KOONTZ DEAN R Oczy ciemnosci DEAN KOONTZ Z angielskiego przelozyl ARTURLESZCZEWSKI Tytul oryginalu: THE EYES OF DARKNESS Copyright (C) Leigh Nichols 1981Copyright (C) Nkui Inc. 1996 All rights reserved Polish edition copyright (C) Wydawnictwo Albatros A. Kurytowicz 2009 Polish translation copyright (C) Artur Leszczewski 2009 Redakcja: Joanna Morawska Projekt graficzny okladki i serii: Andrzej Kurytowicz Sklad: Laguna ISBN 978-83-7359-834-8 Dystrybucja Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk Poznanska 91, 05-850 Ozarow Maz. t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaz wysylkowa - ksiegarnie internetowe www.meriin.pl www.empik.com www.ksiazki.wp.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYLOWICZ Wiktorii Wiedenskiej 7/24, 02-954 Warszawa2009. Wydanie I Druk: B.M. Abedik S.A., Poznan Dedykuje te lepsza wersje Gerdzie, z wyrazami milosci. Po pieciu latach, kiedy zblizam sie do konca poprawianiatych wczesnych wersji, ktore pisalem podpseudonimem, zamierzam wziac sie do pracy nad soba. Pamietajac, ile mam do zrobienia, postanowilem nazwac ten nowy projekt planem stuletnim. Wtorek30 grudnia 1 We wtorek, szesc minut po polnocy, kiedy Tina Evans wracala z proby nowego przedstawienia, zobaczyla swojego syna Danny'ego w obcym samochodzie. Problem w tym, ze Danny nie zyl od ponad roku.Tina zatrzymala sie dwie przecznice od domu przed calonocnym sklepem, zeby kupic karton mleka i bochenek pelno-ziarnistego chleba. Zaparkowala samochod na oswietlonym zoltym swiatlem sodowych lamp miejscu, tuz za lsniacym chevroletem kombi w kremowym kolorze. Chlopiec siedzial na przednim siedzeniu, czekajac na kierowce, ktory robil zakupy w sklepie. Tina widziala tylko fragment profilu jego twarzy, ale az zamarla, gdyz rozpoznala syna. Danny. Chlopiec mial jakies dwanascie lat, tyle samo co Danny. Geste czarne wlosy Danny'ego, nos Danny'ego i delikatny zarys szczeki, zupelnie jak Danny. Wyszeptala imie syna, jakby obawiala sie, ze sploszy te piekna zjawe glosniejszym slowem. Nieswiadom, ze jest bacznie obserwowany, chlopiec podniosl dlon do ust i ugryzl zgiety kciuk. Danny zaczal podobnie gryzc palec jakis rok przez smiercia. Tinie nigdy nie udalo sie go odzwyczaic od tego brzydkiego nawyku. Patrzac na dziecko, odniosla wrazenie, ze podobienstwo do Danny'ego nie jest przypadkowe. Nagle poczula w ustach suchosc i kwasny smak, a serce zabilo jej gwaltownie. Nigdy nie pogodzila sie ze smiercia syna, poniewaz nigdy nie chciala - nawet nie probowala - sie z nia pogodzic. Przez to podobienstwo chlopca do Danny'ego zaczela snuc fantazje, ze jej syn nie umarl. Moze... moze ten chlopiec to naprawde Danny. Czemu nie? Im bardziej o tym myslala, tym mniej szalona wydawala sie ta mysl. Nigdy nie widziala jego zwlok. Policja i wlasciciel zakladu pogrzebowego poradzili jej, zeby nie ogladala ciala, ktore zostalo wyjatkowo okaleczone i znieksztalcone. Zalamana i nieprzytomna z bolu poszla za ich rada. W czasie pogrzebu trumna byla zamknieta. Moze jednak doszlo do pomylki przy identyfikacji zwlok. Moze Danny nie zginal w wypadku. Moze doznal jedynie niewielkiego urazu glowy, ktory jednak wywolal amnezje. No wlasnie. Amnezja. Moze odszedl od rozbitego autobusu i zostal znaleziony wiele mil dalej bez dokumentow, a nie umial powiedziec, kim jest i skad przyszedl. Przeciez to zupelnie mozliwe, czyz nie? Widziala podobne historie w filmach. Na pewno amnezja. Wyslali go pewnie do jakiejs rodziny zastepczej i Danny zaczal nowe zycie. A teraz siedzi w kremowym chevrolecie, los rzucil go na jej droge przez przypadek i... Chlopiec poczul na sobie jej spojrzenie i odwrocil sie. Tina wstrzymala oddech. Kiedy patrzyli na siebie przez okna samochodow w tym dziwnym, zoltym swietle, miala uczucie, ze lacza sie ze soba ponad przepascia czasu i przeznaczenia. Banka uludy szybko jednak pekla, poniewaz to nie byl Danny. Odwrocila wzrok i spojrzala na dlonie, ktore zacisnela tak mocno na kierownicy, ze az ja palce bolaly. -Cholera. Rozzloscila sie na siebie. Uwazala sie za twarda, kompetentna, mocno stapajaca po na ziemi kobiete, ktorej nic nie zbije z tropu, a okazalo sie, ze nie potrafi pogodzic sie ze smiercia syna. W pierwszym okresie, kiedy minal szok po pogrzebie, zaczela radzic sobie z trauma. Stopniowo, po trochu kazdego dnia, zostawiala Danny'ego za soba. Nie obylo sie bez bolu, poczucia winy, ciaglych lez i rozgoryczenia, ale jednoczesnie walczyla stanowczo i z determinacja. Przez ostatni rok zaczela robic kariere, gdyz z zapamietaniem oddala sie ciezkiej pracy, ktora dzialala jak morfina; czekala, az rana calkiem sie zasklepi. Kilka tygodni temu zaczela jednak staczac sie w ten koszmarny stan, ktory ogarnal ja po otrzymaniu wiadomosci o wypadku. Jej odrzucenie rzeczywistosci bylo rownie silne jak irracjonalne. Znowu odnosila wrazenie, ze jej dziecko zyje. Czas powinien byl odgrodzic ja od bolu, ale nic z tego, w ostatnich dniach zatoczyla pelne kolo i znow pograzyla sie w nieutulonym zalu. Chlopiec w kombi przed nia nie byl pierwszym dzieckiem, ktore wziela za Danny'ego. W ostatnich tygodniach widziala syna w innych autach, wsrod dzieci bawiacych sie na boiskach szkolnych, obok ktorych przejezdzala, na ulicach i w kinie. Nawiedzal ja takze sen, w ktorym Danny wciaz zyl. Za kazdym razem, przez kilka godzin po obudzeniu, brakowalo jej sil, zeby zmierzyc sie z prawda. Wmawiala sobie, ze sen jest zapowiedzia powrotu syna, ktory w jakis sposob przezyl i ze wkrotce bedzie mogla go wziac w ramiona. Byla to piekna fantazja, ale nie mogla zyc nia zbyt dlugo. Chociaz bronila sie przed ponura prawda, rzeczywistosc w koncu wygrywala, a ona zalamywala sie, gdyz musiala przyznac, ze sen nie jest zadna zapowiedzia. Jednoczesnie wiedziala, ze kiedy znowu jej sie przysni, znajdzie w nim pokrzepienie, jak wielokrotnie wczesniej. To nie bylo dobre. To chore, skarcila sie w duchu. Podniosla wzrok i zobaczyla, ze chlopiec w kombi wpatruje sie w nia uwaznie. Ze zloscia przyjrzala sie swoim zacisnietym dloniom i puscila kierownice. Slyszala, ze zal potrafi doprowadzic czlowieka do obledu, i swiecie w to wierzyla. Nie zamierzala dopuscic, zeby ja to spotkalo. Musi byc twarda dla siebie, zeby nie stracic kontaktu z rzeczywistoscia - nawet jesli nie bedzie to przyjemne. Trzeba odegnac nadzieje. Kochala Danny'ego jak nikogo na swiecie, ale on odszedl. Zgnieciony na smierc wraz z czternastoma innymi chlopcami w czasie wypadku autobusowego. Jedna z ofiar wiekszej tragedii. Zmasakrowany nie do poznania. Martwy. Zimny. Rozkladajacy sie. W trumnie. Pod ziemia. Na zawsze. Dolna warga zaczela jej drzec. Chciala plakac, lzy przynioslyby ulge, ale sie nie rozplakala. Chlopiec w chevrolecie przestal sie nia interesowac. Znowu spogladal w strone drzwi do sklepu i czekal. Tina wysiadla z hondy. Nocne powietrze bylo przyjemnie chlodne i suche jak na pustyni. Wziela gleboki oddech i weszla do sklepu, gdzie panowalo przenikliwe zimno, a ostre swiatlo fluorescencyjne, nie sprzyjalo fantazjowaniu. Kupila karton odtluszczonego mleka i bochenek porcjowanego, dietetycznego pelnoziarnistego chleba. Nie byla juz tancerka; teraz pracowala za kurtyna w dziale produkcji, ale zarowno jej organizm, jak i psychika najlepiej sie czuly, kiedy wazyla nie wiecej niz w czasach, gdy wystepowala. Piec minut pozniej dotarla do domu. Mieszkala w skromnym domku w cichej okolicy. Galezie drzewek oliwnych i krzewow herbacianych leniwie szumialy w bryzie z pustyni Mojave. W kuchni Tina zrobila dwa tosty. Posmarowala je cienka warstwa masla orzechowego, nalala sobie szklanke odtluszczonego mleka i usiadla do stolu. Tost z maslem orzechowym nalezal do przysmakow Dan-ny'ego, nawet kiedy byl jeszcze malutki i bardzo grymasil przy jedzeniu. Mowil o nim: "Kanapka z paslem osechowym". Zamknela oczy i zula powoli; widziala syna oczami wyobrazni - trzylatek z buzia wymazana maslem orzechowym usmiecha sie do niej i prosi: "Jesce pasla osechowego". Otworzyla gwaltownie oczy, poniewaz obraz byl tak sugestywny, ze bardziej przypominalo to wizje niz wspomnienie. Nie chciala pamietac tego tak dokladnie. Bylo juz za pozno. Poczula ucisk w piersiach i polozyla glowe na stole. Rozplakala sie. * * * Tej nocy Tinie znowu sie snilo, ze Danny gdzies zyje. Uratowany, w jakis cudowny sposob. Potrzebuje jej.We snie stal na krawedzi urwiska, a Tina po drugiej stronie przepasci. Danny ja wzywal. Byla zrozpaczona, poniewaz nie wiedziala, jak sie do niego dostac. Jednoczesnie z kazda chwila niebo robilo sie coraz ciemniejsze; masywne chmury burzowe, niczym piesci niebianskich gigantow, wyciskaly z dnia ostatnie promienie swiatla. Nawolywania Danny'ego i jej odpowiedzi stawaly sie coraz bardziej przejmujace, poniewaz czuli, ze musza odnalezc sie przed zapadnieciem zmroku lub pozegnac na zawsze. W nadchodzacej nocy cos czekalo na chlopca, cos przerazajacego, co porwie go, jesli tylko zostanie sam. Nagle niebo przeciela blyskawica, chwile pozniej przetoczyl sie odglos grzmotu i noc zakryla sie zaslona tak doskonala, ze zdawala sie nieskonczona czernia. Tina Evans usiadla na lozku pewna, ze slyszala jakis odglos w domu. Nie chodzilo wcale o uderzenie pioruna w jej snie. Dzwiek, ktory ja obudzil, byl prawdziwy. Nasluchiwala uwaznie gotowa zrzucic koldre i wyskoczyc z lozka. Wszedzie panowala cisza. Powoli wrocily watpliwosci. Ostatnio byla wyjatkowo nerwowa i to nie pierwsza noc, kiedy czula, ze do jej domu ktos sie zakradl. W ostatnich dwoch tygodniach cztery czy piec razy wyjmowala pistolet z szafki nocnej i przetrzasywala caly budynek, pokoj po pokoju. Oczywiscie ani razu nikogo nie znalazla. Te omamy sluchowe to wynik stresu, jaki ostatnio odczuwala. Moze jednak slyszala, odglos gromu ze swego snu. Przez kilka minut czuwala w ciemnosciach, ale noc byla tak spokojna, ze w koncu musiala uznac, ze jest sama w domu. Jej serce odzyskalo normalny rytm i opadla na poduszke. W takich chwilach zalowala, ze nie ma przy niej Michaela. Zamknela oczy i wyobrazila sobie, jak lezy obok niego, jak siega po omacku, dotykajac go, glaszczac, przytulajac sie do niego, zeby w jego ramionach znalezc ukojenie. Pocieszylby ja i przytulil, a ona bezpiecznie by usnela. Tyle ze gdyby byli teraz razem, wcale by to tak nie wygladalo. Klociliby sie, zamiast kochac. Jej afektacja bylaby mu nie w smak i odtracilby ja, wyszukujac jakis powod do klotni. Wystarczylby mu najmniejszy pretekst, zeby przeksztalcic sprzeczke w regularna wojne domowa. Tak to wlasnie wygladalo w czasie ostatnich miesiecy ich wspolnego pozycia. Michael az kipial nienawiscia, zawsze szukajac okazji, zeby wyzyc sie na niej. Poniewaz Tina kochala Michaela do samego konca, ciezko przezyla rozpad ich zwiazku. Nie ma co ukrywac, ze odetchnela z ulga, kiedy bylo juz po wszystkim. Stracila syna i meza w tym samym roku, najpierw meza, a nastepnie syna. Syn zniknal w grobie, a meza porwal wiatr odnowy. W ciagu dwunastu lat malzenstwa Tina stala sie inna, o wiele bardziej zlozona osoba niz w dniu ich slubu, ale Michael pozostal taki sam. W dodatku nie akceptowal przemiany, ktora przeszla. Zaczeli jako kochankowie, dzielac sie kazdym okruchem wspolnie spedzonego czasu: triumfami i porazkami, wszystkimi radosciami i smutkami. Rozwodzili sie jako zupelnie obcy ludzie. Mimo ze Michael wciaz mieszkal w tym samym miescie, nie dalej niz o mile od niej, pod pewnymi wzgledami byl rownie nieosiagalny i odlegly jak Danny. Westchnela z rezygnacja i otworzyla oczy. Opuscila ja sennosc, choc wiedziala, ze powinna jeszcze odpoczac. Rano musi byc swieza i gotowa do pracy. Jutrzejszy - trzydziesty grudnia - dzien mial byc jednym z najwazniejszych dni w jej zyciu. Nigdy wczesniej ta data nie miala dla niej tak szczegolnego znaczenia. Jednak ten trzydziesty grudnia zdecyduje o calej jej karierze. Od pietnastu lat, odkad skonczyla osiemnascie lat, a dwa lata przed poznaniem Michaela, Tina Evans mieszkala i pracowala w Las Vegas. Zaczela kariere jako tancerka - nie tancereczka w klubie nocnym, ale prawdziwa tancerka - w Lido de Paris, gigantycznym przedstawieniu hotelu Stardust. Te megaprodukcje mozna bylo zobaczyc jedynie w Las Vegas, gdyz tam rok po roku wystawiano wielomilionowe przedstawienie, bez ogladania sie na zyski. Na dekoracje, kostiumy, wykonawcow i obsluge techniczna wydawano tak niesamowite sumy, ze hotel mogl mowic o szczesciu, jesli ze sprzedazy biletow i drinkow zwrocil mu sie choc ulamek poniesionych nakladow. Tak naprawde przedstawienie bylo jedynie zacheta, atrakcja, ktorej celem bylo przyciagniecie kazdego wieczoru do hotelu kilku tysiecy osob. W drodze na przedstawienie i z powrotem tlum mijal stoly do gry w kosci, blackjacka, ruletke i rzedy blyszczacych jednorekich bandytow. Tu wlasnie rodzil sie zysk. Tina uwielbiala tanczyc w Lido i wystepowala w przedstawieniu przez dwa i pol roku, az dowiedziala sie, ze jest w ciazy. Wziela wolne w czasie ciazy, a po urodzeniu Danny'ego spedzila z nim w domu kilka pierwszych miesiecy. Kiedy Danny skonczyl pol roku, Tina rozpoczela treningi, zeby wrocic do formy. Po trzech miesiacach ciezkiej pracy zdobyla miejsce w obsadzie nowego przedstawienia. Zrecznie godzila obowiazki tancerki i matki, mimo ze nie zawsze bylo to latwe: kochala Danny'ego i uwielbiala swoja prace, a dodatkowe obowiazki tylko dodawaly jej sil. Piec lat temu, na swoje dwudzieste osme urodziny, Tina uswiadomila sobie, ze w najlepszym razie bedzie jeszcze tanczyla dziesiec lat. Postanowila pozostac w biznesie, ale zmienic zawod, zanim pojdzie w odstawke w wieku trzydziestu osmiu lat. Udalo jej sie zdobyc posade choreografa w tandetnym przedstawieniu, ktore z zalosnym efektem staralo sie nasladowac wielomilionowe Lido. Po pewnym czasie przejela takze obowiazki kostiumologa. Przez nastepne lata pracowala na podobnych stanowiskach w coraz wiekszych produkcjach wystawianych w salach widowiskowych hoteli, a nastepnie na malych scenach na czterysta, piecset osob w drugorzednych hotelach. Wreszcie dostala szanse wyrezyserowania rewii, a pozniej wyrezyserowania i wyprodukowania nastepnej. Zaczela zdobywac uznanie w zamknietym swiatku rozrywki Vegas i wierzyla, ze stoi u progu sukcesu. Niecaly rok temu, wkrotce po smierci Danny'ego, Tina dostala propozycje wyrezyserowania i wspolprodukowania olbrzymiego przedstawienia wartego dziesiec milionow dolarow, ktore zamierzano wystawic na glownej scenie z dwoma tysiacami miejsc w Zlotej Piramidzie, jednym z najwiekszych i najbardziej luksusowych hoteli w Vegas. Z poczatku uznala, ze to wyjatkowo niesprawiedliwe, ze tak cudowna szansa pojawia sie, zanim skonczyla sie jej zaloba, jakby pozbawiony uczuc los uznal, ze wyrowna rachunki za strate syna ta propozycja wymarzonej pracy. Mimo ze Tina byla zgorzkniala i w depresji, mimo ze czula sie wypalona i bezuzyteczna - lub moze wlasnie z tego powodu - przyjela oferte. Nowe przedstawienie nosilo tytul NagaMagia!, poniewaz na pokazy rewiowe pomiedzy glownymi popisami tanecznymi skladaly sie sztuczki magiczne, w calym przedstawieniu wykorzystano wiele efektow specjalnych, a sily nadprzyrodzone stanowily temat przewodni. Tina nie wymyslila tytulu, ale wiekszosc przedstawienia zrodzila sie w jej glowie i byla dumna ze swojego osiagniecia, lecz takze bardzo wyczerpana. Ostatni rok zamazywal sie w pamieci ciagami dwunasto- i czternastogodzinnych dni pracy, bez wakacji i prawie bez weekendow. Mimo nawalu pracy przy NagiejMagii! jedynie z najwyzszym trudem udalo jej sie pogodzic ze smiercia Danny'ego. Przed miesiacem po raz pierwszy poczula, ze w koncu uporala sie z bolem. Potrafila myslec o synu bez lez, a nawet pojsc na jego grob bez poczucia zalu. Po raz pierwszy od roku czula spokoj, a nawet troche radosci, jesli to w ogole mozliwe. Nigdy o nim nie zapomni, o cudownym dziecku, ktore bylo czescia niej, ale nie musiala juz zyc na poboczu ziejacej pustka dziury, ktora zostawila w niej jego strata. Rana byla jeszcze bardzo swieza, ale zaczynala sie goic. Tak myslala miesiac temu. Jeszcze przez jakis tydzien czy dwa sprawy zmierzaly w dobrym kierunku. Wtedy pojawily sie sny bez porownania gorsze niz te, ktore nawiedzaly ja zaraz po tragedii. Mozliwe, ze lek przed ocena NagiejMagii! przez publicznosc budzil wiekszy niepokoj o Danny'ego. Za niecale siedemnascie godzin - o dwudziestej trzydziestego grudnia - hotel Zlota Piramida zorganizuje prapremiere tylko dla VIP-ow, a nastepnego wieczoru, w sylwestra, NagaMagia! zostanie pokazana publicznosci. Jesli widzowie zaakceptuja przedstawienie, jak na to liczyla, nie bedzie sie musiala martwic o pieniadze. Kontrakt zapewnial jej dwa i pol procent ze sprzedazy biletow liczonych po pierwszych pieciu milionach, ale nie obejmowal dochodow z serwowanych drinkow. Jesli NagaMagia! stanie sie hitem i wypelni hotel na nastepne cztery, piec lat, jak to czesto bywalo z odnoszacymi sukces przedstawieniami w Vegas, Tina zostanie multimilionerka. Oczywiscie jezeli spektakl okaze sie klapa, Tina wroci do realizowania tanich widowisk w pokatnych dziurach, a jej kariera bedzie skonczona. Showbiznes zawsze byl bezlitosny. Tina miala wiec powody do napadow leku. Jej obsesyjny strach przed wlamywaczami, koszmarne sny o Dannym, nowy atak zalu - wszystko to bralo sie z niepokoju o NagaMagia! Jesli tak, to objawy powinny ustapic, kiedy los przedstawienia bedzie juz znany. Musiala tylko przetrwac kilka nastepnych dni, aby znow zaczac dochodzic do siebie. Teraz jednak bezwzglednie potrzebowala snu. O dziesiatej rano Tina miala spotkanie z dwoma agentami biur podrozy, ktorzy zamierzali zarezerwowac osiem tysiecy biletow w ciagu trzech pierwszych miesiecy przedstawienia. O pierwszej caly zespol i obsluga powinni sie zebrac na ostatnia probe. Poprawila poduszki i koldre, wygladzila krotka koszule nocna, w ktorej spala. Sprobowala sie zrelaksowac, zamykajac powieki i wyobrazajac sobie delikatna fale glaszczaca srebrny piasek plazy. Lup! Gdzies w domu cos upadlo. Musial to byc jakis duzy przedmiot, poniewaz odglos poderwal ja na rowne nogi. Cokolwiek to bylo... samo nie spadlo. Musialo zostac stracone. Ciezkie przedmioty nie spadaja same w pustych pokojach. Wsluchala sie w cisze. Po chwili dobiegl ja kolejny, cichszy odglos. Nie trwal dostatecznie dlugo, zeby Tina zidentyfikowala jego zrodlo, ale wyczula w nim skradanie sie. Tym razem nie bylo to wyimaginowane niebezpieczenstwo. Ktos wtargnal do jej domu. Usiadla na krawedzi lozka i wlaczyla lampke nocna. Wysunela szuflade stojacej obok szafki. Pistolet byl naladowany. Odbezpieczyla go. Zamarla, nasluchujac. W kruchej ciszy pustynnej nocy miala wrazenie, ze wyczuwa obecnosc wlamywacza. Wstala z lozka i wlozyla kapcie. Podeszla na palcach do drzwi sypialni. Przez chwile zastanawiala sie, czy nie zadzwonic po policje, ale bala sie, ze zrobi z siebie idiotke. Co bedzie, jesli przyjada na sygnale... i nikogo nie znajda? Gdyby wzywala policje za kazdym razem, kiedy uwazala, ze ktos wlamal sie do jej domu, to dawno by ja uznano za wariatke. Byla zbyt dumna, zeby pogodzic sie z mysla, ze kilku macho w mundurach wezmie ja za histeryczke i bedzie nasmiewac sie z niej przy paczkach i kawie. Sama przeszuka dom. Trzymajac bron skierowana lufa ku gorze, wprowadzila pocisk do komory. Wziela gleboki oddech, otworzyla cicho drzwi i wysliznela sie na korytarz. 2 Tina przeszukala caly dom, poza pokojem Danny'ego, ale nie znalazla wlamywacza. Niemal wolalaby zastac kogos kryjacego sie w kuchni czy skulonego w szafce, niz zostac zmuszona do zajrzenia w miejsce, gdzie smutek zadomowil sie na stale. Teraz nie miala wyjscia.Troche ponad rok przed smiercia Danny zaczal sypiac w kaciku do nauki, ktory znajdowal sie po przeciwnej stronie domu niz sypialnia rodzicow. Niedlugo po swoich dziesiatych urodzinach chlopiec poprosil o wiekszy pokoj, ktory zapewnilby mu wiecej prywatnosci niz dotychczasowy. Michael i Tina pomogli mu przeniesc rzeczy, a nastepnie wstawili sofe, fotel, stolik do kawy i telewizor do jego dawnego pokoiku. W tym czasie Tina byla pewna, ze Danny zdawal sobie sprawe z nocnych klotni, jakie Michael urzadzal w sypialni. Podejrzewala, ze zdecydowal sie przeniesc, zeby ich nie slyszec. Michael i Tina wtedy jeszcze nie zaczeli krzyczec na siebie; klocili sie, nie podnoszac glosu, czasami nawet szeptem, ale Danny pewnie dostatecznie wiele uslyszal, by sie domyslic, ze maja problemy. Tinie bylo przykro, ze Danny dowiedzial sie o ich nieporozumieniach malzenskich, ale nie rozmawiala z nim o tym; niczego nie tlumaczyla ani nie probowala dodawac mu otuchy, glownie dlatego, ze nie wiedziala, co powinna powiedziec. Z pewnoscia nie mogla sie podzielic z synem wlasna opinia: Danny, kochanie, nie przejmuj sie odglosami, jakie w nocy dochodza z naszego pokoju. Twoj tata przechodzi kryzys osobowosci. Ostatnio zachowuje sie jak duren, ale na pewno mu to przejdzie. To byl drugi powod, dla ktorego nie chciala wtajemniczac syna w ich klopoty - byla pewna, ze sa tymczasowe. Kochala meza i swiecie wierzyla, ze sila milosci odbuduje ich zwiazek. Pol roku pozniej doszlo do separacji, a po kolejnych pieciu miesiacach byli juz po rozwodzie. Teraz, pragnac jak najszybciej zakonczyc poszukiwania wlamywacza - ktory coraz bardziej wygladal na wyimaginowanego, jak wszyscy poprzedni - otworzyla drzwi do pokoju syna. Wlaczyla swiatlo i weszla do srodka. Pusto. Trzymajac w wyprostowanej rece pistolet, podeszla do szary, zawahala sie i szybko odsunela drzwi. Takze i tutaj nikt sie nie ukrywal. Byla sama w domu. Patrzac na rzeczy zgromadzone na polkach i wieszakach: buty, dzinsy, spodnie, koszule, swetry, niebieska baseballowke z logo Dodgersow, garnitur, ktory Danny nosil na specjalne okazje, poczula, jak zaciska jej sie gardlo. Zamknela szybko szafe i oparla sie o nia plecami. Mimo ze od pogrzebu minal rok, nie potrafila sie pozbyc tego wszystkiego. Nie wiedziala czemu, ale rozdanie rzeczy syna byloby smutniejsze niz patrzenie, jak jego trumna znika pod ziemia. Zatrzymala nie tylko ubrania: caly pokoj wygladal tak, jak Danny go zostawil. Lozko bylo zaslane, a na polce stalo kilkanascie figurek bohaterow filmow science fiction. W biblioteczce znajdowalo sie ponad sto ksiazek uporzadkowanych alfabetycznie. W kacie znalazlo miejsce biurko Danny'ego. Jedna polowe zajmowaly tubki z klejem, buteleczki z farbami i narzedzia modelarskie ustawione rowniutko jak na paradzie. Druga polowa byla pusta, tak zeby Danny mogl zabrac sie do pracy. W gablocie umieszczono dziewiec modeli samolotow, a trzy kolejne zwisaly na linkach z sufitu. Sciany byly ozdobione rowno rozwieszonymi plakatami: trzema z gwiazdami baseballu i piecioma z jakimis potworami z horrorow. W przeciwienstwie do rowiesnikow Danny dbal o porzadek i czystosc. Chcac to uszanowac, Tina polecila pani Neddler, sprzataczce, ktora przychodzila dwa razy w tygodniu, zeby odkurzala pokoj chlopca, jakby nic sie nie stalo. Wszystko w pokoju bylo rownie nienaganne jak zawsze. Przygladajac sie zabawkom i budzacym zalosc skarbom syna, Tina nie po raz pierwszy uswiadomila sobie, ze nie powinna utrzymywac pokoju w takim stanie, jakby to bylo muzeum albo swiatynia. Dopoki nie ruszala jego rzeczy, ludzila sie, ze Danny nie umarl, tylko wyszedl gdzies na chwile i zaraz wroci do swojego zycia, jakby nic sie nie stalo. Nagle przestraszyla jata slabosc, ktora nie pozwalala uprzatnac pokoju; po raz pierwszy pomyslala, ze to zapowiedz choroby umyslowej. Powinna wreszcie pozwolic umarlym odejsc. Jesli te koszmary nocne mialy sie kiedykolwiek skonczyc, jesli miala raz na zawsze uporac sie z zalem, to musi zaczac od tego pokoju, pokonac irracjonalna potrzebe zachowania tego miejsca w stanie nienaruszonym. Postanowila, ze posprzata pokoj w czwartek, w Nowy Rok. Zarowno prapremiera dla VIP-ow, jak i premiera NagiejMagii! beda juz za nia. Bedzie mogla odpoczac i wziac kilka dni wolnego. Zacznie od spakowania wszystkich zabawek i ubran do pudel. Gdy tylko podjela te decyzje, poczula, jak zakumulowana w niej energia powoli odplywa. Ze zmeczenia uginaly sie pod nia nogi, byla gotowa pasc na lozko i zasnac. Odwracajac sie do drzwi, zobaczyla sztalugi, zatrzymala sie i cofnela do pokoju. Danny lubil rysowac i sztalugi z tablica po drugiej stronie wraz z pudelkiem olowkow, kredek i farb byly prezentem na jego dziewiate urodziny. Kiedy Tina ostatni raz odwiedzala pokoj, sztalugi staly za lozkiem oparte o sciane. Teraz jednak wywrocily sie, tak ze podstawa opierala sie o sciane, a tablica zsunela sie i upadla na stol, zahaczajac po drodze o elektroniczny statek kosmiczny. To wlasnie ten odglos musiala uslyszec. Nie miala jednak pojecia, co moglo spowodowac upadek sztalug. Same przeciez sie nie wywrocily. Odlozyla pistolet, obeszla lozko i postawila sztalugi, zebrala fragmenty statku i polozyla na stole. Kiedy podniosla z ziemi rozsypane kredki i filcowa wycieraczke, zobaczyla, ze na tablicy widnialy dwa slowa: NIE UMARL Zmarszczyla brwi.Nic nie bylo tam napisane, kiedy Danny wybieral sie na wycieczke z reszta klasy. Tablica byla takze czysta, kiedy ostatnio wchodzila do pokoju. Dopiero teraz, kiedy dotknela palcami napisanych liter, przyszlo jej do glowy, co one moga znaczyc. Zupelnie jak gabka, w ktora wsiaka wilgoc, poczula jak z matowej powierzchni przenika do jej ciala chlod. Nie umarl. Zaprzeczenie smierci Danny'ego. Pelna zlosci odmowa zaakceptowania ponurej prawdy. Wyzwanie rzucone rzeczywistosci. Czy to mozliwe, ze w jednym z napadow zalu, w chwili szalonej rozpaczy przyszla do pokoju syna i napisala kreda te slowa? Nie pamietala nic takiego. Jesli to ona zostawila te wiadomosc, to znaczy, ze ma zacmienia, jakas forme chwilowej amnezji, ktorej nawet nie jest swiadoma. Albo lunatykuje. Nie mogla zaakceptowac zadnej z tych ewentualnosci. Dobry Boze, przeciez to niemozliwe. Te slowa musialy byc tu wczesniej. Danny musial je napisac przed smiercia. Jego charakter pisma byl rowny i porzadny, a nie niedbaly jak w tej wiadomosci, ale to on musial napisac. Musial. A rozbity statek kosmiczny to nawiazanie do wypadku autobusowego. Danny, rzecz jasna, pisal o czyms innym, a ponura interpretacja, ktora nasuwala sie teraz, po jego smierci, byla tylko makabrycznym zbiegiem okolicznosci. Nie chciala rozwazac innych mozliwosci, poniewaz byly zbyt przerazajace. Objela sie rekami. Miala lodowate dlonie; czula, jak zimno przenika przez szlafrok. Drzac na calym ciele, dokladnie starla tablice, wziela pistolet i wyszla z pokoju, zamykajac za soba drzwi. Byla calkowicie rozbudzona, a potrzebowala jeszcze snu. Rano czekalo na nia sporo obowiazkow. Najwazniejszy dzien. Poszla do kuchni i wyjela z szafki przy zlewozmywaku butelke wild turkey. Byl to ulubiony bourbon Michaela. Wlala dwa kieliszki whisky do szklanki. Wprawdzie rzadko pila alkohol, co najwyzej lampke wina od wielkiego swieta, to jednak oproznila szklanke dwoma duzymi lykami. Skrzywila sie, czujac pieczenie. Zastanawiala sie, jak Michael mogl wychwalac lagodnosc tego alkoholu, zawahala sie i nalala sobie kolejna porcje. Wypila ja szybko, jak dziecko zazywajace lekarstwo, i odstawila butelke. W lozku nakryla sie koldra pod szyje, zamknela oczy i starala sie nie myslec o sztalugach. Po chwili przed oczyma pojawil sie obraz tablicy. Kiedy nie udalo jej sie go odegnac, sprobowala go zmienic, wycierajac w wyobrazni nabazgrane slowa. Jednak zaraz litery pojawily sie ponownie: NIE UMARL. Z uporem wracaly za kazdym razem, kiedy je wytarla. Od whisky zaczelo krecic jej sie w glowie i w koncu zapadla w mocny sen. 3 We wtorkowy wieczor Tina ogladala probe kostiumowa NagiejMagii! ze srodkowego rzedu sali rewiowej Zlotej Piramidy.Teatr mial ksztalt gigantycznego wachlarza rozposcierajacego sie pod wysoka kopula sufitu. Sala zwezala sie ku scenie na przemian szerokimi i waskimi galeriami. W szerokich pasazach ustawione byly pod katem prostym do sceny dlugie stoly nakryte bialymi obrusami. Waskie galerie zabudowano lukowato ustawionymi boksami z komfortowymi sofami, odgradzajacymi szerokie przejscie od niskiej balustrady. W centrum znajdowala sie olbrzymia scena, kolos stworzony na potrzeby Las Vegas i o polowe wiekszy od najwiekszych scen na Broadwayu. Byla tak wielka, ze samolot DC-9 nie zajalby nawet polowy jej powierzchni - pomysl ten zrealizowano kilka lat wczesniej na podobnej scenie w Reno w czasie jednego z przedstawien. Zreczne wykorzystanie granatowego pluszu, ciemnej skory, krysztalowych zyrandoli, grubych dywanow i efektow tworzonych przez oswietlenie pozwalalo na stworzenie atmosfery intymnosci rodem z przytulnego kabaretu, mimo rozmiarow calej sali. Tina siedziala w trzecim rzedzie, nerwowo popijajac wode z lodem i ogladajac przedstawienie. Proba kostiumowa przebiegala bez problemow. Przy siedmiu wielkich popisowych show, pieciu pokazach rewiowych, czterdziestu dwoch tancerkach, czterdziestu dwoch tancerzach, pietnastu tancerkach rewiowych, dwoch piosenkarzach, dwoch piosenkarkach (w tym jednej z temperamentem), czterdziestu siedmiu osobach z obslugi technicznej, dwudziestoosobowej orkiestrze, jednym sloniu, jednym lwie, dwoch czarnych panterach, szesciu psach mysliwskich i dwunastu bialych golebiach logistyka byla nieprawdopodobnie skomplikowana. Rok ciezkiej pracy zaowocowal wykonaniem wrecz bezblednym. Pod koniec wykonawcy i ekipa zebrali sie na scenie, zeby sobie pogratulowac, sciskajac sie i calujac z radosci. W powietrzu wyczuwalo sie napiecie, triumf i nerwowe oczekiwanie na ocene. Joel Bandiri, wspolproducent przedstawienia, ogladal wystepy z pierwszego rzedu przeznaczonego dla VIP-ow, gdzie beda zasiadac najwieksi hazardzisci i inni przyjaciele hotelu. Gdy tylko przedstawienie sie skonczylo, Joel poderwal sie z miejsca, puscil sie biegiem przejsciem miedzy rzedami, a nastepnie na trzecia galerie. -Udalo sie! - wykrzyczal, zblizajac sie do Tiny. - Dokonalismy tego! Tina wysliznela sie zza stolika. -Mamy hit, mala! - Joel porwal ja w ramiona, zostawiajac wilgotny pocalunek na jej policzku. Tina z entuzjazmem odwzajemnila uscisk. -Tak myslisz? Naprawde? -Czy tak mysle? Ja to wiem! To megahit! To wlasnie mamy. Prawdziwy megahit! Gigahit! -Dzieki, Joel. Och, dzieki, dzieki, dzieki. -Mnie? A za co mnie dziekujesz? -Za danie mi szansy. -Mala, to nie byla zadna przysluga. Zapracowalas na to sama. Wyharowalas kazdy cent tego przedstawienia, a ja od poczatku bylem pewien, ze ci sie uda. Tworzymy niezly zespol. Gdyby kto inny porwal sie na to, powstalby gigantyczny chaos. Ale ty i ja dokonalismy tego. Mamy prawdziwy hit. Joel byl smiesznym malym czlowieczkiem: metr szescdziesiat, pulchny, choc nie gruby, z kreconymi kasztanowymi wlosami, ktore wygladaly, jakby ktos przepuscil przez niego prad. Jego twarz, rownie szeroka i pocieszna jak u komika, potrafila rozciagac sie niczym guma i prezentowac najrozniejsze miny. Joel nosil niebieskie dzinsy, tania niebieska koszule i jakies dwiescie tysiecy dolarow w sygnetach. Na kazdej dloni mial po szesc, niektore z brylantami, inne ze szmaragdami, jeden z olbrzymim rubinem, a inny z jeszcze wiekszym opalem. Jak zawsze sprawial wrazenie, jakby sie czegos nacpal i az tryskal energia. Nawet kiedy przestal sciskac Tine, nie mogl ustac spokojnie. Gdy mowil o przedstawieniu, nieustannie przestepowal z nogi na noge, wiercil sie, obracal, gestykulowal zamaszyscie, machajac upstrzonymi bizuteria dlonmi jak prestidigitator. W wieku czterdziestu szesciu lat byl jednym z najbardziej poszukiwanych producentow w Las Vegas i mial za soba dwadziescia lat wystawiania samych hitow. Napis "Joel Bandiri zaprasza" na plakatach byl gwarancja najwyzszej klasy rozrywki. Joel zainwestowal czesc zyskow w nieruchomosci w Las Vegas, udzialy w dwoch hotelach, salon samochodowy i male kasyno na przedmiesciach. Byl tak bogaty, ze mogl do konca zycia nic nie robic, zyjac w luksusie, do ktorego przywykl. Jednak Joel nigdy w zyciu nie zrezygnowalby z pracy dobrowolnie. Kochal to, co robil. Prawdopodobnie skona na scenie w czasie rozwiazywania jednego z zawilych problemow produkcyjnych. Joel widzial przedstawienia Tiny na scenach Las Vegas i zaskoczyl ja, oferujac stanowisko koproducenta NagiejMagii! Z poczatku nie byla pewna, czy powinna przyjac jego oferte. Joel mial reputacje perfekcjonisty wymagajacego najwyzszych poswiecen od swoich pracownikow. Tina bala sie takze odpowiedzialnosci za dziesieciomilionowy budzet. Praca przy takim przedsiewzieciu nie byla po prostu kolejnym szczeblem na drabinie, ale olbrzymim skokiem. Joel przekonal ja, ze bez trudu potrafi dotrzymac mu kroku i sprostac wymaganym standardom. Pomogl odkryc drzemiace w niej poklady energii, a takze talenty, z ktorych nie zdawala sobie sprawy. Byl dla niej nie tylko cenionym wspolnikiem, ale takze wspanialym przyjacielem i starszym bratem. Wygladalo na to, ze udalo im sie stworzyc wspaniale widowisko. Tina stala w tym pieknym teatrze, spogladajac na kolorowo ubranych ludzi klebiacych sie na scenie ponizej, patrzyla na rozciagnieta w usmiechu twarz Joela, sluchala, jak rozplywa sie nad ich wspolna praca i byla tak szczesliwa, jak dawno jej sie to nie zdarzylo. Jesli jeszcze widzowie na przedstawieniu dla VIP-ow przyjma entuzjastycznie jej dzielo, to bedzie musiala uwiazac sobie u nog kule, zeby nie odfrunac z radosci. Dwadziescia minut pozniej, o pietnastej czterdziesci piec, Tina wyszla na gladki chodnik przed hotelem i podala bilet parkingowemu. Stala w cieplym popoludniowym sloncu, czekajac na swoja honde, nie mogla przestac sie usmiechac. Odwrocila sie i spojrzala na hotel kasyno Zlota Piramide. Jej przyszlosc nierozerwalnie wiazala sie z tym kiczowatym, choc robiacym wrazenie kolosem ze stali i betonu. Ciezkie, obrotowe drzwi z brazu i szkla blyszczaly w sloncu, gdy wypuszczaly falami ludzi. Mur z rozowego kamienia ciagnal sie na kilkadziesiat metrow po obu stronach wejscia; pozbawione okien sciany ozdobiono jaskrawymi, gigantycznymi monetami z kamienia, ktore wystrzeliwaly w gore obfitym strumieniem z kamiennego rogu obfitosci. Sufit podjazdu dla samochodow lsnil setkami lamp; teraz wszystkie zarowki byly zgaszone, ale w nocy rozblyskiwaly oslepiajacym swiatlem, ktore zalewalo strugami gladkie posadzki wejscia. Piramida kosztowala ponad czterysta milionow dolarow i wlasciciele postarali sie, zeby bylo widac kazdego wydanego dolara. Tina podejrzewala, ze wielu ludzi mogloby uznac hotel za kiczowaty, symbol bezguscia, nawet brzydki, ale ona kochala to miejsce, poniewaz tutaj dostala pierwsza wielka szanse. Jak dotad trzydziesty grudnia byl ruchliwym, glosnym i podniecajacym dniem w Piramidzie. Po wzglednie spokojnym swiatecznym tygodniu przez drzwi kasyna wlewal sie nieprzerwany strumien gosci. Z rezerwacji wynikalo, ze Nowy Rok w Las Vegas pobije wszystkie rekordy. Piramida, z trzema tysiacami pokoi, nie miala juz wolnych miejsc, podobnie jak wszystkie inne hotele w miescie. Kilka minut po jedenastej sekretarka z San Diego wlozyla piec dolarow do automatu do gier i wygrala prawie pol miliona dolarow. Wiesci o rekordowej wygranej dotarly nawet za kulisy. Troche przed dwunasta dwoch graczy z Dallas zasiadlo do blackjacka i w ciagu trzech godzin przegrali cwierc miliona dolarow; smiejac sie i dowcipkujac, odeszli od stolu w poszukiwaniu innej gry. Carol Hirson, kelnerka od drinkow i przyjaciolka Tiny, opowiedziala jej o pechowych Teksanczykach. Carol blyszczaly przy tym oczy, poniewaz gracze dali jej w napiwku zielone zetony, jakby wlasnie wygrali, a nie stracili pieniadze. Za przyniesienie im kilku drinkow dostala tysiac dwiescie dolarow. Sinatra byl w miescie, w Ceasar Palace, najpewniej ostatni raz. Mimo osiemdziesiatki wzbudzal w Vegas wieksza sensacje niz jakakolwiek inna znana osobistosc. Wzdluz calego Stripu, a takze w mniej luksusowych, choc i tak wypelnionych po brzegi kasynach na przedmiesciach, czulo sie niezwykla energie i podekscytowanie. A za cztery godziny zacznie sie premiera NagiejMagii! Parkingowy przyprowadzil samochod Tiny i przyjal napiwek. -Zlam noge - zyczyl jej na odchodnym. -Nie dziekuje. Dotarla do domu pietnascie po czwartej. Miala dwie i pol godziny dla siebie, zanim znow bedzie musiala wracac do hotelu. Nie potrzebowala az tyle czasu, zeby wziac prysznic, umalowac sie i ubrac. Postanowila, ze spakuje rzeczy Danny'ego. Nadszedl wlasciwy moment, zeby zajac sie tym przykrym obowiazkiem. Byla w tak swietnym humorze, ze nie sadzila, aby widok pokoju syna zepsul jej nastroj. Nie ma co odkladac tego do czwartku, jak wczesniej planowala. Miala dosyc czasu, zeby przynajmniej zaczac: zapakowac ubrania w kartony. Kiedy weszla do pokoju, zobaczyla, ze tablica znowu sie wywrocila. Podniosla ja z ziemi i zastygla. Na tablicy widnialy dwa slowa: NIE UMARL Po plecach przeszedl jej dreszcz.Czy wczoraj w nocy, po tym jak wypila burbona, wrocila do pokoju i...? Nie. Nie miala zaniku pamieci. To nie ona napisala te slowa. Nie oszalala. Nie nalezala do osob, ktore zlamie cos takiego. Nawet cos takiego. Byla twarda. Zawsze chlubila sie swoja odpornoscia i niezniszczalnoscia. Zlapala filcowa szmatke i energicznie starla napis. Ktos robil jej bardzo nieprzyjemny dowcip. Kiedy jej nie bylo, dostal sie do domu i napisal te slowa na tablicy. Ktokolwiek to zrobil, nie chcial, by zapomniala o strasznej tragedii. Pod jej nieobecnosc do domu mogla tylko wchodzic Vivienne Neddler - sprzataczka. Miala przyjsc dzisiaj po poludniu, ale wczesniej odwolala wizyte i obiecala, ze przyjdzie na kilka godzin wieczorem, kiedy Tina juz wroci. Nawet gdyby Vivienne przyszla w ciagu dnia, to nigdy nie napisalaby tych slow na tablicy. Byla to bardzo mila starsza pani, przebojowa i niezalezna, na pewno nie nalezala do osob, ktore pozwolilyby sobie na tak okrutny zart. Przez chwile umysl Tiny krazyl bezladnie w poszukiwaniu potencjalnego sprawcy, kiedy nagle przyszlo jej do glowy jedno nazwisko. Miala podejrzanego, i to jedynego. Michael. Jej byly maz. W domu nie bylo sladu wlamania, zadnych znakow, ze ktos wywazal zamki, a Michael mial klucz. Tina nie zmienila zamkow po rozwodzie. Zalamany utrata syna Michael byl wyjatkowo okrutny dla Tiny po pogrzebie. Przez nastepne miesiace zrzucal na nia odpowiedzialnosc za smierc Danny'ego. To ona pozwolila chlopcu jechac na wycieczke skautow i przez nia zginal, gdy autobus runal w przepasc. Jednak wyjazd w gory byl dla Danny'ego spelnieniem najwiekszego marzenia na swiecie. Poza tym pan Jaborski, druzynowy, zabieral grupy dzieciakow na zimowe obozy przetrwania w gorach od szesnastu lat i nikomu do tej pory wlos nie spadl z glowy. Tak naprawde to nie zapuszczali sie wcale w dzicz, tylko schodzili kawalek z utartego szlaku. Wszystko zostalo zaplanowane na kazda okolicznosc. Chlopiec potrzebowal takiego doswiadczenia. Mialo byc bezpiecznie. Wszystko pod okiem opiekuna. Zapewniono ja, ze nie ma czym sie przejmowac. Skad mogla wiedziec, ze siedemnasta wyprawa pana Jaborskiego skonczy sie katastrofa. Jednak to ja Michael obwinial. Miala nadzieje, ze w ostatnich miesiacach przejrzal na oczy, ale najwyrazniej nie. Spojrzala na tablice i poczula, jak budzi sie w niej gniew. Michael zachowywal sie jak zlosliwy gowniarz. Nie rozumial, ze jej bol jest rownie silny jak jego? Co chcial udowodnic? Wsciekla pobiegla do kuchni, zlapala telefon i wykrecila numer Michaela. Po chwili uswiadomila sobie, ze przeciez jest w pracy i rozlaczyla sie. Przed oczyma miala bialy napis na czarnym tle: NIE UMARL. Zadzwoni do Michaela wieczorem, kiedy wroci z przyjecia po premierze. Byla pewna, ze skonczy sie pozno, ale tym razem nie przejmowala sie, ze go obudzi. Stala niezdecydowana w kuchni, starajac sie znalezc w sobie sile, zeby wrocic do pokoju syna i spakowac jego ubrania, jak to sobie zaplanowala. Czula jednak, ze brak jej odwagi. Nie mogla tam wrocic. Nie dzisiaj. Moze nawet nie przez nastepne kilka dni. Pieprzony Michael. W lodowce znalazla pol butelki bialego wina. Nalala sobie kieliszek i poszla z nim do lazienki. Za duzo pila. Wczoraj w nocy burbon. Dzis wino. Jeszcze niedawno rzadko uspokajala sie alkoholem, teraz stawalo sie to nawykiem. Gdy tylko upora sie z premiera, postara sie odstawic alkohol. Jednak w tej chwili potrzebowala go wrecz desperacko. Wziela dlugi prysznic. Stala pod strumieniem goracej wody przez kilka minut, az miesnie karku rozluznily sie i napiecie zniknelo. Po prysznicu zimne wino zrelaksowalo jeszcze bardziej jej cialo, choc nie potrafilo uspokoic umyslu i wypedzic niepokoju. Nie potrafila przestac myslec o tablicy. NIE UMARL 4 O osiemnastej piecdziesiat Tina stala ponownie za kulisami teatru. Panowal tu wzgledny spokoj, poza stlumionym szumem przypominajacym ryk morza, ktory dochodzil zza pluszowych kurtyn z widowni pelnej VIP-ow.Zostalo zaproszone tysiac osiemset osob: wielcy i mozni Las Vegas plus duzi gracze spoza miasta. Ponad tysiac piecset osob potwierdzilo przybycie. Armia kelnerow odzianych na bialo, kelnerek na niebiesko i pomocnikow kelnerow zaczela serwowac dania. Goscie mieli do wyboru filet mignon z sosem bernenskim lub homara w sosie maslanym, poniewaz Las Vegas bylo jedynym miejscem w kraju, gdzie ludzie nie przejmowali sie cholesterolem, przynajmniej na czas pobytu w miescie. W opetanej mania zdrowego odzywiania ostatniej dekadzie wieku jedzenie tlustych potraw bylo uznawane za bardziej pociagajacy - a jednoczesnie wiekszy - grzech niz zazdrosc, lenistwo, kradziez czy zdrada. O siodmej trzydziesci za kulisami juz wrzalo. Technicy po raz kolejny sprawdzali zmechanizowane elementy scenografii, polaczenia elektryczne i pompy hydrauliczne, ktore podnosily i opuszczaly fragmenty sceny. Pomocnicy przeliczali i ukladali rekwizyty. Szwaczki naprawialy rozdarcia i przyszywaly odprute treny, ktore zauwazono w ostatnim momencie. Wkolo biegaly fryzjerki i oswietleniowcy z waznymi zadaniami. Tancerze w czarnych smokingach czekali w napieciu na otwierajacy przedstawienie taniec, tworzac mila dla oka grupe szczuplych przystojniakow. Za kulisami zebralo sie tez kilkadziesiat tancerek i solistek. Niektore mialy na sobie satynowe sukienki z koronkami, inne kreacje z aksamitu ozdobionego krysztalami gorskimi, piorami, cekinami czy futrem. Kilka z nich bylo topless. Wiele dziewczat szykowalo sie jeszcze we wspolnej przebieralni, podczas gdy inne, juz ubrane, czekaly na korytarzu lub na krawedzi sceny, plotkujac o dzieciach, mezach czy przepisach kulinarnych, jakby byly sekretarkami, ktore wyszly na przerwe na kawe, a nie jednymi z najpiekniejszych kobiet na swiecie. Tina chciala zostac za kulisami, ale i tak nie mogla juz nic zmienic. NagaMagia! znalazla sie teraz w rekach wykonawcow i technikow. Dwadziescia piec minut przed rozpoczeciem przedstawienia Tina weszla do sali teatru, kierujac sie w strone honorowych miejsc w rzedzie dla VIP-ow, gdzie czekal na nia Charles Mainway, dyrektor generalny i glowny udzialowiec Zlotej Piramidy. Zatrzymala sie po drodze przy stoliku obok, gdzie siedzial Joel Bandiri z zona Eva i dwojgiem przyjaciol. Eva miala dwadziescia dziewiec lat i byla o siedemnascie lat mlodsza od meza, a przy wzroscie metr siedemdziesiat dwa o dziesiec centymetrow wyzsza od niego. Eva, ekstancerka, piekna i delikatna blondynka, zyla z Joelem od osmiu lat. Lekko scisnela dlon Tiny. -Nie przejmuj sie. Jestes za dobra, zeby zrobic klape. -Mamy hit, mala - jeszcze raz zapewnil ja Joel. Charles Mainway powital Tine cieplym usmiechem. Zachowywal sie i ubieral, jakby byl arystokrata, a grzywa siwych wlosow i jasne, niebieskie oczy pomagaly mu w tworzeniu tego wizerunku. Mial jednak grubo ciosane rysy, a w jego zylach nie plynela ani kropla blekitnej krwi. Naturalnie niski, ochryply glos zdradzal pochodzenie z ubozszej czesci Brooklynu, mimo lekcji wymowy i eleganckiego wyslawiania sie. Gdy tylko Tina wsliznela sie obok Mainwaya, pojawil sie szef kelnerow we fraku i napelnil jej kieliszek szampanem Dom Perignon. Helen Mainway, zona Charlesa, siedziala po jego lewej stronie. Helen miala wszystkie cechy, ktorych pragnal biedny Charlie: nienaganne maniery, wdziek i pewnosc siebie w kazdej sytuacji. Byla wysoka, szczupla, uderzajaco piekna i mimo piecdziesieciu pieciu lat nie wygladala na wiecej niz czterdziesci. -Tina, moja droga, poznaj naszego przyjaciela - powiedziala Helen, wskazujac czwarta osobe przy stole. - To Elliot Stryker. Elliot, ta piekna mloda dama to Christina Evans, ktora wyczarowala NagaMagie! -Ktora odrobine pomogla - poprawila Tina. - To Joel Bandiri jest odpowiedzialny za przedstawienie... zwlaszcza jesli zrobi klape. Stryker rozesmial sie. -Milo mi pania poznac, panno Evans. -Prosze mi mowic Tina. -W takim razie mam na imie Elliot. Byl przystojnym mezczyzna, sredniego wzrostu, okolo czterdziestki. Jego ciemne, gleboko osadzone oczy blyszczaly inteligencja i dowcipem. -Elliot jest naszym prawnikiem - wyjasnil Charlie Mainway. -Och - baknela Tina. - Myslalam, ze Harry Simpson. -Harry jest hotelowym prawnikiem. Elliot zajmuje sie naszymi prywatnymi sprawami. -I to bardzo dobrze sie nimi zajmuje - wtracila Helen. - Tina, gdybys potrzebowala kiedys prawnika, to Elliot jest najlepszy w miescie. -Gdybys zas potrzebowala pochlebstw, a podejrzewam, ze przy twojej urodzie masz ich pod dostatkiem, to nikt w Vegas nie potrafi prawic komplementow z wdziekiem i stylem Helen. -Widzisz, jak sie wywinal? - spytala rozradowana Helen, klaszczac w dlonie. - W jednym zdaniu sprawil komplement tobie, mnie i zachwycil nas skromnoscia. Czyz nie jest doskonalym prawnikiem? -Wyobraz go sobie tylko na sali rozpraw - powiedzial Charlie. -Bardzo gladki charakterek - dodala Helen. -Moze i gladki, ale daleko mi do nich. - Stryker puscil oko do Tiny. Zartowali sobie przez kolejny kwadrans i ani razu nie wspomnieli o przedstawieniu. Tina czula, ze probuja zagluszyc jej niepokoj i byla im za to wdzieczna. Jednak ani dowcipne pogaduszki, ani schlodzony szampan nie odwrocily uwagi Tiny od podniecenia, jakie narastalo w sali w miare zblizania sie momentu podniesienia kurtyny. Z kazda minuta nad jej glowa gestnial dym papierosowy. Kelnerzy, kelnerki i ich szefowie biegali, roznoszac zamowione drinki. Rozmowy stawaly sie coraz glosniejsze, a ich ton coraz bardziej entuzjastyczny i wesoly; co chwile slyszalo sie glosny smiech. Tina starala sie jednoczesnie sledzic reakcje tlumu i rozmowe przy stole, ale nie umknelo jej uwagi, ze Elliot Stryker jest nia zainteresowany. Staral sie tego nie okazywac, ale po jego oczach poznala, ze go pociaga. Pod przyjacielska, inteligentna, odrobine chlodna maska kryla sie naturalna meska reakcja. Tina bardziej wyczuwala to instynktownie niz swiadomie. Minelo poltora roku, a moze nawet dwa lata, odkad mezczyzna ostatni raz spojrzal na nia w ten sposob. Czy tez raczej po raz pierwszy od wielu miesiecy byla swiadoma, ze jest obiektem takiego zainteresowania. Walka z Michaelem, szok po separacji i rozwodzie, nastepnie zaloba po Dannym i wreszcie przygotowanie przedstawienia wraz z Joelem Bandirim wypelnialo jej dnie i noce, nie miala wiec czasu myslec o romansach. Odwzajemnila pozadliwe spojrzenie i poczula, ze robi jej sie goraco. O Boze, zupelnie zasniedzialam, pomyslala. Jak moglam zapomniec cos takiego! Teraz, kiedy zakonczyla ponadroczna zalobe po rozbitym malzenstwie i straconym synu, kiedy przygotowala premiere NagiejMagii! - znajdzie czas, zeby znowu byc kobieta. Czas na Elliota Strykera? Tego nie byla pewna. Nie ma co sie spieszyc, starajac sie nadrobic zaleglosci. Nie wskoczy do lozka pierwszemu, ktory sie za nia obejrzy. To nie byloby zbyt rozsadne. Z drugiej strony facet byl przystojny, wyczula w nim cos ujmujacego. Musiala przyznac, ze budzi w niej te same uczucia, ktore najwyrazniej ona wywolywala w nim. Zapowiadal sie o wiele ciekawszy wieczor, niz sadzila. 5 Vivienne Neddler zaparkowala swoj zabytkowy nash rambler z 1955 roku na chodniku przed domem Evansow, uwazajac, zeby nie porysowac specjalnych opon z szerokim bialym paskiem po boku. Samochod byl w nienagannym stanie; lepszym niz wiekszosc nowych aut. W swiecie zaplanowanego szybkiego zuzycia towarow Vivienne czerpala satysfakcje z jak najdluzszego uzywania zakupionych rzeczy - czy to tostera, czy samochodu. Z przyjemnoscia przedluzala zycie przedmiotom.Sama tez niezle sie trzymala. Skonczyla juz siedemdziesiat lat i caly czas cieszyla sie swietnym zdrowiem. Byla niewysoka, mocno zbudowana kobieta z twarza o slodkich rysach Madonny Botticellego. Poruszala sie sprezystym krokiem sierzanta. Wysiadla z samochodu, sciskajac w reku torebke wielkosci malej walizki, i pomaszerowala podjazdem w strone domu, mijajac drzwi wejsciowe i garaz. Zimne swiatlo latarni nie dosiegalo trawnika. Slaby blask lamp ogrodowych wydobywal z mroku sciezke prowadzaca na tyly budynku. W wieczornej bryzie szumialy krzewy oleandrow, a liscie palm miekko ocieraly sie o siebie. Kiedy Vivienne dotarla do drzwi kuchennych, sierpowaty ksiezyc wylonil sie zza kilku chmurek niczym szabla wyjeta z pochwy i na betonowej posadzce patia zamigotaly niewyrazne cienie palm i krzewow. Vivienne weszla do srodka. Od dwoch lat sprzatala u Tiny Evans i niemal rownie dawno powierzono jej klucz do domu. Wewnatrz panowala cisza, tylko lodowka szumiala delikatnie. Vivienne zaczela prace od kuchni. Wytarla blaty i sprzety, przetarla gabka zaluzje i umyla podloge wylozona meksykanskimi kafelkami. Zawsze przykladala sie do tego, co robila. Wierzyla w moralne wartosci ciezkiej pracy i nikt nie mogl narzekac na jakosc jej uslug. Zazwyczaj sprzatala za dnia, jednak tego popoludnia dopisalo jej szczescie na automatach w hotelu Mirage i nie chciala od nich odejsc, kiedy tak szczodrze wyplacaly wygrane. Niektorzy z jej pracodawcow nalegali, zeby pojawiala sie punktualnie i potrafili dlugo zrzedzic, jesli tylko spoznila sie kilka minut. Tina Evans byla tolerancyjna; rozumiala, jak wazne sa automaty do gry dla Vivienne i nie irytowala sie, kiedy ta czasami przekladala godzine przyjscia do pracy. Vivienne byla groszowa ksiezniczka. Pracownicy kasyn tak nazywali starsze kobiety, ktore graly na najtanszych automatach -dawniej tych na grosz, a obecnie na dwudziestopieciocentowki. Potrafily siedziec godzinami przed jednorekim bandyta, pociagajac raczke raz za razem, czestokroc grajac cale popoludnie za dwadziescia dolarow. Ich podejscie do gry bylo proste: niewazne, czy przegrasz, czy wygrasz, liczy sie, zeby grac. Przy tym zalozeniu i zdolnosciach do zarzadzania pieniedzmi spedzaly w kasynie wiecej czasu niz przecietny gracz, ktory po braku sukcesow na maszynach na cwiercdolarowki przenosil sie na automaty na dolary. Swoj sukces zawdzieczaly takze cierpliwosci i wytrwalosci, dzieki ktorym rozbijaly czesciej bank niz jakakolwiek inna grupa graczy. Nawet w czasach, kiedy wiekszosc automatow dzialala na karty elektroniczne, ksiezniczki nosily czarne rekawiczki, zeby nie ubrudzic dloni, kiedy godzinami wkladaly monety i pociagaly za raczke. Podczas gry co jakis czas zmienialy reke, zeby nie nadwerezyc miesni. Na wszelki wypadek nosily ze soba masc przeciwbolowa. Ksiezniczki, w wiekszosci wdowy lub stare panny, najczesciej jadly razem lunch i obiad. Gratulowaly sobie, kiedy jednej z nich udalo sie wygrac wieksza sume i cala grupa szly na pogrzeb, gdy ktoras zmarla. Tworzyly dziwna i silna zbiorowosc, ktora dawala pokrzepiajace poczucie przynaleznosci. W kraju czczacym mlodosc wiekszosc starszych Amerykanow najbardziej pragnela odnalezc wlasne miejsce, ale w przeciwienstwie do ksiezniczek rzadko im sie to udawalo. Vivienne miala corke, ziecia i trojke wnuczat w Sacramento. Od pieciu lat, od dnia gdy skonczyla szescdziesiat piec lat, nalegali, zeby z nimi zamieszkala. Kochala ich najbardziej na swiecie i czula, ze szczerze pragna, zeby byla z nimi. Nie bylo to zaproszenie z poczucia obowiazku czy winy. Vivienne nie chciala jednak mieszkac w Sacramento. Po kilku wizytach uznala, ze to musi byc najnudniejsze miasto na swiecie. Vivienne uwielbiala, kiedy cos sie dzialo; kochala ruch, halas, swiatla Las Vegas. Poza tym przenoszac sie tam, przestalaby byc groszowa ksiezniczka; bylaby jedynie zwykla starsza pania, ktora mieszka z rodzina, gra role babci i odmierza godziny dzielace ja od smierci. Takie zycie staloby sie koszmarem. Vivienne cenila sobie niezaleznosc ponad wszystko. Modlila sie, zeby zdrowie pozwolilo jej jak najdluzej pracowac i zyc samodzielnie do czasu, kiedy nadejdzie jej chwila i we wszystkich okienkach automatu zycia pokaza sie cytrynki. Zmywala podloge w kacie kuchni i rozmyslala o tym, jak nudne byloby jej zycie bez automatow do gry i przyjaciolek, gdy uslyszala jakis halas z glebi domu. Gdzies od frontu. Jakby z salonu goscinnego. Zastygla, nasluchujac. Lodowka przestala szumiec. Zegar scienny tykal cicho. Po dlugiej chwili krotkie brzeczenie odezwalo sie gdzies w pokoju i Vivienne az podskoczyla. Znowu zapadla cisza. Podeszla do szafki kuchennej i wyjela dlugi, ostry noz ze stojaka na noze. Nawet nie przyszlo jej do glowy, zeby dzwonic na policje. Gdyby ich wezwala i uciekla z domu, mogliby nie znalezc intruza po przybyciu. Uznaliby ja pewnie za stara wariatke. Vivienne Neddler nie zamierzala pozwolic, zeby ktokolwiek wzial ja za glupca. Poza tym przez ostatnie dwadziescia jeden lat, odkad odszedl jej Harry, sama potrafila zatroszczyc sie o siebie. Do tej pory szlo jej calkiem dobrze. Wyszla z kuchni i wymacala kontakt na scianie. Jadalnia byla pusta. W pokoju goscinnym zapalila lampe. Pusto. Juz miala wyjsc, kiedy dostrzegla cos dziwnego. Na scianie nad sofa wisialy cztery oprawione w ramki zdjecia. Zawsze bylo ich szesc, nie cztery, a poza tym kiwaly sie na hakach! Nikt ich nie ruszal, a mimo to dwie fotografie zaczely gwaltownie drzec i nagle jakby wybuchly, rozbijajac sie na podlodze obok kremowej sofy. To wlasnie ten dzwiek dobiegl ja w kuchni - brzek upadajacego szkla. -Co do diabla? Dwie pozostale fotografie polecialy ze sciany na podloge. Jedna spadla za sofe, a druga na siedzenie. Vivienne az zamrugala powiekami ze zdziwienia, nic z tego nie rozumiejac. Trzesienie ziemi? Ale nie czula, zeby dom drzal pod jej stopami; okna tez pozostawaly nieruchome. Wstrzas zbyt slaby, zeby go mozna wyczuc, bylby tez za slaby, zeby zrzucic zdjecia. Podeszla do sofy i podniosla fotografie, ktora spadla na poduszki. Znala ja na pamiec. Wiele razy ja odkurzala. Byl to portret Danny'ego Evansa, podobnie jak piec pozostalych, ktore wisialy wczesniej obok na scianie. Na tym ujeciu mial dziesiec lub jedenascie lat, slodki chlopiec o kasztanowych wlosach, ciemnych oczach i przemilym usmiechu. Vivienne przyszlo do glowy, ze to jakis eksperymentalny wybuch jadrowy zrzucil zdjecia. Obszar Testow Nuklearnych Nevady, gdzie odbywaly sie podziemne proby jadrowe, znajdowal sie zaledwie sto mil od Las Vegas. Gdy wojskowo testowalo nowa bron, wysokie hotele w miescie kolysaly sie, a przez kazdy dom przechodzily fale drgan. Alez nie, to bylo kiedys: zimna wojna sie skonczyla i od dawna nie prowadzono probnych wybuchow na pustyni. Poza tym minute temu to nie dom sie zatrzasl, tylko zdjecia pospadaly. Zdziwiona i zamyslona Vivienne odlozyla noz i odsunela jeden koniec sofy od sciany. Na podlodze lezalo piec fotografii w ramkach, a jedna wyladowala na poduszkach. Halas dwoch spadajacych sciagnal ja do pokoju, a dwie dalsze zlecialy na jej oczach. Powiesila je wszystkie w porzadku na scianie i przysunela sofe tak, jak stala. Cisze przerwal glosny i wysoki jek dzwonka: iiii-ee... iii-eee... iii-ee... Vivienne az zatkalo. Szybko sie odwrocila. Wciaz byla sama w domu. Pomyslala, ze to alarm antywlamaniowy. Ale dom Evansow nie mial alarmu! Vivienne skrzywila sie, gdy elektroniczny dzwiek zaczal narastac. Okna w pokoju i szklany stolik zaczely wibrowac. Sama czula drzenie w kosciach i zebach. Nie potrafila rozpoznac, co to za dzwiek. Wydawalo sie, jakby wydostawal sie z kazdego zakatka domu. -Ki diabel? Nie wziela noza, gdyz byla pewna, ze nikt sie nie wlamal. To bylo cos zupelnie innego. Cos bardzo dziwnego. Poszla w strone holu prowadzacego do sypialni, lazienek i pokoju Danny'ego. Zapalila swiatlo. W korytarzu halas zdawal sie jeszcze glosniejszy. Nieprzyjemny dzwiek odbijal sie od scian waskiego przejscia, narastajac nakladajacym sie na siebie echem. Vivienne rozejrzala sie wokolo i skierowala sie w prawo, w strone zamknietych drzwi pokoju Danny'ego. W holu powietrze bylo chlodniejsze niz w calym domu. W pierwszej chwili Vivienne podejrzewala, ze tylko jej sie tak wydaje, ale kiedy stanela przed drzwiami, miala gesia skorke i szczekala zebami z zimna. Ciekawosc powoli ustepowala lekowi. Dzialo sie cos niezwyklego. Jakies dziwne przeczucie zdawalo sie zageszczac powietrze wokol niej. Iii-eee... iii-eee... Najrozsadniej by bylo odwrocic sie teraz i odejsc od tych drzwi, a nastepnie wyjsc z domu. Nie do konca jednak czula sie pania wlasnej woli: zachowywala sie troche jak lunatyk. Jakas sila, ktorej nie potrafila nazwac, ciagnela ja do pokoju Danny'ego. Iii-eee... iii-eee... iii-eee... Vivienne wyciagnela reke do klamki, ale zatrzymala sie, zanim ja dotknela, nie wierzac wlasnym oczom. Zamrugala powiekami, zamknela na chwile oczy, otworzyla je i upewnila sie, ze klamka wyglada, jakby byla pokryta cienka warstwa lodu. Dotknela jej ostroznie. Lod. Czula, jak skora lepi sie do lodu. Oderwala dlon i spojrzala na wilgotne palce. Na metalu skondensowala sie para wodna i zamarzla. Jak to mozliwe? Na Boga, jak lod mogl powstac w dobrze ogrzewanym domu, gdy na zewnatrz byla dodatnia temperatura? Elektroniczny sygnal stal sie jeszcze szybszy i przy tym ani odrobine cichszy. Vivienne czula, jak przenika jej kosci. Odejdz stad, rozkazala sobie. Odejdz jak najszybciej. Jednak zignorowala rady glosu wewnetrznego. Wyjela bluzke ze spodnicy i owinela jej koncem dlon, zeby nie dotknac lodu. Przekrecila klamke, ale drzwi sie nie otworzyly. Niezwykle zimno wypaczylo framugi. Naparla na drzwi ramieniem, pchnela, najpierw lekko, potem mocniej i w koncu ustapily. 6 NagaMagia! byla najlepszym przedstawieniem, jakie Elliot Stryker kiedykolwiek ogladal.Widowisko zaczynalo sie od porywajacego wykonania That Old Black Magic. Piosenkarze i tancerki ubrani w oszalamiajace kostiumy wystepowali na przepieknej scenie skladajacej sie z wylozonych lustrami schodow i scian. Kiedy na jakis czas przygaszono swiatla, kilka wirujacych krysztalowych zyrandoli rzucalo kolorowe rozblyski, ktore zdawaly sie zlewac w jedna calosc nadnaturalne formy wykonujace akrobacje pod lukiem proscenium. Choreografia byla skomplikowana, a dwie wiodace piosenkarki mialy silne i czyste glosy. Po pierwszym wystepie odbyl sie pokaz sztuczek magicznych przed opuszczona kurtyna. Dziesiec minut pozniej, gdy kurtyna poszla w gore, lustra znikly, a scena zostala przeksztalcona w lodowisko. Zimowa sceneria baletu na lyzwach byla tak realistyczna, ze Elliota przeszly dreszcze. NagaMagia! rozpalala wyobraznie i przykuwala wzrok, a mimo to Elliot mial problemy ze skoncentrowaniem sie wylacznie na przedstawieniu. Co jakis czas zerkal ukradkiem na Christine Evans, ktora wydawala sie rownie czarujaca jak stworzone przez nia dzielo. Nieswiadoma tego Tina z uwaga obserwowala wykonawcow. Na jej twarzy pojawil sie wyraz nerwowego skupienia, ktory czasami ustepowal niesmialemu usmiechowi, kiedy publicznosc reagowala smiechem, oklaskami lub westchnieniami. Panna Evans byla wyjatkowo piekna. Ciemnobrazowe, niemal wpadajace w czern, lsniace wlosy splywaly lagodnie na ramiona, okalajac twarz, jakby to byl portret mistrza pedzla. Miala delikatne, wyrazne i bardzo kobiece rysy, ciemna, oliwkowa karnacje i pelne, zmyslowe usta. A jej oczy... Bylaby i tak piekna z czarnymi oczami harmonizujacymi z kolorem wlosow i skory, ale Tina miala krystalicznie jasne, niebieskie teczowki. Kontrast pomiedzy wloskim idealem piekna i nordyckimi oczami wprost zniewalal. Elliot czul, ze inni mogliby znalezc slabe punkty w jej urodzie. Ktos mogl powiedziec, ze ma za szerokie czolo, a nos zbyt ostry. Ktos jeszcze mogl sie przyczepic do jej zbyt szerokich ust lub zbyt wydatnego podbrodka. Elliotowi jej twarz wydawala sie jednak doskonala. Lecz to nie fizyczne piekno najbardziej go pociagalo w tej kobiecie. Chcial jak najlepiej poznac umysl, ktory stworzyl takie dzielo jak NagaMagia! Obejrzal dopiero jedna czwarta programu, ale byl pewien, ze jest to megahit. Ekstrawaganckie widowisko stworzone na potrzeby Vegas latwo moglo okazac sie klapa. Gdyby olbrzymie dekoracje, bogate kostiumy i skomplikowana choreografia byly przesadzone, gdyby jakikolwiek element zostal zle wykonany, zamiast porywajacego show wyszlaby szmira, zamiast blyskotliwej fantazji - prostackie, pozbawione smaku i nudne wystepy. Elliot chcial lepiej poznac Christine Evans, a w glebi serca zwyczajnie jej pragnal. Od czasu smierci zony, Nancy, trzy lata wczesniej, zadna kobieta tak mocno na niego nie dzialala. Siedzac w ciemnosciach widowni, usmiechnal sie, ale nie do komicznego magika, ktory pokazywal kolejne sztuczki przed opuszczona kurtyna, ale do wlasnego, mlodzienczego entuzjazmu. 7 Wypaczone drzwi ustapily z gluchym jekiem.Iii-eee... iii-eee... Z ciemnego pokoju wyplynela na korytarz fala lodowatego powietrza. Vivienne wsunela reke i namacala kontakt. Zapalila swiatlo i ostroznie weszla do srodka. Pokoj byl pusty. Iii-eee... iii-eee... Z powieszonych na scianie plakatow spogladaly na Vivienne gwiazdy baseballu i monstra z filmow science fiction. Z sufitu zwisaly trzy modele samolotow. Wszystko to wygladalo dokladnie tak samo jak wtedy, kiedy Vivienne pierwszy raz przyszla do pracy, jeszcze przed smiercia Danny'ego. Iii-eee... iii-eee... iii-eee... iii-eee... Wsciekle wycie dochodzilo z dwoch malych glosnikow stereo, ktore wisialy na scianie nad lozkiem. Odtwarzacz CD i radio staly jedno na drugim na polce. Vivienne dostrzegla zrodlo halasu, ale nie mogla zrozumiec, skad bralo sie lodowate powietrze. Okna byly zamkniete, a nawet gdyby zostaly uchylone, temperatura na zewnatrz nie spowodowalaby szronu. Kiedy siegnela do pokretla radia, koszmarne wycie nagle ustalo. Niespodziewana cisza, jaka zalegla w pokoju, miala w sobie cos niesamowitego. W miare, jak ustepowalo dzwonienie w uszach, Vivienne zaczela slyszec cichy szum dochodzacy z glosnikow. Nastepnie uslyszala, jak wali jej serce. Metalowa rama radia blyszczala cienka warstwa lodu. Vivienne dotknela jej z niedowierzaniem. Plytka lodu od-lamala sie pod naciskiem jej palca i spadla na stolik. Nie zaczela sie jednak topic, bo w pokoju bylo zbyt zimno. Na oknach pojawil sie szron. Takze lustro na scianie pokrylo sie szronem, a jej odbicie wydawalo sie dziwnie wypaczone i nieznajome. Noc byla chlodna, ale na pewno nie az tak zimna. Moze dziesiec stopni. Moze nawet dwanascie. Zasieg stacji w radiu zaczal sie nagle zmieniac; pomaranczowe cyferki szybko blyskaly, przeskakujac od stacji do stacji. Fragmenty muzyki, urywki rozmow, reklam i pojedyncze slowa prezenterow zlewaly sie w jedna kakofoniczna fale halasu. Wskaznik dotarl do konca skali i pospiesznie wracal do jej poczatku. Drzac ze strachu, Vivienne wylaczyla radio. Gdy tylko cofnela palec, odbiornik sam sie wlaczyl. Patrzyla na niego szeroko rozwartymi z przerazenia oczami, nic nie rozumiejac. Wyswietlacz zaczal znowu pokazywac szybko zmieniajace sie stacje, a z glosnikow poplynely urywane dzwieki. Vivienne znowu nacisnela wylacznik. Po chwilowej ciszy radio znowu sie wlaczylo. -To jakies szalenstwo - powiedziala drzacym glosem. Tym razem przycisnela guzik i przez kilka sekund nie puszczala. Miala wrazenie, ze czuje, jak przycisk napiera na jej palec. Nad jej glowa trzy modele samolotow zaczely sie poruszac. Kazdy z nich wisial na kawalku zylki umocowanej do oddzielnego haka wkreconego w sufit. Modele podskakiwaly, chybotaly sie i zachowywaly, jakby mialy zaraz uleciec. To tylko podmuch. Vivienne jednak nie czula wiatru. Modele coraz gwaltowniej wyrywaly sie z uwiezi, podskakujac na linkach. -Dobry Boze, miej mnie w swojej opiece - zaczela sie modlic Vivienne. Jeden z samolotow zataczal niewielkie kola, coraz szybciej i szybciej. Kola stawaly sie wieksze i model krazyl coraz blizej sufitu. Pozostale dwa modele przestaly sie wyrywac z linek i wzorem pierwszego zaczely krazyc wokolo, jakby naprawde lataly. Nie mialo to nic wspolnego z przypadkowymi ruchami spowodowanymi przeciagiem. Zlosliwy duchy? Zjawa? Ale Vivienne nie wierzyla w duchy. Nie ma czegos takiego jak zjawy. Wierzyla w smierc i podatki, nieuniknione prawdopodobienstwo automatow do gry, w bufety hotelowe wszystko-co-dasz-rade-zjesc za piec dolarow i dziewiecdziesiat piec centow, w Pana Naszego, w prawdziwosc opowiesci o porwaniach przez UFO, w yeti, ale nie wierzyla w duchy. Drzwi szafy poruszyly sie i zaczely sie odsuwac. Vivienne Neddler ogarnelo nagle przeczucie, ze cos okropnego wyjdzie z tej ciemnosci, cos z oczami swiecacymi na czerwono, zgrzytajacego ostrymi jak brzytwa zebami. Czula obecnosc czegos, co chcialo ja dorwac. Jeknela, kiedy drzwi otworzyly sie na osciez. W srodku nie bylo jednak zadnego potwora, tylko ubrania. Nic poza ubraniami. Po chwili drzwi same zamknely sie powoli... i zaraz znowu sie otworzyly... Modele samolotow krazyly pod samym sufitem. Powietrze robilo sie coraz zimniejsze. Lozko zaczelo sie trzasc. Jego nogi uniosly sie kilka centymetrow nad ziemie i zaraz opadly na filcowe podkladki, ktore mialy ochraniac dywan. Znowu sie uniosly. Przez chwile wisialy nad podloga. Sprezyny odezwaly sie dziwnym jekiem, jakby ktos szarpal je niczym struny gitary. Vivienne cofnela sie pod sciane, patrzac z przerazeniem na to wszystko, zaciskajac kurczowo piesci. Lozko opadlo i znieruchomialo rownie niespodziewanie, jak sie podnioslo. Drzwi szafy zamknely sie z glosnym hukiem, ale nie otworzyly sie ponownie. Modele samolotow zwalnialy obroty, zataczajac coraz mniejsze kola, az w koncu zupelnie znieruchomialy. W pokoju zapanowala absolutna cisza. Nic sie nie poruszalo. Powietrze robilo sie coraz cieplejsze. Powoli serce sie uspakajalo i nie walilo juz tak szalenczo jak przez ostatnie kilka minut. Objela sie rekami, czujac jak drzy na calym ciele. Musialo byc jakies logiczne wytlumaczenie. Nie potrafila jednak nic wymyslic. W miare jak pokoj robil sie coraz cieplejszy, klamki i metalowa pokrywa radia zaczely tajac, zostawiajac male kaluze na meblach i dywanie. Znikl szron z okna. Kiedy Vivienne spojrzala w lustro, zobaczyla, ze takze pojasnialo, a jej odbicie wrocilo do normy. Byl to znowu zwykly, chlopiecy pokoj jak tysiace innych. Z ta roznica oczywiscie, ze chlopiec, ktory tu kiedys spal, nie zyl od roku. Mozliwe, ze wlasnie wrocil, zeby nawiedzic to miejsce. Vivienne musiala powtorzyc sobie, ze nie wierzy w duchy. Moze jednak to nie jest zly pomysl, zeby Tina Evans pozbyla sie w koncu rzeczy nalezacych do zmarlego. Vivienne nie potrafila znalezc logicznego wytlumaczenia dla zjawisk, ktore widziala, ale byla pewna jednego: nie zamierzala nikomu opowiadac o tym, co dzisiaj tu przezyla. Bez wzgledu na to, jak sugestywnie i wiernie opowie cale zdarzenie, nikt jej nie uwierzy. Kazdy bedzie tylko kiwal glowa, usmiechal sie pocieszajaco i powtarzal, ze to bardzo dziwne i tajemnicze, ale w duchu pomysli sobie, ze biedna Vivienne w koncu zwariowala na starosc. Wczesniej czy pozniej plotki o jej spotkaniach ze zlosliwym duchem dotra do corki w Sacramento, ktora bedzie jeszcze mocniej nalegac na przeprowadzke matki do rodziny. Vivienne nie zamierzala ryzykowac utraty wolnosci. Wyszla z sypialni, wrocila do kuchni i wypila dwa kieliszki najlepszego burbona Tiny Evans. Nastepnie z typowym dla siebie stoicyzmem wrocila do sypialni zmarlego chlopca, zeby zetrzec kaluze wody. Pozniej dokonczyla sprzatac caly dom. Nie pozwoli, zeby jakis duch ja wystraszyl. Na wszelki wypadek lepiej bedzie pojsc do kosciola w niedziele. Od dawna nie byla w kosciele. Moze troche modlitwy dobrze jej zrobi. Nie co tydzien, oczywiscie. No, powiedzmy, jedna czy dwie msze w miesiacu. I co jakis czas spowiedz. Od wiekow sie nie spowiadala. Lepiej pozno niz wcale. 8 Wszyscy pracujacy w showbiznesie wiedzieli, ze nieplacacy goscie zaproszeni na przedstawienie przedpremierowe sa najbardziej wybredni. Wolny wstep nie gwarantowal ani przychylnosci, ani nawet wdziecznosci. Czlowiek, ktory placi uczciwa cene za nabyty przedmiot, bedzie go bardziej cenil niz ktos, kto dostal go za darmo. Ta stara prawda idealnie pasowala do przedstawien teatralnych i darmowych gosci.Jednak nie dzisiejszego wieczoru. Ten tlum gosci az rwal sie do wyrazenia owacjami swojego zachwytu. Kurtyna opadla ostatecznie za osiem dziesiata, a owacje skonczyly sie, dopiero gdy zegarek Tiny pokazal pelna godzine. Wykonawcy musieli kilka razy wychodzic na scene, nastepnie pojawil sie caly zespol, wreszcie orkiestra. Wszyscy promienieli przy tym z radosci, ze sa czescia takiego sukcesu. Ulegajac zadaniom podekscytowanego tlumu VIP-ow, reflektory odnalazly Joela Bandiriego i Tine na widowni i teraz oni klaniali sie w podziekowaniu za owacje na stojaco. Tina czula, jak w jej zylach plynie adrenalina, jakby byla na haju; usmiechala sie nieustannie, ledwo pojmujac, ze to jej dzielo spotkalo sie z takim przyjeciem. Podczas gdy Helen Mainway nie przestawala sie zachwycac oszalamiajacymi efektami specjalnymi, Elliot Stryker sypal komplementami jak z rekawa, wtracajac ciekawe uwagi na temat technicznych aspektow produkcji, a Charlie Mainway otworzyl trzecia butelke dom perignon, zapalily sie swiatla na widowni, zmuszajac gosci do opuszczenia sali. Tina nie miala nawet chwili, zeby skosztowac szampana, poniewaz odpowiadala na gratulacje ludzi, ktorzy zebrali sie przy ich stoliku. O wpol do jedenastej wiekszosc publicznosci zdazyla opuscila sale, a reszta stala w kolejce do wyjscia. Chociaz nie planowano drugiego przedstawienia tego wieczoru, jak to mialo byc w kazdy inny dzien, kelnerzy i kelnerki byli zajeci sprzataniem stolikow, zmienianiem obrusow i ustawianiem srebrnej zastawy na jutrzejsza premiere. Kiedy przejscie miedzy rzedami oproznilo sie w koncu z gratulujacych tlumow, Tina wstala z miejsca i wpadla na Joela, ktory wlasnie szedl do niej. Porwala go w ramiona i ku swojemu zdziwieniu rozplakala sie ze szczescia. Usciskala go z calych sil, a Joel oznajmil, ze przedstawienie jest "gigahitem, jakiego jeszcze nie widzialem". Kiedy dotarli za kulisy, przyjecie trwalo juz w najlepsze. Ze sceny usunieto dekoracje i ustawiono osiem skladanych stolow. Nakryto je bialymi obrusami i zastawiono jedzeniem: pojawilo sie piec rodzajow przystawek, salatka z homara, z krabow oraz makaronu, filet mignon, piersi kurczaka w estragonie, pieczone ziemniaki, ciasta, tarty, owoce i sery. Kierownicy hotelowi, tancerki, magicy, technicy i muzycy tloczyli sie wokol stolow, kosztujac dan, podczas gdy Phillippe Chevalier, dyrektor zarzadzajacy hotelu, osobiscie wszystko nadzorowal. Wiedzac o bankiecie czekajacym po przedstawieniu, wiekszosc wykonawcow nie jadla obiadu, a tancerze nie mieli nic w ustach od lunchu. Palaszowali teraz z apetytem i tloczyli sie wokol przenosnego baru. Mieli jeszcze w pamieci owacyjne przyjecie i nastroj byl wyjatkowo wesoly. Tina krazyla po calej scenie, dziekujac wszystkim za udzial w sukcesie widowiska, komplementujac technikow i obsluge za profesjonalizm i poswiecenie. Kilka razy wpadla na Elliota Strykera, ktory zdawal sie szczerze zainteresowany tym, jak udalo sie osiagnac tak niezwykle efekty. Za kazdym razem, kiedy Tina go zostawiala, zeby porozmawiac z kolejna osoba, robila to z zalem i za kazdym razem, kiedy ponownie go spotykala, zostawala troche dluzej w jego towarzystwie. Po czwartym razie stracila rachube czasu, az w koncu zupelnie zapomniala o tym, ze powinna krecic sie wsrod wykonawcow. Stojac obok lewej kolumny proscenium, troche na uboczu, delektowali sie ciastem i rozmawiali o NagiejMagii!, potem o prawie, Charliem i Helen Mainway, o rynku nieruchomosci w Las Vegas, a wreszcie o superbohaterach filmowych. -Jak to mozliwe, ze Batman nosi caly czas zbroje z gumy i nie dostaje wysypki? - spytal Elliot. -Nie wiem, ale taki gumowy kostium ma swoje zalety. -Na przyklad jakie? -Po pracy mozna od razu pojsc ponurkowac bez koniecznosci przebierania sie. -Albo zjesc zupe, pedzac batmobilem dwiescie kilometrow na godzine, a jak sie czlowiek ubrudzi, to wszystko mozna zmyc szlauchem. -No wlasnie! Po calym dniu walki z bandytami czlowiek moze sie w koncu schlac wieczorem, a jak sie obrzyga, to i tak nic sie nie stanie. Nie musi oddawac ubrania do pralni. -Poza tym czarny stroj pasuje na kazda okazje, od szkolnej potancowki po audiencje u papieza. Elliot rozesmial sie. Dokonczyl ciasto. -Domyslam sie, ze w najblizszym czasie bedziesz tutaj spedzala wieczory. -Nie. Tak naprawde, to nic tu po mnie. -Myslalem, ze dyrektor artystyczny... -Wiekszosc mojej pracy juz sie zakonczyla. Musze jedynie sprawdzic raz na kilka tygodni, czy ton przedstawienia nie odchodzi od zamierzonego, to wszystko. -No, ale jestes takze wspolproducentka. -Po premierze moje glowne zadania to public relations i akcje promocyjne. No i troche kwestii logistycznych, zeby przedstawienia mogly sie odbywac co wieczor bez przeszkod. Wiekszosc z tych zadan moge nadzorowac z biura. Nie musze krecic sie wokol sceny. Joel twierdzi, ze producent nie powinien zbyt czesto tu przychodzic... W zasadzie najlepiej, zebym zjawiala sie jak najrzadziej. W przeciwnym wypadku bede tylko stresowac wykonawcow i przeszkadzac w pracy technikom. -A dasz rade oprzec sie pokusie? -Z pewnoscia nie bedzie to proste, ale w tym, co mowi Joel, jest sporo sensu, wiec zamierzam sie kontrolowac. -No, ale pierwszy tydzien na pewno bedziesz tutaj co wieczor. -Nie - sprzeciwila sie Tina. - Jesli Joel ma racje, a wierze, ze tak, to najlepiej od poczatku wyrobic w sobie nawyk trzymania sie z dala. -A jutro? -Och, pewnie wpadne kilka razy, zeby zobaczyc, co sie dzieje. -Pewnie wybierasz sie na przyjecie noworoczne. -Nie znosze przyjec noworocznych. Wszyscy sie upijaja i sa okropnie nudni. -No coz... a czy w przerwach pomiedzy zagladaniem tutaj bedziesz miala czas na kolacje? -Zapraszasz mnie na randke? -Obiecuje nie siorbac. -Wiec zapraszasz mnie na randke! - stwierdzila z zadowoleniem. -Tak. Dawno juz nie czulem sie tak nieswojo z tego powodu. -Czemu? -Z twojego powodu. -Z mojego powodu czujesz sie nieswojo? -Z twojego powodu czuje sie znowu mlody. Kiedy bylem mlody, zawsze czulem sie nieswojo. -To bardzo mile z twojej strony. -Probuje cie oczarowac. -Z powodzeniem - odparla. Elliot mial przemily usmiech. -Wiesz co, nagle nie czuje sie juz nieswojo. -Chcesz zaczac od poczatku? - spytala. -Czy moge cie zaprosic na kolacje jutro wieczorem? -Tak. Moze o wpol do osmej? -Swietnie. Ubranie formalne czy na luzie? -Dzinsy. Elliot dotknal palcem ukrochmalonego kolnierzyka koszuli i satynowej klapy fraka. -Tak sie ciesze, ze to powiedzialas. -Dam ci moj adres. - Zaczela szukac dlugopisu w torebce. -Mozemy po drodze wpasc tutaj i obejrzec kilka pierwszych aktow przedstawienia, a nastepnie pojechac do restauracji. -Moze lepiej jedzmy od razu do restauracji? -Nie chcesz nawet tu wpasc? -Postanowilam sobie odpuscic. -Joel bedzie z ciebie dumny. -Jesli mi sie uda, to sama bede z siebie dumna. -Uda ci sie. Masz twardy charakter. -Moze okazac sie, ze w trakcie kolacji nie bede potrafila zapanowac nad pokusa przyjechania tutaj i odgrywania roli producenta. -No to zaparkuje samochod przed wejsciem do knajpy i zostawie wlaczony silnik, na wszelki wypadek. Tina dala mu swoj adres i po chwili rozmawiali juz o jazzie i Bennym Goodmanie, a nastepnie o kiepskiej jakosci uslug lokalnej sieci telefonicznej, jakby byli starymi znajomymi. Elliot mial mnostwo pasji; miedzy innymi byl narciarzem i pilotem. Opowiedzial wiele smiesznych historyjek o tym, jak uczyl sie jezdzic na nartach i pilotowac. Tina czula sie przy nim bardzo swobodnie, a jednoczesnie ten mezczyzna ja intrygowal. Jego osobowosc byla mieszanina sily i delikatnosci, agresywnej seksualnosci i dobroci. Megahit... Mogla spodziewac sie wielu czekow z prowizja... Bogactwo nowych mozliwosci pracy, ktore pojawia sie wraz z sukcesem... a do tego wizja nowego i podniecajacego kochanka... Wyliczajac wszystkie blogoslawienstwa, Tina zdziwila sie, jaka zmiana dokonala sie w jej zyciu w ciagu tego roku. Odwrocila sie od rozgoryczenia, bolu, tragedii i niekonczacego sie smutku ku horyzontowi rozpromienionemu nadzieja. Nawet jej do glowy nie przychodzilo, ze cos mogloby sie nie powiesc. 9 Dom Evansow spowily egipskie ciemnosci, w ktorych slychac bylo jedynie szelest pustynnego wiatru.Przez trawnik skradal sie bialy kot sasiadow, ktory polowal na kawalek niesionego przez wiatr papieru. Kot skoczyl, chybil i nagle czyms wystraszony puscil sie pedem do sasiedniego ogrodu. W domu panowala absolutna cisza. Od czasu do czasu wlaczal sie agregat lodowki, warczac na samego siebie. W pokoju goscinnym niedokladnie domkniete okno zastukalo przy silniejszym porywie wiatru. Do zycia obudzil sie system klimatyzacji i przez kilka minut wpadalo do pokoju cieple powietrze. Tuz przed polnoca w pokoju Danny'ego zaczela spadac temperatura. Na klamce, pokrywie radia i innych metalowych przedmiotach kondensowala para wodna. Temperatura spadla gwaltownie i kropelki wody szybko zamarzly. Na oknach pojawil sie szron. Nagle wlaczylo sie radio. Wysoki, elektroniczny pisk, ostry niczym brzytwa, przecial cisze na kilka sekund. Pisk ucichl rownie niespodziewanie, jak sie pojawil, a cyfrowy wyswietlacz radioodbiornika wskazywal szybko zmieniajace sie stacje. Od zamarznietych scian odbijaly sie echem fragmenty muzyki i urywki slow. W domu nie bylo nikogo, kto moglby to uslyszec. Drzwi do szafy odsunely sie i zaraz zamknely, znowu odsunely sie i zamknely, odsunely sie... Wewnatrz ubrania podskakiwaly i wyrywaly sie z wieszakow, a kilka z nich spadlo na podloge. Lozko sie zatrzeslo. Szafka, na ktorej stalo dziewiec modeli samolotow, kolysala sie coraz gwaltowniej, uderzajac o sciane. Jeden z samolotow polecial nagle na ziemie, po chwili dwa nastepne, za nimi trzy kolejne, pozniej jeszcze jeden, az w koncu wszystkie dziewiec lezalo na podlodze. Wiszacy na scianie plakat przedstawiajacy potwora z filmu Obcy rozerwal sie nagle na polowe. Radio przestalo skakac po stacjach i zatrzymalo sie na pustej czestotliwosci, skad dochodzily jedynie trzaski i szumy. Nagle w glosnikach odezwal sie glos dziecka. Chlopca. Nie mowil zadnych slow, a jedynie przeciagle, przerazajaco wyl. Po minucie wycie scichlo, ale wtedy lozko zaczelo podskakiwac. Drzwi szafy walily teraz z coraz wieksza sila. W pokoju poruszaly sie coraz to inne przedmioty. Przez piec minut wydawalo sie, ze wszystko ozylo. I wtedy zapanowal spokoj. Wrocila cisza. Powietrze stawalo sie coraz cieplejsze. Z okien zniknal szron, a na dworze kot wciaz polowal na skrawek papieru. Sroda 31 grudnia 10 Tina wrocila do domu z premierowego przyjecia dopiero w srode o drugiej nad ranem. Zmeczona i na malym rauszu poszlo wprost do lozka i natychmiast zasnela.Po dwoch godzinach twardego snu nawiedzil ja koszmar zwiazany z Dannym. Byl uwieziony w glebokim dole. Uslyszala, jak wola ja rozpaczliwie, nachylila sie nad krawedzia i zobaczyla go na dnie - tak gleboko, ze jego twarzyczka wygladala jak mala plamka. Danny probowal sie wydostac, a ona chciala mu pomoc, ale nie mogli nic zrobic, gdyz zostal przykuty do dna lancuchem i nie mogl sie poruszac, a sciany dolu byly pionowe i tak gladkie, ze Tina nie mogla do niego zejsc. Niespodziewanie po drugiej stronie dolu pojawil sie mezczyzna odziany od stop do glow w czern, z twarza skryta w cieniu i zaczal zasypywac dol ziemia. Krzyki Danny'ego o pomoc przerodzily sie w przerazone wycie: zasypywano go zywcem. Tina wrzasnela na mezczyzne, ale ten nie zwracal na nia uwagi i dalej zrzucal pelne lopaty ziemi do dolu. Tina ruszyla w jego strone, gotowa zatrzymac drania sila, ale z kazdym jej krokiem mezczyzna sie cofal, caly czas utrzymujac sie dokladnie po drugiej stronie dolu, naprzeciw niej. Nie mogla go zlapac ani zejsc do syna, a ziemia juz siegala Danny'emu do kolan, po chwili do bioder, wreszcie do ramion. Danny plakal i wrzeszczal zasypany juz po brode, a mezczyzna nie przerywal pracy. Tina chciala go dopasc i zabic, zatluc na smierc jego wlasna lopata. Kiedy pomyslala o walnieciu go szpadlem, mezczyzna podniosl glowe i Tina zobaczyla jego twarz: pozbawiona ciala czaszke z gnijaca skora naciagnieta na kosci, plonace czerwone oczy i zolty usmiech wyszczerzonych klow. Na lewym policzku i w kacie oka mezczyzny zagniezdzily sie robaki. Lek Tiny o Danny'ego zaklocil nagle strach o jej wlasne zycie. Krzyki syna byly teraz stlumione, choc jeszcze bardziej naglace, gdyz ziemia wsypywala mu sie do ust. Musiala zejsc do niego i usunac ja, zanim sie udusi. W akcie slepej paniki Tina rzucila sie w przepasc i leciala, leciala... Obudzila sie zdyszana i drzaca na calym ciele. Miala wrazenie, ze mezczyzna w czerni znajduje sie w jej sypialni, ze stoi w ciemnosci i usmiecha sie bez slowa. Czula, jak serce usiluje wyskoczyc jej z piersi, namacala lampke nocna. Zamrugala powiekami oslepiona naglym swiatlem. Byla sama w pokoju. -Jezu - wyszeptala slabym glosem. Przesunela dlonia po twarzy, scierajac krople potu i wytarla reke o przescieradlo. Wziela kilka glebokich oddechow, probujac sie uspokoic. Nie mogla jednak zapanowac nad drzeniem. Poszla do lazienki i przemyla twarz. Z trudem rozpoznala sie w lustrze: wymeczona, blada, o przerazonych oczach. W ustach czula suchosc i wypila szklanke zimnej wody. Polozyla sie, ale nie chciala gasic swiatla. Wlasna lekliwosc rozzloscila ja i w koncu zmusila sie do wylaczenia lampki. Ciemnosc miala w sobie cos zlowieszczego. Tina nie byla pewna, czy uda jej sie zasnac, ale musiala sprobowac. Nie wybila jeszcze piata. Spala raptem niecale trzy godziny. Rano posprzata pokoj Danny'ego, a wtedy koszmary nocne ustapia. Przypomniala sobie dwa slowa, ktore dwukrotnie scierala z tablicy Danny'ego - NIE UMARL - i skojarzyla, ze nie zadzwonila do Michaela. Musi sie z nim rozmowic. Musi dowiedziec sie, czy to on byl w domu, w pokoju Danny'ego, bez jej wiedzy i zgody. To musial byc Michael. Mogla zapalic swiatlo i od razu do niego zadzwonic. Pewnie spal, ale nie meczyloby jej poczucie winy z tego powodu, ze go obudzi, na pewno nie po tych wszystkich bezsennych nocach z jego powodu. Jednak w tej chwili nie czula w sobie sil do podjecia walki. Jej umysl byl jeszcze zamroczony winem i zmeczeniem. Jesli to Michael wsliznal sie do domu jak jakis gowniarz chcacy zrobic glupi kawal, jesli to on napisal te slowa na tablicy, to jego nienawisc do niej byla silniejsza, niz podejrzewala. Mozliwe nawet, ze jest to u niego jakas forma choroby. Jesli Michael stanie sie napastliwy i zacznie ja obrazac i atakowac, to lepiej, zeby miala jasny umysl w czasie rozmowy. Zadzwoni do niego rano, jak odzyska sily. Ziewnela kilka razy, odwrocila sie na bok i szybko zasnela. Nie snilo jej sie juz nic wiecej. Obudzila sie o dziesiatej rano wypoczeta i podekscytowana wczorajszym sukcesem. Zadzwonila do Michaela, ale nie zastala go w domu. Jesli nie zmienil godzin pracy, to powinien isc na zmiane dopiero w poludnie. Postanowila, ze sprobuje zadzwonic ponownie za pol godziny. Po zabraniu porannej gazety ze schodow Tina przeczytala recenzje z NagiejMagii! napisana przez krytyka "Review-Journal". Krytykowi podobalo sie wszystko w przedstawieniu. Jego pochwaly byly tak wylewne, ze czytajac je sama, we wlasnej kuchni, Tina czula lekkie zazenowanie. Zjadla lekkie sniadanie skladajace sie z soku grejpfrutowego i jednego muffdna, a nastepnie poszla do pokoju Danny'ego, zeby spakowac rzeczy. Kiedy otworzyla drzwi, stanela jak wryta. Pokoj wygladal, jakby przeszedl przez niego huragan. Na polkach nie bylo modeli samolotow, wszystkie znalazly sie na podlodze; niektore z nich polamane. Ktos powyciagal ksiazki z biblioteczki i rozrzucil je po wszystkich katach. Tubki kleju, buteleczki z farbami i narzedzia do majsterkowania, ktore staly wczesniej na biurku, teraz lezaly z modelami i ksiazkami. Jeden z plakatow filmowych zostal rozerwany na strzepy i zwisal ze sciany w kilku kawalkach. Z poleczki nad lozkiem zrzucono figurki bohaterow filmowych. Drzwi od szafy byly otwarte, a wszystkie ubrania poniewieraly sie na podlodze. Wywrocono takze stolik z grami. Tablica do rysowania lezala na ziemi odwrocona. Trzesac sie z wscieklosci, Tina wolno przeszla przez pokoj, uwaznie stapajac wsrod rozrzuconych rzeczy. Zatrzymala sie przed tablica, podniosla ja, na chwile sie zawahala i w koncu odwrocila ja do siebie. NIE UMARL -Niech to szlag! - krzyknela rozzloszczona.Wczoraj wieczorem byla tu Vivienne Neddler, ale to z pewnoscia nie jej wina. Gdyby Vivienne zastala balagan po przyjsciu do domu, to na pewno by go sprzatnela i zostawila wiadomosc Tinie o tym, co sie zdarzylo. Najwyrazniej wlamywacz pojawil sie po wyjsciu pani Neddler. Tina, wciaz gotujac sie ze zlosci, obeszla caly dom i sprawdzila kazde okno i drzwi. Nigdzie nie znalazla sladu wlamania. Zadzwonila do Michaela, jednak nadal nie bylo go w domu. Trzasnela sluchawka o telefon. Znalazla na polce ksiazke telefoniczna i przejrzala ogloszenia w poszukiwaniu slusarza. Wybrala firme zamieszczajaca najwieksza reklame. -Dzien dobry, systemy antywlamaniowe Anderlingen. -Podaja panstwo w ogloszeniu, ze moga przyslac czlowieka do wymiany zamkow w ciagu godziny, prawda? -To zlecenie ekspresowe i wiecej kosztuje. -Nie dbam o to, ile kosztuje - stwierdzila Tina. -Jesli wpisze sie pani na nasza liste zlecen, to jest duza szansa, ze przyjdzie ktos do pani dzisiaj o czwartej, a najpozniej jutro rano. Zwykle zlecenia sa o czterdziesci procent tansze niz ekspres. -Do mojego domu wlamal sie w nocy wandal - powiedziala Tina. -Co za swiat - przyznala wspolczujaco kobieta z Anderlingen. -Poniszczyli mi mnostwo rzeczy... -Przykro mi to slyszec. -...wiec chce jak najszybciej zmienic zamki. -Oczywiscie. -Chce takze zainstalowac porzadne zamki. Najlepsze, jakie macie. -Prosze mi podac adres i nazwisko i juz kogos do pani wysylam. Po skonczeniu rozmowy Tina wrocila do pokoju Danny'ego, zeby oszacowac zniszczenia. -Michael, czego ode mnie chcesz, do cholery? - spytala, przygladajac sie porozrzucanym rzeczom. Nie wierzyla, ze Michael potrafilby odpowiedziec sensownie na to pytanie, nawet gdyby je slyszal. Jaki mogl miec powod? Jak mogla usprawiedliwic takie zachowanie? To byla czysta nienawisc. Poczula, ze przechodza ja dreszcze. 11 Tina przyjechala do hotelu Bally za dziesiec druga w srode po poludniu. Zostawila swoja honde parkingowemu i weszla do srodka.Bally, wczesniej MGM Grand, byl jednym z najstarszych hoteli w ciagle odmladzajacym sie ciagu hotelowym na Las Vegas Strip. Nadal nalezal tez do najpopularniejszych w miescie i w ostatni dzien roku byl wypelniony do ostatniego miejsca. W kasynie wielkosci boiska pilkarskiego tloczylo sie jakies dwa, trzy tysiace ludzi. Setki hazardzistow - pieknych mlodych kobiet, babc o anielskich twarzach, mezczyzn w dzinsach i ozdobnie wyszywanych koszulach kowbojskich, emerytow w drogich i krzykliwych garniturach, mezczyzn w trzyczesciowych garniturach, sprzedawcow, lekarzy, mechanikow, sekretarek, mieszkancow okolicznych stanow, nalogowcow ze Wschodniego Wybrzeza, japonskich turystow, Arabow - siedzialy przy stolach do pokera, przesuwajac zetony w strone kasjera, czasami zgarniajac wygrane, lapczywie chwytajac karty. Kazdy z nich reagowal w jeden ze standardowych sposobow: niektorzy piszczeli z radosci; niektorzy sie krzywili ponuro; inni usmiechali sie smutno i potrzasali glowami, proszac na wpol zartobliwie o lepsze karty; jeszcze inni byli milczacy, grzeczni, uwazni i sprawiali wrazenie biznesmenow zajetych rozsadna forma inwestowania pieniedzy. Setki osob staly za krzeslami graczy, obserwujac niecierpliwie i czekajac, az zwolni sie miejsce. Amatorzy gry w kosci, glownie mezczyzni, byli bardziej halasliwi niz pasjonaci pokera: krzyczeli, wyli, smiali sie, jeczeli, dopingowali grajacego i glosno sie modlili o wygrana. Po lewej stronie, wzdluz calej dlugosci kasyna, staly mieniace sie kolorami automaty do gry. Zwolennicy jednorekich bandytow byli bardziej krzykliwi i weseli niz pokerzysci, ale zdecydowanie spokojniejsi od wielbicieli kosci. Po prawej stronie, w polowie dlugiej sali i na lekkim podwyzszeniu, staly stoly do bakarata, z bialego marmuru i mosiadzu, ktore przyciagaly zamozniejszych i stateczniejszych hazardzistow. Przy bakaracie obsluga byla ubrana we fraki. Po kasynie krecily sie kelnerki w kusych kostiumach ukazujacych dlugie nogi i glebokie dekolty. Roznosily drinki, biegajac tam i z powrotem, jakby byly wrzecionami laczacymi niewidzialna nicia wszystkich gosci. Tina przecisnela sie przez tlumy gapiow w glownym holu i niemal od razu dostrzegla Michaela. Rozdawal karty do blackjacka przy jednym z pierwszych stolow. Minimalna stawka wynosila piec dolarow i wszystkie siedem miejsc przy stole bylo zajetych. Michael usmiechal sie i zartowal z klientami. Niektorzy z graczy sprawiali wrazenie chlodnych i nieprzystepnych, ale on uwazal, ze czas szybciej plynal, kiedy traktowal ludzi po przyjacielsku. Nic dziwnego, ze zazwyczaj dostawal wieksze napiwki niz inni krupierzy. Michael byl szczuplym blondynem o oczach niemal tak samo niebieskich jak u Tiny. Troche przypominal Roberta Redforda; byl niemal zbyt przystojny. Zapewne dlatego to kobiety najczesciej zostawialy mu najwieksze napiwki. Kiedy Tina przecisnela sie miedzy stolami i Michael ja zauwazyl, zareagowal zupelnie inaczej, niz sie spodziewala. Byla pewna, ze na jej widok usmiech zniknie mu z twarzy niczym starty scierka. Zamiast tego Michael usmiechnal sie szeroko, a w jego oczach pojawilo sie szczere zadowolenie. Tasowal wlasnie karty, kiedy ja dostrzegl, i nie przerywajac pracy, odezwal sie do niej. -Hej, witaj! Wygladasz rewelacyjnie. Milo cie widziec. Tina nie byla przygotowana na komplementy i przeszkadzala jej jego wylewnosc. -Ladny sweter - dodal Michael. - Podoba mi sie. Zawsze dobrze wygladalas w niebieskim. Tina usmiechnela sie niewyraznie i starala sie pamietac, ze przyszla tu oskarzyc go o okrutne przesladowanie. -Michael, musze z toba porozmawiac. Spojrzal na zegarek. -Mam przerwe za piec minut. -Gdzie sie spotkamy? -Moze poczekasz tutaj? Bedziesz mogla popatrzec, jak ci mili ludzie ogrywaja mnie z pieniedzy. Wszyscy zebrani przy stole tylko jekneli w odpowiedzi i zaczeli zartowac, jak malo jest prawdopodobne, ze cokolwiek wygraja od tego krupiera. Michael usmiechnal sie i puscil oko do Tiny. Odpowiedziala mu sztywnym usmiechem. Czekala niecierpliwie, a minuty wlokly sie nieznosnie. Nigdy nie czula sie dobrze w zatloczonym kasynie. Nieustanny, goraczkowy ruch i podekscytowanie, ktore chwilami graniczylo z histeria, draznily ja. W olbrzymiej sali bylo tak glosno, ze dzwieki zdawaly sie chwilami zbijac i laczyc w cos nieomal widzialnego - niczym wilgotna, zolta mgla. Automaty do gry wydzwanialy, brzeczaly, wydawaly najrozniejsze piski i inne dzwieki. Na kolach ruletki stukotaly kulki do gry. Piecioosobowa orkiestra grala na caly regulator popowa muzyke z malej sceny ustawionej za barem, troche powyzej automatow do gry. Z glosnikow padaly nazwiska wywolywanych ludzi. W szklankach stukaly kostki lodu. Wszyscy mowili w tym samym czasie, przekrzykujac sie wzajemnie. Kiedy nadszedl czas na przerwe, stolik przejal nowy krupier, a Michael wyszedl do Tiny stojacej w glownym przejsciu miedzy rzedami. -O czym chcialas rozmawiac? -Nie tutaj - odparla Tina, na wpol krzyczac. - Nie slysze nawet wlasnych mysli. -To chodzmy do pasazu handlowego. -Dobrze. Musieli przejsc przez cale kasyno, zeby dojsc do schodow ruchomych prowadzacych do galerii handlowej pietro nizej. Michael szedl przodem, lekko rozsuwajac tlum lokciami i torujac droge. Tina trzymala sie tuz za nim, nie pozwalajac fali ludzi zamknac sie przed nia. W polowie sali zatrzymali sie przed grupa ciekawskich zebranych wokol nieprzytomnego mezczyzny w srednim wieku. Mezczyzna, ubrany w bezowy garnitur, brazowa koszule i bezowy krawat we wzorki, lezal na plecach obok stolu do pokera. Obok niego spoczywalo wywrocone krzeslo i jakies piecset dolarow w zielonych zetonach rozsypane na dywanie. Dwoch ochroniarzy w mundurach udzielalo mu wlasnie pierwszej pomocy, poluzowujac krawat i kolnierzyk oraz badajac tetno. Trzeci straznik zagradzal droge gapiom. -Pete, co jest, atak serca? - spytal Michael. -Czesc, Mike - odparl trzeci straznik. - Nie, to raczej nie serce. Pewnie kombinacja omdlenia w oczko i pokerowego pecherza. Siedzial tu przez bite osiem godzin. Lezacy na ziemi mezczyzna jeknal cicho i zamrugal powiekami. Krecac glowa, wyraznie rozbawiony Michael okrazyl zebranych i wmieszal sie w tlum. -Co to takiego omdlenie w oczko? - zapytala Tina, kiedy dotarli do wyjscia i weszli na schody ruchome prowadzace do sklepow pietro nizej. -Zwykla glupota - odpowiedzial Michael. - Facet siada do kart i tak go to wciaga, ze traci zupelnie poczucie czasu, co oczywiscie jest glownym celem kasyna. Wlasnie dlatego nigdzie tu nie ma okien ani zegarow. Czasami jednak klient naprawde traci poczucie czasu, nie wstaje calymi godzinami i gra jak zombie. Jednoczesnie troche za duzo pije. Kiedy w koncu podnosi sie z miejsca, porusza sie zbyt szybko. Krew odplywa z mozgu - bum! - i facet leci na ziemie nieprzytomny. Omdlenie w oczko. -Aha. -Ciagle sie to zdarza. -A pokerowy pecherz? -Klient daje sie tak wciagnac w gre, ze siedzi jak zahipnotyzowany. Caly czas pije drinki, ale jest w takim transie, ze zupelnie ignoruje potrzeby organizmu, dopoki - lup! - ma skurcz pecherza. Jesli jest to wyjatkowo ostry skurcz, to klient ma zablokowany kanal. Nie moze sie oproznic i trzeba go zawozic do szpitala na cewnikowanie. -Dobry Boze, mowisz powaznie? -No. Zeszli ze schodow i znalezli sie w ruchliwym centrum handlowym. Ludzie krazyli pomiedzy sklepami z pamiatkami, galeriami, salonami jubilerskimi, butikami z ubraniami i innymi sklepami, ale nie bylo tak tloczno jak na gorze, a ludzie nie zachowywali sie tak natarczywie. -W dalszym ciagu nie widze miejsca, gdzie moglibysmy swobodnie porozmawiac - stwierdzila Tina. -Chodzmy do lodziarni na lody pistacjowe. Co ty na to? Zawsze lubilas pistacjowe. -Michael, nie chce lodow. Tina najpierw stracila caly rozped, jaki zapewnil jej gniew, a teraz czula, ze traci z oczu sens spotkania. Eksmaz bardzo staral sie byc mily, co zupelnie do niego nie pasowalo. Przynajmniej nie pasowalo to do Michaela Evansa, jakiego znala przez ostatnie pare lat. Kiedy sie pobrali, byl wesoly, uroczy i bardzo wyluzowany. Tina dawno go takim nie pamietala. -Zadnych lodow - powtorzyla. - Chce tylko pogadac. -No dobra, jesli ty nie masz ochote na lody pistacjowe, to ja na pewno mam. Zrobmy tak: kupie sobie lody i mozemy przejsc sie po parkingu. Dzisiaj jest ladny dzien na spacer. -Jak dluga masz przerwe? -Dwadziescia minut, ale dobrze zyje z szefem stanowiska. Nic nie powie, jesli spoznie sie pare minut. Lodziarnia znajdowala sie na samym koncu pasazu. Idac w jej strone, Michael staral sie rozsmieszyc ja, opowiadajac o typowych chorobach hazardzistow. -Jedna z nich nazywamy "atak jednorekiego bandyty" - objasnil Michael. - Ludzie zawsze wracali z Vegas do domu i opowiadali znajomym, jak duzo wygrali. Klamiac przy tym jak najeci, oczywiscie. Kazdy udaje, ze rozbil tu bank. Kiedy jednak ktos naprawde trafi duza wygrana, zwlaszcza na automatach do gry, gdzie mozna niespodziewanie wygrac fortune, to jest tak oszolomiony, ze dostaje zawalu. Przy jednorekich bandytach zdarza sie wiecej atakow serca, niz gdziekolwiek indziej w kasynie, a w wiekszosci sa to klienci, ktorym udalo sie rozbic bank. -Jest jeszcze "syndrom Vegas" - ciagnal dalej w wyrazna przyjemnoscia. - To wtedy, gdy ktos tak sie daje poniesc nalogowi, ze z powodu hazardu i wszystkich tych wystepow, zapomina o jedzeniu na caly dzien albo i dluzej. Taki klient czy klientka, bo zdarza sie to rownie czesto kobietom jak mezczyznom, w koncu czuje glod i uswiadamia sobie, ze nic nie jadl. Zjada wiec olbrzymi posilek, krew odplywa z mozgu do zoladka i pada zemdlony czy zemdlona w restauracji. Najczesciej nie jest to grozne. No, chyba ze ma w ustach jedzenie, bo moze sie zadlawic na smierc. Moja ulubiona przypadloscia graczy jest cos, co nazywamy "dziura w czasie". Ludzie przyjezdzaja tutaj z wielu nudnych miescin, a Vegas przypomina Disneyland dla doroslych. Tyle sie tu dzieje, tyle jest do zobaczenia i zrobienia; jedna nieustajaca podnieta i przyjezdni gubia swoj normalny rytm. Klada sie spac o swicie, wstaja po poludniu i nie wiedza, jaki to dzien. Kiedy uda im sie wreszcie ochlonac, ida wymeldowac sie do recepcji i dowiaduja sie, ze ich trzydniowy weekend zmienil sie w piec dni. Nie moga w to uwierzyc. Mysla, ze hotel chce ich naciagnac i zaczynaja sie klocic z obsluga. Dopiero, kiedy pokaze im sie kalendarz, doznaja szoku. Okazuje sie, ze wpadli w dziure czasowa i stracili dwa dni. Czy to nie dziwaczne? Michael nie przestawal mowic, nawet gdy kupowal sobie lody. Skonczyl dopiero po wyjsciu tylnymi drzwiami na parking oswietlony zimowym sloncem. -To o czym chcialas pogadac? Tina nie wiedziala, jak zaczac. Przyszla tu z zamiarem oskarzenia go o zdemolowanie pokoju Danny'ego. Byla gotowa wsiasc ostro na niego, tak ze nawet gdyby chcial ukryc przed nia, co zrobil, to udaloby jej sie sprowokowac go do przyznania sie do winy. Teraz jednak, gdyby zaczela rzucac oskarzenia po tym, jak byl dla niej taki mily, wyszlaby na wsciekla jedze i stracila cala przewage. -Ostatnio w domu dzialy sie dziwne rzeczy - zaczela w koncu. -Dziwne? Co masz na mysli? -Mysle, ze ktos sie wlamal. -Myslisz? -Tak... W zasadzie, to jestem tego pewna. -Kiedy to sie stalo? Przypomniala sobie slowa nabazgrane na tablicy. -Trzy razy w zeszlym tygodniu. Michael zatrzymal sie i wytrzeszczyl na nia oczy. -Trzy razy? -Tak. Ostatni raz wczoraj w nocy. -Co mowi policja? -Nie wezwalam ich. Michael zmarszczyl brwi. -Dlaczego? -Po pierwsze dlatego, ze nic nie zginelo. -Ktos wlamal sie do domu trzy razy i nic nie ukradl? Jesli udawal niewiniatko, to byl o wiele lepszym aktorem, niz sadzila, a Tina przeciez znala go na wylot. Mieszkali ze soba przez tyle lat i tyle razem przeszli, ze znala jego mozliwosci w oszukiwaniu i udawaniu. Zawsze wiedziala, kiedy klamal. Miala wrazenie, ze teraz mowi szczerze. W jego oczach krylo sie cos dziwnego, ale nie bylo to poczucie winy. Sprawial wrazenie, ze zupelnie nie mial pojecia, co wydarzylo sie w domu. Moze rzeczywiscie nie mial z tym nic wspolnego. Jesli jednak to nie Michael zdemolowal pokoj Danny'ego, jesli to nie on napisal slowa na tablicy, to kto? -Po co ktos mialby sie wlamac i niczego nie zabrac? - zapytal Michael. -Mysle, ze chciano mnie wyprowadzic z rownowagi. Ktos mnie chcial nastraszyc. -Kto mogl chciec cie nastraszyc? - Michael wygladal na szczerze przejetego. Tina nie wiedziala, co odpowiedziec. -Nie jestes osoba, ktora mialaby wielu wrogow - powiedzial Michael. - Bardzo trudno cie nienawidzic. -Tobie sie udalo - odparowala Tina i bylo to najblizsze oskarzeniu go o cokolwiek, do jakiego doszla. Michael zamrugal ze zdziwienia oczami. -No cos ty. Daj spokoj. Nigdy cie nie nienawidzilem. Bylem rozczarowany zmianami, jakie w tobie obserwowalem. Bylem tez na ciebie wsciekly. Wsciekly i zraniony. To przyznaje. Moje zachowanie wynikalo z rozgoryczenia. Wiem to teraz. Ale nigdy nie czulem do ciebie nienawisci. Tina westchnela. To nie Michael zdemolowal pokoj Danny'ego. Teraz byla tego absolutnie pewna. -Tina? -Przepraszam cie, Michael. Nie powinnam zawracac ci tym glowy. Sama nie wiem, po co tu przyszlam - sklamala. - Powinnam byla od razu zadzwonic na policje. Michael polizal lody, przyjrzal jej sie uwaznie i usmiechnal. -Rozumiem cie. Trudno ci przejsc do sedna i nie wiesz, jak zaczac. Dlatego wymyslilas te historyjke. -Historyjke? -Wszystko w porzadku. -Michael, to nie jest zadna historyjka. -Nie musisz sie wstydzic. -Niczego sie nie wstydze! Czego mialabym sie wstydzic? -Uspokoj sie. Wszystko w porzadku - zapewnil ja delikatnie. -Ktos sie wlamal do mojego domu. -Rozumiem, co czujesz. - Jego usmiech zmienil sie. Teraz dostrzegla w nim pyche. -Michael... -Tina, naprawde cie rozumiem. - Jego glos brzmial pokrzepiajaco, ale protekcjonalnie. - Nie potrzebujesz wymowek, zeby poprosic mnie o to, o co chcialas prosic. Kochanie, nie potrzebujesz historyjki o wlamaniu do domu. Doskonale cie rozumiem i wiem, co czujesz. Naprawde. Mow smialo. Nie ma co sie wstydzic. Powiedz to, co naprawde chcesz powiedziec. Tina patrzyla na niego ze zdumieniem. -Czyli co? -Ze pozwolilismy naszemu malzenstwu zboczyc na zle tory. Ze na poczatku, dawno temu, mielismy cos niezwyklego i ze mozemy to odzyskac, jesli tylko sie postaramy. Tina byla kompletnie oszolomiona. -Mowisz powaznie? -Mysle o tym od kilku dni. Kiedy zobaczylem, jak wchodzisz do kasyna, wiedzialem, ze mam racje. Gdy tylko cie ujrzalem, bylem pewien, ze wszystko ulozy sie tak, jak to sobie zalozylem. -Ty mowisz powaznie. -Oczywiscie. - Michael wzial jej zdziwienie za pelna oszolomienia radosc. - Teraz, jak juz zabawilas sie w producentke, jestes gotowa, zeby sie ustatkowac. Wszystko sie zgadza. Zabawilas sie! - pomyslala z wsciekloscia. Michael wciaz uwazal ja za narwana osobke, ktora chciala pobawic sie w producentke. Pieprzony dran! Byla wsciekla, ale nic nie powiedziala; nie dowierzala sobie w tej chwili, bala sie, ze gdy tylko otworzy usta, zacznie na niego wrzeszczec. -Zycie to cos wiecej niz tylko blyskotliwa kariera - oznajmil mentorskim tonem Michael. - Liczy sie rodzina. Dom i rodzina. To takze czesc zycia. Moze nawet najwazniejsza czesc - dodal swietoszkowato. - Rodzina. Przez te ostatnie dni przed premiera twojego show mialem wrazenie, ze dotarlo do ciebie, ze potrzebujesz czegos wiecej od zycia; czegos bardziej satysfakcjonujacego emocjonalnie niz produkowanie przedstawien. Ambicja Tiny stala sie jednym z powodow rozpadu ich zwiazku. W zasadzie nie tyle jej ambicja, ile dzieciece nastawienie Michaela do ambicji. Michael byl szczesliwy jako krupier w kasynie; wystarczala mu pensja i dobre napiwki i chcial tak przezyc cale zycie. Dryfowanie na falach zycia nie wystarczalo Tinie. Podczas gdy ona walczyla o awans z tancerki na kostiumologa, choreografa, koordynatora rewii, producenta, Michael coraz bardziej wsciekal sie na jej oddanie pracy. Tina nigdy nie zaniedbala ani jego, ani Danny'ego. Byla zdecydowana zrobic wszystko, zeby zaden z nich nie czul, ze jest teraz mniej wazny w jej zyciu. Danny byl cudowny; Danny to zrozumial. Michael nie chcial zrozumiec lub nie potrafil. Powoli niezadowolenie z jej pragnienia odniesienia sukcesu zmienialo sie w o wiele mroczniejsze uczucie: zzerala go zazdrosc o jej najmniejsze osiagniecia. Tina starala sie naklonic go, zeby zadbal o wlasna kariere: zeby awansowal z krupiera na kierownika stanowiska, potem kierownika sali, dyrektora, ale Michael nie mial w sobie ambicji do wspinania sie po drabinie zawodowej. Stawal sie za to coraz bardziej zjadliwy i naburmuszony. W koncu zaczal spotykac sie z inna kobieta. Tine zaszokowala jego reakcja, czula sie zagubiona, a w koncu smutna. Jedynym sposobem uratowania ich zwiazku byloby zrezygnowanie z kariery, a do tego nie byla zdolna. W koncu Michael dal jej do zrozumienia, ze nigdy naprawde nie kochal prawdziwej Christiny. Nie powiedzial jej tego otwarcie, ale tylko tak mogla sobie tlumaczyc jego zachowanie. Uwielbial Tine tancerke, lalke, ktorej mogli mu zazdroscic inni faceci, piekna kobiete u jego boku. To lechtalo jego ego. Dopoki Tina byla tylko tancerka, poswiecala swoje zycie dla niego, wisiala na jego ramieniu i wygladala uroczo, dopoty ja aprobowal. Kiedy tylko zapragnela byc kims wiecej, zbuntowal sie. Gleboko zraniona tym odkryciem Tina dala mu wolnosc, ktorej pragnal. A teraz Michael sadzil, ze wrocila, zeby czolgac sie przed nim. Dlatego sie usmiechnal, kiedy zobaczyl ja w kasynie. Dlatego byl taki ujmujacy. Zdumial ja rozmiar ego eksmeza. Stojac przed nia w pelnym sloncu z refleksami swietlnymi, ktore odbijaly sie od zaparkowanych samochodow i blakaly po jego bialej koszuli, przygladal jej sie z pelnym samozadowolenia usmieszkiem wyzszosci, od ktorego Tinie zrobilo sie chlodno, a tego chlodu nie mogl wywolac zimowy dzien. Kiedys, dawno temu, kochala go ponad zycie. Teraz nie potrafila zrozumiec, co w nim widziala. -Michael, gdybys przypadkiem nie slyszal, to NagaMa-gia! jest hitem. Olbrzymim hitem. Megahitem. -Swietnie - powiedzial. - Bylem tego pewien. Ciesze sie, ze jestes szczesliwa. Ciesze sie w twoim i moim imieniu. Teraz, kiedy juz udowodnilas to, co musialas udowodnic, mozesz wreszcie wyluzowac. -Posluchaj, bede dalej pracowac jako producent. Nie zamierzam... -Wcale nie oczekuje, ze zrezygnujesz z pracy - oznajmil wspanialomyslnie. -Nie? -Oczywiscie, ze nie. Dobrze, ze masz jakies zajecie. Teraz to rozumiem. Dotarlo to do mnie w koncu. Skoro jednak przedstawienie jest juz na deskach, to nie masz az tak wiele do roboty. Nie bedzie tak jak dawniej. -Michael - zaczela, zamierzajac powiedziec mu, ze chce wystawic kolejne przedstawienie w ciagu tego roku, ze nie ograniczy sie do tego jednego, ze moze nawet pomysli kiedys o Nowym Jorku i Broadwayu, gdzie powrot musicali w stylu Busby Berkeley moze spotkac sie z owacjami. Jednak Michael zyl tak gleboko w swiecie swoich zludzen, ze nie docieralo do niego nawet, ze Tina moze nie chciec ich z nim dzielic. Przerwal jej, zanim zdazyla dokonczyc. -Damy rade, Tina. Mielismy swietny poczatek. Znowu moze byc dobrze. Jestesmy jeszcze mlodzi. Mozemy pomyslec o rodzinie. Moze nawet o dwojce chlopakow i o dwoch dziewczynkach. Zawsze o tym marzylem. Kiedy przerwal, zeby polizac loda, Tina szybko sie odezwala. -Michael, to sie nie zdarzy, zapomnij o tym. -No coz, moze masz racje. Moze tak duza rodzina to nie najlepszy pomysl w naszych czasach, przy calym tym kryzysie ekonomicznym i zamieszaniu na swiecie. Ale spokojnie moglibysmy wychowac dwojke dzieci, a jak nam sie poszczesci to bedziemy miec chlopca i dziewczynke. Oczywiscie, poczekamy z rok czy dwa. Przypuszczam, ze przy takim przedstawieniu jak NagaMagia! bedziesz miec pelne rece roboty, nawet po premierze. Poczekamy, az wszystko sie ulozy i nie bedzie zajmowac ci to tyle czasu. Wtedy mozemy... -Michael, przestan! - krzyknela rozezlona. Drgnal, jakby zostal spoliczkowany. -Wcale nie czuje sie niespelniona - powiedziala Tina. - Wcale nie tesknie za domowym zyciem. Nie rozumiesz mnie ani odrobine lepiej, niz kiedy sie rozwodzilismy. Na jego twarzy pojawilo sie niezadowolenie. -Nie wymyslilam sobie historyjki o wlamaniu do domu, zebys mogl odgrywac silnego i opiekunczego mezczyzny wobec mnie - slabej i wystraszonej kobietki. Ktos sie wlamal do mojego domu! Przyszlam tu, bo myslalam... wierzylam, ze... Zreszta, co to ma za znaczenie. Odwrocila sie i ruszyla w strone wejscia do hotelu, z ktorego kilka minut temu wyszli na parking. -Poczekaj! - zawolal Michael. - Tina, poczekaj! Zatrzymala sie i spojrzala na niego z mieszanina pogardy i wspolczucia. Podbiegl do niej. -Przepraszam. To moja wina. Zawalilem sprawe. Jezu, pieprzylem cos jak ostatni kretyn. Nie pozwolilem ci powiedziec tego po swojemu. Wiedzialem, co chcialas mi wyznac, ale powinienem wysluchac cie spokojnie. Schrzanilem wszystko. To dlatego... Po prostu bylem strasznie podekscytowany. Nic wiecej. Powinienem zamknac jadaczke i pozwolic ci mowic. Kochanie, strasznie cie przepraszam. - Na jego ustach zakwitl przepraszajacy, chlopiecy usmiech. - Nie wsciekaj sie na mnie, dobrze? Oboje chcemy tego samego: zycia rodzinnego. Prawdziwej rodziny. Nie marnujmy takiej szansy. Rzucila mu wsciekle spojrzenie. -Masz racje, chce miec rodzine i udane zycie domowe. Co do tego, to sie nie mylisz. Pomyliles sie we wszystkim innym. Nie pracuje, zeby sie zabawic w producentke. Zabawic! Co za bzdura! Nikt nie tworzy takiego przedstawienia jak NagaMagia!, bawiac sie w producentke. Nie moge uwierzyc, ze to powiedziales! To nie byla zachcianka. To bylo najbardziej wyczerpujace, najciezsze zajecie, jakie w zyciu robilam i kochalam kazda chwile swojej pracy. Jesli tylko Bog pozwoli, zrobie to ponownie. I jeszcze raz. I znowu. Bede produkowala przedstawienia, przy ktorych NagaMagia! wyda sie amatorszczyzna! Pewnego dnia znowu zostane matka. Bede swietna matka i swietna producentka. Mam dosyc inteligencji i talentu, zeby byc dobra wiecej niz w jednej rzeczy. Nie zostane twoja ozdoba i gospodynia; stac mnie na wiecej! -Ej, chwila - warknal Michael, ktorego powoli opanowala zlosc. - Poczekaj, do cholery. Nie zamierzasz... Nie pozwolila mu dokonczyc. Od lat przepelniala ja gorycz i poczucie niesprawiedliwosci. Nigdy nie dala ujscia uczuciom, poniewaz z poczatku ukrywala to przed Dannym; nie chciala, zeby zwrocil sie przeciw ojcu. Pozniej, po smierci syna, stlumila uczucia, poniewaz widziala, jak bardzo Michael cierpi z powodu straty i nie chciala bardziej go ranic. Teraz jednak czara sie przepelnila i pozwolila sobie upuscic troche jadu, ktory trawil ja od tak dawna. -Myliles sie, sadzac, ze wroce do ciebie. Po co, do cholery, mialabym to robic? Co takiego mozesz mi zaoferowac, czego nie dostane gdzie indziej? Nigdy nie byles zbyt szczodry. Dajesz tylko wtedy, kiedy masz pewnosc, ze dostaniesz dwa razy tyle. Tak naprawde to chcesz tylko brac. Zanim zaczniesz wciskac mi lzawe historyjki o umilowaniu zycia rodzinnego, to pozwol, ze przypomne ci, ze to nie ja zniszczylam nasza rodzine. To nie ja skakalam z lozka do lozka. -Ej, poczekaj! -To ty zaczales pieprzyc wszystko, co sie rusza i na drzewo nie ucieka. To ty obnosiles sie z kazda tania dziwka, zeby mnie zranic. To ty nie wracales na noc. To ty znikales na cale weekendy ze swoimi pannami. Te samotne weekendy zlamaly mi serce, ale wlasnie do tego zmierzales, wiec chyba cie to nie zdziwi. Tylko jestem ciekawa, czy zastanowiles sie, jaki wplyw miala twoja nieobecnosc na Danny'ego? Jesli tak bardzo kochales zycie rodzinne, to czemu nie spedzales tych weekendow z synem? Michael byl czerwony na twarzy, a w jego oczach pojawila sie znajoma nienawisc. -Wiec jestem samolubem, tak? A od kogo dostalas dom, w ktorym mieszkasz? Co? Kto sie przeniosl do wynajetego mieszkania po separacji, a kto zostal w domu? Desperacko staral sie odwrocic uwage od siebie i przejac kontrole nad klotnia. Tina wiedziala, do czego zmierza, i nie miala zamiaru dac sie zbic z tropu. -Michael, nie badz zalosny. Wiesz bardzo dobrze, ze zaliczka na dom pochodzila z moich pieniedzy. Ty wydawales swoje na szybkie auta i dobre ubrania. To ja placilam raty ze swoich zarobkow. Dobrze o tym wiesz. Nigdy nie wystapilam o alimenty. Zreszta, co to teraz ma za znaczenie? Mowilismy o zyciu rodzinnym i twoim synu. -Tak, no to posluchaj mnie... -Nie, to ty mnie posluchaj. Po tych wszystkich latach nadeszla twoja kolej zamknac sie i sluchac. Jesli tylko potrafisz. Mogles zabrac Danny'ego na weekend, jesli nie chciales mojego towarzystwa. Mogles go zabrac pod namiot. Mogliscie pojechac na pare dni do Disneylandu. Albo nad rzeke Kolorado na ryby. Ale ty byles zbyt zajety podrywaniem kobiet, zeby mnie zranic i udowodnic sobie, jaki to z ciebie ogier. Mogles spedzac ten czas w towarzystwie syna. Nawet nie wiesz, jak bardzo tesknil za toba. Mogles miec ten swoj cenny czas z synem, ale wcale tego nie chciales. Jak sie okazalo, Danny nie mial zbyt wiele czasu. Michael zbladl i widac bylo, ze sie trzesie. Jego oczy pociemnialy z nienawisci. -Jestes ta sama wsciekla suka co zawsze. Tina westchnela i opanowala sie. Czula sie wyczerpana. Powiedziala mu, co miala do powiedzenia, i czula sie mile wyczerpana, jakby upuszczono z niej zla energie. -Wciaz ta sama nienawistna suka - powtorzyl Michael. -Nie chce z toba walczyc, Michael. Przykro mi nawet, ze zranilam cie, mowiac o Dannym, choc, Bog mi swiadkiem, ze zasluzyles sobie na to. Nie chce cie wiecej ranic. Moze to dziwne, ale juz cie przestalam nienawidzic. Tak naprawde to nic do ciebie nie czuje. Zupelnie nic. Odwrocila sie i zostawila go stojacego na sloncu z cienka struzka topniejacych lodow splywajaca po dloni. Przeszla przez centrum handlowe, wjechala schodami na gore do kasyna i utorowala sobie droge przez halasliwy tlum do drzwi wyjsciowych. Jeden z parkingowych przyprowadzil jej samochod i Tina zjechala po ostro pochylonym podjezdzie hotelowym na ulice. Skierowala sie w strone Zlotej Piramidy, gdzie miescilo sie jej biuro i gdzie czekala na nia praca. Jednak po przejechaniu przecznicy musiala zatrzymac sie na poboczu. Przez gorace lzy wypelniajace jej oczy nie widziala, gdzie jedzie. Wrzucila bieg na luz i ku swojemu zaskoczeniu rozplakala sie glosno. Z poczatku nie miala pojecia, skad braly sie lzy. Poddala sie nieutulonemu zalowi, ktory ja calkowicie owladnal, nie zastanawiajac sie, skad przyszedl. Po chwili uznala, ze placze po Dannym. Kochany, biedny Danny. Jego zycie dopiero sie zaczynalo. To takie niesprawiedliwe. Plakala takze nad soba. I nad Michaelem. Plakala nad tym wszystkim, co moglo byc, ale juz nigdy nie bedzie. Potrzebowala kilku minut, zeby sie pozbierac. Wytarla oczy i wydmuchala nos. Musi przestac patrzec tak ponuro na swiat. Dosyc juz mroku w jej zyciu. Dosyc lez. -Mysl pozytywnie - powiedziala na glos. - Moze przeszlosc nie byla najlepsza, ale przyszlosc rysuje sie w rozowych barwach. Obejrzala sie w lusterku, zeby zobaczyc, czy zostaly jakies slady po lzach. Wygladala lepiej, niz sadzila. Miala zaczerwienione oczy, ale nie przypominala wampira. Otworzyla torebke, znalazla puderniczke i starannie poprawila makijaz. Po chwili wlaczyla sie w sznur samochodow i skierowala do Piramidy. Przecznice dalej, stojac na swiatlach, uswiadomila sobie, ze wciaz nie rozwiazala dreczacej ja zagadki. Byla teraz pewna, ze to nie Michael zdemolowal pokoj Danny'ego. Ale jesli nie on, to kto? Nikt inny nie mial klucza do domu. Jedynie doswiadczony wlamywacz mogl wejsc, nie zostawiajac sladow. Tylko po co profesjonalista mialby sie wlamac do domu i niczego nie zabrac? Po co ktos wywazalby zamki, pisalby cos na tablicy Danny'ego i niszczyl zabawki martwego chlopca? Dziwne. Tina podejrzewala Michaela, co wywolywalo w niej niepokoj i troske, ale nie strach. Jesli jednak ktos obcy chcial, zeby strata dziecka bardziej ja bolala, to napawalo ja to przerazeniem. Bylo to straszne, gdyz niepojete. Ktos obcy? Najwyrazniej tak. Jedyna osoba, ktora obwiniala ja o smierc syna, byl Michael. Nikt z jej bliskich czy chocby znanych nie zasugerowal, ze jest za to odpowiedzialna, nawet nie bezposrednio. Jednak palace slowa na tablicy i zniszczone rzeczy byly dzielem kogos, kto uwazal, ze powinna odpokutowac za wypadek. Wiec musial to byc ktos, kogo nawet nie znala. Dlaczego ktos zupelnie obcy tak bardzo angazowal sie w smierc Danny'ego? Zapalilo sie zielone swiatlo. Ktos za nia zaczal trabic. Przejezdzajac skrzyzowanie i wjezdzajac do garazu hotelowego, Tina nie mogla pozbyc sie wrazenia, ze obserwuje ja ktos, kto chce ja skrzywdzic. Spojrzala w lusterko wsteczne, zeby sprawdzic, czy nie jest sledzona. Wygladalo na to, ze nikt za nia nie jedzie. 12 Trzecie pietro hotelu Zlota Piramida bylo zajete przez zarzad i urzednikow wyzszego szczebla. Tutaj brakowalo blichtru i splendoru Las Vegas. Tutaj sie pracowalo. Trzecie pietro miescilo cala maszynerie, ktora budowala sciany uludy, za ktorymi gracze oddawali sie hazardowi.Biuro Tiny bylo duze, wylozone panelami z polakierowanej na bialo sosny, z wygodnymi, wspolczesnymi, skorzanymi meblami. Jedna sciane zaslonieto ciezkimi zaslonami, ktore chronily przed okrutnym, pustynnym sloncem. Okna za kotarami wychodzily na Las Vegas Strip. W nocy slawna ulica zapewniala niezapomniane widoki, mieniac sie feeria swiatel - czerwonych, niebieskich, zielonych, zoltych, purpurowych, rozowych, turkusowych - wszystkich odcieni, jakie moglo rozroznic ludzkie oko. Swiatla sodowe, neony, lasery migaly i zalewaly kaskadami ulice. Wysokie na sto piecdziesiat metrow reklamy wznosily sie piec, nawet dziesiec pieter nad ziemia, blyszczac i mrugajac. Tysiace kilometrow szklanych rurek wypelnionych jarzacym sie gazem, migotaly i wirowaly, setki tysiecy zarowek wyswietlajacych nazwy hoteli tworzyly swietlne obrazy. Kontrolowane przez komputery grafiki falowaly i plynely dalej, niesforne i oszalale, a jednak dziwnie pociagajace - nadmiar niespozytkowanej energii. Za dnia palace slonce nie bylo laskawe dla Strip. W ostrym swietle architektoniczne ozdobniki nie prezentowaly sie tak dobrze, a chwilami, mimo zainwestowanych tu miliardow dolarow, ulica wygladala wrecz tandetnie. Widok na legendarna Strip nie mial najmniejszego znaczenia dla Tiny; rzadko kiedy na nia spogladala, poniewaz nie zdarzalo jej sie bywac w biurze w nocy, nie odslaniala zaslon. Biuro tonelo w polmroku, a Tina pracowala w lagodnym swietle lamp biurkowych. Kiedy przegladala rachunki za uslugi stolarskie przy budowaniu scenografii, do biura weszla jej sekretarka Angela. -Bedziesz potrzebowala czegos ode mnie, zanim wyjde? - zapytala. Tina rzucila okiem na zegarek. -Jest dopiero za pietnascie czwarta. -No tak, ale dzis konczymy o czwartej. Nowy Rok. -Alez oczywiscie - powiedziala Tina. - Zupelnie o tym zapomnialam. -Jesli potrzeba, to moge zostac troche dluzej. -Nie, nie, nie - zapewnila ja Tina. - Mozesz isc do domu o czwartej. -A bedziesz czegos potrzebowala ode mnie? Tina oparla sie o siedzenie. -No tak, w zasadzie to jest cos. Wielu naszych stalych gosci nie pojawilo sie na przedstawieniu premierowym dla VIP-ow. Chce, zebys przygotowala ich liste i dolaczyla do nich daty slubow tych graczy, ktorzy sa zonaci. -Jasne - zapewnila ja Angela. - Co planujesz? -Chce wyslac specjalne zaproszenia w przyszlym roku do zonatych graczy i zaproponowac im spedzenie rocznicy slubu w naszym hotelu, trzy dni zorganizowane przez nas i na nasz koszt. Mozemy zareklamowac to w nastepujacy sposob: "Spedz magiczna noc swojej rocznicy slubu w magicznym swiecie NagiejMagii!". Cos w tym stylu. Urzadzimy to bardzo romantycznie. Na przedstawieniu podamy im szampana. To bedzie niezla promocja, jak myslisz? - Podniosla rece, jakby chciala napisac tytul w powietrzu "Zlota Piramida - magiczne miejsce dla zakochanych". -Hotel powinien byc zadowolony - stwierdzila Angela. - Prasa bedzie o nas przychylnie pisac. -Szefowie kasyna tez powinni byc szczesliwi, poniewaz wielu z duzych graczy specjalnie odwiedzi kasyno. Zapalony gracz nie zrezygnuje z innych zaplanowanych odwiedzin w kasynie, tylko dolozy dodatkowa wizyte z okazji rocznicy slubu. Dla mnie to tez bedzie korzystne, bo zrobi sie dzieki temu glosniej o przedstawieniu. -Bardzo dobry pomysl - przyznala Angela. - Przygotuje ci liste. Tina wrocila do przegladania rachunkow od stolarzy. Piec minut pozniej Angela wrocila z lista nazwisk na trzydziesci stron. -Dzieki - powiedziala Tina. -Nie ma za co. -Czy ty masz gesia skorke? -Aha - odparla Angela, obejmujac sie rekami. - Musi byc cos nie w porzadku z klimatyzacja. W ciagu ostatnich kilku minut zrobilo sie okropnie zimno w moim biurze. -Tutaj jest cieplo - zdziwila sie Tina. -Moze to mnie jest zimno. Moze lapie mnie przeziebienie. Nie chcialabym, bo mam wielkie plany na dzisiejszy wieczor. -Przyjecie? -Tak. Wielka zabawa w Rancho Cricle. -W Rzedzie Milionerow? -Szef mojego chlopaka tam mieszka. Tina, wszystkiego najlepszego z okazji Nowego Roku! -Szczesliwego Nowego Roku. -Widzimy sie w poniedzialek. -Co? Aha, no tak. Czterodniowy weekend. Tylko nie upij sie za bardzo. Angela usmiechnela sie wesolo. -Co najmniej jedna butelka zostanie dzis zniszczona przeze mnie. Tina skonczyla sprawdzac rachunki i zatwierdzila je do wyplaty. Sama teraz na trzecim pietrze Tina siedziala w kregu zlotego swiatla otoczona przez glebokie cienie. Ziewnela. Miala zamiar popracowac jeszcze godzine, do piatej, a potem wrocic do domu. Potrzebowala dwoch godzin, zeby przygotowac sie na spotkanie z Elliotem Strykerem. Usmiechnela sie na mysl o nim, a nastepnie wziela zestaw danych przygotowanych przez Angele, chcac jak najszybciej skonczyc. Hotelowe archiwum zawieralo olbrzymia ilosc informacji na temat co wazniejszych klientow. Ze swojego komputera mogla sie dowiedziec, ile zarabiali rocznie, poznac nazwe ulubionego drinka kazdego z mezczyzn i ulubionego kwiatu i perfum kazdej z kobiet. Mogla sprawdzic, czym jezdza, poznac imiona i wiek ich dzieci, przebyte choroby i problemy zdrowotne, ulubione potrawy i kolory, upodobania muzyczne, przekonania polityczne i znalezc cale mnostwo innych wiadomosci, zarowno waznych, jak i zupelnie trywialnych. Dyrekcja hotelu starala sie spelnic wszystkie zachcianki tych ludzi i im wiecej o nich wiedziala, tym lepiej mogla im sluzyc. Tina zastanawiala sie, czy ludzie ci byliby szczesliwi, wiedzac o tych szczegolowych dossier, ktore przeciez kompletowano z mysla o zadowoleniu gosci. Przejrzala liste VIP-ow, ktorzy nie pojawili sie na premierze NagiejMagii! Czerwonym olowkiem zakreslila te nazwiska, przy ktorych byly podane daty slubu, starajac sie ocenic, jak duza promocje planuje. Naliczyla dwadziescia dwa nazwiska, gdy trafila na niezwykla wiadomosc, ktora komputer wlaczyl do listy. Tina czula, jak serce zamiera jej w piersiach. Nie mogla zlapac oddechu. Patrzyla na wydruk i ogarnial ja ciemny, zimny, paralizujacy strach. Pomiedzy nazwiskami dwoch graczy widnialo piec linijek tekstu, ktory nie mial nic wspolnego z oczekiwanymi przez nia informacjami: NIE MARTWY NIE MARTWY NIE MARTWY NIE MARTWY NIE MARTWY Papier zaszelescil, kiedy jej rece zaczely sie trzasc.Najpierw w jej domu. W pokoju Danny'ego. Teraz tu. Kto to robil? Kto byl przeciwko niej? Angela? Nie, to absurd. Angela byla mila dziewczyna, z pewnoscia niezdolna do czegos tak okrutnego jak to. Nie zauwazyla tej dziwnej tresci, bo nie miala czasu przejrzec wydrukow. Poza tym Angela nie mogla wlamac sie do jej domu. Nie byla genialnym wlamywaczem, na Boga. Tina szybko przekartkowala strony, szukajac nastepnych dziwnych wpisow. Znalazla je dwadziescia szesc nazwisk dalej. DANNY ZYJE DANNY ZYJE POMOZ POMOZ POMOZ MI Miala uczucie, ze jej serce pompuje zamrozona wode zamiast krwi, a jej czlonki sztywnieja z zimna.Uswiadomila sobie nagle, jak bardzo jest tutaj sama. Najprawdopodobniej byla jedyna osoba znajdujaca sie w tej chwili na trzecim pietrze. Przypomnial sie jej mezczyzna z koszmaru sennego, facet z twarza zjedzona przez robaki. Nagle cienie w pokoju staly sie glebsze i grozniejsze niz przed chwila. Przejrzala kolejne czterdziesci nazwisk i z przerazeniem odkryla, co jeszcze komputer wydrukowal. BOJE SIE BOJE SIE WYDOSTAN MNIE WYDOSTAN MNIE STAD PROSZE... PROSZE POMOCYPOMOCYPOMOCY To byla ostatnia niepokojaca wiadomosc. Reszta listy pozostawala bez zarzutu.Tina cisnela wydruk na podloge i poszla do biura sekretarki. Angela przed wyjsciem wylaczyla swiatlo. Tina je zapalila. Podeszla do jej biurka, usiadla przed komputerem i wlaczyla go do sieci. Ekran rozjarzyl sie niebieskim swiatlem. W zamknietej srodkowej szufladzie biurka znajdowala sie ksiazka z kodami dostepu do waznych informacji, ktore byly zapisywane nie na dysku, ale w centralnej pamieci. Tina przejrzala ksiazke, az znalazla kod pozwalajacy jej przejrzec dane najlepszych klientow hotelu. Byl to numer 1001012 oznaczony jako "gratis", co oznaczalo "klienta gratisowego", eufemizm ukrywajacy prawdziwe znaczenie: "wielki przegrywajacy". Ludziom tym nigdy nie przedstawiano rachunku za pokoj czy jedzenie, poniewaz i tak zostawiali w kasynie mala fortune. Tina wpisala swoj kod dostepu: E013331555. Poniewaz tak wiele informacji z teczek hotelowych zawieralo tajne dane na temat waznych klientow i poniewaz lista taka mialaby niezwykle duza wartosc dla konkurencji, tylko nielicznym ze zwalano na dostep do bazy danych. Trzymano takze zapis kazdego, kto z niej korzystal. Po chwili wahania komputer poprosil o jej nazwisko. Wpisala je i komputer porownal nazwisko z kodem. Na ekranie pojawil sie napis: SPRAWDZONY Tina wpisala kod dostepu do listy klientow gratisowych i komputer odpowiedzial: PODAJ INSTRUKCJE Miala palce mokre od potu. Wytarla je o spodnie i szybko wpisala zapytanie. Poprosila komputer o to samo zestawienie, ktore niedawno otrzymala Angela. Nazwiska i adresy VIP-ow, ktorzy nie pojawili sie na premierze NagiejMagii!, razem z rocznicami slubow w przypadku zonatych klientow, zaczely przewijac sie na ekranie, a jednoczesnie drukarka laserowa zaczela drukowac ich wykaz.Tina lapala kazda ukonczona strone. Drukarka wydrukowala dwadziescia nazwisk, czterdziesci, szescdziesiat, siedemdziesiat i nigdzie nie bylo ani linijki na temat Danny'ego, jak w pierwszym wydruku. Tina przejrzala sto nazwisk, zanim uznala, ze system zostal zaprogramowany, zeby tylko raz zamiescic tekst o Dannym i tylko przy pierwszym zapytaniu z jej biura, a nie przy nastepnym. Wykasowala zapytanie i zamknela plik. Drukarka ucichla. Nie dalej jak kilka godzin temu uznala, ze osoba odpowiedzialna za to przesladowanie to ktos zupelnie obcy. Jednak w jaki sposob zupelnie obca osoba mogla dostac sie zarowno do jej domu, jak i do hotelowego komputera? Czy nie musial to byc ktos, kogo znala? Ale kto? I dlaczego? Kto mogl ja az tak nienawidzic? Strach, niczym rozwijajacy sie waz, wywrocil jej wnetrznosci i Tine przeszly ciarki. Nagle uswiadomila sobie, ze to nie tylko strach spowodowal dreszcze. Powietrze zrobilo sie lodowate. Przypomniala sobie wczesniejsza skarge Angeli. Wtedy nie wydawala jej sie znaczaca. Przeciez w pokoju bylo cieplo, kiedy Tina weszla, zeby skorzystac z komputera. Dopiero teraz zrobilo sie zimno. Jak to mozliwe, zeby temperatura spadla az tak bardzo w tak krotkim czasie? Nasluchiwala odglosu klimatyzatora, ale z otworow wentylacyjnych nie dochodzil znany szum. Mimo to pokoj byl o wiele chlodniejszy niz zaledwie kilka minut wczesniej. Z glosnym, elektronicznym piskiem, ktory wyrwal Tine z zamyslenia, komputer zaczal nagle drukowac dodatkowe dane, mimo ze o nic nie prosila. Spojrzala na drukarke, a nastepnie na slowa wyswietlane na monitorze. NIE MARTWY NIE MARTWY NIE MARTWY NIE MARTWY NIE W ZIEMI NIE MARTWY WYDOSTAN MNIE STAD WYDOSTAN MNIE WYDOSTAN MNIE WYDOSTAN MNIE Wiadomosc zniknela z ekranu rownie niespodziewanie, jak sie pojawila. Drukarka ucichla.Z kazda chwila w pokoju robilo sie coraz zimniej. A moze to tylko jej wyobraznia platala figla? Miala koszmarne wrazenie, ze nie jest sama. Facet w czerni. Byl tylko senna zjawa, a jednak Tina nie mogla pozbyc sie paralizujacego uczucia, ze jest w tej chwili razem z nia w pokoju. Facet w czerni. Mezczyzna o plonacych diabelskim ogniem oczach. Wyszczerzone zolte zeby. Za nia. Wyciaga ku niej reke zimna i wilgotna. Obrocila sie razem z krzeslem, ale w pokoju nie bylo nikogo. No jasne. To tylko senna mara. Ale z niej naiwniaczka. Mimo to czula, ze nie jest sama. Nie chciala spogladac na ekran, ale nie mogla sie powstrzymac. Na ekranie swiecily sie okrutne slowa. Po chwili znikly. Tinie udalo sie przezwyciezyc paralizujacy ja lek, przysunela sie do komputera i polozyla dlonie na klawiaturze. Zamierzala sprawdzic, czy slowa na temat Danny'ego zostaly zaprogramowane, czy tez zostaly wyslane kilka sekund wczesniej przez kogos, kto mial dostep do jednego ze stanowisk w duzej sieci komputerowej hotelu. Miala uczucie graniczace z pewnoscia, ze osoba odpowiedzialna za rozsiewanie tych podlosci jest teraz w budynku, moze nawet na tym samym pietrze co ona. Wyobrazila sobie, jak wychodzi z biura i idzie dlugim korytarzem, otwierajac drzwi, zagladajac do pustych, cichych biur, az w koncu znajduje mezczyzne siedzacego przy terminalu. Mezczyzna odwraca sie do niej zdziwiony i Tina w koncu dowiaduje sie, kto ja przesladowal. I co wtedy? Czy ja skrzywdzi? Zabije? To byla nieprzewidziana okolicznosc: mozliwosc, ze jego ostatecznym celem jest cos gorszego niz tylko straszenie jej i przesladowanie. Zawahala sie, siedzac nieruchomo z palcami na klawiaturze, nagle niepewna, czy chce brnac w to dalej. Najpewniej i tak nie uzyska odpowiedzi na swoje pytania, a w ten sposob jedynie oznajmi osobie siedzacej przy drugim komputerze, ze jest jeszcze w biurze. Dotarlo do niej nagle, ze jesli ten ktos ukrywa sie na tym samym pietrze to i tak wie, ze Tina siedzi sama w swoim biurze. Nie miala nic do stracenia, szukajac w komputerze interesujacych ja danych. Kiedy jednak sprobowala wpisac instrukcje, klawiatura sie zablokowala; zaden z klawiszy nie dawal sie wcisnac. Nagle odezwala sie drukarka. W pokoju panowalo arktyczne zimno. Na ekranie zaczely sie przewijac slowa: JEST MI ZIMNO I BOLI MNIE MAMO? SLYSZYSZ MNIE? JEST MI TAK ZIMNO BARDZO BOLI WYDOSTAN MNIE STAD PROSZE PROSZE PROSZE NIE UMARLEM NIE UMARLEM Slowa zatrzymaly sie na chwile na ekranie i zaraz znikly.Tina ponownie sprobowala wpisac polecenia do komputera, ale klawiatura byla jak zamarznieta. Uczucie, ze ktos jest z nia w pokoju, nie ustepowalo. W miare jak robilo sie coraz zimniej, wrazenie obecnosci niewidzialnego i groznego towarzysza narastalo. Jak ktos mogl obnizyc temperature w pokoju, nie korzystajac z klimatyzacji? Ktokolwiek to byl, potrafil zablokowac jej komputer z innego terminalu w budynku: to mogla zrozumiec. Ale jak ktos tak szybko oziebil pokoj? W pewnej chwili, gdy na ekranie pojawila sie ta sama wiadomosc, ktora przed chwila znikla, Tina poczula, ze ma dosyc. Wylaczyla komputer i ekran monitora zrobil sie ciemny. Kiedy podnosila sie z krzesla, komputer sam sie wlaczyl. JEST MI ZIMNO I BOLI MNIE WYDOSTAN MNIE STAD PROSZE PROSZE PROSZE -Skad cie mam wydostac? - zawolala. - Z grobu? WYDOSTAN MNIE WYDOSTAN MNIE WYDOSTAN MNIE Musiala wziac sie w garsc. Wlasnie odezwala sie do komputera, jakby rozmawiala z Dannym! To nie Danny pisal te slowa. Do jasnej cholery, przeciez Danny nie zyl!Wylaczyla komputer. Maszyna sama sie wlaczyla. Gorace lzy zamglily jej oczy i Tina z calych sil walczyla, zeby sie nie rozplakac. Czula, ze traci rozum. To cholerstwo nie moze samo sie wlaczac. Wybiegla zza biurka, uderzajac biodrem o rog, kierujac sie w strone kontaktu, gdy z tylu za nia drukarka wypluwala kolejne nienawistne slowa: WYDOSTAN MNIE WYDOSTAN MNIE WYDOSTAN MNIE WYDOSTAN WYDOSTAN WYDOSTAN Tina nachylila sie nad kontaktem, z ktorego komputer byl zasilany pradem i skad biegla linia przesylajaca dane. Zlapala oba kable - jeden gruby i masywny, a drugi zwykly, w oslonie - i miala uczucie, ze trzyma w reku cos zywego, dwa weze, ktore walcza z nia, nie dajac sie opanowac. Szarpnela i wyrwala obie wtyczki.Monitor zgasl. Nie wlaczal sie. Pokoj blyskawicznie zaczal sie ocieplac. -Dzieki Bogu - powiedziala drzacym glosem. Obeszla biurko Angeli, czujac, jak bardzo miekkie ma kolana i jak bardzo potrzebuje opasc na krzeslo, gdy nagle drzwi na korytarz otworzyly sie. Tina krzyknela przerazona. Facet w czerni? Zdziwiony jej krzykiem Elliot Stryker zatrzymal sie na progu. Na jego widok Tina poczula na chwile ulge. -Tina? Co sie stalo? Wszystko w porzadku? Zrobila krok w jego strone i wtedy uswiadomila sobie, ze mogl skorzystac z jednego z komputerow znajdujacych sie na trzecim pietrze. Czy to on ja przesladowal? -Tina. Dobry Boze, jestes blada jak przescieradlo! Elliot ruszyl w jej strone. -Stoj! Poczekaj! - zawolala. Zatrzymal sie zdziwiony. -Co tu robisz? - spytala drzacym glosem. Elliot zamrugal powiekami. -Mialem sprawy do zalatwienia w hotelu. Pomyslalem, ze moze jeszcze jestes w biurze i wpadlem sprawdzic. Chcialem sie tylko przywitac. -Nie bawiles sie przed chwila jednym z tutejszych komputerow? -Co? - spytal wyraznie zdziwiony. -Co robisz na trzecim pietrze? - zapytala ostro. - Z kim miales sie tu spotkac? Wszyscy juz poszli do domu. Jestem tylko ja. -Nie mialem zadnych spraw na trzecim pietrze - odparl wciaz zdumiony i jednoczesnie z lekka zniecierpliwiony Elliot. - Mialem spotkanie z Charliem Mainwayem w restauracji na dole. Skonczylismy prace kilka minut temu i wjechalem na gore, zeby zobaczyc, czy jeszcze jestes w biurze. Co sie stalo? Przygladala mu sie wnikliwie. -Tina, co sie stalo? Szukala w jego oczach jakichs znakow, ze klamie, ale jego zdumienie zdawalo sie szczere. Jesli by klamal, to nie wymyslilby historyjki o spotkaniu na kawie z Charliem, ktora mozna bylo sprawdzic bez wiekszego wysilku. Gdyby musial, znalazlby jakies lepsze alibi. Nie oklamywal jej. -Przepraszam. To... Mialam... Zdarzylo sie cos... bardzo dziwnego - wyjasnila. Podszedl do niej. -Co takiego? Otworzyl ramiona, jakby to byla najbardziej naturalna rzecz na swiecie, ze chce ja pocieszyc, jakby trzymal ja w ramionach setki razy, a ona przytulila sie do niego w tym samym duchu przyjacielskiego pokrzepienia. Nie byla juz sama. 13 W kacie gabinetu Tiny znajdowal sie dobrze zaopatrzony barek na te rzadkie okazje, kiedy wspolnicy mieli ochote na drinka po dlugiej pracy. Teraz, po raz pierwszy, zapragnela sama skorzystac z tych zapasow.Na jej prosbe Elliot nalal remy martin do dwoch kieliszkow i podal jej jeden. Tina nie mogla sama sie obsluzyc, poniewaz za bardzo trzesly sie jej rece. Usiedli na bezowej sofie stojacej bardziej w cieniu niz w swietle lamp biurkowych. Tina musiala trzymac pekaty kieliszek w obu dloniach, zeby go nie upuscic. -Nie wiem, od czego zaczac. Chyba powinnam najpierw powiedziec o Dannym. Slyszales o Dannym? -Twoim synu? - zapytal. -Tak. -Helen Mainway powiedziala mi, ze zginal troche ponad rok temu. -Powiedziala ci, jak to sie stalo? -Byl w grupie Jaborskiego. Wiadomosc z czolowek gazet. Bill Jaborski byl ekspertem w szkole przetrwania i harcmistrzem. Przez szesnascie lat kazdej zimy zabieral grupe harcerzy do polnocnej Nevady, za Reno, w gory Sierra, na siedmiodniowa wyprawe. -To mialo ksztaltowac charakter chlopcow - powiedziala Tina. - Chlopcy musieli ostro wspolzawodniczyc przez caly rok, zeby znalezc sie w grupie wybrancow. Wszystko mialo byc superbezpieczne. Bill Jaborski mial byc jednym z dziesieciu najlepszych specjalistow w kraju od zimowych obozow przetrwania. Wszyscy tak mowili. Ten drugi opiekun Tom Lincoln mial byc niemal rownie dobry jak sam Bill. Mial byc. - Jej glos stal sie ostry i zgorzknialy. - Uwierzylam im, myslalam, ze chlopcy sa bezpieczni. -Nie mozesz siebie obwiniac. Przez tyle lat zabierali dzieci w gory i nikomu nawet wlos z glowy nie spadl. Tina wziela lyk koniaku. Czula, jak pali ja w gardlo, ale nie potrafi roztopic sopla lodu, ktory miala w zoladku. Na zeszloroczna wyprawe Jaborskiego pojechalo czternastu chlopcow w wieku od dwunastu do osiemnastu lat. Wszyscy byli wyrozniajacymi sie harcerzami - wszyscy zgineli wraz z Jaborskim i Tomem Lincolnem. -Czy wladze ustalily, dlaczego doszlo do wypadku? - spytal Elliot. -Nie. Nigdy nie dowiedza sie dlaczego. Udalo im sie ustalic jedynie, jak to sie stalo. Pojechali w gory minibusem z napedem na cztery kola, specjalnie przeznaczonym dojazdy w trudnych warunkach. Potezne opony, lancuchy. Nawet plug sniezny z przodu. Wcale nie mieli jechac w prawdziwa glusze, tylko zostac na obrzezach. Nikt przy zdrowych zmyslach nie zabralby dwunastoletnich dzieci w glab gor Sierra, bez wzgledu na to, jak byli wycwiczeni, zaopatrzeni i przygotowani; nawet bez wzgledu na to, jak byli silni i ilu starszych chlopcow mialo sie nimi opiekowac. Jaborski chcial zjechac z glownej drogi i podazyc starym szlakiem drwali, jesli warunki na to pozwola. Stamtad zamierzali przez trzy dni chodzic po gorach z plecakami i w rakietach snieznych, zataczajac duze kolo wokol autobusu i wrocic do niego pod koniec tygodnia. - Przerwala na chwile, by zebrac mysli. -Mieli najlepsze ubrania na takie wyprawy, najlepsze spiwory, najlepsze zimowe namioty, mnostwo wegla na ognisko i podpalki, cale zapasy jedzenia i dwoch najlepszych specjalistow od zimowego przetrwania. Wszyscy mowili, ze to bezpieczne. Wiec, co, kurwa, sie stalo? Tina nie mogla usiedziec na miejscu. Wstala i zaczela nerwowo chodzic tam i z powrotem. Wziela kolejny, duzy lyk koniaku. Elliot sie nie odzywal. Zdawal sie wyczuwac, ze Tina musi opowiedziec cala historie, zeby wyrzucic to wszystko z siebie. -Cos sie stalo, to oczywiste jak cholera - powiedziala. - Z jakiegos powodu zjechali z glownej drogi na ponad szesc kilometrow. Szesc kilometrow w glab i kawal drogi w gore, niemal do poziomu cholernych chmur. Pojechali stroma, opuszczona sciezka drwali, droga tak niebezpieczna, tak zasypana sniegiem, tak oblodzona, ze tylko glupiec odwazylby sie ja pokonywac inaczej niz na piechote. Autobus runal w przepasc. W gorach nie bylo barierek, szerokiego pobocza ani lagodnych stokow. Pojazd wpadl w poslizg i zlecial trzydziesci metrow w dol na skaly. Przy uderzeniu wybuchl bak z paliwem. Autobus rozerwal sie niczym puszka i stoczyl kolejne trzydziesci metrow w dol na drzewa. -Dzieci... wszyscy... zgineli. - Gorycz we wlasnym glosie zdumiala Tine, gdyz dowodzila, jak malo ran uleczyl czas. - Czemu? Czemu ekspert taki jak Jaborski zrobil cos tak glupiego? Siedzacy na sofie Elliot pokrecil glowa i spuscil wzrok, patrzac na kieliszek z koniakiem. Nie oczekiwala od niego odpowiedzi. To nie bylo nawet pytanie do niego; jesli kogos Tina w tej chwili pytala, to Boga. -Czemu? Jaborski byl swietny. Najlepszy. Byl tak dobry, ze przez szesnascie lat bezpiecznie zabieral chlopcow w gory Sierra. Inni eksperci od przetrwania zima w gorach nawet by sie nie powazyli na cos takiego. Bill Jaborski byl rozsadny, twardy, sprytny i pelen szacunku dla niebezpieczenstw, jakie niosla jego praca. Nie byl lekkomyslny. Wiec dlaczego zrobil cos tak glupiego, cos tak ryzykanckiego, zeby w tych warunkach pojechac ta droga? Elliot podniosl na nia wzrok. W jego oczach rysowalo sie prawdziwe wspolczucie. -Najpewniej nigdy nie poznasz odpowiedzi na to pytanie. Rozumiem, jakie to musi byc trudne, nie znac odpowiedzi. -Masz racje - zgodzila sie. - Bardzo trudne. Wrocila na sofe. Wyjal kieliszek z jej dloni. Byl pusty. Tina nie pamietala, kiedy wypila caly alkohol. Elliot podszedl do barku. -Ja juz dziekuje - zaprotestowala. - Nie chce sie upic. -Bzdura - odparl. - W tym stanie, przy takim wzburzeniu, nawet nie zauwazysz dwoch malych kieliszkow koniaku. Wrocil na kanape z pelnymi kieliszkami. Tym razem Tina mogla juz utrzymac swoj w jednej rece. -Dzieki, Elliot. -Tylko nie pros mnie o przygotowanie drinka - uprzedzil. - Jestem najgorszym barmanem na swiecie. Moge nalac czegos z butelki, ale nie potrafie nawet porzadnie przyrzadzic wodki z sokiem pomaranczowym. -Nie dziekowalam ci za alkohol. Chcialam ci podziekowac za to... ze jestes takim swietnym sluchaczem. -Wiekszosc prawnikow za duzo gada. Przez dluzsza chwile siedzieli w milczeniu, saczac brandy. Tina byla spieta, ale nie czula juz lodowatego skurczu w zoladku. -Strata dziecka musi byc... wyniszczajaca - powiedzial Elliot. - Ale to nie wspomnienie syna wyprowadzilo cie z rownowagi. -W pewnym sensie. -Ale chodzilo o cos jeszcze. Tina opowiedziala mu o dziwacznych rzeczach, ktore ostatnio jej sie przydarzaly: wiadomosci na tablicy Danny'ego, pobojowisko, jakie zastala w jego pokoju, pelne nienawisci wyrzutow slowa, ktore pojawily sie na wydruku komputerowym i na monitorze. Elliot obejrzal wydruki i oboje sprawdzili komputer w pokoju Angeli. Wlaczyli go do sieci i sprobowali powtorzyc wszystkie wczesniejszej instrukcje, ale bez powodzenia: maszyna zachowywala sie dokladnie tak, jak powinna. -Ktos mogl ja zaprogramowac tak, zeby wydrukowala te teksty o Dannym - stwierdzil Elliot. - Nie mam jednak pojecia, w jaki sposob komputer moglby sie sam wlaczyc. -Ale tak bylo - powiedziala Tina. -Nie watpie w twoje slowa. Po prostu nie rozumiem tego. -I to powietrze... Bylo tak zimno... -Czy poczucie zmiany temperatury moglo byc subiektywne? -Pytasz, czy wyobrazilam to sobie? - Tina zmarszczyla brwi. -Bylas przerazona. -Ale to nie znaczy, ze sobie to ubzduralam. Angela tez poczula zimno, kiedy drukowala te strony z klamstwami na temat Danny'ego. Niemozliwe, zebysmy obie sobie to wyobrazily. -Racja. - Patrzyl w zamysleniu na komputer. - Chodz. -Dokad? -Do twojego biura. Zostawilem tam kieliszek. Musze naoliwic umysl. Wrocila z nim do swojego wylozonego boazeria sanktuarium. Elliot wzial stojacy na brzegu stolika przed sofa kieliszek z brandy i usiadl na krawedzi jej biurka. -Jak myslisz, kto? Kto moze to robic? -Nie mam pojecia. -Ale na pewno kogos podejrzewasz. -Zupelnie nie. -To oczywiste, ze musi to byc ktos, kto co najmniej cie nie lubi, a najpewniej nienawidzi. Ktos, kto chce przysporzyc ci cierpienia. Ktos, kto wini cie za smierc Danny'ego... i dla kogo jego smierc tez byla strata. To nie moze byc ktos obcy. Tine zaniepokoila jego analiza, poniewaz tak bardzo byla zbiezna z jej myslami i poniewaz prowadzila w slepy zaulek, w ktory juz wczesniej sie zapedzila. Zaczela krazyc pomiedzy biurkiem a zaslonietymi oknami. -Dzisiaj po poludniu doszlam do wniosku, ze to jednak musi byc ktos obcy. Nie znam nikogo, kto bylby zdolny do takich rzeczy, nawet jesli nienawidzilby mnie dostatecznie silnie, zeby to rozwazac. Poza Michaelem nikt nigdy nie obwinial mnie o smierc Danny'ego. Elliot uniosl brwi. -Michael to twoj eks? -Tak. -I obwinia cie o smierc syna? -Powiedzial, ze nigdy nie powinnam sie zgodzic na te wycieczke. Ale to nie on to robi. -Dla mnie wyglada na swietnego kandydata. -Nie. -Jestes pewna? -Absolutnie. To ktos inny. Elliot wzial lyk koniaku. -Mysle, ze potrzebujesz fachowej pomocy, zeby go powstrzymac. -Masz na mysli policje? -Nie sadze, zeby policja wiele tu pomogla. Najpewniej nie uznaja tego za dostatecznie powazne, zeby tracic czas. Jak dotad nikt ci nawet nie grozil. -Ale w tym jest zawarta grozba. -Jasne, oczywiscie, ze tak. To przerazajace. Ale policja jest bardzo doslowna i ukryte grozby nie robia na nich wrazenia. Poza tym, zeby zapewnic ci ochrone w domu... tylko to wymagaloby sil, jakie policja przeznacza co najwyzej na sprawy w rodzaju zabojstwa, porwania czy sledztwa narkotykowego. Tina sie zatrzymala. -Kogo miales na mysli, mowiac, ze pewnie bede potrzebowala zawodowca, zeby zlapac tego czlowieka? -Prywatnego detektywa. -To nie za bardzo melodramatyczne? Usmiechnal sie kwasno. -Osoba, ktora sie na ciebie uwziela, ma bardzo melodramatyczne podejscie. Westchnela i wziela lyk koniaku. Usiadla na krawedzi sofy. -Sama nie wiem... Zatrudnie prywatnych detektywow i okaze sie, ze zlapia mnie sama. -Co chcesz przez to powiedziec? Musiala wziac kolejny lyk, zanim mogla powiedziec, co chodzi jej po glowie. Dotarlo do niej, ze Elliot mial racje, co do tego, jaki wplyw bedzie mial na nia alkohol. Czula sie bardziej wyluzowana niz kilka minut wczesniej, ale nie byla ani troche na rauszu. -Pomyslalam, ze... moze to ja napisalam te slowa na tablicy. Moze to ja zdemolowalam pokoj Danny'ego. -Nic nie rozumiem. -Moze zrobilam to we snie. -Tina, to smieszne, co mowisz. -Naprawde? We wrzesniu myslalam, ze uporalam sie ze smiercia Danny'ego. Znowu zaczelam normalnie spac. Nie myslalam o tym tyle co wczesniej. Ludzilam sie, ze najgorszy bol minal. Jednak miesiac temu sny o Dannym wrocily. W pierwszym tygodniu snilam o nim dwukrotnie. W drugim tygodniu czterokrotnie, a przez ostatnie dwa tygodnie sni mi sie kazdej nocy. Te sny sa coraz okropniejsze. Teraz sa to zwykle koszmary. Elliot usiadl obok niej. -Opowiedz mi o nich. -Sni mi sie, ze Danny zyje i jest gdzies uwieziony, w jakims glebokim dole czy studni albo rozpadlinie, gdzies pod ziemia. Wola mnie, blagajac, zebym go ocalila. Aleja nie potrafie. Nigdy nie udaje mi sie do niego dotrzec. Wtedy ziemia zaczyna zapadac sie na niego, a ja budze sie z przerazenia, krzyczac, cala mokra od potu. I... i... caly czas mam uczucie, ze on nie umarl. Nigdy nie trwa zbyt dlugo, ale jak tylko sie obudze, to jestem pewna, ze Danny zyje. Widzisz, przekonalam sama siebie, ze Danny umarl, ale w czasie snu odzywa sie moja podswiadomosc, a dla niej Danny wciaz zyje. -Wiec myslisz, ze mozesz, co... lunatykowac? Spiac, piszesz na tablicy zaprzeczenie smierci Danny'ego, czy o to chodzi? -Myslisz, ze to niemozliwe? -Nie. Zreszta... moze. Moze i jest mozliwe - odparl Elliot. - Nie jestem psychologiem. Ale nie kupuje tego. Przyznaje, ze nie znam cie az tak dobrze, jednak nie sadze, zebys tak reagowala. Jestes osoba, ktora stara sie rozwiazywac swoje problemy. Gdyby niezdolnosc zaakceptowania smierci syna byla az tak powaznym problemem, to nie zepchnelabys jej do podswiadomosci. Sprobowalabys sobie z nia poradzic. Tina usmiechnela sie. -Masz o mnie wysokie mniemanie. -Masz racje - przyznal. - Mam. Zreszta, gdybys to ty wstawala w nocy, zeby pisac na tablicy i niszczyc rzeczy syna, to i ty musialabys przyjsc tutaj w nocy, zeby zaprogramowac komputer do wypisywania tych wszystkich rzeczy o Dannym. Myslisz, ze mogloby byc z toba az tak zle, ze zrobilas cos takiego i zupelnie o tym nie pamietasz? Myslisz, ze masz rozdwojenie jazni i jedna z twoich osobowosci nie wie nic o drugiej? Tina opadla na oparcie. -Nie. -Jasne, ze nie. -Wiec na czym stoimy? -Nie zalamuj sie. Zrobilismy krok do przodu. -Tak? -No pewnie - powiedzial. - Eliminujemy kolejne mozliwosci. Wlasnie skreslilismy cie z listy podejrzanych. I Michaela. No a ja jestem pewien, ze to nie moze byc ktos zupelnie obcy, co wyklucza wiekszosc ludzi na swiecie. -A ja z kolei jestem rownie pewna, ze to nie moze byc zaden z moich przyjaciol czy bliskich. Wiesz, dokad to prowadzi? -Dokad? Nachylila sie, zeby odstawic kieliszek na stolik. Przez chwile siedziala, chowajac twarz w dloniach. -Tina? Podniosla glowe. -Szukam odpowiednich slow, zeby to powiedziec. To taka szalona mysl. Bezsensowna. Moze nawet chora. -Nie pomysle, ze oszalalas, nie boj sie - uspokoil ja Elliot. - Co ci przyszlo do glowy? Powiedz. Wciaz wahala sie, starajac sie uslyszec, jak to brzmi w jej glowie, zanim powie to na glos. Szansa, ze ma racje, byla tak znikoma. W koncu zdecydowala sie wywalic kawe na lawe. -Pomyslalam... ze moze Danny jednak zyje. Elliot przekrzywil glowe i przygladal sie jej w milczeniu ciemnymi, badawczymi oczami. -Zyje? -Nigdy nie widzialam jego zwlok. -Nie? Ale dlaczego? -Lekarz i przedsiebiorca pogrzebowy powiedzieli, ze zwloki sa w okropnym stanie, bardzo okaleczone. Uznali, ze lepiej bedzie, jesli Michael i ja nie bedziemy ich ogladac. Zreszta zadne z nas nie spieszylo sie do tego, nawet gdyby cialo bylo w jak najlepszym stanie. Zgodzilismy sie chetnie z ich opiniami. Pogrzeb odbyl sie przy zamknietej trumnie. -Wiec jak wladze zidentyfikowaly zwloki? -Poprosili o zdjecia Danny'ego. Mysle, ze glownie posluzyli sie danymi dentystycznymi. -Te dane sa niemal rownie wiarygodne jak odciski palcow. -Niemal tak samo. Ale moze Danny nie zginal w tym wypadku. Moze jakos przezyl. Moze ktos wie, gdzie sie znajduje i stara mi sie powiedziec, ze Danny zyje. Moze to wszystko nie sa wcale grozby, a tylko ktos podsuwa mi wskazowki, zeby przygotowac mnie na wiadomosc o tym, ze Danny nie umarl. -Za wiele tych "moze" - zauwazyl Elliot. -Moze nie. Elliot polozyl reke na jej ramieniu i delikatnie uscisnal. -Tina, dobrze wiesz, ze ta teoria nie ma sensu. Danny nie zyje. -Widzisz? Jednak myslisz, ze oszalalam. -Wcale nie. Mysle, ze jestes wyprowadzona z rownowagi i jest to zupelnie zrozumiale. -Nawet nie chcesz rozpatrzyc mozliwosci, ze Danny mogl przezyc. -W jaki sposob? -Nie wiem. -Jak mogl przezyc wypadek, ktory mi opisalas? -Nie mam pojecia. -I gdzie mogl byc przez ten czas... jesli nie w grobie? -Tego tez nie wiem. -Gdyby zyl - ciagnal cierpliwym tonem Elliot - ktos by po prostu przyszedl i ci powiedzial. Nie bylby az tak tajemniczy, prawda? -Moze. Czujac, ze ta odpowiedz go rozczarowala, Tina spojrzala na swoje dlonie. Palce splotla tak mocno, ze knykcie zbielaly. Elliot dotknal jej twarzy, delikatnie obracajac ja do siebie. Jego piekne, pelne wyrazu oczy byly przepelnione troska o nia. -Tina, wiesz, ze nie ma tu miejsca na "moze". Wiesz dobrze o tym. Gdyby Danny zyl i ktos chcial ci o tym powiedziec, to na pewno nie w ten sposob, nie takimi dramatycznymi srodkami. Mam racje? -Pewnie tak. -Danny odszedl. Nic nie odpowiedziala. -Jesli bedziesz wmawiac sobie, ze zyje - ciagnal Elliot - to szykujesz sobie zalamanie nerwowe. Spojrzala mu gleboko w oczy. W koncu westchnela i pokiwala glowa. -Masz racje. -Danny nie zyje. -Tak - zgodzila sie cienkim glosem. -Wierzysz w to? -Tak. -To dobrze. Tina wstala z sofy, podeszla do okna i rozsunela story. Nagle naszla ja ochota, zeby zobaczyc Strip. Po calej tej rozmowie o smierci potrzebowala popatrzec na zycie, na ruch, na ludzi. Chociaz w promieniach pustynnego slonca ulica prezentowala sie tandetnie, zawsze jednak tetnila zyciem, czy to w noc, czy w dzien. Wczesny zimowy zmierzch zawladnal miastem. Na gigantycznych reklamach miliony lampek mrugaly falami olsniewajacych kolorow. Setki samochodow poruszaly sie powolnie w korkach, taksowki przemykaly sie zatloczonymi ulicami, wykorzystujac kazda okazje, zeby wcisnac sie w sznur aut. Na chodnikach tlumy ludzi spieszyly do kasyn lub z nich wychodzily, z jednego hotelu do drugiego, z jednej rewii na kolejna. Tina odwrocila sie do Elliota. -Wiesz, co chce zrobic? -Nie, co? -Chce otworzyc grob. -Masz zamiar ekshumowac Danny'ego? -Tak. Nigdy go nie widzialam. Dlatego tak mi trudno zaakceptowac jego smierc. Stad te wszystkie koszmary nocne. Gdybym widziala zwloki, to bylabym pewna. Nie moglabym sobie pozwolic na fantazjowanie, ze Danny zyje. -Ale stan, w jakim zwloki... -Nic mnie to nie obchodzi - uciela. Elliot zmarszczyl brwi najwyrazniej nieprzekonany co do slusznosci tego pomyslu. -Cialo jest w szczelnej trumnie, ale bedzie w jeszcze wiekszym rozkladzie niz rok temu, kiedy poradzono ci, zeby go nie ogladac. -Musze je zobaczyc. -Przygotuj sie na potezny... -Wlasnie o to chodzi - przerwala mu szybko. - Szok. Silna terapia wstrzasowa, ktora w koncu rozwieje moje watpliwosci. Jesli zobacze Danny'ego... jego szczatki, to nie bede miala juz zadnych watpliwosci. Koszmary sie skoncza. -Moze. A moze pojawia sie jeszcze gorsze. Pokrecila glowa. -Nic nie moze byc gorsze od tego, co mi sie teraz sni. -Poza tym - dodal - ekshumacja zwlok nie odpowie ci na najwazniejsze pytanie. Nie dowiesz sie w ten sposob, kto cie przesladuje. -Moze pomoc - sprzeciwila sie Tina. - Kimkolwiek ten czlowiek jest i jakiekolwiek sa jego motywy, to nie jest zrownowazony. Bez watpienia ma spaczony umysl. Kto wie, co skloni taka osobe do odsloniecia sie? Moze jak dowie sie o ekshumacji, to zareaguje na to jakos szczegolnie mocno i sie ujawni. Wszystko jest mozliwe. -Mysle, ze mozesz miec racje. -Niewazne - ciagnela dalej - nawet jesli otwarcie grobu nie pomoze mi odkryc osoby, ktora stoi za tymi chorymi dowcipami - albo osob - to przynajmniej pozwoli mi upewnic sie, co do Danny'ego. Jestem pewna, ze poczuje sie lepiej i bede mogla sobie lepiej radzic z tym zboczencem. Tak czy inaczej, dobrze mi to zrobi. - Wrocila na sofe obok Elliota. - Przypuszczam, ze bede potrzebowala do tego adwokata, tak? -Do ekshumacji? Tak. -Zgodzisz sie mnie reprezentowac? Nie wahal sie ani chwili. -Jasne. -Czy to bedzie trudne? -No coz, nie ma zadnej istotnej prawnej przeslanki do ekshumacji. To znaczy, nie ma zadnych prawnych watpliwosci co do przyczyny smierci ani zadnej rozprawy uzaleznionej od nowych odkryc lekarza sadowego. Gdyby istnialy takie przeslanki, bardzo szybko otworzono by grob. Jednak nawet bez tego nie powinno byc to az tak skomplikowane. Przedstawie to jako syndrom depresji matki i sad powinien okazac przychylnosc. -Miales juz kiedys taka sprawe? -Mialem - odparl Elliot. - Piec lat temu. Osmioletnia dziewczynka zmarla nagle na wrodzona wade nerek. W jednej chwili wysiadly obie nerki. Jednego dnia normalne, zdrowe dziecko. Nastepnego dnia wydawalo sie, ze zlapalo ja przeziebienie, a trzeciego dnia juz nie zyla. Jej matka byla zdruzgotana i nie mogla sie zdobyc na zobaczenie ciala, mimo ze jej corka nie zostala zmasakrowana tak jak Danny. Matka nie miala nawet sily pojsc na msze. Kilka tygodni po pogrzebie kobieta zaczela odczuwac wyrzuty sumienia, poniewaz sie nie pozegnala z corka. -Rozumiem, doskonale ja rozumiem - wtracila Tina, wspominajac wlasne cierpienia. -Poczucie winy przerodzilo sie w koncu w powazny problem emocjonalny. Poniewaz matka nie widziala ciala w domu pogrzebowym, nie mogla zmusic sie do uwierzenia w smierc dziecka. Jej wyparcie bylo o wiele silniejsze od twojego. Zaczela zachowywac sie histerycznie. Zalatwilem otwarcie grobu. W czasie przygotowywania wniosku o ekshumacje dowiedzialem sie, ze reakcja mojej klientki byla typowa. Najwyrazniej najgorsza rzecza, jaka rodzice moga zrobic po smierci dziecka, to odmowa zobaczenia ciala w trumnie. Powinno sie spedzic troche czasu ze zmarlym, zeby zaakceptowac fakt, ze nigdy juz nie ozyje. -Ta ekshumacja pomogla twojej klientce? -Och, tak. Bardzo. -Widzisz? -Nie zapominaj, ze cialo jej corki nie bylo zmasakrowane - powiedzial Elliot. Tina ponuro pokiwala glowa. -Poza tym otworzylismy grob dwa miesiace po pogrzebie, a nie caly rok. Cialo bylo jeszcze w dobrym stanie. Z Dannym... z Dannym nie bedzie tak prosto. -Wiem o tym - odparla Tina. - Bog mi swiadkiem, ze nie jestem szczesliwa z tego powodu, ale wierze, ze musze to zrobic. -Dobrze. Zajme sie tym. -Ile czasu potrzebujesz? - zapytala. -Czy twoj eks moze sie sprzeciwiac? Przypomniala sobie nienawisc rysujaca sie na twarzy Michaela, gdy rozstawali sie kilka godzin wczesniej. -Tak. Najpewniej bedzie sie sprzeciwial. Elliot zabral ich puste kieliszki do barku w kacie pokoju i zapalil swiatlo nad zlewozmywakiem. -Jesli twoj eks moze robic klopoty, to zrobimy to szybko i po cichu. Jesli sie postaramy, to nie dowie sie o niczym, az ekshumacja bedzie fait accompli. Jutro jest swieto, wiec niczego nie zalatwie az do piatku. -Mamy czterodniowy weekend, wiec w piatek tez pewnie nic nie zdzialasz. Elliot znalazl butelke plynu do zmywania i gabke schowane pod zlewem. -Normalnie powiedzialbym, ze musimy poczekac do poniedzialku, ale tak sie sklada, ze znam pewnego bardzo sensownego sedziego. Harold Kennebeck. Razem sluzylismy w wywiadzie wojskowym. Byl moim dowodca. Jesli... -W wywiadzie wojskowym? Byles szpiegiem? -Szpieg to za duze slowo. Nie mialem dwoch zer ani nie chowalem sie w ciemnych alejach. -Karate, kapsulki z cyjankiem i tym podobne? - zapytala Tina. -No coz, mielismy mnostwo treningu ze sztuk walki. Do tej pory cwicze kilka dni w tygodniu, bo to swietny sposob, zeby nie stracic formy. Tak naprawde to nie przypominalo w niczym tego, co ogladasz w filmach. Zadnych samochodow r la James Bond z karabinami maszynowymi schowanymi za tylnymi swiatlami. Glownie zajmowalismy sie nudnym zbieraniem informacji. -Cos mi mowi - sprzeciwila sie - ze bylo to o wiele bardziej... pasjonujace, niz chcesz teraz przyznac. -Wcale nie. Analiza dokumentow, interpretacja satelitarnych zdjec zwiadowczych, tego rodzaju rzeczy. Najczesciej nudy jak flaki z olejem. W kazdym razie znamy sie z sedzia Kennebeckiem od lat. Bardzo sie szanujemy i jestem pewien, ze zrobi cos dla mnie, jesli tylko bedzie mogl. Zobacze sie z nim jutro na przyjeciu noworocznym. Przedstawie mu sytuacje. Moze zechce wpasc do sadu w piatek, zeby rzucic okiem na moj wniosek o ekshumacje i wydac decyzje. Nie zajmie mu to wiecej jak kilka minut. W sobote moglibysmy otworzyc grob. Tina podeszla do baru i usiadla na jednym z trzech stolkow naprzeciw Elliota. -Im szybciej, tym lepiej. Kiedy juz sie zdecydowalam, to chce miec to jak najszybciej za soba. -To zrozumiale. No i jest jeszcze jedna zaleta zrobienia tego w weekend. Jesli sie sprezymy, to Michael nawet nie zorientuje sie, co sie dzieje. Nawet jesli uda mu sie cos wyweszyc, to bedzie musial znalezc sedziego, ktory zgodzi sie wydac nakaz wstrzymujacy ekshumacje. -Myslisz, ze uda mu sie to zrobic? -Nie. Wlasnie o to mi chodzi. W swieto nie znajdzie zbyt wielu sedziow w pracy, a ci, ktorzy beda w sadzie, beda zawaleni sprawami dotyczacymi pijanych kierowcow i pijackimi bijatykami. Najpewniej Michael nawet nie zdola dostac sie do zadnego sedziego przed poniedzialkiem, a wtedy bedzie juz za pozno. -Cwane. -To moje drugie imie. - Skonczyl myc kieliszek, oplukal go w goracej wodzie i odstawil na suszarke. -Elliot "Cwany" Stryker - zasmiala sie Tina. -Do uslug - usmiechnal sie. -Ciesze sie, ze jestes moim prawnikiem. -Nie mow hop, dopoki nie przeskoczysz. -Dasz rade. Jestes typem czlowieka, ktory od razu rozprawia sie z problemami. -Masz o mnie wysokie mniemanie - stwierdzil, powtarzajac to, co sam o niej wczesniej powiedzial. -Masz racje - odpowiedziala z usmiechem. Rozmowa o smierci, strachu, szalenstwie i bolu zdawala sie teraz zamierzchla przeszloscia. Oboje pragneli rozerwac sie tego wieczoru i wlasnie wprawiali sie w odpowiedni nastroj. -Dobrze ci idzie - ocenila Tina, kiedy Elliot umyl drugi kieliszek i odstawil go na suszarke. -Ale nie potrafie myc okien. -Lubie, kiedy mezczyzna jest troche udomowiony. -Powinnas wiec zobaczyc, jak gotuje. -Potrafisz gotowac? -Gotuje jak marzenie. -Jaka jest twoja najlepsza potrawa? -Kazda, ktora robie. -Najwyrazniej skromnosc nie nalezy do twoich dan popisowych. -Kazdy wielki kucharz jest egocentrykiem, jesli chodzi o gotowanie. Jezeli ma dobrze funkcjonowac w kuchni, to musi byc pewien swojego talentu. -A co, jesli ugotowalbys cos dla mnie i nie smakowaloby mi? -Zjadlbym twoja i swoja porcje. -A co ja bym robila? -Usychalabys z zazdrosci. Po tylu miesiacach smutku spedzanie czasu z przystojnym i wesolym mezczyzna dawalo jej olbrzymia przyjemnosc. Elliot odlozyl gabke i plyn do zmywania. Wycierajac rece w papierowy recznik, zapytal: -A moze zrezygnujemy z wyjscia do knajpy, a zamiast tego cos dla ciebie ugotuje? -Tak bez przygotowania? -Nie potrzebuje wiele czasu, zeby zaplanowac obiad. Poza tym pomozesz mi w mniej pasjonujacych zajeciach, jak mycie warzyw i siekanie cebuli. -Powinnam wrocic do domu i sie odswiezyc - sprzeciwila sie. -Dla mnie i tak jestes za swieza. -Moj samochod... -Mozesz pojechac w nim za mna do mojego domu. Zgasili swiatla i wyszli z biura. Idac przez sekretariat w kierunku holu, Tina ogladala sie nerwowo na komputer Angeli. Bala sie, ze w kazdej chwili moze sam sie wlaczyc. Kiedy wychodzili, gaszac za soba swiatla i zamykajac drzwi, monitor komputera byl ciemny. 14 Elliot Stryker mieszkal w duzym, ladnym, nowoczesnym domu wznoszacym sie nad polem golfowym nalezacym do Las Vegas Country Club. Wnetrze bylo przytulne, utrzymane w kolorach ziemi, urzadzone meblami J. Roberta Scotta, pomiedzy ktorymi stalo kilka antykow. Na podlodze lezaly bogato zdobione dywany. Elliot mial piekna kolekcje obrazow Eyvinda Earle'a, Jasona Williamsona, Larry'ego W. Dyke'a, Charlotte Armstrong, Carla J. Smitha i malarzy, ktorzy zadomowili sie w zachodnich stanach i ktorych tematyka byl stary lub nowy Zachod.Elliot oprowadzil Tine po domu wyraznie zaciekawiony jej opinia. Tina nie kazala mu dlugo czekac. -Masz piekny dom - powiedziala. - Oszalamiajacy. Kto byl twoim dekoratorem wnetrz? -Patrzysz na niego. -Naprawde? -Kiedy bylem biedny, marzylem o pieknym domu z pieknymi rzeczami, urzadzonym przez najlepszego dekoratora wnetrz. Kiedy jednak mialem juz pieniadze, nie chcialem, zeby ktos obcy urzadzal moj dom. Nie chcialem pozbawiac sie tej przyjemnosci. Nancy, moja zmarla zona, i ja, zrobilismy to sami. Ten projekt stal sie jej powolaniem, a ja, poswiecilem mu niemal tyle samo czasu co pracy. Oboje przeszukalismy sklepy meblowe od Las Vegas po Los Angeles i San Francisco. Zwiedzilismy galerie i sklepy z antykami, wszystko od pchlich targow do najdrozszych sklepow. Mielismy przy tym swietna zabawe. Kiedy Nancy zmarla, stwierdzilem, ze nie poradze sobie ze strata, jesli bede dalej mieszkal w domu przepelnionym wspomnieniami o niej. Przez piec, szesc miesiecy bylem emocjonalnym wrakiem, poniewaz kazdy przedmiot przypominal mi zone. W koncu wzialem kilka pamiatek, ktore zawsze beda mi sie z nia kojarzyly, sprzedalem dom, kupilem ten i zaczalem go od poczatku urzadzac. -Nie wiedzialam, ze straciles zone - powiedziala Tina. - Myslalam, ze sie rozwiedliscie. -Odeszla trzy lata temu. -Co sie stalo? -Rak. -Tak mi przykro. -Przynajmniej nie trwalo to dlugo. Rak trzustki, niezwykle zlosliwy. Zmarla dwa miesiace po tym, jak ja zdiagnozowano. -Dlugo byliscie razem? -Przez dwanascie lat. Uscisnela jego ramie. -Dwanascie lat potrafi zostawic olbrzymia wyrwe w sercu. Zorientowal sie, ze laczy ich wiecej, niz przypuszczal. -Racja, ty mialas Danny'ego przez dwanascie lat. -Ja staram sie pogodzic z jego strata dopiero od roku, a ty juz trzy lata. Powiedz mi... -Co? -Czy kiedykolwiek ustanie? - spytala. -Bol? -Tak. -Jak dotad nie przestalo bolec. Moze przestanie po pieciu latach. Albo po dziesieciu. Nie boli mnie juz tak mocno jak kiedys. No i bol nie trwa nieustannie. Sa jednak takie chwile... Na jej prosbe oprowadzil ja po calym domu. Jej talent do stworzenia pelnego klasy przedstawienia nie byl przypadkiem: Tina miala dobry smak i dobrze wyrobione oko, ktore potrafilo dostrzec roznice miedzy powierzchowna uroda a prawdziwym pieknem, pomiedzy sprytnym nasladownictwem a prawdziwa sztuka. Elliot z zapalem dyskutowal z nia na temat antykow i obrazow, i godzina rozmowy zdawala sie trwac zaledwie pare minut. Zwiedzanie zakonczylo sie w olbrzymiej kuchni, ktora pysznila sie miedzianym sufitem wykladanym miedzianymi plytkami, terakota Santa Fe i wyposazeniem godnym restauracji. Tina obejrzala chlodnie, olbrzymi grill, blachy do pieczenia, dwie kuchnie Wolf, kuchnie mikrofalowe i caly szereg urzadzen pozwalajacych oszczedzic czas. -Musiales wydac na to mala fortune. Widze, ze twoja praktyka adwokacka nie ogranicza sie do standardowych rozwodow. Elliot rozpromienil sie. -Jestem jednym z zalozycieli Stryker, West, Dwyer, Coffey i Nichols. To jedna z najwiekszych kancelarii w Vegas. Tak naprawde niewiele w tym mojej zaslugi. Mielismy mnostwo szczescia. Wszystko zawdzieczamy temu, ze znalezlismy sie w odpowiednim miejscu i czasie. Owen West i ja otworzylismy kancelarie w malutkim i tanim biurze dwanascie lat temu, na samym poczatku najwiekszego bumu, jakie widzialo to miasto. Reprezentowalismy ludzi, z ktorymi nikt inny nie chcial miec nic do czynienia, na przyklad biznesmenow, ktorzy mieli swietne pomysly, ale ktorym brakowalo pieniedzy na otwarcie biznesu. Niektorym z naszych klientow powiodlo sie i niesamowity rozwoj rynku gier i nieruchomosci wyniosl ich na sam szczyt. My sie trzymalismy kurczowo ich mankietow i pociagnelo nas za nimi w gore. -Ciekawe - stwierdzila Tina. -Co? -Ty. -Ja? -Jestes tak skromny, kiedy mowisz o tym, ze zbudowales intratna praktyke adwokacka, a jednoczesnie jestes egocentrykiem w sprawach gotowania. Rozesmial sie glosno. -Bo jestem lepszym kucharzem niz prawnikiem. Sluchaj, moze zrobisz nam drinki, a ja pojde sie przebrac. Za piec minut bedziesz mogla zobaczyc, jak dziala prawdziwy geniusz. -Gdyby cos nie wyszlo, to zawsze mozemy wskoczyc do samochodu i podjechac do McDonalda. -Ignorantka! -Trudno przebic ich hamburgery. -Jeszcze odszczekasz te slowa. -Jak mam odszczekac? -Bardzo smieszne. -Jak mam szczekac bardzo smiesznie, to nie wiem, czy potrafie. -Jesli chcialbym, zebys odszczekala, to wystarczy, ze dam ci powachac mojego dania, a sama wejdziesz pod stol. Usmiech miala tak czarujacy, ze moglby tam stac caly wieczor, wpatrujac sie w slodkie wygiecie jej ust. * * * Elliota rozbawil wplyw, jaki Tina miala na niego. Nie pamietal, kiedy byl tak niezreczny w kuchni jak tego wieczoru. Wszystko lecialo mu z rak. Wywracal puszki i butelki z przyprawami. Zapomnial o garnku, z ktorego wszystko wykipialo. Pomylil sie w przygotowywaniu sosu do salatki i musial zaczynac wszystko od poczatku. Tina strofowala go, a on nie posiadal sie ze szczescia.-Elliot, jestes pewien, ze te dwa koniaki w moim gabinecie nie poszly ci do glowy? -Ani troche. -Wiec moze ten drink, ktory wlasnie saczysz? -Nie. Taki mam styl w kuchni. -Balaganienie jest twoim stylem? -Nadaje to kuchni fajny wyglad, jakby byla uzywana. -Jestes pewien, ze nie chcesz mnie zabrac do McDo-nalda? -Czy oni staraja sie nadac swojej kuchni fajny wyglad, jakby byla uzywana? -Ich frytki sa przepyszne. -No wiec troche smiece - odparl. - Kucharz nie musi byc elegancki, zeby byc mistrzem. -A musi miec dobra pamiec? -Co? -Ta musztarda, ktora wlasnie chcesz wrzucic do sosu. -Co z nia? -Dodales juz minute temu! -Naprawde? Dzieki. Nie chcialbym dodawac tego trzy razy! Jej gardlowy smiech przypominal mu smiech Nancy. Przebywajac z nia, czul sie, jakby byl z Nancy, mimo ze roznila sie bardzo od jego zony. Latwo nawiazal z nia kontakt, byla bystra, wesola i zmyslowa. Jeszcze sie dobrze nie poznali, ale czul, ze moze los dal mu druga szanse na szczescie. * * * Kiedy skonczyli deser, Elliot nalal im druga filizanke kawy.-Wciaz myslisz o hamburgerze w McDonaldzie? Salatka z grzybami, fettuccine Alfredo i zabaglione byly doskonale. -Naprawde potrafisz gotowac. -Czy oklamalbym cie? -Chyba bede musiala odszczekac. -Wlasnie to zrobilas. -I nawet nie musialam wciskac sie pod stol. Kiedy zartowali w kuchni jeszcze przed podaniem obiadu, Tina zaczela myslec, ze moga pojsc do lozka. Kiedy skonczyli obiad, nabrala pewnosci, ze pojda do lozka. Elliot nie naciskal na nia, ona tez nie starala sie wplynac na niego. Oboje w naturalny sposob sie pociagali. Niczym potok plynacy z gor. Niczym nadciagajacy sztorm. Oboje zdawali sobie sprawe, jak bardzo sie potrzebuja - fizycznie, umyslowo i emocjonalnie. Cokolwiek mialo sie zdarzyc miedzy nimi, musialo byc dobre. Wszystko dzialo sie szybko, ale mialo nieunikniony, jedynie sluszny charakter. Na poczatku seksualny podtekst ich spotkania sprawil, ze byla nerwowa. W ciagu ostatnich czternastu lat, odkad skonczyla osiemnascie lat, nie spala z zadnym innym mezczyzna poza Michaelem. Przez prawie dwa lata w ogole z nikim nie uprawiala seksu. Nagle poczula, ze to zachowanie godne zakonnicy bylo glupie i szalone. Oczywiscie na poczatku wciaz pozostawala zona Michaela i czula sie zobowiazana do dotrzymania wiernosci, mimo ze byli juz wtedy w separacji, a potem zaczela sie sprawa rozwodowa. Pozniej, poddana ciaglemu stresowi przy produkcji przedstawienia i w zalobie po Dannym, nie miala ochoty na romanse. Teraz czula sie jak niedoswiadczona dziewczyna. Zastanawiala sie, czy bedzie wiedziala, co robic. Opanowal ja strach, ze bedzie niezdarna, smieszna i beznadziejna w lozku. Powtarzala sobie, ze seks jest jak jazda na rowerze, nie sposob zapomniec, jak to sie robi, ale ta frywolna analogia nie na wiele sie zdala. W miare jak oboje z Elliotem przechodzili przez kolejne fazy zalotow, aluzje seksualne budujace nastroj i zartobliwe odpowiedzi dodaly jej pewnosci siebie, mimo ze wszystko dzialo sie w przyspieszonym tempie. Zadziwiajace, ze tak dobrze to wszystko znala. Moze rzeczywiscie seks byl jak jazda na rowerze. Po obiedzie poszli do salonu, gdzie Elliot rozpalil ogien w kominku z czarnego granitu. Chociaz zimowe dni na pustyni sa czesto cieple, to jednak noce zdarzaja sie chlodne, a nawet mrozne. Wsrod jekow wiatru za oknem i pod okapem ogien byl czyms wielce pozadanym. Tina zrzucila buty. Usiedli obok siebie na sofie naprzeciw kominka. Patrzac na plomienie, ktore co jakis czas wybuchaly pomaranczowymi iskrami, sluchali muzyki i rozmawiali, dlugo, bez konca, w zapamietaniu. Tina miala uczucie, ze gadali bez przerwy caly wieczor, mowiac z jakas cicha potrzeba, jakby kazde z nich mialo mnostwo niezwykle waznych informacji, ktore musialo przekazac tej drugiej osobie przed rozstaniem. Im dluzej rozmawiali, tym bardziej przekonywali sie, jak wiele ich laczy. Minela godzina przed kominkiem, a nastepnie druga. Tina miala uczucie, ze lubi Elliota Strykera coraz bardziej z kazda nowa rzecza, jaka sie o nim dowiadywala. Nie byla pewna, kto zainicjowal pierwszy pocalunek. Moze nachylil sie nad nia, a moze to ona schylila glowe w jego strone. Zanim zorientowala, co sie dzieje, ich usta spotkaly sie na chwile, dotykajac sie lekko. Elliot zaczal skladac malutkie calusy na jej czole, oczach, policzkach, nosie, kacikach ust, podbrodku. Pocalowal jej uszy, ponownie oczy, zlozyl naszyjnik goracych pocalunkow na jej szyi i kiedy wrocil do ust, pocalowal ja glebiej niz poprzednio. Tina odpowiedziala, otwierajac szerzej usta, wpuszczajac go do srodka. Jego dlonie przesuwaly sie po jej ciele. Odpowiedziala, delikatnie sciskajac jego bicepsy, ramiona, twarde miesnie karku. Nigdy jeszcze nie czula sie tak dobrze jak w tej chwili. Niczym we snie oboje wstali z sofy i poszli do sypialni. Elliot zapalil lampke na szafce nocnej, a nastepnie zrzucil z lozka kape. Przez te chwile Tina bala sie, ze czar prysnal. Kiedy Elliot odwrocil sie do niej, pocalowala go na probe i czujac, ze nic sie nie zmienilo, przytulila sie mocniej do niego. Odnosila wrazenie, ze zawsze byli tu razem, splecieni w ciasnym uscisku. -Ledwo sie znamy - zaprotestowala. -Tak to czujesz? -Nie. -Ja tez nie. -Znam cie tak dobrze. -Od wiekow. -Ale przeciez to dopiero dwa dni. -Za szybko? - spytal. -A jak uwazasz? -Nie dla mnie. -Dla mnie tez nie - zgodzila sie. -Jestes pewna? -Absolutnie. -Jestes taka piekna. -Kochaj mnie. Nie byl wyjatkowo poteznie zbudowanym mezczyzna, ale podniosl ja, jakby byla malym dzieckiem. Przywarla do niego. Dostrzegla pozadanie w jego ciemnych oczach, potezna zadze, nie tylko seksualna, i wiedziala, ze w jej oczach tez kryje sie ta sama potrzeba, zeby byc kochana i ceniona. Zaniosl ja do lozka, posadzil i delikatnie popchnal do tylu. Rozebral ja bez pospiechu, z zapartym tchem. Szybko zrzucil z siebie ubranie i polozyl sie obok niej, biorac ja w ramiona. Badal jej cialo powoli, rozmyslnie, najpierw oczami, pozniej dlonmi, wargami, w koncu jezykiem. Tina uswiadomila sobie, jak bardzo sie mylila, sadzac, ze celibat powinien byc czescia jej zaloby. Prawda bylo cos zupelnie przeciwnego. Kochanie sie z mezczyzna, ktoremu na niej zalezalo, bardziej by jej pomoglo, zwlaszcza na poczatku zaloby. Seks jest antyteza smierci, radosna celebracja zycia, zaprzeczeniem grobu. W bursztynowym swietle jego muskuly zdawaly sie topic. Nachylil sie nad nia. Zlaczyli sie w pocalunku. Wsunela dlon pomiedzy nich i scisnela go, zaczela piescic. Czula sie rozwiazla, bezwstydna, nienasycona. Kiedy wszedl w nia, glaskala jego plecy i cale smukle cialo. -Jestes tak slodka - powiedzial. Rozpoczal odwieczny rytm milosci. Na dlugi, dlugi czas zapomnieli o smierci i badali cudowne, jedwabiste powloki milosci i w tych pelnych blasku godzinach mieli wrazenie, ze beda zyc wiecznie. Czwartek 1 stycznia 15 Tina spedzila noc u Elliota, ktory przypomnial sobie, jak przyjemnie jest dzielic lozko z osoba, na ktorej naprawde mu zalezy. W ciagu ostatnich dwoch lat goscil u siebie inne kobiety i kilka z nich zostalo na noc, ale zadna z kochanek nie budzila w nim radosci sama swoja obecnoscia jak Tina. Przy niej seks byl cudownym dodatkiem, ale nie glownym powodem, dla ktorego chcial ja miec przy sobie. Tina byla wspaniala kochanka: jedwabiscie gladka i bez zahamowan, kiedy chodzilo o jej przyjemnosc. Jednoczesnie byla wrazliwa i dobra. W ciemnosciach niewyrazny zarys jej ciala pod kocem jawil mu sie niczym talizman chroniacy przed samotnoscia.W koncu Elliotowi udalo sie zasnac, ale o czwartej nad ranem obudzil go paniczny krzyk. Tina siedziala na lozku, sciskajac w rekach pomiete przescieradlo, wyrzucona ze snu niczym z katapulty. Trzesla sie na calym ciele i dyszac ciezko, mowila nieprzytomnie o mezczyznie ubranym na czarno, o potworze z jej koszmarow. Elliot zapalil lampke na stoliku nocnym, zeby udowodnic jej, ze w sypialni nie ma nikogo poza nimi. Tina wczesniej opowiedziala mu o swoich sennych majakach, ale Elliot dopiero teraz uswiadomil sobie, jak moga byc okropne. Ekshumacja Danny'ego powinna jej pomoc bez wzgledu na horror, jaki spowoduje otworzenie wieka trumny. Jesli widok zwlok moze polozyc kres tym koszmarom, to powinna przejsc przez to niezwykle trudne doswiadczenie. Zgasil swiatlo i sklonil ja do polozenia sie. Tulil ja mocno, az przestala drzec. Ku jego zdumieniu jej lek ustapil miejsca pozadaniu. Znow wpadli w rytm, ktory dal im wczesniej tyle przyjemnosci. Pozniej zasneli bez problemow. * * * Przy sniadaniu Elliot zaproponowal jej, zeby poszla z nim na przyjecie, na ktorym mial zamiar poprosic sedziego Ken-nebecka o zgode na ekshumacje. Tina jednak chciala wrocic do domu i posprzatac pokoj Danny'ego. Czula, ze ma dosyc sil, zeby to zrobic i zamierzala dokonczyc to zadanie, zanim ponownie zacznie sie wahac.-Ale zobaczymy sie dzis wieczorem? - upewnil sie Elliot. -Tak. -Ugotuje cos dla ciebie. -Dla mnie czy mnie? - usmiechnela sie lubieznie. Podniosla sie z krzesla, nachylila nad stolem i pocalowala go. Jej zapach, zywy odcien jej niebieskich oczu, jedrna skora, kiedy dotknal palcami jej policzka - wszystko to budzilo w nim fale czulosci i pragnienia. Odprowadzil ja do hondy stojacej na podjezdzie i nachylil sie nad oknem, kiedy zasiadla za kierownica, zatrzymujac ja jeszcze na kwadrans, w czasie ktorego planowal, ku jej uciesze, kazde danie na wieczor. Kiedy w koncu odjechala, Elliot stal i patrzyl za jej samochodem, az ten zniknal za rogiem. Teraz, gdy zniknela, byl pewien, ze nie chce jej stracic. Odkladal moment ich rozstania, gdyz bal sie, ze nigdy wiecej jej nie ujrzy. Nie bylo zadnych racjonalnych powodow, zeby dopuscic do siebie takie czarne mysli. Z pewnoscia osoba, ktora przesladowala ostatnio Tine, mogla miec niecne zamiary. Jednak Tina nie uwazala, ze grozi jej powazne niebezpieczenstwo, a Elliot byl gotow zgodzic sie z nia. Jej przesladowca chcial najwyrazniej, zeby Tina cierpiala psychicznie, ale nie zamierzal jej zabic, gdyz to skonczyloby jego zabawe. Strach, jaki naszedl go przy pozegnaniu, byl zupelnie urojony i wynikal z przesadu. Elliot wierzyl, ze wraz z pojawieniem sie Tiny spotkalo go zbyt wielkie szczescie, zbyt szybko, zbyt latwo. Nekalo go okropne przeczucie, ze los szykuje mu kolejny cios. Bal sie, ze straci Tine Evans tak samo, jak stracil wczesniej Nancy. Wrocil do domu, bezskutecznie usilujac odpedzic od siebie ponure mysli. Nastepne pol godziny spedzil w bibliotece, przegladajac ksiazki prawnicze, wyszukujac precedensy dla ekshumacji zwlok w wypadkach, jak to ujmowal sad: "w ktorych nie wystepuja naglace powody prawne, a jedynie na wzgledzie jest dobro pozostalych przy zyciu bliskich zmarlego". Elliot nie podejrzewal, zeby Harold Kennebeck wynajdowal przeszkody, i nie sadzil, zeby sedzia wymagal listy precedensow w sprawie relatywnie tak prostej jak otwarcie grobu Dan-ny'ego, zamierzal jednak przygotowac sie na kazda okolicznosc. W wywiadzie wojskowym Kennebeck byl sprawiedliwym, ale bardzo wymagajacym dowodca. O pierwszej Elliot pojechal swoim mercedesem S600 sport coupe na noworoczne przyjecie na Sunrise Mountain. Bezchmurne niebo mialo modry odcien i Elliot zalowal, ze nie moze polatac sobie cessna przez kilka godzin. Pogoda byla wrecz wymarzona do latania - jeden z tych krystalicznie jasnych dni, kiedy przebywanie nad ziemia pozwalalo mu sie znowu poczuc czystym i wolnym. W niedziele po ekshumacji moze namowi Tine na lot do Arizony czy Los Angeles. Na Sunrise Mountain wiekszosc olbrzymich i drogich posiadlosci otaczaly ogrody utrzymane w naturalnym stylu, co oznaczalo skaly, kolorowe kamienie i artystycznie zaaranzowane kaktusy zamiast trawnikow, krzewow i drzew. Styl ten jakby przyznawal, ze wladanie czlowieka nad ta czescia pustyni bylo swieze i tymczasowe. W nocy widok z gory na Las Vegas zapieral dech w piersiach, ale Elliot nie potrafil zrozumiec, czemu ktos chcialby tu mieszkac zamiast w starszej i bardziej zielonej czesci miasta. W gorace, letnie dni te nagie, piaszczyste zbocza przypominaly zapomniane przez Boga odludzie i przez jeszcze dobre dziesiec lat nie stana sie zielone i zyzne. Na brazowych wzgorzach olbrzymie domy przypominaly monumenty pozostawione przez stara i zapomniana cywilizacje. Mieszkancy Sunrise Mountain przyzwyczaili sie dzielic swoje ogrody, podjazdy i baseny ze skorpionami, tarantulami i grzechotnikami. W wietrzne dni kurz byl tutaj tak gesty jak mgla i skutecznie wdzieral sie do domow przez kominy i szpary w drzwiach i oknach. Przyjecie zostalo zorganizowane w domu zbudowanym w stylu toskanskim, usytuowanym w polowie stoku. W tylnej czesci trawnika, za dwudziestometrowym basenem, stal pasiasty trojkatny namiot w ksztalcie wachlarza, z otwartym bokiem zwroconym w strone domu. Wewnatrz grala osiemnastoosobowa orkiestra. Jakies dwiescie osob tanczylo i tloczylo sie w ogrodzie, podczas gdy kolejne sto bawilo sie w jednym z dwudziestu pokoi w domu. Elliot znal wiele z tych osob. Polowe gosci stanowili prawnicy z zonami. Chociaz moglo to wzbudzic sprzeciw sadowego purysty, adwokaci, prokuratorzy, obroncy publiczni, karni i gospodarczy popijali alkohol i zartowali z sedziami, przed ktorymi co tydzien stawali w sadzie. W Las Vegas obowiazywal specyficzny styl i standardy sadowe. Po dwudziestu minutach krecenia sie w tym tlumie Elliot natrafil na Harolda Kennebecka. Sedzia byl wysokim mezczyzna o nieprzystepnym wygladzie i siwych wlosach. Przywital serdecznie Elliota i przez chwile gawedzili o wspolnych zainteresowaniach: lataniu, gotowaniu i splywach kajakowych. Elliot nie chcial prosic Kennebecka o przysluge w obecnosci tych wszystkich prawnikow, a tego dnia nie mieli szansy znalezc spokojnego miejsca w domu, gdzie mieliby zapewniona prywatnosc. Wyszli wiec i ruszyli w dol ulica, mijajac luksusowe samochody gosci. Kennebeck z zainteresowaniem wysluchal opowiesci Elliota o powodach otworzenia grobu Danny'ego. Elliot nie wspomnial przy tym ani slowem o dowcipnisiu, ktory nekal Tine, gdyz uznal to za niepotrzebna komplikacje. Wciaz wierzyl, ze po ekshumacji najlepszym sposobem na uporanie sie z przesladowaniem bedzie wynajecie prywatnego detektywa, ktory wytropi dowcipnisia. Chcac uzasadnic szybkie otwarcie grobu, Elliot wyolbrzymil niepokoj i leki Tiny wynikajace z tego, ze nie widziala zwlok syna. Harry Kennebeck zachowywal twarz pokerzysty, ktora jednoczesnie wygladala jak twarz pokerzysty: proste i twarde rysy, ktore uniemozliwialy odgadniecie, czy cierpienie Tiny budzi jego wspolczucie. Idac zalana sloncem ulica, Kennebeck rozwazal przez minute problem w milczeniu. -A co z ojcem? - zapytal w koncu. -Mialem nadzieje, ze nie spytasz. -Aha - stwierdzil Kennebeck. -Ojciec bedzie sie sprzeciwial. -Jestes pewien? -Tak. -Z powodow religijnych? -Nie. Na krotko przed smiercia chlopca doszlo do rozwodu. Michael Evans nienawidzi ekszony. -Aha. Wiec bedzie protestowal tylko po to, zeby przysporzyc jej bolu, czy tak? -Wlasnie - potwierdzil Elliot. - Nie ma zadnego innego powodu. Zadnego prawnego powodu. -Musze jednak wziac pod uwage zyczenie ojca. -W takich sprawach, w przypadku gdy w gre nie wchodza przekonania religijne, prawo zezwala na wydanie zgody na podstawie prosby tylko jednego rodzica - zapewnil Elliot. -Mimo wszystko moim obowiazkiem jest chronienie interesow obu stron. -Jesli ojciec dostanie szanse oprotestowania sprawy, to utknie ona w apelacjach, zajmujac wiele cennego czasu sadowego. -Tego bym nie chcial - powiedzial w zamysleniu Kennebeck. - Kalendarz sadowy jest wypelniony po brzegi. Nie mamy wystarczajacej liczby sedziow ani pieniedzy. Caly system ledwo sie trzyma. -Kiedy zas opadnie kurz z tej prawniczej bitwy - dodal Elliot - moja klientka i tak uzyska zgode na ekshumacje. -Najpewniej tak. -Jestem tego pewien - powiedzial Elliot. - Jedyny motyw dzialania jej meza to pelen nienawisci obstrukcjonizm. Probujac bardziej zranic zone, zmarnuje wiele dni z sadowego czasu, a ostateczny wynik bedzie taki, jak gdyby nigdy nie dostal szansy na sprzeciw. -Hm - mruknal Kennebeck, lekko marszczac brwi. Zatrzymali sie na rogu. Kennebeck stal z zamknietymi oczami i twarza zwrocona w strone cieplego, zimowego slonca. -Chcesz, zebym poszedl na skroty - powiedzial w koncu sedzia. -Nie calkiem. Chce, zebys wydal zgode na ekshumacje na podstawie wniosku matki. Prawo na to zezwala. -Domyslam sie, ze chcesz ten wniosek od reki? -Jutro rano, jesli to mozliwe. -A jutro wieczorem otworzysz grob? -Najpozniej w sobote. -Zanim ojciec zdola uzyskac nakaz wstrzymujacy od innego sedziego - zauwazyl Kennebeck. -Jesli zalatwi sie to po cichu, to ojciec moze nigdy nie dowiedziec sie o ekshumacji. -Rozumiem. -Wszyscy na tym skorzystaja. Sadowi zaoszczedzi to mnostwo czasu. Mojej klientce oszczedzi to niepotrzebnego bolu. Ojciec zaoszczedzi na wynagrodzeniach prawnikow, zwlaszcza ze i tak bylyby to pieniadze wyrzucone w bloto. -Aha - powiedzial Kennebeck. W milczeniu ruszyli z powrotem w strone domu, gdzie przyjecie z kazda minuta robilo sie coraz glosniejsze. W polowie ulicy Kennebeck w koncu sie odezwal. -Musze to spokojnie przemyslec, Elliot. -Ile ci to zajmie? -Hm. Bedziesz tu caly wieczor? -Watpie. Z tymi wszystkimi prawnikami troche to przypomina zabawe zakladowa, nie sadzisz? -Wracasz do domu? - zapytal Kennebeck. -Tak. -Aha. - Odsunal kosmyk krecacych sie siwych wlosow z czola. - Wiec zadzwonie do ciebie dzis wieczorem. -Mozesz mi przynajmniej powiedziec, ku ktorej stronie sie przychylasz? -Raczej twojej. -Harry, wiesz, ze mam racje. Kennebeck sie usmiechnal. -Mecenasie, wysluchalem juz argumentow. Zostawmy to na tym etapie. Zadzwonie do ciebie wieczorem, jak to sobie przemysle. Przynajmniej Kennebeck nie odmowil mu od razu. Elliot spodziewal sie jednak szybszej i bardziej satysfakcjonujacej odpowiedzi. Nie prosil sedziego o az tak wielka przysluge. Poza tym obaj znali sie od wiekow. Elliot wiedzial, ze Kennebeck jest ostroznym czlowiekiem, ale bez przesady. Wahanie sedziego w tej relatywnie prostej sprawie wydalo sie Elliotowi dziwne, nie mogl jednak nic wiecej zrobic. Nie mial wyboru, musial czekac na telefon Kennebecka. Zblizajac sie do domu, rozmawiali o wspanialym smaku makaronu z lekkim sosem z oliwy, czosnku i bazylii. * * * Elliot wyszedl z przyjecia po dwoch godzinach. Zaproszono zbyt wielu prawnikow i za malo osob postronnych, zeby przyjecie moglo byc interesujace. Gdziekolwiek sie skierowal, wszedzie slyszal o kompensatach przewinien, nakazach egzekucji, procesach, apelacjach, wnioskach, ugodach i najnowszych rajach podatkowych. Podobne rozmowy mial w pracy, osiem do dziesieciu godzin dziennie, piec dni w tygodniu i nie zamierzal marnowac swieta na gadanie o tych samych rzeczach.O czwartej byl juz w domu zajety przygotowaniami w kuchni. Tina obiecala przyjechac o szostej. Chcial przygotowac pare rzeczy, zeby nie musieli tracic czasu na nudne zajecia, jak poprzedniego wieczoru. Stojac nad zlewozmywakiem, obral i posiekal mala cebule, oczyscil szesc lodyg selera naciowego i oskrobal kilka malych marchewek. Wlasnie otworzyl butelke octu balsamicznego i wlal kilka mililitrow do miarki, kiedy uslyszal za plecami jakis ruch. Kiedy sie obrocil, zobaczyl obcego mezczyzne wchodzacego do kuchni z salonu. Mezczyzna mial jakies metr siedemdziesiat, pociagla twarz i starannie przystrzyzona blond brodke. Ubrany byl w niebieski garnitur, biala koszule i niebieski krawat. W reku trzymal torbe lekarska. Byl wyraznie zdenerwowany. -Ki diabel? - zdziwil sie Elliot. Za obcym mezczyzna pojawil sie drugi, zdecydowanie grozniejszy od swojego towarzysza: wysoki, poteznie zbudowany, o olbrzymich dloniach z wielkimi knykciami i gruba skora. Wygladal, jakby uciekl z laboratorium DNA, w ktorym usilowano skrzyzowac czlowieka z niedzwiedziem. Ubrany w nienagannie wyprasowane spodnie, niebieska koszule, wzorzysty krawat i szara, sportowa marynarke przywodzil na mysl zawodowego zabojce, ktory musial ubrac sie odswietnie na chrzest wnuczka ojca szefa mafii. Nie bylo po nim widac najmniejszego sladu zdenerwowania. -Co to znaczy? - zapytal kategorycznym tonem Elliot. Obaj intruzi zatrzymali sie przy lodowce, trzy, cztery metry od niego. Niski mezczyzna nerwowo przestepowal z nogi na noge, a wysoki tylko sie usmiechal. -Jak sie tu dostaliscie? -Za pomoca pistoletu do wywazania zamkow - odpowiedzial wysoki, usmiechajac sie dobrodusznie i kiwajac glowa. - Bob - wskazal niskiego towarzysza - ma ze soba zestaw najlepszych narzedzi. Bardzo ulatwia sprawe. -O co tu, do cholery, chodzi? -Spokojnie - poradzil wysoki mezczyzna. -Nie trzymam w domu duzej gotowki. -Nie, nie - sprzeciwil sie wysoki. - Nie chodzi nam o pieniadze. Bob pokrecil przeczaco glowa, robiac przy tym taka mine, jakby byl zdumiony, ze ktos go wzial za zwyklego wlamywacza. -Tylko spokojnie - powtorzyl poteznie zbudowany intruz. -To jakas pomylka - zapewnil ich Elliot. -Nie, nie, dobrze trafilismy. -Zgadza sie - dodal Bob. - Chodzi o pana. Nie ma mowy o pomylce. Rozmowa ta w jakis dziwaczny sposob przypominala rozmowy Alicji z postaciami w Krainie Czarow. Elliot odstawil butelke octu i siegnal po noz. -Spierdalac stad. -Niech sie pan uspokoi, panie Stryker - powiedzial wysoki mezczyzna. -Wlasnie - dodal Bob. - Prosze sie uspokoic. Elliot zrobil krok w ich strone. Wysoki intruz wyjal pistolet z tlumikiem z pochwy schowanej pod szara marynarka. -Spokojnie. Niech pan wyluzuje. Elliot cofnal sie do zlewozmywaka. -Tak jest lepiej - powiedzial wysoki. -Duzo lepiej - dodal Bob. -Prosze odlozyc noz i wszyscy bedziemy zadowoleni. -Najlepiej, zebysmy wszyscy byli zadowoleni - zgodzil sie Bob. -No wlasnie, wyluzowani i zadowoleni. Za chwile wejdzie tu Szalony Kapelusznik. -Prosze odlozyc noz - powtorzyl wysoki. - No juz. W koncu Elliot go posluchal. -Prosze popchnac go tak, zeby byl poza pana zasiegiem. Elliot poslusznie popchnal noz. -Kim jestescie? -Jesli bedzie pan z nami wspolpracowal, nic panu nie grozi - zapewnil go wysoki napastnik. -Bierzmy sie do roboty, Vince - polecil Bob. -Wykorzystamy ten stol w kacie - powiedzial Vince, ten wysoki. Bob podszedl do okraglego stolu. Postawil na nim czarna, lekarska torbe, otworzyl ja i wyjal niewielki magnetofon kasetowy. Nastepnie wyjal jeszcze kilka przedmiotow: zwoj cienkiej gumowej rurki, sfigmomanometr do mierzenia cisnienia krwi, dwie buteleczki z bursztynowym plynem i kilka jednorazowych strzykawek. Umysl Elliota w pospiechu przeszukiwal liste spraw, ktorymi sie zajmowal, szukajac jakiegos zwiazku z tymi dwoma intruzami i niczego nie znajdujac. -Prosze podejsc do stolu i usiasc. - Wysoki mezczyzna skinal pistoletem. -Nie wczesniej, az powiecie mi, o co tu chodzi. -To ja tu wydaje rozkazy. -Nie mam zamiaru ich sluchac. -Albo sie ruszysz, albo bedziesz mial dziure po kuli. -Na pewno tego nie zrobisz. - Elliot chcial byc tego tak pewien, jak sugerowal to ton jego glosu. - Chodzi wam o cos innego, a zabicie mnie zrujnowaloby sprawe. -Rusz tylek i usiadz przy stole. -Dopiero jak wyjasnicie mi, co jest grane. Vince rzucil mu nienawistne spojrzenie. Elliot odpowiedzial mu tym samym i nie spuscil pierwszy wzroku. W koncu Vincent ustapil. -Sluchaj, badz rozsadny. Chcemy ci tylko zadac kilka pytan. Elliot byl zdecydowany nie pokazac po sobie, jak bardzo sie boi, swiadom, ze kazdy wyraz leku bedzie wziety za slabosc. -Macie cholernie dziwne podejscie jak na zwyklych ankieterow. -Ruszaj. -Do czego sa wam potrzebne strzykawki? -Ruszaj. -Do czego? Vince westchnal ciezko. -Musimy byc pewni, ze mowisz prawde. -Cala prawde - dodal Bob. -Narkotyki? -Sa skuteczne i pewne - powiedzial Bob. -A jak juz skonczycie, moj mozg bedzie przypominal kisiel. -Nie, nie - sprzeciwil sie Bob. - Te narkotyki nie zostawiaja zadnych trwalych sladow. -O co chcecie mnie pytac? - zapytal Elliot. -Trace cierpliwosc - oznajmil Vince. -To tak jak ja - zapewnil go Elliot. -Ruszaj. Elliot nawet nie drgnal. Zmuszal sie, zeby nie patrzec na lufe pistoletu. Chcial, zeby mysleli, ze nie boi sie broni. W srodku jednak trzasl sie jak galareta. -Ty cholerny draniu, rusz sie! -O co chcecie mnie zapytac? Potezny mezczyzna zmarszczyl brwi. -Na rany boskie, Vince, powiedzmy mu. I tak uslyszy te pytania, jak w koncu usiadzie. Zalatwmy to i miejmy to za soba. Vince podrapal sie swoja przypominajaca lopate dlonia po kanciastej szczece i siegnal do wewnetrznej kieszeni marynarki. Wyjal kilka zlozonych kartek. Pistolet zachwial sie troche, ale niedostatecznie duzo, zeby Elliot mial jakas szanse. -Mam zadac ci wszystkie pytania z tej listy - oznajmil Vince, machajac kartkami. - Sporo tego, jakies trzydziesci, czterdziesci pytan, ale nie zajmie to wiele czasu, jesli usiadziesz i zaczniesz z nami wspolpracowac. -Pytania dotyczace czego? - upieral sie Elliot. -Christiny Evans. Byla to ostatnia rzecz, jakiej spodziewal sie Elliot. -Tina Evans? A o co tu chodzi? -Musimy sie dowiedziec, czemu chce otworzyc grob syna. Elliot wytrzeszczyl oczy kompletnie oszolomiony. -A skad o tym wiecie? -Niewazne - powiedzial Vince. -Wlasnie - dodal Bob. - Niewazne, skad wiemy. Wazne, ze wiemy. -To wy, dranie, przesladowaliscie Tine? -Co? -To wy wysylaliscie jej te wiadomosci? -Jakie wiadomosci? - zdziwil sie Bob. -To nie wy zdemolowaliscie pokoj jej syna? -O czym ty, facet, mowisz? - spytal Vince. - Nic o tym nie wiemy. -Ktos wysyla jej wiadomosci o dzieciaku? - spytal Bob. Wygladali na szczerze zdziwionych ta informacja. Elliot byl teraz pewien, ze to nie oni starali sie nastraszyc Tine Evans. Poza tym, chociaz wygladali troche dziwacznie, nie byli typami przesladowcow czy psychopatow, ktorych podnieca nekanie bezbronnych kobiet. Wygladali i zachowywali sie jak ludzie nalezacy do organizacji, mimo ze ten wielki byl dostatecznie szorstki, zeby ujsc za zwyklego bandziora. Pistolet z tlumikiem, pistolet do otwierania zamkow, serum prawdy - ich wyposazenie wskazywalo, ze naleza do zorganizowanej grupy z pokaznymi srodkami. -O co chodzi z tymi wiadomosciami, ktore dostala Christina Evans? - spytal Vince, uwaznie obserwujac Elliota. -No coz, to jeszcze jedno pytanie, na ktore nie uzyskacie odpowiedzi - odparl Elliot. -Dostaniemy - zapewnil go zimnym tonem Vince. -Dostaniemy wszystkie odpowiedzi - zgodzil sie z nim Bob. -A teraz, panie mecenasie - odezwal sie Vince - podejdzie pan do stolu i posadzi przy nim swoj tylek czy mam pana zachecic? - Machnal pistoletem. -Kennebeck! - zawolal Elliot zdumiony tym naglym odkryciem. - Jedyny sposob, w jaki mogliscie tak szybko dowiedziec sie o ekshumacji, to przez Kennebecka. Obaj mezczyzni wymienili spojrzenia. Nie spodobalo im sie, ze padlo tu nazwisko sedziego. -Kto taki? - spytal Vince, ale bylo juz za pozno na udawanie, ze nie wie, o kim mowa. -To dlatego nie dal mi od razu odpowiedzi - domyslil sie Elliot. - Chcial wam dac czas dotrzec do mnie. Ale dlaczego Kennebeck mialby sie przejmowac otwarciem grobu Danny'ego? Dlaczego was mialoby to obchodzic? Kim wy, do diabla, jestescie? Uciekinier z wyspy doktora Moreau nie byl juz zwyczajnie zniecierpliwiony, ale wrecz wsciekly. -Sluchaj, ty glupi fiucie, nie bede cie wiecej zabawial rozmowa! Nie mam zamiaru odpowiadac na twoje pytania, ale mam zamiar strzelic ci w jaja, jesli nie podejdziesz do stolu i nie usiadziesz. Elliot udawal, ze nie uslyszal grozby. Bron wciaz napawala go lekiem, ale teraz przyszlo mu do glowy cos, co przerazalo go bardziej niz pistolet. Poczul, jak mroz przebiega mu w gore po kregoslupie, kiedy skojarzyl, co obecnosc tych mezczyzn mowi o wypadku, w ktorym zginal Danny. -Cos jest nie tak ze smiercia Danny'ego... Cos dziwnego jest z calym tym wypadkiem, w ktorym zgineli harcerze. Prawda jest zupelnie inna niz to, co powiedziano rodzicom. Wypadek autobusowy... to zwykle klamstwo, mam racje? Nikt mu nie odpowiedzial. -Prawda jest o wiele gorsza - ciagnal Elliot. - Stalo sie cos tak okropnego, ze teraz bardzo wplywowi ludzie staraja sie to zatuszowac. Kennebeck... Agentem jest sie na cale zycie. Dla ktorej kombinacji liter pracujecie? Nie FBI. Teraz zatrudniaja tam tylko prymusow, wyksztalconych i z nienagannymi manierami. Tak samo w CIA. Jestescie zbyt szorstcy dla nich. Na pewno nie CID; brak wam wojskowej dyscypliny. Niech zgadne. Pracujecie dla kilku literek, o ktorych nikt jeszcze nie slyszal. Cos bardzo tajnego i brudnego. Twarz Vince'a pociemniala jak befsztyk na grillu. -Kurwa, chyba powiedzialem, ze teraz to ty odpowiadasz na pytania. -Wyluzuj - rzucil Elliot. - Znam na wylot te gierki. Sam bylem w wywiadzie wojskowym. Nie jestem zupelnym outsiderem. Wiem, jak to dziala, znam zasady. Nie musicie udawac przy mnie takich twardzieli. No dalej, jak wy mi troche odpuscicie, to i ja wam odpuszcze. Najwyrazniej wyczuwajac, ze Vince jest bliski eksplozji i czujac, ze nie pomoze to ich sprawie, Bob szybko sie wtracil: -Sluchaj, Stryker, nie mozemy odpowiedziec na twoje pytania, bo nie znamy odpowiedzi. Zgadza sie, pracujemy dla agencji rzadowej. Masz racje, nigdy o niej nie slyszales i pewnie nigdy nie uslyszysz. Nie mamy jednak pojecia, czemu ten Danny Evans jest taki wazny. Nie wtajemniczono nas w szczegoly, nawet w zarysie. Zreszta wolimy ich nie znac. Wiesz, o czym mowie: cicho jedziesz, dalej zajedziesz, jak mowia Rosjanie. Kurcze, nie jestesmy zadnymi szychami. Jestesmy facetami od zamiatania. Mowia nam tylko to, co musimy wiedziec. Wiec wrzuc na luz, dobra? Usiadz przy stole, pozwol sobie zrobic zastrzyk, odpowiedz na kilka pytan i rozejdzmy sie w przyjazni. Nie mozemy czekac na ciebie do usranej smierci. -Jesli pracujecie dla rzadowej agencji wywiadowczej, to wroccie tu z jakims nakazem - powiedzial Elliot. - Pokazcie mi nakaz rewizji. -Nie wyglupiaj sie. Wiesz, ze to niemozliwe - rzucil szorstko Vince. -Oficjalnie agencja, ktora nas zatrudnia, nie istnieje - dodal Bob. - Jak agencja, ktorej nie ma, moze isc do sadu po nakaz? Stryker, spowazniej wreszcie. -Jesli zgodze sie na przesluchanie pod wplywem narkotyku, to co sie potem ze mna stanie? - spytal Elliot. -Nic - zapewnil go Vince. -Zupelnie nic - powtorzyl Bob. -Jaka mam gwarancje? Wysoki mezczyzna zrozumial to pytanie jako gotowosc poddania sie i rozluznil sie troche, choc jego kulfoniasta twarz wciaz byla czerwona ze zlosci. -Juz ci mowilem. Kiedy powiesz nam wszystko, co musimy wiedziec, to sobie pojdziemy. Chcemy sie dowiedziec, czemu ta Evans domaga sie otwarcia grobu. Musimy stwierdzic, czy ktos jej cos nagadal. Jesli tak, to skopiemy mu tylek. Do ciebie nic nie mamy. To znaczy osobiscie nic nie mamy, kapujesz. Wyspiewasz tylko wszystko i juz nas nie ma. -I pozwolicie mi pojsc na policje? - spytal Evans. -Nie boimy sie policji - odparl arogancko Vince. - Kurcze, nawet nie bedziesz potrafil im powiedziec, kim jestesmy ani gdzie moga nas znalezc. Nie maja zadnego punktu zaczepienia. Nic. Nul. Nawet gdyby jakims cudem wpadli na nasz trop, to mozemy pociagnac pare sznurkow, zeby sobie odpuscili. Tu chodzi o bezpieczenstwo narodowe, i to przez wielkie B i N. Wiesz, ze jesli jest taka potrzeba, to rzad moze naginac troche zasady. Ostatecznie to oni je wymyslaja. -Nie do konca tego uczyli mnie w szkole prawniczej - stwierdzil Elliot. -No, bo o tym wiedza tylko wtajemniczeni - odparl Bob, nerwowo poprawiajac krawat. -Wlasnie - poparl go Vince. - Takie jest zycie. A teraz badz taki dobry i posadz dupe przy stole. -Niech sie pan nie da prosic, Stryker - dodal Bob. -Nie. Kiedy uzyskaja potrzebne informacje, zabija go. Gdyby zamierzali puscic go wolno, to nie uzywaliby swoich prawdziwych imion przy nim. Nie traciliby tez tyle czasu na przekonywanie go, tylko od razu uzyliby sily. Chcieli namowic go do wspolpracy tym gadaniem, zeby nie zostawic na nim zadnych sladow. Ich plan zakladal, ze beda mogli upozorowac samobojstwo albo wypadek. Scenariusz byl oczywisty. Najpewniej chodzilo o samobojstwo. Kiedy bedzie pod wplywem narkotyku, sprobuja sklonic go do napisania listu pozegnalnego, a nastepnie podpisac go wyraznym podpisem. Potem zaniosa go do garazu, wsadza do mercedesa, przypna pasami i wlacza silnik, nie otwierajac drzwi garazowych. Bylby zbyt nacpany, zeby walczyc, a tlenek wegla szybko zalatwilby sprawe. Za dzien czy dwa ktos by go znalazl, z twarza niebieskofioletowozielona, wywalonym czarnym jezykiem i wybaluszonymi oczami, jakby w ostatnich chwilach ogladal przez przednia szybe droge do piekla. Jesli na ciele nie byloby zadnych podejrzanych sladow, ktore nie zgadzalaby sie z charakterem zgonu, policja szybko umorzylaby sledztwo. -Nie - powtorzyl tym razem glosniej. - Jesli chcecie, dranie, zebym usiadl przy stole, to bedziecie musieli zawlec mnie tam sila. 16 Tina zdecydowanie wziela sie do sprzatania balaganu w pokoju Danny'ego i do pakowania jego rzeczy. Zamierzala przekazac wszystko na cele charytatywne.Kilka razy znalazla sie na krawedzi placzu, kiedy ten czy inny przedmiot wywolal u niej fale wspomnien. Zacisnela jednak zeby i powstrzymala sie przed ucieczka z pokoju przed zakonczeniem pracy. Pozostalo jej juz niewiele do zrobienia: musiala posortowac jedynie zawartosc trzech wielkich pudel stojacych w tyle szafy. Sprobowala je podniesc, ale byly za ciezkie dla niej. Przeciagnela je po podlodze do sypialni i ustawila w czerwonych promieniach zachodzacego slonca, ktore przedarly sie przez liscie drzew i zakurzone szyby. Kiedy otworzyla pudlo zobaczyla, ze zawiera czesc kolekcji ksiazek i komiksow Danny'ego. Glownie byly to horrory. Nigdy nie potrafila pojac tej chorobliwej wyobrazni syna. Horrory filmy. Horrory komiksy. Powiesci o wampirach. Przerazajace historie w kazdym ksztalcie i formie. Rosnaca fascynacja syna makabra nie wydawala sie jej zdrowa, ale nigdy nie zabraniala mu tego hobby. Wiekszosc jego przyjaciol rowniez oddawala sie z pasja czytaniu o duchach i zjawach. Poza tym horrory nie byly jedynym jego konikiem, wiec Tina postanowila nie przejmowac sie tym. W kartonie znajdowaly sie dwie sterty komiksow i lezace na wierzchu egzemplarze bily w oczy krzykliwymi okladkami. Na pierwszej czarny powoz ciagniety przez cztery czarne konie, ktorych oczy blyszczaly piekielnym ogniem, pedzil nocna droga oswietlana przez sierp ksiezyca. Bezglowy mezczyzna sciskal wodze, poganiajac konie. Struga jasnej krwi tryskala z jego szyi i plamila pomieta, biala koszule. Straszliwa glowa lezala obok woznicy na kozle, usmiechajac sie diabelsko, pelna zlosliwego zycia, mimo ze zostala odrabana od ciala. Tina skrzywila sie. Jesli Danny czytal to przed pojsciem do lozka, to jak mogl potem spokojnie spac? Zawsze zasypial gleboko i trudno go bylo dobudzic, jakby nigdy nie nawiedzaly go koszmary nocne. Wyciagnela kolejny karton. Byl rownie ciezki jak pierwszy i Tina zalozyla, ze rowniez w nim znajdzie komiksy. Otworzyla go, zeby sie upewnic. Zaparlo jej dech w piersiach. Z kartonu patrzyl na nia on. Z okladki ilustrowanej ksiazki. On. Facet w czerni. Ta sama twarz, same kosci i zwiedle cialo. Glebokie oczodoly i zle, nieludzkie oczy patrzace na nia z nienawiscia. Robaki pelzajace na policzku i w kaciku oka. Zepsute, zolte zeby wyszczerzone we wstretnym usmiechu. W kazdym odrazajacym szczegole przypominal potwora z jej snow. Jak to mozliwe, ze zeszlej nocy snilo jej sie cos, co kilka godzin pozniej znalazla w tym pudle? Cofnela sie o krok. Plonace, purpurowe oczy potwora zdawaly sie podazac za nia po pokoju. Musiala widziec te okropna okladke, kiedy Danny pierwszy raz przyniosl komiks do domu. Najpewniej zapadla jej gleboko w podswiadomosc, gnijac tam do czasu, az byla gotowa wlaczyc ja do swoich koszmarow sennych. Zdawalo sie to byc jedynym logicznym wytlumaczeniem. Wiedziala jednak, ze to nieprawda. Nigdy wczesniej nie widziala tego rysunku. Kiedy Danny zaczal kolekcjonowac te ksiazki, kupujac je sobie z kieszonkowego, Tina obejrzala kilka uwaznie, chcac stwierdzic, czy nie sa dla niego szkodliwe. Kiedy zdecydowala, ze zezwoli mu na to hobby, nigdy wiecej nie interesowala sie jego nabytkami. Jednak ten mezczyzna pojawil sie w jej snach. I teraz lezal tu przed nia i usmiechal sie do niej. Zaciekawiona, jaka historia zostala opatrzona taka ilustracja, Tina podeszla do pudla i wyjela ksiazke. Byla grubsza od komiksow i wydrukowana na gladkim papierze. Kiedy jej palce dotknely okladki, odezwal sie dzwonek. Tina az podskoczyla. Dzwonek znowu zadzwonil i Tina uswiadomila sobie, ze ktos dzwoni do drzwi. Czujac, jak wali jej serce, wyszla do przedpokoju. Przez wizjer zobaczyla mlodego, sympatycznego mezczyzne w niebieskiej czapce. Widnial na niej nieznany jej emblemat. Mezczyzna usmiechal sie, czekajac az ktos go wpusci. Tina nie otworzyla drzwi. -O co chodzi? -Gazownia. Musimy sprawdzic polaczenia gazowe w pani domu. Tina zmarszczyla brwi. -W Nowy Rok? -Mamy awarie - odpowiedzial mezczyzna przez drzwi. - Badamy mozliwy wyciek gazu w okolicy. Tina zawahala sie, ale w koncu uchylila drzwi. Nie zdjela jednak ciezkiego lancucha. Przyjrzala sie mechanikowi przez waska szpare. -Wyciek gazu? Odpowiedzial jej uspokajajacym usmiechem. -Najpewniej nie ma powodow do obaw. Spadlo nam cisnienie na tych liniach i musimy znalezc przyczyne. Nie ma zadnych podstaw do ewakuacji czy paniki. Musimy jednak sprawdzic kazdy dom. Czy w kuchni ma pani kuchenke gazowa? -Nie. Elektryczna. -A ogrzewanie? -Gazowe. Mam piecyk gazowy. -Aha, chyba wszystkie domy w tej okolicy maja centralne na gaz. Musze go obejrzec. Sprawdze podlaczenia i doplyw gazu. Tina przyjrzala mu sie uwaznie. Mezczyzna mial na sobie uniform firmy gazowniczej, a w reku trzymal skrzynke na narzedzia z takim samym logo jak na kurtce. -Chcialabym zobaczyc jakies dokumenty - poprosila. -Oczywiscie. - Mezczyzna wyjal z kieszeni na piersi zalaminowany identyfikator z pieczecia z gazowni, zdjeciem, nazwiskiem i jego danymi. Tina poczula sie troche glupio, jak strachliwa stara baba. -Przepraszam - powiedziala. - To nie dlatego, ze wyglada pan na kogos niebezpiecznego czy cos takiego. Ja, po prostu... -Jasne, nie ma sprawy. Nie ma pani za co przepraszac. Postapila pani wlasciwie, zadajac identyfikatora. W obecnych czasach tylko szaleniec otwiera drzwi, nie wiedzac, kto za nimi stoi. Tina zamknela drzwi na tyle tylko, zeby zdjac lancuch. Otwarla je ponownie i cofnela sie o krok. - Prosze wejsc. -Gdzie jest piec? W garazu? W Las Vegas niewiele domow posiadalo piwnice. -Tak, w garazu. -Jesli pani chce, to moge wejsc przez drzwi garazowe. -Nie. Wszystko w porzadku. Prosze wejsc. Mezczyzna przekroczyl prog. Tina zamknela drzwi i zaryglowala zamek. -Ladnie tu. -Dziekuje. -Przytulnie. Dobrze dobrane kolory. Wszystkie te barwy ziemi. Lubie je. Troche to przypomina nasz dom. Moja zona ma bardzo dobre wyczucie w tych sprawach. -Takie kolory sa relaksujace - powiedziala Tina. -Nieprawdaz? Bardzo u pani ladnie i tak naturalnie. -Garaz jest tam - powiedziala Tina. Mezczyzna ruszyl za nia przez kuchnie, niewielki korytarz wiodacy do pralni i stamtad do garazu. Tina zapalila swiatlo. Zarowka rozproszyla mrok, ale po katach kryly sie glebokie cienie. W garazu pachnialo odrobine stechlizna, ale Tina nie wyczuwala zapachu gazu. -Nie czuje, zeby cos bylo nie w porzadku - stwierdzila. -Chyba ma pani racje, nigdy jednak nie mozna byc pewnym. Awaria mogla sie przydarzyc pod pani domem. Gaz moze wydobywac sie z peknietej rury i gromadzic pod podloga. W takim wypadku nie zauwazylaby pani niczego, mimo ze siedzialaby pani na bombie zegarowej. -Co za pokrzepiajaca mysl. -Zycie od razu nabiera rumiencow. -Dobrze, ze nie pracuje pan w dziale PR gazowni. Mezczyzna rozesmial sie. -Niech sie pani nie martwi. Czy gdybym wierzyl, ze jest choc najmniejsza szansa na taki wypadek, to czy stalbym tu przed pania tak spokojnie? -Chyba nie. -Moze byc pani pewna. Naprawde. Prosze sie nie przejmowac. To tylko rutynowa kontrola. Podszedl do pieca, postawil na podlodze swoja ciezka torbe i ukucnal. Otworzyl drzwiczki na zawiasach, za ktorymi ukazal sie mechanizm piecyka. W srodku widac bylo pulsujacy pierscien plomieni, ktore skapaly jego twarz w nieziemskim, niebieskim swietle. -No i? - spytala Tina. Mezczyzna podniosl glowe i spojrzal na nia. -Zajmie mi to jakies pietnascie, dwadziescia minut. -Och, myslalam, ze to cos prostego. -W takich sytuacjach dobrze jest byc dokladnym. -Oczywiscie, niech pan wszystko dokladnie sprawdzi. -Jesli chce pani czyms sie zajac w tym czasie, to bardzo prosze. Nie bede niczego potrzebowal. Tina pomyslala o ksiazce z ilustracja mezczyzny w czerni na okladce. Chciala poznac opowiesc, ktorej bohaterem byl ten czlowiek, gdyz miala dziwne przeczucie, ze historia ta bedzie jakos podobna do smierci Danny'ego. Nie wiedziala, skad jej to przyszlo do glowy, ale nie potrafila sie z niego otrzasnac. -No coz - powiedziala. - W zasadzie to sprzatalam pokoj. Jesli jest pan pewien... -Absolutnie - odparl mechanik. - Niech pani wraca do pracy. Prosze sobie nie zawracac mna glowy. Zostawila go w pelnym cieni garazu, z twarza skapana w niebieskim swietle. 17 Kiedy Elliot nie zgodzil sie odsunac od zlewozmywaka i podejsc do stolu w kacie kuchni, Bob, nizszy z dwoch mezczyzn, zawahal sie, a nastepnie niechetnie zrobil krok w jego kierunku.-Poczekaj - rzucil Vince. Bob stanal w miejscu. Widac bylo po nim ulge na mysl, ze to jego potezny kompan zajmie sie Elliotem. -Nie zblizaj sie - powiedzial Vince. Schowal kartki z pytaniami do wewnetrznej kieszeni marynarki. - Sam zajme sie tym draniem. Bob wrocil do stolu. Elliot mogl skupic uwage na wiekszym z wlamywaczy. Vince, ktory trzymal pistolet w prawej rece, zacisnal lewa w piesc i podniosl do gory. -Naprawde chcesz sie ze mna sprobowac, malenki? Sluchaj, mam piesc wieksza od twojej glowy. Wiesz, malenki, jak to boli, jak dostaniesz czyms takim? Elliot mial calkiem dobre wyobrazenie, jak to musi bolec, i czul, jak pod pachami i po plecach scieka mu pot. Nie poruszyl sie jednak i nie odpowiedzial na zaczepki mezczyzny. -To bedzie tak, jakby uderzyl cie pociag towarowy - wyjasnil Vince. - Przestan wiec lepiej strugac chojraka. Obaj napastnicy najwyrazniej z calych sil powstrzymywali sie przed uzyciem przemocy. Potwierdzilo to przypuszczenia Elliota, ze nie chca zostawic na nim zadnych sladow, jak siniaki czy blizny, ktore podwazalyby wersje z samobojstwem. Niedzwiedz-ktory-chcial-zostac-czlowiekiem ruszyl wolno w jego strone. -Mozesz jeszcze zmienic stanowisko i zaczac wspolpracowac. Elliot stal bez slowa. -Jeden porzadny cios w brzuch - powiedzial Vince - i obrzygasz sobie dokladnie buty. Kolejny krok. -A kiedy juz puscisz pawia - dodal Vince - to zlapie cie za jaja i zaciagne do stolu. Jeszcze jeden krok. Potezny mezczyzna zatrzymal sie. Stali od siebie na wyciagniecie reki. Elliot rzucil okiem na Boba, ktory zostal przy stole sniadaniowym z paczka strzykawek w reku. -Zalatwmy to bezbolesnie - zaproponowal Vince. Plynnym ruchem Elliot zlapal miarke z octem balsamicznym i blyskawicznie chlusnal nim w twarz Vince'a. Potezny napastnik krzyknal z bolu i zaskoczenia na chwile oslepiony. Elliot upuscil miarke i chwycil za pistolet, jednak Vince odruchowo pociagnal za spust. Kula smignela obok i rozbila okno nad zlewozmywakiem. Elliot walnal go poteznym sierpem, zblizyl sie o krok, wciaz trzymajac za bron, ktorej przeciwnik nie chcial wypuscic. Zamierzyl sie i uderzyl lokciem w szyje Vince'a. Glowa mezczyzny odskoczyla do tylu i Elliot poprawil kantem dloni w grdyke. Nastepnie wymierzyl cios kolanem w krocze i bez problemu wyjal pistolet z dloni mezczyzny, ktora rozwarla sie bezwiednie. Vince skulil sie, lapczywie lykajac powietrze. Elliot uderzyl go rekojescia pistoletu w skron. Rozlegl sie dzwiek przypominajacy uderzenie kamieniem o kamien. Elliot cofnal sie pare krokow. Vince opadl miekko na kolana, a nastepnie na twarz. Lezal tak nieruchomo, calujac kafelki. Cala walka nie trwala wiecej niz dziesiec sekund. Potezny mezczyzna byl zbyt pewny siebie, wierzyl, ze wzrost i ciezar daja mu przewage, ktora czyni go niepokonanym. Bardzo sie pomylil. Elliot odwrocil sie w strone drugiego napastnika, celujac ze skonfiskowanego pistoletu. Boba nie bylo juz w kuchni. Uciekal co sil w nogach przez pokoj goscinny w strone glownego wyjscia z domu. Najwidoczniej nie nosil broni i byl pod wrazeniem latwosci, z jaka Elliot rozprawil sie z jego kompanem. Elliot ruszyl za nim w poscig, ale spowolnily go krzesla w jadalni, ktore wywrocil uciekajacy. W pokoju goscinnym zatrzymaly go wywrocone meble i walajace sie na podlodze ksiazki. Droga do drzwi byla istnym torem przeszkod. Kiedy Elliot dobiegl do wyjscia i znalazl sie na zewnatrz, Bob przebiegl juz podjazd i znajdowal sie po drugiej stronie ulicy. Wlasnie wskakiwal do nieoznakowanego ciemnozielonego sedana chevroleta. Elliot mogl tylko patrzec, jak samochod rusza z piskiem opon i rykiem silnika. Nie mogl odczytac tablic rejestracyjnych, ktore byly umazane blotem. Pospiesznie wrocil do domu. Lezacy na podlodze w kuchni mezczyzna wciaz byl nieprzytomny i najpewniej pozostanie jeszcze w tym stanie przez nastepne dziesiec, pietnascie minut. Elliot sprawdzil jego puls i podniosl powieki. Upewnil sie, ze Vince przezyje, choc moze bedzie wymagal hospitalizacji i przez nastepne kilka dni nie da rady przelykac bez bolu. Elliot zabral sie do przegladania kieszen wlamywacza. Znalazl troche drobnych monet, grzebyk, portfel i zlozone kartki zawierajace pytania, na ktore Elliot mial odpowiedziec. Zlozyl je i schowal do tylnej kieszeni w spodniach. W portfelu Vince'a byly tylko dziewiecdziesiat dwa dolary. Zadnej karty kredytowej, prawa jazdy czy jakiegokolwiek dokumentu. Zdecydowanie nie FBI. Ludzie tam pracujacy nosili ze soba odpowiednie dokumenty. Takze nie CIA. Ludzie CIA mieli az za duzo dokumentow przy sobie, chociaz glownie sfalszowanych. Dla Elliota brak jakichkolwiek dokumentow byl bardziej zlowieszczy niz najwieksza nawet kolekcja falszywek, poniewaz taka anonimowosc na mile pachniala tajna organizacja policyjna. Tajna policja. Ta mozliwosc napawala Elliota prawdziwym lekiem. Nie w starych dobrych Stanach Zjednoczonych Ameryki. Dobry Boze, nie. W Chinach, Rosji, Iranie czy Iraku - tak. W bananowych republikach poludniowej Ameryki - tam, tak. W polowie panstw na swiecie istnialy tajne organizacje policyjne, wspolczesne gestapo, i mieszkancy tych krajow zyli w leku przed waleniem do drzwi w srodku nocy. Ale nie w jego kraju, do ciezkiej cholery. Nawet jesli rzad ustanowil tajna policje, to czemu tak bardzo zalezalo mu na zatuszowaniu smierci Danny'ego? Co chcieli ukryc na temat tragedii, ktora wydarzyla sie w gorach Sierra? Co tak naprawde wydarzylo sie w gorach? Tina. Uswiadomil sobie nagle, ze grozi jej rownie wielkie niebezpieczenstwo jak jemu. Jesli ci ludzie byli gotowi zabic go, zeby powstrzymac ekshumacje, to musza zabic Tine. Tak naprawde to Tina byla ich glownym celem. Podbiegl do telefonu stojacego w kuchni, zlapal sluchawke i w tej chwili skojarzyl, ze nie zna jej numeru telefonu. Szybko przejrzal ksiazke telefoniczna, ale nigdzie nie figurowalo nazwisko Christiny Evans. Nie ma najmniejszych szans zdobycia zastrzezonego numeru od operatora w biurze numerow. Z kolei zanim zadzwoni na policje i zdola wytlumaczyc, o co chodzi, moga przybyc na miejsce za pozno, zeby pomoc Tinie. Przez chwile stal szarpany okropnym niezdecydowaniem, sparalizowany mysla, ze moze ja utracic. Przypomnial sobie jej przewrotny usmieszek, jej oczy tak niebieskie, czyste i szybkie jak gorski strumyk. Przez chwile strach rosl w jego piersiach tak gwaltownie, ze nie mogl juz oddychac. Nagle przypomnial sobie jej adres. Sama mu go podala dwa dni temu, na przyjeciu w czasie premiery NagiejMagii! Nie mieszkala nawet daleko od niego. Moze byc u niej w ciagu pieciu minut. W reku wciaz sciskal pistolet z tlumikiem. Postanowil go zatrzymac. Ruszyl pedem do samochodu stojacego na podjezdzie. 18 Tina zostawila mechanika z gazowni w garazu i wrocila do pokoju Danny'ego. Wyjela ksiazke z ilustracjami z kartonu i usiadla na krawedzi lozka w swietle zachodzacego slonca, ktore przypominalo jej deszcz miedziakow wpadajacy przez okno.Ksiazka byla zbiorem opowiadan, na ktory skladalo sie kilka historii o potworach. Opowiadanie, z ktorego ilustracja ozdabiala okladke, mialo szesnascie stron. Na pierwszej, nad scena przedstawiajaca zalany deszczem cmentarz, artysta umiescil wielki tytul ulozony jakby z butwiejacego calunu pogrzebowego. Tina patrzyla nan z niedowierzaniem graniczacym z przerazeniem. CHLOPIEC, KTORY NIE UMARL Przypomniala sobie slowa na tablicy i na wydruku komputerowym: Nie umarl, nie umarl, nie umarl...Rece jej drzaly i z trudem trzymala ksiazke na tyle rowno, zeby odczytac slowa. Historia dziala sie w polowie dziewietnastego wieku, w czasach, kiedy sposob postrzegania przez lekarzy niewyraznej linii dzielacej zycie od smierci byl jeszcze bardzo mglisty. Opowiesc dotyczyla chlopca imieniem Kevin, ktory spadl z dachu i uderzyl sie w glowe tak nieszczesliwie, ze zapadl w spiaczke. Owczesna technika medyczna nie pozwalala odczytac zadnych znakow zycia. Lekarz uznal chlopca za zmarlego i zrozpaczeni rodzice postanowili go pogrzebac. W tamtych czasach nie balsamowano zwlok; chlopiec zostal wiec pochowany zywcem. Bezposrednio po pogrzebie rodzice Kevina opuscili miasto, zamierzajac spedzic miesiac w posiadlosci letniej na wsi, gdzie wolni od zawodowych i spolecznych obowiazkow mogli oddac sie zalobie po utracie syna. Jednak pierwszej nocy poza domem matka Kevina miala wizje, ze jej syn zostal pochowany zywcem i teraz ja wzywa. Wizja ta byla tak silna i tak niepokojaca, ze rodzice ruszyli jak najszybciej z powrotem do miasta, zeby rankiem otworzyc grob. Tymczasem Smierc uznala jednak, ze Kevin nalezy do niej, poniewaz bylo juz po pogrzebie i trumna spoczywala w ziemi. Smierc postanowila, ze rodzice nie dotra do miasta na czas, zeby uratowac syna. Wiekszosc opowiadania koncentrowala sie na wysilkach Smierci zmierzajacych do powstrzymania zrozpaczonych matki i ojca przed osiagnieciem celu; na przeszkodzie stawaly im wszystkie mozliwe potwory, od zywych trupow, po wampiry, upiory, zombie i duchy. Jednak rodzice zwyciezyli. Dotarli rankiem na cmentarz, kazali otworzyc grob i znalezli w nim syna, ktory obudzil sie ze spiaczki. Ostatni paragraf przedstawial ich wychodzacych wraz z chlopcem z cmentarza i patrzaca za nimi Smierc. Smierc mowila: "To tylko tymczasowe zwyciestwo. Wczesniej czy pozniej bedziesz moj. Pewnego dnia wroce. Bede czekac na ciebie do tego czasu". Tinie zaschlo w ustach i poczula sie slabo. Nie miala pojecia, jak rozumiec te cholerna bajke. Przeciez to tylko glupawy komiks, nic wiecej jak bzdurne opowiadanie o duchach. A jednak... pomiedzy ta ponura bajka a ostatnimi koszmarnymi wydarzeniami z jej zycia istnialy dziwne zwiazki. Odlozyla ksiazke okladka w dol, tak zeby nie widziec czerwonych, robaczywych oczu Smierci. Chlopiec, ktory nie umarl. Dziwne. Jej tez sie snilo, ze Danny zostal pochowany zywcem. Wlaczyla do swojego snu przerazajaca postac ze starego wydania zbioru opowiadan, ktore kolekcjonowal Danny. Tytulowa opowiesc dotyczyla chlopca, mniej wiecej w wieku Danny'ego, ktory blednie zostal uznany za zmarlego, pochowany zywcem i ekshumowany. Zbieg okolicznosci? Tak, jasne, rownie przypadkowe jak to, ze po nocy przychodzi dzien. W jakis szalony sposob Tina czula, ze koszmar nocny nie powstal w jej glowie, ale przyszedl z zewnatrz, jakby to jakas osoba czy sila wyswietlila ten sen w jej umysle, zeby... Zeby co? Zeby powiedziec jej, ze Danny wciaz zyje? To niemozliwe. Nie mogl zostac pochowany za zycia. Jej syn zostal zmasakrowany, spalony, zamrozony, okaleczony potwornie w czasie wypadku i martwy ponad wszelkie watpliwosci. Tak twierdzily wladze i zaklad pogrzebowy. Na dodatek nie zyli w dziewietnastym wieku! W tych czasach lekarze potrafili odczytac nawet najdrobniejsze oznaki zycia, kazde uderzenie serca, najmniejszy nawet oddech, najbardziej znikome slady funkcjonowania mozgu. Danny z pewnoscia byl martwy, kiedy go chowano. Gdyby jednak, przy jakiejs jednej na milion szansie, chlopiec zostal pochowany za zycia, to czemu potrzebowala az calego roku, zeby otrzymac wizje od ducha z zaswiatow? Ta ostatnia mysl wstrzasnela nia porzadnie. Zaswiaty? Wizje? Duchy? Nie wierzyla przeciez w te wszystkie paranormalne bzdury. Przynajmniej zawsze sadzila, ze w to nie wierzy. Jednak teraz na powaznie rozwazala mozliwosc, ze jej sny mozna wytlumaczyc jakimis zjawiskami z innego swiata. Co za totalna brednia. Kompletna niedorzecznosc. Korzenie wszystkich snow znajdowaly sie w magazynie doswiadczen w mozgu; sny nie byly eterycznymi telegramami od duchow, bogow czy demonow. Jej nagla latwowiernosc zadziwila ja i jednoczesnie zaniepokoila. Wskazywala mianowicie, ze decyzja o ekshumacji zwlok Danny'ego wcale nie miala na nia tak kojacego efektu, jak tego oczekiwala. Tina wstala z lozka, podeszla do okna i wyjrzala na cicha ulice, palmy, drzewa oliwkowe. Musiala skoncentrowac sie na niepodwazalnych faktach. Musi wykluczyc caly ten belkot o snie, ktory zostal zeslany jej przez jakas zewnetrzna sile. To byl jej sen, calkowicie produkt jej umyslu. Jednak co z tym zbiorem ilustrowanych opowiadan? Bylo jedno jedyne logiczne wytlumaczenie, jakie przychodzilo jej do glowy. Musiala widziec groteskowa postac Smierci na okladce ksiazki, kiedy Danny przyniosl ja pierwszy raz do domu. Tyle ze byla pewna, ze nie widziala. Nawet jesli jakims cudem zobaczyla te ilustracje, to, do jasnej cholery, nigdy wczesniej nie czytala opowiadania Chlopiec, ktory nie umarl. Przejrzala jedynie dwa pierwsze komiksy, ktore Danny kupil na samym poczatku, kiedy starala sie podjac decyzje, czy tak dziwaczna lektura moze miec na niego zly wplyw. Z daty na okladce zbioru opowiadan wynikalo, ze ksiazka z historia Chlopiec, ktory nie umarl, nie mogla byc wsrod pierwszych nabytkow Danny'ego. Zostala wydana dopiero dwa lata temu, dlugo po tym, jak uznala, ze lektura komiksow nie jest szkodliwa. W ten sposob wrocila do punktu wyjscia. Jej sen opieral sie na obrazach zaczerpnietych z opowiadania o duchach. To nie podlegalo watpliwosciom. Jednak nie znala tej historii, dopoki nie przeczytala jej kilka minut wczesniej. To takze byl fakt. Sfrustrowana i zla na siebie, ze nie potrafi rozwiazac tej zagadki, odwrocila sie od lozka. Po chwili postanowila jeszcze raz przyjrzec sie ksiazce. Gdzies z glebi domu doszlo wolanie mechanika z gazowni. Tina drgnela. Znalazla go czekajacego na nia przy drzwiach wyjsciowych. -Skonczylem - oznajmil. - Chcialem powiedziec pani, ze wychodze, zeby mogla pani zamknac za mna drzwi. -Wszystko w porzadku? -Jasne. Wszystko bylo w najlepszym porzadku. Jesli gdzies w okolicy jest przeciek gazu, to na pewno nie w pani domu. Podziekowala mu, a mezczyzna odpowiedzial, ze wykonuje jedynie swoja prace. Oboje powiedzieli "milego dnia" w tej samej chwili. Tina zamknela drzwi za mezczyzna. Wrocila do pokoju Danny'ego i siegnela po zbior opowiadan. Smierc rzucila jej wyglodniale spojrzenie z okladki. Siedzac na krawedzi lozka, przeczytala jeszcze raz opowiadanie, majac cicha nadzieje, ze znajdzie w nim cos, co uszlo jej uwagi przy pierwszym czytaniu. Jakies trzy, cztery minuty pozniej odezwal sie dzwonek u drzwi wejsciowych - raz, drugi, trzeci, czwarty, nachalnie i nieustepliwie. Trzymajac w reku ksiazke, Tina poszla otworzyc. Dzwonek odezwal sie kolejne trzy razy w ciagu dziesieciu sekund, jakie zajelo jej dojscie do drzwi. -Kto to taki niecierpliwy? - mruknela rozzloszczona. Ku jej zaskoczeniu w wizjerze zobaczyla Elliota. Kiedy otworzyla drzwi, wbiegl do srodka, niemal zgiety wpol, rozgladajac sie prawo i lewo, rzucajac niespokojne spojrzenia w strone pokoju i jednoczesnie mowiac gwaltownie i w pospiechu. -Wszystko w porzadku? Nic ci nie jest? -Wszystko w najlepszym porzadku. Co ci sie stalo? -Jestes sama? -Juz nie, bo ty tu jestes. Zaniknal drzwi i zaryglowal zamek. -Spakuj sie. -Co? -Boje sie, ze tu nie jest bezpiecznie. -Elliot, czy to pistolet? -Tak, zostalem... -Prawdziwy pistolet? -Tak. Zabralem go facetowi, ktory probowal mnie zabic. Latwiej jej bylo uwierzyc, ze zartuje, niz ze grozi mu prawdziwe niebezpieczenstwo. -Jaki facet? Kiedy? -Kilka minut temu. W moim domu. -Ale... -Tina, sluchaj, probowano mnie zabic, poniewaz chcialem ci pomoc ekshumowac zwloki Danny'ego. Patrzyla na niego oniemiala. -O czym ty mowisz? -O morderstwie. O konspiracji. O czyms bardzo tajemniczym. Mysle, ze ciebie tez chca zabic. -Ale to... -...szalenstwo - dokonczyl za nia. - Wiem, ale to prawda. -Elliot... -Czy mozesz sie spakowac? Z poczatku sadzila, ze to jakis dowcip i ze gra cos, zeby ja rozbawic. Chciala mu nawet powiedziec, ze wcale jej to nie smieszy. Kiedy jednak spojrzala w jego ciemne, pelne wyrazu oczy, uwierzyla, ze mowi na powaznie. -Dobry Boze, Elliot, naprawde ktos chcial cie zabic? -Pozniej ci o tym opowiem. -Jestes ranny? -Nie, nic mi nie jest. Musimy jednak gdzies sie przyczaic, zanim dowiemy sie, co sie dzieje. -Dzwoniles na policje? -To nie najlepszy pomysl. -Czemu? -Mozliwe, ze oni sa w to jakos zamieszani. -Zamieszani? Policja? -Gdzie trzymasz walizki? Krecilo jej sie w glowie. -Dokad chcesz jechac? -Nie wiem jeszcze. -Ale... -Pospiesz sie. Musisz sie spakowac i wyniesc stad, zanim pojawi sie ktorys z tych drani. -Walizki trzymam w szafie w sypialni. Polozyl reke na jej ramieniu, delikatnie popychajac ja w strone korytarza. Ruszyla do sypialni zupelnie zdezorientowana, czujac, jak ogarnia ja przerazenie. Elliot podazal tuz za nia. -Nie bylo nikogo u ciebie dzis po poludniu? -Nie, bylam sama. -Chodzi mi o to, czy nie widzialas kogos podejrzanego? Moze ktos sie tu kreci kolo drzwi? -Nie. -Nie potrafie zrozumiec, czemu przyszli najpierw do mnie. -A, byl facet z gazowni - rzucila przez ramie, idac krotkim korytarzem. -Kto? -Mechanik z gazowni. Elliot polozyl reke na jej ramieniu, zatrzymal ja w miejscu i obrocil do siebie. Stali na progu jej sypialni. -Pracownik gazowni? -Tak, ale nie przejmuj sie. Sprawdzilam jego dokumenty. Elliot zmarszczyl brwi. -Przeciez dzis jest swieto. -Byl z ekipy zajmujacej sie wypadkami. -Jakimi wypadkami? -Stracili cisnienie w jakichs liniach. Mysla, ze w okolicy moze byc przeciek gazu. -A czego on chcial od ciebie? -Chcial sprawdzic piec i zobaczyc, czy nie ucieka z niego gaz. -Chyba go nie wpuscilas? -Czemu nie? Mial identyfikator ze zdjeciem i pieczecia z gazowni. Sprawdzil piec i sobie poszedl. -Kiedy to bylo? -Wyszedl pare minut przed toba. -Jak dlugo tu byl? -Pietnascie, dwadziescia minut. -Potrzebowal tyle czasu, zeby sprawdzic piec? -Chcial byc dokladny. Powiedzial, ze... -Bylas przy nim przez ten czas? -Nie, sprzatalam pokoj Danny'ego. -Gdzie jest piec? -W garazu. -Zaprowadz mnie. -A co z walizkami? -Moze nie byc na to czasu - odparl. Byl blady jak sciana, a na czole pojawily mu sie krople potu. Tina poczula, jak krew odplywa jej z twarzy. -Boze, chyba nie myslisz... -Piec! -Tedy. Wciaz sciskajac w dloni ksiazke, Tina rzucila sie biegiem przez dom. Przebiegla przez kuchnie i wpadla do pralni. Na koncu waskiego, prostokatnego pomieszczenia znajdowalo sie wejscie do garazu. Kiedy siegnela do klamki, poczula zapach gazu. -Nie otwieraj tych drzwi! - krzyknal ostrzegawczo Elliot. Cofnela reke tak gwaltownie, jakby dotknela tarantuli. -Zamek moze wywolac iskre - wyjasnil Elliot. - Wynosmy sie stad. Do drzwi frontowych. Biegiem! Puscili sie pedem ta sama droga, ktora przyszli. Tina przebiegla obok dwumetrowej szeflery, ktora wyhodowala z malej sadzonki. Mijajac ja, miala szalona mysl, zeby zatrzymac sie i ryzykowac zycie w zblizajacej sie eksplozji tylko po to, zeby podniesc doniczke i wyniesc ja z domu. Jednak przed oczami stanal jej obraz plonacych oczu i pozolklej skory - obraz smiejacej sie z niej Smierci - i Tina pobiegla dalej, nie zatrzymujac sie. Scisnela tylko mocniej ksiazke, ktora trzymala w lewej rece. Nie mogla jej zgubic. W korytarzu Elliot otworzyl drzwi frontowe, wypchnal ja na zewnatrz i nagle znalezli sie w zlotym swietle zachodzacego slonca. -Na ulice! - ponaglil ja Elliot. Przed oczami Tiny stanal mrozacy krew w zylach obraz: jej dom rozdarty przez potezny wybuch, kawalki drewna, szkla i metalu lecace w jej strone, setki ostrych odlamkow tnacych na kawalki cale cialo od stop do glow. Wylozony kostka brukowa chodnik, ktory przecinal trawnik, zdawal sie zmieniac w jeden z tych kieratow z koszmarnych snow, ktore wydluzaja sie tym bardziej, im szybciej staramy sie biec. W koncu jednak udalo jej sie dotrzec do konca i Tina znalazla sie na ulicy. Mercedes Elliota stal zaparkowany po drugiej stronie ulicy i Tina byla trzy, cztery metry od auta, kiedy potezna eksplozja popchnela ja do przodu. Potknela sie i upadla na samochod, bolesnie uderzajac sie w kolano. Odwrocila sie natychmiast i w przerazeniu krzyknela imie Elliota. Byl bezpieczny i znajdowal sie tuz za nia, starajac sie podniesc z ziemi po tym, jak potezny podmuch podcial mu nogi. Z trudem lapal rownowage, ale nic mu sie nie stalo. Eksplozja najpierw rozerwala garaz, olbrzymie drzwi zostaly wyrwane z zawiasow i rzucone na podjazd, a dach zniknal w przypominajacej konfetti chmurze dachowek i plonacych odlamkow. W tej samej chwili, kiedy Tina odwracala wzrok od Elliota, zanim jeszcze polamane dachowki spadly na ziemie, druga eksplozja wstrzasnela domem i fala ognia przetoczyla sie od jednego konca posiadlosci do drugiego, rozsadzajac te okna, ktore jakims cudem przetrwaly pierwszy wybuch. Tina patrzyla w niemym oszolomieniu, jak plomienie buchnely z okien i zapalily suche liscie na pobliskim drzewie. Elliot odsunal ja od mercedesa, zeby otworzyc drzwi od strony pasazera. -Wskakuj. Szybko! -Moj dom sie pali! -Nie uratujesz go juz. -Musimy zaczekac na straz pozarna. -Im dluzej tak stoimy, tym latwiejszym jestesmy celem. Zlapal ja za ramie i odwrocil od plonacego domu, ktorego widok zaabsorbowal ja tak bardzo, jakby patrzyla na hipnotyzera powoli machajacego zegarkiem przed jej oczami. -Na milosc boska, Tina, wsiadaj do samochodu i spadamy stad, zanim zaczna do nas strzelac. Przerazona i oszolomiona szybkoscia, z jaka jej swiat legl w gruzach, Tina poslusznie wsiadla do auta. Kiedy znalazla sie w srodku, Elliot zamknal drzwi, obiegl samochod i wskoczyl na siedzenie kierowcy. -Nic ci sie nie stalo? - zapytal. Pokrecila tepo glowa. -Przynajmniej zyjemy - powiedzial. Polozyl pistolet na kolanach rekojescia skierowany w strone Tiny. Kluczyki tkwily w stacyjce. Odpalil silnik. Rece mu sie wciaz trzesly. Tina przygladala sie z niedowierzaniem, jak plomienie przenosza sie z rozerwanego dachu garazu na dach domu. Dlugie, migotliwe jezory ognia lapczywie lizaly i pozeraly budynek w ostatnich, pomaranczowych promieniach zachodzacego slonca. 19 Odjezdzajac spod plonacego domu, Elliot czul, ze jego zmysl niebezpieczenstwa wyostrzyl sie jak w czasie sluzby wojskowej. Kroczyl niewyrazna sciezka oddzielajaca zwierzeca czujnosc od zwyczajnej paniki.Rzucil okiem w lusterko wsteczne i zobaczyl, ze czarny minivan, ktory stal zaparkowany nieco dalej, wlasnie rusza za nimi. -Sledza nas - powiedzial. Tina odwrocila sie i wyjrzala przez tylna szybe. -Zaloze sie, ze dran, ktory zniszczyl moj dom, siedzi w tym wozie. -Pewnie tak. -Gdybym go mogla tylko dorwac, tobym mu oczy wydrapala. Jej wscieklosc zaskoczyla i jednoczesnie ucieszyla Elliota. Oszolomiona niespodziewanym wybuchem, utrata domu i bliskoscia smierci, Tina sprawiala wrazenie pograzonej w transie. Teraz otrzasnela sie z niego. Jej odpornosc dodawala mu otuchy. -Zapnij pasy - polecil. - Bedziemy jechac bardzo szybko i moze rzucac. Wyprostowala sie w fotelu i zapiela pas. -Sprobujesz ich zgubic? -Nie zamierzam tylko probowac. W tej willowej dzielnicy limit szybkosci wynosil czterdziesci kilometrow na godzine. Elliot wcisnal pedal gazu i maly, dwuosobowy, sportowy mercedes wyrwal ostro do przodu. Minivan zostal z tylu jakies poltorej przecznicy. Po chwili tez przyspieszyl. -Nie moze nas dogonic - orzekl Elliot. - Co najwyzej moze probowac nie zostac bardziej z tylu. Ludzie powychodzili z domow zaalarmowani odglosem wybuchu. Pedzacy ulica mercedes przyciagal spojrzenia. Dojezdzajac do skrzyzowania dwie przecznice dalej, Elliot wdepnal hamulec i skrecil. Opony zapiszczaly niemilosiernie, samochod polecial bokiem, ale swietne zawieszenie i wspaniale wlasciwosci trakcyjne utrzymaly auto na czterech kolach w czasie skretu. -Chyba nie sadzisz, ze zaczna do nas strzelac? - spytala Tina. -Nie mam zielonego pojecia. Chcieli upozorowac wypadek - smierc w przypadkowej eksplozji gazu. Mysle, ze dla mnie zaplanowali samobojstwo. Teraz, kiedy wiedza, ze odkrylismy ich zamiary, moga wpasc w panike i zrobic wszystko. Diabli wiedza. Wiem na pewno, ze nie moga pozwolic nam spokojnie odejsc. -Ale kto... -Pozniej ci powiem. -Co to ma wspolnego z Dannym? -Pozniej. -Przeciez to jakies szalenstwo! -Mnie to mowisz? Skrecil w jedna przecznice, a potem w nastepna, starajac sie zniknac z oczu ludziom w minivanie na tak dlugo, zeby mieli zbyt wiele przecznic do wyboru i w koncu zrezygnowali z poscigu. Przy czwartym zakrecie zbyt pozno zobaczyl znak SLEPA ULICZKA. Byli juz jednak za daleko, zeby zawrocic i teraz jechali zaulkiem, przy ktorym stalo jakies dziesiec przecietnych domow. -Niech to szlag! -Lepiej zawroc - poradzila Tina. -I co, wjedziemy na nich? -Przeciez masz bron. -Najpewniej jest ich tam wiecej i tez sa uzbrojeni. Mijajac piaty dom po lewej stronie, zauwazyli, ze drzwi garazu sa podniesione, a w srodku nie ma samochodu. -Musimy zjechac z ulicy i zniknac im z oczu - powiedzial Elliot. Wjechal do garazu tak pewnie, jakby to byla jego posiadlosc. Wylaczyl silnik, wyskoczyl z auta i podbiegl do drzwi. Nie chcialy sie opuscic. Szarpal sie z nimi przez chwile, az dotarlo do niego, ze zamykaja sie automatycznie. -Cofnij sie - polecila Tina, stajac za nim. Wysiadla wczesniej z samochodu i znalazla na scianie przycisk opuszczajacy drzwi. Elliot wyjrzal na zewnatrz, rozgladajac sie po ulicy. Nigdzie nie bylo widac minivana. Drzwi opuscily sie z charakterystycznym pomrukiem, chowajac ich przed wzrokiem kazdego, kto przejezdzal ulica. Elliot podszedl do Tiny. -O maly wlos. Wziela jego dlonie w swoje i scisnela. Jej palce byly zimne, ale uscisk byl mocny. -Wiec kto to jest, u diabla? - spytala. -Rozmawialem z Haroldem Kennebeckiem, wiesz, tym sedzia, o ktorym ci wspominalem. Harold... Drzwi prowadzace z garazu do domu otworzyly sie niespodziewanie z ostrym piskiem nienaoliwionych zawiasow. Poteznie zbudowany mezczyzna w pomietych spodniach i bialej koszulce zapalil swiatlo i spojrzal na nich ze zdziwieniem. Facet mial bicepsy, ktore obwodem niemal dorownywaly udom Elliota. Trudno by bylo znalezc koszule, ktora daloby sie zapiac na jego byczym karku. Mezczyzna wygladal groznie nawet z wielkim kaldunem, ktory zwisal mu za pasek od spodni. Najpierw Vince, a teraz ten okaz. Dzien gigantow. -Kim jestescie? - Goliat zadal pytanie cienkim i delikatnym glosem, ktory zupelnie nie pasowal do jego postury. Elliota naszla okropna mysl, ze facet zaraz siegnie do przycisku, ktory Tina przed chwila wcisnela i otworzy drzwi do garazu dokladnie w chwili, gdy dom bedzie mijal wolno jadacy minivan. Probujac zyskac na czasie, Elliot usmiechnal sie. -Czesc. Jestem Elliot, a to Tina. -Tom - przedstawil sie mezczyzna. - Tom Polumby. Tom Polumby nie wydawal sie byc wystraszony ich obecnoscia w jego garazu. Po prostu byl zdziwiony. Mezczyzna jego rozmiarow pewnie rownie latwo wpadal w strach, jak Godzilla na widok zalosnie malych zolnierzy sciskajacych w rekach wyrzutnie rakiet, by bronic skazanego na zaglade Tokio. -Ladna fura - powiedzial Tom z wyraznym szacunkiem w glosie. Patrzyl pozadliwie na S600. Elliot omal sie nie rozesmial. Ladna fura! Wjechali mu do garazu, zaparkowali, zamkneli za soba drzwi, jakby byli u siebie i wszystko, co facet ma do powiedzenia, to: "Ladna fura!". -Naprawde niezly wozek - dorzucil Tom, kiwajac glowa i oblizujac wargi, gdy ogladal samochod. Najwyrazniej Tom nie potrafil sobie wyobrazic, ze zlodzieje, seryjni zabojcy i inni grozni ludzie mogli sobie kupic mercedesa, jesli tylko mieli pieniadze. Dla niego kazdy, kto jezdzil takim wozem, musial byc przyzwoitym czlowiekiem. Elliot byl ciekaw, jak Tom by zareagowal, gdyby wjechali do jego garazu jakims starym gruchotem. Odrywajac z trudem wzrok od auta, Tom zwrocil sie do nich. -Skad sie tu wzieliscie? - W jego glosie wciaz nie bylo slychac ani podejrzliwosci, ani wrogosci. -Bylismy umowieni - odparl Elliot. -Co? Nikogo sie nie spodziewalem. -Jestesmy tu w... sprawie lodzi - powiedzial Elliot, nie majac pojecia, jak dalej poprowadzic rozmowe. Gotow byl jednak zrobic wszystko, zeby tylko Tom nie otworzyl drzwi i nie wyrzucil ich z domu. Tom szybko zamrugal. -Jakiej lodzi? -No, tej szesciometrowej. -Nie mam zadnej szesciometrowej lodzi. -Tej z silnikiem Evinrude. -Nic takiego nie posiadam. -Pewnie sie pan pomylil - stwierdzil Elliot. -Domyslam sie, ze to wy pomyliliscie adresy - odparl Tom, wchodzac do garazu i siegajac do przycisku na scianie. -Chwileczke, panie Polumby - rzucila Tina. - Naprawde musiala zajsc jakas pomylka. To na pewno ten adres. Reka Toma zawisla przed przyciskiem. -Najpewniej nie jest pan osoba, z ktora mielismy sie spotkac - ciagnela Tina. - Pewnie zapomnial panu powiedziec o lodzi. Elliot az zamrugal oczami zdumiony jej talentem do klamstwa. -Z kim mieliscie sie tu spotkac? - spytal Tom, marszczac brwi. Tina, udajac, ze sama jest tym mocno zdziwiona, nie wahala sie ani chwili: -Z Solem Fitzpatrickiem. -Nikt taki tu nie mieszka. -Ale to jest ten adres, ktory nam podal. Powiedzial, ze drzwi beda otwarte i zebysmy zaparkowali w srodku. Elliot usciskal by ja w tej chwili. Tom podrapal sie po glowie i pociagnal za ucho. -Fitzpatrick? -No. -Nigdy nie slyszalem tego nazwiska - stwierdzil Tom. - Po co mialby tu przyjezdzac z lodzia? -Mielismy ja kupic od niego - odpowiedziala Tina. Tom pokrecil glowa. -Nie, chodzilo mi o to, czemu tutaj? -Zaraz - wtracil Elliot - z tego, co zrozumielismy, to on tu mieszka. -Ale nikt taki tu nie mieszka - sprzeciwil sie Tom. - To moj dom. Mieszkam tu z zona i nasza corka. Teraz nie ma ich w domu, ale zaden Fitzpatrick nigdy tu nie mieszkal. -Wiec czemu mialby nam podac ten adres? - zdziwila sie Tina. -Prosze pani - powiedzial Tom. - Zielonego pojecia nie mam. Chyba ze... Zaplaciliscie mu za te lodke? -No... -Moze daliscie jakas zaliczke? - dopytywal sie Tom. -Dalismy mu dwa tysiace - przyznal Elliot. -To mial byc zwrotny depozyt - dodala Tina. -Zaplacilismy mu, zeby zatrzymal dla nas lodz, az ja obejrzymy i podejmiemy decyzje. Tom usmiechnal sie. -Obawiam sie, ze zaliczka moze nie byc tak zwrotna, jak sie spodziewaliscie. Udajac kompletne niedowierzanie, Tina spytala: -Chce pan powiedziec, ze pan Fitzpatrick nas oszukal? Tomowi chyba podobala sie mysl, ze ludzie, ktorych stac na mercedesa, nie musza byc zbytnio rozgarnieci. -Jesli daliscie mu zaliczke, a facet podal wam ten adres, twierdzac, ze tu mieszka, to mala jest szansa, ze ten Fitzpatrick w ogole posiada jakas lodz. -A niech to - zaklal Elliot. -Zostalismy naciagnieci? - Tina udawala, ze jest w szoku, starajac sie zyskac na czasie. Tom wyszczerzyl zeby w usmiechu od ucha do ucha. -Jesli chcecie, mozecie na to patrzec w ten sposob. Mozecie jednak potraktowac to jako wazna lekcje, ktorej wam ten Fitzpatrick udzielil. -Naciagnieci - powtorzyla Tina, krecac glowa. -Rownie pewne jak to, ze dwa plus dwa rowna sie cztery - powiedzial Tom. Tina odwrocila sie do Elliota. -Jak myslisz? Elliot rzucil okiem na drzwi garazowe, a nastepnie na zegarek. -Mysle, ze mozemy bezpiecznie wyjsc - ocenil. -Bezpiecznie? - spytal Tom. Tina zrecznie minela Toma Polumby'ego i nacisnela przycisk otwierajacy garaz. Usmiechnela sie do oszolomionego gospodarza i zajela miejsce w samochodzie, podczas gdy Elliot otwieral drzwi od strony kierowcy. Polumby przenosil spojrzenie z Elliota na Tine i z Tiny na Elliota, nic nie rozumiejac. -Bezpiecznie? -Mam taka nadzieje, Tom. Dzieki za pomoc - powiedzial Elliot. Wsiadl do samochodu i wycofal go z garazu. Rozbawienie, jakie czul na mysl o tym, jak poradzili sobie z Polumbym, minelo z chwila, gdy opuscil bezpieczna przystan garazu i znalazl sie znowu na ulicy. Elliot wyprostowal sie za kierownica, zaciskajac zeby i zastanawiajac sie, czy za chwile kula nie rozbije przedniej szyby, masakrujac mu twarz. Odzwyczail sie od takiego napiecia. Fizycznie wciaz pozostawal silny, ale psychicznie i emocjonalnie z pewnoscia nie byl w szczytowej formie. Od czasu sluzby w wywiadzie wojskowym, od wypelnionych lekiem nocy w Zatoce Perskiej i niezliczonych miastach na Bliskim Wschodzie i w Azji, minelo juz wiele lat. Wtedy mial odpornosc, jaka daje mlodosc i mniej sie przejmowal smiercia, do ktorej stopniowo nabral szacunku. W tamtych czasach latwo bylo grac mysliwego. Podchodzenie ofiar dawalo mu przyjemnosc; cholera, nawet w byciu tropionym bylo cos podniecajacego, poniewaz udowadnial sobie, jaki jest dobry, gdy juz pokonal przeciwnika. Wiele sie jednak zmienilo. Nie byl juz taki twardy. Stal sie ucywilizowanym, odnoszacym sukcesy prawnikiem. Nie spodziewal sie, ze jeszcze kiedys bedzie musial grac w te gre. Tymczasem znowu byl tropiony i znowu zastanawial sie, jak dlugo uda mu sie utrzymac przy zyciu. Tina rozejrzala sie, gdy Elliot zjezdzal z podjazdu. -Ani sladu minivana - powiedziala. -Na razie. Kilka przecznic dalej zobaczyli okropna kolumne dymu unoszaca sie ze zgliszczy domu Tiny. Dym, czarny jak noc, wzbijal sie wysoko w niebo, a jego najwyzsze kleby byly zabarwione na rozowo przez promienie zachodzacego slonca. Jadac uliczkami dzielnicy willowej i kierujac sie na polnoc w strone centrum miasta, Elliot spodziewal sie ujrzec minivan przy kazdej przecznicy. Tina zdawala sie byc rownie pesymistycznie nastawiona co do ich szans ucieczki. Za kazdym razem, gdy rzucal jej ukradkowe spojrzenie, siedziala skulona, nerwowo rozgladajac sie po mijanej ulicy, lub odwracala sie na siedzeniu i wygladala przez tylna szybe. Pobladla i nieustannie zagryzala dolna warge. Dopiero kiedy dojechali do Charleston Boulevard przez Maryland Parkway, Sahara Avenue i Las Vegas Boulevard, zaczeli powoli sie rozluzniac. Zostawili daleko z tylu dzielnice Tiny. Bez wzgledu na to, kto ich szukal, jak wielkiej organizacji musieli stawic czolo, miasto bylo zbyt wielkie, zeby zastawiono na nich pulapke na kazdej ulicy i w kazdym zakatku. Przy milionie stalych mieszkancow i ponad dwudziestu milionach turystow rocznie, z niekonczaca sie pustynia, Vegas oferowalo niezliczona ilosc cichych zakatkow, gdzie dwoje uciekinierow moglo schronic sie i zaplanowac dalsze posuniecia. Elliot przynajmniej chcial w to wierzyc. -Dokad jedziemy? - spytala Tina, gdy skrecil na zachod w Charleston Boulevard. -Pojedzmy klika kilometrow ta droga i pogadajmy. Mamy wiele do omowienia. Trzeba zaplanowac pare rzeczy. -Co zaplanowac? -Jak utrzymac sie przy zyciu. 20 Elliot prowadzil samochod i opowiadal Tinie, co zdarzylo sie w jego domu: o wtargnieciu dwoch zbirow, ich zainteresowaniu mozliwoscia otwarcia grobu Danny'ego, odkryciu, ze pracuja dla jakiejs agencji rzadowej, jednorazowych strzykawkach...-Moze powinnismy wrocic do twojego domu - zaproponowala Tina. - Jesli ten Vince wciaz tam jest, to moglibysmy wstrzyknac mu te narkotyki. Nawet jesli nie wie, czemu jego organizacja tak interesuje sie ekshumacja, to powie nam, kim sa jego przelozeni. Dostaniemy jakies nazwiska. Na pewno wiele mozemy sie od niego dowiedziec. Zatrzymali sie na czerwonym swietle. Elliot wzial jej reke. Kontakt fizyczny dodawal mu otuchy. -Pewnie, ze chcialbym przepytac Vince'a, ale nie moze my. Najpewniej juz go tam nie ma. Przypuszczam, ze odzyskal przytomnosc i znikl jak kamfora. Zreszta nawet gdyby byl bardziej otumaniony, niz sadzilem, to pewnie jego koledzy zabrali go, kiedy ja pojechalem do ciebie. Na dodatek, gdybysmy tam wrocili, to pchalibysmy sie smierci w objecia. Zaloze sie, ze obserwuja moj dom. Swiatla sie zmienily i Elliot niechetnie puscil jej dlon. -Jedyny sposob, w jaki moga nas dorwac - ciagnal - to jesli sami oddamy sie w ich rece. Bez wzgledu na to, kim sa, nie sa wszechwiedzacy. Jesli bedziemy musieli, mozemy ukrywac sie przed nimi przez dlugi czas. Jezeli nas nie znajda, nie beda mogli nas zabic. Jechali dalej na zachod Charleston Boulevard. -Powiedziales wczesniej, ze nie mozemy z tym isc na policje - przypomniala mu Tina. -Tak. -Czemu nie mozemy? -Policja moze byc w to zamieszana, przynajmniej w tym stopniu, w jakim przelozeni Vince'a moga wywierac na nich nacisk. Mamy do czynienia z rzadowa agencja, a z zalozenia rzadowe agencje wspolpracuja ze soba. -To jakas paranoja. -Sciany maja uszy. Jesli maja w kieszeni sedziego, to czemu nie kilku policjantow? -Mowiles, ze masz wiele szacunku dla Kennebecka. Powiedziales, ze to dobry sedzia. -Jest dobrym sedzia. Zna swietnie prawo i jest sprawiedliwy. -Wiec czemu wspolpracuje z zabojcami? Czemu mialby lamac przysiege zlozona swojemu urzedowi? -Agentem jest sie na cale zycie - odparl Elliot. - To maksyma tych sluzb, nie moja, ale w wielu wypadkach sie sprawdza. Dla wielu z nich to jedyna lojalnosc, do jakiej sa w zyciu zdolni. Kennebeck piastowal kilka stanowisk w roznych organizacjach wywiadowczych. Przez trzydziesci lat to bylo cale jego zycie. Przeszedl na emeryture dziesiec lat temu, w wieku piecdziesieciu trzech lat, i potrzebowal zajecia, ktore wypelni mu czas. Mial ukonczone studia prawnicze, ale nie pociagalo go codzienne uzeranie sie z klientami, wiec zglosil swoja kandydature na sedziego i wygral. Mysle, ze podchodzi powaznie do swojej pracy. Jednak agentem wywiadu byl bez porownania dluzej niz sedzia i chyba w tym wypadku to przewazylo. Moze wciaz jest na pasku ktorejs z agend i moze cale to przejscie na emeryture i elekcja w Vegas to jedynie zaslona dymna, zeby jego przelozeni mieli tutaj przychylnego sedziego. -Czy to mozliwe? To znaczy, skad wiedzieli, ze wygra w tych wyborach? -Moze je ustawili. -Nie mowisz tego powaznie, prawda? -Pamietasz, jak dziesiec lat temu czlonek sztabu wyborczego z Teksasu ujawnil, ze pierwsze lokalne wybory Lyndona Johnsona byly ustawione? Facet twierdzil, ze przez te wszystkie lata sumienie nie dawalo mu spokoju. Mogl sobie oszczedzic trudu. Nikt nawet sie nie zdziwil. Takie rzeczy zdarzaja sie od czasu do czasu. W przypadku lokalnych wyborow, w jakich Kennebeck wygral urzad sedziego, wplyniecie na ich wynik nie byloby nawet trudne, jesli dysponuje sie pieniedzmi i rzadowymi wplywami. -Ale czemu mieliby go ustawiac w sadzie w Vegas zamiast w Waszyngtonie, Nowym Jorku czy jakims wazniejszym miescie? -Bo Vegas to bardzo wazne miasto - odparl Elliot. - Jesli chcesz wyprac pieniadze, to jest to najlepsze miejsce w kraju. Jesli chcesz kupic podrabiany paszport, sfalszowane prawo jazdy czy jakis inny dokument, to mozesz tu wybierac sposrod najlepszych falszerzy na swiecie, bo wiekszosc wlasnie tu mieszka. Jesli szukasz zabojcy wolnego strzelca, kogos, kto handluje nielegalna bronia, najemnika, ktory moze zorganizowac mala operacje zamorska - wszystkich ich znajdziesz w Vegas. Nevada ma najmniejsza ilosc przepisow podatkowych w calym kraju. Podatki sa niskie. Nie ma tu VAT-U. Przepisy regulujace dzialalnosc bankow czy agentow nieruchomosci, czy kogokolwiek innego - poza kasynami - sa mniej uciazliwe niz w innych stanach, co jest intratne dla wszystkich biznesmenow, ale w szczegolnosci dla kogos, kto chce tu wydawac czy inwestowac brudne pieniadze. Nevada oferuje najwiekszy stopien wolnosci osobistej w calym kraju, i to jest dobre, w moim mniemaniu. Jednak wszedzie, gdzie wolnosc osobista nie jest ograniczana, znajda sie ludzie naduzywajacy liberalnej struktury prawnej. Vegas to bardzo wazne miejsce dla kazdej amerykanskiej agendy szpiegowskiej. -Wiec tutaj rzeczywiscie sciany maja uszy. -W pewnym sensie, tak. -No dobrze, ale jesli nawet szefowie Kennebecka maja wplyw na tutejsza policje, to czy policjanci pozwoliliby nas zabic? Naprawde posuneliby sie az tak daleko? -Pewnie nie mogliby zapewnic nam dostatecznej ochrony, zeby temu zapobiec. -Jaka agencja rzadowa ma tyle wladzy, zeby az tak obejsc prawo? Jaka agencja ma pozwolenie na zabijanie niewinnych cywilow, ktorzy weszli w jej droge? -Wciaz staram sie to rozwiklac i przyznam, ze napawa mnie to lekiem. Zatrzymali sie na kolejnych swiatlach. -Wiec co proponujesz? - spytala Tina. - Mamy sami sie tym zajac? -Przynajmniej na razie. -Ale to beznadziejne! Jak sobie damy rade? -Sytuacja wcale nie jest beznadziejna. -Dwoje zwyklych ludzi przeciwko komus takiemu? Elliot rzucil okiem w lusterko wsteczne, jak to robil co minute, odkad skrecili w Charleston Boulevard. Nikt za nimi nie jechal, ale wolal sie co jakis czas upewnic. -Sytuacja nie jest beznadziejna - powtorzyl. - Potrzebujemy tylko czasu, zeby sie zastanowic i stworzyc jakis plan. Moze przyjdzie nam do glowy ktos, kto bedzie mogl nam pomoc. -Kto na przyklad? Swiatla zmienily sie na zielone. -Na przyklad gazety - odpowiedzial Elliot, przyspieszajac przez skrzyzowanie i ponownie patrzac w lusterko. - Mamy dowody na to, ze dzieje sie cos niezwyklego: pistolet z tlumikiem, ktory zabralem Vince'owi, zniszczenie twojego domu... Jestem przekonany, ze moglibysmy znalezc dziennikarza, ktory zechcialby napisac o tajemniczych ludziach starajacych sie zapobiec ekshumacji Danny'ego i o tym, ze za tragedia w gorach Sierra kryje sie cos bardzo dziwnego. Wtedy bardzo wiele osob domagaloby sie ekshumacji ich dzieci. Wysunieto by zadania autopsji i wszczecia sledztwa. Przelozeni Kennebecka chca powstrzymac nas, zanim zasiejemy ziarno niepewnosci co do urzedowej wersji tragedii. Jesli jednak nam sie uda i rodzice tych wszystkich harcerzy oraz cale miasto zacznie dopominac sie sledztwa, kumple Kennebecka niczego nie zyskaja, eliminujac nas. Sytuacja nie jest beznadziejna i latwo sie nie poddamy. -Ja sie nie poddaje - westchnela Tina. -Swietnie. -Nie spoczne, dopoki nie dowiem sie, co sie przydarzylo Danny'emu. -Brawo, teraz mowisz jak Christina Evans, ktora znam. Zmierzch ustepowal miejsca nocy. Elliot wlaczyl swiatla. -To wszystko dlatego, ze... - zaczela Tina -...przez ostatni rok staralam sie przywyknac do mysli, ze Danny zginal w tym cholernym, kretynskim wypadku. A teraz, kiedy juz zaczelam myslec, ze dam sobie rade i bede mogla zostawic to za soba, dowiaduje sie, ze moze wcale nie zginal. Znowu nic nie jest pewne. -Wyjasnimy to. -Myslisz? -Jestem pewien, ze rozwiklamy te zagadke. Rzucil okiem w lusterko. Nic podejrzanego. Czul, ze Tina mu sie uwaznie przyglada. Po minucie sie odezwala. -Wiesz co? -Co? -Mysle, ze... w pewien sposob... czerpiesz z tego satysfakcje. -Z czego? -Z poscigu. -Na pewno nie. Wcale nie bawi mnie zabieranie broni facetom dwa razy wiekszym ode mnie. -Wiem, ze nie. Nie to powiedzialam. -Daje ci slowo, ze wcale nie chcialem, zeby moje mile, spokojne, bezpieczne zycie zostalo wywrocone do gory nogami. Wole byc przykladowym, nudnym, przecietnym obywatelem niz uciekinierem. -Nie twierdze, ze o tym marzyles, ale kiedy tak sie juz stalo, kiedy zostales wmieszany w te historie, to wcale nie jestes nieszczesliwy z tego powodu. Gdzies gleboko jakas czastka ciebie odczuwa przyjemnosc na mysl o wyzwaniu. -Bzdury. -Jakis zwierzecy instynkt... nowy rodzaj energii, ktorej jeszcze rano nie miales. -Jedyna roznica polega na tym, ze rano nie mialem pelnych portek ze strachu, a teraz mam. -Lek, to wlasnie jest czesc tego czegos - odparla. - Niebezpieczenstwo dotknelo jakiejs czulej strony w tobie. Usmiechnal sie. -Stare dobre dni szpiegow i ich wrogow? Przykro mi, ale nie, wcale za tym nie tesknie. Nie jestem urodzonym wojownikiem. Jestem soba, taki sam jak zawsze. -Niewazne - powiedziala Tina. - Ciesze sie, ze jestes po mojej stronie. -A ja wole, kiedy to ty jestes na mnie - odparl i puscil do niej oko. -Zawsze masz takie wlochate mysli? -Nie, musze sie do tego przykladac. -Takie zarty w samym srodku katastrofy - powiedziala. -"Smiech to balsam na rany, najlepsza bron przeciw rozpaczy, jedyne lekarstwo na melancholie". -Kto to powiedzial? - spytala. - Szekspir? -Chyba Groucho Marx. Schylila sie i podniosla jakis przedmiot, ktory lezal miedzy jej stopami. -No i jeszcze to cholerstwo. -Co tam znalazlas? -Zabralam to z domu - odparla. W zamieszaniu, jakie towarzyszylo ich ucieczce przed eksplozja, nie zauwazyl, ze Tina trzyma cos w dloni. Teraz oderwal na chwile wzrok od drogi, zeby sie temu przyjrzec, ale w samochodzie bylo za ciemno. -Nie widze co to takiego. -To zbior komiksow - wyjasnila. - Znalazlam go, kiedy sprzatalam pokoj Danny'ego. Byl w pudle z innymi ksiazkami. -No i? -Pamietasz koszmar senny, o ktorym ci opowiadalam? -Jasne. -Potwor z moich snow jest na okladce tej ksiazki. To on. W kazdym calu. -No to musialas widziec wczesniej te okladke. -Nie. Usilowalam to sobie tak wytlumaczyc, ale nigdy wczesniej jej nie widzialam. Jestem tego pewna. Nie sprawdzalam, co Danny kupowal w kiosku. Nigdy go nie kontrolowalam. -Wiec moze... -Poczekaj - przerwala mu. - Nie powiedzialam ci jeszcze najgorszego. W miare, jak oddalali sie od centrum miasta i zblizali do masywnych, czarnych gor, oswietlanych od tylu purpurowymi promieniami zachodzacego slonca, ruch na drodze stawal sie coraz mniejszy. Tina opowiedziala Elliotowi historie z komiksu Chlopiec, ktory nie umarl. Podobienstwa pomiedzy komiksowym horrorem a ich usilowaniami ekshumowania ciala Danny'ego zmrozily krew w zylach Elliota. -Podobnie jak Smierc probowala powstrzymac rodzicow w tym opowiadaniu - powiedziala Tina - tak ktos usiluje zapobiec otwarciu grobu mojego syna. Coraz bardziej oddalali sie od miasta. Wokolo czail sie mrok. Droga zaczela wspinac sie ku gorze Charleston, gdzie sosnowe lasy przykrywal snieg, zaledwie godzine jazdy od nich. Elliot zawrocil i skierowal sie w strone Vegas, ktore rozciagalo sie niczym fosforyzujaca grzybnia na mrocznym ciele pustyni. -Przyznaje, ze sa pewne podobienstwa - powiedzial. -Pewnie, ze sa. Az za wiele. -I jest jedna wielka roznica. W historii chlopiec zostal pochowany zywcem. Danny nie zyje. To, czego nie wiemy, to jak zginal. -Ale to jedyna roznica pomiedzy tym opowiadaniem a naszymi przygodami. A slowa nie umarl w tytule? Ten chlopiec z komiksu jest nawet w wieku Danny'ego. Dla mnie to za wiele - zaprotestowala. Jechali przez chwile w milczeniu. W koncu Elliot odezwal sie pierwszy. -Masz racje. To nie moze byc przypadek. -Wiec jak to wytlumaczysz? -Nie wiem. -No to jest nas juz dwoje. Po prawej stronie znajdowala sie przydrozna knajpka i Elliot skrecil na parking. Pojedyncza lampa sodowa przy wjezdzie rzucala niewyrazne swiatlo na jedna trzecia parkingu. Elliot objechal restauracje dookola i zaparkowal mercedesa w najbardziej zacienionym miejscu pomiedzy toyota celica i niewielkim samochodem kempingowym, gdzie nie mogl byc dostrzezony z ulicy. -Glodna? - zapytal. -Umieram z glodu. Moze przejrzymy te liste pytan, na ktore miales odpowiedziec, zanim wejdziemy do srodka? -Przejrzymy je w srodku - zaproponowal Elliot. - Bedziemy mieli tam lepsze swiatlo. Nie wyglada na to, zeby bylo duzo ludzi. Mysle, ze uda nam sie znalezc stolik na uboczu, zeby nikt nas nie slyszal. Wez ze soba takze ten komiks. Chce przeczytac to opowiadanie. Wychodzac z auta, zwrocil uwage na okno w samochodzie kempingowym, przy ktorym zaparkowal. Zajrzal do srodka przez doskonale czarna szybe i odniosl nieprzyjemne wrazenie, ze ktos sie tam kryje i ich obserwuje. Tylko nie ulegaj paranoi, przestrzegl sam siebie. Kiedy sie odwrocil, zatrzymal wzrok na mrocznym zakatku przy smietniku na tylach restauracji i ponownie mial uczucie, ze ktos przyglada im sie z ukrycia. Powiedzial Tinie, ze przelozeni Kennebecka nie sa wszechwiedzacy. Nie moze o tym zapominac. Najwyrazniej staneli na drodze poteznej i niebezpiecznej organizacji, ktora za wszelka cene chciala zachowac w tajemnicy prawde o katastrofie w gorach Sierra. Jednak kazda organizacja skladala sie ze zwyklych mezczyzn i kobiet, ktorzy nie posiadali boskiego daru widzenia wszystkiego. A jednak... Prowadzac Tine do restauracji, Elliot nie mogl otrzasnac sie z wrazenia, ze ktos lub cos bacznie ich obserwuje. Niekoniecznie czlowiek. Cos... bardzo dziwnego i niesamowitego. Cos, co bylo jednoczesnie wiecej i mniej niz ludzkie. Ta mysl byla tak dziwna i tak odmienna od jego normalnych mysli, ze az sie zdziwil. Nie podobalo mu sie to. Tina zatrzymala sie, kiedy znalezli sie w kregu swiatla z lampy sodowej. Obejrzala sie na samochod, a na jej twarzy pojawil sie dziwny grymas. -O co chodzi? - spytal Elliot. -Nie wiem sama... -Cos widzialas? -Nie. Patrzyli oboje w mroczne cienie. -Czujesz? - spytala w koncu. -Co? -Mam takie dziwne uczucie... jakby ciarki na plecach. Nic nie odpowiedzial. -Tez to odbierasz, prawda? - spytala. -Tak. -Jakbysmy nie byli sami. -To wariactwo - powiedzial - ale czuje czyjs wzrok na sobie. Tine przeszly dreszcze. -Ale tam nikogo nie ma. -Nie. Chyba rzeczywiscie nikogo. Oboje patrzyli w atrament nocy, szukajac wzrokiem jakiegos ruchu. -Czyzbysmy oboje zalamywali sie pod wplywem stresu? - spytala Tina. -Nie, po prostu oboje jestesmy troche nerwowi - odpowiedzial, ale wcale nie byl przekonany, ze nalezy obwiniac ich wyobraznie. Powial delikatny, chlodny wiatr, przynoszac ze soba zapach pustynnych roslin i piasku. Liscie pobliskiej palmy zaszelescily pod jego naporem. -To takie silne uczucie - powiedziala Tina. - Wiesz, co mi przypomina? Dokladnie takie samo uczucie mialam w biurze Angeli, kiedy komputer nagle ozyl. To nie jest tak, jakby ktos tylko patrzyl na mnie... Raczej czuje czyjas obecnosc... Jakby cos, czego nie moge dostrzec, stalo tuz za mna. Niemal czuje napor tego, takie cisnienie powietrza... jakby cos nadciagalo. Wiedzial dokladnie, o czym mowi, ale nie chcial o tym myslec, poniewaz w zaden sposob nie potrafil tego zrozumiec. Elliot wolal miec do czynienia z faktami, z rzeczywistoscia; dlatego byl takim swietnym prawnikiem, dlatego potrafil zebrac dowody i zlozyc je w spojna sprawe. -Oboje jestesmy przewrazliwieni - rzekl. -To nie tlumaczy, dlaczego tak to czuje. -Chodzmy cos zjesc. Stala nieruchomo jeszcze chwile, patrzac w mrok, gdzie nie siegalo swiatlo lampy. -Tina...? Powiew wiatru poruszyl wyschniete chwasty i przetoczyl je po asfalcie. Nad ich glowami przelecial jakis ptak. Elliot nie widzial go, ale slyszal trzepot skrzydel. Tina odchrzaknela. -To zupelnie tak, jakby... sama noc nas obserwowala... noc, cienie, oczy ciemnosci. Wiatr zburzyl czupryne Elliota. Luzna pokrywa zastukala w smietniku, a wielki neon zaskrzypial pomiedzy dwoma slupami, na ktorych wisial. W koncu oboje weszli do srodka, zmuszajac sie, zeby nie ogladac sie za siebie. 21 Dluga sala restauracji w ksztalcie litery L wypelniona byla lsniacymi powierzchniami: chromem, szklem, plastikiem, zolta formika i czerwonym winylem. Z szafy grajacej rozbrzmiewala piosenka country w wykonaniu Gartha Brooksa, a muzyka mieszala sie z przepysznym zapachem smazonych jajek, bekonu i kielbasek. Zgodnie z rytmem zycia Vegas ktos wlasnie zaczynal dzien od pozywnego sniadania. Tina poczula, ze leci jej slinka, jak tylko przekroczyla prog.Jedenastu gosci siedzialo w dluzszym koncu sali, blizej wejscia: piec osob na stolkach przy kontuarze, a pozostale szesc w czerwonych kabinach. Tina i Elliot usiedli najdalej, jak to bylo mozliwe, w ostatniej kabinie w krotszym skrzydle restauracji. Kelnerka, ktora do nich podeszla, byla ruda i nosila imie Elwira. Miala pyzata twarz z doleczkami na policzkach, oczy blyszczace, jakby ktos je naoliwil i przeciagly akcent z Teksasu. Przyjela zamowienie na cheeseburgery, frytki, salatke i piwo Coors. -Zobaczmy te papiery, ktore zabrales facetowi - po wiedziala Tina, jak tylko Elwira odeszla. Elliot wyjal trzy kartki z tylnej kieszeni spodni i rozlozyl na stole. Na kazdej napisano na maszynie jakies dziesiec, dwanascie pytan. Nachylili sie nad blatem i w milczeniu zaczeli je czytac. 1. Jak dlugo znasz Christine Evans? 2. Dlaczego Chrisitina Evans zwrocila sie do ciebie, a nie innego adwokata, w sprawie ekshumacji zwlok jej syna? 3. Jakie ma powody, zeby watpic w oficjalna wersje o smierci jej syna? 4. Czy posiada jakiekolwiek dowody, ze oficjalna wersja smierci jej syna jest nieprawdziwa? 5. Jesli ma dowody, to jakie? 6. Skad ma te dowody? 7. Czy slyszales kiedykolwiek o projekcie Pandora? 8. Czy otrzymales lub czy pani Evans otrzymala jakies materialy dotyczace wojskowego osrodka badawczego w gorach Sierra? Elliot podniosl wzrok znad kartki. -Czy slyszalas kiedykolwiek o projekcie Pandora? -Nie. -A o tajnych laboratoriach w gorach Sierra? -Jasne, pani Neddler mi o nich opowiedziala. -Pani Neddler? -Moja sprzataczka. -Znowu sobie zartujesz. -I to w takim momencie. -Balsam dla cierpiacych, lekarstwo na melancholie. -Groucho Marx - powiedziala. -Najwidoczniej podejrzewaja, ze ktos zaangazowany w projekt Pandora doniosl na nich. -Wiec to ten czlowiek byl w pokoju Danny'ego i wypisywal te slowa na tablicy, a potem dobral sie do komputera w moim biurze? -Mozliwe - powiedzial Elliot. -Ale w to nie wierzysz. -No coz, jesli kogos gryzlo sumienie, to czemu nie zwrocil sie do ciebie bezposrednio? -Moze sie bal. Pewnie mial dobre powody, zeby tego nie robic. -Mozliwe - powtorzyl Elliot. - Mysle jednak, ze to bardziej skomplikowane. Tak przeczuwam. Przejrzeli szybko pozostale pytania, ale niewiele im one pomogly. Wiekszosc z nich koncentrowala sie na tym, ile Tina wie o wypadku w gorach Sierra, ile powiedziala Elliotowi, a ile Michaelowi i z kim jeszcze o tym rozmawiala. Nie bylo wiecej zadnych wskazowek, niczego, na czym mozna by sie oprzec w poszukiwaniach. Elwira przyniosla dwie oszronione szklanki i zimne butelki coorsa. Z szafy grajacej zabrzmiala jekliwa piosenka Alana Jacksona. Elliot saczyl piwo i kartkowal zbior opowiadan nalezacy do Danny'ego. -Niesamowite - powiedzial, kiedy przeczytal pobieznie opowiadanie Chlopiec, ktory nie umarl. -Uznalbys to za jeszcze bardziej niezwykle, gdybys sam przezyl te koszmary nocne - zapewnila go Tina. - Wiec co dalej robimy? -Pogrzeb Danny'ego odbyl sie przy zamknietej trumnie. Czy tak samo bylo w przypadku pozostalych trzynastu harcerzy? -Jakas polowa z nich zostala pochowana tak samo - odpowiedziala Tina. -Rodzice nie widzieli zwlok? -Nie, widzieli. Wszyscy pozostali rodzice zostali poproszeni o zidentyfikowanie cial, mimo ze byly w tak okropnym stanie, ze nie dalo sie przygotowac do pokazania w zakladzie pogrzebowym. Tylko Michaelowi i mnie bardzo odradzano ogladanie zwlok. Powiedziano nam, ze cialo Danny'ego jako jedyne bylo zbyt... zmasakrowane. Mimo uplywu czasu, kiedy myslala o ostatnich chwilach zycia syna - o przerazeniu, jakie czul, o koszmarnym bolu, ktorego doswiadczyl, nawet jesli trwal tylko sekunde - wspolczucie i zal sciskaly jej gardlo. -Cholera - powiedzial Elliot. -Co sie stalo? -Myslalem, ze znajdziemy kilku sprzymierzencow w tych rodzicach. Gdyby nie widzieli zwlok swoich dzieci, mogli przezyc rok pelen watpliwosci, jak ty, a wtedy latwo byloby ich namowic do zazadania otwarcia wszystkich grobow. Gdyby az tyle osob sie postawilo, szefowie Vince'a nie mogliby ich uciszyc i bylibysmy bezpieczni. Skoro jednak pozostali rodzice zobaczyli ciala i nie mieli zadnych podstaw do watpliwosci, to teraz juz nauczyli sie zyc z ta tragedia. Jesli przyjdziemy do nich z podejrzana historia o tajemniczym spisku, nie beda chcieli nas sluchac. -Wiec jestesmy sami. -Tak. -Powiedziales, ze moglibysmy pojsc do jakiegos dziennikarza i sprobowac zainteresowac ta sprawa media. Miales kogos konkretnego na mysli? -Znam kilka osob - powiedzial Elliot. - Nie wiem tylko, czy to rozsadne isc z tym do lokalnych mediow. Niewykluczone, ze szefowie Vince'a wlasnie tego po nas sie spodziewaja. Jesli czekaja i obserwuja, bedziemy martwi, zanim zdolamy otworzyc usta. Uwazam, ze najlepiej zwrocic sie z tym do ogolnokrajowych mediow, ale wczesniej chcialbym sprawdzic pare faktow. -Myslalam, ze uwazasz, ze mamy dosyc materialow, zeby zainteresowac jakiegos sensownego dziennikarza. Ten pistolet, ktory zabrales napastnikowi... eksplozja w moim domu... -Mozliwe, ze to wystarczy. Z pewnoscia dla lokalnej gazety bylyby to wystarczajace dowody. W miescie wciaz ludzie pamietaja o grupie Jaborskiego i wypadku w gorach. To miejscowa tragedia. Jesli zwrocimy sie z tym do mediow w Los Angeles, Nowym Jorku czy innym miescie, dziennikarze sie tym nie zainteresuja, jesli nie znajda punktu zaczepienia, ktory pozwoli wyniesc historie z kategorii lokalnych wiadomosci. Mozliwe, ze mamy dosyc informacji, zeby ich przekonac, ze to cos waznego. Nie jestem jednak pewien, a chce miec absolutna pewnosc, zanim naglosnimy sprawe. Najlepiej, gdybym przygotowal jakas zgrabna historie dla dziennikarzy na temat tego, co przydarzylo sie chlopcom w gorach, cos sensacyjnego, z czego mozna wysmazyc niezly artykul. -Na przyklad? Pokrecil glowa. -Nic mi nie przychodzi do glowy, ale chyba mozemy bezpiecznie zalozyc, ze ci harcerze i ich opiekunowie widzieli cos, czego nie powinni zobaczyc. -Projekt Pandora? Wzial lyk piwa i starl palcem resztki piany z gornej wargi. -Jakis wojskowy sekret. Nie mam pojecia, co innego mogloby poruszyc taka organizacje, jak ta od Vince'a, do tak radykalnych dzialan. Agencja wywiadowcza tych rozmiarow i o takim wyrafinowaniu nie tracilaby czasu na jakies pierdoly. -Ale wojskowe tajemnice... to chyba troche nierealne. -Gdybys nie wiedziala, od czasu zakonczenia zimnej wojny i od kiedy poobcinano budzety wojskowe w Kalifornii, Nevada ma wiecej poligonow i militarnych centrow badawczych niz jakikolwiek inny stan w tym kraju. Nawet nie wspominam tu o tak oczywistych jak baza lotnicza Nellis czy Obszar Testow Jadrowych. Nasz stan wrecz idealnie nadaje sie na siedzibe tajnych i poloficjalnych, swietnie zabezpieczonych centrow badania nowej broni. Nevada posiada tysiace kilometrow kwadratowych niezamieszkanych terenow. Pustynie. Wysokie gory. Wiekszosc z tych niedostepnych terenow nalezy do rzadu federalnego. Jesli umiescisz tajna baze na tym pustkowiu, to nie masz klopotow z jej pilnowaniem. Tina wyciagnela ramiona na stole i trzymala w obu dloniach szklanke z piwem. Nachylila sie do Elliota. -Chcesz powiedziec, ze Jaborski, Lincoln i ci chlopcy natkneli sie na takie miejsce w gorach Sierra? -Niewykluczone. -I zobaczyli cos, czego nie powinni widziec? -Moze. -I co dalej? Myslisz, ze... z powodu tego, co widzieli, ktos ich zabil? -Taka hipoteza powinna zainteresowac kazdego dziennikarza. Tina pokrecila glowa. -Nie wierze, zeby rzad kazal zabic grupke dzieciakow tylko dlatego, ze zobaczyli jakas nowa bron czy cos takiego. -Nie wierzysz? To pomysl o Waco i tych wszystkich dzieciakach, ktore zginely. A Ruby Ridge? Czternastolatek zabity strzalem w plecy przez FBI. Vince Foster znaleziony martwy w parku w Waszyngtonie. Oficjalnie uznano to za samobojstwo, mimo ze wszystkie dowody wskazywaly na morderstwo. Nawet najbardziej przyzwoity rzad, kiedy jest dostatecznie duzy, ma swoje rekiny kryjace sie w ciemnych zakamarkach. Zyjemy w dziwnych czasach, Tino. Nasilajacy sie wiatr zalomotal w duza szybe okienna przy ich stole. Za oknem, na Charleston Boulevard, pojedyncze samochody poruszaly sie leniwie w tumanie kurzu i smieci. Tina poczula, jak dreszcze przebiegaja jej po plecach. -Ale ile takie dzieciaki mogly zobaczyc? - spytala. - Sam mowisz, ze na tak odludnym terenie nietrudno utrzymac jest ochrone. Niemozliwe, zeby chlopcy dali rade zblizyc sie do jakiegos dobrze strzezonego miejsca, a jesli juz, to najwyzej cos im mignelo w przelocie. -Mozliwe, ze przelotne spojrzenie wystarczylo, zeby wydac na nich wyrok. -Ale przeciez dzieciaki nie sa nawet dobrymi obserwatorami - sprzeciwila sie Tina. - Sa podatne na sugestie, latwo sie podniecaja i ze wszystkim przesadzaja. Jesli nawet zobaczylyby cokolwiek, to wrocilyby z tuzinem roznych teorii na ten temat i zadna nie bylaby zbyt dokladna. Grupka dzieciakow nie mogla stanowic zagrozenia dla bezpieczenstwa jakiejs tajnej bazy. -Pewnie masz racje, ale jacys dranie z ochrony mogli widziec to zupelnie inaczej. -No to musieliby byc kompletnymi kretynami, zeby sadzic, ze zabojstwo jest najpewniejszym sposobem na zalatwienie tej sprawy. Zamordowanie tylu osob i sfingowanie wypadku byloby o wiele bardziej ryzykowne niz pozwolenie grupce dzieciakow na powrot do domow z jakimis fantastycznymi opowiesciami o tym, co widzialy w gorach. -Pamietaj, ze z chlopcami pojechali dwaj dorosli. Ludzie w miescie mogliby puscic mimo uszu opowiesci chlopcow, ale daliby wiare slowom Jaborskiego i Lincolna. Moze cala sprawa byla tak wazna, ze ludzie z ochrony postanowili pozbyc sie Jaborskiego i Lincolna, a dzieciaki zabili, zeby pozbyc sie swiadkow pierwszego morderstwa. -To takie... diaboliczne. -Ale nie niemozliwe. Tina spojrzala na mokre kolko, ktore jej szklanka zostawila na stole. Myslac o tym, co powiedzial Elliot, zamoczyla palec w wodzie i dorysowala w kolku wykrzywione w ponurym grymasie usta, nos, pare oczu. Dodala pare rogow, przeksztalcajac plame po szklance w diaboliczna twarz. Szybko starla ja dlonia. -Sama nie wiem... Tajne bazy, wojskowe tajemnice... To wszystko brzmi tak niewiarygodnie. -Nie dla mnie - sprzeciwil sie Elliot. - Dla mnie brzmi to calkiem realnie, a nawet prawdopodobnie. Zreszta nie twierdze, ze tak wlasnie bylo. To tylko hipoteza. Ale jest to typ hipotezy, za ktora kazdy madry i ambitny dziennikarz podazy z zamknietymi oczami, jesli tylko zbierzemy dostateczna ilosc dowodow potwierdzajacych jej slusznosc. -A co z Kennebeckiem? -Co z nim? -On moglby nam powiedziec cos, co nas interesuje. -Zawiazalibysmy sobie petle na szyi, gdybysmy poszli do domu Kennebecka - odparl Elliot. - Jestem pewien, ze kumple Vince'a tam wlasnie na nas czekaja. -A nie ma jakiegos sposobu, zeby sie kolo nich przesliznac i dostac do Kennebecka? Elliot pokrecil przeczaco glowa. -Niemozliwe. Tina westchnela ciezko i opadla na oparcie. -Zreszta - dodal Elliot - Kennebeck prawdopodobnie nie zna calej prawdy. Tak jak ci dwaj faceci, ktorzy przyszli do mojego domu. Powiedziano mu tylko tyle, ile musi wiedziec. Elwira przyniosla jedzenie: cheeseburgery z soczystej poledwicy wolowej, chrupkie frytki i ostra, ale nie kwasna salatke. Za milczacym porozumieniem Elliot i Tina nie rozmawiali o sprawie podczas jedzenia. Tak naprawde prawie w ogole sie nie odzywali. Sluchali muzyki country z szafy grajacej i patrzyli przez szybe na Charleston Boulevard, gdzie burza piaskowa zaslaniala swiatla przejezdzajacych samochodow i zmuszala je do zwolnienia predkosci. Mysleli przy tym o sprawach, ktorych nie chcieli poruszac: o bylych i obecnych morderstwach. Kiedy skonczyli jesc, Tina pierwsza sie odezwala. -Powiedziales, ze powinnismy znalezc wiecej dowodow, zanim zwrocimy sie z do mediow. -Nie mamy innego wyjscia. -Ale jak je zdobedziemy? Skad? Od kogo? -Wlasnie sie nad tym zastanawialem. Najlepsza rzecza, jaka moglibysmy zrobic, to otworzyc grob. Gdyby cialo zostalo ekshumowane i zbadane przez czolowego lekarza sadowego, to na pewno znalezlibysmy dowod na to, ze przyczyna smierci byla inna, niz ta podana przez wladze. -Ale sami nie otworzymy grobu - sprzeciwila sie Tina. - Nie zakradniemy sie srodku nocy na cmentarz, zeby przesypac tone ziemi dwoma lopatami. Zreszta to prywatny cmentarz, otoczony wysokim murem i musi tam byc jakis system alarmowy, zeby powstrzymywac wandali. -A kolesie Kennebecka pewnie obserwuja wejscia. Jesli nie mozemy ekshumowac ciala, to zostaje nam tylko jedna mozliwosc: musimy porozmawiac z czlowiekiem, ktory ostatni je ogladal. -Z kim? -Domyslam sie, ze z patologiem. -Masz na mysli lekarza sadowego z Reno? -Tam zostal wydany akt zgonu? -Tak. Ciala przywieziono z gor do Reno. -Po namysle... lepiej odpuscmy sobie lekarza sadowego - stwierdzil Elliot. - To on musial podpisac sie pod zgonem w wyniku wypadku. Mala szansa, zeby nie wspolpracowal z ludzmi Kennebecka. Jedno jest pewne: facet nie bedzie po naszej stronie i zblizenie sie do niego moze byc niebezpieczne. Kiedys z nim pogadamy, ale wpierw udajmy sie do wlasciciela zakladu pogrzebowego, ktory zajmowal sie cialem. On moze nam cos ciekawego powiedziec. To jakis zaklad w Vegas? -Nie. Przedsiebiorca pogrzebowy w Reno przygotowal cialo i przyslal je na pogrzeb. Trumna byla zamknieta, a my jej nie otwieralismy. Elwira podeszla do ich stolika i spytala, czy jeszcze cos beda zamawiali. Podziekowali i kelnerka odeszla, zabrawszy brudne talerze. -Pamietasz nazwisko przedsiebiorcy pogrzebowego z Reno? - spytal Elliot. -Tak. Bellicosti. Luciano Bellicosti. Elliot dokonczyl piwo. -No to jedziemy do Reno. -A nie mozemy po prostu do niego zadzwonic? -W obecnych czasach nie ma nic latwiejszego, niz zalozyc komus podsluch. Poza tym, jesli pogadamy z nim osobiscie, to poznamy, czy mowi prawde, czy klamie. Nie, tego nie da sie zalatwic przez telefon. Musimy tam pojechac. Jej reka zadrzala, kiedy podniosla szklanke, zeby dopic piwo. -Cos nie tak? - spytal Elliot. Sama nie miala pojecia. Napelnial ja jakis nowy lek, o wiele silniejszy niz ten, ktory czula przez ostatnie kilka godzin. -Chyba... Sama nie wiem... Chyba boje sie jechac do Reno. Siegnal ponad stolem i wzial jej dlon w swoje rece. -Wszystko bedzie w porzadku. Mamy mniejsze powody do obaw w Reno, niz gdybysmy zostali tutaj. To tutaj poluja na nas zawodowi mordercy. -Wiem. Pewnie, ze sie boje tych ludzi. Ale jeszcze bardziej obawiam sie odkrycia prawdy o smierci Danny'ego. Mam silne przeczucie, ze tam wlasnie wszystkiego sie dowiemy. -Myslalem, ze tego chcesz. -Och, jasne, ze tak. Ale jednoczesnie boje sie prawdy. Bo to na pewno cos okropnego. Czuje, ze prawda bedzie koszmarna. -Moze nie. -Na pewno. -Alternatywa jest poddanie sie. Mozemy sie wycofac, ale nigdy nie bedziemy wiedziec, co sie stalo. -To jeszcze gorsze - przyznala. -Zreszta nie mamy innego wyjscia. Jesli poznamy prawde, to pomoze nam ona ocalic zycie. To nasza jedyna szansa przetrwania. -Wiec kiedy chcesz jechac do Reno? - zapytala. -Dzisiaj. Od razu. Wezmiemy moja cessne. Idealnie sie do tego nadaje. -Nie dowiedza sie o tym? -Raczej nie. Poznalismy sie tak niedawno, ze nie mieli czasu dowiedziec sie o mnie wiecej niz tylko podstawowych rzeczy. Jednak na wszelki wypadek zachowamy ostroznosc, zblizajac sie do lotniska. -Jesli polecimy twoim samolotem, to kiedy bedziemy w Reno? -Za pare godzin. Mysle, ze powinnismy zatrzymac sie tam na kilka dni, po tym jak pogadamy z Bellicostim, i zastanowic sie, co dalej. Wszyscy beda nas szukali w Vegas. Tam bedzie nam latwiej sie poruszac. -No tak, ale ja nie mialam szansy sie spakowac - sprzeciwila sie Tina. - Potrzebuje jakichs ubran na zmiane, szczoteczki do zebow i paru innych rzeczy. No i nie mamy zimowych okryc, a w Reno jest cholernie zimno o tej porze roku. -Kupimy wszystko, co potrzeba przed odlotem. -Nie mam przy sobie pieniedzy. Ani grosza. -Ja mam troche - odparl Elliot. - Kilkaset dolarow i portfel pelen kart kredytowych. Z samymi kartami mozemy objechac swiat dookola. Jak uzyjemy karty kredytowej, moga nas namierzyc, ale zajmie im to kilka dni. -No ale sa swieta i wszystko... -To jest Las Vegas - powiedzial Elliot. - Zawsze jakies sklepy sa czynne, na przyklad w hotelach. To najgoretsza pora roku dla nich. Znajdziemy kurtki i wszystko, czego nam potrzeba. Mozemy to bardzo szybko zalatwic. - Elliot zostawil hojny napiwek dla kelnerki i wstal od stolu. - Chodz. Im szybciej wyniesiemy sie z tego miasta, tym bezpieczniej sie bede czul. Podeszla z nim do kasy przy wyjsciu. Kasjer byl siwym mezczyzna w okularach ze szklami grubymi jak denka butelek. Usmiechnal sie i spytal, czy im smakowalo. Elliot zapewnil go, ze tak i mezczyzna zaczal wolno przeliczac pieniadze znieksztalconymi artretyzmem palcami. Z kuchni plynal ostry zapach sosu chili. Zielone papryki. Cebule. Jalapenos. Wyrazna won roztopionego sera Cheddar i Monterey Jack. Dluga sala restauracyjna wypelnila sie do ostatniego miejsca; jakies czterdziesci osob jadlo lub czekalo na obsluge. Niektorzy sie smiali. Mloda para omawiala cos w konspiracji, nachylona nad blatem, niemal dotykajac sie glowami. Prawie wszyscy goscie rozmawiali ozywionymi glosami, cieszac sie na trzy dni swiat, ktore wlasnie sie zaczynaly. Tina poczula uklucie zazdrosci. Tak bardzo chciala byc jedna z tych beztroskich osob. Chciala rozkoszowac sie zwyklym obiadem, w zwykly wieczor, w polowie cudownie zwyczajnego zycia i majac wszelkie podstawy do tego, zeby oczekiwac wygodnej, zwyczajnej przyszlosci. Nikt w tej knajpce nie musial bac sie zawodowych zabojcow, niesamowitych tajemnic, osobnikow podszywajacych sie pod pracownikow gazowni, pistoletow z tlumikiem, ekshumacji zwlok. Nawet nie zdawali sobie sprawy, jak sa szczesliwi. Czula, ze oddziela ja od tych ludzi przepasc nie do pokonania. Zastanawiala sie, czy jeszcze kiedys bedzie tak spokojna i beztroska jak ci klienci w restauracji. Poczula zimny, ostry powiew na plecach. Obejrzala sie, zeby sprawdzic, kto wszedl. Drzwi byly zamkniete. Nikt nie wchodzil. Jednak cos sie zmienilo - powietrze stalo sie lodowate. Ze stojacej na lewo od drzwi szafy grajacej rozbrzmiewala popularna ballada country: Kochanie, kochanie, kochanie, wciaz cie kocham. Nasza milosc nigdy nie zginie. Wiem, ze nie. Jedno, czego mozesz byc pewna To, ze nasz romans nie jest martwy. Nie, nasz romans nie jest martwy. Nie jest martwy Nie jest martwy Nie jest martwy... Plyta sie zaciela. Tina patrzyla na szafe grajaca z niedowierzaniem. Nie jest martwy Nie jest martwy Nie jest martwy... Elliot odwrocil sie od kasy i polozyl dlon na jej ramieniu. -Co, u diabla...? Tina nie mogla wydobyc glosu. Byla jak sparalizowana. Temperatura w sali spadala gwaltownie. Przeszly ja dreszcze. Inni goscie takze przestali rozmawiac i spogladali na jakajaca sie szafe grajaca: Nie jest martwy Nie jest martwy Nie jest martwy... Przed oczami Tiny stanal obraz usmiechnietej twarzy gnijacej Smierci. -Zatrzymaj to - jeknela do Elliota. -Zastrzelcie to pudlo - zawolal ktos z sali. -Trzeba je kopnac - dodal ktos inny. Elliot podszedl do szafy i ostroznie nia potrzasnal. Jakanie ustalo. Muzyka poplynela gladko, ale tylko przez jedna zwrotke. Jak tylko Elliot odwrocil sie od szafy, jeczace zapewnienie znowu ozylo: Nie jest martwy Nie jest martwy Nie jest martwy... Tina chciala przebiec przez sale, od jednego goscia do drugiego, szarpiac ich i grozac im, az dowie sie, kto nastawil te zepsuta plyte. Jednoczesnie zdawala sobie sprawe, ze to zupelnie irracjonalne; ze wyjasnienie, jakiekolwiek by bylo, nie jest takie proste. Nikt nie nastawil tej plyty. Jeszcze chwile temu zazdroscila tym ludziom ich zwyczajnego zycia. To smieszne podejrzewac, ze ktos z nich byl na uslugach tajemniczej organizacji, ktora wysadzila w powietrze jej dom. Naprawde smieszne. Paranoiczne. To zwykli ludzie, ktorzy zatrzymali sie w przydroznej knajpie na obiad. Nie jest martwy Nie jest martwy Nie jest martwy... Elliot znowu potrzasnal pudlem, ale tym razem bez skutku. Powietrze bylo coraz zimniejsze. Tina uslyszala, ze kilka osob tez to zauwazylo. Elliot potrzasnal mocniej szafa, po chwili jeszcze mocniej, ale ona wciaz powtarzala trzy slowa glosem muzyka country, jakby jakas niewidzialna dlon trzymala igle czy czytnik laserowy w jednym miejscu. Zza kasy wyszedl siwy mezczyzna. -Ja sie nia zajme - powiedzial i zawolal do kelnerki: - Jenny, zobacz co z termostatem. Powinien byc nastawiony na ogrzewanie, a nie chlodzenie. Elliot cofnal sie, gdy starszy mezczyzna zblizyl sie do szafy. Chociaz nikt nie dotykal urzadzenia, muzyka zrobila sie glosniejsza i trzy powtarzajace sie slowa wypelnily sale niczym grzmot, az zabrzeczaly szyby w oknach, a na stolach zadrzaly naczynia. NIE JEST MARTWY NIE JEST MARTWY NIE JEST MARTWY... Niektorzy z gosci pozakrywali uszy, krzywiac sie z bolu. Starszy kasjer probowal przekrzyczec potezny glos dobiegajacy z szafy.-Z tylu jest guzik, ktorym wyjmuje sie plyte. Tina nie byla w stanie zakryc uszu, jej ramiona zwisaly bezuzytecznie po bokach, zmarzniete, sztywne, z zacisnietymi piesciami. Nie miala w sobie sil ani woli, zeby je podniesc. Chciala krzyczec, ale nie potrafila wydac z siebie zadnego dzwieku. Zimniej i zimniej. Znowu poczula znajoma obecnosc czegos nieokreslonego, co towarzyszylo jej w biurze Angeli, kiedy ozyl komputer. To samo uczucie, ze jest obserwowana, jakiego doswiadczyla niedawno na parkingu. Mezczyzna przykucnal obok maszyny, siegnal do tylu i znalazl przycisk. Nacisnal go kilka razy. NIE JEST MARTWY NIE JEST MARTWY NIE JEST MARTWY... -Trzeba ja wylaczyc z pradu! - zawolal.Dzwiek jeszcze bardziej nabral mocy. Trzy slowa buchnely ze wszystkich glosnikow w restauracji z tak niewiarygodna moca, ze az trudno bylo uwierzyc, ze maszyna moze grac tak glosno. Elliot odsunal szafe od sciany, zeby kasjer mogl dosiegnac kabla zasilania. W tej samej chwili Tina zrozumiala, ze nie ma czego obawiac sie ze strony tej sily, ktora kryla sie za dziwacznym pokazem, bo wcale nie chciala jej skrzywdzic. Dokladnie odwrotnie. W jednej chwili olsnienia zajrzala na samo dno tej tajemnicy. Jej piesci, zacisniete z calych sil, nagle sie rozluznily i otwarly. Z miesni karku i ramion zniknelo okropne napiecie. Jej serce przestalo walic jak szalone, choc jeszcze niezupelnie sie uspokoilo; teraz kierowalo nim podniecenie w miejsce przerazenia. Gdyby chciala krzyczec, moglaby teraz wydobyc z siebie glos, ale nie musiala juz krzyczec. Kiedy siwy kasjer zlapal kabel powyginanymi przez reumatyzm dlonmi i szarpal we wszystkie strony, probujac wyciagnac z kontaktu, Tina omal nie kazala mu go zostawic. Chciala zobaczyc, co sie stanie, jesli nikt nie bedzie przeszkadzal temu czemus, co zawladnelo szafa grajaca. Zanim jednak zdazyla ulozyc slowa dziwnej prosby w glowie, mezczyznie udalo sie wyszarpnac wtyczke. Po monotonnym, ogluszajacym halasie nagla cisza wydawala sie czyms niezwyklym. Otrzasnawszy sie z zaskoczenia, wszyscy zaczeli oklaskiwac starszego mezczyzne. Jenny, kelnerka, zawolala zza lady: -Al, nie dotykalam termostatu. Jest wlaczony i ustawiony na dwadziescia jeden stopni. Sam zobacz. -Cos musialas przekrecic - powiedzial Al. - Znowu robi sie cieplo. -Nawet go nie dotknelam - upierala sie Jenny. Al najwyrazniej jej nie wierzyl, ale Tina tak. Elliot odwrocil sie od szafy i z niepokojem spojrzal na Tine. -Wszystko w porzadku? -Tak. Dobry Boze, tak! Czuje sie lepiej niz kiedykolwiek. Zmarszczyl brwi zdziwiony jej usmiechem. -Wiem, co to jest. Wiem dokladnie, co to jest! Chodz - powiedziala. - Idziemy stad. Zmiana w jej zachowaniu zbila go z tropu, ale Tina nie chciala mu tego wyjasniac w restauracji. Otworzyla drzwi i wyszli na zewnatrz. 22 Burza piaskowa wciaz trwala, ale stracila juz sporo na gwaltownosci i nie szalala jak wtedy, gdy Tina i Elliot ogladali ja przez okno w restauracji. Zwawy wschodni wiatr przenikal do miasta. Powietrze pelne kurzu i bialego piasku z pustyni, o konsystencji pudru, draznilo skore i mialo nieprzyjemny smak.Pochylili glowy i przebiegli na tyl, mijajac szybko strefe swiatla pod pojedyncza lampa sodowa, by skryc sie w strefie mroku na parkingu. Kiedy w ciemnosciach wsiedli do mercedesa, Tina pierwsza sie odezwala. -Nic dziwnego, ze nie potrafilismy tego rozwiklac! -Kurcze, czemu jestes taka... -Podchodzilismy do sprawy od... -...podniecona, kiedy... -...zlej strony. To oczywiste, ze nie moglismy rozwiazac tej zagadki. -O czym ty mowisz? Nie widzialas tego samego co ja? Nie slyszalas tej szafy grajacej? Nie rozumiem, jak to cie moglo tak uradowac? Mnie az ciarki chodzily po plecach. To jakies dziwactwo! -Posluchaj - powiedziala podekscytowana - myslelismy, ze ktos przesyla mi wiadomosci o tym, ze Danny zyje tylko po to, zeby mnie zranic, zmuszajac do myslenia o jego smierci, lub zeby powiedziec mi w jakis okrezny sposob, ze jego smierc nie miala nic wspolnego z oficjalna wersja. Ale te przeslania nie pochodza od sadysty ani od kogos, kto chce wyciagnac na swiatlo dzienne prawde na temat wypadku w gorach Sierra. Nie wysyla ich ani obca osoba, ani Michael. Sa dokladnie tym, czym wydaja sie byc! Spojrzal na nia, nic nie rozumiejac. -A wedlug ciebie, czym one wydaja sie byc? - zapytal. -To wolanie o pomoc. -Co takiego? -To od Danny'ego! Elliot patrzyl na nia z mieszanina konsternacji i wspolczucia, a w jego oczach odbijalo sie odlegle swiatlo. -Co ty mowisz? Ze Danny wyszedl z grobu, zeby wywolac to zamieszanie w knajpie? Tina, chyba nie sadzisz, ze to jego duch nawiedzil szafe grajaca? -Nie, oczywiscie, ze nie! Chce powiedziec, ze Danny nie umarl! -Chwileczke. Jedna chwile. -Moj Danny zyje! Jestem tego pewna. -Juz to przerabialismy i odrzucilismy te mysl - przypomnial jej. -Mylilismy sie. Jaborski, Lincoln i pozostali chlopcy zgineli w wypadku, ale Danny nie zginal. Wiem to. Czuje to. To jak... objawienie... niemal jak wizja. Moze byl jakis wypadek, ale wygladal zupelnie inaczej, niz nam to przedstawiono. To bylo cos dziwnego, nawet niezwyklego. -To juz wiemy, ale... -Rzad musial to ukryc i zatrudniono te organizacje, dla ktorej pracuje Kennebeck, do zatarcia sladow. -Jak dotad sie zgadzamy - powiedzial Elliot. - To logiczne rozumowanie. Ale jak z tego wynika, ze Danny zyje? Jedno z drugim nie ma nic wspolnego. -Mowie ci tylko to, co sama wiem i czuje - odparla. - W restauracji, zanim udalo wam sie wylaczyc te szafe, doznalam niesamowitego spokoju i ulgi. To nie bylo wewnetrzne uczucie. To przyszlo z zewnatrz. Jak fala. Kurcze, nie potrafie tego wyjasnic. Wiem tylko, co czulam. Danny staral sie pocieszyc mnie, dac mi znac, ze zyje. Wiem to. Danny'emu udalo sie przezyc ten dziwny wypadek, ale nie mogli puscic go do domu, zeby opowiedzial wszystkim, ze to rzad jest odpowiedzialny za smierc pozostalych dzieciakow i ujawnic ich wojskowe tajemnice. -Zachowujesz sie jak tonacy, ktory chwyta sie brzytwy. -Nie, wcale nie - sprzeciwila sie. -Wiec gdzie jest Danny? -Gdzies go przetrzymuja w zamknieciu. Nie mam pojecia, czemu go nie zabili. Nie wiem, jak dlugo zamierzaja go wiezic. Ale wiem, ze to robia. Wiem, ze o to chodzi. No, moze nie w szczegolach, ale w ogolnym zarysie tak wlasnie wyglada prawda. -Tina... Nie pozwolila sobie przerwac. -Ta tajna policja, wiesz, ci ludzie stojacy za Kennebeckiem... oni sadza, ze to ktos z projektu Pandora zdradzil ich i powiedzial mi, co sie stalo z Dannym. Ale myla sie. To nikt od nich. To Danny. W jakis sposob... nie wiem, jak... ale jakos dotarl do mnie. - Probowala z trudem ubrac w slowa przeblysk zrozumienia, ktory splynal na nia w restauracji. - Jakos... przedarl sie do mnie... swoim umyslem. To Danny napisal te slowa na tablicy. Sama mysla. -Jedyny dowod to twoje odczucia... wizja, ktora mialas. -To nie wizja... -Niewazne. To zaden dowod. -Dla mnie wystarczajacy - odparla. - Dla ciebie tez by byl dobry, gdybys doswiadczyl tego, co ja w restauracji, gdybys poczul to, coja poczulam. To Danny dotarl do mnie w pracy... znalazl mnie w biurze... probowal posluzyc sie komputerem, zeby przeslac mi wiadomosc. A teraz ta szafa grajaca. Musi miec... zdolnosci parapsychologiczne. To wlasnie to! Na pewno. Danny ma zdolnosci parapsychologiczne! Ma jakas moc i moze jej uzyc, zeby powiedziec mi, ze zyje i poprosic mnie, zebym go odnalazla i uratowala. A ci ludzie, ktorzy go przetrzymuja nie wiedza, ze to robi! Dlatego podejrzewaja kogos ze swoich o zdrade, kogos z projektu Pandora. -Tina, to bardzo pomyslowa hipoteza, ale... -Moze i pomyslowa, ale na pewno nie hipoteza. To prawda. To fakt. Czuje to w sercu. Mozesz ja obalic? Mozesz udowodnic, ze sie myle? -Po pierwsze - zaczal Elliot - zanim Danny pojechal na te wycieczke z Jaborskim, przez te wszystkie lata, kiedy mieszkaliscie w jednym domu, czy Danny kiedykolwiek wykazywal jakies zdolnosci parapsychologiczne? Tina zmarszczyla brwi. -Nie. -Wiec w jaki sposob tak nagle zdobyl te cudowne moce? -Poczekaj. Wlasciwie to przypominam sobie pare sytuacji, ktore byly troche dziwne. -Na przyklad? -Na przyklad, kiedy chcial dowiedziec sie, czym zajmuje sie jego ojciec. Mial wtedy jakies osiem czy dziewiec lat i bardzo ciekawily go szczegoly pracy Michaela. Michael usiadl z nim do stolu i rozdal karty do pokera. Danny byl juz dostatecznie duzy, zeby pojac zasady, ale nigdy wczesniej nie gral w karty. Na pewno nie mogl zapamietac wszystkich rozdanych kart i obliczyc swoich szans, jak to potrafia najlepsi gracze. A mimo to wygrywal za kazdym razem. Michael uzyl puszki z orzeszkami zamiast zetonow i Danny wygral wszystko, do ostatniego orzeszka. -Gra musiala byc ustawiona - odparl Elliot. - Michael pewnie pozwalal mu wygrac. -Tez tak myslalam. Ale Michael przysiegal, ze tego nie zrobil. Sam byl zdziwiony taka swietna passa Danny'ego. Zreszta Michael nie jest karciarzem. Nie potrafi tak trzymac kart przy tasowaniu, zeby je podmieniac. No i byl jeszcze Elmer. -Kto to jest Elmer? -Nasz pies. Taki smieszny maly kundelek. Pewnego dnia, jakies dwa lata temu, robilam w kuchni szarlotke, kiedy Danny przyszedl poskarzyc sie, ze nie moze nigdzie znalezc Elmera. Najpewniej pies uciekl przez furtke, ktora ogrodnik zostawil uchylona. Danny powiedzial, ze Elmer juz nie wroci, bo potracila go ciezarowka i nie zyje. Powiedzialam mu, zeby sie nie martwil. Obiecalam, ze znajdziemy Elmera calego i zdrowego, ale nigdy go nie znalezlismy. Nigdy wiecej nie ujrzelismy go na oczy. -To, ze go nie znalezliscie, to nie dowod, ze przejechala go ciezarowka. -Dla Danny'ego byl to wystarczajacy dowod. Przez caly tydzien go oplakiwal. Elliot westchnal. -Wygranie kilku rozdan pokera to zwykly lut szczescia, jak sama zauwazylas. A zalozenie, ze zbiegly pies zginie pod kolami samochodu, to zupelnie racjonalny wniosek w tych okolicznosciach. Nawet gdyby to byly dowody na jego zdolnosci paranormalne, to takie male sztuczki oddzielaja cale lata swietlne od tego, co teraz mu przypisujesz. -Wiem, wiem. W jakis sposob jego zdolnosci musialy sie powiekszyc. Moze to z powodu sytuacji, w jakiej sie znajduje. Ze strachu i stresu. -Jesli lek i stres potrafia zwiekszyc zdolnosci parapsychiczne, to czemu nie skontaktowal sie z toba wiele miesiecy wczesniej? -Bo moze potrzeba bylo roku strachu i stresu, zeby rozwinac ten talent. Nie wiem. - Przeniknela ja niezrozumiala zlosc. - Skad, u diabla, mam znac odpowiedz na to pytanie? -Uspokoj sie - poprosil. - Sama chcialas, zebym sprobowal obalic te teorie. Wlasnie to robie. -Nie - sprzeciwila sie. - Jesli o mnie chodzi, to niczego nawet nie podwazyles. Danny zyje, jest gdzies wieziony i probuje dotrzec do mnie myslami. Telepatycznie. Nie. To nie telepatia. Potrafi poruszac przedmioty samymi myslami. Jak to sie nazywa? To ma wlasna nazwe. -Telekineza - podpowiedzial Elliot. -Wlasnie! Ma zdolnosci telekinetyczne. Masz lepsze wytlumaczenie dla tego, co sie stalo w tej knajpie? -No... nie. -Chcesz mi powiedziec, ze to tylko przypadek, ze plyta zaciela sie na tych trzech slowach. -Nie - powiedzial Elliot. - To nie byl przypadek. Szanse na to, ze to przypadek, sa jeszcze mniejsze niz mozliwosc, ze Danny to zrobil. -Wiec przyznajesz, ze mam racje. -Nie - odparl. - Nie potrafie znalezc lepszego wytlumaczenia, ale to nie znaczy, ze akceptuje twoje. Nigdy nie wierzylem w te bzdury o zdolnosciach paranormalnych. Przez minute siedzieli w milczeniu. Patrzyli przez okna na pograzony w mroku parking i ogrodzony siatka teren, na ktorym skladowano dwustulitrowe beczki. Nocne powietrze bylo pelne wirujacych, lekko fosforyzujacych czastek kurzu i kolumn pylu, ktore przesuwaly sie w ciemnosciach niczym duchy. W koncu Tina odezwala sie pierwsza. -Mam racje. Wiem, ze mam racje. Moja teoria wszystko wyjasnia. Nawet majaki senne. To po prostu inny sposob, w jaki Danny usiluje sie ze mna skontaktowac. Od kilku tygodni wysyla mi te koszmary. To dlatego sa tak rozne od moich poprzednich snow, tak bardzo zywe i realistyczne. Ten nowy argument wydal sie Elliotowi jeszcze bardziej szalony niz poprzednie. -Chwila, nie tak szybko. Teraz mowisz o jakiejs nowej zdolnosci poza telekineza. -Jesli ma jeden talent, to czemu nie inne? -Bo niedlugo zaczniesz mowic, ze jest Bogiem. -Nie, tylko telekineza i zdolnosc wplywania na sny. To tlumaczy, czemu we snie widzialam te okropna postac Smierci z jego komiksu. Skoro to Danny wysyla mi sny, to oczywiste jest, ze posluguje sie znajomymi przykladami, jak ta potworna postac z jego ulubionej ksiazki. -Ale jesli potrafi ci przesylac sny - spytal Elliot - to czemu nie przekaze prostej i jasnej wiadomosci, co sie z nim stalo i gdzie jest? Czy nie moglabys mu wtedy udzielic pomocy, ktorej potrzebuje, o wiele szybciej? Czemu jest taki metny i skryty? Moglby przeciez przeslac prosta wiadomosc, taki e-mail ze strefy mroku. Latwiej by go bylo zrozumiec. -Nie badz sarkastyczny - powiedziala. -Nie jestem. Po prostu zadaje trudne pytania. To kolejna dziura w twojej teorii. Tina byla niezrazona. -Zadna dziura. Jest na to dobre wytlumaczenie. Najwyrazniej Danny nie jest prawdziwym telepata. Ma zdolnosci telekinetyczne - potrafi przesuwac przedmioty samymi myslami. Wplywa tez jakos na sny. Ale nie jest stuprocentowym telepata. - Dlatego nie umie przesylac jasnych i wyraznych mysli. Nie ma takich zdolnosci. Probuje skontaktowac sie ze mna w sposob, jaki zna. -Czy ty slyszysz, o czym my mowimy? -Wlasnie to robie - odparla. -Mowimy jak kandydaci do kaftanow bezpieczenstwa. -Nie, nie zgadzam sie z toba. -Cala ta rozmowa o paranormalnych talentach nie brzmi zbyt racjonalnie - stwierdzil Elliot. -Wiec wytlumacz to, co sie stalo w restauracji. -Nie umiem. Cholera jasna, nie potrafie - powiedzial tonem kaplana, ktorego wiara zostala powaznie zachwiana. Wiara, w ktora zaczynal powatpiewac, nie byla religijna, ale naukowa. -Przestan myslec jak prawnik - poprosila. - Przestan zaganiac fakty do ladnych, logicznych przegrodek. -Tego wlasnie mnie uczono cale zycie. -Wiem - powiedziala ze wspolczuciem. - Ale swiat jest pelen nielogicznosci, ktore mimo to sa prawdziwe. To jedna z nich. Wiatr potrzasnal ich malym sportowym autem, zawyl przy oknach, probujac dostac sie do srodka. -Jesli Danny ma te niezwykle talenty, to czemu wysyla wiadomosci tylko do ciebie? Czemu nie probuje skontaktowac sie z ojcem? -Moze nie jest tak blisko z Michaelem, zeby do niego dotrzec. Przez ostatnie pare lat naszego zwiazku Michael uganial sie za spodniczkami, spedzajac wiekszosc czasu poza domem. Danny czul sie nawet bardziej opuszczony niz ja. Nigdy nie mowilam mu nic zlego o Michaelu. Nawet probowalam go czasami usprawiedliwiac, zeby Danny go nie znienawidzil. Ale Danny i tak byl zraniony jego zachowaniem. Mysle, ze to zupelnie naturalne, ze probuje skontaktowac sie ze mna, a nie z ojcem. Na samochod powoli opadala sciana pylu. -Nadal myslisz, ze potrafisz obalic moja teorie? - spytala. -Nie. Bardzo dobrze ja obronilas. -Dziekuje, wysoki sadzie. -Ale i tak nie wierze, ze masz racje. Wiem, ze paru bardzo inteligentnych ludzi wierzy w percepcje pozazmyslowa, ale ja nie. Nie potrafie sie zmusic, zeby zaakceptowac ten pseudonaukowy belkot. Przynajmniej na razie. Mam zamiar dalej szukac jakiegos mniej egzotycznego wytlumaczenia. -Jesli je znajdziesz - zapewnila Tina - to obiecuje powaznie je rozwazyc. Elliot polozyl dlon na jej ramieniu. -Wyklocam sie z toba, poniewaz... martwie sie o ciebie, Tina. -Boisz sie o moj rozsadek? -Nie, nie to. To parapsychologiczne tlumaczenie martwi mnie dlatego, ze rozbudza w tobie nadzieje na to, ze Danny wciaz zyje. To niebezpieczne. Czuje, ze fundujesz sobie powazne zalamanie i mnostwo bolu. -Nie, wcale nie. Poniewaz Danny zyje. -A co jesli nie zyje? -Ale on zyje. -Jesli dowiesz sie, ze nie zyje, to bedzie tak, jakbys na nowo go stracila. -Ale on nie umarl - upierala sie. - Czuje to. Jestem tego pewna. Naprawde, Elliot. -A jesli umarl? - powtorzyl z takim samym uporem jak ona. Zawahala sie. -Poradze sobie z tym. -Jestes pewna? -Absolutnie. W polmroku, w ktorym najjasniejsze przedmioty byly tylko fioletowym cieniem, spojrzal jej w oczy i nie spuszczal pelnego napiecia wzroku. Czula, jakby patrzyl nie na nia, ale w glab niej, na wylot przez nia. W koncu nachylil sie i pocalowal kacik jej ust, policzek, powieki. -Nie chce widziec cie zalamanej - powiedzial. -Nie zobaczysz. -Zrobie wszystko, zeby do tego nie dopuscic. -Wiem. -Ale niewiele moge zrobic. Nie mam zadnego wplywu. Musimy tanczyc, jak nam zagra muzyka. Zarzucila mu ramiona na szyje i przytulila twarz do jego twarzy. Smak jego ust i jego cieplo dodawaly jej otuchy. Czula sie tak niewypowiedzianie szczesliwa. Westchnal, odsunal sie od niej i zapalil silnik. -Lepiej ruszajmy. Musimy jeszcze zrobic zakupy. Kurtki zimowe i pare szczoteczek do zebow. Tina wciaz byla podekscytowana niezmaconym przeswiadczeniem, ze Danny zyje, jednak do jej serca zakradl sie lek, jak tylko wyjechali na Charleston Boulevard. Nie bala sie juz spojrzec w oczy okropnej prawdzie, ktora czekala na nich w Reno. To, co przydarzylo sie Danny'emu, moglo byc straszne, wstrzasajace, ale nie sadzila, ze az tak trudne do zniesienia jak jego smierc. Teraz napawalo ja lekiem to, ze znajda Danny'ego i nie beda potrafili go uratowac. W czasie poszukiwan ona i Elliot moga zginac. Gdyby odnalezli jej syna i oboje zgineli, probujac go ocalic, to bylaby zwykla zlosliwosc losu. Wiedziala z doswiadczenia, jak bardzo los bywa zlosliwy, i wlasnie to smiertelnie ja przerazalo. 23 Willis Bruckster studiowal uwaznie bilet loterii Keno, porownujac go z wylosowanymi cyframi, ktore wlasnie zaczely sie wyswietlac na tablicy informacyjnej zwisajacej z sufitu kasyna. Udawal, ze jest bardzo przejety wynikami tej gry, podczas gdy w rzeczywistosci nie obchodzily go w najmniejszym stopniu. Bilet z zaznaczonymi liczbami byl bezwartosciowy; nie zaniosl go do okienka, w ktorym obstawiano numery, i nie postawil na niego ani grosza. Uzywal go jako przykrywki.Nie chcial przyciagac uwagi wszechwidzacych ludzi z ochrony kasyna, a najlepszym sposobem na unikniecie tego bylo uchodzenie za najmniej groznego buraka w wielkiej sali. Pamietajac o tym, Bruckster zalozyl tani, zielony garnitur z poliestru, czarne pantofle z fredzelkami i biale skarpetki. Mial dwa zeszyty pelne kuponow ze znizkami, za pomoca ktorych kasyna staraly sie zwabic graczy na jednorekich bandytach, a na szyi nosil aparat na pasku. Co wiecej, Keno nie bylo gra, ktora przyciagalaby cwanych hazardzistow lub oszustow; dwa rodzaje osob, ktore najbardziej interesowaly ochrone. Willis Bruckster byl tak pewien, ze wyglada nieciekawie i przecietnie, ze nie zdziwilby sie, gdyby ochroniarz ziewnal, patrzac na niego. Willis postanowil nie schrzanic tego zadania. Od tego zalezala jego kariera. Doslownie. Siec za wszelka cene chciala wyeliminowac kazdego, kto dazyl do ekshumacji zwlok Danny'ego Evansa, a agenci wyslani do zalatwienia Elliota Strykera i Christiny Evans zawiedli na calej linii. Ich nieudolnosc pozwalala Willisowi Brucksterowi zablysnac. Jesli zlikwiduje cel w tym zatloczonym kasynie, moze byc pewien awansu. Bruckster stal blisko ruchomych schodow, ktore prowadzily do polozonej pietro nizej galerii ze sklepami hotelu Bally. W czasie krotkich przerw krupierzy schodzili do polaczonych szatni i poczekalni, zeby rozprostowac zesztywniale karki, zdretwiale ramiona i obolale rece. Szatnie znajdowaly sie przy wyjsciu i na prawo od schodow. Jedna grupa krupierow poszla na odpoczynek jakis czas temu i niedlugo bedzie wracala do stolow na ostatnia zmiane, zanim zastapi ja nowa ekipa. Bruckster czekal na jednego z nich: Michaela Evansa. Nie spodziewal sie, ze zastanie swoj cel w pracy. Podejrzewal, ze Evans bedzie czuwal przy zdemolowanym domu, gdzie strazacy przeszukiwali zgliszcza w poszukiwaniu zwlok kobiety, ktora mogla zostac pod nimi pochowana. Kiedy jednak Bruckster pojawil sie w hotelu jakies pol godziny temu, Evans rozmawial z graczami przy stole do pokera, opowiadajac dowcipy i smiejac sie, jakby nic wielkiego sie nie stalo. Moze Evans nie wiedzial o eksplozji w swoim bylym domu. A moze wiedzial i nie dbal o to, co sie stalo z jego ekszona. Moze mial za soba ciezki rozwod. Bruckster nie zdolal zblizyc sie do Evansa, kiedy ten odchodzil od stolu na poczatku przerwy. Dlatego ustawil sie u wylotu schodow ruchomych i udawal, ze czyta wyniki na tablicy Keno. Byl pewien, ze dostanie Michaela, kiedy ten bedzie opuszczal szatnie za kilka minut. Ostatnie cyfry pojawily sie na tablicy. Willis patrzyl na nie dlugo, w koncu zmial kupon z wyraznym rozczarowaniem i obrzydzeniem, jakby wlasnie stracil kilka ciezko zarobionych dolarow. Rzucil okiem w dol na schody. Krupierzy w czarnych spodniach, bialych koszulach i skorzanych, waziutkich krawatach wjezdzali na gore. Bruckster odszedl od schodow i rozlozyl karte Keno. Porownal ja ponownie z wynikami podanymi na tablicy, jakby sadzil, ze za pierwszym razem popelnil blad. Michael Evans pojawil sie na schodach jako siodmy. Byl przystojnym, wyluzowanym mezczyzna, ktory szedl spokojnym krokiem, bez pospiechu. Zatrzymal sie, zeby zamienic pare slow z piekna kelnerka roznoszaca koktajle. Dziewczyna usmiechnela sie do niego. Inni krupierzy przeszli obok i kiedy Evans odwrocil sie od kelnerki, znalazl sie na koncu grupy, ktora kierowala sie do stolow do pokera. Bruckster ruszyl pare krokow za nim. Siegnal do kieszeni marynarki i wyjal mala puszke aerozolu, niewiele wieksza od odswiezaczy do ust. Z latwoscia kryla sie w jego dloni. Pochod zatrzymala grupa smiejacych sie ludzi. Nikt nie zauwazyl, ze blokuja glowne przejscie. Bruckster skorzystal z okazji i poklepal swoja ofiare po ramieniu. Evans odwrocil sie. -To nie panu wypadlo? - spytal Bruckster. -Co? Bruckster trzymal reke pol metra od oczu Evansa tak, zeby krupier musial nachylic sie, zeby zobaczyc, co w niej trzyma. Delikatna mgielka wyrzucona z olbrzymia sila trafila go w twarz na wysokosci nosa i ust, przedostajac sie szybko i gleboko do nozdrzy. Super. Evans zareagowal jak kazdy na jego miejscu. Westchnal ze zdziwienia, ze ktos go spryskal. W ten sposob wciagnal zabojcza mgielke glebiej do nosa, gdzie aktywna trucizna - szczegolnie szybko dzialajaca neurotoksyna - zostala natychmiast wchlonieta przez zatoki. Po dwoch sekundach trucizna byla juz we krwi i pierwszy zawal scisnal mu serce. Zdziwienie Evansa zmienilo sie w szok. Po chwili wyraz ostatecznej agonii wykrzywil mu twarz, gdy brutalny bol przeszyl jego cialo. Zakrztusil sie i z kacikow ust poplynela struzka spienionej sliny, sciekajac na brode. Ukazujac bialka oczu, upadl na podloge. Bruckster schowal miniaturowy aerozol i zawolal: -Ktos tu zachorowal. Glowy obrocily sie w jego strone. -Zrobcie miejsce temu czlowiekowi - polecil. - Na Boga, niech ktos zawola lekarza! Nikt nie mogl widziec zabojstwa. Dokonano go w najwiekszym tlumie. Nawet jesli ktos obserwowal to miejsce przez umieszczona w suficie kamere, to i tak niewiele dostrzegl. Willis szybko uklakl obok Michaela Evansa i sprobowal wyczuc puls, jakby tego wlasnie po nim sie spodziewano. Nie uslyszal nawet najmniejszego uderzenia serca. Delikatne krople pokrywaly nos, usta i brode ofiary, ale byl to tylko nieszkodliwy rozcienczalnik, w ktorym przetrzymywano toksyne. Aktywna trucizna przeniknela juz do ciala Evansa, zrobila, co do niej nalezalo i wlasnie rozkladala sie na szereg naturalnie wystepujacych zwiazkow chemicznych, ktore nie powinny wzbudzic zaciekawienia koronera. Za kilka sekund rozpuszczalnik wyparuje, nie zostawiajac zadnych podejrzanych sladow, ktore moglyby zaalarmowac lekarza. Przez tlum gapiow przedarl sie umundurowany straznik i nachylil nad Brucksterem. -O cholera, to Mike Evans. Co sie stalo? -Nie jestem lekarzem - odparl Bruckster - ale dla mnie wyglada to na zawal. Tak samo wywalil sie moj wuj Ned Czwartego Lipca w samym srodku fajerwerkow. Straznik sprobowal namacac puls, ale bezskutecznie. Rozpoczal sztuczne oddychanie i szybko zrezygnowal. -Beznadziejna sprawa. -Jak to mogl byc zawal? Taki mlody chlopak - zastanawial sie glosno Willis. - Jezu, nie zna sie dnia ani godziny. -Racja, racja. - Pokiwal glowa straznik. Hotelowy lekarz uzna to za atak serca, jak tylko zbada cialo. Tak samo koroner. To samo bedzie napisane na akcie zgonu. Zbrodnia doskonala. Willis Bruckster z trudem powstrzymywal usmiech. 24 Sedzia Harold Kennebeck budowal przepiekne modele statkow w butelkach. Sciany jego pracowni byly nimi ozdobione. Malutki model siedemnastowiecznej holenderskiej pinasy pysznil sie postawionymi zaglami w bladoniebieskiej butelce. Duzy, czteromasztowy szkuner z zaglem gniezdnym zajmowal dwudziestolitrowy baniak. Obok czteromasztowa barkentyna, szwedzki okret z polowy szesnastego wieku, pietnastowieczna hiszpanska karawela, brytyjski statek handlowy, kliper z Baltimore. Kazdy zostal wykonany z ogromna dbaloscia o szczegoly. Wiekszosc z nich znajdowala sie w butelkach o niezwyklych ksztaltach, co czynilo je jeszcze bardziej wyjatkowymi i godnymi podziwu.Kennebeck stal obok jednego z modeli, uwaznie ogladajac oddane w kazdym detalu ozaglowanie francuskiej fregaty z drugiej polowy osiemnastego wieku. Nie doswiadczal jednak uczucia przeniesienia w czasie ani nie pozwalal sie poniesc fantazjom o morskich przygodach, tylko rozwazal najnowsze wypadki w sprawie Evansow. Zamkniete w szklanym swiecie zaglowce relaksowaly go. Lubil spedzac z nimi czas, kiedy mial powazny problem do rozwiazania lub kiedy byl zdenerwowany. Dzieki nim czul idealny spokoj, a to poczucie bezpieczenstwa pozwalalo mu funkcjonowac na najwyzszych obrotach. Im dluzej zastanawial sie nad tym przypadkiem, tym bardziej dochodzil do przekonania, ze Evans nie mogla znac prawdy o swoim synu. Z pewnoscia, gdyby ktos z projektu Pandora powiedzial jej, co stalo sie z autobusem harcerzy, nie zareagowalaby tak spokojnie na te wiadomosc. Bylaby wystraszona, zaalarmowana... i wsciekla jak osa. Poszlaby na policje albo do mediow - albo do jednych i drugich. Zamiast tego zwrocila sie do Elliota Strykera. W tym miejscu paradoks podnosil swoja ohydna glowe. Z jednej strony Evans zachowywala sie, jakby nie znala prawdy. Z drugiej zas zatrudnila Strykera do otwarcia grobu syna, co wskazywalo, ze jednak cos wie. Jesli mozna by wierzyc Strykerowi, motywy kierujace ta kobieta byly zupelnie niewinne. Ze slow adwokata wynikalo, ze pania Evans nekaly wyrzuty sumienia z tego powodu, ze nie miala odwagi spojrzec na okaleczone cialo syna przed pogrzebem. Czula, jakby nie pozegnala sie ze zmarlym. Poczucie winy z czasem przyjelo postac problemow psychologicznych. Zyla w ciaglym niepokoju i nawiedzaly ja przerazliwe koszmary nocne. Tak wygladala wersja Strykera. Kennebeck byl sklonny mu uwierzyc. Zachodzila tu pewna zbieznosc okolicznosci, ale nie wszystkie przypadkowe zdarzenia mialy sens. Zyjac w swiecie wywiadowczych rozgrywek, latwo bylo o tym zapomniec. Christina Evans najpewniej nie watpila w oficjalna wersje wydarzen w gorach Sierra; najpewniej w zyciu nie slyszala o projekcie Pandora, kiedy zwrocila sie z wnioskiem o ekshumacje. Niestety, nie mogla znalezc sobie gorszego na to momentu. Gdyby ta kobieta naprawde nie miala pojecia o zatuszowaniu wypadku, Siec mogla posluzyc sie jej bylym mezem i systemem prawnym do opoznienia otwarcia grobu. W tym czasie agenci Sieci znalezliby jakies cialo w podobnym stadium rozkladu, w jakim bylyby zwloki Danny'ego, gdyby przez rok spoczywaly w ziemi. Nastepnie po cichu otworzyliby grob w nocy i podlozyli szczatki falszywego Danny'ego w miejsce wypelniajacych trumne kamieni. Wtedy zrozpaczona matka dostalaby zgode na ostatnie spojrzenie i pozegnanie sie z synem. Operacja taka bylaby skomplikowana i najezona niebezpieczenstwami. Jednak ryzyko bylo do przyjecia, a w zamian za to nie trzeba by bylo nikogo zabijac. Na nieszczescie, George Alexander, szef biura Sieci w Nevadzie, nie wykazal sie ani cierpliwoscia, ani zdolnoscia odczytania prawdziwych motywow kobiety. Zalozyl najgorszy scenariusz i na podstawie tego podjal decyzje. Kiedy Kennebeck poinformowal Alexandra, ze Elliot Stryker zlozyl wniosek o ekshumacje, szef biura odpowiedzial uzyciem brutalnej sily. Zaplanowal samobojstwo dla Strykera, przypadkowa smierc dla kobiety i zawal serca dla jej meza. Dwie z tych pospiesznie przygotowanych akcji spalily na panewce. Stryker i kobieta znikneli. Teraz cala Siec siedziala w gownie, i to po uszy. Kiedy Kennebeck odwracal sie od francuskiej fregaty, zastanawiajac sie, czy nie uciec z Sieci, zanim ta zatonie, George Alexander wszedl do jego biura przez drzwi wychodzace na glowny korytarz na parterze budynku. Szef biura byl szczuplym, eleganckim mezczyzna, ktory wyroznial sie w tlumie. Mial na sobie pantofle od Gucciego, drogi garnitur, recznie szyta jedwabna koszule i zlotego roleksa. Elegancko przystrzyzone kasztanowe wlosy lekko siwialy na skroniach, a zielone oczy byly jasne, bystre i - jesli ktos im sie dokladnie przyjrzal - zlowieszcze. Mial proporcjonalna twarz z wysokimi koscmi policzkowymi, waskim prostym nosem i cienkimi wargami. Kiedy sie usmiechal, usta wykrzywialy sie odrobine w lewym kaciku, nadajac mu wyniosly wyglad. Kennebeck znal Alexandra od pieciu lat i gardzil nim od pierwszego dnia. Podejrzewal, ze uczucie bylo wzajemne. Czesc antagonizmu wynikala z tego, ze obaj pochodzili z zupelnie odmiennych swiatow i obaj byli z tego niezwykle dumni - i jednoczesnie pelni pogardy dla wszystkich innych. Harry Kennebeck urodzil sie w biednej rodzinie i sporo w zyciu osiagnal, przynajmniej we wlasnej ocenie. Alexander zas pochodzil z zamoznej i poteznej rodziny z Pensylwanii, ktorej udokumentowane dzieje siegaly sto piecdziesiat lat wstecz albo i dluzej. Kennebeck wydobyl sie z biedy dzieki ciezkiej pracy i stalowej woli. Alexander nie mial pojecia, co to znaczy ciezka praca; wspial sie na szczyt organizacji, jakby byl udzielnym ksieciem namaszczonym przez Boga do rzadzenia. Kennebecka irytowala takze hipokryzja Alexandra. Cala rodzina byla banda hipokrytow. Alexandrowie szczycili sie historia swojej sluzby publicznej. Wielu z nich zostalo mianowanych na wysokie stanowiska w rzadzie federalnym; kilku sluzylo u boku prezydentow, choc zaden nie raczyl schylic sie po stanowisko wybierane w drodze elekcji. Slawni Alexandrowie z Pensylwanii byli kojarzeni z walka o prawa mniejszosci, Poprawka o Rownych Prawach, krucjata przeciwko karze smierci i wszelakimi idealami socjalnymi. Jednoczesnie liczni czlonkowie rodziny w tajemnicy wykonywali uslugi - niektore niezbyt czyste - dla FBI, CIA i najrozniejszych organizacji wywiadowczych i policyjnych; czestokroc tych samych, ktore publicznie krytykowali. Teraz George Alexander byl szefem oddzialu w Nevadzie, pierwszej prawdziwie tajnej policji w kraju, co najwyrazniej nie obciazalo jego liberalnego sumienia. Kennebeck sympatyzowal z ekstremalna prawica. Byl niepoprawnym faszysta i wcale sie tego nie wstydzil. Kiedy jako mlody czlowiek rozpoczynal kariere w sluzbach wywiadowczych, ze zdumieniem odkryl, ze nie wszyscy ludzie w branzy podzielali jego ultrakonserwatywne przekonania polityczne. Spodziewal sie, ze jego koledzy beda superpatriotycznymi prawicowcami. Jednak agencje wywiadowcze az roily sie od lewicowcow. W koncu Harry pojal, ze ekstremalna prawica i lewica maja dwa identyczne cele: stworzyc spoleczenstwo bardziej uporzadkowane, niz bylo naturalnie i scentralizowac wladze nad takim spoleczenstwem w silnym rzadzie. Prawicowcy i lewicowcy roznili sie oczywiscie w wielu szczegolach, ale jedynym prawdziwym punktem spornym bylo to, kto bedzie dopuszczony do uprzywilejowanej klasy rzadzacej, po tym jak wladza zostanie juz dostatecznie scentralizowana. Przynajmniej jestem uczciwy co do swoich motywow, pomyslal Kennebeck, patrzac jak Alexander wchodzi do pokoju. Moje publiczne opinie sa identyczne jak te, ktore wyglaszam prywatnie. Alexandrowi brakuje tej cnoty. Nie jestem hipokryta. Zupelnie go nie przypominam. Jezu, jak ja nienawidza tego zadowolonego z siebie dwulicowego drania. -Wlasnie rozmawialem z ludzmi, ktorzy pilnuja domu Strykera - oznajmil Alexander. - Jeszcze sie nie pojawil. -Powiedzialem ci, ze tam nie wroci. -Wczesniej czy pozniej wroci. -Nie. Dopoki nie upewni sie, ze zagrozenie minelo, nie wroci. Bedzie sie ukrywal. -Na pewno zglosi sie na policje, a wtedy go dorwiemy. -Gdyby wierzyl, ze policja mu pomoze, to juz by do nich poszedl - powiedzial Kennebeck. - Do tej pory nie zglosil sie i juz sie nie zglosi. Alexander spojrzal na zegarek. -Niewykluczone, ze przyjdzie tutaj. Jestem pewien, ze chetnie zadalby ci kilka pytan. -Cholera, jestem pewien, ze chetnie by to zrobil. Chetnie by mnie ukrzyzowal - powiedzial Kennebeck. - Ale jestem pewien, ze sie tu nie pojawi. Na pewno nie dzis. Kiedys to zrobi, ale nie teraz. Wie, ze na niego czekamy. Zna zasady tej gry. Nie zapominaj, ze sam kiedys byl graczem. -To bylo dawno temu - odparl niecierpliwie Alexander. - Od pietnastu lat jest cywilem. Wyszedl z wprawy. Nawet jesli kiedys mial talent, to nie ma mowy, zeby byl rownie dobry jak kiedys. -Wlasnie to staram ci sie powiedziec - powiedzial Kennebeck, odsuwajac kosmyk siwych wlosow z czola. - Elliot nie jest glupcem. Byl najlepszym i najbystrzejszym z mlodych oficerow, ktorzy sluzyli pode mna. Mial talent. To bylo w czasach, kiedy byl mlody i niedoswiadczony. Jesli z czasem dorosl, jak na to wyglada, to teraz bedzie jeszcze lepszy. Alexander nie chcial tego sluchac. Chociaz dwa jego zamachy spalily na panewce, wierzyl, ze w koncu to on zatriumfuje. Zawsze taki cholernie pewny siebie, pomyslal Kennebeck. Zazwyczaj wcale nie ma do tego powodow. Gdyby tylko zdawal sobie sprawe ze swoich slabych stron, dran zalamalby sie pod ciezarem rozpadajacego sie ego. Alexander podszedl do olbrzymiego klonowego biurka i usiadl w fotelu Kennebecka. Sedzia rzucil mu pelne nienawisci spojrzenie. Alexander udawal, ze nie dostrzega wyrazu niezadowolenia Kennebecka. -Zlapiemy Strykera i te kobiete przed switem, nie mam co do tego najmniejszych watpliwosci. Mamy wszystko pod kontrola. Nasi ludzie sprawdzaja kazdy hotel i motel... -To strata czasu - zawyrokowal Kennebeck. - Elliot jest zbyt sprytny, zeby wejsc do hotelu i zostawic swoje nazwisko w recepcji. Poza tym w Vegas jest wiecej hoteli i moteli niz w jakimkolwiek miescie na swiecie. -Doskonale zdaje sobie sprawe ze zlozonosci zadania - powiedzial Alexander. - Moze nam sie jednak poszczescic. Tymczasem sprawdzamy wspolnikow w kancelarii Strykera, jego przyjaciol, przyjaciol tej kobiety i kazdego, u kogo mogli sie schronic. -Nie masz tylu ludzi, zeby sprawdzic wszystkie te tropy - sprzeciwil sie sedzia. - Nie rozumiesz tego? Powinienes lepiej wykorzystywac tych ludzi. Za bardzo sie rozdrabniasz. To, czym powinienes sie zajac... -Sam bede podejmowal decyzje - rzucil lodowatym tonem Alexander. -A co z lotniskiem? -O to takze nie musisz sie martwic - zapewnil go Alexander. - Mamy ludzi, ktorzy przegladaja listy pasazerow wszystkich krajowych lotow. - Wzial z biurka otwieracz do listow z kosci sloniowej i zaczal sie nim bawic. - Zreszta nawet jesli troche sie rozdrobnilismy, to i tak nie ma to znaczenia. Wiem juz, gdzie dopadne Strykera. W tym domu. Wlasnie dlatego tu czekam. Wiem, wiem, uwazasz, ze on tu sie nie pojawi. Ale wiele lat temu byles jego mentorem, czlowiekiem, ktorego szanowal, od ktorego wszystkiego sie nauczyl i ktory teraz go zdradzil. Przyjdzie tutaj, zeby spojrzec ci w oczy, nawet jesli to ryzykowne. Jestem pewien, ze tak bedzie. -To smieszne - stwierdzil cierpko sedzia. - Nasze stosunki nigdy nie byly takie, jak to opisales. On... -Znam sie na ludzkiej naturze - przerwal mu Alexander, choc byl najmniej spostrzegawczym i analitycznym czlowiekiem, jakiego znal Kennebeck. W obecnych czasach smietanka rzadko wyplywala na wierzch w swiecie wywiadu, choc smieci z latwoscia tam sie unosily. Wsciekly i sfrustrowany sedzia odwrocil sie od butelki z francuska fregata. Nagle przypomnial sobie wazna informacje na temat Elliota Strykera. -Ach - powiedzial. Alexander odlozyl emaliowane pudelko na papierosy, ktore ogladal. -Co takiego? -Elliot jest pilotem. Ma wlasny samolot. Alexander zmarszczyl brwi. -Sprawdzales wyloty malych samolotow z lotniska? - spytal Kennebeck. -Nie. Tylko regularne linie rejsowe. -No wlasnie. -Musialby wyleciec w nocy - zastanawial sie Alexander. - Myslisz, ze ma licencje na latanie wedlug przyrzadow? Wiekszosc pilotow biznesmenow i amatorow posiada tylko licencje na latanie za dnia. -Lepiej zadzwon do swoich ludzi na lotnisku - poradzil Kennebeck. - Ja juz wiem, co uslyszysz. Stawiam sto dolarow, ze Elliot przemknal sie tuz pod twoim nosem. * * * Cessna Turbo Skylane RG przecinala mrok trzy kilometry nad pustynia Nevady. Pod srebrzystymi w swietle ksiezyca skrzydlami ciagnely sie niskie chmury.-Elliot? -Mhm? -Przepraszam, ze cie w to wciagnelam. -Masz dosyc mojego towarzystwa? -Wiesz, co mam na mysli. Naprawde mi przykro. -Sluchaj, w nic mnie nie wciagnelas. Nie wykrecalas mi reki. Sam zaproponowalem ci pomoc w sprawie ekshumacji i od tego wszystko sie zaczelo. To nie twoja wina. -Mimo wszystko... musisz uciekac, zeby ratowac swoje zycie, i to wszystko przez mnie. -Nonsens. Nie mialas pojecia, co sie stanie po tym, jak zwroce sie do Kennebecka. -I tak czuje sie winna z powodu wmieszania cie w te sprawe. -Gdybym to nie byl ja, to bylby inny adwokat. Moze nie mialby pojecia, jak zalatwic Vince'a. W takim wypadku oboje bylibyscie martwi. Jesli spojrzysz od tej strony, wszystko ulozylo sie najlepiej, jak moglo w tych okolicznosciach. -Jestes... - Pokrecila glowa. -Jaki jestem? -Az trudno wymienic. -Na przyklad? -Wspanialy. -To nie ja. Jaki jeszcze? -Odwazny. -Odwaga jest cnota glupcow. -Madry. -Nie taki madry, jak bym chcial. -Twardy. -Placze na romantycznych filmach. Widzisz, wcale nie jestem taki wspanialy. -I potrafisz gotowac. -Tu trafilas w dziesiatke. Cessna wpadla w dziure powietrzna i opadla sto metrow tak szybko, ze az zoladki podeszly im do gardel. Zaraz odzyskala odpowiedni pulap. -Swietny kucharz i kiepski pilot - powiedziala. -To byla boska turbulencja. Mozesz skladac zazalenia do Niego. -Ile jeszcze do Reno? -Osiemdziesiat minut. * * * George Alexander odlozyl sluchawke. Wciaz siedzial w fotelu Kennebecka.-Stryker i ta kobieta odlecieli z lotniska miedzynarodowego McCarran ponad dwie godziny temu. Wylecieli cessna. Plan lotu przewiduje ladowanie we Flagstaff. Sedzia przestal chodzic po pokoju. -W Arizonie? -To jedyne Flagstaff, jakie znam. Ale po co mieliby leciec do Arizony? -Najpewniej nie polecieli - odparl Kennebeck. - Jestem pewien, ze Elliot wypelnil falszywy plan lotu, zeby zmylic trop. - Byl w jakis perwersyjny sposob dumny z przebieglosci Strykera. -Jesli rzeczywiscie polecieli do Flagstaff - powiedzial Alexander - to powinni juz wyladowac. Zadzwonie do nocnego kierownika lotniska i udajac agenta FBI, zasiegne jezyka. Poniewaz oficjalnie Siec nie istniala, nie mogli otwarci otrzymywac informacji od wladz. Dlatego agenci Sieci rutynowo podszywali sie pod ludzi FBI, uzywajac sfabrykowanych dokumentow na nazwiska prawdziwych agentow. Czekajac, az Alexander skonczy rozmowe z nocnym zarzadca lotniska we Flagstaff, Kennebeck przechodzil od jednego modelu do drugiego. Po raz pierwszy w zyciu ogladanie ukochanych modeli nie koilo jego nerwow. Pietnascie minut pozniej Alexander odlozyl sluchawke. -Strykera nie ma na lotnisku we Flagstaff. Nie zauwazono takze jego samolotu w ich przestrzeni powietrznej. -Ach, wiec jednak plan lotu to zwykla zmylka. -Chyba ze rozbil sie gdzies po drodze - powiedzial z nadzieja Alexander. Kennebeck usmiechnal sie zlosliwie. -Nie rozbil sie. Ale gdzie on, u diabla, moze byc? -Pewnie polecial w przeciwnym kierunku - zasugerowal Alexander. - Do poludniowej Kalifornii. -Hm, Los Angeles? -Albo Santa Barbara. Burbank. Long Beach. Ontario. Orange County. W zasiegu tej malej cessny jest wiele lotnisk. Obaj mysleli w milczeniu. -Reno - odezwal sie pierwszy Kennebeck. - Tam wlasnie polecieli. Do Reno. -Taki byles pewien, ze nie wiedza nic o laboratoriach w Sierra - stwierdzil Alexander. - Czyzbys zmienil zdanie? -Nie. Nadal uwazam, ze nie musiales wydawac wszystkich tych rozkazow zabicia ich. Sluchaj, nie moga jechac w gory, bo nie wiedza, gdzie laboratoria sie znajduja. Nie wiedza o projekcie Pandora nic, ponad to, czego dowiedzieli sie z listy pytan, ktora zabrali Vince'owi Immelmanowi. -Wiec czemu Reno? Kennebeck zaczal krazyc po gabinecie. -Od kiedy usilowalismy sie ich pozbyc, wiedza, ze historia o tragedii w gorach to zaslona dymna. Domyslili sie, ze z cialem chlopca cos musialo byc nie w porzadku i ze to cos tak dziwnego, ze nie moglismy dopuscic, zeby je zobaczyli. Teraz wiec sa jeszcze bardziej zdeterminowani. Ekshumowaliby cialo, gdyby tylko dali rade, ale nie zbliza sie do cmentarza, ktory mamy pod obserwacja. Stryker jest pewien, ze postawilismy tam naszych ludzi. Jesli wiec nie moga otworzyc grobu i zobaczyc, co zrobilismy z Dannym Evansem, to co zrobia? Pogadaja z osoba, ktora ostatnia widziala zwloki chlopca przed zamknieciem trumny. Poprosza go o dokladny opis. -Koronerem w Reno jest Richard Pannafin. To on wydal akt zgonu - zauwazyl Alexander. -Nie, nie pojda do Pannafina. Domysla sie, ze byl zamieszany w zacieranie sladow. -Niestety, byl. Choc niechetnie. -W takim razie pojda do przedsiebiorcy pogrzebowego. -Bellicosti. -Tak sie nazywa? -Luciano Bellicosti - odpowiedzial Alexander. - Ale jesli tam pojda, to znaczy, ze nie ukrywaja sie gdzies, lizac rany. Dobry Boze, to znaczy, ze przeszli do ofensywy! -Nauki z wywiadu wojskowego nie poszly w las - powiedzial Kennebeck. - Wlasnie to staralem ci sie powiedziec. Stryker nie jest latwym celem. Jesli da mu sie szanse, to zniszczy cala Siec. Najwyrazniej ta kobieta tez nie ma w zwyczaju uciekac od problemow. Musimy szczegolnie przylozyc sie do zlapania tych dwojga. Co z tym Bellicostim? Bedzie trzymal gebe na klodke? -Nie wiem - odparl niepewnym tonem Alexander. - Mamy na niego niezlego haka. To wloski imigrant. Mieszkal tu przez jakies osiem, dziewiec lat, zanim zdecydowal sie wystapic o obywatelstwo. Kiedy szukalismy chetnego do wspolpracy przedsiebiorcy pogrzebowego, nie dostal jeszcze dokumentow. Zalatwilismy wstrzymanie decyzji w biurze imigracyjnym i zagrozilismy, ze zostanie deportowany, jesli nie bedzie posluszny. Nie bardzo mu sie to podobalo. Na szczescie obywatelstwo bylo dostatecznie duza marchewka, zeby go zmotywowac. Teraz jednak... Nie sadze, zebysmy mogli polegac na tej samej marchewce. -To niezwykle istotna sprawa - powiedzial Kennebeck. - Wyglada na to, ze ten Bellicosti wie troche za duzo. -Trzeba wyeliminowac drania - zawyrokowal Alexander. -Kiedys tak, ale niekoniecznie teraz. Jesli w jednym czasie nagromadzi sie zbyt wiele trupow, to niepotrzebnie sciagniemy uwage. -Nie mozna ryzykowac - przerwal mu Alexander. - Pozbedziemy sie go. Mysle, ze koronera tez. Najlepiej zatrzec caly trop. - Siegnal po telefon. -Chyba nie chcesz podjac takich drastycznych krokow, zanim nie upewnisz sie, ze Stryker rzeczywiscie polecial do Reno. A nie dowiesz sie, dopoki tam nie wyladuje. Alexander z reka na sluchawce zawahal sie. -Jesli bede zwlekal, to dam im szanse wysforowania sie o krok do przodu. - Z zatroskaniem zagryzl dolna warge, wciaz sie wahajac. -Jest sposob, zeby sprawdzic, czy rzeczywiscie kieruje sie do Reno. Kiedy tam wyladuje, bedzie potrzebowal samochodu. Moze juz jakis wynajal? Alexander skinal glowa. -Mozemy obdzwonic agencje wynajmu samochodow na lotnisku. -Nie ma potrzeby dzwonic. Hakerzy z dzialu informatycznego sprawdza dane o wynajmie wszystkich agencji, wlamujac sie do ich komputerow. Alexander podniosl sluchawke i wydal odpowiednie polecenie. Pietnascie minut pozniej dzial informatyczny oddzwonil z wiadomosciami, ze Elliot Stryker rzeczywiscie zarezerwowal samochod do odbioru na lotnisku. Mial zglosic sie po niego na krotko przed polnoca. -No, troche dal tu plame - przyznal Kennebeck - biorac pod uwage, jaki byl przezorny do tej pory. -Mysli, ze szukamy go w Arizonie, a nie w Reno. -W dalszym ciagu to niechlujna robota - stwierdzil Kennebeck z rozczarowaniem. - Powinien stworzyc sobie podwojna zaslone dymna, zeby sie zabezpieczyc. -Dokladnie tak, jak mowilem. - Na ustach Alexandra pojawil sie usmiech wyzszosci. - Nie jest taki dobry jak kiedys. -Nie mow hop, dopoki nie przeskoczysz - poradzil Kennebeck. - Jeszcze go nie zlapalismy. -Zlapiemy - odparl Alexander z pewna siebie mina. - Nasi ludzie w Reno beda musieli szybko dzialac, ale dadza rade. Nie sadze, zeby to byl dobry pomysl zalatwic Strykera i te kobiete w tak ruchliwym miejscu jak lotnisko. Co za nietypowy pokaz rozsadku, pomyslal kpiaco Kennebeck. -Mysle, ze nasz czlowiek nie powinien sledzic ich, jak tylko wyladuja - dodal Alexander. - Stryker moze spodziewac sie ogona. Gdyby go zauwazyl, mialby sie na bacznosci. -Poslij kogos do wynajetego samochodu, zanim Stryker tam przyleci. Niech zaloza mu transponder. Mozna go bedzie wtedy sledzic, nie zdradzajac sie samemu. -Sprobujemy tak zrobic - zgodzil sie Alexander. - Mamy niecala godzine, wiec moze sie nie udac. Nawet jesli nie podlozymy pluskwy w tym cholernym wozie, to i tak nic sie nie stanie. Wiemy, dokad zmierzaja. Po prostu wyeliminujemy Bellicostiego i zastawimy u niego w domu pogrzebowym pulapke. Siegnal po telefon i zadzwonil do biura Sieci w Reno. 25 W Reno, ktore reklamowalo sie, jako "najwieksze male miasto na swiecie", temperatura przed polnoca spadla do minus siedmiu stopni. Ponad lampami, ktore rzucaly zimne swiatlo na parking na lotnisku, zachmurzone, bezksiezycowe i bezgwiezdne niebo bylo doskonale czarne.Elliot cieszyl sie, ze kupili pare cieplych kurtek przed wylotem z Vegas. Zalowal, ze nie pomysleli o rekawiczkach. Czul, jak z zimna dretwieja mu palce. Wrzucil ich jedna walizke do bagaznika wynajetego chevroleta. W mroznym powietrzu biale chmury spalin klebily sie wokol jego nog. Zatrzasnal bagaznik i uwaznie rozejrzal sie po przysypanych sniegiem samochodach stojacych na parkingu. Nigdzie nie dostrzegal zywej duszy. Nie mial uczucia, zeby ktos ich sledzil. Po wyladowaniu Elliot i Tina byli bardzo czujni, wypatrujac oznak nietypowych zachowan na pasie startowym i w miejscu parkowania prywatnych awionetek: podejrzanych samochodow, wiekszej niz zazwyczaj liczby obslugi - ale nic niezwyklego nie przykulo ich wzroku. Kiedy Elliot podpisywal odbior samochodu i bral kluczyki od nocnego menedzera, w kieszeni kurtki sciskal pistolet, ktory zabral Vince'owi w Vegas. Wszystko odbylo sie bez klopotow. Wygladalo na to, ze falszywy plan lotu zmylil psy goncze. Elliot podszedl do drzwi od strony kierowcy i wsiadl do auta. W srodku Tina starala sie nastawic klimatyzacje. -Przemarzlam do szpiku kosci - powiedziala. Elliot przysunal dlon do wylotu powietrza. -Juz czuje cieplo - oznajmil. Wyjal z kieszeni bron i polozyl ja pomiedzy siedzeniami, lufa skierowana w kierunku deski rozdzielczej. -Naprawde uwazasz, ze powinnismy rozmowic sie z Bellicostim o tej godzinie? - zapytala. -Jasne. Nie jest jeszcze tak pozno. W ksiazce telefonicznej w terminalu lotniska Tina znalazla adres domu pogrzebowego Luciana Bellicostiego. Nocny menedzer w firmie, od ktorej wynajeli woz, znal dobrze to miejsce i zaznaczyl im na darmowej mapie miasta dolaczonej do chevroleta najkrotsza droge z lotniska. Elliot zapalil swiatlo w samochodzie i zaczal studiowac mape. Po chwili oddal ja Tinie. -Powinienem tam trafic bez klopotow, ale gdybym sie zgubil, to bedziesz moim nawigatorem. -Tak jest, panie kapitanie. Wylaczyl swiatlo nad glowa i siegnal do dzwigni zmiany biegow. Z wyraznym kliknieciem swiatlo samo sie zapalilo. Spojrzal na Tine i ich oczy sie spotkaly. Ponownie zgasil swiatlo. Od razu zapalilo sie samo. -Zaczyna sie - powiedziala Tina. Wlaczylo sie radio. Cyfrowy wskaznik czestotliwosci zaczal przesuwac sie po calym zakresie skali. Z glosnikow poplynela bezsensowna mieszanka sekundowych kawalkow muzyki, reklam, glosow DJ-ow. -To Danny - stwierdzila Tina. Wycieraczki zaczely pracowac na najwyzszych obrotach, dodajac swoj rytmiczny dzwiek do ogolnego halasu, jaki zapanowal w aucie. Swiatla przednie migotaly tak szybko, ze tworzyly efekt stroboskopowy, w ktorym biale platki sniegu zdawaly sie opadac na ziemie skokami. Powietrze w chevrolecie zrobilo sie przenikliwie mrozne, a temperatura wciaz spadala. Elliot przylozyl dlon do nawiewu. Z klimatyzacji lecialo cieple powietrze, a mimo to robilo sie coraz zimniej. Schowek na rekawiczki sam sie otworzyl. Wysunela sie popielniczka. Tina rozesmiala sie najwyrazniej uradowana. Jej smiech zaskoczyl Elliota, ale musial przyznac, ze nie czul sie zagrozony wyczynami tego ducha. Wrecz odwrotnie. Czul, ze patrzy na popis radosci, cieple powitanie, szczescie chlopca-ducha. Krecilo mu sie w glowie na mysl, ze czuje w powietrzu jakies dobre nastawienie, niemal namacalne promieniowanie milosci i radosci. Po plecach przebiegly mu zupelnie przyjemne ciarki. Najwyrazniej byla to ta sama swiadomosc unoszenia sie na falach milosci, ktora tak ucieszyla Tine. -Danny, juz przybywamy. Jesli tylko mnie slyszysz, kochanie. Jedziemy po ciebie. Juz jedziemy - powiedziala Tina. Radio wylaczylo sie samo tak samo jak swiatlo w wozie. Wycieraczki uspokoily sie i spoczely nieruchomo. Przednie swiatla przestaly migotac. Cisza. Spokoj. Platki sniegu opadaly wolno na przednia szybe. W samochodzie powietrze robilo sie coraz cieplejsze. -Dlaczego robi sie zimno za kazdym razem, kiedy... posluguje sie swoimi zdolnosciami parapsychologicznymi? - spytal Elliot. -Kto to moze wiedziec? Moze porusza przedmiotami poprzez wykorzystywanie energii cieplnej z powietrza i zmienia ja jakos. A moze robi to w zupelnie inny sposob. Pewnie nigdy sie nie dowiemy. Mozliwe, ze on sam tego nie rozumie. Zreszta to i tak niewazne. Liczy sie tylko to, ze moj Danny zyje. Nie ma co do tego najmniejszych watpliwosci. Juz nie. Z twojego pytania wnioskuje, ze tez zaczales wierzyc. -Tak - odparl Elliot lekko zdziwiony zmiana swoich pogladow i uczuc. - Zaczynam wierzyc, ze mozesz miec racje. -Wiem, ze mam. -Cos niezwyklego wydarzylo sie w czasie wycieczki tych harcerzy i cos absolutnie zagadkowego stalo sie z twoim synem. -Ale przynajmniej nie zginal - przypomniala Tina. Elliot dostrzegl lzy szczescia, ktore zamglily jej oczy. -Posluchaj - powiedzial z niepokojem - lepiej trzymaj nadzieje na wodzy. Dobrze? Czeka nas jeszcze bardzo, ale to bardzo dluga droga. Nie mamy nawet pojecia, gdzie Danny jest ani w jakim stanie. Musimy przeplynac pomiedzy Scylla i Charybda, zeby do niego dotrzec i wyswobodzic. Mozemy oboje zginac, zanim nawet zblizymy sie do niego. Ruszyl w strone miasta. Wygladalo na to, ze nikt ich nie sledzil. 26 Doktor Carlton Dombey mial atak klaustrofobii i czul, jakby zostal pozarty zywcem i uwieziony we wnetrznosciach diabla.Gleboko w tajnym kompleksie w gorach Sierra, trzy pietra pod ziemia, pokoj, w ktorym sie znajdowal, mierzyl dwanascie na szesc metrow. Niski sufit byl wylozony gabczastym, granulowanym, zoltym materialem dzwiekochlonnym, ktory nadawal pomieszczeniu dziwnie organiczny charakter. Fluorescencyjne lampy rzucaly zimne swiatlo na rzedy komputerow i biurka zawalone magazynami, wykresami, teczkami, naukowymi instrumentami. W polowie zachodniej sciany - jednej z dwoch krotszych - naprzeciw wejscia znajdowalo sie okno dlugie na dwa metry i wysokie na metr, ktore zapewnialo wglad do sasiedniego pomieszczenia o polowe mniejszego od pierwszego. Lustro mialo budowe warstwowa: dwucentymetrowej grubosci szyby pancerne, pomiedzy ktorymi znajdowal sie obojetny chemicznie gaz. Dwie szyby rownie mocne jak stal. Stalowa framuga. Cztery hermetyczne uszczelki, kazda na jedna strone szyby. To okno zostalo tak zaprojektowane, zeby przetrzymac wszystko: od strzalu po trzesienie ziemi. Bylo prawdziwie niezniszczalne. Ludzie pracujacy w duzym pomieszczeniu musieli miec zawsze pelen, niczym nieprzesloniety widok na to, co sie dzieje w mniejszym pokoju, dlatego tez cztery wygiete szyby wentylacyjne nieustannie owiewaly szyby struga suchego i cieplego powietrza, ktore zapobiegalo osadzaniu sie pary wodnej. W tej chwili system nie dzialal, gdyz trzy czwarte powierzchni zaslonil szron. Doktor Carlton Dombey, niewysoki mezczyzna z kreconymi wlosami i obfitym wasem, stal przy oknie, wycierajac mokre dlonie o bialy lekarski fartuch i zagladajac z niepokojem przez skrawek nieoszronionego szkla. Z calych sil staral sie wyrwac z uscisku klaustrofobii i udawal przed soba samym, ze niski sufit nie opada mu na glowe, ze ma nad soba czyste niebo, a nie tysiace ton betonu i skal. Jednak wlasny atak paniki mniej go przejmowal niz to, co dzialo sie po drugiej stronie okna. Doktor Aaron Zachariah, mlodszy od Dombeya, gladko ogolony, z prostymi kasztanowymi wlosami, nachylal sie nad monitorami komputerow, odczytujac z nich naplywajace dane. -Temperatura spadla o dwadziescia stopni w ciagu ostatniej poltorej minuty - powiedzial z niepokojem Zachariah. - To moze zaszkodzic chlopcu. -Za kazdym razem, gdy to sie powtarza, nic mu sie nie dzieje. -Wiem, ale... -Sprawdz podstawowe funkcje zyciowe. Zachariah przeszedl do sasiedniego monitora, na ktorym nieustannie byly wyswietlane EKG, cisnienie, temperatura ciala i aktywnosc mozgu Danny'ego. -Puls w normie, moze odrobine wolniejszy niz poprzednio. Cisnienie krwi w porzadku. Temperatura ciala sie nie zmienila. Ale cos dziwnego dzieje sie z wykresem EEG. -Jak zawsze w czasie tych atakow mrozu - odparl Dombey. - Dziwna aktywnosc mozgu. Nie ma jednak zadnych innych wskazan, ze cos mu sie zlego dzieje. -Jesli temperatura sie utrzyma, to bedziemy musieli zalozyc skafandry, wejsc tam i przeniesc go do innego pomieszczenia. -Nie ma zadnych wolnych sal - sprzeciwil sie Dombey. - Wszystkie sa zajete przez zwierzeta laboratoryjne w roznych fazach eksperymentow. -No to bedziemy musieli gdzies przeniesc zwierzaki. Dzieciak jest wazniejszy od nich. Od niego zbieramy wiecej danych. Jest wazniejszy, poniewaz to czlowiek, a nie zrodlo danych, pomyslal ze zloscia Dombey, ale nie powiedzial tego na glos. Nie chcial, zeby uznano go za dysydenta i potencjalne zagrozenie bezpieczenstwa. Zamiast tego Dombey powiedzial: -Nie bedziemy musieli go przenosic. Atak zimna nie potrwa dlugo. - Zmruzyl oczy, zeby zobaczyc cos wiecej w sasiednim pomieszczeniu, w ktorym chlopiec lezal na szpitalnym lozku, pod bialym przescieradlem i zoltym kocem, spod ktorego wysuwaly sie kable. Lek Dombeya o chlopca byl silniejszy od strachu przed uwiezieniem pod ziemia i pogrzebaniem zywcem. W koncu atak klaustrofobii minal. - Do tej pory nigdy nie trwal dlugo. Temperatura spada gwaltownie, ale po dwoch, trzech minutach, nigdy nie dluzej niz pieciu, wraca do normy. -Co, u diabla, jest z tymi cholernymi inzynierami? Czemu nie moga tego naprawic? -Upieraja sie, ze system dziala bez zarzutu - odparl Dombey. -Bzdura! -Nie ma zadnego uszkodzenia. Tak twierdza. -Akurat! - Zachariah odwrocil sie od monitorow, podszedl do okna i znalazl wlasny kawalek nieoszronionej szyby. - Kiedy to sie zaczelo miesiac temu, nie wygladalo tak zle. Zmiana temperatury najwyzej o kilka stopni. Tylko w nocy. Nigdy za dnia. Nigdy tak duza zmiana, zeby zagrazala zdrowiu chlopca. Ale w ciagu ostatnich dni zupelnie wymknelo sie to spod kontroli. Raz za razem spadki temperatury o dwadziescia, nawet trzydziesci stopni. I oni twierdza, ze nie ma uszkodzenia! Dranie! -Slyszalem, ze maja sprowadzic zespol, ktory to projektowal - powiedzial Dombey. - Ci faceci w minute wypatrza, co jest nie tak. -Super - odparl Zachariah. -Zreszta nie rozumiem, czemu sie tak podniecasz. Mamy przetestowac chlopaka az do calkowitego zniszczenia, racja? Wiec czemu martwic sie o jego zdrowie? -Chyba sam nie wierzysz w to, co mowisz - zawolal Zachariah. - Kiedy umrze, musimy miec pewnosc, ze zabily go zastrzyki. Jesli bedzie poddawany takim fluktuacjom temperatur, to nigdy nie dowiemy sie, co bylo przyczyna zgonu. To nie bedzie czyste badanie. Pozbawiony radosci usmieszek pojawil sie na ustach Carl-tona Dombeya. Spojrzal na okno. Sporo ryzykowal, wyrazajac watpliwosci przy koledze z pracy, ale nie mogl sie powstrzymac. -Czyste? Cala sprawa nigdy nie byla czysta. Od samego poczatku byla to brudna robota. Zachariah odwrocil sie i spojrzal mu w oczy. -Wiesz dobrze, ze nie mowie o kwestii moralnej. -Ale ja mowie. -Chodzilo mi tylko o standardy kliniczne. -Nie mam ochoty sluchac twojej opinii na zaden z tych tematow - odparl Dombey. - Mam koszmarny bol glowy. -Staram sie byc sumienny - ciagnal Zachariah, robiac nadasana mine. - Nie mozesz mnie obwiniac za to, ze jest to brudna robota. Nie mam zbyt wiele do powiedzenia w sprawie polityki badan. -Nie masz nic do powiedzenia - podsumowal Dombey. - Podobnie jak ja. My tu jestesmy tylko od sprzatania. Wlasnie dlatego dostalismy nocne zmiany. -Nawet gdyby kierunek badan zalezal ode mnie - powiedzial Zachariah - postapilbym tak samo jak doktor Tamaguchi. Kurcze, nie mial innego wyboru, tylko kontynuowac te badania. Musial poswiecic laboratorium po tym, jak odkrylismy, ze Chinczycy osiagneli juz zaawansowany stopien. I Rosjanie, ktorzy pomagaja im zarobic troche dolarow. Nasi nowi przyjaciele, Rosjanie. Co za zart. Witamy w swiecie nowej zimnej wojny. Nie zapominaj o tym, ze to pieprzony projekt Chinczykow. My tylko staramy sie ich dogonic. Jesli chcesz kogos winic, poniewaz masz wyrzuty sumienia z powodu tego, co robimy, to obwiniaj Chinczykow, a nie mnie. -Jasne, jasne - zgodzil sie zmeczonym tonem Dombey, przeczesujac kedzierzawe wlosy palcami. Zachariah doniesie o tej rozmowie ze szczegolami i Dombey musial wiec przyjac bardziej umiarkowana pozycje. - Tez mnie przerazaja. Jesli jakis rzad na swiecie moglby uzyc takiej broni, to tylko oni albo Koreanczycy z Polnocy czy Irakijczycy. Nie mamy innego wyjscia, jak tylko utrzymywac nasza obrone na najwyzszym poziomie. Wierze w to. Czasami jednak... no coz, zastanawiam sie. Czy kiedy staramy sie z calych sil wyprzedzic o krok naszych wrogow, to czy nie stajemy sie tacy jak oni? Czy nie zmieniamy sie w totalitarne panstwo, ktorym tak bardzo zawsze gardzilismy? -Moze. -Moze - powtorzyl Dombey, jakby byl tego pewien. -A jaki mamy wybor? -Zaden chyba. -Popatrz. -Co? -Szron topnieje. W srodku musi robic sie cieplo. Dwaj naukowcy obrocili sie do okna i zajrzeli do izolatki. Wychudzony chlopiec poruszyl sie. Obrocil glowe w ich strone i przygladal im sie przez kraty w boku szpitalnego lozka, w ktorym lezal. -Te cholerne oczy - powiedzial Zachariah. -Przenikajace spojrzenie. -Sposob, w jaki na nas patrzy... ciarki mnie przechodza. Jest cos nawiedzonego w tych oczach. -Po prostu odzywa sie twoje sumienie - podsunal Dombey. -Nie. To cos wiecej niz to. Ma takie dziwne oczy. Nie sa juz takie same jak wtedy, gdy przybyl tu rok temu. -Teraz jest w nich bol - powiedzial ze smutkiem Dombey. - Bol i mnostwo samotnosci. -To cos jeszcze innego - sprzeciwil sie Zachariah. - W tych oczach jest cos... Nie mam slow na okreslenie tego. Zachariah odwrocil sie od okna. Wrocil do komputerow, przy ktorych czul sie pewnie i bezpiecznie. Piatek 2 stycznia 27 Mimo niedawnych opadow sniegu ulice Reno w wiekszosci byly odsniezone i suche. Tylko gdzieniegdzie zamarzniete kaluze czekaly na nieuwaznych kierowcow. Elliot Stryker prowadzil ostroznie i nie spuszczal wzroku z drogi.-To gdzies tutaj - zauwazyla Tina. Przejechali jeszcze pol kilometra, zanim zobaczyli po lewej stronie dom i firme Luciana Bellicostiego. Otoczony czarna obwodka znak z duma obwieszczal, czym wlasciciel firmy sie zajmuje: PRZEDSIEBIORSTWO POGRZEBOWE I PORADY ZALOBNE. Byl to olbrzymi, pseudokolonialny dom, rzucajacy sie w oczy ze szczytu wzgorza, otoczony blisko czterohektarowa posiadloscia i dogodnie sasiadujacy z duzym cmentarzem nieokreslonego wyznania. Dlugi podjazd skrecal w prawo i pod gore, niczym fragment czarnej, pogrzebowej tasiemki ulozonej na osniezonym trawniku. Kamienne kolumny i elektryczne lampy znaczyly wejscie do domu, a w kilku oknach na pietrze jasnialo cieple swiatlo. Elliot chcial juz skrecic na podjazd, ale w ostatniej chwili zdecydowal sie nie zatrzymywac i jechac dalej. -To byl ten dom - zawolala Tina. -Wiem. -To czemu sie nie zatrzymales? -Jesli staniemy w jego drzwiach, domagajac sie odpowiedzi na nasze pytania, to bedzie to satysfakcjonujace emocjonalnie, bardzo odwazne i bardzo glupie. -Przeciez nie moga na nas tu czekac? Nie maja pojecia, ze jestesmy w Reno. -Nigdy nie bagatelizuj przeciwnika. Oni nie docenili nas i dlatego tak daleko udalo nam sie zajsc. Nie mozemy popelnic tego samego bledu co oni i dac sie zlapac. Za cmentarzem Elliot skrecil w lewo, w willowa uliczke. Zaparkowal przy krawezniku, wylaczyl swiatla i silnik. -Wiec co robimy? - spytala. -Pojde do zakladu pogrzebowego przez cmentarz. Okraze go i podejde od tylu. -Podejdziemy od tylu - poprawila go. -Nie. -Tak. -Poczekasz tu na mnie - nalegal. -Nie ma mowy. Blade swiatlo lampy ulicznej wpadajace przez przednia szybe ukazywalo jej zdeterminowana twarz. W stalowym oczach nie bylo cienia wahania. Elliot czul, ze przegrywa te walke, ale sprobowal jeszcze raz. -Badz rozsadna. Jesli beda klopoty, to mi nie pomozesz. -Elliot, to ty badz rozsadny. Czy jestem typem kobiety, ktora moze ci przeszkadzac? -Spadlo jakies dwadziescia centymetrow sniegu, a ty nie masz butow. -Ty tez nie. -Jesli sie nas spodziewaja i zastawili pulapke w domu pogrzebowym... -To bedziesz potrzebowal mojej pomocy - przerwala mu. - A jesli nie zastawili pulapki, to musze byc przy tym, jak bedziesz wypytywal Bellicostiego. -Tina, marnujemy tylko czas. -Marnujemy czas. Dokladnie. Ciesze sie, ze sie ze mna zgadzasz. - Otworzyla drzwi i wysiadla z auta. Elliot wiedzial juz ponad wszelka watpliwosc, ze kocha Tine. Schowal pistolet z tlumikiem do jednej z glebokich kieszeni kurtki i wysiadl z chevroleta. Nie zamykal samochodu, poniewaz nie wykluczal, ze beda musieli szybko oddalic sie z tego miejsca. Na cmentarzu snieg siegal Elliotowi do polowy lydek. Czul, jak przemakaja mu nogawki, jak snieg przylepia sie do jego kostek i topi w butach. Tinie, ktora miala na nogach tenisowki, musialo byc rownie niewygodnie, ale dzielnie dotrzymywala mu kroku i nie narzekala. Przenikliwie zimny i wilgotny wiatr przybral na sile, odkad wyladowali w Reno. Hulal po calym cmentarzu, swiszczac pomiedzy kamieniami nagrobnymi i pomnikami, niosac ze soba obietnice nowych opadow sniegu, o wiele wiekszych niz te, ktore teraz przyniosl. Niski murek i rzad wysokich jak domy swierkow oddzielal cmentarz od posiadlosci Luciana Bellicostiego. Elliot i Tina wspieli sie na mur, zeskoczyli po drugiej stronie i przez chwile stali w cieniu drzew, obserwujac dom i prowadzaca do niego boczna droge. Tinie nie trzeba bylo zwracac uwagi, ze musi zachowac cisze. Czekala, stojac za Elliotem z zalozonymi rekami, sciskajac rece pod pachami, zeby je troche rozgrzac. Elliot martwil sie o nia i bal, ze cos jej sie moze stac, ale jednoczesnie cieszyl sie z jej towarzystwa. Tyl domu Bellicostiego byl oddalony o dobre sto metrow. Nawet w polmroku Elliot potrafil dostrzec rzad sopli zwisajacych z dachu nad dluga tylna weranda. Wokol domu roslo kilka wiecznie zielonych krzewow, ale zaden nie byl dostatecznie duzy, zeby ukryc doroslego czlowieka. W tylnych, ciemnych oknach mogl stac kazdy, kto chcial pilnowac domu i pozostac niewidoczny. Elliot wytezyl wzrok, wypatrujac, czy cos sie nie porusza za szybami, ale nie widzial nic podejrzanego. Istnialy male szanse, zeby w tak krotkim czasie zdolano zastawic pulapke. Jesli rzeczywiscie czekali na nich zabojcy, to musieli spodziewac sie, ze ofiary zbliza sie bez obaw. W takim wypadku skupiliby uwage na froncie domu. Tak czy inaczej, nie mogl tu tkwic wiecznie, wahajac sie, co robic. Wyszedl spomiedzy oslaniajacych go galezi. Tina ruszyla za nim. Wiatr smagal ich niczym biczem. Porywal krysztalki lodu z ziemi i w wirujacych podmuchach ciskal nimi w ich poczerwieniale twarze. Elliot czul sie nagi, idac przez zasniezone, biale pole. Zalowal, ze nie maja jakichs jasniejszych ubran. Wystarczylo, zeby ktos w domu nawet przypadkiem wyjrzal przez okno, zeby od razu ich dostrzegl. Ich skrzypiace i trzeszczace na sniegu buty wydawaly mu sie nieznosnie glosne, choc w rzeczywistosci, nie robili prawie zadnego halasu. Byl zwyczajnie przeczulony. Dotarli do domu pogrzebowego bez zadnych przygod. Przez chwile stali w milczeniu, sciskajac sie za rece, zeby dodac sobie otuchy. Elliot wyjal z kieszeni kurtki pistolet i wzial go w prawa dlon. Lewa reka namacal dwa bezpieczniki i zwolnil je. Palce zesztywnialy mu z zimna i zastanawial sie, jak da rade uzyc broni, gdyby zaszla taka potrzeba. Obeszli rog domu i powoli zaczeli skradac sie do frontowego wejscia. Elliot przystanal przed pierwszym oknem, w ktorym swiecilo sie swiatlo. Dal Tinie znak reka, zeby schowala sie za nim i stala jak najblizej domu. Ostroznie wychylil sie i zajrzal przez waska szczeline w czesciowo przymknietych weneckich zaluzjach. Niemal krzyknal z przerazenia na widok tego, co zobaczyl w srodku. Trup. Nagi. Martwy mezczyzna siedzial w wannie pelnej czerwonej od krwi wody i patrzyl z przerazeniem na koszmar kryjacy sie za zaslona oddzielajaca dwa swiaty. Jedna reka opadla bezwladnie za wanne; na podlodze lezala brzytwa, jakby wypadla z martwych palcow. Elliot patrzyl w puste oczy bladego jak przescieradlo trupa i wiedzial, ze ma przed soba Luciana Bellicostiego. Byl takze pewien, ze przedsiebiorca pogrzebowy nie zabil sie sam. Sine wargi mezczyzny rozchylily sie w wiecznym wyrazie zdziwienia, jakby z calych sil staral sie zaprzeczyc posadzeniom o samobojstwo. W pierwszym odruchu Elliot chcial zlapac Tine za ramie i zaciagnac do samochodu. Wyczula jednak, ze zobaczyl cos waznego i nie poddalaby sie latwo, zanim nie dowie sie, co to takiego. Wysunela sie przed niego. Elliot trzymal ja za ramie, kiedy nachylala sie do okna i poczul, jak jej cialo sztywnieje na widok trupa. Kiedy odwrocila sie przodem do Elliota, widac bylo, ze chce wyniesc sie stad jak najszybciej, bez pytan, klotni i ociagania. Oddalili sie zaledwie kilka krokow od okna, kiedy Elliot dostrzegl poruszenie na sniegu, zaledwie piec, szesc metrow od nich. Nie bylo to mgliste, bezcielesne wzbicie sie poruszonych wiatrem platkow sniegu, ale nienaturalne i celowe podniesienie sie calej snieznej zaspy. Instynktownie wycelowal bron i oddal szybkie cztery strzaly. Tlumik byl tak skuteczny, ze suchy szelest wiatru skutecznie je zagluszyl. Nachylajac sie nisko, Elliot podbiegl do miejsca, w ktorym poruszyl sie snieg. Znalazl mezczyzne ubranego w bialy, ocieplany kombinezon narciarski. Mezczyzna musial lezec na sniegu, obserwujac ich i czekajac. Teraz na jego piersiach widniala rana postrzalowa. Brakowalo tez kawalka szyi. Nawet w slabym i zludnym swietle odbijajacym sie od sniegu Elliot widzial, ze oczy przeciwnika mialy ten sam martwy wyraz co wzrok Bellicostiego. Co najmniej jeden zabojca czail sie w domu przedsiebiorcy pogrzebowego. Pewnie jest ich tam wiecej. Na dworze tez czekal na nich jeden. Ilu jeszcze? Gdzie? Elliot szybko rozejrzal sie wokolo, wytezajac wzrok, czul, jak wali mu serce. Mial uczucie, ze zaraz caly trawnik, pokryty bialym calunem, zacznie sie unosic dwojkami, piatkami, dziesiatkami wrogow. Wszedzie panowal spokoj. Przez chwile czul, jak sztywnieje sparalizowany i oszolomiony wlasna zdolnoscia do tak gwaltownej i szybkiej reakcji. Czul, ze budzi sie w nim zwierzeca satysfakcja, ciepla i niezupelnie mile widziana, gdyz chcial postrzegac siebie jako cywilizowanego czlowieka. Jednoczesnie naszly go mdlosci. Jego gardlo scisnelo sie, a w ustach poczul kwasny, metaliczny smak. Odwrocil sie od czlowieka, ktorego zastrzelil. Tina byla blada niczym duch stojacy na sniegu. -Wiedza, ze jestesmy w Reno - wyszeptala. - Byli pewni, ze tu przyjdziemy. -Ale spodziewali sie nas od frontu. - Wzial ja za ramie. - Wynosmy sie stad. Szybko pobiegli ta sama droga, ktora przyszli, oddalajac sie od domu pogrzebowego. Przy kazdym kroku Elliot spodziewal sie, ze uslyszy strzaly, alarmujace okrzyki i odglosy scigajacych ich ludzi. Pomogl Tinie wspiac sie na murek cmentarny. Kiedy sam go przeskakiwal, byl pewien, ze ktos go zlapal za tyl kurtki. Szarpnal sie w panice i uwolnil. Po drugiej stronie obejrzal sie, ale nie zobaczyl nikogo za murem. Najwidoczniej ludzie czekajacy w domu pogrzebowym nie zorientowali sie, ze jeden z nich zostal wyeliminowany. Nadal czekali cierpliwie, az zdobycz sama wpadnie im w rece. Elliot i Tina puscili sie biegiem pomiedzy nagrobkami, wzbijajac w powietrze tumany sniegu. Za nimi ciagnely sie dwa obloczki pary z ich przyspieszonych oddechow, niczym dwa cmentarne duchy. Kiedy byli w polowie cmentarza i Elliot byl pewien, ze nikt ich nie sciga, zatrzymal sie, oparl o wysoki pomnik i sprobowal wyrownac oddech, zeby nie lykac haustow bolesnie lodowatego powietrza. Obraz rozerwanego przez kule gardla ofiary stanal mu przed oczami i obezwladnila go fala mdlosci. Tina polozyla mu reke na ramieniu. -Dobrze sie czujesz? -Zabilem go. -Gdybys go nie zabil, to on pozabijalby nas. -Wiem. Ale... jest mi niedobrze. -Myslalam, ze... jak byles w wojsku... -Tak - powiedzial cicho. - Zabijalem juz kiedys. Ale, jak sama zauwazylas, to bylo w wojsku. To nie to samo. Tamto to byla walka, to zas morderstwo. - Potrzasnal glowa, jakby chcial otrzezwiec. - Nic mi nie bedzie. - Schowal pistolet do kieszeni kurtki. - To tylko szok. Przytulili sie do siebie. -Skoro wiedzieli, ze lecimy do Reno, to czemu nie sledzili nas od lotniska? - spytala Tina. - Wtedy wiedzieliby, ze nie probujemy wejsc do domu Bellicostiego przez drzwi frontowe. -Moze bali sie, ze wypatrze ogon i bede mial sie na bacznosci. Poza tym domyslili sie, dokad jedziemy, nie uwazali wiec za niezbedne pilnowanie nas. -Wracajmy do wozu. Przemarzlam do szpiku kosci. -Ja tez. Lepiej wyniesc sie z tej okolicy, zanim znajda swojego czlowieka w sniegu. Wrocili po wlasnych sladach przez cmentarz i wyszli na cicha willowa uliczke, gdzie wynajety Chevrolet stal zaparkowany w mdlym swietle lampy ulicznej. Kiedy Elliot otwieral drzwi, dostrzegl katem oka jakis ruch. Podniosl glowe, wiedzac juz, co zobaczy. Bialy ford sedan wlasnie wyjezdzal zza rogu i poruszal sie bardzo wolno. Podjechal do kraweznika i ostro zahamowal. Otworzyly sie drzwi i ze srodka wyskoczylo dwoch wysokich i ubranych na ciemno mezczyzn. Elliot nie mial watpliwosci, kim oni sa. Wskoczyl do auta, zatrzasnal drzwi i w pospiechu wlozyl kluczyk do stacyjki. -Wiec jednak bylismy sledzeni! - zawolala Tina. -Aha. - Odpalil samochod i wrzucil bieg. - Transponder. Dopiero teraz go namierzyli. Nie slyszal wystrzalu, ale kula rozbila boczne okno za jego glowa i wbila sie w tyl siedzenia, zasypujac wnetrze okruchami szkla. -Schyl glowe! - wrzasnal Elliot. Obejrzal sie za siebie. Mezczyzni biegli w ich strone, potykajac sie na sliskiej nawierzchni. Elliot wcisnal pedal gazu. Chevy zjechal na jezdnie z piskiem opon. Dwa pociski rykoszetowaly od auta, odlatujac w mrok z charakterystycznym swistem. Elliot pochylil sie nisko nad kierownica, spodziewajac sie w kazdej chwili kuli przez tylne okno. Zblizajac sie do zakretu, zignorowal znak stopu i skrecil ostro w lewo, raz tylko dotykajac hamulca i ostro testujac zawieszenie chevroleta. Tina podniosla glowe, spojrzala na pusta ulice za nimi, nastepnie na Elliota. -Co to takiego transponder? Chcesz powiedziec, ze zalozyli nam pluskwe? Czyli musimy opuscic ten woz, racja? -Dopiero wtedy, kiedy bedziemy pewni, ze zgubilismy poscig - odparl Elliot. - Jesli teraz wysiadziemy, to szybko nas dopadna. Nie mozemy uciekac na piechote. -Wiec co robimy? Dojechali do kolejnego skrzyzowania i Elliot ostro skrecil w prawo. -Jak mine nastepne skrzyzowanie, zatrzymam sie i wyskocze. Badz gotowa przeskoczyc na moje siedzenie i przejac kierownice. -Dokad chcesz isc? -Schowam sie w krzaki i poczekam, az wyjada zza zakretu. Jedz dalej prosto, ale nie za szybko. Musza zobaczyc, ze bierzesz kolejny zakret. Beda patrzec na woz i nie zauwaza mnie. -Nie powinnismy sie rozdzielac. -To jedyne wyjscie. -A jesli cie zlapia? -Nie zlapia. -Bede sama. -Nie dorwa mnie. Ale musisz szybko dzialac. Jesli zatrzymamy sie na dluzej niz sekunde, to zobacza to na monitorze i nabiora podejrzen. Wzial kolejny zakret i zatrzymal sie na srodku ulicy. -Elliot, nie! -Nie ma czasu! - Otworzyl drzwi i wyskoczyl. - Szybko! Zatrzasnal drzwi i pobiegl do krzewow ogradzajacych trawnik przed niskim domem w stylu rancza. Kucajac za jednym z krzakow i starajac sie schowac w cieniu, tuz za kregiem mroznego swiatla rzucanego przez pobliska latarnie uliczna, wyciagnal z kieszeni pistolet z tlumikiem. Tina jechala dalej ulica. Kiedy tylko ucichl odglos silnika chevroleta, dobiegl go odglos drugiego samochodu, ktory szybko sie zblizal. Pare sekund pozniej bialy sedan wpadl na skrzyzowanie. Elliot wstal i trzymajac bron w wyciagnietych rekach, oddal trzy szybkie strzaly. Dwie pierwsze kule trafily w metal, ale trzecia przebila przednia opone. Ford wzial zakret zbyt szybko. Poderwany wybuchajaca opona woz stracil zupelnie rownowage. Zarzucilo nim ostro, obrocilo i nastepnie przelecial przez kraweznik, przebil sie przez krzew, rozbijajac plastikowa fontanne dla ptakow i ladujac na srodku osniezonego trawnika. Elliot puscil sie pedem do chevroleta, ktory Tina zatrzymala sto metrow dalej. Wydawalo mu sie, ze biegnie sto kilometrow. W nocnej ciszy odglos jego krokow byl rownie glosny jak walenie w perkusje. W koncu dopadl samochodu. Tina otworzyla drzwi i Elliot wskoczyl do srodka, zatrzaskujac je za soba. -Jedz! Jedz! Wdepnela pedal gazu w podloge i samochod zadygotal, a nastepnie wyrwal do przodu jak szalony. Kiedy przejechali dwie przecznice, Elliot zawolal: -Skrec w prawo na nastepnym skrzyzowaniu. Dwa zakrety i trzy przecznice dalej powiedzial: -Zwolnij i zjedz na chodnik. Musze znalezc pluskwe, ktora nam podlozyli. -Przeciez nie moga nas scigac - zdziwila sie Tina. -Wciaz maja odbiornik. Beda obserwowac, dokad jedziemy i nakieruja na nas inny woz. Nie chce, zeby wiedzieli, gdzie jestesmy. Zatrzymala samochod i Elliot wyskoczyl na droge. Obmacal uwaznie wewnetrzna strone blotnikow i nadkoli, gdzie latwo i szybko mozna bylo przyczepic maly nadajnik. Nic. Przedni zderzak tez byl czysty. W koncu znalazl elektroniczna pluskwe wielkosci paczki papierosow przyczepiona magnesami do tylnego zderzaka. Zdjal ja, rozdeptal z calych i cisnal jak najdalej. Potem siedzieli przez dluzsza chwile w milczeniu przy zamknietych drzwiach, wlaczonym silniku i ogrzewaniu ustawionym na pelna moc. Oboje trzesli sie w srodku, mimo ze z wywietrznikow plynelo gorace powietrze. W koncu Tina pierwsza sie odezwala. -Dobry Boze, ale szybko dzialaja! -Wciaz wyprzedzamy ich o krok - powiedzial Elliot. -O pol kroku. -Pewnie masz racje - przyznal. -Bellicosti mial nam przekazac informacje, ktore zainteresowalyby jakiegos dziennikarza ta sprawa. -Juz nie przekaze. -Wiec skad je zdobedziemy? -Jakos zdobedziemy - odpowiedzial wymijajaco. -Jak zbierzemy dowody? -Cos wymyslimy. -Do kogo mamy sie teraz zwrocic? -Tina, sprawa nie jest beznadziejna. -Nie mowilam, ze jest. Ale co teraz zrobimy? -Nie wymyslimy tego dzis wieczorem - odparl zmeczonym glosem. - Nie w tym stanie. Jestesmy wykonczeni i trzymamy sie tylko dzieki desperacji. To niebezpieczne. Najlepsza decyzja bedzie niepodejmowanie teraz zadnych decyzji. Musimy gdzies sie przyczaic i odpoczac. Rano, jak bedziemy mieli przytomniejsze umysly, odpowiedzi przyjda same. -Sadzisz, ze dasz rade zasnac? -Kurcze, jasne. Ten dzien dal mi niezle w kosc. -Tylko gdzie bedziemy bezpieczni? -Sprobujemy ukryc sie pod latarnia - powiedzial Elliot. - Zamiast uciekac i szukac schowanego na uboczu motelu, pojdziemy do najlepszego hotelu w miescie. -Do Harrah? -Wlasnie. Nie spodziewaja sie, ze jestesmy tak bezczelni. Beda szukali nas wszedzie, tylko nie tam. -Troche ryzykowne. -Masz jakis lepszy pomysl? -Nie. -Wszystko jest ryzykowne. -Dobra. Zrobmy tak. Tina pojechala do centrum miasta. Zostawili chevroleta na publicznym parkingu, cztery przecznice od hotelu. -Szkoda, ze musimy zostawic samochod - powiedziala Tina, kiedy zabierali ich jedyna walizke z bagaznika. -Beda go szukali. Poszli do hotelu Harrah wietrznymi, zalanymi swiatlami neonow ulicami. Nawet o drugiej nad ranem z mijanych wejsc do kasyn dochodzila glosna muzyka, smiechy i odglosy jednorekich bandytow, ktore zlewaly sie w jedna calosc i przypominaly pijacka czkawke. Chociaz Reno nie zylo cala dobe z taka energia jak Las Vegas i chociaz wiekszosc turystow poszla spac, kasyno w Harrah wciaz tetnilo zyciem. Jakis mlody marynarz mial najwyrazniej dobra passe przy stole z koscmi i podekscytowany tlum gapiow zagrzewal go glosno do wyrzucenia osemki, zeby zebral punkt. W swiateczny weekend hotel byl oficjalnie wypelniony do ostatniego miejsca, jednak Elliot wiedzial dobrze, ze zawsze sa wolne pokoje. Na polecenie kierownika kasyna kazdy hotel mial ich kilka na wypadek, gdyby pojawil sie niespodzianie jeden ze stalych gosci - takich, ktorzy zostawiaja spore sumy w kasynie - i zamiast rezerwacji pokazal gruby zwitek banknotow. Co wiecej, zawsze jakies rezerwacje byly odwolywane w ostatniej chwili, zdarzali sie tez goscie, ktorzy nie pojawiali sie bez uprzedzenia. Kilka zlozonych dwudziestek, ktore Elliot dyskretnie wsunal w dlon nocnego kierownika recepcji, musialo pomoc w znalezieniu przypadkowo wolnego pokoju. Kiedy Elliot zostal poinformowany, ze moga zostac dwie noce, wpisal sie w karcie rejestracyjnej jako "Hank Thomas", co bylo lekko zmienionym nazwiskiem jego ulubionego aktora; i do tego podal falszywy adres w Seattle. Recepcjonista poprosil o dowod lub karte kredytowa i Elliot opowiedzial mu smutna historie o tym, jak zostal okradziony na lotnisku ze wszystkiego. Poniewaz nie mozna bylo zweryfikowac jego danych, poproszono go o zaplacenie za obie noce z gory. Elliot wyjal gruby zwitek banknotow z kieszeni, a nie z portfela, ktory zostal mu przeciez skradziony. Dostali przestronny, ladnie udekorowany pokoj na dziewiatym pietrze. Kiedy bagazowy zostawil ich samych, Elliot zamknal drzwi na zamek, zalozyl lancuch i ustawil solidnie wygladajace krzeslo tak, zeby jego oparcie blokowalo klamke. -Zupelnie jak w wiezieniu - zauwazyla Tina. -Tyle ze to my jestesmy zamknieci, a mordercy biegaja wolni po ulicach. Szybko polozyli sie do lozka i lezeli przytuleni do siebie, choc zadne z nich nie mialo tej nocy ochoty na seks. Chcieli jedynie czuc swoja bliskosc, dotykac sie i przytulac, zeby utwierdzac sie wzajemnie w przekonaniu, ze sa bezpieczni, zeby poczuc, ze chronia sie wzajemnie. Byla to zwierzeca potrzeba bliskosci i towarzystwa, reakcja na smierc i zniszczenie, na ktore napatrzyli sie tego dnia. Po spotkaniu tylu ludzi nieszanujacych zycia chcieli znowu uwierzyc, ze sa czyms wiecej niz tylko marnym prochem. -Mialas racje - powiedzial nagle Elliot. -Z czym? -Chodzi mi o to, co powiedzialas o mnie w Vegas. -Przypomnij mi. -Powiedzialas, ze poscig mnie podnieca. -Czesc ciebie... gdzies gleboko w srodku. Tak, sadze, ze nie pomylilam sie. -Zgadza sie - przyznal. - Tez to teraz widze. Nie chcialem w to z poczatku wierzyc. -Czemu? To nie byl zarzut. -Wiem, ze nie. To dlatego, ze przez pietnascie lat laknalem normalnego zycia, takiego zupelnie przecietnego. Bylem przekonany, ze nie potrzebuje i nie chce juz podniet, ktore kierowaly mna w mlodosci. -Nie sadze, zebys ich potrzebowal czy za nimi tesknil - powiedziala Tina. - Ale teraz, kiedy po tylu latach znalazles sie w prawdziwym niebezpieczenstwie, jakas czastka ciebie reaguje na nie pozytywnie. Jak stary sportowiec, ktory po dlugiej przerwie ponownie wychodzi na boisko i sprawdza swoje sily, dumny, ze zdolnosci go nie opuscily. -To cos wiecej niz tylko to - zaoponowal Elliot. - Mysle... Gdzies w srodku poczulem chora podniete, kiedy zabilem tego faceta. -Nie badz dla siebie taki krytyczny. -Nie jestem. Mysle, ze ta podnieta wcale nie byla taka ukryta. -Powinienes byc zadowolony, ze pozbyles sie tego drania - powiedziala cicho Tina, sciskajac jego dlon. -Tak sadzisz? -Posluchaj, gdybym mogla dorwac ludzi probujacych powstrzymac nas przed dotarciem do Danny'ego, to pozabijalabym ich bez najmniejszych wyrzutow sumienia. Pewnie nawet sprawiloby mi to przyjemnosc. Czuje sie jak lwica, ktorej zabrano male. Mozliwe, ze pozabijanie ich wszystkich to najbardziej naturalna rzecz, jaka moglabym zrobic. -Wiec w kazdym z nas siedzi ukryta bestia. Czy tak? -Nie ja jedna odziedziczylam gwaltowna nature po przodkach. -Ale czy to nas rozgrzesza? -A co tu rozgrzeszac? - spytala. - Bog nas takimi stworzyl. Tak nas zaprojektowano, wiec nad czym tu sie zastanawiac? -Moze. -Jesli czlowiek zabija dla samej przyjemnosci albo dla idealow, jak ci nawiedzeni rewolucjonisci, o ktorych sie tyle czyta, to to jest chore... nienormalne. To, co zrobiles, to zupelnie cos innego. Instynkt samozachowawczy jest najsilniejszym z instynktow, jakie otrzymalismy od Boga. Stworzono nas tak, zebysmy walczyli o przetrwanie, nawet jesli musimy kogos zabic w tym celu. Przez chwile lezeli w milczeniu. -Dziekuje - powiedzial w koncu Elliot. -Nic takiego nie zrobilam. -Wysluchalas mnie. 28 Kurt Hensen, prawa reka George'a Alexandra, drzemal przez wieksza czesc trudnego lotu z Las Vegas do Reno. Znajdowali sie w dziesiecioosobowym samolocie odrzutowym, ktory nalezal do Sieci. Maszyna bezlitosnie rzucaly wiatry, ktore wialy w wyznaczonym im korytarzu powietrznym. Hensen, poteznie zbudowany mezczyzna o blond wlosach i zoltych, kocich oczach, bal sie latania. Potrafil sie zmusic do wejscia na poklad dopiero po zazyciu lekow. Jak zawsze kilka minut po starcie juz smacznie spal.Drugi pasazer George Alexander uwazal, ze zarekwirowanie luksusowego odrzutowca bylo jego najwiekszym osiagnieciem w czasie trzyletniej sluzby, ktora pelnil jako szef oddzialu Sieci w Nevadzie. Chociaz spedzal wiecej niz polowe czasu za biurkiem, Alexander czesto musial skladac niespodziewane wizyty w Reno, Elko, a nawet w sasiednich stanach: Teksasie, Kalifornii, Arizonie, Nowym Meksyku, Utah. W pierwszym roku latal komercyjnymi liniami lub korzystal z uslug zaufanego prywatnego pilota, ktory mial licencje na dwusilnikowa maszyne wywalczona przez poprzednika Alexandra w budzecie Sieci. George uwazal jednak, ze to absurdalne i krotkowzroczne, zeby czlowiek na jego pozycji musial poruszac sie tak prymitywnymi srodkami komunikacji. Jego czas byl niezmiernie cenny dla calego kraju; jego praca wymagala podejmowania blyskawicznych decyzji na podstawie dowodow rozsianych po olbrzymim terenie. Po dlugim i wytrwalym lobbingu u dyrektora dostal w koncu maly odrzutowiec i natychmiast zatrudnil dwoch pelnoetatowych pilotow, bylych wojskowych. Czasami Siec bywala zbyt oszczedna. George Lincoln Stanhope Alexander, dziedzic fortuny Alexandrow z Pensylwanii i pokaznego majatku Delaware Stanhopes, nie mial absolutnie cierpliwosci do skner. Zgadzal sie z tym, ze nalezy sie liczyc z kazdym groszem, gdyz zdobycie kazdego dolara do budzetu Sieci bylo niezwykle trudne. Poniewaz istnienie Sieci musialo pozostawac w tajemnicy, organizacja dostawala pieniadze z funduszy przeznaczonych dla innych rzadowych agencji. Trzy miliardy dolarow, najwiekszy udzial w rocznym budzecie Sieci, pochodzily od Departamentu Zdrowia i Ubezpieczen Spolecznych. Siec miala gleboko ukrytego agenta o pseudonimie Jacklin w najwyzszych strukturach decydujacych o polityce departamentu. Zadanie Jacklina polegalo na wymyslaniu nowych programow ubezpieczeniowych, przekonywaniu sekretarza zdrowia i ubezpieczen spolecznych, ze programy te sa potrzebne, naklanianiu Kongresu do ich przyjecia, a w koncu tworzeniu przekonujacych przykrywek dla tych wszystkich fikcyjnych przedsiewziec. Kiedy federalne srodki zostawaly przyznane na te sztuczne operacje, pieniadze trafialy po cichu do kieszeni Sieci. Wyludzenie trzech miliardow od Departamentu Zdrowia bylo najmniej ryzykownym przedsiewzieciem, gdyz taki gigant nawet nie zauwazal znikniecia tak malych sum. Mniej zamozny Departament Obrony tez nie byl wolny od przekretow i dzieki niemu do kasy Sieci trafial kolejny miliard. Mniejsze sumy, w wysokosci od stu milionow do pol miliarda, wplywaly po cichu od Departamentu Energii, Edukacji i innych rzadowych agend. Finansowanie Sieci nie obywalo sie bez klopotow, ale nie ulegalo watpliwosci, ze Siec posiada odpowiednie srodki. Maly odrzutowiec dla szefa waznego biura w Nevadzie nie byl zadna ekstrawagancja i Alexander wierzyl, ze jego lepsze wyniki za ostatni rok przekonaly w koncu starego w Waszyngtonie, ze to dobrze wydane pieniadze. George byl dumny ze znaczenia swojego stanowiska, a zarazem sfrustrowany, ze malo kto jest swiadomy tego znaczenia. Czasami zazdroscil ojcu i wujom. Wiekszosc z nich sluzyla otwarcie krajowi na bardzo wyeksponowanych stanowiskach, gdzie wszyscy mogli podziwiac ich bezinteresowne poswiecenie dla dobra ojczyzny. Sekretarz obrony, sekretarz stanu, ambasador Francji... Takich ludzi podziwiano i szanowano. George nie zajmowal zadnego waznego stanowiska az do czasu, gdy skonczyl trzydziesci szesc lat. Przedtem wykonywal pozyteczne prace dla rzadu, choc w mniej znaczacym wymiarze. Te zadania dyplomatyczne i wywiadowcze nigdy nie byly obraza dla jego rodowego nazwiska, ale zawsze wiazaly sie z niewysokimi pozycjami w malo znaczacych ambasadach, takich jak Ekwador czy Tonga. Za cos takiego "New Yorker" nawet nie zamierzal sie zajaknac o jego istnieniu. Szesc lat temu powstala Siec i prezydent powierzyl Geor-ge'owi zadanie stworzenia godnego zaufania biura poludniowoamerykanskiego nowej agencji wywiadowczej. Byla to odpowiedzialna, pelna wyzwan i bardzo ekscytujaca praca. George osobiscie odpowiadal za dziesiatki milionow dolarow i posrednio za setki agentow w kilkunastu krajach. Po trzech latach prezydent oznajmil, ze jest zachwycony osiagnieciami w Ameryce Poludniowej, i poprosil, zeby Alexander poprowadzil krajowe biuro w Nevadzie, ktore bylo wyjatkowo zle zarzadzane. Stanowisko to wprowadzalo go do kregu kilku najwazniejszych ludzi w Sieci. Prezydent zrobil mu wyrazne nadzieje na to, ze kiedys zostanie szefem calej zachodniej czesci Sieci, a nastepnie awansuje na najwyzsze stanowisko, jesli tylko zdola postawic na nogi kulejace biuro w Nevadzie i poprowadzic je rownie skutecznie jak operacje w Ameryce Poludniowej. Kiedys zajmie fotel dyrektora w Waszyngtonie i bedzie kierowal wszystkimi krajowymi i zagranicznymi operacjami wywiadowczymi. Z takim tytulem stalby sie jednym z najpotezniejszych ludzi w Stanach Zjednoczonych i posiadlby wieksza wladze niz zwykly sekretarz stanu czy sekretarz obrony. Nie mogl jednak nikomu powiedziec o swoich osiagnieciach ani liczyc na publiczne honory i podziekowania, ktore tak laskawie splywaly na innych czlonkow jego rodziny. Siec jest tajna organizacja i musi pozostac w ukryciu, jesli ma posiadac jakas wartosc. Polowa pracujaca dla Sieci ludzi nie zdawala sobie sprawy z jej istnienia; niektorzy mysleli, ze zatrudnia ich FBI, inni byli przekonani, ze pracuja dla CIA, a jeszcze inni wierzyli, ze oplaca ich jakis wydzial Departamentu Skarbu, na przyklad tajne sluzby. W ten sposob zaden z nich nie mogl zagrozic Sieci. Tylko szefowie biur, ich najblizsi wspolpracownicy, szefowie oddzialow w wiekszych miastach i dzialajacy w terenie starsi oficerowie, ktorzy wykazali sie lojalnoscia - tylko ci ludzie znali prawdziwa nature pracodawcy i jego cele. Gdyby media wyweszyly istnienie Sieci, wszystko zostaloby stracone. Siedzac w przycmionym swietle w kabinie ulubionej zabawki i patrzac na przemykajace pod nimi chmury, Alexander zastanawial sie, co jego ojciec i wujowie powiedzieliby, gdyby sie dowiedzieli, ze jego sluzba dla kraju wymagala wydawania wyrokow smierci. Dla delikatnych zmyslow patrycjuszowskich mieszkancow Wschodniego Wybrzeza bardziej szokujaca bylaby pewnie wiadomosc, ze w Ameryce Poludniowej trzy razy znalazl sie w sytuacji, kiedy sam musial pociagnac za spust. Zabojstwa te sprawily mu tak duza frajde, dostarczyly mu tak glebokiej podniety, ze pozniej z wlasnej woli podjal sie roli kata w kilku zadaniach. Co by pomysleli sobie Alexandrowie, slawni politycy, wiedzac, ze zabrudzil sobie rece krwia? Sadzil, ze rodzina potrafilaby zrozumiec, ze jego praca czasami wymagala wydania wyrokow smierci. Alexandrowie byli idealistami, kiedy mowili o tym, jak sprawy powinny wygladac, ale byli takze twardo chodzacymi po ziemi pragmatykami. Zdawali sobie sprawe, ze swiat bezpieczenstwa wewnetrznego i miedzynarodowego wywiadu to nie piaskownica. George chcial wierzyc, ze w glebi duszy wybaczyliby mu nawet wlasnoreczne zabojstwa. Przeciez nigdy nie zabijal zwyklych obywateli czy wartosciowych ludzi. Jego cele stanowili inni szpiedzy, zdrajcy; kilku z nich na pewno bylo tez mordercami. Zwykle smieci. Sprzatal tylko smieci. Nie byla to mila robota, ale tez niepozbawiona pewnej czci i heroizmu. Przynajmniej George tak to postrzegal: myslal o sobie jako o bohaterze. Tak, byl pewien, ze ojciec i wujowie daliby mu swoje blogoslawienstwo, gdyby tylko mogl im powiedziec. Odrzutowiec trafil na wyjatkowo silne turbulencje. Podrzucilo ich, zakolysalo i porzadnie wytrzeslo. Kurt Hensen zachrapal przez sen, ale sie nie obudzil. Kiedy samolot sie uspokoil, Alexander wyjrzal przez okno na mlecznobiale, oswietlone swiatlem ksiezyca chmury o miekkich, kobiecych ksztaltach i pomyslal o Christinie Evans. Calkiem ladna. Jej teczka lezala na siedzeniu obok niego. Wzial ja do reki, otworzyl i przyjrzal sie zdjeciu. Naprawde ladna. Postanowil, ze kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, sam ja zabije. Ta mysl wywolala u niego erekcje. Lubil zabijac. Przed soba nie musial udawac bez wzgledu na to, jaka maske zakladal przed swiatem. Cale zycie, z powodow, ktorych do konca nie potrafil pojac, fascynowala go smierc. Byl zaintrygowany jej forma, natura, mozliwosciami. Z pasja studiowal jej znaczenie. Uwazal siebie za poslanca smierci, namaszczonego przez Boga kata. Zabojstwo podniecalo go bez porownania bardziej niz seks. Jego zamilowanie do przemocy nie moglo byc dlugo tolerowane w starej FBI - mozliwe, ze nawet i w nowej FBI, calkowicie podporzadkowanej polityce, nie byloby do zaakceptowania - czy w innych mianowanych przez Kongres agencjach policyjnych. Jednak w tej nikomu nieznanej organizacji, w tym tajemnym i bezpiecznym miejscu, Alexander rozkwital. Zamknal oczy i pomyslal o Christinie Evans. 29 We snie Tiny Danny znajdowal sie na koncu dlugiego tunelu. Byl skuty lancuchami, siedzial na srodku malej, dobrze oswietlonej jaskini, ale prowadzacy do niej korytarz byl pelen cieni, w ktorych krylo sie niebezpieczenstwo. Danny wzywal ja raz za razem, blagajac, zeby uratowala go, zanim strop zawali sie i pogrzebie go zywcem. Tina ruszyla wzdluz tunelu, zdecydowana wydostac go stamtad, gdy cos wysunelo sie z waskiej szczeliny w scianie, probujac ja zlapac. Katem oka dostrzegla miekkie, podobne do ognia swiatlo palace sie za szczelina i tajemnicza postac, ktorej kontury odcinaly sie od czerwonej zaslony. Odwrocila sie i zobaczyla wyszczerzona w usmiechu twarz Smierci, ktora patrzyla na nia z czelusci piekla. Purpurowe oczy. Pomarszczone cialo, Lancuszek robakow na policzku. Krzyknela z przerazenia. Zorientowala sie jednak, ze Smierc nie moze jej dosiegnac. Szczelina w scianie nie byla dostatecznie szeroka, zeby Smierc mogla sie przez nia przecisnac do tunelu; wsunela tylko jedna reke, ktorejdlugie, kosciste palce nie siegaly odpowiednio daleko. Danny znowu zaczal ja wolac i Tina ruszyla w jego strone mrocznym korytarzem. Jeszcze kilka razy mijala skalne rozpadliny, z ktorych gapila sie na nia Smierc, klnac i wrzeszczac z wscieklosci, ale zadna szczelina nie byla dostatecznie szeroka, zeby dalo sie przez nia przecisnac do tunelu. Tina dotarla do Danny'ego i kiedy go dotknela, lancuchy w cudowny sposob znikly, opadajac z jego nog i ramion. -Tak sie balam - powiedziala Tina. -Zmniejszylem otwory w scianie, zeby nie mogla cie zlapac i skrzywdzic - odpowiedzial jej Danny. O osmej trzydziesci w piatek rano Tina obudzila sie usmiechnieta i podekscytowana. Potrzasala Elliota za ramie, az sie obudzil. Usiadl na lozku, mrugajac powiekami. -Co sie stalo? -Danny zeslal mi sen. -Jak widze, nie byl to koszmar - stwierdzil Elliot, patrzac na jej szeroki usmiech. -Ani troche. Danny chce, zebysmy po niego przyszli. Chce, zebysmy po prostu weszli do miejsca, w ktorym go przetrzymuja i zabrali go stamtad. -Zabija nas, zanim sie do niego zdolamy zblizyc. Nie mozemy szarzowac na wariata. Musimy wykorzystac media i sady do jego uwolnienia. -Wlasnie, ze nie. -We dwoje nie damy rady organizacji stojacej za Kennebeckiem plus ochronie wojskowego laboratorium badawczego. -Danny nam to umozliwi - powiedziala z przekonaniem. -Posluzy sie swoja moca, zeby nas tam bezpiecznie wprowadzic. -Przeciez to nierealne! -A mowiles, ze wierzysz. -Wierze - zapewnil Elliot, ziewajac i przeciagajac sie. - Wierze ci. Tyle ze... Jak on nam moze pomoc? W jaki sposob zapewni nam bezpieczenstwo? -Nie mam pojecia. Ale to wlasnie przekazal mi we snie. Jestem tego absolutnie pewna. Opowiedziala mu sen ze szczegolami i Elliot przyznal, ze jej tlumaczenie nie jest naciagane. -Nawet jesli Danny zdola nas tam jakos wprowadzic - powiedzial Elliot - to i tak nie wiemy, gdzie go trzymaja. Ten tajny obiekt moze byc gdziekolwiek. Moze wcale nie istnieje. A moze istnieje, ale nie trzymaja go tam, tylko gdzie indziej. -Istnieje i tam wlasnie jest - odparla Tina, starajac sie wyrazic wieksza pewnosc siebie, niz faktycznie czula. Byla o krok od syna. Niemal czula go w swoich ramionach i nie zamierzala dac sobie wmowic, ze Danny jest poza jej zasiegiem. -Dobra - powiedzial Elliot, przecierajac zaspane oczy. - Zalozmy, ze tajna baza istnieje. Niewiele nam to daje. Moze byc gdziekolwiek w tych gorach. -Wcale nie - sprzeciwila sie. - Musi byc kilka kilometrow od miejsca, do ktorego Jaborski zabral harcerzy. -No tak, chyba masz racje. Jednak w dalszym ciagu to cholernie wielki obszar. Nie mamy szans na dokladne go przeszukanie. Pewnosc siebie Tiny byla niezachwiana. -Danny nam ja wskaze. -Danny powie ci, gdzie to jest? -Mysle, ze sprobuje. Tak to wyczulam we snie. -A jak to zrobi? -Nie wiem. Ale mam uczucie, ze jesli tylko znajdziemy sposob, zeby... no, zeby jakos zebrac jego energie i skupic ja... -O czym ty mowisz? Patrzyla na pomiete przescieradla, jakby szukala natchnienia w zalamaniach materialu. Przypominala cyganska wrozke, ktora czyta przyszlosc z fusow kawy. -Mapy! - zawolala nagle. -Co? -Musza wydawac mapy takich gorzystych terenow, prawda? Korzystaja z nich turysci. Nie takie jak plan miasta, ale takie, ktore pokazuja uksztaltowanie terenu: wzgorza, doliny, koryta rzek i strumieni, sciezki, dawne szlaki i tym podobne. Przypuszczam, ze Jaborski musial miec takie mapy. Nawet wiem na pewno. Widzialam je na spotkaniu z rodzicami, kiedy tlumaczyl nam, jak bezpieczna bedzie ta wyprawa. -Mysle, ze mapy najblizszych okolic gor Sierra znajdziemy w kazdym sklepie sportowym w Reno. -Moze jak rozlozymy te mapy... moze Danny znajdzie sposob wskazania nam, gdzie sie znajduje. -Ale jak? -Nie jestem jeszcze pewna. - Zrzucila przescieradlo i wstala z lozka. - Chodzmy najpierw po mapy, a o reszte bedziemy martwic sie pozniej. No rusz sie. Wez prysznic i ubierz sie. Sklepy otwieraja za jakas godzine. * * * Z powodu wpadki u Bellicostiego George Alexander polozyl sie spac dopiero o piatej trzydziesci w piatek rano. Wsciekly na podwladnych za to, ze pozwolili Strykerowi i tej kobiecie wymknac sie z zasadzki, mial klopoty z zasnieciem. Dopiero okolo siodmej zapadl w drzemke.O dziesiatej obudzil go telefon. Szef dzwonil z Waszyngtonu. Poslugiwali sie elektronicznym urzadzeniem szyfrujacym, ktore pozwalalo na swobodna rozmowe. Stary nie ukrywal wscieklosci. Kiedy Alexander sluchal oskarzen i zadan dyrektora, uswiadomil sobie, ze jego pozycja w Sieci jest zagrozona. Jesli nie uda mu sie powstrzymac Strykera i Evans, jego marzenie o najwyzszym stolku nigdy sie nie spelni. Jak tylko dyrektor sie rozlaczyl, Alexander zadzwonil do swoich podwladnych. Nie byl w nastroju, zeby uslyszec, ze Elliot Stryker i Christina Evans do tej pory nie zostali namierzeni. Jednak to wlasnie mu przekazano. Alexander rozkazal wszystkim rzucic inne zajecia i wziac sie do poscigu. -Macie ich dorwac przed koncem dnia - rozkazal. - Ten dran zabil jednego z naszych. Nie moze mu to ujsc na sucho. Macie go wyeliminowac i razem z nim te suke. Oboje maja byc martwi. 30 Kilka krokow od hotelu znajdowaly sie dwa sklepy z artykulami sportowymi i dwa sklepy z bronia. W pierwszym sklepie sportowym nie mieli map, a w drugim, ktory zazwyczaj mial je na stanie, wlasnie wyprzedali ostatnie egzemplarze. Elliot i Tina znalezli to, czego szukali w sklepie z bronia: zestaw dwunastu map gor Sierra przeznaczony dla pieszych turystow i mysliwych. Zestaw w skorzanej oprawie kosztowal sto dolarow.W pokoju hotelowym rozlozyli jedna z map na lozku. -Co dalej? - spytal Elliot. Tina przez chwile sie zastanawiala. Podeszla do biurka, otworzyla srodkowa szuflade i wyjela papeterie hotelowa. W teczce znajdowal sie tani dlugopis z logo hotelu. Wziela dlugopis, wrocila do lozka i usiadla przed mapa. -Ludzie, ktorzy wierza w okultyzm, posluguja sie czyms, co nazywa sie "automatycznym pisaniem" - powiedziala Tina. - Slyszales o tym? -Jasne. Pisanie przez duchy. Duch niby prowadzi reke, ktora zapisuje przeslanie z zaswiatow. Zawsze uwazalem, ze to najbardziej naiwna sztuczka. -Sztuczka czy nie, ale sprobuje to zrobic. Nie potrzebuje do tego zadnego ducha. Mam nadzieje, ze Danny poprowadzi moja reke. -A nie musisz byc w transie jak te media na scenie? -Sprobuje sie kompletnie zrelaksowac, tak, zeby byc otwarta na wszystko i gotowa. Bede trzymala dlugopis na mapie i moze Danny pomoze mi narysowac droge. Elliot przysunal krzeslo do lozka i usiadl na nim. -Nie wierze ani odrobine, ze cos z tego wyjdzie. Totalne szalenstwo. Ale dam ci szanse i bede siedzial jak mysz pod miotla. Tina patrzyla na mape, starajac sie nie myslec o niczym i skupiajac sie na plamach kolorow, za pomoca ktorych kartografowie oznaczali rozne uksztaltowanie terenu. Pozwolila, zeby jej wzrok swobodnie bladzil po mapie. Minela minuta. Dwie. Trzy. Sprobowala zamknac oczy. Kolejna minuta. Dwie. Nic. Odwrocila mape i sprobowala ponownie z drugiej strony. Nic. -Daj mi nastepna mape - poprosila. Elliot wyjal plachte z teczki i podal ja Tinie. Zlozyl starannie pierwsza mape, kiedy Tina rozkladala druga. Pol godziny i piec map pozniej reka Tina, przesunela sie po papierze, jakby ktos ja uderzyl w lokiec. Poczula dziwne ciazenie, ktore zdawalo sie pochodzic z wnetrza jej reki i ze zdziwienia zesztywniala. Natychmiast tajemnicza sila zniknela. -Co to bylo? - spytal Elliot. -Danny. Chcial mna pokierowac. -Jestes pewna? -Absolutnie. Zaskoczyl mnie jednak i boje sie, ze moj opor jakos go odegnal. Przynajmniej wiemy, ze jestesmy na wlasciwej mapie. Sprobuje jeszcze raz. Przylozyla dlugopis do rogu mapy i przestala koncentrowac wzrok na czymkolwiek, pozwalajac mu swobodnie bladzic. Temperatura w pokoju zaczela spadac. Starala sie nie myslec o chlodzie. Sprobowala odsunac od siebie wszystkie mysli. Prawa reka, w ktorej trzymala dlugopis, stawala sie zimniejsza niz reszta ciala. Poczula to samo nieprzyjemne ciazenie, jakby wewnatrz reki cos ja ciagnelo. Palce az zdretwialy jej z zimna. Nagle jej dlon poleciala do przodu przez cala mape, z powrotem, zaczela krazyc w kolko; dlugopis zostawial bezsensowne slady na papierze. Po minucie poczula, ze dziwna sila opuszcza jej dlon. -Nic z tego - westchnela. Mapa wzbila sie nagle w powietrze, jakby ktos podrzucil ja z frustracji czy zlosci. Elliot poderwal sie z krzesla i sprobowal ja zlapac, ale znowu wzbila sie w powietrze. Poszybowala przez caly pokoj i wrocila. W koncu opadla u stop Elliota niczym martwy ptak. -Jezu - wyszeptal. - Nastepnym razem, jak przeczytam w gazecie o facecie, ktorego porwal latajacy spodek i przewiozl po calej galaktyce, nie bede sie smial. Jesli zobacze jeszcze jakies latajace przedmioty, to jestem gotow uwierzyc w absolutnie wszystko, niewazne jak szalone. Tina podniosla sie z lozka, masujac prawa dlon. -Chyba stawiam zbyt duzy opor. To takie dziwne uczucie, kiedy Danny przejmuje kontrole... Nie potrafie powstrzymac sie przed zesztywnieniem. Chyba miales racje, ze to musi byc w transie. -Tu ci akurat nic nie pomoge. Znam sie troche na gotowaniu, ale kiepski ze mnie hipnotyzer. Zamrugala powiekami. -Hipnoza! Jasne. To rozwiaze problem. -Moze i tak. Ale gdzie chcesz znalezc hipnotyzera? Nie przypominam sobie, zebysmy mijali jakis punkt uslugowy z hipnotyzerami. -Billy Sandstone - odpowiedziala. -Kto? -Hipnotyzer. Mieszka w Reno. Widzialam jego pokaz. Cos niezwyklego. Chcialam, zeby wystapil w NagiejMagii!, ale byl zwiazany kontraktem na wylacznosc z siecia hotelowa Reno-Tahoe. Jesli znajdziemy Billy'ego, to bedzie mogl mnie zahipnotyzowac. Moze wtedy rozluznie sie dostatecznie, zeby automatyczne pisanie zadzialalo. -Masz jego telefon? -Nie i pewnie nie ma go w ksiazce telefonicznej. Na szczescie znam numer jego agenta. Szybko go znajde. Pobiegla do telefonu. 31 Billy Sandstone zblizal sie do czterdziestki, byl niski i chudy jak dzokej. Jego haslo mogloby brzmiec "czystosc". Buty Billy'ego blyszczaly jak lustro. Kanty w spodniach byly ostre jak zyletka, a niebieska, sportowa koszula byla wykrochmalona i nienagannie uprasowana. Wlosy mial przystrzyzone jak model, a wasik tak dokladnie wyczesany, jakby ktos mu go namalowal na wardze.Takze pokoj goscinny Billy'ego lsnil czystoscia. Stol, krzesla, kredens i szafki az swiecily od politury. W krysztalowym wazonie stojacym na srodku stolu przyciagaly wzrok swiezo sciete roze, a w zalamaniach szkla odbijaly sie promienie sloneczne. Faldy zaslon w oknach zdawaly sie byc wymierzone linijka. Cala armia pedantow i czysciochow nie znalazlaby w tym pomieszczeniu nawet pylku kurzu. Elliot i Tina rozpostarli mape na stole i usiedli naprzeciwko siebie. -Christino, automatyczne pisanie to bajka - zaczal Billy. - Wiesz o tym? -Tak, Billy, wiem. -Wiec po co... -Mimo to chce, zebys mnie zahipnotyzowal. -Ale jestes uparta - stwierdzil Billy. - Zupelnie do ciebie niepodobne. -Wiem. -Sprobuj mi wyjasnic, po co ci to? Jesli wytlumaczysz mi, co chcesz osiagnac, to moze lepiej ci bede mogl pomoc. -Billy - powiedziala Tina - gdybym zaczela ci wyjasniac, to siedzielibysmy tu do wieczora. -Albo i dluzej - wtracil Elliot. -Nie mamy tyle czasu - dodala Tina. - Wiele od tego zalezy. Nawet nie wyobrazasz sobie jak wiele. Nie powiedzieli mu o Dannym. Sandstone nie mial zielonego pojecia, co robili w Reno ani czego szukali w gorach. -Billy, posluchaj - odezwal sie Elliot. - Pewnie zastanawiasz sie, czy nie jestem jakims pomylencem. Pewnie boisz sie, ze namieszalem Tinie w glowie. -Zapewniam cie, ze tak nie jest - wtracila Tina. -No wlasnie - powiedzial Elliot. - Miala juz ostro namieszane, zanim ja poznalem. Zart rozluznil troche Sandstone'a, jak Elliot na to liczyl. Nawiedzeni i psychopaci nie staraja sie nikogo rozsmieszac. -Billy, zapewniam cie, ze nie brakuje mi piatej klepki - ciagnal dalej Elliot. - To naprawde sprawa zycia i smierci. -Jest tak, jak on mowi - wlaczyla sie Tina. -Dobra - skapitulowal Billy. - Nie musicie mi mowic, o co chodzi. Rozumiem. Ale obiecajcie, ze kiedys mi to wytlumaczycie, jak nie bedziecie w takim pospiechu. -Jasne - zgodzila sie Tina. - Kiedys ci wszystko wyjasnie. Ale teraz wprowadz mnie w trans, prosze. -Zgoda - powiedzial Billy Sandstone. Na palcu mial zloty sygnet. Obrocil go tak, ze pierscien byl skierowany ku wnetrzu dloni. Podniosl reke i podsunal ja przed oczy Tiny. -Nie spuszczaj z oczu pierscienia i sluchaj tylko mojego glosu. -Poczekaj chwile - poprosila. Zdjela nasadke z czerwonego flamastra, ktory kupili w hotelowym kiosku, zanim zlapali taksowke do domu Sandstone'a. Elliot zaproponowal zmiane koloru, zeby mogli odroznic nowe slady od bezsensownych bazgrolow, ktore wczesniej zrobila Tina. Tina przylozyla koniec flamastra do mapy. -Dobra, Billy. Zaczynaj. Elliot nie mial pojecia, kiedy Tina ulegla hipnozie ani w jaki sposob zostalo to osiagniete. Widzial tylko, jak Sandstone powoli przesuwa dlonia przed oczami Tiny, w te i z powrotem, jednoczesnie mowiac cichym, miarowym tonem, czesto powtarzajac jej imie. Elliot czul, ze sam powoli zapada w trans. Zamrugal powiekami i sprobowal nie sluchac melodyjnego glosu Sand-stone'a, gdy uswiadomil sobie, ze zbyt latwo mu ulega. Tina patrzyla pustym wzrokiem gdzies przed siebie. Hipnotyzer opuscil wzrok i obrocil sygnet do prawidlowego polozenia na palcu. -Tina, jestes teraz w glebokim snie. -Tak. -Masz otwarte oczy, ale pograzylas sie w glebokim, glebokim snie. -Tak. -Pozostaniesz uspiona tak dlugo, az powiem ci, ze mozesz sie obudzic. Rozumiesz? -Tak. -Bedziesz zrelaksowana i otwarta. -Tak. -Nic cie nie wystraszy. -Nie. -Tak naprawde wcale w tym nie uczestniczysz. Jestes tylko sposobem na transmisje - jak telefon. -Telefon - powtorzyla grubym glosem. -Nic nie bedziesz robila, az poczujesz potrzebe uzycia dlugopisu, ktory masz w reku. -Dobrze. -Kiedy poczujesz te potrzebe, nie bedziesz sie jej opierac. Pozwolisz sie prowadzic. Rozumiesz? -Tak. -Nie bedziesz zwracac zadnej uwagi na to, co Elliot i ja bedziemy mowic miedzy soba. Odpowiesz na moje pytania, kiedy zwroce sie do ciebie. Rozumiesz? -Tak. -Teraz... otworz sie na tego, kto chce przez ciebie przemowic. Czekali w milczeniu. Minela minuta, potem nastepna. Billy Sandstone uwaznie obserwowal Tine, ale po chwili niecierpliwie poruszyl sie na krzesle. Spojrzal na Elliota. -Nie sadze, zeby te bajki o pisaniu przez duchy... Mapa zaszelescila, zwracajac na siebie uwage. Jej rogi zwijaly sie i rozwijaly, zwijaly i rozwijaly. Powietrze zrobilo sie zimne. Mapa przestala sie poruszac. Szelest ustal. Tina spuscila wzrok, a jej reka zaczela sie przesuwac. Nie poruszala sie i nie latala w niekontrolowany sposob jak ostatnio; przesuwala sie po mapie ostroznie i niepewnie, zostawiajac cienka czerwona linie tuszu niczym krwisty slad. Sandstone rozcieral dlonmi ramiona, poniewaz w pokoju zapanowal mroz. Marszczac brwi, spojrzal na wylot wentylatora i zaczal podnosic sie z krzesla. -Nie musisz sprawdzac klimatyzacji - rzucil Elliot. - Nie jest wlaczona, a cieple powietrze wciaz wpada do mieszkania. -Co? -Czasami takie zimno przychodzi wraz z... duchem - wyjasnil Elliot, postanawiajac sie trzymac okultystycznej terminologii, zeby nie komplikowac sytuacji opowiadaniem prawdziwej historii Danny'ego. -Z duchem? -Tak. -Czyim duchem? -To moze byc czyjkolwiek duch. -Mowisz powaznie? -Absolutnie. Sandstone przygladal mu sie, jakby chcial spytac: dobra, jestes swirniety, ale czy jestes niebezpieczny? Elliot wskazal na mape. -Widzisz? Kiedy reka Tiny poruszala sie po papierze, rogi mapy znowu zaczely zwijac sie i rozwijac. -Jak ona to robi? - zdziwil sie Sandstone. -To nie ona. -Rozumiem, ze to duch. -Wlasnie. Na twarzy Billy'ego pojawil sie grymas bolu, jakby czul fizyczny dyskomfort z powodu wiary Elliota w duchy. Najwidoczniej byl przywiazany do pogladu, ze swiat jest rownie idealnie uporzadkowany jak wszystko wokol niego; gdyby nagle zaczal widziec duchy, musialby zmienic opinie o wielu sprawach i w jego zycie wkradlby sie balagan. Elliot wspolczul mu w duchu. On takze tesknil za sztywnym porzadkiem praktyki prawniczej, za paragrafami kodeksow i niezmiennymi zasadami panujacymi na sali sadowej. Tina pozwolila, zeby flamaster wypadl jej z dloni. Podniosla wzrok znad mapy. Jej oczy znowu staly sie nieostre. -Skonczylas? - spytal Billy. -Tak. -Jestes pewna? -Tak. Kilkoma prostymi zdaniami i klasnieciem w dlonie hipnotyzer wyprowadzil ja z transu. Zamrugala powiekami wyraznie oszolomiona i spojrzala na trase, ktora narysowala na mapie. Usmiechnela sie do Elliota. -Udalo sie! Dobry Boze, udalo sie! -Jak widac. Wskazala na miejsce, gdzie konczyla sie czerwona linia. -Elliot, on tam jest. Tam go wlasnie trzymaja. -W tym terenie nie bedzie latwo sie tam dostac - odparl Elliot. -Damy rade. Musimy tylko kupic porzadne, zimowe ubrania. Buty. Rakiety sniezne na wypadek, gdybysmy musieli brodzic w sniegu. Umiesz chodzic na rakietach? To chyba nie takie trudne? -Poczekaj - powstrzymal ja Elliot. - Nie jestem do konca pewien, ze twoj sen znaczyl to, co myslisz. Z tego, co w nim sie wydarzylo, trudno stwierdzic, ze Danny pomoze nam przeniknac do srodka bazy. Moze dotrzemy do tego miejsca i bedziemy krazyc wokol zasiekow. Billy Sandstone patrzyl to na Tine to na Elliota, nic z tego nie rozumiejac. -Danny? Tina, twoj Danny? Ale przeciez on... -Elliot - powiedziala Tina - to nie tylko to, co wydarzylo sie we snie, pozwolilo mi dojsc do tego wniosku. Wazniejsze bylo to, co w nim czulam. Nie potrafie tego wyjasnic. Musialbys sam to przezyc, zeby moc pojac. Jestem pewna, ze Danny mowi mi, ze pomoze nam dostac sie do srodka. Elliot odwrocil mape, zeby lepiej sie jej przyjrzec. Siedzacy na koncu stolu Billy zapytal: -Ale czy Danny... -Elliot, posluchaj - poprosila Tina. - Obiecalam ci, ze wskaze nam, gdzie go trzymaja i narysowal dla nas te droge. Widzisz, ze sie nie myle. Tak samo czuje, ze pomoze nam dostac sie do niego, i wiem, ze z tym takze mam racje. -Tyle ze sami pchamy im sie w rece - powiedzial Elliot. -Czyje rece? - spytal Billy. -Elliot, a co bedzie, jesli zostaniemy tutaj, szukajac innego wyjscia? Ile mamy czasu? Raczej nieduzo. Wczesniej czy pozniej nas znajda. A jak tylko poloza na nas swoje lapy, to nas zabija. -Zabija? - spytal Billy Sandstone. - Nie lubie tego slowa. W moim slowniku jest tuz obok takich brzydkich slow jak brokuly. -Udalo nam sie dotrzec tak daleko, bo nie stalismy w miejscu i dzialalismy agresywnie - dodala Tina. - Jesli teraz zmienimy nasze podejscie i nagle zaczniemy byc zbyt ostrozni, to bedzie nasza zguba, a nie ratunkiem. -Mowicie tak, jakbyscie szykowali sie na wojne - powiedzial niespokojnie Billy Sandstone. -Chyba masz racje - Elliot zwrocil sie do Tiny. - Jednej rzeczy, ktorej nauczylem sie w wojsku, to ze czasami trzeba zatrzymac sie i przegrupowac sily, ale jesli stoisz w miejscu zbyt dlugo, to fala sie obroci i cie zmyje. -Moze powinienem wlaczyc telewizje? - spytal Billy. - Czyzby wybuchla wojna? Napadlismy na Francje? Elliot mowil tylko do Tiny. -Co jeszcze potrzebujemy poza cieplymi ubraniami, butami i rakietami snieznymi? -Jeepa - odparla. -A moze czolg? - wtracil Billy. - Na wojnie lepszy bylby czolg. -Nie wyglupiaj sie, Billy - powiedziala Tina. - Jeep nam wystarczy. -Chcialem tylko pomoc, kochanie. Dzieki, ze pamietasz, ze istnieje. -Jeep albo explorer. Cos z napedem na cztery kola - Tina zwrocila sie do Elliota. - Nie chcemy chodzic wiecej niz to konieczne. Najlepiej, zeby w ogole nie chodzic. Musi tam prowadzic jakas droga, nawet jesli caly obiekt jest ukryty. Jesli dopisze nam szczescie, to wyprowadzimy ze soba Danny'ego, a on moze nie byc w stanie maszerowac przez gory w samym srodku zimy. -Mam explorera - oswiadczyl Billy. -Chyba moglbym przelac jakies pieniadze z banku w Vegas - powiedzial Elliot. - Ale jesli obserwuja nasze konta, to co wtedy? Szybko by nas znalezli. Zreszta banki sa zamkniete na swieta, musielibysmy wiec zaczekac az do przyszlego tygodnia. Do tego czasu moga nas znalezc. -A co z twoja karta American Express? - zapytala Tina. -Chcesz kupic jeepa na karte? -Nie masz limitu na karcie, prawda? -No, nie. Ale... -Kiedys czytalam o facecie, ktory kupil sobie rolls-royce'a na karte. Mozna to zrobic, jesli tylko wierza, ze bedziesz w stanie zaplacic caly rachunek na koniec miesiaca. -Brzmi troche zwariowanie - powiedzial Elliot. - Ale chyba mozemy sprobowac. -Mam explorera - powtorzyl Billy Sandstone. -Znajdzmy adres lokalnego dealera - zaproponowala Tina. - Zobaczymy, czy przyjmie platnosc karta. -Mam explorera! - krzyknal Billy. Spojrzeli na niego zdumieni. -Jezdze z przedstawieniem do Lake Tahoe na kilka tygodni kazdej zimy - wyjasnil Billy. - Wiesz, jak wyglada droga o tej porze roku. Snieg po pachy. Nienawidze latac liniami Tahoe - Reno. Te samoloty sa koszmarnie male. Poza tym w Tahoe jest takie malutkie lotnisko. Zazwyczaj wole jechac samochodem. Explorer to jedyna rzecz, ktora przejedzie sie przez gory w zla pogode. -Wybierasz sie teraz do Tahoe? - spytala Tina. -Nie. Jade tam dopiero pod koniec miesiaca. -A bedziesz potrzebowal explorera przez nastepne pare dni? - spytal Elliot. -Nie. -Mozemy go pozyczyc? -No... chyba tak. Tina nachylila sie nad stolem, zlapala Billy'ego za glowe, przyciagnela go do siebie i pocalowala. -Billy, ratujesz nam zycie. Naprawde. -Male swiatelko w tunelu? -Moze naprawde sprawy zaczynaja ukladac sie po naszej mysli - powiedzial Elliot. - Zaczynam wierzyc, ze mamy szanse wyciagnac Danny'ego z tego miejsca. -Uda nam sie - zapewnila go Tina. - Jestem tego pewna. Roze w wazonie zawirowaly nagle jak grupa rudych balerin. Przerazony Billy Sandstone zerwal sie od stolu, wywracajac krzeslo. Zaslony rozsunely sie, zasunely i znowu sie rozsunely, choc nikt nie dotykal sznurkow. Zyrandol zaczal wirowac powolnym ruchem, a krysztalowe wisiorki rzucaly teczowe odblyski na sciany. Billy patrzyl na to wszystko z otwartymi ustami. Elliot zdawal sobie sprawe z tego, co Billy czuje w tej chwili i zrobilo mu sie go zal. Po jakiejs minucie nienaturalny ruch ustal i w pokoju znowu zaczelo robic sie cieplo. -Jak to zrobiliscie? - zapytal Billy. -To nie my - odparla Tina. -Na pewno nie duch - powiedzial nieprzejednanym tonem Billy. -Nie duch - zgodzil sie Elliot. -Dobra, mozecie pozyczyc explorera, ale najpierw musicie mi powiedziec, o co tu, u diabla, chodzi - powiedzial Billy. - Niewazne, jak bardzo wam sie spieszy. Mozecie powiedziec mi przynajmniej w ogolnym zarysie. Inaczej obiecuje, ze umre z ciekawosci. Tina spojrzala na Elliota. -Jak myslisz? -Billy, lepiej by bylo dla ciebie, gdybys nie wiedzial - stwierdzil Elliot. -Odpada. -Mamy przeciwko sobie bardzo poteznych ludzi. Jesli tylko pomysla, ze mozesz cos wiedziec... -Sluchajcie - przerwal mu Billy. - Nie jestem zwyklym hipnotyzerem. Jestem magikiem. Zawsze chcialem byc magikiem, ale nie mialem do tego talentu. Zbudowalem wiec przedstawienie oparte na hipnozie. Ale magia - to moja prawdziwa milosc. Musze poznac te sztuczke z rozami i zaslonami. I te rogi mapy! Musze to zrozumiec. Wczesniej tego ranka Elliotowi przyszlo do glowy, ze on i Tina byli jedynymi ludzmi, ktorzy wiedzieli, ze oficjalna wersja o tragedii w gorach Sierra jest zwyklym klamstwem. Gdyby teraz zostali zabici, prawda zginelaby z nimi i oszustwo nadal by trwalo. Biorac pod uwage, jak wysoka cene musieli zaplacic za zdobyte strzepy informacji, nie mogl sie pogodzic z mysla, ze caly ich bol, niepewnosc i strach poszlyby na marne. -Billy, masz w domu magnetofon? - spytal Elliot. -Jasne. Nic wielkiego. Mam taki podreczny, ktory wszedzie zabieram ze soba. Opowiadam kilka dowcipow w czasie przedstawienia i nagrywam na magnetofon nowe pomysly, a takze sprawdzam, ile czasu zajmuje mi opowiadanie. -Nie musi byc nic wymyslnego - powiedzial Elliot. - Byle tylko dzialal. Opowiemy ci w skrocie cala historie i przy okazji ja nagramy. Bede mogl wyslac kasete jednemu z moich wspolnikow w kancelarii. - Wzruszyl ramionami. - Niewielkie to zabezpieczenie, ale lepsze niz zadne. -Przyniose magnetofon - powiedzial Billy i wyszedl szybko z pokoju. Tina zlozyla mape. -Milo widziec, jak znowu sie usmiechasz - stwierdzil Elliot. -Wiem, to wariactwo - odparla. - Wciaz czyha na nas wiele niebezpieczenstw. Mamy przeciw sobie bezwzglednych mordercow. Nie wiemy, na co natkniemy sie w gorach. Wiec czemu nagle czuje sie tak wspaniale? -Czujesz sie dobrze - wyjasnil Elliot - poniewaz przestalismy uciekac. Przeszlismy do ofensywy. Moze to i naiwne, ale bardzo dobrze wplywa na poczucie wlasnej wartosci. -Czy dwoje zwyklych ludzi, jak my, ma jakas szanse wygrac z tak wielkim przeciwnikiem jak sam rzad? -No coz - powiedzial Elliot. - Jestem zdania, ze zwykli ludzie sa bardziej sklonni do odpowiedzialnego i moralnego postepowania niz instytucja. Przynajmniej jestesmy po slusznej stronie. Wierze tez, ze jednostka jest bez porownania sprytniejsza i lepiej przystosowana do przetrwania, przynajmniej na dluzsza meta niz jakakolwiek instytucja. Trzymajmy kciuki, zeby moja filozofia nie okazala sie pomylka. * * * O pierwszej trzydziesci Kurt Hensen wszedl do biura George'a Alexandra w centrum Reno.-Znalezli samochod, ktory Stryker wzial z wypozyczalni. Stoi na publicznym parkingu trzy przecznice stad. -Uzywal go niedawno? - spytal Alexander. -Nie. Silnik jest zimny, a na szybach osiadl gruby szron. Musial tam stac cala noc. -Nie jest glupi - powiedzial Alexander. - Pewnie porzucil to auto. -Chcesz, zebysmy mimo wszystko postawili kogos przy nim? -Tak bedzie najlepiej - zgodzil sie Alexander. - Wczesniej czy pozniej powinie mu sie noga. Moze wroci po samochod. Nie sadze, ale to niewykluczone. Hensen wyszedl z pokoju. Alexander wyjal valium z pudeleczka, ktore nosil w kieszeni marynarki, i popil je kilkoma lykami goracej kawy, ktora nalal sobie ze srebrnego dzbanka. Byla to druga tabletka, ktora zazyl od czasu pobudki trzy i pol godziny temu, ale wciaz czul sie rozdrazniony. Stryker i Evans okazali sie twardymi przeciwnikami. Alexander nie lubil trudnych przeciwnikow. Wolal latwych i bezbronnych. Gdzie oni sie podziewali? 32 Lisciaste drzewa o nagich konarach wygladaly jak zweglone, jakby ta zima byla ostrzejsza od innych i rownie niszczaca jak ogien. Galezie swierkow, sosen, jodel i modrzewi uginaly sie pod czapami bialego puchu. Zza poszarpanego horyzontu pod niskim i groznym niebem nadlecial zimny wiatr, porywajac tumany sniegu i ciskajac je w przednia szybe explorera.Tina lekliwie podziwiala majestatyczne lasy. Podazali na polnoc coraz to wezszymi drogami. Nawet gdyby nie wiedziala, ze te knieje kryja tajemnice na temat Danny'ego i smierci harcerzy, i tak ich tajemniczosc i potega odebralaby jej odwage. Jakis kwadrans wczesniej zjechali z drogi miedzystanowej 80, podazajac wyznaczonym przez Danny'ego szlakiem, ktory prowadzil wzdluz granicy lasow. Na papierze znajdowali sie na krawedzi mapy, z morzem niebieskich i zielonych plam po ich lewej stronie. Niedlugo mieli zjechac z dwupasmowej drogi asfaltowej na cos, co mapa nazywala "nieutwardzonym szlakiem". Po opuszczeniu domu Billy'ego Sandstone'a w jego explorerze Tina i Elliot nie wrocili juz do hotelu. Oboje mieli to samo przeczucie, ze ktos niebyt im przychylny czeka juz na nich w pokoju. Najpierw odwiedzili sklep z artykulami sportowymi, gdzie zaopatrzyli sie w kurtki z goreteksu, zimowe buty, rakiety sniezne, specjalna zywnosc dla wedrowcow, butle z gazem i palnikiem i inny sprzet niezbedny na odludziu. Jesli akcja ratunkowa bedzie przebiegac bez problemow, jak to zdawal sie obiecywac sen Tiny, to wiekszosci tych rzeczy nie beda potrzebowac. Gdyby jednak explorer zepsul sie w terenie albo na drodze stanela im inna przeszkoda, to chcieli byc przygotowani na nieprzewidziane. Elliot kupil takze sto naboi z wydrazonym czubkiem do pistoletu. To juz nie bylo zabezpieczanie sie przez nieznanym, tylko rozsadne planowanie na wypadek klopotow, ktore az za latwo mogli przewidziec. Ze sklepu sportowego ruszyli od razu w kierunku gor. W przydroznej restauracji zmienili w toalecie ubrania. Ocieplana kurtka Elliota byla zielona w biale pasy, a Tiny - biala w zielone i czarne pasy. Wygladali jak para narciarzy wybierajacych sie poszalec na stokach. Wjezdzajac w gory, oboje zdawali sobie sprawe z tego, jak szybko w dolinach zapada zmrok i zastanawiali sie, czy jechac dalej. Moze sensowniej bylo wrocic do miasta, wynajac pokoj w hotelu i wyruszyc w droge z samego rana. Jednak zadne z nich nie mialo ochoty na kolejne opoznienie. Moze pozna godzina i zblizajacy sie zmrok dadza im przewage. Najwazniejsze, ze nabrali impetu. Oboje czuli, ze maja dobra passe i nie chcieli kusic losu przekladaniem wyprawy. Jechali teraz waska drozka, ktora powoli piela sie do gory, w miare jak kotlina wznosila sie w polnocnym koncu. Plugi sniezne utrzymywaly czarna nawierzchnie okolicznych drog, pozostawiajac grudy zbitego sniegu w szczelinach i poltorametrowe zaspy na poboczach. -Juz niedaleko - oznajmila Tina znad mapy. -Co za odludzie. -No nie? Cala nasza cywilizacja moglaby zniknac, a my nie dowiedzielibysmy sie nawet o tym. Przez ostatnie pare kilometrow nie widzieli zadnego domu ani innej budowli wzniesionych ludzka reka. Ostatni samochod mijali dobre piec kilometrow wczesniej. W zimowym lesie szybko zmierzchalo i Elliot wlaczyl przednie reflektory. Przed nimi, po lewej stronie, w zaspie snieznej usypanej przez plugi, zobaczyli przerwe. Kiedy dotarli do tego miejsca, Elliot wjechal w szczeline w zaspach i sie zatrzymal. Do lasu wiodla waska i groznie wygladajaca sciezka, niedawno odsniezona, ale wciaz zdradziecka. Miala szerokosc jednopasmowej drogi, a drzewa tworzyly nad nia tunel, tak ze dwadziescia, trzydziesci metrow dalej tonela w przedwczesnym mroku. Nie byla brukowana, ale zbierajacy sie przez lata zwir i wycieki oleju solidnie ja utwardzily. -Wedlug mapy patrzymy na "nieutwardzony szlak" - powiedziala Tina. -To chyba to. -Jakas lesna drozka drwali? -Bardziej mi przypomina drozke prowadzaca do zamku Drakuli, jaka zawsze pokazuja w starych filmach. -Dzieki. -Przepraszam. -Wcale nie pomaga, ze masz racje. Ta droga rzeczywiscie wyglada, jakby prowadzila do zamku Drakuli. Wjechali na szlak pod sklepieniem z galezi, kierujac sie ku sercu lasu. 33 W prostokatnym pomieszczeniu trzy pietra pod ziemia komputery cicho szumialy i pomrukiwaly.Doktor Carlton Dombey, ktory pojawil sie na sluzbie dwadziescia minut temu, siedzial przy biurku stojacym pod polnocna sciana. Zajety byl przegladaniem elektroencefalogramow, cyfrowo powiekszonych sonogramow i zdjec rentgenowskich. -Widziales zdjecia mozgu, ktore zrobiono dzieciakowi dzis rano? - zapytal. Doktor Aaron Zachariah odwrocil sie od rzedu ekranow wideo. -Nie mialem pojecia, ze robiono dzis badania. -Jest cala seria wynikow. -Cos ciekawego? -Tak - odparl Dombey. - Ta plama, ktora pojawila sie szesc tygodni temu na placie ciemieniowym. -Co z nia? -Powiekszyla sie i sciemniala. -Wiec to musi byc zlosliwy guz. -To nie jest takie oczywiste. -Lagodny? -Tez trudno powiedziec. Plama nie ma wszystkich spektograficznych cech guza. -To moze jakas blizna. -Nie, na pewno nie. -Skrzep? -Odpada. -Wiemy cokolwiek pewnego? -Moze. Nie wiem, czy to istotne, czy nie. - Dombey zmarszczyl brwi. - Na pewno dziwne. -Nie mow zagadkami - poprosil Zachariah, podchodzac do stolu, by obejrzec wyniki. -Zgodnie z analiza komputerowa nowa tkanka jest spojna z cechami normalnej tkanki mozgowej - powiedzial Dombey. Zachariah spojrzal na niego z niedowierzaniem. -Mozesz powtorzyc? -To moze byc nowa czesc mozgu - wyjasnil Dombey. -Przeciez to bez sensu. -Wiem. -Mozg nie tworzy nowych fragmentow, ktorych wczesniej nikt nie widzial. -Wiem. -Niech ktos lepiej zajmie sie tym komputerem. Na pewno cos nawalilo. -Robili to dzis po poludniu - stwierdzil Dombey, wskazujac na plik wydrukow lezacych na stole. - Wszystko dziala bez zarzutu. -Tak samo jak system grzewczy w izolatce - powiedzial z przekasem Zachariah. Przegladajac wyniki testow i jedna reka gladzac wasik, Dombey powiedzial: -Sluchaj tego: tempo wzrostu plamy ciemieniowej jest proporcjonalne do liczby zaaplikowanych iniekcji. Pojawila sie szesc tygodni temu po pierwszych zastrzykach. Im czesciej dzieciak jest zarazany, tym szybciej narasta plama ciemieniowa. -Wiec to musi byc guz - podsumowal Zachariah. -Pewnie tak. Maja zajac sie tym jutro rano. -Operacja? -Tak, zrobia biopsje. Zachariah spojrzal w okienko obserwacyjne oddzielajace izolatke od laboratorium. -Cholera, znowu to samo! Dombey podniosl wzrok i zobaczyl, ze szyba matowieje. Zachariah podbiegl do okna. Dombey patrzyl w zamysleniu na rozrastajacy sie szron. -Wiesz, co? Te problemy z oknem... jesli dobrze pamietam, to zaczely sie w tym samym czasie, kiedy na zdjeciach rentgenowskich pojawila sie plama ciemieniowa. Zachariah obrocil sie do niego. -I co z tego? -Czy to nie dziwny zbieg okolicznosci? -Wlasnie tak to widze. Zbieg okolicznosci. Nic wiecej. Nie dostrzegam zwiazku. -A moze... moze ta plama ma jakis zwiazek ze szronem? -Myslisz, ze to chlopak jest odpowiedzialny za spadki temperatury? -A moglby byc? -W jaki sposob? -Nie wiem. -Przeciez to ty zadales pytanie. -Nie mam pojecia - odparl Dombey. -Co za bzdury - zachnal sie Zachariah. - Kompletne. Jak bedziesz wyciagal takie wnioski, to kaze przeprowadzic testy konserwacyjne na tobie, Carl. 34 Szutrowa droga prowadzila w glab lasu. Przez wieksza czesc byla pozbawiona dziur i kolein i w zaskakujaco dobrym stanie. Samochodem zakolysalo tylko kilka razy, kiedy zjezdzali z bardziej stromych pagorkow.Galezie wisialy bardzo nisko, coraz nizej i nizej, az w koncu zaczely ocierac sie o dach samochodu z piskiem przypominajacym drapanie paznokciami po tablicy. Po drodze mineli kilka znakow informujacych, ze droga jest do wylacznego uzytku federalnych oraz stanowych urzednikow i badaczy z rezerwatu przyrody. Wszedzie znaki powtarzaly, ze wstep nieupowaznionym surowo wzbroniony. -Czy to tajne laboratorium moze dzialac pod przykrywka centrum badawczego dzikiej natury? - zastanawial sie na glos Elliot. -Niemozliwe - zaprzeczyla Tina. - Wedlug mapy to jest jakies pietnascie kilometrow w glab lasu ta droga. Instrukcje Danny'ego mowia, zeby skrecic na polnoc z tego szlaku po mniej wiecej osmiu kilometrach. -Zrobilismy juz osiem kilometrow, odkad zjechalismy z asfaltu - powiedzial Elliot. Galezie uderzyly w dach, a kaskada snieznego puchu spadla na przednia szybe i maske. Kiedy wycieraczki odgarnely snieg, Tina nachylila sie, wypatrujac czegos w swietle reflektorow. -Zatrzymaj! Chyba tego szukalismy. Elliot jechal jakies pietnascie kilometrow na godzine, ale Tina zawolala w ostatniej chwili i nie zdazyl skrecic. Zatrzymal samochod, wrzucil wsteczny i cofnal kilkanascie metrow, az reflektory oswietlily lesny szlak, ktory wypatrzyla. -Nieoczyszczony ze sniegu - stwierdzil Elliot. -Ale popatrz na te wszystkie slady opon. -Rzeczywiscie, sporo samochodow tedy ostatnio przejezdzalo. -To tu - powiedziala z przekonaniem. - Danny chce, zebysmy tu skrecili. -No to dobrze, ze mamy naped na cztery kola. Skrecil na zasypany sniegiem trakt. Explorer z lancuchami zalozonymi na wielkie zimowe opony z latwoscia wzeral sie w grunt i bez wahania torowal sobie droge. Nowa sciezka biegla prosto jakies sto metrow, a nastepnie wznosila sie i ostro skrecala w prawo, wzdluz grani. Kiedy pokonali zakret, drzewa nagle skonczyly sie i po raz pierwszy od zjazdu z asfaltowej szosy mieli nad glowami czyste niebo. Zmierzch ustapil juz miejsca nocy. Sniezyca przybierala na sile, a jednak przed nimi na drodze nie bylo nawet jednego platka. W jakis niesamowity sposob lesna sciezka wyprowadzila ich na asfalt. Z jego nawierzchni unosila sie para wodna, a miejscami byl nawet suchy. -Pod spodem musi byc ogrzewanie - stwierdzil Elliot. -W samym srodku tego pustkowia! Elliot zatrzymal woz, wyjal pistolet spomiedzy siedzen i odbezpieczyl. Wczesniej zaladowal go, a teraz wprowadzil pocisk do komory. -Wciaz mozemy zawrocic - powiedziala Tina. -Chcesz tego? -Nie. -Ja tez nie. Jakies sto piecdziesiat metrow dalej dojechali do kolejnego ostrego zakretu. Droga prowadzila w dol jaru, skrecala w lewo i znowu sie wznosila. Dwadziescia metrow za zakretem ujrzeli stalowa brame. Po obu jej stronach ciagnelo sie trzymetrowe ogrodzenie na gorze wygiete na zewnatrz i zwienczone drutem kolczastym. Podobnie zabezpieczony byl szczyt bramy. Ogrodzenie znikalo gdzies w lesie. Po prawej stronie drogi widac bylo pokazny znak drogowy wspierany przez dwa czerwone slupy: WLASNOSC PRYWATNA WJAZD TYLKO DLA OSOBPOSIADAJACYCH KARTE NIEUPRAWNIONE WEJSCIE BEDZIE SUROWO KARANE -Chca, zeby to wygladalo, jakby tam byl czyjs domek mysliwski - zauwazyla Tina.-Na pewno nieprzypadkowo. No i co dalej? Pewnie nie masz karty magnetycznej do bramy, co? -Danny nam pomoze - odparla Tina. - Wlasnie to chcial mi powiedziec we snie. -Ile mamy tu czekac? -Niedlugo - zapewnila i w tej samej chwili brama sie otworzyla. -Niech mnie kule bija! Ogrzewana droga znikala w mroku za ogrodzeniem. -Juz jedziemy, Danny - szepnela Tina. -A jesli to ktos inny otworzyl brame? - spytal Elliot. - Co, jesli Danny nie mial z tym nic wspolnego? Wpuszczaja nas do srodka, zeby zlapac nas w pulapke. -To Danny. -Taka jestes pewna? -Absolutnie. Westchnal i przejechal przez brame, ktora sama zamknela sie za samochodem. Droga znowu zaczela sie ostro wspinac, wijac sie serpentynami wzdluz zbocza. Nad nimi zwisaly olbrzymie formacje skalne i nawiane przez wiatr sniezne kominy. Miejscami jednopasmowka rozszerzala sie na dwa pasy, a na zarosnietych gesto drzewami graniach zwezala sie do mijanki. Explorer dzielnie pial sie w gore. Druga przeszkoda znajdowala sie trzy kilometry od pierwszej, na krotkim odcinku prostej drogi, tuz za szczytem wzniesienia. Tym razem mieli przed soba punkt kontrolny. Po prawej stronie stala budka wartownicza, z ktorej otwierano i zamykano przejazd. Elliot zatrzymal samochod i podniosl z podlogi pistolet. Znajdowali sie nie wiecej niz dwa, trzy metry od oswietlonej budki i widzieli, jak straznik wytrzeszcza na nich oczy. -Zastanawia sie, kim mozemy byc - powiedzial Elliot. - Nigdy nie widzial ani nas, ani tego explorera, a to nie jest miejsce, gdzie pojawia sie wielu niespodziewanych gosci. Straznik w budce podniosl sluchawke telefonu. -Cholera! - zawolal Elliot. - Musze go powstrzymac. Kiedy Elliot siegnal do klamki, Tina dojrzala cos, co kazalo jej go powstrzymac. -Poczekaj! Telefon nie dziala. Straznik ze zloscia rzucil sluchawke. Wstal, zdjal kurtke wiszaca na oparciu krzesla, wlozyl ja, zapial starannie i wyszedl przed budke. Z ramienia zwisal mu karabin maszynowy. Danny, ukryty gdzies w nocy, otworzyl im brame. Straznik zatrzymal sie w polowie drogi do samochodu i widzac, ze brama sie otwiera, spojrzal w jej strone. Najwyrazniej nie wierzyl wlasnym oczom. Elliot wcisnal pedal gazu i explorer wyrwal z szarpnieciem do przodu. Straznik skierowal karabin w ich strone, gdy woz go mijal. Tina odruchowo podniosla dlonie do oczu, jakby mogla tym ruchem powstrzymac kule. Jednak nie polecialy w ich strone zadne pociski. Zadnych dziur w aucie, rozbitego szkla ani ran czy krwi. Nie slychac bylo nawet wystrzalow. Explorer pedzil przed siebie po gladkiej nawierzchni i po chwili znowu wspinal sie na zbocze pomiedzy obloczkami pary unoszacej sie z cieplego asfaltu. Wciaz zadnych kul. Kiedy brali zakret, samochodem troche zarzucilo. Elliot walczyl z kierownica, a Tina wyraznie poczula ciemna przepasc otwierajaca sie tuz za droga. W koncu zdolal zapanowac nad wozem i juz znajdowali sie poza zasiegiem strzalu. Dwiescie metrow prostej drogi prowadzacej do kolejnego zakretu wygladalo bezpiecznie. Elliot zwolnil do bezpiecznej szybkosci. -To Danny zrobil to wszystko? - spytal. -Jak sam widzisz. -Zepsul telefon straznika, otworzyl brame i zablokowal karabin maszynowy? Kim jest twoj syn? Jechali dalej w noc, a snieg padal coraz mocniej, spowijajac droge tumanami drobnych, suchych platkow. Po jakiejs minucie Tina odezwala sie: -Nie wiem. Nie mam pojecia, co sie z nim stalo. To byla niepokojaca mysl. Tina zaczela zastanawiac sie, kim jest ten chlopiec czekajacy na nich na szczycie gory. 35 Wyposazeni w zdjecia Christiny Evans i Elliota Strykera ludzie George'a Alexandra chodzili od jednego hotelu w centrum Reno do drugiego, wypytujac recepcjonistow, bagazowych i innych pracownikow. O czwartej trzydziesci pokojowka w hotelu Harrah rozpoznala zbiegow.W pokoju 918 ludzie Sieci znalezli tania walizke, brudne ubrania, szczoteczki do zebow, przybory toaletowe oraz jedenascie map w skorzanej oprawie, ktore najwidoczniej Elliot i Tina zostawili w pospiechu. Alexander zostal poinformowany o odkryciu piec po piatej. O 5:40 wszystko, co agenci znalezli w pokoju zajmowanym przez Elliota i Evans, przyniesli do jego biura. Kiedy tylko George zorientowal sie, ze brakuje mapy niezbednej, zeby dotrzec do laboratoriow projektu Pandora, az zaczerwienil sie ze zlosci i rozgoryczenia. -C o za bezczelnosc! Kurt Hensen stal przed biurkiem Alexandra, przegladajac pozostale rzeczy przyniesione z hotelu. -Co sie stalo? -Pojechali w gory. Chca dostac sie do laboratorium - odpowiedzial Alexander. - Ktos, jakis cholerny zdrajca, musial powiedziec im dostatecznie wiele o laboratorium, zeby teraz mogli je odnalezc z minimalna pomoca. Na milosc boska, ci dranie kupili sobie mapy terenu! George byl rozwscieczony. Kim oni sa? Czemu nie wpelzli do mysiej nory i nie chowaja sie przed nim? Czemu sie nie boja? Christina Evans to tylko przecietna dziewczyna. Byla tancerka! Nie potrafil uwierzyc, zeby tancerka mogla jednoczesnie byc inteligentna. A Stryker, nawet jesli przeszedl jakies szkolenie wojskowe, to bylo to cale lata temu. Skad brali tyle odwagi, sily i wytrzymalosci? Wygladalo na to, ze cos daje im przewage, cos o czym Alexander nie wie. Nie bylo innego wyjasnienia. Tylko co? Hensen wzial do reki jedna z map i ogladal ja z kazdej strony. -Nie rozumiem, czym tu sie podniecac. Nawet jesli znajda glowna brame, to i tak nie dadza rady jej sforsowac. Za ogrodzeniem rozciagaja sie tysiace hektarow terenu, a laboratorium jest w samym srodku. Nie zdolaja sie nawet zblizyc do niego, a co dopiero dostac do srodka. Alexander nagle zrozumial, co to za przewaga i co pozwala im dazyc do celu. Az wyprostowal sie w fotelu. -Dostana sie tam bez problemu, jesli maja wewnatrz pomocnika. -Co takiego? -To o to chodzi! - Alexander poderwal sie na rowne nogi. -Nie tylko ktos z projektu Pandora doniosl tej Evans o jej synu. Ten sam zdradziecki skurwiel czeka na nich w laboratorium gotow otworzyc im wszystkie drzwi. Jakis dran nas sprzedal! Pomoze tej dziwce zabrac syna! Alexander wykrecil numer biura ochrony laboratorium w gorach Sierra. Nie uslyszal w odpowiedzi zadnego sygnalu, ze sluchawki dochodzil jedynie szum. Wykrecil numer ponownie i po chwili jeszcze raz, ale z tym samym skutkiem. Zadzwonil do biura dyrektora laboratorium, doktora Tamaguchiego. Zadnego sygnalu, tylko ten sam wytracajacy z rownowagi szum. -Cos sie tam musialo stac - zawolal Alexander, rzucajac sluchawka. - Wysiadly im telefony. -Zapowiadano burze sniezna - powiedzial Hensen. - Pewnie dotarla juz do gor. Moze linie... -Kurt, zacznij myslec! Linie biegna pod ziemia. Maja tez zapasowa linie komorkowa. Zadna burza nie moze zniszczyc wszystkich linii. Zadzwon po Jacka Morgana i kaz mu przygotowac helikopter do startu. Spotkamy sie na lotnisku, jak tylko tam dotrzemy. -Bedzie potrzebowal jakies pol godziny - powiedzial Hensen. -Ale ani minuty dluzej. -Moze nie chciec leciec. Pogoda w gorach nie jest najlepsza. -Moze tam padac grad wielkosci kurzych jaj, nic mnie to nie obchodzi - odparl Alexander. - Lecimy helikopterem. Nie mamy czasu na jazde autem. Jestem tego pewien. Cos tam sie dzieje niedobrego. Wlasnie w tej chwili cos sie dzieje w laboratorium. Hensen zmarszczyl brwi. -Leciec tam helikopterem w nocy w srodku burzy to... -Morgan jest najlepszy. -To nie bedzie latwe. -Jesli Morgan chce latwej pracy, to niech wozi turystow nad Disneylandem. -To zwykle samobojstwo. -A jesli ty szukasz latwej pracy - dodal Alexander - to nie trzeba bylo zglaszac sie do nas. Kurt, to nie jest zabawa w piaskownicy. Twarz Hensena poczerwieniala. -Zadzwonie po Morgana. -Dobrze. Dzieki. 36 Wycieraczki odgarnialy snieg, lancuchy stukaly na suchej nawierzchni. Explorer wspial sie na ostatni szczyt. Znalezli sie na plaskowyzu - gigantycznej polce skalnej w scianie gory.Elliot wdepnal hamulec, zatrzymal samochod i z niepokojem rozgladal sie wokolo. Plaskowyz byl w zasadzie dzielem natury, ale wszedzie dostrzegali reke czlowieka. Skalna polka nie mogla byc naturalnie ani tak wielka, ani tak regularna jak teraz: szeroka na trzysta metrow i gleboka na dwiescie tworzyla niemal doskonaly prostokat. Wybetonowane podloze bylo gladkie niczym pas startowy lotniska. Nigdzie nie zostawiono ani jednego drzewa czy krzewu, za ktorym moglby ukryc sie czlowiek. Wzdluz obrzeza polki staly latarnie rzucajace mdle swiatlo. Zostaly osloniete od gory, zeby przypadkiem nie zwrocic uwagi samolotu, ktory zabladzilby w tych okolicach czy turystow blakajacych sie w gorach. Najwidoczniej to slabe swiatlo wystarczalo kamerom do uzyskania wyraznego obrazu calego terenu, gdyz na kazdej latarni wisiala kamera. Nawet centymetr powierzchni nie znajdowal sie poza ich zasiegiem. -Ochroniarze wlasnie ogladaja nas sobie na monitorach - stwierdzil ponuro Elliot. -Chyba ze Danny zepsul ich kamery - odparla Tina. - Jesli mogl zablokowac karabin maszynowy, to czemu nie moglby popsuc kamer telewizji przemyslowej. -Pewnie masz racje. Dwiescie metrow przed nimi, na koncu betonowego pola, stal dlugi na trzydziesci metrow parterowy budynek bez okien, ze spadzistym dachem pokrytym dachowkami. -Pewnie tam go trzymaja - powiedzial Elliot. -Spodziewalam sie wielkiej budowli, olbrzymiego kompleksu. -Najpewniej jest olbrzymi. Widzimy tylko front. Bog jeden wie, jak gleboko jest wbudowany w sciane i ile pieter znajduje sie pod ziemia. -Do samego piekla. -Niewykluczone. Zdjal noge z hamulca i ruszyli do przodu. Wiatr niosl gesty snieg. Przed niskim budynkiem staly jeepy, landrovery i inne pojazdy z napedem na cztery kola. Lacznie osiem samochodow ustawionych jeden obok drugiego. -Nie wyglada na to, zeby w srodku bylo wiele osob - zauwazyla Tina. - Spodziewalam sie licznego personelu. -Slusznie. Nie pomylilas sie co do tego - zapewnil ja Elliot. - Rzad nie zadawalby sobie takiego trudu z ukrywaniem laboratorium, zeby zatrudnic w nim zaledwie kilku uczonych. Wiekszosc z nich mieszka tutaj tygodniami albo miesiacami. Na pewno nie moga sobie pozwolic na podejrzanie duzy ruch po lesnych drogach na obszarze, w ktorym maja byc tylko lesnicy i straznicy rezerwatu. To by za bardzo rzucalo sie w oczy. Mozliwe, ze ci najwazniejsi przylatuja tu helikopterem. Jesli jednak to jest baza wojskowa, to wieksza czesc zalogi mieszka tu tak samo jak zalogi lodzi podwodnych. Dostaja przepustki, zeby raz na jakis czas wyskoczyc do Reno, ale przez wiekszosc czasu sa "zaokretowani". Zaparkowal obok jeepa, zgasil swiatla i wylaczyl silnik. Na plaskowyzu panowala idealna cisza. Do tej pory nikt nie wyszedl z budynku, zeby ich zatrzymac, co znaczylo, ze Danny najpewniej majstrowal cos przy kamerach bezpieczenstwa. To, ze udalo im sie dotrzec az do tego miejsca, nie poprawialo nastroju Elliota; obawial sie, ze najgorsze czeka ich w budynku. Jak dlugo Danny zdola zapewnic im bezpieczenstwo? Chlopak mial naprawde jakies niesamowite moce, ale nie byl. Bogiem. Wczesniej czy pozniej czegos nie zauwazy. Popelni jakis blad. Wystarczy mala pomylka i bedzie po nich. -Widzisz - powiedziala Tina, probujac skryc niepokoj - obeszlo sie bez rakiet snieznych. -Za to na pewno przyda nam sie lina - odparl Elliot. Obrocil sie, pochylil i szybko znalazl zwoj liny lezacy z tylu. - Bez wzgledu na to, jak Danny jest bystry, to na pewno natkniemy sie na jakichs straznikow. Musimy byc gotowi ich zabic albo wyeliminowac w inny sposob. -Jesli bedziemy mieli wybor - powiedziala Tina - to wolalabym uzywac liny zamiast kul. -Tez tak uwazam. - Wzial pistolet. - Zobaczmy, czy uda nam sie dostac do srodka. Wysiedli z explorera. Wiatr byl niczym dzikie zwierze, ktore wydaje ciche pomruki. Niemal czuli jego ostre zeby na twarzach, a kazdy jego oddech zasypywal ich klujacymi igielkami krysztalkow sniegu. Jedyna szczegolna cecha wyrozniajaca sie w trzydziestometrowej, pozbawionej okien fasadzie byly szerokie, stalowe wrota. Nigdzie jednak nie mogli znalezc klamki czy klawiszy otwierajacych te potezne drzwi. Nie bylo nawet czytnika kart identyfikacyjnych, ktory zapewnialby dostep uprawnionym uzytkownikom. Najwidoczniej drzwi otwierano jedynie od srodka. Kiedy Elliot i Tina spogladali w obiektyw kamery, ciezkie, stalowe wrota rozsunely sie. Czy to Danny je otworzyl? Elliot nie byl pewien. A moze za nimi chowa sie straznik gotow ich aresztowac? Za drzwiami znajdowala sie komora o stalowych scianach. Byla wielkosci sporej windy, jasno oswietlona i pusta. Tina i Elliot przekroczyli prog. Wrota zamknely sie za nimi - szuuu - tworzac hermetyczna pulapke. Po lewej stronie na scianie wisiala kamera i monitor. Na ekranie widac bylo tylko zygzakowate pasy, jakby monitor sie zepsul. Obok znajdowala sie podswietlona szklana plytka, do ktorej kazdy musial przylozyc prawa dlon dokladnie w miejscu zaznaczonego konturu. Najwidoczniej komputer skanowal linie papilarne wchodzacych, zeby potwierdzic ich tozsamosc. Elliot i Tina nie przylozyli dloni do plytki, gdyz wewnetrzne drzwi przedsionka same otwarly sie z sykiem. Znalezli sie w nastepnym pomieszczeniu. Dwaj umundurowani mezczyzni z wyraznym niepokojem krzatali sie przy konsolach sterujacych rzedem dwudziestu monitorow wiszacych na scianie. Na wszystkich ekranach migaly jedynie zygzakowate linie. Mlodszy ze straznikow uslyszal odglos otwierajacych sie drzwi i obrocil sie. Mial zszokowana mine. Elliot wycelowal w niego bron. -Nie ruszaj sie. Jednak mlody straznik mial bohaterskie zapedy. U boku nosil kabure z bronia - poteznym rewolwerem - i byl szybki. Wydobyl bron i nie mierzac, nacisnal spust. Na szczescie Danny nie przestawal czuwac nad nimi. Rewolwer odmowil wspolpracy. Elliot nie chcial nikogo zabijac. -Wasza bron jest bezuzyteczna - powiedzial. Czul, jak w goreteksowej kurtce pot scieka mu po plecach, i modlil sie, zeby Danny ich nie zawiodl. - Zrobmy to bezbolesnie. Kiedy mlody straznik zorientowal sie, ze jego bron nie dziala, cisnal nia w Elliota. Ten uchylil sie, ale nie byl dostatecznie szybki. Rewolwer uderzyl go w skron. Elliot cofnal sie, potykajac i opierajac o stalowe drzwi. Tina krzyknela ostrzegawczo. Przez naplywajace do oczu lzy bolu Elliot zobaczyl, ze straznik biegnie do niego, i pociagnal za spust, oddajac prawie nieslyszalny strzal. Kula trafila mezczyzne w lewy bark i obrocila go w miejscu. Polecial bezwladnie na biurko, zrzucajac na ziemie sterte bialych i rozowych kartek. Elliot zamrugal powiekami, zeby odgonic lzy, i wycelowal pistolet w drugiego straznika, ktory w tym czasie zdazyl wyciagnac swoja bron i przekonac sie, ze tez nie dziala. -Rzuc bron, usiadz na krzesle i nie ruszaj sie. -Jak sie tu dostaliscie? - spytal starszy mezczyzna, opuszczajac bron, jak mu kazano. - Kim jestescie? -Niewazne - powiedzial Elliot. - Siadaj. Straznik byl uparty. -Kim jestescie? -Sprawiedliwoscia - odpowiedziala Tina. * * * Piec minut lotu od Reno helikopter natrafil na opady sniezne. Platki byly twarde, suche i ziarniste; odbijaly sie od przedniej szyby z dzwiekiem przypominajacym szum piasku.Pilot Jack Morgan spojrzal na Alexandra. -Bedzie niezla jazda - uprzedzil. Na twarzy mial gogle z noktowizorem i nie bylo widac jego oczu. -To tylko troche sniegu - zaoponowal Alexander. -To burza - poprawil go Morgan. -Latales juz w czasie burzy. -W tych gorach wiatry boczne i prady zstepujace beda mordercze. -Damy rade - powiedzial z zacieta mina Alexander. -Moze tak, moze nie - odparl Morgan. Usmiechnal sie, szczerzac zeby. - Ale na pewno bedziemy mieli zabawe. -Oszalales. - Odezwal sie z tylnego siedzenia Hensen. -Jak latalismy na misje przeciwko bossom narkotykowym w Kolumbii, nosilem ksywke "Sufit", co znaczylo, ze mam nierowno pod sufitem. - Zasmial sie glosno. Hensen trzymal na kolanach karabinek automatyczny. Pogladzil go delikatnie, jakby piescil kobiete. Zamknal oczy i zaczal w wyobrazni rozkladac, a nastepnie skladac bron. Czul, ze zoladek podjezdza mu do gardla. Staral sie ze wszystkich sil nie myslec o helikopterze, zlej pogodzie i duzym prawdopodobienstwie, ze beda mieli szybkie i twarde ladowanie w tych gorach. 37 Mlody straznik jeczal z bolu, ale z tego, co Tina mogla powiedziec, nie znajdowal sie w stanie krytycznym. Kula czesciowo wypalila rane, przechodzac na wylot. Dziura w barku mezczyzny byla wzglednie czysta i nie krwawila mocno.-Przezyjesz - powiedzial Elliot. -Umieram. Jezu! -Nie umierasz. Boli jak cholera, ale to nic powaznego. Kula nie uszkodzila zadnych waznych tetnic. -A skad, kurwa, mozesz wiedziec? - spytal ranny mezczyzna przez zacisniete z bolu zeby. -Jesli bedziesz lezal spokojnie, to nic ci nie bedzie. Jesli sie bedziesz rzucal, to mozesz wykrwawic sie na smierc. -Kurwa - odpowiedzial slabym glosem straznik. -Zrozumiales? - spytal Elliot. Mezczyzna skinal glowa. Byl blady i intensywnie sie pocil. Elliot przywiazal starszego straznika do krzesla. Nie chcial wiazac rannemu rak, wiec razem z Tina przeniesli go ostroznie do magazynku i tam zamkneli. -Jak twoja glowa? - Tina spytala Elliota, delikatnie obmacujac pokaznego guza, ktory pojawil mu sie na skroni, gdzie trafil go rewolwer straznika. Elliot syknal z bolu. -Piecze. -Bedziesz mial siniaka. -Przezyje - powiedzial. -Nie masz zawrotow glowy? -Nie. -Wszystko widzisz pojedynczo? -Tak - zapewnil ja. - Nic mi nie bedzie. Nie dostalem tak mocno. Nie mam wstrzasu mozgu, tylko boli mnie glowa. Chodzmy. Znajdzmy Danny'ego i wynosmy sie z tego miejsca. Przeszli przez sale, mijajac przywiazanego do krzesla i zakneblowanego straznika. Tina niosla pozostaly zwoj liny, a Elliot trzymal w reku pistolet. Naprzeciw rozsuwanych, pancernych wrot znajdowaly sie zwykle drzwi. Wychodzily na lacznik pomiedzy dwoma korytarzami, ktory Tina odkryla kilka minut wczesniej, kiedy Elliot postrzelil straznika, a ona wyjrzala na zewnatrz, zeby upewnic sie, czy nie nadciagaja posilki. Oba korytarze byly wtedy puste i teraz tez nie zobaczyla zywego ducha. Wszedzie panowala cisza. Biala terakota na podlodze. Pomalowane na bialo sciany. Ostre biale swiatlo z lamp fluorescencyjnych. Jeden korytarz ciagnal sie na pietnascie metrow. Po obu stronach znajdowaly sie pozamykane drzwi, a na prawym koncu cztery windy. Lacznik do drugiego korytarza zaczynal sie dokladnie naprzeciw drzwi od pokoju straznikow i prowadzil ponad sto metrow w glab gory. Takze i tu po obu stronach znajdowaly sie liczne drzwi i odchodzily boczne korytarze. Rozmawiali szeptem. -Myslisz, ze Danny jest na tym pietrze? -Nie wiem. -Od czego zaczniemy? -Nie mozemy chodzic od drzwi do drzwi i sprawdzac, ktore sa otwarte. -W niektorych pomieszczeniach moga byc ludzie. -Im mniej ich spotkamy na swojej drodze, tym wieksze mamy szanse, by ujsc z zyciem. Stali niezdecydowani, rozgladajac sie na prawo i lewo. Kilka metrow od nich otworzyly sie drzwi windy. Tina przytulila sie do sciany. Elliot wycelowal pistolet w winde. Nikt z niej nie wysiadal. Kabina byla pod takim katem, ze ze swojego miejsca nie mogli dostrzec, kto jest w srodku. Drzwi sie zamknely. Tina miala przerazajace uczucie, ze ktos chcial wysiasc na tym pietrze, ale wyczul ich obecnosc i cofnal sie. Zanim Elliot zdazyl opuscic pistolet, te same drzwi ponownie sie otworzyly. Po chwili zamknely sie automatycznie. Otworzyly. Zamknely. Otworzyly. Zamknely. Otworzyly. Powietrze zrobilo sie zimne. -To Danny - stwierdzila Tina z westchnieniem ulgi. - Wskazuje nam droge. Na wszelki wypadek zachowali ostroznosc i przed wejsciem do windy zerkneli zza sciany do kabiny. W srodku nie bylo nikogo. Wsiedli i drzwi zamknely sie za nimi. Wedlug tablicy wyswietlacza znajdowali sie na czwartym pietrze w czteropietrowej budowli. Pierwsze pietro bylo na samym dole, polozone najglebiej pod ziemia. Kabine uruchamialo wlozenie karty magnetycznej do czytnika. Tina i Elliot nie potrzebowali komputerowej autoryzacji, zeby skorzystac z windy, wystarczyl im Danny. Cyferki na wyswietlaczu zmienily sie z czworki na trojke i zaraz na dwojke, a powietrze zrobilo sie tak lodowate, ze Tina widziala wydychana przez usta pare. Winda zatrzymala sie na trzecim pietrze. Wyszli na korytarz identyczny jak ten, z ktorego wlasnie przyjechali. Drzwi windy zamknely sie za nimi i powietrze szybko sie ocieplilo. Trzy metry od nich znajdowaly sie otwarte drzwi, zza ktorych dobiegala ozywiona rozmowa. Glosy kobiece i meskie. Sadzac po odglosach, jakies pol tuzina ludzi. Niewyrazne slowa. Smiechy. Tina zdawala sobie sprawe, ze byloby po nich, gdyby ktos wyszedl z tego pokoju i ich zobaczyl. Danny potrafil zdzialac cuda z nieozywionymi przedmiotami, ale nie mogl kontrolowac ludzi, jak tego straznika na gorze, do ktorego Elliot musial strzelic. Gdyby zostali odkryci i otoczeni przez grupe straznikow, to pistolet Elliota nie obronilby ich przed atakiem. Nawet z pomoca Danny'ego zdolaliby umknac, tylko zabijajac wszystkich stajacych im na drodze. Czula, ze zadne z nich nie byloby zdolne do takiej masakry, nawet w samoobronie. Z pokoju dobiegla ich kolejna salwa smiechu i Elliot spytal szeptem: -Gdzie teraz? -Nie wiem. Ten poziom byl tak samo rozbudowany jak ten na gorze: ponad sto metrow po jednej stronie i ponad trzydziesci po drugiej. Jakies cztery, piec tysiecy metrow kwadratowych do przeszukania. Ile pokoi? Czterdziesci? Piecdziesiat? Szescdziesiat? Sto, liczac ukryte schowki? Kiedy Tina zaczynala poddawac sie zwatpieniu, powietrze znowu sie ochlodzilo. Rozejrzala sie, czekajac na jakis znak od syna. Oboje z Elliotem az drgneli ze zdziwienia, kiedy jedna z lamp fluorescencyjnych zamigotala nad ich glowami i zgasla. Zaraz znowu sie zapalila. Nastepnie zamigotala kolejna lampa, na lewo od pierwszej. Po chwili dolaczyla do nich trzecia jeszcze bardziej na lewo. Podazyli za migoczacymi swietlowkami na koniec krotszej odnogi korytarza, w ktorej miescily sie windy. Hol konczyl sie hermetycznymi, stalowymi drzwiami podobnymi do tych, jakie montuje sie w lodziach podwodnych; polerowany metal lsnil, a swiatlo odbijalo sie od wielkich nitow. Kiedy Elliot i Tina podeszli blizej, zamkniecie w ksztalcie kolka zaczelo sie obracac. Drzwi powoli uchylily sie same. Poniewaz to Elliot mial w reku pistolet, wszedl pierwszy, a Tina podazala tuz za nim. Znalezli sie w prostokatnym pokoju o wymiarach dwanascie na szesc metrow. Na jego koncu olbrzymie okno zajmowalo srodek krotszej sciany i najwyrazniej zapewnialo wglad do chlodni, gdyz cale bylo pokryte szronem. Na prawo od okna zauwazyli kolejne hermetycznie zamykane drzwi podobne do tych, przez ktore wlasnie weszli. Wszedzie staly komputery i inne sprzety naukowe. Bylo tu wiecej monitorow, niz Tina mogla szybko policzyc; wyswietlaly sie na nich najrozniejsze wykresy, tabele i rzedy cyfr. Wzdluz calej czwartej sciany znajdowaly sie stoly zastawione ksiazkami, teczkami i roznymi instrumentami, ktorych Tina nie znala. Przy jednym z nich siedzial mezczyzna z kreconymi wlosami i pokaznym wasem. Byl wysoki, poteznie zbudowany, okolo piecdziesiatki i ubrany w bialy, lekarski fartuch. Kiedy weszli do pokoju, wlasnie przegladal jakas ksiazke. Drugi mezczyzna, mlodszy, gladko ogolony i takze ubrany na bialo, siedzial przy komputerze i czytal informacje wyswietlajace sie na monitorze. Obaj spojrzeli na intruzow zbyt oniemiali, zeby cos powiedziec. Celujac w nich z pistoletu z tlumikiem, Elliot powiedzial: -Tina, zamknij za nami drzwi. Jesli mozesz, to je zarygluj. Jesli odkryje nas ochrona, to nie beda mogli tak latwo tu sie dostac. Tina zatrzasnela drzwi. Pomimo olbrzymiej wagi dawaly sie latwiej poruszyc niz przecietne drzwi w domu. Przekrecila kolko w zamku i znalazla zatrzask, ktory po wcisnieciu, blokowal kolko. -Gotowe - powiedziala. Mezczyzna siedzacy przy komputerze obrocil sie nagle do klawiatury i zaczal cos w pospiechu pisac. -Przestan! - rozkazal mu Elliot. Mezczyzna nie mial zamiaru go sluchac, tylko wpisywal instrukcje wlaczajace alarm. Moze Danny potrafil uciszyc alarmy, a moze nie. Na wszelki wypadek Elliot strzelil i ekran monitora rozpadl sie na tysiace okruchow szkla. Mezczyzna krzyknal z przerazenia, odsunal krzeslo od komputera i poderwal sie na rowne nogi. -Kim wy, u diabla, jestescie? -To ja trzymam pistolet - przypomnial Elliot. - Jesli ci to nie wystarczy, to moge cie wylaczyc tak samo, jak wylaczylem te maszyne. Posadz dupe na krzesle, zanim odstrzele ci ten zasrany mozg. Tina jeszcze nigdy nie slyszala Elliota mowiacego takim tonem, a jego wsciekle spojrzenie wywolywalo ciarki. Mlodszy mezczyzna najwyrazniej takze byl pod wrazeniem, gdyz usiadl bez slowa. -Dobra - powiedzial Elliot, zwracajac sie do obu mezczyzn. - Jesli bedziecie wspolpracowac, nic wam nie grozi. - Skierowal lufe pistoletu w strone starszego mezczyzny. - Jak sie nazywasz? -Carl Dombey. -Co tu robisz? -Pracuje tu - odparl Dombey zdziwiony pytaniem. -Mam na mysli, czym sie zajmujesz? -Jestem naukowcem. -W jakiej dziedzinie? -Mam dyplom z biologii i biochemii. Elliot obrocil sie do mlodszego mezczyzny. -A ty? -Co ja? - spytal naburmuszony mezczyzna. Elliot podniosl reke, celujac mu prosto miedzy oczy. -Jestem doktor Zachariah. -Biolog? -Tak. Specjalizuje sie w bakteriologii i wirusologii. Elliot znizyl bron, ale wciaz trzymal ja skierowana gdzies w przestrzen pomiedzy dwoma naukowcami. -Mamy do was kilka pytan i lepiej bedzie dla was, jesli na nie odpowiecie Dombey, ktory nie podzielal pasji kolegi do odgrywania bohatera, siedzial poslusznie na krzesle. -Pytania dotyczace czego? Tina stanela obok Elliota. -Chcemy wiedziec, gdzie on jest? - zwrocila sie do Dombeya. - Co z nim zrobiliscie? -Z kim? -Z moim synem. Dannym Evansem. Nic nie moglo wywrzec bardziej piorunujacego efektu na obu mezczyznach, jak te slowa. Dombey wytrzeszczyl oczy. Zachariah patrzyl na nia, jakby przed chwila zmartwychwstala. -Boze - wyszeptal Dombey. -Skad sie tu wzieliscie? - spytal Zachariah. - Nie mozecie tu byc. To niemozliwe. -Dla mnie zupelnie mozliwe - powiedzial Dombey. - Powiem wiecej, to bylo nieuniknione. Wiedzialem, ze sprawa za bardzo smierdzi, zeby skonczyc sie inaczej niz totalna klapa. - Westchnal, jakby olbrzymi ciezar spadl mu z piersi. - Odpowiem na wszystkie pani pytania, pani Evans. Zachariah obrocil sie do niego. -Nie mozesz tego zrobic! -Tak? - spytal Dombey. - Jesli tak myslisz, to siedz i sluchaj. Czeka cie niespodzianka. -Zlozyles przysiege lojalnosci - powiedzial Zachariah. - I przysiege dotrzymania tajemnicy. Jesli opowiesz komukolwiek... skandal... publiczne oburzenie... wyjawienie tajemnic wojskowych. - Zachariah az krztusil sie z gniewu. - Zdradzisz swoj kraj! -O nie - sprzeciwil sie Dombey. - Zdradze to laboratorium. Moze bede zdrajca wobec moich kolegow. Ale na pewno nie wobec kraju. Moja ojczyzna jest daleka od doskonalosci, ale na to, co zrobiono Danny'emu Evansowi, moja ojczyzna nigdy by sie nie zgodzila. Caly ten projekt badawczy jest tylko mrzonka kilku megalomanow. -Doktor Tamaguchi nie jest megalomanem! - zawolal doktor Zachariah ze szczerym oburzeniem. -Oczywiscie, ze jest - odparl Dombey. - Tylko uwaza sie za wielkiego uczonego, geniusza i tworce wiekopomnych odkryc. Wiele osob zebranych wokol niego, osob, ktore go oslaniaja, pracownikow laboratorium czy ochrony to szalency. To, co zrobiono Danny'emu Evansowi, nie jest zadnym "wielkim odkryciem". Nikomu to nie przyniesie slawy. To po prostu chore, a ja umywam od tego rece. - Spojrzal ponownie na Tine. - Moze pani pytac. -Nie! - krzyknal Zachariah. - Ty cholerny glupcze! Elliot wzial pozostaly kawalek liny i oddal Tinie pistolet. -Musze zwiazac i zakneblowac doktora Zachariaha, zebysmy mogli wysluchac spokojnie doktora Dombeya. Jesli ktorys z nich sie poruszy, to go zastrzel. -Nie boj sie - odpowiedziala Tina. - Nie zawaham sie. -Nie dam sie zwiazac - uprzedzil Zachariah. Elliot usmiechnal sie tylko i ruszyl w jego strone. * * * Gora mroznego powietrza opadla na helikopter i popchnela go w dol. Jack Morgan walczyl z wiatrem i zdolal wyrownac maszyne. Uniosl ja w gore zaledwie pare metrow nad szczytami drzew.-Juhuuuuu! - krzyknal. - Zupelnie jak ujezdzanie dzikiego konia. W swiatlach helikoptera nie bylo nic widac poza tumanami sniegu. Morgan zdjal gogle do nocnego latania. -To szalenstwo! - powiedzial Hensen. - Nie lecimy w zwyklej burzy. To potezna sniezyca. Ignorujac go, Alexander zwrocil sie do pilota: -Morgan, do diabla, wiem, ze dasz rade. -Moze - odparl Morgan. - Chcialbym miec panska pewnosc siebie. Ale chyba dam rade. Sprobuje podleciec do plaskowyzu nie od frontu, ale z boku, tak zebysmy lecieli z wiatrem, a nie pod wiatr. Przelece nad nastepna dolina i zawroce w strone laboratorium, probujac uniknac tych bocznych wiatrow. Moga nas wykonczyc. Droga bedzie troche dluzsza, ale przynajmniej bedziemy mieli jakas szanse. Jesli smigla nam nie zamarzna. Wyjatkowo silny podmuch uderzyl sniegiem w przednia szybe z taka sila, ze dla Kurta Hensena brzmialo to jak wystrzal ze srutowki. 38 Zachariah lezal na podlodze, zwiazany i zakneblowany, rzucajac im pelne nienawisci spojrzenia.-Niech pani najpierw zobaczy syna - zaproponowal Dombey - a potem odpowiem na wszystkie pani pytania. -Gdzie on jest? - spytala Tina drzacym glosem. -W izolatce. - Dombey wskazal okno w koncu pokoju. - Niech pani podejdzie. - Ruszyl w strone wielkiej szyby, na ktorej tylko w paru miejscach pozostaly resztki szronu. Przez chwile Tina stala jak sparalizowana, bojac sie widoku tego, co zrobiono z Dannym. Strach byl niczym roztopiony olow, ktory splynal do jej nog, tak ze nie miala sily ich poruszyc. Elliot dotknal jej ramienia. -Nie kaz Danny'emu dluzej czekac. Juz sie naczekal na ciebie. Od tak dawna cie przyzywa. Zrobila pierwszy krok, potem nastepny i zanim sie zorientowala, stala juz przy oknie obok Dombeya. Na srodku izolatki stalo zwyczajne szpitalne lozko. Wokol niego ustawiono zwyczajny medyczny sprzet oraz kilka tajemniczych elektronicznych monitorow. Danny lezal w lozku na wznak. Byl przykryty po szyje, ale spoczywajaca na poduszce glowe skierowal w strone okna i patrzyl na Tine. -Danny - wyszeptala. Owladnal nia irracjonalny lek, ze jesli wymowi glosno jego imie, czar prysnie i syn zniknie na zawsze. Jego twarz byla chuda i blada. Wygladal na duzo starszego niz w rzeczywistosci. W zasadzie to wygladal jak starzec. Dombey, wyczuwajac jej szok, odezwal sie. -Jest wychudzony. Przez ostatnie szesc, siedem tygodni nie potrafi zatrzymac niczego w zoladku poza plynami, a i tych nieduzo. Oczy Danny'ego, zawsze ciemne, wielkie i okragle, teraz byly zapadniete, otoczone niezdrowa, ciemna skora. Nie potrafila powiedziec, co jeszcze zmienilo sie w jego oczach, ale kiedy ich spojrzenia spotkaly sie, przeszly ja ciarki i poczula ogromne wspolczucie. Chlopiec zamrugal powiekami i z wyraznym wysilkiem i niemalym bolem wysunal ramie z poscieli i podniosl ku niej. Jego reka byla cienka jak patyczek, po prostu kosci obleczone skora. Wysunal ja pomiedzy balustradkami i otworzyl malutka i slabiutka piastke, desperacko probujac jej dosiegnac. -Chce byc z moim synem - powiedziala Tina drzacym glosem. - Chce go wziac w ramiona. Kiedy wszyscy troje zblizyli sie do hermetycznych drzwi prowadzacych do zamknietego pokoju za oknem, Elliot spytal: -Czemu przebywa w izolatce? Jest chory? -Teraz nie - odpowiedzial Dombey, zatrzymujac sie przed drzwiami. Byl wyraznie wzburzony tym, co mial im przekazac. - Teraz jest na skraju smierci glodowej, poniewaz od dawna jego zoladek nie moze zatrzymac zadnego pozywienia. To nie jest zakazne. Zarazal, i to nieraz, ale nie w tej chwili. Ma wyjatkowa chorobe, ktora zostala stworzona przez ludzi w laboratorium. Jest jedyna osoba, ktorej udalo sie przezyc zarazenie. W jego krwi sa naturalne antyciala, ktore pozwalaja zwalczyc tego wirusa, mimo ze jest on ludzkim wynalazkiem. Wlasnie to zafascynowalo doktora Tamaguchiego, ktory jest szefem laboratorium. Zapedzil nas wszystkich do pracy, az znalezlismy antyciala i zrozumielismy, czemu sa takie skuteczne w walce z choroba. Oczywiscie kiedy to osiagnelismy, Danny nie przedstawial juz dla nas wartosci naukowej. Dla doktora Tamaguchiego znaczylo to, ze nie przedstawia juz zadnej wartosci... poza jedna. Postanowil przetestowac Danny'ego az do wyniszczenia. Przez prawie dwa miesiace infekowali jego organizm raz za razem, pozwalajac wirusowi go niszczyc i sprawdzajac, ile razy wyzdrowieje, zanim wirus go w koncu zabije. Widzicie, na te chorobe nie mozna sie uodpornic. Jest jak zwykle przeziebienie albo rak, poniewaz mozna chorowac wielokrotnie, jesli uda sie przezyc pierwszy atak wirusa. Do dzisiaj Danny pokonal wirusa czternascie razy. Tina az jeknela z przerazenia. -Chociaz z kazdym dniem jest coraz slabszy - ciagnal Dombey - to w jakis tajemniczy sposob pokonuje wirusa szybciej za kazdym razem. Jednak te zwyciestwa wyczerpuja go. Choroba go zabija, nawet jesli nie bezposrednio. Zabija go, pozbawiajac sil. Teraz jest czysty i nie zaraza. Jutro zamierzali znowu go zarazic. -Moj Boze - szepnal Elliot. - Moj Boze. Szarpana wsciekloscia i odraza Tina omal nie rzucila sie na Dombeya. -Nie wierze, ze to mozliwe! -Niech pani poczeka - powiedzial ponurym tonem Dombey. - To dopiero poczatek. Odwrocil sie od nich, obrocil kolko zamka w drzwiach i popchnal stalowe drzwi do srodka. Kilka minut temu, kiedy Tina po raz pierwszy zajrzala przez okno izolatki i zobaczyla swoje koszmarnie wychudzone dziecko, powiedziala sobie, ze nie bedzie plakac. Danny nie powinien widziec jej lez. W tej chwili potrzebowal jej milosci, uwagi i opieki. Lzy mogly go wyprowadzic z rownowagi. Sadzac po jego wygladzie, bala sie, ze jakiekolwiek silniejsze uczucia moga go zabic. Teraz, zblizajac sie do jego lozka, zagryzla warge tak silnie, ze poczula w ustach krew. Powstrzymywala naplywajace do oczu lzy, ale potrzebowala wszystkich sil, zeby nie rozplakac sie w glos. Danny byl tak podekscytowany jej widokiem, ze mimo okropnego stanu zdolal usiasc na lozku, przytrzymujac sie balustrady jedna slaba i trzesaca sie reka, a druga wyciagajac w jej strone. Tina ledwo zdolala przejsc ostatnie kilka metrow, tak bardzo walilo jej serce, a gardlo scisnelo jej sie tak, ze nie mogla mowic. Mieszaly sie w niej uczucia radosci, ze znowu go widzi, i panicznego leku, kiedy uswiadomila sobie, jak bardzo jest wyniszczony. Kiedy ich rece sie dotknely, Danny splotl mocno palce z jej palcami. Trzymal sie jej kurczowo z jakas okropna determinacja. -Danny - zdolala wyszeptac. - Danny, Danny. Gdzies gleboko w srodku Danny znalazl dla niej usmiech ukryty pod bolem, strachem i niepokojem. Nie byl to pelen usmiech, zamigotal tylko w kacikach ust, jakby utrzymanie go wymagalo sil prawdziwie atletycznych. Byl zaledwie cieniem wszystkich usmiechow, ktore pamietala. -Mamusiu. Tina ledwo rozpoznala jego zmeczony, ochryply glos. -Mamusiu. -Juz dobrze - powiedziala. Zadygotal na calym ciele. -Juz dobrze, kochanie. Juz dobrze. -Mamo... mamo... - Jego twarz wykrzywil spazm, a dzielny usmiech ustapil wyrazowi bolu. Z ust wydarl mu sie jek. - Aaaaaaaaaaa, mamusiu... Tina odsunela balustrade i usiadla na krawedzi lozka. Ostroznie wziela Danny'ego w ramiona. Byl jak szmaciana lalka gdzieniegdzie tylko wypelniona wata, wiotka i delikatna. W niczym nie przypominal jej szczesliwego, pelnego zycia chlopca. Z poczatku bala sie go mocniej przytulic, zeby nie rozpadl sie na kawalki w jej ramionach. Jednak Danny objal ja mocno, scisnal tak, ze az zdziwila sie, ze w tym zdewastowanym ciele moze kryc sie taka sila. Trzesac sie caly i lkajac, wcisnal twarzyczke w jej szyje i Tina poczula, jak gorace lzy parza jej skore. Sama tez nie potrafila ich dluzej powstrzymywac i rozplakala sie na dobre. Kiedy polozyla dlon na jego plecach, zeby mocniej go przytulic, odkryla, jak bardzo jest wychudzony; mogla mu doslownie policzyc kazde zebro i kazdy krag. Miala uczucie, ze trzyma w ramionach kosciotrupa. Posadzila go sobie na kolanach, ciagnac za nim wszystkie kable, ktore odchodzily od elektrod na skorze do monitorow ustawionych wokol lozka, jakby byl jakas porzucona kukielka. Jego nogi wysunely sie spod przescieradla, szpitalny szlafrok rozsunal sie i Tina zobaczyla, ze miesnie sa w takim zaniku, ze nie pozwalaja mu ustac o wlasnych silach. Lkajac, tulila go do piersi, kolyszac go i zapewniajac, ze go kocha i ze wszystko bedzie dobrze. Danny zyl. 39 Strategia Jacka Morgana okazala sie prawdziwym sukcesem. Alexander nabieral pewnosci, ze dotra do bazy bez szwanku. Wyczuwal, ze nawet Kurt Hensen, ktory nienawidzil latac z Morganem, byl o wiele spokojniejszy niz kilka minut wczesniej.Helikopter trzymal sie blisko dna wawozu, kierujac sie na polnoc i lecac trzy metry nad zamarznieta rzeka. Wciaz przedzierali sie przez oslepiajaca sniezyce, ale teraz masywne sciany lasu okalajacego rzeke chronily ich przed krzyzujacymi sie pradami powietrznymi. Srebrna, niemal swiecaca w ciemnosciach, zamarznieta rzeka stanowila latwy szlak do nawigacji. Przypadkowe podmuchy wiatru uderzaly czasami w maszyne, ale helikopter, niczym zawodowy bokser, robil uniki i wychodzil obronna reka z tych potyczek. -Ile jeszcze? - spytal Alexander. -Dziesiec minut. Maksimum pietnascie - odpowiedzial Morgan. - Chyba ze... -Chyba ze co? -Chyba ze lod pokryje smigla. Chyba ze wal napedowy i wirnik zamarzna. -To mozliwe? -Warto trzymac kciuki - odparl Morgan. - Moge tez zgubic sie w tych ciemnosciach i wyrznac w skaly. -Nie zgubisz sie - powiedzial Alexander. - Za dobry jestes. -No coz - rzucil Morgan - zawsze jest szansa, ze cos schrzanie. Dlatego ta praca jest taka ciekawa. * * * Tina przygotowala Danny'ego do opuszczenia jego wiezienia. Odlaczyla, jedna po drugiej, osiemnascie elektrod, ktore byly przymocowane do jego glowy i ciala. Kiedy pociagnela mocno pierwszy przylepiec, zeby go oderwac, Danny syknal z bolu, a Tina az drgnela na widok poranionej skory. Nikt nie zadbal o to, zeby zapobiec odparzeniom.Kiedy Tina byla zajeta Dannym, Elliot wypytywal Carla Dombeya. -Co robicie w tym laboratorium? Badania wojskowe? -Tak - odpowiedzial Dombey. -Bron biologiczna? -Biologiczna i chemiczna. Badania nad rekombinacja DNA. Obecnie jest prowadzonych okolo trzydziestu, czterdziestu roznych projektow badawczych. -Myslalem, ze Stany wycofaly sie dawno temu z badan nad bronia biologiczna i chemiczna. -Tylko dla publicznej wiadomosci - odpowiedzial Dombey. - Buduje to lepszy wizerunek politykow. Jednak tak naprawde nigdy nie przerwano prac nad ta bronia. Nie moglismy. To jest jedyne centrum badawcze tego typu w kraju. Chinczycy maja trzy takie. Rosjanie... teoretycznie sa teraz naszymi sprzymierzencami, ale wciaz tworza nowa bron bakteriologiczna, coraz to nowe i bardziej zjadliwe szczepy wirusow. To dlatego, ze ich nie stac na inne rodzaje broni, a ta jest najtansza. Irak prowadzi olbrzymi projekt broni biochemicznej. Tak samo Libia. Diabli wiedza, kto jeszcze. Wielu ludzi na swiecie popiera badania nad bronia biologiczna i chemiczna, gdyz wierza w jej skutecznosc. Nie maja przy tym najmniejszych oporow moralnych. Gdyby dysponowali jakims niesamowitym wirusem, o ktorym nic bysmy nie wiedzieli i przed ktorym nie moglibysmy sie bronic, chetnie by go na nas uzyli. -No dobrze - powiedzial Elliot - ale jesli sciganie sie z Chinczykami, Rosjanami albo Irakijczykami moze doprowadzic do takiej sytuacji jak ta tutaj, w ktorej niewinne dziecko jest torturowane na smierc, to czy sami nie stajemy sie potworami? Czy nasz lek przed wrogiem nie czyni nas takimi samymi jak oni? I czy to nie jest tylko inny sposob na przegranie wojny? Dombey pokiwal glowa. Mowiac, nieustannie gladzil koncowki wasow. -Zadaje sobie te same pytania, odkad Danny wpadl w tryby tej maszyny. Problem polega na tym, ze taka praca przyciaga wielu podejrzanych typow ze wzgledu na jej tajemniczosc i dlatego, ze tworzenie broni, ktora moze zabic miliony ludzi, daje im poczucie wladzy. Dlatego megalomanie jak Tamaguchi znalezli sie w tym zespole. Albo jak obecny tutaj Aaron Zachariah. Naduzywaja wladzy i wypaczaja charakter naszej sluzby. Na dodatek nie ma sposobu, zeby ich zawczasu odsunac od wladzy. Gdybysmy jednak zamkneli laboratorium i zaprzestali badan z powodu obaw przed takimi ludzmi jak Tamaguchi, to ustapilibysmy pola naszym wrogom tak bardzo, ze dlugo bysmy sie nie utrzymali jako panstwo. Chyba musimy nauczyc sie zyc, wybierajac mniejsze zlo. Tina zdjela elektrody z szyi Danny'ego, ostroznie odrywajac przylepiec. Chlopak wciaz jej nie puszczal, a jednoczesnie nie spuszczal oczu z Dombeya. -Mam w nosie filozofie i moralnosc wojny biologicznej - oznajmila Tina. - W tej chwili chce wiedziec, w jaki sposob Danny trafil do tego miejsca. -Zeby to wyjasnic - powiedzial Dombey - musimy cofnac sie o dwadziescia miesiecy. Wlasnie wtedy chinski uczony Li Chen uciekl do Stanow, zabierajac ze soba dyskietke z danymi o najwazniejszej broni biologicznej Chinczykow z ostatnich dziesieciu lat. Nazwali ja "Wuhan-400", poniewaz zostala wynaleziona w laboratorium RDNA mieszczacym sie w poblizu miasta Wuhan i byla to czterechsetna odmiana zdolnego do zycia wirusa stworzona w ich centrum badawczym. Wuhan-400 jest bronia doskonala. Zaraza tylko ludzi. Zadne inne zywe stworzenie nie moze byc nosicielem. Podobnie jak syfilis Wuhan-400 nie przetrwa poza ludzkim organizmem dluzej niz minute, co znaczy, ze nie moze na dlugo skazic obiektow czy calych miast, jak w przypadku waglika czy innych wirusow. Kiedy nosiciel umiera, zyjacy w nim Wuhan-400 umiera chwile pozniej, gdy tylko temperatura ciala spadnie ponizej 30 stopni Celsjusza. Widzicie, jakie olbrzymie ma to zalety? Tina byla zbyt zajeta Dannym, zeby zastanawiac sie, co Carl Dombey chcial przez to powiedziec, ale Elliot doskonale zrozumial naukowca. -Jesli dobrze pojmuje, to Chinczycy mogliby uzyc Wuhanu-400, zeby zniszczyc cale miasto czy panstwo, a nastepnie nie musieliby sie martwic o kosztowne i skomplikowane odkazanie terenu. Po prostu weszliby i zajeli cale terytorium. -Wlasnie - potwierdzil Dombey. - Wuhan-400 ma jeszcze inne, nie mniej wazne zalety, ktore zapewniaja mu przewage nad wiekszoscia broni biologicznej. Po pierwsze, mozna sie zarazic i zostac nosicielem juz cztery godziny po pierwszym kontakcie z wirusem. To niezwykle krotki czas inkubacji. Po zarazeniu nikt nie przezyje dluzej niz dwadziescia cztery godziny. Wiekszosc umiera w ciagu pierwszych dwunastu godzin. To gorsze niz wirus ebola w Afryce - bez porownania gorsze. Skutecznosc Wuhanu-400 jest stuprocentowa. Nikt zakazony nie ma szansy przezyc. Chinczycy wyprobowali go na Bog wie ilu politycznych wiezniach i nie znalezli antycial czy antybiotykow, ktore by go zwalczaly. Wirus przenosi sie do pnia mozgu i tam zaczyna wytwarzac toksyne, ktora doslownie rozklada tkanke mozgowa tak samo, jak kwas rozklada bawelne. Niszczy te czesc mozgu, ktora jest odpowiedzialna za automatyczne funkcje organizmu. Czlowiek zwyczajnie traci puls, narzady przestaja funkcjonowac i zanika mechanizm oddychania. -I te chorobe Danny potrafil przetrwac? - spytal Elliot. -Tak - potwierdzil Dombey. - Z tego, co wiemy, jest jedyna osoba na swiecie, ktorej to sie udalo. Tina sciagnela koc z lozka i zlozyla go na pol, zeby opatulic nim Danny'ego w czasie przenoszenia do explorera. Podniosla wzrok na Dombeya i spytala: -Ale w jaki sposob Danny sie zarazil po raz pierwszy? -To byl wypadek. -Zawsze tak sie mowi. -Ale tym razem to prawda - zapewnil Dombey. - Po tym jak Li Chen zbiegl z danymi, trafil do naszego laboratorium. Od razu zaczelismy wspolnie pracowac nad stworzeniem duplikatu wirusa. Udalo nam sie to w calkiem krotkim czasie. Nastepnie wzielismy sie do badania samego wirusa, zeby znalezc jakis slaby punkt, ktory Chinczycy przeoczyli. -Ktos byl nieostrozny? - spytal Elliot. -Gorzej - odparl Dombey. - Ktos byl nieostrozny i glupi. Jakies trzynascie miesiecy temu, kiedy Danny wraz z pozostalymi harcerzami przebywali na zimowym obozie przetrwania, jeden z naszych naukowcow, glupi skurwiel Larry Bollinger, przez przypadek zarazil sie wirusem, kiedy pewnego ranka pracowal sam w laboratorium. Dlon Danny'ego zacisnela sie na rece Tiny. Poglaskala go po glowie, starajac sie uspokoic chlopca. Zwrocila sie do Dombeya: -Ale chyba macie tu zabezpieczenia czy procedury na wypadek... -Oczywiscie, ze tak - wpadl jej w slowo Dombey. - Od pierwszego dnia pracy ucza nas, jak postepowac. W wypadku zakazenia natychmiast wlacza sie alarm. Natychmiast. Nastepnie trzeba zamknac sie w pomieszczeniu, w ktorym sie pracowalo. Jesli jest z nim polaczona hermetycznie zamykana izolatka, to nalezy sie do niej udac i zaniknac drzwi. Ekipa odkazajaca pojawia sie blyskawicznie w zakazonym laboratorium i uprzata caly balagan. Jesli zarazisz sie czyms uleczalnym, to wyciagna cie z tego. Jesli to cos nieuleczalnego... to beda opiekowac sie toba w izolatce az do smierci. To jedna z przyczyn, dla ktorych zarobki sa tak wysokie. Mamy specjalny dodatek za niebezpieczna prace. Ryzyko to czesc naszego zawodu. -Tyle ze Larry Bollinger widzial to troche inaczej. - W glosie Tiny slychac bylo gorzka nute. Miala problemy z owinieciem Danny'ego w koc, poniewaz chlopiec nie chcial jej puscic. Usmiechajac sie do niego, szepczac zapewnienia i calujac, zdolala w koncu przekonac go, zeby schowal swoje kruche raczki. -Bollinger nie wytrzymal. Zwyczajnie mu odbilo - wyjasnil Dombey wyraznie zawstydzony, ze jeden z jego kolegow stracil glowe w tych okolicznosciach. Mowiac to, Dombey zaczal krazyc po pokoju. - Bollinger swietnie wiedzial, jak szybko Wuhan-400 wykancza swoje ofiary, i spanikowal. Dal ciala. Najwidoczniej wmowil sobie, ze da rade uciec od zarazy. Bog jeden wie, jak bylo, ale tak probowal zrobic. Nie uruchomil alarmu. Wyszedl z laboratorium, poszedl do swojej kwatery, zalozyl zimowa kurtke i opuscil kompleks. Tego dnia nie byl upowazniony do wziecia samochodu i nie potrafil podac z glowy powodu, dla ktorego mialby go zabrac, wiec sprobowal uciekac na piechote. Straznikom powiedzial, ze idzie pobiegac na rakietach na pare godzin. To dobry trening i pozwala nam sie wyrwac z tej dziury raz na jakis czas. Oczywiscie Bollinger nie zamierzal cwiczyc. Wzial rakiety sniezne i poszedl ta sama droga, ktora, jak przypuszczam, wy przybyliscie. Zanim dotarl do budki straznika przy gornej bramie, wspial sie na gran powyzej, okrazyl stanowisko straznika, wrocil na droge i wyrzucil rakiety. Pozniej znalazla je ochrona. Bollinger dotarl do dolnej bramy jakies dwie i pol godziny po wyjsciu i trzy godziny od zainfekowania sie. Mniej wiecej w tym czasie inny naukowiec wszedl do jego laboratorium, zobaczyl kultury Wuhana-400 lezace rozbite na podlodze i wlaczyl alarm. Bollinger tymczasem przeszedl przez ogrodzenie zewnetrzne, mimo ze chroni je drut kolczasty. Dalej musial pojsc droga, ktora prowadzi do centrum badan nad dzika natura. Wyszedl z lasu i dotarl do lokalnej drogi, ktora biegnie jakies siedem kilometrow od skretu do laboratorium i piec kilometrow dalej... -Trafil na pana Jaborskiego z harcerzami - domyslil sie Elliot. -A wtedy mogl juz ich wszystkich pozarazac - dodala Tina, konczac owijanie Danny'ego w koc. -Wlasnie - potwierdzil Dombey. - Musial dotrzec do harcerzy jakies piec, piec i pol godziny po tym, jak zostal zarazony. Wtedy byl juz bardzo wyczerpany. Zuzyl wiekszosc sil na wydostanie sie z kompleksu i zaczynal odczuwac pierwsze symptomy Wuhanu-400: zawroty glowy, mdlosci. Harcmistrz zaparkowal minibus wycieczki na przydroznym miejscu postojowym, jakies trzy kilometry w glab lasu. On, jego zastepca i dzieciaki przeszli jeszcze kilometr, zanim natkneli sie na Larry'ego Bollingera. Wlasnie chcieli zejsc z drogi, zeby znalezc sie poza zasiegiem cywilizacji, i rozbic oboz na pierwsza noc w gorach. Kiedy Bollinger zorientowal sie, ze maja samochod, sprobowal namowic ich, zeby odwiezli go do Reno. Poniewaz nie kwapili sie do tego, wymyslil historyjke o koledze, ktory zlamal noge i zostal w gorach. Jaborski nie uwierzyl mu i zaproponowal, ze zawiezie go do centrum badan nad dzika przyroda, skad bedzie mozna zorganizowac akcje ratunkowa. Nie pasowalo to Bollingerowi i wpadl we wscieklosc. Jaborski i jego zastepca chyba zorientowali sie, ze maja do czynienia z kims niebezpiecznym. Wtedy znalazla ich ochrona. Bollinger najpierw probowal uciec przed nimi. Pozniej chcial rozerwac kombinezon hermetyczny jednego z zolnierzy. Musieli go zastrzelic na miejscu. -Astronauci - powiedzial Danny. Wszyscy spojrzeli na niego. Wtulil sie w zolty koc, a po jego ciele przebiegly dreszcze na tamto wspomnienie. -Przyszli po nas astronauci i nas zabrali. -Racja - przyznal Dombey. - W tych skafandrach odkazajacych musieli troche przypominac kosmonautow. Przywiezli ich wszystkich tutaj i umiescili w izolatkach. Nastepnego dnia wszyscy nie zyli... poza Dannym. - Dombey westchnal. - No coz... reszte historii znacie. 40 Helikopter podazal dalej wzdluz zamarznietej rzeki na polnoc, lecac przez zasypana sniegiem doline.Niesamowity, jakby lekko fosforyzujacy zimowy widok kojarzyl sie Alexandrowi z cmentarzem. Lubil dlugie spacery pomiedzy nagrobkami. Odkad siegal pamiecia, fascynowala go smierc, jej mechanizm i znaczenie. Zawsze chcial wiedziec, jak to jest po drugiej stronie - oczywiscie bez potrzeby udawania sie w te ostateczna podroz. Nie chcial umrzec, chcial tylko wiedziec. Za kazdym razem, kiedy kogos zabil, czul, ze ustanawia polaczenie z tamtym swiatem, i mial nadzieje, ze kiedy stworzy dostatecznie wiele tych polaczen, bedzie mogl w nagrode tam zajrzec. Ktoregos dnia, gdy stanie nad grobem jednej ze swoich ofiar, osoba, ktora zabil, siegnie do niego stamtad i pozwoli mu ujrzec, jak wyglada smierc. Wtedy bedzie wiedzial. -Juz niedlugo - powiedzial Jack Morgan. Alexander spojrzal niecierpliwie na tumany sniegu, w ktorych helikopter poruszal sie niczym slepiec biegnacy w niekonczacej sie ciemnosci. Dotknal pistoletu w kaburze pod pacha i pomyslal o Christinie Evans. -Zabij Strykera, jak tylko go zobaczysz - polecil Kurtowi Hensenowi. - Nie jest nam potrzebny do niczego. Uwazaj jednak, zeby nie zranic kobiety. Musze ja przesluchac. Powie mi, kto nas zdradzil. Wyjawi, kto pomogl im dostac sie do laboratorium, nawet jesli bede musial polamac jej wszystkie palce, jeden po drugim. * * * W izolatce, kiedy tylko Dombey skonczyl mowic, odezwala sie Tina:-Danny wyglada tak okropnie. Czy nic mu nie grozi? -Nie sadze - powiedzial Dombey. - Trzeba go tylko nakarmic porzadnie i troche podtuczyc. Jak wam mowilem, jego zoladek odmawial przyjmowania jakiegokolwiek jedzenia, poniewaz ciagle wszczepiali mu zarazki, chcac zobaczyc, ile wytrzyma. Gdy tylko sie stad wydostanie, powinien szybko przybrac na wadze. Jest jedna pewna rzecz... Tina zesztywniala, slyszac ton niepokoju, ktory zabrzmial w glosie Dombeya. -Co takiego? Jaka rzecz? -Odkad go zaczeli zaszczepiac, pojawila sie plama na placie ciemieniowym mozgu. -Nie - jeknela Tina. Zrobilo jej sie slabo. -Nie zagraza jego zyciu - dodal szybko Dombey. - Z tego, co udalo nam sie ustalic, nie jest to guz. Ani zlosliwy, ani zwykly. Nie ma cech charakterystycznych dla guza. Nie jest to takze blizna. Ani skrzep. -Wiec co to takiego? - spytal Elliot. Dombey przeczesal palcami swoje geste, krecace sie wlosy. -Najnowsze badania stwierdzaja, ze nowa tkanka jest zgodna z normalna tkanka mozgowa. Tyle ze to nie ma sensu. Sprawdzilismy wyniki badan setki razy i nie mozemy znalezc zadnego bledu w tej analizie. Ale to niemozliwe. To, co ogladamy na zdjeciach rentgenowskich, wykracza poza nasze doswiadczenie. Kiedy go stad wywieziecie, zabierzcie go do jakiegos specjalisty od mozgu. Zabierzcie go do dziesieciu specjalistow, az ktos wam powie, co to moze byc. Na razie wyglada na to, ze ta nowa tkanka ciemieniowa nie stanowi zagrozenia dla zycia, ale warto ja obserwowac. Oczy Tiny i Elliota spotkaly sie i poczuli, ze mysla o tym samym. Czy ta plama na mozgu Danny'ego mogla miec cos wspolnego ze zdolnosciami parapsychologicznymi chlopca? Czy te talenty powstaly w bezposrednim wyniku choroby, ktora go zarazano? Szalony pomysl - ale nie bardziej nieprawdopodobny niz to, ze Danny mogl trafic do projektu Pandora. Dla Tiny bylo to jedyne logiczne wytlumaczenie fenomenalnych zdolnosci syna. Najwyrazniej niespokojny, ze Tina wypowie te mysli na glos i zwroci uwage Dombeya na to niezwykle odkrycie, Elliot spojrzal na zegarek. -Musimy sie stad zbierac - powiedzial. -Kiedy bedziecie wychodzic - zaproponowal Dombey - powinniscie wziac kilka teczek Danny'ego ze soba. Znajduja sie na stole przy zewnetrznych drzwiach - czarne pudelko pelne dyskietek. Posluza wam jako dowody, kiedy bedziecie chcieli pojsc z ta historia do mediow. Na milosc boska, przekazcie to gazetom tak szybko, jak tylko dacie rade. Bedziecie celami tak dlugo, jak tylko wy jedni wiecie, co tu zaszlo. -Az za dobrze zdajemy sobie z tego sprawe - powiedzial Elliot. -Elliot, bedziesz musial wziac Danny'ego na rece - powiedziala Tina. - Nie da rady isc sam. Dla mnie jest za ciezki, mimo ze tak bardzo schudl. Elliot oddal jej pistolet i pochylil sie nad lozkiem. -Moge was wpierw poprosic o przysluge? - spytal Dombey. -O co chodzi? -Przeniescie tu Zachariaha i wyjmijcie mu knebel. Nastepnie zwiazcie i zakneblujcie mnie, a potem polozcie w tamtym pokoju. Bede udawal, ze to Zachariah wam pomogl. Kiedy bedziecie opowiadac historie w prasie, napomknijcie takze i o Zachariahu. Tina pokrecila glowa zdumiona. -Powiedzial pan Zachariahowi, ze rzadza tym miejscem szalency, ze nie zgadza sie pan z tym, co tu sie dzieje, a mimo to chce pan tu zostac? -Odpowiada mi pustelnicze zycie i niezle mi za to placa- odparl Dombey. - Jesli mnie tu zabraknie, jesli uciekne stad i przyjme prace w cywilnym osrodku badawczym, to bedzie tu o jeden glos rozsadku mniej. Jest tu kilka osob, ktore maja poczucie odpowiedzialnosci spolecznej za to, co robia. Jesli oni wszyscy by odeszli, to centrum trafi w rece takich ludzi jak Tamaguchi czy Zachariah. Zabrakloby wtedy rownowagi. Jak myslicie, jakie badania wtedy by tu prowadzono? -Kiedy ta historia ujrzy swiatlo dzienne - powiedziala Tina - to pewnie zamkna ten kompleks. -Nie ma mowy - odparl Dombey. - Ktos musi prowadzic te badania. Musimy byc w stanie przeciwstawic sie takim totalitarnym panstwom jak Chiny. Moga udawac, ze nas zamkna, ale tego nie zrobia. Tamaguchi i kilku jego najblizszych wspolpracownikow wyleca stad pewnie. Prawdopodobnie zmieni sie tu pare rzeczy i wyjdzie to osrodkowi na lepsze. Jesli przekonam ich, ze to Zachariah zdradzil i obronie swoje stanowisko, moze zostane promowany i bede mial wiekszy wplyw na to, co tu sie dzieje. - Usmiechnal sie. - Przynajmniej podniosa mi pensje. -Dobra - zgodzil sie Elliot. - Zrobimy tak, jak pan mowi, ale musimy sie pospieszyc. Przeniesli Zachariaha do izolatki i wyjeli mu knebel z ust. Naukowiec wyrywal sie i probowac zerwac liny, przeklinajac Elliota. Potem zaczal klac na Tine, Danny'ego i Dombeya. Wyniesli chlopca z pokoju i dopiero za hermetycznymi drzwiami przestali slyszec jego obelgi. Kiedy Elliot krepowal Dombeya ostatnim kawalkiem liny, naukowiec zapytal: -Czy mozecie zaspokoic moja ciekawosc? -W jakiej sprawie? -Kto wam powiedzial, ze wasz syn tu sie znajduje? Kto was wpuscil do laboratorium? Tina zamrugala oczami. Nie wiedziala, co odpowiedziec. -Dobrze, rozumiem - powiedzial Dombey. - Nie chce donosic na osobe, ktora wam pomogla. Powiedzcie mi tylko, czy to byl ktos z ochrony, czy ktos z uczonych? Chcialbym wierzyc, ze byl to jakis doktor, ktory mial odwage postapic w jedyny sluszny sposob. Tina spojrzala na Elliota. Elliot pokrecil glowa: nie. Zgadzala sie z nim, ze to moze byc nierozsadne wyjawiac komukolwiek, jaka moc posiadal Danny. Swiat uznalby go za jakiegos cudaka i kazdy chcialby go zobaczyc i dotknac. Z pewnoscia, gdyby ktokolwiek w osrodku badawczym dowiedzial sie o nowych zdolnosciach parapsychologicznych Danny'ego wywolanych wielokrotnym dzialaniem Wuhanu-400, to chcieliby go dalej badac i testowac. Nie, nie zamierzala nikomu zdradzac, co Danny potrafi. Jeszcze nie teraz. Nie wczesniej, az ona i Elliot zrozumieja, jakie konsekwencje dla zycia chlopca moze miec to odkrycie. -To ktos z personelu medycznego - sklamal Elliot. - Przyprowadzil nas tutaj jeden doktor. -Swietnie - ucieszyl sie Dombey. - Milo mi to slyszec. Zaluje, ze mnie zabraklo odwagi. Powinienem to zrobic dawno temu. Elliot wepchnal Dombeyowi do ust zmieta chusteczke. Tina otworzyla hermetyczne drzwi prowadzace na korytarz. Elliot wzial na rece Danny'ego. -Jestes leciutki jak piorko. Musimy zabrac cie od razu do McDonalda i wepchnac w ciebie kilka hamburgerow z frytkami. Danny usmiechnal sie do niego slabiutko. Sciskajac w dloni pistolet, Tina wyprowadzila ich na korytarz. W pokoju obok windy ludzie wciaz rozmawiali i smiali sie, ale nikt nie zagladal do holu. Danny otworzyl winde i jak tylko wsiedli, zmusil ja do ruszenia do gory. Jego czolo zmarszczylo sie, jak gdyby koncentrowal sie na czyms, ale byla to jedyna oznaka, ze ma cos wspolnego z ruchem windy. Na gornym pietrze korytarz byl opustoszaly. W pokoju wartownikow starszy ochroniarz lezal zwiazany i zakneblowany na podlodze. Spogladal na nich z mieszanina strachu i nienawisci. Tina, Elliot i Danny przeszli przez przedsionek i wyszli w zimna noc. Przywitaly ich tumany sniegu. Przez wycie wiatru przedarl sie nowy odglos i Tina potrzebowala paru sekund, zeby go zidentyfikowac. Helikopter. Zmruzyla oczy, probujac dojrzec cos w sniezycy, i nagle zobaczyla smiglowiec wznoszacy sie nad zachodnimi pagorkami i zblizajacy sie do plaskowyzu. Co za szaleniec odwazyl sie latac w taka pogode? -Do explorera! - zawolal Elliot. - Szybko! Pobiegli pedem do wozu. Tina wziela Danny'ego od Elliota i posadzila go na tylnym siedzeniu. Zajela miejsce obok syna. Elliot wskoczyl za kierownice i wlozyl kluczyk do stacyjki, ale silnik nie chcial odpalic. Helikopter kierowal sie wprost na nich. -Kto to jest? - zapytal Danny, patrzac na maszyne przez boczne okno explorera. -Nie wiem - odparla Tina. - Ale to nie sa dobrzy ludzie, kochanie. Sa jak potwory z twoich komiksow. Te, ktore przysylales mi w snach. Nie chca, zebysmy cie stad zabrali. Danny patrzyl na nadlatujacy smiglowiec, a na jego czole pojawily sie zmarszczki. Silnik explorera zaskoczyl w koncu. -Dzieki Bogu! - jeknal Elliot. Jednak zmarszczki nie znikaly z czola Danny'ego. Tina nagle zrozumiala, co robi jej syn. -Danny, poczekaj! - zawolala. * * * George Alexander wychylil sie z siedzenia, zeby spojrzec na explorera przez przednia szybe helikoptera.-Jack, posadz nas tuz przed samochodem. -Robi sie - odparl Morgan. -Tak jak mowilem - Alexander zwrocil sie do Hensena, ktory sciskal w rekach karabin maszynowy. - Rozwal od razu Strykera, ale nie ruszaj kobiety. Niespodziewanie helikopter poderwal sie do gory. Wisial juz piec, dziesiec metrow nad ladowiskiem, kiedy nagle zaczal sie szybko wznosic. Dwadziescia, trzydziesci, czterdziesci metrow. -Co sie dzieje? - zapytal Alexander. -Drazek - odpowiedzial Morgan. W jego glosie zabrzmiala nuta strachu, ktorego nie bylo slychac przez caly koszmarny lot w sniezycy. - Nie mam kontroli nad nim! Jakby zamarzl. Piecdziesiat, szescdziesiat, siedemdziesiat metrow. Wznosili sie coraz wyzej. Nagle zgasl silnik. -Co u diabla?! - krzyknal Morgan. Hensen zaczal panicznie wrzeszczec. Alexander patrzyl, jak pedzi na spotkanie smierci, i wiedzial, ze jego ciekawosc dotyczaca tamtej strony szybko zostanie zaspokojona. * * * -To byli zli ludzie - powiedzial Danny, kiedy mijali plonace szczatki, wyjezdzajac z plaskowyzu. - Mamusiu, wszystko w porzadku. To byli naprawde zli ludzie.Tina powtarzala sobie w myslach, ze na wszystko jest pora. Jest pora zabijania i pora leczenia ran. Przytulila Danny'ego i spojrzala w jego ciemne oczy. Nagle poczula, ze te slowa z Biblii nie zapewniaja jej otuchy. W oczach Danny'ego zauwazyla zbyt wiele bolu, zbyt wiele zrozumienia. Byl wciaz jej kochanym synkiem, ale sie zmienil. Pomyslala o przyszlosci. Zastanawiala sie, co im szykuje. Poslowie Oczy ciemnosci sa jedna z pieciu powiesci, ktore napisalem pod pseudonimem "Leigh Nichols" i ktorego juz nie uzywam. Mimo ze byla druga w kolejnosci, ukazuje sie jako piata i ostatnia z serii ksiazek wznowionych pod moim wlasnym nazwiskiem. Poprzednie cztery to: Sludzy ciemnosci, Niesmiertelny, Pieczara gromu, i Klucz do polnocy. Publikacja tych wznowien byla mozliwa dzieki zainteresowaniu czytelnikow i jestem im wszystkim bardzo wdzieczny. Jesli czytaliscie poslowia do Tunelu strachu czy Klucza do polnocy, to wiecie, ze lubie sie zabawiac, ujawniajac szczegoly tragicznych zgonow moich pseudonimow, pod ktorymi pisalem w poczatkach kariery. Przyznaje z pewnym zazenowaniem, ze nie zawsze mowilem prawde w tych sprawach. Poprzednio powiedzialem Wam, ze Leigh Nichols pewnego wieczoru w czasie podrozy jachtem po Karaibach wypil zbyt wiele szampana i stracil glowe w bardzo dziwnym wypadku. Ujely mnie karty z kondolencjami, ktore od Was dostalem, i relacje z mszy za jego dusze. Teraz, kiedy Berkley Books darowuje Wam piata i ostatnia z powiesci Leigha Nicholsa, musze wyznac, ze sklamalem, aby nie wyjawiac prawdziwego - i o wiele bardziej niezwyklego - losu, jaki spotkal Nicholsa. Pewnej zimnej i wietrznej nocy zostal porwany przez UFO i zabrany na przejazdzke po galaktyce. Przedstawiono go krolowej Nest i wykonano na nim szereg okrutnych operacji. Mimo ze w koncu wrocil na Ziemie, byl w zbyt wielkim szoku, zeby kontynuowac kariere pisarska. Dopiero po jakims czasie udalo mu sie zaczac zycie od nowa - jako obecny dyktator Iraku. Oczy ciemnosci to jedna z moich pierwszych prob napisania powiesci ponad podzialami na gatunki, w ktorej mieszaja sie: akcja, romans, kryminal i odrobina zjawisk paranormalnych. Chociaz nie ma intensywnosci, glebi opisu, rozbudowanego watku ani tempa takich opowiesci jak Opiekunowie czy Zwierciadlo zbrodni, ani nie jest tak drapiezna jak Intensywnosc, czytelnicy przyjeli ja zyczliwie. Mysle, ze spodobala im sie dlatego, ze pomysl z zaginionym dzieckiem i matka zdecydowana za wszelka cene dowiedziec sie, co sie stalo z jej synem, porusza w kazdym z nas najglebsza strune. Przygotowujac ksiazke do nowego wydania, oparlem sie pokusie przerobienia jej na zupelnie nowa opowiesc napisana w tak odmiennym stylu. Poprawilem jedynie kulturalne i polityczne odnosniki, wypolerowalem kilka razacych brakow stylistycznych i ukrocilem nadmierny slowotok tu i owdzie. Wrocilem z przyjemnoscia do Oczu..., prostej opowiesci, ktora opiera sie glownie na fabule i dziwnym zalozeniu, ktore ma za zadanie przyciagniecie uwagi czytelnika. Mam nadzieje, ze wciagnie i Was oraz ze przygoda z kariera literacka Leigha Nicholsa sprawila Wam przyjemnosc. Jesli kiedys bedziecie w Iraku, zmieniony operacjami plastycznymi autor chetnie podpisze Wam swoje ksiazki albo zwyzywa Was od niewiernych i wtraci do wiezienia rownie okropnego jak najgorszy sciek. Podejmujecie ryzyko na wlasna odpowiedzialnosc. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-02-19 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/