbe przynajmniej z tytulami Earlow. Co oczywiscie oznaczalo, ze zaden z nich nie bedzie mial za wiele do powiedzenia w sprawach swego malzenstwa. Wszystko ustali ich ojciec - ktorego zdanie tez nie bedzie sie za bardzo liczylo - z krolem, ten zas wlasciwie o wszystkim zadecyduje jednoosobowo. Magnateria Krolestwa podzielona byla na nieustannie zwalczajace sie stronnictwa, a utrzymanie jednosci obu Dziedzin stanowilo nie lada problem. Gesto zaludniony Wschod mial bogactwa i polityczna sile. Zachod dysponowal zrodlami surowcow, terenami pod zasiedlenie... i wszelkimi problemami pogranicza: nadmiarem nieprzyjaciol, wewnetrznym zametem i nieustannymi klopotami w zarzadzaniu. Poslubianie gotowych do tego cor jednych domow synom drugich bylo od dawna sprawdzona metoda zblizania obu czesci Krolestwa... a nie bylo godniejszego zachodu mlodzienca poza przyszlym Krolem. Francie spojrzala przez ramie na Jimmy'ego i usmiechnela sie don, a potem znow zwrocila sie ku Patrickowi. -Powinnismy zapytac ojca - orzekl Dash, przechylajac sie nad stolem do brata. -Zapytac? O co? - Jimmy jakby sie zmieszal. -O plany Krola zwiazane z malzenstwem jego syna. Chyba nie sadzisz, ze jeszcze nie podjal decyzji? Mlodzieniec myslal o tym przez chwile, a potem na jego twarzy pojawil sie kwasny usmieszek. -Masz pewnie racje. Jesli ojciec nie bedzie wiedzial, to nikt inny wiedziec nie moze. Jimmy zaczekal, az Diuk Arutha spojrzy w ich strone, a potem kiwnal porozumiewawczo glowa. Arutha wstal i ruszyl, by stanac za baronowa Mathilda. Nachyliwszy sie konfidencjonalnie, szepnal cos Ksieciu, ktory odprawil go niedbalym skinieniem dloni i usmiechem, a potem podszedl do synow. Wszyscy sklonili sie Ksieciu - wcale nie patrzacemu w ich strone - i odeszli od stolu. -Jak to wszystko potrwa troche dluzej, to bedziemy musieli zaczac odsylac szlachte z kwitkiem - zauwazyl Dash, gdy znalezli sie na korytarzu. -A wciaz sie zjezdzaja - mruknal Arutha. - Dwor w Darkmoor stanie sie halasliwy i huczny, jak tylko potrafimy go takim uczynic. Znajdziemy tyle komnat, ile bedzie trzeba, w zamku i na miescie. Reszte rozlokuje sie za murami, w namiotach i barakach po wojsku. Uroczystosci potrwaja ponad miesiac. Jimmy otworzyl usta i zapomnial je zamknac. -Nie mowisz chyba powaznie - wystekal na koniec. -Owszem, powaznie - odparl Arutha. -Ale trzeba nam uwienczyc umowe z Duko... -To juz zostalo zrobione. Wyslalismy mu warunki... a jego odpowiedz nadeszla dzis rano. -I jak wyglada ostateczne porozumienie? - spytal Dash. Arutha skinieniem dloni ponaglil, by ruszyli dalej. Poszli ku centralnemu dziedzincowi zamku. Po korytarzach w rozmaite strony spieszyli paziowie, sludzy i straznicy, wykonujacy polecenia kilku tuzinow gosci. -Za miesiac nasz niedawny wrog zostanie Diukiem Marchii Poludniowych. -Lord Sutherland! - wypalil Jimmy. - To niewiarygodne. -Patrick nie dalby mu guzika od oponczy... a Krol chetniej obdarzylby go tytulem Barona Kranca Ziem lub jakims podobnie... miejscowym, ale udalo mi sie obu przekonac do mojej koncepcji. -Ale dlaczego tak sie w to zaangazowales, ojcze? - spytal Dash. -Bo, poza wszystkim innym, Duko dysponuje dwudziestotysieczna armia. Moze i marzyl o czyms wiekszym niz zajecie najemnika, ale wieksza czesc jego zolnierzy nie poczuwa sie do zadnej lojalnosci wobec Krolestwa. Przekonalem Krola, ze on jest nasza jedyna nadzieja na utrzymanie tych ludzi pod kontrola. Niech zamiast nas nekaja wodzow Kesh. Wyraz twarzy Dasha swiadczyl o tym, ze intensywnie o czyms mysli. -Jesli jest Diukiem, to znaczy, ze odpowiada bezposrednio przez Ksieciem, nie przed toba. -I bez tego mam pelne rece roboty. Jezeli Patrick bedzie kontrolowal Duko, to moze zacznie mu ufac. -I tak bedziesz glownym doradca Ksiecia we wszystkich sprawach dotyczacych Marchii Poludniowych - usmiechnal sie Jimmy. Arutha kiwnal glowa. -Zadbam o to, by nic nie zachwialo politycznej rownowagi Krolestwa. Obaj bracia zrozumieli, ze oznacza to, iz w praktyce Duko bedzie mogl awansowac swoich kapitanow, osadzac ich na kluczowych pozycjach poludniowych rubiezy i najpewniej obdarzac tytulami. Co prawda po ostatniej wojnie na Zachodzie wiecej zostalo wolnych tytulow niz szlachty do ich obsadzenia. Wschodni wielmoze juz ustawili sie w kolejce do tronu po te tytuly i - oczywiscie - zwiazane z nimi dochody. Nikt z nich nie przejawial jednak ochoty, by osobiscie pofatygowac sie do majatkow i objac je w posiadanie. Nieobecnosc lennych panow i zarzad majatkami przez pelnomocnikow nie stanowily niczego niezwyklego na Wschodzie, zachodni kmiecie i dzierzawcy mieli jednak twardsze karki i bardzo im sie to nie podobalo. Zbyt liczne problemy - Queg, Kesh, Bractwo Mrocznego Szlaku - nie pozwalaly na to, by zarzadzanie Baronia albo i Hrabstwem powierzyc bailifowi lub seneszalowi. Najwazniejsze urzedy piastowali tu drudzy lub trzeci synowie zachodnich panow, tak wiec Duko nie powinien miec klopotow ze znalezieniem miejsca dla swoich najwierniejszych poplecznikow. -Pozwolcie, ze zmienie temat - rzekl Jimmy, wskazujac dlonia krazace mlode kobiety. - Czy jest cos, co powinnismy wiedziec... -O czym? - spytal Arutha. -Czy Patrick podjal juz decyzje, kto zostanie nastepna ksiezna Krondoru? - Dash nie lubil owijac rzeczy w bawelne podczas rozmow z ojcem. Arutha rozejrzal sie dookola, jakby chcial sprawdzic, czy nikt nie podsluchuje. -Ostatnie dwie Krolowe pochodzily z Roldem. Borric, a przedtem Lyam, musieli zawrzec sojusze na Wschodzie. - Polozyl dlonie na ramionach synow. - W obu was plynie krew Roldem. Znacie, lud swojej matki. Sa prozni, dumni ze swego dziedzictwa i uwazaja sie za lepszych od innych. Dlatego tak rzadko widywaliscie matke. - W jego glosie pojawily sie nutki goryczy, jakich wczesniej bracia nigdy nie slyszeli. Obaj wiedzieli, ze malzenstwo ojca zaaranzowal ich dziadek, Diuk James, i rozpatrujac kandydatki, jak w przypadku dwu ostatnich Krolowych, myslano glownie o korzysciach, jakie przyniesie to malzenstwo dla Krolestwa. Publicznie rodzice Dasha i Jimmy'ego potrafili udawac, ze tworza przykladne, kochajace sie malzenstwo, obaj chlopcy wiedzieli jednak, ze obrazowi temu wiele brakuje do idealu. Ale dopiero teraz mieli okazje przekonac sie, jak nikle wiezy laczyly Diuka i Diuszese. -Wiec musi to byc kandydatka z Krolestwa. Arutha kiwnal glowa. -Tak mi powiedzial Krol, na osobnosci. I musi to byc corka jakiegos moznego pana ze Wschodu. Prawdopodobnie ktoregos z Diukow majacych wielkie wplywy w Radzie Lordow. -Brian Silden - stwierdzil Jimmy. -Borric postanowil, ze pozwoli synowi wybrac sposrod pieciu mozliwych kandydatek te, ktora zostanie przyszla Krolowa Wysp. -A czy domyslasz sie, kogo wybierze Patrick? - spytal Jimmy. Arutha spojrzal uwaznie na syna. -Nasza nastepna Krolowa zostanie Francine. Reszta to tylko kwestia czasu. Znaja sie od dziecinstwa. On naprawde lubi jej towarzystwo. By waly juz blahsze powody do zawarcia malzenstwa. Jimmy zbladl, jakby ujrzal ducha. -Dobrze sie czujesz? - spytal Dash. Mlodzieniec przypatrywal sie raz ojcu, raz bratu. -Ja... Ja nie zdawalem sobie sprawy z tego, ze... -Co jest? - zdumial sie Arutha. - Kochasz ja? Jimmy podniosl na ojca oczy pelne bolu. -Nawet nie wiedzialem... - Nie mowiac nic wiecej, odwrocil sie i odszedl. Arutha spojrzal pytajaco na Dasha. -Dajmy mu troche czasu... niech oswoi sie z ta mysla. -Nie mialem o tym pojecia - stwierdzil Arutha. -On tez nie - mruknal Dash. - I w tym sek. -O co chodzi? -O to, ze najczesciej uwazamy, iz pewne rzeczy sa oczywiste. - Dash spojrzal ojcu w oczy. - Czy dziadek kiedykolwiek zapytal sie o ochote sluzenia Koronie? Arutha spojrzal nan tak, jakby pytanie bylo dlan rownie zaskakujace jak to, czego przed chwila byl swiadkiem. -Alez skadze, to bylo oczywiste. -Dlaczego oczywiste? -Bo bylem chlopcem. Zaczalem, jak wy, od wykonywania jego drobnych polecen, potem wstapilem do korpusu Krolewskich Paziow, potem zostalem giermkiem. -Ale kiedy dorosles... spytal cie, czy nie mialbys ochoty na to, by robic co innego? Arutha spojrzal na Dasha. -Nie... Nigdy. -A nie przyszlo ci kiedys do glowy, ze moglbys wiesc o wiele szczesliwsze zycie, gdyby to uczynil? Diuk milczal przez chwile, jakby zastanawial sie nad odpowiedzia. -Wiesz, synu, to najbardziej niezwykle pytanie, jakie mi kiedykolwiek zadano. Mlodzieniec wzruszyl ramionami. -Zadawanie dziwnych pytan przychodzi mi ostatnio bardzo latwo. -A dlaczego je zadales? -Bo nie jestem juz pewien, czy mam ochote pracowac dla Korony. -Co takiego? - zachnal sie Arutha. W jego glosie slychac bylo tylez samo zdziwienia, ile niedowierzania. - A coz innego mialbys robic? Dash wzruszyl ramionami. -Nie wiem. Moze wrocilbym do Roo Avery'ego. Jest bardzo majetnym czlowiekiem. Arutha parsknal smiechem. -Na papierze owszem, tak. Ale w rzeczy samej, Krol zacznie splacac naleznosci byc moze dopiero jego wnukom... -Jak znam Roo - usmiechnal sie mlodzieniec - znajdzie jakis sposob, by odbic sobie straty wczesniej. Arutha polozyl dlon na ramieniu syna. -Jezeli chcesz, by zwolniono cie ze sluzby Koronie, moge to zalatwic. Poczekaj jednak, zanim nie pozbedziemy sie z Ylith Fadawaha. Nie mamy w sluzbie zbyt wielu ludzi, na ktorych mozemy polegac. -Co to, to prawda - stwierdzil Dash. I znizywszy glos, zapytal: - I co dalej? -Wielkie przyjecie zareczynowe i uczta slubna odbeda sie w przyszlym tygodniu. Podczas tego przyjecia Patrick w tajemnicy uda sie do Ravensburga na spotkanie z Duko. Odbierze od niego hold i przysiege wiernosci. Potem swiezo upieczony Diuk Poludniowych Marchii wroci do Krondoru i dyskretnie przesunie wojska. Najemnicy zza murow zostana wpuszczeni do srodka. Wielu zaciagnie sie do sluzby garnizonowej, inni rusza na keshanska granice. Kiedy weselisko Patricka dobiegnie konca, i Ksiaze ruszy do Krondoru, miasto bedzie juz w naszych rekach, a Fadawah nawet sie nie spostrzeze, ze stracil poludniowe skrzydlo swojej armii. Na twarzy Dasha nagle odmalowala sie podejrzliwosc. -A gdzie w tym wszystkim miejsce dla Diuka Krondoru? Dlaczego nie ty bedziesz wprowadzal triumfalnie Patricka do jego palacu? -Bo bede potrzebny gdzie indziej. Sa pewne sprawy, ktore tylko ja moge pomyslnie doprowadzic do konca. -Wybacz mi, ale brzmi mi to dosc dziwnie. -Dziwnie czy nie, ale to prawda. Idz teraz i poszukaj brata. Zobacz, czy w istocie jest zrozpaczony. Jesli tak, spij go i zaprowadz do jakiejs dziewki, aby pozwolila mu zapomniec o Francine. -Zobacze, co sie da zrobic - mruknal Dash i ruszyl na poszukiwania brata. Arutha odprowadzil syna spojrzeniem. Przez chwile stal jeszcze na dziedzincu, rozmyslajac. Potem odwrocil sie i podazyl do sali bankietowej. Czekalo go jeszcze wiele pracy, zanim zaplanowane przezen posuniecia wydadza owoce. Erik von Darkmoor i Rupert Avery siedzieli przy stole w jednej z lepszych darkmoorskich oberzy - Pod Rozjuszonym Dzikiem - kiedy weszli do niej Jimmy i Dash. Jimmy wygladal juz na mocno pijanego. Ujrzawszy braci, mlody kapitan wstal i zawolal: -Tutaj! Dash podprowadzil do stolu idacego chwiejnym krokiem brata. -Siadajcie! - zaprosil Jamisonow Roo. Kiedy do stolu podeszla pulchna dziewka, Erik zamowil piwo dla wszystkich, ale Dash podniosl dlon: -Nie, dziekujemy. On ma juz dosc. Mlodzieniec zdziwil sie, ale skinieniem dloni odeslal dziewke. -Nie w palacu, panowie szlachta? - spytal Roo. -Chcielismy odetchnac czystym powietrzem - rzekl Jimmy, w ktorego glosie zabrzmiala gorycz. Roo spojrzal na Erika. -Czegos nie rozumiem... - stwierdzil mlody kapitan. -Kobieta! - rzekl Dash dramatycznym szeptem, pochylajac sie ku Erikowi. Ten parsknal smiechem, ale kiedy twarz Jimmy'ego spochmurniala, przepraszajaco uniosl dlonie. -Nie zamierzam kpic, mlody panie. Tylko... nigdy bym sie tego nie spodziewal. Roo kiwnal glowa. -Pierwej bysmy spodziewali sie smierci niz tego, ze ktorys z was z powodu kobiety bedzie szukal zapomnienia w trunku. -To nie takie proste... - rzekl Jimmy. -Nigdy nie bylo - zgodzil sie z nim Roo. Obaj bracia wiedzieli o romansie Roo z Sylvia Esterbrook, corka keshanskiego agenta, ktora kazala mu tanczyc wedle woli, oszukiwac zone, dzialac na szkode wlasnej firmy i przeciwko interesom Krolestwa. Od tamtych czasow mlody kupiec stal sie wzorem dla mezow, ale towarzysze wiedzieli, ze drogo zaplacil za te nauczke. -Kim jest ta dziewczyna? - spytal Erik. -To corka Diuka Silden - odparl Dash. -Aha... - stwierdzil mlodzieniec tonem pelnym zrozumienia. - Nie odpowiada na jego uczucia... albo jest zareczona z kim innym... Dash rozejrzal sie dookola. -To drugie... choc sprawy nie nalezy rozglaszac. Erik zrozumial, co kryje sie za tym zastrzezeniem. Wstal z krzesla. -Musze wrocic do zamku. Zechciej pozdrowic ode mnie Karli - zwrocil sie do Roo. - I dzieciaki. -A ty przekaz moje pozdrowienie Kitty - usmiechnal sie Roo. Po wyjsciu Erika mlody kupiec Roo rowniez zaczal szykowac sie do wyjscia. -I mnie pora sie zbierac. Rano mam sporo pracy. Jutro o swicie musze zajac sie rozladowaniem transportu zboza dla swiatyni Nakora. -A gdziez jest sam Nakor? - spytal Jimmy. - Nie widzialem go od czasu, kiedy Pug jak burza wypadl z komnat Ksiecia. -Mial dosc rozumu, by zniknac Ksieciu z oczu - odparl Roo. - Podczas ostatnich kilku dni nie ruszal sie ze swojej swiatyni. - Kiwnal glowa. - Wiecie, wiem o zyciu dostatecznie wiele, by rozumiec, ze czasami najgorzej spi sie we wlasnym domu. Jesli znajdziecie sie w potrzebie, zajrzyjcie do nas. Mozecie przespac sie pod wozem, ale i pokoj sie dla was znajdzie. - Parsknal smiechem. - Dobranoc wam, mlodzi panowie, dobranoc... Do stolu ponownie podeszla pulchna dziewka. -Czy panicze jeszcze czegos potrzebuja... przed zamknieciem? -Nie, ale dziekujemy, ze zapytalas. Zaraz sobie pojdziemy - odpowiedzial Dash. -Ja do palacu nie wracam! - zachnal sie Jimmy. -Dobra, ale chodzmy nieco dalej, bo tu za bardzo smierdzi, a jak padniesz w bloto, zapach przejdzie na ciebie. Na twarzy Jimmy'ego pojawil sie wyraz, jaki ozdobilby oblicze wolu, ktoremu udaloby sie rozwiazac zadanie z regula trzech. -Wiem! Chodzmy do Nakora! Dash zgodzil sie tylko dlatego, ze nic lepszego nie przychodzilo mu do glowy. Wyszli z oberzy. Dash trzymal brata pod ramie i - na poly go wiodac, na poly wlokac - ruszyl z nim do nowej swiatyni. Jimmy jeknal okropnie. We lbie dudnilo mu. Mial wrazenie, ze gromada krasnoludow zamierza tam pobic oskardami rekord swiata w poszerzaniu komory. Geba go piekla, jakby ktos tydzien temu zebral resztki ze stolu, wrzucil mu je do paszczy i zostawil tam, by zgnily. -Moze troche wody? Zmusil sie do otwarcia klejacych sie oczu i natychmiast tego pozalowal - lomotanie we lbie wzmoglo sie do granic wytrzymalosci. Nad soba ujrzal dziewczeca twarz, a gdy odzyskal ostrosc widzenia, dostrzegl reszte sylwetki. Podnioslszy glowe, podparl sie prawym ramieniem, a lewa dlonia siegnal po kubek. Dziewczyna podala mu naczynie i Jimmy upil potezny lyk wody. I nagle pojal, ze to bardzo zly pomysl: serce zaczelo mu bic jak mlot, jego skora stanela w ogniu, a czolo pokrylo sie kroplami potu. Nigdy jeszcze nie mial takiego kaca, ale wiedzial, ze potrzebuje wody, wiec zmusil sie i wypil reszte. -Dziekuje - wycharczal, oddajac naczynie. -Jest tu twoj brat - powiedziala, wskazujac na drzwi biura, ktorego Nakor uzywal na swoj prywatny uzytek, kiedy przebywal w swiatyni. -Czy my sie znamy? - wystekal Jimmy. -Nie sadze - odparla dziewczyna, usmiechajac sie leciutko. - Ale wiem, kim jestes. Wnukiem Diuka, starego Diuka, nieprawdaz? Mlodzieniec kiwnal glowa. -James, syn Diuka Aruthy... i owszem, moim dziadkiem byl Lord James. Nazywaja mnie Jimmy. -Mozesz mi mowic Aleta. - Przygladala mu sie przez chwile. - Kobieta? Kiwnal glowa. -A coz by innego? Dziewczyna znow spojrzala na niego uwaznie. -Wiesz... teraz nie wygladasz najlepiej, ale widywalam cie czasami w oberzach, gdzie pracowalam... i jak nie jestes pijany albo na kacu, mozesz sie podobac. Nie sadze, by ci zbyt czesto odmawiano. -To nie to - odpowiedzial, dzwigajac sie z poslania. - Dowiedzialem sie wlasnie, ze ona wychodzi za innego. -Aaa... - stwierdzila Aleta pelnym zrozumienia tonem. - A ona wie? -Co? -To, ze zamierzasz sie przez nia zapic na smierc? -Nie. W dziecinstwie bylismy tylko przyjaciolmi i... Zaraz, zaraz. - Spojrzal na nia podejrzliwie. - Czemu ci to wszystko mowie? Dziewczyna usmiechnela sie lekko. -Moze tego wlasnie potrzebujesz. Jimmy raz jeszcze lyknal wody. -Dziekuje. Pojde chyba zobaczyc, co porabia moj braciszek. Przez ruchliwy magazyn przeszedl na rozdygotanych nogach. Byl juz prawie przy drzwiach do izby Nakora, kiedy duze wyjsciowe wrota otworzyly sie z trzaskiem i do magazynu wlal sie snop swiatla. Odwrocil sie i zobaczyl, ze do srodka wjezdza woz, a za nim podaza szereg innych. Drzwi za plecami Jimmy'ego otworzyly sie i wyskoczyl zza nich rozpromieniony Nakor. -Roo! - wrzasnal, mijajac Jamisona. - Przywiozles zywnosc! Obok Jimmy'ego pojawil sie Dash. -Zyjesz? -Ledwo, ledwo - wychrypial mlodzieniec. - Co sie stalo? -Chciales sie utopic w piwie i niewiele braklo, a byloby ci sie udalo... -Wiem, ale jak mnie tu sciagnales? -Ojciec wyslal mnie, bym sie toba zajal, upil i wpakowal w ramiona jakiejs sprzedajnej dziewki. -Wyglada na to, ze udalo ci sie zrealizowac tylko dwie z tych trzech rzeczy. -Och, okazalo sie, ze ochotniczek jest wiecej niz trzeba... ale nie byles w nastroju do romansow. -Do kata! - zaklal Jimmy. - Wszystko sie we mnie wypalilo i nie jestem juz pewien zadnych uczuc. -Moze tak bedzie najlepiej. - Wzruszyl ramionami Dash. -Od dziecinstwa obaj wiedzielismy, ze zaden z nas nie ozeni sie wedlug swojej woli. Ojciec byl Diukiem Krondoru... a Diukowie Krondoru zenia swe dzieci dla racji stanu. -Wiem... ale czuje sie... -Jak? -Nie wiem - westchnal Jimmy. -Wiesz, ze nie chodzi tylko o Francie - stwierdzil Dash. -Nie? -Nie. Jesli zostanie Krolowa, nic nie stoi na przeszkodzie, byscie sie widywali... bogowie swiadkami, ze na dworze widywano juz nie takie romanse. Nie, chodzi o cos zupelnie innego. Chodzi o ciebie samego, i to, czego naprawde chcesz. -Nie rozumiem. -Ja tez nie bardzo, ale chodzi o ciebie. - Spojrzal na woz. -Wciaz podswiadomie oczekuje, ze z kozla zeskoczy Jason. Jason pracowal w Spolce Morza Goryczy w tym samym czasie co Dash. Jako prowadzacy rachunki, informowal o wszystkim rywala Roo, Jacoba Esterbrooka, poniewaz kochal czysta i bezinteresowna miloscia zdradziecka corke starego. Zginal w zawierusze dzialan wojennych po upadku Krondoru. -Powiedz mi, co to za dziewczyna? - spytal Jimmy, gdy pierwszy z wozow wjezdzal do magazynu. -Ktora? -Ta, co napoila mnie woda. Powiedziala, ze ma na imie Aleta. -Wiesz wiecej niz ja - odparl Dash. - Czemu nie spytasz Nakora? -Jest w niej cos niezwyklego. Milego, ale... obcego. -Luis! - wypalil nagle Dash. Odepchnal brata i skoczyl do drugiego z wozow, gdzie obok jakiejs kobiety, ktorej Jimmy nie mogl rozpoznac, siedzial ich dawny kompan, Luis de Savona. - Luis! Milo cie znow zobaczyc! - rzekl, gdy Rodezjanin zeskoczyl z kozla. -W rzeczy samej, milo was widziec, paniczu Jamison! - odpowiedzial dawny zabijaka, potrzasajac podana mu dlonia. - Kiedy doszly mnie wiesci o smierci waszego dziadka, poczulem prawdziwy zal. - Przez cala zime Luis tkwil w Saladorze, pilnujac interesow Roo na Wschodzie, gdy wlasciciel firmy ciezko tyral na Zachodzie. -Rozumiem... i rad jestem, zes sie tu zjawil - stwierdzil Dash. Potem spojrzal na kobiete, ktora zdazyla juz sie zsunac na dol. - Pani Avery! - jeknal oszolomiony. Karli Avery - niegdys otyla, malo urodziwa kobieta o bardzo jasnej cerze - byla teraz szczupla, opalona, a choc nie dalo by sie o niej rzec, ze jest piekna, jej wyrazista twarz przyciagala uwage... i zdawala sie atrakcyjna! -Dash! - usmiechnela sie, ujmujac go za rece i calujac w policzek. - Jak sie masz! -Doskonale, pani Avery... ale... wyscie sie zmienili... Karli parsknela smiechem. -W zimie mialam mnostwo pracy i nie za wiele do jedzenia. Wiesz... ladowalam i rozladowywalam wozy, nauczylam sie nawet je prowadzic, zajmowalam sie dziecmi. Wiele dni spedzalam na otwartym powietrzu... Wszystko to mnie zmienilo. -Nic dodac, nic ujac - stwierdzil Dash. Do rozmowcow podszedl Jimmy. - Pamietacie mojego brata, prawda? Gdy Luis i Karli przywitali sie z Jimmym, Dash zapytal: -A co z dziecmi i pania Jacoby? -Zostali w Saladorze - odpowiedziala Karli. - Tyle, ze Helen nie jest juz pania Jacoby. Teraz jest pania de Savona, Dash parsknal smiechem i szturchnal Luisa w ramie. -Ozeniles sie! W tym czasie podeszli Roo i Nakor. -Nie inaczej! Nakor pogratulowal staremu towarzyszowi. -No, mam przynajmniej nadzieje, ze jestes szczesliwy. -Jak tylko mozna, maly dziwaku - usmiechnal sie Luis. -I bardzo dobrze - stwierdzil Isalanczyk. A potem zwrocil sie do Roo: - Przywiozles zboze i rzezbiarza? -Rzezbiarza jeszcze nie znalazlem - odpowiedzial Roo - ale zboze i owszem, masz. -Przydali ci sie kolodzieje i ciesle? - spytal Nakor, zaczynajac badac zawartosc obu wozow. Reszta pozostala na zewnatrz. -Bardzo - stwierdzil Roo, - Zalezy mi na tym, by jak najszybciej dostac sie do Krondoru. Pomiedzy najezdzcami moze znajdowac sie wielu zrecznych rzemieslnikow i artystow. Gdybym mogl ich zwerbowac... Dash i Jimmy wymienili spojrzenia. -A skad wiesz, ze bedzie mozna ich wynajac? Trwa przeciez wojna. Roo parsknal smiechem. -Mam swoje zrodla informacji. O traktacie, jaki Patrick zamierza zawrzec z Duko, dowiedzialem sie tylko godzine pozniej od was. -Jakiez to zrodla? -Powiedzial mi wasz ojciec - odparl ciagle usmiechniety Roo. - Nie jest az tak przebiegly, jak wasz dziadek, ale doskonale orientuje sie, co w trawie piszczy, i wie, gdzie szukac sojusznikow. Poza tym jestem najwiekszym wierzycielem krolewskiego skarbca i musi mnie informowac o wszystkich wazniejszych decyzjach. -Nalezy sie zatem spodziewac, ze odbijesz sobie wszystkie straty - mruknal Jimmy. -O ile wczesniej nie da sie zabic - wtracil sie Nakor. Roo spojrzal na Isalanczyka niezbyt przyjaznie. -Mozesz byc pewien, ze nie dam sie juz wrobic w zadne awanturnicze misje. Od dzisiaj bede szacownym kupcem, glowa rodziny i czlowiekiem interesu, siedzacym w domu i pilnujacym majatku. -Ale pierwej trzeba nam bedzie zalatwic pewna drobna sprawe - rozlegl sie z boku znany wszystkim glos. Rozmawiajacy obejrzeli sie i zobaczyli stojacego w poblizu Erika von Darkmoor. -Szukalem was wszystkich i swietnie sie sklada, ze znajduje was razem. Panowie - zwrocil sie do Dasha i Jimmy'ego - zechciejcie sie natychmiast stawic przed ojcem. Obaj bracia bez wahania ruszyli ku drzwiom. Mijajac dziewczyne, ktora podala mu wode, Jimmy usmiechnal sie i rzekl: -Dziekuje. Dziewczyna usmiechnela sie w odpowiedzi i kiwnela glowa, ale nie odezwala sie. Erik tymczasem zagadnal Nakora: -Mozesz odszukac brata Dominika? Ten kiwnal glowa. -Niedlugo powinien wrocic z Rillanonu. Mial zorientowac sie, czy Swiatynia Ishap poprze nasze starania. Jest albo w Saladorze, albo gdzies na drodze z Saladoru do Darkmoor. -Wysle po niego patrol na wschod. Jezeli dotrze tu, zanim go znajda, niezwlocznie powiadomcie, prosze, Diuka Aruthe. Nakor kiwnal glowa. -A moge spytac, po co to wszystko? -Spytac mozesz - odparl mlodzieniec. - Ale ja nie moge ci odpowiedziec. Trzeba ci sie z tym zwrocic do Diuka Aruthy. -Nie omieszkam - rzekl nieco urazony Nakor. -Musze z toba pogadac - zwrocil sie Erik do Roo. Potem spojrzal na Karli. - Zechcecie mi wybaczyc? Poprowadzil Roo w strone odleglego kata magazynu, ktory przeksztalcono w swiatynie, i gdy zostali sami, spytal: -Kto pracuje dla ciebie w Sarth? -A dlaczego myslisz, ze ktos jeszcze dla mnie tam pracuje? - odpowiedzial pytaniem na pytanie mlody kupiec. -Roo, znamy sie nie od wczoraj - sarknal Erik. - Wiec kto dla ciebie pracuje w Sarth? -John Vinci - odpowiedzial Roo. - W zasadzie dziala jako niezalezny kupiec i specjalizuje sie w przemycie z Queg. Dlatego nie afiszuje sie znajomoscia ze mna. -Dobrze. Musimy go odwiedzic. -My? Mamy jechac do Sarth? - zdumial sie Roo. -Przed uderzeniem na polnoc musimy sprawdzic, co sie dzieje w Sarth. Zanim Owen ruszy na zamknietego tam Nordana, wrocimy z niezbednym, dokladnym raportem. Poslalismy tam zwiadowcow, ktorzy w wiekszosci zdolali wrocic, i mniej wiecej wiemy, co sie dzieje w okolicy, ale nie orientujemy sie, jakie sa umocnienia, ani jak Nordan rozmiescil swoje oddzialy. Trzeba nam dostac sie do srodka i popatrzec osobiscie. Roo spojrzal przyjacielowi z dziecinstwa prosto w oczy. -Kiedy mowisz "my", masz na mysli armie Krolestwa, prawda? -Nie, mam na mysli ciebie i mnie. Musimy tam sie dostac i pomyszkowac. -Nie pojade! - zachnal sie Roo. -Musisz! - stwierdzil z naciskiem Erik. - Jestes jedynym czlowiekiem, potrafiacym przedstawic w Sarth historyjke dosc przekonujaca, by z miejsca nie poderzneli nam gardel. -Co to za historia? -Jestes znanym kupcem z Krolestwa, ktory otwarcie handlowal z Queg i Wolnymi Miastami. Mowi sie o tobie, ze zysk przedkladasz ponad wszystko i dla zarobku zjadlbys diabla. Jezeli przekradniesz sie do Sarth - i twoj przyjaciel Vinci bylby gotow potwierdzic to, co powiesz - to nawet gdy zostaniemy zlapani, bedziesz bardzo przekonujacy w roli chciwego kupca, pragnacego zawrzec umowy handlowe, zanim na miejscu zjawia sie jego konkurenci. -Co to znaczy: "zostaniemy zlapani"? -Jade z toba - stwierdzil Erik. Roo wciaz nie wygladal na przekonanego. -A wiec znow obaj stajemy na szafocie? Tyle, ze tym razem zaden Bobby de Longville nie podniesie nas i nie powie, ze ulaskawiono nas na poczet przyszlych zaslug dla Korony. Nie, dzieki. Zrobilem juz swoje i odpokutowalem winy. -A chcesz jeszcze zobaczyc pieniadze, jakie jest ci winna Korona? -A jakze! -To na twoim miejscu zastanowilbym sie nad moja propozycja. - Mlody kapitan rozejrzal sie dookola. - Zreszta to nie miejsce na takie rozmowy. Przyjdz dzis do zamku i odwiedz mnie w mojej kwaterze. Wtedy powiem ci cos wiecej. -Przyjde ze wzgledu na nasza przyjazn, Eriku - odpowiedzial Roo - ale nie dam sie juz wciagnac w zadna z tych stracenczych awantur. Lodz przemytnikow plynela cicho wzdluz brzegu, trzymajac sie go jak najblizej i unikajac raf, ktorymi usiane byly plycizny pomiedzy Krondorem i Ylith. Roo i Erik pojechali konno wzdluz brzegu, oddalajac sie pol dnia drogi za ustanowiony przez Duko punkt graniczny, a potem towarzyszacy im jezdzcy zabrali wierzchowce do wysunietego posterunku Owena Greylocka. Skorzystali z nieoficjalnych jeszcze linii lacznosci, funkcjonujacych juz calkiem sprawnie, mimo ze poza najblizszymi doradcami Ksiecia niewielu wiedzialo o tym, ze Duko zamierza przejsc do sil krolewskich - choc plotki o rozmaitych zmianach krazyly od kilku dni. Wiekszosc z nich rozsiewali agenci Aruthy. Ostatnio na przyklad szeptano pokatnie, ze Krolestwo w tym roku nie zdola zorganizowac ofensywy przeciwko najezdzcom na polnocy, glownie z powodu grozby natarcia Kesh na poludniowe rubieze. Opowiadano tez, iz Ksiaze wkrotce odjedzie na Wschod, gdzie w Rillanonie zajmie sie uroczystosciami swoich zaslubin. Dowodztwo sil Zachodu mial objac Owen Greylock, ktoremu przykazano, by polozyl uszy po sobie, skupil sie na utrzymaniu obecnego stanu posiadania i - broncie bogowie - nie podejmowal zadnych dzialan zaczepnych. Roo byl zaskoczony skala dzialan majacych na celu uspokojenie przeciwnika. Erik powiadomil przyjaciela, ze agenci Aruthy sa juz w Krondorze i spokojnie przejmuja wladze, dzialajac cicho i dyskretnie. Mlody kapitan zywil goraca nadzieje, ze gdy armie Zachodu beda gotowe do uderzenia, nieprzyjaciel zostanie kompletnie zaskoczony. -Jestesmy juz prawie na miejscu - szepnal jeden z zeglarzy. - Przygotujcie sie. -Jestes pewien, ze to konieczne? - spytal Roo. -Jestem pewien. Kapitan stateczku polecil zwinac zagiel, a za burte spuscic niewielka lodz. Roo i Erik nie byli zeglarzami, dawny kowal zalozyl jednak, ze najlepiej bedzie dotrzec do brzegu, wioslujac, gdyz nie sciagnie to na nich przesadnej uwagi mieszkancow niewielkiej rybackiej wioski, gdzie zmierzali. Obaj zsuneli sie do lodki po linach. Kiedy Erik osadzil wiosla w dulkach, na przemytniczym stateczku podniesiono juz zagiel i poplynal on ku glebszym wodom. Miejscowe prady pchaly lodeczke na poludniowy wschod i mlodzieniec musial sie tego natrudzic, by nie dac sie zepchnac z obranego kursu. Rybacka wioska znajdowala sie w piaszczystej zatoczce na poludnie od Sarth. -Jak tam? - spytal Roo. Erik pociagnal wioslami tak, ze lodka skoczyla do przodu niczym kon zgniety ostroga. -Wszystko w porzadku. Szum przyboju nie byl glosny, a fale nie wznosily sie za wysoko, ale mimo wszystko lodke porwal powrotny prad i mlodzieniec musial mocno wioslowac. Lodz jakby wspiela sie na pochylosc, by po chwili zsunac sie lagodnie po przeciwnej stronie fali. I nagle dziob lodeczki pochylil sie w dol, a Roo, obejrzawszy sie przez ramie, zorientowal sie, ze patrzy na sciane wody. -Uwaga! - wrzasnal ostrzegawczo i w tejze chwili runela na nich fala. W jednej chwili przemokl do ostatniej nitki. Lodz zachybotala sie i obrocila bokiem, choc Erik usilowal utrzymac ja dziobem ku plazy. W nastepnej sekundzie swiat wywinal kozla i obaj zeglarze znalezli sie w wodzie. Ku swej irytacji parskajacy i plujacy woda Roo odkryl, ze woda siega mu zaledwie do pasa. Rozejrzawszy sie dookola, zobaczyl stojacego o kilka krokow oden Erika. Wywrocona do gory dnem lodz fale spychaly na piasek. Brodzac ku towarzyszowi, Roo szykowal sie juz do wygloszenia kilku zjadliwych uwag dotyczacych jego zeglarskiej zrecznosci, kiedy wokol nich blysnelo jednoczesnie kilka swiatel. Na brzegu stalo kilkunastu slabo widocznych w swietle latarni ludzi, zapalajacych dalsze pochodnie. Przybyszow otoczyli zbrojni i obaj Ravensburczycy zobaczyli wymierzone w siebie strzaly na cieciwach napietych lukow i belty na prowadnicach kusz. Za nimi, w glebi na brzegu, rysowaly sie nikle kontury domow i schnacych sieci. Roo obrocil sie do Erika. -Wszystko w porzadku, co? Rozdzial 11 DYSPOZYCJE Roo kichnal poteznie.Erik lyknal nieco goracej keshanskiej kawy. Siedzieli w dosc duzej chacie nieopodal plazy i grzali sie przy ognisku, podczas gdy ich ubrania schly zawieszone na linie przed dosc prymitywnym kamiennym kominkiem. -Przykro mi, zesmy was przestraszyli, panie Avery - odezwal sie przywodca przemytnikow, ktorzy powitali ich na plazy. - John polecil, zebysmy zamkneli zatoczke i upewnili sie, ze bezpiecznie wyladujecie na brzegu. - Mowiacy mial niczym nie wyrozniajaca sie twarz i sylwetke, ceche wielce przydatna w jego przemytniczym fachu, bo zaden akcyznik czy straznik nie zadalby sobie trudu, by spojrzec nan ponownie. Od rybakow on i jego towarzysze roznili sie jedynie tym, ze nosili bron. -Chcialbym, aby znalazl troche czasu, by odpowiedziec na moje pismo - mruknal Roo. - Wiedzialbym, gdzie sie mamy spotkac. -Ruszymy, jak tylko wyschnie wasza odziez - odezwal sie przemytnik. Spojrzawszy ku drzwiom, dodal: - Moze zreszta trzeba wam bedzie isc w nieco mokrych szatach... musimy stad zniknac przed switem. -Patrole? -Nie, te nas nie nekaja. Ale po drodze musimy przejsc przez posterunek, a przekupionych przez nas straznikow o swicie zmieniaja nowi. Zastapicie dwu ludzi, ktorzy tu zostana. Z ostatniego transportu zostalo nam jeszcze troche towaru i musimy sie pospieszyc, by zdazyc do miasta przed switem. Nikt nie bedzie niczego podejrzewal. Erik kiwnal glowa. Roo przyjrzal sie schnacej przy ogniu odziezy. -Trzeba to bedzie zmienic, jak tylko dotrzemy do Johna. Na pewno ma cos suchego. Mlody kapitan ponownie lyknal kawy. - Smakuje jak niedawno zmielona. -Bo taka jest. Dostalismy ja wczoraj, przywieziono ja na lodzi kurierskiej z Durbinu. To czesc tego ladunku, ktory bedziemy niesli. -A zagladaja tu statki z Kesh? -Owszem - odpowiedzial herszt. - Queganskich kupcow tez sie tu widuje. Okrety Krolestwa trzymaja sie blisko Port Vykor i eskortuja kupieckie statki z Dalekich Wybrzezy ku Ciesninom Mroku i z powrotem. - Mowiacy wykonal ramieniem szeroki gest, obejmujacy polowe horyzontu. - Fadawahowi po inwazji zostalo kilka okretow i trzyma je w poblizu Ylith. Nie masz wiec nikogo, kto strzeglby tych brzegow, ale do miasta nielatwo sie dostac... chyba, ze macie przekupionych wartownikow. - Ruszyl ku drzwiom. - Musze jeszcze dopilnowac kilku spraw. - Skinieniem dloni wezwal podwladnych, ci wyszli za nim, zostawiajac Erika i Roo samych. -Mowilem ci, ze Vinci dostanie twoj list - odezwal sie Erik. -Masz do moich agentow wiecej zaufania niz ja sam - stwierdzil Roo. - Ale wyglada na to, ze miales racje. -Roo, nie da sie uniknac ryzyka - rzekl Erik - a do przygotowania przeciwuderzenia potrzebni sa nam i twoi agenci. -Co Ksiaze planuje w zwiazku ze starym opactwem? Jesli Fadawah ma choc odrobine rozumu, umiescil tam dosc ludzi, by uderzyli z gory i udaremnili kazdy atak wzdluz wybrzeza. -To Arutha planuje zajecie opactwa. Roo potrzasnal glowa. -Za kazdym razem, kiedy slysze, ze ktos z rodziny krolewskiej ma jakies plany, przypominam sobie, ze niemal przez caly czas mojej sluzby wyskakiwalem ze skory, by umknac ludziom, z rownym uporem usilujacym zlapac nas i zabic. -To dosc powierzchowna ocena sytuacji - stwierdzil Erik. Przez nastepna godzine niewiele rozmawiali, czekajac, az odziez wyschnie na tyle, by mogli ja wdziac. Godzine przed switem herszt przemytnikow stwierdzil, ze musza ruszac. Roo i Erik szybko odziali sie, wciagajac na siebie jeszcze lekko wilgotne ubrania. Potem wyszli na zewnatrz, wzieli tobolki z towarami i z innymi ruszyli stroma sciezka wycieta w niezbyt wysokim skalistym brzegu tuz za wioska. Z gory widzieli rybakow, ktorzy - jak przed nimi ich ojcowie i dziadkowie - szli ku plazy, gdzie czekaly na nich lodzie. Nie zwracali uwagi na przemytnikow i Roo doszedl do wniosku, ze musieli dostawac chyba spore pieniadze za udawanie, ze nie widza pnacych sie sciezka ludzi. Pokonawszy skalki, dotarli do lezacego nad nimi, porosnietego nedzna trawa plaskowyzu. Szybko przecieli go, dochodzac do drogi. Potem ruszyli nia - i szli, az zobaczyli usypana z ziemi, wzmocniona drewnianymi palami i kamieniami barykade; osadzono w niej imponujaca liczbe palikow o stalowych ostrzach, by odeprzec natarcie jazdy. Aby przedostac sie przez nia na druga strone, musieli zejsc na pobocze, pokonac waskie przejscie pomiedzy dwiema scianami, a potem zawrocic, okrazajac ja. Przejscie bylo dostatecznie szerokie, by przejechal nim woz, atakujacych jednak latwo mozna bylo zepchnac na dol ku morzu, gdzie wzniesiono druga, spora barykade, albo w gesty las porastajacy strome zbocze gory z przeciwnej strony, gdzie przejsc moglyby tylko kozice albo jelenie. Kiedy przechodzili obok straznikow, herszt przemytnikow zatrzymal sie, podal dowodcy strazy pekata sakiewke i bez slowa kiwnal glowa. Zolnierz tez sie nie odezwal. Minawszy posterunek, ruszyli szybko droga do Sarth. Gdy ostatni z przemytnikow wszedl, zamknieto tylne drzwi skladu, znajdujacego sie na tylach domu Johna Vinci. Pomieszczenie, wyladowane towarami sprzedawanymi w sklepie, oswietlala jedna latarnia. Vinci, mieszkajacy na pietrze, sprzedawal plotna, materialy, igly, nici i artykuly zelazne - kociolki, garnki, patelnie - a takze liny, narzedzia i inne przedmioty potrzebne do zycia mieszkancom Sarth oraz okolic. -Zle wiesci, Roo - odezwal sie gospodarz. -Co znowu? -Lord Vasarius ma w miescie swoich agentow. -Przeklenstwo! - sarknal Roo. - Sa wsrod nich ci, co widzieli mnie w Queg? -Prawie na pewno. Trzeba ci bedzie bardzo uwazac. Mozesz zostac na tylach w mniejszej przybudowce dla sluzby. Na razie nikt jej nie uzywa. Pod koniec tygodnia ludzie Vasariusa maja odplynac do Queg. Jak sie stad wyniosa, bedziesz mogl poruszac sie po miescie bez obawy, ze ktos wskaze cie wladzom. John Vinci byl synem niewolnika z Queg, ktoremu udalo sie uciec do Krolestwa. Jezyk wyspiarzy znal, jakby sie tam urodzil. Prowadzil handel z przemytnikami i zeglarzami, unikajac krolewskich sluzb celnych. Roo zwrocil na niego uwage, kiedy wszedl w posiadanie cennego naszyjnika. Przedmiotem tym posluzy} sie pozniej, by zaskarbic sobie wdziecznosc Lorda Vasariusa. Z queganskim arystokrata udalo mu sie zawrzec kilka zyskownych transakcji, az poczestowal go plotka o flocie wiozacej skarby. Zwabieni ta plotka queganscy wielmoze wyslali swe okrety do ataku na flote Szmaragdowych, kiedy ci poprzedniego lata przeplyneli Ciesniny Mroku. Najpotezniejsi magnaci queganscy patrzyli, jak okrety stanowiace chlube ich floty ida na dno, ponoszac najwieksza kleske w historii ich morskich bojow. Wiekszosc z nich wiedziala, ze w tym wszystkim maczal palce Rupert Avery z Krondoru, bo choc nie znaleziono zadnego dowodu na to, ze to on rozsiewal plotki, wiele przeslanek wskazywalo na ludzi sluzacych na jego statkach i jego agentow. Choc nikt mu tego nie powiedzial wprost, Roo wiedzial, ze w Queg wydano nan wyrok i jesli zostanie znaleziony poza granicami Krolestwa, pozostana mu godziny, albo i minuty zycia. Zreszta i w Krolestwie musial strzec sie mordercow wynajetych za queganskie zloto. -Ukryje sie, jezeli bedzie trzeba - Roo spojrzal na Johna - ale Erik musi sie rozejrzec. Czy mozesz wymyslic jakies sensowne wytlumaczenie, ktorym w razie czego bedzie mogl sie posluzyc? -Nie wiem - rzekl John z powatpiewaniem w glosie. - W Sarth przebywa wielu cudzoziemcow, wiec moze... Gdyby mogl podac sie za najemnika z Queg albo Kesh... Ale wszyscy uzbrojeni obywatele Krolestwa musza opowiadac sie w miejscowym garnizonie. -Nie musze obnosic sie z bronia - stwierdzil Erik. - Gdybym byl jednym z twoich robotnikow... Vinci potrzasnal glowa. -Eriku, zatrudniam tylko miejscowych. Biorac pod uwage obecnosc najezdzcow, sprawy stoja dosc kiepsko. Czekajcie, niech no pomysle. Na razie sie przespijcie... i odpocznijcie. Pozniej przysle jedno z dzieci zjedzeniem. Do jutrzejszego ranka powinienem wymyslic jakis powod, by lazic po miescie z kims tak... znacznym jak Erik. -Kup - podsunal mu Roo. -Co takiego? - John uniosl brwi. -Kup. Budynek, przedsiebiorstwo, dom. Cokolwiek, byle znajdowalo sie po drugiej stronie miasta. Pozwoli ci to lazic tam i z powrotem. A Erik niech bedzie... budowniczym. Kims, komu masz zaplacic za remont. -Owszem... jest kilka firm do kupienia - stwierdzil Vinci. -Doskonale, daj wszystkim do zrozumienia, ze szukasz okazji do zarobku i kupisz wszystko, co jest na sprzedaz. -Ale jak za to wszystko zaplace? -Jezeli cokolwiek kupisz, zaplacisz jak zwykle moim zlotem. -Zwykle przy tym zarabiam - usmiechnal sie Vinci. -Owszem - zgodzil sie Roo. - Wlasnie dlatego robisz to tak dobrze. John otworzyl drzwi, przez ktore mozna bylo wejsc na tyly sklepu i dostac sie ku prowadzacym na gore schodom. -Zaraz przyniosa wam cos do zjedzenia. Jak skonczycie, przejdzcie przez tylne drzwi do komorki po drugiej stronie podworza i troche sie przespijcie. -Mam byc robotnikiem budowlanym? - zwrocil sie Erik do Roo. -Podnies jakas deske, obejrzyj ja, odrzuc i steknij. Wez ze soba karte papieru i cos na niej zapisuj. Rozgladaj sie pilnie dookola. Jesli ktorykolwiek z zolnierzy zacznie mowic o ciesiolce, kiwaj glowa, jakbys wiedzial, o co chodzi. Erik odchylil sie na krzesle, balansujac na jego dwu nogach, i oparl glowe o sciane. -Coz, twoj pomysl jest chyba lepszy niz to, co wymyslilem ja. Mam nadzieje, ze w Darkmoor poszlo lepiej niz tu... -Nie! - zawolal Jimmy. -Nie zycze sobie zadnej dyskusji - odpowiedzial Arutha. -Uspokojcie sie obaj! - Dash stanal pomiedzy ojcem i bratem. -James, nie ty bedziesz zatwierdzal moje rozkazy! - stwierdzil sucho Arutha. -Ale zebys ty prowadzil grupe uderzeniowa... to nieslychane! - zachnal sie Jimmy. Nieopodal stali Nakor i ojciec Dominik, ktorzy przysluchiwali sie wymianie zdan. -Jestem jedynym pamietajacym opowiesc ojca o sekretnym wejsciu do Opactwa Sarth. Nie przypominam sobie oczywiscie, wszystkiego, ale istnieje szansa, ze pamiec wroci mi, kiedy staniemy u podnoza gory. -A ty, ojcze, nie znasz drogi? - spytal Jimmy Dominika. -Wiem, ze w podziemiach opuszczonej biblioteki istnieja drzwi, prowadzace do korytarza wychodzacego gdzies na wzgorzach. Nie wiem, czy zdolam odnalezc to wejscie z zewnatrz. Od dwudziestu lat nie bylem w podziemiach. Mlodzieniec chcial jeszcze o cos zapytac, ale w tym momencie wtracil sie Dash. -A my... co mamy robic? -Potrzebny mi ktos, kto w Krondorze dopilnuje wymiany oddzialow. Kiedy von Darkmoor i Roo wroca z Sarth, chce byc gotow do uderzenia na polnoc, zanim Nordan zorientuje sie, co sie dzieje. -A, to dlatego Greylock wezwal juz czolowe jednostki? -Owszem. Zanim wyjedziecie, zaznajomie was ze szczegolami, ale jutro macie juz byc w drodze. -Nie podoba mi sie to... - mruknal Jimmy. - Ani troche. -I wcale tego nie kryjesz - usmiechnal sie Nakor. -No, chodz - zwrocil sie Dash do brata. - Trzeba nam sie spakowac. Kiedy mijali drzwi, uslyszeli nagle glos Aruthy: -Jimmy... Dash... Zatrzymali sie. -Tak, ojcze? - spytal Dash. -Bardzo was kocham. Jimmy zawahal sie, a potem wrocil i mocno usciskal ojca. -Nie zrob tylko czegos glupiego i bohaterskiego - szepnal. -To raczej ja powinienem wam to powiedziec - stwierdzil Arutha. -Wiesz, ze to bylyby prozne slowa - odparl Dash, ktory rowniez wrocil, by wziac ojca w ramiona. -Nie dajcie sie zabic - szepnal Arutha. -Ty tez - polecil Jimmy. Gdy bracia wyszli, Arutha zwrocil sie do Dominika: -Coz zatem ma nam do powiedzenia Swiatynia Ishap, bracie? -Wiele, mosci Diuku. Czy moge usiasc? - zapytal blisko osiemdziesieciopiecioletni mezczyzna, dzieki uzdrawiajacej magii Kamienia Zycia wygladajacy na dwudziestopiecioletniego mlodzienca. Arutha zezwolil gestem dloni, Dominik zas stwierdzil: -Trzeba mi bylo przekonac kilku ludzi, choc godzi sie rzec, ze sam jestem zywym dowodem na to, iz mowie prawde. Bylem zreszta najstarszym opatem na Zachodzie i moje slowa mialy swoja wage. -A twoje ostrzezenie ocalilo biblioteke w Sarth. -Mowiac szczerze, nie zawdzieczamy tego mojej przenikliwosci... -Co chcesz przez to powiedziec? - zdziwil sie Arutha. -Nie sadze, bym zdradzil pokladane we mnie zaufanie, jesli objawie, ze tym, kto nam polecil przeniesc biblioteke, kiedy nastapia pewne wydarzenia, byl twoj dziadek. -Doprawdy? - zdziwil sie Arutha. Dominik zamyslil sie, - Dziwne jednak, ze kiedy przybyl do Sarth, by mnie znalezc i zabrac do Sethanonu na konfrontacje z demonem, nie pamietal o tym. -Mogl nie pamietac - oznajmil Nakor. -Jakze to? - zdziwil sie Arutha. -Bo jeszcze nie przeslal tego ostrzezenia. -Podroz w czasie? - spytal Dominik. -Kto wie? - Isalanczyk wzruszyl ramionami. - Raz juz to zrobil. -To jest mozliwe. - Kiwnal glowa Arutha. - Mam wrazenie, ze za tym wszystkim kryje sie znacznie wiecej, niz mowil mi dziadek i niz ty mi powiedziales. -Owszem. - Kiwnal glowa Nakor. - Ale to dla twojego wlasnego dobra. Arutha parsknal smiechem. -Mowisz tak, jakbys rozmawial z malym dzieckiem. A wiec Swiatynia Ishap popiera wysilki Nakora? -Owszem... - odpowiedzial mlodzienczo wygladajacy opat. - Co prawda, nie sa pewni, czy ten przechera stosuje wlasciwe srodki. Ale pojmuja koniecznosc... -- Ja tez nie jestem pewien - przerwal Nakor. - A jednak zaczalem budowe Swiatyni Arch-Indar. -Jestes zdumiewajacym czlowiekiem - stwierdzil Arutha. - Jakiez cele stawia sobie twoj zakon? -Juz ci mowilem. Chcemy przywrocic wiare i przywolac ponownie do istnienia Boginie Dobra. -Owszem, zadanie nie lada - przyznal kpiaco Arutha. -Prawda? - ucieszyl sie Nakor. - Ale mysle, ze moja mala swiatynia nie spelni swojego zadania, dopoki nie znajde kogos, kto stanie na czele zakonu. -Myslalem, ze to ty jestes glowa Zakonu Arch-Indar? - zdziwil sie Arutha. -Tylko dopoki nie pojawi sie prawdziwy Arcykaplan. Wtedy wroce do tego, co mi wychodzi najlepiej... podrozowania i odkrywania rozmaitych rzeczy... -A co zamierzasz robic do czasu, az nie pojawi sie wlasciwa osoba? -Rozmaite sztuczki... bede tez opowiadal historie, zdobywal zywnosc dla wyznawcow i sklanial ludzi do sluchania przekazow o Dobrej Pani. -Przede wszystkim potrzebujemy wiary - odezwal sie Dominik. - Kiedy ludzie zaczna pojmowac, ze Arch-Indar stanowi zrodlo dobra, sami zajma sie sprowadzeniem Jej do nas... choc to nielatwe zadanie. -Nie bede udawal, ze rozumiem polityke swiatyn - stwierdzil Arutha. - Przeczytalem notatki, jakie zostawili moj ojciec i moj wielki imiennik, i zostalo mi po tym niejasne wrazenie, ze mieli dostep do sekretow, z ktorymi nie dane mi bylo zapoznac sie. Dominik nie odezwal sie. -Niech i tak bedzie - kontynuowal Arutha. - Ufam, ze nie zagraza to Krolestwu, gdyz o to powinienem dbac w pierwszym rzedzie. Wydaje mi sie zreszta, ze rozpowszechnianie nauk o istocie dobra nikomu nie przyniesie szkody. Nakor potrzasnal glowa. -Gdybyz to bylo prawda... Za walke o dobro ludzi oddawano juz katom. -Ale nie na Zachodzie i nie wtedy, kiedy ja piastuje urzad Diuka Krondoru - zachnal sie Arutha. Spojrzal na Dominika. -Jezeli znajde wejscie, zdolasz nas przeprowadzic do podziemi opactwa? -Owszem. Zostalo ono zamkniete od srodka, ale istnieje sekretny zamek, ktorym mozna otworzyc je z zewnatrz. Znalazl go twoj ojciec. -Zawsze sie chwalil - powiedzial z usmiechem Arutha - ze byl najlepszym zlodziejem w historii Krondoru. -Znalazl go dzieki szczesciu czy zrecznosci, unieszkodliwil zwiazana z nim pulapke i otworzyl wejscie. Niewiele braklo, a jeden z naszych braci dostalby ataku serca, gdysmy sie pojawili w bibliotece. -Pozostaje jeszcze pytanie, ilu ludzi mamy wziac ze soba - mruknal Arutha. -Niewiele znam sie na wojennym rzemiosle - stwierdzil Dominik. - Kompania powinna byc na tyle mala, by niepostrzezenie przedostac sie przez gory, ale dostatecznie liczna, by zdolac opanowac i w razie czego obronic opactwo. -Czy mozesz naszkicowac mi plan Sarth? - spytal Arutha. -Diuku, mieszkalem tam przez pol wieku. Moge ci pokazac kazdy korytarz i szafe. -Dobrze. Rano przysle ci skrybow. Jesli skonczycie robote do konca tygodnia, bede bardzo rad. Aby znalezc sie wewnatrz opactwa, kiedy Owen ruszy wzdluz brzegu na Sarth, trzeba nam byc juz wtedy na wschodnim szlaku wzdluz Grzbietu Koszmarow. -Mozecie mna rozporzadzac. - Sklonil sie Dominik. - Czy ktos zechcialby wskazac mi moja kwatere? Podroz z Rillanonu byla dosc meczaca. Arutha uderzyl w niewielki dzwoneczek i w drzwiach pojawil sie paz. -Pokaz bratu Dominikowi droge do mojej kwatery i przynies mu wszystko, czego zazada. -Mam spac w waszej kwaterze? - spytal Ishapianin. -Obawiam sie, ze dzis z niej nie skorzystam. Przed switem czeka mnie jeszcze sporo pracy. Moze zdrzemne sie po porannej audiencji. Opat sklonil sie i wyszedl za paziem. -No, przynajmniej starczylo ci rozumu, by kazac tu przyniesc spiwor i polozyc go za biurkiem - odezwal sie Nakor. -Niewiele uchodzi twej uwagi - usmiechnal sie Arutha. -Jestem karciarzem i kostera, pamietasz? Musze widziec wszystko albo trace pieniadze... lub zycie. -Jedziesz z nami? -Nie - odpowiedzial maly frant. - Wszystko to brzmi bardzo obiecujaco, ale sadze, ze potrzebny bede tutaj. Dominik przywiozl nam wielki dar od Ishapian. Postanowili podzielic sie z nami moca, jaka daje im Lza Bogow. Kiedy znajdziemy osobe, ktora powinna przewodzic naszemu Zakonowi, poslemy ja do Rillanonu... i tam uzyska ona te moc. Przeksztalci moj mizerny magazyn w prawdziwa swiatynie, gdzie - w odpowiedzi na modly wiernych - beda sie dzialy cuda. Ludzie dowiedza sie o naturze dobra i pomoga w odrodzeniu naszej Pani. -Godne przedsiewziecie - stwierdzil Arutha, wstajac. - Ale teraz, jesli wybaczysz, musze popracowac. Jezeli trzeba ci bedzie czegos dla twojej swiatyni, przed wyjazdem postaram sie zrobic, co w mojej mocy. -Dzieki - odpowiedzial Nakor, ruszajac ku drzwiom. - Nie daj sie zabic. Nowy Diuk moze nie byc nam tak przychylny. Arutha parsknal smiechem. -Choc niemila mi jest mysl o klopotach, jakich moglbym ci przysporzyc, gdybym dal sie zabic, zechciej zauwazyc, ze klopoty jakie spotkalyby wtedy mnie, bylyby znacznie wieksze. -To prawda. Wiec nie daj sie zabic... w interesie nas obu. Arutha znow musial sie rozesmiac. Usmiechal sie jeszcze, gdy zamknawszy drzwi za Nakorem, usiadl za biurkiem i spojrzal na pietrzaca sie przed nim gore dokumentow. Usmiech znikl z jego twarzy, gdy zaczal czytac pierwszy z meldunkow. Przejrzawszy go szybko, odlozyl na druga strone biurka, gdzie kladl zwykle dokumenty, ktore rano przegladal ze swoim sekretarzem. Potem wzial w dlon kolejny papier. -Jimmy! - okrzyk Francie dotarl do mlodzienca, gdy ten zamierzal ruszyc w glab korytarza. Jimmy odwrocil sie i zobaczyl, ze dziewczyna biegnie w jego strone. -Witaj - powiedzial chlodno. Francie wsunela mu dlon pod ramie. -Dosc dlugo cie nie widywalam - stwierdzila. - Twoj ojciec nie dal ci chwili wytchnienia? -Nie - odpowiedzial. - Mialem po prostu duzo pracy i malo czasu dla siebie. - Bardzo lagodnie, ale stanowczo, wyjal jej dlon spod swego ramienia i lekko sie odsunal. -Jimmy, co sie stalo? - spytala zaskoczona dziewczyna. Mlodzieniec poczul naplywajaca mu na policzki fale czerwieni i nagle okazalo sie, ze z najwyzszym trudem panuje nad emocjami. -Nie jest rzecza wlasciwa, by przyszla Krolowa Wysp laczyla zbyt bliska zazylosc z jednym z jej przyszlych poddanych. Teraz ona splonela rumiencem i wbila wzrok w plyty posadzki. -Myslalam, ze ojciec ci powiedzial... -Dlaczego sama mi nic nie rzeklas? - rzucil oskarzycielsko. Podniosla na niego oczy, ktore juz zaczely wzbierac lzami. -Nie wiedzialam... nie mialam pojecia, jak to przyjmiesz. Zanim przyjechalam do Darkmoor, myslalam, ze wiem, co do ciebie czuje... ze wiem, co nas laczy. A potem, kiedy zjedlismy kolacje i poszlismy na spacer... Nie wiem... Po prostu wiele sie zmienilo od czasow, gdy bylismy dziecmi. -Bo i my sie zmienilismy - stwierdzil Jimmy. - Nie jestesmy juz dziecmi. Spojrzala na niego, a potem nagle pochylila sie ku niemu i pocalowala go w policzek. -Jimmy... zawsze bedziesz mi najlepszym przyjacielem. Kocham cie bardziej niz chlopca, ktorego znalam kiedys. Chce, zebys byl szczesliwy. -Dlatego, ze zamierzasz zostac Krolowa Wysp, czy dlatego, ze chcesz wyjsc za tego Patricka? - spytal Jimmy, czerwieniac sie z gniewu. -Przestan - poprosila lagodnie. - Ojciec mowi, ze ktos musi pilnowac Patricka i dlatego chce miec przy nim nieustepliwa Krolowa. To jeden z powodow, dla ktorych i Krol godzi sie na to malzenstwo. -Sluchaj - odpowiedzial Jimmy - nie wiem, co ci na to rzec. Wiem jednak i to, ze cokolwiek bysmy oboje powiedzieli, niczego nie zmienimy. Wyjdziesz za Patricka, a ja ozenie sie z panna, ktora wybierze mi ojciec i tyle. Wiedzielismy o tym od poczatku i nigdy nie mialo byc inaczej. Dziewczyna ujela go za reke. -Badz moim przyjacielem. Jimmy kiwnal glowa. -Zawsze nim bede, Francie. Po jej policzku splynela lza. -Kiedy bede Krolowa w Rillanonie, bede potrzebowala takich jak ty przyjaciol... Dash dal znak dlonia, a Jimmy odwrocil sie i w odpowiedzi wykonal ten sam gest. Wyprzedzal o sto stop czolo kolumny zmierzajacej do Krondoru. Grupka ludzi Duko czekala mile od miasta i Jimmy chcial, by krolewscy zolnierze zaczekali, dopoki nie zakonczy sie wymiana dokumentow. Mlodzieniec spial konia i podjechal do miejsca, gdzie zatrzymal sie przywodca Novindyjczykow. Zasalutowal sprezyscie i spojrzal mu w oczy. -Jestem Baron James z dworu Jego Wysokosci Ksiecia Krondoru. - W tym momencie poznal rozmowce i przypomnial sobie jego miano. - Witam, kapitanie Boyse. Kapitan, krzepki mezczyzna o dlugiej brodzie i wlosach, kiwnal glowa i odpowiedzial: -Witani, mosci Baronie. Jimmy siegnal do kieszeni wszytej w podszewke oponczy i pociagnal za nic, odpruwajac wierzchnia warstwe. Wyciagnawszy dokumenty, podal je Boyse'owi. -To ostatnie pismo od Ksiecia do swiezo upieczonego Lorda Sutherlanda. Jego Wysokosc potwierdza w nim nominacje - ceremonia odbedzie sie po powrocie Ksiecia do miasta. Sa tu tez nowe rozkazy i instrukcje, ale nie masz w nich niczego, o czym Duko juz by nie wiedzial. Novindyjczyk pogladzil sie po brodzie. -Wiesz... kiedy Duko, znaczy Diuk, powiedzial mi o tej umowie, gotow bylem zalozyc sie o moje zycie, ze nic z tego nie wyjdzie. - Wzruszyl ramionami. - Nigdy nic nie wiadomo. - Kiwnal dlonia na poludniowy zachod. - Pieciuset pieszych i konnych juz wyruszylo na Kraniec Ziemi. Zajmiemy te twierdze pod koniec tygodnia. - Usmiechnal sie lekko. - Rozumiem, iz moze sie zdarzyc, ze trzeba bedzie stamtad usunac kilku Keshan, ktorzy przypadkiem przyblakali sie tam z pustyni. Jimmy kiwnal glowa. -To przede wszystkim opryszkowie. -Przywiedliscie ze soba oddzialy, aby zmienic naszych? -Ciagna za mna - stwierdzil Jimmy. -To dobrze. - Boyse podal dokumenty jednemu ze swoich adiutantow. - Z checia zamienie te nudna sluzbe garnizonowa na wloczege wzdluz granic. Czesc moich ludzi to mieszczuchy, ciesle, kamieniarze, rybacy i inni tacy, aleja jestem zolnierzem. - Rozejrzal sie dookola. - Duko lubi wiele myslec, caly czas opowiada o tym waszym narodzie. Mowi, ze ta nowa przysiega wiernosci to dobry pomysl. - Spojrzal Jimmy'emu w oczy. - Ze mnie czlowiek prosty. Nauczono mnie walczyc, zabijac i jesli trzeba, to umrzec. Ale ufam Duko. Wykonywalem jego rozkazy przez cale zycie. Jak pierwszy raz mu przysiegalem, to byl prawie chlopakiem. Skoro Duko mowi, ze teraz sluzymy waszemu Ksieciu i mamy walczyc za ten narod, ktory usilowalismy niedawno podbic... znaczy, ze bedziemy posluszni waszemu Ksieciu i bedziemy sie za was bic. Niewiele z tego pojmuje, ale zrobie, jak kaze Duko, bo on jest moim wodzem. Jimmy kiwnal glowa. -Rozumiem. I pozostanie nim - usmiechnal sie lekko. - A moze pewnego dnia, kiedy urodzi mu sie syn, on tez bedzie waszym wodzem? Boyse rowniez sie usmiechnal. -To byloby cos, prawda, mosci Baronie? - Zawrocil konia. - Wezwijcie swoich ludzi. Wjedzmy do Krondoru razem. Jimmy dal znak i Dash ruszyl, a za nim reszta kolumny. Kiedy zrownali sie z Boyse'em i jego ludzmi, skierowali sie ku miastu i po raz pierwszy od roku ludzie Ksiecia Krondoru wjechali do jego grodu. Dash spieszyl wzdluz ulicy, mijajac zajetych praca rzemieslnikow i handlarzy. Miasto odzywalo i wszystkich czekalo nie lada zadanie. Kilkuset stacjonujacych za murami najemnikow wyslano ku poludniowym granicom. Wydano rozkazy, by na ich miejsce rekrutowac straznikow karawan i ludzi z obsady miejskich garnizonow ze wszystkich miescin pomiedzy Darkmoor i Shamata. Podczas ostatnich dwu tygodni do Krondoru wrocili sklepikarze i rzemieslnicy, a takze drobna szlachta. Przejeto dwu poslancow od Fadawaha i wyslano mu uspokajajace meldunki. Zaniesli je inni ludzie, ktorym Duko mogl zaufac, ze nie przekaza niczego ponad to, co chcial. Dash zakladal, ze Fadawah i Nordan domysla sie zdrady swego generala najdalej za dwa, trzy tygodnie. Szerokim echem rozeszla sie historia o tym, ze wielkie weselisko w Rillanonie bedzie trzymalo Ksiecia z dala od Zachodnich Dziedzin przez rok, a napor Kesh na poludniowe granice przeszkodzi Krolestwu w odbiciu Krondoru. Wsrod ostatnich wiesci, jakie Duko przeslal Fadawahowi, byla tez uwaga, ze nawiazal z nim kontakt agent keshanski, usilujacy wybadac mozliwosci zawarcia traktatu z "Krolem Morza Goryczy", co - jak mniemal przebiegly Duko - powinno na razie uspokoic Fadawaha. Dash skrecil za rog, kierujac sie ku wypalonej czesci miasta, na razie znajdujacej sie dosc daleko na liscie budynkow do odbudowy. Notatka, ktora otrzymal, byla zwiezla. Nie przybito pod nia zadnej pieczeci, nikt jej nie podpisal, ale mlody czlowiek doskonale wiedzial, kto ja wyslal. Niepokoila go mozliwosc penetracji miasta przez agentow Kesh. Wymiana zolnierzy trwala dosc wolno. Wiazala sie z zajmowaniem przez oddzialy uzgodnionych pozycji, wymiana mundurow pomiedzy umowionymi oddzialami, zmiana miejsc - bylo to bardzo skomplikowane. Dla kazdego postronnego obserwatora mialo to wygladac tak, jakby kilkanascie patroli wyjechalo z miasta, powracajac nastepnego dnia. Nielatwo byloby zauwazyc, ze w ich sklad wchodza juz zupelnie inni ludzie. Najemnicy Duko pozostali jeszcze na dwoch posterunkach kontrolnych na poludnie od pozycji Nordana w Sarth. Jak do tej pory, wszystko przebiegalo bez przeszkod. Dash dotarl do wyznaczonego miejsca i wkroczyl do wypalonej oberzy. -Przyszedles sam, szczeniecy szeryfie? - zapytal glos z cienia zalegajacego przestrzen pomiedzy osmalonymi murami. -Owszem! - syknal niegrzecznie Dash, dajac do zrozumienia Trinie, jak bardzo podoba mu sie fakt, iz nazywa go "szczeniakiem". Dziewczyna kiwnela glowa, wskazujac podbrodkiem sasiednie drzwi. Otworzywszy je, Dash stanal nos w nos z Johnem Tuppinem. Ten wyciagnal dlon: -Miecz. Mlodzieniec wyjal bron z pochwy i podal ja mezczyznie. -Tam - mruknal opryszek, wskazujac kolejne drzwi. Dash podszedl, pchnal je, a gdy sie nie otworzyly, przesunal dlonia ukryta zasuwe. Wewnatrz znalazl siedzacego za stolem Sprawiedliwego, przed ktorym stala na poly oprozniona karafka z woda. -Bratanku... - powital go oschle staruch. Jego glos byl tak samo zgrzytliwy i niemily jak przedtem. -Stryju... - odparl Dash, okazujac dokladnie tyle samo uprzejmosci. -Masz dla mnie jakies wiesci? Dash westchnal i usiadl na drugim krzesle, nie czekajac, az go poprosza o zajecie miejsca. -Jak wiecie, potrzebujemy waszej pomocy, aby odbic miasto. Duko oddal je po dobrej woli. -Za niemala cene, jak slyszalem. - Zachichotal Riggers. - Diuk Poludniowych Marchii... no, no... -Oglosi sie powszechne ulaskawienie. Stary czlowiek przez chwile uwaznie wpatrywal sie w twarz mlodzika. -Ciekawe, ze nie slyszalem o zadnych zastrzezeniach, choc nie masz dwu zdan, iz jakowes sa... -Coz, jego dobrodziejstwo obejmuje tych wszystkich, ktorzy walczyli przeciwko Krolestwu, a teraz zloza przysiege wiernosci Koronie. Obejmie takze chcacych teraz zaciagnac sie do sluzby. -Nie tyczy sie jednak takich drobnych zlodziejaszkow jak Szydercy? -Owszem, jesli zaciagna sie do armii - stwierdzil Dash. - Probowalem. Ojciec wcale nie ma ochoty przysparzac sobie dodatkowych obowiazkow wynikajacych z koniecznosci skierowania do sadow spraw dotyczacych zbrodni sprzed wojny. - Mlody czlowiek wzruszyl ramionami. - Jest malo prawdopodobne, by ktorys z dawnych mieszkancow zechcial wniesc sprawe, nawet jesli przezyl. Kiedy wroca tu kupcy, ktoz zgadnie, co im skradziono przed wojna, co zlupili najezdzcy, a co skradli pozostali w zniszczonym miescie Szydercy. Lysle znow zachichotal: -To prawda. Najprawdziwsza prawda. A jednak zyja w naszym bractwie tacy, na ktorych ciazy wyrok smierci jeszcze sprzed wojny... i znali ich Konstable twego ojca. Dash westchnal ze znuzeniem. -Wiem... Ale jezeli sie zaciagna, Ksiaze daruje im zbrodnie. -Jestem nieco za stary, by sie zaciagac, nie sadzisz? - spytal Sprawiedliwy. -Nie wydaje mi sie - rzekl Dash - by byl na swiecie ktokolwiek, poza mna, Jimmym i naszym ojcem, kto ma pojecie o tym, kim naprawde jestes... dziadku. I choc dalbym glowe, ze lista przestepstw, za ktore mozna by cie powiesic, jest dluzsza od sznura, jaki bylby do tego potrzebny... kogo to w gruncie rzeczy obchodzi. Jezeli dziadek nie uznal tego za potrzebne, po co my mielibysmy obarczac sie ta watpliwa przyjemnoscia? -Twoj dziadek potrzebowal mnie do kontrolowania Szydercow - stwierdzil Lysle. - A teraz... moze uplynac sporo czasu, zanim moi chlopcy zorganizuja sie na tyle, by szukac przywodcy. - Wydal z siebie dlugie westchnienie, swiadczace o ogromnym znuzeniu. - Ja juz tego nie zobacze. I nie wiem, czy kolejny Sprawiedliwy, czy jak tam zechce sie nazwac, bedzie chcial zawierac jakiekolwiek ugody z Korona. - Wymierzyl palec w Dasha. - Ty i twoj ojciec jestescie przebiegli, ale kiedy mnie zabraknie, nie zdolacie wymusic na Szydercach spelnienia tych warunkow, jakie twoj dziadek narzucil mnie. -Wiem - odpowiedzial Dash. - Jezeli to juz wszystko, to zechciej wybaczyc, ale czeka mnie sporo roboty. Sprawiedliwy machnal dlonia. -Jestesmy kwita, Dashelu Jamisonie. Od tej chwili drogi twoje - czlowieka Ksiecia - i Szydercow sie rozchodza. Jesli wrocisz kiedys po zmroku do Dzielnicy Biedakow, ryzykujesz dokladnie to samo, co kazdy inny czlowiek. -Rozumiem - odparl Dash. Odchodzac, zatrzymal sie przy drzwiach i spojrzal na zywotnego starucha. - Ale jezeli bedziesz ode mnie czegos potrzebowal, a sprawa nie zmusi mnie do zlamania przysiegi lojalnosci wobec Krolestwa... to mnie po prostu powiadom, dobrze? -Bede o tym pamietal - rzekl ze smiechem stary. - A teraz juz idz. Wyszedlszy do sasiedniej izby, Dash odkryl, ze John Tuppin gdzies znikl. Jego miecz wisial zaczepiony jelcem o na poly spalona belke. Przypasawszy orez, przeszedl do pomieszczenia obok - i, tak jak sie spodziewal, nie zastal tu Triny. Opuscil spustoszona oberze i wyszedl na ulice. Zatrzymal sie na chwile, usilujac przypomniec sobie, jakie tez bylo jej miano i po chwili juz wiedzial. Teczowa Papuga. Kiedys jej wlascicielem byl niejaki Lucas, przyjaciel jego dziadka. Zatopiony we wspomnieniach o dziadku zapomnial na chwile o rzeczywistosci - i niewiele braklo, a nie uslyszalby cichych krokow za placami. Zanim napastnik zdolal zblizyc sie na kilka krokow, okrecil sie na piecie, a w jego dloni blysnal miecz. Nieznajomy - chudy, mizerny Obszarpaniec - ujrzawszy reakcje Dasha, zatrzymal sie gwaltownie, uniosl w gore obie dlonie, odwrocil sie i uciekl, znikajac w mroku. Dash schowal miecz do pochwy i pomyslal, iz wiele jeszcze uplynie czasu, zanim Krondor stanie sie tym, czym byl dawniej. Wracajac do palacu, doszedl do wniosku, ze Dzielnica Biedakow jest teraz bezpieczniejsza niz przed wojna. Dotarlszy do palacu, Dash po raz kolejny zdumial sie na widok rozmachu prowadzonych tu robot; pracowala jednoczesnie setka murarzy, z ktorych wiekszosc sluzyla przed wojna w armii Duko. Widac jednak bylo, ze roboty szybko posuwaja sie do przodu. Inni robotnicy zmywali ze scian sadze, wymiatali i wynosili smieci, a nawet zawieszali zaslony i inne elementy dekoracyjne w obszernych salach na parterze. Wszedlszy na dziedziniec, Dash ujrzal biegnacego mu naprzeciw Jimmy'ego. -A, jestes! - zawolal brat. -Co sie stalo? -Mamy klopoty - odpowiedzial Jimmy, wyrownujac krok do tempa Dasha. Bracia ruszyli ku prywatnym komnatom Ksiecia, wykorzystywanym teraz przez Duko. -Fadawah odkryl nasze zamiary? -Gorzej. -Co znaczy gorzej? -Kompania z Kesh zajela Kraniec Ziemi. -O, bogowie! -Dobrze powiedziane - mruknal Jimmy, kiedy skreciwszy za rog, zaczeli wspinaczke po schodach, wiodacych do komnat Duko. - Potwierdzaja to zreszta inne raporty. Wydaje sie, ze w Kesh postanowili wzmocnic zadania ustepstw niewielka demonstracja sily. -Tylko tego nam bylo trzeba... - stwierdzil Dash. Jimmy podszedl do drzwi, zapukal, otworzyl je i wszedl, nie czekajac na zaproszenie. Niosacy spory plik dokumentow urzednik, ostrzezony pukaniem, zrecznie uskoczyl z drogi. Wszedlszy do srodka, bracia zobaczyli kilkunastu urzednikow i skrybow, wypisujacych rozmaite rozkazy i sluzbowe polecenia. Przedarli sie przez tlum oficerow i weszli do gabinetu generala. Dash nie omieszkal zwrocic uwagi na to, ze charakter pokoju zmienil sie mocno od czasow, kiedy zajmowal go jego ojciec. Teraz za biurkiem siedzial Duko - i cale pomieszczenie, niegdys bedace gabinetem zarzadcy Dziedzin Zachodu, przeksztalcil w siedzibe sztabu armii. Bracia zdazyli juz poznac wiekszosc oficerow Duko, a takze wszystkich przyslanych tu oficerow Krolestwa. -Wasza Milosc, pojutrze moge miec tam czterystu jezdzcow - stwierdzil jeden z obecnych, wskazujac jakis punkt na mapie. Byl to Wendell, dawny kapitan jazdy z Hawks Hollow, mianowany teraz kapitanem Rycerstwa Krondorskich Krolewskich Konnych. Czesc oficerow Duko spojrzala z zaskoczeniem na swego wodza. Najemnikow, nienawyklych do oficjalnych tytulow Krolestwa, dziwnie irytowaly te formalnosci. -Hej, wy tam! - Duko spojrzal na braci. - Znacie te okolice? -Wasza Milosc... - Sklonil sie Jimmy. - Spedzilismy tam kilka ostatnich lat. Dash pojal nagle, ze wiekszosc dawnej krondorskiej zalogi wybito podczas oblezenia, a ci, ktorzy przezyli, sluzyli obecnie na Wschodzie pod komenda Owena Greylocka. Owena zas nalezalo sie spodziewac w miescie nie wczesniej niz za piec dni, tuz przed data natarcia na polnoc. -Nasze pozycje na Krancu Ziemi atakuja dwie albo trzy setki ludzi - odezwal sie Duko, wskazujac mape. - Wedle porannych meldunkow nasi trzymaja sie, ale maja pelne rece roboty. Moze zreszta juz jest po wszystkim. Pieciuset pieszych, ktorych poslalem na poczatku tygodnia, dotrze tam nie wczesniej niz za piec dni, choc ida forsownym marszem. Mamy takze wiesci, ze wzdluz wybrzeza ku Krancowi Ziemi plyna jakies okrety - byc moze po to, by wesprzec atakujacych. -To rozsadnie - mruknal Jimmy. - Jezeli ruszyliby duzymi silami przez Jal-Pur, mogliby miec klopoty z zaopatrzeniem. Ale gdy zaatakuja niewielkimi silami, trzymajac naszych w cytadeli, i przerzuca oddzialy morzem... moga szybko otoczyc i zniszczyc caly garnizon. -Kto dowodzi w Port Vykor? - spytal Duko. -Admiral Reeves - odpowiedzial jeden z krolewskich oficerow. -Poslijcie mu rozkazy, by przecial droge tamtym okretom i przegnal je. Nie obchodzi mnie, czyje zatopi, czy zdobedzie, po prostu niech nie pozwoli, by wysadzono na brzeg zbrojnych. - Oficer zasalutowal i pospieszyl przekazac polecenie. Duko spojrzal na Wendella. - Wezcie swoich czterystu konnych i natychmiast wyruszajcie. Jak tylko dotrzecie do pieszych, kazcie im ruszac biegiem. - Kapitan zasalutowal, przyjmujac rozkazy. - Runcer. - Duko zwrocil sie do jednego ze swoich kapitanow. - Wez setke swoich najlepszych skurczybykow i ruszajcie wzdluz brzegu do Kranca Ziemi. Jak zobaczycie jakis ladujacy oddzial, wyciac mi go do nogi. -Jasne, Duko... eee... Wasza Milosc - odparl stary wyga. -Zmiataj - usmiechnal sie Duko. Potem spojrzal na Dasha i Jimmy'ego. - Az do powrotu waszego Lorda Greylocka dowodze tuja. Bede potrzebowal waszej pomocy, mlodzi panowie, poniewaz nie znam okolic... - Wskazal punkt na mapie. -Domyslam sie jednak, ze jesli stratedzy Imperium zamierzaja powaznie nam zaszkodzic, tu uderza w nastepnej kolejnosci. - Wskazal niewielka gorska przelecz pomiedzy Shamata i Krancem Ziemi. - To daleko, ale teren jest wzglednie plaski. Jesli chca tylko przycisnac naszych negocjatorow w Darkmoor, wycofaja sie przy pierwszym zdecydowanym odporze z naszej strony. Jezeli jednak maja inne zamiary, uderza tutaj, a jednoczesnie wysadza desant pod Krancem Ziemi. - Spojrzal na innego ze swoich starych oficerow. - Jallow, jak najszybciej wyslij tam zwiadowcow. Nie wiem nawet, czy mamy tam jakichs ludzi. -Nie mamy - odparl oficer. - Zakladalismy, ze krolewscy zadbaja o swe poludniowe rubieze i nie musimy chronic tego skrawka ziemi. -Coz, teraz jestesmy krolewskimi i to nasze zmartwienie. Powiadomcie Greylocka o tym, co sie dzieje. Spytajcie, czy nie moglby wyslac tam oddzialow, ktore wyprzedza naszych. Wyznaczeni ludzie ruszyli, aby wykonac rozkazy, a Duko zwrocil sie do pozostalych. -Panowie, czeka nas wojna. Nie wiemy, jakie sily rzuci przeciwko nam nieprzyjaciel. Moze niewielkie... ale gdybym byl jednym z generalow Imperium i wiedzialbym, jaki tu mamy burdel, podjalbym sie proby zajecia Krondoru przed Greylockiem, i niechby mnie potem sprobowal stad wyprzec, z Nordanem tkwiacym jak ciern na jego polnocnym skrzydle. - General potrzasnal glowa. - Miejmy nadzieje, ze jak ich wyprzemy z Kranca Ziemi, to dostana nauczke, po ktorej przestana miec niecne mysli. Jimmy spojrzal na Dasha. Obu braciom jednoczesnie przyszla do glowy ta sama mysl: z ktorej strony dostana nastepnego kopniaka? Rozdzial 12 RYZYKO Arutha wyciagnal dlon.Kapitan Subai wykonal ten sam gest i czlowiek stojacy z tylu dal znak. Nastepny za nim potwierdzil, ze zrozumial polecenie i kiwnal glowa. Potem zaczal przeszukiwac wskazane mu miejsce. Przedzierali sie przez gory dosc wolno, bo piesi mogli pokonac dziennie najwyzej dziesiec, pietnascie mil. Teraz jednak widzieli juz gore, na szczycie ktorej zbudowano opactwo Sarth. Cala trase uciazliwego marszu przeszukiwali zwiadowcy, wypatrujacy wyzlobionych przez wode koryt strumieni, wydeptanych przez zwierzeta sciezek i wszelkich sladow, jakie mogly ich doprowadzic do sekretnego wejscia. Szukali rozleglego rumowiska glazow, gdzie mial znajdowac sie waski jar wiodacy do wyjscia tunelu ciagnacego sie az do opactwa. Arutha przypomnial sobie, jak ojciec opowiadal mu, ze ktos, kto nie spojrzy prosto na wejscie na samym koncu rozpadliny, zobaczy tylko gola skale. Szukali od kilku dni i dwa razy omal nie natkneli sie na patrole Nordana. Nie wykryto ich tylko dlatego, ze towarzyszyli im najlepsi tropiciele i znawcy lesnego kunsztu w Krolestwie. W czolowej grupie bylo ich tylko szesciu. Reszta oddzialu, ktoremu polecono zajecie opactwa Sarth, ukryla sie w oddalonym o dziesiec mil waskim wawozie, tuz poza granica, gdzie docieraly patrole Nordana. Arutha lyknal nieco wody ze skorzanego buklaka, noszonego przy sobie. Letni skwar dokuczal im bardzo, ale nie mogli sobie pozwolic na zwloke. Jego ojciec wspominal mu jeszcze o kilku innych charakterystycznych obiektach w terenie, zwiadowcy jednak w okolicy nie znalezli niczego, co choc z grubsza przypominaloby to, o czym opowiadal mu Lord James. Wielki dab mogl splonac albo zostac sciety na drewno, a trzy glazy spietrzone jeden na drugim - zawalic sie po rozmiekczajacej ziemie ulewie lub podczas trzesienia ziemi. Nad tymi gorami przeminelo w koncu pol wieku. I nagle uslyszal swist, oznajmiajacy, ze ktos cos znalazl. Szybko podbiegl do miejsca, gdzie stal kapitan Subai. Wpatrywal sie on w dol. Jeden z jego ludzi zeskoczyl przed chwila w jakas rozpadline, tak ze widac bylo teraz tylko jego glowe. Arutha przyjrzal sie otoczeniu i spostrzegl wielki dab, ukryty za innymi, mlodszymi drzewami, ale rosnacy dokladnie naprzeciwko rozpadliny. Odwrocil sie lekko i zobaczyl ogromny glaz, a obok niego dwa mniejsze. Zrozumial, ze znalazl poszukiwane miejsce. -To tu - powiedzial spokojnie, zwracajac sie do Subai. Skinieniem dloni wezwal stojacego nieopodal Dominika i zeskoczyl w dol, by stanac obok zolnierza. -Wasza Milosc, jest cos... po drugiej stronie tego krzaka. Arutha bez slowa wyciagnal miecz i zaczal chlastac ostrzem po galeziach. Zolnierz zawahal sie na moment, a potem - wyjawszy swoj kord - stanal obok Diuka i zaczal robic to samo. Kiedy zeszedl do nich Dominik, obaj oczyscili juz spory kawalek wawozu. Za wycietym krzewem pojawilo sie waskie przejscie. Arutha wiedzial, ze o tym wlasnie miejscu mowil mu ojciec, poniewaz kiedy patrzyl od swojej strony, w istocie wygladalo jak wylot korytarza otwierajacego sie pomiedzy lita skala a kamienna sciana. -Poczekajcie tu - zwrocil sie do kapitana Subai - az ja i Dominik znajdziemy przejscie. I tak opat z Diukiem weszli w waski korytarz, ciagnacy sie na okolo setke stop w glab zbocza. Na koncu dotarli do znajdujacej sie po lewej stronie pieczary, w ktorej mogl sie skryc jeden czlowiek. -Jesli to przejscie tak latwo mozna odkryc - odezwal sie Arutha - rownie latwo mozna go bronic od gory. Dominik spojrzal w mrok. -Jaskinia jest naturalna, ale kaplani z Bractwa Ishap nieco ja "udoskonalili". Zechciej zwrocic uwage, ze jest dostatecznie szeroka, by mogl w niej zawrocic mnich niosacy stos ksiag lub ciagnacy wozek, ale nie masz w niej dosc miejsca, by ludzie niosacy taran mogli rozpedzic sie i wylamac drzwi. -Jakie drzwi? Dominik zamknal oczy, cicho zanucil jakies spiewne slowa i podniosl dlon. Wokol jego reki uformowal sie nimb swiatla dostatecznie mocnego, by w jego blasku Arutha dostrzegl solidne debowe drzwi, znajdujace sie w odleglosci moze dziesieciu stop od wejscia do jaskini. Nie zobaczyl w nich zadnego zamka ni zasuwy. Trzy solidne zelazne zawiasy i mocne sztaby w poprzek drzwi wskazywaly na to, ze nielatwo byloby je czymkolwiek rozbic. -Racja... - mruknal Arutha. - Potrzebny bylby solidny taran... a brak miejsca, by go rozkolysac. -Zasuwa... - zaczal Dominik. -Zechciej mi wybaczyc - przerwal mu Arutha. - Jedna chwila... - Zbadal przeszkode, przesuwajac dlonia po gornej krawedzi, potem pod nia, a na koniec zbadal powierzchnie samej plyty. - Ojciec czesto mi opowiadal historyjki ze swej zlodziejskiej przeszlosci - odezwal sie wreszcie. - Czesto po ich wysluchaniu stawialem w wyobrazni siebie na jego miejscu, i robiac to samo, co on, usilowalem wejsc tam, gdzie mi nie pozwalano. Zastanawiam sie, czy sprostalbym tej probie... - Osuwajac sie na kolana, zaczal badac grunt przed drzwiami. Obok zawiasu widnial niewielki odlamek skaly, oparty o zwisajaca nad nim sciane. Arutha wyciagnal dlon, by poruszyc kamien. -Lepiej tego nie tykac - mruknal Dominik. Dlon Aruthy znieruchomiala. -Musze przyznac - odezwal sie Diuk - ze brak mi uzdolnien ojca. - Wstal i usmiechnal sie. - Dziadek mowil mi, ze wiecej jest we mnie z matki. Moze ma racje. -To dobrze ukryta pulapka. Prawdziwa zapadka jest tam. -Dominik podszedl do niewielkiego zaglebienia i wsunal wen reke. Wymacawszy niewielka dzwignie, przesunal ja w bok. - Teraz pociagnij za ten kamien. Arutha zrobil, o co go poproszono, i odkryl, ze w kamien wbito stalowy cwiek, do ktorego przymocowano drut. Przesunawszy odlamek o kilka cali, uslyszal gluchy rumor po drugiej stronie drzwi. Drzwi drgnely i powoli, ze zgrzytem, ruszyly w bok, odslaniajac ciemne, wiodace w glab przejscie. -Otwarte - zwrocil sie Arutha do kapitana Subai. - Poslijcie gonca i sprowadzcie reszte ludzi. I wszedl za opatem w mroczny tunel. -Nie tykajcie tego - odezwal sie mnich, wskazujac dzwignie. - To zamyka drzwi za nami. - Ruszyl w glab. Przeszli mniej wiecej sto krokow, gdy korytarz przeszedl w szeroka galerie, gdzie widac bylo zatarte juz czesciowo slady stop przechodzacych tedy ludzi. Arutha przyjrzal sie im uwaznie. -To nie sa slady butow... Wyglada na to, ze ci, co tu przechodzili, nosili sandaly. -Trzymalismy pod gora ksiegi, zwoje pergaminow i rekopisy, blisko tej drogi ucieczki - odpowiedzial Dominik. Wskazal dlonia w gore. - Ale tedy nie wyniesiono niczego. Moi bracia sami opuscili opactwo, wszystko wiec, co tu trzymano, wyniesiono na gore, zaladowano na wozy i wywieziono przez gory. Do nowego opactwa, ktore bedzie Sarth. -A gdzie sie ono znajduje? - spytal Arutha. Na twarzy Dominika pojawil sie usmiech. -Moi bracia postanowili, dla powodow, ktore powinniscie zrozumiec lepiej niz inni, ze wiadomosci dotyczace nowego miejsca pobytu opactwa nie moga wpasc w rece wrogow. Dlatego moga je posiasc jedynie czlonkowie naszego bractwa. Moge wam jedynie rzec, ze choc znajduje sie w Yabonie, jest poza zasiegiem Fadawaha. -Jako czlonek Krolewskiej Rady i ksiazecy oficer powinienem sie oburzyc na te slowa - odparl Arutha. - Ale jako wnuk Puga, potrafie to zrozumiec. Odglos licznych krokow oznajmil im przybycie reszty ludzi Subai. Czlek idacy na przedzie niosl pochodnie, a pozostali dzwigali rozmaite toboly z wyposazeniem i zapasami. Bardzo wazne bylo zgranie w czasie. Greylock za tydzien zacznie marsz na Krondor, ale tuz przed bramami miasta skreci na polnoc i blyskawicznie ruszy na Sarth, miazdzac po drodze pierwsze dwie pozycje obronne nieprzyjaciela. Duko zapewnial, ze tamtejsze umocnienia nie sa rozbudowane i ludzie Nordana nie beda stawiali zacieklego oporu. Pierwsze powazne starcie czekalo ich u poludniowych rubiezy Sarth. Walki w miescie zapowiadaly sie ciezko, ale gdyby tkwiacy w opactwie garnizon Nordana mogl ruszyc swoim z odsiecza, armia Greylocka znalazlaby sie w kleszczach - pomiedzy silnymi miejskimi pozycjami obronnymi a atakujacymi z gory oddzialami. Gdyby zas Greylock usilowal zajac klasztor, jego ludzie musieliby nacierac pod gore, po drodze waskiej w kilku miejscach tak, ze ledwo moglby przejechac jeden woz lub dwu jezdnych obok siebie. A na karki oczywiscie wjechaliby im ludzie Nordana z miasta. Jedyna nadzieja krolewskich bylo to, ze oddzial Subai zdobedzie opactwo albo przynajmniej zajmie zaloge garnizonu do czasu, kiedy ludzie Greylocka opanuja miasto. Kiedy grod wroci do Krolestwa, opactwo mozna bedzie oblegac, a garnizon wziac chocby glodem - chyba ze wczesniej pojawia sie ludzie Aruthy. Dzien przed atakiem Greylocka z poludnia krolewscy spod klasztoru mieli uderzyc na zabudowania. Arutha wiedzial, ze dysponowal ludzmi osobiscie wybranymi przez Subai, jakich prozno by ze swieca szukac po calych Dziedzinach Zachodu. Byli twardzi, wytrzymali i skuteczni. Szkarlatne Orly to weterani wielu ciezkich kampanii, bez wahania wykonujacy kazde polecenie. Za trzy dni, w godzine po swicie, musza albo opanowac opactwo, albo narobic w nim tyle zamieszania, by garnizon nie zdolal odpowiedziec na jakiekolwiek wezwania pomocy z dolu. Arutha znalazl sobie miejsce niedaleko od kolejnego korytarza wiodacego pod gore i usiadl. Postanowil odpoczac, by zachowac sily na pozniej. Glowne oddzialy Subai mialy opanowac podziemia dopiero za kilka godzin, na razie musial czekac... i mogl odpoczywac. Erik kiwnal glowa i zapisal kilka znakow. -Potrzebuje na tylach dosc rozleglego magazynu. Prawdopodobnie bedziecie tez musieli poszerzyc wrota tak, by mozna bylo wprowadzac i wyprowadzac wieksze wozy - rzekl glosno John Vinci. -Spokojnie, John... - mruknal cicho Ravensburczyk. - Zajmujemy sie tym od trzech dni i jak do tej pory, nikt na nas nie zwrocil uwagi. No, chyba ze zaczna cie podejrzewac o gluchote. -Ja tylko usiluje byc przekonujacy - odpowiedzial Vinci z udana uraza. -No, juz koniec - stwierdzil Erik. - Wracajmy do naszego sklepu. Wyszli na bardzo ruchliwe ulice Sarth. Tloczyli sie tu miedzy innymi rybacy z pobliskich wiosek przywozacy polowy na tutejszy rynek. Miasto to stanowilo takze drugi co do wielkosci port pomiedzy Ylith i Krondorem, odwiedzany przez wielu kupcow oraz nie mniejsza liczbe przemytnikow z Wolnych Miast czy Queg. Krolewscy celnicy byli tu bardziej tolerancyjni i mniej czujni - w wyniku tego osiedlali sie tu ludzie zaskakujaco przedsiebiorczy, nie dbajacy o to, kto wlada miastem, Krolestwo czy niedawny najezdzca. Wszedzie krecili sie, zachowujacy sie dosc swobodnie, zbrojni. Novindyjscy najemnicy przydzieleni do garnizonu Sarth czuli, ze znajduja sie dosc daleko od linii rozgraniczajacych wrogie wojska i nie spodziewali sie napasci. Erik i John spiesznie wrocili do siedziby tego ostatniego. Przeszli na tyly budynku, gdzie znalezli bardzo zmeczonego, na poly spiacego Roo, ktory na ich widok odezwal sie rzeczowo: -Wynosimy sie? -Dzis w nocy - odpowiedzial Erik. -Posle lodz do zatoczki przemytnikow - rzekl John. - Wy zawieziecie ladunek, a dwaj ludzie, przebywajacy tam zamiast was, z checia wroca do miasta. -Roo, zerknij na to - rzekl Erik do przyjaciela. Ten wstal i podszedl do miejsca, gdzie mlodzieniec rozlozyl swoje rysunki. Ulozyl je tak, ze powstala z nich niemal kompletna mapa okolicy Sarth. - Trzeba ci bedzie je zapamietac, zebys je mogl odtworzyc, gdybym nie wrocil z toba. -O czym ty gadasz? -Nie moge ryzykowac i zabierac ich ze soba. - Erik spojrzal na Roo i Johna. - Gdyby nas zlapano z tymi mapami, powieszono by nas, zanim ktokolwiek zdazylby mrugnac. Bez nich mozemy sie jakos wylgac. - Spojrzal na Johna. - Sluchaj, jak sie dowiesz, ze nas pojmane, nastepnej nocy ruszasz do Krondoru. -Ja? - zdumial sie Vinci. -Nie przejmuj sie - rzekl uspokajajaco Roo. - Nie dojdzie do tego. -Gdyby jednak doszlo - wrocil do swego watku Erik - masz przekazac wiesci generalowi Duko i Owenowi Greylockowi. - Wskazal na rozlozone papiery. - Lepiej sie temu przyjrzyj i wszystko zapamietaj. -Prawdziwym nieprzyjacielem jest tu uksztaltowanie terenu - zaczal mlody kapitan. Pokazal palcem miejsce, gdzie Novindyjczycy umiescili punkt kontrolny. - To jak szyjka butli... droge przeprowadzono w waskim przesmyku pomiedzy brzegiem morza a dosc stromymi zboczami wzgorz. Sarth wzniesiono na polnoc od przesmyku, gdzie droga raptownie skrecala na zachod, przecinajac miasto. Poludniowe rubieze grodu przylegaly do stromego morskiego brzegu i lezacej w dole kamienistej plazy, ktora nie dalo sie przejsc, nawet podczas odplywu. Nieco dalej linia brzegowa skrecala na polnoc. Mozna tam bylo znalezc port, a za nim piaszczyste plaze i kilka rybackich wiosek. -Nawet jezeli uda nam sie wysadzic oddzialy w zatoczce przemytnikow, i tak bedziemy na poludnie od tego przesmyku - stwierdzil Erik. Wskazujac port na mapie, dodal: - Maja tu tylko jeden okret, ale popatrzcie gdzie. -Aaaa... - domyslil sie Roo. - Jezeli zobacza, ze zza poludniowego przyladka wylania sie choc jeden maszt okretu Floty Krolewskiej, poprowadza okret do wyjscia z portu i tam go zatopia. -Nie jestem zeglarzem - stwierdzil Erik - ale nie widze mozliwosci poprowadzenia okretu z poludnia, zeby tamci nie zdolali podniesc kotwicy i zatopic swej lajby przy falochronie. -Chyba, ze pierwej ja zdobedziemy. -My? -To taka figura retoryczna - rzekl Roo z usmiechem. Erik potrzasnal glowa. -Nie, nie zdazymy zawiezc wiadomosci do Krondoru i wrocic z oddzialem, aby wziac ten okret. Owen pojawi sie tam za trzy dni. Musimy zostac tu jeszcze jeden dzien i zawiezc mu jak najbardziej aktualne wiesci. -Gdybys zostal, to moze z pomoca tej bandy rzezimieszkow Johna udaloby ci sie zajac okret - stwierdzil Roo. -Nie. Mam rozkazy. Pojutrze musze byc w Krondorze. -A ty, John? - spytal Roo. Vinci podniosl rece, odzegnujac sie od pomyslu pracodawcy. -Nigdy w zyciu! - Poklepal sie po wydatnym brzuchu. - Jestem juz poczciwym, starszym panem, a i w lepszych czasach bylem kiepskim wojownikiem. -A ty? - zwrocil sie Erik do Roo. - Czy nie zechcialbys jeszcze raz zrobic czegos dla Krola i ojczyzny? -A co bede z tego mial? - Kupiec zmarszczyl brwi. -Mozesz przyczynic sie do szybszego zakonczenia wojny, oszczedzic zycie wielu porzadnym ludziom... i znacznie przyspieszyc odzyskanie utraconych dobr. - Erik pokazal polnocno-wschodni kraniec miasta. - Gdyby udalo nam sie wyprzec zolnierzy Nordana ku polnocy, a jednoczesnie wprowadzic do portu statki z Port Vykor, moglibysmy zaopatrzyc sie tu i ruszyc na Fadawaha o wiele wczesniej. -John, ilu ludzi pilnuje tego statku? - spytal Roo. -Z tego, co wiem, zostala tylko zaloga szkieletowa. Tkwia tu juz od zimy. Od czasu do czasu pomiedzy miastem i okretem przeplywa jakas szalupa wioslowa. Podejrzewamy, ze cos tam wyladowuja, ale nigdy nie widzielismy wiekszych skrzyn... Odbieraja prawdopodobnie zywnosc i zaopatrzenie. Moze wiec w istocie ten statek przeznaczono do zablokowania portu. Roo podrapal sie po glowie. -Eriku, moze uznasz mnie za idiote, ale zdobede dla ciebie te lajbe. Kiedy ma tu dotrzec Greylock? -Jezeli ruszy na polnoc za trzy dni o zachodzie, dotrze tu o swicie czwartego dnia. -Jeszcze trzy dni w tej komorze? -Sypialismy w gorszych miejscach. -Lepiej mi nie przypominaj - westchnal Roo. - A wiec od dzis za cztery dni, o swicie, powioslujemy i zdobedziemy ten statek. -Doskonale - rzekl Erik. - John, zapamietaj te mape, bo jedziesz ze mna. -Ja? - zdziwil sie Vinci. Mlody kapitan usmiechnal sie wrogo. -Mozesz wybierac, albo jedziesz ze mna, albo wezmiesz te lajbe. John przelknal sline. -Jade do Krondoru. -Madry wybor. -Trzeba mi tuzin ludzi, na ktorych mozna polegac - zwrocil sie Roo do Johna. - A jeszcze lepiej, ze dwudziestu. -Tuzin moge zebrac - rzekl Vinci. - Ale dwudziestu? Zobacze, co sie da zrobic. -I dwie spore szalupy, ukryte w poblizu, az do czasu, kiedy trzeba bedzie ruszac. -Mam tu nieopodal magazyn. Dzis w nocy ukryje tam lodzie. Roo wzruszyl ramionami. -Znaczy, wszystko uzgodnilismy. Wszystko rozstrzygnie sie za piec dni. -Przy odrobinie szczescia - mruknal Erik. Tknal palcem miejsce, gdzie na mapie, na polnoc od opactwa, zaznaczyl droge. -O ile Arucie i jego ludziom uda sie jakos zneutralizowac tam garnizon Nordana. Poniewaz tu na dole nie widzialem zbyt licznych wojsk, musze zalozyc, ze zgromadzil tam ze czterystu chlopa. Jesli zejda ta droga i uderza na Owena, gdy ten bedzie usilowal zajac miasto, odrzuca naszych na poludnie poza ten przesmyk, co nas moze drogo kosztowac. -Nie tracmy nadziei - westchnal Roo. - To najlepsze, co moglismy zrobic, nawet wtedy, gdy scigalismy sie o zycie, wiejac z Novindusa: robic, co w naszej mocy, i liczyc na usmiech losu. -Mozemy jeszcze sie pomodlic - zgodzil sie Erik. Na to juz Roo nie znalazl odpowiedzi. Arutha nasluchiwal u drzwi. Po drugiej stronie slyszal jakies glosy. Podczas minionego dnia przeszukiwali opuszczone podziemia biblioteki w Sarth. Dominik ocenial, ze gdyby najezdzcy zajeli kazda pusta komnate, mogliby tu pomiescic do tysiaca ludzi - choc samo dormitorium dla mnichow wybudowano tylko dla czterdziestu braci. Z liczby koni w stajniach ocenili, ze wiekszosc zolnierzy w opactwie to piesi, poniewaz w przyklasztornych stajniach mozna bylo zgromadzic co najwyzej czterdziesci wierzchowcow. Problemem bylo tez dostarczanie co tydzien pelnego wozu siana dla zwierzat, co prawdopodobnie ograniczylo ich liczbe do okolo dwu tuzinow. Nie natykajac sie na zadnych zolnierzy wroga, dotarli do drugiego poziomu lochow pod samym opactwem. Teraz Arutha przysluchiwal sie obojetnym rozmowom prowadzonym przez obco mowiacych zolnierzy. Po chwili cofnal sie do miejsca, gdzie czekal Dominik i spytal: -Nie da sie jakos ominac tego pomieszczenia? Dominik potrzasnal glowa i odparl spokojnie: -Jesli zejdziemy dwa poziomy nizej i zajdziemy z innej strony, tez trafimy na te komnate. Jest w niej troje drzwi - i trzecie wioda na gore. Arutha przypomnial sobie szkic wykonany przez Dominika i potwierdzil to kiwnieciem. - No to zaczekamy tutaj, a potem, gdy przyjdzie pora, wedrzemy sie tam i zdobedziemy opactwo. Spojrzal na jednego z zolnierzy Subai, ktory mial przy sobie szklany, wypelniony piaskiem przyrzad do odmierzania uplywu czasu. Odwrocil czasomierz wczoraj o swicie. W mroku podziemi nie bylo sposobu, by okreslic pore dnia lub nocy. A dokladne wykonywanie zadan w czasie bylo bardzo wazne. -Chcialbym miec okazje, aby sprawdzic, Ilu tu jest Novindyjczykow. -Moze pozniej - odparl Dominik. - Kiedy tamci pojda spac. Arutha spojrzal na zolnierza. -Powiedz kapitanowi Subai, ze chce, by poslal polowe ludzi dolem ku drugim drzwiom do tego pomieszczenia. - Zolnierz zasalutowal i pobiegl przekazac rozkaz. - Jak do tej pory - zwrocil sie do Dominika - nie natknelismy sie w tych podziemiach na zadne przeszkody, ale te drzwi moga byc zaparte. Nie chce, by wszystko sie pogmatwalo dlatego, ze z drugiej strony ktos postawil prycze. Ktokolwiek pojdzie na przedzie, niech sie upewni, ze zdolamy szybko je otworzyc. Dominik kiwnal glowa i spojrzal na zolnierza trzymajacego piaskowy zegar. -Jeszcze poltora dnia. Roo stwierdzil, ze czekanie strasznie go irytuje. Ostatnie dwa dni ciagnely sie niemilosiernie, jeden za drugim, on zas nie mogl juz usiedziec w miejscu. I nagle okazalo sie, ze trzeba ruszac. Powiodl wzrokiem po zebranych wokol ludziach. Vinci znalazl szesnastu smialkow. Kazdy z nich wygladal podejrzanie, zaden jednak nie budzil przerazenia. Z doswiadczenia wiedzial jednak, ze niektorzy z najgrozniejszych zabijakow wygladaja dosc niewinnie, a ludzi sprawdza sie w walce. -Czy ktorykolwiek z was zna sie na zeglarstwie? - spytal. Dlonie podnioslo pieciu. Roo potrzasnal glowa. -Ty! - zwrocil sie do pierwszego z nich. - Jak tylko uslyszysz moj okrzyk, odetnij kotwice. Wy zas - polecil nastepnemu - na moj krzyk podnoscie wszystkie zagle, jakie zdolacie. A ty - powiedzial trzeciemu - skacz do rumpla i kieruj okret na otwarte wody. Pozostali niech robia to, co ci trzej wam powiedza - polecil reszcie zabijakow. - Jesli zdobedziemy statek, chce, zeby byl gotow do odplyniecia, zanim ktokolwiek na brzegu zorganizuje pomoc. - Sobie zas powiedzial w duchu: , J zmiataj z Sarth, jezeli cos sie nie uda". -Gotowi? - spytal, a ludzie pokiwali glowami. - Jak ruszymy, nie zatrzymujcie sie, chyba ze wam powiem albo zostaniemy zaatakowani. - I otworzywszy drzwi magazynu, wydal rozkaz: - Jazda! I cala grupa ruszyla za Roo w polmrok przedswitu. Podazyli ulica, przy ktorej stal magazyn Vinciego, potem za rogiem - skreciwszy w glowna ulice miasta - znalezli sie wlasciwie na Trakcie Krolewskim. Szli tak szybko, jak tylko sie dalo, ale nie biegli - to mogloby wzbudzic podejrzenia - a w miejscu, gdzie Trakt skrecal ku bramie glownej, weszli w wezsza uliczke, prowadzaca wprost do poludniowej czesci portu. Roo wydalo sie, ze cale Sarth wyglada tak, jak prawa reka oparta o ciagnaca sie gdzie indziej ku polnocnemu zachodowi linie brzegowa. Kciuk znajdowal sie tam, gdzie droga na krotkim odcinku skrecala prosto na zachod, reszta miasta lezala zas pomiedzy nim samym a zakretem drogi ku polnocy, wedle palca wskazujacego. Doki zaczynaly sie przy zgieciu kciuka i z pewnej odleglosci ciagnely sie wzdluz Traktu. Skladaly sie z kilku budynkow polozonych pomiedzy zatoka a droga. Dotarlszy do dokow, Roo odkryl, ze Vinci polecil swoim ludziom, by zostawili magazyn otwarty. Byl to ostatni budynek w nizej polozonej czesci portu, w najbardziej ku polnocnemu zachodowi wysunietej czesci kciuka, jaki wyobrazal sobie Roo - a w srodku znalezli dwie lodzie. Kazda z lodzi dzwignelo szesciu ludzi, ktorzy szybko zaniesli je na pochylnie, spuscili na wode, a potem osmiu wskoczylo do pierwszej, a Roo i pozostala osemka szybko zajeli miejsca w drugiej. Usilujac zachowac cisze, niemal wstrzymywali oddechy, ale ich zachowanie nie wzbudzilo niczyjego podejrzenia. W kazdej lodzi osadzono wiosla i wszyscy ruszyli cicho ku widocznej wyraznie na tle szarego nieba i szarej wody sylwetce okretu. Kiedy podplyneli blizej, Roo zaklal pod nosem: -Niech to licho! -Co takiego? - spytal siedzacy obok niego czlowiek. -To queganski statek kupiecki. -No to co z tego? - zdziwil sie inny. -Nic - odpowiedzial Roo. - Mam juz z Queganczykami tyle na pienku, ze jak mnie zlapia, ten drobiazg niewiele mi zaszkodzi. Nie moga mnie zabic dwa razy. Trzeci z towarzyszacych mu ludzi parsknal cichym smiechem, a potem stwierdzil rzeczowo: -Owszem, to prawda, ale umierac mozna na wiele sposobow i pewne sa bardziej niemile od innych. -Dzieki za to, ze dodajecie mi otuchy - sarknal Roo. - Nie masz to jak pociecha ze strony druhow. Pierwsza lodz dotarla do rufy statku - okazal sie nim queganski handlowy dwumasztowiec. Pierwszy z ludzi Roo przeskoczyl z dziobu lodzi na lancuch kotwiczny i zrecznie wspial sie do kluzy. Wyjrzal ostroznie ponad nadburciem, obejrzal sie i skinieniem dloni wezwal towarzyszy, by pospieszyli za nim. Ci w milczeniu zaczeli wspinac sie na poklad. Wachtowy spal oparty o reling. Roo wskazal go swoim ludziom i jeden z nich trzasnal biedaka w ciemie rekojescia kordelasa. Novindyjczyk natychmiast stracil przytomnosc i bez jeku runal w wode. Roo gestami wskazal swoim rufe, dziob i srodokrecie. Wszystko odbywalo sie w glebokiej ciszy. Nagle rozdarl ja okrzyk z dziobu. Zaraz potem wybuchla krotkotrwala wrzawa - i znow zapadla cisza. Po minucie z przedniego luku wylonila sie grupa przygnebionych zeglarzy, do ktorych szybko dolaczyli ich kompani z rufy. Jak sie okazalo, na pokladzie statku znajdowalo sie tylko dwudziestu Novindyjczykow, razem z kapitanem i bosmanem. Wszyscy spali i obudziwszy sie nagle, stwierdzili, ze patrza w ostrza groznie wygladajacych kordelasow. Roo odetchnal z ulga. Statek nalezal do niego. Nagle wsrod jencow ujrzal czlowieka nie wygladajacego na zeglarza. -Gdziescie go znalezli? - spytal swoich ludzi. -W malej kabinie obok kajuty kapitana - odpowiedzial jeden z przemytnikow. Kupiec stanal przed zagadkowym jegomosciem. -Skads cie znam, bratku. Cos ty za jeden? - Zagadniety milczal. - Dawac tu swiatlo! - polecil. Jeden z przemytnikow wykonal polecenie i przyniosl latarnie. Roo przysunal ja do twarzy jenca. -Aaa! Juz wiem! Sluzysz Vasariusowi. Nazywasz sie Valari! -Do uslug, mosci Avery - odpowiedzial zagadniety. Roo parsknal smiechem. -Nie powiesz mi chyba, ze to jeden ze statkow Vasariusa? -Owszem - odpowiedzial sluga queganskiego arystokraty. Byl to ten sam czlowiek, ktory powital Roo podczas jego wizyty na wyspie. -I kto by pomyslal - mruknal kupiec. - Gotow jestem sie zalozyc, ze Vasarius uwaza, ze osobiscie odpowiadam za wszelkie straty, jakie poniosl od czasu, gdysmy spotkali sie po raz pierwszy, wiec moja napasc na ten statek wcale go nie zdziwi. -W koncu sie o tym dowie, mosci Avery - stwierdzil Valari. -Sam mozesz mu to powiedziec - odparl Ravensburczyk. -Ja? - zdziwil sie Valari. - To mnie nie zabijecie? -Nie widze powodu. W rzeczy samej oddajemy wam przysluge. Za kilka godzin rozpeta sie tu nielicha wojenka, a ja zamierzam zadbac, bysmy do tego czasu wydostali sie z portu i byli juz w drodze na poludnie. -Jaka wojna? - zdziwil sie Queganczyk. -Owszem, ta sama, na pierwsze oznaki ktorej mieliscie zatopic wasz okret przy wyjsciu z portu. -Zatopic ten okret? A czemu mielibysmy to uczynic? -Zeby uniemozliwic zajecie portu okretom Floty Krolewskiej. -Nie mielismy wcale takich rozkazow - zachnal sie Valari. -To na co czekaliscie? Na to pytanie nie otrzymal odpowiedzi. Roo rozejrzal sie dookola, a potem okrecil sie na piecie i z calej sily rabnal mezczyzne piescia w brzuch. Ten runal na poklad, gdzie przez chwile lezal nieruchomo, lapiac z trudem oddech, a potem dzwignal sie na kolana i zwymiotowal. Kupiec pochylil sie nad nim, zlapal go za wlosy i szarpnal je w gore. -No... na co czekaliscie? Zapytany spojrzal mu w oczy, ale znowu nic nie powiedzial. Roo wyjal sztylet i podsunal mu przed oczy. -Jak ci cos wydlubie, to bedziesz rozmowniejszy? -Czekalismy na drugi statek. -Jaki statek? Zagadniety milczal, dopoki Roo nie przylozyl mu ostrza do ramienia i nie zaczal naciskac, sprawiajac mu ostry bol, ale nie czyniac powazniejszej krzywdy. Valari skrzywil sie okropnie, w jego oczach pojawily sie lzy, az wreszcie nie wytrzymal. -Przestancie! - jeknal. -Jaki statek? - spytal ponownie kupiec, naciskajac mocniej. Wiedzial, ze rana nie jest gleboka, ale wyczul tez, ze Valari nie ma o tym pojecia i nie przywykl do stoickiego znoszenia cierpien. -Moj pan, Lord Vasarius, ma przybyc do Sarth - wycharczal w koncu. -Vasarius? Tutaj? - zdumial sie Roo. - W jakim celu? -Zeby nas eskortowac do Queg. Roo wstal i zmruzyl oczy. -Przygotujcie sie do podniesienia zagli. Jak zawolam, zeby sie stad wynosic, chce, bysmy wyruszyli, zanim wroce na poklad. Pospieszywszy do luku, zeskoczyl na trap wiodacy nizej. Szybko otworzyl niewielkie drzwi do ladowni i ujrzal rozlozone pod burtami rzedy skrzyn i workow. Sprobowal dzwignac jeden z workow. Byl za ciezki. Roo przecial sztyletem rzemien zawiazany wokol wylotu i na poklad poplynela struga zlotych monet. -Odplywamy! - wrzasnal tak glosno, jak tylko mogl. Na pokladzie rozlegly sie okrzyki i odglosy uderzen, ktore powiedzialy mu, ze przemytnicy wymuszaja na jencach posluch. Potem uslyszal loskot topora o nadburcie i pojal, ze przecieto lancuch kotwiczny. Znalazlszy jakis lom, podwazyl wieko jednej ze skrzyn. Mimo panujacego pod pokladem polmroku nie mial klopotu z rozpoznaniem zgromadzonych w niej bogactw. Klejnoty, zlote monety, bizuteria, zwoj drogiego jedwabiu - wszystko to dosc bezladnie wcisnieto i przygnieciono wiekiem. Zrozumial, ze natknal sie na lupy zgromadzone w Sarth i Krondorze, przygotowane do wywiezienia na Queg. Wracajac na poklad, zaczal sie zastanawiac, po co general Fadawah mialby posylac te bogactwa wyspiarzom? Obserwujac opadajace z rej zagle, zauwazyl, ze stojacy przy sterze czlowiek kieruje zdobyty statek na wyjscie z portu. Stanawszy przed Valarim, spojrzal na niego ciezko. -Co Fadawah kupuje od Queganczykow? Jesli Valari mial ochote zatrzymac odpowiedz dla siebie, szybko ja stracil, ujrzawszy, ze Roo wyjmuje sztylet. -Bron! On kupuje od nas bron! -Jaka bron? -Miecze, tarcze, wlocznie i luki. Strzaly, kusze i szypy. Katapulty i balisty. I ognisty olej. -I to wszystko zgromadzono tutaj? -Nie, to juz dostarczono do Ylith. Ale zloto zostalo tu i Fadawah zorganizowal rzecz tak, by potajemnie przeniesiono je na ten statek. -A dlaczego nie strzezono go lepiej? - spytal jeden z przemytnikow. - Gdybysmy wiedzieli, juz dawno przejelibysmy ten stateczek! -Bo straze przyciagnelyby uwage - odpowiedzial Roo. - Rozpuscili plotki, ze to statek do blokady portu, przygotowany do zatopienia przy probie zajecia Sarth. - Usmiechnal sie szeroko. - Chlopcy, poplyniemy nieco dalej, niz zamierzaliscie. Nie wyladujemy w znanej wam i bliskiej zatoczce. Zmierzamy prosto do Krondoru. -A to czemu? - spytal jeden z przemytnikow. -Bo przejmuje to zloto w imieniu Korony, a ze ta jest mi winna wiecej, niz moglibyscie to sobie wyobrazic, biore je jako czesciowa splate dlugu... a kazdy z was za dzien zeglugi dostanie miesieczny zold. Jeden z ludzi, czlek o lisiej gebie i wyrachowanym spojrzeniu, zerknal na niego spod oka i spytal: -A dlaczego nie mielibysmy podzielic tego miedzy siebie? Nie jestesmy panskimi ludzmi, mosci Avery. Zanim buntownik zdazyl mrugnac powieka, miecz Roo wyskoczyl z pochwy i musnal krtan niesfornego zeglarza. -Bo jestem na tym pokladzie jedynym czlekiem, co ma dosc ikry i jest prawdziwie obeznany z bronia, a wy, nedzne groszowe rzezimieszki, po raz pierwszy w zyciu macie okazje do porzadnego i uczciwego zarobku. Musialbym was powyrzynac... moze byscie mnie w koncu zabili i kilku by sie ostalo do podzialu, ale czy nie bedzie lepiej, jesli wszyscy zostaniecie przy zyciu... z dostateczna iloscia zlota, by do konca waszych dni ani jednego nie spedzic o suchym pysku? -Ja tylko pytalem - usprawiedliwil sie buntownik. -Dodam jeszcze - ciagnal Roo - ze Vinci zna was wszystkich i jezeli nie dotre bezpiecznie do Krondoru, a chocby jeden z was pokaze sie gdzies na Zachodzie ze zlotem, John bedzie wiedzial co robic... i wynajmie zabojcow, by was wytropili i pozabijali. To oczywiscie nie bylo prawda, ale Roo podejrzewal, ze wsrod przemytnikow nie ma nikogo dostatecznie bystrego, aby sie tego domyslil. Odwrocil sie wiec i krzyknal: -Postawcie tyle zagli, ile sie da, i wynosmy sie z portu! Podciagnijcie w gore bandere Krolestwa, o ile znajdziecie ja w kapitanskiej kabinie! Nie chce myslec, ze ktorykolwiek z kapitanow Reese'a moze nas zatopic, zanim zdazymy wyjasnic, ze jestesmy po ich stronie. Kiedy wyplywali z portu, rozlegl sie okrzyk postrzegacza: -Galera na sterburcie! Roo pobiegl na dziob i spojrzal tam, gdzie wskazywal czlowiek na oku. Istotnie, z porannej mgly wylaniala sie wojenna galera queganska. Kupiec nie wahal sie ani chwili, tylko szybko podbiegl do trzymanego wciaz pod straza kapitana statku. -Jak blisko ten statek moze podejsc do poludniowego przyladka, tak by nas nie potopic? -Przy tej szybkosci nie za blisko - odparl kapitan. -Aaa... wiec albo zwolnimy i damy sie pojmac, albo skrecimy ku poludniowi i utkniemy na plyciznie? -Nie inaczej - odpowiedzial kapitan, usmiechajac sie niezbyt przyjemnie. Roo spojrzal na plotna i ocenil kat, pod jakim statek szedl na wiatr. Nie byl zeglarzem, ale w koncu na pokladach okretow odbyl dwa dlugie rejsy na Novindus. -Jezeli wymkniemy sie tym lobuzom, kazdy dostanie tysiac sztuk zlota! - zawolal, zwracajac sie do ludzi na pokladzie. Queganscy zeglarze, czesto porywani sila na poklady okretow, nie darzyli osobliwa sympatia swego Imperatora. I nagle okazalo sie, ze wszyscy na pokladzie zwijaja sie jak w ukropie, a Roo pozostaje tylko wydawanie rozkazow. Kapitan, spostrzeglszy, ze Ravensburczyk nie jest nowicjuszem w morskim fachu, stwierdzil: -Na krotko mozemy pojsc ostro na bakburte pod wiatr, trzeba tylko uwazac na skaly, mosci Avery. Roo spojrzal na niego uwaznie. -Zmieniamy strony, kapitanie? -Tysiac sztuk zlota to wszystko, co z niemalym trudem zarobilem u Vasariusa, a plywam dlan od dwunastu lat. -Zgoda - rzekl Roo. - Jako kapitan dostaniesz dwa tysiace sztuk zlota. A teraz wydostan nas stad. Kapitan zaczal wykrzykiwac rozkazy i odwrocil sie, by przejac ster od czlowieka, ktoremu Roo wczesniej powierzyl te funkcje. -A co ze mna? - spytal Valari. -Umiesz plywac? - spytal Roo. -Owszem, ale... Roo dal znak poteznie zbudowanemu przemytnikowi, ktory wlasnie odszedl od steru i Sarthejczyk - chwyciwszy Valariego za kolnierz i spodnie - podszedl z nim do burty, po czym cisnal go w morze. -Moze twoj pracodawca zatrzyma sie, by cie wylowic! - zawolal Roo, gdy Valari, parskajac i wypluwajac wode, wyplynal na powierzchnie. Galera zblizala sie coraz bardziej. Roo stal na wyzce dziobowej i obserwowal Queganczykow Mieli ich najpierw wprost na kursie, potem z boku, a nastepnie, kiedy kapitan wykrecil ku poludniowi, na sterburcie. Ze swego miejsca dosc dobrze widzial twarze zgromadzonych na dziobie galery ludzi, ze zdumieniem wpatrujacych sie w uciekajacy przed nimi statek, ktory mieli eskortowac. Po kilku chwilach galera ruszyla w poscig. -Mozemy ich zgubic? - spytal Roo kapitana. -Jesli wiatr nam sie skonczy wczesniej niz dech w plucach ich niewolnikow, to nie. Ale niewolnicy padna chyba szybciej... -Nie podoba mi sie mysl, ze mordujemy ich niewolnikow - mruknal Roo - ale modlmy sie o wiatr. Kapitan kiwnal glowa. -Jak wasci zwa? -Nardini - odpowiedzial Queganczyk. -Coz... Mosci kapitanie, mialem juz flote, a wyglada na to, ze bede mial druga. Jezeli uda nam sie wyniesc cale glowy z tej imprezy, nie tylko dostaniesz wasc zloto, ale bedziesz mial prace. -Na takie slowa nie powiem nie - odpowiedzial kapitan, lekko lysiejacy czlowiek w srednim wieku. - W Krondorze widywalem tylko port. Ostatni raz bylem tam przed trzema laty. -No... port sie troche zmienil od wascinego ostatniego pobytu. -Tak mi mowiono - mruknal kapitan. Kupiec obejrzal sie ku rufie i zobaczyl, ze galera uparcie podaza za nimi - w odleglosci moze dwustu jardow. Kiedy wykrecili za kciuk, okazalo sie, ze zgodnie z jego przewidywaniami wybrzeze opada tu ku wschodowi, odslaniajac przed nimi otwarte wody. Przypomnial sobie, ze flota pomocnicza miala pojawic sie w Sarth w poludnie, i pomyslal, iz dobrze bedzie, jak dotra do niej, zanim dopadnie ich galera Vasariusa. -Sprobujcie ruszyc zasuwe - szepnal Arutha. Zolnierz stojacy najblizej drzwi cicho przesunal rygiel i stanely one otworem. Zgrzytnely lekko, ale chyba nikt z drugiej strony nie uslyszal tego. Arutha wsunal sie do pomieszczenia w slad za pierwszym zwiadowca i rozejrzal dookola, korzystajac z niklego swiatla. Na stole, umieszczonym posrodku przeciwleglej sciany, stala w swieczniku pojedyncza swieca, a naprzeciwko niego widnialy schody wiodace w gore. Na podlodze rozlozono kilkanascie pryczy, na kilku z nich spali Novindyjczycy. Kapitan Subai dal znak, by sie nimi zajeto. Polecenie wykonano cicho i skutecznie. Z przeciwleglych drzwi wylonili sie pozostali jego ludzie i Arutha usmiechnal sie lekko. -Wyglada na to, ze jestesmy winni tym wojakom przeprosiny - kazalismy im niepotrzebnie biegac po schodach. -Oni to zrozumieja - stwierdzil Subai. Diuk odwrocil sie, by poszukac wzrokiem brata Dominika. Kaplan wlozyl na glowe helm i wdzial polpancerz, ale nie wzial do reki miecza. W dloni trzymal ciezka maczuge. Nieco wczesniej wyjasnil towarzyszom, ze regula jego zakonu nie pozwala na rozlewanie krwi. Arutha zauwazyl nie bez rozbawienia, ze nie sprzeciwila sie lamaniu karkow. -Czujesz cos nowego? -Owszem... - odpowiedzial zakonnik. -Co takiego? -Nie wiem. Cos tu jest... - Co? -Cos, co czulem juz wczesniej, choc bylo duzo slabsze. -Ale co? - ponaglil Diuk. -Nie wiem - odparl szeptem kaplan. - Ale to nie ma nic wspolnego z dobrem. Na schodach powinienem pojsc przodem. Jesli to cos pochodzi od magii lub mistyki, moze bede mogl nas jakos ochronic. Arutha kiwnal glowa, jednoczesnie marszczac brwi. Od smierci pantathianskich Wezowych Kaplanow i od czasu, kiedy Pug unicestwil demona Jakana, nic nie wskazywalo na to, ze wsrod nieprzyjaciol ktos para sie magia. Zaniepokoila go nowina, ze znow staja naprzeciwko zlowrogich sil mroku, lada moment mogacych ujawnic swa obecnosc. Niestety, teraz juz nie bylo odwrotu. Dominik ruszyl schodami w gore, a Arutha, Subai oraz zolnierze podazyli za nim. Wkrotce wkroczyli do dlugiego korytarza z drzwiami po obu stronach, przez ktore mozna bylo wejsc do rozleglych sal, uzywanych jeszcze przed rokiem do przechowywania ksiag. Przez otwarte drzwi w kazdym pomieszczeniu widzieli spiacych. Arutha szybko ocenil, ze w obu pomieszczeniach znajdowalo sie stu ludzi. Dal znak i Subai przy drzwiach poustawial lucznikow. Zaraz potem zaczeto kolejno budzic najezdzcow, cicho i spokojnie, tak ze pierwszym przedmiotem, na jaki padalo spojrzenie kazdego z obudzonych, bylo nagie ostrze przytknietego mu do krtani miecza - w glebi zas widzial lucznikow gotowych puscic strzaly z cieciw. Nie minelo pol godziny i cala setka najezdzcow, powiazanych jak barany, dolaczyla do jencow na dole. -Jeszcze chwila i szczescie nas zawiedzie - stwierdzil fatalista Subai. I wykrakal - na nastepnym podescie schodow zostali zauwazeni przez idacych korytarzem dwu ludzi. Ujrzawszy czarne barwy, najemnicy natychmiast zrozumieli, ze jakims cudem wewnatrz opactwa pojawili sie zolnierze Krolestwa. Gdy podniesli wrzawe, Arutha zdazyl tylko zakrzyknac: -Kazdy na swoje miejsce! Wszyscy doskonale wiedzieli, co maja robic. W opactwie znajdowalo sie kilka kluczowych pozycji i gdyby krolewskim udalo sieje opanowac, najezdzcy zostaliby oddzieleni od garnizonu miejskiego. Nawet wyparci ponownie do piwnic, mogliby wtedy przez kilkanascie godzin trzymac w szachu garnizon opactwa i uniemozliwic Novindyjczykom przyjscie z pomoca zalodze Sarth. Z drzwi po obu stronach korytarza zaczeli don wpadac zaspani najemnicy i Arutha musial zaczac walczyc o zycie. Nigdy przedtem nie bral udzialu w prawdziwej walce i az do tej chwili gleboko w duchu obawial sie, ze w razie koniecznosci nie sprosta zadaniu. Zdawal sobie sprawe ze wstydu, jaki go czekal, gdyby okazalo sie, iz nie potrafi sluzyc Krolowi tak, jak to czynil jego ojciec - i obaj synowie. Teraz jednak bez chwili wahania zwarl rapier z zamierzajacym go zabic czlowiekiem. Nie mial zreszta czasu na obawy czy jalowe rozwazania, a gdy gore wziely lata cwiczen i treningow, wlasciwie zupelnie bez udzialu swiadomosci zaczal siac wokol siebie spustoszenie - uzywajac rapiera, ktorego przed nim uzywal jego imiennik, Ksiaze Arutha. Krolewscy powoli posuwali sie wzdluz korytarza, nieustepliwie usuwajac zen najezdzcow. Na jego koncu znalezli kolejne wiodace w gore schody. Zanim Arutha dotarl do nich, przejscie bylo uslane cialami, w wiekszosci Novindyjczykow. Na schodach ustawilo sie trzech ludzi Nordana. Zdobycie schodow zapowiadalo sie nielatwo, poniewaz musieli nacierac pod gore. - Padnij! - wrzasnal ktos z tylu. Arutha natychmiast runal na posadzke, nie baczac na to, ze pada w kaluze krwi. Nad jego glowa smignal roj strzal i trzej stojacy na schodach najezdzcy zostali naszpikowani jak jeze. Zanim Arutha zdolal porwac sie na nogi, przeskoczylo nad nim paru ludzi. Z glosnym tupotem ciezkich, wojskowych butow pognali, by zewrzec sie z wrogami na kolejnym poziomie. Arutha wiedzial, ze nad nimi znajduje sie jeszcze jeden poziom lochow. Potem trzeba jeszcze zdobyc sam gmach opactwa, stajnie, zabudowania wewnetrzne i mury. Zwycieza, jesli zdolaja zajac wieze nad opactwem i wartownie nad murami. Nabral tchu w pluca i pognal za biegnacymi przed nim zolnierzami. Rozdzial 13 NIESZCZESCIE Erik skoczyl naprzod.Jego kompania przedarla sie przez barykade druga, nastepujac na piety dowodzonym przez Owena Greylocka Krondorskim Krolewskim Kopijnikom. Ciezka jazda bez trudu przerwala szeregi obroncow, wybijajac klinem szeroki wylom w ich liniach. Kompania Erika zlokalizowana na prawym skrzydle oddzialu Owena, nacierajac o sto metrow z tylu, uderzyla na szereg gleboko wkopanych w ziemie umocnien, ktore z odleglej od ostatniego rowu o kilkanascie krokow kepy drzew wspierali strzalami lucznicy. Erik wybral to miejsce dla siebie i swoich ludzi, poniewaz tu akurat jego jezdzcy mogli spisac sie lepiej niz kawaleria. Kiedy dotarli do linii polozonej poza zasiegiem lucznikow, dal znak, by sie zatrzymali. Wszyscy zsiedli z koni i jeden z kazdej piatki odprowadzil wierzchowce na tyly. Reszta na dany przez Erika rozkaz sformowala szyk bojowy. Ostatnie sto jardow pokonali biegiem. Erik wiedzial, ze przy opanowywaniu tej strony umocnien najwazniejsze bedzie szybkie i mocne uderzenie na ich najwyzsza linie, polozona na szczycie wzgorza. Okopy byly tu dosc plytkie i obroncy znajdowali w nich dosc kiepskie schronienie. Wdarlszy sie do rowow, krolewscy nie powinni miec trudnosci w przelamaniu pozostalych nieprzyjacielskich umocnien, wyluskaniu lucznikow spomiedzy drzew i zajsciu od tylu pozostalych obroncow placowki. Jak przewidywal, na calkowite rozbicie prawoskrzydlowej pozycji obronnej jego ludziom wystarczylo pol godziny. Ujrzawszy, ze sytuacja zostala opanowana, wsiadl na konia i rozkazal niemal wszystkim ruszyc za soba, zostawiajac jedynie garsc ludzi do odprowadzenia jencow ku specjalnie w tym celu wzniesionej zagrody na tylach. Wszedzie gdzie spojrzal, krolewscy odnosili sukcesy, a bitwa o umocnienia toczyla sie jak wedle nakreslonego przez ich dowodcow planu. Najtwardszego oporu spodziewal sie na lewym skrzydle, gdzie linie obronne ustanowiono pomiedzy droga i skalami stromego brzegu, ale szybkie i skuteczne natarcie zlamalo w Novindyjczykach ducha. Przekonawszy sie, ze jego ludzie opanowali sytuacje, Erik wyslal wiadomosc, ktora miala wprowadzic do akcji oddzialy drugiego rzutu - ciezkozbrojna piechote, od tygodnia ukrywana w Krondorze. Byli w polowie drogi wzdluz wybrzeza i bez ich pomocy nie wyparliby Novindyjczykow z silnej pozycji na poludniowych rubiezach Sarth. Dajac dlonia znak, by jego lekkokonni uformowali szyk do natarcia, pomyslal, ze dzieki szczegolnemu zrzadzeniu bogow, Sarth nie otaczaja ciagle mury, jak wiele innych grodow Krolestwa. Nie krepujac sie w okazywaniu niecierpliwosci, czekal, az jego ludzie przegrupuja sie - wedle aktualnego rozkazu armijnego mieli jak najszybciej uderzyc na Sarth. Kiedy wszyscy znalezli sie w siodlach, dal znak i wyruszyli po smierc lub slawe i lupy. Wzdluz kazdego skrzydla oddzialu biegly druzyny lucznikow, majacych unieszkodliwic strzelcow kryjacych sie wsrod drzew. Ich dzialania oslaniali i wspierali lekkozbrojni z mieczami. Oddzialy ciezkozbrojnych pikinierow, ktorych zadaniem bylo unicestwienie kazdej proby zorganizowania przeciwuderzenia, ciagnely sie wzdluz calej drogi. Erik wydal im rozkaz, by na razie sie zatrzymali, nie chcial bowiem, by jego konni utkneli za wolniejszymi piechurami. Kiedy wszyscy zebrali sie razem, dal znak i jego zolnierze ruszyli jak powolny, ale niemozliwy do zatrzymania walec. Pikinierzy ustawili sie za jazda i podjeto marsz. Z niewysokich wzgorz slyszeli niosace sie echami wrzaski, szczek stali i ponure poswistywania strzal. Wszystko to jednak bylo odglosami akcji wymiatajacej - prawdziwa walka miala sie dopiero rozpoczac. Erik dal znak i jego jazda ruszyla klusem, zostawiajac piechote z tylu. Do Krondoru dotarli z Johnem Vinci bez zadnych trudnosci. Przemkneli przez przesmyk do zatoczki przemytnikow, a potem dostali sie na poklad szybkiego statku plynacego do Krondoru. Dotarli do miasta na czas, tak ze zdazyli przekazac Greylockowi informacje o usytuowaniu umocnien Nordana. Nastepnego dnia wyslano jednostki infiltracyjne i druzyny zwiadowcow, majace zniesc czolowe posterunki Nordana. Ludzi tych sprowadzil Greylock do Krondoru pod oslona ciemnosci - wyruszywszy dwie godziny przed switem, jechali caly dzien i zatrzymali sie o pol dnia drogi od Sarth. A o swicie ruszyli na miasto. Spojrzawszy na slonce, Erik doszedl do wniosku, ze wyprzedzaja ogolny plan mniej wiecej o godzine. Trzeba bedzie pozniej wlasciwie wykorzystac kazda chwile, jaka zaoszczedzili w pierwszych momentach natarcia. Jezeli Lordowi Arucie nie powiedzie sie proba zajecia opactwa, a Nordan zorganizuje przeciwuderzenie z gory, w miescie potrzebny im bedzie kazdy czlowiek. Spogladajac ku poludniowi i morzu, Erik zobaczyl dwa statki, jeden za drugim. Ciekaw byl, czy sa to okrety najezdzcow, czy queganskie. Tak czy owak, plynac wzdluz wybrzeza, niedlugo oba wpadna na zblizajace sie z Port Vykor statki floty Reese'a. Machnawszy dlonia, zajal sie sprawami wymagajacymi jego natychmiastowej i niepodzielnej uwagi. -Sa coraz blizej - stwierdzil Roo. -Poranna bryza wzmacnia sie - odezwal sie kapitan Nardini - ale ktokolwiek dowodzi ta galera, postanowil zasiec niewolnikow chocby na smierc, byle nas dopasc. -Czy mamy tu jakikolwiek orez? - spytal Roo. -Tylko to, coscie przyniesli ze soba. Chodzi o to, ze nasz statek w zadnych okolicznosciach nie powinien wzbudzac podejrzen, tak by niepostrzezenie wymknac sie z tym zlotem. - Kapitan zerknal na scigajaca ich galere, a potem ponownie spojrzal na zagle. - Z pewnoscia nie mamy balist ani innych wojennych machin, jezeli o to pytales. -O to wlasnie pytalem. Galera, choc powoli, zblizala sie coraz bardziej. -Zagle na kursie! - zagrzmial postrzegacz z gory. -Gdzie? - zapytal kapitan. -Druga cwiartka! Prosto przed nami i piec rumbow na sterburte! Roo skoczyl na dziob i mruzac oczy, wpatrzyl sie w poranna lune rozciagajaca sie na horyzoncie. Prosto przed nimi z morza wykwitalo kilkanascie plamek bieli zagli floty ciagnacej na polnoc z Port Vykor. Okrety na prawo od dziobu byly jeszcze blizej. Szybko wrocil do kapitana. -Nie wyglada to za dobrze. -Wiem - stwierdzil Nardini. - Albo powieje mocniejszy wiatr, albo nie minie godzina, a ta galera dopadnie nas jak kot myszy. -Gorzej... wyglada na to, ze ciagnie tu flota queganskich lupiezcow i dotra do nas szybciej niz krolewscy. Nardini zrobil zdumiona mine. -Nie... na calym Queg nie masz tylu okretow, by zebrac je w taka flote. Kilku bogatszych magnatow, jak Vasarius, ma po jednej galerze, takiej, ktorej nie wyslali na wielka wyprawe w minionym roku, ale mocno bym sie zdziwil, gdybyscie w calym Queg znalezli razem piec okretow. Kilkanascie sie buduje, ale nie beda gotowe przed uplywem miesiaca. -No to do kogo naleza tamte okrety? -Wkrotce sie dowiemy. - Nardini wzruszyl ramionami. -Chcialbym miec wascina zimna krew - przyznal Roo. -No, prawde rzeklszy, jesli sie wymkniemy, bede bogatym czlowiekiem, a jak nas zlapia, to powiem, ze jestem waszym jencem - wyjasnil Nardini. Roo musial przyznac w duchu, ze podoba mu sie postawa kapitana. Nie umial sie jednak powstrzymac od tego, aby zepsuc dobry humor zeglarza: -Jezeli wpadniemy w lapy Vasariusa, mam nadzieje, ze pozyje dostatecznie dlugo, by uslyszec, jak mu wasc wyjasniasz, czemu zawdziecza to, ze zdobylismy jego statek. Z twarzy kapitana odplynely wszelkie kolory. -Wszystkie zagle w gore! - zaryczal. Roo parsknal smiechem. Kapitan sypal rozkazami, a obie floty zblizaly sie coraz bardziej. -Jak tylko okreslisz, co to za okrety ciagna od sterburty, daj nam znac! - zawolal Roo do postrzegacza na oku. -Tak jest, sir!! - odpowiedziano mu z gory. Roo nie umial powstrzymac sie od zerkania za rufe, by okreslic, jak szybko posuwa sie scigajaca ich galera. Oczami wyobrazni widzial hortatora pod pokladem, walacego drewnianymi mlotkami w beben, by utrzymac jednakowe tempo ruchu wiosel. Wiedzial, ze jezeli tamci znajda sie dostatecznie blisko i kapitan nakaze szybkosc uderzeniowa, dogodna do zadania ciosu taranem, tempo nadawane przez beben wzrosnie, a wielka galera skoczy do przodu i okuta zelazem ostroga dziobowa ugodzi w jego niewielki statek. Potem pojawi sie zaloga abordazowa i bedzie mial szczescie, jesli zginie w walce. Gdy galera podplynela jeszcze blizej, Roo przyjrzal sie czlowiekowi stojacemu na dziobie i wpatrujacemu sie w nich z napieciem. -No no... sam Lord Vasarius - stwierdzil po chwili. -No to sie lepiej pomodlmy, by wiatr zaczal mocniej dmuchac albo zeby niewolnicy pozdychali szybciej, bo z jego rak nie doczekamy sie zmilowania - rzekl Nardini. -Owszem, sam sie przekonalem, ze temu czlekowi zbywa na poczuciu humoru. -Osobiscie nie mialem okazji go poznac - przyznal queganski kapitan. -I tak pozostanie, przy odrobinie szczescia - rzekl Roo. -Na sterburcie okrety Krolestwa! - rozlegl sie okrzyk z gory. Roo co tchu skoczyl na dziob. Po chwili sam sie przekonal, ze z obu stron zblizaja sie do nich okrety Krola. Wydal dziki okrzyk radosci i odwrocil sie do kapitana. -Ktorzy beda tu pierwsi? -Ci od sterburty sa blizej, ale jezeli zmienimy kurs ku nim, stracimy na szybkosci - odpowiedzial mu okrzyk z rufy. Z tym Roo nie mogl sie spierac. -Utrzymujmy szybkosc... a Vasarius niech sam postanowi, z kim chce walczyc pierwej. Nagle uslyszal glosny loskot. Podbieglszy na rufe, zobaczyl kapitana kryjacego sie pod balansujacym luzno rumplem. Stary wyga liczyl na to, ze osloni go nadburcie rufowe. -Co to bylo? - spytal Nardiniego. -Pocisk z balisty! Vasarius chce uszkodzic nasz statek! -Albo jest dostatecznie szalony, by zatopic swoj skarb, zanim wpadnie w cudze rece! - Obejrzawszy sie przez ramie na zwijajacych sie jak w ukropie ludzi, zawolal: - Mamy jakis luk? Pytanie skwitowano milczeniem. -Niech to licho! - zaklal. - Nie mozemy nawet im odpowiedziec! -Gdyby trafili odrobine w lewo, strzaskaliby rumpel - stwierdzil kapitan Nardini. W tejze chwili celowniczy balisty, jakby go slyszac, wystrzelil bardziej dokladnie i Nardini zostal nieomal przeciety na pol uderzajacym wen rumplem. Jego oczy zmetnialy, z ust chlusnela krew i zeglarz runal na poklad. Roo ujrzal luzno kolyszacy sie rumpel i zrozumial, ze strzaskano trzpien laczacy go z piorem steru. Wiedzial, ze statkiem mozna z grubsza sterowac, ustawiajac odpowiednio zagle, nie mial jednak pojecia, jak to sie robi, ale byl pewien, ze od tej chwili zaczna tracic szybkosc. Choc zeglarze goraczkowo trymowali zagle, statek dryfowal na sterburte. Patrzyli w dol, czekajac na rozkazy i kilku z nich zobaczylo lezacego na pokladzie kapitana. Ravensburczyk westchnal z rezygnacja. -Przygotujcie sie do odparcia abordazu! - zawolal, wyciagajac swoj miecz. Tkwiacy dotad wsrod takielunku marynarze natychmiast zaczeli zsuwac sie na poklad. Ci, co nie mieli broni, powyjmowali nagle drewniane bloki na linach, ktorymi mozna bylo wywijac jak morgensternami. Queganska galera zblizala sie coraz bardziej i po chwili smignal z niej kolejny pocisk z balisty, znow godzac w rufe. Rozlegl sie glosny trzask i calym statkiem mocno zatrzeslo. -Nabieramy wody! - rozlegl sie wrzask spod pokladu. -Cudownie! - sarknal Roo. Wiatr zmienil kierunek i statek zaczal obracac sie bokiem do galery. I nagle okazalo sie, ze potezna ostroga mierzy prosto w bok statku przy rufie. Roo uslyszal swist strzaly i pojal, ze stoi odsloniety, doskonale widoczny dla lucznikow usadowionych na rei galery. Skoczyl za nikla oslone, jaka dawala pokrywa luku, wiedzac, ze jego szanse na to, by wyjsc z tego calo, sa bardzo nikle. Jesli uda im sie przetrwac do momentu, w ktorym dotrze do nich flota Krolestwa, Vasarius bedzie sie musial wycofac. Ale szanse na to, ze garsc zeglarzy i przemytnikow odeprze zaloge queganskich zabijakow, zdawaly sie nad wyraz marne. Kilku zeglarzy, dajac prosto z lin takielunku nura w wode, wolalo podjac ryzyko doplyniecia do odleglego brzegu, niz stawic czolo furii natarcia queganskich piratow. -Do boju! - wrzasnal Roo, liczac na to, ze ma choc troche autorytetu i doda ducha reszcie zalogi. Nagle statek zadrzal. Rufa uniosla sie w gore - to ostroga galery ugodzila w sterburte obok niej. Obok Roo, wczepionego w luk, jakby od tego zalezalo jego zycie, znow smignely strzaly. Przylgnal do pokladu i czekal na pierwszych napastnikow z druzyny abordazowej. I pojawili sie - jakby wyczarowani jego mysla. Smigneli nad burta na linach zwisajacych z dziobu galery. Ubrani byli w jednakowe spodnie i koszule, z czerwonymi chustami na glowie, a uzbrojeni w noze i kordelasy. Roo podziekowal w duchu bogom za to, ze Vasariusowi nie towarzyszy kohorta queganskich legionistow. Ci, ktorzy teraz wkroczyli na poklad jego statku, nie przewyzszali umiejetnosciami zwyklych piratow - i byli w stanie wyprzec ich za burte. Skoczyl na pierwszego z napastnikow, przeszywajac go na wylot, zanim tamten zdolal sie zaslonic. Potem blyskawicznie uskoczyl za maszt, dajacy mu oslone przed strzalami lucznikow z gory. Drugi z napastnikow trafiony strzala Roo, wyjac z bolu, runal na poklad z przeszytym na wylot udem. Roo uslyszal za soba skrzyp drabiny, po ktorej jego ludzie wspinali sie ze srodokrecia na wyzke i zobaczyl, ze napastnicy zawahali sie na moment. Z furia rzucil sie na kolejnego z Queganczykow, a wtedy ten cofnal sie o krok. Pozostali tez ustapili i nagle przy burcie zrobilo sie dosc ciasno. Sypiace sie z gory strzaly bez wyboru razily jego ludzi... i napastnikow. Okrzyk z gory ostrzegl go ponownie i uskoczyl w bok, gdy kolejna ulewa strzal sciela wokol niego kilku ludzi. Wpadl na jakiegos konajacego, ktory jeknal, gdy Ravensburczyk przetoczyl sie przezen i skoczyl na rowne nogi. Jeden z pomyslowych napastnikow usilowal ukryc sie przed deszczem strzal za cialem swego towarzysza, Roo jednak przeszyl go mieczem w chwili, gdy ten usilowal zarzucic sobie trupa na ramie. Rozejrzawszy sie dookola, zobaczyl, ze tylko dwu jego ludzi trzyma sie na nogach, a czeka go walka z polowa tuzina napastnikow. Wiedzial tez, ze jesli skoczy na srodokrecie, lucznicy z gory beda mieli jeszcze latwiejsze zadanie. Nie osiagnalby w zyciu tego, co osiagnal, gdyby dlugo sie nad wszystkim zastanawial. Nie spojrzawszy nawet wstecz, wrzasnal: -Opuszczamy statek! - I natychmiast skoczyl za burte. Uderzajac o wode, poczul, ze bark przeszywa mu palace zadlo bolu i mimo woli zaczerpnal tchu. Nagle okazalo sie, ze usta i krtan wypelnia mu woda... i dusi sie. Nie bez wysilku wyplynal na powierzchnie, gdzie przez chwile spluwal i krztusil sie - nie spanikowal tylko dzieki silnej woli. Wokol pluskaly w wode strzaly, jemu jednak udalo sie zaczerpnac tchu, po czym ponownie dal nura. Plynac pod woda, skierowal sie do brzegu. Wytrzymal jak najdluzej, ale wreszcie wynurzyl sie i odwrocil, gwaltownie kopiac wode. Na statkach wybuchla panika. Zeglarze na pokladzie jego zaglowca pobiegli do lin, za pomoca ktorych przed kilkoma chwilami dokonali abordazu. Wiosla galery gwaltownie tlukly wode, gdyz jej kapitan chcial uwolnic ostroge tkwiaca w burcie idacego na dno statku Roo. Caly ten ruch spowodowaly dwa okrety Krolestwa, chyzo mknace ku galerze. Oba byly szybkimi kutrami. Zaden z nich nie moglby zdzialac wiele przeciwko galerze, ale teraz, gdy jej zdolnosc manewrowania zostala znacznie ograniczona, gnaly ku niej jak dwa psy na niedzwiedzia, ktoremu pysk uwiazl w pulapce. Krolewscy uwijali sie jak mrowki. Pierwszy kuter wyslal pocisk z balisty. Rozdarl on splatane i napiete liny skapego takielunku galery. Pocisk z drugiego okretu zlamal kilkanascie wiosel na jej bakburcie, zabijajac jednoczesnie wielu niewolnikow, zmiazdzonych pomiedzy burta i drzewcem wiosla. Po chwili galera znikla z pola widzenia Roo, ktoremu wszystko przeslonil kadlub blizszego kutra. Zanim ten go minal, Ravensburczyk uslyszal jeszcze gluche odglosy kilku strzalow. Kiedy ponownie zobaczyl galere, stala w ogniu. Drugi z okretow Krolestwa poslal kolejny ognisty pocisk i Queganczycy zaczeli skakac do wody. Roo odwrocil sie i poplynal ku brzegowi, starajac sie zapamietac wszystkie charakterystyczne jego punkty. Po kilku minutach zobaczyl plynacy ku niemu jeszcze jeden okret Krolestwa, podniosl wiec dlon, machajac do zeglarzy. Okret opuscil zagle i z pokladu opuszczono siec, po ktorej mogli wspiac sie plywacy. Roo ponownie obejrzal sie na dwa queganskie statki zwarte w smiertelnym uscisku. Tonacy dwumasztowiec obrocil sie i kupiec zobaczyl napis na rufie. Czerwone litery ukladaly sie w nazwe statku, "Shala Rose". Roo zdal sobie sprawe z faktu, ze dopiero teraz poznal nazwe zdobytej jednostki. Plonaca galera wciagala "Shala Rose" pod wode. Choc oba statki szybko nabieraly wody, na pokladzie galery klebili sie jeszcze ludzie. Przez chwile Roo zastanawial sie, czy ktos zatroszczyl sie o to, by rozkuc galernikow, i pomodlil sie w duchu za tych, co nie zdolali wyrwac sie na poklad. W nastepnej chwili znalazl sie tuz przy okrecie krolewskim, z ktorego opuszczono mu line. Zlapal ja jak demon dusze i zaczal piac sie na poklad. Szorstkie dlonie pomogly mu przedostac sie przez reling. -I kogoz my tu mamy? - spytal ociekajacego woda rozbitka jeden z oficerow. -Jestem Rupert Avery z Krondoru - przedstawil sie. To nazwisko spowodowalo u pytajacego widoczna zmiane nastawienia. -Porucznik Aker - przedstawil sie oficer - zastepca dowodcy tego okretu. -Milo mi poznac - stwierdzil Roo. - Kilku z tych, co tu wokol plywaja, to moi ludzie, ale reszta to Queganczycy. -Queganczycy ? - zdziwil sie Aker. - Czyzby zamierzali sie wtracic? -Powiedzmy, ze to byla sprawa osobista. Ale nie da sie rzec, ze sa przyjaznie nastawieni. -Jesli pan pozwoli, sir, to chcialbym przedstawic pana kapitanowi. -Dziekuje wasci. Roo ruszyl za oficerem na srodokrecie, gdzie zatrzymali sie przed trapem wiodacym na wyzke rufowa. Kupiec wiedzial, ze wedle tradycji Krolewskiej Floty, nikomu nie wolno wspiac sie na mostek bez zaproszenia. -Kapitanie Styles, sir! - zawolal porucznik. Zza relingu wylonila sie siwa czupryna kapitana. -Co tam, panie Aker? -Wielmozny Rupert Avery z Krondoru, sir. -A, slyszalem, slyszalem... - stwierdzil kapitan. - Zechciej mi waszmosc wybaczyc brak goscinnosci, ale musimy zajac sie ratowaniem rozbitkow. -To zrozumiale, sir - odpowiedzial Roo. -Moze zechce pan zjesc dzis ze mna kolacje, gdy dotrzemy do Sarth?- zaproponowal kapitan. I zanim kupiec zdazyl odpowiedziec, odwrocil sie i cofnal w glab wyzki. -Co to za okret, mosci poruczniku? - spytal Roo, zwracajac sie do oficera. -Sir, jest pan na pokladzie "Krolewskiego Buldoga". Jesli pozwoli pan za mna, zalatwie jakis suchy przyodziewek. Idac za oficerem, Roo zwrocil uwage na to, ze inne okrety plynace na polnoc maja na pokladach zolnierzy, ktorzy wespra natarcie na Sarth. -Ile tu macie okretow? - spytal Akera. -Tuzin. Piec transportowcow, a reszta to okrety oslony. Jak do tej pory, nie natknelismy sie na jednostki nieprzyjaciela, chyba ze liczyc te galere. -Troche sie pogubilem - przyznal Roo. - Dwie eskadry okretow Krolestwa? -Jestesmy z Dalekiego Wybrzeza, mosci Avery - odpowiedzial Aker. - To wszystko, co zostalo z zalogi Carse... i na dokladke pare okretow z Tulan i Crydee. - Machnal dlonia gdzies w tyl. - A tamta eskadra to chlopcy z Port Vykor. -Niewazne, skad przybyliscie - odparl Roo. - Rad jestem, zescie sie tu zjawili w pore. Po chwili znalazl sie pod pokladem, w niewielkiej kajucie, ktora, wedle jego przypuszczen, nalezala do pierwszego oficera. Ten zaproponowal mu spodnie i biala koszule, suche skarpety i bielizne. Kupiec szybko przebral sie i rzekl: -Jak tylko sie obsprawie, dopilnuje, zeby to wam zwrocono, mosci poruczniku. -Nie ma pospiechu, sir. Mam zapasowe. Wrociwszy na poklad, Roo nie omieszkal zauwazyc, ze queganskich zeglarzy powyciagano juz zza burty, a potem powiazano i usadowiono pod straza. Na czele grupy siedzial jegomosc, bardziej przypominajacy w tej chwili na poly utopionego szczura niz kogokolwiek innego, ktorego jednak Roo natychmiast rozpoznal. -Lord Vasarius! Jakze mi milo widziec was w dobrym zdrowiu! -Avery! - Queganski arystokrata wyrzucil z siebie te slowa, jakby je wypluwal. - Nie wiem, czym obrazilem bogow, ale chyba wybrali sobie ciebie na narzedzie swej zemsty! -Nic o tym nie wiem. - Roo wzruszyl ramionami. - Po prostu tak sie zlozylo, ze Wasza Lordowska Mosc mial pecha znalezc sie tam, gdzie mnie udalo sie cos zrobic dla mojego Krola. Nie ma w tym niczego osobistego. -A jakze! Zapamietam ci to! - zapewnil go Vasarius. -Zechciej sobie przemyslec to, cos powiedzial, milordzie, bo nie jestes w sytuacji, w ktorej grozby sa dobrze widziane. - Roo spojrzal na Akera. - To bardzo mozny queganski szlachcic, czlonek Imperialnego Senatu. Porucznik skinal dlonia i dwu straznikow podnioslo Vasariusa na nogi, po czym rozcieto mu wiezy. -Milordzie, zaprowadze pana do osobnej kajuty. Z pewnoscia zrozumiesz to, ze na zewnatrz ustawimy straz. Vasarius skwitowal uprzejmosc kiwnieciem glowy i poszedl za porucznikiem. Roo zatrzymal sie jeszcze na chwile, by przyjrzec sie queganskim zeglarzom. Rownie nedznie i podejrzanie wygladajacych obszarpancow widzial tylko, gdy siedzial w krondorskiej celi smierci. -Co z nimi bedzie? - spytal, zwracajac sie do jednego ze straznikow. Ten wzruszyl ramionami. -Trafia do obozu pracy, jak sadze. Gdybysmy mieli jakis uklad z Queg, moglibysmy wymienic jencow. Ale poniewaz tamci nigdy nie uwalniaja wiezniow, nie mamy wyboru. Roo podszedl do relingu i ponownie zajal sie zapamietywaniem szczegolow linii brzegowej: zakretu nadmorskiej drogi, kepy drzew i sporej skaly gorujacej nad plaza. Obejrzawszy sie przez ramie, popatrzyl ku miejscu, gdzie queganska galera wlasnie znikala w glebiach, otoczona pecherzami powietrza. Owszem, byl pewien, ze w razie potrzeby potrafi odnalezc to miejsce. Jezeli wynajmie maga z Krondorskiej Gildii Wrakarzy, wydobedzie ten statek i przejmie tkwiacy w jego skrzyniach skarb. Stanie sie wowczas na powrot najbogatszym czlowiekiem w Zachodnich Dziedzinach. Choc nikt go nie widzial, Roo usmiechnal sie szeroko. Arutha blyskawicznie schowal sie za drzwi. Tuz obok smignela strzala, uderzajac w twarde, drewniane deski pokrywajace podloge korytarza przy wejsciu do opactwa. Ludzie Subai zajeli jego gmach, a najezdzcy bronili sie na murach i w kuchniach. Krolewscy usadowili sie na dachu i stamtad wymieniali strzaly z lucznikami na murach. Jak dotad, obie strony przedzielal dziedziniec. -Jezeli zdolamy ich powstrzymac od wypadu za brame, to jakbysmy wygrali - stwierdzil Diuk, zwracajac sie do kapitana Subai. -Zeby sie udalo, musimy ich przetrzymac do zmroku. Arutha, spojrzawszy na slonce, ocenil, ze jest wczesne popoludnie. -To jeszcze szesc albo siedem godzin. -Nie podoba mi sie to, milordzie - stwierdzil Subai. - Podejrzewam, ze widzialem, jak ci na murach wymieniali jakies sygnaly z tymi, co tkwia w stajniach. Jezeli zaryzykowali i opuscili jakiegos czlowieka z zewnetrznej strony murow, to najpewniej goni on juz na dol, by sciagnac im posilki. Arutha wiedzial, ze jesli u bram opactwa pojawi sie wsparcie dla Novindyjczykow, to juz po nich. Starozytna budowla - pierwotnie twierdza - stanowila siedzibe jakiegos wojowniczego wodza. Wyniosla wieza niemal siegala wierzcholkiem chmur. Krolewscy atakowali ja z zewnatrz, wiedzac, ze gdy ja zdobeda, opactwo bedzie nalezalo do nich. Wokol wiezy rozciagala sie reszta cytadeli, z zewnetrznymi murami i dwoma kompleksami zabudowan. Arutha badal jej plany, wespol z Dominikiem i kapitanem Subai, az poznal je lepiej niz rysy twarzy swoich synow. Wiedzial, ze fortece mozna wziac tylko od srodka. Oblezenie, wymagajace poswiecenia wielu ludzi, ktorzy z pewnoscia przydadza sie gdzie indziej. -W rzeczy samej to mnie nie martwi - przyznal. - Ten, kto chcialby otworzyc brame i wpuscic tu posilki, musialby podjac ryzyko, ze nasi z dachu natychmiast go zastrzela. Ale jezeli stac ich bedzie na to, by przyslac tu jakies oddzialy, mimo tego, ze nasi w dole atakuja Sarth, to i tak znaczy, ze przegralismy. Nagle rozlegl sie okrzyk i ze stajni wybiegla gromada zbrojnych. Arutha patrzyl ze zdumieniem, jak gnaja ku wejsciu do opactwa. Z gory lunela ulewa strzal, zmuszajac jego i Subai do cofniecia sie. Wielu napastnikow leglo na ziemi - siedzacy na dachu byli nie lada lucznikami - ale reszta przedarla sie do miejsca, gdzie Arutha, Subai i kilkunastu jego ludzi zamykalo przejscie. Pierwszemu z atakujacych Arutha zastapil droge w drzwiach i cial go, zanim tamten zdazyl postawic noge za progiem. Kiedy przeciwnik padal, Arutha spojrzal nad nim i zobaczyl ludzi, ktorzy ryzykujac skrecenie karku, skakali z murow, by odsunac rygle poteznych wrot wejsciowych. -Strzezcie bramy! - zawolal do swoich, zwierajac sie z kolejnym najezdzca. W tejze chwili rozlegl sie tetent konskich popyt i z obory wypadla grupa jezdzcow, kierujacych sie ku wlasnie otwieranym wrotom. -Za mna! - ryknal Arutha i bez wahania wypadl na otwarta przestrzen. Zrozumial, ze jesli jego ludziom uda sie zatrzymac tamtych na dziedzincu, Nordan nie dowie sie o zajeciu opactwa. Utrzymawszy brame, odbiora obroncom ostatnia nadzieje i wymusza poddanie calej twierdzy. Polowa garnizonu zostala juz ujeta i siedziala w lochu, na dziedzincu zas lezala ponad setka rannych i martwych. Musieli pokonac juz tylko tych, co zaparli sie w kuchniach, stodole i utrzymali sie na blankach. Poczul ogarniajace go uniesienie bitewne, ucieche zmieszana pospolu z przerazeniem. Przebiwszy sie przez zawieruche, uderzyl na jednego z jezdzcow, ktory nacieral na innego z krolewskich. Cios Aruthy zeslizgnal sie bokiem, nie raniac Novindyjczyka, ale odwrocil jego uwage na tyle, ze pierwszy z przeciwnikow wysadzil go z siodla. Wszedzie wokol Diuka krecili sie jezdzcy. Konie coraz bardziej przerazone toczona wokol walka stawaly deba i wierzgaly. Arutha uskoczyl w lewo i ujrzal, ze Subai daje swoim znak nakazujacy rozluznienie szyku i otoczenie nieprzyjaciol. Zaraz potem kolejnym znakiem poslal inna grupe, by uderzyla na nie strzezone schody wiodace na blanki. Spojrzawszy ku bramie, Diuk zauwazyl dwu ludzi - w tym jednego rannego - unoszacych w gore potezny rygiel. -Do bramy! - zawolal i rzucil sie biegiem. Byl akurat w polowie dziedzinca - pomiedzy budynkiem opactwa i brama - kiedy strzala ugodzila go w szyje, tuz ponad napiersnikiem. W pierwszej chwili pomyslal, ze ktos uderzyl go piescia - poczul uderzenie, ugiely sie pod nim nogi, ale bolu w tym wszystkim czul niewiele. I nagle stwierdzil, ze jego pole widzenia zaweza sie, jakby lecial tylem w glab dlugiego, mrocznego tunelu. Ze wszystkich stron napieraly nan ciemnosci. Do konca nieswiadomy tego, co sie z nim dzieje, Arutha, Diuk Krondoru, osunal sie w pustke. Subai byl w polowie drogi na schodach wiodacych ku blankom. Ujrzawszy padajacego Aruthe, wrzasnal do swoich ludzi: -Zabierzcie go tutaj! Dwaj zolnierze uskoczyli z zametu, chwycili Aruthe pod rece i dotaszczyli go do miejsca, gdzie zatrzymal sie Subai. Stary wojak pochylil sie nad Diukiem, ale widzial smierc dostatecznie czesto, by wystarczylo mu jedno spojrzenie. Pomyslal o ironii losu, ktory kazal temu dzielnemu czlowiekowi zginac w pierwszej bitwie. Potem odegnal od siebie wszystkie mysli o Diuku, musial zdobyc dla niego opactwo. Erik dal znak Greylockowi i oba oddzialy krolewskich uderzyly jednoczesnie. Jezdzcy pognali na zlamanie karku po glownej arterii Sarth, kierujac sie na Gmach Mistrzow Handlu, ostatnia redute obroncow. Jak dotad, odbijanie grodu szlo bez wiekszych oporow. Wszystkie sily obroncy rzucili na poludnie, by wesprzec glowne natarcie Greylocka na centrum. Zgodnie z planem jednostki Greylocka zatrzymaly sie i zwarly z nieprzyjacielem, a na prawym skrzydle Erik i jego stracency przebili sie dosc latwo przez linie obronne pospiesznie wzniesione na zwodniczo lagodnych stokach wzgorz na wschod od drogi. W porcie natomiast schodzili na lad zolnierze z Port Vykor. Owen utrzymywal front, a mlody kapitan przeprowadzi zwodnicze uderzenie na prawe skrzydlo. Nieprzyjaciel zmienil szyk, by odeprzec napor ludzi Erika, ci zas cofneli sie dokladnie w tej samej chwili, kiedy na Novindyjczykow z tylu runely oddzialy Diuka Ran. Po kilku minutach najezdzcy zastosowali slynny manewr najemnikow, ktory zwykle rozpoczyna sie okrzykiem "Ratuj sie, kto moze!" Wszyscy uciekali glownie Traktem Krolewskim, kilku jednak zamknelo sie w wielkim budynku, dominujacym nad calym miejskim rynkiem. Nacierajaca energicznie kolumna Erika skrecila na prawo i otoczyla budynek od polnocnego wschodu, a ludzie Greylocka zajeli pozycje po przeciwnej stronie i tym sposobem budynek szybko otoczono pierscieniem zbrojnych. Z gornych pieter ostrzeliwali sie lucznicy, ale tak czy inaczej nikt nie mogl sie wymknac. Okna i drzwi na parterze zaparto od srodka. -Rozkaz ludziom, by sie cofneli! - zawolal Erik, zwracajac sie do Dugi, kapitana najemnikow, ktory jako jeden z pierwszych przeszedl na strone Krolewskich. -Jakie rozkazy, sir? - spytal Greylocka. Poludniowy skwar sprawil, ze Greylock zdazyl sie juz poteznie spocic i z czola zwisaly mu wilgotne kosmyki wlosow. -Eriku, zaczynam tracic cierpliwosc! - Podjechal nieco blizej do otoczonego budynku. - Hola, wy tam! - zawolal. Z gory swisnela strzala, chybiajac o kilka stop. -Niech was licho! Chce pogadac! - wrzasnal Greylock. -Moze ja sprobuje... - zaproponowal Erik. - Nasz wodz chce porozmawiac! - zawolal, przechodzac na novindyjski. Przez chwile panowala cisza, a potem z gory padlo pytanie: -Jakie warunki? Erik przetlumaczyl. -Powiedz im, by rzucili bron i wylezli, bo jak nie, to podpalimy budynek i splona razem z nim - rzekl Owen. - Ale niech nie zwlekaja z decyzja. Mlodzieniec znow przetlumaczyl. Wewnatrz budynku wybuchla jakas sprzeczka, a potem rozlegly sie odglosy walki. Erik spojrzal na dowodce, ten zas kiwnal glowa. -Do ataku! - zawolal Ravensburczyk i krolewscy przypuscili atak pod sciany budynku. Erik i Owen pierwsi dopadli bramy. -Dawac tu taran! - ryknal mlody kapitan, odwracajac sie ku swoim. Jedni skoczyli wykonac rozkaz, inni zaczeli wylamywac drzwi i wywazac okiennice. I nagle z trzaskiem otworzyly sie odrzwia bramy. Wylecial z nich miecz, ktory z brzekiem wyladowal na miejskim bruku u stop mlodzienca. -Wychodzimy! - wrzasnal ktos wewnatrz. Erik i Owen cofneli sie na boki i zza drzwi wylonilo sie kilkunastu mezczyzn trzymajacych miecze rekojesciami do przodu. Otoczeni przez krolewskich cisneli je na ziemie, co bylo powszechnym na Novindusie znakiem poddania. -Znam tych chlopakow - odezwal sie Duga, stajac obok Erika. - Wiekszosc z nich to porzadni ludzie... udowodnia to, jesli da im sie szanse. -Na razie pojda w lyka - stwierdzil rzeczowo mlodzieniec - i posiedza za kratami, dopoki nie znajdziemy sposobnosci, by ich odeslac do domu. -Ha! - odezwal sie Duga. - Spedzilem u waszego boku, mosci kapitanie, cala zime, ale wciaz zastanawiam sie, jakimi drogami chadzaja mysli ludu Krolestwa... choc i to prawda, ze niewiele zrozumialem z tego wszystkiego, co sie ostatnio porobilo z tym swiatem. Jak juz bedzie po wszystkim i skonczymy z wojaczka, moze zechcielibyscie mi to i owo wyjasnic. -Owszem... - odpowiedzial Erik - jak tylko ktos zechce cokolwiek wyjasnic mnie. Do budynku wkroczyli krolewscy i zajeli sie wyprowadzaniem i wynoszeniem Norindyjczykow, ktorzy z potluczonymi glowami lezeli bez ducha i nie mogli wyjsc o wlasnych silach. -Te nieprawe syny nie mialy najmniejszej ochoty na to, by sie poddac - wyjasnil Dudze jeden z pierwszych, ktorzy rzucili miecze. - Reszta naszych nie miala zas najmniejszej ochoty na to, by zywcem dac sie upiec dla wiekszej chwaly Fadawaha. -Jak Nordan sie o tym dowie - usmiechnal sie Duga - buchnie plomieniami z obu stron! -Jakbys zgadl, przyjacielu - odparl Novindyjczyk, wskazujac na wynoszonego wlasnie czlowieka. - Oto go masz... sam general Nordan we wlasnej osobie. Erik skinieniem dloni nakazal dwu zolnierzom, by odniesli nieprzytomnego generala na bok. Owen kiwnal glowa z widocznym zadowoleniem. Naplywajace z miasta meldunki swiadczyly o tym, ze Sarth zostalo zajete. -Eriku - zwrocil sie do mlodego kapitana - wez kompanie piechurow i podejdzcie w gore, by sprawdzic, czy zajeto takze opactwo. Jezeli natkniecie sie na nieprzyjaciol, natychmiast wracajcie na dol. Ty - zwrocil sie do Dugi - zajmiesz umocnienia pod miastem i obsadzisz je ludzmi... jak tyko zobaczysz, ze chlopcow Erika ktos... eee... naciska z gory. Mlodzieniec zasalutowal i odwrocil sie, by poszukac konia. -Mosci kapitanie... - zatrzymal go glos Owena. -Tak... Lordzie Konetablu? - Erik spojrzal na swego starego przyjaciela przez ramie. -Wasi chlopcy na prawym skrzydle doskonale sie spisali. Zechciejcie im powiedziec, ze jestem z nich zadowolony. -Powiem im. - Usmiechnal sie Erik. Podszedl do miejsca, gdzie trzymano jego konia, i zwrocil sie do Jadowa Shati: - Wez druga kohorte i jedzcie za mna. Jego stary towarzysz broni wygladal tak, jakby wlasnie wrocil z porannego objazdu swych wlosci. -Druga kohorta, za mna! - zwrocil sie do zolnierzy. - Reszta niech sie zajmie zabezpieczaniem terenu! Erik powiodl grupke jezdzcow uliczkami Sarth. Gdzieniegdzie trwaly jeszcze walki - w miejscach, gdzie zagorzali zwolennicy Nordana nie chcieli sie poddac. Wiekszosc Novindyjczykow zdecydowala sie jednak na zlozenie broni i teraz odprowadzano ich na tyly, do zawczasu wzniesionego prowizorycznego obozu jenieckiego. Miejscowi, ktorzy na czas walk opuscili miasto, usadowili sie na pobliskich wzgorzach i odwazniejsi z nich juz schodzili, wracajac do swoich domow. Erik i towarzyszaca mu kohorta ruszyli na wschod, ale zamiast wrocic na Krolewski Trakt, w miejscu, gdzie droga skrecala na poludnie, skierowali sie wezsza i bardziej stroma droga w glab gor. Na szczycie najblizszej z nich, gorujacej nad calym wybrzezem, znajdowalo sie opactwo Sarth, majace niegdys najwiekszy ksiegozbior na Midkemii. Konie byly znuzone niedawna szarza i jazda przez miasto, Erik jednak ostro je popedzal, bo koniecznie - i jak najszybciej! - musial sie dowiedziec, czy zuchwale przedsiewziecie Aruthy i kapitana Subai powiodlo sie, czy tez na gorze przygotowywano sie do przeciwuderzenia na miasto. Odbicie poludniowych rubiezy ziem opanowanych przez Fadawaha poszlo z taka latwoscia, ze mlodzieniec oczekiwal, iz los kaze im to oplacic jakas straszna strata. Znajdowali sie juz blisko wierzcholka, kiedy uslyszeli odglosy walki wewnatrz opactwa. Pod gore wiodla waska droga, na ktorej obok siebie moglo jechac dwu jezdzcow. W odleglosci mniej wiecej trzydziestu jardow od bramy szlak sie poszerzal, wiec ludzie mogli rozproszyc sie. Konni lucznicy natychmiast zaczeli szyc ku kilkunastu wrogom, jakich ujrzeli na blankach. Na dany przez Erika znak czlonkowie jednej z druzyn blyskawicznie podbiegli do bramy. W gore natychmiast frunely kotwiczki z linami, a za nimi szybko ruszyly nad brame smukle sylwetki napastnikow, podczas gdy lucznicy pilnowali, by tkwiacy jeszcze na blankach Novindyjczycy nie wychylali zza nich nosow. Gdy pierwszy atakujacy przewineli sie na druga strone, w slad za nimi ruszyli inni, a na blankach rozpetala sie krotka walka. Erik wiedzial, ze gdyby nie toczona na dziedzincu bitwa, jego ludzie zostaliby wybici, zanim ktorykolwiek z nich mialby choc cien szansy na cisniecie kotwiczki w gore. Zaraz potem mlody kapitan uslyszal ostrzegawczy okrzyk i polecil swoim uformowac klin do ataku. Dal sygnal, gdy tylko ujrzal, ze wrota zaczynaja sie rozchylac. Wpadli w sam srodek dzikiej zawieruchy, w ktorej konni zmieszali sie z pieszymi. Erik blyskawicznie scial pierwszego atakujacego go jezdzca. Nagle pojawienie sie Krolewskich, jak wicher przelatujacych przez wrota, pozbawilo ducha ostatnich ludzi Nordana, jeszcze zamierzajacych stawiac opor. O ziemie szczeknely novindyjskie miecze. Erik zaczerpnal tchu i rozejrzal sie dookola. Caly dziedziniec usiany byl trupami i rannymi - lezalo tez kilka dogorywajacych koni. Skinieniem dloni dal znak Jadowowi, by jencow odprowadzono do stajen. Potem zsiadl z konia i trzymajac wodze w dloni, ruszyl ku glownemu budynkowi opactwa. Spojrzawszy na potezny, gorujacy nad dziedzincem donzon, zorientowal sie, ze dobrze zaopatrzony moglby wytrzymac roczne oblezenie. Doszedl tez do wniosku, ze mieli szczescie, iz Ksiaze chcial jak najszybciej odbic miasto, nie dajac Nordanowi czasu na solidne umocnienie pozycji. W tejze chwili uslyszal swoje imie, wolane gromkim glosem kapitana Subai. Odwrociwszy sie, zobaczyl, ze wzywaja go ku wyjsciu do budynku opactwa. Wbiegl do srodka i tuz za drzwiami zobaczyl lezacego na ziemi Diuka Aruthe. Spojrzal na Subai, ktory lekko potrzasnal glowa. -Probowal zatrzymac Novindyjczykow, chcacych otworzyc brame. Gdybyscie przybyli choc pol godziny wczesniej... Erik ponownie spojrzal na Diuka, wygladajacego jakby spal. -Jak zginal? - spytal. -W walce - odparl krotko Subai. - Nie byl wojownikiem, ale niewielu widzialem dzielniejszych od niego... -Jak tylko zajmiemy cale opactwo - stwierdzil rzeczowo Erik - trzeba bedzie powiadomic Greylocka. Ksiaze musi sie o tym dowiedziec tak szybko, jak tylko sie da. -Patrick i jego nowa Ksiezna zechca osiasc w Krondorze. ... tez tak szybko, jak tylko sie da. -A wizyta w Rillanonie? - spytal Erik, przypominajac sobie plotki obliczone na wprowadzenie wrogow Krolestwa w blad. -W tej chwili to rzecz bez znaczenia - orzekl Subai. - Smierc Aruthy zmienila sytuacje... Patrick musi osiasc w Krondorze, z zona czy bez niej. - Mezczyzna spojrzal w strone, gdzie lezala stolica Dziedzin Zachodu. - To nasz slaby punkt, przyjacielu. Jezeli w Kesh dowiedza sie, ze wysylamy nasze wszystkie sily przeciwko Ylith, a na granicy zostali tylko najemnicy Duko, w dodatku nie mogacy liczyc na wsparcie z miasta... no, to moga przysporzyc nam klopotow. -Miejmy wiec nadzieje, ze Keshanie dowiedza sie o tym dopiero, gdy uporamy sie z ta wojenka na polnocy - mruknal Erik. Subai spojrzal na lezacego przed nimi Aruthe. -To on mial zadbac o to, by tego nie zwachali - stwierdzil. - Teraz musi sie tym zajac kto inny. Ale to sprawa samego Ksiecia. - Skinieniem dloni wezwal najblizej stojacych, by wniesli cialo Diuka do opactwa. Potem zwrocil sie do Erika: - Jak tylko Greylock przysle tu swoich ludzi, moi Tropiciele wracaja do Krondoru. Zabierzemy Diuka do domu. Erik kiwnal glowa. -A ja ruszam z Greylockiem na polnoc. - Odwrociwszy sie, wyszedl na dziedziniec, by jak najszybciej zaprowadzic porzadek. Udalo im sie osiagnac zdumiewajace zwyciestwo przy stratach znacznie mniejszych, niz sie spodziewali... i wszystkiego dokonali znacznie szybciej, niz sadzili. Ale do zakonczenia stojacego przed nimi zadania bylo jeszcze bardzo daleko. Rozdzial 14 KONSEKWENCJE Jimmy mial lzy w oczach.Wyprostowany jak swieca stal obok brata na schodach palacu w Krondorze, tuz za Ksieciem. Nie wstydzil sie tego, ze po policzkach splywaja mu slone krople. Nie umial sobie wyobrazic zycia bez ojca. Wiedzial wprawdzie, ze smierc nie wybiera, a ci, co ida w boj, czesto zen nie wracaja, ale jego ojciec nie byl wojownikiem. Owszem, umial obracac bronia, jak kazdy szlachcic w Krolestwie, ale tresc jego zycia stanowily zarzadzanie, dyplomacja i sadownictwo. Raz jeden ruszyl do boju - i wrocil na marach. Dash tez nie spodziewal sie, ze ojciec wroci do Krondoru na platformie karawanu. Patrzac na mijajacy ich pojazd, usilowal zachowac kamienna twarz. Na czesc Diuka Aruthy i innych, ktorzy zgineli przy odbijaniu Sarth z rak najezdzcow w Zachodnich Dziedzinach, ogloszono calodniowe uroczystosci zalobne. Dash zastanawial sie, czy bylo warto. Nie czul niczego - oprocz otepiajacej pustki wewnatrz. Jimmy potrafil okazac bol, a on pogrzebal go w sobie. Patrzac na zebrana wokol szlachte i starszyzne korpusu oficerskiego calego Krolestwa, widzac ich glowy, pochylone z szacunkiem przed wracajacym do Krondoru cialem ich ojca, Dash nie potrafil dostrzec w tym jakiegokolwiek sensu. A przecie ich ojciec zawsze kierowal sie przede wszystkim rozsadkiem. Szermierke na przyklad - w ktorej byl niezly, przynajmniej jezeli chodzilo o honorowe i toczone wedlug regul pojedynki - uprawial dla zachowania sil i zrecznosci, podobnie jak jazde konna i plywanie. Nigdy jednak nie bral udzialu w zadnej akcji. I nagle Dash zdal sobie sprawe z faktu, ze myslac o ojcu, formuluje zdania w czasie terazniejszym - ale dokonanym. Z tego, co mowil o nim kapitan Subai, wynikalo, ze ojciec okazal sie dzielnym zolnierzem - ale w istocie nie powinien brac udzialu w tej akcji. Mlodzieniec odkryl, ze w kacikach oczu i jemu zbieraja sie lzy, zamrugal wiec szybko, by sie ich pozbyc. Diuk Arutha byl w rodzinie ostoja realizmu i praktycznosci. Ich matke zawsze pochlanialo roztrzasanie ploteczek z krolewskiego dworu w Rillanonie, ona zreszta czesciej przebywala w rodowym majatku w Roldem niz w Krondorze. Dziecinstwo obu chlopakow wypelnil szereg nian i wychowawcow - nad nimi zas dominowal dziadek, uczacy ich tez, jak sie wspinac po scianach, otwierac rozmaite zamki wytrychami, od ktorego obaj przyswoili sobie tez mnostwo przyzwyczajen w bardzo zlym guscie. U babki oczywiscie szukali pociechy i ukojenia - ojciec zas stanowil solidna ostoje spokoju i pewnosci: na swoj dyskretny sposob potrafil tez okazac im sporo uczucia. Dash nie mogl sobie przypomniec sytuacji, aby ojciec nie powital go cieplym, serdecznym usciskiem. Przypominal sobie spotkania z ojcem... za kazdym razem przynajmniej kladl mu dlon na ramieniu, jakby wazny byl dlan sam fizyczny kontakt. Stojac tak obok brata, pojal nagle, ze w zasadzie powinien nosic zalobe po stracie calej rodziny. Jego dziadkowie w Roldem byli mu niemal calkowicie obcy. Za czasow dziecinstwa odwiedzil ich w tym wyspiarskim krolestwie kilka razy, oni zas przybyli do Rillanonu raz - z okazji zaslubin jego rodzicow. Jego siostra wyszla za maz za Diuka Faranzio w Roldem i od czasu swego wesela nigdy nie pojawila sie w Krolestwie. Z bliskich osob zostal mu tylko brat - Jimmy. Gdy karawan znikl w stajniach, Ksiaze zwrocil sie do nich obu: -Panowie... zechciejcie przyjac zapewnienie, ze caly narod laczy sie z wami z zalobie. Za godzine oczekuje was na naradzie... - Skinieniem dloni pozdrowil stojaca obok swojego ojca Francine, a potem odwrocil sie i ruszyl w gore po szerokich schodach wejscia do palacu. Gdy tylko znikl w bramie, wszyscy zgromadzeni szybko sie rozpierzchli. Jimmy nabral tchu w pluca, zebral sie w garsc i gestem wezwal Dasha, by udal sie za nim. Poszli za karawanem za rog, gdzie przedsiebiorca pogrzebowy nadzorowal zdejmowanie ciala ich ojca z platformy pojazdu. Dwaj zolnierze zaskakujaco delikatnie zsuneli na nosze zwloki Diuka Aruthy, owiniete w biale, znalezione przez kogos z Sarth giezlo. -To wy, panie, jestescie synem Diuka? - zwrocil sie grabarz do Jimmy'ego. Ten kiwnal glowa, wskazujac jednoczesnie dlonia stojacego obok Dasha. Przedsiebiorca pogrzebowy byl uosobieniem wspolczucia. -Caly narod dzieli wasza zalobe, panowie. Jak brzmia dyspozycje wzgledem... szanownych zwlok? Jimmy spojrzal niepewnie na brata. -Ja... My... Nigdy... -Jakie jest zwyczajowe postepowanie? - spytal Dash. -Diukowi Krondoru, jakim byl ojciec panow, nalezy sie pochowek w krypcie palacowej. Jako Earl Vencar powinien spoczac w krypcie Krolewskiego Palacu w Rillanonie. Oczywiscie istnieje tez mozliwosc zlozenia zwlok w grobowcu rodzinnym, o ile takowy panowie posiadacie... Jimmy spojrzal na brata, ten jednak milczal. W koncu podjal decyzje. -Majatkiem mojej rodziny jest cale to miasto. Ojciec jednak urodzil sie i wychowal w Rillanonie. Tam zawsze byl jego dom. Niechze wiec tam wroci. -Wedle woli Waszych Lordowskich Mosci - stwierdzil przedsiebiorca pogrzebowy. -Chodzmy sie napic - rzekl Dash, kladac dlon na ramieniu brata. -Tylko po jednym - zastrzegl Jimmy. - Za godzine mamy byc u Ksiecia. Na czesc pamieci ojca mozemy sie upic pozniej. Dash kiwnal glowa i ruszyli ku wejsciu do palacu. Przy bramie zastali Malara Enaresa. -Panowie... - odezwal sie tonem pelnym wspolczucia. - Zechciejcie przyjac wyrazy zalu. Bardzo to przygnebiajace... Sluga z Doliny Marzen znalazl dla swoich rozlicznych umiejetnosci setki zastosowan w palacu i okolicy. Po powrocie Jimmy spodziewal sie, ze znajdzie go pod straza, tymczasem ku jego rozbawieniu i zaskoczeniu okazalo sie, ze Malar ma mnostwo zajec w kwaterze i sztabie Duko. Wykazal sie zdumiewajacymi umiejetnosciami dotyczacymi prania, czyszczenia, sprzatania i utrzymywania porzadku. Kiedy Duko ruszyl na poludnie, by przejac obowiazki Diuka Marchii Poludniowych i zajac sie nadzorem forteczek nad granica z Kesh, Malar ponownie ofiarowal swe uslugi Jimmy'emu. -Czy moge cos dla panow zrobic? - spytal mezczyzna, wchodzac za bracmi do palacu. -Bardzo bylbym rad, gdybys znalazl butelke jakiejs mocnej gorzaly i przyniosl ja do moich komnat - odpowiedzial Jimmy. -Zobacze, co sie da zrobic - rzekl Malar i odszedl do swoich zajec. Bracia ruszyli dlugimi korytarzami palacu, ktory odnowiono niemal calkowicie, choc nie doprowadzono jeszcze do stanu swietnosci. Wszedzie krecili sie rzemieslnicy, naprawiajacy okna, ukladajacy posadzki i wieszajacy na scianach kobierce. Polozone w glebi schody na wyzsze pietra wymagaly remontu, ale wymieniono popekane stopnie i zmyto slady sadzy i ognia. -Pamietasz, jak tu bylo przedtem? - spytal Dash. -Wiesz... - odparl jego brat - myslalem dokladnie o tym samym. Wiem, ze zmieniono kobierce, ale chocby mnie mieli powiesic, nie umialbym sobie przypomniec, jak wygladaly poprzednie. -Patrick kazal odnowic wszystkie stare sztandary z Sali Ksiazecej. -To nie to samo - stwierdzil Jimmy - ale rozumiem jego pobudki. Dotarli wreszcie do kwater Jimmy'ego. Weszli do srodka i usiedli. Po minucie milczenia Dash nie wytrzymal: -Jestem na niego taki wsciekly, ze moglbym go zabic. - Spojrzal w gore oczami pelnymi lez. Oczy jego brata wygladaly dokladnie tak samo. -Wiem. Stary glupiec. Zeby ot tak sobie pojsc i dac sie zabic! -Napisales juz cos do matki i ciotek? -Jeszcze nie, zrobie to dzis w nocy. Ciagle nie wiem, co napisac. Dash przestal w koncu powstrzymywac lzy. -Napisz, ze zginal dzielnie. Za Krola i kraj. -Niewielka to pociecha. Mlodszy z braci otarl lze kulakiem. -Musial tam pojsc. -Nie, wcale nie musial - zachnal sie Jimmy. -Owszem, musial. Cale zycie spedzil w cieniu dziadka i czlowieka, po ktorym dano mu imie. -Ale w historii jest miejsce tylko dla jednego Aruthy z Krondoru - stwierdzil Jimmy, wycierajac lzy grzbietem dloni. Potem westchnal. - Dla ojca prawdopodobnie zarezerwuje sie niewielki przypisek. Czlowiek nazwany imieniem wielkiego ksiecia, bardzo dobry zarzadca Rillanonu i Krondoru. Czy dokonal czegos wiecej, by zasluzyc na lepsza pamiec? -Owszem... my, znajacy go i kochajacy, wiemy, ze dokonal czegos wiecej - stwierdzil Dash. Jimmy wstal, gdy ktos zapukal do drzwi. Otworzywszy je, zobaczyl Malara Enaresa, trzymajacego tace z butelka brandy i dwoma krysztalowymi pucharkami. Odstapiwszy na bok, wpuscil sluge do srodka. Mezczyzna postawil tace na stole. -Chcialbym wyrazic paniczom najglebsze wyrazy wspolczucia. Choc nie mialem honoru poznania waszego ojca, slyszalem o nim wylacznie same dobre rzeczy. -Dziekujemy - skwitowal to Jimmy. Gdy Malar wyszedl, zamykajac za soba drzwi, Dash wzial butelke i napelnil obie czarki. Podajac jedna bratu, sam podniosl druga i rzekl: -Za ojca. -Za ojca - powtorzyl Jimmy i obaj spelnili toast. - Wiem, jak sie czul ojciec - odezwal sie po chwili milczenia. -Nie bardzo rozumiem... -Niewazne, jak bede dobry, jak wysokie stanowiska osiagne, historia zapamieta tylko jednego Jamesa z Krondoru - stwierdzil starszy z braci. -Bo Jimmy Raczka byl tylko jeden - potwierdzil Dash. -Coz... dziadek uprzedzal nas, ze w naszym fachu niewiele znajdziemy slawy. -A jednak uwielbial, kiedy o nim mowiono. -Owszem - rzekl Jimmy. - Ale zarobil sobie na to uczciwie... bo wszystko, czego sie podjal, swietnie mu wychodzilo. Wcale sie zreszta nie staral o tytul najbardziej przebieglego szlachcica w historii. -Moze ojciec byl tego swiadom od samego poczatku: rob, co trzeba, i niech historia sama zadecyduje o tym, co powinno zostac w ludzkiej pamieci. -Z pewnoscia masz racje - odparl Jimmy. - A teraz chodzmy lepiej do sztabu Patricka i zobaczmy, co postanowil. Dash wstal, poprawil kurtke i spytal: -Czy sadzisz, ze mianuje cie Diukiem Krondoru? Wiesz... jako starszy z synow i tak dalej... -Malo prawdopodobne. - Rozesmial sie Jimmy. - Bedzie chcial miec na tym stanowisku kogos z wiekszym doswiadczeniem... Krol zreszta tez... -Jestes tylko o dwa lata mlodszy od Patricka - stwierdzil Dash, otwierajac drzwi. -Dlatego wlasnie Borric bedzie potrzebowal w Krondorze kogos starszego i bardziej doswiadczonego - wyjasnil Jimmy, mijajac drzwi. - Gdyby ojciec byl Diukiem Yabonu lub Crydee, niechybnie odziedziczylbym tytul, choc pewnie pierwszym statkiem z Rillanonu przyslaliby mi doradce z dosc szerokimi uprawnieniami... ale Krondor to inna sprawa. Nie, zbyt wiele tu roboty i zbyt wiele mozliwosci popelnienia bledu. A zreszta... - dodal, gdy obaj podazali korytarzem - za duzo z tym wszystkim zachodu. Cokolwiek mi Patrick zaproponuje, bedzie lepsze niz urzad Diuka. Idac szybkim krokiem, doszli do bocznego wejscia do kwater Ksiecia. Jimmy zapukal i drzwi otwarly sie do srodka. Giermek odsunal sie na bok i pozwolil im wejsc. W porownaniu z ciasnymi pomieszczeniami z Darkmoor, te komnaty byly obszerne. Ksiegi i pergaminy, ktore ich ojciec kazal stad wywiezc w bezpieczne miejsce, ukladano wlasnie na odpowiednich polkach i regalach. Ku swemu zdziwieniu ujrzeli tu Malara, podajacego jakis zwoj jednemu z urzednikow. -Pomagamy? - spytal Jimmy, mijajac sluge. -Kazdy orze, jak moze - odpowiedzial mezczyzna, usmiechajac sie lekko. Przeszedlszy do prywatnych komnat Ksiecia, staneli przed Patrickiem. Obok niego ujrzeli Diuka Briana z Silden. Ten pozdrowil ich uprzejmym kiwnieciem glowy. Wiedzieli, ze zaliczal sie on do najblizszych przyjaciol Aruthy na dworze i bardziej niz ktorykolwiek z krolewskich magnatow potrafil zrozumiec zal i rozpacz braci. -Pozwolcie - zaczai Patrick, siadajac wygodniej - ze przede wszystkim zloze wam wyrazy wspolczucia. Straciliscie ojca... ale niechze mi bedzie wolno rzec, ze Krolestwo ponioslo rownie ciezka strate. - Ksiaze rozejrzal sie po komnacie, jakby szukajac kogos wzrokiem. - Ciagle to robie... - rzekl, jakby sie usprawiedliwiajac. - Wydaje mi sie, ze zaraz tu wejdzie. Dopiero teraz rozumiem, jak dalece polegalem na jego radach. -Westchnal, umilkl i na chwile w komnacie zapadla cisza. - Ale zycie toczy sie dalej... a my musimy sobie jakos radzic. Dopoki Krol nie mianuje nowego Diuka Krondoru, moim doradca bedzie Lord Silden. - Patrick spojrzal Jimmy'emu prosto w oczy. - Znam cie dostatecznie dobrze, by wiedziec, zes sie nie spodziewal, iz tobie przypadnie ta godnosc... Jimmy potrzasnal glowa. -Moze sprostalbym temu za dziesiec lat, ale teraz... nie. -To i dobrze - kiwnal glowa Patrick - poniewaz potrzebujemy cie poza Krondorem. -Gdzie, Wasza Milosc? -Potrzebuje kogos zaufanego, kto bedzie mial oko na Duko. Ty dawales sobie z nim rade, wiec mysle, ze bedziesz umial utrzymac go w ryzach. Mlodzieniec pochylil glowe. -Jak Wasza Milosc rozkazesz... -Wyslalem juz wiadomosc do Krola. Zakladajac, ze przyjmie moja rekomendacje, mozesz sie po ojcu uwazac za Earla Vencar. To ladna majetnosc i twoj ojciec pewnie by sobie zyczyl, bys ja przejal. Jimmy ponownie pochylil glowe. -Dziekuje Waszej Milosci. Obaj bracia wychowywali sie w Vencar. Jak wiele posiadlosci na wyspie Rillanon, z ktorej wyroslo Krolestwo, byl to - wedle miar kontynentalnych - majatek nieduzy. Sto akrow ziemi - strumien, laki i pastwiska. Dzierzawcy zrezygnowali z upraw na setki lat przedtem, zanim wyspa rozciagnela swoje wplywy poza brzegi morza, nazwanego pozniej Morzem Krolewskim. Mimo niewielkiego obszaru, Vencar pozostalo jedna z najpiekniejszych posiadlosci w Krolestwie. Ich dziadek urzadzil wszystko tak, ze kiedy poprzedni Earl Vencar zmarl, nie pozostawiajac dziedzica, tytul przypadl ich ojcu. Jimmy urodzil sie w palacu, podobnie jak ich siostra, ale kiedy byl dzieckiem, rodzina przeniosla sie do stolicy. Dash tez urodzil sie w Vencar, ktore bylo ich domem. -Mozesz sie wiec uwazac za Earla Jamesa... chyba ze ojciec mi napisze, ze oszalalem. -Dziekuje Waszej Milosci - odparl Jimmy. -A dla ciebie, Dash - zwrocil sie Patrick do drugiego z braci - mam inne zajecie. -Jak wola Waszej Milosci. -Mamy tu, w Krondorze, pewne... problemy. Wojsko jest na polnocy, a najemnicy Duko ruszyli na poludnie. Zostala mi straz palacowa, i to wszystko, miasto zas wraca do zycia, ale zaczynaj a panoszyc sie w nim zlodzieje, rzezimieszki i wszelkiej masci talatajstwo. Trzeba, zeby ktos zrobil z tym porzadek i nauczyl tych nieprawych synow bojazni bozej. Mniemam zas, ze ze wszystkich, ktorych mam tu pod reka, ty najlepiej sie do tego nadajesz, bo ulice sa twoim zywiolem. Mianuje cie wiec szeryfem Krondoru. Dopoki nie stworzymy tu strazy miejskiej z prawdziwego zdarzenia i nie przywrocimy do sluzby Korpusu Konstabli, ty masz byc uosobieniem prawa i porzadku. Zwerbuj, kogo chcesz, ale zaprowadz w miescie porzadek... przynajmniej do konca wojny. -Mam byc... szeryfem? - spytal Dash. -A co? - zdziwil sie Patrick. - Nie chcesz? -Nie, Wasza Milosc... jestem tylko... nieco zaskoczony. - Zycie jest pelne niespodzianek - stwierdzil filozoficznie Patrick, wskazujac dlonia na lezace przed nim dokumenty. - Mam tu meldunki z obu frontow. Keshanie cofaja sie przed silami Duko l wynosza z Kranca Ziemi, ale jednoczesnie napieraja na froncie wschodnim, nieopodal Shamaty. Nie podciagaja za blisko, bo wedle mojego rozeznania boja sie reakcji magow ze Stardock, ale nekaja nasze patrole - ktore zreszta, godzi sie rzec, sa nieliczne i zbyt slabe. Na polnocy Greylock umocnil sie w Sarth i teraz ciagnie na polnoc. - Na twarzy Patricka pojawily sie niepokoj i troska. - Cos mi nie daje spokoju. Obrona wzdluz wybrzeza jest zbyt slaba. Wiemy, ze Fadawah wystawil nam Duko, poniewaz nie byl pewien jego lojalnosci. Teraz okazuje sie, ze w ten sam sposob opuscil Nordana... swego najstarszego i najbardziej zaufanego dowodce. -Moze ma mniejszy wplyw na dzialania swoich ludzi, niz myslelismy - zauwazyl Jimmy. -Wedle wszystkich raportow, jakie otrzymalismy - odezwal sie Brian z Silden - najezdzcy przezyli ciezka zime. Wielu zmarlo z glodu i ran. Mamy tez jednak wiesci od naszych agentow, ze obecnie prowadza handel z Queg i Wolnymi Miastami, maja dosc zywnosci i umocnili sie w Ylith. -Sa jakies wiesci z Yabonu? - spytal Patrick, przetarlszy dlonia twarz. -Nie - odparl Diuk Brian. - Niczego nowego od bitwy pod Sarth. Zaden statek nie przemknie sie niepostrzezenie obok queganskich piratow, a tak wlasnie trzeba by dotrzec do Wolnych Miast. Wszystkie nasze okrety z Dalekiego Wybrzeza skierowalismy do wsparcia uderzenia na Sarth. Jesli mialyby dotrzec jakies wiesci, to tylko przez gonca, a niewielkie sa szanse na to, ze znajdzie sie taki, co potrafi sie przedrzec przez linie nieprzyjaciol. Moze zdolamy sie dowiedziec czegos o Yabonie, kiedy znajdziemy sie blizej Ylith. Na razie jednak mozemy sie tylko modlic, by Diuk zdolal jakos utrzymac La Mut i Yabon. -Zjedzcie dzis ze mna kolacje - zwrocil sie Ksiaze do Jimmy'ego i Dasha - a porozmawiamy o waszych obowiazkach. W twoim przypadku - spojrzal na starszego z braci - bedzie to nawet konieczne, bo jutro ruszasz w droge. -Jutro? - zdziwil sie Dash. - Patricku... Wasza Milosc. ... sadzilem, ze mamy towarzyszyc ojcu w drodze do Rillanonu, gdzie legnie na stosie pogrzebowym. -Przykro mi, ale brak na to czasu. Bedziecie musieli pozegnac sie z ojcem dzis po kolacji. Moze odprawimy krotkie modly... i warte przy zwlokach... owszem, to rzecz godna i wlasciwa. Wojna jednak to surowa pani i nie pozwala nam na zbyt dlugie rozpamietywanie zalu czy radosci. Musialem zelgac wielu moznym panom o malzenstwie, racji stanu... i o tym, ze moja wybranka woli slub na popiolach Krondoru niz w Krolewskim Palacu, w Rillanonie. Wszyscy musimy ponosic ofiary. -A wiec spotkamy sie w porze kolacji - stwierdzil Dash. - Mozecie odejsc - odprawil ich Ksiaze. Bracia sklonili sie i wyszli. -Czy on sadzi, ze damy sie nabrac? - zawrzal gniewem Jimmy. -Na co? -Na te jego szczerosc, kiedy swietoszkowatym tonem mowil o "ofiarach", ktore "wszyscy musimy ponosic"? Dash wzruszyl ramionami. -Taki juz jest ten nasz Patrick. Nigdy nie wie, kiedy sie zagalopuje... i kiedy powinien ugryzc sie w jezyk. -A wiesz, chyba masz racje! - Jimmy parsknal smiechem, gdy skrecali korytarzem ku swoim komnatom. - Pewnie dlatego zawsze przegrywal w karty... -Doskonale - stwierdzil Nakor. Aleta, dotad stojaca bez ruchu, teraz nie wytrzymala: -Ale czuje sie glupio. -Za to wygladasz cudownie - odpowiedzial Isalanczyk. Mloda kobieta stala na skrzyni, owinieta plotnem oslaniajacym glowe i ramiona - choc pod tym miala swoja zwykla suknie i bielizne. Rzezbiarz zaciekle ugniatal gline, usilujac uformowac jej podobizne. Zajmowal sie tym przez ostatnie trzy dni. Teraz cofnal sie l stwierdzil: -Gotowe. Nakor zaczal obchodzic rzezba ze wszystkich stron, Aleta zas zeskoczyla ze skrzyni i rowniez przyjrzala sie krytycznie dzielu. -Czy ja naprawde tak wygladam? - spytala. -Owszem - odpowiedzial Isalanczyk. Przez chwile jeszcze przygladal sie rzezbie, az wreszcie wydal osad: - Owszem, nada sie. Kiedy wszystko bedzie gotowe? - zwrocil sie do rzezbiarza... -A jak maja byc duze? -Naturalnej wielkosci. - Nakor wskazal na Alete. - Takiej jak ona. -Po miesiacu na jeden. -Doskonale. Miesiac powinien wystarczyc. -Mam je tu przywiezc? -Jeden ma byc ustawiony na dziedzincu wozowni. Drugi trzeba dostarczyc do Krondoru. -Do Krondoru? Imc Avery nie wspomnial o tym, ze jeden z posagow trzeba bedzie przewiezc do Krondoru. -Chcesz, by wozacy zabrali ten posag sami? Rzezbiarz wzruszyl ramionami. -Mnie tam bez roznicy... ale to bedzie dodatkowo kosztowac. Nakor zmarszczyl brwi. -To juz sprawa pomiedzy toba a Roo. Rzezbiarz kiwnal glowa i ostroznie zawinawszy gliniany wzorzec rzezby w nasycona oliwa szmate, przeniosl go na czekajacy na zewnatrz woz. -Jestem juz wolna? - spytala Aleta. -Prawdopodobnie nie... - odpowiedzial Nakor. - Ale dluzej pozowac nie musisz. -O co w tym wszystkim chodzilo? - spytala, skladajac starannie plachte, ktora sie okrywala. - Czulam sie glupio, calymi dniami sterczac bez ruchu. -To posag Bogini. -Co! - zachnela sie zdumiona Aleta. - Wykorzystales mnie na wzorzec posagu Bogini? Alez to... Nakor zrobil zagadkowa mine. -Wiesz, sam tego nie rozumiem. Ale wybor byl wlasciwy. -Dziecko... - odezwal sie stojacy w rogu i obserwujacy to wszystko brat Dominik. - Uwierz mi, ze ten zdumiewajacy czlowiek wie o rozmaitych rzeczach, ktorych sam do konca nie rozumie. Ale jesli twierdzi, ze cos ma byc tak, a nie inaczej, to w istocie ma byc tak, a nie inaczej. Malujacy sie na twarzy mlodej kobiety wyraz swiadczyl o tym, ze uslyszane wyjasnienie jeszcze bardziej zbilo ja z tropu. -Jesli Nakor twierdzi, ze wlasciwe bylo, zebys pozowala do posagu Bogini, to tak jest w istocie. Zaufaj mi... nie masz w tym bluznierstwa. Zapewnienie Dominika sprawilo, ze dziewczyna poczula ulge. -No... to pojde sie umyc - powiedziala, wychodzac. -Cos ty takiego zobaczyl w tej dziewczynie? - spytal Dominik Nakora, gdy Aleta znikla za drzwiami. Ten wzruszyl ramionami. -Cos cudownego. -A mozesz mi to wyjasnic dokladniej? -Nie - ucial Nakor. - Jedziesz ze mna do Krondoru? -Polecenia z rodzimej swiatyni kaza mi wspomagac twoje dzialania najlepiej, jak tylko potrafie. Jesli oznacza to, ze powinienem udac sie z toba do Krondoru, to rzecz jasna, pojade. -To dobrze - odpowiedzial Nakor. - Tu sprawy tocza sie juz bez mojego udzialu. Sho Pi poradzi sobie z rozdzialem zywnosci i prowadzeniem nauk. Zaczal juz od wyjasniania podstawowych obowiazkow mnicha. Nauki Zakonu Dali to dobry poczatek - w ten sposob odpadna ci, co przychodzili do nas po to, by napelnic brzuchy... i zostana ci, co naprawde chca sie nawrocic. -Kiedy wyjezdzamy? - spytal Dominik. Nakor znow wzruszyl ramionami. -Za dzien lub dwa. Ostatnie pododdzialy wyruszaja niedlugo do Krondoru, by wzmocnic sily Ksiecia, a my zabierzemy sie z nimi w taborach... -Doskonale - stwierdzil Dominik. - Bede gotow. Kiedy wyszedl, Nakor odwrocil sie i spojrzal przez drzwi na Alete, wieszajaca line w poprzek dziedzinca. Promienie slonca padaly na dziewczyne z tylu i z gory, a gdy wspiela sie na palce, by umiescic na linie spinacze do bielizny, cala jej sylwetke otoczyl zlocisty nimb. Nakor usmiechnal sie szeroko. -Jest w niej cos niezwyklego... i cudownego - rzekl sam do siebie. *** Kolacja przebiegala spokojnie. Podczas calego wieczoru ograniczano rozmowy. Owszem, wymieniano czasem jedno czy dwa zdania na temat spraw wytaczanych wczesniej przed tronem, kilka razy wspomniano Lorda Aruthe, ale co chwila - i na dosc dlugo - przy stole zapadala cisza.W koncu znikly ostatnie dania i pojawili sie sluzacy z tackami, na ktorych staly karafki z brandy i krysztalowe czarki. -Synowie Lorda Aruthy - odezwal sie Patrick - nie uzyskali zezwolenia na powrot do stolicy ze zwlokami ojca, gdzie zostana one poddane uroczystej kremacji. Pomyslalem, ze wlasciwa rzecza bedzie uczczenie go wypominkami. Jesli laska, panowie, niech kazdy zechce powiedziec o zmarlym slowo lub dwa... - Lordzie Brianie? -Ja i Arutha przyjaznilismy sie od dziecka - zaczal Diuk Silden. - Gdybym mial sposrod jego licznych cnot wymienic te, ktora uwazam za najswietniejsza, wymienilbym bystrosc jego umyslu i trzezwosc sadu. Kazda z jego opinii na dowolny temat byla niezwykle przemyslana... a umysl mial bystry jak malo kto. Byc moze byl najbardziej przemyslnym z ludzi, jakich znalem. Jimmy i Dash spojrzeli jeden na drugiego. Nigdy im nie przyszlo do glow, by zastanowic sie, co tez o ich ojcu mysla inni, rowni mu znaczeniem i wplywami ludzie. Po chwili watek podjeli pozostali magnaci. Ostatni zabral glos kapitan Subai. Komendant Tropicieli nie lubil dlugich przemowien i rzekl krotko: -Mysle, ze byl jednym z najmadrzejszych ludzi, jakich dane mi bylo poznac. Znal swoje ograniczenia i braki, a jednak nie wahal sie stawic im czola. Dobro innych zawsze bylo najwazniejsze. Kochal rodzine. Bedzie nam go brakowalo. Spojrzal na Jimmy'ego. -Dano mu imie po wielkim czlowieku - rzekl syn, kiwnieciem glowy wskazujac Patricka, ktory potwierdzil powolanie sie na swego dziadka. - Wychowal go czlowiek jedyny w swoim rodzaju. A jednak potrafil zostac soba. - Jimmy spojrzal w oczy Patrickowi. - Mowie o tym, jak to jest, kiedy ktos zostaje wnukiem Lorda Jamesa z Krondoru, moze dlatego, ze dano mi jego imie. Rzadko myslalem o tym, jak to jest byc jego synem. - W oczach Jimmy'ego zebraly sie lzy. - Chcialbym mu tylko rzec, jak wiele dla mnie znaczyl. -Ja tez - odezwal sie Dash ochryple. - Mysle, ze bralismy go takim, jakim byl... i wierzylismy, ze zawsze tak bedzie. Nigdy wiecej juz nie popelnie tej pomylki w stosunku do kogos bliskiego. Ksiaze wstal i wzial puchar od slugi. Pozostali uczynili to samo. Jimmy i Dash podniesli swoje krysztaly, a Patrick rzekl: -Za Lorda Aruthe. Lord Silden, kapitan Subai i wszyscy zaproszeni na "prywatna" kolacje powtorzyli toast i wypili trunek. -Kolacja dobiegla konca, panowie - odezwal sie Patrick. Wyszedl na korytarz. Pozostali odczekali jeszcze chwile i tez zaczeli sie rozchodzic. James i Dash wyszli z sali za Lordem Silden i kapitanem Subai. Pozegnali innych i wrocili do swoich komnat. Jimmy juz mial zyczyc bratu dobrej nocy, kiedy ujrzeli biegnacego ku nim korytarzem poslanca. -Panowie! Natychmiast prosze do Ksiecia! Pospieszyli za paziem, prowadzacym ich prosto do kwater ksiazecych. Wewnatrz zobaczyli Patricka stojacego za swoim biurkiem. Twarz mial czerwona z wscieklosci, a dlonmi mial jakis dokument. Podal go Lordowi Silden, a ten, wygladziwszy pergamin, szybko go przeczytal. Zmarszczyl brwi. -Na bogow! - A potem wyjasnil wyraznie wstrzasniety: - Najezdzcy wzieli La Mut. -Wiadomosc przywiozl zolnierz, ktory zdolal uciec i przedrzec sie do Loriel, z polowa armii Fadawaha nastepujaca mu na piety - dodal Patrick. - Zaraz potem skonal. Dokument przeslano stamtad przez kuriera do Darkmoor. La Mut od trzech tygodni znajduje sie w rekach nieprzyjaciol. - W glosie Patricka brzmiala gorycz. - Gratulowalismy sobie latwosci, z jaka zajelismy Sarth... a tamci nas po prostu nabrali. Fadawah pozwolil nam zajac rybackie miasteczko, malo wazny port, a w zamian za to uderzyl w serce Yabonu, powaznie mu zagrazajac... i wcale nie blizej nam do odbicia Ylith niz po pierwszej odwilzy! Ksiaze wygladal, jakby lada moment mial go trafic szlag. Jimmy i Dash zdali sobie nagle sprawe z tego, jak bardzo braklo tu ich ojca. Spojrzeli na Diuka Silden, ktory stal, milczal i bal sie cokolwiek rzec. -Wiem, ze musimy przeslac wiesci do Yabonu! - wypalil wreszcie Patrick. - Musimy powiadomic Diuka Carla, by sie trzymal... trzymal! Dopoki nie bedziemy mu mogli poslac posilkow. -A co z Loriel? - spytal Jimmy. -Na razie jest jeszcze nasze - odparl Patrick - ale nie wiadomo na jak dlugo. Fadawah zgromadzil pod murami wielkie sily, a z tego raportu wynika, ze tocza sie tam zaciekle boje. Moze juz sie zreszta poddali. Wedle tego raportu przeciwko obroncom skierowano moce czarnej magii. Jimmy i Dash wymienili spojrzenia. Wszystkie raporty dotyczace ubieglorocznej kampanii, potwierdzajac sie wzajemnie, donosily, ze wszyscy pantathianscy Wezowi Kaplani zgineli - ale moze to zalozenie bylo przedwczesne. Niczego zreszta nie mogliby przeciwstawic, gdyby czarna magie stosowali kaplani wywodzacy sie z rasy ludzkiej. -Musimy powiadomic pradziadka - oznajmil Jimmy. -Tego maga? - spytal Patrick. - A gdzie on przebywa? -Jesli sprawy przebiegly wedle jego oczekiwan, to powinien jeszcze siedziec w Elvandarze. Za jakis miesiac ma wrocic do Stardock. -Kapitanie Subai, czy mozecie wyslac goncow do Yabonu? - spytal Patrick. -Bedzie trudno, Wasza Milosc. Moze przepchniemy jednego przez gory na polnoc od Loriel. Niewykluczone, ze odnajdzie jakichs gorali z Yabonu. Jeden z nich moglby ruszyc dalej do Elvandaru. -Subai, o swicie ruszajcie do Darkmoor. Wezcie wszystko, czego wam bedzie trzeba, i przedrzyjcie sie na polnoc. Nie mam nikogo innego, komu moglbym powierzyc te misje. Greylock i von Darkmoor maja naciskac najezdzcow, az dotra do ich pozycji na poludnie od Ylith. Jimmy, ty masz udac sie na poludnie do Duko i powiadomic go o tym, czego powinien sie spodziewac. Krondor jest jak otwarta muszla - a nam trzeba wszystkim okazac sile. Dash, ty musisz wziac miasto pod straz, niewazne, jakich uzyjesz do tego srodkow. Lordzie Silden, zechciejcie zostac i pomoc mi napisac te rozkazy. Panowie... pozostali z was sa wolni. Wyszedlszy na zewnatrz, Jimmy zwrocil sie do Subai: -Mosci kapitanie, jezeli napisze list do mojego pradziadka, czy zechcesz dopilnowac, by dostal go z innymi wiadomosciami? -Oczywiscie. Spotkamy sie chyba obaj o swicie przy bramie. Wtedy wezme list. A ja bede mial cos dla waszmosci. A do tego czasu... dobrej nocy wam obu. Bracia pozegnali kapitana, a potem Jimmy zwrocil sie do Dasha: -No, mosci szeryfie, pomoz mi ulozyc list do pradziadka. -Szeryfie? - westchnal Dash, wznoszac oczy do nieba, a potem ruszyl za bratem. Choc do switu brakowalo jeszcze kilku godzin, niebo na wschodzie juz sie lekko przejasnialo. Dash stal obok brata. Malar Enares, sluga z Doliny Marzen, ktory nie wiedziec jakim sposobem przewachal cos o wyjezdzie Jimmy'ego, siedzial na koniu obok. Przekonal mlodzika, ze ten powinien zabrac go ze soba, bo choc pracy w Krondorze jest az nadto, place sa kiepskie, a w posiadlosciach jego dawnego pana nad keshanska granica wciaz moze jeszcze znalezc sie dla niego jakies zajecie. Poniewaz jego obecnosc nie stwarzala zadnego zagrozenia, a czesto bywal uzyteczny, Jimmy przystal na jego towarzystwo. Jadacy na czele kohorty Tropicieli kapitan Subai podal Jimmy'emu jakies zawiniatko. -To miecz twojego ojca. Wzialem go, zanim moi towarzysze zlozyli jego cialo na powozie, wiozacym je do Krondoru. Wiedzialem, ze powinien przypasc tobie jako starszemu z synow. Mlodzieniec wzial zawiniatko i ostroznie rozplatal rzemienie. Rekojesc miecza byla wytarta, a pochwa matowa i podrapana. Ale nietkniete zebem czasu ostrze lsnilo jak wypolerowane. Wysunal je z pochwy i ujrzal miniaturowy mlot, jakby wtopiony w glownie tuz za jelcem. Wiedzial, ze to dzielo Macrosa Czarnego, ktory wzmocnil orez, spajajac go z otrzymanym od opata Sarth talizmanem, kiedy Ksiaze Arutha musial podjac walke przeciwko wodzowi Moredhelow, Murmandamusowi. Od smierci starego Ksiecia miecz wisial w jego gabinecie, w Krondorze. ... az wreszcie Diuk James przeslal go synowi. Teraz dostal sie jemu. -Nie wiem, czy moge? - mruknal Jimmy z powatpiewaniem. - Moze powinien go dostac Patrick albo Krol? -Nie. - Potrzasnal glowa Subai. - Gdyby Ksiaze Krondoru chcial, by miecz trafil w rece Krola, z pewnoscia zadbalby o to. Zostawil go w Krondorze... nie bez powodu. Jimmy przez chwile trzymal miecz przed soba, potem dotknal czolem glowni, wsunal ja do pochwy, odpial pas ze swoim mieczem i podal go Dashowi. Nastepnie przytroczyl do boku miecz swego ojca. -Dziekuje... -Czy zechcialbys wasc zadbac o to - odezwal sie Dash, stajac przed kapitanem Subai - by kurier do Elvandaru zabral i ten list do naszego pradziadka? Mezczyzna wzial pergamin i wsunal go pod kurtke. -To ja bede owym kurierem. Osobiscie powiode Tropicieli przez Yabon do Elvandaru. -Dziekujemy - odparl Dash. -Byc moze juz sie nie spotkamy, mlody panie, wiec niechze wolno mi bedzie powiedziec, ze poznanie wasci bylo dla mnie zaszczytem. -Bezpiecznej podrozy, mosci kapitanie - rzekl Jimmy. Tropiciele ruszyli przez brame i wolnym truchtem oddalili sie ku wschodowi. Jimmy spojrzal na brata. -Uwazaj na siebie. Dash wyciagnal dlon i mocno uscisnal reke brata. -Tobie tez zycze bezpiecznej podrozy, starszy braciszku. Nie wiem, ile minie czasu, zanim spotkamy sie ponownie, ale kazda chwila bedzie mi sie dluzyla. Jimmy kiwnal glowa. -Listy do matki i pozostalych sa w sakwie przeznaczonej do Rillanonu. Kiedy sie gdzies zatrzymam na dluzej, przysle ci wiadomosc. Dash machnal jeszcze dlonia i przez chwile patrzyl, jak jego brat ze swoim towarzyszem wyjezdzaja spod bramy, a potem odwrocil sie i ruszyl do zamku. Za godzine czekalo go spotkanie z Ksieciem, Lordem Brianem i innymi magnatami, a potem niewdzieczne zadanie wymuszenia w Krondorze szacunku dla prawa i porzadku - podczas gdy Jimmy'ego wysiano do Port Vykor. Rozdzial 15 ZDRADA Jimmy zatrzymal konia.Jadaca za nim kolumna jezdzcow eskorty rowniez przystanela. - Milordzie, mielismy odprowadzic cie do tego miejsca - stwierdzil kapitan dowodzacy kompania Ksiazecych Przybocznych. Rozejrzal sie dookola. - Zostawic to tym... -Co macie na mysli, mosci kapitanie? -Milordzie, nie zamierzalem uchybic Lordowi Duko, ale od ponad roku walczylismy z nim, a takze z tymi nedznymi skurwysynami, ktorych on zwie swoim wojskiem. - Kapitan zauwazyl niezadowolenie, malujace sie na twarzy Jimmy'ego. - Tak czy inaczej, powinni byc gdzies tutaj... zanim zaczna patrolowac okolice, musza rozbic oboz. -Moze cos im przeszkodzilo? -Nie jest to wykluczone, milordzie. Znajdowali sie na rozstaju drog, gdzie wedle wczesniejszych uzgodnien przebiegala poludniowa granica zasiegu patroli z Krondoru. Za tereny lezace na poludniu odpowiadal juz Duko. Poludniowo-zachodnia odnoga traktu wiodla do Port Vykor. Jadac ku poludniowemu wschodowi, trafialo sie na droge skrecajaca ku Shandon Bay, a nia mozna bylo dotrzec az do Kranca Ziemi. -Mosci kapitanie, dalej poradzimy sobie sami - odezwal sie Jimmy. - Jestesmy w polowie drogi do Port Vykor i lada moment natkniemy sie na patrole Lorda Duko. Jezeli nie ma ich tu dzisiaj, z pewnoscia zjawia sie jutro. -Wolalbym poczekac na nich, milordzie. Mozemy sie tu zatrzymac na pol dnia albo i dluzej... -Dziekuje, kapitanie, ale lepiej juz jedzcie. Im szybciej dotre do Port Vykor, tym predzej bede mogl zabrac sie do zalatwiania spraw Ksiecia. Pojedziemy na poludniowy zachod... zatrzymamy sie o zmierzchu, a potem rozbijemy oboz. Jezeli do jutra nie natkniemy sie na jakis patrol Duko, sami jakos dotrzemy do Port Vykor. -Wedle woli Waszej Lordowskiej Mosci. Niechze bogowie maja was w swej opiece. -I was, kapitanie. Wkrotce sie rozstali - - patrol zawrocil ku polnocy, a Jimmy i Malar podazyli dalej na poludniowy zachod. Jechali posrod falistych wzgorz, porosnietych krzewami i trawa - kiedys rozciagaly sie tu tereny rolnicze, ale wiszaca od dawna grozba najazdu zniechecila i przepedzila wiesniakow. Podczas ostatniego stulecia przez te wzgorza i rzadkie lasy przetaczaly sie wojska Krolestwa maszerujace na Kesh i oddzialy Kesh nacierajace na Krolestwo - przeksztalcajac okolice w ziemie niczyje. Na wschodzie lezaly zyzne tereny Doliny Marzen, wabiace wiesniakow i ich rodziny, mimo ze i Krolestwo, i Kesh roscily sobie do nich prawa. Ale kraina, przez ktora wedrowali, nie ofiarowywala nikomu takich bogactw. Wygladalo na to, ze sa jedynymi ludzmi w promieniu piecdziesieciu mil. -I co poczniemy teraz, milordzie? - spytal Malar, gdy slonce zaczelo sie chylic ku zachodowi. Jimmy rozejrzal sie i dostrzeglszy nieopodal niewielka polanke nad niewielkim ruczajem, powiedzial: -Rozbijemy tu oboz. Jutro znow ruszymy do Port Vykor. Malar rozkulbaczyl konie i starannie wytarl im siersc. Jimmy odkryl juz wczesniej, ze posrod rozlicznych talentow jego samozwanczy sluga posiadl tez umiejetnosc obchodzenia sie z konmi. -Nakarm konie, a ja nazbieram troche drewien na ognisko - zaproponowal Jimmy. -Tak, sir - odparl Malar. Wloczac sie wokol obozu, mlodzieniec nazbieral dosc chrustu, by rozniecic calkiem przyzwoite ognisko. Gdy zaplonal ogien, Malar zajal sie przygotowaniem posilku - usmazyl podplomyki i ugotowal gulasz z suszonego miesa i poszatkowanych warzyw w ryzu, ktory dodane przyprawy uczynily calkiem smacznym. Z jukow wyjal tez wypalona z gliny butelke z darkmoorskim winem i pare pucharkow. -Jadac do Port Vykor, troche za bardzo zbaczasz z drogi - zauwazyl Jimmy, jedzac, az mu sie uszy trzesly. - Jezeli chcesz podjac ryzyko, mozesz wziac tego konia i podjechac na wschod. Jestes jeszcze po polnocnej stronie granicy... i powinienes dosc bezpiecznie dotrzec do swojej Doliny. -W koncu i tak tam dotre, milordzie. - Wzruszyl ramionami Malar. - Moj pan najpewniej nie zyje, ale moze rodzinie udalo sie utrzymac w interesie i na cos im sie przydam. Jezeli jednak pozwolicie, to jeszcze troche zostane przy was - wasza umiejetnosc poslugiwania sie bronia sprawia, ze czuje sie przy was bezpieczniej. -Sam tez potrafiles sobie poradzic, zimujac w dziczy... -Z koniecznosci, nie z wyboru. I tak zreszta wiekszosc czasu spedzilem, glodujac i kryjac sie przed wszystkimi. Jimmy kiwnal glowa. Skonczyl jesc i dopil resztke wina. -Czy nie skwasnialo? - spytal. Malar lyknal trunku. -Nie umiem rzec, milordzie. Mlodzieniec wzruszyl ramionami. -Ma dziwny smak jak na tego rodzaju wino... Jakis metaliczny... Malar przelknal kolejna porcje. -Nie zauwazylem, milordzie. Moze to posmak po jedzeniu. Prosze sprobowac jeszcze... moze wam posmakuje. Jimmy sprobowal ostroznie i przelknal trunek. -Nie... z pewnoscia skwasnialo. - Odstawil puchar. - Lepiej popije woda. - Malar uniosl sie lekko, ale Jimmy mruknal: -Sam sobie wezme. - Ruszyl do strumienia... i nagle ogarnely go mdlosci. Odwrocil sie i spojrzal ku miejscu, gdzie Malar uwiazal konie. Wierzchowiec zaczal sie oddalac... a potem mlodzieniec poczul, jakby wpadal w jakas dziure - znajdowal sie teraz znacznie blizej powierzchni ziemi niz przed momentem. Zerknawszy w dol, stwierdzil, ze kleczy. Sprobowal wstac, ale ponownie zakrecilo mu sie w glowie. Runal ciezko na ziemie, a potem przetoczyl sie na plecy. W jego polu widzenia pojawila sie - ogromnie daleko - twarz Malara i uslyszal glos slugi: - Mieliscie chyba racje, paniczu Jamesie, wino w istocie bylo skwasniale. Twarz znikla, a Jimmy podjal probe sledzenia jej wzrokiem - do czego musial przetoczyc sie na bok. Lezac z glowa oparta bezwladnie na przedramieniu, ujrzal, jak Malar podchodzi do jego konia i otwiera sakwy, w ktorych znajdowaly sie zapieczetowane rozkazy dla Duko. Przejrzawszy je, Keshanin kiwnal glowa, a potem ponownie wlozyl je do sakwy. Jimmy poczul, ze dretwieja mu nogi - nagle zaczal ogarniac go chlod i strach. Jednoczesnie coraz bardziej macilo mu sie w glowie i nie bardzo juz wiedzial, co powinien zrobic. Coraz silniejsze skurcze gardla utrudnialy mu oddychanie. Usilowal otworzyc sobie usta lewa reka, zdretwiala do tego stopnia, ze czul sie jak ktos, komu wlozono na dlon ogromna, gruba rekawice. W glowie znow mu sie zakrecilo... i nagle poczul, ze szarpnely nim torsje, a zawartosc jego zoladka tryska na zewnatrz przez nos i usta. Omal sie przy tym nie udusil, ale charczac, spluwajac, krztuszac sie i kaszlac dziko, zdolal jakos oczyscic przelyk. Ale niedlugo potem poczul kolejny skurcz bolu... i raz jeszcze targnely nim okropne torsje. -To bardzo smutne - uslyszal z ogromnej odleglosci glos Malara - ze tak mlody, obiecujacy panicz umiera w tak niegodny sposob... ale wojna to surowa pani i zada od nas wielu ofiar... Poprzez ogarniajacy go mrok Jimmy uslyszal oddalajacy sie tetent kopyt, a potem znow szarpnely nim torsje i po chwili mlodzik zapadl w miekkie, glebokie ciemnosci. Dash spogladal na twarze ludzi, ktorych udalo mu sie zwerbowac. Czesc z nich sluzyla niegdys w armii. Teraz ich wlosy okryla siwizna, ale widac bylo, ze pamietaja jeszcze, jak trzymac miecz. Inni sprawiali wrazenie zwyklych ulicznych rzezimieszkow, w razie karczemnej zawieruchy mogacych przylaczyc sie do rozrabiaczy. Znalazl tez kilku najemnikow, szukajacych jakiegos stalego zajecia, i obywateli Krolestwa, o ktorych z pewnoscia mozna bylo rzec, ze - jak do tej pory przynajmniej - nikt im nie mogl zarzucic zwiazkow z lotrzykami. -Obecnie w Krondorze obowiazuje prawo wojenne, co oznacza, ze jakiekolwiek pogwalcenie prawa konczy sie stryczkiem! Ludzie spojrzeli po sobie, a kilku kiwnelo glowami. -Od dzis wszystko ulega zmianie - ciagnal Dash. - Jestescie pierwsza kohorta nowej Miejskiej Strazy. Nieco pozniej szczegolowo wyjasni sie wam wasze prawa i obowiazki, niestety, nie mamy czasu na to, by wasza edukacje zaczac od nauki. Kilka spraw wyjasnijmy sobie jednak od razu. - Podniosl czerwona opaske, z dosc prymitywnie wyszytym herbem Ksiecia Krondoru. - Macie to nosic na ramieniu, oczywiscie tylko na sluzbie. Ta opaska oznacza, ze wszystko, co czynicie, robicie w imieniu Ksiecia. Jezeli z ta opaska na ramieniu rozwalicie komus leb, znaczy, dzialaliscie na rzecz prawa i porzadku. Jesli zdarzy wam sie to samo bez tej opaski, bedziecie potraktowani jak zwykly opryszek i osobiscie wsadze takiego za kraty. Zrozumiano? Ludzie odpowiedzieli kiwnieciami glow i gluchymi pomrukami. -Pozwolcie, ze jeszcze cos wam wyjasnie. Ta opaska nie daje wam prawa do tego, by sie nad wszystkich wynosic, zalatwiac stare porachunki lub napastowac nieliczne jeszcze w naszym miescie kobiety. Kazdy, komu dowiedzie sie napasci, kradziezy czy gwaltu, popelnionych z ta opaska na ramieniu, zadynda na belce tak szybko, ze nie zdazy nawet zaklac na powitanie Lims-Kragmy. Czy to jasne? Ludzie przez chwile milczeli, a potem kilku kiwnelo glowami, na znak, ze zrozumieli. -Czy to jasne? - spytal raz jeszcze. Zlowieszcza nutka w jego glosie sprawila, ze teraz przytakneli wszyscy, a kilkunastu glosem potwierdzilo zrozumienie ograniczenia. - Przejdzmy do konkretow. Dopoki nie zwerbujemy pelnej obsady dla Miejskiej Strazy, czas trwania sluzby bedzie wynosil polowe doby, nastepna polowa wolna. Co piaty dzien bedziecie zajeci przez cala dobe, a druga polowa bedzie wypoczywac. Jesli znacie kogokolwiek, kto jest zdolny do noszenia broni i godny zaufania, przyslijcie go do mnie. - Jednym ruchem reki rozdzielil zebranych czterdziestu ludzi na polowy. - Wy - zwrocil sie do stojacych na prawo - jestescie zmiana dzienna. Wy - spojrzal na stojacych z lewej - nocna. Jak zbierzemy jeszcze jedna dwudziestke, zorganizujemy trzy zmiany po osiem godzin. Wszyscy kiwneli glowami na znak, ze zrozumieli. -Odwach i kwatery beda w palacu, dopoki nie odbuduje sie wartowni przy murach i innych urzedowych budynkow. Tutejsze lochy sa jedyne - innych nie mamy. Nie ma w nich za wiele miejsca, wiec nie zycze sobie zapychac ich pijakami i ludzmi, ktorych jedyna wina jest to, ze wdali sie w jakas burde. Jesli musicie rozpedzic bojke, poslijcie jej uczestnikow do domu, poczestowawszy kazdego kopniakiem na pozegnanie, ale jesli dojdziecie do wniosku, ze trzeba ich pozamykac, to badzcie stanowczy. Uwazam, ze ktos, kto jest zbyt glupi na to, by polozyc po sobie uszy po waszym ostrzezeniu i ma ochote na dalsze brewerie, powinien stanac przed sedzia. Trzeba nam bedzie odwolac godzine policyjna na starym rynku. Ludzie musza gdzies prowadzic handel, dopoki nie odbuduje sie reszty miasta. Coraz czesciej wybuchaja tam awantury i zaczyna byc niebezpiecznie, ale jesli szykuja sie klopoty, wole miec wszystko w jednym miejscu, nie chce, by to sie rozplenilo po calym miescie. Przekazcie wiec wiadomosc - mozna tam handlowac i po zachodzie slonca, az do polnocy. W pozostalych czesciach miasta nadal po zmroku ulice maja byc puste - wyjatkiem sa kmiecie wracajacy do domow z rynku. I oczywiscie - na poparcie swoich twierdzen, ze handlowali - musza sie okazac towarem lub zlotem. Jesli ktokolwiek zacznie sprawiac klopoty, macie sie z nim rozprawic szybko i skutecznie. Nie mamy dostatecznej liczby zbrojnych, by przychodzic wam z pomoca. - Powiodl wzrokiem po twarzach zebranych w komnacie ludzi. - Moge wam tylko obiecac, ze jesli ktorys z was zostanie zabity, nie umrze bez pomsty. -Jakiez to pocieszajace - mruknal jeden z ludzi, a pozostali parskneli krotkim, nerwowym smieszkiem. -Pierwsza grupe zaprowadze na rynek osobiscie. Wy, z nocnej zmiany, na razie odpocznijcie. Bedziecie patrolowac cale miasto i jesli zobaczycie kogos na ulicach - poza rynkiem - po zmroku, przyprowadzcie tu ptaszka i wezcie na spytki. Od dzis, ktokolwiek was zapyta, odpowiadajcie, ze reprezentujecie prawo Ksiecia. Niech wszyscy sie dowiedza, ze do Krondoru wraca prawo i porzadek. A teraz idziemy! Dwudziestu ludzi z dziennej zmiany wyszlo za Dashem na zewnatrz. Poprowadzil ich przez rozlegly dziedziniec i odbudowany zwodzony most nad wciaz jeszcze wyschnieta fosa. Niektore z miejskich akweduktow wciaz jeszcze wymagaly naprawy i fosa miala zostac pusta jeszcze przez kilka tygodni. -Jezeli nikt nie bedzie wywolywal burd - odezwal sie Dash, gdy przechodzili przez most - i nie bedziecie musieli nikogo taszczyc do ciemnicy, macie nieustannie byc w ruchu. Zagladajcie w kazdy zakamarek, do ktorego mozecie sie dostac, nie naruszajac oczywiscie praw wlasnosci. Chce, by mieszczanie widzieli te czerwone opaski... niech mysla, ze kazdy z was stanie za tuzin. Jesli ktokolwiek zapyta, odpowiadajcie, ze nie wiecie, ilu was jest... ale wystarczy na kazdego opryszka. Ludzie pokiwali glowami. W miare jak szli, Dash rozdzielal konstabl! na pary, i posylajac ich w rozmaitych kierunkach - a wiedzial, ze wszyscy pelnia sluzbe po raz pierwszy - zwracal im uwage na pierwszorzedne obowiazki. Tego dnia wielokrotnie przeklinal Ksiecia za to, ze obarczyl go takim brzemieniem. Kiedy doszli do rynku, zostalo mu juz tylko czterech ludzi. W tym miejscu od dawna zbierali sie regularnie miejscowi rybacy, kupcy i wiesniacy, handel bowiem zaczal sie tu wkrotce po wzniesieniu pierwotnej twierdzy, kiedy pierwszy z Ksiazat Krondoru oglosil swoj grod stolica Zachodnich Dziedzin. Od tamtych czasow miasto sie rozbudowalo, wzbogacilo i przeksztalcilo tak, ze wieksza czesc transakcji kupcy zawierali w swoich kantorach rozrzuconych po wszystkich dzielnicach, stary rynek jednak przetrwal, a teraz budzila sie w nim dusza miasta. Zapelniali go mezczyzni i kobiety wszelkich stanow i kondycji - kupcy, szlachta, rybacy, wiesniacy, handlarze, kramarze, sprzedajne dziewki, zebracy, zlodzieje i wszelkiej masci wydrwigrosze. Kilku ludzi spogladalo na piatke przybyszow niespokojnie, poniewaz - choc tu i tam trafiali sie zbrojni - wiekszosc wojakow opuscila miasto. Jedni poszli z Duko na poludnie, inni pociagneli z Armiami Zachodu na polnoc. Zostala tylko Gwardia Przyboczna Ksiecia - a ci rezydowali w palacu. Niedaleko wejscia Dash zauwazyl znajoma twarz. Luis de Savona pomagal rozladowac woz kobiecie, w ktorej - gdy sie odwrocila - mlody szeryf rozpoznal Karli, zone Roo Avery'ego. Ujrzawszy ja, mlodzieniec zwrocil sie do swoich ludzi: -Przejdzcie sie tu i tam, ale w nic sie nie mieszajcie - chyba ze ktorys z was zauwazy, ze szykuje sie zabojstwo. Ludzie rozeszli sie, a Dash podszedl do rozladowywanego przez Luisa i Karli wozu. Jeden z tutejszych kupcow uwaznie patrzyl, jak Luis podaje skrzynki jego pomocnikowi. -Pani Avery! - powital Dash dawna znajoma. - Jakze sie pani miewa? Karli obejrzala sie przez ramie i usmiechnela sie. -Dash! Jak to milo znow cie zobaczyc! -Kiedy przyjechaliscie do Krondoru? -Dzis bardzo wczesnie rano - odpowiedzial Luis. -Z wielkim smutkiem przyjelismy wiesci o smierci waszego ojca - powiedziala Karli, gdy wymienili usciski dloni. - Wciaz wspominam dzien, gdy raczyl nas odwiedzic w naszym domu. - Kiwnela glowa w strone, gdzie naprzeciwko Kawowego Domu Barreta stal kiedys dom bedacy ich miejska siedziba. Teraz na tym miejscu ostalo sie wypalone rumowisko. - Byl bardzo laskaw dla Roo i dla mnie. -Dziekuje - odparl Dash. - To... bardzo trudne, ale pani tez stracila ojca... wiec pani rozumie. Luis tknal palcem w opaske Dasha. -A to co znowu? -Jestem nowym szeryfem Krondoru i do moich obowiazkow nalezy przywrocenie w miescie prawa i porzadku. -Lepiej... eee... pomysl o powrocie do pracy dla Roo - usmiechnal sie Luis. - Mniej w tym godnosci, ale znacznie wieksze zyski... i mniej sie napracujesz. Dash parsknal smiechem. -Pewnie masz racje. Brak nam jednak ludzi i Patrick potrzebuje kazdego... wszyscy musimy jakos znosic swoje brzemie. - Spojrzal na woz. - Towary z Darkmoor? -Nie. Ladunku z Darkmoor pozbylismy sie z samego rana. To pochodzi z Dalekich Wybrzezy. Statki nadal nie moga wplywac do portu, ale staja na kotwicy przy Rybackiej Osadzie, a rybacy chetnie przewoza dobra na brzeg. -A jak sie ma Jimmy? - spytala Karli. -Zupelnie dobrze, teraz zalatwia pewna sprawe dla Patricka. Powinien juz byc w polowie drogi do Port Vykor. Luis zdjal z wozu ostatnia skrzynie. -Poczekajcie chwilke, a postawie wszystkim piwo. -Z przyjemnoscia sie napijemy. Karli pod bacznym spojrzeniem kupieckiego przybocznego przeliczyla zloto, jakie podal jej jego pracodawca, a potem stwierdzila: -Luis, nie mozemy chyba upic Dasha, wiec moze go czyms poczestujemy? - Spojrzala na mlodzienca. - Zjesz cos? -Wlasciwie to bardzo chetnie - odpowiedzial Dash. Przeszli przez ulice do kuchni pod golym niebem, gdzie podawano gorace nalesniki z miesem. Karli wziela trzy, a potem wrocili do wozu, gdzie czekal juz Luis z trzema kuflami piwa. Jak wiekszosc ludzi na rynku jedli na stojaco, usuwajac sie tylko wtedy, gdy ktos przechodzil. -Zartowalem tylko czesciowo... twoje umiejetnosci moglyby sie nam przydac - stwierdzil Luis. - Interesy sie rozkrecaja i zdolni ludzie moga sie nielicho wzbogacic. - Kiwnal kaleka dlonia, zrecznie podrzucajac goracy nalesnik w drugiej. - Kiedy pobralismy sie z Helen, Roo na czas swojej nieobecnosci uczynil mnie zarzadca firmy Avery i Jacoby. -Teraz to firma Avery i De Savona - poprawila go Karli. - Tak chciala Helen. Luis lekko sie usmiechnal. -Mnie na tym nie zalezalo. - Odlozyl nalesnik i wzial w dlon cynowy kufel. - Mam tyle roboty, ze nie wiem, do czego brac sie pierwej - rzekl, popiwszy kes piwem. - W Darkmoor roboty juz ruszyly... kolodzieje i ciesle pobudowali wozy i zaczynaja naplywac coraz liczniejsze zamowienia na nasze uslugi transportowe. -A co z innymi przedsiewzieciami Roo? Mezczyzna wzruszyl ramionami. -Teraz ja prowadze interesy firmy Avery i de Savona. Reszta nalezala do Spolki Morza Goryczy. Roo niewiele mi o niej powiedzial. Podejrzewam, ze wieksza czesc przepadla wraz z Krondorem. Wiem, ze mial pewne posiadlosci ziemskie na wschodzie, ale sadze, iz zaciagnal wielkie pozyczki, by rozkrecic interesy tutaj. Wiem sporo, ale nie wszystko. - Spojrzal na Karli. -Roo o wiekszosci spraw mi powiedzial - stwierdzila Karli. - Nie mowil mi tylko nic o interesach z Korona. Mysle, ze Krolestwo jest mu winne ogromne pieniadze. -Z pewnoscia tak - potwierdzil Dash. - Dziadek kilka razy pozyczal wielkie kwoty od Spolki Morza Goryczy. - Rozejrzal sie dookola. - Sadze, ze ostatecznie zostana splacone, ale - jak sami widzicie - przedtem trzeba nam odbudowac spora czesc Krolestwa. - Dojadlszy nalesnik, poteznym haustem skonczyl piwo. - Dziekuje za posilek... W tejze chwili na przeciwleglym krancu rynku rozlegl sie okrzyk, ktory sprawil, ze Dash obrocil sie na piecie jak kolniety szydlem: -Zlodziej! Lapcie zlodzieja! Mlody szeryf pobiegl w strone, z ktorej dobiegaly wrzaski. Minawszy rog, zauwazyl podazajacego w jego strone czlowieka, ogladajacego sie przez ramie, sprawdzajacego, czy ktos go nie sciga. Zebral sie w sobie i gdy uciekajacy odwrocil glowe, uderzyl go w piers ramieniem. Tak jak sie spodziewal, rabniety znienacka zlodziejaszek upadl na plecy. Dash pochylil sie i zanim uciekinier zdazyl sie zorientowac, co go zatrzymalo, przylozyl mu do krtani ostrze miecza. -Spieszysz sie gdzies, przyjacielu? Lezacy sprobowal sie podniesc, ale lekki nacisk miecza przekonal go, ze to nie najlepszy pomysl. -Juz nie - mruknal, krzywiac sie z bolu. Gdy nadbiegli dwaj swiezo upieczeni konstable, Dash przekazal im wieznia ze slowami: -Wezcie tego zucha do palacu. Zlodzieja podniesiono, sprawnie skrepowano mu rece z tylu i zabrano. Dash tymczasem wrocil do Luisa i Karli, wlasnie konczacych posilek. -Pozwolcie, ze skorzystam na chwile z waszego wozu. - Wskoczywszy na platforme, rozejrzal sie dookola. - Jestem Dashel Jamison! - zawolal. - Mianowany zostalem nowym szeryfem Krondoru. Ludzie z czerwonymi opaskami na ramieniu, ktorych zobaczycie tu i gdzie indziej, to moi konstable. Przekazcie wszystkim wiadomosc, ze do Krondoru wraca prawo i porzadek! Kilku kupcow skwitowalo to okrzykami, brzmiacymi prawie radosnie, reszta jednak pozostala obojetna, a kilku wykazalo sie zastanawiajacym brakiem entuzjazmu. Dash wrocil do Karli i Luisa: -No, mysle, ze bylo to wejscie z brawkiem, jak sadzicie? Karli parsknela smiechem, a Luis stwierdzil rzeczowo: -Na tym placu znajdziesz wielu takich, ktorzy woleliby, zeby prawo i porzadek nigdy tu nie wrocily. -Mysle, ze widze jeszcze jednego - stwierdzil Dash. - Zechciejcie wybaczyc. - I skoczyl w tlum, za mlodzikiem, zrecznie uwalniajacym roztargnionego kupca od wyraznie dlan za ciezkiej sakiewki. Karli i Luis patrzyli, jak znikal w tlumie. -Wiesz, zawsze lubilam tego mlodego czlowieka - stwierdzila Karli. -Ma w sobie bardzo wiele z dziadka - rzekl Luis tonem wyjasnienia. - Czarujacy z niego lajdak. -Nie nazywaj go tak - zachnela sie Karli. - Na to, zeby zostac lajdakiem, ma w sobie zbyt wiele poczucia obowiazku. -Przepraszam i cofam... - przyznal Luis. - Oczywiscie, masz racje. -Helen dobrze cie wyszkolila, prawda? - zasmiala sie Karli. -To nie bylo trudne - mruknal Luis. - Po prostu wylazilem ze skory, zeby ja zadowolic. -Ona rzadko sie gniewa - stwierdzila Karli. - No... mamy jeszcze jeden ladunek czekajacy w dokach. Do roboty... Luis siegnal reka na koziol, a Karli przylozyla dlonie do posladkow i przeciagnela sie mocno. -Dlugo juz tak nie wytrzymam. Mam nadzieje, ze Roo skonczy sprawy na polnocy i szybko tu wroci. Mezczyzna kiwnal glowa i wdrapal sie na woz. Odwiazawszy lejce, strzepnal nimi energicznie i skierowal konie do portu. Lord Vasarius zerknal w lewo. -Przyszliscie sie ze mnie nabijac, mosci Avery? -Zadna miara, Milordzie. Zapragnalem po prostu, jak wy, ucieszyc pluca swiezym powietrzem. Pokonany Queganin spojrzal na swojego bylego partnera w interesach i aktualnego wroga. -Wasz kapitan okazal mi sporo uprzejmosci, zezwalajac na skorzystanie z tej kajuty. -Oddal tylko Waszej Lordowskiej Mosci to, co mu sie nalezalo zgodnie z ranga i pozycja spoleczna. Gdybyscie wy zwyciezyli, bylbym pewnie pod pokladem, posrod waszych wioslarzy, co? -Byloby to zgodne z wascina ranga i pozycja spoleczna. Roo parsknal smiechem. -Widze, ze nie straciliscie, panie, poczucia humoru. -Nie zartowalem - stwierdzil Vasarius bezbarwnym tonem. Twarz Roo sposepniala. -Coz, sprawy obrocily sie tak, ze Wasza Lordowska Mosc podrozuje w o wiele przyjemniejszych warunkach, niz mnie by sie to przytrafilo w innej sytuacji. -Kazalbym wasci zabic! - syknal Vasarius. -W to nie watpie. - Roo milczal przez chwile. - Moj Ksiaze z pewnoscia odesle Wasza Lordowska Mosc do Queg na pokladzie pierwszego statku, ktory poplynie ku Wolnym Grodom. Nie chcemy jeszcze bardziej irytowac waszego Imperatora. Wyglada na to, ze trafila nam sie obu okazja, by sie jakos dogadac? Vasarius obrocil sie i spojrzal Roo prosto w oczy. -Mamy sie ukladac? Po co? Wygrales wasc. Jestem prawie zrujnowany. Moje ostatnie miedziaki wladowalem w towary, ktore sprzedalem Fadawahowi. Teraz leza na dnie morza... i nie mam pojecia, co moglbym skorzystac na ukladzie z waszmoscia, wziawszy pod uwage to, kim jestes i jak mi sie do tej pory przysluzyles! Roo wzruszyl ramionami. -Scisle rzecz biorac, to wy, panie, zatopiliscie swoj skarb. Ja tylko chcialem go zrabowac. Tak czy owak, bylo to dobro zagrabione obywatelom i mieszkancom Krolestwa... i moze po czesci zlupione w niedalekiej okolicy. Nie umiem wspolczuc Waszej Lordowskiej Mosci z powodu straty takiego majatku... co moze nielatwo wam bedzie, panie, zrozumiec. -W istocie... nielatwo. Ale zgodzisz sie wasc ze mna, ze kwestia jest w tej chwili czysto akademicka. -Niekoniecznie - stwierdzil Roo. -Jesli masz wasc jakas propozycje, to mow! Czekam! -Nie ja gralem na chciwosci Waszej Lordowskiej Mosci. Gdybyscie okazali choc odrobine rozumu i ostroznosci, nie wyslalibyscie calej floty do Ciesnin Mroku, kierujac sie jedynie plotkami. -Oczywiscie fakt, ze to wasc rozpuszczales te plotki, nie ma zadnego znaczenia? - rozesmial sie Vasarius. -Owszem - odparl Roo. - Ale gdybyscie rzetelnie zbadali te sprawe, szybko odkrylibyscie oszustwo. -Wasz Lord James byl na to za przebiegly. Jestem pewien, ze gdybym sprawdzal, odkrylbym jeszcze wiecej plotek potwierdzajacych nadplyniecie z Bezkresnego Morza ogromnej floty ze skarbem. -W tym sek - zgodzil sie Roo. - Lord James mial najbardziej gietki umysl ze wszystkich znanych mi ludzi. Nie o to jednak chodzi. Sytuacja wyglada tak... Wasza Lordowska Mosc ukladajac sie ze mna, moze cos zyskac... ale musimy sie dogadac, zanim dotrzemy do Krondoru. -O co chodzi? -O cene za moje zycie. Vasarius przez chwile uwaznie patrzyl w oczy Roo. -Mow, prosze, dalej... -Zamierzalem zabrac ten wasz statek ze skarbami do Krondoru. Odeslalbym wam go, bo nie jestem piratem, zloto jednak nalezalo do Krolestwa i tam powinno bylo wrocic - usmiechnal sie. - Tak sie jednak sklada, ze Korona jest mi winna pieniadze... znaczne pieniadze, mozna by rzec, i podejrzewam, ze spora czesc tego skarbu poszlaby na pokrycie moich naleznosci... tak wiec, w pewnym sensie, ten skarb nalezy bardziej do mnie niz do was, panie. -Avery... - rzekl Vasarius przez zacisniete zeby. - Nie przestajesz mnie wasc zdumiewac swoja logika. -Dziekuje Waszej Lordowskiej Mosci. -To nie byl komplement. A zreszta... skarb i tak spoczywa teraz na dnie oceanu. -Alez ja wiem, jak go wydobyc! - nadal sie Roo. Vasarius zmruzyl oczy. -I potrzebujesz do tego mnie? -Nie, Wasza Lordowska Mosc w ogole nie jest mi do tego potrzebny... no, chyba ze masz, Milordzie, na uslugach pewnych magow. Ale sam moge trafic do czlonkow Krondorskiej Gildii Wrakarzy. W tej chwili oczyszczaja z wrakow port w Krondorze, ale Ksiaze pozwoli mi kilku... za niewielkie odstepne. -Dlaczego wiec mowisz mi wasc to wszystko? -Oto, co proponuje. Zajme sie tym wszystkim, czego trzeba do podniesienia tego statku z morskiego dna. Jedna dziesiata bede musial odstapic Koronie, za zwloke w oczyszczaniu portu. Dam tez glowe, ze sporo bede musial pozyczyc Krolowi. Oczywiscie trzeba mi bedzie pokryc wydatki Gildii. Ale tym, co zostanie, podzielimy sie po polowie i odeslemy te polowe do Queg. -W zamian za co? -Za to, ze Wasza Lordowska Mosc zaraz po powrocie do Queg nie zajmiesz sie werbowaniem najemnych zabojcow... -I to wszystko? -Co wiecej, oczekuje, ze Wasza Lordowska Mosc zlozy przysiege, iz nie bedzie podejmowal zadnych dzialan na moja szkode albo na szkode mojej rodziny... i wykorzystujac swoje wplywy w Queg, nie pozwolisz na to innym. Vasarius milczal przez dluga... bardzo dluga chwile, podczas ktorej Roo z najwyzszym trudem opieral sie checi, by jeszcze cos dodac. W koncu queganski wielmoza otworzyl usta. -Jesli zrobisz wasc to wszystko, cos obiecal, i dasz mi polowe tego, co wasci zostanie po odliczeniu czesci dla Krola i oplaty Gildii, tedy zgodze sie nie szukac pomsty na wasci ani na wascinej rodzinie. Poczuwszy nocny chlod, Roo objal sie rekami. -Spada mi z serca wielkie brzemie... -Cos jeszcze? - spytal Vasarius. -Owszem - odparl Roo. - Mam pewna propozycje. - Jaka? -Wasza Lordowska mosc nie omieszkal z pewnoscia zauwazyc, ze po wojnie z Fadawahem pojawi sie wiele rozmaitych mozliwosci zysku. Nic z tego jednak nie bedzie, gdy dojdzie do wojny pomiedzy Krolestwem a Queg. Obie strony ucierpialy po wtargnieciu najezdzcow na Morze Goryczy, a nowa wojna wykrwawi nas ze szczetem. -Zgadza sie - odparl Vasarius. - Nie jestesmy jeszcze gotowi do walki. -Nie w tym rzecz. Chodzi mi o to, ze nawet kiedy bedziecie gotowi, zadna ze stron niczego w konflikcie nie zyska... -A, to juz my sami o tym zadecydujemy... - stwierdzil Queganczyk. -No... jezeli nie zechcecie podzielic mojego punktu widzenia, to niech Wasza Lordowska Mosc rozwazy, co nastepuje: odbudowa zniszczen wokol Morza Goryczy po najezdzie Fadawaha przyniesie ogromne zyski... a mozna je podzielic pomiedzy tych, ktorzy nie beda walczyli. Zniwo bedzie ogromne... a mnie przydalby sie wspolnik do wielu interesow, jakie mam na oku. -Masz wasc czelnosc czynic mi propozycje wspolpracy po tym, jak raz juz sie na niej sparzylem? -Nie... ale jesli Wasza Lordowska Mosc raczy ktoregos dnia zmienic zdanie, to chetnie poslucham... -Juz dosc uslyszalem - stwierdzil Vasarius. - Wroce do mojej kajuty. -Niechze wiec Wasza Lordowska Mosc zechce pomyslec i o tym - rzucil Roo w slad za oddalajacym sie arystokrata. - Wielu bedzie takich, ktorych po wojnie trzeba bedzie odwiezc na Novindus... a niewiele statkow sie do tego nada. Oplaty za to moga byc duze... Vasarius zatrzymal sie na moment, znieruchomial, a potem ruszyl w dol po trapie, az znikl pod pokladem. Roo odwrocil sie do relingu i spojrzal w usiane gwiazdami niebo, a potem na biale grzywy fal. -Mam go! - szepnal sam do siebie. Jimmy czul sie tak, jakby ktos okropnie skopal mu zebra. Bolalo go przy oddychaniu... i ktos ciagnal go za kolnierz. -Wypij to! - krzyknal don ktos odlegly. Cos zimnego dotknelo jego warg. Poczul, ze jego usta napelniaja sie woda i przelknal ja odruchowo. I nagle targnely nim torsje... wyrzucil wiec z siebie wode i zwinal sie jak robak. Przytrzymaly go czyjes mocne dlonie. Powieki mial sklejone, w glowie huczalo mu jak w kuzni, a plecy bolaly go tak, jakby ktos mu je obil maczuga. Czul tez wlasne ekskrementy w spodniach. Znow nalano mu wody do ust i uslyszal ostrzezenie: -Pij powoli. Zmusil sie do lykania plynu niemal kropla po kropli i tym razem jego brzuch przeszedl probe zwyciesko. Poczul jeszcze, ze unosza go w gore... ...i stracil przytomnosc. Ocknal sie po jakims czasie i otworzywszy oczy, zobaczyl, ze otacza go kilku mezczyzn zajetych rozbijaniem obozu. Jeden z nich usiadl i pochylil sie ku niemu z przyjaznym usmiechem: -Czy czujesz sie wasc na tyle dobrze, ze mozesz sie jeszcze napic nieco wody? Jimmy kiwnal glowa i nieznajomy podal mu kubek. Mlodzieniec lyknal... i poczul, ze jest okropnie spragniony. Kiedy pochlonal trzeci kubek, nieznajomy odsunal buklak na bok: -Na razie wystarczy... -Z kim mam honor? - spytal Jimmy. Glos mial ochryply, slaby... zupelnie obcy. -Jestem kapitan Songti. Znam waszmosci... Jestescie tym, kogo nazywaja Baronem Jamesem. Jimmy usiadl, choc przyszlo mu to nie bez trudu. -Od niedawna jestem Earlem. Dostalem nowy urzad... - Rozejrzawszy sie dookola, ujrzal wschodzace slonce. - Jak dlugo lezalem bez ducha? -Znalezlismy waszmosci godzine po zmroku. Przygotowywalismy sie do rozbicia obozu tu, niedaleko... a jest naszym zwyczajem przeszukanie okolicy, zanim sie do tego zabierzemy. Wyslalem jednego jezdzca, ktory zobaczyl ogien waszego obozowiska. Podjechalismy blizej, by sprawdzic, kto bedzie naszym sasiadem... i natknelismy sie na was... Nie zobaczywszy sladow krwi, pomyslelismy, ze zaszkodzilo wam cos, coscie zjedli... -Otruto mnie - odparl Jimmy. - Winem. Na szczescie wypilem niewiele. -Delikatne podniebienie? - usmiechnal sie kapitan, czlek o okraglej twarzy, okolonej krotko przycieta broda. - Uratowalo wam zycie. -Tak naprawde zabojca nie nastawal za bardzo na moje zycie. Bez trudu mogl poderznac mi gardlo. -Moze i tak... - odparl kapitan. - A moze po prostu uslyszal, ze nadjezdzamy i uciekl. Mogl miec tylko kilka minut... Pewnie nas uslyszal, zanim go zobaczylismy... Nie umiem rzec. Jimmy kiwnal glowa i... natychmiast tego pozalowal. Niewiele braklo, a leb spadlby mu z ramion. -Gdzie moj kon? - wychrypial. -Nie znalezlismy zadnych koni. Lezeliscie na poslaniu obok przygasajacego ogniska i trzymaliscie kubek w dloni. To wszystko. -Pomozcie mi wstac. - Jimmy wyciagnal reke. -Powinniscie wypoczac. -Kapitanie! - odezwal sie mlodzieniec tonem rozkazu. - Pomozcie mi wstac! Kapitan zrobil, co mu kazano. -Macie jakies zapasowe gacie? - spytal Jimmy, stojac juz na nogach. -Przykro mi, ale nie - odparl kapitan. - Do Port Vykor mamy jednak tylko trzy dni drogi... i jestesmy gotowi do powrotu. -Trzy dni... - zastanowil sie Jimmy. Milczal przez chwile, a potem rzekl: - Pomozcie mi przejsc do strumienia. -Moge zapytac po co? -Bo trzeba mi sie wykapac. I uprac gacie. -Rozumiem... - odparl kapitan. - Ale jak wrocimy do Port Vykor, to bedziecie mieli wieksza wygode... -Sek w tym, ze nie wracam do Port Vykor, mam inne sprawy na glowie. -Sir? -Musze kogos znalezc... - odparl Jimmy, patrzac ku poludniowemu wschodowi. - A potem musze go zabic. Rozdzial 16 OSZUSTWO Erik zmarszczyl brwi.-Dalismy sie nabrac jak kmiotkowie na jarmarku! - sarknal Owen i zaklal sazniscie. -Patrick mial racje - stwierdzil Subai, ciagle jeszcze okryty kurzem i zmeczony pojezdzie, podczas ktorej przez kilka dni gnal bez przerwy co kon wyskoczy. - Pozwolili nam zajac Sarth, a zdobywajac La Mut, wybudowali jednoczesnie to. "To" bylo robiaca spore wrazenie pozycja obronna. Skladaly sie na nia usypane z ziemi szance ciagnace sie jeden za drugim az po szczyt wzgorza wznoszacego sie nad stromymi, opadajacymi az do morza skalami. Porastajacy ciasne przejscie miedzy wzgorzem a nadmorskimi skalami las wycieto na przestrzeni przynajmniej tysiaca stow, zostawiajac jednak niskie pniaczki, uniemozliwiajace szarze jezdzie. Jedyna przerwa w barykadzie byly potezne drewniane wrota, rozciagajace sie nad Krolewskim Traktem i nie ustepujace wielkoscia polnocnej bramie Krondoru. Przez najblizsze sto jardow przed nimi trakt opadal ku przecinajacemu go niewielkiemu strumykowi, a potem ostro wznosil sie ku barykadzie. Atak w dol zbocza wiazalby sie z ogromnymi stratami, a probe rozbicia bramy taranem udaremniala koniecznosc nabrania rozpedu pod gore. Przedpiersia mialy po szesc stop wysokosci, a ujrzawszy rozblyski slonca na helmach na szczycie palisad, Erik wywnioskowal, ze zbudowano za nimi pomosty dla lucznikow, ktorzy mogli ostrzelac wszystkich nacierajacych po zboczu. -Naliczylem tam z tylu przynajmniej tuzin katapult - stwierdzil w pewnej chwili Ravensburczyk. -Solidnie sie natrudzili - odparl Subai. Z tym Greylock musial sie zgodzic. -Trzeba nam sie naradzic. Cofajac sie z przyczolka, mineli kompanie uszykowane do szturmu i gotowe uderzyc na rozkaz. Zatrzymali sie na polance sto jardow za pierwszymi liniami. -Nie ma sposobu, by sie przez to przedrzec bez wielkich strat - stwierdzil Owen. -Owszem - zgodzil sie Erik. - Mnie jednak bardziej trapi mysl o tym, ile jeszcze podobnych umocnien zobaczymy po drodze do Quester's View. -Mozemy spytac naszego goscia - stwierdzil Owen. Wskazal miejsce, gdzie stali trzymani pod straza Nordan i znaczniejsi kapitanowie Fadawaha. Wiekszosc wzietych w Sarth jencow zostala w miescie, ale oficerow trzymano przy sztabie Greylocka. Owen i jego towarzysze przeszli do namiotu, jaki wzniesiono dla dowodztwa, i Konetabl skinieniem dloni wezwal straznikow, by przywiedli Nordana. Novindyjskiego generala wprowadzono niemal w tej samej chwili, w ktorej do namiotu wniesiono stol i krzesla dla Greylocka. Owen usiadl i wskazal miejsce Erikowi oraz bardzo juz znuzonemu kapitanowi Subai, jencowi jednak odmowil tej uprzejmosci. -Powiedz nam, wasc - zwrocil sie do niego - ilu jeszcze takich pozycji mozemy sie spodziewac, zanim dotrzemy do Quester's View? Nordan wzruszyl ramionami. -Nie mam pojecia - odparl. - Fadawah nie raczyl mnie powiadomic, co sie dzieje za moimi plecami. - Rozejrzal sie dookola. - Gdyby tak uczynil, nie stalbym tu przed wami, mosci Konetablu. Bylbym tam, za tymi walami. -Sprzedal was, czy nie tak? - spytal Erik. -Nie da sie zaprzeczyc... chyba ze zjawi sie tu osobiscie na grzbiecie smoka i porwie mnie sposrod was, by zabrac do Ylith... -Duko juz nam powiedzial, ze Fadawah bal sie rywali, ktorzy mogliby mu wydrzec dowodzenie nad armia. Nordan kiwnal glowa. -Poslano mnie do Sarth bardziej po to, bym mial oko na poczynania Duko, niz po to, bym bronil grodu. - Rozejrzal sie dookola. - Moge usiasc? Owen skinieniem dloni kazal przyniesc jeszcze jeden zydel, a gdy to uczyniono, Nordan usiadl na nim z widoczna ulga. -Gdybyscie zaczeli oblegac Krondor, mialem podciagnac blizej, popatrzec, jak rozwija sie walka, ruszyc na polnoc i podjac decyzje: bronic miasta czy cofnac sie ku swoim. Poniewaz nie dotrzymaliscie pola, nie musialem decydowac... -Lord Duko uznal za wlasciwe zmienic strony - stwierdzil Owen. - Gdyby nie to, nigdy bysmy tak latwo was nie wzieli. -Lord Duko... - rzekl Nordan, jakby wazac slowa. - Sluzy teraz Krolestwu? -Owszem - przyznal Greylock. - Dowodzi obrona poludniowych rubiezy, graniczacych z Kesh. -Czy jeszcze jedna zmiana barw bylaby mozliwa? - spytal Nordan. Owen parsknal smiechem. -Duko i jego ludzie ofiarowali nam miasto. Co wasc kladziesz na stol? -Balem sie, ze spytacie mnie o cos w tym rodzaju - mruknal Nordan. -Coz... - odezwal sie Erik. - Jesli okazaloby sie, ze ci po drugiej stronie barykad sklonni sa was posluchac... Mysle, ze to znacznie poprawiloby wasze szanse na pogodna starosc. -Von Darkmoor, czy nie tak? - spytal Novindyjczyk. Erik przytaknal. -Znacie mnie? -Szukalismy was dosc dlugo, kiedy kapitan Calis powiodl Szkarlatne Orly ku zdradzie. Mowiono nam o tym, ze jeden z was wyglada jak Dlugowieczny... mowilo sie tez o roslym, mlodym, jasnowlosym sierzancie, co bije sie jak demon. Szmaragdowa Krolowa moze i sluzyla ciemnosci, ale wsrod jej oficerow niewielu znalezlibyscie durniow... Kahil byl jednym z jej ludzi, ale zdolal jakos zaskarbic sobie zaufanie Fadawaha. Ja jestem najstarszym z towarzyszy Fadawaha. - Spojrzal na Erika. - Sluzyles u nas dostatecznie dlugo, by wiedziec, jak nasze obyczaje roznia sie od waszych. Dla nas wasz Ksiaze to pracodawca... nie bardziej godzien lojalnosci niz bogaty kupiec... Dla najemnika jest tylko kupcem, posiadajacym wiecej zlota niz inni. Fadawah i ja zaczynalismy jako chlopcy, w dwu sasiednich wioskach z Zachodnich Krain. Przylaczylismy sie do dowodzonej przez Jamagre kompanii Zelaznych Piesci i zaczelismy poznawac wojenne rzemioslo. Przez wiele lat sluzylismy razem, a kiedy podniosl swoj wlasny kapitanski sztandar, zostalem jego porucznikiem. Kiedy awansowal na generala, mianowano mnie jego zastepca. A kiedy spotkal na swej drodze kobiete, ktora pozniej poznano pod imieniem Szmaragdowej Krolowej i zlozyl jej mroczna przysiege, zostalem przy nim... Subai spojrzal na Erika. Ravensburczyk kiwnal glowa i rzekl: -Mysle, ze trzeba nam sie dowiedziec czegos o tym... Kahilu. -Sluzyl u niej jako kapitan - stwierdzil Nordan. - Spotkalismy go, kiedy poslala po Fadawaha i polecila mu, by zorganizowal jej armie. Pomyslalem sobie wtedy, ze to dosc osobliwe. ... posylac po nas, kiedy miala swoich wlasnych wodzow, ale placila dobrym zlotem i proponowala podboje, ktore mialy nam przyniesc bogactwo. Kahil najlepiej sie sprawial, kiedy trzeba bylo zakrasc sie do wrogiego obozu czy miasta, zebrac informacje i zasiac niesnaski wsrod ludnosci. Przy Szmaragdowej Wiedzmie spedzil wiecej czasu niz ktokolwiek inny... oprocz Fadawaha, ma sie rozumiec... i tych, ktorych nazywala Niesmiertelnymi... chetnie umierajacych w jej lozu, by nasycic jej glod. -Wiedzieliscie o tym? - spytal Erik. -Slyszalo sie to i owo... Udajesz, ze ignorujesz wszystko, co sie nie tyczy bezposrednich zadan... Bylem jej zaprzysiezonym kapitanem... i dopoki nie zwolnilaby mnie ze sluzby... albo nie zostalbym pojmany czy zabity... nie zdradzilbym jej. -Rozumiemy to i szanujemy - stwierdzil Erik. -Kiedy pod Krondorem zapanowal chaos i stalo sie jasne, ze zostalismy oszukani przez jakiegos stwora z piekla rodem, a Szmaragdowa Pani przestala byc nasza prawdziwa wladczynia, pozostalismy zdani na swe wlasne sily i rozum. Kahil mial swoje ambicje. Podejrzewam, ze to za jego sprawa Fadawah postanowil wydac mnie tak samo jak Duko. Przekonano mnie, ze utrzymamy Sarth, a w podziemiach opactwa ukryto tysiace ludzi. Kiedy wasza armia nadciagala droga, mialem ruszyc i uderzyc na was z tylu, a Fadawah mial sie po was przetoczyc jak walec wedle brzegu, uderzajac na poludnie. Nigdy nie dostalem tych ludzi - rzekl z gorycza. - Powinienem cos zwachac za trzecim razem, gdy w miejsce obiecanych dwustu przyslano mi dwudziestu. Zaraz potem przybyl Kahil, ktory dokladnie sobie obejrzal opactwo, i orzekl, ze wszystko idzie zgodnie z planem. W sumie dano mi nieco ponad cztery setki ludzi... w wiekszosci kiepsko wyszkolonych. -Mosci generale, decyzje dotyczaca waszego losu podejmiemy nieco pozniej - stwierdzil Owen. - Na razie mam nastepujacy problem: jak przedrzec sie na polnoc i odzyskac Yabon dla mego Krola. Nordan wstal. -Rozumiem, panie Konetablu. Okolicznosci mnie zmusily, bym zdal sie na wasza laske. Greylock dal znak straznikowi i Nordana odprowadzono do innych jencow. Kiedy oddalil sie tak, ze nie mogl juz slyszec wypowiadanych w namiocie slow, Greylock zwrocil sie do Erika: -W tym, co powiedzial, jedno mnie mocno niepokoi... -Co mianowicie? -Ta uwaga, jaka przypisal Kahilowi, ze: "wszystko idzie zgodnie z planem". -Mosci Konetablu - odezwal sie Greylock. - To ja sie przedzieralem przez lochy opactwa. Nie widzialem tam niczego, co mogloby nas zaniepokoic. -Nie jestem pewien, czy tamten nieprawy syn mial na mysli opactwo - mruknal Owen. - Sadze, ze wspomnial o jakims grubszym swinstwie, jakie szykuje nam Fadawah. -O czym sie dowiemy we wlasciwym czasie - podsunal mu Erik. -Tego sie wlasnie obawiam. - Owen wymierzyl palec w starego przyjaciela. Potem skinieniem dloni polecil sluzbowym przyniesc jadlo i wyznaczeni zolnierze szybko sie tym zajeli. - Powiadomcie mnie - zwrocil sie do jednego z adiutantow - gdy wszyscy dowodcy zamelduja, ze ich jednostki sa na wyznaczonych miejscach. -Mozemy uderzyc na nich w nocy - odezwal sie Erik po chwili milczenia. -W nocy? - zdziwil sie Subai. Mlody kapitan zaczal swoj wywod tonem wskazujacym na to, ze sam nie zamierza obstawac przy swoim pomysle, a tylko sie nad nim zastanawia: -Gdybysmy zdolali dotrzec do tych zapor, zanim oni zdazyliby ujrzec nasze nadciagajace jednostki... to moze udaloby nam sie zrobic wylom, zanim mogliby uzyc katapult i lucznikow... Owen tez nie bardzo wierzyl w powodzenie takiego planu. -Trzeba sie zdac na tradycje. Rozkazcie ludziom rozbic oboz i pozwolcie im odpoczac. O swicie ruszamy i stajemy w szyku... Podjedziemy z Erikiem i zazadamy, by sie poddali, a kiedy odmowia, ruszymy do ataku... -Goraco chcialbym - westchnal Erik - zebysmy wymyslili cos lepszego. -Subai, jak sadzisz, czy kilku naszych zolnierzy mogloby sie przekrasc po zboczu wokol barykady i dostac na jej druga strone? -Owszem, kilku - odparl Subai. - Nie dosc jednak wielu, by zrobili cokolwiek ponad wywolanie chwilowego zamieszania. ... a w koncu i tak by ich pozabijano, w razie gdyby manewr zostal odkryty. Choc gdyby mieli to zrobic moi Tropiciele. ... no, ci zdolaliby sie przemknac i zajac pozycje, zanim by ich odkryto. -Wy jednak musicie ruszac na polnoc i przenosic wiadomosci - stwierdzil Owen. - Nie, mosci panowie. Tym razem musimy po prostu podejsc i wybic drzwi kopniakiem. Sprawdzcie gotowosc swoich ludzi. Erik wstal. -Pojde do oddzialu. Owen jednak kiwnal nan dlonia, by zostal, a gdy inni oficerowie wyszli, zwrocil sie don z pytaniem: -Moglbys jakos sprowadzic kilku ludzi na te plaze, tam w dole? -Owszem, mozna ich spuscic na dol, ale niech mnie ges kopnie, jesli wiem, jak mogliby sie wpiac na te skaly - odpowiedzial Erik. -No to spusc sie na dol i sprawdz sam, jeszcze przed zmierzchem. Gdybys zdolal niepostrzezenie wspiac sie na gore z druzyna swoich zabijakow, moglibyscie otworzyc te brame od srodka. Erik przez chwile zastanawial sie nad tym, co uslyszal. -Od skal do bramy jest blizej niz z drugiej strony... i to o dobre sto jardow, prawda? -Co o tym myslisz... uda ci sie? -Pozwol, ze zejde na dol i zobacze, jak to tam wyglada. Wroce tak szybko, jak tylko sie da. Dzwignawszy sie z krzesla, ruszyl do miejsca, gdzie rozbily oboz Szkarlatne Orly. -Jadow! - zawolal z daleka. - Alarm dla pierwszej druzyny! Rosly porucznik i sierzant o nazwisku Hudson natychmiast zagrzmieli rozkazami i gdy Erik podszedl do miejsca, gdzie zebrano konie, bieglo juz ku niemu tuzin ludzi. W ciagu minuty konie zostaly osiodlane i druzyna stanela w szyku. Erik rozejrzal sie dookola, zaskoczony sprawnoscia, z jaka cala armia rozbila oboz. Z Sarth ruszyli ku polnocy forsownym marszem, co okazalo sie nie lada zadaniem dla sluzb kwatermistrzowskich, ktore musialy niemal stanac na glowie, by na czas dowiezc prowiant i reszte zaopatrzenia. Ale oto zgromadzili tu niemal wszystkie sily Armii Zachodu - okolo osmiu tysiecy ludzi skupionych w wydzielona grupe uderzeniowa. Drugi oddzial, liczacy dziesiec tysiecy chlopa, znajdowal sie o tydzien drogi za nimi - tamci zajmowali wlasnie pozycje, wybrane wczesniej przez jego sztabowcow. Co prawda Erik wciaz jeszcze nie rozumial zasad dotyczacych logistyki i zaopatrzenia - jak do tej pory, wojna miala dlan oblicze wedrowek z nieliczna grupa Calisa po Novindusie lub zacieklych walk na murach Krondoru. Po raz pierwszy w swej dotychczasowej karierze musial organizowac marsze i przemieszczanie sie licznych oddzialow. Maszerujace droga tysiace ludzi, koni i jadace nia wozy wzbily tumany kurzu, ktory wszedzie sie wciskal i nieznosnie uprzykrzal zycie. Wiedzial, ze moglby spokojnie zjechac po skalach w dol i zaden nieprzyjacielski postrzegacz nie zwrocilby uwagi na te jego nadmorska wycieczke. Mniej wiecej w odleglosci mili za pierwszymi liniami znalazl sciezke wiodaca w dol, ku ukrytej zatoczce i poprowadzil patrol ku plazy. Waska .droga zmusila ich do rozciagniecia szyku do pojedynczego rzedu. Kiedy sie zatrzymali, Erik spojrzal w gore, ku skalom. Potem odwrocil sie do swoich ludzi: -Ktory z was dobrze plywa? Dwaj wojacy podniesli rece, a Erik usmiechnal sie do Jadowa jak lis zapraszajacy kurczaka do swej nory. -Och nie, chlopie. Ostatni raz dalem sie wrobic w plywanie pod Maharta. Mlodzieniec zsunal sie z siodla i zaczal zdejmowac zbroje. -Tym razem nie bedziesz musial dzwigac osiemdziesieciu funtow zelastwa na sobie. Jadow zeskoczyl z kulbaki i miedlac w ustach przeklenstwo, zabral sie do rozpinania rzemieni mocujacych kirys. Obaj ochotnicy wkrotce staneli obok Erika i Jadowa, odziani tylko w spodnie i podkoszulki. -Plyniemy po dwu - zarzadzil Erik. - Wyglada na to, ze sa tu silne prady. I uwazajcie na skaly. Poprowadzil ludzi plaza do miejsca, gdzie droge przegrodzila im pionowo opadajaca w morze skalna kolumna. Wkraczajac w fale, zwrocil sie do towarzyszy: -Bezpieczniej jest chyba poplynac, bo brodzenie w tym przyboju moze sie skonczyc uderzeniem o glazy. Doszedlszy do miejsca, w ktorym fale zaczely sie zalamywac, dal nura w kipiel i wylonil sie po drugiej stronie grzywacza. Uderzajac ramionami, odplynal na glebie, a gdy fale przeksztalcily sie w lagodna kolebke, podazyl wzdluz wybrzeza. Pomimo pory roku woda byla zimna i ciezko bylo plynac, a po kilku minutach zauwazyl, ze jego kompan zostal z tylu. Poczekal chwile, az sie zrownali, a potem znow ruszyl wzdluz brzegu. Gdy dotarli do szeregu plytkich zatoczek, zatrzymali sie i poczekali na druga pare. -Trzeba nam przeplynac jeszcze z mile, a potem ruszamy ku ladowi. - Wskazal dlonia wypatrzone miejsce. - Tam chyba jest jakas plaza. -Nie umiem rzec - wycharczal Jadow. - Widze tylko piane i skaly. -No to nie daj sie na nie rzucic - odparl Erik, ruszajac znow przed siebie i zagarniajac wode poteznymi uderzeniami ramion. Kiedy oplyneli kolejny cypel, mlodzieniec znow sie zatrzymal. -O, tam! Kawalek plazy! Poplynal prosto na grzywacze, z ktorych jeden uniosl go ku brzegowi. Wkrotce stal w glebokiej po kolana wodzie. Obejrzawszy sie za siebie, zobaczyl, ze towarzysze brna w jego strone, choc Jadow wygladal na lekko podtopionego. Spojrzal w gore na skaly. -Mysle, ze jestesmy pomiedzy naszymi i barykada - rzekl, wskazujac w gore. Rozejrzal sie wzdluz brzegu. - Nie da sie rzec bez sprawdzenia. - Przez chwile lapal oddech. - Coz... zanim zapadna ciemnosci, musimy przygotowac sobie miejsce, skad zaczniemy. Jadow jeknal bolesnie. -O co chodzi? - spytal Erik. -Chlopie... wlasnie to do mnie dotarlo. Z powrotem tez trzeba nam bedzie poplynac, prawda? Erik i dwaj pozostali parskneli smiechem. -Owszem... chyba ze zechcialbys tu osiasc na stale. -Wiesz - odezwal sie Jadow, gdy Erik ruszyl przez plaze ku skalom - mysle, ze moze los przeznaczyl mi zycie rybaka. Zbudowalbym tu chate, lowilbym rybki... splatalbym sieci z wodorostow... -Szybko by ci sie to znudzilo - usmiechnal sie mlodzieniec. Podeszli do podnoza skal. Erik co chwile zerkal w gore. Znalazlszy sie na miejscu, odkryli waska polac plazy, szereg plytkich basenow - pozostalosci po odplywie - i rozlegle osypisko glazow. Szli dalej, az mlodzieniec nabral przekonania, ze przeszli juz za linie wroga, ktory nie spodziewal sie, ze ktos moze pojawic sie z tej strony. -Jadow? - spytal, spojrzawszy w gore. - Jak ci sie podoba mysl o wspinaczce? Jadow popatrzyl, pomyslal i w koncu rzekl: -Nie za bardzo. -Da sie tedy wejsc? -Mozliwe, ale to robota dla Tropicieli. Sa bardzo dobrzy, gdy przychodzi do takich karkolomnych wyczynow. -Tropiciele obchodza te umocnienia od wschodu, przez polnocne wzgorza. Subai dostal wiadomosc, ktora musi przeslac do Yabonu. -No to nie wiem, czy w naszym obozie znajdziesz ludzi dostatecznie glupich, by tu przyplyneli i wspieli sie na te skaly tylko po to, by na gorze wdac sie w dzika zawieruche i rabanine. Erik spojrzal na Jadowa: -Zebys sie nie zdziwil... -Wyjasnijmy sobie wszystko do konca - odezwal sie Owen. - Chcesz, bysmy jutro przeprowadzili tylko kilka zwodniczych atakow? Erik wskazal palcem niedawno wykreslone na mapie linie obrazujace umocnienia Fadawaha. -Jesli uderzymy na te palisady, oplacimy to wielkimi stratami w ludziach. I stracimy na to dzien lub dwa. Ale jezeli zdolam sie wspiac na te skaly i otworzyc wrota, byscie mogli wedrzec sie do srodka, zajmiemy te umocnienia poprzez jeden atak. I oszczedzimy zycie bardzo wielu naszych ludzi. -Ale jezeli nie dotrzecie do bramy, to porabia was w sztuki - stwierdzil Owen. -Ostatnim razem, jak pytalem, nikt nie obiecywal zolnierzom wiecznego zycia. Owen zamknal oczy. -Zycie bylo o wiele mniej skomplikowane, kiedy ty kules konie, a ja uczylem twoich przyrodnich braci, jak trzymac miecz w lapie. -Nie bede sie z tym spieral - mruknal Erik, siadajac. -No to kogo wezmiesz ze soba? - spytal Owen. - Wspinanie sie po tych skalach moze byc niebezpieczne... ale chyba zdazyles juz to odkryc. -Owszem - stwierdzil Erik z usmiechem. Wzial kubek wina, ktory podal mu ordynans. - Dzis rano przybyli do obozu Akee i jego gorale. Znaja sie na wspinaczce jak nikt inny. Owen kiwnal glowa z aprobata. -Owszem, masz racje. O ile sobie przypominam, potrafia tez niezle obracac zelazem. -W rzeczy samej. -Zamierzalem ich poslac, aby obeszli grzbiet, ale jezeli dam Subai wszystkich Tropicieli, latwiej mu sie bedzie przebic do Yabonu. -Nie przegladalem listy strat. Ilu nam zostalo Tropicieli? -Za malo... Wszystkiego mamy za malo - rzekl Owen z gorycza. - Podczas walk o Darkmoor i Grzbiet Koszmarow stracilismy wiecej dobrych ludzi, niz bogowie mogliby uczciwie zazadac. Stanowimy podstawe Armii Zachodu... i jezeli zawiedziemy, to naszym juz nic nie zostanie. - Westchnal. - Pod dowodztwem Subai zostalo tylko czternastu Tropicieli. -Czternastu? - Erik potrzasnal glowa. Na jego twarzy wyraznie malowal sie zal i niedowierzanie. - Przed wybuchem wojny mial stu ludzi. -Ci odczytywacze sladow i zwiadowcy to ludzie o rzadko spotykanych umiejetnosciach - stwierdzil Owen. - Nie da sie ich wyszkolic z dnia na dzien... jak tych twoich rzezimieszkow. -Moi rzezimieszkowie udowodnili juz swa wartosc... a czynili to czesciej i skuteczniej niz jakikolwiek inny oddzial w tej armii. - Usmiechnal sie Erik. - Stracilismy tez tylu Orlow, ze wole o tym nie myslec. - Przed oczami przemkneli mu ludzie, z ktorymi po raz pierwszy trafil na Novindus: Luis, Roo, Sho Pi i Nakor..., a takze ci, ktorym nie dane bylo przezyc - wsrod nich Billy Godwin, zabity przez sploszonego konia, pobozny zabijaka Bysio i Harper, dwakroc bardziej od Erika wart sierzanckich naszywek. Przede wszystkim zas pomyslal o jednym... - Chcialbym, zeby te grupe poprowadzil zamiast mnie Calis - rzekl, zwracajac sie do Greylocka. - Ale dalbym sobie reke uciac, by miec tu znow Bobby'ego de Loungville'a. -I ja, chlopcze, i ja... - stwierdzil Owen, podnoszac kubek z winem. - Gotow jestem sie zalozyc, ze bylby z ciebie dumny. -Kiedy juz bedzie po wszystkim - rzekl Erik - i zaczniemy przewozic ludzi na Novindus, chcialbym odszukac tamta lodowa jaskinie i przywiezc Bobby'ego do domu. -Ludzie robili juz dziwniejsze rzeczy - skwitowal to Owen. - Ale pozwol sobie rzec, Eriku, ze trup to trup, a pogrzebany to pogrzebany. Ze wszystkich poleglych, dlaczego zalezy ci akurat na Bobbym? -Poniewaz byl... Bobby'ym. Gdyby nie to, czego nas nauczyl, gdy bylismy Stracencami Calisa, wiekszosc z nas juz by nie zyla. Calis byl naszym kapitanem, ale Bobby - dusza oddzialu. -Ha! Jezeli zdolasz naklonic Ksiecia, by dal ci urlop, moze i dasz rade to zrobic. Jezeli chodzi o mnie, poprosze go, by cie awansowal... i obciazyl choc czescia moich obowiazkow. -Dzieki, ale odmowie. -Dlaczego mialbys to uczynic? - zdziwil sie Owen. - Masz zone, pewnego dnia w twoim domu pojawia sie i dzieci, a awans miedzy innymi oznacza wyzszy zold... -Nie dbam o pieniadze. Mam ich dosc, nawet jezeli nic nie wyjdzie z inwestycji, na moje nazwisko poczynionych przez Roo. Potrafie zatroszczyc sie o Kitty i dzieci... ale nie zamierzam zostac jeszcze jednym sztabowym gryzipiorkiem. -Pomysl jednak o tym - odezwal sie Owen - ze waleczni kapitanowie po wojnie niewiele beda mieli do roboty. Szlachta znow zajmie swoje miejsce i bedzie utrzymywac pokoj... jak to oni potrafia. Erik potrzasnal glowa. -Nie uwazam tego za madre. Mysle, ze Wojny Rozdarcia Swiatow i ta, ktora toczymy teraz, wykazaly potrzebe utrzymania stalej armii. Przypomnij sobie o stratach, jakie ponieslismy, i o zagrozeniu ze strony Kesh na poludniu. Patrickowi trzeba wiecej zbrojnych, niz kiedykolwiek mielismy na Zachodzie. -Nie ty pierwszy zwrociles na to uwage - rzekl Owen. - Ale politycy i szlachta nigdy sie z tym nie zgodza. -Owszem, zgodza sie... jezeli taka bedzie wola Krola - odparl Erik. - A ktoregos dnia Krolem zostanie Patrick. -Wiesz... ta mysl nie napawa mnie optymizmem. - Owen zasmial sie. -Kiedys przecie dorosnie - stwierdzil Ravensburczyk. -Posluchaj tylko sam siebie, ty madralo! Jestescie rowiesnikami! - Smial sie dalej Konetabl. Erik wzruszyl ramionami. -Przedwczesnie dojrzalem... -Owszem, nie da sie zaprzeczyc - przyznal Owen. - Dobra, zmiataj i znajdz tych gorali, a potem spytaj ich, czy sa dostatecznie stuknieci, by pojsc za toba. Nie zdziwie sie, jezeli nie zechca wziac udzialu w tej awanturze... wygladaja mi na znacznie sprytniejszych od przecietnego wojaka. Erik wstal, niedbale zasalutowal i wyszedl. W chwile potem Greylock spojrzal na mape i zwrocil sie do ordynansa: -Poslijcie kogos po kapitana Subai. -Tam! - Wskazal Jimmy. Przejmujac dowodztwo, odeslal dwu ludzi na jednym koniu do Port Vykor. Pozostalym rozkazal jechac za soba w poscigu za Malarem. Wiedzial, ze szpieg moze podazac tylko w jednym kierunku. Teraz byl juz pewien, ze Malar Enares byl keshanskim szpiegiem. Pospolity zlodziej zdarlby z niego odziez i zabralby mu zloto. Malar wzial tylko jego konia - by miec wierzchowca na zmiane podczas ucieczki na tereny zajete przez Keshan. Najbardziej przekonywal go jednak fakt, ze ukradl rozkazy Ksiecia do Lorda Duko. Kapitan Songti i jego zolnierze nie bardzo mieli ochote na wykonywanie rozkazow mlodego szlachetki, ale koniec koncow nie sprzeciwili sie im. -Lordzie Jamesie... - odezwal sie Songti, kiedy zatrzymali sie, by konie odetchnely. -Jimmy - poprawil go mlodzieniec. - Lordem Jamesem mogles wasc tytulowac mojego dziadka. -Lordzie Jimmy... -Wystarczy Jimmy. Songti wzruszyl ramionami. -Jimmy... wyglada na to, ze kierujesz sie w pewne miejsce i nie podazasz za tropem. Czy mam przez to rozumiec, ze wiesz, dokad zmierza uciekinier? -Owszem - odparl Jimmy. - Niewiele jest miejsc, w ktorych czlek moze bezpiecznie przekroczyc granice pomiedzy Kesh i Krolestwem, a tylko jedna przeprawa znajduje sie na tyle blisko stad, ze ma szanse trafienia pierwej na patrol keshanski niz na nas. To tam - wskazal odlegle pasmo niezbyt wysokich gor - na tym pustynnym plaskowyzu. Przelecz Dulsur. Bardzo waski jar, otwierajacy sie na oaze Okateo. Znaja go dobrze przemytnicy. -I szpiedzy - podsunal Songti. -Owszem, tez... -Jezeli to miejsce jest znane, dlaczego nie osadzic tam stalej zalogi? Jimmy wzruszyl ramionami. -Bo... i my, i Keshanie doszlismy do wniosku, ze mamy z tego miejsca pozytek. -Chyba nigdy nie zrozumiem tej waszej polityki, sir... -Coz... jak juz wojna sie skonczy, moze zechcecie wrocic na Novindus. -Jestem zolnierzem - odparl Songti - i cale zycie sluzylem Lordowi Duko. Gdybym wrocil na Novindus, nie wiedzialbym, co robic. Zaden z nas nie wiedzialby. Mlodzieniec skinieniem dloni dal znak, ze czas ruszac dalej. -Coz... sa na Novindusie tacy, co buduja tam swoje wlasne male imperia, takie jakie tu usiluje stworzyc Fadawah. To pewne jak to, ze slonce wzejdzie na wschodzie. -Niektorzy z mlodszych moze zechca wrocic - stwierdzil Songti, dosiadajac konia. - Ale wiekszosc z tych, co od dawna przywykli isc za przewodem Duko, ulozy sobie jakos zycie tu, w waszym Krolestwie. -Najwyzsza pora, byscie zaczeli myslec o nim jako o naszym Krolestwie. -Taka tez jest wola Lorda Duko - przyznal Songti, skinieniem dloni nakazujac dalsza jazde. Jechali wsrod rownin pelnym kurzu traktem, widzac tylko biale od slonca skaly, wyschniete rosliny i wszechobecne piaskowe, krete wicherki. Wiatr cial bolesnie piaskiem, gromadzacym sie w kacikach oczu, w nosie i wydawalo sie, ze poobdziera ich do kosci. Piasek zgrzytal nawet w pitej przez nich wodzie. Drobny, natretny puder znajdowali wszedzie. Kiedy dotarli do rozleglego plaskowyzu, Jimmy wskazal dlonia jego szczyt. -Tam jest oaza. - Wskazany przezen plaskowyz byl chyba o tysiac stop wyzszy od tego, na ktorym sie zatrzymali. Kiedy sie obejrzeli, zobaczyli za soba niziny wiodace do Shadon Bay. -W pogodny dzien mozna stad chyba zobaczyc zatoke - stwierdzil Songti. -Nie tylko - poprawil go Jimmy. - Mowiono mi, ze patrzac ku polnocy, mozna niekiedy zobaczyc Gory Calastius. - Powiedziawszy to, spial konia i wszyscy ruszyli dalej, kierujac sie w gore. Noc zastala ich na rozleglej przeleczy, oslonietej od wiatru i piasku. Rozsiedli sie na kamieniach, rozkladajac kulbaki na ziemi lub trzymajac je pod stopami. Nieopodal powbijanych w ziemie kolkow uwiazano konie. Jimmy zabronil rozpalania ognisk - niedaleko mogli znajdowac sie nieprzyjaciele albo rozgladajacy sie za poscigiem Malar. Wiedzial, ze maja szanse schwytania szpiega, chyba ze ten zna droge wsrod wzgorz rownie dobrze jak on sam. Choc wychowal sie w Rillanonie, dziadek zadbal o to, by razem z bratem poznali wszelkie przesmyki przez granice z Kesh: kotlinki, gdzie kryli sie przemytnicy, owcze sciezki, strumienie i przelecze. A trzeba przyznac, ze wiedza Lorda Jamesa byla encyklopedyczna - i dopilnowal tego, by jego wnukowie znali kazda z mozliwych drog, ktora do Krolestwa mogloby wtargnac jakies zagrozenie. -Jestes pewien, ze zlapiemy tego szpiega? - spytal kapitan Songti, pracowicie przezuwajac kes suszonej wieprzowiny. -Musimy - stwierdzil Jimmy. - Wykradl rozkazy dla Lorda Duko i zbyt wiele wie o slabych punktach obrony Krondoru. W skradzionych przezen rozkazach byl takze plan obrony na wypadek zagrozenia Kranca Ziemi. -Na kilku Keshan juz sie natknelismy. Twardzi z nich przeciwnicy... i zajadle sie bija. -Wsrod legionistow z Psich Legionow nie znajdziesz tchorzostwa. Od czasu do czasu trafia sie jakis wsrod dowodcow, ale gdy otrzymaja rozkaz walczyc do ostatka... to go wykonaja... -Jak zlapiemy tego czleka, to uda sie zapobiec wielkiemu rozlewowi krwi? -Owszem - odparl Jimmy. -No to musimy go schwytac. -Ruszamy o swicie - stwierdzil Jimmy. Owijajac sie oponcza, dodal: - Obudzcie mnie chwile wczesniej... Akee rozstawil swoich ludzi u podnoza stromej skaly. -Ktoredy najlepiej sie wspiac? - spytal Erik. Przeplyneli szlak odkryty wczesniej przez Erika, a bron i suche ubrania zabrali w zawiniatkach z impregnowanego zywica plotna. Plan polegal na tym, by tuz przed switem wdrapac sie na skaly, podczas gdy Tropiciele Subai i kilkudziesieciu innych krondorskich wojakow mieli narobic dzikiej wrzawy na przeciwleglym koncu barykady, tak by obroncy pomysleli, ze krolewscy usiluja obejsc umocnienia od strony gor. Napastnicy mieli sie szybko wycofac - Subai i jego Tropiciele wspiac sie na wzgorza i zniknac za grzbietem. Przedostawszy sie za barykady, rusza wzdluz zachodniego zbocza gor do Yabonu. Krondorczycy mieli odstapic, w nieladzie i z wielkim wrzaskiem. Wszystko bylo obliczone na to, ze w tym czasie Erik i jego gorale wdrapia sie na skaly i dotra do bramy. Gdyby udalo im sie ja otworzyc, Greylock obiecywal, iz beda ja musieli trzymac przez dwie minuty. Mial dwie kompanie lekkiej jazdy, lucznikow gotowych do sforsowania przesmyku w dwie minuty i kompanie stu ciezkich kopijnikow, ktorzy powinni przetoczyc sie przez brame i blyskawicznie oczyscic umocnienia z obroncow. Wrzaski z gory oznajmily, ze ataki Greylocka mialy sie ku koncowi i napastnicy odstapili. Obroncy odpierali ich od poludnia, ale po zachodzie slonca Owen pozornie zrezygnowal z prob szturmu. Erik modlil sie o to, by Novindyjczykom nie przyszlo do lbow zerknac za krawedz skal. Gdyby tak sie stalo, na gorze moglo ich czekac gorace przyjecie. Akee spojrzal na skaly. -Pashan to nasz najlepszy wspinacz. Pojdzie pierwszy i wezmie line, ktora uwiaze gdzies tam na gorze. Z pomoca liny - dodal, usmiechajac sie skapo - nawet ty, mosci kapitanie, zdolasz wspiac sie bez klopotow. -Pochlebia mi ogrom zaufania, jakie pokladacie w moich umiejetnosciach - odparl Erik z udana skromnoscia. Tymczasem Pashan odlozyl bron - dlugi, prosty miecz, jaki niemal wszyscy Hadati nosili przytroczony do plecow i krotki kordelas zwisajacy u pasa. Byl to czlek niewysoki, krepy, o poteznie umiesnionych ramionach i lydkach. Zdjal tez miekkie skorznie i podal je towarzyszowi. Nastepnie wzial czesc lekkiej liny i przelozyl ja sobie przez glowe i piers, tak jak pled w barwach klanu, noszony niemal przez wszystkich gorali. Reszta liny lezala na plazy - Akee przypomnial ludziom, by rozwijali ja bardzo ostroznie, w przeciwnym razie niespodziewane szarpniecie moze pozbawic Pashana rownowagi. Pshan poprawil kilt i zaczal piac sie pod gore. Erik spojrzal ku zachodowi. Slonce zaszlo kilka minut wczesniej, a jego ostatnie promienie padly na smialka, ktory w gasnacym swietle dnia mial wspinac sie po nieznanej skale. Do wierzcholka dotrze juz dobrze po zmroku. Minuty ciagnely sie nieznosnie, a Pashan pial sie coraz wyzej, starannie badajac kazdy chwyt i kazde oparcie dla stopy. Poruszal sie jak pelznaca po skale mucha, ale powoli, nieustepliwie wspinal sie coraz wyzej... choc lekko znosilo go ku prawej. Erik patrzyl na to wszystko, otwarlszy niemal gebe ze zdumienia. Goral wspial sie na dwadziescia... trzydziesci... czterdziesci stop i parl wyzej. Znalazlszy sie na wysokosci piecdziesieciu stop, mial juz jedna trzecia drogi za soba. Nie zatrzymal sie, by odpoczac, Erik zas domyslal sie, ze zwisanie na dloniach wczepionych w skalna krawedz nie daje wiekszego wytchnienia niz wspinaczka. Pashan ani na chwile nie zmienil rytmu ruchow: oparcie stopy, uchwyt, zmiana ciezaru ciala i podciagniecie sie w gore... Oparcie stopy, uchwyt... Mrok zgestnial i ledwo dostrzegali wspinajacego sie wsrod skal. Kiedy Pashana ogarnely atramentowe cienie, Erik stracil go na chwile z oczu, ale potem znow ujrzal jakis ruch na skalach. Goral pokonal juz dwie trzecie wysokosci. Ponownie skryl go cien i minuty zaczely sie nieznosnie dluzyc. Wreszcie, gdy ciemnosci dobrze juz zgestnialy - noc miala zreszta byc bezksiezycowa - szarpnieta ostro lina skoczyla kilka razy w gore i opadla. -Przy wiazcie line! - rozkazal Akee. Gorale szybko obcieli reszte liny i polaczyli ja wezlem z lina znacznie grubsza i bardziej wytrzymala. Potem trzema pociagnieciami dali znak Pashanowi, ktory szybko wywindowal solidna line na gore. Lina frunela ku szczytowi, a potem zatrzymala sie... i po chwili dwukrotne szarpniecie dalo znac, ze sa pewne problemy. Pierwsze bylo znakiem, ze Pashan dotarl do szczytu skal i zabiera sie do mocowania liny. Drugie oznajmialo, ze nie ma do czego uwiazac liny i musi sie dobrze zaprzec, by ja utrzymac. Kolejnym wspinaczem powinien byc tedy najlzejszy czlowiek w calej druzynie. Kiedy wedrze sie na gore, wesprze Pashana swoja krzepa. Kazdy z nastepnych bedzie zwiekszal pewnosc uchwytu. Drugi ze wspinaczy zwiazal orez w wezelek, przytroczyl go sobie do grzbietu i ruszyl w gore, podciagajac sie rekoma i odbijajac od skal stopami. Widzac, jak szybko pnie sie po skale, Erik znow otworzyl usta ze zdumienia. Potem ruszyl w gore trzeci. Od czasu do czasu az tu, na plaze, dolatywaly okrzyki z obozu na gorze, zaden z nich jednak nie byl wrzaskiem towarzyszacym bitwie czy walce. Z czasem cala piecdziesiatka gorali Hadati znalazla sie na gorze. Na plazy zostali tylko Erik i Akee. - Pojde za toba - stwierdzil Erik. Akee kiwnal glowa i bez slowa chwycil za line. Erik odczekal chwile i wzial sznur w dlonie. Nigdy nie byl dobrym wspinaczem, wolal wiec isc na koncu - na wypadek, gdyby mial sie osunac w dol. Jezeli mialby spasc w objecia smierci, nie chcial zabierac ze soba gorala. Sunac w gore, odkryl, ze niewiele mu pomaga fakt, ze moze wesprzec na czyms stopy. Byl roslym, poteznie zbudowanym mezczyzna - co jednak oznaczalo, ze wazyl calkiem sporo. Nieopodal wierzcholka czul juz bol w ramionach i grzbiecie. Nagle lina ruszyla w gore. Na chwile Erika ogarnal strach - ale zaraz potem zrozumial, ze towarzysze, probujac mu pomoc, wciagaja go jak tobol. Zaraz potem ujrzal nad soba wychylajacego sie zza krawedzi Akee, ktory chwycil go zapas i poteznym szarpnieciem przeciagnal przez grzbiet. -Ktos nadchodzi - szepnal mu do ucha. Erik kiwnal glowa, wyciagnal zza pasa kordelas i rozejrzal sie dookola. Stali posrod kepy rzadko rozrzuconych drzew, sosen i brzoz - i o ile mogl cos dostrzec w mroku, nikogo wokol nie bylo. Pozostali gorale rozplyneli sie gdzies w ciemnosciach. Nieopodal ktos sie z kims spieral - i mowiono po novindyjsku. -Niczego nie slyszalem! -A ja ci mowie, ze slyszalem... jakby ktos sie gdzies skradal. -Nikogo tu nie ma - oponowal rozmowca. Erik przylgnal do niezbyt grubego pnia debu i patrzac poprzez dolne galezie pobliskich sosen, zobaczyl, ze na przeciwleglym krancu niewielkiej polanki pojawiaja sie sylwetki dwu ludzi, a jeden z nich niesie pochodnie. -Przeszukiwanie tego urwiska to glupiego robota... -Znaczy, w sam raz dla ciebie - stwierdzil drugi. -Bardzo smieszne. - Obaj Novindyjczycy dotarli do krawedzi. - Uwazaj... to strome i wysokie urwisko - stwierdzil pierwszy. -Chlopie, nie musisz mi mowic. Nigdy nie lubilem wysokosci. -To jak sie wdrapales na mury Krondoru? -Wcale sie nie wdrapywalem - odparl zagadniety. - Poczekalem, az tamci wysadza je w powietrze... i wszedlem jak panisko. -No to ci sie udalo - mruknal pierwszy. - Widzisz, nie ma tu nikogo. Co ty sobie myslisz? Zeby tu wlezc, trzeba byc malpa... albo posluzyc sie czarami. -No, jak sie o czarach zgadalo, to musze ci powiedziec, ze owszem, napatrzylem sie na rozmaite paskudztwa - stwierdzil drugi, gdy obaj zawracali, kierujac sie ku obozowi. - - Ten demon, nasza Krolowa... i ci Wezowi Kaplani. Tego, com widzial, starczy mi do konca zycia. -Czy ci mowilem o tej tancerce, ktora poznalem w Hamsie? Czlowieku, to ci dopiero byla magia... -Owszem, mowiles, przynajmniej piec czy szesc razy, wiec daruj sobie... Glosy ucichly, gdy mowiacy znikneli w mroku. -Oni sadza, ze te lasy sa puste - odezwal sie Akee gdzies z tylu. -Dobra nasza - mruknal Erik. - To mozemy poczekac az do switu... i dopiero wtedy uderzymy. Przeslij wiadomosc do pozostalych - odezwal sie po chwili. - Niech kazdy zostanie na swoim miejscu i nie pokazuje sie. Zbierzemy sie na godzine przed switem. Akee bez slowa znikl w mroku. Rozdzial 17 ATAKI Jimmy wyciagnal reke.-Widze ich - mruknal kapitan Songti. Przeszukiwali okolice oazy Okatio - i natkneli sie na skryty w cieniu pustynnych wydm patrol keshanskich zolnierzy. -To Imperialni Pogranicznicy - szepnal Jimmy. - Widzisz te dlugie wlocznie? Oparto je o skaly nieopodal miejsca, gdzie przywiazano konie - dwadziescia dlugich, smuklych drzewc z proporcami. -Wyglada na to, ze trzeba uderzyc szybko i ostro - mruknal Songti. -Owszem - stwierdzil Jimmy. - Bez lucznikow... -To ten, ktorego szukamy? - Songti wskazal czlowieka po drugiej stronie obozowiska. -Ten sam - odparl Jimmy. Malar siedzial obok keshanskiego oficera, przegladajacego plik rozkazow, jakie Jimmy wiozl dla Duko. - Musimy ich zabic... zanim stad rano odjada. -Wyglada na to, ze nie bardzo dbaja o bezpieczenstwo - stwierdzil Songti. -To zuchwale dranie, ale maja podstawy do buty. Moglbym rzec smialo, ze ze swieca szukac lepszych jezdzcow. Te draby z dlugimi wlosami, ktore podczas jazdy utykaja pod helmami - wskazal szesciu ludzi, rozlozonych nieco na uboczu i prowadzacych beztroskie rozmowy wokol sporego kotla - to jezdzcy z plemienia Ashunta. Sa z glebi Imperium. Jeden w drugiego najlepsi jezdzcy swiata. -Moi chlopcy chetnie by to sprawdzili - stwierdzil Songti. Jimmy usmiechnal sie szeroko. -Najlepsi jezdzcy z Triasii? -Nie... od kiedy trafilismy tutaj - odpowiedzial Novindyjczyk. Odwrociwszy sie ku swoim, dal sygnal. Jego ludzie zostali w tyle na trakcie. Teraz wolno ruszyli ku dowodcy. -Jak tylko zaatakujecie - stwierdzil Jimmy - Malar wsiadzie na siodlo najblizszego konia i ruszy ku przeleczy - wskazal dlonia na poludnie, gdzie teren opadal lagodnie ku keshanskiej granicy. - Dajcie mi czas na ukrycie sie wsrod tamtych skal... Jezeli pojedzie tamtedy, skocze mu na leb... -Pojde z toba - rzekl Songti. - On moze wziac ze soba przyjaciela. -Zapomnij o jego przyjacielu, chyba ze okaze sie nim ten oficer, co przeglada dokumenty. Przede wszystkim musimy odzyskac pisma i zabic kazdego, kto je widzial. -To ulatwia sprawe - mruknal Songti. - Po prostu zabijemy wszystkich. Jimmy nie umial oprzec sie podziwowi dla tego czlowieka. Przy studni bylo dwudziestu Keshanskich Pogranicznikow, a Songti mial dziesieciu ludzi. -Pokazcie im, co potraficie - rozkazal. Podnioslszy sie, pobiegl pochylony pomiedzy skalami, az znalazl sie nad wybranym przez siebie miejscem. Songti sygnalami dloni przekazal rozkazy swoim podwladnym, a potem podbiegl do Jimmy'ego. I nagle rozpetal sie chaos. Krolewscy, choc mniej liczni od nieprzyjaciol, doskonale wykorzystali element zaskoczenia. Jimmy nie musial patrzec, by wiedziec, ze wielu Keshan padlo, zanim zdazyli siegnac po bron. Swist strzal dodal mu ducha - wiedzial, ze luki mieli tylko jego ludzie. I tak jak sie spodziewal - uslyszal okrzyk i zobaczyl gnajacego ku przeleczy jezdzca. Zebral sie w sobie. Malar wylonil sie zza zakretu, jadac na oklep - zdazyl tylko narzucic wierzchowcowi oglowie i porwac worek z rozkazami. Kiedy mijal miejsce, gdzie zaczail sie Jimmy, mlodzieniec skoczyl jak tygrys, zwalajac Keshanina z konskiego grzbietu. Torba frunela w bok, mlodzieniec zas zdazyl tylko podwinac pod siebie ramie i przetoczywszy sie po ziemi, jeknawszy bolesnie, skoczyl na rowne nogi. Uderzyl o jakis wystep skalny i poczul, ze lewe ramie zwisa mu bezwladnie. Wybil je sobie ze stawu. Zaraz potem musial uskoczyc w bok - zza zakretu wylonil sie drugi jezdziec, na ktorego rzucil sie Songti. Kon przegalopowal obok. Jimmy odwrocil sie do Malara i zobaczyl, ze ten pognal za swoim koniem. Jimmy zacisnal dlon na rekojesci miecza i pokustykal za uciekinierem, z lewa reka dyndajaca bezwladnie u boku. Songti tymczasem, usiadlszy za drugim z jezdzcow, dusil go w bezlitosnym uscisku. Malar tymczasem znikl za zakretem i Jimmy stracil go z oczu. Przyspieszyl, a gdy mijal glaz, lewe ramie przeszyl mu ostry bol. Keshanin wspial sie na glaz i teraz wymierzyl mlodziencowi kopniaka. Chcial trafic w glowe, ale chybil - uderzyl go za to w ramie. Efekt byl taki sam - przerazliwy bol niemal pozbawil Jimmy'ego przytomnosci. Mlodzieniec pochylil sie w prawo i mimo woli glosno jeknal. Udalo mu sie zachowac tyle przytomnosci umyslu, by podniesc miecz - i niewiele braklo, by zeskakujacy z glazu Malar nadzial sie na ostrze. Zdolal jednak jakos odskoczyc i cofnac sie o krok. -No, paniczu... powinienem byl chyba uzyc mocniejszej trucizny - stwierdzil. Jimmy potrzasnal glowa, by odzyskac ostrosc wzroku. -Ale wtedy sam nie moglbys jej wypic. Malar usmiechnal sie nieprzyjemnie. -Wyrabianie w sobie odpornosci na trutki bylo bardzo niemilym procesem, ale po latach odkrylem, ze sie oplacilo. Zechciejcie wybaczyc, paniczu, chetnie ciagnalbym ten dyskurs dalej, ale obawiam sie natrectwa waszych ludzi... trzeba mi sie wiec pozegnac. - Mial w dloni tylko sztylet, ale napieral tak, jakby byl pewien, ze bez trudu sprosta mieczowi. Jimmy zareagowal odruchowo, wedle refleksow, ktore wpoil mu dziadek podczas lat treningu zaczetego, kiedy malec niewiele odrastal od ziemi. Mlodzieniec pochylil sie w prawo w tej samej chwili, w ktorej Malar blyskawicznie machnal lewa dlonia i niewidoczny az do tej chwili sztylet odbil sie od glazu, przy ktorym Jimmy stal ulamek sekundy wczesniej. Szpieg mial widac kilka sztyletow ukrytych w faldach ubrania. Mlodzieniec blyskawicznie odwrocil sie do napastnika, ktory - tak jak sie spodziewal - biegl juz ku niemu z nozami w obu dloniach. Aby uniknac ataku, mlodzieniec upadl na plecy - i natychmiast poczul plomien bolu przeszywajacy jego lewe ramie. Zdolal jednak kopnac prawa noga i trafiwszy Malara w lydke, pozbawil napastnika rownowagi. Lydka zdala mu sie twarda jak korzen debu - Jimmy zrozumial, ze szczupla budowa szpiega byla zwodnicza, i ze nie walczy bynajmniej ze slabeuszem. Nie tracac czasu, zrobil koziolka do przodu, poderwal na nogi i pchnal mieczem. Malar z trudem uniknal ciosu i potoczyl sie w bok, nie zwazajac na ostre kamienie, jakimi wylozony byl trakt. Jimmy napieral bezlitosnie, nie dajac przeciwnikowi wytchnienia ani okazji do wykorzystania przewagi, jaka dawalo tamtemu jego wybite ze stawu ramie. Cial okropnie i niewiele braklo, a trafilby. Malar jednak wywinal sie zrecznie i oparlszy plecami o skale, zamiast uciekac, odepchnal sie od niej i skoczyl pod miecz Jimmy'ego. Mlodzieniec poczul smagniecie plomienia bolu po zebrach, ale zdolal sie obrocic tak, ze ostrze poszlo bokiem. Zebrawszy sie w sobie, rabnal Malara bykiem. Szpieg zachwial sie i cofnal, broczac krwia ze zlamanego nosa, Jimmy'emu zas na chwile zacmilo sie w oczach. I nagle niemal runal na ziemie, pchniety z boku przez przebiegajacego obok, rozpaczliwie wierzgajacego, sploszonego konia. Odskoczyl w bok - i zdal sobie sprawe z tego, ze upuscil miecz. Broczacy krwia keshanski szpieg wyszczerzyl zeby jak wsciekly wilk. Przypadl nisko do ziemi, trzymajac sztylet w prawej. - Paniczu... zechciej sie nie ruszac... obiecuje, ze umrzesz szybko i bezbolesnie. Zrobil krok w strone Jimmy'ego, ktory sypnal mu w twarz garsc zwiru. Malar odwrocil glowe i Krondorczyk skoczyl nan jak zbik, chwytajac prawa dlonia za nadgarstek reki trzymajacej noz. Zebrawszy wszystkie sily, sprobowal zgniesc ten nadgarstek. Choc siegnal po rezerwy, Malar tylko steknal bolesnie, ale nie wypuscil rekojesci noza z dloni. Jimmy juz wczesniej podejrzewal, ze na szczupla budowe Keshanina skladaly sie twarde jak stal miesnie i sciegna - i cos takiego jak zmiazdzony nadgarstek nie moglo odwiesc go od wykonania tego, co sobie zamierzyl. Malar szarpnal sie w tyl. Jimmy trzymal go prawa dlonia za prawy nadgarstek - i nagle szpieg uderzyl go wolna, lewa reka w wybity bark. Mlodzieniec zawyl z bolu... i ugiely sie pod nim kolana. Keshanin uderzyl ponownie, prawie pozbawiajac przeciwnika przytomnosci. Jimmy poczul, ze traci ostatnie sily. Malar odskoczyl i juz bez trudu wyrwal reke z uscisku Krondorczyka. Jednym zrecznym ruchem przerzucil sztylet z prawej do lewej dloni. Jimmy podniosl wzrok i ujrzal stojacego nad soba przeciwnika, ktory uniosl lewa dlon, by zadac smiertelne, konczace walke pchniecie. I nagle wybaluszyl oczy... a potem zrobil zeza, patrzac w dol. Wypuscil sztylet i siegnal reka za plecy, a potem odwrocil sie, jakby chcial lepiej uchwycic cos na plecach. Jimmy zobaczyl, ze z prawego ramienia szpiega sterczy strzala... i nagle na piersiach z glosnym lupnieciem wyrosla mu druga. Malar opadl na kolana, wywrocil oczami, z ust i nosa bluznela mu krew i runal twarza na kamienie przed Jimmym. Krondorczyk odwrocil sie i ujrzal biegnacych ku niemu kapitana Songti i jednego z jego ludzi, wymachujacego lukiem. Mlodzieniec przysiadl na pietach, a potem upadl do tylu, uderzajac plecami o glaz. -Jestes ranny? - spytal Songti, klekajac obok. -Zyje... - wychrypial Jimmy. - Mam wybity bark. -Niech to zobacze - mruknal Songti. Delikatnie obmacal bark i mlodzieniec poczul, ze od ramienia do bioder przeszywa go grot bolu. - Jedna chwilka... - stwierdzil, a potem silnym, pewnym uderzeniem wstawil wybite ramie na miejsce. Jimmy zagryzl wargi i niemal zalkal z bolu... ktory zaraz potem minal niemal bez sladu. -Lepiej to zrobic od razu - stwierdzil Songti - zanim spuchnie, bo potem jest gorzej... nie obyloby sie bez uzdrowiciela albo przynajmniej butelki gorzaly. Jutro poczujesz sie lepiej. -Mam nadzieje, ze wiesz, co mowisz - stwierdzil Jimmy slabym glosem. -Dostalem drugiego jezdzca, ale byl jeszcze trzeci... -Niewiele braklo, a stratowalby mnie - rzekl Jimmy, gdy Songti pomagal mu dzwignac sie na nogi. -To ten oficer. Mlodzieniec zaklal sazniscie. -Czy sa tu gdzies te rozkazy dla Lorda Duko? Lucznik rozejrzal sie dookola, znalazl skorzana sakwe i podal ja Jimmy'emu. -Oto one. Jimmy skinieniem dloni odeslal go do kapitana Songti. Ten wyjawszy dokumenty, przeliczyl je i zameldowal: -Siedem zwojow. -No to mamy wszystkie - stwierdzil Jimmy. Spojrzawszy z gory na martwego szpiega, dodal: - Niewiele brakowalo... Songti kiwnieciem glowy wskazal Jimmy'ego lucznikowi, ktory lekko go podtrzymal. -Musimy pochowac zabitych. Jezeli w poblizu znajduje sie drugi patrol, mogliby zobaczyc sepy i rano podjechac, by zbadac sprawe. Mlodzieniec potrzasnal glowa. -To nie ma znaczenia. Z brzaskiem wracamy tym traktem ku granicy. Moze zajezdzimy konie na smierc, ale musimy dotrzec do Port Vykor, a ja jak najszybciej musze wrocic do Krondoru. -To dlatego, ze uciekl nam ten oficer? Jimmy przytaknal. -Nie wiem, ile z tego wyczytal ani co powiedzial mu Malar, ale niechybnie powiadomi swoich przelozonych, ze w Krondorze zostala tylko garsc palacowej strazy, a wszyscy zdolni do noszenia broni ruszyli do Kranca Ziemi albo na polnoc, przeciwko Fadawahowi. -Keshanie zechca wykorzystac sprzyjajaca okazje? -Nie inaczej - stwierdzil Jimmy. - Jedno szybkie uderzenie na miasto i wezma Patricka do niewoli. A wtedy Krol zgodzi sie na ich wszelkie zadania, byle odzyskac syna. -Na Novindusie zycie bylo o wiele prostsze - stwierdzil Songti. Jimmy parsknal smiechem, choc zapiekla go przy tym rana na zebrach. -W to nie watpie. - Z pomoca lucznika pokustykal do swojego konia. Erik uslyszal gorala, zanim ten wylonil sie przed nim z mroku. -Juz prawie czas - stwierdzil Akee. Przez cala noc kryli sie w lasach porastajacych zbocza wzgorz za barykada. Najemnicy z Novindusa niemal dwa razy wpadli na mlodego kapitana, ale nikt nie zadal sobie trudu, by sprawdzic las nad skalami. Erik kiwnal glowa. Niebo na wschodzie przybieralo coraz jasniejsza barwe. Wkrotce - o ile wszystko pojdzie zgodnie z planem - na przeciwleglym krancu umocnien wybuchnie wrzawa, co da jego ludziom okazje do ataku na tyly i otwarcia bramy. -Rozejrzyjmy sie nieco - zaproponowal. Pochyliwszy sie nisko, ruszyl ostroznie przed siebie, az dotarl do otwartego terenu na poludnie od traktu. Zmierzywszy wzrokiem odleglosc do bramy, ocenil ja na jakies sto jardow. Pomiedzy miejscem, gdzie stal, a brama plonelo tez kilkanascie ognisk, drugie tyle widac bylo po drugiej stronie drogi. Kiedy Akee polozyl mu dlon na ramieniu, szepnal, nie odwracajac glowy: -Myslalem, ze bedzie ich tu wiecej... -Ja tez. Jezeli zdolamy dotrzec do bramy, to wlasciwie bedzie po bitwie. Goral wolal nie mowic, czego moga sie spodziewac, jezeli nie zdolaja dokonac tego, co zamierzyli. -Mam pomysl. Przekaz ludziom, ze po ogloszeniu alarmu wszyscy maja zostac na miejscach. Niech czekaja na moj znak. -A gdzie bedziecie? -Gdzies tam. - Erik wskazal dlonia brame. Mial na sobie uniform Szkarlatnych Orlow, ale bez oznaki oddzialu. Kazdemu postronnemu obserwatorowi mogl sie wydac najemnikiem odzianym w czern. Spojrzawszy na Akee, zobaczyl, ze goral ma nad brwiami niebieska opaske. -Moge to sobie pozyczyc? - spytal, nie wiedzac, czy nie narusza jakiegos plemiennego tabu. Akee bez slowa zdjal opaske i stanawszy za Erikiem, zawiazal mu ja wokol glowy. Teraz mlodzieniec jeszcze mniej przypominal wygladem regularnego wojaka z oddzialow Krolewskich. Ostroznie wkroczyl pomiedzy dwa ogniska, starajac sie nie obudzic spiacych. Ciche, niosace sie od barykady glosy powiedzialy mu, ze wartownicy albo plotkuja, albo staraja sie odegnac sen rozmowami. Dotarlszy do drogi, zmienil postawe i ruszyl przed siebie jak czlowiek, ktory ma do wykonania wazna i nie cierpiaca zwloki misje. Smialo przemierzyl ostatnie jardy i stanal przed brama. Podchodzac blizej, przyjrzal sie jej konstrukcji - prostej i niezawodnej. Wrota mialy po jednej poteznej klamrze, przymocowanej do nich wielkimi, zelaznymi cwiekami. Przez obie klamry przewleczono solidna, debowa belke, zabezpieczona z kolei dlugimi polanami, wbitymi w ziemie. Z tej strony latwo bedzie odbic polana i wysunac belke z klamer, ale by wylamac brame z zewnatrz, trzeba by sie posluzyc poteznym taranem. -Hola, wy tam! - odezwal sie dziarsko, zanim go okrzyknieto. Mowil po novindyjsku basem, liczac na to, ze uda mu sie zamaskowac swoj cudzoziemski akcent. -Co znowu? - spytal dowodzacy warta, ktorego Erik uznal za sierzanta. -Przybylismy wlasnie z polnocy. Musze pomowic z tym, co tu dowodzi. -Kapitana Rastava znajdziecie tam. - Podoficer wskazal namiot, ledwie widoczny w niklym blasku przedswitu. - Jakie wiesci? -Ty jestes Rastav? - warknal Erik. -Nie! - odpowiedzial sierzant nieco ostrzejszym tonem. -To nie dla ciebie te wiesci, prawda? Odwrocil sie i odszedl, zanim tamten zdolal cokolwiek odpowiedziec. W strone sztabowego namiotu szedl wolno, spokojnym, pewnym krokiem, ale tuz przed nim skrecil w bok i ruszyl pomiedzy ogniska. Wiekszosc ludzi spala, kilku tylko podsycalo ogniska, na ktorych miano gotowac strawe, a paru czlapalo ku latrynie. Czesc juz sie posilala. Erik z udawana niedbaloscia kiwal glowa lub oddawal saluty mijanym ludziom, jakby byl kims znanym; jesli nie temu, ktory nan akurat patrzyl, to moze innemu, ktorego wlasnie pozdrawial z daleka. Dotarl wreszcie do najspokojniejszego zakatka obozowiska, gdzie przy kociolku siedzial tylko jeden czlowiek, gotujacy w nim prawdopodobnie kawe. -Znajdzie sie dla mnie kubek? - spytal Ravensburczyk, podchodzac blizej. Nieznajomy podniosl glowe, zmierzyl Erika od stop do glow i skinieniem dloni zaprosil do towarzystwa, wskazujac miejsce obok siebie. -Za kilka minut bede sie musial zameldowac na bramie... i nigdzie nie masz dla mnie goracego napitku. -Jakbym slyszal samego siebie - mruknal Novindyjczyk, podajac Erikowi gliniany kubek napelniony goracym, czarnym plynem. - Jestes od Gai? Erik rozpoznal imie... juz wczesniej slyszal o tym kapitanie, ale niczego o nim nie wiedzial. -Nie - odpowiedzial. - Przyjechalismy tu niedawno. Moj kapitan jest tam - machnieciem dloni wskazal namiot sztabowy - rozmawia z Rastavem... a mnie przyszlo do glowy, by sie wymknac i poszukac tego... dziekuje. Oddam kubek po sluzbie - rzekl, podnoszac sie i wstajac. Novindyjczyk niedbale machnal dlonia. -A wez go sobie. Zlupilismy tyle naczyn, ze zaczynam myslec o otwarciu sklepu... Mlodzieniec ruszyl swobodnym krokiem przez oboz, popijajac niezla - jak na warunki polowe - kawe. Przyjrzawszy sie wszystkiemu, ocenil, ze na barykadzie zajelo pozycje okolo tysiaca ludzi, a razem z ciurami w sumie bylo ich nie wiecej niz dwanascie setek. Z tamtej strony wygladalo to tak, jakby czekala tu polowa armii Fadawaha, ale ujrzawszy wielkosc obozowiska, Erik pojal, ze jezeli uda mu sie otworzyc brame, walka zakonczy sie w kilka minut. W polowie drogi ku wrotom uslyszal okrzyk na wschodniej stronie umocnien. Potem wrzawa sie wzmogla. Mlodzieniec zatrzymal sie w miejscu i powoli policzyl do dziesieciu, az uslyszal glos rogu, w ktory zadeli wartownicy, wzywajac ludzi do broni. Zolnierze zaczeli zrywac sie z poslan, a Erik odrzucil kubek i ruszyl ku bramie. I poteznym, rozkazujacym glosem zagrzmial: -Uderzaja na wschodnie skrzydlo! Wszyscy na wschod! Zaspani jeszcze ludzie ruszyli ku wschodniemu krancowi barykady. Mlodzieniec tymczasem pobiegl ku bramie. Kiedy sie do niej zblizyl, uslyszal wladczy glos: -Co tu sie dzieje? Zrozumial, ze pytajacym jest jakis sierzant lub kapitan, nie nawykly do bezmyslnego posluchu. -Rozkazy Rastava! - wrzasnal. - Kapitan Gaja? -Nie... - Zapytany zamrugal niepewnie. - Jestem Tulme. Gaja zmieni nas za godzine. -Zluzujcie dwu na trzech i poslijcie ich na wschodni kraniec szancow. Nieprzyjaciel usiluje wedrzec sie na palisade! I Erik pobiegl dalej, wykrzykujac: -Na wschod! Biegiem! Ujrzawszy, ze inni gnaja na wschodni kraniec umocnien, ludzie z wartowni pobiegli za nimi. Erik cofnal sie do miejsca, skad mogl go zobaczyc Akee, i dal znak. Spomiedzy drzew natychmiast wysypali sie gorale. Mlodzieniec tymczasem zdazyl juz dobiec do bramy. -Na rozkaz! - zagrzmial. - Otwierac brame. Szykowac sie do wypadu! -Co takiego? - spytal Tulme. - A cos ty za jeden? Erik mial juz miecz w dloni i scial oponenta, zanim ten zdazyl zareagowac. -Powinienem byl wiedziec, ze szczescie nie trwa wiecznie - rzekl do Akee, ktory zdazyl juz podbiec do jego boku. Gorale wybili obsade bramy, zanim spostrzegli to stojacy w odleglosci dwudziestu kilku krokow inni Novindyjczycy. Przytrzymujace rygiel polana blyskawicznie odrzucono kopnieciami na bok, a zanim upadly na ziemie, Erik i Akee podniesli belke z klamer. Gdy odnosili ja, inni otwarli brame. -Dwie minuty! - ryknal Erik. - Musimy sie tu utrzymac tylko przez najblizsze dwie minuty! Sekundy wlokly sie w slimaczym tempie... wzdluz linii rozlegly sie pytajace okrzyki i Erik pojal nagle, ze usadowieni na polnoc od niego obroncy palisady zorientowali sie, ze cos jest nie tak. I nagle gorale - co do jednego zbrojni w dlugie miecze i krotkie kordy - staneli wobec znacznie liczniejszych nieprzyjaciol. Hadati rozstawili sie tak, by jeden nie przeszkadzal drugiemu. Erik po sekundzie rozterki podbiegl ku stosowi workow z ziarnem i lekko podskoczywszy, szybko podciagnal sie na pomost ulozony nad brama. Musial utrzymac te pozycje, nie pozwalajac lucznikom na zajecie miejsc nad goralami - wtedy bowiem walka zakonczylaby sie po paru sekundach. Obejrzawszy sie przez ramie ku poludniowi, zobaczyl, ze krondorscy jezdzcy gnaja juz co kon wyskoczy ku bramie. Jeszcze minuta i bedzie po wszystkim. Pobiegl pomostem wzdluz palisady. Pierwszy napotkany przezen obronca nie bardzo wiedzial, co sie stalo, i ciagle jeszcze ogladal sie ku wschodowi. Erik porwal go wpol i zrzucil na dol. Przeciwnik zwalil sie na dwu ludzi, wszyscy trzej runeli na ziemie, a biegnacy za nimi zatrzymali sie. Erik uslyszal kolo ucha swist beltu z kuszy i blyskawicznie sie pochylil. Cofnal sie z mieczem w dloni, ale zatrzymal sie, kiedy zobaczyl biegnacych ku niemu zolnierzy. Pierwszy z biegnacych zwolnil, niepewny, kim jest odziany w czern, czajacy sie na pomoscie osilek. Erik cieszyl sie z kazdej sekundy zwloki, bo sprzyjala ona krolewskim. I nagle zebrani przy bramie wrogowie pojeli, co sie stalo. Jednoczesnie uderzyli na gorali, a stojacy naprzeciwko Erika Novindyjczyk rzucil sie nan z gluchym, wrogim pomrukiem. Erik cofnal sie o krok i wykorzystujac fakt, ze zamach pozbawil przeciwnika rownowagi, szybkim kopnieciem zrzucil go z pomostu. Drugi natarl z wiekszym rozmyslem i ostroznoscia, ale rownie zdecydowanie jak pierwszy. Erik sparowal cios mieczem, a potem niespodziewanie skrocil odleglosc i sam natarl, uderzajac przeciwnika w twarz rekojescia miecza. Novindyjczyk zachwial sie, wpadl na drugiego i obaj zlecieli z waskiego pomostu. Zerknawszy przez palisade, Erik zobaczyl, ze pierwsi krolewscy konni sa juz blisko, i szykujac sie do ataku na brame, pochylili juz kopie. Nasunelo to Erikowi pewien pomysl. Nabrawszy tchu w pluca, ryknal najglosniej, jak potrafil: -Rzuccie bron! To koniec! Jego przeciwnik zawahal sie na moment, co wystarczylo, by Erik zagrzmial po raz wtory: -Rzuccie bron! To wasza ostatnia szansa! Przeciwnik spojrzal na roslego, jasnowlosego wojownika, ktory przed chwila bez trudu pokonal kilku jego kompanow, zerknal w bok, gdzie ujrzal gnajacych ku bramie jezdzcow i na sama brame, gdzie wywijajacy dlugimi mieczami gorale gladko kosili przeciwnikow. Na twarzy Novindyjczyka pojawila sie rezygnacja... i cisnal miecz na ziemie. Z glebi obozu nieprzyjaciela wylonila sie grupa jezdzcow. Natychmiast zostala zaatakowana przez Krondorskich Kopijnikow, gdy do obozu wpadl drugi szwadron. Tuz obok Erika o palisade rabnela drabina i mlody oficer zrozumial, ze Greylock zaryzykowal podciagniecie ludzi ku umocnieniom pod oslona mroku. Spojrzawszy w prawo, zobaczyl gnajacych ku walom przez otwarta przestrzen piechurow. Wychylil sie poza palisade - i omal nie stracil glowy od ciecia mieczem, ktore wymierzyl mu wspinajacy sie po drabinie napastnik. -Hola! - ryknal do zolnierza, stojacego na szczeblu i szykujacego sie do ponownego ciosu. - Uwazaj! Jeszcze spadniesz i cos sobie zrobisz! Tego sie napastnik nie spodziewal. Zatrzymal sie, ale idacy za nim natychmiast go ponaglil: -Nie stoj tak! Do gory! -Mozecie zejsc i dostac sie tu przez brame - poradzil im Erik. -Na rozkaz, kapitanie! - wrzasnal pierwszy, nareszcie go poznajac. Erik spojrzal w lewo i zobaczyl najemnikow, ciskajacych miecze na ziemie i cofajacych sie pod naporem kopijnikow, ktorzy jechali na nich powoli i miarowo, wymierzywszy ostrza kopii prosto w ich piersi. Za plecami kopijnikow pokazali sie pierwsi lekkokonni i Erik poznal Jadowa i Duge. Pomachal reka, by zwrocic na siebie ich uwage. Jadow podjechal blizej. -Zrobcie tu jakis porzadek i wyslijcie wiadomosc do Greylocka. Niech przybywa jak najszybciej! Jadow dal znak, ze rozumie - i sam zawrocil konia, by powiadomic Greylocka o sukcesie operacji. Duga zeskoczyl z kulbaki i smialo przepchawszy sie pomiedzy kopijnikami, zaczal odbierac najemnikom bron. Erik zerknal w glab obozu - gdzie kopijnicy scierali sie jeszcze ostro z novindyjska jazda. Zdal sobie sprawe z faktu, ze najezdzcy jeszcze nie pojeli, iz juz przegrali. Nieprzyjacielska jazde znal zas na tyle, by wiedziec, ze jesli natychmiast sie nie wtraci, zginie jeszcze przynajmniej kilkunastu ludzi. Wielkim glosem ryknal wiec, by poslancy natychmiast powiadomili walczacych, ze juz po wszystkim i nie ma potrzeby sie zabijac. Erik zeskoczyl z palisady, gdy brame zaczeli przekraczac pierwsi wojacy Krolestwa. Przepchnawszy sie przez tlum jencow, odszukal dowodzacego lekka jazda porucznika. -Pomozcie kopijnikom utrzymac w ryzach te bande tam na tylach, a potem chce, byscie przeszukali okolice i lasy po obu stronach drogi na odcinku dalszych pieciu mil - polecil. - Jezeli ktorykolwiek z nieprzyjaciol dal drapaka i teraz przedziera sie na polnoc, by doniesc Fadawahowi o tym, co sie tu wydarzylo, chce go tu miec z powrotem. Jezdziec zasalutowal, wydal rozkazy podwladnym i odjechal. Erik odwrocil sie i odszukal Akee. -Jak tam twoje goralskie zuchy? -Jest kilku rannych, ale wszyscy zyja - odparl goral. - Mysle, ze gdyby tamci mieli kilka chwil czasu na to, by sie wziac w garsc, inaczej bysmy wygladali... -Masz chyba racje - odpowiedzial Ravensburczyk. Zaraz potem zostawil gorali i odwrocil sie ku przejezdzajacym wlasnie przez brame Owenowi i Jadowowi. Ruszajac ku nim, zlapal za ramie jednego z przechodzacych obok zolnierzy. -Odszukaj wsrod jencow kapitana o imieniu Rastav i przyprowadz go do nas tutaj. -Kolejna iluzja? - spytal Owen, rozgladajac sie dookola. -W sporej mierze tak - odpowiedzial Erik. - Gdybysmy nie otworzyli tych wrot od srodka, ponieslibysmy spore straty, choc nie tak duze, jak myslelismy z poczatku. Owen spojrzal ku polnocy, jakby chcial zajrzec za linie horyzontu. -Co on tam knuje? -Tez chcialbym wiedziec - mruknal Erik. Potem spojrzal na poludnie. - Ale dalbym tez sporo za to, by sie dowiedziec, co tam sie wyrabia... -O to juz niech sie troszcza Duko i Patrick... nie nasza to rzecz - odpowiedzial Owen. - A teraz zbierzmy ludzi i dalej na polnoc... Erik zasalutowal, odwrocil sie i wydajac grzmiacym glosem rozkazy, zaczal zaprowadzac porzadek w zdobytym obozie Novindyjczykow. Dash z najwyzszym trudem hamowal wybuch furii. Wokol niego, pod scianami izby, stalo kilkunastu jego konstabl}, niepewnym wzrokiem popatrujacych jeden na drugiego. Kilku z nich bylo wyraznie przerazonych. Przed mlodziencem lezaly zwloki dwu jego ludzi. Podczas ubieglej nocy na obu napadnieto i obu zamordowano - poderznieto im gardla i ulozono ich przed brama wiezienia przy Nowym Targu. -Ktos za to zaplaci serdeczna krwia - wyszeptal Dash. Obu zabitych, Nolana i Riggsa, zwerbowano do sluzby bardzo niedawno i wlasnie skonczyli okres probny. Ostatni miesiac byl dla mlodego szeryfa nielatwy, ale kiedy zgodnie z rozkazem wrocil do Krondoru, odkryl dosc szybko, ze w czesci miasta zycie powoli wraca do rytmu niewiele rozniacego sie od tempa znanego tu przed wybuchem wojny. Ksiaze zgodzil sie na kupno budynku obok rynku. Pod siedziba strazy mistrz kowalski wzmocnil zelazem drzwi kilkunastu piwnic, przeksztalcajac je w cele. Poprzedniej nocy nie opodal dokow wybuchly jakies zamieszki, w wyniku czego wszystkie cele zapelnily sie, wiec Dash zajal sie organizacja dostaw zloczyncow pod straza do siedziby miejskiego sadu - wielu pijakow w wyniku pospiesznych procesow skazano na publiczne roboty. Wiekszosc wykpila sie wyrokami opiewajacymi na rok, ale kilku skazano na piecio i dziesiecioletnia odsiadke, przeciwko czemu glosno protestowali mieszkancy czesci buntowniczych dzielnic. Jak do tej pory ich protesty ograniczaly sie do okrzykow, ktorymi witano konstablow, obchodzacych rewiry. Ubieglej nocy wszystko sie zmienilo. -Ktore ulice mieli patrolowac? - spytal Dash. Gustaf, sam byly wiezien, wrocil kilka dni wczesniej, szukajac jakiegos zajecia. Dash mianowal go kapralem. Teraz wyciagnal rozklad sluzb. -Mieli patrolowac ulice nieopodal starej Dzielnicy Biedakow. -Do kata! - zaklal Dash. Dawna Dzielnica Biedakow byla teraz miasteczkiem, na ktore skladala sie bezladna zbieranina namiotow i szalasow, stojacych w cieniu miejskich murow. W tym miejscu mozna sie bylo spodziewac kazdej zbrodni. Gildia Zlodziei odzyskiwala tam dawne wplywy znacznie szybciej niz straz miejska. - I wszystkie plany diabli wzieli... Od momentu objecia urzedu szeryfa Krondoru Dashowi udalo sie jakos ograniczyc liczbe egzekucji do niezbednego minimum. Przed piecioma dniami publicznie powieszono dwu mordercow, ale wiekszosc Krondorczykow przy przekraczaniu granic prawa ograniczala sie do drobiazgow. -A, przy okazji, czego ci dwaj tam szukali? - spytal Dash. - Byli nowicjuszami. -Tak padlo - stwierdzil Gustaf. - Dash - dodal, odzywajac sie nieco ciszej - nie masz tu nikogo, kto moglby pochwalic sie doswiadczeniem w tej robocie. Mlodzieniec kiwnal glowa. Z drugiej strony dwu lezacych teraz przed nim ludzi zadna miara nie mozna bylo nazwac niewinnymi nowicjuszami. -Od jutra maja tam byc stale czteroosobowe druzyny. -A dzis w nocy? - spytal Gustaf. -Sam sie tym zajme - stwierdzil Dash, wychodzac z izby. Szybkim krokiem przemierzyl ulice i przecisnawszy sie przez tlum zalegajacy rynek, skierowal sie ku dawnej Dzielnicy Biedakow. Podczas tej wedrowki caly czas mial sie na bacznosci. W tej czesci miasta nawet za dnia obcy mogl sie spodziewac jedynie klopotow. Dotarlszy do niegdys dwupietrowego, wypalonego budynku, szybko wskoczyl do srodka. Zdjawszy czerwona opaske z ramienia, przemknal na tylny dziedzinczyk. Potem skierowal sie waska uliczka i wspial na drewniany plot, ktory zdumiewajacym zrzadzeniem losu ocalal w miejscu, gdzie niemal cale sasiedztwo splonelo do cna. Na koniec, schyliwszy sie pod kamiennym lukiem, dotarl do celu. Przekradl sie przez otwarty dziedziniec budynku, niegdys lezacego na obrzezach Dzielnicy Biedakow. Przylgnawszy do sciany, przez dluga chwile czail sie w bezruchu. Ukryty w cieniu obserwowal wszystko, co dzialo sie w calym kwartale. Wsrod namiotow i szalasow krazyli mezczyzni i kobiety, handlujacy rozmaitymi towarami i zywnoscia. Czesc z nich miala niezupelnie legalne pochodzenie. Dash jednak wypatrywal pewnego konkretnego czlowieka... i gotow byl czekac, dopoki go nie zobaczy. Pod wieczor na dziedzincu budynku pojawil sie niewysoki czleczyna, ktory spieszyl sie, by wypelnic czyjes polecenie. Pograzony w myslach nie zwracal uwagi na otoczenie. Kiedy mijal otwarte drzwi, Dash wyciagnal reke i zlapal go za kolnierz brudnej koszuli, po czym sprawnie wciagnal go do srodka. -Nie zabijajcie mnie, panie! - zajeczal przerazony poslaniec. - Ja tego nie zrobilem! -Czego nie zrobiles, Kirby? - spytal Dash, zatykajac czlowieczkowi usta dlonia. Poslaniec odprezyl sie nieco, stwierdziwszy, ze jak na razie nikt nie zamierza go zabic. Dash cofnal dlon, tylko po to, by uslyszec: -Tego, co myslicie, ze zrobilem! -Kirby Dokins - stwierdzil Dash. - Jedyna rzecza, jaka masz na zbyciu, jest informacja. Gdybys nie byl uzyteczny, dawno udusilbym cie, chocby dla przyjemnosci pozbycia sie takiego nedznego robaka, jakim jestes... Czlowieczek, od ktorego bil smrod jak od otwartej kloaki, usmiechnal sie smetnie. Jego twarz byla usiana bliznami i pryszczami. Z zawodu zebrak, chetnie sprzedawal informacje, jesli tylko nadarzyla sie okazja. Podobnie jak bliskie mu charakterem karaluchy, kryl sie wsrod miejskich ruin... i jak karaluchy przetrwal zaglade miasta, gdzie zginelo wielu wartych od niego nieskonczenie wiecej. -Ale na cos sie wam przydaje, prawda? -Jak na razie owszem... tak... - odpowiedzial Dash. - Posluchaj... Dwu moich ludzi znaleziono martwych rano na stopniach aresztu. Chce dopasc tych, co to zrobili. -Nikt sie tym nie przechwala. -Sprawdz, czy nie zdolasz sie czegos dowiedziec. Wroce tu o polnocy i lepiej bedzie dla ciebie, jesli do tego czasu trafisz na jakies nazwiska... -To moze okazac sie dosc... trudne - stwierdzil donosiciel. -Zrob, co w twej mocy - odparl Dash, podrywajac malego czlowieczka w gore, tak ze ich nosy niemal sie zetknely. - Aby cie powiesic, nie trzeba mi zadnego pretekstu. Postaraj sie mnie zadowolic. -Mosci szeryfie, wascine zadowolenie to jedyny cel mego zycia... -I niech tak zostanie... - Pusciwszy koszule kurdupla, pozwolil mu stanac na podlodze. - I przekaz wiesci staremu... -Jakiemu staremu? - spytal Kirby, udajac, ze nie rozumie. -Sam wiesz, jakiemu - rzekl Dash. - Powiedz mu, ze jesli sie okaze, iz mordercy kryja sie pod jego skrzydlami, nikla sympatia, jaka moglbym czuc do jego bandy nedznych rzezimieszkow, zniknie bez sladu. Jesli zas to dzielo jego opryszkow, lepiej bedzie, gdy mi ich wyda. W przeciwnym razie Szydercow sie wytepi... wszystkich ich wytropie i oddam katu. Kirby przelknal sline. -Przekaze to... we wlasciwych slowach... -No, jazda... znikaj. - Dash wypchnal malego czlowieczka za drzwi. - I badz tu o polnocy... Stwierdziwszy, ze do zmierzchu zostala mu przynajmniej jeszcze godzina, przypomnial sobie, iz w kwaterze Miejskiej Strazy czeka nan jeszcze kilka spraw. Wracajac do budynku aresztu przy Nowym Targu, ponownie przeklal w duchu Patricka za to, ze obarczyl go niewdziecznym zadaniem przywrocenia w Krondorze posluchu dla prawa. Przysiagl jednak sobie, ze jak dlugo bedzie piastowal urzad szeryfa, bedzie wykonywal postawione przed nim zadanie najlepiej, jak potrafi. A na poczatek musi utrzymac swoich konstablow przy zyciu... i w dobrym zdrowiu. Przemykajac wsrod coraz glebszych cieniow, Dash spieszyl do siedziby Krondorskich Ceklarzy. Rozdzial 18 OBJAWIENIA Owen poruszyl sie niespokojnie.Wygladalo na to, ze na tym obozowym taborecie nijak nie uda sie usiasc wygodnie, a sytuacja zadala oden, by siedzial godzinami, przegladajac raporty i meldunki. Z wieczornych mrokow wylonil sie Erik, ktorego potezna sylwetka rysowala sie wyraziscie na tle obozowych, plonacych dookola ognisk. -Wzielismy kapitanow na spytki - zameldowal, salutujac sluzbiscie - ale wiedza tyle samo, co wynajeci przez nich maruderzy. -A jednak jest w tym wszystkim jakas metoda - stwierdzil Owen. - Po prostu brak mi rozumu, by ja przejrzec... - gestem dloni zaprosil Erika, zeby usiadl. -Nie, to nie to - sprzeciwil sie Erik, siadajac obok dowodcy. - Zmeczenie... ot i wszystko. -Az tak zmeczony nie jestem - stwierdzil Owen. Zmarszczki na jego twarzy ulozyly sie w usmiech. - Prawde rzeklszy, od dnia, w ktorym otworzyliscie wrota, moglem przespac pod rzad trzy noce. Zbyt piekne, by moglo sie jeszcze powtorzyc... - Pochyliwszy sie ku mapie, wbil w nia wzrok, jakby starajac sie dostrzec cos oczywistego, co bylo tam z pewnoscia... i wystarczylo gapic sie dostatecznie dlugo, by to zauwazyc. Z poludnia wciaz przybywaly regularne oddzialy. Jencow zamknieto w prowizorycznym obozie, za palisada ze scietych swiezo drzew. -Przychodzi mi tylko do glowy, ze Fadawah mial kilkuset niezadowolonych ludzi i dla swietego spokoju postanowil ich nam podeslac, zebysmy ich karmili - stwierdzil Erik. -No, ale gdybys nie otworzyl tej bramy, niezle bysmy sie wykrwawili, pokonujac te palisade - mruknal Owen, kiwnieciem dloni wskazujac przez ramie solidny ziemny nasyp za jego namiotem. -Owszem, ale i tak bysmy ja wzieli, za dzien albo dwa. -Zastanawiam sie, dlaczego Fadawah zadaje sobie tyle trudu z tym udawaniem, ze jest tuz przed nami... i tak w koncu odkrywamy jego nieobecnosc. -Moge sie tylko domyslac - rzekl Owen - ze jesli zajal La Mut, moze juz ciagnac na poludnie od Ylith, przygotowujac przeciwuderzenie. -Nie moze ignorowac Yabonu - stwierdzil Erik. - Jak dlugo tkwi tam Diuk Carl ze swoja armia, Fadawah musi trzymac silne oddzialy na polnocy. Jesli choc troche popusci, Carl latwo moze wyprowadzic stamtad ludzi. Zreszta i tak jak sprawy stoja, gorale Hadati bez wysilku przemykaja przez jego linie, kiedy tylko przyjdzie im ochota. I jestem pewien, ze elfy oraz krasnoludy nie przejawiaja entuzjazmu, gdy jego patrole zabrna za daleko... potrafie sobie wyobrazic znacznie milsze sasiedztwo niz gniewni mieszkancy jaskin lub lesnych komyszy. Nie... zanim Fadawah ruszy na poludnie, musi zajac Yabon. -Ale przeciez nie moze liczyc na to, ze zwolni tempo naszego marszu tymi nedznymi umocnieniami. Na twarzy Owena pojawila sie troska. -Nie wiem... te umocnienia nie bardzo moga nas zatrzymac... owszem, moga nas zirytowac i nieco zwolnic tempo naszego posuwania sie na polnoc. I nagle Erik zmruzyl oczy. -A moze przeciwnie... maja nas sklonic do jeszcze szybszego marszu? -Jak to? -Przypuscmy, ze natkniemy sie jeszcze na jedna albo druga tak kiepsko umocniona pozycje... -Przypuscmy... Erik wskazal na mape. -Przypuscmy dalej, ze uderzymy na Quester's View, gdzie znajdziemy kolejne fortyfikacje podobne do tych... I zapaleni powodzeniem i sukcesami uderzymy na Ylith. -I nadziejemy sie na machine do mielenia miesa... Erik kiwnal glowa i wskazal konkretne miejsca na mapie. -Ot tutaj, ten nieprzebyty lancuch gorski na polnoc od szlaku z Quester's View do Sokolich Pustkowi. Fadawah trzyma sie na obu krancach traktu i jesli nie dopusci nas do tych gor, moze sie okopac tutaj. - Pokazal palcem szczegolnie waski odcinek, okolo dwudziestu mil na poludnie od Ylith. - Powiedzmy, ze wzniesie tam lancuch fortyfikacji polaczonych tunelami, ustawi katapulty, wieze dla lucznikow i pobuduje rozmaite pulapki. - Przeciagnal palec az do punktu oznaczajacego Ylith. - Ma tu trzydziestostopowe sciany, z jednym tylko slabym punktem, jakim jest wschodnia brama przy dokach. Moze ja zreszta wzmocnic, a jezeli zatopi statki przy wejsciu do portu, zdola tam siedziec, bezpieczny jak zolw w swojej skorupie. - W miare, jak mowil, Erik upewnial sie o slusznosci swego rozumowania. - Nie mozemy ladowac na zachodnim brzegu, te ziemie naleza do Wolnych Miast i jezeli to zrobimy, Patrick stanie wobec perspektywy sprzeciwu jedynej neutralnej krainy nad Morzem Goryczy. Co wiecej, prawdopodobnie i tak bysmy sie nadziali na wojenna flote, jaka w tym rejonie utrzymuje Queg. -Co mi przypomina - westchnal Owen - ze nasza flota musi sie trzymac zachodniego skrzydla armii, by umozliwic doplyw zaopatrzenia i transport rannych na poludnie do Sarth i Krondoru. Erik podrapal sie po podbrodku. -Gotow jestem sie zalozyc, ze gdybysmy mogli teraz jak ptaki uniesc sie w gore, zobaczylibysmy potezne fortyfikacje wznoszone na tym przesmyku wlasnie teraz. -Wszystko to sie sklada w calosc - stwierdzil Owen. - Ale z drugiej strony, widzialem podczas tej wojny zbyt wiele rzeczy przeciwnych rozumowi, by zdac sie wylacznie na teorie. Musimy poczekac na wiesci od Subai... liczac na to, ze cos odkryje. -O ile zdola nam je jakos przeslac - uscislil Erik. -Omowmy nasz zaklad - zaproponowal Owen. -Co takiego? - zdumial sie Erik. -Zamierzam polecic admiralowi Reevesowi, by wyslal szybki kuter w gore wybrzeza z Sarth. Chce sie przekonac, jak daleko dotrze, zanim ktos zechce zniechecic zaloge. Ravensburczyk pochylil sie nad mapa. -Zaklad, ze to bedzie gdzies tutaj - powiedzial, tykajac papier w miejscu wybrzeza znajdujacym sie wprost na zachod od Quester's View. -Nie bedzie zakladu - odparl Owen. - Nauczylem sie wierzyc twoim przeczuciom. Erik cofnal sie i oparl. -Wlasciwie to mam nadzieje, ze sie myle i Fadawah wszystkie swe sily rozmiescil na zewnatrz Yabonu. Wyobrazam sobie tylko, co ja bym zrobil, gdybym mial zbudowac fortyfikacje wzdluz tego traktu. -Masz zbyt bogata wyobraznie - odparl Owen. - Czy ktos juz ci to powiedzial? -Owszem, ale dosc dawno temu - przyznal Erik, patrzac na starego druha. - Trzeba mi dopatrzyc kilku spraw. Zloze raport, kiedy juz skoncze przesluchiwac reszte jencow. -Kolacja juz gotowa. Przyjdz, zanim sie ulotni - rzekl Owen. - Bede czekal - dodal, opuszczajac wzrok na dokumenty, gdy Erik wychodzil z namiotu. Dash czekal, ale gdy mroki zgestnialy, poczul irytacje. Bylo juz kwadrans po polnocy, a Kirby sie nie pojawil. Doszedl do wniosku, ze bedzie go musial poszukac... kiedy wyczul za soba czyjas obecnosc. Ujawszy w dlon rekojesc sztyletu, zwodniczo niedbalym ruchem przesunal sie w bok i ruszyl ku tylnemu wyjsciu wypalonego budynku. Gdy tylko przekroczyl prog, usunal sie w bok. Siegnawszy oburacz w gore, chwycil wysunieta belke stropowa i plynnie podciagnal sie na dach. Potem gladko wyjal sztylet i przypadl do krokwi. Chwile pozniej z drzwi wysunela sie jakas smukla sylwetka. Tajemniczy osobnik rozejrzal sie dookola. Dash nie poruszyl sie i nadal czekal z kocia cierpliwoscia. Kiedy owiniety w oponcze osobnik zrobil krok do przodu, mlodzieniec bezszelestnie opuscil sie na dol i przystawil sztylet do gardla tropiacego go czleka. -Chcesz mnie ugryzc, Szczeniaku? - rozlegl sie glos spod kaptura oponczy. -Trina! - zachnal sie Dash, obracajac dziewczyne ku sobie. -Jak to milo, kiedy znajomi o nas pamietaja - usmiechnela sie mloda kobieta. -Co ty tu robisz? -Odloz te wykalaczke, to ci powiem. -Wybacz mi - usmiechnal sie Dash - ale ide o zaklad, ze jestes rownie niebezpieczna jak piekna. Trina wydela usteczka. -Pochlebca. I nagle usmiech znikl z twarzy Dasha. -Mam dwu zabitych... i musze znalezc odpowiedzi na kilka pytan. Gdzie jest Kirby Dokins? -Nie zyje - odparla Trina. Dash odjal sztylet od jej krtani. -Co to... juz nie jestem niebezpieczna? -Nie o to chodzi - odpowiedzial Dash, wciagajac ja do wnetrza budynku. - Ale na pewno nie wyslano by cie do mnie, by mnie poinformowac, ze mojego informatora zabili Szydercy. -I co z tego wynika? -Nie wyscie zabili moich ludzi. -Bardzo dobrze, Szczeniaku. -Ale kto to uczynil? -Twoj stary znajomy uwaza, ze w miescie pojawila sie nowa banda. Byc moze to jacys przemytnicy, choc na targach nie pokazalo sie za wiele nowych towarow... jesli wiesz, co mam na mysli. -Owszem, wiem - odpowiedzial Dash. Trina chciala powiedziec, ze nie zauwazono wzmozonego naplywu narkotykow, skradzionych dobr lub innych chetnie przemycanych towarow. -Kolejny Pelzacz? -Znasz nasza historie, Szczeniaku. -Masz mi mowic... Szeryfie Szczeniaku! - syknal Dash. Trina parsknela smiechem. Po raz pierwszy w jej smiechu nie bylo drwiny czy szyderstwa. Brzmial slodko i milo. -Na razie zostawiono nas w spokoju... wiec jesli ktos probuje przejac nasze interesy, znaczy to, ze nie jest jeszcze gotowy. Nasz stary przyjaciel polecil ci rzec, ze nie wiemy, kto zabil twoich dwu zuchow, ale ty powinienes wiedziec, ze nie byli oni niewinnymi swiatobliwymi owieczkami z Kosciola Sung. Dowiedz sie, dla kogo Nolan i Riggs pracowali, zanim przeszli pod twoje rozkazy, a moze znajdziesz jakis slad. Dash milczal przez chwile, a potem rzekl: -A wiec Sprawiedliwy uwaza, ze ci dwaj znali swoich zabojcow? -Mozliwe. Moglo tez byc i tak, ze po prostu znalezli sie przypadkiem w niewlasciwym miejscu o niewlasciwej porze. Tak czy owak, kiedy juz ich zabito, ktos zechcial, zebys pomyslal, iz rzucono wyzwanie twojej wladzy. Dlatego wlasnie cisnieto ich na wasze progi. Gdyby ich zabili Szydercy, zwloki zostawiono by w porcie. -Kto zabil Kirby'ego? -Tego tez nie wiemy - odparla Trina. - Weszyl dookola, natretnie jak to on... i zupelnie niespodziewanie, przed dwoma godzinami, znaleziono go plywajacego brzuchem do gory w rynsztoku. -Gdzie dokladnie? -Przy Pieciu Oczkach, nieopodal wielkiego wylotu ponizej Zaulka Smrodow. - Zaulkiem Smrodow nazywali Szydercy ulice Garbarzy, gdzie przed wojna rozkwitaly liczne warsztaty o silnej woni. Miano Pieciu Oczek nadano wezlowi kanalow, w ktorym zbiegaly sie wyloty trzech duzych i dwu pomniejszych tuneli. Dash nigdy tam nie byl, ale wiedzial, gdzie to jest. -Pracujecie przy Pieciu Oczkach? -Nie... ale nie wypytuj mnie, gdzie nas mozna znalezc. -Na razie was nie szukam - usmiechnal sie Dash. -I nie probuj, Szeryfie Szczeniaku. Nigdy nas nie znajdziesz. -Cos jeszcze? - spytal mlodzieniec. -Nie, to juz wszystko. -Podziekuj ode mnie staremu. -Nie zrobil tego z milosci do ciebie, Szeryfie Szczeniaku - zachnela sie Trina. - Po prostu jeszcze nie jestesmy gotowi, by siegnac po korone. Ale polecil mi tez powiedziec ci jeszcze jedno. -Co takiego? -Nie probuj nam grozic. W dniu, w ktorym wypowiesz wojne Szydercom, zacznij brac sztylet nawet do lozka. -To powiedz mojemu wujaszkowi, ze umowa jest obustronna. -A zatem dobrej nocy. -Milo bylo cie znow zobaczyc. -Zawsze rycerski... Szeryf Szczeniak - odciela sie zlodziejka. A potem umknela przez drzwi i przepadla w mroku. Dash postanowil uprzejmie, ze przez piec minut nie ruszy sie z miejsca, dajac Trinie pewnosc, ze nikt jej nie sledzi. Mogl ja zreszta znalezc, kiedy tylko zechcial. Poza tym mial teraz w glowie inny problem: kto, u licha, pomordowal jego ludzi. W koncu, po pieciu minutach bezowocnych rozmyslan, ruszyl ku siedzibie Strazy Miejskiej. Patrzac na rozgrywajaca sie przed nim scene, Roo nie mogl powstrzymac chichotu. Nakor skakal po placu jak polny konik i nieustannie pokrzykiwal na robotnikow, ktorzy usilowali postawic posag pionowo. Zjechawszy swoim wozem na pobocze, Ravensburczyk ustawil go tak, by ciagnace za nim pojazdy mogly przejechac obok. Zeskoczyl z wozu i podszedl do miejsca, gdzie pieklil sie Nakor. -Co ty wyrabiasz? - spytal, smiejac sie w kulak. -Ci durnie uparli sie, by zniszczyc dzielo sztuki! - wrzal gniewem nieposkromiony Isalanczyk. -Dostarczyli ci go tu, gdzie chciales - odparl Roo - ale czemu nalegales, by go ustawic akurat tutaj? - Szerokim gestem wskazal rozlegle pole rozciagajace sie przed krondorskimi bramami. Niegdys znajdowala sie tu farma, ale teraz polozenie zabudowan mozna bylo poznac tylko po wypalonym prostokacie kamiennych fundamentow. -Chce, zeby zobaczyl go kazdy wkraczajacy do miasta - nadal sie Nakor, wskazujac ustawiony wreszcie pionowo posag. Roo spojrzal, umilkl i przez dluzsza chwile stal bez slowa. W wyrazie twarzy bogini bylo cos, co przyciagalo wzrok. Ravensburczyk przygladal sie posagowi przez chwile, az wreszcie stwierdzil: -Jest bardzo piekny. Nakor... czy to jest wasza bogini? -Owszem, tak, to nasza Pani - odparl Isalanczyk, kiwajac glowa. -Ale dlaczego nie ustawiliscie jej posrodku waszej swiatyni? -Bo jeszcze nie mamy swiatyni - odpowiedzial Nakor, skinieniem dloni nakazujac robotnikom powrot na woz. - Trzeba mi znalezc odpowiednie miejsce, by wreszcie ja zbudowac. Roo parsknal smiechem. -Nie patrz tak na mnie! Dalem ci juz jeden magazyn w Darkmoor. A zreszta, nie mam zadnych posiadlosci przy Placu Swiatynnym. W oczach Nakora pojawil sie niebezpieczny blysk. -Tak wlasnie! Plac Swiatynny! Oto gdzie trzeba nam zaczac budowe! -Na robotnikach budowlanych mi nie zbywa - stwierdzil Roo. Potem, zmruzywszy oczy, spojrzal bacznie na samozwanczego kaplana. - Ale w dzisiejszych czasach skonczyly mi sie zapasy milosierdzia... -Aaa! - rozesmial sie Nakor. - A zatem masz zloto! Wylazl z ciebie kutwa! Kiedy jestes w biedzie, stajesz sie bardzo uprzejmy i laskawy! Roo parsknal smiechem. -Czy ci juz ktos powiedzial, mosci Nakorze, ze jestes zdumiewajacy? -Owszem, jestem - zgodzil sie Nakor. - Mam troche zlota, tak ze nie bedziesz mi musial fundowac swiatyni, ale chcialbym, zebys dokonal pewnych... eee... nazwijmy to... dotacji na poczet przyszlych uslug. -Zobacze, co bede mogl dla was uczynic. - Roo rozejrzal sie dookola, jakby sie obawial, ze zostana podsluchani. - W miescie wciaz jest sporo zametu. Wielu wlascicieli posiadlosci nie zyje, a Korona nie ustalila jeszcze, kto wlasciwie co posiadal i posiada. -Chcesz powiedziec, ze Patrick w imieniu Korony jeszcze nie zajal posiadlosci, do ktorych nikt nie rosci sobie praw? -Trafiles w sedno - przyznal Roo. - Tymczasem w takich warunkach osadnicy maja pewna przewage i pewne prawa... oczywiscie tylko wtedy, gdy poprzedni wlasciciel nie zglasza roszczen. Przypomnialem sobie wlasnie, ze na polnocno-wschodnim krancu Placu Swiatynnego, przy chramie Lims-Kragmy, jest dzialka, ktorej poprzedni wlasciciel byl moim wspolnikiem. Ten kawalek ziemi sprawial mu klopoty - nielatwo bylo zbudowac cokolwiek pomiedzy chramem Bogini Smierci i swiatynia Guis-wa. Stary Crowley probowal mi nawet kiedys sprzedac te dzialke, ale odmowilem. - Roo znizyl glos do szeptu. - Z jego rodziny nie przezyl nikt... i stary nie zostawil spadkobiercow. Sprawa wiec wyglada tak... albo przejmiecie ja wy, albo jakis inny osadnik... albo Korona. Nakor usmiechnal sie szeroko. -Wcale mnie nie przeraza sasiedztwo Bogini Smierci i Lowcy o Czerwonej Paszczy. Jestem pewien, ze i Pani nie bedzie sie nimi przejmowala. Sprawdze tylko wszystko... i zabieramy sie do roboty. Roo raz jeszcze spojrzal na posag. -Jest naprawde bardzo piekny. -Rzezbiarz pracowal w natchnieniu. - Rozesmial sie Nakor. -Wierze w to. Kto byl modelem? -Jedna z moich uczennic. Wyjatkowa dziewczyna... - Moge to sobie wyobrazic - mruknal Roo. Nakor wspial sie na swoj woz, skinieniem dloni ponaglajac robotnikow, by usadowili sie z tylu. -Dokad sie udajesz? - spytal mlodego kupca. -Wracam do Ravensburga. Mam zamiar odbudowac dla Mila jego Oberze Pod Szpuntem. Teraz, gdy jego corka zamieszkala w Darkmoor, chce mi odsprzedac polowe udzialu w interesie. -Ty oberzysta? - spytal Nakor, wybuchajac pelnym niedowierzania smieszkiem. -Och, Nakor... na wszystkim mozna zarobic. Isalanczyk raz jeszcze rozesmial sie i skierowal woz w sam srodek gestwiny pojazdow zmierzajacych do miasta. Roo tymczasem wspial sie na koziol wlasnego powozu i spojrzal na posag. Spostrzegl tez, ze to samo czyni wielu ludzi, ktorzy zatrzymywali sie, by podziwiac robote rzezbiarza. Jedna z kobiet wyciagnela dlon i musnela nia rzezbe z twarza pelna uwielbienia. Roo musial przyznac, iz rzezbiarz w istocie musial pracowac w natchnieniu. Szarpnawszy lekko lejce, ponaglil konie i skierowal woz ku wschodowi. Nadal mial na glowie wiele spraw, ale od pojmania Vasariusa wszystko ukladalo sie lepiej. Odkryl na przyklad, ze w istocie bardzo lubi swoje dzieci, Karli zas okazala sie o wiele lepsza towarzyszka, niz sie spodziewal w dniu slubu. Choc od ostatniej zimy nie dostawal od Korony zadnych dochodow, wiedzial, ze w koncu jakos potrafi spozytkowac te naleznosci. Potrzebowal tylko solidnego zapasu plynnej gotowki. Wtedy bedzie mogl przeksztalcic dlug w licencje i koronne koncesje. W koncu zapanuje pokoj pomiedzy Krolestwem a Imperium Kesh, a kiedy to sie stanie, otworza sie nowe pola dochodow dla rzutkiego kupca. Nieslawnej pamieci Jacob Esterbrook juz nie zyl i nic nie powstrzyma rozrostu wplywow Roo na poludnie. -Nie inaczej - szepnal sam do siebie, zawracajac woz ku domowi swego dziecinstwa. Jego sprawy w istocie wygladaly coraz lepiej. -Jesli pojdzie tak dalej - stwierdzil Jimmy - to wszystko przepadnie. Diuk Duko kiwnal glowa. -Oto gdzie nas zablokowali - rzekl, wskazujac palcem Kraniec Ziemi na mapie. - Wyglada to tak, jakby nie zamierzali zajac tego miejsca, ale nie maja tez ochoty stamtad odejsc. Zajeli najwieksza izbe w najwiekszej oberzy w Port Vykor, miescie, ktorego przed pieciu laty jeszcze tu nie bylo. Przespacerowawszy sie onegdaj po okolicy, Jimmy osadzil, ze gdyby pierwszy z Ksiazat Krondoru wiele lat temu zablakal sie nieco dalej na poludnie, tutaj wlasnie, a nie w Krondorze, pobudowano by stolice Dziedzin Zachodu. Obszerny port tworzyla zatoka, w ktorej mogly sie schronic okrety nawet podczas najgorszych sztormow szalejacych na Morzu Goryczy. W razie potrzeby mozna tu bylo rozbudowac nabrzeza i pomosty na przestrzeni przynajmniej mili, a szeroki, wygodny trakt od polnocnego wschodu zapewnial dobre warunki transportu. Juz teraz zewszad ciagneli tu kupcy, ktorzy osiedlali sie wokol obozu i w cieniu palisady zaczynaly rozkwitac rozmaite przedsiebiorstwa i interesy. "Za kilkanascie lat - pomyslal Jimmy - bedzie tu spore miasto". Gnajac co kon wyskoczy, dotarl tu przed dwoma dniami i przekazal Duko rozkazy Ksiecia. Potem pozwolil sobie na jeden dzien odpoczynku - niemal calkowicie poswiecajac go na sen. Duko tymczasem porozsylal patrole, ktore niedawno zaczely wracac, przywozac coraz ciekawsze informacje. Jimmy tymczasem kurowal lewy bark - ozdobiony poteznym, czerwono-niebieskim siniakiem, powoli znikajacym, zmieniajacym barwe na zielonkawo-zoltawa. Mlodziencowi opatrzono tez kilka pomniejszych ran - i choc mocno znuzony i wyczerpany, wiedzial, ze za pare dni bedzie gotow do wykonania kolejnych zadan. Niedawny general, a obecny arystokrata poczynal sobie tak, ze Jimmy mimo woli zaczynal czuc don szacunek i podziw. Lord Duko okazal sie rozumnym czlowiekiem, ktory - gdyby urodzil sie w Krolestwie i w jakiejs rodzinie szlacheckiej - moglby zajsc bardzo wysoko. Byc moze skonczylby na tym samym stanowisku, na jakie obecnie wyniosl go kaprys losu. Jimmy czul sie o wiele pewniej i spokojniej, wiedzac, ze te bardzo wazna pozycje w hierarchii Krolestwa zajmuje czlowiek utalentowany i inteligentny. Nie pytal Duko, jaka byla tresc Ksiazecych rozkazow - wiedzial, ze dowie sie od Lorda tyle, ile powinien wiedziec... i nie uslyszy niczego ponad to. Duko skinieniem dloni wskazal Jimmy'emu sasiedni stol, na ktorym wylozono misy z jedzeniem i dzban wina. -Jestescie glodni? -Owszem - usmiechnal sie Jimmy. Podnioslszy sie od stolu sztabowego, przeszedl do miejsca, gdzie byl poczestunek. -Nie mam sluzby - stwierdzil Duko. - Wiecie... niepokojem napawa mnie mysl o latwosci, z jaka ten twoj Keshanin urzadzil sie w krondorskim palacu. Wszystko to kaze mi nie ufac tutejszym. Obawiam sie, ze ciezko mi przyjdzie polubic tych oficerow, bedacych tu poprzednio. Tych, ktorych nie odwolano na polnoc, wyslalem na posterunki w porcie albo wyprawilem na Kraniec Ziemi. Jimmy kiwnal glowa. -Moze to i nieuprzejme, ale bardzo rozsadne. -Dziekuje wasci... - usmiechnal sie stary general. -Milordzie - rzekl po prostu Jimmy - jestem do panskiej dyspozycji. Ksiaze Patrick zyczy sobie, bym objal stanowisko, jakie zechcecie mi wyznaczyc... i jednoczesnie mam byc lacznikiem pomiedzy Wasza Lordowska Moscia i Korona. -Masz wasc zatem byc szpiegiem Patricka na moim dworze. ... Jimmy parsknal smiechem. -Wasza Lordowska Mosc z pewnoscia zrozumie pewna... rezerwe i ostroznosc, jakie Korona musi zachowac w stosunku do tego, kto jeszcze niedawno byl wrogiem... i to tak przebieglym i zrecznym jak wy, milordzie... -Owszem... rozumiem, ale darujesz wasc, ze nie okazuje przesadnej radosci... -Sir, sadze, ze bede wam uzyteczny. Niebawem odkryjecie, ze jestescie bacznie obserwowani... i nie tylko Korona bedzie sie wam przygladac... wielu ze szlachty i moznych panow ma synow i krewnych, ktorych chetnie osadziliby na... zwolnionych ostatnio stanowiskach w Zachodnich Dziedzinach. Niektorzy niechybnie zjawia sie tu z wlasnej inicjatywy. Jedni przyjada z uczciwymi zamiarami... mlodsi bracia lub synowie szlachty, ktorzy dostrzega mozliwosci zdobycia chwaly i bogactwa w walce z Kesh... jak to czynili ich przodkowie. Inni jednak beda wypatrywali kazdej okazji, by podkopac pozycje waszej Lordowskiej Mosci, wesprzec rywali... albo po prostu w odpowiedniej chwili przejda na strone tego, kto wiecej zaplaci. Polityka wschodnich dworow jest sztuka zawila, skomplikowana... i smiertelnie niebezpieczna. Moge sie ogromnie przydac w... oczyszczaniu atmosfery. -Wierze wasci - odparl Duko. - Jestem przede wszystkim zolnierzem... ale nie zostalbym jednym z pierwszych generalow mojej dawnej ojczyzny, gdybym nie umial sobie radzic z wladcami i ksiazetami. W wiekszosci wypadkow to osobnicy, ktorzy zamiast rzadzic i rozwiazywac problemy, zainteresowani sa glownie powiekszaniem wlasnej chwaly... i wiele razy musialem odpierac podstepne ataki tych, co na dworze mojego pracodawcy dzialali wbrew moim interesom. Nasze kraje nie roznily sie miedzy soba az tak, jak wasc sadziles... -Coz... Wasza Lordowska Mosc sie pewnie domysla, iz glupcem bylby ktos, kto patrzac w historie Krolestwa, nie spostrzeglby, ze nie wszedzie na Zachodzie witano krolewskie armie z otwartymi ramionami... i bywaly zwyciestwa, po ktorych lamano traktaty. Historie pisali skrybowie Krolestwa... i gdybyscie, sir, zechcieli przyjrzec sie naszemu "przylaczeniu" Zachodnich Dziedzin z innej nieco perspektywy, moglbym polecic jeden albo dwa traktaty historyczne opublikowane w Wolnych Miastach... w ktorych nasi wladcy ukazani sie w niezbyt pochlebny m swietle. -Historie pisza zwyciezcy - odparl Duko. - Ale nie bardzo mnie ona interesuje. Przyszlosc... ot, co mnie martwi. -W obecnych okolicznosciach nastawienie w pelni zrozumiale. -Teraz trapi mnie mysl o tym keshanskim oficerze, ktory zbiegl... i o tym, co moze wyniknac z jego ucieczki. Jimmy kiwnal glowa. -Kiedysmy ich odnalezli, Malar pokazywal mu dokumenty. Moze dopiero zaczal... i nie zdazyl wyjasnic tamtemu ich znaczenia. Jesli nie bylo tam niczego ponad stwierdzenie, ze "Krondor jest znacznie oslabiony", i jezeli Keshanie dojda do wniosku, ze po odkryciu szpiega wzmocnimy obrone twierdzy, moze uda nam sie uniknac klopotow. Ale jezeli tamten zdolal sobie zapamietac chocby niektore szczegoly, moze przekonac przelozonych, ze nie zdolamy wzmocnic obrony Krondoru. -Byloby bardzo dobrze - stwierdzil Duko z namyslem - gdybym zdolal jakos wyprzec Keshan z Kranca Ziemi. -Owszem - odpowiedzial Jimmy - ale nie ma co o tym myslec, dopoki nie dostaniemy posilkow. Wytrzymac oblezenie to jedno, ale zorganizowac uderzenie... to rzecz calkiem inna. -Nie umiem jednak powstrzymac podziwu, kiedy mysle o tym, jak Keshanie poradzili sobie z zaopatrzeniem armii trzymajacej sie na Krancu Ziemi, z ta pustynia za plecami... - stwierdzil Duko. - Gdybysmy zdolali wyslac czesc naszej floty, by przechwytywala ich transporty z Durbinu, moglibysmy ich jakos stamtad przepedzic... ale poza tym jednym pomyslem nie mam pojecia, jak ich ugryzc. Prosilem Ksiecia o pozwolenie wyslania jednej eskadry pod dowodztwem Reevesa na Durbin, ale... - Duko wzruszyl ramionami. - Ksiaze sie jakos nie zapalil do tej mysli... -No, w porownaniu z poprzednimi wojnami, jakie toczylismy z Kesh, ta nie wyszla poza etap "nieporozumien i zatargow granicznych". Patrickowi po prostu nie podoba sie pomysl o "rozprzestrzenieniu obszaru sporow" - stwierdzil Jimmy. - Milordzie, zabraklo mi juz pomyslow - dodal, wstajac. - Jesli Wasza Lordowska Mosc zechce mi wybaczyc, to sie teraz troche przejde, odetchne swiezym powietrzem... i odpoczne. W przeciwnym razie zasne wam przy stole, sir. -Sen uzdrawia - stwierdzil Duko filozoficznie. - Jesli trzeba wasci snu, nie bede sie sprzeciwial. Widzialem slady, jakie zostawil na wasci ten Keshanin. -Milordzie, jezeli po spacerze bede odczuwal potrzebe snu, to sie jeszcze zdrzemne do kolacji. Duko wyrazil zgode skinieniem dloni i Jimmy wyszedl na zewnatrz. Przeksztalcona w siedzibe sztabu oberza byla mocno zatloczona. Usadowilo sie tu wielu urzednikow usilujacych sprostac wymaganiom dowodztwa. Mlodzieniec z niemalym rozbawieniem obserwowal, jak sztywni sluzbisci i urzednicy ulegali beztroskim, nieformalnym manierom najemnikow zza morza. Kazdy kapitan z Novindusa mial pod swoimi rozkazami przynajmniej setke ludzi. Musial tez zadbac dla nich o spyze i zaopatrzenie - co stawialo ich zadania na rowni z zadaniami Baronow Krolestwa. General taki jak Duko rzadko miewal pod swoja komenda wiecej niz kilka tysiecy ludzi. I oto teraz ci niesforni najemnicy zmuszeni byli poddac sie ryzom tradycyjnej, zdyscyplinowanej armii. Jimmy podejrzewal, ze do konca kampanii przynajmniej kilkunastu urzednikow dorobi sie siniakow pod oczami lub kilku wybitych zebow. Wsrod Novindyjczykow nie brakowalo krewkich ludzi o silnej rece. "Ale przedtem - pomyslal Jimmy, wychodzac, by przyjrzec sie miasteczku i portowi - trzeba nam zakonczyc te kampanie..." W chlodnym powietrzu wieczoru trzask batow niosl sie szeroko. Subai poznal ten dzwiek i natychmiast zmruzyl oczy. Slyszal go czesto w dziecinstwie, kiedy jako dziecko zyl wsrod wzgorz otaczajacych Durbin. Jego dziadek byl czlonkiem formacji, ktora przeszla niemal do legendy: Imperialnych Przewodnikow Keshanskich - najlepszych tropicieli i zwiadowcow w historii Imperium. Nauczyl wnuka wszystkiego, co umial... i co sie bardzo przydalo Subai, gdy lapacze niewolnikow napadli na wioske w poszukiwaniu zdatnych do sprzedazy na durbinskich targach dziewczat i chlopcow, a przyszly Tropiciel musial uzyc tych umiejetnosci, by zachowac zycie i wolnosc. Kilka dni po napasci wrocil do wioski tylko po to, by odkryc, ze nie ma juz rodziny - znalazl porabane ciala ojca i dziadka, a matka i siostra gdzies przepadly. Jedenastoletni chlopak zabral z domu kilka przedmiotow, o jakich wiedzial, ze mu sie przydadza - i ruszyl w poscig za ludzmi, ktorzy uczynili go sierota. Zanim dotarl do portu w Durbinie, zabil juz trzech ludzi. Nigdy jednak nie odnalazl matki i siostry, wkrotce tez odkryl, ze zycie w Durbinie obfitowalo w niebezpieczenstwa, o jakich nie snilo sie najbystrzejszym Tropicielom ze wzgorz. Przekradlszy sie jakos na statek zmierzajacy do Krondoru, podczas calego rejsu kryl sie pod jego pokladem. Nie wiedzac, co z soba poczac, zdolal jakos dotrzec do wioski za miastem, gdzie najal sie do sluzby przy rodzinie, u ktorej mial jadlo i przyodziewek w zamian za prace. W wieku szesnastu lat wrocil do Krondoru i zaciagnal sie do krolewskiej armii. Majac dwadziescia piec lat, dosluzyl sie stanowiska dowodcy oddzialu Tropicieli. A teraz, dziesiec lat pozniej, stwierdzil, ze nadal pamieta dzwiek trzasku bata w chlodnym powietrzu. Kiedy dotarli do wschodnich rubiezy Turni Kwestarza, bylo przy nim jeszcze pieciu jego ludzi. Dwu odeslal wczesniej na poludnie z wiadomosciami dla Konetabla Greylocka. Jak do tej pory, nie natkneli sie na umocnienia podobne do tych, z jakimi przyszlo im sie mierzyc w polowie drogi pomiedzy Sarth i Quester's View. Po drodze mineli dwie wieze obserwacyjne, przy ktorych czuwali konni, gotowi zawiezc wiadomosci, gdyby wojska krolewskie w marszu na polnoc dotarly do umowionych miejsc. Subai nakreslil szkice obrazujace polozenie tych wiez i sposob podejscia, ktory gwarantowal niemal Erikowi wziecie tych posterunkow przez zaskoczenie. Dowodca Tropicieli pokladal zaufanie w Krondorczyku i wiedzial, ze Szkarlatne Orly szybko zdobeda dosc slabe fortyfikacje najezdzcow zza morza. Teraz zostawil czterech Tropicieli wsrod wzgorz, a sam z jednym towarzyszem zeszli nizej, by przyjrzec sie zrodlu dzwiekow ze szlaku. Konie ukryli tak, ze nie musieli sie martwic o to, ze zostana odkryte - chyba iz przypadkiem wlezliby wprost na wartownika. Subai zreszta watpil, by ktos tam nizej zadal sobie trud wystawienia wart od strony wzgorz, gdzie grunt byl stromy i zdradliwy. Obaj zwiadowcy musieli pilnie baczyc, gdzie stawiaja stopy - nieostrozny krok mogl obruszyc lawine kamieni, ktora porwalaby sprawce w objecia smierci. Co prawda mogli sie przytrzymac dosc grubych pni drzew, ale zejscie okazalo sie trudne i uciazliwe. Kiedy dotarli do krawedzi stromizny, opadajacej w dol niemal pionowo, by po piecdziesieciu stopach przejsc w kolejny kamienisty stok, Subai zrozumial, iz wysilek sie oplacil. Bez slowa wyjal zza pazuchy zwoj pieknie wyprawionego pergaminu i otworzyl mala szkatulke z kilkoma paleczkami wegla. Szybkimi, oszczednymi ruchami nakreslil widoczne w dole umocnienia, dodajac kilka slow wyjasnien. U dolu karty wypisal krotki komentarz, a potem odlozyl przyrzady. -Przyjrzyj sie dokladnie temu, co widzisz na dole - polecil swemu towarzyszowi. Pozostali na miejscu przez godzine, przygladajac sie, jak grupy niewolnikow, bylych obywateli Krolestwa, wykopuja glebokie rowy w poprzek szlaku, ktorym miala nadciagnac armia Greylocka. Wznoszono tez waly, ale w przeciwienstwie do nedznych nasypow ziemnych na poludniu, na te skladaly sie potezne glazy i kamienie wzmocnione zelazem. Nieopodal ustawiono kuznie. Bil z niej czerwonawy blask plomieni, nadajacy calej scenerii iscie piekielna oprawe. Najezdzcy spedzili tu setki nieszczesnikow, trudzacych sie dla nich pod batem nadzorcow. Wzdluz szeregow przechadzali sie straznicy z dlugimi biczami. Ich swist juz wczesniej zaalarmowal czujnego kapitana. Obaj zwiadowcy uslyszeli tez jeki pil i zobaczyli wzniesiony nad brzegiem tartak. Wzdluz drogi kursowali jezdzcy, a liczne, ciagniete przez woly wozy przewozily ku fortyfikacjom rozmaite elementy umocnien. Kiedy zaczelo zmierzchac, Subai postanowil wracac na gore, obawiajac sie, ze w mroku ugrzezna na niebezpiecznej stromiznie. Kiedy wstal, by sie odwrocic i ruszyc pod gore, jego towarzysz chwycil go za ramie: -Zechciej tylko tam spojrzec, kapitanie! Subai spojrzal we wskazana mu strone i zaklal pod nosem. Wzdluz szlaku, jak daleko mogl siegnac okiem, widzial jasne plamki ognisk. Czerwonawa poswiata bijaca od innych kuzni i poruszajace sie iskierki pochodni nasunely mu tylko jeden wniosek: Krolestwo nie moze wygrac tej wojny, toczac ja tak, jak do tej pory. Ruszyl pod gore, wiedzac, ze z wyslaniem meldunku do Greylocka bedzie musial poczekac do switu. Potem nastapi dlugi wyscig na polnoc do Yabonu, by dotrzec do miasta przed jego upadkiem. Zrozumial, ze - podczas gdy La Mut, Zun i Ylith pozostaja w reku nieprzyjaciela - Krol i Ksiaze Krondoru nie maja pojecia, jak niewiele brakuje, by na zawsze utracili prowincje Yabon. A gdy to sie stanie, nie trzeba bedzie dlugo czekac, az najezdzcy ponownie rusza na poludnie, by odbic Krondor i zajac Dziedziny Zachodu. Rozdzial 19 DECYZJE Nad plaza hulal wiatr.Pug i Miranda szli po piasku, trzymajac sie za rece. Patrzyli na wschod slonca. Przez cala noc spacerowali tam i z powrotem i w wielu sprawach doszli juz do pewnych wspolnych wnioskow. -Nie pojmuje jednak, dlaczego musisz robic cokolwiek wlasnie teraz - upierala sie Miranda. - Myslalam, ze po tym kilkutygodniowym odpoczynku w Elvandarze i ochlonieciu z gniewu na Ksiecia... mozesz po prostu zignorowac glupote Patricka. -Ignorowanie glupoty kupca lub slugi to jedno - usmiechnal sie Pug - a ustepowanie glupocie Ksiecia to co innego. Nie chodzi tu bynajmniej o Saaurow. To tylko szczegol. Ostatecznie chodzi o fundamentalne pytanie: kto w koncu ponosi odpowiedzialnosc za moje czyny, ja czy Korona? -Rozumiem... - odpowiedziala Czarodziejka. - Ale czemu tak sie spieszysz z podjeciem decyzji? Dlaczego nie poczekac, az dla wszystkich stanie sie zupelnie jasne, ze to, czego sie od ciebie zada, sprzeciwia sie twojemu sumieniu? -Poniewaz chce uniknac sytuacji, w ktorej bede musial sie pogodzic z mniejszym zlem, by uniknac wiekszego. -Wciaz jednak wydaje mi sie, ze dzialasz zbyt pochopnie i przyspieszasz bieg wydarzen - upierala sie Miranda. -Nie zamierzam leciec do Krondoru i wyjasniac swego stanowiska Patrickowi, zanim nie zatroszcze sie o kilka innych spraw - stwierdzil Pug. Przelazlszy przez kilka wiekszych glazow, zaczeli wybierac droge wsrod plycizn i stawow pozostalych po odplywie. -Kiedy bylem dzieckiem w Crydee, prosilem ojca Tomasa, by pozwolil mi brodzic w kaluzach na poludnie od miasta... znajdowalem tam ostrygi i kraby, z ktorych mozna bylo przyrzadzic doskonala rybna zupe. -Czasami sie wydaje, ze dzialo sie to cale wieki temu - rzekla Miranda. Pug odwrocil sie do Czarodziejki, a na jego twarzy pojawil sie przekorny, chlopiecy usmieszek: -Owszem... ale czasami, ze zaledwie wczoraj. -A co poczniemy z Saaurami? - spytala Miranda. - Tego problemu nie rozwiazesz, rozmyslajac o przeszlosci... -Najmilsza, podczas kilku ostatnich nocy badalem jedna z moich najdawniejszych dzieciecych zabawek... -Krysztal odziedziczony po Kulganie? -Ten sam. Dzielo Athalfaina z Carse. Badalem nasza planete... i byc moze udalo mi sie znalezc miejsce, do ktorego mozemy przeniesc Saaurow. -Zechcesz mi je pokazac? Pug wyciagnal dlon. -I tak musze pocwiczyc ten czar przenosin. Prosze, wznies wokol nas oslone... Miranda zrobila to, o co ja poprosil, i nagle oboje zostali otoczeni blekitnawa sfera. -Postaraj sie o to, bysmy sie nie zmaterializowali wewnatrz jakiejs gory, a ta sfera nie bedzie nam potrzebna. -Postaram sie - odparl Pug. Objawszy ramieniem kibic Czarodziejki, powiedzial: - Do dziela... Swiat wokol nich zawirowal nagle... i przeistoczyl sie w rozlegla, trawiasta rownine. -Gdzie jestesmy? - spytala Miranda. -Na Ethel-du-ath... jak mowia tutejsi - odpowiedzial Arcymag. Blekitna sfera znikla i natychmiast poczuli powiew cieplego, letniego wiatru. -To mi wyglada na Dolny Delkian - zauwazyla Miranda. -Rowniny Duathian - uscislil Pug. - Chodzmy... Po przejsciu kilkuset krokow na poludnie staneli nagle nad stromym, niemal pionowym urwiskiem. -Dosc dawno temu - wyjasnil Pug - ta czesc kontynentu uniosla sie w gore, podczas gdy tamta opadla... To urwisko w zadnym miejscu nie ma mniej niz szesc setek stop. Mozna sie na nie wspiac w dwu lub w trzech miejscach, ale nawet wrogowi bym tego nie radzil. Miranda ruszyla przed siebie i po kilkunastu krokach w pustce spojrzala w dol. -No... niezle urwisko. -Przestan sie popisywac - mruknal Pug. - Nizej polozona czesc kontynentu zasiedlili uciekinierzy z Triasii, podczas czystki w Kosciele Ishap, kiedy tepiono herezje Al-Marala. -Ich wspolwyznawcy dotarli na Novindus - stwierdzila Miranda, wracajac na twardy grunt. - A tutaj nie ma zadnych mieszkancow? -Zadnych - stwierdzil Pug. - Okolo miliona kwadratowych mil stepow, wzgorz, rzek i jezior... z gorami na polnocy i zachodzie oraz stromymi urwiskami od poludnia i wschodu. -Chcesz tu osiedlic Saaurow? -Dopoki nie wymysle czegos lepszego - stwierdzil Pug. - To miejsce jest dosc rozlegle, by przetrwali tu kilkaset lat. Jesli bedzie trzeba, wroce na Shile i wytepie pozostale tam demony. Ale tak czy owak, przywrocenie zycia na tamtej planecie do tego stopnia, by mogli tam wyzyc Saaurowie, potrwa kilka wiekow... -A jesli tu im sie nie spodoba? - spytala Miranda. -Nie stac mnie na to, by im pozwolic na grymaszenie - stwierdzil Pug. Miranda objela ramionami Arcymaga i przytuliwszy sie don mocno, powiedziala: -Spodziewasz sie, ze podjecie tych decyzji wiele cie bedzie kosztowac, prawda? - spytala. -Czy nigdy ci nie mowilem o Imperialnych Igrzyskach? - zapytal jakby w odpowiedzi. -Nie. Pug przytulil Czarodziejke i nagle oboje znalezli sie ponownie na plazy Wyspy Czarnoksieznika. -I kto tu sie popisuje? - spytala Miranda, na poly rozbawiona, na poly poirytowana. -Mysle, ze juz sie polapalem, w czym rzecz - stwierdzil Pug z kpiacym usmieszkiem. Czarodziejka z udawanym gniewem pchnela go w ramie. -Nie wolno ci myslec, ze , juz sie polapales"! Musisz byc absolutnie pewien tego, co robisz, chyba ze chcesz sprawdzic, jak szybko potrafisz utkac wokol siebie czar ochronny, gdy wrocisz do rzeczywistosci wewnatrz skaly! -Ogromnie mi przykro... - odpowiedzial, podczas gdy z jego usmiechu jasno wynikalo, ze wcale tak nie jest. - Wracajmy do domu. -Powinnam sie wyspac - stwierdzila Czarodziejka. - Przegadalismy cala noc. -I tak zostalo nam jeszcze sporo waznych spraw do omowienia - rzekl Pug, obejmujac ramieniem jej kibic. Przez chwile szli w milczeniu, podazajac sciezka wiodaca z plazy do lezacego wyzej domku. -Niedlugo po tym, jak zostalem jednym z Wielkich - zaczal Pug - Hochopepa, moj nauczyciel i mentor, namowil mnie, abym wzial udzial w wielkich uroczystosciach, jakimi Wojenny Wodz Tsuranni postanowil uczcic Imperatora. Oczywiscie mial tez oglosic wielkie zwyciestwo nad Krolestwem. - Arcymag umilkl na chwile, pograzajac sie we wspomnieniach. - Jencow pochodzacych z Krolestwa zmuszono do walki z wojownikami Thuril - podjal watek - ludem, z ktorego pochodzila moja malzonka. Wpadlem wtedy we wscieklosc... -Moge to zrozumiec - przyznala Miranda. Oboje szli sciezka pod gore. -Uzylem mojej mocy do wywrocenia do gory nogami calej areny. Wywolalem huragan, ognisty deszcz z nieba, spowodowalem trzesienie ziemi... odwolalem sie tez do innych sztuczek. -To musialo zrobic wrazenie... -I zrobilo. Smiertelnie przerazilem tysiace ludzi, Mirando. -Ale uratowales tych, ktorych zmuszono by do stoczenia walki na smierc i zycie? -Owszem - odpowiedzial Pug. -Ale? -Ale po to, by uratowac dwa tuziny niesprawiedliwie skazanych zolnierzy, sprowadzilem smierc na kilka setek innych. ... a ich jedyna zbrodnia bylo to, ze urodzili sie na Kelewanie i postanowili skorzystac z propozycji rozrywki, jaka im przedstawil Wojenny Wodz. -Chyba rozumiem. -To byl wybuch niepowstrzymanej furii - stwierdzil Pug. - Nic wiecej. Gdybym zachowal spokoj, moglbym znalezc lepsze wyjscie z sytuacji, ale dalem sie poniesc gniewowi. -To zrozumiale... - stwierdzila Miranda. -Moze i tak - odparl Pug - ale mozliwosc zrozumienia nie zmienia faktu, ze nie umiem sobie tego wybaczyc. - Arcymag zatrzymal sie na grzbiecie lancucha wzgorz oddzielajacych plaze od wnetrza wyspy. - Spojrz na morze - powiedzial. - Jest niewzruszone. Przetrwa. Swiat nastawiony jest na przetrwanie. Shila tez w koncu przetrwa. Kiedy ostatni demon zdechnie z glodu, cos tam sie wydarzy. Iskra zycia spadnie z nieba, zaniesie ja tam meteor albo wiatry magii... albo zrodzi sie sama, sposobami, jakich jeszcze nie rozumiemy. Moze bedzie to pojedyncze zdzblo trawy, skryte za jakims kamieniem, ktorego nie dostrzegly demony... moze jakas mizerna istotka wyloni sie z dna oceanu. ... ale tamtejszy swiat w koncu zatetni zyciem, nawet jesli ja tam nigdy nie wroce. -Najmilszy, dlaczego mi to wszystko mowisz? -Bo kusi nas mysl, by uwazac sie za potezne istoty, podczas gdy otaczajacy nas ludzie sa znacznie slabsi, ale w porownaniu ze zwyklym faktem istnienia ...zycia i mocy, z jaka ono trwa, jestesmy niczym. - Arcymag spojrzal na zone. - Nawet bogowie sa niczym. - Popatrzyl ku ich domowi. - Kiedy przychodzi do zrozumienia tych spraw, mimo minionych i przezytych lat, czuje sie dzieckiem... Wiem teraz, dlaczego twoj ojciec tak zaciekle poszukiwal wciaz nowej wiedzy. Wiem, dlaczego Nakor upaja sie tak kazdym nowym zjawiskiem, z jakim sie styka. Jestesmy wszyscy jak dzieci, zachwycajace sie nowymi zabawkami... Umilkl, a po chwili Miranda zapytala: -Czy to rozmowa o dzieciach napawa cie smutkiem? Pokonawszy stroma sciezke, przeszli pod galeziami drzew. Mijajac gaj, zblizyli sie do otaczajacego ich dom ogrodu. Z daleka zobaczyli uczniow stojacych w kolo i doskonalacych sie w cwiczeniu, jakie Pug zadal im dzien wczesniej. -Kiedy poczulem, ze moje dzieci umieraja, tylko najwyzszym wysilkiem woli powstrzymalem sie przed ostateczna proba rozprawienia sie z demonem - stwierdzil Pug. -Najmilszy, ciesze sie, ze do tego nie doszlo - rzekla Miranda, opuszczajac wzrok. Czarodziejka wciaz jeszcze winila siebie za to, ze naklonila Puga do przedwczesnego ataku na demona... w wyniku czego Arcymag niemal stracil zycie. -Coz, moze moje rany czegos mnie nauczyly. Gdybym wyzwal Jakana, kiedy jeszcze przebywal a Krondorze, moze zginalbym... i nie byloby komu stawic sie na ostateczna z nim rozprawe pod Sethanonem. -Czy dlatego wlasnie nie chcesz pomoc w usuwaniu Fadawaha z Ylith? -Patrick bylby rad, gdybym po prostu wyruszyl i spalil cala prowincje do nagiej skaly. Potem osadzilby tam ludzi ze Wschodu, sprowadzilby nawet drzewa... i oglosil wielkie zwyciestwo. Watpie, czy na takie rozwiazanie przystaliby ludzie, co tam mieszkaja. ... a juz z pewnoscia nie przypadloby to do gustu zyjacym nieopodal elfom i krasnoludom. Poza tym, wiekszosc z tamtych ludzi nie jest gorsza od tych, co sluza Patrickowi. Stwierdzam, iz sprawy polityki z dnia na dzien coraz mniej mnie interesuja. -To bardzo madre - stwierdzila Miranda. - Jestes sila sam w sobie... podobnie jak ja. We dwojke moglibysmy prawdopodobnie podbic niewielki narod. -Owszem - odpowiedzial Pug, a na jego twarzy pojawil sie usmiech, pierwszy od chwili, w ktorej wspomnial o arenie. - I co z tym poczniemy? -Spytajmy Fadawaha - podsunela Miranda. - Ma pewnie jakies plany. -Mam na glowie wazniejsze sprawy - stwierdzil Pug, wkraczajac do glownego budynku. -Wiem - odpowiedziala Czarodziejka. -Wyczuwam tam cos - stwierdzil Pug. - Cos, z czym nie zetknalem sie od lat... -Co takiego? -Nie jestem pewien - odparl. - Powiem ci, jak sie dowiem. - Nie dodal wiecej ani slowa. Oboje wiedzieli o istnieniu we wszechswiecie wielce zlej istoty, Nienazwanego, ktory byl zrodlem wszelkich problemow, z jakimi zetkneli sie podczas ostatniego stulecia. Zlo owo mialo tez swoich agentow, a z nimi Pug stykal sie juz i scieral w przeszlosci. Nie chcial o tym mowic, ale jeden z przedstawicieli Nalara, szalony mag zwany Sidi, stal sie przed polwieczem przyczyna wielkiego zametu. Do niedawna jeszcze Pug sadzil, ze tamten nie zyje... ale teraz nie byl juz tego pewny. Jesli nie Sidi byl tym, ktorego obecnosc wyczuwal gdzies tam daleko, to musialo chodzic o kogos podobnego... a obie mozliwosci napelnialy Arcymaga zgroza i przerazeniem. Uporanie sie z takimi potegami bylo zadaniem, z jakim nie sprawilby sie ani wtedy, gdy byl czlonkiem Zgromadzenia Wielkich w Tsuranni, ani pozniej, kiedy zakladal akademie w Stardock. Bylo to kolejne z zadan, ktore Pug uznal za niewykonalne, zanim jeszcze przystapil do ich realizowania. Podziekowal bogom za to, ze dali mu Mirande, bo bez niej usiadlby i poddal sie rozpaczy. Dash podniosl wzrok i ujrzal znajoma twarz. -Talwin? Byly wiezien i towarzysz niedoli minal dwu konstabli, siedzacych przy stole i przygotowujacych sie do wyjscia na obchod ulic. -Mozemy porozmawiac na osobnosci? - spytal ten, ktory przepadl bez wiesci, gdy tylko Dash uciekl z Krondoru. -Oczywiscie - odpowiedzial Dash i skinieniem dloni skierowal rozmowce do odleglego kata oberzy przeksztalconej w siedzibe strazy. Kiedy oddalili sie tak, ze obaj konstable nie mogli uslyszec, o czym mowia, mlodzieniec stwierdzil: - Zastanawialem sie, gdzie przepadles. Kiedy poszedlem zlozyc raport, zostawilem cie z Gustafem na zewnatrz namiotu, a jak wyszedlem, zastalem tylko Gustafa. Talwin siegnal za pazuche i wydobyl kawal starego, wyplowialego pergaminu. Wziawszy go w dlon, Dash przeczytal: Do wszystkich, ktorym wiedziec nalezy Okaziciel niniejszego dokumentu ma myszke, na szyi i blizne na zewnetrznej stronie lewego ramienia. Pozostaje w sluzbie Korony i zycze, sobie, by udzielono mu wszelkiej pomocy, o jaka poprosi. Podpisano James, Diuk Krondoru. Dash uniosl brwi. Spojrzawszy na Talwina, zobaczyl, ze ten pokazuje znamie na swej szyi, a potem podwija lewy rekaw, by okazac blizne na ramieniu. -Cos ty za ptaszek? - spytal spokojnie. -Bylem agentem wascinego dziadka, a potem sluzylem jego synowi. -Agentem? - spytal mlody szeryf. - Chciales... eee... chcieliscie rzec, ze byliscie jednym z jego szpiegow? -Owszem... miedzy innymi. -Podejrzewam tez, ze Talwin to nie jest... wasze... prawdziwe miano? -Na razie musi wystarczyc - odparl zagadniety. I znizajac glos, dodal: - Jako szeryf Krondoru powinniscie wiedziec, ze jestem teraz szefem wywiadu Krolestwa w Zachodnich Dziedzinach. Dash kiwnal glowa. -Znalem dziadka na tyle dobrze, by wiedziec, ze nie wydal zbyt wielu takich dokumentow, co czyni z was osobe wyjatkowa. Dlaczego nie pokazaliscie mi tego wczesniej? -Nie nosilem tego dokumentu przy sobie... musialem go wydobyc z kryjowki. Gdyby go znaleziono przy mnie wtedy, kiedy bylem w rekach przeciwnika... - Talwin przeciagnal palcem po szyi. -To dlaczego pokazujecie mi go teraz? -Miasto zostalo bolesnie ugodzone... i choc z trudem dzwiga sie na nogi, jest podatne na ciosy. Wasze zadanie polega na zapewnieniu bezpieczenstwa jego mieszkancom... ja zas mam wykryc agentow wroga. Dash milczal przez chwile, rozmyslajac nad tym, co uslyszal. -Doskonale - rzekl wreszcie. - Czego potrzebujesz? -Musimy wspolpracowac. Dopoki nie odtworzymy dawnej zalogi palacu i dopoki nie bede mogl znalezc jakiejs funkcji zastepczej, trzeba mi stanowiska, na ktorym bede mogl myszkowac po miescie tak, by ludzie nie zaczeli zadawac sobie zbyt wielu pytan na moj temat... -Znaczy, powinniscie zostac konstablem - stwierdzil Dash. -Nie inaczej. Kiedy minie obecne zagrozenie i miasto bedzie bezpieczniejsze, przeniose sie do palacu i zdejme wam ten klopot ze lba. Ale teraz musze zostac konstablem. -Meldunki bedziecie skladac mnie? - spytal Dash. -Nie... - odparl Talwin. - Odpowiadam jedynie przed Diukiem Krondoru. -Ale teraz nie ma Diuka Krondoru! -Na razie... ale dopoki sie tu nie zjawi, bede podlegal Diukowi Brianowi. Dash pochylil glowe na znak, ze sie zgadza. -Powiadomiliscie go juz o swoim przybyciu? -Na razie nie - odparl Talwin. - Im mniej ludzi mnie zna, tym lepiej dla naszej sprawy. Kraza plotki, ze Krol na ten urzad przysyla tu Rufia, Earla Delamo... z Rodez. Jezeli to prawda, powiadomie go, jak tylko tu zjedzie. -Nie bede udawal, ze nie posiadam sie ze szczescia, majac pod rozkazami falszywego konstabla, ale wiem, jak stoja sprawy. Wyjasnijmy cos sobie do konca... jesli przy waszych dochodzeniach wyjdzie na jaw cos, o czym powinienem wiedziec, to chce, byscie mi o tym powiedzieli... -Nie omieszkam - odparl Talwin. -No dobrze... a teraz do rzeczy. Czego jeszcze wam trzeba? -Musze wiedziec, kto zabil waszych dwu ludzi. I nagle Dasha olsnilo. -Oni pracowali dla was, prawda? Talwin kiwnal glowa: -Jak sie domysliliscie? -Szydercy. Ktos od nich mi poradzil, bym sprobowal sie dowiedziec, co robili Nolan i Riggs, zanim przylaczyli sie do nas. -Od dawna pracowali w porcie dla waszego dziadka i ojca. Podczas obrony miasta zachowalismy dyskrecje i udalo nam sie przezyc. W koncu jednak pojmane mnie i skazano na publiczne roboty... a wtedy pojawiliscie sie wy. Nie moglem ryzykowac i pokazac komukolwiek, ze znam droge na zewnatrz, i nie moglem sie pozbyc towarzystwa innych wiezniow... wiec kiedy wy zorganizowaliscie te ucieczke, uznalem, ze przyslali was bogowie. No, a wydostanie nas z lap Szydercow to juz byl usmiech losu... -Milo mi, zem sie na cos przydal - rzekl Dash nie bez przekasu w glosie. -Nolan i Riggs tez pracowali w tych oddzialach roboczych i zostali uwolnieni, kiedy Ksiaze zawarl umowe z Duko. Skierowalem ich do pracy z wami, bo musialem jakos odtworzyc moja siec. To byli moi dwaj ostatni agenci w tym miescie - stwierdzil Talwin z prawdziwym zalem w glosie. -Musimy wiec zaczynac od poczatku - rzekl Dash. -Owszem - przyznal Talwin. - Gdyby nie to, nigdy bym wam niczego nie powiedzial. -Rozumiem. Posluchaj wasc. Okolicznosci zmuszaja nas do wspolpracy. Kiedy zaczalem weszyc, kto zabil dwu waszych ludzi, poderznieto gardlo mojemu najlepszemu donosicielowi. -Ktos w Krondorze nie lubi, by mu deptano po pietach... -Tak czy owak, nie mamy dosc ludzi, by zrobic to, co nalezy. Niuchajcie gdzie chcecie, a ja nie bede wam zawracal glowy, wymagajac regularnej sluzby. Jesli ktokolwiek was zapyta, powiedzcie mu, ze jestescie na moim zoldzie i wykonujecie zadania zlecane wam osobiscie przeze mnie. Mysle, ze najlepiej bedzie, jak szybko wciagniecie do roboty jeszcze jednego czleka. -Kogo? -Gustafa... mozna na nim polegac jak na opoce. -Nie wydaje mi sie idealnym materialem na agenta - rzekl Talwin z powatpiewaniem w glosie. -Mnie tez - przyznal Dash. - Ale nie wszyscy mozemy byc podstepnymi draniami. Chce, by jeszcze ktos wiedzial o wszystkim, zeby - jezeli obu nas znajda ktoregos dnia plywajacych do gory brzuchami w kanalach - powiadomil Briana Sildena o tym, dlaczego nas zabito. Nie uwazam, by musial myszkowac po sciekach. -Ja tez... ale jacys ludzie myszkujacy po sciekach beda nam potrzebni. -Niekoniecznie. - Usmiechnal sie Dash. - Musimy tylko dogadac sie z wlasciwymi ludzmi. -Masz wasc na mysli Szydercow? -Na przyklad. Oni sadza, ze w miescie pojawila sie nowa szajka... ale my dwaj wiemy, ze jest inaczej. -Agenci Kesh albo Queg. - Talwin kiwnal glowa. -Albo jedni i drudzy. -Kimkolwiek sa, trzeba nam ich szybko wylowic, bo jesli sie rozejdzie, ze mamy tu wszystkiego piec setek zbrojnych do obrony calego miasta, mozemy obaj nie doczekac sniegow najblizszej zimy... -Szydercy to moja sprawa - stwierdzil Dash. - Wy zas sami znajdzcie sobie agentow. Nie chce wiedziec, kim beda... chyba, ze postanowicie podetkac mi kilku nowych konstablow. -Zgoda. -Zakladam, ze dzialacie poprzez posrednikow. -Slusznie zakladacie. -Zrobcie liste i dajcie ja mnie. Ukryje ja w mojej komnacie w palacu. - Dash usmiechnal sie niewesolo. - Ostatnio udaje mi sie przebywac w niej mniej wiecej raz w tygodniu... zmieniam wtedy bielizne i biore kapiel. Zostawie Lordowi Brianowi zapieczetowana wiadomosc: "Otworzyc po mojej smierci... i dokladne informacje, gdzie jest ta lista. -Kiedy odtworze juz swoja siec - odezwal sie Talwin - bede chcial, zeby ta lista zostala zniszczona. -Zarzadze to nie bez przyjemnosci... - odparl Dash. - Ale co Koronie przyjdzie z tego, ze bedzie miala siec agentow, a nas zabija... i nikt nie dostarczy Krolowi wiadomosci? -Rozumiem. -No to chodzcie ze mna - polecil Dash. Poprowadzil Talwina ku srodkowi izby. -To jest imc Talwin - zwrocil sie do dwu odpoczywajacych konstablow. - Zostal mianowany moim zastepca. Pod moja nieobecnosc bedzie siedzial za moim stolem. Wy dwaj, oprowadzcie go po okolicy i pokazcie mu wszystko, co zechce obejrzec. Macie tez wykonywac jego polecenia. Talwin kiwnal glowa z widocznym zadowoleniem, a Dash podal mu czerwona opaske na ramie. Gdy agent opuscil biuro, mlodzieniec usiadl za biurkiem i zajal sie praca, rozmyslajac przy okazji, z iloma jeszcze niespodziankami przygotowanymi przez dziadka i ojca przyjdzie mu sie zmierzyc. -Ten zabawny jegomosc na bardzo ognistym rumaku - wyjasnil Jimmy - to Marcel Duval, Giermek Krolewskiego Dworu i bardzo bliski przyjaciel najstarszego syna Diuka Bas-Tyra. Okreslenie "ognisty" pasowalo do wierzchowca jak ulal, poniewaz smoliscie czarny ogier parskal, zadzierzyscie uderzal przednimi kopytami o ziemie i wygladalo na to, ze przy pierwszej lepszej okazji zrzuci jezdzca na ziemie. Giermek nie probowal zsiasc, dopoki nie podbiegl do nich stajenny, ktory ujal konia za wedzidlo. Dopiero wtedy szybko zeskoczyl z siodla i zaraz odsunal sie od swego niesfornego wierzchowca. Duko parsknal smiechem. -Dlaczego wzial sobie tak buntownicze zwierze? -Z proznosci - odpowiedzial Jimmy. - Na wschod od Krzyza Malaka zetkniecie sie z tym zjawiskiem na kazdym kroku. -A coz to za orszak? - pytal dalej Duko. -Jego wlasna straz przyboczna. Wielu moznych panow na Wschodzie otacza sie takimi druzynami. Bardzo ladnie wygladaja na paradach. I rzeczywiscie, staremu najemnikowi z Novindusa wystarczylo jedno spojrzenie, by odgadnac, ze orszak Duvala przeznaczono do parad, a nie do walki. Czarne rumaki o siersci jak krucze skrzydlo i niemal bez skazy starannie dobrano pod wzgledem wzrostu. Zolnierze mieli skorzane, jasnozolte spodnie wetkniete w wysokie buty do konnej jazdy, ktorych obszerne, otwarte od gory cholewy obrebiono czerwonym jedwabiem. Kolor ten dobrano doskonale pod barwe czerwonych kurtek, obszytych na ramionach, kolnierzach i mankietach czarnym, grubym, ozdobnym sznurem. Wypolerowane stalowe napiersniki tych zuchow ozdobiono spizem. Kazdy z czlonkow orszaku nosil krotki, szafranowy plaszcz zwisajacy mu z lewego ramienia, a na glowie stalowy czepiec obszyty bialym futrem i wykonczony stalowa misiurka oslaniajaca karki. Kazdy tez dzierzyl dluga lance z lakierowanego, czarnego drewna, zakonczona wypolerowanym do polysku stalowym grotem. Duko nie mogl powstrzymac smiechu. -Musza uwazac, by sie nie pobrudzic... Jimmy tez nagle parsknal smiechem, ale - choc z wielkim trudem - udalo mu sie zapanowac nad wesoloscia, kiedy giermek wchodzil po schodach. Gdy otworzono drzwi, jeden ze starych wojakow Duko zameldowal: -Milordzie... jakis... pan chce sie z wami widziec. Duko podszedl do Duvala i wyciagajac don reke, powiedzial: -Panie Marcelu... Wasza slawa dotarla az do nas. Zgodnie z protokolem to giermek powinien najpierw przedstawic sie Diukowi, wiec slowa Duko zupelnie zbily przybylego z tropu. Stanal niczym kolek, nie wiedzac, czy ujac podawana mu przez Diuka dlon, czy sie sklonic. Wybral jedno i drugie, sklonil sie wiec pospiesznie, a potem capnal reke Duko, w tej samej chwili, w ktorej ten zaczal ja cofac. Powstrzymujac wybuch smiechu, Jimmy zagryzl wargi niemal do krwi. -Eee... Wasza Milosc... - wybakal w koncu kompletnie oglupialy giermek z Bas-Tyra. - Przybylem oddac moj miecz do dyspozycji Waszej Lordowskiej Mosci. - I nagle zauwazyl stojacego z boku Jimmy'ego. - Jamesie? -Marcelu... - odparl Jimmy z lekkim uklonem. -Nie wiedzialem, ze cie tu zastane, mosci giermku. -Teraz mozecie go nazywac Earlem - stwierdzil Duko. Marcel wytrzeszczyl oczy, co przydalo jego obliczu spora doze komizmu. Odziany dokladnie tak samo jak jego ludzie, glowe nakryl wiekszym helmem, ze stylizowanymi skrzydlami po bokach. Obdarzony przez los pyzata geba brak marsowego wygladu usilowal nadrobic, zapuszczajac sobie wojowniczo nawoskowane wasiska, sterczace groznie na boki. -Winszuje nowego tytulu - pogratulowal Jimmy'emu. Mlodzieniec nie potrafil oprzec sie pokusie. -Otrzymalem go po smierci ojca - rzekl z powaga w glosie. Duval mial przecie tyle poczciwosci, ze zaczerwienil sie poteznie, a swiadomosc gafy wywolala lzy w jego oczach. -Przykro mi... milordzie... - rzekl z taka zaloscia w glosie, ze zabrzmialo to niemal komicznie. Jimmy znow zagryzl wargi, by sie nie rozesmiac. -Milo cie widziec, mosci Marcelu. Duval nie zareagowal, kompletnie zmieszany. Odwrociwszy sie do Diuka, zebral sie w garsc i przywolawszy w sukurs to wszystko, co o wojsku pamietal ze szkol, wypalil: -Milordzie, przywiodlem ze soba piecdziesieciu lansjerow! -Polece sierzantowi, by wciagnal twoich ludzi na liste zoldu, mosci giermku - rzekl Duko. - Na okres pobytu pod moja komenda mianuje was porucznikiem. Zajdzcie do nas na kolacje. - A potem niespodzianie zagrzmial: - Mataaaak! -Na rozkaz... - odparl niespiesznie stary wojak, ktory otworzyl przybyszom drzwi. -Pokazesz temu oficerowi i jego ludziom miejsce, gdzie moga rozstawic namioty. -Taaaaest, Milordzie! - rzekl stary, otwierajac drzwi przed uciekajacym niemal panicznie Marcelem. Kiedy giermek znikl za drzwiami, Jimmy mogl wreszcie dac upust wesolosci. -Rozumiem, ze dawniej nie darzyliscie sie przyjaznymi uczuciami? - odezwal sie Duko. -Och, nie... Marcel jest nieszkodliwym nudziarzem - odparl Jimmy. - Kiedy bylismy dziecmi, w Rillanonie, zawsze usilowal wcisnac sie pomiedzy lepszych od siebie... nawet gdy go nie zapraszano. Mysle, ze usilowal wykorzystac lepsza strone natury Patricka. - Westchnal. - I za to wlasnie Patrick go nie cierpial. Francie, Dash i ja jakos go znosilismy. -Francie? - spytal Duko. Na wspomnienie dziewczyny twarz Jimmy'ego nagle okryla sie chmura. -To corka Lorda Silden - stwierdzil krotko. -Coz... ten chlystek przywiodl nam piecdziesieciu ludzi. Jakos ich tam wyszkolimy... i jesli nie zdadza sie do niczego lepszego, to beda bardzo widoczni z daleka... Keshanie beda wiedzieli, ze sa pod reka. -Trudno bedzie ich przeoczyc... w tych czerwonych kurtkach. U drzwi rozleglo sie pukanie, po czym wszedl poslaniec. -Wiesci z Kranca Ziemi, milordowie - powiedzial, podajac przesylke Jimmy'emu. Jimmy wzial pakiet i rozpieczetowal go, podczas gdy Duko skinieniem dloni odprawil poslanca. Jimmy szybko wylowil sposrod listow te, ktore wymagaly natychmiastowej uwagi. Oddzieliwszy je od pozostalych, otworzyl pierwszy z nich. -Niech to licho! - sarknal, przebieglszy wzrokiem dokument. Diuk uczyl sie juz czytac w jezyku Krolestwa, na razie jednak obaj uznali, ze lepiej i szybciej bedzie polegac na streszczeniach Jimmy'ego. - Kolejna napasc... tym razem zlupiono dwie wioski na poludnie od Kranca Ziemi. Kapitan Kuvak wycofuje stamtad patrole... bo wiesniacy uciekli i nie ma kogo tam chronic. -Kiepsko sie sprawil. - Potrzasnal glowa Duko. - Gdyby potrafil zorganizowac obrone, kmiecie nie musieliby uciekac! Jimmy wiedzial, ze ta szarpana wojna wszystkim juz sie dala we znaki, a osobliwie irytowala Duko. Kuvak byl jednym z jego najbardziej zaufanych oficerow, dlatego zreszta zostal wybrany do zorganizowania obrony zamku na Krancu Ziemi. Jimmy szybko zerknal na koniec meldunku. -A jednak nadal omijaja zamek szerokim lukiem... i rozbito dwie inne lupieskie wyprawy w sasiedztwie. Duko podszedl do okna i znow przygladal sie swojemu szybko rozwijajacemu sie miastu. -Wiem, ze Kuvak robi tam, co moze. To w koncu nie jego wina. - Spojrzal na mape. - Kiedy oni tu przyjda? -Keshanie? -Nie beda tego robili bez konca. Te wszystkie napasci i wycieczki maja jakis cel. W koncu sie zdradza... ale wtedy moze byc za pozno na przeciwdzialanie. Jimmy milczal. W Stardock ambasadorowie spierali sie o szczegoly, ale po obu stronach wciaz gineli ludzie. Mlodzieniec wiedzial, ze uderzenie nastapi dokladnie wtedy, gdy Keshanie uznaja, ze wzmocnia przez to swoja pozycje w negocjacjach. Istnialo kilka wariantow - uderzenie na Doline Marzen, proba zajecia zachodniego brzegu od Kranca Ziemi do Port Vykor albo uderzenie wprost na Krondor. Oni zas mogli jednoczesnie bronic dwu z tych trzech pozycji, istniala wiec jedna szansa na trzy, ze popelnia taktyczna pomylke. I jeszcze sprawa tego keshanskiego oficera, jego ucieczki... i tego, czego zdazyl sie dowiedziec od Malara. -Tu, na gorze! - rzekl Dash. Trina odwrocila sie, spojrzala w gore i na jej twarzyczce pojawil sie usmiech. Mlodzienca ponownie uderzyla mysl, ze kiedy dziewczyna uznawala to za przydatne, potrafila wygladac diablo atrakcyjnie i pociagajaco. -Coraz lepiej, Szeryfie Szczeniaku. Zeskoczyl z belki, na ktorej spoczywal, i lekko wyladowal na ziemi. -Dowiedzialem sie, dla kogo pracowali Nolan i Riggs - powiedzial. -I co? -Wiem teraz, ze ten, kto ich zabil lub kazal zabic, nie jest przyjacielem Korony ani Szydercow. -Wiec wrog mojego wroga ma zostac moim przyjacielem? -Az tak daleko bym sie nie posuwal - usmiechnal sie. - Powiedzmy, ze odkrycie tego, kto - oprocz Szydercow - korzysta z drog przerzutowych w kanalach, bedzie korzystne dla obu stron. Trina oparla sie o sciane i z aprobata spojrzala na Dasha. -Wiesz, kiedy nam powiedziano, kto bedzie dowodzil Straza Miejska, uznalismy to z poczatku za zart. Zaczynam zmieniac zdanie. Jest w tobie wiecej z dziadka, niz mozna by sadzic z pozorow... -Znalas mojego dziadka? - spytal Dash. -Tylko ze slyszenia. Ale nasz stary przyjaciel podziwial go... i bal sie bardziej niz wszystkich demonow Otchlani, a to wiele znaczy. Dash parsknal smiechem. -Zawsze wiedzialem, ze dziadek to nie lada ptaszek... ale nigdy nie myslalem o nim w taki sposob. -No to pomysl... Pomysl o zlodzieju, ktory zostal najpotezniejszym panem w Krolestwie. Nie byle jaka to opowiesc. -Spodziewam sie. Ale wiesz... dla mnie zawsze byl dziadkiem... a tamte opowiesci to tylko opowiesci i nic wiecej. -Co proponujesz? - Trina postanowila zmienic temat rozmowy. -Dajcie mi znac, jezeli kiedykolwiek zobaczycie obcych w kanalach. A najlepiej byloby, gdybyscie znalezli ich kryjowke. -A wiesz, co to za jedni? - spytala Trina. -Mam swoje podejrzenia. -Zechcesz mnie oswiecic? -A co bys zrobila na moim miejscu? Dziewczyna parsknela smiechem. -Nie... Ale co z tego beda mieli Szydercy? -Spodziewam sie, ze wolelibyscie sie ich pozbyc... ot, na wypadek, gdyby zaczeli sprawiac klopoty - rzekl niewinnie Dash. -Jak do tej pory nie sprawili nam zadnych klopotow. Nolan i Riggs kupowali od nas informacje... i zalatwili nam kilka transakcji. Podejrzewalismy, ze pracuja dla grupy przedsiebiorcow, takich jak Avery i jego szajka, ktorzy chca uniknac tradycyjnych sposobow prowadzenia interesow... lub szlachcica, wolacego uniknac placenia czesci podatkow i oplat celnych. Sam wiesz, co mam na mysli. Dash doszedl do wniosku, ze dziewczyna go sonduje, probujac wydobyc zen jakas informacje. -Niewazne dla kogo Nolan i Riggs pracowali przed wojna. ... byli moimi ludzmi i poderznieto im gardla, kiedy pracowali dla mnie. Nie dbam o to, czy padli ofiara starych porachunkow, czy po prostu zdarzylo sie, ze trafili w niewlasciwe miejsce o niewlasciwej porze. Nie moge dopuscic do tego, by ludziska w miescie pomysleli, ze ktos moze, ot tak sobie, zabic bezkarnie ktoregos z moich konstablow. To wszystko. -Skoro tak twierdzisz, Szeryfie Szczeniaku... Zostaje do omowienia kwestia ceny. Dash przestal sie ludzic. Skladanie jakiejkolwiek oferty byloby strata czasu. -Spytaj starego, czego chce, ale zadna miara nie pojde na uklad, ktory kompromitowalby Straz Miejska... i nie popuszcze zadnej zbrodni. W razie czego potrafie obejsc sie bez waszej pomocy. -Zapytam go - odpowiedziala dziewczyna i zaczela zbierac sie do odejscia. -Trina? Zatrzymala sie i usmiechnela. -Czym moge jeszcze sluzyc? Dash zignorowal umyslna dwuznacznosc pytania. -Jak on sie czuje? Trina przestala sie usmiechac. -Nie najlepiej. -Moge cos dla niego zrobic? Usmiechnela sie znowu, tym razem jednak bez sladu drwiny. -Nie... nie sadze... ale milo, ze zapytales. -Coz... - odparl Dash. - W koncu jestesmy rodzina. Dziewczyna milczala przez chwile, a potem niespodziewanie musnela dlonia policzek mlodego czlowieka. -Owszem... i to bardziej, niz sie spodziewalam. - A potem szybko odwrocila sie i przemknawszy przez drzwi, zniknela w ulicznym mroku. Dash odczekal kilka chwil, a potem wymknal sie przejsciem na tylach budynku. Czul dziwne wzburzenie i nie umial okreslic jego zrodla, co gryzlo go jeszcze bardziej. Nie wiedzial, czy niepokoi go stan zdrowia starego czlowieka, mozliwosc przenikania do miasta keshanskich agentow, czy wspomnienie dotyku dziewczecej dloni na policzku. -Gdyby tylko, do licha, nie byla tak diablo urodziwa... - mruknal wreszcie sam do siebie. Dlugo trwalo, zanim udalo mu sie odpedzic od siebie mysli o pieknej zlodziejce i zajac umysl sprawami bezpieczenstwa Krondoru. Rozdzial 20 STARCIE Ludzie wydali gromki okrzyk.Erik skinieniem dloni poslal trzecie ugrupowanie piechoty naprzod i wszyscy wtargneli w strefe razenia. Ciezki taran rozwalil wrota, przez ktore wdarla sie pierwsza, a potem druga fala natarcia. Walki przeniosly sie w glab umocnien. Opor byl tym razem twardszy, ale jak przy pierwszej i drugiej zaporze, na jakie sie natkneli, obroncy przekonali sie, ze sa lepsi we wznoszeniu groznych okrzykow niz w wyrzadzaniu atakujacym powaznych szkod. Erika i Greylocka martwily jednak wiadomosci od kapitana Subai, poniewaz z obrazu umocnien, jaki nakreslil - i jakie musieli przelamac, by w pore przedrzec sie do Yabonu - wynikalo, ze nie poradza sobie z tym zadaniem. Polowe lata mieli juz za soba i za tydzien czekalo ich Swieto Banapisa. Jesli jesien bedzie deszczowa albo wczesnie spadna pierwsze sniegi, moga stracic Yabon na dobre. A w nastepnym roku Krondor. Moze zreszta stanie sie to wczesniej. Erik nie mogl pozbyc sie uczucia, ze zrujnowany Krondor gotow byl do wziecia... i wystarczyloby, aby w Kesh ktos zdal sobie z tego sprawe. Mial jednak nadzieje na pomyslny przebieg negocjacji w Stardock. Przez godzine toczyli zaciekla walke i nagle obrona sie zalamala. Erik skierowal konia ku bramie i przejechawszy przez nia, pojal, ze - jak w poprzednich wypadkach - nieprzyjacielowi braklo rezerw na dluzsza obrone. Przejechawszy sie dookola, stwierdzil, ze wszystko znajduje sie pod kontrola. Jak przedtem, wyslal lekka jazde w poscig za uciekinierami, by nie zdazyli uprzedzic obroncow przy kolejnym punkcie oporu. Gdy przy barykadzie pojawil sie Greylock, Erik podjechal do wodza. -To bezcelowe - mruknal. - Jezeli prawda jest to, co napisal Subai, to powinnismy zaczekac na zewnatrz i wziac ich glodem. Owen wzruszyl ramionami. -Ksiaze nie dal nam czasu na zwloke. Choc gdybys mi przystawil sztylet do krtani - stwierdzil, przyjrzawszy sie wszystkiemu dookola - to musialbym sie z toba zgodzic. - Uniosl sie w strzemionach. - Moj tylek wielce sie juz stesknil za wygodnym krzeslem przy kominku w Oberzy Pod Szpuntem... nie pogardzilbym tez kuflem piwa i talerzem gulaszu twojej matki. Erik usmiechnal sie szeroko. -Powiem to mateczce, gdy sie z nia zobacze. Bardzo sie ucieszy z pochwaly. Owen usmiechnal sie w odpowiedzi... i nagle cos go zmiotlo z siodla. Konetabl Krondoru wywinal kozla przez konski zad i runal na wznak. Jego kon, jak zgniety ostroga, skoczyl przed siebie. Mlodzieniec rozejrzal sie dookola, ale wszedzie, gdzie spojrzal, widzial tylko rzucajacych bron i podnoszacych rece w gore najemnikow, ktorych krolewscy ustawiali w grupy i odprowadzali na tyly. Owszem, gdzies w glebi wybuchaly sporadyczne utarczki, nigdzie jednak nie bylo widac sprawcy strzalu z kuszy. - Do kata! - Zeskoczyl z konia i rzucil sie ku lezacemu na ziemi Greylockowi. Nie musial nawet klekac przy ciele, by zrozumiec, ze jego stary druh nie zyje. Z napiersnika wystawala brzechwa beltu uzywanego do roztrzaskiwania zbroi, ktory przeksztalcil gorna czesc piersi i nasade szyi w krwawa miazge. Wszystko bylo obficie zbryzgane krwia, a pozbawione iskierek zycia oczy Owena wpatrywaly sie w niebo. Mlodzieniec poczul przeszywajacy mu piers plomien rozpaczy i bezsilnosci. Mial ochote dac upust wscieklosci, wybuchajac krzykiem sprzeciwu, ale jakos zdolal sie opanowac. Owen byl jego przyjacielem "od zawsze", poznali sie, zanim Erik zostal zolnierzem, obaj jednako pokochali konie, obaj lubili doskonale wina, z jakich zaslynelo Darkmoor, i obaj cenili owoce ciezkiej pracy. Przed oczami mlodzienca, patrzacego na nieruchome cialo przyjaciela, przeplynela fala obrazow - obaj razem smiali sie z tych samych zartow, oplakiwali te same straty... Wiedzial, ze stracil starego nauczyciela, ktory potrafil wytykac bledy, nie raniac dumy podopiecznego, a choc skapy w pochwalach, umial dostrzec kazdy sukces ucznia. Mlody kapitan odwrocil sie i rozejrzal, szukajac wzrokiem zabojcy Owena. Nieopodal stalo dwu krolewskich, o cos sie spierajacych. Jeden trzymal w dloniach kusze, a drugi, wskazujac Erika, gestykulowal ze wzburzeniem. Mlodzieniec skoczyl ku nim i stanal z nimi twarza w twarz. -Co sie stalo? Obaj zolnierze mieli miny, jakby niespodzianie objawil im sie Guis-wa, Bog Zabojca. Jeden z nich, zielony na gebie, byl bliski torsji. Ocierajac dlonia spocone czolo, zaczal nieskladnie: -Eee... ja... -Co?! - zagrzmial Erik. -No... mialem strzelic... - bakal zolnierz bliski lez - i wydano rozkaz, zeby przestac. No to zem przerzucil kusze przez ramie... i poszlo... -To prawda! - potwierdzil drugi z zolnierzy. - Strzelil w tyl. To byl przypadek... Erik zamknal oczy. Przez jego cialo przebieglo drzenie... zaczelo sie w kostkach, potem przeszlo na kolana, ledzwie... az doszlo do piersi. Ze wszystkich okrutnych drwin losu, jakich doswiadczyl podczas swego krotkiego zywota, ta byla najwieksza. Owen zginal z rak jednego ze swoich ludzi, przypadkiem... zabity przez leniwego, niedbalego zolnierza, ktoremu nie chcialo sie zdjac beltu z prowadnicy... Przelykajac sline, stlumil w sobie wscieklosc i rozpacz. Wiedzial, ze wielu innych oficerow powiesiloby draba za - bedace przyczyna smierci dowodcy sil Zachodu - niedbalstwo w obchodzeniu sie z bronia. On spojrzal tylko na winowajcow i warknal przez zeby: -Precz mi z oczu! Zaden sie nie zawahal. Biegli, jakby chcieli umknac jak najdalej przed nieuniknionym wybuchem wscieklosci mlodego olbrzyma. Erik jeszcze przez chwile stal w miejscu, a potem odwrocil sie i spojrzal na zbierajacych sie nad cialem Owena zolnierzy. Przepchnal sie pomiedzy nimi i stanal nad sir Owenem Greylockiem, Konetablem Rycerstwa Krondoru. Uklaklszy obok, objal przyjaciela w pol, a potem unioslszy go jak dziecko, ruszyl ku bramie. Bitwa jeszcze trwala, ale Erik wiedzial, ze podwladni obejda sie bez niego, on zas nie mogl powierzyc nikomu innemu trudu zaniesienia martwego dowodcy do swego namiotu. Powoli ruszyl ku drodze, niosac w ramionach cialo przyjaciela. Kiedy zebrali sie wszyscy oficerowie, zapadla przygniatajaca cisza. Erik stal obok pustego fotela, ktory zwykle podczas narad zajmowal Owen. Rozejrzawszy sie dookola, stwierdzil, ze choc w namiocie zebralo sie kilkunastu starszych od niego wiekiem kapitanow, on jeden stanowi wsrod nich wyjatek, tak jak wyjatkami wsrod innych oddzialow byly. Szkarlatne Orly. W namiocie znalezli sie tez przedstawiciele szlachty, godniejsi od niego - on jednak z kolei byl czlonkiem kregu najblizszych doradcow Ksiecia Krondoru. Wreszcie podjal decyzje. Odruchowo odchrzaknal i zabral glos. -Moi panowie... mamy problem. Zginal Konetabl Krondoru i trzeba nam wybrac nowego wodza. Oczywiscie ostateczny glos nalezy do Ksiecia Patricka, dopoki on jednak sie nie wypowie, musimy zdecydowac, kto obejmie komende. - Rozejrzal sie dookola, napotykajac na badawcze i niekiedy podejrzliwe spojrzenia. - Nie ma tu z nami kapitana Subai, na ktorego pierwszy bym oddal glos, jako ze najdluzej z nas wszystkich sluzy Ksiestwu. Gdyby byl tu moj poprzedni dowodca, kapitan Calis, mniemam, ze nikt z was nie wyrazilby sprzeciwu, gdyby zechcial objac dowodzenie. Nasza obecna sytuacja jest niezreczna i niebezpieczna. - Spojrzal na jednego ze starszych oficerow, Earla Makurlica. - Lordzie Richardzie... -Slucham, mosci kapitanie. -Z nas wszystkich jestescie najstarsi sluzba i wiekiem. Bede zaszczycony, jezeli zechcecie wydawac mi rozkazy. Mina Makurlica, wywodzacego sie z pomniejszej szlachty, ktorego gniazdo rodowe lezalo w malo znanym zakatku Krolestwa za Deep Taunton, zdradzala i zaskoczenie, i gleboka satysfakcje. Rozejrzal sie dookola, a nie zobaczywszy nikogo, kto zechcialby sie sprzeciwic, rzekl: -Zgoda, mosci kapitanie. Obejme czasowo dowodztwo... dopoki Ksiaze Patrick nie wyznaczy kogos innego. Zazegnanie mozliwego konfliktu pomiedzy jednym z najbardziej zaufanych oficerow Ksiecia i lubujacymi sie w tradycji magnatami sprawilo wszystkim wyrazna ulge. -Wyprawmy Konetabla do Krondoru - odezwal sie Markulic - a zaraz potem zwoluje narade starszyzny. Erik zasalutowal, sluzbistym: "Tak jest, sir!" potwierdzil przyjecie rozkazu i wyszedl, zanim ktokolwiek z obecnych zdazyl rzec choc slowo. Zaraz tez ruszyl na poszukiwania Jadowa Shati, mial bowiem wlasne plany co do swoich ludzi i chcial, by zajeli sie ich realizowaniem, zanim ktokolwiek zdola pokrzyzowac mu szyki. Publicznie nigdy by sie nie sprzeciwil nowemu dowodcy, pierwej jednak zjadlby diabla, nim oddalby ich pod komende kogos, kto jeszcze przed rokiem zabawial sie wydawaniem przyjec wsrod przyjaciol na drugim krancu swiata. Gdy woz wiozacy cialo Greylocka ruszyl na poludnie, zmarlemu honory oddal caly garnizon, oprocz zolnierzy strzegacych jencow. Obok siebie stali na bacznosc ludzie, ktorzy zaledwie znali Konetabla, i ci, co przeszli z nim dluga droge z Darkmoor. Pomimo odniesionego poprzedniego dnia zwyciestwa, w obozie panowal ponury nastroj, jakby wszyscy wiedzieli, ze minal juz czas latwych zwyciestw, a kazdy nastepny sukces beda musieli okupic krwia i cierpieniami. Woz mijal kazda kompanie z towarzyszeniem loskotu werbli i granego na rogu hejnalu capstrzyku. Gdy cialo Owena przejezdzalo przed frontem danego oddzialu, chorazy pochylal w salucie sztandar, wszyscy zas zolnierze oddawali honory, uderzajac zwinietymi w piesc dlonmi o piers. Po minieciu ostatniego oddzialu woz otoczyla dwudziestoosobowa eskorta Krondorskich Kopijnikow, ktorzy ustawiwszy sie w dwu rzedach po obu stronach wozu, ruszyli ze swoim wodzem do stolicy Zachodu. Potem dowodcy kompanii pozwolili ludziom sie rozejsc, a Richard, Earl Makurlic, kazal trabic na zbiorke oficerow. Erik pospieszyl do namiotu dowodcy, gdzie nie bez trudu musial ukryc gorycz wynikajaca z faktu, ze miejsce przyjaciela zajal kto inny. Earl Richard byl starym czlowiekiem o siwych wlosach i intensywnie niebieskich oczach. Na jego twarzy malowalo sie znuzenie wynikajace z wieku, glos mial jednak silny i stanowczy. -Panowie, mianuje kapitana von Darkmoora moim zastepca w celu utrzymania ciaglosci dowodzenia. Z tego tez powodu nakazuje wszystkim, by wrocili do wykonywania poprzednich zadan, i prosze, by komunikowali sie ze mna za posrednictwem kapitana Szkarlatnych Orlow. Dowodztwo nad jazda z Markurlic - z odpowiednimi instrukcjami - przekaze mojemu synowi, Lelanowi. To na razie wszystko. Gdy oficerowie i szlachta wyszli, Richard odezwal sie do Ravensburczyka: -Eriku, na slowo, prosze... -Slucham, sir? - odezwal sie Erik, gdy zostali sami. -Wiem, synu, dlaczego mnie wybrales - zaczal stary. - Znasz sie na polityce, co mi sie nawet podoba. Nie chcialbym jednak, bys uznal mnie za durnia, ktorego bedziesz mogl wykorzystywac wedle wlasnej woli. I dla wlasnych korzysci. Erik lekko zesztywnial. -Sir! Bede wykonywal panskie rozkazy, a w razie potrzeby sluzyl radami wedle moich najlepszych umiejetnosci. Jezeli uznacie, ze sie nie nadaje, mozecie mnie usunac i nie zglosze sprzeciwu. ... nawet przed Ksieciem. -Dobrze powiedziane - stwierdzil Earl - musze jednak wiedziec, co kryjesz w sercu. Widzialem, jak sie sprawiasz w polu, Darkmoor, a to, czego w zeszlym roku dokonales za Grzbietem Koszmarow, przynosi ci zaszczyt, ale chce wiedziec, czy moge na ciebie liczyc. -Milordzie - rzekl Erik. - Nie jestem czlekiem ambitnym. Niechetnie przyjalem stopien kapitana, ale bede ci sluzyl, czyniac co w mej mocy. Jezeli zechcesz mnie zastapic kim innym, kogo postawisz na czele moich ludzi, uznam twa wladze i natychmiast przystapie do wykonywania obowiazkow, jakie uznasz za stosowne mi wyznaczyc. Stary dlugo patrzyl mlodziencowi w twarz, na koniec zas rzekl: -To nie bedzie konieczne, Eriku. Wprowadz mnie tylko w szczegoly... Erik kiwnal glowa. Zwiezle opowiedzial o obawach - swoich i Greylocka - ze zwiedziono ich latwymi zwyciestwami pod slabo bronionymi pozycjami, by skusic do pochopnego ataku na prawdziwe umocnienia na poludniowym skrzydle sil Fadawaha. -Sir - zakonczyl, pokazujac stos raportow na stole - sa tu meldunki kapitana Subai. Proponuje, byscie je przeczytali. - Ravensburczyk wskazal palcem punkt na mapie. - Jestesmy gdzies tu... a tu - jego palec przesunal sie b odleglosc oznaczajaca jakies szescdziesiat mil w terenie - powinnismy sie natknac na pierwsza powazniejsza przeszkode. Jezeli to, co pisze Subai, jest prawda, to zje diabla ten, co zechce przebic sie tedy do Ylith. -Zakladam, zescie rozwazyli wszelkie mozliwosci... w tym ladowanie w Wolnych Miastach i uderzenie od zachodu, probe desantu w porcie i tak dalej... Erik potwierdzil kiwnieciem glowy. -Chce, bys mi pozniej wyjasnil, dlaczego odrzuciliscie te opcje. Przypuszczam, ze z Owenem uwzgledniliscie wszelkie mozliwosci, ale musze sie upewnic. Zakladajac, ze macie racje, co dalej? -Chcialbym ruszyc z patrolem na polnoc i sprawdzic, jak daleko mozemy sie posunac, zanim sprawy przybiora naprawde zly obrot. Milordzie, musze zobaczyc, co takiego zatrzymalo Subai. Richard, Earl Makurlic, milczal przez dluga chwile i rozwazal wszelkie mozliwosci. -Wysle list do Patricka - odezwal sie wreszcie - z prosba, by zwolnil mnie z tej funkcji, ale zanim to zrobi, uwazam, ze powinienem dzialac jak wodz. Oto wiec, co zrobisz. Wyslij gorali na prawe skrzydlo. W gorach sa lepsi niz jakikolwiek z naszych oddzialow. Niech natychmiast ruszaja. Potem poslij kompanie Szkarlatnych Orlow wzdluz lewej flanki, wzdluz brzegu... ale niech ida tak, by ich nie dostrzezono z morza. Jutro zas o swicie ty i moj syn poprowadzicie traktem silny podjazd. Zachowujcie sie beztrosko i halasujcie do woli. -Powinno to wyploszyc wszystkich, ktorzy chcieliby zaczaic sie w zasadzce. - Erik kiwnal glowa. -Jezeli bogowie beda laskawi, powinniscie dotrzec bez przeszkod do Ylith, gdzie mozecie uraczyc sie piwem. Ostatnio jednak bogowie patrza na Krolestwo niezbyt przychylnym wzrokiem. - Earl podniosl glowe i zobaczyl, ze Erik nie ruszyl sie z miejsca. - No... idzze... mozesz odejsc. Czy jak sie to tam mowi. -Tak jest, sir! - Erik usmiechnal sie do starego, zasalutowal i wyszedl. Stojacy na zewnatrz budynku Talwin dal znak, na ktory Dash odpowiedzial machnieciem dloni z otwartych drzwi. Nastepnie, wskazujac Talwina i otaczajacych go ludzi, polecil, by okrazyli kwartal budynkow i zaszli ofiary zasadzki od tylu. Zamierzali ujac czterech ludzi, ktorzy przez ostatnie pol godziny czekali na piatego, kryjac sie na dziedzincu za opuszczonym kramem przy bocznej uliczce w Dzielnicy Biedakow. Odebrawszy sygnal, Talwin zabral swoich ludzi i wszyscy rozplyneli sie w mroku. Dash potrzebowal calego tygodnia - i pomocy Szydercow - by odnalezc to miejsce spotkan. Talwin odkryl, ze trojka sledzonych byla keshanskimi agentami, czwarty zas tez agentem albo ich pracodawca. Dash podsluchiwal juz od pewnego czasu rozmowy calej czworki i z uslyszanych fragmentow wywnioskowal, ze czekajacy zaczynaja sie niecierpliwic... i jezeli gosc sie nie pokaze, wkrotce sie rozejda. Akcje zaplanowal tak, by Talwin i towarzyszacy mu dwaj konstable zaczaili sie po drugiej stronie dziedzinca, na przyleglej don uliczce za mocno uszkodzonym plotem. Sam ze swoimi ludzmi ukryl sie w starym sklepie - wszyscy pouczepiali sie belek wiazania dachu nad sala glowna. Spojrzawszy w mrok, widzial ich rozciagniete sylwetki. "Lepiej nie trzymac ich tak zbyt dlugo - pomyslal - bo nieborakowie do cna mi zesztywnieja". Skinal dlonia i cala trojka cicho opuscila sie na ziemie. Dash pochylil sie nisko, by nie zaalarmowac ludzi na dziedzincu - znajdowal sie najblizej otwartych drzwi. -Chyba nie przyjdzie - odezwal sie jeden z czekajacych, muskularne, byle jak odziane chlopisko. - Powinnismy sie rozejsc i spotkac jutro. -Moze go zgarneli - odezwal sie drugi, niebezpiecznie wygladajacy zylasty jegomosc ze sztyletem i krotkim kordem u pasa. -Kto mialby go zgarnac? - spytal pierwszy. -A jak myslisz? - odezwal sie drugi. - Ksiazecy. -Musieliby sie lepiej sprawiac, bo jak do tej pory, niczym szczegolnym sie nie popisali - rozlegl sie glos czlowieka, ktory wylonil sie z cienia przeciwleglego budynku. - Ale was prawie capneli. -Jak to? - zachnal sie pierwszy. -Widzialem konstablow, z przodu tego budynku. Zagladali przez drzwi. Niewiele braklo, a zobaczyliby was. Dash doszedl do wniosku, ze pora ruszac. Wyjawszy miecz z pochwy, wyskoczyl z kryjowki. Trzej jego ludzie znalezli sie na dziedzincu tuz za nim. Pierwszy z przeciwnikow odwrocil sie, skoczyl ku dziurze w plocie i wpadl prosto w rece Talwina. -Rzuccie bron! - zawolal Dash. Czterej nieznajomi uczynili, co im kazano, ale Zylasty, ktorego mlodzieniec uznal za najbardziej niebezpiecznego, wyciagnal kord. -Wiac! - wrzasnal do swoich kompanow i rzucil sie na Dasha, jakby pragnac kupic im czas na ucieczke. Dash od dawna cwiczyl walke na kord i sztylet, ale ten czlowiek byl bardzo, bardzo dobrze wycwiczony. Jeden z konstabli podjal probe przyjscia dowodcy z pomoca, ale zakonczylo sie to tak, ze mlodzieniec omal nie otrzymal smiertelnego pchniecia. -Precz! - zawolal, uchylajac sie przed zdradliwym ciosem. Konstabl skoczyl w tyl, jakby oblano go wrzatkiem. Incydent zakonczyl Talwin, cicho podchodzac do zabijaki z tylu i uderzajac go w leb rekojescia swego ciezkiego rapiera. Rozdrazniony dlugim czekaniem Dash zwrocil sie do swego konstabla: -O, tak sie to robi! Wal z tylu, a nie wskakuj pomiedzy ostrza, bo ktos moze zostac zabity. Rozumiesz? Zawstydzony konstabl kiwnal glowa, Dash zas odwrocil sie, by obejrzec wiezniow. Piaty czlowiek, ten, ktory pojawil sie ostatni, wydal mu sie znajomy. Mlodzieniec przygladal mu sie przez chwile... i nagle wytrzeszczyl oczy. -Znam cie, bratku! Pracujesz w palacu! - Pojmany milczal. Na jego twarzy malowalo sie przerazenie pomieszane ze zdumieniem. -Zabierzmy to bractwo do palacu - zaproponowal Talwin - gdzie sie ich rzetelnie... przeslucha. Oczywiscie za wasza zgoda... mosci szeryfie. -Niezly pomysl... starszy konstablu. Pozostali czlonkowie strazy doskonale wiedzieli, ze Talwin nie byl zwyklym konstablem, nikt jednak nie wyglaszal zadnych uwag... przynajmniej w zasiegu sluchu Dasha. Wiezniow zmuszono, by podniesli swego nieprzytomnego kompana, i cala grupa ruszyla do palacu. -To nie sa Keshanie - oznajmil Talwin, zamykajac za soba drzwi. -To dla kogo pracowali? - spytal Dash. Obaj zamkneli sie w komnacie mlodzienca, ktorej ten ostatni nie uzywal od czasu objecia urzedu szeryfa Krondoru. -Moze pracuja dla Keshan, nie majac o tym pojecia? Dash zajal piec izb w palacu - po jednej na kazdego wieznia. Nie chcial, by mogli sie porozumiewac, zanim nie zostana przesluchani. Przed "dokladniejszym" przebadaniem kazdego z wiezniow krotko przepytal Talwin. -Jest tu jeden ciekawy przypadek - zaczal. - Pickney, urzednik z biura Ksiecia. Reszta to dosc... osobliwa zbieranina. Jeden szermierz do wynajecia, piekarz, stajenny i jeden wedrowny czeladnik murarski. -Nie sa to ludzie, ktorych wybralbym do spisku... - stwierdzil Dash. -Mysle, ze to podstawieni ludzie. Zaden z nich nie ma rozumu wiekszego od pchly. Martwi mnie tylko Pickney. -A mnie niepokoi ten zabijaka... -Desgarden - podsunal mu Talwin. - Ten, ktoremu niemal udalo sie was zabic. -Desgarden... - powtorzyl Dash. - Ciekawe, dlaczego wolal sie bic, niz poddac? -Albo za bardzo ufa swojej znajomosci szermierki, albo jest takim durniem, za jakiego go uwazam. -Glupi moze i jest - zauwazyl Dash - ale w odroznieniu od pozostalej trojki, nie wyglada na kogos, kogo uznalbym za przecietnego mieszczucha. Przypomina mi czleka, co umie poruszac sie po mrocznych zaulkach i kanalach. Moze nalezal do tych, ktorzy sprawiaja nam klopoty w Dzielnicy Biedakow... Talwin kiwnal glowa. -Coz... Pozwolcie, ze ich nieco... przycisne, a zobaczymy, czego sie dowiem. -Dzialaj. Ja sie troche przespie... we wlasnym lozku. Mija juz miesiac, jak spalem w poscieli. -A... Jak sie juz o tym zgadalo... pod koniec tygodnia zrezygnuje ze sluzby. -A co? - spytal Dash z lekkim usmiechem. - Nielatwy jest chlebek konstabla... -Nie - odpowiedzial Talwin. - Przybywa Diuk Rufio. -Zatwierdzono go jako Diuka Krondoru? -Publicznie jeszcze nie. Ode mnie zreszta tego nie slyszeliscie... Dash odprawil go skinieniem dloni. Gdy za agentem zamknely sie drzwi, zajal sie zzuwaniem butow. Potem polozyl sie na wznak, rozkoszujac sie miekkoscia materaca, ktory choc niezle juz wygnieciony, byl puchowym gniazdkiem w porownaniu ze slomiana wysciolka pryczy w miejskim areszcie. Zastanawiajac sie, czy nie powinien zabrac go ze soba, zapadl w gleboki sen. Obudzil sie nagle, slyszac glosny loskot u drzwi. -Co tam znowu? - spytal rozespany, otwierajac je na osciez. -Musimy porozmawiac - uslyszal odpowiedz Talwina. Zaprosil go do komnaty. -Jak dlugo spalem? -Kilka godzin. -Za krotko. -Mamy powazne klopoty. -Co sie stalo? - spytal Dash, odzyskujac jasnosc umyslu. -Tak jak podejrzewalem, ta piatka to figuranci, ale pracuja dla kogos, kto usadowil sie w palacu... i z tego, co moge rzec, jest agentem Kesh. -Mieszka w palacu czy tylko ma dojscie? Talwin pokrecil glowa. -Tego nie wiem... ale urzednik uwaza, ze to ktos powiazany z kupcami... i podejrzewa waszego dawnego pracodawce, Ruperta Avery'ego. -To malo prawdopodobne - stwierdzil Dash. - Jezeli Roo chce sie czegos dowiedziec, wystarczy, ze spyta. Korona jest mu winna tyle zlota, ze w zasadzie nie mamy przed nim tajemnic. -Wiem. Na domiar wszystkiego zna dobrze von Darkmoora, was i wielu innych... Ale Pickney wierzy w to, co mowi. Z drugiej strony, taki na przyklad Desgarden uwaza, ze jego pracodawcy to szajka przemytnikow z Durbinu. -No dobrze, przejdzmy do sedna. O co wam idzie? -Tych pieciu... i kilku innych, juz zatrzymanych, zbieralo wiadomosci dotyczace rozlokowania oddzialow, stanu zapasow, naprawy murow. Wszelkie strzepy informacji, jakie moglyby sie przydac nieprzyjaciolom. I przekazy wali je komus w palacu. -Teraz to sie pogubilem... Rozumialbym, gdyby ktos w palacu przekazywal wiadomosci na zewnatrz... ale odwrotnie? - Kto to? -Czlowiek, ktory pracowal tu, kiedy przybyl Patrick, i zostal po odjezdzie Duko. Byl wszedzie, gdzie tylko ktos potrzebowal pomocy przy opracowaniu jakiegos dokumentu lub wyslaniu jakiejs wiadomosci. Niejaki Malar Enares. -Na wszystkich bogow! - zachnal sie Dash. - To sluga, ktorego z Jimmym spotkalismy w dziczy podczas ostatniej zimy. Twierdzil, ze pochodzi z Doliny. Talwin potrzasnal glowa. -Dalbym glowe, ze znalezlibysmy jego miano na liscie agentow Wielkiego Kesh, gdybysmy tylko mieli dostep do dokumentow waszego dziadka. I nagle Dash pomyslal o swoim bracie. -Trzeba mi sprawdzic, czy podczas ostatnich kilku dni przyszly jakies wiesci od Duko z Port Vykor. -Enares wyjechal z waszym bratem, prawda? -Prawda. Jesli jest keshanskim agentem, przedostal sie juz do swoich, by ich powiadomic o tym, jak kiepsko stoja nasze sprawy w miescie, albo zostal w Port Vykor, gdzie czyni dalsze szkody. -Powiadomcie o wszystkim Duko... a jezeli wasz brat przybyl tam bezpiecznie, dajcie mi znac. -Znaczy, dzisiaj rezygnujecie ze sluzby? - spytal Dash, wciagajac buty. -Chyba tak. Kiedy nowy Diuk obejmie swoj urzad, bede musial polatac dziury, jakie wojna poczynila w sieci agentow. Czesc z moich ludzi nie wie, czy jeszcze zyje... a ja z kolei nie wiem dokladnie, ilu z nich zostalo przy zyciu. Wasz dziadek - niezwykle przebiegly czlowiek - stworzyl siatke, ktora - jako fachowiec - moge tylko podziwiac. Moze zajmie mi to reszte zycia, ale w koncu odtworze jego dzielo... -Jak dlugo bede piastowal funkcje szeryfa Krondoru, mozecie liczyc na moja pomoc. -W razie potrzeby nie omieszkam wam o tym przypomniec... - obiecal Talwin, idac za Dashem ku drzwiom. Na korytarzu rozeszli sie - Talwin wrocil do izb, gdzie trzymano wiezniow, a Dash skrecil do biur Konetabla, gdzie docieraly wszelkie meldunki, tam opracowywane przed wyslaniem ich do Ksiecia lub Owena Greylocka. Jezeli Jimmy przyslal jakakolwiek wiadomosc, to powinien sie na nia natknac wlasnie tam. Dash przyspieszal kroku, az dopadl drzwi prawie biegiem. Otworzyl mu zaspany urzednik. -Slucham, mosci szeryfie? -Czy wczoraj albo przedwczoraj przyszly jakies wiesci z Port Vykor? Urzednik przejrzal zwoj, na ktorym notowano wszelkie naplywajace meldunki. -Nie, sir... w ciagu ostatnich pieciu dni nie bylo zadnych... -Jezeli jakies nadejda, natychmiast mnie powiadomcie - polecil. Odwrocil sie na piecie i ruszyl ku swojej kwaterze. Wyjrzawszy przez okno, zobaczyl wschodzace slonce. Zapominajac o zmeczeniu, skrecil ku drzwiom na dziedziniec, a potem do aresztu przy Nowym Targu. Mial jeszcze wiele do zrobienia i nie mogl siedziec bezczynnie, martwiac sie o brata. -Szeryfie... Szeryfie Szczeniaku... - rozlegl sie glos od okna. Dash nagle ocknal sie. Caly dzien pilnowal porzadku w miescie, a teraz polozyl sie w niewielkiej izdebce na tylach starej oberzy, gdzie sypial. -Trina? - spytal, wstajac, by wyjrzec za okiennice. Otworzy wszy je, ujrzal dziewczeca twarzyczke oswietlona promieniami miesiaca. Usmiechajac sie szeroko, wstal, odziany tylko w gatki. Koszula, spodnie i buty lezaly obok jego siennika. -Wiesz... nie umiem sie oprzec silnemu wrazeniu, ze nie przyszlas tu tylko dlatego, iz nie mozesz zniesc rozlaki ze mna... Trina usmiechnela sie w odpowiedzi i zmierzyla go od stop do glow, a potem stwierdzila: -Jestes dosc urodziwy, Szeryfie Szczeniaku... ale osobiscie wole mezczyzn nieco... bardziej doswiadczonych i dojrzalych. Dash zaczal sie ubierac. -Osobiscie przezylem tyle roznorakich doswiadczen, ze moglabys nimi obdzielic trzech ludzi w moim wieku - stwierdzil rzeczowo. - A choc rozmowa z toba jest ogromnie zajmujaca, chcialbym sie dowiedziec, czemu mnie obudzilas? -Mamy pewien problem. Dash wzial miecz, podal go Trinie, a potem zrecznie chwycil gorna krawedz okna i wyskoczyl na zewnatrz. -To "my" obejmuje jedynie mnie i ciebie, czy tez Szydercow? - spytal, wyladowawszy na ziemi obok dziewczyny. Wzial od niej miecz i przypial go do zwisajacych u pasa rzemieni. -Chodzi o caly Krondor - odpowiedziala. I nagle szybko sie pochyliwszy, pocalowala go w policzek. - Nie zartowalam... naprawde jestes urodziwy. Dash wyciagnal reke i objawszy dziewczyne, przytulil ja do siebie. Pocalunek byl namietny i gleboki. -Choc tak miody, znalem wiele kobiet... - szepnal, gdy juz sie rozdzielili - ale takiej jak ty... nie masz nigdzie na swiecie. - Przez chwile patrzyli sobie w oczy. - Obiecaj, ze mi powiesz, kiedy nabede dostatecznie duzo doswiadczenia... -Ja jestem zlodziejka, a ty szeryfem Krondoru - odpowiedziala cicho. - Jaka bylaby z nas para? Dash usmiechnal sie szeroko: -Czy kiedykolwiek opowiadalem ci o moim dziadku? Dziewczyna potrzasnela glowa z udawanym gniewem. -Nie mamy na to czasu! -A wiec... jaki to problem? -Znalezlismy te szajke, ktorej czlonkowie wedruja kanalami i prawdopodobnie zabili twoich ludzi. -Gdzie sie ukryli? -Nieopodal miejsca, gdzie zabito Kirby'ego, przy Pieciu Oczkach. Znajduje sie tam wielka garbarnia, .spalona do cna podczas walk, ale z rozleglymi piwnicami... i kanalem wiodacym az do zatoki, bo scieki spuszczali do morza. -Musze to zobaczyc. -Tak myslalam. - Ruszyli do wyjscia na ulice. - Dash? - odezwala sie Trina po przejsciu kilku krokow. -Co znowu? -Chodzi o staruszka... -Jak on sie czuje? -Dlugo juz chyba nie pociagnie. -Do kata! - zaklal Dash, zaskoczony tym, ze wiadomosc o bliskiej smierci przyrodniego brata dziadka napawa go niespodziewanym smutkiem. - Gdzie on jest? -W bezpiecznym miejscu. Niestety, nie zobaczysz go wiecej. -Dlaczego? -Nie chce juz widziec nikogo procz mnie i jednego lub dwu innych bliskich przyjaciol. Mlodzieniec milczal przez chwile, az wreszcie zadal nurtujace go pytanie. -Kto przejmie po nim schede? -Mialabym powiedziec szeryfowi? - usmiechnela sie dziewczyna. -Powiesz, powiesz - odparl powaznie. - Jak tylko wpakujecie sie w klopoty. -A... to jest rzecz do przemyslenia - stwierdzila. Pospiesznie przemierzali pograzone w mroku ulice, a kiedy dotarli do opuszczonej, polnocnej czesci miasta, gdzie dawniej miescily sie rzeznie, jatki i garbarnie, Trina poprowadzila Dasha labiryntem kretych zaulkow i dziedzincow opuszczonych zabudowan. Mlodzieniec zapamietal droge, zauwazywszy przy okazji, ze Szydercy oczyscili czesc przejsc, szykujac sobie drogi szybkiego odwrotu. Wkrotce znalezli sie przed szeregiem wypalonych nedznych chalupin, z ktorych zostaly jedynie czesci zewnetrznych scian i gdzieniegdzie resztki dachow. Wszystkie razem przylegaly niegdys do szerokiego kanalu o brzegach wylozonych kamieniami. Podczas ulewnych deszczow kanal napelnial sie woda, mozna tez bylo go zasilic, otwierajac sluzy na rzece przeplywajacej obok polnocnych dzielnic miasta. Teraz, w lecie i przy zniszczonych sluzach, srodkiem kanalu saczyl sie tylko cienki strumyk. Trina zrecznie przeskoczyla na druga strone. Dash poszedl w jej slady, podziwiajac gibkosc dziewczyny. Miala na sobie, jak zwykle, meska koszule, czarna skorzana kurtke, waskie spodnie i wysokie buty z miekkimi cholewami. Mlodzieniec mogl tylko podziwiac sprezystosc i sile widoczne w kazdym jej ruchu. Zmierzala prosto ku zionacemu pustka szerokiemu otworowi wielkiej rury po drugiej stronie kanalu. Obramowanie wylotu - wykonane z solidnie wypalonej gliny - wzmocniono zelaznymi obejmami. Niektore kawalki glinianego kregu poodpadaly w miare uplywu czasu, a znad rury sterczal trzystopowy zelazny pret. Trina podskoczyla sprezyscie, chwycila za pret i przewinawszy sie zrecznie, znikla w glebi rury. Dash odczekal chwile, dajac jej czas na przedostanie sie dalej, i powtorzyl jej wyczyn. Koniecznosc wymuszajaca skok odkryl w chwile potem, kiedy przelecial nad rumowiskiem potrzaskanej gliny, szkla i pogietych, ostrych metalowych krat. -Nie sa to zwykle smieci, jakich mozna by sie spodziewac w takim miejscu - powiedzial, odzyskujac rownowage po skoku. -To ma odstraszyc przypadkowych szperaczy. Milczac, dziewczyna ruszyla w glab, a Dash podazyl za nia. Zapuszczali sie coraz glebiej w siec kanalow, gdzie Trina czula sie pewnie i szla jak po sznurku, choc wszedzie panowaly niemal kompletne ciemnosci, bo z gory z wypalonych budynkow saczylo sie tylko nikle swiatlo. Na pierwszym zakrecie w prawo siegnela w bok i z jakiejs kryjowki wydobyla lampe. Dash usmiechnal sie, choc nie skomentowal znaleziska. Stary, wyprobowany system nic sie nie zmienil. Zapalila latarnie i oslonila swiatlo. Na zewnatrz padala teraz waska struga swiatla, pozwalajaca im na poruszanie sie w mroku, ale niewidoczna z boku - aby je dostrzec, trzeba bylo znajdowac sie w odleglosci najwyzej kilku krokow i patrzec prosto ku jego zrodlu. Trina zaprowadzila Dasha do miejsca, gdzie dwa spore kanaly laczyly sie w trzeci. Znajdowaly sie tu jeszcze wyloty dwu mniejszych, do ktorych trzeba bylo sie wczolgiwac. Wezel tworzyla spora, lukowato sklepiona piwnica. Byli u slawnych Pieciu Oczek, Trina wskazala Dashowi lewy, wyzszy wylot dwu wezszych rur. Mlodzieniec sprezyl sie do podskoku, kiedy uslyszal ostrzezenie: -Uwazaj na druty... Podciagnal sie w gore i powoli, ostroznie wczolgal w mrok, macajac ostroznie dookola na wypadek, gdyby byly tu jeszcze jakies czujniki. Trina ostrzegla go o drutach, dziadek jednak czesto mu powtarzal, ze ludzie, ktorzy w sytuacjach takich jak ta nie sprawdzaja wszystkiego sami, najczesciej wychodza z nich nogami do przodu. Sunac powoli, cal po calu do przodu, rozmyslal o Trinie. Jako przystojny, mlody czlowiek i wnuk najpotezniejszego wielmozy w Krolestwie, cieszyl sie przychylnoscia kobiet od pietnastego roku zycia. Dwakroc sie zdarzylo, ze doszedl do wniosku, iz sie zakochal... ale w obu przypadkach trwalo to niedlugo. W tej mlodej zlodziejce, ktora nosila sie jak mezczyzna, nie dbala o fryzure i miala niezwykle przenikliwe spojrzenie, bylo jednak cos takiego, co nieodparcie go ku niej pociagalo. Owszem, kusila go jej kobiecosc... w koncu dawno juz nauczyl sie korzystac z uciechy, jaka daje roznica plci mezczyznom i kobietom, ale tkwilo w tym wszystkim cos jeszcze. Zastanawial sie, czy kiedykolwiek nadarzy sie okazja, by oboje przekroczyli granice zwyklego flirtu. I nagle niemal zapragnal sam dac sobie kopniaka w zadek. Tkwil oto w mroku, macajac dookola w poszukiwaniu pulapek, a jednoczesnie myslal, jakby tu sie dobrac do... Niemal uslyszal w duchu kasliwe uwagi dziadka. Stary wyga niezle bylby mu zmyl leb za takie "roztargnienie". Nabrawszy tchu w pluca, ostroznie ruszyl dalej. Po kilku minutach uslyszal dobiegajace z przodu dzwieki, brzmiace zaledwie jak szept, ale cierpliwie czekal. Po chwili znow je uslyszal i przy niewielkim wysilku zdolal rozroznic odglosy cichej rozmowy. Cal po calu zaczal posuwac sie do przodu. I nagle zamarl, wyczuwszy przed soba jakas przeszkode. Wyciagnawszy ostroznie dlon, dotknal cienkiej linki. Nie ruszyl sie, czekajac na reakcje - dzwiek lub glos, ktory ostrzeglby go, ze ten, kto umiescil tu te linke, zostal zaalarmowany. Poniewaz nic takiego nie nastapilo, cofnal dlon - i znow znieruchomial. Dotknal linki ponownie, tak ostroznie, jak tylko mogl to uczynic w tej sytuacji, a potem powiodl palcem wzdluz niej, docierajac do metalowego oczka wbitego w sciane kanalu, mocujacego ja. Powiodlszy palcem w przeciwna strone, doszedl szybko do drugiego oczka - w ktorym linka znikala, przeciagnieta na jego druga strone. Delikatnie sprawdzil przestrzen nad linka i pod nia. Przekonal sie, ze drugiej nie bylo. Cofnal sie nieco i przewrocil na plecy. A potem znow ruszyl przed siebie. Delikatnie i ostroznie przytrzymujac linke, przesunal sie przed nia. Dopiero potem wrocil na lokcie i kolana. Nastepnie ostroznie ruszyl dalej. Wkrotce zobaczyl przed soba nikle swiatlo. Podczolgawszy sie w jego strone, znow uslyszal rozmowe... i tym razem prawie udalo mu sie ja zrozumiec. Powoli ruszyl jeszcze do przodu. W koncu dotarl do sporego baseniku odplywowego, przykrytego od gory krata. Nad soba uslyszal odglos krokow. Smrod, jaki uderzyl w jego nozdrza, pozwolil mu wysnuc wniosek, ze ci na gorze uzywali kraty jako pisuaru, ale nie mieli dosc wody, by splukiwac rure. -Co to takiego? - rozleglo sie pytanie i Dash znieruchomial. -Pierog z miesem. Sa tu jeszcze pieprz i cebula... wszystko razem smakowicie zapieczone. Dostalem na rynku. -A co to za mieso? Dash przysunal sie blizej. -Wolowina! A bo co? -Wyglada mi na konine. -A skad mozesz wiedziec? Masz takie oko, czy co?! -To daj mi ugryzc... Wtedy bede pewien. Dash przysunal sie jeszcze blizej i wykrecil szyje. Zauwazyl jakis ruch, ale wieksza czesc pola widzenia zaslaniala mu para poteznych buciorow. Dostrzegal jeszcze nogi jakiegos krzesla ustawionego przy kracie odplywowej - buty nalezaly do siedzacego na nim jegomoscia. -Kon, krowa, co za roznica? Chcesz troche, bo sam nic nie masz! -Nie wiedzialem, ze bedziemy musieli tak dlugo tu czekac. -Moze pozostali maja jakies klopoty? -Moze... ale rozkazy sa jasne... siedziec cicho i czekac na sygnal. -Macie przynajmniej jakies karty? Dash usadowil sie wygodniej, szykujac sie na dlugie czekanie. Przed switem Dash wrocil do szerszej rury przy Pieciu Oczkach. Nie bez pewnego rozczarowania stwierdzil, ze Trina juz nan nie czeka. Wiedzial, ze odeszla, gdy wlazl do scieku, ale mial nadzieje, ze ja zastanie. Odkryl, ze uczucie rozczarowania jest rownie irytujace jak to, co odkryl. Nie chcac zwlekac, szybko przebrnal przez kanaly i ruszyl do aresztu przy Nowym Targu. Wiedzial, ze jak tylko tam sie znajdzie, bedzie musial zmienic odziez... a potem musi udac sie do palacu. Sprawa, na jaka sie natknal, przerastala mozliwosci szeryfa i jego konstabli... Powinien sie nia zajac Brian Silden i armia... Zmusil sie do spokoju, ale jezeli to, co odkryl, bylo prawda, ktos przygotowywal teren pod wielka operacje. Wewnatrz stolecznych murow czaili sie zolnierze nieprzyjaciela, ktorzy pewnego dnia przysporza im klopotow... i Dash byl pewien, ze juz niedlugo. Rozdzial 21 TAJEMNICE Otwarto drzwi.Wszedl przez nie Nakor, potrzasajacy glowa i powtarzajacy: -Nie, nie, nie. To nie przejdzie. Rupert Avery podniosl glowe znad lezacych przed nim planow. Stal na parterze pomieszczenia, ktore niegdys bylo siedziba Domu Kawowego Barreta, obserwujac robotnikow, naprawiajacych sciany i dach nad niegdysiejsza galeria. -O co ci chodzi? Co nie przejdzie? - spytal Nakora. Ten spojrzal nan ze szczerym zdziwieniem, zdumiony, ze ktos go o cos pyta. -Co? Co nie przejdzie? Roo parsknal smiechem. -To ty mruczales pod nosem, ze to nie przejdzie. -Naprawde? - zdziwil sie Nakor. - Niezwykle! Teraz glowa potrzasnal Roo. -Niezwykle, w twoim przypadku? Skadze znowu! -Niewazne - stwierdzil Isalanczyk. - Musze cos zrobic. -Co mianowicie? -Musze przeslac komus wiadomosc. -Komu? -Pugowi. Roo skinieniem dloni poprosil Nakora na strone. -Sadze, ze najlepiej bedzie, jak zaczniesz od poczatku... -Dzis w nocy mialem sen - stwierdzil maly przechera. - Rzadko mi sie cos sni, wiec kiedy juz trafi mi sie cos takiego, dobrze go sobie zapamietuje. -Mow dalej - rzekl Roo. - Jak do lej pory wszystko rozumiem. Nakor usmiechnal sie szeroko. -Nie sadze... ale to nic. Cos sie dzieje... To tak, jakby zdarzyly sie trzy fakty, pozornie nie majace ze soba nic wspolnego, ale w gruncie rzeczy bedace jednoscia. Kazdy z nich wydaje sie czyms innym, niz jest w istocie. No i tak... jedno z drugim i trzecim... musze porozmawiac z Pugiem. -Przyznam, ze przestalem rozumiec - stwierdzil Roo. -Nic nie szkodzi - rzekl Nakor, sciskajac uspokajajaco przedramie rozmowcy. - A skoro juz o tym mowimy... Wiesz, gdzie szukac Puga? -Nie... ale moge zapytac w palacu. Ktos tam powinien wiedziec. A ty... nie masz w zapasie jakiejs sztuczki, ktora moglaby sciagnac jego uwage? -Moze i mam, ale nie jestem pewien, czy szkody, jakie moglaby wywolac, zrownowaza korzysci. -No to moze... nie, nie jestem ciekaw. -I bardzo dobrze - stwierdzil Nakor. Rozejrzal sie dookola, jakby dopiero teraz dotarlo don, gdzie jest. - Ale co ty tu wyrabiasz? -Wiesz... od upadku miasta zywa dusza nie widziala wlasciciela. ... a zreszta nawet gdyby sie odnalazl, jakos sie dogadamy. - Roo zatoczyl reka, wskazujac caly budynek. - Chce odtworzyc dawny wyglad i funkcje tego miejsca... Bardzo je lubilem. -Tak byc powinno - stwierdzil Isalanczyk z usmiechem. - Zarobiles tu sporo grosza. -Owszem... - Roo wzruszyl ramionami. - Po czesci masz racje... ale chodzi mi o to, ze tu zaczela sie moja kariera. -Przeszedles dluga droge - stwierdzil Nakor. -Dluzsza, niz moglbys sobie wyobrazic - rzekl niegdysiejszy lokator celi smierci. -Jak sie ma twoja malzonka? -Jest jej... wiecej - odparl Roo z usmiechem, wykonujac znaczace gesty u swego brzucha. -Slyszalem, ze wrociles do miasta z Lordem Vasariusem jako twoim wiezniem. -Nie jest moim wiezniem - zaprzeczyl Roo. -Warto tego posluchac? -Warto. -No to opowiesz mi przy okazji... ale najpierw musze odszukac Puga. Roo zrozumial, ze nie pozbedzie sie natreta. -Wiesz co? - odparl z rezygnacja w glosie. - Moge chyba odlozyc te robote... chodzmy wiec do aresztu przy Nowym Targu i zasiegnijmy rady Dashela Jamisona. -Doskonale - odparl Nakor i obaj wyszli na ulice. Wszedzie gdzie spojrzeli, widzieli oznaki tego, ze miasto powoli wraca do zycia, jakie znali sprzed wojny. Codziennie odnawiano jakis budynek albo otwierano na nowo sklep czy kram. W miescie pojawialo sie coraz wiecej towarow, sprowadzanych albo promami z Rybaczowki, albo karawanami. Krazyly plotki o wielkim transporcie z Kesh, ktory mial sie pokazac w przyszlym tygodniu - po raz pierwszy od czasu zakonczenia walk. Poniewaz formalnie nikt nikomu nie wypowiadal wojny, nikt nie odrzucal mozliwosci handlu pomiedzy Kesh a Krolestwem. Gdyby czlonkowie Gildii Wrakarzy nie ustawali w wysilkach, port moglby zaczac przyjmowac pierwsze statki juz wiosna, a podczas nastepnego roku w pelni mozna by odtworzyc jego mozliwosci przeladunkowe. -To miasto jest jak czlowiek, nieprawdaz? - stwierdzil Nakor, przeciskajac sie przez tlum. -Ciezko go pobito - stwierdzil Roo - ale juz odzyskuje zdrowie. -Nie w tym rzecz. Znam miasta nie majace... jakby tu rzec... osobowosci. Czegos, co rozni je od innych... Bardzo wiele jest takich w Imperium. To stare miasta... o bardzo bogatej historii, ale nie sposob w nich odroznic dzien od dnia... W porownaniu z nimi, w Krondorze dzieje sie mnostwo ciekawych spraw... -W pewnym sensie masz racje... - rozesmial sie Roo. .Kiedy dotarli do Nowego Targu, ujrzeli budynek aresztu, odmalowany i pyszniacy sie nowymi kratami w kazdym oknie. Po przekroczeniu jego progow natkneli sie na urzednika o nieco roztargnionym wygladzie. Ten na ich widok zapytal: -Waszmosciowie do kogo? -Szukamy szeryfa - wyjasnil Nakor. -Jest gdzies na targu... i nie bardzo wiadomo, kiedy mozna sie go spodziewac z powrotem. Bardzo mi przykro - stwierdzil, wracajac do swoich papierow. Roo skinieniem dloni wezwal Nakora do wyjscia. Staneli na ganku, skad mogli popatrzec na tlum zapelniajacy rynek. Kramarze postawiali swoje sklepiki w szeregi, tworzac waskie przejscia. Wokol zewnetrznej granicy targu rozmiescili sie przekupnie sprzedajacy towary wylozone wprost na kocach, deskach... a niektorzy proponowali jakies tajemnicze przedmioty ukrywane pod polami kurtek. -Moze byc gdziekolwiek... - stwierdzil Roo, zwracajac sie do Nakora. Nakor usmiechnal sie szeroko. -Wiem, jak przyciagnac jego uwage. -Czekajze! - zachnal sie Roo, kladac dlon na ramieniu malego franta, zanim ten zdazyl zejsc z ganku. -A co? -Znam cie, przyjacielu, jak zly szelag... i jezeli uwazasz, ze osiagniesz cokolwiek, wszczynajac taka burde na targu, ze wszyscy ceklarze sie wsciekna... to sadze, ze nie jest to najlepszy pomysl. -No... ale z pewnoscia dopielibysmy swego. -Przypomnij sobie stare przyslowie. -Znam ich wiele. Ktore konkretnie masz na mysli? -To o uzywaniu mlota do odpedzenia muchy siedzacej na czyims nosie. Nakor usmiechnal sie jeszcze szerzej. -Owszem... pamietam... jest bardzo obrazowe. -Tak czy owak, powinnismy odszukac Dasha bez wszczynania rozruchow. Obaj ruszyli w glab ludzkiej cizby. Roo wiedzial, ze w Krondorze zyla obecnie mniej niz polowa dawnych mieszkancow, Nowy Targ byl jednak chyba zatloczony bardziej niz przed wojna - glownie dlatego, ze niemal cala dzialalnosc tak czy owak zaczynala sie lub konczyla wlasnie tutaj. Choc odbudowywano cale miasto, codzienny ruch skupial sie na targu. Roo i Nakor przeciskali sie obok wozow, gdzie wylozono nowalijki i wczesne warzywa, worki grochu, pszenicy i zyta, a nawet ryzu sprowadzanego gdzies zza Kranca Ziemi. Jedni przekupnie proponowali owoce, wino i piwo, inni podsuwali przechodniom gotowe potrawy, wonne i soczyste. Gdy mijali kramarza, zachwalajacego pakashke, kanapki chleba zapiekanego z miesem, cebula, pieprzem i sypkim serem, Nakor pociagnal nosem. -Ten czlowiek tak popieprzyl mieso, ze mam lzy w oczach od samej woni! Roo parsknal smiechem. -Sa tacy, ktorzy lubia, jak ich pali jezyk. -Dawno juz zdazylem zauwazyc - stwierdzil Nakor - ze wielu oszustow nadmiarem pieprzu maskuje kiepska jakosc miesa. -A moj ojciec powiadal - odparl Roo - ze jesli posypiesz mieso dostatecznie duza iloscia przypraw, to smak miesa przestaje byc istotny. Nakor rozesmial sie. Gdy skrecili za rog, zobaczyli grupe mezczyzn stojacych przed wozem stanowiacym prowizoryczny szynkwas. Na obu koncach wozu ustawiono beczki, a na nich polozono deske. Wokol stalo kilkunastu ludzi. Pili trunki i co chwila wybuchali smiechem. Gdy Nakor i Roo podeszli blizej, wsrod zebranych zapadla cisza... i wszyscy utkwili czujne spojrzenia w nadchodzacych. Cisza trwala, dopoki obaj nie mineli szynku. -Dziwne - mruknal Isalanczyk, kiedy odeszli nieco dalej. -Co znowu? -Ci ludzie... - Nakor kiwnal dlonia za siebie. -Co z nimi? Isalanczyk przystanal. -Odwroc sie i powiedz mi, co widzisz. Roo zrobil, o co go poproszono. -Widze grupe popijajacych piwo robotnikow. -Przyjrzyj sie im lepiej - poradzil Nakor. -No, nie wiem... -Co takiego? Roo podrapal sie po brodzie. -Owszem... cos jest z nimi nie tak... ale nie umiem tego ujac w slowa. -Chodzmy dalej. - Nakor pociagnal Roo w strone, w ktora szli przedtem. - Po pierwsze, to nie sa robotnicy. -Co ty gadasz? -Poprzebierali sie za robotnikow, ale nimi nie sa. To zolnierze. -Zolnierze? - zdumial sie Roo. - Po czym poznales? -Masz wiecej pracy niz robotnikow, prawda? -Owszem. To prawda. -To dlaczego ci ludzie stercza tu nad piwem? O tej porze dnia nie maja roboty? -No... - Roo umilkl. - Do licha! - odezwal sie po chwili. - Myslalem, ze to przerwa obiadowa. -Przerwa bedzie dopiero za godzine - stwierdzil Isalanczyk. - Zauwazyles, jak umilkli, kiedy podeszlismy blizej? Zwroc tez uwage na to, ze wszyscy ich omijaja szerokim lukiem. -Owszem... teraz widze, do czego zmierzasz - rzekl Roo. - Nasuwa sie pytanie, co tez tu robia ci zolnierze, ktorzy poprzebierali sie za robotnikow popijajacych ranne piwko? -Nie, nie w tym rzecz - sprzeciwil sie Nakor. - Stoja tam poprzebierani za popijajacych poranne piwko robotnikow po to, zeby ludzie uznali ich za popijajacych ranne piwko robotnikow. Ale duzo dalbym za to, by sie dowiedziec, dlaczego chca, by ludzie mysleli o nich jak o robotnikach... -Zaczynam chwytac - stwierdzil Roo. - Poszukajmy Dasha. Odszukanie ludzi z czerwonymi opaskami na ramionach zajelo im polowe godziny, a gdy ich dogonili, na ich czele znalezli Dasha. Ujrzawszy przyjaciol, mlody szeryf zdal dowodztwo zastepcy. -Roo, Nakor... co moge dla was zrobic? -Powiadom swego pradziadka, ze musze z nim pomowic. Ale przedtem zwroc uwage na tych ludzi przy wozie - kiwnal dlonia, wskazujac kierunek - ktorzy poubierali sie jak robotnicy, ale wcale nimi nie sa... -Wiem. - Kiwnal glowa Dash. - Takich grup na calym targu jest kilka. -Ooo... - zdziwil sie Roo. - Wiec wiesz? -Jaki bylby ze mnie szeryf, gdybym ich nie zauwazyl? -Przecietny, taki, jakich wielu - stwierdzil Nakor. - No, ale skoro o nich wiesz, to porozmawiajmy o Pugu. -A o co chodzi? -Musze sie z nim zobaczyc. Dash zmruzyl oczy. -I wyobrazasz sobie, ze ja ci to zalatwie? -Jestes jego prawnukiem... Jak sie z nim kontaktujesz? Dash potrzasnal glowa. -Nijak. Moze ojciec mial jakis sposob, ale mi o nim nie powiedzial. Dziadek... nie wiem. Babce wystarczylo tylko zamknac oczy. -Wiem - ucial Nakor. - Gamina potrafila go znalezc na przeciwleglym krancu swiata... -Myslalem, ze wy, magowie... - rzekl Jimmy. -Rzadko go widywalem - przyznal Isalanczyk. - No, oczywiscie nie mowie o czasie, jaki razem spedzilismy na wyspie. Moze tam zostal... Hej! - zwrocil sie do Roo. - Pozyczysz mi statek, ktory dowiezie mnie na Wyspe Czarnoksieznika? -Moze nie raczyles tego zauwazyc - rzekl Roo z przekasem w glosie - ale tam sie toczy wojna... ludzie sie zabijaja, a okrety ida na dno. - Wskazal dlonia morze. - Statek z Wolnych Miast moglby sie przemknac bez tego, by ktos mu czynil wstrety, ale na okret pod bandera Krolestwa napadna piraci queganscy, keshanscy albo opryszki Fadawaha - chyba ze poplynie za nim cala flota. Statek moze bym ci i pozyczyl... ale flote... co to, to nie. -Nie potrzebuje floty - stwierdzil Nakor. - Jeden okret wystarczy. -A piraci? - -Nie ma problemu - rzekl Nakor z usmiechem. - Znam kilka sztuczek. -No dobrze... - rzekl Roo. - Ale o co chodzi? -A co, nie mowilem? -Nie - rzekl Roo i spojrzal na Dasha, ktory wzruszyl ramionami. -No to musicie sami zobaczyc - stwierdzil Isalanczyk i odwrociwszy sie na piecie, ruszyl przed siebie, nie zadbawszy nawet o to, by sprawdzic, czy rozmowcy podazyli jego sladem. -Lepiej chodzmy za nim i sprawdzmy, o czym on gada - rzekl Dash. Pospieszyli wiec, by nie stracic z oczu malego wygi, ktory energicznie przepychal sie przez tlum, caly czas kierujac sie ku Wschodniej Bramie, otwierajacej sie na Trakt Krolewski. Kiedy dotarli na miejsce, Roo byl tak zasapany, ze niemal stracil dech. -To trasa na konna przejazdzke... - wysapal w koncu. -Nie mam konia - stwierdzil rzeczowo Nakor. - Mialem raz pieknego, czarnego rumaka, ale mi zdechl. To bylo wtedy, gdy nosilem miano Blekitnego Jezdzca. -Co chcesz nam pokazac? - ucial Dash jego dalsze wynurzenia. -To - stwierdzil Nakor, pokazujac rzezbe, ktora kazal tu ustawic tydzien temu. Przed posagiem stalo kilkunastu gapiacych sie nan i gwaltownie gestykulujacych ludzi. Dash i Roo zeszli z drogi i podeszli blizej, aby lepiej przyjrzec sie rzezbie bogini. -A coz to znowu? - zdumial sie Roo. Po twarzy posagu splywaly zaczynajace sie w kacikach oczu dwie strugi czerwieni, szpecac skadinad niemal doskonala urode oblicza bogini. Dash przecisnal sie przez tlumek gapiow i przyjrzal dokladniej zjawisku. -To wyglada jak krew! -Bo to jest krew - zachnal sie Nakor. - Posag Pani roni krwawe lzy! Roo szybko sie cofnal. -To jakas twoja sztuczka, prawda? -Nie! - po raz wtory zachnal sie Nakor. -- Nigdy bym sie nie znizyl do tanich sztuczek... przynajmniej, gdy chodzi o nasza Pania. Ona jest Boginia Dobra... i ja... nie, po prostu bym nie mogl, i tyle! -No dobrze - stwierdzil Dash. - Przyjmuje, ze mowisz prawde. Ale jaka jest przyczyna tego zjawiska? -Nie mam pojecia - stwierdzil Nakor. - Ale to jeszcze nic! Trzeba wam zobaczyc ten drugi... fenomen! Ruszyl z powrotem ku miastu, a Dash i Roo wymienili spojrzenia. -Ogromniem ciekaw - rzekl z przekasem Dash - co jeszcze ten kurdupel nam pokaze. Zeby nadazyc za malym czlowieczkiem, ponownie musieli niezle wyciagac nogi. Weszli w miejska brame, przecieli wschodnie miejskie kwartaly i znow przez cale miasto wrocili ku targowi. Tym razem jednak, zamiast wejsc w ludzka cizbe, Nakor skrecil do Placu Swiatynnego. W pewnym momencie Roo wybuchnal smiechem. -A nie byloby wygodniej, gdyby oba cuda zdarzyly sie o jedna przecznice od siebie? - wykrztusil w odpowiedzi na nieco zdumione spojrzenie Dasha. -Nie mam pojecia - stwierdzil mlody szeryf. W koncu dotarli do pustej dzialki pomiedzy swiatyniami Lims-Kragmy i Guis-wa. Kaplani obu obrzadkow zerkali niespokojnie na tlum, zebrany przed namiotem postawionym posrodku dzialki. Dash nie mial pojecia, skad maly frant wytrzasnal ten namiot. Jednego dnia go nie bylo, a nastepnego juz stal - wielki, rozlegly i dostatecznie obszerny, by pod jego skrzydlami schronilo sie kilkuset ludzi. Teraz mlody szeryf zaczal przebijac sie przez cizbe. Niektorzy sarkali - dopoki nie zauwazyli jego czerwonej opaski. Kiedy dotarl do wejscia, z Nakorem i Roo depczacymi mu po pietach, zatrzymal sie i otworzyl usta ze zdumienia. - Bogowie! - steknal porazony dziwem. W pierwszym rzedzie zobaczyl grzbiety siedzacych don tylem w medytacyjnych pozach Sho Pi i kilkunastu akolitow, nie to go jednak zdumialo. Posrodku namiotu tkwila Aleta. Wlasnie tkwila - nie stala bowiem ani nie siedziala. Przybrala pozycje taka sama jak Sho Pi - skrzyzowane piety podsuniete pod posladki, dlonie wparte o kolana. Plawila sie w blasku, ktory emanowal z jej ciala, zalewajac namiot fala nieziemskiej poswiaty. I unosila sie w powietrzu na wysokosci szesciu stop nad ziemia. -Dam ci statek - szepnal ochryple Roo, kladac dlon na ramieniu Nakora. -Ale po co ci moj pradziadek? - spytal szeptem Dash. - Dlaczego nie zwrocisz sie do innych kaplanow? -Dlatego! - stwierdzil Nakor, wskazujac dlonia cos, czego jego towarzysze w pierwszej chwili nie dostrzegli. Tuz pod unoszaca sie w powietrzu kobieta kotlowala sie chmura czerni. Dash i Roo nie dostrzegli jej zaskoczeni widokiem unoszacej sie w powietrzu i emanujacej blaskiem dziewczyny - teraz jednak zauwazyli... nieprzenikniona czern, zlowroga, emanujaca nienawiscia i groza. Natychmiast pomysleli o tym samym: emanujace od Alety swiatlo stanowilo zapore dla mroku, trzymalo go w miejscu, nie pozwalajac rozlac sie po calym swiecie. -Co to takiego? - spytal Dash. -Cos bardzo zlego - odparl Nakor. - Nie sadzilem, ze kiedykolwiek cos takiego zobacze. Trzeba o tym jak najszybciej powiadomic Puga. Wkrotce dowiedza sie o tym kaplani w swiatyniach, to tez jest istotne, ale przede wszystkim musi o tym uslyszec Pug. - Spojrzal Dashowi prosto w oczy. - Nie wolno nam zwlekac. Roo chwycil franta za reke. -Natychmiast zabieram cie do Rybaczowki. Wsadze cie na poklad okretu, a ty tylko powiedz kapitanowi, dokad chcesz plynac. -Dziekuje - odparl Nakor i odwracajac sie do Sho Pi, wrzasnal: - Miej na wszystko baczenie! I powiedz Dominikowi, ze ma pokierowac sprawami swiatyni, dopoki nie wroce. Jezeli nawet Sho Pi uslyszal mistrza, nie odpowiedzial ani slowem. -Nie wiem, czy poradzilbys sobie z tym wszystkim bez Sho Pi - zauwazyl Roo, kiedy opuszczali dziedziniec. -Musze przyznac, ze to prawda - stwierdzil Nakor, wzruszajac ramionami. - Ale tez juz nie jestem jego Mistrzem. -Od kiedy? - zainteresowal sie Roo, skrecajac w glowna ulice. -Od chwili, w ktorej kilka godzin temu Aleta zaczela sie unosic w powietrzu... - odparl Nakor, machnawszy swoim kosturem za siebie. -Rozumiem... -I to wlasnie mialem na mysli. -Znaczy... kiedy? -Kiedy mnie zapytales, o co mi chodzi. -Ale kiedy? - zachnal sie Roo. - Jezeli dobrze pamietam, zadaje ci to pytanie nieustannie, od chwili, w ktorej zobaczylismy sie po raz pierwszy. -Kiedy wkroczylem do Domu Kawowego i powiedzialem, ze to nie przejdzie. To mialem na mysli. Te czern. -Nie wiem, czym ona jest - odparl Roo - i nie sadze nawet, bym chcial wiedziec, ale stwierdzenie, ze "nie przejdzie" to bardzo lagodny sposob wyrazenia istoty sprawy. Sam jej widok smiertelnie mnie przerazil. -Uporamy sie z tym - stwierdzil Nakor. - Niech no tylko Pug sie o tym dowie. Kiedy dotarli do przystani, Roo wezwal do siebie jedna ze swoich szalup. Pojawila sie po kilku minutach. Polecil, by wraz z Nakorem natychmiast przewieziono ich na poklad jego najsmiglejszego statku. -A co zrobisz, jezeli nie zastaniesz Puga na wyspie? -Nie trap sie - - odparl Nakor. - Juz tam Gathis go jakos dla mnie znajdzie. Ktos na wyspie z pewnoscia do niego dotrze. Gdy Isalanczyk wspinal sie po drabince linowej, Roo zawolal: -Mosci kapitanie! Odbijajcie jak najszybciej... i zabierzcie tego czleka dokad sobie zyczy! -Panie Avery! - zachnal sie zdumiony kapitan. - Polowa ladowni swieci jeszcze pustkami! -I dobrze, mosci kapitanie. Masz wasc zapasy na dwa tygodnie zeglugi? -Aye, sir! Mam! -To juz wszystko. -Aye, sir! - odparl kapitan, salutujac sprezyscie. - Gotuj sie do drogi! Zabezpieczyc ladunek! Ludzie pobiegli do lin, Roo zas wydal rozkazy zalodze lodzi. Szalupa zawrocila i ruszyla do brzegu. Do pomostu dotarli akurat na czas, by zobaczyc, jak z rej opadaja zagle. Roo w duchu zlozyl Nakorowi zyczenia pomyslnej podrozy. Przy sprzyjajacym wietrze przechera mogl dotrzec do Wyspy Czarnoksieznika w tydzien, a znal Nakora i jego "sztuczki" na tyle, by wiedziec, ze z pewnoscia beda im towarzyszyc dobre wiatry. Idac po pomoscie, pomyslal tez, ze cokolwiek wlasnie dzialo sie w Krondorze, przekraczalo to swoja skala wszelkie jego marzenia o potedze i wplywach. Do rozgrywki wlaczali sie gracze, wobec ktorych najbardziej wplywowy czlek w Zachodnich Dziedzinach byl rownie bezsilny jak niemowle - i to napawalo go strachem. Postanowil, ze zostawi dzis robotnikow samych i wroci do swego majatku. Karli nadzorowala tam odbudowe, on zas nagle poczul ogromna potrzebe spedzenia nocy w towarzystwie dzieci i zony. Jimmy przegladal raporty, az w koncu litery zaczely mu sie rozplywac przed oczami. Wreszcie wstal. -Musze wyjsc, by zaczerpnac swiezego powietrza. -Rozumiem. - Duko podniosl wzrok znad drugiej sterty papierow. - Czytaliscie od switu... - Najemnik coraz lepiej radzil sobie z pismem Krolestwa i teraz czytal juz prawie z ta sama szybkoscia, z jaka Jimmy mogl mu odczytywac meldunki na glos, ale otrzymywali tak wazne wiadomosci, ze nie mogli ryzykowac pomylek. Ostateczny efekt mial dwa oblicza: obecnie Jimmy nie mogl siegnac wzrokiem dalej niz dwie stopy, ale jednoczesnie zdolal sobie wyrobic ogolne spojrzenie na strategiczna sytuacje poludniowych rubiezy Krolestwa. W Imperium Wiecznego Kesh opracowali jakis plan. Jimmy nie dostrzegal jeszcze calosci, pewien byl jednak, ze do jego realizacji potrzebne bedzie zwiazanie sil Krolestwa w dwu miejscach: na Krancu Ziemi i nieopodal Shamaty na wschodzie. Bywaly momenty, kiedy zdawalo mu sie, ze potrafi przejrzec nastepne posuniecie Kesh, w sumie jednak nie umial poskladac znanych mu elementow w sensowna calosc. Gdy prostowal ramiona, przed budyneczkiem dowodztwa pojawil sie jezdziec na spienionym koniu. -Sir! - zawolal, osadzajac rumaka w miejscu. - Wiadomosci z Shamaty! Mlodzieniec zeskoczyl z ganku i wzial pakiet dokumentow. Kiedy wniosl je do srodka, Duko usmiechnal sie z przekasem: -Za bardzo sobie nie odpoczeliscie... -Wiadomosci z Shamaty! - wyjasnil Jimmy. -Znowu? No, to je lepiej przeczytajcie. -Znac bylo, ze poslaniec gnal tu, co kon wyskoczy - stwierdzil Jimmy, rozwijajac rulon. Okazalo sie, ze wewnatrz znajduje sie tylko jeden meldunek. - Bogowie! - zachnal sie, przebieglszy wzrokiem jego tresc. - Jeden z naszych patroli spostrzegl z daleka szybko maszerujaca kolumne Keshan, ciagnaca ku polnocnemu wschodowi przez Przelecz Tahupset. -I co z tego wynika? - spytal Duko. -Niech mnie porabia, jezeli wiem! - stwierdzil Jimmy. Skinieniem dloni przywolal spod sciany jednego z adiutantow i obaj rozwineli przed Diukiem mape. - Ta przelecz biegnie wedle zachodniego brzegu Morza Snow. To czesc starego szlaku karawan kupieckich, jaki laczyl niegdys Shamate i Landreth. -Ale dlaczego Keshanie mieliby zajmowac Landreth, kiedy mamy w Shamacie zaloge, a jej oddzialy moga ich zajsc od tylu? Jimmy milczal przez chwile, wpatrujac sie przez chwile przed siebie, a potem odpowiedzial: -Poniewaz oni wcale nie ida na Landreth. Chca tylko, bysmy tak mysleli. -W takim razie, co knuja? << Mlody szlachcic patrzyl przez chwile badawczo na mape. -Znajduja sie za daleko, by wesprzec jakiekolwiek natarcie na Kraniec Ziemi. - Powiodl palcem po linii znaczacej szlak, o ktorym mowil przed chwila. - Gdyby skrecili na zachod w tym miejscu, mogliby uderzyc na nas... ale my tu siedzimy za niezlymi umocnieniami... i mozemy dostac posilki z Kranca Ziemi. -Chyba ze przed natarciem na Kraniec Ziemi chca nas wywabic na otwarta przestrzen. Mlodzieniec przetarl znuzone oczy. -To mozliwe... -Wbicie klina pomiedzy nas i Kraniec... to nie jest pozbawione sensu - stwierdzil Duko. -Owszem - przyznal Jimmy. - Ale do tego potrzebowaliby czegos wiecej niz pojedynczej kolumny jazdy. Ale... gdyby jakos chylkiem przeprowadzili oddzialy przez... Milordzie! - wypalil nagle. - Mam przeczucie... ktore wcale mi sie nie podoba! -Co takiego wymysliliscie? Jimmy znow przesunal palcem po mapie. -A jezeli ta kolumna nie skreci na polnocny wschod, ku Landreth, tylko tutaj prosto na polnoc? -To dotra tutaj - stwierdzil Duko. - Samiscie powiedzieli, ze nie sadzicie, izby chcieli nas stad ruszyc. -Bo nie chca. Jezeli jednak ot, tutaj - tknal palcem w mape - skreca prosto na polnoc, znajda sie o piecdziesiat mil od trasy naszych regularnych patroli. -Ale tam nie ma niczego, co byloby warte wziecia! - zauwazyl Duko. -To prawda - stwierdzil mlodzieniec. - Ale zalozmy, ze beda dalej gnali na polnoc. Tu, o w tym miejscu, trafia na stary szlak, biegnacy dolinami wsrod wzgorz. To czesc starej drogi, ktora karawany z krasnoludzkich kopaln w Dorginie ciagnely do... - Palec Jimmy'ego znow dotknal mapy. -Do Krondoru? -Nie inaczej. A jezeli oni przeprawiali tedy chylkiem wojska od kilku tygodni? Nasi ludzie przypadkowo natkneli sie na jeden z oddzialow. - Mlody czlowiek znow przebiegl wzrokiem tresc meldunku. - Ani slowa o barwach czy sztandarach. Wlasciwie mogliby to byc ludzie z dowolnego miejsca w Imperium... -Usypiaja nasza czujnosc widokiem znanych juz nam jednostek, a tymczasem sprowadzaja nowe z glebi Imperium... -A potem blyskawicznym atakiem zajma Krondor... Duko w jednej chwili porwal sie na nogi. Ruszyl ku drzwiom i wydal pierwsze rozkazy dokladnie wtedy, kiedy stary sluzbista Matak przed nim je otworzyl. -Wszystkie oddzialy maja byc gotowe do wymarszu najpozniej za godzine! - Diuk odwrocil sie do Jimmy'ego. - Mam rozkazy, by bronic i ochraniac Marchie Poludniowe. Nie pozwole tknac podstawowych zalog garnizonow... Ale jezeli masz wasc racje, to Ksiaze bedzie potrzebowal w Krondorze kazdego zolnierza, jakiego zdolamy mu stad odeslac. Z szybkoscia zrodzona z wieloletniego doswiadczenia w ciagu kilku minut poderwal na nogi cala zaloge fortu. -Jimmy, zechciej poprowadzic kolumne... i w bogach nadzieja, ze sie nie spoznicie. Bo jezeli masz racje, to Keshanie moga uderzyc na Krondor lada moment, a gdy go zajma... Jimmy lepiej niz Duko wiedzial, co to moze oznaczac. Krolestwo rozpadnie sie na dwie polowy. Armia Greylocka zostanie zmuszona do walk na poludniu Ylith, wojska Duko beda musialy zajac sie najezdzcami na Krancu Ziemi, a zaloga Shamaty starac sie bedzie udaremniac natarcia na Landreth. Jezeli Keshanie zajma Krondor, Greylock straci wszelka pomoc, jakiej moglyby mu udzielic oddzialy z poludnia - nie bedzie tez mial sie dokad wycofac w wypadku porazki. Zostanie uwieziony pomiedzy dwiema wrogimi armiami. A jezeli przepadna armie Zachodu... -Za godzine bedziemy juz w drodze - obiecal. -- To dobrze... bo jezeli Krondor padnie, to Zachod istotnie bedzie stracony - stwierdzil Duko. Jimmy nie omieszkal spostrzec ironii tej uwagi padajacej z ust czlowieka, ktory przed rokiem jeszcze wylazil ze skory, by podbic Zachod, byl jednak zbyt zajety, by ja jakos skwitowac. -Spakuj moje rzeczy i przyprowadz ze stajen konia! - zawolal do najblizszego z adiutantow, biegnac na tyly kwater sztabowych. Porwawszy czysta karte pergaminu, pochylil sie nad stolem, odpychajac niemal skrybe. Nie mogl oczywiscie rozkazywac Konetablowi Krondoru, podobnie jak nie mogl wydawac polecen Duko - ale podsuwanie sugestii to zgola co innego. Sugestie, jakie mial zamiar poczynic, byly - delikatnie mowiac - mocno zarysowane. Zaczal pisac: Zatrzymanych niedawno meldunkow wynika, ze istnieje bardzo duze prawdopodobienstwo podjada przez Kesh wielkiego natarcia na Krondor, wzdluz starego szlaku z Dorginu. Nalegam, byscie wydzielili wszystkie jednostki, z jakich mozecie zrezygnowac, i jak najszybciej wyslali je na poludnie. James, Earl Vencar Chwyciwszy laske wosku, rozgrzal ja nad plomieniem i przylozyl do niej swoj pierscien. Potem zlozyl pergamin i wetknal go w sakwe przeznaczona dla poslancow. Odsuniety przezen skryba siedzial na krzesle, uwaznie sie wszystkiemu przypatrujac. -Jak was zwa? - spytal go Jimmy. -Jestem Herbert, sir. Herbert z Rutherwood. -Chodz za mna. Skryba rozejrzal sie dookola, gapiac sie na innych adiutantow i pisarczykow, wszyscy jednak odpowiadali mu zdumionymi albo niczego nie wyrazajacymi spojrzeniami. Przeszli obok Duko, wciaz przypatrujacego sie zwijajacemu sie niczym w ukropie sztabowi. Z miasta mieli ruszyc wszyscy, oprocz stalej zalogi, i oficerowie niemilosiernie poganiali podkomendnych. Jimmy wyprowadzil pisarczyka do odleglej przystani, gdzie stal na kotwicy krolewski kuter. -Kapitanie! - zagrzmial mlody szlachcic, wbiegajac na poklad po trapie. -Tutaj, sir! - rozlegla sie odpowiedz spod pokladu. -Rozkazy! - zawolal Jimmy. - Wezcie tego czleka na polnoc. Skryba stal na trapie za Jimmym. Mlody Vencar odwrocil sie, chwycil go za kurte i unioslszy w powietrze, postawil na pokladzie. -Mosci Herbercie, zechciejcie wziac te sakwe - polecil tonem wykluczajacym sprzeciw. - Poplyncie na polnoc, odszukajcie nasze wojska i oddajcie to Lordowi Greylockowi albo kapitanowi von Darkmoor. Pojeliscie? Skryba wytrzeszczal oczy, bo od zelaznego chwytu Jimmy'ego zaparlo mu dech, ale zdolal pokiwac glowa. -Kapitanie... zawiezcie tego czleka do Lorda Greylocka. Powinniscie go znalezc gdzies na poludnie od Quester's View. -Rozkaz, sir! - zagrzmial kapitan. I odwrociwszy sie do zalogi, ryknal: - Do wyjscia w morze... Gotuuuuj sie! Jimmy zostawil oszolomionego Herberta na pokladzie, a sam szybko zbiegl z trapu i przemknal przez doki Port Vykor do miejsca, gdzie - jak mial nadzieje - przygotowano mu juz konia. Spieszylo mu sie, by ruszyc do Krondoru. Jego jedyny brat wciaz przebywal w Krondorze - a jezeli Greylock nie znajdzie jakiegos sposobu, by przemiescic swe jednostki na poludnie szybciej, niz Jimmy pogoni swoje na polnoc, jedyna sila zdolna uratowac Dasha bedzie garstka palacowej strazy, oddzialy miejskiej milicji i kiepsko odbudowane mury. -Do wylomu! - zagrzmial Erik. Katapulty po obu stronach cisnely ku celom glazy i wiazki plonacej slomy. Nad jego glowa smigaly wielkie pociski z balist. Trafieni walili sie pokotem na ziemie. Walka trwala od switu poprzedniego dnia - a w nocy sceneria nabrala iscie piekielnych barw. Nieprzyjaciele wykopali serie okopow. Za nimi wzniesli wysoki wal z platformami dla machin bojowych. Budowe tych umocnien tysiace ludzi przyplacilo zyciem. Lezeli oni teraz nie pogrzebani na zewnatrz walu. Smrod bil w niebo i czuc go bylo na kilka mil przed okopami. Rowy wypelniono woda. Plywajace w niej plamy tlustego oleju podpalono we wlasciwym czasie i teraz ku niebu wybijaly sie kleby gestego, czarnego dymu. Earl Richard, ktory wczesniej obejrzal te obronna pozycje, musial przyznac, ze zdobyc ja mozna tylko poprzez atak na wprost. Erik osobiscie dopilnowal budowy ciezkich, drewnianych pomostow, przetaczanych na okraglych balach z pni poscinanych w pobliskich lasach. Nielatwo bylo zajac pierwszy szereg okopow, a to przez nieustannie szyjacych strzalami lucznikow usadowionych na wspierajacym je wale, ale gdy Krolewscy zabrali sie do roboty, ponad okopami szybko przerzucono pomosty. Pracujacy lopatami jak szalency zolnierze zdolali jakos pozasypywac plamy plonacego oleju - a potem zostal juz tylko wal. Na szczescie, kiedy podwladni Erika wdarli sie na wal, znalezli na jego szczycie tylko drewniana palisade. Zbudowano ja ze znawstwem, wzmocniono jak tylko sie dalo - ale drewno poddawalo sie ostrzom toporow. Wokol topornikow zawrzala zaciekla walka, kilkudziesieciu z nich zginelo, ale gdy powybijali otwory w wale, przerzucono przez nie zelazne belki z lancuchami. Do lancuchow juz wczesniej zaprzezono potezne konie... a te, smagniete batami, bez trudu zwalily dwudziestojardowy odcinek palisady. Przez powstaly w ten sposob otwor runal strumien krolewskich. Erik czekal ze swoja jazda, az napastnicy otworza potezna, zlokalizowana nad traktem brame. I nagle obie polowy wrot drgnely, zatrzesly sie, a potem stanely otworem. Mlody kapitan dal znak do ataku. Spial konia ostroga i rosly, gniady zrebiec skoczyl razno przed siebie. Choc Ravensburczykowi - od gryzacego dymu i smrodu krwi - lzawily oczy, natychmiast zobaczyl to, co przygotowano dla nich za brama. Wscieklym wrzaskiem nakazal swoim wstrzymanie szarzy. Jadac wolno przed siebie, zauwazyl, ze piesi wdarli sie juz na wal i wdali w zajadla rabanine na jego szczycie. -Z koni! - zawolal do swoich. - Za mna! - padla nastepna komenda. Kiedy przebiegli przez brame, jego towarzysze zobaczyli to, co kazalo mu zatrzymac natarcie. Tuz za brama wykopano gleboki na dziesiec stop row, w ktorego dno powbijano zaostrzone pale. Brama byla o szesc stop szersza niz row - z obu stron pozostawiono trzystopowe przejscia, wiec pieszy mogl sie przedostac, ale konny z pewnoscia zginalby. Erik przepedzil swoich ludzi przez dymy i przetarl oczy. -Skad wali ten caly dym?! - wy wrzeszczal pytanie. -Stamtad - odpowiedzial mu znajomy glos Jadowa Shati. -Niech to licho! - zaklal Ravensburczyk, spojrzawszy tam, gdzie wskazywala dlon jego starego przyjaciela. -Owszem, chlopie, po trzykroc niech to licho. W odleglosci czterystu krokow, w poprzek traktu widnialy szeregi ustawionych do bitwy ludzi, oskrzydlone oddzialami jazdy. Na czele kazdego oddzialu stali oficerowie - i wszyscy szykowali sie do natarcia. Pomiedzy oddzialami poustawiano katapulty, magonele i balisty. Wszystko to przypominalo zwarta do uderzenia piesc. I nagle Erik zrozumial, co nastapi za chwile. Spojrzawszy na palisade, na ktorej walczyli jeszcze jego ludzie, zdal sobie nagle sprawe z faktu, ze jezeli zwali ja sie na ziemie z drugiej strony, stanie sie doskonalym mostem nad rowami. -Precz! Cofnac sie! - zagrzmial i rozkaz natychmiast wykonano. -Cofnac sie... i przygotowac! - ryknal Jadow. Erik pobiegl do miejsca, gdzie trzymano dlan konia, i blyskawicznie wskoczyl na siodlo. Niosace sie wzdluz traktu pojekiwania rogow i wrzaski rozkazow przekonaly go, ze nareszcie bedzie mial zaszczyt zetrzec sie w polu z samym generalem Fadawahem. Nie bardzo mogl liczyc na zwyciestwo - dobrze bedzie, jezeli uda mu sie wyniesc cala glowe. Rozdzial 22 ZROZUMIENIE Ludzie skradali sie przez las.Subai podazal przed siebie - dyskretnie, ale nieustepliwie, wzdluz biegu rzeki. Wiekszosc z jego podwladnych juz zginela, choc moze dwaj przedostali sie przez gory, by wzdluz wschodnich stokow przemknac ku Darkmoor. Modlil sie, by jego domysly okazaly sie prawda. Mial za soba piekielnie wyczerpujaca podroz trwajaca kilka tygodni. Jego Tropiciele byli ludzmi o niezrownanej bieglosci w lesnym kunszcie, ustepujacymi jedynie elfom i - moze - Natalskim Zwiadowcom. Ale Fadawaha wspieralo cos daleko bardziej zlowrogiego i przekraczajacego mozliwosci ludzi - mroczna magia, ktorej Subai nie potrafil pojac. Dalo sie to zauwazyc, gdy tylko mineli pierwsze z solidniejszych poludniowych linii obronnych. Oprocz smierci i zniszczen wszedzie towarzyszylo im tu wiszace jakby w powietrzu poczucie rozpaczy i beznadziejnosci, atmosfera bolu. Im dalej na polnoc, tym silniejsze stawaly sie te uczucia. Na razie nie widzieli tu zbyt licznych umocnien nadmorskich, poniewaz parli na polnoc, a droga do Quester's View skrecala na polnocny zachod. Kiedy trafili na szlak wiodacy z Quester's View do Sokolich Pustkowi, natkneli sie na kolejne dowody dzialania mrocznych mocy. Polnocny grzbiet nad traktem zostal ufortyfikowany, a poludniowy ozdobiono ponurym lancuchem trupow. Wzdluz calego grzbietu poustawiano krzyze, a do kazdego przybito wieznia. Zastygle na ich twarzach bol i przerazenie swiadczyly wyraznie, ze zmarli od ran, a nie z wyczerpania. Wiekszosci przed smiercia popodrzynano gardla, ale kilkunastu mialo pootwierane klatki piersiowe i powydzierane serca. Zabijano nie tylko mezczyzn. W zlowieszczym szeregu byly i kobiety... oraz dzieci. Godzine pozniej zginelo dwu jego ludzi, kiedy na oboz przypadkowo trafili przerazajaco wygladajacy i posiadajacy nadludzkie sily i determinacje wojownicy o policzkach porznietych rytualnymi bliznami. Subai czytywal doniesienia wywiadu i domyslil sie, ze najpewniej mial watpliwy honor z Niesmiertelnymi. Wywodzili sie z dawnej gwardii przybocznej Krola-Kaplana Lanady - i byli zwyklymi wojakami, ktorych za pomoca mrocznych rytualow i napojow odurzajacych zmieniono w opetanych morderczym szalem maniakow. Szmaragdowa Krolowa poglebila jeszcze ich szalenstwo, poswiecajac co noc jednego z nich dla swoich mrocznych i przeciwnych naturze obrzedow. Dzieki nim utrzymywala wieczna mlodosc. Opowiadano, ze po przejeciu wladzy przez Fadawaha stracili jego laski - i moze dlatego pelno ich bylo na wszystkich podejsciach do Yabonu. Podczas kolejnych dwu tygodni oddzial Subai scigano zajadle, zabijajac jeszcze dwu ludzi. Niezlomny kapitan zdolal jakos utrzymac porzadek w oddziale, kierujac dwu z pozostalych jeszcze przy nim ludzi do Loriel, nadal zajmowanego przez sily Krolestwa. Liczyl na to, ze odciagna przesladujacych go wojownikow. Sam skutecznie ukryl sie, zywiac nadzieje, ze jeden czlowiek potrafi przemknac sie tam, gdzie dwaj obudza czujnosc i zostana pojmani. Tydzien spedzil na terenie zajetym przez nieprzyjaciol, przemykajac jak duch obok patrolujacych lasy druzyn i obok wrogich obozowisk, za kazdym zas z takich spotkan jego wiara w mozliwosc odzyskania Yabonu przez Krolestwo slabla coraz bardziej. Blednymi okazaly sie wyliczenia, ze pod komenda Fadawaha zostalo w sumie dwadziescia do trzydziestu tysiecy ludzi. Dodawszy oddzialy wyslane w poblize Sarth i te, ktore trzeba bylo skierowac pod La Mut, Subai ocenial teraz, ze Fadawah mogl jednorazowo wyprowadzic w pole przynajmniej trzydziesci piec do czterdziestu tysiecy chlopa. Wiedzial, ze jezeli ma racje, Greylock nie bedzie w stanie wyprzec najezdzcow z Yabonu - nie wtedy, gdy znaczne sily Krolestwa strzegly poludniowych rubiezy przed grozba inwazji Kesh. Byc moze uda mu sie odbic Ylith - ale cena jaka przyjdzie mu zaplacic, bedzie ogromna. Subai nie dotarl do Yabonu. Nie umial znalezc sposobu, by przekrasc sie do srodka oblezonego miasta. Zastanawial sie, czy nie byloby lepiej, gdyby sprobowac przedrzec sie do Tyr-Sog, trafil jednak znow pomiedzy nieprzyjaciol i zorientowal sie, ze najwieksze mozliwosci wyniesienia glowy z zametu bedzie mial wtedy, gdy podazy do Jeziora Niebianskiego, a potem wzdluz polnocnych rubiezy Szarych Wiez do elfich dziedzin. Nie zywil zbyt wielu zludzen. Od dwu dni ktos szedl jego tropem - niemal od samego Niebianskiego Jeziora. Nie wiedzial, czy scigaja go renegaci Fadawaha, czy ci przerazajacy fanatycy, ale musial szybko znalezc jakas kryjowke, gdzie bedzie mogl bezpiecznie odpoczac i - przede wszystkim! - cos zjesc. Zapasy skonczyly mu sie tydzien temu, w poblizu Yabonu. Ostatnio zywil sie orzechami i jadalnymi korzeniami, zdolal tez zalozyc sidla i zlapac krolika. Od dwu dni jednak - to znaczy od chwili, kiedy wpadli na nich ci wytatuowani szalency - nie jadl nic. Tracil sily i wage - teraz potrafilby stawic czolo najwyzej dwu ludziom. Jezeli jego tropem szlo pieciu czy szesciu, nie mial szans. Podazal teraz wedle poludniowych brzegow wyplywajacej z Jeziora Niebianskiego rzeki Crydee. Wiedzial, ze wkrotce trafi na otaczajace ja lasy, do ktorych prawa roscily sobie elfy - aby tam wejsc, musial otrzymac od nich pozwolenie. Wiedzial tez, iz jest to jego jedyna szansa na uratowanie zycia. Nie bylo sposobu, by doszedl jarem do zamku Crydee, nie mogl tez podjac ryzyka podrozy na poludnie, przez Zielona Glebie do garnizonu w Jonril. Zatrzymal sie i spojrzal za siebie. Mniej wiecej w odleglosci mili ujrzal pnace sie po skalach ciemne figurki przesladowcow. Przed soba mial brod przez rzeke. "Kiedys w koncu trzeba to zrobic, a lepszej okazji i tak nie bedzie" - pomyslal. Wszedlszy w wode, stwierdzil, ze pograzyl sie po kolana. Mieli pelnie lata i poziom wody byl teraz najnizszy - wiedzial, ze podczas wiosennych roztopow albo po jesiennych ulewach nie przeszedlby tedy tak latwo. Byl mniej wiecej w polowie brodu, kiedy uslyszal za soba wrzaski, co go ostrzeglo, ze przesladowcy juz go zobaczyli. Z ponura determinacja zmusil sie do przyspieszenia kroku. Wydostal sie na drugi brzeg akurat wtedy, gdy scigajacy go ludzie wypadli spomiedzy drzew. Subai nie obejrzal sie za siebie, ale dal nura w gestwine - z sercem przepelnionym pragnieniem, by bogowie dali mu teraz do reki chocby najbardziej lichy z lukow. Jego wlasny, doskonaly luk wpadl w przepasc, gdy pial sie po stromym zboczu dwa tygodnie temu w gorach. Majac go teraz w garsci, moglby zatrzymac przesladowcow. Tymczasem ruszyl biegiem w glab lasow. Zmierzchalo juz i robilo sie coraz mroczniej. Subai widzial jednak na tyle dobrze, by podazac w obranym kierunku - na zachod. I nagle spod strzelajacych w niebo przed nim drzew rozlegl sie glos: -Czego szukasz w Elvandarze, czlowiecze? Subai stanal jak wryty. -Szukam schronienia i przynosze wiesci - powiedzial, padajac na kolana, gdyz zmeczenie dosc niespodzianie wzielo nad nim gore. -Kim jestes? -Kapitan Subai z Krolewskich Krondorskich Tropicielow ... a wiesci mam dla Owena Greylocka, Konetabla Krondoru. -Wejdz zatem, Subai - powiedzial elf, ktory pojawil sie znienacka. -Idzie za mna poscig - ostrzegl Tropiciel - i obawiam sie, ze najezdzcy beda tu za minute lub dwie. Elf potrzasnal glowa. -Nikt nie wejdzie do Elvandaru, jezeli nie uzyska pozwolenia jego mieszkancow. Juz podazyli falszywym tropem, a gdy opuszcza lasy - o ile w ogole im sie to uda! - znajda sie o wiele mil stad. Byc moze zreszta przyjdzie im sie blakac... az pozdychaja z glodu. -Dzieki za to, zescie pozwolili mi tu wejsc - rzekl Subai. Na twarzy elfa pojawil sie usmiech. -Mozesz mnie nazywac Adelinem. Poprowadze cie... pojdz za mna. -Dzieki raz jeszcze. Niewiele braklo, a byloby po mnie... Elf siegnal do sakwy przy pasie i cos z niej wyjal. Podal to Tropicielowi ze slowami: -Zjedz. To ci pomoze odzyskac sily. Subai wzial ofiarowany mu kes czegos, co wygladalo jak gruba kromka wyschnietego, czerstwego chleba. Ugryzlszy, stwierdzil, ze usta wypelnia mu smak orzechow, poziomek, miodu i ziaren zboza. Przymknal oczy z ukontentowania i zaczal lapczywie zuc. -Przed nami daleka droga - odezwal sie Adelin i poprowadzil Tropiciela na zachod, w glab Elvandaru. Erik zmyl krew z dloni i twarzy. Na zewnatrz namiotu slychac bylo tetent galopujacych koni i jeki trabek. -Jakos sie trzymamy - stwierdzil Richard, Earl Makurlic, spojrzawszy na mape. -Ale ponosimy coraz wieksze straty - mruknal mlodzieniec. Przeciwnatarcie nieprzyjaciela zmieszalo szyki krolewskich, dopoki Erik nie sciagnal rezerw, ktore wsparly cofajace sie w nieladzie oddzialy. Pod wieczor zatrzymali sie dopiero o kilka mil na poludnie od novindyjskich umocnien. -Zaczynamy ich wypierac - stwierdzil wchodzacy wlasnie do namiotu Leland, syn Richarda. Byl to dziewietnastolatek o milej powierzchownosci, z niesforna szopa rudawych wlosow na glowie, patrzacy ufnie na swiat niebieskimi oczyma. -Nie bardzo - sprzeciwil sie Erik. - Oni sie po prostu cofaja na noc do swoich starych umocnien. Rano znow bedziemy ich mieli na karku. Mlody zolnierz byl pelen zapalu, ale Erik z radoscia zauwazyl, ze podczas bitwy wcale nie traci glowy. Oficjalnie pelnil funkcje mlodszego oficera kompanii w Deep Taunton, zostawionej do wzmocnienia Armii Zachodu, gdy glowne sily Wschodu cofnely sie ku Roldem. Poniewaz jednak jego ojciec wzial na siebie dowodztwo armii, mlodzik sam sie mianowal jego adiutantem - i zajal przekazywaniem rozkazow do sasiednich jednostek. -Co dalej? - spytal Richard. Erik wytarl twarz recznikiem i pochylil sie, by spojrzec na mape. -Trzeba nam sie tu okopac. Jadow! - zagrzmial przez ramie. Po sekundzie w namiocie zjawil sie Jadow Shati. -Na rozkaz, Eriku Wielki! - Ujrzawszy Earla, natychmiast zmienil ton. - Slucham, mosci kapitanie? O, witam Wasza Lordowska Mosc... Erik machnieciem dloni dal znak, ze nie czas na wyglupy. -Chce, by tu, tu i tu wkopano w ziemie trzy diamenty. - Palcem wskazal na mapie miejsca, ktore mial ma mysli. Jadow nie czekal na wyjasnienia, tylko odwrocil sie i wyszedl, nie zadajac sobie nawet trudu oddania wodzom honorow. -Diamenty? - spytal Leland. Poniewaz wygladalo na to, ze problem zainteresowal i Earla, Erik zajal sie zwiezlymi wyjasnieniami: -To stara formacja keshanska. Wykopuje sie trzy okopy... a na kazdym osadza dwie setki ludzi. Zamiast jednak w kazdym miejscu kopac jeden gleboki okop w poprzek szlaku, wykopiemy trzy, o ksztalcie rombow zwroconych dluzsza przekatna ku wrogowi. Wewnatrz osadza sie pikinierow i wznosi oslone z tarcz. Wszyscy zajmuja pozycje jak do obrony. Nieprzyjacielska jazda polamie sobie zeby na tej formacji... a tkwiaca wewnatrz grupka rezerwy wzmacnia ten rog, na ktory wywierany jest najwiekszy nacisk. -Zmusza to napastnikow do stloczenia sie w waskiej przestrzeni pomiedzy srodkiem a bokami calej formacji - stwierdzil Richard. -Owszem - rzekl Erik. - Przy odrobinie szczescia ugrzezna w tych przewezeniach, a usadowieni, o tutaj, nasi lucznicy - nakreslil palcem linie na mapie pomiedzy rombami - moga wszystkich wytluc do nogi. Trzeba tylko dac im oslone - tarczownikow - na wypadek, gdyby przez diamenty przedarla sie liczniejsza grupa nieprzyjaciol. -A co z jazda? - spytal Leland. -Broni zewnetrznej strony kazdego rombu. Przy odrobinie szczescia uda im sie zapobiec wszelkim probom obejscia pozycji, a gdy nieprzyjaciel sie cofnie, pojda zaraz za nim i beda nekac drani podczas odwrotu. -A my? -A my odetchniemy, podleczymy rany, wprowadzimy porzadek w szykach i zobaczymy, czy nie da sie czegos zrobic z tymi drabami, ktorzy usadowili sie na trakcie wyzej na polnocy. Wkrotce naplynely raporty i meldunki od ludzi - odcietych od swoich i blakajacych sie przez jakis czas poza wrogimi liniami - uzupelniajace posiadana juz przez Erika wiedze o nieprzyjaciolach. Wszystkie one, dodane do wiesci od Subai, dostarczonych przez dwu pierwszych jego kurierow, nie napawaly Erika optymizmem. Zle wrozyl rowniez fakt, ze poza pierwsza dwojka z wyprawy na polnoc nie wrocil zaden Tropiciel. Nie majacy jasnego pojecia o tym, co czekalo nan blizej Ylith, ostrozny z natury Erik doszedl do wniosku, ze powinien spodziewac sie najgorszego. Wedle tego, co juz wiedzieli, mieli przed soba nie tylko silne umocnienia na stoku i szczycie kazdego wzgorza. Pomiedzy poszczegolnymi pozycjami wyryto tez tunele, tak ze z jednego fortu do drugiego mozna bylo wysylac posilki bez koniecznosci narazenia ich na atak nieprzyjaciela. Erik oczywiscie pojal intencje, z jaka wzniesiono te fortyfikacje - proba ominiecia jakiejkolwiek warowni stwarzala powazne zagrozenie zostawienia za soba nieznanych sil nieprzyjaciela, a zatrzymanie sie i wylawianie wszystkich wrogow oznaczalo, ze nie da sie w pore odbic Yabonu. -Jestem zbyt zmeczony, by jasno myslec - odezwal sie Erik, potrzasajac glowa. - W tej chwili wydaje sie, ze mamy jedynie mozliwosc wyboru, jak damy sie pokonac - albo wrocimy do Krondoru i tam sie okopiemy, albo damy sie wyrznac, nacierajac na polnoc. -Az morza nie otrzymamy zadnego wsparcia? - spytal lord Richard. -Moze... - odpowiedzial Erik - jesli uda nam sie przedrzec przez Quester's View. Sa tam zatoczki i fiordy, do ktorych moga zawijac nasze okrety i gdzie mozemy wysadzac ludzi, ale brakuje nam jednostek, by sprostac temu zadaniu. Nie mamy tez lodzi desantowych... a jezeli draby Fadawaha zajma stoki, to zaden z naszych ludzi nie bedzie mial szansy postawienia stopy na trakcie. -Nie ma jak optymizm - mruknal z przekasem Leland. -Nic na to nie poradze - skrzywil sie Erik. - Tak wlasnie mysle. Jak sie przespie i cos zjem, to zobaczymy... ale z tym trzeba bedzie poczekac do rana. Na bazie samopoczucia nie chce zreszta podejmowac zadnych decyzji. -Jak na kogos w waszym wieku... widzieliscie sporo wojen, prawda? - spytal Richard. -Nie mam jeszcze dwudziestu szesciu lat, milordzie, ale w kosciach czuje ogromne znuzenie - przytaknal Erik. -Przespijcie sie troche - zaproponowal Richard. Ravensburczyk kiwnal glowa i wyszedl z namiotu. -Sean - zapytal napotkanego zolnierza w czarnej kurtce Szkarlatnych Orlow - gdzie jest nasz oboz? -Tam, kapitanie - odpowiedzial zolnierz, wskazujac kierunek. Erik ruszyl we wskazana strone i znalazl kilkunastu zolnierzy ze swego dawnego oddzialu, rozbijajacych wlasnie namioty. -Jadow... niech cie za to pokochaja wszyscy bogowie - powiedzial z uczuciem, zobaczywszy, ze jego namiot juz ustawiono. Wszedl do srodka, zwalil sie na przygotowane poslanie i po kilku sekundach chrapal, grzmiac niczym mloda burza... *** -Bijcie na alarm! - rozkazal Dash.-Co takiego? - spytal Patrick z wyraznie malujacym sie na jego twarzy niedowierzaniem. -Powiedzialem, bijcie na alarm. Wasza Milosc... rozgloscie, ze na miasto ciagnie wroga armia, a wtedy ukryci keshanscy zolnierze rozbiegna sie, by zajac pozycje, na jakich powinni sie wtedy znalezc. Tyle, ze nie zaskocza naszych, bo ci juz beda na nich czekali. -Czy nie posuniemy sie w ten sposob za daleko? - spytal Diuk Rufio, niedawno przybyly z Rodez. Dash znal go troche z pobytu na dworze w Rillanonie i wiedzial, ze nie jest glupim czlowiekiem. Kompetentny administrator, dobry znawca spraw wojskowych, niezly jezdziec i szermierz, nie nadawal sie jednak do tego, aby rzadzic w Krondorze w czasie kryzysu. Rufio bylby znakomitym doradca dla utalentowanego monarchy, majacego pod komenda doskonalych generalow" - pomyslal Dash. Niestety... zamiast utalentowanego monarchy mial Patricka... a zamiast doskonale znajacego sie na rzeczy generala - Dasha... ktory byl pewien, ze jesli sam nie wpadnie na jakis olsniewajacy pomysl, sprawe Krondoru diabli wezma. -Owszem, Wasza Milosc... niewatpliwie posuniemy sie za daleko. Lepiej jednak bedzie wyploszyc ich w dogodnym dla nas momencie, niz pozwolic, by uderzyli na nas z tylu, gdy zaatakuje Kesh. Widzialem dostatecznie wiele dowodow na istnienie w kanalach skrytek z bronia i zywnoscia. Zbrojne powstanie w miescie wybuchnie z pewnoscia, kiedy armia Kesh uderzy na mury. -Jezeli w ogole uderzy - mruknal Patrick. Ksiaze osobiscie watpil w te mozliwosc. Liczyl na to, ze sytuacje rozladuja toczace sie w Stardock rokowania. Nawet wiadomosc o tym, ze Malar Enares sluzyl Kesh, a takze brak wiesci od Jimmy'ego, ktory udal sie do Port Vykor, nie przekonaly go o grozbie bezposredniego ataku na stolice Dziedzin Zachodu. Dash nigdy nie zdolal zzyc sie z Patrickiem. Mlody monarcha byl raczej rowiesnikiem Jimmy'ego i Francie, zawsze wlokl sie na koncu, a gdy jego i Jimmy'ego wyrzucano z palacu, by poznali twarde, bezwzgledne zycie w dokach Rillanonu, Ksiaze odwiedzal wschodnie dwory i uczyl sie tajnikow dyplomacji. Nawet jako mlodzi chlopcy nie lubili sie za bardzo. Dash byl pewien, ze Patrick posiada rozmaite cnoty, teraz jednak nie umial sobie przypomniec, ile i jakie. -Jezeli wiesz, kim sa ludzie - podsunal Patrick kolejny swietny pomysl - ukrywajacy bron i zywnosc, dlaczego ich po prostu nie aresztujesz? -Bo obecnie mam mniej niz stu konstabli, a podejrzewam, ze w miescie ukrywa sie przynajmniej tysiac zolnierzy nieprzyjaciela. Jak tylko aresztuje pierwsza grupe, reszta skryje sie w mysich dziurach, a wtedy sam diabel ich nie wygrzebie. Nie sadze tez, bym wiedzial o wszystkich. Mysle, ze czesc z nich zaczaila sie przy statkach na nabrzezu. Inni moga byc w karawanseraju za brama... i czarci jedynie wiedza, ilu siedzi w sciekach pod miastem. Ale jezeli oglosimy w miescie alarm, a wy porozstawiacie zolnierzy w kluczowych miejscach... to z pomoca moich konstabli mozemy ich unieszkodliwic. -Mam dwie setki ludzi ciagnacych tu z Rodez - odezwal sie Diuk Rufio. - Powinni tu zjawic sie za tydzien. Moze wtedy? Dash zacisnal zeby, aby nie okazac rozczarowania i gniewu - co mu sie prawie udalo. -No to przynajmniej pozwolcie mi zwerbowac dodatkowych ludzi - poprosil. -Skarbiec swieci pustkami - sprzeciwil sie Patrick. - Musisz sobie jakos poradzic z tymi, ktorych juz masz. -A moge wziac do pomocy ochotnikow? - spytal Dash. -Jezeli ktokolwiek zechce... to prosze bardzo, tylko odbierz oden przysiege. Rob, co musisz. Moze zdolamy im jakos zaplacic po wojnie. - Patrick mial juz zniecierpliwiona mine. -To byloby wszystko, szeryfie - zakonczyl wreszcie. Dash sklonil sie i wyszedl z biura. Idac korytarzem, pograzyl sie w myslach i za zakretem omal nie wpadl na Francie. -Dash! - powitala go uradowana dziewczyna. - Tak dawno cie nie widzialam! -Bylem zajety - odparl zwiezle, wciaz jeszcze usilujac odgadnac powody, dla ktorych Patrick odrzucil jego pomysl. -Wszyscy sa zajeci. Ojciec powiedzial mi, ze wykonujesz bardzo niewdzieczna robote, ale doskonale sobie radzisz. -Dzieki za dobre slowo - odpowiedzial Dash. - Czy teraz, kiedy Diuk Rufio objal swoj urzad, zostaniecie w Krondorze? -Ojciec i ja wyjezdzamy za tydzien do Rillanonu - stwierdzila Francie. - Musimy sie zajac przygotowaniami... -Do wesela? Kiwnela glowka. -Na razie tego nie rozglaszaj. Krol oglosi to wszem wobec, kiedy wszystko sie uladzi. - Dziewczyna zrobila zmartwiona mine. -O co chodzi? -Miales ostatnio jakies wiesci od Jimmy'ego? - spytala, znizajac glos. -Nie. -Niepokoje sie o niego - stwierdzila. - Wyjechal tak pospiesznie, ze... nie mielismy czasu na to, by porozmawiac o... no, porozmawiac. Dash doszedl do wniosku, ze na to juz naprawde nie ma czasu. -Francie, nic mu nie grozi, a co do rozmow, no... moze po slubie, kiedy wrocisz z Patrickiem do Krondoru. Jako Ksiezna Pani po prostu kazesz mu przyjsc kiedys do ogrodu i... -Dash! - zachnela sie dotknieta do zywego Francie. - Dlaczego jestes taki zlosliwy? -Bo jestem zmeczony - odpowiedzial Dash z westchnieniem - glodny, zdenerwowany, a twoj przyszly maz no... jest taki, jaki jest. A poza tym, jezeli chcesz wiedziec, tez sie martwie o Jimmy'ego. -Czy on naprawde tak sobie wzial do serca to, ze poslubiam Patricka? - spytala Francie. Dash wzruszyl ramionami. -Doprawdy, nie wiem. W pewnym sensie tak, na pewno... ale z drugiej strony, wie doskonale, ze niewiele wskora przeciwko wyrokom losu. Czuje sie po prostu... zagubiony. Jak my wszyscy. -Chcialabym, zeby zostal moim przyjacielem - westchnela Francie. Dash zmusil sie do usmiechu. -O to akurat nie musisz sie martwic. Jimmy jest bardzo lojalny i zawsze mozesz liczyc na jego... przyjazn. - Mlodzieniec sklonil sie lekko. - A teraz pozwol pani, ze cie opuszcze. Wzywaja mnie nie cierpiace zwloki obowiazki. -Zegnaj, Dash - powiedziala dziewczyna i mlodzik uslyszal w jej glosie nute smutku, jakby rozstawali sie na zawsze. -Zegnaj, Francie - odparl, po czym odwrocil sie i poszedl w swoja strone. Mial na karku przyszlosc calego miasta, ona zas myslala jedynie o swoich urazonych uczuciach. Wiedzial, ze grubianstwo wobec Francie wynika z jego zlego humoru, ale wiedzial tez, ze ten zly humor jest uzasadniony. Jesli nie wymysli czegos, co pozwoli mu uporac sie z wrogimi silami kryjacymi sie juz po miejskich zakamarkach, w najblizszym czasie jego humor jeszcze sie pogorszy. Subai nie posiadal sie ze zdumienia - jak zreszta kazdy czlowiek po raz pierwszy widzacy Elvandar. Prowadzono go przez pomniejsze polanki ku wielkiej, rozciagajacej sie w samym sercu elfiej kniei. Kiedy zobaczyl gigantyczne drzewa rozswietlone barwami, pozwolil sobie na dosc gwaltowne - jak na niego - wyrazenie uczuc. -Killian! Coz za radosc! - wyszeptal. -Z tych, ktorych wielbia ludzie, Killian cieszy sie naszym najwiekszym szacunkiem - stwierdzil Adelin. Kapitan byl glodny i zmeczony, ale kiedy dotarli do Dworu Krolowej, stwierdzil nie bez zaskoczenia, ze czuje sie znacznie lepiej, niz moglby oczekiwac. Zaczal podejrzewac, ze zawdziecza to magii wiazanej z tym miejscem, o czym mowila niejedna legenda. Na podwyzszeniu, przed ktorym go postawiono, siedzialy dwie istoty - kobieta o obcej, ale oszalamiajacej urodzie i rosly, poteznie zbudowany, ale mlodo wygladajacy mezczyzna. -Najjasniejsza Pani. - Subai sklonil sie przed Krolowa. -Milordzie. - Oddal hold mezczyznie. -Witaj nam - odezwala sie Krolowa Elfow miekkim, melodyjnym glosem. - Przybywasz z daleka... i aby tu dotrzec, naraziles sie na wielkie niebezpieczenstwa. Pozbadz sie leku i opowiedz nam, jakie wiesci przynosisz od waszego Ksiecia. Subai powiodl wzrokiem po obecnych podczas audiencji czlonkach Krolewskiej Rady. Po prawej stronie Krolowej stalo trzech siwowlosych elfow: jeden w bogato zdobionych szatach, drugi w pieknej zbroi i z mieczem u boku, a trzeci w prostej, blekitnej szacie i plecionym, rzemiennym pasie. Obok Tomasa, Ksiecia Malzonka Pani Elvandaru, zobaczyl mlodego elfa o rysach uderzajaco podobnych do rysow Krolowej - i domyslil sie, ze to jej starszy syn, Calin. Na lewo dostrzegl znajoma twarz Calisa. Obok Orla stal czlowiek odziany w skorzane spodnie i kurtke, okryty dluga, szara oponcza. -Szlachetna Krolowo - odezwal sie - oto tresc poslania. Pomiedzy naszymi krolestwami usadowil sie wrog, ktorego podlosci i wrogosci nie sposob przecenic. Calis zreszta zna go, jak niewielu innych na tym swiecie. Niejeden raz stawial mu czolo... i wie, ze nieprzyjaciel potrafi przybrac mnogie oblicza. -Czego sie po nas spodziewasz, dzielny kapitanie? - spytala Krolowa. Subai powiodl wzrokiem po twarzach otaczajacych go osob. - Prawde rzeklszy, nie wiem, Wielka Krolowo. Mialem nadzieje, ze znajde tu Arcymaga Puga, bez niego bowiem bedziemy zdani na laske i nielaske mocy, ktorym tylko on zdolny jest stawic czola. -Jezeli potrzebny nam bedzie Pug - odezwal sie Tomas, wstajac z miejsca - moge wam obiecac, ze szybko don dotrzemy. Wrocil na swoja wyspe i tam go znajdziemy. -Matko, czy moge cos powiedziec? - odezwal sie Calis. Gdy Krolowa kiwnela glowa, stwierdzil rzeczowo, zwracajac sie do Subai: - Mosci kapitanie... Szmaragdowa Wiedzma nie zyje, podobnie jak jej pogromca - demon. Krolestwo z pewnoscia potrafi uporac sie z pozostalymi najezdzcami. -Chcialbym, zeby tak bylo, Orle - odparl Subai. - Ale podczas drogi tutaj bylem swiadkiem dziwnych zjawisk i zaczalem miec watpliwosci... natknelismy sie chyba na cos wiekszego, niz podejrzewalismy. Widzialem powrot tych, o ktorych nam mowiliscie, Niesmiertelnych... i innych zlopaczy krwi. Widzialem mezow, kobiety i dzieci skladanych w ofierze mrocznym mocom. Ogladalem stosy trupow i tajemnicze ognie plonace wsrod spustoszonych wsi. Slyszalem zaspie wy i pienia, jakich zaden czlek nie powinien wysluchiwac. Jakakolwiek pomoc mozecie nam sprowadzic... potrzebna jest teraz. -Porozmawiamy o tym na Radzie - zarzadzila Krolowa. - Nasz syn wiele nam mowil o najezdzcach zza morza. Jak do tej pory nas nie tykali... ale ich patrole kraza nieopodal naszych granic. Teraz zechciej sie oddalic i odpoczac. Ponownie spotkamy sie rano. Calis i mezczyzna w szarej szacie podeszli do Subai. -Rad jestem, widzac cie w dobrym zdrowiu, mosci kapitanie - odezwal sie Calis, potrzasajac dlonia Tropiciela. -A wy nie mozecie miec pojecia, jak ja jestem rad waszemu widokowi, mosci Calisie. Gotow jestem dac glowe, ze Erik zjadlby diabla, bylescie zechcieli przejac oden komende. -Przedstawiam wam Pahamana z Natalu - odezwal sie Calis. Czlowiek w szarej szacie wyciagnal dlon do Subai. -Nasi dziadkowie byli bracmi - rzekl kapitan Tropicieli. -Nasi dziadkowie byli bracmi - zawtorowal Natalczyk. -Osobliwe powitanie - zauwazyl Calis. -Taki zwyczaj - usmiechnal sie Subai. - Tropiciele i natalscy Zwiadowcy to pokrewne dusze. Bywalo, ze Wolne Miasta spieraly sie z Krolestwem, ale nigdy Tropiciel nie przelal krwi brata Zwiadowcy... i na odwrot. -Za dawnych czasow - odezwal sie Pahaman - kiedy wszedy rzadzilo Imperium Kesh, nasi przodkowie byli Imperialnymi Przewodnikami. Keshanie odeszli, a ci, co po nich zostali, zalozyli pierwsze oddzialy Zwiadowcow... ci zas, co znalezli sie w Krolestwie, wdziali barwy Tropicieli. Ale wszyscy, Tropiciele, Zwiadowcy i Przewodnicy, wywodzimy sie z jednego pnia. -Gdybyz to samo uswiadomili sobie wszyscy ludzie... - rzekl Calis. - Chodzmy. Subai, pozwol, ze cie nakarmimy, a potem znajdziemy ci miejsce do spania. Podczas kolacji opowiesz mi, co widziales. I odeszli. -Niejeden raz od czasu Wojen Rozdarcia Swiatow balem sie, ze zostaniemy wciagnieci w wir walk - odezwal sie Tomas do swej malzonki. -I coz powiesz, Tatharze? - spytala Krolowa najstarszego ze swych doradcow. -Poczekajmy na powrot Calisa. Porozmawia z czlowiekiem i powie nam, jak wielkie jest niebezpieczenstwo. -Ja tez pojde - odezwal sie Ksiaze Calin. - Przylacze sie do mego brata i poslucham razem z nim. Krolowa kiwnela przyzwalajaco glowa, a stary wojownik, wodz Czerwone Drzewo spytal: -Ale co dobrego przyjdzie z tego, ze ruszymy sie z Elvandaru? Jest nas niewielu i z pewnoscia nie wplyniemy na bieg wydarzen. -Nie w tym rzecz - odezwal sie Tomas, spojrzawszy na malzonke. - Sek w tym, czy ja powinienem opuscic Elvandar? Krolowa spojrzala na meza zagadkowo i nie odpowiedziala. Rozdzial 23 DECYZJE Ludzie szli pograzeni w ciszy.Dash wiodl swoj oddzial przez piwnice. Kazdy z jego ludzi dzierzyl spora palke lub sztylet. Otrzymali proste rozkazy. Jezeli Keshanie beda sie stawiac, dac im po lbach i wziac w lyka. Jezeli siegna po bron, rznac bez pardonu. Jak miasto dlugie i szerokie, konstable i czlonkowie ksiazecej Gwardii Przybocznej rozbijali jedna kryjowke wroga po drugiej. Patrick nie pozwolil, by Dash zaalarmowal miasto i jedynym ustepstwem, jakie udalo mu sie uzyskac, bylo pozwolenie na wlaczenie do akcji dwustuosobowego oddzialu ksiazecych gwardzistow. Przed akcja odkryto siedem kryjowek nieprzyjaciela - i trzy statki w porcie. Okrety pozostawiono Krolewskiej Marynarce, ktora miala dosc sil, by nagle i niespodziewanie wtargnac na poklady. Dash jednak nie byl zadowolony. Wiedzial, ze w miescie z pewnoscia znajduja sie inni agenci Kesh, a wielu straznikow karawan w podmiejskich zajazdach sluzy regularnie w armii wroga. Jedyna korzyscia z tego, iz pozostali na wolnosci, byl fakt, ze zmuszeni zostali do ucieczki za mury. Pod pozorem usprawnienia procesu odbudowy w bramie ustawiono straze sprawdzajace tozsamosc wchodzacych do miasta. Tymczasem dotarli do piwnicy w polnocno-wschodniej czesci miasta. Wznosil sie nad nia zrujnowany budynek, Dash jednak wiedzial, ze drzwi do piwnicy odnowiono i nieco nadpalono, by wygladaly na zniszczone. Przez caly dzien zastanawial sie, jak wykonac czekajace go zadanie, az w koncu doszedl do wniosku, ze najlepiej bedzie uderzyc cala sila i od razu. Gorna piwnica byla pusta, mlody szeryf wiedzial jednak, ze przez drzwi w glebi mozna zejsc do dolnego loszku, gdzie znajdowalo sie bezposrednie przejscie do kanalow. Delikatnie naciskajac klamke, odkryl, ze drzwi nie sa zaryglowane. Jak najciszej je uchylil... -- W porzadku - zwrocil sie szeptem do idacych za nim. - Ani mru mru... chyba, ze dam znak. Przekradl sie cicho po rampie do otworu w podlodze, wiodacym do rozleglej piwnicy, uzywanej niegdys do przechowywania duzych barylek piwa i wina. Wznoszacy sie nad nia budynek pelnil dawniej funkcje oberzy. W glebi pomieszczenia zobaczyl kilkunastu ludzi lezacych na niskich pryczach lub siedzacych na beczkach. -Rozstawic sie w krag - zwrocil sie do swoich ludzi - i nie pozwolcie go rozerwac. Ruszyl zdecydowanie na najblizszego z nieznajomych, ze zdziwieniem patrzacego na zblizajacych sie ludzi. Gdy jego uwage zwrocila czerwona opaska na ramieniu, zaczal podnosic sie z miejsca. -W imieniu Ksiecia! - zawolal Dash. - Rzuccie bron! Lezacy na najblizszej pryczy zaczal sie podnosic i mlodzieniec machnal palka, powalajac go i pozbawiajac przytomnosci. Inni konstable zwawo zabrali sie do roboty - czlowiek, ktory siegnal po miecz, zostal natychmiast uderzony przez trzy palki. Inni, poddajac sie, podniesli rece, choc jeden probowal uciec w dol pochylni. Ktorys z konstablow rzucil za nim swoja palka. Odbiwszy sie od kamieni posadzki, ugodzila ona uciekiniera w plecy. Zbieg runal na twarz i zanim zdolal sie podniesc, usiedli na nim dwaj konstable. Dash kazal przywiazac wiezniow do jednej liny. Wszystkim skrepowano dlonie za plecami, zanim zdazyli pomyslec o zorganizowaniu oporu. -Ci tutaj nie za bardzo sie stawiali, szeryfie - stwierdzil jeden z niedawno zwerbowanych konstablow. -Nie nadymaj sie... - odparl Dash. - Reszta nocy nie bedzie tak mila... Gdy Jimmy obudzil sie o swicie, stwierdzil, ze nad jego poslaniem stoi zasepiony Marcel Duval. -Earlu Jamesie - odezwal sie giermek z Bas-Tyra. -Co sie stalo? - spytal, wstajac i probujac sie jednoczesnie przeciagnac. -Czesc naszych koni sie ochwacila... i zastanawiam sie, czy nie moglibysmy odpoczac choc jeden dzien. Jimmy zmruzyl powieki, niezbyt pewien, czy w pelni sie obudzil. -No to odpocznijcie. -Sir... tempo bylo iscie mordercze... i niektore z tych zwierzat zdaza okulec, zanim dotrzemy do Krondoru. Na te slowa mlodzieniec obudzil sie calkowicie. -Mosci giermku - odezwal sie tonem tak spokojnym, na jaki tylko mogl sie zdobyc. - Na dworze w Bas-Tyra moze placa wam za to, ze zabawiacie sie w udawanie zolnierzy... ale tu jestescie zolnierzami cala geba... i gdy osiodlam mego konia, ty i twoi ludzie macie byc gotowi do drogi. Dzis wasz przeswietny oddzial pojdzie w przedniej strazy! -Sir? -To wszystko - ucial Jimmy tonem znacznie ostrzejszym, niz wymagala tego sytuacja. Zamknal oczy i powoli policzyl do dziesieciu. Potem nabral tchu w pluca i ryknal: - Na kon! Wszyscy pobiegli do koni i do siodel. Jimmy mial mieszane uczucia. Zdawal sobie sprawe, ze konie cierpia zupelnie nieslusznie, nie za swoje winy, i nie tylko piekni chlopcy Duvala beda w Krondorze utykali i kuleli, ale wiedzial tez i to, ze dzieki niemilosiernemu popedzaniu tej kompanii przybeda do Krondoru trzy dni wczesniej. Mogl tylko zywic nadzieje, ze zdaza. Kiedy kolumna ustawila sie do wymarszu, obejrzal sie i w myslach poczynil pewne kalkulacje. Pieciuset jezdzcow l piechurow na koniach. Ludzie zjadali racje suchego prowiantu w siodlach i kilku juz okazywalo pierwsze oznaki chorob. Ale chorzy czy zdrowi, wypoczeci czy znuzeni, potrzebni beda w Krondorze i on ich tam dostawi. Moga byc tym piorkiem u wagi, ktore przechyli szale na korzysc Krolestwa - jezeli Krondor pozostawal jeszcze w rekach Patricka. Przemagajac glod i oslabienie, zawolal razno: -Napchajcie sobie czyms brzuchy, poki jeszcze mozecie. Za dziesiec minut zwiekszymy tempo jazdy. - I odwracajac sie ku czolu kolumny, wydal rozkaz: - Mosci giermku! Poprowadzcie kolumne stepa! -Taaaest, sir! - padla odpowiedz i pol setki jezdzcow ruszylo przodem. Gdy nad horyzontem pojawilo sie slonce i niebo na wschodzie zaczelo nabierac odcienia podbarwionego rozem blekitu, Jimmy musial przyznac w duchu, ze jezdzcy Duvala pieknie sie prezentuja. Atak nastapil o swicie, kiedy slonce zaledwie wznioslo sie nad gorami i ludzie reagowali ospale, majac mniejsza chec do walki. Erik byl juz na nogach i zdazyl cos przekasic, potem sprawdzil, jak idzie budowa fortyfikacji, ktore polecil wzniesc poprzednio, i nieustannie podgrzewal zapal i czujnosc podwladnych. Przy namiocie dowodzenia spotkal Richarda. Ten, spojrzawszy na rozwijajace sie w szarym polmroku poranka natarcie, zwrocil sie do Krondorczyka: -Chca nas wziac pierwszym szturmem. -Na ich miejscu zrobilbym to samo - stwierdzil Erik, wtykajac helm pod lewe ramie, a prawym pokazujac szyki. - Jezeli utrzymamy srodek, dzien bedzie nasz. Gdy padnie ktorekolwiek ze skrzydel, mozemy powstrzymac natarcie wroga, posylajac tam rezerwy. Jezeli przelamia srodek, trzeba bedzie sie cofnac. -No to musimy zrobic wszystko, by nie przedarli sie przez centrum - stwierdzil Leland, stojacy obok ojca. I poprawiwszy helm, spytal: - Ojcze, czy moge sie przylaczyc do twoich ludzi? -Owszem, chlopcze - odparl stary arystokrata. Mlodzik pobiegl do miejsca, gdzie stajenny trzymal jego rumaka. Kiedy wskakiwal na siodlo, jego ojciec zwrocil sie do bogow: - Tith-Onako... prowadz jego ostrze! Ruthio... zadbaj o mego syna... "Inwokacje do Boga Wojny i Pani Szczescia sa jak najbardziej na miejscu" - pomyslal Erik. Najezdzcy maszerowali nierownym krokiem, gdyz w ich szeregach nie bylo ani werblistow, ani innych odpowiedzialnych za utrzymywanie tempa ludzi, z pewnoscia towarzyszacych armii Kesh lub innym jednostkom sil Krola. Erik walczyl u boku wielu ludzi, z ktorymi przyszlo mu teraz sie zetrzec, ale nawet gdy przebywal wsrod nich jako szpieg, nie uwazal ich za swoich towarzyszy. Nie mogl jednak nie podziwiac ich osobistego mestwa - i zdazyl juz pojac, ze niekarne bandy jazdy i pieszych, jakimi najezdzcy byli u siebie, na Novindusie, Fadawah przeksztalcil w zdyscyplinowana armie. Na pozycje krolewskich ciagnely oddzialy zbrojnej w dlugie piki piechoty, wspierane przez pomniejsze grupy tarczownikow z krotkimi kordami i wojownikow z toporami i okraglymi tarczami o spiczastych buklach. Za nimi podazaly male oddzialy jezdzcow. Polowa z nich miala dlugie wlocznie, a druga polowa miecze i male tarcze. Erik w duchu podziekowal za to, ze na Novindusie nigdy nie widziano konnych lucznikow. W pewnej chwili przyszla mu do glowy nowa mysl. -Przeslijcie wiadomosc do Akee i gorali Hadati - zwrocil sie do jednego z goncow. - Niech sprobuja chylkiem usadowic sie wsrod tych drzew na prawo od naszych pozycji. I niech uwazaja... bo moga sie tam natknac na nieprzyjacielskich lucznikow. - Gdy poslaniec pobiegl przekazac rozkazy, zwrocil sie do Richarda: - Teraz oddamy glos mieczom. - Wlozywszy helm, podazyl do miejsca, gdzie pacholek trzymal jego konia. Wskoczyl na siodlo i ruszyl na czolo, przegladajac wszystkie trzy "diamenty". Jadow - jak sie tego zreszta spodziewal - sprawil sie doskonale i pozycji niczego nie mozna bylo zarzucic. Wszystkie trzy "diamenty" obsadzili najbardziej doswiadczeni ludzie, a srodkowy skladal sie wylacznie ze Szkarlatnych Orlow. Jadow pomachal mu stamtad dlonia, na co Erik odpowiedzial pelnym powagi salutem. Czarnoskory jako oficer mogl zdac komende ktoremus z sierzantow i zostac z konnymi, Erik jednak wiedzial, ze porucznik Jadow Shati z Doliny Marzen zawsze w glebi ducha zostanie podoficerem. -Niech Tith-Onaka wzmocni wasze ramiona! - zawolal mlody kapitan. Z umocnien podniosl sie ryk aplauzu. Zaraz potem najezdzcy runeli do ataku i na calej linii rozgorzala bitwa. Tomas obserwowal medytacje Acaili. Na wierzcholkach trojkata rozsiedli sie jeszcze Tathar i trzeci elf. Tomas poprosil, by go wsparli swoja madroscia, i Acaila zgodzil sie poprowadzic medytacje. Pod koniec Wojen Rozdarcia Swiatow Tomas przysiagl, ze nigdy juz nie zostawi Elvandaru bez ochrony. Teraz zaczal podejrzewac, ze zlozona ongis przysiega moze doprowadzic do zguby to, co mial ochraniac. Pamietal prastara wiedze, zyjaca we wspomnieniach istoty, ktorej moc odziedziczyl. Przez pewien czas Tomas, niegdysiejszy kuchcik z Crydee, byl jednoscia z Ashen-Shugarem, ostatnim z Valheru - i teraz wciaz posiadal wiele z dawnych mocy Wladcy Orlich Perci. I jak niewielu ze wspolczesnych rozumial, jakie potegi ksztaltowaly jego zycie. W niewyobrazalnie odleglej przeszlosci Ashen-Shugar i jego pobratymcy przemierzali niebo na smoczych grzbietach. Niczym drapiezniki - a byli nimi w istocie - polowali na istoty inteligentne i stworzenia pozbawione rozumu. Dufni w swoja moc uwazali sie za najpotezniejsze istoty we wszechswiecie - i nie zdawali sobie sprawy z tego, jak bardzo bladzili. Podczas wielu minionych lat Tomas zrozumial, ze to, czego dowiedzial sie od Ashen-Shugara, bylo prawda, ktora poznal Wladca Orlich Perci. Wiedzial, jak pojmowali i pamietali swiat starozytni Valheru, ale to, co Valheru uwazali za prawde, wcale nia byc nie musialo. Ashen-Shugar, jako jedyny ze swego rodzaju, uniknal wplywow Draken-Korina, narzedzia Nienazwanego... boga, ktorego samo imie bylo przywolaniem destrukcji i zniszczenia. Zyjacy w Tomasie czlowiek uwazal za ironie losu fakt, ze Bezimienny wykorzystal pyche Valheru i ich przekonanie o wlasnej wszechmocy do ostatecznego ich zniszczenia. Odczuwal tez wscieklosc na mysl o tym, ze jego rasa okazala sie nieswiadomym niczego narzedziem, odrzuconym, gdy przestalo byc uzyteczne. Spojrzawszy na trojke elfow, pojal, ze zanim Acaila bedzie mogl podzielic sie z nimi swoja wiedza, uplynie sporo czasu. Opuscil wiec polanke, na ktorej poddani jego malzonki oddawali sie kontemplacjom, i ruszyl w glab Elvandaru. Nieopodal zauwazyl pograzonych w rozmowie kapitana Subai i Pahamana z Natalu. Natalscy Zwiadowcy rzadko odzywali sie do kogos innego niz ich towarzysze sluzby, czasami tylko uznajac za godnych rozmowy spotkanych przypadkowo elfow. Zobaczywszy to, co widzial, Tomas zrozumial, ze Pahaman uznal Krondorczyka za swojego. Po chwili uslyszal smiech dzieci - nie mogl sie mu oprzec. Odwrociwszy sie w kierunku, z ktorego dobiegaly odglosy zabawy, zobaczyl grupke dzieci bawiacych sie w berka. Zauwazyl tez swego syna, Calisa, siedzacego obok Ellii, elfki zza morza. Oboje trzymali sie za rece i patrzac na syna, Tomas poczul fale ogarniajacego go ciepla. Wiedzial, ze sam nigdy juz nie zostanie ojcem, poniewaz jego syn zrodzil sie dzieki osobliwej magii. Odegral wyznaczona mu przez niewiadome sily role w zniszczeniu najwiekszego zagrozenia dla wszelkiego zycia na Midkemii, jakim byl Kamien Zycia - i wreszcie stal sie panem wlasnego losu. Ale i Calis nigdy nie mial splodzic dziedzica, wiec linia Tomasa miala sie skonczyc na synu. A jednak pojawila sie dwojka chlopcow, Tilac i Chapac, mogacych stac sie czescia ich. Z drugiej strony, nawet imiona chlopcow, obce dla uszu zrodzonych w Elvandarze elfow, przypominaly Tomasowi, ze nigdy nie bedzie dlan miejsca w swiecie, ktoremu oddal cala dusze. Teraz usmiechnal sie do Calisa. Jak jego syn i on musial sam sobie wywalczyc miejsce - i byl z tego zadowolony. -Przylacz sie do nas - zaprosil go Calis, machajac reka. Ellia usmiechnela sie do Tomasa niepewnie. Choc podczas Wojen Rozdarcia Swiatow uwolnil sie on od osobowosci Ashen-Shugara, a wiele ubocznych efektow zespolenia czlowieka i Valheru usunal Kamien Zycia, malzonek Aglaranny wciaz jeszcze nosil znamiona panow Smoczej Sfory. Kazdy z edhelow - czlonkow dowolnej elfiej rasy - poznawal je niemal instynktownie. ... a odpowiedzia byl posluch graniczacy z obawa. Tomas uklakl obok swego syna. -Jest za co dziekowac losom... -Owszem - odpowiedzial Calis. Spojrzal na kobiete u swego boku, ona zas odpowiedziala mu usmiechem. Tomas byl prawie pewien, ze tych dwoje sie pobierze. Ojciec chlopakow zginal podczas wojny na Novindusie, poprzedzajacej inwazje na Krolestwo. Choc wsrod elfow rzadko rodzily sie dzieci, te zas ktore doznawaly "objawienia" - instynktownego rozpoznania dozgonnego towarzysza zycia - niemal zawsze sie pobieraly, wdowy rzadko powtornie wychodzily za maz. Poniewaz Calis wieksza czesc zycia spedzil wsrod ludzi, sam bedac na poly czlowiekiem, nie mogl liczyc na znalezienie towarzyszki wsrod ludu swej matki. Tomas wiedzial, ze sprowadzenie przez Mirande Ellii i jej synow do Elvandaru okazalo sie laskawym zrzadzeniem losu dla jego syna. -Wiesci, jakie przyniosl nam Subai - stwierdzil Tomas - powinnismy potraktowac z wielka powaga. Calis spuscil wzrok. -Wiem - odpowiedzial. - Czuje, ze madrym posunieciem z mojej strony bylby powrot do Krolestwa i ponowne podjecie sluzby. -Ty juz zrobiles swoje. - Tomas polozyl dlon na ramieniu syna. - Mysle, ze to ja powinienem wrocic do Krolestwa. -Ale sam mowiles... - Calis spojrzal na ojca ze zdziwieniem w oczach. -Owszem, ale skoro grozi nam to, co obaj podejrzewalismy, to jezeli nie uporamy sie z tym teraz, pod Yabonem, i tak trzeba bedzie stawic temu czolo... tyle, ze bedziemy musieli bic sie tutaj. -To samo szalenstwo zniszczylo moj dom za morzem - odezwala sie Ellia. Mowila z nieco osobliwym, obcym akcentem, ale jezykiem przodkow wladala coraz lepiej. - Nie da sie pojac tego, jak bardzo tamtych przezarlo zlo. Maja czarne dusze... i sa bez serc. - Spojrzala na swoich bawiacych sie z innymi dziecmi synow. - Cudem los zeslal nam Mirande na ratunek. Inne dzieci w wiosce pomordowano. -Czekam na madry osad Acaili - odezwal sie Tomas - ale mysle, ze powinnismy poleciec na Wyspe Czarnoksieznika i naradzic sie z Pugiem. -Teraz, kiedy demon zostal unicestwiony - stwierdzil Calis - mysle, ze beda to zmagania ludzi z ludzmi. Tomas potrzasnal glowa. -Zrozumialem tylko dziesiata czesc tego, co mi powiedziano, ale pojalem, ze nigdy nie byla to tylko sprawa pomiedzy ludzmi. Zawsze stanowili tylko narzedzie wiekszych sil... i zawsze nalezalo sie przeciwstawic tamtym mocom. Wstal. -Zobaczymy sie przy kolacji? -Zjem z chlopcami i Ellia - odpowiedzial Calis. -Powiem twojej matce. - Usmiechnal sie Tomas. Idac przez Elvandar, ktory stal sie jego domem na dlugie lata, rozmyslal o tym, jakim cudem bylo to, ze pozwolono mu tu mieszkac. Jezeli istnialo gdzies w swiecie piekniejsze miejsce, nie umial go sobie wyobrazic. Dlatego wlasnie przysiagl sobie, ze nigdy go nie opusci i zawsze bedzie bronic, bo nie potrafil tez sobie wyobrazic swiata bez Elvandaru. Szedl przed siebie... az w koncu wrocil na polane, gdzie elfy oddawaly sie medytacjom. Acaila, ktory wlasnie skonczyl, wstal i ruszyl mu na spotkanie. Na twarzy elfa malowala sie troska, co zdumialo Tomasa, bo stary przywodca Eldarow rzadko zdradzal sie ze swymi uczuciami. -Widziales cos? - spytal Tomas. -Dzieki za to, zescie mi byli przewodnikami - zwrocil sie Acaila do Tathara i drugiego elfa. - A ty chodz za mna, moj przyjacielu - zwrocil sie do Tomasa. Poprowadzil go w najspokojniejsza czesc kniei, oddalona od kuchni i kramow, polozona niemal na krawedzi wewnetrznego kregu. - Cos mrocznego i zlego nadal czai sie w Krondorze - zwrocil sie do rozmowcy, upewniwszy sie, ze sa sami. - A takze cos bardzo pieknego i dobrego. - Spojrzal w twarz Tomasa. - Nie umiem tego wyjasnic, ale prastara moc dobra budzi sie i szykuje do powrotu. Byc moze wszechswiat probuje wrocic na wlasciwa droge. Acaila byl przywodca Eldarow, najstarszego plemienia elfow, najblizszego Smoczym Panom. Tomas nauczyl sie cenic i powazac jego rady. Stary wodz wiedzial i widzial bardzo wiele... -Jakkolwiek jednak moc dobra jest wielka, zlo, uwolnione wczesniej przez demona, wciaz jeszcze pozostaje silniejsze - ciagnal Acaila. - Ta mroczna potega ma slugi... a oni umacniaja swoja wladze w Ylith, Zun... a teraz jeszcze w LaMut. -Co Subai mowil o ofiarach z ludzi? -Ta istota, zla i potezna, staje sie mocniejsza z kazda niemal godzina - stwierdzil Acaila. - Jej sludzy sa czesto nieswiadomi rozmiarow zla, jakie sprowadzaja na siebie i innych. Nie wiedza, ze przede wszystkim niszcza wlasne dusze. Jako istoty pozbawione duszy nie znaja wyrzutow sumienia, wstydu i zalu. Wszystko czynia, by zaspokoic swoje zachcianki, pozadajac jedynie chwaly, wladzy i potegi. Nie maja pojecia o tym, ze sa juz zgubieni, a wszystkie ich uczynki sprowadzaja sie do siania zniszczenia i destrukcji. Tomas milczal przez chwile. -Mam wspomnienia Valheru - odezwal sie wreszcie. - Potrafie to zrozumiec. -Przyjacielu... twoi przodkowie, Valheru, zyli w innych czasach. Wszechswiat podlegal wtedy innym prawom i wedle nich sie rzadzil. Valheru jako sily przyrody... nie sluzyli ani dobru, ani zlu. Ale to, z czym przyjdzie nam sie zmierzyc, jest zlem wcielonym, niezaleznie od tego, jak sieje pojmuje. Musimy je wytepic i zniszczyc. W tym celu powinnismy pomoc silom, ktore przeciwstawiaja sie zniszczeniu, rzeziom i mordom. -Musze wiec opuscic Elvandar - stwierdzil Tomas - by wspomoc sprawe moja moca. -Z wszystkich, ktorzy tu sa - odezwal sie Acaila - ty jeden mozesz przechylic szale na korzysc dobra. -Wyrusze wiec i odnajde Puga - rzekl Tomas. - Wespol zrobimy co trzeba, by uratowac Krolestwo i zapobiec wtargnieciu zla do Krondoru. -Udaj sie pierwej do Krolowej - poradzil mu Acaila. - i wiedz, ze cokolwiek zrobisz, zrobisz to dla niej i dla twego syna. Tomas uscisnal dlon starego elfa i odszedl. Pozna noca, zjadlszy kolacje i pozegnawszy sie z malzonka, wrocil na polanke polozona w polnocnej czesci kniei. Na te wyprawe przywdzial zbroje z bialego zlota, jego dziedzictwo po Valheru... i najmniejsza skaza nie szpecila lsniacej powierzchni. Tomas odzyskal i swoj miecz, kiedy jego syn rozwiklal tajemnice Kamienia Zycia. Teraz trzymal w dloni jego rekojesc, a przez lewe ramie przelozyl biala tarcze z wtopionym w nia emblematem Zlotego Smoka. Spojrzawszy w niebo, poslal zew... i zaczal czekac. *** Po obu stronach lezeli martwi i konajacy. Erik stal wyczerpany nad pietrzacym sie przed nim stosem trupow. Podczas goracego popoludnia stracil konia za sprawa jakiejs zblakanej strzaly.Dwa razy kusilo go, by zarzadzic odwrot, ale w obu przypadkach jego ludzie porywali sie do przeciwuderzenia i odpierali najezdzcow. Niejasno przypominal sobie, ze cos pil z podanego mu buklaka i cos jadl, nie mogl sobie jednak przypomniec smaku napoju i pozywienia. Kilka minut temu po drugiej stronie zahuczaly rogi i nieprzyjaciele zaczeli sie cofac. "Diamenty" tkwily na swoich miejscach, a proby ich zajecia kosztowaly nieprzyjaciol zycie ponad tysiaca zolnierzy. Erik nie mogl sie domyslic, ilu obroncow zginelo wewnatrz. Wiedzial, ze rano dostanie dokladne meldunki o stratach. -Mosci kapitanie... - odezwal sie Leland, ktory chwile wczesniej podjechal konno. - Moj ojciec przesyla wyrazy uznania. Erik kiwnal glowa, usilujac pozbierac mysli. -Zaraz sie zamelduje, poruczniku... Pochyliwszy sie, otarl miecz o kurte jakiegos nieboszczyka, potem wlozyl go do pochwy i rozejrzal sie dookola. Wyladowal w przerwie pomiedzy srodkowym i prawym "diamentem". Wokol niego pietrzyl sie stos trupow, siegajacy mu prawie do pasa. -Chlopie! - zagrzmial z lewej ochryply glos Jadowa Shati. - Mam nadzieje, ze na jakis czas dadza nam spokoj! -Do jutra... - Erik pomachal mu reka. Ruszyl w strone namiotu Earla Richarda. Kiedy tam dotarl, zobaczyl, ze wartownicy wyciagaja ze srodka dwa trupy. Stary arystokrata siedzial przy stole, a ordynans starannie bandazowal mu ramie. -Co tu sie stalo? - spytal Ravensburczyk. -Dwu zuchow przedarlo sie po waszej lewej stronie, kapitanie. ... i dotarli az tutaj. Musialem ich wypraszac... mieczem. -Jak sie czujecie? -Paskudnie. - Earl spojrzal na ordynansa, ktory wlasnie skonczyl wiazac temblak, i odprawil go machnieciem dloni. - No, ale przynajmniej znow poczulem sie zolnierzem. Wiesz - odezwal sie, opierajac plecy o fotel - kiedys prowadzilem patrol... i zobaczylismy z daleka paru Keshan, ktorzy przekroczyli granice... a potem juz nigdy nie mialem do czynienia z prawdziwymi wrogami, ani z orezem. - W jego wzroku pojawilo sie cos bardzo zblizonego do zdziwienia. - Eriku... to bylo czterdziesci lat temu... -Zazdroszcze wam, panie - powiedzial Erik. -Nie watpie - odpowiedzial stary arystokrata. -Poczekamy, az cofna sie nieco dalej, a potem chcialbym wyslac kilku zwiadowcow na wzgorza, by zorientowac sie, jak sie uszykowali. Nasi ludzie dobrze sie dzis spisywali. -Alesmy ich nie rozbili - stwierdzil Richard. -Nie - odpowiedzial Erik. - Iz kazdym dniem, jaki spedzamy tutaj, w polowie drogi, nasze szanse na dotarcie do Ylith maleja... i tracimy nadzieje na odbicie Yabonu. -Potrzebujemy pomocy magii - stwierdzil Richard. -Akurat teraz nie mam zadnych pomyslow - odpowiedzial Erik, wstajac. - Lepiej zobacze, co z ludzmi. - Zasalutowal i wyszedl z namiotu. Na zewnatrz spotkal Lelanda. -Twojemu ojcu nic nie bedzie - stwierdzil. - Rana jest powierzchowna. Usmiech Lelanda powiedzial mu, jaka ulge odczul mlodzieniec. Polowe bitwy spedzil, walczac i nie wiedzac, co dzieje sie z ojcem. -Co z rezerwami? - spytal mlody kapitan. -Gotowe do zajecia stanowisk - stwierdzil Leland. Erik poczul ulge. -Po poludniu stracilem poczucie czasu i nie pamietalem, czy kazalem ich odeslac. -Nie kazaliscie, mosci kapitanie. -Doskonale... rozkaz wymienic ludzi w "diamentach", a jezdzie zostac na stanowiskach, polec tez ludziom, aby sie najedli. Potem wroc tutaj... mam dla ciebie zadanie. Leland zasalutowal i odszedl. Erik ruszyl ku swemu skromnemu namiotowi ustawionemu w kwaterze Szkarlatnych Orlow i usiadl. Pelniacy sluzbe uwijali sie tu z woda i misami zywnosci - jeden podszedlszy do Erika, podal mu drewniany talerz z gulaszem i buklak z woda. Mlodzieniec wzial w dlon talerz i zanurzyl w nim lyzke, nie baczac na to, ze potrawa jest goraca. Zaraz potem powoli podeszli don Jadow Shati i ludzie z centrum "diamentu". Shati usiadl energicznie obok Erika. -Chlopie... nie chcialbym tego robic jeszcze raz... -Jak wyglada sytuacja? -Stracilismy kilku ludzi - odpowiedzial Jadow ponuro. - Ale... moglo byc gorzej. -Wiem. Musimy cos wymyslic... i lepiej, zeby byl to nie lada pomysl, bo inaczej przegramy te wojne. -Balem sie, ze powiesz wlasnie cos takiego - stwierdzil Shati. - Moze, jezeli jutro zdolamy im zadac ciezkie straty, uda nam sie potem zorganizowac przeciwuderzenie, ktorym rozdzielimy ich sily na dwie czesci? Erik prawie skonczyl posilek, kiedy odnalazl go poslaniec. -Earl Richard przesyla pozdrowienia, sir... i zaprasza niezwlocznie do siebie. Mlodzieniec wstal i idac za mlodzikiem, podazyl do namiotu sztabowego. Znalazl tam Earla Richarda - a obok niego przerazonego skrybe. -Oto, co dostalismy przed chwila - powiedzial Richard, podajac pismo Erikowi. Ten przeczytal wiadomosc, jaka przeslal im Jimmy. -Na wszystkich bogow! - sapnal. -Jak sadzisz, co powinnismy teraz zrobic? - spytal Earl. -Jezeli wycofamy sie stad na poludnie, stracimy Yabon - sarknal Erik. - A jak zostaniemy tutaj, przepadnie Krondor. -Przede wszystkim musimy zachowac Krondor - orzekl Earl Richard. - Tu mozemy poprzestac na tym, co osiagnelismy. ... czyli musimy przerwac kampanie tutaj i odlozyc odbicie Yabonu do przyszlego roku. -To byc nie moze - odpowiedzial Erik. Milczal przez chwile, a potem odezwal sie pojednawczo: - Czy Wasza Lordowska Mosc pozwoli wylozyc mi swoje racje? -Oczywiscie - odezwal sie stary arystokrata. - Jak do tej pory nie popelniles zadnego bledu. - Earl zdazyl juz docenic talenty mlodego kapitana, a choc dziwil sie absolutnemu brakowi osobistych ambicji mlodzienca, zdecydowal, ze poprze kazda podjeta przez niego decyzje. -Zechciejcie zatem poslac po Jadowa Shati - poprosil Erik. Podczas gdy poslaniec ruszyl po wskazanego, mlodzieniec zajal sie wypytaniem skryby, odkrywajac, ze goniec w zasadzie niczego wiecej nie wie. Potrafil jednak przekonac mlodego kapitana o tym, iz Earl James byl gleboko przejety i przekonany o slusznosci swoich domyslow - co wystarczylo, by Erik pojal, iz sprawa jest powazna. -Musimy zmienic plany - stwierdzil, gdy tylko do namiotu wszedl Jadow Shati. -Jak zawsze, chlopie, jak zawsze... -Chce, bys zaczal budowac barykade. Pod koniec tygodnia ma tu stanac fort. -Tu? -Owszem. W poprzek tej drogi. Wyslij kilka druzyn tych zuchow Hadati z Akee pomiedzy tamte wzgorza na wschodzie i niech bija wszystko, co idzie na poludnie. Dopoki ci nie powiem, ze jest inaczej, tu bedzie nasza nowa polnocna granica. -Jakie to maja byc umocnienia? -Na polnoc od tych "diamentow" macie wzniesc szesciostopowej wysokosci ziemny wal z okopem. Jak sie z tym uporacie, zacznijcie budowac palisade. Scinajcie drzewa na poludniu. Palisada ma miec dwanascie stop wysokosci, z pomostem komunikacyjnym i tarasami dla lucznikow co dwadziescia krokow. Co sto krokow platforma na balisty - i odpowiedni plac z tylu kazdej katapulty, tak by przy naciaganiu lin nasi ludzie nie musieli zeskakiwac z walu. -Chlopie... jak dlugie maja byc te umocnienia? -Od tych skal nad morzem do najbardziej stromych wzgorz, jakie znajdziecie. -Eriku... to ponad dwie mile! -To lepiej zaczynajcie od razu. Do namiotu wetknal glowe Leland z Malkuric. -Sir, kawaleria opuszcza pozycje. -Dobrze - stwierdzil Erik. - Chce, bys o brzasku poprowadzil ich z powrotem do Krondoru. -Do Krondoru? - zdumial sie mlodzieniec i spojrzal na ojca. Stary Earl kiwnal glowa. -Wyglada na to, ze nasi najserdeczniejsi wrogowie, Keshanie, zamierzaja zaatakowac miasto. Earl James z Vencar zada, bysmy mu wyslali posilki. -A co bedzie tutaj ? - spytal mlodzik. -Ruszaj na poludnie i ocal Krondor - odparl Erik. - Tutejsze sprawy zostaw mnie. -Tak jest, sir. - Zasalutowal mlody arystokrata. - Ktore jednostki mam zabrac? -Wszystkich konnych. Z pieszymi mozemy sie tu okopac i trzymac az do jesieni, ale zeby dotrzec do Krondoru, trzeba co najmniej trzech tygodni. Teraz posluchaj uwaznie. Nie zaczynajcie od puszczenia sie w skok wzdluz wybrzeza. Jezeli tak zrobicie, polowa koni padnie wam w ciagu trzech dni. Zacznijcie czterdziesci minut klusem, potem niech jezdzcy zsiada z koni i niech przez dwadziescia minut prowadza je w tempie marszu. W poludnie zmiana - pol godziny klusem, a drugie pol godziny pieszo obok koni. Co wieczor dobrze konie nakarmic owsem i napoic. Jezeli bedziecie tak postepowac, wiekszosc koni zachowa forme i kazdego dnia przebedziecie o trzydziesci mil wiecej niz oddzialy piesze. Do Krondoru powinniscie dotrzec za tydzien. -Tak jest, sir! - Leland odwrocil sie i wybiegl, by wykonac rozkazy. Erik zwinal dlon w piesc i uderzyl w druga, otwarta. -Niech to licho! - zaklal. - Wymyslilem wlasnie, jak wygryzc tych nieprawych synow z ich fortecy... i masz ci los! -Wiesz co? - odezwal sie Jadow, ktory zbieral sie do wyjscia, jeszcze gdy przybyl Leland. - Mowia, ze zycie zolnierza jest w rekach Tith-Onaki, aleja ci powiem, chlopie, ze moim malym swiatkiem rzadzi Banath. - Powiedziawszy to, zaklal sazniscie i wyszedl. -Wyglada na to, ze Banath uparl sie, by zniszczyc i moje zycie. - Boga zlodziei znano tez pod imieniem Kpiarz... i ogolnie obwiniano go o wszystko, co poszlo nie tak, jak sie spodziewano. Erik spojrzal na starego Earla. -Zrobimy, co w naszej mocy - stwierdzil arystokrata. Mlody kapitan kiwnal glowa i milczac, wyszedl z namiotu. Czul sie tak bezsilny, jak nigdy dotad. Dash wstal i przetarl oczy. Zrezygnowal juz z czuwania przez cale popoludnie... chyba ze akurat wydarzylo sie cos waznego. Zbyt wiele mial do roboty po zapadnieciu zmroku. Zaczynal zwykle o zmierzchu i pracowal przez cala noc. Ranki spedzal w palacu lub porzadkowal sprawy w miescie. W poludnie - jezeli mial szczescie, kladl sie do lozka na tylach aresztu przy Nowym Targu i pograzal w glebokim snie. Spal jak zabity przez szesc lub siedem godzin - i znow zrywal sie na nogi wieczorem. W odnajdywaniu keshanskich kryjowek dosc nieoczekiwanie zaczeli pomagac mu Szydercy. Jego ludzie w sumie pojmali ponad dwie setki szpiegow, ktorych - wbrew checiom Patricka - umieszczono w prowizorycznym areszcie za palisada wzniesiona - tez wbrew Ksiazecej woli - na polnoc od miasta. Gdyby Keshanie natarli na miasto, czego wedle Dasha nalezalo sie spodziewac - ludzie ci zostaliby uwolnieni przez swoich ziomkow. Za korzystne w tej sytuacji mlodzieniec uwazal to, ze nie mieli broni i tkwili na zewnatrz miasta. Martwili go wciaz ci, co pozostali w miescie i byli uzbrojeni. Kiedy wszedl do glownej izby dawnej oberzy, w ktorej teraz urzadzono sale odpraw, zdal sobie sprawe z tego, ze zaspal przynajmniej o godzine. -Ktora godzina? - spytal jednego z konstablow. -Przed mniej wiecej kwadransem minela osma, sir. Ten tu czeka od godziny. Nie pozwolilismy, by pana zbudzil, sir. Konstabl skinieniem podbrodka wskazal giermka z dworu. -O co chodzi? - spytal Dash. Chlopak podal mu pismo. -Sir, Ksiaze zyczy sobie, byscie zechcieli natychmiast przybyc do palacu. Dash przeczytal pismo i skrzywil sie, jakby rozbolal go zab. Calkowicie zapomnial o tym, iz na dzisiejszy wieczor zaproszono go na kolacje... i obiecal, ze przyjdzie. -Zaraz bede gotow - odpowiedzial. Zachowanie Patricka coraz bardziej go irytowalo... i to wlasnie najpewniej bylo powodem, dla ktorego zapomnial o zaproszeniu. Dash rozumial, ze Ksiaze i tak pewnie postapilby wedle wlasnej woli, niezaleznie od tego, czy on sam aprobowalby to, czy nie - ale czul sie odpowiedzialny za bezpieczenstwo miasta i nie podobalo mu sie, ze wiele z decyzji Patricka utrudnia mu wykonywanie jego roboty. Potrzebowal jednak przychylnosci Ksiecia i jego irytowanie nie bylo najlepszym sposobem, by ja sobie zjednac. Nalezalo po prostu pokazac mlodemu wladcy, jak wielkie grozi im niebezpieczenstwo. Nie udalo mu sie przekonac Patricka, ze powinien przejac sie faktem, iz wewnatrz palacu schwytano keshanskich agentow. Dash wiedzial, ze jego dziadek zmusilby obu szpiegow do wyspiewania nazwiska kazdego czleka, z jakim sie spotkali od Krondoru po Overn Deep. Patrick nie zdawal sobie sprawy z powagi zagrozenia, a Rufio uwazal, ze skoro obaj zostali unieszkodliwieni - jednego zabito, drugiego zas osadzono w lochu - to wszystko zalatwiono. Dash tymczasem zastanawial sie, gdzie przepadl Talwin i jak zachowalby sie w tej sytuacji. Byl pewien, ze glowny agent jego ojca nie podzielilby beztroski Diuka Rufio. Dowodztwo nad grupami, ktore mialy przeprowadzac nocne uderzenia na keshanskie kryjowki, powierzyl Gustafowi. Nauczyl sie ufac bylemu najemnikowi, ten bowiem potrafil zapewnic sobie posluch bez uciekania sie do przemocy. Wyprowadziwszy konia ze stajen, wskoczyl na siodlo i ruszyl do palacu. Jadac przez miasto, bezwiednie wsluchiwal sie w jego rytm, z kazdym dniem coraz bardziej mu znajomy. Krondor wracal do zycia, jego zas ogromnie denerwowala mysl, ze Keshanie albo Fadawah moga wrocic, by zniweczyc jego prace. Trzy lata wczesniej jego domem byl Rillanon, ale wszystko sie zmienilo, kiedy dziadek sprowadzil go wraz z Jimmym do Krondoru. Od tamtego czasu pracowal przez pewien czas dla Roo Avery'ego, choc i wtedy wykonywal dyskretne zadania dla dziadka. I wbrew wszelkiemu rozsadkowi, pokochal to miasto. Zblizajac sie do palacu, przyznal w duchu, ze wiecej jest w nim z dziadka, niz sadzil jeszcze niedawno. W bramie minal dwu gwardzistow, ktorzy, ujrzawszy szeryfa, oddali mu wojskowe honory. Zaraz tez pojawil sie stajenny, by wziac oden wodze konia. Dash szybkim krokiem przebiegl po wejsciowych schodach i minawszy drzwi, wszedl do palacu. Okrazajac rog, przyspieszyl, tak ze do wielkiej sali wpadl niemal biegiem. I natychmiast pojal, ze stalo sie cos>>zlego. Wielkie drzwi staly otworem, przed nimi zas straz trzymali dwaj wartownicy, badajac wchodzacych. W glab palacu korytarzem biegl sluga, glosno cos wykrzykujac. Dash ruszyl biegiem. Minawszy stojacych w drzwiach wartownikow, wbiegl do sali - i zobaczyl lezacych twarzami na stolach ludzi, nieruchomych lub targanych skurczami agonii. W sali ustawiono trzy ogromne stoly w ksztalcie podkowy, co pozwalalo zonglerom i kuglarzom na wystepy niemal bezposrednio przed ucztujacymi. Honorowe miejsca przeznaczone byly dla Ksiecia, Francie i Diukow - Briana i Rufio. Dash natychmiast odnotowal w mysli, ze po lewej stronie, dosc daleko od miejsca Ksiecia, jedno krzeslo bylo wolne. Miejsca przy dwu pozostalych stolach przeznaczono dla pozostalych obecnych w stolicy Zachodnich Dziedzin magnatow i najznaczniejszych obywateli Krondoru. Polowa z nich lezala teraz bez ducha na stole lub na ziemi. Inni usilowali sie podniesc, a jeden czy dwaj siedzieli z zaszokowanym wyrazem twarzy. Dash przebiegl przez komnate do honorowego stolu i przeskoczyl przezen, przerzuciwszy nogi nad nieruchomym cialem Diuka Briana. Pomiedzy ojcem i Patrickiem lezala Francie, a Diuk Rufio zsunal sie na podloge i patrzyl teraz w sklepienie nieruchomymi, pustymi oczyma. Ksiaze siedzial. Szeroko otwartymi ustami chwytal powietrze i rozgladal sie dookola blednym wzrokiem. Dash wetknal mu palec w gardlo az do przelyku i Ksiaze zwrocil zawartosc zoladka na stol. Zaraz potem mlody szeryf powtorzyl to samo z Francie. Dziewczyna natychmiast targnely torsje. Dash odwrocil sie i spojrzal na oszolomiona sluzbe. -Zmuscie ich do wymiotow! - zawolal. - Otruto ich! Niech rzygaja, to jedyny ratunek! Dopadlszy Diuka Silden, zmusil go do torsji, te jednak byly znacznie mniej obfite, nizby Dash sobie zyczyl. W przypadku Diuka Rufio i to sie nie udalo - ofiara miala plytki oddech, a jej twarz pokrywal kleisty pot. Poderwawszy sie na nogi, mlody szeryf zobaczyl, ze trzej sluzacy probuja zmusic do wymiotow tych, co jeszcze zachowali przytomnosc. -Znajdz jakiegos konia! - zawolal do jednego z gwardzistow. - Gnaj na Plac Swiatynny! Sprowadz tu tylu kaplanow i uzdrowicieli, ilu tylko zdolasz! Potrzebny nam kazdy, kto zna sie na leczeniu! Zebrawszy sluzbe, poslal kilkunastu ludzi po czysta wode. Nie mial pojecia, jaka trucizna sie posluzono, wiedzial jednak, ze czesc jadow mozna rozwodnic. -Zmuscie tych, co moga lykac, by wypili tyle wody, ile tylko zdolaja! - zagrzmial. - Zostawcie tych, co sami nie moga pic... woda zaleje im przelyk i moga sie podusic. - Potem cos sobie przypomnial. - Wez ze dwu ludzi, ruszaj do kuchni i zamknij wszystkich, ktorych tam znajdziesz - zwrocil sie do sierzanta gwardii. Wiedzial, ze truciciel zdazyl juz pewnie uciec... ale moze nie zdazyl jeszcze opuscic miasta. Z pewnoscia nie spodziewal sie, ze szeryf sie spozni - i w rezultacie bedzie jedyna osoba zdolna do dzialania. W komnacie smierdzialo okropnie i Dash poslal kilku sluzacych, by zajeli sie sprzataniem, podczas gdy pozostali nadal usilowali ratowac ofiary trucizny. Pierwszy z kaplanow przybyl dopiero po uplywie polowy godziny. Byl to sluga Astalon. Zajal sie cierpiacymi, zaczynajac oczywiscie od Ksiecia. Dash tymczasem zdazyl sie juz zorientowac, ze z calej krondorskiej szlachty on jeden nie zdazyl na czas na fatalna kolacje. Przy trzech stolach, jakie mial przed oczami, zgromadzili sie wszyscy znaczniejsi ludzie, od Diuka po prostego giermka. Z miejskich notabli nieobecny byl tylko Roo Avery, ktory ze swoja rodzina spedzal ostatnio wszystkie wieczory w swojej posiadlosci. Wkrotce po kaplanie Astalonie przybyli i inni, wsrod nich brat Dominik, Ishapianin sluzacy ostatnio w swiatyni wzniesionej staraniami Nakora. Zajeli sie wszystkimi pozostalymi jeszcze przy zyciu, Dash zas zaczal przesluchiwac sluzbe kuchenna. Przed switem wrocil do jadalni, bardziej przypominajacej teraz wygladem izbe szpitalna. Dominik stal niemal przy samych drzwiach. -Jak stoja sprawy? - spytal Dash dawnego opata. -Niewiele brakowalo - odparl mnich. - Gdyby nie twoja przytomnosc umyslu, bylbys teraz jedynym szlachcicem w miescie, majacym jeszcze dech w piersiach. Ksiaze sie jakos wy grzebie... choc troche to potrwa. Lady Francine tez wroci do zdrowia. -Mowiacy potrzasnal glowa. - Jej ojciec trzyma sie ledwo ledwo. Nie wiem, czy sie wylize. -A Diuk Rufio? - spytal Dash. Dominik wzruszyl ramionami. -Trucizna byla w winie. On zas wypil go bardzo wiele... Mlodzieniec zgrzytnal zebami. -A mowilem Patrickowi, ze w palacu jest szpieg! -No coz... - Dominik wiedzial, jak ukladaja sie stosunki pomiedzy szeryfem i Patrickiem. - Ugodzono nas bardzo bolesnie. ... ale przynajmniej Ksiaze wyjdzie z tego bez szwanku. -Owszem. - Dash spojrzal na martwych, ktorych wlasnie zaczynano wynosic z sali. - Stracilismy jednak zbyt wielu wartosciowych ludzi, by puscic to plazem. Gorzej juz chyba byc nie moglo - stwierdzil z gorycza. I nagle uslyszal bicie w dzwony. Na Krondor uderzyli nieprzyjaciele. Rozdzial 24 ATAKI Dash pognal ulica.Ludzie biegali we wszystkie strony, ale zolnierze pedzili na mury. Zamykano bramy. -Mosci szeryfie! - darl sie przerazony wartownik, dowodca odwachu. - Przed chwila przygalopowal tu jakis jezdziec, ktory sie zaklinal, ze droga nadciaga keshanska armia. -Zawrzyjcie bramy - polecil Dash. Zlapawszy konstabla za kolnierz, spytal: - Jak cie zwa? -Delwin, sir! - zaraportowal podniecony mlodzik. -Od tej chwili jestes sierzantem, pojmujesz? Swiezo upieczony podoficer kiwnal glowa. -Ale w miejskiej strazy nie ma sierzantow, sir! -Owszem... i dlatego przed chwila zaciagnales sie do armii! - wrzasnal mu Dash prosto w twarz. - Chodz ze mna. - Poprowadzil go po schodach ku blankom nad brama i spojrzal na wschod. Nad odleglymi gorami wstawalo wlasnie slonce i jego promienie zmusily mlodzienca do zmruzenia powiek. Spostrzegl jakis ruch na horyzoncie i podniosl dlon do czola, by oslonic oczy przed swiatlem. Zmruzywszy oczy, wytezyl wzrok i wpatrzyl sie w droge biegnaca u podnoza odleglych wzgorz. Cos sie tam poruszalo... wzdluz drogi sunal wolno dlugi, cienki, czarny waz. -A niech mnie - sapnal mlody szeryf. - Poslij wiadomosc do miejskiego aresztu przy Nowym Targu - zwrocil sie do swiezo upieczonego sierzanta. - Wszyscy konstable maj a sie natychmiast zameldowac na murach... razem z zolnierzami. Niedlugo wpadnie tu z wizyta keshanska armia. Sierzant Delwin pospiesznie pobiegl wykonac rozkazy. Dash rozejrzal sie w prawo i lewo. Obok niego przebiegal sierzant w barwach Gwardii Przybocznej. Dash capnal go za kolnierz. -Jak sie nazywasz? -McCally, sir! -Twoj kapitan jest chory albo juz oddal ducha. Nie wiem, czy zyje, czy nie. Sa tu jacys inni oficerowie? -Porucznik Yardley mial sluzbe, sir... i powinien byc gdzies na palacowych murach. -Idz go poszukac... a jak znajdziesz, powiedz mu, ze jest mi tu nieodzownie potrzebny. Sierzant znikl, a po kilku chwilach wrocil z oficerem. -Sir! - zameldowal sie oficer. - Jakie sa panskie rozkazy? -Jako Baron dworu i szeryf Krondoru stwierdzam niniejszym - odparl Dash - ze pozostalem jedynym trzymajacym sie na nogach szlachcicem w miescie. Ilu oficerow uniknelo otrucia? -Czterech, sir... jestem z nich najstarszy. -Mosci Yardley, tymczasowo mianuje was kapitanem. Ilu mamy ludzi pod bronia? -Pieciuset czlonkow Przybocznej Gwardii Ksiazecej - odparl Yardley bez namyslu - i pietnascie secin zalogi miejskiego garnizonu, rozstawionych na posterunkach znajdujacych sie w rozmaitych miejscach rozrzuconych po calym miescie. Nie wiem dokladnie, ilu macie konstablow, sir. -Nieco ponad dwustu chlopa. A co z gwardzistami wchodzacymi w sklad orszakow przybylej wczoraj szlachty? -Bedzie ich ze trzy setki, sir. Orszaki honorowe, ale to glownie weterani - odpowiedzial swiezo upieczony kapitan. -Swietnie. Wspomoga waszych ludzi na murach. Znajdzcie mi kogos z dowodztwa garnizonu... aby zlozyl meldunek o sytuacji. Yardley wybiegl i po chwili zjawil sie siwowlosy podoficer. -Sierzant Mackey, sir. Porucznik Yardley kazal mi sie tu zameldowac. -Gdzie jest wasz przelozony? - spytal Dash. -Nie zyje, sir - odpowiedzial krepy podoficer. - Jadl wczoraj kolacje u Ksiecia. Dash potrzasnal glowa. -No tak, sierzancie... - stwierdzil nie bez kpiny w glosie. -Podczas paru najblizszych dni przyjdzie wam pelnic obowiazki Konetabla Krondoru. Stary nagle usmiechnal sie i wyprezyl jak struna. -Wiedzialem, sir, ze przed przejsciem w stan spoczynku czeka mnie awans - odparl z blyskiem w oku. A potem usmiech znikl z jego twarzy. - Ale... za pozwoleniem, kimze, u licha, jestescie? -Ja? - zdziwil sie Dash. - Powiedzmy, ze bede pelnil obowiazki Ksiecia Krondoru... dopoki Patrick nie odzyska sil na tyle, by przynajmniej usiasc. -A wiec... Wasza Wysokosc... - na poly drwiacy ton sierzanta podkreslal absurdalnosc calej sytuacji - z calym szacunkiem pozwole sobie zaproponowac, bysmy przestali sie wyglupiac i zaczeli bronic miasta. - Wyciagnawszy reke, wskazal maszerujaca na Krondor kolumne Keshan. - Tamci nie wygladaja mi na ludzi z poczuciem humoru. -Trafiles wasc w sedno - stwierdzil Dash, krzywiac usta w usmiechu, w ktorym bylo tylez samo goryczy, ile zmeczenia. - Poslijcie trzy czwarte sil na mury. Z reszty utworzyc jednostke rezerwowa. -Taaaest, sir! - huknal Mackey i zasalutowal. Po jego wyjsciu od ulicy Glownej ku bramie nadbiegli Gustaf i jego konstable. -Ilu dzis zgarneliscie? - zawolal Dash z gory. -Zamknelismy kilkunastu skurwysynow - wrzasnal Gustaf - ale jeszcze ich troche zostalo. -Oto rozkazy: ogloscie stan wojny... wszyscy podlegaja prawom wojennym i maja siedziec w domach. Potem niech konstable przeszukaja wszystkie wspomniane przez nas wczesniej miejsca. - Gustaf doskonale wiedzial, ze chodzi o kilka miejsc, skad mozna bylo bolesnie ugodzic miasto od srodka. - Nastepnie oczysccie ulice i zamknijcie w lochu kazdego, kogo znajdziecie poza domem. Po wykonaniu tego zgloscie sie w areszcie i poczekajcie. -Na co mamy czekac, szeryfie? -Na wiadomosc o tym, ze Keshanie wdzieraja sie do miasta... a wtedy szybko przybywajcie z pomoca. Gustaf zasalutowal, potem odwrocil sie i zaczal wydawac rozkazy podwladnym. Konstable szybko rozbiegli sie w rozne strony, wykrzykujac glosno: -Wojenne prawo! Wszyscy do domow! Precz z ulic! Dash tymczasem odwrocil sie i patrzac pod slonce, przygladal sie, jak Keshanie ida na Krondor. Gdy zolnierze wroga po raz kolejny zaczeli odstepowac, Erik odetchnal i pochylil sie, pozwalajac, by wiatr ochlodzil jego zroszone potem czolo. Stal na ostrzu srodkowego "diamentu", a wokol niego, przed murem tarcz, wyrosl wysoki po piers wal trupow. Poczuwszy dotyk obcej dloni na ramieniu, Ravensburczyk odwrocil sie i zobaczyl za soba twarz Jadowa, czerwona od pokrywajacej ja zastyglej krwi wrogow. -Nie przeszli - sapnal porucznik. - Utrzymalismy pozycje. Nacierajacy byli niezmordowani - fala za fala pchali sie jeden przez drugiego ku czekajacym na pozycjach krolewskim. Erik musial odpierac ataki, obywajac sie bez jazdy, ktora odeslal do Krondoru. W pewnej chwili lewy "diament" zaczal sie kolebac i niewiele braklo, a szyki peklyby, ale uderzenie kompanii rezerwowej w pore zazegnalo niebezpieczenstwo i nieprzyjaciol odparto. Lucznicy zbierali krwawe zniwo, koszac wrogow w przestrzeni pomiedzy "diamentami", a dwie lotne kompanie niweczyly proby obejscia pozycji z ktorejkolwiek flanki. Wziawszy jedno z drugim i trzecim, Krondorczycy bronili sie po mistrzowsku. -Trapi mnie mysl, ze zabraknie nam strzal - zwrocil sie Erik do Jadowa. - Wyslij szperaczy na przedpole i niech pozbieraja wszystkie zdatne jeszcze do uzytku. Jadow pospieszyl wydac odpowiednie polecenia, a mlody kapitan przywolal do siebie innego zolnierza, niejakiego Wilkesa. -Ruszaj do namiotu sztabowego i powiadom Earla Richarda, ze troche tu jeszcze zabawie. Spytaj go, czy nie pokazaly sie wozy z zaopatrzeniem. Potem wroc i zamelduj sie. Kiedy ordynans podal mu buklak z woda, wzial go z wdziecznoscia. Pil dlugo i chciwie. Reszte wody wylal na twarz, obmywajac ja z krwi i potu. Ludzie wokol niego wyrzucali ciala na zewnatrz formacji. Nieprzyjaciele nie troszczyli sie o swoich zabitych, co bylo kolejnym powodem niepokoju Erika - poza dosc oczywistymi problemami ze smrodem i niebezpieczenstwem zarazy, dodatkowo obciazalo to jego ludzi wysilkiem pozbycia sie zwlok, tak by mozna sie bylo swobodnie poruszac. Erik kierowal oczyszczaniem pozycji, kiedy wrocil Jadow z doniesieniem, ze szperacze zaczeli juz zbierac strzaly. Za naprawe uszkodzonych wzieli sie zaraz rozlokowani na tylach trzej lotkarze. Mlodzienca martwil tez niemal zupelny brak zapasow, poniewaz tabor, ktory mial dotrzec do nich jeszcze wczoraj, nie pokazal sie. Wyslal na poludnie patrol z zadaniem odszukania "taborytow" i przyprowadzenia ich jak najszybciej do obozu. Podczas swej praktyki w kowalstwie na tyle poznal osly i muly, ze wiedzial, iz niekiedy moga sprawic wiecej klopotow niz konie. Teraz jednak zaczynalo sie w nim budzic podejrzenie, ze zdarzylo sie cos powazniejszego niz zwykle problemy z narowistymi zwierzetami z jednego czy dwu zaprzegow. -Chlopie, alez to byla walka! - odezwal sie Jadow. -Nie walka, ale rzez... trzymac pozycje i rabac, co tchu w piersiach. -Jak na Grzbiecie Koszmarow. Erik wskazal kciukiem w strone nieprzyjaciol. -We lbach to oni za wiele oleju nie maja, ale sa nieustraszeni. -Wiesz, cos mi przyszlo do glowy - stwierdzil Jadow. - Wiemy, ze tamci, z ktorymi walczylismy wczesniej, byli pod wplywem jakiegos czaru czy zaklecia. Ludzie mowili, ze rzucil go na nich demon, czy jak go tam nazwiesz... i dlatego po bitwie o Grzbiet Koszmarow zupelnie poglupieli... ale wyglada mi na to, ze podczas minionej zimy wcale nie zmadrzeli. -Owszem... rozumiem, do czego zmierzasz - stwierdzil Erik. - Wszystko, co wiem o tym Fadawahu, kaze mi spodziewac sie po nim czegos lepszego. W tej chwili powinien juz odkryc, ze nie zamierzamy go na razie scigac. - Przetarl dlonia twarz, jakby chcial fizycznie zmyc z niej zmeczenie. Tymczasem wrocil Wilkes. -Sir! - zaczal meldunek. - Earl Richard czeka na panski raport... i polecil mi przekazac, ze tabor z zaopatrzeniem wlasnie wjechal do obozu. -Doskonale - stwierdzil Erik. - Zaczalem sie juz niepokoic. Zluzuj ludzi w "diamentach" - zwrocil sie do Jadowa - i niech cos przekasza. -Taaest, sir! - Jadow skwitowal rozkaz niedbalym salutem. Erik zostawil "romb", ale odchodzac, zatrzymal sie na chwile, by pobieznie przyjrzec sie wszystkim trzem pozycjom. Uszkodzono kilkadziesiat tarcz - czego sie zreszta spodziewal - ale mozna je bylo zamienic na inne. Zuzyto juz jednak niemal wszystkie piki. -Johnson - zwrocil sie do jednego z zolnierzy - wez druzyne i ruszaj z nia do lasu na poludnie od drogi. Zabierzcie sie tam do scinania mlodych drzewek, z ktorych mozna porobic prowizoryczne dzidy. - Zolnierz zasalutowal. Z jego miny Erik mogl wyczytac, ze rozkaz byl mu nie w smak i w tej chwili dalby wiele za to, by moc sie najesc do syta i wyspac... ale podczas wojny rzadko kto mogl robic to, na co mial ochote. Wiedzial, ze nie maja dostatecznej liczby grotow na piki, ale zaostrzone i lekko opalone w ogniu drzewce wystarcza, by zatrzymac nieprzyjacielska jazde. W taborze zas powinni znalezc inny orez - w tym skladane katapulty, barylki ognistego oleju do podpalania w wyrytych napredce jamach i rozmaite drewniane czesci do budowania prowizorycznych machin obronnych. W przyplywie optymizmu pomyslal, ze moze uda im sie utrzymac pozycje. Choc odeslawszy jazde do Krondoru, nie mogl myslec o pomyslnym natarciu na polnoc. Dotarl do namiotu sztabowego i znalazl siedzacego przy stole Earla. -Jak ramie, sir? -Doskonale. - Usmiechnal sie Richard. - Chcesz wiedziec, dlaczego transport sie spoznil? -Wlasnie sie nad tym zastanawialem - przyznal mlodzieniec, napelniajac kubek ze stojacego na stole dzbana. -Leland zepchnal wozy z drogi, by dotrzec do Krondoru - stwierdzil Earl. - Niektore ugrzezly w blocie i pol dnia trwalo, zanim je wydobyto. -Ha! - rozesmial sie Erik. - - Wolalbym je miec tu wczoraj, ale niech bedzie. Balem sie, ze wpadli w zasadzke. Dostarczono gorace, wilgotne reczniki i mlodzieniec wytarl twarz. Zaraz potem ordynans przyniosl mu z namiotu czysta koszule. Erik usiadl z Earlem przy stole i cierpki posmak calego dnia zaczal mu powoli rozplywac sie w ustach. Posilek, goracy i pozywny, przygotowano wedle prostych, obozowych przepisow - do tego otrzymali swiezo wypieczony, cieply jeszcze chleb. Erik ugryzl potezny kes pachnacego chleba. -Trzymanie pozycji obronnej ma jedna dobra strone - stwierdzil po przelknieciu kesa. - Nasz kwatermistrz ma czas na rozpalenie w piecu. -Owszem - parsknal smiechem Earl. - Trafiles w sedno. Zastanawialem sie, czy w tym wszystkim jest cos pozytywnego... i tys to znalazl. -Niestety - dodal Erik - byc moze to jedyna dobra strona naszej sytuacji... z ktorej ciezko sie bedzie wydostac. Oddalbym caly cieply chleb, jaki jest na swiecie, za to, by teraz byc przed wrotami Ylith, na czele gotowej do szturmu armii. -Ktos kiedys powiedzial, ze mozesz przygotowywac niezwykle przebiegle plany... ale wszystkie czarci biora, kiedy twoje pierwsze pododdzialy natkna sie na pierwsze pododdzialy wroga. -Z doswiadczenia wiem, ze to prawda. -Wielcy wodzowie potrafia improwizowac - Earl spojrzal na Erika - jak ty... -Dzieki... ale daleko mi do tego, by byc dobrym generalem. -Eriku... zbyt nisko sie cenisz. -A chcialem byc kowalem. -Doprawdy? -Tak. Bylem terminatorem u pijaka, ktory zapomnial wpisac moje imie do rejestrow gildii... gdyby to zrobil, prawdopodobnie opuscilbym Darkmoor i nie zabilbym przyrodniego brata. - I mlodzieniec opowiedzial cala historie o tym, jak zostal zolnierzem - poczynajac od tego, jak zabil Stefana, ktory zgwalcil Rosalyn, dziewczyne bedaca Erikowi niemal siostra, a potem zostal osadzony i skazany za morderstwo. Z wiezienia wyciagneli go Bobby de Loungville, Calis i Lord James. Pod komenda dwu pierwszych trafil na Novindus. -Niezwykla to historia, Eriku - odezwal sie Earl Richard, gdy mlody kapitan skonczyl opowiesc. - Na Wschod docieraly wiesci o wyczynach Lorda Jamesa, ale prawie wszystkie byly plotkami albo wrecz zmyslonymi historiami. Moj syn odziedziczy po mnie urzad i tytul - mowil dalej arystokrata - a moze nawet zajdzie wyzej w sluzbie, ale ty, Eriku, zostales wybrany przez los do wielkich czynow... i powinienes wykorzystac okazje. Po smierci Greylocka lacno mozesz zostac wodzem i Konetablem Armii Zachodu. -Nie jestem do tego przygotowany. Brakuje mi wiedzy dotyczacej strategii, dalekosieznych planow i politycznych konsekwencji wojskowych decyzji. -Fakt, ze jestes tego swiadom, stawia cie daleko w przedzie przed tymi, ktorych tytulem do tego stanowiska sa zaslugi ich ojcow i dziadow. Eriku, powtarzam raz jeszcze... zbyt nisko sie cenisz. Mlodzieniec wzruszyl ramionami. -Chyba nie, milordzie. Jestem kapitanem Szkarlatnych Orlow, co jednoczesnie czyni mnie Baronem dworu. To znacznie wiecej, niz zyczylbym sobie. Kiedy zostalem sierzantem, osiagnalem chyba wszystko, czego chcialem... a chcialem byc tylko zolnierzem. -Niekiedy nie mamy wyboru - stwierdzil Lord Richard. - Ja chcialem jedynie hodowac roze. Kocham swoje ogrody. Najszczesliwszy bylem, kiedy oprowadzalem po nich moich gosci. Moja zone to bawilo... a naszego rzadce niezmiernie irytowalo, ale uwielbialem grzebac w ziemi i na czworakach plec chwasty. Erik wyobrazil sobie starego umorusanego brudna ziemia i nie mogl powstrzymac usmiechu. -No prosze... -To mi sprawia przyjemnosc. Eriku... odpowiedz sobie na pytanie, co sprawia ci najwieksza przyjemnosc i nie daj sobie tego odebrac. -Dla mnie szczesciem jest moja zona... wykonywanie obowiazkow i towarzystwo przyjaciol. -Poradzisz sobie, Eriku von Darkmoor. Poradzisz sobie bardzo dobrze... jezeli los przeznaczy ci wielkosc. Tej nocy rozmawiali jeszcze bardzo dlugo. -Tedy - wskazal Nakor. -W tej mgle niczego nie widze - stwierdzil kapitan. - Jestescie pewni? -Oczywiscie - nadal sie Isalanczyk. - Mgla to tylko zludzenie. Wiem, dokad zmierzamy. -Zapamietam, coscie powiedzieli, sir - kapitan nadal mial watpliwosci. Usilujac znalezc Puga, Nakor wyprobowal juz kilka "sztuczek", ale zadna z nich, jak dotad, nie poskutkowala. Byl prawie pewien, ze wokol Wyspy Czarnoksieznika wzniesiono nowe zapory obronne, w czym upewnilo go wejscie w mgly. Wygladalo na to, iz Pug nie zyczyl sobie, zeby go niepokoili zwykli podroznicy. Kiedy wyspa wladal Nakor, zdal sie na zla opinie o niej, utwierdzona jeszcze widokiem zlowrogo wygladajacego zamku rozswietlanego blaskiem blekitnych blyskawic migoczacych w oknach wiez. Teraz jednak magiczne bariery byly znacznie silniejsze. Nakor musial poprawiac kurs nakazany przez kapitana, bo zagubiony wsrod mgly sternik mogl ominac Wyspe. Uslyszawszy odlegly szum przyboju, Isalanczyk zwrocil sie do kapitana: -Zechce pan poluzowac zagle, mosci kapitanie. Jestesmy prawie na miejscu. -Skad wiecie, ze... I nagle wyplyneli z mgly na wody zalane slonecznym swiatlem. Ogladajacy sie przez ramie czlonkowie zalogi zobaczyli sciane mlecznej bieli, otaczajaca wyspe niczym mur forteczny. Zamek gorowal nad okolica ze szczytu wzgorza, niczym plama czerni przytlaczajaca wszystko swoim ogromem. -Czy powinnismy jeszcze podplynac ku brzegowi? - spytal kapitan. -Doskonale - stwierdzil Nakor. - Dodali kilka sztuczek. - Spojrzal na kapitana. - Wszystko jest jak nalezy. Spusccie lodz, zostawcie mnie na brzegu, a potem wracajcie do Krondoru. Na twarzy zeglarza odmalowala sie ulga. -Ale jakim kursem? -W te strone. - Wskazal kierunek. - Jesli w tej mgle gdzies skrecicie, nie stanie sie nic zlego, poniewaz ona i tak odepchnie was od Wyspy. Wyplyniecie mniej lub bardziej na wschod, a potem zorientujecie sie wedle slonca albo gwiazd. Na pewno nie zbladzicie... Kapitan usilowal zrobic pewna siebie mine, ale nie bardzo mu to wyszlo. Zwinieto zagle, na wode spuszczono lodz i po godzinie Nakor stanal na plazy Wyspy Czarnoksieznika. Nie obejrzal sie nawet, wiedzial bowiem, ze kapitan natychmiast kaze podniesc zagle, a marynarze, ktorzy przywiezli go na brzeg, wiosluja jak szaleni, by jak najszybciej oddalic sie od brzegu. Pug swietnie sobie poradzil, osnuwajac cala plaze nastrojami beznadziejnej rozpaczy i smutku. Ruszyl sciezka zaczynajaca sie na plazy, a na rozwidleniu drog, z ktorych jedna wiodla do zamku, a druga prowadzila ku niewielkiej dolinie, wybral te ostatnia. Nie uznal nawet za potrzebne rozpraszania iluzji, wiedzial bowiem, ze gdy dotrze do krawedzi pasa iluzji, pozornie dzika puszcza zmieni sie w piekna lake, gdzie bedzie stalo urocze domostwo. Kiedy jednak zludzenia wreszcie znikly, niewiele braklo, a zdumiony Nakor potknalby sie. Wszystko wygladalo tak, jak sie spodziewal... oprocz zlotego smoka, po kociemu zwinietego w klebek nieopodal domu i pograzonego we snie. Isalanczyk podgarnal poly wyplowialej pomaranczowej szaty i wywijajac chudymi, krzywymi nogami, ruszyl przez lake ku stworowi. -Ryana! - wrzeszczal radosnie. Smoczyca otworzyla jedno oko. -Witaj, Nakorze. Czy jest jakis szczegolny powod, dla ktorego przerywasz mi sen? -A dlaczego nie zmienisz postaci i nie wejdziesz do srodka? - Bo tak mi wygodniej spac - odparta, zdradzajac niezadowolenie tylko intonacja glosu. -Pozno sie polozylas? -Latalam cala noc. Tomas mnie poprosil, bym go tu przyniosla. -A! Jest tu Tomas? Cudowne wiesci, cudowne... -Chyba ty jeden na Midkemii tak uwazasz - mruknela smoczyca z przekasem. -Nie! Nie chodzi mi o to, dlaczego tu jest, tylko o fakt, ze tu jest! To znaczy, ze nie bede musial niczego wyjasniac Pugowi. -Tak pewnie bedzie lepiej - zgodzila sie smoczyca i w tejze chwili otoczyla ja zlota poswiata. Smocze ksztalty zamigotaly, zaczely sie rozmywac, a blask przygasal... az calosc zmalala do rozmiarow czlowieka. Ryana zmienila sie w mloda, uderzajaco piekna kobiete o jasnych, lekko rudawych wlosach, ogromnych blekitnych oczach i zlotej skorze. -Odziej sie w cos - chrzaknal Nakor. - Nie moge sie skupic, jak biegasz dookola golutka, jak cie bogowie stworzyli. . Ryana wzruszyla ramionami i okryla sie blekitna suknia, doskonale dobrana do odcienia jej skory i wlosow. -Nie pojmuje, jak to sie dzieje, ze mezczyzna w twoim wieku zachowuje sie niekiedy jak podniecony wyrostek. -Na tym, miedzy innymi, polega moj urok - odparl Nakor, usmiechajac sie szeroko. Kobieta wsunela mu dlon pod ramie: -Wcale tak nie uwazam. Ale chodzmy do srodka. Wkroczywszy do domu, skierowali sie w strone pracowni Puga. Gdy podeszli blizej, uslyszeli dobiegajace zza drzwi glosy. Isalanczyk zapukal. -Wejdzcie - zaprosil ich Arcymag. Pierwsza weszla Ryana, a za nia Nakor. Na szerokim parapecie okiennym obszernej pracowni siedziala Miranda. Obok niej, w fotelu znacznie dla niego za ciasnym, przysiadl Tomas, a naprzeciwko obojga stal Pug. Byc moze Arcymaga albo Tomasa zdziwil widok malego przechery, zaden jednak nie zdradzil tego nawet drgnieniem powieki. Miranda natomiast usmiechnela sie promiennie: -Powiedz mi, Nakor, czemu widok twojej geby wcale mnie tu nie zdziwil? -Nie mam pojecia - stwierdzil, siadajac. - To co zrobimy? Wszyscy popatrzyli na niego. -A moze ty nam powiesz? - zwrocil sie don Pug. Nakor siegnal do swego wora i zanurzyl w nim reke, macajac na oslep. Wszyscy obecni znali te sztuczke, ale wciaz wydawala im sie zabawna. Isalanczyk wylowil pomarancze. -Ma ktos ochote? Miranda wyciagnela dlon i Nakor rzucil jej owoc, a potem wyciagnal drugi dla siebie. -W ostatnim tygodniu w Krondorze wydarzyly sie dwie zdumiewajace rzeczy - zaczal, obierajac pomarancze. - Jedna okropna, druga cudowna. Byc moze zreszta oba te wydarzenia sa jednym. Tak czy owak, jedna z moich uczennic, bardzo ciekawa osoba o imieniu Aleta, prowadzila medytacje z Sho Pi... same podstawy, zapewniam was... kiedy nagle wokol niej zebrala sie swiatlosc. Dziewczyna uniosla sie w gore, a pod nia, okazalo sie, sklebilo sie cos... bardzo czarnego. -Cos czarnego? - zdziwila sie Miranda. - Nie umiesz wyrazac sie dokladniej? -Nie wiem, jak to nazwac - stwierdzil Isalanczyk. - To rodzaj energii... moze jakis duch. Niewykluczone, ze kaplani z innych swiatyn juz odgadli, co to jest. Moze to pozostalosc po demonie. Nie wiem... ale uwazam, ze pojawilo sie to w Krondorze po to, by moglo zdarzyc sie cos jeszcze... pozniej. -Jak to pozniej? - spytala Czarodziejka i Spojrzala na meza, ktory wzruszyl tylko ramionami. -Wlasnie mowilem Pugowi - odezwal sie Tomas - ze do Elvandaru dotarl kapitan Subai. Wyglada na to, ze armia Greylocka utknela na poludnie od Quester's view. Z tego, co mowil, mozna wywnioskowac, ze przeciwko nam znow skierowano jakas mroczna potege. -Owszem, to by wiele wyjasnialo - stwierdzil Nakor. Otworzyl usta, by cos rzec, ale nagle sie rozmyslil. - Jedna chwileczke. - Wykonal szeroki gest, przenoszac dlonie nad glowa, i nagle w pomieszczeniu zaiskrzylo od nadmiaru energii. -Tym razem nie opuszczaj bariery przedwczesnie. - Usmiechnal sie Tomas. Nakor zrobil nieco zaklopotana mine. Ostatnim razem, kiedy uzyl tej magicznej tarczy do oslony przyjaciol, za wczesnie zdjal czar i tropiacy ich Jakan zdolal do nich dotrzec. -Otoczylem te komnate polem. Zostawie je na stale. Zaden slugus Nalara nie zdola odkryc, o czym mowimy. Teraz mozemy rozmawiac bez obaw, ze zwrocimy na siebie jego uwage. Na samo wspomnienie Nalara Pug poczul mrowienie pod czaszka i nagle znikly bariery, jakie postawiono jego pamieci. Przypomnial sobie glosy, obrazy i wszystkie wspomnienia wrocily na swoje miejsce. -Musimy zalozyc, ze Nalar ma wiecej niz jednego sluge. - Oczywiscie - potwierdzil Tomas. - Ofiary z ludzi i te cale rzezie to po prostu sposoby gromadzenia mocy. -Fascynuje mnie to, co sie dzieje w Krondorze - wtracil Nakor. Pug usmiechnal sie do samozwanczego towarzysza. -Najwidoczniej ta twoja nowa wiara zaczyna dzialac... bezposrednio. -Owszem, ale wlasnie to mnie zdumiewa. - Nakor oderwal cwiartke pomaranczy i wgryzl sie w nia z widoczna luboscia. - Nie jestem znawca spraw wiary i wierzen, ale zawsze mi sie wydawalo, ze musi minac kilka stuleci, zanim nasza nowa swiatynia zyska jakies wieksze wplywy. -Nakorze, nie nadymaj sie zanadto - zgryzliwie stwierdzila Miranda. - Byc moze ta nowa moc juz tam byla... i twoja mala swiatynka stala sie tylko dogodnym... przewodem dla niej. -Owszem... to ma sens - zgodzil sie Nakor. - Tak czy owak, musimy omowic, co nastepuje. Kiedy walczylismy z demonem, myslelismy - blednie, jak sie teraz okazuje - ze walczymy ze sluga Nienazwanego. Okazuje sie jednak, ze tylko zniszczylismy bron, ktora sie w danej chwili poslugiwali. Nic wiecej. - Wskazal przestrzen za oknem, przy ktorym siedziala Miranda. - Gdzies tam - powiedzial - jest przynajmniej jedna istota, czyniaca bardzo zle rzeczy... i zbierajaca swa moc. -I wlasnie z tym musimy sie uporac. -Subai podsunal mi mysl - odezwal sie Tomas - ze jezeli nie zatrzymamy tamtej armii teraz, wkrotce trzeba sie bedzie bic w Elvandarze. Nakor az podskoczyl na swoim krzesle. -Nie! Wcale mnie nie sluchaliscie! - Umilkl na chwile, a potem podjal z ogromna powaga w glosie: - Albo moze to ja nie wyrazilem sie dosc jasno. Nie ratujemy Elvandaru, Krondoru czy Krolestwa. - Powiodl wzrokiem po twarzach obecnych. - Mamy do uratowania caly ten swiat! -Doskonale, Nakorze - odezwala sie Ryana. - Udalo ci sie zdobyc moj a niepodzielna u wage. Drobne, ludzkie sprawy nic nie znacza dla moich siostr i braci... ale zyjemy na jednym swiecie. Coz wiec grozi nam wszystkim? -Szalony Bog, Nalar, ktorego samo imie jest niebezpieczne dla tych, co je wymawiaja - oto, kto nam zagraza. Pamietajcie o tym, kiedy wspomnicie wszystko, co sie wydarzylo od czasu Wojen Chaosu. Gdy zapomnicie te rozmowe, bo zablokuje wam pamiec, abyscie nie znalezli sie pod wplywem Szalonego Boga, zapamietajcie przynajmniej jedno: pod powierzchnia wydarzen zawsze w glebi czai sie cos jeszcze. -No dobrze - odezwal sie Pug. - A wiec to, co widzimy, inwazja Fadawaha i jego podboje, ma byc zaslona, kryjaca przed nami istote wydarzen. -Tak. Fadawah to tylko marionetka. Byl nia juz przedtem i tak zostalo. Jest tylko kolejnym wodzem, osadzonym na czele armii mordercow. Musimy znalezc tego czy to, co stoi za nim, w cieniu. W Krondorze kielkuje zlo. Pojawilo sie tam przedwczesnie, bo powinno bylo przybyc z armia Fadawaha. Trzeba nam zniszczyc i unicestwic tego, co stoi za Fadawahem - a moze nim byc ktokolwiek, doradca, sluga czy czlonek przybocznej gwardii. Gdzies tam czai sie istota, ktora szkodzila nam juz wtedy, gdy moja byla zona, Jorna, stala sie Lady Vinella, kiedy kontrolowala Dahakona i kiedy rozsiadla sie na Szmaragdowym Tronie. To ten stwor - czlowiek czy duch, to ta wlasnie istota zostala sluga Nalara, a on dyryguje cala wojna. Jego celem nie jest podboj, ale zniszczenie. To stworzenie nie chce, by zwyciezyla jedna ze stron - dazy do tego, by obie wyrzynaly sie w bezsensownych walkach, by jak najdluzej trwaly cierpienia i ginelo jak najwiecej niewinnych osob. Oto, kogo lub co trzeba nam znalezc. -Spodziewasz sie, ze to znow Pantathianin? - spytal Tomas. -Nie sadze - odpowiedzial Isalanczyk. - Moze... ale uwazam, ze to raczej czlowiek, mroczny elf lub jakies inne stworzenie. Moze duch w ciele kogos takiego jak Fadawah. Nie wiem. Ale musimy go znalezc i zniszczyc. -Mowisz tak, jakby trzeba bylo poleciec do serca obozu nieprzyjaciol i stawic czolo ich wodzowi - stwierdzil Pug. -Owszem - przyznal Nakor - i to bardzo niebezpieczna sprawa. Pug skrzywil sie, przypominajac sobie pulapke, jaka przygotowal dlan demon, a w ktora wpakowal sie wylacznie dzieki przesadnej pewnosci siebie. Niewiele braklo, a zginalby wtedy. -A dlaczego nie mielibysmy... nie wiem... - Miranda wzruszyla ramionami - spalic do gruntu wszystkiego w promieniu paru mil dookola siedziby tego samozwanczego watazki? To powinno zalatwic tego stwora, czy nie tak? -Prawdopodobnie nic bysmy w ten sposob nie wskorali - odpowiedzial Pug. - Wiele lat temu natknalem sie na innego slugusa Nalara, szalonego maga zwanego Sidi. Kilku starszych czlonkow zgromadzenia powinno jeszcze pamietac te historie, bo chodzilo o uzyskanie kontroli nad Lza Bogow. -Czym jest ta... Lza Bogow? - spytala Ryana. -To potezny artefakt - odpowiedzial Pug - uzywany przez Ishapian do kierowania moca Bogow Straznikow. - Spojrzal na Mirande. - Ten Sidi... moglabys spalic dom, w ktorym przebywa, a po ostygnieciu popiolow zobaczylabys go, jak sobie stoi i smieje ci sie w twarz. -No to jak go zniszczyles? - spytala Miranda. -Wcale go nie zniszczylem - stwierdzil Pug. -Chcesz powiedziec, ze osoba kontrolujaca Fadawaha moze byc ten... Sidi? - spytala Miranda. -Moze. Albo jeden z jego slug... lub ktos inny, taki jak on. -Nalar ma wielu slugusow - odezwal sie Nakor. - Wielu z nich nawet nie wie, ze sluza Szalonemu Bogu. Robia to, co robia, po prostu dlatego, ze to im odpowiada. -Co z tym poczniemy? - spytal Tomas. -Musimy sprowokowac slugusa Nalara, by sie odslonil - stwierdzil Pug. -Jak to zrobimy? - dopytywala sie Miranda. -Sarn to zrobie - stwierdzil Pug. - Bede przyneta. Prawdziwy pan Fadawaha musi wiedziec, ze w ktoryms momencie nie wytrzymam i zaczne dzialac. Tak bylo w przeszlosci. I powinnismy sie spodziewac jakiejs niespodzianki, przygotowanej wlasnie na wypadek, gdybym sie pokazal. -Nie! - sprzeciwila sie Miranda. - Ostatnim razem, kiedy ci pozwolilam na nieprzemyslane dzialanie, niemal dales sie zabic! Od tamtej proby zmienilam zdanie na temat otwierania drzwi kopniakami i wkraczania do srodka. Najpierw musimy troche poweszyc dookola i dowiedziec sie, co w trawie piszczy. -Kiedy bylismy na Novindusie z Calisem i jego przyjaciolmi - odezwal sie Nakor - zdolalem sie zakrasc do nieprzyjacielskiego obozu i dotarlem dosc blisko Szmaragdowej Pani. Ale nie zdolalem okreslic, kto nia kierowal. Pug ma racje. Musimy znalezc jakis sposob, by zmusic te istote, osobe czy ktokolwiek to jest, do tego, by nam sie sam objawil. -Nie! - zachnela sie Miranda. - I bede powtarzac nie! Az zrozumiesz, ze mowie nie! - Czarodziejka wstala z parapetu. - Ja tez weszylam wsrod nieprzyjaciol. Zrobmy to jeszcze raz... ja i Nakor. Mozemy znalezc armie Greylocka. I wiem, ze potrafimy sie zakrasc do obozu. Pozwolcie, ze zblize sie do Fadawaha i sprawdze, co zdolam zobaczyc. Jesli nie znajde niczego, owszem, ruszymy na nich i niech rzucaja przeciwko tobie, cokolwiek tam maja. Ale nie pozwole, bys ryzykowal jeszcze raz. Dobrze? - Dotknela dlonia twarzy Arcymaga. -Przez ten twoj temperament dasz sie kiedys zabic - ostrzegl ja Pug. -Kiedy trzeba, potrafie sie kontrolowac. Pug spojrzal na Nakora. -Chce, byc mi przyrzekl, ze ja ostrzezesz, kiedy stanie sie to zbyt niebezpieczne i trzeba sie bedzie wycofac. - Potem spojrzal groznie na Mirande. - A ty mi masz obiecac, ze go posluchasz, a kiedy powie, ze tak trzeba, przeniesiesz sie natychmiast do tej komnaty. Oboje zagadnieci zlozyli obietnice. -Nie podoba mi sie to tak samo, jak tobie nie podobal sie moj pomysl - stwierdzil Pug. Pocalowal Mirande w policzek. -Lepiej ruszajcie... dopoki tam jest jeszcze ciemno. Czarodziejka wyciagnela reke. -Nakor, dokad chcesz sie udac? -Z tego, co mi wiadomo - odezwal sie Isalanczyk - Greylock rozlokowal sie gdzies na poludnie od Quester's View. -Znam tam pewna wioske na wybrzezu. Przeniesmy sie tam, a potem mozemy poleciec wzdluz brzegu. -A ja zamierzam troche pospac - powiedziala Ryana. - Obudzcie mnie, jak trzeba bedzie sie z kims zmierzyc w walce. -Chwileczke - poprosil Nakor. Pug i pozostali poczuli nagle, ze ich pamiec znow zostala zapieczetowana, wiedza o Nalarze ukryta, a w sekunde pozniej znikla magiczna oslona. -Spokojnych snow, przyjaciolko - rzekl Tomas. Przyobleczona w ludzki ksztalt smoczyca wyszla z komnaty. Miranda ujela Nakora za dlon i oboje znikli, zostawiajac Puga i Tomasa. Tomas zdjal swoj zloty helm i polozyl go na stole przed Pugiem. -Coz, stary druhu - zwrocil sie do Arcymaga - pozostalo nam tylko czekanie. -Nie jestem glodny, ale powinnismy cos zjesc - odezwal sie Pug. Wstawszy od stolu, wyprowadzil przyjaciela z pracowni i powiodl go do kuchni. -Lepiej bedzie, jak zaraz wyladujesz! - zawolal Nakor. - Bola mnie rece! Lecieli nad traktem ku wschodowi, tuz nad wierzcholkami drzew. Nakor kurczowo trzymal sie swego posocha, dzierzonego przez Mirande nad glowa. Zaczeli od porzuconej przez mieszkancow rybackiej wioski nieopodal Quester's View. Czarodziejka uniosla Nakora nad traktem, omijajac lukiem kilka obozowych ognisk, a potem zawrocila ku polnocy. Mijali plonace po obu stronach traktu ogniska, a potem przelecieli nad jakas rozlegla, zagadkowa dla Nakora pozycja obronna. Wiedzial, ze Greylock musial sie natknac na jakas powazna przeszkode, w przeciwnym razie nie zaprzestalby marszu na polnoc. W koncu Miranda wyladowala na ziemi i puscila lage Nakora. Isalanczyk jeknal glosno, uderzajac o ziemie z wdziekiem worka kamieni. -Przepraszam. - Usmiechnela sie Czarodziejka. - Zesztywnialy mi nadgarstki. -Kiedy powiedzialas, ze mozemy poleciec razem, pomyslalem, iz znasz czar, ktory uniesie nas oboje - rzekl Nakor, wstajac i otrzepujac sie z kurzu. - Niewiele braklo, a nadzialbym sie na swoj posoch! -Ha! Gdybys go zostawil, tak jak ci radzilam, nic takiego by sie nie stalo. - W glosie Mirandy nie bylo sladu wspolczucia. -Ktoregos dnia bedzie z ciebie wspaniala matka. - Parsknal smiechem Isalanczyk. -Nie bedzie z tego nic, dopoki oboje z Pugiem nie uznamy, ze swiat jest bezpieczny... do czego teraz wiele mu brakuje. -Zycie w ogole wiaze sie z powaznym ryzykiem - stwierdzil filozoficznie maly przechera, poprawiajac odziez i podnoszac posoch. - A teraz sprawdzmy, czy potrafimy sie niepostrzezenie zakrasc do nieprzyjacielskiego obozu. -Jak chcesz to zrobic? -Wiele razy juz to robilem i zawsze mi sie udawalo. Trzymaj sie z tylu... Ale, ale, mam jedna prosbe. -Jaka? -Nie daj sie wyprowadzic z rownowagi. Twarz Mirandy okryla sie chmura. -Nigdy nie trace spokoju! -Owszem, tracisz... - usmiechnal sie Nakor. - Na przyklad w tej chwili! -Ty nieznosny kurduplu! - syknela Miranda, ruszajac przodem. -Mirando! -Co takiego! - zawolala, nawet sie nie odwracajac. -Jak na kobiete z twoim doswiadczeniem zyciowym - sapnal Nakor, ktory musial zdrowo wyciagac nogi, by dotrzymac kroku zwawo idacej Czarodziejce - bywasz niekiedy ogromnie dziecinna! Miranda zagryzla wargi, ale nie odezwala sie. Zatrzymala sie, az wreszcie odpowiedziala niemal spokojnie: -Nakorze... wcale mnie nie znasz. Moze i byles pierwszym mezem mojej matki, ale nic o mnie nie wiesz. Nie masz pojecia, co to znaczy byc wychowywanym przez imperialnych agentow. Jezeli niekiedy zachowuje sie dziecinnie, to moze dlatego, iz w ogole nie mialam dziecinstwa. -Jakiekolwiek bylyby powody, postaraj sie postepowac tak, by nas przez ciebie nie zabito - odpowiedzial Nakor niespodziewanie lagodnym tonem. - A jak na kobiete w twoim wieku... za bardzo przejmujesz sie przeszlymi sprawami. -Co takiego? - zdumiala sie Miranda. Teraz ona musiala przyspieszyc, by nie zostac z tylu. Nakor odwrocil sie do niej i Czarodziejka z niemalym dla samej siebie zaskoczeniem stwierdzila, ze w twarzy franta nie dostrzega sladu humoru czy rozbawienia. Patrzyl na nia tak, jak ojciec patrzy na niesforne dziecko. Przejrzala tylko na ulamek sekundy - ale to wystarczylo, by pojela, ze stoi w obliczu niebywalej potegi i mocy. -Przeszlosc - stwierdzil Nakor nad podziw cicho i lagodnie - moze stac sie dla ciebie nieznosnym brzemieniem, przytwierdzonym do twych ramion pozornie nierozerwalnym lancuchem. Moze sie zdarzyc, ze bedziesz je ciagnela przez cale zycie, ogladajac sie wstecz, nieswiadoma tego, co ci tak ciazy. Albo mozesz z nia zerwac... i ruszyc przed siebie. Wybor nalezy do ciebie. Dla tych, ktorych zycie liczy sie setkami lat, ten wybor jest bardzo wazny. Z tymi slowy Nakor odwrocil sie i znow ruszyl przed siebie. Miranda przez chwile stala bez ruchu, ale szybko otrzasnela sie z i pobiegla za nim. Tym razem uczynila to w milczeniu. Dosc dlugo przedzierali sie przez gestwine drzew, porastajacych zachodnie stoki gor Calastius. Linie frontu przekroczyli kilka mil dalej na poludnie, gdzie armia Greylocka zatrzymala swoj marsz ku polnocy, tworzac cos na ksztalt stalej granicy. -Wietrze cos niezwyklego - stwierdzil w pewnej chwili Nakor. - Greylock okopal sie na poludnie stad... przynajmniej tak to wygladalo stamtad - wskazal palcem niebo - gdzie tak smigalas nad nimi. Wydalo mi sie, ze jego ludzie sie okopuja, jakby spodziewali sie przeciwuderzenia. -Nie znam sie na tym - stwierdzila Miranda. - Moze musza poczekac na zaopatrzenie, podeslane przez te rybacka wioske, w ktorej wyladowalismy? -Moze... ale sadze, ze sprawy stoja zupelnie inaczej. - Mimo chlodu nocy, powietrze przesycone bylo trupim odorem, bijacym w niebo znad tysiecy cial. - To bardzo zla rzecz. Zostawic nie pogrzebane trupy to podle i przeciwne naturze... Na polnoc od pola bitwy wzniesiono jakies zabudowania. Z pozoru wygladaly na umocnienia, ale kiedy oboje podeszli blizej, zobaczyli wielkie drewniane budowle, polaczone plotami z przycietych pod jedna, dwudziestostopowa wysokosc drewnianych bierwion. Na zewnatrz dziwacznej budowli przy licznych ogniskach siedzieli ludzie. -Popatrz - stwierdzil Nakor. - Nie obozuja za blisko. -Co to takiego? - spytala Miranda, gdy zblizyli sie do skraju lasu, jak do tej pory doskonale ich skrywajacego. -Sadze, ze cos bardzo zlego i przeciwnego naturze. Moze. ... swego rodzaju swiatynia. -Komu lub czemu poswiecona? -A... to juz musimy odkryc sami. - Isalanczyk rozejrzal sie dookola. - O, tam! Poprowadzil ja pomiedzy drzewami do zbiorowiska namiotow o rozmaitych ksztaltach i kolorach. Przemykali wsrod poteznych pni, az trafili na miejsce, gdzie przerwa pomiedzy ogniskami pozwolila im na wslizgniecie sie do obozu bez zwracania na siebie czyjejkolwiek uwagi. Nie zaczepiani mineli kilka obozowisk, blakajac sie jak para ludzi, majacych nadmiar wolnego czasu i wloczacych sie w poszukiwaniu jakiegos zajecia. Ale nieopodal sporego obozowiska podszedl do nich silnie umiesniony mezczyzna z ogolonym lbem, z ktorego czubka zwisal pojedynczy kosmyk wlosow, ujety w kosciany pierscien. Na kazdym policzku nieznajomego widnialy glebokie blizny. Na obnazonej piersi nosil tylko kurtke, wykonana - chyba - z ludzkiej skory. Nakor wolal sie dokladniej nie przygladac jego skorzanym portkom, mocno pachnacym dymem. Uzbrojony byl w lsniacy bulat o szerokim, zakrzywionym ostrzu, bron ciezka, przeznaczona do obu rak. Nieznajomy wygladal jednak, jakby bez trudu mogl nia wywijac, trzymajac jaw jednej rece. Podszedl blizej, lekko skinal dlonia Mirandzie, obrzucil ja dosc zuchwalym, by nie rzec bezczelnym spojrzeniem, a potem zwrocil sie do Nakora: -Sprzedaszszsz mi jom? - Bedac mocno podchmielony, ledwo wymawial poszczegolne slowa. -Nie, nie moge - usmiechnal sie Nakor po swojemu. Nieznajomy natret wytrzeszczyl oczy i nadal sie, jakby zamierzal zawrzec gniewem. -Nie? Osz... osmielaszszsz sie odmowic Fu... Fustafie? Nakor wskazal dziwaczna budowle. -Prowadze ja tam. Nieznajomy natychmiast cofnal sie, jak ktos, kto przez omylke stanal w obliczu Ponurego Zniwiarza. -O nic nie pytam, niczemu sie nie sprzeciwiam! - sapnal i znikl szybciej, niz znika kropla wody cisnieta w zar paleniska kuzni. -O co w tym wszystkim chodzi? - zdumiala sie Miranda. -Nie mam pojecia - odparl niepoprawny isalanski zuchwalec. Spojrzal na odlegly o setke metrow budynek. - Ale wiesz co? Mysle, ze tam musimy zachowac wieksza ostroznosc niz kot, co chce skrasc kosc z psiego legowiska. -A co? Mamy tam wejsc? - zdumiala sie Czarodziejka. -Masz lepszy pomysl? - odpowiedzial przechera pytaniem na pytanie. -Nie - sarknela gniewnie Miranda i znow ruszyla za idacym przodem malym frantem. Zblizajac sie do dziwacznej, ponurej budowli, oboje poczuli tchnienie obcej, wrogiej wszystkiemu, co zywe, mocy. Im blizej podchodzili, tym wrazenie stawalo sie silniejsze. -To sprawia, ze mam ochote wziac kapiel - mruknela Czarodziejka. -Gdyby twoj maz sie temu nie sprzeciwil, chetnie bym sie przylaczyl - stwierdzil niepoprawny kurdupel. - Tedy. - Skinieniem dloni wskazal przerwe w ogrodzeniu, pomiedzy fragmentami budowli. Weszli. Gdy tylko znalezli sie wewnatrz, Isalanczyk zrozumial, czym byly poszczegolne fragmenty calosci. W kazdym z rogow rozleglego, kwadratowego placu staly trzy niewielkie budyneczki. Posrodku wznosilo sie szesc wielkich kamieni, kazdy pokryty rytami. Na ich widok Miranda zacisnela zeby. -Co to za miejsce? - spytala. -To miejsce, gdzie przywoluje sie zle moce, miejsce mrocznej magii, gdzie zrodzi sie wielkie zlo - odparl Nakor. W mroku, posrodku kregu kamieni, dostrzegli jakis ruch. Zachowujac ostroznosc, podeszli blizej. Wokol wielkiego glazu stali mezczyzni w ciemnych szatach. Za jednym z glazow samotny czlowiek, wznioslszy rozpostarte rece ku niebu, wolal spiewnie, zwracajac twarz ku niebu. -No, to juz wiemy, czego tamten sie tak bal - szepnal Isalanczyk. - Spojrz! Na kamieniu lezala naga, zakneblowana kobieta, toczaca dookola dzikim, przerazonym spojrzeniem. Jej rece przywiazano do zelaznych, wpuszczonych w glaz pierscieni. Odziana byla jedynie w krotka, czarna koszulke bez rekawow. Ujrzawszy to, Nakor wytrzeszczyl oczy. -Wynosmy sie stad! - szepnal pospiesznie. -Nie mozemy jej tu tak zostawic! - zachnela sie Czarodziejka. - Te lotry ja niechybnie zabija! -Jezeli sie stad nie wymkniemy, zgina tysiace ludzi! - Nakor bezceremonialnie ujal ja za lokiec i poprowadzil ku wyjsciu. A potem rozlegl sie grzmot. -Biegiem! - syknal. Miranda - juz bez dalszych sprzeciwow - pobiegla do wyjscia. Stojacy nieopodal zolnierze nie zwrocili uwagi na uciekinierow, bo ich oczy przykul niesamowity widok zbierajacej sie wokol calej budowli poswiaty, wirujacej wolno, jakby ktos burzyl ja gigantycznym kijem. Nakor zatrzymal sie nagle kilka stop przed Miranda i wyciagnal nad glowa swoj posoch. -Lecmy! - wrzasnal dziko. Czarodziejka zatrzymala sie, zamknela oczy i zebrala moc, potrzebna jej do wzbicia sie w powietrze. Skoczyla przed siebie, jakby nurkujac, zamiast jednak opasc na ziemie, uniosla sie w gore. W przelocie chwycila lage Nakora i porwala go w niebo. Przez jakis czas lecieli prosto, wzbijajac sie w powietrze wzdluz zbocza, a potem lagodnie skrecili. Po chwili Czarodziejka mogla zerknac na niedawno opuszczona budowle. -Och, bogowie milosierdzia! Daleko przed nimi, wzdluz calego wybrzeza, rozkwitalo kilkanascie zielonych pakow, rozjasniajac noc zlowroga, niebieskawozielona poswiata. A potem od jednego do drugiego ogniska ruszyla blyskawica mocy, zaczynajaca sie gdzies w Ylith, a konczaca na budynku, od ktorego lotem jaskolki oddalala sie Czarodziejka. Powietrze przeszyl okropny, sprawiajacy bol dzwiek i obozujacy nie opodal dziwnej budowli zolnierze skoczyli jak oparzeni. A potem wysunal sie z niej jezyk jaskrawozielonej poswiaty, poczatkowo niklej, ale coraz intensywniejszej, sunacy nieublaganie ku obozowi krolewskich. Poswiata zmieniala barwe, przechodzac ku czerwieni, wracajac w zielen i konczac na glebokim fiolecie, a w koncu znikla zupelnie - a wraz z nia ustal zgrzyt. A na polu bitwy zaczeli wstawac z martwych polegli w boju zolnierze. Rozdzial 25 KONFRONTACJA Ludzie wrzeszczeli okropnie.Erik wypadl ze swego namiotu na poly ubrany, ale z mieczem w dloni. Wokol niego biegali w panice zahartowani w bojach zolnierze, inni zas tloczyli sie daleko przed nim. Mlody kapitan zlapal jednego z przebiegajacych obok. -Co sie dzieje? - rzucil. Ten jednak potrafil jedynie wybaluszyc oczy i pokazac cos za soba. Potem szarpnal sie mocno, wyrwal z uchwytu i ponownie zaczal uciekac. Mlodzieniec pognal we wskazanym kierunku - gdzie na chwile znieruchomial, niezdolny do ogarniecia rozumem tego, co zobaczyl. Jego ludzie walczyli z jakimis najezdzcami. -Wszyscy do szeregu! - zagrzmial. A potem zobaczyl, ze jeden z jego zolnierzy scial sie z innym, noszacym barwy jednego z oddzialow Krolewskich. Przez glowe przemknela mu mysl, iz w ich szeregi przenikneli przebierancy. Gdy jednak zobaczyl twarz wroga, nagle poczul, ze wlosy na glowie staja mu deba. Ogarnela go fala odrazy... jakiej nie zaznal nigdy wczesniej w swoim krotkim zyciu. Zolnierz, usilujacy zabic swego niedawnego towarzysza broni, byl martwy. Jego wywrocone bialkami do gory oczy polyskiwaly szkliscie z bladej niczym rybi brzuch twarzy. Mieczem jednak wywijal razno i celnie. Erik skoczyl i jednym ciosem zdjal glowe z karku wroga. Czerep potoczyl sie w bok... ale trup nie zrezygnowal z walki. Mlodzieniec cial jeszcze raz, odcinajac ozywiencowi ramie dzierzace bron, ale stwor dalej parl przed siebie. Zatrzymal sie dopiero, kiedy do walczacych przyskoczyl Jadow Shati i podcial mu noge. Martwiak zachwial sie i runal na ziemie. - Chlopie! Ich nie sposob zatrzymac - wrzasnal czarnoskory wbrew oczywistym faktom. Erik jednak zrozumial, o co mu chodzi. Oprocz grozy, jaka roztaczaly wokol siebie ozywione trupy, zmuszajacej do ucieczki jednego na czterech jego ludzi, martwi zdawali sie niezmozonymi przeciwnikami. Zatrzymac ich mozna bylo jedynie, porabawszy kazdego w sztuki. I gdy rozprawiano sie w ten sposob z jednym, drugi podchodzil i zabijal ktoregos z krolewskich. A potem Ravensburczyk zobaczyl, ze niedawno zabity zolnierz Krolestwa wstaje... i toczac wokol martwym wzrokiem, zwraca sie przeciwko swoim kompanom. -Jak z nimi walczyc? - jeknal Jadow. -Ogien! - zawolal Erik. Odwrociwszy sie ku swoim, ryknal: - Zatrzymajcie ich tutaj! - i pobiegl na tyly. Ludzie podazyli, by karnie wykonac rozkaz, mlodzieniec zas podniosl rece, zatrzymujac kilkunastu z nich: - Biegiem do obozu! Zbierzcie wszystkie siano, jakie zostalo kawalerzystom. - Wyciagnal dlon, wskazujac zwezenie drogi. - Polozcie je na ziemi... stad dotad. - Pokazal przeciwlegly brzeg traktu. Potem pobiegl ku innej druzynie, ktorej czlonkowie stawali w szyku, by pobiec ku frontowi. - Porozbierac namioty! Wezcie wszystko, co da sie podpalic, i ulozcie na sianie! -Na jakim sianie? - spytal jeden z zolnierzy. -Porozbierajcie namioty, to zobaczycie! Zaraz potem pobiegl na tyly, gdzie - obok czesciowo porozkrecanych juz katapult - spali saperzy. Zolnierze, stajac w szyku, przygotowywali sie do obrony swoich machin. -Czy ktoras z nich nadaje sie do uzytku? - spytal. -Owszem - odparl dowodca saperow, krzepki jegomosc o siwej brodzie. - O, ta jest gotowa... a tamtej tez niewiele brakuje. Mosci kapitanie, co sie dzieje? Erik chwycil go za ramie. -Idzcie na linie frontu. Zobaczcie, gdzie sa nasze pozycje... a potem wroccie tu i dobrze wymierzcie, wasze katapulty. -Gdy dowodca pobiegl, aby wykonac rozkaz, mlodzieniec zwrocil sie do jego podwladnych: - Ilu z was potrzeba, by zlozyc te druga katapulte? -Wystarczy dwu, mosci kapitanie - odparl jeden z saperow. - Wszystko, co trzeba zrobic, to wbic kliny mocujace ramie. Moglismy ja skonczyc wczoraj, ale chcielismy zjesc kolacje... -No to bierzcie sie do roboty. A reszta... za mna...aaarsz! -Podprowadzil ich ku wozom taboru. - Marsz na front i do walki! - rozkazal strzegacym ich wartownikom. Zolnierze natychmiast pobiegli na pierwsza linie, a on zwrocil sie do saperow i pokazal dwa wozy ustawione na poboczu drogi: << -Czy ktorys z was potrafi obchodzic sie z konmi? - Wszyscy jednym glosem odpowiedzieli twierdzaco. - Wezcie polowe oleju na pierwsza linie, gdzie wasi towarzysze buduja zapore, a reszte do katapult. Zaraz potem wrocil biegiem na pierwsza linie. Powodzenie planu zalezalo od tego, czy uda im sie zatrzymac martwiakow przed barykada. Najlepsza rzecza, jaka mogl teraz zrobic, bylo uzycie calej swej krzepy do porabania w sztuki kazdego ozywienca, ktory usilowal przedrzec sie za linie "diamentow". -Musimy porozumiec sie z Pugiem i Tomasem! - stwierdzila Miranda. Patrzyli z miejsca ukrytego wsrod drzew na zboczu wzgorza, jak krolewscy odpieraja natarcie ozywiencow. I wtedy Nakor uslyszal, jak gdzies na tylach wojsk Fadawaha ktos zadal w rog. W glebi nieprzyjacielskiego ugrupowania, za martwiakami napierajacymi na "diamenty", zaczeli zbierac sie zbrojni. -Owszem - stwierdzil maly przechera. - Sprowadz tu Puga i Tomasa. I Ryane, jezeli jest z nimi. Czarodziejka kiwnela glowa i znikla. Tymczasem nad polem bitwy rozlegl sie glos trabki i usadowieni w "diamentach" krolewscy wycofali sie szybko za bariere, wzniesiona za pierwsza linia. Jedni ja przeskoczyli, innych - rannych - wciagneli towarzysze broni. Nikt nie chcial ginac i po smierci zwrocic sie przeciwko swoim. Tu i owdzie wzdluz bariery zamigotaly plomienie. I nagle cala zapora stanela w ogniu. "Von Darkmoor" - pomyslal Isalanczyk. Mlody kapitan mial bystry, zdolny do podejmowania szybkich decyzji umysl. Ozywiency automatycznie parli przed siebie, wkraczali w plomienie, zajmowali sie ogniem i bezglosnie padali na ziemie. Tych kilku, ktorym udalo sie wedrzec na palisade, szybko zepchnieto z niej wloczniami i dlugimi dragami. Potem Isalanczyk uslyszal gluchy loskot charakterystyczny dla balisty i ujrzal pocisk przelatujacy nad glowami obroncow i ladujacy nieopodal "diamentow". Minute pozniej w powietrzu smignal drugi, upadajac blizej barykady. Nakor zobaczyl pekajaca beczulke i rozbryzgujacy sie na wszystkie strony olej, ktory natychmiast zajal sie ogniem od barykady. Kroczacych ku zaporze ozywiencow ogarnelo jezioro plomieni. Zaraz potem tuz obok Nakora pojawili sie Pug, Tomas, Miranda i Ryana. -Bogowie! - zachnal sie Pug, ujrzawszy ozywiencow. - Ci nieboracy nie sa dla nas grozni - stwierdzil Nakor. - Juz tam Erik sie nimi zajmie. My musimy udac sie tam! - Wskazal dlonia polnoc. - Znajdz zrodlo tej energii... a znajdziesz tego, ktorego trzeba nam zniszczyc. Na tylach wrogich oddzialow zahuczaly bojowe rogi i armia Fadawaha ruszyla ku przygasajacym juz ogniom. -Gdzie przydam sie najbardziej? - spytal Tomas. -Wybicie tych tutaj chocby do nogi nie zmieni sytuacji na nasza korzysc - stwierdzil Nakor - ale gdy uporamy sie z problemem na polnocy, mozemy uratowac Zachodnie Dziedziny. Ryana nagle zmienila postac - i oto wszyscy spojrzeli na ogromnego, gorujacego nad nimi smoka. -Poniose wszystkich... Wspieli sie na jej grzbiet, ona zas wzbila sie w powietrze. Niektorzy z zolnierzy, spogladajacy akurat ku drzewom, wytrzeszczyli oczy na widok poteznej bestii wznoszacej sie ku gorze dzieki ruchom poteznych skrzydel. Widok ten skwitowali wrzaskami i wymachiwaniem rak - ale szybko okazalo sie, ze maja zbyt wiele roboty z utrzymaniem sie przy zyciu, walka bowiem rozgorzala na nowo, gdy wojska Fadawaha natarly na porzucone "diamenty". Ryana tymczasem zatoczyla krag w powietrzu i skierowala sie na polnoc. Dash uslyszal huk bebnow, ktore zagrzmialy za liniami Keshan na przedpolu. Wiedzial, ze to, co przygotowali na zdobycie Krondoru, zobaczy pozniej; szyki najezdzcow kryl mrok, bo do switu zostalo jeszcze kilka godzin. Najlepsi wypatrywacze na murach zdolali dostrzec w ciemnosciach jedynie to, ze przyjdzie im stawic czolo jezdzie i lekkiej piechocie - nie zauwazono machin oblezniczych czy oddzialow inzynieryjnych. Dash podejrzewal, ze przez granice od kilku tygodni przenikaly szybko poruszajace sie jednostki, podczas gdy ciezkozbrojnych zostawiono w tyle. Gdyby w Krondorze zostala choc polowa garnizonu, Keshanie nigdy nie podjeliby ryzyka ataku. Wiesci, jakie otrzymali, byly na poly dobre, na poly zle - mieli stawic czolo jedynie piechurom lub konnym lucznikom... choc liczebnym. Dash podejrzewal, ze wynikalo to z tego, iz keshanski oficer, o ktorym doniosl Duko w swoim raporcie do Patricka, zdolal dotrzec do Imperium z wiesciami o bardzo zlej sytuacji w stolicy Dziedzin Zachodu. Jedyne dobre wiadomosci w tym raporcie dotyczyly smierci Malara i tego, iz Jimmy zostal przy zyciu. Z palacu dochodzily rozmaite wiesci. Patrick, Francie i jej ojciec przezyli, choc Lord Brian do konca zycia mial cierpiec na spowodowane trucizna dolegliwosci. Lord Rufio jednak zmarl... a razem z nim kilku innych znaczniejszych panow. Dwaj oficerowie odzyskali sily na tyle, ze mogli zajac miejsca na murach, ale Dash zdawal sobie sprawe z faktu, iz rozpaczliwie braklo im ludzi... i ze mogli odpierac ataki Keshan zaledwie przez kilka godzin, w najlepszym przypadku dzien lub dwa. W miejskich liniach obronnych tez istnialo zbyt wiele slabych punktow. Do miasta mozna bylo przeniknac rozmaitymi sposobami i mogl to odkryc niemal kazdy... niekoniecznie Szyderca. Wyschniety akwedukt zbudowany niegdys wzdluz polnocnego muru mial kilka dziur i wystarczylo tylko dobrze poszukac, by je znalezc. Dash wiele dalby za to, by naprawiono sluzy i napelniono akwedukt woda, ale w ten sposob zalalby setki piwnic. I nagle przyszla mu do glowy pewna mysl. -Gustaf! - zawolal ku drzwiom. -Slucham, szeryfie - odparl najemnik, pokazujac sie w drzwiach. -Wez dwu ludzi i biegnijcie do miejskiej zbrojowni. Sprawdzcie, czy zostalo nam jeszcze troche tego queganskiego oleju. Jezeli tak, to posluchaj, co macie zrobic... - i Dash pospiesznie wylozyl Gustaf owi swoj plan. - Siedz tu i miej na wszystko baczenie - zwrocil sie nastepnie do Mackeya. - Ja wychodze. Wroce, jak tylko bede mogl... Pospiesznie pobiegl High Street wzdluz murow do skrzyzowania z ulica North Gate. Minawszy wypalone budynki, wbiegl do czesciowo juz oczyszczonego zaulka i szybko pomknal dalej, mimo zalegajacych mrokow przedswitu. Przeskakiwal przez ploty, gdzieniegdzie nurkujac pod przeszkodami i ryzykujac obrazenia, byle tylko dotrzec w pore na miejsce umowionego spotkania. W koncu znalazl drzwi, ktorych szukal. Bylo to prostokatne wejscie do cuchnacej stechlizna piwnicy - w rzeczy zas samej krylo wlot do jednego z tunelow opanowanych przez Szydercow, wiodacego do ich kwatery. Pospiesznie zbiegl po kamiennych schodach, stawiajac stopy lekko, starajac sie jednak nie zwalniac. Lewa reka chwycil kamienny naroznik, chcac utrzymac rownowage podczas gwaltownego skretu. Tuz za rogiem tkwil jakis czlowiek. Odwrocil sie ku niemu ze zdumieniem na twarzy. Dash uderzyl go z calej sily, bez jednego dzwieku powalajac na posadzke. Dalsza droga wiodla po szerokich, kamiennych plytach nad kanalem, na dnie ktorego plynal cienki strumien podejrzanie cuchnacej cieczy. Mlodzieniec wiedzial, ze to sie zmieni, jezeli Gustaf znajdzie olej i zrobi z nim to, co mu kazal. Wkrotce dotarl do miejsca, gdzie czesc sciany - mimo ze wygladala dokladnie tak samo, jak sasiednie mury - ustapila pod naciskiem i obracajac sie na osi, odslonila waski korytarz. Dash szybko przeszedl na jego drugi koniec i podszedl do drzwi. Wiedzial, ze w tym miejscu ryzykuje, iz zostanie zabity, zanim zdola otworzyc usta. Delikatnie ruszyl klamka, ale zamiast otworzyc drzwi, cofnal sie o krok. Szczekniecie rygli widac kogos zaalarmowalo, bo po chwili drzwi uchylily sie lekko i wyjrzala zza nich czyjas zaciekawiona geba. Mlodzieniec szybko chwycil zlodziejaszka za kurtke na piersiach, pociagnal ku sobie, a potem silnie pchnal w tyl. Straznik zamachal rozpaczliwie ramionami i wczepiwszy sie w dwu innych mezczyzn, stojacych po obu stronach drzwi, razem z nimi runal na ziemie. Dash wszedl do srodka, trzymajac przed soba otwarte dlonie, aby wszyscy zobaczyli, ze nie ma w nich broni. By sie upewnic, ze zostanie dobrze zrozumiany, zawolal przy tym: -Nie mam broni! Przyszedlem pogadac! Rezydenci Matecznika, kwatery Szydercow, odwrocili sie i wytrzeszczyli zdumione oczy na stojacego przed nimi z mieczem u boku szeryfa Krondoru. -Ha! - odezwala sie Trina siedzaca na przeciwleglym szczycie stolu. - Toz to szeryf! Czemu zawdzieczamy ten zaszczyt? -Przyszedlem was ostrzec - rzekl, wodzac wzrokiem po twarzach, na wiekszosci ktorych zdumienie zaczynalo ustepowac gniewowi. -Przed czym? - spytal jeden z obecnych. - Keshanie wtargneli do kanalow? -Tych oddaje wam - stwierdzil Dash. - Ci za murami naleza do mnie! Nie... przyszedlem wam powiedziec, ze cale to pomieszczenie i reszta Matecznika znajdzie sie pod woda. -Co takiego? - wrzasnal ten sam, ktory przed chwila spytal o Keshan. -Lgarstwo! - za wolal inny. -Nie, to nie lgarstwo - zaprzeczyl Dash. - Zamierzam zalac woda polnocny akwedukt i lacznik pod Zaulkiem Smrodow. Wszystkie swietliki nad glownym kanalem - wskazal drzwi, przez ktore wkroczyl i korytarz za nimi - beda zamkniete i woda dotrze az tutaj. W poludnie bedzie tu bardzo mokro. Trina podeszla blizej. Towarzyszyli jej dwaj groznie wygladajacy, wyrosnieci mezczyzni. -Nie mowilbys tego tylko dlatego, by nas stad wyploszyc, prawda, szczeniecy szeryfie? Gdybys sam na to nie wpadl, to zwracam ci uwage na fakt, ze dla twojej sprawy byloby dobrze pogonic nas na Keshan. -Mozliwe... ale ja naprawde zatopie akwedukt. -A moze chcecie, bysmy powylazili na ulice Krondoru i rzucili sie na Keshan, gdy ci wylamia brame? - spytal jeden z siedzacych nieopodal, wstajac i siegajac po sztylet. -Nie bardzo. Na drogach i bez tego jest dosc wybojow... Wiecej smiecia mi tam nie trzeba... -Moglabym ci nawet uwierzyc - odezwala sie Trina. - Ale wiem, ze polnocna sluza zostala uszkodzona w wyniku dzialan wojennych... i nie da sie jej otworzyc, dopoki nie zostanie naprawiona. -Nie trzeba jej naprawiac - usmiechnal sie Dash. - Wystarczy ja podpalic. Kilku ludzi parsknelo smiechem. -Zamierzacie spalic sluze do polowy zanurzona w wodzie? - spytal jeden z nich. - Jak chcecie to zrobic? -Mamy queganski ognisty olej - odpowiedzial krotko mlodzieniec. -Ow morde! - steknal nagle ciekawski. - On plonie nawet pod woda! Trina, nie tracac czasu, odwrocila sie i zaczela wydawac rozkazy. Szubieniczne towarzystwo rzucilo sie chyzo do pakowania co cenniejszych rzeczy w worki i toboly. Dziewczyna podeszla do Dasha. -Dlaczego zechciales nas ostrzec? Mlodzieniec chwycil ja za ramie. -Bo niektorzy ze zlodziejow sa mi tak drodzy, ze cenie ich wyzej niz wlasne zycie. - Pocalowal ja. - Mozesz mnie nazwac setnym durniem - stwierdzil, gdy cofnela sie o krok. - A zreszta... jestescie banda obszarpanych nicponiow, ale jestescie moimi nicponiami... -Gdzie mamy sie schronic? - spytala i Dash pojal, ze nie pyta wcale o wszystkich Szydercow. -Wez starego do Domu Kawowego Barreta. Prawie go odbudowano, a Roo Avery zdazyl juz tam zgromadzic nieco zywnosci. Znajduje sie tam tunel, ktory wiedzie od sciekow, pod Traktem Aruthy, do krypty w jego piwnicach. Skryjcie sie tam, byle dyskretnie. Dziewczyna spojrzala mu w oczy. -Zanim ze soba skonczymy, sprawisz mi chyba wiecej klopotow niz jestes wart, szeryfie szczeniaku. Na racie jednak jestem twoja dluzniczka. - Gdy Dash odwrocil sie, by odejsc, chwycila go za ramie i oddala mu pocalunek. -Niech cie licho! Nie daj sie zabic... - szepnela mu do ucha. -Ty tez - odpowiedzial. Potem odwrocil sie i pobiegl tunelem do wyjscia. Zatrzymal sie na chwile, by ocucic czlowieka, ktorego ogluszyl. Cieszyl sie, ze nie dal sie skusic rozglosowi wyczynu i nie podjal proby wdarcia sie do Matecznika wtedy, kiedy Szydercy byli u szczytu swej potegi - w tunelu znajdowaloby sie kilkunastu straznikow zamiast jednego. Oszolomiony opryszek nie bardzo rozumial, co Dash mu radzil, pojal jednak tyle, ze powinien jak najszybciej sie stad wyniesc. Tak tez uczynil. Mlodzieniec tymczasem przebiegl przez glowny kanal, ktory ciagnal sie obok Matecznika, i dosc szybko dotarl do miejsca, gdzie wylamano kraty zamykajace wyloty bocznych kanalow. Tam podskoczyl i zlapal za nierowna krawedz grubosciennej, wielkiej glinianej rury, wystajacej ze sciany nad jego glowa. Podciagnawszy sie zrecznie, wdrapal sie na nia, a potem przecisnal przez pekniecie w murze, tak waskie, ze z trudem przez nie przelazi. Niewiele braklo, a utknalby na amen, ale zdolal sie jakos przepchac do miejsca, gdzie nad jego glowa rozwarla sie dziura. Podciagnal sie po raz kolejny i stanal w kanale polnocnego wodociagu. Rozejrzawszy sie dookola, nie zobaczyl nikogo. Na niebie pojawily sie juz pierwsze oznaki brzasku. Dotarlszy do kranca akweduktu, ujrzal stojacych przed spora drewniana sluza Gustafa i jego ludzi. Dwu z nich rabalo juz toporami podpory po obu stronach sluzy. -Jak idzie? - spytal Dash. Gustaf usmiechnal sie niewesolo. -Jezeli te podpory nie puszcza wczesniej, niz chcielibysmy, i nie potopimy sie jak szczury... to moze sie udac. -Duzo znalezliscie oleju? -Kilka barylek. Kazalem ludziom wlewac je do glinianych dzbanow, tak jak chcieliscie... Ot, tam. Dash pobiegl we wskazane miejsce, gdzie dwu konstablow przelewalo oleista, paskudnie smierdzaca ciecz z drewnianych barylek do glinianych amfor. -Nalewajcie tylko do jednej trzeciej objetosci - zastrzegl. - I zostawcie powyjmowane zatyczki. Powietrze powinno miec dostep do srodka. - Mezczyzni kiwneli glowami. Dash odwrocil sie, by odejsc, ale jeszcze cos sobie przypomnial. - I dopoki sie nie umyjecie i nie wypierzecie ubran, lepiej trzymajcie sie z dala od ognia. Nie zalujcie mydla. Pamietajcie... ten olej plonie nawet zalany woda. W tejze chwili w miejscu, gdzie inni rabali podpory sluzy, rozlegl sie glosny trzask. Konstable odskoczyli szybko, a drewniana zapora niebezpiecznie sie wygiela. Przez powstale szczeliny trysnely cienkie strumyczki wody, szybko splukujac kurz i zwir w dol kanalu. -Wyglada na to, ze niedlugo sama trzasnie - mruknal Gustaf. -Kiedys pewnie tak, ale nie mozemy czekac na najblizsza solidna ulewe. Przyniesliscie szmaty? -Sa tam. - Gustaf wskazal czlowieka, stojacego obok sporej skrzyni. -Doskonale - odparl Dash, zblizajac sie do sluzy, by ocenic uszkodzenia. - Podetnij jeszcze te belke - zwrocil sie do jednego z ludzi trzymajacych siekiere. Kwadratowa, potezna belka miala przynajmniej stope grubosci i wparta w podloze trzymala prawa czesc sluzy. Konstabl zaczal rabac poteznie drewno, ktore z wiekiem stwardnialo prawie jak kamien. Po kazdym uderzeniu lecialy drzazgi i belka wyginala sie coraz bardziej. Dash skinieniem dloni odeslal reszte ludzi, polecajac jednoczesnie, aby szmaty i reszte oleju przyniesc pod sluze, a dzbany umiescic na brzegu kanalu. Ludzie pospiesznie zajeli pozycje na kamiennym obramowaniu akweduktu. Zaraz potem Dash polecil rabiacemu: -Zmiataj stad. - Polozyl dwa dzbany na kamieniach, a trzeci wzial pod pache. Potem ostroznie splotl szmaty w dlugi sznur i skropil go olejem. Jeden koniec sznura wetknal w dzban, a polozywszy trzeci na dwu pozostalych, uformowal niewielka piramidke tuz pod miejscem, gdzie nacieto podpore. Potem pobiegl na drugi koniec sznura i wyjal z kieszeni krzesiwo. Uderzajac w krzemien ostrzem sztyletu, zaczal krzesac iskry, az w koncu kilka z nich upadlo na zmoczony olejem lont. Nie bardzo wiedzial, czego oczekiwac. Dziadek opowiadal mu rozmaite historie, on sam jednak widzial jedynie kiedys, jak pali sie olej zmieszany z nasyconymi weglem krzemionka i siarka. Szmata zajela sie gwaltownie, z naglym sykiem... i Dash rzucil sie do ucieczki. Dotarlszy do brzegu akweduktu, odwrocil sie i ujrzal, ze plomien szybko przesuwa sie wzdluz lontu. Mlody szeryf zatrzymal sie obok Gustafa. -Jezeli przy spalaniu daje tyle ciepla, ile mowia, powinien szybko przegryzc te belke - zwrocil sie do podwladnych. - A cisnienie wody powinno... Plomien dobiegl do dzbanow... i belka z hukiem wyleciala w powietrze. Sila eksplozji byla duzo wieksza, niz Dash sie spodziewal - mlody czlowiek sadzil, ze uzyskaja jedynie gwaltowniejszy plomien. Tymczasem wszystkich rzucilo o ziemie, a dwu konstabli dostalo drewnianymi odlamkami. -Bogowie! - steknal Gustaf, wstajac z ziemi. - Co to bylo? -Nie jestem pewien - wybelkotal Dash przez przygryzione wargi. - Dziadek cos kiedys mowil o tym, ze trzeba uwazac, by nie dodac do oleju za duzo powietrza... i mysle, ze mial na mysli taki wlasnie przypadek. -Patrzcie! - zawolal jeden z konstablow, pokazujac sluze. Wybuch wyrwal spora czesc belki, wyginajacej sie teraz pod naporem uwiezionych za sluza milionow galonow rzecznej wody. Po chwili sluza z glosnymi zgrzytami i trzaskami zaczela sie poddawac, a przez liczne w niej szczeliny trysnely strumienie. Napor wody narastal i drewno zaczynalo pekac coraz szybciej. I nagle rozlegl sie glosny loskot, sluza pekla i obie polowy uniosl w dal rzeczny strumien. Dash usiadl na brzegu, patrzac na gnajaca akweduktem sciane wody. Kiedy rwace z szybkoscia raczego konia czolo fali dotarlo do wylomu w scianie i runelo przezen do nizej polozonych kanalow, szeryf spostrzegl, ze nieco zwolnilo... ale nielatwo bylo to zauwazyc. -No - odezwal sie Gustaf - pare szczurow utonie. -Miejmy nadzieje - odparl Dash, ujmujac podana mu dlon konstabla i wstajac z kamieni. Potem pomyslal o Szydercach. - Nie mam niczego przeciwko temu... jak dlugo tona nie moje szczury... -Szeryfie... - odezwal sie jeden z konstablow. - Co mamy zrobic z tymi dzbanami? -Planowalem, ze powrzucacie je do wody, by tam w dole wywolac ladny pozar - odparl Dash. - Dawajcie je tutaj. Przydadza sie, ani slowa. - Konstabl nachylil sie, by podniesc dzbany, mlodzieniec zas ostrzegl go: - Obchodzcie sie z nimi ostroznie. - Skinieniem dloni pokazal wode rwaca przez wylamana sluze. Pobiegli z powrotem ku miastu, a gdy skrecili za rogiem ku High Street, Dash wrzasnal do Gustafa: -Zbudujcie tu jakies zapory! Tam tez! - Wskazal dlonia kolejny kwartal. - Chce zeby - kiedy sie tu wedra - musieli skrecic, zanim uderza na rynek. Gdy brama padnie, ustaw lucznikow na dachach, tam i tam. - Wskazal trzy rogi skrzyzowania. -Tak jest, sir. - Kiwnal glowa Gustaf. - Zauwazylem, ze nie uzyliscie zwrotu: "jezeli brama padnie". -To tylko sprawa czasu... no, chyba ze pomoc dotrze wczesniej niz tamci. Mysle, ze czeka nas kilka ciezkich dni... -Jestem najemnikiem, mosci szeryfie. - Wzruszyl ramionami Gustaf. - Placili mi wlasnie za to, ze dawalem sobie rade podczas ciezkich dni... Dash kiwnal glowa. Gustaw pospieszyl przekazac jego rozkazy i wszyscy konstable zajeli sie przenoszeniem dzbanow z ognistym olejem do sluzy. Mlody szeryf rozejrzal sie po pustych juz teraz ulicach. Ludzie skryli sie po domach, wbrew wszelkiemu rozsadkowi liczac na to, ze unikna rzezi i zniszczen, jakich doswiadczyli rok wczesniej. Mlodzieniec potrzasnal glowa. Najemnicy, zolnierze i konstable dostawali zaplate za to, by trwac podczas takich jak ta zawieruch, ale mieszkancy nie. To oni ponosili najwieksze straty i tym razem Dash, jako szeryf, czul - jak nigdy przedtem - laczaca go z nimi wiez. Zaczynal pojmowac, dlaczego jego dziadek tak bardzo ukochal to miasto z jego arystokracja i biedakami, szlachetnymi i nikczemnikami. To bylo jego miasto. Dash wiedzial, ze sprzymierzy sie z czartem i zaprzeda dusze, byle tylko najezdzcy nie zajeli go ponownie. Kiedy gnal ku bramie, uslyszal rogi. Wiedzial, ze to keshanski herold, ktory zbliza sie z biala flaga, by oznajmic warunki, na jakich jego dowodca zgodzi sie przyjac kapitulacje miasta. Wspial sie po schodach przy bramie i dotarl na blanki, kiedy - oswietlany promieniami wschodzacego zza gor slonca - do wrot podjechal Keshanin. Wygladal na mieszkanca pustyni, a po jego obu bokach jechali dwaj zolnierze z Psich Legionow - kazdy z nich trzymal drzewce z proporcem. Jeden proporzec byl Lwim Sztandarem Imperialnym, drugi nalezal do barw rodowych - Dash wiedzial, ze dziadek i ojciec zganiliby go za to, ze nie rozpoznal go od razu. -Chca pogadac - stwierdzil sierzant Mackey. -No coz... - odpowiedzial Dash. - Gdybysmy ich nie wysluchali, okazalibysmy sie chamami bez krzty wychowania... Z niemalym trudem zwalczyl pokuse rzucenia na dol dzbana z ognistym olejem, ale wiedzial, ze kazda chwila spedzona na pertraktacjach daje obroncom czas na lepsze przygotowanie. -W imieniu Imperatorowej Wielkiego Kesh - zaryczal herold, podjezdzajac do bramy - i w imieniu jej wielkiego generala Ashama ibin Al-tuka... otworzcie bramy i poddajcie miasto! Rozejrzawszy sie dookola, Dash zobaczyl, ze wszyscy wpatruja sie w niego. Wychylil sie zza murow i zawolal: -Jakim prawem przybywacie, by zadac poddania sie miasta, ktore wcale do was nie nalezy? - A na uzytek sierzanta Mackeya dodal polgebkiem: - Nie zaszkodzi zabawic sie w formalnosci. -Uznajemy te ziemie za stare dziedziny keshanskie! Kto przemawia w imieniu miasta? -Ja, Dashel Jamison, szeryf Krondoru. -Gdzie twoj Ksiaze, o nadzorco zebrakow? - zawolal herold, nie kryjac pogardy. - Skryl sie pod lozkiem? -Spi jeszcze, jak sadze - odpowiedzial mlodzieniec, zdecydowany nie ujawniac faktu, ze niemal wszyscy krondorscy wielmoze zostali otruci. - Jezeli zechcecie pokornie poczekac, to moze sie obudzi... pod wieczor. -Nie ma potrzeby - rozlegl sie jakis glos za Dashem. Szeryf odwrocil sie blyskawicznie i zobaczyl stojacego prosto, podtrzymywanego przez zolnierza, bladego niczym smierc Patricka. Ksiaze wdzial krolewska zbroje, szmelcowany napiersnik i helm bez przylbicy. Mial tez na ramieniu szkarlatny plaszcz, bedacy oznaka jego wladzy. -Jak strace przytomnosc, powiedz im, ze oddalilem sie targany gniewem! - szepnal Patrick, mijajac zdumionego szeryfa. Podszedlszy do blankow, Ksiaze oparl sie o nie i dopiero teraz Dash zauwazyl, jakie ma klopoty z utrzymaniem sie na nogach, mimo iz z tylu podtrzymywaly go krzepkie dlonie jednego z przybocznych. A jednak wladca zdolal wykrzesac z siebie dosc sil, by zawolac z moca w glosie: -Oto jestem, keshanskie psy! No... mowcie, co wam kazano! Ujrzawszy na murach Ksiecia Krondoru, herold z najwyzszym trudem zdolal ukryc swoje zdumienie. Wierzyl widocznie w to, ze truciciel dopial swego. -Naj... najszlachetniejszy z ksiazat - wybakal, zebrawszy mysli. - Moj... pan nakazuje wam otworzyc bramy i odstapic. Ofiaruje wam i waszemu orszakowi eskorte az do granic waszego panstwa. -Znaczy... az do Saladoru - stwierdzil polglosem Dash. -Do granic naszego panstwa! - zawrzal gniewem Patrick. -Stoje na murach stolicy Dziedzin Zachodu! -Te ziemie z dawien dawna nalezaly do Kesh... i teraz zgodnie z prawem zadamy ich zwrotu! -Wiem, ze staramy sie zyskac na czasie - szepnal Dash - ale czy cos na tym zyskamy? Patrick zaczerpnal tchu i kiwnal glowa. Potem zawolal, zbierajac resztki sil: -To chodzcie tu i pokazcie, co potraficie! Zaprzeczamy, byscie tu mieli jakiekolwiek prawa... i pogardzamy wasza wladczynia! -Szlachetny Ksiaze... - odezwal sie herold. - Nie podejmujcie pochopnych decyzji. Moj pan jest... lagodny. Swoja propozycje powtorzy jeszcze trzykrotnie. Dzis o zmierzchu wrocimy, by wysluchac waszej drugiej odpowiedzi. Jezeli ponownie odrzucicie nasza uprzejmosc, wrocimy tu jutro o swicie. Ale to juz bedzie ostatni raz... - Z tymi slowy Keshanin spial wierzchowca i zawrocil ku swoim. Dash odwrocil sie i zobaczyl, ze Patrick ledwo stoi, podtrzymywany przez zolnierza. - Dzielnie sie spisaliscie, szlachetny Ksiaze - stwierdzil bez odrobiny sarkazmu w glosie. A potem zwrocil sie do zolnierza: - Zabierz Ksiecia do jego komnat i zadbaj o to, by wypoczal. Kaz ludziom zejsc z murow - polecil nastepnie Mackeyowi - i wydaj im posilek. Zostawcie tylko kilku do obserwacji nieprzyjaciela... ale gotow jestem sie zalozyc, ze Keshanie dotrzymaja slowa i nie zaatakuja nas wczesniej niz jutro rano. - I nagle usiadl, czujac przenikajace go do szpiku kosci zmeczenie. - Teraz przynajmniej wiemy, kiedy uderza na nas ukryci w miescie ich szpiedzy. - Spojrzal w oczy staremu podoficerowi. - Dzis w nocy podejma probe otwarcia bramy... Ryana gnala posrod chmur. Szczyty wzgorz na wschodzie zarozowily sie, oswietlone pierwszymi promieniami slonca. Podazali wzdluz wybrzeza sladem nici magicznej energii. Na smoczym grzbiecie utrzymywal ich wszystkich Tomas, dzieki swej sztuce, odziedziczonej po Valheru. -Wiecie, co mi przyszlo do glowy? - spytal Nakor, ktory siedzac na smoczym karku tuz za Miranda, musial przekrzykiwac szum wiatru. - Te linie... oprocz tego, ze sa narzedziem smierci, moga nas wabic prosto w jakas pulapke! -Owszem, przyszlo mi to do glowy - odparl siedzacy tuz za Tomasem Pug. -Patrzcie tam! - rzekl Tomas, wskazujac w dol na lewo. Widzieli dosc dobrze caly brzeg, od Quester's View do Ylith. W porcie Ylith statki uwijaly sie jak szalone - wiekszosc z nich goraczkowo podnosila kotwice. -Kapitanom tych statkow nie spodobalo sie to, co zobaczyli ostatniej nocy. Wykorzystujac poranny plyw, wynosza sie jak najdalej stad - zauwazyl Nakor. -Ryano, tam. - Tomas wskazal punkt w dole. U wschodnich wrot miasta, zaraz za murami, wzniesiono wielka budowle - ona to wlasnie byla zrodlem przeciwnej naturze energii, naplywajacej wzdluz wybrzeza, wprawiajacej w ruch ozywiencow. Gdy smoczyca wyladowala, zbrojni rozbiegli sie we wszystkich kierunkach, nie bardzo wiedzac, co czynic. -Pozwolcie, ze pojde przodem - zaproponowal Tomas. -Nie rozlewajmy krwi - zastrzegl Pug - dopoki nie zostaniemy do tego zmuszeni. -W koncu bez tego sie nie obejdzie - stwierdzila Miranda. -Tak, ale do tego czasu... - Zanim szpony Ryany dotknely gruntu, Pug uczynil gest ku ziemi. Wszyscy dostrzegli fale... podobne do tych, jakie rozchodza sie z miejsca, gdzie do wody wpadnie kamien. Rozlegl sie grzmot i w powietrze wzbily sie chmury kurzu i kamieni... rozchodzace sie coraz szerszymi kregami. Gdy przybysze dotkneli ziemi, krag powiekszyl sie juz na tyle, by zmiescil sie w nim wielki smok - i zamarl. Na zewnatrz kregu jednak, tam, gdzie dazyly podziemne fale, wstrzasy gruntu rzucaly ludzmi jak pilkami - i kazdy ze zblizajacych sie zolnierzy kilka razy bezlitosnie wzlatywal w powietrze. Nie dziwota, ze wielu odwrocilo sie i rzucilo do ucieczki. Przeciwko smokowi i przybyszom wystapili tylko najodwazniejsi. Ale kiedy Ryana wydala z siebie ryk, od ktorego wszystkim zadzwonilo w uszach, a potem zionela w niebo ogniem, i ci najdzielniejsi nie dotrzymali pola. Zaden zdrowy na umysle czlek nie stanalby do walki ze zlotym smokiem. -Dziekujemy - odezwala sie Miranda, gdy wszyscy czworo znalezli sie na ziemi. - Dzieki temu zyskamy nieco czasu. -Cala przyjemnosc po mojej stronie - odpowiedziala Ryana. - Odlece, kiedy uporacie sie z niebezpieczenstwem - zwrocila sie do Tomasa - ale na razie zostane w poblizu. W razie potrzeby wezwij mnie... a przybede. - Wzbila sie w niebo dzieki poteznym zamachom skrzydel i skierowala sie ku polnocy... Tomas szedl stanowczym krokiem ku tajemniczej budowli. Pug, Miranda i Nakor podazyli za nim. Gdy smok sie oddalil, co smielsi wojownicy przy bramie ruszyli, by zatrzymac przybyszy. I wtedy Tomas zdjal tarcze z plecow, ruchem tak plynnym i naturalnym, ze Pugowi sie zdalo, iz tarcza sama wskoczyla na swoje miejsce. Zaden smiertelnik nie zdolalby powtorzyc tego wyczynu. Miecz Tomasa wyskoczyl z pochwy, zanim pierwszy z przeciwnikow zblizyl sie na odleglosc skutecznego ciosu. Byl to rosly wojownik, dzierzacy w dloniach dwureczny miecz. Runal na Tomasa, wydajac okrzyk bojowy, Tomas jednak szedl przed siebie zwyklym krokiem. Napastnik wymierzyl potezny cios znad glowy, ale wojenny obronca Elvandaru tylko lekko poruszyl tarcza... i uderzenie zeslizgnelo sie w bok. Z tarczy trysnal snop iskier, ale na jej powierzchni nie pokazala sie zadna rysa. Tomas zamachnal sie leciutko, jakby spedzal muche z ramienia - i napastnik padl trupem, zanim twarza uderzyl o ziemie. Dwaj biegnacy za nim zatrzymali sie, niepewni, co czynic. Potem jeden z nich zebral sie w garsc i zaatakowal z wrzaskiem, podczas gdy drugi odwrocil sie i rzucil do ucieczki. Ten, ktory zaatakowal, zginal jak jego poprzednik... a Tomas znow zrobil mine czlowieka opedzajacego sie od natretnych owadow. To, ze przeciwko niemu stawali zahartowani w bojach, doswiadczeni wojownicy, w ogole chyba nie mialo dlan znaczenia. Dotarlszy do budynku, spojrzal uwaznie na czarne kamienie i drewno, tworzace jego fasade. Budowla jakby sie przyczaila... tkwila nieopodal brzegu jak czarny pryszcz, niczym zaprzeczenie wszelkiej harmonii i wdzieku. Jak smrod z otwartego scieku, bilo od niej zlo. Podszedlszy do poteznych czarnych drewnianych drzwi, Tomas zatrzymal sie na chwile. Potem zwinal prawa dlon w piesc, zamachnal sie i uderzyl. Drzwi zapadly sie, jakby trafil w nie grom. Kiedy mijali rozerwane, potezne, zelazne zawiasy, Nakor zerknal na nie katem oka i stwierdzil: -Jestem pod wrazeniem... -Przypomnij mi, bym nigdy nie stawala mu na drodze, jak sie rozjuszy... - mruknela Miranda. -On nie jest rozjuszony - odparl Nakor. - Nie chce tylko tracic czasu. Gdyby sie rozjuszyl, zwalilby te sciany... Wewnatrz budynku znajdowala sie ogromna nawa z dwoma rzedami siedzen pod scianami. Sala miala tylko dwoje drzwi - te, przez ktore weszli, i przeciwlegle w drugiej scianie. Posrodku sali zional pustka kwadratowy otwor. Bila z niego czerwonawa poswiata. Nad nim wisiala metalowa platforma. -O, bogowie! - zachnela sie Miranda. - Co za smrod! - Spojrzcie tylko! - rzekl Nakor, wskazujac na posadzke. Przed kazdym z siedzen na kamiennej posadzce lezalo jedno cialo. Byli to wojownicy - ludzie z bliznami na policzkach. Kazdy mial otwarte usta i wytrzeszczone oczy, jakby konali, wyjac ze zgrozy. Nakor szybko podszedl do otworu w posadzce i spojrzal w dol - a potem cofnal sie. -Tam w dole cos jest... - powiedzial. -Wyglada na to, ze ta platforma zjezdza w dol - rzekl Pug, spojrzawszy uwaznie. Miranda wskazala zaschnieta krew i sluz: - Mozna sie nia i wydostac na gore... -Tam w dole musi byc to, co obudzilo tych martwiakow wczoraj w nocy - stwierdzil Tomas. -Nie... - sprzeciwil sie Nakor. - To tylko narzedzie, jak wszyscy ci martwi durnie tutaj... -A gdzie jest Fadawah? - spytala Miranda. -Gdzies w miescie, jak sadze - odpowiedzial Nakor. - Najpewniej w cytadeli Barona. Z glebi jamy rozlegl sie nagle ostry, przenikliwy, przeciagly dzwiek. Pug poczul, ze jeza mu sie wlosy na karku. -Nie wolno nam tego tak tu zostawic - stwierdzil. -Zawsze mozemy tu wrocic - rzekl Nakor. -Dobrze - odpowiedziala Miranda. - Chodzmy stad. Podeszla do zamknietych przeciwleglych drzwi i otworzyla je szeroko. Za drzwiami zobaczyli szeregi wojownikow, ustawionych tarcza w tarcze, z napietymi lukami... a w glebi szykujacy sie do natarcia oddzial jazdy. W tejze chwili zagrzmiala komenda i lucznicy wypuscili strzaly. Dash zaklal sazniscie. -Mamy dwanascie, osiemnascie godzin, by znalezc tych, co sie przekradli do miasta... w przeciwnym razie ryzykujemy, ze wrog wedrze sie do Krondoru. Tomas Calhern, giermek z dworu Diuka Rufio, odzyskal sily na tyle, ze mogl pelnic sluzbe i Dash mianowal go pelniacym obowiazki kapitana. -A jakiez to ma znaczenie? - spytal. - Na wszystkich bogow, czlowieku, czys widzial te armie tam za brama? -Nigdy wczesniej nie brales udzialu w boju? - spytal go mlodzieniec. -Nie - odpowiedzial zapytany, rowiesnik Dasha. -Jezeli mury sie ostoja, ci na zewnatrz beda musieli wystawic dziesieciu przeciwko kazdemu, ktory bedzie ich bronil. Mozemy stawiac opor przez kilka dni, moze przez tydzien... a jezeli moj brat wykaze tyle sprytu, ile mu przypisuje, powinny w tym czasie pojawic sie posilki z Port Vykor. -Ale jesli jakas banda keshanskich opryszkow otworzy wrota i napastnicy wedra sie do miasta, to juz po nas... Siedzieli w ksiazecej sali narad. -Wyslij wiadomosc do chlopcow z wartowni przy Nowym Targu - zwrocil sie do Mackeya. - Niech konstable powesza troche na ulicach. -No... na ulice ich wystarczy - rzekl Mackey. - Ale co z tunelami ciagnacymi sie dolem? -A... w tym juz moja glowa - odparl Dash. Dash przemknal przez drzwi i nagle poczul, ze do krtani przystawiono mu ostrze sztyletu. -Odloz to natychmiast! - syknal. -O! Szczeniecy Szeryf... - W glosie Triny brzmialo nieklamane zadowolenie. - Gdybym cie zabila, bylabym bardzo niezadowolona. -Nie tak bardzo jak ja - stwierdzil Dash. - Co z nim? Dziewczyna kiwnieciem glowy wskazala mu rog pomieszczenia. W glebi piwnicy siedzialo kilkunastu stloczonych opryszkow. Dash pociagnal nosem, wyczuwajac zapach kawy i pozywienia. -Okradlismy kuchnie, co? -To w koncu Dom Kawowy - stwierdzila Trina. - Bylismy glodni, a tam na gorze znalezlismy jedzenie. Co wedle ciebie mielismy robic? Dash potrzasnal glowa. -Sam juz nie wiem, co o tym wszystkim myslec... Trina powiodla go do miejsca, gdzie na niskich noszach - tych samych, na ktorych przyniesiono go do Barreta - lezal stary wodz opryszkow. -Kiepsko z nim - szepnela dziewczyna. Dash uklakl obok starego. Ten spojrzal nan, ale nic nie powiedzial. -Stryju... - odezwal sie lagodnie mlody czlowiek. Stary delikatnie uscisnal jego dlon, a potem ja puscil i zamknal swoje jedyne oko. Dziewczyna przysunela sie blizej. -Znowu zasnal - odezwala sie po chwili. - Niekiedy cos mowi, ale przewaznie brak mu na to sil. Mlodzieniec wstal, a potem oboje przeszli do mniej zatloczonego rogu piwnicy, gdzie weszli pomiedzy skrzynie. -Jak dlugo to jeszcze potrwa? - spytal Dash. -Kilka dni, nie wiecej. Kiedy przyszedl do siebie po tych oparzeniach, kaplan uzdrowiciel stwierdzil, ze moze go ocalic jedynie wielki wysilek woli albo laska boska. Juz wtedy pojal, ze nadchodzi kres jego dni... Dash spojrzal na dziwna kobiete, ktora potrafila az tak bardzo zwrocic na siebie jego uwage. -Ilu z was jeszcze zostalo? Dziewczyna zaczela liczyc... a po chwili wydela wargi. -Nie mam pojecia. W calym miescie moze zbierze sie dwustu ludzi. A dlaczego pytasz? -Przekaz swoim wiadomosc: w obronie miasta przyda sie kazdy miecz i kazdy sztylet. Wiecie o tym, ze Keshanie wszystkich popedza w niewole. -Jezeli nas znajda - stwierdzila Trina. -Jak wezma miasto, to po tygodniu beda was mieli, co do jednego. -Mozliwe... -Powiem tak: kazdemu, kto z mieczem stanie do walki u mojego boku, zostana darowane wszelkie zbrodnie. -Jaka mamy gwarancje? - spytala Trina. -Moje slowo. -Przekaze wiadomosc. -W tej chwili mam pilniejsze sprawy na karku. Keshanie dali nam czas do jutrzejszego switu... potem zaatakuja. Przypuszczamy, ze oznacza to, iz wczesniej podejma probe otwarcia sila jednej z bram od wewnatrz. -Chcesz, bysmy pilnowali bram i w razie czego przekazali wiadomosc? -Mniej wiecej. - Podszedl blizej i spojrzal jej gleboko w oczy. - Musicie ich tam zatrzymac... -Chcesz powiedziec, ze mamy bronic bram, dopoki nie przyjdziecie nam z pomoca? -Mniej wiecej - powtorzyl z usmiechem. -Nie moge prosic czlonkow mojego bractwa, by porwali sie na cos takiego. Owszem, nalezy do nas kilku zabijakow, ale wiekszosc nie wie, jak trzymac miecz. -No to niech sie szybko naucza - stwierdzil Dash. -Nie moge ich o to poprosic - rzekla dziewczyna. -Nie... ale mozesz im wydac rozkaz - odparl mlodzieniec z naciskiem w glosie. Trina nie odpowiedziala. -Wiem, ze od jakiegos czasu stary nie potrafil rzadzic Szydercami - napieral Dash. - Gotow jestem postawic w zaklad moje dziedzictwo, ze Mistrz Dnia to ty. . Dziewczyna nadal milczala. -Nie prosze o nic za darmo... -Jak brzmi propozycja? -Utrzymajcie brame, ktorakolwiek tamci zaatakuja. Broncie jej, dopoki nie sprowadze tam kompanii z ruchomych odwodow. ... a wszystkich ulaskawie. -Oglosisz ogolna amnestie? -Taki sam uklad zawarlem nie tak dawno ze starym. -To za malo. -A czego chcesz jeszcze? - spytal Dash. Dziewczyna powiodla dlonia dookola, obejmujac tym gestem cale pomieszczenie. -Wiesz, jakie byly poczatki Szydercow? -O Szydercach opowiadal mi dziadek, gdy jeszcze bylem dzieckiem - odparl Dash. -Ale czy kiedykolwiek ci powiedzial, jak powstala gildia? -Nie - przyznal mlody szeryf. -Jej pierwszym przywodca byl czlowiek zwany Szczerym. Zajal sie rozstrzyganiem sporow, jakie rodzily sie pomiedzy rozmaitymi szajkami dzialajacymi na miescie. Zabijano wtedy wiecej swoich niz spokojnych obywateli. Jedni drugim podkradali lupy. I czesto wlasnie za to ludzie trafiali na stryczek. Szczery polozyl temu kres. Zaczal od tego, ze wymusil na roznych szajkach zawarcie porozumien... i zaprowadzil porzadek. Stworzyl dla nas schronienie zwane Matecznikiem - i wykupil kilku z wiezien... a nawet spod szubienicy. Po nim, zanim urodzil sie twoj dziadek, rzady objal Cnotliwy. Kontrolowal kazdego opryszka, tak jak Szydercow Szczery, i przeksztalcil gildie w organizacje, jaka byla, kiedy twoj dziadek po raz pierwszy wyruszyl na wedrowke po dachach. Niewielu z nas lubi zycie poza prawem, Dash. Niektorym, owszem, podobaja sie rozboje... i dla tych nie ma usprawiedliwienia. Ale wiekszosci w zyciu sie nie wiodlo i nie ma sie gdzie schronic. Dash rozejrzal sie dookola, omiatajac spojrzeniem piwnice. Zebrali sie tu ludzie - mezczyzni i kobiety - w rozmaitym wieku. Mlody szeryf przypomnial sobie historie, ktore opowiadal mu dziadek - o szajkach zebrakow, ulicznych lobuziakach, dziewczynach pracujacych w tawernach i calej reszcie tego szubienicznego bractwa. -Jesli nas ulaskawia, wiekszosc nastepnego dnia wroci na ulice... a potem znow zaczna lamac prawo i wszystko wroci do stanu poprzedniego. Jeden tylko Jimmy Raczka natrafil na swego Ksiecia, ktory siegnal ku niemu z wyzyn i uniosl w gore. Nie rozumiesz? - Trina ujela Dasha za reke. - Gdyby tamtej nocy, dawno temu, twoj dziadek nie uratowal zycia Arucie, skonczylby swoje tutaj, wsrod nas. Na tym lozku moglby lezec on, zamiast jego brata. A ty... siedzialbys wsrod nas i zamiast myslec, jak wygrac te wojne, zastanawialbys sie, skad wziac najblizszy posilek. Nie bylbys szeryfem, ale myslalbys, jak ujsc przed jego siepaczami... Dash... jedynie niepojety kaprys losu zrobil cie szlachcicem. - Spojrzala mu w oczy, a potem go pocalowala. Pocalunek byl dlugi... i namietny. - Dash... musisz mi cos obiecac. Zrobie wtedy, o co mnie poprosisz, cokolwiek to bedzie. -Jakaz to obietnica? -Musisz ich uratowac. Wszystkich. -Uratowac? -Musisz zadbac, by mieli co jesc, by znalezli jakis przyodziewek, cieple i suche schronienie... i by nie stala im sie krzywda. -Trino... to juz lepiej mnie popros o to, bym przeniosl cale miasto na Novindus... Dziewczyna pocalowala go znowu. -Nigdy wczesniej nie czulam do zadnego mezczyzny tego, co czuje do ciebie - szepnela. - Moze w koncu, po tych wszystkich latach, dopadla mnie milosc i calkiem zglupialam. Moze... w szalonych snach widze siebie jako zone szlachcica... a moze jutro mnie zabija. Ale jezeli mamy walczyc za Krondor, to musisz nas wszystkich ocalic. Taka jest umowa... nie zalezy nam na nic nie znaczacym ulaskawieniu. Musisz sie zajac Szydercami. Obiecaj! Dash przez dluga chwile wpatrywal sie w twarz dziewczyny, jakby pragnal ja sobie wkuc w pamiec. I wreszcie odpowiedzial: -Obiecuje. W oczach Triny pojawily sie lzy. Kiedy splynely w dol po policzkach, dziewczyna powiedziala: -A zatem umowa zawarta. Co mamy zrobic? Dash powiedzial jej... i przez kilka nastepnych chwil byli razem. Potem oderwal sie od niej - co bylo najtrudniejszym czynem w jego dotychczasowym zyciu - i wyszedl z piwnicy Domu Barreta ze swiadomoscia, ze zycie nigdy juz dlan nie bedzie takie, jak przedtem. W glebi serca wiedzial, ze zlozyl obietnice, ktorej najpewniej nie bedzie mogl dotrzymac. Jezeli zechce ja spelnic, bedzie musial zlamac slowo dane Koronie. Usilowal sam siebie przekonac, ze zlozenie tej obietnicy stanowilo potrzebe chwili, ze uratowanie miasta bylo koniecznoscia przewyzszajaca wszystko inne, ze jezeli Krondor padnie, to wszyscy zgina, a zlozona obietnica pozostanie pustym gestem. W glebi ducha wiedzial jednak, iz wszystko sie zmienilo... i nigdy juz nie spojrzy na siebie tak jak przedtem. Rozdzial 26 ODKRYCIE Pug blyskawicznie wysunal ramie przez siebie.Z jego dloni strzelila fala energii - sciana mocy powodujaca drganie powietrza, znieksztalcajaca widok. Lucznicy, ktorzy wypuscili strzaly, zobaczyli, jak ich drzewce pekaja, a w nastepnym ulamku sekundy sami zostali uderzeni jakby tysiacem mlotow. Cos odrzucilo ich, jak chlopiece zabawki uderzone dlonia dziecka giganta. Kilkunastu jezdzcow zginelo przygniecionych przez swoje wierzchowce, gdy te - po wyrzuceniu w gore - bezradne zwalily sie na nich. Konie rzaly przerazliwie, a te, ktorym udalo sie wyladowac kopytami w dol, wierzgaly okropnie - i natychmiast rzucily sie do panicznej ucieczki. Pug, Miranda, Nakor i Tomas spokojnie przeszli ulica oczyszczona uderzeniem magii. Wokol lezeli pojekujacy niemrawo ludzie. Jeden z bardziej zawzietych wojownikow wstal z trudem i zamachnal sie mieczem - ale klinga Tomasa smignela bezlitosnie i napastnik zginal, zanim zdolal zrobic choc krok w ich kierunku. Cala czworka zblizyla sie do bram Ylith. Straznik na murach byl swiadkiem starcia i darl sie przerazliwie, by natychmiast zamknieto wrota. Ludzie pchali jeszcze oba skrzydla, gdy doszedl do nich Tomas. Obronca Elvandaru po prostu przylozyl obie dlonie do wierzei, pchnal - i jednym ruchem otworzyl brame, zbijajac z nog kilkunastu chlopa. -Dobrze byloby, gdyby dal sie wyciagnac z Elvandaru wczesniej - mruknal Nakor. -Przysiega to przysiega - stwierdzil filozoficznie Pug. - Przedtem nic nie grozilo jego domowi. -Posiadanie potegi wcale nie chroni przed krotkowzrocznoscia i niedostrzeganiem spraw poza koncem wlasnego nosa - wtracila sie Miranda. -To nie krotkowzrocznosc - sprzeciwil sie Pug. - On po prostu zupelnie inaczej postrzegal sytuacje... -Dokad teraz? - spytala Miranda. -Jezeli dobrze pamietam Ylith - odpowiedzial Nakor - to wzdluz tej ulicy do High Road. Za pierwszym zakretem w prawo wyjdziemy na cytadele. Usadowieni na murze lucznicy zasypali przybyszow deszczem strzal, wiec Pug wzniosl wokol nich ochronna bariere. -Nie zwracajmy na nich uwagi - zwrocil sie do Tomasa. - Mamy do zalatwienia znacznie wazniejsze sprawy... Tomas skwitowal te uwage usmiechem. -Nie beda sie spieral... Szli spokojnie ulicami Ylith, przygladajac sie widocznym na kazdym kroku zniszczeniom, jakie nalezalo przypisac okupantom. Niektore domy odbudowano, inne jednak zostawiono na pastwe losu i straszyly teraz potrzaskanymi oknami oraz powylamywanymi drzwiami. Wygladaly jak martwe twarze. Na widok czworki przybyszow otoczonych sfera migotliwej, blekitnej mocy wszyscy rozbiegali sie w poplochu. A jednak lucznicy nadal szyli strzalami z bocznych zaulkow lub z dachow - na szczescie pociski odbijaly sie bezsilnie od magicznej oslony. Kiedy dotarli do rogu, za ktorym mieli skrecic, znalezli za nim kolejny czekajacy na nich oddzial lucznikow. Tuziny strzal uderzyly z sykiem o bariere i opadly na ziemie, a kiedy Tomas dotarl na odleglosc kilku metrow do pierwszego szeregu lucznikow, ci odwrocili sie i uciekli. -Ci ludzie nie moga nam zagrozic, jak dlugo bedziemy uwazac - stwierdzil Nakor - ale przed nami jest cos bardzo, ale to bardzo niebezpiecznego... -Wiesz na pewno - spytal Tomas - czy przypuszczasz? -Przypuszczam - odpowiedzial Isalanczyk. -Ale czegos sie jednak domyslasz - stwierdzila Miranda. -Czego? - chcial wiedziec Pug. -Niczego, o czym warto byloby mowic - odparl Nakor. - Ale owszem... mam podejrzenia. -Podczas minionych lat nauczylem sie traktowac je z powaga - rzekl Arcymag. - Coz wiec proponujesz? Zblizali sie wlasnie do skrzyzowania, na ktore zolnierze wtaczali spory woz, by zrobic zen barykade. -Zalecam tylko ostroznosc - stwierdzil Nakor. Gdy znow smignely ku nim strzaly, nawet swiadomi magicznej oslony Miranda i Nakor zmruzyli oczy. -To... irytujace - stwierdzil Isalanczyk. -Owszem, nie przecze - rzekl Pug. - I, jak sam raczyles stwierdzic, moze stac sie niebezpieczne, gdy tylko pozwole, by cos odwrocilo moja uwage. Zatrzymajcie sie na chwile. Zrobili, o co ich poprosil, on zas podniosl dlon. Wymierzyl w gore palec i ponad sfera, wprost nad koniuszkiem jego palca, pojawila sie oslepiajaca iskierka bieli. Pug zakrecil palcem, a iskierka poslusznie zawirowala w slad za nim. -Osloncie oczy! - ostrzegl Arcymag. I nagle - gdy iskierka rozjarzyla sie niczym slonce w poludnie - wszystko rozjasnil oslepiajacy blask. Caly swiat przeksztalcil sie w miejsce sporu, gdzie biel scierala sie z czernia. Blysk trwal tylko mgnienie oka, ale efekt byl oslepiajacy. Gdy Pug i jego towarzysze otworzyli oczy, zobaczyli wokol siebie rozpaczliwie jeczacych, przerazonych i oslepionych ludzi. Niektorzy macali na oslep, inni, opadlszy na kolana, szukali dlonmi gruntu, jeszcze inni pokladli sie na ziemie i zaslaniali dlonmi twarze. -Osleplem! Niczego nie widze! - rozlegaly sie ze wszystkich stron jeki nieszczesnych obroncow Ylith. Tomas przeszedl spokojnie przez przerwe pomiedzy dwoma wozami. Oslepieni obroncy zapomnieli o swoich obowiazkach. -Jak dlugo to potrwa? - spytala Miranda. -W najgorszym wypadku dzien, dla wielu zaledwie kilka godzin - odpowiedzial Pug. - Najwazniejsze, ze wiecej nie beda nas niepokoili. Okrazywszy ostatnia zapore, ruszyli do cytadeli. Ci z zolnierzy, ktorzy widzieli jeszcze, uciekli w panice, ujrzawszy cztery potezne istoty, idace ku nim srodkiem ulicy. Ogarniety panika wartownik zazadal, by natychmiast podniesiono zwodzony most. Gdy przybysze zblizyli sie na odleglosc stu krokow, ujrzeli, iz most w rzeczy samej unosi sie w gore. I wtedy Tomas bez najmniejszego wysilku pobiegl, trzymajac obnazony miecz w dloni - a Pug zdal sobie sprawe z faktu, iz przyjaciel opuscil ochronna sfere. Arcymag zaraz potem zrezygnowal z jej utrzymywania - choc nie wymagalo to osobliwej koncentracji, wyczerpywalo energie, ktora mogla byc potrzebna pozniej. Tomas wskoczyl na szczyt zwodzonego mostu, gdy ten uniosl sie juz na wysokosc szesciu stop nad poziomem drogi. Obronca Elvandaru jednym, szybkim cieciem przecial potezny lancuch, przez ogniwa ktorego mozna bylo przesunac ludzka glowe. Spod ostrza miecza trysnely iskry i dal sie slyszec przerazliwy zgrzyt. Gdy Tomas przecial lancuch z drugiej strony, most opadl. Ale zolnierze z bastionu nad brama cytadeli zdazyli juz rozsuplac liny mocujace kolowrot podtrzymujacy potezna kratownice w przejsciu. Ciezka zelazna zapora runela w dol, a stalowe kly skrzesaly iskry, uderzajac w kamienie bruku. -Moge podniesc te krate, a wy przemkniecie dolem - zaproponowal Tomas. -Nie... to moja sprawa - stwierdzila Miranda. Wykonawszy szereg skomplikowanych gestow, podniosla prawa dlon z rozpostartymi palcami, a potem skierowala je ku bramie. Wokol jej reki z nicosci zaczela rosnac kula swietlistej, migotliwej energii, ktora wolno, niby rzucona dziecieca reka pilka, poleciala ku kratownicy. Dotarlszy do niej, rozplaszczyla sie i rozdzielila na galezie - i wkrotce z zelaznych krat wzbily sie smugi dymu. Przeszkoda zaczela sie rozgrzewac - najpierw zaswiecila ciemna czerwienia, szybko sie pojasniala. Stojacy w odleglosci kilku krokow wedrowcy poczuli cieplo - i metal zaczal sie topic. Ludzie z cytadeli nad brama z wrzaskiem porzucili stanowiska i uciekli - a topiace sie zelazo rozgrzalo niemilosiernie powietrze wokol nich. Gdy krople metalu spadly na drewniane wrota, te natychmiast stanely w ogniu. Po kilku minutach w bramie zial otwor dostatecznie duzy, by wszyscy mogli przezen przejsc. -Nakor, uwazaj, gdzie stawiasz stope - ostrzegla Miranda malego przechere. -Ty tez uwazaj - odcial sie Isalanczyk - To nie ja nosze sandaly. Kiedy weszli na dziedziniec, nie zobaczyli nikogo. Tych czlonkow garnizonu, ktorzy mieliby ochote na walke, wystraszyl pokaz niszczenia kraty w bramie. Przybysze przeszli przez niewielki dziedzinczyk i wkroczyli do twierdzy. Z dawnych lat nad portem Ylith krolowala samotna, potezna wieza, poniewaz jej pierwsi wladcy nie byli lepsi od nie gardzacych piractwem kupcow i port byl dla nich najwazniejszy. Kiedy jednak Ylith przylaczono do Krolestwa, pierwszy z Baronow postanowil zbudowac twierdze na polnoc od miasta. Warownia miala bronic grodu przed bandami goblinow i watahami Bractwa Mrocznej Sciezki, ktore z Ziem Polnocnych docieraly az tutaj. Z tej to warowni od pieciu pokolen zarzadzano cala baronia. Po szerokich schodach wedrowcy podeszli do poteznych, przytlaczajacych swoimi rozmiarami drzwi. Tomas otworzyl je jednak jednym pchnieciem. Z okropnym loskotem pekla ryglujaca je, gruba niczym meskie ramie belka i obie polowki z hukiem uderzyly o sciane. -Strzezcie sie tego miejsca - odezwal sie Nakor. - To osrodek wielkiej mocy. -Owszem - odparl Tomas. - Czuje to. Ale to obca moc... z jaka nie mierzyl sie zaden Valheru. -To, cos rzekl, ma swoja wage - stwierdzil Pug. - Jesli nawet Smoczy Wladca nie mierzyl sie z tym, co sie czai po drugiej stronie tych drzwi... - Arcymag zamknal oczy i natezyl zmysly. Przy portalu czailo sie zaklecie straznicze - gdyby sie nie pilnowali, zostaliby poszatkowani na kawalki. Pug szybko zbadal nature zaklecia i przeciwstawil mu wlasne, unieszkodliwiajac je. - Teraz mozemy juz przejsc - oznajmil. Pierwszy przez prog przeszedl Tomas - z mieczem w dloni i tarcza na ramieniu. Za nim podazyli Pug z Miranda i Nakorem. Kiedy wkroczyli do wielkiej sali audiencyjnej, znalezli sie jakby w innym swiecie. Unosil sie tu zapach smierci. Na splamionej krwia posadzce lezaly stosy kosci i nagie czerepy, powietrze zas zasnuwala lekka mgielka. Z wprawionych w mury zelaznych kun padal czerwonawy, przytlumiony blask pochodni - tak jednak nikly, jakby cos wyssalo z plomieni cala ich zywotnosc. Po obu stronach pod scianami wielkiej sali stali ludzie, ktorzy jednak zatracili resztki czlowieczenstwa. Z ich oczu bila niesamowita, czerwonawa poswiata, a nienaturalnie rozwinieta muskulatura niemal rozsadzala im skore. Wszyscy mieli rytualne blizny na powykrecanych szalonymi grymasami twarzach. Jedni drgali wstrzasani skurczami, inni slinili sie i wydawali dziwaczne jeki - gorne czesci ich nagich torsow pokrywaly osobliwe tatuaze. Czesc z nich dzierzyla w dloniach podwojne topory, inni miecze i wielkie tarcze. Wszyscy ustawili sie jak do ataku, z ktorym jednak zwlekali, jakby czekajac na jakis sygnal. Wygladalo to niesamowicie w niklym swietle bocznych, lukowato sklepionych okien, pomalowanych na czerwono i czarno. Sciany pokrywaly obce i odrazajace runy. Nakor przez chwile wodzil wzrokiem po oknach i scianach. -To przeciwne naturze - szepnal w koncu. -Co masz na mysli? - spytala Miranda. -Ten, kto to wszystko malowal, mial bardzo, bardzo zle zamiary. Ale nie zrobil tego we wlasciwy sposob. -Skad wiesz? - spytal Tomas, trzymajac miecz w sposob, jakby byl gotow natychmiast go uzyc. Idac do przodu, bacznie omiatal wzrokiem pomieszczenie. -Lata sypiania z Kodeksem Wodana-Hospura pod glowa... Kiedy trzeba, przypominam sobie o rozmaitych sprawach. ... gdybym myslal o tym wszystkim za wiele, moglbym sie bardzo... zdenerwowac. Po przejsciu przez sale natkneli sie na stojaca po prawej stronie tronu Barona osobliwa figure... i wszyscy przystaneli. Istota najwyrazniej nie nalezala do rasy ludzkiej. Choc przypominala czlowieka, jej skora cechowala sie zaskakujaco blekitnym odcieniem. Miala tez skrzydla oraz wielkie, srebrzystobiale piora. Na lewo od tronu stal czlowiek w czarnych szatach, bogato ozdobionych wyszywanymi runami. Wokol szyi nosil srebrna obroze. Na baronowskim tronie rozpieral sie stary wojownik, mimo wieku wygladajacy na silnego i groznego, o siwych, krotko obcietych wlosach, z zostawionym jednym dlugim kosmykiem, jak nakazywal zwyczaj tych, co sluzyli mocom mroku. Na jego policzkach widnialy wyrazne rytualne blizny. Spojrzawszy bacznie na czworke przybyszow, powiedzial: -Jeden z was z pewnoscia jest magiem o imieniu Pug. -To ja - odpowiedzial Arcymag, wystepujac przed towarzyszy. -Ostrzegano mnie, ze w koncu bede musial cos z toba zrobic. -General Fadawah, jak sadze... - stwierdzil Pug. -Krol Fadawah! - zagrzmial wojownik z gniewem, pod ktorym nie zdolal jednak ukryc strachu. -Uzurpujesz sobie tytul - stwierdzil Nakor - bedacy przedmiotem sporu... Fadawah przeniosl wzrok na Tomasa. -A to kto? -Jestem Tomas - odparl towarzysz Arcymaga - wojenny wodz Elvandaru... Istota stojaca po lewej stronie Fadawaha usmiechnela sie lekko. Mimo ze oszalamiajaco piekne, jej rysy kryly w sobie jakies zlo i okrucienstwo, dwakroc bardziej przerazajace wlasnie przez swoje piekno. Miala wysokie czolo, geste zlociste brwi, jasnoblekitne oczy, prosty, krolewski nos, pod ktorym rozkwitaly pelne, zmyslowe usta, i potezne, muskularne cialo. Roztaczala wokol siebie aure zagrozenia - mimo iz stala bez ruchu. -Valheru! - przemowila, a w sali zapanowala rozpacz i desperacja. - Wasza Krolewska Mosc zechce odstapic na bok - odezwala sie nastepnie, wystepujac do przodu. Fadawah wstal i stanal za drugim z widzow, bez slowa obserwujacym rozwoj wydarzen. Jestestwo, ktore stanelo naprzeciwko Tomasa, wcale nie ustepowalo mu wzrostem. Jego glos dudnil poteznie, choc brzmialo w nim rozbawienie: -Od dawna chcialem stanac twarza w twarz z Jezdzcem Smoczej Sfory. - I nagle uderzylo, mierzac piescia w tarcze obroncy Elvandaru. Tomas zostal odrzucony w tyl, a kilkunastu stojacych do tej pory nieruchomo straznikow nagle przypomnialo sobie o swoich obowiazkach. Pierwsza zareagowala Miranda. Okrecila sie na piecie i wykonala pelny obrot, wystawiajac na zewnatrz otwarta dlon i wymawiajac slowa mocy. Z jej dloni strzelila smuga energii, uderzajac w sciane za jednym ze straznikow. Odbiwszy sie od sciany, blyskawica trafila innego wojownika w plecy. Nieszczesnik zostal przeciety na pol z latwoscia, z jaka noz tnie bochen chleba. Smuga pomknela dalej, ale czarodziejka zdazyla ostrzec Tomasa okrzykiem: -Schyl sie! Pug tymczasem, ignorujac niszczycielska moc Mirandy, odwrocil sie, by stawic czolo potworowi. Arcymag wykonal jeden ruch - jego obie dlonie zatoczyly kregi, jakie niekiedy widywano w wykonaniu mnichow uprawiajacych sztuke walki bez oreza. Zamiast jednak uderzyc, przyciagnal obie dlonie do piersi i wykrzyknal jakies slowo. Z obu jego dloni strzelila wiazka niewidocznej energii, tnacej powietrze z moca tysiaca piesci. Skrzydlaty stwor - uniesiony w powietrze - runal plecami na tron. Fadawah i nieznajomy ze srebrna obroza zdazyli odskoczyc na boki, unikajac uderzen rozpaczliwie trzepoczacych skrzydel. Nakor skoczyl do przodu, jakby zamierzal zaatakowac, zamiast jednak rabnac stwora swoja laga, zapytal: -Ktos ty? Stworzenie rozesmialo sie zlowrogo i wstalo, odpychajac go na bok, jakby Isalanczyk byl niegodny jego uwagi. -Jestem Ten, Ktorego Wezwano... Pochylajac sie tak, ze jego piekna twarz znalazla sie w odleglosci cala od oblicza malego przechery, stwor oznajmil: -Jestem Zaltais... Dziecie Odwiecznej Rozpaczy... -Tomas! - zawolal Isalanczyk. - Musisz go unicestwic! Zaltais jednym palcem uniosl Nakora w powietrze i poslal lukiem na drugi koniec sali, gdzie stary isalanski przechera uderzyl o sciane, a potem bezwladnie osunal sie na posadzke. Tymczasem Tomas schylil sie nisko, by uniknac ostrzejszego od brzytwy magicznego ostrza Mirandy. Wiazka energii odbijala sie od scian, gromiac przybocznych Fadawaha. Arcymag wyciagnal otwarta dlon w strone Zaltaisa i potezna piesc po raz wtory ugodzila w skrzydlatego demona, znow rzucajac go na tron. Magiczne ostrze Mirandy nagle wyczerpalo swa moc i Tomas skoczyl na nogi. Otoczyli go pozostali przy zyciu wojownicy, on zas zaczal siec mieczem. Posiadajac zmysly i refleksy niedostepne ludziom, z latwoscia unikal ich uderzen. Zlote ostrze, nie uzywane od czasu Wojen Rozdarcia Swiatow, migalo niczym blyskawica, a z kazdym uderzeniem spadala jedna ludzka glowa. Miranda przebiegla obok walczacych, spieszac na przeciwlegly kraniec komnaty, by sie przekonac, jak czuje sie stary oszust. Nakor lezal ogluszony, ona zas nie umiala stwierdzic, jak powazne sa j ego obrazenia. Pug tymczasem natarl na Zaltaisa, ktory usiadl ogluszony, mrugajac oczami, szybko jednak odzyskal zmysly i usmiechnal sie szeroko. Na widok tego usmiechu Arcymag poczul, ze traci wiare we wlasne sily... -Nie docenilem cie, Pugu z Crydee, Milamberze ze Zgromadzenia Wielkich. Nie jestes Macrosem Czarnym, ale godzi sie rzec, ze nie lada z ciebie przeciwnik. Szkoda, zes nie wart tego, by przejac dziedzictwo po swoim mentorze i nauczycielu! Pug zawahal sie, niepewny co czynic dalej. Ta chwila drogo go kosztowala, bo Zaltais poruszyl nieznacznie reka i ku Arcymagowi pomknely zwoje mrocznej energii. Kiedy wen uderzyly, poczul bol, jakiego nie doswiadczyl nigdy przedtem - a co gorsza, kazdej fali bolu, niczym smagniecie biczem, towarzyszylo zwatpienie. Mag z Crydee przestawal ufac swoim umiejetnosciom. Zawahal sie i cofnal. -Pug! - zawolala Miranda zdumiona widokiem cofajacego sie meza. Tomas po raz ostatni cial swoim zlotym mieczem, konczac z gwardzistami Fadawaha. Jednoczesnie na nogi zaczal dzwigac sie Nakor. Pug zostal z tylu, a do walki ze skrzydlatym przeciwnikiem stanal Tomas, ktory dzielaca ich odleglosc pokonal jednym skokiem. Obronca Elvandaru cial poteznie - ale Zaltais podniosl ramie i przyjal cios na zlota bransolete na nadgarstku. Z ostrza miecza trysnal snop iskier i Tomas stracil rownowage - odslaniajac sie na cios skrzydlatego stwora. Zaltais uderzyl na odlew prawa piescia, trafiajac Tomasa w twarz - i cios rzucil odzianego w biel i zloto wojownika do tylu. Podczas ostatnich trzydziestu lat Tomas nigdy nie natknal sie na tak mocarnego przeciwnika. I nigdy wczesniej w polaczonym umysle czlowieka i Valheru nie zrodzilo sie zwatpienie w wynik walki. W porownaniu z tym stworem demon Jakan wydawal sie slabym dzieciakiem. Tomas padl na posadzke, czujac na wargach smak krwi. -Ktos ty? -Ja? - zadudnil Zaltais. - Jam jest Aniol Siodmego Kregu, poslaniec bogow! -Cofnijcie sie! - zawolal Nakor, podnoszac sie z ziemi. - On nie jest tym, kim sie wydaje! To wytwor klamstw i zludzen! - Potrzasnal dlonia Mirandy, ktora pomogla mu wstac. Podbiegl do zascielajacych posadzke trupow. - Ci ludzie nie zyja, bo to stworzenie zdolalo ich przekonac, iz jedyna ich szansa na ocalenie jest wykonywanie jego polecen. Bedzie lgal i mamil, bedzie budzil zwatpienie, ktore ugodzi w sama istote waszej jazni. Jezeli bedziecie sluchac tego, co powie, w koncu was przekona, ze powinniscie mu sluzyc! Tomas wstal. Z kacika ust kapala mu krew. Padajac na napiersnik, splywala zen, nie zostawiajac jednak sladu. -Nigdy nie zostane sluga tego stwora! -Przede wszystkim zasieje on w tobie zwatpienie we wlasne mozliwosci. Potem sprawi, ze zaczniesz watpic w sens zycia. Nastepnie poda w watpliwosc twoje miejsce we wszechswiecie. I na koniec przekona cie, ze powinienes mu sluzyc! -Starcze, mowisz za wiele! - syknal samozwanczy aniol z piekla rodem. Czarne, wijace sie zwoje przeciwnej zyciu energii cofnely sie od Puga i stwor wymierzyl dlon w Nakora. W pomieszczeniu rozblysla oslepiajaco biala smuga, Isalanczyk jednak zrecznie odskoczyl, zanim go trafila z przeciwleglego kranca sali. Magiczna blyskawica uderzyla w drzwi - bo Miranda tez zdazyla sie uchylic. Tomas tymczasem zdazyl zebrac sie w sobie i skoczyl niczym tygrys, uderzajac mieczem w korone na glowie nienawistnego wszystkim stwora. Zaltais cofnal sie szybko, ale koniec ostrza musnal go w twarz. Potwor rzucil sie w tyl, wyjac przy tym z wscieklosci i bolu. Twarz istoty z zaswiatow od czola po podbrodek znaczylo czerwone pekniecie, szybko sie poszerzajace, jakby miesnie od spodu ustepowaly pod naporem parcia z wewnatrz. Szczelina wydluzala sie tez coraz bardziej, siegajac piersi i brzucha. Stwor zawyl ostro, wydajac dzwiek, jaki nigdy nie moglby wydostac sie z ludzkiej krtani. Przenikliwy jek, od ktorego wszystkich obecnych zabolaly zeby. Pug zauwazyl, ze pekniecie w ciele Zaltaisa siega juz ledzwi. I oto skora i skrzydla niezwyklej istoty odpadly jak powloka z luskanego grochu. I stanal przed nimi stwor wygladajacy jak gigantyczna modliszka o czarnej, lsniacej powloce i wielkich, owadzich skrzydlach. -Ten ksztalt tez nie jest jego prawdziwa forma, tak samo jak poprzedni! - zawolal Nakor ze swego miejsca na posadzce. - Nie mozecie go zabic! Mozecie tylko go powstrzymac i spetac. Musicie go jakos skrepowac i wrzucic do tej jamy na zewnatrz. -A to wam sie nigdy nie uda! - zapewnila poczwara. Wydawszy gniewny, bzyczacy odglos, poruszyla skrzydlami i odbila sie od tronowego podwyzszenia. Tomas ponownie cial mieczem i przecial jedno ze skrzydel. Zaltais ciezko runal na kamienie. Nakor zdazyl odskoczyc, a Miranda zaczela snuc zaklecie. Pug tez usilowal sklecic jakis czar. Nakor okrazyl miejsce starcia, ktore teraz rozgrywalo sie posrodku komnaty. Nie chcial trafic w sam srodek zawieruchy. Patrzyl ku miejscu, gdzie z mieczem w dloni stal Fadawah, gotow najwyrazniej przylaczyc sie do walki po stronie swego piekielnego sojusznika. Drugi z akolitow Fadawaha kulil sie obok tronu. Isalanczyk ruszyl na obu, z posochem gotowym do uderzenia. Miranda i Pug ukonczyli swoje zaklecia w odstepach moze kilku sekund. Wokol stwora pojawily sie purpurowe tasmy, w nastepnej chwili mocno sie wokol niego zaciskajace. Zaltais zaskrzeczal cos, wyrazajac bol i wscieklosc. A potem ujawnilo sie zaklecie Puga - pojawil sie nimb bialego swiatla... i pod jego wplywem stwor zwiotczal. -Szybko! - zawolal Nakor. - Wezcie go do jamy, wrzuccie do srodka i zaraz ja zamknijcie. -Jak? - spytala Miranda. -Dobry bedzie kazdy sposob, jaki wam przyjdzie do glowy! A ja zatroszcze sie o tych dwu. - Nakor odwrocil sie w strone Fadawaha i jego towarzysza. Tomas podniosl uwiezionego stwora, a Pug obejrzal sie na Isalanczyka. -Ruszajmy! - ponaglila go Miranda. Nakor ruszyl na Fadawaha z uniesionym posochem, a general zastawil sie mieczem. -Na takich starych durniow jak ty nie potrzebuje wcale stworow z piekla rodem - odezwal sie wodz najezdzcow. - Lepszych od ciebie zabijalem, kiedy bylem chlopcem! -Nie smialbym nie wierzyc... - odpowiedzial Nakor. - Zaraz sie jednak przekonasz, ze mimo moich oczywistych brakow, nielatwo mnie zabic. Spytaj twego kompana. - Spojrzal na czlowieka w czarnej szacie. - On wie... -Co takiego? - zdumial sie Fadawah i mimo woli spojrzal na Kahila. To bylo wszystko, czego Nakor potrzebowal. Szybkim jak blyskawica ciosem uderzyl glowka posocha w trzymajaca miecz dlon. Byl to raz zdolny polamac palce krasnoludow!. Miecz wypadl z bezwladnej dloni generala, ktory potoczyl sie w tyl, na Kahila. Rozjuszony Novindyjczyk sprobowal jeszcze lewa reka siegnac po sztylet, Nakor jednak uderzyl po raz drugi i general zawyl z bolu i wscieklosci. Maly przeciwnik pozbawil go wladzy w obu rekach. Laga Nakora smignela po raz trzeci, uderzajac i lamiac rzepke w kolanie przeciwnika. Wodz novindyjskich najezdzcow runal na ziemie, wyjac z bolu. -Winien jestes smierci - odezwal sie bezlitosny Isalanczyk - bos popelnil zbyt liczne i ciezkie zbrodnie, by dalo sie je w jakikolwiek sposob ocenic. Posunales sie znacznie poza przy mus, jaki na ciebie nalozyli Szmaragdowa Wiedzma i Jakan. Okaze ci jednak litosc... i oszczedze cierpien, choc rzetelnie sobie na nie zasluzyles. - I nagle posoch Nakora smignal do przodu, uderzajac pozbawionego mozliwosci ruchu Fadawaha w sam srodek czola. Isalanczyk wyraznie uslyszal trzask pekajacej kosci. Oczy samozwanczego krola Morza Goryczy uciekly w glab czaszki i niedoszly wladca Midkemii runal martwy na plyty posadzki. Nakor obszedl dookola cialo Novindyjczyka i uklakl przy czlowieku, ktory kulil sie obok tronu. Byl to szczuply mezczyzna o silnie zarysowanych kosciach policzkowych. -Witaj, moja kochana - zaczal Nakor. -Poznales mnie? - wyszeptal mezczyzna w czerni. -Poznam cie zawsze i wszedzie - odpowiedzial Isalanczyk. - Czyje to cialo? -Kahila, szefa wywiadu Fadawaha. -Moc dzialajaca zza tronu, prawda? - spytal Nakor. - Tu wiec sie schronilas, gdy demon zajal twoje miejsce? -Nie, to stalo sie wczesniej - odpowiedzial Kahil. - Jeszcze kiedy nosilam Szmaragdowa Korone, wyczulam, ze z tamtym cialem dzieje sie cos niedobrego. Moja moc oslabla i... tak czy inaczej, Kahil towarzyszyl Fadawahowi od dawna i cieszyl sie jego zaufaniem. Choc sprytny, dal sie poniesc zadzy. Niewiele potrzebowalam, aby opanowac jego cialo. Przez pewien, krotki czas Szmaragdowa Krolowa byla pozbawiona wlasnej woli kukielka, ale chyba nikt tego nie zauwazyl. - Kahil wzruszyl ramionami. - Jako jedyna moglam przejrzec iluzje i wiedzialam, ze moim palacem wlada demon... ale wypatrywalam swego czasu, wiedzac, ze koncu stane przed szansa ponownego przejecia wladzy. -Pojawily sie tez sytuacje, jakich nie przewidzialas w swoich najsmielszych marzeniach... ale czy zdajesz sobie sprawe z tego, w jak niebezpieczna gre sie wdalas? -Owszem, Nakorze - odparl Kahil cichym glosem, a potem w jego oku pojawil sie niebezpieczny blysk. - Ale nie umialam sie powstrzymac. -A co z Fadawahem? - spytal Nakor, pomagajac mezczyznie wstac. -Oszalal. Calkowicie postradal zmysly. Myslalam, ze stworze sobie orez, magiczne urzadzenie, dzieki ktoremu bede mogla tworzyc armie umarlych... tak wielu ich lezalo dookola... i tak sie stalo, ale wszystko to sprowadzilo tez z tej jamy Zaltaisa, a tego sie nie spodziewalam. Fadawah mogl kontrolowac tego stwora... przynajmniej na razie... a ja nie. Znalazlam sie, jak to sie mowi, miedzy mlotem a kowadlem. Gotowa bylam usunac Fadawaha, gdybysmy tylko zdolali pobic Krolestwo i umocnic sie w Ylith... ale Zaltais uniemozliwil mi to wszystko. -Jorno, nigdy nie umialas przewidziec konsekwencji swoich postepkow. -Zwracaj sie do mnie tak, jakbym byla Kahilem. -A jak sie czujesz jako mezczyzna? -Od czasu do czasu to sie nawet przydaje. Ale brakuje mi mojego ostatniego ciala. Bylo od tego znacznie bardziej urodziwe. - Istota - niegdys zona Nakora, Lady Vinella, i Szmaragdowa Krolowa - spojrzala na Nakora. - To twoje cialo jest juz bardzo zuzyte... -Zdazylem je polubic - odparl Isalanczyk. - Przyszedlem z nim na swiat. Od czasu do czasu zmieniam tylko imie. - Wskazal drzwi, przez ktore jego towarzysze wyniesli szamoczacego sie stwora piekiel. - Przyjrzalas sie swojej corce? -Bogowie! - zachnal sie Kahil. - To byla Miranda? -Owszem. - Usmiechnal sie Nakor. - Ten niewysoki mag to jej maz. -Mam wnuki? -Jeszcze nie... ale prace trwaja - odparl Nakor. - Wiesz... na drodze zla posunelas sie tak daleko, ze prawie nie pamietam dziewczyny, jaka kiedys bylas. Owszem, nie brakowalo ci proznosci... ale innym tez na niej nie zbywalo. Spedzalas jednak zbyt wiele czasu, szamoczac sie z silami mroku. Nie wiesz nawet, w co naprawde sie wdalas... czy nie tak? Nie masz pojecia, kto w istocie kontrolowal cale twoje zycie. -Sama kontroluje swoje zycie! -Och, prozna kobieto! Jestes tylko zalosnym narzedziem i to w stopniu znaczniejszym, niz moglabys sobie wyobrazic. On zawladnal twoja dusza tak dawno temu, ze nie uda sie cie juz ocalic. Jedyne, co mozesz teraz zrobic, to isc do niego, i cierpiec meki, jakie juz dla ciebie obmyslil za to, zes go zawiodla. Wiesz, co musze zrobic? -Wiem, co musisz sprobowac zrobic - odparl Kahil, cofajac sie o krok. -Twoja proznosc i pycha doprowadzily niemal do zniszczenia swiata. Twoja zadza wiecznej mlodosci i piekna Sprawily, ze wysylalas cale narody na zatracenie. Nie mozna pozwolic, bys nadal czynila to, co czynisz. -A wiec na koniec bedziesz probowal mnie zabic? Aby uwolnic ten swiat ode mnie, potrzebujesz czegos wiecej, niz stukniecia w glowe. -Nie bede probowal. Po prostu cie zabije. Kahil zaczal snuc zaklecie, ale zanim skonczyl, Nakor uderzyl go w twarz glowka swego posocha. Niegdysiejsza Szmaragdowa Krolowa, rezydujaca obecnie w ciele mezczyzny, zachwiala sie, poniewaz uderzenie zaklocilo jej koncentracje - i zaklecie zostalo przelamane. Isalanczyk wymierzyl w Kahila swoj posoch, z ktorego trysnela smuga oslepiajaco bialego swiatla. Szef wywiadu Fadawaha znieruchomial nagle, a z jego ust wyrwal sie zalosny jek. Dzwiek slabl w miare jak cialo Kahila bladlo, a potem zaczelo stawac sie szkliste... i przejrzyste. W koncu zniklo zupelnie, a dzwiek ucichl. Kahil znikl, jakby nigdy go tu nie bylo. -Powinienem byl to zrobic sto lat temu - stwierdzil Nakor ze smutkiem w glosie - ale ktoz mogl wiedziec, ze ona posunie sie az tak daleko? Przez chwile wspominal przeszlosc, szybko sie jednak otrzasnal, odwrocil i pobiegl za towarzyszami. Walka jeszcze trwala... i miala trwac, dopoki nie wrzuca Zaltaisa do jamy, z ktorej sie wylonil, te zas trzeba bylo zamknac. Miranda machnela dlonia i z jej rozwartych palcow strzelil deszcz swietlistych iskier, ktore opadly na kilkunastu zolnierzy, wloczacych sie nieopodal miejskiej bramy. Gdy z miejsc, gdzie iskry zetknely sie ze skora lub odzieza zolnierzy, zaczely wzbijac sie smuzki dymu, wojacy odwrocili sie i rzucili do ucieczki. -Nie jest to niebezpieczne - stwierdzila Czarodziejka - ale skuteczne. - Spojrzala w tyl na Tomasa, z niemalym trudem dzwigajacego piekielnego stwora na ramieniu. Pug oslanial tyly. Kiedy wyszli z miejskiej bramy i zobaczyli budynek, gdzie znajdowala sie bezdenna jama, Zaltais poruszyl sie na ramieniu Tomasa. Ten stracil rownowage - i stwor ciezko uderzyl o ziemie. Przez chwile szamotal sie i szarpal, az Miranda jeknela ze strachem w glosie: -Moje zaklecie przestaje dzialac! I nagle szkarlatne tasmy popekaly. Odlamki rozbryznely sie na wszystkie strony, ale szybko zblakly i rozplynely sie w nicosc. Owadoksztaltny stwor stanal prosto i machnal przedramieniem o krawedzi ostrej niczym brzytwa. Tomas sparowal cios swoim mieczem... i rozlegl sie szczek, jakby stal uderzyla o stal. Zaltais cofnal sie i w tejze chwili otoczyla go sfera jaskrawego, pomaranczowego blasku. -On snuje jakis czar! - zawolala Miranda. Pug rzucil zaklecie, ktore powinno umozliwic mu wyczucie magii potwora. Zamiast tego poczul bolesne klucia wewnatrz glowy - i oslabiony bolem runal na kolana. Ujal sie oburacz za skronie, by zmniejszyc bol i odzyskac zdolnosc oddychania. Jego glowa szarpaly straszne spazmy, wyciskajace mu lzy z oczu. Obrazy i wizje naplywajace do jego umyslu byly tak obce i przeciwne naturze, ze czul jedynie okropny bol. Utkane przez niego zaklecie mialo wyczuc nature czaru uzytego przez obcego stwora - i w razie moznosci przeciwstawic sie mu - ale nawet emanacja Wladcy Upiorow pod Sethanonem, nawet mysli Jakana i Maarga, demonicznych Krolow Piekiel byly czyms zwyklym w porownaniu z bagnem umyslu tego obcego. Miotany odraza Pug cofnal sie, wciskajac obie piesci w skronie. Miranda sprobowala bardziej bezposredniego ataku, postanawiajac spalic poczware, ciskajac wen najpotezniejszym ze swoich ognistych czarow. Plomien byl tak palacy, ze potrafil oslepic kazdego, kto spojrzal na niego wprost. Zaltais wil sie przez chwile posrodku plomieni, zapominajac o wlasnym zakleciu - jak uczynilby kazdy stwor, uwieziony z sercu gwiazdy. Tomas okrazyl miejsce, gdzie wil sie osmalony potwor, i dopadlszy Puga, pomogl przyjacielowi stanac na nogi. I nagle otaczajace Zaltaisa plomienie zgasly, a do walczacych podbiegl Nakor. -Szybko! Zaniescie go do jamy! Potwor ociekal jakims obrzydliwym sluzem. W wielu miejscach jego cialo puchlo chorobliwie. Tomas chwycil za jedno z jego ramion, usilujac ruszyc go z miejsca... Szlo mu to dosc opornie, ale zdolal przeciagnac stwora przez wielkie drzwi budynku, do zionacej czerwona otchlania jamy. I nagle, z suchym trzaskiem, chitynowa powloka obcego zaczela pekac. Z wnetrza wylanialo sie cos jeszcze paskudniejszego... bialy, okryty sluzem robal. -Nie mam juz dosc sil, by spalic to jeszcze raz - jeknela Miranda. -Nie trzeba go palic! - wsciekal sie Nakor. - Wrzuccie to do jamy! Tomas dopadl stwora, zanim ten zdolal wydobyc sie z powloki chocby do polowy. Uderzywszy z calej sily tarcza, zdolal odrzucic go w tyl. Potwor znalazl sie kilkanascie krokow od wylotu jamy i pociagnal za soba powloke. Wydal z siebie przerazliwy dzwiek, ktory niczym noz przeszyl Tomasa - i obronca Elvandaru zachwial sie, tracac rownowage. Dziedzic Valheru zdolal sie jednak przemoc i uderzyl potwora jeszcze raz, ciskajac go tym razem na odleglosc kilku krokow od jamy zatracenia. Zaltais goraczkowo machal ogonem, usilujac uwolnic sie od owadziego odwloka. Tomas kopnal poteznie w sam srodek jego cielska, co obrocilo potwora wokol osi i jego odwlok przesunal sie ku jamie. Pug przetarl dlonia oczy. Odzyskawszy bystrosc umyslu, utkal prosty czar. Pchnal on ku potworowi fale powietrza - mogaca polamac zebra silnemu chlopu. Stwor znow przesunal sie w tyl - i nagle stracil rownowage. Mial jednak z zapasie niejedna bron. Na oczach zdumionych przyjaciol, z gornej czesci jego korpusu wyrosly wijace sie niczym weze ramiona. -Dosc tego! - warknal nagle Nakor i podbieglszy do potwora, zamachnal sie posochem, po czym z calej sily walnal bestie w gorna czesc korpusu. Zaltais zaskrzeczal tak przerazliwie, ze wszyscy, ktorzy to uslyszeli, zakryli z bolu uszy - i runal w glab jamy. Miranda osunela sie na kolana, a Pug upadl obok niej. Tomas wykorzystujac cala sile woli, zdolal utrzymac sie na nogach. Nakor kurczowo chwycil swoja lage, jakby byla to jedyna rzecz, trzymajaca go przy zyciu. I nagle wszystko ucichlo. -Musimy zamknac te jame - stwierdzil Nakor. -Ale jak? - zdumial sie Pug. - Nigdy wczesniej nie widzialem czegos takiego! -Owszem, widziales - stwierdzil Nakor. - Po prostu sobie tego nie przypominasz. Pug nabral tchu w piersi i zuzyl resztki energii, jaka mu jeszcze zostala, do zbadania jamy. -To przetoka! - rzekl po dlugiej chwili. -Nie inaczej - odpowiedzial Isalanczyk - ale nie taka, jaka znasz. -A ty skad wiesz? - zdziwil sie Arcymag. -Pozniej wam to wyjasnie. Teraz musicie ja zamknac! Powietrze wokol nich zadrzalo, musniete lekkim wietrzykiem. -Czujecie to? - spytala Miranda. -Owszem - odpowiedzial Tomas. - Zwykle nie wieje wewnatrz budynku. -Cos chce stamtad wylezc! - wrzasnal Nakor. -Potrzebuje pomocy! - stwierdzil Pug. -Co mamy zrobic? - spytala Miranda. -Dajcie mi tyle mocy, ile tylko mozecie - zawolal Arcymag. Zamknawszy oczy, zapuscil swoj umysl w glab przetoki. Napotkal wrogie moce - odczuwal to tak, jakby natarly na niego zewszad obce, nienawistne potegi. A jednak byla w tym wszystkim pewna prawidlowosc, jakkolwiek obca, poddajaca sie jednak badaniu, z ktorego zaczal sie wylaniac pewien wzor. -Mam - rzekl w koncu spadkobierca Macrosa. Caly umysl otworzyl na wiedze, jaka zdobyl, kiedy ksztalcil sie u Wielkich na Kelewanie. Studiowal wtedy przetoki pomiedzy swiatami i ich nature. Wiedzial, ze albo moze uzyc wiekszej mocy do jej zamkniecia niz otwarcia, albo przeksztalcic te moc tak, by utrzymac przetoke. Wybral to ostatnie, poniewaz jego energia byla zbyt rozproszona, by probowac pierwszej mozliwosci. Przeczuwal zreszta, ze gdyby nawet byl u szczytu swych mozliwosci, i tak nic by z tego nie wyszlo. Wyslal wiec nic energii, a ona chylkiem przeslizgnela sie w glab, az do zrodla przetoki. I nagle wyczul czyjas obecnosc po jej drugiej stronie. Bylo to jestestwo potezne i ogromne ponad wszystko, co sobie mogl wyobrazic - przepelnione nienawiscia i zlem tak wielkim i czystym, ze umysl ludzki nie potrafilby ich nawet pojac. Czesc osobowosci Puga chciala jedynie pasc na posadzke i czolgac sie, blagajac o poddanie, jak to uczynil Fadawah. Przewazyla jednak dyscyplina umyslu, jaka wdrozono mu w Zgromadzeniu Wielkich - i pozwolilo mu to zachowac czujnosc. Cokolwiek to bylo, prowadzilo poszukiwania. Wiedzialo, ze Pug jest niedaleko, nie wiedzialo jednak, gdzie. Szukajac regularnosci, ktore pozwolilyby mu rozplatac wzorzec mocy, jakie trzymaly przetoke otwarta, Pug czul narastajaca wewnatrz potrzebe pospiechu. Wiedzial, ze jesli poszukujace jestestwo odnajdzie go, nie bedzie dlan ratunku - bo o litosci nieznany byt nie mial najmniejszego pojecia. I nagle wyczul slaby przyplyw mocy - to przylaczyla sie don Miranda. Kiedy go dotknela, poczul tez przyplyw pewnosci siebie. Ta czesc jego umyslu, ktora nie byla zajeta opieraniem sie nienawisci nieznanej potegi, wyslala Czarodziejce podziekowanie. Z kazda mijajaca sekunda usadowione po drugiej stronie przetoki, szukajace Puga jestestwo blizsze bylo odnalezienia Arcymaga. On jednak zdazyl utkac wlasny czar. Otworzyl oczy - i przez ulamek sekundy widzial nakladajace sie na siebie dwa obrazy. Przed soba spostrzegl stojacego z mieczem w dloni Tomasa, a za nim Mirande i Nakora. Na ten wizerunek nakladal sie obraz rozdarcia czasoprzestrzeni, przez ktore patrzylo nan wcielenie Zgrozy. Przypominalo to Pugowi gigantyczne oko, zerkajace przez dziurke od klucza. Gwaltownie cofnal swoja nic mocy, rozrywajac podtrzymujacy przetoke wzorzec energii. Z drugiej strony zamykajacej sie gwaltownie szczeliny wyczul bijaca ku niemu fale przemoznej nienawisci i gniewu. -Cofnac sie! - zawolal, ale probujac uciekac, poczul, ze ledwo moze sie ruszac. Tomas zarzucil tarcze na plecy i objal Arcymaga ramieniem, niemal unoszac go w gore. Wydostali sie z budynku w tej chwili, gdy ladowala przed nim Ryana. -Wezwalem ja - przyznal Tomas. Gdy wspinali sie na grzbiet smoczycy, ziemia zaczely targac wstrzasy. Ku budynkowi, ktory wlasnie opuscili, zaczal dac potezny wiatr i cala jego konstrukcja drgnela, a potem zaczely przecinac ja czarne linie pekniec. Pekajacy dach z trzaskiem runal w glab budowli. -Wszystko zostanie wessane w glab tej jamy! - zawolala Miranda. -Mam nadzieje, ze nie wszystko! - odparl Pug. -W koncu ustali sie rownowaga - stwierdzil Nakor - ale przedtem trzeba bedzie wypelnic te dziure w ziemi. Zagrzmialo poteznie i - jak przepowiedzial Nakor - ziemia pod budynkiem zapadla sie, wciagajac ze soba resztki budowli. W gore wzbila sie potezna chmura kurzu, a zapadlisko znacznie sie poszerzylo. I nagle gluche dudnienie ucichlo. -Juz po wszystkim? - spytala Miranda. Pug zamknal oczy i oparl dlon na ramieniu Tomasa. -To sie nigdy nie skonczy - powiedzial. Obdartus majacy najwyzej dziesiec lat bez wysilku przeslizgnal sie pod ramieniem straznika. -Hej! Co ty sobie myslisz? -Musze zobaczyc sie z szeryfem! - wrzasnal szczeniak, uskakujac w druga strone. Dash odwrocil sie w sama pore, by zobaczyc, jak mlodzik biegnie ku niemu po schodach. Stal na miejskich blankach i wytezajac wzrok w porannej mgle, patrzyl, jak keshanskie oddzialy zajmuja stanowiska. -Czego chcesz? - spytal. -Trina kazala wam powiedziec, ze to bedzie teraz, przy Poludniowej Bramie Palacowej! I Dash natychmiast zrozumial, ze przegapil innych keshanskich agentow w palacu. Poludniowej Bramy Palacowej uzywali dostawcy, przywozacy towary prosto do palacu. Otwierala sie na dlugi, wylozony kamiennymi plytami dziedziniec, na ktorym cwiczyli zolnierze ze Szkarlatnych Orlow. Mozna bylo przez nia dotrzec do czesci palacowych zabudowan, nie chronionych murami i bramami. Gdyby Keshanie wdarli sie przez te brame, nie tylko dostaliby sie do miasta, ale za jednym zamachem mogliby zajac palac. Wiekszosc obroncow miasta byla zreszta zajeta gdzie indziej. -Do Poludniowej Bramy Palacowej! - zagrzmial Dash, zwracajac sie do Gustafa. Gustaf dowodzil ruchoma kompania, gotowa wesprzec obroncow w dowolnym punkcie - i gdy tylko mlodzieniec wskazal im miejsce, wojacy co tchu pobiegli na poludnie. Dash tymczasem zwrocil sie do najblizszego oficera: -Miejcie tu na wszystko baczenie. Dopoki ich agenci nie doniosa im o otwarciu bramy, Keshanie do konca beda odgrywali komedie z tym zadaniem poddania miasta. Zbieglszy po schodach, pognal za Gustafem i jego ludzmi. Biegl ulicami, dopoki nie uslyszal szczeku oreza. -Gdzie jest palacowa gwardia? - zawolal. -Rozkazano im wesprzec zaloge Bramy Glownej! - odpowiedzial Gustaf. -Kto wydal rozkaz? -Myslalem, ze wy! - odpowiedzial konstabl. -Jak znajdziemy tego, co wydal rozkaz, bedziemy mieli i naszego truciciela! Przebieglszy przez opustoszale ulice ku polnocnemu wejsciu do palacu, odkryli, ze jego bram nikt nie strzeze. Dash skinal ludziom, by pobiegli w lewo i wokol stajen ku lezacemu od polnocy dziedzincowi koszar. Na drugim koncu dziedzinca przy poludniowej bramie wrzala jakas walka. Mlodzieniec przypomnial sobie, jak przez ten dziedziniec wprowadzal do palacu wozy, kiedy pracowal dla Roo Avery'ego. Przemknelo mu teraz przez mysl, ze od tamtej pory minely lata - ale nigdy przedtem ten dziedziniec nie wydawal mu sie tak dlugi. Kiedy dobiegl do polowy odleglosci pomiedzy wejsciem i Poludniowa Brama, walka juz miala sie ku koncowi. Starym ludziom, chlopcom i kilku mezczyznom zdolnym do noszenia broni przyszlo stanac twarza w twarz ze swietnie uzbrojonymi najemnikami, wycwiczonymi w morderczym rzemiosle, ktorzy teraz zabijali przeciwnikow jednego po drugim, nawet sie przy tym zbytnio nie meczac. Przed potezna belka ryglujaca brame stala Trina z mieczem w jednej rece i sztyletem w drugiej. Skrwawione cialo lezace u jej stop swiadczylo, ze przynajmniej jeden z napastnikow zaplacil juz wysoka cene za probe miniecia upartej dziewczyny. Najemnicy przy bramie szybko likwidowali czlonkow zlodziejskiego bractwa - ujrzawszy to, Dash zmusil sie do szybszego biegu. Byl moze o dwadziescia krokow, kiedy zobaczyl, jak krepy, brodaty Keshanin zwalil na ziemie przeciwnika, niezbyt nawet roslego wyrostka, i przylaczyl sie do towarzysza atakujacego Trine. Pierwszy z napastnikow uderzyl znad glowy - Trina zdolala zablokowac cios, odslonila sie jednak na pchniecie z dolu. Brodaty najemnik zrobil wypad i utopil ostrze miecza w jej brzuchu. -Nie! - wrzasnal Dash okropnym glosem. Wpadajac na obu najemnikow, nawet nie zwolnil. Zbil ich z nog i wszyscy trzej upadli. Nawet nie wstajac, cial okropnie i zabil jednego z napastnikow. Ulamek sekundy pozniej przewinal sie w bok niczym waz, zerwal na nogi i stanal twarza w twarz z tym, ktory ranil Trine. Keshanin wykonal zwodniczy atak, tnac znad glowy, ale w ostatniej chwili zadal sztych w bok. Dash cofnal sie lekko w bok, a potem natychmiast zrobil krok do przodu, puszczajac sztych bokiem. Keshanin nie mogl sie juz zastawic i Dash przecial jego krtan. Konstable odparli napastnikow od bramy, a zlodzieje zaczeli wynosic z zawieruchy swoich rannych. Agenci keshanscy walczyli zajadle do ostatka, w koncu jednak wszyscy padli lub poszli w lyka. Dash rozejrzal sie dookola i zobaczywszy, ze na placu zostali tylko jego ludzie, pobiegl do miejsca, gdzie lezala Trina. Brama zostala zaryglowana. Mlodzieniec pochylil sie i opadlszy na kolana, objal dziewczyne ramionami. Trina byla blada, a na jej twarzy perlily sie krople potu. Z rany na brzuchu saczyla sie krew i Dash wiedzial, ze wraz z nia wycieka z niej zycie. -Sprowadzcie Uzdrowiciela! - wrzasnal co tchu w piersiach. Jeden z konstablow pobiegl wykonac polecenie, mlodzieniec zas objal dziewczyne i przytulil ja do siebie. Usilowal zatamowac uplyw krwi, przyciskajac rane, wiedzial jednak, ze Trina bardzo cierpi. W pewnej chwili ranna otworzyla oczy, spojrzala nan i rzekla cicho: -Kocham cie, szczeniecy szeryfie... Dash poczul, ze z oczu plyna mu lzy, ktorych wcale sie nie wstydzil. -Szalona dziewczyno - rzekl. - Mowilem ci, bys nie dala sie zabic. Przytulil ja do siebie. Trina jeknela cichutko, a potem wyszeptala: -Obiecales... Kiedy do bramy dotarl kaplan, Dash trzymal w ramionach martwa dziewczyne. Gustaf wzial szeryfa za ramie i pchnal go lekko w tyl. -Mosci szeryfie! - rzekl szorstkim glosem. - Mamy robote. Dash uniosl wzrok ku niebu i ujrzal, ze zaczyna sie przejasniac. Wiedzial, ze okolicznosci zadaja oden, by odlozyl na bok osobiste uczucia i zagluszyl bol z powodu straty ukochanej. Wkrotce do bramy podjedzie keshanski herold, ktory po raz ostatni zlozy propozycje poddania grodu. Kiedy Keshanie odkryja, ze poludniowe wrota sa zawarte, zrozumieja, iz nie zdobeda grodu inaczej, jak atakujac mury, co tez na pewno uczynia. Rozdzial 27 INTERWENCJA Konie dyszaly ciezko.Jezdzcy poganiali je niemilosiernie, blagajac jednoczesnie w duchu wszystkich bogow, by rumaki wytrzymaly jeszcze jeden dzien. Jimmy narzucil wszystkim mordercze tempo, od switu do zmierzchu, z mozliwie jak najkrotszymi przerwami. Wierzchowce marnialy, a na ich jeszcze niedawno zaokraglonych i wypelnionych bokach widac juz bylo wyraznie zebra. Szesc koni okulalo. Ich jezdzcy musieli zostac w tyle i odprowadzic je do Port Vykor albo ciagnac za oddzialem w nadziei, ze kiedy dotra na miejsce, zastana tam armie krolewska. Dwoje zwierzat zlamalo nogi i musieli je dobic. Za kilka chwil powinni dotrzec do miejsca, z ktorego beda mogli dojrzec Krondor i Jimmy po raz kolejny pomodlil sie, by jego przypuszczenia okazaly sie mylne i by znalezli miasto zajete w pokoju swoimi sprawami. Z checia zgodzilby sie na cale lata drwin i kpinek, jakie niewatpliwie by sobie z niego strojono, czul jednak w kosciach, ze czeka ich walka. Wjechawszy na szczyt lancucha wzgorz, ujrzal przed soba woz transportowy. Wiekszosc wozakow stanowili mlodzi chlopcy, ale wokol wozow rozstawili sie keshanscy zolnierze gotowi bronic zapasow. -Nie zabijac chlopcow! - zawolal Jimmy i wyciagnal miecz. Mlodzi tragarze rozpierzchli sie, ale strzegacy pojazdow keshanscy Psi Zolnierze nawet nie drgneli - i po chwili bitwa o wozy rozgorzala na calej linii. Dash gnal wzdluz murow, poniewaz Keshanie rozpoczeli natarcie. Ich herold byl nawet obrazliwie uprzejmy, co mlody szeryf podziwialby, gdyby nie to, ze smierc Triny wzbudzila w nim niemal mordercza furie. Kiedy Keshanin pojawil sie pod murami po raz trzeci i donosnym glosem zazadal, by obroncy sie poddali, Dash jedynie najwyzszym wysilkiem woli powstrzymal sie od porwania za luk i zrzucenia butnego poludniowca z siodla. Patrick zostal w zamku, otoczony straza na wypadek, gdyby keshanscy agenci ponowili probe ataku. W glebi ducha Dash wiedzial z obrzydliwa pewnoscia, ze jesli uda im sie odeprzec napasc na miasto, przez kilka najblizszych miesiecy beda jeszcze wylapywac pozostalych keshanskich agentow. W dole odezwaly sie rogi i traby, po czym keshanska piechota ruszyla do ataku. Szli w rzedach po dziesieciu i niesli drabiny. Gdyby nie widzial tego sam, Dash nigdy by nie uwierzyl, ze wbrew regulom sztuki oblezniczej napastnicy zaczna od szturmu na mury z drabinami, wzgardziwszy probami uszkodzenia linii obronnych machinami i nie probujac oslonic podejscia do murow konstrukcjami zwanymi "zolwiami". Potem ku murom ruszyli konni lucznicy i Dash zawolal do swoich: -Kryc sie! W keshanskich szeregach zagrzmialy rogi i niosacy drabiny puscili sie biegiem, a konni lucznicy skoczyli do przodu, pomiedzy piechota. Zaraz potem ku murom frunela ulewa strzal. Dash mial nadzieje, ze wszystkim obroncom starczy rozsadku, by usluchac jego ostrzezenia. Uslyszal loskot, jaki wydaly groty strzal uderzajace o blanki i tarcze, czemu towarzyszyly tak nieliczne jeki i przeklenstwa, iz doszedl do wniosku, ze jego rozkaz poskutkowal. W chwile pozniej zza blankow wychylili sie Krondorczycy i ku napastnikom polecialy strzaly odwetu. Dash schylil sie do czekajacego przy nim tymczasowego adiutanta. -Przekazcie rozkazy lucznikom: celowac w tych z drabinami. O konnych zatroszczymy sie pozniej. Rozkaz przekazano wzdluz linii w obie strony: krondorscy lucznicy wychylili sie ponownie i smagneli strzalami keshanskich piechurow. Potem - kiedy z dolu frunela ku nim kolejna ulewa grotow - uskoczyli za oslony. Pochylony mlodzieniec przebiegl do schodow i zawolal do jednego z konstablow: -Pilnujcie ulic! Wciaz jeszcze istnieje mozliwosc, ze zechca przebic sie przez kanaly! Konstabl pobiegl przekazac rozkaz i Dash wrocil na swe miejsce na murze. Wkrotce przybiegl jeden z palacowych przybocznych. -Sir! Znalezlismy szpiega. - Kim byl? -Palacowym skryba, sir. Jegomosc o nazwisku Ammes. To on niedawno wlazl do wartowni i powiedzial nam, ze rozkazaliscie wszystkim udac sie na mury. -Co z nim? -Nie zyje, sir - odparl gwardzista. - Byl jednym z tych, co probowali zajac Poludniowa Brame. Zginal podczas walki. Dash skwitowal te wiadomosc kiwnieciem glowy, konotujac jednoczesnie w pamieci, ze wszystkich palacowych urzednikow i cala sluzbe trzeba bedzie poddac dokladnym przesluchaniom. Przegapil to, kiedy Ksiaze pozostawal w Darkmoor, a on sam zarzadzal Krondorem po wyslaniu zen Duko na poludnie. Malar i inni keshanscy agenci zbyt latwo zdolali przeniknac do palacu. Co rowniez oznaczalo, ze w Kesh od dawna planowano zajecie Krondoru... i nie zrezygnowano z tych planow, kiedy zeszlego roku Patrick zawieral ostatni rozejm w Darkmoor. Z najwyzszym trudem opanowywal gniew i zal z powodu smierci Triny i napasci Keshan na miasto. Przysiagl sobie, ze jezeli napastnicy wedra sie na mury, zabije wiecej nieprzyjaciol niz ktorykolwiek z innych obroncow miasta. A jezeli grod przetrwa oblezenie, zadba o to, by smierc Triny nie byla daremna. Wyladowali na otwartej przestrzeni w odleglosci kilku mil od miasta. Zlazlszy ze smoczego grzbietu, Pug zachwial sie na nogach i usiadl w trawie. -Dobrze sie czujesz? - spytala Miranda, siadajac obok meza. -Ciegle jeszcze mam zawroty glowy. - Dokad teraz? - zapytal Tomas. -O, trzeba nam sie udac do wielu miejsc - stwierdzil Nakor z powaga. - Ale niekoniecznie musimy je odwiedzic wszyscy razem. Mozesz poprosic przyjaciolke, by zaniosla cie do domu i twojej malzonki. Mamy jeszcze sporo spraw do zalatwienia, ty jednak mozesz wracac do ojczyzny ze swiadomoscia, ze ocaliles Elvandar i jego mieszkancow przed nieslychanymi utrapieniami... a moze i zaglada. -Przedtem jednak chcialbym sie dowiedziec kilku rzeczy - zastrzegl sie Tomas. -Ja tez - wtracila Miranda. - Co to byl za stwor? -Niczego o nim nie wiedzialem - stwierdzil Tomas. - A godzi sie rzec, ze po Valheru odziedziczylem bardzo rozlegle wspomnienia. -Niczego o nim nie wiedziales - zaczal Nakor - poniewaz zaden Valheru nigdy dotad z czyms takim sie nie zetknal. - Maly przechera usiadl na trawie obok Puga. - Glownie dlatego, ze nasz niedawny przeciwnik nie byl zadnym stworem. -Nie byl zadnym stworem? - zachnela sie Miranda. - Czy nie moglbys choc raz odpowiedziec bez tych swoich spekulacji i wykretow? Nakor usmiechnal sie lekko. -W tej chwili bardzo mi przypominasz swoja matke w jej najlepszych latach. -A miala jakies dobre lata? - spytala Miranda, nie kryjac wzgardy w glosie. -Owszem - odpowiedzial Nakor tonem pelnym tesknoty, jakiej Miranda nigdy by sie po nim nie spodziewala. - Owszem... choc bardzo dawno temu. -A co z tym stworem, ktory kazal sie nazywac Zaltaisem? - spytal Pug. -Fadawaha do uprawiania czarnej magii naklonil Kahil - zaczal wyjasnienia Nakor. - Mysle, ze to on odpowiadal za wszystko, co sie dzialo na Novindusie, i to od samego poczatku. Byl oczywiscie marionetka w rekach Pantathian, zdolal sie jednak czesciowo usamodzielnic i uzyl swej mocy do tego, by samemu zdobyc pozycje i moc manipulowac innymi. - Nakor zamyslil sie na chwile, a potem podjal watek. - W podobny sposob Jorna zostala Lady Vinella i owladnela Namiestnikiem Miasta nad Wezowa Rzeka i Dahakonem. Kahil od samego poczatku pelnil funkcje przybocznego Fadawaha. Udalo mu sie uniknac smierci i... podejrzewam, iz naklonil Fadawaha, by oddal sie w opieke tej samej mocy, ktora zniszczyla Szmaragdowa Wiedzme i Krola Demonow. Sluzyl tej mocy - nie bedziemy tu szerzej o niej rozprawiac - i, jak wiekszosc slug Bezimiennego, nie wiedzial nawet, kto jest jego panem... po prostu szedl za jego podszeptami. -A ten Zaltais? - przypomniala Czarodziejka. - Co miales na mysli, mowiac, ze nie jest zadnym stworzeniem? -Nie przybyl z tej rzeczywistosci... byl tu jeszcze bardziej obcy niz demony czy Upiory. To stwor z Siodmego Kregu Piekiel. -Ale kim lub czym byl? - spytal Pug. -Byl mysla... choc moze lepiej rzec, snem. -Snem? - zdumial sie Tomas. -Wiec kiedy popatrzylem za przetoke... - nie przestawal sie zastanawiac Pug. -... spojrzales w mysli Boga. -Nie rozumiem - przyznal Arcymag. Nakor pocieszajaco poklepal go po ramieniu. -Zrozumiesz... za kilkaset lat. Na razie przyjmij, ze spiacy Bog snil... i wysnil jakies pomniejsze stworzenie, ktore wymowiwszy boskie imie, znalazlo sie pod jego wplywem. W tym snie stalo sie zaczynem chaosu i wezwalo Boga, a ten w odpowiedzi na ten zew wyslal swego Aniola Rozpaczy. I ten Aniol stal sie sluga narzedzia. << -Dlaczego tego Zaltaisa nie dalo sie zabic? - dopytywala sie Miranda. Nakor usmiechnal sie lekko. -Nie mozesz zabic snu, Mirando. Nawet zlego snu. Mozesz jedynie odeslac go tam, skad przyszedl. Tomas dotknal dlonia peknietej wargi. -Ten sen wydal mi sie dosc rzeczywisty... -Alez sen Boga jest rzeczywistoscia - stwierdzil Nakor. -Powinnismy ruszac - stwierdzil Pug. -Dokad? - spytala Miranda. - Wracamy na Wyspe? -Nie - sprzeciwil sie Nakor. - Powinniscie powiadomic Ksiecia, ze przywodcy najezdzcow juz nie zyja. -A wiec do Krondoru! -- rzekl Pug. -Jeszcze jedno - zatrzymala wszystkich Miranda. -Co takiego? - spytal Nakor. -Jakis czas temu wspomniales, ze ten demon, Jakan, zastapil moja matke na czele armii, ale nigdy nie powiedziales, co sie z nia stalo. -Twoja matka nie zyje - stwierdzil Isalanczyk. -Jestes pewien? -Jak niewielu rzeczy na swiecie... - Kiwnal glowa. Pug wstal, choc nadal krecilo mu sie w glowie. -Ryana zaniesie mnie do Elvandaru - stwierdzil Tomas. Arcymag serdecznie usciskal starego druha. -I znow sie zegnamy... -Ale jeszcze sie zobaczymy. -Niech ci sie wiedzie, przyjacielu... -I wam trojgu tez. Tomas wspial sie na grzbiet Ryany, ona zas wzbila sie w powietrze. Dwakroc machnela skrzydlami i skierowawszy sie ku zachodowi, rozpoczela powrotna podroz do Elvandaru. -Zdolasz nas wszystkich przeniesc do Krondoru? - spytal Pug. -Jakos sobie poradze - odpowiedziala Miranda. Ujawszy obu mezczyzn za rece, zamknela oczy... i swiat wokol calej trojki zawirowal w dzikim tancu. Pojawili sie posrodku wielkiej sali przyjec w krondorskim palacu w tej samej chwili, kiedy jek rogow wezwal rezerwowe oddzialy, by wszystkie stawily sie na murach. -Jezeli nie mozesz cichaczem wslizgnac sie za brame i otworzyc ja od srodka... - rozwazal Gustaf. -...to trzeba ci ja po prostu rozwalic - dokonczyl Dash. - Obaj uslyszeli loskot, z jakim po drodze toczyl sie ku glownej bramie taran. Wschodni trakt wiodacy ku miastu ciagnal sie dlugim spadkiem ze wzgorz, a taran byl potezny - zlozylo sie nan piec pni drzew zwiazanych ze soba linami. Po obu stronach jechali konni, trzymajac liny prowadzace. Gdy dotarli na ostatnia prosta przed brama, puscili liny i odskoczyli na boki. Taran nabieral szybkosci, a grzmot mocy - az machina zblizyla sie na odleglosc piecdziesieciu krokow od bramy. Dash podswiadomie zacisnal dlonie na kamieniach - uderzenie mialo nastapic lada moment. I nagle ktos wepchnal sie pomiedzy niego i Gustafa, wyciagajac dlon ponad mur. Z dloni strzelila smuga swiatla i Dash odwrocil sie, by ujrzec stojacego obok niego pradziadka. -Dosc! - zawolal Pug z gniewem na twarzy... a~ taran rozpadl sie gwaltownie i z hukiem na tysiace ognistych drzazg. Keshanie spodziewali sie wszystkiego... tylko nie takiego pokazu magii bojowej. Zolnierze gnajacy do ataku, obliczonego tak, by znalezli sie przy bramie w momencie, gdy ta sie rozpadnie uderzona taranem, zatrzymali sie nagle, zamiast bowiem otwartej bramy, przez ktora mogliby sie wedrzec do srodka, zobaczyli wysoki mur najezony pelnymi entuzjazmu bojowego lucznikami. Gdy tak stali zmieszani i w nieladzie, nie wiedzac, co poczac, krondorscy lucznicy jak jeden podniesli luki ze strzalami na majdanach i dociagneli cieciwy do ucha. W powietrze smignela ulewa pociskow. -Nie! - zawolal Pug i jednym skinieniem dloni stworzyl bariere ciepla, ktora zamienila strzaly w deszcz plonacych iskier. Pozniej zwrocil sie do Dasha. - Nie widze nigdzie innych oficerow. Czy mam rozumiec, ze ty tu dowodzisz? -Z braku kogos lepszego... ja - odpowiedzial mlody szeryf. -To rozkaz swoim ludziom, by przestali strzelac. - Dash uczynil to i Keshanie bez strat wycofali sie na swoje pozycje wyjsciowe. - Wyslij herolda do keshanskiego dowodcy. Powiedz mu, ze zycze sobie, by stawil sie na rozmowy za godzine w palacu Ksiecia. -W palacu? - spytal Dash. -Nie inaczej. Kiedy sie tu zjawi, kaz otworzyc brame i zechciej go przyprowadzic. -A jak nie zechce przyjsc? Pug odwrocil sie, skinieniem dloni poprosil Nakora i Mirande, by wyszli na zewnatrz wartowni, a potem rzucil przez ramie: -Przyjdzie... albo zniszcze jego armie... -Ale co mam mu powiedziec? - dopytywal sie dalej Dash. -Powiedz mu, ze jest juz po wojnie. Blady i wyczerpany Patrick powital generala Ashama ibin Al-tuka, wstajac z tronu. Keshanin wszedl do sali w towarzystwie slugi i przybocznego. Skloniwszy sie niedbale, stwierdzil: -Jestem, Wasza Milosc. -Nie ja zwolalem to spotkanie - rzekl Patrick. -To moja sprawka - odezwal sie Pug, wystepujac do przodu. -A ktos ty taki? - spytal general. -Nazywaja mnie Pugiem. Keshanin uniosl jedna brew, rozpoznajac imie rozmowcy. -Mag ze Stardock. -Ten sam. -Dlaczego mnie wezwales? -Aby ci rzec, zebys zabieral swoja armie i ruszal do domu. -Jezeli sadzisz - zachnal sie general - ze ten zalosny pokaz sztucznych ogni przed brama zrobil na mnie wrazenie... -Wasza Milosc! - zawolal jeden z przybocznych, wpadajac nagle do sali. - Na zewnatrz wre walka! -Przybylem pod flaga rozejmu! - wybuchnal general. -Kto z kim sie bije i gdzie? - spytal Patrick przybocznego. -Za murami! Wyglada na to, ze na Keshan uderzyly dwa silne oddzialy jazdy, jeden z polnocy i drugi, ktory nadciagnal od poludnia! -Mosci generale... - zwrocil sie Patrick do Keshanina. - Wymienione jednostki w tej chwili nie sa pod moja komenda. Najwyrazniej oba oddzialy szly w sukurs Krondorowi i ich dowodcy. Nie wiedza niczego o rozejmie. Moze pan wrocic do swoich ludzi. General sklonil sie, odwrocil i ruszyl ku wyjsciu, kiedy w sali zagrzmial glos Arcymaga: -Stac! -Co takiego? - zdumieli sie jednoczesnie Ksiaze i general. -To sie musi skonczyc... tu i teraz! I znikl wszystkim z oczu. -Jak na czleka zmeczonego - odezwal sie Nakor do stojacej obok niego w kacie Mirandy - potrafi narobic wokol siebie sporo zamieszania, prawda? *** Pug pojawil sie w samym sercu bitwy i rozejrzawszy sie dookola, zobaczyl, ze na tylach keshanskich pozycji plona wozy, a od polnocy co kon wyskoczy gna oddzial jazdy, zamykajac Keshan jak w kleszczach pomiedzy dwiema nacierajacymi na nich kolumnami.Arcymag wzbil sie na wysokosc stu stop i klasnal w dlonie. I nagle przez cale pole przetoczyl sie potezny grzmot. Czesc jezdzcow, znajdujacych sie tuz pod nim, wyfrunela z siodel, jakby stracila ich dlon olbrzyma. Wszyscy walczacy spojrzeli w gore i ujrzeli unoszacego sie w powietrzu meza w czarnych szatach, otoczonego zlotym nimbem jasniejszym niz slonce. Jego glos trafial do kazdego, jakby mowiacy stal tuz obok. -Konczcie! Natychmiast przerwac walke! Skinieniem dloni poslal w dol kolejna fale mocy. Znaczylo ja tylko drganie powietrza, ale powalala ona na ziemie konie i jezdzcow jak male dzieciece zabawki. Walczacy odwrocili sie i rzucili do ucieczki. Jimmy siedzial na koniu, ktory wierzgal i rzucal lbem. Mlody szlachcic na prozno staral sie uspokoic przerazone zwierze. Po kilku kopnieciach w tyl rzucilo sie ono do ucieczki; Jezdziec przez chwile nie przeszkadzal wierzchowcowi, potem lagodnie skierowal go w bok... az wreszcie zatrzymal. Odwrociwszy sie, zobaczyl, ze wiele zwierzat rozpierzchlo sie na wszystkie strony, a Keshanie biegiem wracaja ku swoim plonacym wozom. Potem podniosl wzrok i znow zobaczyl Puga unoszacego sie w powietrzu. -Koniec wojny! - oznajmil Arcymag grzmiacym glosem. I znikl. -Ha! - zakrzyknal Nakor. - Przynajmniej na razie przestali sie bic! - Wszyscy troje stali w opuszczonej sali tronowej, skad Patrick odszedl do swoich komnat, a keshanski general wrocil do swoich wojsk. -Musze ich sklonic do tego, by przestali na dobre - stwierdzil Pug. -A jak tego nie zrobia? - spytala Miranda. -Nienawidze zabijania - odpowiedzial Arcymag. - Nienawidze niszczenia. Ale najbardziej ze wszystkiego nienawidze bezmyslnej glupoty, z jaka stykam sie na kazdym kroku. - Pomyslal o bliskich sobie ludziach, poleglych w walce, poczynajac od Rolanda i Lorda Borrica, jego przyjaciol z lat dziecinstwa, a skonczywszy na Owenie Greylocku, czlowieku, ktorego nie znal za dobrze, ale zdazyl polubic podczas wspolnie spedzonej w Darkmoor zimy. - Ginie zbyt wielu dobrych ludzi. I zbyt wielu niewinnych. Tak dalej byc nie moze. Jezeli bede musial... nie wiem... wzniesc sciane pomiedzy armiami, to tak uczynie. -Cos juz tam wymyslisz - stwierdzil pocieszajaco Nakor. - Jezeli Ksieciu i generalowi damy czas, by ochloneli, mozesz im powiedziec, czego od nich zadasz. -Kiedy spotkacie sie ponownie? - spytala Miranda. -Jutro w poludnie. -A, to dobrze - stwierdzil Nakor. - To mi da czas na sprawdzenie, czy stalo sie to, co myslalem, ze sie stanie... -Wiesz, co w tobie lubie? - spytala Miranda. - Uwielbiam te twoja jasnosc wypowiedzi... Isalanczyk usmiechnal sie szeroko. -Chodz ze mna, to sama zobaczysz. Trzeba nam zreszta znalezc cos do zjedzenia. Wyprowadzil ich z komnaty, a potem z palacu, obok wartownikow, stojacych dosc niepewnie, wiedzacych, ze w kazdej chwili moga wrocic na mury, aby walczyc. Po wyjsciu z palacu zobaczyli kolumne jezdzcow, wjezdzajacych na plac cwiczen przez Poludniowa Brame. Na ich czele Pug dostrzegl drugiego ze swoich prawnukow, pomachal mu wiec dlonia. Jimmy podjechal blizej. -Widzialem te demonstracje sily. - Mlodzieniec usmiechnal sie szelmowsko i serce Arcymaga drgnelo, kiedy w twarzy i usmiechu prawnuka ujrzal oblicze Gaminy. - Uratowales, dziadku, zycie wielu ludzi... i dzieki ci za to. -Rad jestem - odpowiedzial Arcymag - zes sie znalazl wsrod tych, co na tym skorzystali. -Czy Dash... -Zyje. Jest wewnatrz caly i zdrowy... i dopoki Patrick nie odzyska sil, dowodzi obrona miasta. -Ha! - Mlodzieniec parsknal smiechem. - Ide o zaklad, ze wcale mu sie to nie podoba! -Pojdz sie z nim zobaczyc - zaproponowal Pug. - My zmierzamy do swiatyni Nakora, ale wrocimy rankiem. W poludnie wszyscy spotkamy sie na radzie i wtedy zamierzam polozyc kres tym bzdurom. -Bede z tego bardzo rad - stwierdzil Jimmy. - Duko bardzo nam sie przydal... Potrafil utrzymac wladze na poludniu, mimo staran tych keshanskich awanturnikow, ale ciagle atakuja nasze obie granice... i nie mam pojecia, jak stoja sprawy na polnocy. -I tam wojna sie skonczyla. -Milo to slyszec, pradziadku. Zobaczymy sie rano. -No, chodzmy juz... - ponaglil towarzyszy Nakor. - Chce zobaczyc, co sie stalo. Szli pospiesznie przez miasto, wracajac do codziennosci. Poniewaz po ulicach chodzilo jeszcze bardzo niewielu przechodniow, szybko dotarli na Plac Swiatynny. Na zewnatrz namiotu nie bylo nikogo, kiedy jednak weszli do srodka, zobaczyli tlum siedzacych na ziemi ludzi. Posrodku siedziala Aleta - nie unosila sie jak wczesniej w powietrzu, i nie otaczalo jej juz swiatlo. Znikl tez zwiazany ze zlem mrok, niedawno jeszcze niczym czarna, przeciwna naturze chmura klebiacy sie pod kaplanka. -Nakor! - Podbiegl do nich uradowany Dominik. - Rad jestem, ze cie widze! -Kiedy to sie stalo? - spytal Nakor. -Kilka godzin temu. W jednej chwili unosila sie w powietrzu, a w nastepnym ulamku sekundy czern pod nia rozwiala sie, jakby ja wessala jakas dziura w ziemi, ona zas lagodnie osiadla na ziemi, otworzyla oczy i zaczela przemawiac. Pug i jego towarzysze zaczeli przysluchiwac sie slowom Alety, Nakor zas natychmiast stwierdzil: -Jej glos... zupelnie sie zmienil! Pug nie mial pojecia, jakim glosem dziewczyna mowila wczesniej, pojal jednak, ze z pewnoscia nie dalo go sie porownac do tego, jakim przemawiala teraz - jej glos przesycala magia. Cichy, a jednak doskonale slyszalny - o ile tylko ktos posluchal go przez chwile, i bardzo melodyjny. -Co ona mowi? - spytala Miranda. -Od chwili, kiedy sie ocknela, mowi o naturze dobra - odpowiedzial Dominik. Stary mnich spojrzal uwaznie na Nakora. -Kiedy zakladales te swiatynie i opowiedziales nam o swoich zamiarach, bylem nastawiony sceptycznie, ale wiedzialem, ze musimy przynajmniej sprobowac. To jednak, czego jestesmy swiadkami, jest absolutnym i ostatecznym dowodem na to, ze moc Ishap trzeba polaczyc z Zakonem Arch-Indar, poniewaz tu oto, przed nami, siedzi zywe wcielenie Bogini. Nakor parsknal smiechem: -Skadze znowu! To nic az tak wielkiego... Chodzcie. - Przeprowadziwszy cala grupe przez siedzacy tlum, zatrzymal sie przed mloda kobieta. Aleta nie zwrocila nan uwagi i dalej wyglaszala kazanie. Nakor przykleknal i zajrzal jej w oczy. - Czy ona sie przypadkiem nie powtarza? - spytal. -Coz... - chrzaknal Dominik. - Owszem... tak. -Czy ktos spisuje to, co ona mowi? -- Dwu akolitow dokladnie zapisuje kazde jej slowo, Mistrzu Nakorze - odezwal sie siedzacy nieco z boku Sho Pi. - To poczatek trzeciej powtorki kazania... -A... to doskonale, bo ide o zaklad, ze jest glodna i zmeczona. - Isalanczyk polozyl dlon na ramieniu dziewczyny... i ta nagle zajaknela sie, a potem umilkla. Zamrugala i przez chwile jeszcze patrzyla w niezmierzona dal, ale zaraz potem spojrzala na Nakora. -Co sie stalo? - spytala zwyklym, pozbawionym magii glosem, jakiego mozna sie bylo spodziewac po dziewczynie w jej wieku. -Spalas - stwierdzil Nakor. - Powinnas cos zjesc. Porozmawiamy pozniej. Dziewczyna wstala. -Och, alez zdretwialam! - jeknela bolesnie. - Chyba bardzo dlugo siedzialam bez ruchu. -Zeby nie zelgac... to siedzialas tak kilka tygodni - odpowiedzial Nakor. -Kilka tygodni? - zdumiala sie Aleta. - To nie moze byc prawda! -Wkrotce wszystko ci wyjasnie. A teraz idz cos zjesc, a potem sie dobrze wyspij. Kiedy dziewczyna wyszla, Dominik zwrocil sie do Nakora: -Jezeli ona nie jest wcieleniem Bogini, to czym? -Snem - odpowiedzial Nakor, spogladajac na Puga i Mirande. - Cudownym snem. -Alez, Nakorze - zachnela sie Miranda. - Ona przeciez wciaz tu jest... a Zaltais przepadl. Nakor kiwnal glowa. - -Bo on byl tworem umyslu z innego swiata, a wlasciwie odbiciem tego tworu w naszym swiecie. Aleta zas to zwykla dziewczyna, ktos jednak siegnal ku niej poprzez swiaty, poblogoslawil i pokierowal nia tak, by mogla odeprzec tamta czern. -Czym byla ta czern? - spytal Dominik. -Bardzo zlym snem. Wyjasnie wam to przy obiedzie. Znajdzmy wreszcie cos do zjedzenia. -Niech ci bedzie - stwierdzil Dominik. - Mamy cos w kuchni. -A skoro juz o tym mowa - odezwal sie Nakor, kiedy wszyscy ruszyli we wskazanym przez bylego mnicha kierunku - to bedziemy musieli wprowadzic tu pewne zmiany. -Jakie zmiany? -No... na poczatek powinienes powiadomic Ishapian, ze nie bedziesz dluzej czlonkiem ich zakonu. -A to czemu? Nakor polozyl dlon na ramieniu Dominika. -Wygladasz mlodo, ale wiem, ze jestes rownie stary jak ja. Pug opowiedzial mi o tym, jak razem udaliscie sie do ojczyzny Tsuranni. Wiem, ze jestes czlekiem bywalym, ktory widzial mnostwo rzeczy, i doswiadczonym. Ten tu Sho Pi doskonale sie spisuje, szkolac mlodych mnichow, ale wyksztalceniem Alety musisz zajac sie ty. -A czego niby mam ja uczyc? - spytal Dominik. -Masz ja oczywiscie wyksztalcic na Arcykaplanke Zakonu Arch-Indar. -Ta dziewka ma byc Arcykaplanka? -Ta dziewka? - powtorzyl Nakor. - Kilka chwil temu byla wcieleniem Bogini, nie pamietasz? Miranda parsknela smiechem, a Pug objal ja ramieniem. Po raz pierwszy od dlugiego czasu tez mial ochote na to, by sie rozesmiac. -Mozemy tylko przypuszczac - stwierdzil Erik - ze Subai w pore dotarl do maga. Wszystkie meldunki brzmia podobnie: kiedy ozywiency przestali sie ruszac, wszedzie ustaly jakiekolwiek boje. -Bogom niech beda za to dzieki - rzekl Earl Richard. -Wiele bym dal za to, by miec pod reka jeszcze jakis oddzial jazdy - mruknal mlody kapitan. - Mam przeczucie, ze bez wiekszych klopotow moglibysmy zajac Ylith. -Coz, wydaj rozkaz piechocie... i przekonajmy sie, jak daleko zajda. -- Juz to zrobilem. - Erik rozesmial sie. - I wyslalem Akee oraz jego gorali przez wzgorza do Yabonu. -Czy sadzisz - spytal Earl Richard - ze kiedykolwiek sie dowiemy, co naprawde tu zaszlo? Erik potrzasnal glowa. -Prawdopodobnie nigdy. Bywalem juz w bitwach, w ktorych tez nie wiedzialem, co sie dzialo. O tym starciu powstanie pewnie wiecej relacji, niz moglibysmy sobie zyczyc... i sam bede autorem kilku z nich, ale prawde rzeklszy... nie mam pojecia, co tu sie naprawde stalo. W jednej chwili walczylismy na smierc i zycie, odpierajac natarcie armii martwiakow i opetanych mania zabijania szalencow, w nastepnej ozywiency popadali na ziemie i znieruchomieli, a szalency zatrzymali sie i zaczeli bezmyslnie toczyc dookola wzrokiem, jakby pytali samych siebie, skad sie tu u licha wzieli i co tu robia. Nigdy wczesniej nie bylem swiadkiem takiej bitwy, w ktorej podczas jednej sekundy sytuacja zmienia sie z beznadziejnej na calkowite jej przeciwienstwo. - Mlodzieniec, bardzo juz zmeczony, zakonkludowal: - Ale prawde rzeklszy, nie dbam o to, jak to sie stalo, i rad jestem, zesmy zwyciezyli. -Eriku von Darkmoor, wodz z ciebie nie byle jaki. Napisze o tym Krolowi. -Dzieki... ale jest wielu ludzi zaslugujacych na wyroznienie znacznie bardziej niz ja. - Mlody kapitan westchnal i spojrzal ku wyjsciu z namiotu. - I wielu z nich juz tu zostanie. -Co teraz? - spytal Earl Richard. -Bez kawalerii sklonny bylbym siedziec cicho, dopoki sie nie dowiemy, co zaszlo w Krondorze. Przeczucie jednak mowi mi, ze powinnismy nacierac na polnoc tak szybko, jak tylko zdolamy. Fadawah albo uciekl, albo zostal zabity, ale to nie znaczy, ze wladzy nie zechce przejac po nim ktorys z jego zastepcow... i znow bedziemy mieli do czynienia z jakims samozwanczym krolem. I, o ile nam wiadomo, nadal oblegaja Yabon. -Sam jestem juz znudzony tym siedzeniem w jednym miejscu. - Earl Richard usmiechnal sie. - Wydaj rozkaz do wymarszu. Erik odpowiedzial szerokim usmiechem. -Milordzie... - Sklonil sie i wyszedlszy z namiotu, odszukal Jadowa Shati, siedzacego nieopodal obozowiska Szkarlatnych Orlow. - Zwijac oboz! - zagrzmial. - Gotowac sie do wymarszu! -Slyszeliscie, swinskie cycki! - huknal Jadow w najlepszej koszarowej tradycji Orlow. - Zbierac mi tylki! Za godzine ruszamy! Potem czarnoskory odwrocil sie i obdarzyl przyjaciela szerokim usmiechem. Erik po raz kolejny odkryl, ze nie umie sie oprzec usmiechowi Jadowa i odpowiedzial mu tak samo. *** Patrick wygladal jak czlowiek, ktory jest na najlepszej drodze do calkowitego wyzdrowienia. Na jego twarzy pojawily sie juz rumience, na tronie siedzial prosto i bez podparcia.Przed tronem z mina mniej butna niz ostatnio stal keshanski general Asham ibin Al-tuk. Teraz mial przeciwko sobie umocniony grod i posilki, jakie Krondor otrzymal z Port Vykor i z polnocy. Do sali wszedl Pug. -Mosci magu... - odezwal sie Patrick. - Zazadales od nas, bysmy sie tu zebrali w poludnie. Co masz nam do powiedzenia? Pug spojrzal na Ksiecia, potem przeniosl wzrok na Keshanina, milczal jeszcze przez chwile, az wreszcie rzekl: -Wojna dobiegla kresu. Generale, mozecie pozwolic swoim zolnierzom na jeszcze jeden dzien odpoczynku za murami, ale jutro o brzasku macie zaczac odwrot na poludnie. Zatrzymacie sie za dawnymi granicami na poludnie od Kranca Ziemi. Wydacie tez rozkazy wszystkim keshanskim jednostkom, by natychmiast zaprzestaly atakow na Kraniec Ziemi... i na koniec przekazecie do stolicy Imperium taka wiadomosc: jesli Kesh choc raz jeszcze ruszy na polnoc, nie wroci nawet swiadek kleski... General stal, blady jak smierc, i widac bylo, ze trzesie sie z wscieklosci, ale bez slowa kiwnal glowa na znak, ze wszystko zrozumial. Patrick rozpromienil sie jak pan mlody w dniu wesela. Jego usmiechem mozna by ozdobic posag Zwyciestwa. -Nie osmielaj sie zwlekac, Keshaninie, bo moj mag, nie ruszajac sie nawet z miejsca, zniszczy twoja armie. Pug odwrocil sie ku Ksieciu. -Twoj mag? - Ruszyl w kierunku Patricka i stanal na stopniach tronu tuz przed nim. - Nie jestem twoim magiem, moje ty ksiazatko! Kochalem twego dziadka i uwazalem go za jednego z najwiekszych ludzi, jakich dane mi bylo poznac. Cenilem sobie przyjazn twego pradziadka Borrica, on to dal mi miano conDoin, ale ty... nie zasluzyles sobie niczym na moja sympatie. We Wszechswiecie istnieja moce, wobec ktorych ty i twoje szczeniece wyobrazenia o potedze i bogactwie sa niczym kropla wody usilujaca zmienic nurt powodzi. Tym silom, tym mocom musze poswiecic swoja uwage. Nie zamierzam siedziec bezczynnie i patrzec, jak gina kobiety i dzieci, bo ich wladcy sa zbyt wielkimi durniami, by spostrzec swoje ograniczenia. - Odwrocil sie do generala. - Mozesz takze powiedziec w Imperium, ze jezeli granice przekroczy choc jeden zolnierz Krolestwa, to tez przepadnie bez sladu... -Co takiego? - zawrzal gniewem Patrick. - Osmielasz sie grozic Krolestwu? -Nikomu nie groze - odparl spokojnie Pug. - Powiadamiam cie tylko, ze nie dopuszcze do zadnych wrogich akcji odwetowych. Jedni i drudzy maja wrocic na swoje strony granic i od tej pory macie sie zachowywac jak ludzie cywilizowani! -Jestes Diukiem Krolestwa, adoptowanym czlonkiem krolewskiej rodziny i przysiegales wiernosc Koronie! Jezeli kaze ci zniszczyc wroga armie, to tak zrobisz i basta! Mag poczul, ze wzbiera w nim coraz wiekszy gniew. Spojrzal mlodemu czlowiekowi prosto w oczy. -Nic z tego, moj panie! Nie masz nade mna zadnej wladzy i nie mozesz mnie zmusic do niczego! Jesli chcesz pozabijac tych Keshan, wez miecz, wyjdz przed brame i bierz sie do roboty. Nuze! -Zdrajco! - wrzasnal Patrick. Pug pchnal dlonia mlodzienca i rzucil go na oparcie tronu. Rozstawieni pod scianami przyboczni siegneli po miecze. Wtedy Miranda, wysuwajac sie do przodu, ostrzegawczo uniosla w gore dlon. -Hola, mosci panowie... zechciejcie sie nie wtracac! Obok niej, unoszac w gore swoj posoch, stanal Nakor. -Wlasciwie to chlopcu nic sie nie stalo. Pug pochylil sie nad Ksieciem tak, ze niemal zetkneli sie nosami. -Nazywasz mnie zdrajca, ty, ktory wyciagnales miecz tylko podczas utarczek z goblinami na polnocy? Glupcze, to ja uratowalem twoje Krolestwo! Ale nie ludz sie, ze zrobilem to dla ciebie! W rownej mierze zrobilem to dla wladczyni tego czlowieka! - Palec Arcymaga wskazywal na generala. - Zrobilem to ze wzgledu na ludzi, ktorzy zgineliby, gdybym siedzial bezczynnie ! - Spojrzal na Patricka, potem na Keshanina. - Powiadom swojego ojca, a ty swoja wladczynie, ze Stardock zostanie wolne i nikomu nie bedzie podlegalo. Jakakolwiek proba zagarniecia chocby skrawka tamtejszej ziemi, czy podejmie ja Krolestwo, czy Imperium, natychmiast bedzie ukarana... i lepiej, byscie sie nie dowiadywali, jak. Dalem tamtym ludziom slowo i wymusze na was ich niepodleglosc. - Arcymag odwrocil sie i zstapil z podwyzszenia na posadzke. - Bacz, Patricku, ze nie dbam o to, kto zasiadzie na tronie twego ojca. Mozesz zebrac odpryski strzaskanej korony i odbudowac swoje panstwo. Nie obchodza mnie wasze tytuly i rangi. Od tej chwili przestaje byc poddanym Krolestwa. - Rozlozyl ramiona i po jego bokach staneli Nakor i Miranda. - Odrzucam tytul Diuka Krolestwa. Cofam swoja przysiege wiernosci Koronie. Musze dbac o rzeczy wieksze niz wasze drobne spory graniczne. Jestem tu po to, by bronic calego swiata, a nie jego niewielkiej czesci. Niech bedzie wiadome, ze od tej chwili nie ma juz Puga z Crydee. Jestem po prostu Czarnoksieznikiem. Moja wyspa nie bedzie juz goscinnym miejscem dla tych, ktorzy wyladuja na niej bez zaproszenia. Kazdy, kto podplynie na odleglosc wzroku, zrobi to na wlasna odpowiedzialnosc, a ten, kto bez mojego zaproszenia postawi stope na brzegu, zostanie unicestwiony! Chwile pozniej w sali zagrzmialo poteznie, z posadzki buchnela chmura czarnego dymu, a gdy sie rozwiala, trojki gosci juz nie bylo. -Pradziadek dal sie Patrickowi we znaki, prawda? - spytal Dash. -Miewalem juz przyjemniejsze popoludnia - potwierdzil Jimmy. Przed chwila opuscili sale rady. Omawiano tryb wycofania wojsk keshanskich i to, co Ksiaze powinien napisac swemu ojcu. Trwalo to cale popoludnie i spora czesc wieczoru. Obaj podazali do kwatery Jimmy'ego, by porozmawiac przed udaniem sie na spoczynek. -Mowiles z Francie? - spytal Dash. -Nie - odpowiedzial Jimmy. - Widzialem sie z nia przez chwile, ale nie mialem okazji, by z nia pogadac. -Ona sie boi, ze kiedy zostanie zona Patricka, przestaniesz z nia w ogole rozmawiac. Nie chce stracic twej przyjazni. -Z pewnoscia do tego nie dojdzie. O tej wojnie da sie powiedziec jedno... Dowiedzialem sie, co jest naprawde wazne... a co tylko na takie wyglada. -Ja tez - odpowiedzial Dash. W glosie brata zabrzmiala nutka, ktora zwrocila uwage Jimmy'ego. -Cos sie stalo? -Niektorzy... niektorzy jej nie przezyli. Jimmy zatrzymal sie i spojrzal uwaznie w twarz brata. -Ktos... kto byl ci bliski? Dash odwrocil sie i rzekl: -Dzis nie chce o tym mowic. Porozmawiamy o tym kiedy indziej, nie dzisiaj. -Dobrze - odpowiedzial Jimmy. Milczal przez chwile, idac dalej korytarzem. - Wiesz... mysle, ze tez sie czegos nauczylem... i moze to tez jest wazne. -Czego mianowicie? -Francie... to ktos... szczegolny. Ale mysle, ze ktos taki byl mi po prostu potrzebny... i ja wybralem do tej roli, bo najlepiej odpowiada moim potrzebom. -Chodzi ci o dziadka i babke? -Owszem... ich zwiazek moglby byc wzorem. Mysle, ze kiedy sie bylo swiadkiem ich uczuc, szczegolnie w swietle chlodnych stosunkow, jakie zachowywali ojciec i matka, to chce sie przezyc to cos, co laczylo dziadka i babke. -Niewielu osobom bylo to dane. Dotarli wreszcie do drzwi komnaty Jimmy'ego i otworzyli je razem. Wewnatrz zastali trzy osoby siedzace przy stole. -Przestancie sie gapic, wejdzcie i zamknijcie drzwi. Bracia weszli, a Dash zamknal drzwi. -Nie moglem odejsc - stwierdzil Pug - nie porozmawiawszy z wami. Jestescie ostatnimi z moich potomkow. -Prosze... nie przedstawiaj tego w taki sposob. Brzmi to bardzo... ostatecznie - odparl Jimmy, usilujac poprawic nastroj. Miranda parsknela smiechem. -A poza tym mamy krewnych na Wschodzie - stwierdzil Dash. Teraz parsknal smiechem i Pug. -Obaj odziedziczyliscie charakterki po dziadku. - Arcymag spojrzal na Dasha. - Wiesz, niekiedy bardzo mi go przypominasz... oczywiscie kiedy byl chlopcem. - Potem spojrzal na Jimmy'ego. - A ty chwilami tak sie upodabniasz do Gaminy, ze przechodza mnie ciarki... - Otworzyl ramiona, w ktore obaj mlodziency natychmiast rzucili sie z ochota. - Nie wroce do Krolestwa... chyba, ze pojawi sie powod wazniejszy niz kaprys krolow - stwierdzil Pug, wycalowawszy serdecznie obu prawnukow. - Ale wy dwaj jestescie z mojej krwi... i oczywiscie zawsze bedziecie mile widziani na mojej wyspie... wasi potomkowie zreszta tez. -Masz wplyw na Krola - stwierdzil Dash. - Musiales zrywac tak demonstracyjnie? -Znalem Krola Lyama jeszcze jako chlopaka w Crydee. Lepiej znalem Aruthe, ale obaj byli bliscy memu sercu. Krolowi polecil mnie jego ojciec. -Borric tez mnie zna - oznajmil Nakor - i moje slowa maja dla niego pewna wage, wiedzcie jednak, ze to, czego Pug nie chce powiedziec ze wzgledow grzecznosciowych i dyplomatycznych, brzmi mniej wiecej tak: jezeli nie zdarzy sie jakies nieszczescie, ktoregos dnia Krolem zostanie Patrick. -Chcemy uniknac wielkiego sporu w przyszlosci, aranzujac mniejsza sprzeczke teraz - wyjasnil Pug. - Powiedzmy sobie otwarcie: Krolestwo jest w ciezkich opalach. Okolicznosci zmusily Patricka do tego, by uszanowal moja wole. Gdyby do tej konfrontacji doszlo za kilka lat, ilu niewinnych ludzi musialoby zginac, zanim by ustapil? -I kim bylby wtedy? - spytala Miranda. - Tyranem, niewiele rozniacym sie od tych, z jakimi nie tak dawno sie uporalismy. -Ale w ten sposob nieodwracalnie zrywasz z przeszloscia - odezwal sie Dash. -Moj chlopcze, widzialem wiele swiatow, podrozowalem przez niezglebione otchlanie czasu - odparl Pug. - To wyspiarskie Krolestwo jest tylko jednym z wielu miejsc, ktore staly mi sie bliskie. -A jesli bedzie trzeba, wrocimy - dodal Nakor. -Ha! - rzekl Jimmy. - Przed nami jeszcze wiele pracy... a jezeli zechcesz, dziadku, wysluchac mojej opinii... to dokonales wlasciwego wyboru. -Dzieki choc za to - odparl Pug. -Nie moge rzec - odezwal sie Dash - ze w pelni zgadzam sie z tym, co powiedzial Jimmy, ale wiem, ze nic nam do waszego wyboru... i zycze wam wszystkiego dobrego. - Zerknal spod oka na Mirande. - Moge ci mowic "prababciu"? -Tylko sprobuj... jezeli chcesz reszte zycia przekumkac w jakims stawie! -Bede o was pamietal - rzekl Dash. -I ja - dodal Jimmy. -Niech wam sie wiedzie - rzekl Pug, wstajac z krzesla. Potem ujal za rece Nakora i Mirande... i cala trojka znikla. Dash usiadl na lozku brata i oparl sie lokciem o poduszke. -Mysle, ze jak sie poloze w posciel, to przespie z tydzien. -Poczekaj z tym do nastepnego tygodnia, mosci szeryfie - stwierdzil Jimmy. - Rankiem bedziemy mieli mnostwo roboty... Pug zostawil nam tu nie lada wezel do rozplatania! - Spojrzawszy przez ramie, zobaczyl, ze brat juz chrapie w najlepsze. Przez chwile zastanawial sie, czy go nie obudzic, potem wzruszyl ramionami i przeszedl do sasiedniej sypialni, by zasnac w lozku Dasha. Rozdzial 28 PODZIAL Gathis sklonil sie nisko.-Rad jestem, zescie wszyscy wrocili w dobrym zdrowiu - powital gospodarzy domu. Pug, Miranda i Nakor wlasnie zmaterializowali sie nieopodal fontanny posrodku ogrodu w posiadlosci Puga na Wyspie Czarnoksieznika. -Cieszymy sie z tego tak samo jak ty - odpowiedzial Arcymag. - Czy dzialo sie tutaj cos szczegolnego? Goblin usmiechnal sie, niemal zupelnie obnazajac kly. -Doskonale, ze pytacie. Jezeli wolno... chcialbym, zebyscie cos zobaczyli, zanim zechcecie odpoczac. Nie powinno zajac wam to wiecej niz kilka chwil... Pug kiwnal glowa i Gathis wyprowadzil ich z budynku, a potem poprzez lake powiodl ku ukrytej jaskini, gdzie znajdowala sie swiatynia zapomnianego Boga Magii. Jaskinia stala otworem. -A coz to takiego? - spytal Pug. -Sami kiedys stwierdziliscie, jak sadze, Mistrzu - odparl Gathis - ze w koncu te swiatynie odnajdzie wlasciwa osoba. -- I ta osoba pojawila sie? - zapytala Miranda. -Nie w taki sposob, jak sie spodziewalismy - rzekl Gathis. Weszli do jaskini i Pug spojrzal na posag, ktory niegdys wygladal jak podobizna Czarnego Macrosa. Arcymag zachnal sie nagle, kiedy ujrzal, iz posag ma jego twarz. -Co to ma znaczyc? Miranda wyszla zza plecow meza, spojrzala na posag... i zobaczyla w nim swoje rysy. -Widze siebie! -Popatrzcie jeszcze przez chwile - zaproponowal Nakor. Twarz posagu zadrzala - i wszyscy obecni ujrzeli wizerunek Roberta d'Lyesa, a potem twarze innych uczniow z wyspy. -Co to znaczy? - spytala Miranda. -Znaczy to - odezwal sie Nakor mentorskim tonem - ze wszyscy jestescie slugami magii i nie ma teraz zadnej osoby, ktora bedzie wcieleniem boga na Midkemii. Zamiast tego wielu ludzi bedzie pracowalo na rzecz przywrocenia zaginionemu Bogu Magii jego miejsca we wszechswiecie. Pug przygladal sie posagowi, przybierajacemu coraz to inne twarze - jedne z nich znal, innych nigdy nie widzial. Po kilku chwilach znow ujrzal swoje oblicze. -Wracajmy do domu - zaproponowal. - Wiesz co, Nakor? - zauwazyl po chwili, kiedy wszyscy szli juz ku domostwu. -Twojej twarzy na tym posagu nie zobaczylem. -Bo ja wiem, ze nie ma zadnej magii - usmiechnal sie Isalanczyk, wzruszajac ramionami. -Nakor! - Arcymag parsknal smiechem. - Wszystko albo nic! Albo nie ma zadnej magii, albo wszystko jest magia i nie ma niczego oprocz niej! << Nakor wzruszyl ramionami. -I jedno, i drugie jest jednako mozliwe, ale ze wzgledow estetycznych wole wierzyc, iz nie ma zadnej magii. Istnieje tylko moc i zdolnosc do jej uzywania. -Wiecie... - skrzywila sie Miranda - to rozmowa, jaka mozna wiesc dlugo w noc nad lampka wina, a ja jestem zwyczajnie i po prostu glodna. -Mistrzu Pug, wino i jedzenie czekaja na was w waszej pracowni - oznajmil Gathis. -Przylacz sie do nas - zaproponowal Arcymag swemu sludze. Kiedy weszli do domu, zastali w nim bogato zastawiony stol. Miranda wziela talerz i zaczela nakladac nan owoce i sery. Pug ujal w dlon dzban wina i zajal sie napelnianiem pucharow. -Gathis - odezwal sie w pewnej chwili. - Jestes straznikiem tej swiatyni. Jak sadzisz, cosmy widzieli? -Jak raczyl to stwierdzic Mistrz Nakor, nikt juz obecnie nie moze sie oglosic przedstawicielem zaginionego Boga Magii. Moze pradawne moce stwierdzily, ze niedobrze jest polegac na jednej osobie. Macros, mimo calej potegi, popelnil szereg bledow. -Rozumiem to, bo sam tez kilka razy zbladzilem - przyznal Pug. -Jakie masz plany teraz, kiedy juz nie jestes Diukiem Krolestwa? - spytala Miranda. -Ha! Musze przesiedlic na Ethel Du-ath kilka tysiecy Saaurow, potem wrocic na Shile i unicestwic grasujace tam jeszcze demony... i ponownie zasiac tam zycie, by za kilkaset lat mogli sie tam przeniesc Saaurowie. - Na twarzy Arcymaga pojawil sie usmiech. - No, pozostaje jeszcze sprawa tutejszych uczniow. Trzeba ich uczyc... i czerpac wiedze od nich. I na koniec - a nie jest to blahe zadanie - musze odszukac i unicestwic wszystkich agentow Nalara, gdziekolwiek sa. A oprocz tego zajme sie lowieniem ryb... -Lowienie ryb wymaga cierpliwosci - zasmial sie Nakor. - Dlatego nigdy nie polubilem tego zajecia. -Podczas Wojen Rozdarcia Swiatow zginely dziesiatki tysiecy ludzi, a dwakroc tyle poleglo i zaginelo podczas ostatniej Wojny z Wezowym Ludem. Nie mozna dopuscic do tego, by tak katastroficzne wydarzenia kiedykolwiek sie powtorzyly. -Jak mozemy temu zapobiec? - spytala Miranda. -O tym wlasnie trzeba pomyslec - stwierdzil Pug. - Wszyscy bedziemy mieli w tym swoj udzial. Mam kilka pomyslow. Podziele sie nimi z wami i innymi obecnymi na Wyspie. Przede wszystkim musimy sie upewnic, ze nikt nie bedzie manipulowal tymi, co zgodza sie sluzyc naszej sprawie. To sa sposoby naszego arcywroga, i jako ten, ktory sam byl manipulowany przez twego ojca, kochanie - w tym momencie spojrzal na Mirande - moge stwierdzic, ze mysl, iz sami mielibysmy sie do tego uciekac, napawa mnie niesmakiem. Dlatego wlasnie ta Wyspa musi stac sie naszym bastionem, a ci, co zechca dla nas pracowac, musza to czynic z wlasnej woli i ze swiadomoscia sprawy... powinni wiedziec choc tyle, ile wiedzy mozemy im przekazac bez narazania ich na niebezpieczenstwo. -A co ze Stardock? - spytala Miranda. -Stardock zalozono w dobrej wierze - odpowiedzial Arcymag, ale popelnilem tam zbyt wiele bledow. Pomyslalem, ze uczniowie powinni miec wiekszy wplyw na organizacje Akademii, ale mowiac szczerze - sam bylem przeciez produktem Zgromadzenia Wielkich z Tsuranni. Dopiero po wielu latach zaczalem zdawac sobie sprawe ze swoich pomylek. Stardock powinno sie rozwijac, z czego zreszta odniesiemy korzysc. Zanim stworzylem tamtejsza spolecznosc, magowie czesto byli przesladowani za swoja dzialalnosc przez tych, co sie bali ich umiejetnosci i zdolnosci. Na "czarownice" polowano zajadle, a ich chatki czesto palono na miejscu razem z nimi. Czarodziejow zamurowywano w jaskiniach, by konali z glodu i pragnienia. ... chyba ze byli dostatecznie potezni, by ludzie trzymali sie od nich z daleka powodowani strachem, albo umieli sobie zapewnic opieke jakiegos moznego pana. Teraz przynajmniej maja sie gdzie schronic... oczywiscie, o ile uda im sie dotrzec do Stardock. Wsrod tych, co sie tam ucza, a potem opuszczaja Akademie, szukajac czegos wiecej, mozemy znalezc; naszych sprzymierzencow. -A skad bedziemy wiedzieli, ze nie popelnimy dalszych bledow? - spytala Miranda. -Wiele rzeczy zrobimy tu inaczej... a ja bede ostatecznym sedzia. Moze sie zdarzyc, ze bede szukal pomocy w waszej madrosci, ale ostateczne decyzje bede podejmowal ja. W Stardock popelnilem blad, uwazajac, ze to nieszlachetne i traci tyrania... teraz wiem, ze jest zupelnie inaczej. Bez przyswiecajacej nam wizji staniemy sie spolecznoscia pograzona w wiecznych swarach i debatach, w ktorej zwyczaj szybko staje sie "tradycja", ta zas czesto staje sie usprawiedliwieniem dla bigoterii, represji lub zastoju w rozwoju mysli i idei. -Moi Blekitni Jezdzcy nie pozwola, by Akademia stala sie zbyt... akademicka. -Przyjacielu - rzekl Pug z usmiechem - twoi Jezdzcy szybko stana sie kolejna z tradycji. A ci, co przetrwali te walki tradycjonalistow, teraz nazywaja sie "Dlonia Korsha" i "Rozdzka Watooma"... ale z czasem sami wejda w utarte koleiny tradycji. Sami Korsh i Watoom byliby zdziwieni, gdyby zobaczyli, co wyrabiaja ich zwolennicy. -Moze powinienem tam wrocic - podsunal Nakor tonem na poly powaznym, na poly zartobliwym. -Moze lepiej nie - odpowiedzial Pug. - Stardock przetrwa. ... i mysle, ze przyjdzie czas, kiedy bedziemy z tego bardzo zadowoleni. -Zaczynamy dluga walke - dodal Arcymag, wodzac spojrzeniem po twarzach otaczajacych go osob. - We wszechswiecie budza sie nowe moce... straszliwe potegi. Z ich istnienia dopiero zaczynamy zdawac sobie sprawe. Dwie wielkie wojny, ktore zaledwie przetrwalismy, to przypuszczalnie poczatek gigantycznej partii szachow. -A co przez ten caly czas porabiaja bogowie, po stronie ktorych sie opowiedzielismy? - spytala Miranda. -Pomagaja nam - odparl Nakor. -W jaki sposob? -Dwojaki... oczywisty i ukryty. -Za Wojen Chaosu - odezwal sie Pug - zmienila sie sama istota rzeczy... i od tamtych czasow bogowie dzialali poprzez swoje slugi i przedstawicieli. My, zgromadzeni na tej Wyspie, jestesmy tymi, ktorymi jestesmy, bo sami bogowie wybrali nas na swoich agentow. -Ale i oni musza sie uczyc - wtracil sie Nakor. - Zwiazek twojego ojca z Sarigiem - zwrocil sie do Mirandy - z boskiego punktu widzenia nie okazal sie szczegolnie korzystny, wiec, aby nie powtorzyc tego bledu, wybral on inny sposob dzialania. -Wyglada na to, ze wiekszosc naszych wysilkow konczy sie daremnie... - odpowiedziala Miranda. -Moze i tak - stwierdzil Nakor. - Ale bylismy swiadkami cudow. Stworzenie Kosciola Arch-Indar to niemala rzecz. Przez setki lat moze to byc nieliczna, pozbawiona znaczenia sekta i wiekszosc tych, co sie zetkna z jej wyznawcami, pomysli, ze waznoscia ustepuja oni staremu kultowi Astalona, Dali, Sung i innych pomniejszych bogow, ale cudem jest sam fakt, ze istnieje dosc wyznawcow bogini czystosci, ktorzy beda sie sprzeciwiali wysilkom Nalara, aby po raz kolejny wpedzic nasz swiat w chaos i sprowadzic nan zniszczenie. Bogini moze nam sie jeszcze nie objawic przez kilka najblizszych stuleci... ale wiemy, ze w koncu przybedzie. -A co z toba? - spytal Pug. - Co zamierzasz robic? -Moja dotychczasowa praca dobiegla konca - odpowiedzial Isalanczyk. -I dokad sie udasz? - zapytala Miranda. -Gdzie mnie oczy poniosa... Bede obserwowal slugi Nalara, a jezeli gdzies sie natkne na ktoregos z nich, przesle wam wiadomosc. A kiedy spotkam kogos, kto bylby niezlym kandydatem do waszego stowarzyszenia, to go do was skieruje. Od czasu do czasu zas wroce, by sobie pojesc, popic i zobaczyc, co tu sie zdarzylo ciekawego. -Zawsze bedziesz tu mile widziany. -Komu ty sluzysz, Nakorze? - zaczela sie zastanawiac Miranda. -Sobie samemu - usmiechnal sie maly frant.- Wam. Wszystkim innym. - Wzruszyl ramionami. - Nie wiem. Moze ktoregos dnia sie dowiem, na razie jednak ciesze sie z tego, ze moge wedrowac po swiecie, przygladac sie wszystkiemu i pomagac ludziom tak, jak potrafie. -No dobrze - rzekl Pug, siegajac po kolejny puchar wina. - Zostan jeszcze troche z nami, podczas gdy bede tworzyl tu moja nowa rade, i pozwol mi korzystac czasami z twojej madrosci. -Jezeli uwazasz mnie za medrca - stwierdzil Nakor - tedy istotnie potrzebujesz porady. Miranda parsknela smiechem. Wyjsciu Ksiecia i jego narzeczonej z sali tronowej towarzyszyly fanfary trab i loskot werbli. Po szesciu tygodniach wzglednego spokoju od dnia, w ktorym Pug zakonczyl wojne, Krol postanowil formalnie oglosic zareczyny Ksiecia. Patrick wlasnie powiadomil dwor, ze z koncem miesiaca wespol z Francine wyjada do Rillanonu, gdzie odbedzie sie huczne weselisko. Szlachta i wplywowi kupcy zgromadzeni w sali, zgodnie z oczekiwaniami, odpowiedzieli wiwatami i odczekawszy chwile, rozeszli sie do swoich zajec. -Mosci kapitanie... - powital Erika von Darkmoor Jimmy, podchodzac don blizej. - Chcialem wam powiedziec, ze jestem pod wrazeniem waszych dokonan. Czytalem o tym, coscie osiagneli w Yabonie. Erik wzruszyl ramionami. -Po dosc... eee... spektakularnych wyczynach Puga, Nakora i pozostalych niewielu odwazylo sie nam sprzeciwic. -Ale te forsowne marsze musialy byc mocno wyczerpujace. -Owszem - stwierdzil Erik. - Glownie jednak daly sie we znaki naszym nogom. Nie mielismy prawie zadnych problemow z obsadzeniem kazdej miejscowosci, do ktorej wkraczalismy, a skoro uwolnilismy wiezniow w Ylith i Zun, mielismy dosc ludzi, by zostawic ich jako zaloge garnizonow i dozorcow przy jencach. Kiedy dotarlismy do La Mut, Novindyjczycy stali sie sciganymi opryszkami, nikt tez sobie nimi za bardzo nie zawracal glowy. Teraz, kiedy general Nordan zgodzil sie poprowadzic tych, co zechcieli - i tych nielicznych, co nie zechcieli - z powrotem na Novindus, a reszte odeslano, by podjela sluzbe w szeregach Duko, wszystko powoli zaczyna sie uspokajac. -Tak czy owak, podczas tych trzech tygodni okryliscie sie slawa - zauwazyl Jimmy. -Zamienilbym ja chetnie na kilkanascie okretow - stwierdzil Erik. - Ciezko prowadzic interesy z Queganczykami, bo to oni zgodzili sie na przewiezienie najezdzcow z powrotem za morze... a za kazdym razem, jak widze queganski okret zarzucajacy kotwice w Rybaczowce, swedza mnie dlonie... -A, to juz sprawka naszego starego przyjaciela - rzekl Jimmy, wskazujac stojacego nieopodal Roo, ktory w towarzystwie swej zony rozmawial z jakims drobnym szlachetka. -Ten wie, jak zarobic. Duzo dalbym, by sie dowiedziec, jak zdolal naklonic tych piratow do zawarcia umowy. Zwykle nie sa tacy sklonni do ustepstw. -Pewnie udalo mu sie znalezc cos, co oni chcieli miec... i zgodzil sie to dla nich wydostac - odparl Jimmy dosc obojetnym tonem. - Tak sie zwykle robi interesy. -Interesy zostawie Roo. Ranga kapitana Szkarlatnych Orlow w zupelnosci zaspokaja moje ambicje. -Bylem zaskoczony, kiedy sie dowiedzialem, ze nie przyjales awansu - stwierdzil Jimmy malo oficjalnym tonem. -Jestem zadowolony z mojej obecnej pozycji. Kapitan Ksiazecej Gwardii Przybocznej zajmuje sie czesciej ceremoniami niz prawdziwa zolnierka. -Ale to tylko krok od zostania Mistrzem Miecza jakiegos Diuka albo Konetablem Rycerstwa tu, w Krondorze. -A mnie dosc i tego, co mam - usmiechnal sie Erik. - Lubie dowodzic Szkarlatnymi Orlami... i mysle, ze Krolestwo potrzebuje armii niezaleznej od kaprysow szlachty. Gdybysmy mieli krolewskie garnizony w Ylith, Sarth i Zun, cala ta kampania moglaby wygladac zupelnie inaczej. -Moze i masz racje, ale ktory z Diukow zgodzi sie na to, by w stolicy swej domeny miec garnizon nie podlegajacych mu wojsk? -Pomysle o tym, kiedy wroce do Krondoru - obiecal Erik. - Teraz jade do Darkmoor, zeby zobaczyc sie z zona. Nie widzielismy sie od kilku miesiecy i zastanawiam sie, czy ona pamieta, jak wygladam. -No... nielatwo cie zapomniec - stwierdzil Jimmy. - Niewielu znam ludzi tak roslych jak ty... Erik parsknal smiechem. -A co z toba? -Ja jestem sluga Krola. Wroce z Patrickiem do Rillanonu, a jego Krolewski Majestat powie mi, dokad mam ruszac. Podejrzewam jednak, ze dosc szybko wroce do Krondoru. Rodolfo nie zyje, a Brian po tej trutce nie moze chodzic - potrzebujemy wiec w Krondorze nowego Diuka. Carl utrzymal sie w Yabonie, ale pomiedzy tymi dwiema domenami zostalo do zalatwienia dosc spraw, by tuzin szlachty mialo robote przez cale stulecie. Prawdopodobnie dostanie mi sie tytul... i stanowczo za malo srodkow do tej roboty. Tak zreszta zwykle sie dzieje. Erik usmiechnal sie i poklepal Jimmy'ego po ramieniu. -Jakbym nie wiedzial... W tejze chwili podeszli do nich Roo i Karli, oboje serdecznie powitani przez rozmowcow. -Jak wam sie udalo uniknac pojmania, kiedy Keshanie przemaszerowali przez wasza posiadlosc? - - spytal Erik. Roo parsknal smiechem. -Spalismy w zabudowaniach zewnetrznych, bo odbudowywalismy dworek. Kiedy pokazala sie keshanska jazda, ruszyli do glownego budynku... a my ucieklismy w lasy. Juz wczesniej przygotowalem tam sobie mala jaskinie, w ktorej zgromadzilismy zapasy. To byla pierwsza rzecz, jaka zajalem sie po powrocie. Jak na moj gust, przez caly ten Zachod zbyt czesto maszeruja nieprzyjaznie nastawione armie. -Sprobujemy cos z tym zrobic, Roo - obiecal Erik przyjacielowi. Karli ukryla usmiech, oslaniajac usta dlonia. -Nie widzialem twego brata, Jimmy - stwierdzil Roo. -Gdzies tu sie kreci. Wszyscy jada na wesele, wiec zostanie tu, by pokierowac sprawami. -Jestem pewna, ze wolalby byc na tym weselu - powiedziala Karli. Jimmy usmiechnal sie lekko. -Owszem... ale znacznie bardziej podoba mu sie jego obecne zajecie... przywracanie miastu jego dawnej swietnosci. -Wiem - skrzywil sie Roo. - Ktos sie wlamal do piwnic u Barreta i wyniosl kazda okruszyne zywnosci i wszystka kawe! Jak mam otworzyc Dom Kawowy bez kawy? -Bedziesz musial kupic jej wiecej - stwierdzil Erik, zartobliwie obejmujac Roo. - Przyjacielu... jestem pewien, ze jakos sobie poradzisz. -No... - usmiechnal sie Roo. - Nie ma juz dziadka Jimmy'ego i musze sie ostrzej wziac do roboty, ale z dwojga zlego tak jest lepiej. Zamiast placic podatki, moge przynajmniej zatrzymac zarobione pieniadze. -Jezeli chcesz - odezwal sie Jimmy - moge porozmawiac o tym z Ksieciem. Roo uniosl obie dlonie, jak czlek, ktory poddaje sie liczniejszemu i lepiej zbrojnemu przeciwnikowi. -Nie, nie... wcale sie nie skarze. W swoim czasie przedstawie Koronie sprawe dlugu, jaki w kasach Kompanii Morza Goryczy zaciagnal niegdysiejszy Diuk Krondoru. Ale zanim zaczniemy ten dlugi i trudny proces, odbudujmy pierwej bogactwa Zachodu. -A otoz i twoj brat, Jimmy - stwierdzila Karli. - Z kim on tam rozmawia? Odwrociwszy sie ku drzwiom, Jimmy zobaczyl Dasha wchodzacego do komnaty i pograzonego w rozmowie z jakims mezczyzna. -A... to dworski urzednik, niejaki Talwin. Nie bardzo wiem, jakiego rodzaju prace wykonuje dla Patricka, ale widywalem go tu w ciagu ostatnich lat przynajmniej kilka razy. Na czas nieobecnosci innych, ktorzy pojada do Rillanonu, mianowano go krolewskim namiestnikiem. Jestem pewien, ze Dash ma z nim sporo do omowienia... -Mosci szeryfie - mowil Talwin - nie mozna miec obu rzeczy naraz. Albo zajmiecie sie swoimi obowiazkami, albo nie. -Posluchajcie - rzekl Dash, patrzac w oczy szefa Krolewskiego Wywiadu. - Bedziemy skazani na swoje towarzystwo przynajmniej przez miesiac. Co nam przeszkadza, aby sie porozumiec? Wy sie zajmiecie sprawami pryncypatu i samego zamku, ja zas wezme na siebie miasto. -Nie mozna na was polegac - stwierdzil Talwin. Twarz Dasha zaplonela gniewem. -Zechciejcie to wyjasnic! - zazadal ostro. -W ostatnim tygodniu przynajmniej dwukrotnie podjeliscie dzialania, w wyniku ktorych sprawcy przestepstw, prawda, ze drobnych, zostali zwolnieni bez sadu. -Ci ludzie glodowali! - zachnal sie Dash, podnoszac glos tak, ze kilku czlonkow dworu spojrzalo w ich strone. - Mamy i bez tego dosc wiezniow - stwierdzil mlody szeryf nieco ciszej. - Nie pozwole na to, by obwiniony za kradziez bochenka chleba dzieciak trafil do jednej celi z mordercami. - Parsknal smiechem. - Iz pewnoscia go nie posadze z tymi ludozercami Jikanji, pozostawionymi nam przez Fadawaha. Talwin zawtorowal mu smiechem. -Zgoda, przyznam, ze jest cos w tym, co mowicie. Zauwazylem jednak, ze od czasu ustania walk na ulice Krondoru wrocil wystepek, wy zas wykazujecie znacznie mniej czujnosci niz niegdys. -Jestem po prostu zmeczony - stwierdzil Dash. Po chwili dodal: - Tak, to wlasnie to. - Usmiechnal sie nagle: - Mosci Tal winie, zrozumialem dzieki wam cos waznego. Dziekuje wam za to. -Za co? -Za to, ze zwrociliscie mi uwage na cos, czego nie dostrzegalem od kilku tygodni. - Poklepal Talwina po ramieniu. - Jutro zloze na wasze rece rezygnacje. -Co takiego? -Nie chce juz byc szeryfem Krondoru - stwierdzil Dash. - Znajdzcie sobie kogos innego do tej roboty. Odwrociwszy sie, podazyl do miejsca, gdzie z jego bratem stali Erik, Karli i Roo. Przywitawszy sie ze wszystkimi, zwrocil sie do Roo. -Szukam pracy. -Co slysze! - zdziwil sie Roo. -Zrezygnowalem z funkcji szeryfa. -Dlaczego? - wtracil sie Jimmy. -Porozmawiamy o tym pozniej - odparl Dash i znow zapytal Roo. - Nie przydalby ci sie pomocnik? -Ktos z twoimi talentami? A jakze. Ale ostatnim razem, jak cie zatrudnilem, to zaraz potem stracilem mnostwo pieniedzy. Dash usmiechnal sie lekko. -No... tak naprawde to wtedy pracowalem dla mojego dziadka. Tym razem bede pracowal dla siebie. -To znaczy? -Musze w koncu pomyslec o swoich sprawach, zamiast zdawac sie na szlachectwo i pracowac dla Korony. Uwazam, ze przy Spolce Morza Goryczy zdolam sobie wyrobic pozycje, z ktora kiedys bede mogl zaczac dzialalnosc na wlasna reke. -Z pewnoscia mozemy o tym porozmawiac - odpowiedzial Roo. - Przyjdz jutro do Barreta i wszystko dokladnie omowimy. - Mlody kupiec ujal zone pod ramie. - A teraz, jezeli zechcecie wybaczyc, wrocimy do domu. Zanim wyszli, Erik zdazyl jeszcze obiecac Roo, ze zajrzy don przed wyjazdem do Ravensburga. Potem zwrocil sie do Dasha: -Jestes pewien, ze chcesz zrezygnowac? Krol moze... nalegac na to, bys przemyslal sprawe. -Nie bedzie, jezeli zloze oficjalna rezygnacja z tytulow - stwierdzil Dash. -Wiecie co? - odezwal sie Erik. - Zostawie was, byscie to omowili pomiedzy soba. Ja ruszam do Ravensburga, zeby zobaczyc sie z zona i rodzina. Jimmy chwycil mlodszego brata za ramie i podprowadzil do okna, majacego i te zalete, ze w jego poblizu nie bylo innych dworakow. -Czys ty zwariowal? Chcesz zrezygnowac z dziedzicznych i naleznych ci tytulow i urzedow? -Moze i zwariowalem, starszy braciszku, ale mowie jak najbardziej powaznie. Rano zloze oficjalne pismo na biurku Talwina, by przekazal je Patrickowi. Zaden czlowiek nie moze zostac zmuszony do dzierzenia tytulu i urzedu wbrew swej woli... chyba, ze Krol odwola Wielka Karte Wolnosci. Nie potrzebuje zadnego tytulu. A na zycie potrafie zarobic sam. Jimmy wygladal tak, jakby trafil go grom. -A co z tym wszystkim, cosmy we dwu robili? A dziadek i ojciec? Czy ich smierc ma byc daremna? -Jimmy! - w glosie Dasha pojawily sie nutki gniewu. - Nie rzucaj mi w twarz tych imion. Zgineli za to, co ukochali i w co wierzyli, a moj wybor nijak nie umniejsza znaczenia ich poswiecenia. Po prostu mam dosc podazania przez zycie droga, jaka oni mi wyznaczyli. Nie chce, by decydowali o tym, kim mam byc. -A dlaczego nie mialbys pojechac ze mna do Rillanonu? - spytal Jimmy. - Zalatwie z Patrickiem, by zamiast ciebie mianowal szeryfem kogo innego. Pojedziemy na wesele, a potem wsiadziemy na jakis statek i odwiedzimy matke w Roldem. Posiedzisz z nia tydzien czy dwa... i jeszcze zatesknisz za twoimi rzezimieszkami! -O, w to nie watpie! - rozesmial sie Dash. - Nie, nie... jedz sam. Ucaluj ode mnie matke, ciotke Magde i innych krewniakow. Powiedz mateczce, ze odwiedzaja ktoregos dnia... wiem przeciez, ze ona nigdy juz nie postawi stopy na ziemi Krolestwa. -Nie bylbym taki pewien - odparl Jimmy. - Z pewnoscia przyjechalaby... chocby na moja koronacje. -No, w takim wypadku... - rzekl Dash i obaj parskneli smiechem. Jimmy objal ramieniem mlodszego brata. -Sluchaj... ale w koncu wszystko sie jakos ulozy? -Nie ma dwu zdan - odpowiedzial Dash. - Po prostu pragne zaczac zycie na wlasny rachunek. I chce, by wynik moich wysilkow byl lepszy niz kilkunastu nieboszczykow. Jimmy przypomnial sobie bezladna szarze na Keshanskie tabory i walke przed murami Krondoru, zanim pojawil sie Pug. -Nie bardzo rozumiem, co w tym zlego - mruknal. - Tyle ze... -Co takiego? -Po prostu obaj jestesmy synami swego ojca. -Wiem. Nie bylo to proste, ale w koncu, kiedy podjalem decyzje, zrozumialem, ze jest sluszna. Mamy wobec siebie obowiazki wieksze, niz te, jakie winnismy sztandarowi czy krolowi. Czy mozesz uczciwie mi rzec, ze bedziesz pracowal dla Patricka, o nic nie pytajac? -Nigdy nie bede pracowal dla Patricka ze wzgledu na niego samego. Wszystko, co robie, robie dla Korony - odpowiedzial Jimmy. Dash lekko tknal palcem w piers brata. -I w tym, kochany braciszku, zasadza sie roznica pomiedzy nami. Widzialem, jak za to miasto umierali zwykli, pospolici ludzie, kobiety i mezczyzni... i co zyskali za swoje starania? -Zachowali wolnosc! - zaperzyl sie Jimmy. - Wiesz, co Krondorowi przynioslaby wladza Kesh: niewolnictwo, haracze, wymuszenia... i na koniec dzieci sprzedawane do burdeli! -Aaaa... Jestesmy wiec od tamtych lepsi? -Owszem! Nie brak i u nas problemow... ale w koncu mamy jakies prawa. -Jimmy, przez jakis czas bylem wlasnie narzedziem wykonujacym te prawa - stwierdzil Dash. - Nie jestem pewien, czy posylanie dziesiecioletniego chlopca na roboty publiczne za kradziez chleba jest tym, o czym myslimy, gdy mowimy o sprawiedliwosci. -Przytaczasz skrajne przyklady - zachnal sie Jimmy. -Wiesz, chcialbym, zebys mial racje, ale jej nie masz. -Musze isc - stwierdzil Jimmy. - Zostalismy zaproszeni na uroczysta kolacje w towarzystwie Patricka i Francine. Przyjdziesz? -Nie - odpowiedzial Dash. - Przysle liscik z przeprosinami. Do rana musze uporac sie jeszcze z wieloma sprawami... zanim przekaze urzad komus innemu. -Chcialbym, zebys przynajmniej poczekal, az Patrick wroci z Rillanonu - stwierdzil Jimmy. - Moze jeszcze sie rozmyslisz? Wiesz, ze nie jest za pozno. Dash milczal przez chwile, pilnie rozwazajac propozycje brata. -Jezeli tak zrobie, bede mial wiecej czasu na uporzadkowanie spraw. Dobrze. Poczekam z tym az do powrotu Ksiecia i Ksieznej z Rillanonu... ale wtedy na pewno zrezygnuje z urzedow i tytulu. -Jeszcze cie namowie - usmiechnal sie szelmowsko Jimmy. -Tak czy owak, nie przyjde na kolacje. Zobaczymy sie rano, zanim wyjedziesz. Objeli sie, a potem Dash wyszedl z sali i przez glowne wyjscie skierowal sie na dziedziniec, a potem dalej, do aresztu przy Nowym Targu. Posrod najglebszej nocy, zanim niebo na wschodzie rozjasnily pierwsze oznaki zblizajacego sie brzasku, w zalegajace doki cienie wszedl samotny mezczyzna. Rozgladajac sie dookola, jakby w obawie przed podazajacymi za nim tropicielami, skoczyl w brame, gdzie przyczail sie na chwile, sprawdzajac, czy nikt za nim nie idzie. Minelo kilka dlugich chwil, az w koncu wysunal sie z bramy. ... tylko po to, by zostac w nia wrzucony ponownie. Uderzyl ciezko plecami o drzwi, a u jego krtani blysnelo ostrze sztyletu. -Wybierasz sie gdzies, Reese? Zlodziej wytrzeszczyl oczy. -Szeryfie, to wy? Wcale sie nie krylem, jak boga mego! Szedlem sobie do swej dziury, by przespac dzionek. -Potrzebna mi pewna informacja i widze, ze sie palisz do wspolpracy - stwierdzil Dash. -Pewnie, szeryfie, powiem, co tylko chcecie wiedziec. -Kto zostal nowym Mistrzem Dnia po smierci Triny? -Jak wam powiem, to juz po mnie - steknal zalosnie Reese. -Bedzie po tobie, jak nie powiesz. I pozwol, ze ci rzekne, moj slodki ptysiu, ze nie zamierzam cie wcale ciagnac do aresztu, by tam odbyl sie nad toba uczciwy sad, z hukiem werbli i wieszaniem zaraz potem. Poderzne ci gardlo tutaj, na miejscu i bez zwloki. -Wszystko mi jedno - sapnal Reese. - Zreszta nie ma nikogo, kto bylby Mistrzem Dnia. Odkad zgineli Sprawiedliwy i Trina, nie da sie rzec, by w Krondorze byli jacys Szydercy. -Kto jest Mistrzem Nocy? -Zginal podczas walk o miasto. Teraz nie mamy przywodcy. Nawet w Mateczniku nikt nie moze czuc sie juz bezpiecznie. Ktos zaklada nowa bande nieopodal Rybaczowki, by lupic dobra rozladowywane ze statkow. I oczywiscie znajdziecie kilku rabusiow w poblizu starych dokow. Ale to juz nie to samo, co dawniej, panie Dash. -Powiedz mi, gdzie dokladnie znajde tych bandytow z Rybaczowki i dokow. - Reese zlozyl Dashowi relacje. - Powinienes wiedziec - odezwal sie mlody szeryf, gdy opryszek skonczyl mowic - ze w Krondorze zajda pewne zmiany... i to my bedziemy tymi, co je zapoczatkuja. -My? - zdumial sie Reese. -Owszem... ja i ty. -Jak mnie przylapia na tym, ze pracuje dla szeryfa, to tego samego wieczoru moimi flakami nakarmia kraby na dnie portu. -Alez ty masz wymagania! Zanim skonczymy, bedziesz goraco pragnal, by sprawy ulozyly sie az tak prosto i korzystnie dla ciebie. Bystry z ciebie czlek, Reese... dostatecznie bystry, by przylaczyc sie do mnie i Talwina, kiedy uciekalismy z ciezkich robot. -No... ja tylko skorzystalem ze sposobnosci. -Powiedz mi imie kogos, kto jest naprawde bystry... moze byc to chlopak lub dziewczyna, byle dobrze sie obchodzil z dziecmi. -Jenny... ma dobrze poukladane w glowie, mysli szybko, a zebracy i drobni kieszonkowcy bardzo ja lubia. -Dobrze... Chce sie spotkac z toba i Jenny pod starym placem, nieopodal polnocnej sciany zbiornika... jutro, godzine po zachodzie slonca. - Mlodzieniec puscil koszule Reese'a i schowal sztylet. -A jak nie przyjde? -To cie znajde i zabije - stwierdzil Dash. - Pamietaj, godzina po zachodzie slonca. Przyjdzcie tylko we dwoje. -Poszukam Jenny - rzekl Reese i skoczyl w mrok. Dash rozgladnal sie uwaznie dookola i upewniwszy sie, ze nikt go nie obserwuje, ruszyl w swoja strone. -Jimmy... - odezwala sie Francie, gdy starszy z braci Jamisonow szykowal sie do odejscia. - Czy moge zamienic z toba kilka slow? -Kiedy tylko zechcesz, Francie - usmiechnal sie Jimmy. Dziewczyna podeszla blizej. -Gdybysmy tu mieli ogrod, moglibysmy pojsc tam na spacer. -No to przejdzmy sie wokol dziedzinca. -Trudno, jezeli nie mozna inaczej... - rozesmiala sie. Odwrocila sie do ojca i Patricka. -Niedlugo wroce. - Oboje mlodzi przeszli dlugim korytarzem z sali audiencyjnej do balkonu otwierajacego sie na dziedziniec. Wieczor byl cieply, a wiatr niosl z dala won kwiatow. -Kiedy wrocimy, zadbam o to, by jak najszybciej odtworzono ogrody. -To byloby mile... - usmiechnal sie Jimmy. -Wrocisz do Krondoru na Swieto Letniego Przesilenia? -Chyba nie. Poplyne do Roldem, odwiedzic matke. Teraz, kiedy ojciec nie zyje, nie ma szans na to, by przyjechala do Krolestwa. -Nigdy sie nie pokochali - westchnela Francie. Jimmy potrzasnal glowa. -Mysle, ze mozna rzec, iz w najlepszym razie wzajemnie sie podziwiali. Mateczka zachwycala sie ojcowskimi zdolnosciami dyplomatycznymi. Roldem to narod dworakow. Czy wiesz, ze ojciec byl tez swietnym tancerzem? -Pamietam, jak go podziwialam podczas ktorejs z dworskich uroczystosci. Wykonal bardzo smiala i ryzykowna figure... Bardzo go lubilam, gdy bylismy dziecmi. -Byl bardzo dobrym ojcem - powiedzial Jimmy, ktory nagle poczul, ze ogromnie brakuje mu ojcowskiej obecnosci. - W mateczce podziwial zawsze jej umiejetnosci organizacyjne. Niezaleznie od tego, czy na obiad przyszedl jeden gosc, czy zwalila sie ich cala setka, mateczka wszystko potrafila urzadzic tak, ze nikt nie odszedl niezadowolony. Ojciec nawet zartowal, ze bylaby lepszym Diukiem od niego. -Ale nigdy nie stali sie sobie bliscy? -Nie - odparl Jimmy z pewnym zalem w glosie. - Wiem, ze matka miala kochankow, choc zawsze wszystko odbywalo sie z wielka dyskrecja... Nie wiem niczego o milostkach ojca. Zawsze wygladal na ogromnie zajetego zadaniami, jakie wyznaczal mu dziadek. Pewnie mial za malo czasu... albo w ogole mu na tym nie zalezalo. -Troszczyl sie za to o ciebie i Dasha. -Wiem. - Jimmy kiwnal glowa. - I zawsze byl dla nas taki lagodny... Dziewczyna polozyla mu dlon na ramieniu. -Jimmy, nie mam pojecia, co robic. Nawet lubie Patricka... wszyscy troje zawsze sie przyjaznilismy. Ale kiedy bylismy dziecmi, myslalam, ze wyjde za ciebie... Jimmy znow sie usmiechnal. -Wiem. Niekiedy mnie to irytowalo... ale potem zaczelo mi sie nawet podobac. Dziewczyna pochylila sie ku niemu i pocalowala go, lekko, ale... namietnie. -Badz moim najlepszym przyjacielem - powiedziala po chwili. - Nie wiem, czy upodobnie sie do twojej matki i staniemy sie sobie z Patrickiem obcy, czy poswiece zycie wychowywaniu przyszlego Krola Wysp. Zajme sie ogrodami, a jezeli zechce miec kochankow, bedziesz oczywiscie pierwszym z nich... ale przede wszystkim potrzebuje dobrych przyjaciol. Wszyscy dookola ofiaruja mi teraz swoja przyjazn, ale wiem, ze widza we mnie przyszla Krolowa Wysp. Ty, Dash i kilku starych znajomych jeszcze z czasow Rillanonu to jedyni ludzie, na ktorych moge liczyc. -Rozumiem, Francie. - Kiwnal glowa mlody czlowiek. - Zawsze bede twoim prawdziwym przyjacielem... Dziewczyna ujela jego ramie w swoje dlonie i przytulila sie do jego boku. -Dziekuje, Jimmy. A teraz wracajmy do Ksiecia. W tej chwili mlodzieniec juz wiedzial, ze i on w koncu zawrze malzenstwo dla racji stanu. I zaniosl w duchu modly do wszystkich bogow, jacy zechcieliby go wysluchac, by dziewczyna, ktora dlan przygotowali, nie ustepowala tej, jaka trzymal teraz w ramionach. Modlil sie takze o to, by mogl sprostac probie przyjazni Francine. Dwie noce pozniej do Matecznika zaczeli przekradac sie zlodziejaszkowie. Wielu rozgladalo sie niespokojnie dookola, szukajac mozliwych drog ucieczki, poniewaz, wedle powszechnej opinii, nie bylo to miejsce juz tak bezpieczne jak dawniej. I tak zreszta wystawiono zewnetrzne czaty, wypatrujace Ksiazecych. - Czy dotarli juz wszyscy? - zapytal Reese, wstajac i stukajac w stol trzonkiem sztyletu. -Owszem, wszyscy, co zechcieli przyjsc - odezwal sie ktos z tylu. Rozleglo sie kilka przytlumionych chichotow, nikt jednak nie czul sie na tyle pewnie, by rozesmiac sie w glos, zart zreszta nie nalezal do najprzedniejszych. -Musimy przyjac nowe zasady - stwierdzil Reese. -Zasady? - odezwal sie rosly mezczyzna stojacy w kacie. - Czyje zasady? -Zasady Szydercow! - rzucila zapalczywie mloda kobieta, ktora wlasnie weszla przez drzwi w glebi pomieszczenia. Byla to osoba mocnej budowy, o prostych, surowych rysach, znana jako jedna z najsprytniejszych zlodziejek w gildii. Jenny. -A kto powiedzial, ze w miescie sa jacys Szydercy i moga nam narzucac swoje zasady? - spytal inny. -Sprawiedliwy! - zawolal Reese. - On tak powiedzial. -Sprawiedliwy nie zyje! - krzyknal mezczyzna z glebi sali. - Wszyscy o tym wiedza! -Sprawiedliwy nie raz juz umieral - zagrzmial jakis gleboki glos z mroku za Reese'em. - Ale tez zawsze wracal. -Kto mowi? - spytal rosly mezczyzna z kata. -Ktos, kto cie zna, Johnie Tuppinie. Rzadzisz zabijakami i rabusiami. Rezydent z kata zbladl nagle, kiedy sie wydalo, ze nieznajomy z cienia zna jego nazwisko. -Tuppina znaja niemal wszyscy! - wydarl sie jakis chudzina z tylu. - Jest za wielki, by go nie zauwazyc. Jedni parskneli smiechem, inni jednak spogladali dookola niezbyt pewnym wzrokiem. -I ciebie znam, Szczurze - zadudnil glos z mroku. - Jestes wsrod Szydercow najlepszy, gdy chodzi o stanie "na swiecy". Znam was wszystkich. Znam kazdego rzezimieszka, zlodziejaszka, zebraka, wlamywacza i dziwke, nazywajacych swoj dom Matecznikiem. A wy... znacie mnie. -To Sprawiedliwy! - szepnal ktos struchlalym glosem. -Mozesz podawac sie, za kogo chcesz - odezwal sie Tuppin. - Ale pretensje do wodzostwa nie czynia jeszcze wodza. Ja moge sie uprzec, ze jestem cholernym Diukiem Krondoru... ale co z tego? -Banda z Rybaczowki zostala dzis rozbita - stwierdzil glos z mroku. I nagle wszyscy zapragneli cos powiedziec. Podniosla sie wrzawa, ktora niczym grom przerwalo uderzenie paly Reese'a o stol. -Cisza! - zagrzmial. I wszyscy umilkli. -Jutro rano szeryf i jego ludzie wedra sie do siedziby zabijakow przy Starym Porcie - zadudnil glos z mroku. - Nikt w Krondorze nie bedzie obrabial ulic bez mojego zezwolenia! -Jezeli Ksiazecy jutro wylapia tych drani - odezwal sie Tuppin - to uwierze, ze jestes tym, za kogo sie podajesz. -I ja tez! - zapiszczal Szczur. -Przekazcie wiesci! - zagrzmial czlowiek z mroku. - Keshanscy renegaci, rozprowadzajacy narkotyki w karawanseraju zostana pojmani! Dranie chwytajacy dzieci i sprzedajacy je durbinskim handlarzom niewolnikow pojda do lochu. Kazdy, kto ruszy na ulice bez zgody Szydercow, zostanie zlapany i zadynda na stryku! Kilka osob w pomieszczeniu odpowiedzialo wiwatami. -Reese bedzie Mistrzem Nocy, a Jenny Mistrzem Dnia! Jezeli pojawia sie jakies problemy, zgloscie sie z nimi do nich. Wiwaty przybraly na sile. -No juz, wynocha! - zawolal Reese. - Przekazcie wszystkim wiadomosc, ze wrocil Sprawiedliwy... i ponownie objal rzady w miescie. Zlodziejaszkowie szybko rozproszyli sie, a w Mateczniku zostalo tylko troje ludzi. -Dobrze sie spisaliscie - stwierdzil Dash, wystepujac z mroku. - Powiedzcie Tuppinowi i Szczurowi, ze z nich tez jestem zadowolony. -Kupiliscie skore na niedzwiedziu jeszcze grasujacym w kniei - odpowiedzial Reese. - Trzeba bedzie rozbic kilka lbow, zanim reszta uzna was za wodza. -O, mamy jeszcze kilka miesiecy, zanim Ksiaze wroci i osadzi na urzedzie nowego szeryfa - rzekl niedbale Dash. - Do tego czasu zdazymy sie tu jakos urzadzic. -Jednej rzeczy nie umiem pojac - odezwala sie dziewczyna. - Po co wam to wszystko? Jestescie synem Diuka Krondoru! Na tej kretej sciezce nigdy nie zgromadzicie tylu bogactw, ile moglibyscie miec, gdybyscie po prostu wykorzystali przywileje wynikajace z urodzenia. Jesli ktores z nas zostanie schwytane, zdechniemy w wiezieniu lub na ciezkich robotach. Jezeli zlapia was, pojdziecie na stryk, za zdrade. Powtarzam pytanie: po co wam to? -Zlozylem komus obietnice - odpowiedzial Dash. Jenny otworzyla usta, jakby chciala zadac kolejne pytanie, mlodzieniec jednak ucial: - Przed wami mnostwo roboty... i przede mna tez. Musicie wprowadzic do palacu kogos, kto bedzie obserwowal poczynania Talwina. Trzeba go bedzie sledzic, a to nielatwe zadanie. Musimy sie dowiedziec, z kim sie spotyka i kim sa jego agenci. Wyglada na to, ze ten czlowiek moze stac sie dla Szydercow najwiekszym utrapieniem. -Mam dziewczyne. Mysle, ze swietnie sie do tego nada - oznajmila Jenny. - Mlodziutka, wyglad niewinny jak z obrazka, umie szyc i tkac... i wytnie wam zywcem serce za miedziaka. -A ja mam czleka, ktory swietnie gotuje, i mozna go poslac do kuchni. . - Ja sie zajme ich wprowadzeniem do palacu - odpowiedzial Dash. - A teraz juz idzcie. Kiedy wyszli, mlodzieniec chylkiem, przez tylne drzwi opuscil Matecznik. Odczekawszy chwile, upewnil sie, ze nikt nie widzial, jak opuszcza zlodziejska kwatere. Zdawal sobie sprawe, ze od tej chwili jego zycie nigdy prawdziwie nie bedzie nalezalo tylko do niego. Wiedzial, ze dorobi sie bogactw w kupieckim fachu i kiedys poslubi jakas dobrze ulozona panienke, ktora byc moze nawet pokocha i uczyni matka swoich dzieci. Bedzie wiodl na pozor spokojne, godne zazdrosci innych zycie. Wiedzial wszak i to, iz bedzie musial zyc w dwu swiatach... a swoje zycie w duzej mierze poswieci innym. Czul powinnosci wobec Korony, jakie wylacznie dzieki urodzeniu nalozyli nan - bez jego swiadomosci i wiedzy - ojciec i dziadek, znacznie wiecej jednak laczylo go z ta banda obszarpancow ... te bowiem powinnosci wybral sam z poczucia honoru. Wiedzial tez, ze jedynie smierc uwolni go ze sluzby, ktora sam sobie wybral. Z ta swiadomoscia ruszyl w glab kanalow, odtad majacych stac sie jego drugim domem. Epilog Pug wstal z miejsca. Uczniowie, ktorzy przylaczyli sie do niego, Mirandy i Nakora, z ciekawoscia rozgladali sie po jaskini, oswietlanej blaskiem dwu pochodni. -Zebralismy sie tutaj - zaczal Arcymag - byscie potwierdzili przysiege, jaka kazdy z was zlozyl mi juz osobiscie. Podczas kolejnych lat przylacza sie do nas nastepni, kilku z was odejdzie, ale bractwo przetrwa. Spotykamy sie w tajemnicy, poniewaz nikomu, kto nie jest czlonkiem naszej grupy, nie wolno wiedziec ojej istnieniu. Musimy kryc sie w cieniach i realizowac swoje zadania bez wiedzy zyjacych w swiatlosci. - Powiodlszy wzrokiem po twarzach otaczajacych go uczniow, ciagnal dalej: - Kazde z was bedzie pracowalo dla dobra ludzi, ale oni niczego nie beda wiedzieli o waszym istnieniu. Gdyby sie o nas dowiedzieli, mogliby okazac strach albo sprzeciw... z niewiedzy albo dlatego, ze ich przeciwko nam wrogo nastawiono. Dla wielu z was jedyna nagroda bedzie smierc. - Wskazal dlonia wylot jaskini. - Tam, na zewnatrz, zyje wielu ludzi, ktorzy wybrali przeciwna naturze sciezke mroku. Jedni sprzymierzyli sie z drugimi, inni sa nieswiadomi tego, ze maja kompanow, niejeden z nich nie wie nawet, komu naprawde sluzy... a jeszcze inni sami rzucili sie z ochota w objecia zla. Wszyscy oni beda was chcieli zabic. Czesc z was nas opusci i wyruszy na poszukiwania naszych nieprzyjaciol. Inni beda szukali nowych uczniow, by ich tu przysylac na szkolenie. Jeszcze inni zajma sie badaniami i urzadzaniem naszego zycia. Szkola przy Villa Beata bedzie dzialala jak dawniej. Tych, co nas tu sami odnajda - jak to sie przytrafilo wielu z was - powitamy z radoscia. Ponownie jednak powtarzam: nikomu z zewnatrz nie wolno zdradzic istnienia naszego bractwa. Naszym zadaniem bedzie rozprawa ze snami i koszmarami w wojnie, jaka niewielu tylko potrafi sobie wyobrazic. W tej wojnie, w tym powolaniu jestesmy bracmi i siostrami i wszyscy musimy sie poddac wymogom i potrzebom bractwa. Nikt nie moze sie wzniesc ponad to - a jezeli cena ma byc nasze zycie... niech tak sie stanie. Nikt nie odezwal sie chocby slowem sprzeciwu. -Bedziemy Bractwem Cieni walczacych przeciwko szalenstwu, jakie chca sprowadzic na swiat Bezimienny i jego agenci - przemowil znowu Pug. - Przetrwalismy Wojny Rozdarcia Swiatow i Wojny z Wezowym Ludem. Teraz trzeba nam sie przygotowac do nastepnych walk, o ktorych wiedziec beda tylko nieliczni. Bedziemy je toczyc wszedzie tam, gdzie natkniemy sie na agentow Bezimiennego i ich dziela. Bedzie to wojna toczona w cieniu. Wyciagajac przed siebie reke, podal ja Mirandzie. Potem kiwnal glowa Nakorowi i Gathisowi i wszyscy wyprowadzili swoich przyszlych uczniow z jaskini, a potem powiedli sciezka ku domostwu. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-26 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/